BLISKIE SPOTKANIE
II
OPOWIADANIA FANTASTYCZNE
WYBÓR: MACIEJ PAROWSKI
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1987
Jeszcze raz TO SAMO!
Zgodnie z obietnicą poczynioną w zeszycie Bliskie spotkanie przedstawiam drugi zbio-rek polskiej prozy kontaktowej. Przed państwem czternaście opowiadań dwunastu autorów. Tylko dwoje z nich — Beszczyńska i Drzewiński — wystąpiło poprzednio. Pozostali, z wyją-tkiem Eliasza S. Bonodorskiego (pseudonim szczecińskiego dziennikarza) i Marcina Wolskie-go, to ludzie młodzi — przed trzydziestką lub tuż po niej.
Najstarsze opowiadanie — „Instrukcja rejsowa, punkt 13” — powstało w roku 1978, dwa lata przed wejściem na nasze ekrany filmu Ridleya Scotta Obcy — ósmy pasażer „Nostromo”. Po lekturze tekstu Marka Dryjańskiego będziecie państwo wiedzieć, czemu zro-biłem to zastrzeżenie.
Uważam ,,Instrukcję rejsową” za ozdobę zeszytu. Ale prawdę mówiąc sporo w nim i innych rodzynków. Może nawet — same tu bakalie. Tak jak zapowiadałem poprzednio, zainteresowania części autorów zrywają się z uwięzi „przeklętych ziemskich problemów” i śmielej krążą w przestrzeni międzyplanetarnej, w magicznej rzeczywistości ducha, a także w egzotycznym świecie wyobraźni. Proporcje między tzw. fantastyką czystą a fantastyką socjo-logiczną i kosmiczną rozkładają się tym razem mniej więcej po połowie. Znajdziemy więc w zbiorku teksty utrzymane w klasycznym kontaktowym tonie: „Kto kogo — oni nas czy my ich?” i prozę aluzyjną, ale sporo w nim fantastyki poetyckiej, odległej od tradycyjnych wy-obrażeń o wzorcowym opowiadaniu SF. Może nadto odległej? Takie opowiadania, jak „Srebrne zwierzęta”, „Sfinks”, „Kształty w ciemności” czy „Taniec Postów”, mogą zirytować miłośników fantastyki o klasycznym smaku. Postanowiłem jednak zaryzykować i rozszerzyć tym zbiorem pojęcie fantastyki kontaktowej i fantastyki w ogóle.
Zresztą mniejszy niż w tomiku poprzednim procent opowiadań tradycyjnych nie jest, wbrew pozorom, wynikiem wyłącznie moich prywatnych zamiłowań. Jako autor pozbawiony wyobraźni poetyckiej i projektującej jestem skazany właśnie na fantastykę socjologiczną; jako krytyk i selekcjoner wyboru muszę wyciągać wnioski z rzeczywistości. A rzeczywistość jest taka, że po zachłyśnięciu się falą bardzo dobrych socjologicznych powieści Zajdla, po serii podobnych książek i opowiadań kilkunastu jeszcze autorów emocje trochę opadły i powoli wracamy do równowagi. Fantastyka klasyczna, fantastyka rozrywkowa, sensacyjna, fantastyka eksperymentalna, a także fantastyka polityczna mają obecnie wśród autorów równą mniej więcej liczbę zwolenników.
Sytuacja taka bardziej chyba sprzyja powstawaniu ciekawych kontaktowych wizji. Różnorodność nurtów, wielość inspiracji, częściowe wywiązanie się polskiej fantastyki z przeróżnych powinności publicystycznych zostawia naszym fantastom większy margines na grę wyobraźni. Mam nadzieję, że wniosek taki narzuci się i państwu po lekturze zbioru.
Tak więc, zamawiając jeszcze raz TO SAMO, nie dostaniecie państwo po roku TEGO SAMEGO. Proponuję fantastyczny koktajl o poprzedniej nazwie, ale z nieco innymi składni-kami i w nieco inny sposób wymieszany.
Maciej Parowski
INTRYGA
Andrzej Drzewiński
Intryga
Wdrapałem się na pokład spacerowy; szczęśliwie jeden z leżaków był pusty. Obok spo-czywał łysy osobnik z gęstą czarną brodą. Żuł nie zapalone cygaro. Gdy siadałem, łypnął na mnie zza rozłożonej gazety. Z ulgą rozprostowałem kości, gdyż podróż koleją, a potem sza-leńcza jazda taksówką w upale bardzo mnie zmęczyły.
Na statku panował ruch i krzątanina, jak zwykle w chwili wyjścia z portu. Bagażowi roznosili walizy i bukiety kwiatów, wszędzie biegały podekscytowane dzieciaki, a głośniki sączyły ckliwe melodie. Na szczęście wraz z gwizdem syren przyleciał znad morza lekki, słony wiatr. Po raz ostatni dały się słyszeć okrzyki pożegnań i po chwili pokład spacerowy za-pełnił się ludźmi. Akurat gdy minęliśmy główki falochronu, powietrze zahuczało od ich gło-sów. Gadali, paplali, mruczeli i szczebiotali — słychać było tylko miarową wibrację dźwię-ków. Zdesperowany przykryłem twarz tygodnikiem. Gong na obiad był ostatnią rzeczą, którą zarejestrowałem.
Ktoś potrząsał moim ramieniem, delikatnie, lecz stanowczo. Otworzyłem oko i senne jeszcze zmysły zawiodły mnie w pierwszej chwili. W końcu poznały leżak i szum wody.
— Jest już wpół do siódmej, proszę pana — oznajmił cichy szept. — Za pół godziny kolacja.
Uśmiechnięty mężczyzna zniknął w cieniu nadbudówki. Jeszcze przez moment śledzi-łem biel jego uniformu. Na pokładzie wszystkie leżaki były poskładane i przypięte pasami. Musiałem spać kilka godzin, gdyż niebo się zachmurzyło, a słońce leżało bardzo nisko. Z zamętem w głowie wstałem i, przypominając sobie numer kajuty, zszedłem po schodkach, poganiany chłodnym wiatrem. Dość długo błądziłem po krętych korytarzach, szukając swojej klitki. Niestety, nie stać mnie było na pierwszą klasę.
Zgęstniałe i mdłe powietrze uderzyło mnie w twarz — zapomniałem włączyć wentyla-tor. Naprawiłem swój błąd i poszedłem pod prysznic. Po kąpieli na zegarku brakowało dzie-sięciu minut do siódmej. Wentylator łomotał jak obłąkany motyl. Wolę to niż zaduch.
W lustrze w korytarzu prezentowałem się wspaniale: czarne bawełniane spodnie, czarna koszula z białymi lamówkami, beżowe buciki i mięciutka skórzana kurtka. Mijałem właśnie zakręt ciągle pustego korytarza, gdy ktoś za mną otworzył drzwi. Przystanąłem i delikatnie odchyliłem głowę do tyłu. Kobieta. Wyglądała jak aktorka, której karierę złamało obżarstwo. Był to okaz wręcz laboratoryjny. Blondynka, długie sztuczne rzęsy, przesadny makijaż i chy-botliwy krok. Duża lalka w tandetnym guście. Już miałem ruszyć dalej, gdy usłyszałem, jak zwraca się do kogoś w kajucie.
— Martin, pospiesz się — głos miała szorstki, przepity. — Idź pierwszy. Wiesz, jak nie lubię psów. Może i tu pęta się jakieś gówno i jeszcze będę musiała je kopnąć.
Uśmiechnąłem się złośliwie. Nigdy nie wolno przepuścić takiej okazji. Zresztą facet, do którego przemawiała, nie mógł być groźny, jeżeli taki maszkaron mógł mu rozkazywać. Przy-cupnąłem, zawarczałem i zaszczekałem głośno. Sądzę, że nawet bernardyn by się mnie nie powstydził. Tłumiąc śmiech kłusowałem na wyższy poziom, słysząc z tyłu histeryczne wrza-ski.
Na sali byłem równo z gongiem. Nie czułem głodu, ale pragnąłem widoku ludzi, gdyż podróże zawsze nastrajają mnie nostalgicznie. Prawie wszyscy siedzieli już przy małych stolikach i cicho rozmawiali. Obrzuciłem ich szybkim spojrzeniem. Twarze mężczyzn nie wy-wołały żadnych skojarzeń. Kobiety były takie, że mogłoby ich nie być. Kelner przyniósł pół-misek. Obok ktoś przesunął krzesła. Drgnąłem. Mój współtowarzysz wyglądał na zwykłego turystę i zaraz zabrał się do wędlin. Na wszelki wypadek ściągnąłem z dużego półmiska swoją część. Z tyłu na podium dla orkiestry ktoś grał na fortepianie. Figlarne frazy skakały z miejsca na miejsce, stanowiąc swoisty akompaniament dla ludzkich głosów. Sufit pokrywało tandetne niebieskie malowidło przedstawiające ugwieżdżone niebo. Po wyeksponowanej smudze Mle-cznej Drogi płynęły znaki zodiaku: gruba Panna, zezowaty Strzelec i niesamowicie powykrę-cane Bliźnięta.
Po wejściu usłyszałem szmer przechodzący w głośny hałas. Jego źródło zbliżało się do środka sali. Była nim owa okropna blondynka.
— Chodźcie szybko. Tam w telewizorze jest jakieś draństwo — krzyczała. — Szybko! To świństwo nam grozi i mówi, że wszyscy mamy go wysłuchać.
Ludzie otoczyli ją, śmiali się, ale byli też przestraszeni. Szybko przełykałem ostatnie kęsy. Zbiorowisko rosło w oczach. Po chwili wszyscy ruszyli do sali telewizyjnej. Podrepta-łem za nimi.
Do małej salki wepchało się już ponad dwieście osób. Panowała kamienna cisza. Wszy-scy bez względu na to, czy stali, czy siedzieli — w nabożnym skupieniu wpatrywali się w telewizor — jedyne źródło światła na sali. Nie widziałem żadnego obrazu. Twarze ludzi na-brały gipsowej tonacji. Nagle idealnie biały dotąd prostokąt zmienił barwę na zgniłozieloną. Z osłupieniem stwierdziłem, że kamera pokazuje olbrzymią, przelewającą się masę. Metaliczny głos przemówił z ekranu:
— Uważamy, że już większość z was słucha bądź ogląda nas teraz. To wystarczy, gdyż reszta dowie się od was. Wy, zgniłki! Jesteśmy przedstawicielami tak wysoce rozwiniętej cywilizacji, że nigdy nie pojmiecie nawet części tego, co umiemy. Macie szczęście, gnidy, że wasz poziom rozwoju przekroczył pierwszy próg intelektualny. W przeciwnym razie nie ca-ckalibyśmy się z wami. Aha, to, co mówimy, nie jest żartem jakiejś waszej kretyńskiej stacji radiowej bądź telewizyjnej. Sprawdźcie na innych pasmach. Tam jest to samo.
Ktoś bliżej siedzący przeleciał palcem po klawiaturze kanałów. Wszędzie przelewała się obrzydliwa bryja chrypiąc w różnych językach.
— Przekonaliście się. A teraz, do rzeczy! Poddamy was testowi, który zadecyduje o waszym losie. Jeśli go zdacie, to odlecimy z tej planety, która jest zbyt piękna, byście na niej żyli. Ale nie obawiajcie się, jaskiniowcy, zdanie testu uczyni was bezpiecznymi. Lecz gdy go oblejecie, biada wam! Usuniemy was. Po prostu zdezynfekujemy glob od tak cudacznych istot. Wy, ssaki! — tu głos na moment urwał, jakby dla podkreślenia ostatniej uwagi. — Test polega na tym, że musicie znaleźć jednego z nas. Dziesięciu moich współbraci opanowało psychikę dziesięciu z was i posługuje się ich ciałami. Zamiany dokonaliśmy już kilka godzin temu i jak na razie nic nie wzbudziło waszego podejrzenia, wy trzęsadła. Ta dziesiątka jest rozrzucona po całej planecie. Macie czterdzieści osiem godzin na zdemaskowanie przynaj-mniej jednego z naszych. Gdy go unieszkodliwicie, zaliczamy wam test, wy, gnypy! To nie jest żart. Ci, którzy są po ciemnej obecnie stronie globu, będą mogli ujrzeć za pięć minut cie-kawe zjawisko. Zabarwimy ćwiartkę księżyca na zielono. Idźcie to zobaczyć, niedowiarki. A później szukajcie naszej dziesiątki. Pamiętajcie, to może być każdy z was! — głos zamilkł, a na ekranie pojawił się obraz Ziemi z dużej odległości.
Zawisła wśród nas upiorna, niczym nie ożywiona pustka. Ktoś zaśmiał się idiotycznie, ale dostał zaraz po gębie i krztusząc się zamilkł. Ktoś walił pięścią w telewizor. Człowiek w mundurze wbiegł z okrzykiem: „... w radiu było to samo”. Każdy chciał coś powiedzieć bądź zrobić i dopiero po chwili wszyscy wpadli na pomysł, że należy jednak obejrzeć księżyc. Jak wariat biegłem w górę. Nagle pociemniało mi w oczach. Ktoś musiał wyłączyć albo uszko-dzić oświetlenie pokładu; po omacku dotarłem do burty. Zadarłem głowę, mocno zaklinowa-ny w ciżbie ludzkiej.
Nigdy nie widziałem takiego nieba. Wręcz namacalnie odczuwałem zawieszenie wśród niewyobrażalnej mnogości gwiazd. Z dalekiej pustki biły strugi srebrnego światła, a po popielatym niebie sunął biały krąg księżyca. Szczyty kominów i nadbudówek migotały w fosforycznym tle, tracąc swoje kontury; zdawały się zwisać i płynąć nad nami. Nad stłoczo-nymi ludźmi wiły się opary oddechów. Raptem wszyscy westchnęli. Dolna część tarczy księ-życa nabrała dziwnego, nasycającego się koloru. Była to barwa świeżego ogórka.
Tak to wyglądało. Baliśmy się kiedyś Przybyszów, modliliśmy się do nich, mówiliśmy, że nie istnieją. A tu takie coś! Zostaniemy poddani testowi, który rozstrzygnie, czy mamy dalej istnieć. Wtórując moim myślom, jakiś męski głos zajęczał:
— Chcą dezynfekować, rozumiecie! Jesteśmy robactwem, brudnym robactwem. Ach, wy! — ryknął nie wiadomo czy do nas, czy do nich. — I nadszedł dzień, kiedy Pan miał nas dość — Głos wzniósł się do pisku. — Pacem in terris! Wołajcie, łajdaki!! Może usłyszą nas i odejdą.
— Morda w kubeł! — zawył ktoś w drugim końcu sali. W stronę kaznodziei poszybo-wała butelka.
Zaraz rozległy się przekleństwa.
— Połączcie mnie z ambasadą — histeryzowała niedoszła aktorka i w geście ekshibi-cjonizmu zerwała z głowy perukę, którą poczęła okładać stojące wokół niej osoby.
Na moich plecach wisiała chuda nastolatka. Kopała mnie po kostkach i wrzeszczała, że mamy mnóstwo bomb, którymi rozwalimy zielone paskudztwo. Gość o wyglądzie hippisa wspiął się na daszek nad pomostem i zaczął tańczyć coś pośredniego między tańcem św. Wita a hulagulą. Niedługo to trwało. Daszek się załamał, akrobata wśród wyzwisk i trzasku szkła wylądował na czyichś głowach. Znowu nad tłumem przeleciała butelka. Nagle pojawił się na pokładzie człowiek z megafonem. Nosił kapitańskie szlify.
— Proszę się uspokoić, mówi do państwa kapitan statku. Opanujmy nerwy, wszystko będzie w porządku. — Pewny głos zdradzał, że kapitanowi już się zdarzało uspokajać histe-ryków. Odgłosy szamotaniny ucichły. — Moim obowiązkiem jest przedstawienie faktów. Transmisja, która państwa tak wzburzyła, była nadawana na wszystkich pasmach radiowych i telewizyjnych.
— To wiemy!
— Obserwowaliśmy księżyc. Wystąpiło rzeczywiście zabarwienie powierzchni naszego satelity. Przed minutą powróciła łączność radiowa; z pierwszych komunikatów wynika, że na całej Ziemi zdarzyło się to samo. Teraz w eterze panuje taki chaos, że każdy musi liczyć tylko na siebie. Proszę państwa, kontakt z inną cywilizacją został nawiązany. Musimy więc stanąć na wysokości zadania. Pokażemy, że ludzkość to brzmi dumnie — zakończył kapitan pompa-tycznie.
— Pokażemy tej zielonej zgniliźnie! — krzyknął garbaty facet z diamentową szpilką w krawacie i zaczął skandować: — W mordę ich, w mordę ich...
Znów podnosił się rejwach.
— Spokojnie, tylko spokojnie — wtrącił kapitan. — Naukowcy z pewnością coś wymy-ślą. Nie dajmy się zwariować.
Zauważyłem dopiero teraz, że coraz silniej rzuca na falach.. Mokry wiatr uderzał mnie po plecach. Mimo to niebo było czyste.
— Rewizję zrobić! Dorwiemy zielońca!
Okrzyk podchwycili inni. Wymachiwali rękoma i podskakiwali po trzeszczącym pokła-dzie. Kapitan się cofnął.
— Nie, proszę państwa. Nie jesteśmy do tego uprawnieni.
Zagłuszyli go.
— Najpierw kapitana. Sprawdzimy kolor jego tyłka! — wyła nastolatka z moich ple-ców.
Kapitan zadziwił mnie.
— Nie. Nie zgadzam się! — krzyknął rozpaczliwie i próbował czmychnąć. Tłum zastą-pił mu drogę.
Chwila zawieszenia, kiedy spojrzenia dwóch setek osób krzyżowały się ze spojrzeniem faceta w mundurze i, jak na komendę, rzucili się na niego. Ryknął przykryty tłumem i po chwili zobaczyłem go już bez uniformu. Tumult był taki, że przyciśnięty do barierki o mało przez nią nie przekoziołkowałem. Jeszcze słychać było trzask tratowanych leżaków, gdy rozniósł się okrzyk triumfu.
— To on! Patrzcie! — wołał jeden z facetów trzymających kapitana.
Ten przestał się wyrywać. Z głupkowatym uśmiechem tkwił w uchwycie czterech elegancko ubranych dżentelmenów. Był rozebrany do skarpet i... damskich koronkowych majtek.
— To jest dowód, że jesteś zielońcem — powiedział kategorycznie najstarszy z dżen-telmenów. — Nawet nie wiesz, jak się Ziemianie ubierają, zaprzańcu!
— Ludzie, ja po prostu lubię chodzić w damskiej bieliźnie — zajęczał kapitan.
— Gadanie!
— Nie słuchajcie go!
— Za burtę parcha! — wyła tłuszcza. — Niech się pomoczy.
Chwila i wlekli go po pokładzie. Czepiał się ich nóg, prosił, zaklinał; na próżno. Ostro-żnie przesuwałem się do tyłu, gdyż wiedziałem już, co tu nastąpi. Żałośnie rozciągnięta w powietrzu sylwetka kapitana zatrzepotała jeszcze i z jękiem poleciała w noc.
Głośny plusk potwierdził oczekiwania wszystkich, ale nic poza tym. Żadnego błysku, głosu z góry: „OK, rozgryźliście nas” Nic! Wszystko było jak przedtem. Ludzie stali zbara-niali. Spoglądali za burtę. Ktoś zaklął.
— Cholera, stąd do brzegu kilkanaście mil. Nie dopłynie.
— Pięćdziesiąt mil — poprawił marynarz.
Zapadło milczenie. Zdawało mi się, że słyszę walenie setki serc. Pierwsza ocknęła się czwórka oprawców.
— On był w porządku, tyle że zboczeniec. Ale co do reszty, to niczego nie jesteśmy pewni.
Gdyby w środku wybuchł granat, lepszego efektu by nie wywołał. Ludzie rozbiegli się po statku, paru starych mężczyzn podbiegło do czwórki i dobrowolnie się rozebrało. Strąci-łem z pleców nastolatkę. Padłem na pokład i zacząłem się czołgać w kierunku drzwi, gdzie w świetle korytarza dziarska czwórka dokonywała przeglądu. Na pokładzie natomiast zebrało się kilka osób, które po krótkiej dyskusji zaczęły wyłamywać oparcia od leżaków, robiąc z tego podręczne pałki. O mały figiel nie zdekonspirowałem się, gdyż tryknąłem głową w jakieś żelastwo. Masując czoło przyłożyłem ucho do desek pokładu. Słychać było tupot biegnących ludzi. Czwórka dżentelmenów zaczęła się podpisywać na rękach tych,, których już sprawdzili. Idiotyzm, przecież Obcy nie są na tyle głupi, aby dać się rozpoznać przy powierzchownym oglądaniu. Nagły ryk obwieścił mi, że ci od leżaków zaatakowali czwórkę dżentelmenów. Trzaski. Łomoty. Ktoś krzyknął:
— Moje oko! Moje oko!
Pękł klosz i dalej walka odbywała się w ciemnościach. Nie mogłem tego obserwować, gdyż czyjaś ciepła dłoń znienacka wślizgnęła mi się za koszulę. Nastolatka przyczołgała się za mną i teraz szeptała mi do ucha.
— Kochajmy się. To nasza ostatnia noc.
Sapała. Obraz walki musiał ją niezdrowo podniecić. Zrzuciłem ją z siebie, gdyż nie lubię podfruwajek.
— Spływaj, idiotko — warknąłem.
— Ty stary kapłonie — zrewanżowała się. — Zieloniec, mam zielońca, ratunku! — zapiszczała.
Teraz chciałem ją powstrzymać, ale uciekła i wrzeszczała dalej. Słysząc tupot nadbiega-jących mężczyzn dałem nurka w ciemność. Nie zważając na zwoje lin i żelastwa, rwałem się do przodu, przesadziłem jakąś barierkę i już byłem w części dziobowej.
Było tu pusto, nad moją głową wisiały gwiazdy. Odgłosy pogoni ucichły. Położyłem się na płask i wyjrzałem w dół, wodny pył zraszał mi twarz. Pług statku ciął fale i skiby piany. Jak zafascynowany patrzyłem na ginące w ciemnościach strużki wody spływające z metalo-wej powierzchni. Już zapomniałem, gdzie jestem, gdy padło na mnie światło latarki.
— Wstawaj — warknął z góry jej właściciel. — Łapy na kark!
Podniosłem się, ściskając w dłoni zardzewiałą śrubę, która mi się akurat napatoczyła. Udałem haniebne przerażenie.
— O co chodzi? Jestem zupełnie normalny.
— Dobra, dobra. Chodź tu, muszę to sprawdzić.
Statek drgnął silnie, osobnikiem zachwiało i mogłem dostrzec, że nosi strój marynarski. Ale znów pochwyciło mnie światło latarki.
— No... — ponaglił.
Stanąłem pod drabinką.
— Boję się — powiedziałem.
— Cholera — zaklął marynarz. — Jak mogłeś zleźć, to i wleziesz.
— Jasne! — Z całej siły rzuciłem weń śrubą.
Celowałem w brzuch. Stęknął i usiadł na deskach.
Ruszyłem w półmroku. Bez trudu odnalazłem drogę na pokład spacerowy. Wiatr świstał na daszku i gdyby nie połamane leżaki, porzucone marynarki i kawałki szkła, nie uwierzył-bym własnej pamięci. Z głębi statku dochodziły podniesione głosy. Znowu? Rozejrzałem się w panice, ciągle pamiętając o marynarzu i przykucnąłem za jedynym nie uszkodzonym leża-kiem.
— Zostawcie mnie! Jestem niewinny — krzyczał kolejny nieszczęśnik wyrzucany za burtę.
Był to łysy brodacz, którego widziałem po południu. Runął za barierę jak kamień.
— Cholera, znów nie ten — syknął jeden z oprawców, gdy tylko plusnęła woda.
Na korytarzu rozległ się huk broni palnej. Mężczyźni bez słowa pobiegli z powrotem. Najwyższy zrzucił po drodze paskudnie rozdartą marynarkę, która spadła koło mej kryjówki. Gdy zniknęli, podążyłem za nimi najciszej, jak tylko mogłem. Kilka metrów dalej oświetlenie działało i mogłem podziwiać porzucone na chodniku drobiazgi. Ominąłem korytarz, skąd dochodziły dzikie wrzaski, i nie zaczepiony przez nikogo dotarłem do baru.
Na kontuarze siedziało dwóch zalanych. Dojrzeli mnie, grubszy wyciągnął flaszkę „Scotta” w moją stronę.
— Chodź się napić. Będziesz miał alibi... gdyż zieloo...ńce nie piją — czknął i o mały włos nie poleciał na twarz.
Popukałem się w czoło i wyszedłem. Zaraz za rogiem zwalił mnie z nóg potężny stru-mień wody. Oślepiony upadłem na podłogę i na czworakach starałem się odczołgać w bezpie-czne miejsce. Niechlujny typ z koszulą rozpiętą do pępka dzierżył w ręce końcówkę węża od hydrantu.
— Mam cię, mam cię — porykiwał.
Byłem w rozpaczy. Na śliskim chodniku nie miałem żadnego oparcia. Kolejne uderze-nia wody rzucały mnie na kolana. Zabawa długo by pewnie trwała, gdyby ktoś nie chwycił mnie za stopę i nie wyciągnął z pola rażenia. Szorując brzuchem wyjechałem za załom kory-tarza. Porykiwania mego wodnego tresera nie ustawały:
— Chodźcie, chodźcie tu, każdego tak załatwię!
Stanąłem na nogi, wytrząsnąłem wodę z uszu i przyjrzałem się wybawcy. Nienagannie ubrany starszy pan. Dziwny był tylko jego krawat, równo obcięty w połowie. Musiał zauwa-żyć moje zdziwienie, gdyż wyjaśnił:
— Nieodpowiedzialny młody człowiek rzucił się na mnie z nożem i takie są skutki.
Pokiwałem głową:
— Tu się kręci mnóstwo nieodpowiedzialnych ludzi.
— Ma pan rację — zgodził się i gestem dłoni pokazał mi schody. Ruszyłem pierwszy. Mokre ubranie zaczynało mi ciążyć. Nagle uczułem, jak na wysokości siódmego kręgu wci-ska się w moje plecy coś tępego.
— Podnieś ręce — syknął facet. — Trzymam brauninga, jeśli masz wątpliwości.
Nie śmiałem ich mieć i uniosłem ręce, a namoczone rękawy zjechały mi do łokci. Z dołu dochodziła lekka woń spalenizny, ale zbadanie jej źródła odłożyłem na później.
— Jestem człowiekiem... — zacząłem, ale on zniecierpliwiony uciął.
— Cicho! Prawą ręką wyjmij portfel i upuść go na podłogę. Tylko powoli.
Zrobiłem, co kazał.
— Niech cię cholera weźmie! Wszystko mokre — kwękał zaglądając do portfela. Na-cisk lufy osłabł. Korzystając z tego, odbiłem się od stopnia i przerzuciłem ciało nad poręczą. Wylądowałem na podeście i pobiegłem przed siebie.
— Stój, bo cię rąbnę!
Na szczęście nie strzelał. Przebiegłem jeszcze kilkanaście metrów i wpadłem w środek walki. W korytarzyku prowadzącym do sterówki część pasażerów pod wodzą znanej mi czwórki dżentelmenów szturmowała wejście, którego broniła załoga. Nacierający używali szczątków krzeseł i butelek. Załoga miała pod ręką sprzęt przeciwpożarowy i za jego pomocą odpierała ataki. Kolejne strumienie piany z gaśnicy uspokoiły właśnie nacierających, którzy okropnie bluźniąc odstąpili na bezpieczną odległość. Dwaj najsilniej rażeni po omacku czła-pali w stronę łazienki. Ale już gaśnica zachłysnęła się, zabulgotała i umilkła. Napastnicy natychmiast rzucili się do natarcia. W ciasnym korytarzyku mogły stać koło siebie tylko dwie osoby. Nie przyglądałem się bezsensownej walce, tylko ostrożnie się wycofałem.
Ominąłem wyłamane drzwi do kajuty, przed którą tliły się szmaty i papiery. Co za idio-ta sfajczył futro z karakułów? Przez uchylone drzwi było widać czyjąś nogawkę. Stopa była ułożona pod tak nieprawdopodobnym kątem do reszty nogi, że jej właściciel był akrobatą bądź trupem. Wzdrygnąłem się i podreptałem dalej. Moja kabina, o dziwo, była nie naruszo-na. Z ulgą zmieniłem przemoczone ubranie. Potem porwałem z łóżka koc z kołdrą i wyrzuci-łem na korytarz. Sąsiednie dwie kabiny były otwarte, tak więc mój łup zwiększył się o na-stępne koce i kołdry. Zwinąłem wszystko w pakunek i czujnie zerkając na boki, dotarłem na pokład. Było chłodno, ale deszcz, którego najbardziej się obawiałem, nie padał. Fala również jakby zmalała. Podszedłem do ciemnych sylwetek łodzi ratunkowych i odciągając pokrowiec, wrzuciłem mój dobytek. Wiatr poświstywał cicho na linkach, wtórując słabemu stukotowi, gdy burta łodzi obijała się o wysięgniki. Umieściłem się wygodnie. Byłem zmęczony. Z wnę-trza statku wciąż dobiegały hałasy, a ja, wpatrzony w migotanie gwiazd, sam nie wiem, kiedy zasnąłem.
Dziki ryk syreny obudził mnie. Wchodziliśmy do portu. Brzeg był nie dalej, jak pół kilometra. Lecz nie tylko mgła psuła widoczność. Z przerażeniem obserwowałem kłęby dymu bijące słupami w wielu miejscach nad dachami domów. Duży budynek portu morskiego palił się żywym ogniem, a po lewej stronie, zanurzony do połowy, tkwił przy rozbitym nabrzeżu uszkodzony frachtowiec. Syrena wyła aż do bólu uszu. Z tyłu po pokładzie bębniły kroki.
— Statek nasz! Sterówka zdobyta, zielonce... — zaczął mały jegomość i urwał na mój widok.
Chwilę stał nieruchomo, a wiatr powiewał jego porwaną garderobą. Pod okiem miał duży fioletowy siniec.
— Kapuś, mam kapusia! — krzyknął i pobiegł z powrotem.
Czasu było mało. Ze skrytki w łodzi wyjąłem kamizelkę ratunkową. Ściągnąłem mocno zapięcia, wiedząc, że mało jest rzeczy tak przykrych przy skoku z dużej wysokości, jak luźna kamizelka. Przy uderzeniu o powierzchnię wody podrywa ją w górę i można stracić zęby bądź całą szczękę. Chciałem jednak uniknąć innego niebezpieczeństwa, dlatego słysząc tupot kro-ków, skoczyłem jak najdalej od burty. Świst powietrza, stalowy płaszcz wody, uderzenie, zie-leń oceanu, bąble powietrza i — wypływam na powierzchnię. Wysoka skała statku z kilkoma figurkami, które wymachują pięściami, oddala się. Odwracam się do niej plecami i zaczynam metodycznie rozgarniać wodę. Do brzegu mam dwieście metrów.
Nie płynąłem długo. Akurat z chlupotem wdrapywałem się po stopniach nabrzeża, gdy dobiegł mnie daleki trzask. Odwróciłem się. Mój statek wbijał się w beton falochronu. Małe sylwetki skakały do wody; nawet tutaj dochodziły ich krzyki. Zgiąłem rękę w wymownym geście. Sforsowałem jakiś płot. Zrzuciłem kamizelkę, wykręciłem nogawki spodni. Prze-mknąłem alejką wysadzaną akacjami i dotarłem do ulicy. Niestety, od razu dostrzegłem kilka rozbitych wozów i tęgą bijatykę pod domem towarowym. Uniosłem głowę do góry — ta sama zabawa — dwa typy goniły trzeciego po dachu domu. Za nimi biegła naga kobieta z nożami w dłoniach. To mi wystarczyło. Miałem dość.
Na rogu był bar. Kuta tablica przedstawiała konia, był tam też napis: „Czarny rumak”. Drzwi zostawiono uchylone. Było pusto i schludnie. Mimo kilkakrotnego chrząknięcia nikt się nie zjawiał. Wszedłem za kontuar, drzwi prowadzące na zaplecze były zamknięte. Rad nierad, musiałem obsłużyć się sam. Wyciągnąłem butelkę koniaku, sok pomarańczowy i tackę z kanapkami. Na ladzie rozłożyłem golf, aby trochę wysechł. Parę łyków alkoholu rozgrzało mi żołądek i pobudziło spostrzegawczość, gdyż dopiero po nich zauważyłem aparat telewizyj-ny stojący na półce. Dotknąłem włącznika.
— Ludzie, wybaczcie i opanujcie się. Prosimy was — dobiegł znajomy głos.
Zastygłem z nie przełkniętym kęsem.
— To był tylko żart. Chcieliśmy was trochę przestraszyć. Nie myśleliśmy, że weźmie-cie to tak dosłownie. Opanujcie się. Wśród was nie ma żadnego z moich współbraci. My tylko żartowaliśmy. Wysłuchajcie nas. Za godzinę nasze statki wylądują w kilkunastu punktach waszego globu i pomożemy wam dojść do ładu. Czekajcie spokojnie. Oczywiście, że to wszy-stko nasza wina, ale nie spodziewaliśmy się...
Głos perorował dalej, ale już nie słuchałem. Spłukałem sobie gardło, przeciągnąłem się i rzucając okiem na bełkoczącą zieloną bryję wybiegłem na ulicę. Tak! Miałem godzinę, aby się odkuć. Tak. O ile mnie pamięć nie myli, to zaraz naprzeciwko był jubiler, a kawałek dalej salon samochodowy. Musiałem się pospieszyć. Chwyciłem krzepko cegłę leżącą przy krawę-żniku i stanowczym krokiem ruszyłem na drugą stronę jezdni.
Grzegorz Babula
Klatka
Zaczęło się w samym środku słonecznego dnia. Byliśmy akurat z żoną na spacerze i gdy nagle zapadły ciemności, zamarliśmy z przerażenia. Ciemności to może za mocno powiedzia-ne. Po krótkiej chwili, koniecznej oczom do adaptacji, zaczęliśmy dostrzegać zarysy nowej rzeczywistości, w której mieliśmy żyć przez parę następnych dni.
Wstrząs był niemały. Trawniki porastała czerwona trawa, a drzewa okryły się purpuro-wymi liśćmi. Fioletowe słońce, wiszące na żółtym niebie, zalewało świat potokami czarnego światła. Już nie świeciło — zaciemniało. Kierowcy ze zdumieniem oglądali śnieżny asfalt pod równie białymi oponami samochodów. Całe szczęście, że nie doszło wtedy do wypadków, chociaż na skrzyżowaniach czerwone światła zamieniły się w zielone. Z zielonymi było dokładnie na odwrót, tak więc równowaga została zachowana. Za to żółte jarzyły się teraz błękitem. Rozszerzonymi oczyma rejestrowałem dalsze szczegóły — smolisty chodnik, kre-mową glebę i swoje pomarańczowe dżinsy. W głębi czarne łabędzie z dziobami koloru khaki pływały po cytrynowym stawie. Nie lepiej było tuż przy mnie. Za każdym razem, gdy mój wzrok zawadzał o murzyńską twarz stojącej obok żony, doznawałem szoku. Niesamowite były zwłaszcza jej hebanowe zęby, błyskające spomiędzy zgniłozielonych warg.
Tak to się zaczęło.
Przyszły kolejne dni. Zycie przeniosło się na noc. Dopiero bowiem o zmroku niebo rozjaśniało się bielą, lekko znaczoną czarnymi punkcikami gwiazd i umaczanym w smole sierpem księżyca. Najciemniej było oczywiście pod latarniami. Pracowaliśmy w nocy, a w dzień kładliśmy się spać, włączywszy uprzednio światło, by zapewnić sobie większą cie-mność. Oświetlenie stało się zbyteczne. Wystarczyło zasłonić okna, odciąć dopływ promieni słonecznych zalewających świat czernią, by w mieszkaniu zrobiło się jasno.
Trwało to piekło całe osiem dni. Dziewiątego zaś niespodziewanie owionął nas dziwny fluid, wciskając się we wszystkie możliwe zakamarki. Po kilku sekundach niesamowite uczu-cie obmywania całego ciała ustąpiło i oczom naszym ukazał się nowy świat. To znaczy stary. Wszystko wróciło do normy. Dawne, znajome barwy nabrały nawet świeżości i intensywno-ści. Odetchnęliśmy z ulgą. Gdzieś w głębi tlił się jednak niepokój. Cóż to było? Czy może się powtórzyć? Te pytania dręczyły wszystkich, również i mnie. Odpowiedź usiłował mi dać mój stary przyjaciel, przypadkowo spotkany na ulicy.
— Przecież to bardzo proste — machnął ręką lekceważąco.
Mój syn, którego trzymałem za rękę, przyglądał mu się ciekawie. Przyjaciel słynął z dziwactw, na wszelkie pytania odpowiadał żartami i mało kto traktował go poważnie. Dlatego też słuchając go uśmiechnąłem się pobłażliwie.
— Rzecz w tym, że od paru dni nie jesteśmy już prawdziwymi ludźmi — zakomuni-kował patrząc mi w oczy.
Otworzyłem usta zaskoczony:
— A kim?
— Kopią. Dokładnie rzecz biorąc zdjęciem. Ktoś stamtąd — wskazał ręką na niebo — zrobił Ziemi zdjęcie doskonałe. Absolutne. Kontynuujące życie oryginału. To jest jakby do-skonalsza forma filmu. Jesteśmy dokładnie przekalkowaną, drugą wersją naszych pierwowzo-rów, tylko żyjemy na klatce filmowej. Ci prawdziwi zostali na Ziemi. A my po prostu byli-śmy przez parę dni negatywem. Kolorowym negatywem. Potem nas wywołano. Ot i wszy-stko. — Założył ręce za plecami i zadowolony z siebie bujał się na obcasach.
— Sam to wymyśliłeś? — zapytałem z przekąsem.
— Sam — odparł z dumą, nie zauważywszy ironii w mym głosie.
Rozmowę przerwał nam oślepiający snop światła, spływający nie wiadomo skąd, który zdawał się przenikać nasze ciała. Odniosłem wrażenie, jakby wszystko wokół mnie, łącznie z moją osobą, rozrastało się, zwiększało swoje rozmiary.
— Co ta jest? Co się dzieje? — zacząłem krzyczeć w przerażeniu.
— Ojej, tatusiu, jak ty nigdy nic nie rozumiesz — zawołał mój syn. — Po prostu nas wyświetlają!
Jak zwykle miał rację.
Grzegorz Babula
R.I.P.
— Ależ oczywiście, proszę pana! To dla nas wielki zaszczyt, że raczył pan wybrać nasz, że tak powiem, ośrodek. — Zarządca był pucołowaty, okrąglutki i cały promieniał życzliwością. Bez przerwy poprawiał zsuwające mu się na czubek nosa okulary. Raziła mnie jego zawodowa uprzejmość. Przymilne uśmiechy były tu chyba nie na miejscu.
— A więc, o ile dobrze zrozumiałem — jego ruchliwe ręce wędrowały od okularów do garnituru, na którym wygładzał niedostrzegalne fałdki. Nie spuszczałem z nich oczu. — Sza-nowny pan chciałby skonfrontować pogłoski o naszym zakładzie z jego faktycznym stanem i w zależności od wyników tej, że tak powiem, konfrontacji, skorzystać z naszych usług.
— Chcę go po prostu obejrzeć — przerwałem zniecierpliwiony. — Nie myślę decydo-wać się na byle co!
— Ależ tak, niewątpliwie! W pełni rozumiem szanownego pana. — Zupełnie nie był zmieszany. Drobnym damskim kroczkiem podbiegł do mnie i ująwszy mnie pod łokieć skie-rował ku drzwiom.
— Postaram się zadośćuczynić pańskiemu życzeniu. To mój, że tak powiem, obowią-zek.
Przeszliśmy krótki korytarz o ścianach wyłożonych drewnem sandałowym. Wylot zamykały potężne odrzwia, oczywiście czarne, zaopatrzone w masywną, bogato cyzelowaną klamkę. Pod naciskiem dłoni mojego przewodnika klamka ustąpiła i drzwi uchyliły się bez-szelestnie. On perorował dalej:
— Jak pan zapewne słyszał, nasz zakład jest przeznaczony dla bardzo szerokiej publi-czności, że tak powiem, dla P.T. Publiczności. Cieszymy się znakomitą renomą, w związku z czym klienci zjeżdżają do nas z kilku galaktyk, towarzystwo mamy tu doborowe i czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że może się pan spodziewać pewnych, że tak powiem, niespo-dzianek.
— Nie życzę sobie żadnych niespodzianek — warknąłem.
— Źle się wyraziłem, raczy pan wybaczyć. A zresztą sam pan zobaczy. Otóż i nasz cmentarz! — ostatnim słowom towarzyszył szeroki gest ręki, mający mi ukazać wspaniałość otoczenia. Rzeczywiście było tu ładnie. Ponieważ budynek zarządu, przez który wchodziło się na cmentarz, znajdował się na wzniesieniu, mogłem objąć oczami całą panoramę. Przed nami rozciągał się rozległy park, okryty świeżą zielenią, gęsto poprzecinany szerokimi aleja-mi. Spomiędzy drzew przezierały kontury grobowców zbudowanych z oliwkowego marmuru i niewyraźne zarysy dziwnych konstrukcji, których przeznaczenia trudno się było domyślić.
— Pan pozwoli, że będę pańskim przewodnikiem — dobiegł mnie usłużny głos zarząd-cy.
Ruszyliśmy w alejki. Rozglądałem się ciekawie dookoła, nieuważnie słuchając wyja-śnień major-grabarza.
— Tak więc, jak już wspomniałem, spoczywają tutaj przedstawiciele prawie wszystkich ras rozumnych. Nasza firma stara się zaspokoić wszelkie życzenia klientów dotyczące formy pochówku. A życzenia bywają rozmaite. Jak to się mówi: jeden lubi ogórki, drugi... — wy-buchnął nerwowym chichotem, lecz zaraz umilkł, skarcony moim surowym spojrzeniem. Ale znów się nie zmieszał. Był wytrawnym, zaprawionym w bojach urzędnikiem i byle drobiazg nie mógł go wzruszyć.
Zatrzymałem się przy niedużej tabliczce, .zawieszonej na dwóch metalowych słupkach. Odczytałem głośno dziwny napis:
Kuru Mapuru
wysechł 7-5-4596
Pokój Jego Oparom!
— Cóż to jest?
— To taka rasa z Aldebarana. Myślące płyny. Ciecz turlająca się w kulistych kroplach. Przyjechał do nas, złapał grypę, dostał wysokiej gorączki i wysechł — mój cicerone rozłożył ręce w geście wyrażającym całkowitą bezradność.
— I on tu leży?
— Nie, no skąd. Przecież wyparował! To jest tylko tabliczka. Tak sobie zażyczyli kre-wni. Żeby szanowny pan wiedział, jaka to była męka w porozumiewaniu się z nimi. Ten ich koszmarny bulgot!
Złapał się za głowę i kręcił nią, jakby zamierzał ją sobie urwać. Spojrzałem na niego z niesmakiem. Był zbyt teatralny, żebym mógł go traktować poważnie. Zrobiłem, kilka kroków do przodu, by przystanąć przy gigantycznej płycie z piaskowca. Wyryte na niej litery głosiły:
MHUZTR LOPTZU URJCB NER
żył lat 22 000
Przechodniu! Przeklnij okrutny świat,
który pozwala umierać w tak młodym wieku!
Zarządca, nie czekając na moje pytanie, pośpieszył z wyjaśnieniem:
— Proszę się nie dziwić. To ich specyficzna miara czasu. Planeta, na której żyją, wiruje wokół słońca z oszałamiającą prędkością. W związku z tym rok jest krótszy. Tak naprawdę miał tylko trzy tysiące i pół roku.
Pozostawiłem jego słowa bez komentarza. Myślałby kto! Chodząca encyklopedia!
Cicho zgrzytał żwir pod stopami. W gałęziach drzew uwijały się ptaki, napełniając powietrze dźwięcznym świergotem. Słońce, chylące się już ku zachodowi, opromieniało cmentarz ciepłym blaskiem. Szliśmy powoli świeżo wygracowaną alejką, mijając dziesiątki grobów zatopionych w roślinności. Zaczęło mnie wypełniać uczucie głębokiego spokoju. Ten elegijny nastrój został niespodziewanie zakłócony dziwnym odgłosem nie pasującym do tego miejsca. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jego przyczyn, póki nie dotarliśmy do końca alejki. Po jej prawej stronie poczesne miejsce zajmowała zagadkowa budowla. Była to jakby altanka, której dach opierał się na czterech betonowych kolumnach. Do stropu, za pomocą długich, chyba trzymetrowych łańcuchów, przymocowano metalowe pudło. Ze świstem przecinało po-wietrze, kołysząc się w stuosiemdziesięciostopniowych (uff, co za wyraz) wychyleniach. Ten właśnie świst naruszał spokój cmentarza. Zarządca, widząc mój pytający wzrok, skwapliwie wyrzucił z siebie informacje:
— Rodzina zażyczyła sobie warunków, jakie panują na ojczystej planecie. A oni mają tam zmienną, pulsującą grawitację. W rytm przelewania się płynnego jądra. A jak ja mam mu to tutaj zapewnić? Więc niech się biedak chociaż pohuśta!.
Spojrzałem bystro na zarządcę, szukając na jego obliczu śladów żartu. Ale nie. Nie dał się złapać. Był zupełnie poważny.
Gdy skręciliśmy w poprzeczną aleję, uwagę moją przyciągnęła szklana klatka, stojąca na kamiennym podwyższeniu. Jej kanty były wzmocnione złoconymi listwami. Przypominała akwarium, z którego wypuszczono wodę. W środku, z kąta w kąt, wałęsał się humanoidalny stwór bez odzieży, za to gęsto porośnięty siwymi kudłami. Skołtuniony zarost pokrywał mu nawet twarz, nie pozwalając dostrzec rysów. Nie zainteresował się nami, chociaż z pewnością zauważył naszą obecność.
— A to kto? Krewny któregoś ze zmarłych? — spytałem, zniżając głos. Szyba akwa-rium wydała mi się cienka. Mógł nas usłyszeć.
— Ależ skąd! — zaprotestował z oburzeniem drepczący za mną zarządca. Konfidencjo-nalnym szeptem dyszał mi do ucha nowe rewelacje: — To jest, proszę szanownego pana, sam szacowny nieboszczyk. U nich, to jest na samym skraju Drogi Mlecznej, naturalnym stanem jest śmierć. Leżą pokotem na całej planecie i, że tak powiem, nie żyją. Jakaś ekspedycja bada-wcza trafiła tam przypadkiem i wzięła jednego do zbadania. Bo to, proszę pana, niby nie żyją — a żaden nie zepsuty. Nawet nie nadpleśnieli! Przywieźli więc go tutaj, i masz! Zmart-wychwstał! To znaczy, według siebie, umarł. I kazał się pochować.
— Odżywiacie go jakoś?
— Nie. Ani trochę. Nie potrzebuje tego. Funkcjonuje, że tak powiem, bez paliwa. Zaga-dka!!! — dramatycznie zgłośnił szept. — Są rzeczy na niebie i ziemi, o których...
— Tak, tak — przerwałem mu niegrzecznie. — Znam to!
Postąpiwszy parę kroków naprzód, pogrążyłem się w zadumie, spoglądając na żywego trupa. Zarządca miał rację. Są rzeczy... i tak dalej. Pomyślałem, jak mało wiem o świecie. Ciągle pogrążony w pracy, nie zdawałem sobie sprawy, że istnieją podobne dziwadła: inteli-gentne ciecze, młodzieniaszkowie, liczący kilka tysięcy wiosen, i zwyczaje grzebania zmar-łych do tego stopnia niekonwencjonalne, iż groby przypominają wszystko, tylko nie miejsce ostatniego spoczynku.
— Przepraszam najmocniej — dobiegł mnie głos zarządcy, który zbliżył się niepostrze-żenie. — A pan szanowny kogo zamierza u nas pochować? Chciałbym z góry zapewnić, że oferujemy absolutnie pełną gamę czynności funeralnych, jak pan chyba raczył zauważyć. O kogóż więc chodzi?
— O przyjaciela. Utlenił się przedwczoraj. Od dawna zresztą cierpiał na postępującą korozję — ukradkiem wytarłem kroplę smaru, która zakręciła mi się w obiektywie. — W dodatku to ciągłe pociąganie z prądnicy, od kiedy opuściła go ukochana maszyna cyfrowa. To wszystko musiało go wykończyć.
Mój przewodnik ze współczuciem pokiwał głową.
— A pogrzeb ma być zupełnie tradycyjny. Kremacja w reaktorze termojądrowym, urna kadmowa z ołowianą inkrustacją, prochy złożone w betonowym bunkrze zbrojonym płytami z wolframu. Rozmiar standardowy — trzydzieści metrów na piętnaście. Czy mogę zapłacić energią?
Zarządca przytaknął:
— Przyjmujemy każdą walutę. To wyniesie dziesięć megawatogodzin.
— To nawet niedrogo. — Byłem mile zaskoczony. — Należność przeleję z mojego prywatnego akumulatora w Banku Handlowym. Jutro telefonicznie podam panu adres, pod którym są zwłoki. A teraz żegnam pana.
Skłoniłem mu się lekko, co szybko odwzajemnił. Obróciłem się na pięcie i skierowałem ku wyjściu. Po drodze zauważyłem, że skrzypią mi przekładnie. Muszę szybko pójść do remontu, żeby nie trafić tu na stałe — pomyślałem i przyspieszyłem kroku.
Zapadł już zmierzch.
Ryszard Holzer
józefiak story
marcia gomez silva wyrwała się z rąk poprawiającej jej makijaż charakteryzatorki i dziękując skinieniem głowy uśmiechniętemu dyrektorowi la scali znów wybiegła na scenę oklaski wzmogły się są tak potężne pomyślała że mogłyby unieść obwieszony żyrandolami sufit sali i cisnąć go w mroczne usiane gwiazdami niebo wreszcie im pokazałam a nie wie-rzyli tylko matka zawsze mówiła ach czemu nie doczekała tej chwili marcia postąpiła krok do przodu i uniosła ramiona prosząc o ciszę publiczność uspo
za oknem było już jasno koła pociągu
stukały na zwrotnicach za piętnaście minut na dworcu w osace będą na niego czekali przedstawiciele koncernu i jeśli wszystko dobrze pójdzie to może jeszcze dziś umowa zosta-nie podpisana matsuo otworzył teczkę niczego nie brakuje sam sprawdzał dokumenty nie był specjalnie zadowolony z tego kontraktu ale to im od razu zapewni wejście na rynek amery-kański dla takiej małej firmy to jest najlepsza droga związać się z wielkim przedsiębiorstwem właściwie bardzo dużo udało im się osiągnąć przez te półtora roku żeby odpędzić senność sięgnął po papierosa i
ach ten ted wieczny marzyciel roześmiał się sam do siebie odkładając
list poznali się chyba w osiemdziesiątym w oenzecie w którymś z tych barów gęsto zapcha-nych różnobarwnym dziennikarskim ptactwem z całego świata a tamten nie był chyba nawet akredytowany to tylko on peter był wtedy korespondentem to jednak były nudne czasy pomy-ślał podkładając pod głowę wilgotne od potu ramiona podniecający ale zarazem nudny i jałowy rytm wielkiego miasta ciągnące się godzinami przemówienia i uporczywie tłukący w skronie młoteczek kaca co rano a tutaj za płótnem namiotu cykają wielkie jak dłoń świerszcze i czuć zapach pomarańczy lubił takie życie to tu to tam ale najbardziej ciągnął go ten błogo-sławiony i przeklęty przez boga zakątek świata kotłowanina emocji zdrad intryg ci wszyscy dożywotni prezydenci i szejkowie którzy
pomogę ci tylko pospiesz się muszę niedługo wracać
józefiak poprawił się na pryczy i przeciągnął ręką po oczach ki diabeł chyba mu jeszcze nie wyparowało od wczoraj żeby tak się urządzić raz tylko przyłożył styliskiem co nie wiedzieć jak samo w rękę wlazło a tamtemu coś chrupnęło i już a przecież spory był chłop nawet dużo nie wypili o co właściwie poszło jakby tej paskudzie styliskiem przyłożyć toby się pewnie rozchlapła brrr obrzydliwa poczwara spał już a tu nagle coś gada ale o co właściwie chodzi jak to tak kto on józefiak co go popodleśnym wołają a tu jakaś śpiewaczka cudzoziemska potem ten żółty i jeszcze tamten w namiocie to niby kto też on jak tak to kto on gdzie on jak tak to niby jak
muszę niedługo wracać więc pospiesz się pomogę ci się stąd wydostać nie wolno
więzić istoty rozumnej ale zdecyduj się wreszcie kim chcesz być czy może wolisz żebyśmy cię zabrali naszym statkiem na jakąś inną planetę zapytała trzymetrowa zielona gąsienica i sypiąc iskrami zwinęła się w kłębek na suficie celi
KSZTAŁTY W CIEMNOŚCI
Piotr Bondel
Kształty w ciemności
Ciemność, wieczna ciemność — pomyślałem stojąc bez ruchu. Choćbym nie wiem jak wytężał wzrok i tak nic nie zobaczę. Właściwie mógłbym nie mieć oczu, gdyby nie rozbły-skujące punkty. Musiałem do nich dotrzeć za wszelką cenę. Czas nie odgrywał tu roli. Czasu miałem dużo, całą wieczność.
Zrobiłem krok. Dobrze. Nic mnie nie zatrzymało. Nie byłem już tak niecierpliwy jak na początku. Wolałem najpierw pomyśleć, skoncentrować się i dopiero ruszyć. O nie, nie dam się już ponieść nerwom. Ręce trzymałem blisko piersi. Nauczony przykrym doświadczeniem nie wyciągałem ich gwałtownie przed siebie. Wprawdzie mam jeszcze dziewięć palców, ale wierzę, że będę ich kiedyś potrzebował. Nie mogę ich stracić. Obróciłem głowę w lewo, w prawo, pociągnąłem parę razy nosem. Nic. Żadnego wyraźnego zapachu. Ciemność nie pachnie. Postanowiłem zaryzykować. Zrobiłem trzy szybkie kroki do przodu. Nic. Stoję. Jeszcze raz miałem szczęście. Nie trafiłem w żadną barierę. Teraz trochę odpocznę. Wysu-nąłem lewą nogę do przodu, przesuwałem ją, kreśląc małe kręgi. Następnie to samo zrobiłem rękoma. Powoli, bez żadnych gwałtownych ruchów. Wiedziałem, że bariera nie jest groźna, jeśli zetknięcie z nią będzie delikatne. Odczuję najwyżej lekkie oparzenie. A to jest głupstwo. Ta ciemność ma jakieś specyficzne właściwości. Wszelkie rany goją się tu niemal natych-miast. Wtedy, gdy tak bezsensownie straciłem palec, nawet krew nie zdążyła dobrze trysnąć.
Najbliższa przestrzeń była pusta. Schyliłem się i usiadłem krzyżując nogi. Położyłem dłonie na kolanach i zastygłem w bezruchu. Nawet nie wiem, jak długo tu jestem. Do tej pory spałem tylko trzy razy, ale ile czasu dzieliło jedną drzemkę od drugiej? Czas to zmiana, a tu żadnych, dających się zarejestrować zmian nie było. Tylko ciemność. Gęsta, niemal namaca-lna ciemność. Nie, nie bałem się jej. Byłem do niej przyzwyczajony od początku mego życia. Tak, moje życie miało początek, choć nie wiem, w jaki sposób to wszystko się zaczęło. Nie wiem też, jak nazywa się mój świat ani gdzie on jest. Pamiętam za to doskonale całą naukę, jaką przyswoiłem sobie w tamtym świecie. Pamiętam głosy Nauczycieli, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak wyglądali. Jak dawno to było? Nie wiem. Siedziałem bez ruchu, wpatrując się w ciemność. Żadna gwiazda tu nie świeci, nie ma dnia i nocy. Jest tylko bezgraniczna cie-mność. Czy zobaczę jeszcze gwiazdy i słońce? Gdzie one będą? Zamknąłem oczy. Sen przy-szedł szybko.
Przebudziłem się tknięty wewnętrznym niepokojem. Nie siedziałem już, a leżałem skulony. Jak to dobrze, że przed snem sprawdziłem najbliższe otoczenie. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym przewrócił się na barierę. Pociągnąłem parę razy nosem. Z prawej strony dochodził niewyraźny obcy zapach. W mojej głowie usłyszałem głos Nauczyciela: „Prawdo-podobieństwo spotkania kogoś w Ciemności jest bardzo małe. Nie znaczy to wcale, że wszy-scy od razu znajdują Punkty. Ale objętość Ciemności rośnie w postępie geometrycznym w stosunku do ilości znajdujących się w niej istot. Jeśli jest całkowicie pusta, przyjmuje wie-lkość podstawową. Jest ona jednak na tyle wielka, że nawet gdyby nie powiększała swej objętości wraz ze wzrostem liczby istot, to i tak prawdopodobieństwo spotkania kogoś, nawet przy bardzo dużych liczbach, byłoby znikome”. Stałem teraz napięty, z maksymalnie rozsze-rzonymi nozdrzami. Zapach nie zwiększał swej intensywności, z czego wywnioskowałem, że obcy się nie porusza. Znowu usłyszałem głos Nauczyciela: „Jeżeli już zdarzy wam się kogoś spotkać, poznacie to tylko po zapachu. Nie zobaczycie nic, nie usłyszycie nic, tylko zapach będzie dla was sygnałem, że ktoś jest w pobliżu. Dlatego ćwiczcie swój węch. Każdy z was ma różną wrażliwość na zapachy. Ale im bardziej pogłębiacie swoją wrodzoną wrażliwość, tym wcześniej poczujecie innych i tym większe będą wasze szanse podjęcia właściwych dzia-łań. Teraz jeszcze nie macie swoich zapachów, otrzymacie je dopiero przed wkroczeniem w Ciemność. Pamiętajcie, że wasza znajomość i wasze przyjaźnie nie będą miały tam żadnego znaczenia. Pamiętajcie Pierwsze Prawo Nauki: jeden Punkt — jedna Istota”.
Stałem czujny i zastanawiałem się. Nikt nigdy nie mówił nam, co mamy robić, gdy kogoś spotkamy. Czy czekać na rozwój wypadków, czy podjąć jakieś działanie? No właśnie, ale jakie? Uciekać czy dążyć do spotkania? Nie potrafiłem określić odległości, w jakiej znaj-dował się nosiciel obcego zapachu. Może dzieli mnie od niego wiele barier. Czy on też mnie czuje? To pytanie na chwilę sparaliżowało moje myśli. Zupełnie o takiej możliwości zapo-mniałem. Jeżeli mnie czuje, to pewnie zastanawia się nad tym samym co ja i dlatego się nie rusza. Zapach jest przecież ledwo wyczuwalny. Co robić?
Znowu wróciłem wspomnieniami do czasów przed Ciemnością. Gromada chłopców i dziewcząt, mniej więcej w równym wieku, uganiająca się w promieniach słońca wśród drzew. Wspinaczki na okoliczne skałki, gonitwy i chwytanie się za bary, by ze śmiechem powalić ja-kiegoś chłopaka, a następnie pomóc mu wstać i samemu być powalonym. I głos Nauczyciela: „Ćwiczcie sprawność fizyczną, będzie ona podstawą waszej wędrówki w Ciemności. Siła i sprawność ciała w połączeniu z rozwagą i cierpliwością pozwoli wam znaleźć Punkt”. Ćwiczyliśmy więc siłę, rozwagę i wytrwałość. Nikt z nas nigdy nie zastanawiał się ani nie rozmawiał o tym, dlaczego to robimy. Przyjmowaliśmy wszystko jako rzecz naturalną. Nie było też rozmów ani pytań o początki naszego życia. Jeżeli coś było przed tym, zanim spotka-liśmy się na polanie przy skałach, to nie wiedzieliśmy o tym nic i nie interesowaliśmy się tym. Widać nie było nam to potrzebne, bo Nauczyciele też o tym nigdy nie wspominali. Moja pamięć sięgała tylko tej polanki, tak jakby to był początek mojego świadomego życia. Wscho-dy i zachody słońca rozdzielały nam naukę i wypoczynek. Dorośleliśmy i doskonaliliśmy nasze ciała i umysły.
A teraz — pomyślałem — nie wiem, co robić.
Gdzieś z lewej strony rozbłysło światło. Za chwilę jeszcze jedno, tyle że słabsze. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że widzę czubek własnego nosa. Już zapomniałem, jak wygląda — pomyślałem z uśmiechem. W tym krótkim rozbłysku nie udało mi się dostrzec żadnej postaci. Zapach wydał się teraz mocniejszy, ale światło nie było na tyle silne, by ukazać jego źródło. Zmienił się też kierunek, z którego dochodził zapach. Obcy posuwał się w moją stronę, lecz nie w linii prostej, a na ukos. Może mnie minie — przeleciało mi przez głowę. Jeśli porusza się w moją stronę, to albo mnie jeszcze nie poczuł, albo dąży do spotkania. W jakim celu? Tego nie mogłem wiedzieć. W dalszym ciągu stałem bez ruchu. W pewnej chwili pomyślałem, że może krzyknę coś, ale natychmiast przypomniałem sobie sło-wa Nauczyciela, że Ciemność nie przewodzi dźwięku. Może właśnie dlatego takie spotkania są bez sensu. Przecież i tak nie można się porozumieć. Pamiętam olbrzymie zamknięte pomieszczenie o nieprzezroczystych ścianach. Po obu stronach sali staliśmy w dwóch rzędach twarzami do siebie. Przed każdym wisiał w powietrzu ekran, którego jedna połowa jarzyła się kombinacją różnych znaków. Naszym zadaniem było telepatyczne przekazanie tej kombinacji partnerowi z przeciwka oraz wyświetlenie na pustej części ekranu znaków nam wysłanych. Ćwiczyliśmy to tak długo, dopóki cały układ nie został wiernie wyświetlony. Pamiętam, że na początku opornie mi szło odbieranie informacji, byłem natomiast bardzo dobrym nadawcą. Lecz i ta zdolność była tutaj nieprzydatna. „Ciemność blokuje całkowicie linie telepatyczne — mówili Nauczyciele — lecz przyjdzie chwila, że przyda się wam ta umiejętność, jak i wiele innych, których się tu uczycie”.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po znalezieniu się w Ciemności, była próba telepaty-cznego odszukania jakiegoś umysłu. Nie powiodła się. Byłem otoczony barierą. Następnie chciałem sprawdzić kolejną umiejętność. Zdolność teleportacji. Ale bez punktu odniesienia nie potrafiłem tego dokonać. Nauczyciele mówili, że nie można teleportować się poza Cie-mność. Teraz, czując w pobliżu obcego, mogłem jeszcze raz spróbować telepatii. Skupiłem myśl na jednym pytaniu — Kim jesteś? Ale niestety telelinia odbiła się od bariery i wywołała we mnie tylko chwilową wibrację. A więc naprawdę było to niemożliwe. Obcy musiał znów się przybliżyć, gdyż poczułem bardziej intensywny zapach. Co robić, co robić — myślałem gorączkowo. Uciekać czy czekać? Musiałem podjąć jakąś decyzję, bo zapach był coraz silniejszy i ponownie zmienił kierunek. Obcy szedł teraz wprost na mnie. Jeśli cały czas się porusza — pomyślałem — to znaczy, że nie spotkał na tej drodze żadnej bariery. To, co stało się w chwilę później, trwało tak krótko, że ledwie zdałem sobie z tego sprawę. Zapach wzrósł, wiedziałem już, iż obcy jest bardzo blisko, i wtedy rozbłysło przede mną światło. Odruchowo wykonałem skok, by znaleźć się w jego centrum, zdążyłem jeszcze dostrzec niewyraźną po-stać, która też skacze w stronę światła! Nim osiągnąłem centrum chwilowej jasności, zapadła ciemność, poczułem uderzenie, ból głowy, czyjś paniczny strach przemieszany z nadzieją. Straciłem przytomność. Gdy wróciła mi świadomość, byłem całkiem oszołomiony. To wprost nieprawdopodobne. Leżałem na kimś. To znaczy leżała moja głowa i lewa ręka. Czułem wy-raźnie bicie serca i lekki oddech. Po chwili uświadomiłem sobie, że jest to dziewczyna. Moja głowa leżała na jej piersiach. Na pewno nie mogą to być piersi mężczyzny — pomyślałem, ostrożnie podnosząc głowę. Delikatnie przekręciłem się na bok. Dziewczyna leżała obok mnie, ale nie widziałem nawet zarysów jej ciała. Nie byłem przygotowany na takie spotkanie. Nie pamiętam, by Nauczyciele mówili coś o takich zdarzeniach.
Widać prawdopodobieństwo spotkania było tak małe, że nie brali go pod uwagę. Deli-katnie dotknąłem jej. Teraz dotarło do mnie, że jest naga. No tak, ja też jestem nagi. Ubrania nie są tu potrzebne — pomyślałem uśmiechając się. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Widać nie odzyskała jeszcze przytomności.
Przemyślałem spokojnie całe zdarzenie, wszystko to, co przeżyłem w ułamku sekundy. W momencie zderzenia odczułem strach i nadzieję. Ale to na pewno nie były moje uczucia. Musiały należeć do niej. A więc w tej krótkiej chwili połączyła nas telepatyczna linia. Czy sprawiło to rozbłyskujące światło, czy też nasza bezpośrednia bliskość? Mogę to sprawdzić — pomyślałem, nachylając głowę w miejscu, gdzie powinna być głowa dziewczyny. Delikatnie dotknąłem jej czoła. Potężna fala rozpaczy i niepokoju wdarła się w mój umysł. A więc nie światło, a dotyk umożliwiał telepatię. Poczułem dziwne zadowolenie. Nie pytałem — co będzie dalej? Najważniejsze, że można się porozumieć. Dziewczyna gwałtownie drgnę-ła usiłując podnieść głowę. Jej przerażenie wzrosło tak bardzo, że przez chwilę byłem sparali-żowany. Próbowała mnie odepchnąć i wstać. Nie bacząc na to, że mnie bije i drapie, mocno chwyciłem jej głowę i stykałem ze swoją, próbując ją uspokoić. Trwało dobrą chwilę, nim dziewczyna przestała mnie okładać i w jej myślach pojawiło się trwożne pytanie: Co się stało? Najpierw przekazałem jej moje odkrycie dotyczące możliwości telepatii. Dziewczyna uspokoiła się. Trzymając się za ręce usiedliśmy, stykając swoje głowy. Teraz dopiero nastąpi-ła normalna telepatyczna rozmowa.
Dowiedziałem się, że nazywa się Delia i nie wie, jak długo przebywa w Ciemności. Spała do tej pory dziesięć razy, a potem przestała liczyć. Nie spotkała nikogo przede mną. Czy mnie czuła? Tak, ale dopiero na chwilę przed rozbłyskiem i było jej wszystko jedno, co się stanie. Bardzo pragnęła osiągnąć światło. Ale znów jej się nie udało. Czy przedtem próbo-wała? Tak, parę razy, lecz bez powodzenia. Chociaż raz dosięgła je ręką. Niestety tylko ręką. Następnie wypytywała się o mnie. Krótko opowiedziałem o moich dotychczasowych osiąg-nięciach. Nie było tego wiele. No i straciłem palec. Ona nic nie straciła, miała widać więcej szczęścia. Chyba tak, ale teraz powinniśmy się przespać. Później zastanowimy się, co dalej — powiedziałem przesyłając jej uśmiech. Zaproponowałem, abyśmy spali jak najbliżej siebie, ale zdecydowanie odmówiła, przesyłając mi jednocześnie obraz dziewczyny i chłopaka ubra-nych od stóp do głów. Przesłałem jej salwę śmiechu i powiedziałem, że w takim razie bę-dziemy się stykać tylko czołami. Zgodziła się i po chwili leżeliśmy na bokach, dotykając się głowami. Zasnęła niemal natychmiast. Spróbowałem dostać się do jej umysłu. O dziwo, nie był zamknięty. Przez kilka chwil błądziłem we wspomnieniach Delii. Nie odkryłem niczego nowego. Wszystko było tak jak u mnie. Gromada dziewczyn i chłopców uczących się tego, czego i ja się uczyłem. Ich twarzy nie widziałem, nie mogłem stwierdzić, czy byliśmy w tej samej grupie, czy nie. Jedyny niepokojący fakt, jaki znalazłem w jej wspomnieniach, to słaby węch. Mimo usilnych ćwiczeń nie potrafiła go wzmocnić. Pewnie dlatego tak późno mnie poczuła — pomyślałem, wycofując się delikatnie z jej umysłu. Zablokowałem swój umysł, by Delia, jeśli się obudzi, nie wiedziała, o czym myślę. Teraz mogłem spokojnie przeanalizować fakty. Z tego, co mi powiedziała, wynikało, że przebywa w Ciemności znacznie dłużej niż ja. Spała dziesięć razy, a potem przestała liczyć. Jak długo to trwało? Nie wiem. Czas tu przecież nie istniał. Nauczyciel mówił: „Będziecie szukać, dopóki nie znajdziecie. Macie na to całą wieczność”. Równie dobrze mogła tu być krócej ode mnie, tylko częściej spała. Jakkolwiek było, nie ma to teraz żadnego znaczenia. Najważniejsze, co robić dalej? Do tej pory byłem niezależny, decydowałem tylko za siebie. Z Delią pojawił się problem — czy wędrować razem z nią? Z poszukiwań we dwoje nie płynęły żadne korzyści ani ułatwienia w znalezieniu Punktu. Wręcz przeciwnie. Wiązało się z tym wiele niewygód.
Delia, aby nie zostać gdzieś po drodze, musiałaby cały czas się mnie trzymać, a to ograniczałoby moją sprawność. I na dodatek telepatia była możliwa tylko podczas bezpośre-dniego zetknięcia głów. Nie, wcale mi się to nie podobało. A Pierwsze Prawo Nauki brzmia-ło: jeden Punkt — jedna Istota. Już to jedno rozstrzygało problem. Zasypiając byłem zdecydo-wany pozostawić Delię przy pierwszej nadarzającej się sposobności.
Obudziło mnie delikatne pukanie. Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje. Odrucho-wo otworzyłem swój umysł i dopiero wtedy dotarła do mnie nieśmiała myśl — Cześć, dla-czego byłeś zamknięty?
Zawsze zamykam się przed snem — skłamałem. Leżeliśmy w tej samej pozycji stykając się czołami.
Nie, to nieprawda, Flaar. Nie przerywaj mi. Wiem, co myślałeś. Chcesz się mnie pozbyć, bo jestem dla ciebie kłopotem. Nie ufasz mi. Ja też znam Pierwsze Prawo Nauki. Ale pozwól mi zostać z tobą. Nie ukradnę ci Punktu, jeśli do niego trafisz. Uwierz mi. Jestem taka zrezygnowana. Tyle już razy próbowałam osiągnąć błysk i nie udawało się. Czuję, że to nieprawda, co mówili Nauczyciele. Tu nie można być wiecznie. Pozwolisz mi zostać, Flaar?
Ostatnia myśl była przepełniona taką głęboką nadzieją, że w moim postanowieniu pojawiła się rysa. Czułem, że Delia w napięciu oczekuje odpowiedzi. Zrobiło mi się jej żal. Musiałem dać jej nadzieję. Delia, wcale nie myślałem, że cię zostawię — jeszcze raz skłama-łem — zastanawiałem się tylko, jakie mogą być konsekwencje naszego spotkania. Sama wiesz z Nauki, że spotkania są nieprawdopodobne i Nauczyciele nigdy nie mówili, co należy robić w takich wypadkach.
Napięcie Delii spadło, poczułem ulgę. Dziękuję, Flaar.
Nie ma o czym mówić. Trzeba się ruszyć. Nie będziemy przecież leżeć w jednym miejscu — pomyślałem szukając jej ręki. Ostrożnie wstałem pociągając ją za sobą. Delia chwyciła mnie za biodra. Zrobiliśmy pierwszy wspólny krok. Uważnie badałem dłońmi przestrzeń, by nie wpaść na barierę. Wolno posuwaliśmy się przed siebie. Ciemność wcale nie była pusta. Była poprzecinana energetycznymi płaszczyznami. Nauczyciele mówili nam, że ich układ podlega ciągłym zmianom. Nie można więc nakreślić żadnych pewnych dróg. „Musicie ciągle badać drogę. Bariery to energia. Czysta energia przyjmująca różne potencjały. Dlatego też w zetknięciu z jednymi barierami nie odczujecie nic poza lekkim oparzeniem, a zetknięcie z innymi może być kresem waszej drogi. Pamiętajcie, że tylko delikatne i powolne dotknięcie bariery umożliwi wam jej ominięcie i zachowanie szans na trafienie do Punktu”. Tak mówili Nauczyciele. Teraz musiałem posuwać się jeszcze wolniej ze względu na Delię uczepioną moich bioder. Nagle gdzieś przed nami pojawiła się cała seria rozbłysków. Poczułem mo-cniejszy uścisk Delii. Być może w ciągu tych kilku sekund zaczęło się czyjeś życie — pomy-ślałem.
Szliśmy, odpoczywaliśmy i ciągle nie mogliśmy trafić w Punkt. Nie wiem, jak długo to trwało. Delia stała się niespokojna. Zauważyłem, że coraz bardziej utwierdza się w przekona-niu, iż nigdy nie osiągnie rozbłysku. Zaczęła ponawiać prośby, żebym jej nie zostawiał. Prze-szkadzała mi tak bardzo, że musiałem użyć głębokiej hipnozy. Teraz wystarczyło tylko jedno słowo, by się jej pozbyć. Ale nie zrobiłem tego. Im dłużej z nią przebywałem, tym bardziej byłem przekonany, że musi istnieć wyjście. Dużo myślałem o Ciemności. Przypominałem sobie wszystko, czego się o niej dowiedziałem, i coraz śmielej dopuszczałem do siebie myśl, że Nauczyciele nie znali tak dobrze tego miejsca, jakby to wynikało z ich nauk. Tam, w moim świecie, nie było powodów, by w nich wątpić i by zastanawiać się, co nas czeka. Tutaj, być może na skutek spotkania, pojawiło się wiele nowych pytań. Stan Delii wskazywał, że nie jest prawdą to, iż przebywając w Ciemności nie podlegamy żadnym zmianom. Delia była w wyra-źnie pogłębiającej się depresji. Być może miała rację mówiąc, że tu nie można być wiecznie. Życie to zmiana — pomyślałem i stanąłem jak wryty. Jeżeli prawdą byłoby to, że nie podle-gamy tu żadnym zmianom, to w takim razie, w jaki sposób możemy tu żyć? Odwróciłem się twarzą do Delii, zetknąłem nasze głowy i usunąłem z niej blokadę hipnotyczną.
Delia, słyszysz mnie? — spytałem.
Tak, Flaar, co się stało?
Czy czujesz moje ręce? Powiedz! Ściskałem jej dłonie z całej siły.
Oczywiście, że czuję. Przestań, to boli. Powiedz, o co ci chodzi?
Rozluźniłem uchwyt. To było bez sensu. Przepraszam, ale przez chwilę myślałem, że nas tu nie ma.
Jak to nie ma? — Delia była przestraszona.
Nieważne. Nie denerwuj się. Takie głupie myśli przyszły mi do głowy. Już możemy iść dalej. W chwili gdy odrywałem swoją głowę od jej czoła, niedaleko od nas rozbłysło światło. W jednej sekundzie ujrzałem zmęczoną i przestraszoną twarz młodej dziewczyny. Poczułem, że mocniej trzyma mnie za rękę. Widać też mnie zobaczyła. Wewnętrzny impuls, wyzwolony tym rozbłyskiem, kazał nam zrobić krok do przodu. Delikatnie obejmowałem drżącą Delię. Nasze myśli zmieszały się ze sobą i przez jedną krótką chwilę zapomnieliśmy o otaczającej nas Ciemności. Jeszcze jedno światło, ale znacznie słabsze, rozbłysło na ułamki sekund.
I nagle uświadomiłem sobie, gdzie leży nasza szansa. Delia spłoszona tym drugim bły-skiem gwałtownie mnie odepchnęła. Na szczęście zdążyłem chwycić ją za ręce. Szybko odszukałem jej głowę. Delia, słuchaj mnie uważnie. Pierwsze Prawo Nauki jest nieścisłe! Punkty rozbłyskują z różną jasnością. Im większa jasność, tym większa energia. Jedna Istota — jeden Punkt to tylko określenie średniej energii wystarczającej do przeniesienia jakiejś istoty. Jeśli uda nam się trafić w Punkt o dużej energii, to na pewno dokonamy przeniesienia oboje! Słyszysz mnie? Czułem olbrzymi zamęt panujący w jej umyśle. Strach i niewiara prze-mieszane z nadzieją.
To niemożliwe, Flaar. To się nie uda.
Musi się udać. Musimy zaryzykować. Chyba chcesz tego? — spytałem przesyłając jej obraz dwojga obejmujących się postaci.
Nie wiem. Chciałabym cały czas być z tobą. Boję się.
Słuchaj mnie uważnie. Staniesz z tyłu za mną i obejmiesz mnie za szyję. Pamiętaj, by cały czas nasze głowy dotykały się. Musimy być w ciągłym kontakcie. I nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Czułem, jak Delia obejmuje mnie drżącymi rękami. Poczułem dotyk jej napię-tego ciała. Była ogromnie zdenerwowana. Nie mogłem dać jej ani chwili na zastanawianie się. Ruszyłem pewnie w stronę, gdzie przed chwilą pojawiły się dwa błyski. Nie wiem, czy kierowałem się ślepą wiarą w przypadek, czy jakimś wewnętrznym przeczuciem, że właśnie tam pojawi się jeszcze jeden silny błysk. Musimy trafić w Punkt — powtarzałem bez przerwy Delii. — Trzymaj mnie mocno. Nie bój się. Śmiało kroczyłem przed siebie z obejmującą mnie kurczowo dziewczyną, jakbym był pewien, że oto już za chwilę znajdziemy się w... Nagły oślepiający błysk! Rozpaczliwy krzyk Delii — Nie, nie, boję się. Puść mnie! Gwałtowny skok do przodu, gdzie Delia? Deliaaa...!
I już wiem, że trafiłem w centrum blasku. Znalazłem swój Punkt Przeznaczenia. W jednej chwili cała pamięć uleciała ze mnie. Wiedziałem tylko, że energia Punktu przenosi mnie w świat, który będzie odtąd moim światem. Narodzę się na nowo, czysty jak wygaszony ekran. Z tysięcy światów, które pojawiają się w Ciemności w postaci krótkich błysków, zna-lazłem wreszcie ten jeden, który będzie moim. I gdzieś głęboko we mnie zostanie tylko znak, na który będę czekać w swoim świecie.
Zofia Beszczyńska
Miriel
Pewnego dnia zobaczyłem Kaję w towarzystwie nie znanej mi dziewczyny. Była dość wysoka i bardzo szczupła, tak szczupła, że niemal wątła; miała ciemnomiodową skórę, chłopięcą sylwetkę i krótko przycięte włosy. Wyglądała na czternaście lat, ale jej piersi były zupełnie płaskie.
Obserwowałem obie dziewczyny, szły przez łąkę jakby tańcząc i sprawiały wrażenie bardzo sobą zajętych. Nie dostrzegały nikogo — albo może tylko udawały, że nie widzą. Z daleka wyglądały niczym kruche, wiosenne motyle.
Tego wieczoru, przy kolacji, starając się nadać memu głosowi brzmienie jak najbardziej obojętne, zagadnąłem siostrę:
— Masz nową koleżankę, Kaju?
Spojrzała na mnie uważnie znad talerza z rozgrzebaną jajecznicą; jej oczy na chwilę rozbłysły.
— Koleżankę? — spytała po dłuższej chwili, nienaturalnie zawieszając głos.
— No tak — ciągnąłem nie zrażony. — Widziałem was dzisiaj. — A ponieważ Kaja nadal milczała, wciąż wlepiając we mnie rozszerzone źrenice, dodałem od niechcenia: — Wydała mi się jakaś... inna.
Kaja wreszcie opuściła powieki. Uśmiechnęła się tak nieznacznie, że można to było uznać jedynie za skrzywienie warg.
— Bo... ona... — zająknęła się — nie jest stąd — oznajmiła chłodno. — To znaczy: nie z naszego świata.
Podchwyciłem jej badawcze spojrzenie. Milczałem jednak, ona zaś wstała i ruszyła w stronę drzwi. Na progu odwróciła się:
— Ma na imię Miriel.
Co to znaczy: nie z naszego świata?
Podobno przybyła z nieba czy, jeżeli kto woli, z gwiazd. Nie wiadomo, jak długo tu zostanie. To nie zależy od niej.
A od kogo?
Wzruszenie ramion. Uśmiech.
Obnażone białe zęby jak u dzikiego zwierzątka.
Jest inna. Ale czy mało to „innych” dziewcząt na świecie? Mówi się, że potrafi to, czego nie umie nikt z nas. Ale kto to widział?
Na łące, w lesie, w miasteczku.
Raz z jadowitym wężem oplecionym wokół nagiego ramienia, a może nawet szyi. Raz na grzbiecie wilka albo lisa. To znika, to znów pojawia się niespodziewanie.
Co więcej, dziewczyny utrzymują, że Miriel jest chłopcem. Takie tam... historyjki dora-stających panienek.
Właśnie zaczęły się wakacje, ale oboje musieliśmy zostać w domu, moja młodsza, pra-wie bliźniacza siostra i ja. Ona znikała z domu wczesnym rankiem (nie jestem nawet pewien, czy przedtem jadła jakieś śniadanie), ja wychodziłem na łąkę albo dalej nad wodę i całymi godzinami leżałem z książką, wcale jej nie czytając. Słońce prześwietlało liście nad moją gło-wą, nagrzana letnia trawa grała tysiącem głosów niby żywa, tajemnicza istota, niby nie znany organizm.
Codziennie widziałem Miriel, jej długie, niemal przejrzyste ciało, poruszające się tak ulotnie, jakby za chwilę mogło pofrunąć, jakby nie miało żadnego ciężaru. Nosiła długie lu-źne szorty i bluzę, pod którymi zdawała się nie mieć nic; patrzyłem na jej smukłe nogi i włosy koloru ciemnej miedzi, tylko oczu nie mogłem dostrzec.
Codziennie widziałem też Kaję.
Była przy Miriel zupełnie odmieniona, jej twarz promieniowała wewnętrznym światłem, które zauważyłem u niej po raz pierwszy. W domu coraz częściej było słychać jej śpiew, wieczorami — wiem o tym — długo siedziała w otwartym oknie, aż ciężkie od zapa-chów powietrze napełniało cały dom. Przechodząc koło mnie uśmiechała się lekko, enigmaty-cznie i nieznacznie odwracała głowę. Ze zdumieniem stwierdzałem, że stała się kimś innym, kimś, kogo nie znałem. Obcym.
Wszystko się zmieniło. Miriel, tę dziwną Miriel, otaczał rój dziewcząt i chłopców. Miriel umiała wszystko, Miriel umiała to, czego nikt z nas nigdy by nie potrafił. Najlepiej grała na gitarze i najlepiej pływała, jeździła konno i zwinnie wspinała się na najwyższe drzewa, najcieńsze gałęzie, rzeźbiła w drewnie i odgadywała cudze myśli, była wyrocznią we wszystkim. Jej śmiech dźwięczał w całym miasteczku, jej gibką roślinno-zwierzęcą sylwetkę okrążały dotknięcia, muśnięcia rąk, warg, uśmiechów, gestów i słów: kim była? Dziewczyną czy chłopcem, czy może kimś zupełnie innym? I gdzie znikała wówczas, gdy my wszyscy spaliśmy, pogrążeni w dusznych marzeniach o niej, o tym jej innym świecie?
Wieczorem Miriel często odprowadzała Kaję, którejś nocy dobiegł mnie gorący szept pocałunków, ręce zanurzone we włosach, płonący blask na policzkach, oczy świecące w cie-mności, i ona, znikająca tak nagle, jakby jej wcale nie było, tylko cień przestraszonych liści, noc senna i ociężała niby ogromne leniwe zwierzę, duszna.
— Miriel, mój jedyny... mój śliczny. Miriel, Miriel...
— Kogo wołałaś, Kaju? — pytałem zaniepokojony. — Kim jest Miriel?
Milczała, lecz z jej skóry ulatniał się drażniący zapach — jakby mi znajomy, ale przecież inny, inny... Zapach mężczyzny.
*
Pokój Kai, do którego kiedyś rano wszedłem niespodziewanie, pusty, lecz ze zmiętą pościelą rozrzuconą na łóżku...
I mój pokój, moje łóżko...
W końcu nie mogłem już dłużej.
— Zaprosiłabyś... swoich przyjaciół — powiedziałem, może zbyt wolno — do domu, przecież mi nie przeszkodzicie. A skoro Miriel jest kimś interesującym, jak słyszę, to i ja chętnie...
Zadźwięczała cisza. Kaja uśmiechała się niepewnie, ale wiedziałem, że drżą jej ręce.
Jednak następnego wieczoru mogłem już z bliska patrzeć na spokojną, chłodną twarz o rysach zbyt ostrych jak na dziewczynę i zbyt delikatnych jak na chłopca. Jej ciemnobrązowe oczy, jego ledwo widoczny puch na smagłych policzkach.
— Podobno nie jesteś stąd... — zaryzykowałem nie najmądrzej, ale odpowiedzią był swobodny śmiech. Oczy, które nagle okazały się złote, uniosły się ku niebu i usłyszałem:
— Już niedługo...
Kaja siedziała ze spuszczonymi powiekami, nieruchoma, lecz domyślałem się, że pod stołem uda jej i naszego gościa stykają się, niemal było słychać przebiegające między nimi iskry. Poczułem mrowienie na skórze.
— A gdzie... mieszkasz?
Uśmiech. Białe obnażone zęby.
— Kaju, przecież wiesz — ożywiłem się — że mamy jeden pokój zupełnie wolny... że tak powiem... gościnny... Więc...
Kaja zarumieniła się, ale ja nie pamiętałem już o Kai. Widziałem tylko te długie ramio-na i ciemnomiedziane włosy, w których był wiatr... Kim była? Czy może... kim był?
— Och, nie wiem, czy warto, to jeszcze jedna, najwyżej dwie noce, ja zaraz... — I uśmiech. — Muszę wracać — dobiegł znów cichy szept albo tylko westchnienie.
— Nie szkodzi, nie szkodzi. — Poderwałem się. Kaja spojrzała na mnie uważnie, lecz może tak tylko mi się zdawało. — Już późno...
— Ależ ja wcale nie muszę spać...
Wychodząc dostrzegłem utkwione we mnie złotobrązowe oczy. Czyjeś chłodne udo dotknęło mojego uda i znowu ogarnął mnie ten zapach... Otrząsnąłem się.
Śniło mi się, że trzymam w ramionach kobietę, nie, nie kobietę — młodziutką dzie-wczynę, może taką, która dopiero pierwszy raz... Jak moja siostra?
Szeptałem:
— Kim jesteś?
Piersi miała płaskie, ale gorące, ramiona po dziewczęcemu pełne... i wiedziałem już, że nie była, nie mogła być chłopcem.
Rano znalazłem pokój pusty i tylko ta pościel rozrzucona na łóżku, i tylko ten zapach w powietrzu... A Miriel, Miriel zniknęła.
— Nie ma go — słyszałem ze wszystkich kątów szept Kai.
Nie ma jej — powtarzałem w myślach.
Wyszedłem z domu, szukałem jej wszędzie, lecz nigdzie nie znalazłem; mijały mnie senne twarze dzieci nagle przemienionych w dziewczyny i chłopców, w mężczyzn i kobiety, we wszystkich rysach był ślad Miriel, Miriela.
Motyli cień na wklęsłym niebie, białe szerokie skrzydła, niby latawca, którego razem z Kają puszczaliśmy w dzieciństwie.
— Odleciał, widocznie musiał odlecieć — powiedziała Kaja.
Lecz ja usłyszałem więcej: Mój pierwszy chłopak, nikogo takiego...
— Kim ona jest? — zapytałem. — I skąd?
Lecz myślałem: Moja pierwsza dziewczyna, już nigdy nikt...
Trawa była mocno nagrzana słońcem, wiatr przynosił chłodny rybi zapach wody.
Położyliśmy się na wznak, każde z nas pogrążone we własnym milczeniu.
Gdzieś daleko, daleko przemykały cienie ludzi, którzy może nie byli już ludźmi.
Agnieszka Taborska
Sfinks
Sfinks utkwił w Jerzym melancholijne spojrzenie. W pokoju panowała cisza przerywa-na trzaskiem obijających się o siebie myśli Sfinksa. Hałas powstały przy zderzeniu odpowie-dzi na dwa retoryczne pytania obudził Jerzego. Rozległ się suchy zgrzyt, po czym elektryczny wstrząs wysłany przez znieruchomiałego Sfinksa szarpnął Jerzym, trzeźwiąc go ostatecznie.
Nie ulegało wątpliwości, że podczas długiego snu na odsłoniętej, włochatej piersi Jerze-go wyrósł Sfinks. W nocy zdążył przyjąć wymiary podłoża, o świcie stwardniał, a rano zapu-ścił głęboko rozgałęzione korzenie. Około południa nic już nie można było zrobić. Sfinks tworzył z człekokształtną glebą nierozdzielną całość. Zbyt wypukły, aby ukryć go pod koszu-lą, zbyt ciężki, aby dźwignąć go, jak dźwiga się trywialny garb.
Jerzy tkwił na kanapie znieruchomiały i dyszący z wysiłku. Sfinks mierzył go nie koń-czącym się spojrzeniem.
Zofia Beszczyńska
Srebrne zwierzęta
Ryba jest stworzeniem umykającym
i połyskliwym, którego nikt nigdy
nie złapał, natomiast wielu jakoby
widziało w głębi luster.
J. L. Borges Zoologia fantastyczna
(przeł. Z. Chądzyńska)
Kiedy byłam mała, najbardziej ze wszystkiego lubiłam bawić się piłką.
Teraz jednak wiem, że to nie była piłka, tylko księżyc: ten stary złośliwy czarownik.
Gdy trochę podrosłam, często wkradał się do mego pokoju i, wydłużywszy się w klingę albo sierp, wyciągał się obok mnie na łóżku. Miałam wówczas najpiękniejsze, najsrebrniejsze sny.
Którejś nocy musiałam być nieostrożna i chyba się skaleczyłam; ale nic nie pamiętam. Tylko rano znalazłem na prześcieradle brązową plamkę w kształcie nici lub małego węża.
Od tamtej chwili wszystko się zmieniło, świat pojaśniał i noc zaczęła fosforyzować.
Otoczyło mnie lustro.
To był inny świat.
Deszcz dzwonił cienkimi paznokciami z tamtej strony tafli, w migoczącej wodzie albo powietrzu przebywały świetlne ryby podobne do igieł smutku, czyjeś lśniące rogi kaleczyły niebo.
Rzeki tam były gejzerami snów, kryształowe spojrzenia dźwięczały pod dotykiem mych palców.
Zdziwione oczy saren, migotliwy śmiech jednorożców, trawa zaklęta w obłego węża. Motyloskrzydły smok uczepiony mego ramienia.
Lecz wokół palców wciąż czułam jego śliską dłoń, gdy szybowaliśmy przez lepką mgłę ku memu zmiętemu prześcieradłu, obsypanemu fosforyzującym pyłem.
To nic, że srebrni rycerze czekali na mnie, właśnie na mnie.
To nic, że słyszałam wzywający mnie melodyjny szczęk ich broni, że w lśniących tarczach widziałam moje włosy i piersi.
Czy już czas?
Nie, czas jeszcze nie nadszedł.
Mogłam tylko dostrzec szeroko otwarty pysk Srebrnej Ryby, jej ostre świecące zęby.
I światło zamykało się przede mną.
Lustro znów zatrzaskiwało się w twardą taflę.
Teraz siedzę przed nim i widzę gwiazdy, srebrne ryby przepływają mi przez włosy, srebrny las rośnie mi na policzkach. Czas przenika przez moje palce.
Mam srebrne oczy, i ja mam teraz srebrne oczy.
Nie, nie bijcie mnie, nie bijcie mnie więcej, odłóżcie, zostawcie wasze srebrne igły.
Narzędzie żalu, melancholii czy rozkoszy?
Nie kaleczcie mi mózgu.
Nie, nie bijcie mnie, proszę, czy nie widzicie, że ja...
Nie dotykajcie mnie: możecie stłuc lustro.
Adam Synowiec
Most
Harageńską równinę przecinała ze wschodu na zachód czarna blizna asfaltu. Siedemna-ście lat temu wyryły ją watahy ziemskich buldożerów. Po nich przyszły wielkie maszyny rzy-gające gorącą smołą. Potem automatyczne pędzle na kołach wymalowały wielokilometrowe białe linie, a traktory z przyczepami zasadziły betonowe słupki oraz stalową balustradę, dzielącą wstęgi ruchu. Wreszcie na poboczach zjawiły się dziesiątki kolorowych reklam.
Autostrada żyła tylko przez rok. Potem różnobarwne ścigacze przestrzeni przestały się nią interesować. Wielu ich właścicieli pochłonęła dziwna wojna, która wybuchła nagle w okolicach małej gwiazdy niewidocznej na niebie Haragenu. Lata mijały. Coraz rzadziej wie-lkie koła transportowych ciężarówek tratowały wstęgi niszczejącego asfaltu. Autostrada po-woli zapominała, że została stworzona, by służyć ziemskim Bogom Ruchu. Czekała cierpli-wie na kogoś, kto nazwie ją nowym imieniem.
Poboczem drogi szedł siedmioletni chłopiec. Kosmyki włosów na czole zlepiał mu pot, a żółty pył pokrył zniszczone buciki i podrapane nogi. Miasto dawno zostało za plecami chłopca, a żar lejący się z nieba zamienił je w falujący miraż, któremu lepiej nie wierzyć. Kilkanaście budynków z kościołem, stacją benzynową i knajpą trudno zresztą nazywać mia-stem. Wszystko powstało w tym samym czasie co Autostrada. Zabudowania miały stanowić zalążek wielkiej metropolii żywiącej się tym, co przyniesie asfaltowy potok. Sen o harageń-skim Eldorado nie dośnił się jednak do końca twórcom osiedla. Szufle, sita i patelnie epoki postelektronicznej nigdy naprawdę nie zaczęły wypłukiwać złotego piasku.
Ludzie, którzy zawierzyli Autostradzie, nie mieli sił, by ruszyć na poszukiwanie nowej żyły. Szosa pochłonęła ich oszczędności, zapał, prawie całe życie. Jego resztki poświęcili miastu-ułudzie.
Chłopiec nigdy nie był mieszkańcem ziemskiego osiedla na równinie. Urodził się w kamiennej chacie położonej trzy mile za miastem. Budowla ta była tak stara, że wydawało się, iż istniała zawsze. W każdym razie nie postawiły jej ziemskie dłonie. Dwoje starych ludzi, którzy wychowywali malca, przyzwyczaili go, by nazywał ich dziadkiem i babcią.
Matkę pamiętał mgliście. Jej oczy ciągle były wilgotne od łez. Płakała od chwili, gdy ojciec zdecydował się wziąć udział w harageńskiej misji ratunkowej, mającej oszacować zni-szczenia wojenne na dalekiej Ziemi i zanieść pomoc tym, którzy przeżyli. Ekspedycja powin-na była powrócić po dwu latach. Nie znalazła drogi do Haragenu już nigdy.
Którejś nocy matka mocno przytuliła synka do swojej mokrej twarzy, wsiadła do fioletowego ścigacza ojca i z rykiem silnika pomknęła Autostradą w tę stronę, gdzie wschodzi harageńskie słońce. Chłopiec do teraz pamiętał doskonale słony smak jej policzków. I tylko to mu po niej zostało.
Życie malca od chwili, kiedy poczuł radość istnienia, było zawsze związane z Autostra-dą. We wspomnieniach widział ją niezmiennie taką jak obecnie. Pustą czarną wstęgę, która jak żałobna opaska przekreślała równinę w pogoni za światłem życiodajnej gwiazdy. Była dla niego placem zabaw, azylem dziecięcych marzeń i sposobem poznawania świata. Była torem wyścigowym, kosmodromem, boiskiem, na którym doskonale kopało się puszkę od konserw. Była tajemniczą krainą pełną zamków stawianych z zardzewiałych blach i resztek desek. Była terenem polowań na harageńskie myszy i polem wyimaginowanych bitew. Była wielką czarną tablicą zapraszającą do tworzenia galerii obrazów, malowanych odłamkami cegły, i główną ulicą ziemskiej metropolii pełną sklepów z zabawkami.
Była też oknem cywilizacji pozwalającym wniknąć w wewnętrzny świat chłopca sym-bolom innego życia. Czasami całymi godzinami leżał w trawie na poboczu i z wyczekiwa-niem wpatrywał się w horyzont. Niekiedy cierpliwość była nagradzana. Przed jego oczyma z wyciem motoru przemykał wojskowy ścigacz kuriera lub ogromny transportowy krążownik, lśniący niklem i furkoczący barwną plandeką z niezrozumiałymi napisami. Potem przez długie tygodnie szosa znowu odpoczywała, deptana tylko drobnymi stopami malca.
Z miastem chłopiec zawarł znajomość dopiero niedawno. Niespełna miesiąc temu dzia-dek zaprowadził go do tutejszej szkoły. Pierwszego dnia wśród murów i obcych dzieci poczuł się jak zwierzę w klatce.
Widok kilkunastu małych twarzy był dla niego szokiem Bardzo powoli oswajał się ze świadomością, iż nie jest jedynym dzieckiem na równinie. Wcześniej nie miał okazji o tym pomyśleć. Autostrada wyhodowała w nim roślinę samotności.
Miejskie dzieci potraktowały chłopca jak dzikusa z wiecznej dżungli planety Soth. Był małomówny, agresywny i z zasady nie włączał się do ich cywilizowanych zabaw w Niewi-dzialnego Harageńczyka, pilota Patryka i jego dzielną załogę. Nie śmieszyło go złośliwe drę-czenie szkolnego trahela — harageńskiego psa wyglądającego jak skrzyżowanie hipopotama z krokodylem.
Nikt nie nauczył chłopca, jak reagować na docinki i szyderstwa. Zachowywał się podo-bnie jak wyśmiewany trahel. Z początku tupał, wymachiwał w powietrzu małymi rękami i krzyczał wniebogłosy. Z wściekłości krew uderzała mu do głowy, a powieki piekły od za-trzymywanych siłą łez. Chciał rzucić się na wszystkich i bić, kopać, gryźć. Nigdy jednak tego nie zrobił. Autostrada była przecież cierpliwa, niewzruszona i nigdy nie widział, żeby płakała. Czuł, że jest jej częścią.
Po lekcjach wracał zwykle do domu z prędkością harageńskiego żółwia pustynnego. W szkole nauczył się, że były one jeszcze wolniejsze od tych nie znanych, ziemskich. Wierna szosa towarzyszyła mu w milczeniu, nie chcąc zakłócać myśli chłopca. Była zawsze tuż obok. Przyspieszała, gdy on przyspieszał, zwalniała, gdy on zwalniał. Nigdy przed chłopcem i nigdy za nim.
Droga z domu do miasta i z miasta do domu była dla malca czymś bardzo ważnym. Czymś, bez czego nie wyobrażał sobie swojego życia. Jakby mostem pomiędzy dwoma brze-gami, dla których nazw jeszcze nie znalazł. Albo może znalazł, ale było ich tak wiele, że nie mógł się zdecydować na wybór najwłaściwszej. Często czuł, jak słowa o nie znanym znacze-niu wirują mu w głowie, coraz szybciej, bez porządku, po coraz mniejszym kręgu. Z dnia na dzień widział jaśniej zdania, których jeszcze nie rozumiał. Prawdy, których nie odkrył. Historie, których nikt mu nie opowiedział.
Potrząsnął z irytacją czupryną i wierzchem dłoni otarł pot zalewający mu oczy. I tym razem chłopiec nie spieszył się do domu. Do tej pory potrafił ukryć przed starymi ludźmi swoje koleżeńskie niepowodzenia w szkole. Na padające pytania odpowiadał zdawkowo, nie wdając się w szczegóły. Nie ciągnięto go za język. Był za to wdzięczny. Ale dzisiaj wszystko miało wyjść na jaw. Malec ze złością popatrzył na trzymany w ręku tornister.
Stara skórzana teczka dziadka, służąca chłopcu jako schowek na zeszyty i drugie śnia-danie, była wyraźnym świadectwem jego nieprzystosowania. Jakaś nieznajoma, złośliwa ręka ostrym przedmiotem wyryła na niej niezgrabny napis — „Nienawidzimy cię!” Chłopiec dobrze pamiętał oczy wpatrzone w niego z wyrazem udawanej niewinności, słyszał tłumione chichoty i urywane szepty. Mógł tylko zacisnąć małe piąstki aż do bólu.
Próbował zamazać napis, ale szkoda była zbyt duża, świadectwo klęski ciążyło mu w dłoni. Asfaltowa szosa milczała. Chłopiec w bezsilnym geście odrzucił głowę i napinając ra-miona wyrzucił rozpostarte dłonie naprzeciw różowemu niebu Haragenu. I ono go nie wspa-rło. Daleka wieża kościoła wyginała się konwulsyjnie w rozpalonym powietrzu. Nienawidził tego miasta równie mocno jak ono jego.
Słońce już zachodziło, a temperatura otoczenia wcale nie zamierzała opadać. W cze-rwonych promieniach asfaltowa wstęga Autostrady wyglądała jak czarna mulista rzeka toczą-ca wolno swe wody gdzieś do odległego morza. Haragen był piękną planetą. Pierwsza ziem-ska ekspedycja, która wylądowała na powierzchni, długo szukała jej władców. Wśród lasów, łąk i mórz nie znaleziono jednak ani jednego przedstawiciela rozumnej rasy, która kiedyś panowała na Haragenie. Wtedy przyjęto hipotezę, że planeta jest grobem dawno wymarłej cy-wilizacji. Badania powierzchni planety, które prowadzono w pierwszych latach, nie przynio-sły prawie żadnych efektów. Nie odnaleziono nic, co mogłoby przybliżyć Ziemianom obraz, myśl i dokonania Harageńczyków. Jedynymi śladami kultury materialnej dawnych panów planety były niskie budowle z bloków masy wulkanicznej, puste w środku, ponure i samotne. Długo trwały dyskusje, czy gęsta sieć wyschniętych niby-kanałów, która pokrywała lądy, była również świadomym wytworem Harageńczyków czy też dziełem natury. Ludzie zaczęli wykorzystywać te kanały do swoich celów. Jednym z najdłuższych, wytoczonych zresztą zgodnie z zasadami geodezji, poprowadzono właśnie Autostradę. Chłopcu opowiedział o tym wszystkim człowiek, którego zgodził się nazywać swoim dziadkiem. Dziadek jako młody człowiek przyleciał na Haragen z drugą wyprawą i już tu został.
Malec stał teraz i w zamyśleniu przyglądał się dyszącej z gorąca rzece asfaltu. Autostra-da skrzyła się gdzieniegdzie plamami dawno rozlanego paliwa, matowiała w pobliżu przydrożnych słupków, falowała delikatnie tuż przy poboczach. Chłopcu wydało się, że szosa żyje. Wyobraził sobie, że w głębinach jej wód czają się ławice drapieżnych ryb, czekających tylko na śmiałka, który nieopatrznie wstąpi w jej nurt. Przykucnął i spojrzał z jeszcze większą ciekawością na smolistą gładź. Ta jakby zadrgała porozumiewawczo, sygnalizując swoją gotowość do zabawy. Stanął na krawędzi białej linii i delikatnie dotknął czarnej tafli czubkiem bucika. Podeszwa zagłębiła się miękko jak w plastelinie. Dalej od brzegu jest pewnie jeszcze głębiej — pomyślał chłopiec. Cofnął nogę i wolną dłonią podrapał się z troską po czubku głowy. Dom, w którym mieszkał, znajdował się po drugiej stronie podwójnego pasa szosy.
Dziwne słowa zaczynały kręcić się w jego głowie. Ilsur... Kokhare... Bonira... Kła-dka... To jasne. Żeby przejść trzeba zbudować kładkę — zamruczał do siebie malec i zabrał się do roboty. Z przydrożnego rowu zaczął znosić stare skrzynki po owocach, zardzewiałe kawałki blach, odłamki piaskowca. Ostrożnie stąpając, układał powoli wąski, chybotliwy mostek. Coraz dalej wędrował poboczem w poszukiwaniu dogodnych materiałów. Czas przestał się liczyć. Z uporem taszczył wszystko, co dawało się podnieść lub przyciągnąć. Pot wciskał się chłopcu piekącymi strużkami do oczu, a ostre drzazgi raniły małe dłonie. Nie ustawał jednak w wysiłkach. Przez cały czas komentował głośno swoje poczynania, tak jakby oczekiwał potwierdzenia prawidłowości tego, co robił. Gdy zadzior blachy rozerwał mu szelkę spode-nek, bez namysłu podwiązał ją zręcznie do drugiej i wrócił do zabawy.
Prowizoryczna kładka sięgała już trzeciej przerywanej linii. Jeszcze dwa, może trzy metry i chłopiec będzie mógł suchą stopą stanąć na porosłej trawą, wąskiej wysepce oddzie-lającej wstęgi ruchu.
W oddali, na tle zachodzącego fioletowo słońca, zamigotał niewyraźny kształt. Zbliżał się szybko, choć malec jeszcze go nie widział. Gorące powietrze unoszące się nad szosą rozmywało ciemną sylwetkę pojazdu. Wydawało się, że nie toczy się, a unosi nad czarną po-wierzchnią Autostrady. Że nie silnik, a błękitna plandeka, jak wielki żagiel wydęty wiatrem, pcha go coraz to prędzej do przodu.
Melodyjny zaśpiew samochodowego klaksonu dotarł do chłopca, gdy ten przenosił na koniec swojego mostka dużą puszkę po oleju. Z wrażenia zachwiał się niebezpiecznie, stojąc na kupce nieporządnie ułożonych kamieni, ale zaraz odzyskał równowagę. Umieścił puszkę na miejscu i spod daszka dłoni spojrzał na intruza. Wielki ciężarowy ścigacz z przyczepą mknął wyraźnie w jego kierunku nie zamierzając zwalniać. Jeszcze sześćset metrów i pewnie rozbije nie dokończoną kładkę.
Malec zrozumiał niebezpieczeństwo i zamarł w bezruchu jak posąg CHŁOPCA-KTÓRY-CZEKA. Wydawało mu się, że tym samym spowoduje także zatrzymanie się pojazdu. Zdziwił się, gdy zobaczył, że koła maszyny toczą się nadal. Szybciej i szybciej. Chłopiec nie umiał jeszcze władać czasem Autostrady.
Wyprostował się na całą swoją mizerną wysokość i rozpaczliwie zamachał rękami. Gdy i to nie pomogło, przyłożył złożone w trąbkę dłonie do ust i ile sił w płucach wrzasnął ostrze-gawczo. Wszystko na nic. Wielki pożeracz przestrzeni pędził wciąż w jego kierunku, miaro-wo taranując powietrze przenikliwymi dźwiękami klaksonu.
Chłopiec nie znał innych sposobów na zatrzymywanie poruszających się pojazdów. Wzruszył ramionami i wrócił do budowania swojej kładki. Rzeka musi sama poradzić sobie z tym kolosem — pomyślał. Kto to słyszał, żeby ciężarówki jeździły po powierzchni wody jak po ubitej drodze? W chwilę później powtórzył to samo na głos.
Na planecie równin nigdy nie było rzek i dlatego dopiero w tym momencie pierwsza rzeka Haragenu dowiedziała się, jakie prawa jej przysługują. Nie potrzebowała już pomocy chłopca.
Dwieście metrów od przeszkody kierowca ogromnej towarowej maszyny uświadomił sobie, że brzdąc przed nim wcale nie zamierza zejść z drogi. Wykrzykiwanych słów kierowca nie słyszał ani nie zrozumiał, za to spokój, jaki dostrzegł w oczach chłopca, przeraził go śmie-rtelnie. Malec był absolutnie pewien swojego bezpieczeństwa! Kierowca nacisnął hamulec. W tej samej chwili poczuł, że z ciężarówką dzieje się coś dziwnego. Maszyna uderzyła nagle w jakąś miękką przeszkodę, zwolniła i zaczęła niebezpiecznie kołysać się na boki. Kabina zda-wała się osuwać coraz niżej. Jakaś siła wyraźnie ciągnęła pojazd w dół. Kierowca próbował wrzucić wsteczny bieg, ale koła buksowały, nie natrafiając na opór. Fale smolistej cieczy zaczęły zalewać przednią szybę. Ciężarówka tonęła w Autostradzie! Nieopisane zdziwienie sparaliżowało wolę kierowcy. Jęknął szarpiąc drzwi. Nie zdążył ich otworzyć. Harageńska rzeka była szybsza.
Chłopiec obserwował, jak potężna maszyna zapada się nieoczekiwanie przednimi koła-mi w czarnej toni, przewraca na grzbiet i bez dźwięku zanurza pod powierzchnią. Wir powstały w miejscu wypadku rozpłynął się w ciągu kilku sekund. Na czarnej tafli unosiło się tylko kilka owoców drzewa kidango i brudne opakowanie z plastyku. Prąd spychał to wszy-stko w stronę nie dokończonej kładki.
Nagle malec zorientował się, że jakiś natrętny dźwięk od kilkudziesięciu sekund targa powietrze na strzępy. Krzyczał ze strachu i radości zarazem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jakieś dwa nowe, tajemnicze słowa rozkuwały mu czaszkę od wewnątrz, w rytm uderzeń pulsującej krwi. Rahor — Eusine, Rahor — Eusine, Rahor — Eusine... Nie wiedział, które z uczuć było silniejsze. Autostrada również nie wiedziała.
Słońce zniknęło już za horyzontem. Powietrze oziębiało się szybko. Chłopiec, wypy-chając kieszenie jaskrawymi owocami, zatrząsł się z chłodu, a potem znieruchomiał tknięty nową myślą. Rzeki zawsze zamarzają, gdy jest zimno! — zamamrotał z wyrzutem, zwracając się w stronę Autostrady. Zrozumiała natychmiast, stając się twarda i śliska. Malec ostrożnie postawił na jej powierzchni jedną stopę, a potem drugą. Pierwszy lód, który pojawił się na Haragenie, był gładki jak szkło i lśnił jak czarny bursztyn. Chłopiec ślizgając się beztrosko ruszył ku brzegowi.
Jutro, gdy znowu będzie ciepło, przyjdzie tu, by zbudować łódkę. Z wielkim koloro-wym żaglem. Zaklaskał z uciechy.
Autostrada żegnała malca w ciszy. Tej małej istocie zawdzięczała swoje nowe, ciekawe imię. Dzisiaj była Rzeką. Miała nowy cel, by trwać. Naprawdę zwała się Ilsur. Oznaczała Wieczność.
Eliasz S. Bonodorski
Taniec Postów
Gdyby ktokolwiek istniał tam... wtedy.
Ale nie było żywej istoty. Była kamera i ja miałem szczęście ją znaleźć.
Telewizyjno-filmowa kamera z nakręconym prawie do końca ładunkiem taśmy. Używa-no takich w początkach XXI wieku. Moje odkrycie, można powiedzieć, wykopaliskowe, zawierało jedyny na naszym maleńkim Globie Ułamkowym film dokumentujący kilka epizo-dów tragedii Globu Całego, czyli Ziemi i jej mieszkańców — ludzi, wówczas niewyobra-żalnie licznych.
Wy, archiwiści epoki wojen, powinniście po projekcji i moim wykładzie uzupełnić wiele niejasności i waszą wiedzą dopełnić obrazu przeszłości nie tak zresztą dalekiej, który nader żmudnie usiłujemy składać.
Sami, jak wiadomo, przeżywamy obecnie okres pośredni między barbarzyństwem agresywnych wojen a ciągle jeszcze oczekiwaną harmonią. Wszystko, cała nasza przyszłość, zależy od tego, czy zrozumiemy przyczyny tamtego dramatu.
Ale nie będzie to łatwe. Zagładzie uległ nie tylko dorobek materialny stworzony przez tamtych ludzi, przerwana została również nić niemal całego duchowego dziedzictwa. Nieli-czni, którzy pozostali, stracili pamięć; była to amnezja w skali nigdy dotychczas nie spotyka-nej. W istocie słusznie czynimy nie rozdzierając szat z powodu tej straty. Przepadło kilka tysięcy lat liczące doświadczenie ludzkie, ale przecież wiemy, jak absurdalne i w konse-kwencji fatalne wnioski wyciągali mieszkańcy Globu Całego z biegu wydarzeń i własnej w nich roli sprawczej. Zaiste, fatalniejszych wniosków nie można sobie wyobrazić zważywszy na... rezultaty.
Zatem niewiele przejęliśmy od nich, a oni dawno już umarli. Nasz lekceważąco-pogardliwy stosunek do niefortunnych, ale też katastrofalnie lekkomyślnych protoplastów nie ułatwia nam wszakże budowania nowego, naszego świata. Musimy więc — musimy szczegó-łowo! — poznać przyczyny katastrofy, które tkwiły nie w zewnętrznych wydarzeniach, lecz głębiej, w naturze i psychice człowieka epoki Usankcjonowanych Masowych Morderstw. My, inne istoty, musimy z wielkim mozołem, krok po kroku, rekonstruować to wszystko.
Może doświadczenia niewarte są pamięci, a wzorce niewarte naśladowania, lecz same względy bezpieczeństwa każą nam unikać powtarzania cyklu aż do kolejnej zagłady... Przypominam o tym, ażeby mocniej uświadomić sobie i wam przybyłym na tę projekcję wagę odnalezionego przeze mnie filmu o zagładzie Postów.
Próbując wyjaśnić okoliczności powstania filmu napotykamy wszędzie luki, nasza wie-dza jest ułomna. Postaram się, nie zważając na przeszkody, przedstawić wam jasno to, co udało mi się ustalić w ciągu niesłychanie energochłonnych dociekań.
Oto tuż przed Ostatecznym Atakiem (dobitny to termin wymyślony przez naszych archiwistów) zwieziono na pewną wyspę kilkadziesiąt tysięcy przedstawicieli elity duchowej ludzkiego świata. Byli to najbardziej utalentowani, najbardziej twórczy ludzie.
A ludzie — przypomnijmy sobie — to... ówczesny rozumny człowiek, homo sapiens recens... Klasyfikowano ich także w szerszych jednostkach jako... hominidae, człowiekowate, siniae catarrhini, czyli małpy wąskonose, primates, a więc w rzędzie naczelnych. Wybrano zatem najwybitniejszych, przy czym kryteria zakwalifikowania do rzeszy Wybranych pozo-stają dla nas ciągle niejasne. Zdaje się, chodziło o wybijanie się w twórczej działalności na rozmaitych polach w skali całego ich globu. Mamy podstawy domyślać się, jak dokonywano poszukiwań, selekcji, eliminacji. Prawdopodobnie w największej tajemnicy.
Nasza chroma pamięć zdołała przechować nieco wiedzy o słabościach i przywarach ówczesnych ludzi, mamy zatem prawo sądzić, że nie ustrzeżono się przed poplecznictwem i zwykłym przekupstwem. Stawką było wszak życie... cokolwiek byśmy powiedzieli, wybrana rzesza jako całość stanowiła niewątpliwie awangardę.
Niejasne pozostają motywy wybrania wyspy, zwłaszcza że dziś nie jesteśmy pewni, czy chodzi o jedną z wysp Sala y Gomez czy może którąś z wysp Crozeta. W interpretacjach istnieją spore rozbieżności, tak więc skazani jesteśmy na domniemania. Ja przychylam się do opinii, iż miejsce najbezpieczniejsze w razie Ataku Ostatecznego wybrano metodą kompute-rową.
Na wyspie wykuto w nabrzeżnych skałach odpowiednio głębokie schrony i znów, zauważmy, także przy budowie schronów spożytkowano całą ówczesną wiedzę teoretyczną, technikę oraz technologię.
I jeszcze jedno: twórcy, budowniczowie schronów, spodziewali się, że będą one nieza-wodne.
Sytuacja wyjściowa przedstawiała się następująco. Wybranym zapewniono, wręcz za-gwarantowano, bezpieczeństwo. Lokalizacja wydawała się idealna: masywy skalne wchodzą w głąb wyspy, a niezwykle wysoką i jakby uciętą ścianę skał dzieli około 200 metrów plaży od morza, które otacza wyspę. Organizatorzy tego azylu dla wybranych byli tak pewni swoich przewidywań, że zupełnie logiczny wydał im się zamiar, zresztą urzeczywistniony, utrwalenia na taśmie filmowej przebiegu i następstw Ostatecznego Ataku. Przypuszczamy, że zainstalo-wano i zabezpieczono przed zniszczeniem kilkanaście kamer-robotów, o wybitnym jak na tamte czasy stopniu technicznego zaawansowania.
Dzisiaj wiemy i przyjmujemy to jako coś oczywistego, że schrony-groty nie mogły wytrzymać próby, okazały się po prostu tylko częściowo skuteczne. Z wielotysięcznej rzeszy ocalała jedna trzecia. Ci, którzy przetrwali, stracili niemal całkowicie pamięć i mowę; można zaryzykować pogląd, iż według kryteriów oraz kategorii wzorcotwórczych i aksjologicznych Epoki Zalegalizowanych Masowych Rzezi, przestali być ludźmi. I to właśnie oni, ci Ułomni Ocaleni, są naszymi bezpośrednimi poprzednikami, antenatami.
O całkowitej atrofii przyrodzonych ówczesnym ludziom cech i możliwości świadczyć może to, że zapamiętali tylko jedno zdanie: „Jesteśmy po ostatecznym ataku”.
Powstały najrozmaitsze wyjaśnienia tej prostej konstatacji, takie między innymi:
• Że była to wyuczona obowiązkowo tuż przed atakiem formułka czysto informacyjna, zapamiętana fragmentarycznie i utrwalona mocą odruchu w stereotypie okaleczonego, wybra-kowanego mechanizmu mowy.
• Że nielicznych ocalałych wyuczył tego zdania — już po zagładzie — ktoś stosunkowo mniej dotkliwie porażony, pragnąc nawiązać jakiś szerszy kontakt, w tym przypadku byłby to sygnał wzywający pomocy i zarazem pytanie o stan zdruzgotanego świata.
W naszej Kronice Głównej przywykło się nazywać tę jedną z szesnastu ocalałych grup ludzkich — Postami.
Nazwa pochodzi od słowa „post” występującego w owym dramatycznym zdaniu. Pró-bowano tworzyć tę nazwę od tłumaczenia słowa „po” na różne, stare języki, dziś już martwe, uzyskując takie odpowiedniki jak nach, after, poslje, apres, dopo, lecz bez powodzenia, aż w końcu zgodzono się na odpowiednik łaciński „post” pochodzący z tak zamierzchłego języka, że dziś nie potrafimy złożyć zeń choćby krótkiego tekstu. Językiem tym jednak w tamtych czasach najchętniej posługiwano się jako surowcem i narzędziem słowotwórczym. Tyle uwag związanych z oglądanym przez nas filmem.
A teraz o samym filmie.
Z pewnością wyda się wam wielce zagadkowy, po prostu niejasny. Podzielę się moimi osobistymi odczuciami, jeżeli macie odmienne, zabierzcie głos.
Według mnie to film o tańcu.
Tańcu kadłubów dążących do życia.
Tańcu upartym aż do śmierci.
W tym ujęciu można by te sceny kojarzyć z błyskiem wizji świętego Jana z archiwa-lnego dokumentu określanego mianem ewangelii, testamentu czyli świadectwa, Biblii albo Ostatniej Woli. Dokument ten zawiera widzenie oraz iluminację proroka znajdującego się w stanie profetycznego zachwycenia i mówi o tak zwanej apokalipsie, czyli walce bestii z anio-łem, Boga z szatanem. Są to rzeczy w swojej symbolice nadzwyczaj zawiłe i nie czas tu, by się w nie wgłębiać.
W każdym razie: Coś, co niesie uczucia przerażenia, grozy i jednocześnie otuchy i na-dziei. Mówiąc w dużym skrócie, po wielkiej nikczemności i rozpuście, po wszelakich spro-śnościach i mordach, następuje dla sprawiedliwych zbawienie, nagroda, ukojenie.
Miałbym ochotę nazwać ten film baletem apokaliptycznym, lecz brak w nim, jak zauważycie, choćby śladu ukojenia. Jest tylko piekielna wędrówka do życia, posiew śmierci, posępna repetycja zaklętego koła.
Jesteście archiwistami, spełniacie funkcję doniosłą, kto wie, czy nie rozstrzygającą.
To od was zależy, być może, szansa odzyskania pamięci o upadku ludzi, od pamięci zaś zależy z kolei nasz los i istnienie.
Dlatego tak istotne wydaje mi się to, jak wy odczytacie ten film.
Niewykluczone, że uznacie ten wstrząsający zapis za coś banalnego, nieistotnego, nie wnoszącego niczego nowego do waszej wiedzy.
Lecz mimo takiej możliwości przystępuję z zapałem do podzielenia się z wami moją interpretacją.
Myślę, że w filmie wyróżnić można jak gdyby trzy epizody.
Epizod pierwszy: WYJŚCIE
Kamera zarejestrowała krajobraz przygnębiająco jednostajny. Wszystko uderza bez-barwnością, przynajmniej na początku: wysokie skały, plaża, morze i niebo.
Opada i rozchodzi się jeszcze pomruk wielkiej eksplozji. Łańcuchowo rozprzestrzenia-jący się impet wchłonął barwy, zasiał popiół.
Z wolna jednak odkrywają się nabierające intensywności kolory poeksplozyjne — różo-wobrunatna chmura na nieboskłonie, gąbczasta czerń plaży zmieszana, o dziwo, z plamami seledynu, wreszcie, metaliczne morze. Morze jest prawie białe, lecz nie przezroczyste.
Dominantą całego obrazu stanowi poświatowe, chemiczne zaróżowienie.
Nagle widzimy — a dzieje się to w tempie wprost organicznie płynnym, oglądający nie rejestruje zrazu jakiegokolwiek ruchu — widzimy jak z pieczar-schronów wypełzają setki, a może tysiące Postów i podążają w kierunku przeraźliwie białej, nieruchomej płyty morza.
Wszyscy Postowie są identyczni, ich ciała rozlane, a twarze jakieś rozmyte w upiornym zamazaniu rysów.
Niektórzy usiłują utrzymać się na dwóch wypustkach kabłąkowatych kończyn, które były nogami. Większość kuśtyka na trzech, a nawet czterech wypustkach.
Zalega absolutna cisza, przyroda umilkła. Jeśli ktoś zdoła przypomnieć sobie, że istniała kiedyś muzyka i potrafi ją sobie wyobrazić, może usłyszy w niskich rejestrach jednostajne buczenie drżących dźwięków.
I tak przez cały czas: nic, tylko to.
Epizod drugi: ODWRÓT
Nieoczekiwanie rozpętuje się muzyka na krańcowo przeciwstawnym wysokim rejestrze. Nie wiem jak wy, ale ja doznałem szoku. Ogarnęło mnie uczucie grozy.
Wraz z tym piskliwym motywem nadciągają eskadry latających robotów-nadzorców pulsujących miarowo pomarańczowo-fioletowymi powłokami ochronnymi.
Ale prawdziwym wstrząsem dla oglądającego film jest raptowny odwrót Postów ku pieczarom-schronom, kiedy to nadzorcy brutalnie odpędzają ich ognistymi batami od morza, do którego Postowie z tak potwornym mozołem dążyli.
Istnieje kilka poglądów co do tego, czy Postowie okazali się w tym momencie małpio karni i pokorni, czy też krnąbrni, a nawet zbuntowani.
Gdy przyjąć to drugie, mielibyśmy świadectwo tego, iż w przemienionej i sprowadzonej jedynie do najprostszych odruchów naturze Postów błąkały się jeszcze ślady ludzkiej godno-ści... Tak czy inaczej, do grot docierają resztki, pozostałymi usłana jest plaża.
Epizod trzeci: PAS DE DEUX
Z bezkształtnej, podrygującej masy Postów unosi się, pokonując opór własnego ciąże-nia, jeden chybotliwy kształt.
Potem dwa inne też się unoszą, a po chwili jeszcze kilka.
Zawracają w tragikomicznym tańcu i podtrzymując się wzajemnie prą ku morzu.
Przetaczają się dość daleko.
Lecz oto znów spadają jakby z nieba nadzorcy.
Śmigają batogi — płomienie.
Rażą dwa kształty.
Trzy pozostałe kontynuują koślawy marsz czy taniec.
Upadają i one.
Nadzorcy znikają.
Bezruch...
Dwa kształty podnoszą się i pełzną, one mają najbliżej do białej magmy, do tego, co kiedyś było morzem.
Z pieczar rozlega się jednostajny jęk Postów. Ten jeden dźwięk potrafią z siebie wydo-być. Wyrażają nim rozpacz, trwogę, sprzeciw. Wzywają pomocy. Cieszą się, że nie ulegli ostatecznej zagładzie, że jeszcze istnieją.
Niczego nie pamiętają... tylko ten dźwięk. Nie wiedzą, czemu wydobywają go z pustych ciał, z porażonych gardeł.
NOSICIELE
Maciej Gałaszek
Nosiciele
Ruchem pełnym artystycznego uniesienia głowa Bernarda Hirsha zatoczyła łuk lustru-jąc wnętrze poczekalni. Oczy o zwiędłej barwie na próżno usiłowały przybrać wyraz iskrzącej przenikliwości. Hirsh spojrzał na stół. Chwilę bacznie mu się przyglądał. Uśmiech wielkiego odkrywcy przemknął mu po twarzy. Już wiedział, od czego zacznie reportaż.
— Wazonik — mruknął — taki drobny, filigranowy, a jednak ba...
— O, przepraszam — Rollin przepychał się w kierunku stołu. — Cholera, popielniczek nie mają — powiedział tonem usprawiedliwienia do potrąconego Hirsha, po czym bez ogródek wrzucił tlący się filtr papierosa do wazonika. Spod wyschniętego fiołka wysnuł się dymek.
Rollin podszedł do jedynego nie zajętego krzesła i ulokował na nim swoje olbrzymie ciało..
— No, jak tam, Steve? — nachylił się do sąsiada.
— Kazali mi iść, bo nieprędko będzie mój koniec. Albowiem suw jest zbawieniem ludzkości. Niechaj stanie się wola Jego i powstanie on, któren się położył zmuszon prada-wnym obowiązkiem prototypu — wymamrotał pogrążony w półśnie Steve.
— Słuchaj, Steve, skup się, wytrzymaj jeszcze trochę. Musisz mi pomóc — Rollin po-trząsnął nim. — Słyszysz? Weź się w garść. Myślisz, że mi jest łatwo? Wieczorem to mi tak odbija, że nie wiem, jak się nazywam. Rano na szczęście przechodzi, ale jest coraz gorzej. Steve, z tobą nie jest tak źle. Musisz w siebie uwierzyć. Jeszcze godzinę wytrzymaj — Rollin poklepał go po twarzy.
Policzki Steve'a nabrały żywszych kolorów. Ocknął się.
— Dwa plus dwa jest cztery, prawda, Roger?
— Bardzo dobrze. A dziesięć minus dwanaście?
— Hm... no chyba... — Steve ze świstem nabrał w płuca powietrza. — No... minus dwa — powiedział na bezdechu, wpatrując się w Rogera uważnie.
— Znakomicie. Powtarzaj to sobie cały czas, żebyś nie stracił wątku. Idę się rozejrzeć. Jest tylko osiem miejsc — powiedział na odchodnym. Oddalając się dosłyszał nagle głos Steve'a.
— ... i zgrabiałymi palcami grzeb ziemię.
— Steve! — ryknął Rollin, w ułamku sekundy dopadł do niego i strzelił go w twarz. Głowa Steve'a uderzyła po ciosie o ścianę i opadła bezwładnie na pierś.
— Zemdlał — mruknął Rollin — może to i lepiej. — Roztrzęsionymi palcami wyjął papierosa i zapalił, po czym otarł rękawem spocone czoło. Nagle poczuł dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Stal za nim jakiś mężczyzna w okularach bez szkieł. Rogowe oprawki poklejo-ne były plastrem.
- Wie pan, ja jestem zupełnie normalny — z pełnym przekonaniem powiedział mężczyzna mrużąc oczy — tylko czasami zapominam... — Nagłym ruchem wyciągnął rękę w stronę Rollina. — Euzebiusz — przedstawił się, błyskawicznie cofnął dłoń i dotknął skroni.
Ręka Rogera zawisła bezradnie w powietrzu.
— Właśnie nie pamiętam, gryzie mnie to od dłuższego czasu... — kontynuował Euze-biusz. — Nie pamiętam — kucnął na ziemi i objął dłońmi głowę. — No, nie pamiętam...
Ten to na pewno nie załapie się na prom — pomyślał Rollin. — Czyli mamy już jede-nastu. Trzeba wyłączyć jeszcze trzech. Spojrzał na zegarek. Do przylotu promu zostało tylko pół godziny. Słyszał plotki, że przylatują teraz coraz rzadziej. Kto wie, czy ten prom nie bę-dzie ostatni w tej okolicy. A do miasta nie będzie miał już siły dojść. Rozejrzał się po pocze-kalni. Było ich dwunastu. Paru obdartusów przybyłych z odległych Wyżyn, kilku zatwardzia-łych mieszczan, jakiś naukowiec i pechowcy jak on, Steve i inni. Wszyscy już pochwyceni przez zamraczające macki nośnika obłędu, którym był podobno tajemniczy wirus przywleczo-ny nie wiadomo skąd. Przymknął oczy. Począł rozróżniać pojedyncze zdania, które składały się na szmer panujący w poczekalni.
— A ja wam mówię, że lupuce penso lakini vive lui content...
— Nie pamiętam...
— To wszystko można gwoździem...
— Jakby ten fiołek przesunąć bardziej w prawo, łatwiej byłoby mi zacząć reportaż...
— Czołgając się po miarach ziemi...
— Ludzie, opanujcie się!
— Zaraz, zaraz, zgubiłem gdzieś sens...
— Daj mi tę kiełbasę, to ci powiem, ile jest dwa plus dwa...
— Ciągnę ten wózek po garbie urosłym bez potrzeby...
— Pani Mario, niech się pani zastanowi, jakby pani miała jeszcze dwie piersi, to ile by pani miała, no?
— Ha, ha, oni są wszyscy nienormalni! Ha, ha...
— Zamknij się...
— Jak byłem chłopcem... — głos urwał.
— Stworzyłem świat...
— Cicho!
— Ale naprawdę... — Roger usłyszał klaśnięcie i stukot padającego ciała. Otworzył oczy.
Wszyscy trwali w bezruchu.
Nadlatywał prom.
Rollin błyskawicznie porwał Steve'a i wepchnął się na miejsce pierwszego w natych-miast powstałej kolejce.
— Byłem pierwszy — zaoponował stary fryzjer.
Rollin nie słuchał go, tylko powtarzał proste rachunki, które zapewniały dostanie się na prom.
Nagle wszyscy zadrżeli pod wpływem wydobywającego się z głośnika suchego, mato-wego głosu komputera.
— Z powodu zaistniałych epidemii wśród wysiedleńców na Księżycu z dniem dzisiej-szym podwyższa się próg sprawności umysłowej umożliwiającej dostanie się na prom. Ma to zapobiegać dalszemu szerzeniu się choroby. Pozostańcie z Bogiem.
Pierwszy odpowiadał Steve.
Komputer zadał pytanie.
— Sto dwadzieścia minut dwieście czternaście?
— Dwa plus dwa jest cztery — powiedział Steve.
Komputer powtórzył pytanie.
Z uporem maniaka Steve bezbarwnym głosem perswadował komputerowi, że dwa plus dwa jest cztery. Roger zatkał uszy. Nie mógł mu pomóc.
Po chwili przekomarzania się komputer wycelował w Steva broń.
Jakieś nowe zarządzenia — pomyślał śmiertelnie przestraszony mózg Rollina.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Epitafium
W ciągu pół godziny w tej poczekalni zginęło paręset tysięcy istnień. Żyły one każde na swój sposób. Tak jak potrafiły. Nie chcę ich usprawiedliwiać. Mogę tylko żałować. Poczeka-lnia ta i inne pozostaną w naszej pamięci jako miejsce wzajemnej, zbiorowej zbrodni. Na koniec chcę wnieść pewną poprawkę. Nie jesteśmy wirusami.
Rafał A. Ziemkiewicz
Ciśnienie
Baza Rigel First była parszywym miejscem. Tak parszywym, że kiedy Ratten budził się rano, miał tylko jedno marzenie: spać dalej. Kilka kilometrów kwadratowych pokrytych szarymi kopułami, lądowisko, betonowe fundamenty wbite kilkadziesiąt kilometrów w głąb grząskiego gruntu. Wszystko to otoczone elektrycznymi barierami. Brak związków toksy-cznych w atmosferze. Brak zwierząt, które mogłyby być groźne dla człowieka. Brak niebez-piecznych bakterii. Brak tajfunów, ruchów sejsmicznych i wulkanów. Ze wszystkich możli-wych niebezpieczeństw na mieszkańców bazy czekało tylko jedno. Najgroźniejsze. Nuda.
Do takiego wniosku doszedł Ratten po kilku miesiącach pobytu w bazie, siedząc na łóżku. Sygnał budzenia dźwięczał mu jeszcze w uszach, powieki kleiły się. Wrzaski na sąsie-dnim poziomie, gdzie do późnej nocy balowali mechanicy, nie pozwoliły mu się wyspać.
W jadalni było jeszcze pusto. Wziął z podajnika jedzenie i usiadł przy stole.
— Cześć, Mnichu. Jak zwykle pierwszy — usłyszał po dłuższym czasie głos Marty'ego.
— Regulaminowo — odpowiedział Ratten przegryzając kawałek kotleta.
— Ty naprawdę tak kochasz ten regulamin?
— Nie. Po prostu nie lubię burdelu. A zwłaszcza skacowanych mechaników.
Marty uśmiechnął się kwaśno. Był to starszy facet, zgorzkniały i zrezygnowany.
— Grey mówił mniej więcej to samo.
— Grey?
— Ten facet, za którego cię tu przysłali. Szef mechaników miał urodziny, a następnego dnia Grey wgrzał się w glebę, tam, za sto siedemnastką. Wbił się na kilkadziesiąt metrów. Nawet nie próbowaliśmy go wyciągnąć.
Ratten przełknął ostatnie kęsy, otarł wargi i wstał.
— Idę sprawdzić stratosa. Muszę dziś trochę polatać.
Korytarz, winda, korytarz. Kroki dudniły mu w głowie. Dopiero rankiem w bazie robi się tak cicho, że można usłyszeć bicie własnego serca, codziennie szybsze i bardziej nerwo-we. Ominął wejścia hangarów i skierował się do centrali. Wszedł cicho, nie budząc dyżurne-go. Wystukał kilkanaście słów na klawiaturze komputera i starannie zapisał wyświetlony na ekranie wynik: 17,99872765.
ZAPIS 12.08
Grunt jest tutaj grząski. Na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale zostawiony w miejscu transporter po kilku dniach zapada się aż po burty. Wszystkie budowle trzeba opierać na po-tężnych filarach, wbitych głęboko w warstwę twardych skał pod powierzchnią, albo wznosić na rozległych platformach. Właściwie nie ma tu nic oprócz naszej bazy. Tubylcy są na etapie wspólnoty plemiennej, mieszkają w chatach z drewna i gałęzi albo po prostu w lesie, pod drzewami. Klimat tu łagodny, więc mogą. No więc nasza baza, kilka zapasowych lądowisk, piętnaście stacji i nieczynna kopalnia. Nic do roboty. Zastanawiałem się, po co w ogóle tę ba-zę tu budowano. Dopiero wczoraj wyjaśnił mi to jeden z pilotów, który siedzi tu już od dwóch lat. Rigel została kiedyś podbita przez Służbę Kosmiczną, z wielkim hukiem i pompą. Pobu-dowali to wszystko, a potem zmieniły się kursy i eksploatacja złóż okazała się nieopłacalna. No, ale wycofać się nie można. Honor nie pozwala. Oddali bazę cywilom i polecieli w chole-rę, zdobywać nowe przestrzenie życiowe.
Wiesz, kochanie, zyskałem nowe przezwisko. Nazwali mnie Mnichem, bo nie biorę udziału w ich zabawach. Mówią, że jestem ponurak i nie umiem się bawić. Mówią też, że jak mi to wszystko odpowiednio dogryzie, to sam do nich przyjdę. Może mają rację.
— Kurza twarz, dajcie mi wreszcie spokój — mówi Ratten odstawiając szklankę. Na chwilę robi się cicho.
— Mnich się zmęczył — mruczy Vist ni to do siebie, ni do innych i głęboko zaciąga się trawką. Potem, z nadętymi policzkami i półprzytomnymi oczyma podaje skręta, trzymając go delikatnie między kciukiem i środkowym palcem, siedzącemu obok Nortiusowi.
— Ile razy się tu zjawię, spowiadacie mnie z całego życiorysu. Jak „zaufany” w szkole.
— Sami siebie wyspowiadaliśmy już na amen — mruczy Mressen wyciągając do Ratte-na rękę ze skrętem. Przeczący ruch głową, powtarzany dziesiątki razy dziennie. Mressen nie nalega (nie chce, będzie więcej dla nas), skręt wędruje do Ortisa.
— Po prostu, widzisz, Mnichu, zastanawia mnie, dlaczego się tu znalazłeś — mruczy Mressen przeciągając palcami po swoich gęstych blond włosach. — Wytłumacz mi: facet świeżo po szkole, z celującymi na dyplomie, z dobrą opinią, ląduje w zasyfiałej bazie na zadupiu, gdzie ani nie awansuje, ani się z niej nie wyrwie wcześniej niż za rok. Dlaczego?
— Właśnie — podchwytuje od niechcenia Nortius.
— Po pierwsze, ze złą opinią. Po drugie, i tak nie awansuję. Po trzecie, chciałem być dalej od Ziemi. Jak najdalej. A zresztą... cholera, dajcie spokój.
Ratten wie, że nie będą go więcej pytać. Ale przecież chce im to powiedzieć. Pije, przy-gląda się spod przymrużonych powiek skrętowi, krążącemu wokół stołu. Jak na zwolnionym filmie.
— Na Ziemi wiele się ostatnio działo — mówi z namysłem. — Były rozróby, zamieszki wokół ustawy komputerowej i systemu ochronnego...
— Wiemy.
— No, a teraz, jak w referendum sprawa przeszła jedną trzecią głosów, zabrali się za nas. Za studentów zwłaszcza. Dali mi do wyboru to, Betelguzę, gdzie jest dwadzieścia śmier-telnych wypadków rocznie, i jeszcze jakiś syf.
— A ty brałeś udział w tych wszystkich rozróbach? — pyta Vist.
— Tak.
— W marszu na pałac prezydencki?
— Tak. Byłem tam — mówi Ratten.
Vist krzywi usta w szyderczym uśmiechu.
— Oglądałem to na holo i, wiesz co? Tak sobie myślałem: głupie dzieci. Małe głupie dzieci, co nie chcą jeść kaszy i nawet niezbyt dobrze wiedzą, w co się pchają.
— Do dzieci się nie strzela, Vist — odpowiada Ratten po dłuższym czasie.
Mressen robi nowego skręta, zapala, sztacha się. Podaje dalej i wyciąga się wygodnie.
— Czuję wibracje — mówi z wyrazem rozkoszy na twarzy.
ZAPIS 14.08
Jak mówią o wibracjach, to znak, że można sobie iść. I tak się już z nimi nie dogadam. Zazwyczaj namawiają mnie parę minut na te swoje panienki i trawę, ale też robią to bez prze-konania.
Nie wiem, jak oni to załatwiają. Chyba robią z dzikusami jakiś handel wymienny, ale nie chcą powiedzieć, co dają w zamian. Zresztą nie nalegałem, co mnie to obchodzi. Myślę o czymś innym. Jakiś czas temu sprawdziłem z nudów stan fundamentów bazy i odkryłem znaczne naprężenia, w dodatku z dnia na dzień minimalnie większe. Dziś było 17,99872765, ostatnie cyfry wzrosły z 54 przez dwa tygodnie. Obliczyłem, że jeśli naprężenia będą nadal wzrastać w tym samym tempie, co przez ostatni miesiąc, za dwa lata baza się zawali. Fundamenty trzasną i wszystkie budowle zaczną się zapadać. Powiedziałem to chłopcom, ale im to wisi, ich interesuje tylko to, żeby mieli swoją trawkę i dzikuski. Wydaje mi się, że uzależnili się do tego paskudztwa. Warto by było wziąć to od nich i dokładnie zanalizować. Kiedy palą, stają się najpierw senni, przymuleni, poruszają się i mówią w zwolnionym tempie. Potem łapie ich chcica, idą do tych swoich panienek, wrzeszczą i robią to tak, że słychać wszędzie. Nie mogę spać. Leżę i myślę o chwilach, gdy byliśmy razem. I co ty teraz robisz? Głupie pytanie, jak bym cię nie znał. Staram się zasnąć, ale przed oczami mam albo ciebie, albo te dzikuski. Są ładne, smagłe, tyle że mówią dziwnym językiem, co to komu przeszkadza? Podobno są lepsze od dziewczyn z Ziemi. Może. Nocami staram sobie przypomnieć wszystkie nasze spotkania, po kolei, każde słowo, gest, jak... A potem leżę długo lepki i pełen obrzy-dzenia do samego siebie i myślę, że jutro zapalę i pójdę razem z innymi. W końcu zasypiam, rano zmuszam się, żeby wstać, sprawdzam, w centrali naprężenie, licząc miesiące, kiedy wszystko się zawali. Nie, nawet się nie zawali. Po prostu powoli utonie w błocku.
Ratten wcisnął czerwony taster przy drzwiach szefa bazy. Miniaturowa kamera odwró-ciła się w jego kierunku i po chwili drzwi otworzyły się. Wszedł do eleganckiego, wyłożone-go białym plastikiem pokoju. Kits wyciągnięty był w relaksowej pozie na leżance; kolana oparte o podłogę, grzbiet wygięty w górę, twarz oparta na wygodnej podpórce z otworem na oczy. Zamknął czytaną książkę i podniósł się sennym ruchem. Leżanka schowała się w podło-dze.
— Spodziewałem się twojego przyjścia — powiedział.
— Naprawdę?
— Podobno odkryłeś coś bardzo ważnego i wszystkim dokoła o tym opowiadasz.
— Kits, chciałbym, żebyś tę sprawę potraktował poważnie.
— Ja traktuję, poważnie wszystko, co się dzieje w tej bazie. W granicach rozsądku, oczywiście. No, więc — usiadł pokazując Rattenowi miejsce po przeciwnej stronie stołu.
— Od dwóch tygodni — Ratten wyjął z kieszeni notes i podsunął go Kitsowi — sprawdzam stan fundamentów bazy. Ciśnienie w głębokich warstwach planety stale wzrasta, rośnie naprężenie konstrukcji i...
— Nie jest na tyle wysokie, aby zagrażać całości budowli.
— Na razie nie, ale jeśli będzie nadal wzrastać...
— A kto ci powiedział, że będzie? To dziwna planeta, Ratten, dzieją się tu dziwne rze-czy. Moim zdaniem te zmiany w głębokich warstwach mają charakter sezonowy. Raz wzra-sta, raz maleje. Nie ma się tym co przejmować.
— Więc wiesz o tym?
— Tak, zauważyliśmy to swego czasu i uznaliśmy, że nie ma powodu do obaw.
Ratten przełożył kilka kartek w notesie.
— To są wyniki szczegółowych półrocznych kontroli konstrukcji bazy. Spójrz. Te naprężenia wzrastają stale od kilku lat.
Kits zrobił minę, jakby chciał zamalować wszystkie ekrany komputera na czarno i zabić je deskami.
— Kto ci pozwolił grzebać w pamięci głównego komputera?
— Nikt mi nie zabraniał.
— Na to trzeba mieć zezwolenie szefa bazy, Ratten.
Ratten wzruszył ramionami.
— Dobrze, popełniłem kolejne przestępstwo w życiorysie. Nie zmieniajmy tematu.
Kits podniósł się i zaczął przechadzać po pokoju.
— Czego ty właściwie chcesz?
— Za trzy miesiące mamy kolejny transport. Trzeba się z nimi połączyć, żeby przysłali sprzęt do badań sejsmicznych i sprzęt budowlany. A póki co, zbadać sprawę dokładniej tą aparaturą, którą mamy w magazynach.
Kits wbił bezmyślne spojrzenie w zbieg linii sufitu i narożnika pokoju.
— Ratten, czy to twoja baza?
— Nie rozumiem.
— Pytam, czy to twoja baza?
— No... podobno nasza?
— Jaka nasza? Czyja?
— Ziemi.
— Całej?
— Podobno.
Szef Rigel First skrzywił się niemiłosiernie.
— Bądź poważny, bo czuję, jakbym rozmawiał z Vistem.
— To jest baza rządu imperium ziemskiego, pionu cywilnego wydziału eksploracji kosmosu.
— Więc czego zawracasz tym sobie i innym głowę? Nie oszukujmy się, Ratten, zostałeś tu zesłany za karę. Skąd ta troska o mienie rządu Ziemi?
— Zajmuję się tym z nudów. Dla zabicia czasu. Czy mogę prosić szefa bazy o oficjalną odpowiedź?
— Szef odpowiada: naradzę się z innymi, zastanowię i jeśli zajdzie potrzeba, przedsię-weźmiemy odpowiednie kroki. Jesteś zadowolony?
Ratten sztywno skinął głową i wstał. Już za drzwiami usłyszał albo tylko wydało mu się, że słyszy jak Kits cicho mówi do siebie: „Następny Grey się znalazł, cholera jasna”.
ZAPIS 18.08
Dziś było 17,99872774. Od dwóch dni ostatnia cyfra po przecinku wzrasta o dwa. Usiłuję to powiązać do kupy z pewnym wydarzeniem właśnie sprzed dwóch dni. Zboczyłem nieco z trasy lotu, przyglądając się łąkom i lasom pode mną. W pewnym momencie powierz-chnia planety nagle wzdęła się. Wyglądało to jak wielki bąbel o średnicy kilkudziesięciu metrów. Bąbel pękł i z jego wnętrza strzeliła w górę fontanna ziemi. Po pół minuty w miejscu zdarzenia został tylko wysoki pagórek.
Wczoraj znalazłem w innym miejscu podobny pagórek, już znacznie zapadnięty, rozpływający się. Ślad po czymś podobnym sprzed kilku miesięcy?
Ratten spod przymrużonych powiek przygląda się Ortisowi, jak zaciąga się skrętem i wstrzymuje oddech. Wyciąga rękę do Rattena. Przeczący ruch głową. Skręt idzie do Grenxa.
— Dobra, więc te dziewczynki i trawa. A co im dajecie?
— Takie różne duperele — skrzywił się Mressen.
— No, ale jakie? Chyba możecie mi powiedzieć?
— Tranzystory, bloki mikroprocesorowe, czytniki...
— Dzikusom? — dziwi się Ratten. — Na cholerę im to?
— Noszą na szyjach, wieszają sobie na chatach. Nie zauważyłeś? — mówi Nortius.
Fakt. Kilkakrotnie zauważył, że te ich dziewczyny noszą na skórzanych paskach na szyjach płytki obwodów scalonych albo diody, ale myślał, że to prezenty od obsługi bazy.
— A pamiętacie, jak Lissen i Kraplen zhandlowali im kiedyś prasę? Obudowali ją deskami i chodzą się tam modlić.
— Albo te piecyki... Też je podobno ustawili na jakichś słupach i cała wieś rano wybija tam pokłony.
— Jak tak dalej, zhandlujecie pół bazy.
— Leżałoby w magazynach, marnowało się... A tak się machnie protokół zniszczenia, przyślą nowe...
— I znowu się zhandluje.
Śmiech.
— No, nie gorsz się — Mressen klepie Rattena po ramieniu, rozbawiony jego miną.
— I to oni zaczęli ten handel? Tak was lubią, czy co? — pyta Ratten, aby cokolwiek powiedzieć.
— Cholera ich wie. Podobno kiedyś się stawiali, ale z tymi dzidami to wiesz.. SK im dowaliło, aż miło. Może oni nas uważają za bogów albo coś takiego? — zastanawia się Mressen.
— Aha, takiego, z bogami by się tak nie targowali. A wiesz — Vist zwraca się do Ratte-na — jak ten skubany dzikus przebiera we wszystkim, to mu się nie podoba, tamtego nie weźmie...
— Wybierz się kiedyś z nami, jak jedziemy zahandlować.
Ratten zastanawia się przez chwilę.
— A wiesz, że chętnie się wybiorę.
— O! Słyszeliście?
Nortius gasi skręta i natychmiast zaczyna robić nowego. Wyciąga z kieszeni plastikowe pudełko i bibułki, wysypuje na jedną trochę drobnych, żółtozielonych listków i z wprawą zwija wszystko.
— A jakby się na was obrazili i nie chcieli handlować? — pyta nagle Ratten.
Na chwilę zapada cisza.
— A dlaczego, u cholery, mieliby się na nas obrażać?
— O kurde, problem — Vist wzrusza ramionami. — Dałoby się im po łbie i spokój.
— Dałbyś im po łbie? — pyta Mressen. — To po cholerę im sprzedawałeś pistolety?
Ratten lekko unosi głowę, patrzy ze zdziwieniem na Vista.
— A ty to nie? A kto wynosił zapalniki?
— Dobra, toby się ich zbombardowało — przerywa im Grenx. — Nie bój nic, Mnichu, mieliby tyle szans... ja wiem... jak chrząszcz, co chce rozwalić stratosa.
— Sądzisz, że to takie niemożliwe? — pyta Mressen.
— No, stratosy wytrzymują nawet lekką artylerię przeciwlotniczą — Ratten uśmiecha się mimo woli, właściwie bez powodu. Po każdym locie na przednim pancerzu stratosa zosta-je warstwa zmiażdżonych chrząszczy, trudna do zmycia. — Chrząszcze jak dotąd nic nam nie zrobiły.
— Bo są głupie — mówi Mressen. — Głupi chrząszcz rozpędza się na stratosa i zostaje z niego mokra plama.
— A mądry?
— Widzisz — Ratten unosi w górę wskazujący palec. — Jakby był mądry, toby na lotnisku wlazł w szczelinę pod przednim statecznikiem i kanalikiem przewodów chłodzenia doszedł aż pod deskę rozdzielczą. Potem, po starcie, przecisnąłby się między przewodami, szczeliną w obudowie do któregoś z bloków sterujących. Wlazłby do procesora, stanął prze-dnimi łapami na jednym drucie, tylnymi na drugim i zwarcie gotowe.
— Spaliłoby go.
— Owszem, ale zwarcie jest. Na cztery dziesiąte sekundy system sterujący głupieje, potem automatycznie włącza się blok zapasowy. Przez ten czas stratos łapie kilka stopni odchylenia i blok zapasowy natychmiast daje kontrę z burty. W międzyczasie chrząszcz już się spalił i wysypał, testy wskazują, że blok jest w porządku, więc komputer wraca z bloku zapasowego na główny, a przez kolejne przejście stratos łapie duży przechył w drugą stronę. Blok główny natychmiast daje kopa z przeciwnej strony niż zapasowy. Przy szybkości powyżej 70% ciągu, a nikt rozsądny nie lata poniżej 80% , to wystarcza. Tracisz stateczność i wpieprzysz się w glebę. I co?
— Wszystko prawda — stwierdza Nortius. — Tylko że chrząszcze nie znają się na budowie naszych statków. W każdym razie nie tak dobrze jak ty.
— Całe nasze szczęście — mówi Mressen śmiertelnie poważnie, sięgając po kieliszek.
ZAPIS 19.09
To, co widziałem, to mógł być potężny wybuch głęboko pod powierzchnią planety. Mniej więcej na poziomie twardych skał. Takie podziemne erupcje mogłyby powodować ruch głębinowych skał i — w konsekwencji — naprężenie fundamentów.
Nie wiem, kochanie, dokładnie, ale coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Po pierwsze — Kits zablokował dostęp do komputerów bazy. Niby ma prawo, ale zrobił to zaraz po naszej rozmowie. Od dziś stan fundamentów stał się tajemnicą. W ogóle oni dziwnie traktują tę sprawę. Wzruszają ramionami albo wyrzucają z siebie teksty typu „przesadzasz” czy „normalka, raz wzrasta, raz maleje”. Pewnie, mogą się tym nie przejmować, ale na mój gust w tak zamkniętym towarzystwie, gdzie wszyscy znają się jak łyse konie, każda taka sprawa powinna być tematem do rozmów na co najmniej trzy, cztery wieczory. Gdy zagadam przy stole o ciśnieniu pod bazą, przez chwilę wyczuwam jakieś spłoszenie.
Niepokoi mnie też ta odzywka Kitsa o Greyu. Oczywiście, gdybym go spytał, uraczyłby mnie paroma spłodzonymi na poczekaniu pierdułkami, więc dałem spokój. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o Greyu od innych pilotów. Niesamowite, jedyne, co w sumie potrafią o nim powiedzieć, to to, że miał strasznie mocną głowę. I opisywać plastycznie, jak to po awarii wpieprzył się w ziemię. Coś tu jest naprawdę nie tak, nie tylko z tą sprawą, bo czasem sam mam wrażenie, że się ośmieszam, ale w ogóle. Oni są pierdzielnięci albo to zielsko na amen wyjadło im mózg.
Powinienem odpocząć, przestać myśleć o tym wszystkim. Rozumiem teraz doskonale, dlaczego sięga się tu po skręta, i boję się, żebym sam tego nie zrobił. O Boże, cisnąć to w cholerę i wracać. Nawet mimo tego, że nie bardzo jest dokąd, bo przecież do ciebie już nie wrócę. Być gdzieś, gdzie się żyje, gdzie nie ma takiego gnicia jak tu. Na Ziemi. Zbyt szybko zrezygnowaliśmy, daliśmy się ponieść rozczarowaniu, ogłupić, rozrzucić po wszechświecie. Teraz to widzę. No, nieważne. Tak czy owak zostanę tu co najmniej rok.
Aha, jeszcze taki drobiazg: sprawdziłem to w archiwach, ponad wszelką wątpliwość na Rigel nie ma aktywności sejsmicznej. Czyżby wybuchy były powodowane sztucznie? Wymagałoby to techniki nie mniej rozwiniętej niż nasza, a taka chyba nie ukryłaby się przed naszym wzrokiem. Zresztą, cholera wie, latamy przecież tylko od stacji do stacji, od lat po tych samych prostych trasach. Może przegapiliśmy całe mnóstwo innych wybuchów i diabli wiedzą co jeszcze?
Transporter kołysał się lekko, gnając w kierunku lasu. Na ciemnofioletowym tle nieba splątane drzewa wyglądają jak wielka czarna plama.
— To jest... No, kurde, nie wyjaśnię ci, musisz sam spróbować, to jest nie do opowie-dzenia — mówił Grenx, usiłując odpowiedzieć Rattenowi na pytanie o odczucia wywoływane przez trawkę. — To jest wspaniałe, wolność, rozumiesz, radość życia. Kiedy palisz, wracają ci właściwe proporcje świata. Widzisz, że wszystko dokoła, ta cała pieprzona baza i robota, że to wszystko jest nieważne, także nieważne, stary. Że ważny jesteś ty i twoje szczęście. I czu-jesz się sobą, czujesz całą pełnię swojego istnienia. Jak złapiesz wibracje, to wiesz wszystko o sobie i o świecie i... No, nie powiem ci tego, musisz chociaż raz zapalić, na próbę. Nie bój się, to nie powoduje nałogu. Inna sprawa, że jak zapalisz, to już się nie powstrzymasz. Zobaczysz, jak może być, i będziesz chciał to powtórzyć.
— Może właśnie dlatego nie chcę próbować?
— Jakieś dziesięć, piętnaście lat temu ludzie w bazie dokładnie to badali. Wyniki powinny leżeć gdzieś w archiwach. No i stwierdzili, że to nie jest szkodliwe, w każdym razie nie bardziej niż zwykłe papierosy.
Transporter dojechał do skraju lasu, zakołysał się i zatrzymał. Mressen przesadził reling i zniknął na chwilę wśród drzew. Po pół minuty usłyszeli jego głos: „Dobra, chodźcie”. Ratten podniósł leżący obok siebie worek i razem z Grenxem i Nortiusem zsunął się po burcie na trawę. Szedł ostatni, za nimi. Pod drzewami, obok Mressena stało trzech mężczyzn. Byli niscy, przysadziści, porośnięci rzadkimi, jasnymi włosami. Smukłe twarze kontrastowały z krępą budową ich ciał.
— Akijane werena, wudi — mruknął jeden z tubylców, wyciągając rękę zza plecionego pasa. — Harimate, okami re tija. Wskazał ręką na długą szeroką deskę przed nim. W świetle latarki Mressena dyndający na szyi tubylca wielki blok tranzystorów lśnił metalicznie.
Ratten obserwował w milczeniu zachowanie tubylców. Zza drzewa podniosło się kilka ich dziewczyn, każda położyła na desce worek uszyty z czegoś podobnego do skóry, po czym cofnęły się w cień. Mressen skinął głową. Podeszli i z drugiej strony deski wysypali zawar-tość swoich worków.
Tubylec z tranzystorami na szyi przyklęknął i przez kilka minut gmerał wśród części, wrzucając niektóre z powrotem do worków. W końcu wstał, skinął na dziewczyny, które zabrały jeden z woreczków z zielem i stanąwszy przed Mressenem skinął mu lekko głową. Transakcja była dokonana, Mressen odkłonił się.
— Targuj się — mruknął Nortius od niechcenia i poszedł do transportera. Wrócił po chwili, prowadząc ze sobą przywiezione z bazy dzikuski. Zamieniły się miejscami z tymi, które siedziały za drzewami. Wszystko załatwione. Zamierzali już wracać, gdy tubylec z tran-zystorami poprosił Mressena gestem, aby poszedł za nim. Zniknęli między drzewami.
— Co jest? — zaniepokoił się Ratten po kilkunastu minutach.
Grenx tylko apatycznie wzruszył ramionami.
Mressen wrócił po pół godziny, wyraźnie poruszony. Nic jednak nie mówił, a Ratten nie chciał pytać. Mruknął tylko: „idziemy” i ruszył do transportera. Za nimi podreptały dzikuski z zielem.
ZAPIS 23.08
Zaczynam łapać się na jakichś podświadomych lękach. Nerwy dają o sobie znać. Niedobrze.
Latam teraz swoimi trasami, robiąc różne pętle i starając się zobaczyć jak najwięcej terenu. Widziałem kolejną eksplozję i kilka sporych, drewnianych budowli tubylców. Zaczą-łem dostrzegać w tym wszystkim, co dzieje się na Rigel, czyjeś logiczne, celowe działanie. Nawet to głupie, nudne i bezbarwne życie w bazie sprawia wrażenie, jakby ktoś je chciał uczynić jeszcze głupszym i bardziej bezbarwnym. Nic jeszcze nie wiem, myślę, próbuję to skojarzyć.
Czyj to głos? Chyba Nortiusa? Nie, on tak nie zaciąga.
— Może ty, ale ja nie!
Znał ten głos dobrze. Ano tak, oczywiście — Ratten uśmiecha się do siebie. — To Kits.
— On wytrzyma. Ale nikt poza nim. Pieprzony Mnich!
Ratten, który właśnie zamierzał odejść, staje jak przymurowany. Gdzie oni są? Stoi przy szybie wentylacyjnym, jest bardzo późno i bazę zalega cisza. Rozmowa równie dobrze może się toczyć dwa albo pięć poziomów niżej lub wyżej.
— Nie można ich jakoś uspokoić, wytłumaczyć, że wszystko będzie w porządku? — Też znajomy głos, ale Ratten nie może poznać czyj.
— Wątpię. Powiedziałem Mressenowi, żeby próbował, ale oni są uparci.
— Cholera, to w sumie fajny człowiek. Stuknięty, ale wydawało się, że mu przechodzi. Szkoda go... Może bez dziewczynek jakoś byśmy przetrzymali?
— Oni mówili tylko o ziołach. A bez ziół po jednym dniu wszyscy oprócz Mnicha będą chodzić na rzęsach.
— To co?
— Nie widzę wyjścia. Musimy się zgodzić.
Cisza. Odeszli. Ratten chwilę jeszcze tkwi z uchem przy wentylatorze. Potem powoli wraca do swojej kabiny.
ZAPIS 28.08
Nie miałem czasu gadać sam do siebie. Nie chce mi się nagrywać tych taśm, przecież i tak ci ich nie wyślę. Wolę to jednak powiedzieć, tak na wszelki wypadek. Jestem przekonany, że działa tu jakaś wroga nam siła, wspierana wysoko rozwiniętą techniką. Z ludźmi w bazie nie ma sensu o tym rozmawiać. Przestałem im mówić o ciśnieniu, teraz gadamy tylko o dziewczynach i różnych naszych przygodach z młodości. Pożyczyłem od nich jedną z tych panienek. Do cholery, jestem przecież w końcu dorosłym, zdrowym mężczyzną. A zresztą po diabła się usprawiedliwiam. Palić nie zacznę.
Tak więc chłopcy uznali, że zmądrzałem, i coraz częściej mówią do mnie „Rat” zamiast „Mnichu”. Czekam na kolejny transport, który powinien przybyć za dwa i pół miesiąca. Nagrałem kasetę dla kierownictwa pionu ze szczególnym raportem o sytuacji na Rigel i ze swoimi przypuszczeniami. Pokażę im to. A na razie, czuję, muszę się przyczaić i udawać, że to wszystko przestało mnie obchodzić. Może przez te dwa miesiące jeszcze coś się wyjaśni.
Wysokość 25. Szybkość 570. Schodzenie.
Wysokość 22. Szybkość 529. Schodzenie.
Kontakt. Naprowadzanie automatyczne.
Stratos powoli zwalnia, w końcu nieruchomieje na pasie. Kabina otwiera się z sykiem, wyrzucając trap.
Ratten stanął na lądowisku i przeciągnąwszy się, ruszył w kierunku budynków. Przebrał się i zjechał windą na swój poziom. Wcisnął przycisk przy drzwiach.
W jego pokoju, twarzą do drzwi, stał Vist.
— Pewnie, że się wyjaśni. Jeszcze dziś — powiedział.
Dopiero po chwili Ratten spostrzegł siedzącego na tapczanie Mressena.
— Co? — spytał machinalnie.
Vist wymownym gestem pokazał stojący na stole magnetofon i stos kaset.
— Słuchaliście moich taśm?! — krzyknął Ratten z wściekłością.
— Powiedz mu, o co chodzi, Mres.
— Słuchaliśmy twojego raportu dla naczalstwa — powiedział Mressen. — Nie ma co, Rat, uważałem cię za lekko stukniętego, ale nie za kabla. To, co nam opowiadałeś o swoich przeżyciach na Ziemi, to pewnie był kit?
Ratten na chwilę zapomniał języka w gębie.
— Nie.
— Tym bardziej mnie zaskoczyłeś...
— Uwziąłeś się, żeby nam narobić brudu, co? — wszedł mu w słowo Vist. — Bo ci się, kurwa, coś nie podobało? Zawsze się musi znaleźć taki pieprzony gówniarz od poprawiania świata!
— Nie chcę wam robić brudu. Chodzi mi o bazę, ktoś ją chce zniszczyć. Zresztą jeżeli słuchaliście wszystkiego, to powinniście rozumieć, dlaczego nagrałem ten raport.
Vist zaklął.
— Zamknij się — uciszył go Mressen. — Słuchaliśmy wszystkiego. Nie wiem, dlacze-go martwisz się tym pieprzonym miejscem, które nie jest nikomu potrzebne i z którego zwie-jesz, jak tylko będziesz mógł. A niech je szlag trafi, co ci do tego! Zabili ci przyjaciół, wysłali cię na zadupie, żebyś zgnił, a ty rąbiesz do nich donosy?
— Nie, nie tak — Ratten skrzywił się, kręcąc przecząco głową. — Nie o to chodzi.
— Nieważne, o co chodzi — powiedział Mressen ze smutkiem. — Musimy cię usunąć.
— Jak to „musicie usunąć”?
— Po prostu, musimy.
Ratten oparł się o ścianę. Łamigłówka w jego mózgu ułożyła się w całość.
— Jasne. Już wiem. Albo mnie załatwicie, albo skończyły się zioła. Tak?
— Coś w tym stylu.
— Więc tak... słów brakuje, wiecie?
— Jesteś jeden. A nas trzydziestu — wtrącił się znowu Vist. — Chyba od nas zależy decyzja, nie?
Ratten podszedł do biurka i zaczął przekładać kasety do szuflad.
— No, to na co czekacie? Wyjmij tę spluwę i po krzyku. Ostatecznie, jeśli sprawia wam to różnicę, mogę się obrócić przodem.
— Nie mamy cię zabijać, tylko zawieźć cię do nich. Całego i żywego. Co oni z tobą zrobią, nie wiem, zresztą to nie nasza sprawa.
— Jasne — mruknął Ratten — miałem awarię i wgrzałem się w glebę na kilkadziesiąt metrów. Nawet mnie nie wyciągaliście.
— Właśnie tak — rzekł spokojnie Vist. — Idziemy.
— Mam prośbę — Ratten obrócił się do Mressena pokazując stos kaset. — Skasuj to.
— Trzymaj się, Mnichu — rzekł za nim Mressen. — Przykro nam, naprawdę nie mieli-śmy innego wyjścia.
Ratten nie odwrócił się. Prowadzony przez dwóch tubylców szedł w las. Szli w absolu-tnej ciemności i milczeniu jakieś dziesięć minut, może pół godziny, zanim w dali nie ukazały się iskierki ognisk. Gdy się zbliżyli, Ratten dostrzegł zarysy solidnie zbudowanych szałasów. Zatrzymali się przed jednym z nich i tubylec bez słowa wepchnął go do środka.
— To ty jesteś Ratten? Witaj, cieszę się, że cię widzę. Siadaj. Napijesz się?
W szałasie siedział przy drewnianym stole szpakowaty mężczyzna. Bez wątpienia czło-wiek.
— No, co tak stoisz? Siadaj. Jestem Antin Serde, geolog, dezerter z bazy i jeden z wo-dzów Araidów. To są Araidowie, jakbyś nie wiedział — pokazał ręką na okno. — Zręczny lud, pracowity, a trudne warunki życia rokują mu wielkie szanse na przyszłość. Niestety, par-szywy los sprawił, że zanim osiągnęli odpowiedni stopień rozwoju, przyplątały się te mendy ze Służby Kosmicznej. Rozpieprzyli wszystko i zbudowali bazę. Zresztą to nic — Antin pochylił się. — Wiesz, do czego służą stacje, które regularnie kontrolowałeś?
Ratten przecząco pokręcił głową.
— Każda z nich zawiera emiter fal, nie pamiętam ich nazwy, powodujących systematy-czny spadek inteligencji u wszelkich istot znajdujących się w ich zasięgu i nie wyposażonych w odpowiednią osłonę. Tak na wszelki wypadek, gdyby kiedyś przyszło tę planetę kolonizo-wać. Na szczęście prawie wszystkie te maszynki już powyłączaliśmy. Hagi zrobił to tak spry-tnie, że wasz komputer nawet się nie poznał.
Ratten siedział nieruchomo, przyglądając się spod przymrużonych powiek Antinowi. Myślał intensywnie.
— To jest tu więcej ludzi?
— Ośmiu. Co i raz ktoś przybywa, chociaż do tej bazy przysyłają zazwyczaj młotów.
— I ta sprawa... Te naprężenia w fundamentach, to wy?
— Tak. To proste. Regularne bombardowanie musi spowodować ruchy sejsmiczne, a wykonanie techniczne było banalne. Z części wyhandlowanych za liście i produkowanych przez nas materiałów robimy co i raz dużą, ciężką bombę z odpowiednim zapalnikiem, każe-my ją ustawić w odpowiednim miejscu i niech się zapada. W końcu uda nam się tę skorupę rozruszać.
— Sprytne — mruczał do siebie Ratten. — Tylko po co tyle zachodu, skoro mogliby-ście po prostu wysadzić bazę?
— I po miesiącu mieć karną ekspedycję SK, bombardowanie atomowe i nową bazę, opancerzoną i otoczoną laserami? Jak myślisz, co będzie, jeżeli Rigel First będzie zniszczona przez ruchy sejsmiczne?
— Chyba ktoś uzna, że nie opłaca się jej odbudowywać... No i ludzie opuszczą tę plane-tę.
— I o to właśnie chodzi. No, to jak — Antin podniósł się. — Zrozumiałeś?
— Tak. Teraz już tak.
— Świetnie. Szkoda, że jesteś pilotem, a nie cybernetykiem.
— Nie rozumiem.
— Potrzebujemy cybernetyka.
— Moment. Powiedziałem, że rozumiem, a nie, że będę pracował dla was.
Antin chwilę stał zdziwiony.
— A niby jak?
— Może macie rację, ale ja chcę wrócić na Ziemię. Mam tam parę rzeczy do zrobienia.
— Przykro mi, Ratten, ale to niemożliwe. Ja bym ci uwierzył, inni może też, ale Araido-wie nie mogą sobie pozwolić na takie ryzyko. Oni już dobrze wiedzą, o co idzie gra, chociaż niezbyt pojmują jej prawidła. Jeśli się nie zgodzisz, zabiją cię jak tego... Greya. To był wybi-tny tuman, emerytowany fanatyk. Wrzeszczał, wymyślał nam od zdrajców. No, nieważne. Przynajmniej zdechł z honorem.
Ratten stanął przy oknie, zaciskając pięści na jego krawędziach.
— Muszę się zastanowić — powiedział wreszcie.
— Czy to, co chcesz robić na Ziemi, różni się choć trochę sensem od tego, o co chodzi nam tutaj?
— Chyba nie. Tylko, że widzisz...
— Co?
— Cholera, nic. Jasne, że wam pomogę — powiedział głośno Ratten uderzając pięścią w otwartą dłoń. Odwrócił się i przez chwilę patrzył zdumiony na Antina, który trzymał w ręku fajkę i nabijał ją drobnymi, żółtozielonymi listkami.
— No, stary — powiedział wódz Araidów, wypuszczając kłąb niebieskawego, ogłupia-jącego dymu. — Zapalmy. Za powodzenie naszej sprawy.
Marcin Wolski
Wariant autorski
Dziewczyna w dżinsach wyszła prawie do połowy drogi, nie przestając wymachiwać ręką.
Ładna — pomyślał Martin wymijając ją szerokim łukiem. — Bardzo ładna!
Miała szczupłe nogi, metaliczne włosy i śmieszną, na wpół dziecinną buzię. W innej sytuacji zabrałby ją do wozu. Teraz nie mógł. Działał według instrukcji.
Las się skończył, a właściwie pojawiła się obszerna polana z widocznym w oddali pawilonem motelu. Poza paroma budynkami horyzont ze wszystkich stron zamykał bór, pełen wilgoci, ptactwa i żółknących liści. Vis-à-vis motelu widać było niski budynek warsztatu samochodowego udrapowany wywieszkami Datsuna, Forda i Volkswagena. Podróżny skręcił na podjazd. Wszedł mechanik, rudy byczek o czerwonej twarzy zadowolonego z siebie idioty.
— Kolizyjka? — uśmiechnął się stukając butem o karoserię samochodu.
Martin skinął głową. Lewa strona wozu wyglądała opłakanie. Zmiażdżony błotnik, uszkodzone drzwi, potłuczone światła, oderwany zderzak. Jakże zdziwiłby się mechanik, gdy-by mógł zobaczyć, jak godzinę temu sam Volontier metodycznie dewastował swój wóz ocie-rając go mozolnie o betonowy słup.
— Długo to potrwa? — spytał Martin.
Ryży rozłożył ręce, ale parę banknotów sprawiło, że wesoło klepnął maskę.
— Jutro w południe będzie jak nowy.
Klient zmarszczył brwi.
— Bardzo się cieszę. A poza tym, co przez ten czas miałbym zrobić ze sobą? Zdaje się, że do najbliższego miasta mamy pięćdziesiąt mil.
— Sześćdziesiąt. Ale obok jest motel, całkiem przyzwoity i o tej porze roku prawie pusty.
Volontier westchnął, dał kluczyki i ruszył w stronę białych schodków. Szedł wolno, jak człowiek wytrącony z normalnego rytmu. Minęła go dziewczyna w dżinsach. Biedactwo, musiała zrobić pół mili na piechotę. Uśmiechnął się. Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem i skręciła do baru. Faktycznie mógł ją podrzucić. Wziął klucz od pokoju, ale poprzestał na wniesieniu tam teczki.
— Przespaceruję się — powiedział do recepcjonisty, mimo że ten o nic nie pytał, zado-walając się wpisem w księdze — „Michael Vernon z Montrealu”.
Jezioro znajdowało się o czterysta metrów od motelu. Idąc brzegiem według wskazó-wek doszedł do świeżo ściętej olchy. Tam, zdjąwszy uprzednio buty i spodnie, wszedł w trzciny. Woda była cieplejsza niż myślał. Bez trudu odnalazł łódkę. Stała dokładnie tam, gdzie powinna. Cicho wiosłując przepłynął na drugą stronę cieśniny okolonej dzikim borem i przycumował przy zapuszczonym, prawie nie wystającym z trzcin pomoście. Stąd zarośnięta ścieżka doprowadziła go do starej leśniczówki. Oglądał się parokrotnie. Nikt go nie śledził.
— Brawo, pełna precyzja — powiedział spoglądając na zegarek szczupły mężczyzna o krótkich, połyskliwych włosach i wąsie przypominającym przylepiony pod nosem kłębek wełny. Nie wyglądał na leśniczego, mimo że całe wnętrze wypełniały skrzyżowane dubel-tówki, rogi i łowieckie oleodruki. Jeszcze raz przyjrzał się postawnej sylwetce przybysza i spytał ciszej:
— Martin Volontier, oczywiście?
— Nazywam się Michael Vernon, wybrałem się na spacer i myślałem...
— W porządku — uśmiechnął się ciemnowłosy. — Jestem major Omikron z Grupy Specjalnej... Poza tym, po co ja pytam? Któż nie zna twarzy mistrza Volontiera. Jeszcze w szkole zaczytywałem się pańskimi opowiadaniami. Zawsze nurtowało mnie, skąd pan bierze pomysły? A Trzecią Planetę znam prawie na pamięć. „Siwy Glor jednym skokiem dopadł pneumolotu...” — zacytował.
Pisarz wzruszył ramionami. Nie przybył tu na wieczór autorski. Właściwie nie wiedział nawet, po co go ściągnięto. Facet przedstawiający się jako profesor Morris odwiedził go wczoraj przed północą. Proponował królewskie honorarium za udział w poważnym ekspery-mencie. Prosił tylko o pełną konspirację.
— Rozumiem, chciałby pan od razu przystąpić do rzeczy — domyślił się Omikron. — Zatem chodźmy.
Otworzył dwuskrzydłowe drzwi dębowej szafy. Pisarz zdumiał się, wewnątrz czekała nowoczesna kabina windy.
— Pomysłowe, prawda? — Oficer puścił gościa przodem i nacisnął jeden z dwudziestu guzików. Ruszyli. — Zupełnie jak w Grocie syren, skopiowaliśmy nasze centrum z pańskiego opowiadania — przyznał się. — Ale przynajmniej tu możemy być pewni, że nikt nam nie przeszkodzi.
Winda zatrzymała się na poziomie piątym. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, przy ścianie stał strażnik z rozpylaczem, w głębi nad biurkiem pochylała się chuda postać profeso-ra Morrisa (o ile to było jego prawdzie nazwisko). Drzwi zasunęły się automatycznie.
— Od razu zabierzemy się do rzeczy — powiedział profesor, nie tracąc czasu na jakie-kolwiek wstępy. Światło przygasło, a w głębi zapłonął ekran wideo.
Jak okiem sięgnąć ciągnęło się przygnębiające odludzie — kraina bagnisk, karłowatych drzew i zimnych wiatrów. Ekipa geologów zwabiona wzmożonym wskaźnikiem radioakty-wności gruntu pracowała ze zdwojonym wysiłkiem. Czarno-biały film pokazywał kępę na-miotów, hangar ze sprzętem, wreszcie wykop. Nie było potrzeby mrozić gruntu, mimo wio-sny temperatura utrzymywała się ciągle poniżej zera. Poszukiwany obiekt nie leżał głęboko, a wszystko wskazywało, że raczej został zatopiony w bagnisku, niż runął weń sam... Zbliżenie, ascetyczna twarz profesora Morrisa promieniująca autentycznym podnieceniem. W końcu niecodziennie znajduje się latający talerz!
Kosmiczny spodek wyglądał dokładnie tak, jak w standardowych nowelkach i popular-nonaukowych opisach. Wykonano go z nie znanego na Ziemi stopu, niezniszczalnego znany-mi metodami. Może dlatego pasażerowie nie zniszczyli wehikułu, poprzestając na zatopieniu. Bo musieli być pasażerowie. Pojazd znaleziono otwarty.
Z meteorytem tunguskim łączyła go tylko przyrodnicza sceneria — jego pojawieniu się nie towarzyszyły żadne detonacje i kataklizmy, nie licząc pewnej liczby martwych ryb w miejscowych, rozlewiskach. Ustalono datę. Zatopienie miało miejsce dziewiętnaście i pół ro-ku temu. Ówczesne obserwacje astronomów wspominały o małym świetlistym punkcie dość szybko zbliżającym się w stronę Ziemi, który uznano za meteor. Nieoczekiwanie, już blisko Ziemi, stracono go z oczu. Przypuszczano, że spalił się w górnych warstwach atmosfery. Co ciekawe, talerza nie odnotował żaden radar. Dopiero dziś, patrząc z perspektywy, lądowanie można wiązać z tajemniczym zniknięciem trzech samolotów bojowych, które odbywając ruty-nowy lot nad Arktyką, weszły 2 października w strefę chmur, po czym urwał się kontakt. Ostatnie słowa jednego z pilotów brzmiały: „zejdę niżej, to interesujące”. Nikt nie widział od tej pory ani samolotów, ani dziewięciu żołnierzy stanowiących ekipę.
A jednak profesor Morris znalazł wewnątrz kosmicznego wehikułu nieduży płaski klucz od sejfu bankowego należący do Johna Cabindy, strzelca pokładowego jednego z samolotów. Profesor nie uznał jednak za celowe dzielić się swym odkryciem z kimkolwiek.
Inny, zlekceważony przed laty fakt, odnotowany przez ówczesną prasę: stary kłuso-wnik, Jednooki Sam, opowiadał przy wódce, że w nocy z 2 na 3 października widział grupkę dziewięciu mężczyzn w białych kombinezonach dążących w deszczu w stronę jedynej szosy w okolicy...
Opowieść Sama przekazano do akt i zapomniano o niej. Kiedy jednak profesor Morris odgrzebał tę historię i próbując odnaleźć gawędziarza dotarł do rodzinnej osady kłusownika, dowiedział się o ciekawym zbiegu okoliczności. Jednooki Sam zmarł poprzedniego dnia, spa-dając po pijanemu z pobliskiego mostu. Nie żył również kierowca transkontynentalnej cięża-rówki, który 3 października przejeżdżał przez ową niegościnną rubież. Wóz najwyraźniej zmienił trasę, kierując się do jednego z gęściej zaludnionych okręgów, południa, gdzie po prostu na ostrym zakręcie wypadał z drogi i spłonął.
Tu Omikron przerwał na moment relację i przypomniał, że detektywistyczne poszuki-wania geologa były prowadzone znacznie później, niż sceny pokazywane na filmie. Wcze-śniej doszło do wydobycia talerza. Ceremonia odbywała się w klimacie zrozumiałego utajnie-nia, dopuszczono także ziemskie pochodzenie obiektu. Dokładne przeszukanie pojazdu wska-zywało, że pasażerów musiało być dziewięciu, były to istoty nie większe niż pięść mężczy-zny... Wszystkie ulotniły się bez śladu. Analiza magazynu i kuchni w pojeździe skłoniła nau-kowca do postawienia ciekawej, hipotezy: ówczesna katastrofa eskadry nie była przypadko-wa. Kosmici znaleźli sposób, aby sprowadzić samoloty na ziemię (o sześć mil od talerza było lotnisko, nie używane od wojny, światowej), a następnie... Cóż, można fantazjować, czy mo-żliwe jest stworzenie symbiotycznej całości z Ziemianina i przybysza z gwiazd, ulokowanego wewnątrz niego jak robak w jabłku? Morris przypuszczał, że tak. Znalazło się nawet miejsce na ulokowanie pasożyta — komora po usunięciu prawego płuca. Stąd kłączowaty system ner-wowy lokatora rozprzestrzeniał się na cały organizm żywiciela, skutecznie kontrolując jego mózg i rdzeń kręgowy. Czy jednak zabiegu dokonano już 2 października, czy też sterowani hipnotycznie żołnierze dotarli najpierw ze swymi pasażerami (choćby noszonymi w chleba-kach) do cywilizacyjnych centrów, trudno ustalić.
Co się tyczy samolotów, musiały zostać po prostu spalone, czy też rozpuszczone nie znanym sposobem na nie używanym lotnisku, tak że nie pozostał po nich nawet ślad spale-nizny.
— Czyli — konkludował major Omikron spoglądając z niejaką satysfakcją na osłupia-łego Volontiera — od blisko dwudziestu lat kosmici są wśród nas. I co pan na to, drogi autorze Słonecznej strony planety?
Profesor Morris był człowiekiem ambitnym. Swoje przemyślenia zostawiał dla siebie, poprzestając na użytek ekipy jedynie na oczywistych konstatacjach. Oczywiście sporządził dokładny raport i zamierzał w odpowiednim momencie przekazać go komu trzeba. Ale nagle zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Wyższe czynniki odwołały ekipę. Znaleziskiem miała zająć się Grupa Wydzielona. Posunięcia tłumaczono mętnie względami obronności. Morris był je-dnak człowiekiem upartym, dotarł do ministra i przedłożył swój raport. Okazało się, że mini-ster nic nie wiedział o zablokowaniu akcji, całością spraw zawiadywał jego zastępca (nazwij-my go pułkownikiem), czterdziestosześcioletni ambitny oficer latynoskiego pochodzenia. Morris podzielił się swymi rozterkami. Minister uspokoił go jowialnie, obiecywał wszystko wyjaśnić, w tym celu mieli się spotkać nazajutrz. Opuszczając gmach rządowy, profesor odczuwał nieokreślony niepokój. I słusznie.
Jeszcze tej nocy minister zmarł w swojej rezydencji na zawał serca. W naszych nerwo-wych czasach zdarza się to nawet osobnikom uchodzącym za okazy zdrowia. Obowiązki szefa przejął pułkownik.
Czasami swe życie można zawdzięczać pechowi. Któż mógł przypuszczać, że wóz pro-fesora Morrisa zepsuje się na ruchliwej ulicy i że naukowiec postanowi iść pieszo, że w czasie mimowolnego spaceru zwichnie nogę, a spotkany przez jednego ze swych uczniów, zostanie odwieziony do zaprzyjaźnionego ortopedy? A czy trzeba większego zbiegu okoliczności niż taki, że brat profesora zapragnie w tym samym czasie go odwiedzić? Nie mogąc się dodzwo-nić do drzwi, wyjmie klucz spod słomianki i beztrosko paląc papierosa wejdzie do środka...? Ktoś musiał nie zakręcić gazu. Fred Morris czuje jeszcze zapach, ale jest już za późno. Huk, podmuch, deszcz padającego szkła...
Po wizycie u ortopedy profesor zasiedział się u swego ucznia. Rano dowiedział się równocześnie o śmierci ministra i brata. Gazety zresztą podawały, że zginął on sam.
Uczniem, który wyciągnął do niego rękę, był eks-policjant, eks-naukowiec, a obecnie szyszka w dowództwie wojsk chemicznych, przez przyjaciół nazywany majorem Omikronem. On właśnie skłonił naukowca, aby podjął wyzwanie losu, zgodził się przejąć rolę własnego brata.
— Bardzo ładny scenariusz, prawda? — pyta Omikron.
Twarz Volontiera jest bardzo poważna.
— Dlaczego opowiadacie mi o tym wszystkim? — mówi wreszcie.
— Dlatego, iż w świetle posiadanych danych mamy prawo domniemywać, że dziewią-tka przybyszów z innego układu nie bez powodu owego pierwszego października znalazła się na Ziemi. Nie dla żartu zarobaczywiła się w ciałach pilotów, przy czym w czyich znajduje się obecnie, trudno dociec.
— Tylko?
— Tylko, mówmy otwarcie, była to grupa zwiadowcza, a może coś więcej, grupa mają-ca rozpoznać teren i przygotować wszystko do inwazji.
— Inwazji?! — Volontier zrywa się na równe nogi.
— Tak, dokładnie po dwudziestu latach.
— Ale to tylko hipoteza?
— Niestety, nie. Z obserwatoriów astronomicznych donoszą nam o roju świetlistych plamek zbliżających się z ogromną prędkością w naszą stronę. Wiele wskazuje, że koło pierwszego pojazdy obcych znajdą się w pobliżu Ziemi. Wiemy, że mają nad nami znaczną przewagę, biologicznie są niezniszczalni i pozbawieni skrupułów, że mają ogromne możliwo-ści oddziaływania na ludzką psychikę.
Martin otwiera usta, by coś powiedzieć, ale nic rozsądnego nie przychodzi mu do głowy.
— Naszą sytuację utrudnia fakt obecności wśród Ziemian owych dziewięciu... Kto zre-sztą wie, czy nie było i drugiego zwiadu, no więc pewnej liczby agentów, którzy zagnieździli się wśród nas. Przy ich możliwościach nosicielem może być każdy. Każdy, kto zamiast prawego płuca kryje w sobie potworka dysponenta. I, do licha, nie są to z pewnością szarzy zjadacze chleba.
— Przypuszczam — mruczy Volontier. — Dwadzieścia lat to sporo. Mam nadzieję, że udało się wam kogoś rozszyfrować?
— Mieliśmy mało czasu — wzdycha .Omikron — a poza tym musimy działać sami, moja grupka ludzi, profesor, paru przyjaciół. Przecież nawet pułkownik-minister...
— Domyśliłem się. I jeszcze kto?
— Skazani jesteśmy na domniemania. Możemy jedynie zastanawiać się, jakie pozycje opanowalibyśmy sami, gdyby przyszło nam uczestniczyć w zwiadzie na obcej planecie. Po-dejrzanych są dziesiątki, może setki... Sztab Obrony Powietrznej, wojska rakietowe, Agencja Aeronautyczna, wywiad, mass media... Problem w tym, że nie możemy, ot tak, zrobić tym wszystkim ludziom rentgena. Nie możemy wykonać kroku, który by wskazał obcym, że jeste-śmy na ich tropie... Stąd nasze centrale zlokalizowaliśmy w tych bunkrach, stąd ograniczone środki, konieczność fałszywych informacji o naszych „badaniach” wobec zwierzchników... — atak kaszlu przerywa oficerowi. Łyk piwa jednak przywraca mu mowę.
— Czy podejrzenia wobec pułkownika są pewne... śmierć ministra to mógł być tylko zbieg okoliczności? — pyta Martin.
— Parę lat temu zdarzyła się ciekawa sprawa. Pułkownik, wówczas jeszcze major, uczestniczył w obławie przeciwko gangsterom. Brałem udział w tej akcji, widziałem też, jak ugodził go pocisk w czoło.
— I nie zabił?
— Nawet nie drasnął, odbił się rykoszetem i zranił jednego z funkcjonariuszy schowa-nego za ścianą.
— Już wcześniej doszedłem do wniosku — wtrąca Morris — że obcy, sami nieśmierte-lni, zadbali o swe ludzkie skafandry. Pokryli je warstewką niewidocznego tworzywa. My nazywamy je żartobliwie „żywym teflonem”... Nosicieli nie można zabić ani zranić. Prawdo-podobnie wyjątek stanowią ręce. Za często trzeba je podawać.
— Czyli badanie lekarskie mogłoby... — ożywia się Volontier.
— Zapewne tak. Ale jak je wykonać, zwłaszcza że pozostał nam zaledwie tydzień, a podejrzenia dotyczą głównie osób wysoko postawionych?
Zapada cisza. Gdzieś z głębi bunkra dociera nieprzerwana wibracja maszynerii.
— Dlaczego mnie tu zaprosiliście? — ponawia swoje pytanie Martin. Omikron robi kolejnego drinka.
— W sytuacji obecnej chwytamy się wszelkich środków. Tradycyjna nauka niewiele się przydaje. Może pomoże fantazja. Jest pan znany jako gejzer pomysłów.
— Ale tylko powieściowych.
— A czymże nasza sprawa różni się od powieści? Chcemy, żeby pan myślał. Fantazjo-wał. Zaproponował tysiąc jeden projektów jak najbardziej nieprawdopodobnych... Oczywi-ście nie za darmo.
— A jeśli nic nie wymyślę?
— Spróbujemy czegoś prymitywnego. Moi ludzie palą się do dzieła, aby jako terroryści zbadać wytrzymałość rozmaitych osobistości.
W głosie oficera brzmi pełna determinacja. Volontier wierzy, że Omikron jest gotów na wszystko.
— Ile mam czasu? — pada suche pytanie.
— Powiedzmy 48 godzin. Do motelu podrzucimy panu komputer z bankiem wszystkich pomysłów, jakie dotąd powstały. Ma je zarejestrowane. Na razie jednak nowe koncepcje musi wymyślać człowiek...
— Tylko dwie doby? Skoro pozostał jeszcze tydzień...
— Pojutrze mamy tu naradę naszego prywatnego sztabu. Musimy podjąć decyzję i przystąpić do działania.
— Czy mógłbym w takim razie otrzymać informacje o wszystkich podejrzanych?
— Pojutrze — uśmiecha się Omikron. —- Teraz chodzi nam o pomysły teoretyczne. Jeśli pan sobie życzy, proszę, oto dossier pułkownika. Nic ciekawego poza informacją, że w wieku 25 lat uległ wypadkowi samochodowemu.
— A więc nie był wtedy pokryty „żywym teflonem”!
— Widać jeszcze nie był. Z kraksy pozostała mu duża blizna na lewej części pleców... Zaraz za prawym płucem... Na jakichś manewrach przed laty ściągnął koszulę... Ktoś sfoto-grafował.
Kiedy w pół godziny później literat opuszcza leśniczówkę, major ściska go kordialnie.
— Wierzymy w pana! To będzie najciekawsze zadanie literackie, o jakim kiedykolwiek słyszałem.
Przy recepcji westchnął na temat kłopotów z naprawą samochodu, który prawdopodo-bnie przedłuży jego pobyt o całą dobę, wcześniej pod błahym pozorem zlecił mechanikowi rozebrać silnik. Przy barku, mijając dziewczynę w dżinsach, popijającą przez słomkę jakąś dziwaczną amarantową ciecz, lekko się ukłonił. Odpowiedzią było wyszczerzenie olśniewają-co białego uzębienia. Ładna szelma!
Pokój znajdował się na pierwszym piętrze i nosił numer trzynasty. Czerwone kotary harmonizowały z jasną tonacją widać niedawno położonych tapet. Martin Volontier wziął się do pracy. Kartka po kartce notował, czasem rysował, konsultował się z komputerkiem, który bezładnie odpowiadał, jaki pomysł wykoncypował Stanisław Lem w 61, a Kurt Vonnegut w 74 roku. Zatopiony w myślach, nie zauważył nawet, jak otworzyły się drzwi. Zwłaszcza że zamknął je od wewnątrz. Puszysty dywan stłumił kroki. Zorientował się dopiero, gdy poczuł, jak jego karku dotknęła czyjaś ciepła dłoń.
— To tylko ja — powiedziała dziewczyna w dżinsach. Tym razem nosiła jakieś bardzo luźne kimono. — Myślałam, że poczuje się pan samotny w taką noc.
— Pracuję — powiedział cierpko, mimowolnie wpatrując się w krzywizny, które półprzezroczysty peniuar raczej uwydatniał niż zakrywał. Teraz dziewczyna wydała mu się znacznie starsza niż tam, przy barze. — Kto panią tu przysłał?
— Mam na imię Julia — powiedziała szeptem.
— Michael — odburknął.
— To chyba na drugie, mistrzu Volontier — roześmiała się. — Ale jeśli nasza znajo-mość ma mieć charakter aż tak oficjalny i ja się ujawnię... porucznik Delta. Wiem, wiem, wy-glądam raczej na markietankę, ale naprawdę jestem ze sztabu majora Omikrona. Mam czuwać nad tobą i udzielać wszelkiej stosownej pomocy. Wszelkiej! — podkreśliła.
Przez moment zastanawiał się, czy nie jest to pułapka.
— Czy mam ci opisać wewnętrzny układ bunkra pod leśniczówką, aby pozyskać twoje zaufanie, czy wystarczy, jeśli pójdę wziąć kąpiel...— A widząc jego lekkie osłupienie dodała: — Nie robię z seksu misterium ani tematu długotrwałych negocjacji, idę do łóżka, z kim chcę i kiedy chcę.
Zaczerwienił się.
— Zostało mi 38 godzin i każda minuta jest droga, Julio. Jak skończę z kosmitami, chętnie przystąpię do spraw ziemskich.
— To się nazywa charakter twórczy, nie bez powodu nazywają cię tytanem pracy i gigantem wstrzemięźliwości. Nie jesteś przecież żonaty?
— Nie.
— A pozwolisz sobie zrobić kawy?
— Oczywiście.
Miała jeszcze dużo czasu, by podziwiać jego hart i wytrzymałość. Nie zmrużył oka, wypił 55 kaw, wypalił zagajnik marlboro zapisując dwie ryzy papieru. Nie rezygnując z obo-wiązków gosposi Julia zdrzemnęła się ze cztery razy, dla relaksu obiegła kilkadziesiąt razy motel, wypiła kilka drinków. Drugiej nocy nad ranem, kiedy sen miała lekki, Martin nagle wstał od stolika, obszedł parę razy pokój przypatrując się śpiącej, potem usiadł obok niej, poczuła dłoń autora przesuwającą się po jej gołych ramionach, piersiach. Chwyciła go obu-rącz i przyciągnęła. Musnął ustami jej wargi i wstał.
— Nie teraz! Muszę zapisać pewien pomysł.
Świtało. Krawędź boru wyrzynała się z jednolitej czerwieni.
W południe minęła czterdziesta siódma godzina pracy. Martin zebrał papiery. Wnioski pozakreślał czerwonym flamastrem. Julia zaglądała mu przez ramię, ale niewiele mogła wy-wnioskować z gmatwaniny skrótów, strzałek i nazw.
— Masz coś? — spytała.
— Starczyłoby na biblioteczkę. Pójdziesz ze mną do bazy?
— Oczywiście.
Ruszyli w stronę jeziora. Właśnie zza szańców chmur wyjrzało słońce. Było jednak dość chłodno. Volontier musiał być zadowolony z wyników, pogwizdywał bowiem i parę razy przygarnął dziewczynę do siebie.
— Zgaduję, że masz jakiś szczególnie ulubiony wariant.
— Chyba tak.
— A możesz mi go opowiedzieć?
— Teraz mogę.
— No więc?
— Pomysł numer 24 b. Nazwałem go pułapką. Wiedząc, że pułkownik jest kosmitą, należałoby go poddać dyskretnej inwigilacji, a następnie poinformować o akcji Omikrona. Prawdopodobnie spróbowałby skonsultować się z resztą. Ich siły telepatyczne działają z pełną mocą dopiero, gdy zostaną uporządkowane w jedno.
Przerwał, wpatrywał się w niebo. I dostrzegł. Maleńką kreseczkę nad horyzontem.
— Padnij!
Usłuchała. Biaława smuga przecięła niebo, docierając do drugiej strony jeziora. Ogłu-szający huk dobiegł do nich chwilę później, równocześnie z wykwitem burzy dymu i ognia. Ziemia zadrżała. Od podmuchu wyleciały wszystkie szyby w motelu.
— Co to? — krzyknęła.
— Chyba odkryli nas... Zaczekaj!
Ścieżką wokół jeziora Julia pognała w stronę, gdzie powinna znajdować się leśniczów-ka. Po co? Nie powinno zostać z niej śladu. Przy precyzyjnym uderzeniu nie ostały się i najniższe poziomy bunkra. Volontier zawołał, a potem pobiegł za dziewczyną. Dróżka była kręta. I naraz!
Rozstępowanie się ziemi pod nogami jest bezwzględnie uczuciem głupim. Martin wy-winął koziołka i wylądował na dnie głębokiego dołu o stromych ścianach. Zaklął.
Nad krawędzią ukazały się twarze Omikrona, Morrisa, Julii.
— Wariant 24 pułapka — powiedziała porucznik Delta. — Zachowuj się spokojnie, Michael, Martin, czy jak naprawdę nazywają cię w twojej galaktyce.
Milczał, a jego mózg pracował gorączkowo.
— Jesteście jak ludzie. Naiwność i przesadna pewność siebie. Wasza rakieta uderzyła w atrapę bunkra... — powiedział profesor — a my mamy wszystkie twoje kontakty.
— Kontakty? Jesteście w błędzie, bierzecie mnie za kogo innego. Julia była ze mną cały czas i wie, że się z nikim nie kontaktowałem.
— Kolejny błąd. Nie zorientowałeś się, że pokój numer 13 był jedną wielką komorą czujnikową, nastawioną na wyłapywanie wszelkich emisji twego organizmu. Udając, że my-ślisz, nadawałeś sygnały. Ustaliliśmy falę łączności biologicznej i mamy wszystkich osiemna-stu twoich kumpli, bo były jednak dwa lądowania!
— Nic wam to nie da, jesteśmy nieśmiertelni — krzyknął ochryple.
— To rzecz do dyskusji technologicznej — odpowiedział Omikron.
Rozległ się dziwny dźwięk, ni to huragan, ni plusk, i nad krawędziami dołu pojawiły się wirujące paszcze betoniarek. Niagary szarawego błota chlusnęły w dół. Pisarza ogarnęło przerażenie.
— Chcecie mnie tym zalać?
— Tak, uwięzić niczym muchę w bursztynie. Tyle, że żywego. Na wieczność, chyba jednak nie potrafisz się obywać bez pożywienia.
— Zostaniecie zniszczeni!!!
— Spróbuj połączyć się z kumplami. Są w podobnej sytuacji. I pułkownik, i sztabowcy, nawet prokurator generalny.
Targnęła nim fala nagłego podniecenia, przechodzącego w zniewalającą bierność.
— Sięgasz po broń telepatyczną? — roześmiał się Morris. — To nic nie da! Betoniarki są tak zaprogramowane, że nikt z nas nie może ich wyłączyć...
Zresztą strach już owładnął mózgiem Volontiera. Ubezwłasnowolniające promieniowa-nie osłabło.
— Popełniacie błąd, cholerny błąd — bełkotał. — Owszem, przyznaję, mieliśmy przy-gotować inwazję, ale wyłącznie dla waszego dobra...
Z urywanych zdań przebijała szczerość. Grał czy mówił prawdę?
— Od dawna obserwowaliśmy Ziemię. Jedyną planetę istot prawie rozumnych w tej części galaktyki, pełną wewnętrznych sprzeczności i konfliktów sterujących nieuchronnie ku zagładzie. Jakiś czas temu nasza rejonowa baza na jednym z księżyców (ugryzł się w język, później dowiedziono, że chodziło o satelitę Jowisza) zdecydowała interweniować. Przejąć komisaryczny zarząd nad Ziemią, uporządkować jej sprawy. Jesteście zapóźnionym i mocno zdefektowanym gatunkiem, ale chcieliśmy wam pomóc... Zlikwidować wojny, choroby, śmierć, dać wam...
— Sądzisz, że Ziemianie wytrzymaliby taką okupację, nawet dla swego dobra? Zbyt często próbowano uszczęśliwiać nas na siłę!
Volontier po pas w płynnym cemencie usiłował wspiąć się na ścianę, daremnie, piasek usuwał mu się pod palcami.
— Wstrzymajcie betonowanie! Nie macie prawa zamykać mnie na wieczność w tym dole! Nie umrę, pogrążony w letargu będę... Ludzie!!!
Płynna masa sięgnęła mu po pierś. Krzycząc nieartykułowane słowa (może zresztą była to jego prawdziwa mowa), rozerwał kurtkę i koszulę. Patrzący z tyłu mogli widzieć wyraźnie dużą bliznę. W pewnej chwili niektórym wydało się, że blizna pęka, a z rany wynurza się zielonkawy ryjek. W tym momencie jednak część ziemi osunęła się w głąb dołu. Szarawa fala przykryła autora. Chwilę trwało szamotanie pod powierzchnią...
Betoniarki warczały miarowo.
Dziennikarzom pozostawiamy relację, co działo się dalej po samowolnej akcji majora Omikrona, który na własną rękę wyeliminował kilkunastu czołowych prominentów, zresztą unieszkodliwiając ich różnymi dowcipnymi metodami. Wspomnijmy tylko, że wkrótce, zamiast wyroku sądu wojskowego, sypnęły się na niego i resztę spiskowców odznaczenia, nagrody i zaszczyty. W tak zwanym międzyczasie obserwatoria doniosły o nagłym zatrzyma-niu się świetlistych plamek, a następnie stopniowym wycofaniu. Zresztą konflikty między-narodowe, epidemia cholery w Iranie i fala samobójstw w Skandynawii odwróciły uwagę od całej afery.
Tylko krasnolicy mechanik samochodowy, mimowolny uczestnik dramatu, który od pewnego czasu przerzucił się na pisanie nowel fantastycznych, opowiada, że przynajmniej raz do roku do motelu przyjeżdża wytwornie ubrana dama, a następnie z wiązanką kwiatów udaje się do lasu, gdzie podwójne zasieki pod prądem otaczają betonową plombę w leśnym poszy-ciu.
Marek Dryjański
Instrukcja rejsowa, punkt 13
Minął strefę burz magnetycznych nad granicą Enklawy. To ostatnie okrążenie. Za kilka-naście minut fotografie w mnemotronie we wszystkich zakresach, dla których atmosfera jest przenikliwa, obejmą cały obszar planety. Ekrany wizjerów ukazywały oddalający się żółty ogrom, ostrą linię granicy Enklawy i poza nią urozmaicony, prawie ziemski krajobraz. Przej-rzał jeszcze raz wyniki obserwacji — większą część powierzchni planety otaczała gęsta atmo-sfera o temperaturze dwustu stopni, złożona głównie z siarkowodoru i dwutlenku węgla. Istne piekło. Enklawa zajmowała kilka procent powierzchni, atmosfera nad nią składała się z azotu, tlenu i argonu, a ciśnienie i temperatura były nieznacznie wyższe niż na Ziemi w okolicach równikowych. Warunki dobre nawet dla wymagających ziemskich roślin wyższych. Od razu zdecydował się na lądowanie właśnie na terenie Enklawy.
Upłynęły trzy dni od obudzenia go z hibernacji. Za mało, żeby samotność zaczęła do-kuczać, zwłaszcza że cały czas wypełniała mu praca. Godzinami porównywał zebrane przez siebie dane z informacjami przekazanymi przez sondy Ahmeda. Parę razy złożył nawet odwiedziny w jego statku krążącym wokół Czwartej. Statek Ahmeda był pusty.
To miała być ostatnia jednoosobowa wyprawa. Co prawda, program eksploracji pierwszej strefy — najbliższych okolic Słońca — przewidywał, że Ahmed będzie ostatnim samotnikiem. On wyleciał tylko dlatego, że Ahmed po zgłoszeniu lądowania na Czwartej nie wysłał — jak przewidywała instrukcja rejsowa — kolejnej sondy informacyjnej. Podczas lądowania zawiódł albo człowiek, albo urządzenia.
Najprawdopodobniej oznaczało to tragiczny koniec — awaria albo siła wyższa. Ahme-da pamiętał jeszcze z czasu przygotowań ogólnych. Być może będzie mógł mu pomóc.
Minął granicę Enklawy. Zamigotały wskaźniki napięć pancerza i rozjarzył się sygnali-zator modułu ogólnego nawimatu. Wcisnął kasetkę z programem i na głównym ekranie uka-zała się kompletna już mapa Enklawy. Wprowadził dodatkowy program wyszukujący miejsca charakterystyczne. Było prawie pewne, że tak samo postępował Ahmed i że wybierze to samo miejsce lądowania co on.
Z listy, która pojawiła się na ekranie po kilku sekundach, wybrał płaskowyż na skraju Enklawy. Ciśnienie przy powierzchni było tu wyraźnie wyższe — 1,5 atmosfery, analiza spektralna wykazywała obecność roślin, a przynajmniej czegoś, co selektywnie pochłaniało światło o długości fali odpowiadającej chlorofilowi i kilku innym związkom chemicznym.
Wciśnięcie klawisza potwierdziło, że nawimat również wybrał to miejsce, więc pominą-wszy procedurę wyjaśniającą, rozpoczął przygotowania do lądowania. Gdy nawimat zasygna-lizował gotowość, przeszedł do kapsuły lądownika. Kokon otulił go szczelnie, zostawiając miejsce tylko na twarz i dłonie. Rozbłysnął górny ekran, obraz statku międzygwiezdnego malał, w końcu zamienił się w świetlny punkt. Przyspieszenie dwa i pół, zgodne z wyświe-tlaną na dolnym ekranie proporcją między siłą ciągu silników a aktualną masą. Odległość od powierzchni — dziesięć kilometrów i wciąż ani śladu atmosfery.
Odległość osiem — wstrząs, migotanie sygnału alarmu, obezwładniające przeciążenie, ekrany czarne, nagłe uczucie lekkości — chyba niewiele ponad jeden, oświetlenie gaśnie, potoki naturalnego światła wlewają się przez wizjery optyczne.
To mogło oznaczać tylko jedno: nie ma powrotu. W kapsule załogowej opadnie na powierzchnię według praw aerodynamiki i tam będzie musiał pozostać, być może przez wiele lat, w oczekiwaniu na pomoc. Automatyczne zabezpieczenia odrzuciły od kapsuły załogowej resztę lądownika wraz z silnikami i zbiornikami paliwa. Gdzieś w dole bezwładna masa pło-nęła jak meteor, by nawet nie dosięgnąć powierzchni. Ahmed mógł pomyśleć, że to awaria, przypadek losowy, ale teraz można było mieć pewność — bariera otaczała Enklawę także od góry.
Pierwsza wielka wyprawa przybędzie za kilka lat i chyba będą mogli z nią wrócić. Wyobraził sobie, że tam na dole czeka na niego Ahmed i że razem zaczekają na wyprawę wieloosobową, która będzie miała szanse rozwiązać tajemnicę bariery.
Układy mechaniczne prawdopodobnie działały, ale pamięć wszystkich urządzeń była już białą plamą. Tak silne pole magnetyczne jak to, które tworzyło barierę, musiało zniszczyć wszystkie urządzenia elektroniczne. Fizycznie wyglądały tak samo jak dotąd, ale były już bezwartościowe.
Wstrząs przy lądowaniu był słaby. Awaryjny spadochron złożył się.
Trzeba się zastanowić, co dalej. Jak odszukać Ahmeda i przeżyć te kilka lat.
Miał do dyspozycji łazik z izotopowym silnikiem, filtry umożliwiające oddychanie tlenem z atmosfery, zapasy wody i żywność na miesiąc.
Pamięć nawimatu była niedostępna — świadczyła o tym wygasła tablica łączności.
Analizator potwierdził skład atmosfery podany przez nawimat podczas pierwszego okrążenia planety. Prawdopodobnie można tu będzie oddychać nawet bez filtrów. Zresztą i tak na zabezpieczenie biochemiczne śluzy nie można liczyć — za dużo było tam elektroniki. Może spróbować od razu.
Po namyśle włożył jednak skafander eksploracyjny. Z wysiłkiem odkręcił klapę śluzy. Gdy po przejściu do komory otworzył luk zewnętrzny, nawet nie odczuł uderzenia powietrza — ciśnienia były prawie jednakowe. Przed gorącem chronił go skafander. Zeskoczył na zie-mię i obejrzał kapsułę z zewnątrz. Klapę od komory łazika otworzył bez trudu. Po odbloko-waniu zaczepów wsiadł do kabiny łazika i wyjechał nim na zewnątrz.
Przed podjęciem decyzji, co robić dalej, powtórzył w myśli instrukcję rejsową.
Podczas przygotowań ogólnych wielokrotnie przedstawiano im różne hipotetyczne sytu-acje. Na każdy z trzynastu punktów instrukcji rejsowej były setki testów interpretacyjnych. Testy dotyczyły każdego z punktów instrukcji — oprócz trzynastego. Ten stanowił chyba odpowiednio brzmiące zakończenie i nie było potrzeby zakładać możliwości jego zastosowa-nia. Jednak, powtarzany tyle razy, tkwił w każdej szarej komórce tak samo jak dwanaście po-zostałych. Postępowanie pilota było określone przez instrukcję i nawyki wyrobione podczas szkolenia w sposób nie pozostawiający praktycznie żadnej swobody. Aby przeżyć więcej niż miesiąc, należało znaleźć wszystkie niezbędne minerały i sposobem Robinsona, korzystając tylko z prostych narzędzi i silnika łazika, skonstruować syntetyzator pożywienia lub zbudo-wać szklarnię do hodowli i urządzenie do przerobu glonów.
Liofilizowana kolonia chlorelli tkwiła w stalowej kuli zamocowanej w lądowniku.
Ekrany — radarowy i noktowizyjny — były martwe. Każdy element pamięci każdego układu elektronicznego został wyzerowany podczas przejścia przez barierę. Bez systemu operacyjnego, też zapisanego w elementach pamięci, wszystkie te urządzenia były do wyrzu-cenia. Następna wyprawa — wieloosobowa — będzie miała już submolekularne elementy pamięci. Przynajmniej w niektórych urządzeniach. Będą mogli nawet tu, na miejscu, zbudo-wać chemiczną rakietę nośną i wydostać się na orbitę. Czy będą mogli zlikwidować barierę — wątpił w to. Bariera ograniczająca Enklawę była albo cudem przyrody, albo dziełem tech-niki co najmniej o kilkaset lat bardziej zaawansowanej niż ziemska.
Na razie musiał sobie radzić sam. Przełknął pastylki odżywcze i kilka łyków nektaru.
Łazik pędził do widocznego na horyzoncie pomarańczowego wzniesienia, miażdżąc skłębione sznury szarozielonych i pomarańczowych roślin leżących na ziemi. Niektóre pękały, wyrzucając chmury drobnego proszku — prawdopodobnie zarodniki. Na zbadanie tutejszego życia biologicznego będzie miał dość czasu, na razie musiał zadbać o własne.
Wzniesienie było już znacznie bliżej, lecz jakby zbladło. Mogło to oznaczać, że znalazł się wewnątrz pomarańczowej strefy, lecz wciąż w pewnej odległości od centrum. Żadnych zbiorników wody, jezior, rzeczek nie dostrzegł. Jeżeli ze wzniesienia też nic nie zauważy, trzeba będzie zdecydować się na budowę agregatu do skraplania wody z powietrza. Strata co najmniej dwóch dni, jeżeli znajdzie bez trudu wszystkie potrzebne minerały. Jeżeli nie — utraci szansę przeżycia.
Z boku zamigotała błękitna tafla. Skręcił w jej stronę. Tafla znikła. Przejechał jeszcze kilkaset metrów — na oko tyle dzieliło go od zbiornika wody — albo mirażu. Teraz nie było widać nic. Wysiadł z łazika i rozejrzał się uważnie.
Prawie pod nogami, na splocie roślin, leżał błękitny przedmiot nieregularnego kształtu. Odniósł wrażenie, że to właśnie przedmiot, wytwór, a nie roślina czy bryła minerału. Schylił się, wziął w ręce — chyba jednak roślina. Szkoda czasu. Chciał rzucić ją z powrotem na ziemię, ale przykleiła się do rękawicy skafandra. Z wysiłkiem oderwał ją drugą ręką. Z jednej strony ociekała śluzem. Przedtem była gładka i sucha. Wsiadł znowu do łazika. Po kilku godzinach pomarańczowych odblasków nie było już widać, za to stromizna wyraźnie zmalała. Widocznie wierzchołek już niedaleko.
Nagle rzuciło go do przodu. Hamowanie awaryjne — czujniki mechaniczne coś wykry-ły. Później chwila nieważkości — nie dłuższa niż dwie sekundy. Jeszcze później — upadek. Dzięki amortyzatorom łazika nie skręcił karku. Dotknął ręką miejsce uderzenia — skafander był rozerwany. Odczucie gorąca przestało być bolesne, potem rozpłynęło się. Po zastanowie-niu zrzucił skafander, pozostając tylko w szortach.
Był w dole o stromych ścianach i średnicy kilkuset metrów. W środku błyszczało małe jeziorko — zwykła, ciepła woda, znośna w smaku. Teraz środki ostrożności nakazane przez instrukcję ogólną na planetach aktywnych biologicznie nie miały już sensu.
Obchodząc jeziorko dookoła, zauważył czarną stertę przy przeciwległym krańcu dołu. Zanim mógł rozpoznać kształty, wiedział już, co to jest.
Zwłok w środku nie było. A więc dotychczas postępował dokładnie jak Ahmed. To można było przewidzieć — identyczne wyposażenie, identyczny program szkolenia. Tak samo jak Ahmed musi teraz oddychać nie filtrowanym powietrzem, jeść tutejsze rośliny. Z jedną różnicą — zamiast wracać do własnego lądownika, będzie szukać lądownika Ahmeda.
Mozolnie wgramolił się na zbocze. Gdy był już na górze, stanął, by trochę odpocząć, i wtedy poczuł ha plecach dokuczliwe swędzenie. Dotknął swędzącego miejsca — nie przynio-sło to ulgi, przeciwnie, swędzenie stało się tak silne, że nie panował nad sobą — położył się, tarzał, słońce widział jako ogniste koło. Nieforemna, błękitna bryła, .jaką już poznał, przykle-iła mu się do uda. Chciał ją oderwać, zejść do szczątków łazika, odszukać apteczkę, zrobić cokolwiek, by nie odczuwać bólu, który piekł już nie tylko skórę, lecz ogarniał wnętrzności. Spróbował wstać, lecz w tym momencie przed oczami zamigotały czerwone koła, ból ustąpił, ogarnęła go senność...
Słońce wisiało tuż nad horyzontem. Jeżeli zasnął, przespał ponad dwadzieścia godzin. Jeżeli tylko stracił przytomność — dwie lub trzy. Ani śladu bólu lub innych dolegliwości. Wstał, przeciągnął się. Na plecach, na wysokości nerek, odczuwał coś, ale nie było to bole-sne, dotknął tego miejsca ręką — nic. Po namyśle zszedł do wraku łazika, wyciągnął torbę z żywnością, zapakował tam dodatkowo całą apteczkę. Skierował się do wraku łazika Ahmeda. Nie było w nim ani żywności, ani apteczki. Zauważył ponadto, że jedna z płyt osłony silnika była wymontowana i stała z boku, oparta o pojazd. Czyżby Ahmed próbował wymontować silnik?
W kabinie znalazł jeszcze coś. Klisze o niskiej czułości przeznaczone do rejestracji promieni gamma. Przyniesione zapewne z rejestratora lotu. Na pierwszych dwóch były tylko bezkształtne białe plamy. Na trzeciej i czwartej — zarys środkowej części ciała człowieka z białymi plamami nie uszkodzonych kości. A więc Ahmed prześwietlał się.
Szedł szybko przypuszczalną trasą Ahmeda — spodziewając się znaleźć na jej końcu jego lądownik. Godzina, dwie, słońce wschodziło coraz wyżej. Zaczął biec. Biegł godzinami, nie odczuwając zmęczenia. Przypadkowo zobaczył, że jego lewa ręka ocieka krwią. Nie czuł bólu. Uszczypnął się — nie czuł nic. Z przerażeniem uderzył się mocno w brzuch, w pierś — nie czuł nic. Usiadł, prawie momentalnie ogarnął go sen.
Głód. Ocknął się, gdy było jeszcze ciemno. Wyjął z torby wszystkie pastylki odżywcze, przełknął je po kolei, wypił cały pojemnik nektaru. Ta porcja powinna wystarczyć na tydzień. Po chwili zasnął znowu.
Słońce nisko nad horyzontem. Znowu obudził go głód. Nie miał pojęcia, jak długo spał, rozejrzał się wokół, podniósł z ziemi i obejrzał kłącze rośliny, ale nie mógł zmusić się do jedzenia. Kłącze było poprzerastane zwojami innych, obcych roślin, grubymi nitkami. Z bli-ska zobaczył, że niektóre z tych nitek poruszały się. Zycie biologiczne było tu co najmniej tak samo agresywne, jak w ziemskich tropikach — pasożyty, saprofity, walka o wodę i substancje odżywcze. Aż dziwne, że dotąd nie uległ infekcji.
Nagle ogarnęły go wątpliwości. To swędzenie, ból, zadziwiająca zdolność do szaleńcze-go biegu i zastanawiająca żarłoczność. Widocznie nie był już sobą — dzielił władzę nad swoim ciałem z jakimś tutejszym gatunkiem, dostatecznie silnym biologicznie, by uchronić go przed innymi pretendentami do pasożytowania na jego organizmie.
Pomyślał, że stracił bezsensownie dużo czasu — przecież w lądowniku Ahmeda nie znajdzie już nic jadalnego, Ahmed wrócił tam i wszystko zabrał. Poszukał wzrokiem poma-rańczowej poświaty i rzucił się biegiem w jej stronę.
Gdy dobiegł do lądownika Ahmeda z żywnością zabraną z własnego pojazdu, było już ciemno. Zjadł tygodniową porcję, otworzył komorę rejestratora lotu, wyciągnął wszystkie nie naświetlone klisze i wybrał spośród nich te na promieniowanie gamma.
Wiedział już, że w kilka minut po jedzeniu zaśnie. Zaczął gorączkowo szukać apteczki ze środkami pobudzającymi, ale nie zdążył. Sen nadszedł tym razem trochę szybciej.
Obudził się za dnia. Szybko zjadł kolejną tygodniową porcję, już przedostatnią. Jak to się skończy? Czy będzie miotać się z głodu, tarzać, krzyczeć?
Znalazł apteczkę i wstrzyknął sobie potrójną dawkę środka pobudzającego — poczwór-nej by nie przeżył. W normalnych, ziemskich warunkach gwarantowało to, że nie zaśnie przez sześćdziesiąt godzin. Jak będzie tutaj, nie był pewien. Czekał.
Minęło pięć, dziesięć minut, sen nie nadchodził. Za to poczuł ból, słaby, promieniujący z okolicy nerek po prawie całym ciele. Nitki bólu. jakby nerwy, układały się w sposób będący w sprzeczności z jego wiedzą o anatomii. Nie zaśnie.
Wziął ostatnią porcję żywności i pobiegł w stronę wzniesienia. Tam znajdowały się źródła promieniowania przenikliwego — silniki łazików. Nie musiał zdejmować płyt osłony. Ahmed już to zrobił. Gdy stanął przed odsłoniętym reaktorem, jedną z klisz umieścił za sobą i za postawioną pionowo płytą osłony. Później przewrócił płytę. Aby obraz był wyraźny, musi stać nieruchomo przez 10 minut. Ahmed musiał eksperymentować z odległością od reaktora i czasem naświetlania — dlatego obrazy na pierwszych kliszach były niewyraźne. Oprócz tego, dwa miesiące naświetlania naturalnym promieniowaniem zatarły szczegóły. Jemu udało się już pierwsze zdjęcie. Jego gość miał już średnicę prawie dziesięciu centymetrów i był umiej-scowiony w jamie brzusznej, przed nerkami. Ssawki sięgały prawie do kończyn i szyi.
Pomyślał o następnej wyprawie załogowej — przeraził się na myśl, że mógłby pozostać przy życiu do czasu jej przybycia.
Punkt 13 instrukcji rejsowej brzmiał następująco: „W przypadku, gdy nie można wyklu-czyć, niebezpieczeństwa dla życia biologicznego Ziemi, pozostałe punkty instrukcji rejsowej ani żadne inne ograniczenia swobody decyzji załogi nie obowiązują”.
W tej sytuacji był to kategoryczny nakaz. Wymontował jedną płytę osłony silnika i starannie włożył wszystkie klisze ze zdjęciami z prześwietleń pomiędzy nie. Odciągnął to wszystko dalej od silnika. Powinny być wyraźne nawet za kilka lat.
Nastawił skalę blastera na odległość rażenia pół metra, średnica kuli ognia — trzy metry. Wymagało to zdjęcia pokrywy, ale było możliwe. Skierował wylot blastera na swój brzuch i trzymając broń w wyciągniętych rękach nacisnął spust.
Po wybuchu pozostała silna pomarańczowa poświata, widoczna z daleka. W świetle ziemskiego słońca byłaby chyba krwistoczerwona.
SPIS TREŚCI
Maciej Parowski — Jeszcze raz TO SAMO! 02
INTRYGA
Andrzej Drzewiński — Intryga 03
Grzegorz Babula — Klatka 10
Grzegorz Babula — R.I.P 11
Ryszard Holzer — józefiak story 14
KSZTAŁTY W CIEMNOŚCI
Piotr Bondel — Kształty w ciemności 15
Zofia Beszczyńska — Miriel 20
Agnieszka Taborska — Sfinks 23
Zofia Beszczyńska — Srebrne zwierzęta 23
Adam Synowiec — Most 24
Eliasz S. Bonodorski — Taniec Postów 28
NOSICIELE
Maciej Gałaszek — Nosiciele 33
Rafał A. Ziemkiewicz — Ciśnienie 35
Marcin Wolski — Wariant autorski 45
Marek Dryjański — Instrukcja rejsowa, punkt 13 52