Filipowicz Kornel ROZSTANIE I SPOTKANIE OPOWIADANIA OSTATNIE

Kornel

Filipowicz

ROZSTANIE I SPOTKANIE

Opowiadania

ostatnie

Wojna musiała się skończyć najpóźniej kwadrans po szós­ tej, bo o szóstej przychodziła po Leszka jego siostra, Hanka, i mówiła: — Leszku, wstydź się, miałeś być w domu o piątej. Ale jeśli wojna miała się skończyć o szóstej piętnaście, to przygotowania do niej musiały się rozpocząć znacznie wcześniej, bo wojna między państwami może wybuchnąć dopiero po pewnym czasie. Państwa muszą najpierw powstać, a potem się rozwinąć. Trzeba zbudować miasta, drogi, linie kolejowe i porty. Między państwami muszą zostać wytyczone granice, potem trzeba nawiązać stosunki dyplomatyczne, handlowe i kuturalne, bo inaczej wojna nie miałaby sensu. Wojna jest przecież po to, aby zrywać, niszczyć i burzyć. Ale aby coś mogło być zburzone, to najpierw musi zostać zbudowane. To jasne.

O godzinie drugiej po południu Leszek był już po obiedzie, bo w domu u nich jadało się trochę wcześniej niż u nas. O drugiej więc, kiedy ja wypijałem na stojąco wodę z kompotu, Leszek już czekał na mnie. Dziękował za kompot, siedział na krześle wyprostowany, wyraz twarzy miał poważny i skupiony, obserwował przy tym i na­ słuchiwał, co się u nas w domu dzieje. Czy przypadkiem nie zanosi się na coś, co mogłoby wojnie przeszkodzić? Czyli, jak to pisano w gazetach — zapobiec wojnie? Ale na szczęście nic takiego w domu się nie działo. Nie musiałem iść do przymiarki ubrania, nikt do nas dzisiaj nie przyjeż-

dżal, nie zanosiło się na to, aby w jadalni miało się coś odbywać, na przykład rozciąganie prześcieradeł. Z kuchni słychać było brzęk zmywanych talerzy i beznamiętną roz­ mowę, która wróżyła popołudnie w domu spokojne. W ko­ rytarzu trzasnęły drzwi, ktoś powoli schodził po schodach. Głosy dolatujące w tej chwili z głębi naszego mieszkania, a nawet z podwórza i z ulicy, należały do całkiem innego świata. Mógł sobie tam gdzieś istnieć, tak jak istnieje gdzieś wszechświat, ale nic a nic nas nie obchodził. Byle nam nie przeszkadzał.

Wielki dywan leżący na podłodze pośrodku pokoju i drugi, znacznie mniejszy, oddzielony od niego, leżący bliżej okna, były podstawą terytorialną naszych państw. Nie sądzę, aby istniało na świecie coś, co by się do tego celu bardziej nadawało. Dla nas, którzy znaliśmy się na tym, odpowiednie sfałdowanie dywanu i uformowanie z niego gór, wąwozów i dolin trwało parę minut. Prowizo­ ryczne wytyczanie granic (nieskomplikowane, gdyż biegły przeważnie grzbietami górskimi) i podzielenie wyspy na dwie równe części, zajęło nam też niewiele czasu. Z wielkim pośpiechem, ale doskonale organizując sobie pracę, przy­ stąpiliśmy do urządzania naszych krajów. Budowaliśmy miasta, rozpoczynając od stolicy, gdzie najokazalszym gmachem była siedziba rządu, w której mieszkał także prezydent, gdyż nasze państwa były republikami. Potem wznosiliśmy kościoły, koszary i więzienia i budowaliśmy drogi, linie kolejowe, porty i lotniska. Stawialiśmy, tam gdzie to było potrzebne, mosty i drążyliśmy tunele. Mimo że nam się śpieszyło, budowaliśmy wszystko solidnie, a nie­ które budynki ozdabialiśmy nawet figurkami z plasteliny. Zakładaliśmy parki, sadziliśmy drzewa. Stosunki między naszymi państwami były jednak ciągle napięte, na grani­ cach wciąż stały wojska. Byłem zdaje się pierwszym, który wyraził opinię, że najwyższy już czas, aby nawiązać sto­ sunki dyplomatyczne między naszymi państwami. Gdybym nie ja wystąpił z tą inicjatywą, na pewno zrobiłby to Leszek. Propozycja moja została przyjęta i wkrótce odbyła

się konferencja pokojowa na wyspie, dokąd nasze delegacje udały się statkami eskortowanymi przez okręty wojenne. Statki płynęły w gali flagowej, a my czuliśmy, że zbliża się bardzo ważna w historii naszych państw chwila. Przecież nie tak dawno naszych państw nie było. Leżały tylko na podłodze dywany, trochę na brzegach postrzępione i pra­ cowicie przez Wikcię pocerowane, a klocki, żołnierze i ar­ maty spoczywały w pudle pod łóżkiem. Teraz mieliśmy państwa i za chwilę mieliśmy uroczyście potwierdzić ich istnienie. Było to bardzo wzruszające.

W czasie obrad zjadaliśmy po dwa kruche ciastka, jeszcze ciepłe, które moja babka zwykle o tej porze przy­ nosiła i stawiała na stole na talerzyku do dyspozycji uczestników konferencji. Zjadamy je, ale nie dziękujemy. Traktujemy te ciastka jako pokarm, który się nam należy w chwili, kiedy mamy ważniejsze sprawy na głowie. Roko­ wania toczą się na ogół pomyślnie, choć nie są łatwe. Czasem ktoś z nas prosi o krótką przerwę i wybiega, aby zrobić siusiu. Ustalenie granic połączone jest z ustęp­ stwami, bo obie strony, aby coś zyskać, muszą się czegoś wyrzec, to zrozumiałe. Obaj z Leszkiem wiemy, że czas nagli, bo właśnie zegar w kuchni wybił pół do trzeciej, ale zdajemy sobie także sprawę, że jeśli wojna ma wybuch­ nąć, to przedtem musi być pokój i wszystko musi być jak należy uporządkowane. Przeprowadzamy więc poprawki graniczne spierając się czasem o szczegóły, które omal nie doprowadzają do zerwania konferencji. Ale w końcu na­ wiązujemy szczęśliwie stosunki dyplomatyczne i wkrótce następuje wymiana ambasadorów i uroczyste składanie listów uwierzytelniających. Chwila jest doprawdy podnios­ ła. Wygłaszamy jakieś mowy, kompanie honorowe prezen­ tują broń. Orkiestry grają hymny, pochylają się sztandary. (Mamy własne hymny, których melodia jest dosyć niewy­ raźna, dominującą za to rolę odgrywają trąbki i bębny, tra ta ta ta, bum bum bum). Po nawiązaniu normalnych stosunków dyplomatycznych wycofujemy nasze wojska do koszar, na granicy zostają tylko straże. Ruszają pierwsze

pociągi z towarami, przejeżdżają bez przeszkód udekoro­ wane flagami przez graniczne mosty. Kontrole i rewizje stają się czystą formalnością. Prowadzimy ożywioną wy­ mianę towarową, targujemy się, nasi przedstawiciele hand­ lowi mają pełne ręce roboty. Aby jeszcze bardziej zacieśnić przyjazne więzy i upiększyć nasze życie państwowe, urzą­ dzamy co pewien czas wizyty naszych mężów stanu. Więc znów hymny państwowe i kompanie honorowe. Goście przejeżdżają wzdłuż szpaleru wojskowego i udają się na rozmowy, które toczą się w atmosferze bardzo serdecznej i mają przebieg bardzo pomyślny. (Zjadamy po jednym ciastku). Nic na razie nie mąci naszych przyjaznych stosun­ ków. W czasie wizyt naszych prezydentów, ministrów i ge­ nerałów dbamy bardzo o ich bezpieczeństwo, pamiętamy bowiem, że wojna światowa rozpoczęła się od zabójstwa austriackiego następcy tronu. Choć mniej lub więcej skry­ cie dążymy do wojny, gdyż wojna jest naszym celem, nie życzymy sobie wojny przedwczesnej. Pozwalamy naszym mężom stanu rozprawiać o pokoju, a sami pilnie się zbroimy. Produkujemy coraz więcej armat, okrętów, samo­ lotów, doskonalimy naszą broń. W czasie wizyt, kiedy jest mowa o przyjaźni i wiecznym pokoju, podpatrujemy na­ wzajem swoje urządzenia wojskowe. Udając, że jesteśmy zajęci czym innym, kryjemy się za rogiem kredensu albo za wielką donicą z palmą i śledzimy stamtąd ruchy naszych wojsk, siedziby dowództw, budowę nowych lotnisk i for­ tyfikacji. Tak więc, prowadząc oficjalne i, jak już mówiłem, zawsze przyjazne rozmowy (odpowiadając przy tym na jakieś bezsensowne pytania babki albo matki, które prze­ chodzą od czasu do czasu przez jadalnię), nie zanied­ bujemy równocześnie niczego, co może wzmocnić potęgę militarną naszych państw.

Czasem zdarzało się coś głupiego i zupełnie nieprzewi­ dzianego: do jadalni wpadał na przykład nasz wielki szary kot, który nie mając zrozumienia dla naszych spraw, usiłował wleźć pod dywan powodując coś w rodzaju trzę­ sienia ziemi. Musiałem kota łapać i wynosić na korytarz.

(Z naszym psem nie mieliśmy takich kłopotów, był po­ słuszny, wystarczyło powiedzieć: wynocha do kuchni - i już go nie było). Więc po wizycie kota musieliśmy ogłaszać stan klęski żywiołowej i z gorliwym pośpiechem, prze­ ścigając się we wzajemnej pomocy, odbudowywaliśmy zbu­ rzone domy i mosty i naprawialiśmy uszkodzone linie kolejowe. Z kuchni rozlegało się jedno krótkie uderzenie, co oznaczało, że jest kwadrans po trzeciej, i po chwili wkraczał mój ojciec. Leszek podnosił się z ziemi i mówił „dzień dobry”, potem zaraz siadał znów na ziemi, a ja krzyczałem rozpaczliwie „uwaga!”, gdyż noga mojego ojca znalazła się właśnie w niebezpiecznej bliskości mojego sztabu generalnego.

I Co, znowu będzie wojna? - mówił mój ojciec, a w jego głosie wyczuć można było brak entuzjazmu dla wydarzeń, które miały się tu wkrótce rozegrać.

- Na razie jest pokój, bawimy się w państwa - mówiłem.

- Ale wojna jest niewykluczona, dlatego śpieszymy się, bo o szóstej przychodzi moja Nemezis - powiedział kiedyś Leszek.

Ojciec mój zatrzymał się i bardzo uważnie przyjrzał się Leszkowi, jakby się przestraszył, że Leszek nagle zwariował.

- Nemezis dziejowa, tak mówimy o siostrze Leszka, od czasu jak profesor Grudniewicz... - pośpieszyłem uspokoić ojca.

- Pfff - powiedział mój ojciec lub może zaśmiał się i zrobił wielki krok ponad moim sztabem generalnym.

- Grzecznie się bawią. Może zjesz obiad w małym pokoju? - proponowała moja babka.

- Nie lubię jeść w małym pokoju, zjem w kuchni - od­ powiadał mój ojciec ku niezadowoleniu babki, która lubiła ceremonialność obiadową nawet w dni powszednie.

Mieliśmy około dwóch godzin spokoju, bo po obiedzie ojciec ucinał sobie drzemkę, a potem szedł z psem na spacer. Ale zjawienie się mojego ojca było jednak potwier­ dzeniem faktu, że czas mija nieubłaganie. Dwie godziny to niby dużo, ale równocześnie mało, bo coraz mniej. Poza

tym mieliśmy jeszcze nasz czas wewnętrzny, którego ist­ nienie i działanie czuliśmy bardzo wyraźnie, niezależnie od tego, który odmierzał zegar kuchenny. Nasz zegar wewnę­ trzny szedł prędzej od zegara kuchennego i kazał nam przyśpieszać nasze działania, jeśli spełnić się miało to, co było naszym dążeniem i celem. Niedługo więc po przyjściu ojca któryś z nas, obojętne kto, ja albo Leszek, uruchamiał samolot zwiadowczy i bzzz żżżż źźźź leciał wzdłuż granicy, starając się, przynajmniej na razie, nie naruszać obszaru powietrznego sąsiada.

- Jak twój samolot naruszy granicę - będę strzelał!

- Moje samoloty zwiadowcze osiągają szybkość dwu­ stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i wysokość dwa tysiące czterysta metrów.

- A moje ulepszone działa przeciwlotnicze biją celnie na odległość trzy tysiące metrów!

- Bźźź żżżż zzzz...

- Uwaga, było naruszenie granicy!

- Nie, jeszcze nie było.

Zawracałem, lądowałem na lotnisku i szeptem przekazy­ wałem mojemu sztabowi generalnemu informacje dotyczą­ ce składów amunicji, które Leszek wybudował w wąskich, głębokich jarach górskich. Zmartwiło mnie to bardzo, bo nie miałem broni o stromym torze lotu pocisków. Musia­ łem się więc pilnie zająć produkcją haubic, moździerzy i ciężkich granatników. Loty samolotów zwiadowczych powtarzały się teraz częściej z obu stron i choć mogły już być zapowiedzią wojny, nie doprowadzały jednak do ot­ wartego konfliktu, gdyż unikaliśmy wyraźnego naruszenia granic. Jeszcze przez długi czas nasze stosunki handlowe miały być zupełnie normalne, jeszcze długo nasze pociągi ciężko sapiąc fufufu wiozły w tę i tamtą stronę żywność i materiały budowlane, ale — żeby użyć słów z wczorajszej gazety - w atmosferze wyczuwało się już złowróżbne na­ pięcie, a horyzont polityczny się zaciemniał. Ludzkość z niepokojem oczekiwała na rozwój wypadków zadając sobie pytanie: czyżby po siedmiu latach spokoju znów

groziła jej wojenna zawierucha? W ogóle, dzięki pilnej lekturze codziennej prasy, obaj z Leszkiem posiadaliśmy dużą wiedzę o tym, co się w Europie i na świecie działo. Byliśmy doskonale poinformowani o wszystkich wystąpie­ niach ministrów spraw zagranicznych w Lidze Narodów,

o konferencjach, w których uczestniczyli, traktatach, które podpisywali, znaliśmy także wyniki wyborów, wiedzieliśmy

o upadkach gabinetów i zmianach rządów, ale prawdę mówiąc przejmowaliśmy się tylko tym, co mogło znaleźć zastosowanie do naszych spraw. Na przykład traktat w Locarno, zawarty parę dni temu (mimo że słyszałem wczoraj, jak ojciec mój i pan Szejwel, przerwawszy grę w szachy, długo na temat tego Locarno debatowali), nie ziębił nas ani nie grzał, gdyż wydawał się nam absolutnie nieprzydatny w stosunkach między naszymi państwami. Bardziej in­ teresowały nas wydarzenia gwałtowne, rewolucje albo za­ machy stanu, ciągle się takie rzeczy na świecie działy, ale przeważnie daleko od nas. Co nas mogły obchodzić na przykład powstanie Druzów w Syrii albo wojna domowa w Chinach? Co się zaś tyczy polityki wewnętrznej, spraw gospodarczych i ustrojowych, to nie zaprzątaliśmy sobie nimi głowy. Mieliśmy sporo żołnierzy ołowianych, ale nie mieliśmy ani chłopów ołowianych, ani ołowianych robot­ ników. Nie było więc mowy o strajkach czy rewolucjach^ które tyle kłopotów przysparzały rządom innych państw.

Więc prowadziliśmy dalej handel wymienny (sprzedawa­ liśmy ziarnka ryżu za ziarnka kukurydzy, orzechy laskowe za fasolę jasiek, landrynki za miętówki), ale trzeba powie­ dzieć, że stosunki między nami nacechowane były wzras­ tającą z każdą chwilą nieufnością i podejrzliwością, zupeł­ nie zresztą uzasadnioną, gdyż nasze zbrojenia osiągały coraz większe rozmiary, a towarzyszyły im wciąż nowe wynalazki i udoskonalenia. Informacje, jakie mieliśmy

o naszych zbrojeniach, pochodziły od naszych attachés wojskowych, z relacji lotników, a także z podsłuchu na­ szych monologów, które zresztą prowadzone były po to tylko, aby były podsłuchiwane. Ale najcenniejsze jest prze-

cięż to, czego się nie da zobaczyć ani podsłuchać: to, co myślimy i co w ukryciu robimy albo zrobić zamierzamy. Aby jak najwięcej dowiedzieć się o naszych ukrytych pla­ nach, musieliśmy zorganizować służbę wywiadowczą. Nasi szpiedzy, przebrani za kolejarzy, turystów, dyplomatów, a nawet księży, wciskali się wszędzie: do sztabów i gabine­ tów ministerialnych, włazili nawet pod łóżka prezydentów. Czego się nie robi, aby poznać zamiary wroga!

Zegar kuchenny wybił pół do piątej, a potem piątą. Czas naglił, czuliśmy nieuchronne zbliżanie się wydarzeń, któ­ rych uniknąć się nie dało. Wiedzieliśmy, że niedługo po piątej musi się coś stać - i rzeczywiście stało się. Mogłem rozpocząć ja, ale Leszek mnie uprzedził; usłyszałem jego ściszony glos: - „Prasa dzisiejsza doniosła o aresztowaniu ambasadora pewnego obcego mocarstwa pod zarzutem szpiegostwa. Wkrótce odbędzie się rozprawa przed trybu­ nałem wojskowym”. Wiedziałem bardzo dobrze, że am­ basadorowie nie mogą być aresztowani, ale co najwyżej uznani jako persona non grata i grzecznie wypraszani (Leszek o tym także doskonale wiedział), bo chroni ich tak zwany immunitet, dyplomatyczny - ale nie protestowałem. Sprawa była zbyt poważna, chodziło przecież o wojnę, która ukoronować miała nasze dzieło. Gdyby aresztowany został jakiś turysta, marynarz albo nawet niższy urzędnik ambasady, sprawa mogła się rozejść, jak to się mówi, po kościach, pokój można było jeszcze „ocalić”. Wstrzyma­ łem oddech i nasłuchiwałem. Rozprawa była tajna, do moich uszu dochodziły tylko jakieś niezrozumiałe szepty; trwała zresztą bardzo krótko. Usłyszałem wyrok: kara śmierci. Brrr rrrr trzas trzas, mój ambasador został prze­ wieziony samochodem do więzienia i zamknięty w celi śmierci. Odchrząknąłem, bo mi zaschło w gardle, i nie kwestionując wyroku oznajmiłem:

Mój ambasador odwoła się do łaski prezydenta.

Ma prawo - odpowiedział Leszek.

Zapanowała denerwująca cisza, chwila oczekiwania przedłużała się. Wydałem rozkaz, aby trzy dywizje przesu­

nęły się w stronę granicy, a równocześnie dwom innym dywizjom wydałem rozkaz specjalny, ale szeptem, tak aby Leszek nie mógł usłyszeć. Zarządziłem ostre pogotowie w lotnictwie i marynarce, i zapowiedziałem mobilizację powszechną. To wszystko, co mogłem na razie zrobić. Ciągle jeszcze nie było odpowiedzi na prośbę o ułaskawie­ nie. Napięcie wzrastało. Wszystko zależało teraz od prezy­ denta. W kuchni zegar skrzypnął, a potem uderzył raz, było kwadrans po piątej, i znów nastała cisza. Jeśli wojna miała dzisiaj wybuchnąć, to był już ostatni czas. Ćwierkot wróbli za oknem ranił moje serce, inaczej tego nie umiem powiedzieć. Usłyszałem nareszcie gruby, urzędowo brzmią­ cy głos Leszka:

- Prezydent nie skorzystał z prawa łaski. Egzekucja będzie wykonana - i prawie natychmiast zobaczyłem, jak Leszek wyciąga mojego ambasadora z celi śmierci i stawia pod murem. Mój ambasador, w długiej granatowej bluzie, w białych spodniach, z szablą przy boku, w wysokiej rogatywce z czerwoną kitą na głowie (był jednym z ostat­ nich żołnierzy zdziesiątkowanego w licznych bojach pułku piechoty z 1830 roku) stał dumnie wyprostowany naprze­ ciw trzech żołnierzy, którzy celowali do niego z karabinów.

- Pluton egzekucyjny ognia! Trach! - powiedział Leszek i palcem przewrócił mojego ambasadora. Z mojej piersi wyrwało się ciche westchnienie żalu - i ulgi zarazem.

Moja odpowiedź była natychmiastowa. Od śmierci am­ basadora do wybuchu wojny minęło dwie, najwyżej trzy sekundy. Moje samoloty bżżż żżżż bum bum bum bombar­ dowały już siedzibę rządu, a równocześnie dwie dywizje przekraczały granicę w miejscu, gdzie spodziewałem się, że dość łatwo uda mi się przeciąć linię kolejową prowadzącą do portu, ale zamiar mój nie powiódł się, gdyż nauczony doświadczeniem z poprzednich wojen nieprzyjaciel był przygotowany na taką ewentualność. Udał mi się za to atak (dzięki temu, że miałem haubice) w rejonach górskich. Zburzyłem tam kościół z czerwonych klocków i zlikwido­ wałem bardzo niebezpieczny posterunek obserwacyjny na

jego wieży. Zdobyłem też przy okazji ukryte w pobliżu kościoła składy amunicji artyleryjskiej (czyli między nami mówiąc dużych, specjalnie wybieranych ziaren żółtego gro­ chu). Walki rozgorzały wzdłuż całej granicy, a także na wyspie, na lądzie, w powietrzu i na morzu. Toczyły się, jak to na wojnie bywa, ze zmiennym szczęściem. W kilku miejscach udało mi się przekroczyć granicę, gdzie indziej nieprzyjacielowi udało się wtargnąć na moje terytorium. Ale tak czy owak nie było już odwrotu, wojna musiała się toczyć dalej. Ogień artyleryjski pustoszył nasze ziemie, obracał w ruiny wsie i miasta, ginęli nasi żołnierze trafieni pociskami lub przywaleni gruzami. Dosyć łatwo jest zbu­ rzyć wielką budowlę, ale znacznie trudniej trafić w po­ jedynczego żołnierza. Trzeba było czasem kilka razy strze­ lać, a żołnierz stał i stał, jakby się go kule nie imały. Mimo zniszczeń wojna przedłużała się, gdyż była walką do ostat­ niego żołnierza.

W huku armat, wybuchach bomb i trajkocie karabinów maszynowych nie usłyszeliśmy, kiedy zegar kuchenny wy­ bił szóstą. Nie słyszeliśmy też dzwonka ani otwierania drzwi i nie zauważyliśmy, kiedy weszła siostra Leszka. Nemezis zjawiła się więc nagle, stanęła w progu między przedpokojem a jadalnią, nie przekraczając granicy, poza którą szalała wojna, i powiedziała jak zwykle:

- Leszku, wstydź się, nie byłeś na podwieczorku. Chodź zaraz do domu.

Oparła się o framugę drzwi, rozplotła i z powrotem zaplotła koniec warkocza, potem zawiązała w kokardkę niebieską wstążkę.

- Zaraz idę - powiedział Leszek odrywając na chwilę oczy od armaty wycelowanej w jednego z ostatnich już moich żołnierzy. Miał zaczerwienioną od wysiłku twarz, nabrzmiałe na czole żyły.

Nie wiem, czy powodowana wrodzoną gościnnością babka moja zdawała sobie sprawę, jak bardzo wielkiej udziela nam pomocy zapraszając siostrę Leszka do zjedze­ nia ciastka:

- A może zjesz kruche ciastko, chyba mi się dzisiaj udały?

- Dziękuję, jestem po podwieczorku - odpowiedziała Hanka.

- Och, takie ciasteczka to.można jeść przed i po pod­ wieczorku. Proszę cię bardzo!

Hance nie wypadało nie przyjąć z rąk babki talerzyka z ciastkiem. Dygnęła, powiedziała „dziękuję” i wzięła z rąk mojej babki talerzyk. Przełożyła warkocz na plecy i zajęła się ciastkiem, a my mieliśmy w ten sposób pięć, może nawet dziesięć minut czasu, tak nam potrzebnego, aby doprowadzić dzieło zniszczenia do końca. Mieliśmy już niewielu żołnierzy, reszta leżała pojedynczo lub całymi kupami na ziemi tam, gdzie padli w ataku lub obronie. Ocaleli tylko nieliczni, ukryci w załomkach murów i za­ głębieniach terenu. Było ich bardzo trudno trafić. Nasze miasta leżały co prawda w gruzach, ale wśród ruin ostały się pojedyncze domy, które cudem jakimś oparły się pocis­ kom, sterczały jeszcze tu i ówdzie narożniki domów i szczą­ tki fortyfikacji. Można się było spoza nich jeszcze długo bronić. Brudni, spoceni, zziajani czołgaliśmy się po pod­ łodze, schrypniętymi głosami wykrzykiwaliśmy rozkazy. (Miałem zatkany nos, ale nie było czasu, aby sięgnąć po chusteczkę. Któż w czasie wojny myśli o wycieraniu nosa!). Leszek zdjął buty i poruszał się w skarpetkach, mnie spadł z nogi i zapodział się gdzieś jeden pantofel. W powietrzu unosił się bitewny kurz, krzyżowały się pociski, kuleczki grochu odbijały się od ścian, pieca i szyb okiennych i to­ czyły się po posadzce lub grzęzły w fałdach dywanu. Dwoiliśmy się i troili. Zaiste, wojna jest ciężką pracą, ale nie może się skończyć wcześniej, zanim nie legnie w gru­ zach ostatni dom i nie padnie ostatni żołnierz. Zerkałem ciągle z niepokojem na Hankę. Zjadła ciastko, strąciła nad talerzykiem jakiś okruch z palców, poprawiła swój biały, ślicznie odprasowany koronkowy kołnierzyk. Była starsza ode mnie o rok, od Leszka prawie dwa lata, była więc już pannicą co się zowie. Jakżeż jej nie lubiłem w tej chwili!

Brzydziłem się; czułem niemal wstręt do jej delikatnych, czysto wymytych rąk, jasnych, pachnących rumiankiem włosów, bladoróżowej sukienki, białych skarpetek, czer­ wonych sandałków. Jej ironiczny uśmieszek wyrażać miał brak zainteresowania dla naszych spraw, ale jej oczy śledzi­ ły uważnie każdy nasz ruch. Właśnie w tej chwili pocisk armatni odbił się od pieca i przeleciał jej koło nosa, na co Hanka odpowiedziała pogardliwym wydęciem warg. Prze­ łożyła z powrotem warkocz na piersi i zniknęła z pola mojego widzenia. Pewnie poszła do kuchni, bo usłyszałem głos mojej babki:

- Przepraszam cię, Haneczko, ale u nas nie jest jeszcze tak źle, żeby goście musieli myć po sobie talerze.

Rozległo się jedno, krótkie, uderzenie zegara, ale babka okazała się moim sprzymierzeńcem: spytała Hankę, kto jej uszył taką zgrabną sukienkę? Hance nie wypadało nie odpowiedzieć, dowiedzieliśmy się więc, kto jej uszył sukien­ kę, i usłyszeliśmy jeszcze, że Hanka nie wie, gdzie mama kupiła materiał. Potem babka spytała, czy u nich w domu już się pali w piecach, bo u nas babka kazała dzisiaj Wikci przepalić na próbę. Hanka odpowiedziała, że jeszcze się nie pali, ale nie wie, chyba zacznie się palić od pierwszego. Moja babka próbowała jeszcze o coś spytać, ale Hanka odpowiedziała tak cicho, że nie dosłyszałem. Trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami kierowałem armatą i po raz trzeci już chyba strzelałem bezskutecznie do dwóch pozos­ tałych przy życiu żołnierzy nieprzyjaciela, ukrytych za węgłem jakiegoś cudem ocalałego muru. Ja miałem już tylko jednego żołnierza, zanosiło się na moją klęskę. Siost­ ra Leszka wróciła z kuchni, stanęła w drzwiach, ale nie opierała się o framugę. Chwilę wyprawiała rękami w po­ wietrzu jakieś głupie ruchy, jakby oglądała z osobna każdy palec, potem jakby trzymała i podawała z ręki do ręki kwiatek albo piórko. Wreszcie spojrzała na mnie, zmarsz­ czyła brwi, obciągnęła sukienkę, poprawiła pasek i powie­ działa stanowczym głosem:

- Leszku, ja już idę. Co mam powiedzieć w domu?

Leszek podniósł głowę znad pobojowiska. Z zadrapania na czole sączyła mu się cienka strużka krwi. Spojrzał błagalnie na siostrę:

- Poczekaj chwileczkę, zaraz idę!

Dosyć długo i uważnie celował, potem strzelił. Mój ostatni żołnierz upadł na ziemię. Leszek wstał i zaczął rozglądać się za swoimi butami. Wojna skończyła się jego zwycięstwem. Była to niesprawiedliwość dziejowa straszna, bo przecież on tę wojnę zaczął. Ale fortuna kołem się toczy. Przegraną wojnę miałem już poza sobą, więc jutro lub pojutrze mogę wojnę wygrać.



Silberstein nie zdążył

Pewnego wiosennego przedpołudnia na małej stacyjce wy­ siadł z pociągu człowiek, który okazał się moim ojcem. Twarz miał opaloną na kolor miedzi i okoloną wąskimi pasemkami siwiejącego zarostu, tworzącego u dołu krótką spiczastą bródkę. Ubrany był w kremową rubaszkę, ciem­ nozielone spodnie wpuszczone miał w wysokie czarne buty. W rękach trzymał pleciony koszyk i ściągnięty paskami tobołek. Człowiek ten, który, jak mówiłem, okazał się moim ojcem, pod wpływem mojej matki szybko się zeuro­ peizował: zgolił brodę pozostawiając tylko wąsy, przestał chodzić w rubaszce (było mu się ciężko z nią rozstać: bój się Boga, przecież to prawdziwy surowy jedwab!); tylko buty wysokie jeszcze jakiś czas nosił, bo nie miał innych. Oboje z moją mamą (babka się do tego nie mieszała) postanowili dać sobie już spokój z tym wschodem i prze­ nieść się na zachód Polski, a o tym, co nam jeszcze zostało na wschodzie, pomyśleć później, jak życie się trochę unor­ muje. Zaczęliśmy znów życie tułacze, podobne trochę do tego, jakie wiedliśmy przed powrotem ojca. Z tym że teraz było nam lżej, bo ojciec przywiózł trochę małych, złotych pieniążków, które bardzo łatwo było zamienić na pieniądze papierowe, za które potem kupowało się wszystko, co było do życia potrzebne. Życie tułacze bardzo mi odpowiadało. Przepadałem za jazdą pociągami i furkami, popasami w obcych miastach i cudzych domach. Ale pewnego dnia

ojciec mój stwierdził, że małych złotych pieniążków pozos­ tało już niewiele i że trzeba zacząć pracować i zarabiać w ten sposób pieniądze papierowe.

Zatrzymaliśmy się więc w jakimś miasteczku w pół drogi między wschodem Polski a zachodem, nad niedużą rzeką. Było to jeszcze daleko od miejsca, gdzie mieliśmy osiąść na dłużej, to był tylko, jak mówił mój ojciec, postój tym­ czasowy. Więc na razie byliśmy tu, jeszcze nie w mieście, ale w miasteczku, które ja zresztą zaakceptowałem, bo przypominało wieś. Były tu szerokie piaszczyste ulice, parterowe domki, ogródki grodzone płotami z desek, spo­ za których wystawały tylko kiście kwitnących bzów i czu­ bki drzew owocowych. Kilka domów było spalonych, z osmalonych ruin sterczały poczerniałe kominy i zwęglone belki. Było także parę domów piętrowych - starostwo, więzienie, ratusz. Dwa kościoły, ale jeden prawie całkiem zburzony. Słońce przypiekało, wiatr podnosił z drogi kurz. Nad miasteczkiem wyrastały czasem na niebie ogromne białe chmury i spoza tych chmur wysuwała się cienka i czarna niby język po zjedzeniu borówek chmura, potem zrywał się bardzo silny wiatr i skręcał trąbę powietrzną, która wirując toczyła się po drodze zmiatając kurz, słomę i zeszłoroczne liście.

Mimo że miasto było małe, wszyscy się w nim okropnie śpieszyli. Pędziły na złamanie karku furmanki, woźnice strzelali z batów przynaglając konie do jeszcze szybszego biegu. Żydzi z rozwianymi brodami biegali nie wiadomo po co tam i z powrotem, we wszystkich kierunkach. Biegając tak spotykali się czasem z sobą, coś mówili do siebie, potem zaraz odskakiwali od siebie i pędzili dalej. Środkiem ulicy biegały także psy; tylko koty przebiegały drogę w poprzek, z jednej strony na drugą. Biegłem także i ja, zawsze środkiem drogi w najgłębszym piachu, starając się, bezskutecznie zresztą, spowodować jeszcze większy kurz niż ten, który wzniecały furmanki. Przeważnie bieg­ łem najpierw ulicą główną, potem skręcałem w prawo koło dwóch małych podobnych do siebie domków w stronę placu, przy którym stał dom piętrowy, wpadałem do biura ojca i pytałem, czy ojciec ma już pieniądze. Jeśli ojciec miał pieniądze, to biegłem znów szeroką ulicą na drugi koniec miasta do sklepu Silbersteina. Z daleka widziałem cel, do którego dążyłem: niski, pokryty zardzewiałą blachą dom, długą kolejkę ludzi prowadzącą do zamkniętych jeszcze drzwi, jedno chude, zrudziale od upału drzewko akacjowe, dwa małe okienka do połowy zasłonięte białymi firanecz­ kami, róg domu, pustą, białą, bez okna boczną ścianę domu Silbersteina. Dom Silbersteina był przy tej ulicy domem ostatnim, więc w prawo od tej ściany było już tylko puste niebo. Poza domem, stąd jeszcze niewidoczne po­ dwórze urywało się nagle stromą skarpą pokrytą odłam­ kami cegieł, czerepami rozbitych garnków glinianych i róż­ nym dziwnym żelaziwem. Jeszcze bardziej w prawo, ale widoczne dopiero, jak się stanęło koło domu Silbersteina i spojrzało w dół, rozciągały się szerokie, płaskie, zielone łąki, a środkiem łąk płynęła, wiła się rzeka. Biegłem więc, a w miarę jak się zbliżałem, coraz wyraźniej widziałem stojącą w kolejce moją mamę w jasnobrązowej sukience i w wielkim słomkowym kapeluszu. Byłem już blisko, dopadałem mamy, która pochylała się, a ja szeptałem jej do ucha, że ojciec pieniądze już ma. Stawałem w kolejce, a mama mówiła: stój tu, czekaj na mnie, póki nie wrócę,

i biegła do ojca po pieniądze. Starsi nie umieją naprawdę biegać, więc mama raczej podbiegała, potem szła, potem znów biegła parę kroków. Tak czy owak jednak oddalała się dosyć szybko, a niedługo potem zajeżdżał furmanką Siiberstein, strzelając z bata i pokrzykując na konie, bo było trochę pod górkę. Ludzie z kolejki mówili: dzień dobry, panie Siiberstein! Dzień dobry, dzień dobry, komu dobry, temu dobry, a komu zły, temu zły - odpowiadał Siiberstein i najpierw dawał koniowi obroku i wody, a po­ tem zdejmował z wozu (czasem ktoś z kolejki mu pomagał, jak worek był ciężki) worki i ustawiał je pod ścianą. Potem z pomocą żony wynosił długi, pomalowany na brązowo stół, na stole ustawiał wagę i zabierał się do rozwiązywania

1 m iii'

worków. Dopiero wtedy można było zobaczyć, co było w workach. Przeważnie fasola, groch, kasza i mąka. Silber- stein pisał kredą wielkimi literami na czarnej tabliczce z drążkiem cenę, na przykład: 15200000, i wbijał drążek z tabliczką w fasolę, i tak dalej po kolei. Ale jeszcze nie sprzedawał, najpierw wypijał wielką szklankę jakiegoś męt­ nego płynu, wycierał spoconą twarz chustką, poprawiał jarmułkę na głowie i dopiero zaczynał sprzedawać. Pa­ trzyłem na drogę, czy nie widać mojej mamy. Niecierp­ liwiłem się, bo chciałem lecieć na chwilę nad rzekę. Czasem wychodziłem z kolejki, żeby zobaczyć, jak Silberstein sprzedaje. Silberstein był nieduży, chudy, całą twarz miał zarośniętą czerwonobrązowymi włosami, ale śmiesznie, bo te włosy koło skóry były siwe. Szyję miał cienką i żylastą jak łodyga słonecznika i także zarośniętą włosami. Ciągle tą swoją chudą szyją kręcił, raz w prawo, raz w lewo. Patrzyłem, jak Silberstein zwijał z gazety torebkę i napeł­ niał ją kaszą, mąką albo fasolą, ważył, dosypywał, od- sypywał, brał pieniądze, sięgał do szuflady, grzebał w kupie banknotów, wydawał, i tak w kółko. Było to nudne. Ale Silberstein dosyć często przerywał sprzedawanie, bo wpa­ dał jakiś zziajany młody Żyd z cienkimi długimi pejsami, albo katolik w kaszkiecie, albo nawet jakaś gruba pani w kapeluszu, coś mu szeptali do ucha, i wtedy Silberstein mówił: na razie nie sprzedaje się, i wchodził na chwilę do domu, potem dosyć szybko wychodził, ścierał szmatką z tabliczek stare ceny i wypisywał nowe, na przykład fasola kosztowała teraz 16000000. W kolejce mówiło się, że to parszywe Żydzisko znowu podbija ceny, ale jak ten, co to powiedział, docierał już do Silbersteina, to mówił dzień dobry, panie Silberstein, i kupował dwa kilo tej fasoli po 16 000 000. Moja mama wreszcie zastępowała mnie w kolej­ ce, a ja zjeżdżałem na butach po skarpie, biegłem nad rzekę

i mogłem popatrzeć, jak przeźroczysta woda przesuwa się powoli nad piaszczystym dnem, jak falują długie warkocze roślin wodnych, jak wśród roślin pływają leniwie małe rybki, a szczeżuja odbywa wędrówkę po dnie zostawiając

po sobie w piachu długą bruzdę, którą płynąca woda powołi zaciera. Czasem zdejmowałem buty, wchodziłem do wody i próbowałem złapać rękami rybkę albo wyjmowa­ łem z wody szczeżuję i chciałem ją otworzyć, ale ona szybko wciągała swoją białą nogę do środka, zamykała się i robiła się twarda, ciężka i niedostępna jak kamień. Kiedy wracałem do kolejki, mama moja była już blisko stołu i wkrótce szliśmy powoli do domu dźwigając za uszy wielką płócienną torbę, pełną fasoli, grochu, mąki i kaszy. Czasem mama mówiła: żeby go diabli wzięli, znowu pod­ niósł cenę na mąkę o milion. Ale ci, co stali w kolejce za nami, płacili jeszcze więcej.

W tym miasteczku przeżyliśmy coś dwa czy trzy miesią­ ce. Po niebie przepływały chmury i zasłaniały czasem słońce, wiały wiatry, które podnosiły z ulicy kurz, prze­ kwitły dawno bzy, pachniało sianem i końmi. A ja biega­ łem tam i z powrotem. Czasem drogę przebiegał mi kot, wtedy mówiłem do siebie tfu, tfu, albo napadało mnie jakieś psisko, leciało koło mnie i szczekało jak opętane, ale ja krzyczałem hajda do budy! i pies się ode mnie odczepiał. Żyd Silberstein podnosił ciągle ceny, był coraz chudszy, a jego bladoniebieskie oczy robiły się coraz bardziej mętne, maślane, jak mówiła moja mama. Coraz częściej go też nie bywało, bo podobno jeździł gdzieś daleko furmanką po towar, a sprzedawała jego żona, o wiele od niego sym­ patyczniejsza, pulchna, z różowymi policzkami, w jasnej, przekrzywionej na głowie peruce. Czasem ze swoich wy­ praw Silberstein wracał pustą furą, zeskakiwał i mówił:

- dzisiaj już nie sprzedajemy, może jutro będziemy sprze­ dawać — i zamykał drzwi na klucz. Były dni, kiedy Silber­ stein sprzedawał tylko kaszę albo tylko groch, bo nie miał mąki ani fasoli. A ja wciąż biegałem, zmieniałem mamę w kolejce, mama przynosiła od ojca z biura zaliczkę. A w ogóle, to pieniędzy było coraz więcej, były nowiutkie, szeleszczące i pachnące farbą, z orłem, Kościuszką i jakąś nieznajomą panią, ale ponieważ tych pieniędzy było coraz więcej, więc mama musiała sobie uszyć z szarego płótna

specjalną torebkę zapinaną na guziczek. Ojciec mój twier­ dził, że po żniwach powinno być u Silbersteina trochę więcej kaszy i mąki, i rzeczywiście było więcej, ale ceny były jeszcze wyższe.

Pewnego dnia rano biegłem jak zwykle z wiadomością od ojca, że dostał zaliczkę, więc żeby mama zaraz przyszła po pieniądze. Dzień był trochę chłodnawy, wiał bardzo silny wiatr od strony rzeki, drobne cienie chmurki biegły szybko po niebie i coraz to zasłaniały i odsłaniały słońce. Ale mojej mamy w kolejce nie było. A nie było jej dlatego, że w ogóle nie było kolejki. Dom Silbersteina zamknięty był na cztery spusty, okna zasłonięte drewnianymi okien­ nicami, drzwi wejściowe, obite zardzewiałą i dziurawą blachą, zamknięte były na kłódkę. Oparty o ścianę domu stał jakiś chłop. Odstawił właśnie biczysko opierając je

o mur i skręcał papierosa. Nie wiedziałem, co zrobić, co powiedzieć, stałem i patrzyłem na chłopa. Chłop zapalił papierosa, potem spytał:

Co tak stoisz i patrzysz?

Czy pan Silberstein dzisiaj nie będzie sprzedawał?

Silberstein nie będzie już nigdy sprzedawał, bo się powiesił — odpowiedział chłop i splunął.

Aha, to znaczy, że ani jutro, ani pojutrze?

Nigdy, bo się powiesił. Rozumiesz po polsku?

Tak - odpowiedziałem.

Odwróciłem się i ruszyłem pędem do domu z wiadomoś­ cią, że Silberstein nie będzie już sprzedawał, bo się powiesił, ale babka już wiedziała, a mama wróciła dopiero za chwilę, bo szukała mnie. Okazało się, że wiedział już także ojciec. Kiedy ojciec przyszedł na obiad, siadł za stołem i wyjął z kieszeni gazetę, moja mama powiedziała:

Ale właściwie dlaczego ten głupi Silberstein się powiesił?

Nie zdążył — odpowiedział ojciec z nosem w gazecie.

Co to znaczy nie zdążył? Nie rozumiem.

Po prostu nie zdążył.

Może byś odłożył gazetę, zaraz będzie obiad - powie­ działa moja babka i poszła do kuchni po zupę.

Ojciec opowiedział nam przy obiedzie, w jaki sposób doszło do tego, że Silberstein musiał się powiesić. Babka i mama moja zrozumiały, ale ja nie bardzo. Spróbujmy to jednak zrozumieć, więc tak: Silberstein jeździł na wieś furmanką i kupował u chłopów za dolary mąkę, kaszę, groch i fasolę, potem to sprzedawał nam za papierowe pieniądze, a później kupował za te pieniądze dolary u ta­ kich różnych, którzy się tym zajmują, znowu jechał na wieś, i tak w kółko. Chłopi nie chcieli już niczego sprzeda­ wać za pieniądze papierowe, tylko za dolary albo pieniążki złote, ale ponieważ dolar i złoto z godziny na godzinę drożały, a banknoty wartość traciły, więc Silberstein mu­ siał się bardzo śpieszyć, podnosić ceny i poganiać konia. No i właśnie wczoraj Silberstein nie zdążył, może zaspał czy coś, i został bez towaru i bez dolarów, tylko z kupą pieniędzy papierowych. Podobno porozrzucał te pieniądze po podłodze, wszędzie, po stołach, łóżkach, potem zaczął się okropnie śmiać, w końcu zwariował i powiesił się na strychu. Aha, i w dodatku jeszcze Silberstein pożyczył na weksle kupę pieniędzy, i te weksle miały właśnie dzisiaj czy jutro iść do protestu. Tego protestu to już całkiem nie rozumiałem, ale mniejsza z tym. Mój ojciec był zdania, że Silberstein przynajmniej uratował od zupełnej nędzy żonę i troje małych dzieci.

- Skończmy już z tym tematem — powiedziała moja babka.

Na obiad była bardzo dobra zupa grochowa z grzan­ kami, na drugie też niezła kasza hreczana z sosem cebulo­ wym, potem kompot z jabłek, ale trochę kwaśny. Po obiedzie ojciec powiedział, że pojutrze na dwa dni wyjeż­ dża, bo trzeba się rozglądnąć za czymś lepszym i posunąć się znowu trochę na zachód. (Na zachód — mimo że jeszcze niedawno tak trudno mu było rozstać się z jedwabną rubaszką). Babka wzruszyła ramionami i powiedziała, że jej to właśnie jest wszystko jedno, bo miasto, w którym teraz jesteśmy, to ani wieś ani miasto, ani wschód ani zachód. Mnie było jednak trochę przykro, bo zdążyłem się już przyzwyczaić i żal mi było rzeki, ale z drugiej strony cieszyłem się, że będziemy ładować rzeczy na furmankę, potem pojedziemy pociągiem i zobaczę znów inne domy, inne ulice, nową rzekę.

Później zaczął padać deszcz, ojciec uciął sobie drzemkę, a ja przeglądałem gazetę, ale nie chciało mi się czytać małych liter, więc czytałem tylko tytuły. Nie było nic o Silbersteinie, tylko sejm uchwalił rozpisanie wyborów na listopad. Potem myślałem jeszcze chwilę o Silbersteinie. Nie żeby mi go było żal, tylko ciągle nie mogłem dobrze zrozumieć, dlaczego nie zdążył. Wszyscyśmy przecież tak biegali i śpieszyli się. Ale widocznie dolary szły, co ja mówię - biegły w górę jeszcze szybciej niż my, nawet prędzej niż koń Silbersteina. Te dolary musiały pędzić w górę bez wytchnienia, bez przerwy, nawet wtedy, kiedy jedliśmy obiad, kiedy staliśmy w kolejce, a nawet w nocy, kiedy spaliśmy. Potem chyba zasnąłem. Z nudów, bo na dworze padał coraz większy deszcz.


Genialne dziecko


Ignaś Fiszman miał wtedy lat dziesięć, ale wyglądał na sześć, najwyżej siedem. Kiedy rozległ się dzwonek, Ignaś bawił się właśnie na podłodze w sypialni żołnierzami. W domu nie było nikogo, bo państwo Łukowieccy z Rom­ kiem wyjechali na tydzień do krewnych do Kamionki, a służąca poszła najpierw do kościoła, a potem na zakupy. Ignaś wstał, poszedł do przedpokoju i spytał:

- Kto tam?

- Listonosz.

Ignaś zastanawiał się chwilę, ale tylko chwilę, potem powiedział: - Zaraz otwieram! - wspiął się na palce i z tru­ dem otworzył zamek u drzwi. Do przedpokoju weszło dwóch w mundurach i jeden w cywilu.

- Panowie do tatusia? - spytał Ignaś.

- Do tatusia, do tatusia - powiedział po polsku ten w cywilu, rozejrzał się i szybko wszedł do kuchni, potem zaraz z kuchni wyszedł i poszedł do sypialni.

- Tatusia nie ma w domu, pojechał z mamusią do Chodorowa. Niech pan nie wchodzi w zabłoconych butach do pokoju, bo świeżo pastowane - powiedział Ignaś.

- Ty gówniarzu - powiedział cywil i trzasnął Ignasia w twarz. Ignaś upadł, potem uciekł na czworakach do jadalni i wlazł pod stół.

- Wy tu ukrywacie Żyda Fiszmana! - krzyknął cywil.

- To pan chyba sam jest Żyd, bo tu nie ma żadnego Żyda - odpowiedział Ignaś spod stołu.

- Wyłaź! Gdzie jest ten Żyd?!

Cywil i dwaj gestapowcy wkroczyli do sypialni.

- Może się gdzieś schował? - powiedział po chwili namysłu Ignaś.

- Gdzie się schował? - spytał dosyć łagodnie, ale stano­ wczo, cywil. Uznał widocznie, że Ignaś zaczyna puszczać farbę.

- Ja nie wiem, gdzie, ja mówię: może?

Ignacy Fiszman przerwał opowiadanie, ponieważ siedzą­ cy naprzeciw niego pan de Tonnelier zrobił taką minę, jakby mu się zbierało na plącz. Ale pan de Tonnelier wcale nie miał zamiaru się rozpłakać, przeciwnie, musiał czuć wewnętrzne rozbawienie, jego twarz rozjaśnił bowiem uśmiech. Spytał:

- No, no, i co było dalej?

Więc Ignaś Fiszman wytarł pięścią łzy, spojrzał na pana w cywilu i powiedział zupełnie poważnie:

- Może tu?

Położył się na podłodze i zajrzał pod wielkie podwójne łóżko małżeńskie państwa Łukowieckich. Parkiet z kraja był zamieciony i lśniący, w głębi, tam gdzie nie sięgała szczotka, zakurzony. Pod łóżkiem było pusto, leżała tylko mała szklana kulka. Ignaś wyciągnął rękę i wziął kulkę. Zobaczył też po drugiej stronie łóżka dwie wielkie, zaczer­ wienione z wysiłku twarze gestapowców. Ignaś podniósł się z podłogi i stanął między łóżkiem a wielką trzydrzwiową szafą. Pochylił się nad swoimi żołnierzami, którymi przed chwilą się bawił. Żołnierze ustawieni byli w tyralierę, jakby bronili dostępu do szafy. Byli w zielonych mundurach, na głowach mieli rogatywki, w rękach trzymali karabiny z po­ malowanymi na srebrno bagnetami. Gestapowcy podnieśli się z podłogi, cywil powiedział coś do nich po niemiecku, wtedy jeden z gestapowców zrobił krok w stronę szafy, przygniatając butem dwóch żołnierzy.

- Nie! - krzyknął rozpaczliwie Ignaś.

- Was ist los? — spytał gestapowiec i popatrzył na Ignasia.

Ignaś pokazał palcem na but gestapowca, przygniatający żołnierzy. Gestapowiec kopnął żołnierzy pod szafę i szybko otworzył drzwi od niej. Wszyscy trzej zaczęli teraz grzebać w szafie, wyrzucali z niej futra, suknie, ubrania i kapelusze. W szafę Żyda Fiszmana nie było. Gestapowcy oddychali ciężko, jeden, ten grubszy, sapał. Cywil wyjął z kieszeni czarny pistolet, przyłożył lufę do policzka Ignasia i powie­ dział, ale dosyć łagodnie:

- Gdzie on jest?

Ignaś czuł dotknięcie zimnej lufy na policzku.

- Ja nie wiem.

- Ja ciebie zastrzelę, jak nie powiesz!

Ignaś długo się zastanawiał, wreszcie powiedział:

- Ja naprawdę nie wiem, gdzie on jest. Może na strychu?

- Prowadź! - krzyknął cywil.

Ignaś poszedł więc do kuchni, a cywil zajrzał jeszcze raz do małego pokoiku koło kuchni. Stało tam tylko żelazne łóżko służącej przykryte niebieskim kocem, nad łóżkiem wisiał obrazek ze świętym Józefem, pod łóżkiem stał ple­ ciony z wikliny koszyk z rzeczami służącej. W rogu pokoju, na małej półeczce, stała figurka Matki Boskiej. Cywil rozrzucił łóżko, ale pod pierzyną były tylko białe majtki

i różowa koszula nocna służącej. W kuchni Ignaś pokazał palcem wiszące wysoko klucze od strychu, potem wszyscy poszli schodami na górę. Cywil otworzył obite blachą drzwi, ale na strychu było pusto. Na długim sznurze wisiało połatane prześcieradło i granatowe spodnie, z któ­ rych Romek Łukowiecki już dawno wyrósł, ale na Ignasia były w sam raz. Ignaś chciał zdjąć spodnie ze sznura, ale cywil krzyknął:

- Nie ruszaj!

- To są moje spodnie.

- Nie będą ci już potrzebne, bo cię zastrzelę - powie­ dział cywil.

Kiedy schodzili ze strychu w dół, Ignaś zatrzymał się na schodach i powiedział:

- Ja już nic nie wiem. Ale on może być w piwnicy.

- Gdzie?

- W piwnicy.

Cywil nie odezwał się, schodzili w milczeniu w dół, minęli mieszkanie Łukowieckich.

- Tu - powiedział Ignaś i pokazał ciemne schody w le­ wo, prowadzące do piwnicy. Jeden z gestapowców za­ świecił latarkę elektryczną. Na pochyłym stropie ktoś wy­ kopcił płomieniem świecy wielki, czarny krzyż. Na dole było dosyć jasno, przez małe okienka wpadało światło z ulicy. Przejechał dudniąc po bruku wóz. Po obu stronach długiego korytarza, w lewo i w prawo, były małe kliteczki, ale ich wnętrza były dobrze widoczne, bo oddzielone tylko od korytarza drzwiami zbitymi z cienkich, rzadkich szta­ chetek. Prawie wszystkie drzwi były zresztą otwarte. Za­ mknięte na kłódkę były tylko te, poza którymi był węgiel albo ziemniaki. Ci dwaj w mundurach wyjęli pistolety i zaglądali po kolei do każdej klitki, ale wchodzili tylko do tych, gdzie były jakieś stare meble albo duże skrzynie. Kopali w nie butami, potem wychodzili i szli dalej.

- Gdzie jest wasza piwnica? - spytał cywil.

- O, tu - powiedział Ignaś wskazując klitkę, której drzwi zamknięte były na kłódkę, ale przez sztachety było widać, że była pusta, na ziemi leżała tylko mała kupka ziemniaków, w kącie stały oparte krótkie dziecinne narty. Okienko było wybite, ktoś przeszedł trotuarem stukając butami. Cywil powiedział coś po niemiecku do tych w mundurach, jeden z nich coś odpowiedział. Korytarz się kończył murem pokrytym szarym brudnym tynkiem, pozo­ stały jeszcze tylko dwie klitki z lewej i dwie z prawej.

- Tu jest dużo rzeczy, ale to są rzeczy pana dozorcy

- powiedział Ignaś i uchylił drzwi do piwniczki pełnej skrzynek, butelek, dziurawych rondli, jakichś zardzewia­ łych obręczy. Jeden z gestapowców wszedł do środka i kopnął butem w kupę tego rupiecia. Rozległ się okropny grzechot i jazgot, i z kupy rupiecia wyleciał jak z procy wielki brudnobiały kot, pobiegł do końca korytarza i zni­ knął w drzwiach lewej klitki, której drzwi były półotwarte.

Stąd nie było widać, ale Ignaś wiedział, że to nie były drzwi do ostatniej klitki, tylko prowadziły na podwórze; to było drugie wejście do piwnicy, ale strome, bez schodów, wyło­ żone tylko gołą wyślizganą cegłą. Zsypywano tamtędy węgiel i ziemniaki. Ci dwaj w mundurach śmiali się z kota, cywil stał dosyć blisko Ignasia, Ignaś widział go jednym okiem. I w tym momencie Ignaś zniknął, tak trzeba nazwać to, co się zdarzyło. Ignaś stał opierając rękę o sztachety drzwi prowadzących do prawej klitki, jakby chciał je ot­ worzyć, żeby gestapowcy mogli i tam zajrzeć, i właśnie w tej chwili Ignaś zniknął. Rzucił się w lewo i był szybki

- jak co? Jak błyskawica, jak myśl? Szkoda słów. Ignaś rozwiał się po prostu w powietrzu, i w tym samym momen­ cie patrzył już jednym okiem zza węgła: dozorca w bardzo szerokich spodniach wpuszczonych do butów, w kamizel­ ce, w kapeluszu na głowie, stał w bramie, patrzył na ulicę. Gdzieś głęboko pod ziemią rozległ się strzał, potem jakby śmiech, i nic więcej. Potem ulicą, z prawej strony w lewo, przejechał wielki samochód ciężarowy, napełnił cały kory­ tarz hukiem i spowodował, że dozorca odwrócił głowę w lewo i chwilę w tamtą stronę patrzył.

- Vous étiez un enfant du génie! - powiedział pan de Tonnelier, kiedy Fiszman zakończył opowiadanie.

- Pardon? - spytał Fiszman, jakby nie dosłyszał albo nie zrozumiał.

- Pan był genialnym dzieckiem! — powtórzył pan de Tonnelier.

Fiszman patrzył trochę nieprzytomnym wzrokiem na pana de Tonnelier.

- Ja byłem dzieckiem, ale walczyłem już o życie.

- Tak, ja rozumiem, ale robił pan to genialnie!

- On nic nie wie, nic nie rozumie — powiedział Fiszman

do siebie po polsku.

Pan de Tonnelier uśmiechał się i kiwał głową.


Śmiechu warte

Jak się człowiek znajdzie w ciężkiej opresji i ledwie się jakoś trochę pozbiera i oprzytomnieje, to zaraz zaczyna się zastanawiać nad tym, kto mógł być sprawcą jego nieszczęś­ cia. Najpierw przypisuje winę złym ludziom, potem ma pretensje do losu, a dopiero na samym końcu przychodzi mu do głowy, że to może on sam za swoje złe uczynki ściągnął na siebie czyjś gniew i teraz musi odpokutować. Ale za co? Za jakie moje grzechy, za jakie winy? Co ja komu kiedy tak bardzo złego zrobiłam? Moja mama była osobą wierzącą, poza tym miała dosyć czasu, aby nad tym przemyśliwać. Wieczorem, pod zimnym i wilgotnym przy­ kryciem, które, aby pod nim zasnąć, trzeba było najpierw rozgrzać ciepłem własnego ciała. Rano, przed pobudką, kuląc się, aby utrzymać jeszcze trochę ciepła pod kocem przyprószonym śniegiem, którego nawiało przez nieszczel­ ne okno. Brnąc do pracy w śniegu po kolana. Na budowie, chowając się za węgłem muru przed wiatrem, który zacinał śniegiem drobnym, ostrym, piekącym skórę jak iskry z og­ niska. W baraku, na zbiórce, w kolejce do lekarza. Ale szukając osób, które mogłaby podejrzewać, że byli spraw­ cami jej nieszczęścia - nie znajdowała ich. Była przeko­ nana, że nie ma wrogów, gdyż przez całe życie starała się ich nie mieć. Wykluczała przyczyny polityczne, bo polity­ ką, w ścisłym tego słowa znaczeniu, nigdy się nie zaj­ mowała. (Pomijała los, bo z wyrokami losu trzeba się pogodzić, są przecież nieodwołalne jak śmierć). Pozos­ tawała ona sama jako przyczyna własnego nieszczęścia. Robiła więc przegląd całego swojego życia, od dzieciństwa przez młodość, małżeństwo, aż do ostatnich czasów. (Nie, nie do ostatnich, tylko do wybuchu drugiej wojny). I mama jakoś nie bardzo mogła się doszukać winy w samej sobie, a rachunek sumienia zamieniał się niepostrzeżenie w stru­ mień kolorowych obrazów, niewinnych, szczęśliwych i bez­ troskich. W wyobraźni migały sielankowe widoczki, ogrody, łąki, drzewa, barwy, owiane zapachami. Ciepłe mieszkania, przytulne saloniki z fortepianem, na którym mama grywać mogła, co chciała. Pamięć zatrzymała się chwilkę na cichym ślubie i bardzo skromnym weselu, bo właściwie to mama była jeszcze w żałobie po śmierci jej ojca, i na krótkim małżeństwie, bo półtora roku po ślubie jej mąż, czyli mój ojciec, w szaroniebieskim, pachnącym naftaliną mundurze wsiadł do pociągu na stacji w Podwołoczyskach - a wrócił po siedmiu latach. Po odjeździe ojca - huk dział, płomienie i dymy na widnokręgu. Łuny rozświetlające nocne nieba. Ucieczki w popłochu. Echa strzałów karabinowych wśród wysokich drzew. Ochrypłe głosy żołnierzy nawołujących się po rosyjsku, niemiecku, ukraińsku. Nagle - oazy ciszy pośrodku wojny. Spokojne wieczory. Dźwięki fortepianu. Za oknami dalekie śpiewy. Jakieś krótkie romanse pod nieobecność ojca, och! raczej flirty niż romanse. Moja mama sama siebie z tego rozgrzesza, mój Boże, przecież siedem lat. Ileż to kobiet nie wytrzymało nawet roku!

Czyniąc tak przegląd swojego życia w poszukiwaniu winy, za którą pokutowała, coraz częściej zatrzymywała się nad przeżyciami, które nie miały z grzechem nic wspól­ nego. Bo w gruncie rzeczy, tu, gdzie była, potrzebowała tylko wspomnień dobrych. Miały dla niej wartość odżyw­ czą, karmiła nimi swoje ubogie tutaj życie duchowe — a kto wie nawet, czy ta niematerialna sprawa, te ulotne wspo­ mnienia chwil szczęscia, spokoju, sytości, nie pomagały jej w przetrwaniu ciężkich czasów, ogrzewając i żywiąc jej zmarznięte i wygłodzone ciało?

Bywało, że wspomnienia nawiedzały mamę niespodzie­ wanie, wskutek ich jakiegoś szczególnego, ale raczej przy­ padkowego skojarzenia się z tym, co się właśnie w tej chwili działo. Czasem nawet dzięki powinowactwu z jakimś drobiazgiem, rzeczą, dźwiękiem, zapachem. I tak pewnego razu, kiedy stała w kolejce do ławoczki, zawiało nagle z kuchennego komina dymem, którym wiatr szarpał na wszystkie strony - i mama przypomniała sobie zapach wędzonej szynki. Jej pamięć, niby pies, który nagle coś poczuje, zerwała się, pobiegła tym tropem i zawiodła ją w miejsce, gdzie na środku długiego stołu przykrytego białym obrusem stał półmisek z cieniutko pokrajaną szyn­ ką. Półmisek ozdobiony był listkami rozmarynu i nacią z pietruszki, a każdy płatek szynki obwiedziony białym rąbkiem tłuszczu. Cała uwaga mamy skupiła się na tym półmisku i mama poczuła nagle ulgę, a potem wielką radość. Było to uczucie podobne do tego, jakie kiedyś w młodości przeżyła, znalazłszy po długim, gorączkowym, a wreszcie rozpaczliwym poszukiwaniu zagubiony gdzieś w trawie pierścionek z czerwonym oczkiem, który dostała na imieniny od babki. Więc to było to, czego szukała. Ten pokój, stół, półmisek z szynką, to byli świadkowie jej grzechu, za który teraz pokutowała. Prawdę mówiąc, był to grzech niezbyt ciężki. Jak by to powiedzieć? Możliwy jeszcze do przyjęcia na siebie. Nie był ponad jej siły, dało się go jeszcze udźwignąć. Mama była już wtedy po pierw­ szej komunii, a więc istotą odpowiedzialną za swoje po­ stępowanie, ale była jeszcze bardzo małym, głupim czło­ wieczkiem. Nigdy się potem z tego nie spowiadała. Nie uważała tego może za grzech, albo po prostu zapomniała. Poza tym mama miała jeszcze powód do pewnej małej satysfakcji: kara mianowicie, którą teraz przyszło jej od­ cierpieć, była niewspółmiernie duża w stosunku do przewi­ nienia. Jej sumienie zostało więc oczyszczone jakby z nad­ wyżką.

Jest przedpołudnie, zaraz po świętach wielkanocnych. Półmisek jest napoczęty, bo to już po drugim śniadaniu.

Niby jeszcze chłodno, a niby już gorąco. Oba okna są otwarte i zaczepione haczykami, żeby nimi wiatr nie szar­ pał i nie rozbił szyb. W tej chwili świeci słońce, ale gdzie to jest? Przecież to Bogdanówka! Mama już nieraz tu we wspomnieniach była, tylko nie trafiała nigdy na chwilę, kiedy na stole stał właśnie półmisek z szynką. Wiatr porusza rozsuniętymi firankami, tuż za oknem, o kilka kroków, rozpościera się bardzo szeroka ulica, to nie ulica, tylko jakby plac, nie plac, mówiło się przecież majdan. Po drugiej stronie majdanu widać niski kamienny murek i sze­ roko otwartą na podwórze bramę, z której wyjeżdża właś­ nie bryczką, sam powożąc, dzierżawca majątku - czyjego? Mama nie może sobie przypomnieć, więc dzierżawca, aby jej to ułatwić, cofa się do tyłu raz i drugi, jak w filmie, potem znów wyjeżdża z bramy. To był majątek wdowy, pani Rolickiej, Rolińskiej, a może zupełnie inaczej się nazywała, mniejsza z tym. Ale dzierżawca nazywa się Cynkier, zdaje się Abraham, jest w białym ubraniu, czar­ nych butach, na głowie ma czarną jarmułkę. Właścicielka majątku choruje na suchoty i siedzi pół roku w Zakopa­ nem, a pół roku w Szwajcarii. Pan Cynkier pojechał w pole, a jego córka, Ryfka, bawi się z mamą w ogrodzie piłką, potem zabawa im się zaczyna nudzić, zresztą są trochę zmęczone i zgrzane, więc zostawiają kolorową piłkę na trawie, idą do kuchni i dostają od cioci Kazi po filiżance letniej wody z sokiem malinowym. Potem biegną do jadal­ ni, stają koło okna i patrzą na majdan. Świeci bardzo jasno słońce. Ojciec Ryfki w białym ubraniu już trzeci raz wyjeż­ dża z bramy żółtą bryczką zaprzęgniętą w siwego konia. Nie słychać terkotu kół, koła toczą się miękko i bezgłośnie jak po mchu.

Tatuś pojechał w pole zobaczyć, jak sadzą ziemniaki

- mówi Ryfka.

Ryfka ma proste, lśniące, granatowoczarne włosy z rów­ nym przedziałkiem pośrodku głowy i dwoma długimi war­ koczami, takimi, jakie noszą tutejsze dziewczęta wiej­ skie. Białą cerę, ciemnoniebieskie oczy. Ubrana jest w żółtą

sukienkę, trochę przepoconą pod pachami. Wachluje się chusteczką. Mama bierze palcami plasterek szynki, je, szynka jest bardzo smaczna, pachnąca dymem jałowca, smakuje mojej mamie, mimo że niedawno ją jadła. Jak się ukąsi razem z szynką kawałeczek słoninki, to razem tworzy cudowny smak.

- Skosztuj szyneczki. Moja siostra mówi, że bardzo się jej tego roku udała - mówi mama, bierze plasterek i podaje Ryfce.

- Ty przecież wiesz, nam nie wolno jeść szynki - mówi Ryfka. Ma trochę zawstydzoną minę, spuszcza oczy.

- Ja wiem, ale to głupie, skosztuj, zobaczysz, jaka pyszna!

- Nam nie wolno, tatuś by się gniewał i Pan Bóg by się bardzo gniewał. To byłby wielki grzech.

- A ja przecież jadłam u was szczupaka po żydowsku.

- Tobie wolno wszystko jeść, a nam nie wolno jeść wszystkiego.

- Och, tylko skosztuj, skosztować to jeszcze nie grzech. No, weź kawałeczek ode mnie...

Ryfka wyciąga białą rękę, jej oczy robią się coraz więk­ sze i coraz ciemniejsze, odrywa dwoma palcami kawałe­ czek, parę włókien różowej szynki, otwiera usta, wkłada szynkę między zęby. Jej oczy są teraz ogromne i zupełnie czarne. Poruszyła się firanka, na parapet wskoczył kot.

- Kiziu-Miziu, masz! - powiedziała mama i dała kotu plasterek szynki. Kot złapał szynkę zębami, wyskoczył z powrotem na dwór i pognał gdzieś, pewnie do stodoły.

- Kizia-Mizia ma młode, pięć małych kociątek. Pójdziemy, pokażę ci, są rozkoszne, bawią się, obgryzają mamie uszy i ogon, a ona nic, tylko czasem któreś pacnie łapą.

Mama widzi, że z bramy dworskiej wyszedł brat Ryfki, Mojżesz Cynkier. Jest w takim samym białym ubraniu jak ojciec, tylko nie nosi jarmułki i nie ma pejsów, ale mama wie, że jemu też nie wolno jeść szynki. Mojżesz jest o trzy lata starszy od Ryfki, chodzi już do czwartej gimnazjalnej i podobno jest najlepszym uczniem w klasie. Mojżesz idzie powoli środkiem majdanu.

- Twój brat idzie, chyba szuka ciebie - mówi mama do Ryfki.

- Oj, niedobrze - mówi Ryfka.

- Prędko, schowajmy się pod stół! - mówi moja mama. Napycha sobie usta szynką i bierze jeszcze dwa kawałki na zapas, na wypadek głodu. Siedzą na podłodze pod stołem, są dobrze ukryte, bo obrus zwisa prawie do ziemi. Panuje tajemniczy półmrok.

- Jedz - mówi mama - bo nie wiadomo, jak długo tu posiedzimy.

Ryfka pachnie fiołkowym mydłem i troszkę wonią potu. Bierze znowu z rąk mamy odrobinę szynki i zjada. Ryfka nie ma już prawie twarzy, tylko dwoje wielkich, czarnych oczu. Nagle coś jakby cień na podłodze, jakby stuknięcie

o parapet. Potem głos Mojżesza:

- Przepraszam, czy jest tu moja siostra, Ryfka?

Mama przykłada palec do ust. Obie z Ryfką wstrzymują

oddech. Znowu jakby stuknięcie o parapet i głos Mojżesza:

- Ryfka, jesteś tam?

Okna są tak nisko, że Mojżesz nie musi się nawet wspinać na palce, żeby widzieć całe wnętrze jadalni, i widzi przecież, że nie ma tu nikogo. Po chwili, ale to bardzo długo trwa, rozlega się glos Mojżesza gdzieś z głębi miesz­ kania:

I Dzień dobry, przepraszam, czy jest tu moja siostra, Ryfka? - Dzień dobry - odpowiada siostra mamy, czyli ciocia Kazia, która jest osobą już poważną, bo o siedem lat od mamy starszą, i od roku zamężną — były obie ze Staszką przed chwilą w ogrodzie.

- Uciekamy przez okno — mówi szeptem moja mama, podnosi ostrożnie obrus i patrzy, czy droga wolna. Gdzieś otworzono drzwi i przez całe mieszkanie przeleciał prze­ ciąg, poderwał z podłogi małe, białe piórko. Z ogrodu, z drugiej strony domu, rozległo się wołanie cioci Kazi.

- Staszka, Ryfka - gdzie jesteście?

- Teraz! - woła moja mama. Obie z Ryfką wyskakują przez okno, przemykają się chyłkiem koło płotu, chowają

się za rogiem stodoły. Mama drapie się w poparzoną pokrzywą łydkę. Po chwili odzywa się grzecznie cieniutkim głosikiem:

- Tu jesteśmy, oglądałyśmy kocięta!

To było prawie pięćdziesiąt lat temu. Teraz jest już po wszystkim, po dwóch wojnach, po śniegach, mrozach, upałach, burzach śnieżnych i burzach piaskowych. Dwa dni temu mama wróciła do kraju. Ciocia Kazia siedzi naprzeciw mamy, słucha i myśli: co ta Stasia wygaduje, co ona plecie? Jaka Ryfka? Zaraz, zaraz, a może jednak? Cynkier przecież miał dwoje dzieci, jego córka była akurat w wieku Stasi, tylko zapomniałam, jak miała na imię. Ciocia Kazia całkiem inaczej widzi to, co było. Jakby z innego miejsca, jakby z okna bardzo wysokiej kamienicy. Mruży oczy, bo w ten sposób może zobaczyć wyraźniej to, co było dawno i teraz jest daleko. Próbuje sobie przypom­ nieć, jak wyglądała ta Cynkierówna, a nawet wyobrazić sobie, czym mogło dla niej być zjedzenie kawałeczka szyn­ ki? Może czymś takim, jakby nas, chrześcijan, ktoś zmu­ szał do zjedzenia kawałka człowieka? Nie, co za bzdura mi do głowy przychodzi! Ale na przykład czegoś tak obrzyd­ liwego jak żaba albo dżdżownica. A w ogóle to wszystko, co mama opowiada, wydaje się cioci Kazi okropnie naiw­ ne, po prostu dziecinne. Wszystkie dzieci lubią fantazjować

i Staszka, jak była małą dziewczynką, też wymyślała nie­ stworzone historie. Wymyślała jakby tylko po to, aby z wielką powagą uwierzyć w nie. A teraz grzech sobie znalazła. Mały, otoczony miłymi wspomnieniami grzeszek. Śmiechu warte! Tyle ludzi zginęło. Miliony ludzi. A ile przepadło, nie wiadomo, gdzie są, gdzie się podziali. Nie widzi się ich już ani nie słyszy. Pewnie i Ryfka nie żyje. A tu mama mówi o plasterku szynki. Ciocia Kazia miałaby też coś do opowiedzenia, ale na razie milczy. Dopiero po chwili, odchrząknąwszy dwa razy, jakby chciała zatrzeć swoje myśli, mówi nieśmiało:

- Ale Stasieńko, tobie się coś chyba pokręciło. To nie było w Bogdanówce, tylko w Wasylkowcach, bo pamię-

tam, że Józek, zawsze byl trochę wariat, chciał wydzier­ żawić czy nawet kupić od Cynkiera ten dom i na dodatek jeszcze kawałek lasu. A tej małej Cynkierównie to nie było na imię Ryfka, tylko Ifka.

- Kaziuniu, przecież pamiętam, na pewno Ryfka!

- Niech będzie, może zapomniałam. Ale już całkiem niepotrzebnie 1 chce powiedzieć: ubzdurałaś sobie, ale mówi: - nabiłaś sobie w głowę, że Pan Bóg cię pokarał za to, że zmuszałaś tę Ryfkę do jedzenia szynki.

- Namawianie innych do grzechu jest ciężkim grzechem.

- Ale Stasieńko...

- Pan Bóg jest jeden, tylko religie są różne - mówi stanowczym głosem moja mama. Nie wypada się jej sprze­ ciwiać, bo mama jeszcze niedawno była żołnierzem. Ma na sobie wojskową bluzę, bez odznak co prawda i dystynkcji, ale z guzikami z orzełkiem. Zachowała także w ruchach

i mówieniu pewność siebie i wojskowy sznyt. To budzi respekt. Tak, mama już nie jest tą dziewczynką, która przyjechała do Wasylkowiec na wakacje. To tylko jej wspomnienia i jej wiara zachowały dziecinną świeżość

i prostotę. Ciocia Kazia mówi ściszonym głosem, jakby się bała, że ktoś obcy mógłby usłyszeć:

- Ale Stasieńko, to nie Pan Bóg i nie Ryfka. To mąż dozorczyni ciebie wpakował...

- Jakiej dozorczyni?

1 Z naszej kamienicy.

- To niemożliwe!

- Tak, Stasieńko, nie tylko ciebie. Pamiętasz, na drugim piętrze mieszkał taki starszy pan z siwą bródką, to był jakiś wyższy oficer, więc na niego też doniósł. Wszystko się później wydało. Ciebie to chyba z powodu tych herbatek proszonych i wygrywania na fortepianie „Jeszcze Pols­ ka...” i „Hej strzelcy wraz....”

Mama uderza się po kieszeniach. W jednej ma zapałki, w drugiej papierosy. Odpina guziki i wyjmuje papierosy

i zapałki. Ten mąż dozorczyni, mały i trochę śmieszny, w czapce ze zwisającymi nausznikami? Grzeczny, uśmiech-

38

nięty. Uczynny. Tyle razy coś tam załatwiał, coś naprawiał. Ciągle mówił „całuji ronczki pani dobrodzice” i zdejmował czapkę, a wcale nie musiał zdejmować, bo mróz był jak diabli.

- Tak, tak, Stasieńko - powtarza ciocia Kazia, bo spostrzega w twarzy mamy wyraz niedowierzania. - Wszy­ stko się wydało, to on donosił. Organizacja skazała go potem na śmierć. To było straszne. Pamiętam ten dzień. Było ponuro, zimno, padał mokry śnieg. Widziałam, jak leżał na progu w koszuli tylko i w kalesonach, a spod niego ciekła krew i aż kapała po schodach. Wiesz, nigdy nie wyobrażałam sobie, że w człowieku może być tyle krwi. A jego żona tak okropnie krzyczała, że zatykaliśmy sobie uszy.

Moja mama nie ma powodu, aby nie wierzyć swojej siostrze, ale nie chce przyjmować do wiadomości, że to ma jakiś związek z nią. Dosyć napatrzyła się w czasie ostatniej wojny rzeczom okropnym. Owszem, mama może nawet

i chciałaby zostać pomszczona za tę nadwyżkę jej cier­ pienia, ale nie w taki sposób. Woli więc wersję własną, bo jest prostsza, łagodniejsza, jakby bardziej swojska. Jest w niej pojęcie Boga, grzechu, jest strach, wina i kara, ale nie ma tej ohydy, tego świństwa, zdrady, zemsty, krwi. Mama zapala papierosa, gasi zapałkę machając nią kilka razy w powietrzu.

- Nie mówmy już o tym. Najważniejsze, że przeżyliśmy

i że jesteśmy znów razem.

Szklanka wody z sokiem

W upalny sierpniowy dzień przyjaciel mój S. zadzwonił do moich drzwi punktualnie o pół do pierwszej w południe. Miał za sobą pięć godzin jazdy w ciasnym, dusznym i klejącym się od brudu przedziale kolejowym. W plecaku, który zrzucił z siebie i postawił obok mojego w przed­ pokoju, było wszystko, co jest potrzebne do przeżycia paru szczęśliwych dni nad wodą w ciszy i spokoju, z dala od buchającego żarem asfaltu, huków, zgrzytów i kurzu. Do­ piero nazajutrz rano mieliśmy jechać dalej, czasu było więc dosyć. Krzyknąłem w stronę łazienki:

- Co byś zjadł?!

- Dziękuję, nic. Tylko pić!

- Herbatę, kawę, kielicha?

- Szklankę zimnej wody!

Nalałem soku malinowego i dopełniłem szklankę wodą z lodówki. Przyjaciel mój pił duszkiem w pozycji, w jakiej pije zawsze mężczyzna spragniony: na stojąco, z lewą ręką wspartą o bok.

- Repeta może być?

- Oj, tak!

Siedzieliśmy teraz naprzeciw siebie. S. pił drugą szklankę

wody małymi łykami. Patrzył na mnie w milczeniu. Skoń­ czywszy powiedział:

- Skąd masz taki pyszny sok?

- Dostałem od znajomych ze wsi.

- Mało kto już potrafi robić takie soki, wiesz, o tym cudownym smaku i aromacie świeżych malin, jakby ze­ rwanych co dopiero z krzaka. Ostatni raz piłem wodę z takim sokiem chyba w dzieciństwie. Przepraszam, piłem jeszcze potem wodę z takim sokiem. To było w czasie wojny - dodał S. po chwili.

Mechanizm pamięci jest dziwnym urządzeniem. Prze­ chowuje setki tysięcy obrazów, zdarzeń, rozmów, a nawet myśli i snów. Jest magazynem wspomnień, który zapewnia im bardzo długo trwałość, a nawet świeżość. Ale urucho­ mienie wspomnień jest rzeczą czasem bardzo skompliko­ waną. Nie wystarczy bowiem wymienić tylko hasło, na przykład: „łąka nad Dniestrem”, „wielka ryba w balii”, „uciekamy z matką przez las”, „piszę zadanie maturycz- ne”, ,jest 1 września 1939”. Aby otworzyć szybko i bez­ błędnie tę właśnie przegródkę sejfu, której poszukujemy, potrzebna jest znajomość szyfru. Trzeba pamiętać jeszcze jakieś słowo, które jest, żeby tak to nazwać, „podłączone” do wspomnienia w sposób trwały, zabezpieczając je dodat­ kowo przed zgubieniem czy zniszczeniem. Czasem jest to słowo w porównaniu z tematem głównym banalne, prawie nic nie znaczące, odnoszące się na przykład do jakiegoś smaku, zapachu, koloru. Gdyby nie ta osobliwa właś­ ciwość pamięci, która otworzyła się dzięki smakowi wody z sokiem — nigdy bym tej opowieści o spotkaniu w leś­ niczówce od mojego przyjaciela nie usłyszał. Po piętnastu latach, w ciągu których nie widzieliśmy się, przewaliła się nad nami góra czasu. Epizod w leśniczówce, w porównaniu z innymi wydarzeniami, był czymś błahym, nie wartym wspomnienia. Nie wydawał się mieć żadnego związku z tym, co było, ani z tym, co się miało zdarzyć później. Mnóstwo takich drobnych zdarzeń napełnia nasze życie, ale nie zmienia naszego losu, nie godne jest więc wspo­ mnienia.

Przyjaciel mój, porucznik S., prowadzący kompanię szkoły podoficerskiej, której był wykładowcą i komendan­ tem, zatrzymany został przez placówkę jakieś trzy kiiomet-

ry od kwatery pułkownika K. Placówka była mocna, kilkunastu ludzi z RKM-em, a jej dowódca, niemłody już plutonowy w wyszarzałym mundurze pewnie jeszcze z września, mimo powolności ruchów okazał się bardzo stanowczy, wiedział, co należy do jego obowiązków. Kom­ panię porucznika S. kazał odprowadzić kilometr w bok, na małą, otoczoną gęstym lasem polanę. Porucznik S., który rad był z tego, ze ludzie jego odpoczną, mieli bowiem w nogach blisko sześć godzin marszu, jechał dalej konno w asyście dwóch żołnierzy. Paręset metrów od kwatery pułkownika K. poproszono porucznika, aby zsiadł z konia i prowadził go dalej za uzdę. S. pomyślał, że jeśli kwatera pułkownika K. osłonięta jest tak doskonale ze wszystkich stron, to mysz się do niej nie prześliźnie. Skądsiś wyłonił się młody kapral podchorąży, odesłał żołnierzy na placów­ kę i dalej już prowadził sam. Szli na przełaj wysokim lasem, aby nagle znaleźć się koło płotu, na tyłach jakichś przypo­ minających leśniczówkę zabudowań. Na podwórzu kapral poprosił porucznika, aby oddał konia w ręce żołnierza, który się nim zaopiekuje jak należy, poprowadził porucz­ nika dookoła budynku i usadowił na ławce, na werandzie przesłoniętej dzikim winem. Wszedł do środka i po chwili wrócił w towarzystwie podporucznika, zapewne adiutanta pułkownika, który przywitał się z S. i przeprosił go w imie­ niu pułkownika, który nie będzie go mógł przyjąć teraz, gdyż za chwilę spodziewa się wizyty kogoś wcześniej zapo­ wiedzianego. Wizyta nie powinna potrwać dłużej jak pół godziny.

S. zapalił papierosa i czekał. Wewnątrz domu panowała taka cisza, jakby nikogo w nim nie było albo wszyscy jeszcze spali, a mijała już dziewiąta. Otaczający dom las, iskrzący się okruchami słońca, prześwietlony skośnymi smugami światła, wrzał od śpiewu ptaków. Był początek czerwca i pora dnia, w której ptaki śpiewają głośno. Porucznik S. nie zmrużył dzisiaj oka. Paląc papierosa zapadał chwilami w drzemkę, a kiedy zamykał oczy, po­ trafił nawet zasnąć na dwie trzy sekundy, tak, jak to umie

każdy żołnierz, kiedy jest zmęczony, ale gotów jest natych­ miast ocknąć się przytomny i wypoczęty. Te krótkie drze­ mki nie były puste, były nasycone lekkim, delikatnym pokarmem, jakimiś ulotnymi wspomnieniami, łagodnym poczuciem szczęścia, bezpieczeństwa, i jeszcze czegoś nieo­ kreślonego, jakby zadowolenia ze spełnionego obowiązku. S. spojrzał na zegarek, minęło dopiero pięć minut. Zgasił papierosa, oparł się wygodnie i przymknął oczy. Słychać było śpiew ptaków i monotonne, usypiające brzęczenie pszczół. S. już, już miał zapaść w nową drzemkę, gdy nagle usłyszał rozmowę i szelest kroków. Ktoś zbliżał się drogą w stronę głównej, frontowej bramy. Nie widział ich, bo zasłonięci byli krzakami bzu, ale po chwili adiutant, idący przodem, otworzył furtkę - i S. zobaczył gości. Byli to trzej wojskowi, ale bardzo dziwni. Ich osobliwość polegała na niezwykłości strojów: wszyscy trzej ubrani byli w czarne, skórzane, trzyćwierciowe kurtki, jakie nosili w 39 roku oficerowie broni pancernej. Na głowach mieli miękkie, polowe rogatywki z orzełkami, na nogach wysokie, stylowe oficerki. Było to zdumiewające. Porucznikowi S. prze­ mknęły przez myśl kolorowe wzory umundurowania wiszą­ ce na ścianach u przedwojennych krawców wojskowych, a może jakaś ilustracja z encyklopedii, wreszcie podej­ rzenie, które wydało mu się najbardziej prawdopodobne, że gdzieś niedaleko stąd mógł wylądować oddział wojska polskiego z Anglii. Nie mieli żadnych dystynkcji, były schowane pod kurtkami, ale ten z jasnym wąsem, który szedł w środku, wydawał się oficerem wysokiej rangi, więc porucznik S. wstał, obciągnął odruchowo swoją drelichową bluzę i zasalutował. Gość z wąsem oddał mu ukłon, ale S. pomyślał, że nie jest to oficer zawodowy, bo salutując przechylił lekko głowę w prawo, na spotkanie palców. Prawdziwy oficer zawodowy trzyma głowę jak skamienia­ łą, tylko ręka ma prawo poruszać się energicznym ruchem do daszka. Porucznik S. uśmiechnął się na wspomnienie kaprala, który wykładał w podchorążówce. Tymczasem goście weszli na ganek, dwaj młodsi zostali i usiedli na

ławce, naprzeciw S , a ten starszy z wąsem w towarzystwie adiutanta wszedł do środka. Ci dwaj, którzy zostali, to byli bardzo młodzi ludzie, mieli po osiemnaście, najwyżej dwa­ dzieścia lat, ale ich oczy były jakby starsze, musiały już dużo widzieć. Byli na pewno bardzo czujni i szybcy. I dobrze uzbrojeni. Mieli na piersiach skośno wiszące niemieckie „empi”, na pasach polskie „visy” i ładownice z zapasowymi magazynkami do „empi”. Porucznik S. w ogóle lubił dobrą broń, a jako dowóca po prostu jej pożądał. Wpatrywał się więc szczególnie w „empi”; były prawie nowe, jakby co dopiero wyjęte ze skrzynek, od­ winięte z natłuszczonego szarego papieru i wytarte z towo- tu. Pachniały niemal smarem i oksydowanym żelazem. S. wpatrywał się tak uporczywie w ich broń, że jeden z tych młodych poczuł widocznie fizyczne niemal dotknięcie wzroku porucznika S., bo opuścił głowę i poprawił broń wiszącą na piersiach. Porucznik S. uśmiechnął się i spytał:

- W tej skórze to chyba gorąco?

Ku swojemu zdziwieniu, jakby spodziewał się, że ci dwaj mówią jakimś obcym językiem, usłyszał czystą polszczyznę, choć nie z tutejszym akcentem:

- Noce i ranki jeszcze zimne, a na dzień skórę można zdjąć - odpowiedział jeden z tych dwóch i także się uśmiechnął, potem spojrzał na swojego towarzysza.

Nieobecność oficera, który wszedł do środka, przedłu­ żała się, a rozmowa się nie kleiła. Poczęstowali się papiero­ sami, wymienili parę zdań na temat pogody i wyrazili nadzieję, że lato będzie też pogodne, bo jak jest tak ładnie na dworze, to i życie w lesie przyjemniejsze i wojna też jest lżejsza. S. spytał podstępnie, aby dowiedzieć się, skąd przyszli, czy w ich stronach słychać już artylerię rosyjską? Goście w skórzanych kurtkach spojrzeli po sobie, potem jeden z nich powiedział, że czasem słychać głośniej, czasem słabiej, zależy od wiatru. A drugi roześmiał się i powie­ dział, że w ogóle nie słychać, czasem tylko samoloty przelatują, i to wszystko. Czekanie przedłużało się, dopiero po jakichś trzech kwadransach oficer w skórzanej kurtce

pojawił się na werandzie. Obstawa poderwała się, S. także wstał i zasalutował. Adiutant odprowadził gości do furtki, oddał ich pod opiekę dwóch żołnierzy, potem wrócił na ganek i powiedział, że za chwilę S. będzie się mógł zamel­ dować.

Porucznik S. wszedł, zatrzymał się, przyjął tak zwaną postawę zasadniczą, i zaczął od sakramentalnego zwrotu:

- Panie pułkowniku, porucznik S. melduje swoje przy­ bycie...

Zza stołu obciągniętego poplamionym papierem pod­ niósł się oficer dosyć młody, z małym ciemnym wąsikiem, ubrany w rozpiętą pod szyją bluzę bez dystynkcji. Porucz­ nik S. inaczej go sobie wyobrażał. Zobaczył kogoś, kto przypominał bardziej urzędnika bankowego albo nauczy­ ciela gimnazjalnego, niż dowódcę wysokiej rangi, zrzutka, partyzanta. Tylko jego oczy. Było w nich coś bardzo czujnego i zdecydowanego, i była jakaś siła, która tkwiła w środku tego człowieka. Pułkownik przerwał poruczniko­ wi:

- Na razie, jeśli już, to dopiero pod...

- Przepraszam? - zapytał speszony trochę S.

- W najlepszym razie: podpułkowniku. A w ogóle skąd wy macie takie szybkie wiadomości?

- Jaskółki przyniosły... - ośmielił się zażartować S.

- Dobra, siadajcie, poruczniku. Przepraszam, że musiał pan czekać, ale miałem wizytę.

Porucznik S. mógł więc dokończyć meldunek o przyby­ ciu wraz z niepełną kompanią szkoły podoficerskiej, w składzie: on, S. jako dowódca, 1 sierżant szef kompanii,

5 plutonowych, 72 kaprali, 2 starszych strzelców, razem

- 81, z tym, że porucznik S. wraca i będzie do dyspozycji dowódcy okręgu.

- To jakieś łamagi ci dwaj, że tylko starsi strzelcy?

- Nie specjalnie, ale obaj dołączyli do zgrupowania

o miesiąc później. Jeden był ranny, leżał na melinie. Drugi, Żyd, uciekł niedawno z transportu do obozu. Znają go, służył w Grodnie.

- Żyd? A w ogóle ma pan w kompanii ludzi innej narodowości? - spytał pułkownik i spojrzał bystro na porucznika S., który się trochę zacukał, bo nigdy się nad tym nie zastanawiał.

- No więc jest dwóch Żydów, ten z Grodna, i jeszcze jeden, kapral sanitariusz z Wilna.

- Czy Żyd może być dobrym Polakiem? - pytanie puł­ kownika wydało się S. podchwytliwe, więc odpowiedział dyplomatycznie:

- Sądzę, panie pułkowniku, że może być dobrym żoł­ nierzem.

- Słusznie. A macie jakichś Rosjan albo Białorusinów?

- Rosjan? Nie ma. Jest kilku, siedmiu, może ośmiu takich, których koledzy nazywają żartobliwie „Białorusy”, i oni rzeczywiście mówią kiepsko po polsku, ale uważają się za Polaków.

Pułkownik spytał potem o uzbrojenie, i S. wyrecytował bez zająknienia, że na stanie jest 58 KB, 1 RKM i 9 pis­ toletów, zbieranina różnych kalibrów. Gorzej jest z amuni­ cją. Dwie skrzynki do KB i RKM, i kilkadziesiąt sztuk do pistoletów. Granatów nie ma. Pułkownik ucieszył się bar­ dzo z ilości karabinów, na temat braku amunicji nic nie powiedział. Schylił się, podniósł z podłogi stary, poobijany telefon połowy i postawił go na stole. Zakręcił dwa razy korbką, podniósł słuchawkę do ucha. Czekał chwilę pa­ trząc na porucznika S., potem powiedział:

- Tak, tak, na wrzosy. Słucham? Oczywiście. Nie, jesz­ cze nie, zadzwonię.

Pułkownik odłożył słuchawkę i zakręcił raz korbką.

- Jurek? Przynieś trochę wody z sokiem i dwie szklanki, dobrze?

Pułkownik postawił z powrotem telefon na podłodze i spytał:

- Napije się pan trochę wody z prawdziwym sokiem malinowym? To wszystko, czym mogę panu służyć. Wód­ ki, tak się akurat złożyło, nie ma. Zresztą w taki gorąc...

- Dziękuję, z wielką przyjemnością napiję się wody.

Nasz kucharz trochę przesolił wczoraj kolację, a ponieważ w naszych stronach zdarzyło się już kilka wypadków czerwonki, więc zabroniłem picia wody po drodze.

- U nas nie było wypadków dezynterii. Mamy dwie studnie, głębokie, dobrze zabezpieczone. Pańskim ludziom kazałem już podesłać zimnej kawy i coś do przegryzienia.

- Dziękuję za pamięć o nich.

- Są już pod moją komendą, więc muszę o nich dbać. Bardzo nam się przydadzą, brakuje nam niższej kadry dowódczej. Na razie niech sobie dzień odpoczną, potem ich porozrzucam po oddziałach. Proszę powiedzieć, ale szcze­ rze, co oni umieją?

- Tyle, ile się dało nauczyć w ciągu trzech miesięcy, a więc w czasie sześć razy krótszym niż w okresie pokoju. Musztra - bardzo pobieżnie. Trochę więcej czasu poświę­ caliśmy nauce o broni, celowaniu, wyborze stanowisk. Strzelań z KB nie mogliśmy prowadzić, ze względów kon­ spiracyjnych. Ale strzelaliśmy kilka razy z KBK-es na 50 metrów. Może najwięcej uwagi i czasu poświęciliśmy umie­ jętności dowodzenia drużyną, a nawet plutonem, rozpoz­ naniu, zabezpieczeniu, patrolom, placówkom, czujkom, umiejętności czytania mapy i posługiwania się nią w tere­ nie. W ogóle robiliśmy dużo ćwiczeń w terenie.

Porucznikowi S. wydało się, że pułkownik słuchając go myśli o czym innym, bo patrzył w okno. Ale pułkownik powiedział:

- Myślę, że to był dobry program. A jak ocenia pan morale wychowanków szkoły?

- Oceniłbym jako bardzo wysokie, panie pułkowniku.

Rozległo się pukanie, wszedł adiutant z drewnianą tacą,

szklankami i dzbankiem wody. Woda, zabarwiona na różowo, była zimna, pewnie wprost ze studni, i miała ten cudowny smak i zapach dzieciństwa, domu rodzinnego, wakacji. S. nie mógł się pohamować, wypił duszkiem. Adiutant nalał mu drugą szklankę.

- A jak się układają u was stosunki z partyzantką sowiecką? - spytał pułkownik.

- Ja, ze względu na ścisłą konspirację szkoły, wystrzega­ łem się, i na szczęście nie miałem kontaktów z nimi. Ale słyszę od kolegów, że stosunki są coraz gorsze.

- I będą się jeszcze pogarszały, w miarę zbliżania się ich armii. Od czasów Katynia i zerwania stosunków dy­ plomatycznych, Sowiety przestały uznawać nas za armię sprzymierzoną. Nie tylko, że wymordowali naszych ofice­ rów, ale jeszcze obrazili się na nas. To bardzo w ich stylu. Pierwsze wiadomości z południa, z Wołynia, są niepokoją­ ce. Zna pan ostatnie zalecenia Komendy Głównej?

- Tak jest - powiedział porucznik S. Obaj wymienili w milczeniu spojrzenia, jakby się obawiali, że ktoś może ich podsłuchiwać.

Pułkownik popatrzył w okno, potem powiedział:

- Wie pan, przed godziną miałem wizytę pewnego, luź­ no z nami związanego dowódcy.

Ponieważ pułkownik zrobił znów dosyć długą przerwę, więc S. powiedział:

- Mam wrażenie, że ich widziałem. Ubrani i uzbrojeni, no - jak, jak — porucznik szukał porównania. — Tak pewnie wyobrażają sobie Amerykanie z Hollywood polskich par­ tyzantów...

- Myśli pan o tych nowiutkich „szmajsersach”? Mają ich kilka sztuk. To pozory, fanfaronada. Jako oddział nie reprezentują żadnej siły.

- Przepraszam, panie pułkowniku, ale kto to był?

- Nie jest konieczne, aby pan to wiedział. To nawet nieważne. Krótko - był to dowódca, któremu się nie powiodło. Jakieś dwa lata temu, nie w tych stronach, ale dosyć blisko, wskutek złego chodzenia, niezręcznych decy­ zji i braku oparcia w terenie, wygubił dwie trzecie swojego oddziału. Po prostu pozwolił się Niemcom zmasakrować. To się może każdemu dowódcy zdarzyć, i nawet mu współczuję. Ale co gorsze, miałem z nim bardzo nieprzyje­ mną rozmowę. - Pułkownik mówiąc bawił się ołówkiem.

- Zna pan Clausewitza O wojnie?

- Lektura obowiązkowa w Różanie.

I Więc jak się kończy polityka i dyplomacja, to się zaczyna wojna. Ten gość usiłował mnie przekonać, że wojna się kończy i zacznie się z powrotem polityka, że między wojną a pokojem będzie jeszcze gra. Namawiał mnie, abym wziął w tej zabawie udział. Ale wytłumaczyłem mu, że jestem żołnierzem, a nie politykiem. Na polityce znam się akurat tyle, ile żołnierzowi to jest koniecznie potrzebne. Rozumie pan?

- Tak, rozumiem - odpowiedział S., ale prawdę mó­ wiąc, nie wiedział dobrze, o co pułkownikowi chodzi.

- Nie jestem żadnym graczem politycznym. Owszem, jestem graczem, ale jak siedzę przy stoliku brydżowym

- pułkownik uśmiechnął się. — Być może zbliżają się czasy, w których politycy będą mieli więcej do powiedzenia niż żołnierze. Ale zanim to nastąpi, my, żołnierze Rzeczpo­ spolitej Polskiej, będziemy musieli wypełnić nasz obowią­ zek do końca. Prawda?

- Tak jest, panie pułkowniku.

Pułkownik schylił głowę, wysunął szufladę i wyjął niebie­ ską kopertę.

- Mam do pana prośbę. O doręczenie tego pułkow­ nikowi P.

- Tak jest. Zrobię to jeszcze dzisiaj. To niedaleko, dwanaście kilometrów ode mnie.

- Wobec tego - dziękuję panu.

Pułkownik wstał, podał rękę porucznikowi i potrząsając jego dłonią dodał:

I Jeszcze raz dziękuję, i mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce koło Wilna, prawda?

- Tak sądzę, panie pułkowniku! - powiedział S. i trzas­ nął obcasami.

Niedługo potem porucznik S., pożegnawszy się ze swoją kompanią, wracał samotnie piaszczystą drogą leśną do swojej kwatery. Koń szedł stępa, ale S. nie ponaglał go do szybszego biegu. Wydostał się był z zasięgu placówek pułkownika K., ale do pierwszych czujek kwatery S. było jeszcze kilkanaście kilometrów kraju niczyjego. S. odpiął

guzik kabury pistoletu, zjechał w lewo, na wąski pas cienia. Słońce świeciło niemal prosto w oczy, S. przystawał więc od czasu do czasu, przesłaniał oczy dłonią, patrzył i na­ słuchiwał. Panowała cisza, droga była pusta. Nie śpiewały ptaki, tylko znad przekwitających krzaków czeremchy sły­ chać było delikatne brzęczenie pszczół. Ale cisza i spokój bywają czasem mylące, więc S. jechał dalej powoli, był czujny i ostrożny. Dopiero po jakiejś godzinie od skrzyżo­ wania drogi z przecinką leśną mógł puścić konia kłusem.

S. był już w zasięgu czujek, które osłaniały jego kwaterę. Przyjaciel mój sięgnął po papierosa i zapalił.

- No i co, spotkaliście się pod Wilnem?

- Nie, nie spotkaliśmy się już nigdy. Pułkownik K. zginął półtora miesiąca później. Nie pozwolił się rozbroić.

- Bronił się?

- Tak, bronił się, zresztą nie sam. Było z nim kilku­ dziesięciu takich jak on, którzy też uważali, że nie mają powodu oddawać broni tym, z którymi nie prowadzą wojny. A ja dwa dni po ich śmierci, w innym miejscu, dostałem się do niewoli. Oddałem mojego kochanego „Wal­ tera” kaliber 7,65, ale bez naboi i wróciłem, jak wiesz, trzy miesiące temu, po dwunastu latach Workuty.

Opowieść się skończyła. Mój przyjaciel zamilkł. Pa­ trzyłem w jego jasne, jakby wyblakłe od długiego wpa­ trywania się w pustkę oczy. Po chwili spytałem:

1 A ten oficer „gracz” w skórzanej kurtce i żyje?

1 Nie wiem na pewno. Mówiono mi, że podobno żyje, i nieźle mu się powodzi. Wiesz, doprawdy nie interesuję się tym.

- Przepraszam cię, ale muszę zająć się obiadem. A ty rób co chcesz - weź jakąś książkę, połóż się, prześpij się, albo chodź ze mną do kuchni.

Mój przyjaciel poszedł ze mną, usiadł i przypatrywał się, jak obieram ziemniaki, skrobię marchewkę i pietruszkę, kraję i wrzucam do rondla. Gadaliśmy o różnych rzeczach, ale nie miało to już nic wspólnego z tym, o czym była mowa przed chwilą w moim pokoju. Tamto, co opowiadał

S., oddaliło się od nas i wróciło tam, gdzie się zdarzyło. A wspomnienie o tym skurczyło się, stało się tak maleńkie jak główka od szpilki, aż wreszcie znikło. Ukryło się z powrotem w przechowalni wspomnień, tam, skąd zostało wydobyte. Tylko my pozostaliśmy jakby tymi samymi, którymi byliśmy trzydzieści kilka lat temu, kiedy poznaliś­ my się, i tymi samymi co przed godziną, i teraz, kiedy byliśmy tutaj, w kuchni. Przyjaciel mój spytał w pewnej chwili:

- A powiedz, jak tam jest, dokąd jedziemy?

- Woda bardzo ładna, głęboka, prąd słaby, nurt odbija pod drugi brzeg, na którym rośnie wysoki sosnowy las. Ale na tym brzegu będziemy mieli trochę cienia, bo jest kilka starych topól. Trawa niewysoka, brzeg schodzi do wody łagodnie. Nad samą wodą jest mała piaszczysta łacha, parę głazów, dwa stare, zmurszałe pale, bo tam kiedyś dawno, chyba jeszcze przed wojną, był most. Dobre miejsce.

Mundur

Pewnego dnia, było to latem 1942 roku, Maria powiedzia­ ła, że nazajutrz po południu na piątą jesteśmy proszeni do Hanki na herbatę, bo ma być przejazdem ktoś z Paryża. Z Paryża? Hanka nie powiedziała, kto to ma być, więc sprawa wyglądała tąjemiczo.

O czwartą Maria wyszła z pracy i tak jak umówiliśmy się, zatrzymała się koło okrągłego kiosku z ogłoszeniami. Przystanąłem, potem kiedy ona odeszła, ruszyłem za nią w odległości kilkunastu kroków. Kluczyliśmy ulicami za­ trzymując się koło wystaw, ale nie tracąc siebie z oczu. Staraliśmy się zachowywać jak obcy ludzie, którzy nas mijali i wyprzedzali. Mieliśmy w tym doświadczenie. Woj­ na trwała już dwa i pół roku.

Maria skręciła do bramy domu, w którym mieszkała Hanka, a po chwili, obejrzawszy się (ulica była pusta) wszedłem do bramy i ja. Hanka mieszkała wysoko, więc przystanęliśmy na drugim piętrze.

- Kto to może być, jak myślisz? - spytałem.

Maria popatrzyła na mnie i wzruszyła ramionami.

- Pojęcia nie mam.

- Nie domyślasz się?

- Nie.

Maria znów spojrzała na mnie, ale w jej oczach nie było lęku, może tylko lekki niepokój. Pomyśleliśmy chyba

o tym samym: że to nie może być nikt z naszej rodziny. Jej

obaj starsi bracia byli w wojsku, jeden na Bliskim Wscho­ dzie, drugi po kampanii francuskiej internowany został w Szwajcarii. Moja mama przebywała w obozie za Uralem. Więc skąd Francja?

Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pomalowanymi w sztuczne słoje na brązowo, Maria przycisnęła guzik dzwonka. Po chwili rozległy się kroki w przedpokoju i głos Hanki; powiedziała do kogoś:

- Tak, to chyba oni.

Hanka otworzyła drzwi i znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju. Powiesiłem kaszkiet na haku, przeczesałem palcami włosy przed lustrem i opuściwszy oczy zobaczyłem leżącą na niskiej półce rzecz, która nagle, w jednej sekun­ dzie, odmieniła wszystko, co było we mnie i dookoła mnie, moje myśli i uczucia, nawet zmysły, przede wszystkim zmysły. W tej rzeczy było coś zdumiewającego i przeraża­ jącego zarazem, ale w inny sposób, niż gdybym nagle zobaczył na pustej polnej drodze I bo ja wiem - na przykład nowiutką maszynę do pisania. Albo raka peł­ zającego w moim pokoju po dywanie. Nie, to byłoby tylko zaskakujące, może trochę śmieszne. To co zobaczyłem

- było krew w żyłach mrożące: niemiecka wojskowa czap­ ka i leżące na niej zielone rękawiczki. Mówi się, że pod kimś ugięły się nogi ze strachu. Ze strachu? Na strach byłem już uodporniony. To był jakiś inny rodzaj uczucia. Więc nie ugięły się pode mną nogi, ale czułem, jakbym stąpał na szczudłach. Hanka wzięła Marię i mnie pod ramię i wprowadziła nas do pracowni. Z fotela podniósł się człowiek, którego znałem. Tak, znałem go dosyć dobrze, jeszcze przed trzema czy czterema laty, widywałem go siedzącego przy stoliku malarzy, w odległości kilku metrów od naszego stolika. Był malarzem, chyba niezłym, poza tym uchodził za bardzo przystojnego. Pochodził ze wscho­ du, miał urodę kresową. Był dosyć wysokim brunetem

o profilu twarzy jakby trochę greckim, jasnych oczach, pięknych zębach. Wtedy, kiedy go widywałem, nie za­ stanawiałem się, kim jest: Polakiem, Niemcem, Ukraińcem,

Żydem? W środowisku, w którym bywałem, obowiązywała silniejsza więź niż narodowość i pochodzenie społeczne a o randze artystycznej decydował talent, wrażliwość, pra­ ca. Być może istniały między nimi jakieś różnice, napięcia, niechęci, ale ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem jeszcze bardzo młody.

Ale oto teraz na nasze przywitanie podniósł się człowiek, którego znałem, ale ubrany był w niemiecki mundur wojs­ kowy. Był chyba zwykłym szeregowcem, nie miał żadnych dystynkq'i, kołnierzyk jego munduru, zapięty ciasno pod brodą, ozdobiony był tylko wehrmachtowską drabinką. Czy przywitałem się z nim, czy tylko kiwnąłem głową? Nie pamiętam, bo kiedy usiedliśmy, między mną a nim i gos­ podynią zapadła nagle gruba, masywna przegroda, od­ dzielająca mnie szczelnie od nich. Ale rzecz dziwna: ta kurtyna mimo swej szczelności i masywności (była jakby z doskonale przeźroczystej stali) pozwalała wszystko wi­ dzieć i prawie wszystko słyszeć. Mówię „prawie wszystko”, gdyż chwilami dźwięk niknął, jakby ktoś przerwał połącze­ nie, jakby nastąpiła jakaś krótka awaria, albo jakbym ogłuchł, ale to mijało. Cały czas jednak widziałem wszyst­ ko doskonale, nic, co się działo poza przegrodą, nie ucho­ dziło mojej uwagi. Człowiek w niemieckim mundurze od­ wracał głowę, przy czym jego korpus obciągnięty w ciasno zapięty mundur także wykonywał lekki skręt w stronę osoby, z którą człowiek rozmawiał. Mówił oczywiście po polsku, z tą lekką intonacją wschodnią, która brzmiała także w głosie Marii, i była zapewne także słyszalna w moim sposobie mówienia. Człowiek w niemieckim mun­ durze mówił:

- Wystawy? Tak, prawie jak przed wojną. Tak, małe galeryjki przy rue de Seine, może z wyjątkiem kilku, których właścicielami byli Żydzi. Nawet pani Denise René przy rue la Boëtie funkcjonuje i wystawia obrazy niezbyt realistyczne. Galerie de France przy St. Honoré? Chyba tak. Czy ktoś kupuje obrazy? Tak, kupują Francuzi, Hisz­ panie, Niemcy. (Kim on jest u diabła, jeśli mówi, że kupują

także Niemcy?). Ostatnio grupa plastyków francuskich z Despiau na czele odwiedziła pracownię Arno Brekera w Berlinie.

- Stary Despiau? Chyba zwariował - powiedziała Hanka.

Gość w niemieckim mundurze puścił jej uwagę mimo

uszu i ciągnął dalej:

- Prawie wszystkie teatry funkcjonują. Tylko repertuar jakby mniej poważny. Raczej sztuki bulwarowe, komedie, muzikale. Śpiewa Maurice Chevalier, nawet specjalnie dla Wehrmachtu i SS. (Tu coś jakby lekki uśmieszek, ale chyba mi się przywidziało). Ostatnio wszyscy szaleją za Edith Piaf.

- Nie pamiętam jpj - Hanka potrząsnęła głową.

- Bo za naszych czasów jeszcze nie istniała. Może śpie­ wała gdzieś na podwórkach albo w jakichś knajpach. Oczywiście nocne lokale i domy publiczne (tak elegancko nazwał po prostu burdele). Paryżanki jak zwykle ubrane gustownie, może tylko mniej umalowane, to już chyba niemodne. A w ogóle jak się chodzi po ulicach, to Paryż wydaje się dosyć wesoły.

- A powiedz, ta mała restauracyjka przy ulicy, zapom­ niałam, bocznej od Saint Germain, gdzie często jadaliśmy

- istnieje? Znano nas tam, bo zamawialiśmy najcieńsze sosisony i najtańsze wino...

- Tak, wiem, istnieje, ale ja tam nie bardzo mogę wchodzić - powiedział gość w mundurze. Opuścił na se­ kundę oczy i spojrzał na rząd srebrnych guzików u swojej bluzy.

- A to powietrze, te kolory, to niezwykłe niebo nad Paryżem?

- Niebo nad Paryżem, tak, takie same. Tylko samolo­ tów więcej, ale przelatują wysoko.

- Malujesz trochę?

- Właściwie to nie. Nie mam warunków. Czasem sobie notuję coś w szkicowniku albo maluję drobne akwarelki.

Gość w niemieckim mundurze zwrócił głowę w moją stronę i powiedział: - Poza tym we Francji produkuje się filmy, wychodzą książki...

Mówił coś dalej, aleja nic nie słyszałem. Widziałem, jak poruszał wargami, jak mrugał powiekami, jak odwrócił głowę i mówił coś do Marii, ale głosu nie było słychać. Znowu nastąpiła jakaś awaria, jak to się czasem zdarza w rozmowie telefonicznej. Przerwa w dopływie czegoś, co niesie głos - zabrakło nagle powietrza, elektryczności? Potem zobaczyłem, że Maria mówi coś, bo porusza war­ gami, ale jej głosu także nie słyszałem. Widziałem, że pochylił się lekko w jej stronę, jakby mówiła zbyt cicho. Twarz miał nieruchomą, bez wyrazu, taką, jaką widuje się na zdjęciach do dowodów osobistych robionych przez pokątnego fotografa. Słuchał. Maria mówiła dosyć długo. Siedziała nieporuszona, wyprostowana. Hanka wstała i wyszła do kuchni. Wróciła po chwili z filiżankami herbaty na tacy. Wręczono i mnie herbatę, została bez przeszkód przesunięta w moją stronę, mimo istnienia tak zdawałoby się szczelnej przegrody. Ale spostrzegłem z przerażeniem, że palce mojej prawej ręki stały się bezwładne, że nie utrzymam w ręku filiżanki, więc pomagałem sobie lewą ręką. Czynność ta wymagała wielkiej ostrożności i opano­ wania. To, co od chwili przeżywałem, było jakąś zapaścią psychiczną, nie tylko ogłuszającą, ale i obezwładniającą, czymś, czego nigdy przedtem, ani na wojnie, ani później, w więzieniu i obozie, nie przeżywałem. Tylko mój wzrok, jak to już mówiłem, pozostał nietknięty: widziałem wszyst­ ko bardzo ostro i wyraźnie, każdy najdrobniejszy ruch, gest, zmianę wyrazu twarzy. Nagle przez jakąś szczelinę w przegrodzie usłyszałem głos Hanki:

- Mieszkacie razem?

- Nie, nie moglibyśmy, ja przecież mieszkam w kosza­ rach. Ona jest u rodziców w Strasburgu, a ja od czasu do czasu urywam się na sobotni wieczór i niedzielę. Wracam w poniedziałek rano o piątej trzydzieści, pół godziny przed pobudką. Tak wygląda nasze małżeństwo.

- Powinniście być bliżej siebie. Niemcy wojnę na pewno przegrają.

Gość w mundurze coś odpowiedział, ale nie usłyszałem.

1 Na pewno przegrają, zobaczysz. Teraz, kiedy Amery­ ka wypowiedziała Niemcom wojnę, wojna prędko się skoń­ czy, i wszystko minie.

*

Wojna się skończyła. Przedtem przeżyłem jeszcze różne paskudne przygody, ale to minęło. Nad tym, co minęło, co przeszło, zaczęła rosnąć wielka góra czasu. Nie tylko w kategoriach abstrakcyjnych. Była to piętrząca się ciągle sterta nie tylko przeżyć, myśli, uczuć, ale także zupełnie materialnych przedmiotów, z wolna rozpadających się, butwiejących, rozpadających się. Czasem grzebiemy w tej stercie, aby znaleźć coś nadającego się do użytku albo wspomnienia. Kiedyś - było to już parę lat po śmierci Marii - przeglądałem u Hanki szufladę ze starymi zdjęcia­ mi w poszukiwaniu dawnych fotografii Marii. Wśród wielu zdjęć z różnych czasów i miejsc zobaczyłem dosyć dużego formatu zdjęcie z pracowni Pankiewicza przedstawiające grupę jego uczniów. Nie było tam oczywiście Marii, ale wszystkich ich znałem. To byli malarze wcześniejszej gene- raqi, ci, którzy w latach trzydziestych wrócili do kraju i usiłowali podnieść malarstwo polskie do poziomu europej­ skiego. Nie, to nie tylko o to chodziło. Na razie polegało tylko na rozpaczliwych próbach oczyszczenia sztuki pol­ skiej, oddzielenia tego, co w niej sztuką było, od tego, co było szmirą, fałszem, udawaniem. Maria była znacznie od nich młodsza, i jej wyobraźnię zaprzątały inne zagadnienia w sztuce. Ale w każdej artystycznej wizji świata może być prawda lub nieprawda, dobro i zło, szczerość i mistyfika­ cja. Była więc po ich stronie. Hanka wskazywała po kolei palcem i mówiła:

- P. jest w Londynie, C. w Paryżu. Brat Marii na południu Franq'i. A tego pamiętasz?

Tak. Widziałem go przecież ostatni raz u ciebie. Był wtedy w niemieckim mundurze.

- A ty byłeś wtedy okropny.

- Co to znaczy okropny?

- Jakiś dziwny. Byłeś blady jak ściana. I nie wiem, czy pamiętasz - nie odezwałeś się przez cały czas ani słowem.

- Nie pamiętam. Byłem nieprzytomny.

- Nieprzytomny? Ze strachu? To on miał więcej powo­ dów do strachu.

- Nie ze strachu. Byłem porażony nienawiścią.

Hanka popatrzyła na mnie i pokręciła głową.

- To był naprawdę sympatyczny człowiek. Delikatny, wrażliwy. Dobry malarz.

- Dlaczego mówisz - był?

- Bo nie wiem, gdzie teraz jest. Słyszałam tylko, że umarła mu żona. Strasznie cierpiała. A on szalał. Bo wiesz, to była wielka miłość.

- Widziałem ją raz w kawiarni, jak przyjechała do Krakowa. Wydawała mi się bardzo ładna.

- Ładna? Była piękna.

- Miała chyba bardzo francuską urodę.

- Ale była Niemką z Alzacji.

- Ach tak? Nie wiedziałem.

Pomyślałem, że jeśli była Niemką, to on nie mógł zrobić nic innego, jak zostać Volksdeutschem. Wzięli go do wojs­ ka, a ponieważ znał dobrze francuski, więc odkomen­ derowano go do Paryża. Był pewnie tłumaczem, ale chyba nie w gestapo, bo miał zwykły mundur. Siedział przy stoliku w jakiejś kancelarii i przekładał na niemiecki teskty, zakreślone czerwonym ołówkiem w gazetach francuskich. Gdzie podziała się ta pancerna szyba, która oddzielała mnie kiedyś od niego? Wyciszająca dźwięki i tłumiąca wszystkie uczucia, z wyjątkiem nienawiści? Hanka wyszła do kuchni i wróciła z dwiema filiżankami herbaty na tacy.

Czy pamiętasz, Hanka, o czym wtedy Maria z nim rozmawiała?

Nie pamiętam. Wychodziłam do kuchni. Ale wiesz, zdaje mi się, tak, na pewno to pamiętam, że jak on spytał, jak nam się żyje, to Maria powiedziała coś o plakatach, na

których Niemcy ogłaszają nazwiska skazanych na śmierć. 2e te plakaty pojawiają się co parę dni, przyklejane są jedne na drugich. Setki, tysiące nazwisk. Jeszcze o czymś rozmawialiśmy, ale nie pamiętani, bój się Boga, tyle lat. Jak można wszystko pamiętać?

*

Parę lat później zdarzyło mi się spotkać na zachodzie Europy kogoś, kto dobrze znał i pamiętał środowisko artystyczne naszego miasta. Przegadaliśmy cały dzień i ka­ wał nocy. Rozmowa była chaotyczna, polegała na prze­ skakiwaniu z tematu na temat, ponad czasem i zdarzenia­ mi, na wypełnianiu w naszej pamięci pustych miejsc. W pewnej chwili zagadnąłem go o malarza, którego ostatni raz widziałem w niemieckim mundurze. Mój rozmówca wiedział o nim trochę więcej niż ja. Czy miał kłopoty, jak się wojna skończyła? Nie, chyba nie, bo służył w Wehr­ machcie. Mieszkał po wojnie z żoną we Francji, oboje malowali na zamówienie portrety i robili ilustracje do książek, i jakoś nieźle nawet żyli. Ale parę lat temu jego żona nagle się rozchorowała i coś pół roku później umarła. Pod koniec choroby zrobiła się taka chuda i maleńka, że on nosił ją jak dziecko na rękach. Potem ona umarła, a on wyjechał do rodziny do Ameryki, i tam dostał ciężkiego zawału serca, był bliski śmierci, ale jakoś go wyciągnięto. Jest właściwie inwalidą. Robi parę kroków z łóżka do łazienki, z łazienki na fotel, z fotela na tapczan. Mój znajomy jego adresu nie znał, ale jeśli chcę, to może dowiedzieć się i zadzwonić jutro do mnie do hotelu. Potem wspominaliśmy jeszcze innych ludzi i miejsca, i trochę wypiliśmy.

Mój znajomy nie zapomniał. Nazajutrz wieczorem za­ dzwonił i podał mi adres. Człowiek, o którym była mowa, mieszkał w Stanach Zjednoczonych w jakiejś chyba niedu­ żej miejscowości w stanie Illinois. Usiadłem przy stoliku

i po chwili namysłu (ale byłem pewien, że to zrobię) zacząłem pisać list:

Szanowny Panie!

Nie wiem, czy pan mnie sobie przypomina? Ostatni raz widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat temu w Krakowie. Byłem wtedy w towarzystwie mojej późniejszej nieżyjącej już żony u naszej wspólnej przyjaciółki, Hanki. Dowiedzia­ łem się, że i Pana spotkało nieszczęście. Serdecznie Panu współczuję. Chciałem Pana przeprosić za moje zachowanie się wtedy, w Krakowie. Nie wiem, jak to zrobić, nie wiem, jak wytłumaczyć siebie z tamtych czasów? Trzeba być tak młodym, jak ja wtedy byłem, aby uczucie wrogości i obco­ ści przeżywać z taką siłą. Dzisiaj już nie byłbym zdolny do uczuć nienawiści tak żywiołowej, nieprzytomnej, obezwład­ niającej. I nie do Pana, ale do munduru, który Pan miał na sobie. Być może we Francji pański mundur był tylko kostiumem zwycięzcy. Ale u nas był symbolem barbarzyń­ skiej przemocy, która wielu już z nas uśmierciła, a nam, mnie i mojej żonie, niewiele brakowało, byłaby odebrała resztę nadziei i ochoty do życia. Moje przekonania — byłem wtedy socjalistą - powinny były mnie ustrzec przed prymi­ tywnym szowinizmem. Ale to było silniejsze ode mnie. Było tak silne jak reakcja psa, który raz kopnięty przez policjanta, szczerzy potem kły do każdego człowieka w mundurze. Dziś jeszcze zdarza mi się przeżywać coś takiego (ale bez porównania słabiej) na widok rosyjskiego munduru. Ale to tylko niechęć — gdy wtedy powodowała mną jakaś niepohamowana, zwierzęca nienawiść. Chciał­ bym, żeby Pan spróbował mnie zrozumieć, i...

Przerwałem pisanie, zapaliłem papierosa i przeczytałem te kilka zdań. Wydały mi się bezsensowne. Jak mogłem coś takiego napisać? Podarłem papier na drobne kawałki, strzępy wrzuciłem do kosza. Potem oglądałem pocztówki kupione z zamiarem wysłania do kraju. Były na nich ulice miasta, ratusz, pomnik Goethego, krajobrazy z widokiem na góry. Parę kartek z reprodukcjami malarstwa chciałem

zachować dla siebie. Wybrałem krajobraz z łąkami, rzeką, mostem i ośnieżonymi szczytami Alp w tle. Nad górami rozpościerało się lazurowe niebo. Fotografia była bardzo wyraźna, powierzchnia pokryta błyszczącą emalią. Zaad­ resowałem pocztówkę. Na tekst nie zostało wiele miejsca, mogłem go więc skrócić o połowę. Zakończyłem życzenia­ mi powrotu do zdrowia. Zapaliłem jeszcze jednego papie­ rosa i patrzyłem na krajobraz z rzeką, mostem i górami.

Przed chwilą krajobraz wydał mi się odpowiednim tema­ tem, nawet podobał mi się. Teraz był pusty. Nie było w nim nic prócz doskonałości technicznej, i moje palce, za moją oczywiście wiedzą, ale jakby trochę niechętnie wyko­ nując rozkaz, przedarły pocztówkę na pół, potem jeszcze raz. Wyjąłem z kosza strzępy listu i wraz z podartą pocztówką wyniosłem do łazienki i spuściłem wodę. W ten sposób pozbyłem się śladów tego, co napisałem. Potem wybrałem pocztówkę z reprodukcją abstrakcyjnego obrazu Bena Nicholsona. Kompozyq'a była doskonała, czysta, spokojna. W gruncie rzeczy żadna sensacja, widziałem w Paryżu jego lepsze obrazy. Ale miała w sobie coś, czym odznaczają się wielkie dzieła sztuki: mogła powstać tylko raz, i nie będzie nigdy powtórzona. Chciałem tę pocztówkę zachować dla siebie. Ale pamiętałem, gdzie ją kupiłem, i jutro będę ją mógł odzyskać.

Odwróciłem pocztówkę i przedzieliłem czysty prostokąt pionową linią tak, że na tekst zostało bardzo mało miejsca.

Zaadresowałem wyraźnie, dużymi literami, potem napisa­ łem kilka krótkich konwencjonalnych zdań, zakończonych życzeniami powrotu do zdrowia. Tekst zawierał informa- cję, kim była moja żona, i przypomnienie, że ostatni raz spotkaliśmy się w roku 1942 u naszej wspólnej przyjaciółki w Krakowie. Podpisałem się i umieściłem datę. Potem, jakby tylko dlatego, aby się nie rozmyślić, włożyłem mary­ narkę i wyszedłem z hotelu. Wielka żółta skrzynka na listy i automat ze znaczkami były niedaleko, na rogu przeczni­ cy. Wrzuciłem kartkę do skrzynki, usłyszałem, jak stuknęła

o puste dno. Blaszki osłaniające szczelinę skrzynki i po-

61 flfTH if ¿'tii

zwalające na ruch listów tylko w jedną stronę, opadły i trzasnęły lekko. Pomyślałem, że powinienem był jednak napisać do tego człowieka list znacznie dłuższy niż ten, który zacząłem i podarłem. Ale było już za późno.

Nie miałem jeszcze ochoty wracać do hotelu, więc miną­ łem skrzyżowanie i skręciłem w ulicę o jasno oświetlonych wystawach sklepowych. Przystawałem koło nich i patrzy­ łem na przedmioty, które w oślepiającym blasku żarzenio­ wych lamp widać było przeraźliwie wyraźnie. Mimo że przedmioty były doskonale uformowane, funkcjonalne, i umiałbym się nimi posługiwać, patrzyłem na nie bez­ namiętnie, bez chęci ich posiadania, bo było w nich coś niedorzecznego. Jakby nie należały ani do przeszłości, ani teraźniejszości, ale - to absurd - były eksponatami z epoki, która dopiero nadejdzie. Nie pragnąłem ich dotykać ani mieć. Niech sobie będą. A ja wrócę do hotelu, będę może coś pisał, albo nie będę pisał, tylko położę się i będę myślał

o mojej niejasnej, na pół barbarzyńskiej, dla mnie samego czasem nie bardzo zrozumiałej naturze. A jutro rano wra­ cam już do kraju.

Opowiadanie z epilogiem

Była pierwsza ciężka zima okupacji. Mieszkaliśmy w nie dokończonym, nie otynkowanym jeszcze domu na dalekich peryferiach miasta. Ja z Marią zajmowaliśmy pokój na górze, teściowa mieszkała na dole, obok niej, w małym pokoiku, Teresa. Autobusy nie kursowały, po zakupy szło się dwa kilometry piechotą, a potem jechało wlokącym się i rzadko kursującym tramwajem. Blisko nas był co prawda mały sklepik, ale jego właściciel, niejaki pan Piękosz, nie miał uprawnień przydziałowych. Handlował tylko kiszoną kapustą i ogórkami, miewał czasem jajka, fasolę, groch, a osoby zaufane mogły od czasu do czasu liczyć na dobywaną ukradkiem spod lady kiełbasę wiejską.

Żyliśmy więc we czwórkę w tym stojącym na odludziu domu i staraliśmy się, jak się tylko dało, bronić przed zimnem, głodem i ciemnością, która często zapadała na długie godziny, bo elektrownia wyłączała prąd. Jeszcze przed nastaniem mrozów nawiedziła nas plaga myszy. Te małe, szybkie, zwinne stworzenia uszczuplały nasze skro­ mne zapasy, wciskały się wszędzie, gnieździły się pod podłogą, w szafach, nawet w fortepianie teściowej. Prowa­ dziliśmy z nimi walkę beznadziejną. Wydawały się być znacznie lepiej przystosowane niż my do warunków życia, a poza tym Maria i Teresa odmawiały uczestniczenia w walce z nimi. Teresa twierdziła, że widok tego małego zwierzątka męczącego się w potrzasku przyprawia ją o bi-

de serca. Mówiła, że nie mogłaby zasnąć oczekując na trzask sprężyny miażdżącej żywe stworzenie. Maria była zdania, że z myszami można sobie życie zupełnie dobrze ułożyć. Przykładem miała być Boznańska, której przyjaźń z myszami (Maria odwiedziła Boznańską trzy lata temu w jej pracowni w Paryżu i widziała, jak myszy stawały na tylnych łapkach i brały z jej ręki herbatniki) wcale nie przeszkadzała w uprawianiu bardzo dobrego malarstwa. Po nocach słychać więc było u nas w domu chrobotanie ich pazurków i pisk ich mnożących się i głodnych wiecznie dzieci. My żyliśmy z przydziałów, które wydawały się nam głodowe (dopiero później miałem się przekonać, że można wegetować ze znacznie mniejszych racji), i ze skromnych zapasów, które teściowa zdołała zgromadzić w pośpiechu w przeddzień wybuchu wojny. Mieliśmy także kupkę ziem­ niaków okrytych słomą w piwnicy i parę kilogramów fasoli, marchwi i pietruszki zebranych w ogrodzie. Nigdy przedtem nie wyobrażałem sobie, że utrzymanie się przy życiu wymaga tyle pracy. Dawniej, w czasie studiów, nie miałem nigdy pieniędzy za wiele, ale nigdy tak mało, aby głodować. Na krótko przed wojną zacząłem trochę zara­ biać, ale to były nieduże pieniądze, zdobywane nie kosztem wielkiego wysiłku, ale dosyć lekkiej i przyjemnej pracy. Teraz jednak, aby żyć, trzeba było pracować. Wiosną miałem wyjechać na posadę w kamieniołomach, spodzie­ wałem się stałej pensji i większych przydziałów. Ale na razie byłem tu, z pieniędzmi było krucho. Nasza mała społeczność podzieliła się funkcjami (dokonało się to sa­ morzutnie, bez niczyjego nakazu) i spełniała je dosyć sprawnie: Maria pracowała w stołówce plastyków, ja wy­ konywałem roboty cięższe, nosiłem węgiel z piwnicy i rą­ bałem drzewo, dwa razy w tygodniu wyprawiałem się do miasta z plecakiem po większe zakupy, po chleb przy­ działowy dla trzech osób, po mąkę, margarynę, marmola­ dę. Odgarniałem śnieg, uszczelniałem drzwi i okna. Próbo­ wałem z dosyć mizernym skutkiem uprawiać dla zdobycia pokarmu kłusownictwo: zarzucałem w pobliskiej rzece na

noc sznury z hakami. Rano wyciągając sznury znajdowa­ łem przeważnie jakiegoś mizernego okonia albo miętusa, raz tylko udało mi się złowić na małą rybkę trzy- czy czterokilowego łososia. Mieliśmy jedzenie na parę dni. Teresa chodziła do miasta także dwa razy w tygodniu po różne mniejsze sprawunki, pomagała również w kuchni i sprzątaniu domu. Teściowa gotowała obiady i chodziła czasem do pana Piękosza po jajka i kapustę. Jeśli na mieście było spokojnie i wszyscy wrócili bezpiecznie do domu, grywała na fortepianie, przeważnie Szopena, wie­ czorem często przy świecy albo nawet po ciemku. Bardzoś- my to lubili. Poza tym czytaliśmy książki, ja Balzaca tom po tomie, kobiety z zapamiętaniem oddawały się lekturze Przeminęło z wiatrem. Maria czasem malowała. Popołud­ nia aż do wczesnego zmroku spędzaliśmy często bezczyn­ nie, między oknami a piecem. Dopóki było widno, wypa­ trywaliśmy tych, którzy mieli wrócić przed zmrokiem do domu. Przy oknie było zimno, więc jak zmarzliśmy, to cofaliśmy się w głąb pokoju i grzaliśmy przy piecu zzięb­ nięte plecy i skostniałe palce. Kładliśmy się do łóżek wcześnie, nakrywając się starymi kocami i płaszczami, czym się tylko dało. Zasypiając wsłuchiwaliśmy się w dale­ kie ujadanie psów i wszyscy myśleliśmy chyba mniej więcej to samo: dobrze, że wszyscy, którzy dzisiaj wyszli z domu, do domu wrócili, więc byle jakoś szczęśliwie przetrwać dzień jutrzejszy i następne dni, byle do wiosny, byle do lata.

Był dopiero początek okupacji, nie byliśmy jeszcze do niej przystosowani. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czym ona będzie. Byliśmy wszyscy ogarnięci jakimś dziwnym uczu­ ciem niepokoju, ktorego przedtem nie znaliśmy. Przynaj­ mniej ja nie znałem. Uczucie to niewiele miało wspólnego ze strachem, który przeżywałem w czasie wojny. Bo wojna to wojna, wiadomo. Szedłem na nią ze świadomością, że mogę łatwo zginąć, ale także nadzieją, że może przeżyję. Miałem zresztą broń, nie byłem bezbronny. A teraz wszys­ cy byliśmy bezbronni, skazani na niewygody, zimno, głód, poniewierkę. Na wojnie przeżycia zredukowane były tylko

do ruchu, walki, ucieczki. Drzewo miało znaczenie tylko jako osłona, rów był schronieniem, góra zasłoną. A teraz nie wiadomo było, jak długo będzie trwał ten stan ni to wojny (bo nie przez nas już prowadzonej), ni to pokoju, ze wszystkimi udrękami codzienności, to prawda, ale także ze wszystkimi pokusami, złudzeniami, nadziejami. Mijały przecież całe dni w spokoju. Nasze oczy mogły widzieć drzewa, które były tylko drzewami, las, który był lasem, a nie kryjówką. Na wzgórza można się było wspinać bezpiecznie. Rów był tylko zagłębieniem terenu, a nie osłoną przed kulami. Ulegaliśmy złudzeniu, że jeden dzień spokojny może się zmienić w spokojny tydzień i będzie można żyć spokojnie jeszcze miesiąc, rok, warto więc

o przyszłości myśleć, a nawet ją planować. Nie było prze­ cież słychać strzałów, pomruku samolotów, grzmotu ar­ tylerii. Można więc było sobie pozwolić na nieśmiałe ma­ rzenia o wiośnie i lecie, o pójściu nad rzekę na ryby,

o spacerze do lasu na grzyby.

Tego dnia już od samego rana pogoda była paskudna. Wiał północno-zachodni wiatr zacinając drobnym, suchym śniegiem, który chwilami gęstniał i zamieniał się w zadym­ kę. Wiatr obracał się i coraz częściej zawiewał od zachodu, napędzając czarne chmury, z których leciał teraz śnieg gęsty wielkimi płatami. Raz po raz ściemniało się. Słychać było huczenie wiatru w kominie, a kiedy wiatr na chwilę ustawał, w powietrzu rozlegało się jednostajne brzęczenie rozpiętych na słupach drutów elektrycznych. Maria i Tere­ sa, które poszły tego dnia do miasta, miały w tamtą stronę drogę lepszą, bo z wiatrem. Snułem się po domu trochę bez celu, w końcu teściowa zawołała mnie, żebym spróbował rozpalić w piecu kuchennym, bo jej ciągle gaśnie. Kuchnia była pełna dymu, palenisko zawalone na pół zwęglonymi szczypkami i papierem gazetowym. Wywietrzyłem kuchnię, wygarnąłem z paleniska wszystkie niedopałki, oczyściłem ruszt i popielnik i zacząłem podpałkę od początku, ale bez powodzenia. Ogień gasł, kuchnia napełniała się piekącym

oczy dymem. W końcu jednak udało mi się podpalić, trochę nie fair, bo przy pomocy szmatki oblanej naftą, ale wszystko jedno, rozpaliłem. Potem przyniosłem z piwnicy ziemniaki i pomagałem je obierać.

- Która u ciebie godzina, bo zapomniałam nakręcić

- spytała teściowa.

- Pół do drugiej - odpowiedziałem.

- Nie widać jakoś Teresy, miała wrócić przed pierwszą.

- Pod wiatr ciężko iść. A może tramwaj nawalił.

Teściowa pokrajała jarzynę do zupy, potem wróciła do

swojego pokoju. Po chwili usłyszałem jej głos:

- Zobacz, czy to Teresa wraca?

Poszedłem do pokoju teściowej i stanąłem koło okna. Drogą przeszły dwie kobiety zakutane w chustki, potem było pusto, ale teściowa miała rację: daleko, ledwo widocz­ na w zadymce, majaczyła jakaś postać. Była to niewątp­ liwie Teresa, poznałem ją po kolorze płaszcza, chociaż co chwilę ogarniały ją gęste tumany śniegu i zacierały jej sylwetkę. Zatrzymała się, obróciła plecami do wiatru, po­ tem znowu ruszyła w naszą stronę.

-Tak, Teresa.

Teresa zeszła z drogi na chodnik prowadzący do naszego domu. Znowu zaczął wiać bardzo silny, porywisty wiatr, rzucał Teresą z jednego brzegu chodnika na drugi, wy­ glądało, jakby Teresa była pijana.

- A zobacz ty, co ona ma na rękawie? - powiedziała teściowa, odwróciła się od okna i spojrzała na mnie.

Rzeczywiście. Prawy rękaw granatowego płaszcza Tere­ sy na wysokości łokcia wyglądał jak odcięty, a ponieważ dookoła Teresy było biało, więc reszta jej ramienia z toreb­ ką wyglądały, jakby wisiały w powietrzu.

- Nie wiem. Tak jakby miała opaskę na rękawie.

Teresa zniknęła nam z oczu, bo obchodziła dokoła dom,

ale po chwili rozległ się tupot otrzepywanych ze śniegu kapców, potem trzask klucza w zamku. Teściowa wyszła do przedpokoju, stała chwilę w milczeniu patrząc na Tere­ sę. Powiedziała spokojnym tonem:

- Czy pani zwariowała?

- Dlaczego? - spytała Teresa i spojrzała na swoje ramię.

- No właśnie! Proszę to zaraz zdjąć! - krzyknęła teściowa. Teresa postawiła torbę z zakupami na ziemi i zaczęła

powoli zgrabiałymi palcami ściągać z ramienia opaskę z gwiazdą, potem podała ją teściowej. Teściowa porwała opaskę, odwróciła się i skoczyła, jeśli tak można powie­ dzieć o kimś, kto miał wtedy sześćdziesiąt lat, więc skoczy­ ła do kuchni. Usłyszeliśmy trzask drzwiczek od pieca. Teresa zdjęła zaszłe parą okulary. Jej oczy były załzawione od mrozu i wiatru. Wycierała chusteczką szkła, potem włożyła okulary na nos i powiedziała:

- Wyszło rozporządzenie, jest w gazecie i są plakaty na mieście, że wszyscy Żydzi do trzeciego pokolenia wstecz mają się natychmiast zarejestrować. Dostaną specjalne dowody osobiste i będą się mogli legalnie zameldować, będą mogli pracować i pobierać kartki żywnościowe.

- Ale pani ma przecież metrykę chrztu, z której wynika, że pani jest Polką i katoliczką - powiedziałem, nie wiem po co, chyba żeby uspokoić gniew teściowej.

- Tak, ale według Niemców jestem Żydówką i to z pier­ wszego pokolenia. Poza tym, w rozporządzeniu jest powie­ dziane, że kto ukrywa Żydów, naraża się na surową karę aż do śmierci włącznie. Chciałam oszczędzić kłopotów państwu i sobie.

Teściowa dotknęła rękami skroni i powiedziała, ale już spokojnie:

- Pani jest idiotką, przepraszam. Czy pani sobie zdaje sprawę, że dopiero teraz narobiła pani sobie i nam wielkich kłopotów?

Teresa nie odpowiedziała. Zdejmowała powoli ręka­ wiczki, potem oparła się o ścianę i dosyć długo szamotała się z ociekającymi wodą kapcami. Teściowa poszła do kuchni. Spytałem Teresę:

Widziano panią, jak pani wracała?

- Ach, nie wiem, chyba nie. Szły jakieś dwie kobiety, ale w ogóle na mnie nie patrzyły.

- A w tramwaju?

- Było parę osób, ale nikogo znajomego.

Tego dnia przy kolacji, którą jedliśmy tylko we troje, bo Teresa powiedziała, że ją boli głowa i położyła się do łóżka, rozmawialiśmy o Teresie i jej bezdennej głupocie i za­ stanawialiśmy się, co z nią dalej robić? Jeszcze dzisiaj rano przed wyjściem do miasta była istotą wolną - teraz jej los zależny był od wielu ludzi, między innymi od nas. Niebez­ pieczeństwo, które jej teraz groziło, objęło także nas. Maria była zdania, że w Teresie mogło się odezwać jakieś poczucie wspólnoty z Żydami i moralny nakaz dzielenia z nimi losu. Ale motywy jej działania były w tej chwili nieważne. Trzeba było coś postanowić. Nie wymyśliliśmy jednak, przynajmniej na razie, niczego mądrego. Zgodziliś­ my się tylko, że przez jakiś czas Teresa nie powinna jeździć do miasta. Zastanawialiśmy się też, czy powinna chodzić w niedzielę do kościoła? Zdania były podzielone. Maria była za tym, żeby nigdzie się nie pokazywała, my z teś­ ciową uważaliśmy, że powinna do kościoła chodzić, tak jakby się nic nie stało. A co dalej? Trzeba czekać, co z tego wyniknie. Może Niemcy nie zechcą zbyt ostro swoich zarządzeń egzekwować? Może to wszystko, jak to się mówi, rozejdzie się po kościach? Życie jest przecież życiem, łagodzi wszystkie tyranie i czyni je w jakiś sposób moż­ liwymi do zniesienia. Później, wieczorem, rozmawialiśmy z Marią jeszcze długo na temat Teresy, ale to już była trochę inna rozmowa. Teściowa wiedziała oczywiście, że Teresa jest wychrzczoną jeszcze w dzieciństwie Żydówką, ale my znaliśmy więcej szczegółów z jej życia. Wiedzieliś­ my, że pewnego bardzo mroźnego dnia w zimie na przeło­ mie roku 1921 na 1922, na warszawski dworzec wschodni zajechał pociąg ewakuacyjny z byłymi mieszkańcami tak zwanego Królestwa, którym traktat ryski nie mógł od­ mówić obywatelstwa Rzeczpospolitej. Na opóźniony po­ ciąg czekały już od dwóch dni kuchnie polowe z dymiącą zupą, przedstawiciele Czerwonego Krzyża, amerykańskiej YMCA i Żydowskiej Gminy Wyznaniową. W przyzwoitej

odległości stały trupiarki, których wnętrza wysypane były obficie wapnem, gdyż transport był zatyfusiony, i część obywateli byłego Królestwa lub, jak go Rosjanie nazywali, Kraju Przywiślańskiego, wracała do kraju już w stanie martwym. Ktoś kiedyś powiedział, że dzieci są bardziej odporne na tyfus jak dorośli, nie wiem, czy to prawda, dość na tym, że na dworcu w Warszawie okazało się, że Teresa żyje. Wtedy miała inne imię. Żadnych dokumentów przy niej nie znaleziono, ale jakaś kobieta, która szczęśliwie ten transport przeżyła, przypomniała sobie kiedyś później, że ojciec Teresy był Żydem z długą czarną brodą, i jak już miał wielką gorączkę, to odpychał Teresę od siebie, krzy­ czał: Gaj weg Rut, bo się zarazisz, du musst leben, ludzie, weźcie ją ode mnie! Ta kobieta powiedziała także, że ojciec Teresy nazywał się podobno Rosenson, ale tego nie była pewna, mówiła, że tak się jej wydaje. Więc rodziców Teresy wrzucono do trupiarki, a Teresa dostała się pod opiekę zakonnic. Dlaczego wzięły ją zakonnice, a nie Gmina Izraelicka, pozostanie tajemnicą. Może po prostu wynikło z rachunku. Sierotom dawano do jednej ręki kubek z go­ rącą zupą, do drugiej kawałek chleba, a panie z Czer­ wonego Krzyża, były to jakieś eleganckie damy z towarzys­ twa, a nawet z zagranicy, przejęte bardzo ważnością swojej misji, ale nie zaprzątając sobie głowy podziałem rasowym czy narodowym, wieszały każdemu dziecku na szyi sznurek z tekturką, na której chemicznym ołówkiem wypisany był kolejny numer. A tam, gdzie w grę wchodzą cyfry, działa też prawo przypadku. Więc zakonnice zaopiekowały się trzyletnią wtedy Teresą, wychowały ją, polubiły, potem ochrzciły. Za czyją zgodą - też nie wiadomo. Nauczyły Teresę czytania, pisania, śpiewania i robótek ręcznych, posłały do gimnazjum. Wychowały ją od samego początku po chrześcijańsku, nauczyły skromności, mówienia zawsze prawdy i świadczenia uczynków tylko dobrych. Zaprawiły ją być może odrobiną uszczypliwości i złośliwości, właś­ ciwą zakonnemu życiu, ale prawie zupełnie dla otoczenia nieszkodliwą. Wystarczającą jednak, aby było się z czego

spowiadać. I Teresa wyrosła na istotę dosyć szczęśliwą. Zakonnice wiedziały, że Teresa jest Żydówką, i jak skoń­ czyła 14 lat, powiedziały jej o tym, ale to niczego w jej życiu nie zmieniło. Do dzisiaj. Wrodzone poczucie humoru i wpojone przez wychowanie zasady poprzestawania na małym i cieszenia się z byle czego, pozwoliły jej nie czuć się nieszczęśliwą, kiedy wszyscy dookoła narzekali na biedę, chociaż powodziło im się lepiej niż Teresie. Chodząc do gimnazjum zarobkowała już, korzystając z tego, czego jej nauczyły zakonnice. Robiła sztuczne kwiaty dla modnia- rek, wyszywała monogramy na bieliźnie, cerowała nawet pończochy i skarpetki. Dostawała pracę dzięki temu, że podejmowała się jej wykonania taniej niż inni, nie licząc się z czasem. W latach trzydziestych życie Teresy przypomina­ ło trochę losy owych szwaczek, których malownicze ubó­ stwo było ulubionym tematem literackim w prozie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ale Teresa prowa­ dziła walkę o byt cichą, nikomu się nie skarżyła. Jej życie nie było heroiczne. Zresztą po maturze dostała pracę sekretarki w prywatnej szkole, zaczęła zarabiać dosyć przy­ zwoicie, myślała o wyższych studiach.

Rozmawiając z Marią o Teresie, zaczęliśmy ją nawet trochę obgadywać. Jej prostolinijność, sumienność i dro­ biazgowa uczciwość graniczyły czasem z absurdem i sta­ wały się nawet męczące dla otoczenia. W jakiejś chwili doszliśmy do wniosku, nieco ryzykownego, że być może ultrakatolickie wychowanie Teresy zabiło w niej instynkt samozachowawczy. Jeśli niektórzy ludzie utrzymują, że Żydzi wyróżniają się wśród innych narodów jakimś nie­ zwykłym sprytem życiowym, to Teresa była przykładem, że twierdzenie to jest fałszywe. Bo jeśli nawet coś takiego istnieje, to jest to cecha nabyta, a raczej wszczepiona przez środowisko w ciężkiej walce o byt. Teresa w dzieciństwie nie musiała o nic walczyć. Zakonnice, kobiety o nie wyży­ tych instynktach macierzyńskich, opiekowały się gromad­ ką dzieci, jakby to były ich własne dzieci. Myły je, czesały, zaplatały warkoczyki, szyły sukienki, potem uczyły czytać,

pisać, śpiewać i deklamować wierszyki. Nie wiem, może dzieciństwo Teresy nie było aż tak sielankowe, ale było na pewno spokojne i bezpieczne.

0 Teresie mówiono tego dnia zapewne jeszcze w domach kilku osób, które widziały ją wracającą z miasta z opaską na ramieniu. Teresa była wprawdzie tematem ich rozmów, ale jej los był tym ludziom obojętny. Może tylko ktoś pomyślał, że nie chciałby się znaleźć w takiej sytuacji, jak ta kobieta z opaską na ramieniu, może jej nawet przez chwilę współczuł? Tylko tyle? To bardzo mało, ale Teresa nie miała tu przecież żadnych krewnych, a poza nami żadnych bliższych znajomych.

Dla całej reszty ludzi w mieście i kraju, nie mówiąc już

o świecie, Teresa w najlepszym razie była tylko bezosobo­ wym problemem zawartym w temacie: prześladowania Żydów w okupowanej przez Niemców Polsce. A Teresa tymczasem istniała, żyła, chciała żyć, myślała o tym, ukła­ dała sobie pewnie jakieś plany. Naiwne oczywiście, gdyż nie była przygotowana na spotkanie z tym, co ją oczekiwa­ ło. Wczesnego dzieciństwa nie pamiętała, a da w takiej postaci, z jaką się teraz miała zetknąć, nigdy w życiu nie zaznała.

Postanowiliśmy z Marią zająć się reedukacją Teresy. Miało to polegać na psuciu, na pogarszaniu jej charakteru dla jej własnego dobra. Trzeba było, aby Teresa nabrała nieufności do ludzi, aby stała się bardziej czujną i ostrożną w rozmowach i zachowaniu się, a przede wszystkim prze­ stała wierzyć w to, co ogłaszają w gazetach. Poza tym, jak już postanowiliśmy z teściową, Teresa będzie jakiś czas siedzieć w domu, zajmie się gospodarstwem, a my wyręczy­ my ją w drobnych zakupach dowiadując się przy okazji, co w mieście słychać, co myślą robić Żydzi. Zgodziliśmy się też, że nic nam innego nie pozostaje jak czekać, co z tego wyniknie. Tego dnia w nocy o jedenastej słuchaliśmy BBC

1 dowiedzieliśmy się, że generał Sikorski tworzy armię polską we Francji. Na zachodzie więc Europy, w nienaru­ szonej jeszcze jej części, coś jednak się działo. U boku

potężnej francuskiej armii odżywała siła zbrojna wolnej Polski. Wiadomość ta dodała nam otuchy.

Niestety, w dwa czy trzy dni później teściowa przyniosła od pana Piękosza wiadomość bardzo niedobrą. Sklepikarz spytał najpierw, czym może służyć, a dowiedziawszy się, że teściowa potrzebuje sześć ładnych świeżych jaj i dwa kiszo­ ne ogórki, poprosił ją, żeby poczekała, bo jajka ma w mie­ szkaniu, i najpierw długo nakładał kiszoną kapustę do rondla jakiejś zakutanej w chustkę baby. Dopiero jak baba wyszła ze sklepu, Piękosz otworzył drzwi do mieszkania, poprosił teściową, żeby usiadła, i powiedział, że on i w ogó­ le wszyscy teściową bardzo szanują i poważają, ale dopiero dzisiaj dowiedział się, że ta pani Teresa, która u nas mieszka, jest Żydówką. On sam przeciwko Żydom nic nie ma i nigdy się tymi sprawami nie interesował. To, że pani Teresa była podobna do Żydówki, to jeszcze nic nie znaczyło, bo ktoś może być podobny do kogoś innego, ale wcale tym kimś innym nie być. Pani Teresa chodziła przecież do kościoła, wszyscy ją widzieli i tak ładnie śpiewała, umiała nawet takie pieśni, co to mało kto już zna. Bywało, że jak organista coś takiego zaintonował, to wtórowała mu tylko pani Więcławska i właśnie ta pani Teresa, która u nas mieszka. Ale teraz, jak już ludzie widzieli panią Teresę z opaską na rękawie, i jak to się rozeszło, to on, Piękosz, radzi, dla dobra nas wszystkich, aby pani Teresa jak najprędzej stąd, przynajmniej na jakiś czas, wyjechała.

- Co za świnie! - powiedziała Maria.

- Świnie nie świnie. Ludzie się boją. Nie rozumiecie tego? Ja też się boję. Przeżyłam już pierwszą wojnę, Ros­ jan, Ukrainę, bolszewików, teraz tę drugą wojnę. Nie wiem, co się dzieje z Józkiem, nie wiem nic o Władku, Romku i Olesiu. Nie mam już sił bać się o was - powie­ działa teściowa. — Musicie z Teresą pogadać i coś dla niej wymyślić — dodała i poszła do swojego pokoju.

Rezultat naszej rozmowy z Teresą był taki, że nazajutrz w południe odprowadziliśmy ją na stację, do pociągu,

który, wliczając nawet ewentualne opóźnienie, przyjeżdżał do Rzeszowa wystarczająco wcześnie, aby Teresa morfa zdążyć przed godziną policyjną do mieszkającej niedaleko dworca koleżanki. Teresa zdecydowała się szybko. Nie miała zresztą zbyt wiele możliwości do wyboru. Dom klasztorny na przedmieściach Warszawy, w którym się wychowała i gdzie mogłaby znaleźć najpewniejsze schro­ nienie, nie istniał. Spalił się w czasie oblężenia miasta, zakonnice rozproszyły się gdzieś po Polsce. Więc ta kole­ żanka, mieszkająca teraz w Rzeszowie, była osobą, z którą Teresa była kiedyś, jeszcze w gimnazjum, bardzo zaprzyja­ źniona. Była też jedną z niewielu koleżanek, której adres znała i mogła przypuszczać, że w czasie wojny go nie zmieniła, bo na krótko przed wojną wyszła za mąż za notariusza, który miał w Rzeszowie kancelarię. A wiado­ mo, że notariusze nie lubią zmieniać miejsca pobytu. Była to wyprawa trochę w ciemno, ale Teresa była dobrej myśli.

Przed odjazdem pociągu odegraliśmy w przedziale małą scenkę pożegnalną, wycałowaliśmy się z Teresą i kilka razy powtórzyliśmy jej, kogo z rodziny ma od nas pozdrowić. Przykazywaliśmy jej też, aby zaraz po przyjeździe napisała, jak się babcia czuje i czy nie potrzeba jej jakichś lekarstw? Maria wysiadła z wagonu, ja zatrzymałem się jeszcze chwilę i ściszonym głosem, tak, aby pasażerowie mogli udać, że nie słyszą, powiedziałem Teresie, że jakby Czesiek bił wieprzka, to niech o nas nie zapomina, jakoś się policzymy, do wójta nie pójdziemy. Była to scena naiwna, odegrana ze sztuczną emfazą, jak w prowincjonalnym teatrze amatorskim, czułem to, ale na nic lepszego, bardziej naturalnego, nie było mnie stać. Potem widzieliśmy jeszcze Teresę w oknie, niewyraźnie, bo szyby były zamglone. Kiwała ręką i coś mówiła, pewnie żebyśmy wracali do domu, bo zmarzniemy.

W dziewiętnastowiecznej prozie bardzo była łubiana końcowa formuła zwana epilogiem. Było w niej miejsce na wszystko, nie tylko na to, co pisarz zaniedbał zrobić, aby jego opowieść była utworem doskonałym. Epilog pozwalał

(tak jak prolog używany był czasem, aby połączyć opo­ wieść z tym, co było przedtem, i ułatwiał jej zrośnięcie się z przeszłością) - otóż epilog pozwalał wybiec poza współ­ czesność i umieścić rzecz tam, gdzie być powinna: między tym, co było, a tym, co będzie. Dzisiaj ta formuła wydaje się być przez pisarzy zapomniana, a może i pogardzana jako niegodne naszego rzemiosła ułatwienie. Ale co tam literatura! Miejmy trochę litości dla czytelnika; on jest przecież nie tylko czytelnikiem, ale chce być także bohate­ rem. Na przykład kimś, kto pomógł Teresie, coś dla niej zrobił dobrego lub choćby tylko nie uczynił niczego złego. Nie zrobić niczego złego - to wydaje się mieć pod wzglę­ dem moralnym tak znikomą wartość. Ale przecież to, że ktoś nie uczynił czegoś złego - mogło właśnie przesądzić

o tym, że Teresa ocalała. Bo Teresa zmieniała potem jeszcze nieraz miejsce pobytu i miała wiele różnych przy­ gód, ale wojnę przeżyła. Umarła parę lat temu, tak jak wcześniej czy później umierają wszyscy ludzie. Ale zdążyła być po wojnie żoną i matką i przeżyła jeszcze ładny kawał czasu.

Ze wspomnień mojego przyjaciela Opowieść o kapitanie M.

To miejsce miało kształt nieregularnego kwadratu i po­ wstało wskutek wyrąbania wysokopiennego lasu. Ściana lasu wydawała się jeszcze świeża, pnie sosen miały jasno- miedzianą korę drzew niedawno oddzielonych od gęstwiny. Miejsce wycięte zostało w puszczy niedawno, zaledwie rok temu, po to, aby zbudować tam kilkanaście baraków i otoczyć je drutem kolczastym. Ogrodzenie nie było jed­ nak strzeżone, stanowiło tylko granicę między częścią zie­ mi, na której mieszkają ludzie, i puszczą, w której żyją zwierzęta. Wysoka ściana lasu przerwana była na południu szeroką przecinką, u której końca, jeśli dzień był pogodny, widać było skrawek dalekiego, zasnutego mgłą horyzontu. Tamtędy prowadziła jedyna droga w tak zwany świat. Tą drogą przyjechali ci, którzy tutaj żyją, tą drogą przywozi się dwa razy w tygodniu chleb, beczki z soloną rybą, kapustę i kaszę, w tamtą też stronę kierują się spojrzenia tych, którzy tu żyją, gdyż tylko stamtąd może przyjść odmiana ich losu. Ci, którzy mają pozostać tu na zawsze, odbędą tylko część drogi na południe. Pochowani zostaną dwa kilometry od obozu, na małej polance.

Skoro to miejsce oddzielone jest od wolności tak cienką, umowną niemal granicą, którą w każdej chwili można przekroczyć, to ucieczka wydaje się czymś prostym i łat­ wym. Ależ tak, jeśli ucieczka ma być tylko odejściem, oddaleniem się - to nic łatwiejszego. Ale ucieczka oznacza

I nie tylko opuszczenie miejsca, w którym się jest pozbawio- I nym wolności, ale także dotarcie tam, gdzie byłoby się I wolnym. Ta druga część ucieczki była jednak znacznie I trudniejsza. Było łatwo przekroczyć granicę nie strzeżoną, I potem brnąć jakiś czas wśród powalonych pni, omijając I wykroty i jamy, w śniegu po pas, oddalając się od miejsca, I z którego się uciekło. Ale nie docierało się nigdzie. Do- | okoła była bowiem przestrzeń, której tylko jakąś małą, minimalną część dało się pokonać. Im dalej, tym przestrzeń stawała się coraz większa, droga ucieczki wydłużała się, kończyły się zapasy, ubywało sił, z człowieka uchodziło ciepło, mróz był coraz bliżej serca i mózgu. Człowiek umierał. Skąd my to wiemy? Bo z tego miejsca na połu­ dniowy zachód, w las, poszło już kiedyś trzech, wrócił jeden. Dowlókł się, doczołgał i znieruchomiał na drodze, pół kilometra od obozu. Odratowano go, potem wywiezio­ no do obozu specjalnego. Pięciu poszło na zachód, w stro­ nę rzeki. Z tych pięciu nie wrócił nikt, i słuch o nich zaginął. I dlatego granice obozu nie były pilnowane. Strze­ gło ich skutecznie to, co je otaczało: przestrzeń nie do pokonania, wertepy nie do przebycia, mróz, który przeni­ kał wszystko, zamieniał wodę, drewno i ludzkie ciało w kamień.

Ale ludzie, których pozbawiono wolności, nigdy nie przestają myśleć o jej odzyskaniu. (Zwłaszcza jeśli są Po­ lakami. To nie megalomania. To statystyka - jak ktoś powiedział. Być może jesteśmy bardziej prymitywni i za­ chowujemy się trochę jak zwierzęta: posługujemy się naj­ pierw instynktem, a potem dopiero rozumem. Może to lepiej? Może chroni to nas przed pochopną rezygnagą i rozpaczą? Ale mniejsza z tym). Gdy więc człowiek zosta­ nie uwięziony, to jego pierwszą czynnością jest obejście granic więzienia, dotknięcie muru, potem dokładne zbada­ nie, czy nie znajdzie się jakaś szczelina w spojeniach cegieł, jakieś luźne osadzenie kraty w zaprawie, obluzowany ka­ mień, nadłamana zasuwka — coś, co pozwoli wyśliznąć się na wolność, zaraz lub trochę później. A niektórzy ludzie,

aby odzyskać wolność, gotowi są ponieść ryzyko najwięk­ sze - nawet ryzyko śmierci. Wydaje im się, jakby śmierć na zewnątrz więzienia była jakąś śmiercią mniejszą lub niezu­ pełną. Więc niektórzy ludzie próbują uciekać z miejsc, z których wydaje się to absolutnie niemożliwe - ze skalis­ tych wysp oblanych morzem, z lochów podziemnych, bun­ krów otoczonych potrójną linią drutów pod napięciem. Zewsząd. A nawet, jeśli zawiodą ich wszystkie realne nadzieje, to jednak nie rezygnują. Uciekają w marzeniach, płyną w łodziach podziemnymi rzekami, unoszą się w ba­ lonach ponad morzami i górami — w snach.

Był wśród więźniów żyjących w tym miejscu człowiek, który chociaż w poprzednich ucieczkach udziału nie brał, gdyż uważał je za bezsensowne i nie wróżył im powodzenia -nie przestał jednak myśleć o wolności. I to w kategoriach zupełnie, jak mu się zdawało, realnych. Opowieść o tym człowieku, taka jak ją słyszałem z ust mojego przyjaciela, zawierała zbyt dużo, moim zdaniem, niepotrzebnych szcze­ gółów. Wiele z nich pominąłem, zachowałem jednak dosyć dokładny opis wyglądu bohatera. Myślę, że przyjaciel mój poświęcił tak wiele uwagi temu opisowi chyba po to, abym lepiej mógł wyobrazić sobie jego postać i, co najważniejsze, abym nie wątpił w jego realne istnienie. Nazwisko bohatera tej opowieści nie jest ważne (zresztą nikt nie upoważnił mnie do ujawniania go, a mój przyjaciel już nie żyje), więc nazwijmy go kapitanem M. (istotnie, miał taką rangę). A oto jak kapitan M. wyglądał: był wzrostu nieco wyżej średniego, mocnej budowy, grubokostny raczej. Przed woj­ ną z powodu dosyć nieruchawego trybu życia w garnizo­ nie, gdzie pracował w szefostwie sztabu pułku, miał skłon­ ność do otyłości, ale równomiernie rozłożonej, z lekko tylko zaznaczonym brzuchem. Po powrocie z corocznych manewrów, wypociwszy się i wytłukłszy na koniu, mógł z powrotem docisnąć pas o dwie dziurki i zapiąć go dokładnie w tym samym co przed rokiem miejscu. Gdy ruszał na wojnę, miał lat 43 i wyglądał bardzo młodo. Jego ciemnoblond włosy były tylko nieznacznie przyprószone

siwizną na skroniach. Miał bardzo dobry wzrok, jego piwne oczy patrzyły bystro, widziały wszystko wyraźnie i ostro. Okularów do czytania i pisania nie używał. Na odległość 30 centymetrów widział swoje kaligraficzne pis­ mo tak samo wyraźnie, jak tarczę na ostatnim, najwyższym wale strzelnicy, w odległości 80Ó metrów. Pochodził z do­ syć zamożnej, ale wielodzietnej rodziny chłopskiej z Lubel­ skiego. Tylko oprawa jego oczu, o lekko opadających w dół zewnętrznych kącikach powiek, zdradzała, że gdzieś tam wśród jego przodków mógł zaplątać się jakiś Ormianin albo Tatar. Ale to był szczegół ledwo, ledwo dostrzegalny. Kapitan M. mógł być chłopem znad Wisłoka, zawiadowcą staqi w Małkini, proboszczem w Środzie Wielkopolskiej. Wszędzie byłby na swoim miejscu. Mógł równie dobrze uchodzić za mieszkańca ziem na zachód co na wschód od Polski. W roku 1914, na rok przed maturą, wstąpił do Legionów i przeszedł z nimi cały szlak bojowy. Typowy dla średniej kadry oficerskiej życiorys. Akurat w roku, o któ­ rym jest mowa w tym opowiadaniu, miał awansować na majora.

Więc kapitan M. był oficerem zawodowym, czyli kimś, z racji swojego rzemiosła, nawykłym do myślenia praktycz­ nego. Miał przy tym wyobraźnię, ale nie był fantastą. Jak na przykład ów profesor fizyki, o którym ktoś w obozie opowiadał, jak to siedząc w obozie jenieckim, jeszcze w czasach I wojny światowej, obliczał, ile wróbli trzeba powiązać za łapki, aby uniosły człowieka ponad drutami na wolność. Z rachunku miało podobno wynikać, że wy­ starczy wróbli około siedmiu tysięcy... Ale aby uciec stąd,

| tego miejsca otoczonego lasem i tundrą, trzeba by jakie­ goś ptaka ogromnego, cudownego orła z bajki o skrzyd­ łach gigantycznych, o niespożytej sile i wytrwałości lotu. Ale kapitan M. nie był fantastą. Przynajmniej nie miał się za fantastę. Przemyślał wszystko bardzo dokładnie i do­ szedł do wniosku, że aby ucieczka mogła się udać, trzeba odebrać przestrzeni, czasowi i zimnu, tym trzem wrogom głównym, ich straszną, zabijającą ludzi siłę. Najłatwiej

byłoby tego dokonać przy pomocy szybkości. Kapitan M., aby nie mieć sobie nic do wyrzucenia, przemyślał i tę ewentualność, ale musiał ją odrzucić, gdyż aby korzystać z szybkości, trzeba mieć środki - samochody, samoloty, niechby nawet w ostateczności konie. Ale kapitan M. nie mógł liczyć na konie, nie mówiąc już o samochodach i samolotach. (Chociaż, co się tyczy samochodów. Ale

o tym później). Przestrzeń należało zwyciężyć przy pomocy środków, którymi rozporządzał. I kapitan M. doszedł do wniosku, że dokonać tego można w jeden tylko sposób: dzieląc przestrzeń, rozbijając ją na kawałki i pokonując jeden kawałek po drugim. To był jedyny sposób.

Kapitan M. zaczął więc w wolnych od pracy chwilach, a nawet w czasie pracy w lesie przy wyrębie drzew, na zbiórce, na pryczy w baraku — wszędzie, gdzie tylko mógł

- zaczął myśleć, przemyśliwać, a potem i opracowywać zupełnie nowy, oryginalny plan ucieczki. Podstawą tego planu było założenie, oparte o wcześniejsze wnioski, o któ­ rych już mówiliśmy, że walki z przestrzenią, czasem i mro­ zem nie należy rozpoczynać od uderzenia frontalnego, czyli na całość - ale rozegrać ją trzeba stopniowo, etapami. A oto jak ten plan miał wyglądać w szczegółach: ponieważ kapitan M. doszedł do wniosku, że ucieczka nie jest moż­ liwa w żadnym innym kierunku, jak tylko na południe, z lekkim odchyleniem na zachód, więc musiała iść wzdłuż drogi, którą dowożono żywność. Była to droga najkrótsza i najpewniejsza. Ale poruszanie się nią w dzień było niemo­ żliwe, gdyż przejeżdżały nią często samochody i co pewien czas przelatywał wzdłuż niej nisko mały, powolny samolot patrolowy. Do czego więc miała służyć droga? Do po­ ruszania się, ale w nocy.

Przygotowania do realizacji planu ucieczki kapitan M. rozpoczął od bardzo dokładnych studiów i obliczeń. Na długo przed rozpoczęciem działań postarał się o zgroma­ dzenie wszystkich możliwych danych terenowych i stworze­ nie na ich podstawie mapy, która mogła istnieć tylko w jednym egzemplarzu, i miała być przechowana w bardzo

bezpiecznym miejscu: w jego własnej głowie. Kapitan M. był dobrym kartografem i miał świetną pamięć przestrzen­ ną. Aby białą i pustą zrazu kartę zapełnić szczegółami, trzeba było najpierw zdobyć tysiące informacji dotyczą­ cych rzeźby terenu, a więc wysokości, odległości, rzek, potoków, dróg. Nanieść mosty, wieże triangulacyjne, zabu­ dowania, w końcu, już daleko na południu, także pojedyn­ cze osiedla. Mogłoby się wydawać, że zdobycie takich informacji w warunkach, w jakich tutaj więźniowie żyli, będzie rzeczą niemożliwą — ale kapitan M. był innego zdania, i miał rację. Wiedział bowiem, że każda całość składa się z drobnych części i wystarczy pozbierać te rozsypane elementy i w całość złożyć. W ciągu miesiąca kapitan M. i czterech najbardziej zaufanych kolegów, któ­ rzy mieli podjąć ucieczkę, odnalazło kilkaset fragmentów, które niby odłamki rozbitego naczynia glinianego, po­ składane, posłużyły kapitanowi M. do odtworzenia całości. Wystarczyło tylko słuchać cudzych opowiadań uważniej, niż się to zwykle robi. Nie trzeba było nawet zadawać pytań. Dość było tylko zręcznie na ten temat naprowadzić. W końcu wszyscy oni, ci którzy tutaj byli, jakoś się tutaj dostali. Pierwsi przyjechali tu zimą lub na wiosnę rok temu, ale wielu przybyło później, w lecie i jesieni. Każdy z nich zapamiętywał coś, co mógł w drodze zobaczyć. Wszyscy zachowali w pamięci jakieś szczegóły, a także mniej lub więcej uchwytne poczucie czasu i odległości. Niektórym udało się nawet widzieć wielką mapę wiszącą na ścianie za czyimś tam biurkiem i zapamiętać jakiś jej szczegół. Bardziej spostrzegawczy lub tacy, którzy zawsze lubią wiedzieć, dokąd ich diabli niosą, zapamiętywali na­ zwy miejscowości, rzek, a nawet podziałki. I tak z drob­ nych okruchów, czasem zupełnie bezkształtnych, porząd­ kując je i dopasowując, kapitan M. skleił bardzo szybko mapę, której dokładność dla jego celów była zupełnie wystarczająca.

Następną czynnością o wiele bardziej niebezpieczną, bo wkraczającą już w sferę realizacji, było przygotowanie

zapasów żywności. W tej fazie przygotowań połączone to było z koniecznością rozszerzenia konspiracji. Wszystko zostało dokładnie obliczone: na tych pięciu, którzy mieli podjąć ucieczkę, pracować musiało co najmniej pięćdziesię­ ciu. Może nie tyle pracować. Coś jeszcze trudniejszego. Przez miesiąc każdy z tych pięćdziesięciu wyrzec się musiał codziennie około jednej czwartej chleba i jednej piątej cukru i tłuszczu. Tyle mniej więcej, jak wynikało z ob­ liczeń, zgromadzić trzeba było żywności, aby pięciu ludzi podjąć mogło trwającą około miesiąca wędrówkę na połu­ dnie, ku wolności. Będą mieli kilogram chleba dziennie, pięć dekagramów tłuszczu, mięsa, cukru. Stanowiło to dwukrotnie większą ilość żywności niż ta, którą otrzymy­ wali tu, w obozie, ale była konieczna, aby utrzymać przy życiu człowieka na mrozie (mimo przedwiośnia, trzeba się było liczyć ze spadkami temperatury nawet do minus 20 stopni) i umożliwić mu posuwanie się z szybkością około 15 kilometrów dziennie. Kapitan M. nie znał się na żywie­ niu, był oficerem liniowym, ale wśród zaufanych miał tu sierżanta, który długie lata pracował w intendenturze puł­ ku, i kapitan M. mógł polegać na jego doświadczeniu. Co się tyczy innych spraw, to przemyślał je drobiazgowo sam

i był przekonany, że w jego rozumowaniu nie było żadnych błędów.

Jego koncepcja walki z przestrzenią polegać miała, jak to już powiedziano, na zwyciężaniu jej po kawałku, na raty. Organizatorzy dwóch poprzednich ucieczek, choć nieźle przygotowanych, popełnili ten sam błąd generalny: chcieli pokonać przestrzeń, tego najgorszego, bo nieuch­ wytnego, wroga, jednym, długim uderzeniem. Uciekający wychodzili więc z obozu objuczeni zapasami, ciężarem, który zamiast żywić, zjadał ich siły. Robili parę kilometrów dziennie, po kilkudziesięciu kilometrach padali z utraty sił, a ich bezwartościowe, skreślone z rejestru żywych, uznane za zaginione ciała znajdowały wilki i niedźwiedzie. Według planu kapitana M. pięciu zbiegów miało opuścić obóz tylko z jedzeniem na dwa dni, ukrytym po kieszeniach i za

pazuchą. W ciągu tych dwóch dni i nocy uciekinierzy będą już trzydzieści kilometrów od obozu. I co dalej? Po prostu: tam, w miejscu, które na mapie istniejącej w głowie kapi­ tana M. bardzo dokładnie było oznaczone - kilkadziesiąt metrów za mostkiem na szosie, po prawej stronie, w rowie, w śniegu głębokim na półtora metra - będzie czekała na nich skrzynka, w której będzie około dziesięciu kilogra­ mów podsuszonego chleba, dwa kilogramy tłuszczu, trochę solonej ryby i rzecz bardzo ważna: dwa kociołki do goto­ wania zupy i herbaty. Zawartość tej pierwszej bazy żyw­ nościowej rozłożona na pięciu będzie śmiesznym obciąże­ niem w porównaniu z bagażem, który dźwigali na sobie poprzedni zbiegowie. Będą potem szli nocami, szosą prostą niemal jak strzała, a ślady po nich będzie zacierał szybko wiatr. Na dzień schodzić będą w las. Będą tam odsypiać noc w igloo zrobionym ze śniegu (ludzie północy wiedzą, że to nie są bajki dla dzieci), będą odpoczywać, gotować posiłki na niskim ogniu podsycanym suszem, który daje płomień krótki, ostry, nie tworząc dymu, który już tylu ludzi uciekających przed pościgiem zdradził. Na następ­ nym etapie, koło skrzyżowania z linią elektryczną, tym razem po lewej stronie, będzie na nich oczekiwała następna partia żywności, pięć koców, trochę prymitywnych leków i środków opatrunkowych. Takich kolejnych baz miało być dziesięć, plus dwie zapasowe, na wszelki wypadek. Ucieczka miała ruszyć dopiero dwa lub trzy dni po za­ łożeniu bazy ostatniej. Ostrożność ta podyktowana była potrzebą sprawdzenia, czy wszystkie zapasy ulokowane zostały bezpiecznie w miejscach, w których według planu miały się znaleźć. Ale w jaki sposób miały tam dotrzeć? W bardzo prosty, o tym powiemy za chwilę. Ale przedtem jeszcze pochwalmy pewien szczegół planu kapitana M. Otóż większość ucieczek, jak wiadomo, nie udaje się, a ci nieliczni, którzy docierają do wolności, osiągają ją w stanie krańcowego wycieńczenia, na pół żywi, jak ów maratoń­ czyk, który oznajmił zwycięstwo nad Persami i padł na ziemię martwy. Kapitan M. zadbał więc o to, aby bazy

ostatnie były najlepiej wyposażone. Miały zawierać więcej tłuszczu i cukru, a nawet trochę mrożonego mięsa. Pięć kompletów świeżej, wypranej bielizny, kilka nowych ręka­ wic i dużą paczkę machorki. W ten sposób uciekinierzy każdy następny etap walki z przestrzenią rozpoczynać mieli od spotkania z czymś, co na nich czekało, co miało dodać im sił do dalszej walki. Kapitan M. obdarzony był nie tylko wyobraźnią, ale jako oficer trzech już wojen, miał duże doświadczenie z ludźmi i sobą samym. Wiedział, jak trudno jest iść naprzód, gdy się jest głodnym, niewyspa­ nym, zmarzniętym. Aby poderwać łudzi do działania, wy­ starczy czasem bardzo niewiele: świeża onuca, chustka do nosa, papieros, kostka cukru. Dowód czyjejś pamięci, troski, zainteresowania. Niestety, chociaż kapitan M. był człowiekiem wierzącym, wiedział, że sama obecność boska nie wystarczy. Człowiek walczy i ginie na oczach Boga

- ale sam. To smutne, ale tak jest.

Powiedzmy nareszcie, jak to miało być zorganizowane. Prościej, niż można to sobie wyobrazić. Co drugi dzień, czasem, jeśli droga była nieprzejezdna, rzadziej, wielki ciężarowy samochód zaopatrzeniowy odbywał prawie całą, blisko pięćsetkilometrową trasę na południe, tam i z po­ wrotem. W tamtą stronę jechał lekko obładowany, bo tylko pustymi beczkami i skrzynkami, wracał z żywnością. W samochodzie jechało czterech więźniów do pomocy przy załadunku i wyładunku, szofer i dwóch konwojentów. Jeden z konwojentów powinien był jechać w skrzyni, tam gdzie więźniowie, ale w skrzyni cholernie wiało i trzeba było tkwić zakutanym po nos w zawszonych kocach, więc wpychał się na trzeciego do szoferki, gdzie można było pogadać, popalić i spokojnie wypić stakańczyka na roz­ grzewkę. Więźniów na trasie nie pilnowano, bo przecież tylko wariat wyskakiwałby w lekkiej fufajce pośrodku tundry. Parę kilometrów przed bazą, do której jechali, samochód zatrzymywał się, konwojenci sprawdzali, czy więźniowie tam, z tyłu, nie zamarzli na śmierć, wyrzucali z kabiny butelki po wódce, obciągali szynele, poprawiali

czapki i w pełnej formie, regulaminowo i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku meldowali swój przyjazd do bazy. Więźniowie byli bardzo dokładnie obszukiwani, ale w drodze powrotnej, bo było czego szukać. Samochód wracał obładowany rzeczami, które warto było kraść. Ale w tamtą stronę, kiedy jechał pusty? Cóż mogli wieźć więźniowie oprócz siebie samych? Listy od więźniów? Na­ wet gdyby się znalazły w cywilnej skrzynce na listy, to i tak nie trafiłyby do adresatów. Wśród pustych beczek, baniek

i skrzynek, telepiących się na zakrętach, będzie tam jechała jedna przesyłka nie różniąca się na pozór od próżnych opakowań, i koło mostka na szosie wysunie się spod uchylonego brezentu i wyląduje w rowie, w głębokim śniegu. Miejsce, w które wpadnie, to niewielkie zagłębienie, zasypie okiść strącona z gałęzi drzew, wyrówna tuman śniegu wlokący się za samochodem. I tak będzie się po­ wtarzać jeszcze dziewięć, a nawet dziesięć razy. Jak wiemy, przedostatnie dwie porq'e dla podniesienia ducha miały być obfitsze od poprzednich. Gdy ostatnia porcja zapasów ugrzęźnie w śniegu, kapitan M. zamierzał odczekać trzy dni, posłuchać plotek, poobserwować, powęszyć, aby się przekonać, czy droga jest wolna - i potem dopiero ruszyć.

Trzeba przyznać, że kapitanowi M. w trakcie opracowy­ wania planów ucieczki sprzyjało szczęście. Okazało się mianowicie, że kapitan M. znał bardzo dobrze ojca jed­ nego z czterech młodych więźniów, którzy jeździli samo­ chodem po żywność do bazy. Widział go ostatni raz nie tak dawno temu, bo parę tygodni przed wybuchem wojny, jedzącego w towarzystwie ojca lody w malej prowincjonal­ nej cukierni. Sądzę jednak, że i bez tego szczęśliwego trafu kapitan M. umiałby sobie poradzić. Wymyśliłby po prostu jakiś inny wariant. Wróćmy więc do realizacji planów kapitana M.

Pierwsza faza konspirami, której zadaniem było zgroma­ dzenie zapasów, funkcjonowała sprawnie. W ciągu nieca­ łych trzech tygodni, a więc znacznie szybciej, niż planowa­ no, zebrano całą żywność. Nieco gorzej było z odzieżą,

kocami i tak ważnymi przedmiotami jak zapałki. Ale kapitan M. spodziewał się móc te braki uzupełnić. Miał obiecane dwie zapalniczki i zapas benzyny. Kiepsko było z tytoniem, więc kapitan M. postanowił własny skromny zapas tytoniu dołączyć do ostatniej partii. Będzie mógł pewnego dnia powiedzieć swoim towarzyszom: tytoń się kończy, trudno, taka jest prawda. Ale przed nami, w od­ ległości dwudziestu ośmiu kilometrów czeka na nas duża paczka prawdziwej grodzieńskiej machorki, więc naprzód, koledzy!

Przyszedł nareszcie dzień, w którym kapitan M. mógł wyekspediować na trasę pierwszą porcję zapasów. Oczeki­ wał z wielkim niepokojem na powrót samochodu. Ale niepotrzebnie się martwił. Wszyscy czterej więźniowie (młode, silne chłopaki, mieli jeszcze zdrowie, dostawali zresztą specjalny dodatek żywnościowy) byli wtajemnicze­ ni, ale trzech spośród nich nawet nie zauważyło, kiedy paczka wyleciała za burtę samochodu. Leżeli zakutani w kocach i myśleli pewnie o tłustej, gorącej zupie, która czekała na nich w bazie. Dwie następne przesyłki wylądo­ wały w śnieżnych zaspach także bez przeszkód, w miejs­ cach przewidzianych, tylko przy czwartej trochę się zaga­ piono. Była śnieżyca, która utrudniała orientację,

i beczułka wylądowała jakieś pół kilometra dalej od miej­ sca, w którym miała się znaleźć. Ale za to następna, przy ruinach smołami, trafiła w dziesiątkę. Rozmieszczanie za­ pasów przebiegało, przynajmniej na razie, zgodnie z pla­ nem. Zmieniła się trochę pogoda: po wiatrach północnych, niosących suchy, drobny śnieg, nastała cisza. Dziś na przykład było pogodnie i ciepło. W południe było tylko dwa stopnie mrozu, w nocy około dziesięciu. Zbliżała się wiosna, za jakieś trzy tygodnie, miesiąc, mogły się zacząć roztopy. Kapitan M. liczył, że za dziesięć, najpóźniej dwanaście dni, będą mogli ruszyć. Będą szli na spotkanie wiosny, zbliżającej się do nich od południa. Jeden z trzech głównych wrogów - mróz - będzie łatwiejszy do pokona­ nia. Byle się nie opóźnić i nie trafić na porę, w której całe

wielkie obszary lasu i tundry zamieniają się w grzęzawiska. Kapitan M. w trakcie przygotowań nie zaniedbał także studiów klimatycznych. Z rozmów z więźniami Rosjanami, znającymi dobrze ten kraj (z rozmów oczywiście nic nie znaczących, ot, takich: a jak tu u was, kiedy lody pusz­ czają, kiedy kwitną pierwsze kwiaty, bo u nas to już czasem w lutym kwitną bazie i takie, jak one się nazywają, małe białe kwiatki), otóż z takich rozmów kapitan M. dowie­ dzieć się mógł bardzo wiele pożytecznych dla jego celu rzeczy. Zdawał sobie więc doskonale sprawę, że opóźnienie ucieczki mogło się skończyć równie tragicznie, co zbytni pośpiech. Machina konspiracyjna została puszczona w ruch, działała doskonale, ale w każdej chwili narażona była na trudne do przewidzenia, przypadkowe wydarzenia. Kapitan M. z tego także zdawał sobie sprawę, mimo to coraz częściej pozwalał sobie na chwile marzenia o wolno­ ści, ku której się zbliżał. Nieodparta, niemal fizjologiczna potrzeba odzyskania wolności nie opuszczała go nigdy; teraz istniała w zasięgu zupełnie już realnych możliwości. Ci, którzy ich tutaj więzili, a także wielu więzionych, choć byli bądź co bądź bardzo bliskimi krewniakami kapitana M., bo byli Rosjanami, wydawali się nie mieć w sobie tej tak silnej potrzeby dążenia do odzyskania wolności. I nie byli, tak jak Polacy, zaprawieni w walce o nią. Kapitan M., kiedy myślał o ucieczce, gdy wyobrażał sobie, jak idzie, jak oddala się, z każdym krokiem czuł, jakby na samą myśl

0 tym spełniało się w nim coś bardzo starego, pierwotnego niby instynktowne dążenie ryb wędrownych i ptaków po­ wracających. Z każdym przebytym kilometrem czuł, jak pozbywa się po kawałku ciężkiego balastu niewoli, zrzuca go z siebie, jest coraz lżejszy i mocniejszy. Reszty tego ciężaru pozbędzie się dopiero tam, u końca drogi. Kiedy

1 gdzie? O tym kapitan M. nie myślał. Wiedział, źe stanie się to nieprędko i daleko stąd. Na pewno dopiero po wojnie.

Pewnego ranka, po śniadaniu, zaczynało właśnie świtać, na chwilę przed wyruszeniem do pracy (było to na począt­

ku kwietnia, cztery dni przed planowaną ucieczką), do baraku, w którym kapitan M. mieszkał, wszedł strażnik, rozglądał się chwilę, potem wywołał kapitana na wartow­ nię.

- W jakiej sprawie? - spytał kapitan M., kiedy szli w stronę wartowni.

- Nie moja rzecz — odpowiedział strażnik, ale tonem dosyć grzecznym.

W obozie zdarzało się często, że kogoś wzywano na wartownię, a potem do budynku komendy. Przeważnie po to, aby jeszcze jeden, kolejny raz sprawdzić jego per­ sonalia. Trwało to nieraz godzinami. Oficer przerzucał papiery tam i z powrotem, czytał, porównywał coś, zada­ wał jakieś pytania, notował, czasem kazał podpisywać jakieś oświadczenie. Kapitan M. był tutaj już raz na takim przesłuchaniu, a wcześniej, gdzie indziej, niezliczoną ilość razy. Zawsze i wszędzie przesłuchujący go oficerowie wy­ rażali podziw dla jego znajomości języka rosyjskiego (była to jeszcze jedna okoliczność przemawiająca za tym, że kpt. M. mógł być tak zwanym szpionem), ale kapitan M. za każdym razem odpowiadał to samo, zgodnie zresztą z pra­ wdą, że umiejętność tę nabył w carskiej szkole, w której poziom nauczania języka rosyjskiego był wysoki. Prze­ słuchania zasadnicze kapitan M. miał już dawno za sobą. Owe nie kończące się rozmowy o różnych porach dnia

i nocy, w których być może chodziło o odkrycie jakiejś niezgodności między tym, co on zeznawał, a tym, co było naprawdę. O ciągłe sprawdzanie jego identyczności i praw­ domówności. A być może o nic nie chodziło. Może była to po prostu praca, zajęcie dla tych, którzy go przesłuchiwali, woali z miejsca na miejsce - a w końcu może i dla niego, żeby się nie nudził? Może ta drobiazgowość była nie środkiem do osiągnięcia celu, ale celem samym w sobie?

Na wartowni czekało na kapitana M. dwóch oficerów NKWD. Obaj byli w szykownych, elegancko wciętych białych kożuszkach, pachnieli wodą kolońską. Wyglądało na to, że przyjechali z daleka, może nawet ze stolicy. Ale

chyba z nieba spadli, bo nie widać było w pobliżu żadnych samochodów. A może byli tu już od wczoraj, a nawet parę dni?

- Kapitanie - można was tak tytułować? - spytał młod­ szy z nich, lejtnant.

- Proszę, taką miałem w wojsku rangę.

- Towarzyszu Iwanie Iwanowiczu - powiedział starszy rangą i wiekiem oficer - ja nie mam do kapitana żadnych spraw. Idźcie się przejść, jest ładna pogoda, ja tu zostanę, mam coś do przejrzenia.

Kapitan M. nawykły do tego, że wszystko, każde ode­ zwanie coś tu znaczy (albo wydaje się, że nie znaczy nic, ale jednak czemuś służy), zastanawiał się, dlaczego młody oficer wychodzi z nim na spacer, a starszy zostaje, bo nie ma do niego żadnych spraw. I w ogóle dlaczego kapitan M. jest prowadzony na spacer, skoro został wezwany do biura?

Oficer szedł obok kapitana, zamiatał walonkami śnieg, jak to robią dzieci na przechadzce w parku. Z tyłu szło dwóch strażników.

I A wejdźmy tu, zobaczymy, jak wam się żyje - powie­ dział oficer NKWD i na chybił trafił skręcił do trzeciego baraku z prawej strony. Obszedł dookoła prycze, zdawał się nie zauważać bałaganu, nierówno zasłanych dziurawy­ mi kocami legowisk. Zatrzymał się koło jakiejś pryczy, wziął do ręki grubą, postrzępioną książkę Tołstoja Wojna

i mir. Przerzucał kartki, zatrzymał się w jakimś miejscu

i kiwając lekko głową przeczytał całą stronę, odwrócił kartkę i przeczytał chyba jeszcze pół strony.

- Gazety do was dochodzą? - spytał zamykając książkę.

- Nieregularnie - odpowiedział wymijająco kapitan M.

- No, z kiedy na przykład macie ostatnie wiadomości

o tym, co się dzieje na świecie?

- Może sprzed dwóch miesięcy, coś takiego.

- Oo, od tego czasu wiele się zdarzyło. Niemcy zajęły Bułgarię, to chyba wiecie.

- Nie.

- Tak, zajęły Bułgarię. A trzy dni temu zaatakowały Jugosławię i Grecję. Nieładnie, prawda?

Kapitan M. miał już na końcu języka uwagę dotyczącą pewnej analogii historycznej. Z trudem się powstrzymał od jej wypowiedzenia. Wzruszył tylko ramionami.

- Słucham? - spytał oficer.

- Nic nie mówiłem.

- Zdawało mi się.

Kapitan M. bardzo intensywnie myślał i czekał na to, co oficer jeszcze powie, ale lejtnant nie wracał już do tematu wojny na Bałkanach. Kiedy wyszli z baraku, oficer NKWD przystanął, rozejrzał się po obozie, zasłuchał się w krótki, dźwięczny zaśpiew samotnej zięby.

1 Wiosna już idzie - powiedział.

- O, jeszcze, towarzyszu lejtnancie, do wiosny daleko

- powiedział jeden ze strażników.

Oficer NKWD spojrzał na niego z niechętnym jakby wyrazem twarzy. Druga zięba odezwała się z lasu, ale zamilkła, bo oto gdzieś dosyć blisko rozległo się skrzypie­ nie, potem trzask rozdzieranych i łamanych gałęzi, wreszcie huk walącego się drzewa.

W następnym baraku, zakutany w koce, z nogami okry­ tymi zielonym wojskowym płaszczem, leżał więzień. Był obrócony twarzą do ściany.

- Chory? — spytał oficer NKWD.

- Tak jest, towarzyszu lejtnancie - powiedział strażnik. Kiedy znowu wyszli na plac, kapitan M. zauważył, że

w stronę wartowni w asyście trzech strażników zmierza grupa kilkunastu więźniów, ale jak mu się zdawało, nie było wśród nich nikogo z piątki, która za kilka dni miała podjąć ucieczkę. Więźniowie objuczeni byli plecakami, chlebakami albo uszytymi z worków torbami, w których nosi się i wozi cały dobytek osobisty. A więc szli w trans­ port. W tym czasie, kiedy lejtnant zabawiał rozmową kapitana M., najstarszego w obozie rangą i wiekiem więź­ nia, drugi oficer NKWD odbierał i wyprawiał w drogę tamtych. Kapitan M błyskawicznie przypomniał sobie

i porównał wszystkie swoje dotychczasowe kontakty z NKWD, poprzedzające jakieś zmiany - i niczego nie udało mu się skojarzyć. W ich postępowaniu wydawało się nie być żadnej prawidłowości. Grzeczność, humory, dow­ cipy - nie zawsze zapowiadały zmianę na lepsze, a gniew, znudzenie, oburzenie, obojętność, wściekłość - nie zawsze wróżyły zmianę na gorsze. Lejtnant zapragnął jeszcze obej­ rzeć inne baraki. Posmutniał i zamilkł, kiedy w następnym baraku zobaczył aż trzech chorych. W pewnej chwili, spojrzawszy na zegarek, stwierdził, że jest już późno, a tu jeszcze wypada odwiedzić barak, w którym mieszka kapitan M. Tutaj znalazł słowa uznania dla porządku w nim panu­ jącego, przypisując zasługę kapitanowi M. Nie ma to jak zawodowy oficer. On ma porządek, żeby tak powiedzieć, we krwi. Lejtnant, mimo że się śpieszył, poświęcił jeszcze sporo czasu barakowi, w którym mieszkał kapitan. Przerzucał uważnie kupkę książek, wśród których były dwie polskie, powieść Kraszewskiego i stary, bez okładek, kalendarz.

To wasze książki, kapitanie? - spytał lejtnant.

Nie, pożyczone.

Taak. No, kapitanie, zbierajcie swoje manatki. Nie­ długo wyjeżdżamy - powiedział lejtnant odkładając ksią­ żki. Tego się kapitan M. nie spodziewał.

Dokąd? Jeśli wolno spytać?

Żałuję, ale nie potrafię tego powiedzieć. W każdym razie na południe. Do cieplejszych krajów... - powiedział lejtnant uśmiechając się.

Godzinę później dwie furgonetki więzienne, poprzedzane przez samochód z oficerami NKWD, ruszyły drogą na południe. Czterdziestu więźniów (wśród nich, poza kapita­ nem M., był tylko jeden z tych pięciu, którzy mieli uciekać) jechało teraz z szybkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę trasą, którą kapitan M. w swoich pianach spodziewał się pokonywać w najlepszym razie z prędkością około dwóch i pół kilometra na godzinę. Małe, podłużne okienka były tak wysoko, że aby przez nie popatrzeć, trzeba było wstawać z ławki. Ale po co kapitan M. na

oczach strażników, jadących w samochodzie, miał patrzeć przez okno na ośnieżone drzewa, na słupy linii telefonicz­ nej, na podnoszące się i spadające łuki drutów obwieszone soplami lodu? Kapitanowi M. wystarczyło tylko wiedzieć, że oto po niecałej godzinie jazdy samochody minęły miej­ sce, w którym po prawej stronie szosy, zagrzebana w głę­ bokim śniegu, leżała skrzynka z zapasami. Samochody przejechały to miejsce nie zatrzymując się i mijały nie zatrzymując się także następne. Gdyby ta podróż miała coś wspólnego z odkryciem przez NKWD planowanej ucie­ czki, to na pewno samochody stanęłyby, a oficerowie jadący osobowym samochodem wysiedliby i zapragnęli dowiedzieć się wielu szczegółów tej sprawy. Ale samochody jechały dalej nie zatrzymując się. Okna przesłaniał czasem tuman śnieżny strząsany z drzew lub podnoszący się spod kół samochodów jadących przodem. Czasem samochody zwalniały. Koła buksowały wtedy ciężko w zaspie, silniki wyły na pierwszym biegu, ale po chwili samochody wjeż­ dżały na twardy śnieg i posuwały się naprzód.

W której sferze konspiracji mogła mieć miejsce wsypa? Wśród tych pięciu, którzy mieli uciekać? Raczej nie. Obec­ ność tutaj jednego z nich wydawała się przypadkowa. To byli przecież najzaufańsi z zaufanych. Po sto razy spraw­ dzani w rozmowach i zachowaniu się. Wiadomo było

o nich wszystko - skąd pochodzili, kim byli, gdzie służyli. Wśród wywożonych nie było też ani jednego z tej czwórki, która rzucała skrzynki z zapasami. Ale kapitan M. był pewny ich wierności. Były to młode chłopaki, mieli najniż­ sze wyroki, po pięć lat odsiadki za głupstwa (paradowanie w mundurze harcerskim, składanie w dniu 11 listopada kwiatów pod pomnikiem Mickiewicza, za jakieś takie małe zbrodnie). Mieli już rok poza sobą, nie opłaciłoby się świnić, bo i tak przed czasem by ich nie zwolnili. A w do­ datku jeden z tych młodych ludzi nie był tym, za kogo go miano. Był synem pewnego wysokiej rangi oficera pol­ skiego przez NKWD nie łubianego i poszukiwanego. Ale tak się złożyło, że o tym wiedział tylko kapitan M. (Wspo­

minałem już o tym). Wydawało się więc - jeśli w ogóle to było przyczyną transportu - że wsypa nastąpiła raczej w szerokiej zmowie, która była podstawą całej operacji. Ale bez jej istnienia, działania, ofiarności wielu ludzi, ucieczka nie byłaby w ogóle możliwa. Kapitan zaczął

o nich myśleć, przyglądał się im z bliska, jakby spodziewał się w tym długim szeregu ludzi znaleźć ogniwo słabe, które puściło. Ale nie wszystkich znał. Było na przykład wśród nich kilku uchodzących za porządnych ludzi, ale nie Po­ laków. Byli jacyś dwaj Ukraińcy, Rosjanin, dwóch Żydów. Był nawet pewien Gruzin z pochodzenia, kontraktowy oficer kawalerii, instruktor jazdy. Ale dlaczego z góry zakładać, że zdrajcą nie mógł być Polak? Kapitan M. nie był szowinistą. Poprzestał więc na stwierdzeniu, że przy­ czyną wywózki mogło być coś, co się zdarzyło na obszarze dużej konspiracji, lub coś zupełnie innego. Jeszcze niewia­ domego. W ciągu prawie półtora roku pobytu w więzie­ niach i obozach odbył już kilka wędrówek i przyzwyczaił się do nich. Taki to już był system. Polegał na ustawicznym ruchu, niepokojeniu więźniów, przesiewaniu ich, dzieleniu na coraz inne kategorie. Raz tylko, było to na początku kwietnia, akurat rok temu, na krótko przed transportem z poprzedniego obozu kapitan M. przeżył chwilę trwogi. Poczuł bliskość jakiegoś wielkiego, ale nieokreślonego za­ grożenia. Gdy się ma poza sobą już trzy wojny i sto razy ocierało się o śmierć, czuje się jej bliskość niemal zmysłami. Ale wtedy, przed rokiem, on był wśród tych, którzy w osta­ tniej chwili zostali w obozie zatrzymani. Wywożono in­ nych. Kim byli ci, którzy teraz, wraz z kapitanem M. jechali na południe? Więźniów jadących w pierwszym sa­ mochodzie widział tylko z daleka. A ci, którzy jechali wraz z nim, byli przeważnie oficerami zawodowymi lub rezerwy, było także dwóch czy trzech podchorążych.

Jeśli dzisiejszy transport nie był więc jednym z tych kolejnych, zwyczajowych, celowych lub bezcelowych ru­ chów i jeśli wykluczyć wsypę jako przyczynę - to czym był? Może na świecie zdarzyło się coś więcej niż to, co usłyszał

od lejtnanta, coś, na co kapitan M. czekał i czego się spodziewał - może Rosja została (nareszcie) wciągnięta do wojny i w tej chwili jej armie biją się gdzieś na dalekim wschodzie z Japończykami albo na zachodzie z Niemcami? (Wojna z Niemcami wydawała się kapitanowi M. mało prawdopodobna, przynajmniej w tej chwili, ale jednak niewykluczona). Był przekonany, że ta wojna aby mogła się skończyć, musi najpierw ogarnąć cały świat. Że coś mogło się stać, świadczył nieco odmienny sposób zachowa­ nia się tych, którzy odebrali kapitanowi M. wolność. Byli znacznie bardziej uprzejmi niż zwykle, można powiedzieć, że nawet przyjacielscy. I to w sposób bardziej naturalny. Oto przed chwilą jeden ze strażników poczęstował kapita­ na M. papierosem, usiłował nawet zagadywać, co było już zupełnie niezwykłe.

Po około trzech godzinach jazdy samochody zatrzymały się. Kapitan M. przeżył chwilę niepokoju, czy nie ma to czegoś wspólnego ze sprawą ucieczki, ale okazało się, że oficerowie z samochodu osobowego chcieli się po prostu odsiusiać. Pozwolono także wysiąść na chwilę więźniom. Po kilku minutach samochody ruszyły dalej. A kapitan M. mógł powrócić do swoich myśli. Więc jeśli transport, w którym i on jechał, nie miał być zwykłym ruchem, jak to się mówiło „żeby się kasza nie przypaliła” i przy okazji jeszcze jednym potrząśnięciem sita, aby wyłapać jakiegoś szpiona czy dywersanta, jeśli to nie było to, ani jakieś inne wydarzenie, jeszcze nie znane - to nie ma się co dłużą nad tym zastanawiać. Pożywiom - uwidim, jak mówią Ros­ janie. I kapitan M. powrócił w myślach do swoich obsesyj­ nych rozważań na temat wolności. Cokolwiek będzie, co­ kolwiek się zdarzy i gdziekolwiek się znajdzie, kapitan M. wie, że nie przestanie nigdy myśleć o tym, jak wolność odzyskać. Gdyby nawet miało się okazać, że obóz, do którego losy go zawiodą, leży pośrodku pustyni Kara- -Kum, to kapitan M. wie, że nazajutrz po przybyciu tam zacznie już przemyśliwać, jak by się stamtąd wydostać. Nazajutrz? Nie, już wcześniej. Wieziony samochodem

94

w czterdziestostopniowym upale, w dławiącym gardło ku­ rzu, z wargami spieczonymi, na pół oślepłymi oczami będzie się wpatrywał w pustynię, której kresu nie widać, z nadzieją, że znajdzie na niej jakiś choćby najmniejszy punkt oparcia dla wzroku - pojedyncze drzewo, kępę zarośli, skałę. Coś, co pozwoliłoby mu później wymyślić jakiś sposób na to, aby się zmierzyć i pokonać buchającą żarem pustynię. Będzie to zupełnie inny rodzaj walki niż ten, który wymyślił tam, na północy, ale nie wątpił w to, że jakiś sposób na gorącą i suchą przestrzeń istnieć musi, podobnie jak istniał tam na przestrzeń porośniętą lasem, pokrytą śniegiem, skutą lodem. Na przykład w tej chwili przychodzi mu do głowy taki pomysł: jest noc, pięciu uciekinierów opuszcza obóz i zanurza się w czarną pustkę. Noc jest chłodna, prawie mroźna w porównaniu z dniem. Nie mają kompasu, ale po co kompas, będą szli na północ, wciąż tylko na północ, a przewodniczką niezawodną im będzie Gwiazda Polarna. A co będą robić w dzień, w ten jasny i gorący dzień na otwartej, pustej przestrzeni, gdzie każdy poruszający się przedmiot widać z samolotu, niby z lotu drapieżnego ptaka, na dziesiątki kilometrów? A, to bardzo proste: pod koniec nocy, na godzinę przed świtem, zagrzebią się w ostygłej w ciągu nocy ziemi, jak to czynią robaki i drobne ssaki pustynne, aby nie spalić się w słone­ cznym żarze dnia. Poranny wiatr siejący drobnym pias­ kiem zasypie ślady ich stóp i miejsce, w którym zniknęli pod ziemią. Będzie potrzebne jakieś proste urządzenie, jakaś przenośna konstrukqa z płachty i paru tyczek, żeby piasek nie walił im się na głowy. Ale to są już szczegóły. Przesiedzą więc skuleni we wnętrzu chłodnej ziemi, od­ dychając, a właśnie, czym? Powietrzem, które będzie do­ chodziło rurką. Nawet dwoma rurkami, dla wymiany po­ wietrza zużytego. Proste. Gdy powietrze dochodzące z góry zacznie się ochładzać, będzie to znak, że słońce zniża się i gaśnie żar. Wtedy będą mogli wyjść na powierzchnię, odetchnąć świeżym, chłodnym powietrzem nocy. Pożywić się. Potem ruszyć dalej na północ.

Pustynia, pustynia. Kapitan M. niewiele o niej wiedział ale zdawał sobie sprawę, że pustynia wysusza ciało człowie­ ka, wypija z niego wodę, krew w nim gęstnieje, człowiek zasypia, umiera. A więc przede wszystkim woda. Około dwóch litrów wody dziennie, najmniej półtora. Jak zdobyć wodę? Zapas wody można wziąć z sobą na dwa — trzy dni, to wszystko. A co potem? Ano, trzeba będzie zbierać w nocy rosę na rozścielone płachty. Poza tym płynie tam przecież rzeka, jak jej tam, Syr-Daria czy Amu-Daria, więc gdy się do niej dotrze... Ten problem będzie wymagał jeszcze szczegółowych studiów, na miejscu. Ach, byłbym zapomniał o czymś bardzo ważnym: sól, sól! — pomyślał kapitan M. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd to wie, chyba dowiedział się tego w poprzednim obozie w roz­ mowie z pewnym pułkownikiem rezerwy, w cywilu profe­ sorem medycyny tropikalnej, który wiele po świecie po­ dróżował. Otóż człowiek, pocąc się, traci nie tylko wodę, ale pozbywa się także soli mineralnych, koniecznie po­ trzebnych do tego, aby mogło pracować serce i inne organy wewnętrzne. Ubytek wody można stosunkowo dosyć łatwo uzupełnić - ale sól, sól! W grę wchodzą prawdopodobnie jakieś niewielkie ilości, maleńka chyba szczypta soli dzien­ nie, trzeba to jeszcze ustalić. Ale jak to dobrze, że kapitan M. to sobie przypomniał!

Kapitan M. nie jest pewny, czy to, co w tej chwili wymyślił, będzie akurat tym najlepszym sposobem na to, aby pokonać pustą, buchającą żarem przestrzeń. W kon­ cepcji ucieczki przez pustynię było zbyt bliskie podobień­ stwo do tamtej, przez tundrę. Było to właściwie tylko odwrócenie jej kierunku. Może trzeba będzie wymyślić coś zupełnie innego? Zacząć rozumować innymi kategoriami? Na przykład: przejścia w jakiś inny stan. Przeistoczenie się z uciekającego i ściganego więźnia w kogoś całkiem innego, kogoś, czyje istnienie nie budziłoby żadnych podejrzeń? Pasterza owiec, poganiacza wielbłądów, przewoźnika przez rzekę. Przystosować się do krajobrazu, zniknąć w nim, stopić się z tłem tak doskonale, aby stać się prawie niewi­

dzialnym, jak potrafi być niewidzialną przycupnięta w bru­ ździe kuropatwa. Zamiast ucieczki - znieruchomienie

i przetrwanie jakiś czas do chwili, w której znów będzie można podjąć ruch. Tak, jak to czynią małe i słabe zwierzęta zagrożone atakiem bardzo niebezpiecznego, sil­ nego wroga. Nieruchomieją i trwają jeszcze długo po oddaleniu się wroga w bezruchu. Kapitan był już bliski wymyślenia jakichś niedorzeczności, przeistoczenia się w mądre drzewa, myślące kamienie. Coś mu się zaczęło plątać po głowie z Odysei o towarzyszach przemyconych pod brzuchami baranów. A najlepsze byłyby czapki niewi­ dki. W tym miejscu kapitan M. poczuł się trochę za­ wstydzony tym, że zamiast trzymać się realiów, pozwolił swoim myślom zejść na manowce. Ale przypomniał sobie anegdotę, która wprawiała go zawsze w dobry humor, tę opowieść o pomylonym fizyku i siedmiu tysiącach wróbli

- i uśmiechnął się. Tak czy owak - pomyślał - jedno jest pewne: że tylko ciało można skrępować, uwięzić, oddzielić od otaczającego świata. Myśl, póki człowiek żyje, pozos­ tanie zawsze wolna.

Samochód jechał teraz szybciej, miękko, bez wstrząsów. Widocznie minął miejsce, w którym droga przechodziła w szosę o twardej, równej nawierzchni. Była to mniej więcej połowa drogi. Kapitan M. siedział z zamkniętymi oczami i ci, którzy na niego patrzyli, mogli przypuszczać, że śpi. Przed chwilą jego wyraz twarzy był poważny, kapitan myślał pewnie o czymś niezbyt wesołym. A teraz znów jakby uśmiechał się. Mogło to znaczyć, że śni mu się coś bardzo miłego, na przykład rodzinny dom i okolica jego dzieciństwa. Mogło się wydawać, że kapitan widzi siebie, jak to często więźniom się zdarza, idącego lekkim krokiem, a właściwie jakby płynącego lub niesionego po­ wietrzem drogami i ścieżkami wśród drzew, przez otwiera­ jące się przed nim furtki i bramy, przenikającego bez przeszkód przez mury i ściany, aż do wnętrza domu, w którym nic się nie zmieniło od czasu, gdy go opuścił.

Więc tym, którzy na kapitana M. patrzyli, mogło się

wydawać, że kapitan M. zdrzemnął się. A tymczasem on wcale nie spał i niczego nie śnił. A jeśli nawet uśmiechał się, to pod wpływem swoich myśli. Bo myślenie, a nawet marzenie o wolności - to już jakby odzyskanie jakiejś jej małej, ale realnej części.

Wizyta w domu malarza Z.

Odwiedzanie tej południowej republiki należy niemal do żelaznego kanonu programowego wycieczek do ZSRR. Republika jest wystarczająco atrakcyjna, jej historia o pięć wieków starsza od imperium carów. Jej mieszkańcy byli już w IV wieku chrześcijanami, a epokę prymitywnego byto­ wania mieli dawno poza sobą. Gdy na północ od nich człowiek szukał człowieka wędrując po pustaciach - oni już żyli skupieni w miastach i osiedlach otoczonych murami, sadami, ogrodami. Trudnili się w razie potrzeby rzemios­ łem wojennym, i robili to na ogół z powodzeniem, ale w czas pokoju zajmowali się rolnictwem, hodowlą i hand­ lem. Mieli własną świetną literaturę i sztukę.

Pewnego razu zawędrowałem i ja do stolicy tej republiki,

i po zwiedzeniu muzeów i obejrzeniu budowli i pomników, w ramach wcześniej zapewne ustalonego programu, obej­ mującego także kontakty z interesującymi osobami, znala­ złem się w domu pewnego, jak nas zapewniono, wybitnego malarza. Jego dom okazał się jednak czymś więcej niż mieszkaniem tylko i pracownią - to było coś w rodzaju małej rezydencji. Bezstylowa co prawda, tuż sprzed I wojny światowej, ale bardzo solidnie zbudowana willa jakiegoś chyba dygnitarza czy bogatego kupca otoczona była wyso­ kimi, żelaznymi sztachetami i okolona sadem i ogrodem. Kończył się dzień, upał gasł, na ziemię kładły się już długie wieczorne cienie. Szliśmy wśród drzew obwieszonych owo­

cami i kęp bardzo mocno pachnących, kolorowych kwia­ tów. Na progu domu oczekiwali nas gospodarze - on, pan koło siedemdziesiątki, dosyć wysoki, masywny, o jasno- brązowych oczach i czarnych, ozdobionych kilkoma siwy­ mi pasemkami włosach. Ona, także brunetka, czarnooka,

0 kaukaskiej urodzie, znacznie chyba od niego młodsza. Kiedyś, jako młoda kobieta, musiała być bardzo piękna. Chwilę później, rozdając nam po kolei herbatę w filiżan­ kach, częstowała każdego z nas żywym, naturalnym uśmie­ chem, który chwilami przygasał (kiedy brała do ręki fili­ żankę), potem znów rozjaśnia! jej twarz (gdy podawała nam filiżankę i patrzyła na nas). Siedzieliśmy wokół długie­ go, czarnego stołu, który wydawał się ciężki jak blok skalny. Piliśmy niezbyt mocną, ale bardzo gorącą i aroma­ tyczną herbatę z kuźniecowskiej porcelany. Pośrodku stołu stały rządem stare rosyjskie srebra, talerze, koszyczki, patery, pełne owoców. Zielonych i granatowych winogron pokrytych białym pyłkiem, jakby ich nie dotykały jeszcze ludzkie ręce. Brzoskwinie i morele były tak kolorowe

1 dorodne, że wyglądały nierealnie jak atrapy. Piliśmy więc herbatę i rozmawialiśmy. Najpierw spytano nas, czy mieliś­ my podróż wygodną, potem gospodarze byli ciekawi na­ szych wrażeń. Ja nie byłem tu przedtem nigdy, więc mog­ łem powiedzieć, że jestem oczarowany starą architekturą, przyrodą, kolorem nieba, co było prawdą. Potem była mowa o literaturze rosyjskiej, o Czechowie i Dostojew­ skim, a tak się szczęśliwie dożyło, że jeden z naszych kolegów pisał o Dostojewskim książkę. Ale po pewnym czasie rozmowa zaczęła utykać. My, goście, czuliśmy się trochę skrępowani. Oni, gospodarze, panowali towarzysko nad sytuacją, poddawali tematy, a nawet grali jakby jakieś role. Wszyscy zresztą uprawiamy jakieś aktorstwo, tylko że ich gra, ludzi wschodu, należy do innej konwenqi, dlatego wydaje się nam trochę obca. Myślę, że nasz sposób bycia

i prowadzenia rozmowy, nasze miny i gesty mogą się także wydawać trochę kabotyńskie. Ale w każdym człowieku tkwi coś z niegrzecznego, nudzącego się przy stole dziecka.

Od chwili już nie brałem udziału w rozmowie. Korciło mnie, żeby coś zrobić - nie wiem - powiedzieć coś głupie­ go, zacząć się przechadzać po pokoju? Stać mnie było tylko na wyciągnięcie ręki w stronę patery z owocami. Byłem pierwszym z gości, który to zrobił bez zaproszenia, popeł­ niłem więc chyba jakiś mały nietakt towarzyski, coś, o co mi chodziło. Ale nikt tego nie zauważył poza gospodynią, która uśmiechnęła się i zachęciła mnie mrugnięciem oczu. Oderwałem gałązkę winogron. Nie były atrapami. Były słodkie, pod naciskiem zębów pękały wylewając zimny, orzeźwiający sok. Mój gest jednak poruszył coś w dotych­ czasowym porządku. Gospodarz zaproponował czerwone wino krymskie, potem wstał i zapalił światło. Wnętrze pokoju wypełniło się światłem i ukazało to, czego w mroku nie widzieliśmy: świetne, stare dywany leżące na podłodze

i wiszące na ścianach obrazy. Było ich mnóstwo, wisiały gęsto, niektóre stykały się ze sobą ramami. Panie skupiły się wokół gospodyni, która objaśniała stojące w oszk­ lonych szafkach przedmioty ze srebra i porcelany, godne jak sądzę tego, aby ozdabiać carską kolekcję na Kremlu. Ale mnie interesowało raczej malarstwo. Wszystkie obrazy były pędzla gospodarza, nie miałem co do tego wątpliwo­ ści, były wyraźnie, czytelnie podpisane. Gospodarz, wi­ dząc, że oglądam obrazy i zatrzymuję się koło niektórych dłużej, zbliżył się do mnie, podał mi kieliszek wina i spytał:

- Interesuje się pan malarstwem?

- Tak. Moja nieżyjąca żona była malarką. A w ogóle malarstwo zawsze mnie fascynowało.

Była to odpowiedź zdawkowa, a więc nie całkiem szcze­ ra, gdyż malarstwo było dla mnie zawsze czymś więcej niż fascynacją. Było potrzebą, pokarmem dla moich zmysłów

i wyobraźni, niezbędnym do życia, być może bardziej niż literatura i muzyka. Gdybym to nawet chciał powiedzieć

1 to i tak wymagałoby dłuższej rozmowy, powiedzenia czegoś o sobie i ludziach mi bliskich. A ja, mimo wszystko, jestem człowiekiem zachodu, i nie umiem tak szybko skracać dystansu, jak ludzie wschodu. W czasie gdy żona

gospodarza wyjmowała z szafek dzbanuszki, filiżanki, figu­ rki, i obracając je delikatnie w palcach wskazywała jakieś kunsztowne szczegóły ich kształtów i ozdób - my koń­ czyliśmy okrążanie pokoju i oglądanie obrazów. Nie po­ trafiłem sformułować żadnej, nawet zdawkowej myśli. Ob­ razy wydawały mi się poprawnie namalowane. Zaledwie. Nic więcej. Przedstawiały sceny zbiorowe, krajobrazy, było kilka portretów i martwych natur. Grupy żniwiarzy. Męż­ czyźni ostrzyli kosy, kobiety trzymały w rękach sierpy, jedna poprawiała chustkę, druga ocierała grzbietem dłoni pot z czoła, ale uśmiechała się. Na którymś z obrazów widać było płaski krajobraz obrzeżony na horyzoncie nie­ bieskimi górami. Rozległe pole podzielone było skośnie na dwie nierówne części: żółte ściernisko i brązową podory- wkę. Na styku tych dwóch części dymił mały, czarny, ciągnący za sobą pług traktor, który był sprawcą tej zmiany koloru. I to był chyba obraz najlepszy z wiszących w jadalni. Ale wszystkim pozostałym obrazom brakowało czegoś - jak w tych kolorowych, całostronicowych re­ klamach w zagranicznych pismach, w których jest na pozór wszystko, czego wymaga reklama: są powabne kobiety, wytwornie ubrane lub roznegliżowane, mężczyźni o delika­ tnej urodzie synów milionerów lub surowym wyglądzie trampów z dzikiego zachodu. Ubrani są we fraki, albo postrzępione kowbojskie stroje i marynarskie bluzy. Trzy­ mają w rękach strzelby, wiosła, lejce. Towarzyszą im konie i psy. Dzieje się to na tle piasków pustyni, zielonych łąk, lasów, morza, skał, w luksusowych wnętrzach, w świetle kinkietów, w blaskach zachodzącego lub wschodzącego słońca. Ale tym scenom reklamowym brakuje czegoś naj­ ważniejszego. Czego? Jak by to powiedzieć? Sensu ich zaistnienia akurat w tym miejscu i chwili. Ludzie, mimo że witają się z sobą, uśmiechają do siebie, częstują się papiero­ sami i koniakiem — są bardziej sobie obcy niż przechodnie na ulicy. Wydaje się ich nic nie łączyć, nawet przedmiot reklamy, butelka koniaku czy paczka papierosów. Coś takiego było właśnie w obrazach, na które teraz patrzyłem.

102

/

Były reklamą, która ma przemawiać do wszystkich - ale nie przemawia do nikogo. Chcąc coś wyrazić - nie wyraża niczego. Przyszła mi jeszcze do głowy dziwna myśl, że reklamy w zachodnich czasopismach i malarstwo, które uprawiał Z., łączy to, że jedne i drugie są bardzo kosztow­ ne, a zysk propagandowy z nich jest wątpliwy. Chyba, że w obu wypadkach nie o zysk chodzi. Ale w takim razie

o co?

Obszedłszy pokój zatrzymaliśmy się przy obrazie, od którego zaczęliśmy wędrówkę. Nie wiedziałem, co powie­ dzieć, ale gospodarz wybawił mnie z kłopotu:

- Jeśli pan interesuje się malarstwem, pokażę panu inne obrazy, dobrze?

- Z wielką przyjemnością.

Starałem się, aby gospodarz nie wyczuł w moim głosie fałszywego entuzjazmu. Zresztą nie wiedziałem, o co cho­ dzi. Spodziewałem się, że zaprowadzi mnie do pracowni, która mieściła się chyba na piętrze - ale nie. Wyszliśmy na korytarz i Z. otworzył przede mną drzwi do sypialni. Był to pokój dosyć duży, ale znacznie mniejszy od jadalni, ciemny, bo okna zasłonięte były grubymi kotarami. Gos­ podarz zapalił górne światła, zrobił to na dwie raty, dzięki czemu zobaczyłem najpierw to, co było w dole - dywany, meble, szerokie małżeńskie łóżko, a dopiero potem, w peł­ nym świetle — obrazy. Wisiały rzędem, wysoko, niemal pod sufitem, ale był to całkiem inny świat sztuki. Ale jednocześ­ nie - to dziwne — te obrazy były mi znacznie bliższe od tamtych, oglądanych przed chwilą w jadalni. Oto dwa portrety kobiece. Dwie różne, inne kobiety patrzyły na mnie, tylko na mnie. Ze swoją chwilowością istnienia, przelotnym uśmiechem, dziwnym skrętem szyi, niewygod­ nym, jakby przypadkowym układem rąk, były zjawiskiem niezwykłym, przykuwającym oczy, zmuszającym do pa­ trzenia. Jakby malarz, wskazując na mnie palcem, powie­ dział: to są obrazy, które namalowałem właśnie dJa ciebie.

- No, jak się panu podobają te obrazy? - w słowach gospodarza zabrzmiała ledwo wyczuwalna nutka ironii.

Należało coś powiedzieć, i to bez długiego zastanawiania się, po prostu: podobają mi się, czy nie. Myślałem więc rozpaczliwymi skrótami: ta świetlistość kolorów jak z rene­ sansu - ale duch już kubizmu, a nawet surrealizmu. Wy­ krój oczu jakby trochę bizantyjski, nie, raczej grecki, ale z Grecji do Italii blisko, do Hiszpanii i Francji też niedale­ ko. Obrazy nie były podpisane. Spytałem niepewnie:

- Modigliani, wczesny Picasso?

Gospodarz milczał chwilę uśmiechając się, potem powie­ dział:

- Nie, to ja...

- Piękne!

Gospodarz nie patrzył na swoje obrazy, stał bokiem, patrzył na mnie. Miał poważny, skupiony wyraz twarzy, ściągnięte brwi, zaciśnięte usta.

- Mika, Mika! - zawołała żona gospodarza.

- Słucham?!

- Samochody podjechały, goście chcą się żegnać!

- Już idziemy!

- Z jakich lat pochodzą te obrazy?

- 1922-1925...

- Bardzo piękne — powtórzyłem.

- Wtedy byłem jeszcze artystą — gospodarz powiedział to głosem tak cichym, że prawie niesłyszalnym. A ponie­ waż nie było świadków naszej rozmowy, więc słowa, które usłyszałem, nie zostały jakby w ogóle powiedziane. Nie wiedziałem, jak się zachować, milczeć czy odezwać się?

- A kim pan jest teraz?

Gospodarz wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem? Chyba nikim.

- Jest pan przecież malarzem, który zna swoje rzemios­ ło. To na pewno.

- Nie, proszę pana. Malarz, który zna swoje rzemiosło,

powinien być artystą. A ja artystą już nie jestem.

- Kiedy pan przestał nim być?

- Nie pamiętam. Zresztą nie stało się to z dnia na dzień.

- Mika!!

- Tak, idziemy!

To, co przed chwilą usłyszałem, było wyznaniem stra­ sznym. Nigdy czegoś takiego z ust artysty nie słyszałem.

Towarzystwo podochocone winem było rozbawione. Ktoś kończył właśnie opowiadanie dowcipu o korzyściach, jakie daje posiadanie własnej awionetki, więc wszyscy wy­ buchli śmiechem. Potem usiedliśmy i tutejszym obyczajem zamilkliśmy na dwie minuty. Jest to bardzo mądry zwy­ czaj, nakazuje powagę i skupienie, pozwala przed roz­ staniem jeszcze raz przyjrzeć się sobie i zapamiętać nasze twarze, bo przecież nie wiadomo, czy i kiedy się jeszcze spotkamy? Patrząc chwilę na twarz gospodyni, doznałem nagle olśnienia: to ona była jedną z kobiet na tamtych dwóch portretach. Oczywiście sprzed wielu lat. A malarz, który ją wtedy malował, był, jak sam powiedział, jeszcze artystą. Podniosłem oczy i spojrzałem jeszcze raz na obrazy wiszące w jadalni. Były wśród nich i portrety, a między nimi trzy czy cztery młodych kobiet. Jedna z dziewcząt nawet uśmiechała się. Ale to nie był uśmiech, tylko skrzy­ wienie ust. Z jej twarzy nie promieniowało światło, jak z tamtych dwóch, które widziałem przed chwilą w sypialni gospodarzy. Portrety tych dziewcząt były jakieś płaskie, powierzchowne, jak kolorowane zdjęcia w witrynach pro­ wincjonalnych fotografów. Minęło te dwie czy trzy minuty. Zaczęliśmy się żegnać z gospodarzami.

Drogę nazajutrz mieliśmy przed sobą daleką, ale mnie zdarzyło się jechać w towarzystwie osoby, którą znałem. Na tyle dobrze, aby móc z nią dosyć swobodnie roz­ mawiać, a tak się złożyło, że osoba ta znała sporo szczegó­ łów z życia malarza Z. Jechaliśmy drogą piękną, miejscami niebezpieczną, wijącą się wśród skał i nad przepaściami. Chwilami przestawaliśmy rozmawiać, bo z jednej stony piętrzyły się pionowe kamienne ściany, z drugiej dzieliło nas czasem pół metra od brzegu przepaści. Widzieliśmy, jak spod kół jadącego przed nami samochodu pryskają kamienie i spadają w otchłań. W takich więc chwilach przerywaliśmy rozmowę, bo jednak nie czuliśmy się zbyt

pewni życia, ale to nie trwało długo. Mijaliśmy szczęśliwie skały i przepaście, droga prostowała się, przed nami ot­ wierał się widok na łagodne, pokryte lasami stoki i na wysokie góry, ale jeszcze odległe. Nasza rozmowa mogła toczyć się dalej. Dowiedziałem się, że wybuch rewolucji październikowej zastał malarza Z. i jego, bardzo wtedy młodą, żonę we Francji. Nie żyli w nędzy, ale trzeba powiedzieć, że biedowali, trwała jeszcze wojna. W tamtych czasach biedowała większość młodych artystów. We Fran­ cji bytowało przecież kilkadziesiąt tysięcy malarzy! Pań­ stwo Z. przenieśli się więc na prowincję, gdzie było znacz­ nie taniej, a okolica przypominała im trochę ojczyznę: podobne do tamtych, rodzinnych, kamienne domy, od­ dzielone od siebie niskimi murkami, z których zwieszały się girlandy drobnych, kolorowych, odurzająco pachnących kwiatów. Poranki z pianiem kogutów, z niebem blado- błękitnym, chłodne wieczory z błyszczącym, granatowym niebem. Mogę sobie to wyobrazić. Mieszkając na prowin­ cji, wcale nie byli odcięci od tego, co się działo w Paryżu i na świecie. Duch sztuki wydawał się wszechobecny. Jeździli zresztą na wszystkie ważniejsze wystawy. Odwie­ dzali ich koledzy z Paryża i ci, którzy tak jak oni, mieszkali na prowincji. Oglądali nawzajem swoje obrazy. Żyli jeszcze wielcy. Monet, Bonnard, Yuillard, Matisse. Impresjonizm był już sztuką dominującą w gustach powszechnych i pa­ nującą nad rynkiem. Ci wielcy starzy mogli już mieszkać wygodnie i żyć dostatnio, doskonaląc spokojnie swoją uznaną wizję świata. Ale działali malarze, którym impre­ sjonizm już się sprzykrzył, poszukujący nowych środków wyrazu, gdyż duch sztuki jest duchem bardzo niespokoj­ nym. Działali młodzi kubiści, surrealiści, abstrakcjoniści, fauviści, ekspresjoniści. W ogóle były to czasy jakiegoś niezwykłego pobudzenia i ożywienia myśli i uczuć, które­ mu towarzyszyło przekonanie, że istnieje wiele sposobów widzenia świata. Wszystkie te izmy kłębiły się głównie we Francji, także w pobliskich Niemczech i Włoszech, ale jednak głównie we Francji. Tak, wiemy to z historii sztuki.

Kłótnie, manifesty, skandale, nawet afery. Z. miał wtedy dobry okres, dużo malował. Przeżywał, nie tak znowu częste w życiu artysty chwile, kiedy bez wielkiego mozołu znajduje się to, czego się szuka, gdy intuicja pozwala bezbłędnie wiedzieć, czego się szuka. Są to chwile, kiedy myśl pozostaje prawie bezczynna, gdy wystarcza, że tylko oko kontroluje ruch ręki. Malarzowi Z. nie przeszkadzało wcale to, że dach pracowni trochę przeciekał (na szczęście w tej okolicy Francji deszcze latem rzadko padają), że na obiad jadało się byle co, chudy kawałek ryby, talerz sałaty, i popijało najtańszym winem. Że tylko od czasu do czasu ktoś - najczęściej z czyjejś cichej namowy - kupował od Z. jakiś obraz, albo zamawiał portret. Wśród artystów malarz Z. uchodził za bardzo zdolnego - ale cóż, takich zdolnych we Francji było wielu. W samym Paryżu w owych czasach, ludzi, którzy w prefekturze policji podawali jako zawód „artysta malarz”, żyło podobno około 20000...

Pewnego dnia, było to w roku 1928 lub 1929, małżeńst­ wo Z. odwiedził gość niespodziewany. Przyjechał samo­ chodem, przemówił po rosyjsku, wszedł, i postawił na stole butelkę czerwonego, krymskiego wina. Z., który siedział na ławce w ogrodzie i malował, nie bardzo chciał z przyby­ szem rozmawiać, wrócił jednak do domu, jak się dowie­ dział, że gość chce kupić obraz. Był to urzędnik ambasady, przedstawił się jako początkujący kolekcjoner obrazów, zarabiający niewiele, i dlatego nie mógłby wiele zapłacić. Ale jakoś się dogadali. Wypili butelkę wina, które miało błyszczącą czamo-czerwono-złotą etykietę i było bardzo dobre. Gość rozglądał się po pracowni, mówił, że tak właśnie wyobrażał sobie życie artystów, którzy myślą tylko

o sztuce, nie dbając o pieniądze. Tak się to zaczęło. Osoba, która mi to opowiada, sądzi, że jednak głównym motorem powrotu do Rosji była żona Z. To bardzo prawdopodob­ ne. Mogła już być zmęczona wojną, biedą, prymitywnym życiem, noszeniem wody ze studni, chodzeniem po zakupy, gotowaniem, zmywaniem. Poza tym - była jeszcze młoda, chciała się podobać, chciała się dobrze ubrać, bywać w te­

atrze i na koncertach. Nęcenie do powrotu odbywało się na raty, trwało chyba parę miesięcy, między wizytami były jak sądzę kilkutygodniowe przerwy, krótsze lub dłuższe, wsku­ tek czego Z. nie odczuwał żadnego nacisku i miał dosyć czasu na myślenie i narady z kolegami i znajomymi. Większość z nich odradzała powrót do Rosji, a niektórzy pukali się nawet w czoła. Wizyty gościa z ambasady powtarzały się w nieregularnych odstępach czasu, potem kiedyś przyjechał nawet sam konsul. Na razie jednak w rozmowach z gośćmi nie było mowy o powrocie. Och, tylko czasem, ale to Z. miewał i dawniej, ale ostatnio jakby częściej (być może pod wpływem jakichś słówek niechcący rzucanych: ładnie tu, ale u nas silniej pachną kwiaty, głośniej śpiewają ptaki, niebo ma piękniejszy, głębszy ko­ lor, u nas to, u nas tamto) - coraz głośniej w malarzu Z. odzywała się tęsknota za krajem, z którego pochodził. Były to zrazu ulotne wspomnienia, krótkie błyski światła, stru­ żki zapachów, bełkot czystej, zimnej wody w potoku. Jakieś ulotne obrazy z wczesnego dzieciństwa, te były najsilniejsze: konie z rozwianymi grzywami na zielonym pastwisku, trzask a potem smak rozkrojonego arbuza w upalne południe. Słychać dźwięki fortepianu, wiatr po­ rusza firanką, w ogrodzie ojciec w białym ubraniu i słom­ kowym kapeluszu siedzi na wiklinowym fotelu, pali fajkę, pasemka niebieskiego dymu unoszą się nad jego głową. Ale koniec końcem chyba nie te wspomnienia i nie zachęty żony miały ostateczny wpływ na decyzję powrotu. Stało się coś okropnego: Z. zaczął być obiektem bojkotu towarzy­ skiego ze strony środowiska malarzy. Byli wśród nich nie tylko Rosjanie, ale i Ukraińcy, Ormianie, Gruzini, przy­ czynili się do bojkotu i Polacy, którzy mieli już własne państwo, więc co im mogło na tym zależeć? Wizyty z am­ basady, zakupy obrazów, butelki czerwonego krymskiego, nie mogły zostać przez środowisko nie zauważone. Ale sądzę, że i ambasada postarała się dyskretnie o to, aby rzecz nabrała rozgłosu. Zrazu nieufność, niechęć, unikanie malarza Z. przerodziły się po pewnym czasie w otwarty

bojkot. Z. został okrzyczany oportunistą, czy nawet komu­ nistą, już nie wiadomo co gorsze, choć w jego naturze nie było nic z konformisty, a z przekonań politycznych nie był nawet socjalistą. Środowisko nie chciało mieć go w swoim gronie. Ale świat był szeroki. Z. mógł był wyjechać dokąd chciał - do Niemiec, Szwajcarii, do Ameryki, Australii. Był jednak bardzo do Francji przywiązany, Francja była jego drugą ojczyzną. Wizyty gości z ambasady na jakiś czas ustały, i Z. cieszył się z tego. Miał nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że po pewnym czasie odzyska pozycję i przy­ jaciół.

Aż tu pewnego razu zjawia się sam konsul, tym razem bez butelki wina, i z miną trochę urzędową. Wyjmuje z teczki list w podłużnej kopercie i z poważnym, ale zakłopotanym wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć: no i co ja mam z tym zrobić? - wręcza ją malarzowi Z. Z. przeprosił gościa, wyjął list z koperty i przeczytał. Akade­ mia, nie znając miejsca pobytu artysty malarza Z., prosi ambasadę o odszukanie go i doręczenie listu. Nadawcy chodzi mianowicie o nawiązanie kontatku z artystą mala­ rzem Z. i zaproponowanie mu objęcia katedry malarstwa w akademii. List podpisany był przez kolegę Z., teraz profesora. Studiowali razem w Petersburgu i w Ecole de Beaux Arts w Paryżu. Kolega ten był o dwa czy trzy lata od Z. starszy i tuż przed wybuchem wojny wrócił do Rosji. Z. spytał konsula, co jego zdaniem powinien z tym listem zrobić? Konsul rozłożył bezradnie ręce i powiedział, że jego zdaniem na listy odpowiadać wypada. Przez ambasadę? Ach, nie, raczej wprost. Adres jest chyba podany na kopercie? To jest przecież sprawa pana Z. osobista, i nie wymaga żadnego pośrednictwa. Konsul wychodząc rzucił jeszcze raz okiem na wnętrze mieszkania malarza Z., i po­ wiedział, że pensje w Rosji (tak nazwał Związek Radziec­ kie) nie są jeszcze zbyt wysokie, ale - dodał z uśmiechem

- mieszkanie i pracownia, jeśli państwo Z. zdecydują się na powrót, na pewno będą miały trochę wyższy standard...

Jakoś chyba pod koniec roku 1929 lub na początku 1930

malarz Z. wraz z żoną znaleźli się w kraju, który on opuścił przed około dwudziestu laty. (Ona, jako młoda dziew­ czyna, wyjechała stamtąd z rodzicami przed rewolucją). Nie ma sensu mówić o tym, co się od tego czasu zmieniło, a co pozostało takie, jakie było. Z. czuł się trochę tak, jakby rozstał się z krajem przed kilkoma dniami, a kiedy indziej - przed kilkudziesięciu laty. Mieszkanie zastali już przygotowane, to samo domostwo, które zajmują do dziś dnia. Z. przez długi czas zajęty był urządzaniem miesz­ kania i organizowaniem pracowni na akademii i poznawa­ niem środowiska, i nie wyczuwał delikatnych z początków nacisków ograniczających jego ruchy, działanie, a nawet myślenie. Ten proces rozłożony został na miesiące, nawet lata.

Samochód zaczął gwałtownie hamować, wjechaliśmy w zakręty między skałami i nad przepaściami. Było to znów trochę denerwujące, ale trwało tym razem krótko. Moja rozmówczyni nie bardzo wie, na czym polegał me­ chanizm wdrażania socrealizmu w malarstwie. Ale ja wiem, jak było u nas, więc mogę to sobie dosyć łatwo wyobrazić.

Z tym, że u nas trwało to krócej i miało gwałtowniejszy przebieg, bo trzeba było nadążyć za tym, co u nich się już dawno dokonało. Nie wchodźmy więc w szczegóły. Dość na tym, że po pewnym czasie malarz Z. poczuł się tak skutecznie osaczony ze wszystkich stron, że nawet to co malował sam dla siebie („Sam dla siebie” — co to znaczy? Żeby schować do szafy?) - zaczął malować jakby sam przeciwko sobie. Coraz częściej miewał chwile, w których zadawał sobie pytanie, którego artysta nie powinien sobie zadawać nigdy, czy istnieją jakieś sposoby, które, nie rezygnując z tego, co potocznie nazywamy artyzmem, pozwoliłyby przystosować malarstwo do wymogów po­ lityki? I to był początek degrengolady w jego malarstwie. Na jego obrazach zaczęły się pojawiać i rozrastać puste pola, jakby je ogarniała jakaś skórna choroba, rodzaj martwicy, którą Z. daremnie starał się ożywiać, przemalo- wując, zeskrobując, czasem nawet niszcząc płótna. Szamo­

tał się sam z sobą - bo artysta pomocy znikąd spodziewać się nie może. Zaczął nawet trochę chorować, miewał często bóle serca. Ale lekarz, do którego się udał, wyśmiał go. Powiedział, że serce nie może boleć, bo nie jest unerwione. Że to po prostu histeria. Zapisał jakieś proszki (nazajutrz po tych proszkach, zażywanych przed snem, Z. czuł się tak, jakby go wypatroszono, napchano sianem, i z powrotem zaszyto - był dosonale nieczuły i otępiały). A gdyby bóle w okolicy serca powtarzały się, zaaplikował dwa, trzy razy dziennie kieliszek dobrego koniaku. Z. pił teraz w ogóle, już przed wizytą u lekarza, o wiele więcej i znacznie silniejsze trunki niż we Francji. I po pewnym czasie serce Z. uspokoiło się. Zresztą, niby człowiek ranny w piersi, aby nie cierpieć, oddychał teraz tylko na pół oddechu. A w tym co robił, aby uniknąć cierpienia, nauczył się kompromisu. Być może, że na początku było w tym coś z udawania i były jakieś stany nerwicowe - ale skończyło się po prostu tym, czego od niego oczekiwano: jego obrazy stały się płaskie (nie w sensie faktury ani perspektywy, ale treści). Były teraz puste, pozbawione tego niespokojnego piękna i dziwności, które są istotą sztuki prawdziwej. Co ja mówię: sztuki prawdziwej? Nie ma przecież sztuki niepraw­ dziwej! Więc po pewnym czasie Z. doszedł do tego, że zaczął uprawiać coś, co podobne było do lakierowania drzwi i okien. Jeśli nie było całkiem tym samym, to tylko dlatego, że Z. uprawiał wciąż malarstwo sztalugowe. W ro­ ku 1936 i 1937 zapanował terror. Stalin rozprawiał się ze swoimi jawnymi, skrytymi, a w końcu chyba urojonymi przeciwnikami. Aresztowano miliony ludzi, setki tysięcy wyprawiano na tamten świat, w najlepszym razie do łag­ rów. Z. był chyba naiwnym fantastą w sprawach politycz­ nych, bo ogarnięty paniką, ale pamiętający ostatnią roz­ mowę w ambasadzie w Paryżu, gdzie go zapewniano, że w każdej chwili, kiedy tylko zechce, będzie mógł do Francji wrócić - udał się do wydziału paszportowego, aby złożyć wniosek na wyjazd wraz z żoną do Francji. Z. mógł się wtedy przekonać, że jego prawa obywatelskie są statusem

więźnia. Funkcjonariusz, który go przyjął, wyraził zdumie­ nie, że profesor akademii akurat w takiej chwili myśli

o opuszczeniu kraju. Zwrócił mu papiery z prywatną radą, że lepiej będzie, jeśli nie pozostanie po nich w tym urzędzie żaden ślad. Z. nie był całkiem pewien, ale chyba sios­ trzenica żony tego funkcjonariusza starała się o przyjęcie na akademię. Z. nie ponawiał już potem nigdy prób uzyskania paszportu. Zresztą w Europie zaczęło być nie­ spokojnie. A w kraju aresztowania rozszerzały się, roz­ lewały, ogarniały najdalsze zakątki kraju. (Represje nie ominęły także rodziny Z., na szczęście dalszej). Raz wyda­ wać się mogło, że wszyscy aresztowani należą do jakiegoś wielkiego spisku - potem znów, że nie łączy ich ze sobą nic, żadna zmowa, żadne wspólne działania, a nawet nie po­ glądy. Że to wszystko jest jakąś okropną komedią pomy­ łek, które zostaną wkrótce wyjaśnione, Z. jednak nie bardzo wierzył w niewinność aresztowanych. Coś tam na rzeczy być musiało, czasem powody błahe, nawet śmieszne, ale coś zawsze było. Jakiś nieostrożny list, powiedzenie, słowo, dowcip. Niebawem zaczęły się procesy i okazało się, że wszystkich oskarżonych łączy udział w jednej, wielkiej zbrodni przeciwko państwu, partii, socjalizmowi, a wielu z nich działało na zlecenie zagranicznych ośrodków szpie­ gowskich. Większość oskarżonych przyznawała się do wi­ ny, bili się w piersi, prosili o najwyższy wymiar kary. Tylko bardzo nieliczni usiłowali bronić swoich przekonań. Z. przestał czytać gazety. Ale inni czytali i opowiadali. Była to jedna, gigantyczna powieść sensacyjno-szpiegowsko- -kryminalna w odcinkach. Niektórzy pasjonowali się tym. Z. i jego żona przycupnęli w domu, w którym było cicho, spokojnie, dostatnio. Rok akademicki jeszcze się nie roz­ począł. Z. mógł trochę malować, i w jakimś niejasnym nastroju oczekiwania na coś, nawet jakby w przeczuciu czegoś, co się zdarzy, zaczął podobno malować śmielej, w co zresztą nie bardzo wierzę. Może się mylę, ale sądzę, że szkody jakie powstały w jego osobowości twórczej, były już nie do naprawienia. Przynajmniej w tym ustroju, w któ-

I

rym Z. teraz żył. A w dodatku Z. nie był już człowiekiem młodym.

Wkrótce w Europie wybuchła wojna, Niemcy najechały Polskę, armie radzieckie poszły na zachód i zajęły jej część. A półtora roku później Niemcy napadły na Rosję, i roz­ poczęła się wojna długa i krwawa, której towarzyszyło wszystko to, co każda wojna ze sobą niesie: śmierć, głód, 1 poniewierka, masowe ruchy przesiedleńcze, ewakuacje, i to w wymiarach odpowiadających wielkości imperium i roz­ miarom niedołęstwa i bałaganu administracyjnego. Z. i je­ go żona przeżyli tę wojnę lepiej niż wielu innych. On był już za stary - przekroczył pięćdziesiątkę - aby iść na wojnę, miewał tylko dyżury w obronie przeciwlotniczej. Poza tym miał wiele pracy na akademii, gdzie wraz z uczniami projektował mnóstwo ilustraq‘i i afiszy propagandowych. Z. uważał tę wojnę za wojnę sprawiedliwą, więc robił to z przekonania i najlepiej jak umiał. Ale potem nadeszły lata, które w sztuce dobrze pamiętamy. I ostatnie przed śmiercią Stalina paroksyzmy tyranii. Z. malował coraz mniej. Zdawał sobie sprawę, że z jego obrazów uszła już dusza. Oczywiście, nie stało się to nagle z dnia na dzień. Jego malarstwo umierało powoli, na przestrzeni wielu lat, śmiercią starego, chorego człowieka. I doszło wreszcie do tego, że Z. nie potrafił namalować obrazu nawet poprawnie, choć zapewne nie przestał wiedzieć, czym obraz być powi­ nien. Później miewał możliwości wyjazdu za granicę, nawet do Francji, ale nie skorzystał z nich. Nie powiedziano mi dlaczego, ale myślę że wiem: ze strachu. Z. bał się konfron­ tacji swojego malarstwa z tym, co się dokonało w sztuce na zachodzie. I z tym, co robili jego dawni przyjaciele.

Rozmowa na temat malarza Z. była w istocie znacznie krótsza niż to, co napisałem. Pozwoliłem ją sobie rozsze­ rzyć, gdyż osoba, z którą rozmawiałem, wiedziała wpraw­ dzie dosyć dużo o malarzu Z., ale chyba niewiele o ma­ larstwie. Nie zdawała sobie zapewne sprawy z tego, jak delikatną materią jest sztuka, jak łatwo ją uszkodzić, a nawet uśmiercić.

- Ale żyje jak udzielny książę. W dobrobycie, otoczony zbytkiem, pięknymi przedmiotami. To też coś w życiu warte... - powiedziałem po chwili.

- Przecież to wszystko nie jego! Nie domyśla się pan?

- Jak to nie jego?

- Obrazy - tak. Obrazy przez niego malowane są jego własnością. Ale cała reszta - dom, meble, dywany, srebro, porcelana - nie. On po prostu mieszka w muzeum. Rozu­ mie pan?

- Ach, tak? Rozumiem.

Próbowałem sobie wyobrazić, jak bym się czuł miesz­ kając całe długie lata wśród przedmiotów, o których wie­ działbym, że nie są i nigdy nie będą moją własnością? W końcu chyba bym się przyzwyczaił. W czasie studiów przecież mieszkałem wiele lat poza domem, w obcych pokojach. Potem (nie licząc więzienia i obozu) zdarzało mi się przemieszkiwać w pokojach hotelowych, albo w wyna­ jętych, cudzych domach. Czułem się w nich różnie, praco­ wało mi się i myślało gorzej lub lepiej, ale nie traciłem nigdy poczucia własnej osobowości. Nie głupiałem ani nie mądrzałem w jakiś specjalnie odczuwalny dla mnie i wido­ czny dla otoczenia sposób. Co innego jednak, gdybym musiał żyć w tych nieswoich miejscach, i jeszcze pracować pod przymusem. Robić coś, do czego nie byłbym przeko­ nany. Nie umiem pracować na zamówienie, a cóż dopiero pod przymusem! Ilekroć mi się coś takiego zdarzało, czu­ łem, że opuszczają mnie wszystkie siły, przestaje mi funk­ cjonować pamięć i wyobraźnia, że pustoszeję wewnętrznie, że odmawia mi posłuszeństwa nawet język, którego uży­ wam na co dzień i w którym piszę. Mogę liczyć tylko na umiejętności składania prostych zdań i znajomości orto­ grafii, nabyte w szkole podstawowej. Z największym więc trudem, z głową jak pusty garnek, rozglądając się wkoło siebie, daremnie szukając ratunku i natchnienia w widoku drzew za oknem - stać mnie tylko na napisanie jakiegoś najprostszego zdania, na przykład: „Jest piękny słoneczny poranek letni”. Ale co dalej? I co miało być przed tym i co

ma być potem? I w ogóle po co to napisałem? Przecież przede mną dokładnie takie samo zdanie zostało już napi­ sane sto tysięcy razy!

- Zdaje mi się, że pod przymusem powstawać mogą tylko rzeczy oparte, w najlepszym razie, o to, co już dawno zostało zrobione — powiedziałem trochę bez związku z tym,

o czym mówiliśmy kwadrans temu, więc pomyślałem, że moja rozmówczyni nie będzie wiedziała, o co mi chodzi. Ale nie doceniłem jej. Po chwili odpowiedziała:

- Ma pan raq’ę.

Góry i przepaście oddaliły się od drogi, krajobraz ot­ worzył się. Jechaliśmy teraz wśród łąk usianych tu i ówdzie szarymi głazami i kępami niskich, żywo zielonych drzew. Z lewej strony, w drgającym powietrzu, majaczyły gdzieś daleko jeszcze zarysy wsi czy miasteczka.

- A co będzie z jego żoną, kiedy on umrze? Jest przecież znacznie od niego młodsza.

- Nie wiem. Może zostanie kustoszem. A jak ktoś inny tam zamieszka, to przydzielą jej mieszkanie w nowym budownictwie. Pokój z kuchnią, a może nawet dwa poko- je?

Osiedle z lewej strony zbliżało się, rosło w oczach. Wiedziałem, że to nie jest jeszcze cel naszej podróży, ale wpatrywałem się w krajobraz z tą nieco sztuczną, czasem bezradną ciekawością, której niechcący podlegamy zwie­ dzając obce kraje. Widok miasteczka rozwijał się i zmie­ niał, opadał i podnosił, przesuwał z jednej strony drogi na drugą. Miasteczko składało się z dwóch, jakby zupełnie nie mających ze sobą związku, części. Nie było między nimi żadnego przejścia, żadnego pokrewieństwa: trzy białe, wy­ sokie, wielopiętrowe drapacze chmur, osłonięte z jednej strony rzędem smukłych, obcych w tym krajobrazie włos­ kich topól - w bliskim sąsiedztwie gromady parterowych lub jednopiętrowych domów wśród niskich drzew o koro­ nach szerokich, pewnie oliwek, fig i orzechów. Domy kryjące się w cieniu niskich drzew były pradawne. Były mocno zrośnięte z ziemią i przyrodą, powstały z niej. A te

wielkie gmachy wydawały się zjawiskiem nie z tego świata, jakby przeniesione skądsiś i ustawione tu na siłę. A raczej na próbę.

To o czym myślałem, patrząc na przybliżające się osied­ le, nie miało nic wspólnego ani ze sztuką, ani historią, a tym bardziej z polityką. Polegało tylko na patrzeniu i widzeniu proporcji, wysokości i odległości.

IX. 87

Modlitwa niewierzącego

Pewnego poranku, przed wymarszem do pracy, do mojego przyjaciela, urzędującego już od godziny w izbie chorych, zgłosiło się kilku więźniów, między innymi człowiek nie­ młody, ale wyglądający znacznie starzej niż na te 49 lat, które - jak się okazało - miał. Był Rosjaninem „staro- wierem”, siedział za swoje dziwne przekonania religijne. Był nielubiany i gdzie się tylko dało - prześladowany przez administrację obozu, a jednocześnie otoczony czcią przez niektórych więźniów, Rosjan. Mój przyjaciel znał go z wi­ dzenia. Pamiętał jego twarz zawsze pogodną, nie, to złe określenie - raczej jakby lekko uśmiechniętą, tym uśmie­ chem, który widuje się czasem u przewlekle chorych lub starych więźniów usiłujących schować pod grymasem we­ wnętrzną udrękę. Teraz wydał mu się jakiś gwałtownie odmieniony, wychudzony, pod pachą trzymał termometr, który mu włożył sanitariusz. Twarz starowiera była szara, skurczona i pomarszczona jak stare jabłko, siwa broda zmierzwiona, jak miotła, włosy mokre od potu. Tempera­ turę miał niezbyt wysoką, tylko 38 stopni, ale wyglądał na ogarniętego przez jakąś chorobę.

- Co cię boli? - spytał Mieczysław.

Starowier wyprostował się z trudem i dotknął ręką brzucha w okolicy pępka.

Sanitariusze położyli starowiera na leżance i pomogli mu rozpiąć i opuścić spodnie. Mieczysław zaczął delikatnie

obmacywać jego zapadnięty brzuch. W okolicy woreczka żółciowego tkliwość była nieduża, ale wzrastała gwałtow­ nie od pępka w prawo, w dół. Okolica wyrostka robacz­ kowego była szczególnie tkliwa, widoczne było nawet lek­ kie zaróżowienie skóry, ale to mogło nie mieć związku z bólem. Mój przyjaciel, jakby chcąc oddalić się od miej­ sca, które od początku wydawało mu się najbardziej podej­ rzane, obmacał żołądek, śledzionę, wątrobę, okrężnicę. W okrężnicy było trochę gazów, reszta była chyba w po­ rządku.

- Jadłeś śniadanie?

- Nie, bo mnie brało na wymioty.

- A wczoraj na kolaq‘ę jadłeś co?

- Nie, bo mnie mdliło i nawet wymiotowałem. Przyjaciel mój wrócił jeszcze raz do okolicy wyrostka

robaczkowego, ale nie chciał go bardzo uciskać. Mial teraz prawie stuprocentową pewność, popartą jeszcze jakby ja­ kimś wewnętrznym przekonaniem, może intuicją, że to jest zapalenie wyrostka. Ale czy nawet stary, doświadczony praktyk może mieć całkowitą pewność, że jego rozpoz­ nanie jest trafne? A tym bardziej on, który widział na zajęciach w klinice zaledwie dwa, najwyżej może trzy przypadki zapalenia wyrostka. A raz tylko profesor poka­ zał zmianę opatrunku pooperacyjnego z podgojoną już blizną. To wszystko. A jakąż pewność mógł mieć on, student trzeciego roku medycyny? Bez praktyki, bez rent­ gena, bez drugiego lekarza, którego mógłby spytać, co

o tym myśli? Kazał sanitariuszom pomóc ubrać się staro- wierowi i położyć go na łóżku w szpitaliku, a sam zasiadł przy stole i zajął się wypisywaniem zwolnień tym, którzy powinni zostać w barakach. Nie było ich na szczęście wielu. Dwóch ze złamaniem ręki, jeszcze niezupełnie wygo­ jonym, jeden z podejrzeniem zapalenia płuc - i ten staro- wier. Sanitariusz Kaziuk czekaj na papier, żeby pobiec z nim do komendanta.

- A co z tym starowierem? - spytał.

- Ślepa kiszka. Niech na razie leży.

- Dać mu na przeczyszczenie, i dobre - powiedział Kaziuk.

Mieczysław podniósł pióro znad papieru i odwrócił się gwałtownie do sanitariusza.

- Na miłość boską, tylko nie na przeczyszczenie! A mo- żeście już mu dali?!

- Nawet jakby my chcieli, to nie było rycyny. Komandir wziął do smarowania butów, bo się wybiera w niedzielę na ochotu na dzikie kaczki - powiedział drugi sanitariusz, Mychajło.

Sanitariusz Kaziuk pobiegł z listą do komendanta i po chwili wrócił ze skreślonym nazwiskiem starowiera. Mie­ czysław zerwał się i tak jak stał, nie zdejmując kitla, poleciał na bramę. Formowały się tu już kolumny mar­ szowe do wyjścia na zonę. Komendant w otoczeniu ofice­ rów przyglądał się odprawie i wymarszowi pierwszej kolu­ mny. Mieczysław dopadł komendanta i zameldował, że prosi o dwa słowa rozmowy.

Komendant, duży, ciężki, z brzuchem wyhodowanym przy biurku, w szoferce obok kierowcy i na specjalnym dodatku żywnościowym, odszedł trzy kroki na bok i po­ wiedział:

- Słucham?

- Komendant skreślił z listy zwolnionych nazwisko Ry- bakowa.

- Zgadza się. Nie ma powyżej 38 stopni.

- To przed dwiema godzinami. Teraz ma już 3 8,5 - skła­ mał Mieczysław. - Jak zjedzie do kopalni, to może umrzeć.

Komendant jeszcze miesiąc temu byłby krzyknął:

- A czort z nim! - teraz przeżuł te słowa, bezgłośnie poruszywszy tylko szczęką.

- Co mu jest?

- Nie wiem jeszcze. Temperatura idzie w górę. Może być zapalenie płuc, a nawet zapalenie opon mózgowych 1 kłamał Mieczysław jak z nut. - Trudno powiedzieć, co się z tego może rozwinąć. Tak czy owak, w takim stanie nie nadaje się ani do pracy, ani do transportu do szpitala.

Jestem odpowiedzialny wobec was, komendancie, za jego życie.

Komendant pomyślał, że i on, komendant, jest teraz odpowiedzialny za życie tego gnoja, starowiera. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w oczy Mieczysława, jakby się namyślał, chociaż dobrze wiedział, co powie.

- Dobrze, trzymaj go u siebie. Jak mu do jutra tem­ peratura nie spadnie, to pojedzie do szpitala do bazy.

Mieczysław wrócił, usiadł za stołem i patrzył przez okno na maszerujące przez bramę kolumny. Myślał: jeśli to jest zapalenie wyrostka robaczkowego, to jazda samochodem po wyboistej drodze, która w niższych, bagnistych miejs­ cach biegnie po dylach skaczących pod kołami jak klawisze

- to śmierć. Ale jeśli już było pęknięcie, albo nastąpi za parę godzin, to zapalenie otrzewnej oznacza także koniec. Mieczysław przestudiował już sposób użycia sulfatiazolu, który dostał z centrali, i zorientował się, że leku miał akurat tyle, aby wyprowadzić jednego człowieka z zapale­ nia płuc, a najwyżej dwóch z czerwonki. Ale z zapalenia otrzewnej? Myślenie, które musi poprzedzić szybką decy­ zję, ma szczególny charakter: odbywa się skrótami, a wszy­ stkie jego elementy są przezroczyste niby rysunki na szkle, dzięki czemu widzi się je nie po kolei, ale jednocześnie. To prawda, że decyzje tym sposobem podejmowane są niemal błyskawiczne, ale jakże często noszą znamiona obłędnych. Ich powodzenie zależy wtedy już tylko od szczęścia, czyli po prostu od przypadku. Mieczysław odwrócił się i zawołał:

- Kaziu, Mychajło!

- Tak?

- Jak starowier?

- Marny, stęka, bierze go na rzyganie.

- Zmierzcie mu jeszcze raz temperaturę, i słuchajcie mnie uważnie: pokażecie mi wszystko, co macie z narzędzi chirurgicznych. Trzeba je będzie dokładnie wyjałowić.

- Co takiego?

- Wy-go-to-wać. Zrozumieliście? Gotować co najmniej

pól godziny. Zrozumiane?

- Tak.

- Następnie zagotujecie, ile się tylko da, wody do mycia rąk. No, co się gapicie. Ruszajcie się!

Mieczysław otworzył kluczykiem szafkę, nowy nabytek sklecony przez łagrowego stolarza, i sprawdził, że jest jeszcze pół buteleczki eteru, trochę spirytusu, są igły i jest trochę nici chirurgicznych. No i coś, co uważał za skarb szczególnej wartości: catgut.

- Kaziu, gdzie te narzędzia?

Okazało się, że starowier miał temperaturę 38,7 - czyli podnosiła się. Sanitariusze zajęli się szukaniem narzędzi. Grzebali na półce, przesuwali słoiki i butelki. Mieczysław zobaczył wreszcie narzędzia ułożone przed sobą na białej ceracie: dwie pensety, łyżeczkę, skalpel, kilka agrafek. Niczego więcej się nie spodziewał. Ale Mieczysław zobaczył nagle rzecz straszną: skalpel, instrument najważniejszy, miał odłamany koniec i wyszczerbione jak piła ostrze. Poczuł nagle chrobotanie, rozdzieranie skóry i ból, jakby to on sam krajał własne ciało.

- Nie, ja zwariuję. Co to jest, co to jest, pytam?

- Nawiemo ktoś otwierał puszkę z tuszonką amerykań­ ską...

Mieczysław zastanowił się chwilę, potem sięgnął do kieszeni po swój scyzoryk w blaszanej oprawie. Zapłacił za niego dużo: ćwierć kilo zaoszczędzonego, uzbieranego w ciągu miesięcy cukru. Miał tylko jedno ostrze, ale jak brzytwa, bo Mieczysław lubił cienko zatemperowane ołó­ wki. Nie dalej jak wczoraj przeciągnął go na osełce, a po­ tem na pasku. Poślinił grzbiet dłoni i spróbował ostrze: goliło jak brzytwa. Odłożył szczerbaty skalpel na bok, do penset i agrafek dołączył swój scyzoryk.

- Gotować co najmniej pół godziny - rozkazał stanow­ czym tonem, ale bez gniewu. Gniew nic by już nie pomógł.

- Tak jest.

- Za godzinę operacja. Pół godziny przed operaqą i mycie rąk mydłem w gorącej wodzie, po łokcie. Myć dokładnie, zmieniać trzy razy wodę. Zrozumiane?

- Tak jest.

- Gdzie go doktor położy?

- Zestawicie dwa stoliki, przykryjecie czystym przeście­ radłem. Nogi powiążcie sznurkiem, żeby stoliki się nie rozsunęły. Jasne?

- Tak.

I Aha! 1 zatrzymał ich jeszcze. - Ty, Mychajło (wyda­ wało mu się, że Białorusin czy Ukrainiec, w każdym razie nie Polak, będzie lepszy do tej misji niż Kaziuk) - biegnij do komendy i powiedz, że doktor bardzo prosi o silniejszą żarówkę, co najmniej setkę, tylko nie mów, po co nam potrzebna setka, powiedz, że przy 25 watach doktor nic nie widzi. Dobrze? No, biegnij!

- Tak jest - odpowiedział Mychajło, ale bez entuzjaz­ mu, i ruszył bez pośpiechu.

Godzinę później starowier Rybaków Iwan Wasiliewicz leżał na stole nagi, jak go Pan Bóg stworzył. Jego ciało było chude jak wiór, mięśnie obciągnięte cienką jak papier skórą, pod którą sterczały żebra. Wyglądał jak padły koń, do którego za chwilę dobiorą się wilki. Mieczysław przy­ krył ręcznikami jego nogi i piersi.

- Trzeba wyjąć z ciebie to świństwo i wyrzucić — powie­ dział do starowiera, myjąc spirytusem dolną, prawą ćwiar­ tkę brzucha.

- Rób co chcesz, byle przestało boleć.

- Nie powinno boleć, ale się nie ruszaj.

Mieczysław poczekał chwilę, skóra podeschła, potem wylał resztkę eteru na miejsce, w którym będzie robić cięcie. Musiało to trochę znieczulić skórę i przynieść ulgę starowierowi, bo przestał stękać.

Mieczysław do religii miał stosunek dosyć powierzchow­ ny, rzec można - wojskowo-formalny: „Kompania - do modlitwy!” i „Kiedy ranne wstają zorze”, a potem wieczo­ rem znów „Do modlitwy” i „Pod Twą obronę...” Wyda­ wał więc komendy i sam śpiewał wraz z innymi swoim mocnym, czystym barytonem. Na tym wyczerpywały się i spełniały jego obowiązki wobec Boga, w którego, prawdę

mówiąc, nie bardzo wierzył. Wierzył tylko w Polskę, jej historię i mądrość jej niektórych królów i przywódców. W szkole, w wojsku i w partyzantce nosił na srebrnym łańcuszku medalik z Matką Boską Częstochowską, który mu dała matka, kiedy miał siedem lat. Jak się mył albo kąpał, przypominał sobie o jego istnieniu, i uważał, żeby go nie zgubić. Ale to był tylko amulet, nic więcej. W wię­ zieniu medalionik mu, oczywiście, odebrano.

A teraz, za chwilę, czego nigdy dotąd nie robił, musiał dobrać się do środka żywego człowieka, rozciąć skórę, otworzyć jego jamę brzuszną. Wszystko było przygotowa­ ne: na małym stoliczku, przykrytym ręcznikiem i przy­ stawionym do zaimprowizowanego stołu operacyjnego, leżały na talerzu wyjałowione narzędzia, na drugim - tam­ pony z ligniny. Na półce - rozpuszczone w szklance prze­ gotowanej wody - czekały dwie pastylki rivanolu. Mieczys­ ław bardzo wierzył w skuteczność tego żółtego płynu, znał z partyzantki jego cudowne działanie odkażające i osusza­ jące. Za minutę trzeba było zaczynać od rozcięcia skóry

- i w tej chwili nagle Mieczysława opuściły wszystkie siły. Popatrzył na sanitariuszy, mieli obaj głupie miny. Czekali. Ogarnął go strach, poczuł się samotny, bezradny. Zdawało mu się, że jego prawa ręka zdrętwiała mu jak po niewygod­ nym śnie, że jego palce utraciły władzę i czucie. I oto teraz, nie znajdując ani w sobie, ani dokoła siebie niczego, co mogłoby mu przyjść z pomocą, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zaczął się modlić. Słowami, które wychodziły gdzieś z głębi jego ciała, poruszały język i usta, ale były bezgłośne: Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi... Czy była to modlitwa? Nie wiedział tego i nie myślał o tym. Ale było to jedyne, co mógł w tej chwili zrobić dla siebie i dla tego człowieka leżącego na stole.

Uniósł dwoma palcami cienką, pozbawioną zupełnie podkładki tłuszczowej skórę, wbił ostrze nożyka płytko i prowadząc je tak jak się rozcina strony książki, zrobił

dwunastocentymetrowe cięcie, biegnące skośnie w dół ku prawej pachwinie. Nie krwawiło nawet bardzo.

- Gorzej, jakby tu pan komandir leżał - powiedział Kaziuk.

- Nie gadać, tylko trzymać pensetami skórę i tampono­ wać! - powiedział Mieczysław.

Gołymi rękami rozchylił wątłe, wiotkie mięśnie krzyżu­ jące się na otrzewnej. Podciął ją lekko w dwóch miejscach, i delikatnie, opanowując drżenie ręki, dotykał już palcami obłych, śliskich jelit. Były ciepłe, wydawało się, że się ruszają. Wnętrze tego człowieka żyło. Mieczysław poczuł jeszcze raz lęk, ale już nie tak obezwładniający jak przed chwilą, przed otwarciem jamy brzusznej. Tu jelito cienkie, a tu ślepe - a tu, co za szczęście, co za szczęście! Jest wyrostek robaczkowy. Kształtu i wielkości małej śliwki, sinożółty - ale cały, nie pęknięty! Co za szczęście! Dopiero teraz poczuł, że drżą mu obie ręce.

- Catgut!

- Co takiego?

- Nici, te grube!

Kaziuk i Mychajło raczej domyślili się, niż zrozumieli,

o co mu chodzi. Opanował drżenie rąk i działał teraz jak w transie, wykonując czyjeś rozkazy. Jakby jakiś tajem­ niczy hipnotyzer podpowiadał mu, co ma robić, Mieczys­ ław słuchał go i wykonywał dokładnie jego polecenia.

- Tampony, tampony! Rzucać byle gdzie, na ziemię, byle szybko!

Podwiązał wyrostek w przewężeniu, potem drugi raz poniżej jelita ślepego - i między węzłami przeciął. Oddzielił w ten sposób rzecz chorą od reszty organizmu. Wydobył ją i położył ostrożnie na kawałku ligniny, jakby była jeszcze czymś żywym. Zresztą tak postępowali lekarze w lesie, kiedy wyciągali niemiecką kulę z ciała rannego. Nie wy­ rzucali jej, tylko kładli na kawałku papieru.

Igła, nici do szycia. Unosić skórę troszkę do góry! Szył powoli, dosyć gęsto. Kiedy skończył, spojrzał na starowiera: miał twarz spokojną.

- Boli?

- Szczypie - odpowiedział starowier cicho.

Mieczysław umył ręce z krwi, osuszył je, potem zajął się

sercem pacjenta. Pracowało. Tętno było trochę przyspie­ szone, ale słabo napięte. Wodniste, bladoniebieskie oczy starowiera były załzawione. Na jego czole perliły się krople potu.

- Maładziec - powiedział Mieczysław. Zanurzył kawa­ łek gazy w szklance z rivanolem, wycisnął gazę, żeby nie ciekła i nakrył nią zeszytą skórę. Położył jeszcze dwie warstwy gazy i unieruchomił ją przylepcem, starając się nie uciskać jamy brzusznej. Ale z prawej strony mógł przy­ czepić mocno w miejscu, gdzie była kość biodrowa. Zrobił wszystko, na co go było stać.

- Skażitie, doktor, ja pamru? - spytał cicho starowier.

- Nie, będziesz żył - odpowiedział Mieczysław. Wytarł mu czoło ręcznikiem. - Aha, na wszelki wypadek, nie dawajcie mu na razie nic do picia. Niech trochę pocierpi. Zrozumieliście?

- Tak jest.

Mieczysław usiadł na krześle, skręcił papierosa i zapalił.

O czym teraz myślał? Że jak mu starowier umrze, to on, Mieczysław Władysławowicz, pójdzie z powrotem do ko­ palni, a może mu nawet dołożą jeszcze 10 lat, mimo że życie starowiera Rybakowa nie było dla nich nic warte. Ale może nie umrze? Trochę bakterii przedostało się, oczywiś­ cie, do jelit i do otrzewnej, na to nie ma siły. Ale organizm ludzki, nawet tak wyniszczony, ma ciągle do czynienia z bakteriami, z małą, oczywiście, ilością bakterii i jakoś sobie daje radę. System obronny tego człowieka, mimo że starowier miał już poza sobą chyba z 15 lat pracy w kopal­ ni, jakoś go jednak dotąd chronił. Trzeba by mu pomóc, ale on, „doktor”, nie ma żadnych środków nasercowych. Może znalazłoby się w obozie trochę kawy. Tak, kawa by się znalazła, starowier ma tu swoich wyznawców, postarają się. Naparzyć i podawać mu co godzinę po pół łyzeczki. Ale co tam kofeina. To śmieszny lek. Tu trzeba by glukozy

w zastrzykach, digitalisu, choćby koraminy w kroplach. A on nie miał nic, nic, nic. Leczenie organu, który jest głównym motorem życia, w nowym rozporządzeniu nie było widocznie jeszcze przewidziane.

- Co wam jest, doktor? - usłyszał czyjś głos, i ocknął się. Głowę miał gdzieś prawie na wysokości kolan, widział z bliska papierosa, który mu wypadł z palców i zgasł. Podłoga była zamieciona, nie było już na niej poplamio­ nych krwią tamponów. Został tylko niedopałek papierosa, który był zbyt cenny, aby go wyrzucać do śmieci. Wypros­ tował się i rozejrzał. Starowier, przykryty aż po szyję prześcieradłem, leżał na stole z przekręconą na bok głową i patrzył na niego. Jego oczy były jakby żywsze, bardziej niebieskie. Kazia nie było. Mychajło siedział na stołku, na tle oślepiająco białej ściany, i także patrzył na niego.

- W porządku. Zadrzemałem.

- Wy, doktor, nie jedli śniadania. Stoi na piecu, będzie jeszcze ciepłe.

- A która to godzina?

- Za chwilę obiad - odpowiedział Mychajło.

- Zawołaj Kazia, przeniesiemy starowiera ostrożnie na łóżko.

- Kaziuk poszedł po obiad.

- Dobra. To zaraz jak wróci.

Nazajutrz rano, przed wymarszem do pracy, Mieczysław mógł zameldować, że więzień Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer taki a taki, nie będzie mógł wyjść za bramę, bo leży na izbie chorych.

- Co mu jest? - spytał komendant.

- Jest po operacji. Wraca do zdrowia.

- Co? Po jakiej operacji?

- Usunięcie wyrostka robaczkowego.

- Co?! - krzyknął komendant - operacji tutaj nie wolno robić. Pójdziecie pod sąd!

- Obywatelu komendancie, była ostatnia chwila. W cza­ sie transportu nastąpiłoby pęknięcie i ropa wylałaby się do jamy brzusznej, i to byłby już koniec.

Komendant poczerwieniał. Nadął się, zdawało się, że zaraz trzaśnie pas na jego brzuchu. Ale komendant miał w sobie dwie dusze prawie jednakowej wielkości, chociaż któraś z nich musiała być ciut mniejsza, bo jedna wchodzi­ ła w drugą, niby ruskie „baby”. Jedna dusza komendanta napełniona była strachem, druga - pychą. Tchórzostwo pozwalało mu kształtować w sposób właściwy stosunki z przełożonymi, pycha - z podwładnymi. Miał zapewne inne jeszcze duszyczki, coraz mniejsze i coraz głębiej scho­ wane, być może nawet i coś w rodzaju patriotyzmu, który był niczym innym, jak wielkorosyjskim szowinizmem. Mo­ żliwe, że na samym dnie kryła się jeszcze jedna, ale to już ostatnia i nigdy nie dochodząca do głosu duszyczka, w któ­ rej były jakieś ludzkie uczucia, powiedzmy - litość. Ale to wątpliwe. Bo jeśli nawet dobijał postrzeloną na polowaniu zwierzynę, to nie po to, aby oszczędzić jej cierpienia, ale po prostu, żeby przestała się ruszać. Jeszcze przed rokiem, ba, pół roku temu, to, co się stało, nie byłoby się mogło zdarzyć. W łagrze nie byłoby lekarza, ten starowier Ryba­ ków umarłby i poszedł spokojnie do ziemi, a on, komandir, nie miałby żadnych problemów. A teraz musiał coś po­ stanowić. Musiał wydać jakąś decygę. I mimo że życie tego starowiera było dla komendanta mniej warte niż mucha na szybie, niż mrówka na ścieżce, pycha kazała mu zaryzyko­ wać. Bo przecież nie kto inny, tylko on, komendant, mianował wraczem tego sukinsyna Polaka, który w ostat­ niej chwili ocalił życie Rosjanina Rybakowa. Że ów polski wracz postąpił nieformalnie? Nie zna dobrze rosyjskiego, mógł źle zrozumieć instrukcję. A w końcu, jaka jest różnica między operacją a „drobnym, koniecznym zabiegiem chi­ rurgicznym”, jak stało w instrukcji, czyli takim, jak na przykład przecięcie czyraka na tyłku? Komendant stał długo, nie odzywając się. Nie patrzył na Mieczysława, tylko gdzieś w prawo, w stronę baraków. Potem odwrócił powoli głowę i patrzył w stronę bramy, którą właśnie otwierano. Trwało to długo, bardzo długo, może dwie, a nawet trzy minuty. Zdawało się, że komendant myśli

całkiem o czym innym. Mieczysław usłyszał wreszcie jego głos: brzmiał urzędowo, ale w tonacji spokojnej, nawet obojętnie, jakby w ogóle nic się nie zdarzyło:

- To jak, jak mówicie, familia tego chorego?

1 Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer 4878.

- Aha. To niech on tam u was poleży.

- Tak jest.

- A wy wracajcie do swojej pracy.

- Tak jest - odpowiedział Mieczysław.

Zrobił w tył zwrot i ruszył powoli w stronę izby chorych. Z bladego, szarego nieba sypał drobny śnieg, który zwias­ tował nadejście kolejnej zimy. I kto wie, ilu jeszcze lat. Mimo to przyjaciel miał powód, aby być dzisiaj w lepszym niż zwykle nastroju. Miał bowiem poczucie, że w imię czegoś dobrego udało mu się odnieść zwycięstwo nad złem. Jakie zwycięstwo nad złem? Co ja plotę? Nic tak wznios­ łego na pewno do głowy by mu nie przyszło. To byłaby literatura. Spełnił tylko swoją powinność najlepiej jak umiał, i mógł co najwyżej pomyśleć: udało mi się wygrać walkę o życie człowieka. Chyba nic więcej. Ale Mieczysław nie zdawał sobie sprawy, że to, czego dokonał, zawiera w sobie jakąś wartość bezinteresowną, o wiele czystszą, szlachetniejszą niż większość czynów dobrych, jakie ludzie świadczą ludziom, gdyż spełniony został bardzo daleko od kraju rodzinnego, domu, przyjaciół. Jakby na pokładzie zagubionego gdzieś pośrodku oceanu statku, który być może skazany jest na to, że pójdzie wraz z całą załogą na dno. I pod wysokim niebem, o tysiące mil od brzegów nie ocaleje nikt, kto mógłby to opowiedzieć innym ludziom.

Zazdrość

Krystyna R. owdowiała przed trzydziestu trzema laty. Była wtedy jeszcze stosunkowo młodą kobietą, ale drugi raz za mąż nie wyszła. Nie tylko dlatego, że musiała zająć się synem, który miał dopiero cztery lata, ale Krystyna R. nie wyobrażała sobie związku z innym mężczyzną. Jej mąż umarł nagle, na ciężki zawał, nie chorując przedtem nigdy na serce. Upadł w drodze do samochodu, który stał w od­ ległości kilkudziesięciu metrów od domu - i już się nie podniósł. Padł więc niby żołnierz od zabłąkanej kuli, nie spodziewając się śmierci, i chyba nie przeczuwając jej. Wskutek nagłości jego odejścia Krystyna nie miała uczu­ cia, że mąż opuścił ją na zawsze. A ponieważ była osobą w trochę dziwny sposób wierzącą, ta chwilowa nieobecność męża z wolna zamieniła się w przekonanie, że prędzej czy później spotkają się w miejscu i chwili, w której ich wspólne życie na ziemi zostało na krótko przerwane. Krys­ tyna R., mając teraz lat blisko siedemdziesiąt, nie robiła wrażenia zaniedbanej staruszki. Nie jadała zup podbitych śmietaną, nie obżerała się ciastkami, jak wiele jej rówieś­ niczek, wskutek czego zachowała figurę osoby znacznie młodszej. Ktoś, patrząc na nią z daleka, nie dałby jej więcej jak czterdzieści lat. Była nieco wyższa od męża, o jakieś trzy, może cztery centymetry, i dlatego nigdy nie chodziła na wysokich obcasach. Także teraz, nie chcąc być kimś innym, nosiła trzewiki na niskich obcasach. Trzymała się

zawsze prosto, ubierała się starannie. Dbała o cerę i włosy. Nie dopuszczała do tego, aby siwizna prześwitywała spod farby.

Być może, że sąsiadki (nikt nie żyje przecież w pustce), znajomi i dalsi krewni - bliskich nie miała - uważali ją za dziwaczkę. Ale ludzie zawsze będą uważali za dziwaków tych, którzy nie są do nich podobni. Przez kilka lat po śmierci męża Krystyna była przedmiotem żywego zaintere­ sowania otoczenia i obiektem życzliwych porad: taka mło­ da kobieta, życie jeszcze przed panią, a jakby pani, nie daj Boże, zachorowała?, sama i to jeszcze z małym dzieckiem wymagającym opieki, to co wtedy? Tak nie można. Ileż to mężczyzn czeka na panią! Tu, może w sąsiedniej kamieni­ cy, może trochę dalej, w Tarnowie albo na Górnym Śląsku, wystarczy tylko podnieść głowę i rozejrzeć się dokoła. Ale ponieważ Krystyna trwała przy swoim wyniosłym wdo­ wieństwie, dano jej po pewnym czasie spokój. Przyzwycza­ jono się do jej samotnego istnienia.

Co niedzielę chodziła na sumę do kościoła, a po obiedzie jechała z synkiem na cmentarz, jak mawiała, odwiedzić męża i ojca. W te dni poświęcała nieco więcej niż zwykle uwagi swojemu wyglądowi. Przeciągała kredką brwi i ró­ żowiła lekko policzki - doprawdy, jakby się wybierała na randkę. Krystyna wychowywała więc syna i aby móc utrzymać swoje duże, piękne mieszkanie, wynajmowała jeden pokój lokatorom. Potem syn zaczął pracować, a do­ syć późno, bo mając już trzydzieści osiem lat, ożenił się. Ale, mimo że dziewczyna była znacznie od niego młodsza, bo dopiero dwa lata po studiach, małżeństwo wydawało się od początku dobre i Krystyna R. była o jego los spokojna. Syn od dzieciństwa miał dosyć wątłe zdrowie, ale jego żona okazała się istotą opiekuńczą. Mieszkali w starym miesz­ kaniu Krystyny R., prowadzili wspólne gospodarstwo, synowa bardzo dzielnie w domu pomagała. I tak było do niedawna. Ale pół roku temu syn otrzymał za pośrednict­ wem kolegi ze studiów bardzo korzystną propozycję od pewnej firmy współpracującej przy budowie warszawskie­

go metra. Pensja - prawie trzy razy wyższa, praca dla synowej zapewniona w tej samej firmie. Jedyną przeszkodą był brak mieszkania w Warszawie. Firma nie była w stanie go im zapewnić, przynajmniej na razie. Może dopiero po dwóch latach. Pozostawało więc lokum w hotelu pracow­ niczym i ewentualne dojeżdżanie co pewien czas na sobotę i niedzielę do domu. Sytuację rozwiązałaby tylko zamiana mieszkania. Ale za trzy pokoje w Krakowie z trudem można było dostać dwa w Warszawie. Taka była cena awansu z prowincji do stolicy. Krystyna była gotowa ją zapłacić, dla dobra dzieci. Nie chciała komplikować życia ani im, ani sobie, i postanowiła zostać w Krakowie. Dzięki pośrednikom i dwu-, a nawet trzystopniowym kombina­ cjom, i zaangażowaniu wszystkich rezerw pieniężnych, ja­ kie jej zostały po mężu, udało się wygospodarować dla niej pokój z małą kuchenką na dziesiątym piętrze wieżowca na osiedlu położonym osiem kilometrów od centrum - a syn i synowa mogli przenieść się do Warszawy, do dwupoko- jowego mieszkania. Transakcja doszła do skutku dosyć szybko. Komuś widocznie zależało na pięknym, dużym mieszkaniu w starym budownictwie, w centrum miasta, choć niezbyt, trzeba przyznać, komfortowym, bo z piecami węglowymi. Ale nowi właściciele byli ludźmi przedsiębior­ czymi i mieli chyba kupę pieniędzy, bo zabrali się natych­ miast do unowocześniania mieszkania. Krystyna podzieliła się z synem meblami w ten sposób, że sobie zostawiła tylko tapczan, mały okrągły stolik na jednej nóżce, dwa fotele i biurko, które mąż bardzo lubił, i oszkloną szafkę z książ­ kami. Postanowiła zatrzymać jedną szafę ubraniową. Po co jej było więcej mebli? Zresztą i tak by się nie zmieściły. Wiedeńską jadalnię z wielkim stołem, sześcioma solidnymi krzesłami, biedermajerowski salonik z czterema fotelikami i kanapką, ściankę z przedpokoju i lustro, i większość sprzętów z kuchni — oddała młodym. Popłakiwała trochę, jak wynoszono meble i ładowano do wielkiego żółtego samochodu warszawskiej firmy transportowej. Syn poje­ chał z meblami do Warszawy, synowa została jeszcze

dzień, aby pomóc teściowej urządzić się na nowym miesz­ kaniu. Było to niewesołe zajęcie. Krystyna R. opuszczała dom, w którym się urodziła i wychowała, i gdzie przeżyła blisko dziesięć lat szczęśliwego małżeństwa. Stary przesąd, znany jej z opowiadań matki, kazał jej zebrać na szufelkę trochę śmieci wygarniętych spod szafy, zawinąć w gazetę i rozsiać po nowym mieszkaniu. W ten sposób przenosi się na nowe miejsce przynajmniej trochę szczęścia i pomyślno­ ści, których zaznało się na starych śmieciach. Synowa pomogła jej ustawić meble w taki sposób, że Krystyna R. budząc się widziała przedmioty, które lubił jej mąż: stare masywne biurko, jeszcze po dziadku, z zielonym sukien­ nym, poplamionym trochę atramentem blatem, z galeryj­ kami i mnóstwem szufladek. Nad biurkiem wisiał obraz Fałata, w rogu pokoju stanęła oszklona szafka, w której umieściła przedwojenną encyklopedię Gutenberga, kilka niemieckich i francuskich podręczników technicznych, a na górnej półce trochę starego szkła i porcelany. Krystyna otwierając oczy widziała przedmioty, które stanowiły część ich wspólnego życia, a więc czegoś, co nie tylko było, ale także pozostało i jest. Krystyna wyprawiła synową do Warszawy, aby pomagała synowi, a sama, mając czasu pod dostatkiem, bez pośpiechu zajęła się urządzaniem swojego nowego, małego gospodarstwa. Szafę ubraniową kazała ustawić w przedpokoju, a w kuchni umieściła tylko stolik i półkę na naczynia.

Po prowizorycznym ustawieniu mebli zabrała się do czyszczenia ich i odświeżania. Rozpoczęła od obrazu Fała­ ta, potem odkurzyła książki. Przerywała chwilami pracę i czytała jakieś hasło w encyklopedii albo rzucała okiem na kolorową ilustrację, wreszcie zajęła się porcelaną i szkłem. Umyła je, wypłukała i bardzo ostrożnie wytarła do sucha. Wśród filiżanek były dwie niezbyt stare, ale bardzo przez męża łubiane. Popijali z nich codziennie kawę po obiedzie. Na koniec zajęła się biurkiem. Wymagało odświeżenia, a nawet fachowego odnowienia. W dawnym, ciemnawym mieszkaniu jego starość nie była tak rażąco widoczna,

teraz, w bardzo jasnym wnętrzu, na tle białych ścian, wyglądało dosyć żałośnie. Zastanawiała się, czy porząd­ kowania wnętrza biurka nie odłożyć na później, a najpierw wezwać znajomego stolarza, który chodził po domach i przeprowadzał konserwację mebli na miejscu. Uprzytom­ niła sobie jednak, że prawdę mówiąc nie wie, gdzie tego stolarza szukać, że stolarz może już nie żyć, bo od czasu, kiedy pracował u nich w domu, minęło już blisko czterdzie­ ści lat. Żyli przecież wtedy jeszcze rodzice. Na razie od­ kurzyła biurko powierzchownie i natarła białą pastą, i za­ jęła się jego wnętrzem, które, z wyjątkiem środkowej szuflady, pozostało w takim stanie, w jakim mąż wstał od niego i odszedł. W czasie przeprowadzki synowa radziła opróżnić szuflady i zawartość przełożyć do pudełek, ale robotnicy powiedzieli, że nie ma potrzeby, że będą nieśli biurko pionowo. Kazali tylko pozamykać szuflady na kluczyki. Zapewnili, że w czasie transportu nawet naj­ mniejszy drobiazg nie zginie. Do dwóch szuflad nie było kluczyków, więc unieruchomili je klinami, i biurko z nie­ naruszoną zawartością znalazło się na nowym miejscu. Więc poza środkową szufladą, w której były zawsze ich wspólne pieniądze na bieżące wydatki, i po które musiała sięgnąć przed pogrzebem, i jedną z górnych szuflad, do której po śmierci męża włożyła jakieś wyjęte ze służbowego biurka prospekty i listy firmowe, Krystyna R. nie narusza­ ła zawartości reszty biurka. Nie wiem, jak nazwać to, co ją przed tym powstrzymywało - jakieś tabu? Obawa przed świętokradztwem? Lęk przed wspomnieniami? Ale teraz, wysunąwszy lewą dolną szufladę, stwierdziła z przeraże­ niem, że jej wnętrze napełnione jest czymś, co w pomnięj- szeniu oczywiście, można by porównać z zawartością sto­ jącego na podwórzu pojemnika na śmieci. Szuflada napełniona była odpadkami i jakąś materią, która była produktem ich rozkładu. Magiczna przeszkoda, która do­ tąd powstrzymywała ją przed naruszeniem zawartości biur­ ka, przestała działać i Krystyna postanowiła przerwać niszczycielskie działanie czasu, ocalić, co się jeszcze da.

Wysypała zawartość szuflady na rozścieloną na podłodze gazetę i powoli zaczęła wyławiać z kurzu i śmieci to, czego jeszcze mole i korniki nie zniszczyły. Pogrążyła się w tej pracy z rozpaczliwym smutkiem, potem nawet z czymś w rodzaju ciekawości. Czego tam nie było! Jakieś stare, pożółkłe fotografie, wycinki z gazet, odznaki wojskowe ojca jej męża, epolety dziadka, prawie doszczętnie zjedzone przez mole, zaśniedziałe łuski po wystrzelonych nabojach, drobne, metalowe odłamki przedmiotów niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia - i mnóstwo takich rzeczy, które mężczyźni nie wiadomo po co przechowują w szuf­ ladach. Potem umyła szufladę gąbką, wysuszyła ją na balkonie, i włożyła do niej z powrotem to, co jeszcze zasługiwało na nazwę rzeczy. Najwięcej pracy kosztowała ją szuflada środkowa, którą znała tylko z brzegu, dokład­ nie z lewego kąta, gdzie bywały dawniej pieniądze. Reszta

- to był skład makulatury: rachunki za czynsze, elektrycz­ ność i gaz sprzed prawie czterdziestu lat. Krystyna, przeła­ mując wewnętrzny opór, wyrzuciła to wszystko do śmieci i zabrała się do lewej szuflady. Były w niej przybory kreślarskie męża, jeszcze z czasów akademickich, jakieś grafiony, cyrkle, linijki i krzywki, których nawet syn nie używał, gdyż uważał je za muzealne zabytki. Krystyna odczyściła je, jak umiała, i włożyła z powrotem do szuf­ lady. Dotykały ich przecież ręce męża.

Krystyna czuła się już tego dnia trochę zmęczona. Nie tyle fizycznie, co psychicznie, bo przecież wszystko, czego dotykała, miało jakiś związek z ich wspólnym życiem, wspomnieniami, wiedzą o mężu, o jego rodzinie i po­ chodzeniu. Ale mimo zmęczenia postanowiła skończyć jednak dzisiaj porządkowanie biurka. Pozostały jej trzy ostatnie, małe, górne szufladki. W lewej znalazła kilkanaś­ cie przedwojennych monet srebrnych i trochę drobnego bilonu, przywożonego na pamiątkę z zagranicznych po­ dróży. W środkowej, też pustawej, wiedziała, co jest: leżała tam wspomniana już paczka znaleziona w jego biurku w „Mostostalu”, którą Krystyna otrzymała od dyrektora

biura w jakiś czas po śmierci męża. Paczka przewiązana była na krzyż papierową taśmą i wydawała się nie zawierać nic ważnego. Były tam jakieś prospekty zagranicznych firm budowlanych, obcojęzyczna korespondencja, katalogi. Krystyna zamierzała ją odkurzyć i włożyć z powrotem do szuflady, zawahała się nawet, czy nie wyrzucić jej do śmieci, niewiele przecież miała wspólnego z ich domem i życiem - ale papierowa taśma widocznie ze tlała, bo paczka rozsypała się w rękach Krystyny. (Jak niewiele brakowało, aby rzecz skończyła się w tym miejscu i nie było powodu do pisania tej opowieści). AJe jak powiedzia­ łem, paczka rozsypała się, a w środku, między dwoma warstwami druków, prospektów i zagranicznej korespon­ dencji, było coś, co obudziło w Krystynie ciekawość, której nie była w stanie opanować. Było to kilkanaście listów w różowych, podłużnych kopertach, adresowanych na biu­ ro męża, ale bez adresu nadawcy. Na odwrocie koperty widniały tylko inicjały: J.M. Krystyna, czując się jak świę­ tokradca, ale nie mogąc się powstrzymać - wyjęła list z koperty. Był to list miłosny, który każda kobieta nieo­ mylnie poznaje, nawet nie czytając. Pisany był równym, wyraźnym pismem, trochę infantylnym i kaligraficznym jak pismo pilnej licealistki. Wszystkie listy podpisane były „twoja Joanna”.

Krystyna R. nie czuła już zmęczenia. Siedziała przy biurku męża i czytała list po liście z umysłem jasnym, ale ogarnięta straszliwym uczuciem zazdrości. W listach, obok wiadomości, że śpiewają w ogrodzie słowiki, że zakwitły jaśminy, powtarzały się słowa „tęsknota”, „oczekiwanie”, „długie dni”, „puste noce”. Ani raz nie zostało powiedzia­ ne, kogo te słowa mają dotyczyć, ale Krystyna nie miała wątpliwości. Dzięki datom na niektórych listach i piecząt­ kach pocztowych na kopertach dosyć łatwo umiejscowiła w czasie początek korespondencji: było to akurat wtedy, kiedy była w piątym miesiącu dąży. Jej mąż wyjeżdżał często na zjazdy, budowy, uroczystości otwarcia jakichś mostów i linii kolejowych. Jego nieobecności w domu,

z wyjątkiem wyjazdów zagranicznych, trwały zwykle krót­ ko, dwa, najwyżej trzy dni. Ale czegóż to mężczyzna nie potrafi dokonać w ciągu dwóch dni! Mąż Krystyny od 33 lat już nie żył, ale uczucie zazdrości było tak mocne, jakby nie zależało od istnienia człowieka, który był jej przed­ miotem. Dotyczyło przecież uczucia miłości do męża, które nigdy nie umarło. Krystyna bywała czasem zazdrosna

0 męża, ale były to krótkie, przelotne stany, trwały tyle co taniec męża z jakąś kobietą, jakiś podejrzany uśmiech, pochwała czyjejś urody. Powodowały tylko krótkie ukłucie serca, i mijały. Ale to, co było między mężem a tą jakąś I Joanną, trwało - sądząc po listach - dwa, a może i trzy lata. Krystyna, ogarnięta nieprzytomnym uczuciem za­ zdrości, okazała jednak niebywały spryt i zapał detektywis­ tyczny. Zazdrość jest ciężką chorobą ciała, organów we­ wnętrznych, serca, wątroby, żołądka, a nawet mięśni

1 skóry, ale rzecz dziwna, zdaje się nie naruszać funkcji mózgu. Głowa Krystyny pracowała niebywale jasno i logi­ cznie. Krystyna była gotowa podjąć natychmiast działania prowadzące do odkrycia strasznej prawdy. Uruchomić I wszystkie możliwe sposoby, rozpocząć poszukiwania, nie I licząc się z kosztami. Udać się do adwokata, wynająć I kogoś w roli detektywa, przedsiębrać nawet dalekie po- I dróże, jeśli to się okaże potrzebne. Ogłaszać w gazetach I podstępne inseraty, dotyczące na przykład jakichś fikcyj- I nych spraw spadkowych, obejmujących dalekich krewnych I po kimś, zmarłym bezpotomnie w Ameryce. Nazwisko I spadkodawcy kryło się na razie pod literą „M”, ale Kryś- I tyna była przekonana, że je odkryje. A przede wszystkim I należało przypomnieć sobie, kogo widziała na pogrzebie I męża, choć nie bardzo była wtedy przytomna, poznawała I tylko najbliższą rodzinę i twarze kolegów i przyjaciół męża. I Instynkt mówił jej co prawda, lub gdzieś to słyszała, że kochanki mężów, jeśli w ogóle przychodzą na ich pogrze­ by, to trzymają się z dala i zbliżają się do grobu dopiero, jak rodzina opuści cmentarz, ale miała nadzieję dotrzeć pod jakimś pozorem do tych, którzy byli wtedy na po­

grzebie, i pociągnąć ich za język: może ktoś z nich za­ uważył wtedy jakąś tajemniczą kobietę, a może ją nawet znał? Ten ostatni pomysł odrzuciła. Minęło przecież tyle lat. Krystyna była jednak przekonana, że, prędzej czy później, dzięki wielu drobnym informacjom uda jej się tę jakąś Joannę (Krystyna dopuszczała nawet możliwość, że imię mogło być tylko pseudonimem) w zastawioną sieć złowić.

Ale całe to, zakrojone na tak szeroką skalę przedsięw­ zięcie, które w miarę jak o nim myślała, coraz bardziej się rozrastało - okazało się zupełnie niepotrzebne. Wystar­ czyło bowiem tylko sięgnąć do małej, skórzanej teczki, którą jej oddano po daremnych próbach reanimacji męża w szpitalu, wraz z dokumentami osobistymi, prawem jazdy i portfelem. Mąż zabierał tę teczkę stale do biura i Krys­ tyna wiedziała, co w niej jest, ale nigdy się jej zawartością specjalnie nie interesowała. Wiedziała tylko, że wśród tabel kalkulacyjnych, staromodnego suwaka logarytmicznego, bieżących notatek i terminarza, był tam także nieduży, ściągnięty gumką notes z adresami i telefonami, chyba tylko służbowymi, bo druga, obszerna książka adresowa była zawsze w domu. Teczka od czasu śmierci męża leżała na dnie szafy z ubraniami. Krystyna wyjęła teczkę i otwo­ rzyła ją. W notesie, pod literą „M”, mąż zapisał adres: J.M., Łąkowa 57. Jakżeż mężczyźni bywają naiwni i nieostrożni.

Postanowiwszy ani chwili nie zwlekać, tego samego jeszcze popołudnia, dosyć starannie ubrana, uczesana, z włosami ułożonymi i skropionymi lakierem, z lekko ożywionymi różem policzkami, przysposobiona w ten spo­ sób do rozprawy z rywalką, uzbrojona nawet w parasolkę (zresztą pogoda była niepewna), jechała tramwajem dwa­ naście kilometrów, na drugi koniec miasta. Była tam kiedyś wieś, ale dosyć dawno została włączona już do miasta, i ulica na planie istniała. Krystyna od dzieciństwa nigdy w tej części miasta nie była. A teraz jechała brudnym zatłoczonym tramwajem, trzymając się kurczowo rączki zwisającej z sufitu, potrącana przez wsiadających i wysia­

dających, lekceważona przez młodszych od niej siedzących i nie ustępujących jej miejsca. Nie miała o to do nich pretensji, nie myślała o tym. Nie zdawała sobie też sprawy z tego, że ludzie jadący dokoła niej też mają swoje zmar­ twienia. Być może dziewczyna, siedząca na kolanach chło­ pca i udająca zakochaną, wiezie w torebce ulotki? Że student z twarzą smutną, jakby nawet tragiczną, ze skrzyp­ cami w futerale pod pachą, wraca ze szkoły muzycznej w ciężkiej rozpaczy, bo dowiedział się, że nie będzie nigdy Konstantym Kulką, nie mówiąc już o Jaszy Hajfezie, bo instrument, na którym chce grać, jest bardzo czuły nawet na ćwierćtony, a jego słuch pozostawia niestety wiele do życzenia. Więc lepiej, żeby się zajął grą na akordeonie? A ten ponury facet, z pobrużdżoną twarzą — kim jest? Magazynierem, przeciwko któremu toczy się śledztwo z powodu braków w czasie inwentaryzacji? Czy wraca ze szpitala od śmiertelnie chorej żony? Czy te dwie milczące dziewczyny mają swoje radości i smutki już za sobą - czy to wszystko najgorsze i najlepsze jest jeszcze przed nimi? Ale to, co opanowało Krystynę, było nieporównywalne z niczym, co przeżywali inni ludzie. Było o wiele silniejsze niż ich ambicje życiowe, o wiele głębsze od ich zawodów, lęków, upokorzeń, gdyż dotyczyło jej samej, Krystyny, a nie tamtych ludzi. Cóż ją mogli obchodzić inni ludzie? Co mogli wiedzieć o jej nieszczęściu? Czuła się jak w obcym kraju, wśród ludzi innej wiary, języka, obyczajów.

Krystyna R. jechała tramwajem blisko trzy kwadranse i na przedostatnim przystanku wysiadła. Tramwaj odje­ chał, zapanowała dookoła cisza. Na niebieskiej tabliczce, krzywo przymocowanej do siatkowego płotu, widniał biały napis: Łąkowa. Krystyna przeszła na prawą stronę ulicy i szła powoli wzdłuż numerów nieparzystych. Po obu stronach, w głębi ogródków stały domki, parterowe lub z pięterkami pod dachem, takie, jak to budowali na stare lata przedwojenni emeryci. Między domkami były tu i ów­ dzie puste parcele, w jednym miejscu stała świeżo wybudo­ wana luksusowa willa. W ogrodach odzywały się ptaki,

czasem zaszczekał pies. Ulica była dłuższa, niż Krystyna się spodziewała. Podnosiła się powoli w górę i wydawała się jakby urywać na brzegu rzeki lub jeziora. Daleko, niby na drugim brzegu, widać było zasnute niebieską mgłą wzgó­ rza. Szła jeszcze chwilę, wreszcie dotarła. Na żelaznej bramce wisiała tabliczka: ul. Łąkowa 57. Obok, na słupku, przymocowane były dwa guziki dzwonków z pożółkłymi wizytówkami lokatorów. Na górnej widniało nazwisko: mgr Joanna Markowska-Glas. Krystyna zatrzymała się chwilę, tyle ile potrzeba czasu na odczytanie nazwiska, i ruszyła dalej, w stronę niknącego w powietrzu końca ulicy, i uspokajając serce stanęła znów przed furtką z nu­ merem 57. Zanim przycisnęła guzik dzwonka, patrzyła chwilę i nasłuchiwała. Stojący w głębi ogrodu dom otoczo­ ny był drzewami owocowymi i krzakami bzu i jaśminu. Tak, to tu się spotykali. Tu było gniazdo ich miłości. Panował spokój, śpiewały ptaki. Wtedy, przed czterdziestu laty, było tu zapewne jeszcze spokojniej i bardziej zacisznie. Był wtedy akurat maj, kwitły drzewa, nocą śpiewały słowi­ ki. Sielanka miłosna. I to było wtedy, gdy ona zasypiała samotnie, myśląc o mężu, który miał właśnie nocować w jakimś obskurnym hotelu robotniczym na budowie elek­ trowni wodnej. Krystyna czuła gorzki smak łez spływają­ cych jej do gardła. Rozglądnęła się, wyjęła chusteczkę z torebki i osuszyła oczy. Potem oparła rękę o słupek, blisko, bardzo blisko guzika, ale wciąż nie naciskała go. Wreszcie zrobił to jej palec, jakby niezależnie od jej woli. Dźwięk był bardzo słaby, ledwo słyszalny, rozległ się gdzieś bardzo daleko, i zapanowała znów cisza. Nikt nie otwierał drzwi, dom wydawał się pusty. Krystyna zadzwoniła jesz­ cze raz, dłużej. Znów ten sam odległy, stłumiony dźwięk.

I znowu cisza. Ale oto nagle, gdy zastanawiała się, czy zadzwonić trzeci raz, czy odejść - gdzieś z głębi ogrodu, spomiędzy drzew, dał się słyszeć głos jakiejś kobiety:

- Chwileczka!

Długo trwało, zanim Krystyna zobaczyła te dwie kobie­ ty. Przedtem usłyszała chrobot żwiru i spoza domu wyłonił

się wózek inwalidzki. Na wózku siedziała stara kobieta wózek popychała dziewczyna. Zbliżała się powoli, skręciła wózkiem w boczną alejkę. Potem podeszła do furtki i nie otwierając jej spytała:

- Przepraszam, pani do kogo?

Krystyna spostrzegła teraz, z bliska, że była to kobieta dorosła, dwudziestokilkuletnia, tylko drobna i szczupła.

- Do pani Joanny Markowskiej, jestem jej koleżanką szkolną z dawnych lat. Przejeżdżałam przez Kraków i po­ myślałam...

- Moja mama jest ciężko chora — powiedziała młoda kobieta i ruchem głowy wskazała starą kobietę na wózku, która siedziała nieporuszona, z głową opuszczoną na pier­ si. Siwe włosy sterczały koło jej głowy jak u stracha na wróble. Nie było widać jej oczu ani nosa, tylko otwarte usta, obwisły policzek i brodę. Ręce miała skrzyżowane na pledzie okrywającym jej kolana.

- Tak? A co jej jest? - spytała Krystyna z udaną troską.

- Sparaliżowana. Od dwóch lat. Nie porusza się, nie mówi, nie słyszy. Czasem coś do niej dociera, ale to bardzo rzadko.

- Nie ma żadnej poprawy?

- Są dni, kiedy wydaje się, jakby było troszeczkę lepiej, jest żywsza, patrzy, jakby chciała coś powiedzieć. Ale to są tylko chwile, potem wszystko wraca.

- Co za nieszczęście. A jaka jest opinia lekarzy?

Młoda kobieta nie odpowiedziała, zrobiła tylko ledwo

dostrzegalny, przeczący ruch głową.

- Strasznie mi przykro. Była młodsza ode mnie chyba dwa lata, bo jak ja chodziłam do piątej...

- Tak, mamusia urodziła się w dwudziestym trzecim.

- Jak dajecie sobie radę, kto się nią opiekuje?

- Przed południem nasza sąsiadka, koło południa przy­ chodzi siostra z Czerwonego Krzyża, ja wracam z biura po południu - jakoś sobie radzimy.

Rozmowa przy furtce odbywała się jakby na marginesie rzeczywistości, na granicy dwóch światów. Ulicą za pleca­

mi Krystyny przejechał samochód, gdzieś rozległo się za­ jadłe szczekanie psa. Krystyna milczała. Córka Joanny uchyliła furtkę i spytała:

- Może jednak pani wejdzie na chwilę?

- Raczej nie. Boję się, że mnie nie pozna.

- Nie, nie pozna pani. Czasem nie poznaje nawet naj­ bliższych.

Młoda kobieta popatrzyła na Krystynę jasnymi, niewin­ nymi oczami. W tej kobiecie nie było nic bohaterskiego. Tylko bezradna nijakość. Ani śladu urody. Krystyna po­ myślała, że jeśli ta młoda kobieta podobna jest do matki z tamtych lat... Spytała:

- A mąż Joanny?

- Tatuś od dziesięciu lat jest za granicą.

Od strony wózka dał się słyszeć nagle jakiś dźwięk, dziwny, brzmiący w jednej tonacji, jakby pisk małego, słabego zwierzątka, zbyt cichy, aby być krzykiem.

- Przepraszam panią, ale moja mama mnie woła, może ją słońce razi, albo czegoś potrzebuje.

- Ja też przepraszam. Do widzenia pani.

- Do widzenia.

Krystyna schodziła ulicą w dół, w stronę przystanku tramwajowego. Nie czuła już zazdrości, ani upokorzenia, radości, ani satysfakcji. Żadnych takich uczuć. Była uczu­ ciowo pusta, obojętna. O mężu nie myślała. Jakby umarł po raz drugi, tym razem nieodwołalnie. Zazdrość, która jeszcze niedawno była w niej tak silna, że zdawała się przenikać każdą komórkę jej ciała, nawet jakby ożywiała ją i odmładzała - teraz opuściła ją. Znikła, jakby jej nigdy nie było. Uczucia pożarły się nawzajem. Czystą miłość do męża zniszczyła zazdrość, a zazdrość została unieszkod­ liwiona widokiem tej obrzydliwej, starej, sparaliżowanej kobiety na wózku, która miała być kiedyś rywalką Krys­ tyny. Czuła się opuszczona przez ludzi i wyzuta z uczuć. Nie bolała ją zraniona miłość własna, przestał nawet istnieć dla niej syn, którego tak kochała, był przecież owocem jej wspólnego życia z mężem. Była teraz jakby kimś innym:

starą, spustoszoną wewnętrznie przez jakąś ciężką chorobę istotą, którą wszyscy bliscy odumarli i która już niczego innego jak śmierci spodziewać się nie może. Mimo że była wierzącą, nie pomyślała o Bogu. Chociaż, owszem, przez sekundę jakby pomyślała, ale to było tylko westchnienie. Głębsze zaczerpnięcie powietrza. Nie było w nim skargi ani wołania o ratunek, i Bóg jej nie odpowiedział. Bóg nie chciał mieć z tą sprawą nic wspólnego. Chociaż w dziwny sposób kierował losami człowieka, widocznie nie intereso­ wał się jego życiem uczuciowym. Krystyna schodziła po­ woli w dół, w stronę tramwaju, podpierając się parasolką.

Poprow sie..

Los przedwojennych tajniaków niższej rangi nie był godny pozazdroszczenia. Śledząc przestępców kryminalnych, a zwłaszcza politycznych, z których ci drudzy mieli szcze­ gólne upodobanie do korzystania ze złych warunków at­ mosferycznych, przykrych pór roku i zbyt wczesnych lub późnych godzin dnia, tajniacy wystawieni byli na wszystkie niedogodności i plagi naszego klimatu, nie mówiąc już

o smutnej, beznadziejnej walce z upływającym czasem. Nie była to walka, ale ciche szamotanie się z minutami i godzi­ nami. To wystawanie na rogach ulic, niby w oczekiwaniu na kogoś, ale zezowanie przy tym w stronę bramy, w której mógł się pojawić inwigilowany komunista, Ukrainiec albo ONR-owiec. Przytupywanie na mrozie. Ruszanie nagle z miejsca, jakby pod wpływem zniecierpliwienia daremnym czekaniem. Poglądanie na zegarek. Opieranie nogi o mur celem poprawienia skarpetki, nie spuszczanie przy tym oka z rogu ulicy, na którym pojawić się miał lada chwila zmiennik. Ale trzeba było jeszcze przedtem wejść do bra­ my, obrócić się plecami do ulicy i zapisać w notesie,

0 której godzinie spod numeru 82 na Starowiślnej wyszedł ktoś podobny do poszukiwanego. Nareszcie jest zmiana, więc jeszcze tylko poskrobać się w brodę, w nos albo w ucho, zależy kto jest na zmianie. Bywało, że mieli trudniejsze zadania, które wymagały większej inteligencji

1 znajomości środowiska, na przykład na otwarte, publicz­

ne zebranie jakiegoś związku zawodowego, na a kadmem wieczór artystyczny, z których nie tylko trzeba było skła­ dać sprawozdania, ale niekiedy i uczestniczyć w nich czyn­ nie, zabierać głos w dyskusji, i w zależności od instrukcji, a czasem tylko na wyczucie, wznosić okrzyki, łagodzące, dezorientujące lub zaostrzające napięcie.

Była to więc służba ciężka, odpowiedzialna, a czasem i niebezpieczna. Ileż to razy, wskutek jakiegoś błędu lub niezręczności, rozpoznany jako „prowok”’, bywał nawet pobity i wykopany za drzwi. Bywało z nim gorzej, gdy usiłował sięgnąć po broń. O ileż łatwiejsza i bardziej bezpieczna jest służba dzisiejszej tajnej policji. Teleobiek­ tywy robią z ukrycia i odległości pół kilometra zdjęcia nawet w nocy. Czuły system podsłuchowy i precyzyjny, miniaturowy sprzęt do nagrywania rejestruje rozmowy

i przemówienia. Krótkofalówki zapewniają łączność, loka­ lizację i bezpieczeństwo. Komputer porządkuje te informa­ cje, identyfikuje je i dostarcza w gotowej formie na biurko odpowiedniego referenta. Czysta praca, bezpieczna, nie męcząca.

Między wiosną 1968 a wiosną 1970 (zresztą wcześniej w pewnych latach, i później też) nie zapraszano mnie na tak zwane spotkania autorskie. Nie martwiłem się tym zbytnio, bo uczestniczyłem w nich zawsze z największą niechęcią, a nawet z czymś w rodzaju odrazy do samego siebie. Było w nich zawsze coś mniej lub bardziej sztucz­ nego, wykluczającego obustronną szczerość. Ale wszyscy moi koledzy brali w tych imprezach udział, uczestniczyłem w nich także i ja. Niektórzy potrzebowali tego z przyczyn ambicjonalnych. A dla wszystkich były źródłem dodat­ kowych dochodów. A dlaczego przez dwa przeszło lata nie zapraszano mnie? Po prostu miał to być rodzaj kary za moje sympatie dla Dawida, który pokonał Goliata. Nie kryłem się z tym, bo zawsze się przecież jest, lub powinno się być, za tym słabszym, który walczy z silniejszym. Wypiłem też chyba o jedną wódkę za dużo, i co gorsze I w miejscu niezbyt odpowiednim i w towarzystwie politycz- I

nie mieszanym, za zdrowie Izraelitów. Nie kryłem też sympatii dla studentów w czasie wiosny praskiej i dezap­ robaty interwenqi militarnej w Czechosłowacji. Nie wy­ chodziłem co prawda z transparentem na ulicę, ale moje przekonania były, tym co trzeba, znane, i to wystarczyło. Były to zresztą czasy, w których nie ja jeden byłem przed­ miotem szykan, a których formy, przyznajmy to sprawied­ liwie, były dosyć łagodne. Miały tylko na celu zniechęcenie do nas czytelników, spowodowanie, aby o nas zapomnieli, abyśmy przestali być obecni i potrzebni. Robiono to w sposób dostatecznie wyraźny, abyśmy to odczuli, ale nie do tego stopnia, abyśmy umarli z głodu lub zginęli w wię­ zieniu. Nie chciano z nas robić bohaterów. To nie było w ich interesie. Może liczyli na to, że się opamiętamy? Że przestaniemy pisać teksty dwuznaczne, które nie przynoszą nikomu pożytku, sieją tylko zwątpienie i defetyzm. Nasze winy miały różne stopnie, a więc i wymiar kary bywał różny. Od stopniowego wyciszania nas i skazania na za­ pomnienie, po unicestwienie zupełne, połączone z utratą literackich praw obywatelskich i publicznych. W najlżej­ szych wypadkach polegało to na wizytach panów w ciem­ nych garniturach, którzy obchodzili księgarnie (bo nasze książki jeszcze się ukazywały) i w rozmowie z kierow­ nikami sklepów, posługując się pomiętą, wyjmowaną z bo­ cznej kieszeni surduta kartką, dyktowali nazwiska pisarzy, których książek nie należy umieszczać na wystawie, takich, których książki wolno pokazywać wewnątrz, na stołach

- i tych, których książki powinny pozostać w półkach, lub nawet na zapleczu. Najcięższe przypadki karane były usu­ nięciem tytułów z bibliotek publicznych i szkolnych. Ale nigdy nic na piśmie. Informacje, jak już mówiłem, po­ dawano ustnie. Kierownik księgami powinien był je za­ pamiętać i zastosować się do nich. W tamtych czasach byłem chyba uważany za przestępcę średniego kalibru. Moje książki były tylko skazywane na usunięcie z widoku. Raz tylko miała miejsce interwencja biblioteczna. Ale to było wcześniej.

Pewnego jednak dnia, było to wczesną wiosną 1970 roku, kiedy poszedłem zapłacić składki w biurze Związku Literatów Polskich, oznajmiono mi z radością, że nareszcie zostałem zaproszony na spotkanie autorskie w Domu Kultury w jakimś Zalesiu czy Podlesiu. Nie umiano mi dokładnie określić, gdzie to jest, tyle, że trzeba tam jechać z przesiadką, dwoma autobusami, ale gratulowano mi szczęśliwego zakończenia krzywdzących mnie nieporozu­ mień.

W połowie kwietnia aura u nas bywa kapryśna. Ale jak się ma w domu barometr, to wystarczy w niego stuknąć, aby wiedzieć, jaka będzie pogoda. Barometr spadał dosyć gwałtownie, więc na wszelki wypadek włożyłem do torby nieprzemakalny płaszcz. I dobrze zrobiłem, bo wprawdzie na dworze świeciło bardzo jaskrawo słońce, ale wiał chłod­ ny, północno-zachodni wiatr. Słońce świeciło jeszcze ostro, kiedy jechałem do M., ale kiedy czekałem na połączenie do Zalesia, niebo nagle zgasło, a od zachodu zaczęła się zbliżać masywna chmura, obrzeżona niby koronką białymi lekkimi obłokami. Jechałem małym, lokalnym autobusem, chwiejącym się po wertepach polnej drogi, jechałem już w deszczu, który zamieniał się w ulewę. Wycieraczki nie zdążały zbierać wody ściekającej po szybie. Pociemniało

i musiało pozimnieć, bo okna pokryły się wewnątrz parą. Telepaliśmy się więc w strugach deszczu, za oknami nie było widać nic, i chyba tylko Pan Bóg i kierowca znali drogę i wiedzieli, dokąd jedziemy. Po jakiejś pół godzinie autobus zatrzymał się, kierowca odwrócił się i powiedział:

Proszę jeszcze nie wysiadać! Cofnął autobus, zatrzymał wycieraczki i zgasił motor. Dodał: - Koniec trasy. Za dwadzieścia minut wracamy. Deszcz bębnił po dachu auto­ busu. Ludzie wysiadali, paru mężczyzn pobiegło w stronę szeroko otwartych, buchających parą drzwi gospody „Za- lesianka”. Spytałem kierowcę:

- Daleko stąd do Domu Kultury?

Kierowca zapalił papierosa i patrzył chwilę na mnie w milczeniu.

- Tu nie ma żadnego Domu Kultury.

- Ja mam skierowanie na, na wykład.

- To może w starej szkole w Podlesiu?

- A tu w Zalesiu nie ma Domu Kultury?

- Mówię panu, że nie ma.

- A daleko do tego Podlesia?

- Będzie niecałe dwa kilometry. Drogą prosto, potem koło figury na prawo.

Wyjąłem z torby nieprzemakalny płaszcz, założyłem ka­ ptur i wysiadłem z autobusu. Deszcz siekł gęstymi struga­ mi. Wskutek kaptura moje pole widzenia zwęziło się. Za buchającą parą i gwarem gospodą drogi rozchodziły się w trzech kierunkach. Odwróciłem się i gestem pytającym wskazałem ręką drogę na wprost. Zobaczyłem niewyraźną, zamazaną deszczem twarz kierowcy: kiwał potakującą gło­ wą. Poszedłem więc prosto, a potem od figury Matki Boskiej, osłoniętej półkolistym blaszanym daszkiem, skrę­ ciłem w prawo. Nie patrzyłem na zegarek, bo rękawy mojego płaszcza ociekały wodą, ale chyba po jakichś 20 minutach zobaczyłem blisko siebie stojące dwa budynki: w lewo, za żelazną siatką długi, parterowy budynek, z du­ żymi oknami i płaskim dachem, typowy dla nowych szkół, a w prawo, przy samej drodze, stary dom kryty dachówką. Kiedy zbliżyłem się do niego, zobaczyłem czerwoną tab­ liczkę z napisem: Wiejski Dom Kultury w Podlesiu, a na drzwiach przyszpilony pluskiewkami afisz zapowiadający spotkanie autorskie z redaktorem, który nosił wprawdzie moje nazwisko, ale imię było przekręcone, co mi zresztą nie sprawiło przykrości, bo nie lubię swojego imienia. Afisz był drukowany, moje nazwisko wpisane było czarną farbą.

Z liter ściekały smugi i zamazywały napis umieszczony niżej: godzina 13-ta, wstęp wolny! Zdjąłem w korytarzu płaszcz i czekałem chwilę, póki nie ociekł z wody, potem zapukałem do drzwi z napisem świetlica. Słychać było śmiechy i rozmowy. Zapukałem jeszcze raz, głośniej. Śmiech i rozmowy ucichły, potem rozległ się głos kobiecy: „Proszę!”

Miałem już poza sobą rozmowę przy kawie w szklan­ kach przykrytych spodeczkami (żeby aromat nie uciekł) z kierowniczką biblioteki i przekomarzanie się i ceregiele z kopertą, w której było 250 złotych minus podatek. W tej kwocie wliczone już były koszty przejazdu tam i z po­ wrotem. Ceremonie polegały na tym, że przecież nie wypa­ da brać pieniędzy za pracę jeszcze nie wykonaną. Ale będzie wykonana, bo jest frekwencja. Ale ja mogę na przykład umrzeć na serce, pod wpływem tej świetnej, mocnej kawy, przed wygłoszeniem prelekcji, to co wtedy będzie? Siła wyższa, panie redaktorze, proszę się nie mart­ wić. Podpisałem więc w dwóch egzemplarzach rachunek za wykonaną pracę, na każdym egzemplarzu w dwóch miej­ scach, i podałem jeszcze numer legitymacji związku, która upoważnia do niższego podatku. Więc to miałem już poza sobą, a teraz siedziałem przy małym, kwadratowym, kry­ tym białym laminatem stoliku i za chwilę miałem przemó­ wić. Takie same stoliki były na sali, ale większość stolików została przesunięta pod ścianę, a krzesła ustawione w trzech rzędach przede mną. W pierwszym rzędzie siedzia­ ły trzy staruszki i dwóch starszych panów, jeden w czar­ nym garniturze wyglądał, nie wiem dlaczego, na organistę. Reszta słuchaczy to było kilanaścioro dzieci w wieku od 10-12 lat. Patrzyły na mnie, albo nie patrzyły, tylko robiły do siebie jakieś miny, udawały, że im jest za ciasno i niewy­ godnie. Kierowniczka przedstawiła mnie przekręcając moje imię, ale nie miałem jej tego za złe, po czym oddała mi głos.

Nie wiem, jak to jest u innych, ale chwile, w których muszę wydobyć z siebie głos, należą do najgorszych w mo­ im życiu. Powiedziałem najpierw, że nie jestem redaktorem, czym sprawiłem widoczny zawód słuchaczom, że nie pra­ cuję w żadnej gazecie, tylko jestem literatem, który zapisuje różne swoje przygody i cudze opowiadania i drukuje je potem w książkach. I zapowiedziałem, że przeczytam dwa opowiadania, oparte o moje własne przeżycia. Nie jestem pisarzem uprawiającym literaturę dla dzieci i młodzieży. To zbyt trudny dla mnie gatunek. Nie wiem zresztą. Może

w ogóle nie istnieje coś takiego jak literatura dla dzieci? Ale mam opowiadania, w których obok dorosłych występują talf-re dzieci i ludzie młodzi, tak jak to bywa w życiu. Odczekawszy chwilę, nie wiem po co, czy aby mieć czas do namysłu, czy był to jakiś rodzaj kabotyństwa, znalazłem w książce stare opowiadanie Ciemność i światło i zacząłem je czytać. Zacząłem od tego opowiadania, gdyż przekona­ łem się już dawniej, że jest nieźle rozumiane i odbierane przez słuchaczy. A co ważniejsze - był to tekst dosyć krótki. Czytałem powoli, co pozwalało mi ponad książką widzieć twarze słuchaczy, a chwilami nawet ściany, drzwi

i okna. Za oknami padał ulewny deszcz. A poza tym panowała atmosfera jak zwykle na takich spotkaniach: nieszczerej, udawanej za obustronną zgodą, sielanki. Na te dwadzieścia osób, tylko kilka, jak mi się zdawało, słuchało uważnie i podążało za tokiem opowiadania. Kierowniczka spytała mnie szeptem, czy może zapalić światło? Odpowie­ działem przeczącym kiwnięciem głowy, i czytałem dalej. Kiedy skończyłem, spojrzałem na zegarek: minęło dwadzie­ ścia kilka minut. I zapadła, jak zwykle, chwila ciszy, pustki, nawet jakby obcości. Przede wszystkim zakłopota­ nia. Aby się jak najprędzej wydostać z tej nieprzyjemnej sytuacji, zapowiedziałem przeczytanie jeszcze jednego opo­ wiadania, niedawno napisanego, pod tytułem Mój ojciec milczy. Zacząłem je czytać, ale nie było mi dane spokojnie go dokończyć. Byłem dopiero na drugiej czy trzeciej stro­ nie, kiedy nagle rozległ się dziwny trzask, jakby ktoś usiłujący wejść nie wiedział, w którą stronę drzwi się otwierają, potem do sali wkroczyła dziwna postać. Był to mężczyzna w wieku około 60 lat, może nawet starszy, ociekający wodą, w kapeluszu nakrytym dużego formatu gazetą. Papier jak wiadomo jest kiepskim zabezpieczeniem od deszczu, więc cała postać gościa ociekała wodą. Czło­ wiek zdjął z głowy gazetę i kapelusz, po czym zgrabnym ruchem zatoczył się i dosyć pewnie usadowił przy jednym ze stolików w głębi sali. Kierowniczka zmarszczyła brwi, dzieci odwróciły głowy i zaczęły chichotać i trącać się

łokciami. Dzięki wejściu pijanego gościa uwolniły się spod przymusu siedzenia grzecznie. Niektóre z nich, mali obłud­ nicy, nie śmiali się, tylko udawali, że podzielają oburzenie kierowniczki. Ale większość dzieci znalazła pretekst do odzyskania swobody i skorzystała z niego, gdyż dążenie do wolności jest czymś żywiołowym i nieposkromionym. Tyl­ ko dwie stare kobiety i jeden z mężczyzn, obejrzawszy się, nie zwracali już potem uwagi na przybysza. Kierowniczka powiedziała głośno: - Proszę o spokój! Zapanowała cisza, czytałem dalej. Ale to już nie było to, co przed chwilą. Słuchacze uciszyli się, ale byli niespokojni. Oglądali się poza siebie, trącali się łokciami, szeptali do siebie. Czło­ wiek umieścił mokrą gazetę na rogu stołu, kapelusz włożył na głowę, podparł głowę rękami, i chyba zasnął. Czytałem dalej, ale moje słowa nie wchodziły już do uszu słuchaczy. Odbijały się od ścian i wracały do mnie, czułem to. Gość w kapeluszu uznał pozycję za niewygodną do drzemki, zdjął kapelusz, położył go na stole, a na kapeluszu oparł swoją siwą, ociekającą wodą głowę, i chyba na dobre zasnął. Przestałem zerkać na niego i zająłem się swoim tekstem. Czytałem trochę głośniej, bo zbliżałem się do miejsca dosyć ważnego, w którym będzie mowa o głupiej, dziecinnej demonstracji antysemickiej, w której narrator, czyli ja, ogarnięty barbarzyńską psychozą, bierze udział. Ale właśnie w tej chwili rozległo się dziwne klapnięcie, które znów odwróciło uwagę słuchaczy. Pijany gość po­ chylony nisko nad podłogą podnosił swoją rękę, która usunęła mu się na ziemię. Było to dosyć śmieszne, bo wyglądało, jakby mu ręka odpadła od tułowia. Gość schylił się, podniósł swoją rękę i położył ją na stole. Dokonawszy tej czynności popatrzył na mnie i powiedział głośno:

- Poprow sie!

Buchnął śmiech. Kierowniczka zastukała długopisem

o blat stolika i zawołała:

Proszę o spokój, albo o opuszczenie sali!

Gość rozglądnął się dookoła, potem przyłożył palec do ust, zamilkł i przestał się wygłupiać. Ale interwencja kiero-

wniczki nie na wiele się zdała. Dzieci śmiały się i zachęcały wzrokiem także mnie do wspólnej zabawy. Nastąpił zupeł­ ny rozkład. Ja przestałem być ośrodkiem zainteresowania. Nie byłem już tym, z powodu którego odbywało się spot­ kanie. Byłem tylko jednym z nich, nikim więcej. Może nawet kimś mniej ważnym niż każdy z nich. Kończyłem czytanie, starałem się panować głosem nad szmerem i chi­ chotami. Wracaliśmy właśnie z meczu piłkarskiego i mój ojciec nie odzywał się do mnie. Dawał mi bolesną dla mnie lekcję milczenia za moje głupie, dziecinne uczestnictwo w antysemickiej demonstracji. Ale za plecami słuchaczy działy się rzeczy ciekawsze niż to, co ja czytałem. Bohate­ rem ich był gość, który już nie spał, tylko urządzał mimicz­ ne przedstawienie: najpierw udawał, że mu chce odpaść głowa, więc łapał ją oburącz i osadzał z powrotem na szyi, potem poprawiał ją kilka razy, żeby ją umocnić. Dokonaw­ szy tego, podpierał jeszcze głowę, na wszelki wypadek, palcem prawej ręki. W takiej pozycji trwał chwilę i zdawało się, że się wreszcie uspokoił. Ale nie. Jego lewa ręka, skorzystawszy z nieuwagi prawej, zaczęła uciekać i zbliżać się do krawędzi stolika. Została jednak złowiona w ostat­ niej chwili przez czujną prawą rękę i przywołana klapsem do porządku. Kończyłem czytać opowiadanie. Mój ojciec przemówił. Powiedział, że wszystkie najgorsze wydarzenia w historii zaczynały się od bicia Żydów. I to był koniec tekstu. Zamknąłem książkę i popatrzyłem na gościa. Wkła­ dał powoli na głowę kapelusz, który mu się był zsunął

i leżał na stole. Wstał i powiedział, ale już nie tak głośno:

- Poprow sie. Do widzenia!

Widocznie już wytrzeźwiał, albo nie był w ogóle pijany, bo trafił bezbłędnie do drzwi. Rozległy się oklaski. Kierow­ niczka podziękowała mi za interesujący referat, do stolika zbliżyły się trzy dziewczyny, jedna z czerwonym goździ­ kiem w celofanie, dwie z prośbą o autograf. Na dworze rozjaśniło się, deszcz przestał padać. Słońce jeszcze nie świeciło, ale widać było już skrawek nieba wolny od chmur. Połyskiwał czystym, świeżym błękitem. Dzieci nie

wychodziły jeszcze, patrzyły na mnie. Wypisywałem de­ dykacje w dwóch książkach, potem ktoś podał mi prepa- ratkę z prośbą o autograf. Kierowniczka wstała i powie­ działa:

- Dziękuję państwu za udział. Dzieci zapraszam za tydzień o tej samej porze. Będzie bardzo ciekawa prelekcja

0 teatrze marionetkowym. Do widzenia.

Dzieci odpowiedziały chórem „do widzenia” i wychodzi­ ły szurając butami. Zostało tylko kilka starszych osób w pierwszym rzędzie.

- Kto to był ten dziwny gość? - spytałem kierowniczkę.

- Nie wiem. Jakiś pijak albo włóczęga. My go tutaj nie znamy - odpowiedziała kierowniczka i zrobiła bezradny gest rękami.

Starszy pan w pierwszym rzędzie wpatrywał się we mnie przenikliwie. Towarzysząca mu pani, także niemłoda, któ­ ra wydawała się cały czas drzemać, otworzyła jedno oko

1 powiedziała:

- Pani go nie zna, bo pani jest za młoda. A my go dobrze pamiętamy z 1948 roku. Prawda?

- Tak. Pajac, ale niebezpieczny - odpowiedział siedzący koło niej starszy pan.

Czekała mnie jeszcze jedna, ostatnia udręka: musiałem uskutecznić wpis do tak zwanej „księgi pamiątkowej”. Jest to czynność, która wprawia mnie zawsze w największe zakłopotanie. Nie mam gotowych stereotypów. Nie mam ich na nic, na żadne sytuacje życiowe, poza oczywiście podstawowymi, takimi jak „dzień dobry”, „dobry wie­ czór”, i paru tam jeszcze. Nie chciałbym się powtarzać, a improwizacja pod przymusem obezwładnia mnie, parali­ żuje mi rękę i mózg. Ale jakoś uporałem się z tym i chcia­ łem już księgę zamknąć, kiedy uprzytomniłem sobie, że wskutek zdenerwowania mogłem zrobić jakiś błąd orto­ graficzny, więc przeczytałem jeszcze raz zdanie, które wy­ dało mi się niezgrabne, bez tego kształtu i wdzięku, który każdy pisarz powinien nadawać swoim wypowiedziom, jeśli mają być nieśmiertelne. Ale błędów ortograficznych

nie było. Brakowało tylko dwóch kropek w moim podpisie. Uzupełniłem je i zamknąłem księgę.

Kiedy wracałem do autobusu, świeciło już słońce, ziemia dymiła i podsychała, niebo było czyste. Gruba, ciemna warstwa chmur oddalała się na wschód. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądała rozmowa komendanta posterun­ ku, który przeczytawszy nieco spóźnione pismo z komendy wojewódzkiej, a nie mając się kim wyręczyć, bo dwóch mundurowych i jednego po cywilnemu wysłał samochodem na akcję likwidowania bimbrowni, kazał sprzątaczce lecieć do emerytowanego już od paru lat wywiadowcy, który czasem jeszcze wykonywał jakieś drobne prace zlecone, wyciągnąć go spod pierzyny i przyprowadzić na posteru­ nek. Więc dzisiaj o godzinie trzynastej w Domu Kultury w Podlesiu odbędzie się prelekqa jakiegoś literata z Kra­ kowa, i trzeba żebyś tam był.

- I co ja tam mam robić?

Komendant jeszcze raz przejrzał pismo z województwa. Instrukcja nie była zbyt jasna.

- Będziesz za słuchacza.

- Mam nagrywać?

- Nie ma tu nic o nagrywaniu. - Komendant wysunął szufladę, wyjął małe magneto, włączył je i wyłączył. Po­ wiedział: — Baterie nie działają. Nie ma zapasowych.

- To co ja właściwie mam robić?

- Posłuchasz, co on tam będzie mówił, i napiszesz krótki raport.

- Mam coś gadać?

- No, jakby wygłaszał jakieś artykuły przeciw rządowi, to możesz wziąć udział w dyskusji, albo powiedzieć coś dla hecy, ale wiesz, tak pedagogicznie.

- Jak?

- No tak wychowawczo, po ojcowsku. A w ogóle uda­ waj głupiego. Strzel 50 gram na ducha, żeby wyglądało, że jesteś na bani.

Komendant włożył pismo do teczki, teczkę zamknął

i powiedział ciszej:

- Prawdę mówiąc, to jo som, kurwa, nie wiem, o co im chodzi.

Spojrzał na zegarek i dodał:

- No, jazda, za dziesięć minut mosz autobus.

Droga była pusta. Wesołego gościa nie było już widać, pewnie minął zakręt i zdążył wsiąść do autobusu, albo zatrzymał się w gospodzie. Szedłem powoli omijając kałuże

i prawdopodobnie uśmiechałem się sam do siebie. Byłem szczęśliwy, że mam to już poza sobą. Ale czy on, wy­ chodząc z Domu Kultury w Podlesiu, nie powiedział: do widzenia?

Świadek, który nie umiał mówić

Okolice wsi Młaki (dawniej Mlaken) w powiecie złotogór- skim są słabo zaludnione, ziemia kiepska. Wśród płaskich łąk płynie tam rzeka, tworząc liczne odnogi i kanały. Łąki otoczone są lasami, które ciągną się daleko. Gdy się stanie na podwyższeniu, na skarpie albo na mostku, i dzień jest pogodny, to przesłoniwszy ręką oczy zobaczyć można, a nawet policzyć pasące się krowy, dzieci bawiące się na łące albo wracające z lasu wzdłuż rzeki. Nad łąkami wysoko na niebie krążą jastrzębie, czasem któryś z nich spada znienacka na zdobycz, potem unosi ją w szponach

i odlatuje w stronę lasu. Wieś Młaki liczy tylko 38 domów, ale jest w niej kościółek, w czasie wojny zrujnowany, po wojnie przez nowych parafian odbudowany. Nie ma szko­ ły, dzieci dojeżdżają do odległej o 7 kilometrów wsi Buko­ wa, wsi dużej, z nowo postawionym budynkiem szkolnym, sklepem gminnej spółdzielni i remizą strażacką zbudowaną w miejscu, gdzie dawniej był ewangelicki kościół, w czasie wojny zburzony. Z Młak dzieci więc jeżdżą do Bukowej, a mieszkańcy Bukowej przyjeżdżają do Młak w niedzielę do kościoła. Mieszkańcy obu wsi nie pochodzą z tych stron. Przybyli tu ze wschodu dawnej Polski, niektórzy nawet z tej samej wsi. Teraz byli o czterdzieści lat starsi, ich dzieci i wnuki urodziły się już na tej ziemi. Żenili się przeważnie między sobą. Dziewczęta z Młak wychodziły za chłopców z Bukowej, albo na odwrót, ale ponieważ ziemi

nie przybywało, więc część młodzieży wyjeżdżała do szkół w stolicy województwa, a nawet jeszcze dalej, zostawała tam, albo przywoziła sobie żony i mężów z całkiem innych stron. Pierwsi, którzy tu prawie przed czterdziestu laty przyjechali, czuli się trochę jak w obcym kraju. Nie mieli jednak wiele czasu, aby o tym myśleć. Trzeba się było urządzać, żyć, mieszkać w tych zabudowaniach z czerwonej cegły, jakby jeszcze nie dokończonych, nie otynkowanych, a już postarzałych. Jakże wesoła była biel domu na tle wiosennej zieleni i kwiatów, tam, w opuszczonej wsi - jak ponura wydawała się tutaj brudna czerwień ceglanego mu- ru. Starszym ludziom obca też wydawała się nowa szkoła w Bukowej, obsadzona chudymi topolami, bardziej podob­ na do jakiejś fabryki albo szpitala niż do szkoły. Ten parterowy sklep geesu smutny jak stacja kolejowa na pus­ tyni. Ten kiosk w Młakach, ciemny i zaniedbany, jak budka dróżnika, któremu umarła żona. Na początku wydawało się, że życie tutaj będzie tymczasowe, że za dwa, trzy lata wrócą do swoich wesołych, białych wsi, kościółków i cerkie­ wek wśród jasnej, bujnej zieleni lip i akacji. Ale mijały lata, nic się nie zmieniało i starzy musieli jakoś przywyknąć. A młodzi - urodzili się tu. Nie mieli innego wyboru. Przy­ zwyczaili się do tego, co zastali, co dokoła siebie pierwszy raz zobaczyli. Okolica była spokojna. Drzwi od domów na dzień, obyczajem wschodnim, nie zamykano. Czasem, ale to rzadko, bardzo rzadko, ginęła komuś kura albo gęś, a i to nie wiadomo, czy sprawcą nie był jastrząb albo lis. Raz chyba tylko się zdarzyło, że złodzieje wyprowadzili świnię z chle­ wa. Przyjechali zresztą samochodem, nie wiadomo skąd.

Wieczorami było cicho i spokojnie, droga przez wieś pustoszała. Skądsiś dolatywały dźwięki radia albo har­ monii, w oknie domu sołtysa migotało zielone fosfory­ zujące światło telewizora. Czasem, z daleka, rozlegał się nagle jakiś krzyk albo śmiech. Pijany człowiek szedł środ­ kiem drogi zataczając się, przystawał, coś pokrzykiwał albo zawodził jakąś smutną piosenkę znad Dniestru albo Zbrucza. Urywał nagle, milknął, zapadała znów cisza.

Pewnego późnego popołudnia, było to w drugiej połowie sierpnia, kiedy dni zaczynają być trochę krótsze, matka trojga dzieci, trzynastoletniego Józka, dziesięcioletniej Ani

i dwuletniego Bronka, wyszła z domu, aby zobaczyć, czy jej dzieci są na pastwisku i czy krowy pasąc się zbliżają się już powoli do żerdzi, którymi pastwisko ogrodzone było od strony drogi, i stwierdziła, że krowy są już blisko miejsca, gdzie zwykle się o tej porze pasły. Ale dzieci nie było. Matka wyjrzała więc na drogę, popatrzyła w stronę kościoła i kiosku, ale i tam dzieci nie było. Nie widać ich było także na moście ani na drodze do wsi. Drogą przeje­ chał syn sąsiada na motorowerze, matka zawołała go, ale nie usłyszał, więc krzyknęła jeszcze raz, głośniej... Chłopak zawrócił i przystanął. Powiedział, że we wsi dzieci nie było. Matka wróciła na podwórze, poszła do ogrodu, pochyliła się nad grządkami i smyknęła z ziemi parę marchewek

i pietruszek na jutro na zupę, potem wyjrzała jeszcze raz zza węgła obory. Słońce stało jeszcze dosyć wysoko, widać było wszystko jak na dłoni, pastwisko, dalej łąki, kępy wierzb nad rzeką i nad stawkami, aż po brzegi lasów. Z mokradeł podnosiły się wąskie, przezroczyste smugi mgły i snuły się po łąkach. Matka wpatrywała się długo w otwarty szeroko krajobraz, zatrzymywała wzrok na kępach zarośli, drzewach, kopkach siana, ale nie było widać nigdzie żadnego ruchu. Dzieci na łąkach nie było. Matka wróciła do domu, przeszła przez sień i zobaczyła swoich dwóch synów wracających drogą od strony koś­ cioła i mostu. Starszy niósł w ręku długie wędzisko i rybę, młodszy biegł koło niego. Matka poprawiła chustkę i spy­ tała:

- A gdzie Anusia?

Starszy chłopak wzruszył ramionami, oparł wędzisko

o ścianę, rybę położył na kamiennych schodkach.

- A toście nie byli razem?

- Anusia była z Bronkiem w łąkach, ja poszedłem nad rzekę.

Matka pochyliła się nad małym i spytała:

- Gdzie Anusia?

Mały popatrzył na matkę, skrzywił się i powiedział:

- Nie ma, tu tu...

- Co mówisz?

- On chce powiedzieć, że pojechała samochodem — po­ wiedział Józek.

- Co ty, durny, pleciesz, jakim samochodem?

Mały nie był wcale głupi. Po prostu umiał mówić tyle, ile umiał, tyle, ile mu było w jego wieku koniecznie potrzebne.

- Pić! - powiedział mały i rozpłakał się.

1 Daj mu, Józek, mleka, ja muszę iść krowy puścić. Matka otworzyła wrota pastwiska, krowy poczłapały do obory. Zamknęła wrota na druciane koło, ale nie od­ chodziła jeszcze. Stała i patrzyła na łąki. Powoli ściemniało się, bo słońce zaszło za chmury, ale matka byłaby zobaczy­ ła córkę z daleka, bo miała na sobie białą spódniczkę

i czerwony sweterek. Kiedy matka Ani wróciła do domu, nie zastała jeszcze męża. Wrócił z młyna dopiero o dziewią­ tej, ale jak usłyszał, że Ani nie ma jeszcze w domu, to nie wyprzągł nawet konia, nie jadł kolacji, powiedział tylko: czekajcie, ja jej dupę zbiję, co ona se myśli, że jest dorosła, żeby chodzić po nocy? - i poleciał szukać córki na wieś. We wsi jest domów 38, a całkiem dokładnie trzydzieści siedem zamieszkanych, bo z jednego się wyprowadzili, ale ojciec Ani nie musiał chodzić po wszystkich domach. Obszedł tylko te, gdzie Ania miała koleżanki, potem siadł u sołtysa, a chłopaki na rowerach w ciągu 20 minut objechali całą wieś, zajrzeli nawet do księdza. Ani nigdzie nie było i nikt jej dzisiaj nie widział.

Ludzie mieszkający teraz we wsi Młaki, jak to już było powiedziane, nie pochodzą z tych stron, ich rodzice lub dziadkowie przed czterdziestu laty mieszkali na wschodzie, prawie wszyscy w jednym powiecie, więc jak się coś u nich teraz stanie, to tak jakby wydarzyło się w jednej rodzinie. Paru chłopów zebrało się u sołtysa i uradziło, że jak do północy Ania nie wróci, to pójdą ze światłami szukać

dziecka w łąkach. Było przecież parę dni deszczu, wody w rzece i w kanałach trochę wezbrały, więc mogła gdzieś zabrnąć w bagno i teraz nie może wrócić. Dwóch sąsiadów

i sołtys poszli do domu Ani, żeby się jeszcze czegoś od jej braci dowiedzieć, ale mały już spał, a starszy nic nowego nie powiedział. Mówił, że był nad rzeką i nie patrzył, bo łowił ryby. Nikogo obcego na łące nie było. Jakżeś nie patrzył, to skąd wiesz, że nikogo nie było? - spytał sołtys. Bo raz albo dwa popatrzył, Ania i Bronuś byli koło dębu, zbierali chyba żołędzie do zabawy, a potem jak się drugi raz obejrzał, to już ich nie było. Gdzie mogli być? A skąd on może wiedzieć? Toś nie pilnował Ani? Skąd, Ania powiedziała, że będzie pilnować Bronka. Ania nie jest już dzieckiem. No i co było potem? Potem, ale to było później, może godzinę albo dwie, usłyszał, jak Bronek woła: Józio, Józio! i zobaczył, że mały biegnie, ale całkiem z innej strony, gdzieś od strony rzeki, ale z góry. Więc Józek się zdziwił i spytał, gdzie jest Ania, gdzie poszła Ania? A ten głupi mówi, że pojechała. Gdzie pojechała? To on macha ręką i pokazuje w tamtą stronę, w stronę lasu. Ale tam jest rzeka. Tak, jest rzeka, a most daleko i co potem było? Poszlimy z Bronkiem do domu. Dlaczego nie szukaliście Ani? Szukali my, wołali, ale nigdzie jej nie było. A drogą po drugiej stronie rzeki samochody jakieś jechały? Jechały, ale jak się łapie ryby, to nie widać, trzeba by podnosić głowę, zresztą jest daleko, to nawet źle widać. Jechały jakieś samochody, w jedną i drugą stronę, jechały też motocykle i ciągniki, przejechała także jakaś ciężarówka. Jakie samochody? Daleko jest, nie widać, mówiłem, że nie patrzyłem. Nie widziałeś, czy nie patrzyłeś? Dajcie mi spokój, nic więcej nie wiem. Dajcie mu spokój, on nic więcej nie wie. A mały Bronuś śpi w łóżeczku za kratkami, pod łóżeczkiem stoi nocnik i stoją dwa samochody cięża­ rowe, czerwony i zielony, jeden załadowany szyszkami, drugi żołędziami. Mały coś zapewne widział, coś wie, ale nie umie jeszcze dobrze mówić, więc nie powie. Sołtys, który prowadził śledztwo i wypytywał Józka, i dwaj sąsie-

dzi wypili po kieliszku wódki, bo noc się zapowiadała chłodna, i poszli. Dołączyło do nich jeszcze kilku, razem było ich koło dziesięciu, wszyscy z latarkami. Sołtys miał taką z reflektorem, co z niej światło bije na sto metrów. Chłopakowi na motorowerze i dwóm chłopakom na rowe­ rach kazali objechać drogi, które z daleka okrążają łąki. Wzięli nawet ze sobą dwa psy na smyczach, prowadzili je d, którzy mieli iść z prawej i z lewej strony tyraliery. Tak zarządził sołtys, który pod koniec okupacji był w partyzant­ ce. Noc była ciemna, bezksiężycowa, chłodna, tyle że mgły opadły. Chłopi kobiet nie zabrali, nawet matce Ani iść zabronili. Stała na skarpie i widziała, jak oddalali się nawołując się i wołając Anusię: Ankaaa! Anusiaaa! Aniaaa! Światła malały, czasem nikły wśród krzaków. Naszczeki- wały psy. Światła zaczęły potem znów zbliżać się. Chłopi wrócili gdzieś koło drugiej, niczego nie znaleźli. Anki nigdzie nie było, więc ojciec i matka zgodzili się, żeby sołtys zadzwonił na milicję. Ale mógł telefonować dopiero jutro, bo centralka w Bukowej łączyła od 9 rano.

Nazajutrz o siódmej matka Ani wygnała krowy na pastwisko, potem stała chwilę koło żerdzi i patrzyła w pus­ te łąki, ale zrobiło się jej smutno i wróciła do domu. Józek nie chdał wstawać, a miał pomagać ojcu rozrzucić siano, więc go wygnała z łóżka. Zrobiła śniadanie najmłodszemu, potem dała jeść mężowi i starszemu. Jak jedli, to Bronek biegał dokoła kuchni i ciągnął na sznurku swój samochód załadowany szyszkami.

- Chodź tu, Bronuś — powiedział ojciec do synka — i po­ wiedz ojcu, czy Ania pojechała takim samochodem jak ten twój?

Bronuś zatrzymał się, popatrzył na ojca, powiedział:

- Nie.

- Taksówką?

- Nie.

Ojciec powiedział do Józka:

- No widzisz, teraz mówi, że nie.

Józek nie odpowiedział, wzruszył ramionami.

- A mówiłeś, że on powiedział, że Ania pojechała samo­ chodem.

- Bo on jak mówi „tu-tu”, to znaczy samochód.

- Tu tu — powiedział Bronek, który stał koło stołu

i przysłuchiwał się.

- Dumyś - powiedział ojciec.

- Nie ma Ani, tu tu - powtórzył Bronuś i rozpłakał się. Rozpłakała się też matka Ani, bo uprzytomniła sobie, że mąż najbardziej kocha Anię, bo Ania wdała się w niego, jest smukła, ma bardzo jasne włosy i niebieskie oczy, ma zdolności do rysunków i muzyki, tańczy i śpiewa w szkol­ nym zespole. Wzięła Bronka na kolana.

- Znowu się zlałeś, ty brzydalu. -1 matka sobie przypo­ mniała, że Ania jeszcze pół roku temu, jak Bronuś słabo chodził, to bardzo lubiła go nosić na rękach. Brała go zawsze na ręce, jak wracali z pastwiska.

- Jedźcie z Józkiem do tego siana - powiedziała.

- Nigdzie nie jadę. Po dziewiątej może tu już być mili­ cja.

Ale milicja nie przyjechała tak prędko. Powiedzieli, żeby zadzwonić jeszcze raz po dwunastej, jakby dziewczynka nie wróciła. Sołtys dzwonił potem jeszcze dwa razy. Przyjechali dopiero po pierwszej. Najpierw radiowóz z dwoma ofice­ rami. Wysiedli koło sołtysa, posiedzieli u niego chwilę, potem przyszli do rodziców Ani.

- Michał i Katarzyna Rodko?

- Tak.

- No, co tu u was się stało?

- Zaginęła nasza córka. Nie wróciła na noc.

- Wiemy. Może się z kim wybrała na wycieczkę?

- Panie kapitanie, przecież to dziecko. Ma dziewięć lat.

- W grudniu skończy dziesięć - poprawiła matka Ani.

- Kto ją ostatni widział?

- Ja - powiedziała matka Ani.

- Gdzie?

- Jak szła na łąkę z dwoma braćmi.

- Znaczy, nie pani, tylko bracia widzieli ją ostatni, tak?

- Starszy widział ją ostatni — powiedział ojciec Ani, wskazując na Józka. Józek był blady jak kreda, ale od­ powiedział przytomnie:

- Nie ja ją widziałem ostatni, tylko on ją widział ostatni.

- To dziecko? - spytał oficer, patrząc na Bronka.

- Tak, ale on nie umie jeszcze mówić, ma półtora roku, dopiero w listopadzie skończy dwa.

- Ale ty mówić umiesz, to chodź, opowiesz mi, co widziałeś - powiedział oficer i wziął Józka pod ramię.

- Nic nie widziałem. Gdzie mam iść?

- A tu, naprzeciwko, do sołtysa.

Kiedy Józek wrócił, był spłakany i czerwony jak ugoto­ wany rak. Oficer wsiadł do samochodu i długo rozmawiał przez radio. Pół godziny później przyjechały dwa samo­ chody pełne milicjantów, mieli ze sobą kilka psów. A wkrótce potem na środku łąki wylądował śmigłowiec. Na drogę wyległa połowa wsi. Koło skrzyżowania zrobił się zator. Droga była wąska, szerokie samochody milicyjne zatarasowały dwie trzecie jezdni. Na co dzień wieś jest spokojna. Leży przecież nie przy głównej szosie, tylko przy bocznej drodze. Autobusy tędy nie kursują, mały, szkolny autobus przyjeżdża za dwadzieścia ósma, zatrzymuje się koło sołtysa, cofa na jego podwórze i w ten sposób zawraca. Czasem przejedzie samochód ciężarowy albo fur­ gonetka z towarem do kiosku, zabłądzi jakiś samochód osobowy, ciągnik z PGR albo nadleśnictwa, ale bywają dni, kiedy droga od rana do wieczora jest pusta, tylko od czasu do czasu przetoczy się furmanka, przejedzie ktoś na motocyklu albo rowerze. A teraz nagle, jak na dość, nabrało się skądsiś furmanek, stanęły dwa samochody ciężarowe wyładowane pustakami i jadący w przeciwną stronę ciągnik z przyczepą pełną worków z cementem. Dwa samochody milicyjne cofnęły się powoli tyłem na podwórze sołtysa, ruszył samochód z pustakami, ciągnik z przyczepą, potem furmanki. Zanim to jednak nastą­ piło, na drodze panowało jakieś zamieszanie, a mały Bro- nuś zdążył dostać od matki w skórę, bo omal nie wpadł

pod koła. Matka wyciągnęła go w ostatniej chwili krzyczą­ cego:

- Ania tu tu, Ania tu, Ania tu tu!

- Nie ma tu Ani, gówniarzu, jeszcze by tego brakowało, żebyś wpadł pod samochód!

Inne matki też powyganiały z drogi dzieci. Zresztą widowisko przeniosło się teraz na łąki. Milicjanci rozwinęli się w tyralierę i poszli ze swoimi psami i aparatami radio­ wymi, z których sterczały w górę anteny, przez pastwisko w stronę łąk. Śmigłowiec podniósł się w górę i zaczął powoli krążyć nad łąkami. Leciał jakoś dziwnie, bokiem, jakby się zepsuł, albo jakby pilot się ciągle oglądał poza siebie. Milicjanci nie pozwolili nikomu ze sobą iść, zabrali tylko na świadka sołtysa. Widać było, jak szli w odległości dziesięciu metrów jeden od drugiego. Ci, którzy prowadzili na długich smyczach psy, podbiegali czasem, kiedy psy ciągnęły ich w stronę jakiegoś drzewa albo kępy krzaków. Ale chyba psy niczego nie znajdowały, bo tyraliera po­ suwała się dalej. Jakiś czas słychać było jeszcze z daleka naszczekiwanie psów, potem szczekanie umilkło. Tyraliera znikła wśród drzew i zarośli. Oddalił się także i zniknął za lasami śmigłowiec. Po prawie czterech godzinach wrócili z niczym. Niczego nie znaleźli. To znaczy, owszem, znale­ ziono jakieś rzeczy, widziano je potem leżące na papierze pakunkowym: czerwoną, podartą wstążkę, dwa grzebienie do włosów z powyłamywanymi zębami, jedną zniszczoną tenisówkę, ale to nie były rzeczy Ani. Chociaż co do wstążki, to matka Ani powiedziała, że mogła to być jej wstążka, ale dawno zgubiona, może przed rokiem, bo teraz Ania nie nosiła już warkoczy, włosy miała krótko obcięte. Butelki po winie, puszki od konserw, papiery i torby z folii też zebrano na kupę, ale nikt się nimi specjalnie nie interesował. Milicjanci wsiedli z psami do samochodów i odjechali. Dwaj oficerowie zatrzymali się jeszcze chwilę, rozmawiali z leśniczym, który wezwany telefonicznie zdą­ żył jeszcze przyjechać na motocyklu przed ich odjazdem. Droga opustoszała. Na skrzyżowaniu stało jeszcze kilku

chłopów, koło których zatrzymywały się furmanki albo rowerzyści, potem i chłopi się rozeszli. Z okolicznych domów patrzono w stronę domu rodziców Ani. Widziano, że matka Ani zamknęła furtkę od drogi, potem rodzice Ani chodzili po podwórzu, jak zwykle o tej porze. Słychać było odgłos sieczkarni, potem kwiczenie karmionych świń. Jesz­ cze później rozbłysło w ich domu światło. Mijał dzień w domu Rodków podobny do innych dni.

Nazajutrz rano paru młodych ludzi ze wsi zorganizowa­ ło wyprawę nad rzekę i kanały. Nieśli z sobą długie tyki. Uparli się, że jeśli nie znaleziono Ani żywej, to znaczy, że mogła się utopić, i trzeba szukać jej ciała. Ojciec Ani nie poszedł, bo powiedział, że Ania nie mogła się utopić. To tak, jakby ktoś powiedział, że utopiła się kaczka. Ania umie lepiej pływać niż on, który urodził się nad dużą, głęboką rzeką. Jakżeż mogła się utopić Ania, która na obozie harcerskim skończyła kurs pływania najlepiej w kla­ sie? I to w dodatku w małej rzece, w której są tylko dwa czy trzy takie miejsca, w których człowieka kryje? Ale potem kiedyś ojciec Ani powiedział, że nie poszedł tylko dlatego, że nie chciał widzieć ciała Ani, jakby je znaleziono. Dwóch chłopaków wzięło nawet ze sobą sieć, którą kłuso­ wali ukradkiem za rybami. Ale teraz to nawet milicjant by im tej sieci nie odbierał. Ludzie wrócili z rzeki koło południa, ciała Ani nie znaleźli. Wywlekli na brzeg jakiś zardzewiały motocykl, pewnie jeszcze z czasów wojny, trochę desek, żelazną beczkę po benzynie i sterty pach­ nących mułem roślin wodnych. Potem jeszcze przez jakiś czas zaglądała do wsi milicja i zadawała coraz dziwniejsze pytania. Ktoś dowiedział się od nich, że poszukiwania trwają dalej w sąsiednich powiatach, województwach, a na­ wet w całej Polsce.

Ludzie, jak ludzie, zapominają. Przyszła pora kopania ziemniaków i buraków. Życie musi się toczyć swoim po­ rządkiem. Rodzina, w której zdarzyło się nieszczęście, musiała też żyć dalej. Ale zaczęto się od niej trochę odsuwać. Skoro nie wyjaśniono sprawy zniknięcia Ani - to

trochę tak, jakby winnymi byli w końcu ci, którzy nie­ szczęścia doznali. Józek dojeżdżał do szkoły autobusem. Zrobił się jeszcze bardziej milczący i zamknięty w sobie. Jego koledzy we wsi opowiadali, że był w szkole oficer milicji z panem w cywilu, podobno psychologiem, i obaj rozmawiali z Józkiem w pokoju nauczycielskim. O czym rozmawiali, nie było oczywiście wiadomo. Czyżby Józek miał coś do ukrycia, co mógł tylko niektórym ludziom powiedzieć? Nie wiadomo. Mały Bronek skończył dwa lata, rósł i coraz więcej znał słów. Potrafił już nazywać dużo różnych rzeczy, zaczął nawet wyrażać krótkimi zda­ niami swoje malutkie myśli i uczucia. Ojciec czasem wracał podpity, ale to mu się dawniej też zdarzało. Tylko matkę Ani widywano często popłakującą, jak sobie przypomniała Anię, albo jak ktoś obcy coś o niej powiedział. Matka Ani nie patrzyła teraz nigdy w stronę łąk. Nie zatrzymywała się na skarpie, nie osłaniała ręką oczu, aby lepiej widzieć. Nie spodziewała się już, aby córka stamtąd wróciła. Może bała się tej pustki ciągnącej się daleko i zamglonej, jakby w tej pustce i tej mgle czaił się nieuchwytny zwierz, który porwał jej córkę. Pilnowała, aby Bronuś nie chodził sam w łąki. Zbliżała się jesień, noce były coraz zimniejsze. Łąki i pola zasnuwała mgła, która podnosiła się z rzeki i mokradeł i podchodziła aż pod sam dom. Odleciały jaskółki i bocia­ ny, nie słychać było śpiewu skowronków. Dzikie kaczki podrywały się z rzeki i kanałów i szybowały skrzypiąc skrzydłami, niby źle naoliwionymi zawiasami. Leciały w stronę lasów, potem wracały i znów zapadały nad rzeką. Pożółkły szuwary, trawy i liście drzew. Pozimniało jeszcze bardziej, ale zrobiła się pogoda. Po rannych mgłach wsta­ wało blade słońce, wędrowało nisko nad lasami po czystym niebie, chowało się w lasach. Od strony cichych łąk i lasów rozlegały się czasem strzały, rozpoczął się bowiem sezon polowań. Panowie ze strzelbami wysiadali z eleganckich samochodów, czasem nawet ze znakami zagranicznymi. Mieli z sobą psy, duże i małe, dla ludzi przyjazne, tylko bardzo zawzięte na zwierzynę. Jedne były podobno na

zające, bażanty, kuropatwy, inne na lisy, a jeszcze inne na wilki i dziki. Mały Bronuś bardzo się interesował myś­ liwymi, a zwłaszcza ich samochodami i psami. Ponieważ umiał już odróżniać nie tylko samochody ciężarowe od ciągników, ale nawet taksówki od samochodów prywat­ nych (ba, doszedł nawet do tego, że potrafił odróżnić fiata od mercedesa, którego nazywał „melcedeś”), mógł już prowadzić na ten temat rozmowy ze starszymi nawet od siebie chłopakami. Rozmowy te i oglądanie samochodów odbywało się na drodze, więc matka Bronusia nie spusz­ czała z niego oka, a po południu, po powrocie ze szkoły, opiekował się nim Józek.

W jeden z takich dni późnojesiennych, po paru już nocnych przymrozkach, rozeszła się we wsi pogłoska, że około dziesięciu kilometrów stąd myśliwi znaleźli w lesie ciało dziewczynki, które mogło być ciałem Ani. Wiado­ mość ta niebawem potwierdziła się, gdy do wsi przyjechał samochód milicyjny po rodziców Ani. Tak, była to Ania, poznali ją. Jej ciało wepchnięte było głową naprzód do wielkiej lisiej jamy, pod wiszarem. Prawie całe ciało scho­ wane było w tej jamie, tylko nogi przykryte były ziemią i kamieniami, strąconymi z nawisu. Gdyby nie psy, które węsząc za lisami obskoczyły jamę, zaczęły ujadać, skomleć i grzebać w ziemi, gdyby nie one, nigdy, a na pewno nieprędko, by się ciało Ani znalazło. Myśliwi ze strzelbami gotowymi do strzału obstawili lisowisko, bo spodziewali się, że z jakiejś bocznej nory wyskoczy nagle lis — a tu zobaczyli wyłaniającą się z ziemi ludzką nogę. Mówili potem, że szczekanie psów od razu im się wydało jakieś dziwne, nie takie jak na lisa. Więc rodzice Ani ciało rozpoznali, później zabrano je do medycyny sądowej, a po paru dniach odbył się pogrzeb Ani. Mały cmentarzyk niedaleko kościoła zarośnięty jest z lewej strony wysokimi chwastami, wśród których sterczą kamienie nagrobne daw­ nych mieszkańców wsi. Z prawej strony leżą pod nowymi krzyżami z pobielonego betonu ci, którzy przyjechali tu czterdzieści lat temu, z dalekich stron. Ania była pierwszą,

tu już urodzoną, która na tej ziemi spoczęła. Przemawiał dyrektor szkoły, była delegacja szkoły ze sztandarem. Było bardzo dużo ludzi z Młak, przyjechali specjalnie wynaję­ tym autobusem ludzie z Bukowej. Na pogrzeb przyjechało nawet dwóch redaktorów, jeden miał aparat fotograficzny. Rozmawiali po pogrzebie z ludźmi ze wsi i robili zdjęcia domu Ani i pustych łąk. Chcieli robić zdjęcie rodziców Ani, jej braci, jej zabawek, ale jak ojciec Ani dowiedział się, że są z gazety, to im powiedział, żeby się odpieprzyli. Na pogrzebie może ktoś z milicji i był, bo widziano na po­ boczu drogi stojący samochód. Ale ofiq'alnie milicja przy­ jechała dopiero po trzech czy czterech dniach i bywała potem jeszcze w tej okolicy kilka razy. Rodzice Ani dowie­ dzieli się, że ich córka zmarła wskutek podduszenia („pod- duszenia”, tak to nazwali), a potem jeszcze dwukrotnego uderzenia jakimś żelaznym narzędziem w głowę. Przedtem została zgwałcona. Teraz, kiedy zostało znalezione ciało Ani i stwierdzono, że została zabita - sprawa nabrała innej wymowy. Śledztwo ożywiło się. Ojciec Ani nie mógł zro­ zumieć, na czym polegała różnica. Milicjant po cywilnemu, który z nim rozmawiał, próbował wytłumaczyć to w taki sposób: przedtem Ania była tylko tą, która zaginęła, znik­ ła, mogła zabłądzić, albo zostać uprowadzona. A teraz było już wiadome, że została zamordowana i że gdzieś musi istnieć, mieszkać, żyć sprawca tego, czyli zabójca. Trzeba go więc szukać i znaleźć. I milicja liczy na pomoc rodziny, sąsiadów i w ogóle ludzi. Jasne?

Tak, teraz było wszystko jasne. Przynajmniej dla rodzi­ ców Ani, dla sąsiadów, dla ludzi, którzy Anię i jej rodziców znali. Bo trzeba powiedzieć, że do tej pory dom Rodków otaczała atmosfera jakiejś niejasności. Nie, broń Boże, to było dalekie od podejrzeń, nikt nie posądzał ich o to, że zamordowali własną córkę. Ale czego to ludzie nie potrafią wymyślić! Na przykład: ktoś powiedział, że taką ładną, zdolną dziewczynę to można sprzedać za granicę za ciężkie pieniądze. I dlatego śladu po niej nie ma... Ale teraz, kiedy trumnę z ciałem Ani zakopano w ziemi, tutaj, na cmen­

tarzu koło kościoła - nie było już żadnych wątpliwości. Chyba tylko mały Bronuś, chociaż był na pogrzebie, nie kojarzył tej drewnianej skrzynki z osobą Ani. Jeśli ją jeszcze trochę pamiętał, to jako Anię żywą, której na razie, czy raczej w tej chwili, tutaj nie ma.

Funkq'onariusze milicji, którzy przyjeżdżali do Młak i rozmawiali z rodzicami i sąsiadami, niczego chyba nowe­ go się nie dowiedzieli. Może tylko Józek był teraz jakiś bardziej rozmowny. A był przecież przedostatnim, który widział Anię żywą, więc był świadkiem ważnym. (Z Bron- kiem nawet nie próbowano rozmawiać). Józek powinien był opiekować się młodszym rodzeństwem. Był chłopa­ kiem, który powinien był znać swoje obowiązki, choć mu ich wtedy, kiedy szedł z siostrą i bratem na łąki, nikt nie przypominał: miał obowiązek patrzeć, gdzie są i co robią młodsi od niego, Ania i Bronek. I do tego jeszcze czyż nie powinien był od czasu do czasu odwrócić się i popatrzeć, gdzie są krowy? Czy nie zabmęły gdzie w moczary albo nie przeszły na drugą stronę rzeki? A tymczasem Józek patrzył jak sroka w kość na biały spławik z gęsiego pióra, który przesuwał się powoli po powierzchni wody, zatrzymywał się, dawał czasem nura i znów się wyłaniał. I to trwało dosyć długo. Mogło nawet trwać dwie godziny. A w ciągu dwóch godzin może się dużo zdarzyć. Bo jak się łowi ryby, to się zapomina o bożym świecie. I to chyba cała wina Józka. Godzina to jest dużo czasu, a dwie godziny to bardzo dużo. Krowy skubią trawę powoli, ale ciągle prze­ suwają się i jak się na chwilę spuści z nich oko, to mogą zniknąć, jakby się pod ziemię zapadły. A Bronek i Ania? Czy słyszał przynajmniej coś? Tak, słyszał ich głosy, z po­ czątku blisko, jakby z lewej strony, potem dalej, z prawej. Czy widział ich? Tak, z początku tak, ze dwa razy, jak się obejrzał, potem już ich nie widział, ani nie słyszał. A czy mogli przejść przez mostek na drugą stronę rzeki, tak żeby ich nie widział? Józek po namyśle: tak, mogli, ale mostek jest dosyć daleko, prawie dwa kilometry. Ale jak Józek nie patrzył półtorej godziny, może nawet dwie, to mogli dojść

do mostka i przejść na drugą stronę, tak czy nie? Tak

- odpowiada Józek - pewnie, że mogli. Za pól godziny doszli do mostka i przeszli na drugą stronę. A czy chodzili czasem na drugą stronę? Tak, często, no, może nie tak często, ale chodzili. Czasem, jak się im zachciało iść do lasu na grzyby albo na poziomki. To zmienia postać rzeczy. Co pan mówi? Mówię, że tam niedaleko jest już droga. Wpraw­ dzie nie główna, asfaltowana, autobusy tam nie jeżdżą, bo droga jest kiepska, w jednym miejscu to nawet trudno jest przejechać, trzeba objeżdżać kawałek lasem. Tamtędy to jeździ tylko stale leśniczy na motocyklu, robotnicy jeżdżą na rowerach, jeżdżą furmanki, ciągniki, bo są silne i łatwo im przejechać. Ale samochody to rzadko jeżdżą. Myśliwi jeżdżą, wczasowicze, czasem jakaś stara syrenka albo tra­ bant. Albo silne samochody, albo stare gruchoty, co to ich nie żal. A wtedy jeździły? Józek po długim namyśle: chyba jeździły. Widział? Nie, widzieć nie mógł, raz dlatego, że nie patrzył, a po wtóre, jak się jest nad wodą, to się jest nisko i drogi nie widać. Ale słyszał? Tak, słyszał, jeździły jakieś samochody. No. A teraz jeszcze: Józek z Bronkiem wrócili do domu od strony kościoła. Dlaczego? Czyżby przeszli przez mostek i wracali tamtą stroną? Nie, wracali tą stroną. Krowy poszły powoli same do domu, a on z Bron­ kiem wracali nad rzeką, wołali Anię, potem przeszli już we wsi głównym mostem. Nie, nawet nie przeszli, zatrzymali się tylko na moście i chwilę patrzyli na rzekę i na drogę. Potem wrócili do domu koło kościoła. Tak było. Chwilecz­ ka: a czy tamtą drogą jechały albo wracały jakieś samo­ chody? Którą drogą? Bo tam jest niedaleko skrzyżowanie. Tą drogą, co idzie od lasu. Nie. Na pewno? Wtedy nie jechały, na pewno, bo my patrzyli. Dobrze. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy Bronek mógł przejść z Anią przez mostek na tamtą stronę, a potem sam wrócić? Skąd wró­ cić? Nie wiem skąd. Może właśnie poszli na grzyby? Albo na jagody? Pytam tylko, czy trafiłby sam z powrotem? Tak, trafiłby — powiedział bez namysłu Józek. On bardzo dobrze wie, którędy trzeba iść. Nie zabłądziłby. Pilnuje się go

tylko, żeby mu się co nie stało. Zresztą Ania czasem mówi: idź Bronuś sam do domu, Ania zobaczy, czy trafisz? Zostaje w tyle i patrzy, co robi Bronuś, i Bronuś zawsze potrafi wrócić. No więc wszystko jasne. Mały Bronek widział Anię ostatni, tylko że Bronek nie potrafi nic powiedzieć. A jak się nauczy dobrze mówić, to już nie będzie pamiętał.

Sprawa więc wróciła prawie do początku. O tyle nie do samego początku, że teraz było wiadome trochę więcej. Znaleziono przecież ciało Ani. Znaleziono je prawie trzy­ naście kilometrów od domu jej rodziców, a więc dosyć daleko, i w ciągu niechby nawet dwóch godzin, na które Józek stracił ją z oczu, nie zaszłaby tam sama. Zresztą - po co by tam szła? Ktoś musiał ją tam zawieźć, żywą lub martwą. Miejsce, gdzie ją znaleziono, leżało już blisko autostrady i niedaleko zbiegały się różne drogi boczne i leśne dukty. Świat jest już tam otwarty na wszystkie strony. Ci z milicji może nie byli tacy najgłupsi i wszystko chyba przemyśleli, ale śledztwo nie posuwało się jakoś naprzód. Zajął się więc tym ojciec Ani. Kiedyś, niedługo po pogrzebie, paru ludzi to słyszało, powiedział, że zabije tego, który zabił Anię. Przykląkł, uderzył pięścią w ziemię, zaklął się, że choćby on, Rodko, miał siedzieć do końca swoich dni w więzieniu, to tamten żyć nie będzie. Jak człowieka ogarnia żal i wściekłość, to się gada różne rzeczy. Wiado­ mo. Ale ojciec Ani zawziął się. Owinął w gazetę stary, zardzewiały klucz od maszyn rolniczych, coś takiego, czym prawdopodobnie zabita została Ania i woził go ze sobą na rowerze, w teczce przypiętej do ramy. Bywał teraz częściej u sołtysa, przynosił ze sobą kilka butelek piwa albo nawet pół litra. Sołtys był człowiekiem mądrym i wykształconym, bo jeszcze przed wojną zdążył skończyć jedną klasę liceal­ ną. Dobrze się z nim gadało - więc gadali godzinami. Zachodzili tam często inni ludzie, przejęci losem Ani Obiecywali pomoc i gadali z innymi ludźmi. Bywał stale leśniczy, który przyjeżdżał na motocyklu i wstępował na rozgrzewkę, zatrzymywali się choćby na chwilę (zwłaszcza

kiedy w kiosku bywało piwo) robotnicy leśni wracający na rowerach, kierowcy ciągników z okolicy, nawet szofer autobusu, który odwoził i przywoził dzieci do szkoły. Wszyscy oni, i inni, przygodni goście sołtysa, rozmawiali

o Ani i przynosili jakieś wiadomości, ale przeważnie nic nowego nie wnoszące. Jak na przykład ta, że kierowca ciągnika z tartaku, człowiek dosyć znany, bo kiedyś jeździł autobusem, przypomniał sobie, że w ten dzień, kiedy zaginęła Ania, a może dzień później, tego już sobie nie mógł przypomnieć, widział na autostradzie czarnego mer­ cedesa ze znakami zagranicznymi w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono ciało Ani. W pobliżu? No, nie tak w pobliżu, może kilometr od tego miejsca. Stał na poboczu szosy, a jakiś gość szukał czegoś w bagażniku. Nie poznałby tego człowieka, bo go widział z daleka. Zresztą głowę miał opuszczoną. Leśniczy znów przywiózł kiedyś wiadomość, że pewna kobieta mieszkająca w domu pod lasem powie­ działa, że przypomina sobie dobrze, bo to było trzy dni po Matce Boskiej Zielnej, przyszło do niej po południu dwóch chłopaków, mieli może po 15-16 lat, i prosili, żeby im sprzedać mleka. Mówili, że są turystami, że rozbili namiot koło rzeki, ale wyglądali podejrzanie, bo byli brudni i ob­ darci. Takie to różne wiadomości znosili ludzie do sołtysa, ale ojciec Ani nikomu nie wierzył. Nawet leśniczemu, który był człowiekiem spokojnym i poczciwym, nawet sołtysowi, bo wyrażał się zbyt górnolotnie. Mówił na przykład kiedyś

o zboczeńcach, którzy są chorzy psychicznie i miewają takie chwile, że jak coś na nich przyjdzie, to muszą kogoś poranić, pobić, zgwałcić, zabić. Rodko nie ufał nawet zbytnio księdzu, chociaż pochodził także ze wschodu, z są­ siedniej wsi, bo ksiądz tylko milczał i rozkładał ręce.

Tymczasem zbliżała się zima, nocami zdarzały się przy­ mrozki. Potem upadł śnieg i chwycił mróz. Drogi były teraz nawet bardziej przejezdne jak w jesieni, ale kto miał do małej wioski Młaki przyjeżdżać? Czasem, ale rzadko, pojawiał się samochód z myśliwymi, którzy polowali teraz na grubego tylko zwierza, na dzika. Dzieci jeździły po

staremu autobusem do szkoły, chłopi furmankami do lasu, do Bukowej, do młyna, robotnicy rowerami do wyrębu lasu. Jechali rano przed siódmą, a wracali po trzeciej. Z początkiem grudnia zamarzła rzeka, wcześniej niż zwyk­ le, i dzieci zaczęły się uganiać na łyżwach. Nie było wśród nich Ani, która jeździła najlepiej, ale podrastały już inne dzieci. Łąki za domem Rodków wydawały się teraz jeszcze bardziej puste niż w lecie. Czasem znad lasów przylatywał jastrząb, krążył chwilę nad pustą, białą ziemią, potem do lasów wracał. Pustawo było także na drodze koło kiosku, chyba że przywieziono jakiś dobry towar. Pewnego razu, było to chyba w tak zwaną sobotę pracującą, może na tydzień przed świętami, przywieźli akurat do kiosku żarów­ ki, szklanki i biały lakier w puszkach, artykuły rzadko pojawiające się w sprzedaży, więc na drogę wyległa i usta­ wiła się w kolejce połowa wsi. Ale jeszcze nie sprzedawano. Kierowca wynosił z ciężarowego samochodu kartony z to­ warem, sklepowa towar odbierała, potem podpisywała przez kalkę kwity. Droga w tym miejscu jest wąska, zrobił się zator, bo przystanęły jeszcze dwa ciągniki, jeden nawet z ciężką przyczepą pełną okrąglaków. Kierowcy ciągników wysiedli, pewnie z zamiarem kupna papierosów, ale wi­ dząc, że sklepowa jest zajęta, zamierzali już odjechać

- i właśnie w tej chwili stało się coś, co nagle zbliżyło i połączyło ze sobą rzeczy, osoby i zdarzenia, które przed­ tem nie miały ze sobą związku, i sprawiło, że zbrodnia, która wydarzyła się pół roku temu — wyjaśnić się miała teraz bardzo szybko. Ojciec Ani stał wśród ludzi w kolejce, koło niego kręcił się Bronuś, bo spodziewał się, że ojciec mu coś w kiosku kupi. Chodziło zdaje się o kolorową plastelinę czy kredki, mniejsza z tym. Ale Bronuś się nudził, więc biegał z dziećmi dookoła, oddalał się i znów się do ojca zbliżał — gdy nagle ojciec Ani usłyszał bardzo głośny, chociaż tłumił go trochę dźwięk pracujących moto­ rów, krzyk Bronka:

- Ania tu tu! Ania tu tu!

Rodko obejrzał się i zobaczył, że mały Bronuś biegnie za

ruszającym ciągnikiem, czepia się szoferki. Uwiesił się klamki, krzyczy: Ania! Ania! Ojciec Bronka widzi, jak drzwi szoferki otwierają się, a kierowca nogą spycha dziec­ ko na ziemię. Dobrze, że mały potoczył się jakoś tak szczęśliwie, że nie dostał się pod tylne koła. Ojciec biegnie, dopędza ciągnik, krzyczy:

- Ty skurwielu, kopać dziecko, nogą w twarz!?

Kierowca przystanął, uchylił drzwiczki, odkrzyknął:

- A co się gówniarz mnie czepia!?

Trzasnął drzwiczkami, ruszył i oddalił się.

Bronek pozbierał się z ziemi, nic mu się nie stało, tylko zgubił czapkę i twarz miał umazaną błotem. Ojciec wziął go za rękę. Bronuś już nic nie mówił, tylko popłakiwał i wtedy nagle ojcu Ani rozjaśniło się w głowie. Znał przecież dobrze kierowcę ciągnika, nazywał się Błeszka, jeździł kiedyś szkolnym autobusem. Przezywano go „Małe Piwo”. To był ten, który opowiadał, że widział w dniu śmierci Ani czarnego mercedesa na poboczu drogi.

Kierowca drugiego ciągnika, tego z przyczepą, nie mógł ruszyć, bo zrobiło się zbiegowisko, ludzie stali na środku drogi. Ojciec ścisnął rękę syna, poprowadził go do ciągnika z przyczepą, pochylił się nad synkiem i powiedział powoli, wyraźnie, żeby mały mógł zrozumieć:

- Bronuś, teraz uważaj dobrze, czy to jest ten traktor, co nim Ania pojechała?

- Nieee! - krzyknął Bronuś, odwrócił się i pokazał palcem w kierunku, w którym oddalił się pierwszy ciągnik.

Za szybą drugiego ciągnika widać było twarz kierowcy, młodego człowieka z wąsikiem. Kierowca dawał ludziom znaki, żeby się rozstąpili, bo chce przejechać. Zatrąbił kilka razy, potem powoli ruszył, wlokąc za sobą przyczepę. Ojciec pomyślał, że Bronuś chyba się nie pomylił, tamten ciągnik, też duży ursus z wielką ze wszystkich stron oszklo­ ną kabiną, był w kolorze szarozielonym. A ten jest po­ marańczowy. Ale pochylił się jeszcze raz nad synem i spy­ tał:

- Bronuś, gdzie pojechała Ania?

- Tam! - odpowiedział mały i pokazał palcem w kierun­ ku, w którym oddalił się pierwszy ciągnik.

- Rany boskie. Dobrze, chodź Bronuś, idziemy do do­ mu - powiedział ojciec do syna.

W domu Rodko powiedział do żony: - Trzymaj Bronka. Ja muszę wyskoczyć na chwilę. - Wyprowadził rower z sieni, powiesił na kierownicy swoją starą, połataną skó­ rzaną torbę i pojechał. Chwilę potem jego żona była już u sołtysa i powiedziała, że mąż był blady jak śmierć i gdzieś pojechał, ale nie powiedział, gdzie i po co. Sołtys widział zbiegowisko na drodze przez okno i coś niecoś zaczynał rozumieć. Ale połączenie telefoniczne z posterunkiem mili­ cji było przerwane. Zadzwonił więc do sołtysa w Bukowej, ale nie zastał go w domu. Potem jednak przyszło mu szczęśliwie na myśl, że w straży pożarnej ktoś zawsze powinien mieć służbę. Odezwał się dyżurny podoficer i żo­ na Rodki usłyszała, jak sołtys prosił go, żeby do domu, w którym mieszka kierowca ciągnika, niejaki Błeszka, posłał dwóch mocnych chłopaków, żeby nie dopuścili tam do jakiejś draki. I jeszcze sołtys prosił, żeby dyżurny próbował dodzwonić się do powiatowej komendy miliq'i, bo ta sprawa może mieć jakiś związek ze śmiercią uczen­ nicy Anny Rodko.

Tyle słyszała matka Ani u sołtysa. To, co się działo potem, wiadome było już z relacji żony kierowcy ciągnika. Jej mąż wrócił właśnie z lasu i zaraz zabrał się do jedzenia obiadu, bo był głodny. Która była godzina? Dokładnie nie wie. Pół do czwartej, czwarta? Było już mroczno i mąż zapalił do obiadu światło. Więc mąż siedział przy stole w pokoju i spokojnie jadł zupę, ona była w kuchni z dzieć­ mi i smażyła kotlety. I wtedy właśnie wszedł wzmian­ kowany Rodko Michał. Drzwi wejściowe były otwarte? Tak, drzwi zamyka się tylko na noc. Czy Błeszkowa znała wcześniej Rodkę Michała? Nie, nie znała. Może go znała z widzenia? Tu się wszyscy w okolicy z widzenia znają. Więc co było dalej? Rodko Michał wszedł od razu do pokoju, do męża, stanął na środku pokoju i powiedział:

- Ty (taki owaki), powiedz, coś zrobił z moją córką?

Mąż podniósł się z krzesła. Jest wzrostu wysokiego,

bardzo silny, dobrze zbudowany. (Choć z powodu siedze­ nia za kierownicą i tego piwa trochę zapasiony).

- Wynoś się stąd (ty taki owaki)!

Rodko Michał miał już w ręku kawałek żelaza. (Klucz żelazny od sieczkarni, długości 45,5 centymetra z głowicą do śrub o wymiarze 30 milimetrów, dawno nie używany, zardzewiały).

- Wynoś się, ale to już!

Rodko Michał podniósł klucz do góry i powiedział:

- Czarny mercedes zagraniczny, oczy chciałeś ćmić. Mó­ wię ci, powiedz, coś zrobił z moją córką. Jak się przyznasz, to cię może nie zabiję.

Więc Błeszka skoczył i pchnął Rodkę z taką siłą, że ten poleciał aż na kredens. Posypało się szkło z rozbitych szklanek i kieliszków. Potem Błeszka chciał złapać Rodkę za kark i wyrzucić go z domu, ale Rodko, chociaż niższy i słabszy, jakoś mu się wywinął, okręcił dokoła siebie i uderzył męża w głowę tym żelazem, które miał w ręku. Błeszka upadł twarzą do ziemi i już się nie podniósł. Wtedy właśnie wbiegło tych dwóch ze straży pożarnej i wszyscy zaczęli ratować Błeszkę. Położyli go na tapczanie, zlewali mu głowę wodą. Jeden ze strażaków wyskoczył, żeby jeszcze raz zadzwonić na milicję i pogotowie. A co robił Michał Rodko? Nic nie robił, stał chwilę i patrzył. Nikt się nim specjalnie nie interesował. Potem, przez nikogo nie zatrzymywany, wyszedł, wsiadł na rower i odjechał. Milicja przybyła pół godziny po drugim telefonie, a chwilę później przyjechała karetka pogotowia. Rodko został aresztowany godzinę potem, w domu, w Młakach.

Stan Błeszki był przez kilka dni krytyczny. Stwierdzono wylew krwi podczaszkowy w okolicy lewej skroni i złama­ nie także lewej kości policzkowej. Mówili potem lekarze, że to złamanie kości policzkowej osłabiło cios, i być może uratowało Błeszkę od śmierci. Po operacji w szpitalu woje­ wódzkim Błeszka odzyskał przytomność, ale przez dwa

tygodnie jeszcze nie mógł udzielać żadnych wyjaśnień. Rodko siedział w więzieniu, czekał na rozprawę. Mial odpowiadać za napad i ciężkie uszkodzenie ciała, które być może spowoduje nawet jakieś trwałe kalectwo. Tak po­ wiedział adwokat, do którego udała się żona Rodki. Po­ wiedział jeszcze, że za taki czyn grozi więzienie do 10 lat.

- Jezus Maria! - wykrzyknęła żona Rodki - a ten, co zamordował i zgwałcił moje dziecko, ma dalej chodzić po świecie, gwałcić i mordować!? - To są dwie osobne sprawy

- powiedział adwokat i więcej na ten temat powiedzieć nie chciał albo nie umiał. Ale śledztwo się toczyło. W kabinie kierowcy, mimo że była już kilka razy myta i czyszczona

- znaleziono jednak jakieś ślady krwi, która na pewno nie była krwią Błeszki. I jeszcze coś znaleziono: kilka jasnych, prawie białych włosów, zupełnie podobnych do włosów Ani.

Skąd to było wiadome? Ano bo sołtys z Bukowej znał się dobrze z sołtysem ze wsi Młaki, bo przyjechali tu wtedy, gdy wsie nazywały się Buchenau i Mlaken. Więc sołtys z Bukowej miał dobrego znajomego w milicji. A znowu ksiądz miał kuzyna, który był lekarzem, i od niego dowia­ dywał się różnych rzeczy. Nikomu tego, poza organistą, nie powtarzał. Ale organista grywał w karty u sołtysa, a Rod- kowa często, zwłaszcza teraz, kiedy była w takiej biedzie, przychodziła do sołtysa, bo jego żona była jej matką chrzestną.

Czy Błeszka mógłby mieć coś wspólnego ze śmiercią Ani? Tym, co go znali, a znało go wielu, bo urodził się w Bukowej, na myśl by nie przyszło o coś takiego go posądzać. O wszystko inne, ale nie o to. Do dziewcząt był zawsze raczej nieśmiały. Jego żona, pochodząca także z Bukowej, dosyć brzydka, chuda, była od niego dwa albo trzy lata starsza. Mówiono, że do ołtarza zaciągnęła go na siłę. Znali się jako dzieci, ale potem on wyjechał do szkoły dla mechaników samochodowych aż gdzieś do Białej Pod­ laskiej, potem był w wojsku, a ona pracowała tu niedaleko w powiatowym szpitalu jako salowa. I tam się znowu

spotkali. Przywieźli go z dosyć paskudnie złamaną w wy­ padku motocyklowym nogą. Opiekowała się nim w tym szpitalu podobno jak matka i jak po trzech tygodniach wychodził ze szpitala, to już byli umówieni na ślub. A tu w okolicy przezywano go „Małe Piwo”, od czasu jak milicja drogowa kazała mu dmuchnąć w balonik. Błeszka upierał się, że wypił tylko małe piwo, ale potem się okaza­ ło, że we krwi miał tyle alkoholu, co po pięciu dużych. Stracił wtedy na rok prawo jazdy i nie pozwolono mu już nigdy prowadzić autobusu. Jeździł odtąd ciągnikiem w tar­ taku. Był bardzo uczynny, po godzinach pracy zawsze był gotów komuś pomóc i za to był łubiany. Duży, tęgi, zwalisty, z długimi włosami i wielkimi bakami był postacią prawie tak popularną jak listonosz albo mleczarz ze spół­ dzielni. Wieczorami, po pracy, można było go zastać w barze „Bukowianka” spokojnie pijącego swoje piwo i można się było wtedy z nim umówić na zaoranie pola albo przywiezienie czegoś. A pracować umiał solidnie. Tylko miewał humory. Potrafił powiedzieć: kochany, ty wiesz, jak ja ciebie lubię, mnie nie chodzi o pieniądze, ja ci to za darmo zrobię! A kiedy indziej na odmianę za głup­ stwo, za godzinę pracy żądał dwa razy tyle pieniędzy, ile robota była warta. Takie szusy miewał.

Ludzie, którzy go znali, załatwiali z nim jakieś interesy, potrzebowali go lub choćby pijali tylko z nim piwo, nie mogli tak łatwo zgodzić się, by Błeszka mógł być morder­ cą. Dopuszczając taką myśl, trzeba by się zgodzić na to, że każdy z nas może być zbrodniarzem. To byłoby nie do przyjęcia. Woleli więc Błeszkę bronić, a podejrzewać raczej, że sprawcą był ktoś z daleka. Zresztą w tej okolicy od lat czterdziestu nic takiego się nie zdarzyło. A najstarsi ludzie, którzy teraz mieli po siedemdziesiąt i więcej lat, nie przy­ pominali sobie, aby w stronach, skąd pochodzili, za ich pamięci coś takiego się zdarzyło. Byliby na pewno o tym wiedzieli i pamiętali, bo ten, kto by coś takiego zrobił, nie pożyłby długo. Leżałby na środku drogi z wystrzeloną z zardzewiałego karabinu rosyjskiego albo austriackiego

kulą w głowie. Leżałby, muchy by po nim łaziły, póki by nie przyjechał komisarz policji z Borszczowa. Ale skąd się ta ponura zbrodnia u nas wzięła? Skoro nie było jej dawniej tam, skąd ludzie przyjechali, ani tu, gdzie się osiedlili? Z powietrza, ziemi, wody? Ziarno zła jest w nas samych - miał podobno powiedzieć kiedyś ksiądz z Młak. A ktoś inny, zdaje się kierownik szkoły z Bukowej, był zdania, że zbrodnia przychodzi nieuchronnie wtedy, kiedy wszystko jest już jako tako uporządkowane, kiedy już jest kościół i szkoła, kiedy świeci się światło elektryczne, dzia­ łają telefony i kursują autobusy - to wtedy przychodzi i zbrodnia. Jakby do kompletu, tylko jeszcze jej właśnie brakowało.

Jakoś chyba w połowie lutego rozeszła się wiadomość, że Błeszka jest już prawie zdrów (tylko ma jeszcze trochę wykrzywioną gębę i na lewe oko gorzej widzi, ale to mu chyba zostanie) i był dwa razy przesłuchiwany. Do niczego się nie przyznawał. Z początku mówił, że krew to była jego, ale jak mu powiedzieli, że nie jego, to on na to, że nie wie czyja. Mało to ludzi może wejść do szoferki, jak ciągnik stoi godzinami na placu albo w lesie? A te włosy jasne to czyje? Może barana, którego kiedyś komuś podwoził? A w ogóle to dajcie mi spokój, bo mi się w głowie kręci! Niedługo po tych przesłuchaniach miało miejsce wydarze­ nie, jak na małą wioskę, straszne: ekshumacja zwłok Ani, którą zarządził prokurator. Badano też krew całej rodzinie Rodków, z powodu, jak mówił sołtys, jakiejś grupy. Były to wydarzenia okropne, szczególnie ta ekshumacja, przy której nie pozwolono być nawet rodzinie, odpędzono też innych ludzi. Była tylko komisja, a jako świadkowie ksiądz i grabarz. Komisja pobrała jakieś próbki, kazała trumnę zakopać, i odjechała. I jakiś czas był znowu spokój, ale potem, gdzieś w drugiej połowie marca, akurat jak zaczyna się robota w polu, zaczęły przychodzić wezwania na prze­ słuchania świadków. Najpierw miała być sprawa Rodki

o pobicie, a dopiero później, nie wiadomo kiedy, sprawa Błeszki. Dzięki staraniom sołtysa podanie żony Rodki

0 zwolnienie męża warunkowo na okres prac wiosennych w polu zostało załatwione pozytywnie i Rodko wrócił do domu. Orał, siał spóźniony już jęczmień i owies, potem oboje z żoną sadzili ziemniaki. Pomagał im trochę Józek, ale dopiero po południu, jak wrócił ze szkoły. A Bronek to w ogóle ojca nie odstępował. Jak orali albo bronowali, to ojciec pozwalał mu nawet trzymać lejce. Koń się z począt­ ku oglądał, bo mu coś nie pasowało, ale szedł. Przyleciały skowronki, bociany, potem jaskółki. Dzikie kaczki nad­ latywały zza lasu, zapadały na rzece, buszowały i hałaso­ wały na mokradłach. Krowy się pasły, szły daleko w łąki, czasem ginęły z oczu wśród zarośli, które okrywała już bujna zieleń, ale pod wieczór wracały.

Z początku maja odbyła się rozprawa Rodki, oskar­ żonego o ciężkie pobicie kierowcy ciągnika. Poszkodowany Błeszka wyszedł już ze szpitala, ale głowę miał jeszcze porośniętą krótkim włosem, a na skroni przylepiony szero­ ki, biały plaster. Nie nosił też baków. Ludzie mówili, że to adwokat kazał mu się tak ustroić, żeby wzbudzić współ­ czucie sądu i publiczności. Błeszka powiedział przed są­ dem, że prawie nic nie pamięta. Zeznawała jego żona, która rozpoznała oskarżonego Rodkę i odpowiadała na pytania sądu. Składali też zeznania dwaj strażacy i mili­ cjanci, potem żona Rodki i dwóch ludzi ze wsi, którzy widzieli, jak Błeszka kopnął małego Bronusia i jak potem Rodko poleciał do domu po rower. Rodko mówił o Bron- ku, że Bronek powiedział, że w dniu, kiedy zginęła jego córka, Ania, widział, jak Ania wsiadała do kabiny ciągnika prowadzonego przez tu obecnego Błeszkę Franciszka, ale sąd nie dał temu wiary. Dwuletnie dziecko, które nie umie mówić, nie może być świadkiem wiarygodnym. Nawet gdyby miał dwanaście lat, jego zeznania miałyby tylko wartość informacyjną. Na sali była żona Rodki z Józkiem

1 Bronkiem, ale jak adwokat zapytał małego Bronka, wskazując na Błeszkę, czy zna tego pana, to Bronek powiedział, że nie. A może to byłem ja, tylko miałem długie włosy i baki? Bronuś nie zrozumiał pytania i rozpłakał się,

a sędzia zwrócił uwagę obrońcy, że dziecko nie jest świad­ kiem i że nie wolno mu takich pytań zadawać. Adwokat rozłożył ręce, ukłonił się i usiadł.

No i tak było. Rodko za napaść i ciężkie uszkodzenie ciała Franciszka Błeszki dostał 18 miesięcy więzienia, z za­ liczeniem dotychczasowego aresztu i z zawieszeniem, bo nie był nigdy karany i działał pod wpływem silnego wzru­ szenia, wywołanego posądzeniem. Bezpodstawnym, gdyż nie powinien był dać wiary temu, co usłyszał od dwulet­ niego dziecka. Wyrok był jeszcze nieprawomocny. Proku­ rator uważał, że jest za niski, adwokat spodziewał się uniewinnienia, więc obaj zapowiedzieli apelację.

Rodkowie wrócili do domu. W polu była pilna robota, trzeba było dosadzić resztę późnych ziemniaków, fasolę, pora też była na rozsadę kapusty. Matka Ani znalazła jednak czas, aby jeszcze raz uporządkować grób córki, usypać foremny, podłużny kopczyk i posadzić bratki. Nie minął nawet rok od śmierci Ani, a ludzie zaczęli już o niej zapominać. Obcy ludzie może tak, ale nie matka. Chociaż i matka Ani przestała ją widywać wszędzie dokoła siebie jak żywą. Ania zjawiała się teraz niespodziewanie, była coraz lżejsza i coraz mniej uchwytna. Była ubrana w jasną, lekką, powiewną sukienkę. Okręcała się niby w tańcu, często to dawniej robiła, w domu, na podwórzu, a czasem nawet pośrodku pustej szosy. I znikała, nie dało się jej zatrzymać. Widocznie jej dusza oddzieliła się na dobre od ciała i należała już do innego świata. Tak przynajmniej myślała jej matka. Ojciec Ani nie wiadomo, co myślał. Był zapracowany, jak była pogoda to od rana w polu, po południu jeździł często do lasu po drzewo, dawno już w leśnictwie zapłacone, ale do tej pory nie zwiezione. Przypomniały mu się jakieś zaniedbane remonty, naprawa dachu nad stodołą, a jakby się pogoda pogorszyła i nie dało się jechać w pole, to zamierzał nawet pomalować mieszkanie i wysprzątać górę domu i strych. Na razie była pogoda, mijały dni spokojne, na wsi było cicho i pusto, jak to zwykle wiosną, kiedy wszyscy idą w pole.

Aż tu nagle pewnego dnia rano - grom z jasnego nieba! Przyjechali z województwa robić drugą ekshumację ciała Ani! A prawdę mówiąc, to już trzeci raz wyjmować jej ciało z ziemi. Tego już było trochę za wiele rodzicom Ani i mieszkańcom wsi Młaki. Wiadomość rozniosła się, ludzie wrócili z pola, na cmentarzu zebrał się tłum. Ludzie z po­ czątku stali milczący, potem zaczęli szemrać i pokrzykiwać. Rodzice powiedzieli, że nie pozwolą rozkopywać grobu. Nie dość ją umęczył za życia zbrodniarz, jeszcze po śmierci będą jej ciało mordować, krajać i szarpać? Ksiądz gdzieś wyjechał, zawieruszył się też nie wiadomo gdzie grabarz. Był tylko kościelny i sołtys. Kościelny się nie odzywał, ale sołtys tłumaczył ludziom, że to dla dobra śledztwa, że to się robi po to, żeby wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie dał sam rady. Więc wezwano milicję. Nie śpieszyli się, przyje­ chali dopiero za godzinę czy półtorej. Było trochę szar­ paniny, ale w końcu jakoś grób rozkopano i komisja pobrała próbki z ciała, które już było w stanie, który nas wszystkich, prędzej czy później, czeka. I znowu zaczęło się gadanie, plotki i wiadomości zaczęły jakieś napływać z miasta. Nie wszystkie prawdziwe, jak to zwykle bywa, kiedy przechodzą z ust do ust. Okazało się - podobno - że zagubiono gdzieś poprzednie próbki i dlatego robiono drugi raz ekshumację. Wyszło też na jaw, że przed trzynas­ tu laty Błeszka, wtedy jeszcze niepełnoletni, skazany został za udział w zbiorowym gwałcie w jakimś miasteczku na drugim końcu Polski. A w zarządzie tartaku, w którym Błeszka pracował, znaleziono listę wyjazdów, z której wy­ nikało, że w dniach 19 i 20 sierpnia Błeszka miał wyjazdy do lasu po drzewo. Kierowca drugiego ciągnika, ale nie z tartaku, tylko z nadleśnictwa, przypomniał sobie, że w tym dniu, kiedy zaginęła Ania, a może dnia następnego, tego na pewno nie wiedział, był także w lesie w tamtym rewirze i minął się z ciągnikiem Błeszki. Widział go, ale z daleka. Wzięto się więc i za tego drugiego kierowcę. Przeszukano dokładnie jego kabinę. Była dawno nie sprzą­ tana i śmieci w niej było pełno. Kawałków kory, trocin,

igliwia, opakowań z papierosów - i były także włosy i plamy krwi. Ale te włosy, jak się okazało, nie miały nic wspólnego z Anią, a krew była pochodzenia zwierzęcego. Kierowca przyznał się, że kilka razy woził pod siedzeniem zające postrzałki, znalezione po polowaniu. A co, miał je zostawić lisom na pożarcie? Ale tego robić nie wolno, bo to pachnie kłusownictwem. To były zdaje się jedyne grze­ chy, jakie ten kierowca miał na sumieniu. Nie ma ludzi bez winy.

Śledztwo w sprawie zabójstwa Ani ożywiło się znów i rozlało się jak wiosenne wody. Na przesłuchania wzywa­ no ludzi daleko mieszkających i pozornie nie mających z tym nic wspólnego. Jakąś kobietę, która w lecie zeszłego roku pasała krowy po brzegach lasu, przesłuchiwano dzie­ ci, które chadzały do lasu na grzyby, wezwano nawet pewnego starego kłusownika, który już swoje 4 lata dawno odsiedział i teraz się tym nie trudnił, ale z przyzwyczajenia włóczył się po lasach. Znaleziono też jakiegoś chłopa, który w tym mniej więcej czasie, kiedy zniknęła Ania, był nad rzeką, bo brał piasek na budowę, i miał podobno widzieć, jak dosyć daleko stąd, bo prawie 15 kilometrów w górę rzeki, która tam jest płytka, Błeszka zajechał ciągnikiem do połowy wody i mył ciągnik. Potem na odmianę przesłuchiwano jeszcze raz świadków zajścia na drodze, kiedy to mały Bronek krzyczał, że Ania jedzie na ciągniku Błeszki, i jak potem został przez Błeszkę kopnięty w twarz. Różnie ludzie sobie te przesłuchania tłumaczyli. Jedni byli zdania, że śledztwo ma się ku końcowi, inni, że rozchodzi się po kościach i będzie umorzone, bo morderca ma dobrych obrońców i wysokich protektorów. Jeszcze inni - że ten, kto Anię zabił, przyjechał z daleka i daleko odjechał - i szukaj wiatru w polu. Matka Ani posadziła nowe kwiaty na grobie córki. Józek tego roku nie chodził na ryby, bo dużo się uczył, miał zdawać do technikum rolniczego. Mały Bronek rósł, mówił coraz więcej. Potrafił opowiadać już całymi zdaniami, a ponieważ świat jego zainteresowań także się rozszerzył, dostawał czasem w skó-

re, jak z chłopakami gdzieś poleciał i długo go nie było. Wydawało się, że Ania już dawno z domu odeszła. Na komodzie, oparta o flakon z nieśmiertelnikami, stała jej fotografia od pierwszej komunii. Była ubrana w biedą, długą sukienkę, na głowie miała wianuszek, jej długie, jasne włosy spływały na ramiona. Uśmiechała się jakby troszkę, ale jej oczy były poważne, wpatrywały się w coś, w co pewnie fotograf kazał jej w ostatniej chwili popatrzeć. Jej twarz więc była jeszcze trochę wesoła, ale już poważna, a nawet smutna.

Pewnego dnia, było to jakoś niedługo przed rozprawą, rozeszła się po wsi wiadomość, że włosy znalezione w kabi­ nie Błeszki były identyczne z włosami Ani. To znaczy, jak powiedział sołtys, były niewątpliwie włosami Ani. Na roz­ prawę do powiatowego miasta przyjechał więc, kto tylko mógł, aby dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie sprawy. Oskarżony, czy raczej, jak upierał się jego adwokat, tylko podejrzany miał ogolone włosy na zero i mimo że rana mu już dawno zarosła, nad uchem miał przylepiony jak daw­ niej szeroki, biały plaster. Przed sądem przewijali się różni świadkowie, znani ludziom i nie znani, ci z obu wsi i z miasta, ale także jacyś naukowcy, lekarze z Warszawy, a nawet z Gdańska. Błeszka do niczego się nie przyznawał. Owszem, znał Anię, znał dużo dzieci i dzieci jego znały, bo dwa lata temu prowadził przecież autobus szkolny. A póź­ niej, kiedy już jeździł ciągnikiem, to też czasem zabierał dzieci do kabiny albo na przyczepę, jak miał pustą. Raz, a może nawet dwa razy, zabrał Anię i inne dzieci, jak się lekcje wcześniej skończyły i nie było jeszcze autobusu szkolnego. Nawet sołtys przyznał, że widział kiedyś, jak dzieci wysiadały z przyczepy. I tak się rozprawa toczyła, toczyła. Czasem była niezrozumiała, bo mówiono nie

o zbrodni, tylko o jakichś sprawach naukowych, a raz nawet wyproszono publiczność z sali na pół godziny. Sołtys w czasie przerwy powiedział, że to jest typowy proces poszlakowy, bo są tylko podejrzenia, ale nie ma dowodów, i nie wiadomo, jak to się skończy. Dopiero pod

koniec, jak zaczął przemawiać prokurator, a potem obroń­ ca, atmosfera się ożywiła. A tak zwany rzecznik powództ­ wa cywilnego, czyli oskarżyciel pomocniczy, który wy­ stępował w imieniu rodziny Ani, zresztą ten sam adwokat, który bronił kiedyś Rodki, zrobił dobry kawał: zwrócił się do małego Bronka, który siedział koło matki, i wskazując na oskarżonego Błeszkę, zapytał Bronka, czy zna tego pana? Bronek długo przypatrywał się Błeszce.

- Nie - odpowiedział cicho.

- Proszę dziecku nie zadawać takich pytań! - zgromił go sędzia.

- Przepraszam - powiedział rzecznik rodziny i ukłonił się sędziemu, ale zrobił jeszcze coś: pokazał Bronkowi jakąś fotografię i zapytał cicho:

- A tego pana znasz?

- Tak! On zabrał Anię na tlaktol! - wykrzyknął Bronek tak głośno, że było słychać na całej sali. Powstała wrzawa, sędzia musiał dzwonić, uciszać, groził, że każe usunąć publiczność z sali. Rzecznik podniósł zdjęcie i pokazał sądowi i publiczności.

- To zdjęcie oskarżonego zostało zrobione piętnastego sierpnia w czasie dożynek, na cztery dni przed śmiercią Ani

- powiedział. Położył zdjęcie na stole sędziowskim, ukłonił się i wrócił na swoje miejsce. Sędzia nie wziął zdjęcia do ręki. Patrzył na nie z daleka. Było to duże powiększenie zrobione z małej, amatorskiej fotografii. Franciszek Błesz- ka stał oparty o traktor, którego przód i kabina ozdobione były zielenią i kwiatami. Był w koszuli z krótkimi rękawa­ mi, ręce miał założone na piersiach. Między koszulą a pas­ kiem widać było kawałek gołego brzucha. Twarz miał roześmianą. Jego głowa ozdobiona była wielką chyrą ciem­ nych włosów, policzki zarośnięte puszystymi bakami.

Franciszek Błeszka dostał osiem lat, ale wyrok był nieprawomocny. Prokurator i obrońca zapowiedzieli od­ wołanie. Oskarżyciel był podobno zdania, że wyrok jest

o wiele za niski w stosunku do zbrodni, jaka została popełniona. Obrońca upierał się, że cały przewód sądowy

oparty był tylko na podejrzeniu i poszlakach, ze niczego nie udowodniono, bo oprócz zeznań dziecka, które nie mają żadnego prawnego znaczenia, nie było żadnych świa­ dków, którzy widzieliby, jak Ania wsiadała do kabiny ciągnika prowadzonego przez podejrzanego. Że włosy Ani znalezione w szoferce mogły pochodzić z dawniejszych czasów, a krew nie została zidentyfikowana jako krew ofiary. Eksperci tylko nie wykluczyli tej możliwości, co dla praworządnego sądu nie może być żadnym dowodem. Że na koniec, mycie ciągnika w rzece podlega tylko karze administracyjnej, ale nie jest żadnym obciążającym dowo­ dem. A to, że ciągnik prowadzony przez podejrzanego Błeszkę widziany był rzekomo w pobliżu miejsca zbrodni

- to - proszę wysokiego sądu - ileż w tym dniu, w tej samej okolicy widzianych było różnych pojazdów: czarny mer­ cedes ze znakami obcymi i w ogóle kilka samochodów zagranicznych, dwa lub trzy duże polskie fiaty i mały czerwony fiat. Przejeżdżały samochody ciężarowe, ciągniki, maszyny rolnicze. Dlaczego więc sprawcą zbrodni miał być akurat Franciszek Błeszka, a nie ktoś jeszcze nie znany z nazwiska, kto tylko miał szczęście, że nie na nim skupiły się podejrzenia i ktoś taki swobodnie teraz sobie jeździ po całym kraju i może któregoś dnia dowiemy się, że gdzieś na drugim końcu Polski popełniona została odrażająca zbrodnia, podobna do tej, jakiej ofiarą padła świętej pa­ mięci Anna Rodko. I jeszcze jedno: udział w zbiorowym gwałcie, który rzucił cień na przeszłość podejrzanego. Bra­ ło w nim udział siedmiu takich jak on niepełnoletnich chłopców. Pięciu z nich - to teraz ludzie pracujący, dwóch jest na poważnych stanowiskach (adwokat trzymał w ręku jakiś papier, ale jakby nie chciał z niego czytać) | a czyż sam podejrzany nie jest dziś wzorowym mężem i ojcem trojga już dzieci?

Obrońca był świetnym mówcą i tak wszystko zaplątał, zagmatwał, zamazał, że ci, którzy słyszeli jego przemówie­ nie, wracali do domu pełni wątpliwości co do winy Błeszki. Nawet ojciec Ani chodził po powrocie do domu jakiś

skołowany i bardziej jeszcze niż zwykle milczący. Na drugi dzień pojechał kosić siano. W ogóle roboty w polu było coraz więcej, okopywanie i pielenie ziemniaków, przerywka buraków. Matka Ani znajdywała jednak czas, zresztą było to dwa kroki od domu, aby zajrzeć na cmentarz, na grób córki. Rozprawa apelacyjna miała być dopiero po waka­ cjach. A tymczasem zbliżały się żniwa. Józek zdał do technikum rolniczego. Pomagał trochę ojcu w polu, a po­ tem w domu, bo Rodkowie wynajęli jakiemuś młodemu małżeństwu na dwa miesiące wakacji mały pokoik na strychu, z jednym oknem wychodzącym na łąki. Młodym, którzy ten pokój oglądali, bardzo się widok łąki podobał.

Matka Ani umyła podłogę i powiesiła w oknie białą firankę, i trochę się przy tym popłakała, bo przypomniała sobie, że Ania powiedziała kiedyś, że jak pójdzie do liceum, to sobie ten pokoik wysprząta i urządzi, żeby miała gdzie w czasie wakacji mieszkać.

Niedługo potem zaczęły się żniwa i wszyscy we wsi byli tylko nimi zajęci. Nie mieli czasu na myślenie o innych sprawach. Na szczęście tego roku pogoda dopisała. Było upalnie, zawiewał tylko czasem lekki, północno-wschodni wiatr, który orzeźwiał pracujących, osuszał ziemię, spra­ wiał, że zboża szybko dojrzewały.

Temat prawie bez komplikacji

Nazywa się Paweł Śniegoń (do jego wielu sympatycznych cnót, które mam właśnie zamiar opisać, jeszcze takie na­ zwisko!). Skończył trzy klasy gimnazjalne, potem średnią szkołę rolniczą. Był w 1939 roku na wojnie. Dostał Krzyż Walecznych, przyznany na polu walki, ale twierdzi, że nie dokonał niczego nadzwyczajnego, że robił tylko to, co do niego jako do żołnierza należało. Przedziurawiły go dwie niemieckie kule, ale szczęśliwie nie uszkodziły niczego ważnego w środku. Jest ewangelikiem, ale w kościele bywa rzadko, bo trzeba by dojeżdżać autobusem albo bryczką, a bryczka - jedyna, nie wiadomo dlaczego zaniedbana rzecz we wzorowym gospodarstwie Śniegonia - stoi na pół już rozsypana za szopą. Na rozprutym bagnetami siedze­ niu wylegują się koty, a pod bryczką, jak jest deszcz, chowają się kury. Więc Śniegoń bywa w kościele tylko w największe święta, na Boże Narodzenie, w Wielki Piątek i na Pamiątkę Reformacji.

Gospodaruje na swojej ziemi od pięćdziesięciu lat, z przerwą w czasie wojny, i nie licząc kilku bardzo ciężkich lat między rokiem 1950 a 1956. Niechętnie te czasy wspo­ mina, bo działy się wtedy rzeczy dziwne, których sensu nie mógł zrozumieć. Z tego, że jakiś tam kierownik, podobno, tak mówiono, tapicer z zawodu, usiłował pouczać Śniego­ nia, co, gdzie i kiedy ma siać i zbierać, to z tego można się było tylko pośmiać i swoje dalej robić. Ale działy się gorsze

rzeczy, wyglądało to tak, jakby ktoś, na złość komuś innemu, chciał chłopu odebrać ziemię, a robotnika za­ głodzić, upierając się jeszcze przy tym, że robi to dla ich dobra. Ale to minęło i Śniegoń gospodaruje dalej na niecałych dziesięciu hektarach słabej, bo III i IV klasy, ziemi, ale osiąga bardzo dobre plony. Rok, w którym nie ma przynajmniej 35 kwintali żyta, owsa i jęczmienia z hek­ tara, uważa za zły. Sąsiedzi Śniegonia, którzy są też dob­ rymi gospodarzami, mówią o nim, że ma wyjątkowo szczę­ śliwą rękę do ziemi. Nie zdarza się, żeby mu zboże wyległo, zmarnowała się koniczyna, pogniły ziemniaki, nawet w mokre lato. Daje ziemi to i akurat tyle, ile jej trzeba, jakby z góry wiedział, jaki będzie rok, suchy czy mokry, zimny czy upalny. Ale to chyba nie sprawa szczęścia. Sniegoń po prostu wie lepiej niż inni, z czego składa się jego gospodarstwo i otaczający je świat, i potrafi z tej wiedzy robić właściwy użytek. To wszystko.

Ja, człowiek piszący, kiedy o Śniegoniu i jego życiu pomyślę, czuję się bezradny, bo nie wiem, co o nim napisać. Nie dlatego, aby Śniegoń nie był tego wart. Tylko

- jak by to wyrazić? - czuję się głupio i nieswojo. Będąc pisarzem, uprawiając ten piękny (ale mający niekiedy coś paskudnego w sferze praktycznej) zawód - nie mam się tu czym pożywić. Nie mogę sobie pozwolić na żadne eks­ perymenty formalne. Nie mam co komplikować, nie mam z czego ubić piany. Nie mam czym manipulować, nie mam czego piętrzyć, komplikować, o czym fantazjować. Mój Boże, Paweł Śniegoń jest tak prostą osobowością. Może nie tyle prostą, bo kto może wiedzieć, co Śniegoń myśli, kiedy milczy i tylko patrzy? O czym z nim rozmawiać? Paweł Śniegoń nie ma przecież pojęcia, kim była na przy­ kład Sarah Bernhardt, nie czytał Prousta, nie wie nic

o impresjonizmie. U Śniegonia w pokoju jadalnym wisi co prawda ręcznie malowany obraz przedstawiający kwitnące jabłonie, ale nie wiadomo, kto go namalował. Pewnie jakiś wędrowny pacykarz, których mnóstwo włóczyło sie po wsiach przed pierwszą wojną. Śniegoń poza Pismem Swię-

tym, które zna dosyć dobrze i które jeszcze teraz czasem, w niedzielę albo święto, zdejmuje z półki, przeczytał bardzo niewiele książek. Owszem, zna Pana Tadeusza, Trylogię i parę innych książek, które były lekturami obowiązkowy­ mi w szkole. Wie, kto namalował Bitwę pod Grunwaldem. Zdaje się, że wie nawet, kto to był Picasso, choćby od dzieci, które czasem odwiedza w ich pomalowanych jask­ rawo i ozdobionych reprodukq'ami nowoczesnych obra­ zów mieszkaniach. Śniegoń jest muzykalny, grywał kiedyś w młodości na skrzypcach. A teraz bardzo lubi posłuchać sobie przez radio muzyki tak zwanej poważnej, jakiejś symfonii albo koncertu. Słuchając odczuwa wielką we­ wnętrzną radość z tego, że coś bardzo poważnego się zaczyna, rozwija, rośnie i spełnia, zupełnie jak w życiu. Sniegoń odwiedza więc czasem swoje dzieci, ale źle się czuje w ich kolorowych i napełnionych hałaśliwą muzyką do­ mach. Ma dwoje dzieci. Syna, który jest inżynierem elekt­ ronikiem, docentem na politechnice, i córkę po wyższej szkole ekonomicznej. Syn jest od dwudziestu lat żonaty, ma dorastającego już syna i córkę. Ten syn, czyli wnuk, na cześć dziadka ma na imię także Paweł, kończy technikum rolnicze i wiadomo, że za dwa lata obejmie gospodarstwo starego Sniegonia. Córka ma jedno dziecko, dziewczynkę, która dopiero zaczęła chodzić do liceum. Mąż córki jest dyrektorem małego tartaku, mieszkają dosyć daleko stąd, w sąsiednim województwie, w bardzo ładnej okolicy, ale są jeszcze na dorobku, nie mają własnego samochodu. Przy­ jeżdżają czasem na święta, ale Śniegoń rzadziej ich od­ wiedza. Od czasu jak dzieci dorosły i poszły w świat, Śniegoń przestał sobie nimi zaprzątać głowę. Niech sobie urządzają życie i radzą same, jak ptaki, które opuszczają gniazda rodzicielskie i zakładają swoje własne. Jakiś czas był trochę niespokojny o syna, który ożenił się z katolicz­ ką, pochodzącą na dodatek z innych stron, bo ze wschodu dawnej Polski. Nie aby był przeciwny małżeństwu z kato­ liczką, tylko martwiło go, czy ta delikatna i wychowana zbyt, jak mu się zdawało, modnie dziewczyna potrafi

sprostać obowiązkom żony i gospodyni, zwłaszcza po jakichś dość dziwnych studiach, architekturze wnętrz, czy czymś takim. Gdyby pochodziła z rodziny ewangelickiej, to miałaby na pewno mocno w sobie ugruntowane podstawo­ we nakazy moralne, które pozwalają dobrze organizować życie sobie i innym. Że na przykład jak coś trzeba zrobić, to czy owo, w domu czy w ogóle w życiu, to to nie tylko jest obowiązek, ale konieczność, a nawet przymus. Ale Śniegoń niepotrzebnie się martwił. Małżeństwo syna okazało się dobre. Dom był zadbany, dzieci wychowane jak należy.

Ale jak mówiłem, Śniegoń, chociaż lubi dzieci odwie­ dzać, źle się w ich mieszkaniach czuje i jest szczęśliwy, kiedy syn późnym wieczorem odwozi go samochodem do domu na wsi. Gdy wie, że usłyszy szczekanie psa, stu­ knięcia kopyt w stajni, że za chwilę otworzy furtkę sposo­ bem znanym we wszystkich wsiach, wkładając rękę między sztachety. Żarówka nad bramą będzie się świeciła, drzwi będą otwarte. Śniegoń wejdzie, zgasi światło i zamknie drzwi od wewnątrz na klucz. Potem otworzy drzwi do kuchni, zobaczy czysto wymytą podłogę z sosnowych de­ sek, siedzącego pośrodku kuchni kota i drzemiącą przy stole żonę.

Śniegoń siedzi obok syna, uwiązany pasem bezpieczeńs­ twa. Nie lubi tego, czuje się spętany jak koń w uprzęży. Ale syn twierdzi, że tak jest bezpieczniej. Kiedy jechali auto­ stradą, trochę rozmawiali o różnych sprawach, teraz mil­ czą. Śniegoń wpatruje się w ciemny, prawie zupełnie czarny krajobraz, rozdzielony wzdłuż szosy na dwie części ostrym światłem reflektorów. Na lśniącej powierzchni asfaltu po­ jawia się czasem, na sekundę, zając albo drogę przebiegnie jakieś małe zwierzątko, tchórz lub łasica. Mimo że samo­ chód szybko jedzie, droga się jednak wlecze. Śniegoń nie może się doczekać, kiedy wreszcie zaczną migać znajome rosnące wzdłuż drogi lipy, kiedy pojawi się kapliczka na skrzyżowaniu, kamienny mostek, remiza strażacka, dom sołtysa. To już będzie blisko. Samochód zwalnia. Śniegoń mówi do syna, żeby przystanął, po co ma zawracać, trzeba

by bramę otwierać. To przecież parę kroków. Nie ma też potrzeby wysiadać z wozu, ale syn wysiada, żeby się pożegnać z ojcem. Mówi, że przyjedzie z żoną na Wszyst­ kich Świętych, na grób dziadków. Śniegoń idzie powoli w stronę domu odległego stąd o równe 40 metrów, czyli 53 kroki albo 130 stóp, jak wynika z pożółkłego planu kata­ stralnego przechowywanego w szufladzie wśród najważ­ niejszych papierów rodzinnych. Od tego czasu, to jest od roku 1876, cztery pokolenia Śniegoniów chodziły tą drogą tam i z powrotem. Wiele się od tego czasu na świecie zmieniło, ale odległość 40 metrów pozostała dokładnie ta sama. Chyba że cały wszechświat od tego czasu o parę centymetrów się zmniejszył lub zwiększył, bo jest podobno taka teoria, syn kiedyś mówił. Ale nawet gdyby tak było, to przecież wszystko by się wtedy rozszerzyło lub skur­ czyło, także miara, którą się mierzy odległości. Syn był wtedy na drugim roku politechniki i bardzo się uśmiał, powiedział, że taty żadnym sposobem nie da się zagiąć.

Powietrze jest chłodne, niebo czyste i pełne gwiazd, które wydają się zielone, jakby na mróz. Śniegoń przystaje, dotyka ręką liści dzikiego bzu pokrytych zimną rosą. Odzywa się nagle pies, który już wie, że zbliża się jego gospodarz. Szczeknięcia są krótkie, ściszone, przegrodzone skomleniem. Śniegoń pomyślał - ile to psów za jego pamięci było na gospodarstwie, pięć, sześć? Ten jest chyba siódmy. Krótki mają żywot. Mogły pożyć dłużej, ale jed­ nego zabił Niemiec w czasie wojny, a drugi zginął niedaw­ no, dwa lata temu, postrzelony przez jakiegoś obcego, zwariowanego myśliwego, który przyjechał tu jakby tylko po to, aby strzelić do jakiegoś żywego stworzenia. Pies leżał na polu, do domu nie było nawet stu kroków, ale nie miał już sił dowlec się. Żył jeszcze parę godzin, męczył się, tak okropnie patrzył, jeszcze w nim była resztka życia, a może i duszy. Śniegoń zaglądał do niego parę razy. Kiedy pies przestał oddychać, wziął go na ręce i przeniósł bliżej domu. Zakopał go na małej górce pod jesionem, skąd roztacza się szeroki widok na całe pole.

Ilekroć, będąc gdzieś daleko, Śniegoń pomyśli o swoim domu, nie widzi go nigdy jako czegoś osobnego, zaczyna­ jącego się u progu, zamkniętego ścianami i nakrytego dachem, oddzielonego od reszty świata. Nawet gdyby jego dom zamknięty był na klucz od wewnątrz, będzie zawsze połączony z tym, co go otacza. Z podwórzem, pokrytym dywanem krótkiej, zbitej trawy, ze ścieżkami rozwidlający­ mi się w trzech kierunkach: w lewo w stronę szopy, na wprost do stodoły, w prawo do stajni i obory. Przez wrota stodoły można przejść na drugą stronę, do sadu, między stare śliwy, które jeszcze ojciec sadził. Potem jest pastwisko grodzone żerdziami, ta sama ziemia, tylko że pokryta bujniejszą i zieleńszą trawą, choć między nią plenią się jeszcze jak tam, na podwórzu i w sadzie, krwawnik i bab­ ka. A dalej ciągnie się w jednym kawałku te dwadzieścia morgów ziemi ornej, wąskimi zagonami dotykając lasu. Nad polem unosi się bladozielona mgiełka, to wschodzą już oziminy. Tylko część jednego zagonu, pod samym lasem, nie jest jeszcze uporządkowana. Pozostało do wyko­ pania kilka rzędów ziemniaków, trzy, może cztery, bo rozpadał się deszcz, ale to nic, wykopie się jutro. Potem się zaorze i zostawi w skibach do wiosny, niech się ziemia przemrozi. Urodzaj kartofli tego roku był dobry, ale Śnie- gonia niepokoił trochę wygląd roślin, których liście już od lata były jakieś niezdrowe, szare, poskręcane. Nie, to nie z powodu stonki; Śniegoń w polu jej nie miał, to jakiś wirus się przyplątał z nową odmianą sadzeniaków, którą chciał wypróbować. Ale Śniegoń poradzi sobie z tym. Stać go na to, aby pozwolić temu jednemu zagonowi pół roku od­ począć. Nie będzie truł ziemi żadnymi pestycydami. Na wiosnę podsypie trochę wapna, ziemia się odkwasi, to jej dobrze zrobi. Nie będzie się śpieszył, w maju posieje tam białą koniczynę, albo, jeszcze lepiej, esparcetę.

Śniegoń zbliżając się do swego wkracza w pewną nieuch­ wytną, trudną do nazwania przestrzeń, której nie da się porównać z tą, która otacza życie w mieście. Tam, w mieś­ cie, życie zaczyna się i kończy u drzwi mieszkania. (Wycie­

raczka jest jedyną rzeczą, która „wystaje” na zewnątrz). Na drzwiach, zamkniętych na klucz, przyszpilona jest wizytówka: Doc. dr Władysław Śniegoń. Dzwonek. Drzwi otwierają się, zamykają. Jest się wewnątrz albo na ze­ wnątrz. A tu, na wsi, gdzie żyje stary Śniegoń, jego dom otoczony jest rozległą przestrzenią życiową. Im bliżej jej środka, czyli domu, w którym się je, odpoczywa, śpi, tym więcej jest rzeczy, które Śniegonia obchodzą. A im dalej

- tym mniej. Jakie to dziwne. Mimo że Śniegoń doskonale wie, z dokładnością niemal do centymetra, gdzie przebie­ gają granice jego zapisanej w księgach posesji, nie ma wyraźnych granic między tym, co jest na zewnątrz nich, a tym, co jest wewnątrz. Ale dajmy temu spokój. Widzę, że nie potrafię wytłumaczyć, na czym to polega, lub może sam dobrze nie wiem.

Śniegoń otwiera furtkę, z ciemności wyłania się skomląc pies i opiera swoje twarde, trochę niezgrabne łapy na jego piersiach.

- No, już, już, dobre psisko, dobre! - powiedział Śnie­ goń i poklepał psa po karku.

Żarówka nad drzwiami świeciła się, drzwi były otwarte. Taki był zwyczaj za rodziców i jeszcze za dziadków, jak ktoś miał wrócić późno, tylko wtedy stawiało się w oknie latarnię. Śniegoń pamięta, jak jego dziadek mawiał, że tak podobno robią żony rybaków, których mężowie wypłynęli w morze na nocny połów. Śniegoń zgasił światło nad wejściem i zamknął od środka drzwi na klucz. Kiedy wszedł do kuchni, żona siedziała koło stołu z głową opartą na ręku. Drzemała, ale kiedy Śniegoń wszedł, podniosła głowę, poprawiła chustkę i powiedziała.

- Długo cie nie było. Nie słychać było auta.

- A bom szedł piechty — powiedział zamykając drzwi.

- Co prawisz?

- Szedłech od drogi, żeby se nogi rozprościć - powie­ dział trochę głośniej.

Ominął kota, który patrzył na niego, ale nie chciał się ruszyć z miejsca, które sobie obrał akurat pośrodku ku­

chni. Śniegoń nie miał mu tego za złe. Kot w tym domu miał dużo praw, a bardzo mało obowiązków, takie obycza­ je panowały. Kopnięcie czy nawet tylko odsunięcie butem kota wprawiłoby obie strony, kota i Śniegonia, nie tyle w przerażenie, co w zdumienie. Śniegoń usiadł za stołem i wyciągnął przed siebie nogi, które mu trochę ścierpły w małym samochodzie syna.

- Zgrzęjem ci polewkę, zrobiłach takom, co ty lubisz, ze skwarkami.

- Nie chce mi się jeść, nie bede nic jodł. Zrób mi herbaty.

Żona uklękła koło kuchni, otworzyła drzwiczki i przy­ tknęła zapałkę do chrustu. Buchnął płomień, w piecu zahuczało. Zamknęła drzwiczki i podniosła się z klęczek, przytrzymując się ręką mosiężnej galeryjki. Powiedziała:

- Pieknie się poli.

- Pochłódniało, bydzie przymrozek.

Ogień pod blachą buzuje, płomienie obejmują dno saga­ na, migają w szparach między blachami. Kot opuścił miejsce pośrodku kuchni, wskoczył na ławę i przybrał taką pozycję, jakby miał tu siedzieć do końca swojego życia. Jest cisza. Żona Śniegonia pomyślała coś, o czym z nią syn ostatnio, jak byli sami na podwórzu, rozmawiał, ale nie powiedziała tego. Zaszczekał nagle krótko, dwa razy, pies. Kot podniósł głowę i popatrzył w stronę drzwi z takim niepokojem, jakby za chwilę miał w nich pojawić się jakiś straszny człowiek, potwór albo nawet sama śmierć. Jakby właśnie w tej chwili miało się stać coś bardzo złego. Przecież zawsze może się coś takiego zdarzyć, że powiedz­ my zapali się od krótkiego spięcia skrzynia z nasionami na strychu i w jednej sekundzie dach cały stanie w ogniu. Co się może jeszcze złego przytrafić, nawet trudno wymyślić. Wściekły lis wyjdzie z lasu, zakradnie się na podwórze, pogryzie psa, wydusi kury. Albo jeszcze coś gorszego, jak na przykład to, co się zeszłego roku niedaleko stąd wyda­ rzyło: dwóch bandziorów przyjedzie w nocy gdzieś z dru­ giego końca Polski, spod Szczecina albo Jarosławia, psu

rzucą trutkę, potem wyłamią drzwi, przystawią Śniegonio- wi do głowy pistolet, a jego żonie nóż do gardła, będą mieli czarne pończochy na twarzach i będą mówić obcą, nietutej­ szą mową: no, gdzie macie te dulary, dawajcie, ale iuż, bo nam się cholernie śpieszy! Dolarów nie znajdą, bo Sniegoń ich nie ma, ale wezmą co popadnie, a starych zostawią nieprzytomnych leżących na podłodze we krwi, a potem wsiądą do samochodu i znikną jak kamień w wodzie. Nie, Śniegoń o niczym takim nie myśli, to tylko autor chciał jakoś określić ten niejasny, ale bardzo przejmujący stan niepokoju, który każdego człowieka od czasu do czasu nawiedza, zwłaszcza gdy w jego życiu dawno już nic złego się nie wydarzyło. I teraz też nic złego się nie dzieje. Pies zamilkł. Kot opuścił głowę i przymknął oczy. Sniegoń jeszcze raz powiedział:

- Pochłódniało, isto w nocy bydzie przymrozek.

Śniegoń stara się rozmawiać z synem, a zwłaszcza z jego żoną i dziećmi, jak to się mówi, „czysto po polsku”, ale takie mówienie kosztuje go zawsze trochę wysiłku. Męczy go, coraz bardziej, w miarę jak się starzeje. Po takim dniu przegadanym czuje się jakby chory na gardło albo jakby mu coś w przełyku zawadzało. Umie za to ładnie po polsku pisać, nie robi błędów ortograficznych. Jak trzeba wykon- cypować jakieś podanie, to wszyscy ze wsi do niego cho­ dzą. Ale na co dzień Śniegoń mówi dialektem i z ulgą do niego wraca, bo jest to mowa nie tylko jego ojców i dzia­ dów, ale wszystkich i wszystkiego, co go zawsze, od dzie­ ciństwa, otaczało. Mowa ludzi, zwierząt, roślin, nawet kamieni. Ta mowa płynie przez gardło jak woda w potoku, jak płyną chmury po niebie, jak szumi las, łan zboża, listki na gruszy. One nie tylko do człowieka tym językiem przemawiają, ale wydają się nim gadać między sobą i wia­ domo zawsze, o co im chodzi. Sniegoń nie umiałby po­ wiedzieć, czy to o gwarze on sam wymyślił, czy przeczytał gdzieś, może w starym kalendarzu ewangelickim, ale mniej­ sza z tym. Woda w saganie zaczyna syczeć, ale nim zakipi, Śniegoń zdąży pokrótce opowiedzieć wszystko o synu, jego

żonie i dzieciach. Mieli trochę bałaganu, bo przerabiali łazienkę, zmieniali w kuchni posadzkę i całe mieszkanie malowali. Potem synowa i wnuczka chorowały na grypę, ale są już zdrowe. W domu jest porządek, jest teraz czysto i ładnie. Będą też mieli więcej miejsca, bo syn odkupił od sąsiada, który się ożenił i przeprowadził do żony, duży pokój z kuchnią z osobnym wejściem wprost z korytarza. Śniegoń opowiedział już wszystko. Nie wszystko, bo prze­ milczał jedną rzecz: rozmowę, jaką miał z synem po drodze w samochodzie. O tej rozmowie Śniegoń nie mówi. Syn powiedział mianowicie, że ten pokój z małą kuchenką i osobnym wejściem został kupiony i urządzony dla nich, starych Śniegoniów, żeby mieli gdzie być, jak już im będzie ciężko i trudno pracować. Syn zapytał, czy ojciec nie sądzi, że ta chwila już właśnie nadchodzi, bo przecież niedługo kończy 75 lat? A co z ziemią? Ziemię na te dwa lata, póki nie wróci syn z praktyki, można wydzierżawić jakiemuś dobremu gospodarzowi, choćby sąsiadowi Legockiemu. Nie, tego Śniegoń żonie nie mógł powiedzieć. Kiedy żona naleje mu do wielkiego kubka herbatę, powie za to coś zupełnie innego, coś co jest naturalne i samo przez się zrozumiałe:

- Jutro od rana trzeba mi orać pod lasem, to już nejwyższy czas.

- Dyć tam som jeszcze zimioki.

- Wiem, ale mało co, dwa, trzy rządki. Pojademy razem, to mi pomożesz. Za godzinę wykopiemy i zbieremy. A do połednia zaorom. Som, nie bede czakoł na traktor z kółka, bobych się mógł nie doczkać.

Od pieca kuchennego rozchodzi się ciepło. Kot znów przeniósł się, siedzi teraz blisko miejsca, gdzie na podłogę kładzie się prostokątny, ciepły odblask popielnika. Śniego- niowa wyjęła z kredensu cukiernicę i talerz z wczorajszym ciastem pokrojonym w wąskie, długie paski. Potem usiadła przy stole naprzeciw męża. Zdjęła z głowy chustkę, opuś­ ciła ją na ramiona i odgarnęła z uszu pasemka siwych włosów. Jest o pięć lat młodsza od męża, ma jeszcze dużo

sił, nigdy nie chorowała. Tylko ostatnio jakoś gorzej słyszy. I czasem, zwłaszcza na zmianę pogody, bardzo ją bolą nogi. Śniegoń posłodził herbatę, ręka mu lekko zadrżała, stuknął łyżeczką o brzeg cukiernicy. Milczą oboje. Ona nie mówi tego, co wczoraj usłyszała od syna, jak byli sami: że jakby mama przyjechała do nich na miesiąc albo dwa, to znajomi lekarze zajęliby się nią i na pewno coś mądrego wymyślili. Ale ponieważ Śniegoń nic nie powiedział o prze­ znaczeniu tego pokoju z kuchnią u syna, więc ona też nic nie powie o lekarzach. Zupełnie jakby istniała między nimi jakaś bardzo dawna, niepisana, ale obowiązująca jak przy­ sięga, umowa, że będą oboje pracować tak długo, jak długo im starczy sił. Do końca, do ostatniego tchu. Jak długo jeszcze? A kto to może wiedzieć i po co o tym myśleć, skoro ta chwila i tak nadejść musi. Wszystko jest na ten dzień przygotowane, ziemia i budynki dokładnie pomierzone, inwentarz spisany. Podatki są zapłacone, na­ wozy wykupione i przywiezione, leżą pod dachem, przy­ kryte folią, żeby nie zawilgły. A to wszystko, co trzeba było zrobić dzisiaj, jest zrobione. Bydło nakarmione i napojone, kury i kaczki swoje dostały, pies i kot też nie są głodne. W polu zostały tylko te trzy rządki nie wykopanych ziemniaków. To nie wina Śniegoniów. Zaczęło padać, zrobiło się błoto. Ale wczoraj i dzisiaj była już pogoda, ziemia przeschła, więc jutro się wykopie. Na podwórzu zaszczekał znów pies, ale zamilkł.

Rozstępują się nagle ściany domu Śniegoniów, a oni oboje unoszą się w powietrze i lecą ponad ziemią, ale nie samolotem, tylko na skrzydłach jakiegoś ptaka o locie powolnym. Lecą od progu swojego domu ponad podwó­ rzem, sadem, pastwiskiem, nad zagonami równo zaorany­ mi i zabronowanymi, ponad żytem i jęczmieniem, aż po to ziemniaczysko, na którym panuje jeszcze nieporządek. Zni­ żają się, widzą ziemię powoli przesuwającą się pod nimi i coraz bliższą. Widzą wóz stojący z wykręconymi przed­ nimi kołami i tylnymi podpartymi grudą, bo pole schodzi w tym miejscu dosyć stromo ku potokowi. Koć jest wy-

przęgnięty, stoi koło wozu, wyskubuje siano. Niech tam sobie skubie, to jego siano. Teraz podniósł głowę, obejrzał się, jakby chciał zobaczyć, gdzie są jego gospodarze. Śnie- goniowie widzą siebie kończących już robotę. Rzucają ostatnie ziemniaki na pryzmę. Niebieski dym z palonych łęcin snuje się po ziemi, potem podnosi się i idzie wysoko w górę, aż ponad las.

Zapewne, w ich wieku nie ma się już tyle sił co wtedy, kiedy się było młodym. Ale kiedy się jest duchem, nie trzeba wiele sił. Nie trzeba w ogóle żadnej siły. Ich ciała poruszają się więc bez zmęczenia, ich ręce i nogi zginają się bez bólu.

Spotkanie i rozstanie

Jan patrzył na wschód, w stronę, skąd Lena miała przyje­ chać. Krajobraz był tam otwarty na pustą nadrzeczną dolinę. Środkiem doliny, wśród łąk, biegły tory, oddalały się, zataczały łuk, i dwiema cienkimi, połyskującymi linia­ mi wchodziły między porośnięte gęstym lasem i zamykają­ ce widok wzgórza. Z tej odległości, z której Jan patrzył, wzgórza wydawały się bliskie siebie i jednakowej wysoko­ ści. Ale Jan wiedział z mapy, że to jest złudzenie. W rze­ czywistości oddalone były od siebie około półtora kilomet­ ra i różniły się kształtem i wysokością. Linii kolejowej towarzyszyły słupy telefoniczne, w miarę oddalania się coraz niższe i gęściej stojące - zgodnie z perspektywą, która jak wiadomo jest rzeczywistością i złudzeniem jednocześ­ nie. Krajobraz był nijaki. To miejsce mogło się znajdować wszędzie na świecie. Wydawało się tak ubogie i pospolite, że mogło się tu zdarzyć wszystko, nawet coś bardzo nie­ zwykłego. A mogło i przez długie lata nie zdarzyć się nic.

Jan przyjechał tu dwie godziny wcześniej i zdążył już wynająć mieszkanie w małym, świeżo wybudowanym par­ terowym domku, który ze swoim skośnym, jakby ułom­ nym dachem i ślepą ścianą był na razie tylko połową przyszłego, większego domu. Jego właściciel mieszkał wraz z rodziną w starej, walącej się już trochę, ale obszernej chacie, otoczonej zacisznym sadem. W rozmowie z Janem powiedział, że jak uzbierają pieniędzy i rozbudują nowy

dom, to przeprowadzą się. Informacje tyczące się domu, i zresztą wiele innych, puszczał Jan mimo uszu, bo w istocie nic go nie obchodziły. Przyjechał tu przecież tylko po to, aby zobaczyć się z Leną. Ale nie sposób jest widzieć i słyszeć tylko to, co nam jest potrzebne. Odbieramy niechcący także masę innych wiadomości, słów i obrazów, które je okalają. Więc na razie gospodarz postanowił domek wynajmować letnikom, ale chętnych nie było. Mie­ szkanie było zbyt prymitywne. Składało się tylko z niedu­ żego pokoju i kuchenki. Ten nowy dom, a właściwie połowa domu, stał w odległości trzystu kroków od starego, ale bliżej rzeki, na pustym, piaszczystym kawałku ziemi ze śladami niedawnej budowy: korytem z resztą wapna, stertą kamieni i kupą wiór i obrzynków desek. Jedyną ozdobą otoczenia domu miały być trzy, posadzone dopiero pewnie wiosną, bo bardzo liche, jabłonki. W pokoju stały dwa łóżka, zbite przez miejscowego cieślę z surowych desek, przykryte szarymi kocami, pośrodku pokoju mały, kwad­ ratowy stół i dwa krzesła. W kuchni na zydlu stała po­ obijana i polutowana miednica, dzbanek i wiadro z pogię­ tej i zardzewiałej blachy. To było całe urządzenie mieszkania. Aha, w kuchni była jeszcze mała żelazna kuchenka, tak zwana kózka. Obok niej pod ścianą leżał na podłodze stos krótko narąbanego drzewa i szczypki na podpałkę. Takie mieszkanie Jan wynajął na tydzień, bo nic lepszego w tej małej i biednej wiosce nie dało się znaleźć. Dwie, położone zresztą daleko od stacji wille, zajęte były przez letników na całe wakacje. We wsi był tylko jeden nieprawdopodobnie ubogi żydowski sklepik, z gwoździa­ mi, kilkoma łańcuchami na krowy, beczką śledzi i najtań­ szymi papierosami. Nie było oczywiście szkoły ani koś­ cioła, ani remizy strażackiej. Bo to właściwie nie była żadna wieś, tylko parę chałup i przystanek kolejowy. W rozkładzie jazdy pociągi stąd odchodziły w tej samej minucie, o której przychodziły, czyli zatrzymywały się pół minuty. Dlaczego Jan wybrał właśnie to miejsce na spot­ kanie z Leną? To nie Jan wybrał. Po prostu miejscowość

tę znaleźli oboje na mapie. Leżała w połowie drogi i miała niezłe połączenia z dwoma stacjami węzłowymi.

Jan w tej chwili coś pomyślał, ale to nie była nawet myśl, tylko jakby znak ostrzegający przed jakimś nieokreślonym niebezpieczeństwem. Aby się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia, spojrzał odruchowo na zegarek: było już prawie trzy minuty po czasie przyjazdu. Czyżby jego zegarek śpieszył? Nie działo się nic, co zapowiadałoby przyjazd pociągu. Rampa w czerwono-białe pasy była podniesiona. Jej nasada obciążona była dwoma przywiązanymi drutem żelaznymi sztabami, i wydawała się tak ciężka, że żadna ludzka siła nie będzie jej w stanie oderwać od ziemi. Jan miał głupie uczucie, że powstała przerwa w czasie spowo­ dowana jakąś awarią w kosmosie, że w całym wszech- świecie nastąpiło zatrzymanie ruchu i dziania się. Wy­ tworzyła się pustka, której to, co minęło, wypełnić już nie mogło - a to, co miało nadejść, zostało gdzieś daleko stąd nagle zahamowane, nie może więc się zbliżyć. Nie sposób jest przewidzieć, czym przyszłość będzie, nic jej nie zapo­ wiada, nie widać nawet najmniejszego skrawka, który by ją zwiastował i pozwalał się domyślić, jaką będzie. A może ta próżnia powstała tylko tu, w miejscu gdzie Jan miał się spotkać z Leną? Ale wskazówki zegarka Jana poruszały się jednak. Może byłoby lepiej, żeby Lena nie przyjechała? Żeby zdarzyło się coś - byle jej nic złego się nie stało - co zatrzymało pociąg. Jakiś defekt lokomotywy, drobne uszkodzenie toru. Zresztą, niechby się nawet stało coś gorszego, byle Lena nie przestała go kochać. Niechby nawet umarła - byle nie przestała go kochać! Czy napraw­ dę Jan mógłby coś takiego pomyśleć, czy byłby zdolny aż do takiego egoizmu? Spojrzał jeszcze raz na zegarek: po­ ciąg miał już pięć czy sześć minut spóźnienia. I dalej trwała cisza. Nawet jakby jeszcze głębsza, bo słychać było ćwier­ kanie koników polnych dolatujące z łąk. Nagle, widocznie mechanizm został odblokowany, zaczęło się coś jednak dziać: wewnątrz budynku stacyjnego odezwał się dzwonek. Dźwięk ucichł, z drzwi wyszedł zawiadowca w białej koszu­

li i czerwonej rogatywce, i nie śpiesząc się poszedł w stronę przejazdu. Opuścił rampę z taką łatwością, jakby ważyła tyle co słomka, i wrócił na peron. Jan popatrzył w stronę, skąd miał nadjechać pociąg - i zobaczył dwa, w krótkich odstępach po sobie wytryskujące spomiędzy lasów obło­ czki pary. Dopiero parę sekund później usłyszał dwa prze­ ciągłe gwizdy i zbliżający się terkot kół. Nie mógł jeszcze wiedzieć, czy Lena jedzie tym pociągiem, czy nie, ale zdążył pomyśleć, że gdyby przyjechała, to będzie się bardzo źle czuła w tym pokracznym i prymitywnym domu, w tym jałowym, pustym krajobrazie, i że to miejsce może być grobem - cóż za słowo - ich miłości. Całkiem odpowiednia sceneria. Nie można było znaleźć lepszej. Bo czy puste może być piękne? Nawet nie chodzi o to, żeby było piękne, ale jakieś bardziej przyjazne uczuciom. Spomiędzy lasów wynurzył się pociąg i biegł szybko w stronę stacji. Zaczął gwałtownie hamować, zatrzymał się, jakby cofnął się jesz­ cze metr, znieruchomiał - i Jan zobaczył twarz Leny w oknie. Potem Lena znikła i po chwili stała z małą walizeczką w ręku na peronie.

- Proszę się przywitać ze mną - powiedziała, śmiejąc się. Jan pocałował Lenę w policzek pachnący pudrem czy

kremem i wziął z jej ręki neseser.

- Pociąg bardzo się spóźnił, bałem się, że coś się stało. Lena podniosła rękę i spojrzała na zegarek.

- Przyjechał chyba punktualnie? Jest pół do dwunastej. Pociąg ruszył i odjechał. Lena rozejrzała się dookoła,

a Jan przeżył znów chwilę strachu. Widok, akurat z tego miejsca, skąd Lena patrzyła, można by porównać z krajob­ razem, przez który niedawno przeszedł huragan. Na doda­ tek jeszcze słońce zaszło za chmurę, po ziemi przesuwał się cień i ogarniał całą okolicę. Tylko gdzieś daleko, na obrze­ żu doliny, na południu i północy, wynurzały się z cienia skrawki bezleśnych wzgórz, pokrytych skośnymi, jaśniej­ szymi i ciemniejszymi pasami zagonów owsa i ziemniaków. Ale niebawem i one zgasły, poszarzały i zanurzyły się w mroku. Był to jeden z tych krajobrazów, który jadąc

pociągiem mija się bez śladu zainteresowania, bez naj­ mniejszej chęci zatrzymania się tu nawet na chwilę. Gdy się ma na kolanach książkę, powraca się do lektury.

| Niebrzydko tu - powiedziała Lena.

- Bałem się, że nie będzie ci się podobało.

- Wszędzie jest ładnie, gdzie my jesteśmy...

- Nie może być brzydko, tam gdzie jesteśmy?

- Może być tylko mniej ładnie albo bardziej ładnie

- powiedziała. Miał to być żart, gra słów, ale twarz Leny była poważna. Jan pomyślał, że nie mówi prawdy albo myśli o czym innym. Nie wiedział, co powiedzieć. Szli wąską, wysypaną szarym żużlem ścieżką wzdłuż toru. Jan pomyślał, że teraz on i ta kobieta skazani są tylko na siebie. Będą tylko we dwoje, rano, w południe, wieczór i w nocy. Przez kilka dni, które mogą być bardzo trudne. Trudne? W ogóle niewyobrażalne.

- Daleko jeszcze?

1 Blisko, tylko drzewa zasłaniają.

Minęli kępę wierzb i olch. Nie były to drzewa ani piękne, ani wesołe. Stały na zakręcie rzeki i musiały walczyć z nią. Ich pnie pokiereszowane były przez powodzie, połowa ich obnażonych korzeni wisiała w powietrzu bezbronna nad urwiskiem. Kolejne powodzie podmyją resztę ich korzeni i drzewa runą do wody, rzeka je uniesie i osadzi gdzieś na mieliźnie. Będą straszyły odartymi z kory pniami i konara­ mi jak kości zwierząt na pustyni. A może właśnie będzie inaczej? Drzewa jednak się nie poddadzą, rzeka będzie je musiała ominąć, oddać im ziemię, którą im zabrała, a sama uderzy z furią na brzeg przeciwległy i będzie gdzie indziej szukać słabego miejsca, w którym by mogła wyładować swoją niszczycielską siłę. To, co się stanie, będzie zależało od czegoś bardzo małego, jakiegoś głazu w korycie rzeki, a może kępy wikliny, gałęzi wiszącej nad wodą. I zdarzy się to nieprędko - za rok, za dziesięć lat, za sto. Ale co to ma wspólnego z tym, co się w tej chwili dzieje? I jaki ma związek z Janem i Leną?

- O czym tak uparcie myślisz? - spytała Lena.

- O rzece.

- Ach, o rzece...

- Także o czymś drobnym, co może spowodować nie­ przewidziane skutki. Na przykład, że jedno słowo może zmienić treść całego zdania.

- A nie cieszysz się, że przyjechałam?

- Cieszę się. Ale jak by to powiedzieć? Poważnie.

- Poważnie się cieszysz! To strasznie śmieszne — Lena roześmiała się, potem nagle zamilkła.

Kiedy Jan otwierał drzwi domku, chciał zażartować i przenieść Lenę przez próg, ale nie zrobił tego, to był tylko zamiar, który trwał mgnienie oka i został natychmiast porzucony. Gospodarze pod nieobecność Jana wprowadzi­ li do wnętrza mieszkania pewne udogodnienia i upięk­ szenia: w kuchni stało drugie, zupełnie nowe wiadro z czys­ tą wodą, na kuchence pojawił się aluminiowy sagan. Okno w pokoju udekorowano białą, kusą firanką, stół przykryto wykrochmaloną serwetą i ozdobiono bukietem kaczeńców w niebieskim garnuszku porcelanowym z odłamanym uszkiem. Była chwila, którą Jan kiedyś później w rozmowie z Leną nazwał zadomowieniem, chwila najtrudniejsza, gdyż wymagająca nawiązania kontaktu z nowymi przed­ miotami i dokonania pierwszych wyborów, którym musia­ ły przecież towarzyszyć, a nawet je poprzedzać, jakieś słowa, gesty, decyzje. Trzeba było ujawnić swoje upodoba­ nia i charaktery. Ale jakby mimo woli i wbrew swoim obawom, Jan usłyszał siebie mówiącego zwyczajne słowa:

- Proszę wybierać — lewe łóżko czy prawe?

Lena spojrzała w okno, za którym widać było czubek chudej jabłonki przywiązanej powrósłem do palika, a dalej, na horyzoncie, puste wzgórza okryte cieniem, i wskazała ręką na lewe łóżko.

- Łatwy wybór, bo wszystkiego jest tylko po dwa. Dwa łóżka, dwa krzesła, dwa talerzyki, dwie szklanki...

- Nawet dwa kieliszki. Ale może najpierw zrobię her­ batę?

- Oj tak, koniecznie, zrób herbatę. Mama przygotowała 204

mi kanapki, których nie jadłam w drodze - powiedziała Lena i otworzyła neseser.

Coś w mechanizmie zdarzeń nagle drgnęło i ruszyło z miejsca, jakby usunięto jakieś drobne zacięcie, i czas potoczył się już lekko i swobodnie. Kiedy później siedzieli naprzeciw siebie przy stole, pili herbatę, jedli i rozmawiali, czas mijał napełniony naturalnymi słowami i nieskrępowa­ nymi ruchami. Ich miłość do tej pory skazana była na ukradkowe istnienie. Oczywiście spotykali się i żyli już ze sobą dawniej, ale działo się to w mieszkaniach studenckich, w jakichś z góry ograniczonych porach, na przykład od 10-11.30 przed południem albo od 17.30-19 po południu. To była ciągła szarpanina z obcymi ludźmi, kolegami i koleżankami, unikanie kogoś, wymykanie się bocznymi drzwiami, nawet ukrywanie się. A teraz siedzieli naprzeciw siebie, wciąż jeszcze trochę onieśmieleni, jakby spotkali się pierwszy raz w życiu. Nadeszła jednak chwila, na którą oboje czekali, i któreś z nich wyciągnęło rękę jakby sięgając po coś, po cukier czy sól, ich dłonie zbliżyły się do siebie i spotkały.

*

Jan biegł chwilę koło wagonu, trzymając Lenę za rękę, ale pociąg nabierał szybkości i ich dłonie musiały się rozłączyć. Lena stała w otwartym oknie, Jan widział ją jeszcze chwilę, ale wskutek krzywizny torów jej twarz zwężała się i przestała być w końcu widoczna. Lena jakby przestała istnieć. Pociąg oddalał się, skracał i zmniejszał, jeszcze chwilę widać było ostatni wagon, ale i on został wciągnięty między pokryte lasami wzgórza, i zniknął. Za­ wiadowca poszedł nie śpiesząc się w stronę przejazdu, podniósł rampę i przepuścił wóz naładowany drzewem. Jan usiadł na ławce, na której oboje z Leną przed chwilą siedzieli. Teraz na ławce leżał tylko plecak Jana, tak mu dobrze znany, który wydawał mu się, ze swoimi dziwnymi trokami i klamerkami, przedmiotem zapomnianym przez

kogoś obcego. Pociąg miał przyjść dopiero za pół godziny, z tamtej strony, w którą Lena odjechała. Było cicho. Minął dokładnie tydzień od chwili, kiedy Lena przyjechała. Sie­ dem dni, poranków, wieczorów, nocy. I minęło wszystko, co w nich było. Rozmowy, milczenie, patrzenie, myślenie. Zajęcia, spacery, zbliżanie się, oddalanie, oddzielanie od siebie. Jakieś głupie, przypadkowe odezwania się. Roz­ mowy, które mogły coś zepsuć, a nawet zniszczyć. Gra, która w każdej chwili, wskutek jakiejś niezręczności, za­ mienić się mogła z udawania w kłamstwo, a z kłamstwa...

I te lęki, aby dzień nie zniweczył nocy, a noc nie rzuciła cienia na dzień. Więc to wszystko, czego Jan tak pragnął i jednocześnie się bał - może ona też? - minęło.

Rano chodzili myć się do rzeki, w wodzie, która po chłodnej nocy wydawała się lodowata. Potem jedli śniada­ nie, a po śniadaniu szli na spacer, przeważnie w górę rzeki. Czasem oddalali się od nurtu i szli trawiastym wzniesie­ niem porośniętym jałowcami, wtedy szum wody cichnął. Potem zbliżali się znów do rzeki i brnęli nad wodą płaskim kamieńcem, a rzeka płynęła blisko, szumiała, huczała, zagłuszała słowa. Zakręcała gwałtownie po szypotach, zwężała koryto i szybkim, głębokim nurtem uderzała na drugą stronę, darła wściekle przeciwległy brzeg. Po chwili znów uspokajała się i uciszała, i jakby zmęczona płynęła powoli korytem płytkim i szerokim. Mogli teraz rozma­ wiać, zatrzymywać się, oglądać kamienie i rośliny. Gdy rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Widzieli siebie tylko w jakichś ułamkach chwil, w gestach, skłonach, odwróce­ niu twarzy, uśmiechach. Nie było żadnej ciągłości ich istnienia, tylko fragmenty, jak w kalejdoskopie. I nie było w nich żadnej świadomości, żadnej pamięci tego, co się działo między nimi w nocy. Żadnych obrazów, wspomnień. Nic. Nic? A jednak pozostało coś bardzo silnego: delikat­ na, ale bardzo przejmująca, choć nie wiadomo gdzie umiej­ scowiona, bo chyba nie w mózgu, pamięć mięśni obej­ mujących i skóry dotykającej. Było to doznanie bardzo mocne i trwałe, dające ciągle znać o sobie - ale to dziwne,

jakby anonimowe. Jakby to nie o Jana i Lenę chodziło, tylko o cudze ciała. I co dziwniejsze: to wspomnienie, chociaż bezosobowe, wykluczało jednak inne, obce ciało.

Gdy zbliża się chwila rozstania, najsmutniejszy jest los tego, kto zostaje, choćby tylko na krótko. To on, Jan, zostawał sam, opuszczony, to wokół niego zrobiła się pustka, to on pozostał tylko z tym, co było, bezsilny i bezradny wobec tego, co będzie. Jan spojrzał na zegarek: przed nim było jeszcze 20 minut oczekiwania na pociąg. Znów oczekiwania w pustce, ciszy, znieruchomieniu, bez żadnego sygnału, że coś się zbliża, zupełnie jak wtedy, kiedy czekał na Lenę. Odwrócił głowę i popatrzył w stronę domu, w którym oboje z Leną mieszkali. Nie było go widać za drzewami. Kiedy dwa czy trzy dni temu Jan, bojąc się, że Lena zacznie się tu nudzić, spytał ją, czy nie chciałaby trochę pomalować, Lena roześmiała się i powie­ działa, że nie wzięła nawet ołówka, nie mówiąc już o pa­ pierze, farbach i pędzlach. Ale widziała, że Jan ma wieczne pióro — dlaczego nie pisze? Odpowiedział, że wystarczy mu, że patrzy i będzie pamiętał. Ja też patrzę, widzę, i będę pamiętała — powiedziała Lena. Kiedy byli razem i patrzyli na coś — obojętne na co, na drzewo, kwiat, kamień - Jano­ wi wydawało się, że to, co widzi, jest bardziej kolorowe, plastyczne, ma w sobie więcej treści, że jest samo w sobie bogatsze i bardziej wartościowe niż widziane przez jedną osobę. Może dlatego, że każde z nich widziało trochę inaczej? Teraz krajobraz i wszystkie rzeczy były takie, jakie były wtedy, gdy Jan tutaj przyjechał, kiedy był sam i czekał na Lenę. Wszystko wydawało się szare, jednowymiarowe, ubogie.

Jan usłyszał za plecami dźwięk dzwonka, potem krótką, beznamiętną rozmowę telefoniczną, i po chwili zobaczył zawiadowcę idącego w stronę rampy. Popatrzył na wschód, w stronę, skąd tydzień temu Lena przyjechała. I tak jak wtedy, spomiędzy lasów wytrysnęły dwa obłoczki pary, a kilka sekund później dały się słyszeć dwa przeciągłe gwizdy. Pociąg nadjeżdżał punktualnie. Rozkład jazdy

i prawa fizyki działały bezbłędnie. Coś takiego, Jan pomyś­ lał, i było to stwierdzenie obojętne. Na zakręcie pojawił się parowóz i wagony, biegły lekko przechylone, pociąg zaczął gwałtownie hamować i zatrzymał się. Był to ten sam skład, co przed tygodniem, kursujący widocznie tam i z po­ wrotem, złożony ze staromodnego parowozu z wysokim, rozszerzającym się ku górze kominem, i trzech także sta­ rych, ale odmalowanych na zielono wagonów. Jan zarzucił plecak na ramię i wsiadł do pociągu, który prawie w tej samej chwili ruszył. Usiadł koło okna i patrzył na przesu­ wający się i prawie niedostrzegalnie przeistaczający krajob­ raz. To, co się zbliżało, nie było jeszcze tym, co za chwilę miało minąć i oddalić się. Ale to, co się działo za oknem, było tylko tłem, bo w tej chwili Jan myślał całkiem o czym innym. Właściwie nie było to myślenie, tylko pewien ciągły, złożony z wielu wzruszeń stan emocjonalny, który, gdyby dało się go określić słowami, niestety w sposób daleki od doskonałości, gdyż uczucia są bardzo trudne do prze­ tłumaczenia na język mówiony, można by sprowadzić do jednego, dominującego nad innymi, uczucia smutku, że coś bardzo silnego i pięknego - minęło bezpowrotnie.

Bo co się stanie z tym, co oboje z Leną przeżyli? Jeśli coś sprawi, że to, co między nimi było, nie będzie miało dalszego ciągu, że to zniknie bez śladu jak kółko na wodzie, uniesione przez prąd, jak obłok zdmuchnięty przez wiatr? Jeśli to się stanie, to będzie dowodem, że nasze istnienie nie ma żadnego, ale to żadnego sensu! Nawet gdyby przyjąć, że jakaś cząstka tego, co przeżyli, w jakiś sposób, przynajmniej na krótko ocaleje — to co stanie się z tym, co zostało zaniedbane? Ze słowami, które powinny były być powiedziane głośno, a nie tylko pomyślane? Gestami, dotknięciami, pocałunkami, pieszczotami, które powstrzymała jakaś przelotna niechęć albo obawa, żeby czegoś nie zepsuć? Lęk, aby nadmiar nie pożarł zbyt szybko tego, co powinno wystarczyć na długo? Cóż to za uczucie, tak zdawałoby się piękne i mocne, które zamiast uszczęśliwiać - odbiera nam spokój i pozbawia nadziei!

Ale po chwili, jakby pod wpływem jakiejś wewnętrznej siły, która jednak w nas jest po to, aby nas chronić od pogrążenia się w ostatecznej rozpaczy, Jan pomyślał: a mo­ że jednak, może jednak, może jednak - to, co przeżyli oboje, przeistoczyło się w coś niematerialnego, jeszcze lżejszego niż powietrze i bardziej zwiewnego niż oddech dziecka, co będzie trwało długo, całe życie, a może całą nawet wieczność?

Pociąg zaczął hamować, krajobraz za oknem przepływał coraz wolniej, potem znieruchomiał. Trzasnęły drzwi, ktoś wsiadł do wagonu. Po chwili do przedziału wszedł kolejarz, powiedział „dzień dobry” i położył torbę i czapkę na półce. Usiadł w kącie przedziału, daleko od okna. Jan odpowie­ dział „dzień dobry” i spojrzał na zegarek. Czyżby od chwili, kiedy Jan wsiadł do pociągu, minęło dopiero dzie­ sięć minut? Spytał:

Przepraszam, która u pana godzina, bo mój zegarek chyba spóźnia?

Kolejarz wyjął powoli z kieszeni wielki zegarek z dewiz­ ką, oddalił go prawie na długość wyciągniętej ręki i powie­ dział:

W tej chwili jest dokładnie za czternaście dwunasta.

Dziękuję — odpowiedział Jan. Czas zgadzał się co do minuty. Kolejarz schował zegarek do kieszeni, patrzył chwilę na Jana, potem oparł się wygodnie w kącie i za­ mknął oczy.

Za oknem krajobraz nabierał pędu. Wysnuwał sam | siebie coraz więcej nowych obrazów.





Posłowie

Ostatnią książką Kornela Filipowicza, jednego przecież z najznakomitszych prozaików powojennych, był zbiór wierszy. Wydany w 1992 r., dwa lata po śmierci pisarza, tomik Powiedz to słowo okazał się niejako podsumowa­ niem całej jego twórczości oraz najważniejszym i artystycz­ nym, i etyczno-filozoficznym przesłaniem. Wiersze te (jest ich 45) zaczął Filipowicz pisać tuż po stanie wojennym i pisał je właściwie do końca życia. Mało kto natomiast wie (w każdym razie żadne biograficzno-bibliograficzne kom­ pendia literackie tego nie odnotowują), że tomikiem wier­ szy (pt. Mijani) była także pierwsza książka tego autora, odbita powielaczowo w krakowskim wydawnictwie kon­ spiracyjnym w 1943 r. Nawiasem mówiąc, początkowa (o blisko połowę szczuplejsza) wersja tomiku Powiedz to sło­ wo także ukazała się „pod ziemią” (w 1984), odbita na sitodruku. To może coś więcej niż zbieg okoliczności. „To słowo”, słowo najważniejsze, wypowiadane w najtrudniej­ szych momentach historii i życia pisarza, jest słowem języka poetyckiego. Warto przy okazji dodać, że debiutem Filipowicza (który przed wojną zajmował się głównie pub­ licystyką na łamach „Naszego Wyrazu”) był także wiersz („Gazeta Artystów”, 1934).

Poezja okala więc, otwiera i zamyka, „właściwą” twór­ czość autora Pamiętnika antybohatera, na którą składa się 25 tomów prozy wydanych w latach 1947-1989; gdyby zaś

uwzględnić reedycje i wybory, „biblioteka Filipowiczow- ska” liczyłaby pozycji 40. Kiedy jednak przyjrzymy się całej tej „bibliotece” uważnie, dojdziemy do wniosku, że poezja nie tylką ją „okala”. Ona ją przenika. W większości swoich utworów prozatorskich Filipowicz jest poetą. W każdym razie gdy chodzi o małe formy literackie, których jest nieprześcignionym mistrzem.

Nie znaczy to bynajmniej, że mamy do czynienia z tzw. „prozą poetycką”, znaną z tradycji romantycznej i młodo­ polskiej. Tutaj - odwrotnie niż tam - owa „poezja prozy” tchnie rzeczowością i obiektywizmem, mimo prawie bez- wyjątkowo pierwszoosobowych i, co więcej, ostentacyjnie autorskich narracji, mimo (zwłaszcza w utworach później­ szych) częstej przewagi takiej narracji nad wydarzeniami, mimo czasem (pozornej) pretekstowości faktów. Powściąg­ liwość emocjonalna, dystans (i autodystans), niekiedy sub­ telna ironia (i autoironia) — to pierwsze tej prozy zasady. Co wszakże nie usuwa - jak by to określić? empatii wobec opowiadanego świata. Owa zdolność wczuwania się w rze­ czy, w sytuacje cudze, w świat zewnętrzny - w przedziwny sposób łączy się z uważnym, przenikliwym, bezlitosnym nieraz sposobem widzenia obiektów świata jakby pod mikroskopem, jakby w rentgenowskim prześwietleniu

- przez przyrodnika, którym zresztą Filipowicz był i z uni­ wersyteckiego wykształcenia, i z głębokiego zamiłowania.

Jądro poetyckie tej prozy tkwi natomiast w tym, iż potrafią przemówić - przemówić pełnym głosem i mówić

o sprawach zasadniczych - rzeczy, sytuacje i wydarzenia z pozoru marginalne, niekiedy banalne, które z potocznego punktu widzenia do powiedzenia mają bardzo niewiele lub wydają się zgoła nieme. W ujęciu Filipowicza „drobiazg” czy „banał” ma bowiem nie mniej „do powiedzenia” niż tragedia życiowa albo nawet dziejowy kataklizm. Trzeba go tylko umieć wysłuchać, stworzyć takie warunki obser­ wacyjne, w których jego głos stanie się nie tylko słyszalny, ale i niepowtarzalnie istotny. Każdy „temat prawie bez komplikacji” może - w myśl artystycznej filozofii pisarza

- skrywać w sobie niebywałe zawiłości i nie podejrzewane w widzeniu potocznym uwikłania. W „niewinnych” szcze­ gółach tkwią tu, owszem, czasami i demony. Zawsze jed­ nak zakorzenione są w nich jakoś wielorako złożone cało­ ści, pojemne obszary świata, dostępne jako takie właśnie poprzez szczegóły, poprzez „tematy bez komplikacji”.

I w przeważającej liczbie wypadków także najbardziej dramatyczne wydarzenia, również historyczne, oglądane są jak gdyby „od dołu”, przez mikroskop, nie przez lunetę, od strony drobnych epizodów.

Skądinąd dramatycznych wydarzeń w prozie tej nie brak (wystarczy przypomnieć niesamowity Krajobraz, który przeżył śmierć). Jeśli zaś chodzi w ogóle o świadectwa dramatów historycznych, to drobne opowiadania Filipowi­ cza składają się mozaikowo a konsekwetnie na wielką epicką panoramę, obejmującą czasy od I wojny światowej do lat 80-tych; po części uwidacznia to np. niezwykle pieczołowicie skomponowany wybór Biały ptak i inne opo­ wiadania z 1973 roku.

*

Proza Kornela Filipowicza jest bezprzykładnie wręcz bogata i różnorodna. Znajdziemy tu i 4 duże powieści, układające się w dwie dylogie: Nauka o ziemi ojczystej (1950-1955) oraz Niepokój młodego serca (1955-1958); i 5 mikropowieści, wydanych w latach 1960-1967, które z czasem złożyły się w zadziwiająco konsekwentną i jedno­ litą mimo wielotematyczności książkę Motywy (1973); i wreszcie wielką obfitość form małych, które autor najbar­ dziej sobie upodobał, tak iż ostatecznie od roku 1967 nimi się wyłącznie zajął, wydając w tym czasie, tj. do końca swego życia, 9 tego rodzaju zbiorów. Owa „mała proza” rozpoczyna zresztą jego drogę prozaika (Krajobraz nie­ wzruszony, 1947). W sumie mieści się ona w 16 szczupłych, ale wydawanych regularnie co 2-3 lata książkach.

Pod względem formalnym, gatunkowym, są to rzeczy bardzo różnorodne i termin „opowiadania” pozornie je tylko określa. Mamy tu więc do czynienia ze zgoła klasycz­ ną, wyraźnie nawiązującą do XIX-wiecznych wzorców, nowelą, opartą na zwięzłej, dynamicznej akcji i nośnej problemowo puencie; mamy stylizowane przypowieści, ze­ wnętrznym swoim wyglądem przypominające niekiedy po­ zytywistyczne nowele z tezą, niekiedy na wpół alegoryczne, wywodzące się ostatecznie z Biblii parabole; mamy - dalej

- serię spokrewnionych z XVII-wieczną tradycją (La Bru­ yère) „portretów” i „charakterów” (Profile moich przyja­ ciół, 1954 i 1958); a także zwodniczo naiwnie stylizowane opowiastki i wspomnienia, pełne skądinąd poetyckiego czaru (zwłaszcza np. Biały ptak, 1960). Spotykamy, acz stosunkowo rzadko, nieco symboliczne w swej wymowie, zapisy snów, poetyckie miniatury i etiudy. Częściej zdarza­ ją się groteski na pograniczu niemal fantastyki, choć w ob­ róbce i sposobie opowiadania całkiem „szczegółowo realis­ tyczne”. I jeszcze przepełnione dyskretnym żywiołem lirycznym eseje i „felietony” w rodzaju może Prób Motai- gne’a, może Causeries Sainte-Beuve’a? I jest cały cykl niezwykłych rybackich gawęd, przypominających chwilami dziecięce czytanki przyrodnicze, chwilami przywodzące na myśl Zapiski myśliwego Turgieniewa, chwilami Londona (Mój przyjaciel i ryby, 1963). Znajdziemy wiele wspomnień z dzieciństwa, gdzie wizja dziecka i dzisiejsza perspektywa narratora tworzą nierozerwalny splot realistycznego szkicu i poetyckiej półbaśni. A obok tego prawie drapieżną satyrę społeczną, bywa, że przechylającą się w kierunku groteski (np. Czar Pewexu). Surowe miniatury uplasowujące się gdzieś w pobliżu Medalionów Nałkowskiej, a nawet Bo­ rowskiego. I opowieści o kryminalnej intrydze dziejące się na marginesie społecznym, jak w „czarnej prozie” Marka Nowakowskiego (Gdy przychodzi silniejszy). I tchnące du­ chem Dygasińskiego opowiadania, których bohaterami są zwierzęta (np. Kot »v mokrej trawie).

Są także, i to w znacznej ilości, utwory, których w ogóle

nie sposób zaklasyfikować, które „nie przypominają nicze­ go”, co zna tradycja literacka — jakieś „opowiedzenia”, „mówienia”, niby to swobodne, nieobowiązujące monologi w gronie przyjaciół, niby osobista korespondenta. „Opo­ wiedzenia” pozbawione na pozór wszelkiej konstrukcji, jedności tematycznej, prawie afabúlame; rozmaite przed- mioty-preteksty pojawiają się w nich na chwilę i nikną za gęstą tkaniną narracji, złożonej nieraz z samych dygresji. Akq’ę zastępuje tu sama czynność mówienia, proces obser- waq'i, tok myśli autora. A przecież mowy nie ma o jakim­ kolwiek egocentryzmie, o przegadaniu, o delektowaniu się samym słowem.

Twórczość Filipowicza obejmuje więc niemal wszystkie gatunki literackie, jakie zna (nie tylko współczesna) proza. Obejmuje nawet więcej, skoro on sam wytworzył takie, których przed nim nie uprawiano. A przy tym twórczość ta nie dba o żadną klasyfikację, chociaż jest tak zdyscyp­ linowana i precyzyjna. Każdy utwór chce tutaj być in­ dywidualnością, chce pozostać niepowtarzalny, jednorazo­ wy, także w obrębie tego samego typu formalnego... (np. „portretu” czy gawędy). Filipowicz posiadł szczególną umiejętność tworzenia jak gdyby reguł gatunkowych na jednorazowy użytek, wymyślania gatunków literackich re­ prezentowanych często przez jeden utwór.

Nawiązując wyraźnie, a nierzadko ostentacyjnie, do ty­ powych wzorców tradycji, traktuje je pisarz niemal jak „prefabrykaty”, wykorzystywane jak gdyby bez oglądania się na ich pierwotne przeznaczenie. Traktat o istocie sztuki literackiej „wmontowany” jest w opowieść o rywalizacji sportowej dwóch rybaków (Mój przyjaciel i ryby). Roz­ ważania nad istotą wolności wypływają z dziecięcej opo­ wiastki (Formikarium). Pisarz sprawdza niejako nośność i wytrzymałość form tradyq’i. Przeciąża je, by tak rzec. Przede wszystkim jednak ta swoista przewrotność artys­ tyczna skierowana jest do potencjalnego czytelnika; jest to jakby nieznaczne przymrużenie oka, jakaś nuta cienkiej ironii wystawiającej na próbę jego wrażliwość, przenik­

liwość, czy po prostu poczucie humoru. Nuta kwestionują­ ca jego interpretatorską pewność siebie.

To między innymi sprawia, że utwory Filipowicza były w stanie sprostać najbardziej sprzecznym formułom inter­ pretacyjnym; że formuły te równocześnie znajdowały w te­ kstach rzeczywiste potwierdzenie i równie rzeczywiste za­ przeczenie. Proza ta różnym osobom mogła wydawać się naiwna albo wyrafinowana, staroświecka i nowoczesna, realistyczna i alegoryczna, nadmiernie ambitna i nadmier­ nie skromna, prostolinijna i przewrotna, deklaratywna i ironiczna. Wystarczy przejrzeć recenzje chociażby z takiej mikropowieści (wydanej pięciokrotnie, w latach 1960, 1962, 1964, 1970, 1973), jak Romans prowincjonalny. Proza ta bowiem jest zarazem i taka, i taka. Pozwala się rzeczy­ wiście czytać na różne sposoby. Istota jej spoczywa wszak­ że w tym, że należy ją czytać równocześnie „na różne sposoby”.

Jedną z najbardziej znamiennych i ważnych jej cech jest jej niechęć do kreatywizmu fabularnego, do twórczego zmyślenia. Rzeczywistość swych utworów buduje Filipo­ wicz najczęściej z okruchów własnej biografii, swej rodziny, epizodów z życiorysów znajomych i przyjaciół, z ich wspomnień i opowieści. Nie znaczy to, że absolutnie nie „wymyśla” żadnych fabuł. Zawsze wszelako postępuje tak, jakby nie wymyślał. A wówczas samo to ,jakby” jest artystycznie znaczące. Temu służy i wyolbrzymiana, zwła­ szcza w opowiadaniach późniejszych, wszechobecność pier­ wszoosobowego narratora autorskiego, i autotematyzm, czyli komentowanie „na żywo” własnych „czynności twór­ czych”, a także obdarzanie narratora własnym nazwiskiem i profesją. Owe pozornie subiektywizujące zabiegi mają w istocie poświadczać autentyczność materiału twórczego i suwerenność prezentowanego świata.

Pozostają więc w gruncie rzeczy sprzeczne z tymi, jakie ustaliła tradycja. Podkreślają mianowicie zwykłość, nor­ malność aktu twórczego, który właśnie nie chce uchodzić za żaden „akt twórczy”. Chce być po prostu „zajęciem”,

pracą”, „obowiązkiem”. Autor-narrator ujawnia się czy­ telnikowi jako osoba przeciętna, bytująca na tej samej płaszczyźnie, co czytelnik, i tej samej, co opisywane sytua­ cje, rzeczy, postacie - jako , jedna z rzeczy wielu”; umiejs­ cowiona w ś r o d k u, nie ponad nimi. Prezentowane spra­ wy nie nie są mu podległe, a tylko (częściowo) dostępne. Zadanie pisarza nie polega mianowicie na wytwarza­ niu rzeczywistości, lecz jedynie na opisywaniu i po­ świadczaniu świata otaczającego, wśród którego zaj­ muje on pozycję wcale nie bardziej uprzywilejowaną (a czasem wręcz mniej uprzywilejowaną) niż jego bohate­ rowie, którzy czasem „wiedzą więcej”.

Świat przedstawiony nie jest zatem żadną wyemanowaną cząstką twórczego , ja” autora-narratora, żadną jego włas­ nością. Przeciwnie — stale jest czymś innym, czymś nie­ podległym, budzącym nieustanne zdziwienie, które z kolei każe pojmować zadanie pisarskie nie jako obowią­ zek twórczej modyfikacji, przekształcania i zawłaszczania rzeczywistości, lecz właśnie przeciwnie: obowiązek uszano­ wania jej inności; obowiązek opisu i wyrażenia tych jej sensów, które zacierają się i zatracają w automatyzmach codzienności i tzw. życia praktycznego.

*

Po roku 1980 (kiedy to ukazał się tom Między snem a snem) Kornel Filipowicz opublikował w sumie zaledwie około 20 miniatur i opowiadań, w tym 16 w książce Rozmowy na schodach (WL 1989). Od lipca 1982 pisał systematycznie wiersze. Tłumaczył to przyjaciołom w ten sposób, że w dramatycznych i ponurych czasach historii pisarz powinien mówić z maksymalną zwięzłością, że jego słowa mają być jak nagłe, krótkie i bardzo jasne błyski reflektora wydobywające tylko najistotniejsze szczegóły z ciemności; jak „broń szybkiego rażenia”. Bo Filipowicz

- przy całej swej wewnętrznej, a i zewnętrznej, niezależno­

ści, przy całym niesłychanie silnym i upartym indywidualiz­ mie, przy całym cyzelatorskim mistrzostwie formalnym

- był zawsze w gruncie rzeczy człowiekiem i pisarzem głęboko społecznym. Stan wojenny i lata, które po nim nastąpiły, tę cechę znacznie spotęgowały. Zmienił się też w tym czasie charakter jego prozy, stała się ona bardziej jednoznaczna, zaczęła kłaść bardziej bezpośredni nacisk na kwestie etyczne i polityczne, chwilami bywała niemal de­ klaratywna. Niemniej pozostała nadal różnorodna formal­ nie i tematycznie. Zachowała też wszystkie najważniejsze cechy artystyczne, o jakich wyżej pisałem.

Utwory składające się na niniejszy tom pochodzą z osta­ tnich 10 lat życia autora. Zamieszczono tu wszystkie za­ chowane w maszynopisach teksty (w większości publiko­ wane w czasopismach), a mianowicie: Szklanka wody z sokiem, Mundur, Spotkanie i rozstanie, Wizyta w domu malarza Z., Modlitwa niewierzącego, Zazdrość, Poprow sie... Prócz tego wybrano 8 tekstów z tomu Rozmowy na schodach, który posiadał niebywale maty nakład, był źle kolportowany i pozostaje dziś rzeczą prawie nieznaną. W wyborze tekstów z tego tomu kierowano się w zasadzie ich fabulamośdą oraz realistyczną oprawą; pominięto więc np. takie utwory, jak, z jednej strony, alegoryczno-symboliczną Nike, z drugiej - w zasadzie afabularne gawędy, jak Noc nad wodą (rzecz powstała zresztą około roku 1977 i była wcześniej publikowana w „Zapisie”), czy Rozmowy na schodach.

W każdym bądź razie przekazujemy Czytelnikowi - Kor­ nela Filipowicza opowiadania ostatnie.

Stanisław Balbus


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Filipowicz Kornel ROZSTANIE I SPOTKANIE OPOWIADANIA OSTATNIE
Kornel Filipowicz ROZSTANIE I SPOTKANIE OPOWIADANIA OSTATNIE
Antologia Bliskie spotkanie Opowiadania?ntastyczne
Strugaccy A. i B. - Spotkanie -opowiadanie, A.B.Strugaccy
Filipowicz Kornel
Filipowicz Kornel(1)
Filipowicz Kornel MÓJ PRZYJACIEL I RYBY
Filipowicz Kornel krótka biografia
Makuszyński Kornel Takie czasy opowiadanie
9 SPOTKAŃ OPOWIADANIA
Antologia Bliskie spotkanie Opowiadania fantastyczne 1 1986
13 Filipowicz Kornel, pamiętnik antybohatera
Antologia Bliskie spotkanie Opowiadania fantastyczne 2 1987
Makuszyński Kornel Naczynie złości opowiadanie
Filipowicz Kornel MÓJ PRZYJACIEL I RYBY
Kornel Filipowicz Spotkanie i rozstanie 2
Kornel Filipowicz Spotkanie i rozstanie
Tajemnice metonimii Wokół opowiadań Kornela Filipowicza
Kornel Filipowicz Wybór opowiadań (25 opowiadań)

więcej podobnych podstron