Kornel Filipowicz
Modlitwa za odjeżdżających
Klementyna
Ciemność i światło
Zabić jelenia
Pyłek w oku
Jutro także będzie dzień
Kobieta czeka
Ślub w małym drewnianym kościółku
Moja kochana dumna prowincja
Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie smutku i samotności
Chwila na wolności
Nasz blokowy Hans Muffke
Misja doktora Meyera
Śmierć mojego antagonisty
Gruzy i piękne wspomnienia
Prawo łaski
Chwila, w której wszystkie języki świata...
Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości świata
Kot w mokrej trawie
Scena końcowa
Opowieść niedokończona
Formikarium
Modlitwa za odjeżdżających
Ze wspomnień mojego przyjaciela. Opowieść o kapitanie M.
Rozmowy na schodach
Spotkanie i rozstanie
Klementyna
Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka Klementyna,
widzę równocześnie szczyt wieży kościoła parafialnego o okienkach przymkniętych
żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta robi wrażenie człowieka
drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko rano, w południe i wieczór na dźwięk
dzwonu. Ale Klementyna gra przez cały dzień. Pasaże płynące spod jej
palców wylewają się poza okno przez siatkę zasuniętej firanki w wąską, głęboką,
chłodną ulicę. Na mój trzykrotny dzwonek u bramy, sygnał pochodzący z czasów
koleżeństwa z jej bratem - fortepian milknie raptownie, firanka odchyla się.
(Podziwiam zawsze łatwość, z jaką ta słaba kobieta potrafi nagle zahamować
rozpędzony instrument). Klementyna ma mi coś ważnego do powiedzenia. To coś
ważnego odnosi się przeważnie do jakiejś książki, której potrzebuje, informacji lub
znajomości z kimś, głupstw, o które mogłaby się zwrócić do kogokolwiek bądź. Ale
nasza przyjaźń nie polega na wyzyskiwaniu możliwości partnera, lecz na
zadawaniu sobie nawzajem drobnych tematów przyjaźni. Za następnym raz;em ja
z kolei mam jakiś interes do niej. Idzie o przetłumaczenie z angielskiego stronicy
biuletynu Instytutu Hydrobiologicznego. Doprawdy, gdyby nie przyjaźń, nie
wyrzekłbym się przyjemności zrobienia tego samemu; terminologia naukowa tego
angielskiego druczku pełna jest międzynarodowych uniwersalizmów słownych i
łaciny, z którymi daję sobie lepiej radę niż ona, a co do reszty, to i tak muszę jej
pożyczyć słownika angielsko-polskiego.
Klementyna nie jest dla mnie kobietą. Patrząc na jej rękę, bladą i wymytą -
Klementyna co pół godziny myje ręce - uświadamiam sobie, że całuję ją bez
przykrości tylko dlatego, że jest tak nieskazitelnie czysta; brzydziłbym się nią,
gdybym jej miał dotknąć ustami z jakimś seksualnym zamysłem. Jej profil na tle
czarnego fortepianu jest równie nieskazitelny jak dłoń. Zarys jej czoła, nosa, ust i
brody przypomina rysunek artysty, poszukującego jakiegoś ostatecznego wyrazu
pośród dziesiątka niedoskonałych linii. Klementyna ma więc nazbyt wysokie i
gładkie czoło, cienki, obrysowany ostrą linią nos i suche usta. Patrząc na ten
profil, myślę, że jeszcze jeden stopień w doskonałości rysunku jej twarzy - a jej
uroda byłaby już martwym symbolem. Cała postać Klementyny pełna jest
harmonii. I otoczenie pokoju, gdzie mieszka, ma w sobie ten sam ład, jest jakby
powtórzeniem proporcji twarzy, ręki i stopy Klementyny. Każdy drobiazg na
konsolce zdaje się mieć swoje wyznaczone miejsce. Kiedy krążąc po pokoju i
zatrzymując się koło biblioteki lub tapczanu, zdarza mi się wziąć jakiś
przedmiot do ręki, czuję, że popełniłbym gwałt, gdybym nie położył go ściśle na
tym samym miejscu. I chociaż zdaje mi się czasem, że Klementyna śledząc
moje zachowanie, mówi oczami: Pozwalam ci zbić ten flakon, proszę bardzo, zrób
to! - albo: Dlaczego tak ostrożnie obchodzisz się z tym albumem? Dalej, przełam
mu grzbiet, tak jak to robisz ze swoimi książkami - nie miałbym odwagi. Ba,
nawet więcej, brzydziłbym się uczynić coś, co zamąciłoby porządek środowiska, w
którym Klementyna żyje i do którego należy. Być może, że już sam mroczny
przedpokój, który muszę przejść na całą długość, aby dostać się do pokoju
Klementyny - nastraja mnie ponuro i narzuca mi jakieś specjalne prawidła
zachowania się. Pachnie w nim grobowcem - być może od werniksu, którym
połyskują wiszące rzędem obrazy, te, które nie dostąpiły zaszczytu dostania się do
salonu lub gabinetu.
Aby ją nakłonić do grania, pytam:
- W którym miejscu przerwałem ci?
- Klementyna odwraca się na wpół do. klawiatury, kładzie lekko rękę na
klawiszach, najpierw prawą, po kilku uderzeniach włącza i lewą. Odchyla się
jeszcze do mnie, jakby niepewna, czy grać dalej, czy też powoli wycofać znów
prawą rękę, a potem lewą. Ale widząc, że rozsiadłem się na dobre w fotelu i
zabrałem się do przeglądania nielubianej przez nią lektury, żurnalu mód -
gra dalej. Wystarczy mi rzucić od czasu do czasu jakąś uwagę dotyczącą kroju
sukni, o której wiem, że jest w projekcie od kilku tygodni; Klementyna zachowuje
się wtedy jak podcinany rumak, a fortepian zac2yna rozbrzmiewać wszystkimi
dźwiękami z taką pasją, jakby w grze chodziło właśnie tylko o to, żeby dojść do tej
ostatecznej doskonałości
i uderzyć jednocześnie naraz we wszystkie klawisze. Skończywszy, odrywa
prawą rękę od fortepianu tak ostrożnie, jakby słomkę od bańki mydlanej.
Lewą trzyma jeszcze przez chwilę na klawiaturze dla uciszenia rozdrganego
instrumentu. Potem nagle odwraca się do mnie i mówi z wyrzutem:
- Domyślasz się przecież, że to suknia dla Zosi, a nie dla mnie. Nie jestem
już w tym wieku, kiedy nosi się sukienki do kolan i bez dekoltu...
Rozmawiamy więc o stylach w modzie, o tych wyrafinowanych oprawach
kobiecego ciała; o poezji, o miłości bohaterów w powieściach; o ideałach; o
muzyce. Rzadko o polityce.
Klementyna ma umysł ścisły, pragmatyczny. Kiedy mowa, dajmy na to, o
uczuciach w poezji, nie poprzestaje na tym, aby przyjąć do wiadomości
ich istnienie; chce zrozumieć ich źródła, przyczyny, wielkość i cel. Bywa nawet, że
ja, uchodzący w jej pojęciu za materialistę, jestem zmuszony przypominać jej, że
wzruszeń nie mierzy się żadnymi instrumentami pomiarowymi.
- Och! - powiedziała mi kiedyś ze smutkiem. -Ty możesz wielu rzeczy nie
rozumieć, bo żyjesz nimi. Żyjesz w wolnym świecie. Ale ja... - i usłyszałem coś,
czego sobie nie przypominam dobrze, ale z czego wynikałoby, że ktoś tak samotny
jak więzień, aby móc wyobrazić sobie uczucia, musi je tłumaczyć na pojęcia.
- To może być równie silne jak doznawanie -zauważyłem.
- Możliwe - powiedziała krótko i nie rozmawialiśmy więcej na ten temat.
Rzadko kiedy zostaję u Klementyny na obiedzie. Czasem jednak, zwłaszcza
gdy moich rodziców nie ma w domu, korzystam z zaproszenia. Zasiadają wtedy
przy stole: matka Klementyny, blada i milcząca, podobna w czymś, może w
ruchach, do Klementyny, choć zewnętrznie zupełnie inna, i ojciec Klementyny,
nerwowy, ruchliwy, zapewniający za każdym razem, że konwenanse są zabawą
próżniaków, i przynaglający służącą do szybszego podawania. Zachowuje się przy
stole swobodnie, lecz z tą swobodą, spod której przeziera ceremo-nialność.
Doznaję zawsze niemiłego uczucia, jakby odstępstwa od zasad przeznaczone były
specjalnie dla mnie, że traktuje mnie trochę jak sztubaka, któremu trzeba ułatwić
sytuację. Jego gościnna tolerancja każe mu w rozmowie ze mną pochwalać
socjalizm jako ustrój przyszłości (choć nie teraźniejszości) i zgadzać się na
punkcie sztuki nowoczesnej (jakkolwiek dla niego, jak przyznaje, niezrozumiałej).
Czasem wydaje mi się po prostu wstrętny. Takie ustępstwa nic go przecież
nie kosztują; warte są akurat tyle, co uprzejmy uśmiech, jakim darzy ludzi
kłaniających mu się na ulicy.
Ojciec Klementyny prowadzi rozległe interesy. Kupuje lasy na pniu,
eksportuje beczki do Anglii, skrzynki do Palestyny; sprowadza skóry z Argentyny i
garbniki ze Szwecji. Zaledwie czasem, w łazience, można napotkać ślacl wielkich
transakcji, które odbywają się gdzieś daleko stąd. To Merkury uronił tam na
posadzkę jedno pióro ze swego skrzydła: arkusik seledynowego papieru z
wyciągiem konta banku holenderskiego lub prospekt z cudzoziemskim napisem
handlowym i przyklejoną próbką egzotycznego towaru. Z
nieuchwytnych transakcji ojca Klementyny spływają na dom tylko pieniądze.
Przedmioty transakcji ojca Klementyny zalegają tymczasem gdzieś daleko wnętrza
magazynów i piętrzą się w lukach frachtowców oceanicznych. Biuro, gdzie
urzęduje ojciec Klementyny, załatwia tylko terminy i ilości towarów, okrążających
z daleka spokojne miasto i cichy dom, w którym się sypia, jada i słucha muzyki. I
gdzie przy obiedzie nie mówi się o interesach.
Nie lubię obiadów u Klementyny z powodu przytłaczającej atmosfeiy
zależności od jej ojca, mimo że jest on dosyć kulturalny i dość pewny siebie na
to, aby jej zbytnio nie akcentować.
- Ach, wszystko zawdzięczam ojcu - wyznała mi kiedyś Klementyna.
- Jak to? - zdziwiłem się. - Twoje wykształcenie, twoja muzyka,
wyzwolenie intelektualne - to przecież twoja osobista zasługa.
- A żebyś wiedział, że nie. Ojciec stworzył mi warunki, o jakich ktoś inny
mógłby tylko marzyć.
- Masz talent!
- Ale jestem słaba. Jestem też za słaba, aby się wyzwolić z tego, czemu
zawdzięczam wszystko, czym jestem - mówi Klementyna.
- Tak, aby iść naprzód, trzeba umieć zdobyć się
na bezwzględność, a nawet niewdzięczność - mówię półżartem.
Klementyna podnosi na mnie oczy, duże, podłużne, o tak ostro i głęboko
zarysowanych krawędziach powiek, że widać wyraźnie dwie kropelki lśniące w
wewnętrznych kącikach, tam, skąd wypływają łzy.
Stosunek ojca do Klementyny musi mieć w sobie coś z prawa własności i
wyłącznego dysponowania. Mimo bliskiej zażyłości, jaka nas łączy, nie
rozmawiamy nigdy na tak delikatne tematy, abym się mógł dowiedzieć, dlaczego
Klementyna nie koncertuje, dlaczego nie wyjeżdża za granicę, jaki sens ma
siedzenie tu, na półprowincji, i poprzestawanie na nadchodzącej co miesiąc
paczce nut z Lipska.
Ojciec Klementyny jest człowiekiem muzykalnym. Często wieczorem, gdy
Klementyna gra, uchyla drzwi od swego gabinetu, aby posłuchać któregoś z
ulubionych przez niego scherz czy nokturnów. Potem drzwi zamykają się nagle,
jakby ten, kto słucha, raptem ocknął się: dość tych sentymentów! Czasem, choć
rzadko, ojciec Klementyny przychodzi do jej pokoju i w bonżurce, z papierosem w
ręku, przysiada na poręczy fotela. Kiedy fortepian milknie, mówi, skłaniając się
lekko w moją stronę:
- Wie pan, słyszałem przedwczoraj Rubinsteina. Coś niesłychanego! To już
nie palce, nie dźwięki, nie fortepian, tylko modelowanie jakiejś prawie dotykalnej
substancji. Coś w rodzaju rzeźbiarstwa. No, po prostu brak słów. - Gawędzimy
chwilę. Wypala papierosa osadzonego w długim ustniku i wraca do siebie.
Klementyna ma młodszą siostrę, Zosię, którą znam z tego, że lubi wchodzić
do pokoju Klementyny bez pukania, nawyk, przyprawiający Klementynę o wybuch
złego humoru.
- Nie jesteśmy parą kochanków - śmieję się, widząc, że Klementyna
potrafiła się aż zarumienić przez takie głupstwo.
- Nie lubię tych manier u mojej siostry - odpowiada obco i wyniośle i
przymyka na sekundę powieki. Zosię znam także stąd, że prawie zawsze spóźnia
się na obiad z powodu jakiejś wycieczki krajoznawczej czy rysunkowej. Opowiada
z ożywieniem o koleżankach, bliskim końcu roku szkolnego, wesołych głupstwach
i figlach. Odwraca przy tym tak ode mnie głowę, że matka zmusza ją w końcu do
zwrócenia uwagi na moją obecność przy stole. Zosia raczy mi zaledwie skinąć
głową gestem, który wzbudza ogólną wesołość. Ojciec kiwa z politowaniem głową,
uśmiecha się i dziękuje nam wszystkim. Zosia, zdaje się, jest tą osobą, której
dużo wolno z tytułu wieku, którego nie obowiązują jeszcze zbyt rygorystyczne
konwenanse. A kto wie, czy Zosia, to prawie dziecko, nie zaczyna już wywalczać
sobie jakichś nowych, nieznanych w tym domu praw?
Z Klementyną chodzimy często do teatru. Na punkcie starannego ubierania
się zgadzamy się oboje najzupełniej. Odświętność stroju zmusza do konwenansu
zajmowania miejsc co najmniej w połowie parteru i do specjalnej uwagi na to, co
się dzieje na scenie. Mój kołnierzyk i gors i jej fryzura utrzymują nasze głowy jak
w protezie, a uczucia i wzruszenia w pewnych koniecznych ramach. Z teatru
podążamy za to raźnym krokiem do domu. Biorę ją pod ramię, gdyż zdaje mi się,
że modna w owych czasach bardzo długa suknia gotowa zaplątać jej nogi. Wieczór
teatralny jest złudzeniem zmysłów. Trzymając Klementynę pod ramię, dotykam
chwilami jej okrągłej, osadzonej nieco po bokach piersi. Wprawdzie dotknięcia te
nie są żadną, nawet najbardziej delikatną pieszczotą, ale po prostu wynikają z
arytmii kroków - Klementyna pozwala mi domyślać się, że je źle zrozumiała.
Zapytuje, która godzina, podaje się w przód, jakby do szybszego chodu (w czym
przeszkadza jej zresztą suknia), porusza się sztywno i obco. Niebawem
też żegnamy się pod drzwiami jej domu, dokąd ją odprowadzam.
Między mną a Klementyną pozostało pewne głupie zdarzenie, którego
doprawdy nie rozumiem. Wpadłem kiedyś do niej o niezbyt stosownej porze, w
niedzielę, na parę minut przed wyjściem całej rodziny na mszę. Było to jakoś
przed moim wyjazdem po wakacjach na uniwersytet. Ponieważ rodzice
Klementyny byli ludźmi do przesady tolerancyjnymi i uważali, że należy raczej
popełnić grzech niż nietakt (to jest grzech niepójścia Klementyny do kościoła
raczej niż grzech niegościnności, odprawienia mnie z domu, lub, co gorsza,
wciągnięcia mnie na przekór moim przekonaniom na mszę) - wobec tego
Klementyna pozostała w domu, a po chwili, kiedy rodzice weszli już pewnie do
pobliskiego kościoła, udaliśmy się na spacer, omijając jego najbliższą okolicę.
Klementyna była niebywale ożywiona, opowiadała o rozmaitych głupstwach,
o swoim dzieciństwie, potem na odmianę o meblach i firankach. Doprawdy nie
pamiętam już wszystkiego, o czym rozmawialiśmy wtedy; były to rzeczy tak
odbiegające od zwykłego tematu! Klementyna zachowywała, się trochę jak
sztubak, który uciekł z nabożeństwa szkolnego bocznymi drzwiami i teraz pławi
się z rozkoszą w zakazanym żywiole grzechu.
- Czy ty naprawdę nie chodzisz nigdy do kościoła? - pyta w jakiejś chwili
Klementyna prawie z radością w głosie.
- Owszem, chodzę - tylko widzisz, ja jestem tym niepoprawnym ateistą,
dla którego obecność na mszy nie jest takim wstrząsem jak na przykład dla ciebie
ucieczka „poza kościół”... Założyłbym się, że w tej chwili, w głębi swojego
katolickiego sumienia, czujesz się jak zbłąkana owieczka. Podczas gdy ja,
znalazłszy się przygodnie na mszy - zdarza mi się to od czasu do czasu, tak jak
zdarza mi się bywać czasem u zapomnianych znajomych albo w opuszczonych
miejscach - jak by ci to powiedzieć, nie poczuwam się do żadnego
grzechu... przeciwko niewierze.
- Ale ty jesteś jednak, na swój sposób, człowiekiem wierzącym! -
wykrzykuje ni stąd, ni zowąd Klementyna takim tonem, jakbym zawiódł jej
nadzieje. Czyż przed chwilą nie dałem jej wystarczająco cynicznego dowodu mojej
niewiary?
W tym momencie, okrążywszy spacerem miasto, znaleźliśmy się z powrotem
w pobliżu kościoła. Rozległy się uderzenia zegara, a potem pierwsze dźwięki
dzwonów z pobliskiej wieży. Klementyna porywa raptem moją rękę i pociąga mnie
do bramy:
- Uciekajmy!...
Wybucham głupim śmiechem i oglądam się poza siebie. Nic się nie dzieje.
Głównym wejściem wysypuje się z wolna tłum ludzi. Mężczyźni
nakładają ostrożnie odświętne kapelusze. Bocznymi drzwiami wychodzi młodzież
szkolna.
Jakimiś sennymi podwórzami, uliczkami i przejściami, zapomnianymi od
czasu dzieciństwa, wyprowadza mnie Klementyna nad rzekę, płynącą spokojnie
wśród zielonych, zasianych rajgrasem skwerów, między bulwarami i drewnianymi
balaskami.
- Co za głupi pomysł, Klementyno! - mówię, z trudem panując nad
atakami śmiechu. - Przed czym tu uciekać? Nie było przed czym uciekać!
Nie jesteśmy uczniakami z czwartej gimnazjalnej! Twoi rodzice będą się spowiadać
z grzechów przeciw przykazaniu kościelnemu, ponieważ nie chcieli uchybić
konwenqom towarzyskim. Kazali ci bawić mnie... - szydzę. Klementyna nie patrzy
na mnie. Z torebki wydobywa chusteczkę i przykłada ją do swoich zaognionych
pod pudrem policzków. Mówi:
- Nie chodzi o to. Nie zależy mi na moich rodzicach. - A po chwili, jakby
znalazłszy wreszcie wytłumaczenie, dodaje silniejszym głosem:
- Nie chciałam, żeby Zosia widziała, że nie byłam na mszy. To takie głupie
dziecko!...
Poprawia puder na policzkach i dodaje jeszcze:
- Wracajmy do domu.
*
Wojna nie oszczędziła i domu Klementyny. Jej ojciec wyjechał za granicę na
dzień przed wybuchem. Ten przewidujący człowiek interesów ocenił jej trwanie nie
na dłużej niż na sześć miesięcy, na taki też okres wydzielił rodzinie pieniędzy,
pozwalając w razie jakichś nieprzewidzianych trudności naruszyć kapitał, jaki
miał w obrazach. Dotyczyło to oczywiście tylko tych wiszących w przedpokoju,
„trzeciorzędnych” holendrów, niemców i kopii. Pieniędzy wystarczyło rzeczywiście
do dnia, kiedy matce i siostrom pozwolono spakować po dwie walizy i wynosić się
do „Generalgouvemement”. Zatrzymały się w Warszawie u krewnych, w
tej Warszawie, która się stała teraz dla wielu bezdomnych - stolicą. I tu przez pięć
lat, aby utrzymać rodzinę, musiała Klementyna robić coś, co jej na pewno nie
przychodziło z łatwością.
- Mój Boże, z początku nawet nie umiała - mówi poważnie Zosia.
Klementyna grywała tanga i fokstroty w jakiejś restauracyjce czy szynku na
roztrzęsionym jak sieczkarnia pianinie. -I jaka była dumna z tego, że na coś się
przydaje. Tak często, tak często myślała i wspominała pana - powtarza Zosia,
nalewając herbatę. Rzuca mi spojrzenie, jakby mi chciała coś jeszcze powiedzieć.
Nie wiem, do czego to spojrzenie miałoby się odnosić. Nie znam właściwie Zosi
zupełnie. Była jeszcze takim dzieckiem w czasach mojej przyjaźni z Klementyną. A
teraz Zosia jest mężatką i mieszka z obcym zupełnie dla mnie człowiekiem, w
pokoju pachnącym świeżą zaprawą murarską i pokostem. Podnoszę oczy i patrzę
za okno na bladoróżowy, zamglony na horyzoncie widok. Jest on niezrównanie
lekki i wesoły, mimo iż złożony jest z gruzu ceglanego, ostrej bieli świeżego tynku i
mocnej, jakby świeżo odrosłej zieleni. Nie czuję ani żalu, ani nawet zakłopotania z
powodu śmierci Klementyny. Wraz z nią umarło wszystko, także i to, czego o
niej... nie wiedziałem. A w końcu ważne jest przecież tylko to, co się wie.
No i Klementyna pewnego dnia, jak opowiada Zosia, było to w dniu
wybuchu powstania, zamknąwszy pianino na klucz - aby go nie rozklekotano do
reszty - i złożywszy nuty, wyszła z restauracji na ulicę. Wyszła - ale nie wróciła do
domu. Zginęła po drodze? Nie, po prostu rozpłynęła się bez śladu. Zosia opowiada
o tym zbyt rzeczowo, przytaczając relacje ostatnich, którzy ją widzieli. Dla mnie
Klementyna rozpłynęła się tak, jak niknie mało wyrazisty, zbyt delikatny rysunek
profilu, oglądany przy zapadającym zmierzchu.
Ciemność i światło
Pociąg, o ile nie ma spóźnienia, przyjeżdża na stację Koniecmosty o godzinie
drugiej po północy. Z początkiem czerwca, w porze roku, kiedy najczęściej bywam
w tamtych stronach, rozwidniać zaczyna się mniej więcej o wpół do trzeciej; zależy
to zresztą od pogody i fazy księżyca. Chociaż drogę, którą mam przed sobą, znam
tak dobrze, że mógłbym nią iść po omacku, zatrzymuję się jednak na te pół
godziny w ciasnej, ciemnej poczekalni. Zdejmuję plecak i siadam na ławie. Słyszę
cichnący z wolna dźwięk oddalającego się pociągu; wypalam powoli papierosa,
ogarek zadeptuję butem. Siedzę jeszcze chwilę w zupełnej ciemności, w tępym,
nieruchomym powietrzu, którego woń lubię: jest to mieszanina zapachu kart do
gry, banknotów i dymu tytoniowego. Po piętnastu czy dwudziestu minutach
wstaję, wkładam plecak i przyciągam na krótko pasy; mam przed sobą osiem
kilometrów marszu. Dzięki tej chwili spędzonej w ciemności noc wydaje mi się już
nie tak czarna jak wtedy, kiedy wysiadałem z pociągu. Stąpając po ledwo
szarzejącej drodze, mam już to przyjemne uczucie, że idę na spotkanie dnia, który
zbliża się do mnie, że chociaż dokoła siebie nie widzę jeszcze zbyt wiele, niebawem
jednak będę widział wszystko. Pochód światła jest niepowstrzymany.
*
Tej nocy, siedząc w poczekalni, czułem czyjąś obecność. Ktoś szurał butem,
słyszałem stęknięcia i westchnienia. Kiedy otwierałem drzwi na dwór, usłyszałem
poza sobą:
- Chodź!
A po chwili, kiedy wyszliśmy już na skrzypiący chodnik:
- Trzymaj się mnie.
Odwróciłem się: poza mną majaczyły dwa kształty ludzkie. Wyłaniały się i
nikły z powrotem w ciemności; były jeszcze nierealne. Pomyślałem: gdy się nie
widzi, nie można mieć pewności, czy coś istnieje; głos nie jest wystarczającym
dowodem istnienia. Ale kiedy po chwili obejrzałem się po raz drugi - zobaczyłem
już wyraźnie dwie postaci. Człowiek dorosły prowadził za rękę chłopca. Spytałem:
- Na Ujście?
- Nie, do Olszyn, za Wisłę.
- To pójdziemy kawał drogi razem.
- No. Aż do starej rzeki.
Na skrzyżowaniu dróg zawiewał od strony łąk ciepły wiatr, przynosząc
zapach pierwszych pokosów siana. Wiatr czuło się na policzkach, wiał wprost w
twarz. Usłyszałem nagle odezwanie się chłopca. Jego głos zabrzmiał ostro,
wyraźnie:
- Tato, gdzie my som?
- Koło krzyża, zaraz będzie kuźnia - powiedział ojciec. Po chwili dodał: -
Nie widzisz?
- Nie - odpowiedział cicho chłopak.
- Nie widzisz, bo jeszcze ciemno.
Z daleka słychać pierwsze pianie kogutów. Myślę o pewnej właściwości
mojego układu nerwowego: najsilniej odczuwam i najlepiej rozumiem wszystko,
kiedy mam dobry ciężar na grzbiecie. Zauważyłem to po raz pierwszy na wojnie,
potem w obozie. Wkładam kciuki pod pasy plecaka i patrzę na czuby moich
butów; widzę je już wyraźnie. Kiedy podnoszę głowę, stwierdzam, że na dworze
rozjaśniło się. Moim krokom towarzyszy przesuwająca się wraz ze mną strefa
widzialnego już - na kilka metrów wkoło - świata. Obok mnie, środkiem
drogi, idzie człowiek prowadzący za rękę chłopaka. Ciemna, gruba dłoń ojca
obejmuje białą rękę dziecka. Widzę profil chłopca: ostry, nieruchomy; jego
wargi jak gdyby się uśmiechają. Patrzę teraz na nogi dziecka ubrane w białe
tenisówki i odkrywam coś niepokojącego w ich bezwładnym rytmie, w
rozstawianiu stóp, w stąpaniu z pięty na palce.
- Chory?
Człowiek nie odzywa się długą chwilę. Potem:
-Aaa, panie...
I znowu po chwili:
- Miał egipskie zapalenie oczu. Był dwa lata w tym ich zakładzie.
- Poprawiło się?
- Bo ja to wiem, panie? Powiadali, że będzie z niego pożytek w
gospodarstwie: popasie krowy, przyniesie co, poda. Nie wiem, bo jak my
wychodzili z tej ich kliniki, to się już mroczyło. A w mieście to człowiek chodzi jak
głupi.
- Tato, gdzie my som? - w ciszy ostry głos brzmi jak krzyk.
- Zaraz będzie podolański kościół. Nie widzisz?
- Nie zobaczy jeszcze, bo daleko - powiadam. Patrzę na nogi chłopaka:
poruszają się szybciej, białe tenisówki migają jak szprychy toczącego się
koła. Nieco w prawo od drogi, otoczony półkolem ciemnych drzew i białym,
wapiennym murkiem, stoi podolański kościół. Ostra krawędź dachu rysuje
się wyraźnie na tle szarzejącego nieba. Z tamtej też strony wieje chłodnym
zapachem kadzidła z wczorajszych nieszporów. Patrzę na chłopaka:
odwraca powoli głowę, jego wargi uśmiechają się teraz wyraźnie.
- No, widzisz już kościół? - pyta ojciec, schylając się nad głową dziecka.
- Widzę.
- Widzisz?
- Widzę.
Chłopak wykręca głowę i patrzy przez ramię; zdaje mi się, jakby patrzyły nie
tylko jego nieruchome oczy, ale chudy nos i rozchylone usta, a nawet blada,
cienka skóra na jego czole. Zwalnia kroku, przystaje na sekundę; potem, gdy
mijamy już ostatnie drzewa okalające kościół, rusza nagle szybkim krokiem. Mówi
z ożywieniem:
- Tato, prawda, kościół jest wielki?
- Spory, ale w Olszynach większy.
- Kościół ma wieżę, nie, tato?
- Ten podolański to nawet nie ma wieży, ino małą dzwonniczkę. Zobacz
jaką!
Chłop z dzieckiem zatrzymują się pośrodku drogi, ja idę powoli dalej.
Zapalam papierosa. Słyszę poza sobą ściszony, nieśmiały głos dziecka.
- Pan zakurzył papierosa... - chłopak mówi jeszcze coś, ojciec odpowiada
mu szeptem.
Do pełnego dnia brakuje jeszcze trochę światła. Przymglone lekko niebo
wróży na dzisiaj pogodę słoneczną, upalną. Mgła sprawia, że plany krajobrazu
oddzielone są od siebie kilkoma lekkimi jak tiul zasłonami. Ale widać już przez nie
wszystko: wieś Poddany rozciągniętą wzdłuż gliniastego zbocza, nową szkołę na
górce; rysuje się wyraźnie na horyzoncie kępa białodrzewu, na którą wypada mi
iść. Z prawej strony, ponad linią zawiślańskich lasów, różowieje niebo; tam
wzejdzie słońce. Skręcamy z głównej drogi na gminną; z lewej ciągną się teraz
łąki, dalej mokradła porosłe sitowiem i szuwarami, jeszcze dalej stawy. Wiatr
odwiewa z ich lśniącej powierzchni mgłę, przynosi woń glonów i słodki zapach
korzeni tataraku. Słychać w powietrzu rechotanie żab i donośny, panujący nad
wszystkimi dźwiękami głos derkacza.
- Widzisz staw? - pyta ojciec.
-No...
-Widzisz, łyski pływają po wodzie. O, jedna teraz dała nura!
- Aha - stwierdza chłopak. Po chwili dodaje z ożywieniem: - Łyski som na
stawie, nie, tato?
Ojciec pewnie myśli o czym innym, bo nie odpowiada. Odwracam się i
przystaję, aby zrównać się z nimi. Chłopak nie patrzy na mnie. Jego nieruchoma
twarz zwrócona jest w stronę, w którą idziemy. Idziemy teraz trochę pod górę,
okrążając wzniesienie, na szczycie którego stoi nowa szkoła: brzydki, piętrowy,
nieotynkowany jeszcze budynek. W łagodnym krajobrazie wygląda tak obco,
jakby go przeniesiono z innej planety.
- Za twoich czasów nie było tu jeszcze szkoły -mówi ojciec - dopiero wozili
kamień na fundament. A teraz, widzisz, jaki wielki budynek?
Chłopak nie odpowiada.
- No, nie widzisz? Taki wielki budynek!
Chłopak rozgląda się dokoła bezradnie. Zatrzymuje wreszcie ślepy wzrok w
stronie, gdzie nie ma szkoły, tylko puste łąki. Ojciec stoi chwilę w milczeniu,
przypatruje się twarzy syna. Puszcza nagle jego rękę i wybucha krzykiem. W tym
krzyku, w jego złej twarzy, w jego dzikim mazurzeniu jest teraz jego cała,
straszna, prawdziwa natura.
- Kaj patrzys? Kaj patrzys? Tu poźryj! - chwyta jego rękę, szarpie, potem
odrzuca ją precz od siebie. Chłopak stoi pośrodku drogi, ręce ma opuszczone
wzdłuż ciała. Potem robi dwa niepewne kroki w stronę rowu; zatrzymuje się.
Ojciec odwraca się do mnie i krzyczy:
- Panie, oni mnie oszukali! On nic nie widzi! Panie, on nic nie widzi!
Kiedy zamilkł jego głos - zapanowała cisza. Nie było słychać ani rechotu
żab, ani grania derkacza. Ponad zawiślańskimi lasami wschodziło wielkie, gorące
jak płomień słońce. Chłop odezwał się teraz cicho, tak cicho, iż nie od razu
pojąłem, że ten człowiek się śmieje:
- No, widzisz... słońce wschodzi...
Chłopak stał nieporuszony, w tym samym miejscu, w którym utknął, jakby
nad brzegiem przepaści. Jego twarz miała wciąż ten sam wyraz. Usta były
otwarte. Ojciec podszedł do chłopaka, szarpnął go za rękę.
- Tyś mnie tyz osukoł! Pódź! Bedzies ty krowy pos... Bedzies ty gęsi pos...
-Ja tu już skręcę w lewo, przez łąki, będzie mi bliżej - mówię. Chłop nie
odezwał się. Przeskakuję rów i puszczam się na przełaj przez wysoką do kolan,
mokrą od rosy trawę. Czuję się jak człowiek, który ucieka. Kiedy po chwili
odwracam głowę, widzę, że ojciec z synem są już daleko.
Zabić jelenia
Ksiądz Wilga, schodząc ze stopni ołtarza, spojrzał ku szeroko otwartym na
drogę drzwiom kościoła. Była pogoda, ludzi tyle, że część stała na polu. Ponad ich
głowami widać było rozległe, płaskie, obrzeżone smugą czarnego lasu błonia, na
których pasły się gęsi, podobne stąd, z daleka, do białych kwiatów. Niebo usiane
było różowymi barankami. Odwrócił się i ukląkł na najniższym stopniu
ołtarza. „Co ten głupi wygrywa?” - pomyślał, ale dosyć wesoło. W fantazyjnym
potpourri, wśród buczenia basów, zdarzało się księdzu Wildze słyszeć często: „Na
wójtowej roli" - albo: „Pobili się dwaj górale”. To jeszcze nie byłoby nic złego, ale
organista pozwalał sobie niekiedy wplatać w melodie kościelne nawet tanga i
fokstroty. Ksiądz Wilga przeszedł nad tym do porządku dziennego; życie jest
mieszaniną dobrego i złego, mądrości i spraw głupich. Ministrant poruszał
trybularzem, łańcuszki wydawały cichy chrzęst, zapach kadzidła rozpływał się w
powietrzu. W organach zabrzmiała zapowiedź melodii, potem długi akord - i dał
się słyszeć głos organisty. Brzmiał ostro i przejmująco, ale zagłuszył go śpiew
ludzi:
Chwalcie łąki umajone,
Góry, doliny zielone...
Ksiądz Wilga poprawił się, gdyż uczuł, że jakiś kamyczek uwiera go w
kolano. Teraz był już zupełnie szczęśliwy. Przechylił swoim zwyczajem głowę na
lewe ramię, westchnął i modlił się. W przerwach między zwrotkami huczały
organy i słychać było srebrzysty chrzęst łańcuszków trybu-larza.
...Chwalcie cieniste gaiki,
Źródła i kręte strumyki...
Ksiądz Wilga pomyślał, że w ciągu tylu lat nie udało mu się nauczyć ludzi
ładnego śpiewania; tyle że nie fałszowali. Śpiewali na jeden głos, baby cienko,
chłopi grubo. Mężczyźni trzymali się sztywno melodii, kobiety robiły jękliwe
zawijasy, jakby naśladując kręty bieg strumyka, o którym mówiła pieśń. Czasami,
i to tylko na sumie w niedzielę, zdarzyło się księdzu Wildze słyszeć jeden,
jedyny drugi głos. Brzmiał czysto i łagodnie, zawsze w tym samym miejscu, pod
amboną. To śpiewał nauczyciel, który zresztą był trochę niedowiarkiem.
Ksiądz Wilga pomyślał, że i śpiewu trzeba się uczyć. Wszystkiego trzeba się uczyć.
Ksiądz Wilga pomyślał taką śmieszną rzecz: kultura to jest wygładzanie
chropowatości. Modlił się jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, potem otworzył je
na moment i popatrzył na ołtarz okiem gospodarza. Nieszpory miały się już ku
końcowi, kończyła się także pieśń. Przechylił głowę na drugie ramię i poprawił się
na klęczkach. Próbował jeszcze modlić się, ale jego spokój podbity był jakąś
brudną materią, która podnosiła się w nim i mąciła czysty nurt myśli.
Ksiądz Wilga westchnął; miał za sobą trzydzieści lat duszpasterstwa w tej parafii,
leżącej na skrzyżowaniu dróg wiodących w różne strony świata, na granicy lasów i
pustkowi, z dymiącą na horyzoncie wielką fabryką. W ciągu lat puszcza
przerzedziła się, fabryka rozbudowała. Synowie okolicznych biednych chłopów
wyrośli i poszli do fabryki. Byli już tylko półchłopami na ćwierci tych morgów,
jakie posiadali ich ojcowie i dziadkowie. Po dawnemu żenili się, chrzcili dzieci i
ksiądz Wilga chodził do nich z ostatnią komunią. Pili znacznie więcej wódki
niż ich ojcowie i dziadkowie. Do roboty jeździli rowerami, do kościoła przychodzili
ubrani w granatowe, modne garnitury, klękali na chusteczkach, nosili czerwone
buty na grubych zelówkach. Najmłodsi z nich paradowali po szosie w wąskich
spodniach, kolebiąc się z nogi na nogę, jak na amerykańskich filmach;
zachowywali się arogancko, często nie pozdrawiali go. Rozpoczynali swoje
rozmaite sprawy życiowe znacznie wcześniej niż ich ojcowie. Ksiądz Wilga udawał,
że tego nie spostrzega. Miał bowiem pewność, że wszyscy oni zmiękną i skruszeją
i że prędzej czy później zobaczy ich w kościele. Podniósł oczy w górę i patrzył na
czarny, przesłonięty dymem obraz św. Jana Chrzciciela. Odzyskał spokój, poczuł
się nawet szczęśliwy. Wydawało mu się teraz, że stoi na dziobie wielkiego,
napełnionego ludźmi statku, który, wznosząc się i opadając na łagodnych falach,
płynie, płynie, płynie. Dokąd? O tym ksiądz Wilga nie myślał.
Spoza pleców, od strony drzwi, doszedł go szur-got butów - to ruszali się
chłopi. Wychodzili zapalić papierosa i zajrzeć do swoich rowerów opartych
o murek. Było to tak jak zwykle, ale ksiądz Wilga zaniepokoił się czymś;
tam, na zewnątrz, działo się coś, co odciągało uwagę ludzi od niego, od księdza.
Zdawało mu się nawet, jakby z daleka, gdzieś od błoń czy od strony drogi,
dochodziły okrzyki
i nawoływania. Toteż po chwili, kiedy poprzedzany przez ministranta
wychodził do zakrystii, odwrócił głowę i spojrzał w otwarte na ścieżaj drzwi: ludzie
wychodzili dosyć spokojnie. Tylko jakiś chłop przebiegł skosem. Drugi, był to
zdaje się Chomec-ki, stał, opierając but o mur, i zawijał nogawkę u spodni.
Chomecki był to jeden z tych, co to do niedawna obchodzili z daleka kościół, ale
teraz powrócili. „Pewnie czyjeś konie poniosły” - pomyślał ksiądz Wilga i wszedł do
zakrystii.
Chomecki zawinął nogawki u spodni, odrzucił włosy znad czoła i pobiegł na
przełaj przez łąkę w stronę błonia grodzonego żerdziami. Biegli też inni. Tam,
pośrodku pustej przestrzeni, na której z opuszczonymi ku ziemi łbami pasą się
czasem spętane konie gromadzkie i gdzie raz w roku straż pożarna urządza festyn
- stało teraz wielkie, dzikie zwierzę.
Jeleń pochylił w tył głowę, położył rogi na grzbiecie, patrzył i węszył. Stał
pośrodku pastwiska, daleko od ludzi, ale ludzie otaczali go ze wszystkich stron.
Ruszył z miejsca i pobiegł wolno w stronę rzeki. Kulał na tylną nogę, ale
głowę niósł wysoko; ponad nim płynęła lekko w powietrzu wielka i ciężka korona
rogów. Bramę, którą dostał się tutaj, wyszedłszy z wody, zastał zamkniętą.
Zawrócił więc i stanął znów pośrodku pastwiska. Ludzie zbliżali się, dwóch
zachodziło go od tyłu. Jeden niósł w ręku kół wyrwany z płotu. Byk przekręcił
powoli, niechętnie głowę: ludzie zbliżali się ostrożnie. Ten, co niósł w ręku
żerdź, opuścił ją teraz i wlókł za sobą po ziemi. Byk stał nieruchomo, wielki, ciężki
na swoich zbyt, jak się wydawało, wątłych badylach. Wielka korona wisiała nad
nim nieruchomo, podobna do konarów dębu. Odwrócił jeszcze raz głowę:
człowiek w podwiniętych spodniach, wlokący za sobą po ziemi gruby kół, wydał
mu się niebezpieczny. Obejrzał się na boki i ruszył w stronę, gdzie łańcuch
otaczających go ludzi zdawał mu się najsłabszy. Stało tam dwóch chłopaków i
wywijało kijami. Byli to mali ludzie, z którymi miewał w życiu więcej do czynienia
niż z dorosłymi. Sadził krótkimi susami wprost na nich. Chłopcy rozstąpili
się, jeden z nich przewrócił się, piszcząc ze strachu. Minął ich i zatrzymał się
dopiero koło balasek grodzących pastwisko. Za nimi rozpościerały się płaskie,
puste łąki, za łąkami stał już las. Byk zatoczył drobnym truchtem półkole, wziął
rozbieg. Ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa: zamiast przesadzić ogrodzenie,
podskoczył śmiesznie w górę i runął na ziemię, przygniatając ciałem nogi. Rozległ
się tryumfalny krzyk ludzi. Spłoszone stado gęsi uniosło się ciężko w powietrze i
przeleciało ponad ogrodzeniem. Jeleń klęknął na przednich nogach. Pierwszy
kamień uderzył go w brzuch, drugi przeleciał z furkotem koło głowy. Ludzie biegli,
przystawali, wymachiwali rękami, schylali się po kamienie i grudy ziemi, zbliżali
się. Byk podniósł się niezdarnie i ciężko na nogi, ale kiedy już stanął, był znów
wielki i silny. Obrócił się w miejscu, pochylił uzbrojoną głowę - i ruszył do ataku.
- Chomecki! Idzie na ciebie!
Chomecki pochylił się i, aby zwieść byka, zrobił ruch ciałem w prawo i w
lewo, jak to robią bokserzy. Jeleń odpowiedział takim samym ruchem.
- Chomecki, po nogach go, po nogach!
Chomecki uskoczył pół kroku w bok, okręcił się
i podciął bykowi żerdzią przednie nogi. Jeleń klęknął, ale zaraz podniósł się.
Ludzie byli już blisko, coraz bliżej. Byk zatoczył koło, drepcząc w miejscu na
tylnych nogach i wiodąc nisko nad ziemią rogami, jakby wzywał przeciwnika.
Jakiś chłop w jasnych spodniach skoczył naprzód i podniósł kij, aby uderzyć go z
góry, między rogi. Byk zrobił mały skręt głową i kij furknął w powietrze jak z
procy, a chłop przewrócił się i zarył twarzą w czarne kretowisko. Buchnął śmiech.
Na szkar-pie kościelnej, na drodze i wzdłuż balasek stały baby i dziewczęta,
patrzyły i śmiały się. Jeleń potrząsnął rogami, zawrócił gwałtownie i zaatakował
znów Chomeckiego - i Chomecki cofnął się. Byk postąpił krok naprzód -
Chomecki znowu cofnął się. Cofali się też dwaj ludzie stojący po bokach
Chomeckiego. Jeden z nich trzymał w ręku stylisko od łopaty. Ludzie dokoła
postępowali naprzód, krzyczeli, podnosili do góry ręce, bili kijami o ziemię, dzieci
rzucały kamieniami. Tylko Chomecki i jego dwaj kompani cofali się. Jeleń tupnął
przednimi nogami. Miało to znaczyć: Chomecki, ustąp się, bo jak nie, to cię
wezmę na rogi, zarzucę na grzbiet i poniosę, tak jak to robię z wilkiem, aby go
potem cisnąć i roztrzaskać mu łeb o pień dębu. Byk pochylił rogi ku ziemi i
runął na Chomeckiego. Chomecki odskoczył, a jeleń dostał po nogach bukowym
styliskiem; upadł i nie wstał już. Leżał z głową przywartą do ziemi. Wysunął język
i dyszał. Jego wielkie, rozgałęzione rogi leżały jak powalone drzewo. Tylna,
zdrowa noga usiłowała odpychać jeszcze ziemię, ale była za słaba, aby ruszyć
ciężkie ciało. Patrzył czarnym okiem na Chomeckiego. Chomecki zbliżał się;
nie miał już w ręku kija, tylko lśniący nóż. Zachodził jelenia z boku, aby go złapać
za rogi, które leżały w trawie i wydawały się ciężkie i bezwładne.
- Nie bój się, Chomecki!
- Nie bój się, on ma teraz słabe rogi!
Ale gdy Chomecki pochylił się, byk wykręcił głowę, a jego rogi podniosły się
i zakreśliły w powietrzu drogę, której Chomecki nie przewidział. Jakaś siła rzuciła
Chomeckiego o ziemię, a kiedy
podniósł się, usłyszał, że ludzie wkoło śmieją się z niego:
- O, skurwysyn, ale mu dał...!
Chomecki popatrzył na swoje nogi: prawa nogawka jego pięknych,
granatowych spodni rozora-na była aż do kolana.
- Ty, skurwysynu jebany - powiedział cicho Chomecki. Schował nóż do
kieszeni, wziął stylisko z rąk sąsiada i uderzył jelenia w głowę. Jeleń otworzył
pysk i zacharczał. Chomecki uderzył drugi raz, trzeci; bił go między oczy, po
pysku, po nosie. Słychać było uderzenia jak po pustej kości. Byk nie podnosił już
głowy, z jego nozdrzy i z pyska bulgotała rytmicznie krew, niby woda ze źródła. Z
czarnego oka spływały głęboką bruzdą wielkie, czerwone łzy.
-Już ma dość - zauważył ktoś.
- Gotów - powiedział Chomecki. Rzucił stylisko i wytarł ręce o trawę. Ale
teraz nie wiedział, co ma dalej robić.
*
Ksiądz Wilga zapinał powoli guziczki u sutanny. Przez uchylone drzwi
zakrystii widział szorstkie pnie kasztanów, furtkę w żywopłocie i białą ścianę
plebanii przesłoniętą nieruchomo wiszącymi liśćmi jabłoni. Odwrócił głowę, gdyż
ministrant trzasnął głośno szufladą.
- Spieszy ci się już, co, Franek?
- Nie, ino się zacięła, proszę księdza.
- To leć już, leć...
Ministrant złapał rękę księdza i podniósł ją do ust. W drzwiach zakrystii
stanął kościelny z gaszelni-kiem w ręku.
- Jakiego okropnego jelenia zabiły chłopy na błoniu!
- Chłopy? Jakie chłopy? Kiedy?
- A co dopiero. Nasze chłopy. Sabura, Chomec-ki i tam inni jeszcze.
- Co im do głowy przyszło? - zaniepokoił się ksiądz Wilga. Czuł, że nie ma
jasnego poglądu na to zdarzenie. - A że się tak dał zabić?
- Przeszedł Wisłę. Kulawy był, widać postrzelony, czy co?
- Musiał być postrzelony albo chory. - Ksiądz Wilga przymknął drzwi od
zakrystii, klucze oddał kościelnemu.
- I tak by nie wyżył - powiedział kościelny.
- Pochwalony Jezus Chrystus! - krzyknął Franek, włożył czapkę na głowę
i ruszył pędem.
- Na wieki wieków - odpowiedział ksiądz Wilga. Odwrócił się do
kościelnego: - Zajrzycie do mnie, Józefie?
- Tak jest, proszę księdza, zaraz, ino sprzątnę i pozamykam.
Przechodząc przez drogę, zobaczył ksiądz Wilga, że od strony zakrętu zbliża
się dwóch ludzi: komendant posterunku Stobiecki w towarzystwie jakiegoś
chłopa. Milicjant szedł z gołą głową i prowadził rower. Rozmawiał z chłopem,
który prowadził także rower z przewieszonym przez ramę workiem. Szli pewnie do
przewozu na Wiśle. „Oj jej, gotowa być z tego bieda” - pomyślał ksiądz
Wilga i zamiast na plebanię skręcił naprzeciw nich. Przygarbił się, założył
ręce na plecach i ruszył powolnym krokiem, jak to miał w zwyczaju,
kiedy wybierał się na długi spacer, w czasie którego lubił przystawać, rozglądać
się i zatrzymywać na pogwar-kę spotykanych po drodze ludzi.
Pyłek w oku
Siedzieliśmy w wąskiej i długiej celi, zamkniętej z jednej strony
zakratowanym oknem, z drugiej masywnymi drzwiami. Okno zasłonięte było
od zewnątrz żelaznym kloszem, pozwalającym widzieć górą tylko skrawek nieba;
dołem, przez szczelinę między parapetem a krawędzią blachy - wycinek podwórza.
Szczelina miała pół centymetra szerokości, ale można było przez nią widzieć
trzymetrowy pas dziedzińca więziennego wysypanego żwirem i tłuczoną cegłą.
Drzwi osadzone były w głębokiej framudze, drzewo pomalowane lakierem w
sztuczne słoje, zamek i okucia staromodne, grube, przypominały trochę drzwi do
zakrystii. Pośrodku drzwi wycięty był okrągły judasz. Poza nim, jeśli
strażnik zapomniał czasem opuścić klapkę, widać było przeciwległą, szarą ścianę
korytarza.
Wszystkie sprawy dotyczące naszego życia tutaj załatwiane były przez
drzwi. W okno tylko patrzyliśmy. Siedząc w kuczki pod ścianą, wpatrywaliśmy się
w prostokąt nieba: rano jasny i świeży, ciemniejący w miarę jak zbliżała się noc.
Przed polu-dniem słychać było za oknem ćwierkot wróbli, wieczorem świergot
jaskółek oblatujących więzienie. Czasem, kiedy tam, na zewnątrz, zanosiło się na
deszcz, dobiegał z daleka bardzo głośny zgrzyt tramwajów. 2 bliska słychać było
głosy samochodów. Niekiedy rozlegał się strzał.
Szesnastu więźniów stłoczonych na tej wąskiej, małej przestrzeni - to byli
bardzo rozmaici ludzie; byli wśród nich naukowcy, malarze pokojowi,
restauratorzy, studenci, zawodowi wojskowi; był także szewc oraz osobnik bez
zawodu, na wolności grywający na gitarze, posiadający papuzi talent do języków.
Człowiek ten dopiero tu, w więzieniu, zyskał określoną pozycję społeczną: był
„starszym celi”. Najmłodszy z nas miał siedemnaście lat -najstarszy pod
siedemdziesiątkę. Byliśmy brunetami, blondynami, łysymi lub siwymi, wielu z
nas miało prawdopodobnie tak zwane kiepskie charaktery, z tego, co opowiadał,
wynikało, że dali się dobrze we znaki kobietom, z którymi mieli na wolności
do czynienia, a w robieniu interesów nie mieli przesadnych skrupułów. Mieliśmy
też bardzo różne przekonania polityczne, ale - jak mawiał jeden z nas, który przed
wojną wykładał na uniwersytecie, wszystkich nas łączyła pewna wspólna rzecz:
po swojemu kochaliśmy ojczyznę i nienawidziliśmy tych, którzy odebrali nam
wolność. Ten sam człowiek powiedział także kiedyś, że każdy człowiek, obojętnie
czy jest wysoki, czy niski, bandyta czy urzędnik pocztowy, ma coś, co kocha
więcej niż własne życie. To było takie inteligenckie gadanie, bo my sami nigdy o
czymś takim nie mówiliśmy ani nie myśleliśmy. Dość na tym, że wszyscy, jak
nas tu było szesnastu, byliśmy tak zwanymi więźniami politycznymi. Popadliśmy
w konflikt z Niemcami na różnych, sprzecznych ze sobą pozycjach - tak niekiedy
sprzecznych, że zanim się tu znaleźliśmy, zużyliśmy wiele sił na to, aby sobie
nawzajem obrzydzić życie. Jednak w końcu spotkaliśmy się tutaj, gdzie nasz los
zależał od tego, co z nami zechcą zrobić nasi wspólni wrogowie. Niektórzy z
nas utrzymywali, że nasz los jest w rękach Boga. Tak czy owak - byliśmy
zamknięci na klucz i otoczeni tęgimi murami.
Co dzień o szóstej rano starszy celi trąbił przez kułak pobudkę. Wielu z nas
nie spało już od godziny lub dwóch; leżeli z zamkniętymi oczami i myśleli. Starszy
celi mówił, że w izbie śmierdzi jak w ustępie, i otwierał okno. Z dworu wlewała się
zimna, pachnąca dymem parowozowym struga powietrza. Myliśmy się, polewając
sobie na ręce wodę, goliliśmy się, zamiataliśmy podłogę. Niektórzy klęczeli na
siennikach i modlili się. Cały budynek napełniał się stukotami i szmerami, które
prze-nikły przez ściany i przypominały, że wszędzie dokoła nas, nad nami i pod
nami, więźniowie zajęci są tymi samymi czynnościami. W korytarzu rozlegał się
szczęk klucza, słychać było ściszone głosy i szuranie butami. Była to chwila,
kiedy zdawało się, że korytarz otwarty jest wprost na miasto i na wolność.
Rozlegał się gwałtowny trzask klucza w naszym zamku, robiliśmy pośpieszną
zbiórkę z miskami w rękach, a wielka aluminiowa chochla, ruchliwa i zwrotna,
nalewała każdemu z nas szybko porcję kawy. W chwili, gdy to się działo i
gdy miało się szczęście stać w dobrym miejscu, można było widzieć przez
zakratowane okno w korytarzu kwitnące jabłonie i grusze, i zieleniejące
świeżą zielenią grządki między małymi domkami przedmieścia. Z kominów
unosiły się tam słupy niebieskiego dymu, szosą przejeżdżały samochody,
mijając furmanki i rowerzystów. Aluminiowa chochla cofała się, grube drzwi
zamykały się, klucz w naoliwionym zamku wykonywał dwa głośne obroty.
W godzinę lub dwie po śniadaniu zaczynało się urzędowanie, którego
przedmiotem byliśmy my. Rozlegało się skrzypienie żelaznej bramy, a na
dziedziniec zajeżdżały małe, czarne „Ople”, wielkie, kryte brezentem „Heinkle” i
„Biissingi”. Przez szczelinę pod osłoną okienną widzieliśmy wysiadających z aut
gestapowców z teczkami pod pachą. Szoferzy palili papierosy, spacerowali po
dziedzińcu, rozglądali się lub siadali na ławeczce, przymykali oczy i nastawiali
twarz do ostrego, wiosennego słońca. Na korytarzu rozlegały się szelesty i stukoty,
potem trzask klucza w zamku, strażnik wywoływał nazwiska więźniów.
Samochody zabierały nas na przesłuchanie, wywoziły do obozu lub za miasto w
pustą, poprzecinaną gliniastymi jarami okolicę. Tymi, którzy wracali po
przesłuchaniu do celi, trzeba było się zaopiekować; ich bielizna przesiąknięta była
krwią i kałem, trzeba ich było rozbierać, myć, okładać kompresami. Klęli,
uśmiechali się przy tym lub popadali co chwilę w omdlenie. Rozmawialiśmy o
gestapowcach, którzy nas przesłuchiwali, znaliśmy ich przecież tak dobrze,
byliśmy ciekawi ich humorów i o czym między sobą mówili. Nigdy nie
rozmawialiśmy o śmierci.
Dwa razy w tygodniu obchodziła cele Krysia, przyprowadzana z oddziału
kobiecego przez strażnika. Przynosiła nam wypraną bieliznę, poskładaną w
kostkę. Widzieliśmy Krysię w otwartych drzwiach; pochylała się nad koszem,
wyjmowała paczkę, rozwijała ją na oczach strażnika i wręczała starszemu celi.
Strażnik patrzył obojętnie na jej ręce. Krysia miała czarne włosy, była niska,
miała bladą twarz i delikatne, wymyte czysto ręce. Drzwi zamykały się, a starszy
celi, jedyny, który był do tego przez nas upoważniony, przeszukiwał bardzo
dokładnie zakładki u koszul, miejsca, w których ukrywa się grypsy. On jedyny był
także upoważniony do kolportowania treści grypsu, on tylko miał szansę podania
go za pośrednictwem porządkowych do sąsiedniej celi. To, czego można było się
dowiedzieć z grypsu, odnosiło się do bardzo już spóźnionych wiadomości z frontu
wschodniego i zachodniego; najświeższe dotyczyły ostatnich wydarzeń w mieście,
niekiedy zawierały listę osób skazanych przez Niemców na śmierć. Ponieważ te
ostatnie wiadomości obchodziły nas, uważaliśmy za rzecz słuszną, że pierwszy o
tym dowiaduje się starszy celi, ów gitarzysta z zawodu, który, jeśli uzna to za
stosowne, może nam o tym nie powiedzieć.
O godzinie pierwszej za masywnymi, okutymi żelazem drzwiami przelewała
się nowa fala dźwięków, jakby korytarz otwarty był na obu końcach na ulicę,
którą wieje wiatr. Odmykały się drzwi i aluminiowa chochla podawała nam zupę.
Jedliśmy zupę, kucając na piętach pod ścianami. Potem myliśmy menażki,
zamiataliśmy jeszcze raz podłogę -i dzień zaczynał się chylić powoli ku
wieczorowi. Niektórzy z nas udawali się na spacer. Maszerowali parami od okna
do drzwi i z powrotem, robiąc zwroty podobne do tych, jakie wyczyniają
niedźwiedzie w klatce. Poruszając się w ten sposób, można było zrobić ładnych
parę kilometrów, rozmawiając przy tym półgłosem lub, jeśli kto wolał, milcząc i
myśląc. Za oknem gasł powoli dzień. Potem robiło się nagle w celi bardzo ciemno i
przestawaliśmy widzieć nasze twarze. Jeszcze tylko za oknem, ponad żelazną
zasłoną, jaśniał długo skrawek czystego nieba.
*
Był piątek, dzień, w którym odwiedzała nas Krysia. Nazajutrz, w sobotę,
czekały nas, jak zwykle pod koniec tygodnia, porządki w celi, przed niedzielą,
która była dniem spokojnym, gdyż ci, którzy zawiadywali naszymi sprawami, w
niedzielę i święta nie urzędowali. Mijał jeszcze jeden tydzień; w tym czasie ubyło z
naszej celi dwóch ludzi, wywieziono ich do obozu. Dwóch innych leżało w kącie na
sienniku; jeden miał wykręcone w stawach obie ręce, drugi posiekane jak kotlet
pośladki i odbite nerki. Leżeli w ciemnym kącie, patrzyli na nas błyszczącymi od
gorączki oczami, czasem odzywali się, prosili, żeby ich obrócić albo podać wody do
picia.
O dwunastej godzinie rozległ się szczęk klucza
w naszej celi, drzwi otworzyły się nagle i w korytarzu zobaczyliśmy Krysię.
Stała pochylona nad koszem i przekładała paczki z bielizną, szukając numeru
naszej celi. Miała śmieszną, wystającą górną wargę, spod chustki wyglądały jej
czarne, lśniące włosy. Komendant naszego piętra, gruby, ze sztuczną szczęką
Niemiec, stał oparty jedną ręką o framugę drzwi, w drugiej trzymał klucze
nawleczone na wielkie, żelazne koło. Odwrócił głowę, otworzył usta i patrzył przez
okno w korytarz na domki i kwitnące jabłonie. Nie spojrzawszy na paczkę, kiwnął
głową, Krysia podała paczkę starszemu celi i uśmiechnęła się, unosząc lekko
górną wargę, potem schyliła się i pociągnęła kosz w stronę sąsiedniej celi.
Strażnik przymknął drzwi i przekręcił dwa razy klucz w zamku. Starszy celi
przykucnął koło drzwi, w miejscu, w którym nie mógł być widziany przez judasza,
i przeglądał bieliznę. Udawaliśmy, że nie interesujemy się nim zbytnio;
byliśmy zajęci obserwowaniem podwórza więziennego. Starszy celi rozwinął wąski
skrawek papieru, trzymał go chwilę blisko oczu, potem złożył i schował
do kieszeni. Miał dosyć wesołą twarz, był zresztą z natury człowiekiem pogodnym.
Podszedł do okna z rękami w kieszeniach i powiedział:
- Dobra jest, chłopaki! Ruscy zajęli Wielkie Łuki, Wiaźmę i Rżew.
Kompletny rozgrom dwóch armii niemieckich. W Afryce kraksa, Rommel
odwołany do raportu.
- A co słychać na mieście? - spytał ten, co miał odbite nerki.
Starszy celi odwrócił się do niego.
- Bez zmian: szkopy pakują walizy i smarują nogi łojem...
Ten żart, słyszany już tyle razy, wzbudził znowu wesołość. Uśmiechali się
też obaj nasi towarzysze leżący w kącie na sienniku.
Ale wkrótce dowiedzieliśmy się jeszcze czegoś, co było także w grypsie, a co
nie zostało głośno powiedziane. Starszy celi powiedział to jednemu z nas w czasie
popołudniowego spaceru, a ten znalazł sposobność, aby zakomunikować to
trzeciej osobie - ta zaś z kolei następnej. Tym sposobem do wieczoru
dowiedzieliśmy się o tym wszyscy; wszyscy za wyjątkiem jednego z nas, tego,
którego to dotyczyło. Parę dni temu organizacja dokonała zamachu na szefa
policji niemieckiej. Wczoraj pojawiły się na mieście afisze ogłaszające listę
osób skazanych na śmierć. Wśród pierwszych dziesięciu nazwisk,
wydrukowanych jak zwykle tłustymi czcionkami, było tam nazwisko człowieka,
który był lokatorem naszej celi.
Nazywał się Osmudzki, miał około trzydziestu lat, ciemne, przycięte krótko
włosy, był wysoki, nieco przygarbiony, skupiony w sobie, jak to bywają często
sportowcy. Miał szare, bardzo dobrze skrojone i gatunkowe, ale podniszczone
ubranie na sobie. Z wykształcenia był, zdaje się, chemikiem czy fizykiem, a z
przekonania syndykalistą, co nie było tu, wśród nas, wyraźnie rozumiane, ale
nikogo nie dziwiło. Był człowiekiem równym. Dwa tygodnie temu przyszedł do
naszej celi, był dwa razy, dzień po dniu, przesłuchiwany, potem leżał kilka dni w
kącie celi, ale prędko przyszedł do siebie i teraz był jednym z nas, zachowywał się
tak samo jak my: wstawał, golił się, jadł, mył menażki i kładł się spać. Niczym się
specjalnie wśród nas nie wyróżniał. Zaczął dla nas istnieć jako dziwna,
odrębna istota dopiero teraz, kiedy dowiedzieliśmy się, że niedługo przestanie żyć.
Ten dzień do wieczora dłużył się i rozciągał w nieskończoność. Osmudzki
był między nami, krążył po celi, rozmawiał, poruszał rękami i nogami. Staraliśmy
się być naturalni, nie dać mu do poznania, że interesujemy się nim lub, broń
Boże, nie dać odczuć, że mamy coś przed nim do ukrycia. Chcieliśmy być
zwyczajni, tacy jak co dzień, tacy, jakimi byliśmy zawsze, odkąd przyszedł do nas.
Lecz czy nasze gesty i odezwania się, wbrew temu, co chcieliśmy, nie były
przesadnie powściągliwe lub nadmiernie swobodne? Diabli wiedzą! Nie byliśmy w
każdym razie tego pewni. Mieliśmy ciężkie godziny przed sobą. Widzieliśmy go
wszędzie, nawet nie patrząc na niego. Widzieliśmy jego buty stąpające po
podłodze, rękaw jego grubej, szarej marynarki, jego kark podtrzymujący głowę;
słyszeliśmy jego głos, gdy mówił o rzeczach zwyczajnych.
Nareszcie przyszła noc i przestaliśmy widzieć Osmudzkiego. Ułożyliśmy się
pokotem, jeden koło drugiego, na ziemi. Gadaliśmy trochę, potem kilku nuciło i
mruczało półgłosem: „Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie, Boże
prawy”. Przed zaśnięciem usłyszeliśmy, jak stary więzień, z zawodu restaurator,
który spał koło Osmudzkiego, spytał go:
- Co się tak, cholera, wiercisz?
- Boli mnie coś w żołądku - powiedział Osmudzki.
- Mnie też. To ta ich francowata zupa, żeby ich cholera wygniotła.
Przynieś wody, ja też się napiję.
Restaurator grał dobrze swoją rolę. Był to człowiek stary, zły i niecierpliwy.
Osmudzki wstał. Usłyszeliśmy dźwięk kubka uderzającego o wiadro. Po chwili
uspokoiło się.
Nazajutrz, w sobotę rano, starszy celi zapędził nas, od razu jakeśmy wstali,
do roboty: czterech do szorowania podłogi, dwóch do okna, dwóch do
kibla. Osmudzkiemu kazał, jak się ogoli, owinąć miotłę szmatą i zebrać pajęczyny
ze ścian i sufitu. Uwijaliśmy się. Przez otwarte okno wlewała się do wnętrza celi
kaskada zimnego, świeżego powietrza. W górze, ponad zasłoną okna, widać było
skrawek czystego, błękitnego nieba. Wróble świergotały zajadle. Niedługo po
śniadaniu zajechały na dziedziniec dwa małe samochody, potem terenowy łazik, a
w chwilę później kryta brezentem ciężarówka. Starszy celi kazał myć drugi raz
podłogę koło drzwi, gdyż wydało mu się, że nie zrobiliśmy tego dosyć starannie, a
Osmudzkiego przynaglił do zbierania pajęczyn. Sam stał z rękami w kieszeniach,
z głową przechyloną, i patrzył w sufit, nie interesując się tym, co się dzieje na
podwórzu. Patrzył na poruszającą się na długim stylisku miotłę i dogadywał:
- O, jeszcze tu, koło tej plamy. Dalej, patrz, jakie farfocle wiszą! Dobra.
Teraz tu.
Szorowaliśmy podłogę koło drzwi, myliśmy kibel, ścieraliśmy prochy.
Byliśmy wszyscy w ruchu.
Tylko dwaj nasi koledzy, ten z odbitymi nerkami i ten z wykręconymi w
stawach rękami, leżeli na sienniku i patrzyli na nas. W korytarzu rozległ
się trzask drzwi oddzielających piętra, potem dały się słyszeć kroki, powiało
przeciągiem. Kroki szły wzdłuż korytarza, minęły naszą celę. U końca korytarza
dał się słyszeć trzask klucza w zamku. Osmudzki opuścił nagle miotłę i stał
chwilę bez mchu.
- Co ci jest? - spytał starszy celi.
- Coś mi wpadło do oka - powiedział Osmudzki.
- Przyciśnij oko, pociągnij nosem i spluń - powiedział restaurator.
Przerwaliśmy wszyscy pracę i patrzyliśmy na Osmudzkiego. Tarł palcami
oko, miał minę, jakby płakał. Jego spokojna zwykle twarz była teraz skrzywiona,
brzydka. Kroki w korytarzu zbliżały się, dźwięczały, jakby buty stąpały po płycie
szklanej. Gdzieś w naszym sąsiedztwie otworzono celę, wywoływano nazwiska.
Osmudzki próbował otworzyć oko, ale zabolało go, skrzywił usta. Powiedział:
- Piecze...
- To wapno.
- Zamoczcie który chusteczkę w wodzie.
- Tylko nie w wodzie!
- Kto ma czystą chusteczkę? Pokaż. Nic się nie bój - starszy celi zwinął
chusteczkę w rożek, podniósł Osmudzkiemu powiekę i próbował delikatnie wyjąć
pyłek z oka. Patrzyliśmy wszyscy na nich. Kroki na korytarzu przeszły znów obok
nas, minęły naszą celę. Ale w chwilę potem w naszym zamku zazgrzytał klucz tak
niespodziewanie, jakby ten, kto to zrobił, stał już pod drzwiami od bardzo dawna.
Stanęliśmy na baczność. Komendant piętra uchylił drzwi i zawołał:
- Osmudzki!
-Jestem!
Komendant stał i patrzył. Trzymał w ręku klucze nawleczone na obręcz.
Gdzieś w pobliżu na korytarzu stali jacyś ludzie. Słychać było ich
obecność. Skrzypieli butami i ocierali się o ścianę.
- Co się tu dzieje? No, Osmudzki, prędzej!
- Wpadło mu coś do oka, panie komendancie -powiedział starszy celi, nie
przestając operować rożkiem chusteczki. - Już - powiedział spokojnie i pokazał
Osmudzkiemu na chusteczce jakąś drobną rzecz, która była przyczyną jego
cierpienia. Osmudzki zamrugał powiekami i uśmiechnął się. Jego twarz
wygładziła się, zrobiła się znów czysta i piękna, jakby jeszcze piękniejsza niż
przedtem. Także i nam zrobiło się jakoś lżej i weselej.
- Wychodź - powiedział komendant dosyć łagodnym tonem.
- Dziękuję - powiedział Osmudzki do starszego celi i wyszedł szybkim
krokiem. Patrzyliśmy za nim. Strażnik przekręcił dwa razy bardzo głośno klucz w
zamku. Gdy umilkły kroki w korytarzu, rzuciliśmy się do okna. Słońce oświetlało
jasno dziedziniec więzienny. W podłużnej, wąskiej szczelinie widzieliśmy bardzo
wyraźnie tył samochodu ciężarowego. Miał opuszczoną platformę, do
platformy przystawiona była ławeczka. Dokoła samochodu rozpościerała się
ziemia posypana żwirem i tłuczoną cegłą. Szofer z rękami w kieszeniach obchodził
samochód, przystawał, próbował opon, kopiąc w nie butem. Potem zapalił
papierosa i wrócił do szoferki. Dopiero po długiej chwili zobaczyliśmy pierwszych
skazańców. Szli parami, powiązani za ramiona białym sznurem. Wstępowali
posłusznie na ławeczkę, z ławki wspinali się na samochód, znikali w jego wnętrzu.
W trzeciej parze szedł Osmudz-ki, trochę przygarbiony, związany z niższym
od siebie człowiekiem. I ci dwaj także wspięli się posłusznie na ławkę i weszli do
samochodu. Weszło ich dziesięciu, potem wsiadło czterech esesmanów w
lśniących butach, z pistoletami maszynowymi na piersiach. Zamknęli na haki
platformę i opuścili brezent. Samochód zatoczył koło po żwirze i wyjechał za
bramę.
Wiedzieliśmy, że każdemu z nas może się to zdarzyć, co zdarzyło się
Osmudzkiemu. Ale byliśmy pewni, że kiedy przyjdzie ta chwila, nikt z nas
nie powie nam, że to jest właśnie to. Będziemy mogli zachować nasze złudzenia i
nasze nadzieje do ostatniej sekundy naszego życia.
Jutro także będzie dzień
Na wschodzie trwała jeszcze wojna, mojego ojca nie było z nami.
Mieszkaliśmy w szarym, piętrowym budynku, położonym w sąsiedztwie koszar
otoczonych z trzech stron ceglanym murem, z czwartej wysokimi, żelaznymi
sztachetami. Miałem sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów
walających się na wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy,
odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i stawiałem
mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do zamkniętego na
kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste nasturcje. Kwiaty te
smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem się od jednego chłopca, który
umarł później na szkarlatynę. Zrywałem i zjadałem kwiat nasturcji,
potem, zaniepokojony czymś, stałem i nasłuchiwałem: ze stajni słychać było
uderzenia kopyt, z daleka dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w
pewne odległe miejsce w parku. Był tam okrągły, cem-browany basen, w którym
nie było wody, tylko gęsta, czarna maź. W basenie nie było ryb ani nawet żab,
jednak coś wstrętnego tam żyło, ruszało się - czasem, wieczorem, wydawało
huczący głos. Starsi - moja matka i babka, a także inne osoby, które pojawiały się
w naszym domu - mówili, że ta sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł -
zginąłbym na zawsze. Bałem się tego miejsca, ale nie do tego stopnia, aby go
unikać. Można by powiedzieć, że chodziłem tam po to, aby się bać. Podobnie rzecz
miała się z pewnym parterowym budynkiem, leżącym w najdalszym, ciemnym
kącie parku. Ten szary, kamienny budynek miał niską bramę i dwa wąskie okna
zasłonięte okiennicami, niezupełnie jednak szczelnymi. Podkradłszy się wśród
wysokich, zakurzonych pokrzyw i łopianów, wspiąwszy się na palce i przyłożywszy
oko do szczeliny okiennicy, można było po długim czasie zobaczyć niski, długi stół
obity blachą, jakieś skrzynki i sterty papierów powiązanych sznurkiem.
Moje wyprawy w to miejsce nie dały się jednak ukryć z powodu pokrzyw.
- Znowu się drapiesz, znowu byłeś koło tej trupiarni! - krzyczała moja
matka i dostawałem w skórę. Przez jakiś czas unikałem tamtej okolicy parku.
Wyprawiałem się więc w inną stronę, w którą zresztą także nie wolno mi było się
zapuszczać. Ale moja bytność tam nie pozostawiała na mnie żadnych dowodów
winy; nie było tam pokrzyw, kolców ani błota. Był rozległy, pusty dziedziniec,
pośrodku studnia z żelaznym kołem. Niskie, długie stajnie otaczały dziedziniec.
Świeciło tu zawsze słońce, panował straszny upał. W stajni było tylko
kilka starych koni, bo wszystkie młode poszły na wojnę.
Pośrodku dziedzińca stała wielka armata z długą lufą, koło armaty ćwiczyli
żołnierze. Byli ubrani w stare, połatane mundury, śmierdzieli skórą i naftaliną.
Na głowach mieli furażerki, ich twarze ociekały potem. Na rozkaz kaprala z
czarnymi wąsikami żołnierze biegli, stawali bez ruchu, potem znowu biegli i
gromadzili się koło armaty. Potem, znowu na rozkaz, podnosili jej ciężki, żelazny
ogon i odwracali długą lufę w inną stronę. Przypatrywałem się długo żołnierzom i
czekałem, kiedy armata wystrzeli; na święcie była przecież wojna. Ale armata nie
chciała wystrzelić. Potem kapral mówił, że jest przerwa i można palić. Żołnierze
biegli do studni, kręcili żelaznym kołem, pili dużo wody, polewali sobie głowy i
chlapali na siebie, potem palili papierosy. Moja matka mówiła, że ci żołnierze nie
mieli nawet szesnastu lat i gadali brzydkie wyrazy. Słyszałem, co mówili żołnierze,
ale nie powtarzałem tego w domu. Starsi byli zdania, że jak takie dzieci biorą do
wojska, to znaczy, że wojna się kończy. Ale wojna widocznie się nie kończyła, bo
żołnierze odjechali na front, a na dziedzińcu pojawili się inni, starzy, bardzo
starzy, mieli wąsy, niektórzy byli łysi, palili fajki. Nie biegali tak prędko jak
młodzi, nie pili tak dużo wody jak tamci. Jednego dnia starzy żołnierze
wyjechali, a na dziedzińcu pojawili się młodsi, ale inni, nie ci, co pierwej. Został
tylko ten sam kapral z czarnymi wąsikami i ta sama wielka armata, którą na
noc ubierano w zielony kubrak.
Mój pracowity dzień kończył się późnym popołudniem, kiedy wzywano mnie
nieodwołalnie do domu. W miarę jednak jak zbliżała się ta chwila, czułem rosnący
nawał pilnych spraw. Przypominałem sobie, że nie byłem jeszcze dzisiaj
koło śmietnika, gdzie można było znaleźć guziki od rosyjskich i niemieckich
mundurów, wystrzelone gilzy i w ogóle mnóstwo tajemniczych przedmiotów. W
połowie drogi do śmietnika zmieniałem zamiar, gdyż niecierpiąca zwłoki wydawała
mi się sprawa białych królików z czerwonymi oczami mieszkających w piętrowych
klatkach. W parku robiło się mroczno, po jasnym jeszcze niebie leciały, kracząc,
wrony i sadowiły się na czubach kasztanów. Miałem już coraz mniej czasu do
stracenia, wszystkie więc pozostałe czynności wykonywałem w biegu. Kiedy
pędziłem przez pusty dziedziniec, z otwartych okien budynku koszarowego
odzywała się harmonia. Przyśpieszałem, gdyż te nudne, rozwlekłe dźwięki
przypominały mi, że czasu mam już bardzo mało. Pędziłem, w biegu schylałem
się i podnosiłem z ziemi rzeczy, które czekały na mnie, i chowałem je do kieszeni.
Gnałem wzdłuż muru i zdyszany dopadałem dziury wygrzebanej w jednym
miejscu pod murem. Kładłem się na ziemi i leżałem chwilę spokojnie. Serce biło
mi bardzo mocno. Patrzyłem na tamtą stronę i słuchałem. Spodziewałem się, że
stanie się coś, co zmieni dalszy bieg spraw tego dnia. Byłem przekonany, że to
przyjdzie stamtąd, zza muru. Leżałem dosyć długo na ziemi, ale nic się nie działo;
trotuarem przechodziły nogi, stukając obcasami, środkiem drogi jechał, skrzypiąc
i turkocząc po bruku - wóz. Z daleka dawał się słyszeć nagle głos mojej matki
wzywający mnie do domu. Słyszałem go i nie słyszałem. Raz odzywał się we mnie,
potem daleko, na końcu świata, i ginął. Zrywałem się i biegłem dalej
wzdłuż muru. Zatrzymywałem się pod kasztanami i stałem chwilę, rozglądając się
i nasłuchując. Pachniało ziemią, starymi workami i pokrzywami. Tu, w dole, było
cicho, tylko w górze, na czubach drzew, kłóciły się ze sobą wrony, trzaskały
skrzydłami i strącały się z gałęzi. Głos mojej matki znowu odzywał się, błądził, nie
mógł mnie znaleźć, ale był na moim tropie. Miałem jeszcze jedną szansę: ukryć
się w krzakach dzikiego bzu. Biegłem schylony, rozgarniając przed sobą gałęzie.
W jednym miejscu, koło dziurawego wiadra, zwalniałem i szedłem już
dalej powoli, ostrożnie, wpatrując się w gęstwinę liści, póki na tle nieba nie
odnalazłem rzeczy, o której istnieniu wiedziałem: było to gniazdo ptaka.
Wyciągałem powoli rękę, z gniazda wylatywał z przeraźliwym furkotem mały, dziki
ptak i siadał niedaleko, w rozwidleniu gałązek. Ptak odwracał głowę i patrzył na
mnie. W tej chwili głos mojej matki przebijał się przez jakąś gęstą zaporę i
docierał do mojego ucha. Musiałem cofnąć się, nie mogłem już uciec. Głos już
wiedział, gdzie jestem, znalazł mnie. Wracałem do domu.
Kiedyś, idąc właśnie o takiej porze do domu, zrezygnowany już i pogodzony
z losem, usłyszałem nagle szelest kroków w miejscu, w którym nigdy nie
spotykałem ludzi. Było to w pobliżu trupiarni, którą teraz, o zmroku, mijałem
szybko, nie oglądając się poza siebie. Stanąłem za drzewem i wyjrzałem:
zobaczyłem dwóch żołnierzy prowadzących kobietę. Kobieta szła między nimi,
miała głowę spuszczoną i milczała. Żołnierze z kobietą przeszli blisko mnie,
widziałem ich twarze, były wykrzywione, złe. Prowadzili tę kobietę na pewno na
śmierć. Jeden z żołnierzy wyjął z kieszeni klucz i długo otwierał drzwi trupiarni,
mówił przy tym brzydkie wyrazy. Drugi rozglądał się dokoła, ale nie zauważył
mnie. Chciałem uciec, ale nie mogłem oderwać stóp od ziemi, chciałem krzyknąć,
ale nie byłem w stanie otworzyć ust. Gdy wszyscy troje weszli do środka, udało mi
się ruszyć z miejsca. Pobiegłem wprost do domu i usiłowałem opowiedzieć to,
co widziałem. Mówiłem, że trzeba zaraz biec, bo żołnierze mogą zabić tę kobietę.
Ale obojętność ludzi starszych była przerażająca: moja babka wyszła do kuchni, a
matka zaczęła robić dziwne miny, raz wesołe, potem smutne. Pewien oficer, który
był właśnie u nas z wizytą, zrobił się czerwony jak burak i zaczął prędko rozpinać
wysoki, naszywany srebrnymi zygzakami kołnierz. Jego żona, której
nienawidziłem, kazała mi iść do kuchni, bo mnie babcia woła.
W kuchni o tej porze babka robiła mi na prymusie kolację, a ja musiałem
rozbierać się i myć. Prymus huczał, ja stałem w miednicy i udawałem, że myję
brzuch i nogi. Ale uwaga moja zaprzątnięta była tym, co się działo za oknem:
rozpoczynało się tam codzienne, straszne widowisko. Wielkie, rozżarzone słońce
opadało powoli, czerwieniejąc, i zbliżało się do płaskiej ziemi i czarnego lasu
na widnokręgu. Słońce zanurzało się w chmurach, spalało się - świat tracił
kolory, gasł. Potem słońce ukazywało się jeszcze poniżej chmur, ale było
już bardzo cienkie, stopione, przezroczyste. Teraz zapalały się jeszcze na chwilę
drzewa, dachy, okna domów i wysokie, żelazne sztachety. Zaczynał się koniec
świata. Słońce zbliżało się do czarnego lasu oddzielającego ziemię od nieba i
ciemność zaczynała je zjadać powoli, kawałek po kawałku. Słońce nikło, ze świata
zostawały tylko czarne zgliszcza. Był to już koniec - ogarniał mnie straszny żal,
potem bezsilna rozpacz, zaczynałem płakać. Ale nikt mnie nie rozumiał,
dostawałem w skórę.
Pewnego dnia, wcześnie rano, pojawił się w naszym domu wysoki człowiek z
jasnym wąsem i brązową twarzą, który miał być moim ojcem. Człowiek ten wrócił
z wojny, bo właśnie wojna się skończyła. Kazano mi się cieszyć z przyjazdu
człowieka, którego nawet nie znałem. Powtarzano mi, że powinienem być
szczęśliwy i powinienem kochać tego człowieka, bo jest moim ojcem. Domagano
się ode mnie rzeczy niezrozumiałych. Moja matka i babka powtarzały ciągle, że
wszystko będzie inaczej, że teraz dopiero zacznie się życie. Mimo jednak
zapewnień starszych, że wszystko będzie inaczej - dzień powrotu mojego ojca miał
skończyć się znów przerażającym, jeszcze może straszniejszym niż w inne dni
widowiskiem.
Z powodu zamieszania w domu pora mojego mycia i kolacji opóźniła się. Ale
świat nie interesował się tym, co się dzieje w naszym domu. Wiedziałem już od
chwili, że tak będzie. Stałem w kuchni koło okna, opuszczony przez wszystkich.
Starsi siedzieli w pokoju i słuchali już drugi raz tego samego opowiadania mojego
ojca o tym, jak jadł szczury i jak miał potem tyfus. Było to wstrętne, co opowiadał,
brzydziłem się tym człowiekiem. Stałem koło okna i widziałem, że nic nie jest w
stanie powstrzymać tego, co się miało stać. Słońce zaszło za czarne, wyścielone od
wewnątrz kolorową watą chmury. Obsuwało się coraz głębiej, rzucało
żółte promienie na niebo. Na krawędzi chmur toczyła się jeszcze przez chwilę
wojna, ale jej wynik był przesądzony, wiedziałem to. Mimo to chciałem
jeszcze mieć nadzieję; położyłem się na łóżku, przytuliłem policzek do poduszki i
zamknąłem oczy. Kiedy po chwili wstałem i popatrzyłem znów w okno - wojna
była już przegrana. Słońce wyjrzało jeszcze raz spod czarnych, rozżarzonych na
brzegach chmur -ale było już pokonane, słabe, cienkie, przejrzyste jak szkło. Na
domiar wszystkiego zerwał się wielki wiatr i wiał, przeginając gałęzie kasztanów i
rozwiewając czarne dymy z kominów. Ściemniało się gwałtownie. Świat kurczył
się, dusił i znikał. Ktoś chodził po kuchni, stukał, przesuwał krzesła. Z pokoju
słychać było głośną rozmowę. Słyszałem te głosy, ale nic mnie nie obchodziły.
Nagle, poza moimi plecami, rozległ się gruby głos mojego ojca:
- Dlaczego on płacze?
- Zawsze płacze, jak słońce zachodzi. Wymyślił sobie taką zabawę -
powiedziała od niechcenia moja matka.
- Dlaczego ty płaczesz?
Ojciec musiał dwa razy powtarzać pytanie, bo ja nie chciałem odpowiadać;
zresztą nie wiedziałem sam, co powiedzieć. Po chwili wykrztusiłem:
- Bo wszystko się kończy...
- Co się kończy?
- Dzień się kończy, świat się kończy, już nic nie będzie...
- Co ty mówisz, przecież jutro także będzie dzień - powiedział mój ojciec.
Nie miał już takiego grubego, chrapliwego głosu jak pierwej.
- Nie, nie - powtarzałem uparcie. Nikt mnie nie rozumiał. Nie umiałem
powiedzieć, o co mi chodzi.
- Daję ci słowo honoru, że jutro także będzie dzień - powiedział człowiek,
który jadł szczury. Kiedy sobie to uprzytomniłem, nowa fala rozpaczy zalała mi
serce.
- Popatrz, my wszyscy czekamy na jutrzejszy dzień - powiedział mój
ojciec.łagodnie.
- Nie, nie - powtarzałem uparcie. Wielkie, podnoszące się z wnętrza
mojego ciała łkanie wstrząsało mną. Nikt mnie nie rozumiał. Przecież to
mój świat, świat moich rzeczy, radości i strachów kończył się - nie ich świat!
Kobieta czeka
W dzień był potężny upał, a teraz niebo jest ciemnogranatowe, prawie
czarne, pełne drobnych, ostrych gwiazd; niemalże czarna także jest woda. Tylko
brzeg w tę noc wydaje się jasny, jakby był negatywem lub jakby wydzielał własne
światło. Na końcu tamy wybiegającej daleko na wodę siedzą dwaj mężczyźni i
łowią ryby. Nie złowili jeszcze nic, ale czekają na chwilę, kiedy odezwie się
nareszcie jedna z czterech wędek. Namioty, w których mieszkają, oddalone są od
tego miejsca o dobre sto metrów; ich zarysy ledwo widoczne są na de czarnego
nieba. Na prawym skraju stoi namiot młodego małżeństwa. Jest najlepiej
widoczny, bo oświetlony od środka. W jego wnętrzu gra cienkim, słabym głosem
radio i słychać od czasu do czasu rozmowę kobiety z mężczyzną. W namiocie z
lewej strony mieszkają oni, dwaj mężczyźni, łowiący właśnie ryby, a w środkowym
mieszka Lena. Poszła na daleką tamę i nie widać jej. Gdyby się dobrze wpatrzeć,
dałoby się zobaczyć tam białą plamę; to ręcznik, który Lena położyła na
kamieniach. Ucichły ostatnie, świszczące loty dzikich kaczek, jest bardzo cicho.
Wielka rzeka przesuwa miękko, bezgłośnie masę wody. Jeden z mężczyzn zapalił
papierosa; błysk zapałki, a potem żarzenie się papierosa w tak ciemną noc oślepia
wzrok i czyni ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną.
- Dzisiaj, zdaje się, nie będzie księżyca - powiedział Rudolf.
- Nie, dzisiaj nie będzie - odpowiedział Emil.
- Ryba lepiej żeruje w taką noc.
- Chyba tak. Ale pamiętasz noc u ujścia Sanu, jakie węgorze wtedy
złowiliśmy?
- Tak. Była pełnia, było tak jasno, że można było czytać.
- A pamiętasz noc na lewym brzegu Wisły, poniżej Zawichostu? Było
ciemno, choć oko wykol. Ty grałeś z Adamem w karty i nie chcieliście w
ogóle wychodzić z namiotu. Kiedy szedłem wtedy nad wodę, to macałem dookoła
siebie jak ślepy, a jak rzucałem, to nie widziałem w ogóle, dokąd ołów leci,
słyszałem tylko plusk. Raz nie usłyszałem w ogóle plusku, bo haczyk zawisł na
drzewie. Ale pamiętasz, jakie ja wtedy piękne brzany wyciągnąłem?
- Czyli nie ma żadnej reguły.
- Bo ja wiem? Chyba jest jakaś reguła, tylko my jej nie znamy.
- Taka jest reguła, że nigdy nic nie wiadomo.
- Cholera wie, jak to z tym jest.
Tak rozmawiali dwaj mężczyźni. Mówili cicho, powoli, robili długie przerwy,
gdyż nasłuchiwali i starali się w ciemnościach zobaczyć ginące im z oczu szczyty
wędzisk. Każdy z nich myślał też znacznie więcej, a także nie całkiem to, co
mówił. Emil na przykład zastanawiał się nad tym, skąd się bierze przekonanie, że
niektórzy ludzie posiadają jakąś speq'alną, a nawet tajemną wiedzę o życiu
ryb. Aby wykryć jakieś prawo, jakąś prawidłowość w żerowaniu ryby, trzeba by
znać zespół wszystkich elementów działających w danej chwili i w
tym konkretnym miejscu: ciśnienie, wilgotność powietrza, temperaturę wody, jej
ustawicznie zmieniający się poziom i skład chemiczny, stopień jonizacji powietrza
i wody i masę innych czynników, które nie sposób nazwać, ponieważ nic o nich
nie wiemy poza tym, że czujemy, że istnieją i działają. Ileż na każdą mijającą i
nadchodzącą chwilę składa się różnych zmieniających się, nieuchwytnych,
niedostrzegalnych rzeczy. Jakżeż więc trudno byłoby powiedzieć, że dzisiaj,
takiego dnia, miesiąca i roku, ryba będzie albo nie będzie brała. Lepiej więc
nic nie mówić, milczeć. Niech gadają ci, co nie zdają sobie sprawy z tego, co
gadają, bo myślą, że coś wiedzą. Młodzi, niedoświadczeni ludzie, z którymi Emil
spotykał się często nad wodą, odznaczali się wielką gadatliwością. Z ogromną
pewnością siebie wygłaszali różne zdania na temat rybołówstwa; niekiedy, nawet
dosyć często, zdarzało im się efektownie trafiać.
Równocześnie lub może tylko od czasu do czasu Emil myślał o czymś
całkiem innym: o Lenie, kobiecie, która towarzyszyła im i spała samotnie w
namiocie. Myślał: „Czy ona żyła wczoraj z Rudolfem? Jakąż można mieć pewność,
że tak nie było?”.
Rudolf wychodził w nocy z namiotu, co do tego nie było żadnych
wątpliwości. Emil dobrze pamiętał, że namiot był zasznurowany od góry do dołu,
a ostatnia pętla przyszpilona do ziemi kołkiem pochylonym w prawo, bo tak było
mu wygodniej wbijać. Rano, kiedy wstał pierwszy, kołek pochylony był w lewo.
Oczywiście, Rudolf mógł wstawać nie po to, aby pójść do niej. Ale cóż to
powiedział Rudolf wczoraj w nocy, kiedy Emil czytał książkę?
- Długo będziesz czytał?
- A bo co?
- Cholernie chce mi się spać.
- Zaraz gaszę - odpowiedział Emil i pomyślał, że nie jest wcale tak późno.
Była dopiero jedenasta. Z namiotu, gdzie mieszkało młode małżeństwo, słychać
było dźwięk radia. Na parę minut przedtem, kiedy Rudolf prosił go, żeby zgasił
światło, Lena spytała, czy już śpią. Odpowiedzieli obaj, że jeszcze nie, a Rudolf
powiedział nawet, że już zasypia. Lena życzyła im dobrej nocy, potem zapaliła
papierosa, słychać było trzask pocieranej zapałki. Siedziała widocznie jeszcze
przed namiotem na składanym krzesełku.
Teraz siedzieli obaj mężczyźni w ciemnościach, o dwa kroki od siebie, i
milczeli. Z odległej tamy słychać było, jak Lena nuci jakąś fantazyjną melodię.
Melodia ucichła raptem, potem, po chwili, Lena zaczęła znów śpiewać. Emil
zaświecił latarkę wiszącą na piersiach i rzucił ostry, wąski snop światła na
końcówkę swojego wędziska. Oświetlił także po kolei wszystkie pozostałe
wędziska, zgasił latarkę i powiedział:
-Nic.
- W tej chwili nic, a za dwie minuty...
- Pamiętasz, cztery lata temu, jakiego tu złowiłeś sandacza?
- To było zdaje się na tamtej tamie.
- Chyba tu. A ja miałem wtedy ładnego węgorza i dwa sumiki, takie po
półtora kilo.
Teraz z kolei Rudolf oświetlił latarką wędziska. W ciemnościach jawiły się
na moment ich szczyty, nieruchome, ostre jak strzały. Rudolf zgasił latarkę i
zapalił papierosa; siedzieli znów w milczeniu. Lena przestała śpiewać. Nie było
widać jej białego ręcznika na tamie. Pewnie poszła do namiotu. Ale nagle dał się
słyszeć jej głos z bliska:
- Idę do was!
Emil pstryknął kontaktem latarki i skierował snop białego światła w stronę,
skąd zbliżała się. Szła po kamiennej, najeżonej ostrymi głazami, kołkami i faszyną
tamie. Gramoliła się niezdarnie, potykała, chwilami podpierała się rękami, w
końcu zaczęła leźć na czworakach. Emil pomyślał, że Lena jest niezgrabna, że ma
szerokie i ciężkie biodra. Był zły na nią, ale równocześnie miał dla niej tkliwe
uczucie. Wyobraził sobie, że jej bose nogi stąpają po ostrych kamieniach.
Krzyknął:
- Po co leziesz, jeszcze skręcisz sobie nogę!
- Nie krzycz. Chcę zobaczyć, co robicie - powiedziała Lena i szła uparcie
dalej.
- Nic nie robimy, siedzimy - powiedział Rudolf.
Emil pomyślał, że powinien, że wypada pójść
naprzeciw niej, wziąć ją pod ramię i przeprowadzić przez kamienie, ale
zaraz uprzytomnił sobie, że przecież wczoraj w nocy u tej kobiety mógł być Rudolf;
niech on idzie. Rzeczywiście, Rudolf wstał i poszedł naprzeciw Leny. Wziął ją za
rękę i przeprowadził aż do miejsca, gdzie tama rozszerzała się i tworzyła
masywną, zbudowaną z ciosanych bloków ostrogę. Lena wyprostowała się i szła
teraz po równych kamieniach lekko i pewnie. Nie była już tą pełzającą niezdarnie i
wlokącą za sobą ciężki, nieruchomy odwłok poczwarką. Rozłożyła na kamieniach
swój ręcznik i przybory do mycia, potem przez długą chwilę, jak układający się
kot, wybierała sobie miejsce. Usadowiła się nareszcie blisko Emila, niemal
dotykając jego ramienia. Wierciła się, szukała czegoś po kieszeniach dresu, co
Emila okropnie denerwowało; wreszcie znalazła papierosy i zapałki. Zapaliła
papierosa i spytała:
- Złapaliście co?
- Na razie nic - odpowiedział Emil.
- Nic nie złapiecie, bo ryby poszły spać.
Lena mówiła cicho, jakimś sztucznym, gardłowym
głosem, jakby bała się spłoszyć ryby. Jej sposób mówienia wydał się
Emilowi nieprzyjemny, pretensjonalny, poza tym zupełnie niestosowny do chwili i
miejsca. Miał na końcu języka jakieś złośliwe powiedzenie, ale pohamował się. Od
strony brzegu dolatywały lekkie, ciepłe podmuchy wiatru i przynosiły dźwięki,
których przedtem nie było słychać: szeroki, rozwlekły chór żabich głosów; kiedy
wiatr przestawał zawiewać, głosy cichły.
- A kiedy ryby śpią? - spytała Lena.
- Oj, Lena... - jęknął Rudolf.
- No co?
- Nic, głupio gadasz.
- Wam to się wydaje głupie, a mnie to interesuje. A może wy nic nie wiecie
o rybach, poza tym oczywiście, że żyją w wodzie, jak się nazywają i co jedzą?
- Może.
Było teraz tak cicho, że słychać było wyraźnie trzask żarzącego się
papierosa.
- Ojej! - krzyknęła nagle Lena.
- Co się stało?
- Mydło wpadło mi do wody.
Emil zapalił latarkę. Pochylili się oboje nad wąską, głęboką szczeliną
między kamieniami. Na jej dnie, wśród falujących, poruszanych prądem wody alg,
bieliło się mydło. Lena zanurzyła rękę w wodzie i usiłowała je pochwycić.
- Nic z tego, mam za krótką rękę.
Emil zdjął koszulę, położył się na kamieniach i włożył rękę do wody.
- O, tu gdzie moje palce, ale jeszcze dalej -powiedziała Lena. Leżeli koło
siebie, Emil czuł zapach jej skóry, dotykał jej dłoni. Mydło uciekało w wodzie jak
żywe.
- Śliskie jak żaba - powiedział.
- Ale ciepła woda, co? - powiedziała Lena cicho do Emila. Jej odezwanie
wydało się nagle bardzo intymne, skierowane do niego samego.
- Wydaje się ciepła, bo robi się chłodno na dworze.
Emilowi udało się nareszcie pochwycić mydło.
, - Dziękuję. Jesteś dżentelmenem - powiedziała Lena.
-Ja bym miał co do tego pewne wątpliwości -powiedział Rudolf.
- Nie, co do tego, że Emil jest dżentelmenem, nikt nie może mieć żadnych
wątpliwości. Ale dzisiaj był piękny dzień, no nie? - powiedziała Lena znów
tym samym, nieprzyjemnym tonem.
- Za gorąco. Nie znoszę takiego skwaru, jaki był dzisiaj - powiedział Emil.
-Ja dobrze znoszę. W każdym razie wolę upał niż zimno - powiedział Rudolf.
- Różnicie się bardzo między sobą - powiedziała Lena.
- Każdy człowiek jest inny - powiedział Emil. Zapalił latarkę i oświetlił po
kolei wędziska. Ich cienkie, połyskujące od rosy końcówki były idealnie
nieruchome. Zgasił latarkę; gęsta, tępa ciemność ogarnęła natychmiast tamę.
- No i jak długo będziecie tu siedzieć? Chodźcie spać, robi się zimno -
powiedziała Lena.
- Ktoś musi zostać - powiedział Emil.
- Po co?
- Przecież wędziska zarzucone.
- To niech zostanie Emil. On mówi, że znosi dobrze zimno - powiedziała
Lena. Siedziała pochylona, trzymała brodę opartą o kolana. Ramieniem dotykała
Emila; wydało mu się, że trąciła go nawet łokciem. „Oczywiście - pomyślał - niech
ja zostanę...”
- Zwijajcie wędziska i chodźcie spać.
- My chyba posiedzimy jeszcze trochę, prawda, Emil? - powiedział Rudolf.
- Posiedzimy.
- To siedźcie. Ja idę, bo zaczynam marznąć - powiedziała Lena, ale nie
ruszyła się z miejsca. -Który to dzisiaj? - spytała.
- Zdaje się, że siedemnasty - powiedział Rudolf.
- Słuchaj, Emil, mógłbyś mi pożyczyć latarki?
- Daj jej, przecież ja mam. Wystarczy jedna -powiedział Rudolf.
Lena spróbowała zapalić latarkę, potem ją zgasiła. Spytała:
- Powiedzcie, co to wczoraj w nocy tak huczało w powietrzu?
- Huczało? Nie słyszałem - powiedział Rudolf.
- Może samolot?
- Nie, nie samolot. Jakby ptak.
- Może ptak.
- A wy nie marzniecie w nocy? - spytała znowu Lena po chwili.
-Ja nie.
- Ja wczoraj nad ranem trochę zmarzłem - powiedział Rudolf.
- A ja potwornie marznę. Budzę się, naciągam na siebie, co się da, ale to
nic nie pomaga. Trzęsę się jak galareta i nie mogę długo zasnąć.
- Mogę ci pożyczyć koc - powiedział Emil.
- Nie mogę ci zabierać koca.
-Ja go nie potrzebuję, mam zapasowy. Możesz sobie wziąć. Niebieski w
brązową kratę; leży zwinięty po prawej stronie namiotu.
- No, jak nie potrzebujesz... To ja już idę - powiedziała Lena. Wstała,
pozbierała swoje przybory do mycia i poszła tamą w stronę brzegu. Emil zobaczył
po chwili światło latarki poruszające się między namiotami, a jeszcze później w
ciemności zajaśniało trójkątne wejście do namiotu Leny; Lena zapaliła wewnątrz
świecę. Emil pomyślał, że kobieta jest jednak istotą słabszą od mężczyzny i w
pewien sposób od niego zależną. Podlega bardziej niż mężczyzna różnym stanom i
lękom i mężczyzna powinien oszczędzać ich kobiecie. To znaczy, nie pozwalać, aby
kobieta była sama na nie wystawiona. Myślał: kiedy się patrzy na kobietę
ścielącą sobie łóżko, ma się zawsze takie wrażenie, że przygotowuje ona legowisko
na dwie osoby. Robi to bezwiednie, bo bardzo stary, atawistyczny, ale żyjący w
niej po dziś dzień odruch każe jej robić gniazdo, w którym zmieściłby się także
mężczyzna, który będzie ją pieścił, zapłodni ją i będzie strzegł i ochraniał ją i jej
dziecko. Każda kobieta - nawet ta stara, brzydka, wyschnięta - ona także co
dzień, ścieląc sobie puste łóżko, robi te same wygładzające prześcieradło i
spulchniające poduszkę ruchy. Ona także, chociaż straciła nadzieję i pogodziła
się dawno ze swoją samotnością - ona także czeka na niego.
Stamtąd, od strony namiotów, doleciał głos Leny; nuciła znów jakąś
nieznaną melodię. Po chwili umilkła i zawołała:
- Emil!
- Słucham?
- Możesz już sobie wziąć z powrotem latarkę!
- Na razie mi niepotrzebna - odpowiedział Emil. Zaraz zresztą pożałował
tego.
- Na te ryby wystarczy nam jedna latarka - powiedział Rudolf. Pstryknął
kontaktem latarki i oświetlił wędziska. Ich cienkie końcówki roztapiały się w
gęstniejącym od mgły powietrzu, żyłek nie było wcale widać, jakby ich w ogóle nie
było.
- Mgła pada - zauważył Emil.
-Jutro będzie znowu upał - powiedział Rudolf.
Od tej rozmowy nie minęło więcej niż dwie minuty, gdy nagle w ciszy rozległ
się chrapliwy, niecierpliwy terkot kołowrotka.
- Czyja? - spytał Emil.
- Zdaje się, że moja - Rudolf oświetlił swoje wędziska. Jedna końcówka
była sztywna, wyprostowana - druga drgała lekko, poruszana niewidzialną siłą.
- Przyświeć mi - powiedział Rudolf i podał Emilowi latarkę. Schylił się,
zdjął wędzisko z widełek, skrócił żyłkę, zaciął i natychmiast zaczął zwijać.
-Jest? - spytał Emil.
- Chyba jest - odpowiedział Rudolf. Stał obok Emila, pochylony nad
niewidoczną wodą, trzymał wędzisko i zwijał szybko żyłkę na kołowrotek.
Emil słyszał jego urywany oddech i czuł zapach jego potu; nie było to przyjemne.
Próbował oświetlić powierzchnię wody, ale smuga światła rozjaśniała tylko dwa
lub najwyżej trzy metry przestrzeni, dalej natrafiała na gęstniejące warstwy mgły,
których nie była w stanie przebić. Oświetlił końcówkę wędki: żyłki nie było widać,
końcówka drgała śmiesznie, jak żywa. Ale za chwilę rozległ się blisko już brzegu
plusk szamocącej się w wodzie ryby; była już koło samej tamy. W mlecznobiałym,
tępym świetle latarki pojawił się na chwilę żółty, koziołkujący, kręcący się i
wirujący jak turbina kształt. Emil trzymał go w kręgu latarki i prowadził do
brzegu. Powiedział:
- Ładny węgorz.
- Nie taki znów bardzo.
- Pomóc ci?
- Dziękuję. Podaj mi tylko siatkę i świeć.
Emil podał Rudolfowi siatkę. Rudolf włożył ją głęboko w wodę i podnosił
powoli w górę, naprowadzając na nią węgorza. Węgorz, czując, że może zostać
zamknięty, rozpoczął desperacką obronę, miotał się, kołował. Udało mu się złapać
ogonem z zewnątrz obręcz siatki; wciągnął się jakby sam w siebie, wycofał i
zniknął w głębinie. Rudolf zaklął i rozpoczął manewr od początku. Za drugim
razem węgorz znalazł się cały w siatce. Zwinął się i ułożył spokojnie na jej dnie.
Emil przyświecał jeszcze chwilę Rudolfowi, gdy ten przekładał węgorza z siatki
do płóciennego worka, obcinał sterczący z pyska ryby przypon, a potem
zawiązywał worek sznurkiem. Patrzył na węgorza, który znalazłszy się w
suchym, dusznym wnętrzu worka poruszał się jeszcze chwilę leniwie. Rudolf
przymocował nowy przypon z haczykiem, założył rosówkę i rzucił wędkę daleko na
rzekę. Ołów leciał niewidoczny w ciemnościach, ciągnąc żyłkę i kręcąc
kołowrotkiem. Upadł daleko z głośnym pluskiem. Rudolf umocował wę-dzisko,
potem starał się, świecąc latarką, zobaczyć żyłkę, ale mgła pochłonęła ją, zaczęła
także zjadać wędzisko; jego szczyt wyglądał jak ugryziony. Rudolf zgasił latarkę,
wyjął papierosy, zapalili obaj. I teraz dopiero usłyszeli wołanie Leny:
- Halo! Halo! Ogłuchliście? Co tam się u was dzieje? Taki był straszny
plusk, jakby kto wpadł do wody. - Lena świeciła latarkę i poruszała nią, jakby
szukała jakiegoś otworu we mgle. Blady, otoczony poświatą punkt, podobny do
dalekiej, zasnutej chmurami gwiazdy, krążył bezradnie w powietrzu. Emil
odkrzyknął:
- Rudolf złowił węgorza!
Kobieta stojąca na brzegu milczała chwilę, światełko przestało się poruszać.
Potem powiedziała, ale tak, jakby mówiła nie do nich, ale do kogoś stojącego z
boku:
- No, to możecie już iść spać.
- Nie, teraz właśnie nie możemy iść spać - odpowiedział Rudolf.
- Co mówicie?
- Że nie możemy!
- Dlaczego?
- Bo może zaraz wziąć drugi węgorz...
Mężczyźni usłyszeli coś w rodzaju parsknięcia,
potem światełko latarki zgasło. Kobieta powiedziała:
- No to dobranoc!
- Dobranoc! - odpowiedzieli.
Obaj mężczyźni odczuwali prawdopodobnie bardzo wiele niechęci do siebie,
bo każdy z nich przecież myślał o kobiecie, która spała sama w namiocie.
Podejrzewali się też nawzajem i w pewien sposób pilnowali. W każdym razie
dalecy byli od tego, aby ułatwiać sobie nawzajem sytuację; byli na to za mało
jeszcze barbarzyńcami. Ale w końcu ta kobieta, choć jej obaj pożądali - była im
tutaj zawadą. Obaj byliby szczęśliwsi, gdyby jej nie było.
Ona przyniosła ze sobą złe ziarno niepokoju i nienawiści i, może nawet
niechcący, zaszczepiła je obu mężczyznom. To ziarno kiełkowało potem w
brzuchu, rosło szybko jak chwast, rozrastało się po całym ciele, uderzało do głowy
i parzyło skórę. Najlepiej miało się to młode małżeństwo, które podróżowało z nimi
i mieszkało w namiocie z prawej strony. Nie łowili ryb. Mało ich obchodziła
woda, tyle że niosła ich łódź, płynęła przez lasy, pola i łąki, otwierała coraz to
nowe krajobrazy, które można było fotografować. Rozmawiali ze sobą, opowiadali
sobie jakieś historie, śmiali się z tego; kładli się wcześnie spać. Załatwili swoje
sprawy i teraz spali kamiennym snem.
Emil i Rudolf siedzieli na tamie, palili papierosy i czasem zamieniali ze sobą
parę krótkich zdań. Rudolf złowił jeszcze jednego węgorza, a później Emil
wyciągnął ładnego, trzykilowego suma. A potem, gdzieś koło drugiej, zaczęło z
wolna szarzeć. Doczekali się też obaj chwili, kiedy ukazywać się zaczęły po kolei
zarysy bliskich przedmiotów, potem coraz dalszych - kamienne tamy,
brzegi, drzewa, zarośla, namioty. Wszystko to było z początku bardzo niewyraźne,
ale z wolna rzeczy otrzymywały coraz wyrazistsze kontury i kształty. Pozimniało,
obaj więc zdjęli wiatrówki i włożyli pod spód swetry. Mgła kłębiła się, gęstniała,
opadała; woda unosiła ją z prądem w dół. Rzeka płynęła, dymiąc jak struga
wylanego ukropu. Odezwały się pierwsze ptaki.
Ślub w małym drewnianym kościółku
Na szczyt wzgórza wspinaliśmy się stromą, kamienistą drogą, ale teraz
wydostaliśmy się już na wygodną ścieżkę prowadzącą przez młody, świerkowy las.
Wziąłem Joannę za rękę i szliśmy w milczeniu, dosyć od siebie daleko, połączeni
tylko dłońmi. Nie wiem, o czym Joanna myślała, ja myślałem o czymś, czego nie
chciałbym jej powiedzieć. Wyobraziłem sobie mianowicie, że jesteśmy już
małżeństwem, i zrobiło mi się smutno, gdyż uczułem, że odeszło od nas coś, co
już nigdy do nas nie wróci. Jakby pozbawiono nas swobody wyboru i odebrano
nam nasze pierwsze i najważniejsze prawo, prawo dobrowolności naszego
związku, i odtąd będziemy już musieli żyć i robić wszystko pod przymusem.
Odebrano nam? Nie, gorzej, to my sami pozbawiliśmy się tego prawa, godząc się
na ślub przed ołtarzem, to my sami nałożyliśmy na siebie pęta, których nie
będziemy już mogli nigdy zerwać. Puściłem rękę Joanny, udając, że sięgam
po chusteczkę, gdyż nagle przeraziłem się, że Joanna w jakiś sposób mogłaby się
dowiedzieć o tym, co ja myślę. A przecież ja w tej chwili niczego bardziej nie
pragnąłem, niż wziąć z nią ślub, to znaczy związać się z tą właśnie kobietą na
zawsze!
Tydzień temu, po wizycie u księdza Suchowol-skiego, napisałem do Joanny
list. Czekałem bardzo długo na odpowiedź, dopiero wczoraj dostałem kartkę, na
której było tylko jedno zdanie, że Joanna przyjeżdża i prosi, abym, jeśli mogę,
czekał na nią o dziesiątej rano na stacji. Potem jechaliśmy furmanką, siedzieliśmy
koło siebie na wysokim, twardym siedzeniu okrytym szorstkim,
samodziałowym kocem. W nogach leżała mała, żółta walizka Joanny. Przed sobą
mieliśmy zgarbione plecy furmana w przefarbowanym na brązowo płaszczu
wojskowym. Kiedy wóz wyjechał za miasto, przestał trząść na kocich łbach, a
konie powoli zaczęły wspinać się na górkę, wziąłem Joannę za rękę i popatrzyłem
na jej twarz. Joanna nie odwróciła do mnie głowy, nawet nie uśmiechnęła się;
może tylko jej usta się uśmiechnęły. Podniosła nieco głowę i wciągnęła nozdrzami
zapach unoszący się nad zagonem kwitnącego łubinu, który właśnie mijaliśmy.
Spytałem:
-Joanno, powiedz, przywiozłaś metrykę, kenkartę i dowód zameldowania?
-Nie...
- Dlaczego, kochana, nie przywiozłaś?
- Przywiozłam, przywiozłam - odpowiedziała Joanna zniecierpliwionym
tonem, jakby się na mnie o coś gniewała.
Furmanka zatrzymała się przed krzywym gankiem wspartym na dwóch
słupkach. Wyskoczyłem i po chwili wróciłem z paczką owiniętą
papierem pakunkowym i przewiązaną sznurkiem. Położyłem paczkę koło walizki
Joanny, konie zaraz ruszyły.
- Co masz w tej paczce? - spytała Joanna.
- Kura - zabita, oskubana, sprawiona, tylko włożyć do rondla. Na jutro.
Na przyjęcie weselne... -powiedziałem Joannie na ucho, żeby furman nie słyszał.
Potem przejechaliśmy wysoki, grabowy las i na skraju lasu zatrzymaliśmy
się przed domem, w którym mieszkałem. Zjedliśmy barszcz i ziemniaki
ze skwarkami. Na stole postawiłem flakon z kwitnącą gałązką kasztana. Joannie
bardzo się ten kwiat kasztana podobał, prawie cały czas rozmawialiśmy o
roślinach i drzewach. Po obiedzie zmywaliśmy talerze i garnki, potem Joanna na
godzinę położyła się - a teraz właśnie idziemy do Ustkowa. Las skończył się, przed
nami są łąki i pola schodzące w dolinę rzeki płynącej wśród drzew. Po
drugiej stronie rzeki widać wieś zanurzoną w kwitnących biało sadach, a trochę z
boku, na małym pagórku, drewniany kościółek otoczony lipami, których korony
wznoszą się wyżej dachu i prawie zupełnie go zakrywają. Przystajemy na chwilę i
patrzymy na krajobraz, który rozpościera się u naszych stóp. Mówię doJoanny:
- Popatrz, tam, w dole, między drzewami, leży Ustków. A trochę w lewo,
prawie niewidoczny, bo zasłonięty także drzewami, jest właśnie ten
mały, drewniany kościółek, o którym ci pisałem.
- Tak - powiedziała Joanna - ale to jeszcze dosyć daleko.
- Nie, niedaleko. Teraz już cały czas z górki, będziemy tam za kwadrans.
Zbiegliśmy na przełaj przez łąkę, potem szliśmy jarem, pod baldachimem
drzew, których gałęzie przeświecające słońcem stykały się nad naszymi głowami.
Było tu chłodno i trochę mroczno, ze stromych brzegów jaru ściekały strużki
rdzawej wody. Do wsi było już niedaleko, oddzielała nas od niej tylko rzeka.
Stanęliśmy na jej brzegu: woda była czysta, ale trochę wezbrana i dość szeroko
rozlana.
- Nie ma mostu? - spytała Joanna.
-Jest, ale kilometr wyżej, trzeba by obchodzić. Wezmę cię na barana i
przeniosę. Mam na sobie kąpielówki, zresztą tu wszędzie płytko, najwyżej
do kolan.
- Mogę przecież zdjąć pantofle i pończochy i przejść - powiedziała Joanna.
- Nie, przeniosę cię na drugą stronę.
- Przesąd? - spytała Joanna.
- Ach, nie! Mówiłaś przecież, że jesteś trochę przeziębiona.
- Byłam, głupstwo. Mogę przejść.
- Nie, bo woda jeszcze bardzo zimna.
Usiadłem, zdjąłem trzewiki, skarpety i spodnie.
Potem wziąłem Joannę na barana. Woda była rzeczywiście zimna. Szedłem
powoli, trzymałem się krawędzi usianego twardym żwirem brodu, ale czasem
zapadałem się do pół uda. Joanna trzymała mnie rękami za szyję i obejmowała w
pasie nogami. Czułem jej ciało na swoich plecach.
- Ciężko ci? - spytała.
- Nie. Ale chyba trochę przytyłaś? - powiedziałem, żeby jej zrobić
przyjemność, bo Joanna zawsze była zdania, że ma za mało kobiecą figurę.
- Może, bo nie ma teraz w ogóle mięsa i mama codziennie na obiad robi
kluski. Już mi nosem wyłażą.
Na drugim brzegu usiedliśmy na mojej marynarce, żeby mi nogi obeschły, i
zapaliliśmy papierosa. Powiedziałem:
- Najgorsze już mamy poza sobą. - Joanna spojrzała na mnie. Dodałem
więc po chwili, aby nie było wątpliwości, że mam na myśli przejście przez rzekę: -
Wrócimy naokoło, przez most. A jutro albo pojutrze przyjdziemy tu na ryby,
dobrze?
- Dobrze, jak będzie pogoda. Tu jest dosyć ładnie. A ryby są?
- Są duże klenie. Tam w prawo, za zakrętem, jest kilka bardzo głębokich
miejsc. Weźmiemy ze sobą coś do jedzenia i picia i możemy tam być cały dzień.
Wyobraziłem sobie, jak tam wygląda: szeroka, spokojna toń wody, sucha,
piaszczysta łąka porośnięta mmiankiem i macierzanką, topole i sosny. Było tam
tak ładnie, że doznałem aż jakiegoś przykrego uczucia niepokoju i zagrożenia -
jakby teraz, gdy na świecie jest wojna, w pięknie czaiło się jakieś niezrozumiałe,
straszliwe niebezpieczeństwo. Joanna patrzyła w tamtą stronę. Powiedziałem:
- Tam jest naprawdę bardzo ładnie.
Joanna odwróciła głowę, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Wstaliśmy i
ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy przez wieś, tak spokojną, jakby nieza-mieszkaną. W
ogrodach, przed oknami domów, kwitły bzy. W sadach, wśród zieleniejących,
okwit-łych już wiśni i czereśni, jabłonie i grusze wyglądały jak białe bukiety. Na
drodze było pusto, w piasku grzebały się kury i wróble, zza płotów odzywały się
czasem psy znudzonymi głosami, na od-czepnego. Skręciliśmy z drogi w prawo, w
krótką aleję lipową. Na końcu alei stał kościół i wyglądał nie jak zbudowany przez
ludzi, ale jakby wyrósł sam, jak wyrasta grzyb spod ziemi, pod
drzewem. Nabożeństwo jeszcze nie skończyło się, gromada ludzi stała na
zewnątrz, zwrócona twarzami w stronę otwartych szeroko wrót kościoła i
wpatrzona w jego ciemne, migocące żółtymi światłami wnętrze. Minęliśmy kościół
i usiedliśmy pod omszałym, kamiennym murkiem, na stercie dębowych bali.
Po drugiej stronie drogi, naprzeciw kościoła, stała murowana, obrośnięta dzikim
winem plebania. Powiedziałem:
- Poczekamy tu na księdza Suchowolskiego. Zobaczymy go, jak będzie
wracał, i wtedy pójdziemy.
Słońce zachodziło za górę i zaczynało kłaść wielki cień na pola, ale tu, gdzie
siedzieliśmy, świeciło jeszcze i było jasno jak w południe. Pachniały słodko jakieś
kwiaty - jaśminy, a może kwitnące żółto na kościelnym murku rozchodniki? Z
kościoła słychać stłumione dźwięki organów, potem organy milkną i rozlega się
bardzo cicho dźwięk, jakby po śniegu biegł koń, ciągnąc za sobą bezgłośnie sanie,
pobrzękując tylko janczarkami. Potem nastaje zupełna cisza i po chwili, przy
wtórze basów organowych, rozlega się pieśń:
Do Twej dążym kaplicy,
Co z brzegu czeka nas.
Wśród wichrów, nawałnicy,
W pochmurny, słotny czas...
Nie patrzę na Joannę, przymykam oczy, mówię:
— Wiesz, źle jakoś dzisiaj spałem.
Joanna nie odzywa się. Myślę o czymś, czego nie chciałbym jej powiedzieć.
To coś byłoby dosyć trudno wyrazić słowami. Chodzi o jakieś uczucie, trzeba by
było dużo mówić, żeby je wypowiedzieć. W tym spokoju, w kwitnieniu, w
zapachach, dźwiękach - było coś ponad miarę szczęścia, jakiego wolno nam
zaznać w kraju, który był w niewoli.
*
Gospodyni księdza Suchowolskiego wprowadziła nas, poprosiła, abyśmy
usiedli, i powiedziała, że ksiądz proboszcz zaraz przyjdzie. Stała chwilę z rękami
opartymi na wysokiej poręczy odsuniętego nieco od stołu krzesła, na którym
pewnie siadywał ksiądz Suchowolski. Gospodyni była wysoka, chuda, miała
ciemne włosy i czarne, blisko siebie osadzone oczy. Spytała, którędy szliśmy i
czy widzieliśmy, jak pięknie tego roku kwitną w Ust-kowie bzy. Potem wyszła,
zostawiając nas samych. Siedzieliśmy koło siebie przy długim stole nakrytym
białą, kratkowaną ceratą. W każdej kratce była mała, bladoliliowa różyczka.
Naprzeciw nas, na ścianie, wisiał wielki, czarny krzyż z
Chrystusem pomalowanym lakierem na biało. Z otwartej szeroko rany w boku, z
rąk, nóg i spod cierniowej korony Chrystusa ciekła czerwona krew. Na
innej ścianie wisiały oprawione w złote ramki fotografie z seminarium
duchownego, 2 misji i wizytacji parafii przez biskupa. Między oknami
wychodzącymi na ogród stał przy ścianie wysoki, oszklony zegar z okrągłą,
srebrną tarczą, dwoma ciężarkami na łańcuszkach i wahadłem, które kiwało
się powoli na boki, jakby 2 trudem pokonując siłę własnego bezwładu, i zdawało
się, że za chwilę stanie. Ale zegar szedł, tykał twardo i głośno i nie spóźniał się.
Dochodziła siódma. Milczeliśmy oboje 2 Joanną. W pokoju było mroczno i jakoś
obco, ale pomyślałem, że ślub będziemy przecież brać nie tu, lecz w małym
drewnianym kościółku pachnącym cedrem i ziołami. Taki ślub będzie dla
nas, niewierzących, czymś zupełnie możliwym do przyjęcia. Pomyślałem też, że
niepotrzebnie się martwiłem. Po ślubie nic się przecież nie zmieni. To się dokona
jakby poza nami, nie dotykając naszych uczuć, nie niszcząc ich ani nie
zmieniając. Nawet gdyby się to miało stać dzisiaj, zaraz, za chwilę, nic się w nas i
w naszych uczuciach nie zmieni. Ksiądz Suchowolski mówił, że świadkowie to
głupstwo, dwie osoby zawsze się na probostwie znajdą. Próbowałem sobie
wyobrazić, co będziemy robić, jak wrócimy do domu. Trzeba jeszcze dzisiaj
nastawić kurę, bo nie wiadomo, ile się będzie gotować. Jutro się cłogotuje. Mam
trochę pszennej mąki, spróbujemy zrobić słodką bułkę. Będzie zabawa,
nawet gdyby pieczywo się nie udało. Mam też herbatę, do której się nie
przyznawałem, jest zawinięta w staniol i w pergamin, będzie tego na dwa
zaparzenia. Albo na jedno, ale takie, że będzie wiadomo, że to herbata.
Skrzypnęły drzwi i, rozchylając portierę, wszedł ksiądz Suchowolski. Podał
nam na przywitanie dłoń, uśmiechnął się porozumiewawczo najpierw do
mnie, potem do Joanny, i usiadł na tym właśnie odsuniętym nieco przez
gospodynię krześle. Powiedział, zwracając się do Joanny:
- No, jakąż pani miała podróż?
- Niezłą, tylko był okropny ścisk i prawie całą drogę stałam.
- Takie to teraz podróże. Kto nie musi jeździć, to najlepiej robi, siedząc w
domu. Ale pogody mamy piękne, prawda? Cieplutko, w nocy przelatują drobne
deszczyki, wszystko rośnie i kwitnie, jak złoto!
Ksiądz Suchowolski mówiąc o niewygodach podróży, miał minę poważną,
nawet smutną, ale kiedy przeszedł na pogodę, jego twarz rozjaśniła się i
promieniowała radością. Szukałem w myśli sposobu naprowadzenia rozmowy na
temat ślubu, a w ogóle to nie wiedziałem, co mówić, zacząłem więc bąkać:
- Naprawdę piękna pogoda. Będzie tego roku dużo owocu, jabłonie bardzo
ładnie kwitną.
- Tak, ma pan rację, pięknie kwitną tego roku - podjął ksiądz
Suchowolski z ożywieniem -i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nornice. U mnie,
proszę państwa - zupełna katastrofa. Posadziłem zeszłego roku na jesieni
dwadzieścia cztery, całkiem dokładnie: dwadzieścia pięć jabłoni, wyborowych, od
Śląskiego, siedem „starkingów”, po sześć „jonathanów”, „pięknej z Boskop” i
„królowej renet”. Dwuletnie, młode, zdrowe, drzewko w drzewko jak malowanie.
Posadziłem, okręciłem słomą, żeby zające nie pogryzły kory, pomodliłem się,
czekam. No i tego roku, wcześnie, pięknie zakwitły. Kwiat duży, zdrowy - aż
się śmieje. Ale po niejakim czasie, proszę państwa, patrzę ja - co to? Kwiat
więdnie, nie zawiązuje, schnie, opada. I tak po kolei, jedno drzewko, drugie,
trzecie, dziesiąte. Kiż diabeł? Oglądam, chucham, dmucham, podlewam. Aż w
zeszłym tygodniu przyjechał do mnie z sąsiedztwa ksiądz Wo-rytko, zawołany
ogrodnik i sadownik, mówi: „Ksiądz zobaczy”. Pociągnął pierwsze drzewko z
brzegu za pieniek - i wyciągnął z ziemi patyk! Bez korzeni, na końcu ogryziony
kłykieć. I tak wszystkie drzewka. Nornice, proszę państwa, nornice. Zjadły to, co
najważniejsze - korzeń, którym drzewko wrasta w naszą ziemię, trzyma się jej,
pije z niej wodę, odżywia się, aby rosnąć, kwitnąć i rodzić. Tak, proszę państwa.
W czasie kiedy ksiądz Suchowolski namiętnie oskarżał żyjące pod ziemią
stworzenia, które zniszczyły mu młody sad, zegar wybił szybko cztery razy, a
potem powoli, głębokim basem, godzinę siódmą. Ksiądz Suchowolski zamilkł,
złożył ręce i oparł je na ceracie. Jego twarz, przedtem wzburzona i zacięta,
uspokoiła się teraz i złagodniała. Uśmiechnął się do nas i nareszcie spytał:
- No więc z czym do mnie, mili państwo, przychodzicie?
- Narzeczona przywiozła metrykę i wszystko to, o czym ksiądz mówił, jak
byłem poprzednim razem.
Udało mi się sformułować nieźle to zdanie, tylko słowo „narzeczona” nie
chciało mi jakoś przejść przez usta. Nigdy w ten sposób przed nikim ani przed
samym sobą Joanny nie nazywałem. To słowo wydawało mi się dziecinne, dobre
do zabawy w narzeczeństwo i śluby, które się bierze, mając lat sześć czy siedem,
w ogródku, wśród kwitnących krzaków, przed ołtarzem umajonym kwiatami
powoju i kaczeńcami wetkniętymi w słoiki po musztardzie. Ksiądz Suchowolski
wyciągnął obie ręce przez stół w stronę Joanny. Joanna otworzyła torebkę, wyjęła
papiery i podała księdzu Suchowolskie-mu. Rozłożył je przed sobą na stole i
czytał. Uprzytomniłem sobie w tej chwili śmieszną rzecz - że taki ślub w ogródku
brałem, mając lat siedem, moją narzeczoną była młodsza ode mnie o rok, ale w
sprawach ślubów bardzo oblatana Małgosia, córka organisty. Ołtarz zrobiliśmy ze
skrzynki przykrytej białą serwetką z frędzlami, zwędzoną przez Małgosię z
kredensu. Nad ołtarzem wisiał krzyż z dwóch patyczków związanych łodygą trawy.
Pamiętam, że w czasie ślubu znaleźliśmy pod krzakiem dzikiego bzu coś, co
odwróciło naszą uwagę - nie wiem już, co to było - jakieś gniazdko ptaka, a może
po prostu zdechłą mysz, i ślub zamienił się w jakąś inną zabawę, jak to bywa
tylko w dzieciństwie albo we śnie. Uczułem, jak wraz z tym wspomnieniem
przepłynęło przeze mnie dziwne, ciepłe uczucie związane z jakimś naiwnym
przeżyciem erotycznym z tamtych czasów, być może nawet, że uśmiechnąłem się
sam do siębie. Ksiądz Suchowolski oglądał bardzo dokładnie, po kolei, papiery,
potem złożył ostrożnie metrykę, bo była trochę naddarta i poprze-cierana na
zgięciach, i powiedział:
- No, pięknie.
- To, proszę księdza, kiedy mamy przyjść? -spytałem.
- A to już od państwa zależy. Ale przedtem trzeba załatwić takie rzeczy:
uzyskać w kurii dyspensę od przedkładania pełnej metryki urodzenia dla
pana, czyli zgodę na zawarcie ślubu na podstawie wyciągu metrykalnego. To
będzie, jak sądzę, załatwione szybko i pozytywnie, zważywszy, że urodził się
pan na tak zwanych terenach wschodnich, praktycznie w tej chwili
niedostępnych. Trzeba też będzie uzyskać zgodę dla panny młodej na zawarcie
przez nią ślubu poza jej miejscem zamieszkania, ale to także zwykła formalność.
Następnie damy na zapowiedzi, a za trzy tygodnie spowiedź, komunia - i dam
państwu ślub - zakończył ksiądz Suchowolski wesoło.
- Trzy tygodnie?! - spytałem o wiele za głośno, prawie krzyknąłem.
- Tak. Chodzi o wyeliminowanie ewentualnych przeszkód...
- Żadne przeszkody nie istnieją!
- Chcę w to wierzyć, ale takie są zwyczaje w naszym Kościele - i Kościół
ma rację, gdyż pośpiech jest złym doradcą tam, gdzie chodzi o tak ważny akt, jak
związek na całe życie. - Ksiądz Suchowolski powiedział to surowym tonem i
skarcił mnie wzrokiem.
- Przecież tydzień temu ksiądz powiedział, że
będziemy mogli wziąć ślub za dwa dni! Że to wszystko da się załatwić od
ręki!
- Powiedziałem, ale nazajutrz opadły mnie wątpliwości i aby się upewnić,
pojechałem do kurii. Okazało się, że nie udzielamy już dyspensy od zapowiedzi.
Trzeba też załatwić to wszystko, o czym mówiłem, gdyż życie Kościoła powraca do
pewnych koniecznych norm.
- Ale, proszę księdza, wojna jeszcze się nie skończyła. Jakżeż można
mówić o normalizacji - kiedy wszyscy żyjemy w kraju podbitym przez
wroga, okupowanym, w państwie wymazanym z mapy i wyjętym spod prawa?
Wszyscy jesteśmy zagrożeni, jest bardzo wiele ludzi, którzy nie mogą mieszkać
tam, gdzie mieszkali, i zajmować się tym, czym by chcieli. Ludzie kryją się,
uciekają przed prześladowaniem, aresztowaniem, wywiezieniem, rozstrzelaniem.
Ja na przykład, proszę księdza, nie wiem, gdzie będę za trzy tygodnie, ale na
pewno nie w Ustkowie. Nie będziemy mogli przyjść do księdza za trzy tygodnie po
prostu dlatego, że będziemy zbyt daleko!
W tym, co powiedziałem, musiało być coś rozpaczliwie głupiego.
Zagalopowałem się! Spostrzegłem, że Joanna i ksiądz Suchowolski dziwnie na
mnie patrzą, ale nie wiedziałem, o czym myślą. Ksiądz Suchowolski spytał:
- Wyjeżdża pan?
-Tak, wyjeżdżam.
Ksiądz Suchowolski rozłożył bezradnie ręce, potem powiedział:
-Jeśli państwo wytrwacie w postanowieniu zawarcia ślubu - to prędzej czy
później spotkamy się. Jeśli nie ze mną, to z którymś z moich kolegów, kapłanów, i
za jego pośrednictwem weźmiecie ślub przed tym samym Bogiem. Nasz kraj jest
wielki, ale w każdym zakątku znajdzie się kościół i parafia. - Ksiądz Suchowolski
wyciągnął przed siebie ręce i trzymał je tak, jakby chciał pokazać, że droga do
ołtarza będzie stać dla nas zawsze otworem. Zapanowała cisza, w której dwa
uderzenia zegara rozległy się niespodziewanie jak dwa wystrzały.
- O ósmej godzina policyjna - powiedziała Joanna.
Trudno było wymyślić w tej chwili coś mądrzejszego i bardziej realnego.
- Prawda, prawda. A państwo teraz dokąd? -ksiądz Suchowolski popatrzył
na Joannę. Jego oczy były ciemne i podobnie osadzone jak oczy gospodyni.
-Wracamy do Karczy.
- Spokojnie, powolutku, nie śpiesząc się - za pół godziny będziecie -
powiedział ksiądz Suchowolski radośnie, jakby ucieszony tym, że może udzielić
nam pomyślnej nareszcie i ścisłej jednocześnie informacji. Wstał od stołu,
odprowadził nas do drzwi i wyciągnął na pożegnanie obie ręce. - Z Bogiem, drodzy
państwo, idźcie z Bogiem!
W sionce minęliśmy się z gospodynią księdza, niosła w rękach zapaloną
lampę naftową, wielką, okrytą jasnozieloną umbrą. Powiedzieliśmy gospodyni
„dobranoc” i wyszliśmy na dwór.
Tam, w pokoju, panował mrok, ale tu, mimo że
już po zachodzie słońca, jest jeszcze widno jak w dzień. Niebo jest
przeźroczyste, całe świeci jasno jak wielka lampa. Mijamy okryty drzewami
kościół, pachnący więdnącymi kwiatami i kadzidłem, skręcamy drogą w prawo,
na most. Idziemy w milczeniu, na moście przystajemy. Opieramy ręce
na balustradzie i patrzymy na rzekę. Z góry, z zadrzewionego wąwozu, zawiewa
lekki, chłodny i wilgotny wiatr. Joanna oparła nogę na belce, na krawędzi mostu.
Patrzę na pantofel Joanny, tak mi znajomy i bliski, że mam dla niego jakiś bardzo
dziwny rodzaj zainteresowania, a nawet uczucia - i dopiero teraz widzę, że Joanna
przyszyła do pantofla brakujący guziczek, trochę inny i nieco większy od tamtego,
zgubionego, ale bardzo podobny. Widzę także, że pończocha na nodze Joanny jest
w dwóch miejscach pocerowana bardzo drobnym ściegiem i starannie dobranym
jedwabiem - i nagle robi mi się okropnie głupio i smutno. Głupio, smutno i
ogarnia mnie uczucie wstydu. Nie, to wcale nie z tego powodu, że namówiłem
Joannę, która była zawsze niechętna naszemu ślubowi, a teraz, kiedy się zgodziła,
to nic z tego nie wyszło, a więc jakbym ją nabrał. Nie, wcale o tym nie myślę,
nie myślę o niczym. Czuję tylko, że z moich oczu wypłynęły łzy. Stało się to bez
mojej wiedzy, niechcący, bez powodu, tak zwyczajnie, jak wypływa strumień ze
źródła. Zaciskam powieki i odwracam głowę. Czuję na swojej ręce dotknięcie
dłoni Joanny. Joanna mówi:
- Chodźmy, jest już późno.
Idziemy w milczeniu. Joanna trzyma mnie za rękę
i czasem lekko ściska moją dłoń. Wiem, że Joanna nie chce mi niczego
specjalnego powiedzieć, to znaczy tylko, że ona jest, istnieje, że jesteśmy ze sobą
złączeni i że spędzimy razem, być może jeszcze dzisiaj spokojną, noc.
Moja kochana dumna prowincja
Na stacji nie było przechowalni bagażu, ulokowałem więc plecak i wędziska
w kasie biletowej pod opieką urzędniczki w różowym sweterku. Kolor tego
sweterka był tak dziwny, że czegoś takiego nie widziałem nigdy w życiu.
Dziewczyna miała poza tym wysoką, utrwaloną lakierem na sztywno fryzurę,
sztuczne rzęsy i nieruchome, rozszerzone i obwiedzione czarną kreską oczy.
Powiedziała, że będzie w kasie do dziewiątej wieczorem, i spytała, patrząc na
wędziska w pokrowcu, czy ryby biorą. Odpowiedziałem, że nie wiem, bo
wysiadłem tu tylko coś załatwić i niedługo jadę dalej.
Pozbywszy się kompromitującego bagażu, mogłem pokazać się teraz
ludziom i spełnić wobec nich pewien obowiązek, co do którego utarło się
przekonanie, że należy także do mojego, wystarczająco już dziwnego zawodu.
Stacja opustoszała. Przeszedłem się tam i z powrotem po peronie i znalazłem to,
czego szukałem, a w pobliżu, na bocznej ścianie budynku stacyjnego, kran ze
zlewem i napisem: „Woda niezdatna do picia”. Umyłem ręce i twarz w rdzawej
wodzie i usiadłem na chwilę na wózku bagażowym, czekając, póki powietrze
nie osuszy mi skóry. Było cicho, słońce zakrywała masywna, ciemna chmura,
obrębiona z jednej strony delikatną, jasną koronką. W ogródku, za żywopłotem,
gdakały kury, z kancelarii zawiadowcy stacji słychać było brzęczenie telefonu, ale
nikt nie podejmował słuchawki, dźwięki zdawały się tylko przechodzić przez tę
stację, potrącając po drodze przypadkiem dzwonek.
Miałem jeszcze godzinę, nie potrzebowałem się więc śpieszyć. Zapaliłem
papierosa, obejrzałem w poczekalni afisze nawołujące do zachowania uwagi i
trzeźwości w czasie pełnienia obowiązków służbowych na kolei, przestudiowałem
też ogłoszenia zachęcające do składania oszczędności na premiowane
motocyklami, samochodami i telewizorami książeczki PKO, potem spędziłem
długą chwilę przed rozkładem jazdy. Zapisałem połączenia kolejowe na pudełku
od papierosów. Minęło pół godziny od chwili, kiedy tu przyjechałem, mogłem więc
ruszyć powoli w stronę miasta. Szedłem chodnikiem pod młodymi akacjami,
których liście pokryte były białym kurzem. Mijałem parterowe domy pomalowane
na biało lub na żółto, z antenami telewizyjnymi na dachach. W oknach domów
rosły w doniczkach mirty i kwitły pelargonie. Domy były wszystkie do siebie dosyć
podobne, wybudowano je pewnie przed pierwszą wojną światową. Niektóre z nich
wyróżniały się zbytkowną architekturą -drewnianymi ozdobami, balkonikami i
galeryjkami. Na szczycie jednego z nich, we wnęce, stała Matka Boska ze
złożonymi do modlitwy dłońmi, pomalowana niedawno na różowo i niebiesko.
Przed Matką Boską świeciła się mała, czerwona żarówka. Ten dom otoczony był
żelazną siatką, miał porządnie uprawiony ogródek. Zza bramki, kiedy ją mijałem,
odezwał się znienacka wilczur. Potem był jeszcze jeden, narożny, nieco
zaniedbany dom z gipsowym popiersiem Kościuszki na frontonie. W zarośniętym
chwastami ogrodzie, pod zwisającymi nisko gałęziami srebrnej jadły, stał leżak
opuszczony przez kogoś, kto odpoczywał tu niedawno i czytał książkę. Ale w
ogrodzie było teraz pusto, książka leżała na ziemi, koło pnia, obrócona grzbietem
do góry. Wszedłem na rynek otoczony piętrowymi kamieniczkami, ozdobionymi
kwiatami w skrzynkach. Po prawej stronie rynku brak było dwóch domów,
widocznie zostały zburzone w czasie wojny. Na ślepej ścianie jednej z kamienic
przeświecał zamalowany, ale czytelny jeszcze napis: „Maurycy Storch - Handel
żelazem - Narzędzia rolnicze - Łańcuchy - Gwoździe - Papa - Cement”. Przez
szczerbę w ścianie kamienic widać było kilka świeżo zbudowanych,
nieotynkowanych jeszcze dwupiętrowych bloków mieszkalnych,
otoczonych zwałami gliny. Ponad blokami unosił się w powietrzu znieruchomiały
żuraw. Za blokami miasto kończyło się nagle i otwierało na szeroki
krajobraz wiejski - pola i dalekie lasy. Pośrodku rynku, otoczony kępą krzewów,
stał brzydki, szary, jakby zbudowany z prefabrykatów, betonowy pomnik żołnierzy
Armii Czerwonej. Pomyślałem, że socjalizm takimi pomnikami nie zachęca do
bohaterstwa w obronie ojczyzny i idei. Powiedziano mi, że mam skręcić z rynku w
lewo, ulicą Mickiewicza, ale poszedłem w prawo, w stronę kiosku, po papierosy.
Kiosk okazał się zamknięty, przez szyby, niby w akwarium, widać było cale
wnętrze kiosku wypełnione kolorowymi drobiazgami. Czekałem chwilę, ale nikt
nie przychodził. Było już dosyć późno, ale żeby nie przyjść za wcześnie,
postanowiłem wstąpić do baru - po papierosy i na piwo. Przed barem stały dwie
czerwone „wuefemki” i czarny „junak”. Z otwartych drzwi dolatywał szum głosów i
brzęk szkła. Wszedłem do baru i stanąłem koło szynkwasu, wśród ludzi, którzy
pili piwo i rozmawiali między sobą lub sami z sobą. Powiedziałem do dziewczyny z
ceglastoczerwonymi ustami i białą, koronkową przepaską we włosach:
- Poproszę o paczkę „giewontów”.
Bufetowa, którą poprosiłem o papierosy, dolała
do pełna trzy duże piwa, potem odwróciła się, zdjęła z półki flaszkę z czystą
i napełniła trzy kieliszki. Odczekałem jeszcze chwilę i powtórzyłem:
- Bardzo panią proszę o paczkę „giewontów”.
Dziewczyna przy bufecie zrobiła trzy kroki
w lewo i wyjęła z witryny dwie sałatki śledziowe na talerzykach i dwie
galaretki. Wnętrze baru szumiało, w sąsiednim pokoju ktoś śpiewał: „O, tato, co
za pech dziś spotyka mnie...”. Zrozumiałem, że mnie tu nie ma, że jeśli
gdziekolwiek w tej chwili jestem, to w każdym razie nie tu. Skutkiem tego
nie mogę być ani widziany, ani słyszany. A może to, co powiedziałem przed
chwilą: „Poproszę o paczkę --giewontów-” - może to nie była ludzka mowa,
tylko pisk małego zwierzątka, dźwięk, którego częstotliwości drgań ludzkie
ucho nie odbiera? Ale znałem to, byłem nieraz w życiu w takiej sytuacji. Gdy
byłem jeszcze bardzo młody, a zwłaszcza gdy zdarzyło mi się coś takiego w
towarzystwie morowego kumpla - zawsze udawało się nam jakoś zwrócić na siebie
uwagę. Potem, jak nam się już udało zwrócić na siebie uwagę - to bywało
różnie. Przeważnie dosyć wesoło. Ale o to przecież wtedy chodziło. Tu, w tym
barze, to może nawet o to nie chodziło. Oni po prostu nie chcieli, żebym tu był -
dlatego mnie tu nie było. Stałem jeszcze chwilę koło baru i zamierzałem już wyjść,
kiedy usłyszałem:
- Panno Cesiu, ten pan prosił o papierosy.
Powiedział to człowiek w niebieskiej koszulce
polo, z wąskimi ramionami i zapadniętymi piersiami. Miał podkrążone oczy
i spuchnięte powieki. Patrzył na mnie i zdawał się mówić: „Wiem, kim jesteś i co
robisz, nieważne, widzę cię do trzeciego pokolenia, w porządku, ja wiem swoje, ty
wiesz swoje, o co chodzi, nieważne, w porządku...”.
- Jakie pan życzy papierosy? - spytała bufetowa z ceglastoczerwonymi
ustami.
- „Giewonty”.
Podała mi papierosy, zapłaciłem i wyszedłem. Spojrzałem na zegarek, była
punkt czwarta, godzina, o której miałem być tam. Przyśpieszyłem więc kroku,
skręciłem w ulicę Mickiewicza i niedaleko, za rogiem, zobaczyłem piętrową
kamieniczkę z oświetlonym żarówkami napisem: Dom Kultury. Minąłem dwóch
młodych ludzi, ci wprawdzie patrzyli w moją stronę, ale także nie widzieli
mnie. Jeden z nich miał na sobie żółty sweter i czarne spodnie, rozszerzające się
u dołu, rozcięte po bokach i ozdobione guziczkami. Jego płowe nadwiślańskie
włosy ułożone były w pasemka i zakrywały czoło, policzki i kark. Twarz miała
wyraz dziwny i śmieszny, niewinny i nijaki. Stał w ten sposób, że mogłem przejść
przez niego niezauważony, ale ominąłem go. Kiedy przechodziłem koło niego,
nie obejrzał się. Na parterze, na drzwiach prowadzących do biblioteki, zobaczyłem
przyszpilony pluskiewkami afisz: „Dziś! Spotkanie autorskie! Godzina 16. Wstęp
wolny”. Niżej wypisane było za pomocą drewienka umaczanego w zielonym
atramencie imię i nazwisko autora. Nie lubię mojego imienia, ale to, którym mnie
tutaj obdarowano, nie podobało mi się również. Było mi to zresztą dosyć obojętne.
Wszedłem do małej salki i zobaczyłem moje miejsce, było już przygotowane:
krzesło i mały okrągły stolik. Na stoliku stała karafka z wodą przykryta
odwróconą szklanką i gipsowa popielniczka w kształcie podkowy. Przed sobą będę
miał cztery czy pięć rzędów żółtych krzeseł, w głębi, pad ścianą, telewizor
zasłonięty niebieskim pokrowcem. Na sali było pusto, ale przez uchylone do
sąsiedniego pokoju drzwi, na tle półek z książkami, zobaczyłem dwie dziewczynki.
Stały koło lady i patrzyły w moją stronę. Jedna z nich odwróciła się gwałtownie i
powiedziała coś, a wtedy spomiędzy półek wyłoniła się maleńka staruszka w
zielonym sweterku, z tlenionymi włosami i czarnymi brwiami. Biegła, wyciągając
do mnie obie ręce.
- To pan, prawda?
- Sądząc z afisza, to niezupełnie ja... - powiedziało mi się coś, czego
mówić właściwie nie chciałem.
- Ale my mamy przecież pana fotografię - powiedziała staruszka z
wyrzutem w głosie, jakby czymś urażona, i podała mi uperfumowaną rękę do
pocałowania. Uczułem, że coś od początku między nami się zepsuło i że ja jestem
tego powodem. Poszliśmy do małego pokoiku koło bibliotełd. Poproszono
mnie tam, abym się rozgościł, usiadł i zajął się tymczasem tą przykrą, ale
konieczną czynnością, jaką jest wypełnianie deklaracji podatkowej i pisanie
rachunku. Usłyszałem od staruszki, że życie jest w ogóle mieszaniną poezji i
prozy, uczuć i interesów, czyli piękna i spraw przyziemnych, i że świat na pewno i
mnie, pisarzowi, nie oszczędził tej gorzkiej prawdy. Staruszka poszła robić kawę,
a ja siedziałem przy okrągłym stoliku i pisałem rachunek i wypisywałem
kwotę cyframi i słownie, obliczałem też zwrot kosztów przejazdu. Słyszałem, jak
staruszka mówiła w bibliotece do dziewczynki, żeby biegła prędko do
pani Lasockiej i doktora Mudro, że oni już wiedzą, o co chodzi. Potem usłyszałem
jakieś inne dalekie głosy, jakby z ulicy, a po chwili weszła młoda osoba i
przedstawiła mi się jako kierowniczka klubu. Miała energiczne, jakby męskie
usta, fioletowe włosy i długie, różowe paznokcie. Powiedziała:
- Ma pan pecha.
- Dlaczego?
- Pogoda. A poza tym: w Rębowie jarmark, a w Brzegach impreza.
- Impreza? - spytałem z zainteresowaniem.
-Tak. Przyjechał zespół.
Nie dopytywałem się, jaki zespół przyjechał do Brzegów i co to ma
wspólnego z moim pechem. Zdawało mi się zresztą, że wiem, o co chodzi, ale nie
byłem pewien. Staruszka w zielonym sweterku przyniosła mi kawę. Spojrzałem na
zegarek: było dwadzieścia po czwartej. Młoda kobieta z fioletowymi włosami
spostrzegła to i uspokoiła mnie:
- Ma pan czas. U nas, wie pan, słuchacze troszkę spóźniają się.
- Tak, tak, proszę spokojnie wypić kawę - powiedziała staruszka i podała
mi kopertę. Położyła ją ostrożnym i nieśmiałym ruchem na brzegu stolika. Obie
przeprosiły mnie i wyszły. Wyjąłem pieniądze z koperty i przeliczyłem, zgadzało się
co do grosza. Potem piłem kawę i myślałem o pewnej wodzie, którą widziałem z
okien wagonu, jadąc tu. Nie była to rzeka, która niedaleko stąd płynęła, ta rzeka
nie interesowała mnie. To było dalej, między dwiema dosyć odległymi od rzeki
stacyjkami. Wśród łąk i zarośli było tam kilka, cztery czy pięć, owalnych i
okrągłych jeziorek okolonych sitowiem, niektóre zarośnięte były grążelami i
nenufarami. Usłyszałem, jak dziewczyna powiedziała, że pani Lasocka nie może
przyjść, ale doktor Mudro już idzie, tylko ktoś go po drodze zatrzymał. Wyjąłem
pudełko papierosów, zapaliłem, potem dumałem chwilę nad rozkładem jazdy
pociągów, który zapisałem na pudełku. Gdybym zdążył wyjechać stąd o
szóstej dwanaście, to nad jeziorkami byłbym jeszcze przed wieczorem. Weszły obie
panie, ta z fioletowymi włosami powiedziała:
-Jest frekwencja.
- Ciekawe, ile osób? - spytałem.
- Będzie jakieś piętnaście - powiedziała staruszka.
- Piętnaście?
-Jeśli o nas chodzi, proszę pana, to jest bardzo dobrze. Tu byl kiedyś pan
Kielbowicz, zna pan na pewno pana Kielbowicza?
- Tak, oczywiście - powiedziałem, szukając rozpaczliwie w pamięci, kim
jest pan Kielbowicz. Na pewno byl to ktoś z mojego kręgu. Powiedziałem: -
Ciekawe, jaką frekwenqę miał kolega Kielbowicz?
- Coś około ośmiu osób - powiedziała dziewczyna z fioletowymi włosami.
- Ale mimo to było bardzo, bardzo miło - zapewniła gorąco staruszka.
- Proszę, to może już rozpoczniemy? Ja pana zapowiem - to były słowa
dziewczyny z fioletowymi włosami. Popatrzyłem na nią i na staruszkę: obie miały
uroczyste miny. W ich oczach była teraz powaga, a nawet pewna surowość, jakby
za chwilę miał się dokonać jakiś akt sprawiedliwości, któremu one będą, jako
świadkowie, asystować. Wstałem i ruszyliśmy w kierunku drzwi,
kierowniczka klubu z fioletową fryzurą na czele, potem ja, na końcu bibliotekarka
w zielonym sweterku. W sal-ce, która, kiedy tu wchodziłem, była pusta,
siedziało teraz kilkanaście osób. W pierwszym rzędzie siedział człowiek o
szlachetnie postarzałej twarzy, ze srebrnymi, gęstymi włosami. W następnych
dwóch rzędach nie było nikogo, w przedostatnim siedziało kilkoro dzieci, w
ostatnim parę dziewcząt i chłopców. Kiedy wchodziłem na salę, dziewczęta
odwróciły ode mnie głowy i spojrzały po sobie. Stanąłem koło stolika,
kierowniczka klubu zapowiedziała poprawnie moje nazwisko - i po chwili
usłyszałem swój głos.
Powiedziałem, że jestem kimś, kto zajmuje się pisaniem książek, a więc
czynnością, która jeśli zważyć na istnienie kina, radia i telewizji, wydawać się
może zajęciem bardzo staromodnym, a nawet w ogóle niepotrzebnym.
Powiedziałem, że osobiście nie mam nic przeciwko radiu, telewizji i filmowi i sam
korzystam chętnie z ich usług, ale pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, że gdyby nie
my, pisarze, którzy piszemy teksty audycji, słuchowisk, piosenek i scenariuszy
filmowych - kina nie miałyby co wyświetlać, milczałoby radio i
telewizja. Spostrzegłem, że w tym momencie dwie dziewczyny popatrzyły na
telewizor okryty niebieskim pokrowcem, a potem na mnie w tak wymowny
sposób, jakbym to ja był winien, że odbiornik został wyłączony. Stary, siwy pan,
siedzący w pierwszym rzędzie, zmienił pozycję nóg i przechylił głowę na lewe
ramię. Powiedziałem więc, aby rzecz mocniej zaakcentować, że - jak to mówi
Biblia - na początku wszystkiego jest słowo. Potem zrobiłem małą przerwę i
powiedziałem parę zdań o książkach, które napisałem. Informacje dotyczyły tylko
tytułów i lat powstania, wreszcie, znów po krótkiej przerwie i wypiciu pół szklanki
wody, wyjąłem z kieszeni złożony we czworo maszynopis i zacząłem czytać. Siwy
pan z pierwszego rzędu patrzył w sufit, dziewczęta wpatrywały się we mnie.
Kierowniczka klubu siedziała sztywno, miała zmarszczone brwi, bibliotekarka w
zielonym sweterku cały czas, jak czytałem, uśmiechała się. W pewnej chwili
jakiś chuligan otworzył drzwi, wsunął głowę i powiedział:
- Leee...
Na sali i w korytarzu wybuchł śmiech. Młoda kierowniczka klubu wyszła na
korytarz, a bibliotekarka wstała i uciszyła salę wzrokiem. Czytałem dalej, a kiedy
skończyłem, rozległy się zaraz oklaski. Kierowniczka klubu wstała i powiedziała,
że kto ma książki do podpisu, może skorzystać z mojej obecności. Do stolika
podeszły dwie dziewczyny, każda z książką, potem bibliotekarka poprosiła
mnie, abym podpisał jeszcze egzemplarze biblioteczne. Były one już zaopatrzone w
numer inwentarza i opieczętowane. Umieszczanie na nich jeszcze podpisu wydało
mi się nagle, nie wiedzieć dlaczego, czymś bezsensownym, a nawet
obrzydliwym, ale zrobiłem to, o co mnie proszono. Kierowniczka klubu wstała
znów i spytała, czy będą jakieś pytania? Zapanowała cisza, wszyscy zaczęli się
rozglądać po sali, ale nikt się nie odzywał. Chciałem zachęcić słuchaczy do
zabierania głosu, tłumacząc im, że mają ogromną nade mną przewagę ilościową i
że to raczej ja powinienem być w strachu - ale nie powiedziałem tego, gdyż
uprzytomniłem sobie, że dwa tygodnie temu użyłem już tego chwytu gdzie indziej,
i zrobiło mi się cholernie wstyd. Panowała jeszcze chwilę cisza, wreszcie siwy pan
z pierwszego rzędu podniósł rękę i powiedział:
- Proszę o głos!
Kierowniczka klubu - jak mi się zdawało - pierwszy raz od kiedy tu
przyjechałem, uśmiechnęła się. Spojrzała na mnie i powiedziała:
- Proszę bardzo, doktor Mudro ma głos!
Doktor Mudro przeprosił na wstępie, że będzie mówił na siedząco, ale ma
nadzieję, że wiek upoważnia go do tego. Urodził się mianowicie wtedy, gdy nikogo
z nas, nawet szanownego prelegenta, to znaczy mnie, nie było jeszcze na świecie.
W tym roku bowiem przypada osiemdziesiąta rocznica jego urodzin. Co roku
obchodzimy jakieś rocznice. Pewnie, on, doktor Mudro, coś niecoś w swoim
długim życiu dla ludu i dla Polski zrobił, przeorał kawał naszej roli, działał w
organizacjach niepodległościowych przed pierwszą wojną, w teatrach
amatorskich, chórach, w PTTK, w bibliotekach, pisał, przemawiał. Ale są dzieła
małe i dzieła duże, ludzie mali, skromni - i ludzie wielcy. Są rocznice i rocznice.
Czymże jest osiemdziesiąta rocznica urodzin jakiegoś doktora Mudro w
porównaniu ze sto dwudziestą rocznicą urodzin Henryka Sienkiewicza, które w
tym roku obchodzimy!
Patrzyłem na doktora Mudro, patrzyli na niego zresztą wszyscy. Jego twarz
poryta zmarszczkami, jak to się mówi - rzeźbiona, przypominała oblicze górali na
kasetach zakopiańskich. Była, rzec można, piękna w swojej szmirowatej
doskonałości. Doktor Mudro mówił, że, jego zdaniem, my wszyscy, czy tego
chcemy, czy nie, obojętne, czy jesteśmy komunistami, socjalistami, narodowcami
czy ludowcami, wierzącymi czy ateistami - że my wszyscy jesteśmy z
Sienkiewicza. Jesteśmy postaciami z tego wielkiego dramatu polskiego,
postaciami pozytywnymi lub negatywnymi, bohaterami lub nikczemnikami, bo
Sienkiewicz całą naszą historię przerobił na literaturę, a my z kolei tę literaturę
wcielamy w życie. W ten sposób koło literatury i życia zamyka się - powiedział
doktor Mudro i wydawało się, że zamierza skończyć. Ale doktor Mudro mówił dalej
i w ten sposób, ku mojemu raczej zadowoleniu, spotkanie ze mną niepostrzeżenie
zamieniło się w spotkanie z nim. Doktor Mudro mówił więc dalej, wyręczając mnie
w moich obowiązkach, i czynił to w sposób przewyższający wszystko, na co byłoby
mnie stać. Słuchałem tego, co mówił, i snuły mi się po głowie jakieś
dziwne, nieartykułowane myśli - coś o tak zwanym piekle ambicji, o słabości i
bezradności artysty i nieuchwytności materii dzieła sztuki. W pewnej jednak
chwili spojrzawszy na zegarek, stwierdziłem, że jest bardzo późno i że jeśli chcę
być jeszcze dzisiaj przed nocą nad wodą, to muszę zaraz wyjść. Wstałem i
schylony, przepraszając, uspokajając i zachęcając wzrokiem doktora Mudro, aby
mówił dalej, przemknąłem się do pierwszego rzędu. Usiadłem koło kierowniczki z
fioletowymi włosami i powiedziałem jej, że nie mam odwagi przerywać
doktorowi Mudro, ale za dwadzieścia minut odjeżdża mój pociąg. Kierowniczka
dotknęła dłonią mojego ramienia gestem mającym znaczyć, że bierze wszystko na
siebie, i w ten sposób, dzięki niej, mogłem niebawem, kłaniając się wśród
oklasków i sam klaszcząc, pożegnać się z obu paniami i doktorem Mudro i
opuścić Dom Kultury. Na odchodnym kierów-niczka szepnęła mi na ucho, iż
chciała nadmienić, że jedną z najciekawszych wypowiedzi doktora Mudro udało
jej się utrwalić na taśmie magnetofonowej. Odszepnąłem jej, że następnym razem,
jak będę, z przyjemnością posłucham wypowiedzi doktora Mudro.
Przed bramą Domu Kultury stała gromada chłopców i dziewcząt.
Wyminąłem ich niezauważony. Szedłem prędko tą samą drogą, krótką uliczką
do rynku, potem skrajem rynku, wreszcie prostą drogą w stronę stacji. Minąłem
stary dom z popiersiem Kościuszki i ładnie utrzymane domostwo z Matką Boską
na frontonie, otoczone żelazną siatką, której strzegł zły wilczur. W czasie kiedy
byłem w Domu Kultury, spadł krótki, ale dosyć obfity deszcz i odświeżył zieleń
akacji. W powietrzu pachniało słodko jaśminem i maciejką. Wąskim chodnikiem
spacerowały pary i dziewczęta z liceum. Zatrzymywałem się, aby je przepuścić,
albo wymijałem. Spacerujący poruszali się powoli, ale mnie się bardzo śpieszyło.
Wyszedłem więc na drogę i szedłem jej skrajem. Niebawem zobaczyłem dworzec
kolejowy, zobaczyłem go od strony, którą poznaje się dopiero, wyjeżdżając. Był to
piętrowy, ale krótki, przez co wydawał się dosyć wysoki, pomalowany na
żółto budynek. Okna na piętrze ozdobione były zielonymi skrzynkami, w których
kwitły białe i czerwone petunie. Ten budynek miał twarz, która zdawała
się mówić: jestem skromny, nawet biedny, ale mam poczucie swojej wartości.
Przy okienku kasowym było pusto. Bileterka w dziwnie różowym sweterku i
z wielką fryzurą popatrzyła na mnie nieruchomymi oczami, jakby zbudzona ze
snu, i spytała:
-Już pan ucieka?
- Niestety, uciekam - odpowiedziałem.
Zapłaciłem za bilet i za przechowanie bagażu i wyszedłem na peron. Pociąg
wkrótce zajechał i ledwie wsiadłem - mszył. Stanąłem koło okna i patrzyłem na
miasteczko, od którego szybko się oddalałem. Wkrótce stało się maleńką wysepką
domów i drzew ze sterczącą pośrodku wieżą kościelną. Myślałem: - O, moja
słodka, dumna i drażliwa prowincjo! Jakże cię dobrze znam i rozumiem!
Jestem przecież z ciebie, byłem tobą. Jesteś wrażliwa i czuła, ale pełna
kompleksów, gdyż byłaś zawsze przedmiotem pośmiewiska. Jesteś mądra i
chytra, kształcisz się, dużo czytasz, chłoniesz radio i telewizję, ale podejrzewasz,
że mogą być od ciebie chytrzejsi. Panicznie boisz się, aby nie zostać nabraną.
Masz swoje upodobania, znasz się na polityce, na literaturze i sztuce. Ale
niechętnie ujawniasz swoje gusty, gdyż nie zawsze pokrywają się one z opiniami
obowiązującymi w stolicach. Podoba ci się bardzo obraz tego malarza, książka
tego pisarza, utwór muzyczny tamtego kompozytora? Ba! Ale nie masz nigdy
pewności absolutnej, że to, co ci się podoba, jest dobre. Jakże ośmieszyłabyś
się, gdyby się okazało, że to, co ci się podoba, jest złe! Chowasz więc swoje
upodobania ukryte głęboko w sercu, a publicznie uznajesz i chwalisz wielkości
tylko rzędu najwyższego. Najchętniej gościsz u siebie Iwaszkiewicza, nie
zdziwiłabyś się, gdyby wstał z grobu Hemingway i pofatygował się do ciebie, do
tego małego miasteczka, na autorskie spotkanie”.
Miasteczka nie było już widać, znikło dawno, zasnute nowymi,
zmieniającymi się krajobrazami, które nieustannie napływały z przestrzeni, i
choć wszystko było ze sobą zrośnięte i złączone, widok zmieniał się do
niepoznania. Pociąg zatrzymał się na jakiejś węzłowej stacji i stał długą chwilę,
czekając na jakiś inny, pewnie spóźniający się. Pachniały mocno kwiaty, których
nie umiałem nazwać, w ogóle było tu jakoś inaczej, jakby pociąg zatrzymał się na
granicy innego kraju. Było szerzej, prze-strzenniej, nawet niebo wydawało się
wyższe. Na ławce siedział żołnierz i dwie dziewczyny, śmiali się i patrzyli na nasz
pociąg. Niektórzy pasażerowie wysiedli i kupowali w kiosku gazety albo pili piwo.
Konduktorzy naszego pociągu przechadzali się wzdłuż peronu. Chociaż wszystkim
nam, jadącym, na pewno się dokądś śpieszyło - wszyscy po trochu jakby chcieli,
żeby pociąg nieco dłużej zatrzymał się na tej sympatycznej i trochę dziwnej stacji,
która zdawała się leżeć na granicy dwóch światów - jeszcze w kraju starym, ale
już u progu wielkiego, szerokiego świata. Ale pociąg stał tu zapewne tylko tyle, ile
było przewidziane w rozkładzie. Z przeciwnej strony nadjechał niebawem inny
pociąg - i ruszyliśmy.
Włożyłem plecak i zdjąłem z półki wędziska. Kiedy na następnym
przystanku pociąg zatrzymał się, wysiadłem i poszedłem dalej ścieżką wzdłuż
toru. W miejscu, które zapamiętałem, jadąc tutaj, skręciłem na przełaj przez
wysoką, zroszoną deszczem trawę i szedłem, zanurzając się coraz głębiej w pustą,
jakby leżącą na uboczu świata i niepotrzebną nikomu okolicę. W miarę jak
oddalałem się od tamtego świata, czułem się coraz lżejszy i swobodniejszy, coraz
bardziej szczęśliwy. Opadały ze mnie po kolei wszystkie niewygodne i krępujące
moje mchy stroje i osłony, które nosiłem na sobie tam dla obrony przed innymi
ludźmi, w celu udawania kogoś innego, niż jestem - albo po prostu dla ozdoby.
Pozbywałem się też zbędnych myśli i uczuć. Zachowałem i niosłem ze sobą tylko
to, co jest koniecznie do życia potrzebne. W plecaku miałem namiot, chleb i
mięso, w ręku niosłem narzędzia, którymi będę się tu posługiwał. Moje zmysły
odzyskiwały swoją prawdziwą rolę. Oczy przygotowywały się do widzenia
kształtów i kolorów, mchu i odległości, a także szczegółów, aż do
najdrobniejszych. Mój słuch gotów był także do pełnienia swoich obowiązków. Nie
potrzebowałem odwoływać się do moich zmysłów, rozkazywać im, prowadzić z
nimi dialogów, zasięgać ich rady. Miałem do nich pełne zaufanie, wiedziałem,
czułem to, że same, bez mojego wezwania i udziału, będą się ze sobą
porozumiewały, wymieniały spostrzeżenia i dokonywały wyboru najlepszej,
najkorzystniejszej dla mnie drogi, miejsca i chwili.
Nad wodami, do których szedłem, zapadał już mrok, na łąki ścieliła się
mgła. Ale ciemne, leżące poziomo chmury uniosły się jeszcze raz tego dnia w górę
niby kurtyna, odsłaniając niewiarygodnie jasny i czysty pod spodem błękit i
ukazując rąbek słońca, które zatrzymało się na chwilę na granicy nieba i ziemi.
Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie smutku i samotności
Powiedziałem, że chcę porzucać trochę błystką, i mszyłem pierwszy z
biwaku. Wiosłowałem ostro jakieś trzy kilometry, zostawiłem poza sobą
dwa wielkie zakręty rzeki. Był pogodny ranek, ale pół nieba zakrywała gęsta
zasłona białych chmur, przesuwająca się bardzo powoli z zachodu na wschód. Na
wysokich, pustych i płaskich brzegach rzeki pasło się bydło. Czasem, gdzieś z
daleka, z rozwianą w pędzie grzywą, przybiegał na brzeg samotny koń,
zatrzymywał się raptownie na granicy ziemi i nieba, i stał nieruchomo, patrząc i
wiodąc tylko głową za moją płynącą łodzią. Było bardzo cicho; czasem tylko z
brzegu, wzdłuż którego płynąłem, odrywało się stadko kulików, leciało z głośnym i
dźwięcznym piskiem tuż nad powierzchnią wody. Osiągnąwszy przeciwległy brzeg,
ptaki nikły i milkły tam raptownie, i znów nastawała wielka, rosnąca wszerz i w
górę cisza.
Płynąłem szeroką, ograniczoną dalekimi, zamglonymi wzgórzami doliną.
Cała rzeka przewalała się po przekątni tej doliny w prawo, pod wysoki
brzeg, zwężała się i szła tam wzdłuż gęstych zarośli, ciemna i głęboka. Odłożyłem
wiosło, wziąłem do ręki spiningówkę; pozwoliłem chwilę łodzi spływać w dół, a
kiedy znalazłem się na wysokości pierwszych zarośli, zacząłem rzucać. Mała,
złocista błystka odrywała się od szczytu wędki, widziałem ją dokładnie, jak na
zwolnionym filmie, szła przez powietrze, ciągnąc za sobą żyłkę, jak kometa, i
padała koło zwisających nad samą powierzchnią wody gałązek wikliny. Tam, w
głębokiej, chłodnej wodzie, powinny były stać najgrubsze ryby; widziałem
je: wyprężone, nieruchome, ale gotowe w każdej chwili do skoku szczupaki;
opasłe, leniwe, pozwalające się znosić prądowi i wracające niechętnie na swoje
miejsce klenie; wielkie, czujne, drgające nerwowo bolenie. Lada chwila mogłem się
spodziewać skoku ryby, byłem przygotowany na to. Ale błystka wracała do mnie
posłusznie, pokonując opór prądu; czułem w dłoni jego żywą,
przepływającą materię. W pewnej chwili uczułem drgnięcie kija, przyciąłem. Ryba
szarpała na boki, był to nieduży szczupak. Szedł do mnie, zapierając się
płetwami i ogonem i rzucając łbem. Wyjąłem go, odczepiłem i wrzuciłem z
powrotem do wody. Prąd przekręcił łódź, odłożyłem więc wędkę i
wyprostowałem dziób. Pomyślałem: „Łódź musi mieć szybkość własną. Kiedy
płynie z tą samą szybkością co prąd - nie słucha steru”. Było to tak oczywiste, że
aż śmieszne stwierdzenie.
I znów rzucałem błystką, raz za razem, pod samą łozinę, w miejsca, gdzie
musiała być ryba. Nic, nic i jeszcze raz nic. Każdy rzut był pusty, wpadał jakby
nie w wodę, ale w próżnię. Zarośla kończyły się, rzeka zabierała się powoli w lewo,
rozlewała, potem szła pod wysoki, pełen wykrotów i porośnięty starym lasem
sosnowym brzeg. Rzucałem dalej bez przerwy. Ta czynność, powtarzana w
kółko, traci niepostrzeżenie swój cel i zaczyna być czymś samym dla siebie,
wystarczającym, aby ją wykonywać dalej. Znałem ten stan, to był sygnał, że
trzeba zwinąć wędkę i odłożyć ją na bok, tak jak odkłada się pióro, gdy
rozpędzone zaczyna pracować mechanicznie i robić to, co samo chce. Na wprost
ostatniej kępy zarośli poczułem słabe bardzo uderzenie w błystkę, było tak słabe,
że przez moment wydawało mi się, że zaczepiłem hakiem o jedną z tych cienkich,
nurzających się w wodzie, odginanych przez prąd i powracających znów gałązek
wikliny. Ale nie była to gałązka, tylko śmieszny, mały, jaskrawozielony, bardzo
wojowniczy i bardzo zarazem piękny szczupaczek. Zaczepiony był na jednym
grocie trójhaka. Odczepiłem go i wypuściłem do wody, tuż koło burty. Potem
zwinąłem wędkę, odłożyłem ją i zapaliłem papierosa. Prąd niósł mnie powoli pod
lewy brzeg, w stronę wielkiego lasu, ale było do niego jeszcze daleko, może więcej
niż półtora kilometra. Obejrzałem się poza siebie: moich towarzyszy nie było
widać, wlekli się pewnie tak jak ja, a może zatrzymali się gdzieś, robią kawę, będą
ją pić i gadać. Pochyliłem się, przesunąłem orczyk sterowy do przodu i zdłużyłem
linki. Mogłem się teraz wygodnie wyciągnąć i wyprostować nogi. Łódź niosła mnie
środkiem szeroko rozlanego nurtu, wśród płaskich, piaszczystych, nagich
brzegów.
Woda była płytka; żółte, usiane drobnymi kamieniami i kępkami roślin
wodnych dno uciekało w tył, zdawało się umykać szybciej, niż płynęła
łódź. Czarny sosnowy las zbliżał się i rósł w oczach. Widziałem - w jednym
miejscu wydobywała się spośród drzew smuga dymu, ale nie szła w górę, tylko
kładła się poziomo i wsiąkała w las. Pomyślałem, że ma się na zmianę i że nie
będzie pogody. Potem, nie zmieniając wpółleżącej pozycji ciała, dałem lewego
wiosła i wyprostowałem dziób, bo prąd zaczął znosić łódź do brzegu. Pomyślałem:
„Ster nie działa, kiedy łódź nie ma szybkości własnej”. To idiotyczne zdanie
uczepiło się mojej głowy i powtarzało się kilka jeszcze razy, może dlatego, że nie
chciało mi się o niczym w ogóle myśleć. Było bardzo cicho. Od zachodu, od strony
wielkiego lasu, do którego się zbliżałem, zawiewał lekki wiatr, nie był to może
nawet wiatr, tylko oddech rozgrzanego lasu. Przynosił woń mchu i żywicy
sosnowej. Przymykałem na chwilę powieki i na sekundę, a może na dłużej,
zasypiałem. W ten sposób zbliżałem się do lasu szybciej i jakby bardziej realnie;
czas mijał, było to widoczne.
W jakiejś chwili usłyszałem od strony lasu zrazu bardzo cichy dźwięk,
podobny do brzęczenia pszczół, potem wydało mi się, że słyszę uderzenia siekiery
w drzewo, a nawet jakby przeciągły gwizdek na zbiórkę. Przymknąłem oczy i
słuchałem. Tak, wielki las nie był pusty, byli tam ludzie. Po chwili, zbliżywszy się
jeszcze bardziej do lasu, zobaczyłem ich: były to małe figurki ubrane w mundury.
Najpierw zobaczyłem dwie harcerki: stały po kostki w wodzie, w płytkiej zatoczce,
i szorowały wielki, czarny kocioł. Trochę dalej, za wyrwaną i leżącą w wodzie
sosną, inne dziewczęta prały bieliznę. Potem w przerwie między drzewami
zobaczyłem kuchnię z daszkiem wspartym na czterech słupkach. Tu także
pracowały dziewczęta w mundurkach, skrobały pewnie ziemniaki albo obierały
jarzynę. Wydawały się mieć dwanaście, czternaście lat, niektóre były starsze i
pełniły jakieś funkcje. Jedna z nich, wysoka, z wydatnym biustem,
przepasana ciasno szerokim pasem, stała z trzcinką w ręku koło stołu i mówiła
coś do harcerek, które siedziały za stołem z pochylonymi głowami i notowały w
zeszytach. Gdzieś, w miejscu zasłoniętym drzewami, grano w siatkówkę, słychać
było uderzenia w piłkę i krótkie gwizdki sędziego. Trochę dalej zobaczyłem tablicę,
na której przypinano widocznie jakieś ogłoszenia. Tablica przybita była do słupa i
osłonięta od deszczu spiczastym daszkiem. Potem zobaczyłem przesłonięte od
strony rzeki drzewami wielkie namioty. Wejścia do nich były otwarte, wewnątrz
widać było dwa rzędy żelaznych łóżek, nakrytych równo szarymi kocami. W
namiotach nie było nikogo, ale dziewczęta krzątały się wokół nich, zbierały
śmieci, zamiatały brzozowymi miotełkami i gracowały ścieżki. Gromadka harcerek
pracowała w skupieniu nad czymś, czego nie mogłem zobaczyć, gdyż leżało na
wysokim brzegu i płasko na ziemi; był to pewnie klomb z orłem,
ozdobiony szyszkami i kamyczkami. Obozowisko ciągnęło się wzdłuż rzeki na
dużej przestrzeni. Unosił się nad nim gwar, słychać było nawoływania, śmiech i
śpiew. Płynąłem, cicho, tak cicho, jak poruszała się rzeka. Czasem któraś z
dziewcząt dostrzegała mnie i mówiła o tym innym. Odwracały wtedy głowy
od tego, czym były zajęte, patrzyły przez chwilę na mnie, pozdrawiały mnie, kiedy
oddalałem się. Ale przeważnie nie widziały mnie, ich uwaga nie była zwrócona na
rzekę.
Skończyły się namioty. Las stawał się coraz gęstszy, brzeg coraz dzikszy.
Widziałem jeszcze dwie harcerki wracające do obozu z koszyczkami w rękach.
Obozowisko oddalało się i uciszało. Brzeg był stromy i poszarpany, tworzył
wykroty zasłonięte zwisającymi gałęziami. Moja łódź płynęła coraz wolniej, prąd
zamierał, rzeka jakby zatrzymywała się i zamieniała w jezioro. Ale to było
złudzenie, to tylko nurt zmienił kierunek i wracał z powrotem pod prawy brzeg.
Patrzyłem na gałęzie zwisające nisko i odbijające się w wodzie i zamierzałem
już podnieść się i powiosłować, aby odbić się od tego brzegu, który prowadził, być
może, do ślepej odnogi - gdy nagle poprzez gałęzie zobaczyłem dziewczynę w
harcerskim mundurku. Klęczała na piasku w wykrocie powstałym po oberwaniu
się brzegu - i bawiła się lalką. Przytrzymałem się ręką gałęzi i patrzyłem:
dziewczyna trzymała za rękę lalkę, która siedziała naprzeciw niej, na
kamieniu. Lalka zrobiona była z brudnych i podartych szmatek, głowę miała
wypchaną i przewiązaną sznurkiem, tak jak to robią dzieci na wsi, jej włosy
uformowane były z rozplecionych sznurków. Powiedziałem, że dziewczyna
trzymała lalkę za rękę? Nie, bo lalka nie miała wcale rąk, to mnie się tylko
zdawało. Dziewczyna mówiła do lalki cichym, monotonnym głosem:
- Widzisz, kochana, zostałyśmy na tym świece same, nie mamy już
nikogo, wszyscy pomarli, to bardzo smutne, to strasznie smutne. Proszę cię,
nie płacz, bo mnie jest też bardzo smutno. Musimy się bardzo kochać. Jak
będziemy się kochać, to nam będzie lżej, nie będzie nam tak smutno...
Chciałem odepchnąć się jak najciszej od brzegu, ale plusnęła jakaś gałązka
i dziewczyna odwróciła głowę. Krzyknęła, ale zaraz uśmiechnęła się. Ja pewnie też
uśmiechnąłem się. Łódź oddalała się. Dziewczyna klęczała i patrzyła na mnie.
Trzeba mi było uśmiechać się i oddalać, odpływać. Ale ja zrobiłem coś bardzo
głupiego i złego. Powiedziałem:
- Wstyd, żeby taka duża dziewczyna bawiła się jeszcze lalką.
Twarz dziewczyny spoważniała, potem posmutniała. Dziewczyna odwróciła
głowę i zakryła obiema rękami oczy.
Chwila na wolności
Schodziłem powoli w dół, opierając się łokciem
o poręcz. Nie czułem w nogach żadnego bólu, tylko sztywność i
zdrętwienie, lewą nogę miałem gorszą. Na dole, koło portierni, zatrzymałem
się, gdyż idący przede mną gestapowiec przystanął
i zapytał, czy nie było dla niego listów. Żołnierz w hełmie, z pistoletem w
otwartej pochwie na pasie, powiedział, że nie było, i spojrzał na mnie. W jego
twarzy jak w lustrze odczytałem swój wygląd. Musiałem budzić obrzydzenie.
Wyszliśmy na ulicę. Tuż przy krawężniku stał otwarty samochód, ten sam,
którym przywieziono mnie tu, z więzienia. Mój gestapowiec otworzył mi drzwiczki,
wsiedliśmy. Szofer odwrócił się i zapytał tak samo jak poprzednim razem:
-Wohin?
- Nach Hause - odpowiedział mój gestapowiec i uśmiechnął się. Szofer także
się uśmiechnął, odwrócił się, pochylił, nacisnął starter, ale motor nie chciał
zapalić. Mój gestapowiec spytał, co się stało, szofer odpowiedział, że nic
poważnego. Wysiadł, podniósł na chwilę maskę samochodu, potem wrócił i siadł
znów za kierownicą. Motor zaskoczył, wóz ruszył ostro z miejsca. Przymknąłem
oczy. Wilgotne powietrze uderzało w moją twarz i chłodziło mi skórę. Otwierałem
oczy tylko na zakrętach, kiedy samochód zwalniał, aby wiedzieć, którędy jedzie-
my. Widziałem wtedy ludzi: starzy nie patrzyli na nas, jakby nas w ogóle nie było,
szli z głowami opuszczonymi, z oczami wbitymi w ziemię, widocznie bali się
narazić nawet spojrzeniem. Tylko dzieci zatrzymywały się i patrzyły na nasz
samochód, na Niemców i na mnie szeroko otwartymi oczami, widziały wszystko
bardzo dokładnie i zapamiętywały. Czasem spostrzegałem młodych ludzi. Ci
przyglądali się nam spokojnie, z zimną, rzeczową nienawiścią. Ale było ich
niewielu o tej porze na ulicach miasta.
Zamykałem znów oczy. Wiedziałem, że jest godzina dziesiąta rano,
kwietniowy dzień, po gwałtownym deszczu, który spadł o siódmej. Że topole mają
korony okryte drobnymi, lśniącymi listkami, a krzaki bzu rosnące w ogrodach
zroszone są kroplami, że pod krzakami z czarnej ziemi wyrastają konwalie.
Samochód wiózł nas długą aleją, objechał z daleka wielki plac, na którym stała
furmanka pełna wiązek drzewa na podpałkę. Stary człowiek sprzedawał rogóżki ze
słomy, gruba przekupka siedziała na skrzyni i trzymała w wyciągniętej
ręce kwiaty. Przed nią stało blaszane wiadro pełne białych narcyzy. Poza tym
wielki plac był pusty. Samochód wjechał w wąską, obrzeżoną po obu stronach
murem ulicę i zatrzymał się. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoimy nie pod
żelazną bramą, tylko bliżej, tuż za rogiem, jakieś trzydzieści metrów od bramy.
Mój gestapowiec pochylił się, zdjął mi kajdanki, potem otworzył drzwiczki i
wysiadł. Powiedział:
- Na, geh’ nach Hause!
Popatrzyłem na bramę więzienia: rozchylała się powoli, poza nią widać było
jasno oświetlony, pusty, płaski dziedziniec, a w głębi czerwony mur więzienia z
oknami przesłoniętymi żelaznymi koszami niby czarnymi okularami. Wysiadłem z
samochodu, przezwyciężając drewnianą sztywność nóg. Po tej stronie, na którą
wysiadłem, rósł gęsty żywopłot pokryty drobnymi, zielonymi listkami, w gęstwinie
gałązek, bardzo blisko mnie, siedziały wróble i głośno ćwierkały. Ulica była pusta
- jej wylot, odległy ode mnie o jakieś sto metrów, otwarty był na ruchliwe
skrzyżowanie. Widać tam było przechodzących ludzi, przejechał rowerzysta,
potem wóz zaprzężony w parę koni. Z tamtej strony, wzdłuż ocienionej murem
ulicy, zawiewał chłodny wiatr i przynosił zapachy stacji kolejowej, woń smoły i
dymu, słychać było szum jadących pociągów i gwizdy parowozów. Wysoko ponad
murem, na wieży strażniczej, oparty łokciami na parapecie i z dłońmi splecionymi
na zamku karabinu maszynowego stał wartownik i wpatrywał się we mnie. W
otwartej połowie bramy prowadzącej na dziedziniec stał strażnik i także patrzył na
mnie. Na jego biodrze sterczało w lśniącej czarnej pochwie parabellum. Czułem na
swoich plecach także wzrok mojego gestapowca i szofera. Zrobiłem dwa kroki,
suwając stopami po ziemi, i zatrzymałem się na chwilę na jezdni. Pod nogami
miałem ziemię usianą grudkami błota, żwirem, strzępami papieru, źdźbłami
słomy. W płytkich zagłębieniach stała woda deszczowa. Widziałem to wszystko jak
przez powiększające szkło, wyraźnie i bardzo ostro. Podniosłem głowę i
popatrzyłem na niebo: wydało mi się bardzo niskie, było zamglone, pokryte
białymi, puszystymi chmurami. Uczułem nagle wielkie zmęczenie i ogromne
pragnienie pozbycia się tego wszystkiego, co mi dolegało i przeszkadzało - bólu,
znużenia, ciężaru ciała. Panował spokój, wszystko dokoła było nieruchome, tylko
tam, u wylotu ulicy, panował ruch, przesuwało się, płynęło życie. Byłem na
wolności i bardzo chciałem pozostać tu.
- Na, willst du nicht nach Hause gehen?! - usłyszałem poza sobą łagodny i
jakby trochę zdziwiony głos mojego gestapowca. Popatrzyłem jeszcze raz na
otwartą bramę: wydało mi się, że wartownik na wieży zrobił jakiś ruch ręką: obaj,
on i strażnik przy bramie, uśmiechali się przyjaźnie do mnie, jakby mnie
zachęcali. Wiedziałem, że moi towarzysze z celi także patrzą i widzą mnie przez
szczelinę w zasłonie. Było cicho, słychać było tylko szmer wody cieknącej do
kanału. Byłem bardzo zmęczony, ale mogłem się jeszcze zdobyć na wysiłek,
stać mnie było na to, aby wprawić w ruch mięśnie i odbić się od ziemi. Zrobiłem
krok, ominąłem kałużę, szedłem w stronę otwartej bramy. Szedłem bardzo powoli.
Strażnik, kiedy go mijałem, patrzył na moje nogi. Szedłem przez pusty, oświetlony
słońcem dziedziniec. Koło drzwi wejściowych siedział na małej ławeczce żołnierz
SS i opalał się. Miał zamknięte oczy, jego sztywna i wygięta czapka leżała obok
niego na ławce. Usłyszałem poza sobą trzask zamykanej bramy, potem dźwięk
oddalającego się samochodu.
Kiedy znalazłem się z powrotem w celi, jeden z więźniów powiedział:
- Patrzyliśmy, jak wam się nie chciało wracać. Ale lepiej, żeście wrócili. Tu
jakoś się żyje, może się uda przeżyć.
Ktoś po chwili powiedział:
- To sukinsyny!
Nasz blokowy Hans Muffke
Jak jest człowiek porządny, to jest porządny. Nasz blokowy na bloku 19,
mały, kulawy, zielony winkiel Hans Muffke, był mimo tego winkla człowiekiem
porządnym. Za czasów mojej bytności na jego bloku nie zdarzyło mi się widzieć,
aby Muffke kogoś zabił, nawet Żyda. Był człowiekiem sprawiedliwym i do
przesady skrupulatnym, i co rzadko przy tym chadza w parze, odznaczał
się dużym poczuciem humoru. Lubił bardzo z nami rozmawiać i w tym celu
gromadził nas przed wieczornym apelem znacznie wcześniej, niż to mieli w
zwyczaju robić inni blokowi. Urywał nam z naszego skąpego wolnego czasu
kwadrans, czasem nawet pół godziny, ale sowicie nam tę stratę wynagradzał.
Staliśmy w dwuszeregu przed blokiem, a on chodził tam i z powrotem
wzdłuż naszej kolumny i gadał. Czasem robił kilka kroków do tyłu, aby
nas wszystkich móc lepiej ogarnąć wzrokiem, potem na odmianę zbliżał się i
przypatrywał któremuś z nas. Poruszał się żwawo, kulejąc, utykając na lewą,
krótszą i zgiętą nieco w kolanie nogę, przez co jego chód podobny był do jakiegoś
skocznego, chłopskiego tańca. Nie robił nigdy żadnych ruchów rękami,
nie gestykulował w czasie mówienia. Miał twarz nieruchomą, poważną, a nawet
smutną. Czasem tylko jego prawa ręka podnosiła się w górę i poprawiała czapkę.
Niekiedy, ale to się rzadko zdarzało, czapka stawała się na moment przedmiotem
śmiesznego widowiska. Działo się to przeważnie pod koniec zbiórki, na chwilę
przed odliczeniem i odmarszem na plac apelowy. Nasz blokowy zrywał wtedy
czapkę gwałtownym ruchem i zaczynał się nad nią pastwić: zgniatał ją, tłamsił w
obu rękach, przewracał na lewą stronę, uderzał o kolano, jakby otrzepując
czapkę z kurzu, potem na naszych oczach doprowadzał ją do porządku,
wyprostowywał, wygładzał, wkładał na głowę i formował z pomiętej szmaty
regulaminowe nakrycie głowy. Numer ten bardzo wszyscy lubiliśmy, wydawał się
nam optymistyczny, przywodził nam na myśl własny los: że wszystko złe mija,
po tyfusach, dyzenteriach, rewizjach, odwszeniach i pogromach ci, co przeżyją -
staną znów spokojnie do apelu, dostaną dobrą zupę, zaległą porcję margaryny, a
może nawet do któregoś z nas przyjdzie list albo paczka. Ci, którzy wierzyli w
Pana Boga, myśleli pewnie o zmartwychwstaniu i życiu wiecznym. Odprawiając
ten taniec przed frontem naszej kolumny, Hans Muffke bez przerwy gadał.
Informował o tym, co się stało na bloku, przygotowywał nas na jeszcze gorsze
wydarzenia, opowiadał między tym kawały, sypał wicami jak z rękawa - i nigdy się
nie powtarzał. Mówił więc na przykład:
- Wiesz co, ty 62 788? Ty wyglądasz jak kutas złamany. Tak możesz sobie
wyglądać na bloku 17, 18, 20, 21 - twoja rzecz. Ale nie u mnie. U mnie, bracie,
musisz trzymać fason. Życie jest smutne, zgoda, ale żebym ja miał jeszcze patrzeć
na twoją żałosną figurę? Co, chcesz powiedzieć, że jutro możesz zdechnąć, to po
co masz dzisiaj trzymać fason? Możliwe, nawet bardzo prawdopodobne, że do
jutra Opatrzność uwolni mnie już od widoku twojej nieszczęśliwej twarzy, twojej
czapki, która leży ci na głowie jak krowie gówno, twoich spodni, jak psu z gęby
wyjętych. Ale wyroki Opatrzności są niezbadane. Kto mi zagwarantuje, że nie
pożyjesz jeszcze dwa tygodnie, a może nawet miesiące? Na samą myśl o tym
zbiera mi się na wymioty. Dlatego, bracie, ja mówię: masz wyglądać jak człowiek,
a jak nie, to się możesz od razu powiesić. Tylko wypraszam sobie w jadalni albo w
sypialni. Możesz to spokojnie zrobić w waszraumie!
Rzecz jasna, z wiców naszego blokowego mogli się śmiać tylko starsi
więźniowie, to rozumiało się samo przez się. Cugangi dostawały za to w
mordę. Nam, starszym, też zresztą nie wolno się było śmiać przesadnie. Hans
Muffke lubił, aby na jego dowcipy reagować dyskretnie, z umiarem. Było
więc dopuszczalne bezgłośne raczej, wewnętrzne chichotanie, można było przy
tym lekko kiwać się do przodu i do tyłu, wychylając tylko górną połowę ciała i nie
zmieniając położenia nóg. Przyjęte było też poprawianie od czasu do czasu czapki,
ale mowy nie było, aby któryś z nas, starych lagrow-ców, wyprawiał coś takiego z
czapką jak Hans
Muffke. Raz, że nie było to dopuszczalne, a po wtóre, nie miałoby w ogóle
żadnego sensu, bo my byliśmy przecież tylko widzami.
Największe kino było, kiedy na naszym bloku zjawiały się tak zwane
cugangi. I to nie takie, przerzucane z bloku na blok, bo kawały Hansa Muffke były
w obozie powszechnie znane, ale z innych obozów, z więzienia albo na przykład z
powstania warszawskiego. W czasie zbiórki ustawiali się ci przybysze na końcu
kolumny, a nasz blokowy rozpoczynał swoje przedstawienie niby nic, od
drobiazgowego, skrupulatnego sprawdzenia ich personaliów. Ale my, starzy
lagrowcy, czekaliśmy na to, co dopiero się rozpocznie, a czego nie sposób
było przewidzieć, bo jak już powiedziałem, Hans Muffke nigdy się nie powtarzał. A
więc wyglądało to na przykład tak:
Muffke: - Uwaga! Czytam numery cugangów: 91 233, Rifkovic Tika, Serb!
-Jest!
Muffke, łagodnie:
- W kacecie, jak dotychczas, językiem urzędowym jest niemiecki. Obozy
obcojęzyczne są przewidziane w terminie późniejszym. Zrozumiane?
-Jawohl, Blockalteste!
Muffke zbliża się do cugangów, przystaje, przerzuca papiery, czyta dalej:
- 91 234, Zieliński Adam, Polak. 91 235, Wanat Józef, Polak!
- Hier, hier!
- Dobrze. 91 236, Ringer Wacław, Czech!
- Hier!
- Dobrze. 91 237, Rosol Moses, Żyd.
- Hier!
- Dobrze.
Muffke oddala się, kulejąc, ale jego krok staje się jakiś powolny, ociężały.
Zatrzymuje się, przerzuca w milczeniu papiery, mówi poważnym głosem:
- Uważajcie teraz dobrze. Sprawdźcie jeszcze raz we własnym interesie
swoje numery lagrowe. Numer 91 233, Wanat Józef, Polak, i numer 91 237, Rosol
Moses, Żyd!
- Hier, hier!
- Rozumiecie po niemiecku, tak?
-Tak.
- No więc, jestem zmuszony zakomunikować wam rzecz niewesołą: jutro
rano, po apelu, o godzinie 6.33, będziecie obaj rozstrzelani.
Chwilę trwa cisza, potem odzywa się Wanat:
- Dlaczego, panie blokowy?
- Z jakiego powodu? Ja nic niej zrobiłem, to musi być pomyłka - mówi
Rosol.
- Żebym to ja wiedział, dlaczego? Mam tu czarno na białym, że będziecie
rozstrzelani i sprawa załatwiona. - Muffke jeszcze raz zagląda w papiery, uderza w
nie dłonią: - Jutro o 6.35. Karabiny będą nabite kocim gównem...
Muffke stoi naprzeciw nas, czeka. Ma kamienną twarz, ani jeden muskuł w
niej nie drgnie. Teraz powinny się rozlegnąć oklaski, tusz, marsz tryumfalny,
Muffke powinien, kłaniając się, schodzić ze sceny. Ale my jesteśmy w lagrze, więc
przez naszą kolumnę przeszedł tylko stłumiony szmer i głowy więźniów poruszyły
się lekko, jakby musnął je wiatr.
Muffke zrobił krok w lewo, w stronę czoła kolumny, ale zatrzymał się i
powiedział:
- Nie macie się z czego śmiać, to nie jest wcale wesołe. Ja osobiście sto razy
wolałbym kulę. Wiecie, jak długo się śmierdzi po kocim gównie? Pół roku. Co
najmniej!
Taki jest nasz blokowy, Hans Muffke, który nigdy nikogo nie skrzywdził,
wątpię nawet, czy potrafiłby zabić muchę lagrową.
Ale po co ja właściwie to opisuję? Zaraz. Aha, chciałem powiedzieć
mianowicie coś takiego: że jak blokowy jest porządny, ludzki, wesoły to i życie w
obozie jest lżejsze, łatwiej jest znieść wszystko najgorsze.
Misja doktora Meyera
W pogodne wieczory, kiedy zachodzące słońce barwiło niebo pięknie na
różowo, a w obozie panował spokój, czterocyfrowy numer doktor Kurt Meyer, po
zjedzeniu kolacji, miał zwyczaj oddawać się bardzo jak na tamte czasy osobliwym
czynnościom. Temperował najpierw bardzo długo i uważnie krótki żółty ołówek,
potem wyjmował spod pryczy swoje trzy pudełka, wynosił je z bloku i ustawiał
przed sobą na ziemi. Nie tylko w naszym obozie, ale we wszystkich, przez które
przeszliśmy lub które znaliśmy z opowiadań, doktor Meyer był chyba jedynym
więźniem, któremu wolno było trzymać pod pryczą jakieś prywatne rzeczy i w
ogóle czymś takim się zajmować. Oczywiście nie mógł tego uprawiać publicznie,
na przykład na placu apelowym albo przy głównej ulicy, robił to ukradkiem, na
tyłach baraku, ale i tak wszyscy to widzieli. Nie tylko blokowi i kapo, ale nawet
strażnicy i esesmani - każdy, kto tamtędy przechodził. Sam nieraz widziałem, jak
Untersturmfuhrer Knopke przystawał koło Meyera i końcem buta
przesuwał pudełko, aby mu się lepiej przyjrzeć. Doktor Meyer podnosił się,
zdejmował czapkę i stał wyprostowany z opuszczonymi przepisowo rękami.
Nawet jeśli Knopke przechodził w towarzystwie jakiegoś innego esesmana albo
kogoś z administracji obozu - nie było żadnych kpinek ani
porozumiewawczych uśmieszków. Wszystko odbywało się spokojnie i poważnie.
Czasem Knopke pytał:
- No, jak idzie?
- Całkiem dobrze, panie Untersturmfuhrer - odpowiadał Meyer.
Knopke oddalał się, doktor Meyer siadał znów na deseczce opartej na
dwóch cegłach i pochylał się nad swoimi pudełkami. Byli tacy wśród więźniów,
którzy utrzymywali, że doktor Meyer wykonuje swoją pracę za czyimś
przyzwoleniem, że jakaś tajemnicza siła osłania jego osobę i dzieło, może sam
Hitler? Diabli wiedzą! Ileż to przecież razy, gdy miała nadejść jedna z tych
lagrowych burz, które pozbawiały nas wszystkiego, czegośmy się tutaj dorobili
-blaszanych nożyków, zapalniczek, tytoniu, zapasowych onuc - wielu z nas
odbierały nawet życie, burz, których zbliżanie się czasem przeczuwaliśmy, a
blokowi wiedzieli o nich na parę minut wcześniej, ileż to razy słyszałem, jak
mówiono do Meyera:
- Ty, Meyer, patrz, żebyś te swoje pudła pochował!
- Zaraz, panie blokowy.
- Nie zaraz, ale już, tak?
- Tak jest, panie blokowy.
I doktor Meyer posłusznie, ale bez zbytniego pośpiechu likwidował swoje
gospodarstwo. Cegły odstawiał pod mur, brał pod pachę pudełka i deseczkę, na
której siadywał, i szedł do bloku. Pięć minut później Lageralteste ogłaszał zbiórki
w blokach, blokowi i sztubowi podnosili okropny wrzask - i zaczynało się piekło.
O Meyerze mówiono, że był kiedyś dyrektorem czy nawet właścicielem
jakiegoś wydawnictwa, ale nikt tego na pewno nie wiedział. Jeśli był nawet, jak
niektórzy chcieli, wariatem (mam co do tego wątpliwości) - to jednym z niewielu,
którzy przeżyli obóz. Hitler wariatów nie lubił, ale mniejsza z tym. Był niskiego
wzrostu, łysy, nosił okulary. Zawsze schludny, ogolony, miał na sobie porządny
pasiak i regulaminową, ale czystą, zapiętą pod szyję na guziczek koszulę.
Pracował w magazynie, gdzie zajmował się wypisywaniem kredą numerów na
blachach, płytach i rurach wydawanych do warsztatów, prowadził też księgę
przychodów i rozchodów. Cyfry i litery wypisywane przez doktora Meyera były
wyraźne, dobrze widoczne, jego pismo pozostało czytelne i tak staranne,
jakby doktor Meyer rozpoczął swoją pracę wczoraj, a nie osiem lat temu.
Administracja obozu i esesmani byli zadowoleni z jego pracy i doktor Meyer
miał życie spokojne. Nikomu się nie sprzeciwiał, nie narażał - robił swoje. Nie
miał wrogów, wszyscy mówili o nim dobrze, niektórzy uważali się za
jego przyjaciół. Przesadziłbym, gdybym powiedział, że należałem do nich. Byłem
po prostu jednym z tych, których doktor Meyer potrzebował, ściśle
powiedziawszy: jednym z wielu. Bez nas doktor Meyer nie mógłby kontynuować
swojej misji. My jednak w pewien sposób także potrzebowaliśmy doktora Meyera.
Bo jeśli prawdą jest, że człowiek w obozie myśli przeważnie o jedzeniu, spaniu i o
tym, aby nie zostać podeptanym przez innych, przygniecionym żelazem, zabitym, i
jest szczęśliwy, kiedy uda mu się przeżyć spokojnie jeszcze jeden dzień - to bardzo
także potrzebuje tego, aby móc coś bezinteresownie dla kogoś zrobić, komuś
coś podać, choćby zagadać do kogoś. Wtedy może na chwilę zapomnieć, że jest
więźniem, i poczuć się na moment człowiekiem wolnym. Wszystko się wtedy w
człowieku wygładza i uspokaja, i to jest dopiero największe szczęście.
Jeśli więc dzień był pogodny i nie miałem nic lepszego do roboty,
wychodziłem po kolacji z baraku i szedłem na sąsiedni blok, do Meyera.
Zastawałem go siedzącego na swojej prymitywnej ławeczce i pochylonego nad
pudełkami. Opowiadano mi, że kiedyś, przed paru laty, pudełka te były zrobione z
tektury, ale w czasie pożaru bloku dwa z nich prawie doszczętnie spłonęły i
doktor Meyer musiał rozpoczynać swoją pracę niemal od początku. Teraz doktor
Meyer mógł już być spokojny o los swoich zbiorów, koledzy z warsztatów
blacharskich postarali się o to. Pudełka zrobione były z cienkiej blachy,
wyścielonej od środka żaroodpornym azbestem, były więc dobrze zabezpieczone
przed zniszczeniem. Miały uchwyty i zamknięcia, ich zawartość uporządkowana
była na zasadzie kartoteki. Każde z trzech pudełek miało na wierzchu
kolejny napis: A-G, H-P, R-Z. Czasem, jak była szczególnie piękna pogoda, a w
obozie panował spokój, doktor Meyer pracował otoczony gromadą
więźniów przypatrujących się mu, ale przeważnie ślęczał nad swoimi pudelkami
samotnie, przyjmując tylko krótkie wizyty, które składali mu jego
współpracownicy, jak ich nazywał, czy po prostu dostawcy. Doktor Meyer
podnosił okulary na czoło, patrzył bladymi oczami, mówił:
- No, masz coś dla mnie?
Więzień wyjmował z kieszeni kilka zmiętych papierków, podawał Meyerowi.
Meyer opuszczał okulary na nos, rozprostowywał papierki, czytał je uważnie i
mówił na przykład coś takiego:
- Mam, ale przyda się, bo to jest odmiana. Z powodu tych, jak by to
nazwać, wypustek. Dobra, to też niezłe, żadna rewelacja, ale może być.
Doktor Meyer był człowiekiem bardzo powściągliwym, ale zdarzało mu się
czasem wpadać w zachwyt. Ruchy jego rąk stawały się żywsze, palce zaczynały
drżeć, do ust napływała mu ślina. Mówił wtedy szybko, cicho i niewyraźnie,
musiałem dobrze uważać, aby zrozumieć:
- Piękna rzecz! Szukam tego od czterech lat. Człowieku, gdzie to
znalazłeś?
- Grimmer, ten majster cywilny z kuźni, miał w to zawinięty chleb z
pasztetową. Przypatrywałem mu się, jak żarł, więc on się spytał: „Co się
tak gapisz?” - „Patrzę, żeby pan nie zjadł razem z pasztetową tego papieru”. -
„Głupi jesteś”. - „Wcale nie, panie majstrze, chodziłem dwa lata do Realschule i
lubię sobie po pracy poczytać...” - „Możesz to mieć” - powiedział ten skurwiel i dał
mi, jak skończył jeść. A te tłuste plamy to po pasztetówie...
- Sraj, bracie, na pasztetówę! Ty wiesz, co mi przyniosłeś? Podstawowa
sprawa: mezozoik! Epoka gadów! Co się tam działo... A na drugiej stronie mam
Mestrovicia, Mesynę i Messalinę, też się przydadzą.
Ale dzieło doktora Meyera było już w tej fazie, że niełatwo go było zadowolić
byle czym. Kiedyś, po obejrzeniu wycinka z „Fliegende Blatter”, powiedział:
- Gówno mi dzisiaj przyniosłeś.
- Gówno, takie piękne biusty?
- Człowieku, biustów to ja mogę mieć każdą ilość. Z całej Rzeszy
niemieckiej, oprócz tego z Francji, Belgii, Danii, Holandii i obszarów
naddunajskich. Proszę: Volle Biiste, Sofort volle Formen, Eine schóne Biiste,
Wunderbiiste itd., itd.
-Jak już jesteś przy B, to zobacz, czy masz takie słowo „balet”? - powiedział
pewien czarny, podobny do Włocha Niemiec. Znałem go, pracował w składnicy
złomu i miał do czynienia z zardzewiałym żelazem, w związku z czym cały był
koloru rudobrązowego, nawet jego twarz i ręce były brązowe. Miał poza tym stale
czerwone i zaropiałe oczy.
- Baletu mu się zachciewa...
- Nie szkodzi, u mnie wszystko jest. Proszę: widowisko sceniczne
wyrażające myśli, uczucia i działania ludzkie za pomocą ruchu tancerzy, muzyki i
dekoracji. Albo: widowisko sceniczne polegające na wysokim kunszcie tanecznym,
połączone zwykle z operą. W oparciu o pantomimę tworzy samodzielny gatunek
teatralny.
- Stare - odpowiedział więzień z zaropiałymi oczami.
- Co mówisz?
- Że głupio napisane.
- Patrz, jaki wymagający!
- To od czasu, jak przestał pracować w Scheis-skommando...
- Balet klasyczny, balet rosyjski, balet angielski, balet nowoczesny.
Camaigo. Vestris. Duprć. Taglio-ni. Johanssen. Pawłowa, Niżyński. Isadora
Duncan. Fokin. Diagilew. Lifar - ciągnął doktor Meyer.
- Do dupy z baletem. Przeczytaj coś z życia -powiedział więzień, który na
wolności był rolnikiem.
- Z życia, ale konkretnie co? - spytał uprzejmie doktor Meyer. Były rolnik
od niedawna dopiero pracował w swoim fachu, to znaczy w obieralni ziemniaków,
przedtem woził makulaturę i należał do kilku najlepszych dostawców Meyera.
- Bo ja wiem? Na przykład: pięć lat nie widziałem krowy...
- Nie ma krów, tylko bydło domowe. Proszę bardzo: przeżuwające, z
grubymi, pustymi, na zewnątrz wygiętymi rogami. Pochodzi prawdopodobnie od
tura. Hodowane przez człowieka od ośmiu tysięcy lat. Rasy: nizinne, górskie.
Typy: mięsne, mleczne, mięsno-mleczne. Odmiany: dżerseje, hol-steiny, aherdiny,
szorthomy - itd.
- Człowieku, nie potrzebujesz mówić. Miałem jedenaście sztuk pięknych
angielskich krów.
- To trzeba było ich pilnować, a nie iść do lagru.
- A ty po co tu jesteś?
- Po co, tego nie wiem, ale wiem, dlaczego... -Doktor Meyer nie odznaczał
się zbyt wielkim poczuciem humoru. - Co się tyczy bydła domowego, to mam
jeszcze - zresztą sam mi to przyniosłeś: cielę z sześcioma nogami z Ruhms, cielę z
dwoma głowami z Wuppertalu i krowę z Chalupken, Kreis Posen, która urodziła
trojaczki.
- Ee tam, krowy. Zobacz, co to jest miłość! -powiedział pewien robotnik z
Hamburga.
- Miłość ojczyzny?
- W ogóle miłość.
Doktor Meyer wyciągnął prostokątną tekturkę z hasłem „Liebe", na której
przyklejone były wycinki z gazet, strzępy książek i kalendarzy, pojedyncze zdania i
słowa. Komentarze i uzupełnienia wpisane były drobnym jak mak, ale czytelnym
pismem, ręką doktora Meyera. Hasło było obszerne, nie mieściło się na jednej
karcie, tekst przeniesiony był na następną stronę. Meyer trzymał kartę delikatnie
w dwóch placach i czytał:
- Według Platona: najwyższy afekt moralny, dążność albo popęd duszy
ludzkiej do idei doskonałości, do ideału bezwzględnego dobra, prawdy i piękna, do
Boga. Pociąg albo sympatia do osób i rzeczy, w których upatrujemy cechy
wyższości moralnej, umysłowej, estetycznej.
- Ee, takie mądre...
- Niby mądre, a głupie.
Doktor Meyer, niezrażony tym, czytał dalej:
- Miłość mężczyzny i kobiety. Miłość zaczyna się od miłości. Najsilniejsza
przyjaźń zrodzić może co najwyżej wątłą miłość. Miłość: ślepa, żarliwa, gorąca,
zmysłowa, wolna, niewinna, czysta, dziecinna, głęboka, wierna, nieszczęśliwa.
Jest jeszcze miłość bliźniego, miłość przesadna, miłość płciowa...
Tamto, co powiedział o miłości Platon i ktoś tam jeszcze, nie przemawiało
do nas. Ale pojedyncze słowa, określające rodzaje uczucia - zrobiły na nas duże
wrażenie. Zapadła cisza.
- Tak, u mnie wszystko jest - powiedział doktor Meyer po chwili.
- Ale ciekawe, czy masz u siebie takie różne drobne rzeczy, drobiazgi.
Czasem zapominam, jak one wyglądają - powiedział więzień z naszego bloku,
który pracował przy robotach ziemnych. Miał dwucyfrowy numer, należał do tych,
którzy przed dziesięciu laty budowali ten obóz.
-Jakie drobne rzeczy? Na świecie jest drobiazgów tysiące, miliony. O co ci
chodzi?
- Bo ja wiem? No, takie rzeczy, powiedzmy, jak kluczyki, spinki do
mankietów, klamerki, guziczki, agrafki, różne kolorowe i błyszczące ozdoby, które
noszą kobiety. Takie rzeczy powinieneś też mieć.
- On ma raqę. Wiecie, ja na przykład często sobie chcę przypomnieć, jak
wyglądały kolczyki mojej żony.
- Kolczyki: ozdoba zawieszana w uchu. Noszone od czasów starożytnych,
głównie przez kobiety. Ludy prymitywne umieszczają je także w nosie - powiedział
doktor Meyer, zajrzawszy do pudełka.
- Pamiętam, że były złote i miały niebieskie oczka jak niezapominajki - ale
jak to było, że się trzymały ucha?
- Człowieku, nie wiesz? Dziurka była zrobiona w uchu. Taka panowała
moda. Dziewczynkom, jak miały dziesięć, dwanaście lat, robiono dziurki w uszach
i zakładano kolczyki, i tak już nosiły do śmierci.
- Ale można było wyjąć, nie!
- Nie wiem, chyba tak. Widziałem w Auschwitz, jak wyrywali Żydówkom
takie kolczyki z uszu.
- Na żywo?
- Różnie.
Więzień, który przed chwilą pytał doktora Meyera, co to jest miłość, skręcił
teraz papierosa i palił go ukradkiem, wychylając od czasu do czasu głowę zza
węgła baraku, aby stwierdzić, czy drogą od strony bramy nie zbliża się jakiś kapo
albo esesman.
- U nas to wolno palić tylko na bloku, a gdzie indziej tylko na polu. Na
przykład w Gross Rosen. Na polu lepiej smakuje.
- W każdym obozie są inne przepisy.
- Ty, Meyer, zobacz, ile jest obozów w Niemczech?
- Sześćset dwadzieścia sześć - powiedział doktor Meyer. - Nie potrzebuję
patrzeć.
- U ciebie w pudełku. Ale w rzeczywistości to chyba więcej?
- Możliwe. Mówię to, co mam czarno na białym.
- Sześćset dwadzieścia sześć lagrów - a w każdym są ludzie...
- Ludzie? Ty jesteś człowiek? Ty jesteś przecież worek na gówno, jak mówi
blokowy Hans Muffke.
Takie rozmowy prowadziliśmy, kiedy czasem, w pogodne wieczory,
przystawaliśmy koło doktora Meyera. Niektórzy z nas przynosili mu
strzępy zadrukowanego papieru, które można było znaleźć wszędzie, na ziemi, w
śmietnikach, w wychodkach; okazji było więcej, niż można by
przypuszczać. Doktor Meyer nie gardził niczym, nawet pojedynczym słowem, jeśli
tylko było potrzebne do jego kolekq'i. Ci, którzy nie mieli nic dla Meyera,
zatrzymywali się po prostu, aby zamienić z nim parę słów albo zwyczajnie
popatrzeć i odwrócić na chwilę myśl od tego, co się dokoła działo. Wojna miała
się już ku końcowi, ale jaki los czekał nas, którzy byliśmy jej ofiarami?
Podlegaliśmy wszystkim słabościom naszej ludzkiej natury, dawaliśmy wiarę
różnym, najbardziej niedorzecznym pogłoskom, poddawaliśmy się nastrojom,
lękom, panice. Tylko doktor Meyer zachowywał spokój i niezmąconą równowagę
ducha. Wiedział, co robi. W swoich trzech pudelkach miał opis całego świata.
Wszystko, co nas otaczało, gdy żyliśmy, a nawet to, co było jeszcze wcześniej,
przed nami. Wszystkie rzeczy, a także myśli, uczucia, nawet wspomnienia, zostały
utrwalone, alfabetycznie uporządkowane i zabezpieczone przed zniszczeniem.
Doktor Meyer dążył w swojej pracy do doskonałości i był chyba bliski jej
osiągnięcia. Od pewnego na przykład czasu zabiegał bardzo, aby jego kartoteka,
obok tekstów, zawierała także ilustracje, i usilnie nas namawiał do poszukiwania
ich. Twierdził, że na ich podstawie, jeśli ktoś będzie miał wątpliwości, łatwo będzie
mógł sobie wyobrazić, jak wyglądał na przykład miłek wiosenny i gilotyna, czym
się różnił słoń od czołgu i jakie kształty miały liście akacji i zawiasy do drzwi.
Doktor Meyer doczekał się chwili, kiedy resztę pozostałych przy życiu
więźniów ustawiono po raz ostatni na placu apelowym, uformowano z
nich kolumnę marszową i wyprowadzono za druty. Wśród ruin i osmalonych
drzew, drogą podziurawioną lejami od bomb lotniczych i zasłaną trupami koni i
wrakami samochodów, szliśmy na północ, w stronę zasnutych mgłą lasów.
Powietrze przesycone było wonią dymu i benzyny, wiatr przynosił zapach
spalenizny, słychać było nieustanny grzmot artylerii i pomruk lecących wysoko
samolotów. Opuściliśmy miejsce otoczone drutem kolczastym, ale nie
wiedzieliśmy, dokąd idziemy i co nas tam czeka. Doktor Meyer szedł wraz z
innymi, a jego trzy blaszane pudełka były blisko niego: pozwolono mu je położyć
na dwukołowym wózku ciągnionym na zmianę przez więźniów. Na wózku
jechała kancelaria blokowa, były tam także osobiste rzeczy blokowego i
sztubowych.
W miarę zbliżania się do lasów rósł nasz niepokój, gdyż za lasami było
morze, a więc koniec naszej drogi. Nocą widać było tam łuny, a w dzień
wznoszące się pionowo w górę słupy żółtego i czarnego dymu. Rozglądaliśmy się
niespokojnie, patrzyliśmy na jadące w tamtą stronę i wracające samochody
wojskowe, śledziliśmy zachowanie się tych, którzy nas konwojowali,
podpatrywaliśmy ich ruchy i staraliśmy się podsłuchać rozmowy, jakie między
sobą prowadzili. Tylko doktor Meyer zdawał się być ślepy i głuchy na wszystko, co
nas przejmowało lękiem. Jakby nie dbał o to, że może zginąć, nie doczekawszy
wolności. Szedł z oczami utkwionymi w swoich trzęsących się na kupie jakichś
łachmanów, skrzynek i papierów pudełkach, poprawiał je, aby nie osunęły się na
ziemię, posłusznie brał z rąk kolegów sznury, zakładał je na ramię i ciągnął
wózek. Jakby sobie powiedział: niech całe Niemcy, a nawet świat zamienią się w
jedno wielkie rumowisko, niech się zawalą domy, zamki, kościoły, spłoną muzea i
pójdą z dymem biblioteki - byle tylko ocalały te trzy pudełka. Ich zawartość
pozwoli przecież odtworzyć i odbudować wszystko, co zostało zniszczone. Doktor
Meyer ubolewał często nad niedoskonałością swojego dzieła, zdawał sobie sprawę,
że brakuje w nim wielu haseł (gdyby wojna potrwała nieco dłużej, byłby zapewne
swoją pracę doprowadził do końca) - ale wiedział także, że życie nie znosi pustki.
Kolekcja pojęć i wyobrażeń zgromadzona przez niego była wystarczająco obszerna,
aby wszystkie brakujące rzeczy, jeśli tylko świat będzie ich potrzebował, zostały
uzupełnione, niejako automatycznie. Powstaną one same z siebie lub, lepiej
powiedziawszy, jedne z drugich. Gdy z gruzów i ruin podniosą się miasta,
budowle i mosty, odrosną drzewa i kwiaty - świat napełni się wszystkimi
potrzebnymi przedmiotami, od największych do najmniejszych. Odżyje także
nauka, literatura i sztuka. I historię będzie można zacząć od początku.
Śmierć mojego antagonisty
O jego śmierci dowiedziałem się któregoś jesiennego wieczoru,
przypadkowo, z zagranicznego radia. Daleko stąd, na drugiej półkuli, umarł
człowiek, z którym nie łączyły mnie żadne węzły pokrewieństwa, przyjaźni ani
nawet bliższej znajomości. Cóż mógł mnie ten człowiek obchodzić? A jednak
istniała między nami pewna ścisła zależność, o której za chwilę opowiem.
Sprawiła ona, że odejście tego człowieka, który nie był nikim z moich bliskich,
odczułem nagle tak mocno, jakby wskutek jego śmierci zagrożony został mój
własny byt. Źle powiedziałem, nie stało się to nagle.
Świadomość niebezpieczeństwa dotarła do mnie z opóźnieniem, dopiero chwilę po
tym, kiedy zgasiłem radio i uprzytomniłem sobie, że człowiek, który nosił znane
mi nazwisko - przestał istnieć. Widocznie trzeba trochę czasu na to, aby myśl
mogła pokonać czas i przestrzeń, które nie tylko nas otaczają, ale są i w nas
samych.
Człowiek ten - będę go nazywał moim antagonistą - od trzydziestu lat żył
oddalony o tysiące kilometrów ode mnie i zupełnie oderwany od świata, w którym
ja żyłem. Ale mimo oddalenia cały czas był związany ze mną: istniał jako moje
przeciwieństwo lub - inaczej powiedziawszy - ja istniałem jako jego zaprzeczenie.
Można by też inaczej określić nasz związek: byliśmy jakby dwoma różnoimienny-
mi, ale połączonymi z sobą trwale, jak w magnesie, biegunami tego samego ciała.
Porównania pozwalają nam niekiedy lepiej coś sobie wyobrazić, ale nie sądzę, aby
ułatwiały zrozumienie. Dość na tym, że istnieliśmy, a początki nas obu były
bardzo dawne. Dopóki byliśmy dziećmi, nie zdawaliśmy sobie jednak z niczego
sprawy, nie wiedzieliśmy nic
o sobie i prawdopodobnie byliśmy tak do siebie podobni, że stanowiliśmy
niemal jedno istnienie. Byliśmy wtedy jeszcze doskonale jednomyślni
we wszystkich pierwszych, maleńkich sprawach, z którymi mieliśmy do czynienia.
Pewnego jednak dnia - byłem zawsze mocno przeświadczony, że on to zrobił
pierwszy, ale mniejsza z tym - otóż któryś z nas pewnego razu powiedział coś, co
było bardzo wątpliwe lub zgoła nieprawdziwe i musiało zostać natychmiast
sprostowane lub zaprzeczone -
i w ten sposób wszystko się zaczęło. Gdybym się był wtedy zgodził i
powiedział: tak, to jest czarne, a to białe, to ładne, a to brzydkie - być może nigdy
nie byłoby doszło między nami do rozstania. Ale czy mogłem tak postąpić? Wtedy,
na samym początku, mogłem się jeszcze na to i owo zgodzić, chodziło zapewne o
jakieś głupstwa - o kamyczek, gałązkę, kwiat - ale gdybym to był zrobił,
byłbym musiał później przyznać mu rację we wszystkim, a nasze życie przecież
coraz bardziej się komplikowało, świat rozrastał się, mnożyły się przedmioty i
sprawy. O ile mogę sobie przypomnieć, nieco później, ale także dosyć wcześnie,
powstały między nami różnice na temat istnienia Boga, którego ja nie widziałem,
jakżeż więc miałem w niego uwierzyć? Mogłem tylko przyjąć, że Bóg istnieje -ale
mojego antagonisty to nie zadowalało. Żądał ode mnie aktu bezwarunkowej
kapitulacji wobec Boga.
Kiedy urodziliśmy się, musieliśmy być bardzo do siebie podobni (być może,
jak już mówiłem, byliśmy jedną i tą samą istotą), ale z czasem zaczęliśmy się
różnić od siebie także pod względem fizycznym. Ponieważ on, mój antagonista,
gospodarował trochę inaczej przydziałem materii (który wydawał się być lub, jak
niektórzy utrzymywali, był dla nas obu jednakowy), kiedy go po raz
pierwszy zobaczyłem - mieliśmy wtedy obaj po osiemnaście lat - był do mnie
zupełnie niepodobny. Jego światopogląd był już wtedy zupełnie różny od mojego i
prawie całkowicie ukształtowany. W następnych latach uczynił wszystko, co było
w jego mocy (zrobiliśmy to zresztą obaj), aby zniszczyć resztę tego, co mogło nas
jeszcze do siebie upodabniać. I tak na przykład od wczesnej młodości obu nas
cechował ten sam żywiołowy rodzaj kultu naszej ojczyzny. Byliśmy dumni z jej
wielkości i siły, jej upadki i klęski przejmowały nas smutkiem. Żywiliśmy dla
naszej ojczyzny uczucie, które można by nazwać wielką miłością. Ale przyszła
chwila, która, jak się okazało, przyjść musiała: on zaczął przedmiot naszego
uczucia idealizować - ja krytykować i lekceważyć. Gdy on, broniąc się przed
moimi atakami, próbował uczynić z naszej historii rzecz świętą, a niektóre jej
postacie ogłosił jako nietykalne - mnie pozostało już tylko szydzić z nich. Był
także czas, kiedy obaj martwiliśmy się bardzo o przyszłość naszej ojczyzny i
zgadzaliśmy się, że ustrój naszego państwa jest zły i wymaga gruntownej
przebudowy, a może nawet trzeba go obalić i zastąpić innym. Zdawało się więc
wtedy, że jest przecież coś, co nas łączy: negacja. Ale bardzo prędko pokłóciliśmy
się na temat jej interpretacji. To, co on proponował jako ratunek - mnie wydawało
się nie do przyjęcia, gdyż kryło w sobie największe właśnie dla naszej ojczyzny
niebezpieczeństwo. Tego samego zdania był on, kiedy ja mówiłem o sposobie
naprawy naszego ustroju. Ponieważ nie mogło być między nami zgody -
rozchodziliśmy się, doskonaliliśmy nasze odmienne światopoglądy, umacnialiśmy
nasze stanowiska i mimo że posługiwaliśmy się wciąż tym samym językiem, z
coraz większym trudem rozumieliśmy naszą mowę. Gdyby nie wojna, bylibyśmy
na pewno zaczęli obrzucać się wyzwiskami, wyzwiska bowiem, jak
wiadomo, pozostają do końca zrozumiałe. Kiedy obaj mieliśmy po dwadzieścia
kilka lat, byliśmy już tak doskonale oddzieleni od siebie i na swój sposób
ukształtowani, że nie było już niczego - nawet zjawisk najbardziej zdawałoby się
obojętnych - co moglibyśmy solidarnie potępić lub aprobować. Nasza rozbieżność
zdań obejmowała już wszystko: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ziemię i
kosmos, świat rzeczy martwych i istot żywych. Dotyczyła ludzi, owadów, skał,
rzeźb, faktów, uczuć, polityki, religii, filozofii - i bo ja wiem czego
jeszcze? Wszystkiego. Obaj byliśmy przy tym pewni, że mamy absolutną rację, a
jeśli nawet zdarzyło się nam przeżywać chwile zwątpienia, to przypisywaliśmy je
naszej słabości.
Kiedy jeszcze raz wracam myślą do wczesnego okresu naszego istnienia,
wydaje mi się, że nasze zainteresowania mogły uchodzić wtedy w oczach innych
ludzi za całkiem niewinne, gdyż przypominały dziecinne igraszki polegające na
droczeniu się i przedrzeźnianiu. Naszym ulubionym zajęciem w tych czasach było
na przykład wynajdywanie dla każdej rzeczy odpowiedniego przeciwieństwa.
Była to pasjonująca zabawa, ale nie wszystkie rzeczy wydawały się mieć swoje
pojęcia antynomiczne. Napotykaliśmy często wielkie trudności w ich znalezieniu.
Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, wymyślaliśmy na poczekaniu pojęcia
nieistniejące. Cóż z tego, że nie było ich na ziemi? Widocznie istniały gdzieś we
wszechświecie, skoro je wymyśliliśmy! Na początku więc była zabawa, ale
już wtedy zaczęliśmy się niepostrzeżenie oddalać od siebie. Nie zdawaliśmy sobie
jeszcze wówczas sprawy, że drażniąc się, przekomarzając i niewinnie obrażając -
oddzielamy się od siebie i kształtujemy dwie odrębne, osobne jednostki, i że nie
będzie już dla nas powrotu do miejsca, z którego wyszliśmy. W końcu doszło
między nami do takiej obcości, że na dobrą sprawę powinny były powstać dla nas
dwa odrębne światy i dwie ziemie, na których moglibyśmy spokojnie żyć i nic o
sobie nie wiedząc, odkrywać, nazywać i urządzać wszystko po swojemu od
początku. Ale świat był ciągle tylko jeden, a ziemia pozostała tą samą planetą i
nie dało się jej podzielić. Chcąc nie chcąc, byliśmy zmuszeni żyć na tej samej,
wspólnej ziemi. Kiedy uprzytomniliśmy sobie tę konieczność, poczęło się w nas
rodzić uczucie, którego przedtem nie znaliśmy: uczucie niemal fizycznej niechęci
do siebie, wreszcie zaczęliśmy się po prostu nienawidzić. Odtąd mogliśmy już bez
przeszkód zwalczać nasze światopoglądy, nie przebierając w środkach.
Zdarzało się czasem w ferworze walki, że jeden z nas popełnił jakąś omyłkę,
niezręczność - potknął się, zachwiał, upuścił niechcący broń na ziemię. Był to
moment krytyczny, walka mogła się skończyć kapitulacją którejś ze stron. Żaden
z nas jednak nie życzył sobie poddania się przeciwnika, więc odrzucaliśmy sobie
natychmiast broń z cichym, szyderczym napomnieniem. Powstrzymywaliśmy przy
tym na sekundę cios, aby przeciwnik mógł się pozbierać. Zdarzyło się nawet raz,
że on pomógł mi wstać - lub może to ja jemu pomogłem? (Robiliśmy to dyskretnie,
aby nikt tego nie zauważył). Mogło się wtedy zdawać, że nasza walka jest tylko
grą. Nie była to jednak gra. Żyliśmy i zwalczaliśmy siebie, naprawdę nienawidząc
się. Dodajmy jeszcze, że świat nie był pusty, że obok nas żyli inni ludzie, którzy
słuchali chętnie i uważnie tego, co mówiliśmy, i podzielali nasze zdania. Jedni
przyznawali rację mnie, drudzy mojemu antagoniście. Do dziś dnia nie mogę
zrozumieć, czym ludzie się kierowali, dokonując tego wyboru - ale mniejsza z tym.
Mieliśmy więc zwolenników, mogliśmy nimi kierować i zachęcić ich do nienawiści.
Uczucie to pielęgnowaliśmy w sobie z gwałtownym zapamiętaniem, dbając o jego
czystość i skuteczność. Hodowaliśmy w tym celu we wnętrzach naszych ciał
specjalny gruczoł napełniony trującym jadem, który sączył się do naszej krwi i
przedostawał nawet do atramentu. Pod wpływem słów napisanych tym
atramentem, słów, które potem czytaliśmy, nasze gruczoły pęczniały jeszcze
bardziej i wstrzykiwały świeżą porcję jadu do naszych mózgów i serc. Pisaliśmy
więc dalej, a podzielony i skłócony świat (co było naszym dziełem) dostarczał nam
coraz więcej nowych tematów.
Powiedziałem przed chwilą, że moglibyśmy żyć, nie wiedząc nic o sobie. To
nieprawda. Tak mogło się tylko zdawać. My musieliśmy wiedzieć o sobie, gdyż
nasze istnienie było nawzajem ściśle uwarunkowane. Jestem przekonany, że on,
oddalony ode mnie o tysiące kilometrów, a nawet żyjąc na innej planecie -
wiedziałby o mnie wszystko. Gdyby nawet nie wiedział, to mógłby łatwo domyślić
się, co robię, na podstawie tego, co sam robił. Powiedziałem też, że
nienawidziliśmy się, ale rzecz zastanawiająca - nigdy chyba (naprawdę) nie
życzyliśmy jeden drugiemu śmierci. Musieliśmy się zwalczać, aby zachować nasze
odmienne światopoglądy. Ale zwalczając się - potrzebowaliśmy swojego istnienia.
W przededniu wojny byliśmy już co prawda bliscy stanu, w którym
światopoglądy i ideologie nie są już potrzebne - nienawiść byłaby je nam zastąpiła
bez reszty. Nie wiadomo jednak, czy byłoby do tego doszło, a gdyby nawet, to i tak
potrzebowalibyśmy się po to, aby się móc nienawidzić.
Dziś, po z górą pół wieku, nie ma już sensu dochodzić, skąd się to w nas
wzięło. Było w nas samych od początku - czy przyszło do nas z zewnątrz? Który z
nas był pierwszy, starszy, autentyczny? Ja czy on? Który z nas powiedział
pierwszy słowo, które nas poróżniło? To też nie ma już żadnego znaczenia. Jedno
jest tylko dla mnie pewne: do tamtego jesiennego dnia, kiedy dowiedziałem się o
jego śmierci, byłem przekonany, że ja sam umarłem już znacznie wcześniej. Może
nie śmiercią zupełną, wystarczającą jednak, aby to śmiercią nazwać. Wydawało
mi się, że zginąłem już kiedyś od kuli czy nawet słowa lub z powodu śmierci
kogoś bliskiego, i że jestem tylko własnym wspomnieniem po sobie samym lub
istnieję zaledwie w pamięci innych ludzi. Nie wiedziałem dokładnie, w jaki sposób
i jak dalece zostałem uśmiercony, ale okazji przecież nie brakowało. (To, że po
swojej śmierci zachowałem jeszcze świadomość, pamięć, wzrok, słuch, a także
pewną ilość najkonieczniejszych codziennych potrzeb - nie powinno nikogo
dziwić). Teraz jednak przekonałem się, że naprawdę i ostatecznie umarłem
dopiero w dniu, w którym umarł on, mój antagonista. Istniałem tak długo, póki
istniało moje przeciwieństwo, dopóki istniał negatyw, którego forma i rysunek
były wiernym odbiciem mojej osobowości. Wszystkie szczegóły tego negatywu
zgadzały się dokładnie z moimi cechami - tyle tylko, że były ich odwrotnością.
Wzniesienia odpowiadały zagłębieniom, kolory miały swoje barwy dopełniające.
Cienie mojego negatywu były moimi światłami. W dniu, w którym znikły cienie
mojego antagonisty - zgasły także moje światła.
Gruzy i piękne wspomnienia
Było już blisko, bardzo blisko końca wojny, ale to się okazało nieco później.
Na razie nikt z nas nie miał pojęcia, jak to długo jeszcze może potrwać. Sam fakt,
że wojna mimo straszliwych zniszczeń i strat wciąż się jeszcze toczyła, przemawiał
przeciwko temu, aby miała się prędko skończyć. Jeśli całe Niemcy wyglądały choć
w przybliżeniu tak, jak niektóre dzielnice Wielkiego Berlina - to, do diabła,
powinno już być dawno po wszystkim! Może ogień płonął już tylko na peryferiach
Niemiec, tam gdzie paliły się jeszcze fronty, a cała reszta kraju była jednym
wielkim pogorzeliskiem, dymiącym jeszcze, ale zamieniającym się już w kupę
szarego popiołu?
Jednym z takich miejsc przeoranych nalotami i okładanych jeszcze od
czasu do czasu bombami -jakby od niechcenia - był wielki podberliński dworzec
towarowy. Codziennie o piątej rano kolumna więźniów wychodziła z obozu i
maszerowała pustymi ulicami w stronę wielkiego, spiętrzonego wysoko
rumowiska. Wprowadzano nas w ten dziwny, niepodobny do niczego znanego na
ziemi krajobraz. Wprowadzano nas nieodmiennie, z niemieckim poczuciem
porządku, główną bramą. Wejście to oczywiście dawno już nie istniało, zachowało
się tylko w czyjejś pamięci i zapewne na planie miasta, który esesmani często
oglądali i znaczyli na nim jakieś miejsca i kierunki. Otóż wprowadzano nas
tą nieistniejącą bramą na teren byłego dworca, rozdawano nam narzędzia, łopaty
i kilofy i wskazywano miejsce pracy. Było to zresztą, jak mi się
wydaje, najzupełniej obojętne, gdzie stoimy i pracujemy, chodziło o to, aby dać
nam zajęcie. Nie tylko zresztą nam, ale i tym, którzy nas pilnowali. Być
może zależało też komuś, aby nieszczęśni, skołowani i ogłupieni wojną Niemcy
mogli zobaczyć, że coś się dzieje, że ktoś myśli o naprawieniu szkód, o porządku i
przyszłości ich ojczyzny. Bo nasza praca polegała tylko na przerzucaniu ziemi z
miejsca na miejsce, o nic więcej nie chodziło, zresztą nic więcej zdziałać nie
byliśmy w stanie. Aby doprowadzić szybko do porządku ten przewrócony do góry
nogami kawał ziemi - trzeba byłoby użyć siły równej tej, która dokonała tego
zniszczenia.
Przerzucaliśmy więc łopatami ziemię z miejsca na miejsce. Kiedy
natrafiliśmy na ceglany mur lub bryłę betonu - rozbijaliśmy je kilofami. Ziemia
przemieszana była z węglem, odłamkami żelaza i drewna, szkłem i szmatami, w
niektórych miejscach była czerwonoczama, tłusta i cuchnąca padliną. Była
to glina przesycona krwią i gnijącymi szczątkami ludzkimi. Czasem
znajdowaliśmy w ziemi większe kawały ciał ludzkich - ręce, nogi, głowy, a nawet
całe tułowie. Odkładaliśmy je na bok i przykrywaliśmy papierowymi workami, ale
wielkie czarne muchy znajdowały bezbłędnie to świństwo, zlatywały
się natychmiast i obsiadały je chmarami. W ziemi można było czasem znaleźć coś
wartościowego, pieniądze albo złoto, i potem zamienić to w kuchni albo u kolegów
na chleb. Ktoś nawet znalazł raz ciężką, złotą papierośnicę, ale długo z tym nie
pożył. Grzebaliśmy więc tak w tej paskudnej, śmierdzącej ziemi, patrzyliśmy w nią
jak sroka w kość i rzadko podnosiliśmy głowy. Dookoła, na przestrzeni wielu
kilometrów kwadratowych, rozpościerała się pustynia, z której wysterczały tu i
ówdzie szyny kolejowe, obrócone do góry kołami osmalone wagony, czasem jakieś
drzewo, które nie rosło, ale tkwiło pochyło wetknięte w ziemię, jakby przyniesione
przez powódź. Niebo nad nami było zawsze szare, zasnute dymami, nawet jak
była pogoda. Słońca nie było widać, czasem tylko przeświecało przez dym jak
światło latarki elektrycznej przez koc. Na tej szarej pustyni, pod mrocznym
niebem, pracowaliśmy więc i prowadziliśmy długie, ciche rozmowy. Nie były to
właściwie rozmowy, raczej monologi. Każdy z nas po kolei coś opowiadał, jeśli
oczywiście miał co do opowiedzenia. Jak nie miał, to słuchał i czasem tylko o coś
pytał. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się działo teraz, nie zastanawialiśmy się
też nigdy, co z nami dalej będzie. Na co by się to zdało! Mówiliśmy o tym, co było,
albo o tym, co jest zawsze.
Więzień I: - Ty, Stefan, mieszkasz gdzieś nad rzeką, opowiedz, jaka ona jest,
ta rzeka?
Więzień II: - Rzeka? Jak rzeka. Płynie.
Więzień III: - Daleko od ciebie płynie ta rzeka?
Więzień II: - Blisko. Na wiosnę to nawet czasem za blisko. Ode mnie przez
ogród będzie jakieś dwieście, może trzysta metrów.
Więzień II przerwał na chwilę, potem ciągnął dalej powoli, monotonnym
głosem: - Więc ta rzeka płynie z góry, tak jakby z prawej strony w lewo. Nie wiem
dokładnie, skąd wypływa, zdaje się gdzieś pod Kromołowem, ale to
nieważne, prawda?
Więzień I: - Nieważne.
Więzień II: - Koło mnie jak płynie, to już jest duża, szeroka, w niektórych
miejscach nawet trudno ją kamieniem przerzucić. Płynie szeroką, płaską doliną,
przeważnie łąkami, w jednym miejscu przechodzi skrajem sosnowego lasu. Nie
umiem opowiadać. Co jeszcze chcecie wiedzieć o tej rzece? Nie widzieliście nigdy
rzeki?
Więzień I: - Widzieliśmy, ale mów - jak płynie, jaką ma wodę, jakie ryby w
niej żyją i jakie drzewa rosną na brzegu?
Więzień II: - Płynie zakolami, kręci raz w jedną stronę, potem w drugą.
Więzień III: - Najładniejsze są takie dzikie rzeki, które się wiją, a nie te
uregulowane, które płyną równo, prosto jak kanał.
Więzień II: - Na tych zakolach rosną wysokie, stare drzewa, przeważnie
topole, mają długie, silne jak liny korzenie. Czasem woda podbiera te brzegi,
wypłukuje z korzeni ziemię, te korzenie potem zwisają nad wodą, czepiają się na
nich gałęzie i różne zielsko, które płynie wodą, i robią się takie, jak to u nas
mówią, zamyłki. Ale te korzenie to jednak siła, trzymają brzeg i jak rzeka trafi na
taką kępę drzew, to trochę podmyje i urwie, ale przeważnie nie daje rady, więc
odbija i ucieka pod drugi brzeg. I tak sobie płynie ta rzeka koło mnie.
Słuchaliśmy więc i uśmiechaliśmy się sami do siebie, gdyż każdy z nas
doskonale widział to, co opisywał ten kolega. Mieliśmy przecież w pamięci
mnóstwo rozmaitych takich rzek, lasów i łąk, i żeby je zobaczyć, wystarczyło
poruszyć pamięcią jak kalejdoskopem. Były to piękne obrazy, o wiele żywsze,
bardziej kolorowe od tych, które nam opisywano, było w nich więcej powietrza i
przestrzeni, kolorów i zapachów. Dlatego uśmiechaliśmy się do tych obrazów.
Więzień III: - Ładnie opowiadasz. Mów dalej.
Więzień II: - Płynie dalej koło sosnowego lasu, a pod tym lasem jest wysoki,
piaszczysty brzeg. Piaski u nas są żółte, w ogóle u nas ziemie liche. Jak zdarzy się
wiosna ciepła i wilgotna, to łąki są dosyć bujne i przyjemnie popatrzeć, kiedy
zaczną w maju kwitnąć. Ale gleby urodzajnej niewiele. Tam gdzie rzeka przecina
łąki, to widać jak na obrazku: od góry trochę tej zielonej darni, pod nią szarej
gleby na trzy palce, niżej czarny torf, a spodem ten żółty piach. Nie umiem
opowiadać. Ale jak byłem chłopakiem, to raz z synem organisty weszliśmy
po drabinie do dzwonu na wieży kościelnej. Świeciło słońce, oświetlało rzekę, las,
łąki, drzewa, widziałem to wszystko z góry. To był piękny widok, tak chyba widać
ziemię z samolotu. Byłem tam dosyć
długo, patrzyłem, bo chciałem wszystko dokładnie zobaczyć, ale słońce się
schowało za ciemne chmury, które wyszły zza lasu, i zerwał się nagle wielki wiatr.
Przelękliśmy się, że będzie burza, i uciekliśmy z tej wieży.
- Nie gadać, tylko robić!
Powiedział to pewien młody Niemiec, który pochodził z Pomorza czy ze
Śląska i rozumiał po polsku. Był niezbyt wysokiego wzrostu, nie miał żadnej
szarży, ubrany był w świeży, zaprasowany na zgięciach mundur, na nogach miał
nowe żółte saperki. Minę miał zawsze nadętą, jakby obrażoną, i zwyczaj głośnego
mówienia. Mówiąc, prostował się i pochylał nieco głowę do przodu,
wciągając brodę. Pozycja ta, jak wiadomo, ułatwia osiągnięcie niższej, grubszej
tonacji głosu. Zaczęliśmy szybciej poruszać łopatami. Niemiec odwrócił się i
oddalił od nas.
Więzień I: - Jakie ryby macie w rzece?
Więzień II: - Ryby? Bo ja wiem. Różne. Są takie, u nas nazywają się
barweny.
Więzień I: - Nie znam.
Więzień III: - Duże?
Więzień II: - Spore. Do łokcia i większe.
Więzień III: - Może brzany?
Więzień II: - Możliwe. Ale nie powiem wam, bo na rybach się nie znam.
Więzień III: - W moich stronach jest nieduża rzeczka, właściwie strumień.
Płynie między lasami po mokrych łąkach. Wody w tej rzeczce mało, ledwie cieknie,
ale na drugi brzeg trudno przejść, bo wszędzie bagno i muł po pas i co kawałek są
stawki, u nas to nazywają jeziorka. Woda w tych stawkach nieraz bardzo głęboka,
ale czysta, wszystko widać do dna jak w akwarium. Brzegi nad tymi stawkami są
czasem dość wysokie i suche. Kiedy byłem mały, a nawet czasem teraz, jak
przyjeżdżam do domu, to lubię sobie siąść nad takim jeziorkiem i patrzeć w wodę.
Niektóre rośliny wyrastają z dna, z korzeni, mają długie łodygi, a dopiero na
powierzchni wody rozkładają wielkie zielone liście i duże, białe albo żółte, kwiaty.
Są też rośliny podobne do drzew, jakby małe sosny albo jodły, tylko że są takie
miękkie i wiotkie. Jak coś się w wodzie koło nich poruszy, to wyginają się i falują
niby drzewa na wietrze. Przy brzegu, na płytkiej wodzie, bywają inne rośliny, mają
drobne listki podobne do gwiazdek albo takie, które wyglądają zupełnie jak włosy,
tylko zielone. Jak jest cisza, nie ma wiatru, świeci słońce, a ja sobie siedzę na
brzegu bez ruchu, to widzę różne ryby. Pod wierzchem pływają uklejki i zbierają
opadłe na wodę muszki. Głębiej, między roślinami - płotki. Ciągle się ruszają,
kręcą, szukają czegoś, jakby zbierały w lesie jagody albo grzyby. Czasem widzę
szczupaka. Szczupak nie pływa, tylko stoi w wodzie nieruchomo jak kłoda, udaje
nieżywego, puszcza oczy w słup, czasem się przesunie, jakby go prąd znosił, ale
tam nie ma żadnego prądu, on się tak zgrywa, żeby otumanić małe, głupie rybki.
Pod wieczór z największej gęstwiny roślin wypływają ryby, które się w dzień
rzadko widzi - na przykład liny. Są zielone, mają czarne płetwy i czerwono-złote
oczy. Są ostrożne i czujne, kiedy tylko się gdzieś coś poruszy - znikają jak duchy.
Przy brzegu, na płytkiej wodzie, kręcą się maleńkie cierniki, pływają raz powoli,
potem znów skaczą jak strzała, zawracają w miejscu, stoją chwilę nieruchomo - i
nagle znikają, jakby ich w ogóle nie było. W bardzo płytkiej wodzie, koło
samego brzegu, pływają całe chmary narybku, są czasem takie małe, jak
przecinki. Po łodygach i liściach roślin suną ślimaki wodne i łażą owady i larwy.
Te larwy to mają czasem straszny wygląd i całe szczęście, że są takie małe. Gdyby
miały nie dwa centymetry, ale dwa metry - to musielibyśmy z nimi walczyć na
śmierć i życie, bo są bardzo silne, uzbrojone i opancerzone jak czołgi.
Więzień II: - Ktoś obliczył, że gdyby na przykład mrówka była wielkości
człowieka, to miałaby siłę parowozu.
Więzień III: - Wiecie, ja mam bardzo dobry wzrok i jak się położę na brzegu i
patrzę w wodę, to widzę wszystko, nawet najdrobniejsze żyjątka. Są na przykład
takie małe, wielkości główki od szpilki, czerwone jak krew, nie wiem, jak się
nazywają. Widzę nawet jeszcze mniejsze, u nas mówią na to pchełki wodne. Są
przeźroczyste, mają czarne oczka i rzeczywiście skaczą w wodzie jak pchły.
Więzień II: - Są jeszcze mniejsze żyjątka, których gołym okiem nie widać,
dopiero jak się patrzy przez mikroskop. Im silniejszy mikroskop, tym
mniejsze żyjątka można zobaczyć, i tak bez końca.
Więzień I: - Dziwny jest świat.
Prawo łaski
I nie wiedział, czyj zamysł ani zbrodnia czyja, Kto tu kocha, kto ginie, kogo
kto zabija?
...łącznie na karę śmierci i utratę praw obywatelskich na zawsze. Nie
zrobiło to na mnie wrażenia. Wręcz przeciwnie poczułem się nawet tak jakbym już
był wolny. Przyglądałem się spokojnie przewodniczącemu sądu poprawił sobie
orzełka bo mu się skrzywił na łańcuchu i udał się w stronę bocznych drzwi. Za
nim skierowali się też tak samo dwaj sędziowie i prokurator. Mecenas Dąbski
odwrócił się do mnie i powiedział apelujemy oczywiście o łaskę do
przewodniczącego rady państwa. Zebrał papiery i kartki do różowej teczki w
mojej sprawie i także wyszedł. Na sali ludzie zaczęli szurać butami i rozmawiać. Z
mojej lewej strony zrobiło się luźno bo milicjant wyszedł z ławy a ten co był z
mojej prawej strony trącił mnie łokciem i powiedział wychodźcie. Wyszliśmy ale
nie od razu na korytarz tylko poszliśmy najpierw do małego pokoju i tam inny
milicjant dał mi zapalić „sporta” bo sam też palił. Paliłem i patrzyłem na blaszaną
szafkę zamkniętą na kłódkę bo w tym pokoju oprócz ławki kaloryfera i tej szafki
nic nie było. Dwóch milicjantów siedziało koło mnie jeden patrzył na moje buty.
Spojrzałem też na moje buty żeby zobaczyć dlaczego on patrzy. Miałem na sobie te
włoskie na podwyższonym obcasie bo jestem wzrostu niewysokiego kosztowały
czterysta osiemdziesiąt złotych. Były wyczyszczone i świecące bo na polu było
sucho. Zresztą co się mogły zabrudzić parę kroków do karetki i z karetki do sądu.
Po tej rozprawie nie wróciłem już do kumpli na celę dwadzieścia cztery.
Dostałem separatkę znaczy jest ras teraz dwóch. Ten drugi nazywa się So-koliński
Mikołaj też nieduży chudy z wąsikiem. Ma lat dwadzieścia osiem w tym siedem w
kiblu. Trzy wyroki ostatni do trzech razy sztuka mówi ten So-koliński to już była
czapa. Wyrok jest prawomocny bo apelację mu odrzucili i Sokoliński czeka
żeby przewodniczący rady państwa przychylił się do jego prośby. Ale mówi że poza
tym będzie jeszcze kombinował. Co tu można kombinować. Jeszcze jak.
Dzisiaj była huśta grochówka że łyżka stała i góra kartofli z sosem
gulaszowym. Potem zapalili my sobie spokojnie „sporta” i ten Sokoliński
opowiadał jak jego dwa kumple fajgole poddali się a on został sam z pistoletem
dziewiątką i pięcioma nabojami bronił się jeszcze dwie godziny a na niego szło
więcej jak trzydziestu miliq'antów uzbrojonych po zęby. Podniósł nogawki i
pokazał trzy sine blizny dwie na lewej łydce jedną na prawej. Potem jak go wieźli
przez Rudniki to wszyscy mówili patrzcie to jest Sokoliński z Kurowa syn
Franciszka który robi na PKP najpierw zabił w Brzegach młynarza zabrał mu
czterdzieści pięć tysięcy dwa zegarki i sto dolarów. Postrzelił dwóch miliq'antów i
żeby go kumple nie zdradzili to mógł coś z tego mieć pożyć sobie zabawić się albo
prysnąć za granicę. Od Łuniejowa do Zdebskiej Woli każde dziecko powie kto jest
Soko-liński a nawet cała Polska wie jak on wygląda bo mówili o nim w radio i
pokazywali jego fotografię w telewizji. Takeśmy sobie z tym Sokolirtskim
opowiadali palili papierosy których on miał dosyć nawet jedli czekoladę z paczki
od dziewczyny Soko-lińskiego. Ta dziewczyna zeznawała jako świadek mówiła
przed sądem że był dla niej dobry że taki był czuły gładził ją po włosach i twarzy i
mówił jej różne kochane słowa nawet raz czy dwa razy płakał przy niej. Adwokat
podobno jej powiedział żeby sobie jak najwięcej przypomniała i mówiła jak on ją
pieścił głaskał i płakał i jak ona skończyła zeznawać to było tak cicho że było
słychać jak samolot leci po niebie na dużej wysokości. Potem opowiadaliśmy
sobie o różnych miastach w których byliśmy. On więcej jeździł jak ja. Był cztery
razy w Warszawie w Gdyni dwa razy w Krakowie raz nawet w Zakopanem ze swq'ą
babką ale nie tą która zeznawała tylko inną zapoznaną w pociągu. Opowiadał o
niej różne hecne rzeczy jak ona w czasie odbywania stosunku płakała i krzyczała
jakby ją ze skóry obdzierali a potem zaraz znowu żądała stosunku. Nawet chciała
żeby z nią wziął ślub kościelny ale on nie chciał mimo że w rodzinie ma księdza
brat stryjeczny ojca jest proboszczem na jednej parafii koło Wolborza. Księża
też owszem mają czasem dzieci ale ten jest pobożny. Sokoliński nigdy tam nie był
ale ojciec tam do niego często jeździł i dawniej przywoził kolorowe obrazki święte.
Jak kto chce być święty to niech będzie święty co to kogo obchodzi. On Sokoliński
podobnież jak był mały to płakał i uciekał jak w domu zabijali prosiaka. Nie znosił
tak widoku krwi kiszek które się jeszcze ruszały. Chłop to z niego nie
będzie mówili ludzie tylko baba jak on nie może patrzeć na krew. No i co. Ja znów
mówiłem że jak byłem mały to się bardzo nadawałem do zabijania jak trzeba
było kurze głowę uciąć zabić królika czy parszywego psa lub kota to mnie wołali
bo miałem silne nerwy i nie przejmowałem się. Potem on mówił czy to prawda że
człowiek po śmierci żyje jeszcze trzy dni. Czyś ty głupi jak człowiek może żyć kiedy
nie żyje. Śmialiśmy się oba potem znów pieprzyliśmy o byle czym do wieczora.
Jakeśmy się tego dnia wieczorem zabierali do spania Sokoliński powiedział:
- Pokaż te swoje gacie!
- A na co ci moje gacie?
- Nie bój się jak się boisz to ci dam swoje mam drugie jeszcze lepsze.
Dziwne mi się to wydawało ale dałem mu swoje kalesony. Pomyślałem że to
jakiś przesąd i zapomniałem o tym. Na co mu były moje kalesony nie chciał mi
powiedzieć to się dopiero okazało za parę dni jak rada państwa odrzuciła jego
prośbę o ułaskawienie. Sokoliński chodził po celi potem stanął koło okna
obrócony do mnie plecami i nic się nie odzywał. Aż nagle słyszę że Sokoliński
upadł na podłogę patrzę leży rozkrzyżował ramiona a z jego rąk leje się krew. On
cały we krwi twarz wszystko dokoła pełno krwi jak przy świniobiciu.
Zacząłem walić do drzwi przylecieli strażnicy wzięli Sokoliń-skiego na nosze i
wynieśli do szpitala. W szpitalu zeszyli go zrobili transfuzję i żył dalej. Jak go
wynieśli to zaraz była rewizja i śledztwo i okazało się na co mu były potrzebne
moje kalesony. Zobaczył że mam przy kalesonach takie guziki co teraz już rzadko
robią blaszaki obciągnięte płótnem no i on sobie ten guzik wypruł wyostrzył na
murze i przeciął tym sobie żyły jak żyletką.
Z tym Sokolińskim to byłem razem w celi w ogóle tylko sześć dni potem już
go nie widziałem ale wiem że żyje. Podobno jak wrócił ze szpitala to za dwa czy
trzy dni znowu sobie coś zrobił. Wbił sobie drut do serca czy coś i znowu poszedł
do szpitala i tak się chłopak wymiguje. A ze mną to ciągle nie wiadomo. To może
trwać miesiąc dwa i pół roku i rok. Pisałem do ojca żeby sprzedał te ćwierć
hektara co mi się po matce należy i mnie ratował ale odpisał że nie może sprzedać
bo jest przecież zapisana Zośka to jej się też należy jako mojej siostrze a poza tym
adwokat mówił że nie ma po co gruntu sprzedawać bo wszystko już jest
zapłacone. To ja ojcu odpisałem że może wszystko jest zapłacone ale moje życie
nie jest zapłacone. Więcej nie mogłem napisać bo oni czytają. Od dzisiaj mam w
celi nowego kumpla dziadka ma już czterdzieści trzy lata nazywa się Śmieja
Antoni który udaje wariata. Też ma wyrok był badany u psychiatrów i jest
normalny ale on dalej robi wariata nawet przede mną. Mówi że śniła mu się
święta Cecylia i powiedziała żeby bagnetem z drugiej wojny światowej
pokropionym święconą wodą zabił starą Ludwikową bo że ta stara to nie
jest żadna Ludwikową tylko diabeł nadziany w środku złotymi dolarami które ten
diabeł odebrał różnym staruszkom i sierotom. Żeby wyjął z niej te dolary jeden
pieniądz zatrzymał dla siebie a resztę oddał ludziom biednym i chorym. Święta
Cecylia powiedziała jeszcze żeby ten bagnet potem wrzucił do stawu czyli
zbiornika przeciwpożarowego koło remizy strażackiej że się woda w tym miejscu
zagotuje ryby wypłyną na wierzch a w powietrzu rozejdzie się okropny smród ale
zerwie się wiatr który rozpędzi ten smród i bagnet będzie oczyszczony
diabeł nieżywy a krzywda ludzka pomszczona. Więc on zrobił dokładnie tak jak
mu święta Cecylia kazała i wszystko się sprawdziło ale dlaczego on teraz siedzi w
więzieniu a w sądzie powiedzieli nawet że może być skazany na śmierć. Ten
Śmieja zabił mi ćwieka do głowy. Kiedyś pyta mnie za co siedzę. Opowiedziałem
mu co i jak ale bez detali i on na drugi dzień rano mówi mi że śnił mu się znowu
jakiś święty i powiedział że jestem niewinny bo w chwili popełnienia przestępstwa
byłem jeszcze niepełnoletni. Że faktycznie urodziłem się dwa dni później bo w
metryce jest myłka. Więc znów napisałem do ojca żeby sobie dobrze przypomniał
bo chyba urodziłem się dwa dni później więc nie podlegam karze i żeby mi się
wystarał o nowy wyciąg metrykalny. Nadmieniłem jeszcze raz o tym gruncie ale
nie mam żadnej odpowiedzi. Śmieję zabrali z mojej celi chyba znowu do
psychiatrów. Zostałem się sam jak palec i nie wiem co ze mną dalej będzie.
Aż tu dzisiaj nie było jeszcze godziny dwunastej słyszę szczęk kluczy.
Otwierają się drzwi mej celi i widzę prokuratora ubranego po czarnemu kolo niego
dwóch strażników z rozpylaczami i słyszę że rada państwa odrzuciła moją prośbę.
Drzwi się zamknęły i zostałem sam. No i dobrze. Niech sobie nie myślą że będą tu
mieć ze mną kino. Strażnik spojrzał jeszcze na mnie przez judasza co robię. A ja
siedzę na stołku i patrzę przez okno. Jak jedzie pociąg to widać między
kamienicami wagony i słychać jak się toczą koła. Pociągi jadą raz w jedną raz w
drugą stronę bo tu jest duży ruch. Czasem pociąg zatrzymuje się jak nie ma
wjazdu. Widać wagon i ludzi patrzących przez okna. Ciekawe czy kto pomyśli że
jakiś człowiek skazany na śmierć patrzy przez kraty i widzi ich. Sygnał pociąg
ruszył ludzie przejechali już ich nie widzę. Oni mnie też nie mogą widzieć
nawet jakby o mnie wiedzieli. Od wczoraj boli mnie trochę ząb. Zaczął mnie boleć
po śniadaniu potem przestał a teraz mnie znów ćmi. Prokurator jak mnie oskarżał
to powiedział tak że jestem zimny drań że bez zmrużenia oka zabiłem człowieka
niewinnego jeszcze jak się ruszał to mu poprawiłem więc prokurator też bez litości
żąda dla mnie kary śmierci. Tamten nie żyje a ja żyję i prokurator chce mnie
żyjącego zabić. Morderca. Ktoś powinien przyjść i teraz zabić prokuratora a potem
kto inny zabić tego co zabił prokuratora i tak bez końca. Po co oni mnie trzymają i
potem będą jeszcze ze mną robić tę całą hecę. Niech mnie zabiją żebym nie
wiedział kiedy tak ja zabiłem że tamten nie wiedział kiedy i niczego się nie
spodziewał. Tak sobie siedzę i myślę a tu dzwonią na południe. Słychać bo jest
wiatr z tamtej strony. Jak wieje z przeciwnej to nie słychać. Dzisiaj jest silny wiatr
wieje od moich rodzinnych stron.
U nas w mojej wsi mówią tak że wieje z Moraw i że będzie deszcz. Najwięcej
to wieją te wiatry na wiosnę ale teraz jest jesień na drzewach nie ma już liści.
Dzisiaj na obiad jest kasza z mięsem. Jakby w tej kaszy była trucizna
tobym się zaraz przewrócił i skonał sam nie wiedząc kiedy tylko bym nogą za-
trzepał jak ten pies i byłby koniec. To byłoby najlepsze wykonanie. Biorę do ręki
łyżkę i zaczynam jeść bo jestem głodny ale jak mnie nie zaboli w zębie. Jakby mi
kto w głowę strzelił aż mi łzy pociekły. Jem bo mi się chce jeść a kasza jest tłusta
z mięsem i zjadłem ją do ostatka jeszcze łyżką wyskrobałem. A ząb mnie rwie i łzy
mi ciekną. Strażnik jak odbierał ode mnie miskę to spojrzał na mnie i spytał:
- Co wam jest?
- Ząb mnie kurewsko boli.
- Zgłoszę was do lekarza.
Strażnik patrzył na mnie czy ja coś nie kombinuję potem zamknął drzwi- A
ja nic nie kombinowałem. Siadłem znów na stołku i z tego bólu przez te łzy tak mi
się zrobiło na sercu smutno i byłem nieszczęśliwy. Widziałem moje biedne ręce
nogi. Ten co go zabiłem już nie widzi nie czuje nic ale ja widzę słyszę jem chodzę
za swoją potrzebą odczuwam ból wiem co się koło mnie dzieje i jest mi smutno -
chcą mi to razem z moim życiem odebrać. A jakim prawem. On nie żyje trudno
stało się. Ale dlaczego ja mam też nie żyć. Ten co go zabiłem już nie żyje i nie
potrzebuje niczego ale ja co żyję mnie się należy prawo łaski bo ja chcę żyć.
Chwila, w której wszystkie języki świata...
Wczoraj, kiedy tu przypłynąłem, było już ciemno. W pokoju czekało na mnie
przygotowane do snu łóżko, zapalona lampa naftowa, pod lampą talerzyk z
mięsem, dwie kromki chleba i wielki porcelanowy kubek zimnego mleka. Byłem
zmęczony, zasnąłem szybko. Dopiero teraz zobaczyłem, że nad łóżkiem wisiał
obraz przedstawiający Chrystusa. Chrystus miał ma sobie skromną, niebieską
szatę, jego głowę otaczała wąska, srebrna aureola. Był to jedyny znak jego
świętości, poza tym Chrystus nie wydawał się pełnić tu żadnej misji. Jego
biała, delikatna, uniesiona lekko w górę dłoń jakimś nieśmiałym i jakby
nieoficjalnym gestem pozdrawiała mnie i nakazywała tylko spokój i cierpliwość -
nic więcej. Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że nie jest to Chrystus katolicki.
Zbliżyłem się do okna, rozchyliłem firanki i popatrzyłem na niebo. Było
bardzo jasne, prawie białe, jakby przesłonięte kalką kreślarską, ale nie widać było
na nim chmur.
Stałem, chwilę nasłuchując, potem wyjąłem z walizki ręcznik i mydło i
zapukałem do drzwi, które, jak mi się wydawało, prowadziły do kuchni. Nikt się
nie odezwał. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do kuchni. Na stole, przykrytym
białą ceratą, stały dwa talerze, dwa kubki i drewniany półmisek z nakrojonym
chlebem. Na ścianie między oknami wisiał zegar z porcelanową tarczą w kwiaty,
dwoma ciężarkami w kształcie szyszek i mosiężnym wahadłem. Tykał leniwie,
jakby zwlekał i ociągał się. W kuchni słychać było jeszcze jeden dźwięk:
buzowanie ognia pod blachą, na której stał rondel z mlekiem i patelnia przykryta
pokrywką. W szczelinie między blachami migotał płomień. W rogu kuchni, koło
drzwi, stała drewniana umywalka z wielką, białą miednicą, obok niej krzesło z
przewieszonym przez poręcz ręcznikiem. Na podłodze koło umywalki stał dzbanek
z wodą. Dotknąłem ręką dzbanka, woda była ciepła. Mogłem się umyć
tutaj wygodnie - dlaczego więc poszedłem się myć do morza? Chcę być szczery i
powiem, co wpłynęło na moją decyzję: po prostu rozmowa z samym sobą. Dialog
odbywał się w moim prywatnym języku i polegał na bardzo szybkiej wymianie
obrazów i towarzyszących im uczuć, ale po przetłumaczeniu na słowa,
wyglądałoby to mniej więcej tak:
- Umyję się w ciepłej wodzie i w ciepłym powietrzu, potem wyjdę, aby się
rozejrzeć. Skoro wszystko jest przygotowane, to znaczy, że on tu jest gdzieś w
pobliżu.
- On jest gdzieś w pobliżu i obserwuje mnie. Pójdę umyć się w morzu,
żeby wiedział, że nie jestem mięczakiem.
- A on sobie właśnie pomyśli: mięczak - udaje
mężczyznę. Zapaliłem w piecu, nagrzałem wody, a on zamiast umyć się jak
człowiek - zgrywa się.
- Umyję się więc tutaj, w ciepłej kuchni.
Ale człowiek jest słaby i trudno mu czasem powstrzymać się od zrobienia
czegoś na pokaz. Udaje się przecież nie tylko przed ludźmi, ale i przed samym
sobą. Zobowiązuje to nas samych i pozwala nam być lepszymi, silniejszymi i
dzielniejszymi, niż w istocie jesteśmy. Wychodzę z domu i idę nad morze. Zaraz za
progiem ogarnia mnie surowe i zimne powietrze, wydaje się, jakby był
przymrozek. Świeci blado słońce. Jest cicho i pusto. Biegnę po płaskich,
wypolerowanych przez wodę płytach skalnych, schodzących terasami ku morzu.
Zatrzymuję się na jego brzegu. Woda jest przeźroczysta, dno idzie stromo w dół i
niknie z oczu. Od brzegu na głębinę poszła jakaś większa ryba, zostało
stado małych rybek, które z początku oddaliły się trochę, ale potem wróciły i
mogłem je widzieć z bliska. Były zdumiewająco podobne do pewnych
małych rybek, żyjących w czystych, podgórskich potokach i rzeczkach mojej
ojczyzny. Nazywają się strzeble i należą do gatunku Phoxinus. Mniejsza zresztą o
klasyfikację. Otóż były to niewątpliwie takie same rybki albo ich bardzo bliskie
krewniaki - ale jakim sposobem żyły tu, w morzu, blisko dwa tysiące kilometrów
na północ od miejsc, z których je znałem? (Przemknęła mi jakaś niejasna myśl o
ich przedlodowcowym pochodzeniu, ale nie mogłem sobie przypomnieć szczegółów
i skąd to wiem). Wydawały się takie same, ale czymś się jednak różniły; inaczej się
trochę poruszały, były jakby powolniejsze. Zdjąłem sweter i koszulę i myłem ręce i
twarz. Woda była lodowata, nie miała słonego smaku. Znowu myślałem o
rybkach, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie o nich czytałem. Może nigdzie,
tylko moja wyobraźnia usiłowała poprzez czas i odległość połączyć mój kraj z
miejscem, w którym się teraz znalazłem? Po kamieniach i wodzie przemknął nagle
cień jakiegoś wielkiego ptaka. Co ja tu robię? Skąd się wziąłem na tej
pustej, skalistej wyspie, tak dalek o od kraju? Ależ tak, przybyłem tu najzupełniej
dobrowolnie, przyleciałem kilka dni temu samolotem, a potem
przypłynąłem motorówką. Opuściłem ziemię wysłaną zieloną, puszystą trawą,
miejsca położone nad rzekami, ocienione drzewami, zanurzone w powietrzu, które
bez przerwy szumi, dzwoni, śpiewa. Tu, na wyspie pokrytej kamiennymi płytami,
nie rosną drzewa ani nawet krzaki. W szczelinach między skałami tkwią tylko
kępki niebieskozielonej trawy, a powietrze nad tą kamienną pustynią jest
milczące.
Siedzimy w kuchni za stołem, jemy śniadanie. Człowiek siedzący naprzeciw
mnie jest ode mnie starszy i trochę do mnie podobny. Jest dosyć wysoki, chudy,
ma ostry nos, twarz jakby pozbawioną mięśni, zbudowaną tylko ze ścięgien i kości
obciągniętych skórą. Ma bladoniebieskie oczy i włosy nieokreślonej barwy,
podobnej do koloru tutejszych skał. Należymy do bardzo blisko ze sobą
spokrewnionych istot ludzkich, ale nie rozumiemy naszej mowy. Być może kiedyś
porozumiewaliśmy się bez trudu, ale teraz nie potrafimy już tego, jesteśmy
więc skazani na milczenie lub, co na jedno wychodzi, na mówienie w swoich
językach — do siebie samych. Jemy smażoną rybę z ziemniakami, popijamy
mlekiem. Skąd mleko na tej kamiennej wyspie? Nie zastanawiam się nad tym,
podobnie jak nie dziwi mnie tutaj obecność radia, telewizji i wielkiej, czerwonej
butli z gazem. Jemy więc śniadanie w milczeniu, tyka zegar, na blachę kuchni
spada od czasu do czasu z sykiem kropla wody. On, mężczyzna siedzący
naprzeciw mnie, przysuwa mi półmisek z ziemniakami i smażoną rybą, kiwa
głową zapraszająco. Kładę dłoń na brzuchu, potem rozkładam bezradnie ręce. Ale
on jeszcze raz zachęca mnie do jedzenia: napina swój biceps, uderza w
niego kułakiem, chce powiedzieć, że smażone ziemniaki z rybą - dają siłę.
Śmiejemy się obaj, potem pijemy mleko i zapalamy papierosy. Jesteśmy obaj syci,
papieros dopełnia i zaokrągla nasze dobre samopoczucie. Uśmiechamy się do
siebie, pokazujemy palcem na papierosa, potem podnosimy kciuki do góry na
znak, że papieros jest dobry, że nam smakuje. Znów uśmiechamy się do siebie. W
ten sposób możemy żyć i cieszyć się chwilą teraźniejszą - ale nie możemy sobie
nic powiedzieć o tym, co było dawniej, wczoraj, przed chwilą, kim byliśmy kiedyś i
co przeżyliśmy. Nie możemy też sobie zakomunikować naszych zamiarów, planów
na przyszłość, tego, co chcemy robić za godzinę, a nawet za chwilę. Absolutnie
niedostępne dla nas jest to, co każdy z nas z osobna myśli na przykład o
socjalizmie, prezydencie USA, papieżu, Brigitte Bardot.
Mój gospodarz wstał od stołu i powiedział coś,
zapewne podziękował mi za towarzystwo. Uśmiechnąłem się do niego,
powiedziałem dziękuję, potem poszedłem do swojego pokoju. Włożyłem wiatrówkę,
wziąłem paczkę papierosów i zapałki i wyszedłem na dwór. Kiedy przechodziłem
przez kuchnię, usłyszałem głos mówiący w radio językiem, którego nie
rozumiałem. Gospodarz słuchał radia, napełniał przy tym uważnie termos kawą.
Przerwał na chwilę tę czynność, aby kiwnąć głową i uśmiechnąć się do mnie. Na
dworze nie było już mgły, podniosła się, odsłaniając widok, ale zasnuła
jeszcze bardziej niebo, które wydawało się teraz wisieć nisko nad ziemią. Ale za to
powietrze pod tym niskim niebem było przejrzyste jak szkło. Widać było bardzo
wyraźnie przeciwległy brzeg zatoki i ostry, najeżony głazami cypel półwyspu,
który, jak z mapy wynikało, odległy był ponad cztery kilometry. Teraz wydawał się
leżeć nie dalej niż kilometr. Powietrze było spokojne, morze nieruchome i
gładkie. Skały odbijały się w wodzie wyraźnie jak w lustrze. Ich odwrócony obraz
wydawał się bardziej rzeczywisty niż one same. Szedłem wzdłuż brzegu,
potem zawróciłem do domu, bo uprzytomniłem sobie, że w kącie pokoju, w
którym spałem, stoi wędzisko pozostawione tam do mojej dyspozycji i że
najlepsze, co mógłbym teraz wymyślić, to będzie zrobienie z niego użytku. Dziwne,
doprawdy, że o tym zapomniałem. Mój gospodarz wyszedł już z domu, widziałem
go schodzącego po stromym brzegu w kierunku przystani. Na ramieniu niósł
wiosła i przewieszoną torbę płócienną. Drzwi domu były zamknięte, ale klucz
tkwił w zamku. Pomyślałem, że to przed zwierzętami, ale jakież zwierzęta
mogą, oprócz przelotnych ptaków, żyć na tej kamiennej wyspie. Oprócz ptaków - i
ludzi. Otworzyłem drzwi, przeszedłem przez ganek, przez ciepłe wnętrze kuchni, w
której tykał zegar, i wziąłem z mojego pokoju wędzisko. Potem wróciłem nad wodę
i szedłem powoli wzdłuż brzegu, rzucając błystką. Patrzyłem, jak srebrna,
metalowa rybka leci w powietrzu, ciągnąc za sobą żyłkę, pada na wodę, tonąc,
błyska, ginie. Zwijając z powrotem żyłkę, mogłem zajmować się czym innym,
rozglądać się dookoła i od czasu do czasu patrzeć pod nogi. Uderzenie ryby
byłbym poczuł w mięśniach i byłbym odpowiedział błyskawicznym zacięciem,
miałem ten odruch w pogotowiu. Ale żadna ryba nie interesowała się błystką,
moja żyłka wracała posłusznie, bez oporu, na kołowrotek. Patrząc w lewo, w
stronę przystani, mogłem widzieć mojego gospodarza ubranego w luźny, szary
sweter, pochylonego nad siecią: układał ją w zwojach na lewej burcie łodzi.
Panowała cisza, powietrze było nieruchome, bladoniebieskie niebo - pogodne.
Ale oto nad gładką powierzchnią wody pojawiły się dwa ptaki, których przedtem
nie widziałem. Były to dwie czarne rybitwy, które na Polesiu nazywają „bury-
wistnikami”. Mówią o nich, że wiedzą o burzach więcej niż człowiek, a nawet
barometr. Miały niespokojny lot, jakby miotała nimi burza. Czasem zawisały w
powietrzu nieruchomo z drżącymi skrzydłami, jak ważki, patem wznosiły się
strzelistym lotem w górę, koziołkowały w powietrzu, leciały w dół na łeb, na szyję
albo rozwiewały się w powietrzu, i nie było ich. Ale za chwilę pojawiały się znów, w
nieoczekiwanym miejscu. Niebo było jednak pogodne, powietrze ciche, morze
gładkie. Poczułem lekkie uderzenie, przyciąłem i zacząłem szybciej zwijać. Na
haku szarpał się mały szczupa-czek, jaskrawo ubarwiony, nieprzytomny ze
strachu i wściekłości. Odczepiłem go i puściłem przy brzegu do wody. Woda była
płytka i przeźroczysta. Widziałam go - stał nieruchomo na tle szarego kamienia,
drżały mu tylko nerwowo płetwy piersiowe. Tupnąłem nogą - strzelił jak
błyskawica i zniknął w głębienie. Mój gospodarz podniósł głowę, popatrzył na
mnie, ale zaraz wrócił do swojego zajęcia. Było cicho i pusto, nawet rybitwy gdzieś
odleciały. Szedłem powoli, krok za krokiem, rzucając ciągle błystką. Koło
przystani zwinąłem żyłkę, oparłem wędzisko o ścianę szopy, usiadłem na
kamieniu i zapaliłem papierosa. Gospodarz popatrzył na mnie, jakby chciał coś
powiedzieć lub może mi się tylko zdawało? Rzuciłem niedopałek papierosa
do wody. Człowiek siedzący w łodzi znów popatrzył na mnie. Widziałem w jego
oczach coś, czego nie mogłem zrozumieć. Jakąś myśl, wahanie,
obawę? Pokazałem palcem na siebie, potem obiema rękami zrobiłem ruch
naśladujący wiosłowanie; miało to znaczyć: pojadę z tobą i będę wiosłował...
Patrzyłem w jego twarz, czekając na odpowiedź, i zdawało mi się, że jego twarz
przesłoniła na chwilę chmura, ale on uśmiechnął się i wskazał mi ręką ławkę.
Zdjąłem cumę z pala, wrzuciłem ją do łodzi i wsiadłem. Człowiek przesunął się w
stronę rufy, usiadł na tylnej ławce, złożył dłonie na kolanach i patrzył na mnie.
Siedzieliśmy teraz twarzami do siebie. Ująłem wiosła, zrobiłem efektowny
zwrot, prawie w miejscu, ciągnąc prawym, a kontrując lewym wiosłem. W czasie
wykonywania tego manewru nie patrzyłem na człowieka, który
siedział naprzeciwko mnie. Patrzyłem na wodę, widziałem migające na jej dnie
wielkie, płaskie kamienie, potem przestałem widzieć dno, łódź wychodziła
na głębię. Czułem pod sobą jej spokojny, dostojny oddech, niby oddech śpiącego
wielkiego zwierzęcia. Brzeg oddalał się. Podniosłem oczy i popatrzyłem
na człowieka: siedział przechylony do tyłu, jego twarz miała spokojny, łagodny
wyraz. Ale nie mogłem wiedzieć, o czym myślał. Płynęliśmy. On wiedział, dokąd
płynęliśmy, był obrócony twarzą w tamtą stronę. Dawał mi czasem znak prawą
lub lewą ręką, wtedy ja naciskałem mocniej wiosło prawe lub lewe. Brzeg oddalał
się, dom mojego gospodarza, z czerwonym dachem i zielonymi okiennicami,
był jeszcze długo widoczny na tle kamiennego wzgórza, ale później, kiedy wyspa
oddzieliła się od innych wysp, otoczyła dokoła wodą i powoli zaczęła pogrążać się
w morzu - zniknął i dom. Odwracałem czasem głowę, aby zobaczyć, dokąd
płyniemy; płynęliśmy w stronę jakiejś odległej wyspy czy lądu. Jego zarysy ledwo
były widoczne i wynurzały się powoli z mgły, jak obraz na niedoświetlonym
zdjęciu. Panowała cisza, nie było wiatru, powierzchnia wody była gładka jak
lustro, ale zdawało się, jakby gdzieś w głębi woda była niespokojna, jakby
pod pogodnym niebem i gładką powierzchnią przetaczała się podwodna burza.
Zagarniając wodę wiosłami, miałem raz uczucie, jakbym płynął z prądem, a
potem znów pod prąd. Może płynęliśmy wśród jakichś wirów, może pod nami
przechodził nurt jakiejś podwodnej rzeki? Popatrzyłem na twarz człowieka - była
spokojna. Jego oczy, okolone siecią drobniutkich zmarszczek, omijały mnie i
patrzyły gdzieś w lewo. Człowiek podniósł lewą rękę i dał mi znak. Obejrzałem się
i zobaczyłem w odległości pół kilometra łagodną zatokę przechodzącą w fiord, a
dalej w wąską skalistą gardziel. Myślałem, że tam płyniemy i nacisnąłem mocniej
lewe wiosło, ale człowiek potrząsnął głową, więc wyprostowałem łódź i płynęliśmy
w stronę zatoki okolonej płaskim, piaszczystym i porośniętym niskimi sosenkami
brzegiem. Wzdłuż brzegu ciągnął się wąski, jasnozielony pas szuwarów. Człowiek
podniósł obie ręce i dał znak, abym przestał wiosłować. Łódź szła siłą rozpędu i
zbliżała się do brzegu. Człowiek dał mi znak ręką, abym zatoczył łodzią koło, i
zaczął rzucać sieć do wody. Szła po burcie z szurgotem, jej dolna, obciążona
ołowiem krawędź zaraz tonęła. Górną trzymały na powierzchni korkowe pływaki.
Zatoczyłem łodzią koło, zostawiając na powierzchni wody ślad mojej drogi:
pływający naszyjnik uformowany z nawleczonych na sznur korków. To było coś,
to był widoczny znak tego, że jest jednak możliwe między ludźmi jakieś
porozumienie. Ale to było bardzo niewiele, w końcu tak samo i u nas stawia się
sieci. Było to więc tylko powtórzenie czegoś, co jest powszechnie znane. Człowiek
w szarym swetrze rzucił zamaszystym mchem, daleko od siebie, koniec sieci,
przywiązał linę do knagi i dłonią wskazał mi brzeg. Kiwnąłem głową na znak, że
zrozumiałem, i przybiłem do płytkiej, pokrytej żwirem plaży. Człowiek usiadł na
ławce, uśmiechnął się do mnie i poczęstował mnie papierosem. Paliliśmy, a ja
myślałem, że teraz, jak to zwykle bywa na całym świecie, wypada nam tylko
czekać. A może przed wyjęciem sieci trzeba będzie jeszcze ryby postraszyć
wiosłami? Tak robią w mojej ojczyźnie i chyba na całym świecie, więc może i tu?
Siedzieliśmy więc, czekając. Powierzchnia wody była spokojna, ale woda nie była
martwa. Jakieś ledwie wyczuwalne, idące z głębi morza tchnienie poruszało od
czasu do czasu łódź, przechylając ją z lekka z burty na burtę, i kończyło
się maleńką, kładącą się bezgłośnie na plaży falą. Człowiek wstał, wyjął wiosło z
dulki i odepchnął łódź od brzegu, potem zaczął bić wiosłem na płask w
powierzchnię wody. Wyjąłem także wiosło z dulki i zrobiłem to, co on. Potem
usiedliśmy, włożyliśmy wiosła w dulki i człowiek zaczął powoli, potem coraz
szybciej, wybierać sieć z wody. W jej okach trzepotała się czasem jakaś mała
rybka, okonek albo krąpik. Człowiek uwalniał je zręcznym mchem palców i
wyrzucał za burtę. W jakiejś chwili zauważyłem, że trzy pływaki, w miarę jak się
do nich zbliżamy, zamiast wracać do łodzi - oddalają się. Szamocą się, szarpią na
boki, dają nura, potem znów wychodzą na wierzch. Wiem, co trzeba robić:
podbierać szybciej dolny kraj sieci, pomagam, ile mogę i potrafię. I oto czuję
szarpiącą się rybę, oto piękny szczupak, siedmio- czy ośmiokilowy, złoto-zielony,
omotany siecią niby welonem. Zagarniamy go i wrzucamy do łodzi. Człowiek
mruga do mnie, śmieje się. Ciągniemy sieć dalej, jeszcze jeden szczupak, nieduży,
potem jeszcze jeden większy, może dwukilowy.
Człowiek w szarym swetrze porządkuje sieć, układa zwojami na burcie,
sposobi ją do nowego zaciągu, ja wiosłuję dwieście czy trzysta metrów dalej, w
miejsce, które pokazano mi palcem. Nie jestem pewien, czy dobrze płynę, bo na
wodzie orientacja nie jest łatwa, nie ma na czym oprzeć wzroku, ale człowiek
podnosi głowę znad sieci i daje mi znak, abym płynął w lewo. Potem wszystko się
powtarza: zataczam łodzią półkole znaczone kołyszącymi się na wodzie
pływakami, człowiek w szarym swetrze wyrzuca sieć za burtę, przybijam do
brzegu. Robimy porządek z rybami, które leżały na dnie łodzi w kałuży wody.
Wpuszczamy je do sadza, który przykryty jest deską środkowej ławki, nie tak
jak u nas, tylnej. Zresztą u nas też bywają sadze w środku łodzi. Ale szczupaki,
zwłaszcza ten duży, wydają mi się inne niż nasze. Właściwie nie inne, bo to są też
szczupaki, ale wydają się mieć trochę inną budowę. Są jakby węższe, mają
większą płetwę ogonową, a grzbietową i odbytową przesuniętą jeszcze bardziej niż
nasze, do tyłu. Czy dlatego, że w tutejszych, kryształowo czystych i
pozbawionych roślinności wodach szczupak atakować musi z dalszej odległości i
rozwijać większą szybkość początkową, a więc ramię wprawiające w ruch tę siłę
musi być dłuższe? Myślałem o tym, ale nie mogłem tego powiedzieć. Było to zbyt
skomplikowane. Nie byłem przecież w stanie powiedzieć daleko prostszych rzeczy.
Człowiek umył ręce w morzu, wytarł je o sweter, potem wydobył z
płóciennej torby wielki termos i padał mi z uśmiechem kubek dymiącej kawy.
Była mocna i gorąca. Piłem ją powoli i czułem, że ten napój był mi bardzo
potrzebny. Świat rozjaśniał się, woda nabierała koloru głębokiej zieleni, a skały
na brzegu barwy różu, jak o wschodzie słońca. Nawet twarz człowieka siedzącego
naprzeciw mnie wydawała się ciemniejsza, bardziej opalona, odcinała się wyraźnie
na tle wody. Skończyłem pió kawę, wypłukałem kubek w morzu i oddałem
człowiekowi. Ale on nie nalewał sobie kawy. Schował termos i kubek do torby,
zamknął torbę, potem wskazał mi palcem coś, co było poza moimi plecami.
Odwróciłem się i zobaczyłem na niebie wielką chmurę, której przedtem nie było.
Nadciągnęła stamtąd, skąd przypłynęliśmy, z północnego wschodu. Była gruba,
śnieżnobiała, spuchnięta jak ciasto w dzieży. Popatrzyłem na człowieka w szarym
swetrze; dał mi znak, abym odpływał. Odbiłem, a on zaczął wyjmować Sieć,
widziałem, jak jego ręce śpieszyły się. Nie składał sieci, tylko rzucał ją bezładnie
na dno łodzi. Aby nadążyć za jego mchami wiosłowałem prędzej, ale myślałem, że
burza jest jeszcze daleko. W powietrzu panowała dalej cisza. Biorąc zakręt,
zobaczyłem znów chmurę: wydawała się stać w miejscu, rosła tylko w górę i
ciemniała od spodu. W sieci nie było ryb, nawet najmniejszych. Dopiero pod sam
koniec, na ostatnich metrach sieci, zobaczyłem małego szczupaczka. Tkwił w
okach nieruchomo, zmęczony szarpaniem się. Człowiek wytrząsł go za burtę,
wrzucił resztę sieci do łodzi i usiadł. Zaparłem się obcasami w żebrowaniu łodzi i
wykręciłem dziób na kierunek, który wydawał mi się być kierunkiem powrotu. W
oczach przeleciały mi po kolei: gardziel fiordu, sosny, skały na cyplu i jasna plaża,
ale kierunek, w którym chciałem płynąć, nie był dobry. Człowiek poprawił mnie o
dwa czy trzy metry w prawo. Kiedy się obróciłem, aby zobaczyć, czy będę tam miał
jakiś punkt orientacyjny, poczułem na twarzy lekki podmuch wiatru. Chmura
tkwiła dalej w tym samym miejscu, ale była jeszcze bardziej masywna i
wypuszczała z siebie, skierowane w naszą stronę, dwie białe, ostre, podobne do
lodowych sopli strzały. Naszej wyspy nie było widać, zasnuwała ją mgła.
Oparłem się mocniej piętami o poprzeczne żebro łodzi i wiosłowałem. Człowiek w
szarym swetrze siedział twarzą zwrócony w stronę, w którą płynęliśmy, ale jego
wzrok omijał moją twarz, był nastawiony na inną odległość. Człowiek myślał o
czym innym, nie o mnie, i czego innego wypatrywał. Odpływaliśmy od brzegu z
jasną plażą, ale oddalaliśmy się jakoś zbyt powoli. Czułem na plecach coraz
gwałtowniejszy napór wiatru. Jakby czyjeś wielkie i bardzo mocne ręce odtrącały
mnie, odpychały, nie chciały, abym powrócił tam, skąd wypłynąłem.
Wiatr wzmagał się i to, co zaczęło w nas chwilami uderzać, to już nie był wiatr,
tylko kawały zgęszczone-go powietrza. Ale wiatr od czasu do czasu
cichnął, odwracałem wtedy głowę i patrzyłem w stronę, w którą płynęliśmy.
Wielka chmura przesuwała się, była już nad naszymi głowami, dwie lodowe
strzały zniżały się i szły prosto w nas, jak dwa nacierające samoloty. Wielka
chmura podbita była teraz od
spodu lśniącym, ciemnogranatowym jedwabiem i obszyta śnieżnobiałą
koronką. Tam, skąd wiał wiatr, było czarno. Znałem tę dekorację, wiedziałem, co
się w niej za chwilę rozegra, bo takie same efekty, równie dramatyczne co
szmirowate, zwiastują i u nas te najgroźniejsze, idące od północnego wschodu
burze. W mojej ojczyźnie, niby w prowincjonalnym teatrze, bywają też
przedstawiane burze. Różni je tylko skala sceny i rozmiary widowiska. I podobnie
jak u nas przyszła chwila, kiedy w granatowej chmurze otworzyło się małe,
okrągłe okienko, przez które błysnęło na moment słońce na tle niewiarygodnie
czystego błękitu. Ale to nie na pogodę: do otworu w chmurze przytknął usta Bo-
reasz, dmuchnął - i poczułem, że łódź kręci się jak fryga, że moje lewe wiosło jest
zrobione z gęsiego pióra, ze źdźbła słomy, z niczego. Pomyślałem, że to ja sam
dmucham w okręcik zrobiony z łupiny orzecha, pływający w miednicy, że to pod
moim tchnieniem okręcik kładzie się na boku, tonie. Może uśmiechnąłem się - bo
człowiek popatrzył na mnie groźnie, jakby chciał powiedzieć: człowieku, nie śmiej
się, tu nie ma żartów. To nie jest rzeczka ani dworski staw w twoim miłym,
sielankowym kraju... Nie wiem, co on chciał powiedzieć, to ja sobie
tak pomyślałem. Znów, teraz na odmianę pod prawą burtą łodzi, otworzyła się w
wodzie jama, a ja machałem rozpaczliwie wiosłem, szukając daremnie oparcia - w
pustce. Łódź spłynęła bokiem w tę jamę i dostała niespodziewanie uderzenie fali,
której grzbiet przykrył nas na sekundę mokrą płachtą.
I wtedy człowiek w szarym swetrze nagle prze-
mówił. Mówił bardzo głośno, krzyczał, aby zagłuszyć świst wiatru i huk fali
- i zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem każde słowo, chociaż nie był to mój język
ojczysty ani żaden inny język, który znałem. Może to był język, który słyszy się
niekiedy, i rozumie, we śnie? Albo mowa, którą ludzie mówili na początku swojej
długiej historii? Nie wiem - dość na tym, że rozumiałem każde słowo:
- Trzymaj łódź dziobem do fali, bo zginiemy! Czyżbym tego sam nie
wiedział? Och, wiedziałem doskonale. Ale było konieczne, aby on to powiedział i
aby pojął, że ja to zrozumiałem, abyśmy obaj wiedzieli, że jeśli zginiemy, to nie
dlatego, że któryś z nas coś źle zrobił, że zrobił jakiś ruch zły albo nawet
niepotrzebny, tylko że tak stać się musiało. Że stać się musiało, bo łódź była za
wątła, nasze siły za słabe, a to, z czym walczyliśmy, było nie do pokonania.
Krzyknąłem:
- Boję się, że fala połamie wiosła! - Może nie tak, może inaczej to
brzmiało, na przykład: - Fala chce mi złamać wiosło! - lub coś w tym rodzaju, w
każdym razie on to zrozumiał, bo odpowiedział. Rozumieliśmy obaj naszą mowę.
Niby w godzinie śmierci, w ostatnim olśnieniu, zostało nam przywrócone słyszenie
i rozumienie wszystkiego. Dano nam na chwilę to, co wkrótce miało już nam nie
być potrzebne.
Usłyszałem więc głos człowieka i znów zrozumiałem każde jego słowo:
- Nie rzucaj tak daleko wiosłami do tyłu. Nie zabieraj tyle wody. Ciągnij
wiosłami krócej, ale częściej!
Płynęliśmy ogarnięci wiatrem, falą i gęstym, zimnym deszczem, i nie
wiedzieliśmy, czy poruszamy się, czy stoimy w miejscu. Człowiek,
pochylony, wyczerpywał wodę z łodzi. Podnosił głowę, rozgarniał dłonią mokre
włosy, rozglądał się, potem znów opuszczał głowę i wracał do swojej pracy.
Jego mchy rąk były szybkie, starał się wyczerpać tyle wody, ile się wlało. Ale
chyba nie nadążał, bo wody na dnie było ciągle tyle samo, a może nawet
coraz więcej. Ja wiosłowałem i starałem się, tak jak on powiedział, trzymać łódź
dziobem do fali i wiosłować krótszymi pociągnięciami, aby lepiej panować nad
łodzią. Nic więcej nie mogłem zrobić, nie było zresztą nic więcej do zrobienia.
Gdzieś ponad naszymi głowami biły teraz pioruny i przetaczały się we wszystkich
kierunkach grzmoty. Dookoła siebie nie widzieliśmy nic, ani ziemi, ani nieba. To,
co się działo, zdawało się rozgrywać nie wiadomo gdzie i kiedy. Ja i człowiek w
szarym swetrze żyliśmy jeszcze, istnieliśmy, ale w chaosie, który nie miał żadnego
sensu, żadnym wymiarów, nie wiadomo było, czy był początkiem czegoś, czy
końcem. I trwało to nie wiadomo jak długo - aż nagle zobaczyłem wokół siebie
przeraźliwą jasność, jakby gdzieś w górze, nad nami, zapalono oślepiające światło.
Podniosłem oczy - i nad głową ujrzałem szczelinę w chmurach, otwierającą się
powoli, jak oko budzącego się ze snu człowieka. To z niej biło to światło. Szczelina
rozszerzała się, oczyszczała z chmur i mgły i błyszczało w niej czyste
niebo. Człowiek w szarym swetrze uśmiechał się, ale nie patrzył na mnie, tylko na
coś, co było za moimi plecami. Odwróciłem się: w odległości pół
kilometra wyłaniał się z chmur kamienny brzeg naszej wyspy. Wiatr rozwiewał
mgłę i odsłaniał cały widok, jeszcze wilgotny, jakby dopiero co podniesiony z
dna morza - drewnianą przystań, szopę koło przystani, dom na szarych skałach z
czerwonym dachem i zielonymi okiennicami. Wszystko to w miarę zbliżania się
stawało się coraz lepiej widoczne, coraz bardziej realne.
Szliśmy w stronę domu powoli, zataczając się, jakbyśmy pod nogami mieli
nie skałę, ale chwiejącą się jeszcze łódź. Nad wyspą świeciło słońce. Dom, do
którego wracaliśmy, czekał na nas, cały, nienaruszony. Milczeliśmy, ale obaj
przepojeni byliśmy tym samym, łagodnym uczuciem szczęścia i prawdopodobnie o
tym samym myśleliśmy: o domu, który był osłoną od wiatru i deszczu, o
jego ciepłym wnętrzu, w którym czekało na nas wszystko, co jest do życia
potrzebne.
Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości świata
Nie wiem, skąd się wziąłem. Z nocy, mgły, z niepamięci? Z tajemniczych
szmerów, niewyraźnych, zamazanych obrazów, dziwnych zapachów? Nie wiem.
Ale było mi z tym dosyć dobrze i o niczym myśleć ani niczego sobie przypominać
nie chciałem, choć podobno miałem już cztery i pół roku. Byłem, bo byłem.
Kładłem się spać, wstawałem, piłem mleko i jadłem chleb z kukurydzy. Ubierałem
się, stałem koło okna i patrzyłem na podwórze. Widziałem wszystko, co było
dookoła mnie, i słyszałem mowę ludzi, szczekanie psów i śpiew ptaków.
Mój ojciec był jeszcze wtedy na wojnie i żyliśmy tylko we trójkę, z matką
moją i babką, czasem tylko odwiedzał nas kulawy i łysy, ale w
wielkim słomkowym kapeluszu pan Dobrucki, który był nauczycielem, chociaż nie
uczył w żadnej szkole, tylko łowił ryby. Pan Dobrucki idąc na ryby, przeważnie po
południu, zatrzymywał się koło naszego domu, ustawiał dwa długie, białe
wędziska tak, że opierały się o dach i widać je było przez okno, wchodził do nas i
pił herbatę. Czasem, jak była bardzo ładna pogoda, ja z babką
odprowadzaliśmy pana Dobruckiego na ryby, ale zawsze tylko do starego dębu,
który rósł na samej krawędzi brzegu tak, że niektóre korzenie wisiały w powietrzu.
Przysiadaliśmy na chwilę pod dębem, pan Dobrucki palił papierosa, potem brał
swoje wędziska i schodził w dół. W tym miejscu, gdzie rósł dąb, kończyły się pola,
urywały się nagle, droga skręcała, schodziła w dół i ginęła wśród łąk, krzaków i
szuwarów. Patrzyliśmy z babką na pana Dobruckiego, widzieliśmy, jak
przechodził przez łąkę koło stada czerwono-białych krów, które pasły się albo
leżały. Kiedy pan Dobrucki mijał je, odwracały za nim głowy. Póki pan Dobrucki
szedł przez łąkę, widać go było bardzo dobrze i nie było żadnych wątpliwości, że to
jest on. Robił się wprawdzie coraz mniejszy, ale ciągle wiedzieliśmy, że to jest pan
Dobrucki. Ale potem pan Dobrucki wchodził w wysokie trawy i robił się coraz
krótszy, później widzieliśmy już tylko jego wielki kapelusz migający wśród
krzaków, wreszcie przestawaliśmy go całkiem widzieć, tylko czasem, z miejsca, w
którym zniknął, zrywały się dzikie kaczki, po dwie, albo całe stada mniejszych
ptaków, które nazywały się podobno bekasy, zataczały w powietrzu koła, coraz
wyższe, stawały się coraz mniejsze i znikały na tle nieba. Patrzyłem na ptaki i
widziałem je znacznie dłużej niż moja babka, ale w końcu i mnie znikały z oczu.
Pan Dobrucki wracając z ryb, zachodził do nas, ale przeważnie byłem już po
kolacji, leżałem w łóżku i czekałem na wielki, złoty księżyc, który miał pokazać się
w oknie. Pan Dobrucki zostawiał nam szeroką, pokrytą srebrną łuską rybę, która
nazywała się leszcz, pił znowu herbatę i odchodził albo ja zasypiałem. Następnego
dnia, jak była pogoda, znowu odprowadzaliśmy pana Dobruckiego, siadaliśmy
pod dębem i patrzyliśmy, jak pan Dobrucki szedł, oddalał się, robił się coraz
mniejszy, znikał. Chciałem bardzo kiedyś pójść z panem Dobruckim na ryby, ale
moja babka mówiła, że tam, gdzie pan Dobrucki idzie, jest bardzo niebezpiecznie,
że trzeba wiedzieć, którędy iść, bo można zapaść się w bagno i już nigdy nie
wrócić. Siedziałem więc pod dębem, patrzyłem na rzekę, której nie było widać, bo
zasłaniały ją krzaki i szuwary. Stamtąd, znad rzeki, słychać było rechotanie żab i
głosy ptaków, czasem zrywał się wiatr i wtedy głosy słychać było jeszcze
wyraźniej. Oglądałem zeschłe liście i żołędzie leżące na ziemi, widziałem je z
bliska i bardzo dokładnie, widziałem nawet różne owady, robaczki, ich oczy,
skrzydła, nóżki, ich wspinanie się po źdźble trawy, bieg, ruch i zatrzymywanie
się, zrywanie się, odlot. Potem znów patrzyłem na rzekę, nad którą krążył w
powietrzu na nieruchomych skrzydłach wielki ptak. Wiatr wiejący czasem z
tamtej strony dotykał moich włosów i policzków, wąchałem jego dziwny zapach,
przypominał trochę woń skoszonej trawy, malin na talerzu, ziemi, grzybów,
deszczu - i znów bardzo chciałem pójść i być tam, ale jednocześnie trochę bałem
się, że będąc taki mały, jak tam pójdę, to w ogóle zniknę i nigdy mnie już nie
będzie, co mi jednak także nie odpowiadało. Więc tylko patrzyłem w tamtą stronę
albo, na odmianę, pochylałem się nad ziemią i z bliska przypatrywałem się
kamieniom, roślinom, owadom.
Pewnego dnia, gdy tak siedziałem pod dębem, a pan Dobrucki kończył palić
papierosa i za chwilę miał odejść i zniknąć w trawach - przeżyłem nagle rzecz
straszną. Było cicho i spokojnie, niebo było czyste, bez jednej chmurki, a
powietrze tak przeźroczyste, że zdawało mi się, iż widzę jeszcze dalej i wyraźniej
niż zwykle - właśnie teraz zdarzyło się coś okropnego i niezrozumiałego. Ale
zacznijmy od początku. Najpierw zobaczyłem, że drogą koło nas idzie chłop,
prowadząc na sznurze krowę. Krowa nie chciała iść, zapierała się,
zatrzymywała, rozglądała, szarpała się i rzucała łbem. Z tyłu za krową szła baba i
poganiała krowę długim, cienkim patykiem. Przeszli koło nas, skręcili i zaczęli
schodzić w dół, na łąkę, w stronę krów, które spokojnie się pasły. Ale ta krowa,
którą prowadzili chłop i baba, była wcale do tamtych niepodobna; była znacznie
większa, miała duży łeb, wielki brzuch i ogromne wymiona, a co najważniejsze:
nie była czerwono-biała jak tamte - tylko czarno-biała. Ale to jeszcze nic. Więc oni
tak szli przez łąkę i minęli tamte krowy, które wszystkie podniosły głowy i patrzyły
na nową krowę, czarno-białą. Chłop z babą zatrzymali się, baba wzięła do ręki
sznur, na którym uwiązana była za rogi krowa, a chłop zaczął wbijać w ziemię
pal, bijąc w niego z góry wielkim drewnianym młotem. I teraz dopiero zaczęły
się dziać rzeczy dziwne i straszne. Chociaż było dosyć daleko, widziałem wszystko
bardzo wyraźnie. Widziałem, jak młot podnosił się i uderzał w rozszerzony u góry i
postrzępiony pal. Wszystko dokoła było takie jak zawsze, ale zaczynało się dziać
coś bardzo złego: widziałem, jak młot uderza w pal, dotyka go - ale uderzenie
słyszałem znacznie później, jakby to nie chłop walił młotem w pal, tylko ktoś
obok, ale niewidoczny. Duch?! Rozejrzałem się dookoła, popatrzyłem nawet na
babkę. Pan Dobruc-ki nie odchodził jeszcze, rozmawiał z moją babką, mówił, że
dzisiaj jest niedobry dzień na ryby, bo idzie na zmianę, potem rozmawiali o
księdzu, u którego pan Dobrucki mieszkał. Rozmawiali spokojnie, niczego nie
widzieli. A tam, na łące, działo się coraz gorzej: teraz było słychać najpierw
uderzenie, a potem dopiero chłop bił młotem w pal! Coś się strasznego stało, coś
się zepsuło, rozpadło, rozsypało - w mojej głowie, uszach, oczach? Czy w ogóle na
świecie? Zebrało mi się na płacz, wyjąkałem:
- Co oni robią?
Babka spojrzała na mnie i spytała:
- Kto? Gdzie?
Teraz byłem już pewien, że to nie moje oczy i uszy się zepsuły, tylko na
świecie - w powietrzu i na ziemi - dzieje się coś niedobrego. Słup prawie do połowy
zagłębiony był już w ziemi, a chłop bił w niego ciągle wielkim młotem z waty. I
znów chwilę później słychać było - nie wiadomo skąd - uderzenie. Pokazałem
palcem i powiedziałem głośno:
- Ten człowiek bije młotem, ale nie słychać, kiedy uderza!
-Jak to nie słychać, co tobie się stało? - babka
patrzyła na mnie z niepokojem. Patrzył na mnie także pan Dobrucki.
- Słychać, ale to nie on uderza, tylko kto inny! -krzyknąłem z rozpaczą.
Pan Dobrucki popatrzył na chłopa wbijającego pal, potem roześmiał się i
powiedział:
- Dźwięk się spóźnia. Rzeczywiście, to śmieszne. Świat jest
niedoskonały...
- Tak, tak - przypomniała sobie babka - na przykład, jak młócą cepami
albo jak lokomotywa gwiżdże...
- Właśnie. No, na mnie czas. Ale ryb proszę się dzisiaj nie spodziewać.
Całuję rączki pani dobrodziejce, do widzenia mały Archimedesie czy raczej
Pitagorasie!
- Do widzenia, niech pan zajrzy do nas, nawet bez ryb.
- Do widzenia - powiedziałem.
Pan Dobrucki wziął swoje białe wędziska, zeszedł ostrożnie stromą drogą w
dół, zaczął się oddalać i robić coraz mniejszy. Było znów spokojnie i cicho. Chłop
przestał uderzać młotem w pal, przywiązał do niego krowę, potem oboje z
babą chwilę stali i patrzyli na krowę. Ale krowa czarno-biała nie chciała się paść,
tylko patrzyła na tamte, które chodziły swobodnie po łące i były daleko od niej.
Babka powiedziała, że nie ma co tu dłużej sterczeć, więc wróciliśmy do domu.
Nie protestowałem, szedłem grzecznie, ale nie odzywałem się do babki, tak że
babka się nawet zaniepokoiła, położyła rękę na moim czole i spytała, dlaczego
jestem taki nieswój, czy nie jestem chory? A ja nie byłem wcale nieswój ani chory,
tylko smutny i zamyślony.
Na drugi dzień był deszcz i potem jeszcze padało kilka dni, więc nie
odprowadzaliśmy pana Dobruc-kiego na ryby, a jak się zrobiła znów pogoda, to
pan Dobmcki przyszedł do nas bez wędzisk i powiedział, że od rana słychać
artylerię. Ja wtedy spytałem, czy także widać tę artylerię, ale babka dosyć ponuro
się roześmiała i powiedziała, że tego jeszcze brakuje, żeby było widać. Jakby było
widać artylerię, to byłoby już za późno. Na drugi dzień rano, nie wiem w jaki
sposób, znalazłem się na wozie z matką, babką i panem Dobruckim, naszymi
walizkami i białym plecionym koszykiem pana Dobruckiego, ale bez jego wędzisk.
Widocznie zostały nad rzeką. Jechaliśmy podobno do cioci Kazi, na zachód.
Najpierw przyjechaliśmy na stację, na której stał już bardzo długi pociąg, a
dookoła pociągu był wielki tłum ludzi. Moja babka i matka jakoś wsiadły, mnie
podano przez okno, a potem pan Dobrucki podawał też przez okno nasze bagaże.
Babce zrobiono miejsce siedzące, ja miałem siedzieć na jej kolanach, a matka
miała stać koło nas, ale ja wolałem wyglądać przez okno. Ludzie biegali dokoła
pociągu, podskakiwali, zaglądali do okien wagonów, krzyczeli,
wymachiwali rękami. Jeden Żyd w łachmanach przepasanych sznurkiem śmiał
się, śpiewał i wykrzywiał twarz. Był bardzo brzydki, brudny, zarośnięty, przez
dziury w łachmanach widać było gołe ciało. Z kącików jego ust ciekła ślina.
Odwróciłem głowę i patrzyłem na czarną lokomotywę z wielkim kominem, z
którego buchał dym. Pociąg był bardzo długi, a tor wygięty, więc widziałem
lokomotywę bardzo wyraźnie. I nagle zobaczyłem, jak z dachu lokomotywy
wytryska w górę ostry, biały strumień pary, odrywa się od czarnej lokomotywy - i
dopiero potem usłyszałem głośny gwizd. Ludzie zaczęli jeszcze głośniej krzyczeć,
babka złapała mnie z tyłu za szelki, żebym nie wypadł z okna, i też krzyczała, że
pan Dobrucki się gdzieś zgubił, ale moja matka powiedziała, że udało mu się
wsiąść i jest w korytarzu. Znowu rozległ się gwizd, a chwilę potem biały obłoczek
wyskoczył z lokomotywy i uniósł się w górę, potem jeszcze raz i jeszcze raz.
-Trzymaj czapkę! - krzyknęła babka. Przytrzymałem ręką moją marynarską
czapkę z fontaziem - i poczułem, że jedziemy. Ludzie stali, krzyczeli, machali
rękami i chustkami. Brzydki, brudny Żyd płakał. Wszyscy ci ludzie na stacji, nie
ruszając się z miejsca, odchodzili do tyłu. My jechaliśmy naprzód.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - jedziemy - powiedziała moja
babka. Wychyliłem Się i zobaczyłem jeszcze kilka białych obłoczków
wyskakujących z lokomotywy, ale gwizdów już nie usłyszałem. Potem tor się
wyprostował i nie było już widać lokomotywy. Usiadłem więc na kolanach babki,
skąd miałem też niezły widok, i powiedziałem:
- Świat jest niedoskonały.
Oczywiście chciałem raczej stwierdzić że „świat jest” lub coś w tym rodzaju,
a nie, że jest niedoskonały, ale pani, która siedziała naprzeciwko nas, usłyszała
to, co powiedziałem, i wykrzyknęła:
-Jezus Maria, co to dziecko wygaduje?!
- Co powiedziałeś? - spytała moja babka.
-Nic.
- On pierwszy raz jedzie pociągiem - powiedziała moja babka do pani
siedzącej naprzeciwko nas.
Poparzyłem na tę panią: miała różową twarz, niebieskie, zdziwione oczy, na
głowie wielki słomkowy kapelusz z dwoma czerwonymi wiśniami, ale nie
prawdziwymi, tylko zrobionymi z czegoś. Odwróciłem głowę i patrzyłem w otwarte
okno. Siedziałem nieruchomo, a za oknem przesuwały się bez przerwy coraz to
nowe widoki. Rozejrzałem się dokoła siebie: wszyscy, tak jak ja, siedzieli albo
stali nieruchomo, tylko jakiś pan w korytarzu chciał przejść na drugi koniec
wagonu i bardzo powoli przepychał się między ludźmi. Patrzyłem znów w okno:
domy, pola, łąki, lasy - przesuwały się do tyłu, wracały tam, skąd my
wyjechaliśmy.
Kot w mokrej trawie
Deszcz pada, pada, pada. Pada w dzień i w nocy. I w dodatku jest zimno.
Stary kocur Murder, z wielkim kwadratowym łbem i małymi, pokiereszowanymi
nieco w bojach uszami, cały pokryty krótkim, płowym, mimo wszystko zawsze
bardzo starannie wypielęgnowanym, futrem, drzemie ukryty w głębokiej wnęce
piwnicznego okna. Nie będąc sam widziany, może w każdej chwili widzieć, co się
dookoła niego dzieje. Siedzi w pozycji, która zapewnia mu najmniejszy kształt,
najdoskonalszą nieruchomość, pozwala też uchodzić za rzecz nie-zagrażającą
nikomu, a w takie zimne dni jak dzisiaj zachować najlepiej ciepło własne. Kot
Murder jest doskonale nieruchomy, ale nie jest cegłą, kamieniem, drewnem. Nie
jest także gołębiem, wroną, psem. Ma bardzo mocne poczucie tego, że nie
jest kotem innym, tylko właśnie tym, którym w tej chwili jest. Więcej - nie traci
świadomości tego, kim jest, nawet gdy stoi naprzeciw człowieka. Ma więc bardzo
silne poczucie tożsamości.
Nazwałem Murdera starym kotem. To prawda.
Murder ma ileś tam lat, ale to nic nie znaczy, gdyż Murder nie starzeje się.
Był co prawda kiedyś, dawno, maleńkim, cichutko miauczącym koteczkiem, ale
potem, gdy dorósł, zatrzymał się i przestał się zmieniać. Nie wyleniał, nie
skaprawiał, nie roztył się, nie wyrósł mu brzuch, jak na przykład
wielu okolicznym psom. Jego ciało pozostało smukłe i gibkie, futro gładkie i
lśniące. Źrenice jego oczu są czyste jak niebo o wschodzie słońca. Murder patrzy
tymi oczami i widzi wszystko, w dzień i w nocy, od mrówki idącej po ziemi, aż do
sowy, która przysiadła na krawędzi dachu. Patrzeniu poświęca Murder bardzo
wiele czasu. Patrzy, gdy poluje, ale patrzy też, aby patrzeć. Doprawdy tak, jakby
to, co widzi - trawa, damy, ludzie, drzewa - było także jego pożywieniem.
Nie wiadomo dlaczego w domu pewnego profesora uniwersytetu, u którego
Murder przez kilka lat mieszkał, i gdzie było mu zupełnie nieźle -nazwano go
„mordercą”? Kot Murder nie jest nim w większym stopniu niż inni. Małoż to razy
bywał świadkiem, jak żona profesora z pomocą służącej zabijała wielką rybę,
szamocąc się z nią i krzycząc przy tym wniebogłosy! Murder widział to,
siedząc pod kredensem. Nie raz, nie dwa. A skąd brały się te góry czerwonego
mięsa w kuchni na stole, te kury i kurczęta, zające i bażanty? Sterty białych
kości? Krwawe wątróbki skwierczące na patelni? Od czasu gdy profesor wraz z
żoną i służącą zniknęli z domu, a ich meble pachnące cedrem zostały ustawione
w wielkim wozie zaprzężonym w konie i odjechały - drzwi domu, w którym Murder
mieszkał, zamknęły się przed nim na zawsze. Na zawsze? Murder często
przesiadywał pod tymi drzwiami, czekając na ich otwarcie i usiłując wśliznąć się
do wnętrza, ale za każdym razem odpędzano go. Próbował przetrzymać tę zmianę
losu i całymi dniami widywano go drzemiącego spokojnie na parapecie okna w
klatce schodowej, ale do mieszkania profesora meble nie wracały. Była to sprawa
bardzo przykra, lecz Murder uważał to za stan przejściowy i nigdy nie przestał
mieszkania profesora uważać za swoje, chwilowo tylko niedostępne - nie mówiąc
już o domu i najbliższej okolicy. Nie wyrzekłby się ich za żadną cenę. To źle
powiedziane: żadna, nawet najwyższa, cena nie mogła wchodzić w grę, gdyż w
głowie Murdera nigdy taki zamiar nie powstał, nawet myśl, nawet zachcianka.
Gdyby jakaś siła zdolna była, mimo jego woli, przenieść go pięćset kilometrów od
domu - byłby zrobił wszystko, aby do tego domu i jego okolicy wrócić.
Szedłby nocą i dniem, w deszcz i spiekotę, na przełaj przez pola i lasy,
przemykając się nocami skrajem miast i osiedli. I doszedłby. A jeśliby nie doszedł,
to tylko dlatego, że zginąłby rozszarpany przez psy albo rozjechany przez
samochody na wielkiej autostradzie, ale tak czy owak w drodze do domu.
Murder nie znosi ruchu i hałasu, a najbardziej pisków i zgrzytów, które
wydają z siebie żelazne pojazdy. Do nieustannego szumu, który wydziela z siebie
miasto, trąc żelazo o kamień od rana do wieczora, a nawet w nocy, przyzwyczaił
się - z konieczności. Bo musiał w tym mieście żyć, bo żył w nim od urodzenia.
Nauczył się nie słyszeć tych przykrych dźwięków, lepiej powiedziawszy: posiadł
umiejętność oddzielania ich i oddalania od tych, które były mu przyjemne lub po
prostu do życia potrzebne: stąpania ludzi, szybkich kroków szczurów, świegotania
piskląt, chrobotu myszy, szelestu liści.
Oto więc Murder, który nie musiał znikąd wracać, bo nikt nigdzie przemocą
go nie wywoził, siedzi we wnęce okna piwnicznego i wydaje się być
głęboko szczęśliwy z tego, że jest tym, kim jest, i z miejsca, w którym się właśnie
znajduje. Czy mógłby być jeszcze szczęśliwszy, gdyby mu najpierw odebrano
miejsce, w którym właśnie jest - a potem gdyby je odzyskał? Nie wiadomo. Sądzę
jednak, że byłby tak samo szczęśliwy, ani trochę mniej, ani więcej. Bo dążeniem
kota Murdera było zawsze, jest i będzie, powracanie na to samo miejsce -
obojętne, czy powrót odbywa się z sąsiedniego ogrodu, czy z innego województwa,
a nawet kraju. Jego największą bowiem radością i satysfakcją jest ciągłe
sprawdzanie, czy główne elementy otaczającego go świata — drzewa, kamienie,
krzaki i płoty - są, żeby się tak wyrazić, na swoich miejscach. Dopiero mając
poczucie tego, że jest tym, kim jest, i że znajduje się w okolicy znanej - kot
Murder może żyć i działać. Na tle tego, co jest niezmienne, i samemu się
nie zmieniając - lepiej widzi i rozumie to, co się ustawicznie zmienia, rośnie,
porusza, przesuwa.
Deszcz powoli przestawał padać, zacichał także zimny wiatr. Powiał jeszcze
raz jakby po to tylko, aby strząsnąć krople z drzew, poruszyć i rozchylić łodygi
traw, wzburzyć drobne listki krzaków - potem nastała cisza. Murder siedział
jeszcze długo we framudze okiennej, ale w chwili, której wybór zależał tylko od
niego, powziął decyzję i natychmiast ją urzeczywistnił: zeskoczył lekko i bardzo
ostrożnie na ziemię. Tak ostrożnie, jakby skakał nie z wysokości pół metra, ale z
pierwszego piętra. Stał chwilę, patrząc i nasłuchując, aby przekonać się, czy jego
ruch nie spowodował jakiegoś poruszenia w otoczeniu. Ale nic się nie działo,
panował spokój, opadały tylko czasem krople z drzew. Swoim zwyczajem, aby
sprowokować jakąś zmianę, która mogła się kryć gdzieś pod pozorami ciszy i
spokoju i niespodziewanie mu zagrozić - sam poruszył dwa czy trzy razy
energicznie ogonem. Potem stał, patrzył i słuchał. Trwało to dosyć długo, ale
Murder byt cierpliwy. Cechą jego charakteru główną była cierpliwość. Murder nie
miał nigdy poczucia straty czasu, poczucia, które towarzyszy ludziom nawet
najbardziej cierpliwym w czasie oczekiwania na przykład na przyjazd
opóźniającego się pociągu, albo w czasie wykonywania jakichś
nudnych, jednostajnych czynności. Gdy siedząc lub stojąc nie-poruszenie,
wpatrywał się w ciemny wylot jamki, z której w każdej chwili mogła wyłonić się
mysz -czas Murderowi wcale się nie dłużył. Nieruchomość, trwanie, czekanie było
dla Murdera tym samym, co ruch, bieg, ucieczka, pościg, walka, nie było
więc żadną stratą czasu. Było po prostu trochę inną, ale tak samo wartościową,
formą istnienia w czasie i przestrzeni.
Murder szedł teraz wśród trawy sięgającej mu grzbietu, szedł powoli,
krokiem leniwym, jakby był
bardzo zmęczony. Omijał wysokie kępy chwastów, aby nie ocierać się o
mokre liście, czego nie lubił. Murder w ogóle bardzo nie lubił kontaktu z
wodą. Wielka kropla, która przed chwilą, niespodziewanie, spadła na niego z
drzewa, przeszyła go bólem niby strzała. Murder wykręcił głowę i liznął językiem
sierść w miejscu, gdzie uderzyła w nią kropla wody. Murder nie lubił bardzo wody
- ale podlegał czemuś silniejszemu: wielkiej namiętności do łowów. Gdyby Murder
był urodził się blisko rzeki - byłby na pewno łowił ryby. Trudno doprawdy to sobie
wyobrazić, ale wiadomo przecież, że wielu krewnych Murdera uprawia
rybołówstwo z powodzeniem. Nie dziwmy się więc, że Murder, jeśli był głodny,
polował w każdych warunkach, także w mokrej trawie. Oto nagle, mając jeszcze
głowę na pół odwróconą i wysunięty język, Murder kątem oka zobaczył, a może
tylko odgadł, jakiś ruch pod płotem. Odwrócił głowę, zastygł w bezruchu, patrzył.
Jego usta pozostały półotwarte, różowy język lekko wysunięty. Jego uszy były
także zwrócone w stronę, w którą patrzyły oczy, i starały się dopomóc oczom.
Wzdłuż płotu, od strony muru w stronę betonowego pojemnika na śmieci,
biegł wielki brązowoszary szczur. Poruszał się nie bardzo prędko, był zajęty
węszeniem. Koło betonu zawrócił i tą samą drogą pobiegł z powrotem, zniknął.
Murder stał jak skamieniały, ale tylko na pozór; wewnątrz cały był wzburzony,
podniecony, drżący. Spotkanie ze szczurem było czymś więcej niż polowaniem.
Było walką, czasem na śmierć i życie. Raz, było to w zimie, polując w piwnicy na
myszy, kot Murder został znienacka opadnięty przez kilka szczurów i był już
bliski śmierci. Był wtedy jeszcze bardzo młody i niedoświadczony. Walczył
rozpaczliwie, tarzał się wśród śmieci, węgla, potłuczonych butelek, starając się
pozbyć napastników, odepchnąć ich nogami, zrzucić z siebie. Dwóch czy
trzech zagryzł. Ale inne szczury trzymały się jego uszu, ogona, dobierały się do
gardła. Uratowało go nagłe światło i wejście człowieka z łopatą. Szczury boją się
ludzi, on, Murder, bał się ich także, ale trochę mniej. Prawdę mówiąc, kot Murder
doświadczył od ludzi dużo złego: dzieci rzucały w niego kamieniami, dorośli
szczuli na niego psy. Ale z drugiej strony zaznał też od ludzi wiele dobrego. Byli
tacy, którzy dawali mu mleko na spodeczku, rzucali mięso i kości, a w
mieszkaniu profesora żyło mu się, jak już było powiedziane, zupełnie
przyzwoicie. Murder wolał jednak schodzić ludziom z drogi. Obserwował ich raczej
z daleka, starał się odgadnąć zawczasu ich zamiary, gdyż były na ogół niejasne,
zmienne, trudne do przewidzenia. Szczurów, od czasów młodzieńczej przygody,
pilnował się. Gdy miał nad nimi przewagę - walczył, tępił je, zagryzał (ale nie jadł
ich, brzydził się nimi). Uciekał przed nimi, gdy one miały nad nim przewagę, gdy
spostrzegł, że starają się go zajść od tyłu, otoczyć go, odciąć mu odwrót. Murder w
ogóle nauczył się być czujny w każdej sytuacji, w dzień i w nocy, czuwając i śpiąc.
Było tylko jedno miejsce, w którym Murder czuł się pewnie i spał bezpiecznie
(nie licząc uderzenia ścierką przez łeb, które oberwał po przyniesieniu myszy, ale
to było dawno): dom profesora uniwersytetu. Po wiosennych bezsennych nocach,
po łowach, wędrówkach, bojach mógł, zwinięty w kłębek na szafie, na krześle, a
nawet czasem na biurku, spać jak zabity, nie przejmując się rozmowami,
trzaskami, śpiewem. Dotknięty czasem przez kogoś dłonią, a nawet
pogłaskany, podnosił głowę, patrzył na człowieka, potem układał głowę jeszcze
wygodniej na własnym futrze i spał dalej. Ale niestety w domu profesora nie
było już mebli pachnących cedrem, mieszkał tam kto inny. Murder podnosił
czasem głowę i patrzył w okna na drugim piętrze, ale widział tam nieznajomych
ludzi, obce twarze, inne kształty i kolory. Murder nigdy, ani przez chwilę, nie
przestał wierzyć, że kiedyś tam powróci. Wierzyć? To nie była wiara, to było
mocne przekonanie, że do mieszkania na drugim piętrze przesuną się z
powrotem meble o znajomym zapachu i wejdą znów ludzie, którzy nazwali go
Murder i byli dla niego dobrzy. Dobrzy, to znaczy, że nie byli źli - nic więcej.
To Murderowi wystarczało, czegoś więcej już by nie lubił. Bo Murder nie chciał
poczuwać się do żadnej wdzięczności wobec ludzi. Przepraszam, a jednak: właśnie
pewnego dnia przyniósł w pysku mysz i położył ją ostrożnie, na wpół żywą, na
podłodze w kuchni. Ofiara złożona przez Murdera domowi profesora nie została
jednak dobrze przyjęta i Murder nigdy już jej nie ponawiał.
Kot Murder stał długo nieruchomo, wpatmjąc się w miejsce, którędy
przebiegł szczur - ale szczur nie pojawił się więcej. Dokuczliwe dźwięki,
które wydaje miasto, ucichły zupełnie, jakby zamknięto szczelnie wszystkie okna
wychodzące na tamten obcy świat. Murder odczekał jeszcze chwilę, potem mszył
dalej w głąb świata swojego. Idzie, porusza się bezszelestnie. Podnosi lewą
przednią łapę, aby przekroczyć gałązkę leżącą w poprzek jego drogi, gałązkę,
która, gdyby jej dotknął, wydałaby niepotrzebny głos. Potem przekracza lewą
tylną łapą tę gałązkę, nie poruszywszy jej, nie oglądając się poza siebie,
doprawdy, jakby miał oko w tej łapie. Oczywiście, łapą nie można widzieć, ale cóż
z tego, że nie można widzieć? Kot Murder wykonuje tylną łapą taki właśnie ruch,
jaki jest potrzebny, aby gałązki nie trącić - i basta. Bo kot Murder w każdym
swoim mchu - stąpnięciu, zatrzymaniu się, skręcie, skoku - musi być absolutnie
doskonały. Świat Mur-dera w swojej stałości i niezmienności, którą Murder tak
ceni, jest jednak bardzo różnorodny, tak różnorodny, że wydaje się ciągle
zmieniać. Aby istnieć w tym świecie, Murder musi być miękki, giętki, jego mchy
muszą być płynne, nie mogą się nigdy powtarzać. Każdy mch musi być inny,
ale każdy precyzyjny. Ciało Murdera nie może być twarde i kanciaste jak krawędź
betonowych schodów, jak futryna okna, jak żelazna poręcz. Murder nie został
zrobiony przez człowieka, wystrugany z drzewa ani wykuty z kamienia. Na ziemi i
pod niebem, wśród roślin i zwierząt Murder jest częścią całego świata (a może i
wszechświata?), tylko bardziej zagęszczaną, samoistną i ogromnie samodzielną, i
to jest właśnie egzystencja Murdera. Ale czy kocur Murder wie coś o tym? Murder
nie musi nic o tym wiedzieć, bo on jest właśnie tym życiem, tą egzystencją.
Wystarczy, jeśli, jak to już powiedziałem, zachowa poczucie, że nie jest nikim ani
niczym innym, tylko sobą. Że jest autentyczny, jak to mówią ludzie. Że w każdej
chwili, kiedy tylko zechce, może zrobić to, co zrobić należy. Oto na
przykład bardzo blisko Murdera wyskoczyło nagle z trawy nieduże, czworonożne
stworzenie, uniosło się w górę i opadło z powrotem w trawę. Murder
znieruchomiał, ale tylko na mgnienie oka. Murder na to stworzenie nie polował.
Pozwolił mu oddalić się. Była to po prostu żaba, istota trochę śmieszna (Murdera,
kiedy był młodszy, stworzenie to wprawiało w dobry humor, czaił się na nie, niby
atakował, podrzucał je łapą), poza tym miękka i śliska, ale obciągnięta tak mocną
skórą, że ani ją pazurem, ani zębem. Murder pozwolił się więc żabie
spokojnie oddalić. Zerknął jeszcze raz w jej stronę: siedziała w trawie w kucki,
podparta przednimi nogami, patrzyła na niego wypukłymi, szeroko rozstawionymi
oczami. Murder odwrócił od żaby głowę i szedł dalej, szedł w stronę rumowiska
cegieł i kamieni. Poruszał się ciągle w wysokiej, mokrej trawie, wzdrygając się,
otrząsając, ale szedł. Zbliżał się do miejsca, gdzie trawa była niska i rzadka,
ziemia usiana żwirem i drobnymi kamyczkami, poprzera-stana marnym,
pożółkłym rumiankiem. W miejscu tym często się coś zdarzało i Murder miał
zwyczaj, zanim się do niego zbliżył, obserwować je chwilę z daleka. Nigdy nie
należy się niczego zbyt pochopnie spodziewać, ale nie można też niczego
wykluczyć. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Oto Murder widzi, słyszy i
czuje: na samym środku tej łysawej polanki - jest właśnie mysz. Stoi na
tylnych łapkach, przednimi trzyma kawałek chleba, skórkę od chleba i gryzie ją.
Rozgląda się przy tym ciągle dookoła, ale nie widzi Murdera. Murder ją za to widzi
doskonale, choó przeszkadzają mu trochę źdźbła trawy. Murder jest głodny, nie
jadł nic trzy, a może cztery dni. Aby się zbliżyć do myszy na odległość, z której
mógłby wykonać skok, Murder zanurzyć się musi w jeszcze gęstszą i bardziej
mokrą trawę, musi obejść mysz od tyłu. Murder odwraca głowę w prawo, potem w
lewo, sprawdza, co się dzieje dokoła, ogarnia świat otaczający to najważniejsze w
tej chwili zdarzenie: mysz gryzącą chleb. Murder, odwracając głowę w obie strony,
chciał widzieć wszystko, co otaczało tę scenę, która w tej chwili była przecież w
samym centrum świata. A może i wszechświata? Kot Murder rozglądał się także
dlatego, aby, nie będąc widziany przez mysz, przekonać się, czy jemu samemu coś
nie zagraża? Czy on, polując, nie jest równocześnie przedmiotem czyjejś
obserwacji i pożądania? A mysz także zerka w prawo i w lewo, bo jedząc, chce,
musi wiedzieć, czy jej samej nic nie zagraża? Kot Murder miał jeszcze jeden,
wydawałoby się śmieszny, powód, dla którego odwracał głowę od myszy: chciał
przekonać się, czy mysz nie jest złudzeniem. Mysz nie była złudzeniem, była
zjawiskiem realnym: nie wypuszczając chleba z łapek, patrzyła teraz gdzieś w
prawo, w stronę krzaków bzu, coś ją widocznie zaniepokoiło. Ale to trwało bardzo
krótko, mysz powróciła do jedzenia chleba. Murder ruszył więc naprzód, był teraz
o połowę niższy, czołgał się niemal na brzuchu w mokrej, zimnej trawie, której
dotknięcia przejmowały go dreszczem. W tej pozyqi był absolutnie niewidoczny,
tylko ktoś patrzący z góry mógł go widzieć, ale to Murdera w tej chwili nie
obchodziło. Był także niesłyszalny, poruszał się bowiem tak ostrożnie, aby samego
siebie nie słyszeć. Jeśli on siebie nie słyszał -któż inny mógłby go usłyszeć?
Murder był głodny i być może komu innemu na jego miejscu niecierpliwość
kazałaby już dawno popełnić jakiś błąd, jakąś nieostrożność - zrobić jakiś
niecierpliwy ruch, przedwczesny skok. Ale to nie byłby kot Murder. On, w miarę
jak się zbliżał, był coraz ostrożniejszy, bardziej skupiony, jego ruchy były już tak
powolne, że przestawały być ruchem. Był już bardzo blisko. Jeszcze dwa kroki,
jeszcze przygotowanie mięśni do skoku, jeszcze zatrzymanie się, znalezienie
najlepszej pozycji do odbicia się tylnymi nogami - gdy nagle coś się stało: mysz
znikła, jakby ją wiatr zdmuchnął. Ale to nie on, Murder, ją spłoszył. Coś zadrgało
w powietrzu, trzasnęło, Murder nie przejął się zbytnio tym dźwiękiem, ale mysz
usłyszała go jakby o ułamek sekundy wcześniej -i Murder zobaczył porzuconą
skórkę od chleba, pustą ziemię, nieruchome kamienie, drgającą jeszcze łodygę
trawy. Przez ogród szła kobieta z wiadrem w ręku, zbliżyła się do betonowego
pojemnika, wysypała śmiecie i poszła z powrotem w stronę muru, w którym były
drzwi. Zatrzymała się w drzwiach, przełożyła wiadro z ręki do ręki, zamknęła za
sobą drzwi.
Kot Murder stał jeszcze długo bez ruchu, potem
wyszedł na otwartą przestrzeń, na to miejsce, gdzie przed chwilą była mysz.
Otrząsnął się z kropel, którymi zroszone było jego futro. Był zły i niespokojny,
poruszał nerwowo ogonem. Z miasta, z obcego świata, płynęły dźwięki, których
Murder nie znosił: gwizdy, brzęczenie, zgrzytanie. Murder, zanim ruszył dalej,
musiał zaprowadzić porządek w świecie, unieruchomić tramwaje i samochody,
oddzielić hałas od ciszy. Trwało to dosyć długo. O niepowodzeniu, które przeżył
przed chwilą, wcale nie myślał. Niepowodzenie jest zresztą niczym innym jak tylko
tym, co przybliża sukces. Niechby nawet dziesięć, dwadzieścia razy nie udało się -
kot Murder nie przestanie polować. Bo łowy są jego namiętnością i koniecznością.
Mówiłem, że kot Murder jest stary. Ale Murder nigdy nie umrze, w każdym
razie nie umrze ze starości jak te brzydkie, grube i nieruchawe psy, które trzeba
będzie w końcu uśpić u weterynarza. Murder nigdy nie umrze, chyba że ktoś go
zabije, albo przejedzie go samochód. Jeśli Murder nie umrze śmiercią gwałtowną,
to jego ciała nikt nigdy nie znajdzie. Nie pozostanie po nim ani jedna kostka, ani
strzęp futra. Murder po prostu zniknie. Pewnego dnia nie zobaczę go siedzącego w
okiennej wnęce ani idącego powoli przez ogród. Żebym nie wiedzieć jak wpatrywał
się, nie zobaczę już tego miejsca, w którym materia świata jest tak cudownie
zagęszczona i tak doskonale uformowana w ruchomą, żywą, widzącą i czującą
istotę. W opustoszałym powietrzu będę widział tylko ziemię, kamienie, trawę. Jeśli
przestanę widzieć coś, co przedtem widziałem, to tak jakby mi odebrano rzecz,
którą przedtem miałem. I będzie mi smutno.
*
- Tatusiu, kot jest zły, fałszywy i krwiożerczy, prawda? - powiedział
Andrzej do ojca. W słowie „krwiożerczy” wymówił bardzo wyraźnie zgłoski
r” i ż”
- Co mówisz?
- Kot jest fałszywy i krwiożerczy - powtórzył Andrzej, odwracając głowę,
aby spojrzeć na ojca. Wykonując ten ruch głową, musiał oderwać na chwilę
policzek od kolby wiatrówki opartej o parapet okna. Jego oko przestało widzieć
szczerbinę, muszkę i cel. Ojciec siedział w fotelu, trzymał na kolanach gazetę i
patrzył na ekran telewizora, na którym spiker z przedziałkiem we włosach mówił o
katastrofalnym spadku funta szterlinga, o lekkiej zwyżce kursu dolara i o hossie
na złoto. Spiker odwrócił kartę papieru i mówił o czym innym, o wojnie w
Afryce. Ojciec popatrzył na syna i powiedział
- Uważaj, Andrzejku, gdzie strzelasz, żebyś kogo nie zranił!
- Nie ma nikogo - odpowiedział Andrzej. Popatrzył znów w ogród; z
wysokości drugiego piętra widać było całe jego wnętrze: drzewa, krzaki, ziemię
porośniętą trawą, kępy pokrzyw, stertę gruzu pod płotem. Ale cel, do którego
mierzył, przesunął się i Andrzej musiał także przesunąć lufę karabinka może o
centymetr lub dwa.
Scena końcowa
Dzisiaj jest świeży i pogodny ranek, stoję w kolejce do kasy ogrodu
zoologicznego, jednego z największych i najdawniejszych w Europie. Mam przed
sobą Japończyków w srebrnych okularach, milczących, grzecznych, uważnych,
wycieczkę z Indii, smagłe i smukłe jak trzciny kobiety, mężczyzn w białych
furażerkach, jakichś Anglików i Amerykanów obwieszonych aparatami
fotograficznymi. Kupuję bilet z osobno płatnym dodatkiem uprawniającym do
zwiedzania akwarium, terrarium i nowego pawilonu małp, a także kolorowy
folder z planem, który ułatwi mi orientację. Siadam na ławce, mijają mnie ci,
którzy stali w kolejce za mną. Jacyś Francuzi, Murzyni, Arabowie. Z głębi
ogrodu, spomiędzy drzew i zarośli, słychać pomrukiwanie lwów i krzyki ptaków.
Pogoda jest słoneczna, migotliwa. Po niebie płyną małe obłoczki, przesłaniają co
chwila słońce. Zieleń zmienia tonacje, na trawie kładą się cienie, nasilają się,
rozjaśniają. Wśród zieleni zapalają się i gasną kolorowe kwiaty. Oglądam plan,
obmyślam marszrutę i cieszę się, że za chwilę zobaczę znajomego lwa, który może
raczy odwrócić głowę i zaszczycić mnie spojrzeniem, że będę długo stał i patrzył
na gibkie ociekające wodą ciało foki w niewiarygodnie zręcznym ruchu. Zobaczę
orła i żółwia. Nieruchomego, jakby odlanego z brązu i pokrytego wiekową patyną,
krokodyla.
Kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem stojącego na ścieżce, bardzo blisko
mnie - różowego flaminga. Zjawił się niepostrzeżenie, cicho jak duch, wyszedł
pewnie z szuwarów okalających basen. Stał na swoich długich i cienkich jak
źdźbła trzciny nogach i patrzył na mnie. Wyciągnąłem do niego rękę, pustą, bo nie
miałem mu co dać, i chyba uśmiechnąłem się. Flaming cofnął się o krok, ale nie
oddalił się. Może nie chciał niczego ode mnie, tylko pragnął się przywitać? Gdy
wstałem z ławki, aby odejść, flaming pozostał tam, gdzie był, pośrodku ścieżki,
patrzył, ale nie ruszył się z miejsca.
Szedłem ścieżką wśród dziwnej, na pół swojskiej, na pół egzotycznej
roślinności, wzdłuż szpaleru czerwonych, przyciętych geometrycznie
buków, mijałem cedry i olchy, sztywne, srebrne, jakby osypane śniegiem świerki
kanadyjskie i brzozy o delikatnych wiotkich gałązkach i jasnozielonych
listkach. Drzewa śródziemnomorskie sąsiadowały z drzewami dalekiej północy,
roślinność alpejska krzewiła się pod palmami. Myślałem potem często o tym
błahym zdarzeniu, jakim było spotkanie z flamingiem, jednym z tych zwierząt,
które nie będąc specjalnie interesujące, są kolorową cukierkową ozdobą każdego
szanującego się ogrodu zoologicznego, niczym więcej, myślałem o tym, gdyż
spotkanie to było przyczyną czegoś bardzo poważnego. Być może, nawet na
pewno, gdyby nie spotkanie z flamingiem, nie byłbym świadkiem pewnej
wstrząsającej sceny, nie zobaczyłbym tego, co jest tematem opowiadania. Otóż po
prostu: flaming uruchomił w moim mózgu pewien krótki proces myślowy, który
wpłynął na zmianę mojej marszruty po ogrodzie zoologicznym. Rozumowałem
mniej więcej tak: flaming opuścił swoje stado, i to było niezwykłe. Ale widocznie
był to jakiś osobnik nietypowy, odchylony od normy zachowania, albo ptak był
kiedyś chory lub ranny i leczony indywidualnie nabył jakichś odruchów
warunkowych, które kazały mu oczekiwać od człowieka czegoś więcej niż od
stada, jakiegoś szczególnie smacznego i pożywnego kęsa. Może był ulubieńcem
kogoś, kto zjawiał się właśnie o tej porze i karmił go? Następna moja myśl była
taka: ale zwiedzającym nie wolno karmić zwierząt, pouczają o tym tablice i
dowiedzieć się tego można z informatora. A dalej: nie widziałem nigdy w tym
zoo zwierząt jedzących. Może warto zobaczyć? W moim prospekcie podane są
oficjalne godziny karmienia zwierząt. Oto one: 9-10 - małpy, 10-11 - wielkie koty,
czyli lwy, tygrysy, pumy, 11-12 - krokodyle, aligatory, inne płazy i gady, także
ryby. Moim pierwotnym zamiarem było zwiedzanie ogrodu zoologicznego zgodnie z
kierunkiem systematyki państwa zwierząt. Zresztą przeważnie tak postępowałem,
był to nawyk starego przyrodnika. Myślałem więc i dzisiaj rozpocząć od
akwarium, od istot bezkręgowych, tych różnych kolorowych i dziwnych
jamochłonów, gąbek, korali, fantastycznych, bezkształtnych, które zdają się być
dziełem przypadku lub kaprysu, materiałem dekoracyjnym przyrody, ozdobą dna
morskiego. Są dywanami, bukietami, uświetnieniem podwodnych salonów,
jaskiń, grot. Dopiero na ich tle będę widział ryby o kształtach przedziwnych, ale
już skonsolidowanych, i zobaczę po kolei wszystko, poprzez węże, jaszczurki,
krokodyle, ryby i ptaki aż do tych bliskich nam istot, które przestały być
niewolnikami środowiska, igraszką wody i powietrza, które coś niecoś już kojarzą
i rozumieją. W czasie mojej wędrówki będzie mi towarzyszyła cala wiedza, której
mnie uczono na pewnym bardzo dobrym uniwersytecie polskim, i wszystko, czego
dowiedziałem się z książek. Raz jeszcze przekonam się, że prymitywna wa-kuola,
pulsująca wewnątrz przeźroczystej komórki pierwotniaka, będzie kiedyś
prawdziwym sercem, a pojedynczy zwój nerwowy - mózgiem. Że ciała zwierząt
kryć będą w sobie coraz doskonalsze narządy i organy, że ruchy zwierząt będą
coraz bardziej celowe, czynności coraz bardziej skomplikowane, ich życie coraz
bogatsze.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdziłem, że jest właśnie pół do dziesiątej. Po
chwili spojrzałem jeszcze raz, i to drugie spojrzenie uprzytomniło mi, że gdybym
rozpoczął wędrówkę, jak na początku planowałem, od akwarium, nie zobaczyłbym
w ogóle zwierząt jedzących, gdyż do małp dotarłbym koło południa, a było jeszcze
za wcześnie na karmienie ryb i krokodyli. Poruszając się więc zgodnie z
systematyką zwierząt, straciłbym okazję widzenia czegoś, co się nie tak często w
ogrodach zoologicznych widzieć zdarza: po prostu jak zwierzęta jedzą,
jak wydzierają sobie kęsy, grymaszą, karmią dzieci. Skręciłem więc w prawo - i
wszystko, co w moim opowiadaniu jest najważniejsze, zaczyna się dopiero teraz.
Tamto, co napisałem wcześniej, jest właściwie niepotrzebne. Byłem zawsze
zdania, że w pisaniu to, co jest niepotrzebne, nie jest obojętne, gdyż niszczy,
rozkłada to, co jest potrzebne. Po co więc było to opisywać? Mimo że jestem
bardzo skory do skreślania, coś, nie wiem co, każe mi jednak tym razem nie
skreślać tego, co napisałem. Zróbmy więc wyjątek, pozostawmy to, co jest
niepotrzebne, i przyjmijmy, że moje opowiadanie zaczyna się dopiero w tym
miejscu:
Poszedłem ścieżką w prawo, minąłem okrągły gazon obsadzony kwitnącymi
żółto różami i poprzez brązowo-szare pnie kasztanów zobaczyłem dzielnicę małp:
białe ściany pawilonów, okratowane wybiegi, bezlistne kikuty drzew, miniatury
skał. Pośrodku tej dzielnicy piętrzył się okazały niedawno wzniesiony budynek,
przeznaczony dla goryli. Tutejszy zwierzyniec szczycił się najlepszymi podobno w
świecie osiągnięciami w ich hodowli. Najwyższym przyrostem, najniższą
śmiertelnością. Nowoczesne metody żywienia i leczenia sprawiły, że maleńkie, ale
złośliwe bakterie zapalenia płuc przestały już walić z nóg dwustukilowe samce,
ich samice nie roniły martwych płodów, ich dzieci nie miały krzywicy, nie
umierały na biegunkę. Chowały się zdrowo i pomyślnie, można było mieć
nadzieję, że dożyją wieku sędziwego. Pewien dziennikarz, z którym niedawno, dwa
czy trzy dni temu, rozmawiałem, opowiadał mi, że naukowcy opiekujący
się tutejszym zwierzyńcem mieli dalsze i bardzo ambitne plany. Wyniki ich
studiów psychologicznych nad osobowością naszych najbliższych kuzynów
(tak ich nazwał), trzymane jeszcze w tajemnicy, miały być rewelacyjne. Mój
rozmówca nie był oczywiście biologiem, miał o tej nauce raczej mgliste
wyobrażenie. Przypuszczam, że pragnął zachęcić mnie tylko do zwiedzenia ogrodu
zoologicznego jako osobliwości miasta i że czynił to w rozmowie z każdym
obcokrajowcem. W moim wypadku mógł sobie to darować, gdyż i bez jego namowy
byłbym tutaj dziś czy jutro trafił.
Przysiadłem jeszcze na chwilę na ławce, już blisko domu mieszkalnego
goryli, aby przed wejściem wypalić ostatniego papierosa, i patrzyłem na
wznoszące się pod gołym niebem, zbudowane z kamieni zlepionych cementem,
sztuczne skały Gibraltaru, na których żyły ostatnie małpy Europy. W pawilonach
rozrzuconych wśród drzew i żywopłotów mieszkało mnóstwo małp, mniejszych i
większych, różnego pochodzenia, bliższych nam i dalekich. Niektóre z nich były
już tak odległymi naszymi krewniakami, że przypominały bardziej
niedźwiedzie, rysie, łasice, a nawet szczury, niż małpy. Ale pozory myliły.
Anatomia, morfologia i fizjologia dostarczyły bowiem o nich wiedzy, która nie
pozwalała uznać je za niedźwiadki ani zaliczyć do kotów czy gryzoni. Kończyłem
palić papierosa, myśląc o takich różnych sprawach, a raczej pozwalając
mojej wyobraźni na luźne i powierzchowne kojarzenie myśli - gdy nagle
zobaczyłem blisko siebie dwa duże samochody, czarny i biały, zatrzymujące
się gwałtownie naprzeciw wejścia do pawilonu goryli. Były to na pewno jakieś
samochody służbowe, gdyż przyjechały od strony bramy, drogą
główną, zamkniętą dla ruchu kołowego. Z samochodów wysiadło kilku mężczyzn,
wśród nich jeden w białym lekarskim kitlu, i pośpiesznie weszło do pawilonu, w
którym mieszkały goryle. Źle to opisałem, gdyż naprawdę odbyło się to w taki
sposób: z grupki mężczyzn oddzielił się i wysunął do przodu starszy siwy pan w
myśliwskich butach na grubej podeszwie, w kraciastej marynarce i włóczkowej
czapce na głowie, wszedł pierwszy, a dopiero za nim ten w białym kitlu i reszta
przybyłych. Jeżeli opisuję tak dokładne szczegóły, to tylko dlatego, że w tej
krótkiej scenie, w automatyzmie ruchów, w zachowanej jeszcze, ale bardzo
pośpiesznej i skróconej ceremonii wejścia było coś, co kazało mi natychmiast
wstać i podążyć za wchodzącymi do pawilonu. Kiedy byłem już blisko drzwi, minął
mnie człowiek w mundurze jakby woźnego albo strażnika. Był zdyszany,
widocznie biegł. Teraz zwolnił, ale przy wejściu, w sposób stanowczy,
odsuwając mnie łokciem, wymusił sobie pierwszeństwo. Był widocznie jakiś
bardzo ważny powód tego dyskretnego pośpiechu. Coś tam wewnątrz budynku
działo się albo już się stało. Wypadek, zbrodnia, porwanie? W dramatycznym
napięciu tej chwili było coś tajemniczego, jak w kronice filmowej, i zapowiadało
następne obrazy, które być może dadzą wyjaśnienie: zobaczymy, jak wynoszą
kogoś ciężko rannego lub nieżywego, wyprowadzają przestępcę.
W błysku fleszów zobaczymy na moment sprawcę, skutego lub
prowadzonego pod ramię przez policjantów, w ułamku sekundy ujrzymy jego
twarz na zbliżeniu, ponurą albo głupio uśmiechniętą lub nijaką, nic niemówiącą.
Przeżyjemy jeszcze jedno widowisko z tych, których nie oszczędza
nam współczesność. Chwilę zdumienia i przerażenia z powodu czegoś strasznego i
bezsensownego, co wydarzyło się znów między nami, ludźmi.
Wszedłszy jednak do środka, doznałem w pierwszej chwili zawodu - nic się
bowiem nie działo. Była cisza, panował półmrok, tylko za pancerną, wielką i długą
jak panoramiczny ekran, szybą, zamykającą i oddzielającą część mieszkalną
goryli, było jasno. Ludzi było mało, stali grupkami, patrzyli na zwierzęta za szybą.
Kilka osób nie interesowało się w ogóle zwierzętami. Oglądali rozwieszone na
ścianach plansze, na których pokazano rozsiedlenie małp na obu półkulach
świata. Widać było sylwetki małp na tle skał, nad brzegami rzek, w
koronach rozłożystych drzew. Ziemia, drzewa, skały i zwierzęta przedstawione
były co prawda schematycznie, ale dawały zupełnie niezłe wyobrażenie o
ich wyglądzie i środowisku, w którym żyją. Panowie, którzy przed chwilą wysiedli
z samochodów i którym było tak śpieszno, stali teraz trochę na boku i spokojnie
rozmawiali, w tej chwili nawet nie rozmawiali, tylko słuchali tego, co mówił ten
starszy jegomość w myśliwskich butach i sportowej czapce. Jeden z nich, ten w
lekarskim kitlu, zapisywał coś pilnie w notesie. Było spokojnie, nic się nie działo.
Może już było po wszystkim? Po zbrodni dokonanej, po usunięciu ciała, zmyciu
krwi, ujęciu zbrodniarza? Trzeba było jeszcze paru sekund, abym zrozumiał, co
się stało. To, co się stało - trwało jeszcze. Na tle białych, wyłożonych kafelkami
ścian widać było masywne, zwaliste ciała goryli zastygłe w absolutnym bezruchu.
Wyglądało to tak, jakby za szybą nie było żywych zwierząt, tylko powiększone do
ogromnych rozmiarów migawkowe zdjęcie. Obraz był wyraźny, czysty, ale
nieruchomy. Ułamek sekundy został zatrzymany i utrwalony i będzie istniał
zawsze taki sam, gdyż nic już w nim zmienić się nie może. Ale układ sceny nie był
chaotyczny, przypadkowy, była w nim, niby w pantomimie lub żywym obrazie,
jakaś kompozycja, obraz miał własną dramatyczną koncepcję. Jakby
zwierzęta, zanim zastygły w tym kataleptycznym bezruchu, zajęły z góry w
scenariuszu przewidziane miejsca i pozy. W absolutnym bezruchu? Przepraszam,
nie w absolutnym. Moja pamięć zarejestrowała jednak pewien ruch, coś jakby
nieostre, zamazane miejsce na starej fotografii, powstałe wskutek poruszenia
się czyjejś postaci. Oto w jakiejś chwili siedząc w objęciach matki, gorylątko
odwróciło głowę, aby spojrzeć na nas, ludzi - ale ręka matki natychmiast zakryła,
zasłoniła mu oczy i odwróciła jego głowę do ściany. Było to jedyne poruszenie,
jedyne drgnienie w obrazie, potem wszystko powróciło znów do tego, czym było:
obrazem martwym, jak w fotoplastykonie, zbiorową sceną końcową w teatrze,
bezosobową nieruchomością żołnierzy odpoczywających po bitwie, koszmarną
martwotą gabinetu figur woskowych - nie wiem, jak to nazwać, do czego to
porównać? Było jednocześnie coś patetycznego w tej scenie, ale przecież zwierzęta
nie są zdolne do wzniosłości, gdyż jest to kategoria, którą wymyślił dla siebie
człowiek. Ciała skamieniałe jak rzeźby. Ciała oparte o gładkie ściany w pozycji
męczącej samoudręki. Dzieci znieruchomiałe w ramionach matek. Głowy
podparte rękami. Oczy otwarte, ale odwrócone od nas, ludzi, zapatrzone w jakąś
rysę na ścianie, w plamkę, lub po prostu w nic. Ręce i nogi bezczynne. Dłonie
przegięte w nadgarstku, zwieszone w geście, który wyraża bezradność, bezsiłę,
beznadzieję. Gromada istot skazanych na śmierć, które usłyszały już wyrok i
czekają tylko na wykonanie go, gdyż straciły nadzieję na to, aby je ułaskawiono?
Ach, jeszcze pewien szczegół, być może nieważny: jedzenie, które im zapewne
przed chwilą podano, było nietknięte. W białych plastykowych naczyniach
piętrzyły się główki sałaty, marchew, banany, pomarańcze, orzechy.
Zbiorowa demonstracja, akt protestu - ale przeciw komu, czemu? Stałem,
patrzyłem. Nie wiem, jak to długo trwało. Bardzo długo lub bardzo krótko. Raz
zdaje mi się, że od momentu, kiedy zobaczyłem scenę, do chwili opuszczenia
pawilonu, minęły długie godziny - potem, że trwało to sekundy. Czy głos z
megafonu, wzywający publiczność do opuszczenia pawilonu, rozległ się prawie
natychmiast po moim wejściu - czy po bardzo długim czasie? Wezwanie zostało
powtórzone po angielsku i francusku, brzmiało stanowczo, wszyscy zaczęli
wychodzić, wyszedłem i ja. Oddaliwszy się parę kroków, usłyszałem za sobą zgrzyt
klucza i chrzęst zasuwanych krat. Obejrzałem się: zamykano za nami
bramę. Prawdę mówiąc, gdyby liczyć na czas mechaniczny, to jest ten, który
rejestrują zegary, mój pobyt w pawilonie nie trwał dłużej niż dwie, trzy minuty.
Szedłem aleją prowadzącą przez dzielnicę małp, przystawałem koło klatek i
wybiegów i patrzyłem na małpy Afryki, Azji i Ameryki. Krępe, przysadziste i
smukłe. Z ogonami i bez ogonów. Miały na sobie futra różnej maści: brązowe i
szare, białe, płowe, srebrzyste. Były w nieustannym ruchu, robiły bez przerwy
użytek ze swoich mięśni, zmieniały miejsca, skakały, krygowały się,
podziwiały same siebie i kazały się podziwiać ludziom. Były bezbłędnie dokładne
w ruchach i genialnie pomysłowe w skokach, figurach i chwytach, ale w ciągłym
roztargnieniu i ustawicznej rozterce zapominały o tym, co robiły przed chwilą.
Gubiły pomysły i porzucały przedmioty. Traciły wątki myślowe, aby po chwili je
odzyskać - i natychmiast znów stracić. Ich chwile zadumy - i one je miewały -
były za krótkie, aby powstać w nich mogła myśl ciągła. Przestrzeń, w której
zwierzęta się poruszały, była zamknięta ścianami, kratami, fosami z wodą,
swoboda ich ruchów była więc z konieczności ograniczona. Wszystkie kombinaq'e
ich ruchów zostały już dawno wyczerpane i teraz mogły się już tylko powtarzać,
jak ruchy więźnia w celi, jak skakanie ptaka w klatce, krążenie ryby w
słoju. Byłem zmęczony ich ruchliwością, od której kręciło się w głowie. Ich
nieświadomością, bezwstydnym, publicznym erotyzmem. Miałem tego dość,
nie chciałem już na to patrzeć.
Opuściłem tamte beztroskie i biedne stworzenia, które oswoiły się z niewolą
i nie buntowały się już przeciwko niej. Brak pamięci i wyobraźni ułatwił im
przystosowanie. Wróciłem do pawilonu goryli. Brama była zasunięta kratą, na
której powieszono tabliczkę z napisem „Zamknięte”. Ludzie przystawali,
odczytywali napis, przyjmowali jego treść do wiadomości i odchodzili. Ale ja
wiedziałem, co się poza tym napisem kryje. Zatrzymałem się, osłoniłem dłońmi
oczy i przez kratę i grube podwójne szkło udało mi się zobaczyć jeszcze raz tę
wstrząsającą scenę. Ciała zwierząt tkwiły w tych samych pozach, zastygłe w
bezruchu, zmartwiałe. Nic się w układzie sceny nie zmieniło, tylko obraz
był pomniejszony, jakby widziany przez odwróconą lornetkę albo z bardzo daleka.
Do dziś nie wiem, co to było. Nikt mi nie potrafi tego w sposób
przekonywający wytłumaczyć. Pewien mój znajomy, profesor fizjologii zwierząt
kręgowych, nazwał to zjawisko osłupieniem histerycznym, przyznał jednak, że w
tej postaci, to znaczy jako akt zbiorowej demonstracji, jest nieznane w świecie
zwierząt. Kiedy spytałem: nieznane - czy prawie nieznane?, profesor odpowiedział
z wahaniem: -Jak dotąd chyba nieznane. - Inny mój znajomy, biochemik, w
rozmowie ze mną wyraził pogląd, że mogło mieć miejsce przedawkowanie
jakiegoś leku - neuroleptyku, hormonu czy nawet antybiotyku. Obaj jednak
musieli przyznać, że te wielkie naczelne, jak je nazywa zoologia, są istotami
skomplikowanymi, że w swoim rozwoju oddaliły się już bardzo od dżdżownicy i
jaszczurki i można mówić o ich życiu psychicznym, a więc i o
chorobach psychicznych. Do diabła z tymi, którzy każdą niezwykłość uważają
tylko za objaw patologiczny! Dlaczego nie przyjąć po prostu, że pewnego dnia,
właśnie w ten zwyczajny spokojny ranek, w powolnym, niedostrzegalnym rozwoju
tych zwierząt - nastąpił skok, który uczynił z nich istoty myślące,
czujące, świadome swego losu, głęboko nieszczęśliwe?! Że wstąpiła w nie jakby
dusza - i poczuły, że przepełniła się miara ich niewoli. Ale nie chciały
już krzyczeć, tarzać się, szarpać kraty i kąsać żelazo, lecz postanowiły, że będą
odtąd milczeniem i bezruchem protestować przeciwko luksusowej niewoli, którą
urządził dla nich człowiek. Że nie chcą już żyć w więzieniu wyłożonym białymi
kafelkami, w więzieniu tak czystym, lśniącym i higienicznym, jak izba przyjęć w
szpitalu przeciwgruźliczym w Oslo albo ustęp na dworcu lotniczym we
Frankfurcie nad Menem. Nie chcą, aby na siłę uwalniano je od lęków, niewygód,
cierpienia. W ciemną noc podzwrotnikową, przytulone do siebie w
konarach wielkiego drzewa, chcą drżeć ze strachu, słysząc ryk żerującego
drapieżnika. Chcą opłakiwać śmierć swoich dzieci i towarzyszy. Lizać swoje rany,
tamować krwotoki, przykładając wielki liść baobabu. Chcą wędrować, przenosić
się wraz z dziećmi z miejsca na miejsce, poznawać okolice nieznane, odnajdywać z
radością miejsca, w których już kiedyś były. Chcą głodować i objadać się do syta.
Przeżywać burze piaskowe i tropikalne ulewy. Zwycięstwa i klęski.
Opowieść niedokończona
Od czasów najdawniejszych, od kiedy tylko siebie pamiętam, miałem
skłonność do płaczu, z tych samych chyba zresztą przyczyn, które wszystkie
na ogół dzieci pobudzają do łez: z powodu nabicia sobie guza, skaleczenia nogi,
zimna, głodu, strachu, zniecierpliwienia - czy nawet z nudów. Oprócz tych, które
wymieniłem, bywały także jakieś inne, mniej uchwytne, na przykład: uczucie
zdziwienia pomieszanego z niepokojem, które przeżywałem na widok czegoś dotąd
nieznanego, czegoś, czego nigdy dotąd nie widziałem, albo co nie zgadzało się z
moim poglądem na świat. Pisałem już kiedyś o tym. Z czasem, na szczęście,
pozbyłem się tej skłonności do płaczu, co nie znaczy, że przestałem się wzruszać.
Chociaż z biegiem lat moje dziecinne łzy obeschły - przyczyny mojego smutku
pozostały te same, świat bowiem nie przestał dostarczać mi wciąż nowych,
przykrych niespodzianek. Nie przestawał mnie dziwić, niepokoić, zawstydzać, a
nawet wprawiać w zdumienie.
Powodem moich najpierwszych niepokojów była
dziwność otaczającego mnie świata. Przeżywałem ciężko dramatyczne
zachody słońca, po których zapadała niewróżąca nic dobrego ciemność, gdy słowa
starszych, że „słońce po prostu zachodzi”, niczego nie wyjaśniały, przeciwnie,
powodowały jeszcze głębszy smutek i beznadzieję. Burze z piorunami, od których
zapalało się niebo, drzewa, chmury, i stawało w ogniu wnętrze domu. Nawałnice,
które łamały dęby i kładły pokotem sosny. Gwałtowne ulewy. Powodzie, mrozy,
które zamieniały świat w krainę zimną i martwą. A potem moje pierwsze wędrówki
i zdumienie z powodu różnicy w wyglądzie tych samych rzeczy oglądanych z
daleka - i z bliska! Były to inne rzeczy, choć wmawiano we mnie, że są te same.
Usiłowano mnie przekonać, że drobiazgi są tylko częściami całości, podczas gdy
moje zmysły mówiły co innego: że małe rzeczy są małymi całościami, a wielkie
wielkimi, i nie mają ze sobą nic wspólnego.
Nie będę się dalej rozwodził nad materią świata i tak zwanymi zjawiskami
przyrodniczymi. Szamotałem się z nimi wystarczająco długo, a kiedy się wreszcie
jakoś uporałem z ziemią, powietrzem, wodą, słońcem i księżycem, piorunami i
śnieżycami (ale czy mogę powiedzieć, że uporałem się z nimi? - nie, przyjąłem
tylko do wiadomości ich niezrozumiałą obecność, pojawianie się, znikanie -nic
więcej) - otóż kiedy przeszedłem nad tym do porządku dziennego, ogarnięty
zostałem przez nowe niepokoje, które nie wiem, skąd się brały. Na pewno rodziły
się one teraz w mojej głowie, choć powodów dostarczał dalej świat, ludzie, ich
rozmowy, książki, gazety, które dosyć lubiłem czytać. Tak, to na pewno
powstawało w mojej głowie, bo chociaż było związane ze światem, to nachodziło
mnie wszędzie: w szkole, w domu, na ulicy, a nawet w łóżku przed zaśnięciem,
kiedy leżałem z zamkniętymi oczami. Jedną z pierwszych takich oderwanych od
rzeczy i obrazów i nachodzących mnie uporczywie myśli (na szczęście także
przejściowo, gdyż i z tym się z czasem pogodziłem) było zdziwienie nad sobą
samym, nad moim własnym istnieniem, życiem, ruchem, widzeniem i
odczuwaniem i nad tym, że mogę o tym wszystkim myśleć. Że widzę nawet z
zamkniętymi oczami to, co było, jest, a nawet przedstawiać sobie to, co będzie. Ale
nie na tym koniec; co dziwniejsze, i o tym chcę więcej powiedzieć: wszystko, o
czym myślałem, wydzielało z siebie jakąś osobliwą substancję, jakby mgłę, ale
niewidzialną i jakby pachnącą czymś. Ta woń przenikała mnie całego, napełniała
moje serce radością, pobudzała mnie do łez, ożywiała albo wprawiała w zadumę.
Nie było właściwie myśli, która by nie wydzielała z siebie tej dziwnej mgły, czy
jak by to nazwać, która mnie ogarniała i wzruszała. Bo nawet kiedy pomyślałem:
dwa plus dwa równa się cztery - to nawet to proste stwierdzenie nie
było pozbawione czegoś niepokojącego. W rozumowaniu tym kryła się gdzieś jakaś
zagadka. Byłem bowiem przekonany, że nie zawsze dwa plus dwa równa się
cztery. Na przykład: dwa jabłka plus dwie dynie to nie są ani cztery jabłka, ani
cztery dynie. No ale znowu z drugiej strony: dwie pomarańcze plus dwie
pomarańcze równa się czterem pomarańczom. Czyli na dnie spraw najbardziej
oczywistych kryły się wątpliwości. Nie mówiąc już o tym, że jak tylko pomyślałem
o liczbach, natychmiast przypominały mi się lekcje matematyki, na których
nie zawsze mi się najlepiej wiodło, a to już było wystarczającym powodem do
smutku pomieszanego z nieznośnym uczuciem wstydu. Moje myśli nie były więc
nigdy obojętne, towarzyszyły im nieodłącznie jakby cienie - wzruszenia. Czasem
wystarczyło pomyśleć słowo, jedno słowo, a już to słowo nie tylko coś znaczyło,
ale i wzruszało. Zauważyłem, że zjawisko to jest o wiele wyraźniejsze, kiedy się
pomyśli dwa słowa. Te dwa słowa, zetknąwszy się ze sobą, natychmiast wydzielały
z siebie jakby prąd elektryczny, czasem słaby, czasem bardzo silny. Było to
zjawisko podobne do tego, które obserwowałem, pocierając bursztyn o czarną
spłowiałą spódnicę pluszową mojej babki albo dotykając wiszącej na krześle
brązowej kosmatej marynarki mojego ojca. Powstawał wtedy prąd
elektryczny, który przyciągał piórka i papierki. Więc myślę sobie na przykład o
kamieniu, wróblu, liściu kasztana albo zardzewiałym gwoździu, a potem zaraz o
płynącej wodzie, o zbożu, oknie otwartym, białej sosnowej desce - i już mam
powód do przelotnej radości lub cichego smutku.
Tak więc od najmłodszych lat nie było mi dane zaznać spokoju, nie tylko
zresztą na jawie, ale także we śnie, w którym rzeczy i istoty żywe nabierały jeszcze
gorętszych kolorów, były jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej wzruszające. Ale
nie mówmy o snach, bo to są inne sprawy. A może nie?
Mniejsza z tym. Potem, w miarę jak byłem coraz większy i starszy, moje
myśli i towarzyszące im uczucia mnożyły się i komplikowały. Aż pewnego dnia
odkryłem prawdę dziwną, a nawet przerażającą: że na ten sam temat różni ludzie
mają całkiem inne i zupełnie od moich odmienne poglądy. Ojciec mój na przykład
był zdania, że nasze stare fotele należy pokryć materiałem szarym w żółte kwiaty,
mama moja była za ciemnoczerwonym, a mnie się zdawało, że najładniejszy byłby
niebieski! Albo na przykład: „Gdzież, u licha, zapodział się ten różowy talerzyk?”
„Nigdzie się nie zapodział, tylko się po prostu zbił”. „Nie szkodzi, i tak
był brzydki...”. Ta krótka rozmowa mamy mojej z babką roiła się od
nieporozumień, niezgodności, sprzeczności, nielogiczności, bo, po pierwsze:
talerzyk nie był różowy, tylko według mnie fioletowy. Po wtóre: nie sam się zbił,
tylko ktoś go zbił, i po trzecie: nie był brzydki, bo mnie się podobał i było mi go
żal. Gdy po malowaniu naszego mieszkania trzeba było zawiesić na nowo obrazy,
mama moja stanowczo była za tym, aby kwiaty namalowane przez ciocię Lusię,
czyli siostrę mojego ojca, powiesić bardziej w lewo, ojciec mój twierdził, że w
prawo, a ja byłem przekonany że ani w lewo, ani w prawo, tylko trochę wyżej albo
niżej. Poglądy na świat mojej matki, babki i ojca były więc sprzeczne ze sobą i
różniły się od moich, a poza tym były niezgodne z rzeczywistością, czyli z tym, co
ja widziałem i odczuwałem.
Ale różnica zdań na temat foteli, talerzyka i obrazów to były głupstwa w
porównaniu z tym, cze-
go dowiedziałem się z „Hasła Narodu”: że pewien stary człowiek, którego
znałem z widzenia i lubiłem, bo chodził w pelerynie i palił fajkę, otóż że ten
sympatyczny człowiek jest złodziejem grosza publicznego, czyli wspólnych
pieniędzy. W kilka dni później w gazecie „Pracownik” przeczytałem, że ojciec
mojego przyjaciela, zawsze bardzo elegancko ubrany, w niebieskim garniturze i w
krawacie w biało-czerwone grochy, redaktor właśnie „Hasła Narodu”, bierze od
kogoś tam pieniądze tylko po to, aby rzucać oszczerstwa, czyli pisać
nieprawdę. Nauka historii, która jakoś w tym czasie rozpoczęła się w szkole,
sprawiła, że długo nie mogłem się pogodzić z myślą, iż moi przodkowie walczyli i
ginęli w obronie ich starej, pogańskiej wiary, a potem ich potomkowie umierali w
obronie nowej chrześcijańskiej, którą im przecież kiedyś siłą narzucono. W
obronie jakiej jeszcze wiary przyjdzie kiedyś mnie i moim następcom walczyć i
umierać? Książki o wojnie światowej, które zresztą lubiłem czytać, gdyż wojny
były moją namiętnością, dostarczały mi z jednej strony dużo przyjemności, ale z
drugiej wielu nieznośnych wątpliwości. Na przykład: dlaczego, jakim prawem,
przed bitwą księża po obu stronach odprawiają nabożeństwa i modlą się do Boga
o zwycięstwo? W tym czasie, a może nawet nieco wcześniej, pod wpływem
przeżycia związanego z przekroczeniem granicy, legalnym zresztą, w towarzystwie
rodziców, zwątpiłem także w sens podziału świata na państwa. Przekonałem się
mianowicie, że w miejscu, które na mapie oznaczone było grubą fioletową linią -
nie istniała żadna granica. Nie było tam żadnego płotu, siatki ani drutu
kolczastego, a co dziwniejsze - jeszcze daleko po tamtej stronie „granicy” ludzie
mówili tym samym językiem. Od ojca dowiedziałem się, że tak jest niemal
wszędzie: po naszej stronie dużo ludzi mówi po niemiecku, ukraińsku, rosyjsku, a
po tamtej żyją ludzie mówiący po polsku. Nawet rzeki nie dzielą ludzi. Na przykład
po francuskiej stronie wielkiego Renu mieszkają Niemcy, a po niemieckiej -
Francuzi. I jest tak, że Niemcy muszą służyć w wojsku francuskim, a Francuzi w
niemieckim, a potem jak wybucha wojna, to Francuzi strzelają do Francuzów, a
Niemcy do Niemców. Co gorsza, uprzytomniłem sobie, że mój własny ojciec
mógł zginąć za cesarza austriackiego albo moskiewskiego cara. Nie zginął, ale
mógł zginąć!
- Tatuś mógł zginąć?!
- Niewiele brakowało. Dziesięć centymetrów, czasem nawet mniej.
To już było potworne. Ale mój ojciec jakoś się tym nie przejmował.
Powiedział tylko, że cała ziemia usiana jest grobami ludzi, którzy zginęli za
cudzą sprawę. Pomyślałem, że jeśli Bóg jest, to wszystko zostanie sprawiedliwie i
pomyślnie załatwione - ale co będzie, jak Boga nie ma? Nie wiem, czy
świat zawsze był tak niedorzeczny, w każdym razie na moich oczach, czyli za
mojego życia, komplikował się niemożliwie. Komu tu było wierzyć, w co wierzyć i
jak żyć na takim świecie? Czyja to wina, że świat jest taki - wina ludzi czy Pana
Boga? Bo na przykład: ja. Mam ręce i nogi, jestem zdrów (nie licząc szkarlatyny,
zapalenia oskrzeli i od czasu do czasu anginy). Słyszę, widzę, poruszam się.
Biegam. A jak się rozpędzę, to unoszę się w powietrze, jakbym miał skrzydła, i
płynę nad łąką, nad rzeką, nad lasem. Wspinam się na drzewa, wdrapuję na
górki, przeskakuję na drugi brzeg potoku. Ale kolega Gutmann ma tyle lat co ja,
to znaczy dwanaście, i nosi już okulary. Jak zdejmie okulary, to nic nie widzi,
może nie tak, żeby całkiem nic, ale mało co. Jeden chłopak, nazywa się Podoski,
jest garbaty, a pewna koleżanka zachorowała, poszła do szpitala, leży nieruchomo
i podobno już nigdy nie będzie mogła chodzić do szkoły. Dwie koleżanki i
jeden kolega zanieśli jej do szpitala bukiet róż, kolorowe papiery, klej i nożyczki,
żeby mogła wycinać ludzi, zwierzęta i kwiaty. A ja tymczasem sobie beztrosko idę,
biegnę, płynę, lecę. Mijam domy, bramy, sklepy, drzewa. Ale oto idzie człowiek,
którego znam z widzenia. Znam go, chociaż człowiek ten nie ma właściwie twarzy,
to znaczy ma tylko połowę twarzy. Druga połowa jego twarzy jest zrobiona jakby z
wątroby, z fioletowo-brązowo-czerwo-nego mięsa, pokrytego bąblami i strupami.
Człowiek ten ma więc połowę nosa, ust i brody, jeden policzek, połowę czoła i
połowę karku. Okropność. Zapomnijmy to prędko. Więc widzę tego człowieka z
daleka i jeśli mam dokąd, to skręcam w prawo albo w lewo, jeśli nie, to
spuszczam oczy, odwracam głowę, nie patrzę na niego. Jego widok nie wzbudza
we mnie litości (chociaż może trochę, bo ja wiem?), tylko brzydzi, przyprawia o
mdłości, a nawet obraża. Mijam go, przystaję kolo fryzjera i w wąskim,
oprawionym w złotą ramę lustrze widzę swoją twarz: jest jasna, czysta, moje oczy
są niebieskie, włosy koloru zboża, jak mawia moja mama, kiedy chce opisać
komuś mój wygląd, ale raczej żyta niż pszenicy. To, że nie jestem chory, garbaty
ani oszpecony przez chorobę, sprawia mi oczywiście pewne zadowolenie, ale
ogólnie rzecz biorąc, pogłębia mój niepokój. Człowieka z połową krwawej twarzy
widuję często na ulicy, ale nie zdarzyło mi się go zobaczyć w kościele, pewnie
modli się w domu, jeśli w ogóle się modli. Człowiek ten nie bywa też nigdy w kinie
ani w teatrze. Ktoś powiedział mi o nim, że jest bogaty, więc nie musi pracować.
Pisze podobno artykuły do jakiejś gazety i zbiera znaczki pocztowe. Myśl, że łączy
nas jednak coś, mianowicie zbieranie znaczków, napawa mnie nowym,
nieznanym, trudnym do określenia uczuciem - lęku pomieszanego z niesmakiem i
gniewem. Lepiej byłoby, żeby on nie zbierał znaczków, a najlepiej, żeby się w ogóle
nie urodził. Ale on, kiedy mnie mija, widzi mnie. Jedno oko ma czyste, zdrowe,
kolom piwnego, drugie nabiegłe krwią jak u zgonionego konia. Widzi mnie i też
coś sobie o mnie myśli, że jestem młody, zdrowy, że twarz mam czystą,
mogę chodzić do kościoła i do kina, na basen i na mecz. Mogę jeść lody w
cukierni, w której na białych ścianach wymalowane są palmy i wielbłądy. Więc
nie patrzę na niego, także dlatego, aby nie widzieć, jak on na mnie patrzy. W ogóle
nie patrzę w oczy ludzi przez los doświadczonych, kalek, a nawet ludzi garbatych.
Mój Boże, zostało mi to po dzień dzisiejszy. Boję się ich oczu. Nie mam im nic
do dania, a w każdym razie nic, co mógłbym im przekazać wzrokiem. Wszystko,
co mogę dla nich zrobić, to nie patrzeć na nich. Najmniej kłopotu sprawiają mi
kaleki bez obu nóg, te „kadłuby”, jak nazywa je lud, poruszające się nisko nad
ziemią, na desce zaopatrzonej w cztery kółka. Ich głowy są na poziomie moich
kolan, mogę więc tych istot w ogóle nie widzieć, a co ważniejsze, oni sami,
przemykając się nisko ponad ziemią, mogą być przekonani, że ludzie ich nie
widzą. Żyją przecież jakby pod powierzchnią świata. A ja tymczasem w
świecie, który robi się coraz ludniejszy, coraz gęstszy, coraz mniej zrozumiały, żyję
sobie, ruszam się, biegnę, dokąd chcę. Kładę się spać, lecę ponad
naszym domem, ponad miastem, ponad rzekami i lasami, nazajutrz rano wstaję i
idę do szkoły. Miesiąc temu ojciec zrobił na framudze drzwi kreskę, od tego czasu
urosłem podobno osiem milimetrów. Niestety nie rosną razem ze mną moje buty i
nie wydłużają się spodnie. Nowe trzewiki, które mi kupiono, są na mnie za duże,
co mnie bardzo złości. Nie szkodzi, nie zauważysz nawet, kiedy będą na
ciebie dobre, za dwa, trzy miesiące będą w sam raz. Wczoraj była niedziela, dzisiaj
jest już czwartek, niedawno jeździłem na łyżwach i na nartach, dzisiaj idąc do
szkoły, zobaczyłem pierwsze stokrotki, a potem widziałem, jak koleżanka położyła
na katedrze bukiecik fiołków dla profesora. Tymczasem w moim życiu nic się nie
wyjaśnia, tylko wszystko się jeszcze bardziej komplikuje i gmatwa. Wczoraj
dowiedziałem się o pewnym sympatycznym księdzu, że ma dziecko, nieślubne
oczywiście. Bardzo mnie bo zdziwiło i zasmuciło. Ale to, co usłyszałem dzisiaj przy
obiedzie, po prostu mną wstrząsnęło: starszy sierżant Rękoś, którego widywałem
często w niedzielę w paradnym mundurze, przy szabli, z krzyżem walecznych i
innymi odznaczeniami z wojny światowej na piersiach, że ten gruby, wielki
jak niedźwiedź i dobrotliwie uśmiechający się żołnierz,
o którego bohaterskich wyczynach legendy w pułku chodziły - otóż
sierżant Rękoś zhańbił się czynem niegodnym żołnierza: ukradł z magazynu
skórę na zelówki, którą potem sprzedał handlarzom. Według mojej matki odcięto
mu przed frontem całego pułku naszywki i na oczach wszystkich żołnierzy
zerwano odznaczenia (to nie było tak całkiem pewne, mój ojciec wątpił, sądził, że
takie przedstawienia urządzano dawniej), potem odwieziono do więzienia.
Wyraziłem nadzieję, że po odbyciu więzienia, były starszy sierżant będzie mógł
zacząć swoją karierę od szeregowca, a w następnej wojnie dać nowe dowody
męstwa, i znów awansować na sierżanta.
- Tak, iw końcu zostanie generałem - powiedziała moja matka.
- Wątpię, aby sierżant Rękoś miał jeszcze ochotę narażać życie za ojczyznę
- powiedział ojciec.
- Kto wie. Takim ludziom jest wszystko jedno, mogą być bohaterami i
złodziejami.
Rozmowa między rodzicami toczyła się potem na inny temat i jak zwykle
polegała na różnicy zdań, ale ja cierpiałem, bo nie chciało mi się pomieścić w
głowie, aby złodziej mógł kochać ojczyznę,
i wątpiłem, aby ten, kto kocha ojczyznę, mógł być
jednocześnie złodziejem. Moją biedną, skołataną głowę zajmowały różne
takie myśli, pamiętam, że szczególnie długo i uporczywie prześladowała
mnie niepewność, co by było, gdybym się był urodził jako syn mojej matki, ale nie
mojego ojca, tylko tego bruneta, ku któremu matka moja, mając lat szesnaście
czy siedemnaście, skłaniała lekko głowę na fotografii zrobionej przez pana
Kaliszewskiego w Tarnopolu? Lub gdybym był synem z małżeństwa mojego
szesnastoletniego ojca z ośmioletnią dziewczynką w sukience z falbankami,
trzymającą koszyczek na tle sztucznej altanki w zakładzie pana Stefańskiego w
Żmerynce, z tą właśnie dziewczynką, która była podobno pierwszą romantyczną
miłością mojego ojca? Strach pomyśleć o tym, co by było, gdybym był kim innym,
niż jestem! A może byłoby ciekawsze? W wieku lat trzynastu czy
czternastu, mając już tych okropnych sprzeczności, tej ciągłej rozterki i
niepewności wyżej uszu, zapragnąłem czegoś, co pozwoliłoby mi odzyskać spokój,
mieć głowę lekką i myśli czyste. Stałem się bardzo religijny. Instynktownie
czułem, że aby nie zginąć na tym dziwnym świecie wśród tylu zwątpień,
trzeba koniecznie w coś uwierzyć, i potem mocno w tó coś wierzyć. (Nieco później
doszedłem co prawda do wniosku, że w coś wierzyć - to znaczy nie widzieć, nie
słyszeć, nie uznawać niczego, co z moją wiarą się nie zgadza. Ale to przyszło
później, trzy albo cztery lata później). Na razie byłem wierzącym i życie zaczęło mi
się lepiej układać, chociaż nie mógłbym powiedzieć, że całkiem bez kłopotów i
zmartwień. Ale było mi jakoś lżej na duszy. Prawie zupełnie pozbyłem się tego
dziecinnego zdumienia z powodu niezgodności uczuć i myśli ze słowami i słów z
rzeczywistością, przestałem także zaprzątać sobie głowę myśleniem o tym, co by
było, gdybym był kimś innym. Mogłem sobie powiedzieć, że jestem tym, kim
jestem, mam takich, a nie innych rodziców, dom, nie mówiąc już o moich
rękach, włosach, oczach i nosie. Nic się nie da zmienić. Byłem więc teraz
spokojniejszy, ale czasem jakby smutniejszy, bo zacząłem dochodzić do wniosku,
że stając się lepszy i spokojniejszy - straciłem coś. Bardzo wiele z tego, czego
dawniej robić mi nie było wolno, teraz okazało się grzechem, a więc
czymś podwójne zakazanym: nie tylko zakazanym przez Boga, rodziców, szkołę -
ale i przeze mnie samego, bo ja sam, uwierzywszy, postanowiłem nie grzeszyć. I
dopiero teraz poczułem prawdziwy smak pokusy i grzechu. Nigdy dotąd plasterek
kiełbasy, ukradkiem zjedzony w piątek, nie wydawał mi się tak nieludzko
smaczny, nigdy nie miałem takiej chętki zjedzenia następnych plasterków.
(Wiadomo, była to przynęta posypana diabelską przyprawą). Nie mówiąc już o
innych pokusach, z którymi przyszło mi teraz zmagać się i których
przezwyciężanie (trzeba to jednak przyznać) dawało mi trochę satysfakcji. Ale jak
już powiedziałem, byłem teraz jakiś smutniejszy. Smutek unosił się nad
wszystkimi moimi wzniosłymi myślami i szlachetnymi uczynkami. Miałem czyste
sumienie, beztroskie dni, spokojne noce, ale nie byłem teraz jakby całkiem
sobą. Było mi czegoś żal, tęskniłem za kimś, jakby za tym, kim byłem dawniej,
kiedy byłem zły, nieposłuszny, krnąbrny, leniwy - i jak tam jeszcze wtedy
o mnie mówiono. Mimo że sam przecież zgodziłem się wierzyć i nie
grzeszyć, czułem się ciągle tak, jakbym robił wszystko pod cudzym przymusem.
Źle to powiedziałem, raczej czułem się tak, jakby ktoś postarał się, a nawet zmusił
mnie, abym uwierzył,
i teraz nie mam już wyjścia. Nieco później, gdy miałem około siedemnastu
lat, udało mi się uwolnić od tej zależności. Najpierw zwątpiłem w to, aby Bóg
stworzył świat w ciągu sześciu dni, a potem w ogóle przestałem wierzyć w
istnienie Boga i w cały ustanowiony przez niego porządek. Nie stało się to od razu,
a może nie byłoby do tego doszło tak wcześnie, gdyby nie książki, które
pożyczałem dla mojego ojca od pewnego starego socjalisty, mieszkającego blisko
nas. (Wspominałem już o nim, to ten, który chodził w pelerynie i palił fajkę). Ale
ten stary socjalista odegrał tylko rolę pośrednika; właściwym sprawcą był pewien
przyrodnik, który przed stu laty odkrył, że świat i wszystko, co na nim żyje, nie
zostało stworzone naraz, ale rozwijało się powoli od pojedynczej, małej komórki, i
że w ogóle wszystko jest w ciągłym ruchu, rozwija się i zmienia. Mama moja była
co prawda zdania, że od czasów jej dzieciństwa stokrotki, fiołki i róże nic a nic się
nie zmieniły, w każdym razie nie są większe i nie pachną mocniej, przeciwnie,
nawet jakby były mniejsze. Według mojej mamy wróble, psy i koty, a także krowy
i konie wcale nie urosły ani nie wypiękniały. W ogóle moja mama była
przeciwniczką teorii ewolucji, nie zgadzał się z nią oczywiście także mój ksiądz
katecheta. Ale bądź co bądź moje podstępne pytania wzbudzały wtedy
sporo zamieszania wśród starszych, co dawało mi wiele satysfakcji, a nawet
sprawiało uciechę. Stosunkowo jeszcze najlepiej radził sobie ze mną mój
ojciec, którego uważałem za niewierzącego. Przyznawał mi w zasadzie rację (był
grubo starszy od mojej mamy, ale także pamiętał, że fiołki, koty i konie w
czasach jego dzieciństwa były takie same, a kto wie nawet czy nie piękniejsze), ale
przyznając mi rację, był jednak zdania, że to, o czym mówimy, nie świadczy
jeszcze ani za, ani przeciw istnieniu Boga, bo jeśli Bóg ma zasługiwać na ten
tytuł, to jego istnienie może właśnie na tym polegać, że nie jesteśmy go w stanie
zrozumieć. Kiedyś później okazało się, że ojciec mój czytał książki tego
przyrodnika, który nazywał się Darwin, już bardzo dawno, tylko się wcale do tego
nie przyznawał, widocznie chciał, żebym ja sam na nie trafił. W czasie rozmowy
ze mną robił jakieś dwuznaczne miny: ni to się chmurzył, ni to uśmiechał. Ojciec
mój więc ani nie przeszkadzał mi, ani mi nie ułatwiał odejścia od wiary w Boga.
Byłem sam, świat wymykał mi się, rozpadał, odsłaniał zamieszanie i nieporządek,
niby w mieszkaniu, z którego ktoś się pośpiesznie wyprowadził. Wszystkie więzy
materialne i moralne, które w czasach, kiedy wierzyłem, trzymały jakoś cały ten
bałagan w kupie - teraz popękały, pozrywały się. Życie stało się bezsensowne,
gdyż siły, które w nim działały, były nieobliczalne. Światem rządziły brutalna
przemoc i złośliwy przypadek.
Ale miałem szczęście. Ten sam socjalista, który pożyczał mi książki, widząc,
że tracę grunt pod
nogami, pośpieszył mi z dalszą pomocą. (Odbywało się to przy milczącej
zgodzie mojego ojca i jawnej niechęci mojej matki). Pod wpływem długich rozmów
z tym starym człowiekiem świat, który był już w ostatecznej rozsypce, zaczął się
na nowo konsolidować. Nie stało się to nagle z czwartku na piątek, trwało to
dosyć długo, parę miesięcy, a może nawet rok. Musiałem najpierw przeczytać
dużo książek, przyswoić sobie różne myśli, a nawet słowa. Aby lepiej zrozumieć
całą złożoność świata i szybciej go uporządkować, nauczyłem się niektórych
definicji na pamięć. Ale nie żałowałem czasu poświęconego książkom i nauce -
dzięki nim świat i życie zaczęły się wyjaśniać. Fakty i zdarzenia, ludzie i
zwierzęta, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość skupiały się i układały w
porządku w zbiory. Świat dzielił się na części, ale ten nowy podział pozwalał lepiej
zrozumieć całość. Wszystkie bowiem części podążały na swoje przeznaczone dla
nich miejsca. Zrozumiałem teraz, skąd biorą się wojny i nieszczęścia, bogactwo i
nędza, a nawet odwaga i tchórzostwo, szlachetność i zbrodnia, prawość i
nikczemność, mądrość i głupota. Dzięki staremu socjaliście na świecie
wciąż niespokojnym, ale z sumieniem czystym, przeżyłem kilka pięknych lat.
Wiedziałem, gdzie jest wróg, walczyłem z nieprzyjaciółmi, wspierałem towarzyszy,
oni mi też pomagali. To, że czasem coś nie zgadzało się z teorią, że czasem to i
owo wystawało jak z przeładowanej walizki, uważałem tylko za wyjątek od reguły,
wyjątek, który potwierdzał tylko zasadę. Nie przejmowałem się tymi wyjątkami.
Nie przejmował się nimi przecież nawet pan Hegel.
Wizja świata dobrze urządzonego (a właściwie źle urządzonego, ale dającego
się przekształcić i urządzić mądrze) przetrwała w mojej wyobraźni niemal do
drugiej wojny światowej. Im bliżej jednak było wojny (o której nikomu nawet się
nie śniło, jaka będzie), tym więcej zaczęło się pojawiać rys na gmachu moich
wyobrażeń o świecie. Były to zrazu drobne, niepozorne pęknięcia, które pod
wpływem działania czasu powstają w sposób niejako naturalny na powierzchni
każdej materii. W socjalistycznym porządku, w który wierzyłem, zaczęło się tu i
ówdzie coś psuć i nie zgadzać, świat znów, jak z czasów dzieciństwa, stawał się
zagadkowy. Kiedyś, na rok chyba przed wojną, przyjechawszy do naszego miasta
na bardzo krótko, jak na złość musiałem spotkać na ulicy człowieka z
połową twarzy zjedzoną przez nowotwór i mijając go, przeżyłem uczucie, w którym
nie było nic z radości z powodu cudzego nieszczęścia, tylko ciężkie, bezsilne,
upokarzające i obrażające całe moje człowieczeństwo uczucie niesprawiedliwości,
którego socjalizm ani nie tłumaczył, ani mnie od niego nie uwalniał. Na krótko
przed wybuchem wojny ze zdumieniem i przerażeniem spostrzegłem, że rysy na
fasadzie mojego świata powiększyły się, w jednym miejscu powstało już bardzo
groźne pęknięcie. Przecinało ono pionowo wszystkie kondygnacje, podobne było
do tych niebezpiecznych szczelin, jakie niekiedy pojawiają się na ścianach i
każą właścicielom podpierać domy belkami i przystępować natychmiast do
remontu. Moje ostatnie spojrzenie, którym w pośpiechu zdołałem ogarnąć
świat, przekonało mnie, że była to już ostatnia chwila, na moment przed
rozłupaniem się i zawaleniem całej mojej budowli w gruz - ale oto już biegłem,
strzelano do mnie, aby mnie zabić. Wiedziałem, że to już wojna, i wiedziałem, co
to znaczy. Czyż nie bawiłem się w wojny, czyż nie udawałem, że ginę przeszyty
kulą? Czyż nie zabijałem innych? Padałem, podnosiłem się, znowu biegłem.
Strzelałem kilka razy do sylwetek wynurzających się z porannej mgły, kłoniących
się ku ziemi, znikających we mgle. Potem strzelałem, celując w czołg, który
wyjechał zza wzgórza, z łanu kukurydzy. Wydawało mi się, że dobrze strzelam, ale
czołg nie zatrzymał się, sunął na mnie. Nie miałem żadnych wątpliwości, ani nie
mam ich dzisiaj, że zginąłbym wtedy za sprawę słuszną, ale prawdę mówiąc, w
tamten wrześniowy poranek nie bardzo mi się umierać chciało. Zresztą nie
myślałem o tym. Uciekałem, uciekali też inni. Nad nami leciały nisko samoloty,
strzelały z karabinów maszynowych. Widziałem w powietrzu różowe smugi
pocisków, zdawało mi się, że słyszę szum liści, widziałem, jak ziemia wokół
mnie poruszała się i dymiła. Biegłem, wpadałem po pas w wodę, brnąłem przez
prąd, który porywał mi spod nóg piasek, padałem w wodę. Wygrzebywałem się na
brzeg, leżałem, trzęsłem się z zimna i ze strachu. Byłem bardzo zmęczony, spałem
kamiennym snem, budziłem się, znów maszerowałem ciemnymi nocami wśród
ludzi, koni, wozów ciągnących w tę samą stronę, na wschód. Zasypiałem o świcie,
budzono mnie, natychmiast znów zasypiałem. Któregoś dnia zbudziłem się na
odgłos strzałów. Okrążono mnie, odebrano mi broń i skórzany pas. Znów
maszerowałem, ale w odwrotną stronę. Niedawno byłem żołnierzem, teraz byłem
jeńcem tych, z którymi walczyłem. Byłem jeńcem, a więc istotą, której odebrano
wolność. Uświadomiwszy to sobie (z uczuciem zdumienia raczej niż
rozpaczy), postanowiłem nie iść tam, dokąd większość szła, to jest w niewolę, lecz
dosyć szybko postarałem się wolność odzyskać.
Na razie nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wolność, którą udało mi się
odzyskać, nie była tą samą wolnością, którą straciłem, kiedy wzięto mnie do
niewoli. Nie myślałem o tym, to przyszło później, kiedy przekonałem się, że
istnieją nie tylko różne stopnie, ale i rodzaje niewoli. Nadeszły czasy, kiedy
musiałem zadowolić się najmniejszą cząstką wolności, jaka (tak mi się
przynajmniej wtedy zdawało) może w ogóle istnieć: cztery kroki w przód, cztery w
tył, trzy kroki w prawo, trzy w lewo. Wkrótce miałem się jednak przekonać, że nie
była to najmniejsza drobina wolności ani najgorszy jej rodzaj. Zdarzyło mi się
później, że musiałem poprzestać już tylko na czymś absolutnie nieuchwytnym dla
otoczenia i niemożliwym do wykrycia: myśleniu - i znajdowałem w tym wiele
powodów do radości, a nawet do uczucia szczęścia. W każdej sytuacji, w każdej
pozycji - mogłem myśleć! Mogłem być wszędzie i robić wszystko, prócz jednej
oczywiście rzeczy: nie mogłem poruszyć z miejsca żadnego przedmiotu, ani
przezwyciężyć granic mojego więzienia. Ale mniejsza z tym. Ci, którzy odjęli mi
swobodę ruchu i działania, byli też wobec mnie bezradni - nie byli w stanie
odebrać mi wyobraźni, czyli widzenia tego, co pozostało w mojej pamięci. Chyba
żeby mnie zabili. Ale na razie żyłem jeszcze i mogłem, kiedy tylko chciałem,
zobaczyć to, co było. Mogłem znów swobodnie iść, płynąć, unosić się nad
domami, polami i lasami. Myślałem wtedy o różnych sprawach. Czasem
nachodziły mnie myśli z dawnych czasów, na przykład: gdybym był kim innym,
niż jestem, gdybym się był urodził z innej matki lub ojca - to jakie byłyby moje
losy? Ale po co aż tak daleko sięgać. Wystarczyłoby przecież, gdybym ja sam,
bezwiednie, nieświadom skutków, wybrał dla siebie jakiś inny, choćby
najdrobniejszy wariant losu: zrobił pół kroku w prawo zamiast w lewo, przebiegł
na drugą stronę szosy, podniósł się z ziemi o pół sekundy wcześniej albo później!
Myśli te niepokoiły mnie jakiś czas, ale odeszły ode mnie, gdy znów, jak kiedyś,
powiedziałem sobie, że tego, co było, zmienić nie mogę, a na to, co ma się stać,
mieć mogę wpływ minimalny. Mogę co najwyżej, jak człowiek płynący z prądem
wody, rozglądając się uważnie wokoło, robić od czasu do czasu, w porę,
jakiś mądry lub choćby tylko instynktowny ruch, który uchroni mnie od rozbicia
się o skałę lub ugrzęźnięcia w mule. I powiedziałem sobie, że póki żyję, robić to
muszę, bo nie jestem bezwolną, unoszoną przez rzekę kłodą drzewa.
Od pewnego czasu jestem człowiekiem dojrzałym. Ociągnąłem maksymalny
wzrost sto osiemdziesiąt dwa i pół centymetra, który już nie powiększa się, sądzę
raczej, że maleje. W innych dziedzinach nie osiągnąłem jednak tego, na co mnie
stać, i to mnie czasem bardzo martwi. Ale w pracowni pewnego rzeźbiarza, z
którym długie lata się przyjaźniłem, widywałem wśród wielu jego dzieł rzeźbę,
nad którą pracował dwadzieścia lat i nigdy jej nie skończył. Codziennie odwijał
mokrą szmatę, którą rzeźba było okręcona, przypatrywał się jej, i po
długim namyśle dodawał albo odejmował w jakimś wybranym miejscu maleńką
grudkę gliny. I tak robił codziennie przez długie lata. Nie wiem, na czym
to polegało, że jego praca nie osiągnęła nigdy tego stopnia doskonałości, który
pozwala uznać twórcy dzieło za skończone i oddalić je od siebie, sprzedać lub
podarować. Być może, kształtując swoją rzeźbę, w jakiejś chwili twórca
przekroczył, nie wiedząc o tym, jakiś krytyczny próg i odtąd mógł swoje dzieło już
tylko psuć - lub w najlepszym razie utrzymywać je w stanie wiecznej
niedoskonałości.
Jestem już stary. Polega to głównie na tym, że poruszam się nieco ociężale i
czasem zdarza mi się coś zapomnieć. Wchodzę na przykład do pokoju i myślę: po
co ja tu przyszedłem? Wiem, że miałem coś zrobić, wziąć do ręki - ale co? Nie
musiało to być jednak nic ważnego, skoro dalej żyję, ruszam się, pracuję. Ale nie
biegam już tak jak dawniej, nie przeskakuję po trzy stopnie. Nie lecę, nie
unoszę się nad miastami, jeziorami i lasami, na jawie i we śnie. Patrzę na
krajobraz, który nie ucieka mi sprzed oczu tak szybko jak dawniej, mogę mu
lepiej się przyjrzeć. Jestem więc stary i czasem ogarnia mnie żal, a nawet rozpacz,
że zmarnowałem w życiu zbyt wiele czasu. Jedną czwartą, a kto wie, czy
nie większą część mojego życia straciłem na chodzeniu po lasach i nad brzegami
rzek i jezior. Na tak głupich zajęciach, jak zbieranie drzewa i mozolne gotowanie
herbaty na ognisku, tak, jakbym nie mógł tego zrobić szybciej i wygodniej w
domu, na kuchence gazowej. Na ślęczeniu dniami i nocami nad wodą. Na
patrzeniu godzinami w krajobraz, doprawdy tak, jakbym nie wiedział, co to jest
drzewo, kamień, trawa, woda, i musiał bez końca się zastanawiać, czym się te
rzeczy od siebie różnią i jak się do siebie nawzajem mają!
Powiedziałem, że pracuję, owszem pracuję, ale nie tak wydajnie jak
dawniej. Zapewne, mam więcej doświadczenia zawodowego i praktyki, niż gdybym
był człowiekiem młodym, ale staram się nie korzystać z nich. To, co niektórzy
nazywają rutyną, pozwoliłoby mi co prawda utrzymać się w formie i nie obniżać
ilości ani jakości tego, co robię, ale zbyt często podsuwałoby mi rozwiązania już
dawno przez innych lub przeze mnie samego wypróbowane. Jestem więc ostrożny
i nieufny zarówno wobec tego, co osiągnąłem w przeszłości, jak i tego, co mogę
jeszcze zrobić. To także cecha starości, chociaż może nietypowa. Przypuszczam, że
zachodzą też we mnie zmiany, które lepiej niż ja widzi moje otoczenie. Zmieniam
się, ale zachowałem pewne bardzo stare cechy mojej osobowości, sięgające czasów
dzieciństwa: nie lubię kożuchów na mleku, budyni i piętrowych ciastek z kremem,
niezbyt przepadam za drobiem i zupą pomidorową. Lubię kaszę hreczaną i
kukurydzianą z kwaśnym mlekiem, wolę oczywiście łososia, szynkę, bażanta,
zajęczy comber, pieczeń wołową na dziko. Ale jestem zupełnie szczęśliwy, kiedy
mam kaszę z mlekiem. Nie zawsze podoba mi się to, co podoba się innym, i nie
zawsze chce mi się śmiać z tego, z czego śmieją się inni. Jeśli to czasem robię, to
raczej przez grzeczność. Gdy siedziałem w czasie wojny w więzieniu, dozorca,
Niemiec, otwierając drzwi celi, miał zwyczaj uśmiechać się do nas, więźniów. Nie
odpowiadałem na jego uśmiechy, gdyż nie widziałem wtedy żadnych powodów do
wesołości ani dla mnie, ani dla niego. W ogóle to bardzo nie lubię mieć do
czynienia z wesołymi policjantami, jestem bowiem zdania, że policjanci powinni
być rzeczowi i raczej poważni. Czasem, w najmniej odpowiednich miejscach, na
przykład na cmentarzu, nawiedzają mnie optymistyczne myśli. A w nocnych
lokalach - opada mnie często smutek. Nie lubię zwłaszcza, jak podchodzi do mnie
cygański skrzypek, pochyla się i cicho sączy mi do ucha „Oczi czornyje”. Nie
wiem, co mam robić? Mogę się uśmiechnąć raz, na odczepnego - ale on gra długo,
słyszę jego sapiący oddech, mam się ciągle uśmiechać i uśmiechając się, patrzeć
na twarze ludzi, na kieliszki, na talerzyki z sałatką śledziową? Proszę się nie
śmiać ze mnie, ale to straszne. Mnie się chce płakać. Ach, jeszcze jedna maleńka,
ale także zabawna właściwość mojego charakteru: od dzieciństwa miałem coś
takiego głupiego w naturze, że okropnie nie lubiłem powtarzać: „czerwony pas -
czerwony pas, za pasem broń - za pasem broń”, a nawet: „gdzie szumi - szumi
woda”, albo: „stokrotka rosła polna - polna...”, ale po dziś dzień śpiewam to wraz
z innymi, tylko nie powtarzając słów, i w ogólnym hałasie nikt tego nie spostrzega.
Nie znoszę też „dochodzenia” do telefonu, „po-dzwaniania” czy „przedzwaniania” i
„pobierania” decyzji. Jeśli to już konieczne, to podchodzę do telefonu, dzwonię i
podejmuję decyzję. To takie śmiesz-nostki. Aha, byłbym jeszcze coś zapomniał:
od wczesnego chłopięctwa, od czasu, jak przestałem być niewiniątkiem, nie
lubiłem pornografii wizualnej. Mówię wizualnej, to znaczy rysunków i filmów, w
odróżnieniu od pornografii, którą znajdowałem w książkach, bo od tej wcale nie
stroniłem. Ale te pierwsze przeciągłe pocałunki, które oglądałem w starych, jakże
naiwnych jeszcze filmach, zawstydzały mnie już i wprawiały w zakłopotanie.
Gdy trwały zbyt długo, zamykałem jedno oko. A nawet teraz, gdy jestem starym
koniem, nie znoszę drastycznej pornografii filmowej, tego kłębienia się i
przewracania w łóżku. Jeśli to już koniecznie muszę oglądać i jeśli przeciąga się to
ponad miarę, zamykam jedno oko, a drugie przesłaniam zwiniętą w kułak pięścią
i patrzę przez małą dziurkę, jakbym nie chciał lub nie potrzebował tego
widzieć dokładnie, jakby mi zupełnie wystarczyło podglądanie. To śmieszne, ale
jak mam być szczery, to musiałem i o tym powiedzieć. Co zabawniejsze, że jeśli
chodzi o wyobraźnię i praktykę, to nie byłem nigdy świętoszkiem. Może nie
lubiłem patrzeć na to, czego nie miałem zamiaru ani ochoty się wyrzekać? Nie
lubiłem - niezależnie od tego, czy byłem wierzącym, czy niewierzącym, dzieckiem
czy dorosłym mężczyzną. Myślę czasem, że to jakaś niezupełnie dla mnie
zrozumiała właściwość mojej natury, a raczej wyobraźni. Coś infantylnego, a może
zakłamanego? A może po prostu uważam, że to, co się dzieje między kobietą a
mężczyzną, powinno być, w ich interesie i dla ich dobra - przed wzrokiem innych
zasłonięte? Ale dajmy spokój tym sprawom. Odgrywają one w naszym życiu
znacznie mniejszą rolę, niż im przypisujemy. Powróćmy do rzeczy, które
zajmowały i zajmują więcej miejsca w moim życiu: jak dawniej przejmuje mnie
niepokojem, a czasem nawet lękiem widok ludzi upośledzonych, pokrzywdzonych
przez los, prześladowanych przez innych ludzi. Kiedyś przejmowałem się bardzo
losami narodów tak zwanych uciemiężonych. Teraz jakoś mniej mnie to obchodzi.
Jakbym zobojętniał na ich cierpienia. Zawsze byłem, i pozostałem, bardzo
wrażliwy na sprawy narodu, do którego należę, i prawie tak samo jak
większość Polaków stronniczy, gdy chodzi o historię naszego narodu. Ale ktoś mi
niedawno powiedział, że na stare lata staję się naq'onalistą. Kim, nacjonalistą?
Nie sądzę. To może nie ja się zmieniam, tylko ulegają przedawnieniu stare
pojęcia? Byłem zawsze, i pozostałem, przesadnie czuły na moje prawa i swobody
osobiste i nienawidziłem wszystkich, którzy próbowali mi je uszczuplać - nie
wyłączając nawet rodziców. Ubolewam nad tym, że nie potrafiłem wtedy, gdy
byłem dzieckiem, wytłumaczyć rodzicom, o co mi chodzi, i przykro mi, że nie
zdążyłem tego zrobić później. Może byliby się przekonali, że chciałem mieć bardzo
dużo wolności nie po to, aby jej nadużywać, ale żeby mieć prawo korzy-
stania tylko z tej części swobody, która była mi właśnie potrzebna. W
dalszym ciągu budzą moją niechęć tak zwane klasy posiadające, pod
tym względem niewiele się zmieniłem. Jak już mówiłem, mniej jednak niż dawniej
przyjmuję się teraz losami innych narodów. Są mi co najmniej tak obojętne, jak
dalecy krewni,
2 którymi nie utrzymuję żadnych stosunków. Być może, że ktoś 2
moich dalekich krewnych gdzieś w kraju, a nawet za granicą, jest w tej chwili
właśnie bardzo chory albo przeżywa jakąś tragedię osobistą - ale ja nic o tym nie
wiem, więc cóż mnie to może obchodzić? Ale tu kiedyś, niedawno, bardzo się
zdenerwowałem, uprzytomniwszy sobie nagle, jak to pewien nieduży naród,
nieposiadający własnej historii ani języka, potrafił zaprzątać uwagę i niepokoić
cały świat, terroryzując go, porywając zakładników, paląc samoloty, zabijając
niewinnych ludzi - tak długo, póki nie wymusił dla siebie praw strony wojującej, a
nawet przedstawicielstwa dyplomatycznego. W tym samym mniej więcej czasie
inny, wielki, bo ośmiomilionowy, mówiący własnym językiem i szczycący się starą
kulturą i cztery tysiące lat liczącą historią naród - musiał jeszcze raz wyrzec
się swojej niepodległości na oczach obojętnego, bo niezagrożonego świata.
Powstańcy tego dzielnego, górskiego narodu nie strzelali bowiem do
przypadkowych, niewinnych ludzi, tylko walczyli ze swoimi wrogami fair, do
ostatniego naboju - i świat nie zrobił dla nich nic, bo nie bał się ich. Patrzył
obojętnie na agonię ich kolejnego któregoś tam z rzędu na przestrzeni ostatnich
pięćdziesięciu lat zrywu niepodległościowego. Skąd my, Polacy, to znamy? Pasja
mnie bierze, kiedy o tym pomyślę, ale nie mogę przecież o tym myśleć codziennie.
Jutro już będę myślał o czym innym. W ogóle miewam zmienne humory i
nastroje. Co pewien czas przeżywam nawet poważne kryzysy duchowe, połączone
z utratą zaufania do wszystkich po kolei światopoglądów, ideologii, systemów i
ustrojów.
Niby się zmieniam, a niby nie zmieniam. Wczoraj zdawało mi się, że płynę,
oddalam się, że mój początek został gdzieś daleko poza mną - dzisiaj mam
uczucie, że trwam nieruchomo, że zmienia się tylko to, co jest dookoła mnie. Tak
czy inaczej -istnieję. To na pewno. Istnieję, będąc w ruchu i sam się zmieniając,
lub istnieję, tkwiąc nieruchomo i prawie bezczynnie w miejscu, wciąż taki sam,
jakby tylko kołysany podnoszącą się i opadającą falą. Nie ma dni ani nocy, tylko
ciemności i światła, które raz po raz, na zmianę, mnie ogarniają. Przeżywam
różne stany i nastroje, złe i dobre. Nachodzą mnie czasem jakieś choroby, grypy
albo inne świństwa, ale dosyć szybko mnie opuszczają. Miewam chwile, w których
znów, jak kiedyś w dzieciństwie, opada mnie zwątpienie, gdy dręczy mnie
niepokój i uczucie niepewności. Przestaję wtedy wiedzieć, co jest dobre, a co złe, i
dla kogo złe, a dla kogo dobre. Nie wiem, co robić, waham się, złoszczę się na
siebie i innych. Świat znów wydaje mi się podzielony na dwie partie, w jednej jest
naród, do którego należę, a czasem tylko ja sam - w drugiej cała reszta ludzi.
Przestaje mnie raptem obchodzić dobro społeczne, a co dziwniejsze, czasem nawet
moje własne. Więzy, które jeszcze tak niedawno łączyły mnie z ludźmi,
przedmiotami, ideami i zdarzeniami i wydawały się bardzo mocne - rwą się
teraz jak pajęczyna, i czuję, że jestem znów samotny, odcięty od ludzi i świata.
Jeszcze nie tak dawno pragnąłem, aby wszyscy ludzie porozumieli się nareszcie z
sobą na temat kolorów i kształtów, sympatii i antypatii i aby to było zgodne z
moimi przekonaniami i wyobrażeniami o świecie - a dziś jednomyślność wydaje mi
się smutną i nudną głupotą, i wstrętem przejmuje mnie myśl, że wszyscy
ludzie mieliby mieć o świecie takie samo zdanie jak ja, lub co gorsze, że ja
musiałbym myśleć tak samo jak inni. I znów nie wiem, jaki świat powinien być, a
jaki jest naprawdę. Czuję się zmęczony, skołowany, zdezorientowany,
zniechęcony, tracę spokój i równowagę ducha - a nawet zdarza mi się, że
tracę nadzieję. To już najgorsze, co może być. Ale nadchodzi chwila, kiedy
odzyskuję spokój, nie wiem, czemu lub komu to zawdzięczając, bo przecież nie
ma już starego socjalisty, umaił dawno mój ksiądz katecheta, nie żyją moi
rodzice, i jestem skazany tylko na to, czym karmi mnie świat i co znajdę w
sobie samym, a więc na to, co przeżyłem i o czym już pisałem. Nie wiem, gdzie i
kiedy ta szczęśliwa chwila się zdarzy, dzisiaj czy za rok, tu czy w innym miejscu,
bo to będzie trochę tak, jakbym dotknął przypadkowo, po omacku, kontaktu
elektrycznego. Doznam nagle olśnienia, jakbym cudownie odzyskał wzrok i słuch,
myślenie i czucie. Zerwane związki z ludźmi i rzeczami nawiążą się znów i będą
miały niezwykłą świeżość, choć wydawałoby się, że nie mogą być już niczym
innym jak tylko odnowieniem przyjaźni z ludźmi, z którymi się kiedyś
pogniewałem, lub radością z powodu odnalezienia przedmiotu, który mi się
gdzieś, przed rokiem czy dwoma, zapodział. Zacznę więc na nowo, ale jakby w
inny sposób, widzieć wszystko i rozumieć. To będzie ta chwila, na którą czekam,
tak jak się czeka w roku pochmurnym i deszczowym na dzień słoneczny. Będę
szczęśliwy, gdy zobaczę, choćby na chwilę, że wszystko, co mnie otacza, rzeczy
bliskie i dalekie, małe i duże, cała teraźniejszość, przeszłość i przyszłość
rozjaśniają się nagle - nie wiem, jak to powiedzieć, do czego by to porównać, więc
pozostańmy przy pogodzie - rozjaśniają się nagle niby piękny krajobraz, gdy wiatr
zdejmie z niego chmurę i odsłoni czyste ponad nim niebo. Że to, co mnie przedtem
niepokoiło, martwiło, złościło, połączy się i pogodzi z tym, co lubiłem, co mi się
podobało i co mnie cieszyło, bo przeciwieństwa są tylko częściami tej samej
rzeczywistości, bo wszystko jest ze sobą zrośnięte i od siebie zależne. Wiem, że
ta chwila szczęśliwa nie będzie trwała długo, bo w moim spokoju i radości czai się
już smutek, niepokój i zwątpienie w sens i doskonałość wszystkiego, co mnie
otacza. Wiem nawet, że to może zacząć się od czegoś, co będzie na pozór
głupstwem; pewnego dnia dojdę na przykład do wniosku, że nie mogę
zaakceptować jakiejś całości, skoro nie podoba mi się choćby niewielka jej część
składowa. Nie dam się przekonać, mimo że inni będą mi tłumaczyli, że to, co mi
się nie podoba - jest w gruncie rzeczy takie małe, błahe, że to wyjątek, który nie
ma wpływu na całość. Ale ja będę dalej obstawał przy swoim. Wątpliwości zaczną
się mnożyć, ogarniać coraz większe obszary, i wszystko, co wydawało się jeszcze
tak niedawno proste, naturalne, oczywiste, stanie się znów
nieprawdopodobnie skomplikowane, nierzeczywiste, a nawet absurdalne. I z
powodu mojego uporu o rzecz drobną - cały świat zacznie się znów chwiać, sypać,
rozpadać. Będzie się rozpadał i być może znów jakoś zbierał do kupy. Nie jestem
pewien, ale tak sądzę, bo przecież już tyle razy w życiu byłem tego
świadkiem. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, niby człowiek żyjący w okolicy
nawiedzanej przez trzęsienia ziemi. Tak czy owak będzie, jestem o los świata
spokojny.
Ale jest coś, co mnie bardzo gnębi, i o tym nareszcie muszę także
powiedzieć. Wiem mianowicie, że w tym, co piszę, pisałem i co jeszcze napiszę,
do końca, do ostatniego zdania, będzie mi towarzyszyło męczące przekonanie, że
nie powiedziałem wszystkiego, co o sobie i świecie powiedzieć chciałem. Że
pozostanie jakaś niepokojąca reszta,
o której nie potrafiłem ani nie będę umiał nigdy nic powiedzieć. Nie
umiałem nigdy, ani wtedy, gdy byłem w świetle, ani wtedy, gdy ogarniał
mnie mrok. Gdy wątpiłem i wierzyłem. Gdy świat rozsypywał się w gruzy i gdy
odbudowywał się i porządkował. Zdaję sobie sprawę, że ta niepowiedziana
i niewiadoma reszta zabarwia w jakiś tajemniczy sposób moje myśli i
uczucia i udziela się także temu, co w życiu robię - ale czym ona jest, tego nie
potrafię ani napisać, ani samemu sobie wytłumaczyć. Czasem wydaje mi się, że ta
reszta, o której nic nie napisałem, jest ważniejsza od wszystkiego, co
napisałem. Że jest najważniejsza, i o niej tylko warto pisać - ale jakżeż ją
uchwycić i nazwać, kiedy brakuje mi czegoś, jakichś kategorii pojęciowych
(niechętnie używam tego określenia, więc pożyczam go tylko na chwilę i
chciałbym je móc jak najprędzej oddać) -a nawet jakby mi nie wystarczało słów i
liter alfabetu. Zdarzają mi się chwile, kiedy patrzę na klawiaturę maszyny do
pisania i w mojej głowie rodzi się obłędne podejrzenie, że konstruktor
maszyny zapomniał o kilku bardzo ważnych zgłoskach i znakach i przeoczenie to
sprawiło, że moja maszyna okazała się bezużyteczna, więc powinienem ją czym
prędzej wyrzucić na złom! Och, jeśli tak, to nie tylko maszynę! Także wszystko, co
dotąd napisałem, bo zdania, których używałem, były niekompletne, nieporadne, a
nawet fałszywie zbudowane i źle ze sobą połączone, a więc nie były zdolne
do wyrażenia tego, co powiedzieć chciałem. Ale czy ja kiedykolwiek, jasno i
wyraźnie, zdawałem sobie sprawę z tego, co chcę powiedzieć? Prawdę mówiąc -
nigdy! Więc może należałoby odrzucić także wszystko, o czym myślałem? Wtedy
pozostanie mi już tylko zamknąć oczy, zapomnieć, wymazać wszystko z pamięci,
zatrzeć, zniszczyć tak, abym niczego nie pamiętał, nie widział, nie czuł, o
niczym nie myślał - i dopiero po długim czasie, ostrożnie zaczynać wszystko od
początku, od nowa.
Formikarium
Mając lat dwanaście lub trzynaście, powodowany ciekawością, a także
uczuciem wyższym - szlachetnym pragnieniem uszczęśliwiania istot żywych,
postanowiłem pewnego dnia założyć hodowlę mrówek. Dlaczego akurat mrówek?
Ano po prostu dlatego, że mieszkaliśmy teraz w mieście i trudno byłoby na
drugim piętrze czynszowej kamienicy urządzać na przykład fermę królików.
Miniaturyzacja hodowli była więc koniecznością, zwłaszcza że w domu były już
zwierzęta, kocica z dwoma kociętami i pies. Miałem także akwarium z rybkami.
Hodowla mrówek interesowała mnie z powodu pewnych przeżyć, których koty ani
rybki nie mogły mi dostarczyć. Koty i rybki co prawda rozmnażały się, było to
bardzo interesujące (choć czasem kłopotliwe), ale koty i rybki nie miały własnego
państwa, nie pracowały, niczego nie budowały, nie gromadziły zapasów na zimę.
Państwem mrówek natomiast rządziły królowe, bronili go żołnierze, pracowali w
nim robotnicy - zupełnie jak u ludzi. Społeczeństwo mrówek - jak to w książce
było napisane - składało się z różnych klas i zawodów. Były w nim nawet
pielęgniarki do dzieci. Na pewno inżynierowie, a kto wie, może i artyści? Tego nie
byłem pewien, ale spodziewałem się o tym przekonać, hodując mrówki i
obserwując ich życie. A może uda mi się przy sposobności odkryć coś,
czego uczeni o mrówkach jeszcze nie wiedzą?
Niestety, z książek niewiele się o hodowli mrówek dowiedziałem. W
„Miłośniku przyrody” znalazłem tylko krótki opis formikarium z bardzo ogólnymi
danymi co do wymiarów, materiału i szczegółów wyposażenia. Powiedziane było,
że pomieszczenie powinno być obszerne, a zamknięcie szczelne, aby zapobiec
ucieczce mrówek. Było to zrozumiałe; nie po to przecież zakłada się hodowlę, aby
zwierzętom pozwolić na ucieczkę. Nie miałem też zamiaru hodować mrówek w
pudełku od zapałek. Był rysunek w książce, owszem, ale bardzo niewyraźny.
Wynikało z niego, że skrzynka jest nakryta z wierzchu szkłem. Pod szkłem widać
było mrówki ciągnące dróżką między kępkami trawy w kierunku małego,
zbudowanego, jak się można było domyślać, z ziemi i patyczków mrowiska.
Rysunek, jak powiedziałem, był niedokładny, ale od czego wyobraźnia? Aby nie
tracić czasu, przystąpiłem natychmiast do budowy formikarium.
Pragnienie osiągnięcia celu bardzo, jak wiadomo, skraca czas potrzebny do
realizacji dzieła. Uwijałem się, ale pracy było dużo. Aby skończyć wcześniej,
pracowałem po całych dniach, byłbym, gdyby mi tylko pozwolono, pracował także
w nocy. Po trzech czy czterech dniach moje dzieło było gotowe. Pośpiech odbił się
co prawda trochę na wykończeniu szczegółów, ale wszystkie usterki spodziewałem
się usunąć w czasie urządzania formikarium, a nawet później, już po jego, że tak
powiem, zaludnieniu. Mało brakowało, a byłbym zapomniał o czymś tak ważnym,
jak okienka, które miały być zakryte bardzo drobną żelazną siateczką. Na
szczęście w porę sobie uprzytomniłem, że zwierzęta nie mogą żyć bez dostępu
powietrza. Następną moją pilną czynnością była budowa mrowiska. Dlaczego ja
miałem to robić, a nie mrówki? Po prostu: głównym motywem mojego działania
była chęć uszczęśliwienia mrówek, uszczęśliwienia pod moim oczywiście okiem, a
interesy mrówek zbiegały się w tym punkcie z moją potrzebą ich uszczęśliwiania.
Chciałem im oszczędzić czasu i żmudnej pracy, a sobie zapewnić dodatkową
przyjemność budowania dla nich, dla ich szczęścia i wygody domu mieszkalnego.
Niedawno byłem właśnie świadkiem, jak na sąsiedniej ulicy ukończono budowę
domu dla pracowników magistratu. Kamienica otoczona była jeszcze
rusztowaniami, a lokatorzy wprowadzali się już do mieszkań. W oknach pojawiły
się firanki, wieczorem zabłysły światła. Ktoś grał na fortepianie. Przed południem
na podwórzu trzepano dywany. Słychać było śmiech, krzyki, płacz dzieci. Teraz
nie było już na tym domu rusztowań, a parę dni temu widziałem naszego
burmistrza, jak stał oparty na lasce i długo przyglądał się nowo wybudowanej
kamienicy, zupełnie tak, jakby on ją zbudował i była jego własnością. Na pewno
cieszył się z tego, że ludzie mają nowe mieszkania, że kamienica żyje, w
kuchniach gotuje się obiad, że ktoś gra na fortepianie i śpiewa, a może nawet i z
tego, że dzieci się drą wniebogłosy. Nie miałem nic wspólnego z burmistrzem,
znałem go tylko z widzenia, tak mi się napisało, bo sobie przypomniałem.
Urządzanie formi-karium zacząłem więc od budowy mrowiska. Zrobiłem je z gliny
w kształcie małego kopczyka, a jego wnętrzu poświęciłem wiele czasu i uwagi.
Było dla mnie jasne, że musi w nim być dużo korytarzyków, jamek, zakamarków,
gdyż mrówki w mrowisku nie tylko śpią, ale wychowują dzieci i gromadzą zapasy.
Do środka mrowiska prowadziła jedna, szeroka brama i trzy wejścia zapasowe.
Całość oblepiłem świerkowymi igłami i ozdobiłem suchą gałązką dębową.
Budowla wyglądała okazale i przypominała mrowisko prawdziwe, w miniaturze
oczywiście. Najważniejszą pracę miałem poza sobą, ale aby wprowadzić lokatorów,
musiałem dokonać jeszcze kilku potrzebnych bardzo inwestycji, no i
uporządkować plac budowy. Czyż mogłem zapomnieć
o tak ważnym do życia elemencie jak woda? Oczywiście, że nie
zapomniałem! Płaska porcelanowa miseczka do rozpuszczania farb odegrała z
powodzeniem rolę jeziora. Została wkopana w ziemię
i obsypana wkoło drobnym piaskiem. Kępka trawy posadzona w maleńkiej
doniczce ocieniała i ozdabiała jezioro. Kawałek suchej gałązki z fantastycznymi
drzazgami - w tych proporcjach - był konarem wielkiego drzewa strąconym przez
burzę i rzuconym na brzeg jeziora. W ogóle okolica nad jeziorem udała mi się.
Wyglądała naturalnie, pięknie, a nawet romantycznie. Wzruszała mnie samego, a
byłem już dużym chłopcem, a cóż dopiero gdybym był tak mały jak mrówka! Całe
dno skrzynki pokryte zostało ziemią, którą przyniosłem z lasu. Nie zabrakło
mchu, kamyczków, czyli głazów, oczywiście szpilek świerkowych, kory, pustych
muszli. Było wszystko, czym pokryta jest ziemia. Zdecydowałem się nawet na coś,
co z początku wydawało mi się zupełnie niepotrzebne: w jednym z kątów skrzynki
zrobiłem - śmietnisko. Tak, po prostu śmietnisko, czyli trochę zwiędłych liści,
jakieś próchno wygarnięte z dziupli, zeschnięty kapelusz grzyba, parę kamyków,
wyjątkowo brzydkich, bo nieforemnych i pokrytych pleśnią, kilka
podziurawionych przez korniki łupin orzecha laskowego i dwa zeschnięte na kość
chrabąszcze majowe. Było to z mojej strony odważne pociągnięcie, ale czyż nie
miałem prawa tego robić? Świat nie składa się przecież z samych tylko rzeczy
pięknych, nie wszędzie są wygodne ścieżki i płyną czyste strumyki. Są miejsca,
które ja sam muszę omijać, aby nie podrzeć sobie spodni, nie podrapać nóg,
nie wpaść do błota po kolana. Jakieś dzikie wykroty, bezdroża, cuchnące
zgnilizną bagna. Niech sobie będzie takie miejsce w moim świecie mrówek,
które ma być przecież częścią całego świata albo, lepiej powiedziawszy,
pomniejszeniem kawałka świata. Ostatnią moją pracą z tych najważniejszych, bo
liczyłem się jednak z tym, że będę musiał wykonać jeszcze mnóstwo drobnych
naprawek i ulepszeń, ale to już po wprowadzeniu mrówek, otóż ostatnią moją
ważną pracą była budowa dróg. Z obserwacji wiedziałem, że mrówki łażą
wszędzie, ale mają jedną drogę główną, na której panuje ruch jak na autostradzie.
Wytyczyłem więc jedną prostą, szeroką, prowadzącą przez całą szerokość
formikarium drogę, od jeziora aż do bramy mrowiska. Zbudowałem także dwie
boczne, trochę węższe, drogi łączące się z szosą główną. Jedna z nich prowadziła
do kępy mchu, druga do śmietnika. Wszystkie drogi były wygodne i proste, nie
omijały żadnych przeszkód terenowych, tylko przecinały je. Nawierzchnia dróg
była trwała, zrobiłem ją z gipsu i posypałem drobniutkim, przesianym przez gęste
sitko piaskiem. Całość mojej pracy wyglądała imponująco i cieszyła mnie. Patrząc
na zaplanowany i uporządkowany krajobraz państwa mrówek, czułem się trochę
jak Bóg, który stworzył świat, albo co najmniej król, który go urządził i panuje
nad nim. Nie, czegoś takiego wtedy nie pomyślałem. To teraz dopiero próbuję
nazwać moje myśli i uczucia, które miałem wtedy, przed półwiekiem.
Tak więc moje państwo było mądrze urządzone i piękne, ale jeszcze puste.
Wyprawę do lasu po mieszkańców, którzy mieli to państwo „zaludnić” i ożywić,
mogłem podjąć dopiero w niedzielę. Przez następne dwa czy trzy dni, dzielące
mnie od niedzieli, o niczym innym nie mogłem myśleć. Zasypiałem wpatrzony w
piękny krajobraz mojego państwa mrówek, w jezioro, w którym odbijały
się szuwary, w białe, wapienne skały i gęste, ciemnozielone kępy mchu podobne
do sosnowych zagajników. Widziałem szosę wygodną, która prowadziła przez
bezdroża i pustacie prosto do szerokiej bramy mrowiska. Zaludniałem w myśli ten
krajobraz pracowicie krzątającymi się istotami i życzyłem im wszystkiego
najlepszego. Niech im się w państwie, które dla nich urządziłem, dobrze wiedzie,
niech sobie żyją, pracują, bawią się i rozmnażają! Budziłem się w radosnym
olśnieniu, z uczuciem, że i ja mam po co i dla kogo żyć. Ale byłem trochę
też niespokojny: czy mchy i trawy przez noc nie zwiędły, czy ktoś nie ruszy! czegoś
w czasie gdy spałem, nie przewrócił, nie zepsuł? Biegłem w koszuli nocnej do
stolika pod oknem, gdzie stało formikarium, i stwierdzałem z radością, że
wszystko jest w takim stanie, w jakim je zostawiłem wczoraj wieczorem. Kiedy
podnosiłem szybę, czułem zapach ziemi, trawy, grzybów. Trawa zieleniła się,
mech był świeży. Podlewałem trawę i mech, patrzyłem jeszcze chwilę z miłością,
tak jest, z miłością, na swoje dzieło. Potem dopiero myłem się, jadłem śniadanie i
szedłem do szkoły.
Nadeszła wreszcie niedziela, dzień, w którym mogłem się wyprawić do lasu.
Nie miała to być zwykła wycieczka, jak tyle innych, na świeże powietrze, na
borówki czy na grzyby. Lubiłem je co prawda i cieszyłem się za każdym razem na
nowo, zupełnie jak nasz pies, kiedy usłyszał, że „idziemy na spacer”, ale trzeba
przyznać, że te wycieczki zaczęły mi się ostatnio nudzić. Rzadko zdarzało mi się
przeżyć coś naprawdę ciekawego, jakieś spotkanie z nieznaną okolicą, dziwnym
zwierzęciem albo rzadką rośliną. Tym razem pod pretekstem, że będę w lesie
krótko, bo mam dużo nauki na poniedziałek, udało mi się uwolnić od
towarzystwa ojca. Aby nie tracić czasu, tuż za miastem przysiadłem się na wóz
drabiniasty i siedząc bokiem na desce, patrzyłem na zbliżający się las. Kiedy
byliśmy już niedaleko, zeskoczyłem z wozu i pobiegłem na przełaj przez łąkę w
stronę dwóch wysokich świerków, pod którymi piętrzyło się wielkie
mrowisko. Roiły się tu dookoła tysiące czarnych istotek. Dźwigały ciężary ponad
ich siły, borykały się z przeszkodami terenowymi, ciągnęły szeregami do
mrowiska. Skupiały się wokół czegoś, pochylały nad czymś, czego nie mogłem
zobaczyć, bo było mniejsze od kropki. Zajęte były jakimiś czynnościami,
których nie byłem w stanie zrozumieć, gdyż nie przypominały niczego, co robią
ludzie. Ale dzisiaj nie miałem czasu przyglądać się mrówkom i zastanawiać nad
ich życiem. Miałem co innego do roboty. Wyjąłem z torby słoik, na którego dnie
było troszkę miodu i postawiłem go na środku szerokiej, najbardziej uczęszczanej
przez mrówki drogi, i czekałem. Z początku zapanowało wśród mrówek
okropne zamieszanie i podniecenie, ale po chwili kilka z nich trafiło jakby
przypadkowo do środka słoika - i te mrówki zaraz pokazały drogę innym. Wkrótce
miałem ich w słoiku ze sto, a może i dwieście. Odczekałem jeszcze chwilę,
przykryłem prędko słoik gazą i obwiązałem sznurkiem. Trzeba było
jeszcze nazbierać trochę ,.mrówczych jajek”, a właściwie nie jajek, tylko larw, z
których miały się dopiero wykluć dorosłe mrówki. Były to więc jakby
dzieci, których nie może przecież brakować w żadnym państwie, jeśli myślimy
poważnie o jego przyszłości. Zbieranie jajek okazało się wcale nie takie proste.
Były schowane głęboko w mrowisku, musiałem je rozgrzebywać patykiem, a
potem wybierać larwy gołymi rękami. Opadły mnie przy tym mrówki, pogryzły i
tak całego oblazły, że musiałem się rozbierać nad potokiem do naga. No, nic, ale
miałem dużo mrówek w słoiku i pełne pudełko jajek mrówczych. W drodze
powrotnej, jak na złość, nie trafiła mi się furmanka. Zatrzymałem się
jeszcze chwilę nad potokiem, bo moi koledzy łowili ryby i nie mogli zrozumieć, aby
istniało coś ważniejszego niż łowienie ryb. Kiedy indziej mieliby rację, ale nie
dzisiaj! Wróciłem do domu zmęczony, zziajany, głodny, ale pierwszą czynnością,
jaką się zająłem, było osiedlenie mrówek w państwie, które na nich czekało. Jajka
wysypałem na kupkę w rogu formikarium, w pobliżu mrowiska, słoik
otworzyłem i położyłem na boku. Skrzynkę przykryłem szybą i, nieczuły na
wołania i prośby, abym umył ręce, zjadł kolację i, jeśli nie mam żadnych lekcji do
odrobienia na jutro, kładł się spać - ślęczałem do późna, obserwując zachowanie
się mrówek. Spodziewałem się, że przede wszystkim zajmą się zwiedzaniem
swojego nowego domu, czyli mrowiska, a potem niezwłocznie zaopiekują się
swoimi dziećmi, lub może na odwrót, nie byłem pewien kolejności. W każdym
razie przekonany byłem, że to będą ich pierwsze czynności. A może
zechcą przedtem napić się wody albo przegryźć trochę mięsa lub sera? A potem
zająć się pracą - urządzaniem, poprawianiem, przystosowaniem mieszkania
do swoich potrzeb i zamiłowań, których nie znałem, więc na pewno jakichś tam
drobiazgów brakowało. Pamiętam, jak kilka lat temu przyjechaliśmy z bardzo
daleka do tego miasta i zamieszkaliśmy w kamienicy, w której teraz żyjemy, to
starsi natychmiast przystąpili do szorowania podłóg, mycia okien i ustawiania
mebli. Ach, zaraz, nie, pamiętam, że ojciec mój, zanim włączył się do tych prac,
utoczył sobie pełen garnuszek zimnej wody z kranu i podparłszy się lewą ręką w
bok, pił i pił, rozglądając się przy tym dookoła. Potem zaraz zabrał się do pracy.
To urządzanie domu trwało kilka dni, i prawdę mówiąc, jeszcze się nie skończyło.
A czym zajmowały się moje mrówki? Niczym. To znaczy niczym mądrym, niczym
zrozumiałym. Goniły dookoła we wszystkich kierunkach, kręciły się wokół własnej
osi, wpadały na siebie i natychmiast odskakiwały, zupełnie jak zwariowane.
Wspinały się po źdźbłach trawy, a doszedłszy na szczyt, natychmiast zawracały.
Niektóre łaziły do góry nogami po szybie, widziałem wtedy ich lśniące brzuszki,
odwłoki, nogi, niespokojne czułki, którymi ciągle czegoś dotykały, jakby czegoś
szukały. Najbardziej interesowały się linią, wzdłuż której krawędź
skrzynki stykała się z szybą, ale przewidywałem to, zamknięcie było szczelne. A
dom, który dla nich zbudowałem, wkładając weń tyle pracy, wyobraźni,
dobrych chęci i łącząc z nim tyle nadziei? Owszem, czasem któraś z nich
wchodziła do jego wnętrza, ale jeszcze prędzej go opuszczała. Mrówki, jak
wiadomo, porozumiewają się czułkami, wiedziałem to z książek i obserwowałem
nieraz w lesie. Ale moje mrówki nie chciały prowadzić długich rozmów; stykały się
ze sobą tylko na chwileczkę, jakby rzucając w pośpiechu jakieś krótkie zdania - i
pędziły dalej. O czym mówiły? Czy wyrażały się źle, czy dobrze o miejscu, na które
je sprowadziłem, o domu, który dla nich zbudowałem? Może nawet coś o
mnie mówiły? Było to okropnie denerwujące. Lekceważyły wszystko, co dla nich
zrobiłem. Nie korzystały z wygodnych dróg, biegały na przełaj po dziurach i
wertepach. Gardziły jedzeniem. Tylko raz czy dwa widziałem, jak piły wodę z
jeziora.
Ale zbliżała się nieuchronnie noc. Przez okno napływało do pokoju chłodne
powietrze. Z koszar słychać było, jak żołnierze śpiewają. Trzeba było się rozbierać,
myć, kłaść się spać. Co przyniesie dzień jutrzejszy? Zasypiałem bardzo
niespokojny, ale czułem na dnie serca ukrytą nadzieję, że wszystko się jakoś
ułoży, że będzie dobrze. Moje dzieło nie może przecież pójść na marne. Ostatnie
moje myśli, które zabrałem ze sobą do snu, były optymistyczne. Niepokój i
podniecenie moich mrówek były zupełnie zrozumiałe. Znalazły się przecież w
nowym, nieznanym miejscu, które musiały poznać i oswoić się z nim. Powoli się
uspokoją, przyzwyczają i zaczną się krzątać wokół swoich spraw, tak, jak to robiły
tam, w lesie. W pokoju zgasło światło, zapanowała także ciemność w
państwie mrówek. Pomyślałem, że jak się coś złego w dzień zdarzy, to często noc,
która potem przychodzi, odmienia to na dobre. Zresztą jeszcze nic złego się
nie zdarzyło. A jutro powinno być jakoś inaczej.
Kiedy nazajutrz zbudziłem się, świeciło słońce, okno było otwarte. Słychać
było rżenie koni i świergot wróbli. Z kuchni pachniało kawą. Chociaż w nocy dużo
mi się głupich rzeczy naśniło, chociaż minęło tyle godzin - moja pierwsza i jedyna
myśl była dalszym ciągiem tego, o czym myślałem i co się działo wczoraj. Po
prostu przed chwilą zamknąłem oczy, teraz je otworzyłem. Zerwałem się z łóżka i
w koszuli pobiegłem do okna, do stolika, na którym leżało formikarium.
Odległość, jaka mnie dzieliła od okna, była niewielka, pięć czy sześć kroków - ale,
mój Boże, jak się zmieniło to, co widziałem wczoraj! Połowa mrówek nie żyła. Całe
formikarium było jednym wielkim pobojowiskiem. Trupy mrówek walały się
wszędzie. Skurczone, poskręcane, leżały na brzuchu, na plecach, na boku, w
różnych miejscach, w najdziwniejszych pozycjach. Najlepiej były widoczne na
białej, wysypanej piaskiem szosie. Kilka utopionych pływało w jeziorze. Te, które
jeszcze żyły, siedziały nieruchomo, poruszając tylko czułkami, albo łaziły powoli,
co chwilę przystawały. Nie pracowały, niczego nie nosiły. Nie miały na to sił, czy
ochoty? Ich dzieci, podobne do niemowląt zawiniętych w białe beciki, leżały
na kupce, w kącie, tam gdzie je wysypałem. Nikt się nimi nie interesował. Dopiero
po chwili spostrzegłem, że kilka larw zostało przeniesionych - ale gdzie?! Leżały
wśród patyczków, igieł świerkowych, kamieni pokrytych pleśnią, czyli na
śmietniku! Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, które z nich były żywe, czy
te porzucane na kupce, czy te przeniesione na śmietnisko, a więc jakby
wyrzucone? W jaki zresztą sposób mógłbym się był o tym przekonać? Ponieważ
nie wiedziałem, co się tu w nocy stało i nie mogłem się tego znikąd dowiedzieć
ani w żaden sposób domyślić - nie pozostawało mi nic innego do zrobienia, jak
wyzbierać i wyrzucić nieżywe mrówki. Usunąłem też niezjedzone mięso i ser i
zmieniłem wodę w jeziorze. Do jedzenia zostawiłem mrówkom parę kropli miodu
na listku akacji. Wychodząc do szkoły, zawróciłem z ulicy, bo sobie
przypomniałem, że trzeba nakryć połowę formikarium gazetą i przycisnąć
kamykiem, aby mrówki miały cień. Poprosiłem też matkę i babkę, żeby niczego
nie ruszały.
Tego dnia spóźniłem się do szkoły z powodu zwichnięcia nogi na wczorajszej
wycieczce. Z tej samej przyczyny zwolniłem się z dwóch ostatnich lekcji
gimnastyki i wróciłem wcześniej do domu. Z początku szedłem, kulejąc, ale za
rogiem, kiedy nie mogłem już być widziany z okien naszego gimnazjum, puściłem
się biegiem, a na drugie piętro naszej kamienicy wleciałem, przeskakując po
trzy stopnie. Niestety, nic dobrego na mnie w domu nie czekało: pod moją
nieobecność zdechło znów kilkanaście mrówek. Kilka dalszych, nieżywych,
wydobyłem z zakamarków domu, który dla nich zbudowałem. Reszta, jeszcze
żywych, snuła się bezczynnie i bezradnie wśród kamieni, trawy i mchu, albo
obsiadała górną krawędź skrzynki, w miejscu, gdzie spoczywała na niej szyba.
Usiłowały się wydostać na wolność, niektórym udało się wepchnąć w szczelinę
nóżki lub czułki. Dlaczego umierały? Czego im do życia brakowało? Jedzenia,
wody, powietrza, słońca, cienia? Wszystko to miały, o niczym nie zapomniałem.
Byłem bardzo zasmucony, rozżalony, trzeba powiedzieć, że nawet rozgniewany.
Cóż za niewdzięczność ze strony mrówek!
Umierały jakby mnie na złość, mnie, który tyle dla nich dobrego zrobiłem!
Kiedyś, było to chyba dwa lata temu, zdechły mi rybki. Nazywały się
strzebelki, złowiłem je siatką w potoku i przyniosłem w słoiku do domu.
Wpuściłem je do akwarium i poszedłem zaraz spać, bo było już późno. Nazajutrz
rano zastałem wszystkie strzebelki obrócone do góry brzuchami, martwe i
sztywne. Przeżyłem ich śmierć bardzo, nawet płakałem, i nigdy już potem nie
próbowałem hodować w akwarium rybek, które żyją w zimnych, szybko płynących
wodach. Ale tamto to była tylko śmierć, nic więcej. Teraz stało się coś gorszego.
To była śmierć połączona z bankructwem moich wielkich planów i nadziei.
Bardzo ciężko jest przyznać się do swoich zmartwień, ale w końcu jak długo
można je ukrywać, zwłaszcza gdy mogą być przypisane jakimś innym powodom?
Na przykład niepowodzeniom w szkole. Przy obiedzie opowiedziałem więc ojcu o
śmierci moich mrówek i spytałem, co o tym sądzi? Ojciec odpowiedział, że nie wie,
że bardzo trudno mu jest coś powiedzieć, bo nie jest mrówką. Była to odpowiedź
wykrętna, a nawet niepoważna. Poprosiłem ojca, żeby sobie ze mnie nie żartował,
bo los mrówek naprawdę bardzo mnie obchodzi. Po obiedzie ojciec przyszedł do
mojego pokoju, usiadł na krześle koło stoika i długo przypatrywał się mojemu
formikarium. Podejrzewałem, że myślał o czym innym, że jego wizyta miała, żeby
tak powiedzieć, charakter tylko grzecznościowy. Objaśniłem ojca, gdzie mrówki
miały mieszkać, skąd brać wodę i którędy chodzić. Ojciec siedział blisko mnie,
palił papierosa, zaciąga! się głęboko, wydmuchiwał dym w stronę okna. Widziałem
głowę ojca pochylającą się nad szybą, siwe włosy na skroniach, rękę
podnoszącą się do ust. Ojciec wydmuchując dym, podnosi głowę i wtedy jego
jasnoniebieskie oczy zatrzymywały się na chwilę na mojej twarzy i wpatrywały w
moje oczy. Uważałem ojca za mądrego człowieka, który bardzo dużo wie o świecie,
ale nasza rozmowa była najgłupszą, jaką kiedykolwiek z ojcem prowadziłem. Może
go nudziła? Może mrówki były zbyt małymi stworzeniami, aby ojcu było warto
zaprzątać sobie nimi głowę?
Ja: - Moje mrówki mają wszystko, co im do życia jest potrzebne. Dlaczego
więc umierają?
Ojciec: - Jak mówisz, że mają wszystko, to nie wiem, dlaczego umierają. Ale
może nie mają wszystkiego?
Ja: - A czego nie mają?
Ojciec: - No właśnie nie wiem.
Ja, poirytowany już trochę, chciałem powiedzieć: - A kto to ma wiedzieć? -
ale to byłoby niegrzeczne, więc powiedziałem: - A jak tatuś myśli, czego nie mają?
Ojciec: - Mówię, że nie wiem. Ale może brakuje im wolności, to znaczy
swobody? - odpowiedział ojciec po długim czasie, w ciągu którego wypalił pół
papierosa.
Ja: - Mają jej dosyć.
Ojciec: - Skąd możesz wiedzieć, ile im trzeba wolności?
Ja: - Bo mają jej niewiele mniej, niż miały w le-sie.
Ojciec: - Jednak mniej...
Ja: - No, trochę mniej. Ale mrówki w lesie też zbyt daleko się od mrowiska
nie oddalają.
Ojciec: - Ale jakby chciały, toby mogły pójść dalej. A u ciebie, w skrzynce,
nie mogą.
W tym miejscu popełniłem w rozmowie pewną nieostrożność: porównałem
mianowicie siebie z mrówkami i powiedziałem, że ja też na ogół trzymam się
blisko domu. Ojciec natychmiast to wykorzystał:
Ojciec: - Ale latasz ciągle na Cieślarówkę.
Ja: - To niedaleko.
Ojciec: - A czasem aż na Mnisztwo.
Ja: - Rzadko.
Ojciec: - No, no, wcale nie tak rzadko. Tu kiedyś babcia nie mogła cię
nigdzie znaleźć. Potem się okazało, że byłeś aż w Dzięgielowie...
Zaiste, była to jedna z najgłupszych rozmów, jakie kiedykolwiek z ojcem
prowadziłem. Ojciec mój, mimo wszystko co miałbym mu do zarzucenia,
był jednak człowiekiem, który wiedział o życiu dużo, zwłaszcza o życiu koni, psów,
kotów, a nawet ryb, który jak miał tyle lat co ja, to miał już oswojoną sarenkę, a
jak był niewiele starszy, to zastrzelił wilka - o mrówkach nie umiał nic powiedzieć.
Może po prostu trafiłem w jego słabszy punkt, może z tego przedmiotu był
najgorszy, tak jak ja w szkole z niemieckiego? Wymigiwał się, starał się
odwrócić uwagę moją od mrówek. Dwa razy wychodził do jadalni, raz, aby
przynieść placek z czereśniami, potem wodę z sokiem. Podziękowałem, nie chciało
mi się jeść ani pić. Wracałem uparcie do tematu mrówek. Nie będę przytaczał
dalszego ciągu rozmowy z ojcem. Można by ją streścić w ten sposób: mrówki, aby
urządzić sobie życie, muszą mieć więcej wolności. Nie byłem pewien, czy można
mówić o wolności dla tak maleńkich stworzeń jak mrówki. Rozumiałbym, gdyby
to były jelenie albo orły. No nic, więc ile powinny mrówki mieć tej wolności czy
raczej swobody, co chyba na jedno wychodzi? Otóż ile powinny jej mieć?
Nieogranicze-nie dużo? Ojciec był zdania, że muszą mieć swobodę - tak się
wyraził - „z zapasem”. To już było śmieszne. Ojciec chyba myślał o czym innym
albo był śpiący. Plątał się niemożliwie, rozmowa stawała się chwilami zupełnie
niejasna. Ale skupiałem myśli, starałem się zrozumieć, o co ojcu chodzi. Wydaje
mi się, że chciałby powiedzieć taką dziwną rzecz: że mrówki do życia powinny
mieć więcej wolności, niż jej potrzebują! Z tego, jak ojciec nazwał, „zapasu” nie
muszą ciągle korzystać, nie muszą nawet korzystać z niego wcale - ale jakby
chciały, toby mogły z niego skorzystać w każdej chwili, i że brak tego zapasu to
jest właśnie niewola. Istny groch z kapustą. No więc gdyby miały ten zapas, to
mogłyby, gdyby chciały, zrobić jeszcze krok w lewo albo w prawo, a nawet w górę.
Krok? Raczej kroczek. Niech będzie kroczek, ale mogłyby go zrobić w każdym
kierunku. Czyli wolność to jest coś, co nie jest ograniczone żadnymi murami,
ścianami, deskami. Coś, co nie ma wyraźnych granic. I to coś, co nazywamy
wolnością, powinno być rozciągliwe, raz mniejsze, raz większe, zależnie
od potrzeby. Uff! Czyli jakbym zbudował formikarium wielkości tego pokoju, to też
jeszcze mogłoby się okazać za małe? Ojciec powiedział, że nie wie, ale przyznał, że
nie jest to wykluczone. A najlepiej byłoby, jakbym odniósł te żyjące jeszcze
mrówki tam, skąd je wziąłem.
Patrzyłem na człowieka, który był moim ojcem. Od kogo, jeśli nie od niego,
mogłem spodziewać się rady i pomocy? Ale człowiek ten wydawał mi się teraz
kimś zupełnie obcym. Patrzyłem z bliska na materiał, z którego uszyty był surdut
ojca, zupełnie jakbym oglądał materiał na wystawie sklepowej. Nawet ręka ojca
wydawała mi się nieznajoma. Była znacznie większa od mojej i zupełnie inna.
Ojciec skończył palić papierosa, potem zaczął ziewać, bo zbliżała się pora, w
której ucinał sobie zawsze drzemkę. Wstał i poszedł do swojego pokoju. Słyszałem
jeszcze, jak przechodząc przez jadalnię, powiedział coś do babki i matki, ale nie
zrozumiałem, usłyszałem tylko, że babka i matka roześmiały się. Pewnie śmiały
się ze mnie. Było jasne, że starsi lekceważyli mnie, bo byłem jeszcze dzieckiem.
Moje sprawy i moje zmartwienia traktowali odpowiednio do mojego wieku, to
znaczy niepoważnie.
Z początku nie posłuchałem rady ojca. Miałem nadzieję, że coś się jeszcze
odmieni na lepsze. Ale moje mrówki umierały dalej, codziennie wyrzucałem po
kilkanaście trupów. W następną niedzielę złapałem więc ostatnie dwie, które
pozostały przy życiu, włożyłem je do słoika i zaniosłem do lasu, do wielkiego
mrowiska pod świerkami, tam, skąd je wziąłem. Ale mieszkańcy wielkiego
mrowiska uznali te dwie mrówki za wrogów: ich własne siostry czy bracia rzucili
się na nie i jedną natychmiast zagryźli. Nie spodziewałem się czegoś takiego, więc
nie zdążyłem temu zapobiec. Drugą mrówkę udało mi się wyrwać z ich szpon i
ocalić. Zaniosłem ją daleko od mrowiska i wypuściłem w gęstej, wysokiej trawie.
Włóczyłem się potem jeszcze po lesie, niby wypatrując grzybów i borówek, ale
prawdę mówiąc, niczego nie szukałem. Natknąłem się tylko przypadkowo na
jeszcze jedno mrowisko, ale zupełnie małe. Była to niepozorna, stożkowata kupka
igliwia, którą łatwo było przeoczyć, bo prawie niczym nie różniła się od otoczenia.
Uwijały się wokół niej setki mrówek, pewnie zaczynały budować od początku
nowe, wielkie mrowisko. Pracowały z zapałem, dźwigały, wlokły, przesuwały
grudki ziemi, patyczki, igły świerkowe. Czasem odpoczywały, aby po chwili zabrać
się znów ostro do roboty. Stałem chwilę i patrzyłem. Czułem się zupełnie
skołowany, nie wiedziałem, czy mrówki są mądre, czy głupie, złe czy dobre?
Jakieś niejasne i głupie myśli plątały mi się po głowie: że mrówki w lesie wiedzą,
jak żyć. Każda z nich widzi przed sobą wyraźny cel, bo ktoś im rozkazuje. Ktoś
oczywiście niewidzialny, może duch? Duch, którego mnie nie udało się złapać do
słoika i przynieść do domu, dlatego moje mrówki nie wiedziały, co robić, tylko
umierały. Myślałem też o mrówkach, że kiedy ich jest dużo, to są mądre, silne, ale
okrutne. A pojedyncza mrówka jest bezbronna i głupia. Nie powiodło mi się z
mrówkami. W domu na stoliku pod oknem czekało na mnie formikarium puste,
wymarłe. Włożyłem w nie tyle pracy i nadziei! Postanowiłem, że już nigdy w życiu
nie będę zakładał hodowli mrówek, i ta decyzja przyniosła mi ulgę, pozwoliła
nie myśleć już więcej o tym, co się stało.
Z początku chciałem wracać prosto do domu, bo pomyślałem, że mógłbym
wycinać żołnierzy z papieru albo namalować obraz, ale potem zmieniłem plany i
skręciłem w dolinę, w stronę potoku. Byli tam moi koledzy zajęci właśnie
budowaniem mostów i puszczaniem na wodę łódek. Hałasowali przy tym tak, że
było ich słychać na kilometr. Nie mówiłem im nic o mrówkach ani po co
chodziłem do lasu. Zostałem z nimi nad potokiem aż do wieczoru.
Modlitwa za odjeżdżających
Było spokojne niedzielne południe. Niebo przesłaniały wysokie chmury,
które wydawały się nieruchome. Żona Ludwika z córką i kuzynką poszły do
kościoła, widziałem je idące gęsiego wąską ścieżką między owsem a ziemniakami,
potem wzdłuż lasu. Miały niedaleko, za lasem widać było szczyt kościoła z wieżą
nakrytą pękatym, barokowym hełmem. Mnie czekała o wiele dalsza
droga. Oglądałem rano mapę: trzeba było najpierw płynąć około czterech
kilometrów skrajem naszego jeziora, znaleźć ledwie widoczny na mapie przesmyk
do jeziora sąsiedniego, a potem wiosłować po przekątni jakieś cztery i pół do
pięciu kilometrów, czyli razem dziewięć kilometrów. Po spokojnej wodzie, jeśli
prędko znajdę ten przesmyk i przebiję się przez niego, powinienem najdalej za
dwie godziny być na miejscu. Miałem nadzieję, że się przebiję. W czerwcu padały
deszcze, poziom wody w jeziorze podniósł się o jakieś dziesięć lub nawet
piętnaście centymetrów, a to dla łodzi jest bardzo dużo. Wziąłem z namiotu
sweter, paczkę papierosów, zapałki, spodnie od dresu, po namyśle jeszcze
wiatrówkę, choć nie spodziewałem się deszczu. Ludwik stał po kolana w wodzie i
szorował piaskiem dwa kociołki i wielką patelnię. Miał akurat dzisiaj dyżur. Kiedy
spychałem łódź na wodę, podniósł głowę i spytał:
- Kiedy wracasz?
- Myślę, że najpóźniej koło szóstej.
- Pozdrów go ode mnie - dodał po chwili.
- Dziękuję. A pamiętasz go w ogóle?
- Nie bardzo, jak przez mgłę. Pamiętam tylko, że był ewangelikiem.
Pozwolił kociołkom i patelni zatonąć, wyprostował się i patrzył na mnie.
Uderzył grzbietem dłoni w policzek, powiedział:
- Komary zaczynają żreć, będzie deszcz albo wiatr.
- Zapomniałem, trzeba podciągnąć trochę wyżej łodzie. Pilnuj moich
wędek, jakby co, to tnij!
- Bądź spokojny. Ryba nie żeruje.
Oddalałem się. Słyszałem jeszcze z lądu granie
pasikoników, ale coraz cichsze. Kiedy wykręcałem, kierując dziób łodzi na
wschód, zobaczyłem płaskie miejsce na brzegu, na którym stały nasze
namioty. Było dobrze wybrane: od południa biwak ocieniony był konarami
rozłożystego dębu, od północy i wschodu zasłonięty przed wiatrami ścianą
lasu. Trawiasty brzeg pochylał się łagodnie ku wodzie i kończył się małą zatoką,
obrzeżoną wąską plażą, leżały tam wciągnięte na piasek nasze łodzie, było ich
cztery. Tak, to było dobrze wybrane miejsce na biwak. Zawsze byłem zdania, że
miejsce na biwak trzeba wybierać tak, jakbyśmy mieli popasać nie trzy dni, ale
sto lat, dopiero wtedy będzie to dobre miejsce na trzy dni. Zza lasu, od strony, w
którą poszły kobiety, dały się słyszeć uderzenia dzwonu kościelnego. Brzmiały w
miarę, jak się oddalałem, coraz ciszej, jakby ktoś powoli zamykał drzwi. Ogarniała
mnie cisza wielkiego jeziora.
Płynąłem dosyć szybko prawym brzegiem jeziora, wzdłuż pasma
jasnozielonych szuwarów, z których wybiegały na jezioro rzadkie, pojedyncze
kępki ciemnozielonych, prawie granatowych łodyg oczeretu. Z szuwarów
podrywały się ciężko do lotu łyski, leciały nisko; chlapały skrzydłami i wlokły
po wodzie swoje długie nogi. Oddaliwszy się nieco, siadały na wodzie i patrzyły na
mnie. Zostawiły pewnie w szuwarach gniazda albo młode. Kiedy je mijałem,
wracały szybko w stronę szuwarów. Z daleka dały się słyszeć dwa czy trzy bardzo
już ciche uderzenia dzwonu, potem zapadła taka cisza, że kiedy odkładałem
wiosło, głuche stuknięcie
o burtę rozległo się donośnie jak podwodny wybuch. Zapaliłem papierosa.
Ledwie wyczuwalny powiew wiatru, lub może prąd, obracał powoli moją łódź i
zobaczyłem jeszcze raz, ale już z bardzo daleka, nasz biwak: pięć namiotów, trzy
blisko siebie, dwa, mój i Ludwika po bokach, nieco bliżej wody. Zobaczyłem też
ścianę lasu, samotny dąb, łodzie na piasku, smugę dymu z dogasającego ogniska.
Ludzi nie było widać. Zniosło mnie trochę
i oddaliło od szuwarów. Rzuciłem niedopałek papierosa, wziąłem wiosło i
wykręciłem z powrotem łódź w stronę szuwarów. Musiałem się trzymać prawego
brzegu, bo wkrótce trzeba było zacząć szukać wylotu strugi łączącej oba jeziora.
Znalazłem ją prędzej, niż przypuszczałem, i jakby ku mojemu rozczarowaniu, bez
większego trudu. Po prostu w pewnym miejscu szuwary zaczęły rzednąć, pojawił
się niski tatarak, a nawet parę kępek kosać-ca, to był znak, że woda się wypłyca.
Niebawem też zobaczyłem dno porośnięte rdestnicą i wąskimi liśćmi strzałki
wodnej. Długie, zielone wstęgi pochylone były wszystkie w jedną stronę,
tam, dokąd miałem płynąć. Liście roślin wodnych pochylone są zawsze w tę
stronę, w którą odbywa się ruch wody, choćby najsłabszy, niewyczuwalny,
niewidoczny dla oka. Znalazłem więc przesmyk i płynąłem nim. Ale w miarę jak
zbliżałem się do drugiego jeziora, płynąć było coraz trudniej. Woda wypły-cała się,
miejsca wolne wśród szuwarów zarastały kwitnące żółto grążele i biało nenufary,
o wielkich pływających liściach i długich, mocnych jak liny łodygach, które
szorowały o dno łodzi, okręcały się koło steru, hamowały łódź, a nawet
zatrzymywały ją. Poruszałem się z coraz większym trudem, wreszcie utknąłem.
Byłem chyba gdzieś w połowie przesmyku między jeziorami, w uroczysku, do
którego nikt nie docierał. Prąd wody, który przedtem rozpoznawałem po
pochylonych łodygach, teraz zamarł, wsiąkł między rośliny, rozpłynął się w
szuwarach. Zapaliłem papierosa, rzuciłem zapałkę na wodę i obserwowałem ją: jej
ruch był ledwo dostrzegalny, od jednego liścia grążela do drugiego wędrowała
bardzo długo, dopiero jak była w odległości centymetra od brzegu liścia,
przyśpieszała jak przy-
ciągnięta magnesem. A więc się poruszała. Moja łódź tkwiła jednak w
miejscu, była unieruchomiona. Siedziała na liściach grążeli, ster opleciony
był łodygami wodorostów. Kiedy poruszyłem wiosłem, łódź poszła może stopę do
przodu, tyle, ile jej pozwoliła elastyczność łodyg, potem wróciła na swoje
poprzednie miejsce, jakby przyciągnięta przez gumowe szelki. Oczyściłem ster i
uwolniłem dziób łodzi od splątanych wodorostów, potem ruszyłem powoli
naprzód.
Przebiłem się. Wypłynąłem na duże jezioro, ale zanim do tego doszło,
przeżyłem ciężkie chwile. Utykałem jeszcze kilka razy w gąszczu szuwarów i w
splotach grążeli i nenufarów. Dwa razy próbowałem wysiąść i łódź przepchać, ale
pode mną było wprawdzie tylko dziesięć centymetrów wody, ale Bóg jeden wie ile
mułu. Ani brnąć, ani płynąć. Wczołgiwałem się więc z powrotem po rufie, brałem
się za wiosło i pchałem znów łódź dwa, trzy metry naprzód, póki znów nie
ugrzęzła. Prąd wody zamierał chwilami zupełnie, rzucona na wodę zapałka leżała
nieruchomo na jej powierzchni. Zmieniła się roślinność, pojawiły wysokie trzciny,
rosły jak las, zasłaniały widok. Były chwile, kiedy chciałem już zawrócić. Bo po co
ja właściwie tam płynąłem, po co była ta cała mordęga, to przedzieranie się,
uparte dążenie do kogoś, kto w mojej pamięci prawie nie istniał? Ludzi, których
kiedyś znałem, jest przecież tysiące, gdzieś żyją lub pomarli, nic mnie nie
obchodzą, nic o nich nie chcę wiedzieć. Byłem już bardzo bliski tego, aby
zawrócić, ale nie zawróciłem. Nie dlatego, abym bardzo chciał się zobaczyć z moim
dawnym kolegą, abym uważał to za jakiś swój obowiązek albo że jest to dla
mnie bardzo ważne, może nawet konieczne. Nie, nic takiego. Po prostu - zbyt
wiele włożyłem już w to wysiłku, za daleko zabmąłem, i powrót przed osiągnięciem
celu byłby tylko podwojeniem daremnego wysiłku. Tyle, nic więcej. Zresztą dobrze
zrobiłem, że nie zrezygnowałem i nie wycofałem się: gąszcz wysokich trzcin i
plątanina wodorostów okazały się ostatnimi już przeszkodami. Trzciny zaczęły
raptownie rzednąć, znikły z powierzchni wody wielkie, tłuste liście nenufarów,
rozstąpiły się podwodne łodygi, pod dnem łodzi poczułem przy-bór głębokiej wody,
a w sercu, w mięśniach, w głowie ulgę, jakbym się uwolnił z pęt,
którymi skrępowane miałem ręce i nogi. Wielka woda podnosiła łódź w górę, dno
cofało się w głąb. Ostatnia łodyga trzciny przesunęła się, chrobocząc
wzdłuż burty, rozchyliły się ostatnie wiotkie źdźbła sitowia - i otworzył się szeroki
widok na jezioro. Po gęstwinie trzcin i szuwarów, po ciasnocie,
spętaniu, bezsilności - widok był zjawiskiem tak pięknym, jak może być tylko to,
co po wysiłku i trudzie staje się nagle jasne, proste, oczywiste. Wielkie, podłużne
jezioro wypełniało połowę horyzontu. Okolone było podwójną wstęgą
jasnozielonych szuwarów i ciemnoniebieskich, prawie granatowych, lasów. Linia
lasów przerwana była tylko w dwóch miejscach: na wschodzie przecinał ją wąski,
skośnie biegnący pas łąk i pól, na północy las obniżał się i tworzył małe, ledwie
widoczne z tej odległości gniazdo otoczone nieco jaśniejszą zielenią
drzew liściastych. Wewnątrz gniazda tkwiło kilka białych domków krytych
czerwoną dachówką, a nieco z boku i wyżej, na brzegu gniazda, stał kościół.
To było właśnie miejsce, do którego zdążałem.
Ten kościół, który w tej chwili widziałem, nie był oczywiście tym kościołem,
do którego poszły kobiety z naszego biwaku. Tamten miał przysadzistą, barokową
wieżę, ten był bardziej wysmukły, jego wieża zakończona była ostro. Poza tym
płynąłem tam nie po to, aby się modlić. Wybrałem się tam, aby odwiedzić
pewnego człowieka, miał na imię Władysław, który przed około czterdziestu laty
był moim kolegą gimnazjalnym. Jakiś czas nawet, póki chodziliśmy do tej samej
klasy, przestawaliśmy z sobą, a nawet przyjaźniliśmy się. Byliśmy akurat w
wieku, kiedy namiętnie zbiera się różne przedmioty, układa je, porównuje, chce
się ich mieć jak najwięcej. Więź, która nas łączyła, wydawała się wtedy bardzo
mocna, w rzeczywistości musiała być chyba bardzo wątła, gdyż po latach nic z
niej nie zostało. Teraz, kiedy o tej przyjaźni pomyślałem, nie budziła we mnie
żadnych uczuć. W mojej pamięci pozostało tylko kilka luźnych wspomnień
dotyczących jakichś drobiazgów. Były to wspomnienia przechowane w pamięci
jakby niechcący, przypadkowo, bez żadnej potrzeby uczuciowej. Gdyby nie to, że
znalazłem się w tej okolicy i blisko wsi, w której mieszkał teraz Władysław, nie
byłbym nigdy pomyślał, aby go odwiedzić. Zdecydowałem się na to także trochę z
nudów, bo dzień od samego rana zapowiadał się nieciekawie. Pogoda była nijaka,
ryba nie brała, nic się na biwaku nie działo. Jestem szczery i mówię, że ukrytym,
ale właściwym motywem mojej wyprawy była nie chęć zobaczenia Władysława -
ale po prostu potrzeba zrobienia czegoś, czegokolwiek, co pozwoli skrócić czas
oczekiwania na zmianę pogody, na jakieś zdarzenie. Czyli robiłem to po prostu z
nudów. Władysław był tylko pretekstem.
Płynąłem najkrótszą drogą, prosto jak strzelił na kościół. Pod sobą miałem
już głębię, pewnie trzydzieści albo czterdzieści metrów, i chociaż powierzchnia
jeziora była nieruchoma, czułem miarowy, spokojny oddech wielkiej wody.
Kościół, białe domki, jasnozielone drzewa zbliżały się do mnie i powiększały się z
każdą chwilą. Kiedy przestawałem wiosłować, aby zapalić papierosa i spojrzeć
za siebie, widziałem na gładkiej powierzchni jeziora dwie rozchodzące się bruzdy,
ślad drogi, którą przeszła moja łódź. Przesmyk, przez który przebijałem się, i
miejsce, w którym wypłynąłem na wielkie jezioro - były już niewidoczne. Szuwary
zamknęły się tam, jakby zrosły się z sobą. Tworzyły teraz jednolitą ciągłą linię,
ponad którą wznosiło się pasmo lasów i układały się poziomo chmury. W
czasie kiedy nie wiosłowałem, odrzuciło trochę dziób mojej łodzi w lewo, więc
nakierowałem go z powrotem na wieżę kościoła i zacząłem wiosłować. Brzeg, do
którego płynąłem, zbliżał się coraz bardziej, powiększały się domy, rosły w górę
drzewa. Kiedy byłem w połowie mniej więcej drogi, poczułem nagle na twarzy i
piersiach dotknięcie chłodnego powietrza; od północy zawiał lekki wiatr. Był tak
słabiutki, że nawet nie zmarszczył powierzchni jeziora, zmienił zaledwie lekko jego
barwę, która nieco zmatowiała, była teraz szarozielona. Poczułem nagle zimno.
Uprzytomniłem sobie, że mam mokrą koszulę i wilgotne szorty. Zdjąłem je,
włożyłem spodnie od dresu i sweter i przycisnąłem mocniej wiosło. Pomyślałem,
że być może właśnie w tej chwili zaczęła się zmieniać pogoda, że zbliżał się
chłodny, północno-wschodni wyż. I dlatego ryba nie brała.
Kilkadziesiąt metrów od lądu przestałem wiosłować, zbliżałem się do brzegu
siłą rozpędu. Kościół stał na niewielkim, ale na pewno dostatecznie ponad
najwyższe wody wzniesionym pagórku. Od strony jeziora, od strony, skąd się
zbliżałem, nie było żadnego muru ani ogrodzenia. Rzadko stojące,
o rozłożystych konarach kasztany, lipy i wiązy przypominały trochę
angielskie drzewa parkowe. Ich pnie porośnięte były bluszczem, ziemia pod
nimi pokryta niską trawą, niedawno koszoną. Było pusto jak na fotografii bez
ludzi. Tylko od strony kościoła dolatywał śpiew, śpiewał kilkuosobowy
chór dziewcząt. Chórowi towarzyszył bardzo cichy wtór fisharmonii. Znad wody
oddaliło się stadko kur, wielki kogut został na brzegu, blisko wody.
Stał nieruchomo, kiedy się zbliżyłem, odskoczył metr czy dwa, podniósł uzbrojoną
pazurami nogę, jakby bronił mi dostępu do lądu. Dałem lewego steru
i siadłem miękko przy niskim, trawiastym brzegu, w pobliżu zatopionej do
pół łodzi. Umyłem zabłocone nogi, włożyłem tenisówki i ruszyłem w stronę
kościoła, z którego nie słychać już było śpiewu, tylko stłumiony, monotonny
dźwięk fisharmonii, jakby ten, kto na niej grał, przycisnął jedną ręką jakiś akord i
trzymał go, a drugą ręką odwracał strony, szukając czegoś w nutach. Byłem rad,
że ktoś jest w kościele, że wieś jest zamieszkana, chociaż bo ja wiem? Może moim
ukrytym pragnieniem było raczej, abym nie znalazł tu nikogo, aby wieś, plebania i
kościół okazały się miejscem opuszczonym przez łudzi i zapomnianym przez Boga,
jak to widywałem w górach na południowym wschodzie Polski, abym z czystym
sumieniem, ceł osiągnąwszy, mógł wsiąść do łodzi i ruszyć w drogę powrotną? A
powrót będzie co najmniej tak ciężki, jak płynięcie w tę stronę. Omijając kościół,
poszedłem w stronę parterowego domu krytego dachówką, z dwoma półokrągłymi
okienkami na poddaszu. Dom był widać zamieszkany, bo w oknach na parterze
szyby były czyste, na parapetach stały doniczki z różowo kwitnącymi
pelargoniami. Drewniane okiennice z wyciętymi krzyżami były otwarte i
przymocowane haczykami do muru. Zapukałem, potem nacisnąłem klamkę, ale
drzwi wejściowe były zamknięte na klucz od wewnątrz. Z prawej strony
zobaczyłem zwisający przy murze drut z mosiężnym, wyślizganym od dotknięć
wielu rąk strzemiączkiem. Pociągnąłem za nie i usłyszałem tuż za drzwiami jasny,
donośny dźwięk dzwonka. Musiałem jednak długo czekać na otwarcie
drzwi, prawdę mówiąc, chciałem nawet w pewnej chwili już odejść, ale
powstrzymał mnie wewnętrzny wstyd i niejasne przeświadczenie, że w domu
ktoś jest, a nawet że jestem obserwowany przez okno. Po chwili szczęknął w
zamku klucz, połowa drzwi otworzyła się i zobaczyłem szczupłą, dosyć
wysoką kobietę o bladej twarzy i wielkich, szaroniebieskich oczach. Miała gładko
zaczesane do tyłu jasne włosy, wpatrywała się w moją twarz, jakby
chciała odgadnąć, kim jestem, potem opuściła oczy i spojrzała na moje pomięte
spodnie i rozczłapane tenisówki, ale bardziej interesowała ją moja twarz, bo jej
oczy podniosły się znów i wpatrywały się w moje oczy. Kto to mógł być? Żona,
siostra, gospodyni? Władek nie miał siostry w takim wieku, ta kobieta była
wyraźnie dużo młodsza od niego. Przemknęła mi przez głowę jedna z tych głupich
myśli, które pokutują w człowieku od dzieciństwa, przyklejają się do mózgu i nic
potem nie jest w stanie ich zmienić: wszyscy ewangelicy są chudzi, bladzi, jakby
anemiczni i niedożywieni, bo mają zwyczaj wstawać od stołu wcześniej niż
katolicy... Nie wiem, kto mi to powiedział, pewnie ojciec mój żartem, ale
ponieważ wszyscy ewangelicy, jakich znałem, byli chudzi, więc stąd wygodne
uogólnienie, że chudzi są wszyscy ewangelicy, także ci, których nie znałem.
- Przepraszam bardzo, chciałem spytać, czy zastałem księdza pastora?
-Tak, ksiądz pastor jest, ale w tej chwili ma próbę chóru - odpowiedziała
kobieta, potem zrobiła bardzo niezręczny ruch dłonią i dodała: - Może pan wejdzie
i poczeka, ksiądz powinien za piętnaście, dwadzieścia minut skończyć próbę.
W jej zachowaniu się, nie tyle niechętnym, co niepewnym i niezręcznym,
było coś onieśmielającego, coś, co nie pozwoliło mi skorzystać z zaproszenia.
- Dziękuję bardzo, ale poczekam na dworze, zapalę sobie papierosa.
Ukłoniłem się, cofnąłem się trzy kroki, potem się odwróciłem i poszedłem w
stronę ławeczki stojącej pod drzewem i obejmującej półkoliście jego pień.
Zachowałem się doprawdy jak przygłupek. Kobieta cofnęła się w głąb domu, ale
nie zamknęła drzwi, zostawiła je uchylone. Ławka była szeroka, wygodna. Z
miejsca, gdzie siedziałem, wszędzie było blisko. Odchylając głowę w prawo i w
lewo, mogłem widzieć kościół i plebanię, a na wprost mnie, nieco w dole,
rozpościerało się jezioro. Powierzchnia wody przy brzegu, tam gdzie stała
moja łódź, była jeszcze spokojna. Wiatr się nasilał, ale tu, gdzie byłem, nie czuło
się go zupełnie, musiał widocznie iść górą, ponad drzewami. Z kościoła słychać
było śpiew dziewcząt:
Czego chcesz od nas, Panie,
Za Twoje hojne dary?
Czego za dobrodziejstwa,
Którym nie masz miary?
Śpiew na chwilę ucichł, nie słychać też było fisharmonii, po chwili jednak
rozległ się znów jej dźwięk i słowa drugiej zwrotki:
Kościół Cię nie ogarnie,
Wszędzie pełno Ciebie,
I w otchłaniach, i w morzu,
Na ziemi, na niebie.
Śpiew znów ucichł, ale przerwa trwała tym razem dłużej. Wyobraziłem
sobie, że Władysław umawia się na próbę na jutro lub pojutrze, może załatwia
jakieś jeszcze sprawy parafialne, prosi o zawiadomienie rodziców o zebraniu rady
kościelnej, i za chwilę ukaże się w drzwiach. Ale miałem jeszcze czekać długo,
dłużej, niż się spodziewałem. Usłyszałem wreszcie trzask przekręcanego w
zamku klucza i z kościoła wyszły dwie dziewczyny. Zatrzymały się, rozejrzały,
zobaczyły mnie, powiedziały coś do siebie, chyba roześmiały się, potem jedna z
nich zawróciła i zniknęła w drzwiach kościoła, druga została na zewnątrz. Nie
patrzyła na mnie, schyliła się, zerwała jakąś trawkę i oglądała ją. Po chwili wyszła
z kościoła ta pierwsza dziewczyna, a potem wyłonił się Władysław. Był w szarym,
luźnym ubraniu, chudy, przygarbiony. (Władek zawsze był szczupły i garbił się).
Wyglądem nie przypominał księdza. Był też niepodobny do nikogo, kogo znałem,
ale przecież wiedziałem, że to jest on, bo to musiał być on. Otworzył
szeroko drzwi, trzymając rękę na klamce, przepuścił kilka, sześć czy siedem,
dziewcząt, które kolejno dygały przed nim i odchodziły. Patrzyłem na tę scenę,
była niby zwyczajna, ale coś w niej było takiego, jakbym nie patrzył na nią
wprost, ale oglądał ją odbitą w lustrze albo na ekranie telewizora. Nie
wiem zresztą, może ją tak widzę pod wpływem tego, co usłyszałem od
Władysława, a teraz usiłuję ją opisać? Może wtedy, kiedy na nią patrzyłem, nie
miałem tego uczucia dziwności czy raczej niezwykłości? Nie wiem, ale mniejsza z
tym, to przecież nie takie znów ważne. Dziewczęta podzieliły się na
dwie gromadki, widziałem, jak oddalały się w stronę drogi, potem ich jasne
sukienki widziałem jeszcze migające wśród drzew. Te dwie, które wyszły pierwsze
z kościoła, nie odchodziły jeszcze, rozmawiały z księdzem, ale po chwili i one
dygnęły i odeszły. Władysław zamknął drzwi kościoła na klucz, popatrzył przez
ramię na mnie i powoli zaczął iść w stronę plebanii. Wstałem i ruszyłem,
spotkaliśmy się w połowie drogi między kościołem a plebanią. Stanęliśmy
naprzeciw siebie w odległości trzech czy czterech kroków. Ja wiedziałem na
pewno, że to jest on, ale Władysław mnie chyba nie poznawał. Powiedziałem:
- Nazywam się Filipowicz, ulica Górna czternaście, chodziliśmy trzy lata
do tej samej szkoły.
- No jakżeż, pamiętam!
Władysław rozłożył ręce, objęliśmy się i ucałowali, ale odbyło się to jakoś
obustronnie niezręcznie. Władysław trzymał w prawej ręce wielki klucz od
kościoła, w lewej dwie książki. Poczułem na plecach dotknięcia twardych
przedmiotów.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Z wody, przypłynąłem. Łowię z kolegami ryby, stoimy nad sąsiednim
jeziorem.
Władysław spojrzał na moje wilgotne tenisówki i pomięte spodnie.
- Wiedziałeś, że tu jestem?
-Tak, ktoś mi powiedział, nie pamiętam, chyba na zjeździe absolwentów
naszego gimnazjum.
- Świat jest mały. Zawsze się znajdzie ktoś taki, kto wie. Ja o tobie też
wiem.
Uśmiechaliśmy się do siebie i chyba obaj nie wiedzieliśmy, o czym
rozmawiać. Nie przychodziło nam na myśl nic z czasów naszej młodości.
Przeszłość zdawała się nie mieć żadnego związku z teraźniejszością, początek
naszego życia wydawał się początkiem jakiegoś cudzego życiorysu.
Szukając rozpaczliwie w myśli tematu do rozmowy, powiedziałem:
- Ale czasem człowiek ginie bez śladu. Właśnie na tym zjeździe
zastanawialiśmy się i nikt nie mógł powiedzieć, co się stało z takim naszym
kolegą, nazywał się Gewald, pamiętasz go?
-Tak, pamiętam. Nieduży, miły brunecik.
- On był też ewangelikiem.
Władysław zamyślił się, potem powiedział:
- Nie, kalwinem. Jedynym w klasie, a chyba i w całym gimnazjum.
-Tak, masz rację, był kalwinem, bo jak mieliśmy lekcję rełigii, to on nie
musiał być ani na katolickiej, ani na ewangelickiej, szedł sobie ze staroza-konnym
Gutmannem na miasto na ciastka albo na lody. Ale właściwie to chyba mógł
chodzić na reli-gię ewangelicką? Jak to jest, między wami są duże różnice? -
starałem się podtrzymać temat.
- No, dosyć poważne, ale przypuszczam, że mógł był chodzić. Może rodzice
sobie nie życzyli?
- No więc nikt nie wie, co się z tym Gewaldem stało. Zniknął.
- Zdarza się - powiedział Władysław i, jak mi się zdawało, westchnął. - Nie
stójmy tak, wejdźmy do mnie do domu, poznasz moją żonę. Jesteśmy już
po obiedzie, ale napijemy się herbaty, dobrze?
- Dziękuję ci bardzo, ale może innym razem. Nie jestem w tej chwili
odpowiednio ubrany na pierwszą wizytę w twoim domu.
- No wiesz...
- A poza tym, muszę prędko wracać. Zrywa się wiatr, mogę mieć ciężką
drogę powrotną. Jak wiatr zaczyna wiać w południe, to do wieczora się jeszcze
nasili.
Władysław odwrócił głowę i spojrzał na jezioro. Było bardzo cicho, ze wsi
odezwało się pianie koguta, gdzieś z bliska, z zarośli nad wodą, odezwał się też
kogut, pewnie ten, którego przed chwilą widziałem. Przy brzegu lustro jeziora było
spokojne, ciemne i błyszczące, ale wiatr wiejący górą ponad drzewami spadał na
jezioro w odległości stu czy dwustu metrów dalej, rozjaśniał powierzchnię wody,
poruszał nią, piętrzył drobną, gęstą falę. W niektórych miejscach, bliżej środka
jeziora, świeciły na fali białe obłoczki piany.
- Nie znam się na wodzie, ale jak będzie tak wiało, to do wieczoru jezioro
może się porządnie rozkołysać.
-Jeśli masz chwilę, to usiądźmy, zapalę papierosa.
- Proszę cię bardzo, nie mam teraz nic do roboty.
Usiedliśmy na tej samej ławce, na której ja przed chwilą siedziałem,
Władysław położył obok, między mną a sobą, dwie oprawne w czarną
skórę książki.
- Nie, dziękuję, nie pałę - powiedział, ale przypatrywał się ze
zrozumieniem moim czynnościom - wyjmowaniu papierosa, rozmiękczaniu go w
palcach, zapaleniu.
- Przyjadę kiedyś do ciebie na parę dni, jeśli pozwolisz.
- Proszę cię bardzo, będę się bardzo cieszył. Mógłbyś robić, co byś chciał -
pracować, łowić ryby, zbierać grzyby. Na górce są dwa gościnne pokoje. Jemy
skromnie, ale nie głodujemy. Tylko pośpiesz się, bo w przyszłym roku możesz
mnie już nie zastać.
- Przenosisz się?
- Nie wiem jeszcze na pewno, ale chyba tak.
- Dokąd?
- Na zachód - odpowiedział Władysław po chwili.
- Co to znaczy na zachód, do Niemiec?
- Tak.
- Dlaczego, przecież jesteś Polakiem?
- Oczywiście. Ale jestem ewangelikiem.
- To co z tego? Nie rozumiem.
-Ja pamiętam, stary, ty jesteś socjalistą, i możesz, a nawet masz prawo,
tego nie rozumieć. Może cię to nie obchodzić. Ale ja jestem bardzo zżyty z moimi
parafianami. Sądzę też, że nikt nam tam nie będzie przeszkadzał dalej modlić się i
śpiewać po polsku.
- Ale jak długo?
Władysław popatrzył na mnie.
- To zależy, jak rozumieć czas. Przypuszczam, że niezbyt długo. Dzieci
pójdą do niemieckiej szkoły, język polski rozpłynie się w niemczyźnie.
Ale wszystko na tym świecie przechodzi jedno w drugie, rozpływa się, mija. Tylko
Bóg jest wieczny... - zakończył Władysław, uśmiechając się do
mnie porozumiewawczo.
Zamilkliśmy. W ogóle rozmawialiśmy z przerwami, rozwlekle. Skrócenie
dystansu po tylu latach niewidzenia wymagało czasu. Popatrzyłem na
ręce Władysława. Trzymał je na kolanach, złożone w sposób jakiś nieskładny,
trochę bezradny, a równocześnie bardzo niewygodny, jakby na przekór
naturalnemu odruchowi.
- Nie zapominaj, że my jesteśmy heretycy... -powiedział Władysław, i
wydawało mi się, że uśmiechnął się znów. Znałem słowo „heretyk” z czasów
młodości, w gwarze studenckiej miało ono barwę żartobliwą, a nawet
pieszczotliwą.
- Nie mówisz tego chyba poważnie?
- Niestety, mój drogi, poważnie. W oczach ludzi, którzy tu napłynęli z
różnych stron Polski, zwłaszcza - przepraszam cię - ze wschodu dawnej Polski...
- Proszę cię bardzo, nie krępuj się, nie mam żadnych kompleksów
regionalnych.
- Więc w przekonaniu ludzi, którzy nas otaczają, jesteśmy czymś jeszcze
gorszym niż prawosławni, a może nawet niż Żydzi. Żydzi to
przynajmniej wiadomo, ukrzyżowali Chrystusa...
-To już odwołane. Może krzywdzisz ludzi, może to tak nie jest? Przecież
Polska była zawsze wielonarodowa, wielojęzyczna i
wielowyznaniowa. Różnorodność była zjawiskiem codziennym i, że tak powiem,
domowym. Nikt się temu nie dziwił. A w czasach historycznych panowała w
Polsce większa tolerancja niż gdżiekolwiek indziej. Nawet w tym smutnym dla
Polski wieku siedemnastym, gdy w Europie płonęły jeszcze stosy,
mieliśmy pewnego mądrego króla, który miał zresztą to samo imię co ty; który
bardzo nie lubił tumultów i pogromów religijnych i surowo je karał.
- No, powiedzmy, że w historii nie było tak najgorzej, ale teraz Polska jest
w dziewięćdziesięciu pięciu procentach polska i w dziewięćdziesięciu katolicka.
Mniejszości religijne nie są już, jak ty mówisz „domowe”, bo ich prawie nie ma. Te,
które pozostały, są rozproszone. Mówisz, że może krzywdzę ludzi? Nie wiem, ale
chyba wolałbym skrzywdzić kogoś niesłusznym posądzeniem, a potem spowiadać
się z tego przed Bogiem i pokutować, niż spotykać się, niestety zbyt często, z
dowodami nietolerancji. Nas, ewangelików, jest tu bardzo mało, jest nas coraz
mniej. Z tych kilkudziesięciu tysięcy Polaków ewangelików, którzy w roku tysiąc
dziewięćset dwudziestym, w tym tak ciężkim dla Polski roku, kiedy jeszcze nie
było wiadomo, co z Polską będzie, czy w ogóle Polska będzie, mieli odwagę
głosować na tę niewiadomą Polskę - zostało już tylko parę tysięcy.
Wymarli, wyginęli w obozach koncentracyjnych, reszta wyjechała. W mojej parafii
zostało dwadzieścia pięć rodzin.
Zapaliłem nowego papierosa, Władysław powiedział:
- Dużo palisz.
- Powiedz mi, Władku, czy religia jest ważniejsza od ojczyzny?
Władysław popatrzył na mnie, ale nie zastanawiał się, odpowiedział
natychmiast:
- Tak samo ważna, a czasem ważniejsza. To zależy od okoliczności. W
czasach, kiedy Polska była schronieniem dla prześladowanych, bardzo wielu ludzi
porzucało swoje ojczyzny i osiedlało się w Polsce.
- Ale czy można mówić w tej chwili o prześladowaniu ewangelików? Jest
was za mało. Dla tych, którzy rządzą, bardziej niebezpieczni są ci, których jest
dużo. Wydawało mi się, że rząd popiera raczej mniejszości religijne.
- Rząd? Tak by się mogło zdawać.
Zapadło na chwilę milczenie. Pomyślałem, że przerwy w rozmowie są po to,
aby pomyśleć coś, czego się nie chce powiedzieć. Władysław uśmiechnął się i
dodał:
- Ależ wiesz, mój drogi, jak by to powiedzieć? Tu jest bardzo ładna
okolica. Są piękne zakątki, są takie nieduże gospodarstwa ładnie położone
nad jeziorami, są stare drzewa, sady, pasieki, dokoła lasy, czyste powietrze, dobre
drogi. Z Warszawy nie tak daleko. A właściciele tych malowniczo położonych, ale
nierentownych podobno gospodarstw modlą się jeszcze ze szwabskich
książek. Istnieją więc wystarczające powody, no i różne sposoby, aby przyśpieszyć
wyjazd tych „szwabów” do Niemiec. Pewien mój kolega, pastor z sąsiedztwa,
nazywa to eufemistycznie „ułatwianiem wyjazdu”...
- To straszne, co mówisz. Ale nie robią tego przecież katolicy?
- Nie wiem kto. Wiem tylko na pewno, że nie ewangelicy...
- To straszne, co mówisz.
Popatrzyłem na twarz Władysława i zobaczyłem koło jego ust dwie cienkie,
ostre zmarszczki. Był to nieprzyjemny grymas, ale raczej goryczy niż złości. Był
ledwie widoczny na jego spokojnej twarzy, zobaczyłem go tylko dlatego, że
widziałem twarz Władysława z bliska. Wziąłem do ręki książki, które leżały między
nami na ławce. Gruby kancjonał z głęboko tłoczonym w skórze krzyżem na
okładce zawierał pieśni, cieńsza książka była zbiorem „Modlitw nabożnych na
cześć i chwałę Ojca, Syna i Ducha Świętego, pobożnym Chrześcijanom w
wszelkim czasie i różnych potrzebach służących”. Przeglądałem książkę,
odwracane strony trzaskały w ciszy jak wyginana blacha. Na końcu książki z
modlitwami był spis, modlitwy podzielone były na cztery części: „modlitwy
codzienne, na święta uroczyste, dla gotujących się do stołu Bożego i
dla osobliwych ludzi i w osobliwych doległościach”.
- Czytasz alfabet gotycki?
- Tak, zupełnie dobrze. Szukam właśnie czegoś, ale nie znajduję.
- Czego szukasz?
- Modlitwy za wyjeżdżających z kraju, a ściśle -za opuszczających swój
kraj.
- Takiej modlitwy nie ma.
- Widzę, że nie ma. Jest tylko „modlitwa podróżnego” i „modlitwa
prześladowania cierpiącego”.
Władysław spojrzał na mnie z ukosa. W dzieciństwie nie grzeszył chyba
nadmiarem poczucia humoru, może nie tak, żeby go całkiem nie miał, tylko
zdawało się, że nigdy nie był pewien, czy rozmowa jest poważna, czy jest tylko
zabawą. Powiedział:
- Nie mówmy już o tym. Pamiętam, że bardzo zazdrościłem ci ametystu.
- Czego?
- Miałeś w swoich zbiorach kryształ ametystu, taki spiczasto zakończony,
jasnofioletowy słupek. Koło tego dużego kryształu przyrośnięty był drugi, mniejszy
kryształek, jakby młodszy brat, jak to często widuje się u grzybów. Byłbym wtedy
szczęśliwy, gdybym miał choćby ten mniejszy ametyst. Ale nie miałem odwagi cię
prosić...
- No widzisz, byłbym odbił ten mały kryształek młotkiem, i byłbyś miał.
Mogę cię zapewnić, że nie sprawiłoby mi to wtedy żadnej, nawet
najmniejszej przykrości.
- To bardzo przyjemnie słyszeć - ucieszył się Władysław.
- Gdyby się tak dało cofnąć wszystko, co potem było, i zacząć od tego
ametystu na nowo...
- Niestety, nie da się.
- Ale pomarzyć by można.
- To już twoja dziedzina. Ja jestem realistą...
-Ja też, Władku. Gdybym nim nie był, nie potrafiłbym nic napisać.
- Nad czym teraz pracujesz?
- No, teraz, i jeszcze przez dwa tygodnie, będę łowił ryby. Jest to zajęcie,
które mi najbardziej odpowiada, i najchętniej nic innego bym nie robił.
Władysław poczęstował mnie spojrzeniem, które wyrażało dobrotliwą ironię,
ale także niepewność i podejrzliwość. Jakby chciał powiedzieć: że też można się
czymś takim zajmować i poważnie o tym mówić...
- A są w ogóle jeszcze ryby, są?
- Ty powinieneś lepiej wiedzieć. Żyjesz nad jeziorem...
- Nie interesuję się rybami i nie bardzo się na nich znam. Wiem, że żona
kupuje czasem leszcze, liny, szczupaki. Ale starzy rybacy twierdzą, że ryb już
prawie nie ma - odpowiedział Władysław rzeczowo, ale wyczułem, że jest czymś
zaniepokojony. Odwrócił głowę, patrzył w stronę drogi. Jakiś samotny człowiek w
ciemnym ubraniu i w czarnym kapeluszu wszedł przez otwartą szeroko
bramę, zatrzymał się na ścieżce i patrzył w naszą stronę.
- To do mnie - powiedział Władysław i wstał. -Nie, nie, siedź, poczekaj na
mnie.
-Ja i tak muszę niedługo wracać.
- Dobrze, jak chcesz, ale poczekaj na mnie, to potrwa chwileczkę. Dowiem
się tylko, o co mu chodzi, i zaraz wracam.
Władysław oddalił się, widziałem, jak witał się z człowiekiem w czarnym
kapeluszu. Szedł z nim powoli w stronę plebanii, rozmawiając i co parę kroków
przystając. Pópatrzyłem na jezioro - wiatr nasilił się i zmienił kierunek. Wiał teraz
z północnego wschodu, fala na jeziorze łamała się, jej grzbiety pokryte były
płatami białej jak śnieg piany. Pomyślałem, że będę miał ciężką drogę powrotną,
bo wiatr z lewej burty będzie mnie spychał ciągle na środek jeziora. Poza tym
zrobiło mi się trochę zimno i zapragnąłem jak najprędzej być z powrotem w moim
namiocie osłoniętym drzewami. Był jeszcze jeden powód, nieuchwytny, który
kazał mi opuścić jak najprędzej to miejsce: czułem się tu nieswojo. Od pierwszej
chwili, kiedy postawiłem nogę na brzegu, poczułem się tu obco. Mimo że
Władysław był moim kolegą, którego przecież kiedyś dobrze znałem, tutaj jakbym
czegoś bardzo ważnego nie rozumiał, jakbym o czymś bardzo ważnym nie
wiedział. To było nieprzyjemne. Ktoś jakby ukrywał przede mną jakąś tajemnicę,
jakieś niebezpieczeństwo, nieszczęście, chorobę? Czyjąś śmierć, zbrodnię?
Przyszło mi nawet do głowy coś tak głupiego, że w domu albo na wieży kościelnej
ukryty jest ktoś, kto dostał pomieszania zmysłów albo pokryty jest jakąś okropną,
odrażającą chorobą skórną... A może coś złego dzieje się między Władysławem a
jego żoną, może któreś z nich jest ciężko, nieuleczalnie chore? Co za głupie myśli,
zupełnie jak z powieści kryminalnej. Władysław pożegnał się z człowiekiem w
czarnym kapeluszu, potem zawrócił w moją stronę. Wstałem i poszedłem
naprzeciw Władysława. Spotkaliśmy się koło kościoła.
- To był przewodniczący rady parafialnej, mój doradca. Nic ważnego,
umówiliśmy się na wieczór.
- Pogoda się psuje, robi się zimno.
- Dam ci coś do okrycia, jakąś kurtkę albo płaszcz?
- Dziękuję ci, Władku, powiosłuję, to się rozgrzeję.
Podniosłem oczy i popatrzyłem na fronton kościoła. Nad bramą, w
półkolistej wnęce stał posąg Chrystusa. Chrystus trzymał prawą rękę na
piersiach, lewą miał opuszczoną i odchyloną w jakimś bezradnym geście, jakby
chciał powiedzieć, że to, co się dzieje, i co się jeszcze wydarzyć może, nie zależy
ani od nas, ani nawet od niego, tylko jeszcze od kogoś większego, mocniejszego.
Rzeźba była brzydka, z końca dziewiętnastego wieku, z rodzaju tych, które można
było zamówić w jakiejś tam firmie w Królewcu czy w Berlinie, wystarczyło podać
tylko numer katalogu i żądaną wysokość w centymetrach.
- Rzeźba nienadzwyczajna - powiedział Władysław - ale kościół, jak
widzisz, piękny, stary, choć jak na gotyk późny, bo zbudowany dopiero w drugiej
połowie szesnastego wieku. Na południu Polski był już wtedy modny renesans.
Więc ten kościół był najpierw, krótko, katolicki, potem aż do dzisiaj ewangelicki. A
potem będzie znowu katolicki...
Mógł przypuszczać, że nie dosłyszałem tego, co powiedział na końcu, bo
oddaliłem się trochę. Obchodziłem kościół dookoła, oglądając fasadę. Kościół był
nieduży, ale bardzo kształtny. Niska wieża i spadzisty dach okrywały z góry jego
bryłę, przypominającą raczej budowle romańskie niż strzelistość gotyku.
Fundamenty wspierały się na ciosanych w granicie blokach, ich rąbek wyzierał z
ziemi pokrytej czystym, wypłukanym przez deszcze żwirem. Kościół był
zbudowany z cegły, ale otynkowany, tynk, który w kilku miejscach wzdłuż rynny
odpadł, był świeżo naprawiony. Otoczenie kościoła było zadbane, chwasty
wyplewione, ścieżka wygracowana. Powiedziałem:
- Bardzo piękny kościół. I ma dobrego gospodarza - dodałem, żeby zrobić
Władysławowi przyjemność.
- Starałem się. Należało to do moich obowiązków.
Za chwilę miałem się z Władysławem pożegnać,
kończyliśmy spacer wokół kościoła. Podniosłem raz jeszcze oczy w górę, aby
zobaczyć fasadę od strony, od której kościoła jeszcze ńie widziałem, to znaczy od
strony drogi - i wtedy zobaczyłem to. Dwa wąskie, ostrołukowe, tkwiące w
głębokich wnękach muru okna. Miały szlachetny, wysmukły kształt - ale niestety
większość okrągłych i kwadratowych szybek była wybita. Odwróciłem się
do Władysława i spytałem:
- To jeszcze z czasów wojny?
Władysław trzymał ręce na piersiach, znowu złożone jakimś niezręcznym i
niewygodnym gestem, nie patrzył na mnie. Miał zakłopotany i trochę zawstydzony
wyraz twarzy, jakby miał dwanaście łat i właśnie przed chwilą, niechcący zresztą,
wyrządził komuś jakąś szkodę i teraz mu jest przykro i głupio.
- Nie, nie z czasów wojny.
- Teraz?
- Przed kilkoma dniami. Kiedy to było? We wtorek. Za moich czasów to
już czwarty raz wstawiam te szybki. Nie byłbym ci tego mówił, ale jak
zobaczyłeś...
- Chuligani?
- Nie wiem kto. Możliwe, że jacyś, jak ty ich nazywasz, chuligani. Chyba
procą.
- Przykro mi, Władek.
- No wiesz! A cóż ty masz z tym wspólnego?
- Niewiele. Ale ja też kiedyś miałem procę...
- „Szlajdrę”, co? Pociesz się, ja też miałem.
- Moja babka nazywała tę rzecz „katapulka” i jak znalazła to w moich
kieszeniach, to mi zabierała i mówiła, że to jest paskudna broń, niegodna dobrze
wychowanego chłopca. Konfiskowała mi też amunicję, to znaczy pół kiła
okrągłych kamyczków...
- Tak, wszyscy mieliśmy szlajdry, ale anioł stróż czuwał nad nami.
Czasem tylko jakaś szyba poszła...
- Ale nie pamiętam, żebyśmy wybili kiedy szybę w kościele, ani w
katolickim, ani ewangelickim, ani nawet w bóżnicy.
Zawahałem się, bo w mojej pamięci, raczej w sercu niż w pamięci, odezwał
się jakiś przykry sygnał, ale zaraz umilkł; nie wiedziałem, czego dotyczy.
- Chyba raczej nie. A może zapomnieliśmy? Przykre rzeczy chętnie się
zapomina, ludzka rzecz.
Zrobiło się nam obu lżej na duszy, pospadały nam jakieś ciężary z serc.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę o naszej wspólnej młodości, niespokojnej co
prawda, ale słodkiej i bezgrzesznej. Przenieśliśmy się na chwilę na jakiś bardzo
stary kontynent, który był naszą wspólną kolebką. Było to dawno, potem
ten wspólny ląd rozdzielił się jakby na dwie części, które oddaliły się od siebie,
żyliśmy osobno, życie nas uczyło i tłukło, zrobiło w końcu nas takimi, jakimi wraz
jesteśmy. A oprócz tego postarzeliśmy się. O takich jakichś trochę niejasnych
sprawach mówiliśmy. Wspominaliśmy, zaczęliśmy się nawet trochę wzruszać.
- A może byś jednak został, pogadalibyśmy jeszcze, zjadłbyś coś,
odpoczął. Do jutra wiatr się uciszy, rano spokojnie popłyniesz - powiedział
Władysław z ożywieniem, jakby pobudzony nagłe szczerym przypływem
serdeczności. Czułem, jak wiele kosztowało go powiedzenie tego, wymagało to
przełamania jego wrodzonej nieśmiałości i powściągliwości.
- Nie mogę, drogi Władku. Zostawiłem na biwaku przyjaciół, którzy nie
bardzo się na wodzie znają, mam wobec nich obowiązki. Zresztą powiedziałem, że
przed wieczorem wrócę. Niepokoiliby się.
- Rozumiem, nie będę nalegał - powiedział Władysław, rozkładając ręce.
Szliśmy w stronę jeziora. Brzeg i wysokie drzewa chroniły teraz od wiatru
tylko wąski skrawek zatoki, ale i tu woda już była niespokojna. Granica między
wodą spokojną i rozkołysaną zacierała się, całe jezioro było już w ruchu.
Władysław pochylił się i lewą ręką przytrzymał mi łódź, abym mógł wsiąść, nie
wchodząc do wody. Podaliśmy sobie dłonie. Pomyślałem, że trzeba się było
pożegnać na brzegu, ale teraz już było za późno. Władysław odepchnął łódź i
wyprostował się. Poczułem pod dnem łodzi ruch wody, jakby czyjaś ręka sięgała
po mnie z dna jeziora i ciągnęła mnie na głębinę. Władysław stał na brzegu, kiedy
wykręcałem łódź, jego sylwetka odbyła podróż w koło, jak na karuzeli, i znalazła
się po drugiej stronie łodzi. Władysław podniósł obie ręce w górę, potem je opuścił
i trzymał złożone na piersiach. Zapamiętałem ten jego gest - prawą ręką
obejmował kułak lewej ręki. Nacisnąłem wiosło i Władysław zniknął mi z
pola widzenia. Kiedy po chwili obejrzałem się, zobaczyłem go idącego z rękami
założonymi na plecach w stronę domu. Opuszczałem to miejsce z
uczuciem niewyraźnym, jakby po dokonaniu czegoś niepotrzebnego,
przedsięwzięcia, które kosztowało mnie sporo wysiłku i stratę czasu, ale samo w
sobie było rzeczą bezsensowną. W dodatku miałem jeszcze głupie poczucie
bezsilności, bezradności. Kiedy walczę z falą, kiedy wiosłuję, nawet pod wiatr,
jakoś przecież posuwam się naprzód, pokonuję mimo wszystko odległość, zbliżam
się lub oddalam od czegoś - ale co mogę zrobić w sprawie Władysława? Z kim
mam walczyć, kogo powstrzymywać, w imię czyjego dobra to robić?
Ale oto już odpływałem, oddalałem się. Kiedy jeszcze raz odwróciłem głowę -
miejsce, które przed chwilą opuściłem, było już tylko małym wzniesieniem drzew
ponad lustrem wody. Wiatr znowu zmienił kierunek, wiał teraz z północy, nie był
porywisty jak przedtem, szedł teraz z jednostajną siłą. Przed dwoma godzinami,
kiedy płynąłem w tę stronę, coś widocznie stało na jego drodze, wzgórza czy lasy,
teraz przeszkody zostały ominięte. Wiatr trafił w otwartą szeroko bramę i parł na
jezioro niepowstrzymanie. Aby znaleźć drogę powrotną przez zarośnięty przesmyk,
trzeba było trzymać się teraz lewego skraju jeziora i płynąć około stu metrów od
szuwarów, wiedziałem o tym bardzo dobrze. Ale wiatr spychał mnie ku środkowi
jeziora. Mimo że pracowałem cały czas o wiele silniej prawym wiosłem, wiatr
ciągle odrzucał mnie w prawo, płynąłem po wypadkowej, dryfowałem, musiałem
co pewien czas poprawiać kierunek. Skręcałem więc i płynąłem jakiś czas ostro
na wiatr, dziobem na falę, potem dawałem lewego wiosła i starałem się płynąć
równolegle do brzegu. W czasie, kiedy skręcałem, mogłem widzieć daleki,
przesuwający się wolno na horyzoncie brzeg, który opuściłem. Była to już
jednolita, szarozielona, w jednym tylko miejscu nieco szersza wstęga lasów. Nie
było już widać ani kościoła, ani okalających go drzew. W chwilach, kiedy
musiałem płynąć pod wiatr i ostro wiosłować, pogwizdywałem sobie, albo nawet
coś mimowolnie podśpiewywałem. Zawsze to robię, kiedy ciężko pracuję fizycznie.
Śpiewam sobie „Gdy naród do boju wystąpił z orężem... albo „Ne chody, Hryciu,
na weczemyciu”, albo coś z Szopena, zależy, nie wiem zresztą, od czego to zależy.
To tylko przykładowo, bo repertuar mam duży i bardzo dziwny. W czasie, kiedy
sobie tak podśpiewuję i pogwizduję, pracuje także mój umysł, ale to, co
produkuje, to są tylko żałosne strzępy myśli. Jakieś krótkie i prawdę mówiąc,
jakby nie ode mnie pochodzące zdania, jakby to nie ja, ale ktoś mi towarzyszący
wypowiadał je w moim imieniu. Bo na przykład w tej chwili zajęty byłem czymś
daleko ważniejszym niż myślenie: wiosłowaniem i patrzeniem. Więc te myśli nie
miały wiele wspólnego z tym, co robiłem i co się wokół mnie działo, ale nie były
też całkiem bezsensowne, i nie mogę zrzucić z siebie za nie odpowiedzialności,
gdyż w tej chwili pod zamglonym niebem i na powierzchni wzburzonej wody, w
zasięgu wzroku i słuchu, nie było nikogo, na kogo mógłbym tę
odpowiedzialność zrzucić. Te myśli stawały się chwilami bardzo natarczywe, ale
musiałem ich słuchać, gdyż nie mogłem sobie przed nimi zatkać uszu. Gdyby
zatkanie uszu riawet było możliwe, byłoby bezskuteczne, gdyż mój - że tak go
jednak nazwę - alter ego był bardzo blisko mnie, siedział niemal we mnie samym.
Skłamałbym też, gdybym powiedział, że głos mojego dmgiego ja był mi obcy.
Znałem go, odzywał się we mnie i przemawiał do mnie dosyć często, zwłaszcza
kiedy było mi ciężko, gdy musiałem szamotać się z jakimiś trudnościami,
pokonywać jakieś przeszkody. Bywał, jak już mówiłem, niekiedy bardzo
natarczywy i przeszkadzał mi. Ale jedno powiedzieć trzeba: jego głos milknął w
chwilach najcięższej walki, gdy zagrożenie było już bezpośrednie, a
niebezpieczeństwo bardzo poważne. Mój alter ego pozostawiał mnie wtedy
samemu sobie, moim własnym siłom i na łasce losu. Usuwał się na bok, jakby nie
chciał mi zawadzać. (A może to był objaw tchórzostwa z jego strony?). Nie dawał
mi się też we znaki później, gdy wszystko się już uspokajało, gdy wracałem do
zwyczajnego, bezpiecznego życia. Cóż więc gadał mi teraz ten alter ego? Różne
rzeczy. Przypominał mi na przykład o jedzeniu, o gorącej zupie, chlebie, herbacie -
to jasne. Byłem przecież głodny. Potem o wełnianych skarpetach, które miałem w
plecaku w namiocie, o suchym, zapasowym swetrze, leżącym na moim posłaniu.
To też zrozumiałe. Ale moje dmgie ja zaczęło potem pleść ni w pięć, ni w dziewięć
rzeczy dziwne, niemające już nic wspólnego z tym, że było mi zimno i chciało mi
się jeść. Wykorzystując moją nieuwagę, ą raczej to, że moja uwaga zajęta była
czym innym, powiedziało taką rzecz: gdybym był wierzącym, tobym układał
modlitwy, których nie ma w książkach do nabożeństwa. Brakuje na przykład
modlitwy za opuszczających swój kraj nie z własnej woli. Koniecznie trzeba by też
wymyślić inne, nietypowe modlitwy: za ludzkie sprawy i czyny, które pozostały z
powodu swojej niejasności nierozstrzygnięte, a może samemu nawet Panu
Bogu nieznane. Jakże bardzo przydałyby się modlitwy za tych, co cierpią i giną w
obronie sprawy niesłusznej! Co jest, do diabła: ja tu muszę patrzeć, jak płynąć,
wypatruję miejsca, w którym trzeba się wbić w szuwary, to bardzo dla mnie
ważne, bo potem trudno byłoby się wycofać - a mój alter ego dalej swoje: więc
modlitwy za odczucia subiektywne, za prawo do omyłek i błędów, za prawo do
własnego, zupełnie własnego, niechby nawet głupiego, zdania. I w ogóle modlitwy
o wyjaśnienie wszelkich spraw zawiłych, ciemnych, dwuznacznych. Trzeba
koniecznie w tym miejscu dodać, że myśli, które wygłaszał mój alter ego, były w
rzeczywistości znacznie krótsze, bardziej zwięzłe, były niekiedy tylko
zaszyfrowanym błyskiem, sygnałem, zrozumiałym dla mnie, ale chcąc teraz opisać
ich treść, muszę używać wielu słów. I tak na przykład dla pojęć „czyny niejasne”,
„odczucia subiektywne” i „sprawy dwuznaczne”, w języku, którym przemawiał
alter ego, było tylko jedno, wspólne, wielozna-czeniowe słowo, ale tego słowa nie
da się napisać literami, więc dlatego muszę brnąć w tym rozwlekłym opisie, tracąc
czas, ale trudno. Głos mówił więc dalej: trzeba by też koniecznie
wymyślić modlitwę za tych, którzy są zbyt słabi, aby się sami mogli bronić, bo są
w mniejszości, bo jest ich za mało, a ci, którzy ich prześladują, są przekonani,
że mają rację tym bardziej, że jest ich więcej niż prześladowanych. Że należałoby
też modlić się za samego siebie, który należę do większości, abym nigdy nie uległ
pokusie strzelania z procy w okna kościoła ewangelickiego ani żadnego innego
kościoła. Żebym nigdy, w ogóle nigdy nie robił żadnych takich rzeczy, które
wynikają z poczucia własnej siły, z uczucia pogardy dla tych, którzy są ode
mnie słabsi. Co mi tu mój alter ego za bzdury wygaduje? Ja muszę myśleć o
wietrze, który z minuty na minutę się wzmaga, o fali, która się podnosi, uderza o
burtę, raz po raz chlusta we mnie wielkimi kawałami wody i zalewa łódź. Dookoła
mnie już kępy sitowia, wiatr zamiata nimi na wszystkie strony, mokre rózgi biją
mnie po twarzy, a tu ściana szuwarów coraz bliżej, połyskują już tysiące
szabel, które pochylają się, tną dookoła, bronią do siebie dostępu. A woda w
szuwarach wre, kipi, plącze łodygi grążeli, podnosi w górę i wzdyma ich szerokie
liście, które zaraz oblepią moją łódź, spętają mi wiosło i unieruchomią ster, będę
musiał wiosło odłożyć i przedzierać się przez ten gąszcz, czepiając się śliskich,
wymykających się z rąk łodyg ne-nufarów i szorstkich liści turzycy i tataraku,
odpychany razami, bity mokrymi kiściami trzcin. Nie grozi mi żadne
niebezpieczeństwo - chociaż kto wie? Z wodą nie ma żartów. Nigdy się wody
nie bałem, ale miałem zawsze dla niej szacunek. Woda nie lubi, żeby ją
lekceważyć. No więc co się może zdarzyć? W najgorszym razie wywalę się do
wody, łódź zatonie. A nawet jakbym się wywalił, to przecież popłynę. Woda nie jest
taka zimna, w każdym razie cieplejsza w tej chwili od powietrza. I wiem, co mam
robić. Nie będę taki głupi, żeby się pchać do lądu przez szuwary. Wypłynę na
środek, będę powoli płynął przez największą głębię. Na głębi będę bezpieczny.
Cztery kilometry, na tyle mnie jeszcze stać.
Nie wywaliłem się co prawda, ale było tak, jak sobie wyobraziłem, może
nawet trochę gorzej. Kiedy przebiłem się przez szuwary i wypłynąłem
na zawietrzną stronę, byłem mokry, jakbym wylazł z topieli. Na dnie łodzi było
pełno wody, przelewała się za każdym poruszeniem wiosła martwym ciężarem z
burty na burtę. Znalazłem spokojną zatoczkę, przywiązałem się do kępy
oczeretów, wydobyłem z dzioba łodzi puszkę po konserwie i długo wyczerpywałem
wodę. Alter ego opuścił mnie, jakby nie miał mi już teraz nic do powiedzenia,
jego głos zamilkł. Byłem sam, czułem tylko pulsowanie krwi w zmęczonym ciele.
Wkoło mnie słychać było klaskanie fal i szum wiatru ciągnącego przez szuwary.
Kiedy odłożyłem puszkę, spostrzegłem, że skórę na prawej dłoni, między kciukiem
a palcem wskazującym, mam pociętą do krwi liśćmi turzycy. Krew ściekała i
sklejała mi palce. Ale znałem to, wiedziałem, że takie rany szybko się
zamykają, chwilę będą piekły, potem przestaną krwawić i zapomnę o nich.
Zdjąłem sweter i spodnie od dresu i wykręciłem je, lało się z nich jak z rynny.
Gdy wciągnąłem je z powrotem na siebie, poczułem ziąb, jakby mnie kto obłożył
lodowatym kompresem. Aby się rozgrzać, zacząłem ostro wiosłować. Zwolniłem
dopiero w połowie jeziora. Miałem jeszcze dwa kilometry do naszego biwaku, ale
widziałem go już wyraźnie: małe skupisko namiotów nisko nad ziemią, na skraju
wielkiej płaszczyzny wodnej i na tle dalekiego lasu. W miarę jak się zbliżałem,
dostrzegałem coraz więcej szczegółów, zobaczyłem, że namioty były szczelnie
zasznurowane, a łodzie wyciągnięte wyżej na brzeg, w obawie przed falą. Koło
ogniska ktoś stał, chyba Ludwik, schylał się, podnosił z ziemi i rzucał w
ogień gałęzie. Wiatr miotał ogniem, szarpał dymem, okręcał nim wokół ogniska,
zasłaniał chwilami postać przy ognisku, ale potem dym splatał się w
jedno pasmo, wznosił w górę i długą smugą, ponad polem i lasem, odpływał na
południe. Byłem szczęśliwy, że wracam do mojego zwykłego życia i do moich
najbliższych przyjaciół, z którymi płynę, łowię, jem i śpię.
Pod wieczór tego dnia wiatr się zupełnie uciszył. Siedzieliśmy przy ognisku i
piliśmy herbatę. Jutro rano trzeba było zwijać namioty i płynąć dalej,
więc oglądaliśmy na mapie trasę i zastanawialiśmy się nad tym, gdzie nam jutro
wypadnie biwakować. Byliśmy ciekawi, w jakim miejscu się zatrzymamy i jak tam
będzie. Ale z mapy, nawet najdokładniejszej, na której widoczne są wszystkie
wzniesienia i zagłębienia, kształty jezior, kręte linie potoków, drogi, ścieżki, a
nawet pojedyncze domy i drzewa -trudno jest odczytać całą resztę. A reszta to jest
to, co dopełnia krajobrazu: mnóstwo drobnych szczegółów, maleńkich
przedmiotów, którymi usiana jest ziemia, kamyków, źdźbeł, kwiatów, nie
mówiąc o ludziach i zwierzętach, które są w ruchu, i dźwiękach, zapachach, a
nawet nastrojach, które unoszą się w powietrzu. Nie sposób też z mapy
wiedzieć, co się zmieniło i przewidzieć, co się może jeszcze w tym miejscu zdarzyć,
bo mapa odnosi się do tego, co było, w najlepszym razie do tego, co jest, ale nie do
tego, co będzie. Opowiedziałem też
o moich odwiedzinach u kolegi szkolnego Władysława, pokazałem na
mapie, którędy płynąłem
i gdzie stoi kościół. Ale nie opowiedziałem wszystkiego. Sam dobrze nie
wiem, dlaczego przemilczałem sprawy najważniejsze? Ze wstydu, z niechęci do
powtarzania tego, co przeżyłem? Nie wiem. Prócz Ludwika - który ledwie go
pamiętał - nikt Władysława nie znał. Poza tym ci, którym to opowiadałem, nie
znali tych okolic i byli katolikami, więc sprawy ewangelików mogły być dla nich
po prostu niezrozumiałe. Było już zresztą późno, rano trzeba było wcześniej
wstawać. Skróciłem więc moje opowiadanie tak, aby zawierało rzeczy jak mi
się zdawało najważniejsze, czyli to, co było prawdą, tyle że prawdą niepełną. Ale
czy prawda niepełna może być w ogóle prawdą? Ale mniejsza z tym, skoro już się
stało. A oto jak wyglądała ta skrócona wersja: powiedziałem, że trudno było
znaleźć przesmyk łączący oba jeziora, bo od czasu, kiedy robiono mapę, woda się
tam bardzo wypłyciła i zarosła szuwarami. Że to drugie jezioro jest większe od
naszego i także bardzo pięknie położone, wśród lasów
i wzgórz. Że mój kolega się postarzał, co było oczywiste, bo minęło sporo lat
i wszyscy się postarzeliśmy. Że się ożenił, ale dzieci chyba nie ma, bo nic o nich
nie mówił, a ja zapomniałem spytać. Że kościół jest bardzo ciekawy pod względem
architektonicznym, ładnie położony, otoczony starymi drzewami. Że ewangelików
jest coraz mniej, bo wyjeżdżają. Wspomniałem także na koniec, że z powodu
wichury miałem trochę kłopotów w drodze powrotnej.
Ze wspomnień mojego przyjaciela. Opowieść o kapitanie M.
To miejsce miało kształt nieregularnego kwadratu i powstało wskutek
wyrąbania wysokopiennego lasu. Ściana lasu wydawała się jeszcze świeża,
pnie sosen miały jasnomiedzianą korę drzew niedawno oddzielonych od gęstwiny.
Miejsce wycięte zostało w puszczy niedawno, zaledwie rok temu, po to, aby
zbudować tam kilkanaście baraków i otoczyć je drutem kolczastym. Ogrodzenie
nie było jednak strzeżone, stanowiło tylko granicę między częścią ziemi, na której
mieszkają ludzie, i puszczą, w której żyją zwierzęta. Wysoka ściana lasu
przerwana była na południu szeroką przecinką, u której końca, jeśli dzień był
pogodny, widać było skrawek dalekiego, zasnutego mgłą horyzontu.
Tamtędy prowadziła jedyna droga w tak zwany świat. Tą drogą przyjechali ci,
którzy tutaj żyją, tą drogą przywozi się dwa razy w tygodniu chleb, beczki z soloną
rybą, kapustę i kaszę, w tamtą też stronę kierują się spojrzenia tych, którzy tu
żyją, gdyż tylko stamtąd może przyjść odmiana ich losu. Ci, którzy mają pozostać
tu na zawsze, odbędą tylko część drogi na południe, Pochowani zostaną dwa
kilometry od obozu, na małej polance.
Skoro to miejsce oddzielone jest od wolności tak cienką, umowną niemal
granicą, którą w każdej chwili można przekroczyć, to ucieczka wydaje się
czymś prostym i łatwym. Ależ tak, jeśli ucieczka ma być tylko odejściem,
oddaleniem się - to nic łatwiejszego. Ale ucieczka oznacza nie tylko
opuszczenie miejsca, w którym się jest pozbawionym wolności, ale także dotarcie
tam, gdzie byłoby się wolnym. Ta druga część ucieczki była jednak znacznie
trudniejsza. Było łatwo przekroczyć granicę niestrzeżoną, potem brnąć jakiś czas
wśród powalonych pni, omijając wykroty i jamy, w śniegu po pas, oddalając się od
miejsca, z którego się uciekło. Ale nie docierało się nigdzie. Dookoła była bowiem
przestrzeń, której tylko jakąś małą, minimalną część dało się pokonać. Im dalej,
tym przestrzeń stawała się coraz większa, droga ucieczki wydłużała się, kończyły
się zapasy, ubywało sił, z człowieka uchodziło ciepło, mróz był coraz bliżej serca i
mózgu. Człowiek umierał. Skąd my to wiemy? Bo z tego miejsca na południowy
zachód, w las, poszło już kiedyś trzech, wrócił jeden. Dowlókł się, doczołgał i
znieruchomiał na drodze, pół kilometra od obozu. Odratowano go, potem
wywieziono do obozu specjalnego. Pięciu poszło na zachód, w stronę rzeki. Z tych
pięciu nie wrócił nikt, i słuch o nich zaginął. I dlatego granice obozu nie były
pilnowane. Strzegło ich skutecznie to, co je otaczało: przestrzeń nie do pokonania,
wertepy nie do przebycia, mróz, który przenikał wszystko, zamieniał wodę,
drewno i ludzkie ciało w kamień.
Ale ludzie, których pozbawiono wolności, nigdy nie przestają myśleć o jej
odzyskaniu. (Zwłaszcza jeśli są Polakami. To nie megalomania. To statystyka -
jak ktoś powiedział. Być może jesteśmy bardziej prymitywni i zachowujemy się
trochę jak zwierzęta: posługujemy się najpierw instynktem, a potem dopiero
rozumem. Może to lepiej? Może chroni to nas przed pochopną rezygnacją i
rozpaczą? Ale mniejsza z tym). Gdy więc człowiek zostanie uwięziony, to
jego pierwszą czynnością jest obejście granic więzienia, dotknięcie muru, potem
dokładne zbadanie, czy nie znajdzie się jakaś szczelina w spojeniach cegieł, jakieś
luźne osadzenie kraty w zaprawie, obluzowany kamień, nadłamana zasuwka -
coś, co pozwoli wyśliznąć się na wolność, zaraz lub trochę później. A niektórzy
ludzie, aby odzyskać wolność, gotowi są ponieść ryzyko największe - nawet ryzyko
śmierci. Wydaje im się, jakby śmierć na zewnątrz więzienia była jakąś śmiercią
mniejszą lub niezupełną. Więc niektórzy ludzie próbują uciekać z miejsc, z
których wydaje się to absolutnie niemożliwe - ze skalistych wysp oblanych
morzem, z lochów podziemnych, bunkrów otoczonych potrójną linią drutów pod
napięciem. Zewsząd. A nawet, jeśli zawiodą ich wszystkie realne nadzieje, to
jednak nie rezygnują. Uciekają w marzeniach, płyną w łodziach
podziemnymi rzekami, unoszą się w balonach ponad morzami i górami - w snach.
Był wśród więźniów żyjących w tym miejscu człowiek, który chociaż w
poprzednich ucieczkach udziału nie brał, gdyż uważał je za bezsensowne i nie
wróżył im powodzenia - nie przestał jednak myśleć o wolności. I to w kategoriach
zupełnie, jak mu się zdawało, realnych. Opowieść o tym człowieku, taka, jak ją
słyszałem z ust mojego przyjaciela, zawierała zbyt dużo, moim zdaniem,
niepotrzebnych szczegółów. Wiele z nich pominąłem, zachowałem jednak dosyć
dokładny opis wyglądu bohatera. Myślę, że przyjaciel mój poświęcił tak
wiele uwagi temu opisowi chyba po to, abym lepiej mógł wyobrazić sobie jego
postać i, co najważniejsze, abym nie wątpił w jego realne istnienie.
Nazwisko bohatera tej opowieści nie jest ważne (zresztą nikt nie upoważnił mnie
do ujawniania go, a mój przyjaciel już nie żyje), więc nazwijmy go kapitanem
M. (istotnie, miał taką rangę). A oto jak kapitan M. wyglądał: był wzrostu nieco
wyżej średniego, mocnej budowy, grubokostny raczej. Przed wojną z powodu
dosyć nieruchawego trybu życia w garnizonie, gdzie pracował w szefostwie sztabu
pułku, miał skłonność do otyłości, ale równomiernie rozłożonej, z lekko tylko
zaznaczonym brzuchem. Po powrocie z corocznych manewrów, wypociwszy się i
wytłukłszy na koniu, mógł z powrotem docisnąć pas o dwie dziurki i zapiąć go
dokładnie w tym samym co przed rokiem miejscu. Gdy ruszał na wojnę, miał lat
43 i wyglądał bardzo młodo. Jego ciemnoblond włosy były tylko nieznacznie
przyprószone siwizną na skroniach. Miał bardzo dobry wzrok, jego piwne oczy
patrzyły bystro, widziały wszystko wyraźnie a ostro. Okularów do czytania i
pisania nie używał. Na odległość 30 centymetrów widział swoje kaligraficzne
pismo tak samo wyraźnie jak tarczę na ostatnim, najwyższym wale strzelnicy, w
odległości 800 metrów. Pochodził z dosyć zamożnej, ale wielodzietnej rodziny
chłopskiej z Lubelskiego. Tylko oprawa jego oczu, o lekko opadających w dół
zewnętrznych kącikach powiek, zdradzała, że gdzieś tam wśród jego przodków
mógł zaplątać się jakiś Ormianin albo Tatar. Ale to był szczegół ledwo, ledwo
dostrzegalny. Kapitan M. mógł być chłopem znad Wisłoka, zawiadowcą stacji w
Małkini, proboszczem w Środzie Wielkopolskiej. Wszędzie byłby na swoim
miejscu. Mógł równie dobrze uchodzić za mieszkańca ziem na zachód, co na
wschód od Polski. W roku 1914, na rok przed maturą, wstąpił do Legionów i
przeszedł z nimi cały szlak bojowy. Typowy dla średniej kadry oficerskiej życiorys.
Akurat w roku, o którym jest mowa w tym opowiadaniu, miał awansować na
majora.
Więc kapitan M. był oficerem zawodowym, czyli kimś, z racji swojego
rzemiosła, nawykłym do myślenia praktycznego. Miał przy tym wyobraźnię,
ale nie był fantastą. Jak na przykład ów profesor fizyki, o którym ktoś w obozie
opowiadał, jak to siedząc w obozie jenieckim, jeszcze w czasach I wojny światowej,
obliczał, ile wróbli trzeba powiązać za łapki, aby uniosły człowieka ponad drutami
na wolność. Z rachunku miało podobno wynikać, że wystarczy wróbli około
siedmiu tysięcy... Ale aby uciec stąd, z tego miejsca otoczonego lasem i tundrą,
trzeba by jakiegoś ptaka ogromnego, cudownego orła z bajki o skrzydłach
gigantycznych, o niespożytej sile i wytrwałości lotu. Ale kapitan M. nie był
fantastą. Przynajmniej nie miał się za fanta-stę. Przemyślał wszystko bardzo
dokładnie i doszedł do wniosku, że aby ucieczka mogła się udać, trzeba odebrać
przestrzeni, czasowi i zimnu, tym trzem wrogom głównym, ich straszną,
zabijającą ludzi siłę. Najłatwiej byłoby tego dokonać za pomocą szybkości.
Kapitan M., aby nie mieć sobie nic do wyrzucenia, przemyślał i tę ewentualność,
ale musiał ją odrzucić, gdyż aby korzystać z szybkości, trzeba mieć środki -
samochody, samoloty, niechby nawet w ostateczności konie. Ale kapitan M. nie
mógł liczyć na konie, nie mówiąc już o samochodach i samolotach. (Chociaż, co
się tyczy samochodów. Ale o tym później). Przestrzeń należało zwyciężyć za
pomocą środków, którymi rozporządzał. I kapitan M. doszedł do wniosku, że
dokonać tego można w jeden tylko sposób: dzieląc przestrzeń, rozbijając ją na
kawałki i pokonując jeden kawałek po drugim. To był jedyny sposób.
Kapitan M. zaczął więc w wolnych od pracy chwilach, a nawet w czasie
pracy w lesie przy wyrębie drzew, na zbiórce, na pryczy w baraku -wszędzie, gdzie
tylko mógł - zaczął myśleć, prze-myśliwać, a potem i opracowywać zupełnie
nowy, oryginalny plan ucieczki. Podstawą tego planu było założenie, oparte na
wcześniejszych wnioskach, o których już mówiliśmy, że walki z
przestrzenią, czasem i mrozem nie należy rozpoczynać od uderzenia frontalnego,
czyli na całość - ale rozegrać ją trzeba stopniowo, etapami. A oto jak ten plan
miał wyglądać w szczegółach: ponieważ kapitan M. doszedł do wniosku, że
ucieczka nie jest możliwa w żadnym innym kierunku, jak tylko na południe, z
lekkim odchyleniem na zachód, więc musiała iść wzdłuż drogi, którą dowożono
żywność. Była to droga najkrótsza i najpewniejsza. Ale poruszanie się nią w dzień
było niemożliwe, gdyż przejeżdżały nią często samochody i co pewien czas
przelatywał wzdłuż niej nisko mały, powolny samolot patrolowy. Do czego więc
miała służyć droga? Do poruszania się, ale w nocy.
Przygotowania do realizacji planu ucieczki kapi-tar> M. rozpoczął od bardzo
dokładnych studiów i obliczeń. Na długo przed rozpoczęciem działań postarał się
o zgromadzenie wszystkich możliwych danych terenowych i stworzenie na ich
podstawie mapy, która mogła istnieć tylko w jednym egzemplarzu i miała być
przechowana w bardzo bezpiecznym miejscu: w jego własnej głowie. Kapitan M.
był dobrym kartografem i miał świetną pamięć przestrzenną. Aby białą i pustą
zrazu kartę zapełnić szczegółami, trzeba było najpierw zdobyć tysiące informacji
dotyczących rzeźby terenu, a więc wysokości, odległości, rzek, potoków, dróg.
Nanieść mosty, wieże triangulacyjne, zabudowania, w końcu, już daleko na
południu, także pojedyncze osiedla. Mogłoby się wydawać, że zdobycie takich
informacji w warunkach, w jakich tutaj więźniowie żyli, będzie rzeczą niemożliwą
- ale kapitan M. był innego zdania, i miał rację. Wiedział bowiem, że każda całość
składa się z drobnych części i wystarczy pozbierać te rozsypane elementy i w
całość złożyć. W ciągu miesiąca kapitan M. i czterech najbardziej zaufanych
kolegów, którzy mieli podjąć ucieczkę, odnalazło kilkaset fragmentów, które
niby odłamki rozbitego naczynia glinianego, poskładane, posłużyły kapitanowi M.
do odtworzenia całości. Wystarczyło tylko słuchać cudzych opowiadań uważniej,
niż się to zwykle robi. Nie trzeba było nawet zadawać pytań. Dość było tylko
zręcznie na ten temat naprowadzić. W końcu wszyscy oni, ci którzy tutaj byli,
jakoś się tutaj dostali. Pierwsi przyjechali tu zimą lub na wiosnę rok temu, ale
wielu przybyło później, w lecie i jesieni. Każdy z nich zapamiętywał coś, co mógł w
drodze zobaczyć. Wszyscy zachowali w pamięci jakieś szczegóły, a także mniej lub
więcej uchwytne poczucie czasu i odległości. Niektórym udało się nawet
widzieć wielką mapę wiszącą na ścianie za czyimś tam biurkiem i zapamiętać
jakiś jej szczegół. Bardziej spostrzegawczy lub tacy, którzy zawsze lubią
wiedzieć, dokąd ich diabli niosą, zapamiętywali nazwy miejscowości, rzek, a
nawet podziałki. I tak z drobnych okruchów, czasem zupełnie bezkształtnych,
porządkując je i dopasowując, kapitan M. skleił bardzo szybko mapę, której
dokładność dla jego celów była zupełnie wystarczająca.
Następną czynnością o wiele bardziej niebezpieczną, bo wkraczającą już w
sferę realizacji, było przygotowanie zapasów żywności. W tej fazie przygotowań
połączone to było z koniecznością rozszerzenia konspiracji. Wszystko zostało
dokładnie obliczone: na tych pięciu, którzy mieli podjąć ucieczkę, pracować
musiało co najmniej pięćdziesięciu. Może nie tyle pracować. Coś jeszcze
trudniejszego. Przez miesiąc każdy z tych pięćdziesięciu wyrzec się musiał
codziennie około jednej czwartej chleba i jednej piątej cukru i tłuszczu. Tyle mniej
więcej, jak wynikało z obliczeń, zgromadzić trzeba było żywności, aby pięciu ludzi
podjąć mogło trwającą około miesiąca wędrówkę na południe, ku wolności. Będą
mieli kilogram chleba dziennie, pięć dekagramów tłuszczu, mięsa, cukru.
Stanowiło to dwukrotnie większą ilość żywności niż ta, którą otrzymywali tu, w
obozie, ale była konieczna, aby utrzymać przy życiu człowieka na mrozie
(mimo przedwiośnia, trzeba się było liczyć ze spadkami temperatury nawet do
minus 20 stopni) i umożliwić mu posuwanie się z szybkością około 15 kilometrów
dziennie. Kapitan M. nie znał się na żywieniu, był oficerem liniowym, ale wśród
zaufanych miał tu sierżanta, który długie lata pracował w in-tendenturze pułku, i
kapitan M. mógł polegać na jego doświadczeniu. Co się tyczy innych spraw,
to przemyślał je drobiazgowo sam i był przekonany, że w jego rozumowaniu nie
było żadnych Wędów.
Jego koncepcja walki z przestrzenią polegać miała, jak to już powiedziano,
na zwyciężaniu jej po kawałku, na raty. Organizatorzy dwóch
poprzednich ucieczek, choć nieźle przygotowanych, popełnili ten sam Ł>łąd
generalny: chcieli pokonać przestrzeń, tego najgorszego, bo nieuchwytnego,
wroga, jednym, długim uderzeniem. Uciekający wychodzili więc z obozu objuczeni
zapasami, ciężarem, który zamiast żywić, zjadał ich siły. Robili parę kilometrów
dziennie, po kilkudziesięciu kilometrach padali z utraty sił, a ich bezwartościowe,
skreślone z rejestru żywych, uznane za zaginione ciała znajdowały wilki i
niedźwiedzie. Według planu kapitana M. pięciu zbiegów miało opuścić obóz
tylko z jedzeniem na dwa dni, ukrytym po kieszeniach i za pazuchą. W ciągu tych
dwóch dni i nocy uciekinierzy będą już trzydzieści kilometrów od obozu. I co
dalej? Po prostu: tam, w miejscu, które na mapie istniejącej w głowie kapitana M.
bardzo dokładnie było oznaczone - kilkadziesiąt metrów za mostkiem na szosie,
po prawej stronie, w rowie, w śniegu głębokim na półtora metra - będzie czekała
na nich skrzynka, w której będzie około dziesięciu kilogramów podsuszonego
chleba, dwa kilogramy tłuszczu, trochę solonej ryby i rzecz bardzo ważna: dwa
kociołki do gotowania zupy i herbaty. Zawartość tej pierwszej bazy żywnościowej
rozłożona na pięciu będzie śmiesznym obciążeniem w porównaniu z bagażem,
który dźwigali na sobie poprzedni zbiegowie. Będą potem szli nocami, szosą
prostą niemal jak strzała, a ślady po nich będzie zacierał szybko wiatr. Na dzień
schodzić będą w las. Będą tam odsypiać noc w igloo zrobionym ze śniegu (ludzie
północy wiedzą, że to nie są bajki dla dzieci), będą odpoczywać, gotować posiłki
na niskim ogniu podsycanym suszem, który daje płomień krótki, ostry, nie
tworząc dymu, który już tylu ludzi uciekających przed pościgiem zdradził. Na
następnym etapie, koło skrzyżowania z linią elektryczną, tym razem po lewej
stronie, będzie na nich oczekiwała następna partia żywności, pięć koców, trochę
prymitywnych leków i środków opatrunkowych. Takich kolejnych baz miało być
dziesięć, plus dwie zapasowe, na wszelki wypadek. Ucieczka miała mszyć dopiero
dwa lub trzy dni po założeniu bazy ostatniej. Ostrożność ta podyktowana była
potrzebą sprawdzenia, czy wszystkie zapasy ulokowane zostały bezpiecznie w
miejscach, w których według planu miały się znaleźć. Ale w jaki sposób miały tam
dotrzeć? W bardzo prosty, o tym powiemy za chwilę. Ale przedtem jeszcze
pochwalmy pewien szczegół planu kapitana M. Otóż większość ucieczek, jak
wiadomo, nie udaje się, a ci nieliczni, którzy docierają do wolności, osiągają ją w
stanie krańcowego wycieńczenia, na pół żywi, jak ów maratończyk, który oznajmił
zwycięstwo nad Persami i padł na ziemię martwy. Kapitan M. zadbał więc o to,
aby bazy ostatnie były najlepiej wyposażone. Miały zawierać więcej tłuszczu i
cukru, a nawet trochę mrożonego mięsa. Pięć kompletów świeżej, wypranej
bielizny, kilka nowych rękawic i dużą paczkę machorki. W ten sposób
uciekinierzy każdy następny etap walki z przestrzenią rozpoczynać mieli od
spotkania z czymś, co na nich czekało, co miało dodać im sił do dalszej walki.
Kapitan M. obdarzony był nie tylko wyobraźnią, ale jako oficer trzech już wojen,
miał duże doświadczenie z ludźmi i sobą samym. Wiedział, jak trudno jest
iść naprzód, gdy się jest głodnym, niewyspanym, zmarzniętym. Aby poderwać
ludzi do działania, wystarczy czasem bardzo niewiele: świeża onuca, chustka do
nosa, papieros, kostka cukru. Dowód czyjejś pamięci, troski, zainteresowania.
Niestety, chociaż kapitan M. był człowiekiem wierzącym, wiedział, że sama
obecność boska nie wystarczy. Człowiek walczy i ginie na oczach Boga - ale sam.
To smutne, ale tak jest.
Powiedzmy nareszcie, jak to miało być zorgani-
zowane. Prościej, niż można to sobie wyobrazić. Co drugi dzień, czasem,
jeśli droga była nieprzejezdna, rzadziej, wielki ciężarowy samochód
zaopatrzeniowy odbywał prawie całą, blisko pięćsetkilome-trową trasę na
południe, tam i z powrotem. W tamtą stronę jechał lekko obładowany, bo tylko
pustymi beczkami i skrzynkami, wracał z żywnością. W samochodzie jechało
czterech więźniów do pomocy przy załadunku i wyładunku, szofer i dwóch
konwojentów. Jeden z konwojentów powinien był jechać w skrzyni, tam gdzie
więźniowie, ale w skrzyni cholernie wiało i trzeba było tkwić zakutanym po nos w
zawszonych kocach, więc wpychał się na trzeciego do szoferki, gdzie można
było pogadać, popalić i spokojnie wypić stakańczyka na rozgrzewkę. Więźniów na
trasie nie pilnowano, bo przecież tylko wariat wyskakiwałby w lekkiej fufajce
pośrodku tundry. Parę kilometrów przed bazą, do której jechali, samochód
zatrzymywał się, konwojenci sprawdzali, czy więźniowie tam, z tyłu, nie zamarzli
na śmierć, wyrzucali z kabiny butelki po wódce, obciągali szynele, poprawiali
czapki i w pełnej formie, regulaminowo i z poczuciem dobrze spełnionego
obowiązku meldowali swój przyjazd do bazy. Więźniowie byli bardzo dokładnie
obszukiwani, ale w drodze powrotnej, bo było czego szukać. Samochód
wracał obładowany rzeczami, które warto było kraść. Ale w tamtą stronę, kiedy
jechał pusty? Cóż mogli wieźć więźniowie oprócz siebie samych? Listy od
więźniów? Nawet gdyby się znalazły w cywilnej skrzynce na listy, to i tak nie
trafiłyby do adresatów. Wśród pustych beczek, baniek i skrzynek, telepiących
się na zakrętach, będzie tam jechała jedna przesyłka nieróżniąca się na pozór od
próżnych opakowań, i koło mostka na szosie wysunie się spod uchylonego
brezentu i wyląduje w rowie, w głębokim śniegu. Miejsce, w które wpadnie, to
niewielkie zagłębienie, zasypie okiść strącona z gałęzi drzew, wyrówna tuman
śniegu wlokący się za samochodem. I tak będzie się powtarzać jeszcze dziewięć, a
nawet dziesięć razy. Jak wiemy, przedostatnie dwie porcje dla podniesienia ducha
miały być obfitsze od poprzednich. Gdy ostatnia porcja zapasów ugrzęź-nie w
śniegu, kapitan M. zamierzał odczekać trzy dni, posłuchać plotek, poobserwować,
powęszyć, aby się przekonać, czy droga jest wolna - i potem dopiero ruszyć.
Trzeba przyznać, że kapitanowi M. w trakcie opracowywania planów
ucieczki sprzyjało szczęście. Okazało się mianowicie, że kapitan M. znał bardzo
dobrze ojca jednego z czterech młodych więźniów, którzy jeździli samochodem po
żywność do bazy. Widział go ostatni raz nie tak dawno temu, bo parę tygodni
przed wybuchem wojny, jedzącego w towarzystwie ojca lody w małej
prowincjonalnej cukierni. Sądzę jednak, że i bez tego szczęśliwego trafu kapitan
M. umiałby sobie poradzić. Wymyśliłby po prostu jakiś inny wariant.
Wróćmy więc do realizacji planów kapitana M.
Pierwsza faza konspiracji, której zadaniem było zgromadzenie zapasów,
funkcjonowała sprawnie. W ciągu niecałych trzech tygodni, a więc
znacznie szybciej, niż planowano, zebrano całą żywność.
Nieco gorzej było z odzieżą, kocami i tak ważnymi przedmiotami jak zapałki.
Ale kapitan M. spodziewał się móc te braki uzupełnić. Miał obiecane
dwie zapalniczki i zapas benzyny. Kiepsko było z tytoniem, więc kapitan M.
postanowił własny skromny zapas tytoniu dołączyć do ostatniej partii.
Będzie mógł pewnego dnia powiedzieć swoim towarzyszom: tytoń się kończy,
trudno, taka jest prawda. Ale przed nami, w odległości dwudziestu
ośmiu kilometrów czeka na nas duża paczka prawdziwej grodzieńskiej machorki,
więc naprzód, koledzy!
Przyszedł nareszcie dzień, w którym kapitan M. mógł wyekspediować na
trasę pierwszą porcję zapasów. Oczekiwał z wielkim niepokojem na
powrót samochodu. Ale niepotrzebnie się martwił. Wszyscy czterej więźniowie
(młode, silne chłopaki, mieli jeszcze zdrowie, dostawali zresztą specjalny dodatek
żywnościowy) byli wtajemniczeni, ale trzech spośród nich nawet nie zauważyło,
kiedy paczka wyleciała za burtę samochodu. Leżeli zakutani w kocach i myśleli
pewnie o tłustej, gorącej zupie, która czekała na nich w bazie. Dwie następne
przesyłki wylądowały w śnieżnych zaspach także bez przeszkód, w miejscach
przewidzianych, tylko przy czwartej trochę się zagapiono. Była śnieżyca, która
utrudniała orientację, i beczułka wylądowała jakieś pół kilometra dalej od
miejsca, w którym miała się znaleźć. Ale za to następna, przy ruinach smołami,
trafiła w dziesiątkę. Rozmieszczanie zapasów przebiegało, przynajmniej na razie,
zgodnie z planem. Zmieniła się trochę pogoda: po wiatrach północnych, niosących
suchy, drobny śnieg, nastała cisza. Dziś na przykład było pogodnie i ciepło. W
południe było tylko dwa stopnie mrozu, w nocy około dziesięciu. Zbliżała się
wiosna, za jakieś trzy tygodnie, miesiąc, mogły się zacząć roztopy. Kapitan M.
liczył, że za dziesięć, najpóźniej dwanaście dni, będą mogli ruszyć. Będą szli na
spotkanie wiosny, zbliżającej się do nich od południa. Jeden z trzech głównych
wrogów - mróz - będzie łatwiejszy do pokonania. Byle się nie opóźnić i nie
trafić na porę, w której całe wielkie obszary lasu i tundry zamieniają się w
grzęzawiska. Kapitan M. w trakcie przygotowań nie zaniedbał także
studiów klimatycznych. Z rozmów z więźniami Rosjanami, znającymi dobrze ten
kraj (z rozmów oczywiście nic nieznaczących, ot, takich: a jak tu u was, kiedy
lody puszczają, kiedy kwitną pierwsze kwiaty, bo u nas to już czasem w lutym
kwitną bazie i takie, jak one się nazywają, małe białe kwiatki), otóż z takich
rozmów kapitan M. dowiedzieć się mógł bardzo wiele pożytecznych dla jego celu
rzeczy. Zdawał sobie więc doskonale sprawę, że opóźnienie ucieczki mogło się
skończyć równie tragicznie, co zbytni pośpiech. Machina konspiracyjna została
puszczona w ruch, działała doskonale, ale w każdej chwili narażona była na
trudne do przewidzenia, przypadkowe wydarzenia. Kapitan M. z tego także
zdawał sobie sprawę, mimo to coraz częściej pozwalał sobie na chwile marzenia o
wolności, ku której się zbliżał. Nieodparta, niemal fizjologiczna
potrzeba odzyskania wolności nie opuszczała go nigdy; teraz istniała w zasięgu
zupełnie już realnych możliwości. Ci, którzy ich tutaj więzili, a także
wielu więzionych, choć byli bądź co bądź bardzo bliskimi krewniakami kapitana
M., bo byli Rosjanami, wydawali się nie mieć w sobie tej tak silnej potrzeby
dążenia do odzyskania wolności. I nie byli, tak jak Polacy, zaprawieni w walce o
nią. Kapitan M., kiedy myślał o ucieczce, gdy wyobrażał sobie, jak idzie, jak
oddala się, z każdym krokiem czuł, jakby na samą myśl o tym spełniało się w nim
coś bardzo starego, pierwotnego niby instynktowne dążenie ryb wędrownych i
ptaków powracających. Z każdym przebytym kilometrem czuł, jak pozbywa się po
kawałku ciężkiego balastu niewoli, zrzuca go z siebie, jest coraz lżejszy i
mocniejszy. Reszty tego ciężaru pozbędzie się dopiero tam, u końca drogi. Kiedy i
gdzie? O tym kapitan M. nie myślał. Wiedział, że stanie się to nieprędko i daleko
stąd. Na pewno dopiero po wojnie.
Pewnego ranka, po śniadaniu, zaczynało właśnie świtać, na chwilę przed
wyruszeniem do pracy (było to na początku kwietnia, cztery dni przed planowaną
ucieczką), do baraku, w którym kapitan M. mieszkał, wszedł strażnik, rozglądał
się chwilę, potem wywołał kapitana na wartownię.
- W jakiej sprawie? - spytał kapitan M., kiedy szli w stronę wartowni.
- Nie moja rzecz - odpowiedział strażnik, ale tonem dosyć grzecznym.
W obozie zdarzało się często, że kogoś wzywano na wartownię, a potem do
budynku komendy. Przeważnie po to, aby jeszcze jeden, kolejny raz sprawdzić
jego personalia. Trwało to nieraz godzinami. Oficer przerzucał papiery tam i z
powrotem, czytał, porównywał coś, zadawał jakieś pytania, notował, czasem kazał
podpisywać jakieś oświadczenie. Kapitan M. był tutaj już raz na takim
przesłuchaniu, a wcześniej, gdzie indziej, niezliczoną ilość razy. Zawsze i wszędzie
przesłuchujący go oficerowie wyrażali podziw dla jego znajomości języka
rosyjskiego (była to jeszcze jedna okoliczność przemawiająca za tym, że kapitan
M. mógł być tak zwanym szpionem), ale kapitan M. za każdym razem odpowiadał
to samo, zgodnie zresztą z prawdą, że umiejętność tę nabył w carskiej szkole, w
której poziom nauczania języka rosyjskiego był wysoki. Przesłuchania zasadnicze
kapitan M. miał już dawno za sobą. Owe niekończące się rozmowy o różnych
porach dnia i nocy, w których być może chodziło o odkrycie jakiejś niezgodności
między tym, co on zeznawał, a tym, co było naprawdę. O ciągłe sprawdzanie jego
identyczności i prawdomówności. A być może o nic nie chodziło. Może była to po
prostu praca, zajęcie dla tych, którzy go przesłuchiwali, wozili z miejsca na
miejsce - a w końcu może i dla niego, żeby się nie nudził? Może ta drobiazgowość
była nie środkiem do osiągnięcia celu, ale celem samym w sobie?
Na wartowni czekało na kapitana M. dwóch oficerów NKWD. Obaj byli w
szykownych, elegancko wciętych białych kożuszkach, pachnieli wodą kolońską.
Wyglądało na to, że przyjechali z daleka, może nawet ze stolicy. Ale chyba z nieba
spadli, bo nie widać było w pobliżu żadnych samochodów. A może byli tu już od
wczoraj, a nawet parę dni?
- Kapitanie - można was tak tytułować? - spytał młodszy z nich, lejtnant.
- Proszę, taką miałem w wojsku rangę.
- Towarzyszu Iwanie Iwanowiczu - powiedział starszy rangą i wiekiem
oficer - ja nie mam do kapitana żadnych spraw. Idźcie się przejść, jest
ładna pogoda, ja tu zostanę, mam coś do przejrzenia.
Kapitan M. nawykły do tego, że wszystko, każde odezwanie coś tu znaczy
(albo wydaje się, że nie znaczy nic, ale jednak czemuś służy), zastanawiał się,
dlaczego młody oficer wychodzi z nim na spacer, a starszy zostaje, bo nie ma do
niego żadnych spraw. I w ogóle dlaczego kapitan M. jest prowadzony na spacer,
skoro został wezwany do biura?
Oficer szedł obok kapitana, zamiatał walonkami śnieg, jak to robią dzieci na
przechadzce w parku. Z tyłu szło dwóch strażników.
- A wejdźmy tu, zobaczymy, jak wam się żyje -powiedział oficer NKWD i
na chybił trafił skręcił do trzeciego baraku z prawej strony. Obszedł
dookoła prycze, zdawał się nie zauważać bałaganu, nierówno zasłanych
dziurawymi kocami legowisk. Zatrzymał się koło jakiejś pryczy, wziął do ręki
grubą, postrzępioną książkę Tołstoja Wojna i mir. Przerzucał kartki, zatrzymał się
w jakimś miejscu i kiwając lekko głową, przeczytał całą stronę, odwrócił kartkę i
przeczytał chyba jeszcze pół strony.
- Gazety do was dochodzą? - spytał, zamykając książkę.
- Nieregularnie - odpowiedział wymijająco kapitan M.
- No, z kiedy na przykład macie ostatnie wiadomości o tym, co się dzieje
na świecie?
- Może sprzed dwóch miesięcy, coś takiego.
- Oo, od tego czasu wiele się zdarzyło. Niemcy zajęły Bułgarię, to chyba
wiecie.
-Nie.
- Tak, zajęły Bułgarię. A trzy dni temu zaatakowały Jugosławię i Grecję.
Nieładnie, prawda?
Kapitan M. miał już na końcu języka uwagę dotyczącą pewnej analogii
historycznej. Z trudem się powstrzymał od jej wypowiedzenia. Wzruszył tylko
ramionami.
- Słucham? - spytał oficer.
- Nic nie mówiłem.
- Zdawało mi się.
Kapitan M. bardzo intensywnie myślał i czekał na to, co oficer jeszcze
powie, ale Iejtnant nie wracał już do tematu wojny na Bałkanach. Kiedy wyszli z
baraku, oficer NKWD przystanął, rozejrzał się po obozie, zasłuchał się w krótki,
dźwięczny zaśpiew samotnej zięby.
- Wiosna już idzie - powiedział.
- O, jeszcze, towarzyszu Iejtnancie, do wiosny daleko - powiedział jeden ze
strażników.
Oficer NKWD spojrzał na niego z niechętnym jakby wyrazem twarzy. Druga
zięba odezwała się z lasu, ale zamilkła, bo oto gdzieś dosyć blisko rozległo
się skrzypienie, potem trzask rozdzieranych i łamanych gałęzi, wreszcie huk
walącego się drzewa.
W następnym baraku, zakutany w koce, z nogami okrytymi zielonym
wojskowym płaszczem, leżał więzień. Był obrócony twarzą do ściany.
- Chory? - spytał oficer NKWD.
- Tak jest, towarzyszu lejtnancie - powiedział strażnik.
Kiedy znowu wyszli na plac, kapitan M. zauważył, że w stronę wartowni w
asyście trzech strażników zmierza grupa kilkunastu więźniów, ale jak mu się
zdawało, nie było wśród nich nikogo z piątki, która za kilka dni miała podjąć
ucieczkę. Więźniowie objuczeni byli plecakami, chlebakami albo uszytymi z
worków torbami, w których nosi się i wozi cały dobytek osobisty. A więc szli w
transport. W tym czasie, kiedy lejtnant zabawiał rozmową kapitana
M., najstarszego w obozie rangą i wiekiem więźnia, drugi oficer NKWD odbierał i
wyprawiał w drogę tamtych. Kapitan M. błyskawicznie przypomniał sobie i
porównał wszystkie swoje dotychczasowe kontakty z NKWD, poprzedzające jakieś
zmiany - i niczego nie udało mu się skojarzyć. W ich postępowaniu wydawało się
nie być żadnej prawidłowości. Grzeczność, humory, dowcipy - nie zawsze
zapowiadały zmianę na lepsze, a gniew, znudzenie, oburzenie, obojętność,
wściekłość - nie zawsze wróżyły zmianę na gorsze. Lejtnant zapragnął jeszcze
obejrzeć inne baraki. Posmutniał i zamilkł, kiedy w następnym baraku zobaczył
aż trzech chorych. W pewnej chwili, spojrzawszy na zegarek, stwierdził, że jest już
późno, a tu jeszcze wypada odwiedzić barak, w którym mieszka kapitan M. Tutaj
znalazł słowa uznania dla porządku w nim panującego, przypisując zasługę
kapitanowi M. Nie ma to jak zawodowy oficer. On ma porządek, żeby tak
powiedzieć, we krwi. Lejtnant, mimo że się śpieszył, póświęcił jeszcze sporo czasu
barakowi, w którym mieszkał kapitan. Przerzucał uważnie kupkę książek,
wśród których były dwie polskie, powieść Kraszewskiego i stary, bez okładek,
kalendarz.
- To wasze książki, kapitanie? - spytał lejtnant.
- Nie, pożyczone.
- Taak. No, kapitanie, zbierajcie swoje manatki. Niedługo wyjeżdżamy -
powiedział lejtnant, odkładając książki. Tego się kapitan M. nie spodziewał.
- Dokąd? Jeśli wolno spytać?
- Żałuję, ale nie potrafię tego powiedzieć. W każdym razie na południe. Do
cieplejszych krajów... - powiedział lejtnant, uśmiechając się.
Godzinę później dwie furgonetki więzienne, poprzedzane przez samochód z
oficerami NKWD, ruszyły drogą na południe. Czterdziestu więźniów (wśród nich,
poza kapitanem M., był tylko jeden z tych pięciu, którzy mieli uciekać) jechało
teraz z szybkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę trasą, którą kapitan
M. w swoich planach spodziewał się pokonywać w najlepszym razie z prędkością
około dwóch i pół kilometra na godzinę. Małe, podłużne okienka były tak wysoko,
że aby przez nie popatrzeć, trzeba było wstawać z ławki. Ale po co kapitan M. na
oczach strażników, jadących w samochodzie, miał patrzeć przez okno na
ośnieżone drzewa, na słupy linii telefonicznej, na podnoszące się i spadające łuki
drutów obwieszone soplami lodu? Kapitanowi M. wystarczyło tylko wiedzieć, że
oto po niecałej godzinie jazdy samochody minęły miejsce, w którym po
prawej stronie szosy, zagrzebana w głębokim śniegu, leżała skrzynka z zapasami.
Samochody przejechały to miejsce, nie zatrzymując się, i mijały, nie zatrzymując
się, także następne. Gdyby ta podróż miała coś wspólnego z odkryciem przez
NKWD planowanej ucieczki, to na pewno samochody stanęłyby, a oficerowie
jadący osobowym samochodem wysiedliby i zapragnęli dowiedzieć się wielu
szczegółów tej sprawy. Ale samochody jechały dalej, nie zatrzymując się. Okna
przesłaniał czasem tuman śnieżny strząsany z drzew lub podnoszący się spod kół
samochodów jadących przodem. Czasem samochody zwalniały. Koła buksowały
wtedy ciężko w zaspie, silniki wyły na pierwszym biegu, ale po chwili samochody
wjeżdżały na twardy śnieg i posuwały się naprzód.
W której sferze konspiracji mogła mieć miejsce wsypa? Wśród tych pięciu,
którzy mieli uciekać? Raczej nie. Obecność tutaj jednego z nich wydawała się
przypadkowa. To byli przecież najzaufańsi z zaufanych. Po sto razy sprawdzani w
rozmowach i zachowaniu się. Wiadomo było o nich wszystko -skąd pochodzili,
kim byli, gdzie służyli. Wśród wywożonych nie było też ani jednego z tej
czwórki, która rzucała skrzynki z zapasami. Ale kapitan M. był pewny ich
wierności. Były to młode chłopaki, mieli najniższe wyroki, po pięć lat odsiadki za
głupstwa (paradowanie w mundurze harcerskim, składanie w dniu 11 listopada
kwiatów pod pomnikiem Mickiewicza, za jakieś takie małe zbrodnie). Mieli już
rok poza sobą, nie opłaciłoby się świnić, bo i tak przed czasem by ich nie zwolnili.
A w dodatku jeden z tych młodych ludzi nie był tym, za kogo go miano. Był synem
pewnego wysokiej rangi oficera polskiego przez NKWD nielubianego i
poszukiwanego. Ale tak się złożyło, że o tym wiedział tylko kapitan
M. (Wspominałem już o tym). Wydawało się więc -jeśli w ogóle to było przyczyną
transportu - że wsypa nastąpiła raczej w szerokiej zmowie, która była podstawą
całej operacji. Ale bez jej istnienia, działania, ofiarności wielu ludzi, ucieczka nie
byłaby w ogóle możliwa. Kapitan zaczął o nich myśleć, przyglądał się im z bliska,
jakby spodziewał się w tym długim szeregu ludzi znaleźć ogniwo słabe, które
puściło. Ale nie wszystkich znał. Było na przykład wśród nich kilku uchodzących
za porządnych ludzi, ale nie-Polaków. Byli jacyś dwaj Ukraińcy, Rosjanin, dwóch
Żydów. Był nawet pewien Gruzin z pochodzenia, kontraktowy oficer kawalerii,
instruktor jazdy. Ale dlaczego z góry zakładać, że zdrajcą nie mógł być Polak?
Kapitan M. nie był szowinistą. Poprzestał więc na stwierdzeniu, że przyczyną
wywózki mogło być coś, co się zdarzyło na obszarze dużej konspiracji, lub coś
zupełnie innego. Jeszcze niewiadomego. W ciągu prawie półtora roku pobytu w
więzieniach i obozach odbył już kilka wędrówek i przyzwyczaił się do nich. Taki to
już był system. Polegał na ustawicznym ruchu, niepokojeniu więźniów,
przesiewaniu ich, dzieleniu na coraz inne kategorie. Raz tylko, było to na
początku kwietnia, akurat rok temu, na krótko przed transportem z poprzedniego
obozu kapitan M. przeżył chwilę trwogi. Poczuł bliskość jakiegoś wielkiego, ale
nieokreślonego zagrożenia. Gdy się ma poza sobą już trzy wojny i sto razy ocierało
się o śmierć, czuje się jej bliskość niemal zmysłami. Ale wtedy, przed rokiem, on
był wśród tych, którzy w ostatniej chwili zostali w obozie zatrzymani. Wywożono
innych. Kim byli ci, którzy teraz, wraz z kapitanem M. jechali na południe?
Więźniów jadących w pierwszym samochodzie widział tylko z daleka. A ci, którzy
jechali wraz z nim, byli przeważnie oficerami zawodowymi lub rezerwy, było także
dwóch czy trzech podchorążych.
Jeśli dzisiejszy transport nie był więc jednym z tych kolejnych,
zwyczajowych, celowych lub bezcelowych ruchów i jeśli wykluczyć wsypę jako
przyczynę - to czym był? Może na świecie zdarzyło się coś więcej niż to, co
usłyszał od lejtnanta, coś, na co kapitan M. czekał i czego się spodziewał -
może Rosja została (nareszcie) wciągnięta do wojny i w tej chwili jej armie biją się
gdzieś na dalekim wschodzie z Japończykami albo na zachodzie z
Niemcami? (Wojna z Niemcami wydawała się kapitanowi M.
mało prawdopodobna, przynajmniej w tej chwili, ale jednak niewykluczona). Był
przekonany, że ta wojna, aby mogła się skończyć, musi najpierw ogarnąć
cały świat. Że coś mogło się stać, świadczył nieco odmienny sposób zachowania
się tych, którzy odebrali kapitanowi M. wolność. Byli znacznie bardziej uprzejmi
niż zwykle, można powiedzieć, że nawet przyjacielscy. I to w sposób bardziej
naturalny. Oto przed chwilą jeden ze strażników poczęstował kapitana
M. papierosem, usiłował nawet zagadywać, co było już zupełnie niezwykłe.
Po około trzech godzinach jazdy samochody zatrzymały się. Kapitan M.
przeżył chwilę niepokoju, czy nie ma to czegoś wspólnego ze sprawą ucieczki, ale
okazało się, że oficerowie z samochodu osobowego chcieli się po prostu odsiusiać.
Pozwolono także wysiąść na chwilę więźniom. Po kilku minutach samochody
ruszyły dalej. A kapitan M. mógł powrócić do swoich myśli. Więc jeśli transport, w
którym i on jechał, nie miał być zwykłym ruchem, jak to się mówiło „żeby się
kasza nie przypaliła”, i przy okazji jeszcze jednym potrząśnięciem sita,
aby wyłapać jakiegoś szpiona czy dywersanta, jeśli to nie było to, ani jakieś inne
wydarzenie, jeszcze nieznane - to nie ma się co dłużej nad tym
zastanawiać. Pożywiom - uwidim, jak mówią Rosjanie. I kapitan M. powrócił w
myślach do swoich obsesyjnych rozważań na temat wolności. Cokolwiek będzie,
cokolwiek się zdarzy i gdziekolwiek się znajdzie, kapitan M. wie, że nie przestanie
nigdy myśleć o tym, jak wolność odzyskać. Gdyby nawet miało się okazać, że
obóz, do którego losy go zawiodą, leży pośrodku pustyni Kara-Kum, to kapitan M.
wie, że nazajutrz po przybyciu tam zacznie już przemyśliwać, jak by się stamtąd
wydostać. Nazajutrz? Nie, już wcześniej. Wieziony samochodem w
czterdziestostopniowym upale, w dławiącym gardło kurzu, z wargami
spieczonymi, na pół oślepłymi oczami będzie się wpatrywał w pustynię, której
kresu nie widać, z nadzieją, że znajdzie na niej jakiś choćby najmniejszy
punkt oparcia dla wzroku - pojedyncze drzewo, kępę zarośli, skałę. Coś, co
pozwoliłoby mu później wymyślić jakiś sposób na to, aby się zmierzyć i
pokonać buchającą żarem pustynię. Będzie to zupełnie inny rodzaj walki niż ten,
który wymyślił tam, na północy, ale nie wątpił w to, że jakiś sposób na gorącą i
suchą przestrzeń istnieć musi, podobnie jak istniał tam na przestrzeń porośniętą
lasem, pokrytą śniegiem, skutą lodem. Na przykład w tej chwili przychodzi mu do
głowy taki pomysł: jest noc, pięciu uciekinierów opuszcza obóz i zanurza się w
czarną pustkę. Noc jest chłodna, prawie mroźna w porównaniu z dniem. Nie mają
kompasu, ale po co kompas, będą szli na północ, wciąż tylko na północ, a
przewodniczką niezawodną im będzie Gwiazda Polarna. A co będą robić w dzień,
w ten jasny i gorący dzień na otwartej, pustej przestrzeni, gdzie
każdy poruszający się przedmiot widać z samolotu, niby z lotu drapieżnego ptaka,
na dziesiątki kilometrów? A, to bardzo proste: pod koniec nocy, na godzinę przed
świtem, zagrzebią się w ostygłej w ciągu nocy ziemi, jak to czynią robaki i drobne
ssaki pustynne, aby nie spalić się w słonecznym żarze dnia. Poranny wiatr siejący
drobnym piaskiem zasypie ślady ich stóp i miejsce, w którym zniknęli pod ziemią.
Będzie potrzebne jakieś proste urządzenie, jakaś przenośna konstrukcja z płachty
i paru tyczek, żeby piasek nie walił im się na głowy. Ale to są już szczegóły.
Przesiedzą więc skuleni we wnętrzu chłodnej ziemi, oddychając, a właśnie, czym?
Powietrzem, które będzie dochodziło rurką. Nawet dwoma rurkami, dla wymiany
powietrza zużytego. Proste. Gdy powietrze dochodzące z góry zacznie się
ochładzać, będzie to znak, że słońce zniża się i gaśnie żar. Wtedy będą mogli wyjść
na powierzchnię, odetchnąć świeżym, chłodnym powietrzem nocy. Pożywić się.
Potem ruszyć dalej na północ.
Pustynia, pustynia. Kapitan M. niewiele o niej wiedział, ale zdawał sobie
sprawę, że pustynia wysusza ciało człowieka, wypija z niego wodę, krew w nim
gęstnieje, człowiek zasypia, umiera. A więc przede wszystkim woda. Około dwóch
litrów wody dziennie, najmniej półtora. Jak zdobyć wodę? Zapas wody można
wziąć z sobą na dwa - trzy dni, to wszystko. A co potem? Ano, trzeba będzie
zbierać w nocy rosę na rozścielone płachty. Poza tym płynie tam przecież rzeka,
jak jej tam, Syr-daria czy Amu--daria, więc gdy się do niej dotrze... Ten
problem będzie wymagał jeszcze szczegółowych studiów, na miejscu. „Ach,
byłbym zapomniał o czymś bardzo ważnym: sól, sól!” - pomyślał kapitan M. Nie
mógł sobie przypomnieć, skąd to wie, chyba dowiedział się tego w poprzednim
obozie w rozmowie z pewnym pułkownikiem rezerwy, w cywilu
profesorem medycyny tropikalnej, który wiele po świecie podróżował. Otóż
człowiek, pocąc się, traci nie tylko wodę, ale pozbywa się także soli
mineralnych, koniecznie potrzebnych do tego, aby mogło pracować serce i inne
organy wewnętrzne. Ubytek wody można stosunkowo dosyć łatwo uzupełnić - ale
sól, sól! W grę wchodzą prawdopodobnie jakieś niewielkie ilości, maleńka chyba
szczypta soli dziennie, trzeba to jeszcze ustalić. Ale jak to dobrze, że kapitan M. to
sobie przypomniał!
Kapitan M. nie jest pewny, czy to, co w tej chwili wymyślił, będzie akurat
tym najlepszym sposobem na to, aby pokonać pustą, buchającą żarem
przestrzeń. W koncepcji ucieczki przez pustynię było zbyt bliskie podobieństwo do
tamtej, przez tundrę.
Było to właściwie tylko odwrócenie jej kierunku. Może trzeba będzie
wymyślić coś zupełnie innego? Zacząć rozumować innymi kategoriami? Na
przykład: przejścia w jakiś inny stan. Przeistoczenie się z uciekającego i ściganego
więźnia w kogoś całkiem innego, kogoś, czyje istnienie nie budziłoby
żadnych podejrzeń? Pasterza owiec, poganiacza wielbłądów, przewoźnika przez
rzekę. Przystosować się do krajobrazu, zniknąć w nim, stopić się z tłem tak
doskonale, aby stać się prawie niewidzialnym, jak potrafi być niewidzialną
przycupnięta w bruździe kuropatwa. Zamiast ucieczki - znieruchomienie i
przetrwanie jakiś czas do chwili, w której znów będzie można podjąć ruch. Tak,
jak to czynią małe i słabe zwierzęta zagrożone atakiem bardzo niebezpiecznego,
silnego wroga. Nieruchomieją i trwają jeszcze długo po oddaleniu się wroga w
bezruchu. Kapitan był już bliski wymyślenia jakichś niedorzeczności,
przeistoczenia się w mądre drzewa, myślące kamienie. Coś mu się zaczęło plątać
po głowie z Odysei o towarzyszach przemyconych pod brzuchami baranów. A
najlepsze byłyby czapki niewidki. W tym miejscu kapitan M. poczuł się
trochę zawstydzony tym, że zamiast trzymać się realiów, pozwolił swoim myślom
zejść na manowce. Ale przypomniał sobie anegdotę, która wprawiała go zawsze w
dobry humor, tę opowieść o pomylonym fizyku i siedmiu tysiącach wróbli - i
uśmiechnął się. „Tak czy owak - pomyślał - jedno jest pewne: że tylko ciało można
skrępować, uwięzić, oddzielić od otaczającego świata. Myśl, póki człowiek żyje,
pozostanie zawsze wolna”.
Samochód jechał teraz szybciej, miękko, bez wstrząsów. Widocznie minął
miejsce, w którym droga przechodziła w szosę o twardej, równej nawierzchni. Była
to mniej więcej połowa drogi. Kapitan M. siedział z zamkniętymi oczami i ci,
którzy na niego patrzyli, mogli przypuszczać, że śpi. Przed chwilą jego wyraz
twarzy byl poważny, kapitan myślał pewnie o czymś niezbyt wesołym. A teraz
znów jakby uśmiechał się. Mogło to znaczyć, że śni mu się coś bardzo miłego, na
przykład rodzinny dom i okolica jego dzieciństwa. Mogło się wydawać, że kapitan
widzi siebie, jak to często więźniom się zdarza, idącego lekkim krokiem, a
właściwie jakby płynącego lub niesionego powietrzem drogami i ścieżkami wśród
drzew, przez otwierające się przed nim furtki i bramy, przenikającego bez
przeszkód przez mury i ściany, aż do wnętrza domu, w którym nic się nie zmieniło
od czasu, gdy go opuścił.
Więc tym, którzy na kapitana M. patrzyli, mogło się wydawać, że kapitan M.
zdrzemnął się. A tymczasem on wcale nie spał i niczego nie śnił. A jeśli nawet
uśmiechał się, to pod wpływem swoich myśli. Bo myślenie, a nawet marzenie o
wolności - to już jakby odzyskanie jakiejś jej małej, ale realnej części.
Rozmowy na schodach
W ciągu tych lat czterdziestu, jakie minęły od czasu, kiedy tu na trzecim
piętrze zamieszkałem, odbyłem kilkadziesiąt tysięcy wędrówek schodami w dół i w
górę. Z początku zbiegałem i wbiegałem po trzy schody, ale rzecz jasna z czasem
tempo zwolniłem, a ostatnio zdarza mi się nawet przystawać na półpiętrach i
coraz częściej dotykam dłonią poręczy. W ciszy panującej w klatce
schodowej słyszę skrzypienie drewna i czuję drżenie poręczy, która zdaje się
sygnalizować moją wędrówkę. Dawniej odbywałem te codzienne podróże często w
towarzystwie żony albo matki, od pewnego czasu schodzę i wspinam się
przeważnie sam.
Ale w domu, w którym żyję od lat czterdziestu, nie tylko ja mieszkam i nie
ja jeden wędruję po schodach. Oto zamykając za sobą drzwi, kiedy umilkł trzask
klucza, kiedy nastała w klatce schodowej cisza, usłyszałem skrzypnięcie bramy
wejściowej na dole, potem zrazu cichy, ale w miarę wspinania się coraz
głośniejszy szelest, a wreszcie wyraźny odgłos kroków. Przystanąłem i
dotknąłem dłonią poręczy. Drgała, i to był jeszcze jeden dowód, że ktoś porusza
się, idzie schodami w górę. Nie mając na razie żadnej pewności, kim może
być człowiek, który zbliża się do mnie, mogłem zatrzymać się, aby uniknąć
spotkania z kimś, kto mieszka na niższych piętrach. Uniknąć? Ale właściwie
dlaczego miałbym chcieć uniknąć spotkania? Przecież w moją stronę zbliżać się
może ktoś, kto przynosi mi wiadomość dla mnie korzystną - listonosz, posłaniec z
paczką albo telegramem? Lub w ogóle ktoś najmniq spodziewany - gość z
zagranicy, który nie mógł się do mnie dodzwonić, i oto wspina się teraz po
schodach, przystaje na piętrach, odczytuje nazwiska lokatorów. Ale może to być
ktoś mniej pożądany - dozorca z jakimś nakazem porządkowym, urzędnik z
administracji albo nawet milicjant?
Schodzę jednak i na drugim piętrze spotykam pana R. Stoi przed drzwiami
swojego mieszkania, zdążył wyjąć klucz z kieszeni i zrobić nim jeden obrót w
zamku. Mijam go i mówię: „dzień dobry!”. Pan R. nie wyjmuje klucza z zamka,
odwraca się, mówi:
— O, dzień dobry, dzień dobry! Świetnie, że pana spotykam. Kiedyś
pytałem pana, jaka według pana jest różnica między prozą a poezją? I nie
pamiętam, co pan mi wtedy odpowiedział.
Musiałem zatrzymać się, ale zrobiłem jeszcze pół kroku w kierunku
schodów, co miało oznaczać, że śpieszę się, i przystanąłem tylko na chwilę.
Powiedziałem:
- Wie pan, że i ja nie pamiętam. Może powiedziałem coś takiego: że proza
to jest opisywanie ludzi, rzeczy i zdarzeń. A poezja to jest opisywanie tylko uczuć,
których się doznaje na widok ludzi, rzeczy i zdarzeń. Może coś takiego
powiedziałem? Ale nie pamiętam, może coś innego?
- Hm. Zaraz, zaraz. Na widok? Chyba także na wspomnienie?
- Oczywiście.
Pan R. przekręcił klucz w zamku drugi raz, wyjął klucz i schował go do
kieszeni. Odwrócił się do mnie. Zanosiło się na dłuższą rozmowę.
- Ta definicja jakoś mnie nie przekonuje.
- Powiem panu, że mnie też nie.
- Czyli że pan ma także wątpliwości?
- Mam - powiedziałem i postąpiłem znowu pół kroku.
- Dokąd pan się tak śpieszy?
-Jestem bez śniadania. Idę do sklepu po chleb, masło i jakąś rybkę dla
kota, bo głodny.
- Ach tak - pan R. ma zrozumienie dla potrzeb ciała. Jest od dawna na
emeryturze i jakoś tak sobie życie urządził, że ma dużo czasu. Ale ja nie umiem
gospodarować czasem. Wiecznie mi się śpieszy. Miewam co prawda chwile
spokoju, ale uzyskuję je kosztem odsuwania różnych czynności na później. Co
parę dni zaczynają się piętrzyć przede mną góry tych niezałatwionych spraw.
Aby jakoś iść naprzód, muszę usuwać te przeszkody z drogi.
Gdy tego dnia, a może to było parę lat później albo wcześniej, wracałem do
domu obładowany zakupami, usłyszałem trzask zamka na pierwszym piętrze,
potem szczekanie psa i rozmowę. Drzwi zamknięto, ktoś zaczął schodzić. Mógł to
być tylko pan S. Znamy się od początku, od czasu, gdy tu zamieszkałem. Razem
sadziliśmy szczepy topoli mało co wtedy grubsze od palca, które dzisiaj
przerastają już dach naszej trzypiętrowej kamienicy. Czuliśmy wtedy potrzebę
sadzenia drzew, wiedzieliśmy, że nas przeżyją. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości,
że będą żyły dłużej niż my, bo taka jest natura drzew. Nasze żony, i w ogóle
kobiety, nie interesowały się drzewami, które sadziliśmy. Wyglądały czasem przez
okna, ale tylko po to, aby popatrzeć, co robimy, albo idąc, przystawały,
aby spytać, czy nie przynieść nam szalików, bo wieje zimny wiatr. Dla drzew nie
miały zrozumienia, jakby nie wierzyły, że drzewa mogą żyć po naszej śmierci. A
może bały się tego? I proszę, topole przerosły już nasz dom, a pan S. dopiero trzy
lata temu umarł. Ale na razie jeszcze żyje i powoli schodzi po schodach w dół.
Spotykamy się na podeście między piętrami. Pan S. ma siwiejącą, dosyć
dobrze utrzymaną brodę w stylu rosyjskim, ale nie ostatniego z Romanowów,
raczej bojarskim, ukształtowaną w szeroką u dołu łopatę. Jego jasne oczy patrzą
na mnie dobrotliwie, nie unikają mojego wzroku. To raczej ja łypię na boki.
-Jak tam dzisiaj na dworze, sąsiedzie?
- Ładnie, świeci słońce, ciepło.
- Chwileczkę, sąsiedzie. Zbliża się Wielki Tydzień. Wielki, święty tydzień. I
jest pora właściwa, aby pan nareszcie powrócił na łono cerkwi prawosławnej -
mówi pan S., opierając ręce na poręczy i zagradzając mi drogę od strony, którą
chciałem wziąć zakręt. Byłoby niegrzecznie obchodzić go za jego plecami.
- Ale ja od czterystu lat nie jestem już prawosławny.
- Mój Boże, tak krótko?! Co to jest czterysta lat! To zaledwie czterech
Solskich! - wykrzyknął pan S. i zagrodził mi drogę na całą szerokość. Rozrósł się
jakby wszerz i w górę.
- Cała nasza historia to zaledwie dziesięciu Solskich. A poza tym - ja już
wszystko, co było przed czterystu laty, zapomniałem. Odzwyczaiłem się.
Pan S. powiedział, patrząc na mnie i uśmiechając się ironicznie:
-To nazwisko, pochodzenie, ten wąs...
- Ale dusza, sąsiedzie, ale dusza już polska.
- A co to ma wspólnego? Któż panu zabroniłby pozostać Polakiem! -
wykrzyknął znowu pan S., i, jakby obrażony tym, że mógłbym o coś takiego
cerkiew prawosławną posądzić, zrobił krok w lewo i przepuścił mnie. Ale nie, pan
S. nie obraził się. Ma poczucie humoru. Kiedy indziej znowu, niezrażony moją
odmową, pan S. spotykając mnie na schodach, przedłuża rozmowę i mówi coś
takiego na przykład:
-Wiem, że lubi pan śpiew. Słyszę często od pana z góry dźwięk gitary i
„Bywaj dziewczę zdrowe”, a nawet ,,Rewe taj stochne Dnipr szyrokij”... Niech pan
przyjdzie kiedyś posłuchać śpiewu w cerkwi.
- Ja w kościele rzadko bywam, a w cerkwi to chyba pięćdziesiąt lat nie
byłem.
- To źle, że pan nie chodzi do kościoła. Ale nie dziwię się panu. Kościół
rzymski jest taki smutny, obcy, zimny. Śpiewają unisono. Klękają, wstają,
siadają, klękają, wstają. A u nas w cerkwi - jakież wzniosłe, piękne, a
równocześnie głęboko ludzkie jest prawosławne misterium. Zanurzamy się w nim
cali, otacza nas ze wszystkich stron. Śpiewamy, ale jak śpiewamy! Na cztery
głosy, na sto, na tysiąc głosów! I w tym wielkim chórze każdy z nas szuka sobie
miejsca dla swojego głosu - i znajduje je, i wzbogaca pieśń, czyni ją coraz większą,
coraz pełniejszą, coraz potężniejszą. Hospodi Boże, jak to brzmi! Ciarki chodzą po
grzbiecie, śpiew przenika cię do szpiku kości. A dookoła wszystko iskrzy się i
świeci, błyszczy się i mieni kolorami. Im bardziej zgrzeszysz, im głębiej upadniesz
- tym wyżej w śpiewie, blaskach, woniach kadzideł zostaniesz podniesiony. A w
kościele rzymskim tak smutno, obco. Nie dziwię się, że pan rzadko w kościele
bywa...
- W protestanckim jeszcze smutniej i bardziej pusto. Istny „kościół w
Pyzdrach...” Pan zna to powiedzenie przy kartach, jak się nie dostało ani jednego
obrazka, tylko same plichty...
Obaj śmiejemy się i wydaje się, że dzisiaj rozstaniemy się w wesołym
nastroju. Ale coś mnie pod-kusiło i mówię:
- A gdyby tak połączyć te trzy kościoły? My, katolicy, bylibyśmy gdzieś
pośrodku...
Moja propozycja wprawia pana S. nieoczekiwanie w zły humor. Marszczy
się, krzywi. Mówi:
- Nie lubię mieszanek. Ni to, ni sio. Ni pies, ni wydra.
Pan S. odwraca się ode mnie, wyjmuje klucz z kieszeni i podąża w stronę
drzwi swojego mieszkania. Jego niechęć do mnie ma jednak charakter przelotny.
Nastroje i tematy się zmieniają. Następnym razem, kiedy się spotkamy, będziemy
rozmawiać całkiem o czym innym. Każdy dzień jest przecież inny. Coś w nas
zmienia, od czegoś oddala, do czegoś przybliża. A ja odbywam ciągle ruch pionowy
-schodami w górę, schodami w dół. I dzięki tym dwóm ruchom: ruchowi
poziomemu, przechodzenia, płynięcia, mijania, i ruchowi pionowemu, wydaje
mi się, że się nie ruszam z miejsca, że nie starzeję się, nie umieram. Mój Boże, ale
drzewa, które sadziliśmy z panem S., rosną w górę. Nie będą rosły w
nieskończoność - der liebe Gott schaut, dass die Baume nicht in den Himmel
wachsen... - jak mówią Niemcy. Ale rosną, bo im brakuje jeszcze paru metrów
do wymiarów, jakie im wyznaczyła natura i gatunek. Rosną także dzieci. Oto z
dołu, od strony bramy, rozlega się tupot, okrzyki, śmiechy. To wnuczka pani C.
biegnie po schodach na górę. Spotykamy się na drugim piętrze. Dziewczynka
rzuca mi przez ramię „dzień dobry!”, wspina się na palce i sięga kluczem do
zamka. Oj, oj - postękuje, nie może dosięgnąć, brakuje jeszcze 2-3 centymetrów.
- Pozwól - mówię. Biorę z jej małych palców klucz, podnoszę go trochę w
górę i otwieram zamek. W przedpokoju stoi dziecinny wózek, z którego mała już
wyrosła. Dziewczynka jest dobrze wychowana, mówi grzecznie „dziękuję”, ale
nie wiem, dlaczego jej twarzyczka jest smutna. Mówię:
- Następnym razem, jak się spotkamy, to będziesz już sama otwierała
drzwi, prawda?
- Tak - mówi dziewczynka i uśmiecha się promiennie.
Jej babcię spotykam na I piętrze. Dźwiga w dwóch torbach zakupy. Twarz
ma spoconą, mięśnie na szyi napięte. Żyły na rękach nabrzmiałe, zakrzywionymi
niby haki palcami trzyma kurczowo ciężary, które wydają się być ponad jej siły.
Myślę nagle coś takiego: ta słaba, stara kobieta podobna jest do małego
zwierzątka, któremu instynkt opiekuńczy każe taszczyć zdobycz do legowiska. I
skąd w tej słabej istocie tyle siły? Ale ona to robić musi i będzie to robić do
upadłego. Myślę także: oto jak powinien wyglądać pomnik Matki Polki...
- Dzień dobry! Zmęczyła się pani, po co pani tyle naraz dźwiga? Niech
pani sobie trochę odpocznie.
Pani C. postawiła obie torby na ziemi, poprawiła przekrzywiony trochę
kapelusz.
- Muszę dźwigać, muszę się śpieszyć, bo wszystko z dnia na dzień drożeje.
Wczoraj kapusta kosztowała siedemdziesiąt złotych, marchewka sześćdziesiąt,
jarzyna czterdzieści, dzisiaj wszystko o pięć złotych droższe. Jajka wczoraj
osiemnaście, dzisiaj już chcieli dwadzieścia, jutro będą po dwadzieścia dwa. To
nie mam dźwigać?
Obszedłem panią C., kiwając ze zrozumieniem głową i zwalniając nieco
kroku. Spotkania z panią C. nigdy się nie przedłużają, są tylko krótkimi
przerywnikami. Kiedy później wracam z miasta, spotykam na schodach między I a
II piętrem pana R. Schodzi powoli, patrząc pod nogi. Przystaje od czasu do czasu i
podnosi oczy na swoje ręce, które zajęte są porządkowaniem kluczy i
umieszczaniem ich w skórzanym etui.
- A, to pan - mówi pan R., nie okazując ani radości, ani zdziwienia,
zupełnie tak, jakbyśmy się rozstali dziesięć minut temu, a najwyżej wczoraj.
-Chciałbym pana o coś spytać.
- Wiem. Jaka jest różnica między poezją a prozą...
- Nie, tym razem nie. Czy pan pamięta, co się stało trzydzieści lat temu?
Nie pamięta pan? Umarł Stalin, proszę pana, umarł Stalin. A czy pan wie,
jak Stalin umierał?
- Nie wiem, nie byłem przy śmierci Stalina.
- Proszę pana, proszę pana - jak pies, na ziemi.
- Na ziemi, ale chyba na dywanie, jak znam wschód...
- Możliwe, że na dywanie. Ale niech pan sobie wyobrazi: umiera władca,
tyran, ludobójca i ci, którzy jeszcze żyją, wcale nie cieszą się, że tyran umiera.
Drży ze strachu całe imperium od Kołymy po Krym, od Władywostoku do Brześcia
nad Bugiem. Bo jakież może być ostatnie słowo umierającego tyrana: sto tysięcy
rozstrzelać, trzy miliony wysłać do łagrów...
- A najchętniej, gdyby mógł, kazałby rozstrzelać całą ludzkość. Bo kto jest
odpowiedzialny za jego śmierć? Oczywiście - cała śmiertelna ludzkość. Bo tyran
powinien być nieśmiertelny...
Schodziliśmy powoli, krok za krokiem, przystając i cicho rozmawiając.
Mijaliśmy właśnie I piętro, gdy nagle za naszymi plecami rozległ się
trzask otwieranych drzwi i na schody wypadł, wściekle szczekając, mały, brązowy
seter. Omal nie zwalił nas z nóg. Ktoś gwizdnął na psa, ale on pędził, pośliznął się
na zakręcie, zniknął gdzieś na dole. Z podwórza buchnęło jego żywiołowe,
tryumfalne ujadanie. Wnuczka pana S. biegła za nim, trzymając bezradnie w ręku
pustą smycz. Mijając nas, rzuciła grzecznie „dzień dobry” i uśmiechnęła się.
- Oto prawdziwa radość z odzyskanej wolności - powiedział pan R.
Nie wracaliśmy już do śmierci Stalina. Pan R. schował klucze do kieszeni.
Kiwnęliśmy sobie głowami i rozeszliśmy się. Pan R. schodził w dół, ja wspinałem
się w górę. Między piętrem II a III przystanąłem, nie tyle z powodu lekkiej
zadyszki, chociaż prawdę mówiąc, to także i z tej przyczyny, i wyjrzałem na
podwórze. Pies szalał, obiegał wkoło podwórze z nosem przy ziemi, zatrzymywał
się nagle, stawał jak wryty, skradał się, pełzając niemal po ziemi, wyskakiwał
znienacka, płoszył wróble i gołębie. Robił użytek ze wszystkich swoich zmysłów, z
potrzeby ruchu i zabawy, dawał upust swojej namiętności do polowania,
przygody, walki. Udawał, że pokonuje wysokie przeszkody i wielkie przestrzenie.
Potem kiedyś byłem chory, miałem zapalenie płuc. Około dwóch tygodni nie
wychodziłem z domu. Polegiwałem. Jedzenie dla mnie i kocicy dostarczali mi
przyjaciele. Towarzystwa dotrzymywała mi tylko kocica. Siadywała na rogu stołu i
patrzyła na mnie. Jak pierwszy raz wyszedłem, to czułem, jakbym miał nogi z
waty. Za oknami padał drobny, rzadki śnieg, na dworze było jasno, cicho. Tylko
gdzieś w głębi otchłani, do której miałem zejść, słychać było jakieś szmery,
szumy, jakby ulicą płynęła rzeka. Dobiegały też jakieś dziwne dźwięki, jakby ktoś
potrącał na gitarze na zmianę wciąż dwie, te same, struny. Przystanąłem na
krawędzi schodów, które wydawały mi się tak niebezpiecznie strome, jak zimowe
zejście z Giewontu po oblodzonych skalnych stopniach. Ale kiedy
spróbowałem schodzić, okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczałem. Moje nogi
były jednak niepewne, stąpałem więc powoli i ostrożnie, trzymając się poręczy. W
pewnej chwili, gdzieś na wysokości II piętra, poczułem lekkie drżenie poręczy.
Ktoś wspinał się po schodach w górę. Prawdę mówiąc, to czułem się trochę tak,
jakbym znalazł się w klatce schodowej domu, w którym mieszkałem kiedyś
dawno, co najmniej przed dwudziestu laty, i zapomniał już, kto w tym domu
mieszka i z kim mogę się spotkać. Nie, nie zapomniałem; to na czym innym
polegało. Powiedziałem kiedyś wcześniej, że istnieją dwa mchy: poziomy i
pionowy. Poziomy ma coś wspólnego z upływem czasu. Pionowy nie ma z nim
nic wspólnego, gdyż jest tylko wznoszeniem się i opadaniem. Wskutek
niewychodzenia przez dwa tygodnie z domu nastąpiły jakieś zaburzenia w
relacji między tymi dwoma mchami.
Schodziłem więc w dół i mijając I piętro, spotkałem pana S. Miał na sobie
kożuch barani, który teraz rozpiął, bo w klatce schodowej było ciepło, na głowie
czapę z wyleniałego trochę burego futra włożoną tak, jak nosili i noszą Rosjanie,
tworzącą od przodu płaszczyznę, na której można by zobaczyć dwugłowego orła
lub czerwoną gwiazdę. Pan S. zatrzymał się w połowie schodów, rozłożył ręce i
powiedział:
- Uff, zasapałem się. Dawno pana nie widziałem, gdzie pan bywał?
- Tu, u siebie, na górze. Chorowałem.
- Co panu było?
- Miałem dosyć wysoką gorączkę, a teraz na odmianę mam trochę za
niską, i mamie się jeszcze czuję.
- Źle pan wygląda.
Pana S. dawno nie widziałem, ponad dwa tygodnie, a może ponad
dwadzieścia lat. Zmienił się, postarzał. Jego broda nie była już tak
wypielęgnowana. Mimo wysokiej czapy wydawało się, jakby zmalał. Chociaż
znałem jego poglądy, znałem jego całą rodzinę, nawet psa, mimo że sadziliśmy
wspólnie drzewa, które przerastają już dach naszego domu
- pan S. wydał mi się teraz człowiekiem, którego widzę pierwszy raz w
życiu. Zupełnie jakbym mieszkał w tym domu dopiero od kilku dni,
jakby wszystko było jeszcze przed nami. Jakbyśmy mieli sadzić drzewa dopiero w
jesieni, jakby nic jeszcze nie zostało między nami powiedziane, jakby nasza w tej
chwili rozmowa była pierwszą, a wszystko inne będzie dopiero powiedziane i
zrobione. Pan S. przypatrywał mi się, z jego oczu promieniowała łagodność i
życzliwość.
- A co pan w ogóle jada?
- Pichcę sobie, w każdym razie nie głoduję. Bywało gorzej.
- Niech pan przyjdzie do nas na obiad. Serdecznie zapraszam. I niech pan
się nie krępuje. U nas codziennie robi się obiad na sześć osób. Jedna gęba
- przepraszam - więcej, jedna mniej...
Pan S. oparł dłonie na poręczy, przekręcił głowę w moją stronę i patrzył na
mnie, uśmiechając się.
- Dziękuję, ale dzisiaj nie mógłbym. Może jutro, pojutrze?
Schodami w górę, schodami w dół. Wracając któregoś dnia do domu, z
daleka już spostrzegłem jakąś drobną, ale wyraźną zmianę na fasadzie kamienicy.
Nie wiedziałem z początku, na czym to polega. Dopiero jak się zbliżyłem, to
zrozumiałem. Sam przecież dwa razy już wywieszałem na bramie klepsydry
bliskich mi osób, które z mojego domu odeszły. Zatrzymałem się i przeczytałem o
panu S. wszystko, co zresztą wiedziałem, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby
nie odnosiło się do kogoś, kto już nie żył. Teraz to zostało wydrukowane z
podaniem daty i godziny pogrzebu. Tak, teraz było absolutnie pewne, że pan S.
nie żyje, i że dalszego ciągu jego życia, przynajmniej w tych wymiarach, już nie
będzie.
Kilka dni później byłem na pogrzebie pana S. Było dwóch księży, katolicki i
prawosławny. Prawosławny ksiądz był biskupem czy nawet metropolitą. Ksiądz
katolicki miał na sobie surową czerń i biel, milczał, dłonie miał złożone na
piersiach. Twarz gładko ogoloną, otwartą, widać było dokładnie jej rysy, kształt
ust i podbródka. Można było niemal wiedzieć, o czym myśli. Ksiądz
prawosławny był cały w kolorach, ozdobach, błyskach, na głowie miał mitrę
wysadzaną szlifowanymi kamieniami, kryształami górskimi, ametystami, a może
szmaragdami, które rzucały kolorowe ognie. Jego twarz okolona była brodą
zarastającą szyję, policzki, łączyła się z włosami opadającymi na kark i
zasłaniającymi uszy. Z tej gęstwiny włosów wystawał tylko czubek nosa i
połyskiwały czarne jak węgiel oczy. Jego obie ręce zajęte były trzymaniem
trybularza, modlitewnika, świecy, krzyża, który podawał wkoło do ucałowania.
Odbywało się to w ciszy, czasem tylko w jakichś szeptach i brzękach - aż nagle
zabrzmiał chór. Dźwięki wstrząsnęły ziemią i powietrzem, zdawało się, że ponad
naszymi głowami rozpętała się burza, a po ziemi toczą się ciężkie
wozy naładowane kamieniem. To trwało dosyć długo, potem chór ucichł, słychać
było jeszcze chwilę szepty, kaszel, brzęk łańcuszków trybularza.
Odchodząc, obejrzałem się; wśród drzew zobaczyłem mogiłę pokrytą kolorowymi
kwiatami. Ludzie powoli rozchodzili się. Została tylko najbliższa rodzina.
Schodami w dół, schodami w górę. Rzecz jasna, pana S. na schodach już
nie spotykam. Chociaż, bo ja wiem? Przecież często mi się zwiduje, słyszę niemal
jego głos. Tyle że jego fizyczna osoba nie stanowi żadnej przeszkody, mogę przez
niego przejść, nic prawie nie czując, może tylko lekkie dotknięcie gęstszego jakby
w tym miejscu powietrza, albo jakbym musnął ramieniem cienką firankę. Tym
przelotnym spotkaniom z panem S. towarzyszy czasem szybko przemijające
uczucie żalu, że coś między nami nie zostało dopowiedziane, że
zbywaliśmy żartami sprawy dla mnie i dla niego zbyt poważne, a tu czas płynął i
płynął, i w końcu jednego z nas zmusił do milczenia, usunął, zdmuchnął
jak piórko. Ach, zapomniałem panu S., póki żył, coś powiedzieć: że, pomijając
inne względy, nie mógłbym być prawosławnym już choćby z tej przyczyny, że nie
odpowiada mi likwidacja czyśćca. Nie leży to po prostu w moim interesie. Z moim
bagażem grzechów wprost do nieba bym się przecież nie dostał. Mowy nie ma!
Pewnie by się uśmiał. Ale na pewno próbowałby znaleźć jakiś argument.
Miałem dzisiaj ciężki dzień. Nie wiodło mi się w pracy, w niczym mi się nie
wiodło. W takie dni już od rana nic się nie składa, wszystko przeszkadza, niczego
nie można znaleźć. Rozlegają się raz po raz natarczywe telefony i dzwonki
niespodziewanych gości. Znikają przedmioty, rozsypują się myśli. Wychodzimy z
domu, wracamy do domu, wędrujemy kilka razy tam i z powrotem po schodach.
Ponieważ robota nam nie idzie, szukamy pretekstu, żeby się od niej oderwać.
Preteksty znajdujemy, bo nietrudno je znaleźć. Ja na przykład odczułem dzisiaj
bardzo pilną potrzebę kupienia pocztówek, kopert i znaczków. Wracając, nie
spotkałem na szczęście nikogo ani na ulicy, ani na schodach. Potem wychodziłem
jeszcze dwa razy po inne zakupy. I za każdym razem korytarz i klatka schodowa
były tak puste, jak to się zdarza w domach przeznaczonych na rozbiórkę, z
których wysiedlono już wszystkich mieszkańców. Nie było słychać żadnych
głosów ludzkich, ćwierkały tylko wróble i gruchały gołębie, tak zajadle, a nawet
tryumfalnie, jakby wzięły już opustoszały dom w posiadanie. W południe
zaczął siąpić deszcz, z początku drobny, potem się na dobre rozpadało. Po
południu deszcz ustał, ale ponieważ w dalszym ciągu źle mi się pracowało,
więc wyszedłem jeszcze raz do miasta, aby kupić kalkę i taśmę do maszyny.
Miałem jeszcze w projekcie jazdę tramwajem do śródmieścia, w nadziei, że znajdę
nareszcie przedmiot, który wydał mi się nagle potrzebny: jakieś cążki czy klucz
francuski. Ale rozpadał się znowu deszcz, więc wróciłem do domu, który nie był
już pusty. Na parterze grało głośno radio. Na I piętrze szczekał pies i słychać było
rozmowę:
- Nie, tu nie mieszka.
- Wyprowadził się?
- Nie, chyba nigdy nie mieszkał. Cicho, leżeć! (to do psa).
- Ale ja mam taki adres napisany.
- To co ja panu poradzę? Przykro mi.
Chwilę później spotkałem na schodach jakiegoś starego człowieka.
Wyglądał na kogoś, kto przyjechał z dalekiej prowincji. W ręku niósł połataną
torbę skórzaną. Mijając mnie, zatrzymał się i spytał:
- Przepraszam, czy w tym domu nie mieszka pan Zawada?
- Zawada? Nie, w tym domu nie.
- A nie wie pan, gdzie może mieszkać pan Zawada?
- Pojęcia nie mam. Może gdzieś w sąsiednich domach?
To przepraszam.
Człowiek popatrzył na mnie trochę z nieufnością, jakby podejrzewając, że
mam coś do ukrycia. Prawdopodobnie nie spotkamy się nigdy więcej. Wspinając
się dalej w górę, usłyszałem, że ktoś schodzi z II piętra. Był to pan R. Zatrzymał
się i powiedział:
- Dawnośmy się nie widzieli.
- Na pogrzebie...
A prawda, tak, na pogrzebie.
- Tak.
- Tak.
Zamilkliśmy na chwilę, jakbyśmy odprawiali minutę ciszy. W ogóle
rozmowa jakoś nie kleiła się. Stwierdzenie, że pan S. był, że spotykaliśmy
się, rozmawiali, a teraz pana S. już nie ma - uznaliśmy widocznie za nieludzko
banalne, więc milczeliśmy dalej. Wreszcie pan R. powiedział:
- A wie pan, że ja w pewnym okresie bardzo się z nim przyjaźniłem.
- Moja żona także się z nim kiedyś przyjaźniła. Chodzili mniej więcej w
tych samych latach na akademię. Ale ich malarstwo to były dwa różne światy.
- Tak, oczywiście, to były inne światy - przyznał pan R. - Ale a propos
inne światy: definicja, którą od pana kiedyś usłyszałem na temat różnicy między
prozą a poezją, nie wystarcza mi.
- Powiem panu, że mnie też nie bardzo odpowiada, ale nic lepszego nie
przychodzi mi do głowy. Może trzeba by jeszcze dodać, że poezja, dzięki swojej
zwięzłości i obrazowości, działa bardziej bezpośrednio na sferę naszych uczuć i
wyobraźni. Nic mądrzejszego nie mogę wymyślić.
- To mi odpowiada, bo zawsze mi się zdawało, że poezja jest bliższa
malarstwu i muzyce.
Pan R. podniósł dłoń w górę, ja zrobiłem jakiś niepewny ruch rękami i w
ten sposób rozstaliśmy się. Wróciwszy do domu, zrobiłem sobie kawę, zapaliłem
lampę na stole i usiadłem. Moja czarna kotka ulokowała się natychmiast pod
lampą i patrzyła na mnie swoimi pięknymi, czystymi oczami.
Jej oczy obserwują mnie bacznie, widzą każdy najmniejszy mój ruch, gest,
zmianę wyrazu twarzy i jakby chciały powiedzieć: no i ćo dalej? Bardzo jestem
ciekawa, co będzie się dalej działo? Ale nie obchodzą mnie twoje zamiary, myśli i
motywy twoich działań. Nie chciałabym tylko, żebyś zrobił coś przeciwko mnie, bo
ja nie mam wobec ciebie żadnych zamiarów złych. Nie zaprzątam sobie głowy ani
filozofią, ani religią. Bo „Ignoramus et ignora-bimus”. Więc nie wysilam się jak
ludzie, małpy, a nawet psy, bo to nie ma żadnego sensu. A co do pamięci, to
pamiętam tylko to, co mi jest koniecznie do życia potrzebne: moją miseczkę, moją
ubikację, ścieżki, którymi chadzam, i miejsca, w których drzemię. Niepokoją
mnie, ale zarazem ciekawią wszystkie zmiany. Raczej niepokoją. Nie lubię ich.
Moim ulubionym zajęciem jest polowanie i zabawa. A poza tym - jestem, żyję.
Poruszam się. Moje wspomnienia z dzieciństwa zepchnęłam do podświadomości,
odzywają się one we mnie tylko w chwilach niebezpieczeństwa. Ale mam coś,
pewien zmysł, którego ty nie masz: wiem naprzód, że coś się stanie. Och, bardzo
na krótko, na sekundę, najwyżej dwie, wcześniej. Ale to mi wystarcza, aby się
ukryć, a przedtem, jeśli ten sygnał zrozumiesz, ostrzec ciebie.
Zapadał wieczór. Otworzyłem drzwi balkonowe. Wypogodziło się. Jaskółki
skończyły swoje loty. Krążyły jeszcze, głośno gwiżdżąc, jerzyki, ale w miarę jak
zapadała noc i one umilkły. Ucichł wiatr, przestał padać deszcz, ale pochłodniało
trochę. Powietrze było wilgotne, pachniało kwiatem akacji. W pobliżu balkonu
krążyły dwa nietoperze. Ich lot był cichy, zwroty w powietrzu niespodziewane.
Moja kocica nie interesowała się jaskółkami i jerzykami. Były dla niej za szybkie.
Ale nie lubiła bardzo nietoperzy, denerwowały ją, może wydawały się jej
latającymi w powietrzu myszami? I chyba w jej przekonaniu były łatwiejsze do
upolowania. Nietoperze krążą lotem niezbyt szybkim, omijają w ciemnościach
precyzyjnie przeszkody. Czasem zatrzymują się na sekundę w powietrzu.
Wiadomo, że posługują się czymś w rodzaju radaru. Wysyłają sygnały i odbierają
ich echo w częstotliwości dla naszego ucha niesłyszalnej. Ale moja kocica je
chyba odbiera i rozumie. Patrzyłem na kartkę papieru, na której napisałem przed
chwilą dwa zdania, i na moją rękę trzymającą w tej chwili bezczynnie
długopis, ale kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem, że miejsce pod lampą jest puste.
Zawołałem:
- Kizia, Kizia, Kizia!
Moja kocica nie odezwała się ani nie przybiegła, wyszedłem więc na balkon.
Była już noc, podwórze pogrążone było w ciemnościach. Poręcz balkonu,
szerokości siedmiu czy ośmiu centymetrów, po której mój kot spacemje z taką
swobodą, jakby miała szerokość autostrady, teraz, po deszczu, była
śliska. Zrozumiałem. Porwałem latarkę elektryczną i zbiegłem po schodach na
złamanie karku. Podwórze porośnięte jest dosyć wysoką trawą i otoczone
krzakami ligustru. Kot nie mógł rozwiać się w powietrzu, musiał być tutaj, na
dole. Zawołałem:
- Kizia, Kizia, Kizia!
Gdzieś z lewej strony, spod krzaka, odezwało się cieniutkie miauknięcie.
Skierowałem tam światło latarki. Moja kocica siedziała skulona, jej oczy patrzyły
na mnie i świeciły jak dwie gwiazdy. Schyliłem się i wziąłem kota w ręce.
Poczułem ciepłe, wilgotne od rosy ciałko i szybkie bicie przestraszonego serca.
- Nie przewidziałaś, Kiziu, że coś takiego ci się przydarzy - powiedziałem.
Moja kotka była chyba cała i zdrowa, krzak i trawa osłabiły jej upadek z III
piętra. Kiedy zacząłem iść po schodach w górę, kotka schowała głowę pod mój
sweter. Na I piętrze minąłem jakąś młodą kobietę, niosącą białe wiaderko ze
śmieciami. W ostatniej chwili dopiero uprzytomniłem sobie, że jest to wnuczka
pana S. Powiedziała „dzień dobry” i popatrzyła na mnie, na moją twarz, potem na
kotkę, którą niosłem w rękach. Spojrzenie dziewczyny było przenikliwe, całego
mnie ogarniające i wartościujące, jak potrafią patrzeć tylko dzieci i bardzo młodzi
ludzie. Wnuczka pana S. minęła mnie, a ja nagle zobaczyłem sam siebie, tak jak
ona mnie widziała, a lepiej powiedziawszy, tak, jakbym ja siebie widział w lustrze.
W wąskim, wysokim lustrze. Mam siwe, prawie zupełnie białe, trochę zmierzwione
włosy, twarz starą, pobrużdżoną, ale jakbym się lekko uśmiechał, a może to tylko
skrzywienie ust spowodowane zadyszką? Jestem w jasnozielonej koszuli w kratkę,
na koszuli mam szarą, włóczkową kamizelkę. Trzymam w ramionach kotkę,
przyciskam ją do piersi. Idę powoli schodami w górę, lustro z moim odbiciem
towarzyszy mi, wznosi się razem ze mną. Ale mój obraz w miarę podnoszenia się
zasnuwa się mgłą, staje się coraz mniej wyraźny, wreszcie niknie. Gdy zbliżam
się do trzeciego piętra, czuję nagle, ze kocica zaczyna mi się gwałtownie wyrywać
Z rąk. Zdaje się, że wiem, o co jej chodzi: abym przez pomyłkę nie minął naszego
mieszkania, nie poszedł dalej, wyżej, na strych, nie wspiął się na dach.
Postawiłem ostrożnie kotkę na ziemi. Pobiegła, kulejąc trochę, w stronę drzwi,
oparła się o nie, podniosła ostrożnie łapę i delikatnie dotknęła nią szczeliny
między drzwiami a futryną, linii, wzdłuż której zamknięte były drzwi do
mieszkania. Podniosła głowę i patrzyła na mnie. Gdy rozległ się drugi trzask
klucza w zamku i szczelina rozszerzyła się na tyle, aby jej małe, wąskie ciało
mogło się przecisnąć, Kizia już była wewnątrz mieszkania. I oto siedzi pod
lampą w moim pokoju. W jaki sposób udało jej się wskoczyć na stół? Z tą bolącą,
ale chyba tylko zwichniętą łapą, którą teraz właśnie zapalczywie
oblizuje? Chwilami przerywa tę czynność i rozgląda się, jakby sprawdzając, czy
wszystkie przedmioty są na swoich miejscach, czy nie zmieniły się
wymiary pokoju, odległości i wysokości, czy na ścianach wiszą te same i takiej
samej wielkości obrazy. Nie patrzy tylko na drzwi balkonowe, w tej chwili
zamknięte. Czasem zastyga nieruchomo z podniesioną łapą i wysuniętym
języczkiem i patrzy na mnie. Upewnia się, czy jestem, czy siedzę za stołem. Ale jej
oczy zdają się mówić coś więcej:
Byliśmy o krok, o kroczek, od nieszczęścia, ale
wszystko się dobrze skończyło i jesteśmy w tej chwili, no sam powiedz, jak
szczęśliwi? Tak na przykład, jak byśmy mogli być szczęśliwi po powrocie z wizyty
u lekarza, od którego dowiedzieliśmy się, że choroba bliskiej nam osoby nie
jest śmiertelna, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
Co tam te twoje głupie spotkania i rozmowy na schodach, które słyszę przez
drzwi! Po co te bezsensowne gadaniny przez telefon, poprzedzane budzącymi
niepokój dzwonkami! (Na szczęście nie było tutaj o nich mowy, ale jak cię znam,
to pewnie zechcesz kiedyś o nich napisać. Twoja rzecz. Nic mnie to nie obchodzi).
To wszystko przecież śmiechu warte, a może nawet niewarte śmiechu. Najmądrzej
jest po prostu być. Nieważne, w jakim miejscu czasu - jeśli w ogóle coś takiego jak
czas istnieje. Nic lepszego nie wymyślisz. Po prostu być w chwili, która jeszcze
trwa, w tej, która dopiero co minęła, i tej następnej chwili, jeszcze prawie
niewidocznej, która wysuwa się z przyszłości, której widać dopiero rąbek, wąski,
cienki, jak nów księżyca.
Spotkanie i rozstanie
Jan patrzył na wschód, w stronę, skąd Lena miała przyjechać. Krajobraz
był tam otwarty na pustą nadrzeczną dolinę. Środkiem doliny, wśród łąk, biegły
tory, oddalały się, zataczały łuk, i dwiema cienkimi, połyskującymi liniami
wchodziły między porośnięte gęstym lasem i zamykające widok wzgórza. Z tej
odległości, z której Jan patrzył, wzgórza wydawały się bliskie siebie i jednakowej
wysokości. Ale Jan wiedział z mapy, że to jest złudzenie. W rzeczywistości
oddalone były od siebie około półtora kilometra i różniły się kształtem i
wysokością. Linii kolejowej towarzyszyły słupy telefoniczne, w miarę oddalania się
coraz niższe i gęściej stojące - zgodnie z perspektywą, która jak wiadomo jest
rzeczywistością i złudzeniem jednocześnie. Krajobraz był nijaki. To miejsce mogło
się znajdować wszędzie na świecie. Wydawało się tak ubogie i pospolite, że mogło
się tu zdarzyć wszystko, nawet coś bardzo niezwykłego. A mogło i przez długie
lata nie zdarzyć się nic.
Jan przyjechał tu dwie godziny wcześniej i zdążył już wynająć mieszkanie w
małym, świeżo wybudowanym parterowym domku, który ze swoim skośnym,
jakby ułomnym dachem i ślepą ścianą był na razie tylko połową przyszłego,
większego domu. Jego właściciel mieszkał wraz z rodziną w starej, walącej się już
trochę, ale obszernej chacie, otoczonej zacisznym sadem. W rozmowie z Janem
powiedział, że jak uzbierają pieniędzy i rozbudują nowy dom, to przeprowadzą się.
Informaq'e tyczące się domu, i zresztą wiele innych, puszczał Jan mimo uszu, bo
w istocie nic go nie obchodziły. Przyjechał tu przecież tylko po to, aby zobaczyć się
z Leną. Ale nie sposób jest widzieć i słyszeć tylko to, co nam jest potrzebne.
Odbieramy niechcący także masę innych wiadomości, słów i obrazów, które je
okalają. Więc na razie gospodarz postanowił domek wynajmować letnikom, ale
chętnych nie było. Mieszkanie było zbyt prymitywne. Składało się tylko z
niedużego pokoju i kuchenki. Ten nowy dom, a właściwie połowa domu, stał w
odległości trzystu kroków od starego, ale bliżej rzeki, na pustym, piaszczystym
kawałku ziemi ze śladami niedawnej budowy: korytem z resztą wapna, stertą
kamieni i kupą wiór i obrzynków desek. Jedyną ozdobą otoczenia domu miały być
trzy, posadzone dopiero pewnie wiosną, bo bardzo liche, jabłonki. W pokoju stały
dwa łóżka, zbite przez miejscowego cieślę z surowych desek, przykryte szarymi
kocami, pośrodku pokoju mały, kwadratowy stół i dwa krzesła. W kuchni na
zydlu stała poobijana i polutowana miednica, dzbanek i wiadro z pogiętej i
zardzewiałej blachy. To było całe urządzenie mieszkania. Aha, w kuchni była
jeszcze mała żelazna kuchenka, tak zwana kózka. Obok niej pod ścianą leżał na
podłodze stos krótko narąbanego drzewa i szczypki na podpałkę. Takie
mieszkanie Jan wynajął na tydzień, bo nic lepszego w tej małej i biednej
wiosce nie dało się znaleźć. Dwie, położone zresztą daleko od stacji wille, zajęte
były przez letników na całe wakacje. We wsi był tylko jeden
nieprawdopodobnie ubogi żydowski sklepik z gwoździami, kilkoma łańcuchami na
krowy, beczką śledzi i najtańszymi papierosami. Nie było oczywiście szkoły ani
kościoła, ani remizy strażackiej. Bo to właściwie nie była żadna wieś, tylko parę
chałup i przystanek kolejowy. W rozkładzie jazdy pociągi stąd odchodziły w tej
samej minucie, o której przychodziły, czyli zatrzymywały się na pół minuty.
Dlaczego Jan wybrał właśnie to miejsce na spotkanie z Leną? To nie Jan wybrał.
Po prostu miejscowość tę znaleźli oboje na mapie. Leżała w połowie drogi i miała
niezłe połączenia z dwoma stacjami węzłowymi.
Jan w tej chwili coś pomyślał, ale to nie była nawet myśl, tylko jakby znak
ostrzegający przed jakimś nieokreślonym niebezpieczeństwem. Aby się pozbyć
tego nieprzyjemnego uczucia, spojrzał odruchowo na zegarek: było już prawie trzy
minuty po czasie przyjazdu. Czyżby jego zegarek śpieszył? Nie działo się nic, co
zapowiadałoby przyjazd pociągu. Rampa w czerwono-białe pasy była podniesiona.
Jej nasada obciążona była dwoma przywiązanymi drutem żelaznymi sztabami i
wydawała się tak ciężka, że żadna ludzka siła nie będzie jej w stanie oderwać od
ziemi. Jan miał głupie uczucie, że powstała przerwa w czasie spowodowana jakąś
awarią w kosmosie, że w całym wszechświe-cie nastąpiło zatrzymanie ruchu i
dziania się. Wytworzyła się pustka, której to, co minęło, wypełnić już nie mogło -
a to, co miało nadejść, zostało gdzieś daleko stąd nagle zahamowane, nie może
więc się zbliżyć. Nie sposób jest przewidzieć, czym przyszłość będzie, nic jej nie
zapowiada, nie widać nawet najmniejszego skrawka, który by ją zwiastował i
pozwalał się domyślić, jaka będzie. A może ta próżnia powstała tylko tu, w
miejscu gdzie Jan miał się spotkać z Leną? Ale wskazówki zegarka Jana
poruszały się jednak. Może byłoby lepiej, żeby Lena nie przyjechała? Żeby
zdarzyło się coś - byle jej nic złego się nie stało - co zatrzymało pociąg. Jakiś
defekt lokomotywy, drobne uszkodzenie toru. Zresztą, niechby się nawet stało coś
gorszego, byle Lena nie przestała go kochać. Niechby nawet umarła - byle nie
przestała go kochać! Czy naprawdę Jan mógłby coś takiego pomyśleć, czy byłby
zdolny aż do takiego egoizmu? Spojrzał jeszcze raz na zegarek: pociąg miał już
pięć czy sześć minut spóźnienia. I dalej trwała cisza. Nawet jakby jeszcze głębsza,
bo słychać było ćwierkanie koników polnych dolatujące z łąk. Nagle, widocznie
mechanizm został odblokowany, zaczęło się coś jednak dziać: wewnątrz budynku
stacyjnego odezwał się dzwonek. Dźwięk ucichł, z drzwi wyszedł zawiadowca w
białej koszuli i czerwonej rogatywce, i nie śpiesząc się, poszedł w stronę
przejazdu. Opuścił rampę z taką łatwością, jakby ważyła tyle co słomka, i wrócił
na peron. Jan popatrzył w stronę, skąd miał nadjechać pociąg - i zobaczył dwa, w
krótkich odstępach po sobie wytryskujące spomiędzy lasów obłoczki pary.
Dopiero parę sekund później usłyszał dwa przeciągłe gwizdy i zbliżający się terkot
kół. Nie mógł jeszcze wiedzieć, czy Lena jedzie tym pociągiem, czy nie, ale zdążył
pomyśleć, że gdyby przyjechała, to będzie się bardzo źle czuła w tym pokracznym
i prymitywnym domu, w tym jałowym, pustym krajobrazie, i że to miejsce może
być grobem - cóż za słowo - ich miłości. Całkiem odpowiednia sceneria. Nie
można było znaleźć lepszej. Bo czy puste może być piękne? Nawet nie chodzi
o to, żeby było piękne, ale jakieś bardziej przyjazne uczuciom. Spomiędzy
lasów wynurzył się pociąg
i biegł szybko w stronę staqi. Zaczął gwałtownie hamować, zatrzymał się,
jakby cofnął się jeszcze metr, znieruchomiał - i Jan zobaczył twarz Leny w
oknie. Potem Lena znikła i po chwili stała z małą walizeczką w ręku na peronie.
- Proszę się przywitać ze mną - powiedziała, śmiejąc się. Jan pocałował
Lenę w policzek pachnący pudrem czy kremem i wziął z jej ręki neseser.
- Pociąg bardzo się spóźnił, bałem się, że coś się stało. Lena podniosła
rękę i spojrzała na zegarek.
- Przyjechał chyba punktualnie? Jest pół do dwunastej.
Pociąg ruszył i odjechał. Lena rozejrzała się dookoła, a Jan przeżył znów
chwilę strachu. Widok, akurat z tego miejsca, skąd Lena patrzyła, można
by porównać z krajobrazem, przez który niedawno przeszedł huragan. Na dodatek
jeszcze słońce zaszło za chmurę, po ziemi przesuwał się cień i ogarniał całą
okolicę. Tylko gdzieś daleko, na obrzeżu doliny, na południu i północy, wynurzały
się z cienia skrawki bezleśnych wzgórz, pokrytych skośnymi, jaśniejszymi i
ciemniejszymi pasami zagonów owsa i ziemniaków. Ale niebawem i one
zgasły, poszarzały i zanurzyły się w mroku. Był to jeden z tych krajobrazów,
który, jadąc pociągiem, mija się bez śladu zainteresowania, bez najmniejszej
chęci zatrzymania się tu nawet na chwilę. Gdy się ma na kolanach książkę,
powraca się do lektury.
- Niebrzydko tu - powiedziała Lena.
- Bałem się, że nie będzie ci się podobało.
- Wszędzie jest ładnie, gdzie my jesteśmy...
- Nie może byó brzydko, tam gdzie jesteśmy?
- Może byó tylko mniej ładnie albo bardziej ładnie - powiedziała. Miał to
byó żart, gra słów, ale twarz Leny była poważna. Jan pomyślał, że nie mówi
prawdy albo myśli o czym innym. Nie wiedział, co powiedzieć. Szli wąską,
wysypaną szarym żużlem ścieżką wzdłuż toru. Jan pomyślał, że teraz on i ta
kobieta skazani są tylko na siebie. Będą tylko we dwoje, rano, w południe, wieczór
i w nocy. Przez kilka dni, które mogą być bardzo trudne. Trudne? W ogóle
niewyobrażalne.
- Daleko jeszcze?
- Blisko, tylko drzewa zasłaniają.
Minęli kępę wierzb i olch. Nie były to drzewa ani piękne, ani wesołe. Stały
na zakręcie rzeki i musiały walczyć z nią. Ich pnie pokiereszowane były przez
powodzie, połowa ich obnażonych korzeni wisiała w powietrzu bezbronna nad
urwiskiem. Kolejne powodzie podmyją resztę ich korzeni i drzewa runą do wody,
rzeka je uniesie i osadzi gdzieś na mieliźnie. Będą straszyły odartymi z
kory pniami i konarami jak kości zwierząt na pustyni. A może właśnie będzie
inaczej? Drzewa jednak się nie poddadzą, rzeka będzie je musiała ominąć, oddać
im ziemię, którą im zabrała, a sama uderzy z furią na brzeg przeciwległy i będzie
gdzie indziej szukać słabego miejsca, w którym by mogła wyładować swoją
niszczycielską siłę. To, co się stanie, będzie zależało od czegoś bardzo małego,
jakiegoś głazu w korycie rzeki, a może kępy wikliny, gałęzi wiszącej nad wodą. I
zdarzy się to nieprędko -za rok, za dziesięć lat, za sto. Ale co to ma wspólnego z
tym, co się w tej chwili dzieje? I jaki ma związek z Janem i Leną?
- O czym tak uparcie myślisz? - spytała Lena.
- O rzece.
-Ach, o rzece...
- Także o czymś drobnym, co może spowodować nieprzewidziane skutki.
Na przykład, że jedno słowo może zmienić treść całego zdania.
- A nie cieszysz się, że przyjechałam?
- Cieszę się. Ale jak by to powiedzieć? Poważnie.
- Poważnie się cieszysz! To strasznie śmieszne - Lena roześmiała się,
potem nagle zamilkła.
Kiedy Jan otwierał drzwi domku, chciał zażartować i przenieść Lenę przez
próg, ale nie zrobił tego, to był tylko zamiar, który trwał mgnienie oka i został
natychmiast porzucony. Gospodarze pod nieobecność Jana wprowadzili do
wnętrza mieszkania pewne udogodnienia i upiększenia: w kuchni stało drugie,
zupełnie nowe wiadro z czystą wodą, na kuchence pojawił się aluminiowy sagan.
Okno w pokoju udekorowano białą, kusą firanką, stół przykryto wykrochmaloną
serwetą i ozdobiono bukietem kaczeńców w niebieskim garnuszku porcelanowym
z odłamanym uszkiem. Była chwila, którą Jan kiedyś później w rozmowie z Leną
nazwał zadomowieniem, chwila najnudniejsza, gdyż wymagająca nawiązania
kontaktu z nowymi przedmiotami i dokonania pierwszych wyborów, którym
musiały przecież towarzyszyć, a nawet je poprzedzać, jakieś słowa, gesty, decyzje.
Trzeba było ujawnić swoje upodobania i charaktery. Ale jakby mimo woli i wbrew
swoim obawom Jan usłyszał siebie mówiącego zwyczajne słowa:
- Proszę wybierać - lewe łóżko czy prawe?
Lena spojrzała w okno, za którym widać było
czubek chudej jabłonki przywiązanej powrósłem do palika, a dalej, na
horyzoncie, puste wzgórza okryte cieniem, i wskazała ręką na lewe łóżko.
- Łatwy wybór, bo wszystkiego jest tylko po dwa. Dwa łóżka, dwa krzesła,
dwa talerzyki, dwie szklanki...
- Nawet dwa kieliszki. Ale może najpierw zrobię herbatę?
- Oj tak, koniecznie, zrób herbatę. Mama przygotowała mi kanapki,
których nie jadłam w drodze - powiedziała Lena i otworzyła neseser.
Coś w mechanizmie zdarzeń nagle drgnęło i ruszyło z miejsca, jakby
usunięto jakieś drobne zacięcie, i czas potoczył się już lekko i swobodnie. Kiedy
później siedzieli naprzeciw siebie przy stole, pili herbatę, jedli i rozmawiali, czas
mijał napełniony naturalnymi słowami i nieskrępowanymi ruchami. Ich miłość do
tej pory skazana była na ukradkowe istnienie. Oczywiście spotykali się i żyli już
ze sobą dawniej, ale działo się to w mieszkaniach studenckich, w jakichś z góry
ograniczonych porach, na przykład od 10-11.30 przed południem albo od 17.30-
19 po południu. To była ciągła szarpanina z obcymi ludźmi, kolegami i
koleżankami, unikanie kogoś, wymykanie się bocznymi drzwiami, nawet
ukrywanie się. A teraz siedzieli naprzeciw siebie, wciąż jeszcze trochę
onieśmieleni, jakby spotkali się pierwszy raz w życiu. Nadeszła jednak chwila, na
którą oboje czekali, i któreś z nich wyciągnęło rękę, jakby sięgając po coś, po
cukier czy sól, ich dłonie zbliżyły się do siebie i spotkały.
*
Jan biegł chwilę koło wagonu, trzymając Lenę za rękę, ale pociąg nabierał
szybkości i ich dłonie musiały się rozłączyć. Lena stała w otwartym oknie, Jan
widział ją jeszcze chwilę, ale wskutek krzywizny torów jej twarz zwężała się i
przestała być w końcu widoczna. Lena jakby przestała istnieć. Pociąg oddalał się,
skracał i zmniejszał, jeszcze chwilę widać było ostatni wagon, ale i on został
wciągnięty między pokryte lasami wzgórza, i zniknął. Zawiadowca poszedł, nie
śpiesząc się, w stronę przejazdu, podniósł rampę i przepuścił wóz naładowany
drzewem. Jan usiadł na ławce, na której oboje z Leną przed chwilą siedzieli. Teraz
na ławce leżał tylko plecak Jana, tak mu dobrze znany, który wydawał mu się, ze
swoimi dziwnymi trokami i klamerkami, przedmiotem zapomnianym przez
kogoś obcego. Pociąg miał przyjść dopiero za pół godziny, z tamtej strony, w
którą Lena odjechała. Było cicho. Minął dokładnie tydzień od chwili, kiedy Lena
przyjechała. Siedem dni, poranków, wieczorów, nocy. I minęło wszystko, co w
nich było. Rozmowy, milczenie, patrzenie, myślenie. Zajęcia, spacery, zbliżanie
się, oddalanie, oddzielanie od siebie. Jakieś głupie, przypadkowe odezwania
się. Rozmowy, które mogły coś zepsuć, a nawet zniszczyć. Gra, która w każdej
chwili, wskutek jakiejś niezręczności, zamienić się mogła z udawania w kłamstwo,
a z kłamstwa... I te lęki, aby dzień nie zniweczył nocy, a noc nie rzuciła cienia na
dzień. Więc to wszystko, czego Jan tak pragnął i jednocześnie się bał - może ona
też? - minęło.
Rano chodzili myć się do rzeki, w wodzie, która po chłodnej nocy wydawała
się lodowata. Potem jedli śniadanie, a po śniadaniu szli na spacer, przeważnie w
górę rzeki. Czasem oddalali się od nurtu i szli trawiastym wzniesieniem
porośniętym jałowcami, wtedy szum wody cichnął. Potem zbliżali się znów do
rzeki i brnęli nad wodą płaskim kamieńcem, a rzeka płynęła blisko, szumiała,
huczała, zagłuszała słowa. Zakręcała gwałtownie po szypotach, zwężała koryto i
szybkim, głębokim nurtem uderzała na drugą stronę, darła wściekle przeciwległy
brzeg. Po chwili znów uspokajała się i uciszała, i jakby zmęczona płynęła powoli
korytem płytkim i szerokim. Mogli teraz rozmawiać, zatrzymywać się, oglądać
kamienie i rośliny. Gdy rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Widzieli siebie tylko w
jakichś ułamkach chwil, w gestach, skłonach, odwróceniu twarzy, uśmiechach.
Nie było żadnej ciągłości ich istnienia, tylko fragmenty, jak w kalejdoskopie. I
nie było w nich żadnej świadomości, żadnej pamięci tego, co się działo między
nimi w nocy. Żadnych obrazów, wspomnień. Nic. Nic? A jednak pozostało coś
bardzo silnego: delikatna, ale bardzo przejmująca, choć nie wiadomo gdzie
umiejscowiona, bo chyba nie w mózgu, pamięć mięśni obejmujących i skóry
dotykającej. Było to doznanie bardzo mocne i trwałe, dające ciągle znać o sobie -
ale to dziwne, jakby anonimowe. Jakby to nie o Jana i Lenę chodziło, tylko o
cudze ciała. I co dziwniejsze: to wspomnienie, chociaż bezosobowe,
wykluczało jednak inne, obce ciało.
Gdy zbliża się chwila rozstania, najsmutniejszy jest los tego, kto zostaje,
choćby tylko na krótko. To on, Jan, zostawał sam, opuszczony, to wokół niego
zrobiła się pustka, to on pozostał tylko z tym, co było, bezsilny i bezradny wobec
tego, co będzie. Jan spojrzał na zegarek: przed nim było jeszcze 20
minut oczekiwania na pociąg. Znów oczekiwania w pustce, ciszy,
znieruchomieniu, bez żadnego sygnału, że coś się zbliża, zupełnie jak wtedy,
kiedy czekał na Lenę. Odwrócił głowę i popatrzył w stronę domu, w którym oboje
z Leną mieszkali. Nie było go widać za drzewami. Kiedy dwa czy trzy dni
temu Jan, bojąc się, że Lena zacznie się tu nudzić, spytał ją, czy nie chciałaby
trochę pomalować, Lena roześmiała się i powiedziała, że nie wzięła nawet ołówka,
nie mówiąc już o papierze, farbach i pędzlach. Ale widziała, że Jan ma wieczne
pióro - dlaczego nie pisze? Odpowiedział, że wystarczy mu, że patrzy i będzie
pamiętał. Ja też patrzę, widzę, i będę pamiętała - powiedziała Lena. Kiedy byli
razem i patrzyli na coś - obojętne na co, na drzewo, kwiat, kamień - Janowi
wydawało się, że to, co widzi, jest bardziej kolorowe, plastyczne, ma w sobie
więcej treści, że jest samo w sobie bogatsze i bardziej wartościowe niż widziane
przez jedną osobę. Może dlatego, że każde z nich widziało trochę inaczej? Teraz
krajobraz i wszystkie rzeczy były takie, jakie były wtedy, gdy Jan tutaj przyjechał,
kiedy był sam i czekał na Lenę. Wszystko wydawało się szare, jednowymiarowe,
ubogie.
Jan usłyszał za plecami dźwięk dzwonka, potem krótką, beznamiętną
rozmowę telefoniczną, i po chwili zobaczył zawiadowcę idącego w stronę rampy.
Popatrzył na wschód, w stronę, skąd tydzień temu Lena przyjechała. I tak jak
wtedy spomiędzy lasów wytrysnęły dwa obłoczki pary, a kilka sekund później dały
się słyszeć dwa przeciągłe gwizdy. Pociąg nadjeżdżał punktualnie. Rozkład jazdy i
prawa fizyki działały bezbłędnie. Coś takiego, Jan pomyślał, i było to stwierdzenie
obojętne. Na zakręcie pojawił się parowóz i wagony, biegły lekko
przechylone, pociąg zaczął gwałtownie hamować i zatrzymał się. Był to ten sam
skład, co przed tygodniem, kursujący widocznie tam i z powrotem, złożony ze
staromodnego parowozu z wysokim, rozszerzającym się ku górze kominem i
trzech także starych, ale odmalowanych na zielono wagonów. Jan zarzucił plecak
na ramię i wsiadł do pociągu, który prawie w tej samej chwili ruszył. Usiadł koło
okna i patrzył na przesuwający się i prawie niedostrzegalnie
przeistaczający krajobraz. To, co się zbliżało, nie było jeszcze tym, co za chwilę
miało minąć i oddalić się. Ale to, co się działo za oknem, było tylko tłem, bo w tej
chwili Jan myślał całkiem o czym innym. Właściwie nie było to myślenie, tylko
pewien ciągły, złożony z wielu wzruszeń stan emocjonalny, który, gdyby dało się
go określić słowami, niestety w sposób daleki od doskonałości, gdyż uczucia są
bardzo trudne do przetłumaczenia na język mówiony, można by sprowadzić do
jednego, dominującego nad innymi uczucia smutku, że coś bardzo silnego i
pięknego - minęło bezpowrotnie.
Bo co się stanie z tym, co oboje z Leną przeżyli? Jeśli coś sprawi, że to, co
między nimi było, nie będzie miało dalszego ciągu, że to zniknie bez śladu jak
kółko na wodzie, uniesione przez prąd, jak obłok zdmuchnięty przez wiatr? Jeśli
to się stanie, to będzie dowodem, że nasze istnienie nie ma żadnego, ale to
żadnego sensu! Nawet gdyby przyjąć, że jakaś cząstka tego, co przeżyli, w jakiś
sposób, przynajmniej na krótko ocaleje - to, co stanie się z tym, co zostało
zaniedbane? Ze słowami, które powinny były być powiedziane głośno, a nie tylko
pomyślane? Gestami, dotknięciami, pocałunkami, pieszczotami, które
powstrzymała jakaś przelotna niechęć albo obawa, żeby czegoś nie zepsuć? Lęk,
aby nadmiar nie pożarł zbyt szybko tego, co powinno wystarczyć na długo? Cóż to
za uczucie, tak zdawałoby się piękne i mocne, które zamiast uszczęśliwiać -
odbiera nam spokój i pozbawia nadziei!
Ale po chwili, jakby pod wpływem jakiejś wewnętrznej siły, która jednak w
nas jest po to, aby nas chronić od pogrążenia się w ostatecznej rozpaczy, Jan
pomyślał: a może jednak, może jednak, może jednak to, co przeżyli oboje,
przeistoczyło się w coś niematerialnego, jeszcze lżejszego niż powietrze i bardziej
zwiewnego niż oddech dziecka, co będzie trwało długo, całe życie, a może całą
nawet wieczność?
Pociąg zaczął hamować, krajobraz za oknem przepływał coraz wolniej,
potem znieruchomiał. Trzasnęły drzwi, ktoś wsiadł do wagonu. Po chwili do
przedziału wszedł kolejarz, powiedział „dzień dobry” i położył torbę i czapkę na
półce. Usiadł w kącie przedziału, daleko od okna. Jan odpowiedział „dzień dobry”
i spojrzał na zegarek. Czyżby od chwili, kiedy Jan wsiadł do pociągu,
minęło dopiero dziesięć minut? Spytał:
- Przepraszam, która u pana godzina, bo mój zegarek chyba spóźnia?
Kolejarz wyjął powoli z kieszeni wielki zegarek z dewizką, oddalił go prawie
na długość wyciągniętej ręki i powiedział:
-W tej chwili jest dokładnie za czternaście dwunasta.
- Dziękuję - odpowiedział Jan. Czas zgadzał się co do minuty. Kolejarz
schował zegarek do kieszeni, patrzył chwilę na Jana, potem oparł się wygodnie w
kącie i zamknął oczy.
Za oknem krajobraz nabierał pędu. Wysnuwał sam z siebie coraz więcej
nowych obrazów.
Table of Contents
Klementyna
Ciemność i światło
Zabić jelenia
Pyłek w oku
Jutro także będzie dzień
Kobieta czeka
Ślub w małym drewnianym kościółku
Moja kochana dumna prowincja
Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie smutku i samotności
Chwila na wolności
Nasz blokowy Hans Muffke
Misja doktora Meyera
Śmierć mojego antagonisty
Gruzy i piękne wspomnienia
Prawo łaski
Chwila, w której wszystkie języki świata...
Kot w mokrej trawie
Scena końcowa
Opowieść niedokończona
Formikarium
Modlitwa za odjeżdżających
Ze wspomnień mojego przyjaciela. Opowieść o kapitanie M.
Rozmowy na schodach
Spotkanie i rozstanie