Kornel Filipowicz
Spotkanie i rozstanie
Jan patrzył na wschód, w stronę, skąd Lena miała przyje chać. Krajobraz był tam
otwarty na pustą nadrzeczną dolinę. Środkiem doliny, wśród łąk, biegły tory,
oddalały się, zataczały łuk, i dwiema cienkimi, połyskującymi linia mi wchodziły
między porośnięte gęstym lasem i zamykają ce widok wzgórza. Z tej odległości, z
której Jan patrzył, wzgórza wydawały się bliskie siebie i jednakowej wysoko ści.
Ale Jan wiedział z mapy, że to jest złudzenie. W rze czywistości oddalone były od
siebie około półtora kilomet ra i różniły się kształtem i wysokością. Linii kolejowej
towarzyszyły słupy telefoniczne, w miarę oddalania się coraz niższe i gęściej
stojące - zgodnie z perspektywą, która jak wiadomo jest rzeczywistością i
złudzeniem jednocześ nie. Krajobraz był nijaki. To miejsce mogło się znajdować
wszędzie na świecie. Wydawało się tak ubogie i pospolite, że mogło się tu zdarzyć
wszystko, nawet coś bardzo nie zwykłego. A mogło i przez długie lata nie zdarzyć
się nic.
Jan przyjechał tu dwie godziny wcześniej i zdążył już wynająć mieszkanie w
małym, świeżo wybudowanym par terowym domku, który ze swoim skośnym,
jakby ułom nym dachem i ślepą ścianą był na razie tylko połową przyszłego,
większego domu. Jego właściciel mieszkał wraz z rodziną w starej, walącej się już
trochę, ale obszernej chacie, otoczonej zacisznym sadem. W rozmowie z Janem
powiedział, że jak uzbierają pieniędzy i rozbudują nowy
dom, to przeprowadzą się. Informacje tyczące się domu, i zresztą wiele innych,
puszczał Jan mimo uszu, bo w istocie nic go nie obchodziły. Przyjechał tu
przecież tylko po to, aby zobaczyć się z Leną. Ale nie sposób jest widzieć i słyszeć
tylko to, co nam jest potrzebne. Odbieramy niechcący także masę innych
wiadomości, słów i obrazów, które je okalają. Więc na razie gospodarz postanowił
domek wynajmować letnikom, ale chętnych nie było. Mie szkanie było zbyt
prymitywne. Składało się tylko z niedu żego pokoju i kuchenki. Ten nowy dom, a
właściwie połowa domu, stał w odległości trzystu kroków od starego, ale bliżej
rzeki, na pustym, piaszczystym kawałku ziemi ze śladami niedawnej budowy:
korytem z resztą wapna, stertą kamieni i kupą wiór i obrzynków desek. Jedyną
ozdobą otoczenia domu miały być trzy, posadzone dopiero pewnie wiosną, bo
bardzo liche, jabłonki. W pokoju stały dwa łóżka, zbite przez miejscowego cieślę z
surowych desek, przykryte szarymi kocami, pośrodku pokoju mały, kwad ratowy
stół i dwa krzesła. W kuchni na zydlu stała po obijana i polutowana miednica,
dzbanek i wiadro z pogię tej i zardzewiałej blachy. To było całe urządzenie
mieszkania. Aha, w kuchni była jeszcze mała żelazna kuchenka, tak zwana
kózka. Obok niej pod ścianą leżał na podłodze stos krótko narąbanego drzewa i
szczypki na podpałkę. Takie mieszkanie Jan wynajął na tydzień, bo nic lepszego
w tej małej i biednej wiosce nie dało się znaleźć. Dwie, położone zresztą daleko od
stacji wille, zajęte były przez letników na całe wakacje. We wsi był tylko jeden
nieprawdopodobnie ubogi żydowski sklepik, z gwoździa mi, kilkoma łańcuchami
na krowy, beczką śledzi i najtań szymi papierosami. Nie było oczywiście szkoły
ani koś cioła, ani remizy strażackiej. Bo to właściwie nie była żadna wieś, tylko
parę chałup i przystanek kolejowy. W rozkładzie jazdy pociągi stąd odchodziły w
tej samej minucie, o której przychodziły, czyli zatrzymywały się pół minuty.
Dlaczego Jan wybrał właśnie to miejsce na spot kanie z Leną? To nie Jan wybrał.
Po prostu miejscowość
tę znaleźli oboje na mapie. Leżała w połowie drogi i miała niezłe połączenia z
dwoma stacjami węzłowymi.
Jan w tej chwili coś pomyślał, ale to nie była nawet myśl, tylko jakby znak
ostrzegający przed jakimś nieokreślonym niebezpieczeństwem. Aby się pozbyć
tego nieprzyjemnego uczucia, spojrzał odruchowo na zegarek: było już prawie trzy
minuty po czasie przyjazdu. Czyżby jego zegarek śpieszył? Nie działo się nic, co
zapowiadałoby przyjazd pociągu. Rampa w czerwono-białe pasy była podniesiona.
Jej nasada obciążona była dwoma przywiązanymi drutem żelaznymi sztabami, i
wydawała się tak ciężka, że żadna ludzka siła nie będzie jej w stanie oderwać od
ziemi. Jan miał głupie uczucie, że powstała przerwa w czasie spowo dowana jakąś
awarią w kosmosie, że w całym wszech- świecie nastąpiło zatrzymanie ruchu i
dziania się. Wy tworzyła się pustka, której to, co minęło, wypełnić już nie mogło -
a to, co miało nadejść, zostało gdzieś daleko stąd nagle zahamowane, nie może
więc się zbliżyć. Nie sposób jest przewidzieć, czym przyszłość będzie, nic jej nie
zapo wiada, nie widać nawet najmniejszego skrawka, który by ją zwiastował i
pozwalał się domyślić, jaką będzie. A może ta próżnia powstała tylko tu, w
miejscu gdzie Jan miał się spotkać z Leną? Ale wskazówki zegarka Jana
poruszały się jednak. Może byłoby lepiej, żeby Lena nie przyjechała? Żeby
zdarzyło się coś - byle jej nic złego się nie stało - co zatrzymało pociąg. Jakiś
defekt lokomotywy, drobne uszkodzenie toru. Zresztą, niechby się nawet stało coś
gorszego, byle Lena nie przestała go kochać. Niechby nawet umarła - byle nie
przestała go kochać! Czy napraw dę Jan mógłby coś takiego pomyśleć, czy byłby
zdolny aż do takiego egoizmu? Spojrzał jeszcze raz na zegarek: po ciąg miał już
pięć czy sześć minut spóźnienia. I dalej trwała cisza. Nawet jakby jeszcze głębsza,
bo słychać było ćwier kanie koników polnych dolatujące z łąk. Nagle, widocznie
mechanizm został odblokowany, zaczęło się coś jednak dziać: wewnątrz budynku
stacyjnego odezwał się dzwonek. Dźwięk ucichł, z drzwi wyszedł zawiadowca w
białej koszu
li i czerwonej rogatywce, i nie śpiesząc się poszedł w stronę przejazdu. Opuścił
rampę z taką łatwością, jakby ważyła tyle co słomka, i wrócił na peron. Jan
popatrzył w stronę, skąd miał nadjechać pociąg - i zobaczył dwa, w krótkich
odstępach po sobie wytryskujące spomiędzy lasów obło czki pary. Dopiero parę
sekund później usłyszał dwa prze ciągłe gwizdy i zbliżający się terkot kół. Nie
mógł jeszcze wiedzieć, czy Lena jedzie tym pociągiem, czy nie, ale zdążył
pomyśleć, że gdyby przyjechała, to będzie się bardzo źle czuła w tym pokracznym
i prymitywnym domu, w tym jałowym, pustym krajobrazie, i że to miejsce może
być grobem - cóż za słowo - ich miłości. Całkiem odpowiednia sceneria. Nie
można było znaleźć lepszej. Bo czy puste może być piękne? Nawet nie chodzi o to,
żeby było piękne, ale jakieś bardziej przyjazne uczuciom. Spomiędzy lasów
wynurzył się pociąg i biegł szybko w stronę stacji. Zaczął gwałtownie hamować,
zatrzymał się, jakby cofnął się jesz cze metr, znieruchomiał - i Jan zobaczył twarz
Leny w oknie. Potem Lena znikła i po chwili stała z małą walizeczką w ręku na
peronie.
- Proszę się przywitać ze mną - powiedziała, śmiejąc się. Jan pocałował Lenę w
policzek pachnący pudrem czy
kremem i wziął z jej ręki neseser.
- Pociąg bardzo się spóźnił, bałem się, że coś się stało. Lena podniosła rękę i
spojrzała na zegarek.
- Przyjechał chyba punktualnie? Jest pół do dwunastej. Pociąg ruszył i odjechał.
Lena rozejrzała się dookoła,
a Jan przeżył znów chwilę strachu. Widok, akurat z tego miejsca, skąd Lena
patrzyła, można by porównać z krajob razem, przez który niedawno przeszedł
huragan. Na doda tek jeszcze słońce zaszło za chmurę, po ziemi przesuwał się
cień i ogarniał całą okolicę. Tylko gdzieś daleko, na obrze żu doliny, na południu i
północy, wynurzały się z cienia skrawki bezleśnych wzgórz, pokrytych skośnymi,
jaśniej szymi i ciemniejszymi pasami zagonów owsa i ziemniaków. Ale niebawem i
one zgasły, poszarzały i zanurzyły się w mroku. Był to jeden z tych krajobrazów,
który jadąc
pociągiem mija się bez śladu zainteresowania, bez naj mniejszej chęci
zatrzymania się tu nawet na chwilę. Gdy się ma na kolanach książkę, powraca się
do lektury.
| Niebrzydko tu - powiedziała Lena.
- Bałem się, że nie będzie ci się podobało.
- Wszędzie jest ładnie, gdzie my jesteśmy...
- Nie może być brzydko, tam gdzie jesteśmy?
- Może być tylko mniej ładnie albo bardziej ładnie
- powiedziała. Miał to być żart, gra słów, ale twarz Leny była poważna. Jan
pomyślał, że nie mówi prawdy albo myśli o czym innym. Nie wiedział, co
powiedzieć. Szli wąską, wysypaną szarym żużlem ścieżką wzdłuż toru. Jan
pomyślał, że teraz on i ta kobieta skazani są tylko na siebie. Będą tylko we dwoje,
rano, w południe, wieczór i w nocy. Przez kilka dni, które mogą być bardzo
trudne. Trudne? W ogóle niewyobrażalne.
- Daleko jeszcze?
1 Blisko, tylko drzewa zasłaniają.
Minęli kępę wierzb i olch. Nie były to drzewa ani piękne, ani wesołe. Stały na
zakręcie rzeki i musiały walczyć z nią. Ich pnie pokiereszowane były przez
powodzie, połowa ich obnażonych korzeni wisiała w powietrzu bezbronna nad
urwiskiem. Kolejne powodzie podmyją resztę ich korzeni i drzewa runą do wody,
rzeka je uniesie i osadzi gdzieś na mieliźnie. Będą straszyły odartymi z kory
pniami i konara mi jak kości zwierząt na pustyni. A może właśnie będzie inaczej?
Drzewa jednak się nie poddadzą, rzeka będzie je musiała ominąć, oddać im
ziemię, którą im zabrała, a sama uderzy z furią na brzeg przeciwległy i będzie
gdzie indziej szukać słabego miejsca, w którym by mogła wyładować swoją
niszczycielską siłę. To, co się stanie, będzie zależało od czegoś bardzo małego,
jakiegoś głazu w korycie rzeki, a może kępy wikliny, gałęzi wiszącej nad wodą. I
zdarzy się to nieprędko - za rok, za dziesięć lat, za sto. Ale co to ma wspólnego z
tym, co się w tej chwili dzieje? I jaki ma związek z Janem i Leną?
- O czym tak uparcie myślisz? - spytała Lena.
-
O rzece.
-
Ach, o rzece...
- Także o czymś drobnym, co może spowodować nie przewidziane skutki. Na
przykład, że jedno słowo może zmienić treść całego zdania.
-
A nie cieszysz się, że przyjechałam?
-
Cieszę się. Ale jak by to powiedzieć? Poważnie.
- Poważnie się cieszysz! To strasznie śmieszne — Lena roześmiała się, potem
nagle zamilkła.
Kiedy Jan otwierał drzwi domku, chciał zażartować i przenieść Lenę przez
próg, ale nie zrobił tego, to był tylko zamiar, który trwał mgnienie oka i został
natychmiast porzucony. Gospodarze pod nieobecność Jana wprowadzi li do
wnętrza mieszkania pewne udogodnienia i upięk szenia: w kuchni stało drugie,
zupełnie nowe wiadro z czys tą wodą, na kuchence pojawił się aluminiowy sagan.
Okno w pokoju udekorowano białą, kusą firanką, stół przykryto wykrochmaloną
serwetą i ozdobiono bukietem kaczeńców w niebieskim garnuszku porcelanowym
z odłamanym uszkiem. Była chwila, którą Jan kiedyś później w rozmowie z Leną
nazwał zadomowieniem, chwila najtrudniejsza, gdyż wymagająca nawiązania
kontaktu z nowymi przed miotami i dokonania pierwszych wyborów, którym
musia ły przecież towarzyszyć, a nawet je poprzedzać, jakieś słowa, gesty, decyzje.
Trzeba było ujawnić swoje upodoba nia i charaktery. Ale jakby mimo woli i wbrew
swoim obawom, Jan usłyszał siebie mówiącego zwyczajne słowa:
-
Proszę wybierać — lewe łóżko czy prawe?
Lena spojrzała w okno, za którym widać było czubek chudej jabłonki
przywiązanej powrósłem do palika, a dalej, na horyzoncie, puste wzgórza okryte
cieniem, i wskazała ręką na lewe łóżko.
- Łatwy wybór, bo wszystkiego jest tylko po dwa. Dwa łóżka, dwa krzesła,
dwa talerzyki, dwie szklanki...
-
Nawet dwa kieliszki. Ale może najpierw zrobię her batę?
-
Oj tak, koniecznie, zrób herbatę. Mama przygotowała 204
mi kanapki, których nie jadłam w drodze - powiedziała Lena i otworzyła neseser.
Coś w mechanizmie zdarzeń nagle drgnęło i ruszyło z miejsca, jakby usunięto
jakieś drobne zacięcie, i czas potoczył się już lekko i swobodnie. Kiedy później
siedzieli naprzeciw siebie przy stole, pili herbatę, jedli i rozmawiali, czas mijał
napełniony naturalnymi słowami i nieskrępowa nymi ruchami. Ich miłość do tej
pory skazana była na ukradkowe istnienie. Oczywiście spotykali się i żyli już ze
sobą dawniej, ale działo się to w mieszkaniach studenckich, w jakichś z góry
ograniczonych porach, na przykład od 10-11.30 przed południem albo od 17.30-
19 po południu. To była ciągła szarpanina z obcymi ludźmi, kolegami i
koleżankami, unikanie kogoś, wymykanie się bocznymi drzwiami, nawet
ukrywanie się. A teraz siedzieli naprzeciw siebie, wciąż jeszcze trochę
onieśmieleni, jakby spotkali się pierwszy raz w życiu. Nadeszła jednak chwila, na
którą oboje czekali, i któreś z nich wyciągnęło rękę jakby sięgając po coś, po
cukier czy sól, ich dłonie zbliżyły się do siebie i spotkały.
*
Jan biegł chwilę koło wagonu, trzymając Lenę za rękę, ale pociąg nabierał
szybkości i ich dłonie musiały się rozłączyć. Lena stała w otwartym oknie, Jan
widział ją jeszcze chwilę, ale wskutek krzywizny torów jej twarz zwężała się i
przestała być w końcu widoczna. Lena jakby przestała istnieć. Pociąg oddalał się,
skracał i zmniejszał, jeszcze chwilę widać było ostatni wagon, ale i on został
wciągnięty między pokryte lasami wzgórza, i zniknął. Za wiadowca poszedł nie
śpiesząc się w stronę przejazdu, podniósł rampę i przepuścił wóz naładowany
drzewem. Jan usiadł na ławce, na której oboje z Leną przed chwilą siedzieli. Teraz
na ławce leżał tylko plecak Jana, tak mu dobrze znany, który wydawał mu się, ze
swoimi dziwnymi trokami i klamerkami, przedmiotem zapomnianym przez
kogoś obcego. Pociąg miał przyjść dopiero za pół godziny, z tamtej strony, w którą
Lena odjechała. Było cicho. Minął dokładnie tydzień od chwili, kiedy Lena
przyjechała. Sie dem dni, poranków, wieczorów, nocy. I minęło wszystko, co w
nich było. Rozmowy, milczenie, patrzenie, myślenie. Zajęcia, spacery, zbliżanie
się, oddalanie, oddzielanie od siebie. Jakieś głupie, przypadkowe odezwania się.
Roz mowy, które mogły coś zepsuć, a nawet zniszczyć. Gra, która w każdej chwili,
wskutek jakiejś niezręczności, za mienić się mogła z udawania w kłamstwo, a z
kłamstwa...
I te lęki, aby dzień nie zniweczył nocy, a noc nie rzuciła cienia na dzień. Więc to
wszystko, czego Jan tak pragnął i jednocześnie się bał - może ona też? - minęło.
Rano chodzili myć się do rzeki, w wodzie, która po chłodnej nocy wydawała się
lodowata. Potem jedli śniada nie, a po śniadaniu szli na spacer, przeważnie w
górę rzeki. Czasem oddalali się od nurtu i szli trawiastym wzniesie niem
porośniętym jałowcami, wtedy szum wody cichnął. Potem zbliżali się znów do
rzeki i brnęli nad wodą płaskim kamieńcem, a rzeka płynęła blisko, szumiała,
huczała, zagłuszała słowa. Zakręcała gwałtownie po szypotach, zwężała koryto i
szybkim, głębokim nurtem uderzała na drugą stronę, darła wściekle przeciwległy
brzeg. Po chwili znów uspokajała się i uciszała, i jakby zmęczona płynęła powoli
korytem płytkim i szerokim. Mogli teraz rozma wiać, zatrzymywać się, oglądać
kamienie i rośliny. Gdy rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Widzieli siebie tylko w
jakichś ułamkach chwil, w gestach, skłonach, odwróce niu twarzy, uśmiechach.
Nie było żadnej ciągłości ich istnienia, tylko fragmenty, jak w kalejdoskopie. I nie
było w nich żadnej świadomości, żadnej pamięci tego, co się działo między nimi w
nocy. Żadnych obrazów, wspomnień. Nic. Nic? A jednak pozostało coś bardzo
silnego: delikat na, ale bardzo przejmująca, choć nie wiadomo gdzie umiej
scowiona, bo chyba nie w mózgu, pamięć mięśni obej mujących i skóry
dotykającej. Było to doznanie bardzo mocne i trwałe, dające ciągle znać o sobie -
ale to dziwne,
jakby anonimowe. Jakby to nie o Jana i Lenę chodziło, tylko o cudze ciała. I co
dziwniejsze: to wspomnienie, chociaż bezosobowe, wykluczało jednak inne, obce
ciało.
Gdy zbliża się chwila rozstania, najsmutniejszy jest los tego, kto zostaje,
choćby tylko na krótko. To on, Jan, zostawał sam, opuszczony, to wokół niego
zrobiła się pustka, to on pozostał tylko z tym, co było, bezsilny i bezradny wobec
tego, co będzie. Jan spojrzał na zegarek: przed nim było jeszcze 20 minut
oczekiwania na pociąg. Znów oczekiwania w pustce, ciszy, znieruchomieniu, bez
żadnego sygnału, że coś się zbliża, zupełnie jak wtedy, kiedy czekał na Lenę.
Odwrócił głowę i popatrzył w stronę domu, w którym oboje z Leną mieszkali. Nie
było go widać za drzewami. Kiedy dwa czy trzy dni temu Jan, bojąc się, że Lena
zacznie się tu nudzić, spytał ją, czy nie chciałaby trochę pomalować, Lena
roześmiała się i powie działa, że nie wzięła nawet ołówka, nie mówiąc już o pa
pierze, farbach i pędzlach. Ale widziała, że Jan ma wieczne pióro — dlaczego nie
pisze? Odpowiedział, że wystarczy mu, że patrzy i będzie pamiętał. Ja też patrzę,
widzę, i będę pamiętała — powiedziała Lena. Kiedy byli razem i patrzyli na coś —
obojętne na co, na drzewo, kwiat, kamień - Jano wi wydawało się, że to, co widzi,
jest bardziej kolorowe, plastyczne, ma w sobie więcej treści, że jest samo w sobie
bogatsze i bardziej wartościowe niż widziane przez jedną osobę. Może dlatego, że
każde z nich widziało trochę inaczej? Teraz krajobraz i wszystkie rzeczy były takie,
jakie były wtedy, gdy Jan tutaj przyjechał, kiedy był sam i czekał na Lenę.
Wszystko wydawało się szare, jednowymiarowe, ubogie.
Jan usłyszał za plecami dźwięk dzwonka, potem krótką, beznamiętną rozmowę
telefoniczną, i po chwili zobaczył zawiadowcę idącego w stronę rampy. Popatrzył
na wschód, w stronę, skąd tydzień temu Lena przyjechała. I tak jak wtedy,
spomiędzy lasów wytrysnęły dwa obłoczki pary, a kilka sekund później dały się
słyszeć dwa przeciągłe gwizdy. Pociąg nadjeżdżał punktualnie. Rozkład jazdy
i prawa fizyki działały bezbłędnie. Coś takiego, Jan pomyś lał, i było to
stwierdzenie obojętne. Na zakręcie pojawił się parowóz i wagony, biegły lekko
przechylone, pociąg zaczął gwałtownie hamować i zatrzymał się. Był to ten sam
skład, co przed tygodniem, kursujący widocznie tam i z po wrotem, złożony ze
staromodnego parowozu z wysokim, rozszerzającym się ku górze kominem, i
trzech także sta rych, ale odmalowanych na zielono wagonów. Jan zarzucił plecak
na ramię i wsiadł do pociągu, który prawie w tej samej chwili ruszył. Usiadł koło
okna i patrzył na przesu wający się i prawie niedostrzegalnie przeistaczający
krajob raz. To, co się zbliżało, nie było jeszcze tym, co za chwilę miało minąć i
oddalić się. Ale to, co się działo za oknem, było tylko tłem, bo w tej chwili Jan
myślał całkiem o czym innym. Właściwie nie było to myślenie, tylko pewien ciągły,
złożony z wielu wzruszeń stan emocjonalny, który, gdyby dało się go określić
słowami, niestety w sposób daleki od doskonałości, gdyż uczucia są bardzo
trudne do prze tłumaczenia na język mówiony, można by sprowadzić do jednego,
dominującego nad innymi, uczucia smutku, że coś bardzo silnego i pięknego -
minęło bezpowrotnie.
Bo co się stanie z tym, co oboje z Leną przeżyli? Jeśli coś sprawi, że to, co
między nimi było, nie będzie miało dalszego ciągu, że to zniknie bez śladu jak
kółko na wodzie, uniesione przez prąd, jak obłok zdmuchnięty przez wiatr? Jeśli
to się stanie, to będzie dowodem, że nasze istnienie nie ma żadnego, ale to
żadnego sensu! Nawet gdyby przyjąć, że jakaś cząstka tego, co przeżyli, w jakiś
sposób, przynajmniej na krótko ocaleje — to co stanie się z tym, co zostało
zaniedbane? Ze słowami, które powinny były być powiedziane głośno, a nie tylko
pomyślane? Gestami, dotknięciami, pocałunkami, pieszczotami, które
powstrzymała jakaś przelotna niechęć albo obawa, żeby czegoś nie zepsuć? Lęk,
aby nadmiar nie pożarł zbyt szybko tego, co powinno wystarczyć na długo? Cóż to
za uczucie, tak zdawałoby się piękne i mocne, które zamiast uszczęśliwiać -
odbiera nam spokój i pozbawia nadziei!
Ale po chwili, jakby pod wpływem jakiejś wewnętrznej siły, która jednak w nas
jest po to, aby nas chronić od pogrążenia się w ostatecznej rozpaczy, Jan
pomyślał: a mo że jednak, może jednak, może jednak - to, co przeżyli oboje,
przeistoczyło się w coś niematerialnego, jeszcze lżejszego niż powietrze i bardziej
zwiewnego niż oddech dziecka, co będzie trwało długo, całe życie, a może całą
nawet wieczność?
Pociąg zaczął hamować, krajobraz za oknem przepływał coraz wolniej, potem
znieruchomiał. Trzasnęły drzwi, ktoś wsiadł do wagonu. Po chwili do przedziału
wszedł kolejarz, powiedział „dzień dobry” i położył torbę i czapkę na półce. Usiadł
w kącie przedziału, daleko od okna. Jan odpowie dział „dzień dobry” i spojrzał na
zegarek. Czyżby od chwili, kiedy Jan wsiadł do pociągu, minęło dopiero dzie sięć
minut? Spytał:
— Przepraszam, która u pana godzina, bo mój zegarek chyba spóźnia?
Kolejarz wyjął powoli z kieszeni wielki zegarek z dewiz ką, oddalił go prawie na
długość wyciągniętej ręki i powie dział:
— W tej chwili jest dokładnie za czternaście dwunasta.
— Dziękuję — odpowiedział Jan. Czas zgadzał się co do minuty. Kolejarz
schował zegarek do kieszeni, patrzył chwilę na Jana, potem oparł się wygodnie w
kącie i za mknął oczy.
Za oknem krajobraz nabierał pędu. Wysnuwał sam | siebie coraz więcej
nowych obrazów.