Modlitwa za odjeżdżających
Było spokojne niedzielne południe. Niebo przesłaniały wysokie chmury,
które wydawały się nieruchome. Żona Ludwika z córką i kuzynką poszły do
kościoła, widziałem je idące gęsiego wąską ścieżką między owsem a ziemniakami,
potem wzdłuż lasu. Miały niedaleko, za lasem widać było szczyt kościoła z wieżą
nakrytą pękatym, barokowym hełmem. Mnie czekała o wiele dalsza
droga. Oglądałem rano mapę: trzeba było najpierw płynąć około czterech
kilometrów skrajem naszego jeziora, znaleźć ledwie widoczny na mapie przesmyk
do jeziora sąsiedniego, a potem wiosłować po przekątni jakieś cztery i pół do
pięciu kilometrów, czyli razem dziewięć kilometrów. Po spokojnej wodzie, jeśli
prędko znajdę ten przesmyk i przebiję się przez niego, powinienem najdalej za
dwie godziny być na miejscu. Miałem nadzieję, że się przebiję. W czerwcu padały
deszcze, poziom wody w jeziorze podniósł się o jakieś dziesięć lub nawet
piętnaście centymetrów, a to dla łodzi jest bardzo dużo. Wziąłem z namiotu
sweter, paczkę papierosów, zapałki, spodnie od dresu, po namyśle jeszcze
wiatrówkę, choć nie spodziewałem się deszczu. Ludwik stał po kolana w wodzie i
szorował piaskiem dwa kociołki i wielką patelnię. Miał akurat dzisiaj dyżur. Kiedy
spychałem łódź na wodę, podniósł głowę i spytał:
- Kiedy wracasz?
- Myślę, że najpóźniej koło szóstej.
- Pozdrów go ode mnie - dodał po chwili.
- Dziękuję. A pamiętasz go w ogóle?
- Nie bardzo, jak przez mgłę. Pamiętam tylko, że był ewangelikiem.
Pozwolił kociołkom i patelni zatonąć, wyprostował się i patrzył na mnie.
Uderzył grzbietem dłoni w policzek, powiedział:
- Komary zaczynają żreć, będzie deszcz albo wiatr.
- Zapomniałem, trzeba podciągnąć trochę wyżej łodzie. Pilnuj moich
wędek, jakby co, to tnij!
- Bądź spokojny. Ryba nie żeruje.
Oddalałem się. Słyszałem jeszcze z lądu granie
pasikoników, ale coraz cichsze. Kiedy wykręcałem, kierując dziób łodzi na
wschód, zobaczyłem płaskie miejsce na brzegu, na którym stały nasze
namioty. Było dobrze wybrane: od południa biwak ocieniony był konarami
rozłożystego dębu, od północy i wschodu zasłonięty przed wiatrami ścianą
lasu. Trawiasty brzeg pochylał się łagodnie ku wodzie i kończył się małą zatoką,
obrzeżoną wąską plażą, leżały tam wciągnięte na piasek nasze łodzie, było ich
cztery. Tak, to było dobrze wybrane miejsce na biwak. Zawsze byłem zdania, że
miejsce na biwak trzeba wybierać tak, jakbyśmy mieli popasać nie trzy dni, ale
sto lat, dopiero wtedy będzie to dobre miejsce na trzy dni. Zza lasu, od strony, w
którą poszły kobiety, dały się słyszeć uderzenia dzwonu kościelnego. Brzmiały w
miarę, jak się oddalałem, coraz ciszej, jakby ktoś powoli zamykał drzwi. Ogarniała
mnie cisza wielkiego jeziora.
Płynąłem dosyć szybko prawym brzegiem jeziora, wzdłuż pasma
jasnozielonych szuwarów, z których wybiegały na jezioro rzadkie, pojedyncze
kępki ciemnozielonych, prawie granatowych łodyg oczeretu. Z szuwarów
podrywały się ciężko do lotu łyski, leciały nisko; chlapały skrzydłami i wlokły
po wodzie swoje długie nogi. Oddaliwszy się nieco, siadały na wodzie i patrzyły na
mnie. Zostawiły pewnie w szuwarach gniazda albo młode. Kiedy je mijałem,
wracały szybko w stronę szuwarów. Z daleka dały się słyszeć dwa czy trzy bardzo
już ciche uderzenia dzwonu, potem zapadła taka cisza, że kiedy odkładałem
wiosło, głuche stuknięcie
o burtę rozległo się donośnie jak podwodny wybuch. Zapaliłem papierosa.
Ledwie wyczuwalny powiew wiatru, lub może prąd, obracał powoli moją łódź i
zobaczyłem jeszcze raz, ale już z bardzo daleka, nasz biwak: pięć namiotów, trzy
blisko siebie, dwa, mój i Ludwika po bokach, nieco bliżej wody. Zobaczyłem też
ścianę lasu, samotny dąb, łodzie na piasku, smugę dymu z dogasającego ogniska.
Ludzi nie było widać. Zniosło mnie trochę
i oddaliło od szuwarów. Rzuciłem niedopałek papierosa, wziąłem wiosło i
wykręciłem z powrotem łódź w stronę szuwarów. Musiałem się trzymać prawego
brzegu, bo wkrótce trzeba było zacząć szukać wylotu strugi łączącej oba jeziora.
Znalazłem ją prędzej, niż przypuszczałem, i jakby ku mojemu rozczarowaniu, bez
większego trudu. Po prostu w pewnym miejscu szuwary zaczęły rzednąć, pojawił
się niski tatarak, a nawet parę kępek kosać-ca, to był znak, że woda się wypłyca.
Niebawem też zobaczyłem dno porośnięte rdestnicą i wąskimi liśćmi strzałki
wodnej. Długie, zielone wstęgi pochylone były wszystkie w jedną stronę,
tam, dokąd miałem płynąć. Liście roślin wodnych pochylone są zawsze w tę
stronę, w którą odbywa się ruch wody, choćby najsłabszy, niewyczuwalny,
niewidoczny dla oka. Znalazłem więc przesmyk i płynąłem nim. Ale w miarę jak
zbliżałem się do drugiego jeziora, płynąć było coraz trudniej. Woda wypły-cała się,
miejsca wolne wśród szuwarów zarastały kwitnące żółto grążele i biało nenufary,
o wielkich pływających liściach i długich, mocnych jak liny łodygach, które
szorowały o dno łodzi, okręcały się koło steru, hamowały łódź, a nawet
zatrzymywały ją. Poruszałem się z coraz większym trudem, wreszcie utknąłem.
Byłem chyba gdzieś w połowie przesmyku między jeziorami, w uroczysku, do
którego nikt nie docierał. Prąd wody, który przedtem rozpoznawałem po
pochylonych łodygach, teraz zamarł, wsiąkł między rośliny, rozpłynął się w
szuwarach. Zapaliłem papierosa, rzuciłem zapałkę na wodę i obserwowałem ją: jej
ruch był ledwo dostrzegalny, od jednego liścia grążela do drugiego wędrowała
bardzo długo, dopiero jak była w odległości centymetra od brzegu liścia,
przyśpieszała jak przy-
ciągnięta magnesem. A więc się poruszała. Moja łódź tkwiła jednak w
miejscu, była unieruchomiona. Siedziała na liściach grążeli, ster opleciony
był łodygami wodorostów. Kiedy poruszyłem wiosłem, łódź poszła może stopę do
przodu, tyle, ile jej pozwoliła elastyczność łodyg, potem wróciła na swoje
poprzednie miejsce, jakby przyciągnięta przez gumowe szelki. Oczyściłem ster i
uwolniłem dziób łodzi od splątanych wodorostów, potem ruszyłem powoli
naprzód.
Przebiłem się. Wypłynąłem na duże jezioro, ale zanim do tego doszło,
przeżyłem ciężkie chwile. Utykałem jeszcze kilka razy w gąszczu szuwarów i w
splotach grążeli i nenufarów. Dwa razy próbowałem wysiąść i łódź przepchać, ale
pode mną było wprawdzie tylko dziesięć centymetrów wody, ale Bóg jeden wie ile
mułu. Ani brnąć, ani płynąć. Wczołgiwałem się więc z powrotem po rufie, brałem
się za wiosło i pchałem znów łódź dwa, trzy metry naprzód, póki znów nie
ugrzęzła. Prąd wody zamierał chwilami zupełnie, rzucona na wodę zapałka leżała
nieruchomo na jej powierzchni. Zmieniła się roślinność, pojawiły wysokie trzciny,
rosły jak las, zasłaniały widok. Były chwile, kiedy chciałem już zawrócić. Bo po co
ja właściwie tam płynąłem, po co była ta cała mordęga, to przedzieranie się,
uparte dążenie do kogoś, kto w mojej pamięci prawie nie istniał? Ludzi, których
kiedyś znałem, jest przecież tysiące, gdzieś żyją lub pomarli, nic mnie nie
obchodzą, nic o nich nie chcę wiedzieć. Byłem już bardzo bliski tego, aby
zawrócić, ale nie zawróciłem. Nie dlatego, abym bardzo chciał się zobaczyć z moim
dawnym kolegą, abym uważał to za jakiś swój obowiązek albo że jest to dla
mnie bardzo ważne, może nawet konieczne. Nie, nic takiego. Po prostu - zbyt
wiele włożyłem już w to wysiłku, za daleko zabmąłem, i powrót przed osiągnięciem
celu byłby tylko podwojeniem daremnego wysiłku. Tyle, nic więcej. Zresztą dobrze
zrobiłem, że nie zrezygnowałem i nie wycofałem się: gąszcz wysokich trzcin i
plątanina wodorostów okazały się ostatnimi już przeszkodami. Trzciny zaczęły
raptownie rzednąć, znikły z powierzchni wody wielkie, tłuste liście nenufarów,
rozstąpiły się podwodne łodygi, pod dnem łodzi poczułem przy-bór głębokiej wody,
a w sercu, w mięśniach, w głowie ulgę, jakbym się uwolnił z pęt,
którymi skrępowane miałem ręce i nogi. Wielka woda podnosiła łódź w górę, dno
cofało się w głąb. Ostatnia łodyga trzciny przesunęła się, chrobocząc
wzdłuż burty, rozchyliły się ostatnie wiotkie źdźbła sitowia - i otworzył się szeroki
widok na jezioro. Po gęstwinie trzcin i szuwarów, po ciasnocie,
spętaniu, bezsilności - widok był zjawiskiem tak pięknym, jak może być tylko to,
co po wysiłku i trudzie staje się nagle jasne, proste, oczywiste. Wielkie, podłużne
jezioro wypełniało połowę horyzontu. Okolone było podwójną wstęgą
jasnozielonych szuwarów i ciemnoniebieskich, prawie granatowych, lasów. Linia
lasów przerwana była tylko w dwóch miejscach: na wschodzie przecinał ją wąski,
skośnie biegnący pas łąk i pól, na północy las obniżał się i tworzył małe, ledwie
widoczne z tej odległości gniazdo otoczone nieco jaśniejszą zielenią
drzew liściastych. Wewnątrz gniazda tkwiło kilka białych domków krytych
czerwoną dachówką, a nieco z boku i wyżej, na brzegu gniazda, stał kościół.
To było właśnie miejsce, do którego zdążałem.
Ten kościół, który w tej chwili widziałem, nie był oczywiście tym kościołem,
do którego poszły kobiety z naszego biwaku. Tamten miał przysadzistą, barokową
wieżę, ten był bardziej wysmukły, jego wieża zakończona była ostro. Poza tym
płynąłem tam nie po to, aby się modlić. Wybrałem się tam, aby odwiedzić
pewnego człowieka, miał na imię Władysław, który przed około czterdziestu laty
był moim kolegą gimnazjalnym. Jakiś czas nawet, póki chodziliśmy do tej samej
klasy, przestawaliśmy z sobą, a nawet przyjaźniliśmy się. Byliśmy akurat w
wieku, kiedy namiętnie zbiera się różne przedmioty, układa je, porównuje, chce
się ich mieć jak najwięcej. Więź, która nas łączyła, wydawała się wtedy bardzo
mocna, w rzeczywistości musiała być chyba bardzo wątła, gdyż po latach nic z
niej nie zostało. Teraz, kiedy o tej przyjaźni pomyślałem, nie budziła we mnie
żadnych uczuć. W mojej pamięci pozostało tylko kilka luźnych wspomnień
dotyczących jakichś drobiazgów. Były to wspomnienia przechowane w pamięci
jakby niechcący, przypadkowo, bez żadnej potrzeby uczuciowej. Gdyby nie to, że
znalazłem się w tej okolicy i blisko wsi, w której mieszkał teraz Władysław, nie
byłbym nigdy pomyślał, aby go odwiedzić. Zdecydowałem się na to także trochę z
nudów, bo dzień od samego rana zapowiadał się nieciekawie. Pogoda była nijaka,
ryba nie brała, nic się na biwaku nie działo. Jestem szczery i mówię, że ukrytym,
ale właściwym motywem mojej wyprawy była nie chęć zobaczenia Władysława -
ale po prostu potrzeba zrobienia czegoś, czegokolwiek, co pozwoli skrócić czas
oczekiwania na zmianę pogody, na jakieś zdarzenie. Czyli robiłem to po prostu z
nudów. Władysław był tylko pretekstem.
Płynąłem najkrótszą drogą, prosto jak strzelił na kościół. Pod sobą miałem
już głębię, pewnie trzydzieści albo czterdzieści metrów, i chociaż powierzchnia
jeziora była nieruchoma, czułem miarowy, spokojny oddech wielkiej wody.
Kościół, białe domki, jasnozielone drzewa zbliżały się do mnie i powiększały się z
każdą chwilą. Kiedy przestawałem wiosłować, aby zapalić papierosa i spojrzeć
za siebie, widziałem na gładkiej powierzchni jeziora dwie rozchodzące się bruzdy,
ślad drogi, którą przeszła moja łódź. Przesmyk, przez który przebijałem się, i
miejsce, w którym wypłynąłem na wielkie jezioro - były już niewidoczne. Szuwary
zamknęły się tam, jakby zrosły się z sobą. Tworzyły teraz jednolitą ciągłą linię,
ponad którą wznosiło się pasmo lasów i układały się poziomo chmury. W
czasie kiedy nie wiosłowałem, odrzuciło trochę dziób mojej łodzi w lewo, więc
nakierowałem go z powrotem na wieżę kościoła i zacząłem wiosłować. Brzeg, do
którego płynąłem, zbliżał się coraz bardziej, powiększały się domy, rosły w górę
drzewa. Kiedy byłem w połowie mniej więcej drogi, poczułem nagle na twarzy i
piersiach dotknięcie chłodnego powietrza; od północy zawiał lekki wiatr. Był tak
słabiutki, że nawet nie zmarszczył powierzchni jeziora, zmienił zaledwie lekko jego
barwę, która nieco zmatowiała, była teraz szarozielona. Poczułem nagle zimno.
Uprzytomniłem sobie, że mam mokrą koszulę i wilgotne szorty. Zdjąłem je,
włożyłem spodnie od dresu i sweter i przycisnąłem mocniej wiosło. Pomyślałem,
że być może właśnie w tej chwili zaczęła się zmieniać pogoda, że zbliżał się
chłodny, północno-wschodni wyż. I dlatego ryba nie brała.
Kilkadziesiąt metrów od lądu przestałem wiosłować, zbliżałem się do brzegu
siłą rozpędu. Kościół stał na niewielkim, ale na pewno dostatecznie ponad
najwyższe wody wzniesionym pagórku. Od strony jeziora, od strony, skąd się
zbliżałem, nie było żadnego muru ani ogrodzenia. Rzadko stojące,
o rozłożystych konarach kasztany, lipy i wiązy przypominały trochę
angielskie drzewa parkowe. Ich pnie porośnięte były bluszczem, ziemia pod
nimi pokryta niską trawą, niedawno koszoną. Było pusto jak na fotografii bez
ludzi. Tylko od strony kościoła dolatywał śpiew, śpiewał kilkuosobowy
chór dziewcząt. Chórowi towarzyszył bardzo cichy wtór fisharmonii. Znad wody
oddaliło się stadko kur, wielki kogut został na brzegu, blisko wody.
Stał nieruchomo, kiedy się zbliżyłem, odskoczył metr czy dwa, podniósł uzbrojoną
pazurami nogę, jakby bronił mi dostępu do lądu. Dałem lewego steru
i siadłem miękko przy niskim, trawiastym brzegu, w pobliżu zatopionej do
pół łodzi. Umyłem zabłocone nogi, włożyłem tenisówki i ruszyłem w stronę
kościoła, z którego nie słychać już było śpiewu, tylko stłumiony, monotonny
dźwięk fisharmonii, jakby ten, kto na niej grał, przycisnął jedną ręką jakiś akord i
trzymał go, a drugą ręką odwracał strony, szukając czegoś w nutach. Byłem rad,
że ktoś jest w kościele, że wieś jest zamieszkana, chociaż bo ja wiem? Może moim
ukrytym pragnieniem było raczej, abym nie znalazł tu nikogo, aby wieś, plebania i
kościół okazały się miejscem opuszczonym przez łudzi i zapomnianym przez Boga,
jak to widywałem w górach na południowym wschodzie Polski, abym z czystym
sumieniem, ceł osiągnąwszy, mógł wsiąść do łodzi i ruszyć w drogę powrotną? A
powrót będzie co najmniej tak ciężki, jak płynięcie w tę stronę. Omijając kościół,
poszedłem w stronę parterowego domu krytego dachówką, z dwoma półokrągłymi
okienkami na poddaszu. Dom był widać zamieszkany, bo w oknach na parterze
szyby były czyste, na parapetach stały doniczki z różowo kwitnącymi
pelargoniami. Drewniane okiennice z wyciętymi krzyżami były otwarte i
przymocowane haczykami do muru. Zapukałem, potem nacisnąłem klamkę, ale
drzwi wejściowe były zamknięte na klucz od wewnątrz. Z prawej strony
zobaczyłem zwisający przy murze drut z mosiężnym, wyślizganym od dotknięć
wielu rąk strzemiączkiem. Pociągnąłem za nie i usłyszałem tuż za drzwiami jasny,
donośny dźwięk dzwonka. Musiałem jednak długo czekać na otwarcie
drzwi, prawdę mówiąc, chciałem nawet w pewnej chwili już odejść, ale
powstrzymał mnie wewnętrzny wstyd i niejasne przeświadczenie, że w domu
ktoś jest, a nawet że jestem obserwowany przez okno. Po chwili szczęknął w
zamku klucz, połowa drzwi otworzyła się i zobaczyłem szczupłą, dosyć
wysoką kobietę o bladej twarzy i wielkich, szaroniebieskich oczach. Miała gładko
zaczesane do tyłu jasne włosy, wpatrywała się w moją twarz, jakby
chciała odgadnąć, kim jestem, potem opuściła oczy i spojrzała na moje pomięte
spodnie i rozczłapane tenisówki, ale bardziej interesowała ją moja twarz, bo jej
oczy podniosły się znów i wpatrywały się w moje oczy. Kto to mógł być? Żona,
siostra, gospodyni? Władek nie miał siostry w takim wieku, ta kobieta była
wyraźnie dużo młodsza od niego. Przemknęła mi przez głowę jedna z tych głupich
myśli, które pokutują w człowieku od dzieciństwa, przyklejają się do mózgu i nic
potem nie jest w stanie ich zmienić: wszyscy ewangelicy są chudzi, bladzi, jakby
anemiczni i niedożywieni, bo mają zwyczaj wstawać od stołu wcześniej niż
katolicy... Nie wiem, kto mi to powiedział, pewnie ojciec mój żartem, ale
ponieważ wszyscy ewangelicy, jakich znałem, byli chudzi, więc stąd wygodne
uogólnienie, że chudzi są wszyscy ewangelicy, także ci, których nie znałem.
- Przepraszam bardzo, chciałem spytać, czy zastałem księdza pastora?
-Tak, ksiądz pastor jest, ale w tej chwili ma próbę chóru - odpowiedziała
kobieta, potem zrobiła bardzo niezręczny ruch dłonią i dodała: - Może pan wejdzie
i poczeka, ksiądz powinien za piętnaście, dwadzieścia minut skończyć próbę.
W jej zachowaniu się, nie tyle niechętnym, co niepewnym i niezręcznym,
było coś onieśmielającego, coś, co nie pozwoliło mi skorzystać z zaproszenia.
- Dziękuję bardzo, ale poczekam na dworze, zapalę sobie papierosa.
Ukłoniłem się, cofnąłem się trzy kroki, potem się odwróciłem i poszedłem w
stronę ławeczki stojącej pod drzewem i obejmującej półkoliście jego pień.
Zachowałem się doprawdy jak przygłupek. Kobieta cofnęła się w głąb domu, ale
nie zamknęła drzwi, zostawiła je uchylone. Ławka była szeroka, wygodna. Z
miejsca, gdzie siedziałem, wszędzie było blisko. Odchylając głowę w prawo i w
lewo, mogłem widzieć kościół i plebanię, a na wprost mnie, nieco w dole,
rozpościerało się jezioro. Powierzchnia wody przy brzegu, tam gdzie stała
moja łódź, była jeszcze spokojna. Wiatr się nasilał, ale tu, gdzie byłem, nie czuło
się go zupełnie, musiał widocznie iść górą, ponad drzewami. Z kościoła słychać
było śpiew dziewcząt:
Czego chcesz od nas, Panie,
Za Twoje hojne dary?
Czego za dobrodziejstwa,
Którym nie masz miary?
Śpiew na chwilę ucichł, nie słychać też było fisharmonii, po chwili jednak
rozległ się znów jej dźwięk i słowa drugiej zwrotki:
Kościół Cię nie ogarnie,
Wszędzie pełno Ciebie,
I w otchłaniach, i w morzu,
Na ziemi, na niebie.
Śpiew znów ucichł, ale przerwa trwała tym razem dłużej. Wyobraziłem
sobie, że Władysław umawia się na próbę na jutro lub pojutrze, może załatwia
jakieś jeszcze sprawy parafialne, prosi o zawiadomienie rodziców o zebraniu rady
kościelnej, i za chwilę ukaże się w drzwiach. Ale miałem jeszcze czekać długo,
dłużej, niż się spodziewałem. Usłyszałem wreszcie trzask przekręcanego w
zamku klucza i z kościoła wyszły dwie dziewczyny. Zatrzymały się, rozejrzały,
zobaczyły mnie, powiedziały coś do siebie, chyba roześmiały się, potem jedna z
nich zawróciła i zniknęła w drzwiach kościoła, druga została na zewnątrz. Nie
patrzyła na mnie, schyliła się, zerwała jakąś trawkę i oglądała ją. Po chwili wyszła
z kościoła ta pierwsza dziewczyna, a potem wyłonił się Władysław. Był w szarym,
luźnym ubraniu, chudy, przygarbiony. (Władek zawsze był szczupły i garbił się).
Wyglądem nie przypominał księdza. Był też niepodobny do nikogo, kogo znałem,
ale przecież wiedziałem, że to jest on, bo to musiał być on. Otworzył
szeroko drzwi, trzymając rękę na klamce, przepuścił kilka, sześć czy siedem,
dziewcząt, które kolejno dygały przed nim i odchodziły. Patrzyłem na tę scenę,
była niby zwyczajna, ale coś w niej było takiego, jakbym nie patrzył na nią
wprost, ale oglądał ją odbitą w lustrze albo na ekranie telewizora. Nie
wiem zresztą, może ją tak widzę pod wpływem tego, co usłyszałem od
Władysława, a teraz usiłuję ją opisać? Może wtedy, kiedy na nią patrzyłem, nie
miałem tego uczucia dziwności czy raczej niezwykłości? Nie wiem, ale mniejsza z
tym, to przecież nie takie znów ważne. Dziewczęta podzieliły się na
dwie gromadki, widziałem, jak oddalały się w stronę drogi, potem ich jasne
sukienki widziałem jeszcze migające wśród drzew. Te dwie, które wyszły pierwsze
z kościoła, nie odchodziły jeszcze, rozmawiały z księdzem, ale po chwili i one
dygnęły i odeszły. Władysław zamknął drzwi kościoła na klucz, popatrzył przez
ramię na mnie i powoli zaczął iść w stronę plebanii. Wstałem i ruszyłem,
spotkaliśmy się w połowie drogi między kościołem a plebanią. Stanęliśmy
naprzeciw siebie w odległości trzech czy czterech kroków. Ja wiedziałem na
pewno, że to jest on, ale Władysław mnie chyba nie poznawał. Powiedziałem:
- Nazywam się Filipowicz, ulica Górna czternaście, chodziliśmy trzy lata
do tej samej szkoły.
- No jakżeż, pamiętam!
Władysław rozłożył ręce, objęliśmy się i ucałowali, ale odbyło się to jakoś
obustronnie niezręcznie. Władysław trzymał w prawej ręce wielki klucz od
kościoła, w lewej dwie książki. Poczułem na plecach dotknięcia twardych
przedmiotów.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Z wody, przypłynąłem. Łowię z kolegami ryby, stoimy nad sąsiednim
jeziorem.
Władysław spojrzał na moje wilgotne tenisówki i pomięte spodnie.
- Wiedziałeś, że tu jestem?
-Tak, ktoś mi powiedział, nie pamiętam, chyba na zjeździe absolwentów
naszego gimnazjum.
- Świat jest mały. Zawsze się znajdzie ktoś taki, kto wie. Ja o tobie też
wiem.
Uśmiechaliśmy się do siebie i chyba obaj nie wiedzieliśmy, o czym
rozmawiać. Nie przychodziło nam na myśl nic z czasów naszej młodości.
Przeszłość zdawała się nie mieć żadnego związku z teraźniejszością, początek
naszego życia wydawał się początkiem jakiegoś cudzego życiorysu.
Szukając rozpaczliwie w myśli tematu do rozmowy, powiedziałem:
- Ale czasem człowiek ginie bez śladu. Właśnie na tym zjeździe
zastanawialiśmy się i nikt nie mógł powiedzieć, co się stało z takim naszym
kolegą, nazywał się Gewald, pamiętasz go?
-Tak, pamiętam. Nieduży, miły brunecik.
- On był też ewangelikiem.
Władysław zamyślił się, potem powiedział:
- Nie, kalwinem. Jedynym w klasie, a chyba i w całym gimnazjum.
-Tak, masz rację, był kalwinem, bo jak mieliśmy lekcję rełigii, to on nie
musiał być ani na katolickiej, ani na ewangelickiej, szedł sobie ze staroza-konnym
Gutmannem na miasto na ciastka albo na lody. Ale właściwie to chyba mógł
chodzić na reli-gię ewangelicką? Jak to jest, między wami są duże różnice? -
starałem się podtrzymać temat.
- No, dosyć poważne, ale przypuszczam, że mógł był chodzić. Może rodzice
sobie nie życzyli?
- No więc nikt nie wie, co się z tym Gewaldem stało. Zniknął.
- Zdarza się - powiedział Władysław i, jak mi się zdawało, westchnął. - Nie
stójmy tak, wejdźmy do mnie do domu, poznasz moją żonę. Jesteśmy już
po obiedzie, ale napijemy się herbaty, dobrze?
- Dziękuję ci bardzo, ale może innym razem. Nie jestem w tej chwili
odpowiednio ubrany na pierwszą wizytę w twoim domu.
- No wiesz...
- A poza tym, muszę prędko wracać. Zrywa się wiatr, mogę mieć ciężką
drogę powrotną. Jak wiatr zaczyna wiać w południe, to do wieczora się jeszcze
nasili.
Władysław odwrócił głowę i spojrzał na jezioro. Było bardzo cicho, ze wsi
odezwało się pianie koguta, gdzieś z bliska, z zarośli nad wodą, odezwał się też
kogut, pewnie ten, którego przed chwilą widziałem. Przy brzegu lustro jeziora było
spokojne, ciemne i błyszczące, ale wiatr wiejący górą ponad drzewami spadał na
jezioro w odległości stu czy dwustu metrów dalej, rozjaśniał powierzchnię wody,
poruszał nią, piętrzył drobną, gęstą falę. W niektórych miejscach, bliżej środka
jeziora, świeciły na fali białe obłoczki piany.
- Nie znam się na wodzie, ale jak będzie tak wiało, to do wieczoru jezioro
może się porządnie rozkołysać.
-Jeśli masz chwilę, to usiądźmy, zapalę papierosa.
- Proszę cię bardzo, nie mam teraz nic do roboty.
Usiedliśmy na tej samej ławce, na której ja przed chwilą siedziałem,
Władysław położył obok, między mną a sobą, dwie oprawne w czarną
skórę książki.
- Nie, dziękuję, nie pałę - powiedział, ale przypatrywał się ze
zrozumieniem moim czynnościom - wyjmowaniu papierosa, rozmiękczaniu go w
palcach, zapaleniu.
- Przyjadę kiedyś do ciebie na parę dni, jeśli pozwolisz.
- Proszę cię bardzo, będę się bardzo cieszył. Mógłbyś robić, co byś chciał -
pracować, łowić ryby, zbierać grzyby. Na górce są dwa gościnne pokoje. Jemy
skromnie, ale nie głodujemy. Tylko pośpiesz się, bo w przyszłym roku możesz
mnie już nie zastać.
- Przenosisz się?
- Nie wiem jeszcze na pewno, ale chyba tak.
- Dokąd?
- Na zachód - odpowiedział Władysław po chwili.
- Co to znaczy na zachód, do Niemiec?
- Tak.
- Dlaczego, przecież jesteś Polakiem?
- Oczywiście. Ale jestem ewangelikiem.
- To co z tego? Nie rozumiem.
-Ja pamiętam, stary, ty jesteś socjalistą, i możesz, a nawet masz prawo,
tego nie rozumieć. Może cię to nie obchodzić. Ale ja jestem bardzo zżyty z moimi
parafianami. Sądzę też, że nikt nam tam nie będzie przeszkadzał dalej modlić się i
śpiewać po polsku.
- Ale jak długo?
Władysław popatrzył na mnie.
- To zależy, jak rozumieć czas. Przypuszczam, że niezbyt długo. Dzieci
pójdą do niemieckiej szkoły, język polski rozpłynie się w niemczyźnie.
Ale wszystko na tym świecie przechodzi jedno w drugie, rozpływa się, mija. Tylko
Bóg jest wieczny... - zakończył Władysław, uśmiechając się do
mnie porozumiewawczo.
Zamilkliśmy. W ogóle rozmawialiśmy z przerwami, rozwlekle. Skrócenie
dystansu po tylu latach niewidzenia wymagało czasu. Popatrzyłem na
ręce Władysława. Trzymał je na kolanach, złożone w sposób jakiś nieskładny,
trochę bezradny, a równocześnie bardzo niewygodny, jakby na przekór
naturalnemu odruchowi.
- Nie zapominaj, że my jesteśmy heretycy... -powiedział Władysław, i
wydawało mi się, że uśmiechnął się znów. Znałem słowo „heretyk” z czasów
młodości, w gwarze studenckiej miało ono barwę żartobliwą, a nawet
pieszczotliwą.
- Nie mówisz tego chyba poważnie?
- Niestety, mój drogi, poważnie. W oczach ludzi, którzy tu napłynęli z
różnych stron Polski, zwłaszcza - przepraszam cię - ze wschodu dawnej Polski...
- Proszę cię bardzo, nie krępuj się, nie mam żadnych kompleksów
regionalnych.
- Więc w przekonaniu ludzi, którzy nas otaczają, jesteśmy czymś jeszcze
gorszym niż prawosławni, a może nawet niż Żydzi. Żydzi to
przynajmniej wiadomo, ukrzyżowali Chrystusa...
-To już odwołane. Może krzywdzisz ludzi, może to tak nie jest? Przecież
Polska była zawsze wielonarodowa, wielojęzyczna i
wielowyznaniowa. Różnorodność była zjawiskiem codziennym i, że tak powiem,
domowym. Nikt się temu nie dziwił. A w czasach historycznych panowała w
Polsce większa tolerancja niż gdżiekolwiek indziej. Nawet w tym smutnym dla
Polski wieku siedemnastym, gdy w Europie płonęły jeszcze stosy,
mieliśmy pewnego mądrego króla, który miał zresztą to samo imię co ty; który
bardzo nie lubił tumultów i pogromów religijnych i surowo je karał.
- No, powiedzmy, że w historii nie było tak najgorzej, ale teraz Polska jest
w dziewięćdziesięciu pięciu procentach polska i w dziewięćdziesięciu katolicka.
Mniejszości religijne nie są już, jak ty mówisz „domowe”, bo ich prawie nie ma. Te,
które pozostały, są rozproszone. Mówisz, że może krzywdzę ludzi? Nie wiem, ale
chyba wolałbym skrzywdzić kogoś niesłusznym posądzeniem, a potem spowiadać
się z tego przed Bogiem i pokutować, niż spotykać się, niestety zbyt często, z
dowodami nietolerancji. Nas, ewangelików, jest tu bardzo mało, jest nas coraz
mniej. Z tych kilkudziesięciu tysięcy Polaków ewangelików, którzy w roku tysiąc
dziewięćset dwudziestym, w tym tak ciężkim dla Polski roku, kiedy jeszcze nie
było wiadomo, co z Polską będzie, czy w ogóle Polska będzie, mieli odwagę
głosować na tę niewiadomą Polskę - zostało już tylko parę tysięcy.
Wymarli, wyginęli w obozach koncentracyjnych, reszta wyjechała. W mojej parafii
zostało dwadzieścia pięć rodzin.
Zapaliłem nowego papierosa, Władysław powiedział:
- Dużo palisz.
- Powiedz mi, Władku, czy religia jest ważniejsza od ojczyzny?
Władysław popatrzył na mnie, ale nie zastanawiał się, odpowiedział
natychmiast:
- Tak samo ważna, a czasem ważniejsza. To zależy od okoliczności. W
czasach, kiedy Polska była schronieniem dla prześladowanych, bardzo wielu ludzi
porzucało swoje ojczyzny i osiedlało się w Polsce.
- Ale czy można mówić w tej chwili o prześladowaniu ewangelików? Jest
was za mało. Dla tych, którzy rządzą, bardziej niebezpieczni są ci, których jest
dużo. Wydawało mi się, że rząd popiera raczej mniejszości religijne.
- Rząd? Tak by się mogło zdawać.
Zapadło na chwilę milczenie. Pomyślałem, że przerwy w rozmowie są po to,
aby pomyśleć coś, czego się nie chce powiedzieć. Władysław uśmiechnął się i
dodał:
- Ależ wiesz, mój drogi, jak by to powiedzieć? Tu jest bardzo ładna
okolica. Są piękne zakątki, są takie nieduże gospodarstwa ładnie położone
nad jeziorami, są stare drzewa, sady, pasieki, dokoła lasy, czyste powietrze, dobre
drogi. Z Warszawy nie tak daleko. A właściciele tych malowniczo położonych, ale
nierentownych podobno gospodarstw modlą się jeszcze ze szwabskich
książek. Istnieją więc wystarczające powody, no i różne sposoby, aby przyśpieszyć
wyjazd tych „szwabów” do Niemiec. Pewien mój kolega, pastor z sąsiedztwa,
nazywa to eufemistycznie „ułatwianiem wyjazdu”...
- To straszne, co mówisz. Ale nie robią tego przecież katolicy?
- Nie wiem kto. Wiem tylko na pewno, że nie ewangelicy...
- To straszne, co mówisz.
Popatrzyłem na twarz Władysława i zobaczyłem koło jego ust dwie cienkie,
ostre zmarszczki. Był to nieprzyjemny grymas, ale raczej goryczy niż złości. Był
ledwie widoczny na jego spokojnej twarzy, zobaczyłem go tylko dlatego, że
widziałem twarz Władysława z bliska. Wziąłem do ręki książki, które leżały między
nami na ławce. Gruby kancjonał z głęboko tłoczonym w skórze krzyżem na
okładce zawierał pieśni, cieńsza książka była zbiorem „Modlitw nabożnych na
cześć i chwałę Ojca, Syna i Ducha Świętego, pobożnym Chrześcijanom w
wszelkim czasie i różnych potrzebach służących”. Przeglądałem książkę,
odwracane strony trzaskały w ciszy jak wyginana blacha. Na końcu książki z
modlitwami był spis, modlitwy podzielone były na cztery części: „modlitwy
codzienne, na święta uroczyste, dla gotujących się do stołu Bożego i
dla osobliwych ludzi i w osobliwych doległościach”.
- Czytasz alfabet gotycki?
- Tak, zupełnie dobrze. Szukam właśnie czegoś, ale nie znajduję.
- Czego szukasz?
- Modlitwy za wyjeżdżających z kraju, a ściśle -za opuszczających swój
kraj.
- Takiej modlitwy nie ma.
- Widzę, że nie ma. Jest tylko „modlitwa podróżnego” i „modlitwa
prześladowania cierpiącego”.
Władysław spojrzał na mnie z ukosa. W dzieciństwie nie grzeszył chyba
nadmiarem poczucia humoru, może nie tak, żeby go całkiem nie miał, tylko
zdawało się, że nigdy nie był pewien, czy rozmowa jest poważna, czy jest tylko
zabawą. Powiedział:
- Nie mówmy już o tym. Pamiętam, że bardzo zazdrościłem ci ametystu.
- Czego?
- Miałeś w swoich zbiorach kryształ ametystu, taki spiczasto zakończony,
jasnofioletowy słupek. Koło tego dużego kryształu przyrośnięty był drugi, mniejszy
kryształek, jakby młodszy brat, jak to często widuje się u grzybów. Byłbym wtedy
szczęśliwy, gdybym miał choćby ten mniejszy ametyst. Ale nie miałem odwagi cię
prosić...
- No widzisz, byłbym odbił ten mały kryształek młotkiem, i byłbyś miał.
Mogę cię zapewnić, że nie sprawiłoby mi to wtedy żadnej, nawet
najmniejszej przykrości.
- To bardzo przyjemnie słyszeć - ucieszył się Władysław.
- Gdyby się tak dało cofnąć wszystko, co potem było, i zacząć od tego
ametystu na nowo...
- Niestety, nie da się.
- Ale pomarzyć by można.
- To już twoja dziedzina. Ja jestem realistą...
-Ja też, Władku. Gdybym nim nie był, nie potrafiłbym nic napisać.
- Nad czym teraz pracujesz?
- No, teraz, i jeszcze przez dwa tygodnie, będę łowił ryby. Jest to zajęcie,
które mi najbardziej odpowiada, i najchętniej nic innego bym nie robił.
Władysław poczęstował mnie spojrzeniem, które wyrażało dobrotliwą ironię,
ale także niepewność i podejrzliwość. Jakby chciał powiedzieć: że też można się
czymś takim zajmować i poważnie o tym mówić...
- A są w ogóle jeszcze ryby, są?
- Ty powinieneś lepiej wiedzieć. Żyjesz nad jeziorem...
- Nie interesuję się rybami i nie bardzo się na nich znam. Wiem, że żona
kupuje czasem leszcze, liny, szczupaki. Ale starzy rybacy twierdzą, że ryb już
prawie nie ma - odpowiedział Władysław rzeczowo, ale wyczułem, że jest czymś
zaniepokojony. Odwrócił głowę, patrzył w stronę drogi. Jakiś samotny człowiek w
ciemnym ubraniu i w czarnym kapeluszu wszedł przez otwartą szeroko
bramę, zatrzymał się na ścieżce i patrzył w naszą stronę.
- To do mnie - powiedział Władysław i wstał. -Nie, nie, siedź, poczekaj na
mnie.
-Ja i tak muszę niedługo wracać.
- Dobrze, jak chcesz, ale poczekaj na mnie, to potrwa chwileczkę. Dowiem
się tylko, o co mu chodzi, i zaraz wracam.
Władysław oddalił się, widziałem, jak witał się z człowiekiem w czarnym
kapeluszu. Szedł z nim powoli w stronę plebanii, rozmawiając i co parę kroków
przystając. Pópatrzyłem na jezioro - wiatr nasilił się i zmienił kierunek. Wiał teraz
z północnego wschodu, fala na jeziorze łamała się, jej grzbiety pokryte były
płatami białej jak śnieg piany. Pomyślałem, że będę miał ciężką drogę powrotną,
bo wiatr z lewej burty będzie mnie spychał ciągle na środek jeziora. Poza tym
zrobiło mi się trochę zimno i zapragnąłem jak najprędzej być z powrotem w moim
namiocie osłoniętym drzewami. Był jeszcze jeden powód, nieuchwytny, który
kazał mi opuścić jak najprędzej to miejsce: czułem się tu nieswojo. Od pierwszej
chwili, kiedy postawiłem nogę na brzegu, poczułem się tu obco. Mimo że
Władysław był moim kolegą, którego przecież kiedyś dobrze znałem, tutaj jakbym
czegoś bardzo ważnego nie rozumiał, jakbym o czymś bardzo ważnym nie
wiedział. To było nieprzyjemne. Ktoś jakby ukrywał przede mną jakąś tajemnicę,
jakieś niebezpieczeństwo, nieszczęście, chorobę? Czyjąś śmierć, zbrodnię?
Przyszło mi nawet do głowy coś tak głupiego, że w domu albo na wieży kościelnej
ukryty jest ktoś, kto dostał pomieszania zmysłów albo pokryty jest jakąś okropną,
odrażającą chorobą skórną... A może coś złego dzieje się między Władysławem a
jego żoną, może któreś z nich jest ciężko, nieuleczalnie chore? Co za głupie myśli,
zupełnie jak z powieści kryminalnej. Władysław pożegnał się z człowiekiem w
czarnym kapeluszu, potem zawrócił w moją stronę. Wstałem i poszedłem
naprzeciw Władysława. Spotkaliśmy się koło kościoła.
- To był przewodniczący rady parafialnej, mój doradca. Nic ważnego,
umówiliśmy się na wieczór.
- Pogoda się psuje, robi się zimno.
- Dam ci coś do okrycia, jakąś kurtkę albo płaszcz?
- Dziękuję ci, Władku, powiosłuję, to się rozgrzeję.
Podniosłem oczy i popatrzyłem na fronton kościoła. Nad bramą, w
półkolistej wnęce stał posąg Chrystusa. Chrystus trzymał prawą rękę na
piersiach, lewą miał opuszczoną i odchyloną w jakimś bezradnym geście, jakby
chciał powiedzieć, że to, co się dzieje, i co się jeszcze wydarzyć może, nie zależy
ani od nas, ani nawet od niego, tylko jeszcze od kogoś większego, mocniejszego.
Rzeźba była brzydka, z końca dziewiętnastego wieku, z rodzaju tych, które można
było zamówić w jakiejś tam firmie w Królewcu czy w Berlinie, wystarczyło podać
tylko numer katalogu i żądaną wysokość w centymetrach.
- Rzeźba nienadzwyczajna - powiedział Władysław - ale kościół, jak
widzisz, piękny, stary, choć jak na gotyk późny, bo zbudowany dopiero w drugiej
połowie szesnastego wieku. Na południu Polski był już wtedy modny renesans.
Więc ten kościół był najpierw, krótko, katolicki, potem aż do dzisiaj ewangelicki. A
potem będzie znowu katolicki...
Mógł przypuszczać, że nie dosłyszałem tego, co powiedział na końcu, bo
oddaliłem się trochę. Obchodziłem kościół dookoła, oglądając fasadę. Kościół był
nieduży, ale bardzo kształtny. Niska wieża i spadzisty dach okrywały z góry jego
bryłę, przypominającą raczej budowle romańskie niż strzelistość gotyku.
Fundamenty wspierały się na ciosanych w granicie blokach, ich rąbek wyzierał z
ziemi pokrytej czystym, wypłukanym przez deszcze żwirem. Kościół był
zbudowany z cegły, ale otynkowany, tynk, który w kilku miejscach wzdłuż rynny
odpadł, był świeżo naprawiony. Otoczenie kościoła było zadbane, chwasty
wyplewione, ścieżka wygracowana. Powiedziałem:
- Bardzo piękny kościół. I ma dobrego gospodarza - dodałem, żeby zrobić
Władysławowi przyjemność.
- Starałem się. Należało to do moich obowiązków.
Za chwilę miałem się z Władysławem pożegnać,
kończyliśmy spacer wokół kościoła. Podniosłem raz jeszcze oczy w górę, aby
zobaczyć fasadę od strony, od której kościoła jeszcze ńie widziałem, to znaczy od
strony drogi - i wtedy zobaczyłem to. Dwa wąskie, ostrołukowe, tkwiące w
głębokich wnękach muru okna. Miały szlachetny, wysmukły kształt - ale niestety
większość okrągłych i kwadratowych szybek była wybita. Odwróciłem się
do Władysława i spytałem:
- To jeszcze z czasów wojny?
Władysław trzymał ręce na piersiach, znowu złożone jakimś niezręcznym i
niewygodnym gestem, nie patrzył na mnie. Miał zakłopotany i trochę zawstydzony
wyraz twarzy, jakby miał dwanaście łat i właśnie przed chwilą, niechcący zresztą,
wyrządził komuś jakąś szkodę i teraz mu jest przykro i głupio.
- Nie, nie z czasów wojny.
- Teraz?
- Przed kilkoma dniami. Kiedy to było? We wtorek. Za moich czasów to
już czwarty raz wstawiam te szybki. Nie byłbym ci tego mówił, ale jak
zobaczyłeś...
- Chuligani?
- Nie wiem kto. Możliwe, że jacyś, jak ty ich nazywasz, chuligani. Chyba
procą.
- Przykro mi, Władek.
- No wiesz! A cóż ty masz z tym wspólnego?
- Niewiele. Ale ja też kiedyś miałem procę...
- „Szlajdrę”, co? Pociesz się, ja też miałem.
- Moja babka nazywała tę rzecz „katapulka” i jak znalazła to w moich
kieszeniach, to mi zabierała i mówiła, że to jest paskudna broń, niegodna dobrze
wychowanego chłopca. Konfiskowała mi też amunicję, to znaczy pół kiła
okrągłych kamyczków...
- Tak, wszyscy mieliśmy szlajdry, ale anioł stróż czuwał nad nami.
Czasem tylko jakaś szyba poszła...
- Ale nie pamiętam, żebyśmy wybili kiedy szybę w kościele, ani w
katolickim, ani ewangelickim, ani nawet w bóżnicy.
Zawahałem się, bo w mojej pamięci, raczej w sercu niż w pamięci, odezwał
się jakiś przykry sygnał, ale zaraz umilkł; nie wiedziałem, czego dotyczy.
- Chyba raczej nie. A może zapomnieliśmy? Przykre rzeczy chętnie się
zapomina, ludzka rzecz.
Zrobiło się nam obu lżej na duszy, pospadały nam jakieś ciężary z serc.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę o naszej wspólnej młodości, niespokojnej co
prawda, ale słodkiej i bezgrzesznej. Przenieśliśmy się na chwilę na jakiś bardzo
stary kontynent, który był naszą wspólną kolebką. Było to dawno, potem
ten wspólny ląd rozdzielił się jakby na dwie części, które oddaliły się od siebie,
żyliśmy osobno, życie nas uczyło i tłukło, zrobiło w końcu nas takimi, jakimi wraz
jesteśmy. A oprócz tego postarzeliśmy się. O takich jakichś trochę niejasnych
sprawach mówiliśmy. Wspominaliśmy, zaczęliśmy się nawet trochę wzruszać.
- A może byś jednak został, pogadalibyśmy jeszcze, zjadłbyś coś,
odpoczął. Do jutra wiatr się uciszy, rano spokojnie popłyniesz - powiedział
Władysław z ożywieniem, jakby pobudzony nagłe szczerym przypływem
serdeczności. Czułem, jak wiele kosztowało go powiedzenie tego, wymagało to
przełamania jego wrodzonej nieśmiałości i powściągliwości.
- Nie mogę, drogi Władku. Zostawiłem na biwaku przyjaciół, którzy nie
bardzo się na wodzie znają, mam wobec nich obowiązki. Zresztą powiedziałem, że
przed wieczorem wrócę. Niepokoiliby się.
- Rozumiem, nie będę nalegał - powiedział Władysław, rozkładając ręce.
Szliśmy w stronę jeziora. Brzeg i wysokie drzewa chroniły teraz od wiatru
tylko wąski skrawek zatoki, ale i tu woda już była niespokojna. Granica między
wodą spokojną i rozkołysaną zacierała się, całe jezioro było już w ruchu.
Władysław pochylił się i lewą ręką przytrzymał mi łódź, abym mógł wsiąść, nie
wchodząc do wody. Podaliśmy sobie dłonie. Pomyślałem, że trzeba się było
pożegnać na brzegu, ale teraz już było za późno. Władysław odepchnął łódź i
wyprostował się. Poczułem pod dnem łodzi ruch wody, jakby czyjaś ręka sięgała
po mnie z dna jeziora i ciągnęła mnie na głębinę. Władysław stał na brzegu, kiedy
wykręcałem łódź, jego sylwetka odbyła podróż w koło, jak na karuzeli, i znalazła
się po drugiej stronie łodzi. Władysław podniósł obie ręce w górę, potem je opuścił
i trzymał złożone na piersiach. Zapamiętałem ten jego gest - prawą ręką
obejmował kułak lewej ręki. Nacisnąłem wiosło i Władysław zniknął mi z
pola widzenia. Kiedy po chwili obejrzałem się, zobaczyłem go idącego z rękami
założonymi na plecach w stronę domu. Opuszczałem to miejsce z
uczuciem niewyraźnym, jakby po dokonaniu czegoś niepotrzebnego,
przedsięwzięcia, które kosztowało mnie sporo wysiłku i stratę czasu, ale samo w
sobie było rzeczą bezsensowną. W dodatku miałem jeszcze głupie poczucie
bezsilności, bezradności. Kiedy walczę z falą, kiedy wiosłuję, nawet pod wiatr,
jakoś przecież posuwam się naprzód, pokonuję mimo wszystko odległość, zbliżam
się lub oddalam od czegoś - ale co mogę zrobić w sprawie Władysława? Z kim
mam walczyć, kogo powstrzymywać, w imię czyjego dobra to robić?
Ale oto już odpływałem, oddalałem się. Kiedy jeszcze raz odwróciłem głowę -
miejsce, które przed chwilą opuściłem, było już tylko małym wzniesieniem drzew
ponad lustrem wody. Wiatr znowu zmienił kierunek, wiał teraz z północy, nie był
porywisty jak przedtem, szedł teraz z jednostajną siłą. Przed dwoma godzinami,
kiedy płynąłem w tę stronę, coś widocznie stało na jego drodze, wzgórza czy lasy,
teraz przeszkody zostały ominięte. Wiatr trafił w otwartą szeroko bramę i parł na
jezioro niepowstrzymanie. Aby znaleźć drogę powrotną przez zarośnięty przesmyk,
trzeba było trzymać się teraz lewego skraju jeziora i płynąć około stu metrów od
szuwarów, wiedziałem o tym bardzo dobrze. Ale wiatr spychał mnie ku środkowi
jeziora. Mimo że pracowałem cały czas o wiele silniej prawym wiosłem, wiatr
ciągle odrzucał mnie w prawo, płynąłem po wypadkowej, dryfowałem, musiałem
co pewien czas poprawiać kierunek. Skręcałem więc i płynąłem jakiś czas ostro
na wiatr, dziobem na falę, potem dawałem lewego wiosła i starałem się płynąć
równolegle do brzegu. W czasie, kiedy skręcałem, mogłem widzieć daleki,
przesuwający się wolno na horyzoncie brzeg, który opuściłem. Była to już
jednolita, szarozielona, w jednym tylko miejscu nieco szersza wstęga lasów. Nie
było już widać ani kościoła, ani okalających go drzew. W chwilach, kiedy
musiałem płynąć pod wiatr i ostro wiosłować, pogwizdywałem sobie, albo nawet
coś mimowolnie podśpiewywałem. Zawsze to robię, kiedy ciężko pracuję fizycznie.
Śpiewam sobie „Gdy naród do boju wystąpił z orężem... albo „Ne chody, Hryciu,
na weczemyciu”, albo coś z Szopena, zależy, nie wiem zresztą, od czego to zależy.
To tylko przykładowo, bo repertuar mam duży i bardzo dziwny. W czasie, kiedy
sobie tak podśpiewuję i pogwizduję, pracuje także mój umysł, ale to, co
produkuje, to są tylko żałosne strzępy myśli. Jakieś krótkie i prawdę mówiąc,
jakby nie ode mnie pochodzące zdania, jakby to nie ja, ale ktoś mi towarzyszący
wypowiadał je w moim imieniu. Bo na przykład w tej chwili zajęty byłem czymś
daleko ważniejszym niż myślenie: wiosłowaniem i patrzeniem. Więc te myśli nie
miały wiele wspólnego z tym, co robiłem i co się wokół mnie działo, ale nie były
też całkiem bezsensowne, i nie mogę zrzucić z siebie za nie odpowiedzialności,
gdyż w tej chwili pod zamglonym niebem i na powierzchni wzburzonej wody, w
zasięgu wzroku i słuchu, nie było nikogo, na kogo mógłbym tę
odpowiedzialność zrzucić. Te myśli stawały się chwilami bardzo natarczywe, ale
musiałem ich słuchać, gdyż nie mogłem sobie przed nimi zatkać uszu. Gdyby
zatkanie uszu riawet było możliwe, byłoby bezskuteczne, gdyż mój - że tak go
jednak nazwę - alter ego był bardzo blisko mnie, siedział niemal we mnie samym.
Skłamałbym też, gdybym powiedział, że głos mojego dmgiego ja był mi obcy.
Znałem go, odzywał się we mnie i przemawiał do mnie dosyć często, zwłaszcza
kiedy było mi ciężko, gdy musiałem szamotać się z jakimiś trudnościami,
pokonywać jakieś przeszkody. Bywał, jak już mówiłem, niekiedy bardzo
natarczywy i przeszkadzał mi. Ale jedno powiedzieć trzeba: jego głos milknął w
chwilach najcięższej walki, gdy zagrożenie było już bezpośrednie, a
niebezpieczeństwo bardzo poważne. Mój alter ego pozostawiał mnie wtedy
samemu sobie, moim własnym siłom i na łasce losu. Usuwał się na bok, jakby nie
chciał mi zawadzać. (A może to był objaw tchórzostwa z jego strony?). Nie dawał
mi się też we znaki później, gdy wszystko się już uspokajało, gdy wracałem do
zwyczajnego, bezpiecznego życia. Cóż więc gadał mi teraz ten alter ego? Różne
rzeczy. Przypominał mi na przykład o jedzeniu, o gorącej zupie, chlebie, herbacie -
to jasne. Byłem przecież głodny. Potem o wełnianych skarpetach, które miałem w
plecaku w namiocie, o suchym, zapasowym swetrze, leżącym na moim posłaniu.
To też zrozumiałe. Ale moje dmgie ja zaczęło potem pleść ni w pięć, ni w dziewięć
rzeczy dziwne, niemające już nic wspólnego z tym, że było mi zimno i chciało mi
się jeść. Wykorzystując moją nieuwagę, ą raczej to, że moja uwaga zajęta była
czym innym, powiedziało taką rzecz: gdybym był wierzącym, tobym układał
modlitwy, których nie ma w książkach do nabożeństwa. Brakuje na przykład
modlitwy za opuszczających swój kraj nie z własnej woli. Koniecznie trzeba by też
wymyślić inne, nietypowe modlitwy: za ludzkie sprawy i czyny, które pozostały z
powodu swojej niejasności nierozstrzygnięte, a może samemu nawet Panu
Bogu nieznane. Jakże bardzo przydałyby się modlitwy za tych, co cierpią i giną w
obronie sprawy niesłusznej! Co jest, do diabła: ja tu muszę patrzeć, jak płynąć,
wypatruję miejsca, w którym trzeba się wbić w szuwary, to bardzo dla mnie
ważne, bo potem trudno byłoby się wycofać - a mój alter ego dalej swoje: więc
modlitwy za odczucia subiektywne, za prawo do omyłek i błędów, za prawo do
własnego, zupełnie własnego, niechby nawet głupiego, zdania. I w ogóle modlitwy
o wyjaśnienie wszelkich spraw zawiłych, ciemnych, dwuznacznych. Trzeba
koniecznie w tym miejscu dodać, że myśli, które wygłaszał mój alter ego, były w
rzeczywistości znacznie krótsze, bardziej zwięzłe, były niekiedy tylko
zaszyfrowanym błyskiem, sygnałem, zrozumiałym dla mnie, ale chcąc teraz opisać
ich treść, muszę używać wielu słów. I tak na przykład dla pojęć „czyny niejasne”,
„odczucia subiektywne” i „sprawy dwuznaczne”, w języku, którym przemawiał
alter ego, było tylko jedno, wspólne, wielozna-czeniowe słowo, ale tego słowa nie
da się napisać literami, więc dlatego muszę brnąć w tym rozwlekłym opisie, tracąc
czas, ale trudno. Głos mówił więc dalej: trzeba by też koniecznie
wymyślić modlitwę za tych, którzy są zbyt słabi, aby się sami mogli bronić, bo są
w mniejszości, bo jest ich za mało, a ci, którzy ich prześladują, są przekonani,
że mają rację tym bardziej, że jest ich więcej niż prześladowanych. Że należałoby
też modlić się za samego siebie, który należę do większości, abym nigdy nie uległ
pokusie strzelania z procy w okna kościoła ewangelickiego ani żadnego innego
kościoła. Żebym nigdy, w ogóle nigdy nie robił żadnych takich rzeczy, które
wynikają z poczucia własnej siły, z uczucia pogardy dla tych, którzy są ode
mnie słabsi. Co mi tu mój alter ego za bzdury wygaduje? Ja muszę myśleć o
wietrze, który z minuty na minutę się wzmaga, o fali, która się podnosi, uderza o
burtę, raz po raz chlusta we mnie wielkimi kawałami wody i zalewa łódź. Dookoła
mnie już kępy sitowia, wiatr zamiata nimi na wszystkie strony, mokre rózgi biją
mnie po twarzy, a tu ściana szuwarów coraz bliżej, połyskują już tysiące
szabel, które pochylają się, tną dookoła, bronią do siebie dostępu. A woda w
szuwarach wre, kipi, plącze łodygi grążeli, podnosi w górę i wzdyma ich szerokie
liście, które zaraz oblepią moją łódź, spętają mi wiosło i unieruchomią ster, będę
musiał wiosło odłożyć i przedzierać się przez ten gąszcz, czepiając się śliskich,
wymykających się z rąk łodyg ne-nufarów i szorstkich liści turzycy i tataraku,
odpychany razami, bity mokrymi kiściami trzcin. Nie grozi mi żadne
niebezpieczeństwo - chociaż kto wie? Z wodą nie ma żartów. Nigdy się wody
nie bałem, ale miałem zawsze dla niej szacunek. Woda nie lubi, żeby ją
lekceważyć. No więc co się może zdarzyć? W najgorszym razie wywalę się do
wody, łódź zatonie. A nawet jakbym się wywalił, to przecież popłynę. Woda nie jest
taka zimna, w każdym razie cieplejsza w tej chwili od powietrza. I wiem, co mam
robić. Nie będę taki głupi, żeby się pchać do lądu przez szuwary. Wypłynę na
środek, będę powoli płynął przez największą głębię. Na głębi będę bezpieczny.
Cztery kilometry, na tyle mnie jeszcze stać.
Nie wywaliłem się co prawda, ale było tak, jak sobie wyobraziłem, może
nawet trochę gorzej. Kiedy przebiłem się przez szuwary i wypłynąłem
na zawietrzną stronę, byłem mokry, jakbym wylazł z topieli. Na dnie łodzi było
pełno wody, przelewała się za każdym poruszeniem wiosła martwym ciężarem z
burty na burtę. Znalazłem spokojną zatoczkę, przywiązałem się do kępy
oczeretów, wydobyłem z dzioba łodzi puszkę po konserwie i długo wyczerpywałem
wodę. Alter ego opuścił mnie, jakby nie miał mi już teraz nic do powiedzenia,
jego głos zamilkł. Byłem sam, czułem tylko pulsowanie krwi w zmęczonym ciele.
Wkoło mnie słychać było klaskanie fal i szum wiatru ciągnącego przez szuwary.
Kiedy odłożyłem puszkę, spostrzegłem, że skórę na prawej dłoni, między kciukiem
a palcem wskazującym, mam pociętą do krwi liśćmi turzycy. Krew ściekała i
sklejała mi palce. Ale znałem to, wiedziałem, że takie rany szybko się
zamykają, chwilę będą piekły, potem przestaną krwawić i zapomnę o nich.
Zdjąłem sweter i spodnie od dresu i wykręciłem je, lało się z nich jak z rynny.
Gdy wciągnąłem je z powrotem na siebie, poczułem ziąb, jakby mnie kto obłożył
lodowatym kompresem. Aby się rozgrzać, zacząłem ostro wiosłować. Zwolniłem
dopiero w połowie jeziora. Miałem jeszcze dwa kilometry do naszego biwaku, ale
widziałem go już wyraźnie: małe skupisko namiotów nisko nad ziemią, na skraju
wielkiej płaszczyzny wodnej i na tle dalekiego lasu. W miarę jak się zbliżałem,
dostrzegałem coraz więcej szczegółów, zobaczyłem, że namioty były szczelnie
zasznurowane, a łodzie wyciągnięte wyżej na brzeg, w obawie przed falą. Koło
ogniska ktoś stał, chyba Ludwik, schylał się, podnosił z ziemi i rzucał w
ogień gałęzie. Wiatr miotał ogniem, szarpał dymem, okręcał nim wokół ogniska,
zasłaniał chwilami postać przy ognisku, ale potem dym splatał się w
jedno pasmo, wznosił w górę i długą smugą, ponad polem i lasem, odpływał na
południe. Byłem szczęśliwy, że wracam do mojego zwykłego życia i do moich
najbliższych przyjaciół, z którymi płynę, łowię, jem i śpię.
Pod wieczór tego dnia wiatr się zupełnie uciszył. Siedzieliśmy przy ognisku i
piliśmy herbatę. Jutro rano trzeba było zwijać namioty i płynąć dalej,
więc oglądaliśmy na mapie trasę i zastanawialiśmy się nad tym, gdzie nam jutro
wypadnie biwakować. Byliśmy ciekawi, w jakim miejscu się zatrzymamy i jak tam
będzie. Ale z mapy, nawet najdokładniejszej, na której widoczne są wszystkie
wzniesienia i zagłębienia, kształty jezior, kręte linie potoków, drogi, ścieżki, a
nawet pojedyncze domy i drzewa -trudno jest odczytać całą resztę. A reszta to jest
to, co dopełnia krajobrazu: mnóstwo drobnych szczegółów, maleńkich
przedmiotów, którymi usiana jest ziemia, kamyków, źdźbeł, kwiatów, nie
mówiąc o ludziach i zwierzętach, które są w ruchu, i dźwiękach, zapachach, a
nawet nastrojach, które unoszą się w powietrzu. Nie sposób też z mapy
wiedzieć, co się zmieniło i przewidzieć, co się może jeszcze w tym miejscu zdarzyć,
bo mapa odnosi się do tego, co było, w najlepszym razie do tego, co jest, ale nie do
tego, co będzie. Opowiedziałem też
o moich odwiedzinach u kolegi szkolnego Władysława, pokazałem na mapie,
którędy płynąłem
i gdzie stoi kościół. Ale nie opowiedziałem wszystkiego. Sam dobrze nie
wiem, dlaczego przemilczałem sprawy najważniejsze? Ze wstydu, z niechęci do
powtarzania tego, co przeżyłem? Nie wiem. Prócz Ludwika - który ledwie go
pamiętał - nikt Władysława nie znał. Poza tym ci, którym to opowiadałem, nie
znali tych okolic i byli katolikami, więc sprawy ewangelików mogły być dla nich
po prostu niezrozumiałe. Było już zresztą późno, rano trzeba było wcześniej
wstawać. Skróciłem więc moje opowiadanie tak, aby zawierało rzeczy jak mi
się zdawało najważniejsze, czyli to, co było prawdą, tyle że prawdą niepełną. Ale
czy prawda niepełna może być w ogóle prawdą? Ale mniejsza z tym, skoro już się
stało. A oto jak wyglądała ta skrócona wersja: powiedziałem, że trudno było
znaleźć przesmyk łączący oba jeziora, bo od czasu, kiedy robiono mapę, woda się
tam bardzo wypłyciła i zarosła szuwarami. Że to drugie jezioro jest większe od
naszego i także bardzo pięknie położone, wśród lasów
i wzgórz. Że mój kolega się postarzał, co było oczywiste, bo minęło sporo lat
i wszyscy się postarzeliśmy. Że się ożenił, ale dzieci chyba nie ma, bo nic o nich
nie mówił, a ja zapomniałem spytać. Że kościół jest bardzo ciekawy pod względem
architektonicznym, ładnie położony, otoczony starymi drzewami. Że ewangelików
jest coraz mniej, bo wyjeżdżają. Wspomniałem także na koniec, że z powodu
wichury miałem trochę kłopotów w drodze powrotnej.