Modlitwa niewierzącego
Pewnego poranku, przed wymarszem do pracy, do mojego przyjaciela,
urzędującego już od godziny w izbie chorych, zgłosiło się kilku więźniów, między
innymi człowiek nie młody, ale wyglądający znacznie starzej niż na te 49 lat, które
- jak się okazało - miał. Był Rosjaninem „staro- wierem”, siedział za swoje dziwne
przekonania religijne. Był nielubiany i gdzie się tylko dało - prześladowany przez
administrację obozu, a jednocześnie otoczony czcią przez niektórych więźniów,
Rosjan. Mój przyjaciel znał go z wi dzenia. Pamiętał jego twarz zawsze pogodną,
nie, to złe określenie - raczej jakby lekko uśmiechniętą, tym uśmie chem, który
widuje się czasem u przewlekle chorych lub starych więźniów usiłujących
schować pod grymasem we wnętrzną udrękę. Teraz wydał mu się jakiś
gwałtownie odmieniony, wychudzony, pod pachą trzymał termometr, który mu
włożył sanitariusz. Twarz starowiera była szara, skurczona i pomarszczona jak
stare jabłko, siwa broda zmierzwiona, jak miotła, włosy mokre od potu. Tempera
turę miał niezbyt wysoką, tylko 38 stopni, ale wyglądał na ogarniętego przez jakąś
chorobę.
- Co cię boli? - spytał Mieczysław.
Starowier wyprostował się z trudem i dotknął ręką brzucha w okolicy pępka.
Sanitariusze położyli starowiera na leżance i pomogli mu rozpiąć i opuścić
spodnie. Mieczysław zaczął delikatnie
obmacywać jego zapadnięty brzuch. W okolicy woreczka żółciowego tkliwość była
nieduża, ale wzrastała gwałtow nie od pępka w prawo, w dół. Okolica wyrostka
robacz kowego była szczególnie tkliwa, widoczne było nawet lek kie zaróżowienie
skóry, ale to mogło nie mieć związku z bólem. Mój przyjaciel, jakby chcąc oddalić
się od miej sca, które od początku wydawało mu się najbardziej podej rzane,
obmacał żołądek, śledzionę, wątrobę, okrężnicę. W okrężnicy było trochę gazów,
reszta była chyba w po rządku.
- Jadłeś śniadanie?
- Nie, bo mnie brało na wymioty.
- A wczoraj na kolaq‘ę jadłeś co?
- Nie, bo mnie mdliło i nawet wymiotowałem. Przyjaciel mój wrócił jeszcze raz do
okolicy wyrostka
robaczkowego, ale nie chciał go bardzo uciskać. Mial teraz prawie stuprocentową
pewność, popartą jeszcze jakby ja kimś wewnętrznym przekonaniem, może
intuicją, że to jest zapalenie wyrostka. Ale czy nawet stary, doświadczony praktyk
może mieć całkowitą pewność, że jego rozpoz nanie jest trafne? A tym bardziej on,
który widział na zajęciach w klinice zaledwie dwa, najwyżej może trzy przypadki
zapalenia wyrostka. A raz tylko profesor poka zał zmianę opatrunku
pooperacyjnego z podgojoną już blizną. To wszystko. A jakąż pewność mógł mieć
on, student trzeciego roku medycyny? Bez praktyki, bez rent gena, bez drugiego
lekarza, którego mógłby spytać, co
o tym myśli? Kazał sanitariuszom pomóc ubrać się staro- wierowi i położyć go na
łóżku w szpitaliku, a sam zasiadł przy stole i zajął się wypisywaniem zwolnień
tym, którzy powinni zostać w barakach. Nie było ich na szczęście wielu. Dwóch ze
złamaniem ręki, jeszcze niezupełnie wygo jonym, jeden z podejrzeniem zapalenia
płuc - i ten staro- wier. Sanitariusz Kaziuk czekaj na papier, żeby pobiec z nim do
komendanta.
- A co z tym starowierem? - spytał.
- Ślepa kiszka. Niech na razie leży.
-
Dać mu na przeczyszczenie, i dobre - powiedział Kaziuk.
Mieczysław podniósł pióro znad papieru i odwrócił się gwałtownie do sanitariusza.
-
Na miłość boską, tylko nie na przeczyszczenie! A mo- żeście już mu dali?!
-
Nawet jakby my chcieli, to nie było rycyny. Komandir wziął do smarowania
butów, bo się wybiera w niedzielę na ochotu na dzikie kaczki - powiedział drugi
sanitariusz, Mychajło.
Sanitariusz Kaziuk pobiegł z listą do komendanta i po chwili wrócił ze skreślonym
nazwiskiem starowiera. Mie czysław zerwał się i tak jak stał, nie zdejmując kitla,
poleciał na bramę. Formowały się tu już kolumny mar szowe do wyjścia na zonę.
Komendant w otoczeniu ofice rów przyglądał się odprawie i wymarszowi pierwszej
kolu mny. Mieczysław dopadł komendanta i zameldował, że prosi o dwa słowa
rozmowy.
Komendant, duży, ciężki, z brzuchem wyhodowanym przy biurku, w szoferce
obok kierowcy i na specjalnym dodatku żywnościowym, odszedł trzy kroki na bok
i po wiedział:
- Słucham?
-
Komendant skreślił z listy zwolnionych nazwisko Ry- bakowa.
- Zgadza się. Nie ma powyżej 38 stopni.
-
To przed dwiema godzinami. Teraz ma już 3 8,5 - skła mał Mieczysław. - Jak
zjedzie do kopalni, to może umrzeć.
Komendant jeszcze miesiąc temu byłby krzyknął:
- A czort z nim! - teraz przeżuł te słowa, bezgłośnie poruszywszy tylko szczęką.
- Co mu jest?
-
Nie wiem jeszcze. Temperatura idzie w górę. Może być zapalenie płuc, a nawet
zapalenie opon mózgowych 1 kłamał Mieczysław jak z nut. - Trudno powiedzieć,
co się z tego może rozwinąć. Tak czy owak, w takim stanie nie nadaje się ani do
pracy, ani do transportu do szpitala.
Jestem odpowiedzialny wobec was, komendancie, za jego życie.
Komendant pomyślał, że i on, komendant, jest teraz odpowiedzialny za życie
tego gnoja, starowiera. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w oczy
Mieczysława, jakby się namyślał, chociaż dobrze wiedział, co powie.
- Dobrze, trzymaj go u siebie. Jak mu do jutra tem peratura nie spadnie, to
pojedzie do szpitala do bazy.
Mieczysław wrócił, usiadł za stołem i patrzył przez okno na maszerujące przez
bramę kolumny. Myślał: jeśli to jest zapalenie wyrostka robaczkowego, to jazda
samochodem po wyboistej drodze, która w niższych, bagnistych miejs cach
biegnie po dylach skaczących pod kołami jak klawisze
- to śmierć. Ale jeśli już było pęknięcie, albo nastąpi za parę godzin, to zapalenie
otrzewnej oznacza także koniec. Mieczysław przestudiował już sposób użycia
sulfatiazolu, który dostał z centrali, i zorientował się, że leku miał akurat tyle, aby
wyprowadzić jednego człowieka z zapale nia płuc, a najwyżej dwóch z czerwonki.
Ale z zapalenia otrzewnej? Myślenie, które musi poprzedzić szybką decy zję, ma
szczególny charakter: odbywa się skrótami, a wszy stkie jego elementy są
przezroczyste niby rysunki na szkle, dzięki czemu widzi się je nie po kolei, ale
jednocześnie. To prawda, że decyzje tym sposobem podejmowane są niemal
błyskawiczne, ale jakże często noszą znamiona obłędnych. Ich powodzenie zależy
wtedy już tylko od szczęścia, czyli po prostu od przypadku. Mieczysław odwrócił
się i zawołał:
-
Kaziu, Mychajło!
-
Tak?
-
Jak starowier?
-
Marny, stęka, bierze go na rzyganie.
-
Zmierzcie mu jeszcze raz temperaturę, i słuchajcie mnie uważnie: pokażecie
mi wszystko, co macie z narzędzi chirurgicznych. Trzeba je będzie dokładnie
wyjałowić.
-
Co takiego?
-
Wy-go-to-wać. Zrozumieliście? Gotować co najmniej
pól godziny. Zrozumiane?
- Tak.
- Następnie zagotujecie, ile się tylko da, wody do mycia rąk. No, co się
gapicie. Ruszajcie się!
Mieczysław otworzył kluczykiem szafkę, nowy nabytek sklecony przez
łagrowego stolarza, i sprawdził, że jest jeszcze pół buteleczki eteru, trochę
spirytusu, są igły i jest trochę nici chirurgicznych. No i coś, co uważał za skarb
szczególnej wartości: catgut.
- Kaziu, gdzie te narzędzia?
Okazało się, że starowier miał temperaturę 38,7 - czyli podnosiła się.
Sanitariusze zajęli się szukaniem narzędzi. Grzebali na półce, przesuwali słoiki i
butelki. Mieczysław zobaczył wreszcie narzędzia ułożone przed sobą na białej
ceracie: dwie pensety, łyżeczkę, skalpel, kilka agrafek. Niczego więcej się nie
spodziewał. Ale Mieczysław zobaczył nagle rzecz straszną: skalpel, instrument
najważniejszy, miał odłamany koniec i wyszczerbione jak piła ostrze. Poczuł nagle
chrobotanie, rozdzieranie skóry i ból, jakby to on sam krajał własne ciało.
- Nie, ja zwariuję. Co to jest, co to jest, pytam?
- Nawiemo ktoś otwierał puszkę z tuszonką amerykań ską...
Mieczysław zastanowił się chwilę, potem sięgnął do kieszeni po swój scyzoryk
w blaszanej oprawie. Zapłacił za niego dużo: ćwierć kilo zaoszczędzonego,
uzbieranego w ciągu miesięcy cukru. Miał tylko jedno ostrze, ale jak brzytwa, bo
Mieczysław lubił cienko zatemperowane ołó wki. Nie dalej jak wczoraj przeciągnął
go na osełce, a po tem na pasku. Poślinił grzbiet dłoni i spróbował ostrze: goliło
jak brzytwa. Odłożył szczerbaty skalpel na bok, do penset i agrafek dołączył swój
scyzoryk.
- Gotować co najmniej pół godziny - rozkazał stanow czym tonem, ale bez
gniewu. Gniew nic by już nie pomógł.
- Tak jest.
- Za godzinę operacja. Pół godziny przed operaqą i mycie rąk mydłem w
gorącej wodzie, po łokcie. Myć dokładnie, zmieniać trzy razy wodę. Zrozumiane?
- Tak jest.
- Gdzie go doktor położy?
- Zestawicie dwa stoliki, przykryjecie czystym przeście radłem. Nogi powiążcie
sznurkiem, żeby stoliki się nie rozsunęły. Jasne?
- Tak.
I Aha! 1 zatrzymał ich jeszcze. - Ty, Mychajło (wyda wało mu się, że Białorusin
czy Ukrainiec, w każdym razie nie Polak, będzie lepszy do tej misji niż Kaziuk) -
biegnij do komendy i powiedz, że doktor bardzo prosi o silniejszą żarówkę, co
najmniej setkę, tylko nie mów, po co nam potrzebna setka, powiedz, że przy 25
watach doktor nic nie widzi. Dobrze? No, biegnij!
- Tak jest - odpowiedział Mychajło, ale bez entuzjaz mu, i ruszył bez
pośpiechu.
Godzinę później starowier Rybaków Iwan Wasiliewicz leżał na stole nagi, jak go
Pan Bóg stworzył. Jego ciało było chude jak wiór, mięśnie obciągnięte cienką jak
papier skórą, pod którą sterczały żebra. Wyglądał jak padły koń, do którego za
chwilę dobiorą się wilki. Mieczysław przy krył ręcznikami jego nogi i piersi.
- Trzeba wyjąć z ciebie to świństwo i wyrzucić — powie dział do starowiera,
myjąc spirytusem dolną, prawą ćwiar tkę brzucha.
- Rób co chcesz, byle przestało boleć.
- Nie powinno boleć, ale się nie ruszaj.
Mieczysław poczekał chwilę, skóra podeschła, potem wylał resztkę eteru na
miejsce, w którym będzie robić cięcie. Musiało to trochę znieczulić skórę i
przynieść ulgę starowierowi, bo przestał stękać.
Mieczysław do religii miał stosunek dosyć powierzchow ny, rzec można -
wojskowo-formalny: „Kompania - do modlitwy!” i „Kiedy ranne wstają zorze”, a
potem wieczo rem znów „Do modlitwy” i „Pod Twą obronę...” Wyda wał więc
komendy i sam śpiewał wraz z innymi swoim mocnym, czystym barytonem. Na
tym wyczerpywały się i spełniały jego obowiązki wobec Boga, w którego, prawdę
mówiąc, nie bardzo wierzył. Wierzył tylko w Polskę, jej historię i mądrość jej
niektórych królów i przywódców. W szkole, w wojsku i w partyzantce nosił na
srebrnym łańcuszku medalik z Matką Boską Częstochowską, który mu dała
matka, kiedy miał siedem lat. Jak się mył albo kąpał, przypominał sobie o jego
istnieniu, i uważał, żeby go nie zgubić. Ale to był tylko amulet, nic więcej. W wię
zieniu medalionik mu, oczywiście, odebrano.
A teraz, za chwilę, czego nigdy dotąd nie robił, musiał dobrać się do środka
żywego człowieka, rozciąć skórę, otworzyć jego jamę brzuszną. Wszystko było
przygotowa ne: na małym stoliczku, przykrytym ręcznikiem i przy stawionym do
zaimprowizowanego stołu operacyjnego, leżały na talerzu wyjałowione narzędzia,
na drugim - tam pony z ligniny. Na półce - rozpuszczone w szklance prze
gotowanej wody - czekały dwie pastylki rivanolu. Mieczys ław bardzo wierzył w
skuteczność tego żółtego płynu, znał z partyzantki jego cudowne działanie
odkażające i osusza jące. Za minutę trzeba było zaczynać od rozcięcia skóry
- i w tej chwili nagle Mieczysława opuściły wszystkie siły. Popatrzył na
sanitariuszy, mieli obaj głupie miny. Czekali. Ogarnął go strach, poczuł się
samotny, bezradny. Zdawało mu się, że jego prawa ręka zdrętwiała mu jak po
niewygod nym śnie, że jego palce utraciły władzę i czucie. I oto teraz, nie
znajdując ani w sobie, ani dokoła siebie niczego, co mogłoby mu przyjść z
pomocą, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zaczął się modlić. Słowami, które
wychodziły gdzieś z głębi jego ciała, poruszały język i usta, ale były bezgłośne:
Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje,
bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi... Czy była to modlitwa? Nie wiedział
tego i nie myślał o tym. Ale było to jedyne, co mógł w tej chwili zrobić dla siebie i
dla tego człowieka leżącego na stole.
Uniósł dwoma palcami cienką, pozbawioną zupełnie podkładki tłuszczowej
skórę, wbił ostrze nożyka płytko i prowadząc je tak jak się rozcina strony książki,
zrobił
dwunastocentymetrowe cięcie, biegnące skośnie w dół ku prawej pachwinie. Nie
krwawiło nawet bardzo.
- Gorzej, jakby tu pan komandir leżał - powiedział Kaziuk.
- Nie gadać, tylko trzymać pensetami skórę i tampono wać! - powiedział
Mieczysław.
Gołymi rękami rozchylił wątłe, wiotkie mięśnie krzyżu jące się na otrzewnej.
Podciął ją lekko w dwóch miejscach, i delikatnie, opanowując drżenie ręki,
dotykał już palcami obłych, śliskich jelit. Były ciepłe, wydawało się, że się ruszają.
Wnętrze tego człowieka żyło. Mieczysław poczuł jeszcze raz lęk, ale już nie tak
obezwładniający jak przed chwilą, przed otwarciem jamy brzusznej. Tu jelito
cienkie, a tu ślepe - a tu, co za szczęście, co za szczęście! Jest wyrostek
robaczkowy. Kształtu i wielkości małej śliwki, sinożółty - ale cały, nie pęknięty! Co
za szczęście! Dopiero teraz poczuł, że drżą mu obie ręce.
- Catgut!
- Co takiego?
- Nici, te grube!
Kaziuk i Mychajło raczej domyślili się, niż zrozumieli,
o co mu chodzi. Opanował drżenie rąk i działał teraz jak w transie, wykonując
czyjeś rozkazy. Jakby jakiś tajem niczy hipnotyzer podpowiadał mu, co ma robić,
Mieczys ław słuchał go i wykonywał dokładnie jego polecenia.
- Tampony, tampony! Rzucać byle gdzie, na ziemię, byle szybko!
Podwiązał wyrostek w przewężeniu, potem drugi raz poniżej jelita ślepego - i
między węzłami przeciął. Oddzielił w ten sposób rzecz chorą od reszty organizmu.
Wydobył ją i położył ostrożnie na kawałku ligniny, jakby była jeszcze czymś
żywym. Zresztą tak postępowali lekarze w lesie, kiedy wyciągali niemiecką kulę z
ciała rannego. Nie wy rzucali jej, tylko kładli na kawałku papieru.
— Igła, nici do szycia. Unosić skórę troszkę do góry! Szył powoli, dosyć gęsto.
Kiedy skończył, spojrzał na starowiera: miał twarz spokojną.
- Boli?
- Szczypie - odpowiedział starowier cicho.
Mieczysław umył ręce z krwi, osuszył je, potem zajął się
sercem pacjenta. Pracowało. Tętno było trochę przyspie szone, ale słabo napięte.
Wodniste, bladoniebieskie oczy starowiera były załzawione. Na jego czole perliły
się krople potu.
- Maładziec - powiedział Mieczysław. Zanurzył kawa łek gazy w szklance z
rivanolem, wycisnął gazę, żeby nie ciekła i nakrył nią zeszytą skórę. Położył
jeszcze dwie warstwy gazy i unieruchomił ją przylepcem, starając się nie uciskać
jamy brzusznej. Ale z prawej strony mógł przy czepić mocno w miejscu, gdzie była
kość biodrowa. Zrobił wszystko, na co go było stać.
- Skażitie, doktor, ja pamru? - spytał cicho starowier.
- Nie, będziesz żył - odpowiedział Mieczysław. Wytarł mu czoło ręcznikiem. -
Aha, na wszelki wypadek, nie dawajcie mu na razie nic do picia. Niech trochę
pocierpi. Zrozumieliście?
- Tak jest.
Mieczysław usiadł na krześle, skręcił papierosa i zapalił.
Oczym teraz myślał? Że jak mu starowier umrze, to on, Mieczysław
Władysławowicz, pójdzie z powrotem do ko palni, a może mu nawet dołożą jeszcze
10 lat, mimo że życie starowiera Rybakowa nie było dla nich nic warte. Ale może
nie umrze? Trochę bakterii przedostało się, oczywiś cie, do jelit i do otrzewnej, na
to nie ma siły. Ale organizm ludzki, nawet tak wyniszczony, ma ciągle do
czynienia z bakteriami, z małą, oczywiście, ilością bakterii i jakoś sobie daje radę.
System obronny tego człowieka, mimo że starowier miał już poza sobą chyba z 15
lat pracy w kopal ni, jakoś go jednak dotąd chronił. Trzeba by mu pomóc, ale on,
„doktor”, nie ma żadnych środków nasercowych. Może znalazłoby się w obozie
trochę kawy. Tak, kawa by się znalazła, starowier ma tu swoich wyznawców,
postarają się. Naparzyć i podawać mu co godzinę po pół łyzeczki. Ale co tam
kofeina. To śmieszny lek. Tu trzeba by glukozy
w zastrzykach, digitalisu, choćby koraminy w kroplach. A on nie miał nic, nic,
nic. Leczenie organu, który jest głównym motorem życia, w nowym
rozporządzeniu nie było widocznie jeszcze przewidziane.
-
Co wam jest, doktor? - usłyszał czyjś głos, i ocknął się. Głowę miał gdzieś
prawie na wysokości kolan, widział z bliska papierosa, który mu wypadł z palców
i zgasł. Podłoga była zamieciona, nie było już na niej poplamio nych krwią
tamponów. Został tylko niedopałek papierosa, który był zbyt cenny, aby go
wyrzucać do śmieci. Wypros tował się i rozejrzał. Starowier, przykryty aż po szyję
prześcieradłem, leżał na stole z przekręconą na bok głową i patrzył na niego. Jego
oczy były jakby żywsze, bardziej niebieskie. Kazia nie było. Mychajło siedział na
stołku, na tle oślepiająco białej ściany, i także patrzył na niego.
- W porządku. Zadrzemałem.
-
Wy, doktor, nie jedli śniadania. Stoi na piecu, będzie jeszcze ciepłe.
- A która to godzina?
- Za chwilę obiad - odpowiedział Mychajło.
- Zawołaj Kazia, przeniesiemy starowiera ostrożnie na łóżko.
-
Kaziuk poszedł po obiad.
-
Dobra. To zaraz jak wróci.
Nazajutrz rano, przed wymarszem do pracy, Mieczysław mógł zameldować, że
więzień Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer taki a taki, nie będzie mógł wyjść za
bramę, bo leży na izbie chorych.
-
Co mu jest? - spytał komendant.
-
Jest po operacji. Wraca do zdrowia.
-
Co? Po jakiej operacji?
-
Usunięcie wyrostka robaczkowego.
- Co?! - krzyknął komendant - operacji tutaj nie wolno robić. Pójdziecie pod
sąd!
-
Obywatelu komendancie, była ostatnia chwila. W cza sie transportu
nastąpiłoby pęknięcie i ropa wylałaby się do jamy brzusznej, i to byłby już koniec.
Komendant poczerwieniał. Nadął się, zdawało się, że zaraz trzaśnie pas na jego
brzuchu. Ale komendant miał w sobie dwie dusze prawie jednakowej wielkości,
chociaż któraś z nich musiała być ciut mniejsza, bo jedna wchodzi ła w drugą,
niby ruskie „baby”. Jedna dusza komendanta napełniona była strachem, druga -
pychą. Tchórzostwo pozwalało mu kształtować w sposób właściwy stosunki z
przełożonymi, pycha - z podwładnymi. Miał zapewne inne jeszcze duszyczki, coraz
mniejsze i coraz głębiej scho wane, być może nawet i coś w rodzaju patriotyzmu,
który był niczym innym, jak wielkorosyjskim szowinizmem. Mo żliwe, że na
samym dnie kryła się jeszcze jedna, ale to już ostatnia i nigdy nie dochodząca do
głosu duszyczka, w któ rej były jakieś ludzkie uczucia, powiedzmy - litość. Ale to
wątpliwe. Bo jeśli nawet dobijał postrzeloną na polowaniu zwierzynę, to nie po to,
aby oszczędzić jej cierpienia, ale po prostu, żeby przestała się ruszać. Jeszcze
przed rokiem, ba, pół roku temu, to, co się stało, nie byłoby się mogło zdarzyć. W
łagrze nie byłoby lekarza, ten starowier Ryba ków umarłby i poszedł spokojnie do
ziemi, a on, komandir, nie miałby żadnych problemów. A teraz musiał coś po
stanowić. Musiał wydać jakąś decygę. I mimo że życie tego starowiera było dla
komendanta mniej warte niż mucha na szybie, niż mrówka na ścieżce, pycha
kazała mu zaryzyko wać. Bo przecież nie kto inny, tylko on, komendant,
mianował wraczem tego sukinsyna Polaka, który w ostat niej chwili ocalił życie
Rosjanina Rybakowa. Że ów polski wracz postąpił nieformalnie? Nie zna dobrze
rosyjskiego, mógł źle zrozumieć instrukcję. A w końcu, jaka jest różnica między
operacją a „drobnym, koniecznym zabiegiem chi rurgicznym”, jak stało w
instrukcji, czyli takim, jak na przykład przecięcie czyraka na tyłku? Komendant
stał długo, nie odzywając się. Nie patrzył na Mieczysława, tylko gdzieś w prawo, w
stronę baraków. Potem odwrócił powoli głowę i patrzył w stronę bramy, którą
właśnie otwierano. Trwało to długo, bardzo długo, może dwie, a nawet trzy
minuty. Zdawało się, że komendant myśli
całkiem o czym innym. Mieczysław usłyszał wreszcie jego głos: brzmiał urzędowo,
ale w tonacji spokojnej, nawet obojętnie, jakby w ogóle nic się nie zdarzyło:
- To jak, jak mówicie, familia tego chorego?
1 Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer 4878.
- Aha. To niech on tam u was poleży.
- Tak jest.
- A wy wracajcie do swojej pracy.
- Tak jest - odpowiedział Mieczysław.
Zrobił w tył zwrot i ruszył powoli w stronę izby chorych. Z bladego, szarego
nieba sypał drobny śnieg, który zwias tował nadejście kolejnej zimy. I kto wie, ilu
jeszcze lat. Mimo to przyjaciel miał powód, aby być dzisiaj w lepszym niż zwykle
nastroju. Miał bowiem poczucie, że w imię czegoś dobrego udało mu się odnieść
zwycięstwo nad złem. Jakie zwycięstwo nad złem? Co ja plotę? Nic tak wznios łego
na pewno do głowy by mu nie przyszło. To byłaby literatura. Spełnił tylko swoją
powinność najlepiej jak umiał, i mógł co najwyżej pomyśleć: udało mi się wygrać
walkę o życie człowieka. Chyba nic więcej. Ale Mieczysław nie zdawał sobie
sprawy, że to, czego dokonał, zawiera w sobie jakąś wartość bezinteresowną, o
wiele czystszą, szlachetniejszą niż większość czynów dobrych, jakie ludzie
świadczą ludziom, gdyż spełniony został bardzo daleko od kraju rodzinnego,
domu, przyjaciół. Jakby na pokładzie zagubionego gdzieś pośrodku oceanu
statku, który być może skazany jest na to, że pójdzie wraz z całą załogą na dno. I
pod wysokim niebem, o tysiące mil od brzegów nie ocaleje nikt, kto mógłby to
opowiedzieć innym ludziom.