Kornel Filipowicz Jutro także będzie dzień

background image

Jutro także będzie dzień

Na wschodzie trwała jeszcze wojna, mojego ojca nie było z nami.

Mieszkaliśmy w szarym, piętrowym budynku, położonym w sąsiedztwie koszar

otoczonych z trzech stron ceglanym murem, z czwartej wysokimi, żelaznymi

sztachetami. Miałem sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów

walających się na wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy,

odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i stawiałem

mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do zamkniętego na

kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste nasturcje. Kwiaty te

smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem się od jednego chłopca, który

umarł później na szkarlatynę. Zrywałem i zjadałem kwiat nasturcji, potem,

zaniepokojony czymś, stałem i nasłuchiwałem: ze stajni słychać było uderzenia

kopyt, z daleka dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w pewne odległe

miejsce w parku. Był tam okrągły, cem-browany basen, w którym nie było wody,

tylko gęsta, czarna maź. W basenie nie było ryb ani nawet żab, jednak coś

wstrętnego tam żyło, ruszało się - czasem, wieczorem, wydawało huczący głos.

Starsi - moja matka i babka, a także inne osoby, które pojawiały się w naszym

domu - mówili, że ta sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł -

zginąłbym na zawsze. Bałem się tego miejsca, ale nie do tego stopnia, aby go

unikać. Można by powiedzieć, że chodziłem tam po to, aby się bać. Podobnie

rzecz miała się z pewnym parterowym budynkiem, leżącym w najdalszym,

ciemnym kącie parku. Ten szary, kamienny budynek miał niską bramę i dwa

wąskie okna zasłonięte okiennicami, niezupełnie jednak szczelnymi. Podkradłszy

się wśród wysokich, zakurzonych pokrzyw i łopianów, wspiąwszy się na palce i

przyłożywszy oko do szczeliny okiennicy, można było po długim czasie zobaczyć

niski, długi stół obity blachą, jakieś skrzynki i sterty papierów powiązanych

sznurkiem. Moje wyprawy w to miejsce nie dały się jednak ukryć z powodu

pokrzyw.

- Znowu się drapiesz, znowu byłeś koło tej trupiarni! - krzyczała moja

matka i dostawałem w skórę. Przez jakiś czas unikałem tamtej okolicy parku.

Wyprawiałem się więc w inną stronę, w którą zresztą także nie wolno mi było się

zapuszczać. Ale moja bytność tam nie pozostawiała na mnie żadnych dowodów

background image

winy; nie było tam pokrzyw, kolców ani błota. Był rozległy, pusty dziedziniec,

pośrodku studnia z żelaznym kołem. Niskie, długie stajnie otaczały dziedziniec.

Świeciło tu zawsze słońce, panował straszny upał. W stajni było tylko kilka

starych koni, bo wszystkie młode poszły na wojnę.

Pośrodku dziedzińca stała wielka armata z długą lufą, koło armaty ćwiczyli

żołnierze. Byli ubrani w stare, połatane mundury, śmierdzieli skórą i naftaliną.

Na głowach mieli furażerki, ich twarze ociekały potem. Na rozkaz kaprala z

czarnymi wąsikami żołnierze biegli, stawali bez ruchu, potem znowu biegli i

gromadzili się koło armaty. Potem, znowu na rozkaz, podnosili jej ciężki, żelazny

ogon i odwracali długą lufę w inną stronę. Przypatrywałem się długo żołnierzom i

czekałem, kiedy armata wystrzeli; na święcie była przecież wojna. Ale armata nie

chciała wystrzelić. Potem kapral mówił, że jest przerwa i można palić. Żołnierze

biegli do studni, kręcili żelaznym kołem, pili dużo wody, polewali sobie głowy i

chlapali na siebie, potem palili papierosy. Moja matka mówiła, że ci żołnierze nie

mieli nawet szesnastu lat i gadali brzydkie wyrazy. Słyszałem, co mówili

żołnierze, ale nie powtarzałem tego w domu. Starsi byli zdania, że jak takie dzieci

biorą do wojska, to znaczy, że wojna się kończy. Ale wojna widocznie się nie

kończyła, bo żołnierze odjechali na front, a na dziedzińcu pojawili się inni,

starzy, bardzo starzy, mieli wąsy, niektórzy byli łysi, palili fajki. Nie biegali tak

prędko jak młodzi, nie pili tak dużo wody jak tamci. Jednego dnia starzy

żołnierze wyjechali, a na dziedzińcu pojawili się młodsi, ale inni, nie ci, co

pierwej. Został tylko ten sam kapral z czarnymi wąsikami i ta sama wielka

armata, którą na noc ubierano w zielony kubrak.

Mój pracowity dzień kończył się późnym popołudniem, kiedy wzywano mnie

nieodwołalnie do domu. W miarę jednak jak zbliżała się ta chwila, czułem

rosnący nawał pilnych spraw. Przypominałem sobie, że nie byłem jeszcze dzisiaj

koło śmietnika, gdzie można było znaleźć guziki od rosyjskich i niemieckich

mundurów, wystrzelone gilzy i w ogóle mnóstwo tajemniczych przedmiotów. W

połowie drogi do śmietnika zmieniałem zamiar, gdyż niecierpiąca zwłoki

wydawała mi się sprawa białych królików z czerwonymi oczami mieszkających

w piętrowych klatkach. W parku robiło się mroczno, po jasnym jeszcze niebie

leciały, kracząc, wrony i sadowiły się na czubach kasztanów. Miałem już coraz

mniej czasu do stracenia, wszystkie więc pozostałe czynności wykonywałem w

biegu. Kiedy pędziłem przez pusty dziedziniec, z otwartych okien budynku

background image

koszarowego odzywała się harmonia. Przyśpieszałem, gdyż te nudne, rozwlekłe

dźwięki przypominały mi, że czasu mam już bardzo mało. Pędziłem, w biegu

schylałem się i podnosiłem z ziemi rzeczy, które czekały na mnie, i chowałem je

do kieszeni. Gnałem wzdłuż muru i zdyszany dopadałem dziury wygrzebanej w

jednym miejscu pod murem. Kładłem się na ziemi i leżałem chwilę spokojnie.

Serce biło mi bardzo mocno. Patrzyłem na tamtą stronę i słuchałem.

Spodziewałem się, że stanie się coś, co zmieni dalszy bieg spraw tego dnia.

Byłem przekonany, że to przyjdzie stamtąd, zza muru. Leżałem dosyć długo na

ziemi, ale nic się nie działo; trotuarem przechodziły nogi, stukając obcasami,

środkiem drogi jechał, skrzypiąc i turkocząc po bruku - wóz. Z daleka dawał

się słyszeć nagle głos mojej matki wzywający mnie do domu. Słyszałem go i nie

słyszałem. Raz odzywał się we mnie, potem daleko, na końcu świata, i ginął.

Zrywałem się i biegłem dalej wzdłuż muru. Zatrzymywałem się pod kasztanami i

stałem chwilę, rozglądając się i nasłuchując. Pachniało ziemią, starymi workami

i pokrzywami. Tu, w dole, było cicho, tylko w górze, na czubach drzew, kłóciły

się ze sobą wrony, trzaskały skrzydłami i strącały się z gałęzi. Głos mojej matki

znowu odzywał się, błądził, nie mógł mnie znaleźć, ale był na moim tropie.

Miałem jeszcze jedną szansę: ukryć się w krzakach dzikiego bzu. Biegłem

schylony, rozgarniając przed sobą gałęzie. W jednym miejscu, koło dziurawego

wiadra, zwalniałem i szedłem już dalej powoli, ostrożnie, wpatrując się w

gęstwinę liści, póki na tle nieba nie odnalazłem rzeczy, o której istnieniu

wiedziałem: było to gniazdo ptaka. Wyciągałem powoli rękę, z gniazda wylatywał z

przeraźliwym furkotem mały, dziki ptak i siadał niedaleko, w rozwidleniu gałązek.

Ptak odwracał głowę i patrzył na mnie. W tej chwili głos mojej matki przebijał się

przez jakąś gęstą zaporę i docierał do mojego ucha. Musiałem cofnąć się, nie

mogłem już uciec. Głos już wiedział, gdzie jestem, znalazł mnie. Wracałem do

domu.

Kiedyś, idąc właśnie o takiej porze do domu, zrezygnowany już i pogodzony

z losem, usłyszałem nagle szelest kroków w miejscu, w którym nigdy nie

spotykałem ludzi. Było to w pobliżu trupiarni, którą teraz, o zmroku, mijałem

szybko, nie oglądając się poza siebie. Stanąłem za drzewem i wyjrzałem:

zobaczyłem dwóch żołnierzy prowadzących kobietę. Kobieta szła między nimi,

miała głowę spuszczoną i milczała. Żołnierze z kobietą przeszli blisko mnie,

widziałem ich twarze, były wykrzywione, złe. Prowadzili tę kobietę na pewno na

background image

śmierć. Jeden z żołnierzy wyjął z kieszeni klucz i długo otwierał drzwi trupiarni,

mówił przy tym brzydkie wyrazy. Drugi rozglądał się dokoła, ale nie zauważył

mnie. Chciałem uciec, ale nie mogłem oderwać stóp od ziemi, chciałem

krzyknąć, ale nie byłem w stanie otworzyć ust. Gdy wszyscy troje weszli do

środka, udało mi się ruszyć z miejsca. Pobiegłem wprost do domu i usiłowałem

opowiedzieć to, co widziałem. Mówiłem, że trzeba zaraz biec, bo żołnierze mogą

zabić tę kobietę. Ale obojętność ludzi starszych była przerażająca: moja babka

wyszła do kuchni, a matka zaczęła robić dziwne miny, raz wesołe, potem

smutne. Pewien oficer, który był właśnie u nas z wizytą, zrobił się czerwony jak

burak i zaczął prędko rozpinać wysoki, naszywany srebrnymi zygzakami kołnierz.

Jego żona, której nienawidziłem, kazała mi iść do kuchni, bo mnie babcia woła.

W kuchni o tej porze babka robiła mi na prymusie kolację, a ja musiałem

rozbierać się i myć. Prymus huczał, ja stałem w miednicy i udawałem, że myję

brzuch i nogi. Ale uwaga moja zaprzątnięta była tym, co się działo za oknem:

rozpoczynało się tam codzienne, straszne widowisko. Wielkie, rozżarzone słońce

opadało powoli, czerwieniejąc, i zbliżało się do płaskiej ziemi i czarnego lasu na

widnokręgu. Słońce zanurzało się w chmurach, spalało się - świat tracił kolory,

gasł. Potem słońce ukazywało się jeszcze poniżej chmur, ale było już bardzo

cienkie, stopione, przezroczyste. Teraz zapalały się jeszcze na chwilę drzewa,

dachy, okna domów i wysokie, żelazne sztachety. Zaczynał się koniec świata.

Słońce zbliżało się do czarnego lasu oddzielającego ziemię od nieba i ciemność

zaczynała je zjadać powoli, kawałek po kawałku. Słońce nikło, ze świata

zostawały tylko czarne zgliszcza. Był to już koniec - ogarniał mnie straszny żal,

potem bezsilna rozpacz, zaczynałem płakać. Ale nikt mnie nie rozumiał,

dostawałem w skórę.

Pewnego dnia, wcześnie rano, pojawił się w naszym domu wysoki człowiek z

jasnym wąsem i brązową twarzą, który miał być moim ojcem. Człowiek ten

wrócił z wojny, bo właśnie wojna się skończyła. Kazano mi się cieszyć z przyjazdu

człowieka, którego nawet nie znałem. Powtarzano mi, że powinienem być

szczęśliwy i powinienem kochać tego człowieka, bo jest moim ojcem. Domagano

się ode mnie rzeczy niezrozumiałych. Moja matka i babka powtarzały ciągle, że

wszystko będzie inaczej, że teraz dopiero zacznie się życie. Mimo jednak

zapewnień starszych, że wszystko będzie inaczej - dzień powrotu mojego ojca miał

skończyć się znów przerażającym, jeszcze może straszniejszym niż w inne dni

background image

widowiskiem.

Z powodu zamieszania w domu pora mojego mycia i kolacji opóźniła się. Ale

świat nie interesował się tym, co się dzieje w naszym domu. Wiedziałem już od

chwili, że tak będzie. Stałem w kuchni koło okna, opuszczony przez wszystkich.

Starsi siedzieli w pokoju i słuchali już drugi raz tego samego opowiadania

mojego ojca o tym, jak jadł szczury i jak miał potem tyfus. Było to wstrętne, co

opowiadał, brzydziłem się tym człowiekiem. Stałem koło okna i widziałem, że nic

nie jest w stanie powstrzymać tego, co się miało stać. Słońce zaszło za czarne,

wyścielone od wewnątrz kolorową watą chmury. Obsuwało się coraz głębiej,

rzucało żółte promienie na niebo. Na krawędzi chmur toczyła się jeszcze przez

chwilę wojna, ale jej wynik był przesądzony, wiedziałem to. Mimo to chciałem

jeszcze mieć nadzieję; położyłem się na łóżku, przytuliłem policzek do poduszki

i zamknąłem oczy. Kiedy po chwili wstałem i popatrzyłem znów w okno - wojna

była już przegrana. Słońce wyjrzało jeszcze raz spod czarnych, rozżarzonych na

brzegach chmur -ale było już pokonane, słabe, cienkie, przejrzyste jak szkło. Na

domiar wszystkiego zerwał się wielki wiatr i wiał, przeginając gałęzie kasztanów i

rozwiewając czarne dymy z kominów. Ściemniało się gwałtownie. Świat kurczył

się, dusił i znikał. Ktoś chodził po kuchni, stukał, przesuwał krzesła. Z pokoju

słychać było głośną rozmowę. Słyszałem te głosy, ale nic mnie nie obchodziły.

Nagle, poza moimi plecami, rozległ się gruby głos mojego ojca:

- Dlaczego on płacze?

- Zawsze płacze, jak słońce zachodzi. Wymyślił sobie taką zabawę -

powiedziała od niechcenia moja matka.

- Dlaczego ty płaczesz?

Ojciec musiał dwa razy powtarzać pytanie, bo ja nie chciałem odpowiadać;

zresztą nie wiedziałem sam, co powiedzieć. Po chwili wykrztusiłem:

- Bo wszystko się kończy...

- Co się kończy?

- Dzień się kończy, świat się kończy, już nic nie będzie...

- Co ty mówisz, przecież jutro także będzie dzień - powiedział mój

ojciec. Nie miał już takiego grubego, chrapliwego głosu jak pierwej.

- Nie, nie - powtarzałem uparcie. Nikt mnie nie rozumiał. Nie

umiałem powiedzieć, o co mi chodzi.

- Daję ci słowo honoru, że jutro także będzie dzień - powiedział

background image

człowiek, który jadł szczury. Kiedy sobie to uprzytomniłem, nowa fala rozpaczy

zalała mi serce.

- Popatrz, my wszyscy czekamy na jutrzejszy dzień - powiedział mój

ojciec.łagodnie.

- Nie, nie - powtarzałem uparcie. Wielkie, podnoszące się z wnętrza

mojego ciała łkanie wstrząsało mną. Nikt mnie nie rozumiał. Przecież to mój

świat, świat moich rzeczy, radości i strachów kończył się - nie ich świat!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kornel Filipowicz Jutro także będzie dzień 2
Kornel Filipowicz DZIEŃ POPRZEDZAJĄCY
Hastanamiana jutro też jest dzień, INNE - RÓŻNOŚCI, teksty piosenek 1
Kornel Filipowicz Spotkanie i rozstanie 2
Kornel Filipowicz MIĘDZY SNEM A SNEM
Kornel Filipowicz Śmierć mojego antagonisty 2
Kornel Filipowicz Klementyna
Kornel Filipowicz Świadek, który nie umiał mówić
Kornel Filipowicz Modlitwa za odjeżdżających
Kornel Filipowicz Kobieta czeka 2
Kornel Filipowicz i Wisława Szymborska
Kornel Filipowicz ROZSTANIE I SPOTKANIE OPOWIADANIA OSTATNIE
Kornel Filipowicz Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie  smutku i samotności
Kornel Filipowicz MIEJSCE I CHWILA
Kornel Filipowicz Prawo łaski
Kornel Filipowicz Dom spokojnej starości
Kornel Filipowicz Ciemność i światło
Kornel Filipowicz DOM NAD RZEKĄ

więcej podobnych podstron