Klementyna
Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka Klementyna,
widzę równocześnie szczyt wieży kościoła parafialnego o okienkach przymkniętych
żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta robi wrażenie człowieka
drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko rano, w południe i wieczór na dźwięk
dzwonu. Ale Klementyna gra przez cały dzień. Pasaże płynące spod jej
palców wylewają się poza okno przez siatkę zasuniętej firanki w wąską, głęboką,
chłodną ulicę. Na mój trzykrotny dzwonek u bramy, sygnał pochodzący z czasów
koleżeństwa z jej bratem - fortepian milknie raptownie, firanka odchyla się.
(Podziwiam zawsze łatwość, z jaką ta słaba kobieta potrafi nagle zahamować
rozpędzony instrument). Klementyna ma mi coś ważnego do powiedzenia. To coś
ważnego odnosi się przeważnie do jakiejś książki, której potrzebuje, informacji lub
znajomości z kimś, głupstw, o które mogłaby się zwrócić do kogokolwiek bądź. Ale
nasza przyjaźń nie polega na wyzyskiwaniu możliwości partnera, lecz na
zadawaniu sobie nawzajem drobnych tematów przyjaźni. Za następnym raz;em ja
z kolei mam jakiś interes do niej. Idzie o przetłumaczenie z angielskiego stronicy
biuletynu Instytutu Hydrobiologicznego. Doprawdy, gdyby nie przyjaźń, nie
wyrzekłbym się przyjemności zrobienia tego samemu; terminologia naukowa tego
angielskiego druczku pełna jest międzynarodowych uniwersalizmów słownych i
łaciny, z którymi daję sobie lepiej radę niż ona, a co do reszty, to i tak muszę jej
pożyczyć słownika angielsko-polskiego.
Klementyna nie jest dla mnie kobietą. Patrząc na jej rękę, bladą i wymytą -
Klementyna co pół godziny myje ręce - uświadamiam sobie, że całuję ją bez
przykrości tylko dlatego, że jest tak nieskazitelnie czysta; brzydziłbym się nią,
gdybym jej miał dotknąć ustami z jakimś seksualnym zamysłem. Jej profil na tle
czarnego fortepianu jest równie nieskazitelny jak dłoń. Zarys jej czoła, nosa, ust i
brody przypomina rysunek artysty, poszukującego jakiegoś ostatecznego wyrazu
pośród dziesiątka niedoskonałych linii. Klementyna ma więc nazbyt wysokie i
gładkie czoło, cienki, obrysowany ostrą linią nos i suche usta. Patrząc na ten
profil, myślę, że jeszcze jeden stopień w doskonałości rysunku jej twarzy - a jej
uroda byłaby już martwym symbolem. Cała postać Klementyny pełna jest
harmonii. I otoczenie pokoju, gdzie mieszka, ma w sobie ten sam ład, jest jakby
powtórzeniem proporcji twarzy, ręki i stopy Klementyny. Każdy drobiazg na
konsolce zdaje się mieć swoje wyznaczone miejsce. Kiedy krążąc po pokoju i
zatrzymując się koło biblioteki lub tapczanu, zdarza mi się wziąć jakiś
przedmiot do ręki, czuję, że popełniłbym gwałt, gdybym nie położył go ściśle na
tym samym miejscu. I chociaż zdaje mi się czasem, że Klementyna śledząc
moje zachowanie, mówi oczami: Pozwalam ci zbić ten flakon, proszę bardzo, zrób
to! - albo: Dlaczego tak ostrożnie obchodzisz się z tym albumem? Dalej, przełam
mu grzbiet, tak jak to robisz ze swoimi książkami - nie miałbym odwagi. Ba,
nawet więcej, brzydziłbym się uczynić coś, co zamąciłoby porządek środowiska, w
którym Klementyna żyje i do którego należy. Być może, że już sam mroczny
przedpokój, który muszę przejść na całą długość, aby dostać się do pokoju
Klementyny - nastraja mnie ponuro i narzuca mi jakieś specjalne prawidła
zachowania się. Pachnie w nim grobowcem - być może od werniksu, którym
połyskują wiszące rzędem obrazy, te, które nie dostąpiły zaszczytu dostania się do
salonu lub gabinetu.
Aby ją nakłonić do grania, pytam:
- W którym miejscu przerwałem ci?
- Klementyna odwraca się na wpół do. klawiatury, kładzie lekko rękę na
klawiszach, najpierw prawą, po kilku uderzeniach włącza i lewą. Odchyla się
jeszcze do mnie, jakby niepewna, czy grać dalej, czy też powoli wycofać znów
prawą rękę, a potem lewą. Ale widząc, że rozsiadłem się na dobre w fotelu i
zabrałem się do przeglądania nielubianej przez nią lektury, żurnalu mód -
gra dalej. Wystarczy mi rzucić od czasu do czasu jakąś uwagę dotyczącą kroju
sukni, o której wiem, że jest w projekcie od kilku tygodni; Klementyna zachowuje
się wtedy jak podcinany rumak, a fortepian zac2yna rozbrzmiewać wszystkimi
dźwiękami z taką pasją, jakby w grze chodziło właśnie tylko o to, żeby dojść do tej
ostatecznej doskonałości
i uderzyć jednocześnie naraz we wszystkie klawisze. Skończywszy, odrywa
prawą rękę od fortepianu tak ostrożnie, jakby słomkę od bańki mydlanej.
Lewą trzyma jeszcze przez chwilę na klawiaturze dla uciszenia rozdrganego
instrumentu. Potem nagle odwraca się do mnie i mówi z wyrzutem:
- Domyślasz się przecież, że to suknia dla Zosi, a nie dla mnie. Nie jestem
już w tym wieku, kiedy nosi się sukienki do kolan i bez dekoltu...
Rozmawiamy więc o stylach w modzie, o tych wyrafinowanych oprawach
kobiecego ciała; o poezji, o miłości bohaterów w powieściach; o ideałach; o
muzyce. Rzadko o polityce.
Klementyna ma umysł ścisły, pragmatyczny. Kiedy mowa, dajmy na to, o
uczuciach w poezji, nie poprzestaje na tym, aby przyjąć do wiadomości
ich istnienie; chce zrozumieć ich źródła, przyczyny, wielkość i cel. Bywa nawet, że
ja, uchodzący w jej pojęciu za materialistę, jestem zmuszony przypominać jej, że
wzruszeń nie mierzy się żadnymi instrumentami pomiarowymi.
- Och! - powiedziała mi kiedyś ze smutkiem. -Ty możesz wielu rzeczy nie
rozumieć, bo żyjesz nimi. Żyjesz w wolnym świecie. Ale ja... - i usłyszałem coś,
czego sobie nie przypominam dobrze, ale z czego wynikałoby, że ktoś tak samotny
jak więzień, aby móc wyobrazić sobie uczucia, musi je tłumaczyć na pojęcia.
- To może być równie silne jak doznawanie -zauważyłem.
- Możliwe - powiedziała krótko i nie rozmawialiśmy więcej na ten temat.
Rzadko kiedy zostaję u Klementyny na obiedzie. Czasem jednak, zwłaszcza
gdy moich rodziców nie ma w domu, korzystam z zaproszenia. Zasiadają wtedy
przy stole: matka Klementyny, blada i milcząca, podobna w czymś, może w
ruchach, do Klementyny, choć zewnętrznie zupełnie inna, i ojciec Klementyny,
nerwowy, ruchliwy, zapewniający za każdym razem, że konwenanse są zabawą
próżniaków, i przynaglający służącą do szybszego podawania. Zachowuje się przy
stole swobodnie, lecz z tą swobodą, spod której przeziera ceremo-nialność.
Doznaję zawsze niemiłego uczucia, jakby odstępstwa od zasad przeznaczone były
specjalnie dla mnie, że traktuje mnie trochę jak sztubaka, któremu trzeba ułatwić
sytuację. Jego gościnna tolerancja każe mu w rozmowie ze mną pochwalać
socjalizm jako ustrój przyszłości (choć nie teraźniejszości) i zgadzać się na
punkcie sztuki nowoczesnej (jakkolwiek dla niego, jak przyznaje, niezrozumiałej).
Czasem wydaje mi się po prostu wstrętny. Takie ustępstwa nic go przecież
nie kosztują; warte są akurat tyle, co uprzejmy uśmiech, jakim darzy ludzi
kłaniających mu się na ulicy.
Ojciec Klementyny prowadzi rozległe interesy. Kupuje lasy na pniu,
eksportuje beczki do Anglii, skrzynki do Palestyny; sprowadza skóry z Argentyny i
garbniki ze Szwecji. Zaledwie czasem, w łazience, można napotkać ślacl wielkich
transakcji, które odbywają się gdzieś daleko stąd. To Merkury uronił tam na
posadzkę jedno pióro ze swego skrzydła: arkusik seledynowego papieru z
wyciągiem konta banku holenderskiego lub prospekt z cudzoziemskim napisem
handlowym i przyklejoną próbką egzotycznego towaru. Z
nieuchwytnych transakcji ojca Klementyny spływają na dom tylko pieniądze.
Przedmioty transakcji ojca Klementyny zalegają tymczasem gdzieś daleko wnętrza
magazynów i piętrzą się w lukach frachtowców oceanicznych. Biuro, gdzie
urzęduje ojciec Klementyny, załatwia tylko terminy i ilości towarów, okrążających
z daleka spokojne miasto i cichy dom, w którym się sypia, jada i słucha muzyki. I
gdzie przy obiedzie nie mówi się o interesach.
Nie lubię obiadów u Klementyny z powodu przytłaczającej atmosfeiy
zależności od jej ojca, mimo że jest on dosyć kulturalny i dość pewny siebie na
to, aby jej zbytnio nie akcentować.
- Ach, wszystko zawdzięczam ojcu - wyznała mi kiedyś Klementyna.
- Jak to? - zdziwiłem się. - Twoje wykształcenie, twoja muzyka,
wyzwolenie intelektualne - to przecież twoja osobista zasługa.
- A żebyś wiedział, że nie. Ojciec stworzył mi warunki, o jakich ktoś inny
mógłby tylko marzyć.
- Masz talent!
- Ale jestem słaba. Jestem też za słaba, aby się wyzwolić z tego, czemu
zawdzięczam wszystko, czym jestem - mówi Klementyna.
- Tak, aby iść naprzód, trzeba umieć zdobyć się
na bezwzględność, a nawet niewdzięczność - mówię półżartem.
Klementyna podnosi na mnie oczy, duże, podłużne, o tak ostro i głęboko
zarysowanych krawędziach powiek, że widać wyraźnie dwie kropelki lśniące w
wewnętrznych kącikach, tam, skąd wypływają łzy.
Stosunek ojca do Klementyny musi mieć w sobie coś z prawa własności i
wyłącznego dysponowania. Mimo bliskiej zażyłości, jaka nas łączy, nie
rozmawiamy nigdy na tak delikatne tematy, abym się mógł dowiedzieć, dlaczego
Klementyna nie koncertuje, dlaczego nie wyjeżdża za granicę, jaki sens ma
siedzenie tu, na półprowincji, i poprzestawanie na nadchodzącej co miesiąc
paczce nut z Lipska.
Ojciec Klementyny jest człowiekiem muzykalnym. Często wieczorem, gdy
Klementyna gra, uchyla drzwi od swego gabinetu, aby posłuchać któregoś z
ulubionych przez niego scherz czy nokturnów. Potem drzwi zamykają się nagle,
jakby ten, kto słucha, raptem ocknął się: dość tych sentymentów! Czasem, choć
rzadko, ojciec Klementyny przychodzi do jej pokoju i w bonżurce, z papierosem w
ręku, przysiada na poręczy fotela. Kiedy fortepian milknie, mówi, skłaniając się
lekko w moją stronę:
- Wie pan, słyszałem przedwczoraj Rubinsteina. Coś niesłychanego! To już
nie palce, nie dźwięki, nie fortepian, tylko modelowanie jakiejś prawie dotykalnej
substancji. Coś w rodzaju rzeźbiarstwa. No, po prostu brak słów. - Gawędzimy
chwilę. Wypala papierosa osadzonego w długim ustniku i wraca do siebie.
Klementyna ma młodszą siostrę, Zosię, którą znam z tego, że lubi wchodzić
do pokoju Klementyny bez pukania, nawyk, przyprawiający Klementynę o wybuch
złego humoru.
- Nie jesteśmy parą kochanków - śmieję się, widząc, że Klementyna
potrafiła się aż zarumienić przez takie głupstwo.
- Nie lubię tych manier u mojej siostry - odpowiada obco i wyniośle i
przymyka na sekundę powieki. Zosię znam także stąd, że prawie zawsze spóźnia
się na obiad z powodu jakiejś wycieczki krajoznawczej czy rysunkowej. Opowiada
z ożywieniem o koleżankach, bliskim końcu roku szkolnego, wesołych głupstwach
i figlach. Odwraca przy tym tak ode mnie głowę, że matka zmusza ją w końcu do
zwrócenia uwagi na moją obecność przy stole. Zosia raczy mi zaledwie skinąć
głową gestem, który wzbudza ogólną wesołość. Ojciec kiwa z politowaniem głową,
uśmiecha się i dziękuje nam wszystkim. Zosia, zdaje się, jest tą osobą, której
dużo wolno z tytułu wieku, którego nie obowiązują jeszcze zbyt rygorystyczne
konwenanse. A kto wie, czy Zosia, to prawie dziecko, nie zaczyna już wywalczać
sobie jakichś nowych, nieznanych w tym domu praw?
Z Klementyną chodzimy często do teatru. Na punkcie starannego ubierania
się zgadzamy się oboje najzupełniej. Odświętność stroju zmusza do konwenansu
zajmowania miejsc co najmniej w połowie parteru i do specjalnej uwagi na to, co
się dzieje na scenie. Mój kołnierzyk i gors i jej fryzura utrzymują nasze głowy jak
w protezie, a uczucia i wzruszenia w pewnych koniecznych ramach. Z teatru
podążamy za to raźnym krokiem do domu. Biorę ją pod ramię, gdyż zdaje mi się,
że modna w owych czasach bardzo długa suknia gotowa zaplątać jej nogi. Wieczór
teatralny jest złudzeniem zmysłów. Trzymając Klementynę pod ramię, dotykam
chwilami jej okrągłej, osadzonej nieco po bokach piersi. Wprawdzie dotknięcia te
nie są żadną, nawet najbardziej delikatną pieszczotą, ale po prostu wynikają z
arytmii kroków - Klementyna pozwala mi domyślać się, że je źle zrozumiała.
Zapytuje, która godzina, podaje się w przód, jakby do szybszego chodu (w czym
przeszkadza jej zresztą suknia), porusza się sztywno i obco. Niebawem
też żegnamy się pod drzwiami jej domu, dokąd ją odprowadzam.
Między mną a Klementyną pozostało pewne głupie zdarzenie, którego
doprawdy nie rozumiem. Wpadłem kiedyś do niej o niezbyt stosownej porze, w
niedzielę, na parę minut przed wyjściem całej rodziny na mszę. Było to jakoś
przed moim wyjazdem po wakacjach na uniwersytet. Ponieważ rodzice
Klementyny byli ludźmi do przesady tolerancyjnymi i uważali, że należy raczej
popełnić grzech niż nietakt (to jest grzech niepójścia Klementyny do kościoła
raczej niż grzech niegościnności, odprawienia mnie z domu, lub, co gorsza,
wciągnięcia mnie na przekór moim przekonaniom na mszę) - wobec tego
Klementyna pozostała w domu, a po chwili, kiedy rodzice weszli już pewnie do
pobliskiego kościoła, udaliśmy się na spacer, omijając jego najbliższą okolicę.
Klementyna była niebywale ożywiona, opowiadała o rozmaitych głupstwach,
o swoim dzieciństwie, potem na odmianę o meblach i firankach. Doprawdy nie
pamiętam już wszystkiego, o czym rozmawialiśmy wtedy; były to rzeczy tak
odbiegające od zwykłego tematu! Klementyna zachowywała, się trochę jak
sztubak, który uciekł z nabożeństwa szkolnego bocznymi drzwiami i teraz pławi
się z rozkoszą w zakazanym żywiole grzechu.
- Czy ty naprawdę nie chodzisz nigdy do kościoła? - pyta w jakiejś chwili
Klementyna prawie z radością w głosie.
- Owszem, chodzę - tylko widzisz, ja jestem tym niepoprawnym ateistą,
dla którego obecność na mszy nie jest takim wstrząsem jak na przykład dla ciebie
ucieczka „poza kościół”... Założyłbym się, że w tej chwili, w głębi swojego
katolickiego sumienia, czujesz się jak zbłąkana owieczka. Podczas gdy ja,
znalazłszy się przygodnie na mszy - zdarza mi się to od czasu do czasu, tak jak
zdarza mi się bywać czasem u zapomnianych znajomych albo w opuszczonych
miejscach - jak by ci to powiedzieć, nie poczuwam się do żadnego
grzechu... przeciwko niewierze.
- Ale ty jesteś jednak, na swój sposób, człowiekiem wierzącym! -
wykrzykuje ni stąd, ni zowąd Klementyna takim tonem, jakbym zawiódł jej
nadzieje. Czyż przed chwilą nie dałem jej wystarczająco cynicznego dowodu mojej
niewiary?
W tym momencie, okrążywszy spacerem miasto, znaleźliśmy się z powrotem
w pobliżu kościoła. Rozległy się uderzenia zegara, a potem pierwsze dźwięki
dzwonów z pobliskiej wieży. Klementyna porywa raptem moją rękę i pociąga mnie
do bramy:
- Uciekajmy!...
Wybucham głupim śmiechem i oglądam się poza siebie. Nic się nie dzieje.
Głównym wejściem wysypuje się z wolna tłum ludzi. Mężczyźni
nakładają ostrożnie odświętne kapelusze. Bocznymi drzwiami wychodzi młodzież
szkolna.
Jakimiś sennymi podwórzami, uliczkami i przejściami, zapomnianymi od
czasu dzieciństwa, wyprowadza mnie Klementyna nad rzekę, płynącą spokojnie
wśród zielonych, zasianych rajgrasem skwerów, między bulwarami i drewnianymi
balaskami.
- Co za głupi pomysł, Klementyno! - mówię, z trudem panując nad
atakami śmiechu. - Przed czym tu uciekać? Nie było przed czym uciekać!
Nie jesteśmy uczniakami z czwartej gimnazjalnej! Twoi rodzice będą się spowiadać
z grzechów przeciw przykazaniu kościelnemu, ponieważ nie chcieli uchybić
konwenqom towarzyskim. Kazali ci bawić mnie... - szydzę. Klementyna nie patrzy
na mnie. Z torebki wydobywa chusteczkę i przykłada ją do swoich zaognionych
pod pudrem policzków. Mówi:
- Nie chodzi o to. Nie zależy mi na moich rodzicach. - A po chwili, jakby
znalazłszy wreszcie wytłumaczenie, dodaje silniejszym głosem:
- Nie chciałam, żeby Zosia widziała, że nie byłam na mszy. To takie głupie
dziecko!...
Poprawia puder na policzkach i dodaje jeszcze:
- Wracajmy do domu.
*
Wojna nie oszczędziła i domu Klementyny. Jej ojciec wyjechał za granicę na
dzień przed wybuchem. Ten przewidujący człowiek interesów ocenił jej trwanie nie
na dłużej niż na sześć miesięcy, na taki też okres wydzielił rodzinie pieniędzy,
pozwalając w razie jakichś nieprzewidzianych trudności naruszyć kapitał, jaki
miał w obrazach. Dotyczyło to oczywiście tylko tych wiszących w przedpokoju,
„trzeciorzędnych” holendrów, niemców i kopii. Pieniędzy wystarczyło rzeczywiście
do dnia, kiedy matce i siostrom pozwolono spakować po dwie walizy i wynosić się
do „Generalgouvemement”. Zatrzymały się w Warszawie u krewnych, w
tej Warszawie, która się stała teraz dla wielu bezdomnych - stolicą. I tu przez pięć
lat, aby utrzymać rodzinę, musiała Klementyna robić coś, co jej na pewno nie
przychodziło z łatwością.
- Mój Boże, z początku nawet nie umiała - mówi poważnie Zosia.
Klementyna grywała tanga i fokstroty w jakiejś restauracyjce czy szynku na
roztrzęsionym jak sieczkarnia pianinie. -I jaka była dumna z tego, że na coś się
przydaje. Tak często, tak często myślała i wspominała pana - powtarza Zosia,
nalewając herbatę. Rzuca mi spojrzenie, jakby mi chciała coś jeszcze powiedzieć.
Nie wiem, do czego to spojrzenie miałoby się odnosić. Nie znam właściwie Zosi
zupełnie. Była jeszcze takim dzieckiem w czasach mojej przyjaźni z Klementyną. A
teraz Zosia jest mężatką i mieszka z obcym zupełnie dla mnie człowiekiem, w
pokoju pachnącym świeżą zaprawą murarską i pokostem. Podnoszę oczy i patrzę
za okno na bladoróżowy, zamglony na horyzoncie widok. Jest on niezrównanie
lekki i wesoły, mimo iż złożony jest z gruzu ceglanego, ostrej bieli świeżego tynku i
mocnej, jakby świeżo odrosłej zieleni. Nie czuję ani żalu, ani nawet zakłopotania z
powodu śmierci Klementyny. Wraz z nią umarło wszystko, także i to, czego o
niej... nie wiedziałem. A w końcu ważne jest przecież tylko to, co się wie.
No i Klementyna pewnego dnia, jak opowiada Zosia, było to w dniu
wybuchu powstania, zamknąwszy pianino na klucz - aby go nie rozklekotano do
reszty - i złożywszy nuty, wyszła z restauracji na ulicę. Wyszła - ale nie wróciła do
domu. Zginęła po drodze? Nie, po prostu rozpłynęła się bez śladu. Zosia opowiada
o tym zbyt rzeczowo, przytaczając relacje ostatnich, którzy ją widzieli. Dla mnie
Klementyna rozpłynęła się tak, jak niknie mało wyrazisty, zbyt delikatny rysunek
profilu, oglądany przy zapadającym zmierzchu.