Ciemność i światło
Pociąg, o ile nie ma spóźnienia, przyjeżdża na stację Koniecmosty o godzinie
drugiej po północy. Z początkiem czerwca, w porze roku, kiedy najczęściej bywam
w tamtych stronach, rozwidniać zaczyna się mniej więcej o wpół do trzeciej; zależy
to zresztą od pogody i fazy księżyca. Chociaż drogę, którą mam przed sobą, znam
tak dobrze, że mógłbym nią iść po omacku, zatrzymuję się jednak na te pół
godziny w ciasnej, ciemnej poczekalni. Zdejmuję plecak i siadam na ławie. Słyszę
cichnący z wolna dźwięk oddalającego się pociągu; wypalam powoli papierosa,
ogarek zadeptuję butem. Siedzę jeszcze chwilę w zupełnej ciemności, w tępym,
nieruchomym powietrzu, którego woń lubię: jest to mieszanina zapachu kart do
gry, banknotów i dymu tytoniowego. Po piętnastu czy dwudziestu minutach
wstaję, wkładam plecak i przyciągam na krótko pasy; mam przed sobą osiem
kilometrów marszu. Dzięki tej chwili spędzonej w ciemności noc wydaje mi się już
nie tak czarna jak wtedy, kiedy wysiadałem z pociągu. Stąpając po ledwo
szarzejącej drodze, mam już to przyjemne uczucie, że idę na spotkanie dnia, który
zbliża się do mnie, że chociaż dokoła siebie nie widzę jeszcze zbyt wiele, niebawem
jednak będę widział wszystko. Pochód światła jest niepowstrzymany.
*
Tej nocy, siedząc w poczekalni, czułem czyjąś obecność. Ktoś szurał butem,
słyszałem stęknięcia i westchnienia. Kiedy otwierałem drzwi na dwór, usłyszałem
poza sobą:
- Chodź!
A po chwili, kiedy wyszliśmy już na skrzypiący chodnik:
- Trzymaj się mnie.
Odwróciłem się: poza mną majaczyły dwa kształty ludzkie. Wyłaniały się i
nikły z powrotem w ciemności; były jeszcze nierealne. Pomyślałem: gdy się nie
widzi, nie można mieć pewności, czy coś istnieje; głos nie jest wystarczającym
dowodem istnienia. Ale kiedy po chwili obejrzałem się po raz drugi - zobaczyłem
już wyraźnie dwie postaci. Człowiek dorosły prowadził za rękę chłopca. Spytałem:
- Na Ujście?
- Nie, do Olszyn, za Wisłę.
- To pójdziemy kawał drogi razem.
- No. Aż do starej rzeki.
Na skrzyżowaniu dróg zawiewał od strony łąk ciepły wiatr, przynosząc
zapach pierwszych pokosów siana. Wiatr czuło się na policzkach, wiał wprost w
twarz. Usłyszałem nagle odezwanie się chłopca. Jego głos zabrzmiał ostro,
wyraźnie:
- Tato, gdzie my som?
- Koło krzyża, zaraz będzie kuźnia - powiedział ojciec. Po chwili dodał: -
Nie widzisz?
- Nie - odpowiedział cicho chłopak.
- Nie widzisz, bo jeszcze ciemno.
Z daleka słychać pierwsze pianie kogutów. Myślę o pewnej właściwości
mojego układu nerwowego: najsilniej odczuwam i najlepiej rozumiem wszystko,
kiedy mam dobry ciężar na grzbiecie. Zauważyłem to po raz pierwszy na wojnie,
potem w obozie. Wkładam kciuki pod pasy plecaka i patrzę na czuby moich
butów; widzę je już wyraźnie. Kiedy podnoszę głowę, stwierdzam, że na dworze
rozjaśniło się. Moim krokom towarzyszy przesuwająca się wraz ze mną strefa
widzialnego już - na kilka metrów wkoło - świata. Obok mnie, środkiem
drogi, idzie człowiek prowadzący za rękę chłopaka. Ciemna, gruba dłoń ojca
obejmuje białą rękę dziecka. Widzę profil chłopca: ostry, nieruchomy; jego
wargi jak gdyby się uśmiechają. Patrzę teraz na nogi dziecka ubrane w białe
tenisówki i odkrywam coś niepokojącego w ich bezwładnym rytmie, w
rozstawianiu stóp, w stąpaniu z pięty na palce.
- Chory?
Człowiek nie odzywa się długą chwilę. Potem:
-Aaa, panie...
I znowu po chwili:
- Miał egipskie zapalenie oczu. Był dwa lata w tym ich zakładzie.
- Poprawiło się?
- Bo ja to wiem, panie? Powiadali, że będzie z niego pożytek w
gospodarstwie: popasie krowy, przyniesie co, poda. Nie wiem, bo jak my
wychodzili z tej ich kliniki, to się już mroczyło. A w mieście to człowiek chodzi jak
głupi.
- Tato, gdzie my som? - w ciszy ostry głos brzmi jak krzyk.
- Zaraz będzie podolański kościół. Nie widzisz?
- Nie zobaczy jeszcze, bo daleko - powiadam. Patrzę na nogi chłopaka:
poruszają się szybciej, białe tenisówki migają jak szprychy toczącego się
koła. Nieco w prawo od drogi, otoczony półkolem ciemnych drzew i białym,
wapiennym murkiem, stoi podolański kościół. Ostra krawędź dachu rysuje
się wyraźnie na tle szarzejącego nieba. Z tamtej też strony wieje chłodnym
zapachem kadzidła z wczorajszych nieszporów. Patrzę na chłopaka:
odwraca powoli głowę, jego wargi uśmiechają się teraz wyraźnie.
- No, widzisz już kościół? - pyta ojciec, schylając się nad głową dziecka.
- Widzę.
- Widzisz?
- Widzę.
Chłopak wykręca głowę i patrzy przez ramię; zdaje mi się, jakby patrzyły nie
tylko jego nieruchome oczy, ale chudy nos i rozchylone usta, a nawet blada,
cienka skóra na jego czole. Zwalnia kroku, przystaje na sekundę; potem, gdy
mijamy już ostatnie drzewa okalające kościół, rusza nagle szybkim krokiem. Mówi
z ożywieniem:
- Tato, prawda, kościół jest wielki?
- Spory, ale w Olszynach większy.
- Kościół ma wieżę, nie, tato?
- Ten podolański to nawet nie ma wieży, ino małą dzwonniczkę. Zobacz
jaką!
Chłop z dzieckiem zatrzymują się pośrodku drogi, ja idę powoli dalej.
Zapalam papierosa. Słyszę poza sobą ściszony, nieśmiały głos dziecka.
- Pan zakurzył papierosa... - chłopak mówi jeszcze coś, ojciec odpowiada
mu szeptem.
Do pełnego dnia brakuje jeszcze trochę światła. Przymglone lekko niebo
wróży na dzisiaj pogodę słoneczną, upalną. Mgła sprawia, że plany krajobrazu
oddzielone są od siebie kilkoma lekkimi jak tiul zasłonami. Ale widać już przez nie
wszystko: wieś Poddany rozciągniętą wzdłuż gliniastego zbocza, nową szkołę na
górce; rysuje się wyraźnie na horyzoncie kępa białodrzewu, na którą wypada mi
iść. Z prawej strony, ponad linią zawiślańskich lasów, różowieje niebo; tam
wzejdzie słońce. Skręcamy z głównej drogi na gminną; z lewej ciągną się teraz
łąki, dalej mokradła porosłe sitowiem i szuwarami, jeszcze dalej stawy. Wiatr
odwiewa z ich lśniącej powierzchni mgłę, przynosi woń glonów i słodki zapach
korzeni tataraku. Słychać w powietrzu rechotanie żab i donośny, panujący nad
wszystkimi dźwiękami głos derkacza.
- Widzisz staw? - pyta ojciec.
-No...
-Widzisz, łyski pływają po wodzie. O, jedna teraz dała nura!
- Aha - stwierdza chłopak. Po chwili dodaje z ożywieniem: - Łyski som na
stawie, nie, tato?
Ojciec pewnie myśli o czym innym, bo nie odpowiada. Odwracam się i
przystaję, aby zrównać się z nimi. Chłopak nie patrzy na mnie. Jego nieruchoma
twarz zwrócona jest w stronę, w którą idziemy. Idziemy teraz trochę pod górę,
okrążając wzniesienie, na szczycie którego stoi nowa szkoła: brzydki, piętrowy,
nieotynkowany jeszcze budynek. W łagodnym krajobrazie wygląda tak obco,
jakby go przeniesiono z innej planety.
- Za twoich czasów nie było tu jeszcze szkoły -mówi ojciec - dopiero wozili
kamień na fundament. A teraz, widzisz, jaki wielki budynek?
Chłopak nie odpowiada.
- No, nie widzisz? Taki wielki budynek!
Chłopak rozgląda się dokoła bezradnie. Zatrzymuje wreszcie ślepy wzrok w
stronie, gdzie nie ma szkoły, tylko puste łąki. Ojciec stoi chwilę w milczeniu,
przypatruje się twarzy syna. Puszcza nagle jego rękę i wybucha krzykiem. W tym
krzyku, w jego złej twarzy, w jego dzikim mazurzeniu jest teraz jego cała,
straszna, prawdziwa natura.
- Kaj patrzys? Kaj patrzys? Tu poźryj! - chwyta jego rękę, szarpie, potem
odrzuca ją precz od siebie. Chłopak stoi pośrodku drogi, ręce ma opuszczone
wzdłuż ciała. Potem robi dwa niepewne kroki w stronę rowu; zatrzymuje się.
Ojciec odwraca się do mnie i krzyczy:
- Panie, oni mnie oszukali! On nic nie widzi! Panie, on nic nie widzi!
Kiedy zamilkł jego głos - zapanowała cisza. Nie było słychać ani rechotu
żab, ani grania derkacza. Ponad zawiślańskimi lasami wschodziło wielkie, gorące
jak płomień słońce. Chłop odezwał się teraz cicho, tak cicho, iż nie od razu
pojąłem, że ten człowiek się śmieje:
- No, widzisz... słońce wschodzi...
Chłopak stał nieporuszony, w tym samym miejscu, w którym utknął, jakby
nad brzegiem przepaści. Jego twarz miała wciąż ten sam wyraz. Usta były
otwarte. Ojciec podszedł do chłopaka, szarpnął go za rękę.
- Tyś mnie tyz osukoł! Pódź! Bedzies ty krowy pos... Bedzies ty gęsi pos...
-Ja tu już skręcę w lewo, przez łąki, będzie mi bliżej - mówię. Chłop nie
odezwał się. Przeskakuję rów i puszczam się na przełaj przez wysoką do kolan,
mokrą od rosy trawę. Czuję się jak człowiek, który ucieka. Kiedy po chwili
odwracam głowę, widzę, że ojciec z synem są już daleko.