Kornel
Filipowicz
ROZSTANIE I SPOTKANIE
Opowiadania
ostatnie
Wojna musiała się skończyć najpóźniej kwadrans po szós tej, bo o szóstej
przychodziła po Leszka jego siostra, Hanka, i mówiła: — Leszku, wstydź się,
miałeś być w domu o
piątej. Ale jeśli wojna miała się skończyć o szóstej
piętnaście, to przygotowania do niej musiały się rozpocząć znacznie
wcześniej, bo wojna między państwami może wybuchnąć dopiero po pewnym
czasie. Państwa muszą najpierw powstać, a potem się rozwinąć. Trzeba
zbudować miasta, drogi, linie kolejowe i porty. Między państwami muszą
zostać wytyczone granice, potem trzeba nawiązać stosunki dyplomatyczne,
handlowe i kuturalne, bo inaczej wojna nie miałaby sensu. Wojna jest
przecież po to, aby zrywać, niszczyć i burzyć. Ale aby coś mogło być
zburzone, to najpierw musi zostać zbudowane. To jasne.
O godzinie drugiej po południu Leszek był już po obiedzie, bo w domu u
nich jadało się trochę wcześniej niż u nas. O drugiej więc, kiedy ja wypijałem
na stojąco wodę z kompotu, Leszek już czekał na mnie. Dziękował za
kompot, siedział na krześle wyprostowany, wyraz twarzy miał poważny i
skupiony, obserwował przy tym i na słuchiwał, co się u nas w domu dzieje.
Czy przypadkiem nie zanosi się na coś, co mogłoby wojnie przeszkodzić?
Czyli, jak to pisano w gazetach — zapobiec wojnie? Ale na szczęście nic
takiego w domu się nie działo. Nie musiałem iść do przymiarki ubrania, nikt
do nas dzisiaj nie przyjeż-
dżal, nie zanosiło się na to, aby w jadalni miało się coś odbywać, na przykład
rozciąganie prześcieradeł. Z kuchni słychać było brzęk zmywanych talerzy i
beznamiętną roz mowę, która wróżyła popołudnie w domu spokojne. W ko
rytarzu trzasnęły drzwi, ktoś powoli schodził po schodach. Głosy dolatujące
w tej chwili z głębi naszego mieszkania, a nawet z podwórza i z ulicy,
należały do całkiem innego świata. Mógł sobie tam gdzieś istnieć, tak jak
istnieje gdzieś wszechświat, ale nic a nic nas nie obchodził. Byle nam nie
przeszkadzał.
Wielki dywan leżący na podłodze pośrodku pokoju i drugi, znacznie
mniejszy, oddzielony od niego, leżący bliżej okna, były podstawą terytorialną
naszych państw. Nie sądzę, aby istniało na świecie coś, co by się do tego
celu bardziej nadawało. Dla nas, którzy znaliśmy się na tym, odpowiednie
sfałdowanie dywanu i uformowanie z niego gór, wąwozów i dolin trwało parę
minut. Prowizo ryczne wytyczanie granic (nieskomplikowane, gdyż biegły
przeważnie grzbietami górskimi) i podzielenie wyspy na dwie równe części,
zajęło nam też niewiele czasu. Z wielkim pośpiechem, ale doskonale
organizując sobie pracę, przy stąpiliśmy do urządzania naszych krajów.
Budowaliśmy miasta, rozpoczynając od stolicy, gdzie najokazalszym
gmachem była siedziba rządu, w której mieszkał także prezydent, gdyż nasze
państwa były republikami. Potem wznosiliśmy kościoły, koszary i więzienia i
budowaliśmy drogi, linie kolejowe, porty i lotniska. Stawialiśmy, tam gdzie to
było potrzebne, mosty i drążyliśmy tunele. Mimo że nam się śpieszyło,
budowaliśmy wszystko solidnie, a nie które budynki ozdabialiśmy nawet
figurkami z plasteliny. Zakładaliśmy parki, sadziliśmy drzewa. Stosunki
między naszymi państwami były jednak ciągle napięte, na grani cach wciąż
stały wojska. Byłem zdaje się pierwszym, który wyraził opinię, że najwyższy
już czas, aby nawiązać sto sunki dyplomatyczne między naszymi państwami.
Gdybym nie ja wystąpił z tą inicjatywą, na pewno zrobiłby to Leszek.
Propozycja moja została przyjęta i wkrótce odbyła
się konferencja pokojowa na wyspie, dokąd nasze delegacje udały się
statkami eskortowanymi przez okręty wojenne. Statki płynęły w gali
flagowej, a my czuliśmy, że zbliża się bardzo ważna w historii naszych
państw chwila. Przecież nie tak dawno naszych państw nie było. Leżały tylko
na podłodze dywany, trochę na brzegach postrzępione i pra cowicie przez
Wikcię pocerowane, a klocki, żołnierze i ar maty spoczywały w pudle pod
łóżkiem. Teraz mieliśmy państwa i za chwilę mieliśmy uroczyście potwierdzić
ich istnienie. Było to bardzo wzruszające.
W czasie obrad zjadaliśmy po dwa kruche ciastka, jeszcze ciepłe, które
moja babka zwykle o tej porze przy nosiła i stawiała na stole na talerzyku do
dyspozycji uczestników konferencji. Zjadamy je, ale nie dziękujemy.
Traktujemy te ciastka jako pokarm, który się nam należy w chwili, kiedy
mamy ważniejsze sprawy na głowie. Roko wania toczą się na ogół pomyślnie,
choć nie są łatwe. Czasem ktoś z nas prosi o krótką przerwę i wybiega, aby
zrobić siusiu. Ustalenie granic połączone jest z ustęp stwami, bo obie strony,
aby coś zyskać, muszą się czegoś wyrzec, to zrozumiałe. Obaj z Leszkiem
wiemy, że czas nagli, bo właśnie zegar w kuchni wybił pół do trzeciej, ale
zdajemy sobie także sprawę, że jeśli wojna ma wybuch nąć, to przedtem
musi być pokój i wszystko musi być jak należy uporządkowane.
Przeprowadzamy więc poprawki graniczne spierając się czasem o szczegóły,
które omal nie doprowadzają do zerwania konferencji. Ale w końcu na
wiązujemy szczęśliwie stosunki dyplomatyczne i wkrótce następuje wymiana
ambasadorów i uroczyste składanie listów uwierzytelniających. Chwila jest
doprawdy podnios ła. Wygłaszamy jakieś mowy, kompanie honorowe prezen
tują broń. Orkiestry grają hymny, pochylają się sztandary. (Mamy własne
hymny, których melodia jest dosyć niewy raźna, dominującą za to rolę
odgrywają trąbki i bębny, tra ta ta ta, bum bum bum). Po nawiązaniu
normalnych stosunków dyplomatycznych wycofujemy nasze wojska do
koszar, na granicy zostają tylko straże. Ruszają pierwsze
pociągi z towarami, przejeżdżają bez przeszkód udekoro wane flagami przez
graniczne mosty. Kontrole i rewizje stają się czystą formalnością.
Prowadzimy ożywioną wy mianę towarową, targujemy się, nasi
przedstawiciele hand lowi mają pełne ręce roboty. Aby jeszcze bardziej
zacieśnić przyjazne więzy i upiększyć nasze życie państwowe, urzą dzamy co
pewien czas wizyty naszych mężów stanu. Więc znów hymny państwowe i
kompanie honorowe. Goście przejeżdżają wzdłuż szpaleru wojskowego i
udają się na rozmowy, które toczą się w atmosferze bardzo serdecznej i mają
przebieg bardzo pomyślny. (Zjadamy po jednym ciastku). Nic na razie nie
mąci naszych przyjaznych stosun ków. W czasie wizyt naszych prezydentów,
ministrów i ge nerałów dbamy bardzo o ich bezpieczeństwo, pamiętamy
bowiem, że wojna światowa rozpoczęła się od zabójstwa austriackiego
następcy tronu. Choć mniej lub więcej skry cie dążymy do wojny, gdyż wojna
jest naszym celem, nie życzymy sobie wojny przedwczesnej. Pozwalamy
naszym mężom stanu rozprawiać o pokoju, a sami pilnie się zbroimy.
Produkujemy coraz więcej armat, okrętów, samo lotów, doskonalimy naszą
broń. W czasie wizyt, kiedy jest mowa o przyjaźni i wiecznym pokoju,
podpatrujemy na wzajem swoje urządzenia wojskowe. Udając, że jesteśmy
zajęci czym innym, kryjemy się za rogiem kredensu albo za wielką donicą z
palmą i śledzimy stamtąd ruchy naszych wojsk, siedziby dowództw, budowę
nowych lotnisk i for tyfikacji. Tak więc, prowadząc oficjalne i, jak już
mówiłem, zawsze przyjazne rozmowy (odpowiadając przy tym na jakieś
bezsensowne pytania babki albo matki, które prze chodzą od czasu do czasu
przez jadalnię), nie zanied bujemy równocześnie niczego, co może wzmocnić
potęgę militarną naszych państw.
Czasem zdarzało się coś głupiego i zupełnie nieprzewi dzianego: do
jadalni wpadał na przykład nasz wielki szary kot, który nie mając
zrozumienia dla naszych spraw, usiłował wleźć pod dywan powodując coś w
rodzaju trzę sienia ziemi. Musiałem kota łapać i wynosić na korytarz.
(Z naszym psem nie mieliśmy takich kłopotów, był po słuszny, wystarczyło
powiedzieć: wynocha do kuchni - i już go nie było). Więc po wizycie kota
musieliśmy ogłaszać stan klęski żywiołowej i z gorliwym pośpiechem, prze
ścigając się we wzajemnej pomocy, odbudowywaliśmy zbu rzone domy i
mosty i naprawialiśmy uszkodzone linie kolejowe. Z kuchni rozlegało się
jedno krótkie uderzenie, co oznaczało, że jest kwadrans po trzeciej, i po
chwili wkraczał mój ojciec. Leszek podnosił się z ziemi i mówił „dzień dobry”,
potem zaraz siadał znów na ziemi, a ja krzyczałem rozpaczliwie „uwaga!”,
gdyż noga mojego ojca znalazła się właśnie w niebezpiecznej bliskości mojego
sztabu generalnego.
I Co, znowu będzie wojna? - mówił mój ojciec, a w jego głosie wyczuć
można było brak entuzjazmu dla wydarzeń, które miały się tu wkrótce
rozegrać.
- Na razie jest pokój, bawimy się w państwa - mówiłem.
- Ale wojna jest niewykluczona, dlatego śpieszymy się, bo o szóstej
przychodzi moja Nemezis - powiedział kiedyś Leszek.
Ojciec mój zatrzymał się i bardzo uważnie przyjrzał się Leszkowi, jakby
się przestraszył, że Leszek nagle zwariował.
- Nemezis dziejowa, tak mówimy o siostrze Leszka, od czasu jak
profesor Grudniewicz... - pośpieszyłem uspokoić ojca.
- Pfff - powiedział mój ojciec lub może zaśmiał się i zrobił wielki krok
ponad moim sztabem generalnym.
- Grzecznie się bawią. Może zjesz obiad w małym pokoju? - proponowała
moja babka.
- Nie lubię jeść w małym pokoju, zjem w kuchni - od powiadał mój
ojciec ku niezadowoleniu babki, która lubiła ceremonialność obiadową
nawet w dni powszednie.
Mieliśmy około dwóch godzin spokoju, bo po obiedzie ojciec ucinał sobie
drzemkę, a potem szedł z psem na spacer. Ale zjawienie się mojego ojca było
jednak potwier dzeniem faktu, że czas mija nieubłaganie. Dwie godziny to
niby dużo, ale równocześnie mało, bo coraz mniej. Poza
tym mieliśmy jeszcze nasz czas wewnętrzny, którego ist nienie i działanie
czuliśmy bardzo wyraźnie, niezależnie od tego, który odmierzał zegar
kuchenny. Nasz zegar wewnę trzny szedł prędzej od zegara kuchennego i
kazał nam przyśpieszać nasze działania, jeśli spełnić się miało to, co było
naszym dążeniem i celem. Niedługo więc po przyjściu ojca któryś z nas,
obojętne kto, ja albo Leszek, uruchamiał samolot zwiadowczy i bzzz żżżż źźźź
leciał wzdłuż granicy, starając się, przynajmniej na razie, nie naruszać
obszaru powietrznego sąsiada.
- Jak twój samolot naruszy granicę - będę strzelał!
- Moje samoloty zwiadowcze osiągają szybkość dwu stu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę i wysokość dwa tysiące czterysta metrów.
- A moje ulepszone działa przeciwlotnicze biją celnie na odległość trzy
tysiące metrów!
- Bźźź żżżż zzzz...
- Uwaga, było naruszenie granicy!
- Nie, jeszcze nie było.
Zawracałem, lądowałem na lotnisku i szeptem przekazy wałem mojemu
sztabowi generalnemu informacje dotyczą ce składów amunicji, które Leszek
wybudował w wąskich, głębokich jarach górskich. Zmartwiło mnie to bardzo,
bo nie miałem broni o stromym torze lotu pocisków. Musia łem się więc
pilnie zająć produkcją haubic, moździerzy i ciężkich granatników. Loty
samolotów zwiadowczych powtarzały się teraz częściej z obu stron i choć
mogły już być zapowiedzią wojny, nie doprowadzały jednak do ot wartego
konfliktu, gdyż unikaliśmy wyraźnego naruszenia granic. Jeszcze przez długi
czas nasze stosunki handlowe miały być zupełnie normalne, jeszcze długo
nasze pociągi ciężko sapiąc fufufu wiozły w tę i tamtą stronę żywność i
materiały budowlane, ale — żeby użyć słów z wczorajszej gazety - w
atmosferze wyczuwało się już złowróżbne na pięcie, a horyzont polityczny się
zaciemniał. Ludzkość z niepokojem oczekiwała na rozwój wypadków zadając
sobie pytanie: czyżby po siedmiu latach spokoju znów
groziła jej wojenna zawierucha? W ogóle, dzięki pilnej lekturze codziennej
prasy, obaj z Leszkiem posiadaliśmy dużą wiedzę o tym, co się w Europie i
na świecie działo. Byliśmy doskonale poinformowani o wszystkich wystąpie
niach ministrów spraw zagranicznych w Lidze Narodów,
o konferencjach, w których uczestniczyli, traktatach, które podpisywali,
znaliśmy także wyniki wyborów, wiedzieliśmy
o upadkach gabinetów i zmianach rządów, ale prawdę mówiąc
przejmowaliśmy się tylko tym, co mogło znaleźć zastosowanie do naszych
spraw. Na przykład traktat w Locarno, zawarty parę dni temu (mimo że
słyszałem wczoraj, jak ojciec mój i pan Szejwel, przerwawszy grę w szachy,
długo na temat tego Locarno debatowali), nie ziębił nas ani nie grzał, gdyż
wydawał się nam absolutnie nieprzydatny w stosunkach między naszymi
państwami. Bardziej in teresowały nas wydarzenia gwałtowne, rewolucje
albo za machy stanu, ciągle się takie rzeczy na świecie działy, ale przeważnie
daleko od nas. Co nas mogły obchodzić na przykład powstanie Druzów w
Syrii albo wojna domowa w Chinach? Co się zaś tyczy polityki wewnętrznej,
spraw gospodarczych i ustrojowych, to nie zaprzątaliśmy sobie nimi głowy.
Mieliśmy sporo żołnierzy ołowianych, ale nie mieliśmy ani chłopów
ołowianych, ani ołowianych robot ników. Nie było więc mowy o strajkach czy
rewolucjach^ które tyle kłopotów przysparzały rządom innych państw.
Więc prowadziliśmy dalej handel wymienny (sprzedawa liśmy ziarnka
ryżu za ziarnka kukurydzy, orzechy laskowe za fasolę jasiek, landrynki za
miętówki), ale trzeba powie dzieć, że stosunki między nami nacechowane
były wzras tającą z każdą chwilą nieufnością i podejrzliwością, zupeł nie
zresztą uzasadnioną, gdyż nasze zbrojenia osiągały coraz większe rozmiary,
a towarzyszyły im wciąż nowe wynalazki i udoskonalenia. Informacje, jakie
mieliśmy
o naszych zbrojeniach, pochodziły od naszych attachés wojskowych, z relacji
lotników, a także z podsłuchu na szych monologów, które zresztą
prowadzone były po to tylko, aby były podsłuchiwane. Ale najcenniejsze jest
prze-
cięż to, czego się nie da zobaczyć ani podsłuchać: to, co myślimy i co w
ukryciu robimy albo zrobić zamierzamy. Aby jak najwięcej dowiedzieć się o
naszych ukrytych pla nach, musieliśmy zorganizować służbę wywiadowczą.
Nasi szpiedzy, przebrani za kolejarzy, turystów, dyplomatów, a nawet księży,
wciskali się wszędzie: do sztabów i gabine tów ministerialnych, włazili nawet
pod łóżka prezydentów. Czego się nie robi, aby poznać zamiary wroga!
Zegar kuchenny wybił pół do piątej, a potem piątą. Czas naglił, czuliśmy
nieuchronne zbliżanie się wydarzeń, któ rych uniknąć się nie dało.
Wiedzieliśmy, że niedługo po piątej musi się coś stać - i rzeczywiście stało
się. Mogłem rozpocząć ja, ale Leszek mnie uprzedził; usłyszałem jego
ściszony glos: - „Prasa dzisiejsza doniosła o aresztowaniu ambasadora
pewnego obcego mocarstwa pod zarzutem szpiegostwa. Wkrótce odbędzie się
rozprawa przed trybu nałem wojskowym”. Wiedziałem bardzo dobrze, że am
basadorowie nie mogą być aresztowani, ale co najwyżej uznani jako persona
non grata i grzecznie wypraszani (Leszek o tym także doskonale wiedział), bo
chroni ich tak zwany immunitet, dyplomatyczny - ale nie protestowałem.
Sprawa była zbyt poważna, chodziło przecież o wojnę, która ukoronować
miała nasze dzieło. Gdyby aresztowany został jakiś turysta, marynarz albo
nawet niższy urzędnik ambasady, sprawa mogła się rozejść, jak to się mówi,
po kościach, pokój można było jeszcze „ocalić”. Wstrzyma łem oddech i
nasłuchiwałem. Rozprawa była tajna, do moich uszu dochodziły tylko jakieś
niezrozumiałe szepty; trwała zresztą bardzo krótko. Usłyszałem wyrok: kara
śmierci. Brrr rrrr trzas trzas, mój ambasador został prze wieziony
samochodem do więzienia i zamknięty w celi śmierci. Odchrząknąłem, bo mi
zaschło w gardle, i nie kwestionując wyroku oznajmiłem:
— Mój ambasador odwoła się do łaski prezydenta.
—
Ma prawo - odpowiedział Leszek.
Zapanowała denerwująca cisza, chwila oczekiwania przedłużała się.
Wydałem rozkaz, aby trzy dywizje przesu
nęły się w stronę granicy, a równocześnie dwom innym dywizjom wydałem
rozkaz specjalny, ale szeptem, tak aby Leszek nie mógł usłyszeć.
Zarządziłem ostre pogotowie w lotnictwie i marynarce, i zapowiedziałem
mobilizację powszechną. To wszystko, co mogłem na razie zrobić. Ciągle
jeszcze nie było odpowiedzi na prośbę o ułaskawie nie. Napięcie wzrastało.
Wszystko zależało teraz od prezy denta. W kuchni zegar skrzypnął, a potem
uderzył raz, było kwadrans po piątej, i znów nastała cisza. Jeśli wojna miała
dzisiaj wybuchnąć, to był już ostatni czas. Ćwierkot wróbli za oknem ranił
moje serce, inaczej tego nie umiem powiedzieć. Usłyszałem nareszcie gruby,
urzędowo brzmią cy głos Leszka:
- Prezydent nie skorzystał z prawa łaski. Egzekucja będzie wykonana - i
prawie natychmiast zobaczyłem, jak Leszek wyciąga mojego ambasadora z
celi śmierci i stawia pod murem. Mój ambasador, w długiej granatowej
bluzie, w białych spodniach, z szablą przy boku, w wysokiej rogatywce z
czerwoną kitą na głowie (był jednym z ostat nich żołnierzy zdziesiątkowanego
w licznych bojach pułku piechoty z 1830 roku) stał dumnie wyprostowany
naprze ciw trzech żołnierzy, którzy celowali do niego z karabinów.
- Pluton egzekucyjny ognia! Trach! - powiedział Leszek i palcem
przewrócił mojego ambasadora. Z mojej piersi wyrwało się ciche
westchnienie żalu - i ulgi zarazem.
Moja odpowiedź była natychmiastowa. Od śmierci am basadora do
wybuchu wojny minęło dwie, najwyżej trzy sekundy. Moje samoloty bżżż żżżż
bum bum bum bombar dowały już siedzibę rządu, a równocześnie dwie
dywizje przekraczały granicę w miejscu, gdzie spodziewałem się, że dość
łatwo uda mi się przeciąć linię kolejową prowadzącą do portu, ale zamiar
mój nie powiódł się, gdyż nauczony doświadczeniem z poprzednich wojen
nieprzyjaciel był przygotowany na taką ewentualność. Udał mi się za to atak
(dzięki temu, że miałem haubice) w rejonach górskich. Zburzyłem tam
kościół z czerwonych klocków i zlikwido wałem bardzo niebezpieczny
posterunek obserwacyjny na
jego wieży. Zdobyłem też przy okazji ukryte w pobliżu kościoła składy
amunicji artyleryjskiej (czyli między nami mówiąc dużych, specjalnie
wybieranych ziaren żółtego gro chu). Walki rozgorzały wzdłuż całej granicy, a
także na wyspie, na lądzie, w powietrzu i na morzu. Toczyły się, jak to na
wojnie bywa, ze zmiennym szczęściem. W kilku miejscach udało mi się
przekroczyć granicę, gdzie indziej nieprzyjacielowi udało się wtargnąć na
moje terytorium. Ale tak czy owak nie było już odwrotu, wojna musiała się
toczyć dalej. Ogień artyleryjski pustoszył nasze ziemie, obracał w ruiny wsie
i miasta, ginęli nasi żołnierze trafieni pociskami lub przywaleni gruzami.
Dosyć łatwo jest zbu rzyć wielką budowlę, ale znacznie trudniej trafić w po
jedynczego żołnierza. Trzeba było czasem kilka razy strze lać, a żołnierz stał i
stał, jakby się go kule nie imały. Mimo zniszczeń wojna przedłużała się, gdyż
była walką do ostat niego żołnierza.
W huku armat, wybuchach bomb i trajkocie karabinów maszynowych nie
usłyszeliśmy, kiedy zegar kuchenny wy bił szóstą. Nie słyszeliśmy też
dzwonka ani otwierania drzwi i nie zauważyliśmy, kiedy weszła siostra
Leszka. Nemezis zjawiła się więc nagle, stanęła w progu między
przedpokojem a jadalnią, nie przekraczając granicy, poza którą szalała
wojna, i powiedziała jak zwykle:
- Leszku, wstydź się, nie byłeś na podwieczorku. Chodź zaraz do domu.
Oparła się o framugę drzwi, rozplotła i z powrotem zaplotła koniec
warkocza, potem zawiązała w kokardkę niebieską wstążkę.
- Zaraz idę - powiedział Leszek odrywając na chwilę oczy od armaty
wycelowanej w jednego z ostatnich już moich żołnierzy. Miał zaczerwienioną
od wysiłku twarz, nabrzmiałe na czole żyły.
Nie wiem, czy powodowana wrodzoną gościnnością babka moja zdawała
sobie sprawę, jak bardzo wielkiej udziela nam pomocy zapraszając siostrę
Leszka do zjedze nia ciastka:
- A może zjesz kruche ciastko, chyba mi się dzisiaj udały?
- Dziękuję, jestem po podwieczorku - odpowiedziała Hanka.
- Och, takie ciasteczka to.można jeść przed i po pod wieczorku. Proszę
cię bardzo!
Hance nie wypadało nie przyjąć z rąk babki talerzyka z ciastkiem.
Dygnęła, powiedziała „dziękuję” i wzięła z rąk mojej babki talerzyk.
Przełożyła warkocz na plecy i zajęła się ciastkiem, a my mieliśmy w ten
sposób pięć, może nawet dziesięć minut czasu, tak nam potrzebnego, aby
doprowadzić dzieło zniszczenia do końca. Mieliśmy już niewielu żołnierzy,
reszta leżała pojedynczo lub całymi kupami na ziemi tam, gdzie padli w
ataku lub obronie. Ocaleli tylko nieliczni, ukryci w załomkach murów i za
głębieniach terenu. Było ich bardzo trudno trafić. Nasze miasta leżały co
prawda w gruzach, ale wśród ruin ostały się pojedyncze domy, które cudem
jakimś oparły się pocis kom, sterczały jeszcze tu i ówdzie narożniki domów i
szczą tki fortyfikacji. Można się było spoza nich jeszcze długo bronić.
Brudni, spoceni, zziajani czołgaliśmy się po pod łodze, schrypniętymi
głosami wykrzykiwaliśmy rozkazy. (Miałem zatkany nos, ale nie było czasu,
aby sięgnąć po chusteczkę. Któż w czasie wojny myśli o wycieraniu nosa!).
Leszek zdjął buty i poruszał się w skarpetkach, mnie spadł z nogi i zapodział
się gdzieś jeden pantofel. W powietrzu unosił się bitewny kurz, krzyżowały
się pociski, kuleczki grochu odbijały się od ścian, pieca i szyb okiennych i
to czyły się po posadzce lub grzęzły w fałdach dywanu. Dwoiliśmy się i troili.
Zaiste, wojna jest ciężką pracą, ale nie może się skończyć wcześniej, zanim
nie legnie w gru zach ostatni dom i nie padnie ostatni żołnierz. Zerkałem
ciągle z niepokojem na Hankę. Zjadła ciastko, strąciła nad talerzykiem jakiś
okruch z palców, poprawiła swój biały, ślicznie odprasowany koronkowy
kołnierzyk. Była starsza ode mnie o rok, od Leszka prawie dwa lata, była
więc już pannicą co się zowie. Jakżeż jej nie lubiłem w tej chwili!
Brzydziłem się; czułem niemal wstręt do jej delikatnych, czysto wymytych
rąk, jasnych, pachnących rumiankiem włosów, bladoróżowej sukienki,
białych skarpetek, czer wonych sandałków. Jej ironiczny uśmieszek wyrażać
miał brak zainteresowania dla naszych spraw, ale jej oczy śledzi ły uważnie
każdy nasz ruch. Właśnie w tej chwili pocisk armatni odbił się od pieca i
przeleciał jej koło nosa, na co Hanka odpowiedziała pogardliwym wydęciem
warg. Prze łożyła z powrotem warkocz na piersi i zniknęła z pola mojego
widzenia. Pewnie poszła do kuchni, bo usłyszałem głos mojej babki:
- Przepraszam cię, Haneczko, ale u nas nie jest jeszcze tak źle, żeby
goście musieli myć po sobie talerze.
Rozległo się jedno, krótkie, uderzenie zegara, ale babka okazała się moim
sprzymierzeńcem: spytała Hankę, kto jej uszył taką zgrabną sukienkę?
Hance nie wypadało nie odpowiedzieć, dowiedzieliśmy się więc, kto jej uszył
sukien kę, i usłyszeliśmy jeszcze, że Hanka nie wie, gdzie mama kupiła
materiał. Potem babka spytała, czy u nich w domu już się pali w piecach, bo
u nas babka kazała dzisiaj Wikci przepalić na próbę. Hanka odpowiedziała,
że jeszcze się nie pali, ale nie wie, chyba zacznie się palić od pierwszego.
Moja babka próbowała jeszcze o coś spytać, ale Hanka odpowiedziała tak
cicho, że nie dosłyszałem. Trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami
kierowałem armatą i po raz trzeci już chyba strzelałem bezskutecznie do
dwóch pozos tałych przy życiu żołnierzy nieprzyjaciela, ukrytych za węgłem
jakiegoś cudem ocalałego muru. Ja miałem już tylko jednego żołnierza,
zanosiło się na moją klęskę. Siost ra Leszka wróciła z kuchni, stanęła w
drzwiach, ale nie opierała się o framugę. Chwilę wyprawiała rękami w po
wietrzu jakieś głupie ruchy, jakby oglądała z osobna każdy palec, potem
jakby trzymała i podawała z ręki do ręki kwiatek albo piórko. Wreszcie
spojrzała na mnie, zmarsz czyła brwi, obciągnęła sukienkę, poprawiła pasek
i powie działa stanowczym głosem:
- Leszku, ja już idę. Co mam powiedzieć w domu?
Leszek podniósł głowę znad pobojowiska. Z zadrapania na czole sączyła
mu się cienka strużka krwi. Spojrzał błagalnie na siostrę:
- Poczekaj chwileczkę, zaraz idę!
Dosyć długo i uważnie celował, potem strzelił. Mój ostatni żołnierz upadł
na ziemię. Leszek wstał i zaczął rozglądać się za swoimi butami. Wojna
skończyła się jego zwycięstwem. Była to niesprawiedliwość dziejowa
straszna, bo przecież on tę wojnę zaczął. Ale fortuna kołem się toczy.
Przegraną wojnę miałem już poza sobą, więc jutro lub pojutrze mogę wojnę
wygrać.
Silberstein nie zdążył
Pewnego wiosennego przedpołudnia na małej stacyjce wy siadł z pociągu
człowiek, który okazał się moim ojcem. Twarz miał opaloną na kolor miedzi i
okoloną wąskimi pasemkami siwiejącego zarostu, tworzącego u dołu krótką
spiczastą bródkę. Ubrany był w kremową rubaszkę, ciem nozielone spodnie
wpuszczone miał w wysokie czarne buty. W rękach trzymał pleciony koszyk i
ściągnięty paskami tobołek. Człowiek ten, który, jak mówiłem, okazał się
moim ojcem, pod wpływem mojej matki szybko się zeuro peizował: zgolił
brodę pozostawiając tylko wąsy, przestał chodzić w rubaszce (było mu się
ciężko z nią rozstać: bój się Boga, przecież to prawdziwy surowy jedwab!);
tylko buty wysokie jeszcze jakiś czas nosił, bo nie miał innych. Oboje z moją
mamą (babka się do tego nie mieszała) postanowili dać sobie już spokój z
tym wschodem i prze nieść się na zachód Polski, a o tym, co nam jeszcze
zostało na wschodzie, pomyśleć później, jak życie się trochę unor muje.
Zaczęliśmy znów życie tułacze, podobne trochę do tego, jakie wiedliśmy
przed powrotem ojca. Z tym że teraz było nam lżej, bo ojciec przywiózł trochę
małych, złotych pieniążków, które bardzo łatwo było zamienić na pieniądze
papierowe, za które potem kupowało się wszystko, co było do życia
potrzebne. Życie tułacze bardzo mi odpowiadało. Przepadałem za jazdą
pociągami i furkami, popasami w obcych miastach i cudzych domach. Ale
pewnego dnia
ojciec mój stwierdził, że małych złotych pieniążków pozos tało już niewiele i
że trzeba zacząć pracować i zarabiać w ten sposób pieniądze papierowe.
Zatrzymaliśmy się więc w jakimś miasteczku w pół drogi między
wschodem Polski a zachodem, nad niedużą rzeką. Było to jeszcze daleko od
miejsca, gdzie mieliśmy osiąść na dłużej, to był tylko, jak mówił mój ojciec,
postój tym czasowy. Więc na razie byliśmy tu, jeszcze nie w mieście, ale w
miasteczku, które ja zresztą zaakceptowałem, bo przypominało wieś. Były tu
szerokie piaszczyste ulice, parterowe domki, ogródki grodzone płotami z
desek, spo za których wystawały tylko kiście kwitnących bzów i czu bki
drzew owocowych. Kilka domów było spalonych, z osmalonych ruin sterczały
poczerniałe kominy i zwęglone belki. Było także parę domów piętrowych -
starostwo, więzienie, ratusz. Dwa kościoły, ale jeden prawie całkiem
zburzony. Słońce przypiekało, wiatr podnosił z drogi kurz. Nad miasteczkiem
wyrastały czasem na niebie ogromne białe chmury i spoza tych chmur
wysuwała się cienka i czarna niby język po zjedzeniu borówek chmura,
potem zrywał się bardzo silny wiatr i skręcał trąbę powietrzną, która wirując
toczyła się po drodze zmiatając kurz, słomę i zeszłoroczne liście.
Mimo że miasto było małe, wszyscy się w nim okropnie śpieszyli. Pędziły
na złamanie karku furmanki, woźnice strzelali z batów przynaglając konie
do jeszcze szybszego biegu. Żydzi z rozwianymi brodami biegali nie wiadomo
po co tam i z powrotem, we wszystkich kierunkach. Biegając tak spotykali
się czasem z sobą, coś mówili do siebie, potem zaraz odskakiwali od siebie i
pędzili dalej. Środkiem ulicy biegały także psy; tylko koty przebiegały drogę
w poprzek, z jednej strony na drugą. Biegłem także i ja, zawsze środkiem
drogi w najgłębszym piachu, starając się, bezskutecznie zresztą,
spowodować jeszcze większy kurz niż ten, który wzniecały furmanki.
Przeważnie bieg łem najpierw ulicą główną, potem skręcałem w prawo koło
dwóch małych podobnych do siebie domków w stronę placu, przy którym
stał dom piętrowy, wpadałem do biura ojca i pytałem, czy ojciec ma już
pieniądze. Jeśli ojciec miał pieniądze, to biegłem znów szeroką ulicą na drugi
koniec miasta do sklepu Silbersteina. Z daleka widziałem cel, do którego
dążyłem: niski, pokryty zardzewiałą blachą dom, długą kolejkę ludzi
prowadzącą do zamkniętych jeszcze drzwi, jedno chude, zrudziale od upału
drzewko akacjowe, dwa małe okienka do połowy zasłonięte białymi firanecz
kami, róg domu, pustą, białą, bez okna boczną ścianę domu Silbersteina.
Dom Silbersteina był przy tej ulicy domem ostatnim, więc w prawo od tej
ściany było już tylko puste niebo. Poza domem, stąd jeszcze niewidoczne po
dwórze urywało się nagle stromą skarpą pokrytą odłam kami cegieł,
czerepami rozbitych garnków glinianych i róż nym dziwnym żelaziwem.
Jeszcze bardziej w prawo, ale widoczne dopiero, jak się stanęło koło domu
Silbersteina i spojrzało w dół, rozciągały się szerokie, płaskie, zielone łąki, a
środkiem łąk płynęła, wiła się rzeka. Biegłem więc, a w miarę jak się
zbliżałem, coraz wyraźniej widziałem stojącą w kolejce moją mamę w
jasnobrązowej sukience i w wielkim słomkowym kapeluszu. Byłem już
blisko, dopadałem mamy, która pochylała się, a ja szeptałem jej do ucha, że
ojciec pieniądze już ma. Stawałem w kolejce, a mama mówiła: stój tu, czekaj
na mnie, póki nie wrócę,
i biegła do ojca po pieniądze. Starsi nie umieją naprawdę biegać, więc mama
raczej podbiegała, potem szła, potem znów biegła parę kroków. Tak czy owak
jednak oddalała się dosyć szybko, a niedługo potem zajeżdżał furmanką
Siiberstein, strzelając z bata i pokrzykując na konie, bo było trochę pod
górkę. Ludzie z kolejki mówili: dzień dobry, panie Siiberstein! Dzień dobry,
dzień dobry, komu dobry, temu dobry, a komu zły, temu zły - odpowiadał
Siiberstein i najpierw dawał koniowi obroku i wody, a po tem zdejmował z
wozu (czasem ktoś z kolejki mu pomagał, jak worek był ciężki) worki i
ustawiał je pod ścianą. Potem z pomocą żony wynosił długi, pomalowany na
brązowo stół, na stole ustawiał wagę i zabierał się do rozwiązywania
1 m iii'
worków. Dopiero wtedy można było zobaczyć, co było w workach. Przeważnie
fasola, groch, kasza i mąka. Silber- stein pisał kredą wielkimi literami na
czarnej tabliczce z drążkiem cenę, na przykład: 15200000, i wbijał drążek z
tabliczką w fasolę, i tak dalej po kolei. Ale jeszcze nie sprzedawał, najpierw
wypijał wielką szklankę jakiegoś męt nego płynu, wycierał spoconą twarz
chustką, poprawiał jarmułkę na głowie i dopiero zaczynał sprzedawać. Pa
trzyłem na drogę, czy nie widać mojej mamy. Niecierp liwiłem się, bo
chciałem lecieć na chwilę nad rzekę. Czasem wychodziłem z kolejki, żeby
zobaczyć, jak Silberstein sprzedaje. Silberstein był nieduży, chudy, całą
twarz miał zarośniętą czerwonobrązowymi włosami, ale śmiesznie, bo te
włosy koło skóry były siwe. Szyję miał cienką i żylastą jak łodyga
słonecznika i także zarośniętą włosami. Ciągle tą swoją chudą szyją kręcił,
raz w prawo, raz w lewo. Patrzyłem, jak Silberstein zwijał z gazety torebkę i
napeł niał ją kaszą, mąką albo fasolą, ważył, dosypywał, od- sypywał, brał
pieniądze, sięgał do szuflady, grzebał w kupie banknotów, wydawał, i tak w
kółko. Było to nudne. Ale Silberstein dosyć często przerywał sprzedawanie,
bo wpa dał jakiś zziajany młody Żyd z cienkimi długimi pejsami, albo katolik
w kaszkiecie, albo nawet jakaś gruba pani w kapeluszu, coś mu szeptali do
ucha, i wtedy Silberstein mówił: na razie nie sprzedaje się, i wchodził na
chwilę do domu, potem dosyć szybko wychodził, ścierał szmatką z tabliczek
stare ceny i wypisywał nowe, na przykład fasola kosztowała teraz 16000000.
W kolejce mówiło się, że to parszywe Żydzisko znowu podbija ceny, ale jak
ten, co to powiedział, docierał już do Silbersteina, to mówił dzień dobry,
panie Silberstein, i kupował dwa kilo tej fasoli po 16 000 000. Moja mama
wreszcie zastępowała mnie w kolej ce, a ja zjeżdżałem na butach po skarpie,
biegłem nad rzekę
i mogłem popatrzeć, jak przeźroczysta woda przesuwa się powoli nad
piaszczystym dnem, jak falują długie warkocze roślin wodnych, jak wśród
roślin pływają leniwie małe rybki, a szczeżuja odbywa wędrówkę po dnie
zostawiając
po sobie w piachu długą bruzdę, którą płynąca woda powołi zaciera. Czasem
zdejmowałem buty, wchodziłem do wody i próbowałem złapać rękami rybkę
albo wyjmowa łem z wody szczeżuję i chciałem ją otworzyć, ale ona szybko
wciągała swoją białą nogę do środka, zamykała się i robiła się twarda, ciężka
i niedostępna jak kamień. Kiedy wracałem do kolejki, mama moja była już
blisko stołu i wkrótce szliśmy powoli do domu dźwigając za uszy wielką
płócienną torbę, pełną fasoli, grochu, mąki i kaszy. Czasem mama mówiła:
żeby go diabli wzięli, znowu pod niósł cenę na mąkę o milion. Ale ci, co stali
w kolejce za nami, płacili jeszcze więcej.
W tym miasteczku przeżyliśmy coś dwa czy trzy miesią ce. Po niebie
przepływały chmury i zasłaniały czasem słońce, wiały wiatry, które
podnosiły z ulicy kurz, prze kwitły dawno bzy, pachniało sianem i końmi. A
ja biega łem tam i z powrotem. Czasem drogę przebiegał mi kot, wtedy
mówiłem do siebie tfu, tfu, albo napadało mnie jakieś psisko, leciało koło
mnie i szczekało jak opętane, ale ja krzyczałem hajda do budy! i pies się ode
mnie odczepiał. Żyd Silberstein podnosił ciągle ceny, był coraz chudszy, a
jego bladoniebieskie oczy robiły się coraz bardziej mętne, maślane, jak
mówiła moja mama. Coraz częściej go też nie bywało, bo podobno jeździł
gdzieś daleko furmanką po towar, a sprzedawała jego żona, o wiele od niego
sym patyczniejsza, pulchna, z różowymi policzkami, w jasnej, przekrzywionej
na głowie peruce. Czasem ze swoich wy praw Silberstein wracał pustą furą,
zeskakiwał i mówił:
- dzisiaj już nie sprzedajemy, może jutro będziemy sprze dawać — i zamykał
drzwi na klucz. Były dni, kiedy Silber stein sprzedawał tylko kaszę albo
tylko groch, bo nie miał mąki ani fasoli. A ja wciąż biegałem, zmieniałem
mamę w kolejce, mama przynosiła od ojca z biura zaliczkę. A w ogóle, to
pieniędzy było coraz więcej, były nowiutkie, szeleszczące i pachnące
farbą, z orłem, Kościuszką i jakąś nieznajomą panią, ale ponieważ tych
pieniędzy było coraz więcej, więc mama musiała sobie uszyć z szarego
płótna
specjalną torebkę zapinaną na guziczek. Ojciec mój twier dził, że po żniwach
powinno być u Silbersteina trochę więcej kaszy i mąki, i rzeczywiście było
więcej, ale ceny były jeszcze wyższe.
Pewnego dnia rano biegłem jak zwykle z wiadomością od ojca, że dostał
zaliczkę, więc żeby mama zaraz przyszła po pieniądze. Dzień był trochę
chłodnawy, wiał bardzo silny wiatr od strony rzeki, drobne cienie chmurki
biegły szybko po niebie i coraz to zasłaniały i odsłaniały słońce. Ale mojej
mamy w kolejce nie było. A nie było jej dlatego, że w ogóle nie było kolejki.
Dom Silbersteina zamknięty był na cztery spusty, okna zasłonięte
drewnianymi okien nicami, drzwi wejściowe, obite zardzewiałą i dziurawą
blachą, zamknięte były na kłódkę. Oparty o ścianę domu stał jakiś chłop.
Odstawił właśnie biczysko opierając je
o mur i skręcał papierosa. Nie wiedziałem, co zrobić, co powiedzieć, stałem i
patrzyłem na chłopa. Chłop zapalił papierosa, potem spytał:
— Co tak stoisz i patrzysz?
— Czy pan Silberstein dzisiaj nie będzie sprzedawał?
— Silberstein nie będzie już nigdy sprzedawał, bo się powiesił —
odpowiedział chłop i splunął.
— Aha, to znaczy, że ani jutro, ani pojutrze?
— Nigdy, bo się powiesił. Rozumiesz po polsku?
— Tak - odpowiedziałem.
Odwróciłem się i ruszyłem pędem do domu z wiadomoś cią, że Silberstein
nie będzie już sprzedawał, bo się powiesił, ale babka już wiedziała, a mama
wróciła dopiero za chwilę, bo szukała mnie. Okazało się, że wiedział już
także ojciec. Kiedy ojciec przyszedł na obiad, siadł za stołem i wyjął z
kieszeni gazetę, moja mama powiedziała:
— Ale właściwie dlaczego ten głupi Silberstein się powiesił?
— Nie zdążył — odpowiedział ojciec z nosem w gazecie.
— Co to znaczy nie zdążył? Nie rozumiem.
— Po prostu nie zdążył.
— Może byś odłożył gazetę, zaraz będzie obiad - powie działa moja babka
i poszła do kuchni po zupę.
Ojciec opowiedział nam przy obiedzie, w jaki sposób doszło do tego, że
Silberstein musiał się powiesić. Babka i mama moja zrozumiały, ale ja nie
bardzo. Spróbujmy to jednak zrozumieć, więc tak: Silberstein jeździł na wieś
furmanką i kupował u chłopów za dolary mąkę, kaszę, groch i fasolę, potem
to sprzedawał nam za papierowe pieniądze, a później kupował za te
pieniądze dolary u ta kich różnych, którzy się tym zajmują, znowu jechał na
wieś, i tak w kółko. Chłopi nie chcieli już niczego sprzeda wać za pieniądze
papierowe, tylko za dolary albo pieniążki złote, ale ponieważ dolar i złoto z
godziny na godzinę drożały, a banknoty wartość traciły, więc Silberstein mu
siał się bardzo śpieszyć, podnosić ceny i poganiać konia. No i właśnie
wczoraj Silberstein nie zdążył, może zaspał czy coś, i został bez towaru i bez
dolarów, tylko z kupą pieniędzy papierowych. Podobno porozrzucał te
pieniądze po podłodze, wszędzie, po stołach, łóżkach, potem zaczął się
okropnie śmiać, w końcu zwariował i powiesił się na strychu. Aha, i w
dodatku jeszcze Silberstein pożyczył na weksle kupę pieniędzy, i te weksle
miały właśnie dzisiaj czy jutro iść do protestu. Tego protestu to już całkiem
nie rozumiałem, ale mniejsza z tym. Mój ojciec był zdania, że Silberstein
przynajmniej uratował od zupełnej nędzy żonę i troje małych dzieci.
-
Skończmy już z tym tematem — powiedziała moja babka.
Na obiad była bardzo dobra zupa grochowa z grzan kami, na drugie też
niezła kasza hreczana z sosem cebulo wym, potem kompot z jabłek, ale
trochę kwaśny. Po obiedzie ojciec powiedział, że pojutrze na dwa dni wyjeż
dża, bo trzeba się rozglądnąć za czymś lepszym i posunąć się znowu trochę
na zachód. (Na zachód — mimo że jeszcze niedawno tak trudno mu było
rozstać się z jedwabną rubaszką). Babka wzruszyła ramionami i powiedziała,
że jej to właśnie jest wszystko jedno, bo miasto, w którym teraz jesteśmy, to
ani wieś ani miasto, ani wschód ani zachód. Mnie było jednak trochę
przykro, bo zdążyłem się już przyzwyczaić i żal mi było rzeki, ale z drugiej
strony cieszyłem się, że będziemy ładować rzeczy na furmankę, potem
pojedziemy pociągiem i zobaczę znów inne domy, inne ulice, nową rzekę.
Później zaczął padać deszcz, ojciec uciął sobie drzemkę, a ja przeglądałem
gazetę, ale nie chciało mi się czytać małych liter, więc czytałem tylko tytuły.
Nie było nic o Silbersteinie, tylko sejm uchwalił rozpisanie wyborów na
listopad. Potem myślałem jeszcze chwilę o Silbersteinie. Nie żeby mi go było
żal, tylko ciągle nie mogłem dobrze zrozumieć, dlaczego nie zdążył.
Wszyscyśmy przecież tak biegali i śpieszyli się. Ale widocznie dolary szły, co
ja mówię - biegły w górę jeszcze szybciej niż my, nawet prędzej niż koń
Silbersteina. Te dolary musiały pędzić w górę bez wytchnienia, bez przerwy,
nawet wtedy, kiedy jedliśmy obiad, kiedy staliśmy w kolejce, a nawet w nocy,
kiedy spaliśmy. Potem chyba zasnąłem. Z nudów, bo na dworze padał coraz
większy deszcz.
Genialne dziecko
Ignaś Fiszman miał wtedy lat dziesięć, ale wyglądał na sześć, najwyżej
siedem. Kiedy rozległ się dzwonek, Ignaś bawił się właśnie na podłodze w
sypialni żołnierzami. W domu nie było nikogo, bo państwo Łukowieccy z
Rom kiem wyjechali na tydzień do krewnych do Kamionki, a służąca poszła
najpierw do kościoła, a potem na zakupy. Ignaś wstał, poszedł do
przedpokoju i spytał:
- Kto tam?
- Listonosz.
Ignaś zastanawiał się chwilę, ale tylko chwilę, potem powiedział: - Zaraz
otwieram! - wspiął się na palce i z tru dem otworzył zamek u drzwi. Do
przedpokoju weszło dwóch w mundurach i jeden w cywilu.
- Panowie do tatusia? - spytał Ignaś.
- Do tatusia, do tatusia - powiedział po polsku ten w cywilu, rozejrzał
się i szybko wszedł do kuchni, potem zaraz z kuchni wyszedł i poszedł do
sypialni.
- Tatusia nie ma w domu, pojechał z mamusią do Chodorowa. Niech
pan nie wchodzi w zabłoconych butach do pokoju, bo świeżo pastowane -
powiedział Ignaś.
- Ty gówniarzu - powiedział cywil i trzasnął Ignasia w twarz. Ignaś
upadł, potem uciekł na czworakach do jadalni i wlazł pod stół.
- Wy tu ukrywacie Żyda Fiszmana! - krzyknął cywil.
- To pan chyba sam jest Żyd, bo tu nie ma żadnego Żyda - odpowiedział
Ignaś spod stołu.
- Wyłaź! Gdzie jest ten Żyd?!
Cywil i dwaj gestapowcy wkroczyli do sypialni.
- Może się gdzieś schował? - powiedział po chwili namysłu Ignaś.
- Gdzie się schował? - spytał dosyć łagodnie, ale stano wczo, cywil.
Uznał widocznie, że Ignaś zaczyna puszczać farbę.
- Ja nie wiem, gdzie, ja mówię: może?
Ignacy Fiszman przerwał opowiadanie, ponieważ siedzą cy naprzeciw
niego pan de Tonnelier zrobił taką minę, jakby mu się zbierało na plącz. Ale
pan de Tonnelier wcale nie miał zamiaru się rozpłakać, przeciwnie, musiał
czuć wewnętrzne rozbawienie, jego twarz rozjaśnił bowiem uśmiech. Spytał:
- No, no, i co było dalej?
Więc Ignaś Fiszman wytarł pięścią łzy, spojrzał na pana w cywilu i
powiedział zupełnie poważnie:
- Może tu?
Położył się na podłodze i zajrzał pod wielkie podwójne łóżko małżeńskie
państwa Łukowieckich. Parkiet z kraja był zamieciony i lśniący, w głębi, tam
gdzie nie sięgała szczotka, zakurzony. Pod łóżkiem było pusto, leżała tylko
mała szklana kulka. Ignaś wyciągnął rękę i wziął kulkę. Zobaczył też po
drugiej stronie łóżka dwie wielkie, zaczer wienione z wysiłku twarze
gestapowców. Ignaś podniósł się z podłogi i stanął między łóżkiem a wielką
trzydrzwiową szafą. Pochylił się nad swoimi żołnierzami, którymi przed
chwilą się bawił. Żołnierze ustawieni byli w tyralierę, jakby bronili dostępu
do szafy. Byli w zielonych mundurach, na głowach mieli rogatywki, w rękach
trzymali karabiny z po malowanymi na srebrno bagnetami. Gestapowcy
podnieśli się z podłogi, cywil powiedział coś do nich po niemiecku, wtedy
jeden z gestapowców zrobił krok w stronę szafy, przygniatając butem dwóch
żołnierzy.
- Nie! - krzyknął rozpaczliwie Ignaś.
- Was ist los? — spytał gestapowiec i popatrzył na Ignasia.
Ignaś pokazał palcem na but gestapowca, przygniatający żołnierzy.
Gestapowiec kopnął żołnierzy pod szafę i szybko otworzył drzwi od niej.
Wszyscy trzej zaczęli teraz grzebać w szafie, wyrzucali z niej futra, suknie,
ubrania i kapelusze. W szafę Żyda Fiszmana nie było. Gestapowcy oddychali
ciężko, jeden, ten grubszy, sapał. Cywil wyjął z kieszeni czarny pistolet,
przyłożył lufę do policzka Ignasia i powie dział, ale dosyć łagodnie:
- Gdzie on jest?
Ignaś czuł dotknięcie zimnej lufy na policzku.
- Ja nie wiem.
- Ja ciebie zastrzelę, jak nie powiesz!
Ignaś długo się zastanawiał, wreszcie powiedział:
- Ja naprawdę nie wiem, gdzie on jest. Może na strychu?
- Prowadź! - krzyknął cywil.
Ignaś poszedł więc do kuchni, a cywil zajrzał jeszcze raz do małego pokoiku
koło kuchni. Stało tam tylko żelazne łóżko służącej przykryte niebieskim
kocem, nad łóżkiem wisiał obrazek ze świętym Józefem, pod łóżkiem stał
ple ciony z wikliny koszyk z rzeczami służącej. W rogu pokoju, na małej
półeczce, stała figurka Matki Boskiej. Cywil rozrzucił łóżko, ale pod pierzyną
były tylko białe majtki
i różowa koszula nocna służącej. W kuchni Ignaś pokazał palcem wiszące
wysoko klucze od strychu, potem wszyscy poszli schodami na górę. Cywil
otworzył obite blachą drzwi, ale na strychu było pusto. Na długim sznurze
wisiało połatane prześcieradło i granatowe spodnie, z któ rych Romek
Łukowiecki już dawno wyrósł, ale na Ignasia były w sam raz. Ignaś chciał
zdjąć spodnie ze sznura, ale cywil krzyknął:
-
Nie ruszaj!
-
To są moje spodnie.
- Nie będą ci już potrzebne, bo cię zastrzelę - powie dział cywil.
Kiedy schodzili ze strychu w dół, Ignaś zatrzymał się na schodach i
powiedział:
-
Ja już nic nie wiem. Ale on może być w piwnicy.
- Gdzie?
- W piwnicy.
Cywil nie odezwał się, schodzili w milczeniu w dół, minęli mieszkanie
Łukowieckich.
- Tu - powiedział Ignaś i pokazał ciemne schody w le wo, prowadzące do
piwnicy. Jeden z gestapowców za świecił latarkę elektryczną. Na pochyłym
stropie ktoś wy kopcił płomieniem świecy wielki, czarny krzyż. Na dole było
dosyć jasno, przez małe okienka wpadało światło z ulicy. Przejechał dudniąc
po bruku wóz. Po obu stronach długiego korytarza, w lewo i w prawo, były
małe kliteczki, ale ich wnętrza były dobrze widoczne, bo oddzielone tylko od
korytarza drzwiami zbitymi z cienkich, rzadkich szta chetek. Prawie
wszystkie drzwi były zresztą otwarte. Za mknięte na kłódkę były tylko te,
poza którymi był węgiel albo ziemniaki. Ci dwaj w mundurach wyjęli
pistolety i zaglądali po kolei do każdej klitki, ale wchodzili tylko do tych,
gdzie były jakieś stare meble albo duże skrzynie. Kopali w nie butami, potem
wychodzili i szli dalej.
- Gdzie jest wasza piwnica? - spytał cywil.
- O, tu - powiedział Ignaś wskazując klitkę, której drzwi zamknięte były
na kłódkę, ale przez sztachety było widać, że była pusta, na ziemi leżała
tylko mała kupka ziemniaków, w kącie stały oparte krótkie dziecinne narty.
Okienko było wybite, ktoś przeszedł trotuarem stukając butami. Cywil
powiedział coś po niemiecku do tych w mundurach, jeden z nich coś
odpowiedział. Korytarz się kończył murem pokrytym szarym brudnym
tynkiem, pozo stały jeszcze tylko dwie klitki z lewej i dwie z prawej.
- Tu jest dużo rzeczy, ale to są rzeczy pana dozorcy
- powiedział Ignaś i uchylił drzwi do piwniczki pełnej skrzynek, butelek,
dziurawych rondli, jakichś zardzewia łych obręczy. Jeden z gestapowców
wszedł do środka i kopnął butem w kupę tego rupiecia. Rozległ się okropny
grzechot i jazgot, i z kupy rupiecia wyleciał jak z procy wielki brudnobiały
kot, pobiegł do końca korytarza i zni knął w drzwiach lewej klitki, której
drzwi były półotwarte.
Stąd nie było widać, ale Ignaś wiedział, że to nie były drzwi do ostatniej
klitki, tylko prowadziły na podwórze; to było drugie wejście do piwnicy, ale
strome, bez schodów, wyło żone tylko gołą wyślizganą cegłą. Zsypywano
tamtędy węgiel i ziemniaki. Ci dwaj w mundurach śmiali się z kota, cywil
stał dosyć blisko Ignasia, Ignaś widział go jednym okiem. I w tym momencie
Ignaś zniknął, tak trzeba nazwać to, co się zdarzyło. Ignaś stał opierając rękę
o sztachety drzwi prowadzących do prawej klitki, jakby chciał je ot worzyć,
żeby gestapowcy mogli i tam zajrzeć, i właśnie w tej chwili Ignaś zniknął.
Rzucił się w lewo i był szybki
- jak co? Jak błyskawica, jak myśl? Szkoda słów. Ignaś rozwiał się po prostu
w powietrzu, i w tym samym momen cie patrzył już jednym okiem zza węgła:
dozorca w bardzo szerokich spodniach wpuszczonych do butów, w kamizel
ce, w kapeluszu na głowie, stał w bramie, patrzył na ulicę. Gdzieś głęboko
pod ziemią rozległ się strzał, potem jakby śmiech, i nic więcej. Potem ulicą, z
prawej strony w lewo, przejechał wielki samochód ciężarowy, napełnił cały
kory tarz hukiem i spowodował, że dozorca odwrócił głowę w lewo i chwilę w
tamtą stronę patrzył.
- Vous étiez un enfant du génie! - powiedział pan de Tonnelier, kiedy
Fiszman zakończył opowiadanie.
- Pardon? - spytał Fiszman, jakby nie dosłyszał albo nie zrozumiał.
- Pan był genialnym dzieckiem! — powtórzył pan de Tonnelier.
Fiszman patrzył trochę nieprzytomnym wzrokiem na pana de Tonnelier.
- Ja byłem dzieckiem, ale walczyłem już o życie.
- Tak, ja rozumiem, ale robił pan to genialnie!
- On nic nie wie, nic nie rozumie — powiedział Fiszman
do siebie po polsku.
Pan de Tonnelier uśmiechał się i kiwał głową.
Śmiechu warte
Jak się człowiek znajdzie w ciężkiej opresji i ledwie się jakoś trochę pozbiera
i oprzytomnieje, to zaraz zaczyna się zastanawiać nad tym, kto mógł być
sprawcą jego nieszczęś cia. Najpierw przypisuje winę złym ludziom, potem
ma pretensje do losu, a dopiero na samym końcu przychodzi mu do głowy,
że to może on sam za swoje złe uczynki ściągnął na siebie czyjś gniew i teraz
musi odpokutować. Ale za co? Za jakie moje grzechy, za jakie winy? Co ja
komu kiedy tak bardzo złego zrobiłam? Moja mama była osobą wierzącą,
poza tym miała dosyć czasu, aby nad tym przemyśliwać. Wieczorem, pod
zimnym i wilgotnym przy kryciem, które, aby pod nim zasnąć, trzeba było
najpierw rozgrzać ciepłem własnego ciała. Rano, przed pobudką, kuląc się,
aby utrzymać jeszcze trochę ciepła pod kocem przyprószonym śniegiem,
którego nawiało przez nieszczel ne okno. Brnąc do pracy w śniegu po kolana.
Na budowie, chowając się za węgłem muru przed wiatrem, który zacinał
śniegiem drobnym, ostrym, piekącym skórę jak iskry z og niska. W baraku,
na zbiórce, w kolejce do lekarza. Ale szukając osób, które mogłaby
podejrzewać, że byli spraw cami jej nieszczęścia - nie znajdowała ich. Była
przeko nana, że nie ma wrogów, gdyż przez całe życie starała się ich nie
mieć. Wykluczała przyczyny polityczne, bo polity ką, w ścisłym tego słowa
znaczeniu, nigdy się nie zaj mowała. (Pomijała los, bo z wyrokami losu
trzeba się pogodzić, są przecież nieodwołalne jak śmierć). Pozos tawała ona
sama jako przyczyna własnego nieszczęścia. Robiła więc przegląd całego
swojego życia, od dzieciństwa przez młodość, małżeństwo, aż do ostatnich
czasów. (Nie, nie do ostatnich, tylko do wybuchu drugiej wojny). I mama
jakoś nie bardzo mogła się doszukać winy w samej sobie, a rachunek
sumienia zamieniał się niepostrzeżenie w stru mień kolorowych obrazów,
niewinnych, szczęśliwych i bez troskich. W wyobraźni migały sielankowe
widoczki, ogrody, łąki, drzewa, barwy, owiane zapachami. Ciepłe
mieszkania, przytulne saloniki z fortepianem, na którym mama grywać
mogła, co chciała. Pamięć zatrzymała się chwilkę na cichym ślubie i bardzo
skromnym weselu, bo właściwie to mama była jeszcze w żałobie po śmierci
jej ojca, i na krótkim małżeństwie, bo półtora roku po ślubie jej mąż, czyli
mój ojciec, w szaroniebieskim, pachnącym naftaliną mundurze wsiadł do
pociągu na stacji w Podwołoczyskach - a wrócił po siedmiu latach. Po
odjeździe ojca - huk dział, płomienie i dymy na widnokręgu. Łuny
rozświetlające nocne nieba. Ucieczki w popłochu. Echa strzałów
karabinowych wśród wysokich drzew. Ochrypłe głosy żołnierzy nawołujących
się po rosyjsku, niemiecku, ukraińsku. Nagle - oazy ciszy pośrodku wojny.
Spokojne wieczory. Dźwięki fortepianu. Za oknami dalekie śpiewy. Jakieś
krótkie romanse pod nieobecność ojca, och! raczej flirty niż romanse. Moja
mama sama siebie z tego rozgrzesza, mój Boże, przecież siedem lat. Ileż to
kobiet nie wytrzymało nawet roku!
Czyniąc tak przegląd swojego życia w poszukiwaniu winy, za którą
pokutowała, coraz częściej zatrzymywała się nad przeżyciami, które nie
miały z grzechem nic wspól nego. Bo w gruncie rzeczy, tu, gdzie była,
potrzebowała tylko wspomnień dobrych. Miały dla niej wartość odżyw czą,
karmiła nimi swoje ubogie tutaj życie duchowe — a kto wie nawet, czy ta
niematerialna sprawa, te ulotne wspo mnienia chwil szczęscia, spokoju,
sytości, nie pomagały jej w przetrwaniu ciężkich czasów, ogrzewając i żywiąc
jej zmarznięte i wygłodzone ciało?
Bywało, że wspomnienia nawiedzały mamę niespodzie wanie, wskutek ich
jakiegoś szczególnego, ale raczej przy padkowego skojarzenia się z tym, co
się właśnie w tej chwili działo. Czasem nawet dzięki powinowactwu z jakimś
drobiazgiem, rzeczą, dźwiękiem, zapachem. I tak pewnego razu, kiedy stała
w kolejce do ławoczki, zawiało nagle z kuchennego komina dymem, którym
wiatr szarpał na wszystkie strony - i mama przypomniała sobie zapach
wędzonej szynki. Jej pamięć, niby pies, który nagle coś poczuje, zerwała się,
pobiegła tym tropem i zawiodła ją w miejsce, gdzie na środku długiego stołu
przykrytego białym obrusem stał półmisek z cieniutko pokrajaną szyn ką.
Półmisek ozdobiony był listkami rozmarynu i nacią z pietruszki, a każdy
płatek szynki obwiedziony białym rąbkiem tłuszczu. Cała uwaga mamy
skupiła się na tym półmisku i mama poczuła nagle ulgę, a potem wielką
radość. Było to uczucie podobne do tego, jakie kiedyś w młodości przeżyła,
znalazłszy po długim, gorączkowym, a wreszcie rozpaczliwym poszukiwaniu
zagubiony gdzieś w trawie pierścionek z czerwonym oczkiem, który dostała
na imieniny od babki. Więc to było to, czego szukała. Ten pokój, stół,
półmisek z szynką, to byli świadkowie jej grzechu, za który teraz
pokutowała. Prawdę mówiąc, był to grzech niezbyt ciężki. Jak by to
powiedzieć? Możliwy jeszcze do przyjęcia na siebie. Nie był ponad jej siły,
dało się go jeszcze udźwignąć. Mama była już wtedy po pierw szej komunii, a
więc istotą odpowiedzialną za swoje po stępowanie, ale była jeszcze bardzo
małym, głupim czło wieczkiem. Nigdy się potem z tego nie spowiadała. Nie
uważała tego może za grzech, albo po prostu zapomniała. Poza tym mama
miała jeszcze powód do pewnej małej satysfakcji: kara mianowicie, którą
teraz przyszło jej od cierpieć, była niewspółmiernie duża w stosunku do
przewi nienia. Jej sumienie zostało więc oczyszczone jakby z nad wyżką.
Jest przedpołudnie, zaraz po świętach wielkanocnych. Półmisek jest
napoczęty, bo to już po drugim śniadaniu.
Niby jeszcze chłodno, a niby już gorąco. Oba okna są otwarte i zaczepione
haczykami, żeby nimi wiatr nie szar pał i nie rozbił szyb. W tej chwili świeci
słońce, ale gdzie to jest? Przecież to Bogdanówka! Mama już nieraz tu we
wspomnieniach była, tylko nie trafiała nigdy na chwilę, kiedy na stole stał
właśnie półmisek z szynką. Wiatr porusza rozsuniętymi firankami, tuż za
oknem, o kilka kroków, rozpościera się bardzo szeroka ulica, to nie ulica,
tylko jakby plac, nie plac, mówiło się przecież majdan. Po drugiej stronie
majdanu widać niski kamienny murek i sze roko otwartą na podwórze
bramę, z której wyjeżdża właś nie bryczką, sam powożąc, dzierżawca
majątku - czyjego? Mama nie może sobie przypomnieć, więc dzierżawca, aby
jej to ułatwić, cofa się do tyłu raz i drugi, jak w filmie, potem znów wyjeżdża
z bramy. To był majątek wdowy, pani Rolickiej, Rolińskiej, a może zupełnie
inaczej się nazywała, mniejsza z tym. Ale dzierżawca nazywa się Cynkier,
zdaje się Abraham, jest w białym ubraniu, czar nych butach, na głowie ma
czarną jarmułkę. Właścicielka majątku choruje na suchoty i siedzi pół roku
w Zakopa nem, a pół roku w Szwajcarii. Pan Cynkier pojechał w pole, a jego
córka, Ryfka, bawi się z mamą w ogrodzie piłką, potem zabawa im się
zaczyna nudzić, zresztą są trochę zmęczone i zgrzane, więc zostawiają
kolorową piłkę na trawie, idą do kuchni i dostają od cioci Kazi po filiżance
letniej wody z sokiem malinowym. Potem biegną do jadal ni, stają koło okna
i patrzą na majdan. Świeci bardzo jasno słońce. Ojciec Ryfki w białym
ubraniu już trzeci raz wyjeż dża z bramy żółtą bryczką zaprzęgniętą w siwego
konia. Nie słychać terkotu kół, koła toczą się miękko i bezgłośnie jak po
mchu.
— Tatuś pojechał w pole zobaczyć, jak sadzą ziemniaki
- mówi Ryfka.
Ryfka ma proste, lśniące, granatowoczarne włosy z rów nym
przedziałkiem pośrodku głowy i dwoma długimi war koczami, takimi, jakie
noszą tutejsze dziewczęta wiej skie. Białą cerę, ciemnoniebieskie oczy.
Ubrana jest w żółtą
sukienkę, trochę przepoconą pod pachami. Wachluje się chusteczką. Mama
bierze palcami plasterek szynki, je, szynka jest bardzo smaczna, pachnąca
dymem jałowca, smakuje mojej mamie, mimo że niedawno ją jadła. Jak się
ukąsi razem z szynką kawałeczek słoninki, to razem tworzy cudowny smak.
- Skosztuj szyneczki. Moja siostra mówi, że bardzo się jej tego roku
udała - mówi mama, bierze plasterek i podaje Ryfce.
- Ty przecież wiesz, nam nie wolno jeść szynki - mówi Ryfka. Ma trochę
zawstydzoną minę, spuszcza oczy.
- Ja wiem, ale to głupie, skosztuj, zobaczysz, jaka pyszna!
- Nam nie wolno, tatuś by się gniewał i Pan Bóg by się bardzo gniewał.
To byłby wielki grzech.
- A ja przecież jadłam u was szczupaka po żydowsku.
- Tobie wolno wszystko jeść, a nam nie wolno jeść wszystkiego.
- Och, tylko skosztuj, skosztować to jeszcze nie grzech. No, weź
kawałeczek ode mnie...
Ryfka wyciąga białą rękę, jej oczy robią się coraz więk sze i coraz
ciemniejsze, odrywa dwoma palcami kawałe czek, parę włókien różowej
szynki, otwiera usta, wkłada szynkę między zęby. Jej oczy są teraz ogromne i
zupełnie czarne. Poruszyła się firanka, na parapet wskoczył kot.
- Kiziu-Miziu, masz! - powiedziała mama i dała kotu plasterek szynki.
Kot złapał szynkę zębami, wyskoczył z powrotem na dwór i pognał gdzieś,
pewnie do stodoły.
- Kizia-Mizia ma młode, pięć małych kociątek. Pójdziemy, pokażę ci, są
rozkoszne, bawią się, obgryzają mamie uszy i ogon, a ona nic, tylko czasem
któreś pacnie łapą.
Mama widzi, że z bramy dworskiej wyszedł brat Ryfki, Mojżesz Cynkier.
Jest w takim samym białym ubraniu jak ojciec, tylko nie nosi jarmułki i nie
ma pejsów, ale mama wie, że jemu też nie wolno jeść szynki. Mojżesz jest o
trzy lata starszy od Ryfki, chodzi już do czwartej gimnazjalnej i podobno jest
najlepszym uczniem w klasie. Mojżesz idzie powoli środkiem majdanu.
-
Twój brat idzie, chyba szuka ciebie - mówi mama do Ryfki.
- Oj, niedobrze - mówi Ryfka.
-
Prędko, schowajmy się pod stół! - mówi moja mama. Napycha sobie usta
szynką i bierze jeszcze dwa kawałki na zapas, na wypadek głodu. Siedzą na
podłodze pod stołem, są dobrze ukryte, bo obrus zwisa prawie do ziemi.
Panuje tajemniczy półmrok.
-
Jedz - mówi mama - bo nie wiadomo, jak długo tu posiedzimy.
Ryfka pachnie fiołkowym mydłem i troszkę wonią potu. Bierze znowu z rąk
mamy odrobinę szynki i zjada. Ryfka nie ma już prawie twarzy, tylko dwoje
wielkich, czarnych oczu. Nagle coś jakby cień na podłodze, jakby stuknięcie
o parapet. Potem głos Mojżesza:
- Przepraszam, czy jest tu moja siostra, Ryfka?
Mama przykłada palec do ust. Obie z Ryfką wstrzymują
oddech. Znowu jakby stuknięcie o parapet i głos Mojżesza:
- Ryfka, jesteś tam?
Okna są tak nisko, że Mojżesz nie musi się nawet wspinać na palce, żeby
widzieć całe wnętrze jadalni, i widzi przecież, że nie ma tu nikogo. Po chwili,
ale to bardzo długo trwa, rozlega się glos Mojżesza gdzieś z głębi miesz
kania:
I
Dzień dobry, przepraszam, czy jest tu moja siostra, Ryfka? - Dzień
dobry - odpowiada siostra mamy, czyli ciocia Kazia, która jest osobą już
poważną, bo o siedem lat od mamy starszą, i od roku zamężną — były obie
ze Staszką przed chwilą w ogrodzie.
- Uciekamy przez okno — mówi szeptem moja mama, podnosi ostrożnie
obrus i patrzy, czy droga wolna. Gdzieś otworzono drzwi i przez całe
mieszkanie przeleciał prze ciąg, poderwał z podłogi małe, białe piórko. Z
ogrodu, z drugiej strony domu, rozległo się wołanie cioci Kazi.
-
Staszka, Ryfka - gdzie jesteście?
-
Teraz! - woła moja mama. Obie z Ryfką wyskakują przez okno,
przemykają się chyłkiem koło płotu, chowają
się za rogiem stodoły. Mama drapie się w poparzoną pokrzywą łydkę. Po
chwili odzywa się grzecznie cieniutkim głosikiem:
- Tu jesteśmy, oglądałyśmy kocięta!
To było prawie pięćdziesiąt lat temu. Teraz jest już po wszystkim, po
dwóch wojnach, po śniegach, mrozach, upałach, burzach śnieżnych i
burzach piaskowych. Dwa dni temu mama wróciła do kraju. Ciocia Kazia
siedzi naprzeciw mamy, słucha i myśli: co ta Stasia wygaduje, co ona plecie?
Jaka Ryfka? Zaraz, zaraz, a może jednak? Cynkier przecież miał dwoje
dzieci, jego córka była akurat w wieku Stasi, tylko zapomniałam, jak miała
na imię. Ciocia Kazia całkiem inaczej widzi to, co było. Jakby z innego
miejsca, jakby z okna bardzo wysokiej kamienicy. Mruży oczy, bo w ten
sposób może zobaczyć wyraźniej to, co było dawno i teraz jest daleko.
Próbuje sobie przypom nieć, jak wyglądała ta Cynkierówna, a nawet
wyobrazić sobie, czym mogło dla niej być zjedzenie kawałeczka szyn ki?
Może czymś takim, jakby nas, chrześcijan, ktoś zmu szał do zjedzenia
kawałka człowieka? Nie, co za bzdura mi do głowy przychodzi! Ale na
przykład czegoś tak obrzyd liwego jak żaba albo dżdżownica. A w ogóle to
wszystko, co mama opowiada, wydaje się cioci Kazi okropnie naiw ne, po
prostu dziecinne. Wszystkie dzieci lubią fantazjować
i Staszka, jak była małą dziewczynką, też wymyślała nie stworzone historie.
Wymyślała jakby tylko po to, aby z wielką powagą uwierzyć w nie. A teraz
grzech sobie znalazła. Mały, otoczony miłymi wspomnieniami grzeszek.
Śmiechu warte! Tyle ludzi zginęło. Miliony ludzi. A ile przepadło, nie
wiadomo, gdzie są, gdzie się podziali. Nie widzi się ich już ani nie słyszy.
Pewnie i Ryfka nie żyje. A tu mama mówi o plasterku szynki. Ciocia Kazia
miałaby też coś do opowiedzenia, ale na razie milczy. Dopiero po chwili,
odchrząknąwszy dwa razy, jakby chciała zatrzeć swoje myśli, mówi
nieśmiało:
- Ale Stasieńko, tobie się coś chyba pokręciło. To nie było w
Bogdanówce, tylko w Wasylkowcach, bo pamię-
tam, że Józek, zawsze byl trochę wariat, chciał wydzier żawić czy nawet
kupić od Cynkiera ten dom i na dodatek jeszcze kawałek lasu. A tej małej
Cynkierównie to nie było na imię Ryfka, tylko Ifka.
-
Kaziuniu, przecież pamiętam, na pewno Ryfka!
-
Niech będzie, może zapomniałam. Ale już całkiem niepotrzebnie 1 chce
powiedzieć: ubzdurałaś sobie, ale mówi: - nabiłaś sobie w głowę, że Pan Bóg
cię pokarał za to, że zmuszałaś tę Ryfkę do jedzenia szynki.
-
Namawianie innych do grzechu jest ciężkim grzechem.
-
Ale Stasieńko...
-
Pan Bóg jest jeden, tylko religie są różne - mówi stanowczym głosem
moja mama. Nie wypada się jej sprze ciwiać, bo mama jeszcze niedawno była
żołnierzem. Ma na sobie wojskową bluzę, bez odznak co prawda i dystynkcji,
ale z guzikami z orzełkiem. Zachowała także w ruchach
i
mówieniu pewność siebie i wojskowy sznyt. To budzi respekt. Tak, mama
już nie jest tą dziewczynką, która przyjechała do Wasylkowiec na wakacje.
To tylko jej wspomnienia i jej wiara zachowały dziecinną świeżość
i
prostotę. Ciocia Kazia mówi ściszonym głosem, jakby się bała, że ktoś
obcy mógłby usłyszeć:
-
Ale Stasieńko, to nie Pan Bóg i nie Ryfka. To mąż dozorczyni ciebie
wpakował...
- Jakiej dozorczyni?
1 Z naszej kamienicy.
- To niemożliwe!
- Tak, Stasieńko, nie tylko ciebie. Pamiętasz, na drugim piętrze mieszkał
taki starszy pan z siwą bródką, to był jakiś wyższy oficer, więc na niego też
doniósł. Wszystko się później wydało. Ciebie to chyba z powodu tych
herbatek proszonych i wygrywania na fortepianie „Jeszcze Pols ka...” i „Hej
strzelcy wraz....”
Mama uderza się po kieszeniach. W jednej ma zapałki, w drugiej
papierosy. Odpina guziki i wyjmuje papierosy
i
zapałki. Ten mąż dozorczyni, mały i trochę śmieszny, w czapce ze
zwisającymi nausznikami? Grzeczny, uśmiech-
38
■
nięty. Uczynny. Tyle razy coś tam załatwiał, coś naprawiał. Ciągle mówił
„całuji ronczki pani dobrodzice” i zdejmował czapkę, a wcale nie musiał
zdejmować, bo mróz był jak diabli.
- Tak, tak, Stasieńko - powtarza ciocia Kazia, bo spostrzega w twarzy
mamy wyraz niedowierzania. - Wszy stko się wydało, to on donosił.
Organizacja skazała go potem na śmierć. To było straszne. Pamiętam ten
dzień. Było ponuro, zimno, padał mokry śnieg. Widziałam, jak leżał na progu
w koszuli tylko i w kalesonach, a spod niego ciekła krew i aż kapała po
schodach. Wiesz, nigdy nie wyobrażałam sobie, że w człowieku może być tyle
krwi. A jego żona tak okropnie krzyczała, że zatykaliśmy sobie uszy.
Moja mama nie ma powodu, aby nie wierzyć swojej siostrze, ale nie chce
przyjmować do wiadomości, że to ma jakiś związek z nią. Dosyć napatrzyła
się w czasie ostatniej wojny rzeczom okropnym. Owszem, mama może nawet
i chciałaby zostać pomszczona za tę nadwyżkę jej cier pienia, ale nie w taki
sposób. Woli więc wersję własną, bo jest prostsza, łagodniejsza, jakby
bardziej swojska. Jest w niej pojęcie Boga, grzechu, jest strach, wina i kara,
ale nie ma tej ohydy, tego świństwa, zdrady, zemsty, krwi. Mama zapala
papierosa, gasi zapałkę machając nią kilka razy w powietrzu.
- Nie mówmy już o tym. Najważniejsze, że przeżyliśmy
i że jesteśmy znów razem.
Szklanka wody z sokiem
W upalny sierpniowy dzień przyjaciel mój S. zadzwonił do moich drzwi
punktualnie o pół do pierwszej w południe. Miał za sobą pięć godzin jazdy w
ciasnym, dusznym i klejącym się od brudu przedziale kolejowym. W
plecaku, który zrzucił z siebie i postawił obok mojego w przed pokoju, było
wszystko, co jest potrzebne do przeżycia paru szczęśliwych dni nad wodą w
ciszy i spokoju, z dala od buchającego żarem asfaltu, huków, zgrzytów i
kurzu. Do piero nazajutrz rano mieliśmy jechać dalej, czasu było więc dosyć.
Krzyknąłem w stronę łazienki:
- Co byś zjadł?!
- Dziękuję, nic. Tylko pić!
- Herbatę, kawę, kielicha?
- Szklankę zimnej wody!
Nalałem soku malinowego i dopełniłem szklankę wodą z lodówki.
Przyjaciel mój pił duszkiem w pozycji, w jakiej pije zawsze mężczyzna
spragniony: na stojąco, z lewą ręką wspartą o bok.
- Repeta może być?
- Oj, tak!
Siedzieliśmy teraz naprzeciw siebie. S. pił drugą szklankę
wody małymi łykami. Patrzył na mnie w milczeniu. Skoń czywszy powiedział:
- Skąd masz taki pyszny sok?
- Dostałem od znajomych ze wsi.
- Mało kto już potrafi robić takie soki, wiesz, o tym cudownym smaku i
aromacie świeżych malin, jakby ze rwanych co dopiero z krzaka. Ostatni raz
piłem wodę z takim sokiem chyba w dzieciństwie. Przepraszam, piłem
jeszcze potem wodę z takim sokiem. To było w czasie wojny - dodał S. po
chwili.
Mechanizm pamięci jest dziwnym urządzeniem. Prze chowuje setki
tysięcy obrazów, zdarzeń, rozmów, a nawet myśli i snów. Jest magazynem
wspomnień, który zapewnia im bardzo długo trwałość, a nawet świeżość. Ale
urucho mienie wspomnień jest rzeczą czasem bardzo skompliko waną. Nie
wystarczy bowiem wymienić tylko hasło, na przykład: „łąka nad Dniestrem”,
„wielka ryba w balii”, „uciekamy z matką przez las”, „piszę zadanie
maturycz- ne”, ,jest 1 września 1939”. Aby otworzyć szybko i bez błędnie tę
właśnie przegródkę sejfu, której poszukujemy, potrzebna jest znajomość
szyfru. Trzeba pamiętać jeszcze jakieś słowo, które jest, żeby tak to nazwać,
„podłączone” do wspomnienia w sposób trwały, zabezpieczając je dodat kowo
przed zgubieniem czy zniszczeniem. Czasem jest to słowo w porównaniu z
tematem głównym banalne, prawie nic nie znaczące, odnoszące się na
przykład do jakiegoś smaku, zapachu, koloru. Gdyby nie ta osobliwa właś
ciwość pamięci, która otworzyła się dzięki smakowi wody z sokiem — nigdy
bym tej opowieści o spotkaniu w leś niczówce od mojego przyjaciela nie
usłyszał. Po piętnastu latach, w ciągu których nie widzieliśmy się, przewaliła
się nad nami góra czasu. Epizod w leśniczówce, w porównaniu z innymi
wydarzeniami, był czymś błahym, nie wartym wspomnienia. Nie wydawał się
mieć żadnego związku z tym, co było, ani z tym, co się miało zdarzyć później.
Mnóstwo takich drobnych zdarzeń napełnia nasze życie, ale nie zmienia
naszego losu, nie godne jest więc wspo mnienia.
Przyjaciel mój, porucznik S., prowadzący kompanię szkoły podoficerskiej,
której był wykładowcą i komendan tem, zatrzymany został przez placówkę
jakieś trzy kiiomet-
ry od kwatery pułkownika K. Placówka była mocna, kilkunastu ludzi z RKM-
em, a jej dowódca, niemłody już plutonowy w wyszarzałym mundurze
pewnie jeszcze z września, mimo powolności ruchów okazał się bardzo
stanowczy, wiedział, co należy do jego obowiązków. Kom panię porucznika S.
kazał odprowadzić kilometr w bok, na małą, otoczoną gęstym lasem polanę.
Porucznik S., który rad był z tego, ze ludzie jego odpoczną, mieli bowiem w
nogach blisko sześć godzin marszu, jechał dalej konno w asyście dwóch
żołnierzy. Paręset metrów od kwatery pułkownika K. poproszono porucznika,
aby zsiadł z konia i prowadził go dalej za uzdę. S. pomyślał, że jeśli kwatera
pułkownika K. osłonięta jest tak doskonale ze wszystkich stron, to mysz się
do niej nie prześliźnie. Skądsiś wyłonił się młody kapral podchorąży, odesłał
żołnierzy na placów kę i dalej już prowadził sam. Szli na przełaj wysokim
lasem, aby nagle znaleźć się koło płotu, na tyłach jakichś przypo minających
leśniczówkę zabudowań. Na podwórzu kapral poprosił porucznika, aby oddał
konia w ręce żołnierza, który się nim zaopiekuje jak należy, poprowadził
porucz nika dookoła budynku i usadowił na ławce, na werandzie
przesłoniętej dzikim winem. Wszedł do środka i po chwili wrócił w
towarzystwie podporucznika, zapewne adiutanta pułkownika, który
przywitał się z S. i przeprosił go w imie niu pułkownika, który nie będzie go
mógł przyjąć teraz, gdyż za chwilę spodziewa się wizyty kogoś wcześniej
zapo wiedzianego. Wizyta nie powinna potrwać dłużej jak pół godziny.
S. zapalił papierosa i czekał. Wewnątrz domu panowała taka cisza, jakby
nikogo w nim nie było albo wszyscy jeszcze spali, a mijała już dziewiąta.
Otaczający dom las, iskrzący się okruchami słońca, prześwietlony skośnymi
smugami światła, wrzał od śpiewu ptaków. Był początek czerwca i pora dnia,
w której ptaki śpiewają głośno. Porucznik S. nie zmrużył dzisiaj oka. Paląc
papierosa zapadał chwilami w drzemkę, a kiedy zamykał oczy, po trafił
nawet zasnąć na dwie trzy sekundy, tak, jak to umie
każdy żołnierz, kiedy jest zmęczony, ale gotów jest natych miast ocknąć się
przytomny i wypoczęty. Te krótkie drze mki nie były puste, były nasycone
lekkim, delikatnym pokarmem, jakimiś ulotnymi wspomnieniami, łagodnym
poczuciem szczęścia, bezpieczeństwa, i jeszcze czegoś nieo kreślonego, jakby
zadowolenia ze spełnionego obowiązku. S. spojrzał na zegarek, minęło
dopiero pięć minut. Zgasił papierosa, oparł się wygodnie i przymknął oczy.
Słychać było śpiew ptaków i monotonne, usypiające brzęczenie pszczół. S.
już, już miał zapaść w nową drzemkę, gdy nagle usłyszał rozmowę i szelest
kroków. Ktoś zbliżał się drogą w stronę głównej, frontowej bramy. Nie widział
ich, bo zasłonięci byli krzakami bzu, ale po chwili adiutant, idący przodem,
otworzył furtkę - i S. zobaczył gości. Byli to trzej wojskowi, ale bardzo dziwni.
Ich osobliwość polegała na niezwykłości strojów: wszyscy trzej ubrani byli w
czarne, skórzane, trzyćwierciowe kurtki, jakie nosili w 39 roku oficerowie
broni pancernej. Na głowach mieli miękkie, polowe rogatywki z orzełkami, na
nogach wysokie, stylowe oficerki. Było to zdumiewające. Porucznikowi S.
prze mknęły przez myśl kolorowe wzory umundurowania wiszą ce na
ścianach u przedwojennych krawców wojskowych, a może jakaś ilustracja z
encyklopedii, wreszcie podej rzenie, które wydało mu się najbardziej
prawdopodobne, że gdzieś niedaleko stąd mógł wylądować oddział wojska
polskiego z Anglii. Nie mieli żadnych dystynkcji, były schowane pod
kurtkami, ale ten z jasnym wąsem, który szedł w środku, wydawał się
oficerem wysokiej rangi, więc porucznik S. wstał, obciągnął odruchowo
swoją drelichową bluzę i zasalutował. Gość z wąsem oddał mu ukłon, ale S.
pomyślał, że nie jest to oficer zawodowy, bo salutując przechylił lekko głowę
w prawo, na spotkanie palców. Prawdziwy oficer zawodowy trzyma głowę jak
skamienia łą, tylko ręka ma prawo poruszać się energicznym ruchem do
daszka. Porucznik S. uśmiechnął się na wspomnienie kaprala, który
wykładał w podchorążówce. Tymczasem goście weszli na ganek, dwaj młodsi
zostali i usiedli na
ławce, naprzeciw S , a ten starszy z wąsem w towarzystwie adiutanta wszedł
do środka. Ci dwaj, którzy zostali, to byli bardzo młodzi ludzie, mieli po
osiemnaście, najwyżej dwa dzieścia lat, ale ich oczy były jakby starsze,
musiały już dużo widzieć. Byli na pewno bardzo czujni i szybcy. I dobrze
uzbrojeni. Mieli na piersiach skośno wiszące niemieckie „empi”, na pasach
polskie „visy” i ładownice z zapasowymi magazynkami do „empi”. Porucznik
S. w ogóle lubił dobrą broń, a jako dowóca po prostu jej pożądał. Wpatrywał
się więc szczególnie w „empi”; były prawie nowe, jakby co dopiero wyjęte ze
skrzynek, od winięte z natłuszczonego szarego papieru i wytarte z towo- tu.
Pachniały niemal smarem i oksydowanym żelazem. S. wpatrywał się tak
uporczywie w ich broń, że jeden z tych młodych poczuł widocznie fizyczne
niemal dotknięcie wzroku porucznika S., bo opuścił głowę i poprawił broń
wiszącą na piersiach. Porucznik S. uśmiechnął się i spytał:
- W tej skórze to chyba gorąco?
Ku swojemu zdziwieniu, jakby spodziewał się, że ci dwaj mówią jakimś
obcym językiem, usłyszał czystą polszczyznę, choć nie z tutejszym akcentem:
- Noce i ranki jeszcze zimne, a na dzień skórę można zdjąć -
odpowiedział jeden z tych dwóch i także się uśmiechnął, potem spojrzał na
swojego towarzysza.
Nieobecność oficera, który wszedł do środka, przedłu żała się, a rozmowa
się nie kleiła. Poczęstowali się papiero sami, wymienili parę zdań na temat
pogody i wyrazili nadzieję, że lato będzie też pogodne, bo jak jest tak ładnie
na dworze, to i życie w lesie przyjemniejsze i wojna też jest lżejsza. S. spytał
podstępnie, aby dowiedzieć się, skąd przyszli, czy w ich stronach słychać już
artylerię rosyjską? Goście w skórzanych kurtkach spojrzeli po sobie, potem
jeden z nich powiedział, że czasem słychać głośniej, czasem słabiej, zależy od
wiatru. A drugi roześmiał się i powie dział, że w ogóle nie słychać, czasem
tylko samoloty przelatują, i to wszystko. Czekanie przedłużało się, dopiero
po jakichś trzech kwadransach oficer w skórzanej kurtce
pojawił się na werandzie. Obstawa poderwała się, S. także wstał i
zasalutował. Adiutant odprowadził gości do furtki, oddał ich pod opiekę
dwóch żołnierzy, potem wrócił na ganek i powiedział, że za chwilę S. będzie
się mógł zamel dować.
Porucznik S. wszedł, zatrzymał się, przyjął tak zwaną postawę zasadniczą, i
zaczął od sakramentalnego zwrotu:
- Panie pułkowniku, porucznik S. melduje swoje przy bycie...
Zza stołu obciągniętego poplamionym papierem pod niósł się oficer dosyć
młody, z małym ciemnym wąsikiem, ubrany w rozpiętą pod szyją bluzę bez
dystynkcji. Porucz nik S. inaczej go sobie wyobrażał. Zobaczył kogoś, kto
przypominał bardziej urzędnika bankowego albo nauczy ciela gimnazjalnego,
niż dowódcę wysokiej rangi, zrzutka, partyzanta. Tylko jego oczy. Było w
nich coś bardzo czujnego i zdecydowanego, i była jakaś siła, która tkwiła w
środku tego człowieka. Pułkownik przerwał poruczniko wi:
- Na razie, jeśli już, to dopiero pod...
- Przepraszam? - zapytał speszony trochę S.
- W najlepszym razie: podpułkowniku. A w ogóle skąd wy macie takie
szybkie wiadomości?
- Jaskółki przyniosły... - ośmielił się zażartować S.
- Dobra, siadajcie, poruczniku. Przepraszam, że musiał pan czekać, ale
miałem wizytę.
Porucznik S. mógł więc dokończyć meldunek o przyby ciu wraz z niepełną
kompanią szkoły podoficerskiej, w składzie: on, S. jako dowódca, 1 sierżant
szef kompanii,
5 plutonowych, 72 kaprali, 2 starszych strzelców, razem
- 81, z tym, że porucznik S. wraca i będzie do dyspozycji dowódcy okręgu.
- To jakieś łamagi ci dwaj, że tylko starsi strzelcy?
- Nie specjalnie, ale obaj dołączyli do zgrupowania
o miesiąc później. Jeden był ranny, leżał na melinie. Drugi, Żyd, uciekł
niedawno z transportu do obozu. Znają go, służył w Grodnie.
-
Żyd? A w ogóle ma pan w kompanii ludzi innej narodowości? - spytał
pułkownik i spojrzał bystro na porucznika S., który się trochę zacukał, bo
nigdy się nad tym nie zastanawiał.
-
No więc jest dwóch Żydów, ten z Grodna, i jeszcze jeden, kapral
sanitariusz z Wilna.
-
Czy Żyd może być dobrym Polakiem? - pytanie puł kownika wydało się S.
podchwytliwe, więc odpowiedział dyplomatycznie:
-
Sądzę, panie pułkowniku, że może być dobrym żoł nierzem.
- Słusznie. A macie jakichś Rosjan albo Białorusinów?
-
Rosjan? Nie ma. Jest kilku, siedmiu, może ośmiu takich, których koledzy
nazywają żartobliwie „Białorusy”, i oni rzeczywiście mówią kiepsko po
polsku, ale uważają się za Polaków.
Pułkownik spytał potem o uzbrojenie, i S. wyrecytował bez zająknienia, że
na stanie jest 58 KB, 1 RKM i 9 pis toletów, zbieranina różnych kalibrów.
Gorzej jest z amuni cją. Dwie skrzynki do KB i RKM, i kilkadziesiąt sztuk do
pistoletów. Granatów nie ma. Pułkownik ucieszył się bar dzo z ilości
karabinów, na temat braku amunicji nic nie powiedział. Schylił się, podniósł
z podłogi stary, poobijany telefon połowy i postawił go na stole. Zakręcił dwa
razy korbką, podniósł słuchawkę do ucha. Czekał chwilę pa trząc na
porucznika S., potem powiedział:
- Tak, tak, na wrzosy. Słucham? Oczywiście. Nie, jesz cze nie,
zadzwonię.
Pułkownik odłożył słuchawkę i zakręcił raz korbką.
-
Jurek? Przynieś trochę wody z sokiem i dwie szklanki, dobrze?
Pułkownik postawił z powrotem telefon na podłodze i spytał:
- Napije się pan trochę wody z prawdziwym sokiem malinowym? To
wszystko, czym mogę panu służyć. Wód ki, tak się akurat złożyło, nie ma.
Zresztą w taki gorąc...
- Dziękuję, z wielką przyjemnością napiję się wody.
Nasz kucharz trochę przesolił wczoraj kolację, a ponieważ w naszych
stronach zdarzyło się już kilka wypadków czerwonki, więc zabroniłem picia
wody po drodze.
- U nas nie było wypadków dezynterii. Mamy dwie studnie, głębokie,
dobrze zabezpieczone. Pańskim ludziom kazałem już podesłać zimnej kawy i
coś do przegryzienia.
- Dziękuję za pamięć o nich.
- Są już pod moją komendą, więc muszę o nich dbać. Bardzo nam się
przydadzą, brakuje nam niższej kadry dowódczej. Na razie niech sobie dzień
odpoczną, potem ich porozrzucam po oddziałach. Proszę powiedzieć, ale
szcze rze, co oni umieją?
- Tyle, ile się dało nauczyć w ciągu trzech miesięcy, a więc w czasie
sześć razy krótszym niż w okresie pokoju. Musztra - bardzo pobieżnie.
Trochę więcej czasu poświę caliśmy nauce o broni, celowaniu, wyborze
stanowisk. Strzelań z KB nie mogliśmy prowadzić, ze względów kon
spiracyjnych. Ale strzelaliśmy kilka razy z KBK-es na 50 metrów. Może
najwięcej uwagi i czasu poświęciliśmy umie jętności dowodzenia drużyną, a
nawet plutonem, rozpoz naniu, zabezpieczeniu, patrolom, placówkom,
czujkom, umiejętności czytania mapy i posługiwania się nią w tere nie. W
ogóle robiliśmy dużo ćwiczeń w terenie.
Porucznikowi S. wydało się, że pułkownik słuchając go myśli o czym
innym, bo patrzył w okno. Ale pułkownik powiedział:
- Myślę, że to był dobry program. A jak ocenia pan morale
wychowanków szkoły?
- Oceniłbym jako bardzo wysokie, panie pułkowniku.
Rozległo się pukanie, wszedł adiutant z drewnianą tacą,
szklankami i dzbankiem wody. Woda, zabarwiona na różowo, była zimna,
pewnie wprost ze studni, i miała ten cudowny smak i zapach dzieciństwa,
domu rodzinnego, wakacji. S. nie mógł się pohamować, wypił duszkiem.
Adiutant nalał mu drugą szklankę.
- A jak się układają u was stosunki z partyzantką sowiecką? - spytał
pułkownik.
- Ja, ze względu na ścisłą konspirację szkoły, wystrzega łem się, i na
szczęście nie miałem kontaktów z nimi. Ale słyszę od kolegów, że stosunki są
coraz gorsze.
- I będą się jeszcze pogarszały, w miarę zbliżania się ich armii. Od
czasów Katynia i zerwania stosunków dy plomatycznych, Sowiety przestały
uznawać nas za armię sprzymierzoną. Nie tylko, że wymordowali naszych
ofice rów, ale jeszcze obrazili się na nas. To bardzo w ich stylu. Pierwsze
wiadomości z południa, z Wołynia, są niepokoją ce. Zna pan ostatnie
zalecenia Komendy Głównej?
- Tak jest - powiedział porucznik S. Obaj wymienili w milczeniu
spojrzenia, jakby się obawiali, że ktoś może ich podsłuchiwać.
Pułkownik popatrzył w okno, potem powiedział:
- Wie pan, przed godziną miałem wizytę pewnego, luź no z nami
związanego dowódcy.
Ponieważ pułkownik zrobił znów dosyć długą przerwę, więc S. powiedział:
- Mam wrażenie, że ich widziałem. Ubrani i uzbrojeni, no - jak, jak —
porucznik szukał porównania. — Tak pewnie wyobrażają sobie Amerykanie z
Hollywood polskich par tyzantów...
- Myśli pan o tych nowiutkich „szmajsersach”? Mają ich kilka sztuk. To
pozory, fanfaronada. Jako oddział nie reprezentują żadnej siły.
- Przepraszam, panie pułkowniku, ale kto to był?
- Nie jest konieczne, aby pan to wiedział. To nawet nieważne. Krótko -
był to dowódca, któremu się nie powiodło. Jakieś dwa lata temu, nie w tych
stronach, ale dosyć blisko, wskutek złego chodzenia, niezręcznych decy zji i
braku oparcia w terenie, wygubił dwie trzecie swojego oddziału. Po prostu
pozwolił się Niemcom zmasakrować. To się może każdemu dowódcy zdarzyć,
i nawet mu współczuję. Ale co gorsze, miałem z nim bardzo nieprzyje mną
rozmowę. - Pułkownik mówiąc bawił się ołówkiem.
- Zna pan Clausewitza O wojnie?
-
Lektura obowiązkowa w Różanie.
I Więc jak się kończy polityka i dyplomacja, to się zaczyna wojna. Ten
gość usiłował mnie przekonać, że wojna się kończy i zacznie się z powrotem
polityka, że między wojną a pokojem będzie jeszcze gra. Namawiał mnie,
abym wziął w tej zabawie udział. Ale wytłumaczyłem mu, że jestem
żołnierzem, a nie politykiem. Na polityce znam się akurat tyle, ile żołnierzowi
to jest koniecznie potrzebne. Rozumie pan?
- Tak, rozumiem - odpowiedział S., ale prawdę mó wiąc, nie wiedział
dobrze, o co pułkownikowi chodzi.
-Nie jestem żadnym graczem politycznym. Owszem, jestem graczem, ale
jak siedzę przy stoliku brydżowym
- pułkownik uśmiechnął się. — Być może zbliżają się czasy, w których
politycy będą mieli więcej do powiedzenia niż żołnierze. Ale zanim to nastąpi,
my, żołnierze Rzeczpo spolitej Polskiej, będziemy musieli wypełnić nasz
obowią zek do końca. Prawda?
- Tak jest, panie pułkowniku.
Pułkownik schylił głowę, wysunął szufladę i wyjął niebie ską kopertę.
- Mam do pana prośbę. O doręczenie tego pułkow nikowi P.
- Tak jest. Zrobię to jeszcze dzisiaj. To niedaleko, dwanaście kilometrów
ode mnie.
- Wobec tego - dziękuję panu.
Pułkownik wstał, podał rękę porucznikowi i potrząsając jego dłonią dodał:
I Jeszcze raz dziękuję, i mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce koło
Wilna, prawda?
- Tak sądzę, panie pułkowniku! - powiedział S. i trzas nął obcasami.
Niedługo potem porucznik S., pożegnawszy się ze swoją kompanią,
wracał samotnie piaszczystą drogą leśną do swojej kwatery. Koń szedł stępa,
ale S. nie ponaglał go do szybszego biegu. Wydostał się był z zasięgu
placówek pułkownika K., ale do pierwszych czujek kwatery S. było jeszcze
kilkanaście kilometrów kraju niczyjego. S. odpiął
guzik kabury pistoletu, zjechał w lewo, na wąski pas cienia. Słońce świeciło
niemal prosto w oczy, S. przystawał więc od czasu do czasu, przesłaniał oczy
dłonią, patrzył i na słuchiwał. Panowała cisza, droga była pusta. Nie
śpiewały ptaki, tylko znad przekwitających krzaków czeremchy sły chać było
delikatne brzęczenie pszczół. Ale cisza i spokój bywają czasem mylące, więc
S. jechał dalej powoli, był czujny i ostrożny. Dopiero po jakiejś godzinie od
skrzyżo wania drogi z przecinką leśną mógł puścić konia kłusem.
S. był już w zasięgu czujek, które osłaniały jego kwaterę. Przyjaciel mój
sięgnął po papierosa i zapalił.
-
No i co, spotkaliście się pod Wilnem?
- Nie, nie spotkaliśmy się już nigdy. Pułkownik K. zginął półtora
miesiąca później. Nie pozwolił się rozbroić.
-
Bronił się?
- Tak, bronił się, zresztą nie sam. Było z nim kilku dziesięciu takich jak
on, którzy też uważali, że nie mają powodu oddawać broni tym, z którymi nie
prowadzą wojny. A ja dwa dni po ich śmierci, w innym miejscu, dostałem się
do niewoli. Oddałem mojego kochanego „Wal tera” kaliber 7,65, ale bez
naboi i wróciłem, jak wiesz, trzy miesiące temu, po dwunastu latach
Workuty.
Opowieść się skończyła. Mój przyjaciel zamilkł. Pa trzyłem w jego jasne,
jakby wyblakłe od długiego wpa trywania się w pustkę oczy. Po chwili
spytałem:
1 A ten oficer „gracz” w skórzanej kurtce i żyje?
1 Nie wiem na pewno. Mówiono mi, że podobno żyje, i nieźle mu się powodzi.
Wiesz, doprawdy nie interesuję się tym.
- Przepraszam cię, ale muszę zająć się obiadem. A ty rób co chcesz - weź
jakąś książkę, połóż się, prześpij się, albo chodź ze mną do kuchni.
Mój przyjaciel poszedł ze mną, usiadł i przypatrywał się, jak obieram
ziemniaki, skrobię marchewkę i pietruszkę, kraję i wrzucam do rondla.
Gadaliśmy o różnych rzeczach, ale nie miało to już nic wspólnego z tym, o
czym była mowa przed chwilą w moim pokoju. Tamto, co opowiadał
S., oddaliło się od nas i wróciło tam, gdzie się zdarzyło. A wspomnienie o tym
skurczyło się, stało się tak maleńkie jak główka od szpilki, aż wreszcie
znikło. Ukryło się z powrotem w przechowalni wspomnień, tam, skąd zostało
wydobyte. Tylko my pozostaliśmy jakby tymi samymi, którymi byliśmy
trzydzieści kilka lat temu, kiedy poznaliś my się, i tymi samymi co przed
godziną, i teraz, kiedy byliśmy tutaj, w kuchni. Przyjaciel mój spytał w
pewnej chwili:
- A powiedz, jak tam jest, dokąd jedziemy?
–
Woda bardzo ładna, głęboka, prąd słaby, nurt odbija pod drugi brzeg,
na którym rośnie wysoki sosnowy las. Ale na tym brzegu będziemy mieli
trochę cienia, bo jest kilka starych topól. Trawa niewysoka, brzeg schodzi do
wody łagodnie. Nad samą wodą jest mała piaszczysta łacha, parę głazów,
dwa stare, zmurszałe pale, bo tam kiedyś dawno, chyba jeszcze przed wojną,
był most. Dobre miejsce.
Mundur
Pewnego dnia, było to latem 1942 roku, Maria powiedzia ła, że nazajutrz po
południu na piątą jesteśmy proszeni do Hanki na herbatę, bo ma być
przejazdem ktoś z Paryża. Z Paryża? Hanka nie powiedziała, kto to ma być,
więc sprawa wyglądała tąjemiczo.
O czwartą Maria wyszła z pracy i tak jak umówiliśmy się, zatrzymała się
koło okrągłego kiosku z ogłoszeniami. Przystanąłem, potem kiedy ona
odeszła, ruszyłem za nią w odległości kilkunastu kroków. Kluczyliśmy
ulicami za trzymując się koło wystaw, ale nie tracąc siebie z oczu.
Staraliśmy się zachowywać jak obcy ludzie, którzy nas mijali i wyprzedzali.
Mieliśmy w tym doświadczenie. Woj na trwała już dwa i pół roku.
Maria skręciła do bramy domu, w którym mieszkała Hanka, a po chwili,
obejrzawszy się (ulica była pusta) wszedłem do bramy i ja. Hanka mieszkała
wysoko, więc przystanęliśmy na drugim piętrze.
- Kto to może być, jak myślisz? - spytałem.
Maria popatrzyła na mnie i wzruszyła ramionami.
- Pojęcia nie mam.
- Nie domyślasz się?
- Nie.
Maria znów spojrzała na mnie, ale w jej oczach nie było lęku, może tylko
lekki niepokój. Pomyśleliśmy chyba
o tym samym: że to nie może być nikt z naszej rodziny. Jej
obaj starsi bracia byli w wojsku, jeden na Bliskim Wscho dzie, drugi po
kampanii francuskiej internowany został w Szwajcarii. Moja mama
przebywała w obozie za Uralem. Więc skąd Francja?
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pomalowanymi w sztuczne słoje na
brązowo, Maria przycisnęła guzik dzwonka. Po chwili rozległy się kroki w
przedpokoju i głos Hanki; powiedziała do kogoś:
- Tak, to chyba oni.
Hanka otworzyła drzwi i znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju.
Powiesiłem kaszkiet na haku, przeczesałem palcami włosy przed lustrem i
opuściwszy oczy zobaczyłem leżącą na niskiej półce rzecz, która nagle, w
jednej sekun dzie, odmieniła wszystko, co było we mnie i dookoła mnie, moje
myśli i uczucia, nawet zmysły, przede wszystkim zmysły. W tej rzeczy było
coś zdumiewającego i przeraża jącego zarazem, ale w inny sposób, niż
gdybym nagle zobaczył na pustej polnej drodze I bo ja wiem - na przykład
nowiutką maszynę do pisania. Albo raka peł zającego w moim pokoju po
dywanie. Nie, to byłoby tylko zaskakujące, może trochę śmieszne. To co
zobaczyłem
- było krew w żyłach mrożące: niemiecka wojskowa czap ka i leżące na niej
zielone rękawiczki. Mówi się, że pod kimś ugięły się nogi ze strachu. Ze
strachu? Na strach byłem już uodporniony. To był jakiś inny rodzaj uczucia.
Więc nie ugięły się pode mną nogi, ale czułem, jakbym stąpał na szczudłach.
Hanka wzięła Marię i mnie pod ramię i wprowadziła nas do pracowni. Z
fotela podniósł się człowiek, którego znałem. Tak, znałem go dosyć dobrze,
jeszcze przed trzema czy czterema laty, widywałem go siedzącego przy
stoliku malarzy, w odległości kilku metrów od naszego stolika. Był
malarzem, chyba niezłym, poza tym uchodził za bardzo przystojnego.
Pochodził ze wscho du, miał urodę kresową. Był dosyć wysokim brunetem
o profilu twarzy jakby trochę greckim, jasnych oczach, pięknych zębach.
Wtedy, kiedy go widywałem, nie za stanawiałem się, kim jest: Polakiem,
Niemcem, Ukraińcem,
Żydem? W środowisku, w którym bywałem, obowiązywała silniejsza więź niż
narodowość i pochodzenie społeczne a o randze artystycznej decydował
talent, wrażliwość, pra ca. Być może istniały między nimi jakieś różnice,
napięcia, niechęci, ale ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem jeszcze
bardzo młody.
Ale oto teraz na nasze przywitanie podniósł się człowiek, którego znałem,
ale ubrany był w niemiecki mundur wojs kowy. Był chyba zwykłym
szeregowcem, nie miał żadnych dystynkq'i, kołnierzyk jego munduru,
zapięty ciasno pod brodą, ozdobiony był tylko wehrmachtowską drabinką.
Czy przywitałem się z nim, czy tylko kiwnąłem głową? Nie pamiętam, bo
kiedy usiedliśmy, między mną a nim i gos podynią zapadła nagle gruba,
masywna przegroda, od dzielająca mnie szczelnie od nich. Ale rzecz dziwna:
ta kurtyna mimo swej szczelności i masywności (była jakby z doskonale
przeźroczystej stali) pozwalała wszystko wi dzieć i prawie wszystko słyszeć.
Mówię „prawie wszystko”, gdyż chwilami dźwięk niknął, jakby ktoś przerwał
połącze nie, jakby nastąpiła jakaś krótka awaria, albo jakbym ogłuchł, ale to
mijało. Cały czas jednak widziałem wszyst ko doskonale, nic, co się działo
poza przegrodą, nie ucho dziło mojej uwagi. Człowiek w niemieckim
mundurze od wracał głowę, przy czym jego korpus obciągnięty w ciasno
zapięty mundur także wykonywał lekki skręt w stronę osoby, z którą
człowiek rozmawiał. Mówił oczywiście po polsku, z tą lekką intonacją
wschodnią, która brzmiała także w głosie Marii, i była zapewne także
słyszalna w moim sposobie mówienia. Człowiek w niemieckim mun durze
mówił:
- Wystawy? Tak, prawie jak przed wojną. Tak, małe galeryjki przy rue de
Seine, może z wyjątkiem kilku, których właścicielami byli Żydzi. Nawet pani
Denise René przy rue la Boëtie funkcjonuje i wystawia obrazy niezbyt
realistyczne. Galerie de France przy St. Honoré? Chyba tak. Czy ktoś kupuje
obrazy? Tak, kupują Francuzi, Hisz panie, Niemcy. (Kim on jest u diabła,
jeśli mówi, że kupują
także Niemcy?). Ostatnio grupa plastyków francuskich z Despiau na czele
odwiedziła pracownię Arno Brekera w Berlinie.
- Stary Despiau? Chyba zwariował - powiedziała Hanka.
Gość w niemieckim mundurze puścił jej uwagę mimo
uszu i ciągnął dalej:
-
Prawie wszystkie teatry funkcjonują. Tylko repertuar jakby mniej
poważny. Raczej sztuki bulwarowe, komedie, muzikale. Śpiewa Maurice
Chevalier, nawet specjalnie dla Wehrmachtu i SS. (Tu coś jakby lekki
uśmieszek, ale chyba mi się przywidziało). Ostatnio wszyscy szaleją za Edith
Piaf.
- Nie pamiętam jpj - Hanka potrząsnęła głową.
-
Bo za naszych czasów jeszcze nie istniała. Może śpie wała gdzieś na
podwórkach albo w jakichś knajpach. Oczywiście nocne lokale i domy
publiczne (tak elegancko nazwał po prostu burdele). Paryżanki jak zwykle
ubrane gustownie, może tylko mniej umalowane, to już chyba niemodne. A
w ogóle jak się chodzi po ulicach, to Paryż wydaje się dosyć wesoły.
-
A powiedz, ta mała restauracyjka przy ulicy, zapom niałam, bocznej od
Saint Germain, gdzie często jadaliśmy
- istnieje? Znano nas tam, bo zamawialiśmy najcieńsze sosisony i najtańsze
wino...
-
Tak, wiem, istnieje, ale ja tam nie bardzo mogę wchodzić - powiedział
gość w mundurze. Opuścił na se kundę oczy i spojrzał na rząd srebrnych
guzików u swojej bluzy.
-
A to powietrze, te kolory, to niezwykłe niebo nad Paryżem?
-
Niebo nad Paryżem, tak, takie same. Tylko samolo tów więcej, ale
przelatują wysoko.
- Malujesz trochę?
-
Właściwie to nie. Nie mam warunków. Czasem sobie notuję coś w
szkicowniku albo maluję drobne akwarelki.
Gość w niemieckim mundurze zwrócił głowę w moją stronę i powiedział: -
Poza tym we Francji produkuje się filmy, wychodzą książki...
Mówił coś dalej, aleja nic nie słyszałem. Widziałem, jak poruszał
wargami, jak mrugał powiekami, jak odwrócił głowę i mówił coś do Marii, ale
głosu nie było słychać. Znowu nastąpiła jakaś awaria, jak to się czasem
zdarza w rozmowie telefonicznej. Przerwa w dopływie czegoś, co niesie głos -
zabrakło nagle powietrza, elektryczności? Potem zobaczyłem, że Maria mówi
coś, bo porusza war gami, ale jej głosu także nie słyszałem. Widziałem, że
pochylił się lekko w jej stronę, jakby mówiła zbyt cicho. Twarz miał
nieruchomą, bez wyrazu, taką, jaką widuje się na zdjęciach do dowodów
osobistych robionych przez pokątnego fotografa. Słuchał. Maria mówiła
dosyć długo. Siedziała nieporuszona, wyprostowana. Hanka wstała i wyszła
do kuchni. Wróciła po chwili z filiżankami herbaty na tacy. Wręczono i mnie
herbatę, została bez przeszkód przesunięta w moją stronę, mimo istnienia
tak zdawałoby się szczelnej przegrody. Ale spostrzegłem z przerażeniem, że
palce mojej prawej ręki stały się bezwładne, że nie utrzymam w ręku
filiżanki, więc pomagałem sobie lewą ręką. Czynność ta wymagała wielkiej
ostrożności i opano wania. To, co od chwili przeżywałem, było jakąś zapaścią
psychiczną, nie tylko ogłuszającą, ale i obezwładniającą, czymś, czego nigdy
przedtem, ani na wojnie, ani później, w więzieniu i obozie, nie przeżywałem.
Tylko mój wzrok, jak to już mówiłem, pozostał nietknięty: widziałem wszyst
ko bardzo ostro i wyraźnie, każdy najdrobniejszy ruch, gest, zmianę wyrazu
twarzy. Nagle przez jakąś szczelinę w przegrodzie usłyszałem głos Hanki:
- Mieszkacie razem?
- Nie, nie moglibyśmy, ja przecież mieszkam w kosza rach. Ona jest u
rodziców w Strasburgu, a ja od czasu do czasu urywam się na sobotni
wieczór i niedzielę. Wracam w poniedziałek rano o piątej trzydzieści, pół
godziny przed pobudką. Tak wygląda nasze małżeństwo.
- Powinniście być bliżej siebie. Niemcy wojnę na pewno przegrają.
Gość w mundurze coś odpowiedział, ale nie usłyszałem.
1 Na pewno przegrają, zobaczysz. Teraz, kiedy Amery ka wypowiedziała
Niemcom wojnę, wojna prędko się skoń czy, i wszystko minie.
*
Wojna się skończyła. Przedtem przeżyłem jeszcze różne paskudne
przygody, ale to minęło. Nad tym, co minęło, co przeszło, zaczęła rosnąć
wielka góra czasu. Nie tylko w kategoriach abstrakcyjnych. Była to piętrząca
się ciągle sterta nie tylko przeżyć, myśli, uczuć, ale także zupełnie
materialnych przedmiotów, z wolna rozpadających się, butwiejących,
rozpadających się. Czasem grzebiemy w tej stercie, aby znaleźć coś
nadającego się do użytku albo wspomnienia. Kiedyś - było to już parę lat po
śmierci Marii - przeglądałem u Hanki szufladę ze starymi zdjęcia mi w
poszukiwaniu dawnych fotografii Marii. Wśród wielu zdjęć z różnych czasów
i miejsc zobaczyłem dosyć dużego formatu zdjęcie z pracowni Pankiewicza
przedstawiające grupę jego uczniów. Nie było tam oczywiście Marii, ale
wszystkich ich znałem. To byli malarze wcześniejszej gene- raqi, ci, którzy w
latach trzydziestych wrócili do kraju i usiłowali podnieść malarstwo polskie
do poziomu europej skiego. Nie, to nie tylko o to chodziło. Na razie polegało
tylko na rozpaczliwych próbach oczyszczenia sztuki pol skiej, oddzielenia
tego, co w niej sztuką było, od tego, co było szmirą, fałszem, udawaniem.
Maria była znacznie od nich młodsza, i jej wyobraźnię zaprzątały inne
zagadnienia w sztuce. Ale w każdej artystycznej wizji świata może być
prawda lub nieprawda, dobro i zło, szczerość i mistyfika cja. Była więc po
ich stronie. Hanka wskazywała po kolei palcem i mówiła:
- P. jest w Londynie, C. w Paryżu. Brat Marii na południu Franq'i. A
tego pamiętasz?
— Tak. Widziałem go przecież ostatni raz u ciebie. Był wtedy w
niemieckim mundurze.
- A ty byłeś wtedy okropny.
- Co to znaczy okropny?
-
Jakiś dziwny. Byłeś blady jak ściana. I nie wiem, czy pamiętasz - nie
odezwałeś się przez cały czas ani słowem.
- Nie pamiętam. Byłem nieprzytomny.
-
Nieprzytomny? Ze strachu? To on miał więcej powo dów do strachu.
- Nie ze strachu. Byłem porażony nienawiścią.
Hanka popatrzyła na mnie i pokręciła głową.
-
To był naprawdę sympatyczny człowiek. Delikatny, wrażliwy. Dobry
malarz.
- Dlaczego mówisz - był?
-
Bo nie wiem, gdzie teraz jest. Słyszałam tylko, że umarła mu żona.
Strasznie cierpiała. A on szalał. Bo wiesz, to była wielka miłość.
-
Widziałem ją raz w kawiarni, jak przyjechała do Krakowa. Wydawała mi
się bardzo ładna.
- Ładna? Była piękna.
- Miała chyba bardzo francuską urodę.
- Ale była Niemką z Alzacji.
- Ach tak? Nie wiedziałem.
Pomyślałem, że jeśli była Niemką, to on nie mógł zrobić nic innego, jak
zostać Volksdeutschem. Wzięli go do wojs ka, a ponieważ znał dobrze
francuski, więc odkomen derowano go do Paryża. Był pewnie tłumaczem, ale
chyba nie w gestapo, bo miał zwykły mundur. Siedział przy stoliku w jakiejś
kancelarii i przekładał na niemiecki teskty, zakreślone czerwonym ołówkiem
w gazetach francuskich. Gdzie podziała się ta pancerna szyba, która
oddzielała mnie kiedyś od niego? Wyciszająca dźwięki i tłumiąca wszystkie
uczucia, z wyjątkiem nienawiści? Hanka wyszła do kuchni i wróciła z
dwiema filiżankami herbaty na tacy.
— Czy pamiętasz, Hanka, o czym wtedy Maria z nim rozmawiała?
— Nie pamiętam. Wychodziłam do kuchni. Ale wiesz, zdaje mi się, tak, na
pewno to pamiętam, że jak on spytał, jak nam się żyje, to Maria powiedziała
coś o plakatach, na
których Niemcy ogłaszają nazwiska skazanych na śmierć. 2e te plakaty
pojawiają się co parę dni, przyklejane są jedne na drugich. Setki, tysiące
nazwisk. Jeszcze o czymś rozmawialiśmy, ale nie pamiętani, bój się Boga,
tyle lat. Jak można wszystko pamiętać?
*
Parę lat później zdarzyło mi się spotkać na zachodzie Europy kogoś, kto
dobrze znał i pamiętał środowisko artystyczne naszego miasta.
Przegadaliśmy cały dzień i ka wał nocy. Rozmowa była chaotyczna, polegała
na prze skakiwaniu z tematu na temat, ponad czasem i zdarzenia mi, na
wypełnianiu w naszej pamięci pustych miejsc. W pewnej chwili zagadnąłem
go o malarza, którego ostatni raz widziałem w niemieckim mundurze. Mój
rozmówca wiedział o nim trochę więcej niż ja. Czy miał kłopoty, jak się wojna
skończyła? Nie, chyba nie, bo służył w Wehr machcie. Mieszkał po wojnie z
żoną we Francji, oboje malowali na zamówienie portrety i robili ilustracje do
książek, i jakoś nieźle nawet żyli. Ale parę lat temu jego żona nagle się
rozchorowała i coś pół roku później umarła. Pod koniec choroby zrobiła się
taka chuda i maleńka, że on nosił ją jak dziecko na rękach. Potem ona
umarła, a on wyjechał do rodziny do Ameryki, i tam dostał ciężkiego zawału
serca, był bliski śmierci, ale jakoś go wyciągnięto. Jest właściwie inwalidą.
Robi parę kroków z łóżka do łazienki, z łazienki na fotel, z fotela na tapczan.
Mój znajomy jego adresu nie znał, ale jeśli chcę, to może dowiedzieć się i
zadzwonić jutro do mnie do hotelu. Potem wspominaliśmy jeszcze innych
ludzi i miejsca, i trochę wypiliśmy.
Mój znajomy nie zapomniał. Nazajutrz wieczorem za dzwonił i podał mi
adres. Człowiek, o którym była mowa, mieszkał w Stanach Zjednoczonych w
jakiejś chyba niedu żej miejscowości w stanie Illinois. Usiadłem przy stoliku
i po chwili namysłu (ale byłem pewien, że to zrobię) zacząłem pisać list:
Szanowny Panie!
Nie wiem, czy pan mnie sobie przypomina? Ostatni raz widzieliśmy się
ponad dwadzieścia lat temu w Krakowie. Byłem wtedy w towarzystwie mojej
późniejszej nieżyjącej już żony u naszej wspólnej przyjaciółki, Hanki.
Dowiedzia łem się, że i Pana spotkało nieszczęście. Serdecznie Panu
współczuję. Chciałem Pana przeprosić za moje zachowanie się wtedy, w
Krakowie. Nie wiem, jak to zrobić, nie wiem, jak wytłumaczyć siebie z
tamtych czasów? Trzeba być tak młodym, jak ja wtedy byłem, aby uczucie
wrogości i obco ści przeżywać z taką siłą. Dzisiaj już nie byłbym zdolny do
uczuć nienawiści tak żywiołowej, nieprzytomnej, obezwład niającej. I nie do
Pana, ale do munduru, który Pan miał na sobie. Być może we Francji pański
mundur był tylko kostiumem zwycięzcy. Ale u nas był symbolem barbarzyń
skiej przemocy, która wielu już z nas uśmierciła, a nam, mnie i mojej żonie,
niewiele brakowało, byłaby odebrała resztę nadziei i ochoty do życia. Moje
przekonania — byłem wtedy socjalistą - powinny były mnie ustrzec przed
prymi tywnym szowinizmem. Ale to było silniejsze ode mnie. Było tak silne
jak reakcja psa, który raz kopnięty przez policjanta, szczerzy potem kły do
każdego człowieka w mundurze. Dziś jeszcze zdarza mi się przeżywać coś
takiego (ale bez porównania słabiej) na widok rosyjskiego munduru. Ale to
tylko niechęć — gdy wtedy powodowała mną jakaś niepohamowana,
zwierzęca nienawiść. Chciał bym, żeby Pan spróbował mnie zrozumieć, i...
Przerwałem pisanie, zapaliłem papierosa i przeczytałem te kilka zdań.
Wydały mi się bezsensowne. Jak mogłem coś takiego napisać? Podarłem
papier na drobne kawałki, strzępy wrzuciłem do kosza. Potem oglądałem
pocztówki kupione z zamiarem wysłania do kraju. Były na nich ulice miasta,
ratusz, pomnik Goethego, krajobrazy z widokiem na góry. Parę kartek z
reprodukcjami malarstwa chciałem
zachować dla siebie. Wybrałem krajobraz z łąkami, rzeką, mostem i
ośnieżonymi szczytami Alp w tle. Nad górami rozpościerało się lazurowe
niebo. Fotografia była bardzo wyraźna, powierzchnia pokryta błyszczącą
emalią. Zaad resowałem pocztówkę. Na tekst nie zostało wiele miejsca,
mogłem go więc skrócić o połowę. Zakończyłem życzenia mi powrotu do
zdrowia. Zapaliłem jeszcze jednego papie rosa i patrzyłem na krajobraz z
rzeką, mostem i górami.
Przed chwilą krajobraz wydał mi się odpowiednim tema tem, nawet podobał
mi się. Teraz był pusty. Nie było w nim nic prócz doskonałości technicznej, i
moje palce, za moją oczywiście wiedzą, ale jakby trochę niechętnie wyko
nując rozkaz, przedarły pocztówkę na pół, potem jeszcze raz. Wyjąłem z
kosza strzępy listu i wraz z podartą pocztówką wyniosłem do łazienki i
spuściłem wodę. W ten sposób pozbyłem się śladów tego, co napisałem.
Potem wybrałem pocztówkę z reprodukcją abstrakcyjnego obrazu Bena
Nicholsona. Kompozyq'a była doskonała, czysta, spokojna. W gruncie rzeczy
żadna sensacja, widziałem w Paryżu jego lepsze obrazy. Ale miała w sobie
coś, czym odznaczają się wielkie dzieła sztuki: mogła powstać tylko raz, i nie
będzie nigdy powtórzona. Chciałem tę pocztówkę zachować dla siebie. Ale
pamiętałem, gdzie ją kupiłem, i jutro będę ją mógł odzyskać.
Odwróciłem pocztówkę i przedzieliłem czysty prostokąt pionową linią tak, że
na tekst zostało bardzo mało miejsca.
Zaadresowałem wyraźnie, dużymi literami, potem napisa łem kilka krótkich
konwencjonalnych zdań, zakończonych życzeniami powrotu do zdrowia.
Tekst zawierał informa- cję, kim była moja żona, i przypomnienie, że ostatni
raz spotkaliśmy się w roku 1942 u naszej wspólnej przyjaciółki w Krakowie.
Podpisałem się i umieściłem datę. Potem, jakby tylko dlatego, aby się nie
rozmyślić, włożyłem mary narkę i wyszedłem z hotelu. Wielka żółta skrzynka
na listy i automat ze znaczkami były niedaleko, na rogu przeczni cy.
Wrzuciłem kartkę do skrzynki, usłyszałem, jak stuknęła
o puste dno. Blaszki osłaniające szczelinę skrzynki i po-
61 flfTH if ¿'tii
zwalające na ruch listów tylko w jedną stronę, opadły i trzasnęły lekko.
Pomyślałem, że powinienem był jednak napisać do tego człowieka list
znacznie dłuższy niż ten, który zacząłem i podarłem. Ale było już za późno.
Nie miałem jeszcze ochoty wracać do hotelu, więc miną łem skrzyżowanie
i skręciłem w ulicę o jasno oświetlonych wystawach sklepowych.
Przystawałem koło nich i patrzy łem na przedmioty, które w oślepiającym
blasku żarzenio wych lamp widać było przeraźliwie wyraźnie. Mimo że
przedmioty były doskonale uformowane, funkcjonalne, i umiałbym się nimi
posługiwać, patrzyłem na nie bez namiętnie, bez chęci ich posiadania, bo
było w nich coś niedorzecznego. Jakby nie należały ani do przeszłości, ani
teraźniejszości, ale - to absurd - były eksponatami z epoki, która dopiero
nadejdzie. Nie pragnąłem ich dotykać ani mieć. Niech sobie będą. A ja wrócę
do hotelu, będę może coś pisał, albo nie będę pisał, tylko położę się i będę
myślał
omojej niejasnej, na pół barbarzyńskiej, dla mnie samego czasem nie bardzo
zrozumiałej naturze. A jutro rano wra cam już do kraju.
Opowiadanie z epilogiem
Była pierwsza ciężka zima okupacji. Mieszkaliśmy w nie dokończonym, nie
otynkowanym jeszcze domu na dalekich peryferiach miasta. Ja z Marią
zajmowaliśmy pokój na górze, teściowa mieszkała na dole, obok niej, w
małym pokoiku, Teresa. Autobusy nie kursowały, po zakupy szło się dwa
kilometry piechotą, a potem jechało wlokącym się i rzadko kursującym
tramwajem. Blisko nas był co prawda mały sklepik, ale jego właściciel,
niejaki pan Piękosz, nie miał uprawnień przydziałowych. Handlował tylko
kiszoną kapustą i ogórkami, miewał czasem jajka, fasolę, groch, a osoby
zaufane mogły od czasu do czasu liczyć na dobywaną ukradkiem spod lady
kiełbasę wiejską.
Żyliśmy więc we czwórkę w tym stojącym na odludziu domu i staraliśmy
się, jak się tylko dało, bronić przed zimnem, głodem i ciemnością, która
często zapadała na długie godziny, bo elektrownia wyłączała prąd. Jeszcze
przed nastaniem mrozów nawiedziła nas plaga myszy. Te małe, szybkie,
zwinne stworzenia uszczuplały nasze skro mne zapasy, wciskały się
wszędzie, gnieździły się pod podłogą, w szafach, nawet w fortepianie
teściowej. Prowa dziliśmy z nimi walkę beznadziejną. Wydawały się być
znacznie lepiej przystosowane niż my do warunków życia, a poza tym Maria i
Teresa odmawiały uczestniczenia w walce z nimi. Teresa twierdziła, że widok
tego małego zwierzątka męczącego się w potrzasku przyprawia ją o bi-
de serca. Mówiła, że nie mogłaby zasnąć oczekując na trzask sprężyny
miażdżącej żywe stworzenie. Maria była zdania, że z myszami można sobie
życie zupełnie dobrze ułożyć. Przykładem miała być Boznańska, której
przyjaźń z myszami (Maria odwiedziła Boznańską trzy lata temu w jej
pracowni w Paryżu i widziała, jak myszy stawały na tylnych łapkach i brały z
jej ręki herbatniki) wcale nie przeszkadzała w uprawianiu bardzo dobrego
malarstwa. Po nocach słychać więc było u nas w domu chrobotanie ich
pazurków i pisk ich mnożących się i głodnych wiecznie dzieci. My żyliśmy z
przydziałów, które wydawały się nam głodowe (dopiero później miałem się
przekonać, że można wegetować ze znacznie mniejszych racji), i ze
skromnych zapasów, które teściowa zdołała zgromadzić w pośpiechu w
przeddzień wybuchu wojny. Mieliśmy także kupkę ziem niaków okrytych
słomą w piwnicy i parę kilogramów fasoli, marchwi i pietruszki zebranych w
ogrodzie. Nigdy przedtem nie wyobrażałem sobie, że utrzymanie się przy
życiu wymaga tyle pracy. Dawniej, w czasie studiów, nie miałem nigdy
pieniędzy za wiele, ale nigdy tak mało, aby głodować. Na krótko przed wojną
zacząłem trochę zara biać, ale to były nieduże pieniądze, zdobywane nie
kosztem wielkiego wysiłku, ale dosyć lekkiej i przyjemnej pracy. Teraz
jednak, aby żyć, trzeba było pracować. Wiosną miałem wyjechać na posadę
w kamieniołomach, spodzie wałem się stałej pensji i większych przydziałów.
Ale na razie byłem tu, z pieniędzmi było krucho. Nasza mała społeczność
podzieliła się funkcjami (dokonało się to sa morzutnie, bez niczyjego nakazu)
i spełniała je dosyć sprawnie: Maria pracowała w stołówce plastyków, ja wy
konywałem roboty cięższe, nosiłem węgiel z piwnicy i rą bałem drzewo, dwa
razy w tygodniu wyprawiałem się do miasta z plecakiem po większe zakupy,
po chleb przy działowy dla trzech osób, po mąkę, margarynę, marmola dę.
Odgarniałem śnieg, uszczelniałem drzwi i okna. Próbo wałem z dosyć
mizernym skutkiem uprawiać dla zdobycia pokarmu kłusownictwo:
zarzucałem w pobliskiej rzece na
noc sznury z hakami. Rano wyciągając sznury znajdowa łem przeważnie
jakiegoś mizernego okonia albo miętusa, raz tylko udało mi się złowić na
małą rybkę trzy- czy czterokilowego łososia. Mieliśmy jedzenie na parę dni.
Teresa chodziła do miasta także dwa razy w tygodniu po różne mniejsze
sprawunki, pomagała również w kuchni i sprzątaniu domu. Teściowa
gotowała obiady i chodziła czasem do pana Piękosza po jajka i kapustę. Jeśli
na mieście było spokojnie i wszyscy wrócili bezpiecznie do domu, grywała na
fortepianie, przeważnie Szopena, wie czorem często przy świecy albo nawet
po ciemku. Bardzoś- my to lubili. Poza tym czytaliśmy książki, ja Balzaca
tom po tomie, kobiety z zapamiętaniem oddawały się lekturze Przeminęło z
wiatrem. Maria czasem malowała. Popołud nia aż do wczesnego zmroku
spędzaliśmy często bezczyn nie, między oknami a piecem. Dopóki było
widno, wypa trywaliśmy tych, którzy mieli wrócić przed zmrokiem do domu.
Przy oknie było zimno, więc jak zmarzliśmy, to cofaliśmy się w głąb pokoju i
grzaliśmy przy piecu zzięb nięte plecy i skostniałe palce. Kładliśmy się do
łóżek wcześnie, nakrywając się starymi kocami i płaszczami, czym się tylko
dało. Zasypiając wsłuchiwaliśmy się w dale kie ujadanie psów i wszyscy
myśleliśmy chyba mniej więcej to samo: dobrze, że wszyscy, którzy dzisiaj
wyszli z domu, do domu wrócili, więc byle jakoś szczęśliwie przetrwać dzień
jutrzejszy i następne dni, byle do wiosny, byle do lata.
Był dopiero początek okupacji, nie byliśmy jeszcze do niej przystosowani.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, czym ona będzie. Byliśmy wszyscy ogarnięci jakimś
dziwnym uczu ciem niepokoju, ktorego przedtem nie znaliśmy. Przynaj mniej
ja nie znałem. Uczucie to niewiele miało wspólnego ze strachem, który
przeżywałem w czasie wojny. Bo wojna to wojna, wiadomo. Szedłem na nią
ze świadomością, że mogę łatwo zginąć, ale także nadzieją, że może przeżyję.
Miałem zresztą broń, nie byłem bezbronny. A teraz wszys cy byliśmy
bezbronni, skazani na niewygody, zimno, głód, poniewierkę. Na wojnie
przeżycia zredukowane były tylko
do ruchu, walki, ucieczki. Drzewo miało znaczenie tylko jako osłona, rów był
schronieniem, góra zasłoną. A teraz nie wiadomo było, jak długo będzie
trwał ten stan ni to wojny (bo nie przez nas już prowadzonej), ni to pokoju,
ze wszystkimi udrękami codzienności, to prawda, ale także ze wszystkimi
pokusami, złudzeniami, nadziejami. Mijały przecież całe dni w spokoju.
Nasze oczy mogły widzieć drzewa, które były tylko drzewami, las, który był
lasem, a nie kryjówką. Na wzgórza można się było wspinać bezpiecznie. Rów
był tylko zagłębieniem terenu, a nie osłoną przed kulami. Ulegaliśmy
złudzeniu, że jeden dzień spokojny może się zmienić w spokojny tydzień i
będzie można żyć spokojnie jeszcze miesiąc, rok, warto więc
o przyszłości myśleć, a nawet ją planować. Nie było prze cież słychać
strzałów, pomruku samolotów, grzmotu ar tylerii. Można więc było sobie
pozwolić na nieśmiałe ma rzenia o wiośnie i lecie, o pójściu nad rzekę na
ryby,
o spacerze do lasu na grzyby.
Tego dnia już od samego rana pogoda była paskudna. Wiał północno-
zachodni wiatr zacinając drobnym, suchym śniegiem, który chwilami
gęstniał i zamieniał się w zadym kę. Wiatr obracał się i coraz częściej
zawiewał od zachodu, napędzając czarne chmury, z których leciał teraz śnieg
gęsty wielkimi płatami. Raz po raz ściemniało się. Słychać było huczenie
wiatru w kominie, a kiedy wiatr na chwilę ustawał, w powietrzu rozlegało się
jednostajne brzęczenie rozpiętych na słupach drutów elektrycznych. Maria i
Tere sa, które poszły tego dnia do miasta, miały w tamtą stronę drogę
lepszą, bo z wiatrem. Snułem się po domu trochę bez celu, w końcu teściowa
zawołała mnie, żebym spróbował rozpalić w piecu kuchennym, bo jej ciągle
gaśnie. Kuchnia była pełna dymu, palenisko zawalone na pół zwęglonymi
szczypkami i papierem gazetowym. Wywietrzyłem kuchnię, wygarnąłem z
paleniska wszystkie niedopałki, oczyściłem ruszt i popielnik i zacząłem
podpałkę od początku, ale bez powodzenia. Ogień gasł, kuchnia napełniała
się piekącym
oczy dymem. W końcu jednak udało mi się podpalić, trochę nie fair, bo przy
pomocy szmatki oblanej naftą, ale wszystko jedno, rozpaliłem. Potem
przyniosłem z piwnicy ziemniaki i pomagałem je obierać.
-
Która u ciebie godzina, bo zapomniałam nakręcić
- spytała teściowa.
- Pół do drugiej - odpowiedziałem.
- Nie widać jakoś Teresy, miała wrócić przed pierwszą.
- Pod wiatr ciężko iść. A może tramwaj nawalił.
Teściowa pokrajała jarzynę do zupy, potem wróciła do
swojego pokoju. Po chwili usłyszałem jej głos:
- Zobacz, czy to Teresa wraca?
Poszedłem do pokoju teściowej i stanąłem koło okna. Drogą przeszły dwie
kobiety zakutane w chustki, potem było pusto, ale teściowa miała rację:
daleko, ledwo widocz na w zadymce, majaczyła jakaś postać. Była to
niewątp liwie Teresa, poznałem ją po kolorze płaszcza, chociaż co chwilę
ogarniały ją gęste tumany śniegu i zacierały jej sylwetkę. Zatrzymała się,
obróciła plecami do wiatru, po tem znowu ruszyła w naszą stronę.
-Tak, Teresa.
Teresa zeszła z drogi na chodnik prowadzący do naszego domu. Znowu
zaczął wiać bardzo silny, porywisty wiatr, rzucał Teresą z jednego brzegu
chodnika na drugi, wy glądało, jakby Teresa była pijana.
-
A zobacz ty, co ona ma na rękawie? - powiedziała teściowa, odwróciła się
od okna i spojrzała na mnie.
Rzeczywiście. Prawy rękaw granatowego płaszcza Tere sy na wysokości
łokcia wyglądał jak odcięty, a ponieważ dookoła Teresy było biało, więc
reszta jej ramienia z toreb ką wyglądały, jakby wisiały w powietrzu.
- Nie wiem. Tak jakby miała opaskę na rękawie.
Teresa zniknęła nam z oczu, bo obchodziła dokoła dom,
ale po chwili rozległ się tupot otrzepywanych ze śniegu kapców, potem
trzask klucza w zamku. Teściowa wyszła do przedpokoju, stała chwilę w
milczeniu patrząc na Tere sę. Powiedziała spokojnym tonem:
- Czy pani zwariowała?
- Dlaczego? - spytała Teresa i spojrzała na swoje ramię.
- No właśnie! Proszę to zaraz zdjąć! - krzyknęła teściowa. Teresa postawiła
torbę z zakupami na ziemi i zaczęła
powoli zgrabiałymi palcami ściągać z ramienia opaskę z gwiazdą, potem
podała ją teściowej. Teściowa porwała opaskę, odwróciła się i skoczyła, jeśli
tak można powie dzieć o kimś, kto miał wtedy sześćdziesiąt lat, więc skoczy
ła do kuchni. Usłyszeliśmy trzask drzwiczek od pieca. Teresa zdjęła zaszłe
parą okulary. Jej oczy były załzawione od mrozu i wiatru. Wycierała
chusteczką szkła, potem włożyła okulary na nos i powiedziała:
- Wyszło rozporządzenie, jest w gazecie i są plakaty na mieście, że
wszyscy Żydzi do trzeciego pokolenia wstecz mają się natychmiast
zarejestrować. Dostaną specjalne dowody osobiste i będą się mogli legalnie
zameldować, będą mogli pracować i pobierać kartki żywnościowe.
- Ale pani ma przecież metrykę chrztu, z której wynika, że pani jest
Polką i katoliczką - powiedziałem, nie wiem po co, chyba żeby uspokoić
gniew teściowej.
- Tak, ale według Niemców jestem Żydówką i to z pier wszego pokolenia.
Poza tym, w rozporządzeniu jest powie dziane, że kto ukrywa Żydów, naraża
się na surową karę aż do śmierci włącznie. Chciałam oszczędzić kłopotów
państwu i sobie.
Teściowa dotknęła rękami skroni i powiedziała, ale już spokojnie:
-
Pani jest idiotką, przepraszam. Czy pani sobie zdaje sprawę, że dopiero
teraz narobiła pani sobie i nam wielkich kłopotów?
Teresa nie odpowiedziała. Zdejmowała powoli ręka wiczki, potem oparła
się o ścianę i dosyć długo szamotała się z ociekającymi wodą kapcami.
Teściowa poszła do kuchni. Spytałem Teresę:
— Widziano panią, jak pani wracała?
- Ach, nie wiem, chyba nie. Szły jakieś dwie kobiety, ale w ogóle na mnie
nie patrzyły.
- A w tramwaju?
- Było parę osób, ale nikogo znajomego.
Tego dnia przy kolacji, którą jedliśmy tylko we troje, bo Teresa
powiedziała, że ją boli głowa i położyła się do łóżka, rozmawialiśmy o Teresie
i jej bezdennej głupocie i za stanawialiśmy się, co z nią dalej robić? Jeszcze
dzisiaj rano przed wyjściem do miasta była istotą wolną - teraz jej los zależny
był od wielu ludzi, między innymi od nas. Niebez pieczeństwo, które jej teraz
groziło, objęło także nas. Maria była zdania, że w Teresie mogło się odezwać
jakieś poczucie wspólnoty z Żydami i moralny nakaz dzielenia z nimi losu.
Ale motywy jej działania były w tej chwili nieważne. Trzeba było coś
postanowić. Nie wymyśliliśmy jednak, przynajmniej na razie, niczego
mądrego. Zgodziliś my się tylko, że przez jakiś czas Teresa nie powinna
jeździć do miasta. Zastanawialiśmy się też, czy powinna chodzić w niedzielę
do kościoła? Zdania były podzielone. Maria była za tym, żeby nigdzie się nie
pokazywała, my z teś ciową uważaliśmy, że powinna do kościoła chodzić, tak
jakby się nic nie stało. A co dalej? Trzeba czekać, co z tego wyniknie. Może
Niemcy nie zechcą zbyt ostro swoich zarządzeń egzekwować? Może to
wszystko, jak to się mówi, rozejdzie się po kościach? Życie jest przecież
życiem, łagodzi wszystkie tyranie i czyni je w jakiś sposób moż liwymi do
zniesienia. Później, wieczorem, rozmawialiśmy z Marią jeszcze długo na
temat Teresy, ale to już była trochę inna rozmowa. Teściowa wiedziała
oczywiście, że Teresa jest wychrzczoną jeszcze w dzieciństwie Żydówką, ale
my znaliśmy więcej szczegółów z jej życia. Wiedzieliś my, że pewnego bardzo
mroźnego dnia w zimie na przeło mie roku 1921 na 1922, na warszawski
dworzec wschodni zajechał pociąg ewakuacyjny z byłymi mieszkańcami tak
zwanego Królestwa, którym traktat ryski nie mógł od mówić obywatelstwa
Rzeczpospolitej. Na opóźniony po ciąg czekały już od dwóch dni kuchnie
polowe z dymiącą zupą, przedstawiciele Czerwonego Krzyża, amerykańskiej
YMCA i Żydowskiej Gminy Wyznaniową. W przyzwoitej
odległości stały trupiarki, których wnętrza wysypane były obficie wapnem,
gdyż transport był zatyfusiony, i część obywateli byłego Królestwa lub, jak go
Rosjanie nazywali, Kraju Przywiślańskiego, wracała do kraju już w stanie
martwym. Ktoś kiedyś powiedział, że dzieci są bardziej odporne na tyfus jak
dorośli, nie wiem, czy to prawda, dość na tym, że na dworcu w Warszawie
okazało się, że Teresa żyje. Wtedy miała inne imię. Żadnych dokumentów
przy niej nie znaleziono, ale jakaś kobieta, która szczęśliwie ten transport
przeżyła, przypomniała sobie kiedyś później, że ojciec Teresy był Żydem z
długą czarną brodą, i jak już miał wielką gorączkę, to odpychał Teresę od
siebie, krzy czał: Gaj weg Rut, bo się zarazisz, du musst leben, ludzie, weźcie
ją ode mnie! Ta kobieta powiedziała także, że ojciec Teresy nazywał się
podobno Rosenson, ale tego nie była pewna, mówiła, że tak się jej wydaje.
Więc rodziców Teresy wrzucono do trupiarki, a Teresa dostała się pod opiekę
zakonnic. Dlaczego wzięły ją zakonnice, a nie Gmina Izraelicka, pozostanie
tajemnicą. Może po prostu wynikło z rachunku. Sierotom dawano do jednej
ręki kubek z go rącą zupą, do drugiej kawałek chleba, a panie z Czer wonego
Krzyża, były to jakieś eleganckie damy z towarzys twa, a nawet z zagranicy,
przejęte bardzo ważnością swojej misji, ale nie zaprzątając sobie głowy
podziałem rasowym czy narodowym, wieszały każdemu dziecku na szyi
sznurek z tekturką, na której chemicznym ołówkiem wypisany był kolejny
numer. A tam, gdzie w grę wchodzą cyfry, działa też prawo przypadku. Więc
zakonnice zaopiekowały się trzyletnią wtedy Teresą, wychowały ją, polubiły,
potem ochrzciły. Za czyją zgodą - też nie wiadomo. Nauczyły Teresę czytania,
pisania, śpiewania i robótek ręcznych, posłały do gimnazjum. Wychowały ją
od samego początku po chrześcijańsku, nauczyły skromności, mówienia
zawsze prawdy i świadczenia uczynków tylko dobrych. Zaprawiły ją być
może odrobiną uszczypliwości i złośliwości, właś ciwą zakonnemu życiu, ale
prawie zupełnie dla otoczenia nieszkodliwą. Wystarczającą jednak, aby było
się z czego
spowiadać. I Teresa wyrosła na istotę dosyć szczęśliwą. Zakonnice wiedziały,
że Teresa jest Żydówką, i jak skoń czyła 14 lat, powiedziały jej o tym, ale to
niczego w jej życiu nie zmieniło. Do dzisiaj. Wrodzone poczucie humoru i
wpojone przez wychowanie zasady poprzestawania na małym i cieszenia się
z byle czego, pozwoliły jej nie czuć się nieszczęśliwą, kiedy wszyscy dookoła
narzekali na biedę, chociaż powodziło im się lepiej niż Teresie. Chodząc do
gimnazjum zarobkowała już, korzystając z tego, czego jej nauczyły
zakonnice. Robiła sztuczne kwiaty dla modnia- rek, wyszywała monogramy
na bieliźnie, cerowała nawet pończochy i skarpetki. Dostawała pracę dzięki
temu, że podejmowała się jej wykonania taniej niż inni, nie licząc się z
czasem. W latach trzydziestych życie Teresy przypomina ło trochę losy
owych szwaczek, których malownicze ubó stwo było ulubionym tematem
literackim w prozie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ale Teresa
prowa dziła walkę o byt cichą, nikomu się nie skarżyła. Jej życie nie było
heroiczne. Zresztą po maturze dostała pracę sekretarki w prywatnej szkole,
zaczęła zarabiać dosyć przy zwoicie, myślała o wyższych studiach.
Rozmawiając z Marią o Teresie, zaczęliśmy ją nawet trochę obgadywać.
Jej prostolinijność, sumienność i dro biazgowa uczciwość graniczyły czasem
z absurdem i sta wały się nawet męczące dla otoczenia. W jakiejś chwili
doszliśmy do wniosku, nieco ryzykownego, że być może ultrakatolickie
wychowanie Teresy zabiło w niej instynkt samozachowawczy. Jeśli niektórzy
ludzie utrzymują, że Żydzi wyróżniają się wśród innych narodów jakimś nie
zwykłym sprytem życiowym, to Teresa była przykładem, że twierdzenie to
jest fałszywe. Bo jeśli nawet coś takiego istnieje, to jest to cecha nabyta, a
raczej wszczepiona przez środowisko w ciężkiej walce o byt. Teresa w
dzieciństwie nie musiała o nic walczyć. Zakonnice, kobiety o nie wyży tych
instynktach macierzyńskich, opiekowały się gromad ką dzieci, jakby to były
ich własne dzieci. Myły je, czesały, zaplatały warkoczyki, szyły sukienki,
potem uczyły czytać,
pisać, śpiewać i deklamować wierszyki. Nie wiem, może dzieciństwo Teresy
nie było aż tak sielankowe, ale było na pewno spokojne i bezpieczne.
0 Teresie mówiono tego dnia zapewne jeszcze w domach kilku osób,
które widziały ją wracającą z miasta z opaską na ramieniu. Teresa była
wprawdzie tematem ich rozmów, ale jej los był tym ludziom obojętny. Może
tylko ktoś pomyślał, że nie chciałby się znaleźć w takiej sytuacji, jak ta
kobieta z opaską na ramieniu, może jej nawet przez chwilę współczuł? Tylko
tyle? To bardzo mało, ale Teresa nie miała tu przecież żadnych krewnych, a
poza nami żadnych bliższych znajomych.
Dla całej reszty ludzi w mieście i kraju, nie mówiąc już
o świecie, Teresa w najlepszym razie była tylko bezosobo wym problemem
zawartym w temacie: prześladowania Żydów w okupowanej przez Niemców
Polsce. A Teresa tymczasem istniała, żyła, chciała żyć, myślała o tym, ukła
dała sobie pewnie jakieś plany. Naiwne oczywiście, gdyż nie była
przygotowana na spotkanie z tym, co ją oczekiwa ło. Wczesnego dzieciństwa
nie pamiętała, a da w takiej postaci, z jaką się teraz miała zetknąć, nigdy w
życiu nie zaznała.
Postanowiliśmy z Marią zająć się reedukacją Teresy. Miało to polegać na
psuciu, na pogarszaniu jej charakteru dla jej własnego dobra. Trzeba było,
aby Teresa nabrała nieufności do ludzi, aby stała się bardziej czujną i
ostrożną w rozmowach i zachowaniu się, a przede wszystkim prze stała
wierzyć w to, co ogłaszają w gazetach. Poza tym, jak już postanowiliśmy z
teściową, Teresa będzie jakiś czas siedzieć w domu, zajmie się
gospodarstwem, a my wyręczy my ją w drobnych zakupach dowiadując się
przy okazji, co w mieście słychać, co myślą robić Żydzi. Zgodziliśmy się też,
że nic nam innego nie pozostaje jak czekać, co z tego wyniknie. Tego dnia w
nocy o jedenastej słuchaliśmy BBC
1 dowiedzieliśmy się, że generał Sikorski tworzy armię polską we Francji.
Na zachodzie więc Europy, w nienaru szonej jeszcze jej części, coś jednak się
działo. U boku
potężnej francuskiej armii odżywała siła zbrojna wolnej Polski. Wiadomość
ta dodała nam otuchy.
Niestety, w dwa czy trzy dni później teściowa przyniosła od pana Piękosza
wiadomość bardzo niedobrą. Sklepikarz spytał najpierw, czym może służyć,
a dowiedziawszy się, że teściowa potrzebuje sześć ładnych świeżych jaj i dwa
kiszo ne ogórki, poprosił ją, żeby poczekała, bo jajka ma w mie szkaniu, i
najpierw długo nakładał kiszoną kapustę do rondla jakiejś zakutanej w
chustkę baby. Dopiero jak baba wyszła ze sklepu, Piękosz otworzył drzwi do
mieszkania, poprosił teściową, żeby usiadła, i powiedział, że on i w ogó le
wszyscy teściową bardzo szanują i poważają, ale dopiero dzisiaj dowiedział
się, że ta pani Teresa, która u nas mieszka, jest Żydówką. On sam przeciwko
Żydom nic nie ma i nigdy się tymi sprawami nie interesował. To, że pani
Teresa była podobna do Żydówki, to jeszcze nic nie znaczyło, bo ktoś może
być podobny do kogoś innego, ale wcale tym kimś innym nie być. Pani
Teresa chodziła przecież do kościoła, wszyscy ją widzieli i tak ładnie
śpiewała, umiała nawet takie pieśni, co to mało kto już zna. Bywało, że jak
organista coś takiego zaintonował, to wtórowała mu tylko pani Więcławska i
właśnie ta pani Teresa, która u nas mieszka. Ale teraz, jak już ludzie widzieli
panią Teresę z opaską na rękawie, i jak to się rozeszło, to on, Piękosz, radzi,
dla dobra nas wszystkich, aby pani Teresa jak najprędzej stąd, przynajmniej
na jakiś czas, wyjechała.
- Co za świnie! - powiedziała Maria.
- Świnie nie świnie. Ludzie się boją. Nie rozumiecie tego? Ja też się boję.
Przeżyłam już pierwszą wojnę, Ros jan, Ukrainę, bolszewików, teraz tę drugą
wojnę. Nie wiem, co się dzieje z Józkiem, nie wiem nic o Władku, Romku i
Olesiu. Nie mam już sił bać się o was - powie działa teściowa. — Musicie z
Teresą pogadać i coś dla niej wymyślić — dodała i poszła do swojego pokoju.
Rezultat naszej rozmowy z Teresą był taki, że nazajutrz w południe
odprowadziliśmy ją na stację, do pociągu,
który, wliczając nawet ewentualne opóźnienie, przyjeżdżał do Rzeszowa
wystarczająco wcześnie, aby Teresa morfa zdążyć przed godziną policyjną do
mieszkającej niedaleko dworca koleżanki. Teresa zdecydowała się szybko.
Nie miała zresztą zbyt wiele możliwości do wyboru. Dom klasztorny na
przedmieściach Warszawy, w którym się wychowała i gdzie mogłaby znaleźć
najpewniejsze schro nienie, nie istniał. Spalił się w czasie oblężenia miasta,
zakonnice rozproszyły się gdzieś po Polsce. Więc ta kole żanka, mieszkająca
teraz w Rzeszowie, była osobą, z którą Teresa była kiedyś, jeszcze w
gimnazjum, bardzo zaprzyja źniona. Była też jedną z niewielu koleżanek,
której adres znała i mogła przypuszczać, że w czasie wojny go nie zmieniła,
bo na krótko przed wojną wyszła za mąż za notariusza, który miał w
Rzeszowie kancelarię. A wiado mo, że notariusze nie lubią zmieniać miejsca
pobytu. Była to wyprawa trochę w ciemno, ale Teresa była dobrej myśli.
Przed odjazdem pociągu odegraliśmy w przedziale małą scenkę
pożegnalną, wycałowaliśmy się z Teresą i kilka razy powtórzyliśmy jej, kogo z
rodziny ma od nas pozdrowić. Przykazywaliśmy jej też, aby zaraz po
przyjeździe napisała, jak się babcia czuje i czy nie potrzeba jej jakichś
lekarstw? Maria wysiadła z wagonu, ja zatrzymałem się jeszcze chwilę i
ściszonym głosem, tak, aby pasażerowie mogli udać, że nie słyszą,
powiedziałem Teresie, że jakby Czesiek bił wieprzka, to niech o nas nie
zapomina, jakoś się policzymy, do wójta nie pójdziemy. Była to scena
naiwna, odegrana ze sztuczną emfazą, jak w prowincjonalnym teatrze
amatorskim, czułem to, ale na nic lepszego, bardziej naturalnego, nie było
mnie stać. Potem widzieliśmy jeszcze Teresę w oknie, niewyraźnie, bo szyby
były zamglone. Kiwała ręką i coś mówiła, pewnie żebyśmy wracali do domu,
bo zmarzniemy.
W dziewiętnastowiecznej prozie bardzo była łubiana końcowa formuła
zwana epilogiem. Było w niej miejsce na wszystko, nie tylko na to, co pisarz
zaniedbał zrobić, aby jego opowieść była utworem doskonałym. Epilog
pozwalał
(tak jak prolog używany był czasem, aby połączyć opo wieść z tym, co było
przedtem, i ułatwiał jej zrośnięcie się z przeszłością) - otóż epilog pozwalał
wybiec poza współ czesność i umieścić rzecz tam, gdzie być powinna: między
tym, co było, a tym, co będzie. Dzisiaj ta formuła wydaje się być przez
pisarzy zapomniana, a może i pogardzana jako niegodne naszego rzemiosła
ułatwienie. Ale co tam literatura! Miejmy trochę litości dla czytelnika; on jest
przecież nie tylko czytelnikiem, ale chce być także bohate rem. Na przykład
kimś, kto pomógł Teresie, coś dla niej zrobił dobrego lub choćby tylko nie
uczynił niczego złego. Nie zrobić niczego złego - to wydaje się mieć pod wzglę
dem moralnym tak znikomą wartość. Ale przecież to, że ktoś nie uczynił
czegoś złego - mogło właśnie przesądzić
o tym, że Teresa ocalała. Bo Teresa zmieniała potem jeszcze nieraz miejsce
pobytu i miała wiele różnych przy gód, ale wojnę przeżyła. Umarła parę lat
temu, tak jak wcześniej czy później umierają wszyscy ludzie. Ale zdążyła być
po wojnie żoną i matką i przeżyła jeszcze ładny kawał czasu.
Ze wspomnień mojego przyjaciela Opowieść o kapitanie M.
To miejsce miało kształt nieregularnego kwadratu i po wstało wskutek
wyrąbania wysokopiennego lasu. Ściana lasu wydawała się jeszcze świeża,
pnie sosen miały jasno- miedzianą korę drzew niedawno oddzielonych od
gęstwiny. Miejsce wycięte zostało w puszczy niedawno, zaledwie rok temu,
po to, aby zbudować tam kilkanaście baraków i otoczyć je drutem
kolczastym. Ogrodzenie nie było jed nak strzeżone, stanowiło tylko granicę
między częścią zie mi, na której mieszkają ludzie, i puszczą, w której żyją
zwierzęta. Wysoka ściana lasu przerwana była na południu szeroką
przecinką, u której końca, jeśli dzień był pogodny, widać było skrawek
dalekiego, zasnutego mgłą horyzontu. Tamtędy prowadziła jedyna droga w
tak zwany świat. Tą drogą przyjechali ci, którzy tutaj żyją, tą drogą przywozi
się dwa razy w tygodniu chleb, beczki z soloną rybą, kapustę i kaszę, w
tamtą też stronę kierują się spojrzenia tych, którzy tu żyją, gdyż tylko
stamtąd może przyjść odmiana ich losu. Ci, którzy mają pozostać tu na
zawsze, odbędą tylko część drogi na południe. Pochowani zostaną dwa
kilometry od obozu, na małej polance.
Skoro to miejsce oddzielone jest od wolności tak cienką, umowną niemal
granicą, którą w każdej chwili można przekroczyć, to ucieczka wydaje się
czymś prostym i łat wym. Ależ tak, jeśli ucieczka ma być tylko odejściem,
oddaleniem się - to nic łatwiejszego. Ale ucieczka oznacza
I nie tylko opuszczenie miejsca, w którym się jest pozbawio- I nym wolności,
ale także dotarcie tam, gdzie byłoby się I wolnym. Ta druga część ucieczki
była jednak znacznie I trudniejsza. Było łatwo przekroczyć granicę nie
strzeżoną, I potem brnąć jakiś czas wśród powalonych pni, omijając I
wykroty i jamy, w śniegu po pas, oddalając się od miejsca, I z którego się
uciekło. Ale nie docierało się nigdzie. Do- | okoła była bowiem przestrzeń,
której tylko jakąś małą, minimalną część dało się pokonać. Im dalej, tym
przestrzeń stawała się coraz większa, droga ucieczki wydłużała się,
kończyły się zapasy, ubywało sił, z człowieka uchodziło ciepło, mróz był
coraz bliżej serca i mózgu. Człowiek umierał. Skąd my to wiemy? Bo z
tego miejsca na połu dniowy zachód, w las, poszło już kiedyś trzech,
wrócił jeden. Dowlókł się, doczołgał i znieruchomiał na drodze, pół
kilometra od obozu. Odratowano go, potem wywiezio no do obozu
specjalnego. Pięciu poszło na zachód, w stro nę rzeki. Z tych pięciu nie
wrócił nikt, i słuch o nich zaginął. I dlatego granice obozu nie były
pilnowane. Strze gło ich skutecznie to, co je otaczało: przestrzeń nie do
pokonania, wertepy nie do przebycia, mróz, który przeni kał wszystko,
zamieniał wodę, drewno i ludzkie ciało w kamień.
Ale ludzie, których pozbawiono wolności, nigdy nie przestają myśleć o jej
odzyskaniu. (Zwłaszcza jeśli są Po lakami. To nie megalomania. To
statystyka - jak ktoś powiedział. Być może jesteśmy bardziej prymitywni i za
chowujemy się trochę jak zwierzęta: posługujemy się naj pierw instynktem, a
potem dopiero rozumem. Może to lepiej? Może chroni to nas przed pochopną
rezygnagą i rozpaczą? Ale mniejsza z tym). Gdy więc człowiek zosta nie
uwięziony, to jego pierwszą czynnością jest obejście granic więzienia,
dotknięcie muru, potem dokładne zbada nie, czy nie znajdzie się jakaś
szczelina w spojeniach cegieł, jakieś luźne osadzenie kraty w zaprawie,
obluzowany ka mień, nadłamana zasuwka — coś, co pozwoli wyśliznąć się
na wolność, zaraz lub trochę później. A niektórzy ludzie,
aby odzyskać wolność, gotowi są ponieść ryzyko najwięk sze - nawet ryzyko
śmierci. Wydaje im się, jakby śmierć na zewnątrz więzienia była jakąś
śmiercią mniejszą lub niezu pełną. Więc niektórzy ludzie próbują uciekać z
miejsc, z których wydaje się to absolutnie niemożliwe - ze skalis tych wysp
oblanych morzem, z lochów podziemnych, bun krów otoczonych potrójną
linią drutów pod napięciem. Zewsząd. A nawet, jeśli zawiodą ich wszystkie
realne nadzieje, to jednak nie rezygnują. Uciekają w marzeniach, płyną w
łodziach podziemnymi rzekami, unoszą się w ba lonach ponad morzami i
górami — w snach.
Był wśród więźniów żyjących w tym miejscu człowiek, który chociaż w
poprzednich ucieczkach udziału nie brał, gdyż uważał je za bezsensowne i
nie wróżył im powodzenia -nie przestał jednak myśleć o wolności. I to w
kategoriach zupełnie, jak mu się zdawało, realnych. Opowieść o tym
człowieku, taka jak ją słyszałem z ust mojego przyjaciela, zawierała zbyt
dużo, moim zdaniem, niepotrzebnych szcze gółów. Wiele z nich pominąłem,
zachowałem jednak dosyć dokładny opis wyglądu bohatera. Myślę, że
przyjaciel mój poświęcił tak wiele uwagi temu opisowi chyba po to, abym
lepiej mógł wyobrazić sobie jego postać i, co najważniejsze, abym nie wątpił
w jego realne istnienie. Nazwisko bohatera tej opowieści nie jest ważne
(zresztą nikt nie upoważnił mnie do ujawniania go, a mój przyjaciel już nie
żyje), więc nazwijmy go kapitanem M. (istotnie, miał taką rangę). A oto jak
kapitan M. wyglądał: był wzrostu nieco wyżej średniego, mocnej budowy,
grubokostny raczej. Przed woj ną z powodu dosyć nieruchawego trybu życia
w garnizo nie, gdzie pracował w szefostwie sztabu pułku, miał skłon ność do
otyłości, ale równomiernie rozłożonej, z lekko tylko zaznaczonym brzuchem.
Po powrocie z corocznych manewrów, wypociwszy się i wytłukłszy na koniu,
mógł z powrotem docisnąć pas o dwie dziurki i zapiąć go dokładnie w tym
samym co przed rokiem miejscu. Gdy ruszał na wojnę, miał lat 43 i wyglądał
bardzo młodo. Jego ciemnoblond włosy były tylko nieznacznie przyprószone
siwizną na skroniach. Miał bardzo dobry wzrok, jego piwne oczy patrzyły
bystro, widziały wszystko wyraźnie i ostro. Okularów do czytania i pisania
nie używał. Na odległość 30 centymetrów widział swoje kaligraficzne pis mo
tak samo wyraźnie, jak tarczę na ostatnim, najwyższym wale strzelnicy, w
odległości 80Ó metrów. Pochodził z do syć zamożnej, ale wielodzietnej
rodziny chłopskiej z Lubel skiego. Tylko oprawa jego oczu, o lekko
opadających w dół zewnętrznych kącikach powiek, zdradzała, że gdzieś tam
wśród jego przodków mógł zaplątać się jakiś Ormianin albo Tatar. Ale to był
szczegół ledwo, ledwo dostrzegalny. Kapitan M. mógł być chłopem znad
Wisłoka, zawiadowcą staqi w Małkini, proboszczem w Środzie
Wielkopolskiej. Wszędzie byłby na swoim miejscu. Mógł równie dobrze
uchodzić za mieszkańca ziem na zachód co na wschód od Polski. W roku
1914, na rok przed maturą, wstąpił do Legionów i przeszedł z nimi cały szlak
bojowy. Typowy dla średniej kadry oficerskiej życiorys. Akurat w roku, o któ
rym jest mowa w tym opowiadaniu, miał awansować na majora.
Więc kapitan M. był oficerem zawodowym, czyli kimś, z racji swojego
rzemiosła, nawykłym do myślenia praktycz nego. Miał przy tym wyobraźnię,
ale nie był fantastą. Jak na przykład ów profesor fizyki, o którym ktoś w
obozie opowiadał, jak to siedząc w obozie jenieckim, jeszcze w czasach I
wojny światowej, obliczał, ile wróbli trzeba powiązać za łapki, aby uniosły
człowieka ponad drutami na wolność. Z rachunku miało podobno wynikać,
że wy starczy wróbli około siedmiu tysięcy... Ale aby uciec stąd,
| tego miejsca otoczonego lasem i tundrą, trzeba by jakie goś ptaka
ogromnego, cudownego orła z bajki o skrzyd łach gigantycznych, o
niespożytej sile i wytrwałości lotu. Ale kapitan M. nie był fantastą.
Przynajmniej nie miał się za fantastę. Przemyślał wszystko bardzo dokładnie
i do szedł do wniosku, że aby ucieczka mogła się udać, trzeba odebrać
przestrzeni, czasowi i zimnu, tym trzem wrogom głównym, ich straszną,
zabijającą ludzi siłę. Najłatwiej
byłoby tego dokonać przy pomocy szybkości. Kapitan M., aby nie mieć sobie
nic do wyrzucenia, przemyślał i tę ewentualność, ale musiał ją odrzucić,
gdyż aby korzystać z szybkości, trzeba mieć środki - samochody, samoloty,
niechby nawet w ostateczności konie. Ale kapitan M. nie mógł liczyć na
konie, nie mówiąc już o samochodach i samolotach. (Chociaż, co się tyczy
samochodów. Ale
o tym później). Przestrzeń należało zwyciężyć przy pomocy środków, którymi
rozporządzał. I kapitan M. doszedł do wniosku, że dokonać tego można w
jeden tylko sposób: dzieląc przestrzeń, rozbijając ją na kawałki i pokonując
jeden kawałek po drugim. To był jedyny sposób.
Kapitan M. zaczął więc w wolnych od pracy chwilach, a nawet w czasie
pracy w lesie przy wyrębie drzew, na zbiórce, na pryczy w baraku —
wszędzie, gdzie tylko mógł
- zaczął myśleć, przemyśliwać, a potem i opracowywać zupełnie nowy,
oryginalny plan ucieczki. Podstawą tego planu było założenie, oparte o
wcześniejsze wnioski, o któ rych już mówiliśmy, że walki z przestrzenią,
czasem i mro zem nie należy rozpoczynać od uderzenia frontalnego, czyli na
całość - ale rozegrać ją trzeba stopniowo, etapami. A oto jak ten plan miał
wyglądać w szczegółach: ponieważ kapitan M. doszedł do wniosku, że
ucieczka nie jest moż liwa w żadnym innym kierunku, jak tylko na południe,
z lekkim odchyleniem na zachód, więc musiała iść wzdłuż drogi, którą
dowożono żywność. Była to droga najkrótsza i najpewniejsza. Ale poruszanie
się nią w dzień było niemo żliwe, gdyż przejeżdżały nią często samochody i co
pewien czas przelatywał wzdłuż niej nisko mały, powolny samolot patrolowy.
Do czego więc miała służyć droga? Do po ruszania się, ale w nocy.
Przygotowania do realizacji planu ucieczki kapitan M. rozpoczął od
bardzo dokładnych studiów i obliczeń. Na długo przed rozpoczęciem działań
postarał się o zgroma dzenie wszystkich możliwych danych terenowych i
stworze nie na ich podstawie mapy, która mogła istnieć tylko w jednym
egzemplarzu, i miała być przechowana w bardzo
bezpiecznym miejscu: w jego własnej głowie. Kapitan M. był dobrym
kartografem i miał świetną pamięć przestrzen ną. Aby białą i pustą zrazu
kartę zapełnić szczegółami, trzeba było najpierw zdobyć tysiące informacji
dotyczą cych rzeźby terenu, a więc wysokości, odległości, rzek, potoków,
dróg. Nanieść mosty, wieże triangulacyjne, zabu dowania, w końcu, już
daleko na południu, także pojedyn cze osiedla. Mogłoby się wydawać, że
zdobycie takich informacji w warunkach, w jakich tutaj więźniowie żyli,
będzie rzeczą niemożliwą — ale kapitan M. był innego zdania, i miał rację.
Wiedział bowiem, że każda całość składa się z drobnych części i wystarczy
pozbierać te rozsypane elementy i w całość złożyć. W ciągu miesiąca kapitan
M. i czterech najbardziej zaufanych kolegów, któ rzy mieli podjąć ucieczkę,
odnalazło kilkaset fragmentów, które niby odłamki rozbitego naczynia
glinianego, po składane, posłużyły kapitanowi M. do odtworzenia całości.
Wystarczyło tylko słuchać cudzych opowiadań uważniej, niż się to zwykle
robi. Nie trzeba było nawet zadawać pytań. Dość było tylko zręcznie na ten
temat naprowadzić. W końcu wszyscy oni, ci którzy tutaj byli, jakoś się tutaj
dostali. Pierwsi przyjechali tu zimą lub na wiosnę rok temu, ale wielu
przybyło później, w lecie i jesieni. Każdy z nich zapamiętywał coś, co mógł w
drodze zobaczyć. Wszyscy zachowali w pamięci jakieś szczegóły, a także
mniej lub więcej uchwytne poczucie czasu i odległości. Niektórym udało się
nawet widzieć wielką mapę wiszącą na ścianie za czyimś tam biurkiem i
zapamiętać jakiś jej szczegół. Bardziej spostrzegawczy lub tacy, którzy
zawsze lubią wiedzieć, dokąd ich diabli niosą, zapamiętywali na zwy
miejscowości, rzek, a nawet podziałki. I tak z drob nych okruchów, czasem
zupełnie bezkształtnych, porząd kując je i dopasowując, kapitan M. skleił
bardzo szybko mapę, której dokładność dla jego celów była zupełnie
wystarczająca.
Następną czynnością o wiele bardziej niebezpieczną, bo wkraczającą już w
sferę realizacji, było przygotowanie
zapasów żywności. W tej fazie przygotowań połączone to było z koniecznością
rozszerzenia konspiracji. Wszystko zostało dokładnie obliczone: na tych
pięciu, którzy mieli podjąć ucieczkę, pracować musiało co najmniej
pięćdziesię ciu. Może nie tyle pracować. Coś jeszcze trudniejszego. Przez
miesiąc każdy z tych pięćdziesięciu wyrzec się musiał codziennie około
jednej czwartej chleba i jednej piątej cukru i tłuszczu. Tyle mniej więcej, jak
wynikało z ob liczeń, zgromadzić trzeba było żywności, aby pięciu ludzi
podjąć mogło trwającą około miesiąca wędrówkę na połu dnie, ku wolności.
Będą mieli kilogram chleba dziennie, pięć dekagramów tłuszczu, mięsa,
cukru. Stanowiło to dwukrotnie większą ilość żywności niż ta, którą
otrzymy wali tu, w obozie, ale była konieczna, aby utrzymać przy życiu
człowieka na mrozie (mimo przedwiośnia, trzeba się było liczyć ze spadkami
temperatury nawet do minus 20 stopni) i umożliwić mu posuwanie się z
szybkością około 15 kilometrów dziennie. Kapitan M. nie znał się na żywie
niu, był oficerem liniowym, ale wśród zaufanych miał tu sierżanta, który
długie lata pracował w intendenturze puł ku, i kapitan M. mógł polegać na
jego doświadczeniu. Co się tyczy innych spraw, to przemyślał je drobiazgowo
sam
i był przekonany, że w jego rozumowaniu nie było żadnych błędów.
Jego koncepcja walki z przestrzenią polegać miała, jak to już
powiedziano, na zwyciężaniu jej po kawałku, na raty. Organizatorzy dwóch
poprzednich ucieczek, choć nieźle przygotowanych, popełnili ten sam błąd
generalny: chcieli pokonać przestrzeń, tego najgorszego, bo nieuch wytnego,
wroga, jednym, długim uderzeniem. Uciekający wychodzili więc z obozu
objuczeni zapasami, ciężarem, który zamiast żywić, zjadał ich siły. Robili
parę kilometrów dziennie, po kilkudziesięciu kilometrach padali z utraty sił,
a ich bezwartościowe, skreślone z rejestru żywych, uznane za zaginione ciała
znajdowały wilki i niedźwiedzie. Według planu kapitana M. pięciu zbiegów
miało opuścić obóz tylko z jedzeniem na dwa dni, ukrytym po kieszeniach i
za
pazuchą. W ciągu tych dwóch dni i nocy uciekinierzy będą już trzydzieści
kilometrów od obozu. I co dalej? Po prostu: tam, w miejscu, które na mapie
istniejącej w głowie kapi tana M. bardzo dokładnie było oznaczone -
kilkadziesiąt metrów za mostkiem na szosie, po prawej stronie, w rowie, w
śniegu głębokim na półtora metra - będzie czekała na nich skrzynka, w
której będzie około dziesięciu kilogra mów podsuszonego chleba, dwa
kilogramy tłuszczu, trochę solonej ryby i rzecz bardzo ważna: dwa kociołki
do goto wania zupy i herbaty. Zawartość tej pierwszej bazy żyw nościowej
rozłożona na pięciu będzie śmiesznym obciąże niem w porównaniu z
bagażem, który dźwigali na sobie poprzedni zbiegowie. Będą potem szli
nocami, szosą prostą niemal jak strzała, a ślady po nich będzie zacierał
szybko wiatr. Na dzień schodzić będą w las. Będą tam odsypiać noc w igloo
zrobionym ze śniegu (ludzie północy wiedzą, że to nie są bajki dla dzieci),
będą odpoczywać, gotować posiłki na niskim ogniu podsycanym suszem,
który daje płomień krótki, ostry, nie tworząc dymu, który już tylu ludzi
uciekających przed pościgiem zdradził. Na następ nym etapie, koło
skrzyżowania z linią elektryczną, tym razem po lewej stronie, będzie na nich
oczekiwała następna partia żywności, pięć koców, trochę prymitywnych
leków i środków opatrunkowych. Takich kolejnych baz miało być dziesięć,
plus dwie zapasowe, na wszelki wypadek. Ucieczka miała ruszyć dopiero
dwa lub trzy dni po za łożeniu bazy ostatniej. Ostrożność ta podyktowana
była potrzebą sprawdzenia, czy wszystkie zapasy ulokowane zostały
bezpiecznie w miejscach, w których według planu miały się znaleźć. Ale w
jaki sposób miały tam dotrzeć? W bardzo prosty, o tym powiemy za chwilę.
Ale przedtem jeszcze pochwalmy pewien szczegół planu kapitana M. Otóż
większość ucieczek, jak wiadomo, nie udaje się, a ci nieliczni, którzy
docierają do wolności, osiągają ją w stanie krańcowego wycieńczenia, na pół
żywi, jak ów maratoń czyk, który oznajmił zwycięstwo nad Persami i padł na
ziemię martwy. Kapitan M. zadbał więc o to, aby bazy
ostatnie były najlepiej wyposażone. Miały zawierać więcej tłuszczu i cukru, a
nawet trochę mrożonego mięsa. Pięć kompletów świeżej, wypranej bielizny,
kilka nowych ręka wic i dużą paczkę machorki. W ten sposób uciekinierzy
każdy następny etap walki z przestrzenią rozpoczynać mieli od spotkania z
czymś, co na nich czekało, co miało dodać im sił do dalszej walki. Kapitan
M. obdarzony był nie tylko wyobraźnią, ale jako oficer trzech już wojen, miał
duże doświadczenie z ludźmi i sobą samym. Wiedział, jak trudno jest iść
naprzód, gdy się jest głodnym, niewyspa nym, zmarzniętym. Aby poderwać
łudzi do działania, wy starczy czasem bardzo niewiele: świeża onuca,
chustka do nosa, papieros, kostka cukru. Dowód czyjejś pamięci, troski,
zainteresowania. Niestety, chociaż kapitan M. był człowiekiem wierzącym,
wiedział, że sama obecność boska nie wystarczy. Człowiek walczy i ginie na
oczach Boga
- ale sam. To smutne, ale tak jest.
Powiedzmy nareszcie, jak to miało być zorganizowane. Prościej, niż
można to sobie wyobrazić. Co drugi dzień, czasem, jeśli droga była
nieprzejezdna, rzadziej, wielki ciężarowy samochód zaopatrzeniowy odbywał
prawie całą, blisko pięćsetkilometrową trasę na południe, tam i z po wrotem.
W tamtą stronę jechał lekko obładowany, bo tylko pustymi beczkami i
skrzynkami, wracał z żywnością. W samochodzie jechało czterech więźniów
do pomocy przy załadunku i wyładunku, szofer i dwóch konwojentów. Jeden
z konwojentów powinien był jechać w skrzyni, tam gdzie więźniowie, ale w
skrzyni cholernie wiało i trzeba było tkwić zakutanym po nos w zawszonych
kocach, więc wpychał się na trzeciego do szoferki, gdzie można było pogadać,
popalić i spokojnie wypić stakańczyka na roz grzewkę. Więźniów na trasie
nie pilnowano, bo przecież tylko wariat wyskakiwałby w lekkiej fufajce
pośrodku tundry. Parę kilometrów przed bazą, do której jechali, samochód
zatrzymywał się, konwojenci sprawdzali, czy więźniowie tam, z tyłu, nie
zamarzli na śmierć, wyrzucali z kabiny butelki po wódce, obciągali szynele,
poprawiali
czapki i w pełnej formie, regulaminowo i z poczuciem dobrze spełnionego
obowiązku meldowali swój przyjazd do bazy. Więźniowie byli bardzo
dokładnie obszukiwani, ale w drodze powrotnej, bo było czego szukać.
Samochód wracał obładowany rzeczami, które warto było kraść. Ale w tamtą
stronę, kiedy jechał pusty? Cóż mogli wieźć więźniowie oprócz siebie
samych? Listy od więźniów? Na wet gdyby się znalazły w cywilnej skrzynce
na listy, to i tak nie trafiłyby do adresatów. Wśród pustych beczek, baniek
i skrzynek, telepiących się na zakrętach, będzie tam jechała jedna przesyłka
nie różniąca się na pozór od próżnych opakowań, i koło mostka na szosie
wysunie się spod uchylonego brezentu i wyląduje w rowie, w głębokim
śniegu. Miejsce, w które wpadnie, to niewielkie zagłębienie, zasypie okiść
strącona z gałęzi drzew, wyrówna tuman śniegu wlokący się za
samochodem. I tak będzie się po wtarzać jeszcze dziewięć, a nawet dziesięć
razy. Jak wiemy, przedostatnie dwie porq'e dla podniesienia ducha miały być
obfitsze od poprzednich. Gdy ostatnia porcja zapasów ugrzęźnie w śniegu,
kapitan M. zamierzał odczekać trzy dni, posłuchać plotek, poobserwować,
powęszyć, aby się przekonać, czy droga jest wolna - i potem dopiero ruszyć.
Trzeba przyznać, że kapitanowi M. w trakcie opracowy wania planów
ucieczki sprzyjało szczęście. Okazało się mianowicie, że kapitan M. znał
bardzo dobrze ojca jed nego z czterech młodych więźniów, którzy jeździli
samo chodem po żywność do bazy. Widział go ostatni raz nie tak dawno
temu, bo parę tygodni przed wybuchem wojny, jedzącego w towarzystwie
ojca lody w malej prowincjonal nej cukierni. Sądzę jednak, że i bez tego
szczęśliwego trafu kapitan M. umiałby sobie poradzić. Wymyśliłby po prostu
jakiś inny wariant. Wróćmy więc do realizacji planów kapitana M.
Pierwsza faza konspirami, której zadaniem było zgroma dzenie zapasów,
funkcjonowała sprawnie. W ciągu nieca łych trzech tygodni, a więc znacznie
szybciej, niż planowa no, zebrano całą żywność. Nieco gorzej było z odzieżą,
kocami i tak ważnymi przedmiotami jak zapałki. Ale kapitan M. spodziewał
się móc te braki uzupełnić. Miał obiecane dwie zapalniczki i zapas benzyny.
Kiepsko było z tytoniem, więc kapitan M. postanowił własny skromny zapas
tytoniu dołączyć do ostatniej partii. Będzie mógł pewnego dnia powiedzieć
swoim towarzyszom: tytoń się kończy, trudno, taka jest prawda. Ale przed
nami, w od ległości dwudziestu ośmiu kilometrów czeka na nas duża paczka
prawdziwej grodzieńskiej machorki, więc naprzód, koledzy!
Przyszedł nareszcie dzień, w którym kapitan M. mógł wyekspediować na
trasę pierwszą porcję zapasów. Oczeki wał z wielkim niepokojem na powrót
samochodu. Ale niepotrzebnie się martwił. Wszyscy czterej więźniowie
(młode, silne chłopaki, mieli jeszcze zdrowie, dostawali zresztą specjalny
dodatek żywnościowy) byli wtajemnicze ni, ale trzech spośród nich nawet nie
zauważyło, kiedy paczka wyleciała za burtę samochodu. Leżeli zakutani w
kocach i myśleli pewnie o tłustej, gorącej zupie, która czekała na nich w
bazie. Dwie następne przesyłki wylądo wały w śnieżnych zaspach także bez
przeszkód, w miejs cach przewidzianych, tylko przy czwartej trochę się zaga
piono. Była śnieżyca, która utrudniała orientację,
i beczułka wylądowała jakieś pół kilometra dalej od miej sca, w którym miała
się znaleźć. Ale za to następna, przy ruinach smołami, trafiła w dziesiątkę.
Rozmieszczanie za pasów przebiegało, przynajmniej na razie, zgodnie z pla
nem. Zmieniła się trochę pogoda: po wiatrach północnych, niosących suchy,
drobny śnieg, nastała cisza. Dziś na przykład było pogodnie i ciepło. W
południe było tylko dwa stopnie mrozu, w nocy około dziesięciu. Zbliżała się
wiosna, za jakieś trzy tygodnie, miesiąc, mogły się zacząć roztopy. Kapitan
M. liczył, że za dziesięć, najpóźniej dwanaście dni, będą mogli ruszyć. Będą
szli na spotkanie wiosny, zbliżającej się do nich od południa. Jeden z trzech
głównych wrogów - mróz - będzie łatwiejszy do pokona nia. Byle się nie
opóźnić i nie trafić na porę, w której całe
wielkie obszary lasu i tundry zamieniają się w grzęzawiska. Kapitan M. w
trakcie przygotowań nie zaniedbał także studiów klimatycznych. Z rozmów z
więźniami Rosjanami, znającymi dobrze ten kraj (z rozmów oczywiście nic
nie znaczących, ot, takich: a jak tu u was, kiedy lody pusz czają, kiedy
kwitną pierwsze kwiaty, bo u nas to już czasem w lutym kwitną bazie i takie,
jak one się nazywają, małe białe kwiatki), otóż z takich rozmów kapitan M.
dowie dzieć się mógł bardzo wiele pożytecznych dla jego celu rzeczy. Zdawał
sobie więc doskonale sprawę, że opóźnienie ucieczki mogło się skończyć
równie tragicznie, co zbytni pośpiech. Machina konspiracyjna została
puszczona w ruch, działała doskonale, ale w każdej chwili narażona była na
trudne do przewidzenia, przypadkowe wydarzenia. Kapitan M. z tego także
zdawał sobie sprawę, mimo to coraz częściej pozwalał sobie na chwile
marzenia o wolno ści, ku której się zbliżał. Nieodparta, niemal fizjologiczna
potrzeba odzyskania wolności nie opuszczała go nigdy; teraz istniała w
zasięgu zupełnie już realnych możliwości. Ci, którzy ich tutaj więzili, a także
wielu więzionych, choć byli bądź co bądź bardzo bliskimi krewniakami
kapitana M., bo byli Rosjanami, wydawali się nie mieć w sobie tej tak silnej
potrzeby dążenia do odzyskania wolności. I nie byli, tak jak Polacy,
zaprawieni w walce o nią. Kapitan M., kiedy myślał o ucieczce, gdy
wyobrażał sobie, jak idzie, jak oddala się, z każdym krokiem czuł, jakby na
samą myśl
0 tym spełniało się w nim coś bardzo starego, pierwotnego niby instynktowne
dążenie ryb wędrownych i ptaków po wracających. Z każdym przebytym
kilometrem czuł, jak pozbywa się po kawałku ciężkiego balastu niewoli,
zrzuca go z siebie, jest coraz lżejszy i mocniejszy. Reszty tego ciężaru
pozbędzie się dopiero tam, u końca drogi. Kiedy
1gdzie? O tym kapitan M. nie myślał. Wiedział, źe stanie się to nieprędko i
daleko stąd. Na pewno dopiero po wojnie.
Pewnego ranka, po śniadaniu, zaczynało właśnie świtać, na chwilę przed
wyruszeniem do pracy (było to na począt
ku kwietnia, cztery dni przed planowaną ucieczką), do baraku, w którym
kapitan M. mieszkał, wszedł strażnik, rozglądał się chwilę, potem wywołał
kapitana na wartow nię.
- W jakiej sprawie? - spytał kapitan M., kiedy szli w stronę wartowni.
- Nie moja rzecz — odpowiedział strażnik, ale tonem dosyć grzecznym.
W obozie zdarzało się często, że kogoś wzywano na wartownię, a potem do
budynku komendy. Przeważnie po to, aby jeszcze jeden, kolejny raz
sprawdzić jego per sonalia. Trwało to nieraz godzinami. Oficer przerzucał
papiery tam i z powrotem, czytał, porównywał coś, zada wał jakieś pytania,
notował, czasem kazał podpisywać jakieś oświadczenie. Kapitan M. był tutaj
już raz na takim przesłuchaniu, a wcześniej, gdzie indziej, niezliczoną ilość
razy. Zawsze i wszędzie przesłuchujący go oficerowie wy rażali podziw dla
jego znajomości języka rosyjskiego (była to jeszcze jedna okoliczność
przemawiająca za tym, że kpt. M. mógł być tak zwanym szpionem), ale
kapitan M. za każdym razem odpowiadał to samo, zgodnie zresztą z pra wdą,
że umiejętność tę nabył w carskiej szkole, w której poziom nauczania języka
rosyjskiego był wysoki. Prze słuchania zasadnicze kapitan M. miał już
dawno za sobą. Owe nie kończące się rozmowy o różnych porach dnia
i nocy, w których być może chodziło o odkrycie jakiejś niezgodności między
tym, co on zeznawał, a tym, co było naprawdę. O ciągłe sprawdzanie jego
identyczności i praw domówności. A być może o nic nie chodziło. Może
była to po prostu praca, zajęcie dla tych, którzy go przesłuchiwali, woali z
miejsca na miejsce - a w końcu może i dla niego, żeby się nie nudził?
Może ta drobiazgowość była nie środkiem do osiągnięcia celu, ale celem
samym w sobie?
Na wartowni czekało na kapitana M. dwóch oficerów NKWD. Obaj byli w
szykownych, elegancko wciętych białych kożuszkach, pachnieli wodą
kolońską. Wyglądało na to, że przyjechali z daleka, może nawet ze stolicy.
Ale
chyba z nieba spadli, bo nie widać było w pobliżu żadnych samochodów. A
może byli tu już od wczoraj, a nawet parę dni?
-
Kapitanie - można was tak tytułować? - spytał młod szy z nich, lejtnant.
- Proszę, taką miałem w wojsku rangę.
-
Towarzyszu Iwanie Iwanowiczu - powiedział starszy rangą i wiekiem
oficer - ja nie mam do kapitana żadnych spraw. Idźcie się przejść, jest ładna
pogoda, ja tu zostanę, mam coś do przejrzenia.
Kapitan M. nawykły do tego, że wszystko, każde ode zwanie coś tu znaczy
(albo wydaje się, że nie znaczy nic, ale jednak czemuś służy), zastanawiał
się, dlaczego młody oficer wychodzi z nim na spacer, a starszy zostaje, bo nie
ma do niego żadnych spraw. I w ogóle dlaczego kapitan M. jest prowadzony
na spacer, skoro został wezwany do biura?
Oficer szedł obok kapitana, zamiatał walonkami śnieg, jak to robią dzieci na
przechadzce w parku. Z tyłu szło dwóch strażników.
I
A wejdźmy tu, zobaczymy, jak wam się żyje - powie dział oficer NKWD i
na chybił trafił skręcił do trzeciego baraku z prawej strony. Obszedł dookoła
prycze, zdawał się nie zauważać bałaganu, nierówno zasłanych dziurawy mi
kocami legowisk. Zatrzymał się koło jakiejś pryczy, wziął do ręki grubą,
postrzępioną książkę Tołstoja Wojna
i mir. Przerzucał kartki, zatrzymał się w jakimś miejscu
i kiwając lekko głową przeczytał całą stronę, odwrócił kartkę i przeczytał
chyba jeszcze pół strony.
- Gazety do was dochodzą? - spytał zamykając książkę.
- Nieregularnie - odpowiedział wymijająco kapitan M.
-
No, z kiedy na przykład macie ostatnie wiadomości
o tym, co się dzieje na świecie?
- Może sprzed dwóch miesięcy, coś takiego.
-
Oo, od tego czasu wiele się zdarzyło. Niemcy zajęły Bułgarię, to chyba
wiecie.
- Nie.
-
Tak, zajęły Bułgarię. A trzy dni temu zaatakowały Jugosławię i Grecję.
Nieładnie, prawda?
Kapitan M. miał już na końcu języka uwagę dotyczącą pewnej analogii
historycznej. Z trudem się powstrzymał od jej wypowiedzenia. Wzruszył tylko
ramionami.
- Słucham? - spytał oficer.
- Nic nie mówiłem.
- Zdawało mi się.
Kapitan M. bardzo intensywnie myślał i czekał na to, co oficer jeszcze powie,
ale lejtnant nie wracał już do tematu wojny na Bałkanach. Kiedy wyszli z
baraku, oficer NKWD przystanął, rozejrzał się po obozie, zasłuchał się w
krótki, dźwięczny zaśpiew samotnej zięby.
1 Wiosna już idzie - powiedział.
-
O, jeszcze, towarzyszu lejtnancie, do wiosny daleko
- powiedział jeden ze strażników.
Oficer NKWD spojrzał na niego z niechętnym jakby wyrazem twarzy. Druga
zięba odezwała się z lasu, ale zamilkła, bo oto gdzieś dosyć blisko rozległo się
skrzypie nie, potem trzask rozdzieranych i łamanych gałęzi, wreszcie huk
walącego się drzewa.
W następnym baraku, zakutany w koce, z nogami okry tymi zielonym
wojskowym płaszczem, leżał więzień. Był obrócony twarzą do ściany.
- Chory? — spytał oficer NKWD.
- Tak jest, towarzyszu lejtnancie - powiedział strażnik. Kiedy znowu wyszli
na plac, kapitan M. zauważył, że
w stronę wartowni w asyście trzech strażników zmierza grupa kilkunastu
więźniów, ale jak mu się zdawało, nie było wśród nich nikogo z piątki, która
za kilka dni miała podjąć ucieczkę. Więźniowie objuczeni byli plecakami,
chlebakami albo uszytymi z worków torbami, w których nosi się i wozi cały
dobytek osobisty. A więc szli w trans port. W tym czasie, kiedy lejtnant
zabawiał rozmową kapitana M., najstarszego w obozie rangą i wiekiem więź
nia, drugi oficer NKWD odbierał i wyprawiał w drogę tamtych. Kapitan M
błyskawicznie przypomniał sobie
■
i porównał wszystkie swoje dotychczasowe kontakty z NKWD, poprzedzające
jakieś zmiany - i niczego nie udało mu się skojarzyć. W ich postępowaniu
wydawało się nie być żadnej prawidłowości. Grzeczność, humory, dow cipy -
nie zawsze zapowiadały zmianę na lepsze, a gniew, znudzenie, oburzenie,
obojętność, wściekłość - nie zawsze wróżyły zmianę na gorsze. Lejtnant
zapragnął jeszcze obej rzeć inne baraki. Posmutniał i zamilkł, kiedy w
następnym baraku zobaczył aż trzech chorych. W pewnej chwili, spojrzawszy
na zegarek, stwierdził, że jest już późno, a tu jeszcze wypada odwiedzić
barak, w którym mieszka kapitan M. Tutaj znalazł słowa uznania dla
porządku w nim panu jącego, przypisując zasługę kapitanowi M. Nie ma to
jak zawodowy oficer. On ma porządek, żeby tak powiedzieć, we krwi.
Lejtnant, mimo że się śpieszył, poświęcił jeszcze sporo czasu barakowi, w
którym mieszkał kapitan. Przerzucał uważnie kupkę książek, wśród których
były dwie polskie, powieść Kraszewskiego i stary, bez okładek, kalendarz.
— To wasze książki, kapitanie? - spytał lejtnant.
— Nie, pożyczone.
— Taak. No, kapitanie, zbierajcie swoje manatki. Nie długo wyjeżdżamy -
powiedział lejtnant odkładając ksią żki. Tego się kapitan M. nie spodziewał.
— Dokąd? Jeśli wolno spytać?
— Żałuję, ale nie potrafię tego powiedzieć. W każdym razie na południe.
Do cieplejszych krajów... - powiedział lejtnant uśmiechając się.
Godzinę później dwie furgonetki więzienne, poprzedzane przez samochód
z oficerami NKWD, ruszyły drogą na południe. Czterdziestu więźniów (wśród
nich, poza kapita nem M., był tylko jeden z tych pięciu, którzy mieli uciekać)
jechało teraz z szybkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę trasą,
którą kapitan M. w swoich pianach spodziewał się pokonywać w najlepszym
razie z prędkością około dwóch i pół kilometra na godzinę. Małe, podłużne
okienka były tak wysoko, że aby przez nie popatrzeć, trzeba było wstawać z
ławki. Ale po co kapitan M. na
oczach strażników, jadących w samochodzie, miał patrzeć przez okno na
ośnieżone drzewa, na słupy linii telefonicz nej, na podnoszące się i spadające
łuki drutów obwieszone soplami lodu? Kapitanowi M. wystarczyło tylko
wiedzieć, że oto po niecałej godzinie jazdy samochody minęły miej sce, w
którym po prawej stronie szosy, zagrzebana w głę bokim śniegu, leżała
skrzynka z zapasami. Samochody przejechały to miejsce nie zatrzymując się
i mijały nie zatrzymując się także następne. Gdyby ta podróż miała coś
wspólnego z odkryciem przez NKWD planowanej ucie czki, to na pewno
samochody stanęłyby, a oficerowie jadący osobowym samochodem
wysiedliby i zapragnęli dowiedzieć się wielu szczegółów tej sprawy. Ale
samochody jechały dalej nie zatrzymując się. Okna przesłaniał czasem
tuman śnieżny strząsany z drzew lub podnoszący się spod kół samochodów
jadących przodem. Czasem samochody zwalniały. Koła buksowały wtedy
ciężko w zaspie, silniki wyły na pierwszym biegu, ale po chwili samochody
wjeż dżały na twardy śnieg i posuwały się naprzód.
W której sferze konspiracji mogła mieć miejsce wsypa? Wśród tych pięciu,
którzy mieli uciekać? Raczej nie. Obec ność tutaj jednego z nich wydawała
się przypadkowa. To byli przecież najzaufańsi z zaufanych. Po sto razy
spraw dzani w rozmowach i zachowaniu się. Wiadomo było
o nich wszystko - skąd pochodzili, kim byli, gdzie służyli. Wśród wywożonych
nie było też ani jednego z tej czwórki, która rzucała skrzynki z zapasami. Ale
kapitan M. był pewny ich wierności. Były to młode chłopaki, mieli najniż sze
wyroki, po pięć lat odsiadki za głupstwa (paradowanie w mundurze
harcerskim, składanie w dniu 11 listopada kwiatów pod pomnikiem
Mickiewicza, za jakieś takie małe zbrodnie). Mieli już rok poza sobą, nie
opłaciłoby się świnić, bo i tak przed czasem by ich nie zwolnili. A w do datku
jeden z tych młodych ludzi nie był tym, za kogo go miano. Był synem
pewnego wysokiej rangi oficera pol skiego przez NKWD nie łubianego i
poszukiwanego. Ale tak się złożyło, że o tym wiedział tylko kapitan M.
(Wspo
minałem już o tym). Wydawało się więc - jeśli w ogóle to było przyczyną
transportu - że wsypa nastąpiła raczej w szerokiej zmowie, która była
podstawą całej operacji. Ale bez jej istnienia, działania, ofiarności wielu
ludzi, ucieczka nie byłaby w ogóle możliwa. Kapitan zaczął
o nich myśleć, przyglądał się im z bliska, jakby spodziewał się w tym długim
szeregu ludzi znaleźć ogniwo słabe, które puściło. Ale nie wszystkich znał.
Było na przykład wśród nich kilku uchodzących za porządnych ludzi, ale nie
Po laków. Byli jacyś dwaj Ukraińcy, Rosjanin, dwóch Żydów. Był nawet
pewien Gruzin z pochodzenia, kontraktowy oficer kawalerii, instruktor jazdy.
Ale dlaczego z góry zakładać, że zdrajcą nie mógł być Polak? Kapitan M. nie
był szowinistą. Poprzestał więc na stwierdzeniu, że przy czyną wywózki
mogło być coś, co się zdarzyło na obszarze dużej konspiracji, lub coś
zupełnie innego. Jeszcze niewia domego. W ciągu prawie półtora roku
pobytu w więzie niach i obozach odbył już kilka wędrówek i przyzwyczaił się
do nich. Taki to już był system. Polegał na ustawicznym ruchu, niepokojeniu
więźniów, przesiewaniu ich, dzieleniu na coraz inne kategorie. Raz tylko,
było to na początku kwietnia, akurat rok temu, na krótko przed transportem
z poprzedniego obozu kapitan M. przeżył chwilę trwogi. Poczuł bliskość
jakiegoś wielkiego, ale nieokreślonego za grożenia. Gdy się ma poza sobą już
trzy wojny i sto razy ocierało się o śmierć, czuje się jej bliskość niemal
zmysłami. Ale wtedy, przed rokiem, on był wśród tych, którzy w osta tniej
chwili zostali w obozie zatrzymani. Wywożono in nych. Kim byli ci, którzy
teraz, wraz z kapitanem M. jechali na południe? Więźniów jadących w
pierwszym sa mochodzie widział tylko z daleka. A ci, którzy jechali wraz z
nim, byli przeważnie oficerami zawodowymi lub rezerwy, było także dwóch
czy trzech podchorążych.
Jeśli dzisiejszy transport nie był więc jednym z tych kolejnych,
zwyczajowych, celowych lub bezcelowych ru chów i jeśli wykluczyć wsypę
jako przyczynę - to czym był? Może na świecie zdarzyło się coś więcej niż to,
co usłyszał
od lejtnanta, coś, na co kapitan M. czekał i czego się spodziewał - może
Rosja została (nareszcie) wciągnięta do wojny i w tej chwili jej armie biją się
gdzieś na dalekim wschodzie z Japończykami albo na zachodzie z
Niemcami? (Wojna z Niemcami wydawała się kapitanowi M. mało
prawdopodobna, przynajmniej w tej chwili, ale jednak niewykluczona). Był
przekonany, że ta wojna aby mogła się skończyć, musi najpierw ogarnąć cały
świat. Że coś mogło się stać, świadczył nieco odmienny sposób zachowa nia
się tych, którzy odebrali kapitanowi M. wolność. Byli znacznie bardziej
uprzejmi niż zwykle, można powiedzieć, że nawet przyjacielscy. I to w sposób
bardziej naturalny. Oto przed chwilą jeden ze strażników poczęstował
kapita na M. papierosem, usiłował nawet zagadywać, co było już zupełnie
niezwykłe.
Po około trzech godzinach jazdy samochody zatrzymały się. Kapitan M.
przeżył chwilę niepokoju, czy nie ma to czegoś wspólnego ze sprawą ucieczki,
ale okazało się, że oficerowie z samochodu osobowego chcieli się po prostu
odsiusiać. Pozwolono także wysiąść na chwilę więźniom. Po kilku minutach
samochody ruszyły dalej. A kapitan M. mógł powrócić do swoich myśli. Więc
jeśli transport, w którym i on jechał, nie miał być zwykłym ruchem, jak to
się mówiło „żeby się kasza nie przypaliła” i przy okazji jeszcze jednym
potrząśnięciem sita, aby wyłapać jakiegoś szpiona czy dywersanta, jeśli to
nie było to, ani jakieś inne wydarzenie, jeszcze nie znane - to nie ma się co
dłużą nad tym zastanawiać. Pożywiom - uwidim, jak mówią Ros janie. I
kapitan M. powrócił w myślach do swoich obsesyj nych rozważań na temat
wolności. Cokolwiek będzie, co kolwiek się zdarzy i gdziekolwiek się znajdzie,
kapitan M. wie, że nie przestanie nigdy myśleć o tym, jak wolność odzyskać.
Gdyby nawet miało się okazać, że obóz, do którego losy go zawiodą, leży
pośrodku pustyni Kara- -Kum, to kapitan M. wie, że nazajutrz po przybyciu
tam zacznie już przemyśliwać, jak by się stamtąd wydostać. Nazajutrz? Nie,
już wcześniej. Wieziony samochodem
94
w czterdziestostopniowym upale, w dławiącym gardło ku rzu, z wargami
spieczonymi, na pół oślepłymi oczami będzie się wpatrywał w pustynię,
której kresu nie widać, z nadzieją, że znajdzie na niej jakiś choćby
najmniejszy punkt oparcia dla wzroku - pojedyncze drzewo, kępę zarośli,
skałę. Coś, co pozwoliłoby mu później wymyślić jakiś sposób na to, aby się
zmierzyć i pokonać buchającą żarem pustynię. Będzie to zupełnie inny
rodzaj walki niż ten, który wymyślił tam, na północy, ale nie wątpił w to, że
jakiś sposób na gorącą i suchą przestrzeń istnieć musi, podobnie jak istniał
tam na przestrzeń porośniętą lasem, pokrytą śniegiem, skutą lodem. Na
przykład w tej chwili przychodzi mu do głowy taki pomysł: jest noc, pięciu
uciekinierów opuszcza obóz i zanurza się w czarną pustkę. Noc jest chłodna,
prawie mroźna w porównaniu z dniem. Nie mają kompasu, ale po co
kompas, będą szli na północ, wciąż tylko na północ, a przewodniczką
niezawodną im będzie Gwiazda Polarna. A co będą robić w dzień, w ten jasny
i gorący dzień na otwartej, pustej przestrzeni, gdzie każdy poruszający się
przedmiot widać z samolotu, niby z lotu drapieżnego ptaka, na dziesiątki
kilometrów? A, to bardzo proste: pod koniec nocy, na godzinę przed świtem,
zagrzebią się w ostygłej w ciągu nocy ziemi, jak to czynią robaki i drobne
ssaki pustynne, aby nie spalić się w słone cznym żarze dnia. Poranny wiatr
siejący drobnym pias kiem zasypie ślady ich stóp i miejsce, w którym
zniknęli pod ziemią. Będzie potrzebne jakieś proste urządzenie, jakaś
przenośna konstrukqa z płachty i paru tyczek, żeby piasek nie walił im się
na głowy. Ale to są już szczegóły. Przesiedzą więc skuleni we wnętrzu
chłodnej ziemi, od dychając, a właśnie, czym? Powietrzem, które będzie do
chodziło rurką. Nawet dwoma rurkami, dla wymiany po wietrza zużytego.
Proste. Gdy powietrze dochodzące z góry zacznie się ochładzać, będzie to
znak, że słońce zniża się i gaśnie żar. Wtedy będą mogli wyjść na
powierzchnię, odetchnąć świeżym, chłodnym powietrzem nocy. Pożywić się.
Potem ruszyć dalej na północ.
Pustynia, pustynia. Kapitan M. niewiele o niej wiedział ale zdawał sobie
sprawę, że pustynia wysusza ciało człowie ka, wypija z niego wodę, krew w
nim gęstnieje, człowiek zasypia, umiera. A więc przede wszystkim woda.
Około dwóch litrów wody dziennie, najmniej półtora. Jak zdobyć wodę?
Zapas wody można wziąć z sobą na dwa — trzy dni, to wszystko. A co
potem? Ano, trzeba będzie zbierać w nocy rosę na rozścielone płachty. Poza
tym płynie tam przecież rzeka, jak jej tam, Syr-Daria czy Amu-Daria, więc
gdy się do niej dotrze... Ten problem będzie wymagał jeszcze szczegółowych
studiów, na miejscu. Ach, byłbym zapomniał o czymś bardzo ważnym: sól,
sól! — pomyślał kapitan M. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd to wie, chyba
dowiedział się tego w poprzednim obozie w roz mowie z pewnym
pułkownikiem rezerwy, w cywilu profe sorem medycyny tropikalnej, który
wiele po świecie po dróżował. Otóż człowiek, pocąc się, traci nie tylko wodę,
ale pozbywa się także soli mineralnych, koniecznie po trzebnych do tego, aby
mogło pracować serce i inne organy wewnętrzne. Ubytek wody można
stosunkowo dosyć łatwo uzupełnić - ale sól, sól! W grę wchodzą
prawdopodobnie jakieś niewielkie ilości, maleńka chyba szczypta soli dzien
nie, trzeba to jeszcze ustalić. Ale jak to dobrze, że kapitan M. to sobie
przypomniał!
Kapitan M. nie jest pewny, czy to, co w tej chwili wymyślił, będzie akurat
tym najlepszym sposobem na to, aby pokonać pustą, buchającą żarem
przestrzeń. W kon cepcji ucieczki przez pustynię było zbyt bliskie podobień
stwo do tamtej, przez tundrę. Było to właściwie tylko odwrócenie jej
kierunku. Może trzeba będzie wymyślić coś zupełnie innego? Zacząć
rozumować innymi kategoriami? Na przykład: przejścia w jakiś inny stan.
Przeistoczenie się z uciekającego i ściganego więźnia w kogoś całkiem
innego, kogoś, czyje istnienie nie budziłoby żadnych podejrzeń? Pasterza
owiec, poganiacza wielbłądów, przewoźnika przez rzekę. Przystosować się do
krajobrazu, zniknąć w nim, stopić się z tłem tak doskonale, aby stać się
prawie niewi
dzialnym, jak potrafi być niewidzialną przycupnięta w bru ździe kuropatwa.
Zamiast ucieczki - znieruchomienie
i przetrwanie jakiś czas do chwili, w której znów będzie można podjąć ruch.
Tak, jak to czynią małe i słabe zwierzęta zagrożone atakiem bardzo
niebezpiecznego, sil nego wroga. Nieruchomieją i trwają jeszcze długo po
oddaleniu się wroga w bezruchu. Kapitan był już bliski wymyślenia jakichś
niedorzeczności, przeistoczenia się w mądre drzewa, myślące kamienie. Coś
mu się zaczęło plątać po głowie z Odysei o towarzyszach przemyconych pod
brzuchami baranów. A najlepsze byłyby czapki niewi dki. W tym miejscu
kapitan M. poczuł się trochę za wstydzony tym, że zamiast trzymać się
realiów, pozwolił swoim myślom zejść na manowce. Ale przypomniał sobie
anegdotę, która wprawiała go zawsze w dobry humor, tę opowieść o
pomylonym fizyku i siedmiu tysiącach wróbli
- i uśmiechnął się. Tak czy owak - pomyślał - jedno jest pewne: że tylko ciało
można skrępować, uwięzić, oddzielić od otaczającego świata. Myśl, póki
człowiek żyje, pozos tanie zawsze wolna.
Samochód jechał teraz szybciej, miękko, bez wstrząsów. Widocznie minął
miejsce, w którym droga przechodziła w szosę o twardej, równej nawierzchni.
Była to mniej więcej połowa drogi. Kapitan M. siedział z zamkniętymi oczami
i ci, którzy na niego patrzyli, mogli przypuszczać, że śpi. Przed chwilą jego
wyraz twarzy był poważny, kapitan myślał pewnie o czymś niezbyt wesołym.
A teraz znów jakby uśmiechał się. Mogło to znaczyć, że śni mu się coś
bardzo miłego, na przykład rodzinny dom i okolica jego dzieciństwa. Mogło
się wydawać, że kapitan widzi siebie, jak to często więźniom się zdarza,
idącego lekkim krokiem, a właściwie jakby płynącego lub niesionego po
wietrzem drogami i ścieżkami wśród drzew, przez otwiera jące się przed nim
furtki i bramy, przenikającego bez przeszkód przez mury i ściany, aż do
wnętrza domu, w którym nic się nie zmieniło od czasu, gdy go opuścił.
Więc tym, którzy na kapitana M. patrzyli, mogło się
wydawać, że kapitan M. zdrzemnął się. A tymczasem on wcale nie spał i
niczego nie śnił. A jeśli nawet uśmiechał się, to pod wpływem swoich myśli.
Bo myślenie, a nawet marzenie o wolności - to już jakby odzyskanie jakiejś
jej małej, ale realnej części.
Wizyta w domu malarza Z.
Odwiedzanie tej południowej republiki należy niemal do żelaznego kanonu
programowego wycieczek do ZSRR. Republika jest wystarczająco atrakcyjna,
jej historia o pięć wieków starsza od imperium carów. Jej mieszkańcy byli
już w IV wieku chrześcijanami, a epokę prymitywnego byto wania mieli
dawno poza sobą. Gdy na północ od nich człowiek szukał człowieka
wędrując po pustaciach - oni już żyli skupieni w miastach i osiedlach
otoczonych murami, sadami, ogrodami. Trudnili się w razie potrzeby
rzemios łem wojennym, i robili to na ogół z powodzeniem, ale w czas pokoju
zajmowali się rolnictwem, hodowlą i hand lem. Mieli własną świetną
literaturę i sztukę.
Pewnego razu zawędrowałem i ja do stolicy tej republiki,
i po zwiedzeniu muzeów i obejrzeniu budowli i pomników, w ramach
wcześniej zapewne ustalonego programu, obej mującego także kontakty z
interesującymi osobami, znala złem się w domu pewnego, jak nas
zapewniono, wybitnego malarza. Jego dom okazał się jednak czymś więcej
niż mieszkaniem tylko i pracownią - to było coś w rodzaju małej rezydencji.
Bezstylowa co prawda, tuż sprzed I wojny światowej, ale bardzo solidnie
zbudowana willa jakiegoś chyba dygnitarza czy bogatego kupca otoczona
była wyso kimi, żelaznymi sztachetami i okolona sadem i ogrodem. Kończył
się dzień, upał gasł, na ziemię kładły się już długie wieczorne cienie. Szliśmy
wśród drzew obwieszonych owo
cami i kęp bardzo mocno pachnących, kolorowych kwia tów. Na progu domu
oczekiwali nas gospodarze - on, pan koło siedemdziesiątki, dosyć wysoki,
masywny, o jasno- brązowych oczach i czarnych, ozdobionych kilkoma siwy
mi pasemkami włosach. Ona, także brunetka, czarnooka,
0 kaukaskiej urodzie, znacznie chyba od niego młodsza. Kiedyś, jako młoda
kobieta, musiała być bardzo piękna. Chwilę później, rozdając nam po kolei
herbatę w filiżan kach, częstowała każdego z nas żywym, naturalnym uśmie
chem, który chwilami przygasał (kiedy brała do ręki fili żankę), potem znów
rozjaśnia! jej twarz (gdy podawała nam filiżankę i patrzyła na nas).
Siedzieliśmy wokół długie go, czarnego stołu, który wydawał się ciężki jak
blok skalny. Piliśmy niezbyt mocną, ale bardzo gorącą i aroma tyczną
herbatę z kuźniecowskiej porcelany. Pośrodku stołu stały rządem stare
rosyjskie srebra, talerze, koszyczki, patery, pełne owoców. Zielonych i
granatowych winogron pokrytych białym pyłkiem, jakby ich nie dotykały
jeszcze ludzkie ręce. Brzoskwinie i morele były tak kolorowe
1
dorodne, że wyglądały nierealnie jak atrapy. Piliśmy więc herbatę i
rozmawialiśmy. Najpierw spytano nas, czy mieliś my podróż wygodną, potem
gospodarze byli ciekawi na szych wrażeń. Ja nie byłem tu przedtem nigdy,
więc mog łem powiedzieć, że jestem oczarowany starą architekturą,
przyrodą, kolorem nieba, co było prawdą. Potem była mowa o literaturze
rosyjskiej, o Czechowie i Dostojew skim, a tak się szczęśliwie dożyło, że jeden
z naszych kolegów pisał o Dostojewskim książkę. Ale po pewnym czasie
rozmowa zaczęła utykać. My, goście, czuliśmy się trochę skrępowani. Oni,
gospodarze, panowali towarzysko nad sytuacją, poddawali tematy, a nawet
grali jakby jakieś role. Wszyscy zresztą uprawiamy jakieś aktorstwo, tylko że
ich gra, ludzi wschodu, należy do innej konwenqi, dlatego wydaje się nam
trochę obca. Myślę, że nasz sposób bycia
i prowadzenia rozmowy, nasze miny i gesty mogą się także wydawać trochę
kabotyńskie. Ale w każdym człowieku tkwi coś z niegrzecznego, nudzącego
się przy stole dziecka.
Od chwili już nie brałem udziału w rozmowie. Korciło mnie, żeby coś zrobić -
nie wiem - powiedzieć coś głupie go, zacząć się przechadzać po pokoju? Stać
mnie było tylko na wyciągnięcie ręki w stronę patery z owocami. Byłem
pierwszym z gości, który to zrobił bez zaproszenia, popeł niłem więc chyba
jakiś mały nietakt towarzyski, coś, o co mi chodziło. Ale nikt tego nie
zauważył poza gospodynią, która uśmiechnęła się i zachęciła mnie
mrugnięciem oczu. Oderwałem gałązkę winogron. Nie były atrapami. Były
słodkie, pod naciskiem zębów pękały wylewając zimny, orzeźwiający sok. Mój
gest jednak poruszył coś w dotych czasowym porządku. Gospodarz
zaproponował czerwone wino krymskie, potem wstał i zapalił światło.
Wnętrze pokoju wypełniło się światłem i ukazało to, czego w mroku nie
widzieliśmy: świetne, stare dywany leżące na podłodze
i wiszące na ścianach obrazy. Było ich mnóstwo, wisiały gęsto, niektóre
stykały się ze sobą ramami. Panie skupiły się wokół gospodyni, która
objaśniała stojące w oszk lonych szafkach przedmioty ze srebra i porcelany,
godne jak sądzę tego, aby ozdabiać carską kolekcję na Kremlu. Ale mnie
interesowało raczej malarstwo. Wszystkie obrazy były pędzla gospodarza, nie
miałem co do tego wątpliwo ści, były wyraźnie, czytelnie podpisane.
Gospodarz, wi dząc, że oglądam obrazy i zatrzymuję się koło niektórych
dłużej, zbliżył się do mnie, podał mi kieliszek wina i spytał:
- Interesuje się pan malarstwem?
- Tak. Moja nieżyjąca żona była malarką. A w ogóle malarstwo zawsze
mnie fascynowało.
Była to odpowiedź zdawkowa, a więc nie całkiem szcze ra, gdyż
malarstwo było dla mnie zawsze czymś więcej niż fascynacją. Było potrzebą,
pokarmem dla moich zmysłów
i wyobraźni, niezbędnym do życia, być może bardziej niż literatura i muzyka.
Gdybym to nawet chciał powiedzieć
1 to i tak wymagałoby dłuższej rozmowy, powiedzenia czegoś o sobie i
ludziach mi bliskich. A ja, mimo wszystko, jestem człowiekiem zachodu, i
nie umiem tak szybko skracać dystansu, jak ludzie wschodu. W czasie gdy
żona
gospodarza wyjmowała z szafek dzbanuszki, filiżanki, figu rki, i obracając je
delikatnie w palcach wskazywała jakieś kunsztowne szczegóły ich kształtów i
ozdób - my koń czyliśmy okrążanie pokoju i oglądanie obrazów. Nie po
trafiłem sformułować żadnej, nawet zdawkowej myśli. Ob razy wydawały mi
się poprawnie namalowane. Zaledwie. Nic więcej. Przedstawiały sceny
zbiorowe, krajobrazy, było kilka portretów i martwych natur. Grupy
żniwiarzy. Męż czyźni ostrzyli kosy, kobiety trzymały w rękach sierpy, jedna
poprawiała chustkę, druga ocierała grzbietem dłoni pot z czoła, ale
uśmiechała się. Na którymś z obrazów widać było płaski krajobraz obrzeżony
na horyzoncie nie bieskimi górami. Rozległe pole podzielone było skośnie na
dwie nierówne części: żółte ściernisko i brązową podory- wkę. Na styku tych
dwóch części dymił mały, czarny, ciągnący za sobą pług traktor, który był
sprawcą tej zmiany koloru. I to był chyba obraz najlepszy z wiszących w
jadalni. Ale wszystkim pozostałym obrazom brakowało czegoś - jak w tych
kolorowych, całostronicowych re klamach w zagranicznych pismach, w
których jest na pozór wszystko, czego wymaga reklama: są powabne kobiety,
wytwornie ubrane lub roznegliżowane, mężczyźni o delika tnej urodzie synów
milionerów lub surowym wyglądzie trampów z dzikiego zachodu. Ubrani są
we fraki, albo postrzępione kowbojskie stroje i marynarskie bluzy. Trzy mają
w rękach strzelby, wiosła, lejce. Towarzyszą im konie i psy. Dzieje się to na
tle piasków pustyni, zielonych łąk, lasów, morza, skał, w luksusowych
wnętrzach, w świetle kinkietów, w blaskach zachodzącego lub wschodzącego
słońca. Ale tym scenom reklamowym brakuje czegoś naj ważniejszego.
Czego? Jak by to powiedzieć? Sensu ich zaistnienia akurat w tym miejscu i
chwili. Ludzie, mimo że witają się z sobą, uśmiechają do siebie, częstują się
papiero sami i koniakiem — są bardziej sobie obcy niż przechodnie na ulicy.
Wydaje się ich nic nie łączyć, nawet przedmiot reklamy, butelka koniaku czy
paczka papierosów. Coś takiego było właśnie w obrazach, na które teraz
patrzyłem.
102
■
/
Były reklamą, która ma przemawiać do wszystkich - ale nie przemawia do
nikogo. Chcąc coś wyrazić - nie wyraża niczego. Przyszła mi jeszcze do głowy
dziwna myśl, że reklamy w zachodnich czasopismach i malarstwo, które
uprawiał Z., łączy to, że jedne i drugie są bardzo kosztow ne, a zysk
propagandowy z nich jest wątpliwy. Chyba, że w obu wypadkach nie o zysk
chodzi. Ale w takim razie
o co?
Obszedłszy pokój zatrzymaliśmy się przy obrazie, od którego zaczęliśmy
wędrówkę. Nie wiedziałem, co powie dzieć, ale gospodarz wybawił mnie z
kłopotu:
- Jeśli pan interesuje się malarstwem, pokażę panu inne obrazy,
dobrze?
- Z wielką przyjemnością.
Starałem się, aby gospodarz nie wyczuł w moim głosie fałszywego
entuzjazmu. Zresztą nie wiedziałem, o co cho dzi. Spodziewałem się, że
zaprowadzi mnie do pracowni, która mieściła się chyba na piętrze - ale nie.
Wyszliśmy na korytarz i Z. otworzył przede mną drzwi do sypialni. Był to
pokój dosyć duży, ale znacznie mniejszy od jadalni, ciemny, bo okna
zasłonięte były grubymi kotarami. Gos podarz zapalił górne światła, zrobił to
na dwie raty, dzięki czemu zobaczyłem najpierw to, co było w dole - dywany,
meble, szerokie małżeńskie łóżko, a dopiero potem, w peł nym świetle —
obrazy. Wisiały rzędem, wysoko, niemal pod sufitem, ale był to całkiem inny
świat sztuki. Ale jednocześ nie - to dziwne — te obrazy były mi znacznie
bliższe od tamtych, oglądanych przed chwilą w jadalni. Oto dwa portrety
kobiece. Dwie różne, inne kobiety patrzyły na mnie, tylko na mnie. Ze swoją
chwilowością istnienia, przelotnym uśmiechem, dziwnym skrętem szyi,
niewygod nym, jakby przypadkowym układem rąk, były zjawiskiem
niezwykłym, przykuwającym oczy, zmuszającym do pa trzenia. Jakby
malarz, wskazując na mnie palcem, powie dział: to są obrazy, które
namalowałem właśnie dJa ciebie.
- No, jak się panu podobają te obrazy? - w słowach gospodarza
zabrzmiała ledwo wyczuwalna nutka ironii.
Należało coś powiedzieć, i to bez długiego zastanawiania się, po prostu:
podobają mi się, czy nie. Myślałem więc rozpaczliwymi skrótami: ta
świetlistość kolorów jak z rene sansu - ale duch już kubizmu, a nawet
surrealizmu. Wy krój oczu jakby trochę bizantyjski, nie, raczej grecki, ale z
Grecji do Italii blisko, do Hiszpanii i Francji też niedale ko. Obrazy nie były
podpisane. Spytałem niepewnie:
- Modigliani, wczesny Picasso?
Gospodarz milczał chwilę uśmiechając się, potem powie dział:
- Nie, to ja...
- Piękne!
Gospodarz nie patrzył na swoje obrazy, stał bokiem, patrzył na mnie. Miał
poważny, skupiony wyraz twarzy, ściągnięte brwi, zaciśnięte usta.
- Mika, Mika! - zawołała żona gospodarza.
- Słucham?!
- Samochody podjechały, goście chcą się żegnać!
- Już idziemy!
- Z jakich lat pochodzą te obrazy?
- 1922-1925...
- Bardzo piękne — powtórzyłem.
-
Wtedy byłem jeszcze artystą — gospodarz powiedział to głosem tak
cichym, że prawie niesłyszalnym. A ponie waż nie było świadków naszej
rozmowy, więc słowa, które usłyszałem, nie zostały jakby w ogóle
powiedziane. Nie wiedziałem, jak się zachować, milczeć czy odezwać się?
- A kim pan jest teraz?
Gospodarz wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem? Chyba nikim.
-
Jest pan przecież malarzem, który zna swoje rzemios ło. To na pewno.
- Nie, proszę pana. Malarz, który zna swoje rzemiosło,
powinien być artystą. A ja artystą już nie jestem.
- Kiedy pan przestał nim być?
- Nie pamiętam. Zresztą nie stało się to z dnia na dzień.
- Mika!!
- Tak, idziemy!
To, co przed chwilą usłyszałem, było wyznaniem stra sznym. Nigdy czegoś
takiego z ust artysty nie słyszałem.
Towarzystwo podochocone winem było rozbawione. Ktoś kończył właśnie
opowiadanie dowcipu o korzyściach, jakie daje posiadanie własnej
awionetki, więc wszyscy wy buchli śmiechem. Potem usiedliśmy i tutejszym
obyczajem zamilkliśmy na dwie minuty. Jest to bardzo mądry zwy czaj,
nakazuje powagę i skupienie, pozwala przed roz staniem jeszcze raz
przyjrzeć się sobie i zapamiętać nasze twarze, bo przecież nie wiadomo, czy i
kiedy się jeszcze spotkamy? Patrząc chwilę na twarz gospodyni, doznałem
nagle olśnienia: to ona była jedną z kobiet na tamtych dwóch portretach.
Oczywiście sprzed wielu lat. A malarz, który ją wtedy malował, był, jak sam
powiedział, jeszcze artystą. Podniosłem oczy i spojrzałem jeszcze raz na
obrazy wiszące w jadalni. Były wśród nich i portrety, a między nimi trzy czy
cztery młodych kobiet. Jedna z dziewcząt nawet uśmiechała się. Ale to nie
był uśmiech, tylko skrzy wienie ust. Z jej twarzy nie promieniowało światło,
jak z tamtych dwóch, które widziałem przed chwilą w sypialni gospodarzy.
Portrety tych dziewcząt były jakieś płaskie, powierzchowne, jak kolorowane
zdjęcia w witrynach pro wincjonalnych fotografów. Minęło te dwie czy trzy
minuty. Zaczęliśmy się żegnać z gospodarzami.
Drogę nazajutrz mieliśmy przed sobą daleką, ale mnie zdarzyło się jechać
w towarzystwie osoby, którą znałem. Na tyle dobrze, aby móc z nią dosyć
swobodnie roz mawiać, a tak się złożyło, że osoba ta znała sporo szczegó łów
z życia malarza Z. Jechaliśmy drogą piękną, miejscami niebezpieczną, wijącą
się wśród skał i nad przepaściami. Chwilami przestawaliśmy rozmawiać, bo
z jednej stony piętrzyły się pionowe kamienne ściany, z drugiej dzieliło nas
czasem pół metra od brzegu przepaści. Widzieliśmy, jak spod kół jadącego
przed nami samochodu pryskają kamienie i spadają w otchłań. W takich
więc chwilach przerywaliśmy rozmowę, bo jednak nie czuliśmy się zbyt
pewni życia, ale to nie trwało długo. Mijaliśmy szczęśliwie skały i przepaście,
droga prostowała się, przed nami ot wierał się widok na łagodne, pokryte
lasami stoki i na wysokie góry, ale jeszcze odległe. Nasza rozmowa mogła
toczyć się dalej. Dowiedziałem się, że wybuch rewolucji październikowej
zastał malarza Z. i jego, bardzo wtedy młodą, żonę we Francji. Nie żyli w
nędzy, ale trzeba powiedzieć, że biedowali, trwała jeszcze wojna. W tamtych
czasach biedowała większość młodych artystów. We Fran cji bytowało
przecież kilkadziesiąt tysięcy malarzy! Pań stwo Z. przenieśli się więc na
prowincję, gdzie było znacz nie taniej, a okolica przypominała im trochę
ojczyznę: podobne do tamtych, rodzinnych, kamienne domy, od dzielone od
siebie niskimi murkami, z których zwieszały się girlandy drobnych,
kolorowych, odurzająco pachnących kwiatów. Poranki z pianiem kogutów, z
niebem blado- błękitnym, chłodne wieczory z błyszczącym, granatowym
niebem. Mogę sobie to wyobrazić. Mieszkając na prowin cji, wcale nie byli
odcięci od tego, co się działo w Paryżu i na świecie. Duch sztuki wydawał się
wszechobecny. Jeździli zresztą na wszystkie ważniejsze wystawy. Odwie dzali
ich koledzy z Paryża i ci, którzy tak jak oni, mieszkali na prowincji. Oglądali
nawzajem swoje obrazy. Żyli jeszcze wielcy. Monet, Bonnard, Yuillard,
Matisse. Impresjonizm był już sztuką dominującą w gustach powszechnych i
pa nującą nad rynkiem. Ci wielcy starzy mogli już mieszkać wygodnie i żyć
dostatnio, doskonaląc spokojnie swoją uznaną wizję świata. Ale działali
malarze, którym impre sjonizm już się sprzykrzył, poszukujący nowych
środków wyrazu, gdyż duch sztuki jest duchem bardzo niespokoj nym.
Działali młodzi kubiści, surrealiści, abstrakcjoniści, fauviści, ekspresjoniści.
W ogóle były to czasy jakiegoś niezwykłego pobudzenia i ożywienia myśli i
uczuć, które mu towarzyszyło przekonanie, że istnieje wiele sposobów
widzenia świata. Wszystkie te izmy kłębiły się głównie we Francji, także w
pobliskich Niemczech i Włoszech, ale jednak głównie we Francji. Tak, wiemy
to z historii sztuki.
Kłótnie, manifesty, skandale, nawet afery. Z. miał wtedy dobry okres, dużo
malował. Przeżywał, nie tak znowu częste w życiu artysty chwile, kiedy bez
wielkiego mozołu znajduje się to, czego się szuka, gdy intuicja pozwala
bezbłędnie wiedzieć, czego się szuka. Są to chwile, kiedy myśl pozostaje
prawie bezczynna, gdy wystarcza, że tylko oko kontroluje ruch ręki.
Malarzowi Z. nie przeszkadzało wcale to, że dach pracowni trochę przeciekał
(na szczęście w tej okolicy Francji deszcze latem rzadko padają), że na obiad
jadało się byle co, chudy kawałek ryby, talerz sałaty, i popijało najtańszym
winem. Że tylko od czasu do czasu ktoś - najczęściej z czyjejś cichej namowy
- kupował od Z. jakiś obraz, albo zamawiał portret. Wśród artystów malarz
Z. uchodził za bardzo zdolnego - ale cóż, takich zdolnych we Francji było
wielu. W samym Paryżu w owych czasach, ludzi, którzy w prefekturze policji
podawali jako zawód „artysta malarz”, żyło podobno około 20000...
Pewnego dnia, było to w roku 1928 lub 1929, małżeńst wo Z. odwiedził
gość niespodziewany. Przyjechał samo chodem, przemówił po rosyjsku,
wszedł, i postawił na stole butelkę czerwonego, krymskiego wina. Z., który
siedział na ławce w ogrodzie i malował, nie bardzo chciał z przyby szem
rozmawiać, wrócił jednak do domu, jak się dowie dział, że gość chce kupić
obraz. Był to urzędnik ambasady, przedstawił się jako początkujący
kolekcjoner obrazów, zarabiający niewiele, i dlatego nie mógłby wiele
zapłacić. Ale jakoś się dogadali. Wypili butelkę wina, które miało błyszczącą
czamo-czerwono-złotą etykietę i było bardzo dobre. Gość rozglądał się po
pracowni, mówił, że tak właśnie wyobrażał sobie życie artystów, którzy
myślą tylko
o sztuce, nie dbając o pieniądze. Tak się to zaczęło. Osoba, która mi to
opowiada, sądzi, że jednak głównym motorem powrotu do Rosji była żona Z.
To bardzo prawdopodob ne. Mogła już być zmęczona wojną, biedą,
prymitywnym życiem, noszeniem wody ze studni, chodzeniem po zakupy,
gotowaniem, zmywaniem. Poza tym - była jeszcze młoda, chciała się
podobać, chciała się dobrze ubrać, bywać w te
atrze i na koncertach. Nęcenie do powrotu odbywało się na raty, trwało
chyba parę miesięcy, między wizytami były jak sądzę kilkutygodniowe
przerwy, krótsze lub dłuższe, wsku tek czego Z. nie odczuwał żadnego
nacisku i miał dosyć czasu na myślenie i narady z kolegami i znajomymi.
Większość z nich odradzała powrót do Rosji, a niektórzy pukali się nawet w
czoła. Wizyty gościa z ambasady powtarzały się w nieregularnych odstępach
czasu, potem kiedyś przyjechał nawet sam konsul. Na razie jednak w
rozmowach z gośćmi nie było mowy o powrocie. Och, tylko czasem, ale to Z.
miewał i dawniej, ale ostatnio jakby częściej (być może pod wpływem jakichś
słówek niechcący rzucanych: ładnie tu, ale u nas silniej pachną kwiaty,
głośniej śpiewają ptaki, niebo ma piękniejszy, głębszy ko lor, u nas to, u nas
tamto) - coraz głośniej w malarzu Z. odzywała się tęsknota za krajem, z
którego pochodził. Były to zrazu ulotne wspomnienia, krótkie błyski światła,
stru żki zapachów, bełkot czystej, zimnej wody w potoku. Jakieś ulotne
obrazy z wczesnego dzieciństwa, te były najsilniejsze: konie z rozwianymi
grzywami na zielonym pastwisku, trzask a potem smak rozkrojonego arbuza
w upalne południe. Słychać dźwięki fortepianu, wiatr po rusza firanką, w
ogrodzie ojciec w białym ubraniu i słom kowym kapeluszu siedzi na
wiklinowym fotelu, pali fajkę, pasemka niebieskiego dymu unoszą się nad
jego głową. Ale koniec końcem chyba nie te wspomnienia i nie zachęty żony
miały ostateczny wpływ na decyzję powrotu. Stało się coś okropnego: Z.
zaczął być obiektem bojkotu towarzy skiego ze strony środowiska malarzy.
Byli wśród nich nie tylko Rosjanie, ale i Ukraińcy, Ormianie, Gruzini, przy
czynili się do bojkotu i Polacy, którzy mieli już własne państwo, więc co im
mogło na tym zależeć? Wizyty z am basady, zakupy obrazów, butelki
czerwonego krymskiego, nie mogły zostać przez środowisko nie zauważone.
Ale sądzę, że i ambasada postarała się dyskretnie o to, aby rzecz nabrała
rozgłosu. Zrazu nieufność, niechęć, unikanie malarza Z. przerodziły się po
pewnym czasie w otwarty
bojkot. Z. został okrzyczany oportunistą, czy nawet komu nistą, już nie
wiadomo co gorsze, choć w jego naturze nie było nic z konformisty, a z
przekonań politycznych nie był nawet socjalistą. Środowisko nie chciało
mieć go w swoim gronie. Ale świat był szeroki. Z. mógł był wyjechać dokąd
chciał - do Niemiec, Szwajcarii, do Ameryki, Australii. Był jednak bardzo do
Francji przywiązany, Francja była jego drugą ojczyzną. Wizyty gości z
ambasady na jakiś czas ustały, i Z. cieszył się z tego. Miał nadzieję, że
wszystko się jakoś ułoży, że po pewnym czasie odzyska pozycję i przy jaciół.
Aż tu pewnego razu zjawia się sam konsul, tym razem bez butelki wina, i
z miną trochę urzędową. Wyjmuje z teczki list w podłużnej kopercie i z
poważnym, ale zakłopotanym wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć: no i
co ja mam z tym zrobić? - wręcza ją malarzowi Z. Z. przeprosił gościa, wyjął
list z koperty i przeczytał. Akade mia, nie znając miejsca pobytu artysty
malarza Z., prosi ambasadę o odszukanie go i doręczenie listu. Nadawcy
chodzi mianowicie o nawiązanie kontatku z artystą mala rzem Z. i
zaproponowanie mu objęcia katedry malarstwa w akademii. List podpisany
był przez kolegę Z., teraz profesora. Studiowali razem w Petersburgu i w
Ecole de Beaux Arts w Paryżu. Kolega ten był o dwa czy trzy lata od Z.
starszy i tuż przed wybuchem wojny wrócił do Rosji. Z. spytał konsula, co
jego zdaniem powinien z tym listem zrobić? Konsul rozłożył bezradnie ręce i
powiedział, że jego zdaniem na listy odpowiadać wypada. Przez ambasadę?
Ach, nie, raczej wprost. Adres jest chyba podany na kopercie? To jest
przecież sprawa pana Z. osobista, i nie wymaga żadnego pośrednictwa.
Konsul wychodząc rzucił jeszcze raz okiem na wnętrze mieszkania malarza
Z., i po wiedział, że pensje w Rosji (tak nazwał Związek Radziec kie) nie są
jeszcze zbyt wysokie, ale - dodał z uśmiechem
- mieszkanie i pracownia, jeśli państwo Z. zdecydują się na powrót, na
pewno będą miały trochę wyższy standard...
Jakoś chyba pod koniec roku 1929 lub na początku 1930
malarz Z. wraz z żoną znaleźli się w kraju, który on opuścił przed około
dwudziestu laty. (Ona, jako młoda dziew czyna, wyjechała stamtąd z
rodzicami przed rewolucją). Nie ma sensu mówić o tym, co się od tego czasu
zmieniło, a co pozostało takie, jakie było. Z. czuł się trochę tak, jakby rozstał
się z krajem przed kilkoma dniami, a kiedy indziej - przed kilkudziesięciu
laty. Mieszkanie zastali już przygotowane, to samo domostwo, które zajmują
do dziś dnia. Z. przez długi czas zajęty był urządzaniem miesz kania i
organizowaniem pracowni na akademii i poznawa niem środowiska, i nie
wyczuwał delikatnych z początków nacisków ograniczających jego ruchy,
działanie, a nawet myślenie. Ten proces rozłożony został na miesiące, nawet
lata.
Samochód zaczął gwałtownie hamować, wjechaliśmy w zakręty między
skałami i nad przepaściami. Było to znów trochę denerwujące, ale trwało
tym razem krótko. Moja rozmówczyni nie bardzo wie, na czym polegał me
chanizm wdrażania socrealizmu w malarstwie. Ale ja wiem, jak było u nas,
więc mogę to sobie dosyć łatwo wyobrazić.
Z tym, że u nas trwało to krócej i miało gwałtowniejszy przebieg, bo trzeba
było nadążyć za tym, co u nich się już dawno dokonało. Nie wchodźmy więc
w szczegóły. Dość na tym, że po pewnym czasie malarz Z. poczuł się tak
skutecznie osaczony ze wszystkich stron, że nawet to co malował sam dla
siebie („Sam dla siebie” — co to znaczy? Żeby schować do szafy?) - zaczął
malować jakby sam przeciwko sobie. Coraz częściej miewał chwile, w
których zadawał sobie pytanie, którego artysta nie powinien sobie zadawać
nigdy, czy istnieją jakieś sposoby, które, nie rezygnując z tego, co potocznie
nazywamy artyzmem, pozwoliłyby przystosować malarstwo do wymogów po
lityki? I to był początek degrengolady w jego malarstwie. Na jego obrazach
zaczęły się pojawiać i rozrastać puste pola, jakby je ogarniała jakaś skórna
choroba, rodzaj martwicy, którą Z. daremnie starał się ożywiać, przemalo-
wując, zeskrobując, czasem nawet niszcząc płótna. Szamo
tał się sam z sobą - bo artysta pomocy znikąd spodziewać się nie może.
Zaczął nawet trochę chorować, miewał często bóle serca. Ale lekarz, do
którego się udał, wyśmiał go. Powiedział, że serce nie może boleć, bo nie jest
unerwione. Że to po prostu histeria. Zapisał jakieś proszki (nazajutrz po tych
proszkach, zażywanych przed snem, Z. czuł się tak, jakby go wypatroszono,
napchano sianem, i z powrotem zaszyto - był dosonale nieczuły i otępiały). A
gdyby bóle w okolicy serca powtarzały się, zaaplikował dwa, trzy razy
dziennie kieliszek dobrego koniaku. Z. pił teraz w ogóle, już przed wizytą u
lekarza, o wiele więcej i znacznie silniejsze trunki niż we Francji. I po
pewnym czasie serce Z. uspokoiło się. Zresztą, niby człowiek ranny w piersi,
aby nie cierpieć, oddychał teraz tylko na pół oddechu. A w tym co robił, aby
uniknąć cierpienia, nauczył się kompromisu. Być może, że na początku było
w tym coś z udawania i były jakieś stany nerwicowe - ale skończyło się po
prostu tym, czego od niego oczekiwano: jego obrazy stały się płaskie (nie w
sensie faktury ani perspektywy, ale treści). Były teraz puste, pozbawione
tego niespokojnego piękna i dziwności, które są istotą sztuki prawdziwej. Co
ja mówię: sztuki prawdziwej? Nie ma przecież sztuki niepraw dziwej! Więc po
pewnym czasie Z. doszedł do tego, że zaczął uprawiać coś, co podobne było
do lakierowania drzwi i okien. Jeśli nie było całkiem tym samym, to tylko
dlatego, że Z. uprawiał wciąż malarstwo sztalugowe. W ro ku 1936 i 1937
zapanował terror. Stalin rozprawiał się ze swoimi jawnymi, skrytymi, a w
końcu chyba urojonymi przeciwnikami. Aresztowano miliony ludzi, setki
tysięcy wyprawiano na tamten świat, w najlepszym razie do łag rów. Z. był
chyba naiwnym fantastą w sprawach politycz nych, bo ogarnięty paniką, ale
pamiętający ostatnią roz mowę w ambasadzie w Paryżu, gdzie go
zapewniano, że w każdej chwili, kiedy tylko zechce, będzie mógł do Francji
wrócić - udał się do wydziału paszportowego, aby złożyć wniosek na wyjazd
wraz z żoną do Francji. Z. mógł się wtedy przekonać, że jego prawa
obywatelskie są statusem
więźnia. Funkcjonariusz, który go przyjął, wyraził zdumie nie, że profesor
akademii akurat w takiej chwili myśli
o opuszczeniu kraju. Zwrócił mu papiery z prywatną radą, że lepiej będzie,
jeśli nie pozostanie po nich w tym urzędzie żaden ślad. Z. nie był całkiem
pewien, ale chyba sios trzenica żony tego funkcjonariusza starała się o
przyjęcie na akademię. Z. nie ponawiał już potem nigdy prób uzyskania
paszportu. Zresztą w Europie zaczęło być nie spokojnie. A w kraju
aresztowania rozszerzały się, roz lewały, ogarniały najdalsze zakątki kraju.
(Represje nie ominęły także rodziny Z., na szczęście dalszej). Raz wyda wać
się mogło, że wszyscy aresztowani należą do jakiegoś wielkiego spisku -
potem znów, że nie łączy ich ze sobą nic, żadna zmowa, żadne wspólne
działania, a nawet nie po glądy. Że to wszystko jest jakąś okropną komedią
pomy łek, które zostaną wkrótce wyjaśnione, Z. jednak nie bardzo wierzył w
niewinność aresztowanych. Coś tam na rzeczy być musiało, czasem powody
błahe, nawet śmieszne, ale coś zawsze było. Jakiś nieostrożny list,
powiedzenie, słowo, dowcip. Niebawem zaczęły się procesy i okazało się, że
wszystkich oskarżonych łączy udział w jednej, wielkiej zbrodni przeciwko
państwu, partii, socjalizmowi, a wielu z nich działało na zlecenie
zagranicznych ośrodków szpie gowskich. Większość oskarżonych
przyznawała się do wi ny, bili się w piersi, prosili o najwyższy wymiar kary.
Tylko bardzo nieliczni usiłowali bronić swoich przekonań. Z. przestał czytać
gazety. Ale inni czytali i opowiadali. Była to jedna, gigantyczna powieść
sensacyjno-szpiegowsko- -kryminalna w odcinkach. Niektórzy pasjonowali
się tym. Z. i jego żona przycupnęli w domu, w którym było cicho, spokojnie,
dostatnio. Rok akademicki jeszcze się nie roz począł. Z. mógł trochę
malować, i w jakimś niejasnym nastroju oczekiwania na coś, nawet jakby w
przeczuciu czegoś, co się zdarzy, zaczął podobno malować śmielej, w co
zresztą nie bardzo wierzę. Może się mylę, ale sądzę, że szkody jakie powstały
w jego osobowości twórczej, były już nie do naprawienia. Przynajmniej w tym
ustroju, w któ-
I
rym Z. teraz żył. A w dodatku Z. nie był już człowiekiem młodym.
Wkrótce w Europie wybuchła wojna, Niemcy najechały Polskę, armie
radzieckie poszły na zachód i zajęły jej część. A półtora roku później Niemcy
napadły na Rosję, i roz poczęła się wojna długa i krwawa, której
towarzyszyło wszystko to, co każda wojna ze sobą niesie: śmierć, głód, 1
poniewierka, masowe ruchy przesiedleńcze, ewakuacje, i to w wymiarach
odpowiadających wielkości imperium i roz miarom niedołęstwa i bałaganu
administracyjnego. Z. i je go żona przeżyli tę wojnę lepiej niż wielu innych.
On był już za stary - przekroczył pięćdziesiątkę - aby iść na wojnę, miewał
tylko dyżury w obronie przeciwlotniczej. Poza tym miał wiele pracy na
akademii, gdzie wraz z uczniami projektował mnóstwo ilustraq‘i i afiszy
propagandowych. Z. uważał tę wojnę za wojnę sprawiedliwą, więc robił to z
przekonania i najlepiej jak umiał. Ale potem nadeszły lata, które w sztuce
dobrze pamiętamy. I ostatnie przed śmiercią Stalina paroksyzmy tyranii. Z.
malował coraz mniej. Zdawał sobie sprawę, że z jego obrazów uszła już
dusza. Oczywiście, nie stało się to nagle z dnia na dzień. Jego malarstwo
umierało powoli, na przestrzeni wielu lat, śmiercią starego, chorego
człowieka. I doszło wreszcie do tego, że Z. nie potrafił namalować obrazu
nawet poprawnie, choć zapewne nie przestał wiedzieć, czym obraz być powi
nien. Później miewał możliwości wyjazdu za granicę, nawet do Francji, ale
nie skorzystał z nich. Nie powiedziano mi dlaczego, ale myślę że wiem: ze
strachu. Z. bał się konfron tacji swojego malarstwa z tym, co się dokonało w
sztuce na zachodzie. I z tym, co robili jego dawni przyjaciele.
Rozmowa na temat malarza Z. była w istocie znacznie krótsza niż to, co
napisałem. Pozwoliłem ją sobie rozsze rzyć, gdyż osoba, z którą
rozmawiałem, wiedziała wpraw dzie dosyć dużo o malarzu Z., ale chyba
niewiele o ma larstwie. Nie zdawała sobie zapewne sprawy z tego, jak
delikatną materią jest sztuka, jak łatwo ją uszkodzić, a nawet uśmiercić.
- Ale żyje jak udzielny książę. W dobrobycie, otoczony zbytkiem,
pięknymi przedmiotami. To też coś w życiu warte... - powiedziałem po chwili.
- Przecież to wszystko nie jego! Nie domyśla się pan?
- Jak to nie jego?
- Obrazy - tak. Obrazy przez niego malowane są jego własnością. Ale
cała reszta - dom, meble, dywany, srebro, porcelana - nie. On po prostu
mieszka w muzeum. Rozu mie pan?
- Ach, tak? Rozumiem.
Próbowałem sobie wyobrazić, jak bym się czuł miesz kając całe długie
lata wśród przedmiotów, o których wie działbym, że nie są i nigdy nie będą
moją własnością? W końcu chyba bym się przyzwyczaił. W czasie studiów
przecież mieszkałem wiele lat poza domem, w obcych pokojach. Potem (nie
licząc więzienia i obozu) zdarzało mi się przemieszkiwać w pokojach
hotelowych, albo w wyna jętych, cudzych domach. Czułem się w nich różnie,
praco wało mi się i myślało gorzej lub lepiej, ale nie traciłem nigdy poczucia
własnej osobowości. Nie głupiałem ani nie mądrzałem w jakiś specjalnie
odczuwalny dla mnie i wido czny dla otoczenia sposób. Co innego jednak,
gdybym musiał żyć w tych nieswoich miejscach, i jeszcze pracować pod
przymusem. Robić coś, do czego nie byłbym przeko nany. Nie umiem
pracować na zamówienie, a cóż dopiero pod przymusem! Ilekroć mi się coś
takiego zdarzało, czu łem, że opuszczają mnie wszystkie siły, przestaje mi
funk cjonować pamięć i wyobraźnia, że pustoszeję wewnętrznie, że odmawia
mi posłuszeństwa nawet język, którego uży wam na co dzień i w którym
piszę. Mogę liczyć tylko na umiejętności składania prostych zdań i
znajomości orto grafii, nabyte w szkole podstawowej. Z największym więc
trudem, z głową jak pusty garnek, rozglądając się wkoło siebie, daremnie
szukając ratunku i natchnienia w widoku drzew za oknem - stać mnie tylko
na napisanie jakiegoś najprostszego zdania, na przykład: „Jest piękny
słoneczny poranek letni”. Ale co dalej? I co miało być przed tym i co
ma być potem? I w ogóle po co to napisałem? Przecież przede mną dokładnie
takie samo zdanie zostało już napi sane sto tysięcy razy!
- Zdaje mi się, że pod przymusem powstawać mogą tylko rzeczy oparte,
w najlepszym razie, o to, co już dawno zostało zrobione — powiedziałem
trochę bez związku z tym,
o czym mówiliśmy kwadrans temu, więc pomyślałem, że moja rozmówczyni
nie będzie wiedziała, o co mi chodzi. Ale nie doceniłem jej. Po chwili
odpowiedziała:
- Ma pan raq’ę.
Góry i przepaście oddaliły się od drogi, krajobraz ot worzył się.
Jechaliśmy teraz wśród łąk usianych tu i ówdzie szarymi głazami i kępami
niskich, żywo zielonych drzew. Z lewej strony, w drgającym powietrzu,
majaczyły gdzieś daleko jeszcze zarysy wsi czy miasteczka.
- A co będzie z jego żoną, kiedy on umrze? Jest przecież znacznie od
niego młodsza.
- Nie wiem. Może zostanie kustoszem. A jak ktoś inny tam zamieszka, to
przydzielą jej mieszkanie w nowym budownictwie. Pokój z kuchnią, a może
nawet dwa poko- je?
Osiedle z lewej strony zbliżało się, rosło w oczach. Wiedziałem, że to nie
jest jeszcze cel naszej podróży, ale wpatrywałem się w krajobraz z tą nieco
sztuczną, czasem bezradną ciekawością, której niechcący podlegamy zwie
dzając obce kraje. Widok miasteczka rozwijał się i zmie niał, opadał i
podnosił, przesuwał z jednej strony drogi na drugą. Miasteczko składało się
z dwóch, jakby zupełnie nie mających ze sobą związku, części. Nie było
między nimi żadnego przejścia, żadnego pokrewieństwa: trzy białe, wy sokie,
wielopiętrowe drapacze chmur, osłonięte z jednej strony rzędem smukłych,
obcych w tym krajobrazie włos kich topól - w bliskim sąsiedztwie gromady
parterowych lub jednopiętrowych domów wśród niskich drzew o koro nach
szerokich, pewnie oliwek, fig i orzechów. Domy kryjące się w cieniu niskich
drzew były pradawne. Były mocno zrośnięte z ziemią i przyrodą, powstały z
niej. A te
wielkie gmachy wydawały się zjawiskiem nie z tego świata, jakby
przeniesione skądsiś i ustawione tu na siłę. A raczej na próbę.
To o czym myślałem, patrząc na przybliżające się osied le, nie miało nic
wspólnego ani ze sztuką, ani historią, a tym bardziej z polityką. Polegało
tylko na patrzeniu i widzeniu proporcji, wysokości i odległości.
IX. 87
Modlitwa niewierzącego
Pewnego poranku, przed wymarszem do pracy, do mojego przyjaciela,
urzędującego już od godziny w izbie chorych, zgłosiło się kilku więźniów,
między innymi człowiek nie młody, ale wyglądający znacznie starzej niż na te
49 lat, które - jak się okazało - miał. Był Rosjaninem „staro- wierem”,
siedział za swoje dziwne przekonania religijne. Był nielubiany i gdzie się
tylko dało - prześladowany przez administrację obozu, a jednocześnie
otoczony czcią przez niektórych więźniów, Rosjan. Mój przyjaciel znał go z
wi dzenia. Pamiętał jego twarz zawsze pogodną, nie, to złe określenie - raczej
jakby lekko uśmiechniętą, tym uśmie chem, który widuje się czasem u
przewlekle chorych lub starych więźniów usiłujących schować pod
grymasem we wnętrzną udrękę. Teraz wydał mu się jakiś gwałtownie
odmieniony, wychudzony, pod pachą trzymał termometr, który mu włożył
sanitariusz. Twarz starowiera była szara, skurczona i pomarszczona jak
stare jabłko, siwa broda zmierzwiona, jak miotła, włosy mokre od potu.
Tempera turę miał niezbyt wysoką, tylko 38 stopni, ale wyglądał na
ogarniętego przez jakąś chorobę.
- Co cię boli? - spytał Mieczysław.
Starowier wyprostował się z trudem i dotknął ręką brzucha w okolicy
pępka.
Sanitariusze położyli starowiera na leżance i pomogli mu rozpiąć i
opuścić spodnie. Mieczysław zaczął delikatnie
obmacywać jego zapadnięty brzuch. W okolicy woreczka żółciowego tkliwość
była nieduża, ale wzrastała gwałtow nie od pępka w prawo, w dół. Okolica
wyrostka robacz kowego była szczególnie tkliwa, widoczne było nawet lek kie
zaróżowienie skóry, ale to mogło nie mieć związku z bólem. Mój przyjaciel,
jakby chcąc oddalić się od miej sca, które od początku wydawało mu się
najbardziej podej rzane, obmacał żołądek, śledzionę, wątrobę, okrężnicę. W
okrężnicy było trochę gazów, reszta była chyba w po rządku.
- Jadłeś śniadanie?
- Nie, bo mnie brało na wymioty.
- A wczoraj na kolaq‘ę jadłeś co?
- Nie, bo mnie mdliło i nawet wymiotowałem. Przyjaciel mój wrócił jeszcze
raz do okolicy wyrostka
robaczkowego, ale nie chciał go bardzo uciskać. Mial teraz prawie
stuprocentową pewność, popartą jeszcze jakby ja kimś wewnętrznym
przekonaniem, może intuicją, że to jest zapalenie wyrostka. Ale czy nawet
stary, doświadczony praktyk może mieć całkowitą pewność, że jego rozpoz
nanie jest trafne? A tym bardziej on, który widział na zajęciach w klinice
zaledwie dwa, najwyżej może trzy przypadki zapalenia wyrostka. A raz tylko
profesor poka zał zmianę opatrunku pooperacyjnego z podgojoną już blizną.
To wszystko. A jakąż pewność mógł mieć on, student trzeciego roku
medycyny? Bez praktyki, bez rent gena, bez drugiego lekarza, którego
mógłby spytać, co
o tym myśli? Kazał sanitariuszom pomóc ubrać się staro- wierowi i położyć
go na łóżku w szpitaliku, a sam zasiadł przy stole i zajął się wypisywaniem
zwolnień tym, którzy powinni zostać w barakach. Nie było ich na szczęście
wielu. Dwóch ze złamaniem ręki, jeszcze niezupełnie wygo jonym, jeden z
podejrzeniem zapalenia płuc - i ten staro- wier. Sanitariusz Kaziuk czekaj na
papier, żeby pobiec z nim do komendanta.
- A co z tym starowierem? - spytał.
- Ślepa kiszka. Niech na razie leży.
-
Dać mu na przeczyszczenie, i dobre - powiedział Kaziuk.
Mieczysław podniósł pióro znad papieru i odwrócił się gwałtownie do
sanitariusza.
-
Na miłość boską, tylko nie na przeczyszczenie! A mo- żeście już mu dali?!
-
Nawet jakby my chcieli, to nie było rycyny. Komandir wziął do
smarowania butów, bo się wybiera w niedzielę na ochotu na dzikie kaczki -
powiedział drugi sanitariusz, Mychajło.
Sanitariusz Kaziuk pobiegł z listą do komendanta i po chwili wrócił ze
skreślonym nazwiskiem starowiera. Mie czysław zerwał się i tak jak stał, nie
zdejmując kitla, poleciał na bramę. Formowały się tu już kolumny mar
szowe do wyjścia na zonę. Komendant w otoczeniu ofice rów przyglądał się
odprawie i wymarszowi pierwszej kolu mny. Mieczysław dopadł komendanta
i zameldował, że prosi o dwa słowa rozmowy.
Komendant, duży, ciężki, z brzuchem wyhodowanym przy biurku, w szoferce
obok kierowcy i na specjalnym dodatku żywnościowym, odszedł trzy kroki
na bok i po wiedział:
- Słucham?
-
Komendant skreślił z listy zwolnionych nazwisko Ry- bakowa.
- Zgadza się. Nie ma powyżej 38 stopni.
-
To przed dwiema godzinami. Teraz ma już 3 8,5 - skła mał Mieczysław. -
Jak zjedzie do kopalni, to może umrzeć.
Komendant jeszcze miesiąc temu byłby krzyknął:
- A czort z nim! - teraz przeżuł te słowa, bezgłośnie poruszywszy tylko
szczęką.
- Co mu jest?
-
Nie wiem jeszcze. Temperatura idzie w górę. Może być zapalenie płuc, a
nawet zapalenie opon mózgowych 1 kłamał Mieczysław jak z nut. - Trudno
powiedzieć, co się z tego może rozwinąć. Tak czy owak, w takim stanie nie
nadaje się ani do pracy, ani do transportu do szpitala.
Jestem odpowiedzialny wobec was, komendancie, za jego życie.
Komendant pomyślał, że i on, komendant, jest teraz odpowiedzialny za
życie tego gnoja, starowiera. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w oczy
Mieczysława, jakby się namyślał, chociaż dobrze wiedział, co powie.
- Dobrze, trzymaj go u siebie. Jak mu do jutra tem peratura nie
spadnie, to pojedzie do szpitala do bazy.
Mieczysław wrócił, usiadł za stołem i patrzył przez okno na maszerujące
przez bramę kolumny. Myślał: jeśli to jest zapalenie wyrostka robaczkowego,
to jazda samochodem po wyboistej drodze, która w niższych, bagnistych
miejs cach biegnie po dylach skaczących pod kołami jak klawisze
- to śmierć. Ale jeśli już było pęknięcie, albo nastąpi za parę godzin, to
zapalenie otrzewnej oznacza także koniec. Mieczysław przestudiował już
sposób użycia sulfatiazolu, który dostał z centrali, i zorientował się, że leku
miał akurat tyle, aby wyprowadzić jednego człowieka z zapale nia płuc, a
najwyżej dwóch z czerwonki. Ale z zapalenia otrzewnej? Myślenie, które musi
poprzedzić szybką decy zję, ma szczególny charakter: odbywa się skrótami, a
wszy stkie jego elementy są przezroczyste niby rysunki na szkle, dzięki
czemu widzi się je nie po kolei, ale jednocześnie. To prawda, że decyzje tym
sposobem podejmowane są niemal błyskawiczne, ale jakże często noszą
znamiona obłędnych. Ich powodzenie zależy wtedy już tylko od szczęścia,
czyli po prostu od przypadku. Mieczysław odwrócił się i zawołał:
-
Kaziu, Mychajło!
-
Tak?
-
Jak starowier?
-
Marny, stęka, bierze go na rzyganie.
-
Zmierzcie mu jeszcze raz temperaturę, i słuchajcie mnie uważnie:
pokażecie mi wszystko, co macie z narzędzi chirurgicznych. Trzeba je będzie
dokładnie wyjałowić.
-
Co takiego?
-
Wy-go-to-wać. Zrozumieliście? Gotować co najmniej
pól godziny. Zrozumiane?
- Tak.
- Następnie zagotujecie, ile się tylko da, wody do mycia rąk. No, co się
gapicie. Ruszajcie się!
Mieczysław otworzył kluczykiem szafkę, nowy nabytek sklecony przez
łagrowego stolarza, i sprawdził, że jest jeszcze pół buteleczki eteru, trochę
spirytusu, są igły i jest trochę nici chirurgicznych. No i coś, co uważał za
skarb szczególnej wartości: catgut.
- Kaziu, gdzie te narzędzia?
Okazało się, że starowier miał temperaturę 38,7 - czyli podnosiła się.
Sanitariusze zajęli się szukaniem narzędzi. Grzebali na półce, przesuwali
słoiki i butelki. Mieczysław zobaczył wreszcie narzędzia ułożone przed sobą
na białej ceracie: dwie pensety, łyżeczkę, skalpel, kilka agrafek. Niczego
więcej się nie spodziewał. Ale Mieczysław zobaczył nagle rzecz straszną:
skalpel, instrument najważniejszy, miał odłamany koniec i wyszczerbione
jak piła ostrze. Poczuł nagle chrobotanie, rozdzieranie skóry i ból, jakby to
on sam krajał własne ciało.
- Nie, ja zwariuję. Co to jest, co to jest, pytam?
- Nawiemo ktoś otwierał puszkę z tuszonką amerykań ską...
Mieczysław zastanowił się chwilę, potem sięgnął do kieszeni po swój
scyzoryk w blaszanej oprawie. Zapłacił za niego dużo: ćwierć kilo
zaoszczędzonego, uzbieranego w ciągu miesięcy cukru. Miał tylko jedno
ostrze, ale jak brzytwa, bo Mieczysław lubił cienko zatemperowane ołó wki.
Nie dalej jak wczoraj przeciągnął go na osełce, a po tem na pasku. Poślinił
grzbiet dłoni i spróbował ostrze: goliło jak brzytwa. Odłożył szczerbaty
skalpel na bok, do penset i agrafek dołączył swój scyzoryk.
- Gotować co najmniej pół godziny - rozkazał stanow czym tonem, ale
bez gniewu. Gniew nic by już nie pomógł.
- Tak jest.
- Za godzinę operacja. Pół godziny przed operaqą i mycie rąk mydłem w
gorącej wodzie, po łokcie. Myć dokładnie, zmieniać trzy razy wodę.
Zrozumiane?
- Tak jest.
- Gdzie go doktor położy?
- Zestawicie dwa stoliki, przykryjecie czystym przeście radłem. Nogi
powiążcie sznurkiem, żeby stoliki się nie rozsunęły. Jasne?
- Tak.
I Aha! 1 zatrzymał ich jeszcze. - Ty, Mychajło (wyda wało mu się, że
Białorusin czy Ukrainiec, w każdym razie nie Polak, będzie lepszy do tej
misji niż Kaziuk) - biegnij do komendy i powiedz, że doktor bardzo prosi o
silniejszą żarówkę, co najmniej setkę, tylko nie mów, po co nam potrzebna
setka, powiedz, że przy 25 watach doktor nic nie widzi. Dobrze? No, biegnij!
- Tak jest - odpowiedział Mychajło, ale bez entuzjaz mu, i ruszył bez
pośpiechu.
Godzinę później starowier Rybaków Iwan Wasiliewicz leżał na stole nagi,
jak go Pan Bóg stworzył. Jego ciało było chude jak wiór, mięśnie obciągnięte
cienką jak papier skórą, pod którą sterczały żebra. Wyglądał jak padły koń,
do którego za chwilę dobiorą się wilki. Mieczysław przy krył ręcznikami jego
nogi i piersi.
- Trzeba wyjąć z ciebie to świństwo i wyrzucić — powie dział do
starowiera, myjąc spirytusem dolną, prawą ćwiar tkę brzucha.
- Rób co chcesz, byle przestało boleć.
- Nie powinno boleć, ale się nie ruszaj.
Mieczysław poczekał chwilę, skóra podeschła, potem wylał resztkę eteru
na miejsce, w którym będzie robić cięcie. Musiało to trochę znieczulić skórę i
przynieść ulgę starowierowi, bo przestał stękać.
Mieczysław do religii miał stosunek dosyć powierzchow ny, rzec można -
wojskowo-formalny: „Kompania - do modlitwy!” i „Kiedy ranne wstają zorze”,
a potem wieczo rem znów „Do modlitwy” i „Pod Twą obronę...” Wyda wał więc
komendy i sam śpiewał wraz z innymi swoim mocnym, czystym barytonem.
Na tym wyczerpywały się i spełniały jego obowiązki wobec Boga, w którego,
prawdę
mówiąc, nie bardzo wierzył. Wierzył tylko w Polskę, jej historię i mądrość jej
niektórych królów i przywódców. W szkole, w wojsku i w partyzantce nosił
na srebrnym łańcuszku medalik z Matką Boską Częstochowską, który mu
dała matka, kiedy miał siedem lat. Jak się mył albo kąpał, przypominał
sobie o jego istnieniu, i uważał, żeby go nie zgubić. Ale to był tylko amulet,
nic więcej. W wię zieniu medalionik mu, oczywiście, odebrano.
A teraz, za chwilę, czego nigdy dotąd nie robił, musiał dobrać się do
środka żywego człowieka, rozciąć skórę, otworzyć jego jamę brzuszną.
Wszystko było przygotowa ne: na małym stoliczku, przykrytym ręcznikiem i
przy stawionym do zaimprowizowanego stołu operacyjnego, leżały na talerzu
wyjałowione narzędzia, na drugim - tam pony z ligniny. Na półce -
rozpuszczone w szklance prze gotowanej wody - czekały dwie pastylki
rivanolu. Mieczys ław bardzo wierzył w skuteczność tego żółtego płynu, znał
z partyzantki jego cudowne działanie odkażające i osusza jące. Za minutę
trzeba było zaczynać od rozcięcia skóry
- i w tej chwili nagle Mieczysława opuściły wszystkie siły. Popatrzył na
sanitariuszy, mieli obaj głupie miny. Czekali. Ogarnął go strach, poczuł się
samotny, bezradny. Zdawało mu się, że jego prawa ręka zdrętwiała mu jak
po niewygod nym śnie, że jego palce utraciły władzę i czucie. I oto teraz, nie
znajdując ani w sobie, ani dokoła siebie niczego, co mogłoby mu przyjść z
pomocą, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zaczął się modlić. Słowami,
które wychodziły gdzieś z głębi jego ciała, poruszały język i usta, ale były
bezgłośne: Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź
królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi... Czy była to
modlitwa? Nie wiedział tego i nie myślał o tym. Ale było to jedyne, co mógł w
tej chwili zrobić dla siebie i dla tego człowieka leżącego na stole.
Uniósł dwoma palcami cienką, pozbawioną zupełnie podkładki
tłuszczowej skórę, wbił ostrze nożyka płytko i prowadząc je tak jak się
rozcina strony książki, zrobił
dwunastocentymetrowe cięcie, biegnące skośnie w dół ku prawej pachwinie.
Nie krwawiło nawet bardzo.
- Gorzej, jakby tu pan komandir leżał - powiedział Kaziuk.
- Nie gadać, tylko trzymać pensetami skórę i tampono wać! - powiedział
Mieczysław.
Gołymi rękami rozchylił wątłe, wiotkie mięśnie krzyżu jące się na
otrzewnej. Podciął ją lekko w dwóch miejscach, i delikatnie, opanowując
drżenie ręki, dotykał już palcami obłych, śliskich jelit. Były ciepłe, wydawało
się, że się ruszają. Wnętrze tego człowieka żyło. Mieczysław poczuł jeszcze
raz lęk, ale już nie tak obezwładniający jak przed chwilą, przed otwarciem
jamy brzusznej. Tu jelito cienkie, a tu ślepe - a tu, co za szczęście, co za
szczęście! Jest wyrostek robaczkowy. Kształtu i wielkości małej śliwki,
sinożółty - ale cały, nie pęknięty! Co za szczęście! Dopiero teraz poczuł, że
drżą mu obie ręce.
- Catgut!
- Co takiego?
- Nici, te grube!
Kaziuk i Mychajło raczej domyślili się, niż zrozumieli,
o co mu chodzi. Opanował drżenie rąk i działał teraz jak w transie,
wykonując czyjeś rozkazy. Jakby jakiś tajem niczy hipnotyzer podpowiadał
mu, co ma robić, Mieczys ław słuchał go i wykonywał dokładnie jego
polecenia.
- Tampony, tampony! Rzucać byle gdzie, na ziemię, byle szybko!
Podwiązał wyrostek w przewężeniu, potem drugi raz poniżej jelita ślepego - i
między węzłami przeciął. Oddzielił w ten sposób rzecz chorą od reszty
organizmu. Wydobył ją i położył ostrożnie na kawałku ligniny, jakby była
jeszcze czymś żywym. Zresztą tak postępowali lekarze w lesie, kiedy
wyciągali niemiecką kulę z ciała rannego. Nie wy rzucali jej, tylko kładli na
kawałku papieru.
— Igła, nici do szycia. Unosić skórę troszkę do góry! Szył powoli, dosyć
gęsto. Kiedy skończył, spojrzał na starowiera: miał twarz spokojną.
- Boli?
- Szczypie - odpowiedział starowier cicho.
Mieczysław umył ręce z krwi, osuszył je, potem zajął się
sercem pacjenta. Pracowało. Tętno było trochę przyspie szone, ale słabo
napięte. Wodniste, bladoniebieskie oczy starowiera były załzawione. Na jego
czole perliły się krople potu.
- Maładziec - powiedział Mieczysław. Zanurzył kawa łek gazy w szklance
z rivanolem, wycisnął gazę, żeby nie ciekła i nakrył nią zeszytą skórę. Położył
jeszcze dwie warstwy gazy i unieruchomił ją przylepcem, starając się nie
uciskać jamy brzusznej. Ale z prawej strony mógł przy czepić mocno w
miejscu, gdzie była kość biodrowa. Zrobił wszystko, na co go było stać.
- Skażitie, doktor, ja pamru? - spytał cicho starowier.
- Nie, będziesz żył - odpowiedział Mieczysław. Wytarł mu czoło
ręcznikiem. - Aha, na wszelki wypadek, nie dawajcie mu na razie nic do
picia. Niech trochę pocierpi. Zrozumieliście?
- Tak jest.
Mieczysław usiadł na krześle, skręcił papierosa i zapalił.
Oczym teraz myślał? Że jak mu starowier umrze, to on, Mieczysław
Władysławowicz, pójdzie z powrotem do ko palni, a może mu nawet dołożą
jeszcze 10 lat, mimo że życie starowiera Rybakowa nie było dla nich nic
warte. Ale może nie umrze? Trochę bakterii przedostało się, oczywiś cie, do
jelit i do otrzewnej, na to nie ma siły. Ale organizm ludzki, nawet tak
wyniszczony, ma ciągle do czynienia z bakteriami, z małą, oczywiście, ilością
bakterii i jakoś sobie daje radę. System obronny tego człowieka, mimo że
starowier miał już poza sobą chyba z 15 lat pracy w kopal ni, jakoś go
jednak dotąd chronił. Trzeba by mu pomóc, ale on, „doktor”, nie ma żadnych
środków nasercowych. Może znalazłoby się w obozie trochę kawy. Tak, kawa
by się znalazła, starowier ma tu swoich wyznawców, postarają się. Naparzyć
i podawać mu co godzinę po pół łyzeczki. Ale co tam kofeina. To śmieszny
lek. Tu trzeba by glukozy
w zastrzykach, digitalisu, choćby koraminy w kroplach. A on nie miał nic,
nic, nic. Leczenie organu, który jest głównym motorem życia, w nowym
rozporządzeniu nie było widocznie jeszcze przewidziane.
-
Co wam jest, doktor? - usłyszał czyjś głos, i ocknął się. Głowę miał
gdzieś prawie na wysokości kolan, widział z bliska papierosa, który mu
wypadł z palców i zgasł. Podłoga była zamieciona, nie było już na niej
poplamio nych krwią tamponów. Został tylko niedopałek papierosa, który
był zbyt cenny, aby go wyrzucać do śmieci. Wypros tował się i rozejrzał.
Starowier, przykryty aż po szyję prześcieradłem, leżał na stole z przekręconą
na bok głową i patrzył na niego. Jego oczy były jakby żywsze, bardziej
niebieskie. Kazia nie było. Mychajło siedział na stołku, na tle oślepiająco
białej ściany, i także patrzył na niego.
- W porządku. Zadrzemałem.
-
Wy, doktor, nie jedli śniadania. Stoi na piecu, będzie jeszcze ciepłe.
- A która to godzina?
- Za chwilę obiad - odpowiedział Mychajło.
- Zawołaj Kazia, przeniesiemy starowiera ostrożnie na łóżko.
-
Kaziuk poszedł po obiad.
-
Dobra. To zaraz jak wróci.
Nazajutrz rano, przed wymarszem do pracy, Mieczysław mógł
zameldować, że więzień Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer taki a taki, nie
będzie mógł wyjść za bramę, bo leży na izbie chorych.
-
Co mu jest? - spytał komendant.
-
Jest po operacji. Wraca do zdrowia.
-
Co? Po jakiej operacji?
-
Usunięcie wyrostka robaczkowego.
- Co?! - krzyknął komendant - operacji tutaj nie wolno robić. Pójdziecie
pod sąd!
-
Obywatelu komendancie, była ostatnia chwila. W cza sie transportu
nastąpiłoby pęknięcie i ropa wylałaby się do jamy brzusznej, i to byłby już
koniec.
Komendant poczerwieniał. Nadął się, zdawało się, że zaraz trzaśnie pas
na jego brzuchu. Ale komendant miał w sobie dwie dusze prawie jednakowej
wielkości, chociaż któraś z nich musiała być ciut mniejsza, bo jedna
wchodzi ła w drugą, niby ruskie „baby”. Jedna dusza komendanta
napełniona była strachem, druga - pychą. Tchórzostwo pozwalało mu
kształtować w sposób właściwy stosunki z przełożonymi, pycha - z
podwładnymi. Miał zapewne inne jeszcze duszyczki, coraz mniejsze i coraz
głębiej scho wane, być może nawet i coś w rodzaju patriotyzmu, który był
niczym innym, jak wielkorosyjskim szowinizmem. Mo żliwe, że na samym
dnie kryła się jeszcze jedna, ale to już ostatnia i nigdy nie dochodząca do
głosu duszyczka, w któ rej były jakieś ludzkie uczucia, powiedzmy - litość.
Ale to wątpliwe. Bo jeśli nawet dobijał postrzeloną na polowaniu zwierzynę,
to nie po to, aby oszczędzić jej cierpienia, ale po prostu, żeby przestała się
ruszać. Jeszcze przed rokiem, ba, pół roku temu, to, co się stało, nie byłoby
się mogło zdarzyć. W łagrze nie byłoby lekarza, ten starowier Ryba ków
umarłby i poszedł spokojnie do ziemi, a on, komandir, nie miałby żadnych
problemów. A teraz musiał coś po stanowić. Musiał wydać jakąś decygę. I
mimo że życie tego starowiera było dla komendanta mniej warte niż mucha
na szybie, niż mrówka na ścieżce, pycha kazała mu zaryzyko wać. Bo
przecież nie kto inny, tylko on, komendant, mianował wraczem tego
sukinsyna Polaka, który w ostat niej chwili ocalił życie Rosjanina Rybakowa.
Że ów polski wracz postąpił nieformalnie? Nie zna dobrze rosyjskiego, mógł
źle zrozumieć instrukcję. A w końcu, jaka jest różnica między operacją a
„drobnym, koniecznym zabiegiem chi rurgicznym”, jak stało w instrukcji,
czyli takim, jak na przykład przecięcie czyraka na tyłku? Komendant stał
długo, nie odzywając się. Nie patrzył na Mieczysława, tylko gdzieś w prawo,
w stronę baraków. Potem odwrócił powoli głowę i patrzył w stronę bramy,
którą właśnie otwierano. Trwało to długo, bardzo długo, może dwie, a nawet
trzy minuty. Zdawało się, że komendant myśli
całkiem o czym innym. Mieczysław usłyszał wreszcie jego głos: brzmiał
urzędowo, ale w tonacji spokojnej, nawet obojętnie, jakby w ogóle nic się nie
zdarzyło:
- To jak, jak mówicie, familia tego chorego?
1 Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer 4878.
- Aha. To niech on tam u was poleży.
- Tak jest.
- A wy wracajcie do swojej pracy.
- Tak jest - odpowiedział Mieczysław.
Zrobił w tył zwrot i ruszył powoli w stronę izby chorych. Z bladego,
szarego nieba sypał drobny śnieg, który zwias tował nadejście kolejnej zimy.
I kto wie, ilu jeszcze lat. Mimo to przyjaciel miał powód, aby być dzisiaj w
lepszym niż zwykle nastroju. Miał bowiem poczucie, że w imię czegoś
dobrego udało mu się odnieść zwycięstwo nad złem. Jakie zwycięstwo nad
złem? Co ja plotę? Nic tak wznios łego na pewno do głowy by mu nie
przyszło. To byłaby literatura. Spełnił tylko swoją powinność najlepiej jak
umiał, i mógł co najwyżej pomyśleć: udało mi się wygrać walkę o życie
człowieka. Chyba nic więcej. Ale Mieczysław nie zdawał sobie sprawy, że to,
czego dokonał, zawiera w sobie jakąś wartość bezinteresowną, o wiele
czystszą, szlachetniejszą niż większość czynów dobrych, jakie ludzie
świadczą ludziom, gdyż spełniony został bardzo daleko od kraju rodzinnego,
domu, przyjaciół. Jakby na pokładzie zagubionego gdzieś pośrodku oceanu
statku, który być może skazany jest na to, że pójdzie wraz z całą załogą na
dno. I pod wysokim niebem, o tysiące mil od brzegów nie ocaleje nikt, kto
mógłby to opowiedzieć innym ludziom.
Zazdrość
Krystyna R. owdowiała przed trzydziestu trzema laty. Była wtedy jeszcze
stosunkowo młodą kobietą, ale drugi raz za mąż nie wyszła. Nie tylko
dlatego, że musiała zająć się synem, który miał dopiero cztery lata, ale
Krystyna R. nie wyobrażała sobie związku z innym mężczyzną. Jej mąż
umarł nagle, na ciężki zawał, nie chorując przedtem nigdy na serce. Upadł w
drodze do samochodu, który stał w od ległości kilkudziesięciu metrów od
domu - i już się nie podniósł. Padł więc niby żołnierz od zabłąkanej kuli, nie
spodziewając się śmierci, i chyba nie przeczuwając jej. Wskutek nagłości
jego odejścia Krystyna nie miała uczu cia, że mąż opuścił ją na zawsze. A
ponieważ była osobą w trochę dziwny sposób wierzącą, ta chwilowa
nieobecność męża z wolna zamieniła się w przekonanie, że prędzej czy
później spotkają się w miejscu i chwili, w której ich wspólne życie na ziemi
zostało na krótko przerwane. Krys tyna R., mając teraz lat blisko
siedemdziesiąt, nie robiła wrażenia zaniedbanej staruszki. Nie jadała zup
podbitych śmietaną, nie obżerała się ciastkami, jak wiele jej rówieś niczek,
wskutek czego zachowała figurę osoby znacznie młodszej. Ktoś, patrząc na
nią z daleka, nie dałby jej więcej jak czterdzieści lat. Była nieco wyższa od
męża, o jakieś trzy, może cztery centymetry, i dlatego nigdy nie chodziła na
wysokich obcasach. Także teraz, nie chcąc być kimś innym, nosiła trzewiki
na niskich obcasach. Trzymała się
zawsze prosto, ubierała się starannie. Dbała o cerę i włosy. Nie dopuszczała
do tego, aby siwizna prześwitywała spod farby.
Być może, że sąsiadki (nikt nie żyje przecież w pustce), znajomi i dalsi
krewni - bliskich nie miała - uważali ją za dziwaczkę. Ale ludzie zawsze będą
uważali za dziwaków tych, którzy nie są do nich podobni. Przez kilka lat po
śmierci męża Krystyna była przedmiotem żywego zaintere sowania otoczenia
i obiektem życzliwych porad: taka mło da kobieta, życie jeszcze przed panią,
a jakby pani, nie daj Boże, zachorowała?, sama i to jeszcze z małym
dzieckiem wymagającym opieki, to co wtedy? Tak nie można. Ileż to
mężczyzn czeka na panią! Tu, może w sąsiedniej kamieni cy, może trochę
dalej, w Tarnowie albo na Górnym Śląsku, wystarczy tylko podnieść głowę i
rozejrzeć się dokoła. Ale ponieważ Krystyna trwała przy swoim wyniosłym
wdo wieństwie, dano jej po pewnym czasie spokój. Przyzwycza jono się do jej
samotnego istnienia.
Co niedzielę chodziła na sumę do kościoła, a po obiedzie jechała z
synkiem na cmentarz, jak mawiała, odwiedzić męża i ojca. W te dni
poświęcała nieco więcej niż zwykle uwagi swojemu wyglądowi. Przeciągała
kredką brwi i ró żowiła lekko policzki - doprawdy, jakby się wybierała na
randkę. Krystyna wychowywała więc syna i aby móc utrzymać swoje duże,
piękne mieszkanie, wynajmowała jeden pokój lokatorom. Potem syn zaczął
pracować, a do syć późno, bo mając już trzydzieści osiem lat, ożenił się. Ale,
mimo że dziewczyna była znacznie od niego młodsza, bo dopiero dwa lata po
studiach, małżeństwo wydawało się od początku dobre i Krystyna R. była o
jego los spokojna. Syn od dzieciństwa miał dosyć wątłe zdrowie, ale jego
żona okazała się istotą opiekuńczą. Mieszkali w starym miesz kaniu
Krystyny R., prowadzili wspólne gospodarstwo, synowa bardzo dzielnie w
domu pomagała. I tak było do niedawna. Ale pół roku temu syn otrzymał za
pośrednict wem kolegi ze studiów bardzo korzystną propozycję od pewnej
firmy współpracującej przy budowie warszawskie
go metra. Pensja - prawie trzy razy wyższa, praca dla synowej zapewniona w
tej samej firmie. Jedyną przeszkodą był brak mieszkania w Warszawie.
Firma nie była w stanie go im zapewnić, przynajmniej na razie. Może dopiero
po dwóch latach. Pozostawało więc lokum w hotelu pracow niczym i
ewentualne dojeżdżanie co pewien czas na sobotę i niedzielę do domu.
Sytuację rozwiązałaby tylko zamiana mieszkania. Ale za trzy pokoje w
Krakowie z trudem można było dostać dwa w Warszawie. Taka była cena
awansu z prowincji do stolicy. Krystyna była gotowa ją zapłacić, dla dobra
dzieci. Nie chciała komplikować życia ani im, ani sobie, i postanowiła zostać
w Krakowie. Dzięki pośrednikom i dwu-, a nawet trzystopniowym kombina
cjom, i zaangażowaniu wszystkich rezerw pieniężnych, ja kie jej zostały po
mężu, udało się wygospodarować dla niej pokój z małą kuchenką na
dziesiątym piętrze wieżowca na osiedlu położonym osiem kilometrów od
centrum - a syn i synowa mogli przenieść się do Warszawy, do dwupoko-
jowego mieszkania. Transakcja doszła do skutku dosyć szybko. Komuś
widocznie zależało na pięknym, dużym mieszkaniu w starym budownictwie,
w centrum miasta, choć niezbyt, trzeba przyznać, komfortowym, bo z
piecami węglowymi. Ale nowi właściciele byli ludźmi przedsiębior czymi i
mieli chyba kupę pieniędzy, bo zabrali się natych miast do unowocześniania
mieszkania. Krystyna podzieliła się z synem meblami w ten sposób, że sobie
zostawiła tylko tapczan, mały okrągły stolik na jednej nóżce, dwa fotele i
biurko, które mąż bardzo lubił, i oszkloną szafkę z książ kami. Postanowiła
zatrzymać jedną szafę ubraniową. Po co jej było więcej mebli? Zresztą i tak
by się nie zmieściły. Wiedeńską jadalnię z wielkim stołem, sześcioma
solidnymi krzesłami, biedermajerowski salonik z czterema fotelikami i
kanapką, ściankę z przedpokoju i lustro, i większość sprzętów z kuchni —
oddała młodym. Popłakiwała trochę, jak wynoszono meble i ładowano do
wielkiego żółtego samochodu warszawskiej firmy transportowej. Syn poje
chał z meblami do Warszawy, synowa została jeszcze
dzień, aby pomóc teściowej urządzić się na nowym miesz kaniu. Było to
niewesołe zajęcie. Krystyna R. opuszczała dom, w którym się urodziła i
wychowała, i gdzie przeżyła blisko dziesięć lat szczęśliwego małżeństwa.
Stary przesąd, znany jej z opowiadań matki, kazał jej zebrać na szufelkę
trochę śmieci wygarniętych spod szafy, zawinąć w gazetę i rozsiać po nowym
mieszkaniu. W ten sposób przenosi się na nowe miejsce przynajmniej trochę
szczęścia i pomyślno ści, których zaznało się na starych śmieciach. Synowa
pomogła jej ustawić meble w taki sposób, że Krystyna R. budząc się widziała
przedmioty, które lubił jej mąż: stare masywne biurko, jeszcze po dziadku, z
zielonym sukien nym, poplamionym trochę atramentem blatem, z galeryj
kami i mnóstwem szufladek. Nad biurkiem wisiał obraz Fałata, w rogu
pokoju stanęła oszklona szafka, w której umieściła przedwojenną
encyklopedię Gutenberga, kilka niemieckich i francuskich podręczników
technicznych, a na górnej półce trochę starego szkła i porcelany. Krystyna
otwierając oczy widziała przedmioty, które stanowiły część ich wspólnego
życia, a więc czegoś, co nie tylko było, ale także pozostało i jest. Krystyna
wyprawiła synową do Warszawy, aby pomagała synowi, a sama, mając czasu
pod dostatkiem, bez pośpiechu zajęła się urządzaniem swojego nowego,
małego gospodarstwa. Szafę ubraniową kazała ustawić w przedpokoju, a w
kuchni umieściła tylko stolik i półkę na naczynia.
Po prowizorycznym ustawieniu mebli zabrała się do czyszczenia ich i
odświeżania. Rozpoczęła od obrazu Fała ta, potem odkurzyła książki.
Przerywała chwilami pracę i czytała jakieś hasło w encyklopedii albo rzucała
okiem na kolorową ilustrację, wreszcie zajęła się porcelaną i szkłem. Umyła
je, wypłukała i bardzo ostrożnie wytarła do sucha. Wśród filiżanek były dwie
niezbyt stare, ale bardzo przez męża łubiane. Popijali z nich codziennie kawę
po obiedzie. Na koniec zajęła się biurkiem. Wymagało odświeżenia, a nawet
fachowego odnowienia. W dawnym, ciemnawym mieszkaniu jego starość nie
była tak rażąco widoczna,
teraz, w bardzo jasnym wnętrzu, na tle białych ścian, wyglądało dosyć
żałośnie. Zastanawiała się, czy porząd kowania wnętrza biurka nie odłożyć
na później, a najpierw wezwać znajomego stolarza, który chodził po domach
i przeprowadzał konserwację mebli na miejscu. Uprzytom niła sobie jednak,
że prawdę mówiąc nie wie, gdzie tego stolarza szukać, że stolarz może już nie
żyć, bo od czasu, kiedy pracował u nich w domu, minęło już blisko czterdzie
ści lat. Żyli przecież wtedy jeszcze rodzice. Na razie od kurzyła biurko
powierzchownie i natarła białą pastą, i za jęła się jego wnętrzem, które, z
wyjątkiem środkowej szuflady, pozostało w takim stanie, w jakim mąż wstał
od niego i odszedł. W czasie przeprowadzki synowa radziła opróżnić szuflady
i zawartość przełożyć do pudełek, ale robotnicy powiedzieli, że nie ma
potrzeby, że będą nieśli biurko pionowo. Kazali tylko pozamykać szuflady na
kluczyki. Zapewnili, że w czasie transportu nawet naj mniejszy drobiazg nie
zginie. Do dwóch szuflad nie było kluczyków, więc unieruchomili je klinami,
i biurko z nie naruszoną zawartością znalazło się na nowym miejscu. Więc
poza środkową szufladą, w której były zawsze ich wspólne pieniądze na
bieżące wydatki, i po które musiała sięgnąć przed pogrzebem, i jedną z
górnych szuflad, do której po śmierci męża włożyła jakieś wyjęte ze
służbowego biurka prospekty i listy firmowe, Krystyna R. nie narusza ła
zawartości reszty biurka. Nie wiem, jak nazwać to, co ją przed tym
powstrzymywało - jakieś tabu? Obawa przed świętokradztwem? Lęk przed
wspomnieniami? Ale teraz, wysunąwszy lewą dolną szufladę, stwierdziła z
przeraże niem, że jej wnętrze napełnione jest czymś, co w pomnięj- szeniu
oczywiście, można by porównać z zawartością sto jącego na podwórzu
pojemnika na śmieci. Szuflada napełniona była odpadkami i jakąś materią,
która była produktem ich rozkładu. Magiczna przeszkoda, która do tąd
powstrzymywała ją przed naruszeniem zawartości biur ka, przestała działać
i Krystyna postanowiła przerwać niszczycielskie działanie czasu, ocalić, co
się jeszcze da.
Wysypała zawartość szuflady na rozścieloną na podłodze gazetę i powoli
zaczęła wyławiać z kurzu i śmieci to, czego jeszcze mole i korniki nie
zniszczyły. Pogrążyła się w tej pracy z rozpaczliwym smutkiem, potem nawet
z czymś w rodzaju ciekawości. Czego tam nie było! Jakieś stare, pożółkłe
fotografie, wycinki z gazet, odznaki wojskowe ojca jej męża, epolety dziadka,
prawie doszczętnie zjedzone przez mole, zaśniedziałe łuski po wystrzelonych
nabojach, drobne, metalowe odłamki przedmiotów niewiadomego
pochodzenia i przeznaczenia - i mnóstwo takich rzeczy, które mężczyźni nie
wiadomo po co przechowują w szuf ladach. Potem umyła szufladę gąbką,
wysuszyła ją na balkonie, i włożyła do niej z powrotem to, co jeszcze
zasługiwało na nazwę rzeczy. Najwięcej pracy kosztowała ją szuflada
środkowa, którą znała tylko z brzegu, dokład nie z lewego kąta, gdzie bywały
dawniej pieniądze. Reszta
- to był skład makulatury: rachunki za czynsze, elektrycz ność i gaz sprzed
prawie czterdziestu lat. Krystyna, przeła mując wewnętrzny opór, wyrzuciła
to wszystko do śmieci i zabrała się do lewej szuflady. Były w niej przybory
kreślarskie męża, jeszcze z czasów akademickich, jakieś grafiony, cyrkle,
linijki i krzywki, których nawet syn nie używał, gdyż uważał je za muzealne
zabytki. Krystyna odczyściła je, jak umiała, i włożyła z powrotem do szuf
lady. Dotykały ich przecież ręce męża.
Krystyna czuła się już tego dnia trochę zmęczona. Nie tyle fizycznie, co
psychicznie, bo przecież wszystko, czego dotykała, miało jakiś związek z ich
wspólnym życiem, wspomnieniami, wiedzą o mężu, o jego rodzinie i po
chodzeniu. Ale mimo zmęczenia postanowiła skończyć jednak dzisiaj
porządkowanie biurka. Pozostały jej trzy ostatnie, małe, górne szufladki. W
lewej znalazła kilkanaś cie przedwojennych monet srebrnych i trochę
drobnego bilonu, przywożonego na pamiątkę z zagranicznych po dróży. W
środkowej, też pustawej, wiedziała, co jest: leżała tam wspomniana już
paczka znaleziona w jego biurku w „Mostostalu”, którą Krystyna otrzymała
od dyrektora
biura w jakiś czas po śmierci męża. Paczka przewiązana była na krzyż
papierową taśmą i wydawała się nie zawierać nic ważnego. Były tam jakieś
prospekty zagranicznych firm budowlanych, obcojęzyczna korespondencja,
katalogi. Krystyna zamierzała ją odkurzyć i włożyć z powrotem do szuflady,
zawahała się nawet, czy nie wyrzucić jej do śmieci, niewiele przecież miała
wspólnego z ich domem i życiem - ale papierowa taśma widocznie ze tlała, bo
paczka rozsypała się w rękach Krystyny. (Jak niewiele brakowało, aby rzecz
skończyła się w tym miejscu i nie było powodu do pisania tej opowieści). AJe
jak powiedzia łem, paczka rozsypała się, a w środku, między dwoma
warstwami druków, prospektów i zagranicznej korespon dencji, było coś, co
obudziło w Krystynie ciekawość, której nie była w stanie opanować. Było to
kilkanaście listów w różowych, podłużnych kopertach, adresowanych na
biu ro męża, ale bez adresu nadawcy. Na odwrocie koperty widniały tylko
inicjały: J.M. Krystyna, czując się jak świę tokradca, ale nie mogąc się
powstrzymać - wyjęła list z koperty. Był to list miłosny, który każda kobieta
nieo mylnie poznaje, nawet nie czytając. Pisany był równym, wyraźnym
pismem, trochę infantylnym i kaligraficznym jak pismo pilnej licealistki.
Wszystkie listy podpisane były „twoja Joanna”.
Krystyna R. nie czuła już zmęczenia. Siedziała przy biurku męża i czytała
list po liście z umysłem jasnym, ale ogarnięta straszliwym uczuciem
zazdrości. W listach, obok wiadomości, że śpiewają w ogrodzie słowiki, że
zakwitły jaśminy, powtarzały się słowa „tęsknota”, „oczekiwanie”, „długie
dni”, „puste noce”. Ani raz nie zostało powiedzia ne, kogo te słowa mają
dotyczyć, ale Krystyna nie miała wątpliwości. Dzięki datom na niektórych
listach i piecząt kach pocztowych na kopertach dosyć łatwo umiejscowiła w
czasie początek korespondencji: było to akurat wtedy, kiedy była w piątym
miesiącu dąży. Jej mąż wyjeżdżał często na zjazdy, budowy, uroczystości
otwarcia jakichś mostów i linii kolejowych. Jego nieobecności w domu,
z wyjątkiem wyjazdów zagranicznych, trwały zwykle krót ko, dwa, najwyżej
trzy dni. Ale czegóż to mężczyzna nie potrafi dokonać w ciągu dwóch dni!
Mąż Krystyny od 33 lat już nie żył, ale uczucie zazdrości było tak mocne,
jakby nie zależało od istnienia człowieka, który był jej przed miotem.
Dotyczyło przecież uczucia miłości do męża, które nigdy nie umarło.
Krystyna bywała czasem zazdrosna
0 męża, ale były to krótkie, przelotne stany, trwały tyle co taniec męża z
jakąś kobietą, jakiś podejrzany uśmiech, pochwała czyjejś urody.
Powodowały tylko krótkie ukłucie serca, i mijały. Ale to, co było między
mężem a tą jakąś I Joanną, trwało - sądząc po listach - dwa, a może i trzy
lata. Krystyna, ogarnięta nieprzytomnym uczuciem za zdrości, okazała
jednak niebywały spryt i zapał detektywis tyczny. Zazdrość jest ciężką
chorobą ciała, organów we wnętrznych, serca, wątroby, żołądka, a nawet
mięśni
1 skóry, ale rzecz dziwna, zdaje się nie naruszać funkcji mózgu. Głowa
Krystyny pracowała niebywale jasno i logi cznie. Krystyna była gotowa
podjąć natychmiast działania prowadzące do odkrycia strasznej prawdy.
Uruchomić I wszystkie możliwe sposoby, rozpocząć poszukiwania, nie I
licząc się z kosztami. Udać się do adwokata, wynająć I kogoś w roli
detektywa, przedsiębrać nawet dalekie po- I dróże, jeśli to się okaże
potrzebne. Ogłaszać w gazetach I podstępne inseraty, dotyczące na przykład
jakichś fikcyj- I nych spraw spadkowych, obejmujących dalekich krewnych I
po kimś, zmarłym bezpotomnie w Ameryce. Nazwisko I spadkodawcy kryło
się na razie pod literą „M”, ale Kryś- I tyna była przekonana, że je odkryje. A
przede wszystkim I należało przypomnieć sobie, kogo widziała na pogrzebie I
męża, choć nie bardzo była wtedy przytomna, poznawała I tylko najbliższą
rodzinę i twarze kolegów i przyjaciół męża. I Instynkt mówił jej co prawda,
lub gdzieś to słyszała, że kochanki mężów, jeśli w ogóle przychodzą na ich
pogrze by, to trzymają się z dala i zbliżają się do grobu dopiero, jak rodzina
opuści cmentarz, ale miała nadzieję dotrzeć pod jakimś pozorem do tych,
którzy byli wtedy na po
grzebie, i pociągnąć ich za język: może ktoś z nich za uważył wtedy jakąś
tajemniczą kobietę, a może ją nawet znał? Ten ostatni pomysł odrzuciła.
Minęło przecież tyle lat. Krystyna była jednak przekonana, że, prędzej czy
później, dzięki wielu drobnym informacjom uda jej się tę jakąś Joannę
(Krystyna dopuszczała nawet możliwość, że imię mogło być tylko
pseudonimem) w zastawioną sieć złowić.
Ale całe to, zakrojone na tak szeroką skalę przedsięw zięcie, które w
miarę jak o nim myślała, coraz bardziej się rozrastało - okazało się zupełnie
niepotrzebne. Wystar czyło bowiem tylko sięgnąć do małej, skórzanej teczki,
którą jej oddano po daremnych próbach reanimacji męża w szpitalu, wraz z
dokumentami osobistymi, prawem jazdy i portfelem. Mąż zabierał tę teczkę
stale do biura i Krys tyna wiedziała, co w niej jest, ale nigdy się jej
zawartością specjalnie nie interesowała. Wiedziała tylko, że wśród tabel
kalkulacyjnych, staromodnego suwaka logarytmicznego, bieżących notatek i
terminarza, był tam także nieduży, ściągnięty gumką notes z adresami i
telefonami, chyba tylko służbowymi, bo druga, obszerna książka adresowa
była zawsze w domu. Teczka od czasu śmierci męża leżała na dnie szafy z
ubraniami. Krystyna wyjęła teczkę i otwo rzyła ją. W notesie, pod literą „M”,
mąż zapisał adres: J.M., Łąkowa 57. Jakżeż mężczyźni bywają naiwni i
nieostrożni.
Postanowiwszy ani chwili nie zwlekać, tego samego jeszcze popołudnia,
dosyć starannie ubrana, uczesana, z włosami ułożonymi i skropionymi
lakierem, z lekko ożywionymi różem policzkami, przysposobiona w ten spo
sób do rozprawy z rywalką, uzbrojona nawet w parasolkę (zresztą pogoda
była niepewna), jechała tramwajem dwa naście kilometrów, na drugi koniec
miasta. Była tam kiedyś wieś, ale dosyć dawno została włączona już do
miasta, i ulica na planie istniała. Krystyna od dzieciństwa nigdy w tej części
miasta nie była. A teraz jechała brudnym zatłoczonym tramwajem,
trzymając się kurczowo rączki zwisającej z sufitu, potrącana przez
wsiadających i wysia
dających, lekceważona przez młodszych od niej siedzących i nie
ustępujących jej miejsca. Nie miała o to do nich pretensji, nie myślała o tym.
Nie zdawała sobie też sprawy z tego, że ludzie jadący dokoła niej też mają
swoje zmar twienia. Być może dziewczyna, siedząca na kolanach chło pca i
udająca zakochaną, wiezie w torebce ulotki? Że student z twarzą smutną,
jakby nawet tragiczną, ze skrzyp cami w futerale pod pachą, wraca ze szkoły
muzycznej w ciężkiej rozpaczy, bo dowiedział się, że nie będzie nigdy
Konstantym Kulką, nie mówiąc już o Jaszy Hajfezie, bo instrument, na
którym chce grać, jest bardzo czuły nawet na ćwierćtony, a jego słuch
pozostawia niestety wiele do życzenia. Więc lepiej, żeby się zajął grą na
akordeonie? A ten ponury facet, z pobrużdżoną twarzą — kim jest?
Magazynierem, przeciwko któremu toczy się śledztwo z powodu braków w
czasie inwentaryzacji? Czy wraca ze szpitala od śmiertelnie chorej żony? Czy
te dwie milczące dziewczyny mają swoje radości i smutki już za sobą - czy to
wszystko najgorsze i najlepsze jest jeszcze przed nimi? Ale to, co opanowało
Krystynę, było nieporównywalne z niczym, co przeżywali inni ludzie. Było o
wiele silniejsze niż ich ambicje życiowe, o wiele głębsze od ich zawodów,
lęków, upokorzeń, gdyż dotyczyło jej samej, Krystyny, a nie tamtych ludzi.
Cóż ją mogli obchodzić inni ludzie? Co mogli wiedzieć o jej nieszczęściu?
Czuła się jak w obcym kraju, wśród ludzi innej wiary, języka, obyczajów.
Krystyna R. jechała tramwajem blisko trzy kwadranse i na przedostatnim
przystanku wysiadła. Tramwaj odje chał, zapanowała dookoła cisza. Na
niebieskiej tabliczce, krzywo przymocowanej do siatkowego płotu, widniał
biały napis: Łąkowa. Krystyna przeszła na prawą stronę ulicy i szła powoli
wzdłuż numerów nieparzystych. Po obu stronach, w głębi ogródków stały
domki, parterowe lub z pięterkami pod dachem, takie, jak to budowali na
stare lata przedwojenni emeryci. Między domkami były tu i ów dzie puste
parcele, w jednym miejscu stała świeżo wybudo wana luksusowa willa. W
ogrodach odzywały się ptaki,
czasem zaszczekał pies. Ulica była dłuższa, niż Krystyna się spodziewała.
Podnosiła się powoli w górę i wydawała się jakby urywać na brzegu rzeki lub
jeziora. Daleko, niby na drugim brzegu, widać było zasnute niebieską mgłą
wzgó rza. Szła jeszcze chwilę, wreszcie dotarła. Na żelaznej bramce wisiała
tabliczka: ul. Łąkowa 57. Obok, na słupku, przymocowane były dwa guziki
dzwonków z pożółkłymi wizytówkami lokatorów. Na górnej widniało
nazwisko: mgr Joanna Markowska-Glas. Krystyna zatrzymała się chwilę,
tyle ile potrzeba czasu na odczytanie nazwiska, i ruszyła dalej, w stronę
niknącego w powietrzu końca ulicy, i uspokajając serce stanęła znów przed
furtką z nu merem 57. Zanim przycisnęła guzik dzwonka, patrzyła chwilę i
nasłuchiwała. Stojący w głębi ogrodu dom otoczo ny był drzewami
owocowymi i krzakami bzu i jaśminu. Tak, to tu się spotykali. Tu było
gniazdo ich miłości. Panował spokój, śpiewały ptaki. Wtedy, przed
czterdziestu laty, było tu zapewne jeszcze spokojniej i bardziej zacisznie. Był
wtedy akurat maj, kwitły drzewa, nocą śpiewały słowi ki. Sielanka miłosna. I
to było wtedy, gdy ona zasypiała samotnie, myśląc o mężu, który miał
właśnie nocować w jakimś obskurnym hotelu robotniczym na budowie elek
trowni wodnej. Krystyna czuła gorzki smak łez spływają cych jej do gardła.
Rozglądnęła się, wyjęła chusteczkę z torebki i osuszyła oczy. Potem oparła
rękę o słupek, blisko, bardzo blisko guzika, ale wciąż nie naciskała go.
Wreszcie zrobił to jej palec, jakby niezależnie od jej woli. Dźwięk był bardzo
słaby, ledwo słyszalny, rozległ się gdzieś bardzo daleko, i zapanowała znów
cisza. Nikt nie otwierał drzwi, dom wydawał się pusty. Krystyna zadzwoniła
jesz cze raz, dłużej. Znów ten sam odległy, stłumiony dźwięk.
I znowu cisza. Ale oto nagle, gdy zastanawiała się, czy zadzwonić trzeci raz,
czy odejść - gdzieś z głębi ogrodu, spomiędzy drzew, dał się słyszeć głos
jakiejś kobiety:
- Chwileczka!
Długo trwało, zanim Krystyna zobaczyła te dwie kobie ty. Przedtem usłyszała
chrobot żwiru i spoza domu wyłonił
się wózek inwalidzki. Na wózku siedziała stara kobieta wózek popychała
dziewczyna. Zbliżała się powoli, skręciła wózkiem w boczną alejkę. Potem
podeszła do furtki i nie otwierając jej spytała:
- Przepraszam, pani do kogo?
Krystyna spostrzegła teraz, z bliska, że była to kobieta dorosła,
dwudziestokilkuletnia, tylko drobna i szczupła.
-
Do pani Joanny Markowskiej, jestem jej koleżanką szkolną z dawnych
lat. Przejeżdżałam przez Kraków i po myślałam...
-
Moja mama jest ciężko chora — powiedziała młoda kobieta i ruchem
głowy wskazała starą kobietę na wózku, która siedziała nieporuszona, z
głową opuszczoną na pier si. Siwe włosy sterczały koło jej głowy jak u
stracha na wróble. Nie było widać jej oczu ani nosa, tylko otwarte usta,
obwisły policzek i brodę. Ręce miała skrzyżowane na pledzie okrywającym jej
kolana.
- Tak? A co jej jest? - spytała Krystyna z udaną troską.
-
Sparaliżowana. Od dwóch lat. Nie porusza się, nie mówi, nie słyszy.
Czasem coś do niej dociera, ale to bardzo rzadko.
- Nie ma żadnej poprawy?
-
Są dni, kiedy wydaje się, jakby było troszeczkę lepiej, jest żywsza, patrzy,
jakby chciała coś powiedzieć. Ale to są tylko chwile, potem wszystko wraca.
- Co za nieszczęście. A jaka jest opinia lekarzy?
Młoda kobieta nie odpowiedziała, zrobiła tylko ledwo
dostrzegalny, przeczący ruch głową.
-
Strasznie mi przykro. Była młodsza ode mnie chyba dwa lata, bo jak ja
chodziłam do piątej...
- Tak, mamusia urodziła się w dwudziestym trzecim.
- Jak dajecie sobie radę, kto się nią opiekuje?
-
Przed południem nasza sąsiadka, koło południa przy chodzi siostra z
Czerwonego Krzyża, ja wracam z biura po południu - jakoś sobie radzimy.
Rozmowa przy furtce odbywała się jakby na marginesie rzeczywistości, na
granicy dwóch światów. Ulicą za pleca
mi Krystyny przejechał samochód, gdzieś rozległo się za jadłe szczekanie
psa. Krystyna milczała. Córka Joanny uchyliła furtkę i spytała:
- Może jednak pani wejdzie na chwilę?
- Raczej nie. Boję się, że mnie nie pozna.
- Nie, nie pozna pani. Czasem nie poznaje nawet naj bliższych.
Młoda kobieta popatrzyła na Krystynę jasnymi, niewin nymi oczami. W
tej kobiecie nie było nic bohaterskiego. Tylko bezradna nijakość. Ani śladu
urody. Krystyna po myślała, że jeśli ta młoda kobieta podobna jest do matki
z tamtych lat... Spytała:
- A mąż Joanny?
- Tatuś od dziesięciu lat jest za granicą.
Od strony wózka dał się słyszeć nagle jakiś dźwięk, dziwny, brzmiący w
jednej tonacji, jakby pisk małego, słabego zwierzątka, zbyt cichy, aby być
krzykiem.
- Przepraszam panią, ale moja mama mnie woła, może ją słońce razi,
albo czegoś potrzebuje.
- Ja też przepraszam. Do widzenia pani.
- Do widzenia.
Krystyna schodziła ulicą w dół, w stronę przystanku tramwajowego. Nie
czuła już zazdrości, ani upokorzenia, radości, ani satysfakcji. Żadnych
takich uczuć. Była uczu ciowo pusta, obojętna. O mężu nie myślała. Jakby
umarł po raz drugi, tym razem nieodwołalnie. Zazdrość, która jeszcze
niedawno była w niej tak silna, że zdawała się przenikać każdą komórkę jej
ciała, nawet jakby ożywiała ją i odmładzała - teraz opuściła ją. Znikła, jakby
jej nigdy nie było. Uczucia pożarły się nawzajem. Czystą miłość do męża
zniszczyła zazdrość, a zazdrość została unieszkod liwiona widokiem tej
obrzydliwej, starej, sparaliżowanej kobiety na wózku, która miała być kiedyś
rywalką Krys tyny. Czuła się opuszczona przez ludzi i wyzuta z uczuć. Nie
bolała ją zraniona miłość własna, przestał nawet istnieć dla niej syn, którego
tak kochała, był przecież owocem jej wspólnego życia z mężem. Była teraz
jakby kimś innym:
starą, spustoszoną wewnętrznie przez jakąś ciężką chorobę istotą, którą
wszyscy bliscy odumarli i która już niczego innego jak śmierci spodziewać
się nie może. Mimo że była wierzącą, nie pomyślała o Bogu. Chociaż,
owszem, przez sekundę jakby pomyślała, ale to było tylko westchnienie.
Głębsze zaczerpnięcie powietrza. Nie było w nim skargi ani wołania o
ratunek, i Bóg jej nie odpowiedział. Bóg nie chciał mieć z tą sprawą nic
wspólnego. Chociaż w dziwny sposób kierował losami człowieka, widocznie
nie intereso wał się jego życiem uczuciowym. Krystyna schodziła po woli w
dół, w stronę tramwaju, podpierając się parasolką.
Poprow sie..
Los przedwojennych tajniaków niższej rangi nie był godny pozazdroszczenia.
Śledząc przestępców kryminalnych, a zwłaszcza politycznych, z których ci
drudzy mieli szcze gólne upodobanie do korzystania ze złych warunków at
mosferycznych, przykrych pór roku i zbyt wczesnych lub późnych godzin
dnia, tajniacy wystawieni byli na wszystkie niedogodności i plagi naszego
klimatu, nie mówiąc już
o smutnej, beznadziejnej walce z upływającym czasem. Nie była to walka, ale
ciche szamotanie się z minutami i godzi nami. To wystawanie na rogach ulic,
niby w oczekiwaniu na kogoś, ale zezowanie przy tym w stronę bramy, w
której mógł się pojawić inwigilowany komunista, Ukrainiec albo ONR-owiec.
Przytupywanie na mrozie. Ruszanie nagle z miejsca, jakby pod wpływem
zniecierpliwienia daremnym czekaniem. Poglądanie na zegarek. Opieranie
nogi o mur celem poprawienia skarpetki, nie spuszczanie przy tym oka z
rogu ulicy, na którym pojawić się miał lada chwila zmiennik. Ale trzeba było
jeszcze przedtem wejść do bra my, obrócić się plecami do ulicy i zapisać w
notesie,
0 której godzinie spod numeru 82 na Starowiślnej wyszedł ktoś podobny do
poszukiwanego. Nareszcie jest zmiana, więc jeszcze tylko poskrobać się w
brodę, w nos albo w ucho, zależy kto jest na zmianie. Bywało, że mieli
trudniejsze zadania, które wymagały większej inteligencji
1znajomości środowiska, na przykład na otwarte, publicz
ne zebranie jakiegoś związku zawodowego, na a kadmem wieczór
artystyczny, z których nie tylko trzeba było skła dać sprawozdania, ale
niekiedy i uczestniczyć w nich czyn nie, zabierać głos w dyskusji, i w
zależności od instrukcji, a czasem tylko na wyczucie, wznosić okrzyki,
łagodzące, dezorientujące lub zaostrzające napięcie.
Była to więc służba ciężka, odpowiedzialna, a czasem i niebezpieczna. Ileż
to razy, wskutek jakiegoś błędu lub niezręczności, rozpoznany jako
„prowok”’, bywał nawet pobity i wykopany za drzwi. Bywało z nim gorzej, gdy
usiłował sięgnąć po broń. O ileż łatwiejsza i bardziej bezpieczna jest służba
dzisiejszej tajnej policji. Teleobiek tywy robią z ukrycia i odległości pół
kilometra zdjęcia nawet w nocy. Czuły system podsłuchowy i precyzyjny,
miniaturowy sprzęt do nagrywania rejestruje rozmowy
i przemówienia. Krótkofalówki zapewniają łączność, loka lizację i
bezpieczeństwo. Komputer porządkuje te informa cje, identyfikuje je i
dostarcza w gotowej formie na biurko odpowiedniego referenta. Czysta
praca, bezpieczna, nie męcząca.
Między wiosną 1968 a wiosną 1970 (zresztą wcześniej w pewnych latach,
i później też) nie zapraszano mnie na tak zwane spotkania autorskie. Nie
martwiłem się tym zbytnio, bo uczestniczyłem w nich zawsze z największą
niechęcią, a nawet z czymś w rodzaju odrazy do samego siebie. Było w nich
zawsze coś mniej lub bardziej sztucz nego, wykluczającego obustronną
szczerość. Ale wszyscy moi koledzy brali w tych imprezach udział,
uczestniczyłem w nich także i ja. Niektórzy potrzebowali tego z przyczyn
ambicjonalnych. A dla wszystkich były źródłem dodat kowych dochodów. A
dlaczego przez dwa przeszło lata nie zapraszano mnie? Po prostu miał to być
rodzaj kary za moje sympatie dla Dawida, który pokonał Goliata. Nie kryłem
się z tym, bo zawsze się przecież jest, lub powinno się być, za tym słabszym,
który walczy z silniejszym. Wypiłem też chyba o jedną wódkę za dużo, i co
gorsze I w miejscu niezbyt odpowiednim i w towarzystwie politycz- I
nie mieszanym, za zdrowie Izraelitów. Nie kryłem też sympatii dla studentów
w czasie wiosny praskiej i dezap robaty interwenqi militarnej w
Czechosłowacji. Nie wy chodziłem co prawda z transparentem na ulicę, ale
moje przekonania były, tym co trzeba, znane, i to wystarczyło. Były to
zresztą czasy, w których nie ja jeden byłem przed miotem szykan, a których
formy, przyznajmy to sprawied liwie, były dosyć łagodne. Miały tylko na celu
zniechęcenie do nas czytelników, spowodowanie, aby o nas zapomnieli,
abyśmy przestali być obecni i potrzebni. Robiono to w sposób dostatecznie
wyraźny, abyśmy to odczuli, ale nie do tego stopnia, abyśmy umarli z głodu
lub zginęli w wię zieniu. Nie chciano z nas robić bohaterów. To nie było w ich
interesie. Może liczyli na to, że się opamiętamy? Że przestaniemy pisać
teksty dwuznaczne, które nie przynoszą nikomu pożytku, sieją tylko
zwątpienie i defetyzm. Nasze winy miały różne stopnie, a więc i wymiar kary
bywał różny. Od stopniowego wyciszania nas i skazania na za pomnienie, po
unicestwienie zupełne, połączone z utratą literackich praw obywatelskich i
publicznych. W najlżej szych wypadkach polegało to na wizytach panów w
ciem nych garniturach, którzy obchodzili księgarnie (bo nasze książki jeszcze
się ukazywały) i w rozmowie z kierow nikami sklepów, posługując się
pomiętą, wyjmowaną z bo cznej kieszeni surduta kartką, dyktowali nazwiska
pisarzy, których książek nie należy umieszczać na wystawie, takich, których
książki wolno pokazywać wewnątrz, na stołach
- i tych, których książki powinny pozostać w półkach, lub nawet na zapleczu.
Najcięższe przypadki karane były usu nięciem tytułów z bibliotek
publicznych i szkolnych. Ale nigdy nic na piśmie. Informacje, jak już
mówiłem, po dawano ustnie. Kierownik księgami powinien był je za
pamiętać i zastosować się do nich. W tamtych czasach byłem chyba
uważany za przestępcę średniego kalibru. Moje książki były tylko skazywane
na usunięcie z widoku. Raz tylko miała miejsce interwencja biblioteczna. Ale
to było wcześniej.
Pewnego jednak dnia, było to wczesną wiosną 1970 roku, kiedy
poszedłem zapłacić składki w biurze Związku Literatów Polskich,
oznajmiono mi z radością, że nareszcie zostałem zaproszony na spotkanie
autorskie w Domu Kultury w jakimś Zalesiu czy Podlesiu. Nie umiano mi
dokładnie określić, gdzie to jest, tyle, że trzeba tam jechać z przesiadką,
dwoma autobusami, ale gratulowano mi szczęśliwego zakończenia
krzywdzących mnie nieporozu mień.
W połowie kwietnia aura u nas bywa kapryśna. Ale jak się ma w domu
barometr, to wystarczy w niego stuknąć, aby wiedzieć, jaka będzie pogoda.
Barometr spadał dosyć gwałtownie, więc na wszelki wypadek włożyłem do
torby nieprzemakalny płaszcz. I dobrze zrobiłem, bo wprawdzie na dworze
świeciło bardzo jaskrawo słońce, ale wiał chłod ny, północno-zachodni wiatr.
Słońce świeciło jeszcze ostro, kiedy jechałem do M., ale kiedy czekałem na
połączenie do Zalesia, niebo nagle zgasło, a od zachodu zaczęła się zbliżać
masywna chmura, obrzeżona niby koronką białymi lekkimi obłokami.
Jechałem małym, lokalnym autobusem, chwiejącym się po wertepach polnej
drogi, jechałem już w deszczu, który zamieniał się w ulewę. Wycieraczki nie
zdążały zbierać wody ściekającej po szybie. Pociemniało
i musiało pozimnieć, bo okna pokryły się wewnątrz parą. Telepaliśmy się
więc w strugach deszczu, za oknami nie było widać nic, i chyba tylko Pan
Bóg i kierowca znali drogę i wiedzieli, dokąd jedziemy. Po jakiejś pół godzinie
autobus zatrzymał się, kierowca odwrócił się i powiedział:
—
Proszę jeszcze nie wysiadać! Cofnął autobus, zatrzymał wycieraczki i
zgasił motor. Dodał: - Koniec trasy. Za dwadzieścia minut wracamy. Deszcz
bębnił po dachu auto busu. Ludzie wysiadali, paru mężczyzn pobiegło w
stronę szeroko otwartych, buchających parą drzwi gospody „Za- lesianka”.
Spytałem kierowcę:
- Daleko stąd do Domu Kultury?
Kierowca zapalił papierosa i patrzył chwilę na mnie w milczeniu.
- Tu nie ma żadnego Domu Kultury.
- Ja mam skierowanie na, na wykład.
- To może w starej szkole w Podlesiu?
- A tu w Zalesiu nie ma Domu Kultury?
- Mówię panu, że nie ma.
- A daleko do tego Podlesia?
- Będzie niecałe dwa kilometry. Drogą prosto, potem koło figury na
prawo.
Wyjąłem z torby nieprzemakalny płaszcz, założyłem ka ptur i wysiadłem z
autobusu. Deszcz siekł gęstymi struga mi. Wskutek kaptura moje pole
widzenia zwęziło się. Za buchającą parą i gwarem gospodą drogi rozchodziły
się w trzech kierunkach. Odwróciłem się i gestem pytającym wskazałem ręką
drogę na wprost. Zobaczyłem niewyraźną, zamazaną deszczem twarz
kierowcy: kiwał potakującą gło wą. Poszedłem więc prosto, a potem od figury
Matki Boskiej, osłoniętej półkolistym blaszanym daszkiem, skrę ciłem w
prawo. Nie patrzyłem na zegarek, bo rękawy mojego płaszcza ociekały wodą,
ale chyba po jakichś 20 minutach zobaczyłem blisko siebie stojące dwa
budynki: w lewo, za żelazną siatką długi, parterowy budynek, z du żymi
oknami i płaskim dachem, typowy dla nowych szkół, a w prawo, przy samej
drodze, stary dom kryty dachówką. Kiedy zbliżyłem się do niego, zobaczyłem
czerwoną tab liczkę z napisem: Wiejski Dom Kultury w Podlesiu, a na
drzwiach przyszpilony pluskiewkami afisz zapowiadający spotkanie
autorskie z redaktorem, który nosił wprawdzie moje nazwisko, ale imię było
przekręcone, co mi zresztą nie sprawiło przykrości, bo nie lubię swojego
imienia. Afisz był drukowany, moje nazwisko wpisane było czarną farbą.
Z liter ściekały smugi i zamazywały napis umieszczony niżej: godzina 13-ta,
wstęp wolny! Zdjąłem w korytarzu płaszcz i czekałem chwilę, póki nie ociekł
z wody, potem zapukałem do drzwi z napisem świetlica. Słychać było
śmiechy i rozmowy. Zapukałem jeszcze raz, głośniej. Śmiech i rozmowy
ucichły, potem rozległ się głos kobiecy: „Proszę!”
Miałem już poza sobą rozmowę przy kawie w szklan kach przykrytych
spodeczkami (żeby aromat nie uciekł) z kierowniczką biblioteki i
przekomarzanie się i ceregiele z kopertą, w której było 250 złotych minus
podatek. W tej kwocie wliczone już były koszty przejazdu tam i z po wrotem.
Ceremonie polegały na tym, że przecież nie wypa da brać pieniędzy za pracę
jeszcze nie wykonaną. Ale będzie wykonana, bo jest frekwencja. Ale ja mogę
na przykład umrzeć na serce, pod wpływem tej świetnej, mocnej kawy, przed
wygłoszeniem prelekcji, to co wtedy będzie? Siła wyższa, panie redaktorze,
proszę się nie mart wić. Podpisałem więc w dwóch egzemplarzach rachunek
za wykonaną pracę, na każdym egzemplarzu w dwóch miej scach, i podałem
jeszcze numer legitymacji związku, która upoważnia do niższego podatku.
Więc to miałem już poza sobą, a teraz siedziałem przy małym, kwadratowym,
kry tym białym laminatem stoliku i za chwilę miałem przemó wić. Takie
same stoliki były na sali, ale większość stolików została przesunięta pod
ścianę, a krzesła ustawione w trzech rzędach przede mną. W pierwszym
rzędzie siedzia ły trzy staruszki i dwóch starszych panów, jeden w czar nym
garniturze wyglądał, nie wiem dlaczego, na organistę. Reszta słuchaczy to
było kilanaścioro dzieci w wieku od 10-12 lat. Patrzyły na mnie, albo nie
patrzyły, tylko robiły do siebie jakieś miny, udawały, że im jest za ciasno i
niewy godnie. Kierowniczka przedstawiła mnie przekręcając moje imię, ale
nie miałem jej tego za złe, po czym oddała mi głos.
Nie wiem, jak to jest u innych, ale chwile, w których muszę wydobyć z siebie
głos, należą do najgorszych w mo im życiu. Powiedziałem najpierw, że nie
jestem redaktorem, czym sprawiłem widoczny zawód słuchaczom, że nie pra
cuję w żadnej gazecie, tylko jestem literatem, który zapisuje różne swoje
przygody i cudze opowiadania i drukuje je potem w książkach. I
zapowiedziałem, że przeczytam dwa opowiadania, oparte o moje własne
przeżycia. Nie jestem pisarzem uprawiającym literaturę dla dzieci i
młodzieży. To zbyt trudny dla mnie gatunek. Nie wiem zresztą. Może
w ogóle nie istnieje coś takiego jak literatura dla dzieci? Ale mam
opowiadania, w których obok dorosłych występują talf-re dzieci i ludzie
młodzi, tak jak to bywa w życiu. Odczekawszy chwilę, nie wiem po co, czy
aby mieć czas do namysłu, czy był to jakiś rodzaj kabotyństwa, znalazłem w
książce stare opowiadanie Ciemność i światło i zacząłem je czytać. Zacząłem
od tego opowiadania, gdyż przekona łem się już dawniej, że jest nieźle
rozumiane i odbierane przez słuchaczy. A co ważniejsze - był to tekst dosyć
krótki. Czytałem powoli, co pozwalało mi ponad książką widzieć twarze
słuchaczy, a chwilami nawet ściany, drzwi
i okna. Za oknami padał ulewny deszcz. A poza tym panowała atmosfera jak
zwykle na takich spotkaniach: nieszczerej, udawanej za obustronną zgodą,
sielanki. Na te dwadzieścia osób, tylko kilka, jak mi się zdawało, słuchało
uważnie i podążało za tokiem opowiadania. Kierowniczka spytała mnie
szeptem, czy może zapalić światło? Odpowie działem przeczącym kiwnięciem
głowy, i czytałem dalej. Kiedy skończyłem, spojrzałem na zegarek: minęło
dwadzie ścia kilka minut. I zapadła, jak zwykle, chwila ciszy, pustki, nawet
jakby obcości. Przede wszystkim zakłopota nia. Aby się jak najprędzej
wydostać z tej nieprzyjemnej sytuacji, zapowiedziałem przeczytanie jeszcze
jednego opo wiadania, niedawno napisanego, pod tytułem Mój ojciec milczy.
Zacząłem je czytać, ale nie było mi dane spokojnie go dokończyć. Byłem
dopiero na drugiej czy trzeciej stro nie, kiedy nagle rozległ się dziwny trzask,
jakby ktoś usiłujący wejść nie wiedział, w którą stronę drzwi się otwierają,
potem do sali wkroczyła dziwna postać. Był to mężczyzna w wieku około 60
lat, może nawet starszy, ociekający wodą, w kapeluszu nakrytym dużego
formatu gazetą. Papier jak wiadomo jest kiepskim zabezpieczeniem od
deszczu, więc cała postać gościa ociekała wodą. Czło wiek zdjął z głowy
gazetę i kapelusz, po czym zgrabnym ruchem zatoczył się i dosyć pewnie
usadowił przy jednym ze stolików w głębi sali. Kierowniczka zmarszczyła
brwi, dzieci odwróciły głowy i zaczęły chichotać i trącać się
łokciami. Dzięki wejściu pijanego gościa uwolniły się spod przymusu
siedzenia grzecznie. Niektóre z nich, mali obłud nicy, nie śmiali się, tylko
udawali, że podzielają oburzenie kierowniczki. Ale większość dzieci znalazła
pretekst do odzyskania swobody i skorzystała z niego, gdyż dążenie do
wolności jest czymś żywiołowym i nieposkromionym. Tyl ko dwie stare
kobiety i jeden z mężczyzn, obejrzawszy się, nie zwracali już potem uwagi na
przybysza. Kierowniczka powiedziała głośno: - Proszę o spokój! Zapanowała
cisza, czytałem dalej. Ale to już nie było to, co przed chwilą. Słuchacze
uciszyli się, ale byli niespokojni. Oglądali się poza siebie, trącali się łokciami,
szeptali do siebie. Czło wiek umieścił mokrą gazetę na rogu stołu, kapelusz
włożył na głowę, podparł głowę rękami, i chyba zasnął. Czytałem dalej, ale
moje słowa nie wchodziły już do uszu słuchaczy. Odbijały się od ścian i
wracały do mnie, czułem to. Gość w kapeluszu uznał pozycję za niewygodną
do drzemki, zdjął kapelusz, położył go na stole, a na kapeluszu oparł swoją
siwą, ociekającą wodą głowę, i chyba na dobre zasnął. Przestałem zerkać na
niego i zająłem się swoim tekstem. Czytałem trochę głośniej, bo zbliżałem się
do miejsca dosyć ważnego, w którym będzie mowa o głupiej, dziecinnej
demonstracji antysemickiej, w której narrator, czyli ja, ogarnięty
barbarzyńską psychozą, bierze udział. Ale właśnie w tej chwili rozległo się
dziwne klapnięcie, które znów odwróciło uwagę słuchaczy. Pijany gość po
chylony nisko nad podłogą podnosił swoją rękę, która usunęła mu się na
ziemię. Było to dosyć śmieszne, bo wyglądało, jakby mu ręka odpadła od
tułowia. Gość schylił się, podniósł swoją rękę i położył ją na stole.
Dokonawszy tej czynności popatrzył na mnie i powiedział głośno:
-
Poprow sie!
Buchnął śmiech. Kierowniczka zastukała długopisem
o blat stolika i zawołała:
— Proszę o spokój, albo o opuszczenie sali!
Gość rozglądnął się dookoła, potem przyłożył palec do ust, zamilkł i przestał
się wygłupiać. Ale interwencja kiero-
wniczki nie na wiele się zdała. Dzieci śmiały się i zachęcały wzrokiem także
mnie do wspólnej zabawy. Nastąpił zupeł ny rozkład. Ja przestałem być
ośrodkiem zainteresowania. Nie byłem już tym, z powodu którego odbywało
się spot kanie. Byłem tylko jednym z nich, nikim więcej. Może nawet kimś
mniej ważnym niż każdy z nich. Kończyłem czytanie, starałem się panować
głosem nad szmerem i chi chotami. Wracaliśmy właśnie z meczu
piłkarskiego i mój ojciec nie odzywał się do mnie. Dawał mi bolesną dla mnie
lekcję milczenia za moje głupie, dziecinne uczestnictwo w antysemickiej
demonstracji. Ale za plecami słuchaczy działy się rzeczy ciekawsze niż to, co
ja czytałem. Bohate rem ich był gość, który już nie spał, tylko urządzał
mimicz ne przedstawienie: najpierw udawał, że mu chce odpaść głowa, więc
łapał ją oburącz i osadzał z powrotem na szyi, potem poprawiał ją kilka razy,
żeby ją umocnić. Dokonaw szy tego, podpierał jeszcze głowę, na wszelki
wypadek, palcem prawej ręki. W takiej pozycji trwał chwilę i zdawało się, że
się wreszcie uspokoił. Ale nie. Jego lewa ręka, skorzystawszy z nieuwagi
prawej, zaczęła uciekać i zbliżać się do krawędzi stolika. Została jednak
złowiona w ostat niej chwili przez czujną prawą rękę i przywołana klapsem
do porządku. Kończyłem czytać opowiadanie. Mój ojciec przemówił.
Powiedział, że wszystkie najgorsze wydarzenia w historii zaczynały się od
bicia Żydów. I to był koniec tekstu. Zamknąłem książkę i popatrzyłem na
gościa. Wkła dał powoli na głowę kapelusz, który mu się był zsunął
i leżał na stole. Wstał i powiedział, ale już nie tak głośno:
- Poprow sie. Do widzenia!
Widocznie już wytrzeźwiał, albo nie był w ogóle pijany, bo trafił
bezbłędnie do drzwi. Rozległy się oklaski. Kierow niczka podziękowała mi za
interesujący referat, do stolika zbliżyły się trzy dziewczyny, jedna z
czerwonym goździ kiem w celofanie, dwie z prośbą o autograf. Na dworze
rozjaśniło się, deszcz przestał padać. Słońce jeszcze nie świeciło, ale widać
było już skrawek nieba wolny od chmur. Połyskiwał czystym, świeżym
błękitem. Dzieci nie
wychodziły jeszcze, patrzyły na mnie. Wypisywałem de dykacje w dwóch
książkach, potem ktoś podał mi prepa- ratkę z prośbą o autograf.
Kierowniczka wstała i powie działa:
- Dziękuję państwu za udział. Dzieci zapraszam za tydzień o tej samej
porze. Będzie bardzo ciekawa prelekcja
0 teatrze marionetkowym. Do widzenia.
Dzieci odpowiedziały chórem „do widzenia” i wychodzi ły szurając butami.
Zostało tylko kilka starszych osób w pierwszym rzędzie.
- Kto to był ten dziwny gość? - spytałem kierowniczkę.
- Nie wiem. Jakiś pijak albo włóczęga. My go tutaj nie znamy -
odpowiedziała kierowniczka i zrobiła bezradny gest rękami.
Starszy pan w pierwszym rzędzie wpatrywał się we mnie przenikliwie.
Towarzysząca mu pani, także niemłoda, któ ra wydawała się cały czas
drzemać, otworzyła jedno oko
1
powiedziała:
- Pani go nie zna, bo pani jest za młoda. A my go dobrze pamiętamy z
1948 roku. Prawda?
- Tak. Pajac, ale niebezpieczny - odpowiedział siedzący koło niej starszy
pan.
Czekała mnie jeszcze jedna, ostatnia udręka: musiałem uskutecznić wpis
do tak zwanej „księgi pamiątkowej”. Jest to czynność, która wprawia mnie
zawsze w największe zakłopotanie. Nie mam gotowych stereotypów. Nie mam
ich na nic, na żadne sytuacje życiowe, poza oczywiście podstawowymi,
takimi jak „dzień dobry”, „dobry wie czór”, i paru tam jeszcze. Nie chciałbym
się powtarzać, a improwizacja pod przymusem obezwładnia mnie, parali żuje
mi rękę i mózg. Ale jakoś uporałem się z tym i chcia łem już księgę zamknąć,
kiedy uprzytomniłem sobie, że wskutek zdenerwowania mogłem zrobić jakiś
błąd orto graficzny, więc przeczytałem jeszcze raz zdanie, które wy dało mi
się niezgrabne, bez tego kształtu i wdzięku, który każdy pisarz powinien
nadawać swoim wypowiedziom, jeśli mają być nieśmiertelne. Ale błędów
ortograficznych
nie było. Brakowało tylko dwóch kropek w moim podpisie. Uzupełniłem je i
zamknąłem księgę.
Kiedy wracałem do autobusu, świeciło już słońce, ziemia dymiła i
podsychała, niebo było czyste. Gruba, ciemna warstwa chmur oddalała się
na wschód. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądała rozmowa
komendanta posterun ku, który przeczytawszy nieco spóźnione pismo z
komendy wojewódzkiej, a nie mając się kim wyręczyć, bo dwóch
mundurowych i jednego po cywilnemu wysłał samochodem na akcję
likwidowania bimbrowni, kazał sprzątaczce lecieć do emerytowanego już od
paru lat wywiadowcy, który czasem jeszcze wykonywał jakieś drobne prace
zlecone, wyciągnąć go spod pierzyny i przyprowadzić na posteru nek. Więc
dzisiaj o godzinie trzynastej w Domu Kultury w Podlesiu odbędzie się
prelekqa jakiegoś literata z Kra kowa, i trzeba żebyś tam był.
- I co ja tam mam robić?
Komendant jeszcze raz przejrzał pismo z województwa. Instrukcja nie była
zbyt jasna.
- Będziesz za słuchacza.
- Mam nagrywać?
- Nie ma tu nic o nagrywaniu. - Komendant wysunął szufladę, wyjął małe
magneto, włączył je i wyłączył. Po wiedział: — Baterie nie działają. Nie ma
zapasowych.
- To co ja właściwie mam robić?
- Posłuchasz, co on tam będzie mówił, i napiszesz krótki raport.
- Mam coś gadać?
- No, jakby wygłaszał jakieś artykuły przeciw rządowi, to możesz wziąć
udział w dyskusji, albo powiedzieć coś dla hecy, ale wiesz, tak
pedagogicznie.
- Jak?
- No tak wychowawczo, po ojcowsku. A w ogóle uda waj głupiego. Strzel 50
gram na ducha, żeby wyglądało, że jesteś na bani.
Komendant włożył pismo do teczki, teczkę zamknął
i powiedział ciszej:
- Prawdę mówiąc, to jo som, kurwa, nie wiem, o co im chodzi.
Spojrzał na zegarek i dodał:
- No, jazda, za dziesięć minut mosz autobus.
Droga była pusta. Wesołego gościa nie było już widać, pewnie minął zakręt i
zdążył wsiąść do autobusu, albo zatrzymał się w gospodzie. Szedłem powoli
omijając kałuże
i prawdopodobnie uśmiechałem się sam do siebie. Byłem szczęśliwy, że mam
to już poza sobą. Ale czy on, wy chodząc z Domu Kultury w Podlesiu, nie
powiedział: do widzenia?
Świadek, który nie umiał mówić
Okolice wsi Młaki (dawniej Mlaken) w powiecie złotogór- skim są słabo
zaludnione, ziemia kiepska. Wśród płaskich łąk płynie tam rzeka, tworząc
liczne odnogi i kanały. Łąki otoczone są lasami, które ciągną się daleko. Gdy
się stanie na podwyższeniu, na skarpie albo na mostku, i dzień jest
pogodny, to przesłoniwszy ręką oczy zobaczyć można, a nawet policzyć
pasące się krowy, dzieci bawiące się na łące albo wracające z lasu wzdłuż
rzeki. Nad łąkami wysoko na niebie krążą jastrzębie, czasem któryś z nich
spada znienacka na zdobycz, potem unosi ją w szponach
i odlatuje w stronę lasu. Wieś Młaki liczy tylko 38 domów, ale jest w niej
kościółek, w czasie wojny zrujnowany, po wojnie przez nowych parafian
odbudowany. Nie ma szko ły, dzieci dojeżdżają do odległej o 7 kilometrów
wsi Buko wa, wsi dużej, z nowo postawionym budynkiem szkolnym, sklepem
gminnej spółdzielni i remizą strażacką zbudowaną w miejscu, gdzie dawniej
był ewangelicki kościół, w czasie wojny zburzony. Z Młak dzieci więc jeżdżą
do Bukowej, a mieszkańcy Bukowej przyjeżdżają do Młak w niedzielę do
kościoła. Mieszkańcy obu wsi nie pochodzą z tych stron. Przybyli tu ze
wschodu dawnej Polski, niektórzy nawet z tej samej wsi. Teraz byli o
czterdzieści lat starsi, ich dzieci i wnuki urodziły się już na tej ziemi. Żenili
się przeważnie między sobą. Dziewczęta z Młak wychodziły za chłopców z
Bukowej, albo na odwrót, ale ponieważ ziemi
nie przybywało, więc część młodzieży wyjeżdżała do szkół w stolicy
województwa, a nawet jeszcze dalej, zostawała tam, albo przywoziła sobie
żony i mężów z całkiem innych stron. Pierwsi, którzy tu prawie przed
czterdziestu laty przyjechali, czuli się trochę jak w obcym kraju. Nie mieli
jednak wiele czasu, aby o tym myśleć. Trzeba się było urządzać, żyć,
mieszkać w tych zabudowaniach z czerwonej cegły, jakby jeszcze nie
dokończonych, nie otynkowanych, a już postarzałych. Jakże wesoła była biel
domu na tle wiosennej zieleni i kwiatów, tam, w opuszczonej wsi - jak
ponura wydawała się tutaj brudna czerwień ceglanego mu- ru. Starszym
ludziom obca też wydawała się nowa szkoła w Bukowej, obsadzona chudymi
topolami, bardziej podob na do jakiejś fabryki albo szpitala niż do szkoły.
Ten parterowy sklep geesu smutny jak stacja kolejowa na pus tyni. Ten
kiosk w Młakach, ciemny i zaniedbany, jak budka dróżnika, któremu
umarła żona. Na początku wydawało się, że życie tutaj będzie tymczasowe,
że za dwa, trzy lata wrócą do swoich wesołych, białych wsi, kościółków i
cerkie wek wśród jasnej, bujnej zieleni lip i akacji. Ale mijały lata, nic się nie
zmieniało i starzy musieli jakoś przywyknąć. A młodzi - urodzili się tu. Nie
mieli innego wyboru. Przy zwyczaili się do tego, co zastali, co dokoła siebie
pierwszy raz zobaczyli. Okolica była spokojna. Drzwi od domów na dzień,
obyczajem wschodnim, nie zamykano. Czasem, ale to rzadko, bardzo rzadko,
ginęła komuś kura albo gęś, a i to nie wiadomo, czy sprawcą nie był jastrząb
albo lis. Raz chyba tylko się zdarzyło, że złodzieje wyprowadzili świnię z chle
wa. Przyjechali zresztą samochodem, nie wiadomo skąd.
Wieczorami było cicho i spokojnie, droga przez wieś pustoszała. Skądsiś
dolatywały dźwięki radia albo har monii, w oknie domu sołtysa migotało
zielone fosfory zujące światło telewizora. Czasem, z daleka, rozlegał się nagle
jakiś krzyk albo śmiech. Pijany człowiek szedł środ kiem drogi zataczając się,
przystawał, coś pokrzykiwał albo zawodził jakąś smutną piosenkę znad
Dniestru albo Zbrucza. Urywał nagle, milknął, zapadała znów cisza.
Pewnego późnego popołudnia, było to w drugiej połowie sierpnia, kiedy
dni zaczynają być trochę krótsze, matka trojga dzieci, trzynastoletniego
Józka, dziesięcioletniej Ani
i dwuletniego Bronka, wyszła z domu, aby zobaczyć, czy jej dzieci są na
pastwisku i czy krowy pasąc się zbliżają się już powoli do żerdzi, którymi
pastwisko ogrodzone było od strony drogi, i stwierdziła, że krowy są już
blisko miejsca, gdzie zwykle się o tej porze pasły. Ale dzieci nie było. Matka
wyjrzała więc na drogę, popatrzyła w stronę kościoła i kiosku, ale i tam
dzieci nie było. Nie widać ich było także na moście ani na drodze do wsi.
Drogą przeje chał syn sąsiada na motorowerze, matka zawołała go, ale nie
usłyszał, więc krzyknęła jeszcze raz, głośniej... Chłopak zawrócił i
przystanął. Powiedział, że we wsi dzieci nie było. Matka wróciła na podwórze,
poszła do ogrodu, pochyliła się nad grządkami i smyknęła z ziemi parę
marchewek
i pietruszek na jutro na zupę, potem wyjrzała jeszcze raz zza węgła obory.
Słońce stało jeszcze dosyć wysoko, widać było wszystko jak na dłoni,
pastwisko, dalej łąki, kępy wierzb nad rzeką i nad stawkami, aż po brzegi
lasów. Z mokradeł podnosiły się wąskie, przezroczyste smugi mgły i snuły
się po łąkach. Matka wpatrywała się długo w otwarty szeroko krajobraz,
zatrzymywała wzrok na kępach zarośli, drzewach, kopkach siana, ale nie
było widać nigdzie żadnego ruchu. Dzieci na łąkach nie było. Matka wróciła
do domu, przeszła przez sień i zobaczyła swoich dwóch synów wracających
drogą od strony koś cioła i mostu. Starszy niósł w ręku długie wędzisko i
rybę, młodszy biegł koło niego. Matka poprawiła chustkę i spy tała:
- A gdzie Anusia?
Starszy chłopak wzruszył ramionami, oparł wędzisko
o ścianę, rybę położył na kamiennych schodkach.
- A toście nie byli razem?
- Anusia była z Bronkiem w łąkach, ja poszedłem nad rzekę.
Matka pochyliła się nad małym i spytała:
- Gdzie Anusia?
Mały popatrzył na matkę, skrzywił się i powiedział:
- Nie ma, tu tu...
- Co mówisz?
- On chce powiedzieć, że pojechała samochodem — po wiedział Józek.
- Co ty, durny, pleciesz, jakim samochodem?
Mały nie był wcale głupi. Po prostu umiał mówić tyle, ile umiał, tyle, ile
mu było w jego wieku koniecznie potrzebne.
- Pić! - powiedział mały i rozpłakał się.
1 Daj mu, Józek, mleka, ja muszę iść krowy puścić. Matka otworzyła
wrota pastwiska, krowy poczłapały do obory. Zamknęła wrota na druciane
koło, ale nie od chodziła jeszcze. Stała i patrzyła na łąki. Powoli ściemniało
się, bo słońce zaszło za chmury, ale matka byłaby zobaczy ła córkę z daleka,
bo miała na sobie białą spódniczkę
i czerwony sweterek. Kiedy matka Ani wróciła do domu, nie zastała jeszcze
męża. Wrócił z młyna dopiero o dziewią tej, ale jak usłyszał, że Ani nie ma
jeszcze w domu, to nie wyprzągł nawet konia, nie jadł kolacji, powiedział
tylko: czekajcie, ja jej dupę zbiję, co ona se myśli, że jest dorosła, żeby
chodzić po nocy? - i poleciał szukać córki na wieś. We wsi jest domów 38, a
całkiem dokładnie trzydzieści siedem zamieszkanych, bo z jednego się
wyprowadzili, ale ojciec Ani nie musiał chodzić po wszystkich domach.
Obszedł tylko te, gdzie Ania miała koleżanki, potem siadł u sołtysa, a
chłopaki na rowerach w ciągu 20 minut objechali całą wieś, zajrzeli nawet
do księdza. Ani nigdzie nie było i nikt jej dzisiaj nie widział.
Ludzie mieszkający teraz we wsi Młaki, jak to już było powiedziane, nie
pochodzą z tych stron, ich rodzice lub dziadkowie przed czterdziestu laty
mieszkali na wschodzie, prawie wszyscy w jednym powiecie, więc jak się coś
u nich teraz stanie, to tak jakby wydarzyło się w jednej rodzinie. Paru
chłopów zebrało się u sołtysa i uradziło, że jak do północy Ania nie wróci, to
pójdą ze światłami szukać
dziecka w łąkach. Było przecież parę dni deszczu, wody w rzece i w kanałach
trochę wezbrały, więc mogła gdzieś zabrnąć w bagno i teraz nie może wrócić.
Dwóch sąsiadów
i sołtys poszli do domu Ani, żeby się jeszcze czegoś od jej braci dowiedzieć,
ale mały już spał, a starszy nic nowego nie powiedział. Mówił, że był nad
rzeką i nie patrzył, bo łowił ryby. Nikogo obcego na łące nie było. Jakżeś nie
patrzył, to skąd wiesz, że nikogo nie było? - spytał sołtys. Bo raz albo dwa
popatrzył, Ania i Bronuś byli koło dębu, zbierali chyba żołędzie do zabawy, a
potem jak się drugi raz obejrzał, to już ich nie było. Gdzie mogli być? A skąd
on może wiedzieć? Toś nie pilnował Ani? Skąd, Ania powiedziała, że będzie
pilnować Bronka. Ania nie jest już dzieckiem. No i co było potem? Potem, ale
to było później, może godzinę albo dwie, usłyszał, jak Bronek woła: Józio,
Józio! i zobaczył, że mały biegnie, ale całkiem z innej strony, gdzieś od
strony rzeki, ale z góry. Więc Józek się zdziwił i spytał, gdzie jest Ania, gdzie
poszła Ania? A ten głupi mówi, że pojechała. Gdzie pojechała? To on macha
ręką i pokazuje w tamtą stronę, w stronę lasu. Ale tam jest rzeka. Tak, jest
rzeka, a most daleko i co potem było? Poszlimy z Bronkiem do domu.
Dlaczego nie szukaliście Ani? Szukali my, wołali, ale nigdzie jej nie było. A
drogą po drugiej stronie rzeki samochody jakieś jechały? Jechały, ale jak się
łapie ryby, to nie widać, trzeba by podnosić głowę, zresztą jest daleko, to
nawet źle widać. Jechały jakieś samochody, w jedną i drugą stronę, jechały
też motocykle i ciągniki, przejechała także jakaś ciężarówka. Jakie
samochody? Daleko jest, nie widać, mówiłem, że nie patrzyłem. Nie
widziałeś, czy nie patrzyłeś? Dajcie mi spokój, nic więcej nie wiem. Dajcie
mu spokój, on nic więcej nie wie. A mały Bronuś śpi w łóżeczku za kratkami,
pod łóżeczkiem stoi nocnik i stoją dwa samochody cięża rowe, czerwony i
zielony, jeden załadowany szyszkami, drugi żołędziami. Mały coś zapewne
widział, coś wie, ale nie umie jeszcze dobrze mówić, więc nie powie. Sołtys,
który prowadził śledztwo i wypytywał Józka, i dwaj sąsie-
dzi wypili po kieliszku wódki, bo noc się zapowiadała chłodna, i poszli.
Dołączyło do nich jeszcze kilku, razem było ich koło dziesięciu, wszyscy z
latarkami. Sołtys miał taką z reflektorem, co z niej światło bije na sto
metrów. Chłopakowi na motorowerze i dwóm chłopakom na rowe rach kazali
objechać drogi, które z daleka okrążają łąki. Wzięli nawet ze sobą dwa psy
na smyczach, prowadzili je d, którzy mieli iść z prawej i z lewej strony
tyraliery. Tak zarządził sołtys, który pod koniec okupacji był w partyzant ce.
Noc była ciemna, bezksiężycowa, chłodna, tyle że mgły opadły. Chłopi kobiet
nie zabrali, nawet matce Ani iść zabronili. Stała na skarpie i widziała, jak
oddalali się nawołując się i wołając Anusię: Ankaaa! Anusiaaa! Aniaaa!
Światła malały, czasem nikły wśród krzaków. Naszczeki- wały psy. Światła
zaczęły potem znów zbliżać się. Chłopi wrócili gdzieś koło drugiej, niczego
nie znaleźli. Anki nigdzie nie było, więc ojciec i matka zgodzili się, żeby sołtys
zadzwonił na milicję. Ale mógł telefonować dopiero jutro, bo centralka w
Bukowej łączyła od 9 rano.
Nazajutrz o siódmej matka Ani wygnała krowy na pastwisko, potem stała
chwilę koło żerdzi i patrzyła w pus te łąki, ale zrobiło się jej smutno i wróciła
do domu. Józek nie chdał wstawać, a miał pomagać ojcu rozrzucić siano,
więc go wygnała z łóżka. Zrobiła śniadanie najmłodszemu, potem dała jeść
mężowi i starszemu. Jak jedli, to Bronek biegał dokoła kuchni i ciągnął na
sznurku swój samochód załadowany szyszkami.
- Chodź tu, Bronuś — powiedział ojciec do synka — i po wiedz ojcu, czy
Ania pojechała takim samochodem jak ten twój?
Bronuś zatrzymał się, popatrzył na ojca, powiedział:
- Nie.
- Taksówką?
- Nie.
Ojciec powiedział do Józka:
- No widzisz, teraz mówi, że nie.
Józek nie odpowiedział, wzruszył ramionami.
-
A mówiłeś, że on powiedział, że Ania pojechała samo chodem.
- Bo on jak mówi „tu-tu”, to znaczy samochód.
-
Tu tu — powiedział Bronek, który stał koło stołu
i przysłuchiwał się.
- Dumyś - powiedział ojciec.
-
Nie ma Ani, tu tu - powtórzył Bronuś i rozpłakał się. Rozpłakała się też
matka Ani, bo uprzytomniła sobie, że mąż najbardziej kocha Anię, bo Ania
wdała się w niego, jest smukła, ma bardzo jasne włosy i niebieskie oczy, ma
zdolności do rysunków i muzyki, tańczy i śpiewa w szkol nym zespole.
Wzięła Bronka na kolana.
-
Znowu się zlałeś, ty brzydalu. -1 matka sobie przypo mniała, że Ania
jeszcze pół roku temu, jak Bronuś słabo chodził, to bardzo lubiła go nosić na
rękach. Brała go zawsze na ręce, jak wracali z pastwiska.
- Jedźcie z Józkiem do tego siana - powiedziała.
-
Nigdzie nie jadę. Po dziewiątej może tu już być mili cja.
Ale milicja nie przyjechała tak prędko. Powiedzieli, żeby zadzwonić jeszcze
raz po dwunastej, jakby dziewczynka nie wróciła. Sołtys dzwonił potem
jeszcze dwa razy. Przyjechali dopiero po pierwszej. Najpierw radiowóz z
dwoma ofice rami. Wysiedli koło sołtysa, posiedzieli u niego chwilę, potem
przyszli do rodziców Ani.
- Michał i Katarzyna Rodko?
- Tak.
- No, co tu u was się stało?
- Zaginęła nasza córka. Nie wróciła na noc.
- Wiemy. Może się z kim wybrała na wycieczkę?
- Panie kapitanie, przecież to dziecko. Ma dziewięć lat.
- W grudniu skończy dziesięć - poprawiła matka Ani.
- Kto ją ostatni widział?
- Ja - powiedziała matka Ani.
- Gdzie?
- Jak szła na łąkę z dwoma braćmi.
- Znaczy, nie pani, tylko bracia widzieli ją ostatni, tak?
- Starszy widział ją ostatni — powiedział ojciec Ani, wskazując na
Józka. Józek był blady jak kreda, ale od powiedział przytomnie:
- Nie ja ją widziałem ostatni, tylko on ją widział ostatni.
- To dziecko? - spytał oficer, patrząc na Bronka.
- Tak, ale on nie umie jeszcze mówić, ma półtora roku, dopiero w
listopadzie skończy dwa.
- Ale ty mówić umiesz, to chodź, opowiesz mi, co widziałeś - powiedział
oficer i wziął Józka pod ramię.
- Nic nie widziałem. Gdzie mam iść?
- A tu, naprzeciwko, do sołtysa.
Kiedy Józek wrócił, był spłakany i czerwony jak ugoto wany rak. Oficer
wsiadł do samochodu i długo rozmawiał przez radio. Pół godziny później
przyjechały dwa samo chody pełne milicjantów, mieli ze sobą kilka psów. A
wkrótce potem na środku łąki wylądował śmigłowiec. Na drogę wyległa
połowa wsi. Koło skrzyżowania zrobił się zator. Droga była wąska, szerokie
samochody milicyjne zatarasowały dwie trzecie jezdni. Na co dzień wieś jest
spokojna. Leży przecież nie przy głównej szosie, tylko przy bocznej drodze.
Autobusy tędy nie kursują, mały, szkolny autobus przyjeżdża za dwadzieścia
ósma, zatrzymuje się koło sołtysa, cofa na jego podwórze i w ten sposób
zawraca. Czasem przejedzie samochód ciężarowy albo fur gonetka z towarem
do kiosku, zabłądzi jakiś samochód osobowy, ciągnik z PGR albo
nadleśnictwa, ale bywają dni, kiedy droga od rana do wieczora jest pusta,
tylko od czasu do czasu przetoczy się furmanka, przejedzie ktoś na
motocyklu albo rowerze. A teraz nagle, jak na dość, nabrało się skądsiś
furmanek, stanęły dwa samochody ciężarowe wyładowane pustakami i
jadący w przeciwną stronę ciągnik z przyczepą pełną worków z cementem.
Dwa samochody milicyjne cofnęły się powoli tyłem na podwórze sołtysa,
ruszył samochód z pustakami, ciągnik z przyczepą, potem furmanki. Zanim
to jednak nastą piło, na drodze panowało jakieś zamieszanie, a mały Bro-
nuś zdążył dostać od matki w skórę, bo omal nie wpadł
pod koła. Matka wyciągnęła go w ostatniej chwili krzyczą cego:
- Ania tu tu, Ania tu, Ania tu tu!
- Nie ma tu Ani, gówniarzu, jeszcze by tego brakowało, żebyś wpadł pod
samochód!
Inne matki też powyganiały z drogi dzieci. Zresztą widowisko przeniosło
się teraz na łąki. Milicjanci rozwinęli się w tyralierę i poszli ze swoimi psami i
aparatami radio wymi, z których sterczały w górę anteny, przez pastwisko w
stronę łąk. Śmigłowiec podniósł się w górę i zaczął powoli krążyć nad
łąkami. Leciał jakoś dziwnie, bokiem, jakby się zepsuł, albo jakby pilot się
ciągle oglądał poza siebie. Milicjanci nie pozwolili nikomu ze sobą iść, zabrali
tylko na świadka sołtysa. Widać było, jak szli w odległości dziesięciu metrów
jeden od drugiego. Ci, którzy prowadzili na długich smyczach psy, podbiegali
czasem, kiedy psy ciągnęły ich w stronę jakiegoś drzewa albo kępy krzaków.
Ale chyba psy niczego nie znajdowały, bo tyraliera po suwała się dalej. Jakiś
czas słychać było jeszcze z daleka naszczekiwanie psów, potem szczekanie
umilkło. Tyraliera znikła wśród drzew i zarośli. Oddalił się także i zniknął za
lasami śmigłowiec. Po prawie czterech godzinach wrócili z niczym. Niczego
nie znaleźli. To znaczy, owszem, znale ziono jakieś rzeczy, widziano je potem
leżące na papierze pakunkowym: czerwoną, podartą wstążkę, dwa grzebienie
do włosów z powyłamywanymi zębami, jedną zniszczoną tenisówkę, ale to
nie były rzeczy Ani. Chociaż co do wstążki, to matka Ani powiedziała, że
mogła to być jej wstążka, ale dawno zgubiona, może przed rokiem, bo teraz
Ania nie nosiła już warkoczy, włosy miała krótko obcięte. Butelki po winie,
puszki od konserw, papiery i torby z folii też zebrano na kupę, ale nikt się
nimi specjalnie nie interesował. Milicjanci wsiedli z psami do samochodów i
odjechali. Dwaj oficerowie zatrzymali się jeszcze chwilę, rozmawiali z
leśniczym, który wezwany telefonicznie zdą żył jeszcze przyjechać na
motocyklu przed ich odjazdem. Droga opustoszała. Na skrzyżowaniu stało
jeszcze kilku
chłopów, koło których zatrzymywały się furmanki albo rowerzyści, potem i
chłopi się rozeszli. Z okolicznych domów patrzono w stronę domu rodziców
Ani. Widziano, że matka Ani zamknęła furtkę od drogi, potem rodzice Ani
chodzili po podwórzu, jak zwykle o tej porze. Słychać było odgłos sieczkarni,
potem kwiczenie karmionych świń. Jesz cze później rozbłysło w ich domu
światło. Mijał dzień w domu Rodków podobny do innych dni.
Nazajutrz rano paru młodych ludzi ze wsi zorganizowa ło wyprawę nad
rzekę i kanały. Nieśli z sobą długie tyki. Uparli się, że jeśli nie znaleziono Ani
żywej, to znaczy, że mogła się utopić, i trzeba szukać jej ciała. Ojciec Ani nie
poszedł, bo powiedział, że Ania nie mogła się utopić. To tak, jakby ktoś
powiedział, że utopiła się kaczka. Ania umie lepiej pływać niż on, który
urodził się nad dużą, głęboką rzeką. Jakżeż mogła się utopić Ania, która na
obozie harcerskim skończyła kurs pływania najlepiej w kla sie? I to w
dodatku w małej rzece, w której są tylko dwa czy trzy takie miejsca, w
których człowieka kryje? Ale potem kiedyś ojciec Ani powiedział, że nie
poszedł tylko dlatego, że nie chciał widzieć ciała Ani, jakby je znaleziono.
Dwóch chłopaków wzięło nawet ze sobą sieć, którą kłuso wali ukradkiem za
rybami. Ale teraz to nawet milicjant by im tej sieci nie odbierał. Ludzie
wrócili z rzeki koło południa, ciała Ani nie znaleźli. Wywlekli na brzeg jakiś
zardzewiały motocykl, pewnie jeszcze z czasów wojny, trochę desek, żelazną
beczkę po benzynie i sterty pach nących mułem roślin wodnych. Potem
jeszcze przez jakiś czas zaglądała do wsi milicja i zadawała coraz dziwniejsze
pytania. Ktoś dowiedział się od nich, że poszukiwania trwają dalej w
sąsiednich powiatach, województwach, a na wet w całej Polsce.
Ludzie, jak ludzie, zapominają. Przyszła pora kopania ziemniaków i
buraków. Życie musi się toczyć swoim po rządkiem. Rodzina, w której
zdarzyło się nieszczęście, musiała też żyć dalej. Ale zaczęto się od niej trochę
odsuwać. Skoro nie wyjaśniono sprawy zniknięcia Ani - to
trochę tak, jakby winnymi byli w końcu ci, którzy nie szczęścia doznali.
Józek dojeżdżał do szkoły autobusem. Zrobił się jeszcze bardziej milczący i
zamknięty w sobie. Jego koledzy we wsi opowiadali, że był w szkole oficer
milicji z panem w cywilu, podobno psychologiem, i obaj rozmawiali z
Józkiem w pokoju nauczycielskim. O czym rozmawiali, nie było oczywiście
wiadomo. Czyżby Józek miał coś do ukrycia, co mógł tylko niektórym
ludziom powiedzieć? Nie wiadomo. Mały Bronek skończył dwa lata, rósł i
coraz więcej znał słów. Potrafił już nazywać dużo różnych rzeczy, zaczął
nawet wyrażać krótkimi zda niami swoje malutkie myśli i uczucia. Ojciec
czasem wracał podpity, ale to mu się dawniej też zdarzało. Tylko matkę Ani
widywano często popłakującą, jak sobie przypomniała Anię, albo jak ktoś
obcy coś o niej powiedział. Matka Ani nie patrzyła teraz nigdy w stronę łąk.
Nie zatrzymywała się na skarpie, nie osłaniała ręką oczu, aby lepiej widzieć.
Nie spodziewała się już, aby córka stamtąd wróciła. Może bała się tej pustki
ciągnącej się daleko i zamglonej, jakby w tej pustce i tej mgle czaił się
nieuchwytny zwierz, który porwał jej córkę. Pilnowała, aby Bronuś nie
chodził sam w łąki. Zbliżała się jesień, noce były coraz zimniejsze. Łąki i pola
zasnuwała mgła, która podnosiła się z rzeki i mokradeł i podchodziła aż pod
sam dom. Odleciały jaskółki i bocia ny, nie słychać było śpiewu
skowronków. Dzikie kaczki podrywały się z rzeki i kanałów i szybowały
skrzypiąc skrzydłami, niby źle naoliwionymi zawiasami. Leciały w stronę
lasów, potem wracały i znów zapadały nad rzeką. Pożółkły szuwary, trawy i
liście drzew. Pozimniało jeszcze bardziej, ale zrobiła się pogoda. Po rannych
mgłach wsta wało blade słońce, wędrowało nisko nad lasami po czystym
niebie, chowało się w lasach. Od strony cichych łąk i lasów rozlegały się
czasem strzały, rozpoczął się bowiem sezon polowań. Panowie ze strzelbami
wysiadali z eleganckich samochodów, czasem nawet ze znakami
zagranicznymi. Mieli z sobą psy, duże i małe, dla ludzi przyjazne, tylko
bardzo zawzięte na zwierzynę. Jedne były podobno na
zające, bażanty, kuropatwy, inne na lisy, a jeszcze inne na wilki i dziki. Mały
Bronuś bardzo się interesował myś liwymi, a zwłaszcza ich samochodami i
psami. Ponieważ umiał już odróżniać nie tylko samochody ciężarowe od
ciągników, ale nawet taksówki od samochodów prywat nych (ba, doszedł
nawet do tego, że potrafił odróżnić fiata od mercedesa, którego nazywał
„melcedeś”), mógł już prowadzić na ten temat rozmowy ze starszymi nawet
od siebie chłopakami. Rozmowy te i oglądanie samochodów odbywało się na
drodze, więc matka Bronusia nie spusz czała z niego oka, a po południu, po
powrocie ze szkoły, opiekował się nim Józek.
W jeden z takich dni późnojesiennych, po paru już nocnych
przymrozkach, rozeszła się we wsi pogłoska, że około dziesięciu kilometrów
stąd myśliwi znaleźli w lesie ciało dziewczynki, które mogło być ciałem Ani.
Wiado mość ta niebawem potwierdziła się, gdy do wsi przyjechał samochód
milicyjny po rodziców Ani. Tak, była to Ania, poznali ją. Jej ciało wepchnięte
było głową naprzód do wielkiej lisiej jamy, pod wiszarem. Prawie całe ciało
scho wane było w tej jamie, tylko nogi przykryte były ziemią i kamieniami,
strąconymi z nawisu. Gdyby nie psy, które węsząc za lisami obskoczyły
jamę, zaczęły ujadać, skomleć i grzebać w ziemi, gdyby nie one, nigdy, a na
pewno nieprędko, by się ciało Ani znalazło. Myśliwi ze strzelbami gotowymi
do strzału obstawili lisowisko, bo spodziewali się, że z jakiejś bocznej nory
wyskoczy nagle lis — a tu zobaczyli wyłaniającą się z ziemi ludzką nogę.
Mówili potem, że szczekanie psów od razu im się wydało jakieś dziwne, nie
takie jak na lisa. Więc rodzice Ani ciało rozpoznali, później zabrano je do
medycyny sądowej, a po paru dniach odbył się pogrzeb Ani. Mały
cmentarzyk niedaleko kościoła zarośnięty jest z lewej strony wysokimi
chwastami, wśród których sterczą kamienie nagrobne daw nych
mieszkańców wsi. Z prawej strony leżą pod nowymi krzyżami z pobielonego
betonu ci, którzy przyjechali tu czterdzieści lat temu, z dalekich stron. Ania
była pierwszą,
tu już urodzoną, która na tej ziemi spoczęła. Przemawiał dyrektor szkoły,
była delegacja szkoły ze sztandarem. Było bardzo dużo ludzi z Młak,
przyjechali specjalnie wynaję tym autobusem ludzie z Bukowej. Na pogrzeb
przyjechało nawet dwóch redaktorów, jeden miał aparat fotograficzny.
Rozmawiali po pogrzebie z ludźmi ze wsi i robili zdjęcia domu Ani i pustych
łąk. Chcieli robić zdjęcie rodziców Ani, jej braci, jej zabawek, ale jak ojciec
Ani dowiedział się, że są z gazety, to im powiedział, żeby się odpieprzyli. Na
pogrzebie może ktoś z milicji i był, bo widziano na po boczu drogi stojący
samochód. Ale ofiq'alnie milicja przy jechała dopiero po trzech czy czterech
dniach i bywała potem jeszcze w tej okolicy kilka razy. Rodzice Ani dowie
dzieli się, że ich córka zmarła wskutek podduszenia („pod- duszenia”, tak to
nazwali), a potem jeszcze dwukrotnego uderzenia jakimś żelaznym
narzędziem w głowę. Przedtem została zgwałcona. Teraz, kiedy zostało
znalezione ciało Ani i stwierdzono, że została zabita - sprawa nabrała innej
wymowy. Śledztwo ożywiło się. Ojciec Ani nie mógł zro zumieć, na czym
polegała różnica. Milicjant po cywilnemu, który z nim rozmawiał, próbował
wytłumaczyć to w taki sposób: przedtem Ania była tylko tą, która zaginęła,
znik ła, mogła zabłądzić, albo zostać uprowadzona. A teraz było już
wiadome, że została zamordowana i że gdzieś musi istnieć, mieszkać, żyć
sprawca tego, czyli zabójca. Trzeba go więc szukać i znaleźć. I milicja liczy
na pomoc rodziny, sąsiadów i w ogóle ludzi. Jasne?
Tak, teraz było wszystko jasne. Przynajmniej dla rodzi ców Ani, dla
sąsiadów, dla ludzi, którzy Anię i jej rodziców znali. Bo trzeba powiedzieć, że
do tej pory dom Rodków otaczała atmosfera jakiejś niejasności. Nie, broń
Boże, to było dalekie od podejrzeń, nikt nie posądzał ich o to, że zamordowali
własną córkę. Ale czego to ludzie nie potrafią wymyślić! Na przykład: ktoś
powiedział, że taką ładną, zdolną dziewczynę to można sprzedać za granicę
za ciężkie pieniądze. I dlatego śladu po niej nie ma... Ale teraz, kiedy trumnę
z ciałem Ani zakopano w ziemi, tutaj, na cmen
tarzu koło kościoła - nie było już żadnych wątpliwości. Chyba tylko mały
Bronuś, chociaż był na pogrzebie, nie kojarzył tej drewnianej skrzynki z
osobą Ani. Jeśli ją jeszcze trochę pamiętał, to jako Anię żywą, której na
razie, czy raczej w tej chwili, tutaj nie ma.
Funkq'onariusze milicji, którzy przyjeżdżali do Młak i rozmawiali z
rodzicami i sąsiadami, niczego chyba nowe go się nie dowiedzieli. Może tylko
Józek był teraz jakiś bardziej rozmowny. A był przecież przedostatnim, który
widział Anię żywą, więc był świadkiem ważnym. (Z Bron- kiem nawet nie
próbowano rozmawiać). Józek powinien był opiekować się młodszym
rodzeństwem. Był chłopa kiem, który powinien był znać swoje obowiązki,
choć mu ich wtedy, kiedy szedł z siostrą i bratem na łąki, nikt nie
przypominał: miał obowiązek patrzeć, gdzie są i co robią młodsi od niego,
Ania i Bronek. I do tego jeszcze czyż nie powinien był od czasu do czasu
odwrócić się i popatrzeć, gdzie są krowy? Czy nie zabmęły gdzie w moczary
albo nie przeszły na drugą stronę rzeki? A tymczasem Józek patrzył jak
sroka w kość na biały spławik z gęsiego pióra, który przesuwał się powoli po
powierzchni wody, zatrzymywał się, dawał czasem nura i znów się wyłaniał. I
to trwało dosyć długo. Mogło nawet trwać dwie godziny. A w ciągu dwóch
godzin może się dużo zdarzyć. Bo jak się łowi ryby, to się zapomina o bożym
świecie. I to chyba cała wina Józka. Godzina to jest dużo czasu, a dwie
godziny to bardzo dużo. Krowy skubią trawę powoli, ale ciągle prze suwają
się i jak się na chwilę spuści z nich oko, to mogą zniknąć, jakby się pod
ziemię zapadły. A Bronek i Ania? Czy słyszał przynajmniej coś? Tak, słyszał
ich głosy, z po czątku blisko, jakby z lewej strony, potem dalej, z prawej. Czy
widział ich? Tak, z początku tak, ze dwa razy, jak się obejrzał, potem już ich
nie widział, ani nie słyszał. A czy mogli przejść przez mostek na drugą stronę
rzeki, tak żeby ich nie widział? Józek po namyśle: tak, mogli, ale mostek jest
dosyć daleko, prawie dwa kilometry. Ale jak Józek nie patrzył półtorej
godziny, może nawet dwie, to mogli dojść
do mostka i przejść na drugą stronę, tak czy nie? Tak
- odpowiada Józek - pewnie, że mogli. Za pól godziny doszli do mostka i
przeszli na drugą stronę. A czy chodzili czasem na drugą stronę? Tak,
często, no, może nie tak często, ale chodzili. Czasem, jak się im zachciało iść
do lasu na grzyby albo na poziomki. To zmienia postać rzeczy. Co pan mówi?
Mówię, że tam niedaleko jest już droga. Wpraw dzie nie główna, asfaltowana,
autobusy tam nie jeżdżą, bo droga jest kiepska, w jednym miejscu to nawet
trudno jest przejechać, trzeba objeżdżać kawałek lasem. Tamtędy to jeździ
tylko stale leśniczy na motocyklu, robotnicy jeżdżą na rowerach, jeżdżą
furmanki, ciągniki, bo są silne i łatwo im przejechać. Ale samochody to
rzadko jeżdżą. Myśliwi jeżdżą, wczasowicze, czasem jakaś stara syrenka albo
tra bant. Albo silne samochody, albo stare gruchoty, co to ich nie żal. A
wtedy jeździły? Józek po długim namyśle: chyba jeździły. Widział? Nie,
widzieć nie mógł, raz dlatego, że nie patrzył, a po wtóre, jak się jest nad
wodą, to się jest nisko i drogi nie widać. Ale słyszał? Tak, słyszał, jeździły
jakieś samochody. No. A teraz jeszcze: Józek z Bronkiem wrócili do domu od
strony kościoła. Dlaczego? Czyżby przeszli przez mostek i wracali tamtą
stroną? Nie, wracali tą stroną. Krowy poszły powoli same do domu, a on z
Bron kiem wracali nad rzeką, wołali Anię, potem przeszli już we wsi
głównym mostem. Nie, nawet nie przeszli, zatrzymali się tylko na moście i
chwilę patrzyli na rzekę i na drogę. Potem wrócili do domu koło kościoła.
Tak było. Chwilecz ka: a czy tamtą drogą jechały albo wracały jakieś samo
chody? Którą drogą? Bo tam jest niedaleko skrzyżowanie. Tą drogą, co idzie
od lasu. Nie. Na pewno? Wtedy nie jechały, na pewno, bo my patrzyli.
Dobrze. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy Bronek mógł przejść z Anią przez
mostek na tamtą stronę, a potem sam wrócić? Skąd wró cić? Nie wiem skąd.
Może właśnie poszli na grzyby? Albo na jagody? Pytam tylko, czy trafiłby
sam z powrotem? Tak, trafiłby — powiedział bez namysłu Józek. On bardzo
dobrze wie, którędy trzeba iść. Nie zabłądziłby. Pilnuje się go
tylko, żeby mu się co nie stało. Zresztą Ania czasem mówi: idź Bronuś sam
do domu, Ania zobaczy, czy trafisz? Zostaje w tyle i patrzy, co robi Bronuś, i
Bronuś zawsze potrafi wrócić. No więc wszystko jasne. Mały Bronek widział
Anię ostatni, tylko że Bronek nie potrafi nic powiedzieć. A jak się nauczy
dobrze mówić, to już nie będzie pamiętał.
Sprawa więc wróciła prawie do początku. O tyle nie do samego początku,
że teraz było wiadome trochę więcej. Znaleziono przecież ciało Ani.
Znaleziono je prawie trzy naście kilometrów od domu jej rodziców, a więc
dosyć daleko, i w ciągu niechby nawet dwóch godzin, na które Józek stracił
ją z oczu, nie zaszłaby tam sama. Zresztą - po co by tam szła? Ktoś musiał ją
tam zawieźć, żywą lub martwą. Miejsce, gdzie ją znaleziono, leżało już blisko
autostrady i niedaleko zbiegały się różne drogi boczne i leśne dukty. Świat
jest już tam otwarty na wszystkie strony. Ci z milicji może nie byli tacy
najgłupsi i wszystko chyba przemyśleli, ale śledztwo nie posuwało się jakoś
naprzód. Zajął się więc tym ojciec Ani. Kiedyś, niedługo po pogrzebie, paru
ludzi to słyszało, powiedział, że zabije tego, który zabił Anię. Przykląkł,
uderzył pięścią w ziemię, zaklął się, że choćby on, Rodko, miał siedzieć do
końca swoich dni w więzieniu, to tamten żyć nie będzie. Jak człowieka
ogarnia żal i wściekłość, to się gada różne rzeczy. Wiado mo. Ale ojciec Ani
zawziął się. Owinął w gazetę stary, zardzewiały klucz od maszyn rolniczych,
coś takiego, czym prawdopodobnie zabita została Ania i woził go ze sobą na
rowerze, w teczce przypiętej do ramy. Bywał teraz częściej u sołtysa,
przynosił ze sobą kilka butelek piwa albo nawet pół litra. Sołtys był
człowiekiem mądrym i wykształconym, bo jeszcze przed wojną zdążył
skończyć jedną klasę liceal ną. Dobrze się z nim gadało - więc gadali
godzinami. Zachodzili tam często inni ludzie, przejęci losem Ani Obiecywali
pomoc i gadali z innymi ludźmi. Bywał stale leśniczy, który przyjeżdżał na
motocyklu i wstępował na rozgrzewkę, zatrzymywali się choćby na chwilę
(zwłaszcza
kiedy w kiosku bywało piwo) robotnicy leśni wracający na rowerach,
kierowcy ciągników z okolicy, nawet szofer autobusu, który odwoził i
przywoził dzieci do szkoły. Wszyscy oni, i inni, przygodni goście sołtysa,
rozmawiali
o Ani i przynosili jakieś wiadomości, ale przeważnie nic nowego nie
wnoszące. Jak na przykład ta, że kierowca ciągnika z tartaku, człowiek
dosyć znany, bo kiedyś jeździł autobusem, przypomniał sobie, że w ten
dzień, kiedy zaginęła Ania, a może dzień później, tego już sobie nie mógł
przypomnieć, widział na autostradzie czarnego mer cedesa ze znakami
zagranicznymi w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono ciało Ani. W pobliżu? No,
nie tak w pobliżu, może kilometr od tego miejsca. Stał na poboczu szosy, a
jakiś gość szukał czegoś w bagażniku. Nie poznałby tego człowieka, bo go
widział z daleka. Zresztą głowę miał opuszczoną. Leśniczy znów przywiózł
kiedyś wiadomość, że pewna kobieta mieszkająca w domu pod lasem powie
działa, że przypomina sobie dobrze, bo to było trzy dni po Matce Boskiej
Zielnej, przyszło do niej po południu dwóch chłopaków, mieli może po 15-16
lat, i prosili, żeby im sprzedać mleka. Mówili, że są turystami, że rozbili
namiot koło rzeki, ale wyglądali podejrzanie, bo byli brudni i ob darci. Takie
to różne wiadomości znosili ludzie do sołtysa, ale ojciec Ani nikomu nie
wierzył. Nawet leśniczemu, który był człowiekiem spokojnym i poczciwym,
nawet sołtysowi, bo wyrażał się zbyt górnolotnie. Mówił na przykład kiedyś
o zboczeńcach, którzy są chorzy psychicznie i miewają takie chwile, że jak
coś na nich przyjdzie, to muszą kogoś poranić, pobić, zgwałcić, zabić. Rodko
nie ufał nawet zbytnio księdzu, chociaż pochodził także ze wschodu, z są
siedniej wsi, bo ksiądz tylko milczał i rozkładał ręce.
Tymczasem zbliżała się zima, nocami zdarzały się przy mrozki. Potem
upadł śnieg i chwycił mróz. Drogi były teraz nawet bardziej przejezdne jak w
jesieni, ale kto miał do małej wioski Młaki przyjeżdżać? Czasem, ale rzadko,
pojawiał się samochód z myśliwymi, którzy polowali teraz na grubego tylko
zwierza, na dzika. Dzieci jeździły po
staremu autobusem do szkoły, chłopi furmankami do lasu, do Bukowej, do
młyna, robotnicy rowerami do wyrębu lasu. Jechali rano przed siódmą, a
wracali po trzeciej. Z początkiem grudnia zamarzła rzeka, wcześniej niż
zwyk le, i dzieci zaczęły się uganiać na łyżwach. Nie było wśród nich Ani,
która jeździła najlepiej, ale podrastały już inne dzieci. Łąki za domem
Rodków wydawały się teraz jeszcze bardziej puste niż w lecie. Czasem znad
lasów przylatywał jastrząb, krążył chwilę nad pustą, białą ziemią, potem do
lasów wracał. Pustawo było także na drodze koło kiosku, chyba że
przywieziono jakiś dobry towar. Pewnego razu, było to chyba w tak zwaną
sobotę pracującą, może na tydzień przed świętami, przywieźli akurat do
kiosku żarów ki, szklanki i biały lakier w puszkach, artykuły rzadko
pojawiające się w sprzedaży, więc na drogę wyległa i usta wiła się w kolejce
połowa wsi. Ale jeszcze nie sprzedawano. Kierowca wynosił z ciężarowego
samochodu kartony z to warem, sklepowa towar odbierała, potem
podpisywała przez kalkę kwity. Droga w tym miejscu jest wąska, zrobił się
zator, bo przystanęły jeszcze dwa ciągniki, jeden nawet z ciężką przyczepą
pełną okrąglaków. Kierowcy ciągników wysiedli, pewnie z zamiarem kupna
papierosów, ale wi dząc, że sklepowa jest zajęta, zamierzali już odjechać
- i właśnie w tej chwili stało się coś, co nagle zbliżyło i połączyło ze sobą
rzeczy, osoby i zdarzenia, które przed tem nie miały ze sobą związku, i
sprawiło, że zbrodnia, która wydarzyła się pół roku temu — wyjaśnić się
miała teraz bardzo szybko. Ojciec Ani stał wśród ludzi w kolejce, koło niego
kręcił się Bronuś, bo spodziewał się, że ojciec mu coś w kiosku kupi.
Chodziło zdaje się o kolorową plastelinę czy kredki, mniejsza z tym. Ale
Bronuś się nudził, więc biegał z dziećmi dookoła, oddalał się i znów się do
ojca zbliżał — gdy nagle ojciec Ani usłyszał bardzo głośny, chociaż tłumił go
trochę dźwięk pracujących moto rów, krzyk Bronka:
-
Ania tu tu! Ania tu tu!
Rodko obejrzał się i zobaczył, że mały Bronuś biegnie za
ruszającym ciągnikiem, czepia się szoferki. Uwiesił się klamki, krzyczy: Ania!
Ania! Ojciec Bronka widzi, jak drzwi szoferki otwierają się, a kierowca nogą
spycha dziec ko na ziemię. Dobrze, że mały potoczył się jakoś tak
szczęśliwie, że nie dostał się pod tylne koła. Ojciec biegnie, dopędza ciągnik,
krzyczy:
- Ty skurwielu, kopać dziecko, nogą w twarz!?
Kierowca przystanął, uchylił drzwiczki, odkrzyknął:
- A co się gówniarz mnie czepia!?
Trzasnął drzwiczkami, ruszył i oddalił się.
Bronek pozbierał się z ziemi, nic mu się nie stało, tylko zgubił czapkę i
twarz miał umazaną błotem. Ojciec wziął go za rękę. Bronuś już nic nie
mówił, tylko popłakiwał i wtedy nagle ojcu Ani rozjaśniło się w głowie. Znał
przecież dobrze kierowcę ciągnika, nazywał się Błeszka, jeździł kiedyś
szkolnym autobusem. Przezywano go „Małe Piwo”. To był ten, który
opowiadał, że widział w dniu śmierci Ani czarnego mercedesa na poboczu
drogi.
Kierowca drugiego ciągnika, tego z przyczepą, nie mógł ruszyć, bo zrobiło
się zbiegowisko, ludzie stali na środku drogi. Ojciec ścisnął rękę syna,
poprowadził go do ciągnika z przyczepą, pochylił się nad synkiem i
powiedział powoli, wyraźnie, żeby mały mógł zrozumieć:
- Bronuś, teraz uważaj dobrze, czy to jest ten traktor, co nim Ania
pojechała?
- Nieee! - krzyknął Bronuś, odwrócił się i pokazał palcem w kierunku, w
którym oddalił się pierwszy ciągnik.
Za szybą drugiego ciągnika widać było twarz kierowcy, młodego człowieka
z wąsikiem. Kierowca dawał ludziom znaki, żeby się rozstąpili, bo chce
przejechać. Zatrąbił kilka razy, potem powoli ruszył, wlokąc za sobą
przyczepę. Ojciec pomyślał, że Bronuś chyba się nie pomylił, tamten ciągnik,
też duży ursus z wielką ze wszystkich stron oszklo ną kabiną, był w kolorze
szarozielonym. A ten jest po marańczowy. Ale pochylił się jeszcze raz nad
synem i spy tał:
- Bronuś, gdzie pojechała Ania?
- Tam! - odpowiedział mały i pokazał palcem w kierun ku, w którym
oddalił się pierwszy ciągnik.
- Rany boskie. Dobrze, chodź Bronuś, idziemy do do mu - powiedział
ojciec do syna.
W domu Rodko powiedział do żony: - Trzymaj Bronka. Ja muszę
wyskoczyć na chwilę. - Wyprowadził rower z sieni, powiesił na kierownicy
swoją starą, połataną skó rzaną torbę i pojechał. Chwilę potem jego żona
była już u sołtysa i powiedziała, że mąż był blady jak śmierć i gdzieś
pojechał, ale nie powiedział, gdzie i po co. Sołtys widział zbiegowisko na
drodze przez okno i coś niecoś zaczynał rozumieć. Ale połączenie telefoniczne
z posterunkiem mili cji było przerwane. Zadzwonił więc do sołtysa w
Bukowej, ale nie zastał go w domu. Potem jednak przyszło mu szczęśliwie na
myśl, że w straży pożarnej ktoś zawsze powinien mieć służbę. Odezwał się
dyżurny podoficer i żo na Rodki usłyszała, jak sołtys prosił go, żeby do
domu, w którym mieszka kierowca ciągnika, niejaki Błeszka, posłał dwóch
mocnych chłopaków, żeby nie dopuścili tam do jakiejś draki. I jeszcze sołtys
prosił, żeby dyżurny próbował dodzwonić się do powiatowej komendy miliq'i,
bo ta sprawa może mieć jakiś związek ze śmiercią uczen nicy Anny Rodko.
Tyle słyszała matka Ani u sołtysa. To, co się działo potem, wiadome było
już z relacji żony kierowcy ciągnika. Jej mąż wrócił właśnie z lasu i zaraz
zabrał się do jedzenia obiadu, bo był głodny. Która była godzina? Dokładnie
nie wie. Pół do czwartej, czwarta? Było już mroczno i mąż zapalił do obiadu
światło. Więc mąż siedział przy stole w pokoju i spokojnie jadł zupę, ona była
w kuchni z dzieć mi i smażyła kotlety. I wtedy właśnie wszedł wzmian
kowany Rodko Michał. Drzwi wejściowe były otwarte? Tak, drzwi zamyka się
tylko na noc. Czy Błeszkowa znała wcześniej Rodkę Michała? Nie, nie znała.
Może go znała z widzenia? Tu się wszyscy w okolicy z widzenia znają. Więc
co było dalej? Rodko Michał wszedł od razu do pokoju, do męża, stanął na
środku pokoju i powiedział:
- Ty (taki owaki), powiedz, coś zrobił z moją córką?
Mąż podniósł się z krzesła. Jest wzrostu wysokiego,
bardzo silny, dobrze zbudowany. (Choć z powodu siedze nia za kierownicą i
tego piwa trochę zapasiony).
- Wynoś się stąd (ty taki owaki)!
Rodko Michał miał już w ręku kawałek żelaza. (Klucz żelazny od
sieczkarni, długości 45,5 centymetra z głowicą do śrub o wymiarze 30
milimetrów, dawno nie używany, zardzewiały).
- Wynoś się, ale to już!
Rodko Michał podniósł klucz do góry i powiedział:
- Czarny mercedes zagraniczny, oczy chciałeś ćmić. Mó wię ci, powiedz,
coś zrobił z moją córką. Jak się przyznasz, to cię może nie zabiję.
Więc Błeszka skoczył i pchnął Rodkę z taką siłą, że ten poleciał aż na
kredens. Posypało się szkło z rozbitych szklanek i kieliszków. Potem Błeszka
chciał złapać Rodkę za kark i wyrzucić go z domu, ale Rodko, chociaż niższy
i słabszy, jakoś mu się wywinął, okręcił dokoła siebie i uderzył męża w głowę
tym żelazem, które miał w ręku. Błeszka upadł twarzą do ziemi i już się nie
podniósł. Wtedy właśnie wbiegło tych dwóch ze straży pożarnej i wszyscy
zaczęli ratować Błeszkę. Położyli go na tapczanie, zlewali mu głowę wodą.
Jeden ze strażaków wyskoczył, żeby jeszcze raz zadzwonić na milicję i
pogotowie. A co robił Michał Rodko? Nic nie robił, stał chwilę i patrzył. Nikt
się nim specjalnie nie interesował. Potem, przez nikogo nie zatrzymywany,
wyszedł, wsiadł na rower i odjechał. Milicja przybyła pół godziny po drugim
telefonie, a chwilę później przyjechała karetka pogotowia. Rodko został
aresztowany godzinę potem, w domu, w Młakach.
Stan Błeszki był przez kilka dni krytyczny. Stwierdzono wylew krwi
podczaszkowy w okolicy lewej skroni i złama nie także lewej kości
policzkowej. Mówili potem lekarze, że to złamanie kości policzkowej osłabiło
cios, i być może uratowało Błeszkę od śmierci. Po operacji w szpitalu woje
wódzkim Błeszka odzyskał przytomność, ale przez dwa
tygodnie jeszcze nie mógł udzielać żadnych wyjaśnień. Rodko siedział w
więzieniu, czekał na rozprawę. Mial odpowiadać za napad i ciężkie
uszkodzenie ciała, które być może spowoduje nawet jakieś trwałe kalectwo.
Tak po wiedział adwokat, do którego udała się żona Rodki. Po wiedział
jeszcze, że za taki czyn grozi więzienie do 10 lat.
- Jezus Maria! - wykrzyknęła żona Rodki - a ten, co zamordował i zgwałcił
moje dziecko, ma dalej chodzić po świecie, gwałcić i mordować!? - To są dwie
osobne sprawy
- powiedział adwokat i więcej na ten temat powiedzieć nie chciał albo nie
umiał. Ale śledztwo się toczyło. W kabinie kierowcy, mimo że była już kilka
razy myta i czyszczona
- znaleziono jednak jakieś ślady krwi, która na pewno nie była krwią Błeszki.
I jeszcze coś znaleziono: kilka jasnych, prawie białych włosów, zupełnie
podobnych do włosów Ani.
Skąd to było wiadome? Ano bo sołtys z Bukowej znał się dobrze z
sołtysem ze wsi Młaki, bo przyjechali tu wtedy, gdy wsie nazywały się
Buchenau i Mlaken. Więc sołtys z Bukowej miał dobrego znajomego w
milicji. A znowu ksiądz miał kuzyna, który był lekarzem, i od niego dowia
dywał się różnych rzeczy. Nikomu tego, poza organistą, nie powtarzał. Ale
organista grywał w karty u sołtysa, a Rod- kowa często, zwłaszcza teraz,
kiedy była w takiej biedzie, przychodziła do sołtysa, bo jego żona była jej
matką chrzestną.
Czy Błeszka mógłby mieć coś wspólnego ze śmiercią Ani? Tym, co go
znali, a znało go wielu, bo urodził się w Bukowej, na myśl by nie przyszło o
coś takiego go posądzać. O wszystko inne, ale nie o to. Do dziewcząt był
zawsze raczej nieśmiały. Jego żona, pochodząca także z Bukowej, dosyć
brzydka, chuda, była od niego dwa albo trzy lata starsza. Mówiono, że do
ołtarza zaciągnęła go na siłę. Znali się jako dzieci, ale potem on wyjechał do
szkoły dla mechaników samochodowych aż gdzieś do Białej Pod laskiej,
potem był w wojsku, a ona pracowała tu niedaleko w powiatowym szpitalu
jako salowa. I tam się znowu
spotkali. Przywieźli go z dosyć paskudnie złamaną w wy padku
motocyklowym nogą. Opiekowała się nim w tym szpitalu podobno jak matka
i jak po trzech tygodniach wychodził ze szpitala, to już byli umówieni na
ślub. A tu w okolicy przezywano go „Małe Piwo”, od czasu jak milicja
drogowa kazała mu dmuchnąć w balonik. Błeszka upierał się, że wypił tylko
małe piwo, ale potem się okaza ło, że we krwi miał tyle alkoholu, co po
pięciu dużych. Stracił wtedy na rok prawo jazdy i nie pozwolono mu już
nigdy prowadzić autobusu. Jeździł odtąd ciągnikiem w tar taku. Był bardzo
uczynny, po godzinach pracy zawsze był gotów komuś pomóc i za to był
łubiany. Duży, tęgi, zwalisty, z długimi włosami i wielkimi bakami był
postacią prawie tak popularną jak listonosz albo mleczarz ze spół dzielni.
Wieczorami, po pracy, można było go zastać w barze „Bukowianka”
spokojnie pijącego swoje piwo i można się było wtedy z nim umówić na
zaoranie pola albo przywiezienie czegoś. A pracować umiał solidnie. Tylko
miewał humory. Potrafił powiedzieć: kochany, ty wiesz, jak ja ciebie lubię,
mnie nie chodzi o pieniądze, ja ci to za darmo zrobię! A kiedy indziej na
odmianę za głup stwo, za godzinę pracy żądał dwa razy tyle pieniędzy, ile
robota była warta. Takie szusy miewał.
Ludzie, którzy go znali, załatwiali z nim jakieś interesy, potrzebowali go
lub choćby pijali tylko z nim piwo, nie mogli tak łatwo zgodzić się, by
Błeszka mógł być morder cą. Dopuszczając taką myśl, trzeba by się zgodzić
na to, że każdy z nas może być zbrodniarzem. To byłoby nie do przyjęcia.
Woleli więc Błeszkę bronić, a podejrzewać raczej, że sprawcą był ktoś z
daleka. Zresztą w tej okolicy od lat czterdziestu nic takiego się nie zdarzyło.
A najstarsi ludzie, którzy teraz mieli po siedemdziesiąt i więcej lat, nie przy
pominali sobie, aby w stronach, skąd pochodzili, za ich pamięci coś takiego
się zdarzyło. Byliby na pewno o tym wiedzieli i pamiętali, bo ten, kto by coś
takiego zrobił, nie pożyłby długo. Leżałby na środku drogi z wystrzeloną z
zardzewiałego karabinu rosyjskiego albo austriackiego
kulą w głowie. Leżałby, muchy by po nim łaziły, póki by nie przyjechał
komisarz policji z Borszczowa. Ale skąd się ta ponura zbrodnia u nas wzięła?
Skoro nie było jej dawniej tam, skąd ludzie przyjechali, ani tu, gdzie się
osiedlili? Z powietrza, ziemi, wody? Ziarno zła jest w nas samych - miał
podobno powiedzieć kiedyś ksiądz z Młak. A ktoś inny, zdaje się kierownik
szkoły z Bukowej, był zdania, że zbrodnia przychodzi nieuchronnie wtedy,
kiedy wszystko jest już jako tako uporządkowane, kiedy już jest kościół i
szkoła, kiedy świeci się światło elektryczne, dzia łają telefony i kursują
autobusy - to wtedy przychodzi i zbrodnia. Jakby do kompletu, tylko jeszcze
jej właśnie brakowało.
Jakoś chyba w połowie lutego rozeszła się wiadomość, że Błeszka jest już
prawie zdrów (tylko ma jeszcze trochę wykrzywioną gębę i na lewe oko gorzej
widzi, ale to mu chyba zostanie) i był dwa razy przesłuchiwany. Do niczego
się nie przyznawał. Z początku mówił, że krew to była jego, ale jak mu
powiedzieli, że nie jego, to on na to, że nie wie czyja. Mało to ludzi może
wejść do szoferki, jak ciągnik stoi godzinami na placu albo w lesie? A te
włosy jasne to czyje? Może barana, którego kiedyś komuś podwoził? A w
ogóle to dajcie mi spokój, bo mi się w głowie kręci! Niedługo po tych
przesłuchaniach miało miejsce wydarze nie, jak na małą wioskę, straszne:
ekshumacja zwłok Ani, którą zarządził prokurator. Badano też krew całej
rodzinie Rodków, z powodu, jak mówił sołtys, jakiejś grupy. Były to
wydarzenia okropne, szczególnie ta ekshumacja, przy której nie pozwolono
być nawet rodzinie, odpędzono też innych ludzi. Była tylko komisja, a jako
świadkowie ksiądz i grabarz. Komisja pobrała jakieś próbki, kazała trumnę
zakopać, i odjechała. I jakiś czas był znowu spokój, ale potem, gdzieś w
drugiej połowie marca, akurat jak zaczyna się robota w polu, zaczęły
przychodzić wezwania na prze słuchania świadków. Najpierw miała być
sprawa Rodki
o pobicie, a dopiero później, nie wiadomo kiedy, sprawa Błeszki. Dzięki
staraniom sołtysa podanie żony Rodki
0 zwolnienie męża warunkowo na okres prac wiosennych w polu zostało
załatwione pozytywnie i Rodko wrócił do domu. Orał, siał spóźniony już
jęczmień i owies, potem oboje z żoną sadzili ziemniaki. Pomagał im trochę
Józek, ale dopiero po południu, jak wrócił ze szkoły. A Bronek to w ogóle
ojca nie odstępował. Jak orali albo bronowali, to ojciec pozwalał mu nawet
trzymać lejce. Koń się z począt ku oglądał, bo mu coś nie pasowało, ale
szedł. Przyleciały skowronki, bociany, potem jaskółki. Dzikie kaczki nad
latywały zza lasu, zapadały na rzece, buszowały i hałaso wały na
mokradłach. Krowy się pasły, szły daleko w łąki, czasem ginęły z oczu wśród
zarośli, które okrywała już bujna zieleń, ale pod wieczór wracały.
Z początku maja odbyła się rozprawa Rodki, oskar żonego o ciężkie
pobicie kierowcy ciągnika. Poszkodowany Błeszka wyszedł już ze szpitala,
ale głowę miał jeszcze porośniętą krótkim włosem, a na skroni przylepiony
szero ki, biały plaster. Nie nosił też baków. Ludzie mówili, że to adwokat
kazał mu się tak ustroić, żeby wzbudzić współ czucie sądu i publiczności.
Błeszka powiedział przed są dem, że prawie nic nie pamięta. Zeznawała jego
żona, która rozpoznała oskarżonego Rodkę i odpowiadała na pytania sądu.
Składali też zeznania dwaj strażacy i mili cjanci, potem żona Rodki i dwóch
ludzi ze wsi, którzy widzieli, jak Błeszka kopnął małego Bronusia i jak potem
Rodko poleciał do domu po rower. Rodko mówił o Bron- ku, że Bronek
powiedział, że w dniu, kiedy zginęła jego córka, Ania, widział, jak Ania
wsiadała do kabiny ciągnika prowadzonego przez tu obecnego Błeszkę
Franciszka, ale sąd nie dał temu wiary. Dwuletnie dziecko, które nie umie
mówić, nie może być świadkiem wiarygodnym. Nawet gdyby miał dwanaście
lat, jego zeznania miałyby tylko wartość informacyjną. Na sali była żona
Rodki z Józkiem
1Bronkiem, ale jak adwokat zapytał małego Bronka, wskazując na Błeszkę,
czy zna tego pana, to Bronek powiedział, że nie. A może to byłem ja, tylko
miałem długie włosy i baki? Bronuś nie zrozumiał pytania i rozpłakał się,
a sędzia zwrócił uwagę obrońcy, że dziecko nie jest świad kiem i że nie wolno
mu takich pytań zadawać. Adwokat rozłożył ręce, ukłonił się i usiadł.
No i tak było. Rodko za napaść i ciężkie uszkodzenie ciała Franciszka
Błeszki dostał 18 miesięcy więzienia, z za liczeniem dotychczasowego aresztu
i z zawieszeniem, bo nie był nigdy karany i działał pod wpływem silnego
wzru szenia, wywołanego posądzeniem. Bezpodstawnym, gdyż nie powinien
był dać wiary temu, co usłyszał od dwulet niego dziecka. Wyrok był jeszcze
nieprawomocny. Proku rator uważał, że jest za niski, adwokat spodziewał się
uniewinnienia, więc obaj zapowiedzieli apelację.
Rodkowie wrócili do domu. W polu była pilna robota, trzeba było dosadzić
resztę późnych ziemniaków, fasolę, pora też była na rozsadę kapusty. Matka
Ani znalazła jednak czas, aby jeszcze raz uporządkować grób córki, usypać
foremny, podłużny kopczyk i posadzić bratki. Nie minął nawet rok od
śmierci Ani, a ludzie zaczęli już o niej zapominać. Obcy ludzie może tak, ale
nie matka. Chociaż i matka Ani przestała ją widywać wszędzie dokoła siebie
jak żywą. Ania zjawiała się teraz niespodziewanie, była coraz lżejsza i coraz
mniej uchwytna. Była ubrana w jasną, lekką, powiewną sukienkę. Okręcała
się niby w tańcu, często to dawniej robiła, w domu, na podwórzu, a czasem
nawet pośrodku pustej szosy. I znikała, nie dało się jej zatrzymać. Widocznie
jej dusza oddzieliła się na dobre od ciała i należała już do innego świata. Tak
przynajmniej myślała jej matka. Ojciec Ani nie wiadomo, co myślał. Był
zapracowany, jak była pogoda to od rana w polu, po południu jeździł często
do lasu po drzewo, dawno już w leśnictwie zapłacone, ale do tej pory nie
zwiezione. Przypomniały mu się jakieś zaniedbane remonty, naprawa dachu
nad stodołą, a jakby się pogoda pogorszyła i nie dało się jechać w pole, to
zamierzał nawet pomalować mieszkanie i wysprzątać górę domu i strych. Na
razie była pogoda, mijały dni spokojne, na wsi było cicho i pusto, jak to
zwykle wiosną, kiedy wszyscy idą w pole.
Aż tu nagle pewnego dnia rano - grom z jasnego nieba! Przyjechali z
województwa robić drugą ekshumację ciała Ani! A prawdę mówiąc, to już
trzeci raz wyjmować jej ciało z ziemi. Tego już było trochę za wiele rodzicom
Ani i mieszkańcom wsi Młaki. Wiadomość rozniosła się, ludzie wrócili z pola,
na cmentarzu zebrał się tłum. Ludzie z po czątku stali milczący, potem
zaczęli szemrać i pokrzykiwać. Rodzice powiedzieli, że nie pozwolą
rozkopywać grobu. Nie dość ją umęczył za życia zbrodniarz, jeszcze po
śmierci będą jej ciało mordować, krajać i szarpać? Ksiądz gdzieś wyjechał,
zawieruszył się też nie wiadomo gdzie grabarz. Był tylko kościelny i sołtys.
Kościelny się nie odzywał, ale sołtys tłumaczył ludziom, że to dla dobra
śledztwa, że to się robi po to, żeby wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie dał
sam rady. Więc wezwano milicję. Nie śpieszyli się, przyje chali dopiero za
godzinę czy półtorej. Było trochę szar paniny, ale w końcu jakoś grób
rozkopano i komisja pobrała próbki z ciała, które już było w stanie, który
nas wszystkich, prędzej czy później, czeka. I znowu zaczęło się gadanie,
plotki i wiadomości zaczęły jakieś napływać z miasta. Nie wszystkie
prawdziwe, jak to zwykle bywa, kiedy przechodzą z ust do ust. Okazało się -
podobno - że zagubiono gdzieś poprzednie próbki i dlatego robiono drugi raz
ekshumację. Wyszło też na jaw, że przed trzynas tu laty Błeszka, wtedy
jeszcze niepełnoletni, skazany został za udział w zbiorowym gwałcie w
jakimś miasteczku na drugim końcu Polski. A w zarządzie tartaku, w którym
Błeszka pracował, znaleziono listę wyjazdów, z której wy nikało, że w dniach
19 i 20 sierpnia Błeszka miał wyjazdy do lasu po drzewo. Kierowca drugiego
ciągnika, ale nie z tartaku, tylko z nadleśnictwa, przypomniał sobie, że w
tym dniu, kiedy zaginęła Ania, a może dnia następnego, tego na pewno nie
wiedział, był także w lesie w tamtym rewirze i minął się z ciągnikiem Błeszki.
Widział go, ale z daleka. Wzięto się więc i za tego drugiego kierowcę.
Przeszukano dokładnie jego kabinę. Była dawno nie sprzą tana i śmieci w
niej było pełno. Kawałków kory, trocin,
igliwia, opakowań z papierosów - i były także włosy i plamy krwi. Ale te
włosy, jak się okazało, nie miały nic wspólnego z Anią, a krew była
pochodzenia zwierzęcego. Kierowca przyznał się, że kilka razy woził pod
siedzeniem zające postrzałki, znalezione po polowaniu. A co, miał je zostawić
lisom na pożarcie? Ale tego robić nie wolno, bo to pachnie kłusownictwem.
To były zdaje się jedyne grze chy, jakie ten kierowca miał na sumieniu. Nie
ma ludzi bez winy.
Śledztwo w sprawie zabójstwa Ani ożywiło się znów i rozlało się jak
wiosenne wody. Na przesłuchania wzywa no ludzi daleko mieszkających i
pozornie nie mających z tym nic wspólnego. Jakąś kobietę, która w lecie
zeszłego roku pasała krowy po brzegach lasu, przesłuchiwano dzie ci, które
chadzały do lasu na grzyby, wezwano nawet pewnego starego kłusownika,
który już swoje 4 lata dawno odsiedział i teraz się tym nie trudnił, ale z
przyzwyczajenia włóczył się po lasach. Znaleziono też jakiegoś chłopa, który
w tym mniej więcej czasie, kiedy zniknęła Ania, był nad rzeką, bo brał piasek
na budowę, i miał podobno widzieć, jak dosyć daleko stąd, bo prawie 15
kilometrów w górę rzeki, która tam jest płytka, Błeszka zajechał ciągnikiem
do połowy wody i mył ciągnik. Potem na odmianę przesłuchiwano jeszcze raz
świadków zajścia na drodze, kiedy to mały Bronek krzyczał, że Ania jedzie
na ciągniku Błeszki, i jak potem został przez Błeszkę kopnięty w twarz.
Różnie ludzie sobie te przesłuchania tłumaczyli. Jedni byli zdania, że
śledztwo ma się ku końcowi, inni, że rozchodzi się po kościach i będzie
umorzone, bo morderca ma dobrych obrońców i wysokich protektorów.
Jeszcze inni - że ten, kto Anię zabił, przyjechał z daleka i daleko odjechał - i
szukaj wiatru w polu. Matka Ani posadziła nowe kwiaty na grobie córki.
Józek tego roku nie chodził na ryby, bo dużo się uczył, miał zdawać do
technikum rolniczego. Mały Bronek rósł, mówił coraz więcej. Potrafił
opowiadać już całymi zdaniami, a ponieważ świat jego zainteresowań także
się rozszerzył, dostawał czasem w skó-
re, jak z chłopakami gdzieś poleciał i długo go nie było. Wydawało się, że
Ania już dawno z domu odeszła. Na komodzie, oparta o flakon z
nieśmiertelnikami, stała jej fotografia od pierwszej komunii. Była ubrana w
biedą, długą sukienkę, na głowie miała wianuszek, jej długie, jasne włosy
spływały na ramiona. Uśmiechała się jakby troszkę, ale jej oczy były
poważne, wpatrywały się w coś, w co pewnie fotograf kazał jej w ostatniej
chwili popatrzeć. Jej twarz więc była jeszcze trochę wesoła, ale już poważna,
a nawet smutna.
Pewnego dnia, było to jakoś niedługo przed rozprawą, rozeszła się po wsi
wiadomość, że włosy znalezione w kabi nie Błeszki były identyczne z włosami
Ani. To znaczy, jak powiedział sołtys, były niewątpliwie włosami Ani. Na roz
prawę do powiatowego miasta przyjechał więc, kto tylko mógł, aby
dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie sprawy. Oskarżony, czy raczej, jak
upierał się jego adwokat, tylko podejrzany miał ogolone włosy na zero i mimo
że rana mu już dawno zarosła, nad uchem miał przylepiony jak daw niej
szeroki, biały plaster. Przed sądem przewijali się różni świadkowie, znani
ludziom i nie znani, ci z obu wsi i z miasta, ale także jacyś naukowcy,
lekarze z Warszawy, a nawet z Gdańska. Błeszka do niczego się nie
przyznawał. Owszem, znał Anię, znał dużo dzieci i dzieci jego znały, bo dwa
lata temu prowadził przecież autobus szkolny. A póź niej, kiedy już jeździł
ciągnikiem, to też czasem zabierał dzieci do kabiny albo na przyczepę, jak
miał pustą. Raz, a może nawet dwa razy, zabrał Anię i inne dzieci, jak się
lekcje wcześniej skończyły i nie było jeszcze autobusu szkolnego. Nawet
sołtys przyznał, że widział kiedyś, jak dzieci wysiadały z przyczepy. I tak się
rozprawa toczyła, toczyła. Czasem była niezrozumiała, bo mówiono nie
o zbrodni, tylko o jakichś sprawach naukowych, a raz nawet wyproszono
publiczność z sali na pół godziny. Sołtys w czasie przerwy powiedział, że to
jest typowy proces poszlakowy, bo są tylko podejrzenia, ale nie ma dowodów,
i nie wiadomo, jak to się skończy. Dopiero pod
koniec, jak zaczął przemawiać prokurator, a potem obroń ca, atmosfera się
ożywiła. A tak zwany rzecznik powództ wa cywilnego, czyli oskarżyciel
pomocniczy, który wy stępował w imieniu rodziny Ani, zresztą ten sam
adwokat, który bronił kiedyś Rodki, zrobił dobry kawał: zwrócił się do
małego Bronka, który siedział koło matki, i wskazując na oskarżonego
Błeszkę, zapytał Bronka, czy zna tego pana? Bronek długo przypatrywał się
Błeszce.
- Nie - odpowiedział cicho.
- Proszę dziecku nie zadawać takich pytań! - zgromił go sędzia.
- Przepraszam - powiedział rzecznik rodziny i ukłonił się sędziemu, ale
zrobił jeszcze coś: pokazał Bronkowi jakąś fotografię i zapytał cicho:
- A tego pana znasz?
- Tak! On zabrał Anię na tlaktol! - wykrzyknął Bronek tak głośno, że
było słychać na całej sali. Powstała wrzawa, sędzia musiał dzwonić, uciszać,
groził, że każe usunąć publiczność z sali. Rzecznik podniósł zdjęcie i pokazał
sądowi i publiczności.
- To zdjęcie oskarżonego zostało zrobione piętnastego sierpnia w czasie
dożynek, na cztery dni przed śmiercią Ani
- powiedział. Położył zdjęcie na stole sędziowskim, ukłonił się i wrócił na
swoje miejsce. Sędzia nie wziął zdjęcia do ręki. Patrzył na nie z daleka. Było
to duże powiększenie zrobione z małej, amatorskiej fotografii. Franciszek
Błesz- ka stał oparty o traktor, którego przód i kabina ozdobione były
zielenią i kwiatami. Był w koszuli z krótkimi rękawa mi, ręce miał założone
na piersiach. Między koszulą a pas kiem widać było kawałek gołego brzucha.
Twarz miał roześmianą. Jego głowa ozdobiona była wielką chyrą ciem nych
włosów, policzki zarośnięte puszystymi bakami.
Franciszek Błeszka dostał osiem lat, ale wyrok był nieprawomocny.
Prokurator i obrońca zapowiedzieli od wołanie. Oskarżyciel był podobno
zdania, że wyrok jest
o wiele za niski w stosunku do zbrodni, jaka została popełniona. Obrońca
upierał się, że cały przewód sądowy
oparty był tylko na podejrzeniu i poszlakach, ze niczego nie udowodniono,
bo oprócz zeznań dziecka, które nie mają żadnego prawnego znaczenia, nie
było żadnych świa dków, którzy widzieliby, jak Ania wsiadała do kabiny
ciągnika prowadzonego przez podejrzanego. Że włosy Ani znalezione w
szoferce mogły pochodzić z dawniejszych czasów, a krew nie została
zidentyfikowana jako krew ofiary. Eksperci tylko nie wykluczyli tej
możliwości, co dla praworządnego sądu nie może być żadnym dowodem. Że
na koniec, mycie ciągnika w rzece podlega tylko karze administracyjnej, ale
nie jest żadnym obciążającym dowo dem. A to, że ciągnik prowadzony przez
podejrzanego Błeszkę widziany był rzekomo w pobliżu miejsca zbrodni
- to - proszę wysokiego sądu - ileż w tym dniu, w tej samej okolicy
widzianych było różnych pojazdów: czarny mer cedes ze znakami obcymi i w
ogóle kilka samochodów zagranicznych, dwa lub trzy duże polskie fiaty i
mały czerwony fiat. Przejeżdżały samochody ciężarowe, ciągniki, maszyny
rolnicze. Dlaczego więc sprawcą zbrodni miał być akurat Franciszek Błeszka,
a nie ktoś jeszcze nie znany z nazwiska, kto tylko miał szczęście, że nie na
nim skupiły się podejrzenia i ktoś taki swobodnie teraz sobie jeździ po całym
kraju i może któregoś dnia dowiemy się, że gdzieś na drugim końcu Polski
popełniona została odrażająca zbrodnia, podobna do tej, jakiej ofiarą padła
świętej pa mięci Anna Rodko. I jeszcze jedno: udział w zbiorowym gwałcie,
który rzucił cień na przeszłość podejrzanego. Bra ło w nim udział siedmiu
takich jak on niepełnoletnich chłopców. Pięciu z nich - to teraz ludzie
pracujący, dwóch jest na poważnych stanowiskach (adwokat trzymał w ręku
jakiś papier, ale jakby nie chciał z niego czytać) | a czyż sam podejrzany nie
jest dziś wzorowym mężem i ojcem trojga już dzieci?
Obrońca był świetnym mówcą i tak wszystko zaplątał, zagmatwał,
zamazał, że ci, którzy słyszeli jego przemówie nie, wracali do domu pełni
wątpliwości co do winy Błeszki. Nawet ojciec Ani chodził po powrocie do
domu jakiś
skołowany i bardziej jeszcze niż zwykle milczący. Na drugi dzień pojechał
kosić siano. W ogóle roboty w polu było coraz więcej, okopywanie i pielenie
ziemniaków, przerywka buraków. Matka Ani znajdywała jednak czas, zresztą
było to dwa kroki od domu, aby zajrzeć na cmentarz, na grób córki.
Rozprawa apelacyjna miała być dopiero po waka cjach. A tymczasem zbliżały
się żniwa. Józek zdał do technikum rolniczego. Pomagał trochę ojcu w polu,
a po tem w domu, bo Rodkowie wynajęli jakiemuś młodemu małżeństwu na
dwa miesiące wakacji mały pokoik na strychu, z jednym oknem
wychodzącym na łąki. Młodym, którzy ten pokój oglądali, bardzo się widok
łąki podobał.
Matka Ani umyła podłogę i powiesiła w oknie białą firankę, i trochę się
przy tym popłakała, bo przypomniała sobie, że Ania powiedziała kiedyś, że
jak pójdzie do liceum, to sobie ten pokoik wysprząta i urządzi, żeby miała
gdzie w czasie wakacji mieszkać.
Niedługo potem zaczęły się żniwa i wszyscy we wsi byli tylko nimi zajęci.
Nie mieli czasu na myślenie o innych sprawach. Na szczęście tego roku
pogoda dopisała. Było upalnie, zawiewał tylko czasem lekki, północno-
wschodni wiatr, który orzeźwiał pracujących, osuszał ziemię, spra wiał, że
zboża szybko dojrzewały.
Temat prawie bez komplikacji
Nazywa się Paweł Śniegoń (do jego wielu sympatycznych cnót, które mam
właśnie zamiar opisać, jeszcze takie na zwisko!). Skończył trzy klasy
gimnazjalne, potem średnią szkołę rolniczą. Był w 1939 roku na wojnie.
Dostał Krzyż Walecznych, przyznany na polu walki, ale twierdzi, że nie
dokonał niczego nadzwyczajnego, że robił tylko to, co do niego jako do
żołnierza należało. Przedziurawiły go dwie niemieckie kule, ale szczęśliwie
nie uszkodziły niczego ważnego w środku. Jest ewangelikiem, ale w kościele
bywa rzadko, bo trzeba by dojeżdżać autobusem albo bryczką, a bryczka -
jedyna, nie wiadomo dlaczego zaniedbana rzecz we wzorowym gospodarstwie
Śniegonia - stoi na pół już rozsypana za szopą. Na rozprutym bagnetami
siedze niu wylegują się koty, a pod bryczką, jak jest deszcz, chowają się
kury. Więc Śniegoń bywa w kościele tylko w największe święta, na Boże
Narodzenie, w Wielki Piątek i na Pamiątkę Reformacji.
Gospodaruje na swojej ziemi od pięćdziesięciu lat, z przerwą w czasie
wojny, i nie licząc kilku bardzo ciężkich lat między rokiem 1950 a 1956.
Niechętnie te czasy wspo mina, bo działy się wtedy rzeczy dziwne, których
sensu nie mógł zrozumieć. Z tego, że jakiś tam kierownik, podobno, tak
mówiono, tapicer z zawodu, usiłował pouczać Śniego nia, co, gdzie i kiedy
ma siać i zbierać, to z tego można się było tylko pośmiać i swoje dalej robić.
Ale działy się gorsze
rzeczy, wyglądało to tak, jakby ktoś, na złość komuś innemu, chciał chłopu
odebrać ziemię, a robotnika za głodzić, upierając się jeszcze przy tym, że robi
to dla ich dobra. Ale to minęło i Śniegoń gospodaruje dalej na niecałych
dziesięciu hektarach słabej, bo III i IV klasy, ziemi, ale osiąga bardzo dobre
plony. Rok, w którym nie ma przynajmniej 35 kwintali żyta, owsa i
jęczmienia z hek tara, uważa za zły. Sąsiedzi Śniegonia, którzy są też dob
rymi gospodarzami, mówią o nim, że ma wyjątkowo szczę śliwą rękę do
ziemi. Nie zdarza się, żeby mu zboże wyległo, zmarnowała się koniczyna,
pogniły ziemniaki, nawet w mokre lato. Daje ziemi to i akurat tyle, ile jej
trzeba, jakby z góry wiedział, jaki będzie rok, suchy czy mokry, zimny czy
upalny. Ale to chyba nie sprawa szczęścia. Sniegoń po prostu wie lepiej niż
inni, z czego składa się jego gospodarstwo i otaczający je świat, i potrafi z tej
wiedzy robić właściwy użytek. To wszystko.
Ja, człowiek piszący, kiedy o Śniegoniu i jego życiu pomyślę, czuję się
bezradny, bo nie wiem, co o nim napisać. Nie dlatego, aby Śniegoń nie był
tego wart. Tylko
- jak by to wyrazić? - czuję się głupio i nieswojo. Będąc pisarzem, uprawiając
ten piękny (ale mający niekiedy coś paskudnego w sferze praktycznej) zawód
- nie mam się tu czym pożywić. Nie mogę sobie pozwolić na żadne eks
perymenty formalne. Nie mam co komplikować, nie mam z czego ubić piany.
Nie mam czym manipulować, nie mam czego piętrzyć, komplikować, o czym
fantazjować. Mój Boże, Paweł Śniegoń jest tak prostą osobowością. Może nie
tyle prostą, bo kto może wiedzieć, co Śniegoń myśli, kiedy milczy i tylko
patrzy? O czym z nim rozmawiać? Paweł Śniegoń nie ma przecież pojęcia,
kim była na przy kład Sarah Bernhardt, nie czytał Prousta, nie wie nic
o impresjonizmie. U Śniegonia w pokoju jadalnym wisi co prawda ręcznie
malowany obraz przedstawiający kwitnące jabłonie, ale nie wiadomo, kto go
namalował. Pewnie jakiś wędrowny pacykarz, których mnóstwo włóczyło sie
po wsiach przed pierwszą wojną. Śniegoń poza Pismem Swię-
tym, które zna dosyć dobrze i które jeszcze teraz czasem, w niedzielę albo
święto, zdejmuje z półki, przeczytał bardzo niewiele książek. Owszem, zna
Pana Tadeusza, Trylogię i parę innych książek, które były lekturami
obowiązkowy mi w szkole. Wie, kto namalował Bitwę pod Grunwaldem.
Zdaje się, że wie nawet, kto to był Picasso, choćby od dzieci, które czasem
odwiedza w ich pomalowanych jask rawo i ozdobionych reprodukq'ami
nowoczesnych obra zów mieszkaniach. Śniegoń jest muzykalny, grywał
kiedyś w młodości na skrzypcach. A teraz bardzo lubi posłuchać sobie przez
radio muzyki tak zwanej poważnej, jakiejś symfonii albo koncertu. Słuchając
odczuwa wielką we wnętrzną radość z tego, że coś bardzo poważnego się
zaczyna, rozwija, rośnie i spełnia, zupełnie jak w życiu. Sniegoń odwiedza
więc czasem swoje dzieci, ale źle się czuje w ich kolorowych i napełnionych
hałaśliwą muzyką do mach. Ma dwoje dzieci. Syna, który jest inżynierem
elekt ronikiem, docentem na politechnice, i córkę po wyższej szkole
ekonomicznej. Syn jest od dwudziestu lat żonaty, ma dorastającego już syna
i córkę. Ten syn, czyli wnuk, na cześć dziadka ma na imię także Paweł,
kończy technikum rolnicze i wiadomo, że za dwa lata obejmie gospodarstwo
starego Sniegonia. Córka ma jedno dziecko, dziewczynkę, która dopiero
zaczęła chodzić do liceum. Mąż córki jest dyrektorem małego tartaku,
mieszkają dosyć daleko stąd, w sąsiednim województwie, w bardzo ładnej
okolicy, ale są jeszcze na dorobku, nie mają własnego samochodu. Przy
jeżdżają czasem na święta, ale Śniegoń rzadziej ich od wiedza. Od czasu jak
dzieci dorosły i poszły w świat, Śniegoń przestał sobie nimi zaprzątać głowę.
Niech sobie urządzają życie i radzą same, jak ptaki, które opuszczają
gniazda rodzicielskie i zakładają swoje własne. Jakiś czas był trochę
niespokojny o syna, który ożenił się z katolicz ką, pochodzącą na dodatek z
innych stron, bo ze wschodu dawnej Polski. Nie aby był przeciwny
małżeństwu z kato liczką, tylko martwiło go, czy ta delikatna i wychowana
zbyt, jak mu się zdawało, modnie dziewczyna potrafi
sprostać obowiązkom żony i gospodyni, zwłaszcza po jakichś dość dziwnych
studiach, architekturze wnętrz, czy czymś takim. Gdyby pochodziła z
rodziny ewangelickiej, to miałaby na pewno mocno w sobie ugruntowane
podstawo we nakazy moralne, które pozwalają dobrze organizować życie
sobie i innym. Że na przykład jak coś trzeba zrobić, to czy owo, w domu czy
w ogóle w życiu, to to nie tylko jest obowiązek, ale konieczność, a nawet
przymus. Ale Śniegoń niepotrzebnie się martwił. Małżeństwo syna okazało
się dobre. Dom był zadbany, dzieci wychowane jak należy.
Ale jak mówiłem, Śniegoń, chociaż lubi dzieci odwie dzać, źle się w ich
mieszkaniach czuje i jest szczęśliwy, kiedy syn późnym wieczorem odwozi go
samochodem do domu na wsi. Gdy wie, że usłyszy szczekanie psa, stu
knięcia kopyt w stajni, że za chwilę otworzy furtkę sposo bem znanym we
wszystkich wsiach, wkładając rękę między sztachety. Żarówka nad bramą
będzie się świeciła, drzwi będą otwarte. Śniegoń wejdzie, zgasi światło i
zamknie drzwi od wewnątrz na klucz. Potem otworzy drzwi do kuchni,
zobaczy czysto wymytą podłogę z sosnowych de sek, siedzącego pośrodku
kuchni kota i drzemiącą przy stole żonę.
Śniegoń siedzi obok syna, uwiązany pasem bezpieczeńs twa. Nie lubi
tego, czuje się spętany jak koń w uprzęży. Ale syn twierdzi, że tak jest
bezpieczniej. Kiedy jechali auto stradą, trochę rozmawiali o różnych
sprawach, teraz mil czą. Śniegoń wpatruje się w ciemny, prawie zupełnie
czarny krajobraz, rozdzielony wzdłuż szosy na dwie części ostrym światłem
reflektorów. Na lśniącej powierzchni asfaltu po jawia się czasem, na
sekundę, zając albo drogę przebiegnie jakieś małe zwierzątko, tchórz lub
łasica. Mimo że samo chód szybko jedzie, droga się jednak wlecze. Śniegoń
nie może się doczekać, kiedy wreszcie zaczną migać znajome rosnące wzdłuż
drogi lipy, kiedy pojawi się kapliczka na skrzyżowaniu, kamienny mostek,
remiza strażacka, dom sołtysa. To już będzie blisko. Samochód zwalnia.
Śniegoń mówi do syna, żeby przystanął, po co ma zawracać, trzeba
by bramę otwierać. To przecież parę kroków. Nie ma też potrzeby wysiadać z
wozu, ale syn wysiada, żeby się pożegnać z ojcem. Mówi, że przyjedzie z żoną
na Wszyst kich Świętych, na grób dziadków. Śniegoń idzie powoli w stronę
domu odległego stąd o równe 40 metrów, czyli 53 kroki albo 130 stóp, jak
wynika z pożółkłego planu kata stralnego przechowywanego w szufladzie
wśród najważ niejszych papierów rodzinnych. Od tego czasu, to jest od roku
1876, cztery pokolenia Śniegoniów chodziły tą drogą tam i z powrotem. Wiele
się od tego czasu na świecie zmieniło, ale odległość 40 metrów pozostała
dokładnie ta sama. Chyba że cały wszechświat od tego czasu o parę
centymetrów się zmniejszył lub zwiększył, bo jest podobno taka teoria, syn
kiedyś mówił. Ale nawet gdyby tak było, to przecież wszystko by się wtedy
rozszerzyło lub skur czyło, także miara, którą się mierzy odległości. Syn był
wtedy na drugim roku politechniki i bardzo się uśmiał, powiedział, że taty
żadnym sposobem nie da się zagiąć.
Powietrze jest chłodne, niebo czyste i pełne gwiazd, które wydają się
zielone, jakby na mróz. Śniegoń przystaje, dotyka ręką liści dzikiego bzu
pokrytych zimną rosą. Odzywa się nagle pies, który już wie, że zbliża się jego
gospodarz. Szczeknięcia są krótkie, ściszone, przegrodzone skomleniem.
Śniegoń pomyślał - ile to psów za jego pamięci było na gospodarstwie, pięć,
sześć? Ten jest chyba siódmy. Krótki mają żywot. Mogły pożyć dłużej, ale
jed nego zabił Niemiec w czasie wojny, a drugi zginął niedaw no, dwa lata
temu, postrzelony przez jakiegoś obcego, zwariowanego myśliwego, który
przyjechał tu jakby tylko po to, aby strzelić do jakiegoś żywego stworzenia.
Pies leżał na polu, do domu nie było nawet stu kroków, ale nie miał już sił
dowlec się. Żył jeszcze parę godzin, męczył się, tak okropnie patrzył, jeszcze
w nim była resztka życia, a może i duszy. Śniegoń zaglądał do niego parę
razy. Kiedy pies przestał oddychać, wziął go na ręce i przeniósł bliżej domu.
Zakopał go na małej górce pod jesionem, skąd roztacza się szeroki widok na
całe pole.
Ilekroć, będąc gdzieś daleko, Śniegoń pomyśli o swoim domu, nie widzi go
nigdy jako czegoś osobnego, zaczyna jącego się u progu, zamkniętego
ścianami i nakrytego dachem, oddzielonego od reszty świata. Nawet gdyby
jego dom zamknięty był na klucz od wewnątrz, będzie zawsze połączony z
tym, co go otacza. Z podwórzem, pokrytym dywanem krótkiej, zbitej trawy,
ze ścieżkami rozwidlający mi się w trzech kierunkach: w lewo w stronę
szopy, na wprost do stodoły, w prawo do stajni i obory. Przez wrota stodoły
można przejść na drugą stronę, do sadu, między stare śliwy, które jeszcze
ojciec sadził. Potem jest pastwisko grodzone żerdziami, ta sama ziemia, tylko
że pokryta bujniejszą i zieleńszą trawą, choć między nią plenią się jeszcze
jak tam, na podwórzu i w sadzie, krwawnik i bab ka. A dalej ciągnie się w
jednym kawałku te dwadzieścia morgów ziemi ornej, wąskimi zagonami
dotykając lasu. Nad polem unosi się bladozielona mgiełka, to wschodzą już
oziminy. Tylko część jednego zagonu, pod samym lasem, nie jest jeszcze
uporządkowana. Pozostało do wyko pania kilka rzędów ziemniaków, trzy,
może cztery, bo rozpadał się deszcz, ale to nic, wykopie się jutro. Potem się
zaorze i zostawi w skibach do wiosny, niech się ziemia przemrozi. Urodzaj
kartofli tego roku był dobry, ale Śnie- gonia niepokoił trochę wygląd roślin,
których liście już od lata były jakieś niezdrowe, szare, poskręcane. Nie, to nie
z powodu stonki; Śniegoń w polu jej nie miał, to jakiś wirus się przyplątał z
nową odmianą sadzeniaków, którą chciał wypróbować. Ale Śniegoń poradzi
sobie z tym. Stać go na to, aby pozwolić temu jednemu zagonowi pół roku
od począć. Nie będzie truł ziemi żadnymi pestycydami. Na wiosnę podsypie
trochę wapna, ziemia się odkwasi, to jej dobrze zrobi. Nie będzie się śpieszył,
w maju posieje tam białą koniczynę, albo, jeszcze lepiej, esparcetę.
Śniegoń zbliżając się do swego wkracza w pewną nieuch wytną, trudną do
nazwania przestrzeń, której nie da się porównać z tą, która otacza życie w
mieście. Tam, w mieś cie, życie zaczyna się i kończy u drzwi mieszkania.
(Wycie
raczka jest jedyną rzeczą, która „wystaje” na zewnątrz). Na drzwiach,
zamkniętych na klucz, przyszpilona jest wizytówka: Doc. dr Władysław
Śniegoń. Dzwonek. Drzwi otwierają się, zamykają. Jest się wewnątrz albo na
ze wnątrz. A tu, na wsi, gdzie żyje stary Śniegoń, jego dom otoczony jest
rozległą przestrzenią życiową. Im bliżej jej środka, czyli domu, w którym się
je, odpoczywa, śpi, tym więcej jest rzeczy, które Śniegonia obchodzą. A im
dalej
- tym mniej. Jakie to dziwne. Mimo że Śniegoń doskonale wie, z
dokładnością niemal do centymetra, gdzie przebie gają granice jego
zapisanej w księgach posesji, nie ma wyraźnych granic między tym, co jest
na zewnątrz nich, a tym, co jest wewnątrz. Ale dajmy temu spokój. Widzę, że
nie potrafię wytłumaczyć, na czym to polega, lub może sam dobrze nie wiem.
Śniegoń otwiera furtkę, z ciemności wyłania się skomląc pies i opiera
swoje twarde, trochę niezgrabne łapy na jego piersiach.
- No, już, już, dobre psisko, dobre! - powiedział Śnie goń i poklepał psa
po karku.
Żarówka nad drzwiami świeciła się, drzwi były otwarte. Taki był zwyczaj
za rodziców i jeszcze za dziadków, jak ktoś miał wrócić późno, tylko wtedy
stawiało się w oknie latarnię. Śniegoń pamięta, jak jego dziadek mawiał, że
tak podobno robią żony rybaków, których mężowie wypłynęli w morze na
nocny połów. Śniegoń zgasił światło nad wejściem i zamknął od środka drzwi
na klucz. Kiedy wszedł do kuchni, żona siedziała koło stołu z głową opartą
na ręku. Drzemała, ale kiedy Śniegoń wszedł, podniosła głowę, poprawiła
chustkę i powiedziała.
- Długo cie nie było. Nie słychać było auta.
- A bom szedł piechty — powiedział zamykając drzwi.
- Co prawisz?
- Szedłech od drogi, żeby se nogi rozprościć - powie dział trochę głośniej.
Ominął kota, który patrzył na niego, ale nie chciał się ruszyć z miejsca,
które sobie obrał akurat pośrodku ku
chni. Śniegoń nie miał mu tego za złe. Kot w tym domu miał dużo praw, a
bardzo mało obowiązków, takie obycza je panowały. Kopnięcie czy nawet
tylko odsunięcie butem kota wprawiłoby obie strony, kota i Śniegonia, nie
tyle w przerażenie, co w zdumienie. Śniegoń usiadł za stołem i wyciągnął
przed siebie nogi, które mu trochę ścierpły w małym samochodzie syna.
- Zgrzęjem ci polewkę, zrobiłach takom, co ty lubisz, ze skwarkami.
- Nie chce mi się jeść, nie bede nic jodł. Zrób mi herbaty.
Żona uklękła koło kuchni, otworzyła drzwiczki i przy tknęła zapałkę do
chrustu. Buchnął płomień, w piecu zahuczało. Zamknęła drzwiczki i
podniosła się z klęczek, przytrzymując się ręką mosiężnej galeryjki.
Powiedziała:
- Pieknie się poli.
- Pochłódniało, bydzie przymrozek.
Ogień pod blachą buzuje, płomienie obejmują dno saga na, migają w
szparach między blachami. Kot opuścił miejsce pośrodku kuchni, wskoczył
na ławę i przybrał taką pozycję, jakby miał tu siedzieć do końca swojego
życia. Jest cisza. Żona Śniegonia pomyślała coś, o czym z nią syn ostatnio,
jak byli sami na podwórzu, rozmawiał, ale nie powiedziała tego. Zaszczekał
nagle krótko, dwa razy, pies. Kot podniósł głowę i popatrzył w stronę drzwi z
takim niepokojem, jakby za chwilę miał w nich pojawić się jakiś straszny
człowiek, potwór albo nawet sama śmierć. Jakby właśnie w tej chwili miało
się stać coś bardzo złego. Przecież zawsze może się coś takiego zdarzyć, że
powiedz my zapali się od krótkiego spięcia skrzynia z nasionami na strychu i
w jednej sekundzie dach cały stanie w ogniu. Co się może jeszcze złego
przytrafić, nawet trudno wymyślić. Wściekły lis wyjdzie z lasu, zakradnie się
na podwórze, pogryzie psa, wydusi kury. Albo jeszcze coś gorszego, jak na
przykład to, co się zeszłego roku niedaleko stąd wyda rzyło: dwóch
bandziorów przyjedzie w nocy gdzieś z dru giego końca Polski, spod
Szczecina albo Jarosławia, psu
rzucą trutkę, potem wyłamią drzwi, przystawią Śniegonio- wi do głowy
pistolet, a jego żonie nóż do gardła, będą mieli czarne pończochy na
twarzach i będą mówić obcą, nietutej szą mową: no, gdzie macie te dulary,
dawajcie, ale iuż, bo nam się cholernie śpieszy! Dolarów nie znajdą, bo
Sniegoń ich nie ma, ale wezmą co popadnie, a starych zostawią
nieprzytomnych leżących na podłodze we krwi, a potem wsiądą do
samochodu i znikną jak kamień w wodzie. Nie, Śniegoń o niczym takim nie
myśli, to tylko autor chciał jakoś określić ten niejasny, ale bardzo
przejmujący stan niepokoju, który każdego człowieka od czasu do czasu
nawiedza, zwłaszcza gdy w jego życiu dawno już nic złego się nie wydarzyło. I
teraz też nic złego się nie dzieje. Pies zamilkł. Kot opuścił głowę i przymknął
oczy. Sniegoń jeszcze raz powiedział:
- Pochłódniało, isto w nocy bydzie przymrozek.
Śniegoń stara się rozmawiać z synem, a zwłaszcza z jego żoną i dziećmi,
jak to się mówi, „czysto po polsku”, ale takie mówienie kosztuje go zawsze
trochę wysiłku. Męczy go, coraz bardziej, w miarę jak się starzeje. Po takim
dniu przegadanym czuje się jakby chory na gardło albo jakby mu coś w
przełyku zawadzało. Umie za to ładnie po polsku pisać, nie robi błędów
ortograficznych. Jak trzeba wykon- cypować jakieś podanie, to wszyscy ze
wsi do niego cho dzą. Ale na co dzień Śniegoń mówi dialektem i z ulgą do
niego wraca, bo jest to mowa nie tylko jego ojców i dzia dów, ale wszystkich i
wszystkiego, co go zawsze, od dzie ciństwa, otaczało. Mowa ludzi, zwierząt,
roślin, nawet kamieni. Ta mowa płynie przez gardło jak woda w potoku, jak
płyną chmury po niebie, jak szumi las, łan zboża, listki na gruszy. One nie
tylko do człowieka tym językiem przemawiają, ale wydają się nim gadać
między sobą i wia domo zawsze, o co im chodzi. Sniegoń nie umiałby po
wiedzieć, czy to o gwarze on sam wymyślił, czy przeczytał gdzieś, może w
starym kalendarzu ewangelickim, ale mniej sza z tym. Woda w saganie
zaczyna syczeć, ale nim zakipi, Śniegoń zdąży pokrótce opowiedzieć
wszystko o synu, jego
żonie i dzieciach. Mieli trochę bałaganu, bo przerabiali łazienkę, zmieniali w
kuchni posadzkę i całe mieszkanie malowali. Potem synowa i wnuczka
chorowały na grypę, ale są już zdrowe. W domu jest porządek, jest teraz
czysto i ładnie. Będą też mieli więcej miejsca, bo syn odkupił od sąsiada,
który się ożenił i przeprowadził do żony, duży pokój z kuchnią z osobnym
wejściem wprost z korytarza. Śniegoń opowiedział już wszystko. Nie
wszystko, bo prze milczał jedną rzecz: rozmowę, jaką miał z synem po drodze
w samochodzie. O tej rozmowie Śniegoń nie mówi. Syn powiedział
mianowicie, że ten pokój z małą kuchenką i osobnym wejściem został
kupiony i urządzony dla nich, starych Śniegoniów, żeby mieli gdzie być, jak
już im będzie ciężko i trudno pracować. Syn zapytał, czy ojciec nie sądzi, że
ta chwila już właśnie nadchodzi, bo przecież niedługo kończy 75 lat? A co z
ziemią? Ziemię na te dwa lata, póki nie wróci syn z praktyki, można
wydzierżawić jakiemuś dobremu gospodarzowi, choćby sąsiadowi
Legockiemu. Nie, tego Śniegoń żonie nie mógł powiedzieć. Kiedy żona naleje
mu do wielkiego kubka herbatę, powie za to coś zupełnie innego, coś co jest
naturalne i samo przez się zrozumiałe:
- Jutro od rana trzeba mi orać pod lasem, to już nejwyższy czas.
- Dyć tam som jeszcze zimioki.
- Wiem, ale mało co, dwa, trzy rządki. Pojademy razem, to mi pomożesz.
Za godzinę wykopiemy i zbieremy. A do połednia zaorom. Som, nie bede
czakoł na traktor z kółka, bobych się mógł nie doczkać.
Od pieca kuchennego rozchodzi się ciepło. Kot znów przeniósł się, siedzi
teraz blisko miejsca, gdzie na podłogę kładzie się prostokątny, ciepły odblask
popielnika. Śniego- niowa wyjęła z kredensu cukiernicę i talerz z
wczorajszym ciastem pokrojonym w wąskie, długie paski. Potem usiadła
przy stole naprzeciw męża. Zdjęła z głowy chustkę, opuś ciła ją na ramiona i
odgarnęła z uszu pasemka siwych włosów. Jest o pięć lat młodsza od męża,
ma jeszcze dużo
sił, nigdy nie chorowała. Tylko ostatnio jakoś gorzej słyszy. I czasem,
zwłaszcza na zmianę pogody, bardzo ją bolą nogi. Śniegoń posłodził herbatę,
ręka mu lekko zadrżała, stuknął łyżeczką o brzeg cukiernicy. Milczą oboje.
Ona nie mówi tego, co wczoraj usłyszała od syna, jak byli sami: że jakby
mama przyjechała do nich na miesiąc albo dwa, to znajomi lekarze zajęliby
się nią i na pewno coś mądrego wymyślili. Ale ponieważ Śniegoń nic nie
powiedział o prze znaczeniu tego pokoju z kuchnią u syna, więc ona też nic
nie powie o lekarzach. Zupełnie jakby istniała między nimi jakaś bardzo
dawna, niepisana, ale obowiązująca jak przy sięga, umowa, że będą oboje
pracować tak długo, jak długo im starczy sił. Do końca, do ostatniego tchu.
Jak długo jeszcze? A kto to może wiedzieć i po co o tym myśleć, skoro ta
chwila i tak nadejść musi. Wszystko jest na ten dzień przygotowane, ziemia i
budynki dokładnie pomierzone, inwentarz spisany. Podatki są zapłacone,
na wozy wykupione i przywiezione, leżą pod dachem, przy kryte folią, żeby
nie zawilgły. A to wszystko, co trzeba było zrobić dzisiaj, jest zrobione. Bydło
nakarmione i napojone, kury i kaczki swoje dostały, pies i kot też nie są
głodne. W polu zostały tylko te trzy rządki nie wykopanych ziemniaków. To
nie wina Śniegoniów. Zaczęło padać, zrobiło się błoto. Ale wczoraj i dzisiaj
była już pogoda, ziemia przeschła, więc jutro się wykopie. Na podwórzu
zaszczekał znów pies, ale zamilkł.
Rozstępują się nagle ściany domu Śniegoniów, a oni oboje unoszą się w
powietrze i lecą ponad ziemią, ale nie samolotem, tylko na skrzydłach
jakiegoś ptaka o locie powolnym. Lecą od progu swojego domu ponad
podwó rzem, sadem, pastwiskiem, nad zagonami równo zaorany mi i
zabronowanymi, ponad żytem i jęczmieniem, aż po to ziemniaczysko, na
którym panuje jeszcze nieporządek. Zni żają się, widzą ziemię powoli
przesuwającą się pod nimi i coraz bliższą. Widzą wóz stojący z wykręconymi
przed nimi kołami i tylnymi podpartymi grudą, bo pole schodzi w tym
miejscu dosyć stromo ku potokowi. Koć jest wy-
przęgnięty, stoi koło wozu, wyskubuje siano. Niech tam sobie skubie, to jego
siano. Teraz podniósł głowę, obejrzał się, jakby chciał zobaczyć, gdzie są jego
gospodarze. Śnie- goniowie widzą siebie kończących już robotę. Rzucają
ostatnie ziemniaki na pryzmę. Niebieski dym z palonych łęcin snuje się po
ziemi, potem podnosi się i idzie wysoko w górę, aż ponad las.
Zapewne, w ich wieku nie ma się już tyle sił co wtedy, kiedy się było
młodym. Ale kiedy się jest duchem, nie trzeba wiele sił. Nie trzeba w ogóle
żadnej siły. Ich ciała poruszają się więc bez zmęczenia, ich ręce i nogi zginają
się bez bólu.
Spotkanie i rozstanie
Jan patrzył na wschód, w stronę, skąd Lena miała przyje chać. Krajobraz był
tam otwarty na pustą nadrzeczną dolinę. Środkiem doliny, wśród łąk, biegły
tory, oddalały się, zataczały łuk, i dwiema cienkimi, połyskującymi linia mi
wchodziły między porośnięte gęstym lasem i zamykają ce widok wzgórza. Z
tej odległości, z której Jan patrzył, wzgórza wydawały się bliskie siebie i
jednakowej wysoko ści. Ale Jan wiedział z mapy, że to jest złudzenie. W rze
czywistości oddalone były od siebie około półtora kilomet ra i różniły się
kształtem i wysokością. Linii kolejowej towarzyszyły słupy telefoniczne, w
miarę oddalania się coraz niższe i gęściej stojące - zgodnie z perspektywą,
która jak wiadomo jest rzeczywistością i złudzeniem jednocześ nie. Krajobraz
był nijaki. To miejsce mogło się znajdować wszędzie na świecie. Wydawało
się tak ubogie i pospolite, że mogło się tu zdarzyć wszystko, nawet coś
bardzo nie zwykłego. A mogło i przez długie lata nie zdarzyć się nic.
Jan przyjechał tu dwie godziny wcześniej i zdążył już wynająć mieszkanie
w małym, świeżo wybudowanym par terowym domku, który ze swoim
skośnym, jakby ułom nym dachem i ślepą ścianą był na razie tylko połową
przyszłego, większego domu. Jego właściciel mieszkał wraz z rodziną w
starej, walącej się już trochę, ale obszernej chacie, otoczonej zacisznym
sadem. W rozmowie z Janem powiedział, że jak uzbierają pieniędzy i
rozbudują nowy
dom, to przeprowadzą się. Informacje tyczące się domu, i zresztą wiele
innych, puszczał Jan mimo uszu, bo w istocie nic go nie obchodziły.
Przyjechał tu przecież tylko po to, aby zobaczyć się z Leną. Ale nie sposób
jest widzieć i słyszeć tylko to, co nam jest potrzebne. Odbieramy niechcący
także masę innych wiadomości, słów i obrazów, które je okalają. Więc na
razie gospodarz postanowił domek wynajmować letnikom, ale chętnych nie
było. Mie szkanie było zbyt prymitywne. Składało się tylko z niedu żego
pokoju i kuchenki. Ten nowy dom, a właściwie połowa domu, stał w
odległości trzystu kroków od starego, ale bliżej rzeki, na pustym,
piaszczystym kawałku ziemi ze śladami niedawnej budowy: korytem z resztą
wapna, stertą kamieni i kupą wiór i obrzynków desek. Jedyną ozdobą
otoczenia domu miały być trzy, posadzone dopiero pewnie wiosną, bo bardzo
liche, jabłonki. W pokoju stały dwa łóżka, zbite przez miejscowego cieślę z
surowych desek, przykryte szarymi kocami, pośrodku pokoju mały, kwad
ratowy stół i dwa krzesła. W kuchni na zydlu stała po obijana i polutowana
miednica, dzbanek i wiadro z pogię tej i zardzewiałej blachy. To było całe
urządzenie mieszkania. Aha, w kuchni była jeszcze mała żelazna kuchenka,
tak zwana kózka. Obok niej pod ścianą leżał na podłodze stos krótko
narąbanego drzewa i szczypki na podpałkę. Takie mieszkanie Jan wynajął
na tydzień, bo nic lepszego w tej małej i biednej wiosce nie dało się znaleźć.
Dwie, położone zresztą daleko od stacji wille, zajęte były przez letników na
całe wakacje. We wsi był tylko jeden nieprawdopodobnie ubogi żydowski
sklepik, z gwoździa mi, kilkoma łańcuchami na krowy, beczką śledzi i
najtań szymi papierosami. Nie było oczywiście szkoły ani koś cioła, ani
remizy strażackiej. Bo to właściwie nie była żadna wieś, tylko parę chałup i
przystanek kolejowy. W rozkładzie jazdy pociągi stąd odchodziły w tej samej
minucie, o której przychodziły, czyli zatrzymywały się pół minuty. Dlaczego
Jan wybrał właśnie to miejsce na spot kanie z Leną? To nie Jan wybrał. Po
prostu miejscowość
tę znaleźli oboje na mapie. Leżała w połowie drogi i miała niezłe połączenia z
dwoma stacjami węzłowymi.
Jan w tej chwili coś pomyślał, ale to nie była nawet myśl, tylko jakby
znak ostrzegający przed jakimś nieokreślonym niebezpieczeństwem. Aby się
pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia, spojrzał odruchowo na zegarek: było
już prawie trzy minuty po czasie przyjazdu. Czyżby jego zegarek śpieszył?
Nie działo się nic, co zapowiadałoby przyjazd pociągu. Rampa w czerwono-
białe pasy była podniesiona. Jej nasada obciążona była dwoma
przywiązanymi drutem żelaznymi sztabami, i wydawała się tak ciężka, że
żadna ludzka siła nie będzie jej w stanie oderwać od ziemi. Jan miał głupie
uczucie, że powstała przerwa w czasie spowo dowana jakąś awarią w
kosmosie, że w całym wszech- świecie nastąpiło zatrzymanie ruchu i dziania
się. Wy tworzyła się pustka, której to, co minęło, wypełnić już nie mogło - a
to, co miało nadejść, zostało gdzieś daleko stąd nagle zahamowane, nie może
więc się zbliżyć. Nie sposób jest przewidzieć, czym przyszłość będzie, nic jej
nie zapo wiada, nie widać nawet najmniejszego skrawka, który by ją
zwiastował i pozwalał się domyślić, jaką będzie. A może ta próżnia powstała
tylko tu, w miejscu gdzie Jan miał się spotkać z Leną? Ale wskazówki
zegarka Jana poruszały się jednak. Może byłoby lepiej, żeby Lena nie
przyjechała? Żeby zdarzyło się coś - byle jej nic złego się nie stało - co
zatrzymało pociąg. Jakiś defekt lokomotywy, drobne uszkodzenie toru.
Zresztą, niechby się nawet stało coś gorszego, byle Lena nie przestała go
kochać. Niechby nawet umarła - byle nie przestała go kochać! Czy napraw
dę Jan mógłby coś takiego pomyśleć, czy byłby zdolny aż do takiego
egoizmu? Spojrzał jeszcze raz na zegarek: po ciąg miał już pięć czy sześć
minut spóźnienia. I dalej trwała cisza. Nawet jakby jeszcze głębsza, bo
słychać było ćwier kanie koników polnych dolatujące z łąk. Nagle, widocznie
mechanizm został odblokowany, zaczęło się coś jednak dziać: wewnątrz
budynku stacyjnego odezwał się dzwonek. Dźwięk ucichł, z drzwi wyszedł
zawiadowca w białej koszu
li i czerwonej rogatywce, i nie śpiesząc się poszedł w stronę przejazdu.
Opuścił rampę z taką łatwością, jakby ważyła tyle co słomka, i wrócił na
peron. Jan popatrzył w stronę, skąd miał nadjechać pociąg - i zobaczył dwa,
w krótkich odstępach po sobie wytryskujące spomiędzy lasów obło czki pary.
Dopiero parę sekund później usłyszał dwa prze ciągłe gwizdy i zbliżający się
terkot kół. Nie mógł jeszcze wiedzieć, czy Lena jedzie tym pociągiem, czy nie,
ale zdążył pomyśleć, że gdyby przyjechała, to będzie się bardzo źle czuła w
tym pokracznym i prymitywnym domu, w tym jałowym, pustym krajobrazie,
i że to miejsce może być grobem - cóż za słowo - ich miłości. Całkiem
odpowiednia sceneria. Nie można było znaleźć lepszej. Bo czy puste może
być piękne? Nawet nie chodzi o to, żeby było piękne, ale jakieś bardziej
przyjazne uczuciom. Spomiędzy lasów wynurzył się pociąg i biegł szybko w
stronę stacji. Zaczął gwałtownie hamować, zatrzymał się, jakby cofnął się
jesz cze metr, znieruchomiał - i Jan zobaczył twarz Leny w oknie. Potem
Lena znikła i po chwili stała z małą walizeczką w ręku na peronie.
- Proszę się przywitać ze mną - powiedziała, śmiejąc się. Jan pocałował
Lenę w policzek pachnący pudrem czy
kremem i wziął z jej ręki neseser.
- Pociąg bardzo się spóźnił, bałem się, że coś się stało. Lena podniosła rękę
i spojrzała na zegarek.
- Przyjechał chyba punktualnie? Jest pół do dwunastej. Pociąg ruszył i
odjechał. Lena rozejrzała się dookoła,
a Jan przeżył znów chwilę strachu. Widok, akurat z tego miejsca, skąd Lena
patrzyła, można by porównać z krajob razem, przez który niedawno
przeszedł huragan. Na doda tek jeszcze słońce zaszło za chmurę, po ziemi
przesuwał się cień i ogarniał całą okolicę. Tylko gdzieś daleko, na obrze żu
doliny, na południu i północy, wynurzały się z cienia skrawki bezleśnych
wzgórz, pokrytych skośnymi, jaśniej szymi i ciemniejszymi pasami zagonów
owsa i ziemniaków. Ale niebawem i one zgasły, poszarzały i zanurzyły się w
mroku. Był to jeden z tych krajobrazów, który jadąc
pociągiem mija się bez śladu zainteresowania, bez naj mniejszej chęci
zatrzymania się tu nawet na chwilę. Gdy się ma na kolanach książkę,
powraca się do lektury.
| Niebrzydko tu - powiedziała Lena.
- Bałem się, że nie będzie ci się podobało.
- Wszędzie jest ładnie, gdzie my jesteśmy...
- Nie może być brzydko, tam gdzie jesteśmy?
- Może być tylko mniej ładnie albo bardziej ładnie
- powiedziała. Miał to być żart, gra słów, ale twarz Leny była poważna. Jan
pomyślał, że nie mówi prawdy albo myśli o czym innym. Nie wiedział, co
powiedzieć. Szli wąską, wysypaną szarym żużlem ścieżką wzdłuż toru. Jan
pomyślał, że teraz on i ta kobieta skazani są tylko na siebie. Będą tylko we
dwoje, rano, w południe, wieczór i w nocy. Przez kilka dni, które mogą być
bardzo trudne. Trudne? W ogóle niewyobrażalne.
- Daleko jeszcze?
1 Blisko, tylko drzewa zasłaniają.
Minęli kępę wierzb i olch. Nie były to drzewa ani piękne, ani wesołe. Stały
na zakręcie rzeki i musiały walczyć z nią. Ich pnie pokiereszowane były przez
powodzie, połowa ich obnażonych korzeni wisiała w powietrzu bezbronna
nad urwiskiem. Kolejne powodzie podmyją resztę ich korzeni i drzewa runą
do wody, rzeka je uniesie i osadzi gdzieś na mieliźnie. Będą straszyły
odartymi z kory pniami i konara mi jak kości zwierząt na pustyni. A może
właśnie będzie inaczej? Drzewa jednak się nie poddadzą, rzeka będzie je
musiała ominąć, oddać im ziemię, którą im zabrała, a sama uderzy z furią
na brzeg przeciwległy i będzie gdzie indziej szukać słabego miejsca, w którym
by mogła wyładować swoją niszczycielską siłę. To, co się stanie, będzie
zależało od czegoś bardzo małego, jakiegoś głazu w korycie rzeki, a może
kępy wikliny, gałęzi wiszącej nad wodą. I zdarzy się to nieprędko - za rok, za
dziesięć lat, za sto. Ale co to ma wspólnego z tym, co się w tej chwili dzieje? I
jaki ma związek z Janem i Leną?
- O czym tak uparcie myślisz? - spytała Lena.
-
O rzece.
-
Ach, o rzece...
- Także o czymś drobnym, co może spowodować nie przewidziane
skutki. Na przykład, że jedno słowo może zmienić treść całego zdania.
-
A nie cieszysz się, że przyjechałam?
-
Cieszę się. Ale jak by to powiedzieć? Poważnie.
- Poważnie się cieszysz! To strasznie śmieszne — Lena roześmiała się,
potem nagle zamilkła.
Kiedy Jan otwierał drzwi domku, chciał zażartować i przenieść Lenę przez
próg, ale nie zrobił tego, to był tylko zamiar, który trwał mgnienie oka i
został natychmiast porzucony. Gospodarze pod nieobecność Jana
wprowadzi li do wnętrza mieszkania pewne udogodnienia i upięk szenia: w
kuchni stało drugie, zupełnie nowe wiadro z czys tą wodą, na kuchence
pojawił się aluminiowy sagan. Okno w pokoju udekorowano białą, kusą
firanką, stół przykryto wykrochmaloną serwetą i ozdobiono bukietem
kaczeńców w niebieskim garnuszku porcelanowym z odłamanym uszkiem.
Była chwila, którą Jan kiedyś później w rozmowie z Leną nazwał
zadomowieniem, chwila najtrudniejsza, gdyż wymagająca nawiązania
kontaktu z nowymi przed miotami i dokonania pierwszych wyborów, którym
musia ły przecież towarzyszyć, a nawet je poprzedzać, jakieś słowa, gesty,
decyzje. Trzeba było ujawnić swoje upodoba nia i charaktery. Ale jakby
mimo woli i wbrew swoim obawom, Jan usłyszał siebie mówiącego zwyczajne
słowa:
-
Proszę wybierać — lewe łóżko czy prawe?
Lena spojrzała w okno, za którym widać było czubek chudej jabłonki
przywiązanej powrósłem do palika, a dalej, na horyzoncie, puste wzgórza
okryte cieniem, i wskazała ręką na lewe łóżko.
- Łatwy wybór, bo wszystkiego jest tylko po dwa. Dwa łóżka, dwa
krzesła, dwa talerzyki, dwie szklanki...
-
Nawet dwa kieliszki. Ale może najpierw zrobię her batę?
-
Oj tak, koniecznie, zrób herbatę. Mama przygotowała 204
mi kanapki, których nie jadłam w drodze - powiedziała Lena i otworzyła
neseser.
Coś w mechanizmie zdarzeń nagle drgnęło i ruszyło z miejsca, jakby
usunięto jakieś drobne zacięcie, i czas potoczył się już lekko i swobodnie.
Kiedy później siedzieli naprzeciw siebie przy stole, pili herbatę, jedli i
rozmawiali, czas mijał napełniony naturalnymi słowami i nieskrępowa nymi
ruchami. Ich miłość do tej pory skazana była na ukradkowe istnienie.
Oczywiście spotykali się i żyli już ze sobą dawniej, ale działo się to w
mieszkaniach studenckich, w jakichś z góry ograniczonych porach, na
przykład od 10-11.30 przed południem albo od 17.30-19 po południu. To
była ciągła szarpanina z obcymi ludźmi, kolegami i koleżankami, unikanie
kogoś, wymykanie się bocznymi drzwiami, nawet ukrywanie się. A teraz
siedzieli naprzeciw siebie, wciąż jeszcze trochę onieśmieleni, jakby spotkali
się pierwszy raz w życiu. Nadeszła jednak chwila, na którą oboje czekali, i
któreś z nich wyciągnęło rękę jakby sięgając po coś, po cukier czy sól, ich
dłonie zbliżyły się do siebie i spotkały.
*
Jan biegł chwilę koło wagonu, trzymając Lenę za rękę, ale pociąg nabierał
szybkości i ich dłonie musiały się rozłączyć. Lena stała w otwartym oknie,
Jan widział ją jeszcze chwilę, ale wskutek krzywizny torów jej twarz zwężała
się i przestała być w końcu widoczna. Lena jakby przestała istnieć. Pociąg
oddalał się, skracał i zmniejszał, jeszcze chwilę widać było ostatni wagon, ale
i on został wciągnięty między pokryte lasami wzgórza, i zniknął. Za
wiadowca poszedł nie śpiesząc się w stronę przejazdu, podniósł rampę i
przepuścił wóz naładowany drzewem. Jan usiadł na ławce, na której oboje z
Leną przed chwilą siedzieli. Teraz na ławce leżał tylko plecak Jana, tak mu
dobrze znany, który wydawał mu się, ze swoimi dziwnymi trokami i
klamerkami, przedmiotem zapomnianym przez
kogoś obcego. Pociąg miał przyjść dopiero za pół godziny, z tamtej strony, w
którą Lena odjechała. Było cicho. Minął dokładnie tydzień od chwili, kiedy
Lena przyjechała. Sie dem dni, poranków, wieczorów, nocy. I minęło
wszystko, co w nich było. Rozmowy, milczenie, patrzenie, myślenie. Zajęcia,
spacery, zbliżanie się, oddalanie, oddzielanie od siebie. Jakieś głupie,
przypadkowe odezwania się. Roz mowy, które mogły coś zepsuć, a nawet
zniszczyć. Gra, która w każdej chwili, wskutek jakiejś niezręczności, za
mienić się mogła z udawania w kłamstwo, a z kłamstwa...
I te lęki, aby dzień nie zniweczył nocy, a noc nie rzuciła cienia na dzień. Więc
to wszystko, czego Jan tak pragnął i jednocześnie się bał - może ona też? -
minęło.
Rano chodzili myć się do rzeki, w wodzie, która po chłodnej nocy
wydawała się lodowata. Potem jedli śniada nie, a po śniadaniu szli na
spacer, przeważnie w górę rzeki. Czasem oddalali się od nurtu i szli
trawiastym wzniesie niem porośniętym jałowcami, wtedy szum wody cichnął.
Potem zbliżali się znów do rzeki i brnęli nad wodą płaskim kamieńcem, a
rzeka płynęła blisko, szumiała, huczała, zagłuszała słowa. Zakręcała
gwałtownie po szypotach, zwężała koryto i szybkim, głębokim nurtem
uderzała na drugą stronę, darła wściekle przeciwległy brzeg. Po chwili znów
uspokajała się i uciszała, i jakby zmęczona płynęła powoli korytem płytkim i
szerokim. Mogli teraz rozma wiać, zatrzymywać się, oglądać kamienie i
rośliny. Gdy rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Widzieli siebie tylko w jakichś
ułamkach chwil, w gestach, skłonach, odwróce niu twarzy, uśmiechach. Nie
było żadnej ciągłości ich istnienia, tylko fragmenty, jak w kalejdoskopie. I nie
było w nich żadnej świadomości, żadnej pamięci tego, co się działo między
nimi w nocy. Żadnych obrazów, wspomnień. Nic. Nic? A jednak pozostało
coś bardzo silnego: delikat na, ale bardzo przejmująca, choć nie wiadomo
gdzie umiej scowiona, bo chyba nie w mózgu, pamięć mięśni obej mujących i
skóry dotykającej. Było to doznanie bardzo mocne i trwałe, dające ciągle
znać o sobie - ale to dziwne,
jakby anonimowe. Jakby to nie o Jana i Lenę chodziło, tylko o cudze ciała. I
co dziwniejsze: to wspomnienie, chociaż bezosobowe, wykluczało jednak
inne, obce ciało.
Gdy zbliża się chwila rozstania, najsmutniejszy jest los tego, kto zostaje,
choćby tylko na krótko. To on, Jan, zostawał sam, opuszczony, to wokół
niego zrobiła się pustka, to on pozostał tylko z tym, co było, bezsilny i
bezradny wobec tego, co będzie. Jan spojrzał na zegarek: przed nim było
jeszcze 20 minut oczekiwania na pociąg. Znów oczekiwania w pustce, ciszy,
znieruchomieniu, bez żadnego sygnału, że coś się zbliża, zupełnie jak wtedy,
kiedy czekał na Lenę. Odwrócił głowę i popatrzył w stronę domu, w którym
oboje z Leną mieszkali. Nie było go widać za drzewami. Kiedy dwa czy trzy
dni temu Jan, bojąc się, że Lena zacznie się tu nudzić, spytał ją, czy nie
chciałaby trochę pomalować, Lena roześmiała się i powie działa, że nie
wzięła nawet ołówka, nie mówiąc już o pa pierze, farbach i pędzlach. Ale
widziała, że Jan ma wieczne pióro — dlaczego nie pisze? Odpowiedział, że
wystarczy mu, że patrzy i będzie pamiętał. Ja też patrzę, widzę, i będę
pamiętała — powiedziała Lena. Kiedy byli razem i patrzyli na coś — obojętne
na co, na drzewo, kwiat, kamień - Jano wi wydawało się, że to, co widzi, jest
bardziej kolorowe, plastyczne, ma w sobie więcej treści, że jest samo w sobie
bogatsze i bardziej wartościowe niż widziane przez jedną osobę. Może
dlatego, że każde z nich widziało trochę inaczej? Teraz krajobraz i wszystkie
rzeczy były takie, jakie były wtedy, gdy Jan tutaj przyjechał, kiedy był sam i
czekał na Lenę. Wszystko wydawało się szare, jednowymiarowe, ubogie.
Jan usłyszał za plecami dźwięk dzwonka, potem krótką, beznamiętną
rozmowę telefoniczną, i po chwili zobaczył zawiadowcę idącego w stronę
rampy. Popatrzył na wschód, w stronę, skąd tydzień temu Lena przyjechała.
I tak jak wtedy, spomiędzy lasów wytrysnęły dwa obłoczki pary, a kilka
sekund później dały się słyszeć dwa przeciągłe gwizdy. Pociąg nadjeżdżał
punktualnie. Rozkład jazdy
i prawa fizyki działały bezbłędnie. Coś takiego, Jan pomyś lał, i było to
stwierdzenie obojętne. Na zakręcie pojawił się parowóz i wagony, biegły lekko
przechylone, pociąg zaczął gwałtownie hamować i zatrzymał się. Był to ten
sam skład, co przed tygodniem, kursujący widocznie tam i z po wrotem,
złożony ze staromodnego parowozu z wysokim, rozszerzającym się ku górze
kominem, i trzech także sta rych, ale odmalowanych na zielono wagonów.
Jan zarzucił plecak na ramię i wsiadł do pociągu, który prawie w tej samej
chwili ruszył. Usiadł koło okna i patrzył na przesu wający się i prawie
niedostrzegalnie przeistaczający krajob raz. To, co się zbliżało, nie było
jeszcze tym, co za chwilę miało minąć i oddalić się. Ale to, co się działo za
oknem, było tylko tłem, bo w tej chwili Jan myślał całkiem o czym innym.
Właściwie nie było to myślenie, tylko pewien ciągły, złożony z wielu wzruszeń
stan emocjonalny, który, gdyby dało się go określić słowami, niestety w
sposób daleki od doskonałości, gdyż uczucia są bardzo trudne do prze
tłumaczenia na język mówiony, można by sprowadzić do jednego,
dominującego nad innymi, uczucia smutku, że coś bardzo silnego i pięknego
- minęło bezpowrotnie.
Bo co się stanie z tym, co oboje z Leną przeżyli? Jeśli coś sprawi, że to, co
między nimi było, nie będzie miało dalszego ciągu, że to zniknie bez śladu
jak kółko na wodzie, uniesione przez prąd, jak obłok zdmuchnięty przez
wiatr? Jeśli to się stanie, to będzie dowodem, że nasze istnienie nie ma
żadnego, ale to żadnego sensu! Nawet gdyby przyjąć, że jakaś cząstka tego,
co przeżyli, w jakiś sposób, przynajmniej na krótko ocaleje — to co stanie się
z tym, co zostało zaniedbane? Ze słowami, które powinny były być
powiedziane głośno, a nie tylko pomyślane? Gestami, dotknięciami,
pocałunkami, pieszczotami, które powstrzymała jakaś przelotna niechęć
albo obawa, żeby czegoś nie zepsuć? Lęk, aby nadmiar nie pożarł zbyt
szybko tego, co powinno wystarczyć na długo? Cóż to za uczucie, tak
zdawałoby się piękne i mocne, które zamiast uszczęśliwiać - odbiera nam
spokój i pozbawia nadziei!
Ale po chwili, jakby pod wpływem jakiejś wewnętrznej siły, która jednak
w nas jest po to, aby nas chronić od pogrążenia się w ostatecznej rozpaczy,
Jan pomyślał: a mo że jednak, może jednak, może jednak - to, co przeżyli
oboje, przeistoczyło się w coś niematerialnego, jeszcze lżejszego niż powietrze
i bardziej zwiewnego niż oddech dziecka, co będzie trwało długo, całe życie, a
może całą nawet wieczność?
Pociąg zaczął hamować, krajobraz za oknem przepływał coraz wolniej,
potem znieruchomiał. Trzasnęły drzwi, ktoś wsiadł do wagonu. Po chwili do
przedziału wszedł kolejarz, powiedział „dzień dobry” i położył torbę i czapkę
na półce. Usiadł w kącie przedziału, daleko od okna. Jan odpowie dział
„dzień dobry” i spojrzał na zegarek. Czyżby od chwili, kiedy Jan wsiadł do
pociągu, minęło dopiero dzie sięć minut? Spytał:
— Przepraszam, która u pana godzina, bo mój zegarek chyba spóźnia?
Kolejarz wyjął powoli z kieszeni wielki zegarek z dewiz ką, oddalił go
prawie na długość wyciągniętej ręki i powie dział:
— W tej chwili jest dokładnie za czternaście dwunasta.
— Dziękuję — odpowiedział Jan. Czas zgadzał się co do minuty. Kolejarz
schował zegarek do kieszeni, patrzył chwilę na Jana, potem oparł się
wygodnie w kącie i za mknął oczy.
Za oknem krajobraz nabierał pędu. Wysnuwał sam | siebie coraz więcej
nowych obrazów.
Posłowie
Ostatnią książką Kornela Filipowicza, jednego przecież z najznakomitszych
prozaików powojennych, był zbiór wierszy. Wydany w 1992 r., dwa lata po
śmierci pisarza, tomik Powiedz to słowo okazał się niejako podsumowa niem
całej jego twórczości oraz najważniejszym i artystycz nym, i etyczno-
filozoficznym przesłaniem. Wiersze te (jest ich 45) zaczął Filipowicz pisać tuż
po stanie wojennym i pisał je właściwie do końca życia. Mało kto natomiast
wie (w każdym razie żadne biograficzno-bibliograficzne kom pendia literackie
tego nie odnotowują), że tomikiem wier szy (pt. Mijani) była także pierwsza
książka tego autora, odbita powielaczowo w krakowskim wydawnictwie kon
spiracyjnym w 1943 r. Nawiasem mówiąc, początkowa (o blisko połowę
szczuplejsza) wersja tomiku Powiedz to sło wo także ukazała się „pod ziemią”
(w 1984), odbita na sitodruku. To może coś więcej niż zbieg okoliczności. „To
słowo”, słowo najważniejsze, wypowiadane w najtrudniej szych momentach
historii i życia pisarza, jest słowem języka poetyckiego. Warto przy okazji
dodać, że debiutem Filipowicza (który przed wojną zajmował się głównie
pub licystyką na łamach „Naszego Wyrazu”) był także wiersz („Gazeta
Artystów”, 1934).
Poezja okala więc, otwiera i zamyka, „właściwą” twór czość autora
Pamiętnika antybohatera, na którą składa się 25 tomów prozy wydanych w
latach 1947-1989; gdyby zaś
uwzględnić reedycje i wybory, „biblioteka Filipowiczow- ska” liczyłaby pozycji
40. Kiedy jednak przyjrzymy się całej tej „bibliotece” uważnie, dojdziemy do
wniosku, że poezja nie tylką ją „okala”. Ona ją przenika. W większości
swoich utworów prozatorskich Filipowicz jest poetą. W każdym razie gdy
chodzi o małe formy literackie, których jest nieprześcignionym mistrzem.
Nie znaczy to bynajmniej, że mamy do czynienia z tzw. „prozą poetycką”,
znaną z tradycji romantycznej i młodo polskiej. Tutaj - odwrotnie niż tam -
owa „poezja prozy” tchnie rzeczowością i obiektywizmem, mimo prawie bez-
wyjątkowo pierwszoosobowych i, co więcej, ostentacyjnie autorskich
narracji, mimo (zwłaszcza w utworach później szych) częstej przewagi takiej
narracji nad wydarzeniami, mimo czasem (pozornej) pretekstowości faktów.
Powściąg liwość emocjonalna, dystans (i autodystans), niekiedy sub telna
ironia (i autoironia) — to pierwsze tej prozy zasady. Co wszakże nie usuwa -
jak by to określić? empatii wobec opowiadanego świata. Owa zdolność
wczuwania się w rze czy, w sytuacje cudze, w świat zewnętrzny - w
przedziwny sposób łączy się z uważnym, przenikliwym, bezlitosnym nieraz
sposobem widzenia obiektów świata jakby pod mikroskopem, jakby w
rentgenowskim prześwietleniu
- przez przyrodnika, którym zresztą Filipowicz był i z uni wersyteckiego
wykształcenia, i z głębokiego zamiłowania.
Jądro poetyckie tej prozy tkwi natomiast w tym, iż potrafią przemówić -
przemówić pełnym głosem i mówić
o sprawach zasadniczych - rzeczy, sytuacje i wydarzenia z pozoru
marginalne, niekiedy banalne, które z potocznego punktu widzenia do
powiedzenia mają bardzo niewiele lub wydają się zgoła nieme. W ujęciu
Filipowicza „drobiazg” czy „banał” ma bowiem nie mniej „do powiedzenia” niż
tragedia życiowa albo nawet dziejowy kataklizm. Trzeba go tylko umieć
wysłuchać, stworzyć takie warunki obser wacyjne, w których jego głos stanie
się nie tylko słyszalny, ale i niepowtarzalnie istotny. Każdy „temat prawie bez
komplikacji” może - w myśl artystycznej filozofii pisarza
- skrywać w sobie niebywałe zawiłości i nie podejrzewane w widzeniu
potocznym uwikłania. W „niewinnych” szcze gółach tkwią tu, owszem,
czasami i demony. Zawsze jed nak zakorzenione są w nich jakoś wielorako
złożone cało ści, pojemne obszary świata, dostępne jako takie właśnie
poprzez szczegóły, poprzez „tematy bez komplikacji”.
I w przeważającej liczbie wypadków także najbardziej dramatyczne
wydarzenia, również historyczne, oglądane są jak gdyby „od dołu”, przez
mikroskop, nie przez lunetę, od strony drobnych epizodów.
Skądinąd dramatycznych wydarzeń w prozie tej nie brak (wystarczy
przypomnieć niesamowity Krajobraz, który przeżył śmierć). Jeśli zaś chodzi
w ogóle o świadectwa dramatów historycznych, to drobne opowiadania
Filipowi cza składają się mozaikowo a konsekwetnie na wielką epicką
panoramę, obejmującą czasy od I wojny światowej do lat 80-tych; po części
uwidacznia to np. niezwykle pieczołowicie skomponowany wybór Biały ptak i
inne opo wiadania z 1973 roku.
*
Proza Kornela Filipowicza jest bezprzykładnie wręcz bogata i różnorodna.
Znajdziemy tu i 4 duże powieści, układające się w dwie dylogie: Nauka o
ziemi ojczystej (1950-1955) oraz Niepokój młodego serca (1955-1958); i 5
mikropowieści, wydanych w latach 1960-1967, które z czasem złożyły się w
zadziwiająco konsekwentną i jedno litą mimo wielotematyczności książkę
Motywy (1973); i wreszcie wielką obfitość form małych, które autor najbar
dziej sobie upodobał, tak iż ostatecznie od roku 1967 nimi się wyłącznie
zajął, wydając w tym czasie, tj. do końca swego życia, 9 tego rodzaju
zbiorów. Owa „mała proza” rozpoczyna zresztą jego drogę prozaika
(Krajobraz nie wzruszony, 1947). W sumie mieści się ona w 16 szczupłych,
ale wydawanych regularnie co 2-3 lata książkach.
Pod względem formalnym, gatunkowym, są to rzeczy bardzo różnorodne i
termin „opowiadania” pozornie je tylko określa. Mamy tu więc do czynienia
ze zgoła klasycz ną, wyraźnie nawiązującą do XIX-wiecznych wzorców,
nowelą, opartą na zwięzłej, dynamicznej akcji i nośnej problemowo puencie;
mamy stylizowane przypowieści, ze wnętrznym swoim wyglądem
przypominające niekiedy po zytywistyczne nowele z tezą, niekiedy na wpół
alegoryczne, wywodzące się ostatecznie z Biblii parabole; mamy - dalej
- serię spokrewnionych z XVII-wieczną tradycją (La Bru yère) „portretów” i
„charakterów” (Profile moich przyja ciół, 1954 i 1958); a także zwodniczo
naiwnie stylizowane opowiastki i wspomnienia, pełne skądinąd poetyckiego
czaru (zwłaszcza np. Biały ptak, 1960). Spotykamy, acz stosunkowo rzadko,
nieco symboliczne w swej wymowie, zapisy snów, poetyckie miniatury i
etiudy. Częściej zdarza ją się groteski na pograniczu niemal fantastyki, choć
w ob róbce i sposobie opowiadania całkiem „szczegółowo realis tyczne”. I
jeszcze przepełnione dyskretnym żywiołem lirycznym eseje i „felietony” w
rodzaju może Prób Motai- gne’a, może Causeries Sainte-Beuve’a? I jest cały
cykl niezwykłych rybackich gawęd, przypominających chwilami dziecięce
czytanki przyrodnicze, chwilami przywodzące na myśl Zapiski myśliwego
Turgieniewa, chwilami Londona (Mój przyjaciel i ryby, 1963). Znajdziemy
wiele wspomnień z dzieciństwa, gdzie wizja dziecka i dzisiejsza perspektywa
narratora tworzą nierozerwalny splot realistycznego szkicu i poetyckiej
półbaśni. A obok tego prawie drapieżną satyrę społeczną, bywa, że
przechylającą się w kierunku groteski (np. Czar Pewexu). Surowe miniatury
uplasowujące się gdzieś w pobliżu Medalionów Nałkowskiej, a nawet Bo
rowskiego. I opowieści o kryminalnej intrydze dziejące się na marginesie
społecznym, jak w „czarnej prozie” Marka Nowakowskiego (Gdy przychodzi
silniejszy). I tchnące du chem Dygasińskiego opowiadania, których
bohaterami są zwierzęta (np. Kot »v mokrej trawie).
Są także, i to w znacznej ilości, utwory, których w ogóle
nie sposób zaklasyfikować, które „nie przypominają nicze go”, co zna
tradycja literacka — jakieś „opowiedzenia”, „mówienia”, niby to swobodne,
nieobowiązujące monologi w gronie przyjaciół, niby osobista korespondenta.
„Opo wiedzenia” pozbawione na pozór wszelkiej konstrukcji, jedności
tematycznej, prawie afabúlame; rozmaite przed- mioty-preteksty pojawiają
się w nich na chwilę i nikną za gęstą tkaniną narracji, złożonej nieraz z
samych dygresji. Akq’ę zastępuje tu sama czynność mówienia, proces obser-
waq'i, tok myśli autora. A przecież mowy nie ma o jakim kolwiek
egocentryzmie, o przegadaniu, o delektowaniu się samym słowem.
Twórczość Filipowicza obejmuje więc niemal wszystkie gatunki literackie,
jakie zna (nie tylko współczesna) proza. Obejmuje nawet więcej, skoro on
sam wytworzył takie, których przed nim nie uprawiano. A przy tym
twórczość ta nie dba o żadną klasyfikację, chociaż jest tak zdyscyp linowana
i precyzyjna. Każdy utwór chce tutaj być in dywidualnością, chce pozostać
niepowtarzalny, jednorazo wy, także w obrębie tego samego typu
formalnego... (np. „portretu” czy gawędy). Filipowicz posiadł szczególną
umiejętność tworzenia jak gdyby reguł gatunkowych na jednorazowy użytek,
wymyślania gatunków literackich re prezentowanych często przez jeden
utwór.
Nawiązując wyraźnie, a nierzadko ostentacyjnie, do ty powych wzorców
tradycji, traktuje je pisarz niemal jak „prefabrykaty”, wykorzystywane jak
gdyby bez oglądania się na ich pierwotne przeznaczenie. Traktat o istocie
sztuki literackiej „wmontowany” jest w opowieść o rywalizacji sportowej
dwóch rybaków (Mój przyjaciel i ryby). Roz ważania nad istotą wolności
wypływają z dziecięcej opo wiastki (Formikarium). Pisarz sprawdza niejako
nośność i wytrzymałość form tradyq’i. Przeciąża je, by tak rzec. Przede
wszystkim jednak ta swoista przewrotność artys tyczna skierowana jest do
potencjalnego czytelnika; jest to jakby nieznaczne przymrużenie oka, jakaś
nuta cienkiej ironii wystawiającej na próbę jego wrażliwość, przenik
liwość, czy po prostu poczucie humoru. Nuta kwestionują ca jego
interpretatorską pewność siebie.
To między innymi sprawia, że utwory Filipowicza były w stanie sprostać
najbardziej sprzecznym formułom inter pretacyjnym; że formuły te
równocześnie znajdowały w te kstach rzeczywiste potwierdzenie i równie
rzeczywiste za przeczenie. Proza ta różnym osobom mogła wydawać się
naiwna albo wyrafinowana, staroświecka i nowoczesna, realistyczna i
alegoryczna, nadmiernie ambitna i nadmier nie skromna, prostolinijna i
przewrotna, deklaratywna i ironiczna. Wystarczy przejrzeć recenzje
chociażby z takiej mikropowieści (wydanej pięciokrotnie, w latach 1960,
1962, 1964, 1970, 1973), jak Romans prowincjonalny. Proza ta bowiem jest
zarazem i taka, i taka. Pozwala się rzeczy wiście czytać na różne sposoby.
Istota jej spoczywa wszak że w tym, że należy ją czytać równocześnie „na
różne sposoby”.
Jedną z najbardziej znamiennych i ważnych jej cech jest jej niechęć do
kreatywizmu fabularnego, do twórczego zmyślenia. Rzeczywistość swych
utworów buduje Filipo wicz najczęściej z okruchów własnej biografii, swej
rodziny, epizodów z życiorysów znajomych i przyjaciół, z ich wspomnień i
opowieści. Nie znaczy to, że absolutnie nie „wymyśla” żadnych fabuł. Zawsze
wszelako postępuje tak, jakby nie wymyślał. A wówczas samo to ,jakby” jest
artystycznie znaczące. Temu służy i wyolbrzymiana, zwła szcza w
opowiadaniach późniejszych, wszechobecność pier wszoosobowego narratora
autorskiego, i autotematyzm, czyli komentowanie „na żywo” własnych
„czynności twór czych”, a także obdarzanie narratora własnym nazwiskiem i
profesją. Owe pozornie subiektywizujące zabiegi mają w istocie poświadczać
autentyczność materiału twórczego i suwerenność prezentowanego świata.
Pozostają więc w gruncie rzeczy sprzeczne z tymi, jakie ustaliła tradycja.
Podkreślają mianowicie zwykłość, nor malność aktu twórczego, który
właśnie nie chce uchodzić za żaden „akt twórczy”. Chce być po prostu
„zajęciem”,
„pracą”, „obowiązkiem”. Autor-narrator ujawnia się czy telnikowi jako osoba
przeciętna, bytująca na tej samej płaszczyźnie, co czytelnik, i tej samej, co
opisywane sytua cje, rzeczy, postacie - jako , jedna z rzeczy wielu”; umiejs
cowiona w ś r o d k u, nie ponad nimi. Prezentowane spra wy nie nie są mu
podległe, a tylko (częściowo) dostępne. Zadanie pisarza nie polega
mianowicie na wytwarza niu rzeczywistości, lecz jedynie na opisywaniu i po
świadczaniu świata otaczającego, wśród którego zaj muje on pozycję wcale
nie bardziej uprzywilejowaną (a czasem wręcz mniej uprzywilejowaną) niż
jego bohate rowie, którzy czasem „wiedzą więcej”.
Świat przedstawiony nie jest zatem żadną wyemanowaną cząstką
twórczego , ja” autora-narratora, żadną jego włas nością. Przeciwnie — stale
jest czymś innym, czymś nie podległym, budzącym nieustanne zdziwienie,
które z kolei każe pojmować zadanie pisarskie nie jako obowią zek twórczej
modyfikacji, przekształcania i zawłaszczania rzeczywistości, lecz właśnie
przeciwnie: obowiązek uszano wania jej inności; obowiązek opisu i wyrażenia
tych jej sensów, które zacierają się i zatracają w automatyzmach
codzienności i tzw. życia praktycznego.
*
Po roku 1980 (kiedy to ukazał się tom Między snem a snem) Kornel
Filipowicz opublikował w sumie zaledwie około 20 miniatur i opowiadań, w
tym 16 w książce Rozmowy na schodach (WL 1989). Od lipca 1982 pisał
systematycznie wiersze. Tłumaczył to przyjaciołom w ten sposób, że w
dramatycznych i ponurych czasach historii pisarz powinien mówić z
maksymalną zwięzłością, że jego słowa mają być jak nagłe, krótkie i bardzo
jasne błyski reflektora wydobywające tylko najistotniejsze szczegóły z
ciemności; jak „broń szybkiego rażenia”. Bo Filipowicz
- przy całej swej wewnętrznej, a i zewnętrznej, niezależno
ści, przy całym niesłychanie silnym i upartym indywidualiz mie, przy całym
cyzelatorskim mistrzostwie formalnym
- był zawsze w gruncie rzeczy człowiekiem i pisarzem głęboko społecznym.
Stan wojenny i lata, które po nim nastąpiły, tę cechę znacznie spotęgowały.
Zmienił się też w tym czasie charakter jego prozy, stała się ona bardziej
jednoznaczna, zaczęła kłaść bardziej bezpośredni nacisk na kwestie etyczne i
polityczne, chwilami bywała niemal de klaratywna. Niemniej pozostała nadal
różnorodna formal nie i tematycznie. Zachowała też wszystkie najważniejsze
cechy artystyczne, o jakich wyżej pisałem.
Utwory składające się na niniejszy tom pochodzą z osta tnich 10 lat życia
autora. Zamieszczono tu wszystkie za chowane w maszynopisach teksty (w
większości publiko wane w czasopismach), a mianowicie: Szklanka wody z
sokiem, Mundur, Spotkanie i rozstanie, Wizyta w domu malarza Z.,
Modlitwa niewierzącego, Zazdrość, Poprow sie... Prócz tego wybrano 8
tekstów z tomu Rozmowy na schodach, który posiadał niebywale maty
nakład, był źle kolportowany i pozostaje dziś rzeczą prawie nieznaną. W
wyborze tekstów z tego tomu kierowano się w zasadzie ich fabulamośdą oraz
realistyczną oprawą; pominięto więc np. takie utwory, jak, z jednej strony,
alegoryczno-symboliczną Nike, z drugiej - w zasadzie afabularne gawędy, jak
Noc nad wodą (rzecz powstała zresztą około roku 1977 i była wcześniej
publikowana w „Zapisie”), czy Rozmowy na schodach.
W każdym bądź razie przekazujemy Czytelnikowi - Kor nela Filipowicza
opowiadania ostatnie.
Stanisław Balbus