KRÓLOWA POCAŁUNKÓW
OPOWIADANIA O MIŁOŚCI
Spis treści
Aleksander Puszkin „Zamieć" ................................................
5
Micha/ Lermontow „Tamań" ................................................... 18
Fiodor Dostojewski „Mały bohater" ....................................... 30
Lew Tołstoj „Diabeł" ............................................................. 68
Antoni Czechow „O miłości" ................................................. 117
Fiodor Sołogub „Królowa pocałunków" ................................. 127
Maksym Gorki „Dwudziestu sześciu i jedna ........................... 135
Iwan Bunin „Lekki oddech" ................................................... 150
Leonid Anrejew „Otchłań" ..................................................... 156
Walery Briusow „Obrona" .................................................... 171
Aleksy Remisów „Królewna Mymra"..................................... 178
Borys Piksiak „Nad parowem" ............................................... 197
Aleksander Puszkin (1799—1837)
Zamieć
Pod koniec roku 1811, w tak pamiętnej dla nas epoce, mieszkał w swoim majątku Nienaradowie poczciwy
Gawryła Gawryłowicz R. Dom jego w całej okolicy słynął z gościnności i serdeczności; sąsiedzi raz po raz
jeździli do niego w odwiedziny, aby sobie podjeść, popić, pograć po pięć kopiejek w bostona z jego żoną, a
niektórzy po to, by popatrzeć na ich córkę Marię Ga wryło wnę, pannę wysmukłą, bladą i siedemnastoletnią.
Uważano ją za bogatą partię i wielu pragnęło jej za żonę dla siebie lub dla swoich synów.
Maria Gawryłowna wychowała się na romansach francuskich, oczywista więc, że była zakochana. Jej
wybranym był ubogi podchorąży piechoty, który przebywał na urlopie w swojej wiosce. Jest rzeczą samo przez
się zrozumiałą, że młodzieniec płonął nie mniejszym afektem i że rodzice jego ukochanej, dostrzegłszy ich
wzajemną skłonność, zabronili córce nawet myśleć o nim i przyjmowali go gorzej, niż gdyby był
dymisjonowanym asesorem.
Kochankowie nasi prowadzili korespondencję i co dzień się spotykali sam na sam w sosnowym lesie lub też
przy starej kapliczce. Przysięgali tam sobie wieczną miłość, wyrzekali na okrucieństwo losu i układali rozmaite
plany. Korespondując i rozmawiając w ten sposób, doszli (co jest dość naturalne) do następującego wniosku:
jeżeli nie możemy żyć bez siebie, a wola naszych rodziców zagradza nam drogę do szczęścia, to czy nie
moglibyśmy obejść się bez niej? Oczywista, młodzieniec pierwszy wpadł na tę szczęśliwą myśl, a odpowiadała
ona bardzo romantycznej wyobraźni Marii Gaw- ryłowny.
Nadeszła zima i przerwała ich spotkania, ale korespondencja tym bardziej się ożywiła. Włodzimierz
Mikołajewicz w każdym liście błagał, aby Maria zawierzyła mu swój los, by wzięli w tajemnicy ślub, ukrywali
się czas pewien, a potem rzucili do nóg rodzicom, którzy na pewno wzruszą się wreszcie bohaterską stałością i
nieszczęściem kochanków i na pewno powiedzą: dziecil chodźcie w nasze objęcia.
Maria Gawryłowna wahała się długo; odrzuciła mnóstwo planów ucieczki. Wreszcie się zgodziła: w
oznaczonym dniu miała nie jeść kolacji i wymówiwszy się bólem głowy pójść do swego pokoju. Jej pokojówka
była w zmowie; obie miały wyjść do ogrodu przez boczny ganek, za ogrodem znaleźć przygotowane sanie,
wsiąść w nie i jechać parę wiorst od Nienaradowa do wsi Żadryno, prosto do cerkwi, gdzie Włodzimierz miał
już na nie czekać.
W wilię decydującego dnia Maria Gawryłowna nie spała przez całą noc; pakowała się, układała bieliznę i
suknie, napisała długi list do pewnej sentymentalnej panny, swojej przyjaciółki, i drugi — do rodziców. Żegnała
się z nimi najczulszymi słowy, składała swoje przewinienie na karb namiętności nie do pokonania i kończyła
słowami, że za najszczęśliwszą chwilę swego życia będzie uważała tę, gdy najdrożsi rodzice pozwolą jej paść do
swoich nóg. Zapieczętowawszy oba listy tulską pieczątką, na której wyobrażone była dwa płonące serca, z
odpowiednim napisem, rzuciła się na łóżko tuż
przed samym świtem i zapadła w drzemkę, ale i wtedy budziły ją co chwila okropne zwidzenia. Raz wydawało
jej się, żc w tej samej chwili, kiedy siada do sań, aby jechać do ślubu, ojciec zatrzymuje ją, nieznośnie szybko
wlecze po śniegu i wrzuca w ciemne podziemie bez dna... a ona spada gwałtownie, czując w sercu niepojęte
omdlenie; to znów widziała Włodzimierza, jak leży na trawie blady, skrwawiony; umierając błaga ją
przejmującym głosem, aby najszybciej go poślubiła... inne jeszcze, okropne, bezmyślne zwidzenia jedno za
drugim unosiły się przed nią. Wreszcie wstała, bardziej blada niż zwykle i z nie udawanym bólem głowy. Ojciec
i matka zauważyli jej niepokój; ich czuła tkliwość i ustawiczne zapytania: co ci jest, Masza? czy aby nic jesteś
chora? — rozdzierały jej serce. Starała się ich uspokoić, udawać wesołość, lecz nie mogła. Nadszedł wieczór.
Myśl, że już po raz ostatni spędza dzień w otoczeniu rodziny, raniła jej serce. Była ledwo żywa. W głębi duszy
żegnała się ze wszystkimi domownikami, ze wszystkimi przedmiotami, które ją otaczały. Podano kolację; serce
jej zabiło mocno. Oznajmiła drżącym głosem, że nie chce jeść, i zaczęła żegnać się z ojcem i matką. Pocałowali
ją i swoim zwyczajem pobłogosławili. O mało się nie rozpłakała. Przyszedłszy do swego pokoju padła na fotel i
zalała się łzami. Pokojówka starała się ją uspokoić i dodać jej otuchy. Wszystko już było przygotowane. Za pół
godziny Masza miała na zawsze porzucić dom rodzicielski, swój pokój, spokojne dziewczęce życie... Na dworze
szalała zamieć; wiatr wył, okiennice dygotały i stukały. Wszystko wydawało jej się jakąś groźną i ponurą
przepowiednią. Wkrótce w domu ucichło, wszyscy zasnęli. Masza otuliła się w szal, włożyła ciepły płaszcz,
wzięła do rąk swoją szkatułkę i wyszła na boczny ganek. Służąca niosła za nią dwa węzełki. Zeszły do ogrodu.
Zamieć nie uciszała się; wicher wiał prosto w twarz, jak gdyby usiłując zatrzymać młodą przestępczynię. Z
trudem doszły do końca ogrodu. Na drodze czekały sanie. Zziębłe konie nie mogły ustać na miejscu; stangret
Włodzimierza, powstrzymując je, przechadzał się przed zaprzęgiem. Pomógł pannie i jej pokojówce usadowić
się, ułożyć węzełki i szkatułkę, ujął lejce i konie ruszyły z kopyta. Poleciwszy pannę opiece losu i sztuce
stangreta Tereszki, wróćmy do naszego młodego kochanka.
Przez cały dzień Włodzimierz był w rozjazdach. Z rana był u żadryńskiego popa. Z trudem sie z nim
ugodził; później pojechał szukać świadków wśród właścicieli sąsiednich majątków. Pierwszy, u którego się
zjawił, czterdziestoletni dymisjonowany kornet Drawin, zgodził się bardzo chętnie. Ta przygoda, zapewniał,
przypominała mu dawne czasy i huzarskie wybryki. Namówił Włodzimierza, żeby został na obiedzie, i
zapewniał go, że z dwoma innymi świadkami pójdzie równie łatwo. Istotnie, zaraz po obiedzie zjawił się
geometra Szmit, wąsaty i z ostrogami, a także syn sprawnika, szesnastoletni chłopak, który niedawno wstąpił do
ułanów. Nie tylko zgodzili się na prośbę Włodzimierza, lecz zapewnili, że gotowi są oddać za niego życie.
Włodzimierz uścisnął ich z zachwytem i pojechał do domu przygotować się do ślubu.
Zmierzch zapadł już dawno. Włodzimierz wyprawił swego wiernego Tereszkę do Nienaradowa w trójkę
koni i z dokładnym pouczeniem, co ma robić; dla siebie zaś kazał zaprząc małe jednokonne sanki i sam, bez
woźnicy, ruszył do Żadryna, dokąd w dwie godziny potem miała przyjechać Maria Gawryłowna. Drogę znał
dobrze, a jazdy było wszystkiego dwadzieścia minut.
Zaledwie jednak Włodzimierz wyjechał za opłotki w pole, gdy zerwał się wiatr i rozszalała taka zamieć, że
nic nie mógł ujrzeć przed sobą. W jednej chwili zasypało drogę, okolica zginęła w mętnej i żółtawej mgle,
poprzez którą waliły białe płaty śniegu; niebo zlało się z ziemią. Włodzimierz znalazł się w polu i próżno chciał
znowu odszukać drogę; koń szedł na oślep i raz po raz to wjeżdżał na zaspę, to znów zapadał się w dół; sanie co
chwila się przewracały. Włodzimierz usiłował jedynie nie stracić właściwego kierunku, wydawało mu się
jednak, że minęło już więcej niż pół godziny, a jeszcze nie dotarł do żadryńskiego lasu. Znów minęło blisko
dziesięć minut; lasu wciąż nie było widać, Włodzimierz jechał polem przeciętym głębokimi parowami. Zamieć
nie ścichała, niebo się nie rozjaśniało. Koń zaczął ustawać, a z Włodzimierza pot spływał strumieniami, pomimo
że co chwila zapadał się po pas w zaspy śniegu.
Wreszcie spostrzegł, że jedzie w niewłaściwym kierunku. Zatrzymał się: zaczął zastanawiać się,
przypominać sobie, i doszedł do
wniosku, że powinien jechać bardziej na prawo. Ruszył w prawo. Koń ledwie szedł. Już przeszło godzinę
Włodzimierz był w drodze. Żadryno winno było być już niedaleko. Ale on jechał, jechał i wydawało się, że pole
nie ma końca. Wciąż zaspy i parowy; co chwila sanie się przewracały, co chwila je podnosił. Czas upływał;
Włodzimierza ogarniał coraz większy niepokój.
Wreszcie z boku zaczerniało coś. Nawrócił w tamtym kierunku. Zbliżywszy się ujrzał las. „Dzięki Bogu —
pomyślał — teraz już blisko." Jechał skrajem lasu w nadziei, że zaraz trafi na znajomą drogę albo że objedzie go
wokoło: Żadryno znajdowało się tuż za lasem. Wkrótce znalazł drogę i wjechał w mrok obnażonych przez zimę
drzew. Wicher nie mógł już tu szaleć; droga była gładka; koń nabrał sił i Włodzimierz się uspokoił.
Jechał jednak i jechał, a Żadryna wciąż nie było widać; las ciągnął się bez końca. Włodzimierz z
przerażeniem ujrzał, że zajechał do nieznajomego lasu. Ogarnęła go rozpacz. Popędził konia; biedne zwierzę
pobiegło kłusem, lecz wkrótce zaczęło iść wolniej, a po kwadransie, pomimo wysiłków nieszczęsnego
Włodzimierza, znowu wlokło się stępa.
Z wolna drzewa zaczęły rzednąć i Włodzimierz wyjechał z lasu; Żadryna nie było widać. Było już zapewne
około północy. Łzy trysnęły mu z oczu; ruszył na oślep. Zamieć ścichła, chmury zaczęły się rozpraszać, przed
nim leżała równina zasłana białym falistym dywanem. Noc była dość jasna. Ujrzał w pobliżu wioskę składającą
się z czterech czy pięciu zagród. Skierował się ku niej. Przy pierwszej chacie wyskoczył z sań, podbiegł do okna
i zastukał. Po kilku minutach uniosła się drewniana okiennica i wyjrzał starzec z siwą brodą.
— Czego potrzeba?
— Czy daleko stąd do Żadryna?
— Czy do Żadryna daleko?
— Tak, tak! Daleko?
— Niedaleko, będzie jakie dziesięć wiorst.
Na tę odpowiedz Włodzimierz chwycił się za włosy i zastygł bez ruchu jak człowiek, który usłyszał wyrok
śmierci.
A skądcs ty? — pytał dalej starzec. Włodzimierz nic miał siły odpowiadać na pytania.
-
Czy możesz mi, stary — rzekł dostać koni do Żadryna?
— Jakie tam u nas konie — odpowiedział chłop.
-
A czy nie mogę dostać choć przewodnika? Zapłacę, ile zechcesz.
Zaczekaj - odparł stary opuszczając okiennicę — przyślę ci syna, on cię odprowadzi.
Włodzimierz czekał. Nie minęła jednak minuta, gdy znów zapukał. Okiennica uniosła się, ukazała się broda.
— Czego chcesz?
Jak tam twój syn?
Zaraz wyjdzie, buty wkłada. Może przemarzłeś? Wejdź, ogrzejesz się.
— Dziękuję, przyślij jak najprędzej syna.
Wrota zaskrzypiały; wyszedł chłopak z drągiem i poszedł naprzód, to wskazując, to znów wyszukując
zasypaną zwałami śniegu cłrogę.
Która godzina — zapytał go Włodzimierz.
-
A już wkrótce będzie świtać — odrzekł młody chłop.
Włodzimierz nic wyrzekł ani słowa więcej.
Piały już koguty i rozwidniło się, gdy dotarli do Żadryna. Cerkiew była zamknięta. Włodzimierz zapłacił
przewodnikowi i pojechał do popa. Na podwórzu nic było już jego trojki. Cóż za wieść go oczekiwała!
Wróćmy jednak do poczciwych właścicieli Nicnaradowa i zobaczmy, co się u nich dzieje.
Ano nic.
Starzy obudzili się i wyszli do bawialni. Gawryła Gawryłowicz miał na sobie bajową kurtkę i szlafmycę.
Praskowia Pictrowna watowany szlafrok. Podano samowar i Gawryła Gawryłowicz posłał do Marii Gawryłowny
dziewczynę z zapytaniem, jak się czuje i jak spała. Dziewczyna wróciła oznajmiając, że panienka spała źle, że
teraz czuje się lepiej i że zaraz przyjdzie do bawialni. Rzeczywiście, drzwi się otworzyły i Maria Gawryłowna
podeszła przywitać się z papą i mamą.
10
Jak tam twoja głowa, Masza? — zapytał Gawryła Gawryłowicz.
Lepiej, papo - odpowiedziała Masza.
Na pewno wczoraj zaczadziałaś rzekła Praskowia Pictrowna.
Być może, mamo odpowiedziała Masza.
Dzień minął pomyślnie, ale w nocy Masza zachorowała. Posłano do miasta po lekarza. Przyjechał pod
wieczór i zastał chorą w malignie. Zjawiła się silna gorączka i nieszczęśliwa chora przez dwa tygodnie walczyła
ze śmiercią.
Nikt w domu nie wiedział o planowanej ucieczce, listy, które uprzednio napisała, zostały spalone;
pokojówka nie mówiła nic nikomu w obawie przed gniewem państwa. Pop, dymisjonowany kornet, wąsaty
geometra i mały ułan byli dyskretni, i to nie bez przyczyny. Stangret Tercszka nigdy niepotrzebnie z niczym się
nie wygadał, nawet po pijanemu. W ten sposób przeszło pół tuzina spiskowców dochowało sekretu. Ale Maria
Gawryłowna sama bez ustanku wyznawała swą tajemnicę w malignie. Jednakże słowa jej były tak
nieprawdopodobne, że matka, która nic odstępowała od jej łoża, zdołała zrozumieć z nich tylko to, że córka jej
była śmiertelnie zakochana we Włodzimierzu Mikołajcwiczu i że zapewne miłość ta była przyczyną choroby.
Praskowia Pietrowna naradzała się z mężem i z niektórymi sąsiadami i wreszcie wszyscy jednogłośnie doszli do
wniosku, że widać tak już było pisane Marii Gawryłownie, że nie człowiek rządzi losem, ale los człowiekiem, że
bieda nic hańbi, że wychodzi się za mąż nie za majątek, ale za człowieka, i temu podobne. Przypowiastki
moralne bywają zadziwiająco pożyteczne w tych wypadkach, gdy sami niewiele możemy powiedzieć na swoje
usprawiedliwienie.
Tymczasem panna zaczęła przychodzić do zdrowia. Włodzimierz już od dawna nie zjawiał się w domu
Gawryły Gawryłowiczu. Odstraszało go przyjęcie, jakiego zwykle doznawał. Postanowiono posłać po niego i
oznajmić mu niezwykle szczęśliwą wiadomość: zgodę na małżeństwo. Lecz jakież było zdumienie dziedziców z
Nienaradowa, gdy w odpowiedzi na swoje zaproszenie otrzymali
II
od Włodzimierza na wpół obłąkany list! Oświadczył w nim, że noga jego nie stanie nigdy w ich domu, i prosił,
aby zapomniano
0 nieszczęśliwym, dla którego jedynie śmierć może być wybawieniem. Po kilku dniach przyszła wiadomość, że
Włodzimierz wyjechał do armii czynnej. Działo się to w 1812 roku.
Długo nie śmieli powiedzieć o tym powracającej do zdrowia Maszy, która nigdy zresztą nie wspominała o
Włodzimierzu. Po kilku miesiącach, gdy znalazła jego nazwisko w spisie tych, którzy odznaczyli się i zostali
ciężko ranni pod Borodinem, padła zemdlona
1 rodzice obawiali się nawrotu gorączki. Jednakże, dzięki Bogu, skończyło się na omdleniu.
Nawiedził ją inny z kolei smutek: zmarł Gawryła Gawryłowicz pozostawiając jej w dziedzictwie cały
majątek. Spadek jednak nie pocieszył ją; szczerze dzieliła ból z biedną Praskowią Pietrowną, przysięgała, że
nigdy się z nią nie rozstanie; obie opuściły Nienara- dowo, miejsce smutnych wspomnień, i zamieszkały w
dobrach***.
Zalotnicy krążyli i tu wokoło miłej i bogatej panny, lecz ona nikomu nie dawała nawet cienia nadziei. Matka
niekiedy namawiała ją, aby wybrała sobie towarzysza życia; Maria Gawryłowna kręciła tylko głową i wpadała w
zamyślenie. Włodzimierza nie było już na świecie: umarł w Moskwie tuż przed wejściem Francuzów. Pamięć o
nim wydawała się Maszy święta; w każdym razie skrzętnie przechowywała wszystko, co go przypominało:
książki, które niegdyś przeczytał, jego rysunki, nuty i przepisane dla niej własnoręcznie wiersze. Sąsiedzi,
dowiedziawszy się o wszystkim, podziwiali jej stałość i z ciekawością oczekiwali bohatera, który by wreszcie
zatriumfował nad smutną wiernością tej dziewiczej Artemidy.
Tymczasem wojna została chwalebnie zakończona. Nasze pułki wracały z zagranicy. Lud biegł im na
spotkanie. Muzyka grała wyuczone w czasie wojny pieśni: „Vive Henri Quatre" | walce tyrolskie i arie z
„Giocondy". Oficerowie, którzy poszli na wojnę prawie jako wyrostki, powracali teraz obwieszeni krzyżami,
zmężniali
w atmosferze walki. Żołnierze wesoło rozmawiali, co chwila wtrącając słowa niemieckie i francuskie.
Niezapomniane to czasy! Czasy sławy i zachwytu! Jak mocno biły serca rosyjskie na dźwięk wyrazu ojczyzna!
Jak słodkie były łzy powitania! Jak zgodnie łączyliśmy uczucie dumy narodowej z miłością do monarchy! A dla
niego — cóż to była za chwilal
Kobiety, rosyjskie kobiety, były wówczas niezrównane. Znikł gdzieś ich zwykły chłód. Zachwyt ich był
doprawdy upajający, kiedy spotykając zwycięzców wołały „u r a!"
i czepki wyrzucały w górę.
Któż spośród ówczesnych oficerów nie przyzna, że kobiecie rosyjskiej zawdzięczał najpiękniejszą,
najbardziej drogocenną nagrodę!...
W tych wspaniałych czasach Maria Gawryłowna mieszkała z matką w ***-skięj guberni i nie widziała, jak
obie stolice święciły powrót wojsk. Jednakże po powiatach i wsiach zachwyt ogólny był może jeszcze silniejszy.
Zjawienie się w tych miejscowościach oficera stawało się dlań prawdziwym triumfem, a kochankowi we fraku
nie nazbyt się powodziło w jego sąsiedztwie.
Mówiliśmy już, że pomimo swego chłodu Maria Gawryłowna po dawnemu była otoczona konkurentami.
Wszyscy jednak musieli odstąpić, gdy pojawił się u niej ranny pułkownik huzarów Burmin z Krzyżem Świętego
Jerzego w klapie munduru i z interesującą bladością, jak powiadały miejscowe panny. Miał około dwudziestu
sześciu lat. Przyjechał na urlop do swych posiadłości, które znajdowały się w sąsiedztwie wsi Marii
Gawryłowny. Maria Gawryłowna bardzo go wyróżniała. W obecności Burmina zwykłą jej zadumę zastępowało
ożywienie. Trudno było powiedzieć, że go kokietowała, ale poeta widząc jej zachowanie rzekłby:
Se amor non ć, che dunquc?...
1
Burmin był istotnie bardzo miłym młodzieńcem. iPosiadoł taki właśnie umysł, jaki podoba się kobietom:
umysł obdarzony poczuciem przyzwoitości, przenikliwy, bez wielkich pretensji, a jednocześnie pełen
niefrasobliwej drwiny.yjego zachowanie wobec Marii Gawryło- wny było proste i swobodne; lecz cokolwiek
powiedziała lub zrobiła, biegły za nią jego dusza i spojrzenia. Wydawał się spokojny i skromny z usposobienia,
a choć chodziły wieści, że niegdyś był okropnym nicponiem, nic szkodziło mu to jednak w mniemaniu Marii
Gawryłowny, która (jak w ogóle wszystkie młode damy) chętnic wybaczała wybryki świadczące o odwadze i
porywczości charakteru.
Lecz ponad wszystko... (ponad jego czułość, ponad przyjemną rozmowę, ponad interesującą bladość, ponad
rękę na temblaku) ponad wszystko wyobraźnię jej i ciekawość podniecało milczenie młodego huzara. Zdawała
sobie sprawę, źe podobała mu się bardzo; zapewne i on również, tak rozumny i doświadczony, mógł już
zauważyć, że go wyróżniała: czcmuź więc do tej pory nic widziała go u swych stóp i nie słyszała jego wyznań?
Go go powstrzymywoło? Nieśmiałość, duma czy też kokieteria przebiegłego uwodziciela? Było to dla niej
zagadką. Zastanowiwszy się dobrze, zdecydowała, że jedyną tego przyczyną była nieśmiałość, i postanowiła
zachęcić go większą uwagą i, zależnie od okoliczności, nawet czułością. Przygotowywała najbardziej
niespodziane rozstrzygnięcie i z niecierpliwością czekała chwili romantycznego wyznania. Tajemnica,
jakakolwiek by była, zawsze jest ciężarem dla kobiecego serca. Działania wojenne Maszy osiągnęły upragniony
skutek: tak czy owak Burmin wpadł w taką zasadzkę, a czarne jego oczy były tak pełne ognia, gdy
zatrzymywały się na Marii Gawryłownie, że wydawało się, iż decydująca chwila jest już blisko. Sąsiedzi mówili
o ślubie jak o rzeczy już przesądzonej, a poczciwa Praskowia Pietrowna cieszyła się, że córka jej znalazła sobie
wreszcie godnego konkurenta.
Pewnego razu staruszka siedziała w bawialni i rozkładała grand pasjans , gdy wszedł Burmin i natychmiast
zapytał o Marię Gawryłowną.
Jest w ogrodzie odpowiedziała staruszka niech pan do niej pójdzie, a ja tu na was zaczekam.
Burmin wyszedł, a staruszka przcżcgnnła się i pomyślała sobie: „A nuż dzisiaj wszystko się wyklnrujel"
Uurmin spotkał Marię Gawryłowną nad stawem, pod wierzbą, z książką w ręku i w białej sukni, jak przystoi
prawdziwej bohatcrcc romansu. Po pierwszych zapytaniach Maria Gawryłowna umyślnie przestała
podtrzymywać rozmowę, zwiększając w ten sposób obopólne zmieszanie, z którego mogły wybawić tylko nagłe
oświadczyny. Tak się też stało; Burmin odczuwając kiopotliwość sytuacji wyznał, że już od dawna szukał
sposobności, by odkryć jej tajemnicę swego serca, i poprosił o chwilę uwagi. Maria Gawryłowna zamknęła
książkę i spuściła oczy na znak zgody,
Kocham panią powiedział Burmin — kocham panią namiętnie... (Maria Gawryłowna zarumieniła się i
pochyliła głowę jeszcze niżej). Postąpiłem nieostrożnie ulegając miłemu przyzwyczajeniu, by widzieć panią i
słuchać co dzień jej głosu... (Marii Gawryłownie przypomniał się pierwszy list St.-Prcux). —- Teraz już dla
mnie za późno sprzeciwiać się losom; twa urocza, nieporównana postać od dzisiaj będzie w moich
wspomnieniach udręką i radością życia; lecz pozostaje mi jeszcze spełnić ciężki obowiązek, odsłonić straszną
tajemnicę i postawić pomiędzy nami przegrodę nie do przezwyciężenia...
- Przegroda ta zawsze istniała - - przerwała gwałtownie Maria Gawryłowna — nigdy nie mogłabym zostać
pańską żoną...
Wiem odpowiedział jej z cicha wiem, że kiedyś kochała pani, ale śmierć i trzy lata żałoby... Dobra, miła
Mario Gawryłownoi Niech się pani nic stara pozbawić mnie ostatniej pociechy: myśl, że zgodziłabyś się uczynić
mnie szczęśliwym, gdyby... niech pani milczy, na miłość boską, niech pani milczy. Ranisz mnie, pani. Tak,
wiem, czuję to, że byłabyś moją, ale ja, nieszczęsny... jestem żonaty!
Maria Gawryłowna spojrzała na niego ze zdziwieniem.
jestem żonaty — ciągnął Burmin jestem żonaty już czwarty rok i nie wiem, kto jest moją żoną, gdzie ona
przebywa i czy kiedykolwiek się z nią zobaczę!
— Co pan mówi? — wykrzyknęła Maria Gawryłowna — jakie to dziwne! Niech pan mówi dalej. Opowiem
panu później... Ale niechże pan mówi, proszę bardzo.
— Na początku roku 1812 — rzekł Burmin — śpieszyłem do Wilna, gdzie stał nasz pułk. Pewnego razu,
przyjechawszy późno wieczorem na stację pocztową, kazałem jak tylko można najszybciej zakładać konie, gdy
naraz podniosła się okropna zamieć. Poczmistrz i woźnice radzili, abym ją przeczekał. Posłuchałem, ale ogarnął
mnie niezrozumiały niepokój; wydawało mi się, że jakaś siła wyrzuca mnie po prostu z domu. Tymczasem
zamieć nie ścichała; nie wytrzymałem, kazałem znowu zakładać konie i pojechałem podczas największej burzy.
Woźnicy przyszło na myśl jechać rzeką po lodzie, co miało nam skrócić drogę o trzy wiorsty. Brzegi były
zasypane zwałami śniegu, woźnica przejechał miejsce, gdzie zazwyczaj wyjeżdżano na drogę, i w ten sposób
znaleźliśmy się w nieznanej okolicy. Zamieć nie ścichała; dostrzegłem światło i kazałem jechać w tamtym
kierunku. Przybyliśmy do wsi; świeciło się w drewnianej cerkwi. Cerkiew była otwarta, za ogrodzeniem stało
kilka sań, po kruchcie kręcili się ludzie. „Tutaj, tutaj!" — zawołało kilka głosów. Kazałem woźnicy podjechać.
„Zmiłujże się, gdzieżeś się podziewał? — powiedział ktoś do mnie. — Panna młoda zemdlona, pop nie wie, co
robić. Chcieliśmy już jechać z powrotem. Wysiadajże czym prędzej". Wyskoczyłem w milczeniu z sań i
wszedłem do cerkwi, ledwo oświetlonej dwiema czy trzema świecami. Panna siedziała na ławeczce w ciemnym
kącie: służąca nacierała jej skronie. „Dzięki Bogu — rzekła — wreszcie pan przyjechał. O mało pan panienki nie
zadręczył". Zbliżył się do mnie stary pop pytając: „Czy pozwoli pan zacząć?" „Zaczynajcie, zaczynajcie, ojcze"
— odpowiedziałem z roztargnieniem. Pannę podnieśli. Wydała mi się niebrzydka... Niepojęta, niewybaczalna,
lekkomyślność... stanąłem obok niej przed ołtarzem; pop śpieszył się. Trzech mężczyzn i pokojówka
podtrzymywali pannę młodą i tylko nią byli zajęci. Dano nam ślub. „Pocałujcie się" — powiedział ktoś do nas.
Żona moja odwróciła ku mnie bladą twarz. Chciałem ją pocałować. Wykrzyknęła: „Ach, to nie on! nie oni" — i
upadła tracąc przytomność. Świadkowie spojrzeli na mnie
z przerażeniem. Odwróciłem się, wyszedłem z cerkwi nic zatrzymywany przez nikogo, skoczyłem do sań i
zawołałem: „Jazda!"
— Mój Bożel — wykrzyknęła Maria Gawryłowna. — I nie wie pan, co się stało z pańską nieszczęśliwą
żoną?
— Nie wiem — odpowiedział Burmin — nie wiem, jak się nazywa wieś, gdzie wziąłem ślub; nie pamiętam,
z jakiej stacji wyruszyłem. W tym czasie tak mało przywiązywałem wagi do mego zbrodniczego wybryku, że
odjechawszy od cerkwi zasnąłem i zbudziłem się na drugi dzień rano już na trzeciej stacji. Służący, który był
wtedy ze mną, zginął na wojnie, tak że nie mam nawet nadziei, by odnaleźć tę, z której zażartowałem tak
okrutnie i która teraz zostanie tak okrutnie pomszczona.
— Mój Boże, mój Boże! — rzekła Maria Gawryłowna chwytając go za rękę. — A więc to był pani I pan
mnie nie poznaje?...
Burmin pobladł... i rzucił się do jej stóp...
tłumaczył Seweryn Pollak
Michał Lermontow (1814—1841) Tama ń
Tamań to najobskurniejsza mieścina ze wszystkich nadmorskich miast Rosji. Omal nie umarłem tam z
głodu, a jeszcze na dobitkę chciano mnie utopić. Przyjechałem wózkiem pocztowym późno w nocy. Woźnica
zatrzymał zmordowaną trojkę przed bramą jedynego murowanego doniu, tego przy wjeździe do miasteczka.
Wartownik, Kozak czarnomorski, usłyszawszy dzwonek zaprzęgu, krzyknął zaspanym, dzikim głosem: „Kto
idzie?" Wyszli uriadnik i dziesiętnik. Wyjaśniłem im, że jestem oficerem, jadę służbowo do armii czynnej i
zażądałem urzędowej kwatery. Dziesiętnik poprowadził nas przez miasto. Do którejkolwiek chałupy
podjedziemy — zajęta. Było zimno, trzy noce nie spałem, zmęczyłem się i zacząłem się złościć. — Prowadź
mnie gdzie bądź, zbójul choćby do czorta, byle do izby! — krzyknąłem. — Jest jeszcze jedna fatera —
odpowiedział dziesiętnik drapiąc się za uchem — tylko waszej wielmożności się nie spodoba; tam nieczysto! —
Nie zrozumiawszy właściwego znaczenia ostatniego słowa kazałem mu iść naprzód i po długiej wędrówce
brudnymi zaułkami, gdzie po bokach widziałem tylko walące się płoty, podjechaliśmy do niewielkiej chaty nad
samym morzem.
Pełnia oświetlała trzcinowy dach i białe ściany mojej nowej kwatery; na podwórzu ogrodzonym murkiem z
polnego kamienia stała wykrzywiona druga lepianka, mniejsza i starsza od pierwszej. Brzeg opadał stromo ku
morzu, niemal tuż przy jej ścianach, i w dole z nieustannym szumem pluskały granatowe fale. Księżyc cicho
patrzył na niespokojny, lecz posłuszny mu żywioł i mogłem
przy tym świetle rozróżnić daleko od brzegu dwa okręty, których czarny osprzęt niczym pajęczyna rysował sie
nieruchomo na bladej linii widnokręgu. „Statki w przystani są — pomyślałem — jutro wyruszam do
Gelendżyku."
Obowiązki ordynansa pełnił przy mnie Kozak z wojsk liniowych. Kazałem mu wyjąć walizę i odprawić
woźnicę, po czym zacząłem wołać gospodarza — milczenie; stukam — milczenie... Co to znaczy? Wreszcie z
sieni wylazł chłopiec może czternastoletni.
— Gdzie gospodarz? — Nie ma. — Jak to? całkiem nic ma? — Jowisin. — A gospodyni? — Pobiegła w
słobodku. — Któż mi otworzy drzwi? — powiedziałem kopnąwszy je nogą. Drzwi same się rozwarły, z chaty
powiało wilgocią. Zapaliłem zapałkę siarkową i podniosłem ją aż do nosa chłopca: oświetliła dwoje białych
oczu. Był ślepy, całkiem ślepy od urodzenia. Stał przede mną nieruchomo, a ja zacząłem przyglądać się jego
rysom.
Przyznam sie, że mam silne uprzedzenie do wszystkich ślepych, pokręconych, głuchych, niemych,
beznogich, bezrękich, garbatych itd. Zauważyłem, że jest jakiś dziwny związek między powierzchownością
człowieka a jego duszą: jak gdyby wraz z utratą członków dusza ubożała.
Zacząłem więc przyglądać się twarzy ślepca; ale co można wyczytać na twarzy, która nie ma oczu?... Długo
patrzyłem na niego z mimowolnym współczuciem, gdy nagle ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po jego
cienkich wargach i, nie wiem dlaczego, sprawił na mnie arcyniemiłe wrażenie. Zrodziło się we mnie
podejrzenie, że ten ślepiec nie jest taki ślepy, jak się wydaje; na próżno starałem się sobie wyperswadować, że
bielma podrobić niepodobna, zresztą i w jakim celu? Ale cóż na to poradzić? Miewam często uprzedzenia...
— Toś ty syn gospodarzy? — spytałem go wreszcie. — Ni. Więc kto ty jesteś? — Sierota, kaleka. — A cay
gospodyni ma
dzieci? — Ni; była córka, ale utikła za morze z Tatarem. —- Z jakim Tatarem? — A bis jego wie! krymski
Tatar, przewoźnik z Kerczu.
Wszedłem do chaty: dwie ławy i stół oraz ogromna skrzynia przy piecu stanowiły całe jej umeblowanie. Na
ścianie żadnego obrazu świętego — zły znak! Przez rozbitą szybę wdzierał się wiatr od morza. Wyjąłem z
walizy woskowy ogarek i zapaliwszy go zacząłem rozkładać rzeczy; postawiłem w kącie szablę i karabin,
pistolety położyłem na stole, rozesłałem burkę na ławie, Kozak swoją na drugiej; w dziesięć minut potem
chrapał, ale ja nie mogłem zasnąć": przede mną w mroku Wciąż kręcił się chłopak z białymi oczami.
Tak przeszła może godzina. Księżyc świecił przez okno i jego promień igrał po udeptanej z gliny podłodze.
Nagle na jasnej smudze przecinającej podłogę mignął cień. Uniosłem się na ławie i spojrzałem w okno: ktoś
powtórnie przebiegł koło okna i zniknął licho wie gdzie. Nie mogłem przypuszczać, żeby ta istota zbiegła po
stromym brzegu; jednak inaczej nie miałaby się gdzie podziać. Wstałem, narzuciłem beszmet, przypasałem
kindżał i po cichutku, wyszedłem z chaty; naprzeciwko mnie — ślepy chłopiec. Przyczaiłem się koło
ogrodzenia, a on, stąpając pewnie, ale ostrożnie, przeszedł obok mnie. Pod pachą niósł jakiś tobołek i skręciwszy
ku przystani zaczął schodzić wąską i stromą ścieżką. „Tedy się otworzą oczy ślepych i otworzony będzie język
niemych", pomyślałem idąc za nim w takiej odległości, żeby go nie stracić z oczu.
Tymczasem księżyc zaczął się okrywać chmurami i nad morzem podniosła się mgła; poprzez nią ledwie
widocznie błyszczała latarnia na rufie bliskiego statku; przy brzegu połyskiwała piana nad rafami, grożącymi mu
w każdej chwili zatopieniem. Z trudem schodząc przekradałem się po stromiźnie i raptem widzę: ślepiec
przystanął, potem skręcił w dole na prawo; szedł tak blisko wody, że zdawało się, fala go wnet porwie i uniesie;
ale sądząc po pewności, z jaką stąpał z głazu na głaz i unikał wyrw, była to widocznie nie pierwsza jego
przechadzka. Wreszcie zatrzymał się, jakby wsłuchując się w coś, przysiadł na ziemi i położył tobołek obok
siebie. Śledziłem
jego ruchy, ukryty za wysuniętą w morze nadbrzeżną skałę. Po kilku minutach z przeciwnej strony pokazała się
biała postać; podeszła do ślepca i siadła przy nim. Wiatr przynosił mi chwilami ich rozmowę.
— Cóż, ślepy? — rzekł kobiecy głos — burza silna; Janko nie przyjedzie. — Janko się nie boi burzy —
odpowiedział chłopiec. — Mgła gęstnieje — odezwał się znowu kobiecy głos, w którym zabrzmiał smutek.
— We mgle łatwiej się przekraść obok statków strażniczych — brzmiała odpowiedź. — A jeżeli on utonie?
— No to cóż? w niedzielę pójdziesz do cerkwi bez nowej wstążki.
Nastąpiło milczenie; mnie jednak uderzyła jedna rzecz; ślepiec mówił ze mną gwarą małoruską, a teraz
wysławiał się czysto po rosyjsku.
— Widzisz, mam rację — rzekł znowu ślepiec klasnąwszy w dłonie — Janko nie boi się ani morza, ani
wiatrów, ani mgły, ani straży nadbrzeżnej; posłuchaj dobrze: to nie woda pluszcze, mnie się nie oszuka, to jego
długie wiosła.
Kobieta zerwała się i zaczęła się wpatrywać w dal z wyrazem niepokoju.
— Bredzisz, ślepy — rzekła — nic nie widzę.
Przyznam się, wszelkie moje starania, by odróżnić w dali coś podobnego od łódki, były bezowocne. Tak
przeszło z dziesięć minut; aż tu nagle pokazał się między górami bałwanów czarny punkt: to powiększał się, to
zmniejszał. Powoli wznosząc się na grzbiety fal i szybko zsuwając się z nich zbliżała się do brzegu łódka.
Odważny był wioślarz, który w taką noc zdecydował się płynąć przez cieśninę ze dwadzieścia wiorst, i ważny
musiał być powód, który go do tego skłonił! Tak myśląc z mimowolnym biciem serca patrzyłem na biedną łódź;
ale ona jak kaczka dawała nurka, a potem, szybko zamachnąwszy wiosłami niby skrzydłami, wyskakiwała z
otchłani w bryzgach piany; zaraz, myślałem, wyrżnie z rozmachem
0 brzeg i rozleci się w kawałki, lecz ona zręcznie obróciła się bokiem
1 wskoczyła w małą zatokę nie uszkodzona. Wysiadł z niej człowiek średniego wzrostu w tatarskiej baraniej
czapie: machnął ręką i wszyscy troje wzięli się do wyciągania czegoś ż łódki; ładunek był tak wielki,
Każdy wziął na plecy po tłumoku, po czym ruszyli szybko wzdłuż brzegu i wkrótce straciłem ich z oczu. Trzeba
było wrócić do domu; ale przyznam, że wszystkie te dziwy niepokoiły mnie i z trudem doczekałem się ranka.
Mój Kozak był bardzo zdziwiony, gdy obudziwszy się ujrzał, że jestem całkiem ubrany; jednakże nie
powiedziałem mu dlaczego. Jakiś czas zachwycałem się z okna błękitem nieba usianego poszarpanymi
obłoczkami, odległem brzegiem Krymu, który ciągnie się liliową smugą i kończy urwiskiem z bielejącą na jego
szczycie latarnią morską, a potem poszedłem do twierdzy Fanagorii, aby dowiedzieć się od komendanta godziny
mojego odjazdu do Gelen- dżyku.
Niestety! Komendant nic stanowczego nie mógł mi powiedzieć. Stojące w przystani statki były to statki
strażnicze albo handlowe, a te nie rozpoczęły jeszcze nawet załadunku. — Być może, za jakieś trzy, cztery dni
zawinie statek pocztowy — rzekł komendant — a wtedy zobaczymy. — Wróciłem do domu ponury i zły. We
drzwiach spotkał mnie mój Kozak z wystraszona miną.
— Źle, wasza wielmożność! — powiedział mi.
—Tak, bracie, Bóg wie, kiedy stąd wyjedziemy! — Wtedy jeszcze bardziej się zatrwożył i nachylając się do
mnie szepnął:
—Tu nieczysto! Spotkałem dzisiaj czarnomorskiego uriadnika; znam go, był w zeszłym roku w oddziale;
kiedy mu powiedziałem, gdzieśmy się zatrzymali, to on mi mówi: „Tu, bracie, nieczysto, ludzie niedobrzy!..." I
rzeczywiście, co to za ślepiec! chodzi wszędzie sam, i na bazar po chleb, i po wodę... Już widać tutaj do tego
przywykli.
— No cóż? Czy przynajmniej gospodyni się pokazała?
—Dzisiaj, gdy waszej wielmożności nie było, przyszła starucha, a z nią córka.
—Jaka córka? ona nie ma córki.
— A licho ją wie, co za jedna, skoro nie córka; o, starucha siedzi teraz w swojej chacie.
Wszedłem do lepianki. W piecu dobrze napalono i gotował się na nim obiad, dość suty jak na biedaków.
Starucha na wszystkie
moje zapytania odpowiadała, że jest głucha, nie słyszy. Co miałem z nią robić? Zwróciłem się do ślepego,
który siedział przed piecem i dokładał chrustu do ognia: — Ano, ślepy diabełku — rzekłem wziąwszy go za
ucho — gadaj, dokądeś się włóczył po nocy z tobołem, co?... — Nagle mój ślepy zaczął płakać, krzyczeć,
jęczeć: — Kudy ja chodiw?... nikudy nie chodiw... z tobołem? jakim tobołem? Starucha tym razem usłyszała i
jęła gderać: — Co też pan zmyśla, i to jeszcze na kalekę! Czego się pan go czepia? Co on panu zrobił? —
Znudziło mnie to i wyszedłem z mocnym postanowieniem znalezienia klucza do tej zagadki.
Zawinąłem się w burkę i siedziałem przy murze na kamieniu spoglądając w dal; przede mną roztaczało się
wzburzone nocnym sztormem morze i jego jednostajny szum, podobny do gwaru zasypiającego miasta,
przypominał mi dawne lata, przeniósł moje myśli na północ do naszej zimnej stolicy. Kołysany wspomnieniami,
zapadłem w półsen... Tak minęło około godziny, a może i więcej... Raptem usłyszałem coś podobnego do pieśni.
Istotnie była to pieśń i kobiecy, świeży głosik ale skąd?... Przysłuchuję się — melodia dziwna, to przeciągła
i>ię<ki&, to dziarska i żywa. Oglądam się—- nie ma dokoła nikogo, słuchani znowu-—- dźwięki padają jak
gdyby z nieba. Podniosłem oczy: na dachu mojej chaty stała dziewczyna w sukni w pasy, z rozpuszczonymi
warkoczami, istna rusałka. Osłaniając dłonią oczy przed promieniami słońca bacznie wpatrywała się w dal, to
śmiała się i mówiła do siebie, to śpiewała dalej pieśń. Zapamiętałem słowa tej pieśni od początku do końca:
Jak po wolnych rozłogach — Po zielonym morzu Wciąż chodzą okręciki O białych żagielkach.
Pośród tych okręcików Moja łódeczka, Bez nijakiego sprzętu Krom swych wioseł dwojga.
Burza-li się rozigra — Stare okręciki Po morzu się rozpierzchną Podniósłszy skrzydełka.
Będę morzu się kłaniać W pas, niziutko: „Nie rusz mi ty, złe morze, Mojej łódeczki.
Są w tej lichej łódeczce Rzeczy drogocenne, Wiezie je w nockę ciemną Zuch nieustraszony".
Mimo woli przyszło mi na myśl, że w nocy słyszałem ten sam głos; zastanowiłem się przez chwilę, a kiedy
znów spojrzałem na dach, dziewczyny już tam nie było. Nagle przebiegła obok mnie nucąc coś innego i
strzelając palcami wbiegła do staruchy; tam zaczęła się między nimi kłótnia. Starucha złościła się, a ona się
śmiała głośno. Po chwili, widzę, biegnie znowu w podskokach moja ondyna; gdy znalazła się na wprost mnie,
stanęła i spojrzała mi badawczo w oczy, jak gdyby zdziwiona moją obecnością; potem odwróciła się niedbale i
wolno poszła ku przystani. Nie koniec na tym: cały dzień kręciła się koło mojej kwatery; śpiew i skoki nie
ustawały. Dziwna istotal W jej twarzy nie było żadnych cech obłędu; przeciwnie, oczy jej rezolutnie i
przenikliwie patrzały na mnie; te oczy zdawały się obdarzone jakąś magiczną władzą i za każdym razem jak
gdyby oczekiwały pytania. Ale skoro tylko zaczynałem mówić, dziewczyna uciekała uśmiechając się przebiegle.
Stanowczo nie widziałem nigdy podobnej kobiety. Nie była ona zgoła pięknością, ale mam swoje
uprzedzenia również co do urody. Było w niej dużo rasy... Rasa u kobiet jak i u koni to wielka rzecz; odkrycie to
zrobiła młoda Francja. Ona — tj. rasa, a nie młoda Francja —przeważnie ujawnia się w chodzie, w rękach, w
nogach; nos zwłaszcza dużo znaczy. Kształtny nos jest w Rosji rzadszy od małej nóżki. Moja śpiewaczka
wyglądała najwyżej na osiemnaście
lat. Niezwykła gibkość jej kibici, szczególne, jej tylko właściwe pochylenie głowy, długie blond włosy,
jakiś złocisty odcień z lekka ogorzałej skóry na szyi i ramionach, a zwłaszcza kształtny nos — wszystko to było
dla mnie czarujące. Chociaż w jej rzucanych z ukosa spojrzeniach dostrzegałem coś dzikiego i podejrzanego,
chociaż w jej uśmiechu było coś nieokreślonego, lecz taka jest siła pewnych upodobań: regularnie zarysowany
nos odebrał mi rozum; zdawało mi się, że znalazłem Goethowską Mignon, ten kapryśny twór jego niemieckiej
wyobraźni; rzeczywiście istniało między nimi duże podobieństwo: te same szybkie przejścia od krańcowej ruch-
liwości do zupełnego bezruchu, te same zagadkowe powiedzenia, te same skoki, dziwne pieśni...
Pod wieczór, zatrzymawszy ją w drzwiach, wdałem się z nią w taką rozmowę:
- Powiedz no mi, moja śliczna — spytałem — coś ty dzisiaj robiła na dachu? — Patrzyłam skąd wiatr wieje.
— Na co ci to? — Skąd wiatr, stamtąd i szczęście. — Więc co, czy ty pieśnią przywołujesz szczęście? — Gdzie
się śpiewa, tam 6ię szczęści. — A jeżeli wyśpiewasz sobie smutek? — No to co? gdzie nie będzie lepiej, tam
będzie gorzej, a od złego do dobrego znowu niedaleko. — Któż ciebie wyuczył tej pieśni? — Nikt nie wyuczył;
przyjdzie do głowy, zaśpiewam; kto ma usłyszeć, ten usłyszy; a kto nie powinien słyszeć, ten nie zrozumie. — A
jak ci na imię, moja śpiewaczko? — Kto chrzcił, ten wie. — A kto chrzcił? — Skąd mogę wiedzieć? — Ach,
jaka skrytal A ja coś niecoś dowiedziałem się o tobie — nie zmieniła się na twarzy, nie poruszyła wargami, jak
gdyby nie o niej była mowa. — Dowiedziałem się, żeś wczoraj w nocy chodziła na brzeg. — Po czym z całą
powagą opowiedziałem jej wszystko, co widziałem, myśląc, że się tym stropi; bynajmniej! Roześmiała się na
całe gardło. — Dużo pan widział, a mało pan wie; a jak pan wie, to niech pan trzyma język za zębami. — A
gdyby mi na przykład strzeliło do głowy donieść komendantowi? — i zrobiłem przy tym minę bardzo serio,
nawet surową. Nagle skoczyła, zaśpiewała i zniknęła jak ptak wypłoszony z krzaków. Ostatnie moje słowa były
zgoła nie na miejscu; wówczas nie podejrzewałem ich wagi, lecz później miałem sposobność ich żałować.
Gdy tylko zapadł zmierzch, kazałem Kozakowi zagrzać wody w imbryku, jak się to robi w czasie marszów,
zapaliłem świecę i siadłem przy stole pykając podróżną fajkę. Kończyłem już drugą szklankę herbaty, gdy
raptem drzwi skrzypnęły, usłyszałem za sobą lekki szelest sukni i kroków; drgnąłem i odwróciłem się —- to była
ona, moja ondynal Usiadła naprzeciwko cicho, w milczeniu, i utkwiła we mnie oczy; nic wiem czemu, lecz
wzrok ten wydał mi się cudnie tkliwy; przypominał mi jedno z tych spojrzeń, które dawnymi laty tak
despotycznie igrały moim życiem. Ona, zdaje się, czekała na pytanie, lecz milczałem, ogarnięty
niewytłumaczonym zmieszaniem. Twarz jej pokrywała matowa bladość, ujawniająca wzburzenie duszy; jej ręka
bez celu błądziła po stole i zauważyłem, że lekko drży; pierś to podnosiła się wysoko, to znów zdawało się, że
dziewczyna wstrzymuje oddech. Ta komedia zaczynała mnie nudzić i byłem gotów najprozaiczniej przerwać
milczenie, to jest poczęstować ją szklanką herbaty, gdy nagle zerwała się, owinęła mi ramionami szyję i
wilgotny, ognisty pocałunek zamknął mi usta. Pociemniało mi w oczach, zakręciło się w głowie, ścisnąłem ją w
objęciach z całą siłą młodzieńczej żądzy, lecz ona jak wąż wyśliznęła mi się z rąk szepnąwszy do ucha: — Dziś
w nocy, gdy wszyscy usną, wyjdź na brzeg — i jak strzała wyleciała z izby. W sieni przewróciła imbryk i świecę
stojącą na podłodze. — Bies dziewkal — krzyknął Kozak, który ulokował się na słomie i marzył o tym, żeby się
rozgrzać resztkami herbaty. Dopiero wtedy oprzytomniałem.
W jakieś dwie godziny później, gdy na przystani wszystko umilkło, zbudziłem swego Kozaka: — Jeżeli
wystrzelę z pistoletu — powiedziałem mu — to biegnij na brzeg.— Wybałuszył oczy i machinalnie
odpowiedział: — Rozkaz, wasza wielmożność. — Zatknąłem pistolet za pas i wyszedłem. Oczekiwała mnie na
skraju urwiska; jej ubiór był więcej niż lekki, niewielka chustka opasywała giętką kibić.
— Niech pan idzie za mną! — powiedziała wziąwszy mnie za rękę i zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiem,
jak nic skręciłem karku; na dole poszliśmy na prawo tą samą drogą, którą poprzedniej nocy szedłem za ślepcem.
Księżyc jeszcze nie wzeszedł i tylko dwie
gwiazdki, niby dwie ratownicze latarnie morskie, błyszczały na granatowym stropie. Ciężkie fale miarowo i
równo toczyły się jedna za drugą ledwie podnosząc samotną łódkę przycumowaną do brzegu. — Wejdźmy do
łódki — rzekła moja towarzyszka. Wahałem się — nie jestem amatorem sentymentalnych spacerów po morzu;
ale nic pora było się cofać. Wskoczyła do łódki, ja za nią i nie zdążyłem się opamiętać, gdy zauważyłem, że
płyniemy. — Co to znaczy? — rzekłem gniewnie. — To znaczy — odparła sadzając mnie na ławce i obejmując
mnie wpół — to znaczy, że cię kocham... — Jej policzek przywarł do mojego, poczułem na twarzy płomienny
oddech. Nagle coś z pluskiem wpadło do wody: chwyciłem za pas — nie ma pistoletu. O, wtedy okropne
podejrzenie wkradło mi się do duszy, a krew uderzyła mi do głowy! Oglądam się — oddaliliśmy się
0 jakieś pięćdziesiąt sążni od brzegu, a ja nie umiem pływać! Chcę odepchnąć ją od siebie — ona jak kot
wczepiła mi się w ubranie
1 nagle silne pchnięcie omal nie zrzuciło mnie do morza. Łódka zakołysała się, ale dałem sobie radę i
rozpoczęła się między nami rozpaczliwa walka; wściekłość dodawała mi sił, ale rychło spostrzegłem, że jestem
mniej zwinny od przeciwnika....
— Czego ty chcesz? — krzyknąłem, mocno ścisnąwszy jej małe ręce; palce jej zachrzęściły, ale nie wydała
głosu: jej wężowa natura wytrzymała tę katuszę.
— Widziałeś — odparła — doniesiesz! — i nadludzkim wysiłkiem powaliła mnie na burtę; oboje po pas
zwiśliśmy z łódki; jej włosy dotykały wody; chwila była decydująca. Wparłem się kolanem w dno, schwyciłem
ją jedną ręką za warkocz, drugą za gardło, ona wypuściła z rąk moje ubranie i w mgnieniu oka zrzuciłem ją w
fale.
Było już dość ciemno; jej głowa mignęła ze dwa razy wśród morskiej piany; więcej nic nie widziałem...
Na dnie łódki znalazłem połowę starego wiosła i jakoś po długich wysiłkach dotarłem do przystani.
Przekradając się brzegiem do mojej chaty mimo woli wpatrywałem się w tę stronę, gdzie w przeddzień ślepiec
oczekiwał na nocnego wioślarza; księżyc już się toczył po niebie i wydało mi się, że ktoś w bieli siedzi na
brzegu; zakradłem się, podniecony ciekawością, i przyczaiłem się w trawie
Inad urwistym brzegiem; wysunąwszy trochę głowę mogłem dokładnie widzieć ze skały wszystko, co się działo
w dole, i niezbyt się zdziwiłem, lecz niemal ucieszyłem się poznawszy moją rusałkę. Wyżymała morską pianę ze
swych długich włosów; mokra koszula oblepiała jej gibką kibić i wysoką pierś. Wkrótce ukazała się w dali
łódka, zbliżyła się szybko jak w przeddzień, wysiadł z niej człowiek w tatarskiej czapie, ale był ostrzyżony po
kozacku i za jego skórzanym pasem tkwił duży nóż. H| Janko — powiedziała — wszystko przepadło! — Potem
rozmowa ich trwała dalej, ale tak cicho, że nic nie mogłem dosłyszeć. — A gdzież ślepy? — rzekł |wreszcie
Janko podnosząc głos. — Posłałam go — brzmiała odpowiedź. W kilka minut potem zjawił się ślepiec
dźwigając na plecach worek, który włożyli do łódki.
— Słuchaj, ślepy! — rzekł Janko — pilnuj tamtego miejsca... wiesz? tam są bogate towary... powiedz —
imienia nie dosłyszałem — że nie jestem już odtąd jego sługą; sprawy wzięły zły obrót, więcej mnie nie
zobaczy; teraz niebezpiecznie; pojadę szukać roboty gdzie indziej, a on już takiego chwata nie znajdzie. I
powiedz, że gdyby lepiej płacił za trudy, toby go Janko nie rzucił; a mnie wszędzie droga, gdziekolwiek wiatr
dmie i morze szumi! — Po chwili milczenia Janko mówił dalej. — Ona pojedzie ze mną; nie może tutaj zostać;
starej powiedz, że pora jej umierać, nażyła się, no i dosyć. A nas już więcej nie zobaczy.
— A ja? — odezwał się ślepiec żałosnym głosem.
— Na coś mi ty potrzebny? — brzmiała odpowiedź.
Tymczasem moja ondyna wskoczyła do łódki i machnęła na
towarzyszy ręką; on włożył coś ślepcowi w dłoń, dodał: — Masz, kup sobie pierników. — Tylko tyle? — rzekł
ślepiec. —- No, masz jeszcze — i rzucona moneta zadzwoniła uderzając o kamień. Ślepiec nie podniósł jej.
Janko wsiadł do łódki; wiatr dął od brzegu; podnieśli mały żagiel i pomknęli. Długo majaczył w księżycowej
poświacie biały żagiel między ciemnymi falami; ślepiec wciąż siedział na brzegu i usłyszałem coś jakby szloch:
ślepy chłopiec istotnie płakał, i to długo, długo... Smutno mi się zrobiło. I po co los rzucił mnie w spokojny krąg
zacnych przemytników? Jak kamień,
ciśnięty w gładką toń, zmąciłem im spokój i jak kamień o mało sam nie poszedłem na dno!
Wróciłem do domu. W sieni skwierczała dopalająca się świeca na drewnianym talerzu i mój Kozak, wbrew
rozkazowi, spał mocnym snem trzymając oburącz karabin. Zostawiłem go w spokoju, wziąłem świecę i
wszedłem do izby. Niestety! moja szkatułka, szabla oprawna w srebro, dagestański kindżał — upominek
przyjaciela — wszystko zniknęło. Wówczas domyśliłem się, jakie to rzeczy dźwigał przeklęty ślepiec.
Zbudziwszy Kozaka dość niegrzecznym kuksańcem, zbeształem go, złościłem się, ale co miałem robić? I czy nie
byłoby rzeczą śmieszną skarżyć się władzy, źe ślepy chłopiec mnie okradł, a osiemnastoletnia dziewczyna omal
nie utopiła? Dzięki Bogu, rankiem nadarzyła się okazja wyjazdu i opuściłem Tamań. Co się stało ze staruchą i z
biednym ślepcem —- nie wiem. Zresztą co mnie obchodzą ludzkie radości i niedole, mnie, przejezdnego oficera,
w dodatku jeszcze z dokumentem podróży służbowej...
opubl. 1840 r.
tłumaczył Wacław Rogowicz
Fiodor Dostojewski (1821 —1881) Mały bohater
Z nieznanego pamiętnika
Miałem wówczas niespełna jedenaście lat. W lipcu wysłano mnie na wieś w okolice Moskwy — w gościnę
do mojego kuzyna T-wa; zjechało tam wtedy do niego z pięćdziesiąt osób, a może nawet więcej... nie pamiętam,
nie liczyłem. Było gwarno i wesoło. Wyglądało to na święto, które po to się właśnie zaczęło, żeby się nigdy nic
skończyć. Można by mniemać, że nasz gospodarz poprzysiągł sobie jak najrychlej przepuścić cały swój
ogromny majątek — no i niebawem udało mu się potwierdzić ten domysł, czyli przepuścił wszystko do cna, do
szczętu, do ostatniego wióra. Co chwila przyjeżdżali nowi goście. A że Moskwa znajdowała się o dwa kroki, tuż
pod bokiem, ci, co odjeżdżali, ustępowali miejsca innym, a feta trwała nieprzerwanie. Rozrywki następowały
jedne po drugich i atrakcjom nie było końca. To zbiorowe przejażdżki konne po okolicy, to spacery do lasu lub
nad rzekę; pikniki, obiady w polu; wieczerze na obszernym tarasie domu obramowanego trzema rzędami
kosztownych kwiatów, przesycających swoim aromatem świeże nocne powietrze, przy jaskrawym oświetleniu,
w którym nasze panie, już i tak prawie wszystkie co do jednej prześliczne, wydawały się jeszcze ładniejsze — z
ożywionymi od dziennych wrażeń twarzami, z iskrzącymi się oczkami, w zamęcie krzyżujących się figlarnych
wypowiedzi, przeplatanych dźwięcznym niczym dzwoneczek śmiechem; tańce, muzyka, śpiewy; jeżeli się
chmurzyło, układano żywe obrazy, bawiono się w szarady, przysłowia; urządzano amatorskie przedstawienia.
Produkowali się gawędziarze, causerzy, facecioniści.
Kilka postaci zaznaczyło się wyraziście na pierwszym planie. Ma
się rozumieć, obmowa, plotki zbierały tam swoje żniwo, bez nich bowiem nie masz życia na tym świecie i
miliony ludzi pomarłyby z nudów jak muchy. Ale że miałem jedenaście lat, nie spostrzegłem wtedy owych
ludzi, interesując się czymś zgoła innym, a jeślim nawet coś niecoś spostrzegł — to w każdym razie nie
wszystko. Później już to i owo wypadło mi sobie przypomnieć. Moje dziecięce oczy mogły uchwycić jedynie
świetność tego obrazu; i owo ogólne ożywienie, blask, gwar — wszystko to, czego dotychczas nigdy nic
widziałem i nie słyszałem, tak mnie oszołomiło, że w pierwszych dniach byłem całkiem stropiony i zakręciło mi
się w malutkiej głowinie.
Lecz mówię wciąż o moich jedenastu latach i, oczywiście, byłem dzieckiem, tylko dzieckiem. Wiele
spośród tych pięknych kobiet, obsypując mnie pieszczotami jeszcze ani myślało o moim wieku. Ale •— rzecz
osobliwa! — opanowywało mnie jakieś niepojęte mi doznanie; coś, co dotychczas było mi obce i nieznane,
stukało już do mojego serca, chwilami płonęło i tętniło, jakby zatrwożone, a twarz często oblewał mi
nieoczekiwany rumieniec. Niekiedy te różne moje dziecięce przywileje jakoś mnie zawstydzały i nawet
gniewały. Kiedy indziej znów ogarniało mnie jakby zdziwienie i usuwałem się gdzieś, gdzie by mnie nie można
było widzieć — jak gdyby po to, by wytchnąć chwilę i coś sobie przypomnieć, coś, co dotychczas, zdawało mi
się, doskonale pamiętałem, a o czym teraz nagle zapomniałem, ale bez czego tymczasem nie można się
pokazać... i w ogóle niepodobna się obyć.
Albo znów zdawało mi się, żem coś przed wszystkimi zataił, lecz za nic i nikomu o tym nie mówiłem,
ponieważ to mnie, małego człowieczka, zawstydza do łez. Rychło wśród otaczającego mnie zamętu poczułem
się dziwnie samotny. Były tam wprawdzie i inne dzieci, ale wszystkie albo znacznie młodsze, albo znacznie
starsze ode mnie; no i nic mnie do nich nie ciągnęło. Zapewne nic by mi się nawet nie przydarzyło, gdyby nie to,
że znajdowałem się w sytuacji wyjątkowej. W oczach wszystkich tych pięknych pań byłem wciąż jeszcze tą
małą, nieokreśloną istotą, którą czasem lubiły popieścić i którą można było bawić się jak laleczką. Zwłaszcza
jedna z nich,
urocza blondynka o bujnych, gęstych włosach, jakich nigdy później już nic widziałem i chyba nie zobaczę, jak
gdyby uwzięła się, by mi nie dawać spokoju. Mnie konfundował, ją za ś bawił rozlegający się wokół nas śmiech,
który wywoływała co chwila nagłymi niesamowitymi konceptami, co widocznie sprawiało jej ogromną
przyjemność. Na pensji, w gronie rówieśnic, z pewnością przezwano by ją smarkulą. Była prześliczna, a w tej
urodzie było coś, co z miejsca zwracało uwagę. Niewątpliwie różniła się od owych drobnych, zawstydzonych
blondyneczek, bielutkich jak puszek i delikatnych jak białe myszki albo jak córeczki pastora. Wzrostu była
niewielkiego, ale miała delikatne, nader wdzięczne rysy. W jej twarzy było coś, co płonęło jak błyskawica, cała
zresztą była jak ogień, żywa, ruchliwa, lekka. Z jej dużych, szeroko otwartych oczu jakby się iskry sypały;
błyszczały jak diamenty — i nigdy bym nic zamienił takich niebieskich, skrzących się oczu na żadne czarne,
chociażby były czarniejsze od najczarniejszego andaluzyjskiego spojrzenia; bo moja blondynka, dalibóg,
wytrzymywała porównanie z ową słynną brunetką opiewaną przez pewnego znanego poetę, który na domiar w
świetnych wierszach obwieścił całej Kastylii, że gotów kości sobie połamać, jeżeli mu będzie dane choćby
koniuszkiem palca dotknąć mantyli damy swego serca. Dodajcie do tego, że mojj dama była najweselsza ze
wszystkich na świecie, najbardziej figlarna, swawolna niczym dziecko, choć od pięciu juź lat była mężatką.
Śmiech nie schodził z jej warg, świeżych jak róża poranna, co ledwo pod pierwszym promieniem słońca
rozwinęła swój szkarłatny wonny pąk, na którym jeszcze nie obeschły wielkie, chłodne krople rosy.
Pamiętam, że nazajutrz po moim przybyciu urządzono amatorskie przedstawienie. Sala była, jak się to
mówi, nabita po brzegi, nie było ani jednego wolnego miejsca; a źc się z jakiegoś powodu spóźniłem, musiałem
napawać się tym przedstawieniem na stojąco, Ale wesołe widowisko coraz bardziej ciągnęło mnie do przodu —
toteż niepostrzeżenie przecisnąłem się aż do pierwszych rzędów, gdzie wreszcie stanąłem przywierając łokciem
do oparcia fotela zajętego przez jakąś panią. Była to moja blondynka; ale jeszcześmy się nie znali. I oto - - jakoś
przypadkowo — zapatrzyłem się na jej ślicznie
zaokrąglone, kuszące ramiona, krągłe, białe jak mleczna piana — choć było mi właściwie wszystko jedno, na co
patrzeć: na cudowne ramiona młodej kobiety czy na czepiec z czerwonymi wstążkami, przykrywający siwiznę
pewnej czcigodnej matrony w pierwszym rzędzie. Obok blondynki siedziała leciwa panna, jedna z tych, co, jak
to później mogłem nieraz obserwować, wiecznie starają się usadowić możliwie najbliżej młodziutkich i
przystojnych kobiet, wybierając takie, które nie zwykły odpędzać od siebie młodzieży. Ale nie o to chodzi; gdy
tylko owa stara panna zauważyła, źe tak pilnie przyglądam się jej sąsiadce, pochyliła się ku niej i chichocąc
zaszeptała jej coś do ucha. Tamta raptownie się odwróciła i pamiętam, źe jej ogniste spojrzenie w półmroku tak
ku mnie błysnęło, iż nie przygotowany na to, drgnąłem jak oparzony.
Piękność uśmiechnęła się.
Podoba ci się to, co grają? — spytała, chytrze i drwiąco popatrzywszy mi w oczy.
— Tak •— odpowiedziałem, wciąż jeszcze przyglądając się jej z jakimś zdumieniem, które sprawiało jej
widoczną przyjemność.
~ A czemu stoisz? Zmęczysz się; czy nie ma miejsc ?
-
Właśnie że nie ma — odrzekłem, tym razem bardziej poruszony troskliwością niż miotającymi iskry
oczami urodziwej blondynki i szczerze uradowany, ii znalazło się nareszcie dobre serce, któremu można
zwierzyć swój frasunek. — Ja już szukałem, ale wszystkie krzesła zajęte ~~ dodałem, jakby skarżąc się, źe
wszystkie krzesła są 2ajęte.
-
Chodź tutaj —- rzekła nagle, skora do wszelkich postanowień jak i do wszelkich ekscentrycznych
pomysłów, które przemknęły w jej rozfiglowanej główce. Chodzie tu i usiądź mi na kolanach,
- Na kolanach? —■ powtórzyłem zaskoczony.
Jak jui wspomniałem, moje przywileje zaczynały mnie poważnie drażnić i krępować. Ten, jakby na kpiny,
niepomiernie przewyższał wszelkie inne. A nadto, będąc zawsze nieśmiałym i wstydliwym chłopczykiem, teraz
zacząłem jakoś osobliwie tchórzyć w obecności kobiet — i dlatego okropnie się zmieszałem.
- No tak, na kolanach! Dlaczego nie chcesz siąść mi na kolana?
— nalegała, ubawiona coraz bardziej, aż w końcu jęła wręcz śmiać się, Bóg wie dlaczego, może z własnego
konceptu albo z uciechy, że się tak skonfundowałem. A jej przecie o to szłOi
Zarumieniłem się i stropiony rozglądałem się wokoło — dokąd by tu umknąć; ale ona już mnie ubiegła,
jakoś zdążywszy chwycić moją rękę -— właśnie po to, żebym nie odszedł — i przyciągnąwszy ją do siebie,
nagle, całkiem niespodziewanie, ku największemu memu zdumieniu, bardzo boleśnie ścisnęła ją figlarnymi,
gorącymi paluszkami i poczęła gnieść moje palce, ale tak energicznie, że wytężałem wszystkie siły, by nie
krzyknąć, i przy tym przekomicznie się wykrzywiałem. Zarazem byłem ogromnie zdziwiony, zaskoczony, a
nawet przerażony, stwierdziwszy, że istnieją takie osobliwe a złośliwe panie, co mówią do chłopczyków o takich
głupstwach i jeszcze szczypią ich boleśnie, Bóg wie za co, i do tego przy wszystkich. Widocznie na mojej
twarzy odbijały się te myśli, gdyż psotnica śmiała mi się w nos, coraz mocniej szczypiąc i wykręcając moje
nieszczęsne palce. Była wprost uszczęśliwiona, że przecie udało jej się nadokazywać, skonfundować biednego
chłopczynę i ogłupić go do cna. Położenie moje było rozpaczliwe. Przede wszystkim palił mnie wstyd, gdyż
prawie wszyscy wokół nas odwrócili się w tę stronę — jedni zaskoczeni, inni rozbawieni, zmiarkowawszy od
razu, że ślicznotka coś nabroiła. Nadto okropnie mi się chciało krzyczeć, ponieważ tłamsiła mi palce z jakąś
szczególną zajadłością
— właśnie dlatego, że nie krzyczę; ja zaś, jak Spartanin, postanowiłem znieść ten ból, byleby nie wywołać
zamieszania: wtedy nie wiem już, co by się ze mną stało. Doprowadzony do ostatecznej depresji, podjąłem
wreszcie walkę i zacząłem ciągnąc własną dłoń ku sobie, lecz moja prześladowczym była znacznie ode mnie
silniejsza. W końcu nie wytrzymałem i krzyknąłem; na to tylko czekała! Zaraz dała mi spokój i odwróciła się jak
gdyby nigdy nic, jakby to wcale nie ona coś przeskrobała, ale ktoś inny, no, powiedzmy, jakiś tam sztubak, który
ledwo znalazł się za plecami nauczyciela, nie omieszkał zaraz nabroić: uszczypnął jakiegoś malutkiego, wątłego
chłopczyka, dał mu prztyczka, kopniaka, podbił mu łokieć i wnet obrócił się, zasiadł przykładnie i wetknąwszy
nos w książkę, jął dukać swoją lekcję, aby
w ten sposób rozsierdzonego pana profesora, co, zaalarmowany hałasem, poderwał się niczym jastrząb,
nieoczekiwanie wystrychnąć na dudka.
Ale na moje szczęście ogólną uwagę przykuła w owej chwili mistrzowska gra naszego gospodarza,
kreującego główną rolę w przedstawieniu (była to jakaś komedia Scribe'a). Rozległy się powszechne oklaski;
skorzystałem z tego, prysnąłem w bok i wylądowałem aż na samym końcu sali, w przeciwległym kącie, skąd,
skryty za kolumną, z trwogą patrzałem w stronę, gdzie siedziała okrutna ślicznotka. Widziałem, jak się nadal
śmieje, zasłaniając chustą usteczka. Długo jeszcze odwracała się, wypatrując mnie we wszystkich kątach —
zapewne wielce żałując, że się tak rychło zakończyło nasze wariackie starcie, i przemyśliwując, jak by tu jeszcze
nabroić.
Taki był początek naszej znajomości i od owego wieczora piękna blondynka nie odstępowała mnie na krok.
Nękała mnie bez miary i sumienia, stała się moją prześladowczynią, moją tyranką. Cały komizm jej konceptów
polegał na tym, że obwieściła, iż jest po uszy we mnie zakochana — i kpiła ze mnie przy wszystkich. Mnie,
małego dzikusa, wszystko to gnębiło i drażniło niemal do łez, toteż nieraz znajdowałem się w sytuacji tak
krytycznej, że gotów byłem pobić się z moją przewrotną wielbicielką. Moje naiwne zmieszanie, moja desperacja
jakby dodawały jej animuszu. Ona nie miała litości, a ja nie miałem sposobu, żeby się przed nią schronić.
Rozlegający się dokoła nas śmiech, który przecie potrafiła wywołać, jeszcze podniecał ją do nowych szaleństw.
W końcu jednak wszyscy doszli do wniosku, że żarty jej stają się już zbyt drastyczne. Bo też istotnie — jak to
obecnie wspominam — za dużo sobie używała z takim dzieckiem, jakim byłem.
Ale taką już miała naturę; była, co się zowie, psotnicą. Dowiedziałem się później, że rozpieścił ją jej własny
mąż, tłuściutki, mały i rumiany, bardzo bogaty i bardzo rzutki, w każdym razie z pozoru ruchliwy i zabiegliwy,
niezdolny wysiedzieć przez dwie godziny na miejscu. Co dzień jeździł do Moskwy, czasem nawet dwukrotnie
— i zawsze, jak zapewniał, za interesami. Trudno było spotkać kogoś równie wesołego i dobrodusznego, jak ów
komiczny, lecz zarazem
bardzo zacny jegomość. Żonę kochał bez pamięci, wręcz wielbił ją jak bożyszcze.
Nie krępował jej w niczym. Przyjaciół i przyjaciółek miała mnóstwo. Przede wszystkim niewielu było
takich, co by jej nie lubiii, po drugie zaś — wietrznica sama nie była zbyt wybredna w wyborze towarzystwa,
chociaż na dnie jej charakteru tkwiło znacznie więcej powagi, niżby można przypuścić, wnosząc z tego, com tu
opowiedział. Ale spośród wszystkich towarzyszek najbardziej lubiła i wyróżniała pewną młodą osobę, swoją
daleką kuzynkę, która wówczas przebywała u nas na wsi. Łączyła je jakaś delikatna, subtelna więź — jakie
niekiedy powstają przy zetknięciu się dwóch natur często całkiem odmiennych, lecz z których jedna jest
surowsza, głębsza i czystsza od drugiej, tamta zaś z żarliwą pokorą i wzniosłą pasją do krytycznej oceny siebie
miłośnic poddaje się jej, uznawszy jej wyższość, i przechowuje w sercu jej przyjaźń niczym szczęście. Wtedy
właśnie między takimi dwiema istotami nawiązuje się owa subtelna więź: miłość i całkowita pobłażliwość z
jednej strony, z drugiej zaś — respekt, graniczący z jakimś lękiem, z obawą o siebie w oczach tego, kogo się tak
wysoko ceni, i z zazdrosnym, chciwym pragnieniem: by każdy nasz krok w życiu coraz bardziej zbliżał nas do
jego serca. Obie te przyjaciółki były w jednym wieku, lecz różniły się ogromnie we wszystkim, poczynając od
urody. Pani M. także była urodziwa, ale jej uroda miała w sobie coś szczególnego, co zdecydowanie wyróżniało
ją w tłumie urodziwych kobiet; w jej twarzy było coś, co z miejsca nieodparcie jednało jej powszechną sympatię
albo raczej budziło szlachetną, wzniosłą sympatię w każdym, kto się z nią zetknął. Bywają takie błogosławione
oblicza. W jej pobliżu każdy czuł się jakoś lepiej, swobodniej, każdemu było cieplej, chociaż jej duże smutne
oczy, pełne żaru i mocy, patrzały nieśmiało i trwoźnic, jak gdyby pod wpływem ustawicznego lęku przed czymś
wrogim i groźnym, a ta dziwna lękliwość osnuwała takim zatroskaniem jej łagodne, słodkie rysy,
przypominające jasne oblicza włoskich madonn, że, patrząc na nią, każdy niebawem doznawał takiego samego,
jakby własnego, smutku. Ta blada, wychudła twarz, w której skroś nieskazitelne piękno czystych,
regularnych linii i smętną surowość, głuchej, utajonej tę»knoty tak często przebijał pierwotny jasny zarys
dziecięctwa — odbicie nieodległych jeszcze lat ufności, i, może, naiwnego szczęścia wszystko to wywoływało
tak osobliwe, odruchowe współczucie dla tej kobiety, że w każdym sercu budziła się mimowolna, tkliwa, gorąca
troska, która już z daleka jednała jej przychylność i zbliżała do niej każdego obcego. Ale piękność ta wydawała
się skryta i milcząca, chociaż z pewnością trudno byłoby znaleźć istotę bardziej od niej troskliwą i oddaną, kiedy
komuś trzeba było współczucia. Istnieją kobiety będące w życiu jakby siostrami miłosierdzia. Wobec nich
można nic nic ukrywać, w każdym razie nic, co nas boli i dręczy. Ten, kto cierpi, może śmiało i ufnie zwrócić
się do nich, bez obawy, że okaże się natrętem, gdyż mało kto z nas wie, ile bezgranicznie cierpliwej miłości,
współczucia \ przebaczenia może zawierać serce kobiece. Całe skarby sympatii, otuchy i nadziei tkwią w tych
czystych sercach — tak często również udręczonych, serce bowiem, co mocno kocha, mocno cierpi, ale rana w
nim jest starannie zasłonięta przed niedyskretnym spojrzeniem, gdyż głęboka boleść najczęściej kryje się i
milczy. Ich jednak nic odstrasza ani głębokość rany, ani ropa, ani odór; ten, kto ku nim podchodzi, już jest ich
godzien; one zresztą jak gdyby rodzą się dla tego posłannictwa.,. Pani M. była wysokiego wzrostu, kształtna i
gibka, tylko nieco za szczupła. Wszystkie jej ruchy były jakieś nierówne — co powolne, płynne, nawet poniekąd
uroczyste, to znów po dziecinnemu szybkie, a jednocześnie przebijała z nich jakaś pokorna nieśmiałość, coś, co
jak gdyby drżało w nich bezbronnie, ale o nic nie prosiło i nikogo nie błagało o obronę.
Powiedziałem już, że nietaktowne wyskoki przewrotnej blondynki zawstydzały mnie, dotykały, kłuły do
krwi.Ale był po temu jeszcze powód skryty, dziwaczny, niedorzeczny, który kryłem w sobie, trzęsąc się nad nim
jak sknera i nawet na samą myśl o tym, gdy zostałem sam, odrzuciwszy w tył głowę, gdzieś w tajemniczym,
mrocznym kącie, dokąd nie sięgało inkwizytorskie drwiące spojrzenie żadnej niebieskookiej figlarki — na samą
myśl o tym omal nie dławiłem się ze zmieszania, wstydu i lęku: słowem, byłem zakochany; owszem,
powiedzmy, że to, com tu wyznał — to bzdura: tego nie
mogło być; ale dlaczegóż xc wszystkich otaczających mnie osób tylko na jedną zwracałem uwagę? Czemu tylko
za nią jedną lubiłem wodzić spojrzeniem, chociaż wtedy, dalibóg, nic mnie właściwie nic skłaniało do
rozglądania się za paniami i zawierania z nimi znajomości? Zdarzało się to najczęściej wieczorami, kiedy
niepogoda więziła wszystkich w pokojach; a ja, samotnic zaszywszy się gdzieś w kąt salonu, gapiłem się na
wszystkie strony, zgoła nic znajdując innego zajęcia, gdyż — z wyjątkiem moich przcśladowczyń - rzadko kto
ze mną rozmawiał; toteż w takie wieczory było mi nieznośnie markotno. Wtedy przypatrywałem się otaczającym
mnie osobom, przysłuchiwałem się rozmowie, z której często nic rozumiałem ani słowa — i wtedy właśnie
łagodnie spojrzenie, nikły uśmiech i piękne oblicze pani M. (ona to bowiem była) nic wiadomo czemu przyku-
wały moją olśnioną uwagę — i to osobliwe, nieuchwytne, lecz niepojęcie słodkie wrażenie trwało już niezatarte.
Nieraz całymi godzinami nic mogłem się od niej oderwać; znałem każdy jej gest, każdy ruch, każde drgnienie jej
głębokiego, srebrzystego, choć nieco przytłumionego głosu i rzecz szczcgólnal — wszystkie moje obserwacje
wzbudziły wc mnie — wraz z poczuciem tkliwego i słodkiego onieśmielenia — jakąś niepojętą ciekawość.
Wyglądało na to, jak gdybym chciał przeniknąć jakąś tajemnicę...
Najprzykrzcjszc była dla mnie kpiny w obecności pani M. Tc drwiny i ośmieszające mnie żarty —•■ w
moim odczuciu — wręcz mnie poniżały. I kiedy rozlegał się ogólny śmiech, w którym czasem mimo woli
uczestniczyła nawet pani M., wtedy, zdesperowany, zgnębiony do cna, uciekałem od moich przcśladowczyń i
pędziłem na górę, gdzie gryzłem się w samotności przez resztę dnia, nic mając odwagi pokazać się w salonie.
Sam zresztą nic pojmowałem jeszcze ani swojego wstydu, ani wzburzenia; cały ten proces przebiegał we mnie
nieświadomie. Z panią M. nic zamieniłem jeszcze bodaj dwóch zdań i, ma się rozumieć, nigdy bym się na to nic
zdobył. Lecz oto któregoś wieczoru, u schyłku szczególnie przykrego dla mnie dnia, odłączyłem się od
towarzystwa na spacerze i, okropnie znużony, wracałem przez ogród do domu. Na jednej z ławek w odludnej
alejce zobaczyłem panią M. Siedziała samiuteńka, jakby umyślnie wybrawszy
takie odosobnione miejsce; głowę miała zwieszoną, w rękach machinalnie mięła chusteczkę. Hyla rak
zamyślona, że nic usłyszała, kiedy się zbliżyłem.
Spostrzegłszy mnie, wstała pośpiesznie, odwróciła się - i zauważyłem, że ukradkiem Otarła oczy
chusteczką. Płakała. Otarłszy oczy, uśmiechnęła się i poszła wraz zc mną ku domowi. Nic pamiętam juź, o czym
rozmawialiśmy; przypominam sobie tylko, że coraz mnie wyprawiała od siebie pod jakimś pozorem; prosiła,
żebym dla niej zerwał kwiatek, to znów, żebym zobaczył, kto jedzie konno sąsiednią aleją. A kiedy
odchodziłem, natychmiast przyciskała do oczu chustkę i ocierała nieposłuszne łzy, które nic chciały znikać,
wciąż wzbierały w jej sercu i wciąż płynęły z jej biednych oczu. Zdawałem sobie sprawę, że widocznie ciąży jej
moja obecność, skoro tak często mnie oddala od siebie, sama zresztą już zmiarkowała, żem wszystko zauważył,
ale nie mogła nad sobą zapanować i to mnie jeszcze bardziej trapiło. Syfem niemal rozpaczliwie nu siebie zły,
przeklinałem sam siebie za niezręczność i brak pomysłowości niemniej nic wiedziałem: jak tu najzgrahnicj ją
opuścić, nic okazując, że zauważyłem jej zmartwienie, i szedłem obok niej, smutnie zamyślony, nawet wylękły,
całkiem zbity z tropu i zupełnie niezdolny podtrzymać rwącą się rozmowę. \\
Spotkanie 10 tak mnie zaintrygowało, że przez cały wieczór z chciwą ciekawością obserwowałem
ukradkiem panią M., nic spuszczając z niej oczu. Zdarzyło się jednak, iż dwukrotnie zdybała mnie znienacka
wśród mych obserwacji a za drugim razem nawet uśmiechnęła się. Był to jedyny jej uśmiech w ciągu całego
wieczora. Smutek nic schodził z jej twarzy, teraz mocno pobladłej. Przez cały czas cicho rozmawiała z pewną
leciwą panią, złą i swarłiwą, której nikt nic lubił z powodu jej plotkarstwa i wścibstwa, lecz wszyscy się jej
obawiali, więc chcąc nic chcąc musieli jej wszelkimi sposobami dogadzać...
Około dziesiątej przyjechał mąż pani M. Aż do tej chwili obserwowałem ją nader bacznie, nie odrywając wzroku
od jej smutnej twarzy; i oto teraz, przy wejściu męża, widziałem, jak drgnęła, a twarz jej, juź tak blada, nagle
stała się bielsza od chustki.
Było to tak widoczne, że inni również to spostrzegli: usłyszałem gdzieś z boku urywek rozmowy, z którego
jakoś wypadło, że biedna pani M. ma życie niezbyt słodkie. Mówiono, że jej mąż jest zazdrosny jak Otello —
nie z miłości, lecz przez ambicję. Był to przede wszystkim Europejczyk, człowiek współczesny, afiszujący się
nowo modnymi poglądami. Zewnętrznie przedstawiał się jako czarnowłosy, wysoki i niezwykle tęgi pan z
europejskimi faworytami, zadowolonym, rumianym obliczem, białymi jak cukier zębami oraz z postawą
nienagannego dżentelmena. Miał opinię człowieka rozumnego. Tak w niektórych środowiskach określa się
pewien swoisty gatunek wypasionych cudzym kosztem osobników, co nie robią zgoła nic i nic robić nie chcą, a
od ustawicznego lenistwa i próżniactwa zamiast serca mają kawał tłuszczu. Od nich zaś słyszy się co chwila, że
nie mogą nic robić wskutek jakichś nader zawiłych, nieprzychylnych okoliczności „podcinających im skrzydła" i
że dlatego „przykro na nich patrzeć". Taki to już ich fazes, ich mot d'ordre , ich godło i dewiza, frazes, którym te
moje tłuściochy szermują wszędzie, co już od dawna zaczyna drażnić jako czysta obłuda i puste słowo.
Niektórzy zresztą z tych spryciarzy, którzy w żaden sposób nie mogą znaleźć sobie zajęcia — którego, dodajmy,
nigdy nie szukali — właśnie o to zabiegają, by wszyscy o nich sądzili, iż mają zamiast serca nie tłuszcz, lecz
przeciwnie, coś nader cennego, ale co mianowicie — tego by nie określił najprzedniejszy chirurg, ma się
rozumieć, przez grzeczność. Panowie ci tym właśnie torują sobie drogę na świecie, iż skupiają wszystkie swoje
instynkty na brutalnym szyderstwie, najbardziej krótkowzrocznej ocenie i bezgranicznej pysze. Ponieważ nic
innego nie potrzebują robić jak podchwytywać i wytykać cudze błędy i słabości, i ponieważ dobroci mają w
sobie akurat tyle, ile jej dano ostrydze — więc w tak korzystnej dla nich sytuacji nietrudno im dość wygodnie
żyć wśród ludzi. Tym też ogromnie się chlubią. Są na przykład prawie pewni, że cały bodaj świat jest na ich
usługi, niczym ostryga, którą mają na
podorędziu; że wszyscy, oprócz nich — to głupcy; że każdy człowiek to po prostu pomarańcza lub gąbka, którą
w każdej chwili mogą wycisnąć, jeśli potrzeba im będzie soku; że są wszędzie gospodarzami i że cały ten
przykładny porządek rzeczy z tego właśnie wynika, że są tak rozumni i energiczni. W swojej nadętej pysze nie
dostrzegają w sobie żadnych wad. Przypominają ową odmianę życiowych spryciarzy, urodzonych Tartuffe'ów i
Falstaffów, co się tak załgali, że w końcu sami nabrali przekonania, iż tak właśnie być powinno — czyli żeby
sobie żyli i szachrowali; tak wytrwale zapewniali wszystkich, że są przyzwoitymi ludźmi, iż wreszcie sami w to
uwierzyli i uznali, że ich szacherka to rzecz uczciwa. Na sumienny osąd wewnętrzny, na rzetelną oceną siebie
nigdy się taki człowiek nie zdobędzie; jest na to zbyt opasły. Na pierwszym planie zawsze i we wszelkich
okolicznościach figuruje u niego jego własna drogocenna osoba, jego Moloch i Baal, jego arcyważne j a. Cała
przyroda, cały świat — to dla nich tylko wspaniałe zwierciadło, po to jedynie stworzone, aby się w nim ten
bożek ustawicznie podziwiał, nikogo i nic poza sobą nie dostrzegając; w tych okolicznościach nie dziwota, że
takiemu człowiekowi wszystko na świecie przedstawia się w tak szpetnych kształtach. Na wszystko ma w
zapasie gotowy frazes, przy czym — trzeba przyznać, że tu osiąga szczyt zręczności — jest to frazes
najmodniejszy. Nawet oni to właśnie sprzyjają owej modzie, gołosłownie rozpowszechniając na wszystkich
skrzyżowaniach ulic tę myśl, której powodzenie przeczuli. Posiadają bowiem owo wyczucie pozwalające im
zwietrzyć tak modny frazes i wcześniej od innych go sobie przyswoić — tak jak gdyby od nich właśnie wziął
początek. Szczególnie bogaty mają zasób frazesów dla wyrażenia swojego najgłębszego umiłowania ludzkości,
dla określenia, czym jest najwłaściwsza, uzasadniona rozsądkiem filantropia, a wreszcie po to, by nieustannie
gromić romantyzm, czyli zazwyczaj wszystko, co piękne i rzetelne, czego, każdy atom więcej jest wart od
całego ich mięczakowego gatunku. Brutalnie za to odrzucają prawdę w płynnym, przejściowym, nie ustalonym
na razie kształcie i odtrącają wszystko, co jeszcze nie dojrzało, nie zakrzepło i fermentuje. Człowiek utuczony
całe życie
spędził wesoło, w dostatku, sam niczego nie dokonał i nie wie, ile trzeba trudu, by czegokolwiek dokonać, a
przeto nie daj Boże jakimś szorstkim gestem zadrasnąć jego tłustą powłokę: tego nigdy nie wybaczy, zawsze
wypomni i z rozkoszą się zemści. Sumując to wszystko, stwierdzam, że mój bohater to ni mniej, ni więcej jak
olbrzymi, kolosalnie rozdęty wór, pełen sentencji, modnych frazesów oraz wszelkiego typu i rodzaju etykietek.
Zresztą pan M. posiadał niejaką odrębność, wyróżniał się w towarzystwie: był dowcipny, rozmowny, dobrze
opowiadał i w salonach zawsze zbierał się dokoła niego krąg słuchaczy. Owego wieczora udało mu się
szczególnie zabłysnąć. Zawładnął rozmową; był „w sztosie", wesoły, czymś uradowany, no i ściągnął na siebie
powszechną uwagę. Lecz pani M. przez cały czas wyglądała na chorą; na twarzy jej malował się taki smutek, że
wciąż mi się zdawało, iż lada chwila na jej długich rzęsach zadrżą niedawne łzy. Wszystko to, jak powiedziałem,
ogromnie mnie zaskoczyło. Wyszedłem z uczuciem jakiegoś osobliwego zaciekawienia, a przez całą noc śnił mi
się pan M.
— choć dotychczas rzadko miewałem przykre sny.
Nazajutrz wczesnym rankiem wezwano mnie na próbę żywych obrazów, w których i dla mnie była rola.
Żywe obrazy, przedstawienie amatorskie, a następnie bal — wszystko to w jeden wieczór miało się odbyć za
pięć dni, z okazji domowej uroczystości
— urodzin młodszej córki naszego gospodarza. Na tę niemal improwizowaną uroczystość sprowadzono z
Moskwy i z okolicznych letnisk jeszcze ze sto osób, toteż pełno było krzątaniny, kłopotów i zamętu. Próby albo,
mówiąc ściślej, przegląd kostiumów wyznaczono w niezwykłej porze, ponieważ nasz reżyser, znany plastyk P.,
który jako przyjaciel i gość gospodarza podjął się skomponowania i realizacji żywych obrazów a zarazem i
uczenia nas, wybierał się do miasta, żeby kupić rekwizyty oraz poczynić ostateczne przygotowania do festynu;
nie można więc było tracić czasu. Ja miałem wystąpić w jednym obrazie razem z panią M. Była to scena z epoki
średniowiecza, zatytułowana: „Pani zamku i jej paź".
Spotkanie z Panią M. na próbie przyprawiało mnie o niepojęte zmieszanie. Wciąż mi się wydawało, że pani
M. od razu wyczyta
z moich oczu moje myśli, wątpliwości i przypuszczenia, które od wczorajszego dnia zrodziły się w mojej
głowie. Przy tym nie opuszczało mnie wrażenie, że jestem wobec niej jakby nie w porządku, dlatego iż wczoraj
zastałem ją płaczącą i zamąciłem jej smutek — toteż mimo woli będzie patrzała na mnie krzywo i jako na
nieproszonego i niepożądanego wspólnika jej sekretu. Jednak, dzięki Bogu, odbyło się bez komplikacji: po
prostu nie zostałem zauważony. Pani M. zdaje się, nie myślała ani o mnie, ani o próbie; była roztargniona,
smutna i ponuro zamyślona: widać było, że ją nęka jakaś ciężka zgryzota. Odegrawszy swoją rolę pospieszyłem
do mojego pokoju, żeby się przebrać, i w dziesięć minut potem przez taras ruszyłem do ogrodu. Prawie
jednocześnie drugimi drzwiami wyszła pani M., po chwili zaś ujrzeliśmy zmierzającego wprost ku nam jej
wiecznie zadowolonego z siebie małżonka; wracał właśnie z ogrodu, odprowadziwszy tam całą gromadę pań, by
je przekazać jakiemuś próżnującemu cavalier servant
!
. Spotkanie małżonków było najwidoczniej
niespodziewane. Pani M. nie wiadomo dlaczego nagle zmieszała się, a jej niecierpliwy gest ujawnił lekką
irytację. Mąż, który beztrosko pogwizdywał jakąś arię, równocześnie z namaszczeniem rozczesując faworyty,
teraz na widok żony zasępił się i obrzucił ją, jak to sobie dziś przypominam, spojrzeniem zdecydowanie
inkwizytorskim.
— Do ogrodu? — zapytał, spostrzegłszy w rękach małżonki parasolkę i książkę.
— Nie, do lasku — odrzekła, z lekka się zarumieniwszy.
— Sama?
— Z nim... — powiedziała pani M. i wskazała mnie. — Rano spaceruję sama — dodała jakimś niepewnym,
niewyraźnym tonem, właśnie takim, jakim się po raz pierwszy w życiu kłamie.
— Aha... A ja właśnie odprowadziłem całe towarzystwo. Wszyscy się tam zbierają, koło altanki, na
pożegnanie N-go. Wyjeżdża, jak wiesz... ma jakieś kłopoty domowe w Odessie... Twoja kuzynka
(mówił o blondynce) to się śmieje, to znów bliska płaczu, wszystko naraz, kto ją tam zrozumie! Aha,
powiedziała mi, że się o coś gniewasz na N-go i dlatego nie poszłaś go odprowadzić. To oczywiście, nonsens?
— Ona sobie żartuje — odparła pani M., schodząc po stopniach tarasu.
- A więc to jest codzienny cavalier servant szanownej pani? — dorzucił pan M., krzywiąc usta i kierując ku
mnie lorgnon.
— Paź! — zawołałem, rozsierdzony za to lorgnon i za drwinę, po czym roześmiawszy mu się w sam nos,
przeskoczyłem naraz trzy schodki tarasu...
— Szczęśliwej drogil — mruknął pan M. i ruszył dalej.
Ja, ma się rozumieć, podszedłem do pani M., skoro tylko wskazała mnie mężowi, i wyglądało to tak, jak
gdybym tam jej oczekiwał już od godziny i jakbym przez cały miesiąc towarzyszył jej na porannych
przechadzkach. Nie mogłem jednak pojąć: dlaczego się tak zmieszała i co miała na myśli uciekając się do swego
kłamstewka? Czemu po prostu nie powiedziała, że idzie sama? Teraz wręcz nic wiedziałem, jak się wobec niej
zachować; ale, pełen zdumienia, począłem jednak arcynaiwnie zaglądać jej w oczy; lecz — podobnie jak przed
godziną podczas próby — pani M. nie zwracała uwagi ani na moje zaglądanie, ani na moje nieme pytania. Wciąż
ta sama dręcząca troska, tylko jeszcze dobitniej i głębiej niż wtedy, znaczyła się na jej twarzy, w ruchach, w
chodzie. Spieszyła dokądś, coraz wytężając kroki z niepokojem lustrowała każdą przesiekę lasku, odwracając się
w stronę ogrodu. Ja także czegoś oczekiwałem. Wtem za nami rozległ się tętent kopyt. Była to cała kawalkada
jeźdźców i amazonek, przybyłych na pożegnanie N-go, który tak nagle opuszczał nasze towarzystwo.
Wśród pań znajdowała się i moja blondynka, o której mówił pan M., wspominając o jej łzach. Ale swoim
zwyczajem śmiała się ||| dziecko i dziarsko galopowała na wspaniałym gniadoszu. Zrównawszy się z nami, N-i
zdjął kapelusz, ale nie zatrzymał się i nie odezwał ani słowem do pani M... Po chwili cała gromadka zniknęła
nam z oczu. Spojrzałem na panią M. i omal nie krzyknąłem ze zdumienia;
stała blada jak chusta, z jej oczu spływały grube łzy. Przypadkowo spotkały się nasze spojrzenia; pani M. nagle
zarumieniła się, na moment odwróciła głowę, a na jej twarzy wyraźnie odmalowały się gniew i niepokój.
Przeszkadzałem jej jeszcze bardziej niż wczoraj, to jasne jak słońce, ale gdzie miałem się podziać?
Wtem, jakby wpadłszy na jakiś pomysł, pani M. otworzyła trzymaną w ręku książkę i, zarumieniona,
najwidoczniej starając się nie patrzeć na mnie, powiedziała, jak gdyby dopiero teraz się spostrzegłszy:
- Ach, to drugi tom, pomyliłam się; proszę cię, przynieś mi pierwszy,
Zrozumiałem! Moja rola kończyła się, odpędzano mnie całkiem wyraźnie.
Pobiegłem po książkę — i nie wróciłem, ów tom pierwszy przez całe rano przeleżał sobie spokojnie na
stole...
Byłem jednak nieswój; serce mi biło niby w nieustannej trwodze. Jak najusilniej starałem się uniknąć
spotkania z panią M. Natomiast z jakąś niesamowitą ciekawością przyglądałem się zadowolonemu z siebie jej
małżonkowi, jak gdyby musiało się w nim teraz objawić coś szczególnego. Dalibóg, nie pojmuję owego
komicznego zaciekawienia, pamiętam tylko, że trwałem w jakimś osobliwym zdumieniu na widok wszystkiego,
co zobaczyłem owego poranka. Ale dzień się dopiero zaczynał — a dla mnie okazał się obfity w wydarzenia.
Obiad podano bardzo wcześnie. Wieczorem mieliśmy wszyscy wspólnie pojechać na wycieczkę do
sąsiedniej wsi na wypadające w ów dzień święto ludowe; potrzeba było więc czasu, aby się przygotować. O tej
wyprawie marzyłem już od trzech dni, spodziewając się mnóstwa uciech. Na kawę prawie wszyscy zgromadzili
się na tarasie. Ostrożnie przecisnąłem się za innymi i schowałem się za potrójnym rzędem foteli. Parła mnie
ciekawość, jednak za nic w świecie nie chciałem, by mnie zobaczyła pani M. Przypadkowo znalazłem się w
pobliżu mojej złotowłosej prześladowczym. Tego dnia zdarzyło się jej coś zdumiewającego: wyglądała dwakroć
piękniej. Nie wiem, jak się to dzieje, ale z kobietami takie cuda się zdarzają, nawet dość często. Wśród nas
znajdował się wtedy nowy gość,
wysoki bladolicy młodzian, przysięgły adorator blondynki, dopiero co przybyły z Moskwy — jakby umyślnie po
to, by zastąpić N-go, o którym fama głosiła, że jest w niej śmiertelnie zakochany. Co się tyczy nowo przybyłego,
łączyły go z nią takie same stosunki, jak Benedykta z Beatrice w „Wiele hałasu o nic" Shakespeare'a. Krótko
mówiąc, nasza piękność owego dnia miała nadzwyczajne powodzenie. Jej paplanina i żarciki były tak
wdzięczne, tak prostodusznie naiwne, tak rozbrajająco ryzykowne, z takim uroczym samochwalstwem
okazywała swoje przeświadczenie o powszechnym zachwycie, jaki wzbudza, że istotnie przez cały czas była
otoczona jakąś szczególną adoracją. Stale towarzyszył jej zwarty krąg pełnych podziwu, zachwyconych nią
słuchaczów, i nigdy jeszcze nie była tak kusząca. Każde jej słowo brzmiało uwodzicielsko i intrygująco,
chwytano je w locie i przekazywano dalej, i ani jeden żart, ani jeden koncept nie przepadł bez echa. Nikt chyba
nawet nie spodziewał się, że okaże tyle smaku, rozumu. Wszystkie swoje najlepsze cechy co dzień maskowała
najkapryśniejszymi dziwactwami, upartym dokazywaniem, bliskim błazeństwa; mało kto to zauważał, a jeśli
nawet zauważał — to nie wierzył; toteż niezwykłe jej powodzenie powitano gorącym szeptem ogólnego
podziwu.
Powodzeniu temu sprzyjała zresztą okoliczność dosyć drażliwa
— w każdym razie ze względu na rolę, jaka równocześnie przypadła mężowi pani M. Figlarka uwzięła się —
dodać wypada: ku niemal powszechnemu zadowoleniu, a co najmniej ku radości całej młodzieży
— by zajadle go atakować z różnych w jej mniemaniu zapewne arcyważnych powodów. Wzięła go pod ostrzał
całej serii kpin, szyderstw, sarkazmów, najdotkliwszych, najokrutniejszych, a zarazem gładkich, takich, co godzą
w samo sedno, lecz których niepodobna zahaczyć, aby je odeprzeć, i które tylko zmuszają ofiarę do bezpłodnych
wysiłków, wyczerpując ją, doprowadzając do pasji i do arcykomicznej desperacji.
Nie wiem na pewno, ale zdaje się, że cały ten wypad był z góry obmyślony, a nie improwizowany. Już przy
obiedzie rozpoczął się ten rozpaczliwy pojedynek. Powiadam „rozpaczliwy", gdyż pan M. nierychło złożył broń.
Musiał skupić całą przytomność umysłu, cały
dowcip, całą swoją nieprzeciętną bystrość, by nie zostać pobitym na głowę i ostatecznie się nie
skompromitować. Rozgrywało się to wśród nieustannego i niepohamowanego śmiechu świadków i uczestników
walki. Niewątpliwie dla pana M. dzień ten w niczym nie przypominał poprzedniego. Widać było, że jego żona
kilkakrotnie usiłowała powstrzymywać swoją nieostrożną przyjaciółkę, której z kolei zachciało się koniecznie
przyoblec zazdrosnego małżonka w jak najpocieszniejszy błazeński strój, a należy przypuszczać, iż miał to był
strój Sinobrodego, jeśli sądzić według wszelkich pozorów, według tego, co zapamiętałem, i wreszcie według
roli, jaką mi w owym starciu wypadło odegrać.
Nastąpiło to z nagła, w sposób arcyśmieszny, zgoła niespodzianie, a właśnie w owej chwili stałem na
widoku, nie przeczuwając nic złego i nawet zapomniawszy o wszelkiej ostrożności. Raptem zostałem wysunięty
na pierwszy plan — jako śmiertelny wróg i oczywisty rywal pana M., bez pamięci, desperacko rozmiłowany w
jego żonie, za co moja prześladowczym natychmiast zaręczyła, utrzymując, że posiada dowody i że nie dalej niż
na przykład dzisiejszego ranka widziała w lesie...
Ale nie zdążyła dopowiedzieć: przerwałem jej w naj dramaty ćz- niejszym dla mnie momencie. Moment ów
był tak szatańsko obliczony, tak zdradziecko przygotowany aż do samego końca, bo błazeńskiego epilogu, i tak
komicznie wyreżyserowany, że ów koncept powitano głośnym wybuchem niepowstrzymanego ogólnego
śmiechu. I chociaż od razu domyśliłem się, że nie mnie przypada najprzykrzejsza rola, byłem tak zmieszany,
rozdrażniony i wystraszony, że pełen rozpaczy, dławiąc się ze wstydu, przedarłem się przez dwa rzędy foteli,
wystąpiłem naprzód i zwracając się do mojej prześladowczym, rwącym się od łez i oburzenia głosem
zawołałem:
— I pani nie wstyd... głośno... przy wszystkich paniach... mówić takie brzydkie kłamstwa?! Pani, całkiem
jak jakaś smarkula... przy wszystkich mężczyznach... Co oni powiedzą?... pani, taka duża... zamężna!...
Ale nie dokończyłem: rozległy się ogłuszające oklaski. Moje wystąpienie wywołało istną furorę. Mój
naiwny odruch, łzy,
a glównlu to, żem jakby stanął w obronie p»ni M, wszystk0 to wywołało tak piekielny śmiech zebranych, Iż dziś
jeszcze, gdy tylko
0 fym wspomnę, samego mnłe śmiech zbiera,*. Stropiłem się, niemal oszalałem / przerażenia i zaczerwieniony,
zasłaniając lwin dłońmi, zacząłem uciekać, wytrąca jąć w drzwiach tacę z rąk wchodzącego właśnie lokaja, i
popędziłem na gór*; do swojego pokoju, Wyszarpnąłem /, zanika sterczący na zewnątrz klucz
1 zamknąłem drzwi od wewnątrz, Dobrze zrobiłem, wszczęto bowiem /a mną pogoń, Nic upłynęło więcej nad
minutę, gdy moje drzwi osac/yła cała czereda najpiękniejszych spośrńd wszystkich naszych pań. Słyszałem ich
dźwięczne śmiechy, ich gorące szepty, wibrujące głosy; szczebiotały wszystkie naraz, niczym jaskółki,
Wszystkie co do jednej prosiły, zaklinały mnie, bym wpuścił jc chociaż na chwilę; przysięgały, że nie zrobią mi
najmniejszej krzywdy, tylko zacałują na amen, Ale,., cóż mogło być straszniej* s/ego od tej nowej groźliyi' Więc
płonąc ze wstydu, z twar/ą wetkniętą w poduszkę, nie otworzyłem drzwi I nu wet się nic odezwalem. Panie
długo jeizcze stukały i błagały, ale )• byłem nieczuły i głuchy jak przystało na jedenastolatka.
C/tł, jednak teraz począć** Wszystko się wydało, wszystko wyszło ni jaw, wszystko, com tuk zazdrośnic
ukrywał I osłaniała, Na wieki okryje mnie wstyd i hańhal... Po prawdzie, sam nie potrafiłbym określić, c/ego się
tak obawiam i co chciałbym zataić; ale przecil czegoś się obawiałem i z lęku, że to coś zostanie ujawnione,
drżałem wciąż jak listek. Jednak aż do owej chwili nic wiedziałem, co to takiego; czy to oś warte, czy nic, czy 10
naganne, czy chwalebne, dobre c/y /le? Obecnie zaś, wśród udręki j dojmującej zgryzoty dowiedziałem alę, że to
jest śmletznc i z a w s t y d z a j ą c cl Instynktem zarazem wyczuwałem, że taki sąd jest błędny i nieludzki, i
prostacki; ale byłem przybity, unicestwiony; proces świadomości jak gdyby kię we mnie zahamował i
zagmatwał; nie mogłem jednak ani przeciwstawić się owemu wyrokowi, ani nawet rozważyć gt) dokładnie;
byłem oszołomiony; (żułem jedynie, że moje serce /ostało okrutnie, Itf/litośntc zranione, i zalewałem się
bezsilnymi łzami. Myłem rozdrażniony; wrzały we mnie oburzenie i nienawiść, jakiej
4H
dotychczas nigdy nie odczuwałem, gdyż po raz pierwszy w życiu spotkała mnie poważna przykrość, obraza,
zniewaga; wszystko tak przeżywałem naprawdę, bez najmniejszej przesady, We mnie, w dziec ku, /ostało
zadraśnięte pierwsze, jeszcze nieporadne, nie ukształtowane uczucie, tak wcześnie obnażono i sponiewierano
pierwszy, przeczysty, dziewiczy wstyd I wydrwiono może bardzo głębokie doznanie piękna, Ma się rozumieć,
ci, co drwili ze mnie, w znacznej mierze tych moich cierpień nie znali i nie przeczuwali. W połowie wchodziła
tu w grę pewna tajemnicza okoliczność, której sam dotychczas nie zdążyłem i jakoś nic miałem odwagi sobie
uświadomić. W udręce i rozterce leżałem wciąż na łóżku z twarzą utkwioną w poduszce; chłód i gorączka
przenikały rnnie na przemian. Męczyły mnie dwie kwestie: co też widziała i co mianowicie zobaczyć mogła
niegodziwa blondynka dzisiaj w lasku między mną * panią My I wreszcie, po drugie; jak, z jakim czołem mogę
stanąć obecnie przed panią M, i natychmiast, na miejscu nie umrzeć ze wstydu i rozpaczy?
Niezwykły hałas na dworze wytrącił mnie w końcu z pólomdlenia. Wstałem i podszedłem do okna. Cały
dziedziniec był zatłoczony pojazdami, wierzchowymi końmi i krzątająca się służbą, Wyglądało na to, /« wszyscy
wybierają się w drogę; kilku jeźdźców dosiadło już swych wierzchowców; inni goście sadowili się w powozach,
Wtem przypomniałem sobie o dzisiejszej przejażdżce i z wolna zaczął drążyć mi serce niepokój; jąłem bacznie
wypatrywać na dziedzińcu mojego czlapaka; ale go lam nic było: widać o mnie zapomniano. Nic wytrzymałem I
pędem zbiegłem na dól, nic myśląc już o niepożądanych spotkaniach ani o niedawnej krzywdzie.
(i/ckala mnie przykra nowina. Oto tym razem nic było dla mmc wierzchowca ani miejsca w żadnym
powozie: wszystko było ro/ chwytane, pozajmowanc i musiałem ustąpić innym.
Przybity nowym zmartwieniem zatrzymałem się na ganku t smęt nym wzrokiem długo lustrowałem sznur
karet, kabrioletów, kolasek, gdzie dla mnie nie było najmniejszego nawet kącik4, oraz stiojflf amazonki nil
niecierpliwie harcujących koniach.
Jeden z jeźdźców z jakiegoś powodu opóźniał fię / przybyciem. Czekano już tylko na niego, żeby wyruszyć.
U podjazdu stał jego
4A
koń, gryząc wędzidło, grzebiąc kopytami ziemię, co chwila wzdry- gając się nerwowo i stając dęba. Dwóch
stajennych ostrożnie trzymało go za uzdę, a wszyscy z trwożnym respektem stali w odpowiedniej odległości.
Istotnie, arcyniemiłe zrządzenie losu uniemożliwiało mi wzięcie udziału w wycieczce. Oto nie dość, że
zjawili się nowi goście i pozajmowali wszystkie miejsca i wszystkie wierzchowce, lecz nadto dowiedziałem się,
iż dwa konie zachorowały; jednym z nich był mój człapak. Lecz nie tylko ja na tym ucierpiałem; okazało się, że
dla naszego nowego gościa, owego wspomnianego już bladolicego młodziana, także nie było wierzchowca. Aby
zaś wybrnąć z kłopotu, nasz gospodarz zdecydował się na krok ostateczny: kazał sprowadzić swojego nie
ujeżdżonego jeszcze ogiera, zaznaczając — dla spokoju sumienia — że na nim niepodobna jeździć oraz że od
dawna postanowiono już go sprzedać, jeżeli w ogóle trafi się nabywca. Ale uprzedzony w ten sposób gość
oświadczył, że jeździ przyzwoicie no i że w każdym razie gotów jest dosiąść czegokolwiek, byleby pojechać.
Gospodarz wtedy zmilczał, teraz jednak wydało mi się, że na jego wargach błądzi jakiś dwuznaczny, chytry
uśmieszek. W oczekiwaniu na owego jeźdźca sam jeszcze nie dosiadł swojego konia, niecierpliwie zacierał ręce
i co chwila zerkał ku drzwiom. Coś z owego nastroju udzieliło się nawet obydwu stajennym, którzy
przytrzymywali ogiera nieomal dławiąc się z dumy, że wszyscy oglądają ich przy takim rumaku, co to w każdej
chwili ni z tego, ni z owego gotów zabić człowieka. Coś podobnego do chytrego uśmiechu gospodarza
prześwitywało i w ich oczach, rozszerzonych oczekiwaniem i również zwróconych ku drzwiom, w których miał
się ukazać nowo przybyły ryzykant. Wreszcie i sam koń wyglądał tak, jak gdyby także zmówił się ze swoim
właścicielem i ze stajennymi: zachowywał się butnie i wyzywająco, jakby czuł, że go obserwuje kilkadziesiąt
paru oczu, i jakby pysznił się wobec wszystkich swoją reputacją, całkiem jak jakiś niepoprawny urwis chełpi się
swoimi łobuzerskimi wyskokami. Zdawało się, że wyzywa śmiałka, który by zdecydował się targnąć na jego
niezależność.
Wreszcie ów śmiałek się zjawił. Przepraszając za spóźnienie
i spiesznie naciągając rękawiczki, zszedł, nie patrząc dokoła, po stopniach tarasu i podniósł oczy dopiero w
momencie, gdy wyciągnął rękę, by chwycić wierzchowca za grzywę; lecz nagle osłupiał ujrzawszy konia
wściekle stającego dęba; widokowi temu towarzyszyły ostrzegawcze krzyki całej przerażonej publiczności.
Młodzieniec cofnął się i skonsternowany spojrzał na niesfornego konia, który drżał jak liść, chrapał z irytacji i
groźnie wodził nabiegłymi krwią oczyma, coraz przysiadając na zadnie nogi a wznosząc przednie, jak gdyby
gotował się do skoku w przestrzeń i miał unieść z sobą obydwu swoich stróżów. Młodzian przez chwilę stał
zdumiony, po czym z lekkim rumieńcem, wywołanym zakłopotaniem, popatrzył na wystraszone panie.
-— Koń wspaniały! — powiedział jakby do siebie — i zapewne jazda na nim jest bardzo przyjemna, ale...
wie pan? Ja jednak nie pojadę — zakończył, zwracając się do naszego gospodarza z szerokim dobrodusznym
uśmiechem, który tak licował z jego poczciwą i rozumną twarzą.
— Niemniej uważam pana za doskonałego jeźdźca, daję słowo
— odrzekł uszczęśliwiony właściciel nieprzystępnego konia, gorąco i nawet z wdzięcznością ściskając prawicę
swojego gościa — właśnie dlatego, że pan z miejsca poznał, z jaką bestią miałby do czynienia
— dorzucił poważnie. — Proszę mi wierzyć: ja sam po dwudziesto- trzyletniej służbie w huzarach już
trzykrotnie z jego łaski miałem przyjemność znaleźć się na ziemi, to znaczy dokładnie tyle razy, ile razy
wsiadłem na tego... darmozjada. Tankredzie, przyjacielu, tutaj kompania nie dla ciebie, twoim jeźdicem jest jakiś
Ilia Muromiec, co teraz kamieniem siedzi we wsi Karaczarowo, czekając, aż ci zęby powypadają. No, marsz z
nim do stajni! Dosyć już nastraszył wszystkich! Niepotrzebnieście go tylko przyprowadzili — zakończył, z
satysfakcją zacierając dłonie.
Wypada zaznaczyć, że Tankred nie przyniósł mu żadnego pożytku, a nadto stary oficer huzarów utracił za
jego sprawą całą swoją dawną glorię remontowca, zapłaciwszy ogromną cenę za nieprzydatnego darmozjada,
którego jedyną zaletą była uroda... Swoją drogą był zadowolony, że jego Tankred nic nie uronił ze swej
godności, że jeszcze jednego jeźdźca „spieszył", zdobywając w ten sposób nowe, niedorzeczne laury.
— Jak to? Nie pojedzie pan? — zawołała blondynka, która pragnęła, by jej cavalier servant tym razem
koniecznie był przy niej. — Czyżby pan tchórzył?
— Ano tak, słowo dajęl
— I pan to mówi poważnie?
— Na miłość boską, czy pani zależy na tym, żebym skręcił kark?
— Niech więc pan czym prędzej wsiada na mojego konia; jest spokojniutki. Nie sprawimy kłopotu: w mig
przesiodłają nam wierzchowce! Spróbuję pojechać na pańskim; to niemożliwe, żeby Tankred zawsze był taki
niegrzeczny.
Słowo się rzekło! Figlarka zeskoczyła z siodła i ostatnie zdanie wypowiedziała już stojąc przed nami.
— Nie zna pani Tankreda, jeżeli pani sądzi, że pozwoli nałożyć sobie na grzbiet damskie siodło! No i ja
pani nie puszczę na złamanie karku; to doprawdy byłaby szkoda! — rzekł gospodarz, w tym momencie
wewnętrznego zadowolenia stałym swoim zwyczajem siląc się na i tak już afektowaną i wystudiowaną
dosadność, a nawet rubaszność, co, według jego przekonania, znamionowało poczciwca, starego wojaka i
powinno było podobać się paniom. Była to jedna z jego fantazji, jego ulubiony, wszystkim nam znany konik.
— No, a ty, bekso, nie chcesz spróbować? przecież tak chciałeś pojechać? — rzekła spostrzegłszy mnie
dzielna amazonka i, drocząc się, skinęła w stronę Tankreda, właściwie tylko dlatego, by nie odejść z niczym,
skoro już niepotrzebnie zsiadła z konia, no i żeby mi nie oszczędzić docinka, skoro już nieopatrznie nawinąłem
się pod rękę.
— Tyś na pewno nie taki, jak... no, nie ma co mówić, jesteś znanym bohaterem i wstydziłbyś się stchórzyć;
zwłaszcza kiedy będą na ciebie patrzeć, piękny paziu — dodała, zerknąwszy ku pani M., której powóz
znajdował się najbliżej ganku.
Nienawiść, żądza odwetu zalewały mi serce, kiedy urodziwa amazonka podeszła ku nam, zamierzając
dosiąść Tankreda... Nie potrafię jednak opowiedzieć, jak podziałało na mnie niespodziane
wyzwanie. Kiedy podchwyciłem przelotne spojrzenie, którym psotnica obrzuciła panią M., w oczach mi
pociemniało — i natychmiast zaświtał mi pewien pomysł... Trwało to zaledwie moment, mniej niż moment, jak
wybuch prochu; miara się przepełniła i oto nagle zbuntowałem się całą duszą, ale to tak, że zapragnąłem za
jednym zamachem zmieść wszystkich moich wrogów i za wszystko przy wszystkich im odpłacić, pokazawszy
teraz, kim jestem; albo wreszcie jakimś cudem ktoś mnie w owej chwili nauczył historii średniowiecznej, o
której dotychczas nie miałem najmniejszego pojęcia, i oto w mojej rozpłomienionej wyobraźni zamajaczyły
turnieje, paladyni, bohaterowie, urocze damy, triumfy i zwycięstwa; rozbrzmiały trąby heroldów, szczęk szpad,
okrzyki i oklaski tłumu, a wśród tej wrzawy — jeden nieśmiały okrzyk zatrwożonego serca, pieszczący duszę
słodziej niż zwycięstwo i sława; sam już nie wiem, czy istotnie umysł mój nawiedziła cała ta bzdura, czy też —
raczej — jej przeczucie, jako czegoś, co dopiero miało nadejść, lecz było nieuchronne, ale to jedno wiem:
poczułem, że godzina moja bije. Serce drgnęło mi, załomotało — i sam już nie pamiętam, jak jednym susem
zeskoczyłem z ganku i znalazłem się obok Tankreda.
— A pani myśli, że się zlęknę? — zawołałem zuchwale i dumnie, półprzytomny, dławiąc się wzruszeniem i
rumieniąc się tak, że łzy sparzyły mi policzki. — No, to pani zobaczy.
I, schwyciwszy Tankreda za grzywę, wsunąłem stopę w strzemię, zanim zdołano uczynić cokolwiek, żeby
mnie powstrzymać; lecz w tym momencie koń stanął dęba, machnął łbem, jednym potężnym szarpnięciem
wyrwał się z rąk osłupiałych stajennych i pomknął jak wicher; ludzie tylko krzyknęli z przerażenia.
Bóg jeden wie, jakim sposobem udało mi się w pełnym biegu przełożyć drugą nogę; nie pojmuję też, żem
nie wypuścił z rąk cugli. Tankred uniósł mnie poza okratowaną bramę, raptownie skręcił w prawo i pognał na
oślep wzdłuż ogrodzenia. Wtedy dopiero usłyszałem za osobą okrzyk pięćdziesięciu osób — i okrzyk ten odbił
się w moim zamierającym sercu uczuciem takiego zadowolenia i dumy, że nigdy nie zapomnę owego
szaleńczego momentu mojego dzieciństwa. Wszystka krew napłynęła mi do głowy, ogłuszyła mnie
i stłumiła trwogę. Nic wiedziałem, co się ze mną dzieje. Jak sobie teraz przypominam, w tym wszystkim
rzeczywiście było coś rycerskiego.
Cały zresztą ten mój rycerski popis trwał zaledwie chwilę; gdyby nic to — z rycerzem byłoby kiepsko. I
tutaj także nie wiem, jakim cudem ocalałem. Jeździć konno, owszem, umiałem: nauczono mnie. Ale mój człapak
przypominał raczej owcę niź konia wierzchowego. Ma się rozumieć, byłbym spadł z Tankreda, gdyby mu
starczyło czasu na to, by mnie zrzucić; ale, przecwałowaszy z pięćdziesiąt kroków, nagle wystraszył się
ogromnego kamienia i odskoczywszy w tył zawrócił pędem, lecz tak gwałtownie, jak się to mówi, na łeb, na
szyję, źe do dziś dnia pozostaje dla mnie zagadką, jak to się stało, żem nie wyprysnął z siodła niczym piłeczka
na jakie trzy sążnie, rozbijając się na miazgę, a Tankred wskutek tak raptownego zwrotu nie połamał sobie nóg.
Pomknął wstecz, w stronę bramy, zajadle wymachując łbem, miotając się to w prawo, to w lewo, jak pijany
wściekłością, wyrzucając bezładnie nogi i za każdym susem strząsając mnie z grzbietu — jakby wskoczył na
niego tygrys, który zębami j pazurami wpija mu się w ciało. Jeszcze chwila — a byłbym runął na ziemię;
właściwie juź spadałem; ale kilku jeźdźców pędziło mi na ratunek: dwóch zagrodziło drogę, dwaj inni podjechali
tak blisko, źe mi o mało nóg nic rozgnietli, ścisnąwszy Tankreda bokami swoich wierzchowców - i obydwaj juź
go trzymali za cugle. Po kilku sekundach znaleźliśmy się u podjazdu.
Bladego, ledwo dyszącego zdjęto mnie z siodła. Drżałem jak trawka na wietrze — podobnie jak Tankred,
który stał całym ciałem podany do tyłu, nieruchomo, jak gdyby wparłszy się kopytami w ziemię, ciężko
wydmuchując gorące strugi powietrza z czerwonych, parujących nozdrzy, drżąc cały jak liść, jak gdyby
osłupiały od doznanej zniewagi i gniewu, wywołanego bezkarnym zuchwalstwem dziecka. Wokół mnie
rozbrzmiewały okrzyki niepokoju, zdumienia, przestrachu.
Wtem moje błędne spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem pobladłej i wylękłej pani M, i nigdy tego nie
zapomnę — wnet oblałem się rumieńcem, zaczerwieniłem, zapłonąłem jak ogień; tam
juź nie wiem, co czułem, pamiętam tylko, że, zakłopotany i zatrwożony tym uczuciem, nieśmiało spuściłem
wzrok ku ziemi. Ale moje spojrzenie zostało zauważone, podchwycone, wykradziono mi je. Oczy wszystkich
skierowały się ku pani M.
f
która, zaskoczona tym, nagle sama jak dziecko zarumieniła się pod wpływem
jakiegoś mimowolnego a naiwnego uczucia i usilnie, choć bardzo niezręcznie, starała się śmiechem pokryć
swoje zmieszanie.
Wszystko to — jeżeli spojrzeć z boku — było, rzecz prosta, niezwykle komiczne; lecz w owym momencie
pewien arcynatwny i niespodziewany wyskok ocalił mnie przed powszechnym śmiechem, nadając całemu
wydarzeniu szczególny koloryt. Oto sprawczyni tego zamieszania, nieprzejednany dotychczas mój wróg,
nadobna moja tyranka, nagle podbiegła ku mnie i jęła tulić i całować. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy
ośmieliłem się przyjąć jej wyzwanie, kiedy podniosłem rękawicę, którą mi rzuciła, spojrzawszy na panią M.;
następnie, gdym gnał na Tank redzie, omal nic umarła z niepokoju i wyrzutów sumieniu: teraz zaś, gdy było juź
po wszystkim, a zwłaszcza kiedy wr-.i/ nnymi spostrzegła moje spojrzenie rzucone na panią M,, moje /nr. '.tnie i
raptowny rumieniec, kiedy wreszcie zdołała nadać temu /mieszaniu — stosownie do romantycznego nastroju
swojej trzpi< iłowatej duszyczki — jakiś nowy, sekretny, niedopowiedziany sens, teraz po tym wszystkim
wpadła w taki zachwyt nad moją „rycerskością", źe podbiegła ku mnie i przycisnęła do piersi, rozczulona,
dumna ze mnie, uradowana. Po chwili ukazała wszystkim tłoczącym się wokół nas przenaiwne i arcysurowe
oblicze, na którym drżały dwie malutkie kryształowe łezki, i poważnym, uroczystym głosikiem, jakim nigdy
dotychczas nie przemawiała, rzekła wskazując na mnie: Mais c*est tres sćrieus, messieurs, ne riez pas!
1
— nie
spostrzegając, źe wszyscy stoją jak urzeczeni, zafascynowani jej promiennym zachwytem. Ten jej
nieoczekiwany poryw, ta pełna powagi twarzyczka, ta naiwna prostota, te nie przeczuwane dotychczas serdeczne
łzy, błyszczące w jej zawsze roześmianych
oczkach, wszystko to było w niej czymś tak niezwykłym, że całe towarzystwo stało przed nią jak
naelektryzowane jej spojrzeniem, szybkim, płomiennym słowem i gestem. Zdawało się, że nikt nie może oczu
od niej oderwać, żeby nic nie uronić z tej cennej chwili natchnienia, malującego się na jej twarzy. Nawet
gospodarz zaczerwienił się niczym tulipan i podobno słyszano, jak się później „ze wstydem" zwierzał, że przez
blisko minutę był zakochany w swoim prześlicznym gościu.
No więc, rozumie się, że po tym wszystkim byłem oczywiście rycerzem, bohaterem.
— Delorge! Toggenburg!
1
— rozlegało się dokoła. Posypały się oklaski.
— Brawo, najmłodsze pokolenie! — dodał gospodarz.
— Ale on pojedzie z nami, stanowczo pojedzie! — zawołała piękność — znajdziemy, musimy znaleźć dla
niego miejsce. Usiądzie obok mnie, u mnie na kolanach... albo nie, nie! przemówiłam się!... — sprostowała, nie
mogąc powstrzymać śmiechu na wspomnienie pierwszego naszego spotkania. Ale śmiejąc się, czule głaskała
moją dłoń, usilnie starając się mnie upieścić, abym się nie obraził.
— Koniecznie! koniecznie! — zawtórowało kilka głosów -— powinien jechać, wywalczył sobie miejsce.
I sprawę w mig rozstrzygnięto. Cała młodzież natychmiast zwróciła się do owej starej panny, która mnie
była poznała z blondynką, zasypując ją prośbami, by została w domu i odstąpiła mi swoje miejsce, na co ta, choć
z ogromnym niezadowoleniem, musiała przystać, uśmiechając się uprzejmie, lecz skrycie sycząc ze złości. Jej
protektorka, o której względy zabiegała, mój były wróg, a obecna przyjacióka, wołała, już galopując na swoim
dziarskim wierzchowcu i chichocząc jak dziecko, że jej zazdrości i że chętnie by z nią została, bo zaraz będzie
deszcz i wszystkich nas zmoczy.
I rzeczywiście wyprorokowała ów deszcz. Po niespełna godzinie spadła istna ulewa — i nasza przejażdżka
przepadła. Wypadło nam przeczekać kilka godzin w wiejskich chałupach i wracać dopiero po dziewiątej w
wilgotnej, podeszczowej aurze. Dostałem lekkiej gorączki. W chwili gdy trzeba było wsiadać, podeszła ku mnie
pani M. i zdziwiła się, widząc mnie w samej tylko kurteczce i z odsłoniętą szyją. Wyjaśniłem jej, żem nie zdążył
zabrać z sobą płaszcza. Wtedy wzięła agrafkę i spięła w górze fałdowany kołnierz mojej koszuli, zdjęła z szyi
chustkę z pąsowej gazy i obwiązała mi gardło, aby mnie uchronić od przeziębienia. Tak się przy tym śpieszyła,
że nawet nie zdążyłem jej podziękować.
Gdyśmy jednak przyjechali do domu, odszukałem ją w małym saloniku, dokąd poszedłem razem z
blondynką i bladolicym młodzianem, który owego dnia ugruntował swoją jeździecką sławę tym, że zląkł się
dosiąść Tankreda. Podszedłem do niej, by podziękować i zwrócić chustkę. Ale teraz po tych wszystkich moich
przygodach czułem się jakoś zawstydzony; chciałem jak najszybciej iść na górę, żeby tam spokojnie wszystko
przemyśleć i rozważyć. Byłem przeładowany wrażeniami. Oddając chustkę, zarumieniłem się — przepisowo —
po uszy.
— Gotówem się założyć, że miał ochotę zatrzymać sobie tę chustkę — powiedział śmiejąc się młodzieniec.
— Widać po oczach, że mu żal się z nią rozstawać.
— A tak, właśnie, właśnie! — podjęła blondynka. — Oj, ty!... — dodała z widoczną irytacją, kiwając głową,
lecz w porę urwała, natknąwszy się na poważne spojrzenie pani M., która nie miała ochoty zbyt daleko posuwać
tych żartów.
Odszedłem czym prędzej.
— Ach, jakiś ty dziwny! — rzekła figlarka, dopędziwszy mnie w sąsiednim pokoju i ujmując po
przyjecielsku za obie ręce. — Mogłeś przecie po prostu nie oddać chustki, jeżeli tak bardzo chciałeś ją mieć.
Powiedziałbyś, ot, żeś ją gdzieś zapodział, i skończona sprawa. Ach! takiej rzeczy nie potrafiłeś zrobić! A to
fujara!
Leciutko stuknęła mnie palcem w podbródek, śmiechem witając mój gorący rumieniec
- Przecież jestem twoją przyjaciółką, prawda? Wojna między nami skończona, co? tak czy nie?
Roześmiałem się i w milczeniu uścisnąłem jej paluszki.
- No, więc właśniel... Dlaczego jesteś teraz taki blady i trzęsiesz się? Masz dreszcze?
— Tak, źle się czuję.
- Ach, biedaczek! to skutek mocnych wrażeń! Wiesz co? najlepiej idź do łóżka nie czekając na kolację, a
do rana wszystko minie. Chodźmy.
Zaprowadziła mnie na górę — i zdawało się, że jej troskliwym zabiegom nie będzie końca. Kiedy się
rozebrałem, zbiegła na dół, wystarała się o herbatę i sama mi ją podała, gdym już leżał w łóżku. Przyniosła mi
także ciepłą kołdrę. Wszystkie te starania wielce mnie zadziwiły i rozrzewniły; albo może taki już we mnie
nastrój wywołał cały ten dzień, przejażdżka, gorączka — dość, że na pożegnanie objąłem ją mocno i gorąco jak
najserdeczniejszego, najbliższego przyjaciela, i wtedy moje omdlewające serce wezbrało wszystkimi naraz
wrażeniami; tuląc się do jej piersi, byłem bliski płaczu. Moja swawolnica wyczuła to — i, zdaje się, sama była
trochę wzruszona...
— Dobry z ciebie chłopczyk — szepnęła, patrząc na mnie łagodnie — pamiętaj więc, nie gniewaj się na
mnie, dobrze? nie będziesz?
Słowem, zostaliśmy najserdeczniejszymi, najwierniejszymi przyjaciółmi.
Obudziłem się dosyć wcześnie, ale słońce jasnym blaskiem już zalewało pokój. Zerwałem się z łóżka
zupełnie zdrów i rześki — jak gdybym wczoraj wcale nie miał gorączki, zamiast której czułem obecnie jakąś
niepojętą radość. Przypomniałem sobie ubiegły dzień i pomyślałem, że wszystko bym oddał, gdybym mógł w tej
chwili uściskać się — tak jak wczoraj — z moim nowym przyjacielem, z naszą prześliczną blondynką; ale było
jeszcze bardzo wcześnie i wszyscy spali.
Ubrałem się naprędce i poszedłem do ogrodu, a następnie do lasku. Zmierzałem tam, gdzie zieleń była
gęstsza, gdzie mocniej pachniała żywica i dokąd weselej zaglądał promień słońca, ciesząc
się, że mu się udało przeszyć gdzieniegdzie — omgloną warstwę listowia. Ranek był wspaniały.
Idąc tak coraz dalej, nic spostrzegłem nawet, kiedy dotarłem wreszcie na przeciwległy skraj lasku, nad
Moskwę. Rzeka płynęła pod górę, w odległości jakich dwustu kroków. Na brzegu, za rzeką, koszono siano.
Przypatrywałem się, jak cale rzędy ostrych kos za każdym zamachem kosiarzy rozbłyskiwały zgodnie i potem
nagle znów znikały niby ogniste wężyki, całkiem jakby się gdzieś chowały; jak ścięta tuż przy ziemi trawa
gęstymi, tłustymi kępkami odpadała na boki i układała się w długie, proste bruzdy. Nic pamiętam już, jak długo
tak się przyglądałem, gdy nagle ocknąłem się, słysząc o jakieś dwadzieścia kroków w zagajniku, w przesiece,
ciągnącej się od traktu do dworu, parskanie i niecierpliwy tupot konia grzebiącego kopytem ziemię. Nic wiem,
czy usłyszałem to z chwilą, gdy się jeździec zbliżył i zatrzymał, czy też hałas ten dobiegał mnie już od dłuższego
czasu, lecz tylko łaskotał mi ucho, nie mogąc wyrwać mnie z zamyślenia. Zaintrygowany, wszedłem do lasku i
przeszedłszy kilka kroków usłyszałem jakieś głosy, jakąś szybką, lecz cichą rozmowę. Podszedłem jeszcze
bliżej, ostrożnie rozchyliłem ostatnie gałązki krzewów okalających przesiekę i natychmiast odskoczyłem
zdumiony: przed oczyma mignęła mi znajoma biała sukienka, a łagodny głos kobiecy rozległ się w moim sercu
jak muzyka. Była to pani M. Stała obok jeźdźca, który z konia szybko coś do niej mówił i ku mojemu zdumieniu
poznałem w nim N-go, owego młodzieńca, który wyjechał wczoraj rano, a o którego tak się dopytywał pan M.
Ale wtedy powiadano, że N-i wyjeżdża dokądś bardzo daleko, na południe Rosji; toteż ogromnie się zdziwiłem,
ujrzawszy go znowu u nas — o tak wczesnej porze i z panią M.
Pani M. była rozgorączkowana i wzburzona, jak jeszcze nigdy jej nic widziałem, a na jej policzkach
błyszczały łzy. Młodzieniec trzymał ją za rękę, którą całował, schylając się z siodła. Zastałem ich już w chwili
pożegnania. Zdaje się, że było im bardzo spieszno. Wreszcie jeździec wydobył z kieszeni zapieczętowany
pakiet, podał go pani M., a następnie objął ją ramieniem, nic zsiadając z konia, i długo, mocno pocałował. Potem
w jednej chwili smagnął konia
i jak strzała przemknął obok mnie. Pani M. przez kilka sekund odprowadzała go spojrzeniem, a następnie
zamyślona i smutna, ruszyła w stronę domu. Ale uszedłszy parę kroków duktem, nagle jakby się ocknęła,
pośpiesznie rozchyliła krzaki i poszła wprost przez lasek.
Pośpieszyłem za nią, zmieszany i zdziwiony tym, co zobaczyłem. Serce biło mi jak pod wpływem strachu.
Byłem jak zdrętwiały, jak oszołomiony; myśli miałem roztrzęsione i bezładne; ale dobrze pamiętam, że było mi
jakoś okropnie smutno. Z rzadka skroś zieleń migała przede mną biała sukienka pani M. Machinalnie kroczyłem
za nią, nie spuszczając jej z oczu, lecz drżąc z obawy, że mnie zobaczy. Nareszcie weszła w alejkę wiodącą do
ogrodu. Przeczekawszy z pół minuty poszedłem jej śladem; jakież jednak było moje zdumienie, gdy nagle
zobaczyłem na piasku alejki zapieczętowany pakiet, który natychmiast poznałem: ten sam, który przed
dziesięcioma minutami wręczono pani M.
Podniosłem go: ze wszystkich stron biały papier, żadnego napisu, na oko — nieduży, ale gruby i ciężki,
jakby zawierał co najmniej trzy arkusze papieru listowego.
Co oznaczał ten pakiecik? Niewątpliwie przynosił wyjaśnienie całej tajemnicy. Może było tam
dopowiedziane to wszystko, czego nie spodziewał się wyrazić N-i przy tak śpiesznym pożegnaniu. Przecie
nawet nic zsiadał z konia... Było mu pilno czy też może się lękał, że w momencie rozstania nie zdoła się
opanować — kto to wie?...
Przystanąłem, nie wchodząc na dróżkę, rzuciłem na nią pakiecik w najbardziej widocznym miejscu i nic
spuszczałem z niego wzroku, licząc, że pani M. stwierdzi zgubę, wróci, będzie szukać. Ale, przeczekawszy ze
cztery minuty, nic wytrzymałem, znów podniosłem pakiet, wsunąłem do kieszeni i puściłem się w pogoń za
panią M. Dopędziłem ją już w ogrodzie w głównej alei; szła wprost ku domowi — śpiesznym i nerwowym
krokiem, ale zamyślona, ze spuszczonymi oczyma. Nie wiedziałem, jak postąpić. Podejść, oddać? Było to tyle,
co powiedzieć, że wiem o wszystkim, że wszystko widziałem. Zdradziłbym się przy pierwszym słowie. I jak ja
jej
spojrzę w oczy? Jak ona mnie?... Wciąż oczekiwałem, że się ocknie, stwierdzi zgubę, wróci tym samym tropem.
Wtedy mógłbym — nie zauważony — podrzucić pakiet na dróżkę, a ona by go znalazła. Ale niel Zbliżyliśmy się
do domu; panią M. już zauważono...
Owego ranka, jakby na złość, wszyscy powstawali bardzo wcześnie, ponieważ jeszcze poprzedniego dnia —
wobec nieudanej przejażdżki — postanowiono urządzić drugą, o czym nic nie wiedziałem. Wszyscy gotowali się
do odjazdu i jedli śniadanie na tarasie. Przeczekałem jakie dziesięć minut — żeby mnie nie widziano w
towarzystwie pani M. — i okrążywszy ogród poszedłem ku domowi drugą stroną, znacznie później od niej. Pani
M. chodziła po tarasie, blada i niespokojna, skrzyżowawszy ramiona — i jak ze wszystkiego było widać —
walcząc z sobą i usiłując stłumić rozpaczliwy smutek, który mimo to był widoczny w jej spojrzeniu, w chodzie,
w każdym ruchu. Niekiedy schodziła po stopniach i szła kilka kroków między klombami w kierunku ogrodu;
niecierpliwie, uważnie, nie starając się nawet zachować pozorów ostrożności, szukała czegoś wzrokiem na
piasku alejek i na płycie tarasu. Nie było wątpliwości: spostrzegła swoją zgubę i sądziła zapewne, że upuściła
pakiecik gdzieś tutaj, w pobliżu domu — tak, była o tym przekonana!
Ktoś — a po nim reszta zebranych — spostrzegł jej bladość i zaniepokojenie. Posypały się pytania o
zdrowie, przekorne koncepty; musiała odcinać się, śmiać, udawać wesołość. Z rzadka spoglądała na męża, który
stał w końcu tarasu, rozmawiając z dwiema paniami, i biedaczkę przenikało wtedy to drżenie i zmieszanie, jakie
spostrzegłem pierwszego wieczora po jego przyjeździe. Włoiyszy rękę do kieszeni i mocno trzymając pakiet,
stałem z dala od wszystkich, błagając los, by mnie pani M. zobaczyła. Pragnąłem ją uspokoić, dodać jej otuchy
— choćby tylko spojrzeniem; powiedzieć jej coś naprędce, ukradkiem. Kiedy jednak przypadkowo spojrzała na
mnie, drgnąłem i spuściłem oczy.
Widziałem jej mękę — nie myliłem się. Do dzisiaj nie wiem nic prócz tego, co sam widziałem i com tu
opowiedział. Stosunek tych dwojga może nie był taki, jakim mógł się wydać na pierwszy rzut oka. ów pocałunek
był może pożegnalny, może stanowił ostatnią.
nikłą nagrodę za ofiarę poniesioną dla jej czci i spokoju. N-i wyjeżdżał; opuszczał ją może na zawsze. Wreszcie
ten list, który trzymałem w ręku, kto wie, co zawierał? Jakże tu sądzić i kogo potępiać? A bądź co bądź — co do
tego nie ma wątpliwości — nagłe ujawnienie sekretu byłoby w jej życiu katastrofą. Pamiętam doskonale wyraz
jej twarzy w owych chwilach: niepodobna było więcej cierpieć. Czuć, widzieć, mieć przeświadczenie, czekać
jak na stracenie, że za kwadrans, zn minutę wszystko może wyjść na jaw; ktoś znajdzie pakiecik, podniesie go;
nie ma tam żadnego napisu, może go rozpieczętować, a wtedy... wtedy co? Jakaż kara jest sroższa od tej, która ją
czeka? Pani M. przechadzała się wśród swoich przyszłych sędziów. Za chwilę ich uśmiechnięte oblicza staną się
groźne i nieubłagane: wyczyta na nich szyderstwo, nieżyczliwość i lodowatą pogardę — a potem w jej życie
wkroczy wieczysta, nie kończąca się noc... Oczywiście nie rozumiałem wtedy tego wszystkiego tak jak dzisiaj.
Mogłem jedynie podejrzewać i przeczuwać oraz trapić się myślą o grożącym jej niebezpieczeństwie, którego
istotę nie w pełni sobie uświadomiłem. Ale czymkolwiek była zaprawiona jej tajemnica w owych bolesnych
chwilach, których byłem świadkiem, a których nigdy nie zapomnę — wiele odpokutowała, jeżeli tylko miała za
coś odpokutować.
Lecz oto rozległo się ochocze wezwanie do odjazdu; wszyscy żwawo zaczęli się krzątać, zewsząd słychać
było śmiech i beztroski gwar. W ciągu dwóch minut taras opustoszał. Pani M. wymówiła się od udziału w
wycieczce. Ale na szczęście wszyscy już zbierali się do odjazdu, wszystkim się śpieszyło i nie było czasu na
uprzykrzone wypytywanie, na rady i komentarze. Mało kto został w domu. Mąż powiedział jej kilka słów;
odrzekła, że kłaść się nie ma potrzeby, że jeszcze dzisiaj będzie zdrowa, żeby się nie martwił, że przejdzie się po
ogrodzie, sama... ze mną... — przy czym zerknęła na mnie. Ach! Jak się to pomyślnie składało!
Poczerwieniałem z zadowolenia; po chwili szliśmy już razem.
Pani M. szła tymi samymi alejami, dróżkami i ścieżkami, którędy przed godziną wracała z lasku —
instynktownie idąc przebytą drogą, uporczywie patrząc przed siebie, nie odrywając badawczego wzroku od
ziemi, nie odpowiadając mi, może nawet niepomna, że idę obok.
Kiedyśmy jednak dotarli do miejsca, gdzie podniosłem pakiecik i gdzie dróżka się kończyła, moja
towarzyszka nagle zatrzymała się i słabiutkim, boleśnie zamierającym głosem powiedziała, że czuje się gorzej i
pójdzie do domu. Dotarłszy do kraty ogrodowej, znowu przystanęła, zamyśliła się chwilę; z uśmiechem
rezygnacji, osłabła, znużona do cna, na wszystko już gotowa, wszystkiemu się poddając, w milczeniu zawróciła
tą samą drogą, tym razem nawet zapomniawszy mnie uprzedzić...
Byłem pełen zgryzoty, nie wiedziałem, co począć.
Poszliśmy — albo, mówiąc ściślej, zaprowadziłem ją — na miejsce, gdzie przed godziną usłyszałem odgłos
kopyt końskich oraz rozmowę. Tam, w pobliżu rozłożystego wiązu, stała ławka wyciosana w ogromnym bloku
kamiennym, porośniętym bluszczem i ocienionym krzewami polnej róży i dzikiego jaśminu. (Cały ten gaik
usiany był mostkami, altankami, grotami i tym podobnymi niespodziankami.) Pani M. siadła na ławce,
apatycznie spojrzawszy na prześliczny pejzaż, który roztaczał się przed nami. Po chwili otworzyła książkę i
nieruchomo przywarła do niej wzrokiem, nie odwracając stronic, nie czytając, bodaj nie zdając sobie sprawy z
tego, co robi. Dochodziło już wpół do dziesiątej. Słońce wznosiło się wysoko i sunęło majestatycznie nad
naszymi głowami po wysokim błękitnym niebie, jakby roztapiając się we własnym żarze. Kosiarze odeszli
daleko, z naszego brzegu ledwo ich było widać. Za nimi wytrwałe pełzły nie kończące się bruzdy skoszonej
trawy, a ledwo poruszający się wietrzyk z rzadka owiewał nas jej wonnym tchnieniem. Wokoło rozbrzmiewał
nie milknący koncert tych, co to „nie orzą i nie sieją", a są wolni jak powietrze, rozcinane ich bystrymi
skrzydłami. Zdawało się, że w owej chwili każdy kwiatek, każde najbardziej ubożuchne źdźbło, dymiąc
ofiarnym aromatem, mówiąc do swojego stwórcy: „Ojcze, jesteśmy błogosławione i szczęśliwe!..."
Spojrzałem na biedną kobietę, co jedna była jak trup wśród tego radosnego życia; na jej rzęsach zawisły
nieruchomo dwie duże łzy, bolesnym cierpieniem wyciśnięte z serca. W mojej mocy było ożywić i rozpogodzić
to żałosne, zamierające serce —- nie wiedziałem tylko, jak do tego przystąpić, jak zrobić pierwszy krok. Byłem
w rozterce.
Co chwila zrywałem się, by podejść do niej — i za każdym razem jakieś przemożne uczucie powstrzymywało
mnie, a twarz płonęła mi ogniem.
Wtem olśniła mnie pewna myśl. Znalazł się sposób; odżyłem.
— Narwę dla pani kwiatów, dobrze? — rzekłem tak radośnie, że pani M. nagle uniosła głowę i popatrzyła
na mnie uważnie.
— Dobrze — powiedziała wreszcie znużonym głosem, z nikłym uśmiechem, i natychmiast utkwiła wzrok
w książkę.
— Bo gotowi jeszcze i tutaj skosić trawę, i kwiatów już nie będzie! — zawołałem, szybko biegnąc przed
siebie.
Rychło uzbierałem ten bukiet — prosty, niewymyślny. Wstyd byłoby wnieść go do pokoju; jak jednak
radośnie biło mi serce, kiedy zbierałem i układałem te kwiatki! Polnych róż i jaśminu narwałem zaraz na
miejscu. Wiedziałem, że niedaleko ciągnie się łan dojrzewającego żyta. Pobiegłem tam na poszukiwanie
bławatków. Przemieszałem je z długimi kłosami żyta, wybierając najsutsze i najbardziej złociste. Tuż opodal
natrafiłem na całe gniazdo niezabudek i bukiet mój zaczynał juź pęcznieć. Dalej, w zbożu, narwałem liliowych
dzwoneczków i goździków polnych, a po żółte lilie wodne powędrowałem aż nad rzekę. Wreszcie, gdym w
drodze powrotnej zaszedł jeszcze na chwilkę do zagajnika, żeby się wystarać o kilka jasnozielonych palczastych
liści klonu i owinąć nimi moją wiązankę, przypadkiem natknąłem się na cały rój dzikich bratków, w pobliżu zaś
— na moje szczęście — mocny zapach fiołków zdradzał kryjące się w gęstej trawie kwiatki, jeszcze obsypane
błyszczącymi kroplami rosy. Mój bukiet był gotów. Przewiązałem go długim i cienkim źdźbłem trawy
splecionym w sznureczek i do środka ostrożnie wsunąłem pakiet, przykrywając go kwiatami, tak jednak, aby go
pani M. mogła spostrzec, jeżeli chociaż odrobiną uwagi zaszczyci mój bukiet.
Po drodze wydało mi się, że list jest nazbyt widoczny; przysłoniłem go staranniej. Podchodząc bliżej,
wsunąłem go jeszcze głębiej między kwiaty i w końcu, kiedy byłem prawic na miejscu, raptem zagrzebałem go
we wnętrzu bukietu tak głęboko, że właściwie nic juź nie było widać. Policzki miałem całe w ogniu. Chciałem
zakryć twarz dłońmi i zaraz uciec, ale ona spojrzała na moje kwiaty, jak gdyby całkiem zapomniała, żem poszedł
je zrywać. Machinalnie, prawic nic patrząc, wyciągnęła rękę i wzięła mój podarek, ale natychmiast odłożyła go
na ławkę, jak gdybym po to tylko go jej dał, po czym znowu spuściła wzrok ku książce; wyglądała jak
nieprzytomna. Po tym niepowodzeniu byłem bliski płaczu. „Oby tylko mój bukiet był przy niej — myślałem —
oby tylko go nie zapomniała!" Przyległem opodal na trawie, podłożyłem prawą rękę pod głowę i przymknąłem
powieki — niby owładnięty sennością. Ale nic spuszczałem z niej oczu i czekałem...
Upłynęło z dziesięć minut; wydało mi się, źe pani M. blednie coraz bardziej...
Wtem szczęśliwy przypadek przyszedł mi z pomocą.
Była to duża złocista pszczoła, którą poczciwy wietrzyk zesłał mi na ratunek. Z początku pobrzęczała nad
moją głową, a następnie podleciała ku pani M.; ta odmachnęła się ręką raz i drugi, ale pszczoła, jak gdyby na
złość, stawała się coraz natrętniejsza. W końcu pani M. schwyciła mój bukiet i machnęła nim przed sobą. W tej
chwili pakiecik wypadł spomiędzy kwiatów wprost na rozwartą książkę. Zadrżałem. Przez chwilę pani M. w
niemym zdumieniu patrzała to na pakiet, to na trzymane w ręku kwiaty, i jak gdyby nie wierzyła własnym
oczom... Nagle zarumieniła się, drgnęła i spojrzała na innie. Lecz zdążyłem pochwycić jej spojrzenie i mocno
zamknąłem oczy, udając, źe śpię; za nic nie spojrzałbym na nią w tej chwili. Serce moje zamierało i trzepotało
się jak ptaszek, co się dostał w ręce kędzierzawego wiejskiego chłopaczka. Nie pamiętam, jak długo przeleżałem
z zamkniętymi oczyma: ze dwie, trzy minuty. Wreszcie odważyłem się je otworzyć. Pani M. chciwie czytała list
— a na widok jej rozpłomienionych policzków, roziskrzonego wilgotnego spojrzenia, pogodnej twarzy, której
każdy rys drgał radością, odgadłem, że list ten przynosi jej szczęście i że jej zgryzota rozwiała się jak dym.
Jakieś dręcząco słodkie uczucie drążyło mi serce, ciężko mi było udawać...
Tej chwili nie zapomnę nigdyl
Wtem w oddali rozległy się nawoływania:
— Madame M.! Natalie! Natalie!
Pani M. nie odezwała się, tylko szybko wstała, podeszła ku mnie i nachyliła się... Czułem, że patrzy mi
prosto w oczy. Rzęsy moje zadrgały, ale zapanowałem nad sobą i nie odemknąłem powiek. Starałem się
oddychać równiej i spokojniej, lecz serce biło mi gwałtownie. Gorące jej tchnienie parzyło mi policzki; nachyliła
się tuż ku mojej twarzy, jak gdyby ją badając. Wreszcie pocałunek i łzy spadły na moją dłoń, na tę, którą
trzymałem na piersi. Pocałowała ją dwukrotnie.
- Natalie! Natalie! Gdzie się podziewasz? — znów rozległy się głosy, teraz już całkiem blisko nas.
— Zaraz! — powiedziała pani M. swoim głębokim, srebrzystym głosem, przygłuszonym jednak i drżącym
od łez, tak cicho, że ja tylko mogłem ją słyszeć. — Zaraz!
Ale w tym momencie serce w końcu zdradziło mnie i jak gdyby wszystką krew skierowało ku mej twarzy. I
oto szybki gorący pocałunek sparzył moje wargi. Wydałem lekki okrzyk, otwarłem oczy, ale zaraz spadła na nie
wczorajsza gazowa chustka pani M. —| tak jak gdyby chciała mnie nią zasłonić od słońca. Po chwili już jej nie
było. Usłyszałem tylko szmer śpiesznie oddalających się kroków. Byłem sam.
Zerwałem z siebie chustkę i całowałem w nieprzytomnym zachwycie; przez kilka minut trwałem w jakimś
szaleństwie!... Dysząc gwałtownie, leżałem w trawie, wsparty na łokciach, i nieruchomo, półprzytomnie
patrzałem przed siebie na okoliczne wzgórza mieniące się pasmami zbóż, na rzekę opływającą ją łukiem, i dalej
— jak tylko wzrok mógł sięgnąć — wijącą się wśród innych wzgórz i wiosek, migających jak punkciki pośród
wielkiej, zalanej światłem przestrzeni, na sine, ledwo widoczne lasy, dymiące jak gdyby na rubieży rozpalonego
nieba i — jakieś błogie ukojenie, zrodzone z uroczystej ciszy tego obrazu, ogarnęło moje wzburzone serce.
Odczułem ulgę, odetchnąłem swobodniej... Ale całą duszą trwałem w jakiejś głuchej, słodkiej udręce — coś
niby przenikając i przeczuwając. Coś nieśmiało a radośnie odgadywałem zalęknionym sercem, drżącym od
wyczekiwania... I nagle pierś moja zatrzęsła się,
całkiem jak gdyby ją coś przeszyło, a z oczu popłynęły mi słodkie łzy. Zakryłem twarz dłońmi i drżąc jak źdźbło
trawy, niepowstrzymanie poddałem się pierwszemu serdecznemu doznaniu i objawieniu, pierwszemu, jeszcze
mglistemu, odkryciu mojej natury... Z tą chwilą skończyło się moje dzieciństwo.
Gdym po upływie dwóch godzin wrócił do domu, pani M. już nie zastałem: wyjechała wraz z mężem do
Moskwy w jakiejś nagłej sprawie. Nigdy już jej nie spotkałem.
opubl. 1857 r.
tłumaczył Gabriel Karski
hm Tołstoj (1828—1910)
Diabeł
A ja powiadam wam, /£ wszelki, który patrzy na niewiastę, aby jej pojg- dal, już ją scudzpłoĄył w twoim
serem
Jeśli tedy prawe oko twoje gorszy cif, wyrwij je, a rtytł od siebie; albowiem pożyteczniej jest tobie, aby
zginął jeden 7 członków twoich, nifłiby miało był wrzucone wszystko ciało twoje do piekła.
A jeśli cif prawa ręka twoja gorszy, ode tnij ją i %ar\i(i od siebie; albowiem pożyteczniej jest tobie, aby
zginął jeden Z członków twoich, nijjiby miało iii wszystko ciało twoje do pieklą.
Mateusz, V, 28, 29, 30
Eugeniusza Irteniewa czekała świetna kariera. Miał na to wszystkie dane. Doskonałe wychowanie domowe,
świetnie ukończony wydział prawny uniwersytetu petersburskiego, stosunki w najwyższych sferach przez
niedawno zmarłego ojca i nawet dzięki poparciu ministra rozpoczętą pracę w ministerstwie. Miał i majątek,
nawet duży majątek, lecz nadszarpnięty. Ojciec mieszkał za granicą i w Petersburgu, dawał po sześć tysięcy
rocznie synom — Eugeniuszowi i starszemu Andrzejowi, który służył w kawalergardach — a sam wydawał z
matką bardzo dużo. Tylko latem przyjeżdżał na dwa miesiące na wieś, ale nie zajmował się gospodarstwem,
pozostawiając wszystko zbyt nawykłemu do dobrej kuchni administratorowi, który też nie zajmował się
gospodarstwem, ale cieszył się zupełnym zaufaniem właściciela.
Po śmierci ojca, gdy bracia przeprowadzali działy majątkowe, okazało się, iż długów było tyle, że
plenipotent radził nawet, żeby zatrzymując sobie majątek babki, szacowany na sto tysięcy, zrzec się
spadku. Ale sąsiad ziemianin, który miał interesy ze starym Ir- teniewem, to jest — miał wystawiony przez
niego weksel i przyjeżdżał w tej sprawie do Petersburga, mówił, źe pomimo długów interesy można
uporządkować i utrzymać dużą jeszcze fortunę. Należało tylko sprzedać las, oddzielne kawałki ugorów i
zachować złote jabłko — Siemionowskie — z czterema tysiącami dziesięcin czarno- ziemu, cukrownią i
dwunastu dziesięcinami zalewnych łąk; trzeba tylko poświęcić się tej sprawie i, osiadiszy na wsi, gospodarować
rozumnie i oszczędnie.
Tak więc Eugeniusz pojechał na wiosnę (ojciec umarł w poście) do majątku i po obejrzeniu wszystkiego
postanowił podać się do dymisji, osiąść z matką na wsi i zająć się gospodarstwem, tak żeby zachować fundum. Z
bratem, z którym nie łączyły go zbyt zażyłe stosunki, ułożył się tak: zobowiązał się płacić mu rocznie cztery
tysiące Jub jednorazowo osiemdziesiąt tysięcy, za co brat zrzekał się swej części spadku.
Tak też zrobił i zamieszkawszy z matką w dużym dworze, z zapałem, a zarazem przezornie wziął się do
gospodarki.
Ludzie myślą zazwyczaj, że konserwatystami są najczęściej starcy, a nowatorami młodzi ludzie. To nie jest
całkiem słuszne. Najczęściej spotykani konserwatyści — to młodzi ludzie. Młodzi ludzie, którym chce się żyć,
ale którzy nie myślą i nie mają czasu pomyśleć o tym, jak trzeba żyć, i dlatego wybierają sobie za wzór to życie,
które było.
Tak samo postępował Eugeniusz. Gdy teraz osiadł na wsi, marzeniem jego i ideałem było wskrzeszenie
formy życia przyjętej nie za ojca — ojciec był złym gospodarzem, lecz za dziadka. I teraz zarówno w domu, w
ogrodzie, jak i w gospodarstwie, wprowadzając, rozumie się, zmiany właściwe epoce, starał się wskrzesić ogólną
atmosferę życia dziada — wszystko na szerokiej stopie — zadowolenie całego otoczenia, ład i dobrobyt; ażeby
tak urządzić życie, trzeba było bardzo dużo pracy: należało zaspokajać wymagania banków i wierzycieli i na to
sprzedawać grunta i prolongować terminy płatności, trzeba było zdobywać pieniądze i na prowadzenie, tu
swoimi ludźmi, tam najętymi.
ogromnego gospodarstwa w Sicmionowskiem / c/.icrcmn tysiącami dziesięcin ornej ziemi i cukrownią; trzeba
było i w domu, i w ogrodzie robić tak, 'żeby nic nic sprawiało wrażenia zaniedbania i upadku.
Roboty było dużo, ale Kugeniusz miał też dużo sił fizycznych i moralnych. Mial lat dwadzieścia sześć, by!
średniego wzrostu, krzepko zbudowany, z rozwiniętymi przez gimnastykę mięśniami, krewki, z mocnym
rumieńcem na policzkach, zęby i oczy mu błyszczały, niezbyt gęste miękkie włosy wiły się. Jedynym jego
brakiem fizycznym był krótki wzrok, który sam rozwinął w sobie przez używanie okularów, i teraz nic mógł już
chodzić bez binokli, które odcisnęły mu kreski u nasady nosa. Taki był fizycznie, duchowe zaś jego oblicze było
lego rodzaju, żc im lepiej ktoś go znał, tym więcej go lubił. Matka zawsze kochała go najbardziej, teraz zaś, po
śmierci męża, skupiła na nim nic tylko całą swoją tkliwość, lecz i cale swe życic. Ale nic wyłącznie przez matkę
był kochany. Koledzy w gimnazjum i w uniwersytecie zawsze nic tylko bardzo go lubili, lecz i szanowali. Na
wszystkich obcych zawsze oddziaływał w ten sposób. Nic można było nic wierzyć temu, co mówił, nic można
było posądzać o fałsz, obłudę człowieka o tak szczerej, uczciwej twarzy i przede wszystkim oczach.
W o^óle cala jego osobowość bardzo mu pomagała w interesach. Wierzyciel, który by innemu odmówił, jemu
wierzył. Rządca, starosta wiejski, chłop, który innemu zrobiłby świństwo, oszukał zapominał oszukiwać pod
miłym wrażeniem obcowania z dobrym, prostym w obejściu, a przede wszystkim szczerym człowiekiem.
Był koniec maja. Eugeniusz jako tako załatwił w mieście sprawę zwolnienia ugorów od zastawu, żeby je
sprzedać kupcowi, i pożyczył sobie picniąd/.y u tegoż kupca, żeby skompletować inwentarz, to jest konie, woły,
wozy, i co najważniejsze, żeby zacząć niezbędną budowę lolwurku, Sprawa ruszyła z miejsca. Wożono budulec,
cicślc już pracowali i nawóz wożono na osiemdziesięciu furmankach, ale wszystko wciąż jeszcze wisiało na
włosku.
Wśród tych trosk zdarzyło się coś, co choć nic było ważne, lecz w owym czasie trapiło Eugeniusza.
Przeżywał swoją młodość w taki sposób, jak żyją wszyscy młodzi, zdrowi nieżonaci ludzie, to jest miał stosunki
z różnego rodzaju kobietami. Nic był rozpustnikiem, ale nic był też, jak sam o sobie mówił, mnichem. A
oddawał się temu tylko o tyle, o ile to było, jak powiadał, niezbędne dla zdrowia fizycznego i zachowania
swobody umysłu. Zaczęło się to, gdy miał szesnaście lat. I dotychczas szło pomyślnie. Pomyślnie w tym sensie,
żc nic oddał się rozpuście, nie zakochał się ani razu i ani razu nie był chory. Mial w Petersburgu z początku
szwaczkę, potem pr/ckonał się, żc jest zepsuta, i urządził się inaczej. I ta strona życia była tnk zabezpieczona, żc
nic sprawiała mu kłopotu.
Ale oto mieszkał już drugi miesiąc na wsi i absolutnie nic wiedział, co ma robić. Wstrzemięźliwość z musu
zaczynała źle na niego działać, Czyż trzeba było jechać po to do miasta? I dokąd? Jak? To jedno niepokoiło
Bugeniusza lrtenicwa, a ponieważ był przekonany, że to mu jest niezbędne i potrzebne, więc rzeczywiście
stawało mu się niezbędne i potrzebne i czuł, że stracił swobodę i żc mimo woli odprowadza wzrokiem każdą
młodą kobietę.
Uwnżał, że byłoby źle u siebie na wsi nawiązać stosunek z kobietą zamężną lub dziewczyną. Wiedział z
opowiadań, żc i ojciec jego, i dziad pod tym względem zupełnie różnili się od reszty ówczesnych ziemian i w
domu nic wdawali się nigdy w żadne konszachty erotyczne z poddankami, i postanowił, że tego nie /.robi; ale
potem, gdy abstynencja zaczęła mu corn/ bardziej ciążyć, gdy wyobraził sobie z przerażeniem, co może mu się
stać w miasteczku, gdy wreszcie wziął pod uwagę, żc teraz nie ma poddaństwa, zdecydował, że można i tutaj.
„Byleby tylko /.robić to tak, /.eby nikt nie wiedział, i nie dla rozpusty, tylko dla /.drowia" tak sobie mówił, I gdy
to postanowił, ogarnął go jeszcze większy niepokój; rozmawiając ze starostą, z chłopami, ze stolarzem, mimo
woli naprowadzał rozmowę na kobiety i jeżeli była mowa o kobietach, przewlekał ją. Kobietom zaś przyglądał
się coraz bardziej.
Ale co innego było rozstrzygnąć sprawę z samym sobą, a co innego ją wykonać, parnemu podejść do
kobiety niepodobna. Do której? Gdzie? Trzeba przez kogoś, lecz do kogo się zwrócić?
Zdarzyło mu się pewnego razu zajść do chatki gajowego. Był nim dawny strzelec ojca. Eugeniusz Irteniew
rozgadał się z nim i gajowy zaczął opowiadać stare historie o hulankach na polowaniu. I Eugeniuszowi przyszło
do głowy, że dobrze by było urządzić tę rzecz tutaj, w gajówce lub w lesie. Nie wiedział tylko jak i czy podejmie
się tego stary Daniła. „Może przerazi go taka propozycja, i skompromituję się w jego oczach, a może po prostu
się zgodzi." Tak myślał słuchając opowiadań Daniły. Daniła opowiadał, jak kiedyś na polowaniu daleko od
domu zatrzymali się u żony diaka i jak on przyprowadził babę Prianicznikowowi.
„Można" — pomyślał Eugeniusz.
- Starszy pan, świeć, Panie, nad jego duszą, takimi głupstwami się nie zajmował.
„Nie można" — pomyślał Eugeniusz, ale żeby rzecz zbadać dokładnie, rzekł:
- Jakżeś to ty takimi brzydkimi sprawami się parał?
- A cóż w tym złego? I ona rada, i mój Fiodor Zacharycz taki był zadowolony, że nic wiem. Dał mi rubla.
Bo i jakże miał sobie poradzić? Też żywy człowiek. Na pewno wódkę pił.
„Tak, można powiedzieć" — pomyślał Eugeniusz i zaraz przystąpił do rzeczy.
- A wiesz — poczuł, że robi się purpurowy — wiesz, Daniła, męczę się.
Daniła uśmiechnął się.
- Jednak nie jestem mnichem, przywykłem.
Czuł, że wszystko, co mówi, jest głupie, ale cieszył się, bo Daniła aprobował.
- Cóż, dawno mógł pan powiedzieć, to można — rzekł. - Niech pan tylko powie, którą.
72
-
Ach, doprawdy wszystko mi jedno. No, rozumie się, żeby była nieszpetna i zdrowa.
-
Rozumiem — rąbnął Daniła. Pomyślał. — Ach, jest dobry kąsek — zaczął. Eugeniusz znów
poczerwieniał. — Dobry kąsek. Uważa pan, wydali ją za mąż jesienią — Daniła zaczął szeptać — a on nic nie
może zrobić. Przecie dla amatora to gratka nie lada.
Eugeniusz aż się skrzywił ze wstydu.
-
Nie, nic — zaczął szybko mówić. — Mnie zupełnie nie tego potrzeba. Przeciwnie (co mogło być
przeciwnie?), przeciwnie, trzeba tylko, żeby była zdrowa i jak najmniej kłopotów, żołnierka albo coś tak...
-
Wiem. To znaczy, Stiepanidę panu dać. Mąż w mieście, tak samo jak żołnierka. A babinka ładna,
czysta. Będzie pan zadowolony. Ja jej kiedyś powiadam: „Pójdź ino", a ona...
— No więc kiedy?
-
A choćby jutro. Ja pójdę po tytoń i zajdę do niej, a w obiad niech pan przyjdzie tutaj albo za ogród
warzywny do łaźni. Nikogo nie ma. W obiad naród śpi.
-
No dobrze.
Gdy Eugeniusz wrócił do domu, ogarnęło go wielkie podniecenie. „Co to będzie? Co to jest chłopka? A nuż
coś szkaradnego, okropnego. Nie, one są ładne — mówił sobie wspominając te, którym się bacznie przyglądał.
— Ale co ja powiem, co zrobię?"
Przez cały dzień był nieswój: nazajutrz o dwunastej poszedł do gajówki. Daniła stał we drzwiach i w
milczeniu znacząco skinął głową w stronę lasu. Krew nabiegła Eugeniuszowi do serca, poczuł to i poszedł do
ogrodu warzywnego. Nie ma nikogo. Podszedł do łaźni — żywego ducha, zajrzał tam, wyszedł i nagle usłyszał
trzask złamanej gałązki. Obejrzał się: stała w gęstwinie za małym parowem. Pobiegł tam przez parów. W
parowie rosła pokrzywa, której nie zauważył. Poparzył się i zgubiwszy binokle wbiegł na przeciwległy stok. W
białym haftowanym staniczku, w czerwonobrunatnej samodziałowej spódnicy, w jaskrawoczerwoncj chusteczce
na głowie, bosa, świeża, jędrna, stała i uśmiechała się nieśmiało.
Tutaj dokoła jest ścieżka, mogliście obejść, panie — powiedziała. — A myśmy tu dawno. Tyli czasl
73
Podszedł do niej, i rozglądając się, dotknął jej.
Po kwadransie rozeszli się, on znalazł binokle, wstąpił do Daniły i w odpowiedzi na jego pytanie: „Czy pan
zadowolony?", dał mu rubla i poszedł do domu.
Był zadowolony. Wstyd było tylko z początku. Potem minęło. I wszystko było dobrze. Przede wszystkim
dobrze, źe teraz czuje się lekki, spokojny, rześki. Jej nawet dobrze się nie przyjrzał. Pamiętał, źe była czysta,
świeża, niebrzydka i prosta, bez grymasów. „Czyjaź ona może być? — mówił sobie. — Piecznikowa, tamten
powiedział? Któraż to Piecznikowa? Siedzą przecie na dwóch zagrodach. Musi to być synowa starego Michajły.
Tak, pewnie jego. Przecie jego syn mieszka w Moskwie, zapytam kiedy Daniły."
Odtąd została usunięta ta ważna, dawniej nieprzyjemna strona życia na wsi — przymusowa
wstrzemięźliwość. Nic już nie zakłócało swobody myśli Eugeniusza i mógł się bez przeszkód zajmować swoimi
sprawami.
A sprawy, do których się zabrał Eugeniusz, były bardzo niełatwe: czasami wydawało mu się, źe nie da im
rady, i na tym się skończy, że jednak trzeba będzie sprzedać majątek, wszystkie jego trudy przepadną, a co
najważniejsze, okaże się, że nic wytrzymał, nie potrafił doprowadzić do końca tego, za co się wziął. To go
najbardziej niepokoiło. Nie zdążył jeszcze załatać jednej dziury, a już otwierała się nowa, nieoczekiwana.
Przez cały ten czas wychodziły wciąż na jaw nie znane przedtem długi ojca. Widać było, że ojciec w
ostatnich czasach brał, gdzie się dało. Podczas działów majątkowych w maju Eugeniusz myślał, źe wie nareszcie
wszystko, ale nagle w środku lata otrzymał list, z którego wynikało, źe był jeszcze dług zaciągnięty u wdowy
Jesipowej na dwanaście tysięcy rubli. Weksla nie było, tylko zwykły kwit, który, zdaniem adwokata, można było
zakwestionować. Lecz Eugeniuszowi nawet nic mogło przyjść do głowy odmawiać za
płacenia rzeczywistego długu ojca tylko dlatego, że można było kwestionować dokument. Musiał się tylko
upewnić, czy ten dług rzeczywiście istniał.
- Mamo, kto to jest Kaleria Władimirów na Jesipowa? — zapytał matki, gdy jak zwykle zeszli się przy
obiedzie.
- Jesipowa? To przecie wychowanica dziadka. Bo co?
Eugeniusz opowiedział o liście.
- Dziwię się, jak jej nie wstyd. Twój papa tyle jej dawał.
— Ale czy jesteśmy jej dłużni?
- Jak ci powiedzieć? Długu nie ma, papa w swojej nieskończonej dobroci...
— Tak, ale papa uważał to za dług?
— Nie potrafię ci tego powiedzieć. Nie wiem. Wiem, że tobie i tak ciężko.
Eugeniusz widział, źe Maria Pawłowna sama nic wiedziała, co powiedzieć, i jakby go indagowała.
— Widzę z tego, źe trzeba płacić — rzekł syn. — Pojadę jutro do niej i pomówię, czy nie można
sprolongować.
— Ach, jak mi ciebie żali Ale wiesz co, tak będzie lepie). Powiedz jej, że musi poczekać — mówiła Maria
Pawłowna widocznie uspokojona i dumna z decyzji syna.
Eugeniusz był w szczególnie trudnym położeniu jeszcze i dlatego, źe mieszkająca z nim matka zupełnie nie
rozumiała jego sytuacji. Przez całe życie przywykła żyć na tak wysokiej stopie, że nic mogła nawet sobie
wyobrazić, w jakim położeniu znajduje się syn, to jest, że nie dziś, to jutro interesy tak się mogły zagmatwać, że
nic im nie zostanie, i syn będzie musiał sprzedać wszystko i żyć utrzymując matkę tylko z pensji urzędnika,
która w jego wypadku mogła mu przynieść co najwyżej dwa tysiące rubli rocznie. Nie rozumiała, że jedynym
ratunkiem było ograniczenie wydatków we wszystkim, i dlatego nie mogła pojąć, czemu Eugeniusz tak się
krępował w drobiazgach, w wydatkach na ogrodników, stangretów, na służbę, i nawet na życie. Prócz tego, jak
większość wdów, żywiła dla pamięci nieboszczyka pietyzm, uczucie zgoła niepodobne do tego, jakie miała dła
niego za życia, i nie dopuszczała myśli, że to, co
rW
zrobił lub wprowadził nieboszczyk, mogło być złe i miało ulec zmianie.
Eugeniusz utrzymywał z wielkim wysiłkiem i ogród, i oranżerię z dwoma ogrodnikami, i stajnię z dwoma
stangretami. Maria Pawłowna zaś naiwnie myślała, że nie skarżąc się na jedzenie, które gotował stary kucharz,
ani na to, że nie wszystkie ścieżki w parku są gracowane, że zamiast lokajów był tylko jeden chłopak, robi
wszystko, co może robić matka poświęcająca się dla syna. Toteż i ten nowy dług, który Eugeniusz traktował
niemal jako ostateczny cios dla wszystkich swych zamierzeń, Maria Pawłowna traktowała jako przypadek, który
wykazał szlachetność Eugeniusza. Maria Pawłowna nie martwiła się zbytnio położeniem materialnym
Eugeniusza jeszcze i z tego powodu, że była przekonana, iż syn jej zrobi świetną partię, która naprawi wszystko.
Partię zaś mógł zrobić najświetniejszą. Znała z tuzin rodzin, które uważałyby za szczęście wydać za niego córkę.
I pragnęła urządzić to jak najprędzej.
IV
Eugeniusz sam marzył o małżeństwie, ale nie tak jak matka: myśl
0
tym, żeby zrobić z ożenku środek poprawienia swych interesów, była mu wstrętna. Chciał ożenić
się uczciwie i z miłości. Przyglądał się pannom, które spotykał w towarzystwie i znał, oceniał swój stosunek do
nich, ale los jego się nie rozstrzygał. Tymczasem, czego bynajmniej się nie spodziewał, jego spotkania ze
Stiepanidą trwały
1
nawet nabrały charakteru czegoś ustalonego. Eugeniusz był tak daleki od rozpusty, tak trudno mu
było robić tę potajemną, niedobrą — czuł to — rzecz, iż wcale jej nie organizował i nawet po pierwszej schadzce
miał nadzieję, że nie będzie więcej widywał Stiepanidy, ale okazało się, że po pewnym czasie znowu ogarnął go
niepokój, który temu przypisywał. 1 niepokój ów tym razem nic był już bezprzedmiotowy; przedstawiał sobie te
właśnie czarne, błyszczące oczy, ten właśnie niski głos mówiący „tyli czas", ten zapach czegoś świeżego i
mocnego i tę wysoką pierś unoszącą stanik, i to wszystko w tej
leszczynowej i klonowej gęstwinie, oblanej jaskrawym słońcem. Choć bardzo się tego wstydził, znowu zwrócił
się do Daniły. I znowu naznaczono spotkanie w południe w lesie. Tym razem Eugeniusz lepiej jej się przyjrzał i
wszystko wydało mu się w niej ponętne. Spróbował porozmawiać z nią, zapytał o męża. Istotnie, był to syn
Michajły, służył w Moskwie za stangreta.
— No cóż, jakże ty tak... — Eugeniusz chciał zapytać, jak to jest, że ona go zdradza.
— Wedle czego: jakże? — spytała. Widocznie była mądra i domyślna.
— No, jakże ty tak do mnie chodzisz?
— Wielka mi rzecz — wyrzekła wesoło. — On tam pewnikiem hula. To cóż ja mam sobie odmawiać?
Widać było, że udawała rozwiązłość, chwackość. I to wydało się Eugeniuszowi mile. Jednakże sam nie
naznaczył jej schadzki. Nawet kiedy zaproponowała, żeby widywać się bez pośrednictwa Daniły, do którego
odnosiła się jakoś nieprzychylnie, Eugeniusz się nie zgodził. Miał nadzieję, że to spotkanie będzie ostatnie.
Podobała mu się. Sądził, że takie obcowanie jest dla niego konieczne i że w tym nie ma nic złego, ale w głębi
duszy miał surowszego sędziego, który tego nie pochwalał, i spodziewał się, że to ostami raz, jeżeli zaś się nie
spodziewał, to przynajmniej nie chciał w tej sprawie brać udziału i przygotowywać tego na następny raz.
Tak rzecz się miała przez całe lato, podczas którego widział się ze Stiepanidą z dziesięć razy i zawsze za
pośrednictwem Daniły. Raz się zdarzyło, że nic mogła przyjść, ponieważ przyjechał mąż, i Daniła zaproponował
inną. Eugeniusz ze wstrętem odmówił. Potem mąż wyjechał i schadzki trwały po dawnemu, z początku przez
Daniłę, a potem już po prostu wyznaczał kiedy, i ona przychodziła z babą Prochorową, ponieważ mężatka nie
może chodzić na schadzki sama. Pewnego razu, akurat w tym czasie, gdy było wyznaczone spotkanie, do Marii
Pawłowny przyjechała w odwiedziny znajoma rodzina z tą panną, którą matka raiła Eugeniuszowi, i Eugeniusz
w żaden sposób nie mógł się wyrwać z domu. Gdy tylko mógł wyjść, poszedł niby to na gumno i okrężną
ścieżką do lasu nie miejsce spotkania. Jej nie
było. Ale na zwykłym miejscu wszystko, dokąd mogła sięgnąć ręką, było połamane: czeremcha, leszczyna,
nawet młody kłonek grubości pałki. To ona tu czekała, denerwowała się, złościła i swawoląc zostawiła mu taką
pamiątkę. Postał, postał i poszedł do Daniły prosić, żeby ją zamówił na futro. Przyszła i była taka jak zawsze.
Tak minęło lato. Spotkania były zawsze wyznaczone w lesie i tylko taz, już pod jesień, w szopie za zagrodą
Pczrłnikowów. Eugeniuszowi nawet nie przychodziło do głowy, żeby ten stosunek mreł dla niego jakiekolwiek
znaczenie O niej zaś nawet nie myślał. Dawał jej pieniądze, i basta. Nie wiedział i nie myślał, że cała wieś już
wiedziała o tym i zazdroszczono jej, że członkowie jej rodziny bali od nie) te pieniądze i Tarhęrali ją i że jej
pojęcie o grzechu pod wpłrwcm pieniędzy i udziału krewnych całkiem się rozwiało. Wydawało się jej, że skoro
ludzie zazdroszczą, to to, co ona robi, jest dobre.
„Po prostu trzeba przecież dla zdrowia — myślał Eugeniusz. — Przypuśćmy, to niedobrze, i chociaż nikt o
tym nie mówi, wszyscy łub wiełn wie. Baba, z którą ona chodzi, wie. A skoro wie, to z pewnością rozgadała.
Ale cóż robić? Paskudnie postępuję — myślał Eugeniusz — ale co robić, zresztą, to nie na długo."
Najbardziej
Eugeniuszowi spokój mysi o mężu. Z począt
ku nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie, że jej mąż musi być py^ri i to jakby go częściowo usprawiedliwiało.
Ale zobaczył męża i był zaskoczony. Był to chwat i elegant, w żadnym razie nie gorszr, a na pewno lepszy od
niego. Pizy pierwszym spotkania potem powiedział Soepanidzie, że widział jej męża, i zachwycał się, jaki z
niego mrh
— Drugiego takiego nie ma we wsi — powiedziała z dumą.
To zdziwiło Eugeniusza. Odtąd myśl o mężu jeszcze bardziej go
dręczyła. Zdarzyło ma się być kiedyś u Daniły i Daniła, rozgadawszy się, powiedział mn wręcz: ~
— A Midupi niedawno pytał się mnie: czy to prawda, źe dnedne żyje z żoną mojego syna. Powiedziałem:
nie wiem. Zresztą, powiadam, lepiej z dziedzicem niż z chłopem.
— I cóż on na toł
— A nic, powiada, poczekajcie, dowiem «ię dokumentnie, już ja jej pokażę.
„No, gdyby mąż wrócił na wieś, przestałbym" — myślał Eugeniusz
Ale mąż mieszkał w mieście i stosunek na razie trwał.
„Gdy będzie trzeba, zerwę i nic z tego nie zostanie** — myśłaŁ
Wydawało obi sie co niewątpliwe, ponieważ w ciąga lata dożo różnych rzeczy bardzo go absorbowało: i
urządzenie nowego folwarku, i żniwa, i budowa, i — rzecz najważniejsza, spłata długo i sprzedaż ugorów.
Wszystko to były sprawy, które go pochłaniały całkowicie, o których myślał kładąc się spać i wstając Wszystko
co było prawdziwym życiem. Spotkania zaś — nawet nie nazywał tego stosunkiem — ze Sciepanidą były czymś
zgoła błahym. Co pcawda, gdy zjawiało się pragnienie zobaczenia jej, występowało z taką siłą, że o niezrm
innym nie mógł myśleć, ale to trwało niedhsgo, urządzało się schadzkę i znowu zapominał o niej na tygodnie,
czasami na miesiąc
Jesienią Eugeniusz często jeździł do miasta i tam zaprzyjaźnił się z rodziną Armeńskich. Armeńscy mieli
córkę, która świeżo ukończyła instytut. I tu ku wielkiemu zmartwienia Marii Pawłowny stało się to, że
Eugeniusz, jak ona mówiła, za nisko siebie ocenił, zakochał się w Lizie Armeńskiej i oświadczy! się jej. Od tego
czasu spotkania ze Sciepanidą ustały.
V
Dlaczego Eugeniusz wvbcał lizę Armeńską, nie można wyjaśnić, jak nigdy nic można wyjaśnić, dlaczego
mężczyzna wybiera tę, a nie inną kobietę. Przyczyn było mnóstwo — i pozytywnych, i negatywnych. Przyczyną
było 1 co, że ona nie była jedną z tych bardzo posażnych panien, jakie swatała mu matka, i to, że była naiwna i
hfrr«i«a w stosunku do swojej marki, i to, że nie była
pięknością zwracającą na siebie uwagę, a przy tym nie była brzydka. Najważniejsze zaś było to, że zMrńrnir z
mą zaczęło się w tym
okresie, kiedy Eugeniusz dojrzał do ożenku. Zakochał się dlatego, ii wiedział, że się ożeni.
Liza Anncńska z początku tylko podobała się Eugeniuszowi, ale gdy postanowił, że będzie jego żoną,
poczuł, że ma dla niej daleko silniejsze uczucie, poczuł, że jest zakochany.
Liza była wysoka, szczupła, długa. Wszystko w niej było długie: i twarz, i nos, nie wysunięty naprzód, lecz
spuszczony ku dołowi twarzy, i palce, i stopy. Cerę miała bardzo delikatną, białą w żółtawym odcieniu, z
delikatnym rumieńcem, włosy długie, blond, miękkie, wijące się — i śliczne, jasne, łagodne, ufne oczy. Te oczy
szczególnie zachwyciły Eugeniusza. I gdy myślał o Lizie, zawsze widział przed sobą te jasne, łagodne, ufne
oczy.
Taka była fizycznie; w dziedzinie zaś duchowej nic o niej nie wiedział, lecz widział tylko te oczy. I te oczy
zdawały się mówić mu wszystko, co było mu potrzebne do wiadomości. Sens zaś tych oczu był taki:
Jeszcze w instytucie, mając piętnaście lat, Liza ustawicznie kochała się we wszystkich pociągających
mężczyznach i była ożywiona i szczęśliwa tylko wtedy, gdy była zakochana. Po wyjściu z instytutu tak samo
kochała się we wszystkich młodych mężczyznach, których spotykała, i rozumie się, zakochała się w Eugeniuszu,
jak tylko go poznała. Ta właśnie kochliwość nadawała jej oczom ów szczególny wyraz, który tak zachwycał
Eugeniusza.
Tej samej zimy była już zakochana jednocześnie w dwóch młodych ludziach, rumieniła się i emocjonowała,
nic tylko gdy wchodzili do pokoju, lecz gdy wymieniano ich nazwiska. Ale potem, gdy matka napomknęła, że
Irtcnicw ma, zdaje się, poważne zamiary, jej zakochanie się w Irteniewic wzmogło się tak, że stała się niemal
obojętna wobec jego dwóch poprzedników. Kiedy Irtcnicw zaczął u nich bywać, na balu, na zebraniach, tańczył
z nią więcej niż z innymi i widać było, że pragnął dowiedzieć się tylko, czy ona go kocha, wówczas jej
zakochanie się w irteniewic stało się czymś chorobliwym, widziała go we śnie i na jawie w ciemnym pokoju, i
wszyscy inni mężczyźni przestali dla niej istnieć. Gdy zaś się oświadczył j pobłogosławiono ich, gdy się jawnie
pocałowali i zostali
KO
parą narzeczonych, wówczas nie myślała juź o niczym innym, tylko o nim, nic miała innych pragnień prócz
tego, żeby być z nim, żeby go kochać i być przez niego kochaną. Była zarazem dumna z jego miłości i
rozczulała się nad jego i swoją miłością, i cała omdlewała, tajała z miłości do niego. Im więcej ją poznawał, tym
więcej i on ją kochał. Nic spodziewał się nigdy, że spotka taką miłość, i ta miłość jeszcze potęgowała jego
uczucie.
VI
Na przedwiośniu przyjechał do Siemionowskiego zobaczyć, jak wszystko wygląda, i wydać dyspozycje w
gospodrstwie, a przede wszystkim w domu, gdzie urządzano siedzibę dla młodych małżonków.
Maria Pawłowa była niezadowolona z wyboru syna, ale tylko dlatego, że partia nie była tak świetna, jak by
być mogła, i dlatego, że Warwara Alcksiejewna, przyszła teściowa Eugeniusza, nie podobała się jej. Czy była to
kobieta dobra, czy zła, nie wiedziała i nie rozstrzygnęła tego, ale że była kobietą nicporządną, nie comme il faut,
nic lady, jak mówiła sobie Maria Pawłowna, to zobaczyła zaraz przy poznaniu się z nią i to ją martwiło.
Martwiło z tego powodu, źe ceniła z przyzwyczajenia dbałość o porządek, widziała, że Eugeniusz jest pod tym
względem bardzo wrażliwy, i przewidywała dla niego dużo zmartwień z tej racji. Panna zaś podobała się jej.
Podobała się zwłaszcza dlatego, że podobała się Eugeniuszowi. Trzeba było ją kochać. 1 Maria Pawłowna była
na to przygotowana, i to całkiem szczerze.
Eugeniusz zastał matkę radosną, zadowoloną. Urządzała wszystko w domu, a sama zamierzała wyjechać,
skoro tylko syn przewiezie młodą żonę. Eugeniusz namawiał ją do pozostania. I kwestia była wciąż nic
rozstrzygnięta. Wieczorem, jak zwykle, po herbacie Maria Pawłowna kładła pasjansa. Eugeniusz siedział i
pomagał jej. Była to pora najszczerszych rozmów. Ukończywszy jeden pasjans i nie zaczynając nowego Maria
Pawłowna spojrzała na Eugeniusza i nieco się zacinając, zaczęła tak:
81
A jil rltrinlciii i i t o4 powledzlet', '/enlfl. Mii/iinilc t>l',u nie wltiiTi, iiIc W ogólf i lit iulum c l ilm' rudę, fo
przed oftflflklim nuleży lir/wiirimltowo flllkwidowilć \myHf/kle hwoje kiiwulcriiklc upruwy, Iiih /Hiy nit juA
nic mogło |ii/r»/l4iii|/iii I Kibic, I Iłoifcc Ifmiń, żonie, l(ii/iiniink/ mnie?
OtzywMele, Hii^enliiiiz /urn/ /Ki/umlitl, *e Mnriit 1'uwlownn
II ll lilii illll/jr; (|(l jc^fl R|10|ktll'l /(' !i|f(1|;Hini(ił|, loóir llNIłlly w pne/l|lkui li Jesieni, I )mI' /uwinę diHTKHiK!
kobioty, jiizyjilwyWfiJfi lyni wpoikunlom dulek" większe /nim /('(ile, ni/' one niiitly w r/oczy wlltoicii
Eujfonlunz pocwiwlfinllł, I Ki nic ryle /<• wiiyclUi en z irytacji) źe pnc/clwu Mitr Im hiwlownu wi rfjea się
wpruwdzie / miłości filc )ednuk wiii|'-ii filę do nic Nwoicli ipruw, do lego, czego nic ro/umla I nic może
rozumieć, Powiedział, /
V
nip mu nic takiego, co nulrżuloliy iiltrywnl, I źc wllśflie y,«wfgo luk uli; zachowywał,
żeby nit nie mogło mu pr/fN/lwid/if' w Miłd/rrihlwir,
To donkomile, kochanku, nic obrażaj nit; dii mnie r/ckln Mfłiiii 1'hwIowiki, zuiir»y,nn«,
Air ItugenillM wl(-l'/lnJ, ŹO miilku nic dokoiuzylu i nic powiedziała i«jjo,
III
iIicImIu. Okit/ulo pilę, źe tek
liyło. l'o chwili /ur/^lit mówić o lym, jult podczail jego nlrolicrności praiKOno )i| mi iln/rMim IIIHlkę do,,,
lY/cłllikoWÓW,
IVrnfiugeniup/ zarumienił ilg już nic z Iryiiiejl i nuwei nic ze w»lyilu, let/ wnktiirlt jukiejś il/iwnt j
świadome^ I znaczenia u-j^ii,
III mu /'HM/ |IOWll"'l/IJ, świlldoilMlllci lllilllOWflllM-j, cullo iwiile nic
ttgodflfj / jcjiji) rozumowaniem, Sjwuwdzilo kię (©, r/ego ulę ipodiiiwil, Mflflfi 1'wwIowiih, jak gdylty nit*
mfiji|fi nit' innego nu celu p/ó</ ro/mowy, opowiedziała, źe lego roku nn\'/>\ filę minii ililojny, witloi/nir będzie
wojna. I u WflSlnówd PczelfliitdWÓW młodu mężatka urod/ilit jiluwuze dziecko, lukźe <*Hlf»pcM. Marin
1'iiwłnwiiH cIicIhIh io opowiedzieć mimochodem, ttlc fcwinn »lę /awMyd/ilii, |/,<ly ujr/wlii, /« fiyn nitu no »lę
/urumlenił, nnwowo ztiejmujl liinoklc, pi/iykii w nU* j wkiudu z powrotem oraz pOUplefiMla /4*|mIm
|M|>lno»» Umilkli On li'/ miU/łti | nir móf»l til« Wymyślić, /Hiy to mllt/rnic |n/t iwik', Ohojc wictl/lrll, >c nlę
W/N|CIMtllt /lO/MHlicIl.
82
Niijwn^nicjfizc, h' nil w*i |iotr/p|inn jdlt ttpruwlftlliwo^, >i'l>y ni (i liylo ulublcńrów )nli u iwojpj/o itry|>i,
Mdino |iowI^I/IhI nu//,je ('/i/^nlim!/ wi< mi, ilu i4t%n /miii/iiNz, Nirpnif/fluiir Nię ril<?|,inkolfi/„ Hln mnie
0111)0 \iiiy%/)i' >yt lr rotlzlmir jr(U śwlęlośt li|, ltK«rrJ u- /nilnym wy|Mill«ii nlr /.liruknin. A io, co liylo w
moim kitwiilcioklm /ycUi, tu wnzyitiloi )<?»! < iilkowlclp nkoiltzonr, Nigdy / nikim nic wią/nleni i inkt nic ma
do mnie żntlnyoh pntw.
No, In nI$ tlen/ę i/chlu murku, /mim iwó) uzlfll lułny npoHÓli mydleniu,
Kii^rutun/ |u/.y|i|l i< nIowh iiiiiiM (itko rlfileŻnĄ mu iliminf i umilkł Niizujiili/ runo |io)pi lnil ilo mliioiu,
myśliwi o iiio/rc/onrl, o kim nu 4wirt ir, lylku nir o Siir|ninlil/ic, Ale jukliy iimyślnle, ^-liy nolilr mógł
przypomnieć, kioily |ioil)e>tl/ul <lo terkwi, /ai /nl ^potykiu
4
lu<l/i itli|t.'ycli i jntl»t< y<li ttinmii|tl
(
S|ui(Uuł
ihov^o Mfllwifijfl X ttlcmłonrm, piiioltków, młotlt (l/iewki, potem /nów ilwir huby, |e«ln.| |ii/ •• nim i/ym
wieku, drugi] wymrojonit, w jnakruwne/erwonc
1
) chuitcCMe i jukliy .|< 14 /niijomil Miodu/n |)iihft Iii/Ir lekko,
il/lHmko, ll lig o.ku Oleili Mlt-iiMiwlv /równul nir; / nltiii, Muro/n IihImi zufif/yrłlttlfi fti? i pokłonili wedł®
tlftwnego /wye/uju, n mlódku / <l/lecklriti tylko sebylllfl głowę i upoił ęliiiflieczki błysnęły /nttne,
tiśmitrclinięie, wemle oe/y
„'luk, lo ouu, ule wn/yniko okoilr/one, i nie mu co pMFię^d nu nit|, I (l/ipeko mo>e moje przemknęło mu
pr/e/ głow<;. Nin, t-o /u ^liip*lwo, Mi|> liyl, orni clo niego rliml/ilu", Nuwel nie /m /i|l obll«ziidf Tul* nobla
pomunowil, io było poir/eline illu /iliowiu, jiI.ii il |iienli|il/0
t
i Immu, nic go / nii) nip wi»t>e
(
rtie wit|/u)o, nie
nm/i I nie powinno wiri/ui
4
, Nie Acliy ilu cni I glin oimileiiiu, nie, po pfOfttU mimienlr ule mu ule wyr/m ulo. I
ule wt|»omniul <• iKrj uni • .»/m B'0 ro/ntewie / inulkii, po ii|iiilkunl(i, 1 uni m/ii potem |e| ole »i.»l
W |ii/ewo«łni>j nii il/lelę Kugenluu/ w/l.il ślub W mieśi Ip i /.im/ wyjei tml nu wieś / mlotli) Aorii|, Dom
był ut/>tiUt>uy, |uk zwykle »lv ui/t|il/.i (Iłu młodej |»my, Murl.i 1'uwIiiwhu chclttlu wyjetłuii', O KiiuenliiM/, it
/wluu/i /u M ii| u i mili j.i, /ełiy /•imitła l'ylc /r |ir/riiloiilu ulę do olleyriy,
I tuk ZHCKęło »i(| dlii 1'iigenlun/u nowe ży le.
83
Pierwszy rok życia rodzinnego był trudnym rokiem dla Eugeniusza. Trudny był przez to, że sprawy, które w
miarę możności odkładał, kiedy starał się o rękę Lizy, teraz po ożenku wszystkie raptem się na niego zwaliły.
Wygrzebanie się z długów okazało się niemożliwe. Willa podmiejska została sprzedana, najbardziej naglące
długi pokryto, ale wciąż jeszcze pozostawały inne, a pieniędzy nie było. Majątek przyniósł pokaźny dochód, ale
należało posłać bratu rentę i były wydatki na wesele, toteż nie starczyło pieniędzy, cukrownia nie mogła iść i
trzeba było przerwać kampanię. Jedyny sposób wygrzebania się polegał na tym, żeby użyć pieniędzy żony. Liza,
zrozumiawszy sytuację męża, sama tego zażądała. Eugeniusz zgodził się, z tym jednak, żeby połowa majątku
została przepisana na imię żony. Tak też zrobił. Rozumie się, że nie dla żony, którą to obrażało, lecz dla
teściowej.
Te interesy z różnymi wahaniami, to powodzenia, to niepowodzenia, były jedną z rzeczy zatruwających
życie Eugeniusza w tym pierwszym roku. Drugą był stan zdrowia żony. W tym pierwszym roku pożycia Liza
miała fatalny wypadek. Wyjechała szarabanem na spotkanie męża powracającego z miasta, spokojny koń zaczął
brykać, ona zlękła się i wyskoczyła. Skok był stosunkowo szczęśliwy — mogła zaczepić się o koło — lecz była
już w ciąży, tej samej nocy zaczęły się bóle i poroniła, a po poronieniu długi czas nic mogła przyjść do zdrowia.
Utrata oczekiwanego dziecka, choroba żony, związana z tym dezorganizacja życia domowego, a przede
wszystkim obecność teściowej, która przyjechała natychmiast, gdy Liza zachorowała, wszystko to sprawiło, że
rok ten był dla Eugeniusza jeszcze cięższy.
Ale mimo tych ciężkich warunków pod koniec pierwszego roku Eugeniusz czuł się bardzo dobrze.
Wykołysana przez niego w sercu myśl o odbudowaniu zrujnowanej fortuny, o przywróceniu w nowym kształcie
życia jego dziada, choć z trudem i powoli, jednak zaczynała się urzeczywistniać. Teraz nie mogło już być mowy
o sprzedaży
całego majątku za długi. Fundum, choć przepisane na imię żony, było ocalone i jeżeli tylko buraki obrodzą i
ceny będą dobre, to w przyszłym roku po okresie niepewności materialnej i naprężenia może nastąpić całkowity
dostatek. To było pierwsze.
Drugie było to, że chociaż dużo spodziewał się po swojej żonie, bynajmniej nie spodziewał się znaleźć w
niej tego, co znalazł: to było nie to, czego oczekiwał, lecz znacznie więcej. Rozczulenia, zachwyty pary
zakochanych, choć się o to starał — nie udawały się lub udawały bardzo słabo; albo udawało się coś zgoła
innego, to mianowicie, źe nie tylko weselej, przyjemniej, lecz i łatwiej było mu żyć. Nie wiedział, z czego to
wynika, ale tak było.
Wynikało to zaś z tego, że ona zdecydowała zaraz po zaręczynach, że Eugeniusz Irteniew przewyższa
wszystkich ludzi na świecie, że jest najmądrzejszy, najczystszy, najszlachetniejszy, i dlatego obowiązkiem
wszystkich ludzi jest służyć i sprawiać przyjemność temu Irteniewowi. Ale że nic można było wszystkich do
tego zmusić, więc trzeba w miarę sił robić n> samej. Tak też robiła i dlatego wszystkie jej siły duchowe były
skierowane na to, żeby dowiedzieć się, domyślić, co on lubi, i potem robić wszystko, co należało, bez względu
na wszystkie trudności.
1 miała w sobie to, co stanowi główny urok obcowania z kochającą kobietą; dzięki miłości do męża umiała
czytać w jego duszy. Wyczuwała — wydawało mu się, żc nieraz lepiej niż on sam — każdy stan jego duszy,
każdy odcień jego uczucia i stosownie do tego postępowała, czyli nigdy nie obrażała jego uczuć, lecz zawsze
łagodziła uczucia przykre i wzmagała radosne. Ale nie tylko uczucia, rozumiała i jego myśli. Najbardziej obce
jej kwestie z dziedziny gospodarstwa wiejskiego, cukrowni, oceny ludzi pojmowała w lot i nie tylko mogła
rozmawiać z nim na te wszystkie tematy, lecz nieraz, jak sam jej mówił, być dla niego pożytecznym,
niezastąpionym doradcą. Na rzeczy, na ludzi, na wszystko na świecie patrzyła tylko jego oczami. Kochała swoją
matkę, ale gdy zobaczyła, że Eugeniuszowi jest niemiłe wtrącanie się teściowej do ich życia, od razu stanęła po
stronie męża i to w sposób tak stanowczy, że musiał ją mitygować.
I 'i i/h lym wN/ytillf illl mlnłfl W mil ile bardzo dużo HI I HI ku, IłlklU I, co najważniejsze, fi|Mil((i)ii<
Wii/ymko, co rolillit, robiła nlopn* strzeżenie, wldoeane były tylko wyniki roboty, to jest zowsze I we
wszystkim czystość, Ind I wykwint. JUzti wnet pojęło, nit czym polcgtd Idenl życiu jej mężu, I nu min się
osiągnąć, I onIij^hIii w prowadzeniu domu to właśnie, czego prngnqł, Itriik było rl/Jeci, nie i nn to były
nadzieje. W zimie pojechali do Petersburga do iikutt/foi i ten zapewnił, żc I J/h jest zupclnlo zdrowa I może ml
od dzieci. 1 to życzenie się spełniło, Przy końcu roku znów zusałn w ciążę. Jedno tylko, co choć nie zntruwało,
lecz groziło ich szczęściu, to była jej zazdrość " zazdrość, która powściągała, ukrywała, Iccz często clorpiała z
jej powodu. Hugenlusz nie tylko nie powinien nikogo kochać, ponieważ nie było na świecie kobiet jego godnych
mul lym, czy ona była jego godnit, czy nie, nigdy się nio zastanawiała lecz również żadna kobieta nic powinna
ośmielić się go kochać.
VII
'('ryli ich życiu był laki: on wsiitwał, jak zitwsze, wcześnie i szedł do gospodarstwu, do cukrowni, gdzie
przeprowadzono remont, c/asami w pole.
Nn dzlesląiii wracał na śniadanie. Iśawę pili nu turnsie; Maria
Pawłowna, stryjek, kióry u nich mieszkitł, I l,lzo, Po rozmowuch przy kawie, nlcmz bardzo ożywionych,
rozstawni! się do obiadu, Obłud jedli o drugiej, Potem chodzili lub jeździli nn spacer, Wieczorem, gdy
Eugeniusz przychodził z kancelarii, pili póino ber linię i czasem on czytał na glos, ona była zajęła robótka albo
muzykowali lub rozmawiali, gdy byli goście, (idy wyjeżdżał w ime< mach, codziennie pisał i codziennie
dostawili od nie) listy, (,/nsumi mu towarzyszyłu i wtedy bywało bardzo wesoło, Na jego i jej imieniny zbierali
się goście I było mu przyjemnie widzieć, )nk umialit ws/y»tko tak ur/Ą&/M
t
/( każdy dobrze się «/ul. Widział I
słyszał, >c wszyscy się zachwycali miodu, miłą panią domu, i ku to jes/c/c więcej jfj kochał, Wszystko układało
się doskonałe, Cżlążę znosiła
M
liitwo I ohojc, choć z lękiem, zaczynali mówić o tym, jak bodu wychowywitl! dziecko, Metodę wychowywania,
sposoby, wszystko to rozstrzygał Kugenlus/, ona pragnęła tylko pokornie spełniać jego wolę, l',ugcnlus* zaś
nne/yinl się książek lekarskich I miał zamiar wychowywać dziecko według wszystkich wskazań nauki. Onn
oczywiście zgadzała się nn wszystko i przygotowywał*, szyła letnie I zimowe hcclkl I szyltowitla kołyskę, Tuk
nastał drugi rok ich małżeństwa i druga wlosmt,
IX
liylo to przed Zielonymi Światkami, l/lzn była w piątym miesiącu i chociaż iiwnżuln na siebie, była wesoła i
ruchliwa, Obie matki, jej i lego, mieszkały wc dworze pod pozorom pilnowania i strzeżenia May, lecz tylko
niepokoiły ją swymi wzajemnymi docinkami. Eugeniusz zajmował się / wielkim zapałem gospodarstwem, nowa
uprawo nn szeroką skalę buraków cukrowych.
Przed Zielonymi A wiatkami l.i/a postanowiła zrobić w domu generalne porządki, których nic robiono od
Wielkanocy, I wezwała do pomocy służbie dwie pracujące na dniówkę baby, żeby wymyć podłogi, oknu,
wytrzepać meble I dywany I nałożyć pokrowcc. Wczesnym rankiem przyszły baby, nastawiły sagany wody l
wzięły się d(i roboty, Jedna z dwóch bab była .Stlepunldu, Dopiero to odsliiwlln swego małego I wprosiła się
prmr/ pisarczyku z ktuiirlarii, do którego teraz biegała, do mycia podłóg we dworze, (ihclała się dobrze przyjrzeć
nowej dziedziczce, Ntlcpnnidn jfcylfl p" dawnemu sama, bez mężu, i swnwollła, jali dawniej swawoliła ae
starym Danllt), który jij pmylupal w lesie, gdy wynosiła drwa, potem z dziedzicem, a teraz / młodym
chłopakiem, plmrciyklem. OdilfCNU wcale nic myślała. „On tera* ma rtonę mówiła sobie. A przyjemnie
przyjrzeć się dzledzlme, jej gospodarce, pięknie, powladnjii, ut/i|dzonej<
M
Kugenlus* nie widział |e| od czasu, gdy spotkał m z lUieiku-ni na drodze, Na dniówkę nie chodmila, ponlewa>
miała dziecko, a on
N7
r/ad ko przechodził przez wieś. Tego ranka, w wigilię Zielonych Świątek, Eugeniusz wstał wcześnie, o piątej, i
pojechał na ugór, gdzie mieli rozsypać superfosfat, i wyszedł z domu, zanim baby, które jeszcze krzątały się w
kuchni przy saganach, weszły do pokoi.
Wesoły, zadowolony i głodny, 1 Eugeniusz wracał na śniadanie. Zsiadł z konia przy furtce, oddal go
przechodzącemu ogrodnikowi i ścinając szpicrutą wysoką trawę, powtarzając, jak to często bywa, niedawno
wypowiedziane zdanie, szedł ku domowi. Zdanie, które powtarzał, brzmiało: „Superfosfat nic zawiedzie". Kogo,
jak nie wiedział i nic zastanawiał się.
Na łączce trzepano dywan. Meble były wyniesione.
„Hol hol co za porządki zarządziła Liza. Superfosfat nie zawiedzie. To mi gospodyni! Gosposial Tak,
gosposia — powiedział do siebie, żywo przedstawiwszy ją sobie w białym szlafroku, z promieniejącą twarzą,
jaką miała prawie zawsze, gdy na nią patrzył. - Tak, trzeba zmienić buty, bo superfosfat nic zawiedzie, to znaczy
czuć go nawozem, a gosposia jest w takim stanic. Dlaczego w takim stanie? Tak, rośnie w niej malutki nowy
Irtcnicw — pomyślał. - Tak, superfosfat nie zawiedzie". 1 uśmiechając się do tych myśli dotknął ręką drzwi
swego pokoju.
Ale nic zdążył nacisnąć klamki, gdy drzwi same się otworzyły i zetknął się nos w nos z idącą naprzeciw
niego babą z wiadrem; była podkasana, bosa i rękawy miały wysoko zawinięte. Odsunął się na bok, żeby
przepuścić babę, ona też się odsunęła poprawiając wierzchem mokrej ręki zsuniętą z głowy chustkę.
Przechodź, przechodź, ja nic wejdę, skoro... — zaczął Eugeniusz i nagle, poznawszy ją, urwał.
Ona, uśmiechając się oczami, wesoło na niego spojrzała. I nieco obciągnąwszy kieckę wyszła.
„Co za głupstwo?... Co takiego?... Nic może być" - - chmurząc się i odpędzając jak od muchy, mówił sobie
Eugeniusz, niezadowolony, że ją zauważył. Był niezadowolony, źe ją zauważył, a jednocześnie nie mógł
oderwać oczu od jej ciała kołyszącego się w mocnym, zgrabnym stąpaniu bosych nóg, od jej rąk, barków,
ładnych fałd koszuli i czerwonej kiecki wysoko podkasancj nad białymi łydkami.
„Czegóż ja patrzę — powiedział sobie, spuszczając oczy, żeby jej nic widzieć. — Tak, trzeba jednak wejść,
wziąć inne buty." I zawrócił do swego pokoju, ale nie zdążył przejść pięciu kroków, gdy, sam nic wiedząc jak i
na czyj rozkaz, znowu się obejrzał, żeby raz jeszcze ją zobaczyć. Skręcała za węgieł i w tej samej chwili również
obejrzała się za nim.
„Ach, co ja robię — wykrzyknął w duchu. — Ona może pomyśleć... Nawet na pewno juź pomyślała."
Wszedł do swego mokrego pokoju. Druga baba, stara, chuda, była tam i jeszcze szorowała, Eugeniusz
przeszedł na palcach między brudnymi kałużami do ściany, gdzie stały buty, i chciał juź wyjść, gdy baba też się
wyniosła.
„Ta wyszła i przyjdzie tamta, Sticpanida — sama" — nagle zaczął w nim ktoś rozumować.
„Boże drogi! O czym ja myślę, co ja robię!" — chwycił buty i pobiegł do przedpokoju, tam wzuł je,
oczyścił ubranie i wyszedł na taras, gdzie już obie mamy siedziały przy kawie. Liza widocznie czekała na niego i
weszła na taras drugimi drzwiami jednocześnie z nim.
„Boże drogi, gdyby ona, która uważa mnie za tak uczciwego, czystego, niewinnego, gdyby ona wiedziała!"
— pomyślał.
Liza, jak zawsze, przywitała go z promieniejącą twarzą. Ale dzisiaj wydała mu się jakaś szczególnie blada,
żółta i taka wysoka, wątła.
X
Przy kawie, jak to się często zdarzało, toczyła się owa osobliwa damska rozmowa, w której nie było
żadnego logicznego związku, lecz która, oczywiście, jakoś się wiązała, ponieważ była nieustanna.
Obie damy docinały sobie, a Liza umiejętnie lawirowała między nimi.
- Tak mi przykro, że nic zdążyły wymyć pokoju przed twym powrotem ~ powiedziała do męża. — A tak
bym chciała wszystko uporządkować.
- No, jak tam, spałaś po moim wyjściu?
— Owszem, spałam, dobrze się czuję.
- Jak kobieta w jej stanic może się dobrze czuć w taki nieznośny upał, gdy okna wychodzą na słońce —
rzekła Warwara Aleksiejewna, jej matka. — I bez żaluzji lub markiz. U mnie zawsze są markizy.
- Ale przecież tutaj jest cień od dziesiątej — rzekła Maria Pawłowna.
- Z tego właśnie jest gorączka. Z wilgoci — powiedziała Warwara Aleksiejewna nie dostrzegając, żc to, co
mówi, jest wręcz przeciwne temu, co mówiła przed chwilą. — Mój doktor zawsze powtarzał, źc nigdy nie
można określić choroby nie znając charakteru chorej. A już on wie, bo to jest znakomity doktor i płacimy mu sto
rubli. Nieboszczyk mąż nic uznawał doktorów, ale dla mnie nigdy niczego nic żałował.
- Jakże mógłby mężczyzna żałować dla kobiety, gdy życic jej i dziecka zależy może...
- Jeśli są środki, to żona może nic zależeć od męża. Dobra żona ulega mężowi — powiedziała Warwara
Aleksiejewna — tylko że Liza jest jeszcze za słaba po chorobie.
- Ależ nic, mamo, czuję się doskonale. Dlaczegóż nie podali ci przegotowanej śmietanki?
~ Wszystko jedno. Mogę pić i surową.
Pytałam się Warwary Alcksiejcwny. Odmówiła — powiedziała Maria Pawłowna, jak gdyby się tłumacząc.
- Ależ nic, dzisiaj nic chcę. — I jak gdyby wspaniałomyślnie ustępując dla przerwania niemiłej rozmowy,
Warwara Aleksiejewna zwróciła się do Eugeniusza: - No, jak tam, superfosfat rozsypali?
Liza pobiegła po śmietankę.
— Nic chcę, nic chcę.
- Lizo! Lizo! wolniej — rzekła Maria Pawłowna. — Jej szkodzą te szybkie ruchy.
- Nic nic szkodzi, jeżeli jest spokój duchowy — rzekła Warwara Aleksiejewna, jak gdyby robiąc aluzję do
czegoś, choć sama wiedziała, że jej słowa nic mogły zawierać żadnych aluzji.
Liza wróciła ze śmietanką. Eugeniusz pił kawę i słuchał chmurny. Przywykł do tych rozmów, ale dzisiaj
szczególnie go drażniła ich bezmyślność. Chciał zastanowić się nad tym, co mu się przytrafiło, a ta gadanina mu
przeszkadzała. Po wypiciu kawy Warwara Aleksiejewna wyszła, nadal nie w humorze. Zostali przy stole Liza,
Eugeniusz i Maria Pawłowna. I rozmowa potoczyła się prosta i przyjemna. Ale Liza z wrażliwością, jaką daje
miłość, natychmiast zauważyła, źc coś dręczy Eugeniusza, i zapytała go, czy nie miał jakiej przykrości. Nie był
przygotowany na to pytanie i trochę się zmieszał odpowiadając, źc nic miał. I ta odpowiedź dała Lizie jeszcze
więcej do myślenia. Żc coś go dręczy, i to bardzo, było dla niej tak oczywiste jak to, żc mucha wpadła do mleka,
ale on nic powiedział, co to było.
XI
Po śniadaniu wszyscy się rozeszli. Eugeniusz wedle ustalonego trybu poszedł do siebie do gabinetu. Nie
wziął się ani do czytania, ani do pisania listów, lecz usiadł i zaczął palić jednego papierosa za drugim,
rozmyślając. Strasznie go zdziwiło i zmartwiło nieoczekiwane pojawienie się w nim tego przebrzydłego uczucia,
od którego uważał, że jest wolny, odkąd się ożenił. Od tej pory ani razu nie doznawał tego uczucia ani w
stosunku do niej, do tej kobiety, którą kiedyś znał, ani do jakiejkolwiek innej kobiety poza swoją żona. Wiele
razy radował się w duszy z tego swojego wyzwolenia i oto nagle ten traf, tak zdawałoby się błahy, ujawnił mu,
żc nic jest wolny. Męczyło go teraz nie to, że znowu uległ temu uczuciu, że jej pragnie — o tym nawet myśleć
nic chciał — lecz to, że owo uczucie w nim żyje i że należy mieć się przed nim na baczności. O tym, żc to
uczucie w sobie zdławi, nic wątpił ani na chwile.
Miał jeden Jist, na który jeszcze nic odpowiedział, i dokument, który należało zredagować. Usiadł przy
biurku i wziął się do roboty. Gdy ją skończył i zupełnie zapomniał o tym, co go zaniepokoiło, wyszedł, żeby iść
do stajni. I znowu jak na złość, nieszczęśliwym
zbiegiem okoliczności czy też umyślnie, ledwie wyszedł na ganek, zza węgła pokazała się czerwona spódnica i
czerwona chustka i Sticpanida machając rękami i kołysząc się przeszła mimo niego. Nic dość na tym, że
przeszła, minąwszy go pobiegła jakby swawoląc i dopędziła towarzyszkę.
Gorące południe, pokrzywa, tyły Daniłowej gajówki i w cieniu klonów uśmiechnięta twarz Stiepanidy,
gryzącej liście, wszystko to powstało znowu w jego wyobraźni.
„Nie tak być nie może" — powiedział sobie i poczekawszy, aż baby znikną mu z oczu, poszedł do
kancelarii.
Był akurat obiad i spodziewał się zastać tam rządcę. Tak się też stało. Rządca dopiero co się obudził z
drzemki. Stał w kancelarii przeciągając się. Ziewał patrząc na pastucha, który coś do niego mówił.
— Wasiliju Mikołajewiczul
— Co pan dziedzic każe?
— Muszę z panicm pomówić.
— Co pan dziedzic każe?
— Jak pan skończy.
-
Jak to, nie przyniesiesz? — powiedział Wasilij Mikołajewicz do pastucha.
— Ciężko, Wasiliju Mikołajewiczu.
— O co chodzi? — spytał Eugeniusz.
-
A bo krowa ocieliła się w polu. No dobrze, zaraz każę zaprząc konia. Każ Mikołajowi Lysuchowi
zaprząc bodaj do wózka.
Pastuch wyszedł.
- Widzi pan — czerwieniąc się i czując to zaczął Eugeniusz. — Widzi pan, Wasiliju Mikołajewiczu.
Tutaj, póki byłem kawalerem, miałem grzechy... Pan może słyszał...
Wasilij Mikołajewicz uśmiechnął się oczami i widocznie chcąc oszczędzić dziedzica rzekł: To wedle
Stiepaszki?
- No tak. Otóż jest taka rzecz: bardzo proszę nic brać jej na dniówki do dworu. Pan rozumie, bardzo mi
nieprzyjemnie...
To, widać, Wania pisarczyk się rozporządził.
~ Więc proszę to załatwić... A jak tam, rozsypią resztę? — rzekł Eugeniusz, żeby ukryć zażenowanie.
— Właśnie zaraz jadę w pole.
Na tym się skończyło. I Eugeniusz uspokoił się w nadziei, że jak przeżył rok nie widząc jej, tak będzie i
teraz. „Prócz tego Wasilij Mikołajewicz powie pisarczykowi Iwanowi, Iwan powie jej i ona zrozumie, że ja tego
nie chcę" — mówił sobie Eugeniusz i cieszył się, źe się na to zdobył i powiedział Wasilijowi Mikołajewiczowi,
bez względu na to, ile go ten krok kosztował. „Tak, wszystko lepsze niż ta wątpliwość, ten wstyd." Wzdrygnął
się na samo wspomnienie o swoich występnych myślach.
XII
Wysiłek moralny, na który się zdobył, żeby pokonawszy wstyd powiedzieć Wasilijowi Mikołajewiczowi,
uspokoił Eugeniusza. Wydawało mu się, że teraz wszystko skończone. I Liza zaraz zauważyła, że jest zupełnie
spokojny, a nawet radośniejszy niż zwykle. „Prawdopodobnie martwiły go te wzajemne docinki między
matkami. Istotnie to nieprzyjemnie, zwłaszcza jemu, z jego wrażliwością i szlachetnością, słyszeć zawsze te
nieżyczliwe i w złym guście aluzje do czegoś", myślała Luza.
Nazajutrz były Zielone świątki. Pogoda była wspaniała i baby, idąc do lasu według zwyczaju wić wianki,
podeszły do dworu i zaczęły śpiewać i tańczyć. Maria Pawłowna i War w ara Ale- ksiejewna wyszły wystrojone
z parasolkami na ganek i podeszły do korowodu. Razem z nimi wyszedł w surduciku z czcsucssy przebywający
tego lara u Eugeniusza stryj, rozpustnik i pijaczyna o obrzękłej twarzy. Jak zawsze, barwny, jaskrawy krąg
młodych bab i dziewczyn był ośrodkiem zabawy, a dokoła niego z różnych stron, niby oderwane i obracające się
za nim planety otoczone satelitami, widać było to młode dziewczątka, trzymające się za ręce i szeleszczące
nowym perkalem sarafanów, to małych chłopaków, uganiających z wrzaskiem, to parobków w granatowych
i czarnych kaftanach, w czerwonych koszulach i kaszkietach, wypluwających bez przerwy łupiny słonecznika, to
służbę dworską lub obcych, którzy z daleka przyglądali się korowodom. Obie starsze panie podeszły do samego
koła, a za nimi i Liza w błękitnej sukni i takich samych wstążkach we włosach, z luźnymi rękawami, z których
wyłaniały się długie, białe ręce o kanciastych łokciach.
Eugeniuszowi nie chciało się wychodzić, ale śmieszne było ukrywać się. Wyszedł również na ganek paląc
papierosa, odkłonił się parobkom i chłopom i zaczął z jednym z nich rozmawiać. Baby tymczasem darły się
wniebogłosy wyśpiewując melodię do tańca, poklaskiwały w dłonie i tańczyły.
— Pani dziedziczka woła — rzekł jakiś chłopak podchodząc do nie słyszącego wołania żony Eugeniusza.
Liza wołała go, żeby popatrzył na tańce, na jedną z tańczących bab, która jej się szczególnie podobała. Była to
Stiepanida. Miała na sobie żółty fałdziasty sarafan i plisowany stanik bez rękawów, jedwabną chustkę na głowie,
była szeroka w biodrach, energiczna, rumiana, wesoła, dobrze tańczyła. On nic nie widział.
— Tak, tak — powiedział zdejmując i wkładając binokle. — Tak, tak — mówił. „A więc nie mogę się od
nie uwolnić" — myślał.
Nie patrzył na nią, gdyż bał się jej powabu, i właśnie wskutek tego to, co przelotnie widział w niej,
wydawało mu się szczególnie ponętne. Poza tym poznał po błysku jej spojrzenia, że ona go widzi i widzi, że on
się nią zachwyca. Postał, ile wymagała przyzwoitość, i ujrzawszy, że Warwara Aleksiejewna przywołała ją i coś
niezręcznie, sztucznie mówiła do niej, nazywając ją miłym stworzenim, odwrócił się i odszedł. Odszedł i wrócił
do domu. Wycofał się, żeby jej nie widzieć, lecz po wejściu na piętro, sam nie wiedząc jak i po co, podszedł do
okna i przez cały czas, kiedy baby były koło ganku, stał przy oknie i patrzył, patrzył na nią, napawał się jej
widokiem.
Zbiegł na dół, zanim go kto mógł zobaczyć, poszedł wolnym krokiem na werandę i zapaliwszy na
werandzie papierosa, niby to spacerując poszedł do ogrodu w tym kierunku, w którym ona poszła. Nie zrobił
nawet paru kroków w alei, gdy za drzewami mignął plisowany stanik bez rękawów na żółtym sarafanie i
czerwona chustka... Szła gdzieś z drugą babą. „Dokąd to one idą?"
I raptem namiętne pożądanie ogarnęło go płomieniem, jakby ręką chwyciło za serce. Eugeniusz, jak gdyby
ulegając czyjejś obcej woli, obejrzał się i poszedł za nią.
- Eugeniuszu Iwanyczu, Eugeniszu Iwanyczu! Ja do wielmożnego pana — odezwał się z tyłu jakiś głos i
Eugeniusz, ujrzawszy strego Samochina, który kopał u niego studnię, ocknął się, szybko się odwrócił i podszedł
do niego. Rozmawiając z nim, obrócił się bokiem i zobaczył, że Stiepanida z babą zeszły na dół, widocznie do
studni lub udając, że idą do studni, a potem, postawszy tam chwilę, pobiegły do korowodu.
XIII
Porozmawiawszy z Samochinem Eugeniusz wrócił do domu przybity tak, jakby popełnił zbrodnię. Po
pierwsze, ona go zrozumiała, pomyślała, że che ją widzieć, a ona tego pragnie. Po drugie, ta druga baba — Anna
Prochorowa — oczywiście wic o tym.
Najważniejsze zaś było to, że czuł, iż jest pokonany, że nie ma swojej woli, że jest inna siła, która nim
porusza, że dzisiaj uratował się tylko szczęśliwym trafem, ale przecież nie dziś, to jutro, pojutrze, jednak zginie.
„Tak, zginie — inaczej tego nie pojmował. — Zdradzić młodą, kochającą żonę z babą ze wsi, na oczach
wszystkich, czyż to nie była zguba, straszna zguba, po której nie można było już żyć? Nie, trzeba, trzeba coś
przedsięwziąć."
„Boże, mój Boże! Co mam robić? Czy jednak zginę? — mówił sobie. — Czy nie można jakoś zaradzić?
Toć trzeba coś zrobić. Nie myśleć o niej — nakazywał sobie. — Nie myśleć!", i zaraz zaczynał myśleć, i widział
ją przed sobą, i widział cień klonów.
Przypomniał sobie, że czytał gdzieś o mnichu, co z obawy, żeby nie ulec pokusie wobec kobiety, na którą
miał położyć rękę, by ją uleczyć, położył drugą rękę na fajerkę i spalił sobie pałce. Przypomniał to sobie. „Tak,
jestem gotów raczej spalić palce niż zginąć." I rozejrzawszy się, czy nikogo nie ma w pokoju, zapalił zapałkę, i
włożył palec w płomień. No, myśl o niej teraz" — zwrócił się
ironicznie do siebie. Zabolało go, cofnął okopcony palec, rzucił zapałkę i zaczął się sam z siebie śmiać. „Co za
bzdural Nic to trzeba robić. Trzeba przedsięwziąć środki, żeby jej nie widywać — samemu wyjechać albo ją stąd
usunąć. Tak, usunąćl Zaproponować jej mężowi pieniądze, żeby przeniósł się do miasta lub innej wsi. Dowiedzą
się ludzie, będą o tym gadać. No, to cóż, wszystko jest lepsze od tego niebezpieczeństwa. Tak, trzeba to zrobić"
— mówił sobie i wciąż nie spuszczając oczu, patrzył na nią. „Gdzież to ona idzie?" — nagle zapytał siebie.
Stiepanida, tak mu się przynajmniej wydawało, zobaczyła go w oknie i teraz, spojrzawszy na niego, wzięła za
rękę jakąś babę, poszła w stronę ogrodu, dziarsko wymachując wolną ręką. Sam nie wiedząc po co, dlaczego,
wciąż z racji swoich myśli, poszedł do kancelarii.
Wasilij Mikołajewicz w odświętnym surducie, wypomadowany, siedział przy herbacie z żoną; mieli gościa,
jejmość w tureckiej bawełnianej chuście.
- Chciałbym, Wasiliju Mikołajewiczu, z panem pomówić.
- Dobrze. Proszę. Myśmy już wypili.
— Nie, chodźmy lepiej się przejść.
- Zaraz, tylko wezmę kaszkiet. Taniu, przykryj samowar - rzekł Wasilij Mikołajewicz wychodząc w
wesołym nastroju.
Eugeniuszowi wydało się, iż rządca był pod dobrą datą, ale cóż robić, może to i lepiej, z większym
współczuciem wejdzie w jego położenie.
- Wasiliju Mikołajewiczu, ja znowu w tej samej sprawie - rzekł Eugeniusz — w sprawie tej kobiety.
- Więc co? Kazałem, żeby jej nic brać pod żadnym pozorem.
- Tak, ale w ogóle, ot co myślę i nad czym chciałem się z panem naradzić. Czy nie można by ich usunąć,
całą rodzinę usunąć?
- Dokądże się ich usunie? — z niezadowoleniem i, jak się wydało Eugeniuszowi, drwiąco odezwał się
Wasilij.
- Otóż ja tak myślałem, żeby dać im pieniądzy lub nawet ziemi w Kołtowskiem, byle jej tutaj nie było.
- Jakże ich usunąć? Dokąd on pójdzie ze swego gniazda? No i na co tu panu? Co ona panu przeszkadza?
— Ach, Wasiliju Mikołajewiczu, niechże pan zrozumie, że to dla żony będzie straszne, gdy się dowie.
— A któż jej powie?
— Ale jakże żyć w takim strachu? I w ogóle to ciężko.
— Dalibóg, czego pan się tak przejmuje? Kto stare wspomina, temu oko wyłup. A któż przed Bogiem nie
zgrzeszył, przed carem nie zawinił?
— Jednakże lepiej byłoby usunąć. Pan nie może pogadać z mężem?
— Nie ma tu o czym gadać. Ech, Eugeniuszu Iwanowiczu, co też pan? Wszystko minęło i poszło w
zapomnienie. Co to się w życiu nie zdarza? A któż to teraz co złego o panu powie? Przecie pana wszyscy widzą.
— Ale jednak niech pan mu coś powie.
— Dobrze, pomówię z nim.
Choć z góry wiedział, że nic z tego nie będzie, ta rozmowa uspokoiła nieco Eugeniusza. Przede wszystkim
poczuł, że ze wzruszenia wyolbrzymiał niebezpieczeństwo.
Czy szedł na schadzkę z nią? To było nawet niemożliwe. Po prostu szedł przejść się po ogrodzie, a ona
przypadkowo tam pobiegła.
XIV
Tego samego dnia, w Zielone Świątki, po obiedzie Liza spacerowała po ogrodzie i wychodząc stamtąd na
łąkę, dokąd ją poprowadził mąż, żeby pokazać jej koniczynę, przechodziła mały rów, potknęła się i upadła.
Upadła miękko na bok, ale jęknęła i w jej twarzy mąż ujrzał nie tylko przestrach, lecz i ból. Chciał ją podnieść,
ale ona odsunęła jego rękę.
— Nie, poczekaj trochę, Eugeniuszu — powiedziała, słabo się uśmiechając i patrząc na niego jakoś z dołu,
jakby, tak mu się wydało, przepraszała go za coś. — Po prostu noga mi się powinęła.
— A nic mówiłaml — odezwała się Warwara Aleksiejewna. — Czyż można w takim stanie skakać przez
rowy?
-
Ależ nie, mamo, to nic, zaraz wstanę.
Wstała przy pomocy męża, ale w tejże chwili zbladła i na jej twarzy obił się przestrach.
-
Tak, niedobrze mi — i coś szepnęła matce.
-
Ach, mój Boże, coście narobilil A mówiłam, nic chodzićl — krzyczała Warwara Alcksicjcwna. —
Poczekajcie, przyślę ludzi. Ona nic powinna iść. Trzeba ją zanieść.
-
Nic boisz się, Lizo? Zaniosę cię — rzekł Eugeniusz objąszy ją lewą ręką. — Obejmij mnie za szyję.
O, tak.
I schyliwszy się, chwycił ją pod kolana prawą ręką i podniósł. Nigdy potem nic mógł zapomnieć tego
wyrazu cierpienia i zarazem błogości na jej twarzy.
-
Tobie ciężko, kochanie — mówiła uśmiechając się. Mama niepotrzebnie biegnie, powiedz jejl
Przytuliła się do niego i pocałowała go. Widocznie chciała, żeby i matka widziała, jak on ją niesie.
Eugeniusz krzyknął Warwarzc Alcksicjcwnic, żeby się nie spieszyła, że on sam doniesie. Warwara
Alcksicjcwna przystanęła i zaczęła wołać jeszcze głośniej:
-
Upuścisz ją, na pewno upuścisz! Chcesz ją zabić. Nic masz sumienia f
— Doskonale doniosę.
-
Nic chcę, nie mogę patrzeć, jak męczysz moją córkę. - 1 zniknęła na zakręcic alei.
-
Nic, to przejdzie — mówiła Liza z uśmiechem.
-
Byle tylko nic było następstw, jak zeszłym razem.
- Nic, ja nie o tym mówię. To nic, ja o mamie. Zmęczyłeś się, odpocznij.
Ale choć mu było ciężko, Eugeniusz z pełną dumy radością doniósł swoje brzemię do domu i nie przekazał
go pokojówce i kucharzowi, których Warwara Aleksiejewna znalazła i wysłała na ich spotkanie. Doniósł żonę
do sypialni i położył na łóżku.
~ No, idź juź — powiedziała przyciągnąwszy do siebie jego rękę i pocałowała ją. —- Damy sobie radę z
Anusią.
i położono do łóżka, Eugeniusz z książką W ręku siedział w bawialni czekając. Warwara Aleksiejewna przeszła
obok niego z miną tak ponurą, tak pełną wyrzutu, że lęk go ogarnął.
No co? — zapytał.
-
Co? Co tu się pytać? To właśnie, czego pan zapewne chciał każąc żonie skakać przez rowy.
-
Warwaro Aleksicjewno! — krzyknął. — To jest nie do zniesienia. Jeżeli pani chce dręczyć ludzi i
zatruwać im życie... — Chciał powiedzieć: to niech pani jedzie stąd gdzie indziej, ale się powstrzymał. — Że to
pani samej nic boli?
Teraz za późno.
I zwycięsko potrząsnąwszy czepkiem wyszła z pokoju.
Upadek istotnie był nieszczęśliwy, noga powinęła się niezręcznie i była obawa, źe znowu będzie poronienie.
Wszyscy wiedzieli, że nic nic można robić, źe trzeba tylko leżeć spokojnie, ale jednak postanowili posłać po
doktora.
„Szanowny Mikołaju Siemionowiczu — napisał Eugeniusz do lekarza — pan zawsze był taki dobry dla nas, że
mam nadzieję, nie odmówi pan przyjazdu, żeby pomóc żonc. Jest ona w..." itd. Po napisaniu listu poszedł do
stajni zająć się przygotowaniem koni i pojazdu. Trzeba było przygotować jedne konie, które przywiozą, drugie,
które odwiozą doktora. Tam gdzie gospodarstwo prowadzone jest oszczędnie, wszystko to nie od razu można
zarządzić, lecz trzeba obmyślić. Gdy wszystko sam załatwił, wyprawił stangreta i wrócił do domu o dziesiątej.
Żona leżała i mówiła, źe czuje się doskonale i nic ją nie boli, ale Warwara Aleksiejewna siedziała za lampą
zasłoniętą od Luzy nutami i robiła szydełkiem dużą czerwoną kołdrę, z miną mówiącą wyraźnie, źe po rym, co
zaszło, pokoju być nic może. „A cokolwiek kto robi, ja przynajmniej spełniam swój obowiązek."
Eugeniusz widział to, ale źeby udać, źe nic nic spostrzega, starał się mieć minę wesołą i beztroską,
opowiada), jak dobrał konie i jak klacz Kawuszka doskonale poszła jako lewy przyprzęźny.
Ma się rozumieć, akurat pora ujeżdżać konie, gdy potrzebna pomoc. Prawdopodobnie i doktora też wywalą
do rowu -- powiedziała
Warwara Aleksiejewna spoglądając spod binokli na swą robotę, przy czym podsuwała ją pod samą lampę.
— Ale przecież trzeba było jakoś posłać. Zrobiłem to, jak można było najlepiej.
—Tak, doskonale pamiętam, jak mnie pańskie konie poniosły przed podjazd do dworu.
Był to dawno mu znany wymysł teściowej i teraz Eugeniusz popełnił nieostrożność, i powiedział, że to
niezupełnie tak było.
— Nie darmo zawsze mówię i tyle razy mówiłam księciu, że najciężej jest żyć z człowiekiem
nieprawdomównym, nieszczerym, i wszystko zniosę, tylko nie to.
— Przecież mnie to z pewnością najbardziej boli — rzekł Eugeniusz.
— Nawet to widaćl
— Co?
— Nic, liczę oczka.
Eugeniusz stał wówczas przy łóżku i Liza patrzyła na niego. Jedną wilgotną ręką, leżącą na kołdrze,
chwyciła jego dłoń i ścisnęła ją. „Znoś ją dla mnie. Przecie ona nie przeszkodzi nam się kochać" — mówiło jej
spojrzenie.
—Nie będę. To tak tylko — wyszeptał i pocałował jej długą wilgotną rękę, a potem kochane oczy, które
zamykały się, gdy je całował.
— Czyżby znów to samo? — rzekł. — Co czujesz?
—Strach powiedzieć, żeby się nie omylić, ale mam takie uczucie, że ono żyje i będzie żyło — powiedziała
patrząc na swój brzuch.
— Ach, strach, strach nawet pomyśleć.
Pomimo nalegań Lizy, żeby poszedł, Eugeniusz spędził noc u niej, zasypiając tylko jednym okiem i gotów
jej służyć. Ale Liza spędziła noc dobrze i gdyby nic posłano po doktora, byłaby może nawet wstała.
Przed obiadem przyjechał doktor i, rozumie się, powiedział, że chociaż objawy wtórne mogą nawet
wywoływać obawy, ale właściwie pozytywnych wskazań nie ma, lecz że nie ma i przeciwwskazań, więc można,
z jednej strony, przypuszczać, z drugiej zaś strony, również
można przypuszczać. I dlatego trzeba leżeć, i chociaż nie lubi zapisywać lekarstw, ale jednak to trzeba zażywać i
leżeć. Prócz tego doktor wygłosił jeszcze Warwarze Aleksiejewnie wykład o anatomii kobiety, przy czym
Warwara Aleksiejewna znacząco kiwała głową. Otrzymawszy honorarium, wciśnięte jak zwykle w głąb dłoni,
doktor odjechał, a chora pozostała w łóżku przez tydzień.
XV
Większość czasu Eugeniusz spędzał przy łóżku żony, usługiwał jej, rozmawiał z nią, czytał z nią i, co było
najtrudniejsze, znosił bez szemrania zaczepki Warwary Aleksiejewny, a nawet zdołał zrobić z tych zaczepek
przedmiot żartów.
Ale nie mógł usiedzieć w domu. Po pierwsze, żona wysyłała go mówiąc, że zachoruje, jeżeli będzie wciąż z
nią siedział, a po drugie, całe gospodarstwo szło tak, że na każdym kroku wymagało jego obecności. Nie mógł
siedzieć w domu, lecz był w polu, w lesie, w ogrodzie, na gumnie, i wszędzie nie tylko myśl, lecz żywy obraz
Sticpanidy prześladował go tak, że rzadko tylko zapominał o niej. Ale to byłoby jeszcze nic; zdołałby może
zwalczyć owo uczucie, lecz najgorsze było to, że dawniej żył miesiącami nie widując jej, teraz zaś nieustannie
widywał ją i spotykał. Widocznie zrozumiała, że Eugeniusz chce wznowić z nią stosunek, i starała mu się
nawijać na oczy. Ani on, ani ona nic sobie nie powiedzieli i dlatego ani on, ani ona nie szli wprost na schadzkę,
lecz starali się tylko spotykać.
Miejscem, gdzie można się było spotkać, był las, dokąd baby chodziły z workami po trawę dla krów.
Eugeniusz wiedział o tym i dlatego codziennie przechodził koło tego lasu. Codziennie mówił sobie, że nie
pójdzie, i co dzień kończyło się na tym, żc szedł w kierunku lasu i usłyszawszy głosy zatrzymywał się za
krzakiem i z zamierającym sercem wyglądał z ukrycia, czy to nie ona.
Dlaczego musiał się przekonać, czy to czasem nie ona? Nie wiedział. Gdyby to była ona i sama, nie
poszedłby do niej — tak myślał — uciekłby, ale musiał ją widzieć. Pewnego razu spotkał ją:
gdy wchodził do lasu, wychodziła stamtąd z dwiema innymi babami, z ciężkim worem na plecach, pełnym
trawy. Trochę wcześniej, a może natknąłby się na nią w lesie. Teraz zaś było dla niej niemożliwe w obecności
innych bab wrócić do niego do lasu. Ale choć zdawał sobie sprawę z tej niemożliwości, długo, narażając się, źe
zwróci tym uwagę innych bab, stał za krzakiem leszczyny. Rozumie się, nie zawróciła, lecz on długo trwał w
tym miejscu. 1, Boże drogi, jak rozkosznie rysowała mu ją wyobraźnia. 1 zdarzyło się to nie raz, lecz pięć, sześć
razy. I za każdym razem było coraz silniejsze. Nigdy nic wydawała mu się tak ponętna. Zcby tylko ponętna!
Nigdy tak całkowicie nie panowała nad nim.
Czuł, źe tracił władzę nad sobą, umysł mu się mącił. Surowość, z jaką odnosi! się do siebie, nic słabła w
nim ani trochę; przeciwnie, widział całą obmierzłość swych pragnień, nawet występków, gdyż jego chodzenie po
lesie było występkiem. Wiedział, że wystarczy zetknąć się z nią gdzieś blisko, po cicmku, gdyby było można,
dotknąć się jej, a odda się swej żądzy. Wiedział, że powstrzymywał go tylko wstyd przed ludźmi, przed nią i
przed sobą. I wiedział, że szuka warunków, w których ten wstyd byłby nicpostrzcżony — ciemności lub takiego
zetknięcia, przy którym zwierzęca żądza zagłuszy ten wstyd. I dlatego wiedział, że jest nędznym przestępcą, i
gardził sobą, i nienawidził siebie z całej duszy. Nienawidził siebie dlatego, że wciąż jeszcze się nie poddawał,
codziennie modlił się, żeby Bóg go wspomógł, ocalił od zguby, codziennie postanawiał, że odtąd nic zrobi
jednego kroku, nie obejrzy się za nią, zapomni o niej. Codzienne wymyślał sposoby, żeby się uwolnić od tych
czarów, i używał owych sposobów.
Ale wszystko było daremne.
Jednym ze środków było ustawiczne zajęcie; drugim - natężona praca fizyczna i post; trzecim — jasne
przedstawienie sobie tego wstydu, który zwali się na jego głowę, kiedy wszyscy się o tym dowiedzą — żona,
teściowa, ludzie. Wszystko to robił i wydawało mu się, że zwycięża, ale nadchodziło południc, pora dawnych
schadzek i pora, kiedy ją spotkał z worem trawy, i szedł do lasu.
Tak minęło pięć męczących dni. Widywał ją tylko z daleka, ale ani razu nic zetknął się z nią.
Liza stopniowo wracała do zdrowia, chodziła i niepokoiła się tą zmianą, która zaszła w jej mężu, a której nic
rozumiała.
Warwara Aleksiejewna wyjechała na pewien czas i z obcych bawił tylko stryj. Maria Pawłowna, jak zawsze,
była w domu.
Eugeniusz znajdował się w stanic takiego półobłędu, gdy nadeszły, jak to często bywa po czerwcowych
burzach, czerwcowe ulewy, które trwały dwa dni. Deszcze przerwały wszelkie roboty. Nawet nawóz przestano
wozić z racji wilgoci i błota. Ludzie siedzieli po domach. Pastuchy mordowali się na pastwiskach z bydłem i
wreszcie przypędzili jc do domu. Krowy i owce chodziły po wygonie i rozbiegały się po obejściach. Baby, bose i
okryte chustami, brnąc po błocie ruszyły na poszukiwanie swoich krów. Wszędzie po drogach płynęły
strumienie, wszystkie liście, wszystka trawa była nasycona wodą, ze ścieków płynęły bez przerwy strumienie do
pieniących się kałuż. Eugeniusz siedział w domu z żoną, która tego dnia była szczególnie nudna. Kilka razy
wypytywała Eugeniusza o przyczynę jego niezadowolenia, on odpowiadał z irytacją, że nic się nic stało.
Przestała pytać, ale było jej przykro.
Siedzieli po śniadaniu w bawialni. Stryj po raz setny opowiadał zmyślone historie o swych znajomościach w
wielkim świecie. Liza robiła kaftanik na drutach i wzdychała, skarżąc się na pogodę i na ból w krzyżu. Stryj
poradził, żeby się położyła, a sam poprosił o wódkę. Eugeniuszowi strasznie się przykrzyło. Wszystko wokół
było jakieś odrętwiałe, nudne. Czytał książkę i palił, ale nic rozumiał nic z tego, co czyta.
-
Tak, trzeba obejrzeć krajalnicę, wczoraj przywieźli — powiedział. Wstał i wyszedł.
— Weź parasol.
-
To zbyteczne, mam płaszcz skórzany. Zresztą idę tylko do warzelni.
Wciągnął buty z cholewami, wdział płaszcz skórzany i poszedł do cukrowni, ale nic zrobił nawet
dwudziestu kroków, kiedy ją spotkał, gdy szła w wysoko nad białymi łydkami podkasanej kiecce, przytrzymując
rękami chustę, którą opatuliła głowę i barki.
Co ty tu robisz? zapytał nic po/nu wazy )e) w pierwsze) chwili. (Idy poznał, było już za późno, '/.utrzymała
się i z uśmiechem popatrzyła na niego przeciągle,
' licilksi szukam. Dok ad że to pan w taką pluchę? powie- działa, juk gdyby widywała go co dzictS,
Przyjdź ilo budy w ogrodzie rzek) nagle, mim nic wiedząc, )nk to u iv Ntało. Jak gdyby ktoi'i Inny
powiedział za niego te słowu.
Zagryzła chustkę, dnia znak zgody oczuml i pobiegła mm, dokąd nzłu do ogrodu w Ntronę budy, u on n/cdt
dale) swo)ą droga, zamierzając skręcić za krznkicm bzu I Iść tam również,
Panic dziedzicu usłyszał za sobą głos. Pani dziedziczka woła, prosi, żeby pan zaszedł na chwilę.
Był to Misza, ich służący.
„Hoże mój, po raz drugi mnie ocalasz" pomyślał Hugcniusz i natychmiast wrócił do domu. '/ona
przypomniała mu, żc obiecał zanieść w południc lekarstwo chorej kobiecie, więc prosiła go, żeby je wziął zc
sobą.
'/.unim przygotowano Icknrstwo, minęło z pięć minut. Potem, wyszedłszy z lekarstwem, nic zdecydował aię
iść do budy w obawie, żeby go z domu nic zobaczono, Ale gdy już nic można go było widzieć z domu, zaraz
skręcił i poszedł w Ntronę budy, już w wyobraźni widział ja pośrodku budy, wesoło uśmiechniętą; ale jc) nic
było, i w budzie nic było nic, co by dowodziło, żc była. Pomyślał już, że nie przychodziła, nic słyszała i nic
/.rozumiała jego słów. Bąknął jc pod nosem, jakby się bojąc, żc ona jc usłyszy, „A może nie chciała przyjść?
Skąd mi przyszło ilo głowy, zc rzuci się zaraz w moje ramionu. Ma swojego mężu, tylko ja jeatem takim
lajdukicm, źc mam żonę, ładną, n biegam za cudzą," 'luk myślał iled/ąc w budzie, której dach w jednym mlcjflcu
przeciekał i kapało zc słomy.
M
A
CO BY
to było /a szczęście, gdyby przyszła. Sami tuta) w taki deszcz. Choćby
raz obąć ją Z110WU, u potem niech się dzieje, co cłtcc. Ach, pruwdu zorientował się jeżeli bytu, to można
znaleźć ślady." Spojrzał nu ziemię wiodącej do budy i nie zarosło) trawii ścieżki: był nu niej świeży ślad bose)
nogi, któru ilę pośliznęła. „Tak, ona była. Ale teruz przepadło, Gdziekolwiek ją zobaczę, pójdę
wprost do niej." Długo siedział w budzie ogrodowej i wyszedł stamtąd wyczerpany i przybity, '/.uniósł
lekarstwo, wrócił do domu i położył się w swoim pokoju czekając na obiad.
XVII
Przed obiadem Liza przyszła do niego i wciąż rozmyślając, co by mogło być przyczyna jego
niezadowolenia, zaczęła mówić, żc boi się, czy nie jest mu przykro, źc chcą wieźć )ij połóg do Moskwy i źe
postanowiła zostać tutaj. I za nic nie poiełzie do Moskwy. Kugeniusz wiedział, jak się bala i samego połogu, i
tego, łeby nic urodzić nieładnego dziecka, nic mógł się więc nic wzruszyć widząc, jak łatwo poświęcała
wszystko z miłości do niego. Wszystko było takie dobre, radosne, czyste w domu; a w jego duszy było brudno,
ohydnie, okropnie. Eugeniusz męczył się cały wieciór świadomością, ź.c mimo jego szczery wstręt do własnej
słabości, mimo stanowczy zamiar zerwania z. tt| slabościii jutro będzie to samo.
„Nic, to niemożliwe mówił sobie chodząc z kąta w kąt po swoim pokoju, Musi przecież być jakiś na to
środek. Hoże drogi! co robić?
Ktoś zapukał na sposób cudzoziemski do drzwi. To był, wiedział
0 tym, stry|.
Proszę! powiedział.
Stryj przyszedł samorzutnie jako poseł od żony.
Czy ty wiesz, źc istotnie widzę w tobie zmianę rzekł
1 rozumiem, jak to męczy Lizę. Rozumiem, że trudno ci zostawić cale rozpoczęte i piękne dzieło, ale cóż
chcesz, que vcux tu? Ja bym wam radził wyjechać. Spokojniej będzie I dla ciebie, i dla niej... I wiesz co, radzę
wam jechać nu Krym. Klimat wyborny, ukuMter jest lam doskonały i tralicic akurat na icion winogronowy.
Stryjku zaczął nagle mówić Tugmiusz, czy potu!*!*/, zachować sekret, okropny dla mnie sekret? Haniebny
sekict.
Itńj się Boga, czy wątpia/ o mojej dyskrecji?
Stryjku! Możesz mi pomóc. Właściwie, nie pomóc, ocalić
mnie — czeki Eugeniusz. I myśl, źe wyjawi swoją tajemnicę stryjowi, którego nic szanował, myśl, źe ukaże mu
się w najbardziej niekorzystnym świetle, poniży się przed nim, była mu przyjemna. Czuł, że jest obmierzły, że
jest winien, i chciał ukarać siebie.
— Mów, mój kochany, wiesz, jak cię pokochałem — odezwał się stryj, widać bardzo zadowolony i z tego,
że jest sekret i źe sekret jest haniebny, i że ten sekret mu powierzą, i że on może tu być pożyteczny.
— Przede wszystkim muszę powiedzieć, źe jestem nędznik i łajdak, podlec, właśnie podlec.
— No, co też ty gadasz — obruszył się stryj.
— Jakże nie nędznik, skoro ja, mąż Lizy, Lizy! — trzeba przecież znać jej czystość, miłość — skoro ja, jej
mąż, chcę ją zdradzić z wiejską babą?
— Niby co to znaczy: chcesz? Nie zdradziłeś jej?
— Nie, to jest tak, jakbym zdradził, ponieważ to nie ode mnie zależało. Byłem gotów zdradzić.
Przeszkodzono mi, inaczej teraz bym... teraz bym... Nie wiem, co bym zrobił,
— Za pozwoleniem, wyjaśnij mi...
— Jest taka sprawa. Gdy byłem kawalerem, zrobiłem to głupstwo, żem nawiązał stosunek z kobietą tutejszą,
z naszej wsi. To jest, kiedy spotykałem się z nią w lesie, w polu...
— A ładna? — spytał stryj.
Eugeniusz zasępił nę na to pytanie, ale tak mu była potrzebna pomoc z zewnątrz, że puścił je mimo uszu i
mówił dalej:
— No, myślałem, że to nic ważnego, źe zerwę i wszystko się skończy. Rzeczywiście, zerwałem jeszcze
przed ożenkiem i potem prawie rok nie widywałem się z nią i nie myślałem o niej — samemu Eugeniuszowi
nijako było słuchać siebie, słuchać opisu tego, co się z nim dzieje — potem nagle, już nie wiem, jak to było,
doprawdy czasem człowiek wierzy w czary, zobaczyłem ją i robak wlazł mi w serce — toczy mnie.
Wymyślałem sobie rozumiejąc całą okropność swego czynu, czyli tego, co każdej chwili mogę popełnić, i sam
do tego dążę, a jeźeK dotąd nie popełniłem, to tylko Bóg mnie strzegł. Wczoraj szedłem do niej, kiedy Liza mnia
zawołała.
-— Jak to, w deszcz?
— Taki tym jestem udręczony, stryjku, źe postanowiłem wyznać ci to i prosić się o pomoc.
— Hm, ma się rozumieć, w swoim majątku to niedobrze. Ludzie się dowiedzą. Rozumiem, Liza słaba,
trzeba ją oszczędzać, ale po co w swoim majątku?
Znowu Eugeniusz postarał się nie słyszeć tego, co mówił stryj, i co prędzej przystąpił do sedna sprawy.
— Uratuj mnie przed samym sobą, O to cię proszę. Dzisiaj przeszkodzono mi przypadkiem, ale jutro,
innym razem nie przeszkodzą mi. I ona teraz wie. Nie puszczajcie mnie samego.
— No, powiedzmy — rzekł stryj. — Ale czy ty istotnie jesteś taki zakochany?
— Ach, nic podobnego. Tó nie to, to jakaś siła porwała mnie i trzyma. Nie wiem, co robić. Być może,
wezmę się w garść, wówczas...
— No więc na moje wychodzi — rzekł stryj. — Jazda na Krym!
—- Tak, tak, jazda, a póki będę z tobą, stryjku, będę o tym mówił.
xvra
Powierzenie tajemnicy stryjkowi, a nade wszystko te udręki sumienia i wstydu, które przeżył po owym
słotnym dniu, otrzeźwiły Eugeniusza. Po tygodniu wyjazd do Jałty został postanowiony. Przez ten tydzień
Eugeniusz jeździł do miasta zdobywać pieniądze na podróż. Zarządzenia dotyczące gospodarstwa wydawał z
domu i z kancelarii, znowu stał się wesół i serdeczny dla żony i zaczął odżywać moralnie.
i nie zobaczywszy Sticpanidy ani razu po tym słotnym dniu, pojechał z żoną na Krym. Na Krymie spędzili
świetnie dwa miesiące. Eugeniusz miał tyle nowych wrażeń, iż wydawało mu się, źe wszystko, co je
poprzedzało, zatarło się w jego pamięci. Na Krymie spotkali dawnych znajomych i bardzo się z nimi zbliżyli,
prócz tego porobili nowe znajomości. Życie na Krymie było dla Eugeniusza
■mm
ustawicznym świętem, a prócz tego było pouczające i pożyteczne. Zbliżyli się tam z byłym marszałkiem
szlachty ich guberni, człowiekiem rozumnym, liberalnym, który polubił Eugeniusza, oświecał go i wciągnął do
swego obozu. W końcu sierpnia l.iza urodziła śliczną dziewczynkę i nieoczekiwanie urodziła bardzo łatwo.
We wrześniu Irtcniewowic pojechali do domu juź we czworo, z dzieckiem i mamką, ponieważ Liza nie
mogła karmić. Zupełnie wolny od poprzednich udręczeń, Eugeniusz powrócił jako całkiem nowy i szczęśliwy
człowiek. Przeżywszy to wszystko, co przeżywają mężowie przy połogu, jeszcze mocniej pokochał żonę.
Uczucie dla dziecka, gdy brał je na ręce, było śmieszne, nowe, bardzo przyjemne, jakby uczucie lekkiego
łaskotania. Czymś nowym w jego życiu było teraz to, że prócz zajmowania się gospodarstwem, w jego duszy
dzięki zbliżeniu się z Dumczynem (były marszałek) powstało nowe zainteresowanie — społeczna praca w
zicmstwic, która przemawiała częściowo do jego ambicji, częściowo do poczucia obowiązku. W październiku
miało się odbyć zebranie nadzwyczajne, na którym miał być wybrany. Po powrocie do domu Eugeniusz jeździł
raz do miasta, drugi raz do Dumczyna.
O mękach pokusy i walki z nią przestał nawet myśleć i z trudem mógł je odtworzyć w wyobraźni.
Wydawało mu się to czymś w rodzaju obłędu, któremu uległ.
Czuł się teraz tak dalece od tego wolny, że nawet nic uląkł się zapytać rządcy przy pierwszej okazji, gdy
byli sami. Ponieważ juź z nim o tym mówił, nic wstydził się zapytać.
- No, cóż tam, Pczclnikow Sidor wciąż nic mieszka w domu.' zapytał.
Nic wciąż w mieście.
A jego baba?
E, głupia babina! Teraz z Zinowicjem się zadaje. Całkiem się rozpuściła,
„To i dobrze pomyśał Eugeniusz, Zadziwiające, jak mi to obojętne i jak ja się zmieniłem,"
Spełniło się wszystko, czego Kugcniusz pragnął, Majątek pozostał w jego rękach, cukrownia ruszyła, wydajność
buraków była znakomita i oczekiwać należało dużego dochodu, żona odbyła szczęśliwie połóg i teściowa
wyjcchała. A jego wybór w zicmstwic przeszedł jednogłośnie.
Eugeniusz po wyborach wracał z miasta do domu. Składano mu powinszowania, musiał dziękować. Przy
obiedzie wypił z pięć kielichów szampana. Układał sobie teraz całkiem nowe piany życia, Jcchał do domu i
myślał o nich. Było babie lato, droga znakomita, słońce olśniewające. Podjeżdżając do domu myślał o tym, źe
dzięki temu wyborowi zajmie wśród ludzi właśnie to stanowisko, o którym zawsze marzył, czyli takie, źc będzie
mógł służyć ludowi nie tylko przedsiębiorstwem dającym pracę, lecz bezpośrednim wpływem. Wyobrażał sobie,
co za trzy lata będą o nim sądzili jego właśni, a także inni chłopi, „Na przykład ten" - myślał przejeżdżając w
owej chwili przez wieś i patrząc na chłopa i babę, którzy szli w poprzek drogi z pełnym ccbrcm. Przystanęli
przepuszczając tarantas, Chłopem był stary Pczclnikow, babą była Sticpanida. Eugeniusz spojrzał na nią, poznał
i z radością poczuł, źe zachował zupełny spokój. Była wciąż tak samo jak dawniej urodziwa, ale to nic zrobiło na
nim najmniejszego wrażenia. Przyjechał do domu. Żona powitała go na ganku. Był cudowny wieczór. No cóż,
można pogratulować? rzekł stryj. Owszem, wybrali mnie. No to świetnie. Trzeba to oblać. Nazajutrz rano
Kugcniusz objeżdżał gospodarstwo, które zaniedbał. Na folwarku pracowała nowa młockarnia. Przyglądając się
jej pracy Eugeniusz chodził między babami starając się nie zwracać na nic uwagi, ale mimo tych starań ze dwa
razy dostrzegł czarne oczy i czcrwoną chustkę Sticpanidy, noszącej słomę, Zc dwa razy zerknął na nią i poczuł
coś w sobie, ale nie mógł zdać tobie sprawy co, Dopiero nazajutrz, kiedy znowu pojechał do folwarku na gumno
i spędził tam dwie godziny, co wcaic nic było potrzebne, nie
przestając pieścić wzrokiem znanego mu pięknego obrazu młodej kobiety, poczuł, że zginął, zginął całkowicie,
bezpowrotnie. Znowu te męki, znowu ta cała okropność i lęk. I nie ma ratunku.
To, czego się spodziewał, stało się. Nazajutrz wieczorem — sam nie wiedząc jak, znalazł się nagle na tyłach
obejścia Pczelnikowów, naprzeciw szopy na siano, gdzie pewnego razu jesienią mieli schadzkę. Eugeniusz, niby
to spacerując, zatrzymał się tutaj i zapalił papierosa. Baba-sąsiadka zobaczyła go i gdy szedł z powrotem
usłyszał, jak do kogoś mówiła:
- Idź, czeka, ginie za tobą... stoi. Idź, głupia!
Widział, jak baba — ona — pobiegła do szopy, ale nie mógł już zawrócić, ponieważ spotkał go jakiś chłop,
i poszedł do domu.
XX
Gdy wszedł do bawialni, wszystko wydało mu się dziwne i nienaturalne. Rano wstał jeszcze krzepki na
duchu, z postanowieniem, że rzuci to, zapomni, nie pozwoli sobie myśleć o tym. Ale sam nie wiedząc, czemu to
się dzieje, cały ranek nie tylko nie interesował się powszednimi sprawami, lecz usiłował odsuwać je od siebie.
To, co przedtem było ważne, co go cieszyło, teraz nie miało znaczenia. Nieświadomie starał się uwolnić od
zwykłych zajęć. Wydawało mu się, że trzeba się od nich uwolnić po to, aby rozważyć, obmyślić. I uwolnił się, i
został sam. Ale gdy tylko został sam, poszedł włóczyć się po ogrodzie, po lesie. I te wszystkie miejsca były
zbrukane wspomnieniami, wspomnieniami, które go pochłaniały. Poczuł, że chodzi po ogrodzie i wmawia w
siebie, że coś obmyśla, a nic nie obmyśla, lecz szaleńczo, bezpodstawnie czeka na nią, czeka na to, że ona jakimś
cudem pojmie, jak on jej pragnie, i przyjdzie tu lub gdziekolwiek tam, gdzie nikt nie zobaczy, albo w noc
bezksiężycową, kiedy nikt, nawet ona sama, nie zobaczy, w taką noc przyjdzie i on dotknie jej ciała.
„Ha, otóż i zerwałem, kiedy mi się podobało — mówił sobie. — Ha, oto dla zdrowia zetknąłem się z czystą,
zdrową kobietą. Nie,
widać, nie można tak z nią igrać. Myślałem, że ją wziąłem, a to ona mnie wzięła, wzięła i nie puściła. Zdawało
mi się, że jestem wolnv, a nie byłem wolny. Łudziłem się, gdy się żeniłem. Wszystko było bzdurą, kłamstwem.
Odkąd zetknąłem się z nią, doznałem nowego uczucia, istotnego uczucia męża. Tak, powinienem był żyć z nią.
Tak, dwa życia są dla mnie możliwe: jedno to, które zacząłem z Lizą — praca społeczna, gospodarstwo,
dziecko, szacunek ludzi. Jeżeli wybrać to życie, trzeba, żeby jej, Stiepanidy, nie było. Trzeba ją usunąć, tak jak
mówiłem, albo zniszczyć, żeby jej nie było. A drugie życie — również tutaj. Zabrać ją mężowi, dać mu
pieniądze, zapomnieć o wstydzie i hańbie i żyć z nią. Ale wówczas trzeba, żeby nie było Lizy i Mimi (dziecka).
Nie, cóż, dziecko nie przeszkadza, ale żeby Lizy nie było, żeby wyjechała. Żeby się dowiedziała, przeklęła i
wyjechała. Dowiedziała się, że zamiast niej wybrałem babę, że jestem oszustem, łajdakiem. Nie, to zbyt
okropne! Tak nie można... Tak, ale może być jeszcze inaczej — myślał dalej — może być tak: Liza zachoruje i
umrze. Umrze i wtedy wszystko będzie świetnie.
Świetnie! O, nędznik! Nie, już jeżeli kto ma umierać, to ona. Gdyby ona, Stiepanida, umarła, jakby to było
dobrze.
Tak, w ten sposób truje się lub zabija żonę albo kochankę. Wziąć rewolwer, pójść, wywołać i zamiast
uścisków — w pierś. I koniec.
Przecie ona to diabeł. Po prostu diabeł. Przecie ona zawładnęła mną wbrew mojej woli.
Zabić? tak. Są tylko dwa wyjścia: zabić żonę albo ją. Bo tak żyć nic można. Nie można. Należy obmyślić i
przewidzieć. Jeżeli zostawić wszystko tak, jak jest, co będzie?
Będzie to, że znowu sobie powiem, że nie chcę, że rzucę, ale tylko powiem, a wieczorem będę na tyłach
zagrody i ona o tym wie, i przyjdzie. I albo ludzie się dowiedzą i powiedzą żonie, albo ja sam powiem, bo nie
mogę kłamać, nie mogę tak żyć. Nie mogę. To
będzie wiadome. Wszyscy się dowiedzą: i Parasza, i kowal. No i cóż, czy można tak żyć?
Nie można. Są tylko dwa wyjścia: zabić żonę albo ją. Ale jeszcze...
Ach, tak, jest trzecie: siebie — powiedział półgłosem i nagle mróz przebiegł mu po skórze. — Tak, siebie,
wtedy nie trzeba ich zabijać." Strach go ogarnął właśnie dlatego, że czuł, iż tylko to wyjście jest możliwe.
„Rewolwer mam. Czy ja siebie zabiję? O tym nigdy nie myślałem; jakie to będzie dziwne."
Wrócił do swego pokoju i zaraz otworzył szafę, gdzie był rewolwer. Ale nie zdążył go wyjąć, gdy weszła
żona.
XXI
Nakrył rewolwer gazetą.
— Znowu to samo — rzekła z przestrachem, spojrzawszy na niego.
—
Co to samo?
— Ten sam okropny wyraz, który miałeś poprzednio, kiedy nie chciałeś mi powiedzieć. Żenią, kochanie,
powiedz mi. Widzę, że się męczysz. Powiedz mi, lżej ci będzie. Cokolwiek by to było, wszystko jest lepsze od
tych twoich cierpień. Przecie ja wiem, że to nic złego.
—
Wiesz? Na razie.
— Powiedz, powiedz, powiedz. Nie puszczę cię.
Uśmiechnął się żałosnym uśmiechem.
„Powiedzieć? Nie, to niemożliwe. Zresztą nie ma co mówić".
Być może, powiedziałby jej, ale w owej chwili weszła mamka pytając się, czy można iść na spacer. Liza wyszła
ubrać dziecko.
—
Więc powiesz? Zaraz przyjdę.
—
Tak, być może...
Nigdy nie mogła zapomnieć bolesnego uśmiechu, z jakim to powiedział. Wyszła.
Pośpiesznie, skradając się jak zbój, schwycił rewolwer, wyjął z futerału, „jest nabity, tak, ale dawno, i jednego
naboju brak. No, co będzie, to będzie."
Przyłożył go do skroni, zawahał się, ale jak tylko przypomniał sobie Stiepanidę, decyzję niewidywania jej,
walkę, pokusę, upadek, znowu walkę, wzdrygnął się z przerażenia. „Nie, lepiej to." I nacisnął cyngiel.
Gdy Liza wbiegła do pokoju — ledwo zdążyła zejść na dół z balkonu — leżał twarzą do ziemi, czarna,
ciepła krew tryskała z rany i trup jeszcze chwilami drgał.
Wszczęto śledztwo. Nikt nie mógł zrozumieć i wyjaśnić przyczyny samobójstwa. Stryjowi nawet ani razu
nie przyszło do głowy, żeby przyczyna mogła mieć coś wspólnego z tym wyznaniem, które dwa miesiące temu
usłyszał od Eugeniusza.
Warwara Aleksiejewna twierdziła, że ona zawsze to przepowiadała. To było widać, kiedy Eugeniusz się
kłócił. Liza i Maria Pawłowna w żaden sposób nie mogły pojąć, dlaczego to się stało, a jednak nie wierzyły
temu, co mówili doktorzy, że był chory umysłowo. Obie w żaden sposób nie mogły się z tym zgodzić, ponieważ
wiedziały, że miał więcej zdrowego rozsądku niż setki ludzi, których znały.
Istotnie, jeżeli Eugeniusz Irteniew był chory umysłowo, to wszyscy ludzie są tak samo chorzy umysłowo, a
spośród chorych umysłowo najbardziej chorzy niewątpliwie są ci, co w innych widzą objawy obłędu, których w
sobie nie widzą. 19 listopada 1889 Jasna Polana
WARIANT ZAKOŃCZENIA POWIEŚCI „DIABEŁ"
...powiedział sobie, podszedł do biurka, wyjął stamtąd rewolwer i obejrzawszy go — jednego naboju
brakowało — włożył do kieszeni spodni.
— Boże drogil Co ja robię? — zawołał nagle i złożywszy ręce zaczął się modlić.
— Boże, pomóż mi, uchroń mnie. Ty wiesz, że ja nie chcę nic złego, ale sam nie mogę. Pomóż mi — mówił
żegnając się przed ikoną.
„Ale mogę przecież opanować się, pójdę, pochodzę i przemyślę
to."
Wszedł do przedpokoju, włożył kożuszek, kalosze i wyszedł na ganek. Bezwiednie kroki jego skierowały
się na polną drogę kolo ogrodu - na folwark. Na folwarku wciąż jeszcze huczała młockarnia i rozlegały się
krzyki chlopców-poganiaczy. Wszedł do szuszarni na zboże. Ona tam była. Zobaczył ją natychmiast. Zgarniała
grabiami kłosy i ujrzawszy go, śmiejąc się oczami, żwawa, wesoła, kłusem pobiegła po rozrzuconych kłosach,
zręcznie je usuwając. Eugeniusz nic chciał, ale nie mógł nic patrzeć na nią. Opamiętał się dopiero wtedy, kiedy
nic było jej już widać. Rządca zameldował, że teraz kończy się młócić zlcżałc zboże i dlatego to i dłużej trwa, i
jest mniejsza wydajność ziarna. Eugeniusz podszedł do bębna młockarni, nieregularnie dudniącego na skutek źle
rozłożonych snopów, i spytał rządcy, czy dużo jest takich zlcżałych snopów.
Będzie z pięć wozów.
-- Więc niech pan... zaczął Eugeniusz i nic dokończył. Ona podeszła do samego bębna, wygarniając spod
niego kłosy, i sparzyła Eugeniusza swym roześmianym spojrzeniem.
To spojrzenie mówiło o wesołej, beztroskiej miłości między nimi, o tym, że ona wic, iż on jej pragnie, że
przychodził do jej szopy, i że ona, jak zawsze, jest gotowa żyć i weselić się z nim nie myśląc o żadnych
warunkach ani następstwach. Eugeniusz poczuł, że jest w jej władzy, ale nic chciał się poddawać.
Przypomniał sobie swoją modlitwę i spróbował ją powtórzyć. Zaczął ją odmawiać w duchu, ale zaraz
poczuł, że to było daremne. Jedna myśl teraz go pochłonęła całkowicie: jak niepostrzeżenie dla innych
naznaczyć jej schadzkę?
Jeżeli dzisiaj skończymy, każe pan zacząć nową stertę czy poczekać do jutra? - - spytał rządca.
Tuk, tak odpowiedział Eugeniusz, mimo woli postępując za nią w stronę kupy, na którą ona z drugą babą
zgarniała kłosy.
„Czy nic mogę zapanować nad sobą? mówił sobie. - Czy zginąłem? Bożcl,.. Ma, nic ma żadnego Boga. Jest
diabeł. 1 10
właśnie ona. On zapanował nade mną. A ja nic chcę, nie chcę. Diabeł, tak, diabeł."
Podszedł do niej tuż, wyjął z kieszeni rewolwer i raz, dwa, trzy razy strzelił jej w plecy. Pobiegła parę
kroków i upadła na kupę kłosów.
-
Ludzie, labogal a to co? — krzyczały baby.
Nie, ja nic przypadkiem. Umyślnie ją zabiłem — zawołał Eugeniusz. — Posyłajcie po stanowego.
Przyszedł do domu, i nic nie powiedziawszy żonie, zamknął się u siebie w gabinecie.
-
Nie wchodź do mnie — wołał przez drzwi do żony — dowiesz się wszystkiego.
W godzinę potem zadzwonił i gdy wszedł lokaj, powiedział do niego: „Jdź, dowiedz się, czy żyje
Stiepanidn".
Lokaj już wiedział o wszystkim i odparł, źe umarła z godzinę temu,
-
No to i dobrze. Teraz zostaw mnie. Gdy przyjedzie stanowy lub sędzia śledczy, powiedz.
Stanowy i sędzia śledczy przyjechali nazajutrz rano - Eugeniusz pożegnał się z żoną i dzieckiem.
Odwieziono go do więzienia.
Oddano go pod sąd. Było to zaraz po wprowadzeniu sądu przysięgłych. Uznano, że jest chwilowo chory
umysłowo, i skazano tylko na pokutę cerkiewną.
Przebył w więzieniu dziewięć miesięcy i miesiąc w monasterzc.
Już w więzieniu zaczął pić, pił dalej w monasterzc i wrócił do domu w stanic zupełnego upadku fizycznych
i psychicznych sił, jako niepoczytalny alkoholik.
Warwara Aleksiejewna twierdziła, że ona to zawsze przepowiadała. To było widać, gdy Eugeniusz się
kłócił. Liza i Maria Pawłowna w żaden sposób nie mogły pojąć, dlaczego to się stało, a jednak nic wierzyły
temu, co mówili doktorzy, ic był chory umysłowo, psychopata. Obie w żfldon sposób nie mogły się § tym
zgodzić, ponieważ wiedziały, że miał więcej zdrowego rozsądku niż setki ludzi, których znały.
Istotnie, jeżeli Eugeniusz Irteniew był chory umysłowo wtedy,
gdy popełnił zbrodnię, to wszyscy ludzie są tak samo chorzy umysłowo, najbardziej zaś chorzy umysłowo są
niewątpliwie ci, co w innych widzą objawy obłędu, których w sobie nic widzą.
1889—1890 r.
tłumaczył Wacław Rogowicz
Antoni Czechow (1860—1904) O miłości
Nazajutrz na śniadanie podano bardzo smaczne pierożki, raki i kotlety baranic; podczas jedzenia przyszedł
na górę kucharz Nikanor zapytać, co goście zjedliby na obiad. Był to mężczyzna średniego wzrostu, z
obrzękniętą twarzą i malutkimi oczkami, ogolony, a zdawało się, że wąsy miał nic golone, lecz wyszczypane.
Alochin opowiedział, źc piękna Piełagieja była zakochana w tym kucharzu. Ponieważ był on pijakiem i
awanturnikiem, Piełagieja nic chciała wychodzić za niego za mąż, ale zgadzała się żyć na wiarę. A on był bardzo
pobożny i jego przekonania religijne nie pozwalały mu na takie pożycie: chciał koniecznie ślubu, nie chciał
inaczej, wymyślał jej, kiedy się upił, i nawet ją bijał. Kiedy kucharz pił, Piełagieja chowała się na piętrze i wtedy
ani Alochin, ani służba nie wychodzili z domu, aby móc w razie potrzeby jej bronić.
Zaczęliśmy rozmawiać o miłości.
- Jak się miłość rodzi? — powiedział Alochin. — Dlaczego Piełagieja nie pokochała kogo innego, bardziej
odpowiedniego dla niej z zalet wewnętrznych i zewnętrznych, ale właśnie Nikanora, taką mordę — jego tu u nas
wszyscy nazywają mordą chociaż w miłości ważne jest zagadnienie osobistego szczęścia? Wszystko to jest
zupełnie niejasna sprawa i gadać o tym można, jak się chce. Dotychczas o miłości powiedziano jedną
niewątpliwą prawdę, mianowicie, że „tajemnica owa wielka jest", a wszystko inne, co pisano i mówiono o
miłości, to było nie rozwiązanie, lecz zaledwie postawienie problemów, które pozostały nie rozstrzygnięte.
Jedno wyjaśnienie, które, zdawałoby się, nadaje się do jednego przypadku,
nic nic jctf warte w dziesięciu innych i najlepiej m/yim zdaniem każdy '^yp^kk objaiiua^
nic starając <f(
iK^^ln^
ir/et/a, jak t/* m/źwią lekarze, mdywiduali/a/wsUl ftoMC/ey/jłrte wypadki,
(j»\Vtem *im%nk zg//dzil Burkin.
My, [Htr/ĄiSni Kocjanie, pasjami lubimy takie problemy, króre pozostają mc rozwiązane, Miłość ludzie
zazwyczaj poetyzują, o/dal/iają różami, słowikami, a rny, Kotfanie, ry/dalyiamy nasza miłość '/wymi fatalnymi
problemami, a przy lym wybieramy najmniej ciekawe, W M'/skwic, jeszcze kiedy byłem na uniwersytecie,
miałem przyjaciółkę, uroczą panią, VUtr* zawsze wtc/Jy, kiedy ją rr/ymałem w objęciach, myślała o tym, ile
d/ystanie ode mnie w tym miesiącu, i ile la/s/.»ujc funt wokwmy, Tak i rny kochamy, a jedn/ytześnie nie
przestajemy *//bic zadawać pytań: t/y f/y ucskiwc, czy meurzeiwc, czy U) rozumnie, </.y głupie, do c/ego ta
rritbAć dopr/fWMhi i tak dalej/ Czy t/y dobr/e, czy me/Jol/rze, lego nie wiem, ale żc to przeszkadza, nic
/a/i//wala, drażni, to wiem,
Zdawał// się, że \U*f.hin chcć <Jri //powie/J/ieć, Ludzie żyjący w sam//tn/Aci zawsze mają c/A takiego na
sercu, co chętnie ł/y op/ywiedzicli, W rnieir.ie kawaler'/wit specjalnie bywają w łaźniach albo w restauracja/ h,
al/y tylko się nagadać i czasami /yp</w>adają służącym w łaźni all/o ittlnerr/m bardzo ciekawe hisi//fic, a na wsi
zazwyczaj zwierzają się -. >/oirn gościom/ l'r//-/ okna widać było szar< niebo i drzewa pffzemoezCMM
<Je*zt/cm, w taką pogody me był// się gdzie podziać i ok innego nie pozostawało, jak tylko opowiadać i słutbać.
Mieszkam ta w Sof ime i gosporiarujję już dawno zaczął Alochin od tego czasu, jak tkońc/s/km uniwersytet.
Z wy' /.^rwania jestem paniczem, z p/swołania raezej molem książ/kowym, ale m/yja majem/ztó, kiedy t«
przyjechałem, była m//cno zadłuż/yfla, a pom/ waż oj/ w* j>//padł •// długi, po fZffci dlatego, że dużo ł////ł r.*
rn//je wyk v/tał/cnie, zde/yd//Wałem, że nie por/ucę tego miejsca > '^dę f/ratować, d/ypóh riie spłacę długu,
Zd«cydowalcm się i rozpocząłem jwac^ muszę pr/y/nać, że / niejakim wstrętem Zkmta tu nśewydajna i żel/y
gospodarstwo rolne nie przyniósł"
strat, ozel/a hy U'jfy,*/$t'M r pmy p*M//,/,'/łfmriyf.b tub Mfemnyeh ptomY/Ww, ery na je/fno prawu-
Wfcto/yd/4, albo
w &Ąu
p/y ' błopsku, t/y zna/.zy pracować v*rttrtit>i
t
/ r///f/Iną, P//4fidffi£h sposobów me ma. Ale wtedy me bawiłem y/
tafcie wzmifatm Nie ///siawił/-m w spoko) o '//łAwz/tt trawka ziemi, sp« wszystku h thł/yp/yw f wt^fjSffefe
łyal/y z sąsiednich wsi, pra/a « p/y priAt'1 wrzała; sam reż //fałem, sialem, k//siłmi, » f/t/y f ,rr> nud/jkrn %u; i
irr/.ywtłtm z //ł/rzydzenia jak
/'/f, ki/Wy
z gł'y<lu je 'yg/yfki w 'ntftA/W-, rMo tfiftfa for/lał//1 zasypiałem idą/ Z p///ząit"- <»/yflawał/y mii się, że fen
pra/y/wiiy
ł/ę/ł< rr/y^ł
p<yg/y<i/ić / ftuAmi kulturztnymt zamiłowaniami, wys/arc/y r/lko tak mi się zdawał/y trtytMĆ sie tfż pewney/y
tf^sl^ite^o \Mtr/Ąt\V<t, Zamieszkałem tutaj r»a g/yf/e, w para/lnycb jy/koja^h, wjwwa/lził/rm /zwyczaj
j>///ławania JK/ śniadaniu j >Ą*tA/.\r, bwf z likierami i kła/lą/; sie spać //'/talem przed /aóne/ z l'<urftpy", Al/-
jak//i <*lwicd/»ł r/»m/ |K/p, i&jciet iwan, i za jednym zao*a/K/-m wypił ws/roiie rmyje likiery; a „Wirvi /
przeni/ysly się d/y popów icff, diatego że latem, /-yła*///a p/^ir/at sian/yktysów, zanim z/iaż* lem <SmwŁ d//
rn/yjego łoża, w «/xlole, w saniach alb// gd/i«4 * leśnie///wce g/f/ież mi tom |yył/> do czytania? I tak stopniowo
przcni/ysktn się na <W, /a/./ąlem jada^ w kredensie i / dawnych przxpycV/w została
OM
tylko ta służba, która
służyła je«/c/e u mojego ojea i k'//fą pr//Vr'/ hyfofey mi zwolnić,
< >d razu ■*/ pierwszych latach wybran// mnie tu na h//o//*'/wc^// sęd/urgo pokoju, O/Mmii rrintixl/ rn
tAwu-A/;** mintto i brać <>/J/;-»; W p//sicd/eniaeh zjazdu lub sądu okręg/zwe^o, ly/ła mni/
rtr/rywUa. Jeśli si< tu p/^iz/l/i kamieniem parę miesięcy. z»l*t///a zimą, f/y wreszeie ogrania tęsknota do
czarncg// wirduta, A w ftjd^ic /ykręg//wym wuiział// się i surduty, i rnurkiury, l (raki, *«zy*tko m prawnicy,
lud/ie wykształceni; miało się z kun p//»radać, Po spantu w sama/ h, c/clatlncj kuchni usiąść W fotelu, w czystej
huh/.nie, w lekkich trzewikach, z. łań cuchem na fnrrtmr.h u> pr*wd/>*' kiklufl
W micicic (»f/yjm/ywa/i/y mnie #eitdee2nie> <hcmk zawierałem
znajomości. Z tych wszystkich znajomości najttwalsza i, prawdę powiedziawszy, najmilsza dla mnie była
znajomość z Ługanowiczem, wiceprezesem sądu okręgowego. Obaj panowie znacie go — człowiek niezwykle
sympatyczny. Było to właśnie po słynnej sprawie podpalaczy; przewód sądowy trwał dwa dni i byliśmy bardzo
zmęczeni. Ługanowicz popatrzył na mnie i powiedział:
„Wic pan co? Chodźmy do nas na obiad".
Było to nieoczekiwane, gdyż z Ługanowiczem znałem się niedawno i to zupełnie oficjalnie. Nie byłem
jeszcze u niego ani razu. Na chwilę tylko zaszedłem do hotelu, aby się przebrać, i poszedłem na obiad. I tu
właśnie miałem sposobność poznania Anny Aleksiejewny, żony Ługanowicza. Wtedy była ona jeszcze bardzo
młoda, miała nie więcej niż dwadzieścia dwa lata, i przed pół rokiem urodziła pierwsze dziecko. Sprawa to
dawno miniona i teraz nie potrafiłbym określić, co było w niej takie niezwykłe, co mi się tak w niej podobało,
ale wtedy, przy tym obiedzie, wszystko wydawało mi się jasne jak na dłoni; widziałem kobietę młodą, śliczną,
dobrą, wykształconą, czarującą kobietę, jakiej dotychczas nie spotkałem; od razu poczułem w niej bliską istotę,
znajomą, jak gdybym tę twarz, te życzliwe, rozumne oczy widział kiedyś w dzieciństwie, w albumie, który leżał
na komodzie u mojej matki.
W sprawie podpalaczy oskarżono czterech Żydów, uznano to za zmowę, moim zdaniem — całkiem
bezpodstawnie. Przy obiedzie bardzo przejmowałem się tą sprawą, było mi ciężko na sercu, nie pamiętam, com
mówił, ale Anna Aleksiejewna wciąż w zdumieniu poruszała głową i pytała męża:
„Jakże to się stało, Dymitrze?"
Ługanowicz to poczciwina, jeden z tych prostodusznych ludzi, którzy mocno trzymają się opinii, że jeżeli
kto raz dostał się pod sąd, to oczywiście jest winien, i że wątpić o słuszności wyroku można tylko urzędowo, na
papierze, a w żadnym razie nie przy obiedzie i w prywatnej rozmowie.
„Myśmy z panem nie podpalali — powiedział miękko — no i nas nie sądzą, nie sadzają do więzienia."
Oni oboje, i mąż, i żona, troszczyli się, żebym porządnie się najadł; z niektórych szczegółów, z tego na
przykład, jak razem
parzyli kawę, z tego, jak w lot pojmowali siebie, mogłem wywnioskować, że żyją zgodnie, pomyślnie i że cieszą
się z odwiedzin. Po obiedzie graliśmy na fortepianie na cztery ręce, a potem ściemniło się i pojechałem do
siebie. To było w początkach wiosny. Potem spędziłem całe lato w Sofinie nigdzie nie wyjeżdżając i nie miałem
czasu nawet pomyśleć o mieście, ale wspomnienie smukłej, jasnowłosej kobiety trwało we mnie przez wszystkie
te dni; nie myślałem
0 niej, ale jak gdyby lekki jej cień ogarniał moją duszę.
Późną jesienią odbywało się w mieście jakieś dobroczynne przedstawienie. Wchodzę do loży gubernatora
(zaproszono mnie tam w antrakcie), patrzę, obok gubernatora siedzi Anna Aleksiejewna
1 znowu to niepokalane, uderzające wrażenie piękności i miłych łagodnych oczu, i znowu to poczucie bliskości.
Siedzieliśmy obok siebie, potem chodziliśmy po foyer.
„Pan schudł — powiedziała. — Chorował pan?"
„Tak. Zaziębiłem sobie ramię i w czasie słot bardzo źle sypiam."
„Wygląda pan apatycznie. Wtedy, na wiosnę, kiedy pan był u nas na obiedzie, wyglądał pan młodziej,
raźniej. Pan był wtedy podniecony i dużo mówił, był pan bardzo interesujący i nawet, przyznam się, trochę się w
panu podkochiwałam. W ciągu lata, nie wiem dlaczego, często przypominałam sobie pana, a dzisiaj jadąc do
teatru myślałam, że pana zobaczę."
I zaśmiała się.
„Ale dzisiaj wygląda pan apatycznie — powtórzyła — to pana postarza."
Nazajutrz byłem na śniadaniu u Ługanowiczów; po śniadaniu oni pojechali na swoje letnisko, aby wydać
rozporządzenia na zimę. Pojechałem z nimi. Wróciłem z nimi do miasta i o północy piłem u nich herbatę w
cichym, rodzinnym nastroju, ogień płonął na kominku i młoda matka wciąż wychodziła z pokoju, żeby
sprawdzić, jak śpi jej córeczka. I potem za każdym przyjazdem do miasta bywałem u Ługanowiczów. Oni
przyzwyczaili się do mnie i ja do nich. Wchodziłem zazwyczaj bez meldowania, jak swój.
„Kto tam?" — dolatywał z głębi mieszkania śpiewny głos, który mi się wydawał tak piękny.
„To Paweł Konstantinowicz" — odpowiadała pokojówka czy niańka.
Anna Aleksiejewna spotykała mnie z zastroskaną twarzą i za każdym razem pytała:
„Dlaczego pan tak długo nie przychodził? Czy się co stało?"
Jej spojrzenie, wytworna, szlachetna dłoń, którą mi podawała, jej domowa suknia, uczesanie, głos, kroki za
każdym razem robiły na mnie wrażenie czegoś nowego, niezwykłego w moim życiu i bardzo ważnego. Długie
prowadziliśmy rozmowy i długie panowały między nami milczenia, każdy myślał o swoim albo ona grała dla
mnie na fortepianie. Kiedy nikogo nie było w domu, to ja zostawałem i czekałem, rozmawiałem z piastunką,
bawiłem się z dzieckiem albo leżałem w gabinecie na otomanie i czytałem gazety, a kiedy Anna Aleksiejewna
wracała, to spotykałem ją w przedpokoju, zabierałem jej z rąk sprawunki i za każdym razem nosiłem te paczki z
taką miłością, z takim triumfem, jak mały chłopczyk.
Jest takie przysłowie: nie miała baba kłopotu, to kupiła prosię. Ługanowiczowie nie mieli kłopotów, to się
zaprzyjaźnili ze mną. Jeżeli długo nie zjawiałem się w mieście, to myśleli, że chorowałem czy mi się coś stało, i
oboje mocno się niepokoili. Martwili się i tym, że ja, człowiek wykształcony, znający języki, zamiast zajmować
się jakąś praca naukową czy literacką, sterczę na wsi, kręcę się jak w kołowrocie, mam mnóstwo pracy i zawsze
jestem bez grosza. Zdawało się im, że jest mi źle i jeżeli rozmawiam, śmieję się, jem, to tylko dlatego, aby ukryć
swe cierpienie i nawet w chwilach wesołości, kiedy mi było dobrze, czułem na sobie ich badawczy wzrok.
Szczególnie wzruszający byli w momentach, kiedy rzeczywiście było mi ciężko, kiedy mnie męczył jakiś
wierzyciel lub kiedy mi brakowało pieniędzy na terminowe wypłaty; oboje — mąż i żona — szeptem
rozmawiali przy oknie, a potem on zbliżał się do mnie z poważnym wyrazem twarzy i powiadał:
„Jeżeli ci, Pawle Konstantinowiczu, potrzebne są w tej chwili pieniądze, to żona i ja prosimy, abyś się nie
krępował i przyjął od nas".
I uszy czerwieniały mu ze wzruszenia.
A czasami zdarzało się, że tak samo, pomówiwszy szeptem koło okna z żoną, podchodził do mnie z
czerwonymi uszami i mówił:
„Ja i moja żona stanowczo prosimy pana o przyjęcie tego podarunku".
I podawał mi spinki, papierośnicę czy lampę; żeby się odwdzięczyć, przysyłałem im ze wsi bity drób, masło
czy kwiaty. Trzeba nadmienić, źe oboje byli zamożni. Ja z początku często pożyczałem pieniądze, nie bardzo się
krępując, brałem, gdzie się dało, ale za żadne skarby nie wziąłbym pieniędzy od Ługanowiczów. Zresztą nie ma
o czym mówić!
Byłem nieszczęśliwy. I w domu, i w polu, i w stodole myślałem o niej, starałem się zrozumieć tajemnicę
młodej, pięknej, mądrej kobiety, która wychodzi za nieciekawego człowieka, prawie starca (miał przeszło
czterdzieści lat), ma z nim dzieci — zrozumieć tajemnicę nieciekawego człowieka, dobrego poczciwiny, który
rozumuje z tak nudną trzeźwością, na balach i wieczorkach trzyma się towarzystwa solidnych ludzi, znudzony,
niepotrzebny, z pokornym i obojętnym wyrazem twarzy, jak gdyby przyprowadzano go tutaj na sprzedaż, który
jednak wierzy w swoje prawo do tego, żeby być szczęśliwym, żeby mieć z nią dzieci; i wciąż starałem się
zrozumieć, dlaczego ona właśnie spotkała jego, a nie mnie, i dlaczego to było potrzebne, aby w naszym życiu
zaszła taka fatalna pomyłka.
A kiedy przyjeżdżałem do miasta, za każdym razem poznawałem po jej oczach, że czekała na mnie, i nawet
mi się sama przyznawała, że od rana miała osobliwe przeczucie i zgadywała, że przyjadę. Prowadziliśmy długie
rozmowy lub milczeliśmy, aleśmy się nie przyznawali do naszej miłości, ukrywaliśmy ją nieśmiało, zazdrośnie.
Baliśmy się wszystkiego, co mogło objawić nam samym naszą tajemnicę. Kochałem ją czule i głęboko, ale
rezonowałem, pytałem sam siebie, do czego może prowadzić nasza miłość, jeżeli zabraknie nam siły do wałki z
nią; zdawało mi się nie do pomyślenia, aby to moje ciche i smutne uczucie mogło brutalnie przerwać szczęśliwy
bieg życia jej, męża, dzieci, całego tego domu, gdzie mnie tak kochano i tak ufano. Czy to byłoby uczciwe? Ona
by poszła za mną, ale dokąd? Dokąd bym ją mógł zabrać? Co innego, gdybym
prowadził życie piękne i interesujące, gdybym na przykład walczył
0 wolność ojczyzny albo był znakomitym uczony, artystą, malarzem, a tak — przecież trzeba by było ją z
jednych pospolitych, codziennych warunków bytu wprowadzić w takie same, może jeszcze pospolitsze.
1 jak długo mogłoby trwać nasze szczęście? Co by się z nią stało w razie mojej choroby, śmierci albo po prostu
gdybyśmy się przestali kochać?
I ona widocznie rozumowała w podobny spoBÓb. Myślała o mężu,
0 dzieciach, o swojej matce, która kochała jej męża jak syna. Gdyby się poddała swoim uczuciom, to trzeba by
było albo kłamać, albo mówić prawdę, a w jej sytuacji i jedno, i drugie było jednakowo straszne
1 niezręczne. Męczyło ją pytanie: czy da mi szczęście jej miłość, czy nic skomplikuje mego życia już
dostatecznie ciężkiego i pełnego najrozmaitszych klęsk? Zdawało się jej, że jest już dla mnie nic dość młoda, nie
dość pracowita i energiczna, żeby zacząć nowe życie, i często powtarzała mężowi, źe ja powinieniem się ożenić
z rozumną, wartościową dziewczyną, która byłaby dobrą gospodynią i przyjacielem, i zaraz dodawała, że w
całym mieście nie ma takiej dziewczyny.
A tymczasem lata mijały. Anna Aleksiejewna miała już dwoje dzieci. Kiedy zjawiłem się w domu
Ługanowiczów, służba uśmiechała się przyjaźnie, dzieci wołały, że przyszedł wujek Paweł, i wieszały mi się na
szyi; wszyscy się cieszyli. Nie rozumieli, co się wc mnie dzieje, i myśleli, że ja też się cieszę. Wszyscy widzieli
we mnie samą szlachetność, I dorośli, i dzieci — wszyscy czuli, że po pokoju chodzi szlachetna istota, i to
nadawało ich stosunkowi do mnie specjalny urok, jak gdyby w mojej obecności ich życic stawało się również
czystsze i piękniejsze. Ja i Anna Aleksiejewna chodziliśmy razem do teatru, zawsze piechotą; siedzieliśmy obok
siebie w fotelach, a nasze ramiona stykały się, w milczeniu brałem z jej rąk lornetkę i czułem wówczas, jak ona
jest mi bliska, że jest moją, że me możemy żyć bez siebie, ale z powodu jakiegoś dziwnego nieporozumienia za
każdym razem wychodząc z teatru żegnaliśmy się i rozchodziliśmy się jak obcy. W mieście gadano o nas Bóg
wie co, ale w tym, co opowiadano, nie było ani słówka prawdy.
W ostatnich latach Anna Aleksiejewna jeździła coraz częściej to
do matki, to do siostry; czasami bywała juź w złym humorze, zjawiała się świadomość niedosytu, zepsutego
życia, nie chciało jej się wtedy widzieć ani męża, ani dzieci. Zaczynała się juź leczyć na nerwy.
A my milczeliśmy i milczeli, a w obecności innych moja osoba jakoś drażniła Annę; cokolwiek
powiedziałem, ona się ze mną nie zgadzała, a jeżeli dyskutowałem z kim, ona stawała po stronie mego
przeciwnika. Gdy upuściłem coś na ziemię, to mówiła zimno:
„Winszuję panu".
Jeżeli idąc do teatru zapomniałem zabrać lornetkę, to mówiła:
„Wiedziałam, że pan zapomni".
Na szczęście czy na nieszczęście, nic ma takich rzeczy w naszym życiu, które by się nie kończyły wcześniej
czy później. Nadszedł czas rozstania, ponieważ Ługanowicz został mianowany prezesem w jednej z zachodnich
guberni. Trzeba było sprzedać meble, konie, letnisko. Kiedy pojechaliśmy na letnisko i potem wracając
oglądaliśmy się, aby po raz ostatni spojrzeć na ogród, na zielony dach, wszystkim było smutno i zrozumiałem, że
nadszedł czas, kiedy trzeba się żegnać nie z samym tylko letniskiem. Zdecydowaliśmy, źe w końcu sierpnia
wyprawimy Annę Alcksiejewnę na Krym, dokąd ją wysyłali lekarze, a po jakimś czasie Ługanowicz z dziećmi
wyjedzie do tej swojej guberni na zachodzie.
Tłumnie odprowadzaliśmy Annę Aleksiejewnę. Kiedy już się pożegnała z mężem i z dziećmi i do trzeciego
dzwonka zostawały sekundy, wbiegłem do jej przedziału, żeby ułożyć na półce jakiś jej koszyczek, który
zapomniała, i tu nadeszła chwila pożegnania, Kiedy w przedziale wagonu oczy nasze się spotkały, siły moralne
opuściły nas oboje, objąłem ją, a ona przylgnęła do mojej piersi i łzy polały się z jej oczu; całując jej twarz,
ramiona, ręce mokre od łez — o, jak głęboko byliśmy nieszczęśliwi! — wyznałem jej moją miłość i palącym
bólem w sercu zrozumiałem, jakie niepotrzebne, płytkie i zdradliwe było wszystko to, co przeszkadzało naszemu
kochaniu. Zrozumiałem, że kiedy się kocha, to w swych rozważaniach o tej miłości trzeba wychodzić od spraw
wyższych, bardziej ważnych niż szczęście czy nieszczęście, grzech czy cnota w ich potocznym znaczeniu, albo
nie trzeba wcale rozważać.
Pocałowałem ją ostatni raz, ścisnąłem jej dłoń i rozstaliśmy się — na zawsze. Pociąg już był w ruchu.
Usiadłem w sąsiednim przedziale — był nie zajęty — i do pierwszej stacji siedziałem tak i płakałem. A potem
ruszyłem do swego majątku piechotą...
W czasie opowieści Alochina deszcz przestał padać i wyjrzało słońce. Burkin i Iwan Iwanowicz wyszli na
balkon; skąd rozciągał się prześliczny widok na ogród i na staw, który teraz błyszczał w słońcu jak lustro.
Delektowali się tym widokiem, a jednocześnie żal im było, że ten człowiek z dobrymi, mądrymi oczami, który
tak szczerze opowiedział im wszystko, rzeczywiście kręcił się w tym olbrzymim majątku ziemskim jak w
kołowrocie i nie pracował naukowo czy jakoś inaczej, aby uczynić życie bardziej znośnym; i myśleli o tym, jaka
rozpacz odbijała się na twarzy młodej damy, kiedy Alochin żegnał się z nią w przedziale wagonu i całował jej
twarz i ramiona. Obaj spotykali ją w mieście, a Burkin znał ją nawet osobiście i uważał, że jest przystojna.
opubl. 1898 r.
tłumaczył Jarosław Iwaszkiewicz
Fiodor Sołogub (1863—1927) Królowa pocałunków
Jak nierozumne i lekkomyślne bywają podstępne niewieście pragnienia i jak straszne i gorszące następstwa
powodują, niechaj posłuży za przykład niniejsze opowiadanie, nader pouczające i najzupełniej autentyczne, o
pewnej niewieście, która zapragnęła zostać królową pocałunków, oraz o tym, co z tego wynikło.
W pewnym starym słynnym mieście żył sobie bogaty i sędziwy kupiec Baltazar. Pojął on za żonę piękną,
młodą pannę, bowiem bies, mający władzę i nad młodymi, i nad starymi, przedstawił mu wdzięki owej panny w
tak kuszącym świede, iż starzec nie był w stanie oprzeć się ich czarowi.
Ożeniwszy się, Baltazar pożałował gorzko swego kroku — podeszły wiek nie pozwalał mu w pełni
delektować się rozkoszami małżeńskich nocy i zazdrość jęła go niebawem dręczyć. I nie bez podstaw: młoda
Matylda — tak miała na imię jego małżonka — znużona skąpymi pieszczotami starego męża, pożądliwie
patrzyła na pięknych młodzianów. Baltazarowi zaś, z uwagi na jego interesy, wypadało nieraz wyjechać na kilka
dni z domu i tylko w święta mógł przebywać cały czas z Matyldą. Dlatego też powierzył ją opiece starej, wiernej
kobiety Barbary, która miała pilnować każdego jej kroku.
Nudno się żyło młodej i namiętnej Matyldzie: nie dość że nie wolno jej było pocałować jakiegoś pięknego
młodziana, lecz i ukradkiem rzucone na kogoś spojrzenie ściągało na nią ostre wymówki męża i surowe kary: o
wszystkim bowiem donosiła mu swarliwa, zła Barbara.
Pewnego upalnego letniego dnia, kiedy było tak gorąco, że nawet słońce ciężko drzemało i zgubiło się w
niebie, i nie wiedziało potem, dokąd ma pójść — na prawo czy na lewo — stara Barbara zasnęła. Młoda
Matylda, zrzuciwszy z siebie zbędne odzienie i pozostając tylko w tym, co konieczne jest w nawet w raju, siadła
na progu swojej komnaty i smutnym spojrzeniem wodziła po ogrodzie okolonym wysokim murem.
Rzecz jasna, nikogo obcego w tym ogrodzie nie było i być nie mogło, gdyż jedyna furtka w płocie dawno
już została zabita szczelnie deskami, toteż dostać się do ogrodu można było tylko przez dom, do domu zaś
nikogo nie wpuszczały mocno zaryglowane drzwi zewnętrzne. Nikogo więc nie widziały smutne oczy
uwięzionej młodej pani. Jedynie ostre cienie spoczywały nieruchomo na piasku wypielęgnowanych alejek,
drzewa zaś z poblakłymi od skwaru liśćmi omdlewały w znieruchomiałej ciszy swego zaklętego życia, a kwiaty
roztaczały ostry i podniecający aromat.
1 raptem ktoś cichym, lecz wyraźnym głosem zawołał do Matyldy:
— Matyldo, czego sobie życzysz?
Nie powinna się była odzywać, tylko pójść do swojej komnaty, przeżegnać się i odpędzić siłę nieczystą, ale
ona została.
Matylda uśmiechnęła się figlarnie i szeptem zapytała:
— Kto tam?
Niedaleko od niej w krzakach różanych, skąd dochodził omdlewający i subtelny zapach, zaśmiał się ktoś
cicho, lecz tak dźwięczym i słodkim śmiechem, że serce Matyldy zamarło z niepojętej radości. Oto zaledwie
poszeptała sobie z podstępnym kusicielem i już znalazła się we władzy jego szatańskiego czaru.
I znowu przemówił nieznajomy gość, a jego uwodzicielskie słowa wionęły aromatem.
— O pani, na cóż ci imię moje? Pokazać ci się wszak nie mogę. Powiedz mi nie zwlekając, czego
pragniesz i co cię tak dręczy, a spełnię wolę twą, przepiękna pani.
— Dlaczego nie chcesz mi się ukazać? — zapytała zaciekawiona Matylda.
— Pani, tak skromnieś ubrana — odpowiedział nieznajomy —
czarne twe warkocze są długie i gęste, jednakowoż nie ukrywają całkowicie twych zachwycających nóg, jeśli
więc wyjdę w tej chwili, możesz się, o pani, zawstydzić.
— Nie szkodzi, nikt nas nie zobaczy, Barbara śpi — rzekła Matylda.
Ale czujny mają sen staruchy pilnujące młodych pięknotek. Barbara usłyszała swe imię i obudziła się. Stała
na progu obok swej pani, rozglądała się dokoła podejrzliwie i zapytała:
- Matyldo, z kim pani przed chwilą rozmawiała? Kto był u pani w ogrodzie?
—• Alboż to mam z kim rozmawiać! — odparła z irytacją Matylda — nikogo tu nie było, zresztą, któż
mógłby się tu przedostać? Chyba że diabeł, a co to za rozmowa z nim? Też mi pociecha!
Lecz starucha kiwała niedowierzająco głową i mamrotała:
— Przebiegłe są młode żony starych mężów. Czuję, że ktoś tu był; nie diabłem tu pachnie, a młodym
kawalerem w aksamitnym berecie i czerwonym płaszczu. Jedną ręką podkręcając czarny wąs, a drugą opierając
się o bok rękojeścią swej ostrej szpady, stał tam za różanym krzakiem i mówił do ciebie słowa, za które
zapłacisz mężowi.
Zapadła noc, lecz nie ochłodziło się. Tak samo duszna, tak samo dręcząca jak dzień była i czarna noc.
Okrutnie wychłostana przez męża na skutek donosu złej Barbary, długo płakała Matylda i nie mogła zasnąć.
Koło niej na małżeńskim łożu pochrapywał czcigodny kupiec Baltazar, nacieszywszy się, w miarę swych
starczych sił, wymuszonymi pieszczotami ukaranej żony.
I nagle znowu usłyszała nad sobą ten sam kuszący, słodki głos:
— Matyldo, powiedz prędzej, czego pragniesz? Powiedz prędzej, póki mąż twój się nie obudził, póki nikt
nie wie, że jestem tutaj.
I nie wahała się już Matylda ani chwili, i rzekła, uniósłszy się na poduszkach i utkwiwszy w nocnej
ciemności pożądliwy wzrok:
— Chcę zostać królową pocałunków.
Roześmiał się nieznajomy gość i znowu zaległa cisza. Ale
Matylda poczuła w sobie jakąś przemianę. Nie wiedziała jeszcze, na czym polegała owa przemiana, lecz już było
jej wesoło.
Zasnęła snem słodkim i głębokim i miała radosne i namiętne sny. Mnóstwo pięknych młodzieńców
przychodziło do niej i obsypywało ją takimi płomiennymi pocałunkami, jakich, zdawało się, nie zaznał nikt ani
na ziemi, ani w niebie. I śniło się Matyldzie, że rozpiera ją siła bezmierna i że może wycałować wszystkich
młodzieńców tego miasta i wielu innych miast, i wszystkich obdarować namiętnymi pieszczotami aż do
śmiertelnego znużenia.
I nastąpił poranek, i zapłonęła w ciele Matyldy wielka żądza pocałunków. Ledwie jej mąż udał się do swego
sklepu, Matylda zrzuciła z siebie cały przyodziewek, zamierzając wyjść na ulicę.
Barbara wrzasnęła nieludzkim głosem przywołując służbę, by siłą zatrzymać panią. Lecz Matylda
błyskawicznym ciosem powaliła na ziemię swego cerbera, łokciami i pięściami rozepchnęła całą służbę i
wybiegła na ulicę naga, głośno wołając:
— Piękni młodzieńcy, oto udaję się na skrzyżowania waszych ulic, naga i piękna, żądna objęć i namiętnych
pieszczot, ja, wielka królowa pocałunków. Niechaj wszyscy śmiali i młodzi przyjdą do mnie nasycić się pięknem
i nieokiełznanym zuchwalstwem moim, w moich objęciach wypić eliksir miłości, pełnej słodyczy aż do śmierci,
miłości potężniejszej od samej śmierci. Przybądźcie do mnie, do mnie królowej pocałunków.
Na przejmujące dźwięczne zawołanie Matyldy zbiegli się zewsząd młodzieńcy tego miasta.
Piękno młodej Matyldy, a jeszcze bardziej od tego piękna szatański urok, promieniejący z jej nieustraszenie
i wyzywająco obnażonego przed wszystkimi ciała, rozniecił w przybyłych młodzieńcach płomień pożądania.
Pierwszego z nich przyjęła młoda Matylda w swe namiętne objęcia i upoiła go rozkoszą gorących
pocałunków i namiętnych pieszczot. Oddała na pastwę jego pożądania swe piękne ciało, rozpostarte wręcz na
ulicy, na pośpiesznie rzuconym szerokim płaszczu jej kochanka. 1 na oczach pożądliwego tłumu młodzianów,
wydających jęki pełne namiętności i wściekłej zazdrości, szybko nasycili się gorącymi pieszczotami.
Ledwie rozwarły się objęcia pierwszego kochanka, ledwie osunął się on u stóp pięknej Matyldy w
namiętnym znużeniu, pragnąc krótkim wytchnieniem wzniecić na nowo szalony żar miłości, odciągnięto go od
Matyldy. I drugi młodzian zawładnął jej ciałem i namiętnymi pieszczotami.
Gęsty tłum roznamiętnionych młodzianów tłoczył się nad kochającymi się na twardym bruku ulicznym.
— Twardo im — rzekł jakiś roztropny i litościwy młodzian — podłóżmy im nasze płaszcze, żeby i nam
było wygodniej, kiedy nastanie nasza kolej, aby położyć się z królową pocałunków.
I w okamgnieniu cała góra płaszczy wyrosła pośród ulicy.
Jeden po drugim rzucali się młodzianie w bezdenne objęcia Matyldy. I odchodzili w znużeniu jeden za
drugim, a piękna Matylda leżała na miękkim łożu z płaszczy różnobarwnych, od jaskrawoczerwonych do
najczarniejszych, i obejmowała, i całowała, i jęczała z bezgranicznej namiętności, z nienasyconej żądzy po-
całunków. I przeszywającym głosem krzyczała, i daleko wokół rozlegał się jej głos:
— Młodzianie miasta tego i innych miast i wsi, bliskich i dalekich, pójdźcie wszyscy w objęcia moje,
nasyćcie się miłością moją, jam bowiem jest królową pocałunków i pieszczoty moją są niewyczerpane, a miłość
moja bezmierna i nieznużona do śmierci.
Rozeszła się po mieście bystroskrzydła pogłoska o szalonej Matyldzie leżącej nago na skrzyżowaniu ulic i
oddającej swe piękne ciało pieszczotom młodzianów. I przyszli na skrzyżowanie ulic mężowie i żony, starcy i
czcigodne damy, i dzieci, i szerokim kołem otoczyli zwarty tłum szalonych. 1 podnieśli głośny krzyk, czynili
wyrzuty bezwstydnym i rozkazywali im rozejść się, grożąc całą siłą władzy rodzicielskiej i gniewem bożym, i
surową karą władz miejskich. Wszelako tylko jękami roznieconej namiętności odpowiadali im młodzianie.
I Baltazar też przyszedł, i rwał się do żony, krzycząc z wściekłości, rozdając ciosy na prawo i lewo i gryząc.
Ale nie dopuścili go młodzianie do Matyldy. Osłabł staruszek i stojąc nie opodal rwał na sobie ubranie i siwe
włosy.
Przybyli seniorowie miejscy i rozkazali bezwstydnemu zgromadzeniu rozejść się. Ale nie posłuchali
młodzianie i tłoczyli się nadal wokół pjęknej, obnażonej Matyldy. 1 namowy ojców miasta nic poskutkowały. I
długo już trwało to bezeceństwo, i już miało się ku wieczorowi.
Wezwano tedy straż. Żołnierze rzucili się na młodzianów, pobili wielu, innych jakoś rozpędzili. Lecz oto
ujrzeli olśniewające, choć już utrudzone niezliczonymi pieszczotami ciało Matyldy, i usłyszeli jej melodyjny jak
fujarka głos.
- jam jest królową pocałunków. Pójdźcie do mnie wszyscy spragnieni słodkich rozkoszy miłosnych.
Zapomnieli żołnierze o obowiązku swym. I nadaremnie wołali ojcowie miasta:
- Zabierzcie szaloną Matyldę i zanieście do domu jej małżonka, do czcigodnego Baltazara.
Żołnierze, tak jak przedtem młodzianie, obstąpili Matyldę i pragnęli jej objęć. AJe ponieważ byli to ludzie
nieokrzesani i nie umieli przestrzegać porządku w kolejce, jak układni i skromni młodzianie tego miasta, dobrze
wychowani przez zacnych rodziców, jęli się bić i póki jeden z nich obejmował Matyldę, inni dobywali miecza,
by mieczem rozstrzygnąć, kto będzie się rozkoszować niezrównanymi wdziękami Matyldy. I wielu zostało
rannych i zabitych.
Nie wiedzieli ojcowie miasta, co czynić. Radzili na ulicy w pobliżu tego miejsca, gdzie szalona Matylda
jęczała w objęciach żołnierzy i obsypywała ich niezmorodowanie pieszczotami.
Przypadek, który w każdych innych okolicznościach należałoby uznać za straszny, przyszedł w sukurs
płonącym z bezsilnego gniewu i wstydu ojcom miasta. Jeden z żołnierzy, młody i w porównaniu z innymi nieco
słabszy, lecz nie mniej namiętny od pozostałych, nie mógł się doczekać możliwości zbliżenia się do
olśniewającego ciała Matyldy. Krążył dokoła miejsca, skąd donosiły się namiętne pocałunki, gdzie
niewyczerpana miłość obdarowywała jego towarzyszy nieporównywalnymi z niczym rozkoszami, a towarzysze
odpychali go od tego miejsca i grubiańsko drwili z niego, bowiem minął już
dzień i ciemności nocne gęstniały nad miastem, położył się na bruku, przykrył głowę płaszczem i zawył
żałośnie z żalu, wstydu i bezsilnego pożądania. Zżerany złością, ukradkiem pochwycił swój sztylet i cicho,
cichusieńko, niczym skradająca się w trawie żmija, popełznął między nogami tłoczących się żołnierzy. I
przybliżył się do Matyldy. Dotknął płonącymi rękoma jej zziębniętych nóg i w jej dygoczący bok wbił
błyskawicznie sztylet.
Rozległ się głośny jęk i urywane wycie. W rękach pieszczącego ją żołnierza umierała Matylda i jęczała
coraz ciszej. Zachrypiała i skonała. Opryskany jej krwią żołnierz podniósł się.
- Ktoś zamordował królową pocałunkówl — zawołał z wściekłością. — Jakiś niegodziwiec przeszkodził
nam rozkoszować się pieszczotami, jakich nikt jeszcze nie zaznał na ziemi, gdyż po raz pierwszy zstąpiła do nas
królowa pocałunków.
Stropili się żołnierze i stali wokół ciała.
Wtedy podeszli starcy, których długi żywot uczynił już beznamiętnymi, podnieśli ciało Matyldy i zanieśli
do domu starego Baltazara.
Tej samej nocy miody żołnierz, ten, co zabił Matyldę, szedł do jej domu. Jak to się stało, że nikt go nie
zauważył, nie wiem.
Zbliżył się do ciała Matyldy leżącego na łóżku — nie było jeszcze trumny dla nieboszczki — i położył się
koło niej pod całunem. I umarła rozwarła dlań swe zimne ręce, i objęła go mocno, i do rana odpowiadała na jego
pocałunki pocałunkami zimnymi i radosnymi jak śmierć pocieszycielka, i odpowiadała na jego pieszczoty piesz-
czotami ciemnymi i głębokimi jak śmierć, jak śmierć, która przecina wszystkie węzły.
Kiedy wzeszło słońce i gorącymi promieniami przeszyło ciemność pogrążonego w ciszy pokoju o tej
strasznej, smętnej porze, o tej porze przedświtu, w objęciach obnażonej i martwej Matyldy, królowej
pocałunków, pod jej czerwonym całunem zmarł młody żołnierz. Rozwierając swe objęcia, po oraz ostatni
uśmiechnęła $1$ doń piękna Matylda.
Wiem, że znajdą się nierozumne żony i panny, które poczytywać będą za słodki i sławny los pięknej
Matyldy, królowej pocałunków,
i że znajdą się młodzianie równic szaleni, by zazdrościć śmierci jej ostatniemu i najbardziej wypieszczonemu
kochankowi. Lecz wy, zacne, cnotliwe niewiasty, zdejmujące do pocałunku jedynie rękawiczki, wy, które tak
upodobałyście sobie uroki ogniska rodzinnego i cnotliwość swego domu, strzeżcie się lekkomyślnego pożądania,
unikajcie podstępnego kusiciela.
opubl 1907 r.
tłumaczył Renć śliwowski
Maksym Gorki (1868-1936) Dwudziestu sześciu i jedna
Poemat
Było nas dwudziestu sześciu — dwadzieścia sześć żywych maszyn zamkniętych w wilgotnej suterenie,
gdzieśmy od rana do wieczora miesili ciasto, robiąc precelki i obarzaneczki. Okna naszej sutereny wychodziły
na zagłębienie, wykopane przed nimi i wyłożone cegłami zielonymi od wilgoci; futryny były osłonięte z
zewnątrz gęstą drucianą siatką i światło słońca nic mogło do nas przeniknąć przez szyby pokryte mącznym
pyłem. Nasz gospodarz zabił okna siatką, żebyśmy nie mogli dać ani kawałka chleba żebrakom i tym spośród
naszych kolegów, którzy pozostając bez pracy głodowali — nasz gospodarz nazywał nas złodziejami i dawał
nam na obiad zamiast mięsa cuchnące flaki...
Było nam duszno i ciasno w tym pudełku z cegieł, pod niskim i ciężkim sufitem, pokrytym kopciem i
pajęczyną,. Było nam ciężko i wstrętnie wśród grubych murów upstrzonych plamami brudu i pleśni...
Wstawaliśmy o piątej rano, nic zdążywszy się wyspać, i senni, apatyczni, o szóstej zasiadaliśmy już przy stole,
by robić obarznnki z ciasta przygotowanego przez naszych kolegów podczas naszego snu. I cały dzień od świtu
aż do dziesiątej wieczór jedni z nas siedzieli przy stole, żeby nie zdrętwieć, a drudzy tymczasem miesili mąkę z
wodą. I cały dzień zapamiętale i smutno mruczała wrząca woda w kotle, gdzie gotowały się obarzanki, łopata
piekarza gniewnie i szybko szurała o dno pieca, zrzucając śliskie kawałki gotowanego ciasta na rozpalone cegły.
Od rana do wieczora z jednej strony pieca płonęły drwa i czerwony odblask płomieni dygotał na ścianie
piekarni, jakby się z nas milcząco wyśmiewał. Olbrzymi piec
był podobny do potwornej głowy bajecznego smoka, która jak gdyby wysunęła się spod podłogi, otwarła szeroką
paszczę pełną jaskrawego ognia, dyszała na nas żarem i patrzyła na naszą nic kończącą się pracę dwoma
czarnymi wgłębieniami dymników. Te dwa duże wgłębienia były jak oczy — nielitościwe i nieczułe ślepia
potwora: patrzyły zawsze jednakowo ciemnym wzrokiem, jak gdyby znużone oglądaniem pracy niewolników, i
nie oczekując od nich ludzkiego, pogardzały nimi zimną pogardą mądrości.
Dzień po dniu w tumanach pyłu mącznego, w brudzie, który nasze nogi nanosiły z podwórza, w ciężkim
zaduchu zwijaliśmy ciasto i robiliśmy obarzanki zraszając je naszym potem, i nienawidziliśmy naszej pracy
gwałtowną nienawiścią; nigdy nie jedliśmy tego, co wychodziło spod naszych rąk, przekładając nad obarzanki
zwykły razowy chleb. Siedząc za długim stołem, jeden naprzeciwko drugiego — dziewięciu naprzeciwko
dziewięciu — w ciągu długich godzin mechanicznie ruszaliśmy rękami i palcami i tak przywykliśmy do swojej
pracy, że nigdy nawet nie śledziliśmy naszych ruchów. I tak napatrzyliśmy się wzajemnie na siebie, że każdy z
nas dobrze znał wszystkie zmarszczki na twarzach współtowarzyszy. Nie mieliśmy o czym mówić,
przyzwyczailiśmy się do tego i cały czas milczeliśmy, o ileśmy sobie nie wymyślali — zawsze bowiem jest za
co złajać człowieka, a zwłaszcza towarzysza niedoli. Ale wymyślaliśmy też niezbyt często — czym może
zawinić człowiek, jeśli jest na pół żywy, jeśli całkiem zbałwaniał, jeśli wszystkie jego uczucia dławi ciężar pracy
ponad siły? AleWileżenie jest straszne i męczące tylko dla tych, którzy wszystko już powiedzieli i nie mają już o
czym mówić; dla ludzi zaś, którzy nie wypowiadali jeszcze swych myśli — milczenie jest łatwe i prostej
Czasami śpiewaliśmy, a śpiew nasz zaczynał się tak: wśród pracy ktoś nagle wzdychał ciężkim westchnieniem
zmęczonej szkapy i zaczynał cichutko nucić jedną z tych przeciągłych pieśni, których żałośnie pieszczotliwy
motyw zawsze przynosi ulgę duszy śpiewającego. Śpiewa jeden z nas, a my najpierw milcząc słuchamy jego
samotnej pieśni i pieśń ta gaśnie, cichnie pod ciężkim stropem sutereny jak mały płomyk ogniska na stepie w
dżdżystą jesienną noc, kiedy szare niebo wisi nad ziemią jak
ołowiany dach. Potem do śpiewaka przyłącza się inny i teraz już dwa głosy cicho i tęsknie rozbrzmiewają w
zaduchu naszej ciasnej nory. I nagle od razu kilka głosów podchwytuje pieśń — pieśń wzbija się jak fala, staje
się coraz silniejsza, głośniejsza i jak gdyby rozsuwa ciężkie, wilgotne chmury naszego więzienia...
Śpiewają wszyscy, dwudziestu sześciu ludzi. Dźwięczne, od dawna zestrojone głosy napełniają piekarnię;
pieśni jest w niej za ciasno: bije o cegły murów, jęczy, płacze i ożywia serce łagodnym, łaskoczącym bólem,
jątrzy w nim dawne rany i budzi tęsknotę... Śpiewacy ciężko, głęboko wzdychają; czasami któryś znienacka
przerwie pieśń i długo słucha, jak śpiewają koledzy, a potem znowu włącza strumień swego głosu do ogólnej
fali; inny znów krzyknąwszy tęsknie: ech! — śpiewa z zamkniętymi oczyma i może gęsta, szeroka fala
dźwięków wydaje mu się drogą prowadzącą gdzieś w dal, oświetloną jaskrawym słońcem, szeroką drogą, na
której widzi siebie idącego w tę dal.
Płomień pieca ciągle się chwieje, dygocze; szurga wciąż po cegłach łopata piekarza, mruczy woda w kotle i
odblask ognia na ścianie wciąż tak samo drży śmiejąc się bezgłośnie... A my wyśpiewujemy cudzymi słowami
swoją głuchą boleść, głęboki smutek żywych stworzeń pozbawionych słońca, smutek niewolników. Tak żyło nas
dwudziestu sześciu w suterenie olbrzymiej kamienicy, a żyć było nam tak ciężko, jakby wszystkie trzy piętra
tego domu były zbudowane wprost na naszych ramionach...
Ale prócz pieśni mieliśmy jeszcze coś równie pięknego, coś umiłowanego przez nas, coś, co może nawet
zastępowało słońce. Na pierwszym piętrze naszego domu mieściła się hafciarnia, a w tej hafciarni wśród wielu
zatrudnionych tam dziewcząt znajdowała się szesnastoletnia pokojówka Tania. Każdego rana do szyby okienka
wyciętego w drzwiach, prowadzących z sieni do naszej piekarni, przylepiała się malutka, różowa buzia o
błękitnych wesołych oczach i dźwięczny, miły głosik wołał:
— Dajcie no obarzanków, arcsztanciki!
Wszyscy odwracaliśmy się na ten dźwięczny głos i z radością,
życzliwie patrzyliśmy na jasną dziewczęcą twarzyczkę, uśmiechającą się do nas figlarnie. Cieszyliśmy się
widząc przyciśnięty do szyby nosek i drobne ząbki błyszczące spod różowych warg rozchylonych w uśmiechu.
Zrywaliśmy się, by jej otworzyć drzwi, popychając się nawzajem... i oto weszła — taka wesoła, taka urocza —
podstawia swój fartuszek, stoi przed nami z przechyloną na bok główką, stoi i wciąż się uśmiecha. Długi, gruby
warkocz kasztanowych włosów, przerzucony przez ramię, leży na jej piersi. My, brudni, ciemni, potworni
ludzie, patrzymy na nią zadzierając głowy — próg drzwi znajduje się o cztery stopnie ponad podłogą —
patrzymy na nią zadarłszy głowy, witamy ją na dzień dobry, mówimy jej jakieś szczególne słowa, które mamy
tylko dla niej. W rozmowie z nią głosy nasze brzmią łagodniej, a żarty są powściągliwe. Dla niej wszystko jest
inne i wszyscy są inni. Majster wyjmuje z pieca łopatą najlepiej wypieczone i rumiane obarzanki i zgrabnie
rzuca je w fartuszek Tani.
- Uważaj, żeby cię stary nie zobaczył! — ostrzegamy ją, a ona śmieje się filuternie i woła nam wesoło:
— Do widzenia, aresztanciki! — i znika szybko jak mysz.
Tylko tyle... Lecz przez dłuższy czas po jej wyjściu z przyjemnością rozmawiamy o niej między sobą —
mówimy ciągle to samo, cośmy mówili wczoraj i przedwczoraj, dlatego, że i ona, i my, i wszystko dokoła nas
jest takie samo, jak było wczoraj i przedwczoraj, i jeszcze dawniej... To bardzo ciężkie i męczące, kiedy
człowiek żyje, a dokoła niego nic się nie zmienia, i jeśli to nie zabije jego duszy, to im dłużej żyje, tym bardziej
męczy go ta niezmienność otaczających go rzeczy... O kobietach mówiliśmy zawsze tak, że czasami wstręt nas
brał do samych siebie za naszą ordynarną, bezwstydną gadaninę, i to było zrozumiałe, bowiem te kobiety, które
znaliśmy, nie zasługiwały bodaj na inne słowa. Ale o Tani źle nie mówiliśmy nigdy; nikt z nas nic pozwolił
sobie nigdy nic tylko dotknąć jej ręką, ale nawet powiedzieć w jej obecności jakiś dwuznaczny żart. Może działo
się tak dlatego, żc ona nigdy nie zostawała z nami dłużej: mignie w naszych oczach jak gwiazda spadająca z
nieba i zniknie; a może dlatego, żc była mała i bardzo piękna, a wszystko, co piękne, wzbudza szacunek do
siebie nawet
w najbardziej ordynarnych ludziach. I poza tym chociaż nasza katorżnicza praca zamieniała nas w tępe woły, to
jednak nie przestaliśmy być ludźmi i tak jak wszyscy ludzie nie mogliśmy żyć nie uwielbiając czegoś. Koło nas
nie było nikogo piękniejszego od niej i nikt prócz niej nie zwracał uwagi na nas, żyjących w suterenie, nikt,
chociaż w domu mieszkało wiele ludzi. I wreszcie — to z pewnością było najważniejsze — wszyscyśmy ją
uważali za coś swojego, za coś, co istnieje jakby tylko dzięki naszym obarzankom; poczytywaliśmy sobie za
obowiązek dawać jej gorące obarzanki i to stało się dla nas codzienną ofiarą na ołtarzu naszego bożyszcza, stało
się prawie obrzędem religijnym i z każdym dniem coraz mocniej przywiązywało nas do niej. Oprócz
obarzanków dawaliśmy Tani dużo rad: żeby się cieplej ubierała, nie biegała szybko po schodach i nie nosiła
ciężkich wiązek drzewa. Ona słuchała naszych rad z uśmiechem, odpowiadała na nie śmiejąc się i nigdy się do
nich nie stosowała, ale my nie czuliśmy się tym dotknięci — chcieliśmy tylko dać dowód, że się o nią
troszczymy.
Często zwracała się do nas z różnymi prośbami; prosiła, na przykład, żeby jej otworzyć ciężkie drzwi do
piwnicy, narąbać drzewa, a my z radością i nawet jakby z dumą robiliśmy dla niej wszystko, co chciała.
Ale kiedy któryś z nas poprosił, by mu zreperowała jego jedyną koszulę, parsknęła pogardliwie i
powiedziała:
~-*- Jeszcze czego! Nie miałabym nic lepszego do robotyl... Uśmieliśmy się z nieboraka i nigdy więcej nie
prosiliśmy jej o nic. Kochaliśmy ją — w tym się wyrażało wszystko. Człowiek zawsze pragnie obarczyć kogoś
swoją miłością, chociaż niekiedy przytłacza nią, a czasem brudzi; zdolny jest zatruć bliźniemu życie swoją
miłością dlatego, że kochając nie szanuje ukochanego. My musieliśmy kochać Tanię, bo więcej nikogo nic
mieliśmy do kochania.
Bywały chwile, że któryś z nas nie wiadomo dlaczego zaczynał nagle tak rozumować:
~ Dlaczego my się tak cackamy z tą dziewczyną? Co ona ma w sobie takiego? Za bardzo ją rozpieszczamy.
Człowieka, który ośmielał się wygłaszać podobne sądy, po-
sknimiiiliŃmy szybko i brutalnie — musieliśmy cokolwiek kochać; znaleźliśmy sobie to i kochaliśmy, a to, co
kocha cała gromada złożona z dwudziestu sześciu ludzi, powinno być dla każdego niewzruszalne jako nasza
wspólna świętość, i każdy, kto się nam w tym przeciwstawi, jest naszym wrogiem. Może nawet kochamy nie to,
co rzeczywiście piękne, ale przecie jest nas dwudziestu sześciu i dlatego zawsze pragniemy, aby rzecz droga dla
nas, była święta również i dla innych.
Miłość nasza jest nie mniej trudna niż nienawiść i może właśnie dlatego niektórzy zarozumialcy twierdzą,
że nasza nienawiść jest bardziej pochlebna od miłości... Ale dlaczego w takim razie nie uciekają od nas, jeśli to
prawda?
Oprócz obarzanków nasz właściciel piekarni wypiekał również słodkie bułki. Piekarnia, gdzie je wypiekano,
znajdowała się w tym samym domu, oddzielona od naszej nory tylko ścianą. Ale cukiernicy •■ było Ich czterech
— trzymali się od nas z daleka, uważając swoją pracę za czystszą od naszej, nie przychodzili do naszej piekarni,
a przy spotkaniach na podwórzu kpili sobie z nas lekceważąco, Myśmy też nie chodzili do nich: zabronił nam
tego sam właściciel w obawie, że będziemy kraść słodkie bułki. Nic lubiliśmy cukierników, bośmy im
zazdrościli; ich praca była lżejsza od naszej, zarabiali więcej, żywiono ich lepiej, piekarnię mieli jasną,
przestronną i wszyscy byli tacy schludni, zdrowi — dla nas wstrętni. A myśmy byli jacyś żółci i szarzy; trzech
chorowało na syfilis, niektórzy mieli świerzb, jednego całkiem pokręcił reumatyzm. Tamci w święta i wolne dni
wkładali marynarki i skrzypiące buty, dwaj mieli harmonie, a wszyscy chodzili na spacery do parku miejskiego;
my natomiast nosiliśmy jakieś brudne łachmany i stare łapcie na nogach, policja nic wpuszczała nas do parku - -
czyż mogliśmy więc lubić cukierników?
I oto pewnego razu dowiedzieliśmy się, że rozpil się ich majster, właściciel odprawił go i już zgodził
drugiego, i że ten drugi — były żołnierz — chodzi w atłasowej kamizelce i nosi zegarek ze złotym łańcuszkiem.
Ciekawi byliśmy obejrzeć takiego eleganta i w nadziei,
że go zobaczymy, co chwila wybiegaliśmy na podwórze. Ale on sam zjawił się w naszej piekarni. Kopnął drzwi
nogą, otworzył je i zostawiwszy otwarte stanął na progu, po czym rzekł z uśmiechem: Szczęść Bożel Dzień
dobry, chłopcyl Mroźne powietrze, wpadając przez drzwi kłębami gęstej pary, kotłowało się u jego nóg, a on stał
na progu, patrzył na nas z góry, a spod jego jasnych, dziarsko pokręconych wąsów błyszczały wielkie, żółte
zęby. Kamizelkę miał rzeczywiście jakąś osobliwą niebieską, wyszywaną w kwiaty, dziwnie połyskującą, guziki
zaś na niej były zrobione z jakichś czerwonych kamyczków. Zloty łańcuszek też miał..,- ;.
Piękny był ten żołnierz, wysoki, zdrowy, z rumieńcami na policzkach; jego duże jasne oczy patrzyły
dobrotliwie i pogodnie. Na głowie miał bielutką, mocno nakrochmaloną czapkę, a spod czystego, bez jednej
plamki fartucha wyglądały ostre czuby modnych, wyczyszczonych do glansu butów.
Nasz majster grzecznie poprosił go o zamknięcie drzwi; żołnierz zrobił to bez pośpiechu i zaczął
wypytywać o właściciela. Mylmy jeden przez drugiego zaczęli mu tłumaczyć, źe nasz właściciel to chytrus,
oszust, złodziej i kat — powiedzieliśmy wszystko, co moźnu było i należało powiedzieć o właścicielu, ale czego
nie można tutaj napisać. Żołnierz słuchał, ruszał wąsami i spoglądał na nas łagodnym, jasnym spojrzeniem.
- Ale dziewczyn to u was nie brak... — powiedział ni stąd, ni zowąd.
Niektórzy z nas roześmieli się przez grzeczność, inni boleśnie powykrzywiali gęby, ktoś poinformował
żołnierza, >.c dziewczyn w tym domu jest dziewięć.
Korzystacie? — spytał żołnierz mrugając porozumiewawczo jednym okiem.
Znowu roześmieliśmy się, ale niezbyt głośno i jakimś zawstydzonym śmiechem... Wielu z nas miałoby chęć
zaprezentować się przed żołnierzem jako takie same zuchy jak on, ale nikt nic umiał tego zrobić, ani jeden nie
czuł się na siłach. Ktoś przyznał się i powiedział cicho:
< ul/Ir i lun i i
Ii i trgo,,,
T
H
uli,
WIN U
I
N
trudno
Z
przekonaniem powiedział żołnierz przyglądając się mim uważnie, Jesteście
(ukoi!,,, nio tego,,, Nie mado wyglądu.,. czyli,,, nic robicie ridpnwlednlo^o wrażenia.,. A kobiety cenią pr/eilo
wiizywiklm wygląd mężczyzny. /oby był doli rzc zluulowuny I wszystko Juk należy I Kobiety szanują w czło*
wieku nllę,,. Rękę muał
II I
lei'
1
(
I
, iuki|l
/.nlnler/ wyjął szybko z kieszeni prawą rękę z /nkiiiiiiriyui rękawem
KON
/
II
II, golą po łokieć, I pokic/iil ją
nnm,,. Męka bylfl I
I
I
II
I
II
,
u II nu, porośnięta błyszczącym /li u u w
VIII
włosom,
Noga, pierś, wszystko musi być twarde,,. No I człowiek powlnnlen być ubniny przepisowo,,, juk się patrzy,,,
Mnlo, ntt przykład, baby lubią. Nie wolitm Ich, nio wnblę, n ono sumo, po pięć od nr/.u, rzucit|i| ml się mi
szyję.,,
1'rzyslndł ntt worku z mtjJtti 1 długo upowlnilnl o tym, juk go liuliy lubili 1 juk on dzielnic sobie z u li ul
poc/.ymt, Potom wyszedł i kłody ili/wl skrzypiąc '/.umknęły się /ii nim, milczeliśmy prze/ dlugl czas, myśląc o
nim I jogo opowiadaniach, A potem jakoś nagle wszyscy zaczęliśmy gadać I od rnzu się okazało, żc wszystkim
nam przypadł do gustu. Taki prosty i ludzki przyszedł, posiodział, porozmawiał, Do nas nikt nio przychodził,
nikt z nami nio rozmawiał tuk przyjaźnie,,, I wszyscyśmy mówili o nim I o jego przyszłych sukcosuch u
halclarok, które spotykając nas na podwórzu albo omijały nus bokiem I pogardliwie wydymały usta, albo itiy
prostu na nus, jakbyśmy byli powici r/ein. A myśmy zawsze tylko zachwycali się nimi z daleka I na pod wór/u, i
kiedy przechodziły przed naszymi oknami, /ima ubrano w jukioś oryginalno czapeczki I futerka, a lalom w kapel
u Much / kwiatami I barwnymi parasolkami w ręku, /a to, gdyśmy byli sami, rozmawialiśmy o tych dzlewc/ęiach
tak, żo gdyby coś z tego usłyszały, 10 by się powśclokaly zc wstydu I złości,
Ale.,, żeby on pr/ypadklcm nio,,, zepsuł I Tani • powiedział nagle / tr<mUf) w glosie majster,
Wszyscyśmy umilkli, uderzeni tymi słowami. Jakoś zupomnlellś> my o mis/ej milej przyjaciółce! żołnierz
jakby przesłonił )ą swojl wielką, piękną postacią, Potem rozgor/nł głośny spón jedni mówilli
■■■■■■■■
żc Tanin nit to nie pozwoli, drudzy twierdzili, /e tlę nie hydzlc mogłu uprzeć żołnierzowi, Inni wiwacie
proponowali, ills.y, w wypadku gdy żołnierz Iiędzlo w stosunku do Tani zbyt natarczywy, połamać mu żebra.
()siaiecxnle wszyscy pnnianuwlll obserwować kołnierza I Tanię, ii |<"ii nim uprzedzić dziewczyny o grożącym
jej rilrhc/picc/ró>iiwir.,, To przerwało spór.
Upłynni może mieniąc. żołnierz piekl słodkie bułeczki, upuccrował z hafciarkaml, często zaglądał do nas do
piekarni, ale o Nukcemich u dziewcząt nio opowiadał, tylko wciąż pokręcał wąsy I minc/nie się oblizywali
Tania co rano przychód z Ilu do nas po „obarzaneczkl" I jak zawsze była urocza, wcsoln, upr/ejma,
Próbowaliśmy /ugudnąć ji|
0
żołnierza, Nabywała go „ciołkiem z wyłupiastymi oczami", dodawała kilka innych śmiesznych przezwisk
i 10 nas uspokajało. Myliśmy dumni » naszego dziewc/ątka, widząc, jak hafciarkl Igity do żołnierzu. .Stosunek I
nni do niego jakoś wywyższał nas wszystkich
1
jakby kicrujiic się tym względem, sami zoczyliśmy traktować żołnierza z lekceważeniem. A ja jeszcze
bardziej pokochaliśmy, jeszcze radośnloj I życzliwiej witaliśmy każdego ranka.
Ale pewnego razu żołnierz przyszedł do nas trochę podchmielony. Usiadł I zucząl się śmiać, a kiedy
spytaliśmy go o przyczynę śmiechu, wyjaśnili
Pobiły się o mnie dwie. Milka I Grusza... A jak się one potłukły, Cha! chał Jedna druga złapała /a włosy I
buch ją na jiodlogę w sionl. A potem siadła na niej okrakiem... Cha, cha, chsl Mordy podrapane.,, sukienki w
strzępach.,, boki zrywać. Dlaczego lo lialiy nic umieją się bić uczciwie? Dlaczego muszą koniecznie pazurami?
.Siedział na ławce, zdrowy, schludny, rozmiłowany, siedział i wciąż się zanosił od śmiechu. Myśmy
milczeli, Tym razem luifliifi budził W nas jtikąś niechęć,
N-nic, dopruwdy, ale mam •icifścif do bab, co? Nio pocicchl Wystarczy na którą kiwnąć palcem, i gotował
Tam do tliahtal
Jogo białe ręcr, pokryte błyszczącym włoiicni, podniosły mę i x głośnym klapnięciom znowu opadły na
kolana. Patrzył na na*
takim przyjemnie zdziwionym wzrokiem, jakby sam był szczerze zdumiony, dlaczego ma takie powodzenie u
kobiet. Jego tłusta, rumiana gęba promieniała radością i zadowoleniem. Wciąż łakomie oblizywał wargi.
Nasz majster mocno i gniewnie szurgnął łopatą o przypiecek i nagle odezwał się drwiąco:
— Nie sztuka zwalać choinki, spróbuj no zwalić sosnę...
— To niby do mnie mówisz? —- spytał żołnierz.
—Do ciebie...
A co takiego?
—Nic... tak sobie powiedziałem.
-— No, no poczekaj. O co chodzi? Jaka sosna?
Majster nie odpowiadał, szybko obracając łopatą w piecu: wsuwał ugotowane obarzanki, zgarniał gotowe i z
hałasem rzucał je na podłogę, gdzie chłopcy nawlekali je na sznurki. Zapomniał jakby o żołnierzu i rozmowie z
nim. Ale żołnierza ogarnął nagle jakiś niepokój. Wstał z miejsca i podszedł do pieca ryzykując, że natknie się
piersią na trzonek łopaty, gwałtownie migający w powietrzu.
— Słuchaj, powiedz no, kogo masz na myśli? Obraziłeś mnie... Ja? Ani jedna mi się nie oprze, nie-e. A ty
mnie tutaj tak obrażasz...
Żołnierz istotnie sprawiał wrażenie człowieka dotkniętego głęboko. Prawdopodobnie za nic innego nie mógł
żywić dla siebie szacunku, jak tylko za swoją zdolność uwodzenia kobiet; być może, iż oprócz tej zdolności nie
miał w sobie nic żywego i tylko ona pozwalała mu czuć się żywym człowiekiem.
Są przecież ludzie, dla których rzeczą najcenniejszą i najlepszą w życiu staje się jakaś choroba ich duszy lub
ciała. Obnoszą się z nią bez ustanku i żyją tylko nią; cierpiąc wskutek niej, karmią się nią, skarżą się na nią
innym i zwracają tym na siebie uwagę bliźnich. Otrzymują w zamian od ludzi współczucie i oprócz tego nie
mają nic. Odbierzcie im tę chorobę, wyleczcie ich, a będą nieszczęśliwi, gdyż utracą jedyny środek do życia —
powstanie w nich pustka. Niekiedy życie człowieka bywa tak ubogie, że mimo woli zmuszony jest ocenić swoją
ułomność i żyć z nią; i można powiedzieć, że często nuda czyni ludzi ułomnymi.
Żołnierz był obrażony, nacierał na naszego majstra i ryczał:
—
Nie, powiedz no, kto?
—
Powiedzieć? — obrócił się nagle do niego majster. -TT No? ,:
—
Znasz Tanię?
-
No?
—
No to spróbuj z nią!... -Ja?
—
Ty!
^ Ee! Dla mnie to tyle, co splunąć! —- Zobaczymyl —— Zobaczysz! Cha, cha! —— Ona cię...
—
Dajcie mi miesiąc czasu.
:—r Umiesz się, bracie, przechwalać.
-r- ,Dwa tygodnie! Ja ci pokażęl Kto taki? Tanka? Tfu!...
—
No, wynoś się stąd... przeszkadzasz nam!
—
Dwa tygodnie, i gotowel Ach, ty.. —- Wynoś się, powiadam!
Nasz majster wściekł się i nagle zamierzył na żołnierza łopatą. Ten, zdziwiony, cofnął się, popatrzył na nas,
umilkł na chwilę, a potem cicho, złowieszczo powiedział: „No dobrze" I— i wyszedł z piekarni.
W czasie sprzeczki milczeliśmy wszyscy, ciekawi jej wyniku. Ale gdy żołnierz wyszedł, wybuchła wśród
nas wrzawa, wszczął się zgiełk. Ktoś krzyknął majstrowi:
—
Niepotrzebnieś zaczynał, Pawle!
—
Rób swoje i nie gadaj! — odrzekł majster z wściekłością. Czuliśmy, że ambicja żołnierza została
dotkliwie zadraśnięta i że
Tani grozi niebezpieczeństwo. Czuliśmy to, ale jednocześnie wszystkich nas ogarnęła paląca i podniecająca
ciekawość: co z tego wyniknie? Czy Tania zdoła oprzeć się żołnierzowi? I prawie wszyscy krzyczeliśmy, pewni
swego:
—
Tańka? Wytrzyma! Nie tak łatwo ją zdobyć! Strasznieśmy chcieli wypróbować odporność naszego
bożyszcza;
w
z ogromnym przejęciem dowodziliśmy sobie nawzajem, że to bożyszcze jest potężne i wyjdzie z próby
zwycięsko. W końcu zaczęło nam się wydawać, żeśmy za mało podbechtali żołnierza, że zapomni o sporze i że
musimy jeszcze bardziej podrażnić jego miłość własną. Od tego dnia zaczęliśmy żyć w jakimś niezwykłym
napięciu, tak jak dotychczas nigdyśmy jeszcze nie żyli. Całymi dniami sprzeczaliśmy się z sobą, zmądrzeliśmy
jakoś wszyscy, zaczęliśmy więcej i ładniej mówić. Wydawało nam się, że gramy w jakąś grę z diabłem i że
naszą stawką jest Tania. I kiedyśmy się dowiedzieli od jednego z cukierników, że żołnierz „zaczął smolić
cholewki do naszej Tańki", ogarnął nas taki rozkoszny niepokój i zdjęła nas taka ciekawość, że nie
zauważyliśmy nawet, jak i kiedy właściciel korzystając z naszego podniecenia, zwiększył nam wypiek o czter-
naście pudów ciasta na dobę. Praca jak gdyby nawet przestała nas męczyć. Imię Tani przez cały dzień nie
schodziło nam z ust. I każdego ranka czekaliśmy na jej przyjście z jakąś szczególną niecierpliwością. Niekiedy
wyobrażaliśmy sobie, że wejdzie do nas — i to już nie będzie ta dawna Tania, tylko jakaś inna.
Nic jednak nie mówiliśmy jej o tym, co zaszło między nami a żołnierzem. Nie pytaliśmy jej o nic i po
dawnemu odnosiliśmy się do niej serdecznie i życzliwie. Ale w ten nasz stosunek do Tani wkradło się coś
nowego i obcego naszym poprzednim uczuciom do błękitnookiej przyjaciółki — tym czymś nowym była ostra
ciekawość, ostra i zimna jak stalowy nóż...
- No, chłopcy! Dziś upływa termin! — powiedział pewnego rana majster biorąc się do pracy.
Pamiętaliśmy o tym dobrze bez jego przypomnienia, ale jednak drgnęliśmy.
- Popatrzcie na nią... zaraz przyjdzie! — zaproponował majster. Ktoś krzyknął tonem ubolewania:
— Bo się to oczami zobaczy?
I znowu w naszej gromadce wybuchnął namiętny, hałaśliwy spór. Dziś ostatecznie się dowiemy, jak dalece
czyste jest to naczynie, w które włożyliśmy wszystko, co w nas było najlepsze, i czy brud nic będzie miał do
niego dostępu. Tego ranka jakoś od razu i po raz
pierwszy poczuliśmy, że istotnie rozgrywamy wielką grę, że ta próba nieskazitelności naszego bożyszcza może
je dla nas unicestwić. W ciągu tych wszystkich dni słyszeliśmy, że żołnierz wytrwale i natarczywie depcze Tani
po piętach, ale nic wiadomo dlaczego nikt z nas nic spytał, jak ona się do niego odnosi. A Tania w dalszym
ciągu zjawiała się u nas regularnie co rano po obarzanki i była wciąż taka sama jak zawsze.
I tego dnia wkrótce usłyszeliśmy jej głos:
— Dzień dobry, aresztancikil Przyszłam...
Wpuściliśmy ją pośpiesznie i kiedy weszła, wbrew zwyczajowi, przywitaliśmy ją milczeniem. Przypatrując
się jej z napiętą uwagą, nie wiedzieliśmy, o czym mamy z nią mówić, o co ją pytać. Ona była wyraźnie
zdziwiona tym niezwykłym przywitaniem i nagle zobaczyliśmy, że zbladła, zakręciła się jakoś w miejscu i
niespokojnym, zdławionym głosem spytała:
— Coście wy... tacy?
— A ty? — ponuro rzucił majster nie spuszczając z niej oka.
— Co — ja?
— N-nic...
—
No, dawajcie prędko obarzanki! Nigdy przedtem tak nas nic przynaglała...
— Zdążyszl — powiedział majster nie ruszając się z miejsca i nie odrywając oczu od jej twarzy.
Wtedy ona zakręciła się nagle i znikła za drzwiami. Majster wziął w ręce łopatę i rzekł spokojnie,
odwracając się do pieca:
— To znaczy, że gotowe... żołnierz się spisał, nie ma col Ale szubrawiecl...
A my jak stado baranów, popychając jeden drugiego, podeszliśmy do stołu, siedliśmy w milczeniu i
apatycznie wzięliśmy się do roboty. Wkrótce ktoś powiedział:
—
A może jeszcze...
—
No, nol Gadaj zdrów! — krzyknął majster. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest to człowiek mądry, mądrzejszy
od
nas. I jego okrzyk zrozumieliśmy jako wyraz pewności, że żołnierz zwyciężył. Byliśmy smutni i wytrąceni z
równowagi.
W południe w czasie obiadu, przyszedł żołnierz. Wyglądał jak zwykle schludnie i elegancko i jak zwykle
patrzył nam prosto w oczy. A my jakoś nie mogliśmy patrzeć na niego.
— No, panowie szanowni, jeśli chcecie, to wam pokażę, jaki to z żołnierza chwat — powiedział
uśmiechając się dumnie. — Wyjdźcie do sieni i patrzcie przez szpary... rozumiecie?
Wyszliśmy i napierając jeden na drugiego przylgnęliśmy do szpar w drewnianej ścianie sionki prowadzącej
na podwórze. Nie czekaliśmy długo... Wkrótce pośpiesznym krokiem, z zakłopotaną twarzyczką, przeszła przez
podwórze Tania przeskakując bajorka topniejącego śniegu i błota. Znikła za drzwiami do piwnicy. Potem nie
śpiesząc się i pogwizdując wszedł tam za nią żołnierz. Ręce trzymał w kieszeniach, wąsy mu się ruszały...
Padał deszcz i widzieliśmy, jak krople kapały w kałuże, a kałuże marszczyły się pod ich uderzeniami. Dzień
był wilgotny, szary — bardzo smutny dzień. Na dachach jeszcze leżał śnieg, a na ziemi pojawiły się już ciemne
plamy błota. I śnieg na dachach też był pokryty burym, brudnawym nalotem. Deszcz padał wolno, dźwięczał
posępnie. Nam zaś było zimno i nieprzyjemnie czekać...
Pierwszy wyszedł z piwnicy żołnierz; przeszedł po podwórzu powoli, ruszając wąsami, trzymając ręce w
kieszeniach — taki sam jak zwykle.
Potem —I wyszła i Tania. Oczy jej... oczy jej promieniały radością i szczęściem, a usta -— uśmiechały się...
I szła jakby we śnie, chwiejąc się, niepewnym krokiem...
Nie mogliśmy tego znieść spokojnie. Wszyscy naraz rzuciliśmy się ku drzwiom, wyskoczyliśmy na
podwórze i zaczęliśmy gwizdać, zaczęliśmy wrzeszczeć na nią ze złością, na całe gardło, dziko.
Drgnęła ujrzawszy nas i stanęła jak wryta w błocie, które oblepiało jej nogi. Otoczyliśmy ją kołem i
szyderczo, bezlitośnie wymyślaliśmy jej ordynarnymi słowami, mówiliśmy jej rzeczy bezwstydne.
Robiliśmy to niezbyt głośno, nie spiesząc się, widząc, że nie ma gdzie uciec, że jest przez nas otoczona i że
możemy się nad nią znęcać, ile chcemy. Nie wiem dlaczego, ale nie biliśmy jej. A ona
stała wśród nas i kręciła głową to tu, to tam, i słuchała naszych obelg. A my — z coraz większą pasją, coraz
głośniej obrzucaliśmy ją błotem naszych słów.
Rumieniec znikł z jej twarzy. Jej błękitne oczy, przed chwilą szczęśliwe, otwarły się szeroko, pierś
oddychała z trudem, usta drżały.
A my okrążywszy ją mściliśmy się na niej, bo nas przed chwilą ograbiła. Należała do nas, straciliśmy przez
nią to, co mieliśmy najlepszego, i chociaż były to zaledwie okruchy nędzarzy, ale nas było dwudziestu sześciu, a
ona — jedna, więc jakaż męczarnia, zadana przez nas, mogła okupić jej winę wobec naszej gromady. Jakżeśmy
jej ubliżali!... A ona wciąż milczała, patrzała na nas dzikim wzrokiem i dygotała jak w febrze.
Śmieliśmy się, ryczeli, płakali... Podbiegali do nas skądsiś inni ludzie... Któryś z nas szarpnął Tanię za
rękaw bluzki...
I nagle oczy jej błysnęły; powolnym ruchem wzniosła ręce do głowy i poprawiając włosy, głośno, lecz
spokojnie rzuciła nam prosto w oczy;
— Ach wy, aresztanci nieszczęśni!...
I poszła prosto na nas, tak prosto poszła, jakbyśmy byli powietrzem, jakbyśmy jej nie zagradzali drogi.
Dlatego żaden z nas rzeczywiście nie znalazł się na jej drodze.
A wyszedłszy z naszego kręgu, nie odwracając się do nas, tak samo głośno, dumnie i pogardliwie dodała:
—Ach wy, świnie... ga-ady...
I odeszła wyprostowana, piękna, dumna. My zaś zostaliśmy na środku podwórza, w błocie, na deszczu, pod
szarym niebem bez słońca...
Potem i myśmy w milczeniu wrócili do naszej wilgotnej murowanej nory. I słońce ■— tak jak przedtem —
nigdy nie zaglądało w nasze okna, a Tania nigdy już do nas nie przyszła!...
opubl. 1899 r.
tłumaczył Jerzy Jędrzejewicz
Iwan Bunin (1870- 1953) Lekki oddech
Na cmentarzu, nad świeżym gliniastym nasypem, stoi nowy krzyż z dębiny, mocny, ciężki, gładki, taki, że
przyjemnie nań popatrzeć.
Kwiecień, ale dni szare; nagrobki cmentarza — obszernego, prawdziwie powiatowego — już z daleka są
widoczne poprzez nagie drzewa, a chłodny wiatr dzwoni i dzwoni porcelanowym wiankiem u stóp krzyża.
W sam zaś krzyż wprawiony jest duży brązowy medalion, a w medalionie fotografia gimnazjaliBlki z
radosnymi, uderzająco żywymi oczami.
To Ola Micszczcrska.
Jako dziewczynka niczym się nic wyróżniała w tej chałaśliwej ciżbie brązowych mundurków, co tak
bezładnie i młodo huczy w korytarzach i klasach; co można było o niej powiedzieć poza tym, że należy do
liczby ładnych, bogatych i szczęśliwych dziewczynek, że jest zdolna, Iccz zbytnica i wcale się nic przejmuje
uwagami, jakie jej robi dama klasowa? Potem zaczęła rozkwitać, rozwijać się nie z dnia na dzień, a z godziny na
godzinę. Cic ly miała lat czternaście, przy smukłej kibici i zgrabnych nóżkach już dobrze zarysowały się piersi i
te wszystkie kształty, których czaru nigdy jeszcze nie wyraziło ludzkie słowo; jako piętnastolatka uchodziła za
piękność. Jak starannie czesały się niektóre jej koleżanki, jak dbały o czystość ciała, jak czuwały nad
powściągliwością ruchowi A ona niczego się nic bała ani plam z atramentu na palcach, ani zaczerwienionej
twarzy, ani potarganych włosów, ani odsłonięcia gołego kolana, gdy
ISO
biegnąc upadła. Bez żadnych z jej strony zabiegów i wysiłków, jakoś niepostrzeżenie osiągnęła to wszystko, co
tak wyróżniało ją w ostatnich dwóch latach w całym gimnazjum — wytworność, elegancję, zręczność,
promienny blask oczu. Nikt tak nie tańczył jak Ola Micszczerska, nikt tak się nic ślizgał jak ona, nikt nic miał na
balach takiego powodzenia i jakoś nikogo nie lubiły tak młodsze klasy jak jej. Niepostrzeżenie stała się panną i
niepostrzeżenie utrwaliła się jej gimnazjalna sława, i juź zaczęto gadać, że jest płocha, że nic może żyć bez
wielbicieli, że kocha się w niej do szaleństwa gimnazjalista Szenszyn, że jakoby i ona go kocha, lecz tak jest
zmienna w traktowaniu go, że usiłował odebrać sobie życie...
Ostatniej swojej zimy Ola Micszczerska zapamiętała się w zabawach, jak mówiono w gimnazjum. Zima
była śnieżna, słoneczna, mroźna, wcześnie opuszczało się słońce za wysoki świerkowy szpaler ośnieżonego
gimnazjalnego ogrodu, niezmiennie pogodny, promienisty zachód wróżył i na jutro mróz i słońce, spacer po
ulicy Soborncj, ślizgawkę w miejskim parku, różowy wieczór, muzykę i ten sunący we wszystkie strony tłum, w
którym Ola Micszczerska wydawała się najbardziej elegancka, najbardziej beztroska, najszczęśliwsza. I oto
pewnego razu, podczas dużej pauzy, kiedy jak wicher pędziła do sali rekreacyjnej, uciekając przed goniącymi ją
i radośnie piszczącymi uczennicami z pierwszej klasy, niespodzianie wezwano ją do przełożonej. Zatrzymała się
w biegu, westchnęła tylko raz głęboko, szybkim i już odruchowym gestem poprawiła włosy, podciągnęła brzegi
fartuszka ku ramionom i z błyszczącymi oczami pobiegła na górę. Przełożona, nieduża, jeszcze młodo
wyglądająca, lecz siwa, siedziała spokojnie z robótką szydełkową przy biurku, pod carskim portretem.
Dzień dobry, m-lle Micszczerska - rzekła po francusku nie podnosząc oczu od szydełka. - Niestety, już nie
pierwszy raz jestem zmuszona wzywać panią tutaj, żeby mówić o sprawowaniu pani.
Słucham, madame - odpowiedziała Micszczcrska podchodząc do biurka, patrząc na nią jasno i żywo, lecz
bez żadnego wyrazu twarzy, i siadła tak lekko i z taką gracją, jak tylko ona umiała.
Słuchać mnie pani będzie źle, ja, niestety, przekonałam się
o tym — powiedziała przełożona i pociągnąwszy nitkę i zakręciwszy po froterowanej podłodze kłębkiem, na
który ciekawie spojrzała Mieszczerska, podniosła oczy: — Nie będę się powtarzać, nie będę się rozwodzić —
rzekła.
Mieszczerskiej bardzo się podobał ten niezwykle czysty i duży gabinet, tak przyjemnie tchnący w mroźne
dni ciepłem lśniącego majolikowego pieca i świeżością konwalii na biurku. Popatrzyła na młodego cara,
wymalowanego w naturalnej wielkości na tle jakiejś błyszczącej sali, na równy przedział w mlecznych, starannie
ufar- bowanych włosach przełożonej i wyczekująco milczała.
— Pani już nie jest dziewczynką — znacząco powiedziała przełożona zaczynając się w duchu irytować.
— Tak, madame — z prostotą, prawie wesoło odpowiedziała Mieszczerska.
Ale i nie kobietą — jeszcze bardziej znacząco rzekła przełożona i jej matowa twarz z lekka się zapłoniła. —
Przede wszystkim, co to za uczesanie? To jest uczesanie kobiece.
— To nie moja wina, madame, że mam ładne włosy — odparła Mieszczerska i leciutko dotknęła swej
strojnej głowy.
— Ach, tak, nie pani wina! — rzekła przełożona. —| Pani winy nie ma w tym uczesaniu, w tych
kosztownych grzebieniach, nie ma winy, że rujnuje pani rodziców na pantofelki za dwadzieścia rubli! Ale,
powtarzam, zupełnie pani zapomina o tym, że na razie jest tylko gimnazjalistką...
I wówczas Mieszczerska, nie tracąc prostoty i spokoju, raptem grzecznie przerwała jej:
- Wybaczy madame, lecz się myli: jestem kobietą. A winien temu — wie pani kto? Przyjaciel papy, a pani
brat, Aleksy Michajłowicz Malutin. To się stało ubiegłego lata na wsi...
A w miesiąc po tej rozmowie oficer kozacki, nieładny i plebeju- szowskiej powierzchowności, nie mający
absolutnie nic wspólnego z tą sferą, do której należała Ola Mieszczerska, zastrzelił ją na peronie dworca w
oczach tłumów ludzi, dopiero co przybyłych pociągiem. I niewiarygodne wyznanie Oli Mieszczerskiej, które
oszołomiło przełożoną, zostało potwierdzone w zupełności: oficer
oświadczył sędziemu śledczemu, źe Micszczerska go skokictowała, żyła z nim, przysięgała, źe będzie jego żoną,
a na dworcu w dzień zabójstwa, odprowadzając go do Nowoczerkaska, nagle powiedziała mu, że jej się ani śniło
kochać go kiedykolwiek, że wszystkie te rozmowy o małżeństwie to były tylko kpiny z niego, i dała mu do
przeczytania tę kartkę swego dziennika, gdzie była mowa o Malutinie.
— Przebiegłem oczami te wiersze, wyszedłem na peron, gdzie spacerowała czekając, aż skończę czytać, i
strzeliłem do niej — rzekł oficer. — Dziennik jest tutaj, proszę popatrzeć, co w nim było napisane dziesiątego
lipca zeszłego roku.
I sędzia przeczytał mniej więcej takie słowa:
„Teraz jest druga w nocy. Usnęłam mocno, lecz zaraz się obudziłam... Dziś stałam się kobietą! Papa, mama
i Tola, wszyscy pojechali do miasta, zostałam sama. Byłam taka szczęśliwa, źe jestem sama, iż nie potrafię tego
wyrazić! Rano chodziłam sama po ogrodzie, po polu, byłam w lesie, zdawało mi się, że jestem sama w całym
świecie, i myślało mi się tak dobrze, jak nigdy w życiu. I obiad jadłam sama, potem całą godzinę grałam, przy
muzyce miałam takie uczucie, że żyć będę bez końca i będę szczęśliwa, jak nigdy! Potem zasnęłam u papy w
gabinecie, a o czwartej zbudziła mnie Katia mówiąc, że przyjechał Aleksy Michajłowicz. Bardzo mu byłam
rada, tak mi było przyjemnie przyjmować go i bawić. Przyjechał parą swych cugantów, bardzo ładnych, i konie
cały czas stały przed gankiem, ale on został, bo był deszcz i chciał, żeby pod wieczór podeschło. Bardzo
żałował, że nie zastał papy, był bardzo ożywiony i nadskakiwał mi jak epuzer, wciąż żartował, że od dawna jest
we mnie zakochany. Gdy przed herbatą spacerowaliśmy po ogrodzie, była znowu śliczna pogoda, słońce
błyszczało przez cały mokry ogród, chociaż zrobiło się zupełnie zimno, i on prowadził mnie pod rękę, i mówił,
że to Faust z Małgorzatą. On ma pięćdziesiąt sześć lat, ale jest bardzo dobrze ubrany — mnie nie podobało się
tylko, że przyjechał w pelerynie — pachnie cały angielską wodą kolońską i oczy ma zupełnie młode, czarne, a
brodę wytwornie rozdzieloną na dwie długie części i zupełnie srebrną. Herbatę piliśmy na oszklonej werandzie,
ja uczułam się jakby niezdrowa i przyłożyłam
się na otomanie, a on palił, potem przysiadł się do mnie, zaczął znowu prawić jakieś czułe słówka, potem
oglądać i całować moją rękę. Zasłoniłam twarz jedwabną chusteczką i on kilka razy pocałował mnie w usta
przez chusteczkę... Nie rozumiem, jak to się mogło stać, zwariowałam, nigdy nie myślałam, że jestem taka!
Teraz mam tylko jedno wyjście... Czuję do niego taki wstręt, że po prostu nie mogę żyćl..."
Miasto w te dni kwietniowe zrobiło się czyste, suche, kamienie jego zbielały, chodzi się po nich lekko,
przyjemnie. Co niedziela, po nabożeństwie, ulicą Soborną, wiodącą ku rogatkom miasta, dąży mała kobieta w
żałobie, w czarnych glansowanych rękawiczkach, z parasolką o czarnej rączce. Mija straż ogniową, przechodzi
szosą brudny plac, gdzie jest dużo zakopconych kuźni i wieje z pola świeżym powietrzem; dalej, między
monasterem męskim a więzieniem, bieli się obłokami nieboskłon i szarzeje wiosenne pole, a potem, gdy się
przejdzie między kałużami pod ścianą monasteru i skręci na lewo, zobaczy się jak gdyby duży niski ogród
otoczony białym murkiem, a nad bramą wymalowane Wniebowzięcie Matki Boskiej. Mała kobieta żegna się
szybko, wiele razy, i idzie swą zwykłą drogą, główną aleją. Doszedłszy do ławki na wprost dębowego krzyża,
siedzi na wietrze i wiosennym chłodzie godzinę, dwie, póki zupełnie nie zziębną jej nogi w lekkich bucikach i
ręka w ciasnej rękawiczce. Słuchając ptaków wiosennych słodko śpiewających nawet w czasie chłodu, słuchając
dzwonienia wiatru w porcelanowym wianku, myśli czasem, że oddałaby pół życia, byle nie widzieć martwego
wianka. Wianek, gliniasty pagórek i ten dębowy krzyż! Czyż to możliwe, żeby pod nim była ta, której oczy tak
nieśmiertelnie promienieją z tego brązowego medalionu, i jak pogodzić z tym czystym spojrzeniem tę
okropność, związaną teraz z imieniem Oli Mieszczerskiej? Ale w głębi duszy mała kobieta jest szczęśliwa, jak
wszyscy ludzie zakochani lub w ogóle oddani jakiemuś namiętnemu marzeniu.
Ta kobieta to dama klasowa Oli Mieszczerskiej, niemłoda panna, od dawna żyjąca jakąś fikcją, zastępującą
jej rzeczywiste życie. Z początku taką fikcją był jej brat, biedny i niczym się nie
wyróżniający chorąży; całą swoją duszę łączyła z nim, jego przyszłością, którą nie wiadomo dlaczego
wyobrażała sobie jako świetną, i żyła w dziwnym oczekiwaniu, że jej los jakoś bajkowo się odmieni dzięki
niemu. Potem, kiedy go zabili pod Mukdenem, przekonywała siebie, że ona, rzekomo na szczęście, nie jest taka
jak inne, że urodę i wdzięk kobiecy zastępują jej rozum i szersze zainteresowania, że ona to pracownica ideowa.
Śmierć Oli Mieszczerskiej urzekła ją nowym marzeniem. Teraz Ola Mieszczerska to przedmiot jej
niedostępnych dum, zachwytu, radości. Chodzi na jej grób w każde święto — nawyk chodzenia na cmentarz i
noszenia żałoby powstał w niej od śmierci brata — godzinami nie odrywa oczu od dębowego krzyża, wspomina
bladą twarzyczkę Oh Mieszczerskiej w trumnie, śród kwiatów, i to, co kiedyś podsłuchała. Pewnego razu,
podczas dużej pauzy, chodząc po ogrodzie gimnazjalnym, Ola Mieszczerska szybko, bardzo szybko mówiła do
swej najmilszej przyjaciółki, tęgiej wysokiej Subbotiny:
— W jednej książce papy — on ma dużo starych, śmiesznych książek — wyczytałam, na czym polega
piękność kobiety... Tam, rozumiesz, tyle nagadane, że wszystkiego nie można spamiętać: no, oczywiście, czarne,
kipiące smołą oczy — jak Bozię kocham, tak było napisane: kipiące smołą! — czarne jak noc rzęsy, delikatnie
igrający rumieniec, smukła kibić, dłuższa niż zwykle ręka — rozumiesz, dłuższa niż zwykle! — maleńka nóżka,
w miarę duży biust, ładnie zaokrąglona łydka, kolana koloru muszli, spadziste, lecz wysokie ramiona — ja wiele
rzeczy prawie na pamięć się nauczyłam, takie to wszystko prawdziwe — ale najgłówniejsze, wiesz co? — lekki
oddech! A przecie ja go mam — posłuchaj, jak ja oddycham — prawda, że mam?
Teraz ten lekki oddech znowu rozpłynął się w świecie, w tym obłoczystym niebie, w tym chłodnym,
wiosennym wietrze.
Marzec 1916 r.
tłumaczył Wacław Rogowiez
Leonid Anrejew (1871—1919) Otchłań
Dzień miał się ku końcowi, a oni dwoje wciąż szli, wciąż rozmawiali i nie zauważyli ani upływu czasu, ani
drogi. Na przodzie, na łagodnym stoku, ciemniał mały lasek i poprzez gałęzie drzew, niczym rozżarzony do
czerwoności węgiel płonęło słońce, rozpalało powietrze i przemieniało je w ognisty złoty pył. Słońce było tak
bliskie i jaskrawe, że wszystko wokół jakby ginęło, zostawało tylko ono jedno, ubarwiało i wygładzało drogę.
Raziło w oczy idących, zawrócili i zaraz wszystko przed nimi przygasło, stało się spokojne i jasne, małe i
wyraziste. Gdzieś tam daleko, o jakąś wiorstę lub więcej, czerwony zachód ogarnął wysoki pień sosny i ten
zapłonął pośród zieleni jak świeca w ciemnym pokoju, droga na przedzie pokryła się purpurowym nalotem i
teraz każdy kamień zostawiał na niej długi, czarny cień, a włosy dziewczyny, przeszyte promieniami słońca,
świeciły jak złotoczerwona aureola. Cieniutki wijący się pukielek oddzielił się od innych i wił się, i kołysał na
wietrze niczym złota pajęczyna. I to, że na przodzie pociemniało, nie przerwało i nie zmieniło ich rozmowy. Tak
samo spokojnie, tkliwie i cicho płynęła równym potokiem i dotyczyła wciąż jednego i tego samego: siły, piękna
i nieśmiertelnej miłości. Oboje byli bardzo młodzi: dziewczyna miała lat siedemnaście, Niemowiecki — cztery
lata więcej, i oboje ubrani byli w mundurki uczniowskie: ona w skromnej brązowej sukience gimnazjalistki, on
w pięknym mundurze studenta technologii. I podobnie jak ich rozmowa, wszystko było w nich młode, piękne i
czyste: zgrabne, smukłe
sylwetki, jakby przesycone powietrzem i spokrewnione z nim, lekki sprężysty krok i świeże głosy, nawet w
prostych słowach brzmiące łagodnie i marzycielsko, tak jak dźwięczy strumyk w cichą wiosenną noc, kiedy nie
wszystek jeszcze śnieg zniknął z ciemnych pól.
Szli, skręcali tam, gdzie skręcała nieznajoma droga, i dwa długie, stopniowo zwężające się cienie z
zabawnymi małymi główkami to osobno posuwały się naprzód, to znów zlewały się z boku w jedną wąziutką i
długą, jak cień topoli, smugę. Lecz oni nie widzieli cieniów i rozmawiali, i rozmawiając on nie spuszczał oczu z
jej pięknej twarzy, na której różowy zachód jakby pozostawił część swych delikatnych barw, ona zaś patrzała na
ścieżkę, odtrącała parasolką, małe kamyczki, i obserwowała, jak spod ciemnej sukni rytmicznie wysuwał się to
jeden, to drugi koniuszek małego pantofelka.
Drogę przecinał kanał z zanurzonymi, obsuniętymi brzegami i młodzi przystanęli na chwilę. Zinoczka
podniosła głowę i wodząc dokoła zamglonym spojrzeniem zapytała:
— Pan wie, gdzie jesteśmy? Nie byłam tu ani razu.
On rozglądnął się w roztargnieniu.
— Tak, wiem. Tam, za tym pagórkiem, jest miasto. Proszę podać rękę, pomogę pani.
Wyciągnął rękę, rękę nieprzywykłą do pracy, wąską i białą jak u kobiety. Zinoczce było wesoło, miała
ochotę sama przeskoczyć przez kanał, pobiec i zawołać: „Niech mnie pan dogoni!", lecz powstrzymała się i
nieco lękliwie wyciągnęła rękę, która zachowała jeszcze delikatną pulchność ręki dziecka. A on miał ochotę do
bólu uścisnąć tę drżącą rękę, ale powstrzymał się również w pólukłonie, z szacunkiem przyjął ją i dyskretnie się
odwrócił, kiedy w przeskoku z lekka odsłoniła się jej noga.
I znowu szli i rozmawiali, lecz myśli ich całkowicie pochłaniało doznanie złączonych przez chwilę rąk. Ona
jeszcze czuła suchy żar jego dłoni i mocnych palców; było jej przyjemnie i trochę wstyd, on zaś czuł pokorną
miękkość jej kruchej rączki i widział czarny rysunek nogi i mały pantofelek, naiwnie i delikatnie ją obejmujący.
I było coś ostrego, niepokojącego w tym prześladującym go widoku
wąskiego skrawka białej halki i zgrabnej nogi, i nie uświadomionym wysiłkiem woli udało się mu rozproszyć tę
wizję. I wówczas ogarnęła go wesołość, a serce zabiło mu w piersi tak radośnie i swobodnie, że zapragnął
śpiewać, wyciągnąć ręce do nieba i wykrzyknąć: „Niech pani biegnie, a ja g^nią dogonię" — tę starą jak świat
formułę pierwotnej miłości ukrytą pośród lasów i grzmiących wodospadów.
I od tych wszystkich pragnień łzy podchodziły do gardła.
Długie, śmieszne cienie zniknęły i kurz na drodze stał się szary i zimny, lecz oni tego nie zauważyli i
rozmawiali dalej. Przeczytali oboje wiele wartościowych książek i mieli ciągle w oczach szlachetne sylwetki
ludzi, którzy kochali, cierpieli i ginęli dla prawdziwej miłości. Wskrzeszali w pamięci urywki, nie wiedzieć
kiedy przeczytanych wierszy, które przyoblekały miłość w szatę dźwięcznej harmonii i smutku pełnego
słodyczy.
- Nie pamięta pani, skąd to jest? — pytał Niemowiecki, przypominając: „...i znów jest ze mną ta, którą
kocham, przed którą ukryłem, nie wyrzekłszy słowa, cały smutek, całą czułość, całą miłość moją"...
— Nie — odpowiedziała Zinoczka i powtórzyła w zadumie — „cały smutek, całą czułość, całą miłość
moją"...
— Całą miłość moją —- mimowolnym echem odezwał się Niemowiecki.
1 znowu snuli wspomnienia. Wspominali czyste, jak białe lilie, niewiasty, przywdziewające czarne szaty
mniszek, samotnie tęskniące w parku usłanym jesiennymi liśćmi, szczęśliwe w swoim nieszczęściu; wspominali
i mężczyzn dumnych, energicznych, lecz cierpiących i błagających o miłość i tkliwe współczucie kobiece.
Smutne były wskrzeszane postacie, ale w ich smutku tym radośniejsza i czystsza stawała się miłość.
Ogromna jak świat, jasna jak słońce i dziwnie piękna wyrastała ona przed ich oczami, i nie było nic
potężniejszego od niej i piękniejszego.
- Mógłby pan umrzeć za kogoś, kogo pan kocha? pi zapytała Zinoczka, patrząc na swą na wpół dziecięcą
rękę.
— Tak, mógłbym — stanowczo odparł Niemowiecki, otwarcie i szczerze spoglądając na nią. — A pani?
- Tak, ja też — zamyśliła się. — To przecież takie szczęście: umtzeć za ukochanego. Bardzo bym tego
pragnęła.
Ich spojrzenia spotkały się, jasne, spokojne, i przesłały sobie nawzajem coś miłego, i usta uśmiechnęły się.
Zinoczka przystanęła.
- Chwileczkę — rzekła. — Ma pan nitkę na tużurku.
I z ufnością podniosła rękę do jego ramienia i delikatnie, dwoma palcami zdjęła nitkę.
Oto! — powiedziała i już poważnie zapytała: — Dlaczego pan jest taki blady i chudy? Dużo pan pracuje,
tak? Niech się pan nie przemęcza, nie trzeba.
—^ Ma pani oczy niebieskie, a w nich jasne punkciki, jakby iskierki — dćlparł on, patrząc jej w oczy.
-— A pan czarne. Nie, kare, ciepłe. I w nich...
Zinoczka nie dopowiedziała, co w nich jest, i odwróciła się. Jej twarz oblewała się powoli rumieńcem, oczy
wyrażały zmieszanie i nieśmiałość, a usta mimowolnie się uśmiechały. I nie czekając na uśmiechającego się i nie
wiadomo z czego zadowolonego Niemowiec- kiego, ruszyła naprzód, lecz zaraz przystanęła. , w^Widzi pan,
słońce zaszło! — zawołała ze smutnym zdziwieniem.
-— Tak, zaszło — z nagłym, dojmującym smutkiem odezwał się on.
Światło zgasło, cienie wymarły i wszystko wokół stało się blade, nieme i bez życia. Stąd, gdzie przedtem
świeciło rozżarzone słońce, teraz bezszelestnie pełzły zwały chmur i krok za krokiem pożerały jasnoniebieską
przestrzeń. Chmury kłębiły się, zderzały, powoli i ciężko zmieniały się kontury rozbudzonych potworów i
niechętnie posuwały się do przodu, jakby je gnała wbrew ich woli jakaś nieubłagana, straszna siła. Oderwawszy
się od pozostałych, samotnie pędziła jasna włóknista chmurka, słaba i wystraszona.
II
Policzki Zinoczce zbladły, usta poczerwieniały, stały się niemal krwawe, źrenice nieznacznie się rozszerzyły,
przyciemniając blask oczu, i dziewczyna cicho wyszeptała:
-— Boję się. Tak cicho tutaj. Zabłądziliśmy? Niemowiecki ściągnął brwi i rozejrzał się badawczo po
okolicy. Bez słońca, owiana świeżym oddechem bliskiej nocy, wydawała się nieprzyjazna i zimna; dookoła
rozpościerało się szare pole z niską, jakby przydeptaną trawą, gliniastymi wąwozami, pagórkami i wądołami.
Wądołów było wiele — głębokich, urwistych, i małych, porosłych pełzającą trawą; zalegała już w nich na noc
milcząca ciemność; i to, że byli tu ludzie, coś robili, a teraz ich nie ma, czyniło miejscowość jeszcze bardziej
pustynną i smutną. Tu i ówdzie, niczym skrzepy liliowej zimnej mgły, wyrastały zagajniki i laski i jakby tylko
czekały, co też im powiedzą porzucone wądoły.
Niemowiecki stłumił w sobie ogarniające go dławiące i nieokreślone uczucie lęku i rzekł:
— Nie, nie zabłądziliśmy. Znam drogę. Najpierw polem, potem przez ten lasek. Boi się pani?
Uśmiechnęła się odważnie i odparła:
—Nie. Teraz już nie. Ale chodźmy prędzej do domu — na herbatkę.
Ruszyli szybko i żwawo, lecz wkrótce zwolnili tempo. Nie rozglądali się po bokach, lecz czuli posępną
wrogość zaoranego pola osaczającego ich tysiącem mętnych, nieruchomych oczu, i uczucie to zbliżało ich i
przenosiło do wspomnień z lat dziecinnych. I wspomnienia były radosne, opromienione słońcem, zielonym
listowiem, miłością i śmiechem. Jakby to było nie życie, lecz rozległa, łagodna pieśń, a jej dźwiękami byli oni
sami — dwie maleńkie nuty: jedna dźwięczna jak brzęk kryształu, druga nieco przygłuszona, lecz wyrazista jak
dzwoneczek.
Pojawili się ludzie — dwie kobiety siedzące na skraju głębokiego glinianego wądołu, jedna siedziała,
założywszy nogę na nogę, ze wzrokiem utkwionym w dół; chustka na głowie zsunęła się do tyłu
odsłaniając kosmyki rozczochranych włosów. Zgarbione plecy ściągnęły w górę brudną, z rozwiązanymi
tasiemkami bluzkę w duże jak jabłka kwiaty. Na przechodzących nawet nie spojrzała. Druga kobieta półleżała
obok niej, z odrzuconą do tyłu głową. Twarz miała toporną, szeroką, o męskich rysach, a pod oczami, na
wystających kościach policzkowych, płonęły po dwie na każdej czerwoceglaste plamy podobne do świeżych
zadrapań. Była jeszcze brudniejsza niż pierwsza i patrzyła na idących prosto i bez skrępowania. Kiedy je minęli,
zaśpiewała głębokim, męskim głosem:
Dla ciebie jednego, mój kochany, Zakwitłam jak wspaniały kwiat...
— War'ka, słyszysz? — zwróciła się do milczącej przyjaciółki i, nie otrzymawszy odpowiedzi, zaśmiała się
głośno i ordynarnie.
Niemowiecki znał takie kobiety, brudne nawet wówczas, kiedy ubrane były w drogie i piękne suknie,
przyzwyczaił się do nich, a teraz mignęły mu przed oczami i zniknęły bez śladu. Lecz Zinoczka, która niemal
otarła się o nie brązową skromną sukienką, poczuła, że coś wrogiego, żałosnego i złego przeniknęło jej serce. Po
kilku minutach wrażenie to rozwiało się niczym cień obłoku szybko mknącego po złocistej łące i kiedy
wyprzedziło ich dwoje ludzi: mężczyzna w kaszkiecie i marynarce, lecz na bosaka, i tak samo jak on brudna
kobieta — zobaczyła ich, ale nic nie poczuła. Nie zdając sobie z tego sprawy, długo przyglądała się kobiecie i
zdziwiło ją trochę, dlaczego ma na sobie tak cienką suknię, tak lepką, jakby mokrą, opasującą jej nogi, i podół z
szeroką smugą tłustego brudu wżartego w materiał. Było coś trwożnego, bolesnego i strasznie beznadziejnego w
trzepotaniu tego cienkiego i brudnego podołu.
I znowu szli i rozmawiali, za nimi wlokła się niechętnie ciemna chmura i rzucała przezroczysty, ostrożnie
przylegający cień. Na jej rozcapierzonych brzegach mętnie prześwitywały żółtomiedzianc plamy i kłębiąc się
bezszelestnie na jasnych drogach skrywały się za jej ciężką masą. I ciemność gęstniała tak niepostrzeżenie i
podstępnie,
żc trudno było w nią uwierzyć, i zdawało się, żc to wciąż jeszcze dzień, lecz dzień ciężko chory i powoli
umierający. Mówili teraz
0 tych strasznych uczuciach i myślach, które nawiedzają człowieka w nocy, kiedy jeszcze nic śpi i ani dźwięki,
ani rozmowy nie przeszkadzają mu, a to, co jest życiem, jak gęsta i wielooka ciemność szczelnie przywiera do
jego twarzy.
- Czy może sobie pan wyobrazić nieskończoność? - zapytała Zinoczka, przykładając do czoła pulchną
rączkę i mocno mrużąc oczy.
- Nic. Nieskończoność... Nic - odpowiedział Niemowiecki również zamykając oczy.
- A ja czasami ją widzę. Pierwszy raz zobaczyłam, kiedy byłam mała. To jak gdyby furmanki. Stoi jedna
furmanka, druga, trzecia
1 tak daleko, bez końca, same furmanki, furmanki... Boję się — zadrżała.
-- Ale dlaczego furmanki? — uśmiechnął się Niemowiecki, choć czuł się nieswojo.
- Nie wiem. Furmanki. Jedna, druga... bez końca.
Ciemność gęstniała niepostrzeżenie, chmura przepłynęła już nad
ich głowami i z przodu zaglądała jakby w ich pobladłe, pochylone twarze. I coraz częściej wyrastały ciemne
postacie obdartych, brudnych kobiet, jakby jc wyrzucały na powierzchnię głębokie, nie wiadomo po co
wykopane wądoły, i trwożliwie trzepotały ich mokre podołki. To pojedynczo, po dwie, to znów po trzy
pojawiały się one i głosy ich brzmiały donośnie i dziwnie samotnie w zastygłym powietrzu.
~ Co to za kobiety? Skąd ich tu tyle? — pytała Zinoczka lękliwie i cicho. Niemowiecki wiedział, co to za
kobiety, i on też był przerażony, źc znaleźli się w tak odrażającej i niebezpiecznej okolicy, lecz spokojnie
odpowiedział:
- Nie wiem. Nic takiego. Nie warto o nich mówić. Zaraz skończy się ten lasek, a za nim rogatki miasta.
Szkoda, źc wyszliśmy tak późno.
Rozbawiło ją, źc powiedział „późno", kiedy wyszli o czwartej, spojrzała na niego i uśmiechnęła się. On się
jednak nie rozchmurzał, zaproponowała więc, uspokajając go i pocieszając:
Chodźmy prędzej. Mam ochotę na herbatę. Zresztą las jest już blisko. — Chodźmy.
Kiedy weszli do lasu i drzewa w milczeniu złączyły się nad ich głowami, było bardzo ciemno, lecz
przytulnie i spokojnie.
Proszę dać rękę zaproponował Niemowiecki. Podała mu ją zdecydowanie i lekki dotyk jakby rozproszył
ciemności. Ich ręce były nieruchome i nic garnęły się do siebie, i Zinoczka nieco się nawet odsunęła od swego
towarzysza, ale cała ich świadomość skupiała się na odczuciu owego niewielkiego punkciku na ciele, gdzie
stykały się ręce. 1 znowu zachciało się mówić o pięknie i tajemniczej sile miłości, ale mówić tak, by nie
naruszać milczenia, mówić nic słowami, a spojrzeniami. I myśleli, źc należy spojrzeć, i chcieli, lccz nic
odważyli się.
- O, znowu jacyś ludzie! — powiedziała wesoło Zinoczka.
III
Na polance, gdzie było widniej, przy pustej butelce siedzieli trzej mężczyźni i w milczącym oczekiwaniu
przyglądali się przechodzącym. Jeden z nich, ogolony jak aktor, zaśmiał się i gwizdnął tak, jakby to miało
znaczyć*. ~ Oho!
Niemowiecki upadł na duchu i serce w nim zamarło ze strasznej trwogi, ale jakby popychany od tyłu, szedł
prosto w stronę siedzących, obok których biegła ścieżka. Ci zaś trwali w oczekiwaniu i trzy pary oczu ciemniały
nieruchomo i strasznie, i w udręce pragnąc życzliwie usposobić do siebie tych ponurych, obdartych ludzi, w
których milczeniu czaiła się groźba, zwrócić uwagę na swą bezradność i wzbudzić w nich współczucie, zapytał:
Jak się dostać do rogatek? Tędy?
Nikt się nic odezwał. Ogolony gwizdnął w sposób nieokreślony i drwiący, dwaj pozostali milczeli i patrzyli
z ciężką, złowrogą uporczywością. Byli pijani, rozeźleni, żądni miłości i niszczenia. Ten rumiany, otyły uniósł
się na łokciu, potem niezdecydowanie, jak
niedźwiedź, oparł się na łapach i wstał, ciężko westchnąwszy. Towarzysze spojrzeli nań przelotnie i znowu z tą
samą natarczywością wlepili oczy w Zinoczkę.
- Boję się — wyrzekła samymi ustami.
Nie słysząc słów, Niemowiecki zrozumiał ją po ciężarze opierającej się ręki. I usiłując zachować spokojny
wyraz twarzy, ale czując fatalną nieuchronność tego, co miało się stać, ruszył równym i stanowczym krokiem. I
trzy pary oczu przybliżyły się, zaiskrzyły i zostały za plecami. „Trzeba uciekać — pomyślał Niemowiecki i sam
sobie odpowiedział — nie, nic wolno uciekać."
-
Ale zdechlak z tego chłopaka, aż litość bierze — powiedział trzeci z siedzących, łysy, z rzadką rudą
brodą. — A dziewucha niczego sobie, daj Boże każdemu.
Cala trójka roześmiała się jakoś niechętnie.
-
Panic szanowny, poczekaj pan chwileczkę! — zawołał głębokim basem wysoki i spojrzał na
towarzyszy, Tamci wstali.
Niemowiecki szedł nic oglądając się.
■ Trzeba poczekać, jak ktoś prosi —- powiedział rudy — bo można jeszcze oberwać.
-
Do ciebie się mówił — wrzasnął wysoki i w dwóch susach dopadł idących. Masywna ręka spadła na
ramię Nicmowieckiego i potrząsnęła nim, i odwróciwszy się tuż przy twarzy ujrzał on okrągłe, wypukłe i
straszne oczy. Były tak blisko, jakby patrzył na nic przez szkło powiększające, i wyraźnie rozróżniał czerwone
żyłki na białkach i żółtawą wydzielinę na rzęsach, 1 puściwszy niemą rękę Zinoczki, sięgnął do kieszeni i
wymamrotał:
- Pieniądze!,., Proszę, pieniądze. Ja bardzo chętnie.
Wypukłe oczy coraz bardziej się zaokrąglały i jaśniały. I kiedy
Niemowiecki odwrócił od nich spojrzenie, wysoki cofnął się nieco i bez rozmachu, od dołu, uderzył go w
szczękę. Głowa Nicmowieckiego odskoczyła, kłapnął zębami, czapka zsunęła mu się na czoło i spadła z głowy,
a on machnąwszy obiema rękami upadł na wznak. W milczeniu, bez krzyku, Zinoczka odwróciła się i rzuciła do
ucieczki, nabrawszy od razu tyle szybkości, do jakiej była zdolna. Ogolony zawołał przeciągle i dziwnie:
- A-a-al
1 z krzykiem puścił się za nią w pogoń,
Niemowiecki, chwiejąc się, zerwał się z miejsca, lecz nie zdążył się jeszcze wyprostować, gdy cios w kark
znowu zwalił go z nóg. Tamtych było dwóch, a on był sam, słaby i nienawykły do bójki, ale walczył długo,
drapał jak broniąca się kobieta, pochlipywał w nieświadomej rozpaczy i gryzł. Kiedy zupełnie osłabł, pochwycili
go i ponieśli; opierał się, lecz w głowic mu szumiało, przestał pojmować, co się z nim dzieje i zwisał bezwładnie
na ich rękach. Ostatnie, co widział, to kawałek rudej brody, niemal wpadającej mu do ust, a potem ciemność lasu
i jasną bluzeczkę uciekającej dziewczyny. Biegła w milczeniu i szybko, tak jak biegała kilka dni temu, kiedy
bawili się w trzeciaka, a za nią drobnymi kroczkami, doganiając ją, pędził ogolony, A potem Niemowiecki
poczuł dokoła siebie pustkę, z zamierającym sercem zwalił się gdzieś w dół, runął całym ciężarem ciała o ziemię
— i stracił przytomność.
Wysoki i rudy, wrzuciwszy Niemowieckiego do rowu, postali trochę, przysłuchując się temu, co się działo
na dnie rowu. Twarze ich i oczy zwrócone były w stronę, gdzie została Zinoczka. Doniósł się stamtąd ostry,
przytłumiony krzyk kobiecy i natychmiast umilkł. Wysoki gniewnie zawołał: — A to drań! — i pomknął na
przełaj, łamiąc sęki, jak niedźwiedź.
- Ja też! Ja też! — cieniutkim głosikiem wykrzyknął rudy, ruszając w jego ślady. Był słabowity i dostawał
zadyszki; w bójce skaleczono go w kolano i czuł się urażony, że myśl o dziewczynie jemu pierwszemu przyszła
do głowy, a dostanie ją ostatni. Przystanął, potarł ręką kolano, wysmarkał się, przytknąwszy palec do nosa, i
pobiegł dalej, wołając żałośnie: — Ja też! Ja też!
Czarna chmura rozpełzła się juź po całym niebie i nastąpiła ciemna, cicha noc. Krótka sylwetka rudego
znikła wkrótce w ciemnościach, lecz długo jeszcze donosił się nierówny tupot jego nóg, szelest rozsuwanych
liści i wibrujący żałosny krzyk: — Ja też! Chłopaki, ja teżl
Niemowiecki miał usta pełne ziemi i skrzypiała mu ona w zębach. I pierwsze, co poczuł najsilniej, kiedy
odzyskał przytomność^ to gęsty i spokojny zapach ziemi. Głowa mu ciążyła, jakby nabita mętnym ołowiem, tak
iż trudno było nią obracać; bolało go całe ciało, lecz nie miał nic złamanego ani uszkodzonego. Niemowiecki
usiadł i długo patrzył w górę, o niczym nie myśląc i nic nic wspominając. Wprost nad nim zwisał krzak z
czarnymi szerokimi liśćmi, poprzez które zaglądało czyste już niebo. Chmura przeszła, nie zrzuciwszy ani jednej
kropli wody, ale powietrze stało się suche, lekkie i wysoko, pośrodku nieba, widniał rozpołowiony księżyc z
przezroczystym rozpływającym się brzegiem. Dożywał ostatnich nocy i świecił zimno, smętnie i samotnie.
Nieduże strzępy chmur przemknęły szybko w górze, gdzie widać w dalszym ciągu dął silny wiatr, lecz nie
przesłaniały księżyca, a ostrożnie omijały go. W samotności księżyca, w rozważności wysokich jasnych chmur,
w podmuchach nieodczuwalnego na dole wiatru czaiła się tajemnicza głębia panującej nad ziemią nocy.
Niemowiecki przypomniał sobie, co zaszło, i nie mógł w to uwierzyć. Wszystko to było tak straszne i
niepodobne do prawdy, która nie może być tak okropna, i on sam, siedzący pośród nocy i patrzący skądś tam z
dołu na przekręcony księżyc i mknące obłoki, był również dziwny i niepodobny do siebie. I pomyślał, że to po
prostu straszny sen, bardzo straszny i zły. I te kobiety, których tak wiele spotkali, to był także sen.
- To niemożliwe — powiedział z przekonaniem i słabo kiwnął ciężką głową. — To niemożliwe.
Wyciągnął rękę i jął szukać czapki, żeby iść dalej, lecz czapki nie było. I to, że jej nie było, od razu
wyjaśniło wszystko, i zrozumiał, że to nie był sen, tylko straszna prawda. W następnej chwili, zamierając z
przerażenia, wdrapał się na górę, spadał wraz z osypującą się ziemią i znowu wdrapywał się, i chwytał za giętkie
gałązki krzaku.
Wylazłszy z dołu, pobiegł prosto przed siebie, nie namyślając się i nie wybierając drogi, i długo biegł i
błądził wśród drzew. Równic
raptownie, bez żadnego namysłu pobiegł w drugą stronę i znowu gałęzie smagały mu twarz, i znowu
wszystko stało się podobne do snu. I Niemowieckiemu zdawało się, że kiedyś przydarzyło mu się coś
podobnego: ciemności, niewidzialne gałęzie smagające mu twarz, a on pędzi, zamknąwszy oczy, i myśli, że to
wszystko sen. Przystanął, potem usiadł w niewygodnej pozie dla człowieka, który nie przywykł do siedzenia
wprost na ziemi, bez podwyższenia. I znowu pomyślał o czapce i powiedział:
—
To ja. Muszę się zabić. Muszę się zabić, nawet jeśli to jest sen. Poderwał się znowu i pobiegł, ale
oprzytomniał i poszedł
wolnym krokiem, z trudnością przypominając sobie to miejsce, gdzie zostali napadnięci. W lesie było zupełnie
ciemno, lecz niekiedy wdzierał się blady promień księżyca i zwodził go, oświetlając białe pnie, i las wydawał się
przepełniony nieruchomymi i nie wiedzieć czemu milczącymi ludźmi. I to również kiedyś już było, i to także
przypominało sen.
-
Zinaido Mikołajewno! — wolał Niemowiecki i głośno wymawiał pierwsze słowo, a cicho drugie,
jakby tracąc wraz z dźwiękiem nadzieję, że ktoś się odezwie. I nikt się nie odzywał.
Potem trafił na ścieżkę, poznał ją i doszedł do polany. I wtedy ponownie i bez reszty zrozumiał, że to
wszystko prawda, i w przerażeniu miotał się wołając:
— Zinaido Mikołajewno! To ja! Ja!
Nikt się nie odezwał i odwróciwszy się twarzą tam, gdzie powinno się znajdować miasteczko, wyraźnie
wykrzyknął:
-
Na-po-moc!...
I znowu jął się miotać, coś szepcząc, przetrząsając krzaki, gdyż tu jego stóp wypłynęła biała mętna plama,
podobna do zastygłej plamy słabego światła. To leżała Zinoczka.
- O Boże! Co to takiego? — z suchymi oczami, lecz głosem szlochającego człowieka wyrzekł
Niemowiecki i klęknąwszy dotknął leżącej. Jego ręka trafiła na obnażone, gładkie, jędrne, zimne, lecz nie
martwe ciało i ze wstrząsem Niemowiecki cofnął ją gwałtownie.
- Moja miła, kochanie ty moje, to ja —- szeptał, szukając w ciemności jej twarzy. I znowu wyciągnął rękę
w innym kierunku.
i znowu natknął się na nagie ciało, i oto gdziekolwiek wyciągnął ją, wszędzie natrafiał na to nagie kobiece ciało,
gładkie, jędrne, jakby cieplejące pod dotykającą je ręką. Czasami rękę cofał gwałtownie, a czasem zatrzymywał
dłużej i wydawał się sam sobie, bez czapki, obdarty, jakiś nieprawdziwy, podobnie jak to obnażone ciało, z
którym nie był w stanie skojarzyć sobie Zinoczki. I to, co się tu stało, co robili ludzie z tym niemym ciałem,
wyobraził sobie w całej ohydnej wyrazistości — i jakaś dziwna wielomówna siła odezwała się w jego członkach.
Wyciągnąwszy się, tak że zachrzęściły stawy, tępo wlepił oczy w białą plamę i nachmurzył brwi, jakby w
głębokim namyśle. Przerażenie tym, co się stało, zastygło w nim, zwijało się w kłębek i leżało w sercu jako coś
obcego i bezsilnego.
— Boże, co to takiego? ,-r- powtórzył lecz dźwięk brzmiał fałszywie, jakby ostentacyjnie.
Namacał serce: biło słabo, ale biło, i kiedy pochylił się nad samą twarzą, poczuł lekki oddech, jakby
Zinoczka nie trwała w głębokim omdleniu, lecz po prostu spała. I zawołał do niej cicho: ..■•■■■:— Zinoczko,
to ja.
I od razu poczuł, że będzie dobrze, jeśli się długo jeszcze nie będzie budzić. Powstrzymując oddech i
obejrzawszy się szybko dokoła, ostrożnie pogłaskał ją w policzek i pocałował najpierw w zamknięte oczy, potem
w usta, miękko poddająće się mocnemu pocałunkowi. Przestraszył się, że ona może się ocknąć, więc odsunął się
i zamarł. Ale ciało było nieme i nieruchome i w jego bezsilności i dostępności było coś żałosnego i drażniącego,
coś, co nieodparcie pociągało. Z wielką czułością i złodziejską, lękliwą ostrożnością Niemowiecki usiłował
przykryć ją strzępami sukni i podwójne doznanie: gładkiego materiału i nagiego ciała, było ostre jak nóż i
niepojęte jak obłęd. Był obrońcą i agresorem i szukał pomocy w otaczającym lesie i ciemności, lecz las i
ciemności z pomocą nie przychodziły. Odbywała się tu biesiada zwierząt i raptownie przerzucony na tamtą
stronę ludzkiego, zrozumiałego i prostego życia, poczuł ostrą zmysłowość unoszącą się w powietrzu i
rozszerzyły mu się nozdrza.
— To ja! Ja! — powtarzał bez sensu, nie pojmując tego, co go
otaczało, i przepełniony wspomnieniami o tym, jak to ujrzał kiedyś białe pasemko halki, czarny rysunek nogi i
delikatnie obejmujący ją pantofelek. I przysłuchując się oddechowi Zinoczki, nie spuszczając oczu z miejsca,
gdzie znajdowała się jej twarz, wyciągnął rękę. Nasłuchując wyciągnął jeszcze dalej.
— Co to takiego? — wykrzyknął głośno i z rozpaczą i zerwał się, przerażony sam sobą. Na jedną sekundę
w jego oczach błysnęła twarz Zinoczki i znikła. Usiłował zrozumieć, że to ciało — to Zinoczka, z którą szedł
dzisiaj, która mówiła o nieskończoności, i nie mógł; usiłował odczuć koszmar tego, co się stało, lecz był to zbyt
wielki koszmar, jeśli pomyśleć, że to wszystko prawda, i nie odczuwał go.
— Zinaido Mikołajewno! — zawołał błagalnie. — Po co to wszystko? Zinaido Mikołajewno?
Ale umęczone ciało było nadal nieme, i mówiąc tak bez związku Niemowiecki upadł na kolana. Błagał,
groził, mówił, źe zabije się, i tarmosił leżącą, podnosząc, przewracając, przytulając do siebie i niemal wbijając w
nią paznokcie. Ocieplałe ciało poddawało się jego wysiłkom, posłusznie powtarzając jego ruchy, a wszystko to
było tak straszne, niepojęte i dziwaczne, że Niemowiecki znowu się zerwał i zawołał urywanym głosem:
— Na pomoc! — dźwięk był fałszywy, jakby ostentacyjny.
I znowu rzucił się na nie stawiające oporu ciało, całując, płacząc, czując przed sobą jakąś otchłań, ciemną,
straszną, zniewalającą. Niemowieckiego nie było, Niemowiecki pozostał gdzieś tam daleko, a ten, co tu był
teraz, z namiętnym okrucieństwem miętosił gorące, ulegle ciało i mówił, uśmiechając się podstępnym
uśmieszkiem obłakanego:
—
Odezwij się! A może nie chcesz? Kocham cię, kocham cię. Z tym samym podstępnym uśmieszkiem
przybliżył rozszerzające
się oczy do twarzy Zinoczki i szeptał:
— Kocham cię. Nie chcesz mówić, ale uśmiechasz się, widzę to. Kocham cię, kocham.
Mocniej przycisnął do siebie miękkie, bezwolne ciało, budzące nieokiełznaną namiętność swą martwą
uległością, załamywał ręce
i bezdźwięcznie szeptał, zachowując z cech ludzkich jedynie umiejętność kłamania.
- Kocham cię. Nie powiemy nikomu i nikt się nie dowie. I ożenię się z tobą, jutro, kiedy zechcesz. Kocham
cię. Pocałuję cię i ty mi odpowiesz — dobrze? Zinoczko...
I całą siłą przywarł do jej ust, czując, jak zęby wpijają się w ciało, i w bólu i mocy pocałunku tracąc ostatnie
przebłyski myśli. Wydawało mu się, że usta dziewczyny drgnęły. Przez jedno mgnienie błyskające ogniste
przerażenie rozjaśniło jego myśli otwierając przed nim otchłań.
I czarna otchłań pochłonęła go.
Styczeń 1902 roku
tłumaczył Rene Śliwowski
Walery Briusow (1873-1924) Obrona
Opowiadanie wigilijne
Historię tę opowiedział mi pułkownik R. Gościliśmy razem w majątku wspólnych naszych krewnych M.
Było to w zapusty i w salonie zeszła wieczorem rozmowa na przywidzenia. Pułkownik nie brał w niej udziału,
lecz kiedy zostaliśmy sami (spałem z nim w jednym pokoju), zapalił cygaro i opowiedział mi rzecz następującą:
- Zdarzyło się to jakieś dwadzieścia pięć lat temu, a może i więcej w połowie lat siedemdziesiątych. Byłem
wtedy świeżo upieczonym oficerem. Nasz pułk stał w niewielkim miasteczku *—tej guberni. Czas nam upływał,
jak zazwyczaj oficerom, na hulankach, grze w karty i zalecaniu się do kobiet.
Wśród miejscowego towarzystwa zdecydowanie wyróżniała się pani S. — Helena Grigoriewna. Prawdę
mówiąc, nie należała do miejscowego towarzystwa, bowiem wcześniej mieszkała na stałe w Petersburgu.
Owdowiawszy przed rokiem, osiedliła się w swym majątku oddalonym o dziesięć wiorst od miasta, nigdy go nie
opuszczając. Miała niewiele ponad trzydziestkę, lecz w jej oczach, niemal nienaturalnie wielkich, było coś
dziecięcego, nadającego jej niepojęty czar. Wszyscy nasi oficerowie durzyli się w niej, a ja zakochałem się tak,
jak można kochać tylko wtedy, gdy się ma dwadzieścia lat.
Dowódca naszej roty był spokrewniony z Heleną Grigoriewną, toteż dom jej był dla nas otwarty. Nie
pozowała bynajmniej na pustelnicę i swobodnie przyjmowała młodych ludzi, choć mieszkała niemal sama.
Zdarzało się nam jadać u niej obiady i spędzać cale wieczory. Zachowywała się wszelako z takim taktem i
godnością, że
nikt nie mógł się pochwalić jakąkolwiek z nią zażyłością. Nawet złe języki prowincjonalne nie potrafiły jej
dotknąć żadną plotką.
Usychałem z miłości do niej. Najbardziej męczyła mnie niemożność otwartego wyznania jej swego uczucia.
Gotów byłem uczynić wszystko, by tylko móc upaść na kolana przed Heleną Grigoriewną i powiedzieć jej
głośno: „Kocham panią". Młodość nieco przypomina nam stan zamroczenia. By móc pobyć pół godziny sam na
sam z tą, którą kochałem, zdecydowałem się na desperacki krok. Mieliśmy tego roku śnieżną zimę. Od Bożego
Narodzenia aż do Trzech Króli dzień w dzień zrywała się zawierucha. Wybrałem wieczór, kiedy zamieć się
rozszalała szczególnie silnie, rozkazałem osiodłać konia i wyruszyłem w pole.
Nie wiem, jak uszedłem wtedy z życiem. Dookoła na dwa kroki przede mną wznosiła się jakby szara ściana.
Na drodze śnieg sięgał niemal kolan. Dwadzieścia razy gubiłem drogę. Dwadzieścia razy mój koń nie chciał iść
dalej. Miałem przy sobie flaszkę koniaku, i tylko dzięki temu nie zamarzłem. Dziesięć wiorst jechałem prawie
trzy godziny.
Jakimś cudem wprost dotarłem do dworku pani S. Było już późno i ledwie się dostukałem. Stróż,
poznawszy mnie, jęknął. Byłem cały pokryty śniegiem, zlodowaciały, wyglądałem niczym przebieraniec.
Miałem oczywiście w pogotowiu jakąś historyjkę, aby usprawiedliwić moją wizytę. Rachuby moje nie zawiodły.
Helena Grigoriewną nie mogła mnie nie przyjąć na noc i kazała mi przygotować pokój.
Pół godziny później siedziałem już w jadalni z Heleną Grigoriewną. Częstowała mnie kolacją, winem,
herbatą. Polana trzeszczały w kominku, światło wiszącej lampy zamknęło nas w swym kręgu, który wydawał mi
się zaczarowany. Nie czułem żadnego zmęczenia i byłem zakochany jak nigdy.
Byłem młody, przystojny i, słowo daję, niegłupi. Miałem pełne prawo do względów niewieścich. Lecz
Helena Grigoriewną z niezwykłą zręcznością uchylała się od wszelkich rozmów o miłości. Zmuszała mnie do
rozmawiania ze sobą tak, jakbyśmy byli na tłumnym raucie. Śmiała się z moich dowcipów, lecz udawała, że me
rozumie żadnych moich aluzji.
Pomimo to wytworzyła się między nami swego rodzaju intymność pozwalająca nam rozmawiać w sposób
bardziej szczery. I oto widząc, że zbliża się już chwila rozstania, zdecydowałem się wreszcie. Pchała mnie ku
temu jakby świadomość, źe sposobność taka nie nadarzy się więcej. „Jeśli nie skorzystasz z dzisiejszego dnia —
mówiłem sam do siebie — to tylko twoja wina". Przemógłszy się nagle, przerwałem rozmowę w pół słowa i od
razu, jakoś bez ładu i składu, wyrzuciłem z siebie wszystko, co tliło się w moim sercu:
- Po cóż to udawanie, Heleno Grigoriewnol Wie pani dobrze, po co tu dziś przyjechałem. Przyjechałem, aby
powiedzieć, źe panią kocham. I oto mówię to. Nie mogę pani nie kochać i chciałbym, żeby pani pokochała mnie.
Proszę mnie wypędzić i ja pokornie odejdę. Jeśli pani mnie nie przepędzi, będę poczytywał to za znak, że pani
również mnie kocha. Nie chcę nic pośredniego. Chcę albo pani gniewu, albo pani miłości.
Dziecięce oczy Heleny Grigoriewny stały się zimne jak kryształ. Odczytałem tak wyraźną odpowiedź na jej
twarzy, że wstałem w milczeniu i chciałem iść precz. Zatrzymała mnie.
— Proszę się uspokoićl Dokąd pan idzie! Dość tej dziecinady. Niech pan usiądzie.
Posadziwszy mnie koło siebie, jęła przemawiać do mnie jak starsza siostra do kapryśnego dziecka.
— Jest pan jeszcze zbyt młody i miłość jest dla pana czymś nowym. Gdyby na moim miejscu była jakaś
inna kobieta, też zakochałby się pan w niej. Za miesiąc pokocha pan następną. Ale istnieje inna miłość, która
wypełnia duszę bez reszty. Taka była moja miłość do Sergiusza, do mojego zmarłego męża. Oddałam mu bez
reszty całe swoje uczucie. Choćby nie wiem co mówił mi pan o miłości, słuchać będę pana jak trup. Proszę mi
wierzyć, nie jestem już nawet w stanie zrozumieć takich słów. To tak jakby pan mówił do głuchego. Proszę się z
tym pogodzić. Nie może się pan czuć urażony, że nieboszczka nie reaguje na pańską miłość.
Helena Grigoriewną mówiła lekko się uśmiechając. Wydało mi się to niemal zniewagą. Miałem wrażenie,
że drwi ze mnie, powołując się na miłość do zmarłego męża. Zbladłem cały. Pamiętam, że łzy stanęły mi w
oczach.
Helena Grigoriewna zauważyła moje wzruszenie. Widziałem, żc wyraz jej zimnych oczu uległ zmianie.
Zrozumiała, żc cierpię. Przytrzymując mnie ręką, gdyż chciałem wstać bez słowa, przysunęła bliżej do mnie
swój fotel. Na twarzy poczułem jej oddech. I zniżywszy głos, choć byliśmy sami w pokoju, z całą szczerością i
pełną czułości serdecznością rzekła do mnie:
- Proszę mi wybaczyć, jeśli pana dotknęłam. Być może, nie oceniłam właściwie pańskiego uczucia i jest ono
poważniejsze niźli myślałam. Dlatego też wyznam panu całą prawdę. Proszę posłuchać. Moja miłość do
Sergiusza nie jest martwa, lecz żywa. Kocham Sergiusza nic w przeszłości, lecz w teraźniejszości. Nic
rozstaliśmy się. Nic śmiałam się z pańskiego wyznania, niech się więc pan nie śmieje z mojego. Od pierwszego
dnia po śmierci Sergiusz zaczął mi się pojawiać, niewidzialnie, ale na jawie. Czuję jego bliskość, jego oddech,
słyszę jego pieszczotliwy szept. Odpowiadam mu i prowadzimy ze sobą ciche rozmowy. Czasami w sposób
ledwo wyczuwalny całuje mnie we włosy, w policzek, w usta. Czasami w półmroku niewyraźnie widzę jego
odbicie w lustrze. Kiedy jestem sama, natychmiast staje przy mnie. Przywykłam do tego życia z cieniem. Nadal
kocham Sergiusza, w innym jego wcieleniu, równie namiętnie i czule jak niegdyś. Nie potrzebuję innej miłości. I
nic naruszę wierności wobec człowieka, który nie opuścił mnie nawet poza granicami tego życia. A jeśli pan mi
powie, żc bredzę, źc mam halucynacje, odpowiem panu: wszystko mi jedno! Miłość ta daje mi szczęście,
dlaczegóż miałabym wyrzekać się szczęścia? Niech mi pan pozwoli być szczęśliwą.
Swą długą przemowę Helena Grigoriewna wygłosiła łagodnie, nie podnosząc głosu, ale z głębokim
przekonaniem. Byłem do tego stopnia zdumiony powagą jej tonu, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Patrzyłem na nią z pewnym lękiem i współczuciem, jak na obłąkaną. Lecz ona powróciła do roli gospodyni i
rzekła innym już głosem, jakby obracając w żart wszystko to, o czym była mowa.
- No, czas się już rozejść. Mateusz pokaże panu pański pokój. Mateusz był to stary sługa, Machinalnie
ucałowałem wyciągniętą ku mnie rękę. A chwilę później pojawił się Mateusz i posępnym
głosem prosił, bym poszedł za nim. Przeprowadziwszy mnie przez cały dom, wskazał przygotowane łóżko,
życzył mi dobrej nocy i odszedł.
Dopiero wtedy nieco ochłonąłem. I, jakkolwiek to dziwne, pierwszym uczuciem, jakie mnie ogarnęło, był
wstyd. Było mi wstyd, źc odegrałem tak żałosną rolę. Było mi wstyd, że spędziwszy z młodą kobietą sam na sam
dwie godziny w niemal pustym domu, nie zdobyłem się nawet na pocałowanie jej w usta. W owej chwili uczucie
miłości do Heleny Grigoriewny wyparła nieco złość do niej, pragnienie zemsty. Porzuciłem już myśl, że jest
niespełna rozumu; wydawało mi się, że zadrwiła sobie ze mnie.
Usiadłszy na łóżku, jąłem się rozglądać. Znałem rozkład domu. Znajdowałem się w gabinecie Sergiusza
Dmitriewicza. Obok była jego sypialnia, gdzie wszystko pozostało tak, jak za jego życia. Na wprost mnie na
ścianie wisiał jego portret olejny. Przedstawiał go w czarnym surducie, ze wstążką orderu francuskiej Legii
Honorowej, który otrzymał, nie wiem jak i za co za drugiego cesarstwa. I dziwnym zbiegiem myśli właśnie ta
wstążka podsunęła mi niesamowity i wariacki pomysł.
Byliśmy z nieboszczykiem Sergiuszem Dmitriewiczem nieco podobni do siebie z twarzy. Oczywiście był
starszy ode mnie. Ale obaj nosiliśmy wąsy i tak samo się czesaliśmy. Tyle, że on był szpakowaty. Poszedłem do
jego sypialni. Szafa nic była zamknięta. Znalazłem surdut podobny do tego na portrecie i włożyłem go.
Znalazłem również wstęgę orderu. Napudrowałem sobie głowę i wąsy. Słowem, przebrałem się za nieboszczyka.
Być może, gdyby mój fortel się udał, wstydziłbym się panu o tym opowiadać. Przyznaję, że mój podstęp był
czymś o wiele gorszym niźli zwykły figiel. Byłby niewybaczalny, gdybym nie był tak młody. Zostałem jednak
odpowiednio ukarany za swój postępek.
Przebrawszy się, skierowałem się do pokoju Heleny Grigoriewny. Czy zdarzyło się panu przekradać nocą w
pogrążonym we śnie domu? Jakże donośny wydaje się każdy szmer i jakże głośno skrzypią deski podłogi! Kilka
razy miałem wrażenie, że obudzę całą służbę.
Wreszcie dotarłem do upragnionych drzwi. Serce mi waliło. Nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się
bezszelestnie. Wszedłem. Pokój oświedony był kagankiem płonącym bardzo jasno. Helena Grigoriewną nie
położyła się jeszcze. Siedziała w szlafroku, w szerokim fotelu, przy swoim stole, pogrążona we wspomnieniach.
Nie słyszała, jak wszedłem.
Kilka minut stałem w półmroku, nie śmiejąc zrobić kroku naprzód. Nagle, wyczuwszy jakiś szmer, Helena
Grigoriewną odwróciła się. Zobaczyła mnie i zadrżała. Podstęp mój udał się lepiej, niżbym mógł się spodziewać.
Wzięła mnie za swego zmarłego męża. Ze słabym krzykiem, uniósłszy się na fotelu, wyciągnęła do mnie ręce.
Usłyszałem jej radosny głos:
— Sergiuszul Tyl Nareszcie!
A potem, wstrząśnięta i wzburzona, osunęła się na fotelu* widocznie zemdlona.
Nie uświadamiając sobie w pełni tego, co chcę uczynić, rzuciłem się ku niej. Lecz w tym samym mgnieniu,
gdy znalazłem się koło fotela, ujrzałem przed sobą postać innego człowieka. Było to tak niespodziewane, że
zamarłem, osłupiały. Potem wydało mi się, że stoi przede mną ogromne lustro. Tamten, ten drugi był dosłownie
moim sobowtórem. Był również ubrany w czarny surdut i na piersi również miał wstążkę Legii Honorowej. W
następnym już mgnieniu zrozumiałem, że to on, ten, którego wizerunek skradłem i który zjawił się zza grobu,
aby bronić swej żony. A wtedy to kłujący strach przeszył wszystkie moje członki.
Kilka sekund staliśmy naprzeciwko siebie przed fotelem, w którym leżała pożądana przez nas obu kobieta.
Nie byłem w stanie się poruszyć. I oto on, widmo, cicho podniósł rękę i pogroził mi.
Brałem później udział w kampanii tureckiej. Widziałem z bliska śmierć i wszystko, co poczytywane jest za
straszne. Ale takiego przerażenia, jakie mnie wtedy ogarnęło, nie doznałem nigdy więcej. Ta pogróżka
pochodząca od przybysza z tamtego świata wstrzymała bicie serca i obieg krwi w moich żyłach. Przez jedno
mgnienie sam byłem niemal umarłym. Potem, nie oglądając się za siebie, rzuciłem się ku drzwiom.
Trzymając się ściany, chwiejąc się, nie troszcząc o to, że głośno rozlegają się moje kroki, dotarłem do mego
pokoju. Nie starczyło mi odwagi, by spojrzeć na portret wiszący na ścianie. Rzuciłem się twarzą na łóżko i jakieś
czarne odrętwienie przykuło mnie doń.
Ocknąłem się o świcie. Byłem w tym samym obcym ubraniu. Z dławiącym wstydem zdjąłem je z siebie i
powiesiłem na miejsce. Włożyłem swój mundur, odszukałem Mateusza i zakomunikowałem, że niezwłocznie
wyjeżdżam. Nie zdziwiło go to widać wcale. Zapytałem pokojówkę Głaszę, czy pani śpi. Odrzekła, że
„spoczywa w spokoju". Dodało mi to otuchy. Poleciłem jej, by w moim imieniu przeprosiła panią, że
wyjechałem bez pożegnania, i pocwałowałem.
Kilka dni później znalazłem się znowu z kolegami u Heleny Grigoriewny. Przyjęła nas ze zwykłą sobie
gościnnością. Nie poczyniła najmniejszej nawet aluzji do owej nocy. Dla mnie zaś pozostaje do dziś tajemnicą,
to czy zrozumiała, co się podówczas zdarzyło.
1904 r.
tłumaczył Rene śliwowski
Aleksy Remisów (1877—1957) Królewna Mymra
Rozdział pierwszy
Dobrze było Ati w I< i u c z a c h, tak dobrze, że wystarczyło, aby minęły one w jego żywej pamięci i już
wszystko inne, cała teraźniejszość: Stary Newski, gdzie Atia mieszka z ojcem i matką, i gimnazjum z lekcjami,
pauzami i stopniami, i wszyscy nauczyciele, od Niemca Iwana Martynowicza poczynając, na profesorze
kaligrafii Iwanie Jewsiejewiczu kończąc, i wszyscy pierwszoklasiści, a nawet przyjaciele — Romaszka i Charpik
— wszystko to blednie i nagle znika zupełnie, jakby nigdy nic nie było, a były zawsze i będą same tylko wesołe
Klucze.
„Praca nie zając — nie ucieknie!" — powie Atia i odłożywszy gdzieś jak najdalej wstrętny podręcznik,
siądzie sobie i zatopi się w myślach.
Albo obudzi się w nocy i jakiś drobiazg — odgłos chrapania z kuchni albo tak się z boku na bok przewróci,
jakby nie w pokoju na łóżku, a na trawie, na zielonej łączce — sprawia, że Atia widzi nagle wyraźnie, iż jest nic
w Petersburgu, lecz daleko, w ukochanych Kluczach u dziadka ojca Anisima, gdzie się urodził i mieszkał przed
pójściem do gimnazjum. Leży więc całą noc, a sen nie przychodzi, choć usiłuje myśleć o wietrze, o tym, jak
szumią wiatr i kłosy.
Gdyby tak Atia miał teraz skrzydła albo latający dywanik — niech się dzieje, co chce! — poleciałby do
Kluczy.
Wieś Klucze położona jest na górze. Pod górą stoi biała cerkiew. Naprzeciwko cerkwi — dom dziadka,
ogród i pasieka. Wystarczy przeskoczyć płot — rzeka. Rzeka Kosa. Za rzeką — pole, i za cerkwią — pole. I
znowu góra, i długie, niezmierzone wiorsty lasu.
Las — miododajny, mocny, nie trzebiony: zwierz — tędy—owędy, a ty, człeku, uważaj, patrz pod nogi,
mrowisk — stogi. Jak pójdą jesienią zbierać bielaki i rydze, będą palić mrowiska: wilk zapachu mrówek nie lubi,
to pomaga na wilka.
Na białej dzwonnicy siedzą jerzyki: jest ich bez liku. Kiedy zajdzie słońce, zaczynają przylatywać i lecąc
wszystkie mówią po swojemu, po jerzykowemu. Jerzyki są stare: każdej wiosny przylatują na dzwonnicę do
Kluczy. Co je tu wabi: czyżby dzwonienie przedzwonionych dzwoniących dzwonów? A może przyzwyczaiły się
do siwiutkiego dziadka? One dużo wiedzą i powinny pamiętać: jak dziadek był młody, jak umarła żona dziadka,
kiedy urodziła się matka Ati...
- Przyjechał Atia — przelatując zdają się mówić jerzyki — jak on strasznie wyrósł przez tę zimę!
Kozy i owce, krowy i cielęta, świnie i konie, gęsi, indyki, wszyscy domyślają się, że Atia jest na wsi:
bydlęta i ptactwo są rozumne — czują piórem i sierścią.
Jeśli się prędko jedzie, to od Niedźwiadków do Kluczy można dojechać w ciągu jednego dnia. Siądzie Atia
do wasąga, Fiodor Kostur świśnie i pocwałują krzepkie kare konie, i na przełaj pomkną z góry na górę, z lasu do
lasu, ze wsi do wsi— otwieraj wrota w porę! Spod kopyt unosi się kurz, kłębi jak dym, a pola to nic smętne
wiorsty — wyjdą im na spotkanie W o t i a c z k i w białych, jedwabiem haftowanych strojach, migocąc srebrem
nakryć głowy i wotiackie pieśni, dzikie, jak leśny zgiełk, i głębokie, jak wycie wezbranych wód, a dźwięczne —
nie jest tak dźwięczna bagienna trzcina, a pogodne — nie jest tak pogodna gadatliwa dudka — zgodnie popłyną
strumieniami za mmi, a wiatry, zamieniwszy zgryzotę na wesołość, z gór nawieją smętek. Hej, dzwoń,
dzwoneczku! — rozdzwonił się, zgiełkliwy, zmęczony jak konie, huczy. Minęli młyn — zagrzmiała tama, za
nimi zostały tajemne skały, stare gaje Keremetia. Czy żyje dumny Bóg? — niepokorny brat 1 n m a r a, twórcy
nieba, ziemi i słońca? „Żyje" — szepcze stary gaj. A oto i s z a j m y stary wotiacki cmentarz. Z daleka usłyszą
w Kluczach zgiełk dzwoiu iv.ka: wybiegną Pania i Sasza, porzuciwszy
w kuchni pitraszcnic wyjdzie chrzestna, zakuiejc z radości i zapiszczy pojętna G r i w n a, tylko dziadka nie ma:
dziadek poszedł do cerkwi, Atia — do kur, w kurniku — zając: mówi się zając, a to taki sobie zwyczajny królik.
Zobaczcie no tylko: przed wszystkimi ucieka, nie pozwoli się zbliżyć, a tu — figa.
— Witaj, zajączku! Daj łapkę, zajączku!
Wąsacz poznał Atię: miauczy i podaje łapę.
A oto i dziadek; nie wytrzymał, porzucił księgi i wszystko inne, idzie z cerkwi.
Nazajutrz rano, ledwie tylko wzejdzie czerwona zorza i rozpłynie się w górach i w lesie, wstanie słońce —
wstanie i Atia i poleci nad Kosę kąpać się, a potem — pora robocza, cały dzień przy pracy: wozi nawóz. Zapada
wieczór, zachodzące słońce złotym wiankiem przyozdobi kędzierzastą lipę, przystroi wierzbę złotą obrączką;
dopiero teraz wraca Atia do domu, a jaki brudny, ziemią utytłany, jak nieboskie stworzenie!
Dziadek powie:
— Ależ z ciebie gospodarz!
- Dziadku, wywiozłem dziesięć fur! — roześmieje się Atia, a kiedy Atia się śmieje, wyszczerza swoje
mocne, szerokie, białe zęby i chciałoby się, żeby Atia śmiał się bez przerwy.
Stary i mały — dziadek i Atia — jeden bez drugiego nie zasiądzie do stołu. Po kolacji Atia czyta, co na ten
dzień stoi napisane w kalendarzu: jakie wróżby, i o pogodzie, a czasami to i z książki czyta, przeważnie arabskie
bajki! Ztysiąca i jednej nocy. Dziadek lubi słuchać arabskich bajek.
- Masz tu piątaka za robotę, tylko uważaj, nie przeputaj.
- A ja, dziadku, wszystkie moje zeszłoroczne przeputałem w Petersburgu, widziałem hipopotama —
roześmieje się Atia, a kiedy Atia się śmieje, jego oczy zapalają się jak świetliki i wszystkim robi się wesoło.
I dzień za dniem płynie jak rzeka.
Święcimy dziewiąty piątek. Ludzi — całe mrowisko! W procesji dookoła wsi Atia niósł krzyż. Za ikonami
szli ludzie, za ludźmi bydlęta — kozy, owce, barany, krowy, konie — one też mają
prawo! I zając też szedł. No, ale nie tak jak koń albo krowa; zając całą drogę miauczał na rękach chrzestnej, bo
inaczej czmychnąłby wnet do lasu!
Z Petersburga ma przyjechać wujek Arkadiusz. Tylko o tym się mówi w Kluczach — o wujku Arkadiuszu.
Chrzestna widziała go we śnie, wujek Arkadiusz wychodził niby z alkierza cały na biało i dał susa prosto na
strych,Wierząc w sen, upiekła juź ciasteczek do herbaty. A ciasteczka są na maśle, smaczne, rozpływają się same
w ustach — Atia zjadł wszystkie za wujka!
Pietrowki nie są za górami: dawać no tu piskorza! Prędzej, na ryby!
Atia nie jest tchórzem podszyty: wsiądzie na każdego konia, w każdą pogodę przez rzekę puści się wpław,
ale za to okropnie boi się nieboszczyków. Kiedy nieodmodleni nieboszczycy stoją pod dzwonnicą, Atia boi się
wieczorem patrzeć przez okno na cerkiew i sam nie położy się spać: wciąż mu się majaczy, ciągle się boi. Na
poddasze idzie z nim Pania albo chrzestna, albo stary bezręki Wotiak Kuźmicz i wtedy Atia cichutko zasypia
przy bajkach i opowieściach. Ale kiedy nieboszczyków przynoszą do cerkwi albo niosą trumny na cmentarz, to
za każdym razem Atia biegnie zobaczyć i słucha żałobnego dzwonu. Stróż Kostia wykopuje groby, Kostia także
dzwoni w dzwony. Dziesięć razy uderzy Kostia — dziesięć razy powoli i przeciągle, zaczyna od
cienkobrzmiących, potem idą grubsze — źałośliwie, tęskno, straszno i smutnie, a na ostatku jak nie szarpnie we
wszystkie naraz, aź się w człowieku coś oberwie, a ty, bracie, z dzwonami buch!
- i lecisz: Święty Boże, Święty Mocny, Święty i Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami.
Żadne nabożeństwo nie odbędzie się bez Ati. Atia stoi na chórze i śpiewa, tylko nic z tego nie wychodzi: w
żaden sposób nie może dojść do ładu z diaczkami — diaczkowie jeden w drugiego wszyscy starzy — i udaje się
tylko jedno: Wysłuchaj nas, Panie.
- Młody mój psałterzysto — pochwalił go dziadek — jutro jedziemy na nabożeństwo dziękczynne do
Połomu.
I Atia z dziadkiem jeżdżą po wsiach i siołach, odprawiają
nabożeństwa, jedzą wołu i kaszę. I Ati już się wydaje, że z niego prawdziwy młody psałterzysta, a kiedy urośnie,
zostanie popem jak dziadek i wtedy wujek Arkadiusz nie będzie strzygł mu włosów: wyrosną mu długie, do
pasa, i nie w dwa warkocze je zaplecie, jak dziadek, ale w dwadzieścia dwa.
Wujek Arkadiusz! No, nareszcie przyjechał wujek Arkadiusz, naprzywoził ze sobą sieci i wędek, i
haczyków — ledwo zmieścił się w największym koszu.
Atia łowi ryby. Ryby lubią Atię: raz złowił takiego leszcza, że nie zmieścił się na patelni, nic, tylko do wody
z powrotem wrzucić.
Atia się śmieje, Atia ciągle się śmieje.
Wieczorem jest wesoło: wieczorem krążą kawki. Jak się kawki znarowią, zaczną przylatywać z pola do
ogrodu; upatrzą sobie nocleg, przenocują, a rano patrzysz —- lepiej nie wchodzić do altanki! W pokoju duchota!
Czyżbyśmy z powodu kawek musieli pić herbatę w pokoju?! Przecież herbatki trzeba sobie popić jak się patrzy:
w Kluczach lubią herbatę —: i samą, i z czymś mocniejszym; a już szczególnie na wolnym powietrzu. Oto
wujek Arkadiusz straszy kawki: jak potrząśnie drzewem i jak wrzaśnie na cały głos — co tam kawki! — płot
zatrzeszczy, zadrżą szyby w cerkwi i sami nieboszczycy pod dzwonnicą z radością by się gdzieś schowali,
choćby do starej łaźni. Atia w żaden sposób nie może się nauczyć straszyć kawki i wrzasnąć na cały głos, jak
wujek Arkadiusz.
— Dziadku, pszczoły śpiewają! przynosi Atia dziadkowi nowinę. Wtedy już trzeba wszystko rzucać: nie ma
kiedy ani pić, ani jeść. Cały dom jest na nogach. Dziadek, wujek Arkadiusz, chrzestna, Pania, Sasza, Kuźmicz i
oczywiście Atia z siatkami na twarzach cały dzień siedzą w kucki koło ula i patrzą, dokąd poleci matka-królowa.
A kiedy królowa wyjdzie, wszyscy jak jeden mąż zrywają się z miejsca za pszczołami i za rojem biegną co tchu,
na oślep, po grządkach, krzakach i przez płoty w pole, dopóki gdzieś za polem w lesie nie złowią matki-
królowej. Bogu dzięki, zostanie jeszcze ul, a miodu starczy na całą zimę — aż do wiosny.
Nadeszła pora dojrzewania ozimin, podrósł owies. Mamy święto Matki Boskiej Kazańskiej. W Kluczach na
Kazańską odbywa się
jarmark. Przyjeżdża do wsi wróżbiasz braciszek Sosojuszka. Nazjeżdża się gości. Chrzestna upiecze
kulebiaczek: wszystko oddałbyś za kulebiaczek, ale i to nie wystarczy. Och, wesoło!
„I dlaczego to Kazańska nie trwa wiek cały!" — myśli Atia.
We wsi na ulicy — korowody. Dziewczyny stają w kole i z przytupem suną sznurem, jedna za drugą, przy
jednostajnym brzęku wabiącej bałałajki. Długo tak suną; nagle, wymachując rękoma i wzbijając się jak ptaki,
zamieniają się miejscami. Potem znowu z przytupem suną dziewczyny w korowodzie, jedna za drugą, sznurem,
bez odpoczynku — bez wiatru szeleści srebro ich strojów, a pierścienie płoną bez płomienia.
Wujek Arkadiusz razem z Adą idą popatrzeć na korowody. Wujek Arkadiusz i Atia stoją na boku z
chłopakami. Stoją w milczeniu i bez ruchu. Atię ogarnia strach: to chciałby rzucić się w krąg, a kiedy zakręcą się
w kole, kręcić się i wzbić jak ptak, kiedy dziewczęta wzbiją się w kręgu; to znów nawiedzi go wspomnienie o
dziesięciu żałobnych uderzeniach dzwonu i serce mu się ściska — — czy to nie oni aby przypadkiem w
wianuszkach, nieboszcycy, wyszli spod dzwonnicy i prowadzą ten straszny i wabiący taniec? Spowijają ich
ciemne mgły, a w nocy na niebie pojawiają się białe gwiazdy.
Nieboszczycy dają duszę nowo narodzonemu —% mówi Kuźmicz do Ati już na poddaszu.
„Żeby tak zobaczyć, jak się to robi!" — myśli Atia.
Kuźmicz to przyjaciel Ati. Kuźmicz odciął sobie rękę siekierą, a bez ręki nie ma żadnej roboty. Kuźmicz nie
umie nic zrobić i wiele już lat jest u dziadka niby za stróża przy cerkwi. Dzięki Kużmiczowi Atia zna mnóstwo
różnych opowieści o potworach — potwory sam ujrzał, kiedy w lesie natknął się na nie oko w oko.
Pewnego razu w gęstwinie Atia spotkał Leśnika.
Leśnik lubi straszyć tych, co przychodzą do lasu. Ale ponieważ było południe — a kto chodzi w południe!
— Leśnik włóczył się bez celu: chudy, bardzo chudy, ledwie go widać od ziemi — jedna ręka, jedna noga, jedno
oko, a usta i nos — takie jak Ati.
Kiedyś Atia przeląkł się okrutnie: w wilgotnym mchu pod
starym świerkiem posapywał zwinięty w kłębek wilkołak, bardzo straszny, z długimi zębami, a u jego nóg leżały
obgryzione ludzkie białe kosteczki. Atia jednym okiem spojrzał na potwora i ledwo- ledwo do drogi dotarł: żarty
żartami, ale zjeść może raz-dwa, ani się obejrzysz!
Innym razem Atia zbierał poziomki, a z wąwozu wyłonił się dziwotwór. Ten — to fraszka: z twarzy wypisz
wymaluj Kuźmicz, z kijem na ramieniu, tylko nogi ma krowie, kosmate, z kopytem. Atia poczęstował go
poziomkami. A on nic — zjadł.
Nie udało się Ati zobaczyć Diabła leśnego i Wodnika, ale wiedział za to, gdzie na Kosie jest gniazdo
Wodnika, a kiedy na jesieni zerwało groblę i woda się podnosiła, wiedział, co to znaczy.
„Żeby tak choć raz trafić do Wodnika na wesele! — marzył po nocach Atia — Nimfa leśna jest piękna, a
morska jeszcze piękniejsza... jak Klaudia Gurianowna..."
Rozdział drugi
Atia strzeże swych myśli, Atia nikomu o nich nie mówi: Klucze — to jego sekret. Nawet Romaszka i
Charpik tylko częściowo są wtajemniczeni, ale komu Atia zwierzyłby się ze swej tajemnicy jak nie Klaudii
Gurianownie! Sam nawet nie wie dlaczego — taka już jest ta Klaudia Gurianowna.
Atia czuje, że ciągnie go do jej pokoju, że przyjemnie mu, kiedy Klaudia Gurianowna pije z nim herbatę,
kiedy częstuje go cukierkami i pomarańczami, kiedy każe mu się śmiać, kiedy zabiera ze sobą na spacer po
Newskim i kiedy idzie z nim do sklepu i do elektrycznych teatrów — do kinematografu. Atia wie, że ona jest
niezwykła, nie ma takiej drugiej: biała twarz, obsypana białym pudrem, loczki opadające na czoło, czerwone
umalowane usta, oczy-szparki, i wszystkie takie maleńkie, jakby nic nie było — twarzy prawie nie ma i cała jest
taka maleńka, tylko suknia z dekoltem szeleści, głoś ma jakiś niezwykły, nikt tak nie mówi, i ciągle chciałoby
się jej słuchać, i ciągle na nią patrzeć.
Atia bez żadnej potrzeby wchodzi do pokoju Klaudii Gurianowny i stoi w milczeniu, wlepia w nią oczy, a
kiedy ona go o coś pyta, odpowiada nieśmiało i tak zdawkowo, że nic z jego odpowiedzi nie można zrozumieć.
li Ach, ty głupi, ty głupi chłopczyku, pośmiej no się! — mówiła Klaudia Gurianowna i śmiała się pierwsza,
tak jakoś gardłowo.
Ati wydawało się, że to nie jest śmiech, że tak się zwykli ludzie nie śmieją.
Pewnego razu Atia nie wytrzymał i rzekł:
— Dobrze jest u nas w Kluczach, żeby pani wiedziała, Klaudio Gurianowno!
— A ty skąd wiesz, gdzie one są? — podchwyciła ucieszona Klaudia Gurianowna: tego dnia właśnie
zgubiła klucze od szafy i, choć wszędzie szukała nie znalazła ich.
„Za wcześnie — pon>yślał Atia — jeszcze nie pora, trzeba najpierw czymś się wyróżnić i wtedy wszystko
można..."
Tego wieczoru matka zwróciła Ati uwagę:
— Atia, nie łaż tak często do pokoju Klaudii Gurianowny, gotowa się jeszcze obrazić i wyprowadzić.
Ponieważ mieli duże mieszkanie, a z praktyką doktora — ojca Ati — było gorzej niż w roku ubiegłym,
trzeba było odnająć pokój. W pokoju tym zamieszkała Klaudia Gurianowna.
Pojawienie się Klaudii Gurianowny wniosło nowe życie. Stała się przedmiotem nieustannych rozmów.
Troszczono się o nią. Ceniono ją. Matka Ati ze względu na nią wkładała gorset, nie chodziła już, jak dawniej,
całymi dniami w szlafroku. Doktor nie opowiadał przy obiedzie o operacjach. Wujek Arkadiusz kupował dla niej
bilety do teatru i na koncerty.
Atia uważnie słuchał wszystkiego, co o niej mówiono, i nie puszczał mimo uszu żadnej uwagi.
Rankiem zmuszano Atię do mycia: w kuchni stawiano ceber i Atia pluskał się w cebrze.
— Nie jesteś dzidziuś, żeby chodzić na golasa — zauważyła matka — Klaudia Gurianowna jeszcze wejdzie,
będzie wstyd.
Zdarzyło się to niemal w dniu sprowadzenia się tajemnicze) lokatorki, ale do Ati nic od razu dotarł sens
zwróconej mu wtedy uwagi; dopiero później się to wyjaśniło i potwierdziło jego własne obserwacje.
„Żeby przy kucharce Fiekłuszce — rozumował Atia — przy mamie, a w Kluczach przy chrzestnej i przy
Pani, i Saszy zawsze mył się i chodził bez koszuli — jest to zrozumiałe i dopuszczalne, bo oni wszyscy są
zwykli, ale przy Klaudii Gurianownic to nie do pomyślenia i zabronione, bo ona jest — jedyna,"
Wkrótce dowiedział się od Fiekłuszki, źc Klaudia Gurianowna jest utrzymanką. Słowo to, usłyszane po raz
pierwszy, miało dla niego sens szczególny: oznaczało ni mniej, ni więcej tylko to, źe utrzymankami nazywa się
ludzi najmądrzejszych i najbogatszych.
„Utrzymanka — otrzymywać — głowił się Atia — za złe wypracowanie otrzymuje się piątkę. Dyrektor
otrzymuje dużą pensję: utrzymanka — to pieniądze."
Nic bez przyczyny, jak zaobserwował, wszyscy w domu zwracali się do Klaudii Gurianowny z pytaniami,
zasięgali jej r#dy w jakiejś ważnej w danej chwili sprawie i nic bez przyczyny ma ona taki długi łańcuszek,
obijający się o kolana, i białe futro z czarnymi ogonkami, takie jak cesarzowa.
Kiedyś doktor wrócił późno do domu, zły, i milczał podczas obiadu, a kiedy podano su flet, który, jak na
nieszczęście, zjadł, rzekł gniewnie do matki:
Prostytutkę wpuściłaś do domu...
Mądre słowo prostytutka, co tu mówićl Na próżno Atia łamał sobie głowę.
„Wiadomo — myślał — to łacińskie słowo, w drugiej klasie się je przerabia, ale nie można czekać do
przyszłego roku, lepiej zaraz zapytać wujka Arkadiusza: wujek Arkadiusz mówi po łacinie."
1 w najbliższą niedzielę, kiedy przyszedł wujek Arkadiusz, Atia poprosił go o wytłumaczenie
niezrozumiałego słowa.
Prostytutkami nazywamy tych — jął tłumaczyć bez uśmiechu wujek Arkadiusz — którzy ukończyli instytut,
instytut zaś to zakład naukowy, do którego przyjmuje się wyłącznie osoby szlachetnie
urodzone, tak że ciebie, na przykład, jako syna doktora, w żadnym wypadku nic dopuszczono by, choćbyś
wylazł ze skóry,
Atia omal nie wylazł ze skóry, ale nie z rozpaczy, źe nie może zostać prostytutką, a z radości: miał rację ona
jest niezwykła, jest nic tylko utrzymanką, to znaczy mądrą i bogatą, ale p r o - stytutką, to znaczy szlachetnie
urodzoną.
„Ona - - zdecydował z miejsca - jest księżną. A skoro w tym roku jest księżną, to w następnym będzie
wielką księżną, a potem nie minie nawet rok i zostanie królewną,"
- Królewno mojal — szeptał Atia, przechodząc koło zakazane- go pokoju,
Klaudia Gurianowna nic przyjmowała gości z wyjątkiem jednego. Jej gość pojawiał się albo wcześnie rano,
albo znów późnym wieczorem. Wieczorem siedział do północy: ona grała na pianinie, on śpiewał. Wszyscy go
nazywali Posłem.
— Przyszedł Poseł — mówiła matka - - nie hałasuj tak i obciągnij kurtkę.
Doktor zaś, słysząc śpiew, marszczył się.
— To Poseł śpiewa?
— Poseł — potwierdziła matka.
Co to był za gość ten Poseł, wyjaśniło się niebawem.
Matka zakomunikowała wujkowi Arkadiuszowi nowinę: doktor postanowił nie prenumerować więcej gazet,
ponieważ lokatorkę odwiedza członek Dumy Państwowej, więc lokatorka wie wszystko lepiej od każdej gazety.
„Nadzwyczajny gość — rozmyślał Atia — z Dumy Państwowej! Oczywiście jest o wiele ważniejszy od
iwana Martynowicza i iwana Jcwsiejewicza, chyba tak ważny, jak Grek Koposow - wychowawca trzeciej klasy."
Pewnego razu zetknąwszy się z gościem, Atia szurgnął, ukłonił mu się jak inspektorowi i od razu zauważył,
że gość jest łysy jak ojciec Chińczyk, a ubrany — gdzie tam wujkowi Arkadiuszowi do niego — wujek
Arkadiusz do pięt mu nie dorasta, choć i aktor.
Wieczorem Klaudia Gurianowna siedziała zazwyczaj w jadalni z matką rozmawiając o różnych
różnościach. Atia udawał, żc (jdrabia
lekcje i przysłuchiwał się im z sąsiedniego pokoju. Rozmowa obracała się dokoła gościa — Posła, członka
Dumy Państwowej.
Stopniowo z rozmów tych Atia dowiedział się, że Poseł ma rodzinę — dwie córki na wydaniu, i tak kocha
swoją żonę, że żyć bez niej nie może, a tylko z konieczności mieszka osobno w Petersburgu: już nawet listy im
nie wystarczają, codziennie wysyłają do siebie telegramy.
— Kiedy się poznaliśmy — opowiadała kiedyś Klaudia Gurianowna — powiedział do mnie: Klaudio
Gurianowno, najdroższa moja, nie mogę żyć bez pani, niech pani zamieszka w Petersburgu, póki jestem w
Dumie.
— Królewno moja — szeptał Atia, porzucając zeszyt z rozbiorem — a ja będę z tobą na wieki!
Klaudia Gurianowna przepięknie śpiewa. Kiedy jest sama w swoim pokoju, nuci popularną piosenkę. Takie
piosenki śpiewają przy akompaniamencie harmonii na trzecim podwórzu. W piosence była mowa wyłącznie o
miłości.
O, gdyby dziś ta noc Nie była tak piękna, Pierś by nie wiedziała, Czym jest dla niej męka.
W melodii piosenki Atia posłyszał coś mu bliskiego, jakby to
0 nim ułożono i śpiewano pieśń. A przed oczami miał zawsze
1 wszędzie swoją królewnę.
Ati zdawało się, że cały świat był dla niej stworzony — dla jego królewny — i wszyscy ją znali, tylko nie
wolno było mówić o niej głośno, nie wolno było wymawiać jej imienia. Wszyscy na nią czekali i skrywali to
oczekiwanie w sobie jak coś drogocennego. Oto dlaczego w Kluczach na dźwięk dzwoneczka śpieszyli za bramę
i z zamarłym sercem wpatrywali się w drogę: czy to aby nie ona? Kiedy dziadek, stojąc u ołtarza w czasie
nabożeństwa wznosił ręce i modlił się cicho nad kielichem z darami bożymi, pewnie do niej się modlił. Kiedy
chrzestna patrzyła filuternie i wszystko się jej wiodło,
widziała ją na pewno we śnie. Jeśli Sasza i Pania śmieli się cały dzień i sami nie wiedzieli, z czego się śmieją, to
ktoś im widać dał do zrozumienia, że ona jedzie do Kluczy. A kiedy Kuźmicz nie kończył bajki mówiąc, źe
końca nic opowie, i na ustach Kuźmicza błądził uśmiech — wiadomo było, że na końcu bajki o niej będzie
mowa, a czyż można wymówić słowo potajemne, nie ujawnione, nie ukształtowane? Samego zaś Atię zaprzątały
bez przerwy myśli o niej, dlatego tak się śmiał, dlatego oczy mu błyszczały...
— Atia zakochał się w Klaudii Gurianownie, powinszować! — szydziła z niego matka.
— A więc zostanie na drugi rok! — rzekł spokojnie wujek Arkadiusz.
— Cierp ciało, jakeś chciało — współczuła Fiekłusza.
— Wszystkie dzieci mnie lubią — śmiała się gardłowo Klaudia Gurianowna.
—- „Trzeba się czymś wyróżnić, inaczej nic z tego — myślał Atia — zdobyć Indie albo Amerykę, dać jej
znak, wtedy się dowie i ujawni się..."
— Królewno moja!
Rozdział trzeci
Rozwiała się nadzieja na wyjazd latem do Kluczy. Ojciec powiedział, że jeśli Atia zostanie na drugi rok, to
nie ma o czym mówić — całe lato spędzi w Petersburgu. A była już wiosna, kończył się czwarty okres i los Ati
miał się wkrótce rozstrzygnąć; oczywiste było, że nie rozstrzygnie się dla niego korzystnie.
Na kaligrafii Charpik grając z Atią w stalówki i przegrywając — stalówka podskakując kładła się nie
brzuszkiem, jak powinna, ale grzbietem — przerwał grę i rzekł:
— Chcesz uciec do Ameryki?
— Chcę — odparł Ada.
—
Romaszka też chce. -— A jak uciekniemy?
-
Już ja wiem jak, od Bożego Narodzenia głowimy się nad tym, tylko nie mówiliśmy tobie, bo
chcieliśmy, żeby od razu na pewniaka..*. Amerykę masz?
— U taty w poczekalni wisi Afryka.
-
Na co nam Afryka. Trzeba zapytać Romaszkę, jego ojciec jest architektem, powinien mieć.
Wypatrzymy sobie jakąś bezludną wyspę i osiedlimy się tam.
— Zbudujemy pałac! — poniosło Atię.
— Można i pałac, można i zamek, co chcesz.
— Nikogo nie będzie, ani żywej duszy?
— Tylko hipopotamy.
„Zaczyna się — myślał Atia — teraz należy tylko działać, będzie wszystko czego dusza zapragnie: Charpik
i Romaszka to dopiero bestie, znajdą drogę na koniec świata."
Na drugi dzień Romaszka przyniósł Amerykę Południową. Mapa okazała się ślepa i niepełna, właściwie
ćwiartka mapy, w każdym razie była to Ameryka.
Godzina, którą spędzili po lekcjach — Iwan Martynowicz ukarał ich za cały szereg przewinień — minęła
niepostrzeżenie. Charpik i Romaszka wydawali dyspozycje, wtajemniczając Atię we wszystkie szczegóły
ucieczki, potem zaczęli odrysowywać bezludne wyspy na kartkach papieru. I wybrawszy jedno kółeczko —
swoją wyspę — złożyli mapę i przybili ręce: jutro po lekcjach wyruszą w drogę.
— Wy idźcie prosto na dworzec i czekajcie na mnie, a ja przyniosę pieniądze — powiedział Charpik.
— Trzeba by zdobyć paszport — zamyślił się Romaszka.
— Ja zdobędę paszport, to bardzo proste — oświadczył Atia; przypomniał sobie, że całkiem niedawno wujek
Arkadiusz, kiedy pojechał do Moskwy, zabrał ze sobą przez pomyłkę paszport kucharki, i z tym paszportem
kucharki mieszkał tam bez przeszkód cały tydzień.
Tak też postanowili: Charpik zdobędzie pieniądze, Atia paszport, a Romaszka mapę.
Byle doczekać jutra!
Atia nie zmrużył oka. Noc wydawała mu się białym dniem. Całą noc leżał i myślał. Nie o Kluczach myślał, o
Ameryce.
Na bezludnej wyspie zbuduje pałac, jakiego nikt nigdy jeszcze nie zbudował, pałac będzie cały z pawich
piór, schody ze złota albo ze srebra, okna z drogocennych kamieni. Przywiezie tam na hipopotamach swoją
królewnę i będą żyli wiecznie, w wiecznym słońcu, a dokoła — morze. Ona będzie się zwała Królewną M y m r
ą, a wyspa, którą on jej podaruje, nosić będzie jej imię — Wyspa Mymry. Potem zdobędzie dla niej jeszcze
wiele wysp i w końcu wszystkie ziemie — cały świat. I wtedy ona opuści pałac i opromieni cały świat...
Na lekcjach Atia, Charpik i Romaszka zachowywali się znośnie, nie dokazywali nawet, tylko trudno im się
było skupić: kiedy ich o coś pytano, odpowiadali ni w pięć, ni w dziesięć; każdy otrzymał pałę w dzienniku. Ale
to już nie miało znaczenia.
Kiedy tylko skończyła się ostatnia lekcja i Atia dźwięcznym głosem wygłosił Dzięki Ci, Boże, Charpik nie
zwlekając cisnął książki pod ławkę i pomknął jak strzała do domu.
W domu Charpika nie było nikogo oprócz kucharki Wasilisy; ojciec był w sądzie, a matka w hali targowej.
— Wasiliso, pożycz mi trzy ruble — poprosił Charpik.
Ale Wasilisa tyle pieniędzy nie miała, więc Charpik pokręciwszy się po kuchni, zakradł się do gabinetu ojca
i długo tam szperał: pod starą teczką leżały drobne. Charpik przeliczył: równo trzy ruble. A to dopiero się udało!
— Żegnaj Wasiliso, nie zobaczymy się już nigdy więcej — Charpik przystanął na progu.
— A dokąd to się wybieracie? — zaciekawiła się Wasilisa.
Nagle Charpikowi zrobiło się żal Wasilisy, już gotów był się
wygadać, ale na szczęście ugryzł się w język.
— Na Dworzec Mikołajowski, żegnaj Wasilisol
Atia i Romaszka dawno już obijali się po Dworcu Fińskim i przepuścili wiele pociągów, nim wreszcie
zjawił się Charpik. Niewiele myśląc kupili bilety do Teriok, wsiedli do wagonu — i żegnaj, gimnazjum, żegnaj,
Rosjo! — wyruszyli do Ameryki, prosto na bezludną Wyspę Mymry.
Wesoła to była podróż. Śpiewali „Na barykady ludu roboczy",
palili. Droga wydawała się im Ameryką, a pasażerowie detektywami -— Sherlockami.
Przed Kuokallą Atia wyciągnął z kieszeni paszport kucharki Fiekłuszy i z dumą pokazał go kolegom.
— Teraz możemy choćby do samego diabła — co tam! Prawdziwy paszport — zaaprobował Charpik.
— Każdemu detektywowi utrzemy nosa — potwierdził Ro- maszka.
Wreszcie dojechali do Teriok.
Wysiadłszy z wagonu, gimnazjaliści skierowali się w stronę domów letniskowych i wałęsali się do późnego
wieczora robiąc, co im się żywnie podobało: łazili po dachach, drabinach i drzewach. Romaszka zaproponował
nawet kąpiel w morzu, ale wyłoniła się przeszkoda: nie chciało im się rozbierać.
W końcu zrobiło się zimno, zachciało się im jeść: bądź co bądź nie jedli obiadu. Wrócili na dworzec, kupili
sobie przede wszystkim chleba sitkowego i z miejsca go spałaszowali. Wypadało teraz pomyśleć o noclegu.
Spać na podkładach było za zimno, zresztą śnieg zaczął sypać, a dworzec zamknięto. Myśleli, myśleli, co tu
robić, i postanowili poprosić stróża, żeby im pozwolił przenocować w budce.
Stróż okazał się człowiekiem wyrozumiałym, nie dał się długo prosić. Ale zanim ich wpuścił do budki,
kazał posprzątać na dworcu i oczyścić szyny ze śniegu.
Posprzątali na dworcu, oczyścili ze śniegu szyny. A potem jak zasnęli — nigdy tak słodko nie spali. Śniły
im się same słodycze: całe pudła czekoladek i marmoladek, i zwykłe cukierki — jedz, ile wlezie. Gdyby nie
stróż, jak Boga kocham, spaliby cały dzień
— Hej, grzesznicy-męczennicy! — kpił sobie z nich stróż.
Rano znowu przyszli na dworzec, za ostatnie pieniądze kupili
chleba sitkowego, posilili się i już mieli wyruszyć jak poprzedniego dnia do domów letniskowych, kiedy nagle w
drzwiach pojawił się żandarm.
— A dokąd to ? — zapytał gniewnie.
— Jesteśmy z letniska Nazarowa — odpowiedział za wszystkich Romaszka; ubiegłoroczne lato spędził w
Teriokach.
192
— Z letniska Nazarowa? — powtórzył żandarm i poszeptawszy z jakimś jegomościem, który do niego
podszedł — pewnie detektywem — powiedział rozgniewany już nie na żarty — jesteście aresztowani!
Właśnie podjeżdżał pociąg z Wyborga.
Podróżnicy w towarzystwie żandarma i detektywa poczłapali ponuro do pociągu — musieli wracać z
powrotem do Petersburga.
„Co on powie swojej królewnie, jak się jej pokażę na oczy, gdzie jego Indie, gdzie jego Ameryka, gdzie
bezludna wyspa, gdzie Wyspa Mymry, czy ona go przyjmie, czy też wszystko przepadło? — zadręczał się Atia,
patrząc przez okno na czarną wiosenną drogę.
A Chrapik i Romaszka obciągali na sobie ubranie: dostaną teraz w kość, żegnaj, Ameryko!
Rozdział czwarty
Dni ciągnęły się jak tygodnie. Ciągnęły się smętnie. Co prawda spotkanie na dworcu nie okazało się wcale
straszne: matka Ati płakała po prostu z radości, w gimnazjum również wszystko dobrze się skończyło — został
dopuszczony do egzaminu. Ale co tam gimnazjum! Z wyspy nic nie wyszło, a cóż można zwojować z pustymi
rękoma. Ech, życie! Klaudia Gurianowna ciągle sobie z niego pokpiwała. Nazywała go dymisjonowanym
Amerykaninem.
„Trzeba jednak coś wymyślić — marzył Atia — może palec sobie odrąbać i podarować go jej albo
wydłubać oko, niech wie."
— Wszystkiemu winien dziadek — skarżyła się matka ojcu — już ja dobrze wiem, co tam w tych Kluczach
wyprawiają, chłopak zupełnie zbzikował, nie ma głowy do lekcji. To się w Klaudii Gurianownie zakochał, teraz
bredzi o jakiejś tam Mymrze.
Ojciec, doktor, trzymał się następującej zasady: leczyć należy bezwarunkowo piwem z rycyną, gdyż z
obstrukcji biorą się różne paskudztwa, wychowywać zaś — n a g a n ą, bo sama perswazja nie trafia do rozumu;
i dlatego postanowił obowiązkowo sprać Adę przy pierwszej okazji.
193
Ale pech chciał, że w żaden sposób nie udawało mu się dobrać do skóry Ati: to sam miał jakieś pilne
sprawy, to Atia był w gimnazjum, a jeżeli nawet nie był, to stale gdzieś przepadał jak kamień w wodę.
Pewnego razu z rana ojciec zajrzał do pokoju dziecinnego: Atia w samej tylko koszuli siedział na łóżku i o
czymś rozmyślał, oczywiście o tej swojej Mymrzel Doktor, wstrzymując oddech skradał się niepostrzeżenie i,
zdawało się, jeszcze jeden krok i już osiągnie cel — wychłoszcze Atię jak należy, żeby popamiętał. Rzemyczek
podrygiwał z radości w rękach doktora, ale Atia już nie w ciemię bity, żywcem się wziąć nie da — skoki —
tylko pięty mignęły. — Ratuj się, kto możel — 1 niewiele myśląc, na złamanie karku, jak oparzony wpadł —
prosto do pokoju Klaudii Gurianowny.
Drzwi nie były zamknięte. Klaudia Gurianowna leżała w łóżku. Atia — do niej, dał nura pod kołdrę.
Słychać było, jak ojciec podszedł do drzwi, postał chwilę i odszedł jak niepyszny. — Królowo moja, wybawiłaś
mnie od kaźni — szeptał Atia i ze szczęścia kręciło mu się w głowie — wybacz mi, wybacz, samowolnie
przyszedłem do ciebie bez wyspy, bez niczego, wybacz mi, że nie potrafiłem zdobyć dla ciebie królestwa, ale
zdobędę je: Indie, Ameryka, wszystkie wyspy, wszystkie ziemie... wszystko, wszystko... cały światl
Dech mu zaparło, zdawało się, że jego dusza objęła jej duszę i obejmowała tak mocno, aż podskoczyło jego
serce i ciało zadrżało. Była przecież tak blisko, niedostępna i dumna — królewna Mymra.
Klaudia Gurianowna zasłoniła twarz ręką, by ukryć śmiech.
— Czy można? — przerwał głos Posła za drzwiami.
— Chwileczkęl — odepchnąwszy Atię, Klaudia Gurianowna wskazała mu miejsce pod łóżkiem.
Atia wlazł pokornie pod łóżko, zastygł tam, starając się nie oddychać, i mrużył oczy, by nie widzieć. Tak
więc Poseł nie zauważył go. Atia siedział w kucki zupełnie tak, jak kiedyś w kurniku na gęsich jajach, żeby się
wylęgły gąsięta. Nie oddychał, nie patrzał, ale wszystko słyszał.
Poseł rozbierał się. Zdjął surdut, zdjął pantofle. Spinka Posła upadła z brzękiem, potoczyła się po podłodze i
zatrzymała u nóg Ati.
Zrobiło mu się nieznośnie gorąco, jakby to nie spinka, lecz węgiel dyszał nań żarem. Rozmawiali. Ich słowa
były całkiem zwyczajne. Tak mówią wszyscy, takie słowa mówi się do wszystkich. I w miarę tego, jak się Atia
wsłuchiwał, zalewała go to fala gorąca, to znowu zimna: nie słowa, lecz sam układ słów, związek pomiędzy
słowami, wymowa słów brzmiały dla niego jak obelga i zniewaga. Nic nie rozumiał z tego, co się działo, nic
jeszcze nie rozumiał, tylko sercem mógł pojąć i poprzez swój smutek, poprzez miłość swą zrozumiał i poprzez
znieważoną duszę swą ujrzał, że ona nie jest jedyna, nie jest królewną, nie jest królewną Mymrą — jest taka jak
wszystkie, jak jego matka, jak Sasza i Pania, jak chrzestna, jak kucharka Fiekłusza, taka sama... I pustynia
rozwarła się przed nim. Wolałby przebić sobie uszy, byle nic nie słyszeć, a przecież wszystko słyszał. Dusza
jego i ciało czuły się tak, jakby go bito, jak kiedyś w Kluczach bito złodzieja, który się schował w kuchni pod
łóżkiem, bito go po głowie, po twarzy, poniżej brzucha. Oczy mu się zaszkliły. „Dobijcie gol — „Nie, krzyczą,
niech poczekał" Wypuszczą go — i znowu biją... I oto jakby ktoś walnął go obuchem w ciemię, zatrzęsło się
łóżko nad nim, zatrzęsła się podłoga pod nim, wszystko się zatrzęsło —- to kres jego życia.
Dopiero kiedy gościa wypuszczono głównym wejściem na ulicę, a Klaudia Gurianowna ubrała się, Atia,
ocknąwszy się, wypełzł spod łóżka i wyszedł z pokoju nie ogładając się, a na jej pytanie: czy pójdzie z nią po
obiedzie na Newski — nic nie odpowiedział.
Atia szedł do gimnazjum bez książek i bez śniadania. Nic nie widział. Nie pamiętał, jak doszedł do
gimnazjum. Wysiedział jakoś początek lekcji, potem zapytał, czy może wyjść. Pozwolono mu. Wyszedł z klasy,
został sam w ubikacji.
W ubikacji było pusto, woda dudniła w rurach.
Kiedy sobie to przypomniał, kiedy uświadomił sobie to wszystko — głaz byłby mniejszym ciężarem: nie
miał już swojej królewny.
Wtedy popłynęły mu łzy. Atia zapłakał. Zapłakał pierwszy raz w życiu. Tak zapłacze ziemia po raz ostatni,
kiedy z nieba zaczną spadać gwiazdy.
O, gdyby dziś ta noc Nie była tak piękna, Pierś by nic wiedziała, Czym jest dla niej męka.
— popularna piosenka z sąsiedniego podwórka dolatywała na podwórze gimnazjalne, a z podwórza z
wiosennym wiatrem przez okno do Ati.
I Atia śmiał się jakby przez łzy...
Gdzie powinien szukać swej gwiazdy-królewny?
1908 r.
tłumaczył Rene Śliwowski
Borys Pilniak (1894—1937) Nad parowem
Parów był głęboki i głuchy.
Jego gliniaste żółte zbocza — porosły je czerwonopienne sosny - ciągnęły się stromymi urwiskami, a na
samym dnie płynął strumień. Nad parowem, na prawo i na lewo, stał las sosnowy — głuchy, stary, pokryty
mchem i zarośnięty olszyną. A w górze było ciężkie, szare, nisko obwisłe niebo.
Człowiek rzadko tam bywał.
Od burz, od wody, od starości paczyły się drzewa, padały na miejscu, gniły, wydając mocny, słodkawy
zapach butwiejącej sosny. Osty, cykorie, jarzębiny, piołuny, nie zrywane latami, porosły ziemię kłującą
szczeciną. Na dnie parowu był barłóg niedźwiedzi, w lesie było dużo wilków.
Na stromym brudnawożółtym zboczu oberwała się sosna, przewróciła się i zwisła na wiele lat korzeniami
do góry. Jej korzenie, podobne do zamarłej ośmiornicy, zadarte do góry, obrosły już mchem i jałowcem.
I w tych korzeniach uwiły sobie gniazdo dwa duże szare ptaki, samica i samiec.
Ptaki były duże, ciężkie, o szarawożółtych i brunatnych gęstych piórach. Skrzydła miały krótkie, szerokie i
mocne; łapy z wielkimi szponami obrosły czarnym puchem. Na krótkich, grubych szyjach tkwiły duże
kwadratowe głowy o drapieżnie wygiętych, żółtych dziobach i z okrągłymi, surowymi, ciężko patrzącymi
oczami.
Samica była mniejsza niż samiec. Jej nogi wydawały się delikatniejsze i ładniejsze i ruchy jej szyi miały
jakąś ciężką i niezręczną grację. A samiec był surowy, kanciasty i jedno z jego skrzydeł, lewe,
nie układało się jak powinno: zwisało od czasu, gdy z innymi samcami bił się o samicę.
Gniazdo leżało pośród korzeni. Pod nim z trzech stron spadało urwisko. Nad nim rozpościerało się niebo i
sterczało kilka połamanych korzeni. Wkoło i na dole leżały kości, omyte już przez deszcze i białe. A samo
gniazdo było ułożone z kamieni i gliny i wysłane puchem.
Samica ciągle siedziała w gnieździe.
Samiec zaś kręcił się na łapie korzenia, nad urwiskiem, samotny, widzący swym ciężkim spojrzeniem
daleko wokoło i w dole, siedział wciągając głowę w ramiona i ciężko zwieszając skrzydła.
II
Te dwa duże ptaki spotkały się tutaj, niedaleko od parowu.
Rodziła się już wiosna; śnieg na stokach stopniał, a w lesie i w szczelinach stał się szary i pulchny; z sosen
unosił się ciężki zapach, na dnie parowu przebudził się strumień. W dzień przygrzewało słońce. Zmierzchy były
zielonkawe, długie i zdradziecko głośne. Wilki chodziły stadami i samce gryzły się o samice.
Spotkały się w lesie na polance o zmierzchu.
Ta wiosna, słońce, łagodny wietrzyk wlały w ciało samca nieznaną ciągotę. Dawniej latał lub siedział,
krzyczał lub milczał, leciał szybko lub powoli — z powodów, które były wkoło niego lub w nim; kiedy czuł
głód, leciał, żeby wypatrzyć zająca, zabić go i zjeść; kiedy nazbyt go oślepiało słońce albo wiatr był za ostry,
krył się przed nimi; kiedy widział skradającego się wilka, śpiesznie od niego odlatywał.
Teraz było inaczej.
Już nie uczucie głodu ani instynkt samoobrony zmuszały go do lotu, siedzenia, krzyku i milczenia.
Owładnęło nim coś tkwiącego poza nim i poza jego wrażliwością.
Gdy zapadał zmierzch, samiec, jak we mgle, nie wiedząc po co, zrywał się z miejsca i leciał od polany do
polany, od zbocza do zbocza, bezszelestnie poruszając swymi wielkimi skrzydłami i bystro wpatrując się w
zieloną, skradającą się mgłę.
1 gdy raz zobaczył na jednej z polan podobnych do licbic samców i samicę pośród nich, rzucił się tam, nie
wiedząc, dlaczego tak być musi, poczuł w sobie niezwykłą siłę i wielką nienawiść do pozostałych samców.
Z wolna chodził wkoło samicy, mocno przytupując, rozpościerając skrzydła, zadzierając głowę i krzywo
patrząc na samców. Jeden z nich, ten, który przed nim był zwycięzcą, starał się przeszkodzić mu, a potem rzucił
się na niego z dziobem nastawionym do ciosu i wywiązała się pomiędzy nimi długa, milcząca i okrutna walka.
Samce nacierały na siebie, biły się dziobami, piersiami, szponami, skrzydłami, wydając głuche okrzyki i
rozszarpując sobie wzajemnie ciała.
Przeciwnik jego okazał się słabszy i ustąpił, a on znowu rzucił się ku samicy i chodził dokoła niej, kulejąc
trochę i wlokąc po ziemi okrwawione lewe skrzydło.
Sosny obstąpiły polanę, ziemia była zasypana igłami, siniało nocne niebo.
Samica była obojętna i dla niego, i dla wszystkich; spokojnie chodziła po polanie, rozgrzebywała ziemię,
złapała mysz, zjadła ją spokojnie. Na samców, pozornie, nie zwracała uwagi.
Tak było przez całą noc.
Ale gdy noc zaczęła blednąc, a na wschodzie ukazało się zielonkawoliliowc pasmo wschodu, podeszła do
niego, zwycięzcy, przycisnęła się do niego piersią, tkliwie dotknęła dziobem jego chorego skrzydła, jakby
obwąchując jc i opatrując i, powoli odrywając się od ziemi, poleciała do parowu.
I on, poruszając z trudem chorym skrzydłem, lecz nic dostrzegając tego, klekocąc upojnie, poleciał za nią.
Osiadła koło korzeni tej właśnie sosny, gdzie później stanęło ich gniazdo. Samiec usiadł obok niej. Był
niezdecydowany i jakby zawstydzony.
Samica obeszła go kilka razy wkoło, znów go obwąchała. Potem, przyciskając pierś do ziemi, rozstawiając
nogi i podnosząc ogon, mrużąc oczy —• zamarła w tym położeniu. Samiec rzucił się ku niej, chwytając dziobem
jej pióra, trzepiąc o ziemię swymi ciężkimi skrzydłami — i czuł w żyłach taką cudowną mękę, tak wielką
rozkop, fc oślepł, nic czuł nic, oprócz tej słodkiej męki tak ciężko hukał, rodząc w parowie głuche echo i
rozkołysując przedświt. Samica była uległa.
Na wschodzie kładła się juź czerwona wstęga brzasku » śniegi w rozpadlinach stały się liliowe.
III
W zimie sosny stały nieruchomo i pnie ich brunatniały. Śnieg leżał głęboki, ponuro zwisając nad parowem
wielkimi zaspami, niebo stało »ię szare, dni były krótkie i stale pełne zmierzchu. A w nocy pnie trzeszczały od
mrozu i łamały się gałązki. Świecił w ciszy blady księżyc i zdawało się, źc mróz staje się jeszcze większy.
Noce były męczące skutkiem mrozu i tego fosforycznego światła księżyca. Ptaki siedziały w gnieździe
skulone, przyciskając się do niebie, żeby się ogrzać, jednakże mróz przenikał pod pióra, krążył po ciele, ziębił
nogi, dziób i plecy. A błędne światło księżyca straszyło, zdawało się, źc ziemia jest jednym ogromnym wilczym
ślepiem i dlatego świeci tak strasznie.
I ptaki nic spały. Kręciły się ciężko w gnieździe, zmieniały miejsca i wielkie ich oczy było okrągło otwarte,
świecąc zielonkawo. (idy by mogły myśleć, z pewnością najbardziej pragnęłyby ranka.
Juź na godzinę przed świtem, kiedy odchodził księżyc i Icdwic- Icdwic ukazywało się światło, ptaki
zaczynały odczuwać głód: w dziobach miały przykry, żółciowy posmak i od czasu do czasu boleśnie ściskało się
podgardle,
K/edy ranek juź wyraźnie szarzał, samiec odlatywał po zdobycz; leciał wolno, szeroko rozkładając skrzydła
i z rzadka machając nimi, bystro wpatrując się w ziemię przed sobą. Zwykle polował na zającc. Czasami długo
nic znajdował zdobyczy, latał nad parowem, odlatywał bardzo daleko od gniazda, o dziesięć wiorst, odlatywał z
parowu nad szerokie białe przestrzenie, gdzie latem płynęła Kama. Kiedy nic było zajęcy, rzucał się na młode
lisy i na sroki, chociaż ich mięso było niesmaczne. Lisy broniły się długo i uporczywie, gryząc
mocno, i trzeba było napadać na nie otteożnie i umiejętnie; uderzyć dziobem w szyję i natychmiast, wbijając się
szponami w plecy wzlecicć do góry w powietrzu lis juź się nic opierał.
Ze zdobyczą leciał samiec do parowu, do gniazda, i tam z samicą zjadał wszystko od razu. Jadły raz na
dzień i najadały się tak, źe ciężko im było poruszać się i podgardle zwisało w dół, Zjadały nawet śnieg zalany
krwią. A kości samica zrzucała w przepaść.
Samiec sadowi) się na łapie korzenia, napuszał się, żeby mu było wygodniej, i czuł, jak po jedzeniu ciepło
krąży w nim krew, jak w kiszkach coś się przelewa sprawiając rozkosz.
Samica siedziała w gnieździe,
Przed wieczorem samiec nic wiadomo dlaczego hukał.
U-hu-ul krzyczał gardlanym głosem, jakby głos w krtani przechodził mu przez wodę.
Czasami samotnic siedzącego w górze ptaka dostrzegały wilki - i jakiś wygłodniały wilk zaczynał skradać
się po stromej ścianie w górę.
Samica niepokoiła się i klekotała w przestrachu, a samiec spokojnie spoglądał w dół swymi szerokimi
ślepawymi oczami, obserwował wilka przyglądał się, jak wilk po długim wdrapywaniu się spadał i leciał prosto
w przepaść, zmiatając zaspy śnieżne, koziołkując i ikowycząc z bólu.
Nadpclzal zmierzch.
IV
W marcu, kiedy dni stały się dłuższe, słońce zaczynało przygrzewać, śnieg szarzał i topniał, zmierzch długo
zieleniał i wilki chodziły stadami zdobyczy było więcej, bo wszyscy mieszkańcy leśni odczuwali juź męczący i
uroczy niepokój przedwiośnia; zwierzyna brodziła po polanach, po zboczach i po lesie, lękając się pozostawać w
ukryciu, bezwolna we władzy przed wiosennej udręki; i łatwo było ją łowić.
Całą zdobycz samiec przynosił samicy, sam jadł mało: tylko to,
co mu samica zostawiała — zazwyczaj były to wnętrzności, mięśnie piersiowe, skóra i łeb, chociaż ze łba
samica wyjadała oczy, jako najsmaczniejsze.
W dzień samiec siedział na łapie korzenia.
Świeciło słońce. Wiał słaby i miękki wietrzyk. Na dnie parowu szumiał mocno czarny i szybki teraz
strumień, wyraźnie zarysowany przez białe brzegi śniegu.
Był głód. Samiec siedział z zamkniętymi oczami, z głową wciągniętą w szyję. I było w nim wiele pokory,
omdlałego wyczekiwania i jakiejś śmiesznej skruchy, tak nie licytującej z jego surowością.
•
0 zmierzchu ożywiał się. Opanowywał go niepokój. Unosił się na łapach, wyciągał okrągłe oczy,
rozcapierzał skrzydła i znów składając je, bił nimi powietrze. Potem, kuląc się znowu w kłębek, wciągając
głowę, mrużąc oczy, hukał:
— U-hu-hu-u! — krzyk przeraźliwy płoszył leśnych mieszkańców.
1
echo w parowie odpowiadało: —- U-u...
Był zielonosiny zmierzch. Niebo mościło się wielkimi, jakby nowymi gwiazdami.
Ciągnął smolny zapach sosen. W parowie strumień na noc ścichał w mrozie. Gdzieś na tokach krzyczało
ptactwo. Wciąż jednak było niepokojąco cicho.
Gdy ściemniało się zupełnie i noc stawała się sina, samiec, skradając się jak winowajca, ostrożnie
rozstawiając swe nie umiejące chodzić po ziemi nogi, szedł do gniazda, do samicy. Ciągnęła go ku niej wielka,
piękna namiętność.
Sadowił się obok samicy, gładził dziobem jej pióra, i wciąż, jak przedtem, miał wyraz nieco śmiesznej i tak
nie licującej z jego surowością skruchy.
Samica z zaufaniem zezwalała mu na pieszczoty, wydawała się bardzo słaba i miękka; ale poza tą
miękkością dawała się odczuć jej wielka siła i władza nad samcem; być może, iż dawało się to odczuć nawet w
tej miękkości.
We własnym języku, języku instynktu, samica mówiła do samca:
— Tak. Można.
I samiec rzucał się ku niej, omdlewając z namiętności. I oddawała mu się.
V
Było tak z tydzień albo półtora.
Później zaś, gdy samiec przychodził do niej w nocy, mówiła:
— Nie. Dosyć.
Mówiła tak, czując instynktownie, że dosyć, bowiem nadeszła inna pora — pora rodzenia dzieci.
I samiec, zmieszany, jakby poczuwał się do winy, dlatego, że nie odgadł wcześniej rozkazu samicy, rozkazu
instynktu wrodzonego samicy, odchodził od niej, żeby wrócić po roku.
VI
I całe lato, od wiosny aż do września, samiec i samica byli pochłonięci wielką, piękną i konieczną sprawą
rodzenia — aż do września, pory odlotu młodych.
Jak wielokwietny dywan rozwijały się wiosna i lato. Płonęły gorącymi światłami. Sosny przystroiły się
szyszkami i pachniały żywicą. Pachniały piołuny. Kwitły i przekwitały cykorie, dzwonki, jaskry, jarzębiny,
bratki; kłuły osty.
W maju noce były niebieskie.
W czerwcu — zielonkawobiałe.
Zorze płonęły purpurowym płomieniem pożaru, a od nocy po dnie parowu białymi, srebrnymi chustami,
zacierając rysy sosen, ciągnęły mgły.
Z początku w gnieździe było pięć szarych, zielono nakrapianych jajek. Później zjawiły się pisklęta:
wielkogłowe, z nadmiernie wielkimi
i żółtymi dziobami, pokryte szarym puchem. Piszczały żałośnie, wyciągając z gniazda długie szyje, i bardzo
dużo jadły.
W czerwcu już latały, wciąż jeszcze bardzo słabiutkie, piszczące, bezładnie machające niedoświadczonymi
skrzydłami.
Samica ciągle była przy nich, troskliwa, nastroszona i swarliwa.
Samiec nie umiał myśleć, umiał zaledwie odczuwać — i widać było wyraźnie, że jest dumny ze swej prostej
pracy, którą spełnia z wielką radością. Całe jego życie wypełniał instynkt, który wolę jego skierowywał na
pisklęta.
Szukał zdobyczy.
Trzeba było bardzo dużo pilnować, bo pisklęta, i samica były żarłoczne. Musiał latać daleko, czasem nad
Kamę, żeby tam chwytać czajki rojące się zawsze wkoło niezwykle wielkich, białych, nieznanych i wielookich
zwierząt pływających po wodzie, dziwnie szumiących i pachnących tak samo, jak pożary leśne — wkoło
parostatków.
Sam karmił pisklęta. Rozrywał kawałki mięsa i dawał im. I patrzał uważnie swymi okrągłymi oczami, jak
pisklęta porywały te kawałki, szeroko otwierając dzioby, jak się nimi dławiły i wytrzeszczają oczy, zataczając
się z wysiłku, połykały.
Czasami któreś z piskląt przez głupotę wypadało z gniazda pod urwisko. Wówczas samiec pośpiesznie i
troskliwie leciał po nie w dół, klekotał zatroskany, jakby strofując: brał je ostrożnie i niezgrabnie w szpony, i
przestraszone i zdumione, przynosił z powrotem do gniazda. A w gnieździe długo gładził jego pióra swoim
wielkim dziobem, chodził wkoło niego, przez ostrożność wysoko podnosząc nogi, i nie przestawał klekotać w
zatroskaniu.
Po nocach nie spał.
Siedział na łapie korzenia, bystro wpatrując się we mgłę nocy, ostrzegając swe pisklęta i ich matkę przed
niebezpieczeństwem.
Nad nim były gwiazdy.
I czasami, czując pełnię życia i jego piękno — tak się zdawało — groźnie i złowrogo hukał wstrząsając
echo.
— U-hu-hu-hu-u! — krzyczał strasząc noc.
W zimie żył, żeby żyć. Na wiosnę i w lecie żył, żeby płodzić. Nie umiał myśleć. Robił tak dlatego, że tak
kazał Bóg, tak kazał instynkt, który nim kierował.
W zimie żył, żeby jeść, żeby nie umrzeć. Zimy były zimne i straszne.
Na wiosnę zaś — płodził.
I wówczas w żyłach jego płynęła gorąca krew; było cicho, świeciło słońce i płonęły gwiazdy; i wciąż miał
chęć wyprężyć się, zamknąć oczy, bić skrzydłami powietrze i bez powodu radośnie hukać.
VIII
Jesienią pisklęta odlatywały. Stare żegnały się z młodymi na zawsze — i żegnały się już obojętnie.
Jesienią padały deszcze, ciągnęły mgły, niebo opuszczało się nisko. Noce były smutne, mokre, czarne. Stare
siedziały w mokrym gnieździe, we dwoje, z trudem zasypiając, marznąc, kręcąc się ciężko. I oczy ich świeciły
zielonkawożółtymi światełkami.
Samiec już nie hukał.
IX
I tak minęło trzynaście lat ich życia.
X
Potem samiec umarł.
Za młodu uszkodzono mu skrzydło, wówczas kiedy bił się o samicę. Z biegiem lat coraz trudniej mu było
polować, coraz dalej latał po zdobycz, a w nocy nie mógł zasnąć — czuł wielki.
uporczywy ból w całym skrzydle. Było mu bardzo straszno, bo dawniej zupełnie nie czuł swego skrzydła, a teraz
stało się ono dziwnie ciężkie i dokuczliwe.
Po nocach nie spał, zwieszał skrzydło, jakby odsuwając je od siebie. A rankiem, ledwie władając nim,
odlatywał po zdobycz.
I samica porzuciła go.
Wczesną wiosną o zmierzchu odleciała z gniazda.
Samiec szukał jej całą noc i dopiero o świcie odnalazł — była z innym samcem, młodym i silnym, czule
klekocącym koło niej. I wówczas stary uczuł, że wszystko, co było jego życiem, skończyło się. Rzucił się do
walki z młodymi, ale bił się niepewnie i słabo. A młody rzucił się na niego mocno i namiętnie, szarpał mu ciało i
groźnie klekotał. Samica zaś, tak samo, jak przed wielu laty, obojętnie obserwowała walkę.
Stary został pokonany.
Skrwawiony, z poszarpanym ciałem, z wybitym okiem, odleciał do swego gniazda, cicho siadł na łapie
swego korzenia. I widać było po nim, że jego rachunki z życiem skończone. Żył, żeby jeść, żeby płodzić. Teraz
pozostało mu — umrzeć. Zapewne czuł to instynktownie, bo dwa dni siedział cicho i nieruchomo nad
urwiskiem, wyciągnąwszy głowę.
A potem, spokojnie i niepostrzeżenie dla siebie — umarł. Spadł pod urwisko i leżał tam z nogami
skurczonymi i podniesionymi do góry.
Było to w nocy. Gwiazdy były jaskrawe, wiosenne. W lasach, na tokach, krzyczały ptaki. Hukały gdzieś
puszczyki.
Samiec przeleżał pięć dni na dnie parowu. Zaczął już rozkładać się i gorzkawo, wstrętnie cuchnął.
Znalazł go wilk i zjadł.
Sierpień 1915 r.
tłumaczył Władysław Broniewski