18 WSPÓŁCZESNYCH OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH ANTOLOGIA

18 WSPÓŁCZESNYCH OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH



Śmierć w lesie

Była starą kobietą i mieszkała na farmie w pobli­żu miasta, w którym ja mieszkałem. Wszyscy ludzie na wsi i w małych miasteczkach znają tego rodzaju stare kobiety, ale nic bliższego o nich nie wiedzą. Taka stara kobieta przyjeżdża do miasta na starym, wynędzniałym koniu albo przychodzi pie­szo z koszykiem w ręku. Może hoduje kilka kur i ma parę jaj na sprzedaż. Zanosi je w koszu do sklepiku spożywczego i sprzedaje. Kupuje za to trochę solonej wieprzowiny i nieco bobu. Potem — funt albo dwa cukru i odrobinę mąki.

A potem idzie do rzeźnika i prosi o trochę ochła­pów. Może wydać dziesięć lub piętnaście centów, ale jeśli je wyda, to chce coś za to mieć. Za moich cza­sów rzeźnicy dawali wątrobę każdemu, kto tylko go­tów był ją od nich zabrać. W naszej rodzinie zawsze ją jadaliśmy. Pewnego razu jeden z moich braci do­stał całą krowią wątrobę w rzeźni obok targowiska. Jedliśmy te wątroby aż do obrzydzenia. I nigdy nie kosztowały nas ani centa. Od tego czasu obrzydły mi z kretesem.

Stara kobieta z farmy dostała trochę wątroby i kość na zupę. Nigdy do nikogo nie chodziła i gdy już miała to, po co przyszła, zabierała się do domu. Był to szmat drogi dla takich starych mięśni. Nikt jej

m

nigdy nie podwiózł. Ludzie jadą drogą i nie widzą takiej starej kobiety.

Podobna starowina często przychodziła do mia­sta i mijała nasz dom latem i jesienią, kiedy choro­wałem na to, co się nazywało reumatyzmem. Później wracała z ciężkim tłumokiem na plecach. Dwa lub trzy wielkie, wychudłe psy biegły za nią.

W tej starej kobiecie nie było nic nadzwyczajnego. Była jedną z tych bezimiennych, których nikt prawie nie zna, ale mimo to wryła mi się w pamięć. Teraz nagle, po tylu latach, przypomniałem sobie ją i wszyst­ko, co się wtedy wydarzyło. To jest cała historia. Zda­je się, że ta kobieta nazywała się Grimes i mieszkała z mężem i z synem w małym, nie malowanym dom- ku na brzegu rzeczki, o cztery mile od miasta.

Jej mąż i syn byli złymi ludźmi. Syn, mimo że miał dopiero dwadzieścia jeden lat, już zdążył odsie­dzieć jeden wyrok w więzieniu. Szeptano sobie, że mąż kradnie konie i pędzi je do innego okręgu. Od czasu do czasu, gdy zdarzyło się, że zginął jakiś koń, ginął i on. Nikt nigdy nie złapał go na kradzieży. Pewnego razu kiedy wałęsałem się koło stajen Toma Whiteheada, przyszedł ten człowiek i usiadł na ławce przed wejściem. Było tam jeszcze kilku mężczyzn, ale żaden się do niego słowem nie odezwał. Posiedział więc parę minut, a potem wstał i poszedł sobie. Na odchodnym odwrócił się i spojrzał na mężczyzn. Pa­trzył wyzywającym wzrokiem. „Dobrze, próbowałem być przyjacielski. Nie chcieliście ze mną gadać. Za­wsze tak jest, ile razy przyjdę do miasta. Jeśli pew­nego dnia zginie któryś z waszych pięknych koni, co wtedy?“ Faktycznie nic takiego nie powiedział. „Chęt­nie wyrżnąłbym któregoś z was w szczękę“ — można było wyczytać w jego oczach. Pamiętam, że to spojrze­nie przejęło mnie strachem.

7

Ten stary człowiek pochodził z zamożnej ongiś ro­dziny. Nazywał się Grimes, Jake Grimes. Teraz przy­pominam to sobie wyraźnie. Jego ojciec, John Grimes miał tartak wtedy, kiedy kraj się dopiero rozwijał, i zrobił pieniądze. Potem zaczął pić i latać za kobie­tami. A gdy umarł, niewiele po sobie zostawił.

Jake przetrwonił resztę. Bardzo szybko zabrakło mu drzewa do cięcia, a niemal całą swoją ziemię prze­puścił.

Żonę zdobył sobie od Niemca — farmera, u którego pracował przy czerwcowych żniwach pszenicy. Było to wtedy młode stworzenie, śmiertelnie zastraszone. Farmer, rozumiecie, latał za nią — dziewczyna, jak sądzę, była niewolna — i jego żona domyślała się tego. Mściła się na dziewczynie, kiedy męża nie było w po­bliżu. A gdy wyjeżdżała do miasta po zakupy, farmer napastował dziewczynę. Wprawdzie powiedziała mło­demu Jake’owi, że nic nigdy między nimi nie było, ale nie wiedział, czy ma temu wierzyć.

On sam łatwo ją zdobył, za pierwszym razem, gdy byli w polu, ale nie ożeniłby się, gdyby go Niemiec — farmer nie posłał do wszystkich diabłów. Pewnego wieczora, kiedy młócił na polu, namówił dziewczynę na przejażdżkę dwukółką. A potem przyjechał po nią wieczorem w najbliższą niedzielę.

Zdołała wyśliznąć się z domu tak, że jej praco­dawca tego nie zauważył, ale kiedy wsiadała do dwu- kółki, zjawił się nagle. Było prawie zupełnie ciemno, a on nagle wychynął przy głowie konia. Złapał za cugle, a Jake wyciągnął bat.

No, teraz sprawa była jasna. Niemiec był twardą sztuką. Być może, nic go nie obchodziło, czy żona wie czy nie. Jake zdzielił go batem przez głowę i ramiona, ale koń zaczął brykać, więc musiał zeskoczyć na ziemię.

Hk a

A potem obaj mężczyźni rzucili się na siebie. Dziewczyna już tego nie widziała. Koń poniósł i udało się jej zatrzymać go dopiero po przejechaniu prawie mili. Przywiązała go wtedy do drzewa obok drogi. (Dziwię się, skąd to wszystko wiem. Musieli opowia­dać o tym w miasteczku i wbiło mi się w pamięć). Jake ją tam odnalazł, gdy już się rozprawił z Niem­cem. Siedziała zgarbiona na ławeczce dwukółki i pła­kała w śmiertelnym strachu. Opowiedziała Jake’owi niejedno: jak Niemiec nastawał na jej cnotę, jak ją kiedyś zapędził do stodoły, jak kiedy indziej, gdy byli we dwoje w stajni, rozdarł na niej sukienkę od góry do dołu. Mówiła, że dopiąłby wtedy swego, gdyby nie usłyszał, że żona zajechała przed bramę; jeździła do miasta po zakupy, a teraz chciała wprowadzić konia do stajni. Niemcowi udało się niepostrzeżenie wy­mknąć w pole. Powiedział dziewczynie, że ją zabije, jeśli piśnie słówko. Cóż miała robić? Skłamała, że roz­darła sukienkę, gdy karmiła bydło. Przypominam so­bie teraz na pewno, że była niewolną dziewczyną i nie wiedziała, gdzie jest jej ojciec i matka. Może wcale nie miała ojca. Wiecie, o co mi chodzi.

II

Wyszła za Jake’a i miała syna i córkę, tylko że cór­ka umarła.

Poświęciła się karmieniu żywiny. To była jej pra­ca. U Niemca gotowała dla niego i dla jego żony. Ta żona była silną kobietą, rozrośniętą w biodrach i przez większość dnia pracowała z mężem w polu. Karmiła więc ich, karmiła krowy w oborze, świnie, konie i ku­ry. Każda chwila każdego dnia, jako młodej dziew­czynie, schodziła jej na karmieniu czegoś.

9

w

Potem wyszła za Jake’a Grimesa i musiała jego karmić. Była delikatnym stworzeniem i po trzech, czterech latach małżeństwa, po urodzeniu dwojga dzieci, przygarbiły się jej wątłe ramiona.

Jake zawsze trzymał moc wielkich psów przy do­mu, który stał obok nieczynnego tartaku nad rzeczką. Jeśli nie kradł, handlował końmi i miał moc wychu­dłych szkap pod ręką. Trzymał też trzy lub cztery świnie i krowę. Wszystko to pasło się na paru akrach ziemi, pozostałych z posiadłości starego Grimesa i Jake niewiele co robił.

Zadłużył się na urządzenie młocami i prowadził ją przez kilka lat, ale mu się nie opłaciła. Ludzie mu nie ufali. Bali się, że w nocy ukradnie im ziarno. Musiał­by gdzieś daleko szukać sobie pracy, a taka daleka podróż kosztowałaby za drogo. W zimie polował i rą­bał drwa, które wiązkami sprzedawał w pobliskim mieście. Kiedy jego syn podrósł, był zupełnie jak oj­ciec. Razem się upijali. Gdy wracali do domu i nie było w nim nic do jedzenia, stary bił żonę po głowie. Miała parę własnych kur i szybko musiała zabić jedną z nich. Ale kiedy je wszystkie zabije, nie będzie miała jaj na sprzedaż w mieście i co wtedy zrobi?

Całe swoje życie musiała nastawić na karmienie żywych stworzeń, na karmienie świń, tak by nabrały tłuszczu i by je można było zarżnąć na jesieni. Kiedy zaś je zarżnięto, mąż zabierał większą część mięsa do miasta i sprzedawał je tam. A jeśli on nie zdążył, syn go uprzedzał. Nieraz bili się między sobą i wtedy stara kobieta stała z boku i cała się trzęsła.

Przyzwyczaiła się milczeć — i tak zostało. Czasem, kiedy już zaczęła wyglądać staro — nie miała jednak jeszcze czterdziestu lat — a męża i syna nie było, bo albo handlowali końmi, albo pili, polowali lub kradli,

10

chodziła kolo domu i po obejściu i mruczała sama do siebie.

Jak wszystkich wykarmić? — to był jej problem. Psy trzeba było karmić. W stodole nie było siana dla krowy i koni. Jeśli nie nakarmi kur, to jak będą mo­gły znosić jaja? Bez jaj na sprzedaż jak kupi w mie­ście te rzeczy, których potrzebuje dla podtrzymania życia farmy? Dzięki Bogu nie potrzebowała żywić mę­ża — to znaczy nie potrzebowała w pewnym sensie. To się prędko skończyło po ślubie i po przyjściu na świat dzieci. Nie wiedziała, dokąd wyruszał na swe długie wyprawy. Czasem nie było go w domu całymi tygodniami, a kiedy syn podrósł, wyruszali razem.

Zostawiali cały ciężar gospodarstwa na jej barkach, a ona nie miała pieniędzy. Nikogo nie znała. Nikt nigdy nie zaczepił jej słówkiem w mieście. W zimie musiała zbierać chrust na ogień, kapką ziarna próbo­wać nakarmić bydło i konie.

Głodnymi głosami wołały ją one z obory, psy la­tały za nią. W zimie kury słabo się niosły. Przysiadały w kątach gumna i nie mogła ich spuścić z oczu. Gdy kura w zimie złoży jajko na dworze, a nie znajdzie się go, zamarznie i pęknie.

Pewnego zimowego dnia stara kobieta poszła do miasta z paroma jajami. Psy leciały za nią. Nie mo­gła wyjść przed trzecią, a padał wtedy gęsty śnieg. Od paru dni czuła się źle i mrucząc coś pod nosem, szła w skąpym odzieniu, przygarbiona. Jaja niosła w starym worku od zboża, włożone na dno. Nie było ich dużo, ale w zimie jaja są drogie. Dostanie za nie trochę mięsa, solonej wieprzowiny, nieco cukru i może kawy. A może rzeźnik da jej też kawał wą­troby?

Kiedy doszła do miasta i sprzedawała jaja w skle­pie, psy leżały przed drzwiami na dworze. Dobrze jej

11

się udało: kupiła, co było potrzeba, a nawet więcej, niż się spodziewała. Potem poszła do rzeźnika, który dał jej kawał wątroby i trochę ochłapów.

Po raz pierwszy od dłuższego cżasu ktoś przemówił do niej przyjacielsko. Rzeżnik był sam w jatce, gdy tam weszła, i przykro mu się zrobiło na myśl, że chora kobieta musiała w taką pogodę wyjść z domu. Było wściekle zimno, a śnieg, który przestał padać po południu teraz padał znowu. Rzeżnik napomknął coś

o jej mężu i synu, wymyślał na nich, a stara patrzyła na niego, gdy mówił, z łagodnym zdziwieniem w oczach. Rzeżnik powiedział, że gdyby jej mąż lub syn chciał od niego trochę wątroby albo porządnych kości ze strzępami mięsa, takich, jakie włożył do jej worka, pozwoliłby im najprzód umrzeć z głodu.

Pozwolić im umrzeć z głodu? Żywe istoty trzeba karmić. Mężczyzn trzeba karmić i konie, nawet takie do niczego, które jednak może się sprzeda, i biedną, chudą krowinę, co już od trzech miesięcy nie daje mleka. Konie, krowy, świnie, psy, mężczyzn...

III

Stara kobieta powinna była wrócić do domu przed zapadnięciem mroku. Psy leciały za nią, węsząc ciężki worek na jej plecach. Po dojściu na skraj miasta ko­bieta przystanęła przy jakimś płocie i przymocowała worek do pleców kawałkiem sznurka, który w tym celu przyniosła w kieszeni. Tak było jej łatwiej nieść worek. Bolały ją ramiona. Ciężko jej szło, gdy musiała przełazić przez płoty, i raz nawet przewróciła się na jednym z nich i przekoziołkowała na drugą stronę w śnieg. Psy ją obskakiwały. Trudno jej było wstać, ale wreszcie wstała. Przez płoty przełaziła po to, żeby

n

pójść skrótem przez wzgórze i las. Mogła iść drogą naokoło, ale tamtędy było o milę dalej. Bała się, że nie wydoła. A poza tym trzeba było nakarmić zwierzęta. Zostało jeszcze trochę siana i ziarna. Może jej mąż i syn przywiozą nieco, jak wrócą. Pojechali jedyną dwukółką rodziny Grimesów — rachitycznym gratem, w rachitycznego konia i z dwoma innymi rachityczny­mi końmi na wodzy. Wyruszyli, by sprzedać konie i zdobyć trochę pieniędzy, jeśli im się uda. Mogą wró­cić pijani. Dobrze będzie mieć coś w domu, gdy przyjadą.

Syn coś tam miał z jakąś kobietą w mieście o pięt­naście mil stąd. To była zła kobieta, nic dobrego. Pew­nego razu, latem, syn przywiózł ją do domu. Oboje byli pijani. Jake’a Grimesa nie było; syn i jego ko­bieta rozkazywali starej, jakby była ich służącą. Nie gniewała się o to, była do tego przyzwyczajona. Co­kolwiek by się stało — milczała. Taki już miała zwy­czaj. Tak robiła, gdy była młodą dziewczyną na far­mie u Niemca i nawet po wyjściu za Jake’a. Wtedy kiedy jej syn przywiózł tę kobietę, oboje zostali w do­mu na noc i spali razem, jakby byli małżeństwem. To nie raziło starej kobiety, w każdym razie nie za bar­dzo. Wcześnie zobojętniała na tego rodzaju rzeczy.

Z workiem na plecach mozolnie szła otwartym po­lem, brnąc w głębokim śniegu, aż weszła w las. Była tam ścieżka, ale. trudno ją było odnaleźć. Zaraz za szczytem pagórka, gdzie las był najgęstszy, leżała mała polana. Może ktoś kiedyś zamierzał wybudować tam dom? Polanka była takiej wielkości jak budowla­na parcela w mieście; wystarczająco duża na dom z ogrodem. Ścieżka biegła jej skrajem i gdy stara ko­bieta do niej doszła, usiadła, by odpocząć u stóp drzewa.

To było czyste szaleństwo. Bardzo przyjemnie

13

siedziało się z workiem opartym o pień, ale jak to będzie z wstaniem? Niepokoiła się tym chwilę, ale potem spokojnie przymknęła oczy.

Musiała spać jakiś czas. Gdy człowiekowi jest aż tak zimno, nie może mu już być zimniej. Po południu trochę ocieplało, a śnieg zaczął padać gęściej. Potem, po jakimś czasie, wypogodziło się zupełnie. Wyjrzał nawet księżyc.

Cztery psy Grimesa poleciały za panią Grimes do miasta. Były to wielkie, chude stworzenia. Ludzie tego pokroju co Jake Grimes i jego syn zawsze mają takie właśnie psy. Kopią je i biją, ale one się ich trzy­mają. Psy Grimesów musiały same myśleć o żywności dla siebie, by nie zdechnąć z głodu, i gdy stara kobieta spała z plecami opartymi o pień na skraju polany, one polowały. Łowiły króliki w lesie i na przyległych po­lach, a do tych łowów przyłączyły się trzy inne psy z farmy.

Po jakimś czasie wszystkie powróciły na polanę. Były czymś podniecone. Takie noce, zimne, jasne, księżycowe działają na psy. Może budzi się w nich dawny instynkt z tego czasu, kiedy były wilkami i w stadach w zimowe noce przetrząsały lasy.

Psy na polanie przed starą kobietą złapały kilka królików i zaspokoiły pierwszy głód. Zaczęły się teraz bawić biegając w kółko za sobą. Biegały w koło, ciągle w koło, a każdy trzymał nos tuż przy ogonie poprzedniego. Dziwny tworzyły obraz na tej polanie, pod drzewami okrytymi śniegiem i w blasku zimowe­go księżyca, cicho biegając w kole, które wydeptały w miękkim śniegu. Nie robiły żadnego hałasu. Biegały ciągle w kółko i w kółko.

Być może stara kobieta przed śmiercią widziała je tak biegające. Mogła się ocknąć raz i drugi i zamglo­nymi, starczymi oczami patrzeć na ten dziwny widok.

14

I 1

Teraz, w drzemce, nie było już jej tak zimno. Ży­cie długo kołacze się w ciele. Może stara kobieta stra­ciła świadomość? Może marzyły jej się czasy młodości u Niemca na farmie i jeszcze przedtem, kiedy była dzieckiem i nim matka odeszła i opuściła ją?

Te marzenia nie mogły być bardzo przyjemne. Niewiele przyjemnych rzeczy spotkało ją w życiu. Od czasu do czasu któryś z psów Grimesa opusz­czał biegające koło i przystawał przed nią. Przy­tykał nos do jej twarzy. Czerwony jęzor zwisał mu z pyska.

To bieganie psów było jakby ceremonią pogrze­bową. Być może prymitywny, wilczy instynkt, rozbu­dzony w psach tą nocą i bieganiem, niepokoił je trochę. „Nie jesteśmy już teraz wilkami. Jesteśmy psami, sługami człowieka. Trzymaj się życia, czło­wieku. Kiedy człowiek umiera, stajemy się znów wil­kami“.

Kiedy jeden z psów podszedł do miejsca, gdzie sie­działa stara kobieta, plecami oparta o drzewo, i do­tknął nosem jej twarzy, ucieszył się jakby i wrócił z powrotem, by biegać ze stadem. Wszystkie psy Gri­mesa zrobiły tak podczas tego wieczoru, zanim stara umarła. Dowiedziałem się o tym później, kiedy już dorosłem, bo raz pewnej zimowej nocy w lesie widzia­łem sforę psów, które właśnie tak się zachowywały. Psy czekały, aż umrę, jak czekały na śmierć starej ko­biety owej nocy, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Ale gdy mnie się to przydarzyło, byłem młodym człowie­kiem i wcale nie chciałem umierać.

Stara kobieta umarła spokojną i łagodną śmiercią. Kiedy już skonała i kiedy jeden z psów Grimesa pod­szedł i zobaczył, że nie żyje, wszystkie psy przerwały bieg.

Zebrały się wokół niej.

15

A więc była martwa. Karmiła psy Grimesa, kiedy żyła, a co będzie teraz?

Na plecach miała tłumok — worek po ziarnie z ka­wałkiem solonej wieprzowiny, z wątrobą, którą dostała od rzeźnika, ochłapami mięsa, kośćmi na zupę. Rzeźnik miejski w nagłym napadzie litości obficie wyładował jej worek. Dla starej kobiety była to wtedy suta zdo­bycz. Suta zdobycz dla psów ;— teraz.

IV

Jeden z psów Grimesa wyrwał się nagle spośród innych i począł szarpać zębami tłumok na plecach sta­rej kobiety. Gdyby te psy naprawdę były wilkami, ten byłby ich przewodnikiem. To, co on zrobił, zrobiły i inne.

Wszystkie zatopiły zęby w worku, który stara ko­bieta przytwierdziła sznurkami do pleców.

Wyciągnęły ciało starej kobiety na otwartą polanę. Szybko zdarły zniszczone odzienie z jej ramion. Kiedy ją znaleziono, nazajutrz albo w dwa dni potem, była zupełnie naga aż do bioder, ale ciała psy nie ruszyły. Wyciągnęły tylko mięso z worka — i nic więcej. Kiedy ją znaleziono, była zamarznięta na kość, a była taka wąska w ramionach i szczupła, że wyglądała po śmierci jak jakaś czarująca, młoda dziewczyna.

Gdy byłem chłopcem, takie rzeczy zdarzały się w miastach na środkowym Zachodzie i na podmiej­skich farmach. Myśliwy, polujący na króliki, znalazł ciało starej kobiety, ale go nie ruszył. Coś — wydep­tane kolisko na małej, pokrytej śniegiem polance, cisza i spokój, miejsce, gdzie psy włóczyły ciało starając się zerwać worek i rozedrzeć go — coś przeraziło myśli­wego i kazało mu biec co tchu do miasta.

16

Byłem wtedy na głównej ulicy z jednym z mych braci, który pobierał gazety do rozniesienia. Noc już prawie zapadała.

Myśliwy przybiegł do sklepu spożywczego i opo­wiedział, co widział. Potem poszedł do sklepu z arty­kułami żelaznymi i do apteki. Mężczyźni poczęli się zbierać na chodnikach. Wreszcie wyruszyli z miasta drogą na polankę w lesie.

Mój brat powinien był biec z gazetami, ale nie zrobił tego. Wszyscy szli do lasu. Poszedł przedsię­biorca pogrzebowy i szeryf. Wielu mężczyzn wsiadło na wóz i pojechało do miejsca, gdzie ścieżka odcho­dziła od drogi i biegła do lasu, ale konie, nie dość ostro podkute, ślizgały się na oblodzonej drodze. Wcale nie byli prędzej od nas, idących pieszo.

Szeryf był krzepkim mężczyzną, ale miał okaleczo­ną nogę w wojnie Północy z Południem. Podpierał się ciężką łaską i szybko kuśtykał po drodze. Brat i ja deptaliśmy mu po piętach, a inni mężczyźni i chłopcy stopniowo dęłączali do tłumu.

Było zupełnie ciemno, kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie stara kobieta zeszła z drogi, ale księżyc już wyj­rzał. Szeryf myślał, że tu może zachodzić wypadek morderstwa. Ciągle wypytywał myśliwego. Myśliwy szedł ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a jego pies biegł tuż za nim. Nieczęsto myśliwemu na króliki trafia się okazja, żeby być tak ważną osobą. Wykorzy­stywał ją w pełni idąc obok szeryfa na czele tłumu. „Nie zauważyłem żadnych ran. To piękna, młoda dziewczyna. Leży twarzą zagrzebana w śniegu. Nie, nie znam jej“. A naprawdę to myśliwy dokładnie nie przyjrzał się ciału. Był przerażony. Kobietę mógł ktoś zamordować i zbrodniarz mógł wyskoczyć zza drzewa i także jego zamordować. W lesie, przed wieczorem, kiedy drzewa stoją gołe, a biały śnieg pokrywa zie-

17

mię, lęk wkrada się do mózgu i duszy. Jeśli wtedy wy­darzy się w pobliżu coś tajemniczego i niezwykłego, wszyscy myślimy tylko o tym, jakby się stamtąd naj­prędzej wydostać.

Tłum mężczyzn i chłopców doszedł do miejsca, gdzie stara kobieta przecięła pole, i poszedł za szery­fem i myśliwym w górę małego spadku i do lasu.

My z bratem milczeliśmy. On niósł paczkę gazet w torbie przewieszonej przez ramię. Po powrocie do miasta powinien jeszcze roznieść gazety, nim pójdzie do domu na kolację. Jeśli będę mu towarzyszył, jak pew­nie to sobie wyobraża, obaj wrócimy późno. Matka albo nasza młodsza siostra będzie musiała przygrzać nam kolację.

Tak, ale przyniesiemy nie lada nowinę. Chłopcom nieczęsto zdarza się taka gratka. Dobrze się stało, że byliśmy w sklepie, kiedy myśliwy tam nadszedł. My­śliwy był wieśniakiem. Żaden z nas przedtem go nie widział.

Tłum mężczyzn i chłopców dotarł już do polany. W takie zimowe wieczory zmrok zapada szybko, ale księżyc w pełni wszystko jasno oświetlał. Brat i ja sta-, liśmy w pobliżu drzew, pod którymi umarła stara ko­bieta.

Leżąc w świetle księżyca, zamarznięta, wyglądała młodo. Jeden z mężczyzn obrócił ją na wznak na śnie­gu i widziałem wszystko. Drżałem cały z jakiegoś ta­jemniczego podniecenia, a mój brat drżał również. A mogło to też być z zimna.

Nigdy dotąd nie widzieliśmy obnażonej kobiety. Może to śnieg, który przylgnął do zmarzniętego ciała, sprawił, że wyglądało tak białe i ładne jak marmur. Żadna kobieta nie przyszła z tłumem z miasta, ale jeden z mężczyzn — miejski kowal — zdjął palto i na-

rzucił je na ciało. A potem wziął je na ręce i ruszył do miasta, gdy inni poszli za nim w milczeniu. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, kim była zmarła.

V

Widziałem każdy drobiazg: owal wydeptany w śnie­gu niby miniaturowy wyścigowy tor tam, gdzie psy biegały, i oszołomienie mężczyzn, i białe, nagie, młodo wyglądające ramiona; słyszałem także wymieniane szeptem komentarze dorosłych.

Mężczyźni byli po prostu oszołomieni. Zabrali ciało do zakładu pogrzebowego i gdy kowal, myśliwy, szeryf i wielu innych weszło do środka, zamknęli drzwi za sobą. Gdyby ojciec był tam wtedy, pewnie mógłby wejść, ale my, chłopcy, nie mogliśmy.

Poszedłem z bratem roznieść resztę gazet. A kiedy wróciliśmy do domu, mój brat, nie ja, opowiedział całą historię.

Siedziałem cicho i wcześnie położyłem się do łóżka. Być może, nie byłem zadowolony z opowiadania mego brata.

Później, w mieście, musiałem słyszeć inne fragmen­ty z dziejów starej kobiety. Rozpoznano ją nazajutrz i przeprowadzono śledztwo.

Odszukano gdzieś jej męża i syna i sprowadzono do miasta. Usiłowano powiązać ich ze śmiercią starej, ale to nie wyszło. Mieli doskonałe alibi.

Jednakże miasto było przeciwko nim. Musieli się wynieść. Nigdy nie słyszałem, dokąd się wyprowadzili.

Pamiętam tylko ten obraz w lesie: mężczyzn sto­jących obok, obnażoną, na pozór dziewczęcą postać, twarzą zwróconą do śniegu, ślady wydeptane przez biegające psy i jasne, mroźne, zimowe niebo w górze.

2*

19

Sunęły po nim białe płaty chmur. Goniły się na otwar­tej przestrzeni między drzewami.

Scena w lesie stała się dla mnie, zupełnie bezwied­nie, fundamentem dla tej prawdziwej historii, którą próbuję teraz opowiedzieć. Jej fragmenty, widzicie, musiałem zbierać powoli, długo potem.

Historia się powtarza. Gdy byłem młody, praco­wałem na farmie u Niemca. Najemna dziewczyna lę­kała się swego pracodawcy. Żona farmera nienawidziła jej.

Niejedno tam widziałem. Kiedyś, później, przyda­rzyła mi się tajemnicza, dziwna przygoda z psami w le­sie, w jasną, zimową, księżycową noc. Jeszcze jako uczeń poszedłem pewnego letniego dnia ze swym przyjacielem wzdłuż strumienia parę mil za miasto i doszedłem do domu, gdzie mieszkała stara kobieta. Stał pusty od jej śmierci. Drzwi były wyważone z za­wiasów, wszystkie szyby potłuczone. Gdy we dwóch z tamtym chłopcem staliśmy na drodze, wybiegły zza rogu domu dwa psy, bez wątpienia dwa bezpańskie psy z farmy. Były to wielkie, wychudłe zwierzęta, które podbiegły do ogrodzenia i patrzyły przez nie na nas stojących na drodze.

Ta cała historia, dzieje śmierci starej kobiety, była dla mnie, gdy podrosłem, niby jakaś muzyka słyszana z daleka. Poszczególne tony trzeba było zbierać po­woli, po jednemu. Coś należało zrozumieć.

Przeznaczeniem zmarłej kobiety było podtrzymy­wanie organicznego życia. W każdym razie nic innego nigdy nie robiła. Podtrzymywała organiczne życie przed swym narodzeniem, jako dziecko, jako młoda dziewczyna pracująca na farmie u Niemca, po swoim małżeństwie i gdy się zestarzała, i po śmierci. Pod­trzymywała organiczne życie w krowach, w kurach, w świniach, koniach, psach i u mężczyzn. Jej córka

V

umarła jako dziecko, a z jedynym synem nic ją nie łączyło. W noc swej śmierci śpieszyła do domu dźwi­gając na własnych plecach żywnośfc dla podtrzymania organicznego życia.

Umarła na leśnej polanie i nawet po śmierci cią­gle jeszcze podtrzymywała organiczne życie.

Widzicie, bardzo być może, że kiedy mój brat owe­go wieczoru po naszym powrocie do domu opowiadał tę historią, a matka i siostra słuchały, jej siedząc — być może, sądziłem, że nie utrafił w sedno. Był za młody i ja byłem za młody. Myślą, że tak uzupełnio­na — znalazła swe piękno.

Nie chcę się upierać przy swoim. Tłumaczę tylko, czemu byłem niezadowolony wówczas i od owej chwili. Mówię o tym jedynie po to, żebyście zrozumieli, co mnie zmusiło, by jeszcze raz opowiedzieć tę zwykłą historię.

Przełożył Tadeusz Erert

WILLA CATHER (187ft—1947)

Większość podstawowego materiału, nad którym pracuje pisarz, przyswaja on sobie przed ukończeniem lat piętnastu".

To twierdzenie Willi Cather znajduje odbicie niemal w ca­łej jej‘'bogatej twórczości literackiej. Mając osiem lat prze­niosła się wraz z rodziną ze spokojnej farmy w stanie Virgi­nia do ranczy w dzikich preriach stanu Nebraska. Tu poznała życie osadników niemieckich, francuskich, skandynawskich 1 czeskich. Wiele lat później opisała konflikty nurtujące tę nową społeczność, przede wszystkim zaś konflikt między sta­rą europejską tradycją kulturalną, którą przywieźli ze sobą emigranci, a nowymi, niezwykle surowymi warunkami żyda, jakie zastali na słabo zaludnionych równinach Zachodu.

Willa Cather, która przed wstąpieniem do liceum nie cho­dziła do żadnej szkoły, wychowała się w domu na lekturze klasyków angielskich i łacińskich. Klasyczna czystość cechu­je też wszystkie jej dojrzałe utwory. Willa Cather ma w swo­im dorobku 12 powieści, 3 zbiory opowiadań, tom poezji i dwa tomy esejów. Sprawa Pawełka jest jednym z dwóch jedynie opowiadań, które autorka, krytycznie usposobiona do swojej wczesnej twórczości, zezwalała zamieszczać w antologiach.

Sprawa Pawełka

Tego popołudnia Pawełek miał stanąć przed radą pedagogiczną gimnazjum w Pittsburgu, by zdać sprawę z rozmaitych wykroczeń. Zawieszono go przed tygodniem, a ojciec złożył wizytę w gabinecie dyrektora i dał wyraz trosce o syna.

Pawełek wszedł do sali konferencyjnej pogodny i uśmiechnięty. Ubranie miał nieco za małe. Brązowy welwet na kołnierzu rozpiętej kurtki był wytarty i przybrudzony. Mimo to chłopiec sprawiał wrażenie dandysa, gdyż w starannie zawiązany czarny krawat wpiął szpilkę z opalem, a w butonierce nosił szkarłat­ny goździk. Rada pedagogiczna odczuła zaraz, że ta ostatnia ozdoba nie licuje ze skruchą, jaką winien okazać uczeń zagrożony wydaleniem ze szkoły.

Pawełek był nad wiek wyrośniętym, bardzo chu­dym chłopcem, o podniesionych, szczupłych ramionach i wąskiej klatce piersiowej. Oczy miał dziwne, lśniące histerycznym blaskiem, i ustawicznie operował nimi w świadomy aktorski sposób, szczególnie rażący u nie­dorostka. Źrenice były mocno rozszerzone, jak gdyby pod wpływem atropiny, miały jednak martwy, szkli­sty połysk, którego ten lek nie powoduje.

Na zapytanie dyrektora, dlaczego przyszedł, Pawe­łek dość uprzejmie odpowiedział, że pragnie wrócić do szkoły. Było to kłamstwo, ale Pawełek przywykł

1

do kłamstwa. Przekonał się, że to nieodzowny środek pokonywania trudności życiowych. Dyrektor zwrócił się do nauczycieli, by kolejno podnosili zarzuty prze­ciwko obwinionemu, co też uczynili z urazą i zawzię­tością świadczącą, że sprawa jest niecodzienna. Wiele mówiono o krnąbrności i impertynencjach, lecz pe­dagodzy dobrze rozumieli, jak trudno ubrać w słowa treść wybryków ucznia. Główną jego winą było histe­rycznie wyzywające zachowanie oraz pogarda — nie ukrywana bynajmniej — którą wszyscy w nim wy­czuwali. Raz, kiedy na tablicy przeprowadzał zawiły rozbiór gramatyczny, nauczycielka angielskiego sta­nęła obok i zrobiła ruch, jak gdyby chciała poprowa­dzić dłoń ucznia. Pawełek odskoczył w tył, wzdrygnął się i błyskawicznie schował ręce za plecami. Gdyby uderzył zdumioną kobietę, nie mógłby obrazić jej do­tkliwiej i wprowadzić w większe zakłopotanie. Tak żywiołowej, niewątpliwie osobistej zniewagi niesposób wybaczyć i zapomnieć. W podobny sposób, choć w bar­dzo różnych okolicznościach, Pawełek dał odczuć swą odrazę fizyczną wszystkim nauczycielom — mężczyz­nom i kobietom. Na jednej lekcji zwykł siadywać z oczyma przesłoniętymi dłonią, na drugiej gapił się zawsze w okno podczas odpowiedzi, na trzeciej prze­rywał wykład uwagami nie pozbawionymi humoru.

Tego popołudnia pedagodzy zdawali sobie sprawę, że całą postawę obwinionego symbolizuje wzrusze­nie ramionami i kokieteryjny czerwony kwiatek, to­też nacierali bezlitośnie pod przewodem nauczycielki angielskiego. Pawełek znosił wszystko z uśmiechem. Rozchylając sinawe wargi odsłaniał białe zęby. (Za­wsze wykrzywiał kąciki ust i miał zwyczaj podnosze­nia brwi w sposób obraźliwy i drażniący w najwyż­szym stopniu). Uczniowie starsi niż Pawełek załamy­wali się w podobnych sytuacjach i leli łzy, lecz z twa­

25

rzy tego ucznia ni razu nie zniknął teatralny uśmiech, a jedynym objawem jego zakłopotania było nerwowe drżenie palców bawiących się guzikami kurtki i nie­kiedy nagły ruch drugiej ręki, w której trzymał ka­pelusz. Pawełek uśmiechał się przez cały czas i rzucał wkoło badawcze spojrzenia, jak gdyby sądził, że lu­dzie obserwują go, próbują coś wyśledzić. Ten dra­pieżny wyraz, nie odpowiadający zgoła wyobrażeniu

o chłopięcej swawoli, przypisywano zazwyczaj bezczel­ności lub „przebiegłemu sprytowi“.

W trakcie rozprawy jedna z nauczycielek przyto­czyła impertynencką odpowiedź chłopca, a dyrektor zapytał go, czy nie sądzi, że do pań należy zwracać się uprzejmie. Pawełek nieznacznie wzruszył ramio­nami.

Nie wiem — odrzekł podnosząc znów brwi. — Nie chciałem być uprzejmy ani nieuprzejmy. Zawsze mówię bez zastanowienia. Taki już mam zwyczaj.

Dyrektor zadał znowu pytanie, czy nie należałoby pozbyć się takiego zwyczaju, czemu Pawełek przy­taknął z uśmiechem. Kiedy powiedziano mu, że może odejść, ukłonił się szarmancko i wyszedł. Jego ukłon był jak gdyby uzupełnieniem skandalicznego czerwo­nego goździka.

Rada pedagogiczna była zawiedziona, a nauczyciel rysunków dał wyraz przejmującym wszystkich kole­gów uczuciom, gdy oznajmił, że w tym chłopcu jest coś niezrozumiałego.

Nie zdaje mi się — dodał — by ten jego uśmiech wypływał z bezczelności. Coś go prześladuje, dręczy. Na pewno to nie silny chłopak. Moim zdaniem, jest chory.

Nauczyciel rysunków doszedł do przekonania, iż spoglądając na Pawełka widzi się tylko jego białe zęby i sztuczne ożywienie oczu. Pewnego razu w cie-

pły, letni dzień chłopiec zdrzemnął się, a pedagog spo­strzegł ze zdziwieniem jego bladą, błękitno-żyłkowaną cerę. Była to zniszczona, zwiędła twarz, pomarszczona koło oczu jak u starca, twarz o ustach drgających, wykrzywionych nawet we śnie.

Nauczyciele opuszczali szkołę niezadowoleni i zmar­twieni. Wstyd im było mściwych uczuć wobec niemą­drego chłopca oraz tego, że mówili zjadliwie i pod- szczuwali się wzajemnie jak w sporach dorosłych, kie­dy z obydwu stron padają nieprzemyślane wymówki. Ktoś przypomniał sobie, że widział raz zabiedzonego, bezpańskiego kota, osaczonego przez krąg dręczycieli.

Winowajca zbiegał tymczasem ze wzgórza, na któ­rym znajdowała się szkoła. Pogwizdując melodię chó­ru żołnierzy z Fausta, od czasu do czasu spoglądał trwożnie przez ramię, by upewnić się, że żaden z pe­dagogów nie jest świadkiem jego lekkomyślności. By­ło już późno, a że Pawełek miał tego dnia służbę biletera w Pałacu Fundacji Camegiego, postanowił nie wracać do domu na kolację.

Kiedy 'przybył na miejsce, drzwi sali koncertowej były jeszcze zamknięte. Na dworze panował chłód, to­też Pawełek uznał za stosowne pójść na piętro do ga­lerii obrazów, z reguły wyludnionej o tej porze. Wi­siało tam kilka obrazów, które upajały go zawsze: studia Raffelliego przedstawiające wesołe życie pary­skich ulic i utrzymany w błękitnych tonach widok Wenecji. Z radością stwierdził, że w galerii nie ma nikogo, tylko w kącie siedzi stary dozorca z gazetą na kolanach, jedno oko ma zasłonięte czarną klapką, drugie — zamknięte. Pawełek objął w posiadanie za­ciszne miejsce i pogwizdując z cicha zaczął przecha­dzać się beztrosko tam i z powrotem. Wkrótce usiadł przed błękitnym Rico i zatracił poczucie czasu i sie­bie. Kiedy ocknął się i spojrzał na zegarek, było po

27

siódmej, zerwał się więc i co tchu pobiegł na dół. Po drodze zrobił złośliwą minę do wyglądającego z sali odlewów gipsowych Cezara Augusta i pogroził palcem Venus z Milo, którą musiał wyminąć na schodach.

W garderobie bileterów zastał już sześciu chłop­ców, toteż z wielkim pośpiechem wziął się do prze­bierania i chwycił swój mundur — jeden z niewielu, które jako, tako pasowały. Był zdania, że bardzo mu w tym stroju do twarzy, chociaż opięta bluza prostego kroju podkreślała wąskość klatki piersiowej, co sta­nowiło słaby i drażliwy punkt Pawełka. Zawsze by­wał podniecony, kiedy ubierając się na służbę biegał po garderobie, słuchając strojenia instrumentów smycz­kowych i trąb, których próbne fanfary dobywały się z pokoju orkiestry. Tego wieczora jednak przeszedł samego siebie. Złośliwie naprzykrzał się kolegom, aż wreszcie orzekli jednogłośnie, że jest szalony, obalili go na podłogę i wszyscy na nim usiedli.

Po tej porażce Pawełek uspokoił się nieco i wy-; biegł przed front gmachu, aby wskazać drogę wcze-| śnie przybywającym gościom. Był wzrowÿm bilete­rem. Uprzejmy, uśmiechnięty, cwałował tam i z po-j wrotem po korytarzach. Nie szczędził sił, wszystko robił ochoczo. Załatwiał drobne polecenia i dostarczał programy, jak gdyby nie znał większej przyjemności] w życiu, toteż widzowie z obsługiwanych przez niegd rzędów uważali go za czarującego chłopca, który ich1 zna i podziwia.

W miarę jak zapełniała się sala, Pawełek był co­raz bardziej ruchliwy i ożywiony. Jego twarz nabie­rała kolorów, usta purpurowiały. Zdawać się mogło, że to wspaniałe przyjęcie, on zaś jest gospodarzem. W chwili gdy orkiestra zajmowała miejsca na estra­dzie, zjawiła się nauczycielka angielskiego z abona­mentem zakupionym na sezon przez znanego fabry-

1

kanta. Wręczając go swemu uczniowi, zdradziła pew­ne zakłopotanie, zrobiła więc wyniosłą minę i zaraz poczuła się niezmiernie głupio. Zdziwiony chłopiec zesztywniał na chwilę, jak gdyby miał ochotę wypro­sić niepożądanego gościa. Co ona tutaj robi — pośród tych wytwornych ludzi i oszałamiających barw? Przyj­rzał się jej uważnie i orzekł, że jest niewłaściwie ubra­na i na parterze musi się czuć w takich szmatach jak idiotka. Bilety dostała pewnie z łaski i do miejsca ma takie samo prawo jak on — bileter. Tak myślał Pa­wełek przytrzymując swej nauczycielce ruchome sie­dzenie fotela.

Kiedy rozpoczęła się symfonia, chłopiec usiadł w jednym z ostatnich rzędów, westchnął z głęboką ulgą i zatracił się jak poprzednio przed malowidłem Rica. Nie znaczyło to wcale, że sama symfonia ma dla niego szczególny urok. Po prostu widok instru­mentów wyzwolił w nim podniosłego ducha — coś, co zaczęło szamotać się we wnętrzu niby geniusz w butelce wyłowionej przez arabskiego rybaka. W jed­nej chwili Pawełek odczuł radość życia. Światła za­tańczyły mu przed oczyma, a sala koncertowa rozgo­rzała nieopisanym przepychem. Kiedy na estradę wkro­czyła solistka — sopran — zapomniał nawet o nie­smacznej obecności swej nauczycielki i bez reszty od­dał się upojeniu, jakie budziły w nim podobne osobi­stości. Tym razem śpiewaczką była Niemka, niewiasta nie pierwszej młodości i matka licznych dzieci. Ubrana jednak była w atłasową suknię, miała na głowie dia­dem i spowijała ją nieuchwytna atmosfera powodze­nia — ów blask wielkiego świata, co od dawna czynił Pawełka ślepym na wszystkie możliwe braki i usterki.

Po koncercie chłopiec bywał zwykle rozdrażniony i dopóki nie usnął, czuł się nieszczęśliwy. Ale tego wie­czora dręczył go jeszcze przykrzejszy niepokój. Od-

nosił wrażenie, iż nie zdoła się poddać, nie potrafi zrezygnować z rozkosznego uniesienia, które jedynie warto nazwać życiem. Podczas ostatniego numeru wymknął się cichaczem, spiesznie zmienił ubranie w garderobie i zajął posterunek przy bocznym wejściu, gdzie stała kareta śpiewaczki. Szybkimi krokami zaczął przemierzać chodnik tam i z po­wrotem. Czekał, gdyż chciał zobaczyć wychodzącą artystkę.

W perspektywie ulicy, za firanką drobnego desz­czu, wznosił się na rozległym placu ciężki, wysoki blok hotelu Schenley. Okna jego dwunastu pięter ja­śniały niby okna oświetlonego tekturowego domku spod choinki. Wszyscy aktorzy i śpiewacy o jakiej ta­kiej marce zatrzymywali się tam podczas występów w Pittsburgu, a pewna ilość miejscowych wielkich fabrykantów przenosiła się do Schenleya na okres zi-. my. Pawełek często wałęsał się przed tym hotelem, pożerał wzrokiem wchodzących i wychodzących lu­dzi i marzył, by wkroczyć tam i raz na zawsze zosta­wić za sobą nauczycieli i posępne troski.

Wreszcie śpiewaczka wyszła w towarzystwie męż­czyzny, który pomógł jej wsiąść do karety i powie­dział auf Wiedersehen tak ciepłym tonem, że Pawe-' łek zastanowił się, czy to czasami nie jej kochanek. Chłopiec pośpieszył za karetą, a że biegł prędko, stał’ już przed hotelem, kiedy artystka wysiadła i zni­knęła za oświetlonymi drzwiami, które otworzył przed nią Murzyn w cylindrze i długim surducie. W chwili gdy drzwi były szeroko otwarte, Pawełkowi zdawałc się, że i on wszedł również. Oczyma wyobraźni wi­dział, jak podąża za śpiewaczką schodami dobrze ogrzanego, jasno oświetlonego gmachu, wiodącymi do egzotycznego, tropikalnego świata gładkich, lśniących powierzchni i rozkosznego zbytku. Myślał o tajemni-

30

czych potrawach wnoszonych do sali jadalnej, o zie­lonych butelkach podawanych w wiaderkach z lodem-, takich właśnie, jakie oglądał na fotografiach przed­stawiających bankiety, a zamieszczanych niekiedy w niedzielnych dodatkach do dzienników.

Niespodziewany podmuch wiatru przygonił gwał­towną nawałnicę. Pawełek oprzytomniał, spostrzegł, że stoi jeszcze przed hotelem, na rozmiękłym żwirze podjazdu. Buty miał przemoczone, a wilgotna kurtka oblepiała go ciasno i chłodno. Latarnie przed wej­ściem do sali koncertowej zgasły. Ulewa zwisała firanką między chłopcem a pomarańczowym odbla­skiem błyskających w górze okien. Za tymi oknami było to, czego pragnął — uchwytne, dotykalne, niby zaczarowany świat z noworocznej pantomimy. Pawe­łek wystawiał twarz na strumienie deszczu i zadawał sobie pytanie, czy przeznaczeniem jego jest drżeć wciąż na dworze, w mrokach nocy, i z zewnątrz obser­wować łunę tamtego życia w górze.

Odwrócił się, niechętnie ruszył w stronę torów tramwajowych. Wszystko musi mieć kiedyś koniec. Teraz będzie ojciec oczekujący go w nocnej koszuli na szczycie schodów, wyjaśnienia, co niczego nie wy­jaśniają, spiesznie improwizowane kłamstwa, przykre, lecz nieodzowne na każdym kroku. Będzie pokoik na poddaszu i ohydna żółta tapeta, i kulawa sekretera z blatem obitym zatłuszczonym pluszem, a nad ma­lowanym olejno, drewnianym łóżkiem — Jerzy Wa­szyngton i Jan Kalwin, i oprawione w ramki zdanie: „Paś owieczki moje“, wyhaftowane pąsową włóczką przez matkę, której Pawełek nie pamiętał.

W pół godziny później chłopiec wysiadł z tram­waju przy alei Negley i zwolna skręcił w jedną z bocz­nych ulic przecinających główną arterię. Była to uli­ca bardzo przyzwoita. Stojące tam domy niczym nie

31

różniły się od siebie, a w domach tych średnio zamożni kupcy i przemysłowcy poczynali i hodowali niezli­czone dzieci, które bez wyjątku uczęszczały do nie* dzielnej szkółki parafialnej, uczyły się skróconego ka­techizmu i lubiły arytmetykę; były podobne jedno do drugiego tak jak ich ogniska rodzinne, toteż wybornie pasowały do jednostajnej nudy, w jakiej żyć im przy­szło. Idąc Cordelia Street Pawełek wstrząsał się za­wsze dreszczem obrzydzenia. Mieszkał w najbliższym sąsiedztwie sekciarskiego pastora. Tej nocy zbliżał się do domu z towarzyszącym mu zwykle w takich chwi­lach tępym poczuciem klęski — pod wrażeniem, że znowu i na zawsze tonie w morzu brzydoty i pospoli­tości. W momencie kiedy skręcił w Cordelia Street, wydało mu się, że nad jego głową zamknęły się wody. Po takich jak owego wieczora przeżyciach duchowych ulegał fizycznej depresji, która stanowi również zwy­kły skutek rozpusty i hulanek. Czuł obrzydzenie do familijnych łóżek, niewybrednego jadła, domu prze-*, syconego kuchennymi smrodami. Brzydził się bez­barwną, bezwonną miazgą codziennego szarego życia. Boleśnie tęsknił do rzeczy wytwornych — przyćmio­nych świateł, świeżych kwiatów...

Im bliżej był domu, tym mniej czuł się na siłach,, by sprostać trudnemu zadaniu. Wiedział, jakie cze­kają go widoki: brzydki pokoik sypialny, zimna ła­zienka z brudną cynkową wanną, pękniętym lustrem i cieknącymi kranami. Ojciec stoi na szczycie scho­dów: spod nocnej koszuli pokazuje włochate łydki, na nogach ma filcowe ranne pantofle. Pawełek wraca do domu znacznie później niż zwykle — na pewno nie uniknie więc zapytań i wymówek. Zatrzymał się przed drzwiami. Zrozumiał. Nie potrafi stanąć teraz przed ojcem, nie chce przewracać się z boku na bok na nędznym barłogu. Nie wejdzie. Powie ojcu, że nie

miał na tramwaj, a lało tak, że poszedł do któregoś z kolegów i tam przenocował.

Tymczasem jednak zmarzł i przemókł. Obszedł dom dokoła, a kiedy znalazł się na podwórku, popró­bował okna od sutereny. Było otwarte. Uniósł je więc ostrożnie i po murze ześliznął się na piwniczną pod­łogę. Stanął wstrzymując oddech, przerażony hała­sem, którego narobił. Ale na górze panowała cisza. Schody nie skrzypiały. Pawełek znalazł skrzynkę po mydle, ustawił ją w kręgu bladego światła przed pa­leniskiem centralnego ogrzewania i usiadł. Okropnie bał się szczurów, toteż nie próbował usnąć, lecz sie­dział zapatrzony nieufnie w ciemność, wciąż jeszcze pod wrażeniem, iż mimo wszystko mógł obudzić ojca. Po przeżyciach, które wyrywały dni i noce z bezna­dziejnej pustki, w chwilach reakcji i otępienia zmy­słów chłopiec rozumował zawsze jasno, wyraziście. A gdyby tak ojciec usłyszał, że ktoś włazi przez okno? Gdyby zeszedł do piwnicy i przez pomyłkę zastrzelił go jako włamywacza? Albo tak: ojciec będzie się skra­dał z pistoletem w ręku, lecz on zdąży krzyknąć w po­rę i uniknie śmierci, a stary przerazi się straszliwie na myśl, że omal nie zamordował własnego syna. A może nadejdzie taki dzień, kiedy ojciec wspomina­jąc dzisiejszą noc powie sobie, że lepiej by było, gdy­by Pawełek nie zdążył dobyć głosu? Tą ostatnią wizją chłopiec zabawiał się aż do świtu.

Następnego dnia, w niedzielę, pogoda dopisała. Szary, listopadowy chłód ustąpił miejsca ostatnim przebłyskom babiego lata. Z rana, jak zawsze, Pawe­łek musiał pójść do kościoła i szkółki parafialnej. W piękne niedzielne popołudnia mieszczuchy z Cor- delia Street mieli zwyczaj siadywać na gankach od ulicy. Zabawiali się pogawędką z najbliższym gankiem lub przyjaźnie pokrzykiwali do sąsiadów z przeciwka.

'X 33

Mężczyźni wynosili różnobarwne poduszki i godnie zajmowali miejsca na stopniach wiodących na chod­nik. Odświętnie wystrojone kobiety okupowały buja^ jące fotele i udawały, że na odrapanych gankach od­poczywa się miło i swobodnie. Dzieci bawiły się nav jezdni, a było ich tyle, że Cordelia Street przypomi­nała dziedziniec ochronki. Mężczyźni siedzący na stop­niach — wszyscy bez marynarek i w rozpiętych ka­mizelkach — szeroko rozstawiali nogi, wypinali brzu­chy i rozprawiali o cenach tych lub innych towarów albo sypali anegdotami z życia rozmaitych sWych sze­fów i absolutnych władców. Od czasu do czasu obej­mowali wzrokiem swawolącą dzieciarnię, z rzewnymi minami słuchali wysokich, skrzeczących głosów, uśmie­chali się na widok własnych cech odtwarzanych w po­tomstwie i milkli na chwilę, by później w legendy

o królach żelaza wplatać uwagi o swoich synach i ich postępach w szkole, o stopniach z arytmetyki lub su-'j mach, jakie zaoszczędzili w skarbonkach.

W tę ostatnią niedzielę listopada Pawełek spędził całe popołudnie siedząc na najniższym stopniu schod­ków i gapiąc się na ulicę. Tymczasem jego siostry rozparte w fotelach na biegunach rozmawiały z cór­kami mieszkającego przez ścianę pastora o tym, po ile półkoszulków uszyły w ciągu minionego tygodnia i jak wiele wafli pożarła jedna z pastorówien podczas wieczorku towarzyskiego w kościelnej świetlicy. W ciepłe dnie, jeżeli oczywiście ojeiec był w dobrym' humorze, siostry przyrządzały limoniadę, którą przy­nosiły nieodmiennie w czerwonym, szklanym dzba­nie, ozdobionym szafirowymi niezapominajkami. Dziewczęta uważały, że to naczynie jest śliczne, a są- siedzi żartowali zawsze na temat jego podejrzanej barwy.

Tego dnia ojciec zasiadł na górnym stopniu schód-

ków i prowadził rozmowę z młodym mężczyzną prze­kładającym z kolana na kolano rozkapryszone nie­mowlę. Owego właśnie młodego mężczyznę codziennie zachwalano Pawełkowi jako model, według którego on sam winien się kształtować, aby spełnić piękne nadzieje i najgorętsze życzenia ojca. Młody mężczyzna miał rumianą cerę, zaciśnięte purpurowe usta i wy­blakłe oczy krótkowidza, osłonięte grubymi szkłami w złotej oprawie, której pałąki śmiesznie wyginały się za uszami. Był sekretarzem jednego z władców potężnej spółki stalowej, toteż na Cordelia Street uchodził za młodziana z przyszłością. Krążyły pogło­ski, że mniej więcej pięć lat temu (obecnie miał za­ledwie dwadzieścia sześć lat) „figlował“ po trosze, lecz pragnąc poskromić niezdrowe apetyty, a zarazem oszczędzić czasu i sił, jakie tracił na młodzieńcze wy­bryki, poszedł za radą swego szefa: całkowicie po­święcił się pracy i mając dwadzieścia jeden lat zawarł związek małżeński z pierwszą lepszą kobietą, która zgodziła się podzielić jego losy. Przypadkiem była to znacznie od niego starsza, kanciasta nauczycielka.

I ona nosiła zawsze grube szkła, a mężowi zdążyła już urodzić czwórkę dzieci równie krótkowzrocznych jak rodzice.

Młody mężczyzna opowiadał, jak to jego szef — krążący właśnie po Morzu Śródziemnym — ma na oku każdy szczegół w firmie, wyznacza godziny biu­rowe na swym jachcie (zupełnie jak w domu) i „od­wala tyle spraw, że dwie stenotypistki mają pełne ręce roboty“. Z kolei ojciec wtajemniczył sąsiada w plany „swojej“ firmy, która ostatnio rozważa mo­żliwość uruchomienia w Kairze kolejki elektrycznej. Pawełek zacisnął zęby. Przestraszył się okropnie, że ci ludzie zeszpecą wszystko, zanim on zdąży się tam wybrać. W gruncie rzeczy jednak lubił słuchać legend

35

o królach żelaza, powtarzanych wielekroć we wszyst­kie niedziele i święta. Do wyobraźni jego przemawiały bajania o weneckich pałacach i jachtach krążących po Morzu Śródziemnym, o grubej grze w Monte Carlo. Interesował się również triumfami gońców biurowych, którzy zyskali rozgłos i majątek, chociaż wcale nie miał ochoty na wstępne stadium kariery — posadę gońca biurowego.

Po kolacji Pawełek pomógł przy wycieraniu na­czyń, po czym nerwowo zapytał ojca, czy nie mógłby pojechać do Jurka, który pomoże mu w odrabianiu geometrii. Następnie — jeszcze bardziej nerwowo — napomknął o pieniądzach na tramwaj, lecz prośbę tę musiał powtórzyć, bo ojciec z zasady nie lubił słu­chać finansowych żądań, i to bez względu na wyso­kość kwoty. Tym razem zaproponował synowi spacer do jakiegoś bliżej mieszkającego kolegi i dorzucił su-, rowo, że nie wolno zostawiać domowych zadań na niedzielę, ale mimo to dał dziesięć centów. Nie był ubogi, ale miał szczytne ambicje, by wypłynąć na wierzch. Pawełkowi pozwolił zostać bileterem z jed­nej wyłącznie racji: uważał, że nawet niedorostek po­winien coś niecoś zarabiać.

Chłopiec skoczył na górę, do siebie. Znienawidzo­nym, niemile pachnącym mydłem zmył z rąk odór pomyj, następnie zaś spryskał palce kilkoma kropla­mi wody fiołkowej, której flaszeczkę miał ukrytą w szufladzie. Wychodząc z domu ostentacyjnie dźwi­gał pod pachą podręcznik geometrii. Niebawem zo­stawił za sobą Cordelia Street, a kiedy wskoczył do jadącego w kierunku śródmieścia tramwaju, otrząsnął się z drętwoty śmiertelnie nudnych dni i znowu roz­począł życie.

Stały członek zespołu aktorskiego występującego w jednym z teatrów śródmieścia — pierwszy amant —

był znajomym Pawełka, dzięki czemu chłopiec uzy­skał zaproszenie na niedzielne wieczorne próby i ko­rzystał z niego, ilekroć było to możliwe. Przeszło od roku każdą wolną chwilę spędzał w garderobie Karola Edwardsa, ten zaś tolerował go w swym orszaku i czę­sto korzystał z cennych usług młodego przyjaciela, bo jako początkujący aktor nie mógł sobie pozwolić na przyjęcie służącego. Nie było to jednak wyłącznym powodem przyjaźni, gdyż Karol Edwards wyczuwał w swym totumfackim coś, co duchowni nazywają „po­wołaniem“.

W teatrze i w Pałacu Fundacji Carnegiego Pawe­łek żył naprawdę; reszta była snem, zapomnieniem. Tutaj znajdował swoją baśń czarodziejską, która mia­ła dlań wszelkie powaby tajonej miłości. Z chwilą gdy wciągnął w płuca powietrze kulis, cuchnące gazem świetlnym, szminkami i kurzem — zaczynał oddychać swobodniej, niczym więzień wypuszczony na wolność. Czuł w sobie skłonność do wielkich czynów i błysko­tliwych słów, rozumiejąc, że stać go na nie. Wszystko, co głupie lub brzydkie, opadało z niego, a gdy licha orkiestra poczynała rzępolić uwerturę do Marty czy fałszować serenadę z Rigoletta, Pawełek gorzał roz­kosznym, subtelnym podnieceniem.

W świecie Pawełka naturalność prawie zawsze by­ła spowita w szatę brzydoty. Dlatego zapewne nieco sztuczności uważał za nieodzowny atrybut piękna. W prawdziwym życiu natykał się wszędzie na wie­czorki towarzyskie w niedzielnej szkółce parafialnej, drobne oszczędności, zdrowe rady, jak zrobić karierę,

i nieodzowne zapachy kuchenne. Dlatego zapewne ży­cie teatru pociągało go nieodparcie, zachwycali wy­twornie ubrani panowie i panie, a wzruszeniem przej­mował widok sadów kwitnących o każdej porze roku pod wygwieżdżonym niebem — na płótnie dekoracji.

37

Trudno dość przekonywająco wyrazić, że boczne wejście teatru było dla Pawełka naprawdę Wrotami Romantycznej Przygody. Oczywiście nikt z aktorów nie podejrzewał tego — najmniej bodaj sam Karol Edwards. Przypominało to w pewnym sensie stare, krążące niegdyś po Londynie opowieści o bajecznie bogatych Żydach, właścicielach podziemnych pałaców, gdzie były palmy, wodotryski i przyćmione lampy

i pysznie ubrane kobiety, co nie widywały nigdy po- sępnego światła londyńskich dni. Podobnie w zady-1 mionym przemysłowym mieście, wielbiącym liczby .

i nieustanną harówkę, Pawełek miał tajemną świąty­nię — latający dywan, skrawek lazurowo-białego, śródziemnomorskiego wybrzeża, skąpanego w wiecz­nych blaskach słońca.

Niektórzy nauczyciele ukuli teorię, że wyobraźnię kłopotliwego ucznia spaczyła sensacyjna lektura. Ale teoria ta nie zgadzała się z prawdą, gdyż Pawełek prawie nigdy nie czytał. Biblioteczka domowa była tak 1 dobrana, że nie mogła pociągnąć ani zatruć młodocia- ;ij nego umysłu. A powieści, które koledzy wtykali mu | w ręce... Cóż, wszystko, czego pragnął, znajdował zna- H cznie szybciej i łatwiej w muzyce — w każdej mu­zyce: od orkiestry symfonicznej do katarynki. Potrze­bował tylko iskierki, nieuchwytnego dreszczu, dzięki któremu wyobraźnia brała we władanie zmysły. Wte- I dy mógł kreślić do woli własne obrazy, własne węzły intrygi. Mimo to scena nie porywała go, a przynaj­mniej nie porywała w pospolitym znaczeniu tego sło­wa. Pawełek nie marzył, by zostać aktorem — podob­nie jak nie tęsknił do kariery muzyka. Nie czuł po­trzeby tworzenia. Chciał tylko patrzeć, bujać w obło­kach, pływać po błękitnych falach, dać się unosić

i mila po mili być coraz dalej od rzeczywistości.

Po wieczorze za kulisami szkoła wydawała mu się

38

jeszcze bardziej odrażająca niż zwykle: nagie podłogi

i gołe ściany, niepokaźni mężczyźni, co nigdy nie mieli na sobie surduta i nie nosili fiołków w butonierce, ubrane w ciemne suknie kobiety o skrzeczących gło­sach, pełne godnej pożałowania powagi na temat przy- imków rządzących trzecim przypadkiem... Nie, nie mógł dopuścić, by koledzy bodaj przez chwilę myśleli, że traktuje tych ludzi na serio. Pragnął wpoić w nich przekonanie, że swą obecność w szkole uważa za ko­miczne nieporozumienie, że jest tam właściwie dla żartu. Miał przecież własnoręcznie podpisane fotogra­fie wszystkich członków znajomej trupy; pokazywał je kolegom, opowiadał nieprawdopodobne brednie

o swojej zażyłości z tymi ludźmi, o solistkach dają­cych występy w Pałacu Fundacji Camegiego, o kola­cjach, które jada w towarzystwie tych dam, i posy­łanych im kwiatach. Kiedy te historyjki przestawały bawić i audytorium słuchało ich obojętnie, Pawełek żegnał się ze wszystkimi chłopcami i oznajmiał, że wyrusza w niewielką podróż. Celem miał być Neapol, Egipt lub Kalifornia. W następny poniedziałek wracał do szkoły milczkiem, zakłopotany, uśmiechnięty ner­wowo. Mówił, że zachorowała mu siostra, będzie więc musiał odłożyć wycieczkę do wiosny.

A w szkole działo się coraz gorzej. Bardzo mu za­leżało, by dać nauczycielom do zrozumienia, jak szcze­rze nimi gardzi i jak wysoko ludzie szacują go gdzie indziej. Parę razy uległ pokusie i marszcząc brwi na­pomknął, że nie ma czasu zawracać sobie głowy twier­dzeniami geometrycznymi, bo w teatrze pomaga aktorom.

To moi starzy przyjaciele — dodał z nerwową brawurą, która zawsze drażniła i wprowadzała w za­kłopotanie pedagogów.

Wreszcie inspektor zwrócił się do ojca i Pawełek

39

odebrany ze szkoły powędrował do pracy. Dyrektora Pałacu Fundacji Carnegiego poproszono o zaangażo­wanie innego biletera. Odźwierny w teatrze dostał po­lecenie, by nie wpuszczać chłopca za próg, a skruszo­ny Karol Edwards obiecał ojcu, że nigdy nie zobaczy się już z jego synem.

Kiedy opowieści Pawełka dotarły do teatru, człon­kowie trupy nieźle się ubawili — zwłaszcza kobiety. Wszystkie pracowały ciężko, przeważnie zaś miały na* utrzymaniu próżnujących mężów lub braci, toteż śmiały się nie bez goryczy na myśl, że mogły pobu­dzić wyobraźnię chłopca i zaludnić ją tak fantastycz­nymi i barwnymi kłamstwami. Aktorzy zgodzili się bez zastrzeżeń z radą pedagogiczną i ojcem Pawełka. Przyznali, że to trudny chłopak i ciężka z nim sprawa.

Pociąg zmierzał na wschód przez styczniową za­dymkę. Smutny brzask zaczynał szarzeć, kiedy pa­rowóz gwizdnął o milę przed Newark. Pawełek ze­rwał się z ławki, na której niespokojnie drzemał zwi­nięty w kłębek. Przetarł ręką zapotniałą szybę i wyj­rzał na świat. Śnieg wirował nad białymi równinami. Głębokie zaspy leżały już na polach i ciągnęły się wzdłuż żywopłotów. Gdzieniegdzie sterczały nad bie­lą długie źdźbła zeszłorocznej trawy lub bure, suche łodygi jakiegoś zielska. Światła połyskiwały w stoją­cych tu i ówdzie domach, a robotnicy zbici w gromad­kę koło toru wymachiwali latarkami.

Chłopiec spał bardzo krótko, był więc zmęczony

i obolały. Miał za sobą całonocną podróż w zwykłym wagonie, bo obawiał się sleepingu, gdzie mógłby go zauważyć pewien kupiec pittsburski, który go pamię­tał z kantoru firmy Denny i Carson. Kiedy ocknął iię na gwizdek parowozu, nerwowo pomacał wewnętrzni

L

kieszeń i z niepewnym uśmiechem rozejrzał się do­koła. Ale mali, umorusani Włosi spali jeszcze głęboko, jakieś niechlujne baby zajmujące ławkę po przeciwnej stronie przejścia siedziały z otwartymi ustami, pogrą­żone w głębokiej nieświadomości, a nawet kapryśna dziatwa umilkła wreszcie. Chłopiec uspokoił się i usiadł, by znów w miarę swych sił pokonywać własne znie­cierpliwienie.

Jedząc śniadanie na stacji Jersey City, miał za­troskaną minę i bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Kiedy wysiadł wreszcie na przystanku przy Dwudziestej Trzeciej ulicy, odbył naradę z dorożka­rzem i kazał się zawieźć do magazynu konfekcji mę­skiej, który otwierano o tej porze. Spędził tam prze­szło dwie godziny, załatwiając sprawunki rozważnie

i z głębokim namysłem. Nowe ubranie i palto włożył na siebie w przymierzalni, a surdut i frak wraz z za­pasem bielizny rzucił do dorożki. Następnie udał się do kapelusznika, sklepu z obuwiem i Tiffany‘ego, gdzie wybrał oprawne w srebro przybory toaletowe oraz efektowną szpilkę do krawata. Oznajmił, że nie ma czasu, nie może więc czekać na ozdobienie sreber mo­nogramami. Wreszcie wstąpił do mieszczącego się przy Broadway sklepu z przyborami podróżnymi i ułożył swoje zakupy w walizkach i torbach.

Niewiele po pierwszej zajechał przed hotel Wal- dorf i rozliczywszy się z dorożkarzem, wkroczył do recepcji. Jako miejsce zamieszkania podał Waszyng­ton, przy czym wyjaśnił, że rodzice wracają z zamor­skiej podróży, on zaś ma czekać na przybycie ich pa­rowca. Historyjkę tę opowiedział gładko i przekony­wająco, a że za apartament — sypialnię z łazienką i ga­binet — gotów był płacić z góry, nie napotkał trudności.

Nie raz, lecz sto razy Pawełek opracowywał do­kładnie plan takiego właśnie debiutu w Nowym Jor-

41

ku. Z Karolem Edwardsem dyskutował na temat naj­drobniejszych szczegółów, a w zeszycie z wycinkami, który troskliwie przechowywał w domu, całe strony poświęcone były opisom nowojorskich hoteli, pocho­dzącym z niedzielnych gazet.

Kiedy odprowadzono go na ósme piętro i Pawełek przestąpił próg swego gabinetu, zaraz ocenił, że wszy­stko jest tak, jak być powinno. Pokój nie spełniał tyl­ko jednego warunku; brak mu było jednego rysu nie­odzownego w urojonym obrazie. Wobec tego chłopiec zadzwonił i kazał numerowemu zejść po kwiaty. Aż do jego powrotu przechadzał się nerwowo i wypako­wując bieliznę z lubością dotykał jej palcami. Wresz­cie służący przyniósł kwiaty, a Pawełek włożył je spiesznie do wody i postanowił wziąć gorącą kąpiel. Wkrótce wyszedł ze śnieżnobiałej łazienki. Był dum­ny ze swej nowej, jedwabnej bielizny i z satysfakcją bawił się chwastami wspaniałego, szkarłatnego szla­froka. Za oknami śnieg wirował tak gęsto, że ledwie było widać przeciwną stronę ulicy, ale pokoje wy­pełniała przyjemna, pachnąca atmosfera. Chłopiec ustawił fiołki i żonkile na taborecie obok łóżka, legł z przeciągłym westchnieniem i okrył się puchową koł­drą. Był zupełnie wyczerpany; ostatnio żył w ciągłym pośpiechu, w stałym napięciu nerwów, no i odbył prze­cież długą podróż. Teraz chciał raz jeszcze to wszyst­ko przemyśleć, toteż ukołysany szumem wiatru, cie­płem i subtelną wonią kwiatów pogrążył się w pół­sennych wspomnieniach.

Wszystko było cudownie proste. W momencie gdy zamknęły się przed nim drzwi teatru i sali koncerto­wej, gdy odebrano mu treść życia — sprawa została przesądzona. Później chodziło jedynie o sposobność. Pawełek dziwił się tylko jednemu — własnej odwa­dze; przecież zawsze dręczyła go obawa, utajony strach,

co spowijał ciało coraz ciaśniej, boleśniej, zwłaszcza w późniejszych latach, gdy zgęstniały oka sieci wiąza­nej z kłamstw. Nie mógł sobie przypomnieć, by do dzisiaj przeżył choć jedną chwilę, w której nie lękał­by się czegoś. Nawet we wczesnym dzieciństwie to usta­wicznie mu towarzyszyło — czaiło się za nim, przed nim z jednej albo drugiej strony. Zawsze był w pobliżu cienisty kącik, mroczna kryjówka, do której nie śmiał zajrzeć, chociaż zdawało mu się, ż© nieustannie coś go stamtąd obserwuje. A Pawełek dobrze zdawał sobie sprawę, że robi różne rzeczy, na które niemiło patrzeć.

Dziś jednak doznawał szczególnej ulgi, jak gdyby rzucił wreszcie rękawicę temu czemuś z cienistego kącika.

Nie upłynęła nawet doba od chwili, kiedy biernie dźwigał jarzmo. Ledwie wczoraj po południu wysłano go, jak zwykle, do banku z wpłatą firmy Denny i Car- son. Ale tym razem otrzymał polecenie, by zostawić książkę pokwitowań do kontroli. W tej właśnie książ­ce było dwa tysiące w czekach i blisko tysiąc dola­rów gotówką. Banknoty wyjął z książki i spokojnie wsunął do kieszeni. W banku wypełnił nowy talon. Potrafił tak panować nad nerwami, że wrócił do kan­toru, gdzie skończył robotę, i pod zupełnie uzasadnio­nym pretekstem poprosił o zwolnienie na cały na­stępny dzień — sobotę. Dobrze wiedział, że książka pokwitowań wróci z banku dopiero w poniedziałek albo wtorek, a ojca nie będzie w mieście przez cały przyszły tydzień.

W czasie który upłynął między umieszczeniem banknotów w kieszeni a odjazdem nocnego pociągu do Nowego Jorku, chłopiec nie zaznał ani chwili nie­pewności lub wahania.

Jakie to wszystko zdumiewająco łatwe! Stało się! Oto on jest tutaj, jest naprawdę! I tym razem nie

43

grozi przebudzenie, nie będzie ojca na szczycie schodów! Pawełek usnął zapatrzony w wirujące za oknem płatki śniegu.

Kiedy się obudził, dochodziła czwarta. Przerażony, wyskoczył z łóżka pod wrażeniem, że minął jeden z bezcennych dni. Na toaletę poświęcił blisko godzinę, bacznie obserwując w lustrze kolejne stadia. Wszyst­ko w porządku! Był takim właśnie chłopcem, jakim zawsze być pragnął!

Przed hotelem wziął dorożkę i Piątą Aleją poje­chał w stronę parku. Zamieć uspokoiła się trochę. Powozy oraz furgony rozmaitych kształtów snuły się bezszelestnie w zimowym zmierzchu. Chłopcy w weł­nianych szalikach oczyszczali szuflami schodki przed drzwiami magazynów. Wystawy stanowiły piękne, jaskrawe plamy na białym tle ulicy. Tu i ówdzie w narożnych sklepach widać było całe ogrody kwia­towe za szybami, na których topniały zbłąkane płatki śniegu. Fiołki, róże, goździki, konwalie — nieporów­nanie piękniejsze, bardziej pociągające dlatego wła­śnie, że na przekór naturze rozkwitły wśród zimy. Sam park stanowił również cudowną, zimową deko­rację.

Kiedy Pawełek wracał, minęła już szara godzina i ton ulic uległ odmianie. Śnieg sypał gęściej. Smugi światła płynęły z okien hoteli, które wieloma piętra­mi śmiało strzelały w górę, wyzywając nawałnicę i oszalałe, atlantyckie wiatry. Długi, czarny strumień pojazdów sunął aleją, a od czasu do czasu przecinały go inne, prostopadłe doń strumienie. Przed podjazd hotelu zmierzał sznur dwudziestu przynajmniej ekwi- paży, toteż dorożkarz musiał dość długo czekać. Chłop­cy w hotelowej liberii uganiali się tam i z powrotem pod rozciągniętą nad chodnikiem markizą, biegali po pluszowym czerwonym dywanie, rozesłanym od głów­

44

nego wejścia aż do jezdni. Niżej, wyżej, w całym gmachu panował zgiełk i hałas, ruch i krzątanina ty­sięcy ludzkich istot spragnionych rozrywek i radości tak samo jak Pawełek, wokół którego piętrzyły się ze wszystkich stron niezbite, olśniewające dowody wszech- potęgi bogactwa.

Chłopiec zacisnął zęby, skurczył się, zebrał w sobie, bo wstrząsnął nim dreszcz nagłego poznania. Treść we­wnętrzna wszelkiej sensacji, intrygi, dramatów, osno­wy romansów — wirowały dokoła jak płatki śniegowe. Pawełek płonął niby pochodnia na wietrze.

Kiedy zjeżdżał na kolację, tony orkiestry powitały go już w szybie windy. W zatłoczonym korytarzu na moment usiadł na jednym ze stojących pod ścianą fo­teli. Musiał złapać oddech. Światła, gwar, woń perfum, oszałamiająca mozaika kolorów... Zdawało mu się, że nie można znieść tak wielu wrażeń, lecz zdawało mu się tylko przez chwilę. Później powiedział sobie, że jest przecież wśród swoich. Wolno wałęsał się korytarzami, zaglądał do gabinetów, palarni, salonów, jak gdyby zwiedzał komnaty pałacu z bajki, zbudowanego i za­ludnionego wyłącznie na jego użytek.

W jadalni zajął stolik niedaleko okna. Kwiaty, białe obrusy, różnokolorowe kieliszki do wina, barwne toa­lety kobiet, płynne tony walca Nad pięknym modrym Dunajem — wszystko to rozjaśniało marzenia oślepia­jącym blaskiem. A kiedy blask ten wzbogacił się

o różowawy ton szampana — chłodnej, kosztownej, musującej cieczy, co burzyła się i pieniła w jego kie­liszku — Pawełek zapomniał, że uczciwi ludzie chodzą po ziemi. Przecież o to cały świat zmaga się i walczy,

o to właśnie toczą się wszystkie boje. Stopniowo zaczy­nał wątpić we własną przeszłość. Czy naprawdę znał niegdyś Gordelia Street — ulicę, gdzie zaharowani kupcy gonią co rano przepełnione tramwaje? Ludzie

ci wydali się Pawełkowi mało ważnymi kółkami ma­szyny. Nudni, nieciekawi ludzie! Mają na sobie cu­chnące kuchnią marynarki, ozdobione zawsze włosami z dziecinnych główek. Cordelia Street! Ach, to inna epoka, inna kraina! Przecież on był zawsze taki jak dzisiaj — zawsze, odkąd sięgnie pamięcią. Siadywał tutaj wieczór po wieczorze, w zamyśleniu podziwiał cudowny widok i jak teraz obracał w palcach smukłą nóżkę kielicha. Zaczynał wierzyć, że działo się tak naprawdę.

Pawełek nie odczuwał wcale smutku lub osamot­nienia. Nie miał szczególnej ochoty zaznajamiać się z otaczającym go światem, wchodzić w bliższe z nim kontakty. Pragnął tylko patrzeć, biernie uczestniczyć, być widzem przedstawienia. Wystarczały mu rekwi­zyty teatralne. Nie czuł się też samotny, kiedy po obie- dzie zasiadł sam w operowej loży. Pozbył się zupełnie nieodłącznego dawniej podniecenia nerwowego, mimo­wolnej bezczelności, nieodpartej pokusy, by wciąż do­wodzić, że jest inny niż otoczenie. Obecnie czuł, że otoczenie go usprawiedliwia. Nikt nie miał za złe szkarłatnych goździków, należało tylko nosić je w spo­sób naturalny. Wystarczyło jedno spojrzenie na wła­sny strój wieczorowy, aby upewnić się, że tutaj nikt się nie ośmieli upokorzyć tak ubranego chłopca.

Tej pierwszej nocy trudno mu było opuścić piękny gabinet i pójść do łóżka, toteż długo siedział przy wy- kuszowym oknie, zapatrzony w śnieżną zawieruchę. Kiedy położył się wreszcie, światła w sypialni zostawił zapalone. Postąpił tak po części ze względu na dawną trwożliwość, po części zaś dlatego, że na wypadek na­głego przebudzenia pragnął uniknąć chwili niepew­ności i obawy, że zobaczy potworną żółtą tapetę oraz Waszyngtona i Kalwina nad łóżkiem.

W niedzielny ranek całe miasto było zasypane śnie-

46

giem. Pawełek późno zjadł śniadanie, a po południu zawarł znajomość z pewnym rozhukanym młodzień­cem, pierwszorocznym studentem z Yale, który — jak sam powiedział — „wyskoczył na niedzielę, by się ciut, ciut przewietrzyć“. Młodzieniec ten zaproponował, że pokaże Pawełkowi nocne życie wielkiego miasta, toteż dwaj chłopcy wyszli zaraz po kolacji i wrócili do ho­telu o siódmej rano. W oparach szampana zdążyli za­wrzeć serdeczną przyjaźń, ale przed windą pożegnali się nad wyraz chłodno. Pierwszoroczny student zebrał nadwątlone siły i pojechał na stację, a jego towarzysz udał się prosto do łóżka. O drugiej po południu zbudził się bardzo spragniony i senny, zadzwonił więc zaraz i kazał podać sobie wodę z lodem, kawę oraz pittsbur- skie dzienniki.

Pawełek nie budził podejrzeń w administracji ho­telu. Należy przyznać, że łup swój użytkował z god­nością i nie robił nic, co mogłoby zwrócić na niego uwagę. Pożądał życia, ale chłonął je przede wszystkim wzrokiem i słuchem, a wybryki jego nie były skanda­liczne. Najwięcej radości znajdował siedząc o szarej godzinie w swoim pięknym gabinecie. W zimowe zmierzchy rozkoszował się kwiatami, pięknym ubra­niem, przytulną, miękką sofą, papierosami oraz po­czuciem własnej godności i siły. Nigdy dotychczas nie był w większej zgodzie z sumieniem. Szacunek dla siebie przywróciło mu choćby wyzwolenie od potrzeby małych kłamstewek, od blagowania dzień po dniu. Nigdy nie kłamał dla przyjemności — nawet w szko­le — pragnął jedynie zwracać na siebie uwagę, budzić podziw i uznanie, podkreślać różnicę między sobą a in­nymi wyrostkami z Cordelia Street. Kiedy nie potrze­bował puszyć się i chełpić, kiedy jak mawiali jego przyjaciele aktorzy: „wsiąkł w rolę“ — wydawał się sobie bardziej dojrzały, ba! nawet uczciwszy! Rzecz

47

znamienna: ani przez chwilą nie dokuczały mu wyrzuty sumienia. Złote dni mijały bez cienia i Pawełek starał się wykorzystać je najlepiej, jak potrafił.

ósmego dnia po przyjeździe do Nowego Jorku do­wiedział się, że jego sprawa trafiła do pittsburskich gazet i buchnęła z obfitością szczegółów dowodzącą niezbicie, iż prasie brak lokalnych sensacji. Firma Denny i Carson podała do wiadomości, że nie zamierza ścigać na drodze prawnej młodocianego defraudanta, gdyż jego ojciec zwrócił w całości ukradzioną sumę. Pastor z sąsiedztwa oznajmił podczas wywiadu, iż ma nadzieję uratować nieszczęśliwego półsierotę, a kate­chetka z niedzielnej szkółki parafialnej obiecała nie skąpić trudu w tym samym zbożnym celu. W Pittsbur- gu krąży -pogłoska, że zbiega widziano w jednym z no­wojorskich hoteli, toteż ojciec zbłąkanego chłopca uda się na wybrzeże atlantyckie, by odszukać go i przy­wieźć do domu.

Pawełek wrócił właśnie do swego apartamentu, by przebrać się na wieczór. Kolana się pod nim ugięły, ciężko opadł na fotel i zasłonił twarz rękami. To je­szcze gorsze niż więzienie! Mętne, letnie wody Cor- delia Street zamkną się nad jego głową ostatecznie, raz na zawsze. Czeka go szara nuda beznadziejnych, monotonnych lat. Niedzielna szkółka parafialna, towa­rzyskie wieczorki młodzieży, żółto tapetowany pokój, wilgotna ścierka — wszystko to z błyskawiczną szyb­kością wróciło do Pawełka. Doświadczył dobrze zna­nego uczucia: orkiestra umilkła nagle, opadła kurtyna po ostatnim akcie. Pot wystąpił mu na twarz. Chłopiec wstał z fotela, uśmiechnął się blado i wykrzywiony spojrzał w lustro. Pełen dziecinnej wiary w cuda, która towarzyszyła mu często, gdy szedł do szkoły nie odro­biwszy lekcji, przebrał się i pogwizdując z cicha ruszył korytarzem w stronę windy.

J 1

Na dole dał się porwać czarowi sali jadalnej i ryt­micznym dźwiękom orkiestry. Doświadczył ulgi dzięki przyswojonej od lat umiejętności chwytania chwili, żonglowania wraz z nią, dzięki przekonaniu, że chwila wystarcza. Zgiełkliwy blichtr otoczenia, zwykłe re­kwizyty teatralne jeszcze raz i po raz ostatni odzy­skały znaczenie i władzę. Pawełek pragnął dowieść sam sobie, że jest zuchem, że grę zakończy wspaniale. Bardziej niż dotąd wątpił w istnienie Cordelia Street i wbrew zwyczajowi wino pił tego wieczoru nieumiar- kowanie. Mimo wszystko należał przecież do szczę­śliwych, wybranych istot. Był sobą — właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Nerwowo bębniąc palcami po stole, akompaniował orkiestrze, rozglądał się dokoła i powtarzał uparcie, że się jednak opłaciło.

Upojony tonami skrzypiec i chłodną słodyczą wina, snuł leniwie półsenne refleksje. Myślał, że partię mógł rozegrać mądrzej. Mógł wsiąść na płynący dokądś okręt i być dzisiaj daleko od prześladowczych szpo­nów. Ale na początku druga półkula globu wydawała mu się zbyt odległa, zbyt nieosiągalna. Nie był w sta­nie czekać: zbyt natrętnie paliło go pragnienie. Gdyby ponownie miał wybór, nie inaczej postąpiłby jutro. Z lubością rozejrzał się po sali, jak gdyby spowitej teraz w złotawe mgły. Tak, nie ulega wątpliwości, że się jednak opłaciło!

Następnego rana zbudziło Pawełka bolesne pulso­wanie w skroniach i stopach. Leżał w poprzek łóżka, nie rozebrany. Tak musiał przespać całą noc. Głowę, ręce i nogi miał ciężkie jak ołów. W ustach i gardle piekło go nieznośnie. Nagle zaczął myśleć przeraża­jąco jasno, wyraziście, co zdarzało mu się tylko wtedy, gdy był wyczerpany i nerwy miał rozstrojone. Leżąc bez ruchu, przymknął powieki i pozwolił płynąć nad sobą falom rzeczywistości.

49

Ojciec jest w Nowym Jorku — pomyślał i dodał zaraz: — Na pewno zatrzymał się w jakiejś ohydnej dziurze.

Wspomnienie letnich wieczorów spędzanych rok po roku na stopniach ganku od ulicy przytłoczyło go niby masa czarnych wód. Pozostało mu niespełna sto dolarów, a chłopiec rozumiał teraz lepiej niż kiedy­kolwiek, że pieniądze są wszystkim, bo tworzą mur między znienawidzonym a upragnionym. Wszystko dobiega kresu, wisi na włosku. Pomyślał o takim za­kończeniu któregoś z pierwszych wspaniałych dni w Nowym Jorku i zaopatrzył się nawet w narzędzie, , przy pomocy którego mógł włosek przeciąć. Leżało na toalecie. Musiał wyjąć je z ukrycia wczoraj, kiedy nieprzytomny wrócił z sali jadalnej. Ale wolał na nie nie patrzeć. Nie podobało mu się. Połyskliwy metal przykro raził oczy.

Pawełek wstał i zaczął chodzić. Poruszał się z tru­dem. Raz po raz ulegał napadom mdłości. Była to dawna, zwyczajna depresja, tylko po stokroć silniejsza: cały świat odmienił się w Cordelia Street. Ale chło­piec nie obawiał się niczego. Był kompletnie spokojny dlatego zapewne, że na koniec odważył się zajrzeć w cienisty kącik. Teraz już wiedział. To, co zobaczył, było oczywiście złe, lecz nie tak bardzo złe, jak się zawsze obawiał. Obecnie widział wszystko jasno, wy­raźnie. Wierzył, iż wybrał najlepszą drogę. Spędził życie tak, jak było mu pisane. Wszystko zrozumiał. Przez pół godziny siedział zapatrzony w rewolwer, po­myślał sobie jednak, że nie jest to sposób właściwy. Zeszedł więc na dół, wziął dorożkę i pojechał na przy­stań promu.

W Newark wysiadł z podmiejskiego pociągu i dru­giemu dorożkarzowi kazał się wieźć za miasto, wzdłuż torów Pensylwańskiej Kolei Żelaznej. Śnieg pokrywał

1

szosę grubą warstwą, a na polach piętrzył kopne zaspy.

Tu i ówdzie sterczały zwiędłe trawy lub suche badyle, dziwnie czarne na tle niepokalanej bieli. Na pustkowiu Pawełek odprawił dorożkę i potykając się ruszył za­śnieżonym torem. Głowę miał pełną spraw bez zna­czenia, nie związanych niczym z obecną chwilą.

W głębi mózgu zachował wiernie podobizny wszyst­kiego, co wpadło mu w oko tego rana. Widział do­kładnie twarze obydwu dorożkarzy i bezzębnej sta­ruchy, u której kupił przypięte teraz do płaszcza czer­wone kwiaty. Widział kasjera z przystani i wszystkich pasażerów promu. Zdrętwiały umysł nie potrafił spro­stać ważnym, aktualnym zagadnieniom, lecz porządko­wał gorączkowo takie właśnie wizerunki. Stanowiły one dla Pawełka część brzydoty świata, dojmującego bólu głowy, niesmaku i piekącej goryczy w gardle. Chłopiec schylił się i podniósł do ust garść śniegu, lecz nawet śnieg wydał mu się ciepły. Wreszcie wspiął się na niewielkie wzniesienie przecięte wykopem, w którym o kilka metrów niżej leżały szyny kolejowe. Wtedy zatrzymał się i usiadł.

Niebawem zauważył, że przypięte do płaszcza goź­dziki więdną na mrozie, że przemija ich szkarłatna krasa. Przyszło mu na myśl, że podobny los musiał już spotkać wszystkie piękne kwiaty, które podziwiał w oknie wystawowym tamtego pierwszego wieczora. Przeżyły ledwie jedną chwilę chwały, chociaż tak śmiało drwiły z zimy i przez szyby rzucały jej wy­zwanie. Taki bunt przeciwko władającej światem nu­dzie banalnych dogmatów to w gruncie rzeczy partia z góry przegrana. Chłopiec wybrał uważnie jeden więdnący kwiat i pochował go w jamce, którą powoli wygrzebał w śniegu. Następnie zdrzemnął się na chwilę; tak był wyczerpany i słaby, że nie odczuwał chłodu.

51

Zbudził go łoskot nadjeżdżającego pociągu. Chło­piec zerwał się szybko, bo we śnie nie zapomniał

o swym postanowieniu, i przeraził się, że nie zdąży. Stał zapatrzony w zbliżającą się lokomotywę. Szczękał białymi zębami, odsłoniętymi w upiornym uśmiechu. Parę razy zerknął w bok, jak gdyby go ktoś obser­wował. We właściwym momencie — skoczył i wów­czas dopiero uprzytomnił sobie z bezlitosną jasnością, jakim szaleństwem był pośpiech, jak wiele jeszcze nie dokonał. Oczyma wyobraźni — wyraźniej niż kiedy­kolwiek — ujrzał błękit wód Adriatyku i żółtość algerskich piasków.

Nagle poczuł miażdżące uderzenie w piersi, wyle­ciał w powietrze i tracąc władzę w rękach i nogach, zaczął oddalać się nieskończenie szybko. Wtedy me­chanizm malujący obrazy został zdruzgotany, mrok pochłonął dręczące wizje i Pawełek zapadł w niezgłę­bioną otchłań rzeczy i spraw minionych.

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel

1

RING LARDNER (1885—1933)

Moje postacie same mówią o sobie — tak mogłaby brzmieć dewiza tego doskonałego humorysty. Dialog lub mo­nolog, przy minimalnym (lub zgoła żadnym) odwoływaniu się do komentarza autorskiego — oto wszystko, co potrzebne było Lardnerowi dla ośmieszenia różnych ludzkich przywar: głu­poty, pretensjonalności, zbytniej pewności siebie, plotkar­stwa, gadulstwa, hipokryzji i wszelkich innych ułomności ludzkiego charakteru. Najchętniej posługiwał się Lardner, sam niegdyś sprawozdawca sportowy i reporter, postaciami z śro­dowiska sportowców, muzyków, aktorów rewiowych i filmo­wych.

W swoich humoreskach doprowadzi! Lardner do perfekcji operowanie samym tylko słowem mówionym. Uważny czytel­nik pozna w zdawkowym monologu bohaterki Kto daje? nie tylko jej osobiste cechy, dostrzeże nie tylko reakcję słucha­jących, lecz dowie się o sprawach, o których sama „monolo­gująca“ bohaterka nie ma najmniejszego pojęcia.

Kto daje?

Widzicie, moi drodzy, od dnia ślubu Tom i ja jesteśmy po raz pierwszy u prawdziwych przyjaciół. Pewnie będziecie się śmiać, że na­zwałam was swoimi przyjaciółmi, bo nigdyśmy się przecież nie widzieli. Ale Tom tyle mi o was opowia­dał, tyle razy mówił, jak wysoko was ceni i jak bardzo zależy mu na tym spotkaniu, że... No, zdaje mi się, że znałam was przez całe życie, tak samo jak on.

Oczywiście, mamy u nas swoją paczkę — grywafny w bridża, chodzimy na tańce... Oczywiście... Ale mie­szkamy tam dopiero trzy miesiące... to znaczy ja mieszkam trzy miesiące, a ludzie, których widuje się od tak niedawna, to przecież nie znajomi od urodze­nia, tak jak wy z Tomem. Ile się nasłuchałam, jak Tom mówił, że dałby każdą sumę za małe spotkanie z Artu­rem i Heleną. Biedak! Nudził się w domu z taką małą, głupiutką kobietką jak ja i z nowymi znajomymi.

Artur i Helena, Artur i Helena... Ciągle o was mó­wił i mówił. Dziwię się doprawdy, że nie jestem za­zdrosna... zwłaszeza o ciebie, Heleno! W dziecinnych latach musieliście być najlepszymi przyjaciółmi, praw­dziwymi przyjaciółmi. Prawie wszystkie jego dziecin­ne książki mają twoje imię i nazwisko na pierwszej kartce: „Tomaszowi Cannon — Helena Bird Strong“. Co to za radość dla niego, spotkanie z wami! No i dla

54

mnie również. Pomyśl tylko, Tom, pomyśl! Nareszcie widzimy Helenę i Artura! Strasznie przepraszam, że mówię wam po imieniu... Wybaczycie mi chyba? Za­wsze tak o was myślę i po prostu nie potrafiłabym wymówić: pan Gratz czy pani Gratz.

Nie, Arturze! Dziękuję ci, bardzo dziękuję. Dwa — to moja górna granica, a już ją przekroczyłam. Wypi­łam dwa koktaile przed obiadem, a teraz znowu... Ale to specjalna okazja: spotkanie z najlepszymi przyja­ciółmi Toma! Idę o zakład, że i Tom miałby ochotę to oblać. Nieprawda, kochanie? Oczywiście gdyby na­prawdę chciał, mógłby się napić. Ale jak on coś raz postanowi, nic na świecie nie potrafi go odwieść. -Jak żyję, nie widziałam człowieka o równej sile woli!

To cudowne, przynajmniej moim zdaniem, że wy­trzymał tyle czasu... Doprawdy, cudowne! Mężczyzna, który dawniej... no, wiadomo wam chyba niemniej niż mnie, na pewno nawet znacznie więcej... To taki dawny wasz znajomy, a ja wiem tylko tyle, ile on sam mi mówi. Mówił na przykład, że pewnego razu w Pitts- burgu... No, dobrze już, dobrze, Tommy! Nie pisnę ani słówka więcej. Ale chwała Bogu to przeszło, minęło. Skończona sprawa! Ani kropelki od dnia naszego ślu­bu, przez całe trzy miesiące. A on powiada, że to na zawsze. Prawda, że tak mówisz, kochanie? Inna spra­wa, że nie mam nic do zarzucenia osobom, które lubią zaglądać do kieliszka, jeżeli oczywiście zachowują miarkę. Ale cóż! Znacie Toma. Przekracza zwyczajne granice we wszystkim, czego się tknie. To samo było w sporcie...

Już dobrze, dobrze, kochanie! Nie będziesz się przeze mnie rumienił... Wiem, jak nie cierpisz roz­głosu, reklamy. (Chociaż to okropne, że człowiekowi nie wolno poszczycić się własnym mężem!) Wszystko, co on robi albo kiedyś tam robił, wydaje się takie cu-

downe, wspaniałe! A może to dlatego, że pobraliśmy się bardzo niedawno? Czy ty, Heleno, jesteś podobne­go zdania o Arturze? Co, naprawdę? A już cztery lata jesteście małżeństwem! Zgadza się, prawda? I uciekłaś z nim, prawda? Widzicie, jakie dokładne mam o was informacje!

Ach, przepraszam! Co, czekacie na mnie? Mamy po­ciągnąć kto z kim? Czy nielepiej zagrać fiksa — mał­żeństwo przeciw małżeństwu? Jeżeli palnę jakieś głup­stwo, mniej mi będzie przykro, jak będę miała Toma za partnera. On mnie nigdy nie beszta, tylko czasami patrzy strasznym wzrokiem. Ale ostatnio zdarza się to rzadko, bo nie robię już takich idiotycznych błędów jak dawniej. Wyrosłam na niezłego gracza, prawda, Tommy? Cha, cha, cha! Musisz odpowiedzieć: tak! Ina­czej sam przyznasz się do winy. Wiecie chyba, że to on nauczył mnie grać w bridża. Przed naszymi zarę­czynami — wyobraźcie sobie! — nie grałam nigdy w życiu. Naprawdę, chociaż to nie do wiary! Oczy­wiście z początku byłam okropna, a Tom taki kochany, cierpliwy. Podejrzewał, że nigdy się nie nauczę. Nie przecz tylko, nie przecz! Ale wystrychnęłam go na dudka! Prawda, Tommy, że cię wystrychnęłam na dudka?

Naturalnie, uwielbiam bridża! Wolę grać niż robić coś innego. Ale musisz nam zaśpiewać, Heleno. Zgoda? To znaczy później, w wolnej chwili. Tom piał nieraz hymny pochwalne na temat twojego głosu. Umieram z pragnienia, żeby cię usłyszeć!

Po ile gramy? Słusznie! Cent to całkiem uczciwa stawka. W domu grywamy zwykle po połówce z łebka, czyli po całym cencie od małżeństwa. Ale cent z łebka nie będzie za drogo. Chyba stać nas teraz? Jak myślisz, kochanie, stać nas teraz na grę po cencie z łebka? Tom nie mówił wam pewnie o swoim awansie. Został...

2 1

Już dobrze, dobrze, Tommy! Zamknę buzią na kłódką. Wiem, że nie lubisz, jak o tobie mówić, ale żoneczka jest z ciebie odrobiną, odrobinką dumna! A najlepszych przyjaciół interesują chyba twoje sprawy. Nieprawda, Arturze? Nieprawda, Heleno?

Cóż, nie ma rady! Tom jest skryty. Bardziej skry­tej osoby nie spotkałam w życiu. Wyobraźcie sobie, że nawet mnie nie o wszystkim mówi. Czasami coś zatai... ale bardzo rzadko. Zwykle domyślam sią, że coś ukrywa, i nie daję mu spokoju, póki nie puści farby. On często mówi, że powinnam być sędzią albo detektywem, bo doskonale umiem wyciskać prawdę z ludzi. Potwierdź, Tommy, że to twoje własne słowa?

Na przykład nigdy nie usłyszałabym o jego przy­krościach z tymi podłymi piłkarzami z Yale, gdybym dosłownie nie wydusiła zeznań. Co? Nic o tym nie wiecie? Trudna rada, kochanie! Muszę opowiedzieć Arturowi, chociaż miałbyś mnie nawet znienawidzić. Rozumiesz, Arturze, sprawa zainteresuje cię nie tylko dlatego, że jesteś przyjacielem Tommy’ego. Przecież i sam byłeś znakomitym sportowcem. Zaraz, zaraz... Jak to właściwie było, Tommy? Musisz mi trochę po­móc. Co? Niech i tak będzie! Jeżeli pokręcę, ty mnie poprawisz.

Otóż koledzy Toma z Yale dowiedzieli się, że Tom słynął w szkole jako doskonały piłkarz, i zapropono­wali mu miejsce w reprezentacyjnej dziewiątce Yale. Tom grywał zawsze na beku. Trzeba być dobrym bie­gaczem, by grywać na beku, a Tom biegał i biega zdumiewająco szybko. Kiedy byliśmy zaręczeni, często urządzaliśmy wyścigi. Była nawet nagroda... Zgadnij­cie jaka...? No dobrze już, dobrze, kochanie. Nie myślę zdradzać naszych sekretów... W każdym razie Tom zawsze bił mnie na głową.

Posłuchajcie dalej! Oczywiście, Tom chciał i w Yale

57

grać na beku i radził sobie świetnie, a koledzy z dru­żyny mówili, że będą z niego ludzie. Ale któregoś dnia podczas treningu Tex Jones... nie! Ted Jones... taki najważniejszy z nich wszystkich, zrugał Toma za to, że nie zrozumiał gwizdka. A Tom dowiódł, że to on miał rację, nie Jones, i ten Jones nigdy mu nie wy­baczył. No i zdjął Toma z beku i wsadził go na bramkę czy obronę, czy coś takiego, gdzie niczym nie można się wykazać i bieganie jest wcale niepotrzebne. No i Tom zrozumiał, że ten Jones przyczepia się do niego, zrezygnował więc z miejsca w drużynie. Prawda, że tak było, Tommy? Zresztą, mniejsza o to! Tak czy inaczej, coś tam było.

Ach, przepraszam! Czekaliście na mnie? Co licyto­wałaś, Heleno? A ty, kochanie? Kontrowałeś? Aha... A Artur pasował? No, trzeba trochę pomyśleć... Mój Boże, żebym wiedziała, co się za tym kryje! Pamię­tam, że jak on kontruje, to raz chce czegoś, a raz cze­goś innego. Tylko nie pamiętam nigdy, czego chce kiedy... No, trzeba trochę pomyśleć... Tom skontrował dwa piki, prawda? Chciał zatem, żeby go zostawić. Tak! Na pewno chciał, żeby go zostawić. W takim razie: pas! Ach, strasznie przepraszam, Tommy! Znowu strzeliłam kapitalne głupstwo? Przebacz mi, błagam! A może i tak ich położymy? Kto na ręku?

Teraz przestanę gadać i postaram się skupić całą uwagę na rozgrywce. Co tak na mnie patrzysz, kocha­nie? Potrafię przecież przestać gadać, jeśli mi na tym zależy. Chociaż z drugiej strony trudno o skupienie, kiedy człowiek jest... jakby tu powiedzieć...? no, pod­niecony. To nie tylko spotkanie z wami, moi drodzy. Zawsze jestem podniecona w podróży. W czasie na­szej podróży poślubnej byłam wprost nieznośna. Ale cóż, podróż poślubna to chyba dosyć, by zdenerwować każdego. Póki życia nie zapomnę chwili, jak znale-

58

źliśmy się w tym hotelu w Chicago... Dobrze już, dobrze, Tommy. Buzia na kłódkę! Ale o spotkaniu z Bakerami można opowiedzieć?

To małżeństwo mniej więcej w naszym wieku, znam ich prawie od urodzenia. Ostatni ludzie, jakich chciałabym spotkać. Ale cóż, wpadliśmy na nich nos w nos idąc przez State Street. Uparli się, żeby pójść na kolację do ich hotelu, a przed kolacją zaciągnęli nas do swojego pokoju, gdzie Ken, to jest pan Baker, przyrządził koktail, chociaż ja nie chciałam pić, a Tom oznajmił, że jest abstynentem. Powiedział, że miodowy miesiąc to bardzo odpowiednia pora do abstynencji. To znaczy, Ken tak powiedział.

Na to ja: „Nie kuś go, Ken. Tom to nie taki pijak jak ty albo Gerta, albo ja. Jak raz zacznie doić, nie może przestać“. Gerta to pani Baker.

Ken spytał wtedy, dlaczego Tom miałby w ogóle przestawać, a ja na to, że powód ma zupełnie wystar­czający, bo przyrzekł mi to uroczyście i w dniu na­szego ślubu powiedział, że jeżeli zobaczę go jeszcze kiedy z kieliszkiem w ręku, to będę wiedziała, że...

Ile wyszło? Dwie nadróbki? Chwała Bogu, to jesz­cze nie partia... Chociaż nie! Właśnie partia! Tom przecież skontrował, a ja go zostawiłam. Moja wina, moja wina! Ach,, kochanie, przebacz mi, błagam! Obie­cuję uważać od tej chwili. A co mam zrobić z tymi kartami? Aha, prawda...! Powinny już być stasowane dla Artura.

O czym to mówiłam? Aha, o tych Bakerach... Otóż Ken zrozumiał wreszcie, że nie zmusi Toma do picia, rozzłościł się i niechętnie dał za wygraną. Co za zbieg okoliczności! Akurat musieliśmy ich spotkać w czasie miodowego miesiąca, kiedy nie chcieliśmy widzieć nikogo. Myślę, że w takich okolicznościach każdy unika spotkań z obcymi. Chyba że małżeństwo jest

59

już sobą znudzone... Ale my nie byliśmy sobą znu­dzeni i nie jesteśmy, prawda, kochanie? I nigdy, nigdy nie będziemy! Ale może powinnam mówić tylko we własnym imieniu...?

Dobre sobie! Znów gadam. Ale, widzicie, pierwszy raz mamy towarzystwo, na którym nam naprawdę za­leży. Jesteście przecież najlepszymi przyjaciółmi To­ma. Bardzo miło pogawędzić z kimś, kto zna go od niepamiętnych czasów. Różni znajomi od nas to prze­ważnie ludzie prawie zupełnie obcy i nie potrafią mówić o niczym innym tylko o sobie i ile forsy zara­biają ich mężowie. Nigdy nie rozmawia się o niczym I ciekawym, na przykład o książkach. Ja jestem zbziko- wana na punkcie książek, ale słowo daję, przynajmniej połowa pań, które tam znamy, nie umie czytać. W każdym razie nie czyta nigdy. Jak piśniesz słówko

o jakiejś naprawdę dobrej powieści, na przykład

o książce, która się nazywa Czarny wól, te panie myślą, że próbujesz zadzierać nosa.

Powiedziałeś: bez atu? Prawda, Tommy? A Artur spasował... Trzeba trochę pomyśleć... Ach, żebym wie­działa, co robić? Nie mam pięciu w żadnym kolorze... To straszne! Chwileczkę... Momencik... Szkoda, że nikt z was nie może mi poradzić... Powinnam się odezwać, ale... ale... Nie. Pas! Ach, Tom! Nic gorszego nie mo­głam zrobić, ale naprawdę nie mam pojęcia, czym się trzeba było pochwalić...

Mam straszne karty, okropne! Słowo daję, zaczy­nam wierzyć w powiedzonko: „Nieszczęście w kartach, szczęście w miłości“. Nie wiem, kto to wymyślił, ale na pewno miał na myśli mnie. Aż się boję wyłożyć! Wszystko wiem z góry, kochanie. Zaraz powiesz, że powinnam była coś zrobić. No, masz! Patrz! Ciekawe, co Helena ma w ręku? Ach, Tommy, ona... Ale o tym nie wolno gadać, prawda? Tak czy inaczej, jestem

60

stolikiem, a jako stolik nie mogę strzelić głupstwa. To też pewna pociecha. Tom lubi licytować swoje. Często się upiera. To bardzo dobrze. Zawsze mogę być stoli­kiem. Przynajmniej nie ośmieszę się wtedy, prawda? Nie ośmieszę, bo to niemożliwe. Ale i tak gram teraz znacznie lepiej niż na początku. Prawda, kochanie?

Heleno, możesz mi zdradzić, gdzie kupiłaś tę suknię? Co? Crandall i Nelson? Słyszałam o nich... To podobno okropnie drogi magazyn. Chociaż, z drugiej strony, trudno mieć taką toaletę, jeżeli nie zapłaci się dobrze. Muszę skorzystać, że tutaj jestem, i nakupić trochę łachów. Najchętniej poszłabym właśnie do Crandalla i Nelsona, gdyby nie te ich horrendalne ceny! Od dnia ślubu nie miałam nowej sukienki, a tę noszę tak często, że mdli mnie na jej widok.

Tom ciągle mnie namawia, żeby kupować stroje, ale nie mogę jakoś przywyknąć do wydawania cudzych pieniędzy, chociaż przed ślubem pompowałam z tatu­sia... ale to przecież zupełnie inna sprawa. Zgadzacie się chyba? No, i z początku nie mogliśmy wydawać bez zastanowienia. Prawda, kochanie, że nie mieliśmy dużo? Ale teraz, po naszym awansie... Już dobrze, dobrze Tomy! Nie pisnę słówka.

Aha! Nie wiecie pewno, że w naszym mieście na­mawiali Toma, by kandydował na burmistrza. Tom robi małpie miny, żebym trzymała język za zębami, ale ja nie rozumiem, co w tym złego, że powiem o tym jego najlepszym przyjaciołom. Posłuchaj, Tommy! Artur i Helena znają nas. Wiedzą, że nie jesteśmy blagierami. Moim zdaniem, to był dowód wielkiego uznania, zwłaszcza że Tom mieszka tam niewiele dłu­żej niż rok. Historia wybuchła pewnego wieczoru, kiedy byli u nas ci Guthrie — na bridżu. Pan Guthrie to sam wielki A. L. Guthrie, chyba najbogatszy kupiec w całym mieście. Jest właścicielem... Czego to on jest

61

wbj/$ci<;j<'Jew,.,? Mniejsza z tym... W każdym razie ma grube miliony, a przynajmniej ty#iąco.

Obydwoje z żoną byli u nas v/ ó/jrnU 1 graliśmy w bridźa. Ona jest wielką dziwaczką, istne cz u piradłot Gdybyś ją zobaczyła, Heleno, pomyślałabyś, że to stróżka czy coś takiego, A ubiera OkropmPM

Posłuchaj tylko; tamtego wieczora miała na sobie.., Siowo daje, gotowum przysiąc, źe to była suknia na CJąŹ';, i to zupełnie bez powodu, A kiedy ją pierv/szy raz widziałam... Ni*:! Tego ni o podob na oplmbl l v/y- obraź ?y>bk% Heletio, źe ta baba «kończyła uniy/ersytet Bryn Mav/r i pochodzi z bardzo dobrej r^Jziny, chyba najstarszej w Filadelfii, Doprawdy, trudno uwierzyć y/ co-i podobnego!

Ona i j< j rnąź są strasznie pocieszni przy bridżu. On, rozumiecie, nie uznaje żadnych konwencji, Po­wiada , źe równie dobrze można powiedzie/; partnerowi, co sic* trzyma w reku. Dlatego wcale nic zy/raca uwagi na kontry,., jakże sic nazyy/ają,.,? aha! tak­tyczne, i różne takie sztuczki. Ona za to szanuje •/z;<zyzikU: konwencje. Nie trudno domyślić, jak sie pic-knie zgadzają. Awantura y-Arm po drugiej,,,! To z.oaczy, p/av/dzr//e awantury, tylko sprzeczki albo raczej to on sic; zay/sze sprzecza, 7 o strasznie żenując« dla wszystkie/-;, którzy siadają z nirni do bridża, Słowo <b>gdyby Tara odezv/ał *ię do mnie choć raz tak, jak pan Got/,/,e do sv/ojeJ rnałżohki.,. No, mniej?-,za o to, akr to #tra«znf Judzie, prawda, Tommy*!

Pbm Guthrie była piery/szą QM/oą, która złożyła mi v/jzyK;, i naj/ray/de bardzo mnie tyrn ujęła, a Je jak jil zobaczyłam ptżed dtzwiami, pomyślałam, że to agent- k;;, co chodzi po domach i sprzed/ije książki, albo ku* charka za obov/jązkiew, Miała f;a. śrubie.,. Nie! Tego nie l/AfSfnfo opisać! jak to ładnie z jej /¿trony, że sie do v/ybrała.,. Była ///zecźeż naipruwóą kimi v/ na*

yj

szyrn miejcie, a Ja,,, Cóż, Twi jeazcze y/te/Jy nie a*//ansował na v/icedy rektora,,, i«/e może by/;! 7/ gło­wie mi nie postało, żt mógł o tym do y/a» nie na- plmć!

Mimo to pani Guthrie zachowywała sic tak, jak gdyby znajomość ze mną przynosiła Jej wielki za- szczyt, Bard» lubię, jak ktoś tak zachoy/uje, cho­ciaż wiem, że to tylko lipa, grypa na raz, dy/a, trzy! „Lipa, grypa na raz, dv/a, trzy!" — dobre y/yrażonko, co? Użył go jeden pan v/ teatrzyku rev/iov/yrn v/ Port- land *// poniedziałek przed naszym y/yjazdem, Ten pan to oezywiM# aktor — Jack Hrooks czy Ned Fray/ley, czy co/; podobnego, Ale o czym to mówiłam,,,? Aha! Nie bardzo wiem, Jak to wyrazić jasno, ale pi<rrv/sze minuty były dla nas obydwóch straszne! Ona jest chyba najmniej v/ygadarją osobą na Świecić, a i mnie brak śmiałości z obcy mi. Tom my! Co znaczy ten zło- śliv/y uśmiech? Przecież Jestem nieśmiała, jak mało kogo# znam. Może nie nieśmiała w ścisłym tego słowa znaczeniu tylko... tylko... Ależ, tak! Właśnie nieśmiała!

Jak długo żyj**, nic byłam tak za a rn ba ra v///a na, Żadna z na» nie mogła wykrztusić słowa, a mnie trudno było nie fon bib z tego, co ona y/łożyła na siebie, Ale Jak ją poznać bliżej, człowiek zapomina o jej łachach i prav/ie ich nie widzi, chociaż wciąż go drięczy pokusa, żeby powiedzieć jej, o ile byłoby ład­niej,., A to jej uczesanie! Ale bridźystka z niej p)er//- rza kla^i — znacznie lepsza od męża, Wiecie, on nie chce grać według konwencji. Tv/le*rd'/.i, źe równie dobrze rn/ńm by pov/iedzieć partnerov/i, co si<; ma y/ r#;ku, Kober po robrz<- kłócą «i<r poty/ornie. To zna* czy, on sh? kłód. Ona jest dc ha, przyjemna. Słowo dajnie rozumiem, jak takich dv/oJe mogło s!<; v/ so­bie zak^/chać. Chociaż Jest przecież jakaś maksyma czy /^rzysłov/ie, czy coś v/ tyrn sensie, gdzie mov/a

r.*i

i

l

o podobieństwach... A może właśnie o niepodobień­stwach... Mniejsza z tym. W każdym razie jest coś takiego.

Ale chciałam wam powiedzieć, jak to oni nama­wiali Toma, żeby został burmistrzem. Co, kochanie? Tylko bez dwóch? Uważam, że rozegrałeś po mistrzow­sku! Dałam ci kiepską pomoc, a Helena miała... Mój Boże! Czego ona nie miała? As i król trefl... Nie, Tom miał króla... albo raczej damę. A może to przypad­kiem były piki? Za to ty miałaś asa kier. Nie... chyba as kier był u Toma... Co? Nie miałeś asa kier? To co właściwie miałeś? Było się z czym odzywać! Dobre sobie! Naturalnie i ja zalicytowałam jak noga, ale w gruncie rzeczy to przecież drobiazg.

O czym to mówiłam? Aha! O państwu Guthrie. Strasznie zabawna historia, że pobrało się akurat dwo­je ludzi tak zupełnie, absolutnie różnych. Jak żyję, nie widziałam pary o bardziej odmiennych gustach. Na przykład pan Guthrie uwielbia jazdę samochodem, a ona nienawidzi. W samochodzie przez cały czas cho­ruje — po prostu choruje. On lubi zabawę, tańce, golfa, łowienie ryb, teatr i rozmaite takie rzeczy. A ona uznaje tylko obowiązki kościelne i bridżowe. To jest nie „obowiązki bridżowe“, tylko bridża. Śmiesz­nie się wyraziłam, prawda? A jednak zgadzają się do­skonale, o ile oczywiście nie grają w karty ani nie robią razem czegokolwiek innego. Dziwna rzecz, mimo wszystko jakoś się znaleźli. Chociaż z drugiej strony zdaje mi się, że trudno o męża i żonę, którzy mają w każdej sprawie jednakowe zdanie.

Chociaż nie! Na przykład Tom i ja... Spójrzcie na nas, a od razu się zorientujecie, że jesteśmy dla siebie stworzeni. O wszystkim mamy jednakowe zdanie albo prawie o wszystkim... Sprawy, w których się różnimy, są drobne, bez znaczenia... takie jak muzyka. Tom

64

ubóstwia jazz i rozmaite muzyczne kawałki taneczne. Jego konik to Irving Berlin i Gershwin, i Jack Kearns. Ciągle wyławia w radio koncerty tego rodzaju. A ja znów wolę utwory poważne, klasyczne... no, choćby Humoreskę albo Indiańskie liryki miłosne. Albo teatr. Tom zbzikowal na punkcie Eda Wynna, a ja nie mogę się w nim niczego dopatrzyć. Tak śmieje się z włas­nych dowcipów, że dla mnie traci cały urok. Jak mar­nuję na teatr czas i forsę, chcę zobaczyć coś naprawdę godnego widzenia: Głuptasa albo. Błyskawicę.

Aha! Jeszcze o jedzeniu. Tom upiera się... albo ra­czej upierał się dawniej, żeby śniadanie było ciężkie, solidne. Rozumiecie: płatki owsiane, owoce, pieczywo z masłem, jaja, kawa... A mnie wystarczy jeden owoc i sucha grzaneczka do kawy. Uważam, że to znacznie zdrowiej. Przede wszystkim więc musiałam oduczyć Toma od objadania się z rana. Ale nie koniec na tym. Jak pobraliśmy się, on miał zwyczaj zdejmować buty po przyjściu z biura i wskakiwać w ranne pantofle. Moim zdaniem małżeństwo to nie powód, żeby ktoś miał się zaniedbywać i opuszczać.

A najgorszą historię mieliśmy z pidżamami. O co znów chodzi, Tommy? Helena i Artur na pewno się nie pogniewają, a moim zdaniem to strasznie zabawne, że taki byłeś staromodny. Wystawcie sobie, on zawsze używał nocnych koszul, dopóki nie zmusiłam go, by z nich zrezygnował. Walka była zaciekła, słowo daję! Musiałam zagrozić, że ucieknę od niego, jeżeli nie kupi pidżam. Widzicie, on nienawidził pidżam! A teraz wścieka się na mnie, że wam o tym mówię. Wściekasz się, kochanie, prawda? Ale po prostu nie mogłam tego ścierpieć. To takie komiczne w naszej epoce! Mam nadzieję, że Artur nigdy ich nie używa... to znaczy nocnych koszul. Co? Mam rację, Arturze? Oczywiście, wiedziałam z góry!

Ach, znów na mnie czekacie! Co powiedziałeś, Arturze? Dwa kara? Zaraz, zaraz... Co to może zna­czyć...? Kiedy Tom mówi z ręki dwa, chce dać do zrozumienia, że nie ma honorów. Ciekawa rzecz... Naturalnie Artur nie może mieć... Dobry Boże! Co ja znów wygaduję! Najlepiej siedzieć cicho i znowu spa- sować.

O czym to miałam mówić...? Przypomniało mi się coś bardzo ciekawego i... Aha! Nie powiedziałam wam jeszcze, że Tom jest pisarzem. Sama nie podejrzewa­łam go nigdy o talent literacki, ale jak pobraliśmy się i zaczęłam porządkować różne jego rupiecie i stare szpargały, natknęłam się na wiersz napisany ręką To­ma — bardzo smutny, rozpaczliwy wiersz! Oczywiście napisał go bardzo dawno, przeszło cztery lata temu... Wiem, bo kartka była datowana... a więc na długi czas, zanim mnie poznał. Tylko dlatego wcale nie byłam zazdrosna, chociaż mowa tam o jakiejś innej dziew­czynie. Nic nie wiedziałeś, że znalazłam ten twój utwór, prawda, kochanie?

Ale nie to miałam na myśli. Tom napisał również nowelkę i „posłał ją aż do czterech miesięczników. Tylko że wszystkie ją zwróciły. Pocieszam się, że to właściwie nie ma żadnego znaczenia, bo jak człowiek czyta rozmaite brednie drukowane w miesięcznikach, to może uważać za zaszczyt, że jego dzieła nie wydru­kowano. Całe zmartwienie, że Tom strasznie się na­pracował. Po całych nocach siedział przy biurku, pisał, kreślił, znowu pisał i przepisywał. Nie poznali się na nim! Bądź co bądź to pewne rozczarowanie.

W nowelce mowa o dwóch chłopcach i dziewczy­nie. Wszyscy rośli i wychowywali się razem. Jeden był powszechnie łubiany i bardzo przystojny, a na dobitkę doskonały sportowiec... o, taki mniej więcej typ jak Artur. Tak, tak, Arturze! Po co ta fałszywa

66

i

1

skromność? Drugi był zwyczajnym, ubogim chłopcem, ale ta dziewczyna wolała go widać, bo obiecała, że będzie na niego czekać. Wobec tego chłopiec ciężko pracował i zaoszczędził tyle, że mógł pójść na uniwer­sytet w Yale.

Drugi, ten bogaty, wyjechał do Princeton, gdzie doskonale się popisał w sporcie i we wszystkim i skończył studia długo przed przyjacielem, bo biedny musiał najprzód zebrać pieniądze. Bogaty zaczął się umizgiwać do dziewczyny i nudzić, żeby została jego żoną, bo naturalnie nie wiedział, że jest zaręczona z tamtym. A dziewczynie znudziło się czekać na na­rzeczonego, uciekła więc z drugim — z tym bogatym. Nowelka kończy się tak, że porzucony chłopiec wita młodą parę po jej powrocie do rodzinnego miasta i udaje, że wszystko w porządku, chociaż serce pęka mu z bólu.

Dlaczego się rumienisz, Tommy? To żaden wstyd! Moim zdaniem, nowelka była świetnie napisana i gdy­by redaktorzy mieli wszystkie klepki po kolei, na pewno by ją przyjęli.

Chociaż, z drugiej strony, podejrzewam, że praw­dziwi redaktorzy nie widzą na oczy przynajmniej po­łowy utworów, które im ludzie posyłają. Ba! wiem na pewno! Trzeba mieć nazwisko albo plecy, żeby coś wydrukować. Oczywiście jeżeli ktoś jest Robertem Chambersem albo Irvingiem Cobbem, każde pismo za­mieści wszystko, co przyśle — dobre czy złe. Ale człowiek nie znany — jak Tom — nie ma widoków. Po prostu nowela musi się odleżeć, żeby autor miał wrażenie, że ktoś się nad nią zastanawiał. Później od­syła się ją z formułką: „Nie nadaje się do druku w na­szym miesięczniku“. Nawet nikt nie wyjaśni, dlaczego się nie nadaje.

Przypominasz sobie, Tommy, pana Hastingsa, któ-

5* 67

rego poznaliśmy w Hammonds. To literat i wie wszy­stko o sprawach literackich. Napisał też nowelą i po­słał do jednej z redakcji, skąd wróciła z listem, że nie będzie wykorzystana.

Otóż w pewien czas później pan Hastings siedział w jakimś hotelu w Chicago, a pikolak uganiał się po hallu i wołał do telefonu pana... zapomniałam jak się nazywał, ale to był naczelny redaktor miesięcznika, który zwrócił nowelę... Runkle, Byers czy coś podob­nego. Ten pan... mniejsza o nazwisko... był akurat w hotelu i pikolak go znalazł. A kiedy wrócił (redak­tor, nie pikolak) pan Hastings podszedł do niego, przedstawił się grzecznie i opowiedział o swoim utwo­rze. I wystawcie sobie, facet powiedział, żę nic a nic nie pamięta. To mi dopiero redaktor! Na pewno nie widział na oczy utworu pana Hastingsa! Co dziwnego, że i nowela Toma wróciła?

Tom mówił, że mu się już sprzykrzyło, i nawet raz chciał podrzeć swój utwór. Ale ja powiedziałam, że lepiej go zachować, bo możemy przecież poznać kiedyś kogoś, kto zna utajone sprężyny i potrafi wpłynąć na jakiegoś ważnego redaktora. Jestem pewna, że to tylko kwestia chodów. W miesięcznikach czytuje się brednie pisane chyba przez przyjaciół czy krewnych naczel­nego redaktora albo ludzi, których ci z prasy boją się urazić. A Tom potrafi pisać. Naprawdę potrafi!

Ach, żebym sobie przypomniała ten jego znale­ziony wiersz. Umiałam go już na pamięć... Chociaż... Poczekajcie, poczekajcie! Został mi jeszcze w głowie...! Cicho bądź, Tommy! Przecież to nic złego. Trzeba trochę pomyśleć... Aha!

Łudziłem się, iż jej anielski śpiew Zawsze rozbrzmiewać będzie pośród drzew Dla mnie jedynie.

Łudziłem się (o, boska złudo złud!),

68

Iż zawsze moim będzie ten ptak-cud,

Ze mi nie zginie.

Obietnic wszakże okazał sią kłam,

Złamany bólem pozostałem sam.

Słowo złamała.

Wszystkie sny bujne w ciemny uszły mrok,

Serce mi targa żalu srogi smok,

Bo odleciała.

Śliczny, prawda? Napisał go cztery lata temu. Oo... Heleno! Dlaczego rzuciłaś karty...? Tommy! Nie wi­dzisz, co pijesz...?! Przecież to szkocka whisky...! Co mówisz...? Ach Tommy, Tommy! Dlaczego...?!

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel

SINCLAIR LEWIS (1885—1951)

syn lekarza, urodził się w Sauk Center, w stanie Minnesota. Będąc słuchaczem Uniwersytetu Yale przerwał na jakiś czas studia i pracował w założonej przez Uptona Sinclaira kolonii socjalistycznej w New Jersey, wzorowanej na zasadach gło­szonych ongiś przez utopijnego socjalistę — Owena. Po ukoń­czeniu studiów pracował w różnych czasopismach, pisał dla zarobku opowiadania, wreszcie w 1914 r. wydał swą pierwszą powieść pt. Mr. Wren, w której widoczne są wpływy H. G. Wellsa. Książką, która zdobyła mu trwałą sławę, była wydana w 1920 r. i tłumaczona na wiele języków Ulica Głóuma — satyra na prowincjonalne drobnomieszczaństwo amerykańskie.

Odtąd cały swój talent poświęca Lewis demaskowaniu takich plag społecznych, jak obłuda, zabobonność, ignorancja i klerykalizm. Do najwybitniejszych jego dzieł należą: Babbit, Arrowsmith, Dodsworth i Elmer Gantry. Tytułowe postacie tych powieści urosły w Ameryce do symboli, którymi określa się kołtuństwo wszelkiej maści.

Za swą bogatą twórczość otrzymał Sinclair Lewis w 1930 r. nagrodę Nobla. Był on pierwszym pisarzem amerykańskim, któremu przyznane zostało to najwyższe odznaczenie literackie.

Sinclair Lewis był przede wszystkim powieściopisarzem. Jednakże dwa opowiadania — The Man who knew Coolidge (przerobione później na powieść) oraz zamieszczony tu Młody Accelbrod — weszły na stałe do skarbca nowelistyki amery­kańskiej.

Młody Axelbrod

Krzew bawełniany jest to drzewo nieporządne,

o gminnych obyczajach. Jego wełniste miotełki zaśmiecają na szaro trawniki i są powodem spo­rów sąsiedzkich w naszym mieście. A przecież jest to drzewo potężne, służące za przytułek i natchnienie; słońce migocze w jego spiętrzonym listowiu, skąd stu­kanie torebek rozwesela nasze pełne kurzu letnie po-*; południa. Od pól pszenicznych aż po równiny poro-; śnięte szałwią, między samotnymi wzgórzami a Yel­lowstone, właśnie krzew bawełniany jest tym drze­wem, które użycza nieco łaskawego cienia spoconym mieszkańcom zaścianków.

W Joralemon nazywamy Knuta Axelbroda „Sta­rym Krzewem Bawełnianym“. W istocie imię to wzię­ło swój początek nie tyle od właściwości człowieka, ile od rozległego lasku otaczającego jego niepozorny, biały dom i czerwoną stodołę. Zasadził on piękne drze­wa po obu stronach drogi, tak że zwykły, szary czło- wieczyna, jadąc tym gościńcem furką zbitą z desek, mógł wyobrażać sobie, że jest panem prywatnej alei.

W sześćdziesiątym piątym roku życia Knut był podobny do jednego ze swych krzewów bawełnianych,

o korzeniach głęboko zapuszczonych w glebę, o pniu wystawionym na deszcz, zadymkę śnieżną i przypie-

72

i

kanym przez sierpniowe południa, o koronie rozpo­startej ku szerokiemu horyzontowi dnia i ogromne­mu niebu stepowej nocy.

Ten imigrant był Amerykaninem nawet w sposo­bie mówienia. Poza słabą wymową ,,}“ i „w“ mówił nosową angielszczyzną miejscowych Jankesów. Był Amerykaninem tym więcej, że w swej rodzinnej Skan­dynawii marzył o Ameryce jako o krainie światła. Wśród rozczasoWań i strapień spoglądał zawsze na Amerykę jako na kolebkę sprawiedliwości, swobody, pięknych miast i rozmów pełnych zapału; i na zawsze zachował młodą duszę, która ośmielała się pożądać piękna.

Jako chłopiec Knut Axelbrod pragnął zostać słyn­nym uczonym, uczyć się obcych języków, czytać po­wieści historyczne, szukać objawień w łaskawości mą­drych ksiąg. Gdy przybył do Ameryki, pracował naj­pierw całymi dniami w tartaku, a wieczorami się uczył. W krótkim stosunkowo czasie opanował dość książ­kowej wiedzy, aby przez dwa lata nauczać w szkole okręgowej. Gdy miał zaledwie osiemnaście lat, wielko­duszna litość nad małą, wątłą Leną Wesselius skłoniła go do zaślubienia jej. Dość wesoła, niewątpliwie, była ich wędrówka ku nowym polom uprawnym, ale Knut szybko uwikłał się w sieć ubóstwa i rodziny. Od osiemnastego do pięćdziesiątego ósmego roku życia ciągle wyrywał dzieci śmierci, a farmę — hipotecz­nym długom.

Musiał się zadowolić — i szlachetnie zadowalał się — pośrednią chwałą, płynącą z sukcesów swych dzieci, i kradzionymi godzinami czytania — owego czytania wielkich, grubych, nieszczęsnych tomów historii i eko­nomii, które biorą do ręki tylko przygotowujący się do matury. Nie pozbywając się swej tęsknoty za obcy­mi miastami i dostojeństwem ich wież, przylgnął do

73

swej farmy. Nabył jej połowę, wolną od długów, uro­dzajną, dobrze zaopatrzoną, przyozdobioną cemento­wym silosem, kurnikiem i nowym wiatrakiem. Urzą­dził się wygodnie, bezpiecznie i wydawało się, że mógł już spokojnie umrzeć; w sześćdziesiątym trzecim roku życia wykonał swą pracę, był niepotrzebny i sa­motny.

Żona jego umarła. Synowie rozproszyli się po świecie. Jeden był dentystą w Fargo, drugi farmerem w Złotej Dolinie. Przekazał swą farmę córce i zięcio­wi. Błagali go, żeby zamieszkał z nimi, ale Knut od­mówił.

Nie — odparł. — Musicie nauczyć się stać na własnych nogach. Nie daję wam farmy w prezen­cie. Będziecie mi płacić czterysta dolarów rocznej renty. Będę z niej żył i obserwował was z mojego wzgórza.

Na wzniesieniu, obok samotnego krzewu bawełny, który kochał najbardziej ze wszystkich swych drzew, Knut zbudował sobie chatkę pokrytą papą i tutaj urzą­dził sobie „kawalerskie gospodarstwo“. Gotował so­bie posiłki, słał łóżko, czasami siadywał na słońcu. Czytał wiele książek z biblioteki w Joralemon i za­czynał odczuwać, że uwolnił się od obywatelskiego jarzma, które dźwigał przez całe życie.

Niekiedy siedział godzinami przed chatką, na ku­chennym stołku bez oparcia — mężczyzna o szero­kich barach, o białej brodzie, nieporuszony; prorok, mimo swych groteskowo torbiastych spodni i pozba­wionej kołnierzyka koszuli. Poprzez mile ścierniska patrzył na dzwonnicę kościoła Jackrabbit Forks i me­dytował nad sensem życia. Z początku nie umiał prze­łamać surowego nawyku. Wstawał o piątej i wynaj-

1

dywał -sobie pracę; sprzątał swą chatkę i uprawiał ogródek; obiad jadł dokładnie o dwunastej i kładł się do łóżka po zachodzie słońca. Ale zwolna odkrył, że nie zdając sobie sprawy, uczy się żyć nieregularnie. Zostawał w łóżku do siódmej albo nawet do ósmej. Zdobył wielką, poważną kotkę i bawił się nią, pozwalał jej chłeptać mleko na stole, nazywał ją Księżniczką i zwierzał jej się ze swej ukrytej myśli, iż ludzie są głupcami, że pracują tak ciężko. Wokół tego starego człowieka, bez marynarki, w poplamio­nej kamizelce trzepocącej wokół ogromnego torsu, w naprędce skleconej chatce z nie posłanym łóżkiem

i sosnowym stołem, pokrytym gazetami poplamionymi jedzeniem, krążyły wszystkie namiętne aspiracje mło­dości i marzenia o starożytnym pięknie.

Zaczął uprawiać długie, nocne spacery. W jego obfitującym w niedostatki życiu noc była zawsze porą ciężkiego snu w zamkniętej izbie. Teraz odkrywał ta­jemnicę mroku; widział prerie, bezkresne i mgliste, oświetlone przez księżyc, słuchał głosów trawy, krze­wów bawełnianych i sennych ptaków. Włóczył się całymi milami. Jego buty nasiąkały rosą, ale on nie zwracał na to uwagi. Zatrzymywał się na pagórkach, nieśmiało rozwierał ramiona i stał oddając cześć na­giej, uśpionej ziemi.

Wycieczki te próbował utrzymywać w tajemnicy, ale wieść o nich rozeszła się po osiedlu. Sąsiedzi, do­bre, przyzwoite chłopy, nie wyobrażali sobie, jak mo­żna łazić nocą po rosie; widywali go, gdy późnym wieczorem wracali z miasta, pijani, smagając konie

i ciskając butelki whisky ze ścigających się fur. Na drugi dzień rozpuszczali pogłoski, że „Stary Krzew Bawełniany“ zbzikował od czasu, gdy oddał farmę zięciowi i wycofał się z czynnego życia. „Widziałem starego dziwaka włóczącego się o północy. Życzyłbym

75

sobie mieć tyle czasu do spania co on. Nic by mnie nie wygnało w noc".

Każda społeczność wiejska od Todd Center do Se- ringapatam ma pretensję do człowieka, który odbie­ga od jej prawideł; chorobliwie fascynuje ją również każda wzmianka o szaleństwie. Wieś zaczęła szpiego­wać Knuta Axelbroda, zadawać mu pytania i gapić się z gościńca na jego chatkę. Był dość wrażliwy, aby się na tym poznać, i stał się zgryźliwy wobec wścib- śkich znajomych.

Niewątpliwie to było źródłem jego wielkiej piel-. grzymki.

Raz, korzystając z dzikiego przywileju swego no­wego życia, wrzasnął do przerażonej kotki, Księżnicz­ki: „Na miłość boską! Ani myślę myć zębów dzisiaj wieczorem! Myłem je przez całe życie i zawsze ma­rzyłem, by choć raz nie umyć“.

Knut znajdował dużą przyjemność w poniżaniu swych uczonych upodobań. Umyślnie nie dokończył Z dobycia Meksyku i zaczął czytać lekkie powieści, po­życzane z biblioteki w Joralemon. W ten sposób od­krył na nowo krainy tańca i lekkich win, których pragnął przez całe życie. Czytał też nieco ekonomii

i historii, ale co wieczór wyciągał się w swym krześle z bawolego rogu, kładł nogi na łóżku, a Księżniczkę na podołku i napadał na Zendę albo kochał się w Trilby.

Wśród tych powieści natrafił na wysoce optymi­styczne opowiadanie o Yale, w którym wartościowy młody człowiek „wypracował sobie drogę na uniwer­sytet“, wyróżnił się wśród kolegów, pozyskał sobie Phi Beta Kappa * i prowadził ogromnie zabawne,

a przecież moralne rozmowy na temat „drogiej, sta­rej bariery“.

Wskutek tej opowieści, pewnego razu około trze- - ciej nad ranem, Knut Axelbrod, liczący wówczas sześćdziesiąt cztery lata, postanowił, ze będzie cho­dził na uniwersytet. Pragnął tego przez całe życie. Czemuż by teraz nie miał tego zrobić?

Gdy się obudził, nie był już tak zdecydowany jak wówczas, gdy zasypiał. Widział siebie jako śmiesznego, ociężałego, starszego człowieka wśród młodzików

o giętkich postaciach, podobnego zakurzonemu krze­wowi bawełny wśród srebrnych brzóz. Mijały miesią­ce, a on zmagał się i igrał z myślą o wielkiej piel­grzymce na Górę Muz; wyobrażał sobie, że uniwersy­tet jest takim właśnie miejscem. Wierzył, że wszyscy studenci, z wyjątkiem bogatych próżniaków, palą się do nauki. Malował sobie Harvard i Yale, i Princeton jako starożytne gaje, w których znajdują się marmu­rowe świątynie, a przed nimi pokaźne grupy greckich młodzieńców łagodnie rozprawiają o astronomii i spra­wiedliwych rządach. W jego wyobraźni nigdy nie po­wtarzali oni roku ani nie jedli.

Ze swą tęsknotą za muzyką, książkami i urodą ży­cia, z tęsknotą taką, jakiej najbardziej ambitny chło­pak nigdy nie umiałby pojąć, ów farmer o zgrubiałej twarzy poświęcił się pięknu i zlekceważył niepo­konaną potęgę zbliżającej się starości. Zamówił sobie uniwersyteckie katalogi i podręczniki i zaczął się pil­nie przygotowywać do studiów.

Uczył się nieregularnych słówek łacińskich i sza­tańskich dziwactw algebry. Nie miały one. nic wspól­nego z rzeczywistym życiem, takim, jakie on przeżył. Ale opanował je: studiował po dwanaście godzin dzien­nie, tak jak niegdyś przez osiemnaście godzin na dobę harował przy sianokosach. Z historią i literaturą an-

77

/

gielską miał stosunkowo niewiele kłopotu; książki, które w swoim życiu przeczytał, zapoznały go częścio­wo z tą dziedziną wiedzy. Od sąsiadów Niemców pod­uczył się dość „Plattdeutsch“, aby niemiecki przycho­dził mu łatwo. Wróciła mu umiejętność studiowania, którą zdobył przed czterdziestu pięciu laty, gdy był nauczycielem w małej szkółce. Zaczął wierzyć, że w istocie potrafi przez to przebrnąć. Wmawiał w sie­bie, że na uniwersytecie, dzięki pomocy wybitnych

i sympatycznych wykładowców, uniknie już tego da­remnego szukania i tego napięcia nerwów.

Ale nierealność przedmiotów, jakie studiował, przy­niosła mu rozczarowanie, męczyła go jego nowa gra. Prowadził ją w dalszym ciągu głównie dlatego, że przez całe życie podejmował uciążliwą pracę bez ja­kiegokolwiek do niej upodobania. Pod jesień w dru­gim roku tego ekscentrycznego życia nie wierzył już, że kiedykolwiek będzie chodził na uniwersytet.

Wtedy mały, wścibski drogista zatrzymał go na ulicy w Joralemon i żartobliwie zaczął wypytywać

o jego studia, ku uciesze gromady próżniaków wałę­sających się jak zawsze na rogu pod hotelem.

Knut milczał, był jednak niebezpiecznie zły. Przy­pomniał sobie w samą porę, jak to raz dostał w swoje gniewne ręce najemnego robotnika i jak temu czło­wiekowi pękł obojczyk. Odwrócił się i ruszył do domu, odległego o siedem mil, a wszystko się w nim jeszcze gotowało. Wziął Księżniczkę i razem z nią, miauczącą na jego ramieniu, znów wywędrował, aby ucieszyć się zachodem słońca.

Zatrzymał się nad bagniskiem porosłym trzciną. Patrzył na skaczącą siewkę, nie widząc jej. Nagle krzyknął: „Będę chodził na uniwersytet! W przyszłym tygodniu jest otwarcie. Chyba przejdę przez egzaminy“.

W dwa dni później przeniósł Księżniczkę i swoje

78

1

graty do domu zięcia, kupił nowy, niezgrabny kape­lusz, celuloidowy kołnierzyk i uroczyste, czarne ubra­nie. Przez całą wygwieżdżoną noc spierał się z Bo­giem w modlitwie, a rano wsiadł w pociąg do Minnea­polis, zdążając do New Haven.

Wyglądając przez okno pociągu Knut rozmyślał

o swej przyszłości. Przewidywał, że synowie milio­nerów będą bawić się jego kosztem. Może będą mu dokuczać. Przyrzekał sobie unikać wszystkich tych synów Beliala i trzymać się ludzi sobie podobnych, tych, którzy „wypracowują sobie swoją drogę“.

W Chicago potężnie się przestraszył tłumu ludz­kiego, który niby błyskawica odbił się w jego oczach; przeraziły go również smrodliwe samochody, ataku­jące go ze wszystkich stron. Pomodlił się i pobiegł do swego pociągu, idącego do Nowego Jorku. W końcu przybył do New Haven.

Yale przyjęło go nie z szyderczą brutalnością, lecz z grzecznie drwiącym zmrużeniem brwi, przepuściło go przez wstępne egzaminy, przez które ledwie prze­brnął orząc spoconym piórem, i wyszukało mu towa­rzysza mieszkania. Towarzyszem okazał się pulchny, biały dryblas o wielkich brwiach, nazwiskiem Ray Gribble. Był nauczycielem w Nowej Anglii i zdawało się, że uniwersyteckie studia potrzebne mu są jedy­nie po to, by mógł uzyskać wyższą grupę w swoim zawodzie. Ray Gribble był przedsiębiorczy. Od razu podjął się opieki nad niezgrabnym synem przedsię­biorcy stalowego, a w porze posiłków podawał do sto­łu. Był on głównym znajomym Knuta. Knut próbował wmówić w siebie, że lubi dryblasa, ale Ray nie umiał trzymać swych wilgotnych rąk z dala od duszy sta­rego człowieka. W badaniu motywów, jakie powodo­wały Knutem, posiadał zręczność zawodowego men­tora młodych ludzi, a kiedy odkrył, że Knut posiada

/

ukrytą żądzę czerpania rozkoszy z literatury pięknej, powiedział gwałtownie: „Zdumiewa mnie taki czło­wiek jak pan, który na stare lata, zamiast myśleć

o zbawieniu duszy, zawraca sobie głowę tymi wszyst­kimi faramuszkami. Zostaw pan tę poezję i inne głup­stwa cudzoziemcom i artystom, a sam przyłóż się do łaciny, matematyki i Biblii. Mówię panu. Uczyłem w szkole i samego nauczyło mnie doświadczenie“.

Knut i Ray Gribble mieszkali podle; była to egzy­stencja wśród podartych krawatów, cuchnących lamp, leksykonów i tabeli logarytmicznych. Nie było im da­ne leniwe wysiadywanie przy kominku. Mieszkali w West Divinity, gdzie gromadzili się teologowie, słabsi studenci prawa, jeden lub dwóch kapryśnych geniuszy oraz horda niepozornych nowicjuszy i „nie- dorosłych seniorów“.

Knut był głęboko rozczarowany, ale przywiązał się do tego pokoju, gdyż poza nim czuł się nieswojo. Był groteskową figurą i wiedział o tym — ten olbrzym

o białych włosach, wtłoczony w małą, szkolną ławkę, słuchający wykładowców młodszych od jego własnych synów. Raz spróbował usiąść na płocie. Nikt oprócz „szczeniaków“ nie siadał już na płocie i na widok Knuta, próbującego nadać sobie młody i atletyczny wygląd, dwaj chłopcy z wyższego kursu zachichotali, a on odszedł ukradkiem.

Zaczął nienawidzić Ray a Gribble i jego gadatli­wych towarzyszy, owych wynędzniałych kujonów, rą­biących drewno korepetycji. Niewątpliwie bezpiecz­niej jest drwić sobie z flagi niż kwestionować najsil­niejszą tradycję naszej demokracji — że ci, którzy „wypracowują sobie drogę“ przez uniwersytet, mu­szą być silniejsi, dzielniejsi i bardziej mogą liczyć na powodzenie niż słabeusze gadający przy kominku. Każda opowieść o uniwersytecie zawiera taki morał.

80

1

Ale historyk z drżeniem przyznaje, iż Knut odkrył, że podawanie do stołu nie czyni chłopców bardziej heroicznymi niż gra w football lub beztroskie wałę­sanie się. Wielu chłopców, którzy „wypracowywali so­bie drogę“, było znakomitymi towarzyszami, wesołymi, nieustraszonymi, i potrafiło rozmawiać z bogatszymi kolegami bez płaszczenia się; wielu jednak przyjęło inną postawę — najdogodniejszą według nich — po­stawę podłej uniżoności; zajmowali się zbieraniem nierozważnych fraszek, schlebiali kolegom, którymi opiekowali się z obowiązku, przed przewodniczącym fakultetu bajdurzyli na temat uczoności, na modli­twach w Dwight Hall robili z siebie nabożnisiów, aby wywrzeć wrażenie na myślących poważnie, i pili piwo u Jake’a, aby pokazać lekkomyślnym, że przy swej pobożności potrafią się zabawić. Płaszcząc się przed bezczelnymi atletami, którymi się opiekowali, wśród sobie podobnych nabierali pewności siebie; wtedy to, zwykli byli narzekać na „brak demokracji na dzisiej­szym uniwersytecie“. Nie byli jednak tak nierozważni, aby w związku z tym coś uczynić. Brakowało im prawdziwie buntowniczego ducha. Knut słuchał ich i zdumiewał się. Mówili jak młodzi najemni robotnicy, rozmawiający za stodołą podczas żniw.

Owa dziesiątka biedaków nienawidziła dyletantów bardziej jeszcze, niż nie znosiła dandysów. Ze świę­tym oburzeniem wściekle powstawali przeciw nieja­kiemu Gilbertowi Washburn, bogatemu nowicjuszowi. Rozprawiali na temat powagi i pracowitości tak długo, aż Knut, który pragnął bardzo poznać kiedyś chłop­ców takich jak Washburn, zawstydził się, poczuł się podłym, bezużytecznym, starym człowiekiem.

Jakkolwiek wciąż szukał natchnienia i przyjaźni, nie znalazł ani jednego, ani drugiego. Był na kursie czymś nienaturalnym i oprócz tej podłej dziesiątki

81

koledzy obawiali się z nim przebywać; nie chcieli, by posądzono ich o „dziwactwo“.

Ponieważ wciąż jeszcze był silny — potrafiłby unieść na kolanach beczkę wieprzowiny — próbował znaleźć przyjaciół pośród atletów. Siedział na boisku Yale przypatrując się próbnym rozgrywkom piłki noż­nej i próbował zawrzeć znajomość z adeptami tej sztuki. Ci gapili się na niego i niechętnie odpowiadali na jego pytania — młode byczki, które na swój pro­stoduszny sposób okazywały, że uważają go za cał­kiem zwariowanego.

I samo to miejsce zaczęło tracić ową magiczną aurę, poprzez którą zobaczył je po raz pierwszy. Ziemia jest ziemią — obojętne, czy widzi się ją w Camelot czy w Joralemon, czy na placu ćwiczeń w Yale, a być mo­że nawet na dziedzińcu Harvard! Budynki przestały już być dla Knuta świątyniami; stawały się budowla­mi z cegły lub z kamienia, pełnymi młodych ludzi, którzy bezczynnie wysiadywali przy oknach i obser­wowali go z rozbawieniem, gdy próbował się obok nich prześliznąć.

Olbrzymia sala, w której trzy razy dziennie spoży­wał posiłki, stała się wkrótce jego postrachem, a po­wodem tego byli towarzyszący mu przy stole dwaj niezwykle złośliwi młodzieńcy. Zwrócili oni uwagę, że Knut nosi brodę, i śmiało obwieścili o tym całemu światu. Jeden z nich, nazwiskiem Atchinson, był oso­bą wybitną — bardzo pracowity i uczony, biegły w matematyce i obeznany z dobrymi manierami. Po­gardliwie oceniał fakt, że Knut uczęszcza na uniwer­sytet bez określonego celu. Drugi był żartownisiem, dowcipnym i cwanym, posiadającym wspaniałą zdol­ność płatania złośliwych figlów; jego uwagi na temat brody Knuta sprawiały, że trzy razy dziennie stół aż się trząsł od wesołej uciechy. Tak więc dobrze uro-

82

1

dzone młodziki wypędziły niezręcznego, pełnego do­brych chęci starca z ogólnej sali; odtąd jadał przy bu­fecie w „Czarnym Kocie".

Ponieważ brakowało mu podniety płynącej z przy­jaźni, ciężko mu było pokonywać potężny wysiłek długich studiów. To, co w jego chatce było tygodniową porcją czytania dla przyjemności, spadło nań teraz jako codziennie zadawana praca. Ale nie zwracałby uwagi na trudy, gdyby mógł znaleźć kogoś równie młodego jak on sam. Oni wszyscy byli tak strasznie starzy, ci zarabiacze pieniędzy, ci poważni pracowni­cy sportowi, ci wykładowcy udręczeni pracą polega­jącą na stawianiu znaczków w dziennikach.

Wreszcie pewnego ponurego wietrznego dnia Knut spotkał przecież kogoś, kto był młody.

Knut usłyszał właśnie, że profesor, który był bó­stwem uniwersytetu, czynił gorzkie wymówki zbyt poważnym chłopcom na swym kursie Browninga i na- stawał, aby przeczytali Alicją w krainie czarów. Knut tak długo grzebał w kurzu podrzędnej księgarni, do­póki nie znalazł Alicji i nie przyniósł jej do domu. Zabrał się do czytania jedząc lunch — kanapkę z go­rącą kiełbaską. Przemówiło do niego coś z uroczy­stego absurdu tej książki i właśnie chichotał nad nią, gdy Ray Gribble wszedł do pokoju i spojrzał na czy­tającego.

Phi! — powiedział pan Gribble.

To świetna, zabawna książka — rzekł Knut.

Phi! Alicja w krainie czarów! Słyszałem o tym. Śmieszny nonsens. Czemu nie czyta pan czegoś na­prawdę doskonałego, na przykład Szekspira albo Ra­ju utraconego?

No, cóż... — odparł Knut; było to wszystko, co umiał odpowiedzieć.

Pod szklanym spojrzeniem Ray Gribble’a nie mógł

8*

83

/

dłużej zajmować się i cieszyć tą książką. Zastanawiał się, czy rzeczywiście nie powinien był raczej czytać wzniosłych, niejasnych rozważań antropologicznych Miltona. Niestety jednak zapisał się na kurs historii starożytnej, sprawnie kierowanej przez profesora Blevinsa.

Knut podziwiał profesora Blevinsa. Był taki ba- ryłkowaty, miał szklany wzrok i poprawne maniery, Ale większość owieczek Blevinsa nie lubiła go. Mówili

o nim, że „ma hyzia“. Czytali w klasie gazety i ukrad­kiem kopali się nawzajem.

W czystej, białej sali wykładowej, opierając się

o szeroką poręcz swego krzesła, Knut chłonął każde słowo Blevinsa, który dowodził, że właściwa data dru­giego małżeństwa Temistoklesa była o dwa lata i sie­dem dni późniejsza od daty, którą podaje ten analfa­beta i osioł Frutari z Padwy. Knut zachwycał się przedstawieniem, jakie dawał młody Blevins i czuł, że odwoływanie się do tych twardych, nie pozbawio­nych sensu faktów jest rzeczą słuszną.

Uświadomił sobie, że jakieś rozwiązłe chłopaki gorszej kategorii grają tuż za nim w pokera. Jego ucho, czułe na odgłosy prerii, podchwyciło szepty: „Dwa do puli“ i „podnieś dwie główki“. Knut odwrócił się i zmarszczył brwi wobec tych kpin z głosu nauki.

Gdy odwrócił się z powrotem, usłyszał, że wino­wajcy zachichotali i podjęli swą grę. Profesor Blevins również się zorientował, że coś jest nie w porządku; on też zmarszczył brwi, lecz nic nie powiedział. Knut siedział w zamyśleniu. Patrzył na Blevinsa niemal jak na chłopca. Było mu go żal. Chciałby oddać temu chłopcu dobrą przysługę.

Gdy wykład się skończył, szwendał się koło pulpitu Blevinsa dopóty, dopóki inni studenci nie wynieśli się z sali. Wtedy mruknął:

84

Jest pan morowym chłopem, profesorze. Chcą coś dla pana zrobić. Jeśli któryś z tych chłopaków będzie robić bałagan, pan mnie tylko zawoła, a ja trzepnę tego łajdaka.

Profesor Blevins przemówił w sposób kulturalny, ale nieprzyjemny:

Ogromnie dziękuję, Axelbrod, ale nie wyobra­żam sobie, żeby to kiedyś było potrzebne. Potrafię sam utrzymać dyscyplinę wśród studentów. Do widzenia.

Och, jeszcze chwilę. Chciałem panu coś powiedzieć. Życzyłbym sobie, żeby pan nie starał się tak usilnie zwrócić na siebie uwagi, gdy wywołuję pana do od­powiedzi. Opowiada pan tak niepotrzebnie rozwlekle

i uśmiecha się pan, jakby we mnie było coś nadzwy­czaj zabawnego. Nie mam nic przeciw temu, żeby uważał mnie pan za zabawną figurę na gruncie pry­watnym, ale na wykładzie istnieją pewne konwencje, wie pan, pewne małe konwencje.

Ależ, profesorze! — załkał Knut. — Nigdy nie stroję z pana żartów! Nie wiedziałem, że się uśmie­cham. Jeśli to robię, to chyba z radości, że moja stara, głupia głowa dobrze pojmuje lekcję.

Dobrze, dobrze, to bardzo pocieszające, do­prawdy. I jeśli zechce pan być nieco więcej uważny...

Profesor Blevins odsłonił zęby w lodowatym uśmie­chu i pośpieszył do Klubu Absolwentów, aby dowcip­kować na temat starego Knuta i jego sposobu wyma­wiania „j“, podczas gdy w opustoszałej sali Knut sie­dział owiany chłodem — przygnębiony, stary czło­wiek. Przez okno wpadał blask jesieni; czyste, chło­pięce okrzyki wznosiły się ponad boiskiem. Ale mi­łośnik jesieni wygładził swój torbiasty rękaw, wlepił wzrok w tablicę i widział w niej tylko szarzyznę paź­dziernikowego ścierniska wokół swej dalekiej chatki.

;

/

Gdy wyobrażał sobie, jak uniwersytet obserwuje go, strojąc sobie żarty z niego i z jego uśmiechu, ogar­niało go onieśmielenie i wstyd albo dzika wściekłość. Czuł się samotny bez swej kotki, bez znakomitego krzesła z bawolich rogów, bez słonecznego progu swej chatki i bez kraju, który go rozumiał. Był już na uni­wersytecie mniej więcej od miesiąca.

Zanim wyszedł z sali, stanął za pulpitem wykła­dowcy i spojrzał na wyimaginowane audytorium.

Mógłbym stać tutaj jako profesor, gdybym tu przybył wcześniej — powiedział miękko sam do sie­bie.

Uspokojony płynnym złotem jesieni zalewającym ulice, ruszył przez Whitney Avenue w stronę samot­nego wzgórza East Rock. Obserwował pieszczotę świa­tła na skarpie urwiska, słuchał delikatnej muzyki liści, oddychał powietrzem brzemiennym w opowieści

o starej Nowej Anglii.

Mógłbym teraz pisać poezje — wykrzyknął na­gle w podnieceniu — gdybym tylko... gdybym tylko umiał pisać poezje!

Wspiął się na szczyt East Rock, skąd mógł wi­dzieć budynki Yale, niby wieże Oxfordu, i cieśninę Long Island, i samą jaskrawo-białą Long Island za wodą. Zdumiewał się, że Axelbrod z kraju bawełnia­nych krzewów patrzy sobie poprzez zatoczkę Atlan­tyku na stan Nowy Jork. Na ławce u krawędzi urwi­ska zauważył jakiegoś nowicjusza i zirytował się. No­wicjuszem był Gilbert Washbum, snob, dyletant,

o którym Ray Gribble kiedyś powiedział: „Ten chło­pak to wstyd dla kursu. Nie dojdzie do niczego, ani do wysokiego stanowiska, ani do Dwight Hall, ani do niczego innego. Myśli, że jest tak przeklęcie lepszy od reszty kolegów, iż nie szuka niczyjego towarzy­stwa. Mówią, że uważa siebie za literata, a przecież

86

nawet nie liznął „lit“ * jak normalni studenci litera­tury. Szkoda czasu dla takiego próżnego snoba“.

Gdy Knut wpatrywał się w Gila, którego profil rysował się wyraźnym konturem na tle nieba, ogar­niał go jakiś straszny duch cnót społecznych, dezapro­baty i tego rodzaju moralne nastroje. Mimo iż Gil był

o wiele za dobrze ubrany, wydawał się być w niewe­sołym usposobieniu.

Czego mu trzeba, to pracy przy młocce i spania na sianie — mruczał Knut, naśladując niemal sposób mówienia Gribble’a. — Wiedziałby wtedy, kiedy mu było dobrze, i nie wyglądałby tak, jakby go ucho bolało. Pff! — Gil Washbum podniósł się, przy­wlókł do Knuta, spojrzał nań i przysiadł na jego ławce.

Wspaniały widok! — powiedział. Uśmiech miał zachęcający. Uśmiech ten był dla Knuta symbolem owej sztuki życia, dla której — aby ją posiąść — przy­był na uniwersytet. Z zabawnym pośpiechem wyła­mał się ze swego moralnego stanowiska i wszystkie zmarszczki na jego pobrużdżonej twarzy pogłębiły się, gdy odpowiadał:

Tak. Myślę, że Akropolis musi podobnie wy­glądać.

Niech pan posłucha, Axelbrod. Właśnie myśla­łem o panu.

Tak?

Powinniśmy się poznać. My dwaj jesteśmy skandalem na kursie. Przybyliśmy tutaj, by marzyć, a te wścibskie, małe koziołki jak Atchison i Giblets, czy jak tam nazywa się ten z pańskiego pokoju, uwa­żają nas za głupców nie mających celu w życiu. Może

j£) I

pan się ze mną nie zgodzić, ale twierdzę, że pan i ja jesteśmy bardzo do siebie podobni.

Dlaczego pan sądzi, że przyjechałem tu, aby marzyć? — zjeżył się Knut.

Och, siadywałem blisko pana w ogólnej sali

i słyszałem, jak próbował pan uspokoić poczciwego Atchisona, kiedy zapalał się w dyskusji na temat po­wodów uczęszczania na uniwersytet. Stary, nadgry­ziony przez mole temat! Zastanawiam się, czy nie omawiali go już Kain i Abel w Rajskiej Uczelni Rol­niczej. Wie pan, Abel zgarniający odznaczenia, bardzo pobożny i wysoko stojący w hierarchii, a Kain lubią­cy czytać poezje.

Tak — rzekł Knut. — A profesor Adam zwykł wtedy mawiać: „Kainie, nie czytaj tych wierszy; to ci nie pomoże w algebrze“.

Oczywiście. Czy nie chciałby pan zajrzeć do tego tomu Musseta? Byłem na tyle sentymentalny, że go tu dzisiaj przytaszczyłem. Udało mi się go do­stać w zeszłym roku za granicą.

Gil wyciągnął z kieszeni książkę, jakiej Knut ni­gdy przedtem nie widział, szczupły tomik w dziwnym języku, oprawny w ręcznie tłoczoną skórę marokań­ską — zniewieściały bibelot, na który farmer z prerii gapił się z ogromną przyjemnością. Książka prawie znikła w jego wielkich rękach. Wskazującym palcem lękliwie pogładził skórę, przerzucił kartki.

Nie umiem tego przeczytać, ale zawsze myśla­łem, że muszą istnieć takie książki jak ta.

Słuchaj pan! — krzyknął Gil. — Dziś wieczo­rem w Hartford gra Ysaye! Chodźmy go posłuchać. Pojedziemy tam. Próbowałem namówić kilku kolegów, ale pomyśleli pewno, że jestem idiota.

Knut nie miał pojęcia, co to jest „Ysaye“, ale za­wołał: „Oczywiście!“

88

Gdy przybyli do Hartford, zorientowali się, że razem mieli w sam raz tyle pieniędzy, żeby zjeść obiad, wysłuchać Ysaye z miejsc na galerii i wró­cić — ale tylko do Meriden. W Meriden Gil zapro­ponował:

A więc chodźmy pieszo do New Haven. Da pan radę? — Knut nie wiedział, czy do uczelni było cztery mile czy czterdzieści, ale odparł: „Oczywiście“. W cią­gu ostatnich pięciu miesięcy ostrzegano go wpraw­dzie, że ze względu na tuszę musi być ostrożny, ale dziś wieczorem może sobie pozwolić.

W muzyce Ysayea, pierwszego prawdziwego mu­zyka, jakiego kiedykolwiek słyszał, Knut odnalazł wszystkie owe niewiarygodne rzeczy, o których czy­tał u Williama Morrisa i w Królewskich Idyllach. Oglądał wysokich rycerzy i smukłe księżniczki w bia­łych atłasach, zamglone bramy opuszczonych miast

i chwałę rycerstwa, którego nigdy nie było.

Szli więc z hałasem szosą w blasku październiko­wego księżyca, zatrzymując się, aby kraść jabłka

i przekrzykiwać się na osrebrzonych księżycem wzgó­rzach, znajdując chłopięcą i bardzo naturalną radość w uganianiu się za pospolitym kundlem. Przeważnie Gil był tym, który mówił, a Knut tym, który słuchał; lecz Knut dał się wciągnąć w opowieści o dniach pio­nierskich, o śnieżnych burzach, o żniwach i o pierw­szym wzejściu zielonej pszenicy. Mówiąc o Atchisonie

i Gribble’u z ich kursu, obydwaj byli młodzieńczo zgryźliwi i butni. Ale nie byli zgryźliwi długo, gdyż tej nocy odezwał się w nich atawizm. Byli wędrow­nymi minstrelami — trubadur Gilbert ze swym przy­bocznym towarzyszem.

Przybyli na miejsce około piątej nad ranem. Nie­zgrabnie szukając słów, które wyraziłyby jego uczu­cia, Knut wyjąkał:

89

No, to było pyszne. Pójdą teraz do łóżka i będę | śnił o...

Do łóżka? Bzdury! Niech pan nigdy w to nie 'ii wierzy, że trzeba skończyć zabawę w jej najlepszym;! punkcie. Zbyt mało jest dobrych zabaw. Poza tym to • zaledwie cząstka wieczoru. Poza tym jesteśmy głodni. 3 Poza tym — och, poza tym! Niech pan tu sekundą"! zaczeka. Biegnę do swojego pokoju po trochę pienię«^ dzy i coś sobie zjemy. Niech pan zaczeka! Proszę , bardzo!

Knut czekałby przez całą noc. Przeżył prawie sie­demdziesiąt lat, przejechał tysiąc mil i przecierpiał Hay’a Gribble, aby spotkać Gilberta Washburna.

Policjanci dziwili się na widok starca w celuloidowi wym kołnierzyku i chłopca o bogatym wyglądzie, kro­czących ramię w ramię wzdłuż Chapel Street w po­szukiwaniu restauracji odpowiedniej dla poetów^ Wszystkie były zamknięte.

Getto będzie się teraz budzić — powiedział Gil. — Pójdziemy tam kupić coś do zjedzenia i weź-' mierny to do mojego pokoju. Mam trochę herbaty,'!«

Knut parł za nim poprzez ciemne ulice tak swo­bodnie, jak gdyby zawsze był noonym ptaszkiem, ma­jącym odrazę do czegoś tak prowincjonalnego jak łóżko. Na Oak Street, wśród nędznych sklepów, za­dymionych świateł i wylotów alei, znaleźli otwartą już spelunkę. Gilowi udało się kupić biszkopty w pu­dełkach, ser śmietankowy, skrzydełko kurczęcia, bu­telkę śmietany. Podczas gdy Gil dobijał targu, Knut wpatrywał się w ulicę, mlecznie oświetloną chwiej­nymi płomykami gazu, i w pierwsze, nikłe zarysy nadchodzącego dnia; z zaciekawieniem patrzył na ko­szerne znaki i ogłoszenia pasane rosyjskimi literami, na otulone w szale kobiety i na brodatych rabinów.

I gdy tak patrzył, gromadziło się w nim zadowolenie,

90

którego nigdy już nie mógłby utracić. Dzisiejszej nocy odbył podróż za granicę.

Pokój Gila Washbuma pełen był tych bezużytecz­nych, miłych przedmiotów, które Knut chciał tam zo­baczyć. Więcej zresztą mówił o życiu Gila w Paryżu niż o obecnym: perskie dywaniki, srebrny serwis do herbaty, sztychy i książki. Knut Axelbrod z chatki krytej papą i z podwórek farm hodowlanych patrzył na to z satysfakcją. Szerokobrody, zagłębiony w mięk­kim fotelu, chrząkał radośnie, podczas gdy Gil roz­niecał ogień.

Przy kolacji rozmawiali o wielkich ludziach i wznio­słych ideałach. Była to przyjemna rozmowa, nie po­zbawiona wesołych uwag pod adresem Gribble’a, Atchisona i Blevinsa, wszystkich śpiących teraz grze­cznie w swych łóżkach. Gil czytał wyjątki ze Steven- sona i Anatola France’a, a na koniec własne wiersze.

Czy owe wiersze były dobre czy złe —- nie miało to znaczenia. Dla Knuta cudem było spotkać kogoś, kto je właśnie napisał.

Tempo rozmowy słabło, zaczęli ziewać. Knut zro­zumiał, że jesienne szaleństwo ma się ku końcowi

i Spiesznie powstał. Gdy mówił „do widzenia", czuł się tak, jakby po krótkiej drzemce mieli wrócić do tej nieskończonej, romantycznej nocy.

Ale kiedy wychodził, był już dzień: w pół do siód­mej rano; spokojny, silny blask oświecał mury z czer­wonej cegły.

p Mogę teraz przychodzić do niego mnóstwo razy, znalazłem przyjaciela — powiedział Knut. Kurczowo ściskał tom Musseta; Gil ubłagał go, aby go zabrał.

Wchodząc na schodki West Divinity, Knut poczuł się bardzo zmęczony. Przy dziennym świetle przygo­da wydawała się jeszcze bardziej niewiarygodna.

Gdy wchodził do gmachu, westchnął ciężko:

91

Zdaje mi się, że starość i młodość nie mogą długo iść ze sobą w parze. — Gdy wszedł na schody, rzekł: — Gdybym znowu zobaczył się z tym chłopcem byłby mną znużony. Powiedziałem mu wszystko, co miałem do powiedzenia. — Ale gdy otwierał drzwi, dodał: — Oto, po co przyjechałem na uniwersytet 9! po tę jedną noc. Odjadę, zanim zniszczę jej piękno.

Napisał kartkę do Gila i zaczął pakować swój te­leskop. Nie zbudził nawet Ray Gribble’a, chrapiącego w stęchłym powietrzu.

Tego popołudnia o piątej w przedziale pociągu zdą­żającego na zachód siedział stary człowiek i uśmiechał się. W oczach miał zadowolenie, a w rękach małą, francuską książeczkę.

Przełożył Juliusz Kydryński

im

I

WILBUR DANIEL STEELE (ur. 1886)

jest zwolennikiem tradycyjnej noweli „konstrukcyjnej“ — jak ją sam nazywa — a więc takiej, która ma „początek, środek

i zakończenie“, przy czym zakończenie jest u Steele’a elemen­tem najważniejszym. Akcja jego opowiadań jest tak zapla­nowana, że dopiero zakończenie wyjaśnia motywy postępowa­nia bohaterów i rzuca światło na ich psychologiczną sylwetkę. Charakterystyczna dla Steele’a jest również romantyczna sceneria, na tle której działają jego bohaterowie.

Wilbur Daniel Steele, syn profesora teologii, urodził się w Północnej Karolinie. W młodości interesował się głównie malarstwem. Studiował sztukę na uniwersytecie w Denver, w akademii paryskiej i nowojorskiej. Rzucił jednak malar­stwo i poświęcił się pisarstwu.

Pierwsze utwory zaczął publikować w 1914 r. Lata 1919— 1931 są latami jego szczytowego rozwoju, kiedy to otrzymy­wał niemal co rok nagrody. Steele jest autorem siedmiu zbiorów nowel (ostatni — Full Cargo — ukazał się w 1951)

i dziewięciu powieści. Sławę zyskał przed» wszystkim jako nowelista.

Niebieski morderca

a skrzyżowaniu dróg przy młynie było już po

zachodzie. Promienie słońca, od których jesienne

liście nabrały czerwieni, kładły się jeszcze ogni­ście na drzewach wieńczących kamieniste stromizny pastwisk Jima Bluedge; ale dalej zaczynała się linia mroku, który wypełniał dolinę i przeźroczystym błę­kitem osnuwał rozproszone wokół mostu budynki: dom Jima, jego stajnie dla koni i stodoły na siano, sklep Franka i kuźnię Camdena.

Młyn pracował już od pięćdziesięciu lat, ale wodo­spady, które obracały jego koło, wciąż jeszcze rozle­wały się na dnie doliny, a gdy od strony Footstool nad­chodził wiatr, unosząca się z nich mgła napełniała wil­gocią kuźnię, zbudowaną ze starego kamienia na sta­rych fundamentach, a w ich szumie tonął dźwięk młota Camdena.

Ale w tej chwili nie mogłyby zagłuszyć jego mło­ta, gdyż Camdena nie było w kuźni; był na farmie swego brata. Stojąc wewnątrz mniejszego ogrodzenia dla koni, poza stajniami, wbijał jeden po drugim koł­ki, wycięte z młodych drzewek i tak rozmieszczone, aby zakryły większość rażących braków w pięciosto- powym płocie. Od czasu do czasu, po wbiciu jednego, a przed wbiciem drugiego kołka, wpuszczał młotek do

kieszeni swego skórzanego fartucha (nigdy nie widzia­ło się go bez niego, sprawiał wrażenie, jakby się uro­dził w tym fartuchu, całym pokrytym oznakami za­wodu kowalskiego — śladami od sworzni, gwoździ, zardzewiałych cążków i starych podków) i gdy tak stał, obcierał twarz z potu i patrzył na góry.

On jeden z trzech braci był milczkiem. Rzadko miał coś do powiedzenia. Prawdziwe zrządzenie opatrz­ności (powiadali ludzie), że jednym z trzech przedsię­biorstw na skrzyżowaniu była kuźnia; Cam był wpra­wdzie silnym, wielkim i muskularnym chłopem, lecz nie był na tyle przebiegły, aby prowadzić sklep lub farmę. Łatwiej mu było walić młotem — walić mło­tem, podczas gdy ogień żarzył się czerwono i sypały się iskry — i myśleć, innym pozostawiając zastana­wianie się nad tym, o czym on myśli.

Blossom Bluedge, żona jego brata, przysiadła na najwyższej poprzeczce bramy ogrodzenia, obciągając sukienkę wokół kostek z niedbałością zbyt troskliwą, by była całkiem nieświadoma, i obserwowała go przy pracy. Gdy spoglądał na góry, widział klacze pasące się o pół mili stąd na stromiznie, w jednym rzędzie, równo jak żołnierze, z głowami skierowanymi w jedną stronę. Ale Blossom sądziła, że on myśli o zamiera­jącym blasku; złe przeczucie powróciło i pogłębiło się.

Myślałeś, że Jim wród do domu za widoku, prawda, Cam?

Szwagier nic nie odpowiedział.

Cam, spójrz na mnie!

Była w tym nerwowość, ale nie tylko nerwowość — również nieco zaczepnej kokieterii — wszak była naj­piękniejszą dziewczyną w dolinie.

Kowal zaczął wbijać następny kołek, kołysząc młot wysoko nad głową; muskuły jego drżały wspaniale, rytmicznie, pod skórą ramion i piersi, pokrytą krót-

/ :*m

jasnym meszkiem. Obserwując go z boku, Blos- som mruknęła: — Świetnie, a więc nie patrz na mnie!

Był zbyt mrukliwy, żeby się nadawał do czego­kolwiek. Oto jaki był tępy: gdy wszyscy trzej chłopcy Bluedge starali się o nią przed rokiem, Frank, wła­ściciel sklepu, przyniósł jej słodycze, dwufuntowe pu- % dełko bostońskich czekoladek zawiniętych w srebrny staniol. Jim złożył u jej stóp farmę Bluedge, a wraz z nią panowanie nad doliną. A Camden! Córce Earla Becka, właściciela sadu, Camden przyniósł skrzynkę jabłek! I jeszcze był zakłopotany, gdy za całą odpo­wiedź, na jaką się mogła zdobyć, zakryła dłonią usta

i pobiegła do domu, aby się tam wychichotać.

A może było to coś więcej niż zakłopotanie. Czyż ona albo ktokolwiek z nich zastanawiał się kiedyś nad tym...? Cam był już przedtem dość mrukliwy, ale od tamtej właśnie chwili stał się takim milczkiem, jakim był teraz.

Więc dobrze, jeśli chciał być milczkiem, niechże nim będzie. Wydymając śliczne wargi i unosząc brwi, zapomniała o pozbawionym wyobraźni towarzyszu

i znów odwróciła się ku dolinie. I teraz, kiedy słońce całkiem już zaszło, wszystkie jej nieokreślone obawy

i troski wróciły ze zdwojoną siłą. Od tygodni tyle było gadania, tyle plotek, rozważań i wątpliwości.

Camden — odezwała się nagle — powiedz mi jedno: czy słyszałeś...

Urwała. Jacyś ludzie weszli na podwórze od strony kuchni, ciemne postacie w pogłębiającym się mroku. Zatrzymali się na ganku, siadając na schodkach i za­palając fajki. Jeden człowiek wyszedł z grupy; był to drugi jej szwagier, Frank. Ucieszyła się. Frank nie był taki jak Camden; on będzie z nią rozmawiał. Odwró­ciwszy się i obciągnąwszy sukienkę, posłała mu we­soły, siostrzany uśmiech.

96

i I

No, Frankie, cóż to za zgromadzenie?

Daleki od unikania uśmiechu, jak to było w zwy­czaju Camdena, właściciel sklepu oddał go wraz z bra­terskim mrugnięciem oka. — Och, zmęczyło ich cze­kanie na drodze, więc przyszli tutaj, żeby być przy tym wielkim wydarzeniu. — Było w nim coś ze świa- towca; jego sposób bycia cechował lekki sceptycyzm.

Chcę być pod ręką, żeby zobaczyć, jakie oni wady mogą znaleźć w „pięciusetdolarowym eksperymencie Jima“.

Frank, czy nie denerwujesz się trochę z powodu Jima? Jest już tak późno!

Dlaczego miałbym się denerwować?

Chciałam, żebyście z nim poszli, ty lub Cam- den.

Po co? Wszyscy ludzie ze stajni Perry’ego mieli mu pomóc zabrać zwierzę z transportu, a on wziął do­datkową linę i długi łańcuch, i ciężki wóz; da chyba radę załadować go na furgon, nawet gdyby to był

i kosmaty diabeł. Zresztą te zachodnie konie nie są takie duże, nawet ogiery.

Wszystko jedno; odwróć się, Frankie. — Prze­rzuciwszy nogi przez ogrodzenie, Blossom zeskoczyła na dół i stanęła obok niego. — Słuchaj, Frank, po­wiedz mi: czy słyszałeś... czy słyszałeś, że Jim dostał go tanio, bo on zabił jakiegoś człowieka na zachodzie, w tym — jakże się nazywa? — Wyoming?

Frank zdejmował właśnie ochraniacze z rękawów

i trzymał szpilki w ustach. Stojący przy płocie Cam- den przemówił nagle swym głębokim, szorstkim gło­sem:

Któż ci to, u diabła, powiedział?

Frank wyjął szpilki z ust.

Zdaje mi się, Blossie, że zmyliło cię to, że on się nazywa Niebieski Morderca.

97

•— Nie, łaskawco! Mam trochę rozsądku i mam uszy. Nie rób ze mnie głupiej.

Frank zaśmiał się pobłażliwie i poklepał ją lekko po ramieniu.

Nie martw się. Pomiędzy dwoma takimi konia­rzami jak Jim i Cam...

Nie mów do mnie „Cam“! To zresztą nie mój koń. Powiedziałem kiedyś Jimowi... — Camden urwał, przeskoczył ciężko przez płot i stanął z rozstawionymi nogami i z młotem w dłoniach, w pozycji, która obser­watorowi mogłaby się wydać zabawna.

Przybył Jim. Ze stukiem podków i skrzypieniem kół wjechał na podwórze i zatrzymał się. Rzucając cugle wołał głośno:

A więc jesteśmy, przyjaciele!

Ciekawi zaczęli tłoczyć się dokoła, formując ostroż­ny krąg. Mrok tak zgęstniał, że trudno było z pewnej odległości dostrzec coś więcej z „eksperymentu“ Jima ponad niewyraźną sylwetę w tyle furgonu. Farmer krzyknął ze swego kozła:

No, no, rozejdźcie się i nie drażnijcie go, dajcie mu dzisiaj wieczór trochę spokoju, na miłość boską!

Zeskoczył na ziemię i zziębnięty od powożenia za­czął zabijać rękami, po to tylko, by Blossom, bez uprzedzenia, objęła je własnymi.

Och, Jim, tak się cieszę, że przyjechałeś! Tak się denerwowałam. Pocałuj mnie.

Farmer zaczerwienił się, zerknąwszy na chmarę świadków. Ogarnęło go zakłopotanie, wolałby, żeby z tym poczekała.

Powiedziałem przecież, żebyście sobie poszli! — krzyknął i w okrzyku tym odezwała się natura Blued- ge’ów. — Zaczekajcie na mnie w kuchni, jak przyjdę, wszystko wam dokładnie opowiem... A więc teraz, żono...

1

Co ci się stało? — zaśmiała się patrząc mu przez ramię. — Nikt przecież nie widzi. Frank na pewno nie zwraca na nas uwagi. A co do Camdena...

Camden nie patrzył na nich. Wciąż stał z młotem w dłoniach, rozstawiwszy szeroko nogi. Głowę miał opuszczoną, pogrążony we własnych myślach (tępa głowa), i patrzył na Niebieskiego Mordercę — gapił się na drugą tępą głowę, wzniesioną wysoko na nie­ruchomej kolumnie szyi. Wydawało się, że ogier wsłuchuje się w dźwięki tego nowego świata, węsząc szerokimi nozdrzami skażone zapachem obcych koni powietrze, a oczami, przyzwyczajonymi do dalekich horyzontów, ogarniając owe ciemne, pnące się pod górę pastwiska.

Jakiekolwiek były rozmyślania kowala, rzucił teraz młot i powiedział głośno:

A więc to ty nim jesteś, hę?

Kolacja gotowa? — zapytał Jim odsuwając Blossom. — Jestem głodny!

Podniecona pocałunkiem i tym, że działo się to przy świadkach, Blossom wzburzyła sobie włosy i ru­szyła do kuchni, podczas gdy on zwrócił się do braci:

No i co o nim sądzicie?

Pięćset dolarów — rzekł Frank. — Wolno ci, twoje pieniądze.

Camden był zwięźlejszy:

Lepiej wpuść go do środka.

W porządku; otwórz bramę, a ja i Frank go wprowadzimy.

O nie, uprzejmie dziękuję! — Właściciel sklepu włożył ręce do kieszeni. — Ja już sobie idę, dziękuję. Cam jest chłopcem od koni.

To nie jest mój koń! — Camden zwilżył wargi, wzruszył ramionami i spojrzał groźnie. — Do diabła, nie!

7*

Nigdy nie znajdował właściwych słów i to dopro­wadzało go do szału. Czyż od początku nie mówił Jimowi, że umywa ręce od tego głupiego marnotraw­stwa i od „handlowania zabójcą człowieka“?

Chyba że — przebiegle wtrącił Frank — chyba że Cam się przestraszył.

O, czyżby Cam się przestraszył?

Przestraszył? — I ogromny, nabity chłop, ku wciąż powtarzającemu się zdumieniu braci, dał się znowu nabrać na ten dziecinny kruczek. — Przestra­szył? Niech to diabli, jeśli przestraszył mnie jaki koń, który kiedykolwiek nosił podkowę! Chodźcie, pokażę wam! Pokażę wam!

Dobra, postępujcie z nim grzecznie, chłopcy, może okazać się delikatny. — Frank odszedł niedbale, gwiżdżąc ostatni przebój.

W ciepłej i jasnej kuchni zaczął się przekomarzać ze swą ładną szwagierką. Udając pańską niecierpli­wość i mrugając na zgromadzonych przyjaciół, war­czał:

Kiedy wreszcie będzie kolacja?

Blossom obruszyła się:

Ależ wszystko miałam gotowe od piątej! A te­raz, jak nie na ciebie, to na nich trzeba czekać. Mam was błagać?

W końcu jeden z kumów powiedział:

Co myślisz o zakupie Jima, Frank?

No cóż, to są Jima pieniądze, Darred. Gdybym to ja prowadził farmę... — Frank zaczął głośno szurać krzesłami, nie kończąc zdania.

Darred obstawał przy swoim.

Nie wygląda mi na zwierzę bezpieczne dla ko­biet i dzieci, w każdym razie jeszcze nie teraz.

To koń dla kowboja, tata — odezwał się dzie­sięcioletni, wielkooki chłopak Darreda.

TT

r i

Blossom odstawiła kociołek.

Przestańcie, bo zadręczycie mnie na śmierć tym waszym gadaniem... Słowo daję, gdzież są ci niedobrzy chłopcy? — Otworzyła drzwi i zawołała w ciemność: —

Jim! Cam! Zlitujcie się!

Dotarły do jej uszu jakieś stłumione dźwięki — łagodny stuk kopyt, parskanie, dyszenie i krótkie, urywane zdania: „Zostawmy go na tę noc w ogrodze­niu. Z tymi klaczami, ty głupcze...? O, zobaczymy, kto jest głupcem... Chodź tu, nie bój się tak... Boję się, co? Boję się?“

Dlaczego z takim dziwnym napięciem uwagi słu­chała zawsze tego, co mówił Camden Bluedge? Być może dlatego, że mówił tak rzadko, a zarazem tak ostro, jakby gniewała go jego własna szorstkość. Zresztą to głupstwo.

Po raz ostatni was wzywam, chłopcy! — zawo­łała i zamknęła drzwi. Wracając do pieca, już miała po raz trzeci nastawić wodę na herbatę, gdy nagle wy­prostowawszy się, powiedziała: — Co to?

Nikt niczego nie usłyszał. Spojrzeli po sobie.

Frank, idź... idź zobacz, co... idź i powiedz chłop­com, żeby przyszli.

Frank wahał się, było mu głupio, potem poszedł ku drzwiom.

Wszyscy podnieśli się z krzeseł.

Rozległy się trzy dźwięki. Pierwszy, nieartykuło­wany, wydany przez człowieka. Drugi, również nie­artykułowany, ale nie ludzki. Trzeci był trzaskiem ła­manego czy łupanego drewna.

Gdy dotarli do ogrodzenia, Camden wypełzał spod połamanego płotu. Musiał otrzymać cios w głowę, bo wydawał się ogłuszony. Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział o ich obecności. Chwiejąc się na nogach — jedną rękę położył z tylu na karku i stanął zwrócony

101

/ .w

ku wzgórzu, gdzie oddalał się nerwowy stukot kopyt końskich.

Tak mijały sekundy. Bestia znów się odezwała, wysokim, dzikim głosem, a zza kamienistego wzgórza, po jego prawej stronie, tam gdzie pasły się klacze, uniósł się ledwie dostrzegalny deszcz iskier, podobnych do świecących robaczków. To otrzeźwiło ogłuszonego kowala. Otworzył usta:

Boże Wszechmogący! Tam, tam!

Ktoś przyniósł wreszcie latarnię. Znaleźli Jima Bluedge, leżącego na plecach w kącie ogrodzenia, przy bramie stajni. Przy świetle latami, a właściwie dopiero w kuchni, dokąd go przenieśli, zrozumieli, co zaszło. Camden, zupełnie już teraz otępiały, nie umiał im nic powiedzieć, tylko patrzał w przestrzeń bezmyślnie wytężonym wzrokiem.

Krwawe uszkodzenie czaszki wystarczyłoby do za­bicia człowieka, ale dopiero druga rana, tuż koło serca, wyjaśniła im przebieg zdarzenia. Na wtłoczonej siatce żeber zostawiła swój znak żelazna podkowa, a kiedy, odrzuciwszy strzęp koszuli, zobaczyli, że hak pod­kowy odgięty był do góry, a ucięte końce hufnali w dół, wiedzieli wszystko, co pragnęli wiedzieć

0 owym krótkim, posępnym, gwałtownym wyda­rzeniu.

Nie chodziło tu o wyrzucenie kopyt w przeraże­niu. To było przednie kopyto. Atak zamierzony i fron­talny; gwałtowna napaść z pozycji „dęba“. Bestia sta­nęła na dwóch nogach, wściekłe, czerwone oczy spo­tkały się z oczami białymi, pełnymi przerażenia...

1 dopiero potem, gdy to już się stało, widok krwi oprzytomnił konia; na ślepo rzucił się na ogrodzenie; płot poszedł w drzazgi...

Niewiele tu było do powiedzenia. Nikt nie wiedział, co dalej robić.

102

1

Co do Camdena, nie można było liczyć na jego po­moc. Po prostu stał, wsparty na kolcach swych nóg, tam gdzie go zostawiono. Od chwili gdy z okrzykiem „Boże Wszechmogący!“ wrócił do świadomości, wyda­rzenie to, którego był jedynym świadkiem, zdawało się z minuty na minutę coraz bardziej go przytłaczać. Wycisnęło ono swe piętno kroplami potu na jego twa­rzy, wywróciło mu oczy i zawiązało język.

Co do Blossom, to nawet teraz — a może bardziej teraz, niż kiedykolwiek — ujawniała swoją zależność od fizycznego dotknięcia; to nią rządziło. Klęcząc obok lampy, którą postawili na podłodze, szarpała jedno­stajnie but zmarłego, a ponieważ nie odnosiło to skutku, zaczęła zginać czubek buta, jak odwrócone wahadło, z boku na bok. To było wszystko. Nie po­wiedziała ani słowa. A kiedy Frank, jedyny w tej trójce, który zachował przytomność umysłu, podniósł ją w końcu i odprowadził do jej pokoju, przytuliła się do nipgo.

To szczęście, że Frank był człowiekiem interesu. Jego brat umarł, umarł straszną śmiercią, ale boleć nad tym można było jutro. A dziś było wiele do ro­boty. Należało się pozbyć ludzi. W krótkich słowach

i przy pomocy gniewnych gestów wyprosił wszystkich z wyjątkiem Darreda i człowieka nazwiskiem White, a do nich powiedział:

Przede wszystkim Jim nie może tu zostać!

Pobiegł i przyniósł koc z komórki.

Pomóżcie mi, na noc położymy go w składzie lodu. Nie brzmi to pięknie, ale tak będzie najlepiej dla biednego chłopca. Cam, chodi tutaj!

Czekał przez chwilę obserwując zdrętwiałego głupca; krew napłynęła mu do twarzy.

Obudź się, Cam! Ty wielki, przerażony klocu!

Camden przywołał swój wzrok z nicości i spojrzał

103

na brata. Ból przebiegł przez jego twarz, zadrgały wargi.

Przerażony?

Tak, jesteś przerażony! — Frank uniósł wargę, odsłaniając końce zębów. — I mogę ci za coś zaręczyć: gdybyś nie był takim przerażonym klocem, jakim jesteś, cała ta cholerna, przeklęta rzecz, może by się w ogóle nie zdarzyła. Przerażony! Ty, kowal! Prze­straszył się konia!

Konia! — Znowu to drganie ust, coś pomiędzy ironią a przebiegłością idioty. — Czemu nie pójdziesz go schwytać?

Cicho! Nie traćmy czasu na wariactwa, na mi­łość boską! Chodź!

Radzę wszystkim — Camden wyglądał na bar­dziej zwariowanego niż kiedykolwiek; zmarszczył brwi — radzę wszystkim, żeby kto inny poszedł schwy­tać tego... tego... — Otworzył drzwi, wyjrzał w noc, z głową wciągniętą w ramiona, przebierając palcami u zwieszonych rąk, i zanim tamci się zorientowali, zaczął kląć. Ledwie go słyszeli, ponieważ zęby miał zaciśnięte, a oddech przytłumiony. Były tam wszystkie nikczemne słowa, jakie słyszał w życiu: przekleństwa, groźby i okropności; mściwe, gwałtowne, plugawe. Przestał dopiero, gdy ostre słowo Franka uświadomiło mu, że Blossom wróciła do kuchni. Zdawało się jed­nak, że mimo wszystko nie mógł pojąć jej obecności; stał, mrużył oczy i patrzył swym obłąkanym wzrokiem na nią i na strzelbę, którą niosła.

Frank zrozumiał. Po otępieniu uległa histerii. Sta­nął pomiędzy nią a ciałem leżącym na podłodze i prze­mówił powoli, tonem perswazji:

Co chcesz zrobić z tą strzelbą, Blossie? No, no, ty przecież nie chcesz tej strzelby, wiesz o tym sama, że nie chcesz.

HHMn

r i

To podziałało. Napięcie jej wyraźnie osłabło. Zmie­szała się.

Dobrze, ale... och, Frank... dobrze, ale kiedy go zastrzelimy?

Tak, tak, Blossie... teraz, tak... tylko najlepiej daj mi tę strzelbę; to dziecinada. — Gdy oddała mu broń, objął ją ramieniem. — Tak, tak, oczywiście, że go zastrzelimy, a cóż myślisz? Nie chcę, żeby tu się włóczyło takie zwierzę. Zaraz rano...

Powróciła histeria. Traciła panowanie nad sobą.

Nie, teraz! Teraz! On zabił Jima! Zabił mojego męża! Nie chcę, żeby żył minutę! Nie chcę! Teraz! Nie, mój panie, idę sama, idę! Frank, idę! Cam!

Na dźwięk swego imienia, wywołanego dziwnie wrzaskliwie, człowiek na progu zadrżał cały, zwilżył wargi i wyszedł w mrok.

O, widzisz? — Frank wszystko umiał wykorzy­stać. — Cam poszedł to zrobić. Cam poszedł, Blossie...! Niech który z was... o, Darred, weź tę strzelbę i po­biegnij, daj ją Camdenowi, to mi chłopak!

Czy na pewno on go zabije, Frank? Na pewno?

Murowane. No, bądź dobrą dziewczyną, wróć teraz do swojego pokoju i wypocznij trochę. Chodź, pójdę z tobą.

Gdy po dziesięciu minutach Frank wrócił do kuchni, Darred był już z powrotem.

No, to weźmy się za biednego Jima. On nie może tu leżeć... Dokądże Cam teraz poszedł, do licha?

Cam? No, poszedł.

Dokąd poszedł?

Na pastwisko, tak jak powiedziałeś.

Tak, jak... — Frank dostał dziwnych wypieków. Podszedł do drzwi. Między światłem na progu i strefą gwiazd, tam gdzie drzewa wieńczyły górę, wszystko

105

było samą ciemnością. I jedną ciszą. Odwrócił się do Darreda. — Ale przecież nie dałeś mu nawet strzelby.

Nie chciał jej.

Na miłość boską, co powiedział?

Nic nie powiedział. Wziął z furgonu łańcuch i gdy go złapałem, szukał swojego młota pod tym po­łamanym płotem. Jak tylko go znalazł, zaczął iść pod górę. „Cam — mówię — tu jest strzelba, chcesz?“ Nie chciał. Po prostu szedł pod górę,

Jak wyglądał?

Tak samo, jak go widziałeś. Niedobrze.

Przeklęty głupiec!

Biedny, zmarły Jim! Biedny, głupi Carnden! Właś­ciciel sklepu skończył swoją robotę i później, gdy drzwi składu z lodem zamknęły się za swym tragicz­nym lokatorem, a White i Darred poszli do domu, za­czął wałęsać się po podwórzu, zaglądał tu i tam, przy­stawał, nasłuchiwał. Umysł jego nie był w tej chwili jego własnością, lecz igraszką sprzecznych i skołata­nych myśli. Jim, jego brat, odszedł tak nagle i tak gwałtownie. Ogier. Ta bestia kopnęła go tak, że umarł. Z gniewem, nienawiścią i bolesną niecierpliwością myślał o jutrze, gdy złapią go i przy pomocy strzelb i pałek wezmą na nim odwet. Poza tymi rozważaniami, osłaniającymi dno jego świadomości i napinającymi nerwy do nieustannego czuwania, rozciągała się górska ściana: milcząca, lecz w swym czarnym milczeniu no­tująca co chwilę różne dźwięki i obrazy: rżenie koni, krzyki, smugę iskier skrzesaną przez żelazne podkowy na obłych krzemieniach, jęki. A poza tym w głębszej jeszcze podświadomości, właściciel sklepu myślał o far­mie, która straciła swego pana, o bogatych dolinach, rozległych, dobrze utrzymanych pastwiskach, o spęcz- niałych stodołach i o wygodnym domu, którego ko­miny i krawędzie dachu zmieniały swój kształt

U I

w gwiezdnej perspektywie, gdy tak chodził tu i tam... Jim odszedł... A Cam, w każdej chwili... Twarz go za­piekła. Odruchowo postąpił kilka kroków w tamtą stronę. Powinienem tam iść. Powinienem wziąć strzel­bę i iść tam. — Lecz bystry rozsądek nałożył mu ha­mulce.

Cóż stąd za pożytek? Nie mógłbym go odnaleźć w tej ciemności. A zresztą nie powinienem zostawiać Blossom samej.

Z tą myślą poszedł w stronę kuchni. Ale widok za­palonej latarni w pobliżu stajni zwrócił jego myśli w innym kierunku. W każdym razie musiał w jakiś sposób zatrudnić swoje mięśnie i nerwy. Wziąwszy la­tarnię zabrał się do naprawiania wyrwy w płocie, uży­wając do tego połamanych desek. Podczas pracy wzrok jego natrafił przypadkiem na odciski stóp w ziemi po­mieszanej z nawozem — odciski stóp Camdena, wio­dące poza niewielki krąg światła. A obok nich zau­ważył ślad ogiera, biegnący od miejsca, w którym opadł na nogi po swym ogromnym skoku. Po chwili Frank uklęknął w miejscu, gdzie ziemia była bardziej miękka, unosząc latarnię tak, że padało z niej pełne światło.

Przestał naprawiać płot. Wracając do domu nie szedł już krokiem włóczęgi; twarz jego, którą od czasu do czasu obejmował blask kołyszącej się latami, była twarzą innego człowieka. W wyrazie jej było trochę przerażenia i trochę wyrozumowanej stanowczości. Spojrzał na zegar na kuchennej półce, potrząsnął nim i znów spojrzał. Podszedł do telefonu i niezgrabnie poszukał słuchawki. Zaczekał, aż ręka przestanie mu drżeć, a potem zdjął ją z widełek.

Słuchaj, Darred — powiedział, gdy wreszcie po­łączył się z farmerem — weź White’a i kogo jeszcze możesz i przychodź. Najważniejsza rzecz to światło.

10?

/ ii

M

Przyjedźcie konno i weźcie strzelby. Nie, Cam jeazoza nie wrócił.

Usłyszał, że Blossom go woła. Przed jej drzwiami przesunął ręką po twarzy, jak gdyby chciał zmyć to, co na niej było. Potem wszedł.

Co z tobą, Blossie? Nie możesz spać?

Nie, nie mogę spać. Nie mogę myśleć. Nie mogę spać. Och, Frankie!

Usiadł przy niej na łóżku.

Och, Frankie, Frankie, weź mnie za rękę!

Wyglądała niemal brzydko, z wybladłą twarzą

i z włosami rozrzuconymi w nieładzie na poduszce. Ale to przejdzie. A krótki rękaw szlafroczka obszyty był śliczną koronką.

Masz tu swój zegarek. — Wyciągnęła go spod poduszki i podała mu. Także nim potrząsnął, jak gdy­by nie wierzył, że chodzi.

Śliczna Blossom Beck. Jakby cudem siedział tu, w jej sypialni, i trzymał ją za rękę. Jeden brat nie żył, a drugi był na górze.

Lecz gdy tak siedział i marzył, koszmar zaczął zwolna wpełzać w jego mózg. Musiał się ocknąć i otrząsnąć. Musiał stanowczo skierować swe myśli na inne drogi.... Może byłaby nawet kuźnia. Kuźnia, sklep, farma. Wszystko w komplecie. Farma, dom, w domu pokój, w pokoju łóżko, w łóżku żona. Wszystko w kom­plecie, to nie do uwierzenia. Gdyby... strach pomyśleć. Gdyby...

Frank, czy Cam wrócił?

Cam? Nie martw się o Cama... Gdzie się znowu podział ten zegarek?

Od wczesnych godzin rannych niemal do południa wędrowało pięciu jeźdźców bez żadnego rezultatu. Na

108

\

żadnym z pastwisk konia nie znaleźli. Gdy potem wy­soko w lasach, poza górskim grzbietem, odkryli dziurą w ogrodzeniu, przez którą Niebieski Morderca wypro­wadził klacze w otwarty kraj wzgórz i wądołów — to był dopiero początek.

Na farmerów czekała w domu nie wykonana praca, gdy więc cienie na pustkowiach zaczęły się wydłużać, poczęli spoglądać po sobie za plecami swego wodza.

Nie mogli tego jednak powiedzieć; było dziś coś w po­stawie właściciela sklepu, jakaś gorliwość i bezwzględ­ność, jakiś fanatyzm, co zamykało im usta i ociężale pchało ich naprzód.

Frank postępował za śladem. Straciwszy nadzieję, aby przed zachodem dotrzeć dokądkolwiek w tej nie- przeczesanej dziczy gęstych, karłowatych drzew, roz­ciągającej się na przestrzeni stu kwadratowych mil, jego towarzysze na siodłach zwiesili głowy i jechali coraz bardziej machinalnie, kolano przy kolanie. A on zastanawiał się, jak odnaleźć zagubiony ślad, i zsiada­jąc z siodła, by czytać w kurzu, krzyczał do nich: „On wciąż jest z nimi“, i przynaglał ich do drogi podnie­conymi gestami.

Kogo masz na myśli — zapytał go raz Darred. — Cama czy konia?

Frank zwrócił się w stronę mówiącego i spiął konia ostrogami. To było niesłychane. — Nie wiesz, o czym gadasz! — wrzasnął z bezpodstawną i bezładną gwał­townością, która najpierw wprawiła ich w osłupienie, a potem zastanowiła. — Naprzód, wy, tępaki! Nie ga­dać — jechać!

Następnego dnia mówiono o tym we wszystkich farmach; opowieść, w miarę jak przybywało opowia­dających, coraz bardziej zmieniała się w szczegółach, lecz w swych zasadniczych punktach pozostała ta sama. Co do jednego z pewnością wszyscy się zgadzali

109

7 U f

i używali tego samego wyrażenia. „Franka jakby coś goniło. Jakby go goniło z czymś na wyścigi“.

Byli już dobre sześć mil na południe od ogrodzenia. Powrotną drogę będą musieli już w trzech czwartych odbyć po ciemku.

Darred przemówił w imieniu wszystkich.

Frank, na dzisiaj chyba możemy skończyć.

Inni ściągnęli cugle wraz z nim, lecz człowiek na

czele jechał naprzód. Zdawało się, że nie słyszy. Dar­red podniósł głos.

Hej, Frank, skończmy to na dziś. Może jutro. Widzisz, że przejechaliśmy szmat drogi, a ich nie ma.

Czekaj — powiedział Frank przez ramię, wjeż­dżając jeszcze w mały wądół.

Klacz, której dosiadł White, położyła po sobie uszy, rzuciła się w bok i stanęła drżąc. Po chwili zarżała.

Zabrzmiało to tak, jakby zarżało tuzin koni. Wśród drzew nad nimi rozległ się trzask i ruszyła lawina — ciemna czereda płynąca potokiem, burzliwa, biegnąca w różnych kierunkach.

Darred, ściągnąwszy konie, zaczął krzyczeć: — Tędy, tutaj, Frank! — Lecz Frank wrzeszczał:

Do mnie, chłopcy, szybko, tutaj!

Był to ten sam głos, podniecony, gorączkowy, bez­ładny, łamiący się jak głos dziecka. Gdy zbliżyli się do niego, zobaczyli, że zsiadł z konia i na kolanach, ze strzelbą w dłoni, badał grunt w miejscu, gdzie zaczy­nał się las. Gdy dotarli do jego konia, popędliwy chłop zaczął przedzierać się przez krzewy. Dobiegł do nich jego głos: — Chodźcie, rozciągnijcie się rzędem i chodźcie!

Jeden z farmerów zsiadł z konia. Kiedy jednak zo­baczył, że tamci tkwią w siodłach, wsiadł nań znowu.

Tym razem przemówił White:

Niech cię pokręci, jeśli to zrobię! — Podniósł

110

1

głos, żeby zaprotestować: — Wracaj, Frank! Zwario­wałeś chyba! Robi się ciemno!

Frank sam był sobie winien. Wyraźnie mówili mu, żeby wracał, a on ich nie usłuchał.

Przez chwilą słyszeli, jak poszycie trzeszczy pod jego krokami. Potem to ustało, może dlatego, że od­szedł zbyt daleko, a może dlatego, że przystanął, żeby nasłuchiwać... Raz, na prawo od niego, nieco wyżej, pod niskim sklepieniem drzew, coraz ciemniejszym pod naporem nocy, usłyszeli inny ruch, inne porusze­nie liści i kamyków. Potem to ucichło. Ucichło wszy­stko.

Darred przesunął rąką po twarzy i pochylił się. — Bóg z nim, chłopcy!

Zapadło milczenie. Co do tego wszyscy się zga­dzali — milczenie i pogłębiający się mrok.

Potem najpierw usłyszeli strzał. Żadnego głosu. Tylko jeden huk strzału. Potem, po powtórnym mil­czeniu, trwającym tak długo, że można było pięć razy odetchnąć, rozległ się trzask gałązek, gniecionych w ciemności wśród wyschniętych, gęstych drzewek, ciągły i oddalający się.

Krzyknęli: — Frank! — Żadnej odpowiedzi. Za­wołali: — Frank Bluedge!

A teraz, ponieważ musieli to uczynić, zrobili to. Utrzymując z sobą łączność przez rozmową, a co do kierunku zdając się częściowo na pamięć (najwięcej jednak — na szczęście), po pewnym czasie znaleźli właściciela sklepu w gęstwinie paproci, leżącego na strzelbie.

Wynieśli go na otwartą polanę, przez cały czas bacznie oglądając się poza siebie. Dopiero potem, w blasku zapałek zapalanych jedna po drugiej tuż pod nozdrzami parskających koni, szukali zadanej rany.

Ili

r -fi?

Przypomnieli sobie ów spokój i mrok; tam, w Iesie, musiało być całkiem ciemno. Atak — konia i pantery równocześnie — nadszedł z tyłu, był zaplanowany i chytry. Dobrze obmyślony cios — znów przednim kopytem: podkowa, która skruszyła kręgosłup między łopatkami, była przednią podkową; tyle ujrzeli w krwa­wej ranie przy blasku zapałek.

Nie wracali do domu zbyt wolno, lecz zabrało im to więcej czasu, niżby sobie życzyli. Z Frankiem, prze­wieszonym przez jego własne siodło, prowadząc konie i zmieniając się w torowaniu drogi (zanosiło się na deszcz i nawet gwiazdy zniknęły), pełzali raczej, niż posuwali się naprzód.

Nikt z nich nie mówił wiele podczas drogi. Gdy odnaleźli wyłom w granicznym płocie i minęli ostat­nie drzewa, w dole, w rozlewisku ciemności, zaczęły się ukazywać światła ich farm; wtedy Darred wypo­wiedział choć w części to, co tkwiło w myślach wszy­stkich podczas tego powrotu.

No, to daje wolną rękę Camowi.

Nikt tego nie podjął. Nikt nie śmiał podejść bliżej do istoty zagadnienia. Coś nowego, obcego, groźnego i bezlitosnego wkroczyło w dolinę ich życia razem z bestią, której nigdy naprawdę nie widzieli; każdy z nich czuł tę obsesję i oddalał w swych myślach py­tanie: „Czy to daje wolną rękę Camowi?“

Odpowiedź przyszła sama. Kiedy przyjechali, Cam- den był w domu. Przybył na krótko przed nimi, z pu­stymi rękami. A także z pustą głową. Gdy Blossom, która spędziła cały dzień na oczekiwaniu, częściowo sama, częściowo z sąsiadkami, które do niej przy­szły — zobaczyła go schodzącego i pastwiska, po­tykającego się, z pochylonymi ramionami, pierwszym jej uczuciem była ulga. Jednak pierwsze jej słowa były: — Schwytałeś go, Cam? — A on potrafił tylko

112

1

1

I 1

odpowiedzieć. — Daj mi coś do jedzenia, dobrze? Daj mi się wyspać parę godzin, dobrze? I czekaj!

Wyglądał, jakby potrzeba mu było więcej niż paru godzin snu. Kiedy oparł się łokciami na stole, nad talerzem, zdawało się, że zamknie oczy, zanim otworzy usta.

Skórę miał podrapaną przez ciernie, a koszulę w strzępach pod strzępami kowalskiego fartucha; ale nie to świadczyło o spędzonych przez niego dwudziestu dziwnych godzinach — świadczyła o nich jego twarz. Choć oczy miał jeszcze otwarte, a myśli na pół trzeź­we, twarz jego załamywała się. Rozluźnione mięśnie układały się w linie odrętwienia, w maskę snu, ukształ­towaną z gliny i o barwie gliny.

Raz się ożywił. Było to wtedy, gdy na pytanie do­tyczące Franka Blossom powiedziała mu, że Frank razem z czterema innymi ludźmi wyjechał już o świ­cie. Ciężko odsunął stół i podniósł na nią wzrok, uka­zując oczy w czerwonych obwódkach.

Przemówił bełkocąc jak pijak: — Jeśli ktoś oprócz mnie dotknie tego ogiera, zabiję go. Skręcę mu kark.

Potem znów popadł w swoje otępienie i zdawało się, że nawet nadejście ludzi niosących ciało jego brata nie wstrząsnęło nim na tyle, aby wrócił do przytom­ności.

Z początku, gdy położyli Franka na podłodze, na której poprzedniej nocy złożyli Jima, wydawał się z trudem to pojmować.

Co się stało z Frankiem?

Jeszcze jedna ofiara „eksperymentu“ Jima.

Frank go widział? To on się przestraszył, Frank. Popatrzcie na tę twarz.

On umarł, Cam.

Umarł, mówisz? Frank umarł? Chyba umarł ze strachu, tak?

1

8 — 18 współczesnych opowiadań

113

/

Nawet wtedy, gdy odwróciwszy ciało pokazali mu, co to było, nie okazał zrozumienia, zdumienia, pasji, czy jakiegokolwiek smutku. Patrzył na nich wszyst­kich z wyrazem jakiegoś tępego protestu. Wracając na swoje miejsce, do swego krzesła, mruczał: — Dajcie mi najpierw zjeść, dobrze? Dajcie mi się trochę prze­spać.

Pewnie, nie będziesz miał wiele do roboty dziś w nocy.

Na te słowa White’a Blossom po raz pierwszy otworzyła usta.

Nie, dziś w nocy nie, Cam, Cam! Camden! Po­wiedz! Przyrzeknij!

A jutro, Cam, zbierzemy całą dolinę do ostat­niego człowieka i tym razem załatwimy to. Dopadnie­my tego diabła...

Camden z trudem przełknął kęs zimnego kotleta. Rozdrażniony, znów im pokazał czerwone obwódki swoich oczu.

Dopadniecie go, a ja skręcę wam karki. Czło­wiek, który dotknie tego zwierzęcia, zanim ja je zła­pię, będzie miał skręcony kark. To wszystko, o czym macie pamiętać.

Tak, tak... nie... to jest... — Biedna Blossom. — Tak, panie White, dziękuję; nie, Cam nie wyjdzie dziś w nocy... Nie, Cam, nikt się nie będzie wtrącał... ani nic. Nie dręcz się tym...

Podwójnie biedna Blossom! Nieszczęście zbyt szyb­ko następowało po nieszczęściu; pozostał jej tylko instynkt. Zostać doświadczonym przez ogień, powódź i trzęsienie ziemi i nie wiedzieć, co nastąpi, i nie wie­rzyć w nic tylko w „ratuj się, kto może!“ — tak lub inaczej, chytrością lub uśmiechem. Dolina jej życia opustoszała, a ta pustka zaludniła się znowu okrop­nościami i uciskała dach, pod którym (teraz, gdy Frank

1

także powędrował do składu z lodem, a farmerzy po­szli do domów) pozostał jeden tylko z trzech braci. Teraz ona będzie chodzić na palcach, będzie rozmawiać lub milczeć, zależnie od tego, co odczyta z półsennej twarzy siedzącego przy stole człowieka. Jeśli będzie chciał jeść, ona wyczaruje coś z niczego, cokolwiek; gdy będzie chciał spać, będzie mógł spać tak długo, jak długo sypiał w tamtym domu.

Tylko jedno. Żeby mogła go dotknąć. Żeby mogła go dotknąć i przytulić się do niego. Za oknami za­lśniły błyskawice. Po chwili grzmot jak lawina prze­toczył się po pastwisku i ześliznął po gontach dachu.

W tej chwili była już za jego krzesłem. Wyciągnęła rękę. Dotknęła jego ramienia. Ramię było nagie, od­słaniała je rozerwana koszula; było pokryte skrzepłym potem i czerniejącymi śladami zadrapań, ale przy ca­łym swym bezwładzie i brudzie, było żywe — nale­żało do żywego człowieka, którego można dotknąć.

Camden zakrztusił się. — Co, u diabła! — Odstąpił dwa kroki i zwrócił się ku niej. — Czemu, na miłość boską, nie idziesz do łóżka!

Tak, Cam, tak... słusznie, tak.

No, bo ja idę. Mogę ci to powiedzieć. Na miłość boską, potrzebuję trochę snu!

Tak, masz słuszność, tak, Cam, dobranoc, Cam... Tylko... tylko przyrzeknij... przyrzeknij, że nie wyj­dziesz... nigdzie.

Wyjść? Nie, prawodpodobnie nie wyjdę. Praw­dopodobnie nie. Odejdź!

Zniknęła w jednej chwili — szybko i cicho jak myszka.

Camden podszedł zwolna ku jednemu z okien, za którym znowu rozbłysła błyskawica; ukazała czarne stodoły i ogrodzenia, odcinające się od jasnych płasz­czyzn pastwisk uwieńczonych lasami.

/

I

f

Tak jak szybko Blossom odeszła, równie szybko ro­zebrała się i położyła do łóżka. Gdy Camden szedł do swego pokoju, usłyszał, że go woła: — Cam! Tylko sekundę, Cam!

W ciemnościach przed drzwiami jej pokoju przesu­nął ręką po twarzy, ścierając z niej to, co mogło się na niej znajdować. Potem wszedł.

Tak. Co?

Cam, bądź przy mnie przez minutę, dobrze? I, Cam, o, Cam, weź mnie za rękę!

Gdy pochylił się niezgrabnie i zawarł jej palce w swej pięści, myśli jego ocknęły się, pobiegły i przylgnęły do pewnych rzeczy. Z początku nieśmiało, zatrzymały się przy farmie. Jim odszedł, Frank od­szedł. Kuźnia, sklep i farma. Całe skrzyżowanie przy Młynie. Trójca. Trzy w jedności...

Mocno, Cam, przez litość! Trzymaj mnie moc­niej.

Jego wzrok spocząwszy na pięści, pobiegł w góręv wzdłuż ramienia, które trzymał. Rękaw zagięty przy barku przystrojony był ładną koronką...

Mocniej, Cam!

Skrzynka jabłek. Wspomnienie ukryte głęboko pod mózgiem. Odsuwał je, zamykał w ciemności, aż zgubne opary, zabójcze opary jego zgnilizny wypełniły ten zatrzaśnięty dom, jakim był... Skrzynka jabłek dla córki sadownika... dla dziewczyny, która zachichotała i uciekła od niego, by móc się z niego wyśmiać...

A oto dzięki krętym ścieżkom przeznaczenia sie­dział w sypialni tej dziewczyny i trzymał tę dziew­czynę za rękę. Jim, który ją dostał, Frank, który jej pragnął, leżeli tam jeden przy drugim poza domem, w składzie lodu, pod błyskawicami. Podczas gdy on, ten „tępak“ — ostatni, o którym można by myśleć inaczej niż ze zdziwieniem, i ostatni, którego można

116

i

by się bać — swą wielką, gorącą pięścią osłaniał teraz jej złorzeczącą rękę i własnymi oczami patrzył na śliczną koronkę u jej rękawa.

Zerwał się, przełykając ślinę i dźwięcząc żelazem.

Co, u... — odrzucił jej rękę. — Co, u... diabła! — Znów przełknął ślinę. — Bądź przeklęta, Blossie Beck! — Gapił się na nią z odrazą i śmiertelnym prze­strachem. — Dlaczego ty... ty... ty?

Z wysiłkiem się opanował, ocierając czoło. — Do­branoc. Musisz mi wybaczyć, Blossie; nie myślałem... myślę... mam nadzieję, że będziesz dobrze spała. Ja będę... Dobranoc!

W jego mózgu tkwiły tylko dwa słowa: „Spiesz się!“ Blossom leżała i nasłuchiwała jego kroków, gdy szedł przez sień, i słyszała, jak zamykał drzwi do sie­bie. Powinna była zgasić lampę, ale nawet przy za­ciągniętej storze denerwowały ją błyskawice za oknem; sama w ciemności — to byłoby więcej, niżby potrafiła znieść.

Leżała tak spokojnie i nieruchomo, że aż poczuła się zmęczona. Zaczął padać deszcz, a razem z deszczem zerwał się wiatr. Rżał wokół okapu jak dziki ogier; w kominach jęczał jak człowiek.

Wyśliznąwszy się z łóżka i narzuciwszy płaszcz kąpielowy, wybiegła ze swego pokoju, bosa, i pobiegła przez sień do drzwi Camdena.

Cam! — zawołała. — Och, Cam! — błagała. — Proszę cię, proszę!

Nikt jej nie odpowiedział.

Nowa błyskawica rozdarła całe niebo, wśród ulew­nego deszczu, i przebiegła przez korytarz. Dziewczyna pchnęła drzwi. Lampa paliła się na biurku, ale pokój był pusty, a łóżko nietknięte.

Chwyciwszy lampę rzuciła się do kuchni. I tam nie było nikogo...

117

/

Spiesz się!“

Camden dotarł do zarośli, gdy zaczął padać deszcz. Zapaliwszy latarnię, którą zabrał ze sobą, szedł w stro­nę granicznego ogrodzenia. Tam, mniej więcej o milę na wschód od ścieżki, którą tamci wybrali w ciągu dnia, zrobił wyłom w płocie i ułożył w stos kamienie. Następnie poszedł o sto jardów dalej, wysoko trzy­mając latarnię i wypatrując poprzez krystaliczne stru­mienie deszczu.

Tam był Niebieski Morderca. Ani łańcuch, ani kloce drzewa nie ustąpiły. Latarnia, a jeszcze lepiej od la­tarni zygzak błyskawicy ukazał spętanego ogiera, bły­szczącego i drżącego, o oczach całkiem zbielałych na widok zbliżającego się człowieka.

Grzecznie, stary, spokojnie, stary! — Mówiąc tak, jak zwykł rozmawiać z końmi, Camden położył rękę na naprężonym łańcuchu i opierał się na nim stopniowo, coraz mocniej, przyciągając coraz bliżej czarną głowę. — Spokojnie, stary, grzecznie, do dia­bła, grzecznie!

Czy to on bał się koni? Kto to powiedział, że on się boi koni?

Głowa bestii przytrzymywana ramieniem człowie­ka znajdowała się tuż przy jego piersi. Gładząc mu czoło i nieszczerze pieszcząc nozdrza, Camden ciągnął dalej swą „rozmowę z koniem" — w jednakowym rytmie, choć innymi słowami.

Spokojnie, psiakrew; dostaniesz ty za swoje. Nie martw się, nie martw się, najgorsze jeszcze przyjdzie. Chodź teraz! Chodź spokojnie! Chodźże!

Gdy odwiązał łańcuch, poszukał po omacku wolną ręką i znalazł swój młot, ukryty za drzewem. Odrzu­ciwszy latarnię między chrust, gdzie jeszcze przez chwilę płonęła, zaprowadził ogiera z powrotem aż do wyłomu, który zrobił w ogrodzeniu. Okręciwszy łań-

118

m

cuch wokół nosa zwierzęcia, jak zaimprowizowany ka­ganiec, zsunął się ze stosu kamieni z powrotem na śliski grunt. Chwila niepokoju, niepewny półobrót ko­nia, pełen zdumienia i nieufności, drżenie kolan, ude­rzenie końcem łańcucha — to było wszystko, co się przy tym zdarzyło. Niebieski Morderca został już ujeżdżony przedtem...

W kuźni, wśród wycia wodospadów, wśród razów i uderzeń burzy, Camden śpiewał, pompując swój miech, wypełniający czerwienią jamę pod krokwiami. Nie było w tym żadnej melodii, a słowa brzmiały: mumbo-jumbo, lecz rozpierały mu piersi. Jego oczy, którymi od czasu do czasu patrzył na swego więźnia, straciły wyraz bezradności i zgryźliwego roztargnienia.

Przestraszony? On? Nie, nie, nie! Teraz nie bał się już ani chwili dłużej, nie bał się niczego na świecie.

Spokojnie, ty diable — kiwał podniesioną gło­wą. — Wierzgaj, piekielniku! Wierzgaj, ile tylko chcesz stadny koniu! Jutro będą cię łapać odrętwiali głupcy. Jutro mogą cię mieć. Ja złapałem cię dziś w nocy!

Był większy niż inni ludzie; był ogromny. Wyło­wiwszy żelazną podkowę z kieszeni swojego nieod­łącznego fartucha, cisnął ją w węgiel i dmuchał. Wy­ciągnął ją — była rozżarzona do czerwoności. Wy­ciągnął ją po raz drugi, była rozpalona aż do białości. Wziął ją na kowadło i zaczął kuć, unosząc młot jedną ręką, jak gigant. I tak, w karmazynowym blasku, sie­jąc żelazne iskry, był u szczytu swych możliwości. Bił, bił młotem. Wśród ciemnej nocy człowiek, który ma młot, może czynić cuda; człowiek, który ma pod­kowę, może ukryć grzech. A jeżeli nie ukryje go ciem­na noc wewnątrz ogrodzenia, to ukryje go mrok po­szycia na górskim stoku...

119

Bił, bił młotem i myślał, myślał w wielkim obłoku gorących gwiazd. Dostarczał pokarmu swym głodnym, swym nienasyconym muskułom.

Spokojnie teraz, ty niebieski bękarcie! Spokoj­nie, stary!.

W swej gorączkowej egzaltacji nie zdawał sobie jednak sprawy, że jego muskuły nie były nienasycone. W ciągu trzydziestu strasznych minionych godzin spo­żyły zastawioną przed nimi ucztę i nasyciły się... Wię­cej niż dostatecznie. '

Gdy trzymając szczypcami rozpalone żelazo zbli­żał się do ogiera, musiał przekroczyć skrzynkę gwoź­dzi, którą z codzienną rutyną przekraczał już ponad pięć tysięcy razy.

Skrzynka jabłek, co? Jabłka, żeby z nich chi­chotać, co? Ale czyją dziewczyną teraz jesteś...? Prze­straszony, co?

Noga zaciążyła mu nagle bardziej niż zwykle. Za tym pięciotysięcznym i pierwszym razem, spóźniwszy się o dziesiątą część cala, pięta zaczepiła o krawędź skrzynki z gwoździami.

Próbował uchronić się od potknięcia. W tej samej chwili instynktownie odrzucił trzymaną w szczypcach żelazną żagiew.

Z gardła konia wyrwał się ryk; rozszedł się swąd sierści i spalonego mięsa.

W czerwonym oparzę coś zadudniło. I jeszcze jeden dźwięk, i jeszcze jeden powiew swądu...

Kiedy nazajutrz, idąc za rżeniem ogiera, znaleźli kowala, po odchyleniu jego głowy poznali, że ma zła­maną szyję. Zauważyli też ślad podkowy. Na szyi i policzku. Tym razem jednak nie był niebieski, lecz — czerwony. W blasku słońca, wpadającym przez sze­rokie wrota, zastanawiali się nad tym zjawiskiem. Tym razem ślad nie pochodził od ciosu — był wypalony.

Darred krzyknął, by spojrzeli na ogiera uwiązane­go za kuźnią.

Boże Wszechmogący! — Te słowa zabawnie za­brzmiały w jego ustach. Zabrzmiały tym zabawniej, że były to te same słowa, które wykrztusił nieopatrzny kowal, gdy patrząc spod swego sprytnie dokonanego wyłomu w płocie, ujrzał klacze krzeszące iskry z ka­mieni, podczas gdy ogier nie krzesał ani jednej. I to on, on jeden spośród wszystkich ludzi, kowal, tak się pomylił!

Boże Wszechmogący! — zawołał Darred. — Co myślicie o tych kopytach?

Jedno przednie kopyto było właśnie przygotowane do okucia; pozostałe trzy były tak dziewicze jak ko­pyta jednoroczniaka biegającego po równinach.

Niebieski Morderca nigdy jeszcze nie był okuty...

Przelotył Juliusz Kydryński

DOROTHY PARKER Cur. 1893)

należy do tych pisarzy, którzy podobnie jak Scott Fitzgerald zdobyli sobie w latach trzydziestych olbrzymią popularność. Swą karierę literacką rozpoczęła Dorothy Parker od krytyki teatralnej i literackiej. Była współpracownikiem wielu pism literackich, m. in. „New Yorkera“. Próbowała również swego pióra w poezji, ale zasłynęła przede wszystkim jako nowe- listka. Zamieszkując stale w Nowym Jorku, czerpała tematy do swoich utworów z bujnego życia wielkomiejskiego. W jej opowiadaniach obok gorzkiej ironii doszukać się można pew­nej dozy sentymentalizmu. Nie jest to jednak tani sentymen­talizm. Świadectwem tego — opowiadanie Blondyna, zdawa­łoby się banalne w temacie, lecz jakże przejmujące dzięki bezpretensjonalnemu stylowi 1 szczeremu zaangażowaniu autorki w opisywane zdarzenia.

Blondyna

Hazel Morse była wysoką, jasną blondynką tego typu, co to pobudza niektórych mężczyzn do pogwizdywania i szelmowskiego ruchu głową przy słowie „blondynka“. Hazel szczyciła się swymi małymi stopami i tę próżność przypłacała cierpieniem, wciskając stopy w przykrótkie pantofelki o tępych czubkach i wysokich obcasach. Zdumiewające były jej ręce: długie, nerwowe, o wyciętych głęboko, wypu­kłych paznokciach — nieoczekiwane zakończenie mięk­kich białych ramion, usianych bladobrązowymi punk­cikami. Rąk tych nie powinna była zniekształcać tanią biżuterią.

Nie należała do kobiet skłonnych do rozpamięty­wania. Kiedy skończyła trzydzieści lat, dni młodości były już dla niej tylko zamazanym, migotliwym cią­giem, starym filmem odegranym przez obcych ludzi.

W latach wczesnej młodości, po długotrwałej cho­robie i śmierci matki — melancholijnej wdowy — za­częła pracować w hurtowym magazynie mód. Były to jeszcze czasy dużych kobiet, ona zaś była wówczas bajecznie kolorowa, smukła, o wysoko sklepionych piersiach. Praca jej nie należała do uciążliwych; spo­tykała wielu mężczyzn i spędzała z nimi wiele wie­czorów, śmiejąc się z ich dowcipów i zapewniając, że mają wspaniałe krawaty

Mężczyźni lubili ją, ona zaś uważała za rzecz samo przez się zrozumiałą, że sympatia wielu mężczyzn jest cenna. Zdawało jej się, że powodzenie takie jest na tyle pożądane, iż w zdobycie go warto włożyć naj­wyższy wysiłek. Mężczyźni lubią cię, kiedy jesteś za­bawna, a kiedy lubią, zapraszają do lokali i ty to lu­bisz. Na szczęście dla niej była naprawdę zabawna. Była dobrym kompanem. Mężczyźni lubią, kiedy ko­bieta jest dobrym kompanem.

Poza tym nie zaprzątały jej uwagi żadne mniej czy więcej skomplikowane problemy. Nigdy nie przycho­dziło jej na myśl, że lepiej mogłaby spędzić czas robiąc co innego. Jej poglądy, a raczej jej zamiłowania były zbieżne z poglądami i zamiłowaniami innych dobrze zbudowanych blondynek, wśród których znajdowała przyjaciółki.

Pracowała już kilka lat w magazynie mód, kiedy poznała Herbie’ego Morse. Był smukły, nerwowy, atrakcyjny. Miał ruchliwe zmarszczki wokół błyszczą­cych, brązowych oczu i nawyk obgryzania paznokci do skóry. Pił potężnie; uważała, że to jest zabawne. Zwykła go witać aluzją do jego zachowania się po­przedniego wieczora.

Ależ miałeś wczoraj spust! — wołała śmiejąc się. — Myślałam, że umrę ze śmiechu, kiedy tak za­praszałeś kelnera do tańca!

Pokochała go od pierwszego spotkania. Oczarował ją niedbale rzucanymi sentencjami, zręcznie wplata­nymi powiedzonkami ze znanych wodewilów i komi­ksów. Wstrząsał nią dreszcz, kiedy jego dłoń wsuwała się w rękaw jej płaszcza; pragnęła gładzić jego lśniące, gładkie włosy. Był jakby stworzony dla niej. Pobrali się w sześć tygodni od dnia, kiedy go poznała.

Radowała ją myśl, że jest zaręczona; kokietowała tym, bawiła się tym. Dawniej także miewała propo-

125

zycje małżeństwa, i to nawet nie raz, ale tak się skła­dało, że wszystkie one pochodziły od grubych, poważ­nych mężczyzn, którzy odwiedzali magazyn mód jako kupcy; mężczyźni z Des Moines, Houstonu i Chicago, i jak mówiła, z jeszcze śmieszniejszych miejscowości. Już sama myśl, że mogłaby zamieszkać gdzieś poza Nowym Jorkiem, była dla niej niezwykle komiczna. Tak więc nie zastanawiała się po prostu nad takimi niepoważnymi propozycjami.

Chciała wyjść za mąż. Zbliżała się do trzydziestki, a lata nie mijały bez śladu. Zaczęła już trochę tyć i ciało traciło jędrność; włosy ciemniały i zaczęła je niefachowo utleniać. Nawiedzały ją nawet chwile obawy, że straci posadę modelki. I tyle już tysięcy wieczorów była dobrym kompanem dla swych wielbi­cieli! Teraz była dobrym kompanem bardziej z obo­wiązku niż ze szczerej chęci.

Herbie zarabiał nieźle, wynajęli więc małe mie­szkanko za miastem. Był tam stołowy w stylu hiszpań­skim z wiszącą pośrodku lampą w kształcie szklanej kuli wątrobianego koloru, i bawialnia z garniturem pluszowych mebli „solidnej tapicerki“ i paprocią, i re­produkcją Hennerowskiej Magdaleny o rudych włosach i w niebieskich szatach. Sypialnia była szaro-różowa; na toaletce Hazel stała fotografia Herbie’ego, na biurku Herbie’ego podobizna Hazel.

Hazel gotowała — gotowała doskonale — robiła zakupy, plotkowała z dostawcami i Murzynkami z pralni. Kochała swoje mieszkanie, kochała swoje nowe życie, kochała Herbie’ego. W pierwszych mie­siącach małżeństwa dała mu całą namiętność, do ja­kiej była zdolna.

Dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była zmęczona. Jakże rozkosznym odprężeniem stało się to nowe życie; było świętem, bo nie musiała już być

dobrym kompanem. Jeżeli bolała ją głowa albo puls był przyśpieszony, mogła się skarżyć żałośnie jak dziecko. Jeżeli nie była usposobiona, mogła nie roz­mawiać. Jeżeli łzy cisnęły jej się do oczu — pozwalała im spływać.

W pierwszym roku małżeństwa popadła w nawyk łatwych łez. Zresztą nawet w latach, kiedy była „dobrym kompanem“, znali ją przyjaciele ze skłon­ności do płaczu o byle co. Jej reakcje w teatrze były zawsze okazją do żartów. Na przedstawieniu potrafiła płakać nad wszystkim: nad ubóstwem kochanków, nad miłością nieodwzajemnioną jak i nad szczęśliwą, nad cnotą uwiedzionej, nad oblubieńcami, nad trójkątami małżeńskimi, nad wiernością sług itp.

Spójrzcie na Hazel — mawiali jej przyjaciele — już się rozkleja.

Małżeństwo dało jej wypoczynek, odprężenie i je­szcze większą łatwość łez. Dla niej, która niegdyś śmiała się tak wiele, płacz był rozkoszą. Wszystkie smutki stały się jej smutkami; była samą tkliwością. Mogła płakać długo, tkliwie nad sprawozdaniami pra­sowymi o porwanych dzieciach, opuszczonych żonach,

o bezrobotnych, o zbłąkanych kotach, o bohaterskich psach. Nawet kiedy nie miała już przed sobą gazety, myśli jej wracały do tych wiadomości i po pulchnych policzkach spływały łzy.

Naprawdę — mawiała do Herbie’ego — jak się tak zastanowić, to wszystko na świecie jest smutne.

Hm... — odpowiadał Herbie.

Nie tęskniła za nikim. Tłum ludzki — ci wszyscy, dzięki którym zetknęła się z Herbie’em, wypadali po­woli z ich życia; kiedy zastanawiała się nad tym, do­chodziła do wniosku, że to zupełnie naturalne. Teraz było życie domowe. Był spokój.

Ale rzecz w tym, że Herbie się nudził.

Przez jakiś czas było mu dobrze tak we dwoje. Uważał tą dobrowolną izolację za coś nowego i peł­nego uroku. Ale to się skończyło niespodziewanie i gwałtownie. Któregoś wieczoru, kiedy siedzieli w swym ogrzewanym centralnie bawialnym pokoju — milczał uparcie; następnego wieczora było to samo.

Nudziła go jej mglista melancholia. Początkowo, ilekroć wracając do domu zastawał ją zmęczoną i smutną, całował jej szyję, gładził ramiona i prosił, by powiedziała swemu Herbie’emu, o co chodzi.-: Lubiła to. Ale z biegiem czasu Herbie dostrzegł, że.j smutek jej nie miał żadnej realnej, osobistej przy­czyny.

Na litość boską — mówił. — Znowu się za­martwiasz! Doskonale! Siedź sobie i zamartwiaj się. Ja wychodzę! — Wymykał się z domu i wracał pijany późną nocą. , .

Oszołomiło ją to. Nie mogła zrozumieć, co się stało z ich pożyciem małżeńskim. Kochali się i nagle — zda się bez przyczyny — stali się wrogami. Nie mogła tego . pojąć.

Odstępy czasu pomiędzy jego wyjściem z biura a powrotem do domu stawały się coraz dłuższe. Były to dla niej godziny strasznej męki. Przeżywała ge­hennę widząc w wyobraźni, że wpadł pod samochód, że broczy krwią, że leży martwy, okryty prześciera­dłem. Potem minęły obawy o jego życie i zdrowie. Pozostały gorycz i ból. Przecież jeśli człowiek chce być razem z innym naprawdę, to śpieszy do niego. Pragnęła rozpaczliwie, by chciał być z nią. Godziny czekania na niego mijały bezbarwne i martwe aż do chwili, kiedy wracał. Przychodził często dopiero koło dziewiątej. Za­zwyczaj miał już za sobą wiele kolejek; wesołość po nich już wygasła, ale był głośny, kłótliwy i skory do zniewag.

Mówił, że jest zbyt nerwowy, by siedzieć przez cały wieczór bezczynnie. Chełpił się tym, że nie przeczytał w swoim życiu ani jednej książki, i kto wie, czy nie było to prawdą.

Czego chcą ode mnie? Żebym siedział z tą klępą przez cały wieczór na własnym tyłku? — pytał reto­rycznie i chyłkiem wymykał się z domu.

Nie wiedziała co ma robić. Nie umiała sobie z tym poradzić. Nie potrafiła znaleźć z nim porozu­mienia.

Walczyła zapamiętale ogarnięta pasją podtrzymy­wania ogniska domowego; gotowa była gryźć i drapać w jego obronie. Chciała mieć to, co nazywała „włas­nym cichym domem“. Chciała mieć troskliwego męża, który nie pije, który śpieszy na obiad, który punktual­nie wychodzi do pracy; chciała cichych wieczorów ro­dzinnych. Myśl o innym mężczyźnie przejmowała ją wstrętem. Myśl o tym, że może Herbie szuka zbliżenia z inną kobietą, doprowadzała ją do szału.

Zdawało jej się, że wszystko, co czyta — po­wieści wypożyczane z czytelni, nowele w periodykach, szpalty dla kobiet w gazetach — kręci się dokoła żon, które utraciły miłość swych mężów. Wolała to teraz aniżeli opowieści o spokojnych, kochających się mał­żeństwach, które przez całe życie są szczęśliwe.

Była przerażona. Kilka razy, kiedy Herbie wracał do domu wieczorem, zastawał ją ubraną do wyjścia i uszminkowaną.

Chodźmy poszaleć, co ty na to? — witała go. — Dość się człowiek wyleży i odpocznie po śmierci!

Szli więc do tanich restauracji i mniej kosztownych kabaretów. Ale zazwyczaj wyprawy te kończyły się żałośnie. Teraz nie bawił jej widok pijanego Her- bie’ego. Nie mogła śmiać się z jego dowcipów, z takim napięciem liczyła wypite kieliszki. Nie potrafiła po-

/ /

wstrzymać się od upomnień: — Herbie, masz już chyba dość, nie? Rano będziesz się czul okropnie!

Herbie’ego to rozjątrzało. — Co za zrzęda.,.! Dobrze, zrzędź, zrzędź, zrzędź! Nic innego nigdy nie robi! Ża­den z niej kompan. Do niczego! — Zaczynały się sceny, jedno z nich wstawało i wybiegało w furii.

Nie umiałaby dokładnie określić dnia, w którym zaczęła pić w samotności. Jej dni niczym nie różniły się pomiędzy sobą. Płynęły jeden za drugim jak krople deszczu po szybie i jak krople znikały na zawsze. Minęło pół roku od ich ślubu, potem rok. Potem trzy lata.

Dawniej nigdy nie czuła potrzeby alkoholu. Mogła siedzieć przez całą noc przy stoliku, przy którym to­warzystwo piło na umór, i nigdy nie straciła świeżości wyglądu ani jasności myśli; nigdy też nie raziło jej to, co się działo wokół. Jeżeli zamawiała dla siebie kok- tail, było to tak niezwykłe, że wywoływało żartobliwe, komentarze. Ale teraz była w niej udręka. Często po' kłótni Herbie nie wracał na noc do domu i później nie mogła się dowiedzieć, gdzie spędził czas. Serce jej ściskało się boleśnie, a myśli krążyły z zawrotną szyb­kością niby wiatrak elektryczny.

Nie znosiła smaku alkoholu. Gin — czysty czy w mieszankach — przyprawiał ją o mdłości. Po kilku doświadczeniach doszła do wniosku, że najlepiej znosi whisky. Pijała ją bez wody, bo dawało to najszybszy efekt.

Herbie to aprobował. Cieszył się widząc ją pijaną. Obojgu zdawało się, że dzięki piciu wróci jej dawny humor, a z nim dobre wspólne życie. — Kochana dziewczyna! — mówił z uznaniem. — Lubię, jak jesteś pod gazem, maleńka!

Ale zbliżenie nie przychodziło. Kiedy zaczynali pić, było im dobrze ze sobą i wesoło, bardzo szybko jednak wybuchały gwałtowne sprzeczki. Rano budzili się nie

130

bardzo pamiętając, co się działo wczoraj, ale każde z nich czuło się znieważone i rozgoryczone. Wtedy na- stawały dni zaciętego milczenia.

Był czas, kiedy sprzeczki ich zaczynały się w łóżku. Były tam pocałunki i czułości, i przyrzeczenia... —

O, Herbie, teraz życie będzie piękne, teraz będzie nam dobrze razem. Byłam zrzędą. Może byłam przemęczo­na... Ale od dziś będzie już dobrze, zobaczysz!

Teraz nie było już tych szczerych pojednań. Czu­łość budziła się tylko w krótkich chwilach wspaniało­myślności zrodzonej z alkoholu, zanim większa jego ilość nie rzuciła ich w nową walkę. Sceny stawały się coraz gwałtowniejsze. Były tam rzucane głośne obelgi, były szturchańce, a nawet mocne uderzenia. Kiedyś Herbie podbił jej oko. Następnego dnia ujrzawszy, co zrobił, przeraził się. Nie poszedł do pracy; nie odstę­pował jej, doradzał różne środki, obsypywał siebie naj­czarniejszymi przekleństwami. Ale zaraz potem, kiedy wypili kilka kieliszków ,,na zgodę“, zaczęła tak ża­łośnie rozpamiętywać wczorajsze wydarzenia, że Her­bie krzyknął na nią, wybiegł z domu i nie było go przez dwa dni.

Za każdym razem, kiedy tak wybiegał w furii, gro­ził jej, że nie wróci. Nie wierzyła w to, nie myślała nigdy o rozstaniu. Gdzieś w głębi jej serca żyła mgli­sta nadzieja, że wszystko się ułoży, że ona i Herbie zaczną żyć jak najlepsze stadło małżeńskie. Przecież tu był jej dom, jej meble, jej mąż, jej przystań. Nie wyobrażała sobie, że może być inaczej.

Nie umiała już krzątać się po domu i zajmować gospodarstwem. Łzy, które kiedyś przychodziły jej z pomocą, teraz były bezsilne. Gorące krople, co spły­wały po jej twarzy, były już tylko dla niej. Bez przerwy chodziła po mieszkaniu, a myśli jej nieustan­nie krążyły wokół Herbie’ego. Wtedy właśnie zrodził

się w niej strach przed samotnością, strach, którego nie umiała przezwyciężyć. Człowiek może być sam, kiedy jest szczęśliwy; w cierpieniu nie znosi samot­ności i chce mu się wyć z przerażenia.

Zaczęła pić sama; małymi porcjami, ale przez cały dzień. Tylko kiedy piła z Herbie’em, alkohol wzburzał ją i był szybki w działaniu. Kiedy była sama — łago­dził jej ból. Żyła w jego zamroczeniu. Życie jej przy­bierało teraz kształt sennego marzenia. Nie było w nim już nic przerażającego.

Do sąsiedniego mieszkania wprowadziła się niejaka pani Martin — duża blondyna, około czterdziestki. Po­wierzchowność jej była niejako zapowiedzią tego, jak w tym wieku wyglądać będzie pani Morse. Zawarły znajomość i wkrótce stały się nierozłączne. Hazel spę­dzała teraz u niej całe dni. Piły razem i czuły się bliższe jedna drugiej po pijaństwie minionej nocy.

Hazel nigdy nie zwierzała pani Martin swych ża­lów do Herbie’ego. Sprawa ta była dla niej zbyt bo­lesna, aby mówienie o niej mogło sprawić ulgę. Dała do zrozumienia, że interesy męża zatrzymują go długo poza domem. Zresztą nie było to ważne. W środowisku pani Martin mężowie jako tacy odgrywali raczej mglistą rolę.

Nikt nie widział małżonka pani Martin. Nie wia­domo, czy w ogóle istniał. Każdy mógł snuć dowolne przypuszczenia na ten temat. Miała wielbiciela, Joego, który odwiedzał ją prawie co wieczór. Często przypro- wadzał ze sobą kilku przyjaciół. Nazywały ich „chłop­cami“. Byli to zazwyczaj wielcy, rudowłosi, weseli mężczyźni, w wieku lat czterdziestu pięciu czy pięć­dziesięciu.

Hazel chętnie przyjmowała zaproszenia do tego to­warzystwa — Herbie bardzo rzadko teraz przychodził na noc. Jeżeli wracał do domu, nie szła do pani Martin.

Zostawała w domu, choć wieczór z Herbie’em nieod­zownie kończył się kłótnią. W głębi jej świadomości wciąż jeszcze kiełkowało cieniutkie pasemko nadziei, że może tego właśnie wieczora wszystko się odmieni.

Chłopcy“ przynosili ze sobą do pani Martin duże ilości trunków. Pijąc z nimi Hazel odzyskiwała we­sołość, humor i swobodę. Szybko stała się popularna.

W chwilach kiedy była już na tyle zamroczona, że ostatnia awantura z Herbie’em zacierała się w jej pa­mięci, aprobata „chłopców“ szczególnie ją podniecała.

Czy może jest zrzędą? Albo złym kompanem? Dobra, są tacy, co myślą inaczej!

Ed był jednym z „chłopców“. Mieszkał w Utica, miał, wedle jego słów, „własny interes“, ale przyjeż­dżał do Nowego Jorku prawie co tydzień. Był żonaty. Pokazywał Hazel najnowsze fotografie syna i córki; Hazel chwaliła je skwapliwie i szczerze. Wkrótce wszyscy zaakceptowali fakt, że Ed jest jej przyja­cielem.

Kibicował, kiedy grała w pokera; siedział przy niej podczas gry i niby przypadkowo dotykał jej kolan. Sprawiało jej to przyjemność. Często wracała do do­mu z banknotem dwudziesto-lub dziesięciodolarowym, a nieraz z całą garścią pomiętych banknotów. Cieszyło ją to. Herbie, wedle je słów, stał się teraz trudny w sprawach pieniężnych. Prośba o pieniądze prowa­dziła nieuchronnie do kłótni.

Co, u diabła, robisz z pieniędzmi? — krzyczał. — Chyba wszystko wydajesz na whisky?

Staram się prowadzić ten dom jako tako przy­zwoicie — odparowywała. — Czy nigdy nie zastana­wiałeś się nad tym? Oczywiście, jego lordowska mość nie przejmuje się takimi sprawami'.

Nie umiałaby dokładnie określić, od kiedy zaczęła Edowi ulegać. Na powitanie i pożegnanie zwykle ca­

łował ją w usta; także w ciągu całego wieczora darzył ją krótkimi, szybkimi pocałunkami. Sprawiały jej ra­czej przyjemność. Nigdy jednak nie myślała o tych pocałunkach, kiedy Eda nie było przy niej.

Nieraz czule gładził jej plecy i ramiona, mówiąc:

Moja jasnowłosa czarodziejka, moja laleczka...

Któregoś popołudnia, kiedy wróciła od pani Martin,

zastała w sypialni Herbie’ego. Nie było go przez kilka nocy, które najwyraźniej spędził na pijaństwie. Twarz miał szarą, ręce mu drżały jak w febrze. Na łóżku stały dwie stare walizy, pełne po brzegi. Pozostała tylko jej fotografia na biurku; w otwartych szeroko drzwiach jego szafy wisiały puste wieszaki.

Wieję stąd — powiedział. — Mam dość wszyst­kiego. Dostałem pracę w Detroit.

Usiadła na brzegu łóżka. Piła dużo poprzedniej nocy, a cztery kieliszki whisky wypite przed chwilą u pani Martin jeszcze bardziej ją zamroczyły.

Dobrą pracę? — spytała.

O, tak — powiedział. — Wygląda, że całkiem dobra.

Z wysiłkiem zamknął walizkę, klnąc cicho przez zęby.

Na rachunku w banku jest parę groszy. Ksią­żeczka czekowa leży w komodzie. Zatrzymaj sobie meble i wszystkie graty. — Popatrzył na nią i czoło mu zadrgało.

Do diabła! Mam wszystkiego dosyć, mówiłem ci! — krzyknął. — Nie mogę już wytrzymać!

Dobrze, dobrze — powiedziała — przecież słyszę.

Miała wrażenie, że stoją u przeciwległych wylotów głębokiego kanionu. Chwycił ją ostry ból głowy, głos miała ochrypły, znużony. Nie miała nawet siły krzyk­nąć.

134

1

Może się napijesz przed wyjściem? — spytała.

Spojrzał znowu na nią. Kąciki jego warg drgnęły.

Chcesz jeszcze raz spróbować, czy się coś nie zmieni, hę? — powiedział. — Dobra. Dawaj coś. Na­pijemy się.

Poszła do spiżarni i wypiwszy uprzednio szklankę whisky, przyrządziła mocną mieszankę. Gdy wróciła z dwiema szklankami na tacy, Herbie zacisnął już rze­myki na walizach i stał w płaszczu i kapeluszu na gło­wie. Wziął swoją szklankę.

Dobra — powiedział i roześmiał się chrapli­wie. — Twoje zdrowie!

Twoje zdrowie — odpowiedziała.

Wypili. Postawił szklankę i wziął do ręki ciężką walizę. — Muszę zdążyć na pociąg o szóstej — powie­dział.

Szła, za nim przez korytarz. W głowie jej natrętnie huczała melodia przeboju, który pani Martin zwykła do znudzenia grać na patefonie. Hazel nigdy nie lubiła tej płyty.

Noce 1 dni Zawsze zabawa,

Czyż nie jest nam wesoło?

Przy drzwiach wyjściowych postawił walizy i obró­cił się ku niej.

No, to do widzenia — powiedział. — Dbaj o sie­bie. Dasz sobie radę, co?

O, naturalnie — odpowiedziała.

Otworzył drzwi, potem wrócił jeszcze i wyciągnął do niej rękę.

Bądź zdrowa, Hazel — powiedział. — Wszyst­kiego dobrego!

Uścisnęła jego rękę.

Przebacz mi, że byłam taka płaksa.

135

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wróciła do spi­żarni.

Tego wieczora kiedy szła do pani Martin, była pod­niecona i świeża. Chłopcy byli już w komplecie, a wśród nich Ed. Cieszył się, że mógł przyjechać, sypał dowcipami i śmiał się głośno. Podeszła do niego i po­wiedziała cicho:

Herbie wyjechał. Chce zamieszkać w Detroit.

Ta-aak? — spytał. Patrzył na nią bawiąc się oprawką wiecznego pióra wsuniętego do kieszeni ka- , mizelki.

Myślisz, że wyjechał na dobre?

Tak. Wiem na pewno. Wiem.

I będziesz dalej mieszkać tu naprzeciwko? Co masz zamiar robić?

Nie wiem. Diabli wiedzą.

Nie możemy tu rozmawiać — szepnął. — Teraz I potrzebny ci mały łyczek. Co ty na to?

Tak — potwierdziła. — Masz rację.

Wygrała w pokera czterdzieści trzy dolary. Kiedy

skończyli grać, Ed odprowadził ją do mieszkania.

Czy dostanę małego całusa? — spytał.

Wziął ją w swe wielkie ramiona i całował namięt­nie. Była bierna. Odsunął ją i spojrzał na nią uważnie.

Czy nie za dużo wypiłaś, kochanie? — spytał z niepokojem. — Może źle się czujesz?

Skąd! Czuję się wspaniale!

Wychodząc rano zabrał ze sobą jej fotografię. Po­wiedział, że chce ją mieć przed oczami tam, w Utica, — Możesz wziąć tę, co stoi na biurku — rzekła.

Fotografię Herbie’ego schowała do szafy, by na nią

136

nie patrzeć, bo inaczej podarłaby ją na strzępy. Uda­wało jej się nie myśleć o Herbie’em. Whisky dopoma­gała jej w tym. Gdy była w zamroczeniu, miała spokój.

Związała się z Edem bez namysłu, ale i bez entu­zjazmu. Rzadko myślała o nim, kiedy nie było go przy niej. Był dobry dla niej. Często obdarzał ją prezenta­mi i regularnie dawał pieniądze na utrzymanie. Mo­głaby nawet sobie coś niecoś oszczędzić. Nie robiła jednak żadnych planów na dzień następny. Potrzeby miała niewielkie, toteż mogła równie dobrze odkładać pieniądze do banku jak trzymać je u siebie.

Kiedy zbliżał się termin odnowienia kontraktu na wynajem mieszkania, Ed poradził jej, by się przepro­wadziła. Jego stosunki z panią Martin i Joem były teraz trochę napięte. Pokłócili się przy pokerze.

Do diabła, wyprowadź się stąd! — powiedział.— Chciałbym, żebyś mieszkała w pobliżu Grand Central. Będzie to dla mnie o wiele wygodniejsze.

Wynajęła więc małe mieszkanko w okolicy Czter­dziestej Alei. Co dzień przychodziła do niej Murzynka; sprzątała i robiła kawę. Mam już dość tego pitrasze- nia — powiedziała Hazel. Eda, który od dwudziestu lat był mężem kobiety namiętnie przywiązanej do go­spodarstwa domowego, oczarowało to romantyczne le­nistwo. Popierając je czuł się wielkim panem.

Nie jadała nic aż do obiadu, ale alkohol utrzymy­wał jej wagę. Kpiła z prohibicji. Zawsze mogła dostać tyle wódki, ile chciała. Nie była nigdy wyraźnie pi­jana, nie była też nigdy całkiem trzeźwa. Stałe za­mglenie świadomości wymagało jednak dużej codzien­nej porcji. Zbyt małe porcje wprawiały ją w stan depresji.

Ed wprowadził ją do klubu Jimmy’egO. Był z tego dumny jak przyjezdny, którego biorą za tubylca, gdyż zna małe modne restauracyjki na parterach óbdrapa-

131

nych kamieniczek z brązowego kamienia, w których można dostać zagraniczne whisky i gin, wymieniwszy uprzednio nazwisko przyjaciela-bywalca. Klub Jim- my’ego był ulubionym lokalem znajomych Eda.

Tutaj, przez Eda, Hazel poznała wielu mężczyzn i wiele kobiet; zawierała szybkie przyjaźnie. Mężczyźni często zapraszali ją do lokali, kiedy Ed był w Utica. Był dumny z jej powodzenia.

Weszło w zwyczaj, że jeśli nie była zaproszona gdzieś na wieczór, szła sama do klubu Jimmy’ego. Wiedziała, że zawsze spotka tam znajomych i będzie mogła spędzić z nimi wieczór. Był to klub jej przyja­ciół — mężczyzn i kobiet.

Kobiety z klubu Jimmy’ego były do siebie podobne; skądinąd było to dziwne, gdyż skład tej grupy zmie­niał się ustawicznie czy to z powodu kłótni, wyjazdów, czy szukania bardziej korzystnych kontaktów. Jednak­że nowoprzybyłe zawsze przypominały te, które ode­szły. Były to zazwyczaj duże, tęgie kobiety, szerokie w ramionach i piersiste, o twarzach powleczonych grubą, miękką, różową skórą. Śmiały się głośno i czę­sto, ukazując ciemne zęby bez połysku. Czuło się w nich zdrowie silnych, choć nadwątlonych już orga­nizmów, co to za wszelką cenę bronią się przed proce­sem zniszczenia. Wiek ich wahał się w granicach od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat.

Używały swych imion własnych w połączeniu z na­zwiskami mężów: Florence Miller, Vera Riley, Lilian Błock. Przydawało im to solidności wywodzącej się z instytucji małżeństwa, a zarazem wdzięku swobody. Tylko jedna czy dwie z nich były rozwiedzione. Więk­szość nie wspominała nigdy o swych nierealnych współmałżonkach; te zaś, co były w separacji od nie­dawna, chętnie opowiadały o ich właściwościach bio­logicznych.

Niektóre były matkami, przeważnie jedynego dziecka — syna, który był gdzieś w szkołach, czy córki wychowywanej przez babkę. Nierzadko, dobrze już nad ranem, pokazywały małe zdjęcia amatorskie, ocie­rając przy tym łzy.

Były to kobiety łatwe w stosunkach, serdeczne, przyjacielskie i opiekuńczo macierzyńskie. Główną ich cechą była beztroska. Nie przejmowały się kłopotami finansowymi. Kiedy zasoby ich malały niepokojąco, zawsze znajdował się nowy fundator; tak było zawsze. Oczywiście, dążeniem każdej z nich było posiadanie stałego wielbiciela, który by zawsze płacił rachunki, w zamian za co zresztą zrezygnowałyby natychmiast z innych adoratorów i przywiązałyby się do tego jed­nego z całym oddaniem. Z latami jednak stawało się to coraz trudniejsze. Uważano, że pani Morse wyjąt­kowo się powiodło.

Ed miał dobry rok. Podniósł jej pensję i podarował fokowe futro. Hazel musiała się bardzo pilnować, kiedy była z nim. Chciał humoru i śmiechu. Nie znosił 6karg, smutków i kłopotów.

Wiesz, kochanie — mawiał — mam pełno włas­nych kłopotów i zmartwień. Nikt nie lubi słuchać o cu­dzych kłopotach, kochanie. Powinnaś być dobrym kom­panem i zapomnieć o wszystkich zmartwieniach.

O, tak! Świetnie. Uśmiechnij się do mnie. To jest moja kochana dziewczyna!

Nigdy nie wszczynała kłótni z Edem, jak to bywało z Herbie’em, ale chciała, aby jej było wolno od czasu do czasu okazać smutek. I dziwne. Inne kobiety, które znała, nie musiały ukrywać swych smutnych nastro­jów. Pani Florence Miller nierzadko miewała napady histerycznego płaczu, a mężczyźni tylko myśleli, jakby ją rozerwać i rozweselić. Inne przez cały wieczór uty­skiwały opowiadając o swych smutkach i chorobach,

139

/ m

a ich przyjaciele darzyli je zrozumieniem i głęboką sympatią. Tylko ona nie była pożądana w chwilach depresji. Któregoś dnia u Jimmy’ego, kiedy nie potra­fiła być wesoła, Ed zabrał się i wyszedł.

Czemu u licha nie zostałaś w domu? Psujesz tu wszystkim nastrój! — wrzasnął.

Nawet ludzie, którzy ledwie ją znali, złościli się, kiedy nie była w szampańskim humorze.

Co się z tobą dzieje?! — wołali. — Bądź młodą, czemu się postarzasz? Wypij kieliszek i strząśnij to' z siebie!

Zażyłość jej z Edem trwała już trzy lata, kiedy się przeprowadził na Florydę. Odjeżdżając był bardzo zmartwiony; dał jej czek na dużą kwotę i sporo akcji dobrego przedsiębiorstwa, a jego blade oczy pełne były łez, kiedy ją żegnał.

Nie tęskniła za nim. Przyjeżdżał rzadko do Nowego Jorku, najwyżej dwa, trzy razy na rok. Śpieszył do niej prosto z pociągu. Była mu zawsze rada, ale nie martwiła się, kiedy wyjeżdżał.

Znajomy Eda, Charley, którego Hazel poznała u Jimmy'ego, adorował ją od dawna; korzystał zawsze z okazji, kiedy mógł jej dotknąć czy przytulić się do niej. Wciąż pytał wszystkich znajomych wkoło, czy kiedykolwiek słyszeli, by ktoś śmiał się tak pięknie jak Hazel. Po wyjeździe Eda Charley stał się central­ną postacią w jej życiu. Oceniała go słowami: „nie jest najgorszy“. Okres Charleya trwał prawie rok. Potem dzieliła swój czas między Charleya a Sydneya, rów­nież bywalca klubu. Potem Charley znikł z hory­zontu.

Sydney był to drobny, elegancko ubrany, inteli­gentny Żyd. Był jej może najbliższy ze wszystkich. Bawił ją, a jej śmiech nie był wymuszony.

Adorował ją bez zastrzeżeń. Czarowała go jej mięk-

140

E

kość, jej obfitość. Mówił, że jest wspaniała, gdyż po­trafi być wesoła i świeża, nawet kiedy wypije.

Raz to miałem hecę z jedną — opowiadał. — Za każdym razem, jak była wlana, to chciała wyskoczyć przez okno. Je-zuss! — dodawał z przejęciem.

Potem Sydney ożenił się z bogatą i zazdrosną pan­ną; potem był Billy. Nie, po Sydneyu przyszedł Fred, potem Billy. Jej przymglona świadomość nie rejestro­wała, jak mężczyźni wchodzili w jej życie i jak zni­kali. Nie było żadnych niespodzianek. Nie przeżywała wielkich emocji, kiedy się zjawiali, ani smutku, kiedy odchodzili. Zdawało się, że zawsze jest zdolna do ocza­rowania mężczyzn. Nie było wprawdzie już tak za­możnych jak Ed, ale we własnym mniemaniu każdy był dla niej szczodry.

Któregoś dnia doszły ją wiadomości o Herbie’em. Spotkała panią Martin, która jadła obiad u Jimmy’ego, i stara przyjaźń odżyła. Joe, wierny adorator pani Martin, będąc w podróży służbowej spotkał Herbie’ego. Mieszkał teraz stale w Chicago, był w doskonałej for­mie. Żył z kobietą, za którą podobno szalał. Hazel piła tego dnia na umór. Wiadomość o Herbie’em przyjęła z nikłym zainteresowaniem, jak się przyjmuje opo­wiadanie o wybrykach seksualnych osoby, której na­zwisko odnajduje się w pamięci dopiero po chwili za­stanowienia.

To już diablo dużo czasu upłynęło, odkąd go widziałam ostatni raz. Prawie siedem lat — powie­działa. — Ho, ho — siedem lat!

Jej dni coraz bardziej traciły indywidualne oblicze. Nigdy nie pamiętała dat, nigdy nie była pewna dni tygodnia.

Mój Boże, czyżby to było przed rokiem!? — wołała, kiedy w rozmowie wzmiankowano o jakimś wydarzeniu.

Była bardzo zmęczona życiem. Zmęczona i przygnę­biona. Prawie wszystko wprawiało ją w przygnębie­nie. Widok starych koni, które powściągane na wę­dzidłach ślizgały się i potykały na jezdni Szóstej Alei albo stały, opuszczonymi głowami sięgając niemal zie­mi. Powstrzymywane długo łzy tryskały z jej oczu, kiedy mijała je na swych obolałych nogach w przy- krótkich pantofelkach koloru szampana.

Zaczęła myśleć o śmierci. Myśl ta nie odchodziła, użyczając jej jakiegoś smutnego ukojenia. Jak przy­jemnie, jak bardzo przyjemnie musi być umrzeć i od­począć wreszcie...

Nie pamiętała dokładnie, kiedy po raz pierwszy na­wiedziła ją myśl o samobójstwie. Nie była to chyba chwila jakiegoś wstrząsu. Zdawało jej się, że myśl ta tkwiła zawsze w jej mózgu. Wertowała rubryki samo­bójstw w gazetach. Czy to była epidemia samobójstw, czy też po prostu znajdowała ich tak wiele, gdyż szu­kała tak chciwie? Rubryki te wzmagały w niej uczucie pewności, że ma rację; czuła rozkoszną wspólnotę z tą wielką armią umarłych z własnej woli.

Zamroczona przez whisky zwykle spała do późna, potem leżała jeszcze w łóżku trzymając w ręku bu­telkę i szklankę, aż do chwili kiedy trzeba było się ubierać i iść na obiad. Od niedawna odczuwała pewien rodzaj nieufności wobec alkoholu, coś, co odczuwa człowiek wobec starego przyjaciela, który odmówił najzwyklejszej przysługi. Nadal najbardziej odpowia­dała jej whisky, ale bywały niespodziewane, niewytłu­maczalne momenty, kiedy rozkoszna mgiełka spływała z niej, pozostawiając ją zdradziecko w szponach smut­ku, przygnębienia i wstrętu do życia. Rozkoszowała się myślą o spokojnym, chłodnym odejściu, o Nirwanie. Nie była nigdy religijna i nigdy nie niepokoiła jej myśl o życiu pozagrobowym. Śniła o dniu, kiedy wre-

î 1

szcie nie będzie musiała włożyć przyciasnych pantofel­ków, nie będzie musiała się śmiać i słuchać uważnie, udawać zachwytu, nie będzie musiała być dobrym kompanem. Nigdy.

Ale jak to zrobić? Na samą myśl o skoku z okna przeszywał ją dreszcz przerażenia. Nie umiała władać bronią. Kiedy w teatrze aktor wyjmował rewolwer, zatykała uszy i nie śmiała spojrzeć na scenę, dopóki nie padł strzał. W mieszkaniu nie miała gazu. Długo patrzyła na swe niebieskie żyły na smukłych przegu­bach — jedno pociągnięcie ostrzem brzytwy i sprawa załatwiona. Ale to będzie bolało, bolało piekielnie i trzeba będzie patrzeć na krew. Trucizna — to było coś, dla niej: bez smaku, szybkie w działaniu i bez­bolesne. Ale tego nie sprzedają w sklepach, jest za­bronione przez prawo. Zastanawiała się jeszcze nad kilkoma innymi możliwościami.

Teraz był w jej życiu nowy mężczyzna — Art. Mały, gruby, dokładny i trudny do wytrzymam a, kiedy się upijał. Ale przed nim miała tylko przypadkowych wielbicieli i pragnęła czegoś stałego. Art, jak inni, często wyjeżdżał na kilka tygodni sprzedawać jedwa­bie, miała więc wtedy spokój. Przy nim starała się być wesoła, ale ten wysiłek kosztował ją wiele.

Najlepszy kompan świata! — mruczał muskując wargami jej szyję. — Najlepszy kompan świata!

Któregoś wieczora, kiedy byli w klubie Jimmy’ego, poszła do toalety z Florence Miller. Tutaj, barwiąc szminką wargi, dzieliły się doświadczeniami w spra­wach bezsenności.

Mówię ci uczciwie — zaczęła Hazel — nie zmru­żyłabym oka, gdyby nie butelka Scotcha, którą zawsze biorę do łóżka. Leżałabym i przewracałabym się tylko z boku na bok. Okropność! Można oszaleć męcząc się tak przez całą noc!

143

)

#

Powiem ci, Hazel — podjęła z ożywieniem pani Miller — nie zasnęłabym przez cały rok, gdybym nie zażywała weronalu. Po nim człowiek śpi jak nowo­rodek.

Czy to nie jest trucizna czy coś w tym rodza­ju? — spytała Hazel.

O, jeżeli się weźmie tego za dużo, to można się przejechać na piwo do Abrahama. Biorę tylko pięć granulek, jestem bardzo ostrożna. Po pięciu granulkach jesteś ululana w sam raz.

Czy to można wszędzie dostać? — Hazel była dumna z tego makiawelskiego pytania.

W Jersey możesz dostać, ile zechcesz. Tutaj nic |nie dają bez recepty. Czy jesteś już gotowa? Chodźmy

zobaczyć, co robią nasi chłopcy.

Tej nocy Art pożegnał się z Hazel przed drzwiami jej mieszkania, gdyż przyjechała jego matka. Hazel była jeszcze trzeźwa, a przypadkowo w domu nie było whisky. Leżała na łóżku i wpatrywała się w sufit.

Wstała wcześnie jak na nią i pojechała do New Jersey. Nigdy nie jeździła kolejką podziemną, nie umiała z niej korzystać. Poszła więc na dworzec Pen­sylwania i kupiła bilet kolejowy do Newark. Nie miała j na myśli nic określonego. Przyglądała się kapeluszom siedzących obok niej kobiet, patrzyła przez mętne szy- J by na płaski, kamienisty krajobraz.

W Newarku poszła do drogerii, poprosiła o talk, szczoteczkę do paznokci i pudełko weronalu. Subiekt był zupełnie obojętny. — Mamy tylko tabletki we fla­konikach — powiedział i zapakował mały flakonik pełen białych tabletek ułożonych jedna na drugiej.

Poszła do innej drogerii i kupiła paczkę ligniny, pałeczkę z pomarańczowego drzewa do paznokci i fla­konik z tabletkami weronalu. Również i tutaj subiekt nie wykazał żadnego zainteresowania.

144

Dobra, porcyjka jak dla wołu — pomyślała i wró­ciła- na dworzec.

W domu ustawiła małe flakoniki w toalecie i stała patrząc na nie z tkliwością.

Leżcie tutaj, niech was Bóg błogosławi — po­wiedziała cicho; ucałowała końce palców i dotknęła nimi każdego flakonika z osobna.

Murzynka sprzątała właśnie pokój bawialny.

Nettie — zawołała Hazel — bądź aniołem, skocz do Jimmy’ego i przynieś mi ćwiartkę Scotcha, dobrze?

Nuciła czekając na powrót dziewczyny.

Podczas następnych kilku dni whisky służyła jej tak wiernie, jak to bywało w czasach, kiedy po raz pierwszy potrzebowała jej pomocy. W klubie Hazel była najweselsza z całego towarzystwa. W domu nie opuszczała jej pogoda. Art był zachwycony.

Któregoś popołudnia umówiła się z nim u Jim- my’ego na obiad. Zaraz po obiedzie miał wyjechać na tygodniowy objazd. Hazel piła przez całe popołudnie; kiedy się ubierała do wyjścia, czuła, że po sennej ociężałości ogarnia ją rozkoszne podniecenie. Ale kiedy wyszła na ulicę, opary whisky niespodziewanie się ulotniły. Opanowała ją straszliwa, miażdżąca de­presja, tak że stała chwiejąc się na nogach i nie mogła przez chwilę, zrobić ani kroku. Noc była szara, cienki śnieg pokrywał ziemię i ulice lśniły ciemnym, lodo­watym blaskiem. Kiedy z trudem sunąc nogami, wolno przecinała Szóstą Aleję, duży stary koń ciągnący roz­klekotany wóz zwalił się na kolana tuż przed nią. Woźnica zaklął, a gdy koń robił rozpaczliwe wysiłki, aby powstać na śliskim asfalcie, ze wściekłością jął okładać batem nieszczęsne zwierzę. Dokoła zebrała się grupka ciekawych przechodniów.

Kiedy weszła do klubu, Art czekał już na nią znie­cierpliwiony.

Co się stało, u Boga Ojca? — powitał ją na wstępie.

Ach, tam upadł koń — mówiła zdyszana. — O, Boże, tak strasznie mi go żal... Wiesz, to nie chodzi tylko o konie... Wszystko to takie okropne, nie uwa­żasz? Jestem strasznie przygnębiona.

Co ty wygadujesz? — irytował się. — Także pomysł przejmować się wszystkim! Po co się wszyst­kim przejmujesz?

Nic na to nie poradzę — powiedziała.

Musisz poradzić, mówię ci — rzucił ostro. — Weź się w garść, dobrze? Chodź, usiądź i proszę cię, żebym nie widział już tej skrzywionej twarzy.

Piła gorliwie i próbowała się wziąć w garść, ale nie mogła przezwyciężyć smutku. Przyłączyli się do nich znajomi i zwrócili uwagę na jej przygnębienie; mimo wysiłku nie mogła wydobyć z siebie więcej niż blady uśmiech. Chwilami przykładała chusteczkę do oczu, starając się robić to tak, żeby nikt nie zauważył jej ruchów, ale Art złapał ją na tym kilka razy i siedział nachmurzony, niecierpliwie kręcąc się na krześle.

Kiedy musiał już iść na dworzec, powiedziała, że wyjdzie także i wróci do domu.

To dobra myśl — powiedział. — Może będziesz mogła się przespać i strząsnąć to z siebie. A więc, do czwartku. Błagam cię, żebyś do tego czasu poweselała. Dobrze?

Tak — powiedziała. — Na pewno.

W sypialni rozebrała się szybko. Ruchy jej w ni­czym nie przypominały zwykłej niezdecydowanej po­wolności. Włożyła nocną koszulę, rozpuściła włosy i szybko przeciągnęła grzebieniem po suchych, odbar­wionych pasmach. Potem wyjęła z toaletki dwie fiolki i zaniosła je do łazienki. Nurtujący ją smutek zniknął; czuła rozkoszne podniecenie, jakie ogarnia człowieka,

146

który ma lada chwila otrzymać dawno oczekiwany prezent.

Odkorkowała. fiolki, nalała wody do szklanki i sta­nęła przed lustrem trzymając pastylki w palcach. Nagle skłoniła się wytwornie swemu odbiciu w lustrze i uniosła w górę szklankę.

A więc — twoje zdrowie — powiedziała głośno.

Tabletki były przykre, suche i chropowate — z tru­dem przechodziły przez gardło. Wiele czasu zajęło jej połknięcie dwudziestu sztuk. Stała spoglądając na swe odbicie w lustrze z głębokim, jakby nieosobistym zain­teresowaniem i śledziła ruchy swej szyi przy połyka­niu. Jeszcze raz powiedziała głośno:

Błagam cię, żebyś poweselała do czwartku, dobrze? Bo inaczej wiesz, co on może zrobić. On i wszyscy tacy jak on.

Nie miała pojęcia, jak szybko może się spodziewać efektu weronalu. Połknęła ostatnią tabletkę i stała nie­pewna, wpatrując się w swe odbicie; z rodzajem cier­piętniczego zainteresowania myślała o tym, jakie ślady zostawi na niej śmierć. Nie czuła nic szczególnego poza lekkim podrażnieniem w gardle, twarz jej także nie zdradzała żadnych zmian. A więc to nie będzie natych­miastowe; może nawet potrwać godzinę...

Przeciągnęła się i ziewnęła.

Położę się chyba — powiedziała. — No i prawie już umarłam...

Wydało jej się to śmieszne. Zgasiła światło w ła­zience, weszła do sypialni i położyła się do łóżka, śmiejąc się cichutko przez cały czas.

Prawie już umarłam...! — powtórzyła. — To fajne!

J I

|JF ni

Kiedy Murzynka Nettie przyszła następnego po­południa posprzątać mieszkanie, zastała panią Morse w łóżku. Nie było w tym nic szczególnego. Ponieważ odgłosy krzątaniny mogłyby panią obudzić, Nettie, miła dziewczyna, nauczyła się poruszać cicho.

Ale kiedy sprzątnęła już bawialny i wśliznęła się do zacisznej, małej sypialni, nie uniknęła lekkiego hałasu przy porządkowaniu na toaletce. Instynktow­nie spojrzała przez ramię na śpiącą i nagle przebiegł ją dreszcz strachu. Podeszła do łóżka i zaczęła się wpatrywać w leżącą na nim kobietę.

Pani Morse leżała na boku. Jedno wiotkie ramię zarzucone było w górę, przegub ręki spoczywał na czole. Sztywne kosmyki włosów spadały w nieładzie na twarz. Kołdra zsunęła się, odsłaniając miękką linię szyi i różową koszulę, gdzieniegdzie postrzępioną przez częste pranie. Jej duże piersi, uwolnione z ciasnego stanika, opadły. Od czasu do czasu wydawała przery­wane, chrapliwe dźwięki. Z kącików otwartych ust sączyło się na brodę cieniutkie pasemko śliny.

Proszę pani! — zawołał Nettie. — Och, proszę pani, już strasznie późno! — Hazel nie drgnęła.

Proszę pani! — powtórzyła Nettie. — Proszę pani... Muszę posłać łóżko! — Dziewczynę ogarnęło przerażenie. Zaczęła potrząsać nagim ramieniem Hazel.

Niech się pani obudzi! — prosiła. — Niech się pani obudzi!...

Nagle odwróciła się i wybiegła na korytarz; stanęła przy drzwiach windy i tak długo przyciskała lśniący czarny guzik, aż wreszcie stara winda z czarnym win­dziarzem zatrzymała się przed nią. Nettie zasypała chłopca gradem pośpiesznych słów i wprowadziła go do mieszkania. Dreptał za nią na palcach, skrzypiąc

148

butami. Stanął przy łóżku i zrazu ostrożnie, potem tak silnie, że aż pozostawił ślady na miękkim ciele, szar­pał nieprzytomną Hazel.

Hej, proszę pani! — wołał i nasłuchiwał uważ­nie, jakby czekał na echo.

Jezus! leży jak umrzyk! — zakonkludował zdu­miony.

Przerażenie Nettie minęło, kiedy dostrzegła zain­teresowanie, jakie wzbudził wypadek. Oboje czuli, że stało się coś niezwykłego. Mówili szeptem, urywanymi zdaniami. Wreszcie windziarz podsunął dziewczynie myśl, by sprowadzić młodego lekarza mieszkającego na parterze. Nettie wybiegła razem z chłopcem. W wy­obraźni przeżywali już chwile, kiedy o sensacji do­wiedzą się wszyscy; będzie to przyjemne, choć przykre zarazem. Hazel stała się ośrodkiem dramatu i choć nie życzyli jej źle, oboje podświadomie pragnęli, by jej stan okazał się naprawdę groźny i by nie wyzdrowiała przed ich powrotem. Obawiając się jednak tego, przed­stawili doktorowi całą sprawę w najczarniejszych ko­lorach. — Sprawa życia i śmierci! — Nettie przypo­mniała sobie tytuł z wątłego repertuaru przeczytanych książek. Była pewna, że słowa te wstrząsną doktorem.

Doktor nie był zbyt zadowolony, że przerywają mu wypoczynek. Miał na sobie pidżamę w żółte i nie­bieskie paski, leżał na kanapie i przekomarzał się ze śniadą dziewczyną o twarzy pokrytej grubo tanim pudrem, którego pełno miała także na ramionach. Przed nimi stały na pół opróżnione duże szklanki. Płaszcz i kapelusz dziewczyny powieszono starannie w przewidywaniu długiego pobytu ich właścicielki.

Zawsze coś musi przeszkodzić — sarknął doktor.— Nigdy nie dadzą człowiekowi spokoju po ciężkiej pra­cy. — Jednakże włożył do walizki kilka buteleczek i in­strumenty, przebrał się i wyszedł razem z Murzynami.

Pośpiesz się, skarbie! — wołała za nim dziew­czyna. — Nie siedź tam przez cały wieczór.

Doktor wtargnął hałaśliwie do mieszkania pani Morse i skierował się do sypialni. Nettie i wind/iarz podążyli za nim. Hazel leżała bez ruchu; jej sen był równie głęboki jak przedtem, ale już bezgłośny. Doktor obrzucił ją ostrym spojrzeniem, potem położył kciuki na powiekach Hazel i nacisnął mocno. Nettie krzyk­nęła piskliwie.

Całkiem jakby ją chciał przybić do łóżka — po­wiedział windziarz i zachichotał. Pani Morse nie da­wała oznak życia. Nagle doktor zaprzestał uciskania oczodołów i jednym szybkim ruchem odrzucił kołdrę. Następnie podwinął koszulę i podniósł w górę okrągłe, białe nogi, pokryte siecią cieniutkich żyłek koloru irysa. Kilkakrotnie uszczypnął je boleśnie pod kola­nami. Nie obudziła się.

Co piła? — spytał Nettie przez ramię.

Z bystrością osoby, która wie, jak się trzeba zabie­rać do rzeczy, Nettie pobiegła do łazienki. Jednym susem poskoczyła do szafy, w której Hazel trzymała whisky. Ale wzrok jej zatrzymał się na dwóch fiolkach

o czerwono-białych etykietkach; leżały przed lustrem. Przyniosła je doktorowi.

Rany boskie! — krzyknął. Opuścił gwałtownie nogi Hazel i odsunął je niecierpliwie. — Czego, u dia­bła, chciała, po co zażywała to świństwo? Co za idio­tyzm. Teraz trzeba ją pompować i robić te wszystkie obrzydliwości. Diabli nadali. George, dawaj windę. A ty zaczekaj tutaj. Nie bój się, nic ci nie zrobi.

Nie umrze teraz przy mnie?! — krzyknęła Nettie.

Nie — powiedział doktor. — Na pewno nie, twarda sztuka.

IV

Po dwóch dniach Hazel odzyskała przytomność. Zrazu była oszołomiona, ale po chwili, kiedy uświa­domiła sobie wszystko, ogarnęło ją przejmujące, głę­bokie uczucie grozy.

O, Boże, Boże! — jęknęła i łzy żalu nad sobą, nad życiem zalały jej policzki.

Nettie wbiegła na dźwięk głosu pani. Przez dwa dni musiała robić nieustannie najprzykrzejsze zabiegi przy nieprzytomnej Hazel, przez dwie noce spała urywkami na kanapie w bawialni. Spojrzała chłodno na dużą, nieszczęśliwą kobietę leżącą w łóżku.

Co pani chciała zrobić, pani Morse? — spy­tała. — Po co było łykać tyle tego?

O, Boże! — znowu jęknęła Hazel i próbowała zakryć oczy rękami. Ale ramiona jej były sztywne i zda się kruche, tak że jęknęła tylko z bólu.

Tak nie można robić, jak pani zrobiła! Nie moż­na zażywać tyle pigułek! — powiedziała Nettie. — Po­winna pani dziękować Bogu, że pani żyje. Jak się pani teraz czuje?

O, czuję się świetnie — powiedziała Hazel. — Czuję się wspaniale.

Gorące łzy płynęły tak obficie, jak gdyby nie miały nigdy ustać.

Nie może pani płakać — powiedziała Nettie. — Po tym, co pani zrobiła. Doktor mówi, że mógłby panią zaaresztować. Sterczał tu cały czas przy łóżku.

Dlaczego nie zostawił mnie w spokoju’.? — la­mentowała Hazel. — Czemu, u diabła, nie zostawił mnie samej!?

To okropne, że pani jeszcze tak klnie. Po tym wszystkim, co ludzie zrobili dla pani. Ja nie zmrmyłam oka przez ten cały czas i nie poszłam do innych pań.

Bardzo mi przykro, Nettie, że się tak stało. Jesteś kochana dziewczyna. Bardzo mi przykro, że narobiłam ci tyle kłopotu. Ale nie mogłam inaczej. Po prostu nie mogłam. Czy nigdy nie czułaś się tak? Czy nigdy nie wydawało ci się, że wszystko w życiu, że całe życie jest zawszone?

Nigdy nie myślałam o takich sprawach — oświadczyła Nettie. — Powinna pani się rozweselić. Powinna pani to zrobić. Każdy człowiek ma swoje zmartwienia.

Tak... Wiem...

Tu przyszła piękna pocztówka dla pani. Może to panią rozweseli.

Podała kartę pocztową. Hazel musiała przykryć jedno oko, żeby ją przeczytać. Oczy jej nie funkcjo­nowały jeszcze jak należy.

Karta była od Arta. Na odwrocie fotografii przed­stawiającej klub lekkoatletyczny w Detroit pisał: „Po­zdrowienia i piękne ukłony. Mam nadzieję, że nie jesteś już smutna. Baw się dobrze i nie myśl o żad­nych bzdurach. Do zobaczenia we czwartek“.

Upuściła kartę na podłogę. Rozpacz była tak druz­gocząca, że zdawało jej się, iż miażdżą ją dwa olbrzy­mie głazy. Ujrzała przed sobą nie kończący się szereg wolno płynących dni spędzanych w łóżku, wieczorów w klubie Jimmy’ego, gdzie będzie musiała być dobrym kompanem, gdzie będzie zmuszać się do ustawicznego śmiechu i gruchania z Artem i innymi Artami; ujrzała długą procesję zmęczonych koni i dygocących z zimna żebraków, i wszystkich bitych, poganianych, potyka­jących się... Nogi jej zaczęły pulsować, zupełnie jak gdyby już obuła je w przykrótkie pantofelki koloru szampana. Serce jej zda się obrzmiało i zaczynało ro­pieć.

Nattie, na wszystkie świętości proszę clę, przy­nieś mi whisky. Dobrze?

Dziewczyna zawahała się.

Pani wie przecież, jak było... Mało brakowało, żeby pani wykitowała. Nie wiem, czy doktor pozwo­liłby pani wypić...

Ach, nie zwracaj na to uwagi. Dasz mi porcyjkę w szklance i przynieś tu butelkę. Wypijesz także.

Dobrze.

Nalała dwie szklanki, swoją zostawiła w łazience na potem, a drugą podała Hazel.

Hazel zajrzała do szklanki i wzdrygnęła się czując zapach whisky. Może już pierwsza szklanka podniesie ją na duchu po kilku dniach leżenia bez czucia? Może whisky znowu będzie jej przyjacielem? Modliła się, ale nie do Boga; nie znała Boga. — O, spraw, żebym mogła się upić, żebym zawsze była pijana! — Pod­niosła w górę szklankę.

Dziękuję ci, Nettie. Twoje zdrowie!

Dziewczyna zachichotała. — Tak, to rozumiem,

proszę pani. Teraz pani się rozweseli.

Ta-ak — powiedziała Hazel. — Na pewno.

Przelotnia Zofia Kaczorowska

urodzona w Murray, w stanie Iowa, pochodzi z rodziny głę­boko związanej z ruchem robotniczym w Stanach’ Zjednoczo­nych. Sama pisarka brała udział w walce o uratowanie nie­winnie skazanych Sacco i Vanzettiego, zaś w latach kryzysu czynna była w Związku Robotników i Ogólnokrajowej Radzie Bezrobotnych. Doświadczenia z tych lat opisała w opowiada­niach zebranych później w jej pierwszej książce pt. Salute to Spring (1940), z której pochodzi Zwiastowanie. W redago­wanej przez Caldwella serii folkloru amerykańskiego wydała tom pt. Autumnal Village. Jest autorką kilku książek dla dzieci. Obecnie Meridel Le Sueur, stypendystka fundacji Gug- genheima, zajmuje się głównie badaniami historycznymi.

Opowiadania Meridel Le Sueur są często przedrukowy­wane w różnych zbiorach i antologiach. Twórczość jej cechuje głęboka treść społeczna, umiłowanie człowieka i bardzo in­dywidualny styl. Zamieszczone tu Zwiastowanie jest nie tyle opowiadaniem, co nastrojowym obrazkiem pisanym poetycką prozą.

J /

Zwiastowanie

Racheli

Od czasu kiedy nabrałam pewności, ze będę miała dziecko, zaczęłam zapisywać te kartki. Są rze- czy, o których chciałabym powiedzieć, rzeczy, które chciałabym wyjaśnić sobie i innym. Każdy żyje jakoś na swój sposób, po prostu żyje — i tyle tylko da się o tym powiedzieć. I nagle coś się staje.

Gruszę rosnącą pod gankiem mam przed oczami I zawsze, kiedy po południu siedzę tu i robię swoje no- 1 tatki. Drzewo wydaje się strzec czegoś. Na pewno łą- I czy je coś z moim obecnym stanem. W jesiennym I słońcu spędzam tu całe popołudnia i zapisuję żółte kartki. Coś wydaje się we mnie brzęczeć, fruwać, I wirować, budząc chęć zanotowania tego w jakiś spo­sób. Nigdy przedtem nie doznawałam takiego uczucia, może raz tylko, kiedy jako młoda dziewczyna zako- cha łam się po raz pierwszy i także pragnęłam przelać na papier swoje przeżycia, żeby nie pozwolić im zgi­nąć. Czuję się jak farmer, który słyszy brzęczenie roju pszczół i wychodzi, aby je schwytać, a potem zbierać ich miód. Jeśli nie wyjdzie natychmiast, odlecą i zostanie mu w uszach tylko ich brzęczenie, oddala­jące się coraz bardziej w popołudniowym słońcu.

W kieszeni swetra mam pełno zapisanych już kar­tek. Przesiedziałam już wiele popołudni, podczas któ­rych Karola nie było w domu; szukał pracy, a ja za-

156

i I

pisywałam kartki papieru, rozwijałam je i odczyty­wałam na nowo.

Od dwóch tygodni mieszkamy w pensjonacie pani Mason. Liście opadają i nad wszystkim unosi się lekka, złota mgła. To mój czwarty miesiąc, pełnia jesieni.

Na miasto schodzi z gór jasna, mocna mgła. Niekiedy po południu wychodzę na spacer. Dwa bloki stąd jest park. Na trawie całymi dniami leżą starcy i włóczędzy. Trudno jest dostać pracę. Wiele ludzi jest bez pracy, nie tylko Karol. Ludzie są głodni tak samo jak ja. Ludzie chcą pokazać, co potrafią, ale nie mogą. Wie­czorami chodzimy z workiem po stare owoce — kiście winogron i stare gruszki, które możemy dostać za bez­cen w kiosku po drugiej stronie ulicy. W południe cisza wisi w powietrzu, za to pod wieczór spadają z nieba lekkie uderzenia wiatru, rozrzucając opadłe liście, albo drobny deszczyk szybko skrapia ulicę. Wczesnym rankiem wschodzi rozżarzone słońce i świe­ci cały dzień poprzez mgłę. To dziwne, że zauważam to wszystko — słońce, deszcz, podmuchy wiatru. Jak­by to miało dla mnie takie samo znaczenie, jakiego nabrała już grusza.

Przed domem pani Mason rośnie wielka magnolia

0 żółtych kwiatach zwisających nad schodami niemal­że w zasięgu ręki. Jej ogromne liście są nieruchome

1 błyszczą w upale, a czasem, kiedy schodzę po scho­dach i idę do parku, któryś z nich spada ciężko na chodnik.

Dom jest stary i drewniany; wyobrażam sobie, że kiedyś był zupełnie przyzwoitą rezydencją. W hallu są jeszcze szklane kandelabry, a w łazienkach fanta­zyjne kafelki. Kiedyś dom należał do bogaczy, a dziś żyją w nim nędzarze razem ze szczurami. Zajmujemy pokój na trzecim piętrze. Wchodzi się do ciemnego korytarza, a potem po schodach na górę. W hallach

157

/

/

stoją zniszczone kanapy i łóżka. Około pierwszej dziew­częta schodzą na dół, aby coś zjeść i posiedzieć na ganku od frontu. Do starego, drewnianego domu po drugiej stronie ulicy przychodzą niewidomi. W połud­nie jest zawsze bardzo gorąco.

Za ścianą naszego pokoju, w czymś, co właściwie jest komórką bez okien, leży chora kobieta. W przej­ściu widać jej twarz na poduszce, a przez drzwi wy­dobywa się mdlący odór choroby. Nie pytałam nigdy, co jej jest, ale wszyscy wiedzą, że oczekuje śmierci. Jakoś niełatwo jest się do niej odezwać. Nikt jej nie odwiedza. Przez całe życie była służącą i opiekowała się cudzymi dziećmi; teraz nikt się o nią nie troszczy. Podnosi się od czasu do czasu i pije z butelki trochę mleka, które zawsze stoi przy jej łóżku, pokryte ro­jem much.

Nasza gospodyni, pani Mason, pozwala nam tu mieszkać, chociaż zapłaciliśmy jej tylko za tydzień, a od przeszło tygodnia zalegamy z komornem. Teraz nam jest ciężko, ale może później będziemy mogli zapłacić. Dla niej chyba to i tak lepiej, niżby pokój miał stać pusty. Mimo to nienawidzę chwili, kiedy muszę wychodzić i mijać jej drzwi; zawsze boję się spotkać ją na schodach. Schodzę na dół tak cicho, jak tylko potrafię, ale to nie jest łatwe, bo schody skrzy­pią przeraźliwie.

Nasz pokój znajduje się na ostatnim piętrze, na tyłach domu; wyjście z niego prowadzi na stary ga­nek, który wygląda, jakby był przywiązany do ściany kawałkami drutu i sznura. Jego podłoga opada ukośnie w dół ku powykrzywianej balustradzie. Na niej umie­szczono skrzynkę z wielkim kalifornijskim geranium. Nic chyba nie jest w stanie go zniszczyć. Odkąd tu jestem, podlewam roślinę; zdążyła już wypuścić in­tensywnie czerwony kwiat. To właśnie na tym ganku

158

i I

przesiaduję. Tuż ponad poręczą zwisają najwyższe ga­łęzie gruszy.

Wiele popołudni spędzam tutaj. To miejsce stało się dla mnie jakby żywą istotą. Pokój poza mną jest ciemny i tylko gałęzie ogromnego orzecha uderzają w okno nad kuchenką. Gdybym podeszła do balustra­dy i spojrzała w dół, ujrzałabym tam dziedziniec za­mieniony na ogród, w którym rosną dwa owocowe drzewa, a gdzie latem biegła ścieżka między małymi grządkami, teraz sterczą tylko suche badyle. Ziemia pod orzechem jest naga i dociera tam niewiele słoń­ca. Obok okrągłego pnia stoi buda dla psa, ale nigdy tam żadnego psa nie widać. Na dworze, w deszczu i słońcu stoi stary wyplatany fotel na biegunach. Ja­kaś kobieta w zniszczonym szlafroku wychodzi z do­mu i przesiaduje w nim prawie każde popołudnie. Nie znam jej, bo zmuszona przemykać się niepo­strzeżenie nawet po schodach, nikogo nie znam w tym domu.

Karol mówi, że jestem głupia z tym swoim stra­chem przed gospodynią. Przychodzi do domu pijany i robi masę hałasu. „Ona ma szczęście, że w tych czasach ktoś u niej mieszka“ — powiada, ale zauwa­żyłam, że rano schodzi po schodach cicho, a często nawet wychodzi tylnym wyjściem.

Przez cały dzień jestem sama, siedzę więc na tym krzywym ganku. Na wprost balustrady, tak że niemal ręką mogę go dotknąć, jaśnieje kruchy wierzchołek gruszy, tej, która otworzyła mi oczy. Gdyby miała jeszcze owoce, każdy byłby samotny, odosobniony, pokryty delikatnym pyłkiem. I nade mną w tej chwili unosi się taki pył. Czy możliwe, że wszyscy — pani Mason, która prowadzi ten pensjonat, kobieta z są­siedniego pokoju, dziewczęta z dołu — wszyscy w tym martwym, drewnianym domu zawiśli kiedyś,

159

każdy oddzielnie, we mgle i pyle, na jakimś niewi­dzialnym drzewie? Chciałabym wiedzieć, jak jest naprawdę.

Jestem szczęśliwa, że mam ten ganek, na którym mogę siedzieć, i to drzewo, które kołysze się blisko mnie w ciągu długich popołudni i nocy. Zanim przy­byliśmy tu, potem kiedy cyrk zbankrutował w San Francisco, zamieszkaliśmy w starym hotelu, plugawym

i cuchnącym, z brudną pokojówką i starym kotem snującym się po korytarzach, gdzie dniami i nocami słychać było radio grające w portierni. Mieliśmy po­kój z oknem wychodzącym na wąską uliczkę; widać było z niego inny pokój, z którego codziennie rano wyglądał chudy mężczyzna, a potem golił swą złą twarz. Wychyliwszy się i spojrzawszy w górę mogłam dojrzeć smukłe ściany wysokiego budynku, a ponad nim zadymione niebo.

Większą część czasu przechorowałam ze złego od­żywiania. Chodziliśmy z Karolem po ulicach i szuka­liśmy pracy. Czasami byłam zbyt chora, aby wyjść. Karol wracał i dalej nie było pieniędzy. Wychodził więc znowu, żeby spróbować coś pożyczyć. Wiedzia­łam, że żebrał wiele razy, chociaż nigdy nie mówi­liśmy o tym; po jego minie poznawałam, że przynie­siona dwudziestopięciocentówka jest wyżebrana. Wszedł w spółkę z pewnym sprzedawcą bobu, ale niewiele na tym zarobił. Spędzałam w łóżku złe dni, chora z głodu, chora od stęchłego odoru brudnych ścian. Le­żałam długimi godzinami słuchając odgłosów miasta. Czułam się dziwnie ociężała przez to dziecko. Pamię­tam, że śpiewałam samej sobie i często czułam się tak szczęśliwa w tym obskurnym pokoju, jakby mnie ktoś zaczarował. Na pewno zawdzięczałam to dziecku. Karol wracał i niekiedy przynosił trochę pieniędzy; wtedy mogliśmy pójść do baru mlecznego i zjeść tam

coś, co tylko z trudem przechodziło mi przez gardło.

I już na najbliższej ulicy musiałam to zwymiotować, pośród gapiących się ludzi.

Karol wpadał w gniew. Szedł dalej nie czekając na mnie, żeby ludzie nie pomyśleli, że ma ze mną coś wspólnego. Kiedyś spacerowaliśmy aż do wieczora koło doków. „Czemu nie weźmiesz czegoś? — powta­rzał. — Wtedy nie wymiotowałabyś. Zrób z tym coś. Dzisiaj każdy to robi. To nie czasy na dziecko. Wszyst­ko jest zgniłe. Musimy to zmienić“. Powtarzał: „Zrób z tym coś. Weź coś, dlaczego czegoś nie weźmiesz?“ A kiedy nie odzywałam się, tylko szłam obok niego — wpadał w gniew. Krzyczał na mnie tak głośno, że kilku dokerów, którzy ładowali statek do Los Angeles, roześmiało się i zaczęło z nas pokpiwać, myśląc może, że jesteśmy skłóconymi kochankami.

W jakiś czas później — dokładnie nie mogę po­wiedzieć, bo jedyną miarą czasu było dla mnie owe dziewięć miesięcy — pewnego wieczora w czasie kar­nawału Karol sprzedał wystarczającą ilość bobu, aby opłacić naszą podróż; wsiedliśmy więc na statek i po­płynęliśmy rzeką do miasta u jej ujścia. Tam mogły być większe szanse znalezienia pracy. Na statku moż­na było przesiedzieć całą noc na pokładzie, jeśli nie miało się pieniędzy, by opłacić miejsce w kajucie. Cały wieczór spacerowaliśmy po pokładzie, a potem, gdy zrobiło się zimno, weszliśmy do mesy, bo zasta­wiliśmy nasze płaszcze. Już wtedy miałam zwyczaj noszenia przy sobie kawałków papieru i pisania na nich, jak robię to teraz. Czułam wtedy, że dzieje się ze mną coś bajkowego, co chciałabym w jakiś sposób zachować. Może to właśnie było to. W każdym razie pisałam. Być może łączyło się to jakoś z nieustannym naleganiem Karola, żebym coś wzięła. „Każdy to ro­bi — powtarzał. — To nic nie jest i od razu ma się

161

/

spokój“. Przestałam wdawać się z nim w rozmowy. Wszystko, co mówiłam, złościło go tylko. Pisanie więc było rodzajem rozmowy, jaką prowadziłam ze sobą

i z dzieckiem.

Tak więc tamtej nocy, na statku, kiedy zeszliśmy do mesy, by schronić się przed zimnem, Karol po prostu zasnął na krześle. Ja jednak nie mogłam spać. Siedziałam obserwując go. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszałam, był stukot koła i chlupotanie wody. Miałam na sobie ten swetr, a notatki, które zrobiłam, są jeszcze w tej kieszonce. Czasem podnosiłam głowę znad kartek i patrzyłam na Karola, który spał jak mały chłopiec.

Dzisiejszej nocy świat, na który przychodzisz — mówiłam wtedy do niewidzialnego dziecka — jest bardzo dziwny i piękny. To znaczy — natura jest piękna. Nie wiem, jaki ci się wyda człowiek, ale ciem­nawy połysk roślin, podmuchy urodzajnego wiatru od lądu, silne stąpanie morskiego wiatru — to rzeczy, które są mi bliskie i będą bliskie także dla ciebie. Mam nadzieję, że będziesz jak one. Ufam, że będziesz błyszczeć blaskiem odwiecznego życia, tym samym pięknem, które tkwi w liściu albo dzikim króliku, dzikim, słodkim pięknem rąk i oczu. Płynę statkiem pośród ciemnych brzegów, rzeka i niebo są tak ciche, że słyszeć mogę szelest małych zwierzątek na brze­gach, a ich oddechy wydają się otaczać mnie ze­wsząd. Myślę o nich, dzikich, wiodących teraz swoje młode, przycupniętych w ciemnych krzewach, z wra­żliwymi nozdrzami pełnymi wiatru niosącego od lądu zapach owoców, patrzących na księżyc i szybkie chmu­ry. Milczące, czujne, kryją się w cieniu chciwego świa­ta. My także mamy w sobie coś dzikiego; coś czu­łego i dzikiego jest w tym, że będziesz mym dzieckiem, żeś tak tajmniczo ukrył się we mnie. Jest w tym

162

1 I

coś bardzo czułego i dzikiego. My również jesteśmy zdani na łaskę wielu łowców. Na tej łodzi zachowuję się jak inne ludzkie istoty, gdyż nie daję poznać, że mam ciebie, że jesteśmy tak bezradni, tak dzicy, tak osaczeni jak kruche zwierzątka, gdyby znalazły się na tym statku.

Kładę rękę tam, gdzie leżysz tak cicho. Uiam, że przyjdziesz jaśniejący potęgą życia, z jej blaskiem unoszącym się nad tobą jak nad piórami ptaków. Ufam, że będziesz płomiennym bojownikiem, który zmieni świat tak, by wszyscy mogli żyć“.

Karol zbudził się o świcie i rozgniewał się na mnie, że siedziałam i patrzyłam na niego. Złościł go wtedy sam mój widok. Wyszedł ze mną i zmusił mnie do spaceru po pokładzie, chociaż zaledwie się rozwidniało. Mówił, że diabli go biorą, kiedy tak na niego patrzę. Chodziliśmy w kółko po pokładzie, a on szeptał do mnie po cichu, próbując mnie jeszcze namówić. Ciężko mi było tego słuchać. Zęby szczękały mi z zimna

i w ogóle przykro mi było słyszeć o tym od kogokol­wiek, szczególnie od Karola. Pamiętam, jak myślałam sobie, że dzieci powinno się produkować przy pomocy maszyn, wtedy nie byłoby tyle kłopotu. Myślałam

o wszystkich miejscowościach, w których byłam z ma­łym, jeżdżąc z trupą od Tia Juana do San Francisco. W pociągach, wśród gór i pustyni, w hotelach i za­jazdach żyłam jakby w transie, pełna uniesienia. Nie było nikogo, komu mogłabym powiedzieć, że będę miała dziecko. Nie chciałam, aby się nade mną lito­wano. Co noc występowaliśmy pod namiotem i twarze zlewały mi się przed oczyma w jedną plamę; w po­dróży jednak przesuwające się za oknem pejzaże na­bierały nowego znaczenia — kościsty szkielet gór, jak szkielet świata, prześwitywał poprzez jego ciało z kwiatów. Ciało mojego dziecka będzie także wspię­

li*

/

rać się na kościach. Widziałam letnie pola, owocujące sady, zagony truskawek i zbieraczy pochylonych nad nimi, pomarańcze i winogrona. Potem znów miasto we wrześniu i gąszcz ulic, którymi wędrowałam szukając pracy, zatrzymując się niepostrzeżenie w bramach, by dotknąć cię pod płaszczem.

Czuję się lepiej w tym małym mieście wśród wietrznych, jesiennych dni i nagłego deszczu spada- jącego ze słonecznego nieba. Już nie jestem w stanie szukać pracy. Karol pracuje trochę przy zmywaniu naczyń w barze. Siedzę tu na ganku, pogrążona jakby w głębokim śnie, czekając na to nieznane dziecko. Sły­szę nieustannie odległy lot dziwnych ptaków, krążących wokół mnie w powietrzu pełnym tajemnic. To wszyst­ko przyszło bez ostrzeżenia. Jak to można wyjaśnić? Wszystko jest martwe i zamknięte, świat skamienia­ły — i nagle wszystko ożywa tak, jak ożyło dla mnie, jak anemon na skale, otwierający się, rozwierający,

i nawet same kamienie łamią się jak chleb. To wszyst­ko łączy się także z gruszą. Stało się to w jakiś sposób, kiedy siedziałam tutaj z dzieckiem przez tyle popołud­ni, gdy grusza szeptała w powietrzu.

Wszystkie gruszki zniknęły z drzewa, lecz wyo­brażam sobie, że wiszą tu jeszcze — dojrzałe, faliste kształty pośród szablastych liści, a wśród nich wiele owoców przyszłego lata. I ja czuję się jak owoc. Zwi­sam tajemnicza pośród skręconych liści, tak właśnie, jakby z drzewa zwisała prawdziwa gruszka. I myślę sobie, że chyba każdy człowiek doznaje kiedjTś takiego uczucia kulistości i pełni. Na twarzach większości lu­dzi widać, że świat pozostaje dla nich zamkniętymi, kamiennymi drzwiami. Lękam się, że i dla mnie sta­nie się taki z powrotem. Może po narodzinach tego dziecka wszystko zakrzepnie, stanie się znów małe

i pospolite? Być może nawet ciężko mi będzie wspo-

164

I

minąć ten okres i wcale nie wyda mi się tak cudowny. Dlatego właśnie chciałabym go opisać.

Jak to wyjaśnić? Nagle przenika mnie drżenie, coś zaczyna się dziać, ogarnia mnie uczucie kiełkowania, prawie nie do zniesienia — poczucie pękania skorupy, ruchu pestki, narastania miąższu. Może to jest sama siła, która ożywia pole milionem kiełkujących pędów żyta czy pszenicy? Może to jest podobne temu, co two­rzy nowy świat?

Siedzę tu i wydaje mi się, jak gdyby drewniane domy wokół mnie stały się łupinami, z których nagle, na moich oczach, zaczyna wysypywać się rój życio­dajnych ziaren. Dom po drugiej stronie staje się fer­mentującym nasieniem ożywionym własnymi porusze­niami. Wszystko zdaje się poruszać po krzywej two­rzenia. Ulica i domy są dla mnie ukwieconym sadem, drżącym i pędzącym gdzieś z krzykiem. Ludzie, któ­rzy przychodzą i odchodzą, zdają się zwisać z drzew życia, każdy z nich rozkwita sam z siebie. Stoję tu patrząc w ślepe okna sąsiedniego domu i nagle jego ściany rozpadają się, otwierają się drzwi, a wewnątrz widzę młodą dziewczynę ścielącą łóżko, z którego wstała przed chwilą budząc się ze snu o młodzieńcu, który został jej kochankiem... Stoi przed lustrem za­kochana w sobie.

W innym pokoju widzę młodego mężczyznę śpią­cego z ręką odrzuconą ponad głową. Widzę kobietę leżącą na łóżku, której mąż wstał i zostawił ją. Jest tam dziecko patrzące na mnie. Na fotelu na biegunach siedzi staruszka. Jakiś chłopiec opiera się o stół czy­tając książkę. Kobieta, która karmiła piersią dziecko, wychodzi i wiesza pościel na sznurze; na sukience, z przodu, ma wilgotne plamy mleka. Młoda kobieta podchodzi do otwartych drzwi i rozgląda się czekając na swego męża. Wstaję wcześniej, aby ujrzeć ją, kie-

16S

j w

dy podchodzi do drzwi ubrana w różowy szlafroczek i daje mu znaki ręką. Są małżeństwem dopiero od nie­dawna, macha więc ręką, dopóki nie zniknie jej z oczu, a potem stoi jeszcze z podniesionym ramieniem i uśmiecha się do siebie.

Dlaczego jestem podniecona? Dlaczego czuję pod­niecenie, kiedy widzę kobietę dającą znaki swemu młodemu mężowi czy inną, która karmi dziecko, lub też śpiącego młodzieńca? A jednak jesterp podniecona. Wiele domów stało się podobnymi sadom kwitnącym bezgłośnie. Wiele ludzi stało się dla mnie podobnymi owocom; samotna młoda' dziewczyna w pokoju przed lustrem, śpiący młodzieniec, matka — wszyscy drżą od wewnętrznego kwitnienia, wstrząsani wietrznym rozkwitaniem, poruszający się po koleinach przyszłości.

Nie chcę, aby to wszystko odeszło ode mnie. Teraz wiele drzwi otwiera się i zamyka, światło pada w ciem­ności, miejsca zamknięte otwierają się, poruszają się nieruchome przedmioty. Ale nadejdzie czas, kiedy drzwi zatrzasną się znowu, krzyk ucichnie, minie kieł­kowanie i ruch, i przedziwne rozwarcie wszystkiego. Będę tylko sobą. Będę wyglądać, jak wszystkie kobie­ty w tym domu. Teraz próbuję notować na małych skrawkach papieru, usiłując ocalić dla siebie ten czas, aby potem, gdy znów wszystko stanie się takie same, móc pamiętać, czym jest w istocie.

Wiosna powinna przyjść na świat, mówię więc so­bie: Połóż się w słońcu z dzieckiem w twym ciele błyszczącym jak klejnot. Śnij i śpiewaj, pogańska,

0 mądrym łonie. Pozostań nieruchoma jak tęgie drze­wo, które wypuszcza pąki, jak kłos zboża pulsujący

1 rozżarzony w upale. Leż niby klacz, której boki rozpierają roztańczone nogi źrebaka. Nocą śpij jak wiosenna ziemia. Chodź ociężale jak kłos pszenicy w pełni dojrzewania chylący się ku ziemi w oczeki-

166

waniu-żniwiarza. Niech twój żywot napęcznieje i jak waza zaokrągli się ku dołowi. Niech nieznane dziecko stuka nieustannie do twych drzwi i wznosi się w to­bie jak delfin w poszukiwaniu pokarmu.

Oglądam się w lustrze. Nie czuję już głowy ani nóg; nogi niby pień. Biodra są pełne i naprężone ku tyłowi, jakby miały zetknąć się ze sobą. Wyglądam jak blady i lśniący owoc granatu, twardy i jędrny, moja skóra, z niebieskimi i wezbranymi żyłami pod powierzchnią, błyszczy jak kryształ. Na dworze bawią się dzieci, dziewczęta spacerują z chłopcami. Mnie wydaje się to już czymś minionym i odległym. Jestem owocem granatu zwisającym z niewidzialnego drzewa, wypełnionym sokiem i ruchem nasion pod twardą skórą. Ubieram się powoli. Nienawidzę woni ubrania. Pragnę zrzucić je i zawisnąć po prostu w słońcu, by dojrzewać, dojrzewać...

Trudno jest pisać tak, żeby znaczyło to cokolwiek. Nigdy nie słyszałam, jak się czuje kobieta, która ma mieć dziecko, ani jak czuje się grusza ociężała owo­cem. Będę chętnie czytała o tym po wielu latach, kie­dy bezpłodna nie będę już drżeć tak jak dzisiaj, kie­dy stanę się jak inne kobiety z tego domu lub jak kobieta z ciemnego pokoju, której oddech słyszę przez całe popołudnie.

Karol, kiedy nie ma pieniędzy, nie wraca do domu na noc. Wychodzę więc na ulicę i spaceruję, aby za­pomnieć o głodzie. Miasto jest stare i wzdłuż ulic ro­śnie wiele wiekowych, rozłożystych drzew. W zapa­dającej nocy zwisają z nich liście, gotowe, by opaść, ciemne i napęczniałe nadchodzącą śmiercią. Drzewa mroczne, samotne, ciężkie od liści, których chłodne twarze zwisają w ciemności. Wkładam dłoń w stertę liści. Uderzają chłodem, ich lśniące plamy zdumiewają mnie w ciemności. I ja czuję się jak drzewo, wkręca-

161

) I

jące się w niebo, ożywione mięsistym sokiem, z do­czepionym bogactwem płaszczyzn, rozbłyskujących na kształt rakiety i spadających ku mym korzeniom; obfi­ta i musująca potęga wyłamuje się ze mnie ku nowe­mu życiu. I ciemny tkwi we mnie pąk mego dziecka, kiedy idę ulicami tego miasta chylącego się do upadku. Idę samotna pod ciemnymi, migoczącymi drzewami. Z wielu oświetlonych domów pada blask, lecz ty i ja idziemy brzegiem trawników wśród spływających po­toków ciemności. Domy nie są dla nas. Dla nas jest wiele różnych głodów, dla nas jest zapiekły bunt.

Drzewa rodzą się z nasienia wiatrem przyniesio­nego z daleka; moje dziecko urodzi się także z dale­kiego nasienia, przywianego zeszłorocznym, bogatym, przełomowym czynem. Moje dziecko, pączkujące w ukryciu z nasienia przywianego z daleka, pączkuje skrycie i niebezpiecznie wśród nocy.

Kobieta wyszła i usiadła na fotelu, skrzyżowała tłuste nogi i zaczęła czytać. Drapie się, czyści paznok­cie i dłubie w zębach. Po tamtej stronie ulicy przywarł płasko do ziemi garaż. Ludzie wjeżdżają tam i wyjeż­dżają. Ale tu jest bardzo cicho, jedyną poruszającą się istotą jest grusza i nieomal słyszę, jak delikatnie pul­suje w niej życie, kiedy obraca swą koroną na wszyst­kie strony.

Liście bezustannie wirują wokół drzewa, delikatnie zakrzywione, dzwoniące liście. Wirują nieustannie po­nad drzewem, a ono kołysze się głęboko ponad swym pniem, kołysze się miękko w niewidzialnym wietrze. A w dole biegnie ku ziemi, pionowo jak słup pary, tułów drzewa, wrasta w grunt czarnym i mocnym pniem; a niewidoczne korzenie wkręcają się w głąb potężnymi promieniami. Widzę, jak całe drzewo dźwi­ga się spod ziemi, wzwyż, prostym pniem, z którego tryskają gałęzie rok za rokiem i rodzą niecierpliwe

168

gałązki widlaste, obsypane kruchymi i drżącymi pącz­kami, co przekształcą się w na pół zwinięte liście gru­szy, by jesienią z niej opaść.

A w dole leży podwórze, płaskie i czarne, rozcią­gnięte u stóp wystrzelającego wzwyż ciała drzewa, bowiem widziana z góry grusza wygląda, jakby zo­stała gwałtownie wystrzelona, wystrzelona ku niebu jak rakieta, aby rozprysnąć się w grad liści i owoców wirujących i opadających. Wybucha szybko, nagle, jak meteor. I moje dziecko, gdy dorośnie, może się innym wydać jakby meteorem rozbłysłym niespodzianie... Ale wiem, jak powoli upływa czas tworzenia. I grusza wie

o tym.

Głęboko wewnątrz pionowego pnia musi płynąć rzeka soku wznosząca się od korzeni; rozprzestrzenia się promieniście na wszystkie strony aż do najdalsze­go listka. Liście to usta drzewa szepczące w wietrze, gadające wieloma językami. Owoc drzewa, który wi­dzisz, stał się słowem nabrzmiałym treścią, dźwięczą­cym pełnią drzewnego tonu; jego dojrzałe ciało zwisa soczystą kroplą w chmurze postrzępionych liści. Wi­dzę je tam. Drzewo wystrzeliło jak rakieta, wtem sta­je u swego południa — jego liście rozwijają się deli­katnie, a owoce pęcznieją kuliście i łagodnie długą, falistą linią. Łagodna jest cała grusza, gdy spoczywa po szalonym pędzie ku górze.

Siedzę tu całe popołudnie jakby w gałęziach drze­wa, w jego wrażliwych i giętkich ramionach. Wpatry­wałam się weń tak długo, aż stało mi się bliższe od Karola. To dziwne, ze drzewo może znaczyć dla kogoś więcej niż najbliższy człowiek. Właściwie powinnam się tego wstydzić. I wstyd mi, ale tak już jest. Usia­dłam tu w bladym słońcu, a drzewo mówiło do mnie wieloma językami swych liści, ucząc mnie tego popo­łudnia sztuki dojrzewania owoców. Słuchałam go

169

przez długie godziny. Słuchałam głosu gruszy, szep­czącej, szepczącej. Jak wypowiedzieć to, co mówi drze­wo? Karol nigdy nie mówił do mnie w ten sposób. Nikt nigdy nie powiedział mi dobrego słowa.

Jakaś kobieta wolno wchodzi po schodach. Słyszą jej oddech. Słyszę jej kroki za moimi plecami, przy drzwiach.

Wchodzi i mówi coś do mnie. Wiem, czemu pa­trzyła na mnie tak przenikliwie. „Słyszałam, że spo­dziewa się pani dziecka — powiedziała. — To bardzo niedobrze“. Jej twarz ma kolor martwych liści w par­ku. Czy żyła kiedykolwiek?

Piszę teraz na kawałku papieru do pakowania. Jest już prawie dziesiąta. Karol nie wrócił jeszcze do domu i nie jadłam kolacji. Chodziłam po ulicach; nad chod­nikami pochylały się ciężkie, ciężkie drzewa, z domów padało światło, a nad rzeką wznosiła się mgła.

Zanim wróciłam do pokoju, wyszłam na ganek i ujrzałam gruszę stojącą nieruchomo, ze zwiniętymi w ciemności liśćmi i promiennym ciałem, które rzuca mroczny cień, jak strumień ginący gdzieś głęboko w ziemi.

Przełożył Jerzy Prokopiuk

KATHERINE ANNE PORTER (ur. 1894)

urodziła się w Indian Creek, w stanie Teksas. Zanim poświę­ciła się pracy literackiej, była nauczycielką i dziennikarką. Podróżowała wiele po Ameryce, Meksyku i Europie, czerpiąc materiał dla swojej twórczości. Jej reputacja doskonałej sty- listki i mistrzyni krótkich form literackich opiera się na stosunkowo małej ilości dzieł, które przeznaczyła do publi­kacji. Dotychczas wydała 3 zbiory opowiadań i krótkich po­wieści oraz tom esejów. Jednakże już pierwszy tom pt. Flo­wering Judas, wydany w 1930 r., zyskał sobie olbrzymie uzna­nie. Krytycy od razu dostrzegli w jej prozie niezwykłą sta­ranność w doborze środków artystycznych, subtelność stylu i umiar w ukazywaniu radości I niedoli ludzkich. Cechy te widoczne są również w zamieszczonym tu opowiadaniu pt. On.

On

Zycie było bardzo ciężkie dla Whipple’ów. Ciężko było nakarmić wszystkie głodne gęby; ciężko by­ło ubierać dzieci we flanelową bieliznę przez całą zimę, mimo, że była krótka. „Bóg jeden wie, co by się z nami stało, gdybyśmy mieszkali na północy“ — mó­wili. Ciężko też było utrzymywać dzieci w czystości. „Tak wygląda, jakby szczęście nigdy nie miało się do nas uśmiechnąć“ — mówił pan Whipple, ale pani Whipple uważała, że wszystko, co im los zsyła, trzeba przyjmować z dobrą miną, w każdym razie w obecno­ści sąsiadów. „Niech nikt nigdy nie słyszy, że narze­kamy“ — mawiała do męża. Nie znosiła, by się ktoś nad nią litował. „Nie, nawet gdybyśmy mieli pójść z torbami i zbierać bawełnę po całym okręgu — mó­wiła. — Nikomu nie damy okazji do patrzenia na nas z góry“.

Swego drugiego syna, niedorozwiniętego chłopca, pani Whipple kochała bardziej niż dwoje pozostałych dzieci razem wziętych. Zawsze tak twierdziła, a gdy rozmawiała z niektórymi ze swych sąsiadów, dokła­dała jeszcze do kompletu swego męża i matkę

Niepotrzebnie powtarzasz to ciągle w kółko — mówił Whipple — wmówisz ludziom, że nikt go nie kocha, tylko ty.

To rzecz naturalna u matki — odpowiadała żo-

172

na. — Sam rozumiesz, że u matki to naturalniejsze niż u kogo innego. Ludzie nie spodziewają się tyle po ojcu.

Nie przeszkadzało to jednak sąsiadom szczerze roz­mawiać ze sobą. „Byłaby to prawdziwa łaska boska, gdyby On umarł — mówili. — To grzechy przodków — roztrząsali między sobą. — Założę się, że gdzieś była zła krew i brzydkie uczynki". Mówili za plecami Whip- ple’ów, ale w oczy każdy im powtarzał: „Nie jest z nim tak źle. Wygrzebie się z tego. Spójrzcie tylko, jak rośnie“.

Pani Whipple nie lubiła tych rozmów; starała się nawet nie myśleć o tym, ale zawsze gdy ktoś zajrzał do domu, temat ten wypływał sam przez się i musiała przede wszystkim mówić o Nim, zanim przystąpiła do czego innego. Zdawało się, że to sprawia jej ulgę: „Za żadne skarby świata nie chciałabym, żeby mu się coś przytrafiło, ale tak wygląda, jakbym go nie mogła ustrzec od nieszczęścia. Jest silny i ruchliwy. Zawsze wszędzie pierwszy. Taki już był od chwili, gdy zaczął chodzić. Czasem to aż zabawne, jak wszystko potrafi. Śmiech bierze patrzeć, jak sprytnie się do wszystkiego zabiera. Emly zawsze sobie coś zrobi — ciągle muszę ją opatrywać; Adnie wystarczy się pośliznąć, by za­raz złamał nogę. Ale on wszystko robi i nawet sobie palca nie zadrapie. Pastor ładnie to powiedział, kiedy był u nas. Nie zapomnę tego do śmierci. «Bóg opiekuje się niewinnymi i dlatego Jemu nigdy nic złego się nie stanie»“. Za każdym razem gdy pani Whipple cyto­wała te słowa, czuła, jak fala ciepła obejmuje jej pier­si i łzy napływają do oczu, a potem mogła już mówić

o czymś innym.

A On rósł i nigdy nie stało mu się nic złego. Deska odpadła od kurnika i uderzyła go w głowę, lecz on jakby tego wcale nie odczuł. Nauczył się paru słów,

ale po tym wypadku zapomniał je. Nie domagał się płaczem jedzenia, jak inne dzieęi, tylko czekał, aż mu dadzą. Jadł przycupnąwszy w kucki gdzieś w kącie, siorbiąc i ciamkając. Fałdy tłuszczu okrywały go ni­czym palto, a mógł unieść dwa razy tyle drew i wody co Adna. Emly prawie stale chodziła zakatarzona. „Ma to po mnie“ — mówiła pani Whipple i w zimie okrywała ją jeszcze jednym kocem z Jego łóżeczka. Zdawało się, że nigdy mu nie jest zimno.

Jednakże życie pani Whipple było jednym pasmem udręczeń, że Jemu może się coś stać. Drapał się po morelowych drzewach o wiele zręczniej od Adny i przeskakiwał z gałęzi na gałąź jak małpa, jak naj­prawdziwsza w świecie małpa. „Och, pani Whipple, nie powinna mu pani na to pozwalać! Gotów stra­cić równowagę, On przecież nie może wiedzieć, co robi“.

Pani Whipple niemal krzyczała na sąsiada: „On wie, co robi! Nie jest nic głupszy od innych dzieci! i Złaź stamtąd, złaź, łobuzie!“ A gdy wreszcie był na ziemi, ledwie się mogła powstrzymać, by mu nie dać klapsa, że tak się zachowuje przy ludziach i śmieje bezmyślnie od ucha do ucha, a ona się zamartwia przez cały czas z jego powodu.

To przez tych sąsiadów — mówiła do męża. — Strasznie bym chciała, żeby nie wsadzali nosa do na­szych spraw. Nie mogę Mu na nic pozwolić z obawy, że zaraz przylecą i zaczną się wtrącać. Albo te pszczo­ły! Adna nie może koło nich chodzić, bo go zaraz po­tną. Ja nie mam czasu na wszystko, a boję się Jemu pozwolić. Ale gdy Jego utną, nawet tego nie czuje.

To dlatego, że nie ma dość rozumu, by się cze­goś bać — odparł mąż.

Powinieneś się wstydzić przed samym sobą — rzekła pani Whipple — że tak mówisz o własnym

dziecku. Któż Go obroni, jeśli nie my, chciałabym wie­dzieć? On dużo rozumie z tego, co się dzieje, słucha każdego słowa, które się mówi. I wszystko zrobi, co mu każę. Nie mów takich rzeczy nigdy przed nikim. Ludzie pomyślą, że wolisz tamte dzieci od Niego.

Wiesz, że tak nie jest, i co to za sens cały czas się zamartwiać? Ty zawsze wyobrażasz sobie wszystko najgorsze. Zostaw go w spokoju, jakoś sobie poradzi. Jedzenia i ubrania ma pod dostatkiem, prawda? — Nagle poczuł się straszliwie zmęczony. — W każdym razie nic na to nie możemy poradzić.

Pani Whipple także poczuła się zmęczona i poskar­żyła się znużonym głosem:

Co się stało, to się już nie odstanie. Wiem o tym tak dobrze jak każdy inny. Ale On jest moim dziec­kiem i nie chcę, żeby ludzie gadali. Chora już jestem od tych ciągłych wizyt sąsiadów i bezustannego ga­dania.

Wczesną jesienią pani Whipple dostała list od bra­ta, w którym pisał, że razem z żoną i dwojgiem dzieci wybiera się do nich w przyszłą niedzielę. „Wsadź więc duży garnek do małego“ — pisał na samym końcu. Pani Whipple głośno odczytała ten fragment aż dwa razy, tak była rozradowana. Jej brat był wielkim ka­walarzem. „Pokażemy mu, że to nie żarty — powie­działa — zarżniemy jedno z naszych prosiątek“.

To byłoby marnotrawstwo, a ja nie mogę się zgodzić na takie marnotrawstwo w naszym dzisiejszym położeniu — rzekł jej mąż. — Prosię będzie dużo war­te na Gwiazdkę.

Wstyd i wielka szkoda, że nie możemy od czasu do czasu, kiedy moja rodzina nas odwiedza, przyjąć jej porządnym mięsnym daniem — odparła pani Whip­ple. — Przykro by mi było, gdyby jego żona opowia­dała po powrocie do domu, że nie miała u nas co do

175

/ w

ust włożyć. Mój Boże, chyba lepiej zabić prosiaka niż kupić porządny kawał mięsa w mieście. To by nas dopiero kosztowało!

Dobrze, poradź więc sobie z tym sama — od­parł mąż. — Wielkie nieba, nic dziwnego, że nie mo­żemy wykaraskać się z biedy!

Trudność polegała na tym, jak prosiaka odłączyć od matki, zadziornej sztuki, gorszej od jerseyskiej kro­wy. Adna nawet nie chciał próbować. — Ta maciora wypruje mi kiszki i rozwlecze po podwórku.

Dobrze, mój drogi — powiedziała pani Whip- ple — On się nie boi. Spójrz, jak On to zrobi — roze­śmiała się, jakby to był dobry żart, i pchnęła Go w stronę okólnika, a On podkradł się, porwał prosię prosto od cycka, pogalopował z powrotem i przesko­czył płot, gdy rozwścieczona maciora deptała mu po piętach. Małe, czarne, kręcące się na wszystkie strony stworzenie piszczało jak dziecko w napadzie złości, prężyło grzbiet i rozdzierało pysk od ucha do ucha. Pani Whipple z kamienną twarzą wzięła prosię i pod­cięła mu gardło jednym pociągnięciem noża. Kiedy On zobaczył krew, ciężko jęknął urywanym głosem i uciekł. Zapomni i mimo wszystko będzie jadł, aż mu się uszy będą trzęsły — pomyślała pani Whipple. Za­wsze gdy coś myślała, składała wargi w słowa. Zje całego prosiaka, jeśli go nie zatrzymam. Odjąłby każdy kęs od ust tamtych dwojga, gdybym mu na to pozwo­liła.

Bardzo ją to bolało. On miał dziesięć lat i cztery miesiące, a wzrostem dorównywał Adnie, któremu szedł już czternasty rok. „To wstyd, wstyd! — powta­rzała szeptem. — Adna, z jego rozumem!“

Wszystko sprawiało jej ból. Zabijanie zwierząt to przecież męska praca: mdliło ją na widok obdartego ze skóry, czerwonego i nagiego prosiaka. Był za tłu­

176

sty, za miękki i wyglądał żałośnie. Przykro, że tak się musiało stać. Przy końcu roboty omal nie żałowała zapowiedzianej wizyty brata.

W niedzielę wczesnym rąnkiem pani Whipple zo­stawiła wszystko i umyła Jego. Za godzinę znów był brudny, bo pełzał pod płotami za oposem i czołgał się okrakiem po belkach stajni, szukając kurzych jaj na stryszku z sianem. „Mój Boże, spójrz na siebie po tych Wszystkich moich staraniach. Popatrz: Adna i Emly zachowują się tak spokojnie. Zmęczyły mnie te próby utrzymania cię w czystości! Ściągnij tę koszulę i włóż inną. Ludzie powiedzą, że wcale nie dbam o twoje ubranie“. I dała mu po uszach. A On mrugał i mrugał oczami, i pocierał policzek. Wyraz jego twarzy zabo­lał panią Whipple. Kolana się pod nią ugięły i mu­siała usiąść zapinając na Nim koszulę. „Całkiem się wykończę, nim się dzień zacznie“.

Brat pani Whipple przyjechał ze swoją pulchną, tryskającą zdrowiem żoną i dwoma wielkimi, wściekle głodnymi chłopakami. Mieli wspaniały obiad, z mocno przypieczonym prosiakiem — na środku stołu — ze wszystkimi dodatkami i marynowaną brzoskwinią w pysku, i pełno sosu do batatów.

To mi wygląda na dobrobyt — powiedział brat. — Będziecie musieli zatoczyć mnie jak beczkę do domu.

Wszyscy roześmieli się głośno: przyjemnie było sły­szeć, jak się śmieli razem przy stole. Miłe ciepło ogar­nęło panią Whipple. „Och, mamy jeszcze sześć takich samych. Naprawdę nie ma się czym chwalić, jak na wasze rzadkie odwiedziny“.

On nie przyszedł do jadalni, a' pani Whipple bar­dzo zręcznie dała sobie z tym radę. „Jest bardziej nie­śmiały od pozostałej dwójki — powiedziała. — Musi się przyzwyczaić. Nie do każdego idzie od razu —

; /

wiecie, jak to bywa z dziećmi, nawet w rodzinie“. Nikt się nie wyrwał z czymś nieodpowiednim.

Zupełnie jak mój Alfy — rzekła bratowa. —■ Czasem muszę mu wlepić porządnego klapsa, by po­dał rękę własnej babci.

Na tym się skończyło i pani Whipple nałożyła dla Niego kopiasty talerz, przed wszystkimi.

Zawsze mówię, że On musi mieć swoje, nawet gdyby inni mieli nie dostać — powiedziała i sama zaniosła mu jedzenie.

Potrafi się podciągnąć na rękach na sam szczyt drzwi — powiedziała Emly usługując przy stole.

To świetnie. Doskonale sobie radzi — rzekł brat pani Whipple.

Odjechali po kolacji. Pani Whipple sprzątnęła ze stołu, położyła dzieci do łóżka, usiadła i rozsznurowała buciki.

Widzisz — powiedziała do męża — taka jest cała moja rodzina. Miła i subtelna we wszystkim. Żad­nych nietaktownych uwag. Są prawdziwie delikatni. Mam już powyżej uszu tych ludzkich uwag. Prosię się udało, co?

Tak — odparł jej mąż. — Straciliśmy trzysta funtów mięsa, i to wszystko. Łatwo być grzecznym, gdy się przyjechało podjeść. Ale Bóg wie, co oni sobie naprawdę myślą.

Z tobą tak zawsze. Niczego innego się po tobie nie spodziewałam. Zaraz mi powiesz, że mój własny brat będzie gadał, że On dostaje jeść w kuchni! Och, mój Boże! — Ujęła głowę w dłonie i kołysała nią, a ostry ból przeszył jej czoło. — Zepsułeś teraz wszyst­ko, a takie to było ładne i przyjemne. Nie lubisz ich, dobrze, i nigdy nie lubiłeś. Dobrze, nie bój się, już teraz tak prędko nie przyjadą. Ale nie mogą powiedzieć, że On był bodaj ździebko gorzej ubrany

178

od Adny. Och, naprawdę, czasem wolałabym już umrzeć!

Daj spoltój. I tak mamy dosyć kłopotów.

Zima była ciężka. Pani Whipple twierdziła, że ni­gdy nie znali dobrych czasów, ale ta zima to już był szczyt wszystkiego. Zbiory dały tylko połowę tego, czego się mogli spodziewać, a bawełna, kiedy ją zwieźli, przyniosła niewiele co więcej, niż się należało w spożywczym sklepie. Zamienili jednego roboczego konia i oszukano ich, bo ten nowy zdechł na zołzy. Pani Whipple wciąż rozmyślała, że to straszne mieć męża, na którym nie można się wesprzeć, bo każdy go oszuka. Oszczędzali na wszystkim, ale pani Whipple twierdziła, że są rzeczy, na których oszczędzać nie można, a te drogo kosztują. Adna i Emly potrzebowali moc ciepłej odzieży, bo chodzili cztery mile do szkoły przez te trzy miesiące szkolnego roku.

On przesiaduje przy piecu, nie będzie tyle po­trzebował — powiedział pan Whipple.

Słusznie — zgodziła się pani Whipple. — A kie­dy będzie miał jakąś robotę w obejściu, może włożyć twój brezentowy płaszcz. Nic więcej na to nie po­radzę.

W lutym On się przeziębił i leżał skulony pod swym kocem, siny, duszący się kaszlem. Oboje państwo Whipple robili dla niego, co mogli, przez dwa dni, a potem się przestraszyli i posłali po lekarza. Lekarz powiedział, że muszą go trzymać ciepło i dawać jak najwięcej mleka i jaj.

Nie jest taki silny, na jakiego wygląda — po­wiedział. — O tego rodzaju dzieci trzeba bardzo dbać. Musicie go też lepiej okryć.

Tylko co zdjęłam z niego koc do przeprania —

12»

179

II /

powiedziała zawstydzona pani Whipple. — Nie znoszę brudu.

To niech go pani zaraz przykryje, gdy tylko koc wyschnie — rzekł doktor — bo dostanie zapalenia płuc.

Państwo Whipple zdjęli koc z własnego łóżka i przy­sunęli Jego łóżeczko do ognia.

Niech ludzie nie mówią, że nie zrobiliśmy dla Niego wszystkiego, co można — powiedziała pani Whipple — nawet jeśli z Jego powodu będzie nam zimno w nocy.

Kiedy zima minęła, zdawało się, że On wyzdrowiał. Ale chodził tak, jakby cierpiał na nogi. Podczas se­zonu jednak mógł już nawet obsługiwać sadzarkę ba­wełny.

Umówiłem się z Jimem Fergusonem w sprawie pokrycia krowy — powiedział Whipple. — Latem je­go byk będzie się pasł u nas, a jesienią dam Jimowi trochę paszy. Lepsze to niż płacić pieniądze, kiedy się ich nie ma.

Chyba nie powiedziałeś tego Fergusonowi? — odparła jego żona. — Nie trzeba, żeby wiedział, że z nami jest tak źle.

Święty Boże! nie można mówić, że z nami jest źle. Czasem człowiek musi mieć trochę nadziei. On będzie mógł dziś przyprowadzić byka. Adnę potrze­buję tutaj.

W pierwszej chwili pani Whipple była zadowolona, że to On pójdzie po byka. Adna był za nerwowy, nie można było na nim polegać. Że zwierzętami trzeba postępować spokojnie. Lecz gdy On już poszedł, za­częła się zastanawiać, a po chwili nie mogła dłużej wytrzymać. Wyszła na polanę i czekała na Niego. Pa­nował upał i trzeba było iść trzy mile, jednakże On coś za długo nie wracał. Osłoniła oczy ręką i wypa­

180

trywała go' uporczywie, aż barwne kręgi zawirowały jej przed oczami. 'Zawsze tak było w jej życiu: wszy­stkim musiała się martwić i nigdy, z niczym nie miała chwili spokoju. Po dłuższym czasie zobaczyła go na- ręszcie, jak kulejąc skręcał na polankę. Szedł noga za nogą, prowadząc wielkie, potężne zwierzę — by­ka —- za kółko w nosie. Kręcił przy tym młynka pa­tykiem i ani razu się nie obejrzał, nie spojrzał w bok i szedł jak lunatyk, z przymkniętymi do połowy oczami.

Pani Whipple śmiertelnie bała się byków. Słyszała . okropne historie o tym, jak najpierw szły spokojnie, a potem nagle rzucały się z rykiem, wierzgały,' bodły i rozdzierały człowieka na kawałki. Lada sekunda ten czarny potwór rzuci się na Niego i — święty Boże! — On nigdy nie będzie miał dość rozumu, by uciec, -

Nie może się ruszyć, nie może krzyczeć. Nie wolno jej niczym podniecić byka. Byk przekrzywił głowę i bodnął w powietrzu za muchą. Wtedy krzyk wyrwał jej się z gardła; piskliwie krzyczała na Niego, żeby — na miłość boską! '— przybiegł co tchu. Zdawał się nie słyszeć jej krzyków, dalej kręcił patykiem, kuśtykał naprzód, a byk wlókł się za nim, uległy jak c’elę. Pani Whipple umilkła i pobiegła do domu modląc się po cichu: „Boże,; nie pozwól, żeby Mu się co stało. Boże, Ty wifesz — ludzie powiedzą, że nie powinniśmy byli Jego posyłać. Ty wiesz, oni powiedzą, że nie trószczyliśmy się o Niego. Och, doprowadź go szczę­śliwie do domu, a ja będę więcej o niego dbała. Amen“.'

Patrzyła z okna, jak wprowadził groźną bestię i przywiązał w stodole. Nie było już po co panować nad sobą, toteż pani Whipple puściła wodze nerwom. Usiadła na-krzesełku, kiwała się i płakała z głową za­krytą fartuchem.

181

/

Whipple’owie z roku na rok stawali się biedniejsi i biedniejsi. Zdawało się, że ich posiadłość sama zdąża do ruiny, nie bacząc na ich ciężką pracę.

Tracimy grunt pod nogami — powiedziała pani Whipple. — Czemu nie możemy tak zrobić jak inni ludzie i poszukać czegoś lepszego? Niedługo zaczną nas nazywać „białą nędzą“.

Kiedy skończę szesnaście lat, pójdę sobie stąd — powiedział Adna. — Poszukam pracy w spożywczym sklepie Powella. W tym są pieniądze. Nie chcę żadnej farmy.

A ja zostanę nauczycielką — powiedziała Em- ly. — Ale przedtem muszę skończyć szkołę. Wtedy będę mogła mieszkać w mieście. Tu nie widzę przy­szłości.

Emly wdała się w moją rodzinę — powiedziała pani Whipple. — Najmarniejszy z nich jest ambitny, a nikomu nie ustąpią pierwszego miejsca.

Jesienią trafiła się Emly praca kelnerki w kolejo­wej restauracji w pobliskim mieście i tak żal jej było odmówić — pensja była dobra i dochodziło jeszcze wyżywienie — że pani Whipple postanowiła pozwolić jej na to i dać spokój z nauką aż do przyszłego roku szkolnego. „Masz jeszcze moc czasu przed sobą. Jesteś młoda i nad wiek rozwinięta“.

A gdy i Adna wyszedł z domu, pan Whipple pró­bował gospodarować na farmie mając tylko Jego do pomocy. On pysznie sobie radził i wykonywał nie tyl­ko swoją pracę, ale i część pracy Adny i jakby wcale tego nie zauważał. Dość dobrze im szło do Bożego Narodzenia, kiedy to On pośliznął się na lodzie wra­cając ze stodoły. Zamiast wstać, wiercił się i rzucał, a kiedy pan Whipple podszedł do niego, miotał się w jakimś ataku.

Wnieśli go do domu, spróbowali posadzić, ale On

182

szlochał i zwijał się, tak że musieli położyć go do łóżka, a pan Whipple pojechał do miasta po lekarza. Przez całą drogę tam i z powrotem łamał sobie głowę, skąd wziąć pieniądze; zdawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu.

Od tego czasu On nie wstawał z łóżka. Nogi mu spuchły, rozdęły się do podwójnej grubości, a ataki powracały uporczywie. Po czterech miesiącach lekarz powiedział:

To na nic, lepiej pan zrobi oddając go do szpita­la. Pomogę panu go umieścić. Będzie miał tam dobrą opiekę, a państwu spadnie kłopot z głowy.

Nie żałujemy mu opieki i chcę go mieć w do­mu — odpowiedziała pani Whipple. — Nie życzę so­bie, by mówiono, że oddałam chore dziecko między obcych.

Rozumiem pani uczucia — odparł lekarz. — Nie potrzebuje mi pani tego mówić. Ja też mam syna. Ale radzę, niech mnie pani posłucha. Ja już naprawdę nic nie mogę mu pomóc.

Tego wieczoru, kiedy państwo Whipple położyli się spać, długo jeszcze nad tym dyskutowali.

To byłoby korzystanie z łaski — mówiła pani Whipple. — Oto na co nam przyszło: łaska! Nigdy się tego nie spodziewałam.

Płacimy podatki na utrzymanie szpitala jak każdy — odparł jej mąż. — Nie nazwałbym tego ko­rzystaniem | łaski. Myślę, że dobrze by było, gdyby się znalazł tam, gdzie będzie miał najlepszą opiekę... a poza tym, nie mamy już z czego płacić rachunków lekarza.

Może właśnie dlatego namawia nas, żebyśmy go oddali... boi się, że nie zobaczy swoich pieniędzy — odparła pani Whipple.

Nie mów tak — rzekł pan Whipple bardzo

przygnębiony — bo nie zdobędziemy się, żeby go od­dać do szpitala.

Ale oddamy go na krótko. Gdy tylko się trochę poprawi, zaraz zabierzemy go do domu.

Doktor powiedział i powtarzał ci nieraz, że On nigdy się nie poprawi, przestań więc gadać.

Doktorzy nie mogą wiedzieć wszystkiego — od­parła pani Whipple czując się już niemal szczęśliwa. — W każdym razie latem Emly przyjedzie do domu na wakacje, a Adna w niedziele może przychodzić z mia­sta. Będziemy pracowali razem i znów staniemy na nogi. A dzieci będą wiedziały, że mają dokąd przyjść.

Nagle znów zobaczyła lato w pełni, ogród dający plony, nowe białe rolety w każdym oknie, Adnę i Em­ly w domu tak pełnym życia — wszystkich szczęśli­wych i razem. Och, to może się stać, los ulituje się nad nimi.

Nie mówili dużo przy Nim, nigdy nie wiedzieli naprawdę, ile On rozumie. Wreszcie lekarz ustalił dzień, a sąsiad, który miał powozik z dwoma ławkami, zaofiarował się ich zawieźć. Szpitał byłby przysłał karetkę, ale pani Whipple nie mogłaby patrzeć, że zabierają go jak jakiegoś ciężko chorego. Owinęli Go więc w koce i pan Whipple wraz z sąsiadem wspól­nymi siłami wsadzili go na tylne siedzenie obok pani Whipple, która włożyła na siebie czarną bluzkę, żeby ludzie czasem nie sądzili z jej wyglądu, że musi ko­rzystać z łaski.

Dojedziecie szczęśliwie, a ja może zostanę — powiedział pan Whipple. — Nie ma chyba potrzeby, aby wszyscy na raz wyjeżdżali z domu.

Poza tym On przecież nie wyjeżdża na zawsze — zwróciła się pani Whipple do sąsiada. — To tylko na krótko.

Odjechali. Pani Whipple przytrzymywała Go za

rogi koców, żeby się nie przechylał na boki. A on sie­dział i mrugał oczami. Wydobył ręce spod koców i knykciami palców, a potem brzeżkiem koca począł trzeć się po nosie. Pani Whipple nie wierzyła wła­snym oczom: ocierał wielkie krople łez, które toczyły mu się po policzkach. Chlipał i łykał łzy. Pani Whip­ple powtarzała: ,,Och, mój skarbie, chyba ci nie jest przykro? Chyba ci nie jest przykro?“ — bo zdawało się jej, że o coś ją oskarża. Może pamiętał, jak go uderzyła po twarzy, może bał się wtedy tego dnia, kiedy prowadził byka, może marzł w nocy i nie mógł jej o tym powiedzieć? Może wiedział, że oddają go na zawsze z domu, bo są za biedni, żeby go trzymać? Co­kolwiek by to było, nie mogła o tym myśleć spokoj­nie. Rozpłakałą się i mocno objęła go ramieniem, a je­go głowa bezradnie chwiała się we wszystkie strony. Kochała go z całej duszy, ale miała Adnę i Emly,

o których też trzeba było myśleć! Nie było nic, czym mogłaby go wynagrodzić za jego życie. Och, co za straszna szkoda, że on się urodził!

Podjeżdżali pod szpital. Sąsiad jechał szybko, nie miał odwagi się obejrzeć.

Przełożył Tadeusz Evert

F. SCOTT FITZGERALD (1896—1940)

urodzony w stanie Minnesota, przeszedł do historii literatury amerykańskiej jako kronikarz beztroskiej „epoki jazzu“, a więc dziesięciolecia pomiędzy zakończeniem I wojny świa­towej i wybuchem wielkiego kryzysu w 1929 r. Popularność jego była w tym okresie ogromna. Jego wczesne książki This Side of Paradise (napisana w ciągu trzymiesięcznego urlopu z wojska, lecz z braku wydawcy wydana po przeróbkach do­piero po wojnie) i The Beautiful and Damned wywarły wpływ nie tylko na innych pisarzy, lecz na cały styl życia młodego pokolenia Amerykanów, któremu imponowała niefrasobliwość, wyrafinowanie i cynizm bohaterów Fitzgeralda.

Okres wielkiego kryzysu gospodarczego zapoczątkował nową erę w twórczości Fitzgeralda. Jego utwory napisane po roku 1930 cechuje wnikliwy stosunek i głęboka zaduma nad sprawami ludzkimi. Pochodzący z tego okresu Babilon po raz wtóry należy do najlepszych jego utworów.

Ostatnie lata życia spędził Scott Fitzgerald w Hollywood. Przedwczesna śmierć przerwała mu pracę nad powieścią ze środowiska producentów filmowych pt. The Last Tycoon. Rzecz znamienna, iż twórczość Fitzgeralda, zapomniana w ostatnich latach jego życia, przeżywa dziś w Ameryce swój renesans. Od 1945 r. wydano szereg biografii i esejów poświę­conych pisarzowi. Jego Great Gatsby uważa wielu krytyków za najlepiej skomponowaną powieść w literaturze amery­kańskiej.

Babilon po raz wtóry

Pan Campbell? — spytał Charlie.

Wyjechał do Szwajcarii. Pan Campbell jest chory, panie Wales.

To przykre. A George Hardt?

Wrócił do Ameryki, do pracy.

A gdzie jest Srtow Bird?

Był tu w zeszłym tygodniu. W każdym razie jego przyjaciel pan Schaeffer jest w Paryżu.

Dwa znajome nazwiska z długiej listy sprzed pół­tora roku. Charlie napisał adres w notesie, wydarł kartkę i podał.

Jeśli zobaczy pan pana Schaeffera, proszę mu to oddać. To adres mego szwagra. Nie mam jeszcze hotelu.

Nie czuł rozczarowania, że Paryż tak opustoszał. Niesamowita wydała mu się za to cisza w barze u Ritza. To już nie był amerykański bar — czuł się tu onieśmielony, nie jak u siebie w domu. Bar wrócił do Francji. Wyczuł ten spokój od pierwszej chwili, kiedy wysiadając z taksówki zobaczył przed wejściem dla służby portiera (zwykle w gorączce pracy o tej porze dnia) i służącego, pogrążonych w rozmowie.

Przechodząc korytarzem usłyszał tylko pojedynczy, znudzony głos, dobiegający z hałaśliwego dawniej sa­lonu dla pań. Skręcił do baru i przeszedł dwadzieścia

188

kroków po zielonym dywanie nie rozglądając się, tak jak to było w jego zwyczaju; dopiero wtedy obrócił się i spojrzał wkoło — napotkał tylko jedną parę oczu patrzących nań znad gazety z kąta sali. Charlie spytał

o głównego barmana, Paula, który w dawnych czasach czarnego rynku przyjeżdżał do pracy własnym, robio­nym na zamówienie samochodem, wysiadając jednak, z wrodzoną skromnością, na najbliższym rogu ulicy. Paul spędzał jednak dzisiejszy dzień w swym domku po­za miastem. Zastępujący go Alix pośpieszył z adresem.

Nie, nie, dosyć, nie pijam ostatnio — rzekł Charlie.

Dwa lata temu nieźle pan pociągał — pochwalił go Alix.

Wytrwam — zapewnił go Charlie — trzymam się tak od przeszło półtora roku.

—• Co słychać w Ameryce?

Nie byłem tam od kilku miesięcy. Prowadzę in­teresy w Pradze, mam przedstawicielstwo paru kon­cernów. Tam mnie nie znają.

Alix uśmiechnął się.

Pamięta pan ten wieczór kawalerski George’a Hardta? — spytał Charlie. — Ach, a co się dzieje z Claudem Fessendem?

Jest w Paryżu — Alix konfidencjonalnie zniżył głos — ale nie przychodzi już tutaj. Paul go nie wpu­szcza. Pił i jadł obiady i kolacje na kredyt przez prze­szło rok — na- trzydzieści tysięcy franków. A kiedy Paul poprosił wreszcie o zapłacenie rachunku, wysta­wił czek bez pokrycia.

Alix potrząsnął ze smutkiem głową.

Nie rozumiem takich lekkoduchów. Wykończył się chłop. — Alix zatarł ręce.

Charlie obserwował krzykliwą grupkę dam sado­wiących się w końcu sali.

189

/

Tych nic nie obchodzi — myślał — na giełdzie hossy i bessy, ludzie próżnują lub pracują, a one wciąż trwają.

Miejsce przytłaczało go. Zażądał kości. Rzucili on i Alix — o kieliszek.

Pan tu na długo, panie Wales?

Na cztery, pięć dni. Zobaczyć dziewczynkę.

Och, ma pan dziewczynkę?

Na dworze w cichym deszczu mgliście świeciły re­klamy: płomienną czerwienią, gazowym błękitem, upiorną zielenią. Było późne popołudnie — na ulicach wzmożony ruch. Lśniły szyby restauracji. Na rogu bulwaru Kapucynów wsiadł do taksówki. W różowym majestacie przesunął się plac Zgody; przejechali ponad Sekwaną; zapachniało nagle prowincjonalnością Lewe­go Brzegu.

Charlie kazał jechać na Avenue de l’Opéra, choć było mu to nie po drodze. Chciał ujrzeć błękitną go­dzinę rozpostartą na wspaniałym frontonie. Chciał wyobrazić sobie, że sygnały dorożek śpiewające pierw­sze takty „Le plus que lent“ to trąby Drugiego Cesar­stwa. Zamykano już żelazną kratę księgarni Brentano, a za schludno-mieszczańskim żywopłotem Duvala za­bierano się do obiadu. Jeszcze nigdy nie jadł w skrom­nej restauracji paryskiej. Pięć dań za cztery i pół franka — razem z winem. Nie wiadomo dlaczego za­pragnął zjeść taki obiad.

Gdy wtoczyli się na Lewy Brzeg, gdy poczuł nagle jego prowincjonalizm, pomyślał: Zmarnowałem to mia­sto dła siebie. Nie wiedziałem o tym. Dni szły — jeden za drugim, minęły dwa lata. Wszystko minęło, mi­nąłem i ja.

Miał lat trzydzieści pięć i dobrą powierzchowność. Irlandzką ruchliwość twarzy przyćmiewała głęboka zmarszczka między oczami. Gdy nacisnął dzwonek

190

mieszkania szwagra na ulicy Palatine, zmarszczka po­głębiła się ściągając ku sobie brwi; czuł ucisk w żołąd­ku. Otworzyła mu służąca, a tuż za nią wyprysnęła śliczna, dziewięcioletnia może dziewczynka. Z okrzy­kiem „tatusiu“ trzepotała w jego objęciach jak ryba. Przyciągnęła ku sobie jego głowę i oparła swój poli­czek na jego policzku.

Kochanie — powiedział.

Tatusiu, tatusiu, tatusiu! tat, tat, tat!

Pociągnęła go do salonu, gdzie czekała rodzina:

chłopiec i dziewczynka mniej więcej w jej wieku, szwagierka i jej mąż. Przywitał Marion zważając ba­cznie, by głos nie zabrzmiał mu ani fałszywym entu­zjazmem, ani niechęcią, ale jej odpowiedź była bar­dziej szczerze chłodna. Kiedy jednak skierowała wzrok na jego dziecko, nieufność dźwięcząca w głosie Marion jak gdyby się zmniejszyła.

Dwaj mężczyźni przyjaźnie uścisnęli sobie ręce.

A dłoń Lincolna Petersa spoczęła nawet na chwilę na ramieniu Charliego.

Pokój był po amerykańsku ciepły i wygodny. Troje dzieci kręciło się ufnie, bawiło w żółtych prostokątach drzwi prowadzących do dalszych pokoi. Szósta godzi­na gorliwie mlaskała ogniem, brzęczała w kuchni Fran­cją. Charlie nie czuł odprężenia; serce kurczyło się w nim, spokój czerpał ze swej córki, która co chwila przybiegała do niego, trzymając w ramionach przy­wiezioną przez ojca lalkę.

Naprawdę doskonale — oświadczył w odpowie­dzi Lincolnowi — wprawdzie wiele interesów stoi, ale za to nam idzie lepiej niż kiedykolwiek. Rzeczywiście znakomicie. Za miesiąc sprowadzam siostrę z Ameryki, żeby mi poprowadziła dom. Dochód za ubiegły rok miałem wyższy niż wtedy, gdy miałem pieniądze. Wi­dzisz, Czesi...

; ,

jjgflF Przechwalał się nie bez celu; ale gdy ujrzał lek­kie niedowierzanie w oczach Lincolna, zmienił te­mat:

Macie miłe dzieciaki — powiedział — i tak dobrze wychowane.

No, Honoria to już też mała dama.

Marion Peters wróciła z kuchni. Była to wysoka kobieta o zmartwionych oczach, które kiedyś miały prawdziwie amerykański urok. Charlie nigdy tego nie zauważał i dziwił się, jak ludzie mówili, że była kiedyś ładna. Od samego początku istniała między nimi żywa antypatia.

Jak ci się podoba Honoria? — zapytała.

Wspaniała. Zaskoczyło mnie, że tak bardzo urosła przez te dziesięć miesięcy. Zresztą wszystkie dzieci wyglądają doskonale.

Od roku nie widzieliśmy lekarza w domu. Jak znalazłeś Paryż?

Zabawne, że tak mało Amerykanów tu teraz przebywa.

Całe szczęście — wybuchnęła Marion. — Na­reszcie można pójść do sklepu i nie uchodzić za milio­nera. Ucierpieliśmy jak wszyscy, ale teraz jest znacz­nie przyjemniej.

Wspomina się miło — rzekł Charlie. — Byliśmy jakby członkami rodziny królewskiej, prawie wszech­potężni, i otaczała nas aureola cudowności. Dzisiaj w barze — zająknął się — nie spotkałem ani jednego znajomego.

Spojrzała na niego uważnie:

Sądziłam, że masz już dość barów.

Wstąpiłem na chwilę. Wypijam tylko jeden kie­liszek po południu. Niewięcej.

Może wypijesz koktail przed obiadem? — spy*tał Lincoln.

192

Mówią, że piję tylko jeden kieliszek dziennie, a ten już wypiłem.

Mam nadzieję, że wytrzymujesz — rzekła Marion.

W chłodnym tonie jej głosu wyczuwało się wy­raźną niechęć. Charlie uśmiechnął się. Miał poważ­niejsze plany, a jej zaczepność dawała mu pewną przewagę. Chciał, by sami go zapytali o cel przyjazdu do Paryża.

Przy obiedzie zastanawiał się, czy Honoria jest bar­dziej podobna do niego czy do matki. Gdyby nie odzie­dziczyła cech, które ich samych doprowadziły do ruiny, byłoby to prawdziwe szczęście. Poczuł przypływ ojcowskich uczuć. Wiedział, co może zrobić dla swego dziecka. Wierzył w charakter; chciał cofnąć się o całe pokolenie i uwierzyć znów w charakter jako czynnik wiecznotrwały. Wszystko inne przemijało.

Wyszedł zaraz po obiedzie. Ale nie po to, by wró­cić do hotelu. Chciał zobaczyć Paryż nocą. Ostrzej, surowiej — spojrzeć innymi oczyma. Kupił dostawne miejsce w Casino: patrzył na czekoladowe arabeski Józefiny Baker.

Wyszedł po godzinie i powlókł się w kierunku Mont­martre. Ulicą Pigalle do Place Blanche. Deszcz ustał i przed drzwiami kabaretów wysiadali z taksówek lu­dzie w strojach wieczorowych. Pojedynczo lub parami snuły się kokotki. Murzynki.

Minął oświetlone drzwi i zatrzymał się z uczuciem, jakby spotkał starego znajomego; przecież to bar Bricktopa, gdzie pożegnał tyle godzin życia i tyle pie­niędzy.

O kilka domów dalej napotkał znów znany lokal i nieostrożnie wetknął głowę do środka. Natychmiast odezwały się dźwięki hałaśliwej orkiestry, poskoczyły dwie fordanserki, pomknął ku niemu maître d’hôtel

z okrzykiem: „Goście już nadchodzą, sir!“ Wycofał się szybko.

Na to trzeba być bardzo pijanym — pomyślał.

Zelli był zamknięty, a otaczające go ponure, tanie hoteliki tonęły w ciemnościach. Na Rue Blanche było jaśniej i wypełniał ją tłum — rozgadany, francuski tłum. „Piwnica Poetów“ była zamknięta, ale „Kawiar­nia Nieba“ i „Kawiarnia Piekła" szeroko rozdziawiały drzwi, a nawet na jego oczach pochłonęły skąpą porcję z turystycznego autobusu: Niemca, Japończyka i ame- 1 rykańskie małżeństwo, które spojrzało nań przerażo­nymi oczami.

Tyle było z barwy i pomysłowości Montmartre’u. Przynęta występku i rozrzutności na dziecinnym po­ziomie. I nagle pojął sens słowa „rozproszyć“ — roz­proszyć się: robić nic z czegoś. W późnych godzinach nocy każde przejście z miejsca na miejsce to był wielki, ludzki zryw, rosnący haracz za przywilej bez­czynności.

Pamiętał tysiącfrankowy banknot wręczony orkie­strze za zagranie jednej melodii, sto franków rzucone portierowi za przywołanie taksówki.

Ale przecież nie dał tego za nic.

Nawet w najbardziej rozrzutny sposób wydana suma była daniną dla przyszłości, by mógł zapomnieć

o sprawach, o których nie chciał pamiętać, ale które będzie pamiętać zawsze — dziecko zabrane spod jego opieki, żona, która zbiegła przed nim do grobu w Ver­mont.

W świetle piwiarni zagadnęła go kobieta. Postawił jej kolację złożoną z jaj i kawy. Unikając jej spojrze­nia dał kobiecie dwadzieścia franków i pojechał tak­sówką do hotelu.

I

II

Zbudził się o jasnym dniu — pogoda była kempin­gowa. Wczorajsza depresja zniknęła, z sympatią przy­glądał się ludziom na ulicach. W południe usiadł na­przeciwko Honorii w „Le Grand Vatel“. To była je­dyna restauracja, która nie budziła wspomnień o obia­dach z szampanem, nie przypominała lunchów zaczy­nających się o drugiej, a kończących w mętnym świcie.

A jarzyny? Czy nie powinnaś zamówić sobie jarzyn?

Dobrze.

Masz tutaj épinards i chou-fleur, i marchewkę,

i haricots.

Wezmę chou-fleur.

Nie zamówisz więcej jarzyn?

Nie, do lunchu tylko to.

Kelner chciał uchodzić za lubiącego dzieci: — Qu’ elle est mignonne la petite? Elle parle exactement comme une Française.

A deser? Wybierzemy sobie coś później?

Kelner zniknął. Honoria spojrzała wyczekująco na

ojca.

Co będziemy potem robić?

Najpierw pójdziemy do tego wielkiego sklepu z zabawkami na ulicy Saint-Honoré i kupimy, co tylko sama sobie wybierzesz. A potem pójdziemy na wode­wil w Empire.

Zawahała się. — Wodewil, tak — powiedziała — ale do sklepu — nie.

Dlaczego?

Kupiłeś mi już tę lalkę. — Miała ją tu ze sobą. — Iw ogóle mam dużo zabawek. A my przecież nie jesteśmy już bogaci.

13'

195

Nigdy nie byliśmy. Ale dziś musisz ode mnie dostać to, co tylko będziesz chciała.

Dobrze — zgodziła się z rezygnacją.

Gdyby była tu jej matka i francuska wychowaw­czyni, musiałby się zachowywać poprawnie; teraz mógł sięgnąć po nowe sposoby; musiał być rodzicami, obojgiem na raz, nie zubożając jej posiadania.

Chciałbym panią poznać — rzekł poważnie. — Pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem Charles J. Wales z Pragi.

Och, tatusiu! — głos jej załamał się w śmie­chu.

A pani? — nalegał, ona zaś natychmiast weszła w rolę:

Honoria Wales, ulica Palatine, Paryż.

Panna czy mężatka?

Nie, nie, panna.

Wskazał na lalkę: — Ale widzę, że pani ma dziecko. I Nie chcąc się jej wypierać, przycisnęła ją do serca i pośpieszyła z odpowiedzią: — Ja byłam mężatką, ale już nie jestem. Mój mąż umarł.

A jak dziecko ma na imię?

Simone. Tak się nazywa moja najlepsza przy­jaciółka w szkole.

Cieszę się, że dobrze pani idzie nauka.

Jestem trzecia w tym miesiącu — pochwaliła się. — Elsie jest osiemnasta, a Richard prawie na sa­mym końcu.

Lubisz Elsie i Richarda, prawda?

O, tak, bardzo lubię Richarda. I Elsie też. Ostrożnie i jakby od niechcenia spytał: — A ciocię

Marion i wujka Lincolna? Które z nich bardziej?

Och, chyba wujka Lincolna.

Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę z jej obec­ności. Już gdy weszli, towarzyszył im szept: „cudów-

na“, a teraz od sąsiedniego stolika zawisło nad nią ludzkie milczenie, jakby nie była żywą dziewczynką, tylko kwiatem.

Dlaczego ja nie jestem razem z tobą? — spytała nagle. — Czy dlatego, że mama umarła?

Musisz tu jeszcze pozostać, nauczyć się lepiej po francusku. Tatusiowi byłoby trudno opiekować się tobą, tak jak należy.

Ja nie potrzebuję już opieki. Potrafię sama wszystko zrobić.

Gdy wychodzili z restauracji, mężczyzna i kobieta pozdrowili go:

Staruszek Wales!

Jak się masz, Lorraine... Dunc.

Duchy przeszłości: Duncan Schaeffer, przyjaciel szkolny. Lorraine Quarries, trzydziestoletnia, piękna, blada blondynka; jedni z tłumu tych, którzy pomagali mu zmieniać miesiące w dni w czasach trwonienia, przed trzema laty.

Mój mąż nie mógł przyjechać w tym roku — odpowiedziała na jego pytanie. — Jesteśmy biedni jak diabli. Dał mi dwieście na miesiąc i powiedział, żebym robiła z tym, co mi się żywnie podoba... To twoja dziewczynka?

Co ty na to, żebyśmy tak wrócili i usiedli? — spytał Duncan.

Nie mogę. — Cieszył się, że ma dobrą wymówkę. Lorraine jak zawsze bardzo go pociągała, ale on był już przecież innym człowiekiem.

Może by więc razem na obiad? — zapytała.

Jestem zajęty. Najlepiej zostaw mi swój adres

i pozwól, że sam się do ciebie zgłoszę.

Coś mi się zdaje, Charlie, że jesteś trzeźwy — orzekła. — Słowo daję, on jest trzeźwy, Dunc. Uszczyp­nij go. Zobaczysz, że jest trzeźwy.

197

¿¿I i

Charlie wskazał głową na Honorię. Zaśmieli się.

Gdzie mieszkasz? — spytał Duncan nieufnie. Zawahał się, nie chcąc podawać im swego adresu

hotelowego.

Jeszcze nie mam mieszkania. Najlepiej będzie, jak do was zadzwonię. Teraz idziemy na wodewil do Empire.

Świetnie, na to mam właśnie ochotę — powie­działa Lorraine. — Chcę zobaczyć paru klownów, akro- batów i żonglerów. Pójdziemy tam, Dunc.

Teraz idziemy na mały spacer — rzekł Char­lie. — Może spotkamy się od razu na miejscu?

Dobrze, snobie... Do widzenia, śliczna dziew­czynko.

Do widzenia.

Honoria dygnęła grzecznie.

Oto niepożądane spotkanie. Lubili go, ponieważ był pomysłowy, ponieważ był poważny; chętnie widzieli go, ponieważ był silniejszy od nich, ponieważ w jego sile widzieli dla siebie podporę.

W Empire Honoria dumnie odrzuciła propozycję podłożenia jej zwiniętego płaszcza ojca. Niewątpliwie miała swoją indywidualność. A Charlie coraz bardziej pragnął przekazać coś z siebie, nim jej indywidualność całkowicie się ukształtuje. Nie miał nadziei poznać jej w tak krótkim czasie.

W antrakcie, w kuluarach, gdzie grała orkiestra, spotkał Lorraine i Duncana.

Napijesz się?

Chętnie, ale nie przy barze. Weźmiemy stolik.

Wzorowy ojciec.

Słuchając z roztargnieniem Lorraine, Charlie przy­glądał się, jak oczy Honorii odbiegają od ich stołu. Podążył za jej wzrokiem, ciekawy, co dostrzegła. Na­potkał jej wzrok i uśmiechnął się.

198

Dobra była ta lemoniada — powiedziała.

Co ona powiedziała? Czego oczekiwał? W taksówce w drodze do domu przygarnął ją do siebie, tak że główka jej znalazła ślą na jego piersi.

Czy myślisz kiedy o mamie, kochanie?

Tak, czasem — odpowiedziała niepewnie.

Nie chciałbym, żebyś o niej zapomniała. Czy masz jej fotografią?

Tak, zdaje mi się, że mam. Przynajmniej ma ciocia Marion. Dlaczego nie chcesz, żebym zapomniała?

Kochała cię bardzo.

I ja ją też kochałam.

Milczeli przez chwilę.

Tatusiu — powiedziała nagle — ja chcę mie­szkać z tobą.

Serce w nim skoczyło. Chciał, żeby to właśnie tak przyszło.

Czy nie jesteś szczęśliwa?

Tak, ale ciebie kocham bardziej niż kogokol­wiek. I ty też mnie kochasz najbardziej, prawda? Teraz, kiedy mamusia nie żyje.

Naturalnie. Ale ty nie zawsze będziesz kochać mnie najbardziej, kochanie. Wyrośniesz i spotkasz kogoś w twoim wieku, wyjdziesz za niego i zapomnisz nawet, że miałaś kiedykolwiek ojca.

Tak, to prawda — zgodziła się ze spokojem.

Nie wszedł z nią na górę. Miał tu przyjść o dzie­wiątej i chciał zachować całą świeżość umysłu wobec tego, co miał powiedzieć.

Jak wejdziesz na górę, pokaż się w oknie.

Dobrze, tatusiu, tat, tat, tat, tat.

Czekał na ciemnej ulicy, aż stanęła w oknie, ciepła

i jasna, i przesłała mu ręką pocałunek.

Czekali na niego. Marion siedziała przy stoliku z zastawą do kawy. Miała na sobie czarną suknię, niby lekkie napomknienie o żałobie. Lincoln chodził tam i z powrotem ożywiony, jak gdyby już powiedział, co miał do powiedzenia. Niepokoili się tak jak on. Zaczął bez wstępu:

Wiecie chyba, dlaczego chciałem was zoba­czyć — po co naprawdę przyjechałem do Paryża.

Marion bawiła się czarnymi gwiazdkami naszyj­nika; zmarszczyła brwi.

Bardzo chcę mieć dom — mówił dalej — i bar­dzo chcę mieć w nim Honorię. Całkowicie doceniam to, żeście wzięli ją do siebie. Dla jej matki. Ale sy­tuacja zmieniła się teraz — zawahał się i dokończył z naciskiem — zmieniła się gruntownie. Chciałbym, żebyście wzięli to pod uwagę. Byłoby głupotą, gdybym nie przyznał, że przed trzema laty postępowałem źle...

Marion spojrzała nań ostro.

...ale to już minęło. Tak jak wam powiedziałem, od roku nie piję więcej niż jeden kieliszek dziennie, a wypijam ten kieliszek umyślnie po to, by myśl

o alkoholu nie zajmowała miejsca w mojej wyobraźni. Rozumiecie?

Nie — powiedziała Marion krótko.

To rodzaj hamulca, jaki sam sobie nałożyłem. Utrzymuje wszystko we właściwej proporcji.

Ja ciebie rozumiem — powiedział Lincoln. — Nie chcesz przyznać, że to stanowi dla ciebie pewną atrakcję.

Coś w tym rodzaju. Czasem zapominam i nie piję wcale. Ale staram się pić. Zresztą w mojej sytua­cji trzeba czasami wypić kieliszek. Ludzie, których

200

r 1

jestem przedstawicielem, są jak najbardziej zadowo­leni ze mnie i z mojej pracy. Sprowadzam siostrę z Burlington, żeby mi poprowadziła dom, i tak bardzo chcą, żeby była ze mną Honoria. Wiecie, że nawet kiedy jej matka i ja nie byliśmy ze sobą w najlep­szych stosunkach, staraliśmy się, żeby Honoria tego nie odczuła. Wiem, że mnie kocha, i wiem, że potrafię się nią zająć. To wszystko. Co wy na to?

Wiedział, że usłyszy teraz o sobie niejedno. Może to potrwać godzinę albo dwie i nie będzie łatwe do przetrzymania. Ale jeśli ściszy swe oburzenie do tonu skruszonego grzesznika, może w końcu wygrać.

Przede wszystkim trzymaj się na wodzy — powie­dział sobie. — Nie chcesz być ułaskawiony. Chcesz Honorii.

Pierwszy zabrał głos Lincoln: — Rozmawialiśmy już o tym, kiedyśmy otrzymali twój list w ubiegłym miesiącu. Byliśmy szczęśliwi mając przy sobie Ho- norię. To kochane dziecko i cieszymy się, że mogliśmy jej pomóc. Ale oczywiście nie o to chodzi...

Jak długo możesz wytrzymać bez picia, Char­lie? — powiedziała nagle Marion.

Mam nadzieję, że zawsze.

Czy można na to liczyć?

Wiesz, że nigdy nie piłem dużo aż do czasu, gdy porzuciłem interesy i przyjechałem tutaj. Wtedy Helena i ja zaczęliśmy się włóczyć...

Proszę cię, nie mieszaj w to Heleny. Nie mogę znieść, kiedy mówisz o niej w ten sposób.

Spojrzał na nią ponuro; nie orientował się, jak bardzo siostry się kochały.

Piłem tylko przez mniej więcej półtora roku: od chwili przybycia tu aż do... krachu.

Wystarczyło.

Wystarczyło.

201

Moim obowiązkiem jest zastąpić Helenę — po­wiedziała. — Zastanawiam się zawsze, co ona by zro­biła, czego by chciała ode mnie. Mówiąc szczerze, od owej nocy, kiedyś popełnił tę straszną rzecz, przesta­łeś dla mnie istnieć. Nic na to nie poradzę. Ona była moją siostrą.

Tak.

Umierając prosiła mnie, żebym zajęła się Ho- norią. Może byłoby inaczej, gdybyś nie był w sanato­rium.

Nie odpowiedział.

Nigdy w życiu nie zapomnę owego ranka, kiedy to Helena, przemoczona i drżąca, zastukała do moich drzwi. Kiedy powiedziała mi, że wyrzuciłeś ją z do­mu.

Charlie ścisnął w dłoniach poręcz fotela. To było trudniejsze, niż przypuszczał; chciał wdać się w dłuższe wyjaśnienia, ale zdążył tylko powiedzieć: — W nocy, kiedy ją wypędziłem...

Przerwała mu: — Uważam, że nie ma co do tego wracać.

Po chwili milczenia odezwał się Lincoln: — Odbie­gamy od tematu. Chcesz, żeby Marion zrzekła się prawnej opieki i zwróciła ci Honorię. Najważniejsze chyba jest, czy Marion ma do ciebie zaufanie czy nie.

Ja nie winię Marion — rzekł powoli Charlie — i sądzę, że może mieć do mnie pełne zaufanie. Cieszę się jak najlepszą opinią. Oczywiście, że mogę potknąć się w każdej chwili, to rzecz ludzka. Ale jeśli będzie­my czekać dłużej, utracę dzieciństwo Honorii, utracę szansę na własny dom. — Potrząsnął głową. — Ja po prostu tracę ją. Czy wy tego nie widzicie?

Tak, widzę to — rzekł Lincoln.

Dlaczego nie pomyślałeś o tym przedtem? — spytała Marion.

202

Myślałem chyba od czasu do czasu, ale Helena

i ja nie żyliśmy ze sobą dobrze. Kiedy zgodziłem się na opiekę prawną, leżałem w zakładzie, byłem poza nawiasem. Zdawałem sobie sprawę, że postąpiłem źle,

i zgodziłbym się na wszystko, co mogłoby przynieść ulgę Helenie. Teraz jest inaczej. Pracuję, zachowuję się przeklęcie dobrze, tak dobrze, że...

Proszę, nie wyrażaj się tak przy mnie — rzekła Marion.

Spojrzał na nią zdziwiony. Z każdym zdaniem jej niechęć stawała się coraz bardziej widoczna. Jej lęk przed życiem zamienił się w mur, który teraz zwró­ciła frontem przeciwko niemu. Uwaga jej była może rezultatem jakiegoś nieporozumienia z kucharką sprzed kilku godzin. Charliego coraz bardziej niepokoiła myśl, że Honoria może wzrastać w atmosferze nie­chęci do ojca; prędzej czy później wymknie się jakieś słowo, jakieś potrząśnięcie głową i w Honorii zako­rzeni się cień nieufności. Nie pokazywał swych wra­żeń na twarzy, zamknął je w sobie. Lincoln tymcza­sem spytał Marion, od kiedy to ma coś przeciwko uży­waniu słowa „przeklęty“.

Poza tym — rzekł Charlie — jestem w stanie dać jej teraz lepsze warunki. Mam zamiar wziąć z sobą do Pragi francuską wychowawczynię. Dostałem po­życzkę na nowe mieszkanie...

Przerwał czując, że popełnia błąd. Nie można się było po nich spodziewać, by w spokoju ducha przyjęli wiadomość, że jego dochody dwukrotnie przewyższają ich własne.

Przypuszczam, że zapewnisz jej większy dobro­byt niż my — powiedziała Marion. — Kiedy ty wy­rzucałeś pieniądze, myśmy żyli oglądając się na każde dziesięć franków... I możesz chyba zacząć to samo od nowa.

s.i

O, nie. Nauczyłem się. Pracowałem ciężko przez dziesięć lat, zanim szczęśliwie dostałem się na rynek jak wielu innych. Bardzo szczęśliwie. Nie widziałem żadnego powodu, by dalej harować. Przestałem więc. To mi się więcej nie zdarzy.

Zapadła długa cisza. Czuło się nerwowe napięcie. Po raz pierwszy od roku Charlie zapragnął kieliszka wódki. Wiedział, że Lincoln Peters chce mu oddać dziecko.

Marion wzdrygnęła się; zdała sobie sprawę, że Charlie stoi na mocnym gruncie. Jako matka rozu­miała jego żądanie, ale przez długie lata żyła uprze­dzeniem — uprzedzeniem opartym na dziwnej nie­wierze w małżeńskie szczęście siostry. Po owej strasz­nej nocy zamieniło się ono w nienawiść. Stało się to w tym okresie jej życia, kiedy słabe zdrowie i różne przeciwności kazały jej uwierzyć w istnienia zła i złych ludzi.

Nie mogę o tym nie myśleć! — zawołała na­gle. — Nie wiem, w jakim stopniu jesteś odpowie­dzialny za śmierć Heleny. Musisz to rozważyć sam w swoim sumieniu.

Po ciele przebiegł mu jakby prąd elektryczny;

o mało nie zerwał się na równe nogi, w gardle zamarł mu nie wydany dźwięk. Zapadł się w sobie na jedną chwilę, na drugą.

Daj spokój — rzekł Lincoln zmieszany. — Nigdy nie uważałem, żebyś był za to odpowie­dzialny.

Helena umarła na serce — rzekł matowym gło­sem Charlie.

Tak, na serce. — Marion powiedziała to tak, jakby zdanie to miało dla niej inne znaczenie.

Po tym wybuchu uspokoiła się nieco. Pojęła, że to on panuje nad sytuacją. Spojrzała na męża, od któ-

204

rego nie mogła spodziewać się pomocy, i nagle pode­rwała się z krzesła:

Rób, co chcesz! — wykrzyknęła. — To twoje dziecko. Ja nie stanę na drodze ani tobie, ani Honorii. Sądzę, że gdyby była moim dzieckiem, zrobiłabym to, co ty... — Starała się zapanować nad sobą. — Zdecy­dujcie to sami. Ja nie mogę. Jestem chora. Położę się.

Wybiegła z pokoju. Pierwszy odezwał się Lin­coln:

To był ciężki dzień dla niej. Wiesz, jak bardzo jest uczuciowa... — Głos jego brzmiał usprawiedliwia­jąco. — Kiedy kobieta wbije sobie coś do głowy...

Oczywiście.

Wszystko będzie dobrze. Chyba zdaje sobie sprawę, że potrafisz zająć się dzieckiem. Nie możemy przeszkadzać ani tobie, ani Honorii.

Dziękuję ci, Lincolnie.

Pójdę i zobaczę, jak się czuje.

Drżał jeszcze wychodząc na ulicę, ale wkrótce za­czął wracać do równowagi. Gdy przeciął Sekwanę, był już całkiem spokojny. Triumfował.

Nie mógł jednak zasnąć. Przeszkadzała mu wizja Heleny, którą tak bardzo kochał, nim zaczęli wza­jemnie bezsensownie nadużywać swej miłości. Owej strasznej, lutowej nocy, którą tak żywo pamiętała Marion, niemrawa sprzeczka ciągnęła się godzinami. A potem scena we „Florydzie" i próba zabrania jej do domu, i moment, gdy pocałowała przy stole młodego Webba. A potem jej histeryczne słowa. Kiedy wrócił do domu sam, przekręcił klucz w zamku w dzikiej wściekłości. Skąd mógł wiedzieć, że po godzinie wróci do domu sama, że będzie zamieć śnieżna, w której bro­dzić będzie w pantofelkach, zbyt zdenerwowana, by pomyśleć o taksówce. A potem cudem uniknione za-

205

palenie płuc i wszystkie te straszne związane z tym przeżycia. Byli już „pogodzeni“, ale to był początek końca, a Marion, która na to wszystko patrzyła swoi­mi oczami, wyobrażała sobie, że to tylko fragment, jedna scena z męczeńskiego życia siostry. Ona nie za­pomniała.

Wspomnienia te przybliżały mu Helenę. W białym, miękkim świetle, jakie zakrada się w senną, przed- ranną godzinę, rozmawiał z nią. Mówiła mu, że ma słuszność co do Honorii; że chce, żeby Honoria była razem z nim. Mówiła, że cieszy ją jego dobroć i jego powodzenie. Mówiła wiele rzeczy — przyjaźnie — ale wirowała przy tym, w białej, długiej sukni, wiro­wała coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie nie słyszał już dobrze, co do niego mówi.

IV

Obudził się szczęśliwy. Świat znowu stał przed nim otworem. Układał projekty, roił o przyszłości Honorii i swojej i nagle posmutniał wspomniawszy o planach, jakie snuł kiedyś z Heleną. Ona nie planowała swej śmierci. Przed nim była praca i ktoś, kogo trzeba ko­chać. Ale nie za bardzo; wiedział, jaką krzywdę może wyrządzić ojciec córce i matka synowi przywiązu­jąc się doń za mocno: potem dziecko będzie szukać w małżeństwie tej samej ślepej czułości u partne­ra, a nie znajdując, zwróci się przeciwko miłości

i życiu.

Dzień znów był jasny i czerstwy. Zadzwonił do Lincolna Petersa do banku i zapytał, czy będzie mógł zabrać ze sobą Honorię, gdy wyjedzie do Pragi. Lin­coln powiedział, że nie widzi przeszkody. Chyba jed­ną — opieka prawna. Marion chciała ją jeszcze utrzy-

206

mać. Była zdenerwowana całą sprawą i lepiej by było, gdyby wiedziała, że ma prawo kontroli przez jeszcze jeden rok. Charlie zgodził się na to, nie obchodziły go martwe litery prawa, chciał mieć przy sobie żywe dziecko.

Druga sprawa to wychowawczyni. Charlie przesie­dział w ponurym biurze pośrednictwa pracy rozma­wiając ze zrzędną chłopką z Bernais to znów z hożą Bretonką. Obie były trudne do zniesienia. Inne mógł zobaczyć dopiero jutro.

Na lunch poszedł z Lincolnem Petersem do Grif- fonsa, starając się panować nad uczuciem triumfu.

Nie ma to jak własne dziecko — powiedział Lincoln — ale rozumiesz, co czuje Marion.

Ona nie pamięta, jak ciężko pracowałem tam przez siedem lat, pamięta tylko jedną noc.

Jeszcze jedno — zawahał się Lincoln. — Kiedy ty i Helena jeździliście po Europie wyrzucając pie­niądze, myśmy zaledwie wiązali koniec z końcem. Nie zaznałem prosperity; zawsze myślałem tylko o zapew­nieniu sobie bytu. Marion uważa to chyba za pewne­go rodzaju niesprawiedliwość. Przy tym ty nie pra­cujesz, a stajesz się coraz bogatszy.

Pieniądze szły równie szybko, jak przycho­dziły — rzekł Charlie.

Tak, wiele pozostało w rękach służby, saksofo- nistów i maître d’hôteli. No tak, wielka gra jest skoń­czona. Powiedziałem to, żeby ci wytłumaczyć, co czuje Marion, co myśli o tamtych zwariowanych latach. Gdybyś mógł wpaść do nas o szóstej, jeszcze nim Ma­rion poczuje się zmęczona, omówilibyśmy szczegóły.

W hotelu Charlie zastał list z poczty pneumatycz­nej, przeadresowany od Ritza, gdzie zostawił swój adres dla ewentualnych znajomych.

207

/

Drogi Charlie!

Byłeś wczoraj taki dziwny, że zaczęłam podejrzewać, czy czasami nie jesteś na mnie obrażony. Nie mam pojęcia, o co ci może chodzić. Naprawdę myślałam o tobie wiele przez ostatni rok i przyjeżdżając tutaj zastanawiałam się, czy cię przypadkiem nie spot kam. Było nam tak dobrze owej zwario­wanej wiosny: ta noc, kiedy ukradliśmy rykszę rzeénikowi, albo ten telefon do prezydenta. Ty w kapeluszu derby, z cie­niutką laseczką. Wszyscy tak się jakoś postarzeli, ale ja ani trochę nie czuję się stara. Czy przez pamięć naszych dawnych czasów nie moglibyśmy się zobaczyć gdzieś dzisiaj? Mam w tej chwili strasznego kaca, ale po południu będę się czuła dobrze. Czekam na ciebie około piątej w cukierni Ritza.

Zawsze oddana

Lorraine.

Pierwszym uczuciem była zgroza, że on, człowiek dojrzały, ukradł rykszę i wiózł w niej nocą Lorraine naokoło placu Gwiazdy. Teraz zdawało mu się to ko­szmarem sennym. Wyrzucenie z domu Heleny kłóciło się z jego postępkami, ale incydent z rykszą pasował — był jednym z wielu. Iluż trzeba tygodni czy mie­sięcy pijaństwa, by doprowadzić się do stanu takiej nieodpowiedzialności?

Usiłował przypomnieć sobie, czym była dla niego Lorraine. Pociągała go. Unieszczęśliwiało to Helenę, choć nigdy o tym nie mówiła. Wczoraj w restauracji Lorraine wydała mu się banalna, nieciekawa, zużyta. Dał jej do zrozumienia, że nie chce jej widzieć, i cie­szył się, że Alix nie zdradził jego hotelowego adresu. Ulgą było dlań myśleć o Honorii, o niedzielach, które będzie z nią spędzał, o codziennych „dzień dobry“,

o tym, że będzie w jego domu, o jej spokojnym odde­chu w ciemnościach nocy.

O piątej wziął taksówkę i kupił prezenty dla wszyst­kich Petersów: ładną lalkę, pudełko rzymskich żołnie­rzy, kwiaty dla Marion i wielkie, płócienne chustki do nosa dla Lincolna.

208

Gdy wszedł do mieszkania, zrozumiał, że Marion pogodziła się z nieuniknionym. Przywitała go teraz jak nienajlepszego członka rodziny, a nie jak zagra­żającego domowi intruza. Honoria wiedziała już o wy- jeździe; Charlie cieszył się z jej taktu: starała się nie okazywać rozsadzającej ją radości. Dopiero siedząc u niego na kolanach, wyszeptała mu swe szczęście wraz ze słówkiem „kiedy?“ Potem poszła bawić się z dziećmi.

On i Marion byli przez minutę sami w pokoju. Wtedy wiedziony odruchem zaczął odważnie:

Kłótnie rodzinne to zła sprawa. Nie stosuje się do nich żadnych reguł i prawideł. Są nie jak ból i ra­ny, ale jak nigdy nie zarastające pęknięcia w skórze. Chciałbym, żeby panowały między nami lepsze sto­sunki.

Są rzeczy trudne do zapomnienia — odrzekła. — To sprawa zaufania. Kiedy chcesz ją zabrać? — za­pytała po chwili.

Jak tylko znajdę guwernantkę. Może uda mi się pojutrze.

To niemożliwe. Muszę przygotować jej rzeczy. Nie przed sobotą.

Westchnął. Wrócił Lincoln i zaproponował mu kie­liszek.

Wypiję swoją codzienną whisky — rzekł.

Było ciepło. Tu był dom. Ludzie przy wspólnym

ognisku. Dzieci były zdrowe i coś znaczyły; ojciec

i matka poważni i czujni. Różne zajęcia przy dzie­ciach były stokroć ważniejsze niż jego wizyta. Łyżka lekarstwa znaczyła tu więcej niż napięte stosunki mię­dzy Marion i nim. Nie byli nudnymi ludźmi, tylko życie i warunki trzymały ich mocno. Może udałoby mu się wyrwać Lincolna z bankowej koleiny?

Przeciągły dzwonek u drzwi. Służąca wyszła do

*/1

przedpokoju. Otworzyła drzwi, potem słychać było głosy i trzy osoby w salonie spojrzały wyczekująco. Richard zajrzał do przedpokoju, Marion wstała. Słu­żąca wracała, tuż za nią szły głosy, by w świetle po­koju przeobrazić się w Duncana Schaeffera i Lorraine Quarries.

Byli weseli, tryskali radością, pękali ze śmiechu. Przez chwilę Charlie siedział oniemiały, niezdolny zrozumieć, jak tu trafili.

Ech-ch-ch — palec Duncana kiwał filuternie na Charliego. — Ech-ch-ch!

Znów wybuchnęli śmiechem. Niepewny i zakło­potany, Charlie uścisnął im szybko ręce i przedstawił Lincolnowi i Marion. Marion kiwnęła głową, prawie bez słowa. Cofnęła się o krok do kominka. Córka stała obok, Marion otoczyła ją ramieniem.

Charlie z rosnącym niezadowoleniem oczekiwał wyjaśnienia.

Wreszcie Duncan oświadczył:

Przyszliśmy zaprosić cię na obiad. Lorraine i ja uważamy, że ta cała draka z twoim adresem musi się skończyć.

Charlie przysunął się do nich, jakby chciał we­pchnąć ich z powrotem do przedpokoju.

Przykro mi, ale nie mogę. Powiedzcie mi, gdzie będziecie, to zadzwonię do was za pół godziny.

Nie wywarło to na nich żadnego wrażenia. Lorraine usiadła na poręczy krzesła i spojrzawszy na Richarda wykrzyknęła:

Ach, cóż za śliczny chłopiec! Chodź do mnie, chłopczyku! — Richard obejrzał się na matkę, ale nie ruszył się z miejsca. Lorraine wzruszyła ramionami

i zwróciła się do Charliego:

Chodź na obiad. Twoi kuzyni na pewno się nie pogniewają. Widzę cię tak rzadko.

210

tfi

Nie mogę — ostro rzekł Charlie. — Wy idźcie na obiad, a ja do was zadzwonię.

Głos Lorraine stał się nagle nieprzyjemny: — Do­brze, pójdziemy. Ale pamiętasz, jak kiedyś o czwartej rano waliłeś pięściami do mego pokoju. Byłam tak dobra, że dałam ci wódki. Idziemy, Dunc.

Powoli, na niepewnych nogach, z twarzami czer­wonymi ze złości, wyszli.

Dobranoc — powiedział Charlie.

Dobranoc — odpowiedziała Lorraine z naci­skiem.

Kiedy wrócił do salonu, Marion stała nieporuszona, tylko drugie jej ramię ogarniało syna. Lincoln kiwał Honorię w prawo i w lewo jak wahadło zegara.

Co za bezczelność — wybuchnął Charlie — co za ostatnia bezczelność!

Nikt mu nie odpowiedział. Charlie upadł na fotel, wziął w rękę kieliszek, postawił z powrotem:

Tych ludzi nie widziałem od dwóch lat, tacy... Załamał się. Marion sapnęła: „och“, obróciła się na pięcie i wyszła.

Lincoln ostrożnie postawił Honorię na ziemi.

Idźcie, dzieci, jeść — rzekł, a gdy wyszły, zwró­cił się do Charliego:

Marion nie czuje się dobrze i źle znosi takie sceny. Ludzie tego rodzaju doprowadzają ją do cho­roby.

Ja im nie kazałem tu przychodzić. Wygrzebali skądś twoje nazwisko. Oni umyślnie...

No, stało się bardzo źle. To nam nie pomoże. Przepraszam cię na chwilę.

Pozostawiony sam, Charlie trwał w napięciu. W są­siednim pokoju słyszał dzieci, półsłówkami rozmawia­jące przy jedzeniu. Nie pamiętały już sceny, jaka ro­zegrała się między dorosłymi. Dochodził go szmer

14*

211

4

rozmowy z dalszego pokoju, potem urwany dzwonek podnoszonej słuchawki telefonu. W panice poderwał się z miejsca; nie chciał nic słyszeć.

Po minucie wrócił Lincoln. — Słuchaj, Charlie, chyba lepiej będzie, jeśli odwołamy nasz dzisiejszy obiad. Marion jest w bardzo złym nastroju.

Jest zła na mnie?

Na to wygląda — powiedział prawie szorstko. — Ona nie należy do osób silnych...

Chcesz powiedzieć, że zmieniła swoje postano­wienie co do Honorii?

Jest zdenerwowana. Nie wiem. Zadzwoń jutro do mnie do banku.

Chciałbym, żebyś jej wyjaśnił, że nigdy mi się nawet nie śniło, że ci ludzie mogą tu przyjść. Jestem równie tym dotknięty jak wy.

Teraz nic jej nie wytłumaczę.

Charlie podniósł się. Wziął płaszcz i kapelusz, wy­szedł do przedpokoju. Otworzył drzwi do pokoju ja­dalnego i nieswoim głosem powiedział: — Dobranoc, dzieci.

Honoria zerwała się od stołu, by go ucałować.

Dobranoc, kochanie — powiedział niepewnie. Chciał, żeby głos zabrzmiał czulej, chciał tym coś zy­skać. — Dobranoc, dzieci.

V

Charlie poszedł wprost do Ritza. Myślał z wście­kłością, że ich tam zastanie, ale nie było ich. Doszedł zresztą do wniosku, że tak czy inaczej, nic już nie może zrobić.

U Petersów nie wypił nalanej mu whisky, toteż

212

zamówił sobie wódkę z wodą sodową. Podszedł do niego Paul.

Wielkie zmiany — powiedział ze smutkiem. — Nawet w połowie nie idzie tak dobrze jak dawniej. Tylu znajomych w Stanach, jak słyszę, straciło wszy­stko, jeśli nie za jednym zamachem, to za dwoma. Twój przyjaciel George Hardt stracił, zdaje się, wszy­stko co do grosza. Znów jesteś w Stanach?

Nie, prowadzę interesy w Pradze.

Słyszałem, że straciłeś wiele w krachu.

Straciłem. — I dodał ponuro: — Straciłem wię­cej przed krachem.

Wyprzedaż?

Coś w tym rodzaju.

Znów opanowało go jak nocna mara wspomnienie tamtych dni. Ludzie, których spotykali w podróży; ludzie, którzy nie potrafili dodać kolumny cyfr ani sklecić przyzwoicie zdania; niski człowieczek, z któ­rym na 'okręcie tańczyła Helena, znieważający ją

o dziesięć kroków od stolika; krzyczące kobiety i dziew­częta wynoszone z lokali — pijane wódką i narko­tykami...

...Mężczyźni, którzy wypędzali swe żony na śnieg, bo śnieg w dwudziestym dziewiątym roku nie był prawdziwym śniegiem. A jeśliś nie chciał, żeby to był śnieg, wystarczało za to zapłacić.

Podszedł do telefonu, zadzwonił do Petersów. Ode­zwał się Lincoln.

Dzwonię, ponieważ ta sprawa nie daje mi spo­koju. Czy Marion powiedziała wreszcie coś określo­nego?

Marion jest chora — odrzekł krótko Lincoln. — Wiem, że to wszystko nie twoja wina, ale nie mogę pozwolić, żeby ona się przez to rozchorowała. Oba­wiam się, że trzeba będzie odczekać z pół roku. Nie

213

mogę ryzykować i doprowadzić ją powtórnie do ta­kiego stanu.

Rozumiem.

Przykro mi, Charlie.

Powrócił do stołu. Kieliszek był pusty, ale odmó­wił, gdy Alix zaproponował mu drugi. Nie mógł zro­bić teraz nic więcej poza wysłaniem paru drobiazgów dla Honorii. Wyśle jej jutro mnóstwo rzeczy. Gorzko zamyślił się: to były tylko pieniądze — pieniądze da­wał tylu ludziom...

Nie, dosyć — powiedział do kelnera. — Ile je­stem winien?

Wróci pewnego dnia. Nie mogą kazać mu tylko płacić. On chce swego dziecka i nic -się z tym pra­gnieniem nie da porównać. Już nie był młody. Nie miał już o czym marzyć, o czym myśleć. Helena n? pewno nie chciałaby, żeby on był tak bardzo samotny.

Przełożył Jerzy Działak.

WILLIAM FAULKNER (ur. 1897)

pochodzi z rodziny z dawna osiadłej w stanie Missisipi. W la­tach młodzieńczych miał dwie wielkie pasje: poezję i... konie.

Z tego sielskiego trybu życia wyrwała go I wojna światowa, w czasie której służył w lotnictwie kanadyjskim. Po wojnie chwytał się różnych zajęć zarobkowych, m. in. był malarzem pokojowym. Zamiłowanie do poezji nie opuściło go jednak. W 1922 r. dzięki staraniom zaprzyjaźnionego z nim Sherwooda Andersona zadebiutował poematem w nowo-orleańsMm cza­sopiśmie literackim Poemat nie uzyskał powodzenia. Nie zy­skała również powodzenia jego powieść The Sound and the Fury, uważana dziś za jedną z najlepszych jego książek. Po tych klęskach napisał dla zarobku mrożącą krew w żyłach powieść sensacyjną Sanctuary. Przyniosła mu ona nie tylko sławę, lecz olbrzymi dochód. Odtąd nazwisko jego staje się coraz głośniejsze. Uważany jest dziś za jednego z najwybit­niejszych pisarzy amerykańskich. W roku 1949 otrzymuje na­grodę Nobla.

Chociaż znany jest przede wszystkim jako powieściopisarz, napisał szereg doskonałych opowiadań, w których ukazuje na­stroje i namiętności ludzkie: miłość i honor, litość i dumę, strach i poświęcenie, bez których — jak powiada Faulkner — każde opowiadanie musi się okazać przelotne i nietrwałe.

mm.

Słońce zachodzi

Poniedziałek w Jefferson nie różni się już dzisiaj od innych dni tygodnia. Dzisiaj ulice są bruko­wane, przedsiębiorstwo telefonów i elektrownia namiętnie wycinają dające cień drzewa — graby, klo­ny, akacje i wiązy — aby mieć gdzie sadzić żelazne słupy oblepione gronami nadętych i niesamowitych, bezkrwistych owoców z porcelany; w mieście jest wielka pralnia mechaniczna i w poniedziałek rano krzykliwie lakierowane furgonetki objeżdżają ulice zabierając z domów węzełki brudów: brudy całego tygodnia pędzą niby zjawy w głębi samochodów, w asyście klaksonów i cichnącego wizgu opon na asfalcie, przypominającego darcie jedwabiu, a jeśli nawet według starego zwyczaju z niektórych domów bieliznę białych ludzi zabierają do prania Murzynki, to i one jeżdżą samochodami.

Ale piętnaście lat temu w poniedziałki rano ciche, pełne kurzu, cieniste ulice pełne były Murzynek pew­nie niosących na owiniętych chustami głowach węzeł­ki bielizny prawie tak wielkie, jak bele bawełny. Od drzwi kuchennych domu białych państwa aż do ciem­nej balii koło rudery w Zaułku Negrów potrafiły ani razu nie dotknąć zawiązanych w prześcieradło bru­dów.

Nancy brała węzełek i umieszczała go na głowie;

216

m i

na węzełku kładła czarny słomkowy marynarski ka­pelusz, który nosiła zimą i latem. Nancy była wysoka; jej smutne policzki zapadały się lekko tam, gdzie stra­ciła spróchniałe zęby. Czasami szliśmy z nią kawałek ścieżką i potem przez pastwisko, żeby przyglądać się zawiniątku na głowie i kapeluszowi, które nigdy nie podskakiwały ani się nie chwiały, nawet kiedy Nancy przechodziła przez rów albo płot. Gdy stawała na czworakach i czołgała się przez dziurę w płocie, gło­wę trzymała prosto, podniesioną, węzełek z bielizną ani drgnął; potem wstawała i szła dalej.

Czasami mężowie praczek zabierali brudną bie­liznę i odnosili ją po praniu, ale Juba nigdy nie robił tego za Nancy nawet jeszcze przedtem, nim ojciec zabronił mu przychodzić do naszego domu, nawet wte­dy, kiedy Dilsey była chora i Nancy przychodziła nam gotować.

Wtedy właśnie musieliśmy chodzić za pastwisko do domu Nancy, żeby ją ściągnąć do zrobienia śniada­nia. Zatrzymywaliśmy się nad rowem, bo ojciec za­kazał nam zbliżać się do Juby — krępego Murzyna z blizną na twarzy po cięciu brzytwą — i rzucaliśmy kamieniami w dom Nancy, póki nie podeszła do drzwi, cała goła, i nie wysadziła głowy.

Dlaczego rzucacie w dom? — pytała. — Dlacze­go rzucacie, małe diabły?

Tata mówi, żebyś przyszła i zrobiła śniadanie — odpowiadała Caddy. — Ojciec mówi, że już śniadanie spóźniło się pół godziny i żebyś zaraz szła.

Żadne śniadanie — mruczała Nancy. — Muszę spać i spać.

Na pewno piłaś — twierdził Jason. — Tata mówi, że okropnie pijesz. Piłaś, Nancy?

Kto tak mówi, kłamie! — oburzała się Nancy.— Muszę spać i spać. Żadne śniadanie.

217

caliśmy do domu. Kiedy Nancy się wreszcie zjawiała, było już za późno, żeby iść do szkoły. Zawsze myśle­liśmy, że Nancy jest taka zaspana po whisky, aż do tego dnia, kiedy ją drugi raz aresztowano i prowadzo­no do celi, i właśnie przechodził pan Stovall.

Pan Stovall był kasjerem w banku i starszym gmi­ny baptystów. Nancy zaczęła wykrzykiwać:

Kiedy mi zapłacisz, biały człowieku?! Kiedy mi zapłacisz, biały człowieku?! Ostatnie trzy razy nie za­płaciłeś ani centa...

Pan Stovall uderzył ją. Upadła, ale dalej powta­rzała: — Kiedy mi zapłacisz, biały człowieku? Ostatnie trzy razy nie dałeś ani centa... — i powtarzała, póki pan Stovall nie kopnął jej czubkiem buta w twarz. Szef porządku publicznego chwycił pana Stovalla; Nancy leżała na ulicy i śmiała się. Splunęła krwią

i zębami i powtórzyła: — Ostatnie trzy razy nie za­płaciłeś ani centa.

Właśnie wtedy Nancy straciła zęby i przez cały dzień ludzie opowiadali o Nancy i panu Stovallu, a przez całą noc ci, którzy przechodzili koło aresztu, słyszeli krzyki i śpiewanie Nancy. Widzieli jej ręce zaciśnięte na kratach okna i wielu stawało przy par­kanie przysłuchując się temu śpiewaniu i strażnikowi, który próbował uciszyć Nancy. Ale Nancy nie dała się uciszyć i umilkła dopiero przed wschodem słońca — strażnik usłyszał jakieś drapanie i dudnienie, więc po­szedł do celi i zobaczył, że Nancy powiesiła się na kracie okna. Strażnik powiedział, że to wszystko przez kokainę, a nie przez whisky, bo żaden Negr nie po­pełni samobójstwa, chyba że jest nafaszerowany ko­kainą, a Negr nafaszerowany kokainą przestaje być Negrem.

Strażnik odciął Nancy i doprowadził do przytom-

1

ności. Potem ją zbił na kwaśne jabłko. Nancy powie­siła się na sukience. Dobrze wszystko obmyśliła, tylko że kiedy ją aresztowano, nie miała na sobie nic oprócz sukienki i nie miała czym związać sobie rąk, więc jak się powiesiła, to ręce nie chciały puścić parapetu okna. Dlatego strażnik usłyszał to drapanie i dudnie­nie i zdążył pobiec na górę i odciąć Nancy wiszącą na oknie, golutką jak nieszczęście.

Kiedy Dilsey leżała raz chora w swojej chacie

i Nancy nam gotowała, zobaczyliśmy, że jej fartuch tak jakoś się wybrzuszył. To było jeszcze przedtem, nim ojciec zakazał Jubie przychodzić do domu. Juba siedział w kuchni za piecem; szrama od brzytwy na policzku wyglądała jak kawałek brudnego sznurka. Juba powiedział, że Nancy ma arbuza pod fartuchem, ale to przecież była zima.

Skąd wziąłeś arbuza w zimie? — spytała Caddy.

Ja go nie wziąłem — odpowiedział Juba. — To nie mój arbuz. Ale mogę go pokrajać na kawałeczki, zupełnie jakby był mój.

Nie gadaj głupstw przy dzieciach! — krzyknęła Nancy. — Lepiej rób, co masz robić. Rób swoją ro­botę, bo chyba nie chcesz, żeby cię pan Ja son przy­łapał w kuchni na takim gadaniu przy dzieciach.

Jakim gadaniu, Nancy? — spytała Caddy.

Mnie to nie wolno gadać w kuchni białego pa­na — narzekał Juba — ale biały pan może gadać w mojej, co? Biały pan może przyjść do mojego domu

i ja muszę go wpuścić. Kiedy biały pan chce wejść do mojego domu, to ja już nie mam domu. Nie mogę go nie wpuścić, ale on mnie nie może wyrzucić z do­mu. Tego nie może.

Dilsey ciągle leżała chora w swojej chacie. Ojciec zakazał Jubie przychodzić do nas. Dilsey była ciągle

219

chora. Trwało to już bardzo długo. Po kolacji siedzie­liśmy w bibliotece.

Nancy jeszcze nie skończyła? — spytała mat­ka. — Chyba już zdążyła pozmywać.

Quentin pójdzie i zobaczy — odparł ojciec. — Idź, Quentin, i zobacz, czy Nancy skończyła zmywać. Powiedz jej, że może sobie iść do domu.

Poszedłem do kuchni. Nancy skończyła. Naczy­nia były w kredensie, ogień wygasł. Nancy siedziała na krześle pod zimnym piecem. Spojrzała na mnie.

Mama pyta, czyś skończyła zmywać?

Skończyłam. — Nancy patrzała na mnie. — Skończyłam zmywać. — Patrzała na mnie.

Co się stało? — byłem ciekawy. — Co się sta­ło? — powtórzyłem.

Ja jestem tylko zwykły czarnuch — powiedzia­ła Nancy. — To nie moja wina.

Patrzała na mnie. Siedziała na krześle pod zimnym piecem, na głowie miała swój marynarski kapelusz. Wróciłem do biblioteki. Zimny piec i wszystko razem było nieprzyjemne, bo jak się myśli o kuchni, to za­wsze się myśli o cieple, rozgardiaszu i przyjemnym nastroju. A tu zimny piec, naczynia schowane, bo

o takiej porze, nikt już nie chce jeść.

Skończyła? — spytała matka.

Tak, mamo.

I co teraz robi? — spytała matka.

Nic nie robi. Siedzi.

Pójdę i zobaczę — powiedział ojciec.

Może czeka na Jubę, żeby ją odprowadził do domu — odezwała się Caddy.

Juby nie ma — wyjaśniłem. — Nancy nam mówiła, że jak się któregoś ranka obudziła, Juby już nie było. „Uciekł ode mnie — skarżyła się. — Uciekł

i 1

zupełnie, do Memfis chyba. Pewno chowa się przed tą miastową policją“.

I jej szczęście — stwierdził ojciec. — Mam na­dzieję, że zostanie w Memfis.

Nancy boi się nocy — oświadczył Jason.

Ty też — odezwała się Caddy.

Wcale nie — zaprotestował Jason.

Tchórzliwy kot — dodała Caddy.

Wcale nie — powtórzył Jason.

Cicho, Kadencjo! — skarciła ją matka. Ojciec wrócił z kuchni.

Odprowadzę Nancy — powiedział. — Mówi, że Juba wrócił.

Widziała go? — spytała matka.

Nie, jakiś Murzyn zawiadomił ją o powrocie Juby. Zaraz wrócę.

I zostawiasz mnie samą tylko dlatego, żeby od­prowadzić Nancy? — jęczała matka. — Bardziej leży ci na sercu jej bezpieczeństwo niż moje?

Zaraz wrócę — powtórzył ojciec.

I zostawiasz biedne dzieci bez opieki, kiedy po okolicy kręci się ten Murzyn?

Ja też pójdę — odezwała się Caddy. — Mogę iść, tatusiu?

A co by im zrobił, gdyby miał pecha je spot­kać? — zdziwił się ojciec.

I ja chcę iść — oświadczył Jason.

Jason! — oburzyła się matka. Mówiła do ojca, czego można było się domyślić z akcentu, z jakim wypowiedziała to imię. I jakby wierzyła, że przez cały dzień ojciec nic innego nie robi, tylko kombinuje, jakby tu jej dokuczyć, i że za chwilę na pewno coś takiego wykombinuje. Siedziałem cicho: oboje z oj­cem wiedzieliśmy, że jeżeli matka w porę o tym po­myśli, każe mi zostać w domu. Więc ojciec nawet na

221

mnie nie spojrzał. Byłem najstarszy. Miałem dziewięć lat, Caddy siedem, a Jason pięć.

Bzdura! — mruknął ojciec. — Zaraz wrócimy.

Nancy miała na głowie kapelusz. Szliśmy ścieżką.

Juba był zawsze dla mnie dobry — powiedzia­ła Nancy. — Ile razy miał dwa dolary, jeden dolar był mój.

Szliśmy ścieżką.

Żeby tylko dojść do końca ścieżki, to już będzie dobrze — powiedziała Nancy.

Na ścieżce zawsze było bardzo ciemno.

Właśnie tutaj przestraszył się Jason we Wszyst­kich Świętych — odezwała się Caddy.

Wcale nie — zaprotestował Jason.

Czy ciotka Rachela nic z nim nie może zrobić? — spytał ojciec. Ciotka Rachela była stara. Mieszkała w chacie koło Nancy, sama jedna. Miała siwe włosy

i cały dzień paliła fajkę siedząc w drzwiach. Już nie pracowała. Mówili, że jest matką Juby. Ona też cza­sami mówiła, że jest, a czasami, że nie jest.

Właśnie, że tak — upierała się Caddy. — Wię­cej się przestraszyłeś niż Frony, jeszcze więcej niż Murzyni.

Nikt z nim nic nie zrobi — powiedziała Nan­cy. — On mówi, że ja obudziłam w nim diabła i że tylko jedna rzecz może go położyć spać.

No, ale sobie pojechał — odparł ojciec. — Już się nie bój. Gdybyś jeszcze zostawiła w spokoju bia­łych mężczyzn...

Zostawić w spokoju białych mężczyzn? — spy­tała Caddy. — Jak ich zostawić w spokoju?

On nigdzie nie pojechał — powiedziała Nan­cy. — Ja go czuję. Ja go czuję teraz, na tej ścieżce. On słyszy, jak mówimy, każde słowo słyszy, schował się tylko, czeka. Ja go nie widziałam i zobaczę go tyl­

222

ko jeszcze raz, z brzytwą. Z tą brzytwą, co ją nosi na sznurku na plecach pod koszulą. I jak go zobaczę, to się nawet wcale nie zdziwię.

Wcale się nie bałem — powtórzył Jason.

Gdybyś się była porządnie zachowywała, nie miałabyś teraz kłopotów — stwierdził ojciec. — Ale nic się nie bój, on jest pewno gdzieś w St. Louis, mo­że ma już inną żonę i zapomniał o tobie.

Jeśli ma inną żonę, to niech ja lepiej o tym nie wiem — powiedziała Nancy. — Bobym pojechała

i ile razy by ją dotknął, to bym odcinała mu rękę. I od­cięłabym mu głowę, i rozprułabym jej brzuch...

Cicho już — uspokajał ją ojciec.

Czyj brzuch byś rozpruła? — spytała Caddy.

Wcale się nie bałem — twierdził Jason. — Ja bym zupełnie sam poszedł tą ścieżką.

Akurat! — prychnęła Caddy. — Nie odważył­byś się zrobić jednego kroku, gdybyśmy nie byli tu z tobą.

Dilsey dalej chorowała, więc każdego wieczoru od­prowadzaliśmy Nancy do domu, aż wreszcie matka spytała: — Jak to ma jeszcze długo trwać? Jak długo będziecie zostawiali mnie samiutką w domu i odpro­wadzali tę zastrachaną Murzynkę?

W kuchni położyliśmy dla Nancy siennik. Którejś nocy obudził nas jakiś hałas. Ani to płacz, ani śpiewa­nie i zbliżało się po ciemnych schodach. W pokoju matki paliło się światło; słyszeliśmy, jak ojciec idzie na dół do hallu, więc Caddy i ja też zeszliśmy do hallu. Posadzka była zimna. Staliśmy na palcach, żeby nie zmarznąć, i słuchaliśmy tego hałasu. Niby to śpiew, a niepodobne do śpiewu, zupełnie takie odgłosy, ja­kie wydają Murzyni.

22S

//

Nagle przestało i słyszeliśmy, jak ojciec idzie scho­dami do kuchni, więc i my podeszliśmy do kuchen­nych schodów. Wtedy znów zaczął się ten hałas na schodach, wcale niegłośny, i zobaczyliśmy w połowie schodów na tle ściany oczy Nancy. Wyglądały jak oczy kota, takiego wielkiego kota, który siedzi pod ścianą i przygląda się. Kiedyśmy zeszli do Nancy, przestała wydawać te dźwięki. Czekaliśmy, aż wrócił ojciec z kuchni; w ręku trzymał pistolet. Zszedł drugi raz na dół z Nancy i zaraz oboje wrócili z jej sien­nikiem.

Rozciągnęliśmy ten siennik w naszym pokoju. Po­tem, kiedy zgasło światło w pokoju matki, znowu zo­baczyliśmy oczy Nancy.

Nancy — szepnęła Caddy. — Spisz, Nancy?

Nancy mruknęła cicho. Coś niby „nie“ czy „eh“,

nie wiem nawet co, zupełnie jakby tego nie powie­działa, tylko jakby to przyszło znikąd i do nikąd pły­nęło, aż wreszcie wydawało się, że tu wcale nie ma Nancy, że patrzyłem w te oczy na schodach tak dłu­go, aż ich obraz odbił mi się na powiekach, tak samo jak się czasem odbija słońce, choć się zamyka oczy

i już wcale na to słońce nie patrzy.

Jezu — szepnęła Nancy. — Jezu.

Czy to był Juba? — szepnęła Caddy. — Czy chciał wejść do kuchni?

Jezu — powiedziała Nancy. Powiedziała: Je- zuuuuuuuuuuu, aż się dźwięk skończył jak płomień zapałki albo świecy.

Czy ty nas widzisz, Nancy? — szepnęła Cad­dy. — Też widzisz nasze oczy?

Ja jestem tylko czarnuch — powiedziała Nan­cy. — Bóg jeden wie. Bóg jeden wie.

Coś ty tam zobaczyła w kuchni? — szepnęła Caddy. — Kto chciał wejść?

224

1

Bóg jeden wie — powiedziała Nancy. Widzie­liśmy jej oczy. — Bóg jeden wie.

Dilsey wyzdrowiała. Gotowała obiad.

Lepiej zostań jeszcze parę dni w łóżku — po­radził ojciec.

_ Nie — burknęła Dilsey. — Gdybym przyszła dzień później, to by już nic nie zostało z tej kuchni. Proszę stąd wyjść, muszę doprowadzić wszystko do porządku.

Dilsey gotowała też kolację. I tego wieczoru, nim isię zupełnie ściemniło, Nancy przyszła do kuchni.

Skąd wiesz, że on wrócił? — spytała Dilsey. — Nie widziałaś go.

Juba to czarnuch — stwierdził Jason.

Ja go czuję — powiedziała Nancy. — Ja go widzę, jak tam leży w rowie.

Dziś? — spytała Dilsey. — On jest tu dziś wie­czorem?

Dilsey też jest czarnuch — oświadczył Jason.

Zjedz coś — zaproponowała Dilsey.

Nie chcę jeść — powiedziała Nancy.

Ja nie jestem czarnuch ciągnął Jason.

Napij się kawy — zaproponowała Dilsey. Na­lała kubek kawy dla Nancy. — Myślisz, że on tu jest dziś wieczorem? Skąd wiesz, że on tu jest?

Wiem — powiedziała Nancy. — On tu jest. Czeka. Wiem. Ja go znam długo. Ja wiem, co on chce zrobić, lepiej wiem, niż on sam wie.

Napij się kawy — namawiała Dilsey. Nancy trzymała kubek przy ustach i dmuchała. Ściągnęła usta jak żmija szykująca się na ofiarę, zupełnie jakby miała gumowe usta, jakby dmuchając na kawę wy­dmuchiwała z warg cały kolor.

225

w

Ja nie jestem czarnuch — powtórzył Jason. —.

A ty jesteś czarnuch, Nancy?

W piekle się rodziłam, dziecko powiedziała

Nancy. — Niedługo nic już nie będę. Niedługo wra­cam, skąd przyszłam.

Zaczęła pić kawę. Kiedy tak piła trzymając kubek . w dłoniach, zaczęła znowu wydawać te same dźwięki. Wydawała dźwięki do kubka i kawa chlapnęła jej.-; na ręce i na sukienkę. Jej oczy wpatrywały się w nas. *3 Siedziała oparłszy łokcie o kolana, z kubkiem w obu = dłoniach. Patrzała na nas znad oblanego kubkću, i wyj ;§ dawała te dźwięki.

Spójrz na Nancy — odezwał się Jason. — Nan­cy nie może dla nas gotować. Dilsey już jest zdrowa. .v

Bądź cicho — skarciła go Dilsey. Nancy trzy- - mała kubek w obu dłoniach, patrzała na nas, wyda­wała te dźwięki, jakby ich było dwie: jedna patrząca* na nas, druga wydająca dźwięki. — Dlaczego;.nie po­prosisz pana Jasona, żeby zadzwonił do śzęfa porządku publicznego? — spytała Dilsey. Nancy umilkła; wciąż trzymała kubek w swoich długich, brunatnych rękach. Chciała wypić trochę kawy, ale kawa znowu chlusnę­ła jej z kubka na ręce i sukienkę, więc go odstawiła. Jason przyglądał się ciekawie. .

Nie mogę przełknąć kawy — powiedziała Nan­cy. — Przełykam i nie mogę przełknąć. .

Idź do domu -— poradziła Dilsey. — Frony przygotuje ci siennik, ja niedługo przyjdę. ‘

Żaden czarnuch mu nie przeszkodzi — powie­działa Nancy.

Ja nie jestem czarnuch — oświadczył Jason. — Prawda, że nie, Dilsey?

: Chyba nie — przyznała Dilsey. Spojrzała na Nancy. — Chyba źe nie. Więc co chcesz robić?

Nancy patrzała na nas. Oczy jej biegały, jakby się

226

bały, że nie zdążą wszystkiego obejrzeć, ale się pra­wie wcale nie poruszały. Patrzała na nas, na nas tro­je jednocześnie. — Pamiętacie tę noc, kiedy spałam w waszym pokoju? — zapytała. Mówiła, jak to na­stępnego ranka bawiliśmy się na jej sienniku. Bawi­liśmy się cicho, póki ojciec nie wstał, ale potem Nan- ■ cy musiała Zejść na dół i robić śniadanie. — Idź, po- ' proś mamę, żebym mogła zostać na noc —1 powie­działa Nancy. — Nie potrzeba siennika. Będziemy się bawili — powiedziała.

Caddy poszła spytać matki. Jason też z nią po­szedł.

—• Nie chcę żadnych Murzynów w domu — za­protestowała matka. Jason rozpłakał się. Płakał, aż matka zagroziła, że przez trzy dni nie dostanie deseru, jeśli nie przestanie. Wtedy Jason obiecał przestać, jeśli Dilsey upiecze czekoladowe ciasto. Ojciec też był przy tym.

Dlaczego coś z tym .nie zrobisz? — spytała matka. — Po co mamy w mieście policję?

Dlaczego Nancy boi się Juby? — spytała Cad­dy. — Czy ty się boisz tatusia, .mamo?

Policja nic nie poradzi — wyjaśnił ojciec. — Nancy go nie widziała, więc gdzie go szukać.

•—To dlaczego ona się boi? — spytała matka.

Twierdzi, że on tu jest. Jest przekonana, że on tu jest.

Po co płacimy podatki? — spytała matka. — Zostawiasz mnie samą w wielkim domu, żeby odpro­wadzać Murzynkę.’

To nie ja czatuję na dworze z brzytwą — od­parł ojciec.

Przestanę płakać, jeśli Dilsey upiecze czekola­dowe ciasto — przypomniał Jason. Matka kazała nam wyjść z pokoju, a ojciec powiedział, że nie jest pe­

15*

227

wien, czy Jason dostanie czekoladowe ciasto, ale wie na pewno, co Jason dostanie za minutą. Wróciliśmy do kuchni i Caddy powtórzyła Nancy:

Tata powiedział, żebyś wróciła do domu i za­mknęła dobrze drzwi, i wszystko bądzie w porządku. Ale z czym w porządku, Nancy? Czy Juba jest na ciebie zły? — Nancy trzymała kubek z kawą, łokcie oparła o kolana, trzymała ten kubek kawy miądzy kolanami. Patrzała w kubek. — Coś ty zrobiła, że Juba jest zły? — spytała Caddy. Nancy upuściła ku­bek. Nie rozbił się, ale kawa się wylała. Nancy dalej siedziała z rękami tak złożonymi, jakby wciąż trzy­mała kubek. Znowu zaczęła wydawać te dźwięki, wca­le niegłośno: ani śpiewała, ani nie śpiewała. Patrzy­liśmy na Nancy.

Wiesz co? — odezwała się Dilsey. — Przestań. Uspokój się. Czekaj tu. Pójdę po Versha, żeby cię od­prowadził do domu. — Dilsey wyszła z kuchni.

Patrzyliśmy na Nancy. Trzęsły się jej ramiona, ale przestała wydawać te dźwięki. Staliśmy i patrzy­liśmy. — Co ci Juba zrobi? — spytała Caddy. — Prze­cież wyjechał.

Nancy spojrzała na nas. — Bawiliśmy się tego dnia, co spałam w waszym pokoju, prawda?

Ja się nie bawiłem — zaprotestował Jason. — Wcale się nie bawiłem.

Spałeś w pokoju mamy — przypomniała mu Caddy. — Nie było ciebie z nami.

Chodźcie ze mną do mojego domu i znowu się będziemy bawić — powiedziała Nancy.

Mama nam nie pozwoli — wtrąciłem. — Już jest późno.

Po co pytać mamy — powiedziała Nancy. — Można jej powiedzieć rano. Na pewno się zgodzi.

Na pewno się nie zgodzi — zaprzeczyłem.

Nie pytaj jej teraz — powiedziała Nancy. — Po co teraz przeszkadzać.

Nic nie mówili, że nie możemy iść — przypo­mniała Caddy.

Nie pytaliśmy — broniłem się.

Jak pójdziecie, to powiem — zagroził Jason.

Będziemy się bawili — zachęcała Nancy. — Na pewno się zgodzą, tylko chodźcie ze mną do mojego domu. Przecież pracuję u was dawno. Na pewno się zgodzą!

Ja się nie boję iść — oznajmiła Caddy. — Ja­son się boi. Poskarży.

Wcale się nie boję — zaprotestował Jason.

Właśnie, że tak — upierała się Caddy. — Po­skarżysz.

Nie poskarżę — obiecał Jason. — Wcale się nie boję.

Jason nie boi się iść ze mną — powiedziała Nancy. — Boisz się, Jason?

Jason poskarży — powtórzyła Caddy. Ścieżka była ciemna. Minęliśmy przejście dla bydła. — Założę się, że jakby coś wyskoczyło zza bramy, Jason za­cząłby wrzeszczeć.

Wcale nie — bronił się Jason. Szliśmy ścieżką. Nancy mówiła głośno.

Co tak głośno mówisz, Nancy? — spytała Caddy.

Kto? ja? — powiedziała Nancy. — Niech pan ■ słucha Quentina i Caddy, i Jasona, co mówią, że ja mó­wię głośno.

Mówisz tak głośno, jakby było nas tu pięcioro — miała pretensję Caddy. — Mówisz, jakby tu był tata.

Kto? ja mówię głośno, panie Jason? — powie­działa Nancy.

Nancy nazwała Jasona panem! — zawołała Caddy.

229

Niech pan słucha, jak głośno mówi Caddy, Quentin i Jason! — powiedziała Nancy.

Wcale nie mówimy głośno — oburzyła się Cad­dy. — To ty mówisz tak, żeby tata...

Cicho — powiedziała Nancy. — Cicho, panie Jason.

Nancy znowu nazwała Jasona panem...

Cicho — powiedziała Nancy. Mówiła głośno, kiedy przechodziliśmy przez rów i przepychaliśmy się przez dziurę w płocie, którą Nancy też się zawsze prze­pychała z węzełkiem bielizny do prania na głowie. Wreszcie przyszliśmy pod jej dom. Nancy otworzyła drzwi. Dom pachniał jak lampa, a Nancy pachniała jak knot do lampy i knot pachniał lampą, a lampa, knotem. Nancy zapaliła lampę i zamknęła drzwi, i za­łożyła belkę. Wtedy przestała mówić głośno i tylko patrzała na nas.

I co teraz zrobimy? — zaciekawiła się Caddy.

A co chcecie robić? — powiedziała Nancy.

Mieliśmy się bawić — przypomniała Caddy.

W tym domu Nancy było coś dziwnego. Coś, co prawie pachniało. Nawet Jason pociągnął nosem i oznajmił: — Ja tu się nie chcę bawić. Ja chcę wró­cić do domu.

No to wracaj do domu! — krzyknęła Caddy.

Ja nie chcę sam wracać.

Będziemy się bawić — powiedziała Nancy.

Jak? — spytała Caddy.

Nancy stała pod drzwiami. Patrzała na nas, tylko że patrzała tak, jakby oczy miała zupełnie puste i przestała ich używać.

Co chcecie robić? — zapytała.

Opowiedz nam bajkę — prosiła Caddy. — Umiesz opowiadać bajki?

Umiem — powiedziała Nancy.

To opowiedz — powtórzyła. Patrzyliśmy na Nancy. — Ale ty pewno nie znasz żadnych bajek.

Znam — powiedziała Nancy. — Właśnie że znam. — Usiadła na krześle pod piecem. W piecu się tliło. Dołożyła do ognia. Od razu zrobiło się gorąco. Ten ogień był właściwie niepotrzebny. Opowiedziała bajkę. Mówiła tak samo, jak wyglądały jej oczy; jak gdyby te oczy przyglądające się nam i ten głos wcale nie były jej. Jakby żyła zupełnie gdzie indziej i gdzie indziej na coś czekała. Nie było jej w ogóle w domu. Słyszeliśmy głos i widzieliśmy ją, tę samą Nancy, co potrafiła z węzełkiem bielizny na głowie przeczołgać się przez dziurę w płocie, jakby ten węzełek na gło­wie zupełnie nic nie ważył, jakby to był balon. — Więc ta królewna idzie przez ten rów, gdzie ukrywa się ten człowiek. Idzie przez rów i mówi: ,,Żeby mi się tylko udało przejść przez rów“, tak właśnie mówi...

Jaki rów? — spytała Caddy. — Taki rów jak ten na drodze? A po co królewna wchodziła do rowu?

Żeby wrócić do domu — powiedziała Nancy. Patrzała na nas. — Musiała przejść przez rów, żeby wrócić do domu.

A po co chciała wrócić do domu? — spytała Caddy.

Nancy patrzała na nas. Przestała mówić. Patrzała na nas. Trzymała Jasona na kolanach, jego nogi zwie­szały się jak dwie kiełbaski.

To wcale nie jest ładna bajka. Chcę do domu! — zapłakał.

Może lepiej wracajmy — zgodziła się Caddy. Wstała z podłogi. — Na pewno nas szukają. — Poszła w kierunku drzwi.

Nie — powiedziała Nancy. — Nie otwieraj. —

Zerwała się i podbiegła pierwsza do drzwi. Ale ich nie dotknęła.

Dlaczego mam nie otwierać? — spytała Cad-

dy.

Chodź tu do lampy — powiedziała Nancy. — Będziemy się bawić. Nie musicie wcale iść.

Powinniśmy iść. Chyba że będziemy się bar­dzo dobrze bawić. — Caddy wróciła z Nancy pod lam­pę, do ognia.

Ja chcę do domu — powtórzył Jason. — Po- | wiem mamie.

Znam inną bajkę — powiedziała Nancy. Stała blisko lampy. Patrzała na Caddy tak, jak się patrzy na kijek trzymany pionowo na nosie. Musiała patrzeć w dół na Caddy, ale jej oczy wyglądały zupełnie tak, jakby trzymała kijek na nosie.

Nie chcę bajki — oświadczył Jason. — Będę tupał.

To ładna bajka — powiedziała Nancy. — Lep­sza niż tamta.

O czym? — spytała Caddy. Nancy stała pod lampą. Długą, brunatną rękę trzymała na lampie, za­słaniając światło.

Trzymasz rękę na gorącym szkle — zauważyła i Caddy. — Nie parzy cię?

Nancy obejrzała rękę opartą o szkło lampy. Po­woli zdjęła rękę. Stała dalej, gdzie stała, patrząc na Caddy i potrząsając dłonią, jakby ją miała przywią­zaną sznurkiem do przegubu.

Róbmy coś innego — zaproponowała Caddy.

Ja chcę do domu — zapłakał Jason.

Upalimy trochę kukurydzy — powiedziała Nancy. Spojrzała na Caddy, potem na Jasona, potem na mnie, a potem znów na Caddy. — Upalimy trochę kukurydzy.

Nie lubię palonej kukurydzy — stwierdził Ja- son. — Wolę cukierki.

Nancy patrzała na Jasona. — Możesz trzymać upa- lacz. — Wciąż potrząsała ręką. Ręka była długa, bez­władna i brunatna.

Dobrze — zgodził się Jason. — Jeśli mogę trzymać upalacz, to jeszcze trochę zostanę. Ale Caddy nie potrzyma. Będę chciał iść do domu, jeśli Caddy potrzyma upalacz.

Nancy dorzuciła do ognia.

Patrzcie, jak Nancy kładzie ręce w ogień! — zawołała Caddy. — Co ci jest, Nancy?

Upalmy trochę kukurydzy — powiedziała Nan­cy. — Jeszcze mam trochę kukurydzy. — Wyjęła upalacz spod łóżka. Był połamany. Jason zaczął płakać:

Nie będziemy mieli palonej kukurydzy.

Koniecznie powinniśmy iść do domu — ode­zwała się Caddy. — Chodź, Quentin.

Poczekajcie — powiedziała Nancy. — Pocze­kajcie, ja go nareperuję. No, chcecie mi pomóc re­perować?

Ja chyba nie chcę palonej kukurydzy — skrzy­wiła się Caddy. — Już późno.

Pomóż mi, Jason — powiedziała Nancy.—Dla­czego mi nie chcesz pomóc?

Nie chcę — oświadczył Jason. — Chcę do domu.

Cicho — powiedziała Nancy. — Cicho. Patrz­cie. Patrzcie, tak go zreperuję, że Jason będzie mógł go trzymać i upali kukurydzę. — Wzięła kawałek drutu i związała upalacz.

Nie będzie się dobrze trzymało — skrytykowa­ła Caddy.

Będzie — powiedziała Nancy. — Patrz. Pomóż­cie mi wyłuskać kukurydzę.

Kolby kukurydzy też leżały pod łóżkiem. Wyłu-

skaliśniy je do upalacza i Nancy pomagała Jasonowi trzymać upalacz nad ogniem.

Wcale się nie nadymają — protestował Jason. — Ja chcę do domu.

Poczekaj — powiedziała Nancy. — Zaraz za­czną się nadymać. Będziemy mieli zabawę. — Sie­działa blisko ognia. Knot lampy podkręcony był za wysoko i lampa zaczęła kopcić.

Dlaczego nie przykręcisz knota? — spytałem.

Jest dobrze — powiedziała Nancy. — Potem | ją oczyszczę. Poczekajcie. Zaraz kukurydza zacznie się 1 nadymać.

Wcale nie, wcale nie wierzę — Caddy się krę­ciła. — Zresztą musimy iść do domu. Pewno nas szu- kają.

Nie — powiedziała Nancy. — Zaraz zacznie się nadymać. Dilsey im powie, że jesteście ze mną. Ja już dawno u was pracuję. Nie będą się gniewać, że jesteście ze mną. Czekajcie, zaraz zacznie się nady­mać.

I wtedy dym zaczął gryźć Jasona w oczy i Jason się rozpłakał, i puścił upalacz w ogień. Nancy wzięła mokrą ścierkę i wytarła Jasonowi twarz, ale on nie przestał płakać.

Cicho — powiedziała. — Cicho. — Wcale nie ucichł. Caddy wyjęła upalacz z ognia.

Spaliły się — stwierdziła. — Trzeba wyłuskać nowe ziarna.

Całą kukurydzę wsypałaś? — zapytała Nancy.

Tak — odparła Caddy. Nancy patrzała na Cad­dy. Potem wzięła upalacz, otworzyła go i wysypała spalone ziarna do fartucha; zaczęła je przebierać. Rę­ce miała długie i brunatne; przyglądaliśmy się jej.

Nie masz już więcej kukurydzy? — spytała Caddy.

234

Mam — powiedziała Nancy. — Mam, patrzcie. Wcale nie są spalone. Wystarczy, jak...

Ja chcę do domu — zapłakał Jason. — Ja po­wiem w domu.

Cicho — szepnęła Caddy. Zaczęliśmy słuchać. Nancy miała głowę obróconą w stronę zaryglowanych drzwi, oczy jej były pełne czerwonego światła lam­py. — Ktoś idzie — szepnęła Caddy.

Wtedy Nancy znów zaczęła wydawać te dźwięk^ wcale niegłośne; siedziała nad ogniem, długie ręce zwisały jej między kolanami. I nagle zaczęły jej wy­stępować na twarz duże krople potu, ściekały po po­liczkach, każda z nich niosła światło ognia, póki nie ściekła na brodę.

Ona wcale nie płacze — odezwałem się.

Ja nie płaczę — powiedziała Nancy. Oczy mia­ła zamknięte. — Wcale nie płaczę. Kto to?

Nie wiem. — Caddy podeszła do drzwi i wyj­rzała. — Musimy iść do domu. Idzie tata.

Ja mu powiem — zagroził Jason. — Wyście mi kazali przyjść.

Krople dalej spływały po twarzy Nancy. Obróciła się na krześle.

Słuchajcie. Powiedzcie mu, że będziemy się bawić. Powiedzcie mu, że się wami zajmę do rana. Powiedzcie mu, żeby mi pozwolił iść z wami do domu i spać na podłodze. Powiedzcie mu, że nie potrzebuję siennika. Będziemy się bawili. Pamiętacie ostatnim ra­zem, jak się dobrze bawiliśmy?

Ja się wcale nie bawiłem — stwierdził Jason. — Ty mi dokuczasz. Napuściłaś mi dymu do oka.

Wszedł ojciec. Spojrzał na nas. Nancy nie wstała.

Powiedzcie mu — prosiła.

Caddy nam kazała przyjść — mówił Jason. — Ja wcale nie chciałem.

Ojciec podszedł do ognia. Nancy uniosła głowę.

Czy nie możesz iść spać do ciotki Racheli? —. spytał. Nancy patrzyła na ojca, długie ręce zwisały jej między kolanami. — Jego tu nie ma. Zauważył­bym go. Żywej duszy nie ma na drodze.

Czeka w rowie — powiedziała Nancy. — Za­czaił się w rowie, za domem.

Bzdura — przerwał ojciec. Patrzał na Nancy. — Skąd wiesz, że on tam jest?

Miałam znak.

Jaki znak?

Otrzymałam znak. Był na stole, kiedy przy­szłam. Kość świni i na niej mięso z krwią; leżała koło lampy. On się zaczaił. Kiedy pan wyjdzie, to już po mnie.

Co po tobie? — spytała Caddy.

Ja nie jestem skarżypyta — stwierdził Ja­son.

Bzdura — powtórzył ojciec.

On się zaczaił — powiedziała Nancy. — Patrzy teraz przez okno i czeka, żeby pan sobie poszedł. Wtedy po mnie.

Bzdura — upierał się ojciec. — Zamknij dom i zaprowadzimy cię do ciotki Racheli.

To nie pomoże nic a nic — powiedziała Nancy. Nie patrzała już na ojca, ale on na nią dalej patrzał, na jej długie, brunatne ręce.

Odkładanie nic nie pomoże.

Więc czego chcesz? — spytał ojciec.

Nie wiem — powiedziała Nancy. — Nic nie mogę zrobić. Tylko odłożyć. A to nic nie pomoże. Chyba już mi się tak należy. Chyba to, co mnie spotka, należy mi się.

Co cię spotka? — spytała Caddy. — Co ci się należy?

Nic — odparł ojciec. — Musicie iść spać.

Caddy mi kazała przyjść — wyjaśnił Jason.

Idziemy do ciotki Racheli — zdecydował ojciec.

To nic nie pomoże — powiedziała Nancy. Sia­dła koło ognia, łokcie oparła o kolana, długie ręce zwiesiła między kolanami. — Nawet w pana kuchni też nic nie pomoże. Nawet gdybym spała na podłodze w pokoju z pana dziećmi, też nic nie pomoże i będzie tylko krew, i...

Dość tego! — rozzłościł się ojciec. — Zamknij drzwi, zgaś lampę i idź spać.

Ja się boję ciemności — powiedziała Nancy. — Ja się boję tego, co się stanie w nocy.

Będziesz siedziała przy zapalonej lampie? — spytał ojciec. Wtedy Nancy zaczęła znowu wydawać te dźwięki. Siedziała przy piecu, długie ręce trzymała między kolanami. — Do diabła! Chodźcie, dzieci, czas spać.

Kiedy pan pójdzie, po mnie — powiedziała Nancy. — Umrę. Zaoszczędziłam na trumnę u pana Lovelady...

Pan Lovelady był niskim, niechlujnym mężczyzną, który zbierał wśród Murzynów składki za ubezpiecze­nia; w każdą sobotę rano obchodził murzyńskie chaty i kuchnie i pobierał piętnastocentowe składki. Miesz­kał z żoną w hotelu. Któregoś ranka jego żona popeł­niła samobójstwo. Mieli dziecko, małą dziewczynkę. Po tym, jak żona popełniła samobójstwo, pan Lo- velady wyjechał z dzieckiem. Po pewnym czasie pan Lovelady wrócił. Widywaliśmy go w każdą nie­dzielę rano, idącego ścieżką. Chodził do kościoła bapty­stów.

237

Ojciec niósł Jasona na plecach. Wyszliśmy z chaty Nancy. Nancy została przy piecu. \— Zamknij i za­rygluj drzwi — powiedział ojciec. Nancy nie ruszyła się. Nie spojrzała na nas więcej. Zostawiliśmy ją przy piecu; drzwi były otwarte, żeby to, co się miało stać, nie stało się w ciemności.

Powiedz, tata — prosiła Caddy. — Dlaczego Nancy boi się Juby? Co on jej zrobi?

Juby tam nie było — stwierdził Jason.

Juby nie ma — zgodził się ojciec. — Juba wy­jechał.

A kto zaczaił się w rowie? — spytała Caddy. Podeszliśmy pod rów; ścieżka schodziła między gęste powoje i potem znowu wychodziła pod górę.

Nikt — powiedział ojciec. Księżyc świecił słabo, ledwo co można było zobaczyć. Rów był gęsto za­rośnięty, cichy.

Jeśli on tam jest, to on nas widzi, prawda? — spytała Caddy.

Tyś mi kazała przyjść — powiedział Jason z ple­ców ojca. — Ja wcale nie chciałem.

Rów był nadal cichy, pusty, zarośnięty powojami. Nie mogliśmy dojrzeć Juby, tak jak nie widzieliśmy Nancy siedzącej w swoim domu przy otwartych drzwiach, przy zapalonej lampie, bo ona nie chciała, żeby to, co się miało stać, stało się w ciemnościach.— Jestem zmęczona — powiedziała Nancy. — Jestem czarnuch. To nie moja wina.

Słyszeliśmy ją. Zaczęła, jak tylko wyszliśmy z do­mu; siedziała przy tym swoim piecu, długie, brunatne ręce zwisały jej między kolanami. Słyszeliśmy ją je­szcze po drugiej stronie rowu. Jason siedział wysoko na ramionach ojca, przytulony do jego głowy.

Wyszliśmy z rowu opuszczając życie Nancy. Jej życie siedziało przy otwartych drzwiach i zapalonej

lampie, czekało; między nim a nami był rów i myśmy wracali do domu, biali' ludzie wracali do domu, od­dzielaliśmy nasze życie od życia Nancy.

Kto nam teraz bądzie prał, tata? — spytałem.

Ja nie jestem czarnuch — twierdził Jason z wyżyn głowy ojca.

Jesteś jeszcze gorszy — odpowiedziała mu Caddy. — Jesteś skarżypyta. Jeśli coś by wyskoczyło z krzaków, bałbyś się więcej niż czarnuch.

Wcale nie — bronił się Jason.

Zaraz byś płakał — dodała Caddy.

Caddy! — powiedział ojciec.

Wcale nie — bronił się Jason.

Tchórzliwy kot —- syknęła Caddy.

Kadencjo! — powiedział ojciec.

Przełożył Jań Zafcrzetuskł

L

STEPHEN VINCENT BENET (189a—1943)

wychował się na południu Stanów Zjednoczonych. Studiował na Uniwersytecie Yale i w paryskiej Sorbonie. Mając dwa­dzieścia trzy lata był już autorem dwóch tomów poezji i jed­nej powieści.

Był pisarzem bardzo wszechstronnym: uprawiał poezję i prozę, pisał nowele i powieści, a nawet libretta do oper. Żywo interesował się historią Ameryki i jej folklorem (wiele jego doskonałych opowiadań opiera się na legendach ludo­wych), pisał nowele o tematyce współczesnej i fantastycznej.

Stephen Vincent Benet jest laureatem wielu literackich nagród amerykańskich. W 1928 r. otrzymał nagrodę Pulitzera za poemat John Brown’s Body, w 1932 otrzymał nagrodę Fun­dacji im. Shelleya, w rok później został odznaczony medalem Roosevelta, w 1943 r., ostatnim roku życia, znów otrzymuje nagrodę Pulitzera za poemat Western Star.

Diabeł i Daniel Webster należy do jego najznakomitszych opowiadań.

Diabeł i Daniel Webster

Oto historia, którą opowiadają na pograniczu, tam gdzie Massachusetts łączy się z Vermont i New Hampshire.

Tak. Daniel Webster nie żyje — a w każdym razie pochowali go. Ale mówią, że zawsze kiedy wokół Marshfield szaleje burza z piorunami, z niebios roz­lega się jego grzmiący głos. I mówią też, że jeśli przyj­dzie się nad jego grób i zawoła głośno i wyraźnie: „Dan’l Webster! Dan’1 Webster!“, ziemia zaczyna drżeć, zaś drzewa trzęsą isię jak od porywu wichru. A po chwili słyszy się głęboki głos, który pyta: „Są- siedzie, jak stoi Unia?“ Wówczas lepiej odpowiedzieć, że Unia stoi po staremu — twarda jak skała i mocna jak stal, jedyna i niepodzielna, bo inaczej gotów jesz­cze wyskoczyć z ziemi. Przynajmniej tak mówiono mi, gdy byłem młodzikiem.

Bo widzicie, przez pewien czas był największym człowiekiem w kraju. Nigdy nie doszedł do tego, żeby zostać prezydentem, ale był największym człowiekiem w całym kraju. Tysiące ludzi wierzyło w niego prawie jak w Boga wszechmocnego; opowiadali historie o nim i o wszystkim, co do niego należało, które były po­dobne do historii o patriarchach biblijnych. Opowia­dali, że gdy wstawał i zaczynał przemawiać, flaga Sta­nów Zjednoczonych ukazywała się na niebie, a raz gdy

L

przemawiał przeciwko jakiejś rzece, zmusił ją do za­padnięcia się pod ziemię. Opowiadali, że gdy ze swą wędką Killhall szedł przez las, pstrągi skakały ze źródeł wprost do jego kieszeni, bo z góry wiedziały, że z nim nie ma co zaczynać. A gdy bronił jakiejś sprawy, ludzie nieraz słyszeli harfy aniołów niebiań­skich i głosy potępionych z piekieł. Oto jaki to byl człowiek, a jego duża farma w Marshfield była taka jak on sam. Kury, które hodował miały białe mięso do samej kości, koło krów chodziło się jak koło małych dzieci, a duży baran, którego nazywał Goliatem, miał rogi skręcone jak powój i mógł nimi przedziurawić żelazne drzwi. Ale Daniel nie był jednym z tych wiel- kopańskich farmerów; wiedział, co ziemia potrzebuje, dla dopilnowania zaś wszystkich prac w gospodarstwie wstawał grubo przed świtem. Jego usta przypominały pysk buldoga, czoło podobne było do góry, a oczy pło­nęły jak palący się antracyt — oto jak wyglądał Da­niel Webster za młodych lat. A największa sprawa, której kiedykolwiek bronił, nie została nigdy opisana w książkach, bo bronił jej przeciwko diabłu — walcząc z nim wręcz i wszystkie chwyty były w tej walce do­zwolone. O tej sprawie chcę wam właśnie opowiedzieć.

Był pewien człowiek, który nazywał się Jabez Stone. Mieszkał w Cross Corners, w stanie New Hampshire. Trzeba powiedzieć na początku, że to nie był zły człowiek, ale pechowy człowiek. Jeżeli siał kukurydzę, opadało ją robactwo, jeśli sadził kartofle, rzucała się na nie zaraza. Miał dosyć dobrą ziemię, ale nie przynosiła mu pożytku; miał przyzwoitą żonę i dzieci, ale im więcej dzieci miał, tym mniej było czym je karmić. Jeżeli na polu jego sąsiada wycho­dziły na wierzch kamienie, to jego pole było usiane głazami; jeśli miał konia zołzowatego, wymieniał go na dychawicznego i jeszcze do tego dodawał coś

16*

243

extra. Są widocznie ludzie, którzy tacy już muszą być. Ale któregoś dnia Jabez Stone stwierdził, że ma już dość tego całego interesu.

Tego dnia od rana orał i złamał pług na głazie, a byłby przysiągł, że jeszcze poprzedniego dnia wcale go tam nie było. A gdy tak stał patrząc na pług, prawy koń zaczął kasłać — takim przeciągłym kaszlem, który oznacza chorobę i końskich lekarzy. W domu dwoje dzieci leżało z odrą, żona niedomagała, a on sam miał wrzód na końcu palca. Dla Jabeza Stone to była już ostatnia kropla. — Przysięgam — powiedział i rozej­rzał się z desperacją dookoła — przysięgam, że to starczy, aby zmusić człowieka do zaprzedania duszy diabłu! I też sprzedałbym — za dwa centy!

Gdy powiedział, co powiedział, poczuł jakby za­mroczenie. Będąc jednak z New Hampshire, oczywiś­cie nie cofnąłby swoich słów za nic w świecie. Mimo to, gdy się już miało ku wieczorowi i tak daleko jak okiem sięgnąć nie widać było śladu zainteresowania jego słowami, zrobiło mu się na duszy lżej — bo był też człowiekiem religijnym. Ale jak powiada Biblia — wcześniej czy później ktoś zawsze to zauważy. I rze­czywiście, następnego dnia, tak przed samą kolacją, jakiś bardzo grzeczny, ciemno ubrany nieznajomy za­jechał ładną bryczką i zapytał o Jabeza Stone.

No więc Jabez powiedział rodzinie, że to adwokat i że przyjechał do niego w sprawie jakiegoś spadku. Ale on wiedział, kto to był. Ten nieznajomy wcale mu się nie spodobał ani też sposób, w jaki się uśmiechał — samymi zębami. To były bardzo białe zęby i było ich strasznie dużo; niektórzy mówią, że były spiłowane jak kły, ale na to ja bym nie przysiągł. Nie spodobało mu się też, że pies tylko raz spojrzał na nieznajomego i podwinąwszy ogon uciekł wyjąc. Ponieważ jednak powiedział, co powiedział, mniej więcej trzymał się

244

swoich słów i wyszedł z nieznajomym za stodołę, gdzie dobili targu. Jabez Stone musiał ukłuć się w palec, żeby się podpisać, i nieznajomy pożyczył mu swojego srebrnego pióra. Rana zagoiła się dobrze, ale na tym miejscu została mała, biała blizna.

Potem całkiem nagle wszystko zaczęło układać się dobrze dla Jabeza Stone. Jego krowy nabrały tłuszczu, a konie aż lśniły; jego zbiorów zazdrościła mu cała okolica, a pioruny mogły bić w całą dolinę, ale jego stodołę omijały. Wkrótce stał się jednym z zamożniej­szych ludzi w okolicy; zaczęto mówić o wybraniu go do stanowego senatu. Biorąc wszystko razem można powiedzieć, że rodzina Stone’ów była tak szczęśliwa i zadowolona jak koty w mleczami. I też tak się czuli za wyjątkiem samego Jabeza Stone.

Przez pierwsze pięć lat był raczej zadowolony. To bardzo ważne, jak się taki pech odwróci; człowiek przez to nie ma tyle kłopotów. Co prawda od czasu do czasu, szczególnie w deszczowy dzień, ta mała biała blizna na palcu trochę go swędziła. A raz na rok, punktualnie jak zegar, przejeżdżał tamtędy niezna­jomy tą ładną bryczką. Szóstego roku wysiadł ze swej bryczki i od tej chwili Jabez Stone nie miał już spo­koju.

Uderzając laseczką o buty, nieznajomy zbliżył się przez pole. Miał piękne, czarne buty, ale Jabezowi Stone nigdy się nie podobały, szczególnie nie podobały mu się czubki. Po przywitaniu powiedział: — No cóż, panie Stone, zuch z pana! Pańska posiadłość jest na­prawdę ładna, panie Stone.

Bo ja wiem, niektórym może się podobać, a nie­którym może się nie podobać — odrzekł Jabez Stone, który przecież był z New Hampshire.

O nie, nie należy umniejszać wyników własnej pracowitości — odparł całkiem spokojnie nieznajomy,

245

pokazując w uśmiechu zęby. — Ostatecznie wiemy przecież, co tu zostało zrobione, a wszystko, co zostało zrobione, odpowiada naszej umowie. Więc, hm, kiedy w przyszłym roku hipoteka będzie płatna, nie powi­nien pan niczego żałować.

Mówiąc o tej hipotece, panie... — wyrzekł Jabez Stone, a wzrokiem szukał pomocy na ziemi i na nie­bie — zaczynam mieć pewne wątpliwości co do tej hipoteki.

Wątpliwości? — powiedział dość nieprzyjem­nym tonem nieznajomy.

Tak, wątpliwości — odparł Jabez Stone. — To są Stany Zjednoczone, a co się tyczy mnie, zawsze byłem człowiekiem religijnym. — Odchrząknął i na­brał trochę odwagi. — Tak, proszę pana — powie­dział — zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy sąd potwierdziłby ważność tej hipoteki.

Sądy bywają różne — odrzekł nieznajomy kłapiąc zębami. — Mimo to możemy rzucić okiem na sam dokument. — I wyciągnął duży, czarny pugila­res, wypchany różnymi papierami. — Sherwin, Slater, Stevens, Stone — mruczał. — „Ja, Jabez Stone, na okres lat siedmiu...“ — O, mnie się wydaje, że jest całkiem w porządku.

Ale Jabez Stone nié słuchał, bo zobaczył, że z pu­gilaresu coś wyleciało. Było to coś, co wyglądało jak mól, ale to nie był mól. I gdy Jabez Stone tak się temu przyglądał, to coś jak gdyby przemówiło do niego — takim cieniutkim, piszczącym głosikiem, strasznie cichutkim i cieniutkim, ale strasznie ludz­kim głosikiem. — Sąsiedzie Stone! — pisnęło. — Sąsiedzie Stone! Pomóż mi! Na litość Boską, pomóż mi!

Jednak nim Jabez Stone ruszył ręką albo nogą, nieznajomy zamachnął się dużą, kolorową chustką do

nosa, złapał to stworzenie zupełnie jak motylka i za­czął zawiązywać końce chustki.

Przepraszam za tę przerwę — powiedział — jak właśnie rzekłem...

Ale Jabez Stone trząsł się cały jak wystraszony koń.

Przecież to głos pana Stevensa! — ledwo wy­krztusił. — I pan go ma w swojej chustce do nosa!

Nieznajomy był nieco zażenowany.

Tak, właściwie powinienem był go przenieść do skrzynki zbiorczej — powiedział krygując się nieco — ale tam znajdowały się już pewne dość niezwykłe okazy, więc nie chciałem ich zbytnio ścieśniać. No, co robić, takie drobne contretemps muszą też czasem mieć miejsce.

Nie wiem, co pan ma na myśli przez to „kon- j tertan“ — odparł Jabez Stone — ale to był głos pana

Stevensa! I on wcale nie umarł! Pan nie może powie­dzieć, że umarł! Dopiero we wtorek widziałem go — był tak samo chytry i paskudny jak zawsze.

W rozkwicie żywota twego... — powiedział nie­znajomy głosem pełnym namaszczenia. — Słuchaj! — Wówczas w dolinie odezwał się dzwon i Jabez Stone słuchał, a pot ściekał mu z twarzy. Bo wiedział, że ten dzwon dzwoni dla pana Stevensa, i wiedział, że pan Stevens już nie żyje.

Te przeciągające się obrachunki! — powiedział z westchnieniem nieznajomy. — Po prostu przykro je kończyć. Ale trudno — interes jest interesem.

Ciągle jeszcze trzymał chustkę w ręku i Jabezowi niedobrze się robiło, gdy widział, jak materiał wypręża się i drga.

Czy one są wszystkie takie małe jak ta? — spy­tał zachrypniętym głosem.

Małe? — powiedział nieznajomy. — Ach tak,

rozumiem! No cóż, różnie bywa. — Zmierzył wzrokiem Jabeza Stone i uśmiechnął się szczerząc zęby. — Niech się pan nie martwi, panie Stone — wyrzekł. — Pan będzie miał bardzo dobry wymiar. Pana nie zaryzy­kowałbym umieścić gdziekolwiek poza skrzynką zbior­czą. O, widzi pan, taki człowiek jak Daniel Webster — dla niego oczywiście musielibyśmy zbudować specjalną skrzynię i przypuszczam, że nawet wówczas rozstaw skrzydeł byłby zadziwiający. Z tego to rzeczywiście byłby okaz. Bardzo bym pragnął, żebyśmy mogli zna­leźć do niego jakąś drogę. Ale jak już wspomniałem, pańska sprawa...

Niech pan schowa tę chustkę — powiedział Ja- bez Stone i zaczął błagać i prosić. Jednakże wszystko, co mógł wskórać, to tylko warunkowe odroczenie ter­minu na trzy łata.

Ale póki człowiek nie dobije tego rodzaju targu, nie ma pojęcia, jak szybko cztery lata mogą minąć. W ostatnich kilku miesiącach czwartego roku Jabez Stone był znany już na terenie całego stanu i ludzie zaczęli mocno mówić o wybraniu go na gubernatora — a dla niego to wszystko miało smak popiołu i nicości. Bo każdego dnia, gdy rano wstawał, myślał: Jeszcze jedna noc minęła — a każdego wieczora, gdy kładł się do snu, myślał o tej chustce i o duszy pana Stevensa, i na tę myśl odczuwał w sercu ból. Wreszcie nie mógł już dłużej wytrzymać i w ostatnich dniach ostatniego roku zaprzągł konia i pojechał do Daniela Webstera. Bo Daniel Webster urodził się w New Hampshire, w odległości kilku mil od Cross Corners, i wszyscy wiedzą, że do swoich starych sąsiadów czuł specjalną słabość.

Przyjechał do Marshfield bardzo wczesnym ran­kiem, ale Daniel był już na nogach; przemawiał po łacinie do parobków, walczył z trykiem Goliatem, wy-

248

próbowywał nowego kłusaka i układał mowy prze­ciwko Johnowi C. Calhoun. Ale gdy usłyszał, że przy­jechał do niego ktoś z New Hampshire, zostawił wszy­stko, bo taki już Daniel Webster był. Poczęstował Ja- beza Stone śniadaniem, którego pięciu mężczyzn nie byłoby w stanie zjeść, dokładnie omówił dzieje każde­go mężczyzny i każdej kobiety z Cross Comers i w końcu zapytał swego gościa, czym może mu słu­żyć.

Jabez Stone przyznał, że chodzi o sprawę pewnego rodzaju hipoteki.

No cóż, dość dawno nie występowałem już w sprawach hipotecznych i na ogół teraz nie prowadzę tego rodzaju spraw, chyba że w Sądzie Najwyższym — odparł Daniel. — Ale jeśli będę mógł, pomogę.

Wobec tego pierwszy raz od dziesięciu lat mogę mieć nadzieję — rzekł Jabez Stone i opowiedział szcze­gółowo swoją sprawę.

Słuchając Daniel maszerował po pokoju tam i z po­wrotem z rękami założonymi do tyłu, stawiając od czasu do czasu pytania i od czasu do czasu wpijając wzrok w ziemię, jak gdyby miał zamiar prześwidrować ją oczami. Gdy Jabez Stone skończył swoje opowia­danie, Daniel nadął policzki i dmuchnął. Następnie odwrócił się do Jabeza Stone, a na twarzy jego ukazał się uśmiech przypominający wschód słońca nad górą Monadnock.

Można powiedzieć, że wpakowałeś się w kabałę, sąsiedzie Stone — odezwał się — ale podejmuję się poprowadzić twoją sprawę.

Pan się podejmuje? — powiedział Jabez Stone, ledwo wierząc własnym uszom.

Tak. Mam siedemdziesiąt pięć innych rzeczy na głowie i sprawę „kompromisu Missouri“ do załatwie­nia, ale podejmuję się poprowadzić twoją sprawę. Bo

249

jeżeli dwóch rodaków z New Hampshire nie miałoby dać rady diabłu, powinno by się ten kraj oddać z po­wrotem Indianom.

Następnie uścisnął dłoń Jabeza Stone i powiedział:

Czy śpieszyłeś się jadąc tu, sąsiedzie?

No, muszę przyznać, że czas miałem niezły — odparł Jabez Stone.

Wrócisz jeszcze szybciej — rzekł Daniel Web­ster i kazał zaprząc do powozu Konstytucję i Konste­lację. Były to dwa dobrane konie szarej maści, każdy z jedną przednią nogą białą, a razem szły jak błyska­wica.

No cóż, nie będę opisywał, jak podniecona i zado­wolona była cała rodzina Stone’ów, gdy zobaczyła, że zawitał do nich sam wielki Daniel Webster. Jabez Stone zgubił po drodze kapelusz, który zdmuchnął mu wiatr, gdy go mijali, ale zbytnio się tym nie przejął. Po kolacji jednak kazał całej rodzinie iść spać, bo miał bardzo ważny interes do omówienia z panem Websterem. Pani Stone chciała koniecznie, żeby prze­szli do bawialni, ale Daniel Webster znał bawialnię i oświadczył, że woli kuchnię. Czekając na nieznajo­mego siedzieli więc w kuchni; na stole stał dzban, a na kominku płonął wesoły ogień. Zgodnie z umową nieznajomy miał się zjawić z uderzeniem zegara o pół­nocy.

Trzeba przyznać, że większość ludzi nie życzyłaby sobie lepszego towarzystwa niż Daniel Webster i dzban. Ale Jabez Stone stawał się z każdym ruchem wahadła coraz smutniejszy. Jego oczy latały wkoło i mimo że popijał z dzbana, widać było, iż nie czuje żadnego smaku. W końcu, gdy wybiło wpół do dwunastej, wy­ciągnął ramię i złapał Daniela Webstera za ramię.

Panie Webster, panie Webster! — zawołał, a głos jego trząsł się ze strachu i jakiejś rozpaczliwej od-

250

Bi

wagi. — Na litość Boską, panie Webster, niech pan zaprzęga konie i ucieka stąd, dopóki pan jeszcze może!

Wiozłeś mnie taki kawał drogi, sąsiedzie, tylko po to, aby mi powiedzieć, że nie podoba ci się moje towarzystwo — odparł całkiem spokojnie Daniel Web­ster przysuwając sobie dzban.

Cóż za nieszczęsny straceniec ze mnie! — jęknął Jabez Stone. — Sprowadziłem pana z tak diabelnie daleka i teraz dopiero zrozumiałem, co zrobiłem. Je­żeli będzie chciał, niech mnie bierze. Muszę przyznać, że nie tęsknię za tym, ale potrafię to znieść. Ale pan jest podporą Unii i dumą New Hampshire. Pana nie może dostać, panie Webster! Pana nie może dostać w swoje ręce!

Daniel Webster spojrzał na zrozpaczonego człowie­ka, który siedział szary i drżący w świetle kominka, i położył mu dłoń na ramieniu.

Jestem ci naprawdę wdzięczny, sąsiedzie Sto­ne — powiedział łagodnie. — To ładnie, żeś o tym po­myślał, ale mamy na stole dzban, a przed sobą sprawę. Jeszcze nigdy w moim życiu nie zostawiłem dzbana ani sprawy nie dokończonych.

I właśnie w tej samej chwili usłyszeli ostre puka­nie do drzwi.

Aha — rzekł zupełnie spokojnie Daniel Web­ster — wydawało mi się, że twój zegar się nieco późni, sąsiedzie Stone. — Podszedł do drzwi i otworzył je. — Proszę wejść — powiedział.

Nieznajomy wszedł. W świetle kominka wydawał się bardzo ciemny i bardzo wysoki. Pod pachą miał lakowane pudełko z dziurkami na powietrze w przy­krywce. Na widok tego pudełka Jabez Stone jęknął i wtulił się razem z krzesłem w kąt kuchni.

Zdaje się, że mam przyjemność mówić z panem Websterem — rzekł nieznajomy bardzo grzecznie, ale

251

oczy jego błyszczały przy tym jak ślepia lisa zaszyte­go głęboko w gęstwinie leśnej.

Jestem prawnym zastępcą Jabeza Stone — po­wiedział Daniel Webster, a jego oczy też lśniły.

Czy mogę zapytać o pana nazwisko?

Nazywają mnie różnie — odparł niedbale nie­znajomy. — Na dzisiejszy wieczór zadowolimy się na­zwiskiem Lucyper. W tych okolicach tak mnie często nazywają.

Po czym usiadł przy stole i nalał sobie z dzbana do szklanki. W dzbanie wódka była zimna, ale gdy lała się do jego szklanki, buchała z niej para.

A teraz — powiedział nieznajomy uśmiechając się i pokazując zęby — zwracam się do pana jako do praworządnego obywatela, aby pan mi pomógł przy obejmowaniu w posiadanie mojej własności.

I cóż, tymi słowami rozpoczął się ich spór, gorący i zaciekły. Początkowo Jabez Stone miał iskierkę na­dziei, ale gdy zobaczył, jak Daniel Webster punkt po punkcie jest coraz bardziej przypierany do muru, skurczył się w swoim kącie i nie spuszczał oczu z la­kowanego pudełka. Bo co do dokumentu czy co do podpisu, nie mogło być żadnych wątpliwości i to było najgorsze w tej sprawie. Daniel Webster wił się i wy­kręcał, i bił pięścią w stół, ale tego nie mógł obalić. Zaproponował załatwić sprawę polubownie, ale o tym nieznajomy nawet słyszeć nie chciał. Zwrócił uwagę, że jego własność przybrała na wartości i że senatorzy stanowi powinni być wyżej oceniani. Nieznajomy trzy­mał się litery prawa. Daniel Webster był oczywiście dobrym prawnikiem, ale wiemy przecież, kto według słów Biblii jest królem prawników. Wyglądało na to, że po raz pierwszy w życiu Daniel Webster spotkał godnego siebie przeciwnika.

W końcu nieznajomy lekko ziewnął. — Pańskie

252

wysoce szlachetne wysiłki w obronie pańskiego klien­ta przynoszą panu niewątpliwy zaszczyt, panie Web­ster — powiedział — ale jeśli pan nie może przyto­czyć innych argumentów, wydaje mi się, że szkoda czasu, bo mnie się trochę śpieszy... — i Jabez Stone zadrżał.

Czoło Daniela Webstera było ciemne jak chmura gradowa.

Czy panu się śpieszy czy nie, pan tego czło­wieka nie dostanie! — zagrzmiał. — Pan Stone jest amerykańskim obywatelem, a żadnego amerykańskie­go obywatela nie można zmusić, by służył obcemu władcy. Walczyliśmy o to z Anglią w roku 1812 i jeśli zajdzie potrzeba, staniemy znów do walki nawet z sa­mym piekłem.

Obcemu? — powiedział nieznajomy. — A któż może nazwać mnie obcym?

No wie pan, jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby diab... żeby pan miał pretensje do amerykańskiego obywatelstwa — rzekł zdumiony Daniel Webster.

A któż może mieć większe do tego prawo ode mnie? — odparł nieznajomy ze swym strasznym uśmiechem. — Gdy pierwsza krzywda stała się pierw­szemu Indianinowi, byłem przy tym. Gdy pierwszy okręt wyruszył do Kongo po niewolników — stałem na pokładzie. Czyż od chwili gdy pierwsi osadnicy wylądowali na tej ziemi, nie jestem w waszych księ­gach, w waszych opowiadaniach i w waszych wierze­niach? Czyż wciąż jeszcze nie mówi się o mnie w każ­dym kościele Nowej Anglii? To prawda, że Północ twierdzi, iż jestem południowcem, a Południe uważa, że jestem rodem z Północy, ale nie należę ani do jed­nych, ani do drugich. Jestem po prostu uczciwym Amerykaninem, tak jak i pan, i to najlepszego pocho­dzenia, bo mówiąc prawdę, panie Webster, mimo że

253

dawniej znane niż pańskie.

Aha! — powiedział Daniel Webster, a żyły na­brzmiały mu na czole jak liny okrętowe. — Wobec tego opieram się na Konstytucji. Domagam się dla mojego klienta rozprawy sądowej.

Sprawa nie bardzo nadaje się dla zwykłego sądu — odrzekł nieznajomy, a oczy zaczęły mu la­tać. — Poza tym godzina jest naprawdę tak późna...

Niech to będzie sąd wedle pańskiego wyboru, byleby sędzia był Amerykaninem i przysięgli amery­kańskimi obywatelami! — powiedział dumnie Daniel Webster. — Niech to będą żywi czy umarli — ja się zastosuję do ich wyroku!

Rzekłeś — odparł nieznajomy i wskazał palcem na drzwi. A na te słowa zawył przeraźliwie wicher i zadudniły kroki na zewnątrz. W ciszy nocnej jasno i wyraźnie słychać było ich zbliżanie się, a jednak nie brzmiały jak kroki ludzi żywych.

Na Boga, któż to może być o tak późnej po­rze?! — zawołał Jabez Stone trzęsąc się z przerażenia jak w febrze. ' , ,

Przysięgli, których żądał pan Webster — odparł nieznajomy popijając ze swej gotującej się szklanki. — Musicie, panowie, wybaczyć wygląd niektórych z nich; przybyli z bardzo daleka.

Na te słowa ogień na kominku zrobił się niebieski, drzwi gwałtownie się rozwarły i do pokoju weszło jeden po drugim dwunastu mężczyzn.

Jeżeli Jabez Stone był przedtem chory ze strachu, to teraz z przerażenia oślepł. Bo był tu Walter Butler, lojalista, który za czasów Rewolucji siał ogień i zgrozę w całej dolinie Mohawk; i był tu Simon Girty, rene­gat, który widział, jak palono na stosie białych i wraz z Indianami tańczył na ten widok z radości. Oczy miał

254

zielone jak kocur, a plamy na jego myśliwskiej koszuli nie pochodziły z krwi sarniej. Był tu król Filip, dziki i dumny jak za życia, z ziejącą w głowie dziurą, która położyła kres jego żywotowi; i okrutny gubernator Dale, który kazał ludzi łamać na kole. Był tu też Mor- ton z Merry Mount, który swoją rozpustną piękną twarzą i swoją nienawiścią do ludzi pobożnych wywołał takie oburzenie całej Plymouth Colony. Był tu Teach, krwawy pirat, z falującą na piersi czarną brodą. Pa­stor John Smeet, z rękami dusiciela i sutanną kalwi- nisty, kroczył równie wytwornie jak wówczas, gdy szedł na szubienicę. Czerwony ślad sznura był jeszcze widoczny na jego szyi, ale w ręku trzymał uperfumo- waną chusteczkę. Każdy z osobna i wszyscy razem zjawili się w tej izbie z ogniem piekielnym jeszcze na nich widocznym, a w miarę jak ukazywali się, niezna­jomy wymieniał ich nazwiska i czyny. A jednak nie­znajomy powiedział prawdę — każdy z nich odegrał w dziejach Ameryki pewnę rolę.

Czy jest pan zadowolony ze składu przysięgłych, panie Webster? — zapytał drwiąco nieznajomy, gdy zajęli już swoje miejsca.

Pot wystąpił na czole Daniela Webstera, ale głos miał spokojny.

Zupełnie zadowolony — odparł — brakuje mł jednak w tym towarzystwie generała Arnolda.

Benedict Arnold załatwia teraz inną sprawę — odrzekł nieznajomy spoglądając z wściekłością na Da­niela. — O ile się nie mylę, żądał pan tego sędziego.

' Jeszcze raz wskazał palcem na drzwi i wysoki mężczyzna w ciemnym stroju purytanina, z pałającym spojrzeniem fanatyka, dumnie wkroczył do pokoju i zasiadł na sędziowskim fotelu.

Sędzia Hathorne jest prawnikiem o dużym do­świadczeniu — powiedział nieznajomy. — Przewodni-

255

czył w pewnych procesach czarownic, które niegdyś miały miejsce w Salem. Byli tacy, którzy później tego żałowali, ale nie on.

Żałować tak wybitnych czynów i dzieł? — ode* zwał się surowo stary sędzia. — Nie, powiesić je, wszystkie je powiesić! — I mamrotał coś jeszcze pod nosem w taki sposób, że lodowata obręcz ścisnęła serce Jabeza Stone.

Następnie zaczęła się rozprawa i jak sami rozu­miecie, nie przebiegała ona dla obrony zbyt pomyślnie. Jabez Stone nie okazał się też zbyt dobrym świadkiem w swojej własnej sprawie. Raz tylko spojrzał na Si­mona Girty i przeraźliwie wrzasnął. Musieli posadzić go prawie nieprzytomnego z powrotem w jego kącie.

To jednak nie wstrzymało rozprawy; toczyła się dalej, jak to rozprawa. Daniel Webster miał nieraz okazję stawać przed twardymi przysięgłymi i sędzia­mi znanymi ze swego okrucieństwa, ale ci byli naj­gorsi i o tym dobrze wiedział. Siedzieli na swych miej­scach, niesamowicie łyskając oczami, a nieznajomy swoim spokojnym głosem mówił i mówił. Za każdym razem gdy oświadczał: „zakładam protest“, sąd przy­chylał się do jego wniosku; za każdym razem gdy Da­niel Webster protestował, sąd orzekał: „protest uchy­lony“. No cóż, trudno przecież było spodziewać się uczciwego postępowania po jegomościu w rodzaju pa­na Lucypera.

W końcu to Daniela zdenerwowało i zaczął rozpa­lać się jak żelazo w kuźni. Gdy wstał, żeby wygłosić swoje przemówienie, miał zamiar zaatakować zarówno nieznajomego, jak też przysięgłych i sędziego wszyst­kimi znanymi mu kruczkami prawnymi. Nic go już nie obchodziło, że mogło to być uznane za obrazę sądu, ani też co mogli mu za to zrobić. Nic go już też nie obchodził los Jabeza Stone. Gdy myślał, co powie,

256

robił się tylko coraz bardziej wściekły. A jednak, dziwna rzecz — im więcej myślał,- tym mniej układało mu się to jego przemówienie w głowie.

Aż wreszcie nadeszła chwila, gdy musiał wstać.

I też gotów wybuchnąć piorunami i błyskawicami, zerwał się na równe nogi. Nim jednak zaczął swoje przemówienie, przez chwilę przyglądał się sędziemu i przysięgłym, gdyż taki już miał zwyczaj. Zauważył też, że blask ich oczu wzmógł się dwukrotnie i że wszyscy byli nachyleni do przodu. Jak sfora psów, gdy ma dopaść lisa, tak wyglądali. A gdy tak ich obser­wował, niebieskawa mgiełka zła w izbie zrobiła się je­szcze gęstsza. Wówczas zrozumiał, co mu groziło, i otarł czoło jak człowiek, który był o krok od przepaści.

Bo zjawili się tu po niego, nie tylko po Jabeza Stone. Odczytał to z ich jarzących się oczu i ze spo­sobu, w jaki nieznajomy zasłaniał sobie ręką usta. A gdyby walczył z nimi ich własną bronią, niechybnie wpadłby w ich szpony. O tym wiedział, chociaż nie umiałby powiedzieć skąd. W ich oczach płonął jego własny gniew i jego własne przerażenie; i to musiał zagasić, bo inaczej jego sprawa byłaby przegrana. Stał tak przez chwilę, a jego czarne oczy płonęły jak an­tracyt. A potem zaczął przemawiać.

Zaczął cichym głosem, ale słychać było wyraźnie każde jego słowo. Powiadają, że był w stanie przy­wołać harfy aniołów niebiańskich, gdy chciał. A tu mówił tak zwyczajnie i po prostu, jak tylko człowiek potrafi mówić. Wcale jednak nie zaczął od potępiania i oskarżania. Mówił o rzeczach, które czynią z kraju kraj i z człowieka człowieka.

A zaczął od rzeczy prostych, które każdy znał i czuł — mówił o świeżości poranka, gdy się jest mło­dym, i I smaku jedzenia, gdy się jest głodnym, i o no­wym dniu, którym jest każdy dzień, gdy się jest dziec­

kiem. To były rzeczy dobre dla każdego człowieka. Tylko że bez wolności obumierały. A gdy potem mó- [wił o tych, którzy są w niewoli, i o tym, co tó jest nie­wola, głos jego brzmiał jak wielki dzwon. Mówił

0 wczesnych dniach Ameryki i o ludziach, którzy te dnie stworzyli. To nie było przemówienie sztandarowe, ale sztandar Stanów Zjednoczonych miało się przed oczyma. Nie pominął żadnej niesprawiedliwości, jaka się kiedykolwiek działa. Ale pokazał, jak z rzeczy złych i z rzeczy dobrych, z trudów i cierpień powstało coś nowego. I każdy odegrał w tym swoją rolę, nawet zdrajcy.

Następnie zaczął mówić o Jabezie Stone i ukazał go takim, jakim był — zwyczajnym człowiekiem, który miał pecha i chciał się tego pecha pozbyć. ..

1 tylko dlatego, że chciał się go pozbyć, miał teraz być potępiony po wieczne czasy. A przecież w Jabezie Stone było coś dobrego i on to dobre ukazał. Pod' pewnymi względami był człowiekiem twardym i bez­litosnym, ale był człowiekiem. To smutna rzecz być : człowiekiem, ale to też wielka rzecz. I tak pokazał, dlaczego to wielka rzecz i dlaczego każdy człowiek musi być z tego dumny. Tak, nawet w piekle jeśli : człowiek jest człowiekiem, to. się, widzi. I nie. bronił już więcej nikogo, mimo że głos jego rozbrzmiewał jak organy. Opowiadał o historii ludzkości, o jej upadkach

Ji nie kończącej się wędrówce. Ludzie byli oszukiwani, wpadali w pułapki, dali się otumanić, ale droga ludzka mimo wszystko była i jest wielką drogą. I żaden de­mon, który się kiedykolwiek wylęgł, nie byłby w sta­nie tego pojąć — na to trzeba być człowiekiem. H H

Na kominku ogień powoli wygasął i wiatr zaczął dąć zwiastując świt. Światło w izbie zszarzało, nim Daniel Webster skończył. I wreszcie jego słowa zwró­ciły się ku ziemi New Hampshire, ku temu miejscu na

258

całym świecie, które każdy człowiek kocha i do które­go każdy człowiek lgnie. Opisał obraz rodzimej ziemi i do każdego z tych przysięgłych mówił o rzeczach od dawna zapomnianych. Bo głos jego umiał przenikać do duszy i to był jego wielki dar, i na tym polegała jego siła. A dla jednego głos jego brzmiał jak las pełen tajemniczości, a dla innego brzmiał jak morze i jak wichry morskie, a inny znów słyszał w nim krzyk swego zagubionego narodu, a jeszcze innemu stawał przed oczami jakiś dawno zapomniany obrazek prze­szłości. Ale każdy ■ z nich widział coś. A gdy Daniel Webster skończył, nie wiedział, czy uratował Jabeza Stone czy też nie, ale wiedział, że dokonał cudu. Bo z oczu przysięgłych i sędziego znikł ten zły błysk i w tej chwili byli znów ludźmi, i wiedzieli o tym, że są ludźmi. '

Obrona skończyła — powiedział Daniel Webster i stał przed sędzią jak skała. W uszach brzmiała mu jeszcze jego własna mowa i nie słyszał nic innego, póki nie doszły go słowa sędziego Hathorne:

Obecnie przysięgli zastanowią się nad wyro­kiem.

Walter Butler wstał ze swego miejsca, a na twarzy jego widać było ponurą, lecz radosną dumę.

Przysięgli już się zastanowili nad wyrokiem — wyrzekł i spojrzał nieznajomemu prosto w oczy. — Orzekamy na korzyść oskarżonego Jabeza Stone.

Na dźwięk tych słów uśmiech znikł z twarzy nie­znajomego» ale Walter Butler nawet nie drgnął.

Może to nie jest całkiem zgodne z dowodami — ciągnął dalej — ale nawet potępieni muszą złożyć hołd wymowie pana Webstera.

Na te słowa długie pianie koguta rozdarło szare poranne niebo i sędzia z przysięgłymi znikli jak obłok dymny i wyglądało tak, jakby ich nigdy w tej izbie

17*

259

nie było. Nieznajomy zwrócił się z krzywym uśmie­chem do Daniela Webstera.

Major Butler był zawsze człowiekiem odważ­nym — odezwał się. — Ale nie myślałem, że jest aż tak odważny. Niemniej jednak, jak dżentelmen dżen­telmenowi, składam panu moje gratulacje.

Jeśli pan pozwoli, chciałbym przede wszystkim mieć ten papier — powiedział Daniel Webster i wziął ten papier, i podarł go na cztery kawałki. Był dziwnie ciepły w dotyku. — A teraz — powiedział — wezmę ciebie! — I jego ręka spadła na ramię nieznajomego jak pułapka zastawiona na niedźwiedzia. Bo Daniel Webster wiedział, że jeśli raz pobiłeś pana Lucypera w uczciwej walce, jego moc nad tobą skończyła się. I wiedział też, że pan Lucyper również zdawał sobie z tego sprawę.

Nieznajomy kręcił się i wił, ale nie mógł uwolnić się z rąk Daniela Webstera.

Niechże pan da spokój, panie Webster — po­wiedział z bladym uśmiechem. — Przecież coś podob­nego jest po prostu śmie... o!... jest śmieszne. Jeżeli pan się martwi o koszty sądowe, to oczywiście chętnie je pokryję.

Na pewno pokryjesz! — odparł Daniel Webster potrząsając nim, aż zaczęły mu stukać zęby. — Usią­dziesz zaraz tu przy tym stole i ułożysz dokument, w którym przyrzekniesz, że aż do dnia sądu ostatecz­nego nie będziesz zawracał głowy ani Jabezowi Stone, ani jego spadkobiercom czy pełnomocnikom, ani też komukolwiek rodem z New Hampshire. Bo jeśli chcemy zrobić piekło w swoim kraju, możemy je zro­bić sami — bez pomocy z zewnątrz.

O! — powiedział nieznajomy. — O! No cóż, pańscy ziomkowie nigdy nie byli zbyt łatwym kęskiem, ale — o! — zgadzam się!

260

i fe

Usiadł więc i ułożył ów dokument. Ale Daniel Webster cały czas trzymał go za kołnierz.

A teraz mogę już iść? — zapytał nieznajomy całkiem skromnie, gdy Daniel Webster sprawdził, że dokument jest odpowiednio ułożony i że jest pod względem prawnym w porządku.

Iść? — powiedział Daniel Webster, jeszcze raz potrząsając nim. — Ciągle jeszcze zastanawiam się, co mam z tobą zrobić. Bo pokryłeś co prawda koszty sprawy, ale nie uregulowałeś, jeszcze rachunku ze mną. Chyba zabiorę ciebie do Marshfield — powie­dział z namysłem. — Mam tam tryka, na którego wo­łamy Goliat. Potrafi przedziurawić żelazne drzwi. Tak jakoś mam ochotę wypuścić ciebie na jego pastwisko i zobaczyć, co z tego będzie.

No i na te słowa nieznajomy zaczął błagać i prosić. I błagał, i prosił tak skromniutko, że ostatecznie Da­niel, który od urodzenia miał miękkie serce, zgodził się go puścić. Wyglądało na to, że nieznajomy jest okropnie za to wdzięczny. Powiedział, że po prostu dla udokumentowania ich przyjaźni przed pożegnaniem powróży Danielowi z ręki. Więc Daniel zgodził się na to, mimo że na ogół niewiele sobie robił z wróżb. Ale oczywiście z nieznajomym była trochę inna sprawa.

Tak więc z ciekawością przyglądał się i przyglądał liniom na dłoniach Daniela. I powiedział mu parę rze­czy, które były naprawdę zastanawiające. Ale to wszy­stko o przeszłości.

Tak, to prawda, i tak rzeczywiście było — po­wiedział Daniel Webster. — Ale co ma być w przy­szłości?

Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, jakby z za­dowoleniem, i potrząsnął głową.

Przyszłość nie wygląda tak, jak pan myśli —

261

Jest ciemna. Pan ma wielką ambicję, panie Webster.

Tak, mam — powiedział zdecydowanie Daniel, bo powszechnie wiedziano, że chciał zostać prezyden­tem.

Pan to prawie ma w ręku — odrzekł niezna­jomy. — Nie osiągnie pan tego jednak. Mniejsi ludzie zostaną prezydentami, ale pana to ominie.

A jeśli nawet, zawsze pozostanę Danielem Web­sterem — wyrzekł Daniel. — Mów dalej.

Pan ma dwóch pięknych synów — powiedział nieznajomy kiwając głową. — Marzy pan o założeniu wielkiego rodu. Ale zginą obaj na wojnie i żaden z nich nie będzie wielki.

Czy żywi, czy umarli, zawsze pozostaną moimi synami — odrzekł Daniel Webster. — Mów dalej.

Wygłaszał pan wielkie mowy — powiedział nie­znajomy — wygłosi ich pan jeszcze więcej.

Hm — powiedział Daniel Webster.

Ale ostatnia wielka mowa, którą pan wygłosi, zwróci wielu pana bliskich przeciwko panu — ciągnął dalej nieznajomy. —: Będą. przezywać pan Ichabo- dem, wynajdą też inne przezwiska dla pana. Nawet w Nowej Anglii znajdą się tacy, którzy powiedzą, że nastawił pan chorągiewkę na wiatr i sprzedał swój kraj, i będą grzmieć przeciwko panu do samej pań­skiej śmierci.

Z tego wynika, że będzie to na pewno uczciwa mowa, a to, co ludzie powiedzą, nie ma znaczenia — rzekł Daniel Webster. Następnie popatrzył na niezna­jomego i ich spojrzenia skrzyżowały się.

Jeszcze jedno pytanie — powiedział. — Przez całe moje życie walczyłem o Unię. Czy w tej walce doczekam się zwycięstwa przeciwko tym, którzy chcą ją rozedrzeć na części?

262

Nie za życia — odparł ponuro nieznajomy. — Ale walka ta będzie wygrana. A po pańskiej śmierci tysiące będą pańskimi słowami nadal walczyć o pana sprawę.

I cóż, ty zatracony, krzywoboki, długoszczęki cygański oszuście! — zawołał Daniel Webster wybu­chając gromkim śmiechem. — Wynoś się do swojego piekła, póki jeszcze nie naznaczyłem ciebie po wieczne czasy! Bo przysięgam na trzynaście kolonii, iż żeby uratować Unię, gotów jestem pójść nawet do otchłani piekielnych!

I z tymi słowami Zmierzył się, żeby dać kopniaka, jaki na pewno nawet konia położyłby na miejscu, ale tylko koniuszkiem buta dosięgnął nieznajomego, który wyleciał przez drzwi jak z procy — razem ze swoją skrzynką zbiorczą pod pachą.

A teraz — powiedział Daniel Webster widząc, że Jabez Stone zaczyna budzić się z omdlenia — zoba­czymy, co zostało w dzbanie, bo gadać przez całą noc to naprawdę sucha robota. Mam nadzieję, sąsiedzie Stone, że na śniadanie dostaniemy placek z mięsem.

Powiadają, że ilekroć diabeł zjawia się w pobliżu Marshfield, nawet teraz jeszcze omija je z daleka. A w stanie New Hampshire nie widziano go od tam­tego dnia po dzień dzisiejszy.

Nie mówię o Massachusetts czy o Vermont.

Przełożyła Anna Szuman

ERNEST HEMINGWAY (ur. 1898)

należy do najciekawszych postaci literackiego świata amery­kańskiego. Nie tylko w literaturze, lecz również w osobistym życiu jest amatorem silnych wrażeń: uprawia boks, jest za­palonym wędkarzem, jeździ na nartach; polował na lwy w Afryce, był żołnierzem w I wojnie światowej, w czasie walk w Hiszpanii znajdował się w centrum wielkich bitew. Jest pisarzem na wskroś „męskim“, proza jego — niezwykle oszczędna — jest wolna od retoryki i wszelkich upiększeń. Hemingway stworzył swój własny, lapidarny styl; nie ma w jego języku słowa, które nie należałoby do potocznego ję­zyka amerykańskiego. Ciekawe przy tym, że olbrzymia więk­szość utworów Hemingwaya nie porusza tematyki amery­kańskiej ani też nie rozgrywa się w Ameryce.

Do najgłośniejszych dzieł Hemingwaya należą: Pożegnanie z bronią, Komu bije dzwon, Stary człowiek i morze, a wśród licznych nowel na czoło wysuwają się Śniegi Kilimandżaro.

Ernest Hemingway jest laureatem nagrody Nobla.

śniegi Kilimandżaro

Kilimandżaro to pokryta śniegiem góra, wysokości 19 710 stóp, o której powiadają, że jest najwyższa w Afryce. Szczyt zachodni znany jest pod nazwą „Ngaje Ngai“, czyli Dom Boga. Tuż pod zachodnim szczytem leży wyschnięty i zamarznięty szkielet lam­parta. Nikt nie potrafił dotąd wytłumaczyć, czego mógł szukać lampart na tak wielkiej wysokości.

Właściwie to wspaniałe, że przestało boleć — powiedział. — Po tym poznać, że się rozpoczęło.

Naprawdę?

Z całą pewnością. Ale przykro mi z powodu zapachu. To musi być dla ciebie bardzo nieprzyjemne.

Przestań! Proszę cię, przestań!

Spójrz na nie — powiedział. — Ciekaw jestem, czy przyciąga je widok czy zapach.

Łóżko połowę, na którym leżał mężczyzna, umie­szczone było w szerokim cieniu drzewa mimozowego, a gdy patrzał poza strefę cienia ku jarzącej się w słońcu równinie, widział tam trzy ohydnie rozkra­czone ptaki, podczas gdy na niebie szybowało ich je­szcze co najmniej dwanaście, rzucając w przelocie szybkie, ruchome cienie.

266

Krążą tu od dnia, kiedy zepsuła się nam cię­żarówka — stwierdził. — Dzisiaj pierwszy raz zaczęły siadać na ziemi. Z początku, gdy jeszcze tak ostrożnie szybowały, przyglądałem im się uważnie, na wypadek gdybym chciał je kiedyś wykorzystać w jakimś opo­wiadaniu. Teraz wydaje mi się to śmieszne.

Chciałabym, żebyś dał pokój.

Ja tylko tak sobie gadam — powiedział. — Kiedy gadam, robi mi się lżej. Ale nie chciałbym ci sprawiać przykrości.

Wiesz przecież, że mi nie sprawiasz przy­krości — odpowiedziała. — Tylko że ta zupełna bez­radność działa na nerwy. Musimy sobie jakoś radzić, aż nadleci samolot.

Albo aż nie nadleci.

Powiedz, czy mogę coś dla ciebie zrobić. Na pewno coś się znajdzie.

Mogłabyś mi odjąć nogę, co może powstrzyma proces, chociaż wątpię. Albo mogłabyś mnie zastrzelić. Nauczyłaś się świetnie strzelać. To ja cię nauczyłem, co?

Proszę cię, nie mów tak. Czy mam ci poczytać?

Co?

Coś się chyba jeszcze znajdzie w worku z książ­kami, czegośmy nie czytali.

Nie mogę słuchać. Najlepiej mi jest, jak sam mówię. Sprzeczamy się i wtedy czas szybciej mija.

Ja się nie sprzeczam. Nigdy nie chcę się sprze­czać. Nie sprzeczajmy się, nawet jak nam nerwy do­kuczają. Może wrócą dzisiaj z nową ciężarówką. Może nadleci samolot.

Nie chcę się wcale stąd ruszać — powiedział mężczyzna. ■— To nie ma już żadnego sensu. Chyba żeby tobie ulżyć.

Nie bądź tchórzem.

267

Dajże człowiekowi spokojnie umrzeć bez ob­rzucania go wyzwiskami. Czemu mi wymyślasz?

Nie umrzesz.

Nie gadaj głupstw. Już teraz, w tej chwili umieram. Spytaj tych sukinsynów.

Spojrzał na wielkie, ohydne ptaki, które kucały wtuliwszy gołe łby w zmierzwione pióra. Teraz czwarty ptak spłynął na ziemię i pobiegł ku tamtym, zrazu szybko, potem powoli, kiwając się jak kaczka.

Zbierają się dokoła każdego obozu. Tylko że przedtem nie zwracałeś na nie uwagi. Nie umrzesz, jeżeli nie skapitulujesz.

Gdzie to wyczytałaś? Straszna z ciebie idiotka.

Mógłbyś się zająć kim innym.

O, na litość boską! — krzyknął. — Robiłem to zawodowo całe życie.

Potem umilkł i leżał przez dłuższą chwilę patrząc poprzez rozedrganą upalnym powietrzem równinę na skraj buszu. Kilka antylop odcinało się tam od żółtego tła swoją bielą i maleńkością, a dalej widać było stado zebr białych na tle zieleni. Dobre to było miejsce na obóz. Pod wzgórzem, wśród rozłożystych drzew, ze świeżą wodą i w pobliżu wyschniętego niemal wo­dopoju, do którego rankami zlatywały się pustyn- niki.

Może ci jednak poczytać? — spytała. Siedziała koło jego łóżka na obciągniętym brezentem krześle. — Zaczyna wiać lekki wiaterek.

Nie, dziękuję.

Może nadejdzie ciężarówka.

Gwiżdżę na ciężarówkę.

A ja nie.

Gwiżdżesz na tyle rzeczy, na których mi zależy.

Nie na tak wiele, Harry.

Może byśmy się czegoś napili?

268

To ci może zaszkodzić. Wyczytałam u Blacka, że należy unikać alkoholu. Nie powinieneś pić.

Molo! — zawołał.

Tak, Bwana.

Przynieś whisky-soda.

Tak, Bwana.

Nie powinieneś pić — powtórzyła. — To jest właśnie kapitulacja. Zaszkodzi ci to, wiem, że ci za­szkodzi.

Nie — upierał się. — Pomoże mi.

A więc już jest po wszystkim — pomyślał. — A więc nie będzie można już niczego dokończyć. Więc tak to się kończy przy sprzeczce o kieliszek whisky. — Od chwili kiedy gangrena zaatakowała prawą nogę, nie czuł już bólu, a wraz z bólem znikł strach i czuł już tylko ogromne zmęczenie i złość, że właśnie tak to wszystko się kończy. Tego, co za chwilę miało na­stąpić, nie był naprawdę ciekaw. Dręczyło go od lat, ale teraz nie miało już znaczenia. Dziwna rzecz, jakie to się staje łatwe, kiedy się jest dostatecznie zmęczo­nym.

Wiedział, że nie weźmie się już teraz do tych wszy­stkich tematów, które chował sobie na później, by pisać o nich wtedy dopiero, kiedy będzie umiał na­prawdę dobrze pisać. Z drugiej strony teraz nie grozi mu już, że napisze źle. Kto wie, może dlatego te tema­ty odkładał tyle razy, że po prostu nie potrafił? Cóż, nie dowie się nigdy, jak to właściwie było.

Zaczynam żałować, żeśmy tu przyjechali — ode­zwała się kobieta i przygryzła wargę. Patrzyła na nie­go, na szklankę w jego ręku. — W Paryżu nie mogło­by ci się nic podobnego zdarzyć. Zawsze mówiłeś, że kochasz Paryż. Moglibyśmy przecież zostać tam albo pojechać gdzie indziej. Pojechałabym gdziekolwiek. Zawsze ci mówiłam, że pojadę z tobą, gdzie tylko

269

zechcesz. Jeżeli już chciałeś koniecznie polować, to mogliśmy pojechać na Węgry i mieć wszystkie wy­gody.

Ty i twoje parszywe pieniądze — powie­dział.

Jesteś niesprawiedliwy — odparła. — Były za­wsze równie twoje jak moje. Rzucałam wszystko i je­chałam, gdzie tylko miałeś ochotę, zawsze robiłam to, co chciałeś. Ale wolałabym, żebyśmy tutaj nie przy­jeżdżali. ,

Mówiłaś, że ci się tu bardzo podoba.

Mówiłam tak, kiedy byłeś zdrów. Ale teraz nie­nawidzę tego kraju. Dlaczego musiałeś się skaleczyć w nogę? Dlaczego właśnie nam musiało się coś takiego przytrafić?

Prawdopodobnie wszystko poszło stąd, że za­pomniałem zajodynować to miejsce, kiedy się zadra­pałem. Potem nie zwracałem uwagi na nogę, bo nigdy w życiu nie ropiała mi żadna,rana. A później, kiedy zaczęło się to paskudzić i wszystkie inne środki dezyn­fekcyjne wyczerpały się, używałem niepotrzebnie tego słabego roztworu kwasu karbolowego, który sparali­żował drobne naczynia krwionośne i spowodował gan­grenę. — Spojrzał na nią. — Co ci mam jeszcze po­wiedzieć?

Nie o to mi chodzi.

Gdybyśmy na przykład wynajęli dobrego me­chanika zamiast tego niedowarzonego kikujskiego kie­rowcy, sprawdziłby poziom oliwy i nie przepaliłyby się łożyska w ciężarówce.

Nie o to mi chodzi.

Gdybyś nie zerwała dla mnie z rodziną, z twoją przeklętą rodzinką z Old Westbury, z Saratogi, z Palm Beach, to...

Przecież kochałam cię. Jesteś strasznie niespra-

wiedliwy. Kocham cię i teraz. Będę cię zawsze ko­chała. A ty, czy kochasz mnie jeszcze?

Nie — odparł mężczyzna. — Nie, nie sądzę. Nigdy cię nie kochałem.

Harry! Co ty mówisz? Rozum ci się pomie­szał.

Nie mam rozumu i nie miało mi się co pomie­szać.

Nie pij! — błagała. — Proszę cię, kochanie, nie pij więcej. Musimy robić wszystko, co w naszej mocy.

Ty rób *— odpowiedział. — Ja jestem zmęczony.

Oczyma wyobraźni widział znów dworzec w Ka- ragaczu, gdzie stal ze swoim tornistrem. Reflektor ekspresu Simplon-Orient przecinał ciemność nocy; było już po wszystkim, a on opuszczał Trację po porażce Greków. To był jeden z tych tematów, których opisa­nie chował sobie na później wraz z takim jak ów ra­nek, kiedy przy śniadaniu sekretarka Nansena patrząc na śniegi Bułgarii spytała starego, czy to śnieg, a stary wyjrzawszy przez okno powiedział, że nie, to nie śnieg. Za wcześnie jeszcze na śnieg. I sekretarka powtórzyła wszystkim dziewczętom, że nie, widzicie, że to nie śnieg. Na to one wszystkie, że to nie śnieg, że myliły się. Ale to był śnieg i w ten śnieg posłał je, kiedy roz­winął akcję wymiany ludności. W śniegu tym brodziły i ginęły tej właśnie zimy.

Śnieg padał też przez cały tydzień, przez całe świę­ta Bożego Narodzenia, owego roku w Gauertalu. Mie­szkali w domku drwala, a wielki, kwadratowy, kaflo­wy piec wypełniał połowę pokoju. Spali na matera­cach wypchanych liśćmi buku. I wtedy właśnie zjatoil się dezerter z pokrwawionymi nogami. Powiedział, że

271

policja jest na jego tropie, więc dali mu wełniane skarpetki i rozmową zatrzymali żandarmów, dopóki śnieg nie pokrył śladów.

W Schrunzu w pierwszy dzień Bożego Narodzenia śnieg był tak jaskrawobiały, że bolały oczy, gdy pa­trzyło się nań wprost z weinstuby, przyglądając się ludziom wracającym z kościoła. Tam też szli wygła­dzoną saniami, wyżółconą moczem drogą, prowadzącą wzdłuż rzeczki ku stromym, zalesionym wzgórzom, niosąc ciężkie narty na ramionach. Potem zjeżdżali wielką trasą na lodowiec mijając Madlener Haus, a śnieg był gładki jak lukier i lekki jak puder. Pa­miętał jeszcze swój bezszelestny pęd, gdy jak ptak opadał w dolinę.

Zasypało ich w Madlener Haus i przez tydzień sie­dzieli w domu, podczas gdy na dworze szalała wichura, i przy zakopconej lampie grali w karty, a stawki były coraz wyższe, w miarę jak pan Lent przegrywał. W końcu przegrał wszystko. Fundusze szkoły narciar­skiej, cały dochód sezonu i wreszcie wszystkie swoje oszczędności. Widział go wyraźnie, jego i jego długi nos, jak zbierał swoje karty i licytował „na ciemno". Wtedy wciąż grano w karty. Grano, kiedy nie było śniegu, i grano, kiedy było go za dużo. Myślał o tych wszystkich okresach swojego życia, które spędził przy kartach.

Lecz nie napisał przecież o tym ani jednego wier­sza. Podobnie jak nigdy nie pisał o owym zimnym, jasnym dniu Bożego Narodzenia, kiedy to w poprzek równiny góry widoczne były jak na dłoni i kiedy Johnson przeleciał ponad frontem, by zbombardować pociąg wiozący oficerów austriackich na urlop. Gdy rozpierzchli się i biegli, walił do nich z karabinu ma­szynowego. Pamiętał, jak później Johnson przyszedł do mesy i jak zaczął im opowiadać o tym wszystkim.

7 jaka zaległa cisza, i jak w tej ciszy ktoś nagle po­wiedział: „Ty łotrze jeden, ty sukinsynu!“

Z tymi samymi Austriakami, których wtedy zabi­jali, jeździli 'później na nartach. Nie, nie z tymi sa­mymi. Hans, z którym jeździł przez cały ów rok, był w strzelcach królewskich, a gdy raz poszli razem na zające, opowiadali sobie o walkach nad Pasubio i o ataku na Pertiką i na Asalone. I o tym też nigdy nie napisał. Ani o Monte Corno, ani o Siete Commum, ani o Arsiedo.

Ileż to zim spędził w Arlbergu i w Voralbergu? Cztery. I zaraz przypomniał sobie człowieka, który miał na sprzedaż lisa. Spotkali go w Bludenz, dokąd poszli, żeby zakupić upominki. I przypomniał mu się też wiśniowo-pestkowy smak kirszu i szybkość pędu, gdy zjeżdżało się po świeżym śniegu, nawarstwionym na lodzie, śpiewając: „Hej! Ho! — rzekł Rolly!“, i ostatni odcinek tuż przed stromym spadkiem, który brało się wprost, by zaraz, w trzech zakrętach, prze­lecieć przez sad i poprzez rów i wpaść na oblodzoną szosę tuż przy zjeździe. Odpinało się szybko wiązania, zrzucało się narty z nóg, ustawiało się je pod drew­nianą ścianą, podczas gdy przez okno padało na dwór światło lampy z ciepłego, zadymionego, pachnącego młodym winem wnętrza, skąd dochodziły dźwięki har­monii.

Gdzie mieszkaliśmy w Paryżu? — spytał ko­bietę, która teraz, w Afryce, siedziała przy nim na krzesełku.

W „Crillonie". Przecież pamiętasz.

Dlaczego mam pamiętać?

Zawsze tam mieszkaliśmy.

Nie. Nie zawsze.

1

273

Tam albo w „Pavillon Henri Quatre“ w Saint Germain. Mówiłeś, że kochasz te strony.

Miłość to kupa śmieci — powiedział Harry. — A ja jestem kogutem, który wskakuje na nią i pieje.

Jeżeli już musisz odejść, to cży koniecznie trzeba, żebyś zabił przedtem wszystko, co zostawiasz? Czy musisz wszystko zabrać? Czy musisz koniecznie zabić swojego konia i żonę i spalić siodło i zbroję?

Tak jest — odpowiedział. — Twoje przeklęte pieniądze były moją zbroją.

Przestań.

Dobrze, dam już pokój. Nie chcę ci robić przy­krości.

Trochę za późno sobie o tym przypomniałeś.

No więc, dobrze. Będę przykry. To zabawniejsze. Jedyna rzecz, którą z tobą naprawdę lubiłem robić, jest teraz niemożliwa.

To nieprawda. Lubiłeś robić ze mną wiele rze­czy. A ja robiłam wszystko, co chciałeś.

O, przestań już się chwalić.

Spojrzał na nią i spostrzegł, że płacze.

Posłuchaj — powiedział. — Czy myślisz, że ja to wszystko mówię dla przyjemności? Sam nie wiem, po co i dlaczego. Przypuszczam, że człowiek próbując ratować się od śmierci zabija innych. Gdy rozpoczę­liśmy tę rozmowę, wszystko było dobrze. Nie chcia­łem nic takiego powiedzieć. Ale nie wiem, co się ze mną stało, chyba zwariowałem i jestem okrutny. Ale, kochanie, nie zwracaj uwagi na to, co mówię. Kocham cię naprawdę. Wiesz, że cię kocham. Nigdy nie ko­chałem nikogo tak jak ciebie.

Bez trudu wśliznął się w to stare, wyświechtane kłamstwo.

Jesteś taki dobry!

Ty kurwo! — zawołał. — Ty bogata kurwo! Czy

274

I

nie brzmi to romantycznie? Jestem pełen poezji. Pełen gangreny i poezji. Pełen zgangrenowanej poezji.

Przestań, Harry, przestań! Znowu diabeł wszedł w ciebie.

Nie, nie lubię niczego zostawiać — powiedział teraz mężczyzna. — Nie lubię niczego zostawiać za sobą.

Zbudził się z drzemki. Był wieczór. Słońce zaszło za wzgórze, cała równina pokryta była cieniem, a do­koła obozu różne małe zwierzęta gromadziły się w po­szukiwaniu żeru. Przyglądał się im, jak pośpiesznie kiwały łebkami i jak machały ogonami, trzymając się z daleka od buszu. Ptaki nie siedziały już na ziemi. Zgromadziły się wszystkie gęsto na pobliskim drze­wie. Było ich więcej. Przy łóżku siedział teraz boy.

Memsahib * poszła strzelać — oświadczył. — Czy Bwana co chce?

Nie.

Poszła widocznie upolować coś do jedzenia, a wie­dząc, jak bardzo lubi przyglądać się polowaniu, ode­szła daleko, by nie zakłócić spokoju małego wycinka równiny, jaki leżał w zasięgu jego wzroku. Do wszyst­kiego przykłada wagę — pomyślał. — Do wszystkiego, co kiedykolwiek czytała, słyszała czy wiedziała.

Nie było wreszcie jej winą, że gdy przyszedł do niej, było już po wszystkim. Jakże mogła wiedzieć, że wszystko, co mówił, nie miało już żadnego znaczenia, że mówił z przyzwyczajenia i dla świętego spokoju. Kiedy wcale już nie myślał tego, co mówi, kłamstwa jego odnosiły u kobiet znacznie większy skutek niż wtedy, kiedy jeszcze mówił im prawdę.

f i jf

jCT Nie tyle zresztą może kłamał, ile p>o prostu nie miał już żadnych prawd do powiedzenia. Przeżył swoje ży­cie, było skończone, ale jakoś żył dalej, tylko że wśród zupełnie nowych ludzi, z większą ilością pieniędzy, w najlepszych ze znanych mu miast i w paru nowych.

Starał się w ogóle nie myśleć i wszystko szło jak najlepiej. Był obdarzony znakomicie funkcjonującym organizmem, toteż nie zeszedł na psy jak większość przyjaciół i udawał, że nie interesuje go już praca, jaką wykonywał dawniej, skoro przecież i tak już jej wykonywać nie mógł. Ale wmawiał sobie, że kiedyś- opisze jeszcze tych wszystkich ludzi, tych bogatych, że w gruncie rzeczy nie jest jednym z nich, lecz szpie­giem w ich krainie, że pewnego dnia opuści ją i zacz­nie pisać o niej i że będzie to dla odmiany opowieść człowieka, który wie, o czym pisze. Ale przecież wia­domo było, że nie napisze już nic, każdy dzień bowiem spędzony na niepisaniu, w komforcie, w towarzystwie ludzi, którymi pogardzał, osłabiał jego wrażliwość, jego wolę do pracy, w końcu więc zupełnie przestał pra­cować. Ludzie, wśród których teraz się obracał, czuli się znacznie lepiej w jego towarzystwie, kiedy nic nie robił. W dobrym okresie swego życia był bardzo szczęśliwy w Afryce, toteż przyjechał tu, aby raz je­szcze wystartować. Zorganizowali to safari w sposób jak najprymitywniejszy. Nie stworzyli sobie specjal­nych niewygód, ale unikali też wszelkiego zbytku i wyobrażał sobie, że wróci w ten sposób do formy. Że w ten sposób zrzuci z duszy warstwy tłuszczu, które tam narosły, podobnie jak zawodnik idzie w góry, aby pracą i wysiłkiem spalić nadmiar ciała.

Była z tego zadowolona. Przynajmniej tak mówiła. Lubiła wszystko, co podniecało, co dawało zmianę oto­czenia, wprowadzało nowych ludzi, nowe przyjem­ności. A on oddawał się iluzji, że wstępuje w niego

276

nowa ochota do pracy. Ale jeżeli teraz wszystko się kończyło, a wiedział, że się kończy, to niechże przy­najmniej nie wije się jak żmija, która gryzie siebie samą, bo złamano jej kręgosłup. Ta kobieta nic nie była winna. Gdyby nie ona, byłaby inna na jej miejscu. Skoro żył kłamstwem, mógł ostatecznie umrzeć w kłamstwie. Zza wzgórza doszedł go odgłos strzału.

Strzelała znakomicie ta jego dobra, ta jego bogata kurwa, ta dobrotliwa opiekunka i niszczycielka jego talentu. Bzdura! Sam zniszczył swój talent. Dlaczego próbuje zwalać wszystko na kobietę, która utrzymy­wała go w takim dostatku? Zniszczył swój talent, bo przestał go używać, bo zdradził samego siebie i wszy­stko, w co niegdyś wierzył, bo za dużo pił i stępił tym samym ostrze swojej wrażliwości, zniszczył go przez lenistwo, przez snobizm, przez niechlujstwo, przez pychę i dumę, przez wzloty i upadki. A cóż to znowu? Katalog starych książek? Czym był wreszcie ten jego talent? Miał go na pewno, ale kupczył nim zamiast go używać. Nie ujawniał go nigdy w tym, co robił, lecz w tym, co mógłby zrobić. Zresztą nie za­rabiał na życie ani piórem, ani ołówkiem, ale wybrał sobie zupełnie inny sposób. Czyż nie było dziwne, że ilekroć kochał się w jakiejś kobiecie, była ona z re­guły bogatsza od swojej poprzedniczki? A gdy nie umiał już kochać, gdy już tylko kłamał tak jak teraz, tak jak tej kobiecie, która miała więcej pieniędzy od tamtych wszystkich, która miała najwięcej pieniędzy na świecie, która miała też niegdyś męża i dzieci, która brała sobie kochanków i rzucała ich, a która kochała go jako pisarza, jako mężczyznę, jako towa­rzysza życia i jako swoją najcenniejszą własność, czyż nie było rzeczą dziwną, że tej, której nie kochał wcale i której kłamał bez przerwy, że tej potrafił dać wię­cej za jej pieniądze niż tym, które kochał naprawdę?

277

- . Każdy z nas — pomyślał — stworzony jest do tego, co robi. Talent objawia się w tej dziedzinie, w której zarabia się na życie. — Przez całe życie sprzedawał swoją żywotność w takiej czy innej postaci i przekonał się, że kiedy nie był zaangażowany uczu­ciowo, dawał lepszy towar. Przekonał się o tym, ale już nigdy o tym nie napisze. Nie, nie napisze już

o tym, chociaż warto by o tym napisać.

Spostrzegł ją, jak szła przez równinę w stronę obozu. Miała na sobie spodnie do konnej jazdy, w ręku trzymała strzelbę. Za nią dwaj chłopcy nieśli na kiju ustrzeloną antylopę, małego duckerka. Jest wciąż je­szcze przystojna — pomyślał — i ma przyjemne ciało.— Miała prawdziwy talent i zamiłowanie do spraw łóżkowych i choć nie była ładna, lubił jej twarz. Czy­tała dużo, chętnie jeździła konno, namiętnie polowała i stanowczo za dużo piła. Mąż jej umarł, gdy była je­szcze stosunkowo młodą kobietą, i przez pewien czas poświęciła się całkowicie swoim dwojgu podrastają- cym dzieciom, które jej nie potrzebowały i które jej obecność krępowała oraz swoim stajniom i książ­kom, i wreszcie butelce. Przed kolacją lubiła czy­tać, a czytając piła whisky z wodą sodową. Przy kolacji była już lekko wstawiona, a wypiwszy je­szcze butelkę wina była zwykle dość pijana, by móc usnąć.

Tak było, zanim zaczęła mieć kochanków. Gdy już zaczęła mieć kochanków, nie piła tak dużo, gdyż nie musiała już upijać się, żeby zasnąć. Lecz kochankowie nudzili ją. Miała męża, z którym się nigdy nie nudziła, a ci ludzie nudzili ją naprawdę bardzo.

' Potem jedno z dzieci zginęło w wypadku samo­lotowym i potem nie chciała już kochanków, a wobec tego, że alkohol przestał być dla niej środkiem znie­czulającym, musiała urządzić sobie zupełnie nowe ży-

278

cie. Zaczęła się nagle bać samotności. Ale chciała mieć przy sobie kogoś, kogo przynajmniej mogłaby szano­wać.

Zaczęło się bardzo banalnie. Lubiła jego utwory i podziwiała jego tryb życia. Wyobrażała sobie, że robi tylko to, na co ma ochotę. Kroki, jakie przedsię­wzięła, by go zdobyć, i przyczyny, dla których w końcu zakochała się w nim, były żelazną konsekwencją no­wego życia, jakie starała się sobie zbudować, a on po prostu sprzedawał to, co pozostało mu jeszcze z daw­nego życia.

Sprzedawał za pieniądze, to pewne, za komfort i za co jeszcze? Nie wiedział dobrze. Kupiłaby mu wszy­stko, czego by zażądał. To było pewne. Poza tym była wyjątkowo miłą kobietą. Szedł z nią do łóżka równie chętnie jak z każdą inną, a może nawet chętniej, bo była bogata, bo była wdzięczna, bo była miła i nigdy nie robiła scen. A teraz to nowe życie, które zbudo­wała, znów zbliżało się do końca, i to dlatego, że dwa tygodnie temu nie zajodynował kolana, które zadrapał

0 jakieś ciernie, gdy przedzierał się przez busz, by sfotografować stado antylop, co stały z wysoko unie­sionymi łbami i wypatrywały czegoś, węsząc nozdrza­mi, z uszami nastawionymi na najmniejszy szmer, na odgłos którego rzuciłyby się jak szalone w zarośla.

1 tak się też stało — uciekły, zanim zdołał zrobić zdję­cie.

Nadeszła.

Zwrócił głowę w jej stronę i spojrzał na nią z bliska.

Halo! — powiedział.

Zastrzeliłam duckerka — oświadczyła. — Bę­dziesz miał dobry rosół. Każę im też zrobić piure z kartofli. Jak się czujesz?

Znacznie lepiej.

279

To świetnie. Wiesz, pomyślałam, że pewnie ci się teraz polepszy. Spałeś, kiedy odchodziłam.

Uciąłem sobie przyjemną drzemkę. Czy byłaś daleko?

Nie. Tylko za wzgórzem. Udał mi się ten strzał.

Świetnie strzelasz.

Lubię polowanie. Lubię Afrykę. Wiesz, gdyby nie twoja choroba, byłaby, to nasza najprzyjemniejsza podróż. Nie wyobrażasz sobie nawet, ile radości spra­wia mi polowanie z tobą. No i kraj jest piękny.

I mnie się tu podoba.

Kochanie, nie wiesz nawet, jak się cieszę, że się lepiej czujesz. Przedtem, kiedy byłeś taki dziwny, było mi strasznie przykro. Nie będziesz już nigdy tak mó­wił do mnie, prawda? Przyrzeknij.

Nie — odpowiedział. — Zresztą nie pamiętam, co mówiłem.

Nie dręcz mnie. Nie powinieneś mnie dręczyć. Jestem tylko niemłodą kobietą, która cię bardzo kocha i chce robić to, co ty chcesz. Nieraz mnie już w życiu dręczono. Nie chcesz mnie chyba zamęczyć.

Chciałbym cię zamęczyć kilka razy, ale w łóż­ka — powiedział.

Tak. To najlepszy sposób. Tak powinno być. Samolot przyleci jutro.

Skąd wiesz?

Jestem pewna. Musi przylecieć. Chłopcy przy­gotowali już drzewo i trawę do podpalenia. Oglądałam pole dzisiaj rano. Jest dosyć miejsca na lądowanie i sterty trawy ułożone są po obu końcach.

Dlaczego myślisz, że przyleci jutro?

Jestem przekonana. Właściwie już się spóźnił. Jak dostaniemy się do miasta, to opatrzą ci nogę i bę­dziemy się mogli znów na dobre niszczyć, ale nie ga­daniem.

I I

Napijmy się czegoś. Słońce już zaszło.

Czy ci to nie zaszkodzi?

Na pewno nie.

No, to napiję się z tobą. Molo, lettti dui whisky- soda\ — zawołała.

Powinnaś włożyć wysokie buty, bo pogryzą cię moskity — powiedział.

Włożę je już po kąpieli.

Pili. A tuż przed nastaniem nocy, kiedy za mało było już światła dla myśliwych, na równinie ukazała się hiena wędrująca za wzgórze.

To ścierwo przechodzi tędy co wieczór — po­wiedział — od dwóch tygodni.

To ona tak wyje po nocach. Mnie to nie prze­szkadza. Ale to paskudne stworzenie.

Teraz gdy pili razem, gdy nie odczuwał żadnego bólu, tylko lekkie zdrętwienie mięśni od leżenia w jed­nej pozycji, gdy obserwowali boyów rozpalających ognisko i długie ich cienie tańczące po ścianach na­miotu, poczuł, że wraca stare uczucie zadowolenia z tego łatwego życia. Naprawdę była dla niego dobra. Po południu był niesprawiedliwy i okrutny. Była to wspaniała kobieta, naprawdę wspaniała. I w tej samej chwili uświadomił sobie, że musi umrzeć.

Świadomość ta przyszła nagle wielką falą. Ale nie jako fala wody czy wiatru, lecz jako cuchnąca fala samotności, na której grzbiecie kołysała się leciutko hiena.

Co ci jest, Harry? — spytała.

Nic — odpowiedział. — Lepiej przesiądź się na drugą stronę, żebyś nie siedziała pod wiatr.

Czy Molo zmienił opatrunek?

Zmienił. Teraz używa już tylko kwasu bornego.

Jak się czujesz?

Dziwnie.

281

,i!

wykąpać — oświadczyła. — Wrócą za chwilą. Zjemy razem kolacją, a potem wstawimy two­je łóżko do namiotu.

A wiąc — powiedział do siebie — dobrze, żeśmy przestali się kłócić. — Z tą kobietą nigdy się nie kłó­cił, podczas gdy z tamtymi, które kochał naprawdę, kłócił się tak gwałtownie i tak często, że w końcu w kłótniach tych ginęło powoli uczucie. Za bardzo ko­chał, za wiele wymagał i w końcu marnował wszystko.

Myślał o okresie konstantynopolskim i o kłótniach paryskich, które poprzedziły wyjazd. Łajdaczył się przez cały czas, a gdy to się skończyło i gdy zobaczył, że nie potrafi zabić swojej samotności, a tylko ją po­garsza, napisał do niej, do tej pierwszej, do tej, która go opuściła, o tym właśnie, że nie potrafi zabić sa­motności... I o tym, że raz gdy stał przed kawiarnią „Regence", wydało mu się, że widzi jej sylwetkę, i że zrobiło mu się mdło i słabo, i że potrafił godzinami chodzić bulwarem za jakąś kobietą, która mu ją przy­pominała, bojąc się sprawdzić, że to nie ona, i bojąc się jednocześnie stracić uczucie nadziei. J o tym, że ilekroć i spał z jakąś kobietą, było mu jeszcze bardziej tęskno za nią. I o tym, że to, co zrobiła, nie ma żadne­go znaczenia, albowiem nie potrafi się nigdy wyleczyć z miłości do niej. Pisał ten list zupełnie na trzeźwo w klubie i wysłał go do Nowego Jorku z prośbą, by odpisała na adres paryskiego biura. To wydało mu się najpewniejsze. I tegoż wieczoru tęsknił za nią tak okropnie, że poczuł w sobie straszliwą pustkę i wy­szedł na miasto, i pod „Taximem“ przygadał sobie jakąś dziewczynę, i zaprosił ją na kolację. Po kolacji poszedł z nią na dansing, ale tańczyła kiepsko i zamie­nił ją na jakąś armeńską dziwkę, która ocierała się

282

0 niego brzuchem tak mocno, że aż parzyło. Zabrał ją jakiemuś angielskiemu podoficerowi artylerii po grubszej awanturze. Artylerzysta poprosił go na dwór

1 tam, na chodniku, bili się ze sobą w zupełnych ciem­nościach. Najpierw uderzył go dwa razy mocno w szczękę, a gdy tamten nie upadł, wiedział już, że będzie to dłuższa bójka. Artylerzysta walnął go w pierś, a potem w kość policzkową. Wtedy on za­machnął się lewą ręką i trafił, a artylerzysta rzucił się na niego, chwycił go za połę marynarki i oddarł mu rękaw, a on rąbnął go dwa razy prawą pięścią za ucho, a gdy odpychał go, tamten trafił jeszcze raz prawą. Gdy artylerzysta wreszcie upadł, wyrżnął gło­wą o chodnik, on porwał dziewczynę i począł z nią uciekać, gdyż już słychać było kroki zbliżających się kanarków. Wsiedli do taksówki i pojechali nad Bosfor do „Rimmily Hissa“ i z powrotem, a noc była chłodna; potem poszli do łóżka, a ona była właśnie taka, jak się spodziewał — trochę przejrzała, ale gładka, różowa, różana, słodka jak ulepek, gładkobrzucha i piersiasta i nie trzeba było jej kłaść poduszek pod pośladki. Odszedł z pierwszym brzaskiem poranka, ostrożnie, bu jej nie zbudzić, i zjawił się w „Pera Pałace“ z podbi­tym okiem i z marynarką o urwanym rękawie pod pachą.

Tejże nocy odjechał do Anatolii i pamięta, że później, w czasie tej podróży, jechali przez cały jeden dzień przez pola maków uprawianych na opium. Dziwne to było uczucie i po pewnym czasie zatracało się świadomość odległości. Dojechali do miejsca, skąd ruszyli do ataku z nowoprzybyłymi oficerami z Kon­stantynopola, którzy nie mieli zielonego pojęcia o ni­czym, a artyleria zaczęła walić we własne oddziały i brytyjski obserwator płakał jak dziecko.

Tegoż dnia po raz pierwszy w życiu zobaczył za-

283

bitych żołnierzy w białych spódniczkach baletowych i w spiczastych pantofelkach opatrzonych pomponami. Turcy nacierali systematycznie, grupami, i uńdział, jak mężczyźni w spódniczkach uciekali, a oficerowie strzelali do nich, a potem uciekali też sami. Wreszcie i on, i brytyjski obserwator zaczęli biec i biegli szyb­ko. Płuca bolały nieznośnie, a w ustach miał smak metalu. Zatrzymali się za jakimiś głazami, a Turcy nadchodzili tą samą, niepowstrzymaną falą. Póź­niej widział rzeczy, o których nawet myśleć się nie chciało, a nieco później rzeczy jeszcze straszniejsze. Toteż gdy powrócił do Paryża, nie chciał mówić i nie mógł nawet znieść, gdy ktoś wspominał o tamtych sprawach. Kiedyś na tarasie kawiarni paryskiej zoba­czył tego poetę amerykańskiego o durnej, kartoflanej twarzy siedzącego przy stoliku przed stertą spodków i rozmawiającego o dadaizmie z jakimś Rumunem, który twierdził, że nazywa się Tristan Tsara, i cierpiał na wieczne bóle głowy, a w oku nosił monokl. Potem wrócił do domu, do żony, którą teraz znów kochał za­pomniawszy o tamtych kłótniach, o tym całym szaleń­stwie, szczęśliwy, że jest w domu — i wtedy właśnie przystano mu z biura pocztę.

Rano przyniesiono mu kilka listów na tacy i gdy zobaczył charakter pisma, zrobiło mu się zimno i go­rąco i usiłował ukryć Ust pod stosem innych kopert, ale żona zaraz spytała: „Od kogo ten Ust, kocha­nie?“, i to był początek końca tej historii.

Pamiętał je wszystkie, pamiętał wszystkie dobre chwile spędzone z nimi i wszystkie kłótnie i awantury. Na te swoje kłótnie wybierali sobie najpiękniejsze miejsca na kuli ziemskiej. Dlaczego zawsze zaczynały się kłócić, kiedy czuł się najlepiej? Nigdy o tym nie pisał. Z początku dlatego, że nie chciał im sprawiać przykrości, a potem dlatego, że uważał, iż jest dość

li

innych spraw do opisywania. Ale przecież wiedział, że kiedyś w końcu będzie o tym pisał. Tyle zostało je­szcze do napisania. Widział zmiany zachodzące w sa­mym świecie, nie tylko w wydarzeniach. Bywał świad­kiem wielu wydarzeń i obserwował ludzi. Widział w nich głębsze, subtelniejsze zmiany i pamiętał ich z najróżniejszych okresów życia. Był sam częścią tych wydarzeń, był ich świadkiem i obowiązkiem jego było pisanie o nich; ale teraz już na to za późno.

Jak się czujesz? — spytała. Wyszła z namiotu po kąpieli.

Dobrze.

Czy zjadłbyś co? — Za nią stał Molo ze skła­danym stolikiem i drugi boy z talerzykami.

Chciałbym pisać — powiedział.

Napij się przynajmniej rosołu, musisz podtrzy­mać siły.

Umrę dziś w nocy — powiedział spokojnie. — Nie potrzebuję podtrzymywać swoich sił.

Błagam cię, Harry — powiedziała — nie bądź melodramatyczny.

Dlaczego nie powąchasz? Noga zgniła już do połowy uda? Po jaką cholerę mam się paprać z roso­łem? Molo, dawaj whisky-soda.

Proszę cię, napij się rosołu — prosiła łagodnym głosem.

No, dobrze.

Rosół był za gorący. Musiał trzymać kubek przez dłuższą chwilę, zanim płyn w nim wystygł dostatecznie, a potem z trudem połknął go pokonując uczucie mdłości.

Jesteś wspaniała — oświadczył. — Nie zwracaj na mnie uwagi, dobrze?

285

Patrzyła na niego i on patrzył na jej tak dobrze znaną, tak kochaną twarz z okładki Town and Country

i Spura, może trochę zniszczoną alkoholem, może trochę zmęczoną od uprawiania miłości. Ale przecież w Town and Country nigdy nie pokazywali jej jędr­nych piersi i świetnych ud, i tych wprawnych w pie­szczotach rąk. I gdy tak patrzał i widział jej jakże znajomy, miły uśmiech, poczuł znów nadchodzącą śmierć. Tym razem uczucie to nie przyszło falą. Tym razem był to zaledwie podmuszek, podmuszek wiatru, co porusza płomień świecy i czyni go jasnym i wy­sokim.

Powiedz, żeby przynieśli moją siatkę na moskity

i rozwiesili ją pomiędzy drzewami, i niech dorzucą drzewa do ognia. Nie chcę dzisiaj spać w namiocie. Nie warto się stąd ruszać. Niebo jest czyste. Na pewno nie będzie deszczu.

A więc tak się umiera, w szeptach, których się samemu nawet nie słyszy. No, przynajmniej nie bę­dzie więcej kłótni. To mógł przyrzec każdemu. Nie za­mierza zepsuć sobie teraz jedynego doświadczenia, ja­kiego jeszcze nigdy nie zaznał. Ale pewnie je zepsuje. Psuł sobie wszystko w życiu. A może jednak nie ze­psuje.

Czy potrafisz stenografować? — spytał.

Nie, nigdy się tego nie uczyłam.

Nie szkodzi.

I tak nie było już czasu, chociaż wszystko zlewało się teraz w jedną całość i gdyby się tylko trafiło na odpowiednie słowa, można by to zmieścić w paru zda­niach.

Dom zbity był z wielkich pni, pobielany wapnem

i stal na wzgórzu nad jeziorem. Nad drzwiami, na

drążku, wisiał dzwon, którym zwoływano łudzi na po­siłki. Za domem były poła, za połami 1 as. Dwa szeregi topoli łombardzkich biegły od domu do przystani. To­pole rosły też dokoła jeziora. Skrajem lasu wiodła droga na wzgórze i tam chodził na jeżyny. Potem dam, się spalił i wszystkie strzelby, które leżały nad ko­minkiem, na podpórkach z kopyt jelenich, spaliły się także, a potem wszystkie lufy wraz z ołowiem, co stopniał w magazynkach, leżały na kupie popiołu, któ­rego używało się do robienia ługu w wielkich, żelaz­nych kotłach. Pytał dziadka, czy mógłby się nimi ba­wić, a dziadek odpowiedział, że nie. Były to strzelby dziadka, innych nigdy już sobie nie kupił. I nigdy więcej nie poszedł już na polowanie. Dom odbudowano w tym samym miejscu, tym razem z desek, i pomalo­wano go na biało, a z ganku widać było topole i leżące za nimi jezioro. Ale nigdy już nie było strzelb. Lufy tamtych, co zwykły leżeć na jelenich podpórkach, nad kominkiem spalonego domu, leżały sobie na kupie po­piołu i nikt ich nigdy nie ruszał.

Po wojnie wydzierżawili sobie w Szwarcwaldzie potok, pełen pstrągów, a prowadziły tam dwie drogi. Jedna przez dolinę do Trybergu, przez białą drogę ciągnącą się wśród cienistych drzew, a potem boczną dróżką przez wzgórza, gdzie mijało się wiele małych gospodarstw z wielkimi, szwarcwaldzkimi domami. Ta droga prowadziła prosto do potoku. Tu zaczynał się połów.

Druga droga była inna, trzeba się nią było wspinać stromo w górę do skraju lasu i iść sosnowym borem grzbietami wzgórz. Potem na łąkę, a łąka ta prowa­dziła już prosto w dół do mostku. Wzdłuż potoku rosły brzozy, a sam potok nie był bardzo szeroki, ale wartki

i przezroczysty, rozszerzający się w tych miejscach, w których podmywał korzenie brzóz. Właściciel hotelu

287

w Trybergu chwalił sobie sezon. Było tam u niego bardzo przyjemnie i wszyscy się ze sobą przyjaźnili. Następny rok przyniósł inflację; pieniądze, które za­robił w poprzednim sezonie, nie starczyły nawet na zakup prowiantów i uruchomienie hotelu, więc po­wiesił się.

To można by chyba jeszcze podyktować, ale jak dyktować o placu Contrescarpe, gdzie sprzedawcy ma­lowali kwiaty na ulicy i farba lała się na kocie łby jezdni, tam gdzie był przystanek autobusu i gdzie sie­dzieli starcy i staruchy, pijani winem i tanim marc’iem. Jest zimno i dzieciakom leje się z nosa; w „Café des Amateurs“ powietrze przesiąknięte jest zapachem brudnego potu, biedy i pijaństwa, a na górze mieszkają prostytutki z „Bal MusetteKonsjerżka gościła u siebie kawalerzystę z Gwardii Republikań­skiej; jego wspaniały, końskim ogonem ozdobiony kask leżał na krześle. A lokatorka z tamtej strony hallu, której mąż był zawodnikiem kolarskim, tak się ucie­szyła owego poranka w sklepie z nabiałem, kiedy otworzyła „L’Auto“ i zobaczyła, że przyszedł trzeci w wyścigu Paryż — Tours, w swoim pierwszym wiel­kim raidzie. Zarumieniła się i roześmiała, a potem płacząc poszła na górę do swojego pokoju, trzymając w ręku żółte kartki sportowego pisma. Mąż kobiety, która prowadziła „Bal Musette“, był szoferem taksów­ki, a gdy on, Harry, musiał czasami jechać wcześnie na lotnisko, tamten budził go stukaniem w drzwi, a po­tem razem wypijali po szklance białego wina przy kontuarze baru, zanim ruszyli w drogę. Znał wtedy swoich sąsiadów z dzielnicy, bo wszyscy byli biedni tak jak i on.

Dokoła placu mieszkały dwa rodzaje ludzi, pijacy i sportowcy. Pijacy zagłuszali biedę na swój sposób, sportowcy zaś wysiłkiem fizycznym. Byli to potomko­

wie komunardów i bez trudu rozeznawali się w poli­tyce. Wiedzieli bardzo dobrze, kto rozstrzelał ich oj­ców, ich krewnych, ich braci i przyjaciół, gdy wojska wersalskie wkroczyły do miasta po upadku Komuny. Rozstrzeliwano po prostu każdego, kto miał zgrubiałe od pracy ręce, kto nosił na głowie czapkę lub miał jakieś inne znamiona wskazujące, że jest człowiekiem pracy. Wśród tej biedoty, w tej właśnie dzielnicy, w pokoiku, którego okna wychodziły na jatkę końską i winiarnię, zaczął pisać to, co miało być istotą jego twórczości. Żadnej innej dzielnicy Paryża nie miał już nigdy pokochać tak bardzo; kochał jej rozłożyste drzewa, stare domy, otynkowane na biało na górze, a dołem pomalowane na brązowo, długie, zielone auto­busy na okrągłym placu, purpurową farbę spływającą po kocich łbach i jeszcze nagły spadek ulicy Kardy­nała Lemoine prowadzącej prosto do rzeki, a z drugiej strony kipiącą własnym, gwarnym życiem ulicę Mouffe- tard. Była tam jeszcze jedna ulica, która wiodła w górę, wprost do Panteonu, i inna, którą zawsze wy­bierał, kiedy jeździł na rowerze. Jedyna asfaltowana ulica w całej dzielnicy, gładka dla opon, miała wąskie, wysokie domy, a w jednym z nich, w tanim hoteliku, zmarł Paul Verlaine. Mieszkanie jego, Ilarry’ego, miało tylko dwa pokoiki, ale na najwyższym piętrze wynaj­mował sobie za sześćdziesiąt franków miesięcznie po­kój, w którym pisał, i z tego pokoju był widok na dachy i kominy, i wszystkie wzgórza Paryża.

Z samego mieszkania widok był tylko na sklepik, w którym sprzedawano węgiel i drzewo, i wino, kiepskie wino. Widać było też złotą końską głowę, wywieszoną przed jatką, a w otwartym oknie wysta­wowym wisiały żółto-czerwone poicie końskiego mięsa. W kooperatywie, wymalowanej na kolor zie­lony, kupowali wino, dobre i łanie. Poza tym widać

ć'

było tylko otynkowane ściany i kilka okien sąsiadów.

Tych sąsiadów, którzy nocą, gdy jakiś pijak jęczał

i zawodził na chodniku w owej typowej francuskiej

ivressie, o której propaganda mówiła, że nie istnieje,

otwierali okna i wymyślali:

Gdzie policjant? Kiedy jest potrzebny, to go

nigdy nie ma. Pewnie śpi z jakąś konsjerżką. Gdzie

jest policjant?

Aż wreszcie ktoś wylewał kubeł wody przez okno

na ulicę i jęki ustawały.

Co to? Woda? To dobry pomysł. — I zamykały się okna.

Marie, sprzątaczka, protestowała przeciwko ośmio­godzinnemu dniu pracy i mówiła:

Kiedy mąż pracuje do szóstej, to upija się po drodze do domu tylko trochę i nie wydaje tyle pie­niędzy. Ale jak pracuje do piątej, to upija się co noc i w ogóle nie przynosi pieniędzy do domu. Zony ro­botników płacą za ten skrócony dzień pracy.

Czy nie napiłbyś się jeszcze rosołu? — spytała go teraz kobieta.

Nie, dziękuję. Jest doskonały.

Spróbuj choć troszeczkę.

Napiłbym się whisky.

To ci zaszkodzi.

Nie. To mi tylko nie pomoże. Pamiętasz tę pio­senkę? Słowa i muzyka Cole Portera.

Dobrze wiesz, że lubię, kiedy pijesz.

Wiem, wiem. Tylko że mi to może zaszkodzić. Jak ona sobie pójdzie — pomyślał — wypiję, ile

zechcę. Nie, nie, ile zechcę, ale ile jest. O, jakie straszne znużenie! Trzeba się choć na chwilę zdrzem­nąć. — Leżał spokojnie, ale śmierć nie nadchodziła.

Musiała pójść dokoła, inną ulicą. Jechała parami, na rowerach, po jezdniach, bezszelestnie.

Nie, nigdy nie pisał o Paryżu. O tym Paryżu, który kochał naprawdę. Ale przecież nie pisał także o tylu innych rzeczach.

Na przykład o ranczy i o srebrnoszarych krzakach szałwii, o wartkich, przezroczystych wodach, płyną­cych nawadniającymi rowami, i o głębokiej zieleni krzaków alfalfy. Ścieżka wiodła ku wzgórzom, a la­tem bydło było płochliwe jak sarny. Jesienią zaś, kiedy sprowadzało się je do doliny, szło w tumanach kurzu, porykując, jedną powolną hałaśliwą ławą. Za górami, w jaskrawym świetle wczesnego wieczora, rysował się ostro i wyraźnie szczyt, a nocą jechało się konno po­przez dolinę oświetloną jasno światłem księżyca. Pa­miętał teraz dokładnie, jak szedł kiedyś ciemną nocą przez las, trzymając się końskiego ogona. Pamiętał wszystkie opowiadania, które zamierzał kiedyś na­pisać.

Jedno było o niedorozwiniętym parobku, którego pewnego razu zostawili na ranczy i któremu powie­dzieli, żeby nie pozwolił nikomu dobrać się do siana. Pewnego dnia zjawił się po paszę stary łotr z Forks, który kiedy ten sam parobek pracował u niego, bił go regularnie. Chłopiec odmówił staremu siana, a sta­ry zagroził, że go znów zbije. Chłopiec wziął strzelbę z kuchni i gdy stary wszedł do stodoły, zastrzelił go. A kiedy wrócili na ranczę, stary nie żył już od ty­godnia, a zamarznięte jego zwłoki były częściowo po­żarte przez psy. Ale to, co pozostało, załadowało się na sanie, okryło prześcieradłem i dobrze przywiązało sznurem. Obydwaj z chłopcem założyli narty i zacią­gnęli sanie do szosy, a potem szosą sześćdziesiąt mil

19*

291

do miasta, gdzie trzeba było wydać parobka w ręce policji. Chłopcu nawet do głowy nie przyszło, że zo­stanie aresztowany. Myślał, że spełnił swój obowiązek i że zostanie nagrodzony, i że ma przyjaciela. Przecież pomagał przy transporcie zwłok starego, co było dosta­tecznie wyraźnym dowodem dla każdego, że stary był człowiekiem złym i że usiłował ukraść paszą, która do niego nie należała. Gdy szeryf nałożył mu kajdanki, parobek nie chciał po prostu wierzyć, że to możliwe. I zaczął płakać. To było jedno z wielu opowiadań, któ­re chciał napisać. Znał co najmniej dwadzieścia do­brych opowiadań z tamtych stron, ale żadnego z nich nie napisał. Dlaczego?

Ty powiesz im, dlaczego — powiedział.

Co takiego, kochanie?

Nic.

Teraz, kiedy go miała, nie piła już tyle co przed­tem. Ale gdyby nawet miał żyć, też o niej by nie pi­sał. Ani o żadnej z nich. Bogate były nudne i za dużo piły albo wciąż grały w warcaby. Były nudne i po­wtarzały się. Pamiętał dobrze biednego Juliana i jego romantyczny strach przed tymi kobietami, i opowiada­nie, które napisał, a które zaczynało się od słów: „Lu­dzie bardzo bogaci są zupełnie inni niż ty czy ja“. I jak ktoś na to odpowiedział Julianowi: „Oczywiście, bo mają więcej pieniędzy“. Ale Julian nie uważał te­go wcale za śmieszne. Był przekonany, że bogaci mają jakiś specjalny urok, a gdy przekonał się później, że tak nie jest, świadomość ta złamała go zupełnie.

A on, on pogardzał ludźmi, którzy łamali innych. Nie podziwiał ich, bowiem rozumiał ich aż. za dobrze. Był pewny siebie, tak przynajmniej sądził, dlatego że nic nie mogło go głęboko dotknąć, w gruncie rzeczy bowiem na niczym mu naprawdę nie zależało.

292

Potrafią dać radą wszystkiemu — pomyślał — nie zmoże mnie nic, o nic nie dbam.

Dobrze. Nie będzie się przejmował śmiercią. Jedy­na rzecz, której się w życiu bał, to ból. Potrafił go znieść równie dzielnie jak każdy inny mężczyzna, chy­ba że trwał zbyt długo i wyczerpał jego siły. Ale tym razem było tak, że ten okropny ból, który miał już złamać jego wolę, nagle i niespodzianie ustał.

Pamiętał, a było to dawno temu, jak Williamson, oficer, bombardier, przeprawiając się nocą przez druty, natknął się na granat porzucony przez jakiś patrol niemiecki. I pamiętał, jak Williamson wył i jak bła­gał, żeby go zabili. Był to człowiek tęgi, bardzo od­ważny, dobry oficer,, chociaż lubił urządzać jakieś fan­tastyczne pokazówki. Ale tamtej nocy, uwikłany w za­siekach i oświetlany od czasu do czasu światłem ra­kiety, leżał i wył. Kiszki wypadły mu z jamy brzusz­nej i zaplątały się w drutach. Gdy wreszcie poszli po niego, musieli go odciąć obcęgami. „Zabij mnie, Harry, na litość boską, zabij mnie!“ Kiedyś, znacznie przed­tem, pokłócili się o to, czy Pan Bóg zsyła na człowie­ka próbę większą, aniżeli człowiek może znieść, i ktoś wygłosił wtedy teorię, że gdy ból staje się naprawdę nieznośny, człowiek traci automatycznie przytomność. Ale zapamiętał sobie dobrze Williamsona i tamtą noc. Williamson nie tracił przytomności, aż Harry oddał mu wszystkie tabletki morfiny, jakie chował dla sie­bie, a i te nie podziałały od razu.

Ale to, na co cierpiał w tej chwili, było przecież łatwe, i jeżeli nie miało się pogorszyć, to nie ma się czym przejmować. Tyle tylko, że wolałby umierać w lepszym towarzystwie.

293

w

Zastanawia! się przez chwilę, w jakim towarzy­stwie chciałby być w tej chwili.

Nie — pomyślał wreszcie — jeżeli człowiek robi wszystko za długo i za późno, to trudno spodziewać się, że ludzie na niego będą czekali. — Wszyscy już odeszli. Przyjęcie się skończyło, pozostała tylko pani domu.

Umieranie zaczyna mnie tak samo nudzić jak wszystko inne — pomyślał.

Co za nuda! — powiedział głośno.

Co masz na myśli, kochanie?

Wszystko, co trwa tak cholernie długo.

Spojrzał na jej twarz, zawieszoną pomiędzy nim

a ogniskiem. Siedziała wygodnie na krześle, a światło padało na jej sympatyczną, lekko pomarszczoną twarz. Była senna. Usłyszała szelest kroków hieny tuż za obrębem światła ogniska.

Pisałem — powiedział. — Zmęczyło mnie to.

Czy uda ci się zasnąć?

Na pewno. Czemu się nie położysz?

Przyjemnie mi siedzieć przy tobie.

Czy nie czujesz czegoś dziwnego? — spytał.

Nie, nic, jestem po prostu trochę senna.

Ale ja coś czuję.

Przed chwilą właśnie poczuł przechodzącą mimo śmierć.

Wiesz, jedyne uczucie, jakiego naprawdę nigdy nie zatraciłem — powiedział — to ciekawość.

Nigdy nie zatraciłeś niczego. Jesteś najpełniej­szym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam w życiu.

Chryste Panie! — powiedział. — Dlaczego ko­biety nic nie rozumieją. Czym się kierujesz? Powiedz! Pewnie intuicją?

Albowiem właśnie w tej samej chwili śmierć znów

294

przyszła, położyła głowę w nogach łóżka i poczuł wy­raźnie na sobie jej oddech.

Nigdy nie wierz w te opowiadania o kosie i o czaszce — zwrócił się do kobiety. — Powiadam ci, że może to być z równym powodzeniem ptak albo dwaj policjanci na rowerach. Albo coś o szerokim ryju, jak hiena.

Tamto przysunęło się bliżej, ale było teraz zupeł­nie bezkształtne, po prostu zajmowało miejsce.

Powiedz, żeby sobie poszło.

Nie odchodziło, ale przeciwnie, przysunęło się jesz­cze bliżej.

Ale masz okropny oddech — powiedział mu. — Śmierdzisz jak zaraza.

Znowu przysunęło się bliżej i nie mógł już do nie­go mówić, a gdy spostrzegło, że już mówić nie może, przysunęło się jeszcze bardziej; spróbował odpędzić je bez słów, ale rzuciło mu się całym ciężarem na piersi i przykucnęło sobie tam, tak że nie mógł się już ani poruszyć, ani wydobyć głosu i wtedy usłyszał głos kobiety:

Bwana zasnął. Podnieście łóżko bardzo ostroż­nie i zanieście do namiotu.

Nie mógł mówić, a chciał powiedzieć, żeby je ode- gnała, ale ono stało się jeszcze cięższe i nie mógł już nawet oddychać. A potem nagle, gdy podnosili łóżko, ciężar usunął się z piersi i zrobiło się zupełnie lekko.

Było rano, było rano od pewnego już czasu i usły­szał warkot samolotu. Samolot ukazał się na niebie bardzo malutki i zakreślił szerokie koło, a chłopcy wybiegli z namiotów i zapalili ogniska, lejąc obficie benzynę i dokładając wielkie sterty trawy, tak że po obydwu stronach pola zapłonęły dwie długie smugi ognia. Poranny wiatr chylił płomień w stronę obozu. Samolot zatoczył jeszcze dwa koła, tym razem bardzo

nisko, wyprostował się i wylądował gładziutko, i zaraz potem ukazał się stary Compton w szarych spodniach, tweedowej marynarce i brązowym filcowym kapelu­szu na głowie.

Co to za kawały, stary durniu! — zawołał Com­pton.

Noga mi się paskudzi — odpowiedział. — Zjesz śniadanie.

Dziękuję. Napiję się tylko herbaty. Przylecia­łem Pchłą. Nie będę mógł zabrać twojej pani. Jest tylko jedno miejsce dla ciebie. Ciężarówka jest już w drodze.

Helena wzięła Comptona na stronę i coś z nim szep­tała.

Compton powrócił po chwili, jeszcze radośniejszy niż zazwyczaj.

Zaraz cię zabieramy — powiedział. — Wrócę po panią. Obawiam się jednak, że będą musiał wziąć benzynę w Arushy. No więc, jazda, śpieszmy się.

A co z herbatą?

Właściwie wcale mi się nie chce pić.

Chłopcy podnieśli go wraz z łóżkiem, obchodząc zie­lone namioty, w dół koło skał i dalej na równinę, gdzie płonęły jasno długie smugi ognia. Trawa była już całkiem spalona, a wiatr podsycał płomień. Tam stał mały samolocik. Trudno było ulokować Harry’ego w niewielkiej przestrzeni, ale wreszcie siedział już wygodnie w skórzanym fotelu, oparłszy sztywno wy­prostowaną nogę o poręcz fotela Comptona. Compton zapalił motor i wlazł do środka. Pomachał ręką chłop­com i Helenie i zaraz nieskładny hałas zamienił się w znajomy, stary warkot. Zawrócili zgrabnie, a Com- pie omijał jamy dzików i pędził jak szalony pomiędzy smugami ognia. Podrzucało ich na nierównym tere­nie, a potem podrzuciło jeszcze raz, a dobrze, i już

290

1

unosili się w górę, a wtedy zobaczył wszystkich, jak stali na dole powiewając chusteczkami, widział obóz rozłożony pod wzgórzem, który teraz wydawał się co­raz bardziej płaski. Równina roztaczała się coraz sze­rzej, tu i ówdzie pojawiały się kępy drzew, busz spłasz­czał się także coraz bardziej, a wszystkie wydeptane przez zwierzynę ścieżki prowadziły bezpośrednio do wyschniętych wodopojów. Zobaczył też jakąś wodę,

0 której nie miał dotąd pojęcia. Zebry miały teraz już tylko małe, zaokrąglone plecy, a gnu, jak wielkie wy­krzykniki o grubych kropkach, gwiaździście rozbiega­ły się po równinie, kiedy zaczął je doganiać cień sa­molotu. Były coraz mniejsze, a w biegu ich nie było już galopu. Równina ciągnęła się jak okiem sięgnąć, a była cała szarożółta. Bezpośrednio przed oczami miał tweedową marynarkę starego Compie i jego brązowy filcowy kapelusz. Po chwili minęli pierwsze pasmo wzgórz i zaraz znaleźli się nad górami, porośniętymi zielonym, gęstym lasem i prętami bambusu, i znowu lasem, wyrzeźbionym teraz w wypukłości i wklęśnię­cia. Pozostawili to za sobą, minęli jeszcze kilka wzgórz, potem znaleźli się nad gorącą, purpurowobrunatną równiną, podrzucającą samolot falami upału. Compie odwracał się od czasu do czasu, żeby stwierdzić, czy wszystko w porządku.

A potem nagle, zamiast lecieć prosto na Arushę, skręcili w lewo. Compie widocznie obliczył, że ma dość paliwa. Harry spojrzał w dół i zobaczył pod sobą różową chmurę, poruszającą się tuż nad ziemią, jak pierwsza śnieżna burza, i zrozumiał, że to szarańcza przybywa już z południa. Zaczęli się znów wznosić

1 zdawało się, że lecą na wschód, potem nagle pociem­niało i znaleźli się w samym środku burzy. Deszcz szumiał gęsto i gwałtownie jak wodospad, ale zaraz wydostali się, a stary Compton odwrócił głowę i wska-

297

zał palcem: przed nimi stal wielki jak świat, wspa­niały, olbrzymi, nieprawdopodobnie biały i błyszczą­cy w słońcu kwadratowy szczyt Kilimandżaro. Wtedy zrozumiał, że tam leci.

Właśnie w tej samej chwili hiena przestała popła­kiwać w ciemnościach i zaczęła wydawać z siebie dźwięk dziwny, ludzki, brzmiący niemal jak płacz. Kobieta usłyszała ten dźwięk i poruszyła się niespo­kojnie, ale nie obudziła się. We śnie znajdowała się w swoim domu na Long Island i była to noc przed pierwszym balem córki. Nie wiadomo dlaczego, ojciec jej też tam był i właśnie powiedział coś bardzo nie­przyjemnego. Ale po chwili wycie hieny stało się tak głośne, że kobieta przebudziła się i przez chwilę nie mogła zrozumieć, gdzie jest, i bardzo się przeraziła. Potem wzięła latarkę elektryczną i oświetliła nią są­siednie łóżko, które przynieśli do namiotu, kiedy Har­ry już spał. Widziała pod siatką na moskity zarysy jego ciała, ale jedna noga wysunęła się i zwisała bez­władnie z łóżka. Wszystkie bandaże opadły i trudno było na to patrzeć.

Molo! — zawołała. — Molo! Molo!

I zaraz powiedziała:

Harry, Harry — i po chwili już głośniej: — Harry! Proszę cię! O, Harry!

Nie było odpowiedzi i nie dychać też było jego oddechu.

W ciemnościach hiena wyła tym samym głosem, jaki obudził przed chwilą kobietę. Ale kobieta nie sły­szała, tak ogłuszyło ją bicie własnego serca.

Przełożyła Mira Michałowska

JOHN STEINBECK (ur. 1902)

urodził się w Salinas, w stanie Kalifornia. Najlepsze jego utwory związane są tematycznie z tym rejonem. W Tortilla Fiat i Cannery Row ukazuje życie robotników i bezdomnych włóczęgów z pogranicza meksykańskiego, w Myszach i lu­dziach — życie robotników rolnych na ranczach, w Gronach gniewu, które uzyskały nagrodę Pulitzera, maluje krzyżową drogę farmerów wyzutych z własnej ziemi i zmuszonych do poszukiwania pracy w Kalifornii.

Steinbeck, jeden z najwybitniejszych dziś pisarzy ame­rykańskich, rozpoczął karierę pisarską jako dziennikarz. Głę­bokie współczucie dla skrzywdzonych i poniżonych nie po­zwoliło mu jednak wywiązywać się ze swoich obowiązków z takim „obiektywizmem”, jakiego wymagali właściciele ga­zet. Toteż zanim został pisarzem, zmuszony był chwytać się różnych zajęć, zarabiając ciężką pracą fizyczną na chleb.

W przeciwieństwie do wielu współczesnych pisarzy ame­rykańskich, Steinbecka nie zadowala sama błyskotliwość tech­niki pisarskiej. Jego prozę cechuje wyraźne oblicze społeczne i głęboki humanitaryzm. Wielkie Góry, które drukujemy po­niżej, pochodzą z cyklu opowiadań pt. The Red Pony.

Wielkie góry

11 A rozedrganym gorącu letniego popołudnia ma- yy ły chłopiec Jody rozglądał się obojętnie po ranczy za czymś interesującym do roboty. Był już w stajni, rzucał kamieniami w pękate jaskół­cze gniazda, aż się rozpadły i na ziemię sypnęła wy- ściółka ze słomy i starych piórek, potem był w domu, gdzie do pułapki na szczury włożył kawałek starego sera i ustawił ją w miejscu, gdzie kręcił się często Doubletree Mutt, wielkie, dobre psisko. Jody’ym nie kierowało okrucieństwo; po prostu znudziło go długie, gorące popołudnie. Doubletree Mutt oczywiście wpa­kował swój głupi nos w pułapkę i przyciął go sobie, a potem skowyczał jak zarzynany i z pokrwawionym nochalem pokuśtykał do kąta. Bez względu na to, co Muttowi dolegało, zawsze kuśtykał. Miał już taki zwy­czaj. Kiedyś, kiedy był małym szczeniakiem, wpako­wał się do pułapki na kujota i od tego czasu kuśtykał przy każdej okazji, nawet wtedy, gdy tylko na niego krzyczano.

Kiedy Mutt zaskowytał, matka Jody’ego zawołała T. głębi domu;

Jody, na miłość Boską, przestań torturować biedne psisko i znajdź sobie coś do roboty.

Ale Jody poczuł w sobie złość i cisnął w Mutta ka­mieniem. Potem z ganku wziął procę i poszedł w krza-

3H

i1 1 ■

ki, by ubić jakiegoś ptaka. Proca była dobra, miała specjalne gumy kupione w sklepie, ale chociaż Jody często polował na ptaki, jeszcze nigdy żadnego nie trafił. Poszedł ścieżką między zagonami warzywnymi, boso, wzbijając tumany drobnego pyłu.

Po drodze znalazł kamień jakby wymarzony do procy — okrągły, lekko spłaszczony z jednej strony, w sam raz. Umieścił go w procy i poszedł w stronę zarośli i bożydrzewiu. Zmrużył oczy, zacisnął usta.

Po raz pierwszy tego popołudnia był skupiony. W cie­niu bożydrzewiu harcowały małe ptaszki — dziobały między liśćmi, zaniepokojone podfruwały parę stóp i znowu wracały do dziobania. Jody naciągnął proce i zbliżał się ostrożnie. Mały drozd podniósł łepek i spoj­rzał na niego, gotów do odlotu. Jody podkradał się wolniutko, ostrożnie. W odległości dwudziestu stóp od zarośli podniósł procę i wycelował. Kamień gwizdnął, drozd przefrunął parę stóp i wpakował się prosto w pocisk. Runął na ziemię z przetrąconą główką. Jody podbiegł i podniósł go.

No, mam cię — powiedział.

Ptaszek wydawał się teraz znacznie mniejszy. Jo­dy znowu poczuł w sobie złość, więc wyjął z kieszeni scyzoryk i odciął drozdowi łepek. Potem odciął mu skrzydełka, łapki, wreszcie wszystko rzucił w krzewy. Nie obchodził go drozd ani jego życie, ale nagłe się przestraszył: co powiedzieliby starsi, gdyby zobaczyli, że zabija ptaki. Prawie się zawstydził z powodu tej potencjalnej groźby potępienia. Postanowił nie my­śleć o tym więcej, najszybciej zapomnieć o całym zdarzeniu i nigdy nikomu nic nie mówić.

O tej porze roku wzgórza były bardzo spalone słońcem, złociła się dziko rosnąca trawa, ale w miej­scu gdzie z rury leciała źródlana woda do okrągłego koryta i koryto się przelewało, wybujała piękna, zie-

301

napił się wody z omszałego koryta i w zimnej wodzie obmył z rąk krew ptaka. Potem rozciągnął się na tra­wie i zapatrzył w puszyste letnie chmury. Mrużąc jedno oko zbliżał je do siebie i wydawało się, że wy­starczy sięgnąć ręką, by zanurzyć w nich palce. Po­magał też wietrzykowi spychać je w dół nieba, był pewien, że dzięki jego pomocy chmury płyną szyb­ciej. Jednej bardzo puszystej białej chmurze pomógł dojść do grzbietu góry i wypchnął ją szybko poza pole widzenia. Co też ta chmura w tej chwili ogląda? Usiadł, by lepiej widzieć skupisko wysokich szczytów, im dalej, tym bardziej ciemnych, aż wreszcie kończą­cych się postrzępioną granią na samym chyba zacho­dzie. Pełne tajemnic, budzące ciekawość góry! Jakże mało o nich wie.

Co jest po drugiej stronie? — spytał kiedyś ojca.

Pewno znowu góry. Dlaczego pytasz?

A po drugiej stronie tamtych gór?

Znowu góry. Dlaczego pytasz?

I ciągle dalej są góry i góry?

No nie, na końcu jest ocean.

Ale co jest w górach?

Skały, kosodrzew, kamienne urwiska. I nie ma wody.

Byłeś tam kiedy?

Nie.

A ktoś kiedyś tam był?,

Paru ludzi. To niebezpieczne góry, pełne prze­paści i niebezpiecznych przejść. Czytałem, że w górach okręgu Monterey jest więcej niezbadanych szczytów niż gdziekolwiek indziej w Stanach. — Ojciec był z tego dumny.

A potem jest ocean?

302

Potem jest ocean.

Ale między oceanem a górami? — nalegał chło­piec. — Nikt nie wie?

Kilku ludzi chyba wie. Ale tam nie ma nic, po co by warto chodzić. I wody jest mało. Tylko kamie­nie, skały i kosodrzew. Dlaczego pytasz?

Dobrze by tam pójść.

Po co? Tam nic nie ma.

Jody jednak wiedział, że tam coś jest, coś bardzo wspaniałego, ponieważ nieznanego, coś bardzo tajem­niczego i ukrytego głęboko. Czuł, że tak musi być. Spytał matki: — Czy wiesz, co jest w wielkich górach?

Spojrzała na syna, potem na dzikie szczyty i po­wiedziała: — Pewno niedźwiedź.

Jaki niedźwiedź? — zdziwił się.

No ten, który przeszedł szczyty, żeby zobaczyć, co jest do zobaczenia.

Jody pytał także Billy Bucka, pomocnika na ran- czy, czy możliwe, że w tych górach są starożytne mia­sta, ale Billy podzielał zdanie ojca.

Chyba nie — odparł. — Ludzie nie mieliby tam co jeść, chyba żeby to byli tacy ludzie, co jedzą ka­mienie.

Więcej Jody nie mógł się dowiedzieć i dlatego góry wydawały mu się jeszcze bardziej tajemnicze, jeszcze bardziej chciał je poznać. Często myślał o nie kończą­cych się grzbietach, które trzeba przejść, nim się doj­dzie do oceanu. Gdy wierzchołki rano gorzały purpu­rą wschodzącego słońca, Jody’emu zdawało się, że go zapraszają między siebie. A kiedy wieczorem słońce zachodziło za poszarpaną granią, szczyty miały barwę zakrzepłej krwi i stawały się obce, wyniosłe i groźne w swoim dostojeństwie.

Jody leżąc obrócił głowę ku wzgórzom na wscho­dzie, ku wzgórzom Gabilanu, które były wesołe, pełne

ranczy ukrytych w fałdach terenu i sosen rosnących swobodnie na szczytach. Tam mieszkali ludzie, tam, na łagodnych zboczach, toczono walki z Meksykanami. Jody przeniósł wzrok na Wielkie Góry i wzdrygnął się na ów kontrast. Poniżej wzgórza, na którym leżał, znajdowała się rancza jego ojca — zalana słońcem, bezpieczna w miękkim zagłębieniu niecki. Dom bieliło słońce, brunatne belki stajni były miłe dla oka. Rude krowy na sąsiednim wzgórzu skubały trawę, posuwa­jąc się wolno w kierunku północnym. Nawet ciemny cyprys koło baraku wydawał się jakiś swój i bliski. Kury dziobały w kurzu podwórka, podskakując lek­kim, tanecznym krokiem.

A potem wzrok Jody’ego napotkał sylwetkę czło­wieka, który pojawił się na grzbiecie wzgórza, na dro­dze z Salinas, i szedł wolno w stronę ranczy. Jody wstał i też poszedł w stronę ranczy, bo jeśli ktoś miał ich odwiedzić, Jody chciał wiedzieć, kto to taki. Chło­piec był już przy domu, gdy wędrowiec znajdował się dopiero w połowie drogi ze wzgórza. Był to mężczyzna szczupły i prosty w ramionach, a poza tym stary, co widać było ze sposobu, w jaki stawiał kroki. Kiedy się już zbliżył, Jody zobaczył niebieskie bawełniane spodnie i kurtkę z tego samego materiału. Miał na nogach fornalskie buty, na głowie stary kapelusz z szerokim rondem, na plecach zaś pokaźny worek, wypchany jakimiś kanciastymi przedmiotami. Gdy się zbliżył, widać było rysy jego twarzy. Twarz miał ciemną jak suszona wołowina, nad ustami zwisały mu wąsy, niebieskobiałe na tle ciemnej skóry. Na karku spod kapelusza wystawały kosmyki białych włosów. Skóra na policzkach była tak naciągnięta, że sterczały kości — nie mięśnie, ale kości, a nos i podbródek wy-

304

dawały się ostre i kruche. Oczy miał wielkie, głęboko osadzone, ciemne. Źrenice i tęczówki zlewały się w czerń, a całe gałki oczne wydawały się brunatne.

Na twarzy nie widać było żadnych zmarszczek. Nie­bieską marynarkę zapinały mosiężne guziki pod samą szyję, jak zwykle gdy nie ma pod spodem koszuli.

Z rękawów wyglądały kościste przeguby i dłonie gru- złowate, pełne niebieskich żył i twarde jak gałęzie drzewa brzoskwiniowego. Paznokcie miał płaskie, tę­pe i błyszczące.

Stary mężczyzna podszedł do furtki, a gdy zoba­czył Jody’ego, postawił worek na ziemi. Wargi mu troszkę drżały; odezwał się miękkim, jakby bezbarw­nym głosem: '

Mieszkasz tutaj, chłopcze?

Jody był zakłopotany. Obrócił się i spojrzał na dom, obrócił się w drugą stronę i spojrzał na stajnię, gdzie byli ojciec i Billy Buck. — Tak — odparł wresz­cie, skoro znikąd nie otrzymał pomocy.

Wróciłem — powiedział stary człowiek. — Je­stem Gitano i właśnie wróciłem.

Jody nie mpgł wziąć na siebie odpowiedzialności za to wszystko. Wykręcił się na pięcie i pobiegł do domu po pomoc. Trzasnęły za nim głośno drzwi obcią­gnięte siatką. Matkę zastał w kuchni; przepychała właśnie szpilką do włosów dziurki sita, zagryzając przy tym wargi, gdyż praca wymagała skupienia.

Przyszedł stary człowiek! — wykrzyknął Jody w podnieceniu. — Stary paisano i mówi, że wrócił.

Matka odłożyła sito i zatknęła szpilkę do włosów za deskę zlewu,

Co się znowu stało? — spytała spokojnie.

Na dworze jest stary człowiek. Chodź, mamo!

Czego chce? — Matka odwiązała troki fartucha i przygładziła palcami włosy.

305

Nie. wiem. Przyszedł drogą z Salinas.

Matka wygładziła jeszcze suknię i wyszła przed

dom. Jody szedł za nią. Gitano stał przed furtką.

Czego sobie życzycie? — spytała pani Tiflin. Gitano zdjął stary, czarny kapelusz i trzymając go

w obu rękach powtórzył:

Jestem Gitano i wróciłem.

Wróciliście, gdzie wróciliście?

Proste ciało Gitano pochyliło się lekko do przodu.' Prawa ręka opisała łuk nad wzgórzami, łagodnymi stokami i skalistymi górami i wróciła do kapelusza. — Z powrotem na ranczę. Tutaj się urodziłem i mój oj­ciec tu się urodził.

Tu? — zdziwiła się matka. — Ta rancza nie­dawno istnieje.

Nie tu, tam — powiedział stary mężczyzna wskazując palcem skalny zrąb na zachodzie. — Tam, po drugiej stronie, ale domu już nie ma.

Wreszcie zrozumiała: — W tej starej, zmytej pra­wie gliniance?

Tak, seniora. Kiedy ranczę rozparcelowali, desz­cze spłukały gliniane ściany, których nikt nie chronił.

Matka chwilę milczała; dziwne, ciepłe myśli prze­pływały jej przez głowę, ale szybko się ich pozbyła. — No i co chcecie, Gitano?

Zostanę tu, póki nie umrę.

Ale my nie potrzebujemy nikogo do pomocy!

I tak nie mogę ciężko pracować, seniora. Mogę doić krowy, karmić kury, narąbać trochę drzewa, nic więcej. Zostanę. — Wskazał na worek spoczywający u jego stóp. — Tu mam wszystkie swoje rzeczy.

Pani Tiflin obróciła się do syna. — Leć do stajni, Jody, i zawołaj ojca.

Jody pomknął i po chwili wrócił z Carlem Tifli­nem i Billy Buckiem. Stary człowiek stał tam, gdzie

przedtem, ale widać było, że odpoczywa. Rozluźnił mięśnie i całe jego ciało jakby zapadło się.

O co chodzi? — spytał Carl Tiflin. — Co Jody jest taki podniecony?

Pani Tiflin wskazała starego człowieka. — On chce tu zostać. Chce wykonywać lekką robotę i zostać na ranczy.

Nie może zostać. Nie potrzebujemy pomocy. Zresztą jest za stary. Billy robi wszystko, co potrzeba.

Mówili o mężczyźnie, jakby jego wcale tu nie było, ale nagle zawahali się, spojrzeli na Gitano i poczuli się skrępowani.

Gitano odchrząknął. — Ja jestem za stary, żeby pracować. Wróciłem, bo tu się urodziłem.

Nie urodziliście się tutaj — powiedział ostro Carl Tiflin.

Nie, w glinianym domu za wzgórzem. Nim pan przyszedł, to była wszystko jedna rancza.

W gliniance, której resztki tam stoją...

Tak. Ja i mój ojciec. Zostanę tu na ranczy.

A ja wam mówię, że nie zostaniecie! — powie­dział ze złością Carl Tiflin. — Nie potrzebuję starego człowieka. To jest mała rancza, nie mogę sobie po­zwolić na dawanie jedzenia i płacenie doktora dla sta­rego człowieka. Na pewno macie krewnych albo przy­jaciół. Idźcie do nich. Przychodzenie do obcych to że­branina.

Tu się urodziłem — powiedział cierpliwie i sta­nowczo Gitano.

Carl Tiflin nie lubił być okrutnym, ale czuł, że te­raz musi twardo stać przy swoim. — Możecie dzisiaj z nami zjeść — powiedział. — Możecie też się przespać w małej izbie starego baraku. Rano damy wam śnia­danie, ale polem musicie sobie iść. Idźcie do przyja­ciół. Nie przychodzi się umierać do obcych.

307

worek.

Tu mam swoje rzeczy — powiedział.

Carl odwrócił się. — Chodź, Billy, skończymy ro­botę w stajni. Jody, pokaż mu izbę w baraku.

Carl Tiflin i Billy wrócili do stajni, panf Tiflin do

domu, mówiąc jeszcze przez ramię: — Przygotuję parę

koców.

Gitano z pytaniem w oczach spojrzał na Jody'ego.

Pokażę ci, gdzie to jest — powiedział Jody.

W izbie była prycza z materacem z gałganów, skrzynka, na niej blaszana latarnia, obok fotel buja­jący, bez oparcia. Gitano ostrożnie położył worek na podłodze i potem usiadł na pryczy. Jody stał cichutko; nie chciało mu się odejść. Wreszcie powiedział:

Czy przyszedłeś z Wielkich Gór?

Gitano potrząsnął powoli głową. — Nie, pracowa­łem w dolinie Salinas.

Popołudniowe myśli nie chciały opuścić Jody’ego.— Czy byłeś kiedy w Wielkich Górach, tam, na zachodzie?

Stare, ciemne oczy znieruchomiały, jakby. zapa­trzył się w siebie, by dostrzec minione lata, które w nim żyły.

Jeden raz, kiedy byłem małym chłopcem. Po­szedłem tam z moim ojcem.

Aż w same góry?

Tak.

I co tam było?! — wykrzyknął Jody. — Byli jacyś ludzie albo domy?

Nie.

A co było?

Oczy Gitano pozostawały zamknięte dla świata, pło­nęły wspomnieniami. Na czole pojawiła mu się zmarszczka.

Coś tam widział? — powtórzył Jody.

308

■■■■

Nie wiem — odparł Gitano. — Nie pamiętam,

Było tam strasznie i sucho?

Nie pamiętam.

W swoim podnieceniu Jody stracił cały lęk i skrę­powanie. — Nic sobie nie przypominasz z tych gór?

Gitano otworzył usta, by powiedzieć słowo. Usta trzymał otwarte, myśl szukała słowa. — Było tam chyba bardzo spokojnie. I chyba bardzo dobrze. — Oczy Gitano odnajdywały coś w minionych latach, bo zmiękły nagle, zdawał się w nich pojawiać i znikać nikły uśmiech.

I nigdy już nie wróciłeś w te góry? — nalegał Jody.

Nie.

Nie chciałeś nigdy wrócić?

Na twarzy Gitano zaczęło się malować zniecierpli­wienie.

Nie — odparł tonem, który wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie chce więcej mówić na ten temat. Jody, zafascynowany, nie odchodził. Nie mógł odejść od Gitano. Powróciło skrępowanie.

Chciałbyś pójść do stajni i obejrzeć zwierzęta?

Gitano wstał, nałożył kapelusz, gotów iść za

chłopcem.

Był prawie wieczór. Stanęli koło górnego corralu. Konie schodziły ze stoków do wodopoju. Gitano oparł wielkie, gruzłowate dłonie o powykręcanych palcach na najwyższym drągu płotu. Pięć koni zeszło na dół i piło wodę, potem odeszło na bok, skubiąc listki tra­wy albo trąc się bokami o wytarte słupki ogrodzenia. Dopiero jak te pięć koni się napiło, na szczycie wzgó­rza stanął stary koń i ciężko zaczął schodzić w dół. Miał długie, żółte zęby, płaskie kopyta, ścięte prawie, przez skórę sterczały mu żebra i kości biodrowe. Po­kuśtykał do wodopoju i głośno pił wodę.

(

To Easter — tłumaczył Jody. — Pierwszy koń mojego ojca. Ma trzydzieści lat. — Spojrzał w stare oczy Gitano, oczekując jakiejś uwagi.

Do niczego już — powiedział Gitano.

Ojciec Jody’ego i Billy Buck wyszli ze stajni i po­deszli do corralu.

Za stary, żeby pracować — powiedział Gita­no. — Tylko je i szybko umrze.

Carl Tiflin usłyszał ostatnie słowa. Chętnie oka­zywał brutalność wobec Gitano, więc okazał ją jeszcze raz.

Prosi się, żeby go zabić — powiedział. — Oszczę­dziłoby mu to wiele cierpienia i bólów reumatycz­nych. — Spojrzał spod oka na Gitano, żeby zobaczyć, czy stary człowiek kojarzy to ze swoim przypadkiem, ale wielkie, kościste dłonie nawet nie drgnęły, ciemne oczy nie opuściły sylwetki konia. — Starym trzeba oszczędzać cierpienia — ciągnął ojciec Jody’ego. — Jeden strzał, trochę hałasu, chwila bólu i po wszyst­kim. To lepsze niż sztywność w kościach.

Billy Buck wtrącił: — Stare konie mają prawo do odpoczynku. Pracowały całe życie. Może właśnie lubią tak sobie chodzić i nic nie robić.

Carl Tiflin nie odrywał oczu od kościstej szkapy. — Nie wyobrażacie sobie, jak Easter kiedyś wyglądał — powiedział cicho. — Długa szyja, prężna pierś, piękny kadłub. Z miejsca potrafił przeskoczyć pięcioszcze- blową bramkę. Kiedy miałem piętnaście lat, wygrałem na nim bieg terenowy. Dawali mi wtedy za niego dwieście dolarów. Nikt by się teraz nie domyślił, jaki to był piękny koń. — Zamilkł, ponieważ nie lubił się roztkliwiać. — Trzeba by go zabić — powiedział.

Ma prawo do odpoczynku — upierał się Billy Buck.

Ojcu Jody’ego przyszła do głowy zabawna myśl.

310

1

Obrócił się do Gitano: — Gdyby na stokach rosły jaja z szynką, też bym was zatrzymał i wypuścił na pastwi­sko. Ale nie mogę sobie pozwolić na pasienie was w mojej kuchni.

Zaśmiał się do Billy Bucka z dowcipu, gdy obaj ruszyli w stronę kuchni. — Dobrze by było dla wszyst­kich, gdyby na łące rosły jajka z szynką.

Ojciec szukał sposobu dotknięcia starego Gitano. Ojciec wypróbował już wiele sposobów na Jody’ym, dobrze wiedział, jak zranić uczucia chłopca, jak go urazić słowem.

On tylko tak mówi — powiedział Jody. — Wcale nie ma zamiaru zabijać Eastera. On lubi Eastera. To jego pierwszy koń.

Słońce utonęło za wysokimi górami, na ranczy zro­biło się cicho. Wieczorem Gitano był jakiś bardziej swobodny. Wydał dziwny, ostry dźwięk i wyciągnął rękę za ogrodzenie. Stary Easter sztywno podszedł bliżej. Gitano klepnął chudą szyję konia.

Podoba ci się? — spytał cicho Jody.

Podoba. Ale to koń do niczego.

Usłyszeli bicie prętem w żelazny trójkąt.

Kolacja! — zawołał Jody. — Chodź na kolację. Kiedy szli w stronę domu, Jody znowu zauważył, że Gitano trzyma się prosto jak młody. Tylko sztywność ruchów i pociąganie nogami wskazywały, że jest już stary.

Indyki ciężko podfruwały na niższe gałęzie cy­prysu. Tłuste domowe kocisko szło drogą niosąc wiel­kiego szczura. Ogon szczura wlókł się po ziemi. Na stokach wzgórz przepiórki porozumiewały się dźwięcz­nymi okrzykami.

Jody i Gitano podeszli pod schody kuchenne; pani Tiflin widziała ich przez siatkę, którą obciągnięta była rama drzwi.

311

u

Szybko, Jody! Chodźcie na kolację, Gitano!

Carl Tiflin i Billy Buck już jedli siedząc przy dłu­gim stole pokrytym ceratą. Jody wsunął się na swoje krzesło nie ruszając go z miejsca. Gitano stał dalej, trzymając w rękach kapelusz, póki Carl Tiflin nie podniósł głowy i nie powiedział: — Siadajcie, siadaj­cie. Trzeba dobrze napchać brzuch przed dalszą dro­gą. — Carl się obawiał, że może ustąpić i pozwoli sta­remu człowiekowi zostać na ranczy. Szorstkie odezwa­nia pomagały mu zapamiętać, że tego nie wolno zro­bić.

Gitano położył kapelusz na ziemi i z godnością usiadł. Nie sięgał po jedzenie, więc Carl mu je pod­sunął.

No, jedzcie, jedzcie!

Gitano jadł bardzo wolno, krając mięso na drob­niutkie kawałeczki i nakładając na talerz maleńkie porcyjki piure z kartofli.

Sytuacja nie przestawała drażnić Carla Tiflina.

Nie macie żadnych krewnych w okolicy? — spytał.

Gitano odpowiedział z pewną dumą w głosie: — Mój szwagier jest w Monterey. I paru kuzynów.

Więc możecie mieszkać z nimi, nie?

Urodziłem się tutaj — odparł Gitano z deli­katną wymówką w głosie.

Z kuchni wyszła matka Jody’ego niosąc wielką sa­laterkę budyniu z tapioki.

Carl zakrztusił się ze śmiechu. — Wiesz, co mu powiedziałem? — zwrócił się do żony — Powiedzia­łem, że jeśliby na stokach rosły jajka z szynką, to mógłby zostać. Wypuściłbym go na nasze pastwisko jak starego Eastera.

Gitano patrzył w talerz.

312

I

Szkoda, że on nie może zostać — stwierdziła pani Tiflin.

No, tylko nie wyskakuj mi znowu z takimi po­mysłami. — obruszył się Carl Tiflin.

Po kolacji Carl Tiflin, Jody i Billy Buck poszli po­siedzieć chwilę w sąsiednim pokoju, a Gitano bez słowa pożegnania czy podziękowania wyszedł na dwór. Jody spod oka przyglądał się ojcu. Widział, że ojciec jest zły.

W okolicy kręci się pełno tych starych paisa- nos — powiedział Carl Tiflin do Billy Bucka.

Cholernie dobrzy ludzie — bronił ich Billy. — Potrafią dłużej pracować niż biali. Widziałem jednego, co miał sto i pięć lat i jeszcze jeździł konno. Nie spotka się białego, co by w tym wieku przeszedł pieszo dwa­dzieścia albo trzydzieści mil jak Gitano.

Twardzi są, to prawda — zgodził się Carl. —

A ty też za nim gadasz? Słuchaj mnie, Billy, i tak ciężko mi utrzymać ranczę, żeby nie dostała się w łapy Banku Włoskiego, a ty gadasz o jeszcze jednej gębie do żywienia. Rozumiesz chyba, Billy?

Rozumiem, rozumiem. Gdyby pan był bogaty, wszystko byłoby inaczej.

Święta prawda, a on ma krewnych, do których może pójść. Szwagier i kuzyni. Tuż obok, w Monterey. Dlaczego ja mam się nim zajmować?

Jody siedział cicho i słuchał i zdawało mu się, że słyszy też łagodny głos Gitano i jedno zdanie, na które nie ma odpowiedzi: „Ja się tu urodziłem“. Gi­tano był tak samo tajemniczy jak Wielkie Góry. Za wysokimi szczytami są jeszcze wyższe szczyty, a za ostatnią widoczną granią, pod tym samym- niebem, znajduje się tajemnicza kraina. Gitano był starym człowiekiem, póki się nie spojrzało w jego stępione latami czarne oczy. Za oczami było coś, do czego nie-

313

sposób dotrzeć. I nie mówił tyle, by można odgadnąć, co się kryje w głębi tych oczu. Jody’ego nieodparcie ciągnęło do starego baraku. Zsunął się z krzesła, kiedy ojciec coś mówił do Billy’ego, i wyszedł nie zwracając niczyjej uwagi.

Noc była bardzo ciemna i daleko niosła odgłosy zza wzgórza, gdzie biegła droga. Jody szedł po omacku ciemnym podwórzem. Z okna izdebki baraku padało światło. Ponieważ noc była taka tajemnicza, Jody cichutko podkradł się pod szyby i zajrzał do środka. Gitano siedział w bujającym fotelu, plecami odwró­cony do okna. Prawą ręką poruszał miarowo tam i z powrotem. Jody otworzył drzwi i wszedł do środka. , Gitano poderwał się i chwytając kawałek jeleniej skóry, usiłował zakryć to, co trzymał. Ale skóra się j zsunęła. Jody stał skamieniały, patrząc na piękny, smukły rapier ze złoconą rękojeścią. Klinga była cie-' niutka jak wątły promień światła. Rękojeść była in­krustowana i pięknie rzeźbiona.

Co to jest? — spytał Jody.

Gitano spojrzał niechętnie na chłopca, podniósł jelenią skórę, która spadła na ziemię, i owinął do­kładnie piękną klingę.

Jody wyciągnął rękę. — Mogę to zobaczyć?

W oczach Gitano zapalił się zły ogień. Stary czło­wiek potrząsnął przecząco głową.

Skąd to masz? Skąd to jest?

Gitano patrzył mu teraz głęboko w oczy, jakby się zastanawiał, czy odpowiedzieć.

Dostałem to od mojego ojca.

A skąd on to miał?

Gitano spojrzał na podłużny pakunek w ręku. gn

Nie wiem.

Nigdy ci nie powiedział?

Nie.

314

Co tym robisz?

Gitano spojrzał zdziwiony.

Nic., Mam to po prostu.

Mogę obejrzeć?

Stary człowiek powoli odwinął błyszczącą klingę i przez chwilę pozwolił jej skrzyć się w świetle lampy. Potem zawinął ją.

Idź sobie. Chcę spać.

Zgasił lampę, nim Jody zamknął za sobą drzwi.

Wracając do domu Jody już wiedział, wiedział to lepiej niż cokolwiek w życiu, że nie wolno nikomu po­wiedzieć o rapierze. To byłoby straszne, gdyby ktoś się o tym dowiedział, zniszczyłoby to jakąś delikatną konstrukcję prawdy.

Na ciemnym podwórku Jody minął Billy Bucka.

Rodzice cię szukają — mruknął Billy.

Jody wśliznął się do pokoju. Ojciec podniósł głowę.

Gdzie byłeś?

Wyszedłem zobaczyć, czy w nową pułapkę zła­pał się jakiś szczur.

Czas spać — powiedział ojciec.

Następnego dnia rano Jody przyszedł pierwszy na śniadanie. Potem wszedł ojciec, a ostatni Billy Buck. Pani Tiflin wyjrzała z kuchni.

|— Gdzie stary Gitano, Billy? — spytała.

Pewno gdzieś poszedł — odparł Billy. — W ba­raku go nie ma.

Wcześnie wyszedł. Do Monterey daleka droga — dorzucił Carl Tiflin.

Nie — odparł Billy. — W pokoju został worek. Po śniadaniu Jody poszedł do baraku. W słońcu

na szybach wygrzewały się muchy. Tego dnia rancza wydawała się bardziej spokojna i cicha niż zawsze.

Kiedy Jody się upewnił, że nikt go nie widzi, wszedł do izdebki i zajrzał do worka Gitano. Znalazł parę bawełnianych kalesonów, parę bawełnianych spodni i trzy pary podartych skarpetek. Nic więcej. Chłopca ogarnęło uczucie osamotnienia. Wracał wolno w stronę domu. Na ganku stał ojciec rozmawiając z matką.

Stary Easter zdaje się wreszcie zdechł — mó­wił. — Nie przyszedł dziś rano do wodopoju z innymi końmi.

Przed samym południem przyjechał Jess Taylor z ranczy na wzgórzu.

Sprzedałeś tego swojego starego stracha na wróble, Carl?

Skąd, nie! Dlaczego pytasz?

No bo dzisiaj rano widziałem dziwną rzecz. Wi­działem starego człowieka na starym koniu, bez siodła, miał kawałek sznurka za uździenicę. Nie jechał dro­gą, tylko pchał się prosto przez bożydrzew. Chyba miał strzelbę. W każdym razie miał coś błyszczącego w ręku.

To stary Gitano — powiedział Carl Tiflin. — Sprawdzę, czy nie zginęła mi któraś z moich strzelb. — Wszedł do domu i zaraz wrócił. — Nie, wszystkie są. W którym kierunku jechał, Jess?

To też bardzo dziwne. Jechał prosto na Wielkie Góry.

Carl roześmiał się. — Ludzie nigdy nie są za sta-- rzy do kradzieży — powiedział. — Bo on po prostu ukradł Eastera.

Będziesz go gonił, Carl?

A po co? Zaoszczędzę sobie na grzebaniu starej szkapy. Ciekaw tylko jestem, skąd on miał strzelbę.

I czego on tam szuka w górach?

Jody szedł ścieżką między zagonami warzywnymi w stronę zarośli z bożydrzewiu. Wytężał wzrok w kie-

316

runku wznoszących się ku niebu szczytów górskich — przeszukiwał wierzchołek po wierzchołku, aż wreszcie ujrzał ocean. Przez chwilą zdawało mu się, że widzi czarny punkcik czołgający się po najdalszym widocz­nym zboczu.

Jody myślał o rapierze i o Gitano. I myślał o Wiel­kich Górach. Przyszła nań tęsknota tak wielka, że chciało mu się płakać, wypłakać wszystko, co czuł. Położył się w zielonej trawie obok koryta z wodą. Za­słonił oczy skrzyżowanymi rękami i leżał bardzo długo, i wypełniał go żal, którego nie potrafiłby określić.

Przełożył Jan Zakrzewski

należy do najwybitniejszych pisarzy murzyńskich Stanów Zjednoczonych: Urodził się w Joplin, w stanie Missouri, gim­nazjum ukończył w Cleveland i w 1921 r. wstąpił na Uniwer­sytet Columbia w Nowym-Jorku. Już po roku jednak musiał porzucić studia i szukać pracy zarobkowej. Był marynarzem, kucharzem w nocnym lokalu na Montmartre, stoczniowcem w porcie genueńskim, gońcem hotelowym w Waszyngtonie itd.

W 1925 r. zdobył pierwszą nagrodę na konkursie poe­tyckim zorganizowanym przez czasopismo „Opportunity". W 1926 r. wydaje pierwszy tom poezji i odtąd, dzięki stypen­diom różnych instytucji, zajmuje się wyłącznie pisarstwem i studiami literackimi. Jest autorem kilku tomów poezji, sztuk teatralnych, komedii muzycznych i wielu opowiadań o wza­jemnych stosunkach między białymi i Murzynami. Opowia­dania te pisane są z dużą dozą ironii, niezwykle prostym, potocznym językiem.

Straciłem dobrq pracę

o była dobra praca. Najlepsza, jaką kiedykolwiek

miałem. Dostałem ją w zeszłym roku, jeszcze

w szkole, i pomogła mi prawie skończyć college. Pewnie, że mi jej szkoda. I też dobrze zarobiłem. Tyle zarobiłem, że na drugi rok przeniosłem się z City Col­lege do Columbia. Pan Lloyd dbał o to, żebym miał dobrą edukację. Mówił, że nie ma nic przeciwko Mu­rzynom, i nie przypuszczam też, żeby miał. W każdym razie od pierwszej chwili odnosił się do mnie fanta­stycznie — dopóki nie dostał bzika na punkcie tej wy­sokiej brązowej dziewczynki, o czym ci zaraz opowiem.

Bo, widzisz, pan Lloyd to był taki człowiek: miał masę pieniędzy, lubił wypić i lubił kobietki. To wszy­stko. Cholernie fajny gość — póki nie przyczepił się do tej babki z Harlem. Albo, powiedzmy, póki ona nie przyczepiła się do niego. Bo co tu wiele gadać, my Murzyni nie umiemy się zachowywać. Zbilibyśmy, z tropu samego Pana Boga, gdyby się z nami zbytnio spoufalił. Biedny naród! To chyba zresztą była moja wina. Powinienem był powiedzieć panu Lloydowi, że jest niebezpieczna. Ale ja się nie wtrącałem do nie swoich spraw; jak się okazało, trochę za bardzo się nie wtrącałem.

To była jedna z rzeczy, które pan Lloyd mi zapo­wiedział na samym początku, jak zacząłem u niego

pracować: — Pracujesz, chłopcze, u mnie — u nikogo więcej. Nie puszczaj pary z ust, co się tu dzieje, a ja już będę o ciebie dbał. Ty się uczysz, prawda? Więc nie będziesz się musiał martwić o pieniądze ani na książki, ani też na to, żeby się z kimś zabawić — jeżeli zostaniesz u mnie.

Płacił mi dwadzieścia dwa dolary tygodniowo z mieszkaniem i utrzymaniem. Miał czteropokojowe mieszkanie, tak przytulne, jak tylko można sobie wy­obrazić, z widokiem na Riverside Drive. Fantastyczny widok. W lecie, jak pan Lloyd wyjechał do Paryża, poza spaniem, jedzeniem i wietrzeniem mebli nie mia­łem absolutnie nic do roboty. Tak mnie to zmęczyło, że zapisałem się na letnie kursy.

Czym ty chcesz zostać, chłopcze? — zapytał.

Chyba dentystą — odpowiedziałam.

Na to on:

Dobrześ to sobie obmyślił. Zarabiają niesamo­witą forsę... jeżeli mają dosyć sex-appealu.

Zawsze gadał o sex-appealu i o kochaniu. Ten to znał świńskie historie, trzeba mu przyznać! A kobietki lubił młode i ładne. Właściwie to była cała moja ro­bota — sprzątać po jakiejś dziewczynce, która do niego przyszła, lub przygotowywać kanapki i napoje. Jak robiłem coś extra, podrzucał mi zwykle za każdym razem piątkę extra. Zbijałem niesamowitą forsę. Fan­tastyczny facet był ten pan Lloyd ze swoimi ładnymi dziewczynkami, słodkimi i uległymi, jak gdyby żyw­cem wyjętymi ze „Scandals“ czy z „Vanity Fair“.

Jego żona była sparaliżowana, więc myślę, że miał prawo trochę się zabawić poza domem. Mieszkał z nią w White Plains. Ale poza tym miał apartament w ho­telu „Roosevelt“ i biuro na Broad. Jak dostałem u nie­go tę pracę, powiedział mi: — Chłopcze, czegokolwiek byś się o mnie dowiedział — gdzie mieszkam, gdzie

pracuję — nic tobie po tym. Nie masz się pokazywać nigdzie poza tym mieszkaniem. Cokolwiek się zdarzy na Riverside Drive — nie masz nigdzie i nikomu opo­wiadać o tym.

Tak jest, proszę pana — odparłem. Wiedziałem, kto płaci za masło do mojego chleba. Nigdy nie cho­dziłem do jego biura i nigdy nie spotykałem się z ni­kim z jego służby poza szoferem, a ten był Japończy­kiem.

Jedyna rzecz, której nie lubiłem w mojej pracy, to jak przyprowadzał sobie czasami jakieś strasznie tanie kobiety — wesołe kobiety, ale w sobie tanie. Ta­kie nigdy nie wiedziały, jak należy odnosić się do służby. Jedna z nich ciągle nazywała mnie Negrem i „czarnuchem“, aż za którymś tam razem spokojnie odpowiedziałem jej i pan Lloyd mnie podtrzymał.

To nie jest zwykły służący, Lucille — powie­dział szef. — To prawda, że pracuje u mnie, ale trzy­mam go na uniwersytecie Columbia. Uczy się na den­tystę i jest równie biały w środku jak czarny na ze­wnątrz. Musisz się do niego odnosić odpowiednio albo zobaczysz. — I też prędko ta babka Lucille wyleciała za drzwi i zjawiła się taka mała Irlandeczka z nie­bieskimi oczami, do której pan Lloyd odnosił się cho­lernie ordynarnie.

I jeszcze jedna rzecz, która mi się nie podobała. Czasami musiałem z nim dużo pić. Kiedy nie było ko­biet i pan Lloyd dostawał jednego ze swoich ataków chandry i zaczynał opowiadać o żonie, jak to ona nie chodzi już od osiemnastu lat i musi cały czas leżeć plackiem na plecach — mniej więcej po godzinie ta­kiego gadania musiałem zaczynać z nim pić. A jak mu się od wódki robiło wesoło, zaczynał gadać o kobie­tach w ogóle i wypytywać mnie, jakie one są w Har­lem. Potem opowiadał, jakie kobiety są w Montrealu

322

i jakie w Hawanie i w Honolulu. Nawet Cyganki w Hiszpanii miał pan Lloyd.

A potem pił i pił, i musiałem pić z nim razem. W końcu byliśmy obaj tak pijani, że rano nie mogłem iść na wykłady, a on cały dzień nie szedł do biura. Koło czwartej posyłał mnie po zupę ze ślimaków i „American Mercury“ I — żeby wytrzeźwieć po czy­taniu Menckena *. Potem robiłem mu masaż alkoho­lem i szedł sobie do hotelu „Roosevelt“ na kolację ze swoimi przyjaciółmi z dobrego towarzystwa. Zdarzało się, że po takiej nocy nie pokazywał się przez kilka dni. Ale przedtem zwykle wsuwał mi zielony papierek.

Jak będziesz się mnie trzymał, chłopcze, nigdy nie będziesz stratny! Masz. — I dawał mi piątaka.

Czasami nie widziałem pana Lloyda tygodniami. Aż nagle późno w nocy zjawiał się z jakąś dziewczyn­ką, a ja zabierałem się do przygotowywania trunków i kanapek i słania łóżka. Potem zaczynał się korowód kobiet, po sześć, osiem sztuk jedna po drugiej, i tak całymi dniami. A ja musiałem sobie ręce urabiać po łokcie, żeby je wszystkie nakarmić i napoić alkoholem. I tak to szło, póki się nie zmęczył i nie dostał znowu chandry. Wtedy robił którejś z nich piekielną awan­turę i wyrzucał ją za drzwi. Potem zaczynaliśmy pić. Jak wytrzeźwiał, telefonował po szofera i jechał do White Plains, żeby zobaczyć swoją panią, lub do mia­sta do hotelu, gdzie zamieszkiwał ze swoim sekreta­rzem. I tak to było.

Miał też cholernie dużo pieniędzy ten pan Lloyd. Nie mogę zrozumieć, jak ludzie dochodzą do takiej gotówki. I nic mnie to nie obchodzi, póki coś z tego

jeszcze teraz siedziałbym jak u Pana Boga za piecem.

Nie mam pojęcia, gdzie ją złapał. Przypuszczam, że w jednym z nocnych klubów w Harlem. Zjawili się którejś nocy koło czwartej. Usłyszałem w pokoju ko­biecy śmiech i od razu wiedziałem, że to kolorowy, śmiech — nasz śmiech. Taki głęboki i przyjemny. Oczywiście wstałem, jak zawsze, kiedy pan Lloyd przychodził. Pokruszyłem trochę lodu i zaniosłem im coś do picia.

Tak jest, była oczywiście kolorowa. Taki złocisty brąz — jak księżyc w Alabamie. Pierwszorzędnie wy­glądająca dziewczynka. Stary chodził przed nią na paluszkach. Pierwszy raz widziałem go w takim hu­morze. Obejmując i całując bawiła go do białego rana. Niby żartem, umiała ta dziewczyna doprowadzić czło­wieka do białej gorączki. Jego zupełnie opętała. Nie na próżno pracowała w nocnych klubach w Harlem. Chryste Panie! Była jak gin zmieszany z wermutem. Już wiesz!

Byliśmy ze sobą doskonale — ta dziewczyna i ja. — Hej, przyjacielu — powiedziała, kiedy zobaczyła mnie wchodzącego z tacą — słowo daję, dobry stary Har- lem

Wcale nie zadzierała nosa — tak jak wiele innych, kiedy mają trochę jaśniejszą skórę i trochę więcej forsy. Gdyby nie była dziewczyną szefa, sam bym się koło niej zakręcił. Miała zresztą swojego czarnego chłopca, jakiegoś reportera ze Sto Trzydziestej Piątej ulicy, na cóż więc potrzebowałaby mnie. Była zako­chana w tym swoim chłopcu. Dzwoniła do niego, jak tylko szef wchodził do windy.

¡jg Czy mogę skorzystać z telefonu? — zapytała mnie tego samego ranka

Oczywiście, madame — odpowiedziałem.

324

Nazywaj mnie Poliną — odparła — nie jestem biała. —' I byliśmy w doskonałej komitywie. Kiedy dzwoniła do swojego najdroższego, smażyłem jej jajka z szynką. Powiedziała mu, że udało jej się złapać no­wego gościa z grubą forsą.

No więc czas leciał. Za każdym razem szef zjawiał się z Poliną. Wyglądało na to, że blondynki nie miały na razie żadnej szansy. Złotoskóra dziewczyna wy­pchnęła wszystkie białe babki. Ale panu Lloydowi dobrze to robiło. Nie miał chandry. I przestał, dzięki Bogu, zmuszać mnie do picia.

Był zwariowany na punkcie tej Poliny. Nie chciał ■ żadnej innej kobiety. Przy niej bez przerwy się śmiał. Śpiewała mu brzydkie piosenki, które wcale nie wy­dawały się brzydkie, jak ona je śpiewała — tylko za­bawne i dobroduszne. Tak, ta dziewczyna była przy­jemna. Wspaniała rzecz mieć taką koło domu.

Ale ona dobrze wiedziała, o co chodzi. Nie myśl, że nie wiedziała. — Tych białych należy bujać — rzekła do mnie. — Jak się musi na nich zarabiać na utrzymanie, niech myślą, że się to lubi.

r Dobrze mówisz — potwierdziłem.

I rzeczywiście, potrafiła zapuścić pazurki w pana Lloyda. Kupował jej wszystko, co chciała, i był jej wierny jak mąż. Jak jej nie było, pytał mnie zwykle, co ona, moim zdaniem, może potrzebować. Nie wiem, co mu się stało, ale kochał ją jak pies.

Zwykle spędzała dwie, trzy noce w tygodniu z nim, a pozostałe ze swoim chłopcem w Harlem. Cholernie długo trwało, nim pan Lloyd dowiedział-się o tym ko­lorowym gościu. I dowiedział się całkiem przypad­kowo. Któregoś wieczora zobaczył, jak Polina wcho­dziła z nim do kina — wysoki, czarny, przystojny gość z brylantem na palcu. I to starego zabolało.

Tego samego wieczora pan Lloyd zamówił stolik

325

przy samym parkiecie w „Cabin Club“ w Harlem, gdzie Polina tańczyła. Jak się tylko ukazała — o dru­giej w nocy — zawołał ją i powiedział, żeby przyszła na Riverside Drive. Był zupełnie nieprzytomny ze złości. To zabawne, chłopcze, ale ten bogaty biały był zazdrosny o kolorowego chłopca, z którym ją widział. Pan Lloyd zazdrosny o zwykłego Murzyna! Jest z cze­go się uśmiać, co?

Tej nocy, jak przyszli do mieszkania, była pie­kielna awantura. Pierwszy raz słyszałem, żeby się kłócili. W końcu Polina powiedziału mu, że może sobie iść do diabła. Powiedziała mu, że tak, że kocha tego czarnego chłopca, że jest jedynym chłopcem na świe- cie, którego kocha, jedynym mężczyzną, którego chce mieć.

Byli oboje pijani, bo podczas całej tej kłótni ciągle pili. Jak szedłem spać, zostawiłem im na tacy dwie butelki haig and haig. Pomyślałem sobie wtedy, jaka ta Polina jest głupia, że tak gada, ale chyba była tak pijana, że było jej wszystko jedno.

Tak, kocham tego kolorowego chłopca — wrze­szczała. — Tak, kocham go. Chyba nie przypuszczasz, że kupiłeś moje serce, co?

I to szefa zabolało. Zawsze myślał, że jest nieby­wałym kochankiem i że kobiety lubią go za coś je­szcze poza jego pieniędzmi. Ponieważ większość z nich chciała wyciągnąć z niego jak najwięcej, żadna nigdy nie powiedziała mu, że wcale nie jest takim cudem. Wszystkie jego dziewczynki zaklinały się, że go ko­chają, nawet kiedy je bił. I czekały po prostu, aż wy­rzuci je za drzwi. Trzymały się go do ostatniego do­lara.

Ale tej małej, żółtej diablicy, tej Polinie, widocz­nie było już wszystko jedno, co mówi. Zaczęła wyzy­wać szefa. Wtedy pan Lloyd ją trzepnął. Słyszałem to

tam z tyłu, w moim pokoju, gdzie niby spałem, ale uszy miałem dobrze nastawione.

Po chwili usłyszałem trzask, który zerwał mnie na równe nogi. Przebiegłem kuchnię, salon i otworzyłem drzwi do sypialni pana Lloyda. Polina rzuciła w niego jedną z butelek po whisky. Bili się na środku podłogi jak cholera.

Wynoś się stąd, chłopcze! — ledwo wykrztusił pan Lloyd. Wyniosłem się więc. Stałem jednak za drzwiami na wypadek, gdybym był potrzebny. Jak biały mężczyzna bije czarną kobietę, to wcale nie jest takie wesołe. Gdyby potrzebowała pomocy, byłem na miejscu. Ale Polina całkiem nieźle dawała sobie radę. Wyglądało na to, że szef gorzej na tym wychodził. W końcu szamotanie się ustało. Było cicho i pomyśla­łem sobie, że może jedno z nich straciło przytomność, i uchyliłem lekko drzwi. Szef klęczał u nóg Poliny obejmując ramionami jej kolana.

Mój Boże, Polino, przecież ja ciebie kocham! — słyszałem, jak powiedział. — Dziecko, ja ciebie mu­szę mieć! Nie zwracaj uwagi na to, co zrobiłem. Zostań tylko ze mną. Zostań, zostań, zostań!

Puść mnie — powiedziała Polina i kopnęła pana Lloyda.

Ale szef trzymał ją jeszcze mocniej. Wtedy złapała drugą butelkę i huknęła go w głowę. Oczywiście wy­siadł.

Przyniosłem miskę z zimną wodą i położyłem go do łóżka z mokrą ścierką na głowie. Polina zdjęła pierścionki i rzeczy, które jej dał, i rzuciła to wszystko na szefa leżącego na łóżku jak trup.

To biały drań! — powiedziała. — Wydaje się takiemu, że jak płaci, to już jesteś jego własnością. Nie będę własnością żadnego białego. Śmieję się z nimi, a oni myślą, że ich lubię. Tam do diabła, jestem

327

z Arkansasu, gdzie białe śmiecie linczuje Murzynów na ulicy. Jak ja mogłabym ich lubić?

Włożyła palto i kapelusz i poszła.

Jak szef doszedł do siebie, kazał mi zawołać szo­fera. Myślałem, że chce jechać do lekarza, bo krew mu leciała z głowy. Ale szofer mi później powiedział, że cały dzień kręcił się samochodem po Harlem próbując znaleźć Polinę. Chciał przywieźć ją z powrotem. Ale nie znalazł jej nigdy.

Z tą głową też miał sporo kłopotu. Zdaje 9ię, że utkwił w niej kawał szkła czy coś w tym rodzaju. Zobaczyłem go dopiero po ośmiu tygodniach. A jak go zobaczyłem, to wcale już nie był ten sam człowiek.

O nie, chłopcze, coś się stało z panem Lloydem. Wy­glądało na to, że nie wszystkie klepki ma w porządku. Przypuszczam, że Polina rzuciła na niego urok już na całe życie — zrobiła z niego wariata.

Pił więcej niż kiedykolwiek i zmuszał mnie do wle­wania w siebie takiej ilości alkoholu, że chodziłem stale nieprzytomny. Miał znowu pełno białych kobiet naokoło siebie, ale nie wiadomo dlaczego ubrdał so­bie, że jest najcudowniejszym kochankiem pod słoń­cem i że nie musi im dawać nic poza sobą, co wcale nie było takim szczęściem dla tych małych dziewczy­nek z Broadwayu, które chciały mieć brylanty i po­rządne dolary.

Kobiety zaczęły znikać, gdy odkryły, że pan Lloyd stał się romantyczny — i tani. Były skandale i bójki, i straszne awantury, jak dziewczynki nie dostawały swoich prezentów i czeków. Ale pan Lloyd mówił: — Niech idą do diabła — i pił więcej niż kiedykolwiek, i pozwalał tym ładnym dziewczynkom, żeby sobie po­szły. Przyprowadzał kobiety z ulicy i później nie chciał im płacić tych marnych groszy, które one zwykle bio­rą. Późną nocą zaczynał pić i płakać za Poliną. Słoń-

328

1

ce stało już zwykle nad Hudsonem, kiedy kończył te swoje wariackie historie: zmuszanie mnie do picia i opowiadanie o nocach, które spędził z Poliną.

Chłopcze, kochałem ją! Ona myślała, że chcę ją kupić. Musiał się zjawić taki czarny cap i zabrać mi ją. Ale powiadam ci, umiem na pewno równie do­brze kochać jak ten czarny gość.

I zaczynał się chwalić, jakie kobiety może mieć, i to bez pieniędzy. (Oczywiście bujda). Wreszcie kazał mi iść do Harlem, żeby znaleźć Polinę.

Nie mogłem jej znaleźć. Wyjechała razem ze swo­im chłopcem. Niektórzy mówili, że pojechali do Mem­phis, inni, że do Chicago, inni znów, że do Los Ange­les. W każdym razie wyjechała — dziewczyna, która wyglądała jak księżyc w Alabamie.

Powiedziałem panu Lloydowi, że wyjechała, i znów upiliśmy się. Przeszło tydzień nie ruszał się z domu. Zacząłem się martwić, że opuszczam tyle wykładów, że muszę po całych nocach pić ze starym i całymi dnia­mi przy nim sterczeć. Ale jeżeli zostawiałem go same­go, zachowywał się jak ostatni dureń. Zacząłem się bać o niego. Wyciągał fotografie różnych kobiet i bił te kawałki papieru, deptał nogami, a później zaczy­nał je całować i w końcu darł na drobny mak. Nie chciał jeść. Nie chciał nikogo widzieć.

AS którejś nocy zrozumiałem, że zwariował do­szczętnie i że wszystko się skończyło. Złapał drzwi, jak gdyby to była kobieta, i zaczął je obcałowywać. Nie mogłem go od nich oderwać. Zatelefonowałem po szo­fera. Szofer zadzwonił do jednego z giełdowych przy­jaciół pana Lloyda. I zabrali go || szpitala.

To było tego roku w kwietnu. Od tego czasu trzy­mają go w sanatorium dla wariatów. Mieszkanie jest zamknięte. Jego rzeczy są oddane na przechowanie, a ja mam nie więcej pracy niż wąż ma bioder. W każ­

329

dym razie przy tej pracy skończyłem college, ale jak się mam dostać do szkoły dentystycznej, jeden diabeł wie. Właśnie napisałem mamie do Alabamy, jakie cięż­kie czasy teraz nastały. Że tak łatwo nie znajdzie się drugiego pana Lloyda, o to można się założyć.

Szofer powiedział mi wczoraj, że szef ma już teraz kompletnego chyzia. Czasem wydaje mu się, że jest ogierem zarodowym, który goni klacz. Czasem jest lwem. Biedny człowiek — w celi bez klamek! Przy zdrowych zmysłach to był fantastyczny gość. Ale brą­zowa kobieta doprowadziła go do wariacji. No cóż... dla mnie to po prostu strata dobrej pracy!

Wiesz co, chłopcze, daj zapalić. Bardzo nie lubię mówić o tej historii.

Przełożyła Anna Szuman

1

ERSKINE CALDWELL (ur. 1903)

syn prezbiteriańskiego pastora, urodził się w Wtute Oak (stan Georgia). Zamieszkując w różnych miejscowościach rozległego Południa doskonale poznaje tamtejsze warunki życia — jakże odmienne niż na Północy. Żywo interesują go problemy spo­łeczne i ekonomiczne, położenie Murzynów i „białej nędzy" południowych stanów.

W Nowej Szkole Badań Społecznych wygłasza cykl od­czytów na ten temat; niemal cała jego twórczość literacka poświęcona jest tym zagadnieniom. Zarówno Droga tytoniowa jak Poletko Pana Boga oraz inne nie tłumaczone u nas po­wieści i liczne nowele ukazują ostre konflikty rasowe, spo­łeczne i obyczajowe, nurtujące południowe stany.

Proza Caldwella, niezwykle oszczędna w środkach wyra­zu, odznacza się surowym realizmem; pisarz nie cofa się przed ukazywaniem najbardziej drastycznych scen. Choć zaj­muje stanowisko bezstronnego obserwatora (a może właśnie dlatego), potrafi do głębi wstrząsnąć czytelnikiem. Należy do tych pisarzy amerykańskich, którzy zyskali sobie szeroką sła­wę na całym świecie.

4’

Klęknij o wschodzie słońca

Dreszcz jak iskra wstrząsnął Lonnim. Opuścił rę­kę, którą zakrywał spiczasty podbródek — przy­pomniał sobie, co mówił Kłem. Miał wrażenie, że popełnia przestępstwo stojąc przed Archem Gun- nardem z odsłoniętą twarzą.

Lonni i Klem szli po południu na stację benzynową, kiedy Lonni powiedział Klemowi, że już nie ma żyw­ności. Klem zatrzymał się i kopnął leżący na drodze kamień, i powiedział, że kto za długo pracuje u Archa Gunnarda, ma twarz taką chudą i spiczastą, że może nią łupać deski własnej trumny.

Siadając na pustej skrzynce koło pompy benzy­nowej Lonni żałował, że nie jest taki odważny wobec Archa Gunnarda jak Klem. Chociaż Klem był Mu­rzynem, zawsze prosił o żywność, kiedy potrzebował. A jeśli nie dostał dla siebie i rodziny tyle, ile potrze­bował, szedł do Archa i skarżył się. Arch to znosił, ale groził, że przy pierwszej nadarzającej się okazji wygna Klema z ziemi.

Nie odwracając głowy Lonni wiedział, że Klem stoi z paroma Murzynami w kącie stacji benzynowej i przy­gląda się. Lonni jakoś nie miał odwagi tam spojrzeć.

Arch Gunnard siedział w słońcu i o cholewę buta ostrzył długi nóż, od czasu do czasu rzucając okiem

332

na sukę Lonniego, Nancy, która leżała w kurzu drogi i czekała na swego pana.

Twój pies, Lonni?

Ręka Lonniego podskoczyła ze strachu jak na sprę­żynie, by szybko zasłonić kościstą twarz, dowód skąp­stwa Ar cha.

Arch strzelił palcami i Nancy wstała machając ogonem. Czekała na wezwanie.

Panie Arch, ja...

Arch gwizdnął' na psa. Nancy poczołgała się ku niemu na brzuchu, coraz żywiej machając ogonem, ilekroć Arch strzelił palcami. O parę stóp przed nim przewróciła się na grzbiet i wzniosła w górę łapy.

Dudley Smith i Jim Weaver, którzy pętali się po stacji benzynowej, wybuchnęli śmiechem. Stali opar­ci o ścianę budynku, ale teraz podeszli parę kroków, żeby zobaczyć, co Arch knuje.

Arch splunął brązową od tytoniu śliną na cholewę i powecował jeszcze trochę ostrze noża.

No, a co to za rasa, Lonni? — spytał. — Wy­gląda na myśliwskiego mieszańca.

Lonni czuł na sobie wzrok Klema Henry’ego. Co by zrobił Kłem, gdyby na jego psa Arch Gunnard pstrykał palcami i wymyślał takie różne przezwiska.

Ma za długi ogon jak na wyżła, prawda Arch? — ktoś zapytał chichocąc głośno za plecami Lonniego.

Wszyscy się roześmieli, Arch także. Patrzyli na Lonniego, czekali, co odpowie Archowi.

To pies myśliwski, Lonni? — spytał Arch, cią­gle strzelając palcami.

Panie Arch, ja...

Nie potrzebujesz się wstydzić, Lonni, że twoja suka nie ma szlachetnej sylwetki wyżła. Na świecie potrzebne są i kundle, które pomogą zagonić świnie

/

albo kiedy szybko trzeba, podlapią królika. Kundel myśliwski to szlachetne zwierzę. Pamiętam, taki by­łem dumny, kiedy dostałem pierwszego kundla.

Wszyscy ryknęli śmiechem.

Arch Gunnard szykował się, żeby złapać Nancy za ogon. Lonni wyprostował zgarbione plecy i wykręcił szyję, aż zobaczył Klema Henry’ego po drugiej stronie stacji benzynowej. Nie można się było omylić, co mó­wi wzrok Klema. Klem tak samo patrzał tego połud­nia, kiedy powiedział, że wszyscy, co pracują u Archa Gunnarda, powinni się postawić i żądać więcej żyw­ności. Lonni opuścił oczy. Nie mógł wyjść z podziwu, że Murzyn jest odważniejszy od niego. Oddałby wiele, żeby takim być.

Kłopot z twoją suką, Lonni, że za dużo dźwiga na tych chudych łapach. Nie sądzisz, że byłoby dobrze trochę ją odciążyć, skoro już ma być tym mieszań­cem myśliwskim?

Lonni przypomniał sobie, co Klem Henry powie­dział, że zrobi, jeśli Arch Gunnard będzie chciał kiedy odciąć ogon jego psu. Lonni wiedział, Klem wiedział, wszyscy wiedzieli, że to była okazja, na którą Arch Gunnard tylko czekał. Żeby tak Klem Henry wychylił się troszeczkę, żeby tak odpowiedział jeden raz kró­ciutkim słówkiem. Wtedy już by Arch wiedział, co zrobić. Wszyscy wiedzieli, co by się wtedy stało, zwła­szcza jeśliby Klem nie odwrócił się i nie uciekł. A o Klemie wiedziano, że po piętnastu latach na tej farmie nie uciekał przed nikim.

Arch sięgnął po ogon Nancy właśnie wtedy, kiedy Lonni myślał o Klemie. Nancy uważała pewnie, że to jakaś nowa zabawa. Wykręciła łeb i polizała rękę Archa, który trzepnął ją po nosie rączką noża.

To fajny pies, Lonni — powiedział Arch chwy­tając mocniej za ogon — ale ma przydługą miotłę jak

334

1

na stworzenie tej budowy, a zwłaszcza takie, które się upiera, żeby być mieszańcem myśliwskim.

Lonni z trudem przełknął ślinę.

Ona świetnie łapie króliki, panie Arch, ja...

Głupstwa gadasz, Lonni — powiedział Arch, we- cując ostrze noża na psim ogonie. — Jeszcze nie sły­szałem, żeby jaki pies potrzebował długiego ogona do łapania królików. To za długi ogon jak na uczciwego, przeciętnego, porządnego kundla.

Lonni błagalnie spojrzał na Dudleya Smitha i in­nych. Nikt nie śpieszył z pomocą. Nie było sensu prze­szkadzać Archowi w jego zamiarze, bo Arch Gunnard nigdy nie dał sobie przeszkodzić, kiedy już raz coś postanowił.

Gdyby Lonni okazał złość albo niechęć, Arch jesz­cze tego samego dnia wyrzuciłby go z farmy. Właści­wie tylko Klem Henry mógłby mu pomóc, ale Klem...

Biali mężczyźni i Murzyni zebrani na stacji benzy­nowej czekali, co Lonni zrobi.. Mieli nadzieję, że bę­dzie bronił psa. Niech tylko ktoś raz jeden okaże od­wagę i powstrzyma Archa Gunnarda, a na zawsze skończą się te zabawy. Jasne jednak, że Lonni, jeden z dzierżawców Archa, bał się odezwać. Klem Henry byłby się odezwał! Tylko Klem Henry miał odwagę przeciwstawić się Archowi nawet wtedy, jeżeli ścią­gał tym na siebie poważne kłopoty. Gdyby teraz Klem zaprotestował, Arch na pewno wyrzuciłby go z farmy albo nafaszerował ołowiem.

Chyba nie masz nic przeciwko temu, Lonni, że­bym skrócił twojej suce ogon? — spytał Arch. — Nie protestujesz, jak widzę.

Klem Henry podszedł parę kroków i stanął.

Arch zaśmiał się obserwując twarz Lonniego i szar­pnął Nancy za ogon, żeby stanęła. Suka zaskowytała

335

z bólu i zdziwienia, ale Arch uspokoił ją kopniakiem w brzuch.

Lonni dygotał. Nie mógł patrzeć, jak ktoś tak trak­tował jego psa.

Panie Arch, ja...

Zaciśnięte gardło nie przepuszczało słów; Lonni dusił się z braku powietrza i jak ryba otwierał usta. Biali mężczyźni milczeli. Nikomu się nie podobało ko­panie psa w brzuch.

Lonni widział kątem oka, co się dzieje po drugiej stronie stacji benzynowej: dwaj Murzyni podeszli z tyłu do Klema i chwycili go za kombinezon. Klem splunął między rozstawione nogi, ale nie próbował się wyrwać.

No, więc skoro nikt nie protestuje, mogę prze­prowadzić małą operację — powiedział Arch splu- jąc brązową od tytoniu śliną.

Lonni- opuścił głowę i widział tylko tylne łapy Nancy. Przyszedł tutaj wyprosić trochę solonej wie­przowiny i melasy. Teraz czuł, że nie potrafi mówić

o żywności, choćby w domu byli nie wiem jak głodni.

Ja zawsze najpierw pytam właściciela psa — odezwał się Arch. — Nie chcę tak po prostu obcinać ogona, jeśli właściciel ma zastrzeżenia. To by było nieładnie. Nie, proszę państwa, to by nie pasowało.

Arch chwycił psi ogon i odmierzył trzy cale. Z ką­tów warg Archa spływała brunatna ślina. Arch grzbie­tem dłoni otarł brodę.

W obłoku czerwonego pyłu hałaśliwie jechał drogą samochód. Wszyscy na niego spojrzeli, żeby zobaczyć, kto jedzie.

Lonni też spojrzał, ale nie mógł długo utrzymać podniesionej głowy. Opadła mu znowu; koścista broda wpiła się w piersi. Zastanawiał się, czy Arch spostrzegł, jaki Lonni jest chudy.

1

Mam u siebie parę kundli — powiedział Arch, wecując ostrze noża na psim ogonie jak na pasku. Ro­bił to póty, póki na twarzach patrzących nie pojawiły się uśmiechy. — I nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby im zostawiać długie ogony. To bez sensu. Tylko by przeszkadzały w spędzaniu świń albo łapaniu kró­lików na kolację.

Trzymając lewą ręką i tnąc prawą obsmyczył psa tak szybko, jakby na pastwisku ścinał witkę do spę­dzania krów. Nancy rzuciła się przed siebie, poza za­sięg ręki Ar cha, i zaczęła wyć. Słychać ją było z pół mili wokoło. Na chwilę ścichła i obejrzała się na Archa, a potem umknęła na środek drogi, gdzie dreptała w kółko i podskakiwała, cały czas skowycząc i chwy­tając krwawiący kikut.

Arch jedną ręką kręcił w powietrzu obciętym ogo­nem, drugą ocierał ostrze noża o podeszwę buta. Przy­glądał się suce Lonniego ganiającej pośrodku drogi za własnym ogonem, w tumanie czerwonego pyłu.

Wszyscy milczeli. Lonni zamknął oczy: nie chciał patrzeć na cierpienie Nancy, unikał wzroku Klema. Po co właściwie siedzi tyle lat na plantacjach Archa Gunnarda, haruje w pocie czoła za mizerną żywność i wciąż chudnie i chudnie? Dobrze powiedział Klem, że dzierżawcy Archa Gunnarda brodami mogą rozłu­pywać deski własnych trumien. Nie wiadomo po co, dłońmi zaczął obmacywać twarz. Opuścił je, kiedy wymacał suchą szczękę i zapadnięte policzki.

Lonni był bardzo głodny i zdawał sobie sprawę, że jeśli nawet Arch da mu teraz jakąś żywność, to w przyszłym tygodniu znowu jej zabraknie. Żonę Lon­niego, Hatty, zniszczyło niedojadanie i praca w polu, a stary ojciec, Mark Newsome, głuchy jak pień od dwudziestu lat, dziwił sdę zawsze, że w domu nie ma dość zapasów na jeden porządny posiłek. Głowa

537

Lonniego znowu opadła na piersi, oczy mu zwilgot­niały.

Twarda broda wpijała się boleśnie w piersi, więc z wysiłkiem ją uniósł.

Pierwsze, co zobaczył po otworzeniu oczu, to lewą rękę Archa Gunnarda i w niej ogon Nancy. Arch Gun- nard miał w domu skrzynię psich ogonów. Od kiedy ludzie sięgali pamięcią, obcinał psom ogony i teraz miał ich pełną skrzynię, o którą tak się bał, że ją za­mykał na klucz, a klucz nosił na sznurku na szyi. W niedzielne popołudnie, kiedy przychodził z wizytą kaznodzieja albo sąsiedzi na pogawędkę przed weran­dą, Arch pokazywał ogony i wymieniał imię psa z ta­ką pewnością, jakby je czytał z kartki.

Klem Henry poszedł samotnie drogą w kierunku plantacji. Klem mieszkał w chacie stojącej w skupi­sku innych murzyńskich chat poniżej Wielkiego Do­mu Archa. Po drodze mijał chatę Lonniego. Lonni chciał także wstać i odejść, ale zobaczył skierowany na siebie wzrok Archa. Może patrzył na wychudzoną twarz Lonniego, a może był po prostu ciekaw, czy Lonni pójdzie za Klemem.

Myśl o odejściu przypominała cel wizyty. Przed wieczorem musi zdobyć coś do jedzenia, chociaż tro­szkę!

Panie Arch, ja...

Arch chwilkę patrzał na Lonniego, patrzał zupeł­nie tak, jakby ze zdziwieniem przysłuchiwał się nie­znanym, dziwnym dźwiękom.

Lonni zagryzł wargi. Może Arch coś powie na te­mat zmizerowanego wyglądu Lonniego? Ale Arch my­ślał o czymś zupełnie innym; trzepnął się dłonią po udzie i wybuchnął głośnym śmiechem:

Czasami żałuję, że czarnuchy nie mają ogo­nów — powiedział zwijając ogon Nancy i kładąc go

338

do kieszeni. — Wolałbym obcinać ogony czarnuchom niż psom. Więcej byłoby do obcinania, to jedno.

Dudley Smith i ktoś jeszcze za Lonnim wybuchnęli śmiechem. Urwali równie nagle, jak zaczęli.

Murzyni przestępowali z nogi na nogę w kurzu, potem odeszli parę kroków. Po kilku minutach na stacji benzynowej nie było już ani jednego Murzyna. Wszyscy wymknęli się dróżką prowadzącą za czerwo­nym, drewnianym budynkiem.

Arch wstał i przeciągnął się. Słońce zachodziło, październikowe powietrze przejmowało chłodem. — No, trzeba iść do domu i coś przegryźć — powie­dział.

Zszedł wolno na środek drogi i stanął, żeby przyj­rzeć się Nancy, która umykała rowem.

Nikt nie idzie w moim kierunku? — spytał. — Co z tobą Lonni? Idziesz do domu na kolację?

Panie Arch, ja...

Lonni zerwał się zupełnie bezwiednie. Chciał po­prosić o soloną wieprzowinę i melasę, może trochę mąki kukurydzanej, ale kiedy otworzył usta, słowa utknęły mu w gardle. Postąpił parę kroków potrzą­sając głową. Obleciał go strach, że Arch mu odmówi albo jeszcze nagada.

Hatty pewno ciebie szuka. — Arch odwrócił się i odszedł sięgając do kieszeni po ogon Nancy. Idąc do Wielkiego Domu, widocznego w oddali, kręcił ogon na palcu.

Dudley Smith wszedł do budynku stacji benzyno­wej; inni też sobie poszli.

Arch odszedł kilkaset jardów, kiedy Lonni usiadł ciężko na skrzynce koło pompy, na tej samej skrzyn­ce, z której się zerwał, gdy Arch do niego przemówił. Zgarbił się, ręce bezwładnie opuścił między rozsta­wione nogi.

Nie zdawał sobie sprawy, jak długo tak siedział z zamkniętymi oczami, ale kiedy je otworzył, zoba­czył między nogami Nancy, która lizała krwawiący kikut. Lonni patrzył na nią, a chuda broda wżerała mu się w piersi. Z tyłu trzasnęły drzwi; to Dudley Smith poszedł do domu.

Lonni od paru godzin spał niespokojnym snem, kiedy coś go nagle zbudziło.

Hatty jeszcze raz nim potrząsnęła. Lonni uniósł się na łokciu i rozejrzał po ciemnej izbie. Nie miał zegarka, ale potrafił określić, że jest dwie godziny przed wschodem słońca.

Lonni! — powtórzyła Hatty trzęsąc się z zim­na. — Lonni, słuchaj! Twój tata wyszedł z domu. Nie ma taty!

Lonni usiadł na łóżku.

Co to znaczy, nie ma!

Nie mogłam zasnąć. Słyszałam, jak wychodził. I jeszcze go nie ma.

Może wyszedł na chwilę — powiedział Lonni, zwracając głowę do okna i wytrzeszczając oczy, żeby coś dojrzeć na dworze.

Wiem, co mówię, Lonni — upierała się Hatty.— Taty dawno nie ma.

Oboje siedzieli przez kilka minut w milczeniu; spo­dziewali się, że za chwilę usłyszą kroki Marka New- some’a.

Wreszcie Lonni wstał i zapalił lampę. Dygotał z zimna wkładając koszulę, spodnie i buty. Zawiązał sznurowadła na podwójny węzeł, bo w słabym świe­tle nie mógł nic dojrzeć. Za oknem było jeszcze ciem­no; Lonni czuł, jak zimne październikowe powietrze owiewa mu twarz.

Ja też pójdę szukać — zdecydowała Hatty wstając.

Lonni podszedł do łóżka, narzucił na żonę koc i ka­zał jej leżeć.

Postaraj się zasnąć, Hatty — powiedział. — Nie możesz nie spać całą noc. Ja znajdę tatę.

Zdmuchnął lampę i wyszedł w ciemną sień. Szedł po omacku, potykając się. Na ganku też ledwo co mógł dostrzec, ale powoli wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Chwilę stał nasłuchując.

Ostrożnie zszedł po schodach na podwórze, obszedł dom i znowu chwilę nasłuchiwał. Potem zawołał:

Tata! Tata!

Był właśnie pod oknem izby, w której spała Hat­ty, kiedy zdał sobie sprawą, co robi.

Strasznie jestem głupi; tata przecież nie słyszy nawet grzmotów — pomyślał.

Hatty poruszyła się w łóżku.

Wyszedł już tak dawno, że mógł dojść do skrzy­żowania — powiedziała przez szybę.

Nic się nie martw. Połóż się i pośpij sobie, Hatty — powiedział Lonni. — Zaraz znajdę tatę.

Słyszał, jak Nancy wyłapuje pchły leżąc pod do­mem. Ale Nancy nie mogła mu dziś pomóc. Dopiero za kilka dni odzyska humor po utracie ogona.

Już go długo nie ma — powiedziała Hatty. Nie potrafiła uleżeć spokojnie.

Więc co i tego, długo czy krótko — odparł Lon­ni. — Znajdę go wcześniej czy później. Teraz idź spać, Hatty.

Szedł w kierunku stodoły nasłuchując pilnie. W Wielkim Domu kwiczały i chrząkały knury. Lon­ni był zły, że nie siedzą cicho, boby wtedy może usły­szał Marka Newsome’a. Od czasu do czasu poszczeki­wały też psy Archa Gunnarda, ale nie robiły więcej

341

hałasu niż zwykle w nocy i poza tym Lonni przyzwy­czaił się do ich ujadania.

Obszedł stodołę, zajrzał do środka. Potem ruszył w pole aż po magazyn bawełny. Od czasu do czasu wołał głośno ojca, choć wiedział, że to przecież nie ma sensu.

Tata, tata! — krzyczał wpatrując się w mrok. Poszedł jeszcze dalej.

Co się mogło stać z tatą? Stanął i zastanawiał się, gdzie jeszcze szukać.

Wrócił na podwórko przed chatą i po raz pierwszy poczuł niepokój. Ostatnimi dniami Mark nie zacho­wywał się dziwniej niż zwykle. Lonni wiedział, że oj­ciec jest bardzo przygnębiony małymi porcjami żyw­ności, jakie wydzielał Arch Gunnard. Nawet kiedyś powiedział, że przy takim jedzeniu powymierają z gło­du w ciągu trzech miesięcy.

Z podwórka Lonni skręcił na drogę prowadzącą do chat murzyńskich, a potem ścieżką doszedł do baraku Klema. Zapukał i czekał chwilę. Nie było żadnej od­powiedzi, więc zastukał głośniej.

Kto tam? — usłyszał głos Klema dochodzący z łóżka.

To ja — odpowiedział Lonni. — Muszę się z to­bą zobaczyć na chwilkę. Jestem tu, koło domu.

Usiadł i czekał, aż Klem się ubierze i wyjdzie na podwórze. Czekając wyławiał wszystkie odgłosy. Po­nad polami z Wielkiego Domu dochodziło kwiczenie i pochrząkiwanie knurów.

Wyszedł Klem zamykając za sobą drzwi. Chwilę stał na progu rozmawiając z żoną, którą zostawił w łóżku. Mówił, że zaraz wróci i żeby się nie mar­twiła.

Kto to jest? — spytał Klem idąc przez po­dwórko.

342

Lonni wyszedł mu naprzeciwko.

Co się stało? — spytał Kłem zapinając guziki kombinezonu.

Taty nie ma — powiedział Lonni. — I Hatty mówi, że go nie ma prawie całą noc. Byłem na polu, obszedłem stodołę, ale go nie znalazłem.

Klem zapiął wreszcie kombinezon i zwijał teraz papierosa. Szli wolno ścieżką do drogi. Było je­szcze ciemno. Dopiero za godzinę świt rozjaśni zie­mię.

Może był za głodny, żeby spać — podsunął Klem. — Kiedy z nim wczoraj rozmawiałem, powie­dział, że się tak skurczył z głodu, że nie wie, czy dłu­go wytrzyma. Wyglądał, jakby skóra i kości nie chcia­ły się już więcej kurczyć.

Wczoraj wieczorein prosiłem Archa o coś do jedzenia: troszkę solonej wieprzowiny i melasy. Po­wiedział, że mi da dziś z samego rana.

Dlaczego mu nie powiesz, żeby ci dawał, ile się należy? — spytał Klem. — Gdyby ci powiedział, że nie da, mógłbyś wreszcie sobie iść i poszukać lepszej plantacji.

Ja już tyle lat pracuję dla Archa Gunnarda! — powiedział Lonni. — Głupio by mi było odejść i tak go zostawić.

Klem spojrzał na Lonniego, ale nic nie powiedział. Skręcili na podjazd do Wielkiego Domu. Tuczne knu­ry wciąż chrząkały i kwiczały w chlewie; jeden z psów Archa podbiegł między krzakami bawełny koło pod­jazdu i obwąchał im nogi.

Te świnie zawsze mają dosyć żarcia — powie­dział Klem. — Nie ma jednej poniżej siedmiuset fun­tów i ciągle rosną. Oprócz tego, co dostają, robią so­bie jeszcze obiadki z kurczaków, które włażą tu z cie­kawości.

Kiedy szli podjazdem prowadzącym do Wielkiego Domu, Lonni słuchał pochrząkiwania knurów.

Chyba poprosimy Archa, żeby nam pomógł po­szukać taty — powiedział. — Nie chciałbym go za nic budzić, ale boję się, że tata zabłądzi na bagna i ria dobre zginie. Nie dosłyszałby nawet piorunów. Nigdy bym go tam nie znalazł.

Klem mruknął coś pod nosem i pierwszy poszedł w stronę chlewu.

Chodź tu lepiej, szybko! — zawołał po chwili oglądając się za Lonnim.

Lonni podbiegł i wdrapał się do połowy drewnia­nego, obciągniętego siatką ogrodzenia. Z początku nic nie widział, ale powoli zaczął rozróżniać falującą ma­sę czarnych zwierząt. Podgryzały się i prychały jedne na drugie, jak sfora głodnych psów wypuszczonych na zająca.

Lonni zaczął piąć się wyżej, ale Klem złapał go za ubranie i ściągnął na dół.

Nie wchodź tędy do chlewu — powiedział. — Knury cię rozszarpią na kawałki, takie są dzikie. One

o coś teraz walczą.

Obiegli dokoła chlew, stanęli w miejscu, gdzie ze­brały się knury. Między nimi, na ziemi, Lonniemu mignęła na sekundę jakaś ciemna masa w białe łaty; potem stanął na niej jeden z knurów.

Kłem parę razy otwierał i zamykał usta nie mogąc dobyć głosu. Chwycił Lonniego za ramię i mocno nim potrząsnął.

To może być twój tata — wyszeptał. — Słowo honoru, Lonni, wygląda zupełnie na tatę.

Lonni nie uwierzył. Wdrapał się na ogrodzenie i kopiąc nogami odpędzał knury. Nie zwracały na to najmniejszej uwagi.

Kiedy Lonni siedział na ogrodzeniu, Klem pobiegł

I

do baraku z narzędziami i wrócił niosąc dwa krótkie dyszle, które udało mu się znaleźć po ciemku. Zaczął szturchać Lonniego, aż ten na chwilę oderwał uwagę od knurów, i dał mu jeden dyszel. Potem wdrapał się sam na ogrodzenie, skoczył do chlewu i zaczął wyma­chiwać dyszlem. Lonni też zlazł na dół i stanąwszy koło Klema krzykiem odpędzał knury. Jeden z nich skoczył na Lonniego, ale Klem trzepnął go przez łeb i knur umknął.

Lonni już wiedział, co się stało. Podbiegł do stło­czonych knurów rozdając kopniaki twardymi butami

i waląc po łbach dyszlem. Poczuł ból w nodze i spoj­rzawszy w dół zobaczył, że knur gryzie go w łydkę. Odpędził knura, nim ten zdążył rozszarpać mu ciało. Wiedział, że ma rozdartą nogawkę spodni, ponieważ nocne powietrze ziębiło mu nogę.

Klem poszedł już dalej, roztrącając po drodze knu­ry. Ciągle musieli z nimi walczyć. Stali w kłębiącej się masie zwierząt; przez cały czas wymachiwali dy­szlami. Wreszcie Lonni pochylił się i dotknął nogi Marka. Z pomocą Klema przeniósł ojca za ogrodzenie.

Byli tak zdyszani, że przez długą chwilę nie mogli nic powiedzieć czy zrobić. Tuczne knury skupiły się pod ogrodzeniem; kwicząc przeraźliwie, gryzły deski

i siatkę.

Lonni szukał jeszcze po kieszeniach zapałek, kiedy Klem już jedną zapalił i zbliżył do samej głowy Mar­ka Newsome’a.

Patrzyli oczom nie wierząc. Potem Klem zgasił za­pałkę. Stali po ciemku, oniemieli.

Klem odszedł parę kroków, potem zawrócił.

To na pewno on. — Usiadł na ziemi. — Nie może być nikt inny.

Chyba — powiedział Lonni; nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.

345

1

Siedzieli na ziemi, jeden po jednej, drugi po dru­giej stronie Marka, patrzyli na ciało, w którym nie tliła się już iskierka życia. Twarz, szyja i brzuch były pożarte przez knury.

Lepiej obudź Archa Gunnarda — powiedział po chwili Kłem.

Po co? — spytał Lonni. — On nam nic już te­raz nie pomoże. Za późno.

Lepiej go obudź — nalegał Kłem — i pokaż, co jest do pokazania. Jeśli będziesz czekał do rana, może mu przyjść do głowy, żeby powiedzieć, że to wcale nie jego świnie to zrobiły. Właśnie teraz trzeba go obudzić, żeby zobaczył, co zrobiły knury.

Klem obrócił się i spojrzał na Wielki Dom: czarna sylwetka na tle ciemnego nieba zbudziła w nim wąt­pliwości.

Człowiek, który głodzi swoich dzierżawców, po­winien tu siedzieć i patrzeć na to, co zrobił.

Lonni ze strachem spojrzał na Klema. Wiedział, że Klem ma rację, ale z lękiem słuchał podobnych słów Murzyna o białym.

Nie powinieneś tak się odzywać o Archu Gun- nardzie — powiedział. — On przecież śpi. To nie jego wina. On nie miał z tym nic wspólnego. Nie miał z tym więcej wspólnego niż ja.

Klem zaśmiał się cicho i rzucił dyszel. Po chwili znowu go wziął do ręki i zaczął nim walić w ziemię.

Lonni wstał. Klem jeszcze nigdy tak się nie zacho­wywał. Co o tym myśleć? Nic nie mówiąc Lonni sztyw­no poszedł w stronę ciemnego domu, żeby obudzić Archa Gunnarda.

Archa nie łatwo było obudzić. Nawet kiedy się go obudziło, nie śpieszył się z wstawaniem. Lonni czekał

346

pod oknem sypialni; Arch leżał w łóżku sześć, osiem stóp od niego. Arch wyrzekał i przeklinał:

Kto ci pozwolił budzić mnie po nocy?

Bo właśnie Klem Henry też tu jest i mówi, że pan Arch chciałby pewno o tym wiedzieć.

Arch rzucił się na łóżku, pięściami młócąc po­duszkę.

Powiedz Klemowi Henry’emu, że któregoś dnia wyrzucę go na zbity pysk jak starego kundla!

Lonni nie odchodził. Wiedział, że Klem ma rację nalegając, żeby obudzić Archa; niech przyjdzie na po­dwórze i zobaczy, co się stało. Lonni bał się wrócić

i powiedzieć Klemowi, że Arch nie chce wstać. Po­dejrzewał, że Klem może wejść do sypialni Archa Gunnarda i wyciągnąć go z łóżka. Sama myśl o tym przerażała Lonniego.

Jeszcze tam stoisz, Lonni?! — krzyknął Arch.

Jestem tutaj, panie Arch, ja...

Gdybym nie był taki śpiący, tobym wyszedł, wziął laskę i... O, nie wiem, co bym ci zrobił!...

Lonni czekał na Archa przy kuchennych schod­kach. W drodze do chlewu Arch się nie odzywał. Szedł prosto przed siebie, nie oglądając się na Lonniego. Niósł latarnię, która rzucała na ziemię plamy mętnego światła. W jej blasku twarz Klema, stojącego obok ciała Marka, lśniła jak dobrze wypolerowany nóż pługa.

A co Mark robił w moim chlewie?! — krzyknął Arch.

Nie odpowiedzieli mu. Arch spoglądał na nich z wściekłością. Patrzył tak i patrzył, ale ciągle też z ukosa zerkał na poszarpane ciało Marka Newso- me’a.

Nic się już nie poradzi — odezwał się wreszcie Arch. — Poczekamy do rana i wtedy poślemy po gra-

347

barza. — Odszedł parę kroków. — Wy też mogliście

i poczekać do rana. Po diabła zwlekaliście mnie z łóżka?

Obrócił się i spojrzał z ukosa na Klema. Klem nie spuścił wzroku.

Co ty kombinujesz, Klem Henry? — spytał Arch. — Kto ci kazał nachodzić mnie po nocy? Nie chcę, żeby mi tu czarnuchy zawracały głowę, chyba że po nich posyłam.

Nie lubię, jak kogo zjadają świnie. Nie mogę obojętnie na to patrzeć — odpowiedział Klem.

Lepiej pilnuj swego nosa — poradził mu Arch.— A kiedy do mnie mówisz, zdejm kapelusz albo po­żałujesz. Mnie łatwo wyprowadzić z równowagi i usa­dzę cię tam, gdzie powinieneś siedzieć.

Lonni wycofał się. Atmosfera była napięta. Tak zawsze zaczynały się nieporozumienia między Klemem

i Archem. Był ich świadkiem już co najmniej dziesięć razy. Gdy Klem się odwracał i odchodził, wszystko było w porządku. Ale czasami nie chciał się odwrócić

i odejść i przygadywał Archowi, zupełnie jakby też był biały.

Lonni miał nadzieję, że tym razem Klem odejdzie. Arch i tak się rozzłościł za to budzenie w nocy, a za­wsze był gotów na Bóg wie co w stosunku do Murzy­na. Nikt nigdy nie widział, żeby jakiego zabił, ale czę­sto się chwalił, że zabił niejednego, i mówił ludziom, że chętnie zrobi to jeszcze raz.

Chyba pan wie, dlaczego Marka zagryzły świ­nie? — powiedział Klem patrząc Archowi w oczy.

Arch podskoczył.

Mówisz do mnie...?

Mówię — oświadczył Klem.

Ty przeklęty czarny łobuzie...! — wrzasnął Arch i zamierzył się latarnią na Klema.

Klem odskoczył, ale dno latarni uderzyło go w ra-

348

I

mię i latarnia poszła w kawałki. Nafta rozlała się na ziemię i zapaliła jeszcze w powietrzu od knota. Klem miał szczęście, że nie prysnęła mu na twarz i sweter.

Panie Arch, co pan robi...? — zaczął Klem.

Ty śmierdzący czarnuchu! — powiedział Arch rzucając się na Klema. — Ja cię nauczę pyskowania! Za bardzo rozdziawiasz paszczę, ale to już po raz osta­tni. Mam ciebie dosyć!

Panie Arch, ja... — powiedział Lonni, podcho­dząc parę kroków i stając między Archem i Klemem. Nie słyszeli go.

Arch przyglądał się gasnącym językom ognia na ziemi.

Pan wie dobrze, dlaczego zagryzły go knury — powtórzył Klem wcale nie zbity z tropu. — Był tak głodny, że wstał w nocy z łóżka i przyszedł tu po ciemku, żeby coś znaleźć do jedzenia. Może szukał wędzarni. To zresztą wszystko jedno. Jak każdy na pana farmie, stale głodował, a był taki stary, że nie wiedział, gdzie można znaleźć coś do jedzenia, i po­myślał o pana wędzarni. Pan wie bardzo dobrze, że właśnie tak było i że Mark zabłądził po ciemku i wpadł do chlewu.

Nafta na ziemi zgasła. W ostatnim jej błysku Arch schylił się i wziął z ziemi upuszczony przez Lonniego dyszel. Zamierzył się na Klema. Klem się schylił, ale Arch drugi raz się zamierzył i uderzył Klema w ramię, nim ten zdołał odskoczyć. Ramię Klema opadło bez­władnie i śmiesznie zwisało.

Ty przeklęty, śmierdzący czarnuchu! — krzy­czał Arch. — Popamiętasz ty mnie, zawszony bydla­ku! Czekałem na taką okazję. Nie zapomnisz ty naucz­ki, jaką dostaniesz!

Klem nogami szukał na ziemi drugiego dyszla, aż go wymacał i pochylił się. Podnosząc dyszel nie miał

349

m i m1

zamiaru uderzyć Archa; chciał tylko zasłonić przed uderzeniami swoją głowę. Stał nie ustępując ani kroku.

Rzuć ten dyszel! — rozkazał Arch.

Nie pozwolę się bić — zaprotestował Klem.

Dobra, więcej nie chciałem usłyszeć — powie­dział Arch wykrzywiając usta. — Nadeszła twoja go­dzina, czarnuchu, przysięgam!

Raz jeszcze zamierzył się na Klema, ale Klem uciekł w kierunku stodoły. Arch pogonił za nim parę kroków i zatrzymał się. Potem odrzucił dyszel, za­wrócił, pobiegł do domu.

Lonni podszedł do parkanu myśląc, co w tej sytua­cji najlepiej zrobić. Wiedział, że otwarcie nie wolno mu solidaryzować się z Murzynem, mimo że to prze­cież Klem mu pomógł, a poza tym rozmawiał z Ar- chem tak właśnie, jak Lonni by pragnął, gdyby miał odwagę. Ale był białym i żeby nawet chodziło o jego życie, nie wolno mu myśleć o wystąpieniu przeciwko Archowi. Bez względu na to, co się jeszcze stanie.

Po chwili w jednym z okien Wielkiego Domu za­paliło się światło. Lonni słyszał, jak Arch budzi żonę. Potem zobaczył, że ona idzie do telefonu, i wtedy już wiedział, co się stanie. Na pewno wzywa przyjaciół Archa; oni chętnie wstaną, gdy się dowiedzą, po co ich Arch wzywa!

Zza stodoły usłyszał wołanie Klema. Ostrożnie, po omacku szedł przez podwórko.

Co się stało, Klem? — spytał.

No, moja godzina nadeszła — powiedział Klem. — Arch Gunnard tak mówi tylko wtedy, gdy jest zły jak nie wiem co. Tak mówił, kiedy Jima Moffina ciągnął na bagna. I Jim nigdy nie wrócił.

Arch nigdy by nic takiego tobie nie zrobił, Klem — powiedział Lonni podnieconym tonem. Ale sam w to nie wierzył.

350

Klem nic nie odpowiedział.

Może byś tak lepiej drapnął na bagniska, póki Arch trochę nie ochłonie? — zaproponował Lonni. — Może tak będzie lepiej?

To by nie miało sensu. Zwłaszcza że ty mi mo­żesz pomóc. Prawda, że mi pomożesz?

Lonni czuł na sobie ostry wzrok Klema i zadrżał, kiedy zrozumiał znaczenie tych słów. Stał tyłem do stodoły, opierając się o jej ścianę, a przed oczami mi­gotały mu białe i czarne plamy.

Prawda, że mi pomożesz? — ponowił pytanie Klem.

Ja nie wiem, co by na to powiedział Arch — odrzekł z wahaniem Lonni.

Klem odszedł parę kroków. Stanął tyłem do Lon- niego i patrzył w kierunku chaty, gdzie spała jego żona.

Mógłbym zwiać do tego lasku i poczekać, aż im się znudzi mnie szukać — powiedział obracając się do Lonniego.

Tak, lepiej gdzieś się ukryj — odparł zmienio­nym głosem Lonni. — Ja znam Archa Gunnarda. Trud­no sobie z nim poradzić, kiedy się w czymś zatnie. Tak, a najlepiej w ogóle uciekaj z farmy, Klem.

Jakże to mogę zrobić, Lonni? Mam zostawić ro­dzinę?

Jeśli nie uciekniesz, to cię Arch złapie.

Gdybyś mi tylko ot tak, troszkę pomógł, to mnie nie złapie. Wtedy wystarczy, żebym trochę sobie po­siedział w lasku. Chyba możesz to dla mnie zrobić. Ja ci przecież pomogłem odszukać twojego tatę w chlewie.

Lonni kiwnął głową wsłuchując się w odgłosy z Wielkiego Domu. Kiwał ciągle głową, a Klem cze­kał na odpowiedź.

Jeśli ty mi pomożesz — powtórzył Klem — to

351

w

wystarczy, żebym sobie poszedł do lasku i poczekał, aż oni się uspokoją. Nie zdradzisz im, gdzie jestem, tylko powiesz, że uciekłem na bagna. Bez psów nigdy mnie nie znajdą.

To prawda — zgodził się Lonni nasłuchując, czy Arch nie wychodzi z domu. Lonni nie chciałby, żeby go tu Arch spotkał i oskarżył o spiskowanie z Klemem.

Po tych słowach Lonniego Klemi obrócił się i po­biegł w noc. Lonni poszedł za nim parę kroków, jakby nagle zmienił zdanie co do zachowania w tajemnicy miejsca jego kryjówki, ale Klem już zniknął. Lonni stal kilka minut nieruchomo. Słyszał, jak Klem prze­dziera się poszyciem lasu o ćwierć mili stąd. Kiedy i te odgłosy umilkły, wyszedł zza stodoły na spotkanie Archa.

Arch wyszedł z domu niosąc dwururkę i nową la­tarnię. Kieszenie wypchał sobie nabojami.

Gdzie ten przeklęty czarnuch, Lonni? — spy­tał. — Dokąd poszedł?

Lonni otworzył usta, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk.

Wiesz chyba, gdzie uciekł, co?

Lonni znowu spróbował coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć głosu. Omal nie wyskoczył ze skóry, kie­dy złapał się na tym, że potakująco kiwa głową.

Panie Arch, ja...

Dobrze, w porządku — powiedział Arch. — Wię­cej mi nie potrzeba. Za chwilę przyjdą tu Dudley Smith, Tom Hawkins, Frank i Dave Howard, i reszta ludzi. Zaczekaj, zaprowadzisz nas do jego kryjówki.

Lonni rozpaczliwie chciał coś powiedzieć. Wycią­gnął nawet rękę, żeby zatrzymać Archa, ale Archa już nie było.

Arch poszedł na frontowe podwórko. Wkrótce na

352

1

drodze pojawił się samochód. Pędził z zapalonymi re­flektorami, oświetlając całe obejście, chlew i dom. Lonni pomyślał, że to pewnie Dudley Smith, bo mie­szkał najbliżej, właśnie w tej stronie, skąd jechało auto. O jakieś pół mili. Kiedy auto skręcało na pod­jazd, Lonni zobaczył parę innych samochodów nad­jeżdżających z obu kierunków drogi.

Lonni cały się trząsł. Bał się, że Arch każe mu pokazać, gdzie ukrywa się Klem. Arch na pewno mu każe, a on obiecał Klemowi, że tego nie zrobi. Ale chociaż rozważał to na wszystkie sposoby, nie mieściło mu się w głowie, by Arch Gunnard mógł uczynić ja­kąś większą krzywdę Klemowi. Pewno go tylko wy- chłosta.

Klem nie zasłużył przecież na lincz. Nie zgwałcił białej kobiety, nie strzelił do białego człowieka. Tylko hardo odpowiedział Archowi, nie zdejmując z głowy kapelusza. Ale Arch był taki wściekły, że mógł zro­bić nie wiem co. Był taki wściekły, że mógł żądać linczu.

Niespodziewanie Lonni znalazł się w gromadzie lu­dzi. Arch potrząsał go za ramię.

Panie Arch, ja...

W słabym świetle przedświtu Arch poznawał wszy­stkich. Byli podnieceni i przypominali gromadę my­śliwych w ostatniej fazie całonocnego polowania na lisa. Dubeltówki i pistolety trzymali gotowe do strzału.

Co się z tobą dzieje, Lonni?! — krzyczał mu w ucho Arch. — Obudź się i powiedz, gdzie się scho­wał Klem Henry. Już my się z nim policzymy.

Lonni wiedział tylko, że podnosi oczy i patrzy, jak Frank Howard ładuje żółte naboje do dubeltówki. Frank pochylił się, żeby lepiej usłyszeć, jak Lonni mówi Archowi, gdzie jest Klem.

353

./

Ale pan nie zabije Kleina, panie Arch? — spy­tał Lonni.

Zabije? — powtórzył Dudley Smith. — To ty myślisz, że ja czekałem cały ten czas, żeby go pogła­skać po rękach. Temu czarnuchowi należy się kulka od pierwszego dnia, kiedy się zjawił w naszej okolicy. To zły czarnuch. Dostanie to, na co zasłużył.

To nie była właściwie wina Klema — powie­dział Lonni. — Gdyby tata tu nie był przyszedł i nie wpadł do chlewu, Klem nie miałby z tym nic wspól­nego. On mi tylko pomagał.

Siedź cicho, Lonnii — ktoś krzyknął. — Jesteś taki podniecony, że nie wiesz sam, co gadasz. Kiedy tak gadasz, to znaczy, że stajesz po stronie czarnucha.

Ludzie otaczali Lonniego tak gęsto, jakby go chcieli zadusić na śmierć. Potrzebował powietrza, chciał za­czerpnąć oddechu, wydostać się z tłumu.

To prawda — powiedział. Słyszał swój głos, ale nie wiedział, co mówi. — Przecież Klem pomógł mi znaleźć tatę, który się zgubił szukając czegoś do je­dzenia.

Stul pysk, Lonni! — ktoś powiedział. — Za­mknij się, głupi kretynie!

Arch złapał Lonniego za ramię i potrząsnął nim tak, że Lonniemu szczękały zęby. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, co mówi.

Słuchaj no, Lonni! — krzyknął Arch. — Chyba upadłeś na głowę, bo gdybyś był przytomny, nie ga­dałbyś takich głupstw. Wygląda, jakbyś bronił tych czarnuchów.

To prawda — powiedział Lonni cały się trzę­sąc. — Na pewno bym tak nie gadał.

Czuł jeszcze palce Archa, które zrobiły mu siniaki.

Czy Klem poszedł na bagniska, Lonni? — spy­tał Dudley Smith. — Na bagniska, co?

354

Lonni chciał skinąć głową, że tak, że właśnie na bagniska, ale palce Archa zacisnęły mu się na karku. Lonni spojrzał dziko na otaczających go mężczyzn.

Gdzie jest Klem, Lonni? — spytał Arch zaci­skając palce jeszcze mocniej.

Lonni zrobił parę kroków w kierunku stodoły. Kie- dy stanął, mężczyźni znowu zaczęli nań napierać. Nie on sam szedł dalej: pchano go i omal niesiono poza stodołę.

No, Lonni, a teraz gdzie dalej? — spytał Arch.

Lonni wskazał na plamę lasfa, gdzie płynął stru­myk. Bagna znajdowały się w przeciwnym kierunku.

Klem mówił, że będzie siedział w tym lasku za rzeczką, panie Arch — powiedział Lonni. — Pew­no tam jeszcze jest.

Lonni poczuł, że unosi go jakaś wielka siła. Z tru­dem bronił się przed zdeptaniem. Wreszcie potknął się na nierównym gruncie. Nikt nic nie mówił, wszy­scy szli chyba na palcach. Szare światło przedświtu powoli nabierało barw, pozwalając mężczyznom lepiej się skryć w jego cieniach i jednocześnie lepiej widzieć drogę przed sobą.

Przed skrajem lasu rozdzielili się. Lonni znalazł się na obwodzie wielkiego koła, które zamykało się wokół Klema.

Był sam. Nikt go nie zatrzymywał; mógł wrócić do domu, ale nie potrafił zrobić kroku naprzód ani do tyłu. Powoli zaczynał rozumieć, co uczynił.

Klem pewno siedział na drzewie i pewno już go otocżyli ze wszystkich stron. Jeśli spróbuje uciekać, zabiją go jak królika.

Lonni usiadł na pniaku i próbował myśleć: co ro­bić? Za parę minut wzejdzie słońce i wtedy mężczyźni łatwo przejdą rzeczkę i znajdą Klema. Klem będzie zgubiony bez ratunku.

Parę razy Lonni dostrzegał płomień zapałki w po­szyciu, gdzie czaili się mężczyźni. Zapach dymu ty­toniowego drażnił mu powonienie. Ciekawe, czy Klem też czuje ten dym tam, gdzie się ukrywa.

Dokoła nic nie było słychać. Lonni wiedział, że Arch Gunnard i jego towarzysze czekają na słońce, które za parę minut ukaże się na wschodnim skraju nieba, z tyłu za Lonnim.

Było już tak widno, że dokładnie dostrzegał nierów­ny teren, splątane poszycie i popękaną korę na so­snach.

Mężczyźni ruszyli z miejsc — strzelby uniesione, jakby czatowali na sarny. Las nie był duży; w tym tempie krąg zamknie się za parę minut. Zawsze istnia­ła szansa, że Klemowi udało się uciec przez kordon przed wschodem słońca, ale Lonni czuł, że Klem jest w lesie. Potem pomyślał, że Klem tam jest, ponieważ to on, Lonni, tam go umieścił, by szukający mieli ła­twiejsze zadanie.

Lonni bezwiednie wstał i podszedł do mężczyzn z bronią. Widział przed sobą niewyraźne sylwetki lu­dzi, którzy chodząc od drzewa do drzewa, obserwowali ciężkie, zielone wierzchołki.

Tato! — powiedział chrapliwym szeptem. — Tato! — Zaglądał w krzaki i zadzierał głowę do góry. Po chwili oprzytomniał i zrozumiał, że wcale nie szu­kają Marka Newsome’a. Jak mógł tak się pomylić!

Teraz podkradał się już świadomie i szybciej: pod­biegał na palcach, pochylał całe ciało, zupełnie tak samo jak przy polowaniu bez strzelby na króliki.'

Znowu zapomniał, co tu robi. Z każdym krokiem nogi zachowywały się pewniej i bardziej sprężyście. Pochylił się tak, że palcami dotykał prawie ziemi. Nie potrafiłby teraz wrócić. Towarzyszył nagonce.

Piętnastu mężczyzn zwierało pułapkę. Świt rozlał

się szeroko; można było odczytać godzinę na tarczy zegarka. Słońce zaczynało barwić niebo nad lasem.

Lonni wszystkich wyprzedził; nogi pchały go na­przód, opierały się woji.

Od tak dawna nie mógł sobie pozwolić na kupno nabojów do strzelby, że zapomniał, jak bardzo lubi polowanie.

Kroki idących za nim mężczyzn wybijały rytm.

Jest sukinsyn! — ktoś krzyknął i w suchym poszyciu rozległ się trzask łamanych gałązek.

Lonni rzucił się naprzód; podbiegł pod drzewo ra­zem z innymi. Widział wzniesione strzelby, widział na tle nieba, daleko, ostro rysującą się twarz Klema Hen- ry’ego, który obejmował smukły pień drzewa.

Nie wiadomo, kto pierwszy strzelił, ale następni długo nie zwlekali. Ogłuszający huk mieszał się z dy­mem i ogniem bluzgającym ze wszystkich luf.

Lonni zaniknął oczy. Bał się spojrzeć na twarz w górze. Strzelanina trwała. Kłem obejmował pień, póki nagle z głuchym trzaskiem czubek drzewa nie złamał się i runął z Klemem poprzez niższe gałęzie. Rozcapierzone i poharatane ciało upadło na ziemię z głuchym łoskotem, który zatrzymał na chwilę bicie serca Lonniegó.

Oparł się o pień, by nie upaść. Znowu zaczęło się strzelanie. Kule szarpały ciało Klema, rzucając nim na wszystkie strony jak workiem. Z ziemi podniósł się obłok, roznosząc zapach spalonego prochu.

Lonni nie wiedział, jak długo trwała strzelanina. Kiedy się ocknął, biegł od drzewa do drzewa, ocierał

o pnie, pędził po omacku ku otwartemu polu, potykał się. Gdy wyszedł na pole, niebo z szarego zamieniło się w purpurowe. Biegnąc i potykając się o stwardnia­łe skiby przeoranego pola, patrzył na dom przed sobą.

Raz upadł i potem nie mógł już wstać. Dźwignął

ciężko nogi, wreszcie ukląkł twąrzą ku czerwonej tar­czy słońca. Ciepłe promienie wlały weń siłę. Wstał. Mruczał do siebie niezrozumiałe słowa, wypowiadał myśli, których nie miał zamiaru nigdy powiedzieć.

Kiedy wrócił do domu, Hatty czekała na podwórku. Słyszała strzały w lesie, widziała Lonniego, jak po­tyka się na polu, widziała, jak klęczy twarzą obróco­ny ku słońcu. Podbiegła drżąca do męża; chciała wie­dzieć, co się stało.

Dopiero na własnym podwórku Lonni obrócił się i popatrzył za siebie. Ludzie wracali. Przechodzili przez parkan do zagrody Archa Gunnarda. Żona Archa sta­ła na ganku i coś do nich mówiła.

Gdzie tata, Lonni? — spytała Hatty. — I co to była za strzelanina w lesie?

Lonni skulił się, dopadł ganku i usiadł ciężko na stopniach.

Lonni, Lonni! — wołała Hatty. — Obudź się i powiedz mi, co się stało? Nigdy jeszcze nie widzia­łam takiego zamieszania.

Nic — odparł Lonni. — Nic się nie stało.

Więc jeśli nic się nie stało, to idź do Wielkiego Domu i poproś o kawałek mięsa. Nic nie mamy na śniadanie. Twój tata będzie jeszcze bardziej głodny niż zwykle po tym spacerze całą noc.

Co?! — krzyknął Lonni zrywając się na równe nogi.

Powiedziałam tylko, żebyś poszedł do Wielkiego Domu i poprosił o mały kawałeczek mięsa, Lonni. Nic więcej nie powiedziałam.

Chwycił żonę za ramiona.

Mięsa?! — zawył potrząsając nią silnie.

Tak — odparła wyrywając mu się zdziwiona. — Nie mógłbyś poprosić Archa Gunnarda o kawałeczek mięsa?

Lonni znowu usiadł ciężko na stopniach, ręce opu­ścił bezwładnie między rozstawione nogi, broda opa­dła mu na piersi.

Nie — odpowiedział ledwie słyszalnym szep- tern. — Nie. Nie jestem głodny.

Przełożył Jan Zakrzewski

'<y

jest dramaturgiem, nowelistą 1 powieściopisarzem. Urodzony w Nowym Jorku, odebrał wykształcenie na tamtejszym Uni­wersytecie Columbia, po czym studiował w Szkole Drama­tycznej przy Uniwersytecie Yale. Jeszcze przed n wojną iwia- tową prowadził ożywioną działalność w postępowych środo­wiskach artystycznych. Był członkiem zarządu Unii Teatralnej, propagującej sztuki o ideowym obliczu społecznym, pracował w redakcji pisma „Equality” walczącego przeciwko dyskry­minacji rasowej, wykładał na Uniwersytecie dla Dorosłych, należał do władz postępowej Ligi Pisarzy Amerykańskich. Po wojnie, jako scenarzysta hollywoodzki, znalazł się na osła­wionej „czarnej liście”, a w 1950 r. został przez Komisję do Badania Działalności Antyamerykańskiej wtrącony do wię­zienia.

Albert Maltz jest autorem wielu sztuk teatralnych, trzech powieści i zbioru nowel Najszczęśliwszy człowiek na iwiecie, za który- otrzymał w 1938 r. nagrodę im. O. Henry’ego. Opo­wiadania jego zamieszczane były w przeszło trzydziesttu róż­nych antologiach.

Akcja przytoczonego niżej Popołudnia to dżungli dzieje się w okresie wielkiego kryzysu gospodarczego, który nawie­dził Stany Zjednoczone w latach 1929—1933.

/

I

!/

Popołudnie w dżungli

Trzynastoletni Charles Fatlon podrzucał na dłoni śnieżny granat i czekał na zmianę świateł ulicz­nych. A kiedy autobus idący przez Ósmą ulicę ruszył z miejsca — ukrył się za stertą śniegu. Z odle­głości dwudziestu jardów rzucił wreszcie wysokim lu­kiem śmiertelny pocisk. Śnieżna piguła rozprysnęła się dokładnie tam, gdzie trzeba: na dachu autobusu. Charlie uśmiechnął się z zadowoleniem i zaczął lepić nowy granat ze śniegu.

Potem ten szczuplutki, zwinny, blady chłopczyna

o wąskich ustach ruszył dla zabicia czasu w górę uli­cy Hudson. Na skrzyżowaniu z Perry znalazł kopertę z milionera dwustu trzydziestu czterema dolarami. Upuścił swój granat i przeszedł na drugą stronę jezdni pod lombard. Zatrzymała go ażurowa krata przed drzwiami, bo to była niedziela, ale wymówił zaklęcie i wszedł do środka. Wziął sobie elektryczną latarkę, parę łyżew, nóż skautowski, lornetkę, obrazek Matki Boskiej u Żłobka i wiele innych rzeczy. Jako zapłatę zostawił sto tysięcy dolarów w jednyn) banknocie.

Na Dwunastej ulicy raz jeszcze przeszedł na drugą stronę jezdni. Wędrował przez Greenwich, zatrzymu­jąc się przed kinowymi fotosami. Doszedł przy tym do wniosku, że Anita Louise jest o wiele ładniejsza od tej zadzierającej nosa Normy Shearer. Pocałował Ani-

362

tę Louise. I pocałował ją jeszcze raz, kiedy siedzieli na brzegu jej basenu kąpielowego, budowanego za milion dolarów. Już miała mu powiedzieć, jaki jest miły i elegancki, gdy z kina wyszedł bileter i krzyknął: „Zjeżdżaj stąd, mały!“ Więc powlókł się dalej.

Na skrzyżowaniu ulicy Jedenastej z Siódmą Aleją przystanął na dłużej przed cukiernią. Niemal za jed­nym zamachem pochłonął czekoladowe ciastko, napo- leonkę, szarlotkę i dwa dwudziestopięciocentowe ka­wałki brzoskwiniowego tortu z bitą śmietaną. Właśnie kupował całą cukiernię, kiedy wyszła z niej jakaś pa­ni i powiedziała, żeby się nie opierał o szybę, i odpę­dziła go precz.

Znudzony skręcił w Siódmą ulicę i poszedł do do­mu. Po drodze wstąpił do małej cukierenki, gdzie cza­sem coś sobie kupował. Za ladą siedziała opasła wła­ścicielka i dyszała astmatycznie.

Po czemu są te karmelki? — zapytał Charlie.

Dwa za centa.

A tamte?

Cztery za centa.

A te lizaki?

Po cencie sztuka. Co ci dać?

Pobiegną do domu po pieniądze. Za osiem mi­nut wracam.

Znów przeszedł na drugą stronę i poszedł ulicą Houston marząc o kupnie cukierków. Znal sposób, że­by jeden karmelek starczył na pół godziny. Kładł go na język i ssał. Trzeba było mieć silną wolę, żeby go od razu nie pogryźć, ale tak można dłużej rozko­szować się smakiem. A w dodatku i zęby od tego nie bolą.

Rozmyślając ściągnął nawilgle rękawiczki i zaczął chuchać w ręce. Żałował, że to była niedziela, bo wszy.-

363

stkie fabryki stały i jego dzielnica była cicha jak cmentarz.

Nadjechał autobus idący w południowym kierunku

J miasta. Przez ulicę biegł ku niemu stary Sheehy z żo­

ną; mieszkali w tym samym domu co Charlie. Auto­bus przystanął. Małżeństwo przyśpieszyło kroku i gdy Sheehy wyciągał rękę z kieszeni, upuścił na chodnik pięćdziesięciocentową monetę. W ostatniej chwili go­rączkowo usiłował ją złapać, ale potoczyła się po krato­wnicy metra i spadła na dno studzienki. Stary mru­knął jakieś przekleństwo i wsiadł do autobusu. Przy­trzymał jednak drzwi ręką i krzyknął do Charlie’go, który biegł przez ulicę do kratownicy.

Jeśli ją wydostaniesz, dam ci dziesiątkę!

Dobra! — odkrzyknął Charlie.

Autobus ruszył, a Charlie pobiegł do domu. Po­trzebna mu była guma do żucia i sznurek. Pięćdzie­siąt centów! Zdarzało mu się już wyciągać pieniądze spod kratownicy — raz nawet było to całe dziesięć centów — ale nigdy jeszcze nie trafiła mu się taka gratka!

A czy to tak trudno powiedzieć staremu Sheehy, że nie znalazł monety?

Biegiem przebył drogę do domu na Downing Street. Z wielkiego podniecenia zapomniał, że na drugiej kon­dygnacji schodów zapadł się stopień. Prawą nogą wpadł w tę dziurę, runął jak długi i boleśnie stłukł sobie goleń. Ze łzami w oczach przeskoczył pozostałe trzy kondygnacje.

Matka siedziała przy oknie i cerowała.

Mamo, dasz mi trzy centy? — zapytał.

I choć było to pytanie, zabrzmiało jak rozkaz. Cha­rlie od dawna już wiedział, że matka kapituluje przed tyranią.

Cicho, na miłość Boską! — odparła. — Ojciec

364

I

śpi. Czemu włazisz w mokrych butach i zaświniasz podłogę?

Zaraz wychodzę. Daj mi tylko trzy centy.

Nie dam ci nic. Dostałeś we wtorek centa na cukierki.

Ale ja muszę mieć te pieniądze. Wiesz, dziesięć centów wpadło pod kratownicę. Wydobędę je, jeśli będę miał gumę do żucta.

Ach, o to ci chodzi? Chciałeś to ukryć przede mną? — roześmiała się łagodnie. — Nie dostaniesz trzech centów. Dam ci jednego i będziesz musiał go oddać.

Jeden to na nic. Muszę mieć trzy. Co mi po jednym? Nie dostanę za niego porządnej porcji gumy. Rozumiesz?

Matka poszła do kuchni i wróciła z portmo­netką.

Mam tylko dwa centy — powiedziała. — I dzie­siątkę na kościół.

To daj mi ją. Ja... — kichnął w tym miejscu — ja ci ją zmienię i oddam. Pod słowem.

Nie. Nie mogę ryzykować — i dała mu dwa centy.

Przyjął je z ponurą miną. To utrudniało zadanie, ale wiedział, że gdy chodzi o datek na kościół, matka była nieprzejednana.

I liczę, że mi oddasz te dwa centy — powie­działa jeszcze.

Dobra — rzekł myszkując po kuchni, czy nie znajdzie gdzie sznurka.

Mój Boże — mówiła matka zbolałym głosem, który tak dobrze znał. — Dawniej, gdybyś poprosił ojca lub mnie o centa, dalibyśmy ci pięć. A gdybyś poprosił o pięć, dostałbyś dziesięć.

Tymczasem Charlie znalazł kłębek szpagatu. Od-

365

ciął kawa? długości dziesięciu stóp i nie tracąc czasu wepchnął go do kieszeni.

Ale teraz biedny ojciec jest kaleką — ciągnęła matka. — Kuleje, gdy inni chodzą prosto, pracuje w nocy, gdy inni pracują we dnie. I wdzięczny jest Bogu za to, co ma.

Dobra, już idę, mamo — rzekł Charlie i nie czekając odpowiedzi wybiegł z domu. Mówił sobie, że matki to czyste utrapienie, a z ojcami jest jeszcze go­rzej. Pokażcie mi takiego, który wyrzeknie się szklan­ki piwa, by kupić tabliczkę czekolady swemu dziecku.

Przebiegł jeden blok i skręcił w ulicę Carmin do sklepu z cukierkami. Kupił dwa pudełeczka gumy do żucia i od razu wepchnął sobie wszystko do ust. Guma musiała być lepka, by mocno przylgnąć do monety, trzeba ją było zatem dobrze wymieszać ze śliną. Szedł więc ulicą i żuł co sił, ale tylko prawą stroną ust, bo się bał, że go zęby rozbolą. Doszedł do przystanku autobusowego i wyciągnął się jak długi na oblodzonej kratownicy. Betonowe dno studzienki pokrywał śnieg, śmiecie, a tu i tam stała woda. Charlie, pełzając na brzuchu po kratownicy, zabrał się teraz do metodycz­nego poszukiwania monety. Serce waliło mu z podnie­cenia, a przed oczami miał ciągle witrynę cukierni.

Dziesięć minut zeszło mu na daremnych poszuki­waniach. Przerwał je na chwilę, by pochuchać w ręce, a potem znów zabrał się do roboty.

Wreszcie dojrzał monetę. Leżała połówką w kałuży, połówką na betonie. Trudny cel! Uśmiechając się chy­trze Charlie kilkakrotnie zasupłał koniec sznura i okleił gruby węzeł gumą, którą rozpłaszczył, ile się dało. Drugi koniec sznura owinął sobie wokół kostki, by go nie zgubić. Potem, zwilżywszy śliną plaster gumy, opuścił go ostrożnie na dno studzienki.

Pochłonięty pracą nie zauważył, że z tyłu podszedł

366

do niego niski, obdarty, mniej więcej czterdziestopię­cioletni mężczyzna. Na jego chudej twarzy spod skóry zaczerwienionej od wiatru przebijały ciemne, wątro- biane plamy.

Mężczyzna dyszał ciężko, jakby dźwigał wielki cię­żar, toteż Charlie najprzód go usłyszał, a dopiero po­tem zobaczył. Nie przerwał jednak pracy, a tylko prze­lotnie spojrzał w górę. Całą uwagę skupił teraz na najtrudniejszej części zadania. Guma była za lekka i nie naciągała dostatecznie sznura, a przecież musiał ją opuścić prostopadle i dość silnie, by przywarła do monety. Można było próbować sto razy, nim by się ta sztuka wreszcie udała. Mężczyzna przez chwilę w milczeniu przyglądał się tym próbom. A potem ukląkł obok chłopca i rzekł ochrypłym głosem:

Pięćdziesiąt centów, co? — patrzył uważnie na koniuszek sznura kołyszący się nad monetą.

Ciężko, prawda? — ciągnął łagodnym tonem.

Charlie nie odpowiedział.

Nieznajomy przyglądał się dalej.

Na tym zimnie guma twardnieje — zauważył.— W ten sposób nie wyciągniesz monety. I zmierzch zapada. Ta praca wymaga dobrego narzędzia. Nie uda ci się, chłopcze.

Nie patrząc na niego Charlie rzekł:

Nie pański interes.

Mężczyzna wstał z kolan. Szybko rozejrzał się wko­ło. Byli zupełnie sami. Cofnął się więc o parę kroków i rozpiął palto. Wewnątrz przy podszewce wisiały na rzemykach cztery ostrugane kawałki kija od miotły, każdy po trzy stopy długości. Kończyły się gumowymi złączami, tak że można je było zestawić w jedną ca­łość. Z wielką wprawą mężczyzna połączył je teraz. Ostatni kawałek kija miał na końcu małą gumową przyssawkę. Mężczyzna wszedł na kratownicę, ostroż-

nie przesunął kij przez kraty, ukląkł i wymierzył ko> niuszkiem narzędzia w monetę.

Pokażę ci, jak to robi fachowiec — rzekł non­szalancko, nie patrząc na chłopca. — To, widzisz, jest jeden sposób. Przy drugim używa się miseczki z tłusz­czem. Za jej pomocą możesz wyłowić nawet branso­letkę. Ale gdy chodzi o drobne pieniądze, sucha przy­ssawka jest...

Panie, co pan robi! — wykrzyknął Charlie w gniewie. — Co pan robi?

Pokażę ci, chłopcze, jak to robi fachowiec.

Wynoś się! — Charlie w pasji szarpnął niezna­jomego za rękaw. — Wynoś się pan!

Mężczyzna odsunął go na bok ruchem ręki i roze­śmiał się ochryple i ponuro.

O co ci idzie? Ty byś i tak tego nie wydostał. Ma leżeć i czekać na kogo innego? — zapytał.

Nie chcę! — krzyczał Charlie. — Niech pan zo­stawi, to moje. Proszę pana!

Odpalę ci dziesiątaka.

Charlie zdecydowanym ruchem wyciągnął sznur z kratownicy i wcisnął go do kieszeni. Potem wstał, zaszedł mężczyznę z tyłu, zamachnął się i kopnął go w krzyż.

A do diabła! — ryknął tamten zrywając się i ła­piąc za uderzone miejsce. — Czekaj, szczeniaku, dam ja ci jeszcze... O mały włos nie upuściłem kija.

Przez chwilę patrzyli na siebie nieruchomi i nie­zdecydowani. Dzieliła ich znaczna różnica wieku — trzydzieści lat — a jednak pod pewnym względem byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Obaj byli wątli i mali: chłopiec — jak na dziecko, mężczy­zna — jak na dorosłego. Obaj byli nieugięci i obu wy­patroszyło życie.

Mężczyzna znów ukląkł nie spuszczając malca

368

z oka. Wsunął kij w studzienkę, ale głowy nie opuś­cił. Charlie nie wiedział co począć. A potem nagle pobiegł do kupy śniegu przy kamiennym obrzeżu chodnika. Mężczyzna obrócił się, by mu stawić czoło.

Tylko się zbliż, to dostaniesz — powiedział. — Mówię ci, zostaw. Teraz nie dam ci nawet tej dzie­siątki. Cholera mnie bierze.

Charlie chwycił kawał lodu ze sterty śniegu, za­machnął się i cisnął nim z całej siły. Przeleciał o sto­pę od celu, ale przerażony mężczyzna zerwał się wy- szarpując kij ze studzienki. Charlie schował się za kupę śniegu. Dygocząc na całym ciele, z oczami wbi­tymi we wroga, wydzierał spod lodowej skorupy nowy pocisk,

Szukasz guza, jak widzę — z goryczą w głosie rzekł mężczyzna i rozejrzał się po pustej, już mrocznej ulicy. — Myślisz, że mnie się to podoba, że to dla mnie frajda bić się z dzieckiem o pięćdziesiąt centów?

W tej chwili śniegową kulą dostał w kolano poni­żej wytartej paltociny. Pogroził więc chłopcu pięścią i zawołał z gniewem:

Czekaj, czekaj, oberwiesz ty po karku i sam sobie będziesz winien!

Zamilkł łapiąc oddech, a potem upuścił swój kij i skoczył naprzód. Charlie zdążył mu jednak umknąć. Nową pecyną, niemal z samego lodu, trafił mężczyznę w czoło. Ten schwycił się za głowę, bliski płaczu z bólu i z wściekłości.

Smakowało ci, śmierdzielu? — zawołał Charlie i znacznie zwinniejszy od przeciwnika, który za nim pogonił, zdążył uskoczyć za stertę śniegu. Mężczyzna stał z minutę z szeroko otwartymi ustami i ręką przy­ciśniętą do piersi. Potem bez słowa wrócił do krato­wnicy, przykląkł i wetknął kij w studzienkę. Roz­wścieczony chłopiec zaatakował inaczej: skuliwszy się

wybiegł zza sterty i cisnął kawałkiem lodu. Mężczyzna trafiony w kark zachwiał się, ale się nie odwrócił. Właśnie wyciągał swój kij, by go wetknąć przez kra­ty w innym miejscu. Ale Charlie nie dawał mu spo­koju. Tym razem podbiegł i chciał go kopnąć. Klnąc straszliwie, mężczyzna zerwał się i złapał przerażonego chłopca za ramię, w chwili gdy już, już miał mu się wyśliznąć. Miał go, trzymał go za ramiona i trząsł nim z całej siły. Kij leżał między nimi na kratownicy.

Powinienem cię sprać! — wołał potrząsając wciąż chłopcem. — Powinienem cię sprać, podły szcze ­niaku! Ale tego nie zrobię. Jesteś jeszcze dzieckiem. Posłuchaj...

Charlie szarpnął się mocno, wywinął, uwolnił z uścisku i całym ciężarem nadepnąwszy mężczyźnie na nogę, uciekł za bezpieczną stertę śniegu. Mężczyzna stał i patrzył za nim bezradnie, z bolesnym gryma­sem na twarzy.

Święty Jezu — powiedział. — A to zębata sztu­ka! Czy ci zrobiłem co złego? Miałem cię przecież w ręku. Chciałem ci coś zaproponować.

W tej chwili śnieżna kula trafiła go w piersi.

Dobrze — powiedział. — Ja nie wyciągnę pie­niędzy bez ciebie, ale i ty ich nie wyciągniesz beze mnie. Obaj je stracimy. Robi się już ciemno. Słuchaj, podzielimy się po połowie. Dam ci dwadzieścia pięć centów, zgadzasz się?

Nie! — wykrzyknął Charlie dygocąc z podnie­cenia na całym ciele. — Są moje.

Czy nft rozumiesz, że bez odpowiedniego narzę­dzia nie dasz rady? — perswadował mężczyzna. — Przy takim zimnie guma jest do niczego.

Pieniądze są moje.

O Jezu, Jezu! Ty je znalazłeś, zgadzam się. Ale ja mam przyssawkę. Wydostanę pieniądz dla nas obu.

370

1

Nie.

Jezu Chryste...! Zrozum, że muszę dostać tro­chę! — krzyczał mężczyzna głosem skażonym przez wstyd i gorycz. — To mój fach. Nic innego nie robię. Nie możesz pojąć? Cały dzień łaziłem i nic nie zna­lazłem. Musisz mi dać cząstkę. Musisz!

Nie!

Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie.

Och, ty dzieciaku, dzieciaku! — zawołał z roz­paczą. — Gdybyś był o dziesięć lat starszy, zrozumiał­byś mnie. Myślisz, że lubię to zajęcie? Gdybyś był

o dziesięć lat starszy, moglibyśmy się dogadać. Zro­zumiałbyś.

Charlie zacisnął usta. Jego blada twarz, zsiniała od mrozu, była zła.

Gdybym był o dziesięć lat starszy — powie­dział — dałbym ci po pysku.

Mężczyzna schylił się z trudem i podniósł kij. Lek­ko utykając, z ręką na obolałym krzyżu powlókł się dalej. Płakał.

Charlie stał drżąc z tryumfu. Twarz miał nieru­chomą jak kamień.

Ściemniło się na dobre.

Przełóżył Tadeusz Evert

24*

'S

1

EUDORA WELTY (ur. 1909)

pochodzi ze stanu Missisipi. Karierę literacką rozpoczęła od drukowania opowiadań w różnych czasopismach w latach 1935—36. Pierwszy tom jej nowel pt. A Curtain o/ Green, który ukazał się w 1941 r., zdobył autorce natychmiast uzna­nie. W 1942 r. ukazuje się obszerna nowela The Robber Bri­degroom, w rok później drugi tom opowiadań The Wide Net, zaś w 1946 r. bardzo przychylnie przyjęta powieść Delta Wed­ding, doskonale oddająca obyczajowość i koloryt lokalny stanu Missisipi.

Eudora Welty uzyskała za swą twórczość liczne nagrody: w 1941 r. przyznano jej drugą nagrodę im. O. Henry’ego, w 1942 — pierwszą nagrodę tejże instytucji, a w 1946 nagro­dę Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury „w uznaniu jej talentu nowelistycznego, wysokiego kunsztu artystycznego i subtelnego rysunku postaci“.

Skamieniały człowiek

Pani Fletcher, kochana, niech no pani sięgnie do mojej torebki i da mi stamtąd papierosa, możli­wie bez pudru — rzekła Leota do swojej klientki (mycie z układaniem) — nie znoszę perfumowanych papierosów.

Pani Fletcher sięgnęła na zawieszoną pod lustrem w lawendowej ramie lawendową półkę, wyciągnęła zaplątaną w zamku lakierowanej torebki siatkę na włosy i prędko przykryła ręką pełen pudru puszek, który wyskoczył z torebki, gdy ją otworzyła.

Ojej, Leoto, niech pani popatrzy na te fistasz- ki — powiedziała zdumionym głosem.

Kochana, leżą w tej torebce już chyba najmniej z tydzień, jeżeli nie więcej. To pani Pike kupiła mi te fistaszki.

A co to za pani Pike? — spytała pani Fletcher poprawiając się w fotelu.

Ponieważ w tym przybytku płynu do układania włosów i utlenionej wody oddzielone były lawendo­wymi drzwiami od pozostałych klientek, uszczęśliwia­nych w innych kabinach, mogła dać upust swej cie­kawości. Pełna oczekiwania spojrzała na ciemny prze­dział w złotych lokach nachylonej przy zapalaniu pa­pierosa Leoty.

I

Pani Pike to ta pani z Nowego Orleanu — od­powiedziała Leota zaciągając się dymem i wpijając mocno palce o czerwono lakierowanych paznokciach w głowę pani Fletcher. — To przyjaciółka, nie klient­ka. Widzi pani, może już pani mówiłam ostatnim ra­zem, jak to ja z Fredem i Sal, i Joe mieliśmy awan­turę, kiedy to Sal i Joe zdenerwowali się i się od nas wyprowadzili. No więc myśmy wzięli i wynajęli ich pokój. No i wynajęliśmy go pani Pike. I panu Pike. — Strzepnęła popiół do kosza z brudnymi ręcznikami. — Pani Pike jest zdecydowaną blondynką. To właśnie ona przyniosła mi te fistaszki.

Musi być sympatyczna — powiedziała pani Fletcher.

Kochanie, sympatyczna to nie jest określenie. Powiadam pani, jest naprawdę przystojna. Umie się urządzać, żeby się nie nudzić. I niczego nie przegapi, nie, pani Pike na pewno niczego nie przegapi.

Machnęła grzebieniem w powietrzu i zrobiła dra­matyczną pauzę. Pęk utlenionych włosów pani Flet­cher sfrunął z lawendowych zębów grzebienia jak mała chmura gradowa.

Włosy wypadają.

O, Leoto!

Aha, zaczynają wypadać. — Leota zabierała się znów do czesania, wyzwalając dalszą chmurę.

Może mam łupież. — Pani Fletcher zmarszczyła czoło, przy czym jej wyregulowane brwi zjechały na sam nos, a pomarszczone powieki o rzadkich rzęsach zaczęły od wysiłku myślenia gwałtownie mrugać.

Skąd! Po prostu wypadają.

Mogę się założyć, że to po tej ostatniej wiecz­nej, którą pani mi robiła — powiedziała ze złością pani Fletcher. — Pani pamięta, że smażyłam się całe czternaście minut.

S7S

./

Właśnie że pani miała siedzieć czternaście mi­nut — odparła zdecydowanie Leota.

Coś musi być — upierała się pani Fletcher. — Łupież, na pewno łupież. Przecież czegoś podobnego nie załapałam chyba od mojego męża, prawda?

A wie pani, co słyszałam wczoraj od jednej z klientek Thelmy, takiej jednej, co miała układaną zimną? Wie pani, wcale nie chcę się upierać czy ko­muś coś wmawiać, ale ta klientka Thelmy tak całkiem przypadkowo powiedziała, zapomniałam, o czym to ona właśnie wtedy mówiła, że pani jest w ciąży, a przy tym bardzo często dzieją się z włosami różne cuda. Zaczynają wypadać i pan Bóg wie co. To na pewno nie nasza wina, takie jest przynajmniej moje zdanie.

Nastąpiła pauza. Obie kobiety mierzyły się w lu­strze oczami.

Kto to powiedział? — przerwała ciszę pani Fle­tcher.

Kochana, ja naprawdę nie pamiętam. Zresztą pani wcale na to nie wygląda.

Gdzie jest Thelma? Musi mi powiedzieć —- oświadczyła pani Fletcher.

Kochana, czy to warto pieklić się o taki dro­biazg — powiedziała Leota rozczesując pośpiesznie włosy, jak gdyby chciała za włosy zatrzymać panią Fletcher na miejscu. — Jestem przekonana, że ta pani, co to powiedziała, nie miała absolutnie nic złego na myśli. W którym pani jest?

Pani czeka — wyrzekła pani Fletcher i wrza­snęła na Thelmę, która natychmiast się zjawiła i za­ciągnęła się papierosem Leoty.

Thelma, złotko kochane, jeżeli potrafisz, przy­pomnij sobie, jak to wczoraj było — powiedziała Leota nasycając włosy pani Fletcher gęstym płynem.

376

um

Wiesz, mam w kabinie klientkę do połowy za­kręconą na wieczną — odparła z wahaniem Thelma.

Tylko na chwileczkę — rzekła Leota. — A ko­go tam masz, ty końska twarz? Zastanów się i spróbuj sobie przypomnieć, kto to była ta pani, co to wczoraj wspomniała, że moja klientka jest w ciąży. Uparła się że musi wiedzieć.

Thelma rozdziawiła krwawoczerwone usta i nad głową pani Fletcher spojrzała w lustro. — Słowo daję, kochanie, nie mam zielonego pojęcia — szepnęła. — Naprawdę nic a nic sobie nie przypominam. Ale na pewno nie myślała nic złego. Przysięgam, że zapo­mniałam, że już ją czesałam, i myślałam, że to jakaś obca.

Może to była ta pani Hutchinson? — grzecz­ność pani Fletcher była napięta prawie do ostatnich granic.

Pani Hutchinson? Aha, pani Hutchinson. — Od wysiłku myślenia Thelma mrugała oczami. — Nie, kochanie, ona przychodzi w czwartki i nawet nie za­jąknęła się o pani. Wątpię, czy ona w ogóle wie, że pani się spodziewa.

Thelma! — zawołała lojalnie Leota.

Muszę ¡»wiedzieć, że ktokolwiek to jest, na pe­wno jeszcze gorzko pożałuje — oświadczyła pani Fle­tcher. — Coś podobnego, ledwo sama się zorientowa­łam! Niech tylko poczeka!

Dlaczego? A co jej pani zrobi?

To był głos dziecka i wszystkie trzy kobiety spoj­rzały w dół. Mały chłopczyk ustawiał na podłodze pod zlewem domki z aluminiowych lokówek.

Billy, moje dziecko, nie wolno paniom przeszka­dzać — Leota uśmiechnęła się. Dała mu żartobliwie klapsa i za plecami kiwnęła na Thelmę ręką, żeby wyszła z kabiny. — Niech pani sama powie, czy ten

377

pada za salonem kosmetycznym.

Nigdy go dotychczas tu nie widziałam — od­parła ciągle jeszcze nie udobruchana parti Fletcher.

Nigdy przedtem tu nie był, dlatego go pani nie widziała. To synek pani Pike. Dostała posadę w ma­gazynie kapeluszy Fay. Jemu nie wolno mierzyć tych wszystkich damskich kapeluszy, zjeżdżają mu na oczy jak nie wiadomo co. Na nim po prostu muszą wyglą­dać śmiesznie, a on oczywiście wsadza je wszystkie po kolei na głowę, bo to przecież kapelusze. Powie­dzieli pani Pike, że nie chcą, by się tam kręcił. A tu nikomu nie zawadza.

Wie pani! Na tyle za dziećmi nie przepadam — powiedziała pani Fletcher.

Coś podobnego! — wyrzekła ironicznie Leota. ¿a — Tak! Słowo daję, może się zdecyduję wcale te­go nie mieć. To na pewno ta pani Hutchinson! Jak widzi człowieka na ulicy, po prostu świdruje go ocza­mi, a potem za plecami pluje za nim.

Jakby pani go teraz nie miała, pan Fletcher sprawiłby pani niezłe lanie — powiedziała rozsądnie Leota. — Po tym wszystkim!

Pani Fletcher wyprostowała się na fotelu. — Pan Fletcher nie może mi nic zrobić.

Nie może! — Leota mrugnęła do siebie w lu­strze.

Nie, moja droga, nie może. On wie, że jak tyl­ko podniesie na mnie głos, dostaję ataku migreny i wtedy ze mną w ogóle nie można wytrzymać. A je­żeli już tak bardzo widać, że jestem w ciąży...

Kochana, chcę pani tylko powiedzieć: ja nie powiedziałam o tym żadnej klientce i też nie powiem, nie powiem nawet, że wypadają pani włosy. Powinna pani po prostu kupić sobie taką specjalną suknię na

378

I

ciążę i przestać się tym przejmować. Jak pani Pike powiada, to, o czym ludzie nie wiedzą, nikogo nie boli.

Czy powiedziała pani o tym pani Pike? — za­pytała pani Fletcher podrażnionym tonem.

Kochana pani Fletcher, przecież pani w życiu nie zobaczy pani Pike, więc o co pani ostatecznie cho­dzi?

Wiedziałam! — Pani Fletcher kiwnęła głową, żeby rozkręcić loczek za uchem, który Leota właśnie zawijała. — Pani Pike!

Leota westchnęła. — Zdaje się, że najlepiej będzie, jak już wszystko powiem. To wcale nie klientka Thelmy powiedziała mi, że pani jest w ciąży.

Nie pani Hutchinson?

Boże święty, nie! Powiedziała pani Pike.

Pani Pike! I—i Pani Fletcher ledwie wykrztusiła te słowa, przy czym nalało jej się do ucha płynu do układania włosów. — W jaki sposób mogła pani Pike wiedzieć, że jestem czy nie jestem w ciąży, jeżeli mnie w ogóle nie zna? Niektórzy ludzie są naprawdę bez­czelni!

Więc było to tak: Czy paru pamięta, co pani robiła w ostatnią niedzielę?

Powiedzmy — odparła pani Fletcher.

W niedzielę byłyśmy z panią Pike tylko we dwie.. Pan Pike i Fred pojechali na jeziora Eagle, przynajmniej tak nam powiedzieli, żeby nałapać trochę ryb, ale oczywiście nic nie złapali. Siedziałyśmy więc w samochodzie pani Pike — Dodge 1939 rok...

Aha, 1939 — odezwała się pani Fletcher.

I piłyśmy każda po butelce piwa Jax; pani Pike powiada, że to piwo pochodzi wprost z Nowego Orleanu i nie chce pić żadnego innego. No i ja zobaczyłam, jak pani zajechała przed drogerię i na chwileczkę tam weszła, zostawiając pewnie pana Fletchera w samo-

379

/

chodzie. Jak pani wyszła ze sklepu z jakąś receptą, powiadani do pani Pike, ot tak po prostu, żeby coś powiedzieć: „Widzisz tam tę panią, to pani Fletcher, a to pewnie pan Fletcher, to jedna z moich stałych klientek“ — powiadam.

Miałam na sobie wzorzystą suknię — wtrąciła nerwowo pani Fletcher.

Tak, to się zgadza — potwierdziła Leota. — Więc pani Pike dobrze się pani przyjrzała; ona jest bardzo spostrzegawcza, doskonale się zna na ludziach i wie pani, taka słodka, że wprost nie umiem pani po­wiedzieć, więc ona powiada: „Mogę się założyć o na­stępne piwo, że ta pani jest dobrze w trzecim mie­siącu“.

A to baba! — zawołała pani Fletcher. — Pani Pike!

Pani Pike na pewno nie zrobi pani żadnej krzywdy — powiedziała Leota. — Pani Pike to śliczna kobieta, pani by na pewno od razu się w niej zako­chała. Ale dwóch minut spokojnie na miejscu nie usie­dzi. Wczoraj po pracy poszłyśmy razem do tego wę­drownego gabinetu osobliwości. Wczoraj skończyłam wcześnie — o dziewiątej. To w tym pustym sklepie obok nas. Co, pani jeszcze nie była?

Nie, nie znoszę żadnych osobliwości — oświad­czyła pani Fletcher.

Kochana, wie pani, jeżeli mowa o ciąży i o tym wszystkim, musi pani zobaczyć te bliźnięta w butelce;

uważam, że teraz to po prostu pani obowiązek.

Jakie bliźnięta? — spytała półgębkiem pani Fletcher.

Więc, kochana, te bliźnięta trzymają w butelce, rozumie pani? Urodziły się całkiem do siebie przyle­pione, oczywiście martwe. — Leota zniżyła głos do łagodnego, lirycznego szemrania. — Były tak mniej

380

I

więcej tej długości, przepraszam, pewnie były wyno­szone do końca, jak pani myśli? I miały takie dwie głowy i dwie twarze, i cztery nogi, i to wszystko zlepione tu. Rozumie pani, ta twarz patrzyła w tę stronę, a ta druga twarz patrzyła w tamtą stronę, przez ramię, rozumie pani. Trochę się tym wzru­szyłam.

Wstrętne! — orzekła z dezaprobatą pani Fle- tcher.

Uważa pani, że wstrętne? Kochana, chciałam pani właśnie powiedzieć, że rodzice byli spokrewnieni w pierwszej linii i w ogóle. Billy, złotko kochane, przy­nieś mi z paczki Teeny świeży ręcznik, ten jest cał­kiem mokry, i przestań łechtać mnie tą lokówką w kostki. Słowo daję, że też przed tym dzieckiem nic się nie ukryje.

My z panem Flechterem nie jesteśmy absolut­nie spokrewnieni, inaczej bym nigdy w życiu za niego nie wyszła — oświadczyła z zadowoleniem pani Fle- tcher.

Oczywiście, że nie — zaprotestowała Leo ta. — Ani ja z Fredem, o ile nam wiadomo. Kochana, niech pani sobie wyobrazi, pani Pike najbardziej spodobały się karzełki. Mają tam też karzełków i pani Pike była zupełnie nieprzytomna na punkcie tych karzełków. Wie pani, tacy naj-najmniejsi ludzie na świecie. Ko­chana, jak siadają na tych swoich małych tyłeczkach i kręcą się w kółko, to nie może się pani w ogóle zorientować, czy siedzą czy stoją. Człowiek się po prostu zastanawia. Podobno mają około czterdziestu dwóch lat. Niech pani sobie tylko wyobrazi, że ma pani takiego męża!

No wie pani, pan Fletcher ma pięć stóp i dzie­więć i pół cala wzrostu — powiedziała prędko pani Fletcher.

Fred ma pięć stop i dziesięć cali, ale ponieważ ja jestem taka wysoka, mówię mu zawsze, że jest nie- donoskiem. — Grzebieniem ułożyła nad skronią pani Fletcher głęboką falę. — Wie pani, te karzełki mają jakby ciemnobrązową skórę. Właściwie jak na takie stworzenia, wcale nie są brzydkie.

Mnie by się nie podobały — orzekła pani Fle­tcher. — Co ta pani Pike w nich widzi?

Bo ja wiem? — odparła Leota. — Jest po prostu słodka, to wszystko. Ale mają tam' tego gościa, tego skamieniałego człowieka, co to u niego od kiedy miał dziewięć lat, wszystko, co przechodzi przez żołądek, rozumie pani, jakoś wchodzi w stawy i obraca się w kamień. Tak powiada pani Pike.

To straszne! — rzekła pani Fletcher.

On też ma czterdzieści dwa lata. Wygląda na to, że to niebezpieczny wiek.

Kto tak powiedział, czy ta pani Pike? Założę się, że też ma czterdzieści dwa lata.

Nie. Pani Pike ma trzydzieści trzy, urodzona w styczniu, pod znakiem Wodnika. Ten człowiek może ruszać głową — w ten sposób. Oczywiście jego głowa i rozum to, że tak powiem, żaden staw i przypuszczam, że żołądek też nie — przynajmniej dotychczas. Ale, rozumie pani, on je i to wszystko, rozumie pani, scho­dzi w dół i później on to trawi — Leota stanęła na czubkach palców — i to idzie w stawy, i nim człowiek się obejrzy, już się z tego robi kamień, czysty kamień. Co by pani powiedziała, żeby pani miała takiego goś­cia za męża? Wszystko, co może robić, to tylko obrócić głowę o ćwierć cala. Oczywiście wygląda strasz­nie.

No chyba — wyrzekła lodowatym tonem pani Fletcher. — Pan Fletcher gimnastykuje się dzień w dzień. Już moja w tym głowa.

I

A mój Fred to umie tylko cały dzień wylegi­wać się jak szmata. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby pewnego ¡łnią obudził się i zauważył, że już w ogóle nie może się ruszać. Ten skamieniały człowiek tylko siedzi, ale jednak rusza głową o te ćwierć cala — po­wiedziała Leota nawiązując do tematu.

A czy ten skamieniały człowiek też się pani Pikę podoba?

Nie tak jak tamci — odparła z dezaprobatą Leota. — Poza tym ona lubi, żeby mężczyzna był dobrze ubrany i w ogóle.

A czy pan Pike dobrze się ubiera? — zapytała pani Fletcher z powątpiewaniem.

Bo ja wiem, chyba tak. Ale jest o dwanaście czy czternaście lat od niej starszy. Ona pytała Lady Evangeline o niego.

A co to za Lady Evangeline?

Wie pani, to chiromantka, którą mają w tym gabinecie osobliwości. Naprawdę dobra. Nazywa się Lady Evangeline i gdybym miała jeszcze jednego do­lara, od razu bym do niej poszła, żeby mi powiedziała też z drugiej ręki. Ona ma, jak to pani Pike powie­działa, „szósty zmysł“, ale manicure to miała straszne, w życiu takiego nie widziałam.

A co ta Lady Evangeline powiedziała pani Pike? — postawiła pytanie pani Fletcher.

Powiedziała, że pan Pike jest jej wiemy, jak tylko potrafi, i że oprócz tego czekają go jakieś pie­niądze.

Hm! A co on robi?

Nie umiem pani powiedzieć. Pracować nie pra­cuje. Lady Evangeline za mało mi powiedziała o moim charakterze i w ogóle. Chciałabym pójść do niej je­szcze raz, żeby się dowiedzieć o tym chłopcu. Chodzi­łam z nim, dopóki się nie ożenił z tą dziewczyną. Pew­

383

nie to było ze trzy i pół roku temu, jak pani jeszcze chodziła do salonu Roberta E. Lee w Jackson. Ożenił się z nią dla pieniędzy. To mi powiedziała już wtedy inna wróżka. Więc oczywiście już nie jestem w nim zakochana, poza tym wyszłam przecież za mąż za Freda, ale pani Pike pomyślała, że ot tak, po prostu dla zabawy, trzeba zapytać Lady Evangeline, czy jest szczęśliwy.

To pani Pike już wszystko o pani wie? — spy­tała niedowierzająco pani Fletcher. — Mój Boże!

No tak, powiedziałam jej wszystko o wszyst­kim, od tej chwili wstecz aż do nie wiem kiedy — aż do tego czasu, kiedy zaczęłam chodzić na tańce — od­parła Leota. — Więc zapytałam Lady Evangeline

0 jedną rzecz: czy jest szczęśliwy w małżeństwie, a ona powiada, tak jakby była zadowolona, że ją o to pytam: „kochanie — powiada — właśnie, że nie jest. Zapisz sobie tę datę: 8 marzec 1941 roku — powiada —

1 zapamiętaj ją sobie: od dziś za trzy lata on i ona nie będą więcej spali w jednym łóżku“. O, widzi pani, tu na tej ścianie razem z innymi datami, widzi pani? I dalej powiada: „Moje dziecko, powinnaś być szczę­śliwa, żeś za niego nie wyszła, bo jest taki intere­sowny“. Więc jestem zadowolona, że wyszłam za Freda. On na pewno nie jest interesowny, dla niego pieniądze nic nie znaczą. Ale bardzo bym chciała pójść do niej jeszcze raz, żeby mi powiedziała z drugiej ręki.

Czy pani Pike wierzy we wróżki? — spytała wyniośle pani Fletcher.

Mój Boże, oczywiście, jest przecież z Nowego Orleanu. W Nowym Orleanie każdy wierzy w duchy i wszystkie takie rzeczy. Jedna wróżka w Nowym Orleanie powiedziała pani Pike któregoś lata, że bę­dzie jeździła z jednego stanu do drugiego i że pozna

384

siwowłosych panów, i rzeczywiście trafiła na zjazd kosmetyczny aż do Chicago...

O! więc pani Pike też jest kosmetyczką?

Pewnie, że tak, jest kosmetyczką. Jeżeli tylko mi się uda, postaram się tu ją wsadzić... Zanim wyszła za mąż. Ale tego się nie zapomina. Powiada, że rze­czywiście było trzech panów, którzy najbardziej przy­czynili się do tego, że jej podróż była taka, jaka była.

I wszyscy trzej mieli szpakowate włosy i byli w sześ­ciu stanach. Potem dostała od nich życzenia na święta. Billy, moje dziecko, idź zobacz, czy Thelma nie ma suchej waty. Popatrz, jak z pani Fletcher się leje.

A gdzie pani Pike poznała pana Pike’a?— spy­tała pruderyjnie pani Fletcher.

Też w pociągu.

Ja poznałam pana Fletchera, a raczej on poznał mnie w wypożyczalni książek — powiedziała z godnoś­cią pani Fletcher patrząc, jak Leota nakłada jej na włosy siatkę.

Kochanie, my z Fredem poznaliśmy się osiem miesięcy temu na karuzeli i mogę powiedzieć, że zanim minęło pół godziny, byliśmy, jak się to mówi, na drodze do ołtarza — powiedziała niskim głosem Leota i otworzyła zębami spinkę do włosów. — Pewnie, że to się już skończyło. Pani Pike powiada, że takie rze­czy muszą się skończyć.

My z panem Fletcherem jesteśmy tak samo w sobie zakochani jak w dniu ślubu — rzekła wojow­niczo pani Fletcher, podczas gdy Leota wpychała jej watę do uszu.

Pani Pike powiada, że takie rzeczy muszą się skończyć — powtórzyła głośniej Leota. — A teraz proszę usiąść do suszenia. Pani przecież umie włączyć sama? Na pewno zdążę, żeby panią rozczesać. Przy­rzekłam pani Pike, że w przerwie obiadowej zrobię

n

385

twarzy. Pani rozumie — za darmo. Jest przecież, że tak powiem, koleżanką po fachu.

Wcale nie wątpię, że potrzebny jej taki masaż — powiedziała swoje ostatnie słowo pani Fletcher, trą­cając Leotę drzwiami przy wyjściu z kabiny. — Ach, przepraszam.

Po tygodniu pani Fletcher zjawiła się punktualnie na oznaczoną godzinę: Zdjęła z fotela Leoty książkę pod tytułem Takie jest życie i ciężko opadła na siedze­nie. W widocznej depresji przyglądała się sobie w lu­strze.

Jak siadam, od razu to po mnie widać — po­wiedziała.

Leota stała wytrząsając pachnącą lawendą pele­rynkę; wyglądała na zamyśloną. W milczeniu zaczęła upinać pelerynkę dokoła szyi pani Fletcher.

Mówiłam, że jak siadam albo dochodzę do kogoś w ten sposób, można od razu po mnie poznać — po­wtórzyła pani Fletcher.

Dlaczego, kochanie, wcale nie — odparła po­nuro Leota. — Skądże znowu, nigdy bym nie poznała. Jakby ktoś doszedł do mnie na ulicy i powiedział: „pani Fletcher jest w ciąży!“..., powiedziałabym: „coś podobnego, wcale bym nie poznała“.

Jakby pewna osoba nie domyśliła się i nie roz­powiadała na prawo i lewo, nawet teraz nie byłoby jeszcze za późno — wyrzekła lodowatym tonem pani Fletcher, ale Leota omal nie zadusiła jej pelerynką, którą upinała tak ciasno, że pani Fletcher nie była już w stanie mówić wyraźnie. Zaczęła machać rękami w powietrzu, dopóki Leota, aczkolwiek niechętnie, nie dała jej nieco luzu,

Kochana, pani wie, w porównaniu z panią

jej mass

386

Montjoy pani wygląda jak dziewica — ciągnęła dalej wciąż jeszcze roztargniona Leota. Przechyliła panią Fletcher do tyłu, ciężko wzdychając chlusnęła na jej głowę płyn z filiżanki i zanurzyła obie ręce we wło­sach. — Pani chyba zna panią Montjoy, ma takiego przedwcześnie osiwiałego męża?

Wiem tylko tyle, że jest w Trojan Garden Club.

Kochana, pani wie — mówiła dalej zmęczonym głosem Leota — przyszła tu do nas nawet nie tydzień, nawet nie jeden dzień przed porodem, niech pani sobie wyobrazi — przyszła tego samego dnia. Moje dziecko, byłyśmy wszystkie przerażone na śmierć. Zjawiła się... na mycie głowy i układanie. No, mówię pani, że po godzinie i dwudziestu minutach leżała już w szpitalu baptystów z siedmiofuntowym synem. To było po prostu o włos. Słowo daję, żebym nie była tego wie­czora taka zmęczona, wypiłabym chyba całą butelkę ginu.

Coś podobnego — odezwała się pani Fletcher. — Nie znałam jej tak dobrze.

Rozumie pani, jej mąż czekał na ulicy w samo­chodzie, bagaż leżał na tylnym siedzeniu i wszystko było zapięte na ostatni guzik, a jej się zachciało mycia głowy i układania. Bóle miała już jeden po drugim. Mąż co chwila zaglądał, widać było, że miał stracha, ale oczywiście nic z nią nie mógł zrobić. Wrzeszczała też wniebogłosy, ale jak jej robiłam wieczną, też zawsze wrzeszczała jak głupia.

Może zwariowała? — wyraziła przypuszczenie pani Fletcher. — Jak wyglądała?

Szkoda mówić — odparła Leota.

Wyobrażam sobie. Na pewno strasznie.

Po prostu chciała na ten poród ładnie wyglą­dać — powiedziała niefrasobliwie Leota. — Byłyśmy oczywiście zadowolone, że mogłyśmy zrobić dla tej

387

pani, co chciała, to przecież nasze motto, ale mogą się założyć, że za godzinę mało ją obchodziły te loczki nad czołem. Na pewno nie pamiętała nawet o założeniu siatki na włosy. A jakby założyła, też by jej to nie­wiele pomogło.

I ja myślę, że niewiele by pomogło — rzekła pani Fletcher.

Ludzie kochani! Jak ona wrzeszczała. Zupełnie jak przy robieniu wiecznej.

Jej mąż powinien był z nią coś zrobić, żeby się zachowywała po ludzku. Nie uważa pani?

Ee — odparła Leota. — Dużo by zrobił! Może niektóre kobiety są ustępliwe.

Nic podobnego! Pani mnie źle zrozumiała. Wcale nie uważam, że powinna była ustąpić, skądże znowu. Kobieta zawsze musi się postawić, bo inaczej nie wia­domo, co by z tego wyszło. Niech pani weźmie na przykład mnie. Od czasu do czasu pytam pana Fle- tchera o radę, szczególnie jeśli chodzi o rzeczy ważne, jak powiedzmy — czy już czas na wieczną, ale

o dziecku mu oczywiście nic nie powiedziałam. On zawsze odpowiada: „oczywiście, kochanie!“ No, niech pani sama powie, czy ma w ogóle sens pytać ich

o radę?

Ha! Jakbym kiedykolwiek pytała Freda o radę, już byśmy na pewno teraz mieszkali jak jakieś włó­częgi na rzece. Rzygać mi się już chce od tego Freda. Kazałam mu jechać do Vicksburg.

Pojedzie?

No pewnie, że pojedzie. Widzi pani, ta wróżka, to poszłam do niej drugi raz i kazałam sobie powróżyć z drugiej ręki, bo mieliśmy wynająć znowu pokój. Po­wiedziała mi, że mój kochanek będzie pracował w Vicksburg, więc nie wiem, kogo mogła mieć na

myśli, jeżeli nie Freda. A tu Fred nie pracuje, więc to by się zgadzało.

A w Vicksburg będzie pracował? — spytała pani Fletcher. — I...

No pewnie. Przecież Lady Evangeline tak po­wiedziała. Powiedziała, że przyszłość będzie lepsza od teraźniejszości. On nie chce jechać, ale ja oczywiście nie pozwolę na żadne takie historie. Wyleguje się ca­łymi dniami po wszystkich kątach i wygłupia, a raczej wygłupiał z tym nicponiem panem Pike’em. Powiada, kto będzie gotował, jak on pojedzie, ale ja mówię, że i tak nigdy nic nie dostaję do jedzenia, w każdym razie nic gotowanego. Billy, moje dziecko, zanieś te „Tajemnice ekranu“ pani Grover, ale na jednej nodze.

Pani Fletcher usłyszała, jak ktoś wybiegł z kabiny.

Czy ten chłopczyk pani Pike znowu tu jest? — spytała siadając ostrożnie.

Tak, to wciąż on — Leota pokazała język.

Pani Fletcher ledwo wierzyła własnym oczom.

Coś podobnego! Jakże się ma pani Pike, ta przy­stojna nowa przyjaciółka, która wszystko widzi i po całym mieście rozpowiada o całkiem obcych osobach, że są w ciąży? — spytała podejrzanie słodkim głosem.

Ach, pani Pike! — Leota ciężkimi ruchami roz­czesywała włosy klientki.

Pani wygląda na zmęczoną — dodała pani Fle­tcher.

Wyglądam na zmęczoną? Ja się czuję, jakby już była co najmniej czwarta. Nie mówiłam pani je­szcze o tym pechu, cośmy mieli z Fredem? Na pewno pani jeszcze czegoś podobnego nie słyszała. Pani uważa, że pani Pike wszystko widzi, ale to już szczyt wszystkiego! Więc jak już pani mówiłam, kiedy Sal i Joe Fentress tak się na nas wściekli, dlatego że wy­pili całą domową nalewkę, którą trzymaliśmy w spi-

389

żarce, to znaczy Sal i J.oe wypili, wynajęliśmy pokój tym państwu Pike. No więc trochę przybrałam ten pokój, wie pani, położyłam na tapczanie poduszkę, narwałam trochę nieśmiertelników i wstawiłam do wa­zonu, ale oni się na tym i tak nie poznali. W każdym razie położyłam na stół jeszcze trochę starych ma­gazynów.

To bardzo ładnie z pani strony — powiedziała pani Fletcher.

Niech pani czeka. Więc przedostatniego wie­czora Fred i ten pan Pike, z którym mój Fred tak się zwąchał, wrócili, jak oni mówią, z ryb, bo przecież żaden z nich absolutnie nic nie robi, no i siedzieliśmy wszyscy w ich pokoju. Więc pani Pike siedzi i czyta stary numer „Ciekawych Opowiadań Policyjnych“, mój numer, rozumie pani, ja go sama kupiłam, i nagle podskakuje w powietrze, ktoś by pomyślał, że usiadła na pająku, i powiada: „Canfield“, to niby pan Pike — niech pani powie, czy to nie dumie? — „mój Boże miłosierny — powiada — kochanie, jesteśmy bogaci

i ty nie będziesz musiał pracować". Jakby ruszył pal­cem do tego czasu. No więc ja i Fred przyskoczyliśmy do niej i pan Pike też, a ona sobie siedzi i pokazuje w moim numerze „Ciekawych Opowiadań Policyj­nych“ fotografię, i wrzeszczy: „Widzicie tego gościa? Canfield, pamiętasz go?“ „Ja nigdy nie zapominam żadnej twarzy — powiada pan Pike. — To pan Petrie, z którym sześć tygodni mieszkaliśmy razem na Tou- louse Street w Nowym Orleanie. Tak, to pan Petrie“. „No więc — powiada pani Pike, jakby już nie mogła dłużej wytrzymać -— pan Petrie jest poszukiwany za pięćset dolarów gotówką za zgwałcenie czterech ko­biet w Kalifornii i ja wiem, gdzie on jest“.

Na litość boską! — wyrzekła pani Fletcher — a gdzie on był?

390

Od pewnego czasu Leota skończyła już z my­ciem włosów, a teraz szarpnęła ją za tylne loczki i po­sadziło prosto.

Wie pani, gdzie on był?

No? — odrzekła pani Fletcher. Skóra na całej głowie piekła ją z bólu.

Leota rzuciła ręcznik na czubek głowy swojej klientki. — Nigdzie indziej jak w tym gabinecie oso­bliwości. Widziałam go niegorzej od pani Pike. To o n był tym skamieniałym człowiekiem.

Coś podobnego! — zawołała ze współczuciem pani Fletcher.

Więc pan Pike powiedział: „No wiecie!", dobrze się przyjrzał fotografii i gwizdnął- A ona zaczęła tań­czyć i wyśpiewywać, jakie to oni mają szczęście. Oczy­wiście miała na myśli nasz pech! Postanowiłam sobie, że następnym razem powiem wróżce to wszystko. Po­wiedziałam: „Niech pani słucha, ten magazyn leżał w domu cały miesiąc, a ten gabinet osobliwości Stał otwarty dzień i noc niecałe dwa kroki od mojego sa­lonu i ten pan Petrie siedział tam sobie i czekał. I to właśnie musieli być ci Pike’owie, tacy całkiem obcy ludzie“.

A to baba — rzekła z mimowolnym podziwem pani Fletcher. Siedziała na fotelu z głową owiniętą ręcznikiem, ale w tej chwili nie miała o to pretensji.

Wróżki się wcale nie przejmują. A pani Pike lata i robi taką minę, jakby była samym Panem Bo­giem — powiedziała Leota. — Więc oni się jutro wy­prowadzają, to znaczy pani Pike z panem Pike. A tym­czasem ja muszę się zajmować tym paskudnym ba­chorem, który mi się okrągły dzień pęta pod nogami i do tego jeszcze odpowiada na każde słowo.

Czy oni już dostali te pięćset dolarów? — spy­tała pani Fletcher.

391

No więc odparła Leota — początkowo pan Pike nie chciał nic w tej sprawie robić. Może pani sobie wyobrazić coś podobnego? Powiedział, że dosyć lubił tego starego lisa, że był dla nich naprawdę miły, że pożyczał im pieniądze czy coś takiego. Ale pani Pike od razu mu powiedziała, że może iść do diabła, i muszę przyznać, że ją rozumiem. Powiedziała: „Nie ruszyłeś palcem przez sześć miesięcy, a ja zarabiam pięćset dolarów w sześć sekund i jakie mam za to po­dziękowanie? Możesz sobie iść do diabła, Canfield“ — powiada. Więc — ciągnęła dalej przygnębionym gło­sem Leota — zadzwonili na policję i tego starego ga- gatka rzeczywiście złapali w tym samym gabinecie osobliwości, w którym widziałam go na własne oczy. Wtedy byłam pewna, że jest skamieniały. To właśnie ten. Zrobił to pod swoim własnym nazwiskiem — jako pan Petrie. Cztery kobiety w Kalifornii, wszystkie cztery w sierpniu. Wobec czego pani Pike dostała pięćset dolarów. Mój żurnal i drzwi obok mojego sa­lonu. Całą noc beczałam, ale Fred powiedział, że to nic nie pomoże i że powinnam spać, bo ta cała rzecz była po prostu takim „zbiegiem okoliczności“. Pani rozumie, że to się niby nic nie da zrobić. Powiedział, że przez kilka dni, dopóki nie wynajmiemy znowu po­koju, nawet nie myśli o wyjeździe do Vicksburg — nie wiadomo, kogo dostaniemy tym razem.

Ale czy pani może sobie wyobrazić, żeby ktoś znał człowieka, który zgwałcił cztery kobiety? — na­legała pani Fletcher wzdrygając się. — Czy pani Pike rozmawiała z nim, jak go zobaczyła w tym ga­binecie osobliwości?

Leota zaczęła rozczesywać włosy pani Fletcher. — Powiadam do niej: „Nie zauważyłam, żebyś mu się rzuciła na szyję — powiadam — jak był tym skamieniałym człowiekiem. Chyba nie powiesz mi, że

392

nie poznałaś waszego cudownego przyjaciela?" A ona powiada: „Z tym grubo nasypanym na całej twarzy białym pudrem wcale go nie poznałam. Zdawało mi się tylko, że mi kogoś przypomina — powiada pani Pike — ale masa ludzi kogoś przypomina“. Ale po­wiada, że ten skamieniały stary wydawał jej się mimo to znajomy. Zastanawiała się, kto to może być. Nie mogła spać, bo tak ciągle myślała, do kogo jest po­dobny. Więc jak zobaczyła fotografię, zaraz sobie przy­pomniała. Momentalnie. Pan Petrie. Sposób, w jaki odwracał głowę i patrzył na nią, kiedy mu przynosiła do pokoju śniadanie.

Przynosiła do pokoju śniadanie! — wrzasnęła pani Fletcher. — No wie pani, chyba mi pani nie po­wie, ja bym od razu coś poczuła.

Cztery kobiety. Te wszystkie kobiety nawet po­jęcia nie miały, że pewnego pięknego dnia będą warte dla pani Pike po 125 dolarów każda. Pytaliśmy ją, w jakim wieku mógł być wtedy ten stary, a ona po­wiada, że chyba był już co najmniej jedną nogą w gro­bie. Słyszała pani coś podobnego?

Oczywiście nie mógł być całkiem skamieniały — powiedziała jak gdyby zastanawiając się pani Fletcher. Wyprostowała się. — Ja bym na pewno coś poczuła — wyrzekła z dumą.

No chyba! Ja też coś poczułam. Jak wtedy wróciłam do domu, powiedziałam do Freda, że tak mi jakoś dziwnie. „Fred — powiadam — ten skamieniały stary zrobił na mnie takie jakieś śmieszne wrażenie“. A Fred powiada: „Śmiszne do śmiechu czy śmiszne dziwne?“ A ja mówię: „śmiszne dziwne“.

Dla podkreślenia swoich słów machnęła grzebie­niem w powietrzu.

No, ja myślę — potwierdziła pani Fletcher.

Obie usłyszały jakiś szelest.

Billy, moje dziecko, czego ty grzebiesz w mojej torebce?! — zawołała Leota.

A wyjadam te zjełczałe fistaszki — odparł Billy.

Chodź no tu do mnie! — wrzasnęła Leota, bez zastanowienia odrzucając grzebień, który zrzucił tackę ze spinkami do włosów i wpadł między baterię bu­telek po coca-cola. — Tego już za wiele!

Mam go! Mam go! — chichotała pani Fle- tcher. — Będę go trzymała na kolanach. Ty niedobry, niedobry chłopczyku! Chyba zacznę się już uczyć, jak się daje w skórę takim niedobrym małym chłopczy­kom.

Zamówiona na jedenastą klientka otworzyła i ze­wnątrz drzwi i huknęła nimi Leotę, która z zapamię­taniem okładała szczotką wściekle, lecz pogardliwie wrzeszczącego malca. Wrzaski przenikały poza ścianki kabiny i wypełniały cały salon. Ze wszystkich stron wynurzające się panie z zainteresowaniem przyglądały się egzekucji. Billy z całych sił kopnął Leotę i panią Fletcher; na jej twarzy zastygł jakiś dziwny, nowy uśmiech.

Przez grupę rozczochranych pań Billy przedarł się na ulicę, przy czym zdążył jednak rzucić na pożegna­nie: — Jakżeście takie mądre, to czemu nie jesteście bogate?

Przełożyła Anna Szuman

TRUMAN CAPOTE (ur. 1924)

mimo młodego wieku zyskał już sobie szerokie uznanie w Ameryce. Nazwisko jego coraz częściej figuruje w różnych zbiorach i antologiach obok tak wielkich mistrzów jak Sher­wood Anderson, Hemingway czy Caldwell.

Truman Capote urodził się w Nowym Orleanie. Mając dziesięć lat posłał do jednego z prowincjonalnych pism w sta­nie Alabama swoje pierwsze opowiadanie. Nie obeszło się przy tym bez skandalu, gdyż bohaterowie opowiadania od razu sie­bie rozpoznali. W wieku lat piętnastu Capote próbuje 6wego talentu jako tancerz na statku spacerowym. Rzuca jednak ten zawód, by poświęcić się karierze pisarskiej. Niedługo czekał na laury. Mając dziewiętnaście lat otrzymał nagrodę Im. O. Henry’ego za opowiadanie MiHam. W 1949 wydaje zbiór nowel pt. Tree of Night, w rok później — zbiór skeczów pt. Local Color. Jest autorem dwóch powieści, z których The Grass Harp, po przeróbce scenicznej, była wystawiana na Broadwayu.

Zamieszczone tu opowiadanie pt. Dom w kwiatach, świet­nie oddające południowy koloryt lokalny, pochodzi ze zbioru Breakfast at Tiffany’s, który ukazał się w tym roku.

Dom w kwiatach

/™\ tilla powinna była być najszczęśliwszą dziew* czyną w Port-au-Prince. Baby jej powiedziała: Spójrz tylko, ile rzeczy przemawia na twoją korzyść. Na przykład co? spytała Otilla, ponieważ była próżna i wolała komplementy od kotleta wieprzowego czy perfum. Na przykład twoja uroda, powiedziała Baby: masz skórę cudownie jasną, oczy prawie nie­bieskie i taką ładną, słodką twarzyczkę. Nie ma w ca­łym naszym zawodzie dziewczyny z tyloma stałymi klientami; każdy gotów ci zawsze fundnąć piwo. Otilla musiała przyznać, że to prawda, i uśmiechnięta, dalej sumowała swoje bogactwa: Mam pięć sukienek, parę zielonych, jedwabnych pantofelków, mam trzy złote zęby, warte trzydzieści tysięcy franków, może pan Jamison albo kto inny da mi nową bransoletkę. Tylko że, Baby kochana... Otilla westchnęła; nie potrafiła jakoś dalej wyrazić swojego niezadowolenia.

Baby była jej najlepszą przyjaciółką. Miała jeszcze drugą: Rositę. Baby była jak koło: okrągła, toczyła się. Tombakowe pierścionki pozostawiły zielone ślady na tłustych palcach, miała czarne, spróchniałe zęby, jak wypalone piorunami drzewa, a kiedy się śmiała, można ją było usłyszeć sto mil od brzegu, tak w każdym ra­zie mówili marynarze. Rosita, druga przyjaciółka, była wyższa od najwyższego mężczyzny i silniejsza. Wie*

czorem, kiedy przy stolikach siedzieli klienci, szcze­biotała głupio i wdzięczyła się cienkim głosikiem, ale w ciągu dnia chodziła olbrzymimi krokami i mówiła barytonem. Obie przyjaciółki Otilli pochodziły z Re­publiki Dominikańskiej i widziały w tym wystarcza­jący powód do wynoszenia się ponad mieszkańców tego kraju, którzy mieli ciemniejszą skórę. Ale nie prze­szkadzało im, że Otilla jest tubylką. Masz głowę na karku — powiedziała jej Baby i nikt nie wątpił, że ten, kogo Baby chwaliła, musiał mieć głowę na karku. Otilla często się bała, że jej przyjaciółki dowiedzą się, że ona nie umie czytać i pisać.

Dom, w którym pracowały i mieszkały, był niedużą ruderą, oplecioną obrośniętymi powojem balkonami. Chociaż bez szyldu, miał nazwę „Pola Elizejskie“. Właścicielka, pokurczona inwalidka, stara jędza, rzą­dziła z pokoju na piętrze, gdzie wiecznie siedziała w bujającym fotelu, wypijając około dwudziestu bu­telek coca-coli dziennie. Pracowało na nią osiem pa­nienek; poza Otillą żadna z nich nie mogła pochwalić się mniejszą ilością lat niż trzydzieści. Wieczorami, kiedy panienki zbierały się na werandzie, gdzie chi­chotały i rozmawiały chłodząc się papierowymi wa­chlarzami, które trzepotały w powietrzu jak oszalałe ćmy, Otilla wydawała się pięknym dzieckiem w oto­czeniu starszych, brzydkich sióstr.

Matka jej nie żyła, ojciec, plantator, wrócił dawno do Francji. Otilla wychowała się w górach, w chłop­skiej rodzinie o surowych obyczajach. Synowie rodziny dość wcześnie kolejno przespali się z nią w takim czy innym cienistym i zielonym zakątku. Trzy lata temu, kiedy miała czternaście lat, Otillę po raz pierwszy po­słano na targ do Port-au-Prince. Szła dwa dni i noc, niosła dziesięciofuntowy worek ziarna. Żeby sobie ulżyć, usypała trochę ziarna, potem znowu trochę

397

i kiedy wreszcie przyszła na targ, mało co zostało w worku. Rozpłakała się na myśl, jak bardzo wszyscy będą krzyczeć na nią, gdy wróci bez pieniędzy. Długo jednak nie płakała; taki jęden miły pan pomógł jej osuszyć łzy. Kupił jej plaster kokosa i zabrał ją do swojej kuzynki, właścicielki „Pól Elizejskich“. Otilla nie mogła po prostu uwierzyć w uśmiech szczęścia; gramofon, który sam zmieniał płyty, jedwabne panto­felki i rozbawieni mężczyźni — wszystko to równie podniecające i wspaniałe jak żarówka w jej pokoju, którą mogła ciągle zapalać i gasić. Wkrótce stała się najbardziej znaną dziewczyną w zawodzie, właści­cielka mogła za nią żądać podwójnej ceny. Otilla zro­biła się próżna, potrafiła godzinami tkwić przed lu­strem. Rzadko myślała o górach, lecz mimo to po trzech latach nie potrafiła ich zapomnieć: górskie wiatry zdawały się dalej owiewać jej twarz, twarde bicepsy nie zmiękły, nie zmiękła skóra stóp, tak twarda jak skóra jaszczurki.

Kiedy przyjaciółki mówiły o miłości albo o męż­czyznach, których kochały, Otilla zapadała w ponury nastrój. Co człowiek czuje, kiedy jest zakochany? pytała. Aaa, powiedziała Rosita' przewracając ocza­mi, człowiek czuje, jakby mu pieprzu nasypano na serce, jakby maleńkie rybki pływały w żyłach,. Otilla potrząsała głową. Jeśli Rosita mówiła prawdę, to zna­czy, że Otilla nigdy nie była zakochana, bo nigdy nie czuła się tak wobec żadnego z mężczyzn, którzy od­wiedzali „Pola Elizejskie“.

Bardzo ją to zaniepokoiło, udała się więc do wróż­bity, który mieszkał na wzgórzu za miastem. W prze­ciwieństwie do przyjaciółek, Otilla nigdy nie wieszała religijnych obrazków na ścianach. Nie wierzyła w je­dynego Boga, miała ich wielu: boga jedzenia, boga światła, boga śmierci i boga nieszczęść. Wróżbita po-

398

rozumiewał się z tymi bogami, na jego ofiarnym ołta­rzu kryły się ich sekrety, słyszał ich głosy w szmerze wody spływającej z gurdu, potrafił udzielać mocy w rozmaitych eliksirach. Mówiąc w imieniu bogów przekazał jej taką informację: Musisz złapać dziką pszczołę, powiedział, trzymać ją w zaciśniętej dłoni... Jeśli pszczoła cię nie ugryzie, to znaczy, że znalazłaś miłość.

W drodze powrotnej do domu Otilla myślała o panu Jamisonie. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, Ame­rykanin,'pracował w przedsiębiorstwie inżynieryjnym. Złote bransoletki, brzęczące teraz na przegubie, do­stała od niego w podarunku. Mijając białoróżowy od powojów żywopłot, Otilla zastanawiała się, czy jest zakochana w panu Jamisonie. Czarne pszczoły obsiadły powój. Odważnie wyciągnęła rękę i schwytała jedną, która drzemała rozleniwiona. Ukłucie podobne do dźgnięcia zwaliło ją na kolana, klęczała więc zalewając się łzami, aż wreszcie nie wiedziała, czy pszczoła ukłuła jej dłoń czy oczy.

Był to marzec, wszyscy szykowali się do karna­wału. W „Polach Elizejskich“ panienki szyły sobie kostiumy. Tylko ręce Otilli próżnowały, gdyż dziew­czyna zdecydowała, że nie będzie nosić żadnego ko­stiumu w dni karnawałowe. Kiedy o wschodzie księ­życa słychać było echo bębnów, Otilla siedziała w oknie

i rozmarzona, roztargniona, przyglądała się grupkom śpiewaków tańczących na ulicy przy biciu w bębny; słuchała gwizdów i śmiechów i wcale nie miała ochoty przyłączać się do ogólnej zabawy. Można by pomyśleć, że masz tysiąc lat, zauważyła Baby, a Rosita powie­działa: Otillo, chodź z nami na walkę kogutów.

Rosita nie mówiła o zwykłej walce kogutów. Ze wszystkich zakątków wyspy przybyli hodowcy przy­wożąc najdorodniejsze ptaki. Otilla pomyślała, że rów­

399

nie dobrze jak nic nie robić może pójść na walkę ko­gutów, i założyła perłowe kolczyki. Kiedy przyszły na miejsce zawodów, pierwsze ptaki już walczyły. W ogrodzonym namiocie ludzie niby wielka fala ko­łysali się i krzyczeli, a tłum, który już nie mógł po­mieścić się wewnątrz, falował przed namiotem. Zna­lezienie miejsca nie przedstawiało problemu dla pa­nienek z „Pól Elizejskich“. Znajomy policjant kazał się ludziom rozstąpić i dla trzech przyjaciółek opróżnił miejsca przy samym ringu. Chłopi z odległych wiosek siedzący na ławach wydawali się bardzo skrępowani tak dostojnym towarzystwem. Patrzyli wstydliwie na lakierowane paznokcie Baby, na grzebienie z kości nosorożca we włosach Rosity i na blask pereł w uszach Otilli. Niemniej ponieważ walki były pasjonujące, pa­nienki wkrótce poszły w zapomnienie. Baby była tym nieco urażona i przewracała białkami szukając chęt­nych spojrzeń. Nagle trąciła łokciem Otillę. Otillo, powiedziała, masz admiratora: widzisz tego chłopca w głębi po drugiej stronie? Patrzy na ciebie, jakbyś była czymś zimnym do picia.

Z początku Otilla myślała, że to jest ktoś, kogo zna, bo patrzał na nią tak, jakby się spodziewał, że ona go pozna. Ale jakże miała go poznać, skoro nie widziała jeszcze w życiu nikogo tak urodziwego, o ta­kich długich nogach i małych uszach. Wiedziała, że pochodzi z gór; słomkowy kapelusz i spłowiały, nie­bieski kolor znoszonej koszuli wyraźnie jej to mówiły. Twarz o barwie jasnego złota czy miodu, skóra błysz­cząca jak cytryna, gładka jak liść guajawy, wyzywa­jące przechylenie głowy, równie wyzywające jak czarno-szkarłatne ptaszysko, które siedziało mu na ra­mieniu. Otilla przyzwyczajona była do wyzywających spojrzeń,, sama potrafiła wyzywająco się uśmiechać, ale uśmiech, jaki teraz wypłynął jej na twarz, mało

400

miał w sobie wyzwania i zawisł niewyraźnie na war­gach.

Wreszcie nastąpiła przerwa w walkach. Opróżniono arenę i wszyscy, którzy mogli, wybiegli, ażeby po­dreptać bądź potańczyć przy dźwiękach paru bębnów

i gitar grających karnawałowe melodie. Wtedy młody człowiek podszedł do Otilli. Zaśmiała się widząc pta­szysko siedzące na ramieniu jak papuga. Uciekaj stąd, parsknęła Baby zgorszona myślą, że zwykły chłop odważył się prosić Otillę do tańca, Rosita zaś stanęła groźnie między młodzieńcem i przyjaciółką. On uśmie­chnął się i powiedział: Przepraszam panią, chciał­bym porozmawiać z pani córką. Otilla została nagle uniesiona, poczuła dotyk jego ud poruszających się w rytmie muzyki. Bardzo jej było przyjemnie, pozwo­liła się wprowadzić do tłumu tańczących. Rosita się oburzyła: Pomyśl tylko, on'uważa mnie za jej matkę!

A Baby, pocieszając przyjaciółkę, ponuro dodała: No, a czego się spodziewałaś? Przecież to są tubylcy; kiedy ona wróci, będziemy udawały, że jej nie znamy.

Zdarzyło się jednak, że Otilla nie wróciła do przy­jaciółek. Róyal, bo takie było imię młodego człowie­ka — Royal Bonaparte, jak powiedział — nie chciał wiele tańczyć. Pójdziemy sobie w ciche miejsce, po­wiedział, weź mnie za rękę, poprowadzę ciebie. Otilla pomyślała, że on jest trochę dziwny, ale wcale nie czuła się z nim dziwnie, bo dalej tkwiły w niej góry, a on był z gór. Ze splecionymi dłońmi i dumnym ko­gutem kiwającym się na jego ramieniu wyszli z na­miotu i poszli po białej drodze, potem piaszczystą ścieżyną, gdzie podobne do ptaszyn promyki słońca przemykały ’się między zielenią pochylonych drzew akacji.

Byłem smutny, powiedział Royal wcale nie wyglą­dając smutno. W mojej wsi Juno jest mistrzem wszy-

stkich walk, ale tutejsze ptaki są silniejsze i wstrętne i gdybym pozwolił mojemu walczyć, miałbym tylko koguta na rosół. Zabiorę więc go z powrotem i po­wiem wszystkim, że zwyciężył. Otillo, zażyjesz ta­baki?

Otilla kichnęła z lubością; tabaka przypomniała jej dzieciństwo i ponieważ ostatnie lata były właściwie złe, nostalgia dotknęła jej szerokim skrzydłem. Royal, powiedziała, nie ruszaj się chwilkę, zdejmę tylko pantofle.

Royal nie miał na nogach żadnego obuwia, jego złotawe stopy były zgrabne i szybkie; ślady, jakie zostawiały, podobne były do śladów leśnej zwierzyny. Powiedział: Jakim zrządzeniem losu spotkałem tu cie­bie, właśnie tutaj, właśnie w tym świeeie, gdzie nie ma nic dobrego, gdzie rum jest niedobry i wszyscy ludzie są złodziejami? Jakim zrządzeniem losu ty jesteś tutaj?

Ponieważ muszę zarabiać na życie, tak samo jak ty, i tutaj znalazłam zarobek. Pracuję w takim, no... hotelu...

My mamy swój własny dom, powiedział. Mamy pole, cały stok góry, a na szczycie góry stoi mój chłodny dom. Otillo, czy pojedziesz ze mną i za­mieszkasz tam?

Szalony jesteś, powiedziała Otilla kpiąc z niego i żartując, jesteś szalony; biegała między drzewami, on ją gonił wyciągając ręce przed siebie, jakby trzy­mał siatkę na motyle. Juno zatrzepotał skrzydłami

i sfrunął na ziemię. Twarde liście i mech łachotały przyjemnie stopy Otilli, kiedy przemykała się wśród cieni i ocienionych miejsc. Nagle wbiła sobie kolec w piętę. Krzywiła się z bólu, kiedy Royal wyciągał kolec, potem Royal ucałował miejsce, z którego wy­ciągnął kolec, potem wargami pieścił jej ręce i szyję

402

i potem wydawało się, że trąba powietrzna zerwała wszystkie liście. Otilla wdychała jego zapach, miły zapach, który przypominał zapach korzeni i ge­ranium.

Dość już, dość, szeptała, chociaż wcale tak nie uważała; po godzinie spędzonej z nim gotowa już była ulec. Spoważniał, głowa o gęstych włosach spo­częła na jej sercu. Sza! powiedziała i ręką przepędziła komary krążące koło śpiących oczu. Sza! powiedziała do Juno, który próbował bezskutecznie ulecieć w niebo.

Kiedy tak leżała, zobaczyła swoich dawnych wro­gów: pszczoły. Cicho, w szeregu, jak mrówki, pszczoły defilowały tam i z powrotem do pobliskiego pniaka. Wyswobodziła się z ramion Royala, wymościła na zie­mi miejsce dla jego głowy. Ręka jej drżała, kiedy ją położyła na drodze pszczół, ale pierwsza z nich wdra­pała się spokojnie na otwartą dłoń, a kiedy Otilla zwarła palce, pszczoła nie ugryzła. Otilla doliczyła do dziesięciu, żeby już mieć całkowitą pewność, potem rozwarła dłoń i pszczoła z radosnym brzęczeniem wzbiła się spiralą w powietrze.

Właścicielka „Pól Elizejskich“ radziła Baby i Rosi­cie: Zostawcie Otillę w spokoju, niech sobie jedzie, po paru tygodniach wróci. Właścicielka mówiła spokojnie tonem osoby, która przeżywa porażkę. Aby zatrzymać Otillę, ofiarowała jej najlepszy pokój w domu, nowy złoty ząb, aparat fotograficzny, elektryczny wentyla- torek, ale Otilla nie zachwiała się w swoim postano­wieniu i dalej pakowała rzeczy do kartonowego pu­dełka. Baby chciała jej pomóc, ale płakała przy tym tak rzewnie, że Otilla musiała poprosić ją, by sobie poszła: łzy kapiące na rzeczy panny młodej przynio­słyby nieszczęście. A do Rosity powiedziała: Rosito,

26*

403

powinnaś się cieszyć moim szczęściem. Tymczasem stoisz i wyłamujesz palce.

W dwa dni po walce kogutów Royal niósł na bar­kach pudło Otilli i prowadził ją w góry. Kiedy dowie­dziano się, że nie ma jej już w „Polach Elizejskich“, wielu klientów przeniosło się gdzie indziej, inni, cho­ciaż pozostali wierni staremu miejscu, narzekali na ponury nastrój. W niektóre wieczory nie było prawie nikogo, kto by postawił panienkom piwo. Powoli sta­wało się jasne, że mimo wszystko Otilla już nie wróci. Po upływie sześciu miesięcy właścicielka powiedziała: Otilla pewno umarła.

Dom Royala był domem w kwiatach. Wisteria oplatała dach, zasłona z dzikiego wina ocieniała okna, lilie kwitły przed drzwiami. Z okien rozciągał się widok daleko, na mrugające morze. Dom stał wysoko na wzgórzu, słońce paliło tu mocno, a cień dawał chłód. Wnętrze domu było zawsze mroczne i chłodne, szeleściły ściany oklejone zielonymi i różowymi pa­pierami. Była tylko jedna izba: stał w niej piec, ki­wające się lustro na stoliku z marmurowym blatem

i mosiężne łoże, gotowe pomieścić trzech grubasów.

Ale Otilla nie sypiała w olbrzymim łożu. Nawet nie wolno jej było na nim usiąść. Łoże było własnością babki Royala, starej wiedźmy Bonaparte. Zniszczona latami, pokręcona istota, krzywonoga jak karzeł i łysa jak stara kobyła. Wiedźmę Bonaparte znano I szano­wano w całej okolicy jako osobę potrafiącą rzucać uroki. Wielu bało się nawet jej cienia. Sam Royal czuł się nieswojo w obecności babki i mocno się jąkał wy­jaśniając, że przywiózł sobie żonę. Przyzywając Otillę do siebie stara kobieta uszczypnęła ją boleśnie w paru miejscach i poinformowała wnuka, że jego oblubie-

nica jest zbyt koścista: umrze przy pierwszym poro­dzie.

Każdego wieczoru młodzi czekali z pieszczotami, aż stara wiedźma Bonaparte zaśnie. Czasami, leżąc na skąpanym w świetle księżyca sienniku, Otilla miała wrażenie, że starucha nie śpi i podpatruje ich. Raz nawet zobaczyła w mroku nieruchome, błyszczące oko. Nie było sensu skarżyć się Royalowi, śmiał się tylko: Cóż w tym złego, że stara kobieta, która tyle rzeczy widziała w życiu, chce zobaczyć jeszcze więcej?

Ponieważ Otilla kochała Royala, kryła głęboko swoje żale i starała się nie przejmować wiedźmą Bo­naparte. Przez długi czas była szczęśliwa, nie tęskniła do swoich przyjaciół ani życia w Port-au-Prince, cho­ciaż pamiątki z tego okresu otaczała opieką. Korzy­stając z przyborów do cerowania, ofiarowanych jej jako ślubny prezent przez Baby, reperowała jedwabne suknie i zielone pończochy, których teraz nigdy nie nosiła, ponieważ nie miała gdzie ich nosić: w miejsco­wej knajpie zbierali się tylko mężczyźni na walki ko­gutów. Kiedy kobiety chciały porozmawiać, spotykały się nad strumieniem przy praniu bielizny. Ale Otilla miała zbyt wiele roboty, aby się nudzić. O świcie zbie­rała eukaliptusowe liście, by rozpalić ogień i przygo­tować ranny posiłek. Potem trzeba było nakarmić kury, wydoić kozę, no i stara wiedźma Bonaparte stale domagała się posług. Kilka razy dziennie Otilla napeł­niała wiadro wodą do picia i niosła go w pole, gdzie przy trzcinie pracował Royal, z milę za domem. Nie przeszkadzało jej, że w czasie tych odwiedzin Royal traktował ją ostro. Wiedziała, że specjalnie zachowuje się tak przy innych mężczyznach, którzy z nim pra­cowali i którzy się do niej uśmiechali wykrzywiając pociesznie twarze. Za to wieczorami, kiedy miała Royala dla siebie, ciągnęła go za uszy i przygadywała,

405

że traktuje ją jak psa. Żartowała tak, póki w ciem­ności podwórka, gdzie latały świetliki, Royal nie przy­ciągnął jej i nie przytulił mocno, i nie szepnął czegoś, co wywoływało uśmiech szczęścia na twarzy dziew­czyny.

Byli pięć miesięcy po ślubie, kiedy Royal zaczął robić rzeczy, które robił przed ślubem. Inni mężczyźni przecież chodzili wieczorami do knajpy, spędzali całe niedziele na walkach kogutów. Royal nie mógł zro­zumieć, dlaczego Otilli się to nie podoba, ale ona upar­cie mówiła, że Royal nie ma prawa zachowywać się tak, jak się zachowuje, i jeżeliby ją kochał, toby jej nie zostawiał samej na cały dzień i noc z tą okropną, starą kobietą. Kocham cię, odpowiadał, ale mężczyzna musi mieć swoje przyjemności. Były noce, kiedy przy­jemności zajmowały mu czas aż do zachodu księżyca. Otilla nigdy nie wiedziała, kiedy może się go spodzie­wać; leżała rozbudzona i niespokojna na sienniku, wmawiając sobie, że nie zaśnie, póki nie obejmą jej ramiona męża.

Natomiast prawdziwą torturą była stara wiedźma Bonaparte. Postanowiła całkowicie zamęczyć Otillę i wytrącić ją z równowagi. Gdy Otilla gotowała, stara natychmiast pojawiała się przy kuchni i przeszkadzała, a kiedy nie smakowało jej jedzenie, wypluwała je na podłogę. Robiła nieporządek wszędzie tam, gdzie tylko mogła: załatwiała się w łóżko, nalegała na trzymanie kozy w izbie; czego by nie dotknęła, wszystko psuła albo rozbijała. Mówiła przy tym do wnuka, że żona, która nie potrafi utrzymać czystości w domu i zająć się mężem, jest nic niewarta. Cały dzień zawadzała i rzadko kiedy zamykała czerwone, bezlitosne oczy. Najgorsze jednak — i to wreszcie zmusiło Otillę do zagrożenia starej, że ją zabije — to ów zwyczaj po­jawiania się znikąd i szczypania tak bolesnego, że

zostawały czerwone ślady paznokci. Jeżeli jeszcze raz to zrobisz, jeszcze raz się odważysz, złapię ten nóż

i wytnę ci serce! Stara wiedźma zrozumiała, że Otilla nie żartuje, i przestała ją szczypać, nie zaprzestała jednak innych dokuczliwości: na przykład z rozmysłem spacerowała po ziemi skopanej przez Otillę pod wa­rzywa, udając, że nic nie wie, że to jest zagon.

Któregoś dnia zdarzyły się dwie niezwyczajne rze­czy. Z wioski przyszedł chłopiec i przyniósł list do Otilli. W „Polach Elizejskich“ od czasu do czasu mia­ła pocztówki od marynarzy i innych wędrownych klien­tów, którzy spędzili miłe chwile z Otillą, ale to był pierwszy prawdziwy list, jaki kiedykolwiek otrzymała. Ponieważ nie potrafiła go przeczytać, pierwszym jej impulsem było podrzeć list: po cóż nosić rzecz, która będzie ją tylko gnębić? Może jednak któregoś dnia nauczy się czytać? Po namyśle zdecydowała więc schować list w koszyczku z przyborami do szycia.

Kiedy otworzyła koszyczek, zrobiła ponure odkry­cie: jak makabryczny kłębek włóczki leżała w nim odcięta głowa rudego kota. A więc stara wiedźma zaczęła nowe kawały! Chce rzucić urok, pomyślała Otilla wcale nie przestraszona. Zgrabnie wyjęła kocią głowę za ucho, zaniosła ją do kuchni i wrzuciła do garnka z gotującą się wodą. W południe wiedźma Bo­naparte głośno cmokała i stwierdziła, że zupa ugoto­wana przez Otillę jest wyjątkowo dobra.

Następnego ranka, akurat w odpowiednim czasie — przed południowym posiłkiem — Otilla znalazła w swo­im koszyczku małego, zielonego węża, którego bez zwło­ki posiekała na drobno i podała w potrawce. Każdego dnia miała szerokie pole do popisu i nowych dań: pa­jąki do zapiekania, jaszczurki do smażenia, pierś nie­toperza do ugotowania w rosole. Stara wiedźma Bona­parte zjadała po parę porcji każdego z tych dań. Nie-

407

spokojnym, błyszczącym spojrzeniem wodziła za Otillą, oczekując rezultatów rzuconego uroku. Nie wyglądasz dobrze, Otillo, powiedziała, mieszając do octu swego głosu fałszywą słodycz. Jesz jak mrówka, no, powiedz, dlaczego nie weźmiesz porządnego talerza tej zupy? Otilla odparła spokojnie: ponieważ nie lubię nietope­rzy w zupie, pająków w chlebie, węży w potrawce. Nigdy nie mam apetytu na podobne rzeczy.

Stara wiedźma Bonaparte zrozumiała; na skronie wystąpiły jej żyły, język skołowaciał, niepewnie pod­niosła się i potem runęła na stół. Umarła przed upły­wem dnia.

Royal wezwał żałobników. Przyszli z wioski, z są­siednich wzgórz, i wyjąc jak psy o północy, rozgościli się w całym domu. Stare kobiety waliły głowami o ściany, jęczący mężczyźni wili się na podłodze: po­kazywali najwyższą sztukę żalu, a ci z nich, którzy najlepiej naśladowali smutek, byli najbardziej cenieni. Po pogrzebie wszyscy sobie poszli, zadowoleni z do­brze spełnionego obowiązku.

Teraz dom należał do Otilli. Bez wiedźmy Bona­parte, wtykającej we wszystko nos i brudzącej na każ­dym kroku, Otilla miała dużo wolnego czasu i nie wie­działa, co z nim robić. Wylegiwała się na wielkim, mosiężnym łożu, nudziła przed lustrem; monotonia królowała w jej głowie i żeby nie słyszeć jej nieustan­nego brzęczenia, podobnego do brzęczenia muchy, Otilla śpiewała piosenki, których nauczyła się z płyt gramofonowych w „Polach Elizejskich“. Czekając o zmroku na Royala przypominała sobie, że pewno o tej samej porze jej przyjaciółki w Port-au-Prince plotkują siedząc na werandzie i wypatrują reflekto­rów samochodu, który by skręcił w ich podwórko. Ale kiedy tylko zobaczyła Royala idącego ścieżką, z sier­pem do ścinania trzciny przypominającym kwadrę

408

księżyca, wspomnienia ulatywały i dziewczyna z ser­cem uradowanym biegła go witać.

Któregoś wieczora, kiedy drzemała, poczuła nagle czyjąś obecność w izbie. W nogach łóżka zobaczyła, tak samo wyraźnie jak niegdyś, wpatrzone w nią oko. Dowiedziała się więc tego, co od dłuższego czasu po­dejrzewała: stara wiedźma Bonaparte umarła, ale nie odeszła. Innym razem, kiedy Otilla była sama w do­mu, usłyszała śmiech, a kiedy indziej znowu, na po­dwórku, zobaczyła kozę wpatrzoną w kogoś, kogo wcale nie było widać, ale koza strzygła uszami tak, jak zawsze strzygła, kiedy stara wiedźma drapała ją w łeb.

Nie trząś łóżkiem, powiedział Royal, a Otilla, wska­zując palcem błyszczące oko, szeptem spytała, czy nic nie widzi. Kiedy odparł, że jej się pewnie śni, sięgnęła ręką po oko i krzyknęła chwyciwszy jedynie powie­trze. Royal zapalił lampę, posadził sobie Otillę na ko­lanach, przytulił ją i gładził po włosach, a ona opo­wiedziała mu o rzeczach, które znajdowała w koszycz­ku z przyborami do szycia, i o tym, jak się tych rze­czy pozbywała. Czy postępowała źle? Royal nie był pewien, nie zastanawiał się nad moralną stroną za­gadnienia, natomiast uważał, że powinna zostać uka­rana. Dlaczego? Dlatego, że stara kobieta tego żądała, dlatego, że inaczej nigdy nie zostawi Otilli w spokoju. Tak zawsze jest z- duchami.

Zgodnie z tym założeniem, następnego ranka Ro­yal wyszukał odpowiedni powróz, by przywiązać Otil­lę do drzewa na podwórku. Będzie przywiązana do wieczora bez jedzenia i wody, a każdy, kto przejdzie, dowie się, źe Otilla .znajduje się w stanie niełaski.

Ale Otilla schowała się pod łóżko i nie chciała wyjść. Ucieknę, szlochała, ucieknę, Royal. Jeśli spró­bujesz mnie przywiązać do tego drzewa, to ucieknę.

409

Wtedy pójdę cię szukać, powiedział Royal, i wyj­dziesz na tym bardzo źle.

Złapał ją za kostkę i kwiczącą wyciągnął spod łóż­ka. Ciągnął ją tak przez całe podwórze, a ona próbo­wała chwytać się rozmaitych przedmiotów: drzwi, dzi­kiego wina, koziej brody, ale żadna z tych rzeczy nie potrafiła jej przytrzymać i już bez specjalnych prze­szkód udało się Royalowi przywiązać ją do drzewa. Powróz zabezpieczył na potrójny węzeł i poszedł do pracy ssąc rękę, bo go Otilla ugryzła. Wykrzykiwała za nim wszystkie brzydkie słowa, jakie kiedykolwiek poznała, póki nie zniknął za wzgórzem. Koza, kogut Juno i kury zgromadziły się dokoła, przypatrując się jej upokorzeniu. Zwisając luźno na sznurach Otilla pokazała im język.

Ponieważ prawie spała, pomyślała, że śni, kiedy na ścieżce prowadzącej do domu ujrzała Baby i Rosi- tę w towarzystwie jakiegoś dzieciaka ze wsi, z trudem brnące w pantoflach na wysokich obcasach i z wy­myślnymi parasolkami w rękach. Wołały ją po imie­niu. Ponieważ były to senne zjawy, z pewnością nie zdziwił ich fakt, że Otilla jest przywiązana do drzewa.

Boże drogi, czyś ty zwariowała?! wykrzyknęła Baby zatrzymując się ostrożnie w bezpiecznej odległo­ści, jakby naprawdę tak myślała.

Mrugając ze zdziwienia oczami i krztusząc się ze śmiechu Otilla odpowiedziała: jestem strasznie szczę­śliwa, że was widzę. Odwiąż mnie, proszę, Rosito, abym was mogła uściskać.

A więc tak cię ten brutal traktuje, powiedziała Rosita szarpiąc sznury. Niech go tylko zobaczę, to mu wygarnę. Bije cię i przywiązuje do drzewa jak psa.

Ach, nie, odpowiedziała Otilla, Royal nigdy mnie nie bije. Tylko że dzisiaj zostałam ukarana.

Nie chciałaś naa słuchać, powiedziała Baby i teraz

410

widzisz, na co ci przyszło. Czekaj, ten zły człowiek odpowie nam za to, dodała, groźnie potrząsając pa­rasolką.

Otilla uściskała przyjaciółki i ucałowała je.

Czy to nie śliczny domek? spytała prowadząc je do drzwi. Zupełnie jakby zbudowano go z kwia­tów, zupełnie tak mi się wydaje. Chodźmy skryć się w nim przed słońcem. Wewnątrz jest chłodno i pach­nie tak miło.

Rosita pociągnęła nosem, jakby to, co wąchała, wcale nie było miłe, a swoim głębokim głosem oświad­czyła, że owszem, że lepiej schować się przed słońcem, ponieważ najwidoczniej poraziło już ono Otillę.

Jakie szczęście, że tu przyjechałyśmy, powie­działa Baby grzebiąc w głębinach olbrzymiej torby. Możesz za to dziękować panu Jamisonowi. Madame powiedziała, że już umarłaś, a kiedy w dodatku nie odpowiedziałaś na nasz list, pomyślałyśmy, że tak jest naprawdę. Ale pan Jamison, najbardziej uroczy człowiek, jakiego można spotkać, wynajął samochód dla mnie i dla Rosity, dwóch twoich najserdeczniej­szych przyjaciółek, abyśmy mogły same przyjechać i sprawdzić, co się stało z naszą Otillą. Mam tutaj w torbie butelkę rumu, przynieś szklankę, to sobie łykniemy.

Wytworne, zagraniczne maniery i olśniewająca ele­gancja pań z miasta upoiły przewodnika, małego chło­paka, którego czarne, sprytne oczki zaglądały przez okno. Otilla również była poruszona, ponieważ dawno nie widziała umalowanych warg ani nie wdychała prawdziwych perfum. Kiedy Baby nalała rumu, Otilla wyciągnęła swoje jedwabne pantofelki i perłowe kol­czyki. Boże drogi, powiedziała Rosita, kiedy Otilla skończyła się przebierać, nie ma chyba człowieka na świecie, który nie byłby gotów kupić ci beczułki piwa.

411

I

I pomyśleć, że takie urocze stworzenie jak ty cierpi z dala od wszystkich, którzy cię kochają.

Tak wiele znowu nie cierpię, powiedziała Otilla. Tylko czasami.

Cicho, kochana, cicho, wtrąciła Baby, teraz o tym nie myśl. Wszystko to się już skończyło. No, daj mi, kochana jeszcze raz swoją szklankę. Wypijemy za dawne czasy i czasy, które przyjdą. Dziś wieczorem pan Jamison stawia wszystkim szampana: madame odstępuje mu go za pół ceny.

Ooo! zdumiała się Otilla zazdroszcząc przyjaciół­kom. Chciała wiedzieć, więc spytała, co wszyscy o niej mówią i czy ją wspominają.

Nawet nie masz pojęcia jak bardzo, odparła Baby, mężczyźni, których w ogóle nie znałyśmy, przycho­dzą do „Pól Elizejskich“ pytając, gdzie jest Otilla, ponieważ mówią o tobie od Hawany do Miami. A jeśli idzie o pana Jamisona, to nawet nie patrzy na nas, tylko siada na werandzie i pije w samotności.

Tak, powiedziała Otilla ze smutkiem. Pan Jamison był zawsze dla mnie bardzo dobry.

Słońce powoli zaczęło opuszczać się coraz niżej, butelka rumu była w trzech czwartych opróżniona. Krótkotrwała lawina deszczu zmoczyła wzgórza, które widziane przez okna lśniły i drgały jak skrzydła wa­żek; podmuch wiatru, bogatego w zapach zroszonych kroplami deszczu kwiatów, przepływał przez izbę i szeleścił zielonymi i różowymi arkuszami papieru na ścianach. Opowiedziano sobie wiele historii, za­bawnych i smutnych, zupełnie jak w poprzedni wie­czór na werandzie „Pól Elizejskich“. Otilla była szczę­śliwa, że znowu bierze w tym udział.

No, robi się późno, powiedziała Baby, obieca­łyśmy wrócić przed północą. Otillo, czy pomóc ci w pa­kowaniu?

Chociaż nie zdawała sobie sprawy, że jej przyja­ciółki oczekują, iż wyjedzie z nimi, działanie rumu sprzyjało podobnemu wnioskowi i z uśmiechem po­myślała: zagroziłam mu, że ucieknę. Tylko że, powie­działa już na głos, nawet nie miałabym tygodnia na zabawę: Royal zaraz by po mnie przyleciał i zabrał.

Obie przyjaciółki roześmiały się na to. Niemądra jesteś, powiedziała Baby. Chciałabym zobaczyć Royala po rozmowie z którymś z naszych chłopaków.

Za żadne skarby nie zgodziłabym się, by Roya- lowi stało się coś złego! krzyknęła Otilla. Poza tym byłby wtedy jeszcze bardziej zły po powrocie do domu.

Baby powiedziała: Ależ Otillo, przecież ty byś z nim nie wróciła.

Otilla zachichotała i rozejrzała się po izbie, jakby zobaczyła coś, co dla innych było niewidoczne. Oczy­wiście, że bym wróciła, powiedziała.

Przewracając białkami oczu Baby wyjęła wachlarz i pomachała nim nerwowo przed twarzą. Nigdy nie słyszałam głupszego gadania, syknęła przez zaciśnięte usta. A tyś słyszała coś równie głupiego, Rosito?

To wszystko przecz to, że Otilla tyle przeszła, wy­jaśniła Rosita. Połóż się na chwilę, kochana, a my same zapakujemy twoje rzeczy.

Otilla przyglądała się, jak przyjaciółki pakowały jej rzeczy. Zebrały na kupkę grzebienie i szpilki, zwi­nęły jedwabne pończochy. Otilla zdjęła ładne suknie, jakby miała zamiar włożyć coś jeszcze delikatniejsze­go, czego jednak nie zrobiła, tylko narzuciła starą sukienkę. Potem spokojnie, zupełnie jakby pomagała przyjaciółkom, wszystkie rzeczy pokładła na dawne miejsce. Baby tupnęła, kiedy zobaczyła, co się święci.

Słuchajcie, powiedziała Otilla. Jeśli naprawdę jesteście moimi przyjaciółkami, zróbcie, o co was poproszę: przywiążcie mnie do drzewa, jak byłam,

kiedy przyszłyście. To jedyny sposób, żeby mnie już nigdy nie ugryzła pszczoła.

Upiła się w sztok, stwierdziła Baby, ale Rosita kazała jej się zamknąć. Wydaje mi się, powiedziała z westchnieniem, że Otilla jest zakochana. Gdyby Ro- yal po nią przyszedł, to by z nim wróciła, a skoro tak się rzeczy mają, możemy spokojnie jechać i powie­dzieć madame, że miała rację, że Otilla naprawdę umarła.

Tak, zgodziła się Otilla, gdyż podobała jej się ro­mantyczna strona sytuacji. Powiedzcie jej, że umarłam.

Weszły więc na podwórko, z piersiami falującymi i oczami tak okrągłymi jak tarcza księżyca w pełni. Baby powiedziała, że ani jej się śni przywiązywać Otillę do drzewa, co zmusiło Rositę do wykonania tej pracy samodzielnie. Przy rozstaniu najbardziej płakała Otilla, chociaż była zadowolona, że zostaje sama, po­nieważ wiedziała, że jak tylko przyjaciółki odejdą, to już nigdy ich więcej nie wspomni. Marudząc na wy­sokich obcasach po wybojach, Baby i Rosita obróciły się, by pomachać ręką, ale Otilla nie mogła odpowie­dzieć im machaniem; zapomniała o nich, gdy tylko straciła je z oczu.

Żując liście eukaliptusowe, by miło zabarwić swój oddech, poczuła chłód wieczoru szczypiący powietrze. Biały księżyc dnia wędrował po niebie, ptaki szybowały w ciemnościach między drzewami. Nagle, słysząc stą­panie Royala po ścieżce, spuściła głowę, nogi bezwład­nie zgięła, wywróciła oczy. Patrząc z daleka można było pomyśleć, że spotkał ją nagły, żałosny koniec. Wsłuchując się w kroki Royala, które zamieniły się w bieg, pomyślała szczęśliwa: no, przynajmniej ma dobrego stracha.

Przełożył Jan Zakrzewski

SPIS TREŚCI

Sherwood Anderson: Śmierć w lesie — prze­łożył Tadeusz Evert 6

Willa Cather: Sprawa Pawełka — przełożył Ta­deusz Jan Dehnel 24

Ring Lardner: Kto daje — przełożył Tadeusz

Jan Dehnel 54

Sinclair Lewis: Miody Axelbrod — przełożył

Juliusz Kydryński 72

Wilbur Daniel Steele: Niebieski morderca —

przełożył Juliusz Kydryński 94

Dorothy Parker: Blondyna — przełożyła Zofia

Kaczorowska 124

Meridel Le Sueur: Zwiastowanie — przełożył

Jerzy Prokapiuk 156

Katherine Anne Porter: On — przełożył Ta­deusz Evert 172

F. Scott Fitzgerald: Babilon po raz wtóry —

przełożył Jerzy Działak 188

William Faulkner: Słońce zachodzi — przeło­żył Jan Zakrzewski 218

Stephen Vincent Benet: Diabeł i Daniel

Webster — przełożyła Anna Szuman .... 242 Ernest Hemingway: Śniegi Kilimandżaro —

przełożyła Mira Michałowska 266

John Steinbeck: Wielkie góry — przełożył Jan

Zakrzewski 300

Langston Hughes: Straciłem dobrą pracę —

przełożyła Anna Szuman 320

Erskine Caldwell: Klęknij o wschodzie słoń­ca — przełożył Jan Zakrzewski 332

Albert Malt z: Popołudnie w dżungli — przełożył

Tadeusz Evert 382

Eudora Welt y: Skamieniały człowiek — przeło­żyła Anna Szuman 374

I Truman Capote: Dom w kwiatach — przełożył Jan Zakrzewski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
18 jaka bedzie ameryka pdf
13 OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH
18 Mit mityzacja mitologie wspólczesne
18 Ekonomia Współczesny system bank
Antologia Najlepsze opowiadania SF58 (rtf)
Modul 1 Miejsce i rola Ameryki Lacinskiej we wspolczesnych stosunkach miedzynarodowych
Współczesne systemy polityczne WSP- Stany Zjednoczone Ameryki
Antologia Bliskie spotkanie Opowiadania?ntastyczne
Antologia Zbior opowiadan Wynalazca Wiecznosci (rtf)
STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI, Współczesne systemy polityczne UJ