13 OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH

13 OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH



SHERWOOD ANDERSON (1876—1941)

Śmierć w lesle

Była starą kobietą i mieszkała na farmie w pobliżu mia­sta, w którym ja mieszkałem. Wszyscy ludzie na wsi i w małych miasteczkach znają tego rodzaju stare kobiety, ale nic bliższego

o nich nie wiedzą. Taka stara kobieta przyjeżdża do miasta na starym, wynędzniałym koniu albo przychodzi pieszo z ko­szykiem w ręku. Może hoduje kilka kur i ma parę jaj na sprzedaż. Zanosi je w koszu do sklepiku spożywczego i sprzedaje. Kupuje za to trochę solonej wieprzowiny i nieco bobu. Potem — funt albo dwa cukru i odrobinę mąki.

A potem idzie do rzeźnika i prosi o trochę ochłapów. Może wydać dziesięć lub piętnaście centów, ale jeśli je wyda, to chce coś za to mieć. Za moich czasów rzeźnicy dawali wątrobę każdemu, kto tylko gotów był ją od nich zabrać. W naszej rodzinie zawsze ją jadaliśmy. Pewnego razu jeden z moich braci dostał całą krowią wątrobę w rzeźni - obok targowiska. Jedliśmy te wątroby ..aż do obrzydzenia. I nigdy nie kosztowały nas ani centa. Od tego czasu obrzydły mi z kretesem.

Stara kobieta z farmy dostała trochę wątroby i kość na zupę. Nigdy do nikogo nie chodziła, i gdy już miała to, po co przyszła, zabierała się do domu. Był to szmat drogi dla takich starych mięśni. Nikt jej nigdy nie podwiózł. Ludzie jadą drogą i nie widzą takiej starej kobiety.

Podobna starowina często przychodziła do miasta i mijała nasz dom latem i jesienią, kiedy chorowałem na to, co się nazywało reumatyzmem. Później wracała z ciężkim tłumokiem na plecach. Dwa lub trzy wielkie, wychudłe psy biegły za nią.

W tej starej kobiecie nie było nic nadzwyczajnego. Była Jedną z tych bezimiennych, których nikt prawie nie zna, ale mimo to

\ V v / \\

wryła mi się w pamięć. Teraz nagle, po tylu latach, przypomnia­łem sobie ją i wszystko, co się wtedy wydarzyło. To jest cała historia. Zdaje się, że ta kobieta nazywała się Grimes i mieszkała z mężem i z synem w małym, nie malowanym domku na brze­gu rzeczki, o cztery mile od miasta.

Jej mąż i syn byli złymi ludźmi. Syn, mimo że miał dopiero dwadzieścia jeden lat, już zdążył odsiedzieć jeden wyrok w wię­zieniu. Szeptano sobie, że mąż kradnie konie i pędzi je do innego okręgu. Od czasu do czasu, gdy zdarzyło się, że zginął jakiś koń, ginął i on. Nikt nigdy nie złapał go na kradzieży. Pewnego razu kiedy wałęsałem się koło stajen Toma Whiteheada, przyszedł ten człowiek i usiadł na ławce przed wejściem. Było tam jeszcze kilku mężczyzn, ale żaden się do niego słowem nie odezwał. Posiedział więc parę minut, a potem wstał i poszedł sobie. Na odchodnym odwrócił się i spojrzał na mężczyzn. Patrzył wyzywa­jącym wzrokiem. „Dobrze, próbowałem być przyjacielski. Nie chcieliście ze mną gadać. Zawsze tak jest, ile razy przyjdę do miasta. Jeśli pewnego dnia zginie któryś z waszych pięknych koni, co wtedy?” Faktycznie nic takiego nie powiedział. „Chętnie wyrżnąłbym któregoś z was w szczękę” — można było wyczytać w jego oczach. Pamiętam, że to spojrzenie przejęło mnie strachem.

Ten stary człowiek pochodził z zamożnej ongiś rodziny. Nazywał się Grimes, .Jake Grimes. Teraz przypominam to sobie wyraźnie. Jego ojciec, John Grimes, miał tartak wtedy, kiedy kraj się dopierc rozwijał, i zrobił pieniądze. Potem zaczął pić i latać za kobietami A gdy umarł, niewiele po sobie zostawił.

Jake przetrwonił resztę. Bardzo szybko zabrakło mu drzewa do cięcia, a niemal całą swoją ziemię przepuścił.

Żonę zdobył sobie od Niemca — farmera, u którego pracował przy czerwcowych żniwach pszenicy. Było to wtedy młode stwo­rzenie, śmiertelnie zastraszone. Farmer, rozumiecie, latał za nią — dziewczyna, jak sądzę, była niewolna — i jego żona domyślała się tego. Mściła się na dziewczynie, kiedy męża nie było w po­bliżu. A gdy wyjeżdżała do miasta po zakupy, farmer napastowa dziewczynę. Wprawdzie powiedziała młodemu Jake’owi, że ni( nigdy między nimi nie było, ale nie wiedział, czy ma temi. wierzyć.

On sam łatwo ją zdobył, za pierwszym razem, gdy byli w polu

ale nie ożeniłby się, gdyby go Niemiec — farmer nie posłał do wszystkich diabłów. Pewnego wieczora, kiedy młócił na polu, mamówił dziewczynę na przejażdżkę dwukółką. A potem przyje- rchał po nią wieczorem w najbliższą niedzielę.

Zdołała wyśliznąć się z domu tak, że jej pracodawca tego nie zauważył, ale kiedy wsiadała do dwukółki, zjawił się nagle. Było prawie zupełnie ciemno, a on nagle wychynął przy głowie konia. Złapał za cugle, a Jake wyciągnął bat.

No, teraz sprawa była jasna. Niemiec był twardą sztuką. Być może nic go nie obchodziło, czy żona wie czy nie. Jake zdzielił go batem przez głowę i ramiona, ale koń zaczął brykać, więc musiał zeskoczyć na ziemię.

A potem obaj mężczyźni rzucili się na siebie. Dziewczyna już tego nie widziała. Koń poniósł i udało się' jej zatrzymać go dopie­ro po przejechaniu prawie mili. Przywiązała go wtedy do drzewa obok drogi. (Dziwię się, skąd to wszystko wiem. Musieli opowia­dać o tym w miasteczku i wbiło mi się w pamięć.) Jake ją tam odnalazł, gdy już się rozprawił z Niemcem. Siedziała zgarbiona na ławeczce dwukółki i płakała w śmiertelnym strachu. Opo­wiedziała Jake’owi niejedno: jak Niemiec nastawał na jej cnotę, jak ją kiedyś zapędził do stodoły, jak kiedy indziej, gdy byli we dwoje w stajni,'rozdarł na niej sukienkę od góry do dołu. Mówiła, że dopiąłby wtedy swego, gdyby nie usłyszał, że żona zajechała przed bramę; jeździła do miasta po zakupy, a teraz chciała wprowadzić konia do stajni, Niemcowi udało się nie­postrzeżenie wymknąć w pole. Powiedział dziewczynie, że ją zabije, jeśli piśnie słówko. Cóż miała robić? Skłamała, że rozdarła sukienkę, gdy karmiła bydło. Przypominam sobie teraz na pewno, że była niewolną dziewczyną i nie wiedziała, gdzie jest jej ojciec i matka. Może wcale nie miała ojca. Wiecie, o co mi chodzi,

n

Wyszła za Jake'a i miała syna i córkę, tylko że córlca umarła. Poświęciła się karmieniu żywiny. To była jej praca. U Niemca gotowała dla niego i dla jego żony. Ta żona była silną kobietą, rozrośniętą w biodrach i przez większość dnia pracowała z mężem

w polu. Karmiła więc ich, karmiła krowy w oborze, świnie, konie 1 kury. Każda chwila każdego dnia, jako młode) dziewczynie, schodziła jej na karmieniu czegoś.

Potem wyszła za Jake’a Grimesa 1 musiała jego karmić. Była delikatnym stworzeniem i po trzech, czterech latach małżeństwa, po urodzeniu dwojga dzieci, przygarbiły się jej wątłe ramiona.

Jake zawsze trzymał moc wielkich psów przy domu, który stał obok nieczynnego tartaku nad rzeczką. Jeśli nie kradł, handlował końmi i miał moc wychudłych szkap pod ręką. Trzymał też trzy lub cztery świnie i krowę. Wszystko to pasło się na paru akrach ziemi, pozostałych z posiadłości starego Grimesa i Jake niewiele co robił.

Zadłużył się na urządzenie młocarni i prowadził ją przez kilka lat, ale mu się nie opłaciła. Ludzie mu nie ufali. Bali się, że w nocy ukradnie im ziarno. Musiałby gdzieś daleko szukać sobie pracy, a taka daleka podróż kosztowałaby za drogo. W zimie polo­wał i rąbał drwa, które wiązkami sprzedawał w pobliskim mieście. Kiedy jego syn podrósł, był zupełnie jak ojciec. Razem się upijali. Gdy wracali do domu i nie było w nim nic do jedzenia, stary bił żonę po głowie. Miała parę własnych kur i szybko musiała zabić jedną z nich. Ale kiedy je wszystkie zabije, nie będzie miała jaj na sprzedaż w mieście i co wtedy zrobi?

Całe swoje życie musiała nastawić na karmienie żywych stwo­rzeń, na karmienie świń, tak by nabrały tłuszczu i by je można było zarżnąć na jesieni. Kiedy zaś je zarżnięto, mąż zabierał większą część mięsa do miasta i sprzedawał je tam. A jeśli on nie zdążył, syn go uprzedzał. Nieraz bili się między sobą i wtedy stara kobieta stała z boku i cała się trzęsła.

Przyzwyczaiła się milczeć — i tak zostało. Czasem, kiedy już zaczęła wyglądać staro — nie miała jednak jeszcze czterdziestu lat — a męża i syna nie było, bo albo handlowali końmi, albo pili, polowali lub kradli, chodziła koło domu i po obejściu i mruczała sama do siebie.

Jak wszystkich wykarmić? — to był jej problem. Psy trzeba było karmić. W stodole nie było siana dla krowy i koni. Jeśli nie nakarmi kur, to jak będą znosiły jaja? Bez jaj na sprzedaż jak kupi w mieście te rzeczy, których potrzebuje dla podtrzyma-

nia życia farmy? Dzięki Bogu nie potrzebowała żywić męża — to znaczy nie potrzebowała w pewnym sensie. To się prędko skończyło po ślubie 1 po przyjściu na świat dzieci. Nie wiedziała, dokąd wyruszał na swe długie wyprawy. Czasem nie było go w domu całymi tygodniami, a kiedy syn podrósł, wyruszali razem.

Zostawiali cały ciężar gospodarstwa na jej barkach, a ona nie miała pieniędzy. Nikogo nie znała. Nikt nigdy nie zaczepił jej słówkiem w mieście. W zimie musiała zbierać chrust na ogień, kapką ziarna próbować nakarmić bydło i konie.

Głodnymi głosami wołały ją one z obory, psy latały za nią. W zimie kury słabo się niosły. Przysiadały w kątach gumna i nie mogła ich spuścić z oczu. Gdy kura w zimie złoży jajko na dworze, a nie znajdzie się go, zamarznie i pęknie.

Pewnego zimowego dnia stara kobieta poszła do miasta z pa­roma jajami. Psy leciały za nią. Nie mogła wyjść przed trzecią, a padał wtedy gęsty śnieg. Od paru dni czuła się żle i mrucząc coś pod nosem, szła w skąpym odzieniu, przygarbiona. Jaja niosła w starym worku od zboża, włożone na dno. Nie było ich dużo, ale w zimie jaja są drogie. Dostanie za nie trochę mięsa, solonej wieprzowiny, nieco cukru i może kawy. A może rzeżnik da jej też kawał wątroby?

Kiedy doszła do miasta i sprzedawała jaja w sklepie, psy leżały przed drzwiami na dworze. Dobrze jej się udało: kupiła, co było potrzeba, a nawet więcej, niż się spodziewała. Potem poszła do rzeźnika, który dał jej kawał wątroby i trochę ochłapów.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu ktoś przemówił do niej przyjacielsko. Rzeżnik był sam w jatce, gdy tam weszła, i przy­kro mu się zrobiło na myśl, że chora kobieta musiała w taką pogodę wyjść z domu. Było wściekle zimno, a śnieg, który prze­stał padać po południu, teraz padał znowu. Rzeżnik napomknął coś o jej mężu i synu, wymyślał na nich, a stara patrzyła na niego, gdy mówił, z łagodnym zdziwieniem w oczach. Rzeżnik powiedział, że gdyby jej mąż lub syn chciał od niego trochę wątroby albo porządnych kości ze strzępami mięsa, takich jakie włożył do jej worka, pozwoliłby im najprzód umrzeć z głodu.

Pozwolić im umrzeć z głodu? Żywe istoty trzeba karmić. Mężczyzn trzeba karmić i konie, nawet takie do niczego, które

v*

jednak może się sprzeda, i biedną, chudą krowinę, co już od trzech miesięcy nie daje mleka. Konie, krowy, świnie, psy, mężczyzn..,

4jV)Fi

VS' ‘ *•

Br

,

Stara kobieta powinna była wrócić do domu przed zapadnię­ciem mroku. Psy leciały za nią, węsząc ciężki worek na jej plecach. Po dojściu na skraj miasta kobieta przystanęła przy jakimś płocie i przymocowała worek do pleców kawałkiem sznur­ka, który po to przyniosła w kieszeni. Tak było jej łatwiej nieść worek. Bolały ją ramiona. Ciężko jej szło, gdy musiała przełazić przez płoty, i raz nawet przewróciła się na jednym z nich i prze­koziołkowała na drugą* stronę w- śnieg. Psy ją obskakiwały. Trudno jej było wstać, ale wreszcie wstała. Przez płoty przełazi­ła, żeby pójść skrótem przez wzgórze i las. Mogła iść drogą naokoło, ale tamtędy było o milę dalej. Bała się, że nie wydoła. A poza tym trzeba było nakarmić zwierzęta. Zostało jeszcze trochę siana i ziarna. Może jej mąż i syn przywiozą nieco, jak wrócą. Pojechali jedyną dwukółką rodziny Grimesów — rachi­tycznym gratem, w rachitycznego konia i z dwoma innymi rachitycznymi końmi na wodzy. Wyruszyli, by sprzedać konie i zdobyć trochę pieniędzy, jeśli im się uda. Mogą wrócić pijani. Dobrze będzie mieć coś w domu, gdy przyjadą.

Syn coś tam miał z jakąś kobietą w mieście o piętnaście mil stąd. To była zła kobieta, nic dobrego. Pewnego razu, latem, syn przywiózł ją do domu. Oboje byli pijani. Jake’a Grimesa nie było; syn i jego kobieta rozkazywali starej, jakby była ich służącą. Nie gniewała się o to, już do tego przywykła. Cokol­wiek by się stało — milczała. Taki już miała zwyczaj. Tak robiła, gdy była młodą dziewczyną na farmie u Niemca i nawet po wyjściu za Jake’a. Wtedy kiedy jej syn przywiózł tę kobietę, oboje zostali w domu na noc i spali razem, jakby byli małżeńst­wem. To nie raziło starej kobiety, w każdym razie nie za bardzo. Wcześnie zobojętniała na tego rodzaju rzeczy.

Z workiem na plecach mozolnie szła otwartym polem, brnąc w głębokim śniegu, aż weszła w las. Była tam ścieżka, ale jak ją

teraz odnaleźć? Zaraz za szczytem pagórka, gdzie las był najgę­stszy, leżała mała polana. Może ktoś kiedyś zamierzał wybudować tam dom? Polanka była takiej wielkości jak budowlana parcela w mieście; wystarczająco duża na dom z ogrodem. Ścieżka biegła jej skrajem i gdy stara kobieta do niej doszła, usiadła, by odpocząć u stóp drzewa.

To było czyste szaleństwo. Bardzo przyjemnie siedziało się z workiem opartym o pień, ale jak to będzie z wstaniem? Niepokoiła się tym chwilę, ale potem spokojnie przymknęła oczy.

Musiała spać jakiś czas. Gdy człowiekowi jest aż tak zimno, nie może mu już być zimniej. Po południu trochę ocieplało, a śnieg zaczął padać gęściej. Potem, po jakimś czasie, wypogodziło się zupełnie. Wyjrzał nawet księżyc.

Cztery psy Grimesa poleciały za panią Grimes do miasta. Były to wielkie, chude stworzenia. Ludzie tego pokroju co Jake Grimes i jego syn zawsze mają takie właśnie psy. Kopią je i biją, ale one się ich trzymają. Psy Grimesów musiały same myśleć o żyw­ności dla siebie, by nie zdechnąć z głodu, i gdy stara kobieta spała z plecami opartymi o pień na skraju polany, one polowały. Łowiły króliki w lesie i na przyległych polach, a do tych łowów przyłączyły się trzy inne psy z farmy.

Po jakimś czasie wszystkie powróciły na polanę. Były czymś podniecone. Takie noce, zimne, jasne, księżycowe działają na psy. Może budzi się w nich dawny instynkt z tego czasu, kiedy były wilkami i w stadach w zimowe noce przetrząsały lasy.

Psy na polanie przed starą kobietą złapały kilka królików i zaspokoiły pierwszy głód. Zaczęły się teraz bawić biegając w kółko za sobą. Biegały w koło, ciągle w koło, a każdy trzymał nos tuż przy ogonie poprzedniego. Dziwny tworzyły obraz na tej polanie, pod drzewami okrytymi śniegiem i w blasku zimowego księżyca, cicho biegając w kole, które wydeptały w miękkim śniegu. Nie robiły żadnego hałasu. Biegały ciągle w kółko i w kółko.

Być może stara kobieta przed śmiercią widziała je tak bie­gające. Mogła się ocknąć raz i drugi i zamglonymi starczymi oczami patrzeć na ten dziwny widok.

Teraz, w drzemce, nie było już jej tak zimno. Życie długo koła­cze się w ciele. Może stara kobieta straciła świadomość? Może marzyły jej się czasy młodości u Niemca na farmie i jeszcze

i*«* Ki

CMI * su

przedtem, kiedy była dzieckiem i nim matka odeszła i opuści­ła ją?

Te marzenia nie mogły być bardzo przyjemne. Niewiele przy­jemnych rzeczy spotkało ją w życiu. Od czasu do czasu któryś z psów Grimesa opuszczał biegające koło i przystawał przed nią. Przytykał nos do jej twarzy. Czerwony jęzor zwisał mu z pyska.

To bieganie psów było jakby ceremonią pogrzebową. Być może prymitywny, wilczy instynkt, rozbudzony w psach tą nocą i bie­ganiem, niepokoił je trochę. „Nie jesteśmy już teraz wilkami. Jesteśmy psami, sługami człowieka. Trzymaj się życia, człowieku. Kiedy człowiek umiera, stajemy się znów wilkami".

Kiedy jeden z psów podszedł do miejsca, gdzie siedziała stara kobieta, plecami oparta o drzewo, i dotknął nosem jej twarzy, ucieszył się jakby i wrócił z powrotem, by biegać ze stadem. Wszystkie psy Grimesa zrobiły tak podczas tego wieczoru, zanim stara umarła. Dowiedziałem się o tym później, kiedy już dorosłem, bo raz pewnej zimowej nocy w lesie widziałem sforę psów, które właśnie tak się zachowywały. Psy czekały, aż umrę, jak czekały na śmierć starej kobiety owej nocy, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Ale gdy mnie się to przydarzyło, byłem mło­dym człowiekiem i wcale nie chciałem umierać.

Stara kobieta umarła spokojną i łagodną śmiercią. Kiedy już skonała i kiedy jeden z psów Grimesa podszedł i zobaczył, że nie żyje, wszystkie psy przerwały bieg.

Zebrały się wokół niej.

A więc była martwa. Karmiła psy Grimesa, kiedy żyła, a co będzie teraz?

Na plecach miała tłumok — worek po ziarnie z kawałkiem solonej wieprzowiny, z wątrobą, którą dostała od rzeżnika, ochła­pami mięsa, kośćmi na zupę. Rzeżnik miejski w nagłym napadzie litości obficie wyładował jej worek. Dla starej kobiety była to wtedy suta zdobycz. Suta zdobycz dla psów — teraz.

IV

Jeden z psów Grimesa wyrwał się nagle spośród innych i po­czął szarpać zębami tłumok na plecach starej kobiety. Gdyby te

psy naprawdę były wilkami, ten byłby Ich przewodnikiem. To, co on zrobił, zrobiły i inne.

Wszystkie zatopiły zęby w worku, który stara kobieta przytwier­dziła sznurkami do pleców.

Wyciągnęły ciało starej kobiety na otwartą polanę. Szybko zdarły zniszczone odzienie z jej ramion. Kiedy ją znaleziono, nazajutrz albo w dwa dni potem, była zupełnie naga aż do bioder, ale ciała psy nie ruszyły. Wyciągnęły tylko mięso z worka — i nic więcej. Kiedy ją znaleziono, była zamarznięta na kość, a taka wąska w ramionach i szczupła, że wyglądała po śmierci | jak jakaś czarująca, młoda dziewczyna.

Gdy byłem chłopcem, takie rzeczy zdarzały się w miastach na środkowym Zachodzie i na podmiejskich farmach. Myśliwy, polujący na króliki, znalazł ciało starej kobiety, ale go nie ruszył. Coś — wydeptane kolisko na małej, pokrytej śniegiem polance, cisza i spokój, miejsce, gdzie psy włóczyły ciało starając się zerwać worek i rozedrzeć go — przeraziło myśliwego i kazało mu biec co tchu do miasta.

Byłem wtedy na głównej ulicy z jednym z mych braci, który pobierał gazety do rozniesienia. Noc już prawie zapadała.

Myśliwy przybiegł do sklepu spożywczego i opowiedział, co widział. Potem poszedł do sklepu z artykułami żelaznymi i do apteki. Mężczyźni poczęli się zbierać na chodnikach. Wreszcie wyruszyli z miasta drogą na polankę w lesie.

Mój brat powinien był biec z gazetami, ale nie zrobił tego. Wszyscy szli do lasu. Poszedł przedsiębiorca pogrzebowy i szeryf. Wielu mężczyzn wsiadło na wóz i pojechało do miejsca, gdzie ścieżka odchodziła od drogi 1 biegła do lasu, ale konie, nie dość ostro podkute, ślizgały się na oblodzonej drodze. Wcale nie byli prędzej od nas, idących pieszo.

Szeryf był krzepkim mężczyzną, ale miał okaleczoną nogę w wojnie Północy z Południem. Podpierał się ciężką laską i szybko kuśtykał po drodze. Brat i ja deptaliśmy mu po piętach, a inni mężczyźni i chłopcy stopniowo dołączali do tłumu.

Było zupełnie ciemno, kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie stara kobieta zeszła z drogi, ale księżyc już wyjrzał. Szeryf myślał, że tu może zachodzić wypadek morderstwa. Ciągle wypytywał myśli­

wego. Myśliwy szedł ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a jego pies biegł tuż za nim. Nieczęsto myśliwemu na króliki trafia się okazja, żeby być tak ważną osobą. Wykorzystywał to w pełni idąc obok szeryfa na czele tłumu. „Nie zauważyłem żadnych ran. To piękna, młoda dziewczyna. Leży twarzą zagrzebana w śniegu. Nie, nie znam jej”. A naprawdę myśliwy dokładnie nie przyjrzał się ciału. Był przerażony. Kobietę mógł ktoś zamordować i zbrod­niarz mógł wyskoczyć zza drzewa i także jego zamordować. W lesie., przed wieczorem, kiedy drzewa stoją gołe, a biały śnieg pokrywa ziemię, lęk wkrada się do mózgu i duszy. Jeśli wtedy wydarzy się w pobliżu coś tajemniczego i niezwykłego, wszyscy myślimy tylko

o tym, jak by się stamtąd najprędzej wydostać.

Tłum mężczyzn i chłopców doszedł do miejsca, gdzie stara kobieta przecięła pole, i poszedł za szeryfem i myśliwym w górę małego spadku i do lasu.

My z bratem milczeliśmy. On niósł paczkę gazet w torbie przewieszonej przez ramię. Po powrocie do miasta powinien jeszcze roznieść gazety, nim pójdzie do domu na kolację. Jeśli będę mu towarzyszył, jak pewnie to sobie wyobraża, obaj wrócimy późno. Matka albo nasza młodsza siostra będzie musiała przy- grzać nam kolację.

Tak, ale przyniesiemy nie lada nowinę. Chłopcom nieczęsto zdarza się taka gratka. Dobrze się stało, że byliśmy w sklepie, kiedy myśliwy tam nadszedł. Myśliwy był wieśniakiem. Żaden z nas przedtem go nie widział.

Tłum mężczyzn i chłopców dotarł już do polany. W takie zimowe wieczory zmrok zapada szybko, ale księżyc w pełni wszystko jasno oświetlał. Brat i ja staliśmy w pobliżu drzew, pod którymi umarła stara kobieta.

Leżąc w świetle księżyca, zamarznięta, wyglądała młodo. Jeden z mężczyzn obrócił ją na wznak na śniegu i widziałem wszystko. Drżałem cały z jakiegoś tajemniczego podniecenia, a mój brat drżał również. A mogło to też być z zimna.

Nigdy dotąd nie widzieliśmy obnażonej kobiety. Może to śnieg, który przylgnął do zmarzniętego ciała, sprawił, że wyglądało tak białe i ładne’jak marmur. Żadna kobieta nie przyszła z tłumem z miasta, ale jeden z mężczyzn — miejski kowal — zdjął palto

i narzucił je na ciało. A potem wziął je na ręce i ruszył do miasta, gdy inni poszli za nim w milczeniu. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, kim była zmarła.

V

Widziałem każdy drobiazg: owal wydeptany w śniegu niby miniaturowy wyścigowy tor tam, gdzie psy biegały, i oszołomienie mężczyzn, i białe, nagie, młodo wyglądające ramiona; słyszałem także wymieniane szeptem komentarze dorosłych.

Mężczyźni byli oszołomieni. Zabrali ciało do zakładu pogrzebo­wego i gdy kowal, myśliwy, szeryf i wielu innych weszło do środka, zamknęli. drzwi za sobą. Gdyby ojciec był tam wtedy, pewnie mógłby wejść, ale my, chłopcy, nie mogliśmy.

Poszedłem z bratem roznieść resztę gazet. A kiedy wróciliśmy do domu, mój brat, nie ja, opowiedział całą historię.

Siedziałem cicho i wcześnie położyłem się do łóżka. Być może nie byłem zadowolony z opowiadania mego brata.

Później, w mieście, musiałem słyszeć inne fragmenty z dziejów starej kobiety. Rozpoznano ją nazajutrz i przeprowadzono śledztwo.

Odszukano gdzieś jej męża i syna i sprowadzono do miasta. Usiłowano powiązać ich ze śmiercią starej, ale to nie wyszło. Mieli doskonałe alibi.

Jednakże miasto było przeciwko nim. Musieli się wynieść. Nigdy nie słyszałem, dokąd się wyprowadzili.

Pamiętam tylko ten obraz w lesie: mężczyzn stojących obok, obnażoną, na pozór dziewczęcą postać, twarzą zwróconą do śniegu, ślady wydeptane przez biegające psy i jasne, mroźne, zimowe niebo w górze. Sunęły po nim białe płaty chmur. Goniły się na otwartej przestrzeni między wierzchołkami drzew.

Scena w lesie stała się dla mnie, zupełnie bezwiednie, funda­mentem dla tej prawdziwej historii, którą próbuję teraz opo­wiedzieć. Jej fragmenty, widzicie, musiałem zbierać powoli, długo potem.

Historia się powtarza. Gdy byłem młody, pracowałem na farmie u Niemca. Najemna dziewczyna lękała się swego pracodawcy. Żona farmera nienawidziła jej.

Niejedno tam widziałem. Kiedyś, później, przydarzyła mi się tajemnicza, dziwna przygoda z psami w lesie, w jasną, zimową, księżycową noc. Jeszcze jako uczeń poszedłem pewnego letniego dnia ze swym przyjacielem wzdłuż strumienia parę mil za miasto i doszedłem do domu, gdzie mieszkała stara kobieta. Stał pusty od jej śmierci. Drzwi były wyważone z zawiasów, wszystkie szyby potłuczone. Gdy we dwóch z tamtym chłopcem staliśmy na drodze, wybiegły zza rogu domu dwa psy, bez wątpienia dwa bezpańskie psy z farmy. Były to wielkie, wychudłe zwierzęta, które podbiegły do ogrodzenia i patrzyły przez nie na nas stojących na drodze.

Ta cała historia, dzieje śmierci starej kobiety, była dla mnie, gdy podrosłem, niby jakaś muzyka słyszana z daleka. Poszczególne tony trzeba było zbierać powoli, po jednemu. Coś należało zrozu­mieć.

Przeznaczeniem zmarłej kobiety było podtrzymywanie organi­cznego życia. W każdym razie nic innego nigdy nie robiła. Podtrzymywała organiczne życie przed swym narodzeniem, jako dziecko, jako młoda dziewczyna pracująca na farmie u Niemca, po swoim małżeństwie i gdy się zestarzała, i po śmierci. Podtrzy­mywała organiczne życie w krowach, w kurach, w świniach, koniach, psach i u mężczyzn. Jej córka umarła jako dziecko, a z jedynym synem nic ją nie łączyło. W noc swej śmierci śpieszyła do domu dźwigając na własnych plecach żywność dla podtrzyma­nia organicznego życia.

Umarła na leśnej polanie i nawet po śmierci ciągle jeszcze podtrzymywała organiczne życie.

Widzicie, bardzo być może, że kiedy mój brat owego wieczoru po naszym powrocie do domu opowiadał tę historię, a matka i siostra słuchały jej siedząc — być może, sądziłem, że nie utrafił w sedno. Był za młody i ja byłem za młody. Myślę, że tak uzupeł­niona — znalazła swe piękno.

Nie chcę się upierać przy swoim. Tłumaczę tylko, czemu byłem niezadowolony wówczas i od owej chwili. Mówię o tym jedynie po to, żebyście zrozumieli, co mnie zmusiło, by jeszcze raz opowiedzieć tę zwykłą historię.

Przełożył Tadeusz Evert

WILLA CATHER (1876—1947)

Sprawa Pawełka

Tego popołudnia Pawełek miał stanąć przed radą pedago­giczną gimnazjum w Pittsburgu, by zdać sprawę z rozmaitych wykroczeń. Zawieszono go przed tygodniem, a ojciec złożył wizytę w gabinecie dyrektora i dał wyraz trosce o syna.

Pawełek wszedł do sali konferencyjnej pogodny i uśmiechnię­ty. Ubranie miał nieco za małe. Brązowy welwet na kołnierzu rozpiętej kurtki był wytarty i przybrudzony. Mimo to chłopiec sprawiał wrażenie dandysa, gdyż w starannie zawiązany czarny krawat wpiął szpilkę z opalem, a w butonierce nosił szkarłatny goździk. Rada pedagogiczna odczuła zaraz, że ta ostatnia ozdoba nie licuje ze skruchą, jaką winien okazać uczeń zagrożony wy­daleniem ze szkoły.

Pawełek był nad wiek wyrośniętym, bardzo chudym chłopcem,

o podniesionych, szczupłych ramionach i wąskiej klatce pier­siowej. Oczy miał dziwne, lśniące histerycznym blaskiem, i usta­wicznie operował nimi w świadomy aktorski sposób, szczególnie rażący u niedorostka. Źrenice były mocno rozszerzone, jak gdyby pod wpływem atropiny, miały jednak martwy, szklisty połysk, którego ten lek nie powoduje.

Na zapytanie dyrektora, dlaczego przyszedł, Pawełek dość uprzejmie odpowiedział, że pragnie wrócić do szkoły. Było to kłamstwo, ale Pawełek przywykł do kłamstwa. Przekonał się, że to nieodzowny środek pokonywania trudności życiowych. Dyrektor zwrócił się do nauczycieli, by kolejno podnosili zarzuty przeciwko obwinionemu, co też uczynili z urazą i zawziętością świadczącą, że sprawa jest niecodzienna. Wiele mówiono o krnąbrności i Imperty­

nencjach, lecz pedagodzy dobrze rozumieli, jak trudno ubrać w słowa treść wybryków ucznia. Główną jego winą było histe­rycznie wyzywające zachowanie oraz pogarda — nie ukrywana | bynajmniej — którą wszyscy w nim wyczuwali. Raz, kiedy na tablicy przeprowadzał zawiły rozbiór gramatyczny, nauczycielka angielskiego stanęła obok i zrobiła ruch, jak gdyby chciała popro­wadzić dłoń ucznia. Pawełek odskoczył w tył, wzdrygnął się i błyskawicznie schował ręce za plecami. Gdyby uderzył zdumioną kobietę, nie mógłby obrazić jej dotkliwiej i wprowadzić w większe > zakłopotanie. Tak żywiołowej, niewątpliwie osobistej zniewagi nie sposób wybaczyć i zapomnieć. W podobny sposób, choć w bar­dzo różnych okolicznościaeh, Pawełek dał odczuć• swą odrazę fizyczną wszystkim nauczycielom — mężczyznom i kobietom.

Na jednej lekcji zwykł siadywać z oczyma przesłoniętymi dłonią, na drugiej gapił się zawsze w okno podczas odpowiedzi, na trze­ciej przerywał wykład uwagami nie pozbawionymi humoru.

Tego popołudnia pedagodzy zdawali sobie sprawę, że całą postawę obwinionego symbolizuje wzruszenie ramionami i kokie­teryjny czerwony kwiatek, toteż nacierali bezlitośnie pod przewo- >, dem nauczycielki angielskiego. Pawełek znosił wszystko z uśmie­chem. Rozchylając sinawe wargi odsłaniał białe zęby. (Zawsze wykrzywiał kąciki ust i miał zwyczaj podnoszenia brwi w sposób obrażliwy i drażniący w najwyższym stopniu.) Uczniowie starsi niż Pawełek załamywali się w podobnych sytuacjach i leli łzy, lecz z twarzy tego ucznia ni razu nie zniknął teatralny uśmiech, a jedynym objawem jego zakłopotania było nerwowe drżenie palców bawiących się guzikami kurtki i niekiedy nagły ruch drugiej ręki, w której trzymał kapelusz. Pawełek uśmiechał się przez cały czas i rzucał wkoło badawcze spojrzenia, jak gdyby sądził, że ludzie obserwują go, próbują coś wyśledzić. Ten dra­pieżny wyraz, nie odpowiadający zgoła wyobrażeniu o chłopięcej swawoli, przypisywano zazwyczaj bezczelności lub „przebiegłemu sprytowi”.

W trakcie rozprawy jedna z nauczycielek przytoczyła imperty- nencką odpowiedź chłopca, a dyrektor zapytał go, czy nie sądzi, że do pań należy zwracać się uprzejmie. Pawełek nieznacznie wzruszył ramionami.

Nie wiem — odrzekł podnosząc znów brwi. — Nie chciałem

;'*> C % « ;

być uprzejmy ani nieuprzejmy. Zawsze mówię bez zastanowienia. Taki już mam zwyczaj.

Dyrektor zadał znowu pytanie, czy nie należałoby pozbyć się takiego zwyczaju, czemu Pawełek przytaknął z uśmiechem. Kiedy powiedziano mu, że może odejść, ukłonił się szarmancko i wyszedł. Jego ukłon był jak gdyby uzupełnieniem skandalicznego czerwo­nego goździka.

Rada pedagogiczna była zawiedziona, a nauczyciel rysunków dał wyraz przejmującym wszystkich kolegów uczuciom, gdy oznajmił, że w tym chłopcu jest coś niezrozumiałego.

Nie zdaje mi się — dodał — by ten jego uśmiech wypływał z bezczelności. Coś go prześladuje, dręczy. Na pewno to nie silny chłopak. Moim zdaniem jest chory.

Nauczyciel rysunków doszedł do przekonania, iż spoglądając na Pawełka widzi się tylko jego białe zęby i sztuczne ożywienie oczu. Pewnego razu w ciepły, letni dzień chłopiec zdrzemnął się, a pedagog spostrzegł ze zdziwieniem jego bladą, błękitno-żyłkowa- ną cerę. Była to zniszczona, zwiędła twarz, pomarszczona koło oczu jak u starca, twarz o ustach drgających, wykrzywionych nawet we śnie.

Nauczyciele opuszczali szkołę niezadowoleni i zmartwieni. Wstyd im było mściwych uczuć wobec niemądrego chłopca oraz tego, że mówili zjadliwie i podszczuwali się wzajemnie jak w spo­rach dorosłych, kiedy z obydwu stron padają nie przemyślane wymówki. Ktoś przypomniał sobie, że widział raz zabiedzonego, bezpańskiego kota, osaczonego przez krąg dręczycieli.

Winowajca zbiegł tymczasem ze wzgórza, na którym znajdowała się szkoła. Pogwizdując melodię chóru żołnierzy z Fausta, od czasu do czasu spoglądał trwożnie przez ramię, by upewnić się, że żaden z pedagogów nie jest świadkiem jego lekkomyślności. Było już późno, a że Pawełek miał tego dnia służbę biletera w Pałacu Fundacji Carnegiego, postanowił nie wracać do domu na kolację.

Kiedy przybył na miejsce, drzwi sali koncertowej były jeszcze zamknięte. Na dworze panował chłód, toteż Pawełek uznał za stosowne pójść na piętro do galerii obrazów, z reguły wyludnionej o tej porze. Wisiało tam kilka obrazów, które upajały go zawsze: studia Baffelliego przedstawiające wesołe

życie paryskich ulic i utrzymany w błękitnych tonach widok Wenecji. Z radością stwierdził, że w galerii nie ma nikogo, tylko w kącie siedzi stary dozorca z gazetą na kolanach, jedno oko ma zasłonięte czarną klapką, drugie — zamknięte. Pawełek objął w posiadanie zaciszne miejsce i pogwizdując z cicha zaczął przechadzać się beztrosko tam i z powrotem. Wkrótce usiadł przed błękitnym Rico i zatracił poczucie czasu i siebie. Kiedy ocknął się i spojrzał na zegarek, było po siódmej, zerwał się więc i co tchu pobiegł na dół. Po drodze zrobił złośliwą minę do wyglądającego z sali odlewów gipsowych Cezara Augusta i po­groził palcem Wenus z Milo, którą musiał wyminąć na schodach.

W garderobie bileterów zastał już sześciu chłopców, toteż z wiel­kim pośpiechem wziął się do przebierania i chwycił swój mun­dur — jeden z niewielu, które jako tako pasowały. Był zdania, że bardzo mu w tym stroju do twarzy, chociaż opięta bluza prostego kroju podkreślała wąskość klatki piersiowej, co stanowi­ło słaby i drażliwy punkt Pawełka. Zawsze bywał podniecony, kiedy ubierając się na służbę biegał po garderobie, słuchając strojenia instrumentów smyczkowych i trąb, których próbne fanfary dobywały się z pokoju orkiestry. Tego wieczora jednak przeszedł samego siebie. Złośliwie naprzykrzał się kolegom, aż wreszcie orzekli jednogłośnie, że jest szalony, obalili go na podłogę i wszyscy na nim usiedli.

Po tej porażce Pawełek uspokoił się nieco i wybiegł przed front gmachu, aby wskazać drogę wcześnie przybywającym goś­ciom. Był wzorowym bileterem. Uprzejmy, uśmiechnięty, cwałował tam i z powrotem po korytarzach. Nie szczędził sił, wszystko robił ochoczo. Załatwiał drobne polecenia i dostarczał programy, jak gdyby nie znał większej przyjemności w życiu, toteż widzo­wie z obsługiwanych przez niego rzędów uważali go za cza­rującego chłopca, który ich zna i podziwia.

W miarę jak zapełniała się sala, Pawełek był coraz bardziej ruchliwy i ożywiony. Jego twarz nabierała kolorów, usta purpu­rowiały. Zdawać się mogło, że to wspaniałe przyjęcie, on zaś jest gospodarzem. W chwili gdy orkiestra zajmowała miejsca na estradzie, zjawiła się nauczycielka angielskiego z abonamentem zakupionym na sezon przez znanego fabrykanta. Wręczając go swemu uczniowi, zdradziła pewne zakłopotanie, zrobiła więc wy-

nlosłą minę 1 zaraz poczuła się niezmiernie głupio. Zdziwiony chłopiec zesztywniał na chwilą, jak gdyby miał ochotą wyprosić niepożądanego gościa. Co ona tutaj robi — pośród tych wytwor­nych ludzi i oszałamiających barw? Przyjrzał się jej uważnie i orzekł, że jest niewłaściwie ubrana 1 na parterze musi sią czuć w takich szmatach jak idiotka. Bilety dostała pewnie z łaski i do miejsca ma takie samo prawo jak on — bileter. Tak myślał Pawełek przytrzymując swej nauczycielce ruchome siedzenie fotela.

Kiedy rozpoczęła się symfonia, chłopiec usiadł w jednym z ostat­nich rzędów, westchnął z głęboką ulgą i zatracił się jak poprzednio przed malowidłem Rica. Nie znaczyło to wcale, że sama symfonia ma dla niego szczególny urok. Po prostu widok instrumentów wyzwolił w nim podniosłego ducha — coś, co zaczęło szamotać sią we wnętrzu niby geniusz w butelce wyłowionej przez arabskie­go rybaka. W jednej chwili Pawełek odczuł radość życia. Świa­tła zatańczyły mu przed oczyma, a sala koncertowa rozgorzała nieopisanym przepychem. Kiedy na. estradę wkroczyła solistka — sopran — zapomniał nawet o niesmacznej obecności swej nauczy­cielki i bez reszty oddał się upojeniu, jakie budziły w nim podo­bne osobistości. Tym razem śpiewaczką była Niemka, niewiasta nie pierwszej młodości i matka licznych dzieci. Ubrana jednak była w atłasową suknię, miała na głowie diadem i spowijała ją nieuchwytna atmosfera powodzenia — ów blask wielkiego świata, co od dawna czynił Pawełka ślepym na wszystkie możliwe braki i usterki.

Po koncercie chłopiec bywał zwykle rozdrażniony i dopóki nie usnął, czuł się nieszczęśliwy. Ale tego wieczora dręczył go jeszcze przykrzejszy niepokój. Odnosił wrażenie, iż nie zdoła się poddać, nie potrafi zrezygnować z rozkosznego uniesienia, które jedynie warto nazwać życiem. Podczas ostatniego numeru wymknął się cichaczem, śpiesznie zmienił ubranie w garderobie i zajął poste­runek przy bocznym wejściu, gdzie stała kareta śpiewaczki. Szybkimi krokami zaczął przemierzać chodnik tam I z powrotem. Czekał, gdyż chciał zobaczyć wychodzącą artystkę.

W perspektywie ulicy, za firanką drobnego deszczu, wznosił się na rozległym placu ciężki, wysoki blok hotelu Schenley. Okna jego dwunastu pięter jaśniały niby okna oświetlonego tekturo­

wego domku spod choinki. Wszyscy aktorzy 1 śpiewacy o jakie] takiej marce zatrzymywali się tam podczas występów w Pitts- burgu, | pewna ilość miejscowych wielkich fabrykantów przenosiła się do Schenleya na okres zimy. Pawełek często wałęsał się przed tym hotelem, pożerał wzrokiem wchodzących i wychodzących ludzi i marzył, by wkroczyć tam i raz na zawsze zostawić za sobą nauczycieli i posępne troski.

Wreszcie śpiewaczka wyszła w towarzystwie mężczyzny, który pomógł jej wsiąść do karety i powiedział auf Wiedersehen tak ciepłym tonem, że Pawełek zastanowił się, czy to czasami nie jej kochanek. Chłopiec pośpieszył za karetą, a że biegł prędko, stał już przed hotelem, kiedy artystka wysiadła i zniknęła za oświetlonymi drzwiami, które otworzył przed nią Murzyn w cylin­drze i długim surducie. W chwili gdy drzwi były szeroko otwarte, Pawełkowi zdawało się, że i on wszedł również. Oczyma wyobraź­ni widział, jak podąża za śpiewaczką schodami dobrze ogrzanego, jasno oświetlonego gmachu, wiodącymi do egzotycznego, tropi­kalnego świata gładkich, lśniących powierzchni 1 rozkosznego zbytku. Myślał o tajemniczych potrawach wnoszonych do sali ja­dalnej, o zielonych butelkach podawanych w wiaderkach z lodem, takich właśnie, jakie oglądał na fotografiach przedstawiających bankiety, a zamieszczanych niekiedy w niedzielnych dodatkach do dzienników.

Niespodziewany podmuch wiatru przygonił gwałtowną nawał­nicę. Pawełek oprzytomniał, spostrzegł, że stoi jeszcze przed hote­lem, na rozmiękłym żwirze podjazdu. Buty miał przemoczone, a wilgotna kurtka oblepiała go ciasno i chłodno. Latarnie przed wejściem do sali koncertowej zgasły. Ulewa zwisała firanką mię- dzy chłopcem a pomarańczowym odblaskiem błyskających w górze okien. Za tymi oknami było to, czego pragnął — uchwytne, dotykalne, niby zaczarowany świat z noworocznej pantomimy. Pawełek wystawiał twarz na strumienie deszczu i zadawał sobie pytanie, czy przeznaczeniem jego jest drżeć wciąż na dworze, w mrokach nocy, i z zewnątrz obserwować łunę tamtego życia w górze.

Odwrócił się, niechętnie ruszył w stronę torów tramwajowych. Wszystko musi mieć kiedyś koniec. Teraz będzie ojciec oczekujący go w nocnej koszuli na szczycie schodów, wyjaśnienia, co niczego

nie wyjaśniają, Spiesznie improwizowane kłamstwa, przykre, lecz nieodzowne na każdym kroku. Będzie pokoik na poddaszu i ohy­dna żółta tapeta, i kulawa sekretera z blatem obitym zatłuszczo- nym pluszem, a nad malowanym olejno, drewnianym łóżkiem — Jerzy Waszyngton i Jan Kalwin, i oprawione w ramki zdanie: „Paś owieczki moje", wyhaftowane pąsową włóczką przez matkę, której Pawełek nie pamiętał.

W pół godziny później chłopiec wysiadł z tramwaju przy alei Negley i z wolna skręcił w jedną z bocznych ulic przecinających główną arterię. Była to ulica bardzo przyzwoita. Stojące tam domy niczym nie różniły się od siebie, a w domach tych średnio zamożni kupcy i przemysłowcy poczynali i hodowali niezliczone dzieci, które bez wyjątku uczęszczały do niedzielnej szkółki para­fialnej, uczyły się skróconego katechizmu i lubiły arytmetykę; były podobne jedno do drugiego tak jak Ich ogniska rodzinne, toteż wybornie pasowały do jednostajnej nudy, w jakiej żyć im przyszło. Idąc Cordelia Street Pawełek wstrząsał się zawsze dresz­czem obrzydzenia. Mieszkał w najbliższym sąsiedztwie sekciarskie- go pastora. Tej nocy zbliżał się do domu z towarzyszącym mu zwykle w takich chwilach tępym poczuciem klęski — pod wraże­niem, że znowu i na zawsze tonie w morzu brzydoty i pospolitości. W momencie kiedy skręcił w Cordelia Street, wydało mu się, że nad jego głową zamknęły się wody. Po takich jak owego wie­czora przeżyciach duchowych ulegał fizycznej depresji, która sta­nowi również zwykły skutek rozpusty i hulanek. Czuł obrzydzenie do familijnych łóżek, niewybrednego jadła, domu przesyconego kuchennymi smrodami. Brzydził się bezbarwną, bezwonną miazgą codziennego szarego życia. Boleśnie tęsknił do rzeczy wytwor­nych — przyćmionych świateł, świeżych kwiatów...

Im bliżej był domu, tym mniej czuł się na siłach, by sprostać trudnemu zadaniu. Wiedział, jakie czekają go widoki: brzydki pokoik sypialny, zimna łazienka z brudną cynkową wanną, pękniętym lustrem i cieknącymi kranami. Ojciec stoi na szczycie schodów: spod nocnej koszuli pokazuje włochate łydki, na nogach ma filcowe ranne pantofle. Pawełek wraca do domu znacznie później niż zwykle — na pewno nie uniknie więc zapytań i wy­mówek. Zatrzymał się przed drzwiami. Zrozumiał. Nie potrafi stanąć teraz przed ojcem, nie chce przewracać się z boku na

\

bok na nędznym barłogu. Nie wejdzie. Powie ojcu, że nie mial na tramwaj, a lalo tak, że poszedł do któregoś z kolegów i tam przenocował.

Tymczasem jednak zmarzł 1 przemókł. Obszedł dom dokoła, . a kiedy znalazł się na podwórku, popróbował okna od sutereny. Było otwarte. Uniósł je więc ostrożnie 1 po murze ześliznął się na piwniczną podłogę. Stanął wstrzymując oddech, przerażony hałasem, którego narobił. Ale na górze panowała cisza. Schody nie skrzypiały. Pawełek znalazł skrzynkę po mydle, ustawił ją w kręgu biadego światła przed paleniskiem centralnego ogrzewa­nia 1 usiadł. Okropnie bał się szczurów, toteż nie próbował usnąć, lecz siedział zapatrzony nieufnie w ciemność, wciąż jeszcze pod wrażeniem, iż mimo wszystko mógł obudzić ojca. Po przeżyciach, które wyrywały dni i noce z beznadziejnej pustki, w chwilach reakcji 1 otępienia zmysłów chłopiec rozumował zawsze jasno, wyraziście. A gdyby tak ojciec usłyszał, że ktoś włazi przez okno? Gdyby zeszedł do piwnicy 1 przez pomyłkę zastrzelił go jako i włamywacza? Albo tak: ojciec będzie się skradał z pistoletem w ręku, lecz on zdąży krzyknąć w porę i uniknie śmierci, a stary przerazi się straszliwie na myśl, źe omal nie zamordował własnego syna. A może nadejdzie taki dzień, kiedy ojciec wspominając ' dzisiejszą noc powie, że lepiej by było, gdyby Pawełek nie zdążył j dobyć głosu? Tą ostatnią wizją chłopiec zabawiał się aż do świtu.

Następnego dnia, w niedzielę, pogoda dopisała. Szary, listo­padowy chłód ustąpił miejsca ostatnim przebłyskom babiego lata. j Z rana, jak zawsze, Pawełek musiał pójść do kościoła i szkółki parafialnej. W piękne niedzielne popołudnia mieszczuchy z Cor­delia Street mieli zwyczaj siadywać na gankach od ulicy. Zaba­wiali się pogawędką z najbliższym gankiem lub przyjaźnie po­krzykiwali do sąsiadów z przeciwka. Mężczyźni wynosili różno­barwne poduszki i godnie zajmowali miejsca na stopniach wiodą­cych na chodnik. Odświętnie wystrojone kobiety okupowały buja­jące fotele 1 udawały, że na odrapanych gankach odpoczywa się miło i swobodnie. Dzieci bawiły się na jezdni, a było ich tyle, że Cordelia Street przypominała dziedziniec ochronki. Mężczyźni siedzący na stopniach — wszyscy bez marynarek i w rozpiętych kamizelkach — szeroko rozstawiali nogi, wypinali brzuchy i roz­prawiali o cenach tych lub innych towarów albo sypali anegdo­

tami z życia rozmaitych swych szefów i absolutnych władców. Od czasu do czasu obejmowali wzrokiem swawolącą dzieciarnię, z rzewnymi minami słuchali wysokich, skrzeczących głosów, uśmiechali się na widok własnych cech odtwarzanych w potom­stwie i milkli na chwilę, by później w legendy o królach żelaza wplatać uwagi o swoich synach i ich postępach w szkole, o stop­niach z arytmetyki lub sumach, jakie zaoszczędzili w skarbonkach.

W tę ostatnią niedzielę listopada Pawełek spędził całe popołudnie siedząc na najniższym stopniu schodków 1 gapiąc się na ulicę. . Tymczasem jego siostry rozparte w fotelach na biegunach rozma­wiały z córkami mieszkającego przez ścianę pastora o tym, po ile półkoszulków uszyły w ciągu minionego tygodnia i jak wiele wafli pożarła jedna z pastorówien podczas wieczorku towarzy­skiego w kościelnej świetlicy. W ciepłe dnie, Jeżeli oczyyiście ojciec był w dobrym humorze, siostry przyrządzały lemoniadę, którą przynosiły nieodmiennie w czerwonym, szklanym dzba­nie, ozdobionym szafirowymi niezapominajkami. Dziewczęta uważały, że to naczynie jest śliczne, a sąsiedzi żartowali zawsze na temat jego podejrzanej barwy.

Tego dnia ojciec zasiadł na górnym stopniu schodków 1 prowa­dził rozmowę z młodym mężczyzną przekładającym z kolana na kolano rozkapryszone niemowlę. Owego właśnie młodego męż­czyznę codziennie zachwalano Pawełkowi jako model, według którego on sam winien się kształtować, aby spełnić piękne na­dzieje i najgorętsze życzenia ojca. Młody mężczyzna miał rumianą cerę, zaciśnięte purpurowe usta i wyblakłe oczy krótkowidza, osłonięte grubymi szkłami w złotej oprawie, której pałąki śmiesznie wyginały się za uszami. Był sekretarzem Jednego z władców potężnej spółki stalowej, toteż na Cordelia Street ucho­dził za młodziana z przyszłością. Krążyły pogłoski, że mniej więcej pięć lat temu (obecnie miał zaledwie dwadzieścia sześć lat) „figlował” po trosze, lecz pragnąc poskromić niezdrowe apetyty, i zarazem oszczędzić czasu i sił, jakie tracił na mło­dzieńcze wybryki, poszedł za radą swego szefa: całkowicie po­święcił się pracy i mając dwadzieścia jeden lat zawarł związek małżeński z pierwszą lepszą kobietą, która zgodziła się po­dzielić jego losy. Przypadkiem była to znacznie od niego star­sza, kanciasta nauczycielka. I ona nosiła zawsze grube szkła,

«'■¿J V

a mężowi zdążyła już urodzić czwórkę dzieci równie krótko­wzrocznych jak rodzice.

Miody mężczyzna opowiadał, jak to jego szef — krążący właśnie po Morzu Śródziemnym — ma na oku każdy szczegół w firmie, wyznacza godziny biurowe na swym jachcie (zupełnie jak w domu) i „odwala tyle spraw, że dwie stenotypistki mają pełne ręce roboty”. Z kolei ojciec wtajemniczył sąsiada w plany „swojej” firmy, która ostatnio rozważa możliwość uruchomienia w Kairze kolejki elektrycznej. Pawełek zacisnął zęby. Przestraszył się okropnie, że ci ludzie zeszpecą wszystko, zanim on zdąży się tam wybrać. W gruncie rzeczy jednak lubił słuchać legend

0 królach żelaza, powtarzanych wielekroć we wszystkie niedziele

1 święta. Do wyobraźni jego przemawiały bajania o weneckich pałacach i jachtach krążących po Morzu Śródziemnym, o grubej grze w Monte Carlo. Interesował się również triumfami gońców biurowych, którzy zyskali rozgłos i majątek, chociaż wcale nie miał ochoty na wstępne stadium kariery — posadę gońca biu­rowego.

Po kolacji Pawełek pomógł przy wycieraniu naczyń, po czym nerwowo zapytał ojca, czy nie mógłby pojechać do Jurka, który pomoże mu w odrabianiu geometrii. Następnie — jeszcze bardziej nerwowo — napomknął o pieniądzach na tramwaj, lecz prośbę tę musiał powtórzyć, bo ojciec z zasady nie lubił słuchać finanso­wych żądań, i to bez względu na wysokość kwoty. Tym razem zaproponował synowi spacer do jakiegoś bliżej mieszkającego kolegi 1 dorzucił surowo, że nie wolno zostawiać domowych zadań na niedzielę, ale mimo to dał dziesięć centów. Nie był ubogi, ale miał szczytne ambicje, by wypłynąć na wierzch. Pawełkowi pozwo­lił zostać bileterem z jednej wyłącznie racji: uważał, że nawet niedorostek powinien coś niecoś zarabiać.

Chłopiec skoczył na górę, do siebie. Znienawidzonym, niemile pachnącym mydłem zmył z rąk odór pomyj, następnie zaś spry­skał palce kilkoma kroplami wody fiołkowej, której flaszeczkę miał ukrytą w szufladzie. Wychodząc z domu ostentacyjnie dźwi­gał pod pachą podręcznik geometrii. Niebawem zostawił za sobą Cordelia Street, a kiedy wskoczył do jadącego w kierunku śród­mieścia tramwaju, ostrząsnął się z drętwoty śmiertelnie nudnych dni 1 znowu rozpoczął życie.

F

Stały członek zespołu aktorskiego występującego w Jednym | teatrów śródmieścia — pierwszy amant — był znajomym Pawełka, dzięki czemu chłopiec uzyskał zaproszenie na niedzielne wieczorne próby i korzystał z niego, ilekroć było to możliwe. Przeszło od roku każdą wolną chwilę spędzał w garderobie Karola Edwardsa, ten zaś tolerował go w swym orszaku 1 często ko­rzystał z cennych usług młodego przyjaciela, bo jako początkują­cy aktor nie mógł sobie pozwolić na przyjęcie służącego. Nie było to jednak wyłącznym powodem przyjaźni, gdyż Karol Edwards wyczuwał w swym totumfackim coś, co duchowni na­zywają „powołaniem”.

W teatrze 1 w Pałacu Fundacji Carnegiego Pawełek żył na­prawdę; reszta była snem, zapomnieniem. Tutaj znajdował swoją baśń czarodziejską, która miała dlań wszelkie powaby tajonej miłości. Z chwilą gdy wciągnął w płuca powietrze kulis, cuchną­ce gazem świetlnym, szminkami i kurzem — zaczynał oddychać swobodniej, niczym więzień wypuszczony na wolność. Czuł w so­bie skłonność do wielkich czynów i błyskotliwych słów, rozu­miejąc, że stać go na nie. Wszystko, co głupie lub brzydkie, opadało z niego, a gdy licha orkiestra poczynała rzępolić uwerturę do Marty czy fałszować serenadę z Rigoletta, Pawełek gorzał roz­kosznym, subtelnym podnieceniem.

W świecie Pawełka naturalność prawie zawsze była spowita w szatę brzydoty. Dlatego zapewne nieco sztuczności uważał za nieodzowny atrybut piękna. W prawdziwym życiu natykał się wszędzie na wieczorki towarzyskie w niedzielnej szkółce parafial­nej, drobne oszczędności, zdrowe rady, jak zrobić karierę, i nie­odzowne zapachy kuchenne. Dlatego zapewne życie teatru po­ciągało go nieodparcie, zachwycali wytwornie ubrani panowie | panie, a wzruszeniem przejmował widok sadów kwitnących

o każdej porze roku pod wygwieżdżonym niebem — na płótnie dekoracji.

Trudno dość przekonywająco wyrazić, że boczne wejście teatru było dla Pawełka naprawdę Wrotami Romantycznej Przygody. Oczywiście nikt z aktorów nie podejrzewał tego — najmniej bodaj sam Karol Edwards. Przypominało to w pewnym sensie stare, krążące niegdyś po Londynie opowieści o bajecznie boga­tych Żydach, właścicielach podziemnych pałaców, gdzie były

palmy, wodotryski I przyćmione lampy 1 pysznie ubrane kobiety, co nie widywały nigdy posępnego światła londyńskich dni. Po-| dobnie w zadymionym przemysłowym mieście, wielbiącym liczby i nieustanną harówkę, Pawełek miał tajemną świątynię —i latający dywan, skrawek lazurowo-białego, śródziemnomorskie-i go wybrzeża, skąpanego w wiecznych blaskach słońca.

Niektórzy nauczyciele ukuli teorię, że wyobraźnię kłopotliwego! ucznia spaczyła sensacyjna lektura. Ale teoria ta nie zgadzała się z prawdą, gdyż Pawełek prawie nigdy nie czytał. Biblioteczka do-f mowa była tak dobrana, ie nie mogła pociągnąć ani zatruć młodocianego umysłu. A powieści, które koledzy wtykali mu w ręce... Cóż, wszystko, czego pragnął, znajdował znacznie szyb­ciej i łatwiej w muzyce — w każdej muzyce: od orkiestry symfo- , nicznej do katarynki. Potrzebował tylko iskierki, nieuchwytnego dreszczu, dzięki któremu wyobraźnia brała we władanie zmysły. Wtedy mógł kreślić do woli własne obrazy, własne węzły Intrygi. Mimo to scena nie porywała go, a przynajmniej nie porywała w pospolitym znaczeniu tego słowa. Pawełek nie marzył, by zostać aktorem — podobnie jak nie tęsknił do kariery muzyka. Nie czuł potrzeby tworzenia. Chciał tylko patrzeć, bujać w obło­kach, pływać po błękitnych falach, dać się unosić i mila po mili być coraz dalej od rzeczywistości.

Po wieczorze za kulisami szkoła wydawała mu się jeszcze bar­dziej odrażająca niż zwykle: nagie podłogi 1 gołe ściany, niepo- kaźni mężczyźni, co nigdy nie mieli na sobie surduta i nie nosili fiołków w butonierce, ubrane w ciemne suknie kobiety o skrze­czących głosach, pełne godnej pożałowania powagi na temat przy- imków rządzących trzecim przypadkiem... Nie, nie mógł dopuścić, by koledzy bodaj przez chwilę myśleli, że traktuje tych ludzi ńa serio. Pragnął wpoić w nich przekonanie, że swą obecność w szkole uważa za komiczne nieporozumienie, że jest tam właści­wie dla żartu. Miał przecież własnoręcznie podpisane fotogra­fie wszystkich członków znajomej trupy; pokazywał je kolegom, opowiadał nieprawdopodobne brednie o swojej zażyłości z tymi ludźmi, o solistkach dających występy w Pałacu Fundacji Carne- giego, o kolacjach, które jada w towarzystwie tych dam, i po­syłanych im kwiatach. Kiedy te historyjki przestawały bawić 1 audytorium słuchało ich obojętnie, Pawełek żegnał się ze wszy-

stkiml chłopcami i oznajmiał, że wyrusza w niewielką podróż. Celem miał być Neapol, Egipt lub Kalifornia. W następny po­niedziałek wracał do szkoły milczkiem, zakłopotany, uśmiech­nięty nerwowo. Mówił, że zachorowała mu siostra, będzie więc musiał odłożyć wycieczkę do wiosny.

A w szkole działo się coraz gorzej. Bardzo mu zależało, by dać nauczycielom do zrozumienia, jak szczerze nimi gardzi i jak wysoko ludzie szacują go gdzie indziej. Parę razy uległ pokusie i marszcząc brwi napomknął, że nie ma czasu zawracać sobie głowy twierdzeniami geometrycznymi, bo w teatrze pomaga aktorom.

To moi starzy przyjaciele — dodał z nerwową brawurą, która zawsze drażniła i wprowadzała w zakłopotanie pedagogów.

Wreszcie inspektor zwrócił się do ojca i Pawełek odebrany ze szkoły powędrował do pracy. Dyrektora Pałacu Fundacji Carnegiego poproszono o zaangażowanie innego biletera. Odźwier­ny w teatrze dostał polecenie, by nie wpuszczać chłopca za próg, a skruszony Karol Edwards obiecał ojcu, że nigdy nie zobaczy się już z jego synem.

Kiedy opowieści Pawełka dotarły do teatru, członkowie trupy nieźle się ubawili — zwłaszcza kobiety. Wszystkie pracowały ciężko, przeważnie zaś miały na utrzymaniu próżnujących mężów lub braci, toteż śmiały się nie bez goryczy na myśl, że mogły po­budzić wyobraźnię chłopca i zaludnić ją tak fantastycznymi i barwnymi kłamstwami. Aktorzy zgodzili się bez zastrzeżeń z radą pedagogiczną i ojcem Pawełka. Przyznali, że to trudny chłopak i ciężka z nim sprawa.

Pociąg zmierzał na wschód przez styczniową zadymkę. Smutny brzask zaczynał szarzeć, kiedy parowóz gwizdnął o milę przed Newark. Pawełek zerwał się z ławki, na której niespokojnie drzemał zwinięty w kłębek. Przetarł ręką zapotniałą szybę i wyj­rzał na świat. Śnieg wirował nad białymi równinami. Głębokie zaspy leżały już na polach i ciągnęły się wzdłuż żywopłotów. Gdzieniegdzie sterczały nad bielą długie źdźbła zeszłorocznej trawy lub bure, suche łodygi jakiegoś zielska. Światła połyskiwa­ły w stojących tu t ówdzie domach, a robotnicy zbici w gromadkę koło toru wymachiwali latarkami.

Chłopiec spał bardzo krótko, był więc zmęczony i obolały. Miał za sobą całonocną podróż w zwykłym wagonie, bo obawiał się sleepingu, gdzie mógłby go zauważyć pewien kupiec pittsbur- ski, który go pamiętał z kantoru firmy Denny i Carson. Kiedy ocknął się na gwizdek parowozu, nerwowo pomacał wewnętrzną kieszeń i z niepewnym uśmiechem rozejrzał się dokoła. Ale mali, umorusani Włosi spali jeszcze głęboko, jakieś niechlujne baby zajmujące ławkę po przeciwnej stronie przejścia siedziały z otwar­tymi ustami, pogrążone w głębokiej nieświadomości, a nawet kapryśna dziatwa umilkła wreszcie. Chłopiec uspokoił się i usiadł, by znów w miarę swych sił pokonywać własne zniecierpliwienie.

Jedząc śniadanie na stacji Jersey City, miał zatroskaną minę i bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Kiedy wysiadł wresz­cie na przystanku przy Dwudziestej Trzeciej ulicy, odbył naradę z dorożkarzem i kazał się zawieźć do magazynu konfekcji mę­skiej, który otwierano o tej porze. Spędził tam przeszło dwie godziny, załatwiając sprawunki rozważnie i z głębokim namysłem. Nowe ubranie i palto włożył na siebie w przymierzalni, a surdut i frak wraz z zapasem bielizny rzucił do dorożki. Następnie udał się do kapelusznika, sklepu z obuwiem i Tiffany’ego, gdzie wy­brał oprawne w srebro przybory toaletowe oraz efektowną szpil­kę do krawata. Oznajmił, że nie ma czasu, nie może więc czekać na ozdobienie sreber monogramami. Wreszcie wstąpił do miesz­czącego się przy Broadway sklepu z przyborami podróżnymi i ułożył swoje zakupy w walizkach i torbach.

Niewiele po pierwszej zajechał przed hotel Waldorf i rozliczyw­szy się z dorożkarzem, wkroczył do recepcji. Jako miejsce zamiesz­kania podał Waszyngton, przy czym wyjaśnił, że rodzice wracają z zamorskiej podróży, on zaś ma czekać na przybycie ich parowca. Historyjkę tę opowiedział gładko i przekonywająco, a że za aparta­ment — sypialnię z łazienką i gabinet — gotów był płacić z góry, nie napotkał trudności.

Nie raz, lecz sto razy Pawełek opracowywał dokładnie plan takiego właśnie debiutu w Nowym Jorku. Z Karolem Edwardsem dyskutował na temat najdrobniejszych szczegółów, a w zeszycie z wycinkami, który troskliwie przechowywał w domu, całe strony poświęcone były opisom nowojorskich hoteli, pochodzącym z niedzielnych gazet.

Kiedy odprowadzono go na ósme piętro i Pawełek przestąpił próg swego gabinetu, zaraz ocenił, że wszystko jest tak, jak być powinno. Pokój nie spełniał tylko jednego warunku; brak mu było jednego rysu nieodzownego w urojonym obrazie. Wobec tego chłopiec zadzwonił i kazał numerowemu zejść po kwiaty. Aż do jego powrotu przechadzał się nerwowo i wypakowując bieliznę z lubością dotykał jej palcami. Wreszcie służący przyniósł kwiaty, a Pawełek włożył je śpiesznie do wody i postanowił wziąć gorącą kąpiel. Wkrótce wyszedł ze śnieżnobiałej łazienki. Był dum­ny ze swej nowej, jedwabnej bielizny i z satysfakcją bawił się chwastami wspaniałego, szkarłatnego szlafroka. Za oknami śnieg wirował tak gęsto, że ledwie było widać przeciwną stronę ulicy, ale pokoje wypełniała przyjemna, pachnąca atmosfera. Chłopiec ustawił fiołki i żonkile na taborecie obok łóżka, legł z przeciągłym westchnieniem i okrył się puchową kołdrą. Był zupełnie wyczer­pany; ostatnio żył w ciągłym pośpiechu, w stałym napięciu ner­wów, no i odbył przecież długą podróż. Teraz chciał raz jeszcze to wszystko przemyśleć, toteż ukołysany szumem wiatru, ciepłem i sub­telną wonią kwiatów pogrążył się w półsennych wspomnieniach.

Wszystko było cudownie proste. W momencie gdy zamknęły się przed nim drzwi teatru i sali koncertowej, gdy odebrano mu treść życia — sprawa została przesądzona. Później chodziło jedynie o sposobność. Pawełek dziwił się tylko jednemu — własnej odwa­dze; przecież zawsze dręczyła go obawa, utajony strach, co spo­wijał ciało coraz ciaśniej, boleśniej, zwłaszcza w późniejszych latach, gdy zgęstniały oka sieci wiązanej z kłamstw. Nie mógł sobie przypomnieć, by do dzisiaj przeżył choć jedną chwilę, w której nie lękałby się czegoś. Nawet we wczesnym dzieciń­stwie to .ustawicznie mu towarzyszyło — czaiło się za nim, przed nim | jednej albo drugiej strony. Zawsze był w pobliżu cieni­sty kącik, mroczną^ kryjówka, do której nie śmiał zajrzeć, cho­ciaż zdawało mu się, że nieustannie coś go stamtąd obserwuje. A Pawełek dobrze zdawał sobie sprawę, że robi różne rzeczy, na które niemiło patrzeć.

Dziś jednak doznawał szczególnej ulgi, jak gdyby rzucił wreszcie rękawicę temu czemuś z cienistego kącika.

Nie upłynęła nawet doba od chwili, kiedy biernie dźwigał jarzmo. Ledwie wczoraj po południu wysłano go, jak zwykle,

do banku z wpłatą firmy Denny 1 Carson. Ale tym razem otrzy­mał polecenie, by zostawić książkę pokwitowań do kontroli. W tej właśnie książce było dwa tysiące w czekach i blisko tysiąc dola­rów gotówką. Banknoty wyjął z książki i spokojnie wsunął do kieszeni. W banku wypełnił nowy talon. Potrafił tak panować nad nerwami, że wrócił do kantoru, gdzie skończył robotę, i pod zupełnie uzasadnionym pretekstem poprosił o zwolnienie na cały następny dzień — sobotę. Dobrze wiedział, że książka pokwitowań wróci z banku dopiero w poniedziałek albo wtorek, a ojca nie będzie w mieście przez cały przyszły tydzień.

W czasie, który upłynął między umieszczeniem banknotów w kie­szeni a odjazdem nocnego pociągu do Nowego Jorku, chłopiec nie zaznał ani chwili niepewności lub wahania.

Jakie to wszystko zdumiewaijąco łatwe! Stało się! Oto on jest tutaj, jest naprawdę! I tym razem nie grozi przebudzenie, nie będzie ojca na szczycie schodów! Pawełek usnął zapatrzony w wi­rujące za oknem płatki śniegu.

Kiedy się obudził, dochodziła czwarta. Przerażony, wyskoczył z łóżka pod wrażeniem, że minął jeden z bezcennych dni. Na toaletę poświęcił blisko godzinę, bacznie obserwując w lustrze kolejne stadia. Wszystko w porządku! Był takim właśnie chłopcem, jakim zawsze być pragnął!

Przed hotelem wziął dorożkę 1 Piątą Aleją pojechał w stronę parku. Zamieć uspokoiła się trochę. Powozy oraz furgony rozmai­tych kształtów snuły się bezszelestnie w zimowym zmierzchu. Chłopcy w wełnianych szalikach oczyszczali szuflami schodki przed drzwiami magazynów. Wystawy stanowiły piękne, jaskra­we plamy na białym tle ulicy. Tu i ówdzie w narożnych sklepach widać było całe ogrody kwiatowe za szybami, na których topnia­ły zbłąkane płatki śniegu. Fiołki, róże, goździki, konwalie — niepo­równanie piękniejsze, bardziej pociągające dlatego właśnie, że na przekór naturze rozkwitły wśród zimy. Sam park stanowił również cudowną, zimową dekorację.

Kiedy Pawełek wracał, minęła już szara godzina 1 ton ulic uległ odmianie. Śnieg sypał gęściej. Smugi światła płynęły z okien hoteli, które wieloma piętrami śmiało strzelały w górę, wyzywa­jąc nawałnicę i oszalałe, atlantyckie wiatry. Długi, czarny stru­mień pojazdów sunął aleją, a od czasu do czasu przecinały go

inne, prostopadłe doń strumienie. Przed podjazd hotelu zmierzał sznur dwudziestu przynajmniej ekwipaży, toteż dorożkarz musiał dość długo czekać. Chłopcy w hotelowej liberii uganiali się tam i | powrotem pod rozciągniętą nad chodnikiem markizą, biegali po pluszowym czerwonym dywanie, rozesłanym od głównego wej­ścia aż do jezdni. Niżej, wyżej, w całym gmachu panował zgiełk i hałas, ruch i krzątanina tysięcy ludzkich istot spragnionych roz­rywek i radości tak samo jak Pawełek, wokół którego piętrzyły się ze wszystkich stron niezbite, olśniewające dowody wszech- i potęgi bogactwa.

Chłopiec zacisnął zęby, skurczył się, zebrał w sobie, bo wstrząs­nął nim dreszcz nagłego poznania. Treść wewnętrzna wszelkiej sensacji, intrygi, dramatów, osnowy romansów — wirowały dokoła jak płatki śniegowe. Pawełek płonął niby pochodnia na wietrze.

Kiedy zjeżdżał na kolację, tony orkiestry powitały go już w szy­bie windy. W zatłoczonym korytarzu na moment usiadł na jed­nym ze stojących pod ścianą foteli. Musiał złapać oddech. Światła, gwar, woń perfum, oszałamiająca mozaika kolorów... Zdawało mu się, że nie można znieść tak wielu wrażeń, lecz zdawało mu się tylko przez chwilę. Później powiedział sobie, że jest przecież wśród swoich. Wolno wałęsał się korytarzami, zaglądał do gabine­tów, palarni, salonów, jak gdyby zwiedzał komnaty pałacu z bajki, zbudowanego i zaludnionego wyłącznie na jego użytek.

W jadalni zajął stolik niedaleko okna. Kwiaty, białe obrusy, różnokolorowe kieliszki do wina, barwne toalety kobiet, płynne :ony walca Nad pięknym modrym Dunajem — wszystko to roz­jaśniało marzenia oślepiającym blaskiem. A kiedy blask ten wzbogacił się o różowawy ton szampana — chłodnej, kosztownej, .nusującej cieczy, co burzyła się i pieniła w jego kieliszku — Pawełek zapomniał, że uczciwi ludzie chodzą po ziemi. Przecież 5 to cały świat zmaga się i walczy, o to właśnie toczą się wszystkie >oje. Stopniowo zaczynał wątpić we własną przeszłość. Czy napraw­ię znał niegdyś Cordelia Street — ulicę, gdzie zaharowani kupcy Sonią co rano przepełnione tramwaje? Ludzie ci wydali się Pawełkowi mało ważnymi kółkami maszyny. Nudni, nieciekawi udziel Mają na sobie cuchnące kuchnią marynarki, ozdobione awsze włosami z dziecinnych główek. Cordelia Street! Ach, to nna epoka, inna kraina! Przecież on był zawsze taki jak dzisiaj —

zawsze, odkąd sięgnie pamięcią. Siadywał tutaj wieczór po wie­czorze, w zamyśleniu podziwiał cudowny widok i jak teraz obracał w palcach smukłą nóżkę kielicha. Zaczynał wierzyć, że działo się tak naprawdę.

Pawełek nie odczuwał wcale smutku lub osamotnienia. Nie miał szczególnej ochoty zaznajamiać się z otaczającym go świa­tem, wchodzić w bliższe z nim kontakty. Pragnął tylko patrzeć, biernie uczestniczyć, być widzem przedstawienia. Wystarczały mu rekwizyty teatralne. Nie czuł się też samotny, kiedy po obiedzie zasiadł sam w operowej loży. Pozbył się zupełnie nieodłącznego dawniej podniecenia nerwowego, mimowolnej bezczelności, nie­odpartej pokusy, by wciąż dowodzić, że jest inny niż otoczenie. Obecnie czuł, że otoczenie go usprawiedliwia. Nikt nie miał za złe szkarłatnych goździków, należało tylko nosić je w sposób naturalny. Wystarczyło jedno spojrzenie na własny strój wieczo­rowy, aby upewnić się, że tutaj nikt się nie ośmieli upokorzyć tak ubranego chłopca.

Tej pierwszej nocy trudno mu było opuścić piękny gabinet i pójść do łóżka, toteż długo siedział przy wykuszowym oknie, zapatrzony w śnieżną zawieruchę. Kiedy położył się wreszcie, światła w sy­pialni zostawił zapalone. Postąpił tak po części ze względu na dawną trwożliwość, po części zaś dlatego, że na wypadek nagłego przebudzenia pragnął uniknąć chwili niepewności i obawy, że zobaczy potworną żółtą tapetę oraz Waszyngtona i Kalwina nad łóżkiem.

W niedzielny ranek całe miasto było zasypane śniegiem. Pawełek późno zjadł śniadanie, a po południu zawarł znajomość z pewnym rozhukanym młodzieńcem, pierwszorocznym studentem z Yale, który — jak sam powiedział — „wyskoczył na niedzielę, by się ciut, ciut przewietrzyć". Młodzieniec ten zaproponował, że pokaże Pawełkowi nocne życie wielkiego miasta, toteż dwaj chłopcy wyszli zaraz po kolacji i wrócili do hotelu o siódmej rano. W oparach szampana zdążyli zawrzeć serdeczną przyjaźń, ale przed windą pożegnali się nad wyraz chłodno. Pierwszoroczny student zebrał nadwątlone siły i pojechał na stację, a jego towa­rzysz udał się prosto do łóżka. O drugiej po południu zbudził się bardzo spragniony i senny, zadzwonił więc zaraz i kazał podać sobie wodę z lodem, kawę oraz pittsburskie dzienniki.

^ ~ ~ ~mmsf2&g wyi F ¿*i vU£j

Pawełek nie budził podejrzeń w administracji hotelu. Należy przyznać, że łup swój użytkował z godnością 1 nie robił nic, oo mogłoby zwrócić na niego uwagę. Pożądał życia, ale chłonął je przede wszystkim wzrokiem i słuchem, a wybryki jego nie były skandaliczne. Najwięcej radości znajdował siedząc o szarej go­dzinie w swoim pięknym gabinecie. W zimowe zmierzchy rozko­szował się kwiatami, pięknym ubraniem, przytulną miękką sofą, papierosami oraz poczuciem własnej godności i siły. Nigdy dotych­czas nie był w większej zgodzie z sumieniem. Szacunek dla siebie przywróciło mu choćby wyzwolenie od potrzeby małych kłam­stewek, od blagowania dzień po dniu. Nigdy nie kłamał dla przyjemności — nawet w szkole — pragnął jedynie zwracać na siebie uwagę, budzić podziw i uznanie, podkreślać różnicę między sobą a innymi wyrostkami z Cordelia Street. Kiedy nie potrze­bował puszyć się i chełpić, kiedy jak mawiali jego przyjaciele aktorzy: „wsiąkł w rolę” — wydawał się sobie bardziej dojrzały, ba! nawet uczciwszy! Rzecz znamienna: ani przez chwilę nie doku­czały mu wyrzuty sumienia. Złote dni mijały bez cienia i Pawełek starał się wykorzystać je najlepiej, jak potrafił.

Ósmego dnia po przyj eżdzie do Nowego Jorku dowiedział się, że jego sprawa trafiła do pittsburskich gazet i buchnęła z obfi­tością szczegółów dowodzącą niezbicie, iż prasie brak lokalnych sensacji. Firma Denny i Carson podała do wiadomości, że nie zamierza ścigać na drodze prawnej młodocianego defraudanta, gdyż jego ojciec zwrócił w całości ukradzioną sumę. Pastor z sąsiedztwa oznajmił podczas wywiadu, iż ma nadzieję uratować nieszczęśliwego półsierotę, a katechetka z niedzielnej szkółki parafialnej obiecała nie skąpić trudu w tym samym zbożnym celu. W Pittsburgu krąży pogłoska, że zbiega widziano w jednym z nowojorskich hoteli, toteż ojciec zbłąkanego chłopca uda się na wybrzeże atlantyckie, by odszukać go i przywieźć do domu.

Pawełek wrócił właśnie do swego apartamentu, by przebrać się na wieczór. Kolana się pod nim ugięły, ciężko opadł na fotel i zasłonił twarz rękami. To jeszcze gorsze niż więzienie! Mętne, letnie wody Cordelia Street zamkną się nad jego głową osta­tecznie, raz na zawsze. Czeka go szara nuda beznadziejnych, monotonnych lat. Niedzielna szkółka parafialna, towarzyskie wie­czorki młodzieży, żółto tapetowany pokój, wilgotna ścierka —

fisi

wszystko to z błyskawiczną szybkością wróciło do Pawełka. Do­świadczył dobrze znanego uczucia: orkiestra umilkła nagłe, opadła kurtyna po ostatnim akcie. Pot wystąpił mu na twarz. Chłopiec wstał z fotela, uśmiechnął się blado i wykrzywiony spojrzał w lustro. Pełen dziecinnej wiary w cuda, która towarzyszyła mu często, gdy szedł do szkody nie odrobiwszy lekcji, przebrał się i pogwizdując z cicha ruszył korytarzem w stronę windy.

Na dole dał się porwać czarowi sali jadalnej i rytmicznym dźwiękom orkiestry. Doświadczył ulgi dzięki przyswojonej od lat umiejętności chwytania chwili, żonglowania wraz z nią, dzięki przekonaniu, że chwila wystarcza. Zgiełkliwy blichtr otoczenia, zwykłe rekwizyty teatralne jeszcze raz i po raz ostatni odzyska­ły znaczenie i władzę. Pawełek pragnął dowieść sam sobie, że jest zuchem, że grę zakończy wspaniale. Bardziej niż dotąd wątpił w istnienie Cordelia Street i wbrew zwyczajowi wino pił tego wieczoru nieumiarkowanie. Mimo wszystko należał przecież do szczęśliwych, wybranych istot. Był sobą — właściwym człowie­kiem na właściwym miejscu. Nerwowo bębniąc palcami po stole, akompaniował orkiestrze, rozglądał się dokoła i powtarzał upar­cie, że się jednak opłaciło.

Upojony tonami skrzypiec i chłodną słodyczą wina, snuł le- .niwie półsenne refleksje. Myślał, że partię mógł rozegrać mą­drzej. Mógł wsiąść na płynący dokądś okręt i być dzisiaj daleko od prześladowczych szponów. Ale na początku druga półkula globu wydawała mu się zbyt odległa, zbyt nieosiągalna. Nie był w stanie czekać: zbyt natrętnie paliło go pragnienie. Gdyby ponownie miał wybór, nie inaczej postąpiłby jutro. Z lubością rozejrzał się po sali, jak gdyby spowitej teraz w złotawe mgły. Tak, nie ulega wątpliwości, że się jednak opłaciło!

Następnego rana zbudziło Pawełka bolesne pulsowanie w skro­niach i stopach. Leżał w poprzek łóżka, nie rozebrany. Tak musiał przespać całą noc. Głowę, ręce i nogi miał ciężkie jak ołów. W us­tach i gardle piekło go nieznośnie. Nagle zaczął myśleć prze­rażająco jasno, wyraziście, co zdarzało mu się tylko wtedy, gdy był wyczerpany ł nerwy miał rozstrojone. I^eżąc bez ruchu, przymknął powieki i pozwolił płynąć nad sobą falom rzeczywi- Itości.

6

Ojciec jest w Nowym Jorku — pomyślał i dodał zaraz: — Na pewno zatrzymał się w jakiejś ohydnej dziurze.

Wspomnienie letnich wieczorów spędzanych rok po roku na stopniach ganku od ulicy przytłoczyło go niby masa czarnych wód. Pozostało mu niespełna sto dolarów, a chłopiec rozumiał teraz lepiej niż kiedykolwiek, że pieniądze są wszystkim, bo tworzą mur między znienawidzonym a upragnionym. Wszystko dobiega kresu, wisi na włosku. Pomyślał o takim zakończeniu któ­regoś z pierwszych wspaniałych dni w Nowym Jorku 1 zaopa­trzył się nawet w narzędzie, za pomocą którego mógł włosek przeciąć. Leżało na toalecie. Musiał wyjąć je z ukrycia wczoraj, kiedy nieprzytomny wrócił z sali jadalnej. Ale wolał na nie nie patrzeć. Nie podobało mu się. Połyskliwy metal przykro raził oczy.

Pawełek wstał i zaczął chodzić. Poruszał się z trudem. Raz po raz ulegał napadom mdłości. Była to dawna, zwyczajna de­presja, tylko po stokroć silniejsza: cały świat’odmienił się w Cor- delia Street. Ale chłopiec nie obawiał się niczego. Był komplet­nie spokojny dlatego zapewne, że na koniec odważył się zajrzeć w cienisty kącik. Teraz już wiedział. To, co zobaczył, było oczywiście złe, lecz nie tak bardzo złe, jak się zawsze obawiał. Obecnie widział wszystko jasno, wyraźnie. Wierzył, iż wybrał najlepszą drogę. Spędził życie tak, jak było mu pisane. Wszystko zrozumiał. Przez pół godziny siedział zapatrzony w rewolwer, pomyślał sobie jednak, że nie jest to sposób właściwy. Zeszedł więc na dół, wziął dorożkę i pojechał na przystań promu.

W Newark wysiadł z podmiejskiego pociągu i drugiemu do­rożkarzowi kazał się wieźć za miasto, wzdłuż torów Pensylwań­skiej Kolei Żelaznej. Śnieg pokrywał szosę grubą warstwą, a na polach piętrzył kopne zaspy. Tu i ówdzie sterczały zwiędłe trawy lub suche badyle, dziwnie czarne na tle niepokalanej bieli. Na pustkowiu Pawełek odprawił dorożkę i potykając się ruszył za­śnieżonym torem. Głowę miał pełną spraw bez znaczenia, nie związanych niczym z obecną chwilą. W głębi mózgu zachował wiernie podobizny wszystkiego, co wpadło mu w oko tego rana. Widział dokładnie twarze obydwu dorożkarzy i bezzębnej staru­chy, u której kupił przypięte teraz do płaszcza czerwone kwiaty. Widział kasjera z przystani i wszystkich pasażerów promu. Zdręt­wiały umysł nie potrafił sprostać ważnym, aktualnym zagadnię­

ta

niom, lecz porządkował gorączkowo takie właśnie wizerunki. Stanowiły one dla Pawełka część brzydoty świata, dojmującego bólu głowy, niesmaku i piekącej goryczy w gardle. Chłopiec schylił się i podniósł do ust garść śniegu, lecz nawet śnieg wydał mu się ciepły. Wreszcie wspiął się na niewielkie wzniesienie przecięte wykopem, w którym o kilka metrów niżej leżały szyny kolejowe. Wtedy zatrzymał się i usiadł.

Niebawem zauważył, że przypięte do płaszcza goździki więdną na mrozie, że przemija ich szkarłatna krasa. Przyszło mu na myśl, że podobny los musiał już spotkać wszystkie piękne kwiaty, które podziwiał w oknie wystawowym tamtego pierwszego wie­czora. Przeżyły ledwie jedną chwilę chwały, chociaż tak śmiało drwiły z zimy i przez szyby rzucały jej wyzwanie. Taki bunt przeciwko władającej światem nudzie banalnych dogmatów to w gruncie rzeczy partia z góry przegrana. Chłopiec wybrał uważnie jeden więdnący kwiat i pochował go w jamce, którą powoli wygrzebał w śniegu. Następnie zdrzemnął się na chwilę; tak był wyczerpany i słaby, że nie odczuwał chłodu.

Zbudził go łoskot nadjeżdżającego pociągu. Chłopiec zerwał się szybko, bo we śnie nie zapomniał o swym postanowieniu, i prze­raził się, że nie zdąży. Stał zapatrzony w zbliżającą się lokomoty­wę. Szczękał białymi zębami, odsłoniętymi w upiornym uśmiechu. Parę razy zerknął w bok, jak gdyby go ktoś obserwował. We właściwym momencie skoczył i wówczas dopiero uprzytomnił sobie z bezlitosną jasnością, jakim szaleństwem był pośpiech, jak wiele jeszcze nie dokonał. Oczyma wyobraźni — wyraźniej niż kie­dykolwiek — ujrzał błękit wód Adriatyku i żółtość algierskich piasków.

Nagle poczuł miażdżące uderzenie w piersi, wyleciał w po­wietrze i tracąc władzę w rękach i nogach, zaczął oddalać się nieskończenie szybko. Wtedy mechanizm malujący obrazy został zdruzgotany, mrok pochłonął dręczące wizje i Pawełek zapadł w niezgłębioną otchłań rzeczy i spraw minionych.

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel

DOROTHY CANFIELD (1879—1958)

Wychowanie płciowe

NI mniej, ni więcej, tylko trzy razy — choć w wieloletnich odstępach — słyszałam z ust cioci Minnie historię dziewczę­cej przygody, która wywarła na niej niezatarte wrażenie. Za pier­wszym razem ciocia miała około trzydziestki, była jeszcze młodą kobietą, ale już od dziesięciu lat mężatką, I dziewczętom z naszego kółka — a wszystkie miałyśmy wówczas niewiele ponad dziesięć lat — wydawała się osobą z zupełnie innego świata.

Owego dnia obijałyśmy się w kącie werandy, snując leniwe plany wieczornego pikniku w lesie. Ciocia cerowała pończochy w drugim kącie, nie zwracając na nas uwagi, dopóki jedna z dziew­cząt nie powiedziała:

Wiecie co? Weźmiemy pledy i będziemy spały w lesie. To dopiero będzie zabawa.

Nie — przerwała ostro ciocia Minnie. — Tego wam nie wolno.

Ojej, dlaczego niby nie?! — zawołała buntowniczo jedna z młodszych dziewcząt. — Chłopcy zawsze śpią. Dlaczego my byś­my nie mogły jeden jedyny raz?

Ciocia Minnie odłożyła cerowanie.

Chodźcie no tutaj, dziewczynki — powiedziała. — Posłuchaj­cie, co mi się raz zdarzyło, jak byłam w waszym wieku.

Jej głos miał to szczególne brzmienie, które być może dzi­siaj nic już nie mówi młodym ludziom. Ale nam mówiło. Zna­łyśmy z doświadczenia ten zdławiony głos, jaki przybierają do­rośli, kiedy zaczynają rozprawiać o sprawach płci.

Jednakże z początku to, co nam miała do opowiedzenia, nie różniło się niczym od wszystkich nudnych historyjek rodzinnych. Była ciężko chora, kiedy miała piętnaście lat; wyszła z tego chuda,

bez apetytu. Rodzina uważała, że dobrze jej zrobi zmiana powie­trza, i wysłała ją z Vermontu do Ohio — czy też do Illinois? Nie ' pamiętam. Dość że było to jedno z tych miejsc, gdzie rosną wysokie 1 pola kukurydzy. Mieszkała tam kuzynka matki, ciotka Ela, która prowadziła dom swojemu zięciowi.

Ów zięć był pastorem jedynego kościoła w miasteczku. Jego , żona umarła przed paroma laty, pozostawiając młodego wdowca z dwiema małymi dziewczynkami i chłopczykiem w poduszce. Wówczas był jeszcze normalnym przystojnym mężczyzną, ale | następnego lata, kiedy na czwartego lipca chciał urządzić fajer­werki, żeby zrobić przyjemność dzieciom, jakaś raca z wadą fabryczną wybuchła mu prosto w twarz. Jedna połowa twarzy i pozostała mu po tej eksplozji okropnie zniekształcona. Ciocia Minnie przywołała ją przed nasze oczy tak, jak ją sama widzia- | ła, ze wszystkimi odrażającymi szczegółami — policzek wykrzy­wiony zesztywniałą szkarłatną tkanką blizny, dolna warga tak j bardzo wywinięta w jednym kąciku, że stale widać było wilgotną, przekrwioną błonę śluzową, dolna powieka zwisająca luzem i łzawiąca. ^

Po wypadku twarz długo nie chciała mu się goić. Wówczas właśnie przyjechała niemłoda już teściowa, żeby zająć się domem i wychowaniem dzieci. Kiedy wreszcie wydobrzał na tyle, że mógł L; znowu wyjść na świat, okazało się, że stanowisko pastora w ma­łym kościółku oczekuje jego powrotu. Parafianie, mieszkańcy miasteczka i okoliczni farmerzy, wzruszeni jego nieszczęściem, i wierną służbą i nienagannym charakterem, oświadczyli, że wolą pana Fairchilda z jego zeszpeconą twarzą niż jakiegoś innego pastora. Był dobrym kaznodzieją, zapewniła nas ciocia Minnie, i miał jakiś porywający sposób modlenia się.

Nigdy nie znałam przedtem pastora, a przynajmniej nigdy H nie mieszkałam z pastorem pod jednym dachem. I kiedy wycho­dził na kazalnicę i wszyscy podnosili na niego oczy, doznawałam > tego samego uczucia co jego własne dzieci: uczucia dumy, że przed chwilą jadłam z nim śniadanie przy jednym stole. Lubiłam na­zywać go przy ludziach „kuzynem Malcolmem”. W końcu jedną połowę twarzy miał zupełnie normalną. I widziało się po niej, że kiedyś był bardzo przystojnym mężczyzną. Prawdopodobnie jednym z tych pastorów, dla których wszystkie kobiety...

40 -> mm

**» *1« ’^•* >

-%%' ■»■M* #*^**#'*<rvm ^Łj$irXwi'

j&o&ó6Ó&óó&ir>Z4Gb, ’ I ł < ;- -

k Ł

Ciocia Minnie urwała, ¿ciągnęła wargi i zmierzyła nas niepew­nym spojrzeniem. Ale po chwili wróciła do historii, jaka jej się przydarzyła — do historii, jaka jej się przydarzyła, kiedy po raz pierwszy słyszałam jej opowieść.

Uważałam go za świętego. Wszyscy go tam uważali za świętego. Tyle o nim wiedzieli. Oczywiście, każdemu robiło się mdło, gdy spojrzał na tę obrzydliwą bliznę; najgorszy był ten ośliniony kącik ust. Starał się niby odwracać od ludzi tę stronę twarzy, ale każdy o tym pamiętał. I to właśnie powstrzymywało go od powtórnego ożenku, jak twierdziła ciotka Ela. Ciągle po­wtarzała, że żadna kobieta nie tknie mężczyzny o takiej po­wierzchowności nawet trzymetrowym kijem; i on to dobrze wie.

Ale zmiana powietrza rzeczywiście dobrze mi zrobiła. Odzyska­łam apetyt, jadłam mnóstwo, bawiłam się na powietrzu z ku­zynkami. Były ode mnie młodsze (obchodziłam tam szesnaste urodziny), ale wciąż jeszcze lubiłam dziecinne zabawy. Urosłam i przytyłam. Ciotka Ela mówiła, że rosnę tak szybko jak kukurydza. Dom stał na skraju miasteczka i zaraz za nim zaczynało się jedno z tych wielkich pól kukurydzanych, jakich pełno na zacho­dzie. Kiedy tam przyjechałam, kolby ledwo sięgały człowiekowi do kolan. Roztaczał się nad nimi szeroki widok. Ale kukurydza rośnie jak na drożdżach i ani się obejrzałam, gdy pole wybujało tak jak tutaj gęsty zagajnik — dobrze ponad głowę, z kolbami tak blisko jedna drugiej, że w środku było całkiem ciemno.

Ciotka Ela stale mówiła dzieciom, że w kukurydzy znacznie gorzej jest zabłądzić aniżeli w lesie, bo nie ma nic, co by mogło wskazać drogę. W kukurydzy każde miejsce wygląda tak samo. „Pamiętajcie, dzieci, trzymajcie się z dala od kukurydzy — powtarzała nam prawie co dzień — a już szczególnie dziewczyn­ki. Kukurydza to nie jest miejsce dla przyzwoitej panienki. Łatwo się odbić tak daleko od domu, że nikt by nie usłyszał waszego krzyku. A w tym miasteczku nie brak mężczyzn, którzy tylko czyhają”... Ale nigdy nie powiedziała, na co czyhają.

Pomimo to wymyśliłyśmy sobie z moimi małymi kuzynkami, że ścinając róg pola, będziemy miały bliżej do miasteczka, i czasami, nie przyznając się przed ciotką Elą, chodziłyśmy tą drogą. Kiedy kukurydza wyrosła wysoko, farmer przestał spulchniać pole i szyb­ko wydeptałyśmy ścieżkę w miękkiej ziemi. Gdy tylko się zanu-

rzylaś w kukurydzę, robiło się ciemno. Człowiek czuł się tak, jakby był o całe mile od jakiegokolwiek znanego miejsca. Duszę miał na ramieniu. Ale zaraz ścieżka skręcała i już było się u wylotu głównej ulicy miasteczka. W piersi brakło tchu, ale właśnie dlatego lubiłyśmy tamtędy chodzić.

Aż pewnego dnia przegapiłam zakręt. Może się zamyśliłam, może padał deszcz i zatarł wydeptane ślady. Sama nie wiem. Ale raptem zdałam sobie sprawę, że zabłądziłam. A gdy sobie to uświadomiłam, natychmiast rzuciłam się do ucieczki, na łeb na szyję. Był to odruch, którego nie potrafiłabym opanować, tak jak człowiek cofa rękę, gdy dotknie rozpalonego pieca. Nie wie­działam, czego się boję, nie wiedziałam nawet, że biegnę, dopóki serce nie zaczęło mi walić tak, że musiałam się zatrzymać.

Ledwo stanęłam, w uszach zadźwięczały mi słowa ciotki Eli: „A w tym miasteczku nie brak mężczyzn, którzy tylko czyhają...” Nie wiedziałam, a przynajmniej nie wiedziałam dobrze, co miała na myśli. Ale wiedziałam, że to jest coś strasznego. Otwarłam usta do krzyku, ale w ostatniej chwili zatkałam je rękami. Jak narobię hałasu, na pewno usłyszy mnie któryś z tych mężczyzn. Wydało mi się, że go już słyszę za sobą, i odwróciłam się czym prędzej. Potem ubzdurałam sobie, że drugi podchodzi na palcach z przeciwnej strony, i wykręciłam się tak gwałtownie, że omal nie upadłam. Z całej siły wcisnęłam pięści w usta. I nagle, nie mogłam się oprzeć, zaczęłam znowu uciekać. Ale nogi tak się trzęsły pode mną, że zaraz musiałam stanąć. Stałam bojąc się poruszyć, żeby kukurydza nie zaszeleściła i nie zdradziła tym mężczyznom, gdzie jestem. Włosy ml się rozsypały, opadały na twarz. Odgarniałam je raz po raz i rozglądałam się ukradkiem, czy któryś mnie nie odkrył. Potem przywidziało mi się, że ktoś podchodzi, i rzuciłam się w przeciwną stronę; upadłam, prysnęły guziki od sukienki, czułam mdły ucisk w dołku... Ale wydawało mi się, że słyszę tuż obok tego mężczyznę, więc wstałam i obi­jałam się w kółko, roztrącając kolby kukurydzy, bo nie patrzy­łam nawet, gdzie idę.

Wtedy, trochę z boku, zobaczyłam kuzyna Malcolma. Nie żad­nego mężczyznę... Pastora. Stał bez ruchu, z ręką przy twarzy, zamyślony. W ogóle mnie nie słyszał.

Tak szaleńczo się ucieszyłam, że to on, a nie żaden z tych męż­

czyzn, że popędziłam jak wariatka i niewiele myśląc rzuciłam mu się w ramiona — taka byłam wniebowzięta, że nareszcie jestem bezpieczna...

Ciocia Minnie była dziwnie podniecona. Ręce jej drżały, twarz miała purpurową. Przerażała nas. Nie mogłyśmy od niej oderwać wzroku. Czekając, aż zacznie mówić dalej, czułam, jak wstrząsa mną spazmatyczny dreszcz.

I jak myślicie, jak zachował się ten święty, ten bogobojny głosiciel słowa bożego wobec niewinnego dziecka, które przy­warło do niego w poszukiwaniu bezpieczeństwa? W jego oczach pojawił się ten okropny wyraz... Wy, dziewczynki, jesteście jeszcze za młode, żeby wiedzieć, jak wyglądał. Ale jak wyjdziecie za mąż, same się przekonacie. Złapał mnie, ta jego odrażająca twarz była tuż przy mojej twarzy, i zaczął ze mnie zdzierać ubranie.

Przerwała na chwilę, dysząc ciężko. Byłyśmy zbyt przerażone, żeby wykrztusić słowo. Potem podjęła:

Zdarł mi sukienkę .do pasa, zanim mogłam... i wtedy wrzas­nęłam... 1 całych sił... wyrwałam mu się tak gwałtownie, że

o mało nie upadłam, i puściłam się pędem... I nagle, ni z tego, ni z owegq_ wydostałam się z kukurydzy prosto na podwórko za naszym domem. Wszystkie dzieci gapiły się w kukurydzę, ciotka Ela wypadła z kuchni. Słyszeli mój wrzask. Ciotka krzyknęła: „Co? Co się stało? Przestraszył cię jakiś mężczyzna?” A ja wykrztusiłam: „Tak, tak, tak, mężczyzna... Uciekłam...!” I zemdla­łam. Musiałam zemdleć, bo następne, co pamiętam, to to, że obudziłam się na kanapie w salonie, a ciocia biła mnie po twarzy mokrym ręcznikiem.

Musiała zwilżyć językiem wargi, nim mogła mówić dalej. Twarz miała teraz szarą.

Widzicie! To są właśnie historie, które starsi powinni opo­wiadać dziewczynkom... żeby wiedziały, jacy są mężczyźni.

Zakończyła opowiadanie, jakby chciała nas odprawić. I my chciałyśmy odejść, ale zbyt byłyśmy przejęte grozą, żeby się ruszyć. W końcu jedna z młodszych dziewczynek zapytała cichym, drżącym głosem:

Ciociu Minnie, i poskarżyła się ciocia na niego?

jfie, wstydziłam się — odparła krótko. — Zresztą odesłali

mnie do domu zaraz następnego dnia. Nikt nigdy nie wspomniał mi o tym ani słowem. I ja też nie wspomniałam. Aż do dzisiaj.

Sądząc po tym, co się drukuje w niektórych nowoczesnych podręcznikach psychologii wychowawczej, można by przypuszczać, że żadna z dziewcząt, którym opowiedziano taką historię, nie powinna się normalnie rozwinąć. Jeśli jednak dobrze przypominam sobie losy dziewcząt z naszego kółka, bez wyjątku dorosłyśmy mniej więcej tak jak wszyscy ludzie. Większość powychodziła za mąż, niektóre szczęśliwie, inne mniej szczęśliwie. Prowadziłyśmy domy. Nauczyłyśmy się, lepiej czy gorzej, współżyć z naszymi mężami; miałyśmy dzieci i zabijałyśmy się, żeby je wychować jak należy — jednym słowem, weszłyśmy w życie tak, jak gdyby nigdy nikt nas przed tym nie ostrzegał.

Może, chociaż byłyśmy wówczas takie małe, miałyśmy już na tyle doświadczenia życiowego, że przerażająca historia cioci Min- nie nie odcisnęła się na naszej psychice jak na czystej kartce papieru. Czyśmy sobie z tego zdawały sprawę, czy nie, nie mo­głyśmy nie spostrzec, że ta sama ciocia Minnie była w owym czasie zamężna od dziesięciu lat albo więcej, i to dobrze, szczęśliwie zamężna. W sprzeczności z tym, co chciała nam wbić rp głowy, stało pogodne życie rodzinne w jej domu: dobroduszny, życzliwy, ciężko pracujący mąż i dzieci — trzech biorących się za czuby, miłych chłopaków, ubóstwianych przez rodziców, i słodka dziew­czynka, która umarła jako niemowlę i o której nie potrafili mówić inaczej, jak ze łzami w oczach. I pewnie bezpośrednia styczność z takimi przejawami życia dorosłych, pokolenie za pokoleniem, chroniła dziewczęta od chorobliwej trwogi przed życiem, napędzanej przez historie podobne do tej, którą nam opowiedziała ciocia Minnie...

Ciocia Minnie była o tyle starsza od nas, że jej chłopcy wyrośli na młodzieńców, a potem na mężczyzn, kiedy nasze ¿Izieci były jeszcze tak małe, że kłopoty z nimi ograniczały się do spraw nie poważniejszych niż koklusz czy nauka samodzielnego słania łóżek. Dwaj z trzech synów cioci Minnie przeszli, nie tracąc gruntu pod nogami, wąską ścieżką, która prowadzi przez wiek dojrzewania do normalnego dorosłego życia. Tylko średni, Jake, raz po raz osuwał się w błoto. „Lata za dziewczynami” — ujmowała sprawę zwięźle fama rodzinna. Jake był jednym z tych chłopców, którzy

mają czar”, jak to się mówi, i wciąż zaginały na niego parol dziewczyny, z których żadna „absolutnie” nie nadawała się na żonę. Aż raz, mając dziewiętnaście lat, uciekł z domu — z jedną z tych dziewczyn czy też sam, tego nigdy się nie dowiedzieliśmy, i bo poprzez wszystkie wzloty i upadki swego syna ciocia Minnie chroniła go przed skandalem, który mógłby położyć się cieniem na późniejszym życiu chłopca.

Mąż cioci musiał zarabiać na życie, więc nie kto inny, tylko | ona pojechała na poszukiwanie Jake’a. Kiedy rozeszły się plotki, że Jake wpadł w „złe towarzystwo”, podjęła pewną sumę z ro- I dzinnego konta w kasie oszczędnościowej i milcząca, z bladą I twarzą, wsiadła w pociąg do miasta, gdzie — jak głosiła fama — przebywał.

Po paru tygodniach wróciła razem z nim. I bez dziewczyny. Wyplątała go z tej sieci. Tak jak wyplątała go ze wszystkich, w które się wikłał jeszcze nie raz. Jej kłopoty, jak się zdawało I dobiegły końca, kiedy wreszcie w „odpowiednim" wieku zako- j chał się w „odpowiedniej” dziewczynie i poślubiwszy ją zabrał • do stolicy naszego hrabstwa, o szesnaście mil stąd, gdzie otrzymał dobrą posadę. Nigdy mu nie brakowało sprytu.

Czasami, nie mając nic lepszego do roboty, rodzina gubiła się w domysłach, co ciocia Minnie widziała, kiedy wówczas pojechała w ślad za swoim zbiegłym synem. Ciekawi byliśmy, dokąd ją zaprowadziły poszukiwania — w bardzo dziwne miejsca I jak na stateczną ciotkę, wyobrażaliśmy sobie. I jak taka nie­świadoma kobieta, która nie wyściubiala nosa z domu, wiedziała, co powiedzieć zabłąkanemu samowolnemu chłopakowi, żeby go doprowadzić do opamiętania?

Oczywiście, komentowaliśmy, śledząc potem jej zmagania z nie­obliczalnymi wyskokami Jake’a, niemożliwe, żeby wciąż po­zostawała nieświadoma, po tym wszystkim, czego najprawdopo- 1 dobniej musiała być nie raz i nie dwa świadkiem; i po tych nie I kończących się rozmowach z Jake’iem, w których niejednokrotnie I różne sprawy musiały wypływać z. nieuniknioną oczywistością.

Ale ona trzymała język za zębami. Nigdy nie dowiedzieliśmy I się nic bliższego o jej rzeczywistych przeżyciach. Raz tylko I powiedziała kilku z nas — wszystkie byłyśmy Już wówczas

mężatkami — coś, co nam dało pojęcie o nauce, jaką ze swoich doświadczeń wyciągnęła...

Przygotowywałyśmy akurat na gwałt wyprawkę dla pewnego niezbyt pożądanego dziecka w biednej rodzinie. W owych czasach nie było jeszcze w naszym mieście takich instytucji jak Okręgowa Stacja Opieki. Ciocia Minnie, energiczna pięćdziesięcioletnia kobieta, przyszła nam pomóc. Oczywiście szyjąc gawędziłyśmy; ! a że nasze córki zbliżały się właśnie lub przekroczyły wiek lat dziesięciu, wymieniałyśmy poglądy na temat zdumiewających < problemów wychowania dziewczynki.

W pewnej chwili ciocia Minnie rzuciła:

No, mam nadzieję, że uczycie swoje córki odrobiny rozumu. ] Z tego, co czytam, wiem, że teraz macie wszystkie manię zazna- * jamiania ich z faktami, z faktami, o których myśmy nigdy nie 1 słyszały jako młode dżiewczyny. Ja o niektórych pewnie do >1 dziś nie mam pojęcia. Ale ze znajomości faktów niewiele więcej | im przyjdzie niż nam z nieznajomości, o ile nie nauczycie ich j przy tym odrobiny rozumu.

Co chcesz przez to powiedzieć, ciociu? — zapytała jedna . z nas niepewnie.

Zastanawiała się przez chwilę, nawlekając igłę.

Sama nie wiem, ale chyba najlepszym sposobem wytłuma- | czenia wam, co chcę przez to powiedzieć, będzie historia, która 1 mi się wydarzyła czterdzieści lat temu. Nigdy nikomu o tym nie j mówiłam, ale ciągle o tym myślę. Może to...

Ledwo zaczęła mówić, poznałam tę historię — wizyta w domu 1 ciotki Eli na środkowym zachodzie, wdowiec z okaleczoną twarzą I i reputacją świętego i, bardzo plastycznie, chwila, kiedy zabłą- I dziła na wielkim polu kukurydzy. Znam każde słowo tej historii I od początku do końca — myślałam.

Ale nie, nie znałam. Bynajmniej nie znałam.

Bo oto przerwała nagle, żeby wykrztusić ze zniecierpliwieniem: 1

No, czy nie idiotka była ze mnie? Ale jeszcze większa idiotka i była z tej mojej starej ciotki. Chętnie bym jej kark skręciła za j to, że mnie doprowadziła do takiego stanu. Tyle że sama nie | wiedziała, co robi. Tak się wtedy wychowywało młodych. Napę- I dzało im się takiego strachu, że od zmysłów odchodzili, bo co to 1 za okropna rzecz zabłądzić, a nie wspominało się słowem, co I

robić, żeby nie zabłądzić. Albo jak się zachować, kiedy człowiek zabłądzi.

Gdybym nie straciła tej odrobiny zdrowego rozsądku, wiedzia­łabym, że zrywać sobie nogi bieganiem w kółko to najgorsze, co mogą zrobić. Nie mogłam być dalej niż o parą metrów od ścieżki, kiedy spostrzegłam, że zgubiłam drogą. Moje ślady na miękkiej ziemi musiały być zupełnie wyraźne. Gdybym się za­trzymała 1 zebrała spokojnie myśli, wystarczyłoby spojrzeć, skąd prowadzą, po prostu wrócić po nich do ścieżki i pójść dalej swoją drogą.

I pytam się: jakby mi powiedzieli, co robić dalej w takiej sytu­acji, czy to nie byłaby znacznie lepsza obrona, jeśli ciotka chciała mnie w ogóle chronić, niż napędzać mi takiego strachu, że oślep­łam, ogłuchłam i oniemiałam na wszystko, gdy tylko mi się przy­widziało, że zabłądziłam?

A na dodatek to pole nie było wcale takie wielkie, jak mówiła ciotka Ela. Sama dobrze to wiedziała. Zwykłe, przeciętne pole w rolniczej okolicy. A ja byłam wyrośniętą, szesnastoletnią dziew ■* czyną, nie byłam wcale mniejsza niż teraz. I gdybym nawet nie trafiła z powrotem do ścieżki, wystarczyłoby iść wzdłuż jednego rzędu kolb, prosto przed siebie, a za dziesięć minut gdzieś bym wyszła. No, za piętnaście. Może akurat nie tam, gdzie chciałam. Ale cała, zdrowa wyszłabym gdzieś, gdzie mieszkali porządni ludzie.

Zamilkła, jak gdyby już skończyła. Ale widząc pytający, nie­pewny wyraz naszych twarzy, podjęła:

Więc dlaczego nie uczy się dziewcząt... a i chłopców też, na miłość boską, nie zapominajcie, że im to jest równie potrzebne, jak dziewczętom... Więc dlaczego mówiąc im, jak się mają sprawy iniędzy mężczyzną a kobietą, nie uczy się ich właśnie czegoś takiego? Jeśli im wpoicie przekonanie — wszystko jedno, czy Ich przy tym zapoznacie z faktami, czy nie — że to okropnie wsty­dliwa sprawa i że jak zrobią jeden fałszywy krok, spotka ich coś tak wstrętnego, że same się krepujecie powiedzieć co, to już na pewno stracą głowę i zaczną biegać w kółko jak wariaci za pier­wszym razem, kiedy zboczą na krok z wytkniętej ścieżki.

Bo będą próbować różnych ścieżek, będą. Od tego ich nie powstrzymacie. I dobrze, że będą. Inaczej nigdy by się nie dowiedzieli, jak to właściwie jest. Ale sympatie między chłopcami

i dziewczętami to jedna z tych krętych ścieżek wieku dojrzewa­nia. A jak już raz zaczną chodzić -ze sobą, to na pewno chociaż trochę zboczą z tej ścieżki. I wydaje mi się, ze zadaniem rodziców jest tak ich wychować, żeby jak zboczą, nie zaczęli drżeć i biegać w kółko, tylko żeby się zatrzymali łam, gdzie stoją, żeby nabrali tchu i zastanowili się, jak wrócić.

A zresztą, i tak im nie mówicie prawdy o sprawach płci (zdumio­na byłam słysząc z jej ust to słowo stanowiące tabu dla kobiet jej pokolenia), jeśli wynoszą przekonanie, że na tym się kończy życie. Nie kończy się. Nawet jak kto nie osiągnie, czego chciał, w tej dziedzinie, to jeszcze mu pozostaje mnóstwo innych rzeczy, które też mogą dać człowiekowi zadowolenie.

A wiecie co? Zdaje mi się, że tym, co daje dziewczętom i chłop­com błędne wyobrażenie o tych sprawach, jest wyraz waszych twarzy. Pamiętam twarz tej starej ciotki, widzę ją jak dziś: czerwona była jak grzebień koguta, kiedy nam opowiadała o tych mężczyznach czyhających w kukurydzy. Wydaje mi się teraz, że jej to opowiadanie sprawiało przyjemność.

(Oj, ciociu Minnie, a twoja własna twarz! — pomyślałam).

A jak ciocia się wreszcie wydostała z tego pola? — zapytała któraś.

Potrząsnęła głową, odłożyła cerowanie.

Jeszcze jeden idiotyzm. Ten pastor, któremu moja ciotka prowadziła gospodarstwo, jej zięć... no, zobaczyłam go ni z tego, ni z owego w którymś rządku kukurydzy. Stał wpatrzony w zie­mię, zamyślony, jak to on. Tak się ucieszyłam na jego widok, że niewiele myśląc podbiegłam, zarzuciłam mu ręce na szyję i za­częłam ściskać. A on mnie wcale nie słyszał. Drgnął, objął mnie ramieniem i obrócił się do mnie prosto twarzą... Zapomniał pewnie na sekundę, jaką odrażającą ma tę jedną stronę. Przy tym jego mina, jego wzrok... Wszystkie jesteście mężatkami, więc wiecie, jak wyglądał... No, każdy zdrowy, trzydziestopięcio- czy sześcioletni mężczyzna, który był żonaty i miał dzieci, wyglądałby tak przynajmniej przez chwilę, gdyby dobrze rozwinięta, szesna­stoletnia dziewczyna, która powinna mieć trochę oleju w głowie, rzuciła się na niego nagle z rozwianym włosem, w sukience do połowy rozpiętej, 1 zaczęła go ściskać z całej siły.

Ale ja byłam niewinna, jak to się mówiło w owych czasach, to

rai ii, »*-

;«£*»

pis

lt**«* lii

**9* •* ^yjP^y^IwkjRiŁ' **£

znaczy, miałam tak słabe pojęcie, jacy są mężczyźni, jak tylko moi rodzice mogli upilnować. Byłam jednak dość dorosła żeby zrozumieć, co oznacza ten wyraz twarzy. To był wstrząs Ale oczywiście decydujące znaczenie miała ta jego potworna blizna tuż przy mojej twarzy, ten wilgotny kącik ust, to oko zapadłe do środka i widoczna czerwona wewnętrzna strona powieki...

Słabo mi się zrobiło od tego widoku. Szarpnęłam się z całych sił tak gwałtownie, że prawie urwałam rękaw, wrzasnęłam, jakby mnie kto zarzynał... I w nogi. Ale ja wtedy wyrywałam! Za minutę wydostałam się z kukurydzy, byłam na podwórku za naszym własnym domem. Prawdopodobnie przez cały czas kręci­łam się nie dalej niż parę metrów od domu. I tutaj zemdlałam. Dziewczęta zawsze mdlały w tych czasach, pewnie dlatego, że chodziły w ciasno zasznurowanych gorsetach... No, dopiero się zrobiło zamieszanie!

Ale mimo wszystko — kończyła podejmując szycie i stawiając pewną ręką równiutkie, ścisłe ściegi — o tyle dobrze się skończyło, że nie wypaplałam, kogo właściwie spotkałam w tej kukurydzy. Ciotce powiedziałam, że przestraszył mnie jakiś mężczyzna. Po­tem nigdy więcej nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Tak wówczas ludzie postępowali. Uważali, że jak nie będą o czymś mówili, to jakby się to w ogóle nigdy nie wydarzyło. Odesłali mnie z powro­tem do Vermontu, a kuzyn Malcolm pozostał pastorem w mia­steczku.

Zawsze potem byłam z siebie dumna — powiedziała ciotka Minnie trzeźwo — że mu nie złamałam życia z powodu tej sekundy słabości. Jeśli można to tak nazwać. Bo nie ulega wątpliwości, że to by mu złamało życie. Wiecie, ludzie są jak kamienie, gdy chodzi o błędy bliźnich. Gdybym powiedziała, żywa dusza w całym miasteczku nie okazałaby mu litości. Nikt nie próbowałby go zrozumieć. Jedno małe potknięcie, raz w ży­ciu i zmieszaliby go z błotem. I gdybym wypaplała, męczyłoby mnie to później, kiedy nabrałam trochę rozumu. Chociaż słowo daję, sama nie wiem, skąd mi się wzięła ta odrobina Przyzwoitości. Taka głupia, jak ja wówczas byłam, a jednak czułam, ze to by by o

niJakoś°niedfugo po tej rozmowie umarł podstarzały mąż cioci Minnie. Opłakiwała go ona i opłakiwaliśmy go wszyscy. Od tej

4*tyfv*

&4r% i ' -:

pory ciocia mieszkała sama. Był to pogodny październik jej życia. Długo po sześćdziesiątce zachowała jędrną krągłość twarzy i ciała, jak to się często zdarza kobietom, które wiodły spokojny wiejski żywot.

Potem jednak Jake, ten sam, który miał kłopoty z dziewczętami, wpakował się w tarapaty małżeńskie. Jak dochodziły słuchy, zaczął latać za jakąś młodą dziewczyną... czy też to może ona zaczęła latać za nim? W każdym razie było to coś poważnego, gdyż jego miła żona zabrała dzieci i wróciła do matki, do naszego miasteczka. Biedna ciocia Minnie chodziła do niej na długie rozmowy, które kończyły się wspólnym płaczem. Jeździła również do Jake’a prowadzić gospodarstwo i siedziała czasem po parę miesięcy.

Postarzała się w ciągu tych lat. Kiedy w końcu dzięki jej zabiegom (lub może czemu innemu) stosunki małżeńskie napra­wiły się o tyle, że żona Jake’a ustąpiła i wróciła do niego, z przy­jemnej, rześkiej świeżości cioci Minnie nie pozostało śladu. Zgarbi­ła się, skuliła, chodziła noga za nogą. My, jej krewni, chociaż każde z nas oddałoby życie za którekolwiek ze swoich dzieci, często zastanawialiśmy się, czy Jake zasługuje na tyle poświęcenia, ile kosztowało jego matkę — jak by to powiedzieć — sprowadzenie go na prostą drogę czy nawrócenie. Lub może tylko zrozumienie. Co tam wchodziło w grę.

Ciocia pochodziła z długowiecznej rodziny i była w stanie pro­wadzić sobie gospodarstwo jeszcze dobrze po osiemdziesiątce. Oczywiście i my, i inni sąsledzi wpadaliśmy często zobaczyć, jak się czuje. Zwykle podczas tych krótkich odwiedzin rozmowa nie schodziła na tematy bardziej zasadnicze niż pelargonie w oknie. Ale pewnego zimowego popołudnia, siedząc koło jej ciepłego pieca, dość pochopnie potępiłam kogoś, kto jak uważałam, postą­pił źle. Ku mojemu zdumieniu wywołało to opowieść o polu kukurydzy, którą słyszałam już dwukrotnie, o czym ciocia Minnie najwidoczniej zapomniała.

Tym razem opowiadała niemal jak przez sen, kołysząc się na bujającym fotelu, ze wzrokiem utkwionym w długim ośnieżonym stoku za oknem. Kiedy doszła do spotkania z pastorem, ode­rwała wzrok od stoku i spojrzała mi z powrotem w oczy.

Dziś wiem — powiedziała — że przez cały czas byłam

CO

nim zainteresowana,, tak jak każda dziewczyna w moim wieku byłaby zainteresowana młodym jeszcze mężczyzną mieszkającym pod tym samym dachem. W dodatku pastorem. Pastor musi umieć mówić lepiej niż przeciętny mężczyzna, a kobietom zaraz się zdaje, że jest w nim więcej życia niż w kimś, kto nie ma daru wymowy. Dawniej uważałam, że zarzuciłam mu te ramiona na szyję dlatego, że byłam taka przerażona. Oczywiście, byłam prze­rażona tymi wszystkimi potwornymi opowiadaniami ciotki o męż­czyznach, którzy tylko czyhają w kukurydzy, żeby capnąć dziew­czynę. Ale to nie był jedyny powód, dla którego rzuciłam się na kuzyna Malcolma i zaczęłam go ściskać. Teraz to wiem. Ale, na miłość boską, czyż nie powinnam była zdawać sobie z tego sprawy już wówczas? Byłoby znacznie lepiej, gdyby od małego uczono dziewczęta, że są takie same jak każdy człowiek, z ułomnościami natury, z instynktem płciowym, ze wszystkim. Nie powinnam była rzucać mu się w objęcia. I nie zrobiłabym tego, gdyby był brudny albo tłusty, albo chory, albo stary, albo gdyby żuł tytoń.

Poruszyłam się niespokojnie na krześle, gotowa wpaść jej w słowa: „Alei to wcale nie takie proste, mówić o tym z dziewczę­tami...” Lecz ona pośpiesznie uprzedziła mój protest:

Wiem, wiem, nie wszystko da się ująć w słowa. Nie ma spo­sobu, żeby wytłumaczyć coś, co jest jednocześnie i proste, i nie­proste, tak jak wszystkie sprawy między mężczyzną 1 kobietą. Ale wiesz nie gorzej niż ja, że oprócz* słów Jest wiele Innych sposobów nauczenia młodych tego, co chcemy.

Staruszka zatrzymała rozhuśtany fotel, by tym uczciwiej spoj­rzeć w przeszłość.

Wtedy, na polu, w jakimś zakamarku mego mózgu tkwiła- ta myśl, na pół uświadomiona, która nurtowała mnie przez cały czas, kiedy mieszkałam w jednym domu z kuzynem Malcol­mem: że ma proste nogi, szerokie bary, gęste kasztanowate kę­dziory, że jest miły, zgrabny i twarz ma z tej jednej strony bardzo przystojną. Ale przede wszystkim to, że po raz pierwszy jesteś­my sami we dwoje, on 1 ja, i że nikt nas nie widzi.

Przypuszczam, że gdyby nie to okropne okaleczenie, przyciągnął­by mnie mocniej do siebie i, tak jak każdy mężczyzna, pocałował. Wiem, jak musiałam wyglądać, cała czerwona, rozgorączkowana, z rozwianym włosem, z rozpiętą suknią. Przy tym on był od małe-

go przyzwyczajony do tych wielkich pól i pewnie ani mu w głowie postało, że wyglądam tak ze strachu, że się znalazłam sama jedna w kukurydzy. Musiał sobie pomyśleć... wiesz, co sobie' musiał pomyśleć.

Tak, gdyby ta jego twarz była taka jak u innych łudzi, kiedy tak na mnie wtedy spojrzał, tak jak mężczyzna patrzy na kobietę, którą chciałby mieć, wystraszyłabym się troszeczkę. Może bym nawet krzyknęła. A on pewnie pocałowałby mnie jeszcze raz. Wiesz, jak to jest. I może jakbym wyszła z tej kukurydzy, była­bym na najlepszej drodze, żeby zostać jego żoną. Czemu nie? Byłam już dojrzała do małżeństwa, tak wtedy ludzie uważali.

To by było zgodne z naturą. I prawdopodobnie właśnie to sobie pomyślał w pierwszym momencie.

A co ja zrobiłam? Rzuciłam okiem na tę jego biedną, odra­żającą itwarz i odskoczyłam, jakbym nadepnęła żmiję. A potem wrzasnęłam i rzuciłam się do ucieczki.

Wyobrażam sobie, jak on się musiał czuć, kiedy został sam w tej kukurydzy. Był pewnie przerażony, że polecę rozgadać wszystkim, że mnie napastował. I pewnie myślał, że jak wybierze f się do miasteczka, to już będzie zniesławiony i zdjęty z parafii.

Ale najgorsze pewnie było to, że swoim zachowaniem uświado­miłam mu tak jasno, tak brutalnie, jakby mu kto dał obuchem w głowę, &kie wrażenie musi wywrzeć na każdej kobiecie, do której spróbowałby się zbliżyć.

To musiał być dla niego — odetchnęła głęboko — to musiał być ciężki cios.

I po chwili milczenia mruknęła współczująco:

Biedny człowiek!

Przełoży! Krzysztof Zarzecki I

V

(1885—1933)

Kto daje?

Widzicie, moi drodzy, od dnia ślubu Tom i Ja Jesteśmy po raz pierwszy u prawdziwych przyjaciół. Pewnie będziecie się śmiać, że nazwałam was swoimi przyjaciółmi, bo nigdyśmy się przecież nie widzieli. Ale Tom tyle mi o was opowiadał, tyle razy mówił, jak wysoko was ceni i jak bardzo zależy mu na <tym spotkaniu, że... Ko, zdaje mi się, że znałam was przez całe życie, tak samo jak on.

Oczywiście, mamy u nas swoją paczkę — grywamy w bridża, chodzimy na tańce... Oczywiście... Ale mieszkamy tam dopiero trzy miesiące... to znaczy ja mieszkam trzy miesiące, a ludzie, których widuje się od tak niedawna, to przecież nie znajomi od urodzenia, tak jak wy z Tomem. Ile się nasłuchałam, jak Tom mówił, że dałby każdą sumę za małe spotkanie z Arturem i Heleną. Biedak! Nudził się w domu z taką małą, głupiutką ko­bietką jak ja i z nowymi znajomymi.

Artur i Helena, Artur i Helena... Ciągle o was mówił i mówił. Dziwię się doprawdy, że nie jestem zazdrosna... zwłaszcza o ciebie, Heleno! W dziecinnych latach musieliście być najlepszymi przy­jaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi. Prawie wszystkie Jego dziecinne książki mają twoje imię i nazwisko na pierwszej kartce: „Tomaszowi Cannon — Helena Bird Strong”. Co to za radość dla niego spotkanie z wami! No i dla mnie również. Pomyśl tylko, Tom, pomyśl! Nareszcie widzimy Helenę i Artura! Strasznie przepraszam, że mówię wam po imieniu... Wybaczycie mi chyba? Zawsze tak o was myślę i po prostu nie potrafiłabym wymówić: pan Gratz czy pani Gratz.

Nie, Arturze! Dziękuję cl, bardzo dziękuję. Dwa — to moja górna granica, a już ją przekroczyłam. Wypiłam dwa koktajle przed obiadem, a teraz znowu... Ale to specjalna okazja: spotka­nie z najlepszymi przyjaciółmi' Toma! Idę o zakład, że i Tom miałby ochotę to oblać. Nieprawda, kochanie? Oczywiście gdyby naprawdę chciał, mógłby się napić. Ale jak on coś raz postanowi, nic na świecie nie potrafi go odwieść. Jak żyję, nie widziałam człowieka o równej sile woli!

To cudowne, przynajmniej moim zdaniem, że wytrzymał tyle czasu... Doprawdy, cudowne! Mężczyzna, który dawniej... no, wiadomo wam chyba niemniej niż mnie, na pewno nawet-znacznie więcej— To taki dawny wasz znajomy, a ja wiem tylko tyle, ile on sam mi mówi. ' Mówił na przykład, że pewnego razu w Pittsburgu... No, dobrze już, dobrze, Tommy! Nie pisnę ani słówka więcej. Ale chwała Bogu to przeszło, minęło. Skończona sprawa! Ani kropelki od dnia naszego ślubu, przez całe trzy miesiące. A on powiada, że to na zawsze. Prawda, że tak mówisz, kochanie? Inna sprawa, że nie mam nić do zarzucenia osobom, które lubią zaglądać do kieliszka, jeżeli oczywiście zachowują miarkę. Ale cóż! Znacie Toma. Przekracza zwyczajne granice we wszystkim, czego się tknie. To samo było w sporcie...

Już dobrze, dobrze, kochanie! Nie będziesz się przeze mnie rumienił... Wiem, jak nie cierpisz rozgłosu, reklamy. (Chociaż to okropne, że człowiekowi nie wolno poszczycić się własnym mężem!) Wszystko, co on robi albo kiedyś tam robił, wydaje się takie cudowne, wspaniałel A może to dlatego, że pobraliśmy się bardzo niedawno? Czy ty, Heleno, jesteś podobnego zdania

o Arturze? Co, naprawdę? A już cztery lata jesteście małżeń­stwem! Zgadza się, prawda? I uciekłaś z nim, prawda? Widzicie, jakie dokładne mam o was informacje!

Ach, przepraszam! Co, czekacie na mnie? Mamy pociągnąć kto z kim? Czy nie lepiej zagrać fiksa — małżeństwo przeciw małżeń­stwu? Jeżeli palnę jakieś głupstwo, mniej mi będzie przykro, jak będę miała Toma za partnera. On mnie nigdy nie beszta, tylko czasami patrzy strasznym wzrokiem. Ale ostatnio zdarza się to rzadko, bo nie robię już takich idiotycznych błędów jak dawniej. Wyrosłam na niezłego gracza, prawda, Tommy? Cha, cha, chał Musisz odpowiedzieć: tak! Inaczej sam przyznasz się

Bil

izaMs

do winy. Wiecie chyba, że to on nauczył mnie grać w bridża. Przed naszymi zaręczynami — wyobraźcie sobie! — nie grałam nigdy w -życiu. Naprawdę, chociaż to nie do wiary! Oczywiście z początku byłam okropna, a Tom taki kochany, cierpliwy. Podejrzewał, że nigdy się nie nauczę. Nie przecz tylko, nie przecz! Ale wystrychnęłam go na dudka! Prawda, Tommy, że cię wystrychnęłam na dudka?

Naturalnie, uwielbiam bridża! Wolę grać niż robić coś innego. Ale musisz nam zaśpiewać, Heleno. Zgoda? To znaczy później, w wolnej chwili. Tom piał nieraz hymny pochwalne na temat twojego głosu. Umieram z pragnienia, żeby cię usłyszeć!

Po ile gramy? Słusznie! Cent to całkiem uczciwa stawka. W domu grywamy zwykle po połówce z łebka, czyli po całym cencie od małżeństwa. Ale cent z łebka nie będzie za drogo. Chyba stać nas teraz? Jak myślisz, kochanie, stać nas teraz na grę po cencie z łebka? Tom nie mówił wam pewnie o swoim awansie. Został... Już dobrze, dobrze, Tommy! Zamknę buzię na kłódkę. Wiem, że nie lubisz, jak o tobie mówić, ale żoneczka jest z ciebie odrobinę, odrobinkę dumna! A najlepszych przyjaciół Interesują chyba twoje sprawy. Nieprawda, Arturze? Nieprawda, Heleno?

Cóż, nie ma rady! Tom jest skryty. Bardziej skrytej osoby nie spotkałam w życiu. Wyqbrażcie sobie, że nawet mnie nie o wszy­stkim mówi. Czasami coś zatai... ale bardzo rzadko. Zwykle domyślam się, że coś ukrywa, i nie daję mu spokoju, póki nie puści farby. On często mówi, że powinnam być sędzią albo detek­tywem, bo doskonale umiem wyciskać prawdę z ludzi. Potwierdź, Tommy, że to twoje własne słowa!

Na przykład nigdy nie usłyszałabym o jego przykrościach z tymi podłymi piłkarzami z Yale, gdybym dosłownie nie wydusiła zeznań. Co? Nic o tym nie wiecie? Trudna rada, kochanie! Muszę opowiedzieć Arturowi, chociaż miałbyś mnie nawet znienawidzić. Rozumiesz, Arturze, sprawa zainte­resuje clę nie tylko dlatego, że jesteś przyjacielem Tommy’ego. Przecież 1 sam byłeś znakomitym sportowcem. Zaraz, zaraz... Jak to właściwie było, Tommy? Musisz mi trochę pomóc. Co? Niech i tak będzie! Jeżeli pokręcę, ty mnie poprawisz.

Otóż koledzy Toma z Yale dowiedzieli się, że Tom słynął w szko­le jako doskonały piłkarz, i zaproponowali mu miejsce w repre-

''' : i"

;-\.y V-

zentacyjnej dziewiątce Yale. Tom grywał zawsze na beku. Trzeba być dobrym biegaczem, by grywać na beku, a Tom biegał i biega zdumiewająco szybko. Kiedy byliśmy zaręczeni, często urządza­liśmy wyścigi. Była nawet nagroda... Zgadnijcie jaka... No dobrze, już dobrze, kochanie. Nie myślę zdradzać naszych sekretów...

W każdym razie Tom zawsze bił mnie na głowę.

Posłuchajcie dalej! Oczywiście, Tom chciał i w Yale grać na beku i radził sobie świetnie, a koledzy z drużyny mówili, że będą z niego ludzie. Ale któregoś dnia podczas treningu Tex Jones... nie! Ted Jones... taki najważniejszy z nich wszystkich, zrugał Toma za to, że nie zrozumiał gwizdka. A Tom dowiódł, że to on miał rację, nie Jones, i ten Jones nigdy mu nie wyba­czył. No i zdjął Toma z beku i wsadził go na bramkę czy obronę, czy coś takiego, gdzie niczym nie można się wykazać i bieganie jest wcale niepotrzebne. No i Tom zrozumiał, że ten Jones przy­czepia się do niego, zrezygnował więc z miejsca w drużynie. Prawda, że tak było, Tommy? Zresztą mniejsza o tol Tak czy inaczej, coś tam było.

Ach, przepraszam! Czekaliście na mnie? Co licytowałaś, Heleno? | A ty, kochanie? Kontrowałeś? Aha... A Artur pasował? No, trzeba trochę pomyśleć... Mój Boże, żebym wiedziała, co się za tym kryjel Pamiętam, że jak on kontruje, to raz chce czegoś, a raz czegoś innego. Tylko nie pamiętam nigdy, czego chce kiedy...

No, trzeba trochę pomyśleć... Tom skontrował dwa piki, prawda? Chciał zatem, żeby go zostawić. Tak! Na pewno chciał, żeby go zostawić. W takim razie: pas! Ach, strasznie przepraszam, Tommy! Znowu strzeliłam kapitalne głupstwo? Przebacz mi, błagam!

A może i tak ich położymy? Kto na ręku?

Teraz przestanę gadać i postaram się skupić całą uwagę na rozgrywce. Co tak na mnie patrzysz, kochanie? Potrafię przecież przestać gadać, jeśli mi na tym zależy. Chociaż z drugiej strony trudno o skupienie, kiedy człowiek jest... jak by tu powiedzieć...? no, podniecony. To nie tylko spotkanie z wami, moi drodzy. Zawsze jestem podniecona w podróży. W czasie naszej podróży poślubnej byłam wprost nieznośna. Ale cóż, podróż poślubna to chyba dosyć, by zdenerwować każdego. Póki życia nie zapomnę chwili, jak znaleźliśmy się w tym hotelu w Chicago... Dobrze

już, dobrze, Tommy. Buzia na kłódką! Ale o spotkaniu z Bake- rami można opowiedzieć?

To małżeństwo mniej więcej w naszym wieku, znam ich prawie od urodzenia. Ostatni ludzie, jakich chciałabym spotkać. Ale cóż, wpadliśmy na nich nos w nos idąc przez State Street. Uparli się, żeby pójść na kolację do ich hotelu, a przed kolacją zaciągnęli nas do swojego pokoju, gdzie Ken, to jest pan Baker, przyrządził koktajl, chociaż ja nie chciałam pić, a Tom oznajmił, że jest abstynentem. Powiedział, że miodowy miesiąc to bardzo odpowiednia pora do abstynencji. To znaczy, Ken tak powie­dział.

No to ja: „Nie kuś go, Ken. Tom to nie taki pijak jak ty albo Gerta, albo ja. Jak raz zacznie doić, nie może przestać". Gerta to pani Baker.

Ken spytał wtedy, dlaczego Tom miałby w ogóle przestawać, a ja na to, że powód ma zupełnie wystarczający, bo przyrzekł mi to uroczyście i w dniu naszego ślubu powiedział, że jeżeli zobaczę go jeszcze kiedy z kieliszkiem w ręku, to będę wiedziała, że...

Ile wyszło? Dwie nadróbki? Chwała Bogu, to jeszcze nie partia... Chociaż nie! Właśnie partia! Tom przecież skontrował, a ja go zostawiłam. Moja wina, moja wina! Ach, kochanie, przebacz mi, błagam! Obiecuję uważać od tej chwili. A co mam zrobić z tymi kartami? Aha, prawda...! Powinny już być stasowane dla Artura.

O czym to mówiłam? Aha, o tych Bakerach... Otóż Ken zrozu­miał wreszcie, że nie zmusi Toma do picia, rozzłościł się i niechęt­nie dał za wygraną. Co za zbieg okoliczności! Akurat musie­liśmy ich spotkać w czasie miodowego miesiąca, kiedy nie chcieliśmy widzieć nikogo. Myślę, że w takich okolicznościach każdy unika spotkań z obcymi. Chyba że małżeństwo Jest już sobą znudzone... Ale my nie byliśmy sobą znudzeni I nie jesteśmy, praw­da, kochanie? I nigdy, nigdy nie będziemy! Ale może powinnam mówić tylko we własnym imieniu...?

Dobre sobiel Znów gadam. Ale, widzicie, pierwszy raz mamy towarzystwo, na którym nam naprawdę zależy. Jesteście przecież najlepszymi przyjaciółmi Toma. Bardzo miło pogawędzić z kimś, kto zna go od niepamiętnych czasów. Różni znajomi od nas to przeważnie ludzie prawie zupełnie obcy i nie potrafią mówić

d

0 niczym Innym tylko o sobie i ile forsy zarabiaj.ą Ich mężowie. Nigdy nie rozmawia się o niczym ciekawym, na przykład o książ­kach. Ja jestem zbzikowana na punkcie książek, ale słowo daję, przynajmniej połowa pań, które tam znamy, nie umie czytać. W każdym razie nie czyta nigdy. Jak piśniesz słówko o jakiejś naprawdę dobrej powieści, na przykład o książce, która się nazywa Czarny wół, te panie myślą, że próbujesz zadzierać nosa.

Powiedziałeś: bez atu? Prawda, Tommy? A Artur spasował... Trzeba trochę pomyśleć... Ach, żebym wiedziała, co robić? Nie mam pięciu w żadnym kolorze.* To strasznel Chwileczkę... Mo­mencik... Szkoda, że nikt z was nie może mi poradzić... Powinnam się odezwać, ale... ale... Nie. Pasł Ach, Toml Nic gorszego nie mogłam zrobić, ale naprawdę nie mam pojęcia, czym się trzeba było pochwalić...

Mam straszne karty, okropne! Słowo daję, zaczynam wierzyć w powiedzonko: „Nieszczęście w kartach, szczęście w miłości”. Nie wiem, kto to wymyślił, ale na pewno miał na myśli mnie. Aż się boję wyłożyć! Wszystko wiem z góry, kochanie. Zaraz powiesz, że powinnam była coś zrobić. No, masz* Patrz! Ciekawe, co Helena ma w ręku? Ach, Tommy, ona... Ale o tym nie wolno gadać, prawda? Tak czy inaczej, jestem stolikiem, a jako stolik nie mogę strzelić głupstwa. To też pewna pociecha. Tom lubi licyto­wać swoje. Często się upiera. To bardzo dobrze. Zawsze mogę być stolikiem. Przynajmniej nie ośmieszę się wtedy, prawda? Nie ośmieszę, bo to niemożliwe. Ale i tak gram teraz znacznie lepie] niż na początku. Prawda, kochanie?

Heleno, możesz mi zdradzić, gdzie kupiłaś tę suknię? Co? Crandall i Nelson? Słyszałam o nich... To podobno okropnie drogi magazyn. Chociaż, z drugiej strony, trudno mieć taką toaletę, jeżeli nie zapłaci się dobrze. Muszę skorzystać, że tutaj jestem,

1 nakupić trochę łachów. Najchętniej poszłabym władnie do Cran- dalla i Nelsona, gdyby nie te ich horrendalne ceny! Od dnia ślubu nie miałam nowej sukienki, a tę noszę tak często, że mdli mnie na jej widok.

Tom ciągle mnie namawia, żeby kupować stroje, ale nie mogę jakoś przywyknąć do wydawania cudzych pieniędzy, chociaż przed ślubem pompowałam z tatusia... ale. to przecież zupełnie inna sprawa. Zgadzacie się chyba? No, i z początku nie mogliśmy

wydawać bez zastanowienia. Prawda, kochanie, że nie mieliśmy dużo? Ale teraz, po naszym awansie... Już dobrze, dobrze, Tommy! Nie pisnę słówka.

Aha! Nie wiecie pewno, że w naszym mieście namawiali Toma, by kandydował na burmistrza. Tom robi małpie miny, żebym trzymała język za zębami, ale ja nie rozumiem, co w tym złego, że powiem o tym jego najlepszym przyjaciołom. Posłuchaj, Tommy! Artur i Helena znają nas. Wiedzą, że nie jesteśmy blagierami. Moim zdaniem, to był dowód wielkiego uznania, zwłaszcza że Tom mieszka tam niewiele dłużej niż rok. Historia wybuchła pewnego wieczoru, kiedy byli u nas ci Guthrie — na bridżu. Pan Guthrie to sam wielki A.L. Guthrie, chyba najbogatszy kupiec w całym mieście. Jest właścicielem... Czego to on jest właści­cielem...? Mniejsza z tym... W każdym razie ma grube miliony, a przynajmniej tysiące.

Obydwoje z żoną byli u nas w domu i graliśmy w bridża. Ona Jest wielką dziwaczką. Istne ćzupiradło! Gdybyś ją zobaczyła, Heleno, pomyślałabyś, że to stróżka czy coś takiego. A ubiera się... Okropność. Posłuchaj tylko: tamtego wieczora miała na sobie... Słowo daję, gotowam przysiąc, że to była suknia na ciążę, i to zupełnie bez powodu. A kiedy ją pierwszy raz widziałam... Nie! Tego niepodobna opisać! I wyobraź sobie, Heleno, że ta baba skończyła uniwersytet Bryn Mawr i pochodzi z bardzo dobrej rodziny, chyba najstarszej w Filadelfii. Doprawdy, trudno uwie­rzyć w coś podobnegol

Ona 1 jej mąż są strasznie pocieszni przy bridżu. On, rozumie­cie, nie uznaje żadnych konwencji. Powiada, że równie dobrze można powiedzieć partnerowi, co się trzyma w ręku. Dlatego wcale nie zwraca uwagi na kontry... jakże się nazywają...? aha! taktyczne, i różne takie sztuczki. Ona za to szanuje wszystkie konwencje. Nietrudno się domyślić, jak się pięknie zgadzają. Awantura jedna po drugiej...! To znaczy, nie prawdziwe awantury, tylko sprzeczki albo raczej to on się zawsze sprzecza. To strasznie żenujące dla wszystkich, którzy siadają z nimi do bridża. Słowo daję, gdyby Tom odezwał się do mnife choć raz tak, jak pan Guthrie do swojej małżonki... No, mniejsza o to, ale to straszni ludzie, prawda, Tommy?

Pani Guthrie była pierwszą osobą, która złożyła mi wizytę,

1 naprawdę bardzo mnie tym ujęła, ale jak ją zobaczyłam przed drzwiami, pomyślałam, że to agentka, co chodzi po domach i sprze­daje książki, albo kucharka za obowiązkiem. Miała na sobie... Nie! Tego niepodobna opisać! Jak to ładnie z jej strony, że się do mnie wybrała... Była przecież naprawdę kimś w naszym mieście, a ja... Cóż, Tom jeszcze wtedy nie awansował na wicedyrektora... Nie może być! W głowie mi nie postało, że mógł o tym do was nie napisać!

Mimo to pani Guthrle zachowywała się tak, jak gdyby znajomość ze mną przynosiła jej wielki zaszczyt. Bardzo lubię, jak ktoś się tak zachowuje, chociaż wiem, że to tylko lipa, grypa na raz, dwa, trzy! „Lipa, grypa na raz, dwa, trzy!” — dobre wyrażonko, co? Użył go jeden pan w teatrzyku rewiowym w Portland w po­niedziałek przed naszym wyjazdem. Ten pan to oczywiście aktor — Jack Brooks czy Ned Frawley, czy coś podobnego. Ale o czym to mówiłam...? Aha! Nie bardzo wiem, jak to wyrazić jasno, ale pierwsze minuty były dla nas obydwóch straszne! Ona jest chyba najmniej wygadaną osobą na świecie, a i mnie brak śmiałości z obcymi. Tommyl Co znaczy ten złośliwy uśmiech? Przecież jestem nieśmiała, jak mało kogoś znam. Może nie nieśmiała w ścisłym tego słowa znaczeniu, tylko... tylko... Ale, tak! Właśnie nieśmiała!

Jak długo żyję, nie byłam tak zaambarasowana. Żadna z nas nie mogła wykrztusić słowa, a mnie trudno się było nie śmiać z tego, co ona włożyła na siebie. Ale jak ją poznać bliżej, człowiek zapomina o jej łachach i prawie ich nie widzi, chociaż wciąż go dręczy pokusa, żeby powiedzieć jej, o ile byłoby ładniej... A to jej uczesanie! Ale bridżystka z niej pierwsza klasa — znacznie lepsza od męża. Wiecie, on nie chce grać według konwencji. Twierdzi, że równie dobrze można by powiedzieć partnerowi, co się ma w ręku. Rober po robrze kłócą się potwornie. To znaczy, on się kłóci. Ona jest cicha, przyjemna. Słowo daję, nie rozumiem, jak takich dwoje mogło się w sobie zakochać. Chociaż jest prze­cież jakaś maksyma czy przysłowie, czy coś w tym sensie, gdzie mowa o podobieństwach... A może właśnie o niepodobień­stwach... Mniejsza z tym. W każdym razie jest coś takiego.

Ale chciałam wam powiedzieć, jak to oni namawiali Toma, żeby został burmistrzem. Co, kochanie? Tylko bez dwóch? Uwa-

.60

żam, źe rozegrałeś po mistrzowsku! Dałam ci kiepską pomoc, | Helana miała... Mój Boże! Czego ona nie miała? As i król trefl... Nie, Tom miał króla... albo raczej damą. A może to przypadkiem

u Toma... Co? Nie miałeś asa kier? To co właściwie miałeś? Było się z czym odzywać! Dobre sobie! Naturalnie i ja zalicytowałam jak noga, ale w gruncie rzeczy to przecież drobiazg.

O czym to mówiłam? Aha! O państwu Guthrie. Strasznie za­bawna historia, że pobrało się akurat dwoje ludzi tak zupełnie, absolutnie różnych. Jak żyję, nie widziałam pary o bardziej od­miennych gustach. Na przykład pan Guthrie uwielbia jazdę samo­chodem, a ona nienawidzi. W samochodzie przez cały czas choru­je — po prostu choruje. On lubi zabawę, tańce, golfa, łowienie ryb, teatr i rozmaite takie rzeczy. A ona uznaje tylko obowiązki kościelne i bridżowe. To jest nie „obowiązki bridżowe”, tylko bridża. ¡Śmiesznie się wyraziłam, prawda? A jednak zgadzają się doskonale, o ile oczywiście nie grają w karty ani nie robią razem czegokolwiek innego. Dziwna rzecz, mimo wszystko jakoś się znaleźli. Chociaż z drugiej strony zdaje mi się, że trudno

o męża i żonę, którzy mają w każdej sprawie jednakowe zdanie.

Chociaż nie! Na przykład Tom i ja... Spójrzcie na nas, a od razu się zorientujecie, że jesteśmy dla siebie stworzeni. O wszyst­kim mamy jednakowe zdanie albo prawie o wszystkim... Sprawy, w których się różnimy, są drobne, bez znaczenia... takie jak muzyka. Tom ubóstwia jazz i rozmaite muzyczne kawałki taneczne. Jego konik to Irving Berlin i Gershwin, i Jack Kearns. Ciągle wyławia w radio koncerty tego rodzaju. A ja znów wolę utwory poważne, klasyczne... no, choćby Humoreską albo Indiańskie liryki miłosne. Albo teatr. Tom zbzikował na punkcie Eda Wynna, a ja nie mogę się w nim niczego dopatrzyć. Tak śmieje się z włas­nych dowcipów, że dla mnie traci cały urok. Jak marnuję na 'teatr czas i forsę, chcę zobaczyć coś naprawdę godnego widzenia: Głuptasa albo Błyskawicę.

Aha! Jeszcze o jedzeniu. Tom upiera się... albo raczej upierał się dawniej, żeby śniadanie było ciężkie, solidne. Rozumiecie: płat­ki owsiane, owoce, pieczywo z masłem, jaja, kawa... A mnie wy­starczy jeden owoc i sucha grzaneczka do kawy. Uważam, że to znacznie zdrowiej. Przede wszystkim więc musiałam oduczyć

były piki? Za to ty miałaś asa kier. Nie... chyba as kier był

81

V

Toma od objadania się z rana. Ale nie koniec na tym. Jak po­braliśmy się, on miał zwyczaj zdejmować buty po przyjściu z biura i wskakiwać w ranne pantofle. Moim zdaniem małżeństwo to nie powód, żeby ktoś miał się zaniedbywać i opuszczać.

A najgorszą historię mieliśmy z pidżamami. O co znów chodzi, Tommy? Helena i Artur na pewno się nie pogniewają, a moim zdaniem to strasznie zabawne, że taki byłeś staromodny. Wystaw­cie sobie, on zawsze używał nocnych koszul, dopóki nie zmusiłam go, by z nich zrezygnował. Walka była zaciekła, słowo daję! Musiałam zagrozić, że ucieknę od niego, jeżeli nie kupi pidżam. Widzicie, on nienawidził pidżaml A teraz wścieka się na mnie, że wam o tym mówię. Wściekasz się, kochanie, prawda? Ale po prostu nie mogłam tego ścierpieć. To takie komiczne w naszej epoce! Mam nadzieję, że Artur nigdy ich nie używa... to znaczy nocnych koszul. Co? Mam rację, Arturze? Oczywiście, wiedziałem z góry!

Ach, znów na mnie czekacie! Co powiedziałeś, Arturze? Dwa kara? Zaraz, zaraz... Co to może znaczyć...? Kiedy Tom mówi z ręki dwa, chce dać do zrozumienia, że nie ma honorów. Ciekawa rzecz... Naturalnie Artur nie może mieć... Dobry Boże! Co ja znów wygaduję! Najlepiej siedzieć cicho i znowu spasować.

O czym to miałam mówić...? Przypomniało mi się coś bardzo ciekawego i... Aha! Nie powiedziałam wam jeszcze, że Tom jest pisarzem. Sama nie podejrzewałam go nigdy o talent literacki, ale jak pobraliśmy się i zaczęłam porządkować różne jego rupiecie i stare szpargały, natknęłam się na wiersz napisany ręką Toma — bardzo smutny, rozpaczliwy wiersz! Oczywiście napisał go bardzo dawno, przeszło cztery lata temu... Wiem, bo kartka była dato­wana... a więc na długi czas, zanim mnie poznał. Tylko dlatego wcale nie byłam zazdrosna, chociaż mowa tam o jakiejś innej dziewczynie. Nic nie wiedziałeś, że znalazłam ten twój utwór, prawda, kochanie?

Ale nie to miałam na myśli. Tom napisał również nowelkę i posłał ją aż do czterech miesięczników. Tylko że wszystkie ją zwróciły. Pocieszam się, że to właściwie nie ma żadnego zna­czenia, bo jak człowiek czyta rozmaite brednie drukowane w mie­sięcznikach, to może uważać za zaszczyt, że jego dzieła nie wydru­kowano. Całe zmartwienie, że Tom strasznie się napracował. Po

całych' nocach siedział przy biurku, pisał, kreślił, znowu pisał

i przepisywał. Nie poznali się na nimi Bądź co bądź to pewne rozczarowanie.

W nowelce mowa o dwóch chłopcach i dziewczynie. Wszyscy rośli i wychowywali się razem. Jeden był powszechnie łubiany

i bardzo przystojny, a na dobitkę doskonały sportowiec... o, taki mniej więcej typ jak Artur. Tak, tak, Arturze! Po co ta fał­szywa skromność? Drugi był zwyczajnym, ubogim chłopcem, ale ta dziewczyna wolała go widać, bo obiecała, że będzie na niego czekać. Wobec tego chłopiec ciężko pracował i zaoszczędził tyle, że mógł pójść na uniwersytet w Yale.

Drugi, ten bogaty, wyjechał do Princeton, gdzie doskonale się popisał w sporcie i we wszystkim i skończył studia długo przed przyjafcielem, bo biedny musiał najprzód zebrać pieniądze. Bogaty zaczął się umizgiwać do dziewczyny i nudzić, żeby została jego żoną, bo naturalnie nie wiedział, że jest zaręczona z tamtym. A dziewczynie znudziło się czekać na narzeczonego, uciekła więc z drugim — z tym bogatym. Nowelka kończy się tak, że porzucony chłopiec wita młodą parę po jej powrocie do rodzinnego miasta

i udaje, że wszystko w porządku, chociaż serce pęka mu z bólu.

Dlaczego się rumienisz, Tommy? To żaden wstyd. Moim zdaniem, nowelka była świetnie napisana i gdyby redaktorzy mieli wszy­stkie klepki po kolei, na pewno by ją przyjęli.

Chociaż, z drugiej strony, podejrzewam, że prawdziwi redak­torzy nie widzą na oczy przynajmniej połowy utworów, które im ludzie posyłają. Bal wiem na pewnol Trzeba mieć nazwisko albo plecy, żeby coś wydrukować. Oczywiście jeżeli ktoś jest Bobertem Chambersem albo Irvingiem Cobbem, każde pismo zamieści wszystko, co przyśle — dobre czy złe. Ale człowiek nie znany — jak Tom — nie ma widoków. Po prostu nowela musi się odleżeć, żeby autor miał wrażenie, że ktoś się nad nią zastanawiał. Później odsyła się ją z formułką: „Nie nadaje się do druku w naszym miesięczniku”. Nawet nikt nie wyjaśni, dlaczego się nie nadaje.

Przypominasz sobie, Tommy, pana Hastingsa, którego poznaliśmy w Hammonds. To literat i wie wszystko o sprawach literackich. Napisał też nowelę i posłał do Jednej z redakcji, skąd wróciła z listem, że nie będzie wykorzystana.

Otóż w pewien czas później pan Hastings siedział w jakimś hotelu w Chicago, a pikolak uganiał się po hallu i wołał do telefonu pana... zapomniałam, jak się nazywał, ale to był naczelny redaktor miesięcznika, który zwrócił nowelę... Runkle, Byers czy coś podobnego. Ten pan... mniejsza o nazwisko... był akurat w hotelu 1 pikolak go znalazł. A kiedy wrócił (redaktor, nie pikolak), pan Hastings podszedł do niego, przedstawił się grzecz­nie i opowiedział o swoim utworze. I wystawcie sobie, facet powiedział, że nic a nic nie pamięta. To mi dopiero redaktor! Na pewno nie widział na oczy utworu pana Hastingsa! Co dziwnego, że i nowela Toma wróciła?

Tom mówił, że mu się już sprzykrzyło, i nawet raz chciał podrzeć swój utwór. Ale ja powiedziałam, że lepiej go zachować, bo możemy przecież poznać kiedyś kogoś, kto zna utajone sprę­żyny i potrafi wpłynąć na jakiegoś ważnego redaktora. Jestem pewna, że to tylko kwestia chodów. W miesięcznikach czytuje się brednie pisane chyba przez przyjaciół czy krewnych naczel­nego redaktora albo ludzi, których ci z prasy boją się urazić. A Tom potrafi pisać. Naprawdę potrafi!

Ach, żebym sobie przypomniała ten jego znaleziony wiersz. Umiałam go już na pamięć... Chociaż... Poczekajcie, poczekajcie! Został mi jeszcze w głowie...! Cicho bądź, Tommy! Przecież to nic złego. Trzeba trochę pomyśleć... Aha!

Łudziłem się, iż Je) anielski śpiew Zawsze rozbrzmiewać będzie pośród drzew Dla mnie Jedynie.

Łudziłem się (o, boska złudo złud!).

Iż zawsze moim będzie ten ptak-cud,

Ze ml nie zginie.

Obietnic wszakże okazał się kłam,

Złamany bólem pozostałem sam.

Słowo złamała.

Wszystkie sny bujne w ciemny uszły mrok,

Serce mi targa żalu srogi smok,

Bo odleciała.

Śliczny, prawda? Napisał go cztery lata temu. Oo... Heleno! Dlaczego rzuciłaś karty...? Tommy! Nie widzisz, co pijesz...?! Przecież to szkocka whisky...! Co mówisz...? Ach Tommy, Tommy! Dlaczego...!,

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel

SINCLAIR LEWIS (1885—1951)

Młody Axelbrod

Krżew bawełniany jest to drzewo nieporządne, o gminnych oby­czajach. Jego wełniste miotełki zaśmiecają na szaro trawniki

i są powodem sporów sąsiedzkich w naszym mieście. A przecież jest to drzewo potężne, służące za przytułek i natchnienie; słońce migocze w jego spiętrzonym listowiu, skąd stukanie torebek rozwesela nasze pełne kurzu letnie popołudnia. Od pól pszenicz­nych aż po równiny porośnięte szałwią, między samotnymi wzgó­rzami a Yellowstone, właśnie krzew bawełniany jest tym drzewem, które użycza nieco łaskawego cienia spoconym mieszkańcom za­ścianków.

W Joralemon nazywamy Knuta Axelbroda „Starym Krzewem Bawełnianym”. W istocie imię to wzięło swój początek nie tyle od właściwości człowieka, ile od rozległego lasku otaczającego jego niepozorny, biały dom i czerwoną stodołę. Zasadził on piękne drzewa po obu stronach drogi, tak że zwykły, szary czło- wieczyna, jadąc tym gościńcem furką zbitą z desek, mógł wyobra­żać sobie, że jest panem prywatnej alei.

W sześćdziesiątym piątym roku życia Knut był podobny do jednego ze swych krzewów bawełnianych, o korzeniach głęboko zapuszczonych w glebę, o pniu wystawionym na deszcz, zadymkę śnieżną i przypiekanym przez sierpniowe południa, o koronie roz­postartej ku szerokiemu horyzontowi dnia i ogromnemu niebu stepowej nocy.

Ten imigrant był Amerykaninem nawet w sposobie mówienia. Poza słabą wymową „j” i „w” mówił nosową angielszczyzną miej­scowych Jankesów. Był Amerykaninem tym więcej, że w swej

V \\\ X

riufNnp!

L * t "JOT

rodzinnej Skandynawii marzył o Ameryce jako o krainie światła. Wśród rozczarowań i strapień spoglądał zawsze na Amerykę jako na kolebkę sprawiedliwości, swobody, pięknych miast i rozmów pełnych zapału; i na zawsze zachował młodą duszę, która ośmie­lała się pożądać piękna.

Jako chłopiec Knut Axelbrod pragnął zostać słynnym uczo­nym, uczyć się obcych języków, czytać powieści historyczne, szukać objawień w łaskawości mądrych ksiąg. Gdy przybył do Ameryki, pracował najpierw całymi dniami w tartaku, a wieczorami się uczył. W krótkim stosunkowo czasie opanował dość książkowej wiedzy, aby przez dwa lata nauczać w szkole okręgowej. Gdy miał zaledwie osiemnaście lat, wielkoduszna litość nad małą, wątłą Leną Wesselius skłoniła go do zaślubienia jej. Dość wesoła, nie­wątpliwie, była ich wędrówka ku nowym polom uprawnym, ale Knut szybko uwikłał się w sieć ubóstwa i rodziny. Od osiemna­stego do pięćdziesiątego ósmego roku życia ciągle wyrywał dzieci śmierci, a farmę — hipotecznym długom.

Musiał się zadowolić — i szlachetnie zadowalał się — po­średnią chwałą, płynącą z sukcesów swych dzieci, i kradzionymi godzinami czytania — owego czytania wielkich, grubych, nie­szczęsnych tomów historii i ekonomii, które' biorą do ręki tylko przygotowujący się do matury. Nie pozbywając się swej tęsknoty za obcymi miastami i dostojeństwem ich wież, przylgnął do swej farmy. Nabył jej połowę, wolną od długów, urodzajną, dobrze zaopatrzoną, przyozdobioną cementowym silosem, kurni­kiem i nowym wiatrakiem. Urządził się wygodnie, bezpiecznie

i wydawało się, że mógł już spokojnie umrzeć; w sześćdziesiątym trzecim roku życia wykonał swą pracę, był niepotrzebny i- sa­motny.

Żona jego umarła. Synowie rozproszyli się po świecie. Jeden był dentystą w Fargo, drugi farmerem w Złotej Dolinie. Prze­kazał swą farmę córce i zięciowi. Błagali go, żeby zamieszkał z nimi, ale Kunt odmówił.

Nie — odparł. — Musicie nauczyć się stać na własnych nogach. Nie daję wam farmy w prezencie. Będziecie mi płacić czterysta dolarów rocznej renty. Będę z niej żył i obserwował was z mojego wzgórza.

Na wzniesieniu, obok samotnego krzewu bawełny, który kochał najbardziej ze wszystkich swych drzew, Knut zbudował sobie chatkę pokrytą papą i tutaj urządził sobie „kawalerskie gospo­darstwo”. Gotował sobie posiłki, słał łóżko, czasami siadywał na słońcu. Czytał wiele książek z biblioteki w Joralemon i zaczynał odczuwać, że uwolnił się od obywatelskiego jarzma, które dźwi­gał przez całe życie.

Niekiedy siedział godzinami przed chatką, na kuchennym stołku bez oparcia — mężczyzna o szerokich barach, o białej brodzie, nieporuszony; prorok, mimo swych groteskowo torbias- tych spodni i pozbawionej kołnierzyka koszuli. Poprzez mile ścierniska patrzył na dzwonnicę kościoła Jackrabbit Forks i me­dytował nad sensem życia. Z początku nie umiał przełamać surowego nawyku. Wstawał o piątej i wynajdywał sobie pracę; sprzątał swą chatkę i uprawiał ogródek; obiad jadł dokładnie

o dwunastej i kładł się do łóżka po zachodzie słońca. Ale z wolna odkrył, że nie zdając sobie sprawy, uczy się żyć niere­gularnie. Zostawał w łóżku do siódmej albo nawet do ósmej. Zdobył wielką, poważną kotkę i bawił się nią, pozwalał jej chłeptać mleko na stole, nazywał ją Księżniczką i zwierzał jej się ze swej ukrytej myśli, iż ludzie są głupcami, że pracują tak ciężko. Wokół tego starego człowieka, bez marynarki, w popla­mionej kamizelce trzepocącej wokół ogromnego torsu, w napręd­ce skleconej chatce *z nie posłanym łóżkiem i sosnowym stołem, pokrytym gazetami poplamionymi jedzeniem, krążyły wszystkie namiętne aspiracje młodości i marzenia o starożytnym pięknie.

Zaczął uprawiać długie, nocne spacery. W jego obfitującym w niedostatki życiu noc była zawsze porą ciężkiego snu w zamk­niętej izbie. Teraz odkrywał tajemnicę mroku; widział prerie, bezkresne i mgliste, oświetlone przez księżyc, słuchał głosów trawy, krzewów bawełnianych i sennych ptaków. Włóczył się całymi milami. Jego buty nasiąkały rosą, ale on nie zwracał na to uwagi. Zatrzymywał się na pagórkach, nieśmiało rozwie­rał ramiona i stał oddając cześć nagiej, uśpionej ziemi.

Wycieczki te próbował utrzymywać w tajemnicy, ale wieść

o nich rozeszła się po osiedlu. Sąsiedzi, dobre, przyzwoite chłopy, nie wyobrażali sobie, jak można łazić nocą po rosie; widywali go, gdy późnym wieczorem wracali z miasta, pijani, smagając

ii nnfnfi t

I**«ii»»

* W# 'f** jTwi

i

dl

konie i ciskając butelki whisky ze ścigających Se fur. Na drugi dzień rozpuszczali pogłoski, że „Stary Krzew Bawełniany” zbziko- I wał od czasu, gdy oddał farmę zięciowi i wycofał się z czynnego I życia. „Widziałem starego dziwaka włóczącego się o północy. I Życzyłbym sobie mieć tyle czasu do spania co on. Nic by mnie nie wygnało w noc”.

Każda społeczność wiejska od Todd Center do Seringapatam ma pretensję do człowieka, który odbiega od jej prawideł; chorobliwie fascynuje ją również każda wzmianka o szaleństwie. Wieś zaczęła szpiegować Knuta Axelbroda, zadawać mu pytania i gapić się z gościńca na jego chatkę. Był dość wrażliwy, aby się na tym poznać, i stał się zgryźliwy wobec wścibskich zna­jomych.

Niewątpliwie to było źródłem jego wielkiej pielgrzymki.

Raz, korzystając z dzikiego przywileju swego nowego życia, wrzasnął do przerażonej kotki, Księżniczki: „Na miłość boską!

Ani myślę myć zębów dzisiaj wieczorem! Myłem je przez całe życie i zawsze marzyłem, by choć raz nie umyć”.

Knut znajdował dużą przyjemność w poniżaniu swych uczo­nych upodobań. Umyślnie nie dokończył Zdobycia Maksyku i za­czął czytać lekkie powieści, pożyczane z biblioteki w Joralemon.

W. ten sposób odkrył na nowo krainy tańca i lekkich win, których pragnął przez całe życie. Czytał też nieco ekonomii i historii, ale co wieczór wyciągał się w swym krześle z bawolego rogu, kładł nogi na łóżku, a Księżniczka na podołku i napadał na Zendę albo kochał się w Trilby.

Wśród tych powieści natrafił na wysoce optymistyczne opo­wiadanie o Yale, w którym wartościowy młody człowiek „wy­pracował sobie drogę na uniwersytet”, wyróżnił się wśród kole­gów, pozyskał sobie Phi Beta Kappa * i prowadził ogromnie za­bawne, a przecież moralne rozmowy na temat „drogiej, starej bariery”.

Wskutek tej opowieści, pewnego razu około trzeciej nad ranem, Knut Axelbrod, liczący wówczas sześćdziesiąt cztery lata, posta­nowił, że będzie chodził na uniwersytet. Pragnął tego przez całe życie. Czemuż by teraz nie miał tego zrobić?

Gdy się obudził, nie byl Już tak zdecydowany Jak wówczas, gdy zasypiał. Widział siebie jako śmiesznego, ociężałego, starszego człowieka wśród młodzików o giętkich postaciach, podobnego zakurzonemu krzewowi bawełny wśród srebrnych brzóz. Mijały miesiące, a on zmagał się i igrał z myślą o wielkiej pielgrzymce na Górę Muz; wyobrażał siebie, że uniwersytet jest takim wła­śnie miejscem. Wierzył, że wszyscy studenci, z wyjątkiem bo­gatych próżniaków, palą się do nauki. Malował sobie Harvard

i Yale, i Princeton jako starożytne gaje, w których znajdują się murmurowe świątynie, a przed nimi pokaźne grupy greckich młodzieńców łagodnie rozprawiają o astronomii i sprawiedliwych rządach. W jego wyobraźni nigdy nie powtarzali oni roku ani nie jedli.

Ze swą tęsknotą za muzyką, książkami i urodą życia, z tę­sknotą taką, jakiej najbardziej ambitny chłopak nigdy nie umiał­by pojąć, ów farmer o zgrubiałej twarzy poświęcił się pięknu

i zlekceważył niepokonaną potęgę zbliżającej się starości. Zamówił sobie uniwersyteckie katalogi i podręczniki i zaczął się pilnie przygotowywać do studiów.

Uczył się nieregularnych słówek łacińskich i szatańskich dziwactw algebry. Nie miały one nic wspólnego z rzeczywistym życiem, takim, jakie on przeżył. Ale opanował je; studiował po dwanaście godzin dziennie, tak jak niegdyś przez osiemnaście godzin na dobę harował przy sianokosach. Z historią i literaturą angielską miał stosunkowo niewiele kłopotu; książki, które w swo­im życiu przeczytał, zapoznały go częściowo z tą dziedziną wiedzy. Od sąsiadów Niemców poduczył się dość „Plattdeutsch", aby niemiecki przychodził mu łatwo. Wróciła mu umiejętność stu­diowania, którą zdobył przed czterdziestu pięciu laty, gdy był nauczycielem w małej szkółce. Zaczął wierzyć, że w istocie potrafi przez to przebrnąć. Wmawiał w siebie, że na uniwersyte­cie, dzięki pomocy wybitnych i sympatycznych wykładowców, uniknie już tego daremnego szukania i tego napięcia nerwów.

Ale nierealność przedmiotów, jakie studiował, przyniosła mu rozczarowanie, męczyła go jego nowa gra. Prowadził ją w dalszym ciągu głównie dlatego, że przez całe życie podejmował uciążliwą pracę bez jakiegokolwiek do niej upodobania. Pod jesień w dru-

gim roku tego ekscentrycznego życia nie wierzył już, że kiedy­kolwiek będzie chodził na uniwersytet.

Wtedy mały, wścibski drogista zatrzymał go na ulicy w Jora- lemon i żartobliwie zaczął wypytywać o jego studia, ku uciesze gromady próżniaków wałęsających się jak zawsze na rogu pod hotelem.

Knut milczał, był jednak niebezpiecznie zły. Przypomniał sobie w samą porę, jak to raz dostał w swoje gniewne ręce najemnego robotnika i jak temu człowiekowi pękł obojczyk. Odwrócił się

i ruszył do domu, odległego o siedem mil, a wszystko się w nim jeszcze gotowało. Wziął Księżniczkę i razem z nią, miauczącą na jego ramieniu, znów wy wędrował, aby ucieszyć się zacho­dem słońca.

Zatrzymał się nad bagniskiem porosłym trzciną. Patrzył na skaczącą siewkę, nie widząc jej. Nagle krzyknął: „Będę chodził na uniwersytet! W przyszłym tygodniu jest otwarcie. Chyba przejdę przez egzaminy”.

W dwa dni później przeniósł Księżniczkę i swoje graty do domu zięcia, kupił nowy, niezgrabny kapelusz, celuloidowy kołnierzyk

i uroczyste, czarne ubranie. Przez całą wygwieżdżoną noc spie­rał się z Bogiem w modlitwie, a rano wsiadł w pociąg do Minnea­polis, zdążając do New Haven.

Wyglądając przez okno pociągu Knut rozmyślał o swej przy­szłości. Przewidywał, że synowie milionerów będą bawić się jego kosztem. Może będą mu dokuczać. Przyrzekał sobie unikać wszystkich tych synów Beliala i trzymać się ludzi sobie podobnych, tych, którzy „wypracowują sobie swoją drogę”.

W Chicago potężnie się przestraszył tłumu ludzkiego, który niby błyskawica odbił się w jego oczach; przeraziły go również smrodliwe samochody, atakujące go ze wszystkich stron. Pomodlił się i pobiegł do swego pociągu, idącego do Nowego Jorku. W końcu przybył do New Haven.

Yale przyjęło go nie z szyderczą brutalnością, lecz z grzecznie drwiącym zmrużeniem brwi, przepuściło go przez wstępne egza­miny, przez które ledwie przebrnął orząc spoconym piórem,

i wyszukało mu towarzysza mieszkania. Towarzyszem okazał się pulchny, biały dryblas o wielkich brwiach, nazwiskiem Ray Grib- ble. Był nauczycielem w Nowej Anglii i zdawało się, że uni­

70

wersyteckie studia potrzebne mu są Jedynie po to, by mógł uzyskać wyższą grupę w swoim zawodzie. Ray Gribble był przedsiębiorczy. Od razu podjął się opieki nad niezgrabnym synem przedsiębiorcy stalowego, a w porze posiłków podawał do stołu. Był on głównym znajomym Knuta. Knut próbował wmówić w siebie, że lubi dryblasa, ale Ray nie umiał trzymać swych wilgotnych rąk z dala od duszy starego człowieka. W badaniu motywów, jakie powodowały Knutem, posiadał zręczność zawo­dowego mentora młodych ludzi, a kiedy odkrył, że Knut posiada ukrytą żądzę czerpania rozkoszy z literatury pięknej, powiedział gwałtownie: „Zdumiewa mnie taki człowiek jak pan, który na stare lata, zamiast myśleć o zbawieniu duszy, zawraca sobie głowę tymi wszystkimi faramuszkami. Zostaw pan tę poezję i inne głupstwa cudzoziemcom i artystom, a sam przyłóż się do łaciny, matematyki i Biblii. Mówię panu. Uczyłem w szkole i samego nauczyło mnie doświadczenie”.

Knut i Ray Gribble mieszkali podle; była to egzystencja wśród podartych krawatów, cuchnących lamp, leksykonów i tabeli logarytmicznych. Nie było im dane leniwe wysiadywanie przy kominku. Mieszkali w West Divinity, gdzie gromadzili się teolo­gowie, słabsi studenci prawa, jeden lub dwóch kapryśnych ge­niuszy oraz horda niepozornych nowicjuszy i „niedorosłych se­niorów”.

Knut był głęboko rozczarowany, ale przywiązał się do tego pokoju, gdyż poza nim czuł się nieswojo. Był groteskową figurą

i wiedział o tym — ten olbrzym o białych włosach, wtłoczony w małą, szkolną ławkę, słuchający wykładowców młodszych od jego własnych synów. Raz spróbował usiąść na płocie Nikt oprócz „szczeniaków” nie siadał już na płocie i na widok Knuta, próbującego nadać sobie młody i atletyczny wygląd, dwaj chłopcy z wyższego kursu zachichotali, a on odszedł ukradkiem.

Zaczął nienawidzić Raya Gribble i jego gadatliwych towa­rzyszy, owych wynędzniałych kujonów, rąbiących drewno kore­petycji. Niewątpliwie bezpieczniej jest drwić sobie z flagi niż kwestionować najsilniejszą tradycję naszej demokracji — że ci, którzy „wypracowują sobie drogę” przez uniwersytet, muszą być silniejsi, dzielniejsi i bardziej mogą liczyć na powodzenie niż słabe­usze gadający przy kominku. Każda opowieść o uniwersytecie za­

wiera taki morał. Ale historyk z drżeniem przyznaje, iż Knut od­krył, że podawanie do stołu nie czyni chłopców bardziej heroiczny­mi niż gra w football lub beztroskie wałęsanie się. Wielu chłopców, którzy „wypracowywali sobie drogę”, było znakomitymi towa­rzyszami, wesołymi, nieustraszonymi, i potrafiło rozmawiać z bo­gatszymi kolegami bez płaszczenia się; wielu jednak przyjęło inną postawę — najdogodniejszą według nich — postawę po­dłej uniżoności i zajmowali się zbieraniem nierozważnych fraszek, schlebiali kolegom, którymi opiekowali się z obowiązku, przed przewodniczącym fakultetu baj durzyli na temat uczoności, na modlitwach w Dwight Hall robili z siebie nabożnisiów, aby wywrzeć wrażenie na myślących poważnie, i pili piwo u Jake’a, aby pokazać lekkomyślnym, że przy swej pobożności potrafią się zabawić. Płaszcząc się przed bezczelnymi atletami, którymi się opiekowali, wśród sobie podobnych nabierali pewności siebie; wtedy to zwykli byli narzekać na „brak demokracji na dzisiej­szym uniwersytecie”. Nie byli jednak tak nierozważni, aby w związ-

1 tym coś uczynić. Brakowało im prawdziwie buntowniczego ducha. Knut słuchał ich i zdumiewał się. Mówili jak młodzi najem­ni robotnicy, rozmawiający za stodołą podczas żniw.

Owa dziesiątka biedaków nienawidziła dyletantów bardziej jeszcze, niż nie znosiła dandysów. Ze świętym oburzeniem wściekle powstawali przeciw niejakiemu Gilbertowi Washburn, bogatemu nowicjuszowi. Rozprawiali na temat powagi i pracowitości tak długo, aż Knut, który pragnął bardzo poznać kiedyś chłopców takich jak Washburn, zawstydził się, poczuł się podłym, bezuży­tecznym, starym człowiekiem.

Jakkolwiek wciąż szukał natchnienia i przyjaźni, nie znalazł ani jednego, ani drugiego. • Był na kursie czymś nienaturalnym

i oprócz tej podłej dziesiątki koledzy obawiali się z nim przeby­wać; nie chcieli, by posądzono ich o „dziwactwo”.

Ponieważ wciąż jeszcze był silny — potrafiłby unieść na kola­nach beczkę wieprzowiny — próbował znaleźć przyjaciół pośród atletów. Siedział na boisku Yale przypatrując się próbnym roz­grywkom piłki nożnej i próbował zawrzeć znajomość z adeptami tej sztuki. Ci gapili się na niego i niechętnie odpowiadali na jego pytania — młode byczki, które na swój prostoduszny sposób okazywały, że uważają go za całkiem zwariowanego.

72

I

X samo to miejsce zaczęło tracić ową magiczną aurą, poprzez którą zobaczył je po raz pierwszy. Ziemia jest ziemią — obojętne, czy widzi się ją w Camelot czy w Joralemon, czy na placu ćwi­czeń w Yale, a być może nawet na dziedzińcu Harvard! Budynki przestały już być dla Knuta świątyniami; stawały się budowlami | cegły lub z kamienia, pełnymi młodych łudzi, którzy bezczynnie wysiadywali przy oknach i obserwowali go z rozbawieniem, gdy próbował się obok nich prześliznąć.

Olbrzymia sala, w której trzy razy dziennie spożywał posiłki, stała się wkrótce jego postrachem, a powodem tego byli towa­rzyszący mu przy stole dwaj niezwykle złośliwi młodzieńcy. Zwrócili oni uwagę, że Knut nosi brodę, i śmiało obwieścili o tym całemu światu. Jeden z nich, nazwiskiem Atchinson, był osobą wybitną — bardzo pracowity i uczony, biegły w matematyce

i obeznany z dobrymi manierami. Pogardliwie oceniał fakt, że Knut uczęszcza na uniwersytet bez określonego celu. Drugi był żartownisiem, dowcipnym i cwanym, posiadającym wspaniałą zdolność płatania złośliwych figlów; jego uwagi na temat brody Knuta sprawiały, że trzy razy dziennie stół aż się trząsł od wesołej uciechy. Tak więc dobrze urodzone młodziki wypędziły niezręcznego, pełnego dobrych chęci starca z ogólnej sali; odtąd jadał przy bufecie w „Czarnym Kocie”.

Ponieważ brakowało mu podniety płynącej z przyjaźni, ciążko mu było pokonywać potężny wysiłek długich studiów. To, co w jego chatce było tygodniową porcją czytania dla przyjemności, spadło nań teraz jako codziennie zadawana praca. Ale nie zwracał­by uwagi na trudy, gdyby mógł znaleźć kogoś równie młodego jak on sam. Oni wszyscy byli tak strasznie starzy, ci zarabiacze pieniędzy, cl poważni pracownicy sportowi, ci wykładowcy udrę­czeni pracą polegającą na stawianiu znaczków w dziennikach.

Wreszcie pewnego ponurego wietrznego dnia Knut spotkał przecież kogoś, kto był młody.

Knut usłyszał właśnie, że profesor, który był bóstwem uniwer­sytetu, czynił gorzkie wymówki zbyt poważnym chłopcom na swym kursie Browninga i nastawa}, aby przeczytali Alicji w kra­inie czarów. Knut tak długo grzebał w kurzu podrzędnej księgarni, dopóki nie znalazł Alicji i nie przyniósł jej do domu. Zabrał się do czytania jedząc lunch — kanapkę z gorącą kiełbaską. Przemówiło

do niego coś z uroczystego absurdu tej książki i właśnie chichotał nad nią, gdy Ray Gribble wszedł do pokoju i spojrzał na czyta­jącego.

Phi! — powiedział pan Gribble.

To świetna, zabawna książka — rzekł Knut.

Phil Alicja to krainie czarów! Słyszałem o tym. Śmieszny nonsens. Czemu nie czyta pan czegoś naprawdę doskonałego, na przykład Szekspira albo Raju utraconego?

No, cóż... — odparł Knut; było to wszystko, co umiał odpowie­dzieć.

Pod szklanym spojrzeniem Ray Gribble’a nie mógł dłużej zajmo­wać się i cieszyć tą książką. Zastanawiał się, czy rzeczywiście nie powinien był raczej czytać wzniosłych, niejasnych rozważań antro­pologicznych Miltona. Niestety jednak zapisał się na kurs histo­rii starożytnej, sprawnie kierowanej przez profesora Blevinsa.

Knut podziwiał profesora Blevinsa. Był taki baryłkowaty, miał szklany wzrok i poprawne maniery. Ale większość owieczek Blevinsa nie lubiła go. Mówili o nim, że „ma hyzia”. Czytali w klasie gazety i ukradkiem kopali się nawzajem.

W czystej, białej sali wykładowej, opierając się o szeroką poręcz swego krzesła, Knut chłonął każde słowo Blevinsa, który dowo­dził, że właściwa data drugiego małżeństwa Temistoklesa była

o dwa lata i siedem dni późniejsza od daty, którą podaje ten analfabeta i osioł Frutari z Padwy. Knut zachwycał się przedsta­wieniem, jakie dawał młody Blevins i czuł, że odwoływanie się do tych twardych, nie pozbawionych sensu faktów jest rzeczą słuszną.

Uświadomił sobie, że jakieś rozwiązłe chłopaki gorszej kategorii grają tuż za nim w pokera. Jego ucho, czułe na odgłosy prerii, podchwyciło szepty: „Dwa do puli” i podnieś dwie główki”. Knut odwrócił się i zmarszczył brwi wobec tych kpin z głosu nauki.

Gdy odwrócił się z powrotem, usłyszał, że winowajcy zachi­chotali i podjęli swą grę. Profesor Blevins również się zorientował, że coś jest nie w porządku; on też zmarszczył brwi, lecz nic nie powiedział. Knut siedział w zamyśleniu. Patrzył na Blevinsa niemal jak na chłopca. Było mu go żal. Chciałby oddać temu chłopcu dobrą przysługę.

Gdy wykład się skończył, szwendał się koło pulpitu Blevinsa dopóty, dopóki inni studenci nie wynieśli się z sali. Wtedy mruknął:

Jest pan morowym chłopem, profesorze. Chcę coś dla pana zrobić. Jeśli któryś z tych chłopaków będzie robić bałagan, pan mnie tylko zawoła, a ja trzepnę tego łajdaka.

Profesor Blevins przemówił w sposób kulturalny, ale nie­przyjemny:

Ogromnie dziękuję, Axelbrod, ale nie wyobrażam sobie, żeby to kiedyś było potrzebne. Potrafię sam utrzymać dyscyplinę wśród studentów. Do widzenia. Och, jeszcze chwilę. Chciałem panu coś powiedzieć. Życzyłbym sobie, żeby pan nie starał się tak usilnie zwrócić na siebie uwagi, gdy wywołuję pana do odpo­wiedzi. Opowiada pan tak niepotrzebnie rozwlekle i uśmiecha się pan, jakby we mnie było coś nadzwyczaj zabawnego. Nie mam nic przeciw temu, żeby uważał mnie pan za zabawną figurę na gruncie prywatnym', ale na wykładzie istnieją pewne kon­wencje, wie pan, pewne małe konwencje.

Ależ, profesorzel — załkał Knut. — Nigdy nie stroję z pana żartów! Nie wiedziałem, zje się uśmiecham. Jeśli to robię, to chyba z radości, że moja stara, głupia głowa dobrze pojmuje lekcję.

Dobrze, dobrze, to bardzo pocieszające, doprawdy. I jeśli zechce pan być nieco więcej uważny...

Profesor Blevins odsłonił zęby w lodowatym uśmiechu i pośpie­szył do Klubu Absolwentów, aby dowcipkować na temat starego Knuta i jego sposobu wymawiania „j", podczas gdy w opusto­szałej sali Knut siedział owiany chłodem — przygnębiony, stary człowiek. Przez okno wpadał blask jesieni; czyste, chłopięce okrzy­ki wznosiły się ponad boiskiem. Ale miłośnik jesieni wygładził swój torbiasty rękaw, wlepił wzrok w tablicę i widział w niej tylko szarzyznę październikowego ścierniska wokół swej dalekiej chatki. Gdy wyobrażał sobie, jak uniwersytet obserwuje go, stro­jąc sobie żarty z niego i z jego uśmiechu, ogarniało go onie­śmielenie i wstyd albo dzika wściekłość. Czuł się samotny bez swej kotki, bez znakomitego krzesła z bawolich rogów, bez sło­necznego progu swej chatki i bez kraju, który go rozumiał. Był już na uniwersytecie mniej więcej od miesiąca.

Zanim wyszedł z sali, stanął za pulpitem wykładowcy 1 spojrzał na wyimaginowane audytorium.

Mógłbym stać tutaj jako profesor, gdybym tu przybył wcześ­niej — powiedział miękko sam do siebie.

Uspokojony płynnym złotem jesieni zalewającym ulice, ruszył przez Whitney Avenue w stronę samotnego wzgórza East Rock. Obserwował pieszczotę światła na skarpie urwiska, słuchał deli­katnej muzyki liści, oddychał powietrzem brzemiennym w opo­wieści o starej Nowej Anglii.

Mógłbym teraz pisać poezjè — wykrzyknął nagle w podnie­ceniu — gdybym tylko... gdybym tylko umiał pisać poezje!

Wspiął się na szczyt East Rock, skąd mógł widzieć budynki Yale, niby wieże Oxfordu, i cieśninę Long Island, i samą jaskrawobiałą Long Island za wodą. Zdumiewał się, że Axelbrod z kraju bawełnianych krzewów patrzy sobie poprzez zatoczkę Atlantyku na stan Nowy Jork. Na ławce u krawędzi urwiska zauważył jakiegoś nowicjusza i zirytował się. Nowicjuszem byl Gilbert Washburn, snob, dyletant, o którym Ray Gribble kiedyś powiedział: «Ten chłopak to wstyd dla kursu. Nie dojdzie do I niczego, ani do wysokiego stanowiska, ani do Dwight Hall, ani do niczego innego. Myśli, że jest tak przeklęcie lepszy od reszty kolegów, iż nie szuka niczyjego towarzystwa. Mówią, że uważa siebie za literata, a przecież nawet nie liznął „lit”* jak normalni studenci literatury. Szkoda czasu dla takiego próżnego snoba».

Gdy Knut wpatrywał się w Gila, którego profil rysował się wyraźnym konturem na tle nieba, ogarniał go jakiś straszny duch cnót społecznych, dezaprobaty i tego rodzaju moralne na­stroje. Mimo iż Gil był o wiele za dobrze ubrany, wydawał się być w niewesołym usposobieniu.

Czego mu trzeba, to pracy przy młocce i spania na sianie — mruczał Knut, naśladując niemal sposób mówienia Gribble’a. — Wiedziałby wtedy, kiedy mu było dobrze, i nie wyglądałby tak, jakby go ucho bolało. Pff! — Gil Washburn podniósł się, przy­wlókł do Knuta, spojrzał naó i przysiadł na jego ławce.

Wspaniały widok! — powiedział. Uśmiech miał zachęcający.

• „Lit” ,,mat” łtd. -^BKCtinle używane w USA skróty dla ozna­czenia studiów literac' Taatycznych itp,

Uśmiech ten był dla Knuta symbolem owej sztuki życia, dla której — aby ją posiąść — przybył na uniwersytet. Z zabawnym pośpiechem wyłamał się ze swego moralnego stanowiska i wszy­stkie zmarszczki na jego pobrużdżonej twarzy pogłębiły się, gdy odpowiadał:

Tak. Myślę, że Akropolis musi podobnie wyglądać.

Niech pan posłucha, Axelbrod. Właśnie myślałem o panu.

Tak?

Powinniśmy się poznać. My dwaj jesteśmy skandalem na kursie. Przybyliśmy tutaj, by marzyć, a te wścibskie, małe kozioł­ki, jak Atchiston i Giblets, czy jak tam nazywa się ten z pańskie­go pokoju, uważają nas za głupców nie mających celu w życiu. Może pan się ze mną nie zgodzić, ale twierdzę, że pan i ja jesteśmy bardzo do siebie podobni.

Dlaczego pan sądzi, że przyjechałem tu, aby marzyć? — zjeżył się Knut.

Och, siadywałem blisko pana w ogólnej sali i słyszałem, jak próbował pan uspokoić poczciwego Atchisona, kiedy zapalał się w dyskusji na temat powodów uczęszczania na uniwersytet. Stary, nadgryziony przez mole temat! Zastanawiam się, czy nie omawiali go już Kain i Abel w Rajskiej Uczelni Rolniczej. Wie pan, Abel zgarniający odznaczenia, bardzo pobożny i wysoko stojący w hierarchii, a Kain lubiący czytać poezje.

Tak — rzekł Knut. — A profesor Adam zwykł wtedy mawiać: „Kainie, nie czytaj tych wierszy; to ci nie pomoże w algebrze”.

Oczywiście. Czy nie chciałby pan zajrzeć do tego tomu Musseta? Byłem na tyle sentymentalny, że go tu dzisiaj przy- taszczyłem. Udało mi się go dostać w zeszłym roku za granicą.

Gil wyciągnął z kieszeni książkę, jakiej Knut nigdy przedtem nie widział, szczupły tomik w dziwnym języku, oprawny w ręcznie tłoczoną skórę marokańską — zniewieściały bibelot, na który farmer z prerii gapił się z ogromną przyjemnością. Książka prawie znikła w jego wielkich rękach. Wskazującym palcem lękliwie pogładził skórę, przerzucił kartki.

Nie umiem tego przeczytać, ale zawsze myślałem, że muszą

istnieć takie książki jak ta.

Słuchaj pani — krzyknął Gil. — Dziś wieczorem w Hartford

gra Ysayel Chodźmy go posłuchać. Pojedziemy tam. Próbowałem | namówić kilku kolegów, ale pomyśleli pewno, że jestem idiota.

Knut nie miał pojęcia, co to jest „Ysaye”, ale zawołał: „Oczy­wiście!”

Gdy przybyli do Hartford, zorientowali się, że razem mieli w sam raz tyle pieniędzy, żeby zjeść obiad, wysłuchać Ysaye z miejsc na galerii i wrócić — ale tylko do Meriden. W Meriden Gil zaproponował:

A więc chodźmy pieszo do New Haven. Da pan radę? — Knut nie wiedział, czy do uczelni było cztery mile czy czterdzieści, ale odparł: „Oczywiście”. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy ostrzegano go wprawdzie, że ze względu na tuszę musi być ostrożny, ale dziś wieczorem może sobie pozwolić.

W muzyce Ysaye’a, pierwszego prawdziwego muzyka, jakiego kiedykolwiek słyszał, Knut odnalazł wszystkie owe niewiary­godne rzeczy, o których czytał u Williama Morrisa i w Królew­skich Idyllach. Oglądał wysokich rycerzy i smukłe księżniczki w białych atłasach, zamglone bramy opuszczonych miast i chwałę rycerstwa, którego nigdy nie było.

Szli więc z hałasem szosą w blasku październikowego księżyca, zatrzymując się, aby kraść jabłka i przekrzykiwać się na osre­brzonych księżycem wzgórzach, znajdując chłopięcą i bardzo na­turalną radość w uganianiu się za pospolitym kundlem. Prze­ważnie Gil był tym, który mówił, a Knut tym, który słuchał; lecz Knut dał się wciągnąć w opowieści o dniach pionierskich,

o śnieżnych burzach, o żniwach i o pierwszym wzejściu zielonej pszenicy. Mówiąc o Atchisonie i Gribble’u z ich kursu, obydwaj byli młodzieńczo zgryźliwi i butni. Ale nie byli zgryźliwi długo, gdyż tej nocy odezwał się w nich atawizm. Byli wędrownymi minstrelami — trubadur Gilbert ze swym przybocznym to­warzyszem.

Przybyli na miejsce około piątej nad ranem. Niezgrabnie szu­kając słów, które wyraziłyby jego uczucia, Knut wyjąkał:

No, to było pyszne. Pójdę teraz do łóżka i będę śnił o...

Do łóżka? Bzdury! Niech pan nigdy w to nie wierzy, że te­raz trzeba skończyć zabawę w jej najlepszym punkcie. Zbyt mało jest dobrych zabaw. Poza tym to zaledwie cząstka wieczoru. Poza tym jesteśmy głodni. Poza tym — och, poza tym! Niech pan

tu sekundę zaczeka. Biegnę do swojego pokoju po trochę pie­niędzy i coś sobie zjemy. Niech pan zaczeka! Proszę bardzo!

Knut czekałby przez całą noc. Przeżył prawie siedemdziesiąt lat, przejechał tysiąc mil i przecierpiał Ray’a Gribble, aby spotkać Gilberta Washburna.

Policjanci dziwili się na widok starca w celuloidowym koł­nierzyku i chłopca o bogatym wyglądzie, kroczących ramię w ramię wzdłuż Chapel Street w poszukiwaniu restauracji odpowiedniej dla poetów. Wszystkie były zamknięte.

Getto będzie się teraz budzić — powiedział Gil. — Pójdziemy tam kupić coś do zjedzenia i weźmiemy to do mojego pokoju. Mam trochę herbaty.

Knut parł za nim poprzez ciemne ulice tak swobodnie, jak

gdyby zawsze był nocnym ptaszkiem, mającym odrazę do czegoś tak prowincjonalnego jak łóżko. Na Oak Street, wśród nędznych sklepów, zadymionych świateł i wylotów alei, znaleźli otwartą

już spelunkę. Gilowi udało się kupić biszkopty w pudełkach, ser śmietankowy, skrzydełko kurczęcia, butelkę śmietany. Podczas gdy Gil dobijał targu, Knut wpatrywał się w ulicę, mlecznie oświetloną chwiejnymi płomykami gazu, i w pierwsze, nikłe zarysy nadchodzącego dnia; z zaciekawieniem patrzył na koszerne znaki i ogłoszenia pisane rosyjskimi literami, na otulone w szale kobiety i na brodatych rabinów. I gdy tak patrzył, gromadziło się w nim zadowolenie, którego nigdy już nie mógłby utracić. Dzisiejszej nocy odbył podróż za granicę.

Pokój Gila Washburna pełen był tych bezużytecznych, miłych przedmiotów, które Knut chciał tam zobaczyć. Więcej zresztą mówił o życiu Gila w Paryżu niż o obecnym: perskie dywaniki, srebrny serwis do herbaty, sztychy i książki. Knut Axelbrod z chatki krytej papą i z podwórek farm hodowlanych patrzył na to z satysfakcją. Szerokobrody, zagłębiony w miękkim fotelu, chrząkał radośnie, podczas gdy Gil rozniecał ogień.

Przy kolacji rozmawiali o wielkich ludziach i wzniosłych ideałach.

Była to przyjemna rozmowa, nie pozbawiona wesołych uwag pod adresem Gribble’a, Atchisona i Blevinsa, wszystkich śpiących teraz grzecznie w swych łóżkach. Gil czytał wyjątki ze Steven- sona i Anatola France’a, a na koniec własne wiersze.

Czy owe wier9ee były dobre czy złe — nie miało to znaczenia. Dla Knuta cudem było spotkać kogoś, kto je właśnie napisał.

Tempo rozmowy słabło, zaczęli ziewać. Knut zrozumiał, że jesienne szaleństwo ma się ku końcowi i śpiesznie powstał. Gdy mówił „do widzenia”, czul się tak, jakby po krótkiej drzemce mieli wrócić do tej nieskończonej, romantycznej nocy.

Ale kiedy wychodził, był już dzień: wpół do siódmej rano; spokojny, silny blask oświecał mury z czerwonej cegły.

Mogę teraz przychodzić do niego mnóstwo razy, znalazłem przyjaciela — powiedział Knut. Kurczowo ściskał tom Musseta; Gil ubłagał go, aby go zabrał.

Wchodząc na schodki West Divinity, Knut poczuł się bardzo zmęczony. Przy dziennym świetle przygoda wydawała się jeszcze bardziej niewiarygodna.

Gdy wchodził do gmachu, westchnął ciężko:

Zdaje mi się, że starość i młodość nie mogą długo iść ze sobą w parze. — Gdy wszedł na schody, rzekł: — Gdybym znowu zobaczył się z tym chłopcem, byłby mną znużony. Powiedziałem mu wszystko, co miałem do powiedzenia. — Ale gdy otwierał drzwi, dodał: — Oto, po co przyjechałem na uniwersytet — po tę jedną noc. Odjadę, zanim zniszczę jej piękno.

Napisał kartkę do Gila i zaczął pakować swój teleskop. Nie zbudził nawet Ray Gribble’a chrapiącego w stęchłym powie­trzu.

Tego popołudnia o piątej w przedziale pociągu zdążającego na zachód siedział stary człowiek i uśmiechał się. W oczach miał zadowolenie, a w rękach małą, francuską książeczkę.

Przelotyl Juliusz Kydryński

DOROTHY PARKER (1893—1967)

Blondyna

Hazel Morse była wysoką, jasną blondynką tego typu, co to pobudza niektórych mężczyzn do pogwizdywania i szelmowskiego ruchu głową przy słowie „blondynka”. Hazel szczyciła się swymi małymi stopami i tę próżność przypłacała cierpieniem, wciskając stopy w przykrótkie pantofelki o tępych czubkach i wysokich obcasach. Zdumiewające były jej ręce: długie, nerwowe, o wycię­tych głęboko, wypukłych paznokciach — nieoczekiwane zakończe­nie miękkich białych ramion, usianych bladobrązowymi punk­cikami. Bąk tych nie powinna była zniekształcać tanią biżuterią.

Nie należała do kobiet skłonnych do rozpamiętywania. Kiedy skończyła trzydzieści lat, dni młodości były już dla niej tylko zamazanym, migotliwym ciągiem, starym filmem odegranym przez obcych ludzi.

W latach wczesnej młodości, po długotrwałej chorobie i śmierci matki — melancholijnej wdowy — zaczęła pracować w hurtowym magazynie mód. Były to jeszcze czasy dużych kobiet, ona zaś była wówczas bajecznie kolorowa, smukła, o wysoko sklepio­nych piersiach. Praca jej nie należała do uciążliwych; spotykała wielu mężczyzn i spędzała z nimi wiele wieczorów, śmiejąc się z ich dowcipów i zapewniając, że mają wspaniałe krawaty.

Mężczyźni lubili ją, ona zaś uważała za rzecz samo przez się zrozumiałą, że sympatia wielu mężczyzn jest cenna. Zdawało jej się, że powodzenie takie jest na tyle pożądane, iż w zdobycie go warto włożyć najwyższy wysiłek. Mężczyźni lubią cię, kiedy jesteś zabawna, a kiedy lubią, zapraszają do lokali i ty to lubisz.

Na szczęście dla niej była naprawdę zabawna. Była dobrym kom­panem. Mężczyźni lubią, kiedy kobieta jest dobrym kompanem.

Poza tym nie zaprzątały jej uwagi żadne mniej czy więcej skomplikowane problemy. Nigdy nie przychodziło jej na myśl, że lepiej mogłaby spędzić czas robiąc co innego. Jej poglądy, a raczej jej zamiłowania były zbieżne z poglądami i zamiłowa­niami innych dobrze zbudowanych blondynek, wśród których znajdowała przyjaciółki.

Pracowała już kilka lat w magazynie mód, kiedy poznała Herbie’ego Morse. Był smukły, nerwowy, atrakcyjny. Miał ru­chliwe zmarszczki wokół błyszczących, brązowych oczu i nawyk obgryzania paznokci do skóry. Pił potężnie; uważała, że to jest zabawne. Zwykła go witać aluzją do jego zachowania się po­przedniego wieczora.

Ależ miałeś wczoraj spust! — wołała śmiejąc się. — Myśla­łam, że umrę ze śmiechu, kiedy tak zapraszałeś kelnera do tańca!

Pokochała go od pierwszego spotkania. Oczarował ją niedbale rzucanymi sentencjami, zręcznie wplatanymi powiedzonkami ze znanych wodewilów i komiksów. Wstrząsał nią dreszcz, kiedy jego dłoń wsuwała się w rękaw jej płaszcza; pragnęła gładzić jego lśniące, gładkie włosy. Był jakby stworzony dla niej. Pobrali się w sześć tygodni od dnia, kiedy go poznała.

Radowała ją myśl, że jest zaręczona; kokietowała tym, bawiła się tym. Dawniej także miewała propozycje małżeństwa, i to nawet nie raz, ale tak się składało, że wszystkie one pochodziły od grubych, poważnych mężczyzn, którzy odwiedzali magazyn mód jako kupcy; mężczyźni z Des Moines, Houstonu i Chicago, i jak mówiła, z jeszcze śmieszniejszych miejscowości. Już sama myśl, że mogłaby zamieszkać gdzieś poza Nowym Jorkiem, była dla niej niezwykle komiczna. Tak więc nie zastanawiała się po prostu nad takimi niepoważnymi propozycjami.

Chciała wyjść za mąż. Zbliżała się do trzydziestki, a lata nie mijały bez śladu. Zaczęła już trochę tyć i ciało traciło jędrność; włosy ciemniały i zaczęła je niefachowo utleniać. Nawie­dzały ją nawet chwile obawy, że straci posadę modelki. I tyle już tysięcy wieczorów była dobrym kompanem dla swych wielbi­cieli! Teraz była dobrym kompanem bardziej z obowiązku niż ze szczerej chęci.

Herbie zarabiał nieźle, wynajęli więc małe mieszkanko za miastem. Był tam stołowy w stylu hiszpańskim, z wiszącą pośrodku lampą w kształcie szklanej kuli wątrobianego koloru, i bawialnia z garniturem pluszowych mebli „solidnej tapicerki” i paprocią, i reprodukcją Hennerowskiej Magdaleny o rudych włosach i w nie­bieskich szatach. Sypialnia była szaro-różowa; na toaletce Hazel stała fotografia Herbie’ego, na biurku Herbie’ego podobizna Hazel.

Hazel gotowała — gotowała doskonale — robiła zakupy, plotko­wała z dostawcami i Murzynkami z pralni. Kochała swoje mieszka­nie, kochała swoje nowe życie, kochała Herbie’ego. W pierwszych miesiącach małżeństwa dała mu całą namiętność, do jakiej była zdolna.

Dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była zmęczona. Jakże rozkosznym odprężeniem stało się to nowe życie; było świętem, bo nie musiała już być dobrym kompanem. Jeżeli bolała ją głowa albo puls był przyśpieszony, mogła się skarżyć żałośnie jak dziecko. Jeżeli nie była usposobiona, mogła nie rozmawiać. Jeżeli łzy cisnęły jej się do oczu — pozwalała im spływać.

W pierwszym roku małżeństwa popadła w nawyk łatwych łez. Zresztą nawet w latach, kiedy była „dobrym kompanem”, znali ją przyjaciele ze skłonności do płaczu o byle co. Jej reakcje w teatrze były zawsze okazją do żartów. Na przedstawieniu potrafiła płakać nad wszystkim: nad ubóstwem kochanków, nad miłością nieodwzajemnioną jak i nad szczęśliwą, nad cnotą uwie­dzionej, nad oblubieńcami, nad trójkątami małżeńskimi, nad wier­nością sług itp.

Spójrzcie na Hazel — mawiali jej przyjaciele — już się rozkleja.

Małżeństwo dało jej wypoczynek, odprężenie i jeszcze więicszą łatwość łez. Dla niej, która niegdyś śmiała się tak wiele, płacz był rozkoszą. Wszystkie« smutki stały się jej smutkami; była samą tkliwością. Mogła płakać długo, tkliwie nad sprawozdaniami prasowymi o porwanych dzieciach, opuszczonych żonach, o bezro­botnych, o zbłąkanych kotach, o bohaterskich psach. Nawet kiedy nie miała już przed sobą gazety, myśli jej wracały do tych wiado­mości 1 po pulchnych policzkach spływały łzy.

Naprawdę — mawiała do Herbie’ego — Jak się tak zasta­nowić, to wszystko na świecie jest smutne.

I 83

Hm... — odpowiadał Herbie.

Nie tęskniła za nikim. Tłum ludzki — ci wszyscy, dzięki którym zetknęła się z Herbie’em, wypadali powoli z ich życia’ kiedy zastanawiała się nad tym, dochodziła do wniosku, że to zupełnie naturalne. Teraz było życie domowe. Był spokój.

Ale rzecz w tym, że Herbie się nudził.

Przez jakiś czas było mu dobrze tak we dwoje. Uważał tę dobrowolną izolację za coś nowego i pełnego uroku. Ale to się skończyło niespodziewanie i gwałtownie. Któregoś wieczoru, kiedy siedzieli w swym ogrzewanym centralnie bawialnym pokoju — milczał uparcie; następnego wieczora było to samo.

Nudziła go jej mglista melancholia. Początkowo, ilekroć wraca­jąc do domu zastawał ją zmęczoną i smutną, całował jej szyję, gładził ramiona i prosił, by powiedziała swemu Herbie’emu, o co chodzi. Lubiła to. Ale z biegiem czasu Herbie dostrzegł, że smutek jej nie miał żadnej realnej, osobistej przyczyny.

Na litość boską — mówił. — Znowu się zamartwiasz! Do­skonale! Siedź sobie i zamartwiaj się. Ja wychodzę! — Wymykał się z domu i wracał pijany późną nocą.

Oszołomiło ją to. Nie mogła zrozumieć, co się stało z ich pożyciem małżeńskim. Kochali się i nagle — zda się bez przyczyny — stali się wrogami. Nie mogła tego pojąć.

Odstępy czasu pomiędzy jego wyjściem z biura a powrotem do domu stawały się coraz dłuższe. Były to dla niej godzin; strasznej męki. Przeżywała gehennę widząc w wyobraźni, że wpadł pod samochód, że broczy krwią, że leży martwy, okryty prześcieradłem. Potem minęły obawy o jego życie i zdrowie. Pozostały gorycz i ból. Przecież jeśli człowiek chce być razem z innym naprawdę, to śpieszy do niego. Pragnęła rozpaczliwie, by chciał być z nią. Godziny czekania na niego mijały bezbarwne i martwe aż do chwili, kiedy wracał. Przychodził często dopiero koło dziewiątej. Zazwyczaj miał już za sobą wiele kolejek; wesołość po nich już wygasła, ale był głośny, kłótliwy i skory do zniewag.

Mówił, że jest zbyt nerwowy, by siedzieć przez cały wieczór bezczynnie. Chełpił się tym, że nie przeczytał w swoim życiu ani jednej książki, i kto wie, czy nie było to prawdą.

Czego chcą ode mnie? Żebym siedział z tą klępą przez cały

84

wieczór na własnym tyłku? — pytał retorycznie 1 chyłkiem wymy­kał się z domu.

Nie wiedziała, co ma robić. Nie umiała sobie z tym poradzić. Nie potrafiła znaleźć z nim porozumienia.

Walczyła zapamiętale ogarnięta pasją podtrzymywania ogniska domowego; gotowa była gryźć i drapać w jego obronie. Chciała mieć to, co nazywała „własnym cichym domem”. Chciała mieć troskliwego męża, który nie pije, który śpieszy na obiad, który punktualnie wychodzi do pracy; chciała cichych wieczorów ro­dzinnych. Myśl o innym mężczyźnie przejmowała ją wstrętem. Myśl o tym, że może Herbie szuka zbliżenia z inną kobietą, doprowadzała ją do szału.

Zdawało jej się, że wszystko, co czyta — powieści wypożyczane | czytelni, nowele w periodykach, szpalty dla kobiet w gazetach — kręci się dokoła żon, które utraciły miłość swych mężów. Wolała to teraz aniżeli opowieści o spokojnych, kochających się małżeń­stwach, które przez całe życie są szczęśliwe.

Była przerażona. Kilka razy, kiedy Herbie wracał do domu wieczorem, zastawał ją ubraną do wyjścia i uszminkowaną.

Chodźmy poszaleć, co ty na to? — witała go. — Dość się człowiek wyleży i odpocznie po śmierci!

Szli więc do tanich restauracji i mniej kosztownych kaba­retów. Ale zazwyczaj wyprawy te kończyły się żałośnie. Teraz nie bawił jej widok pijanego Herbie’ego. Nie mogła śmiać się z jego dowcipów, z takim napięciem liczyła wypite kieliszki. Nie potrafiła powstrzymać się od upomnień: — Herbie, masz już chyba dość, nie? Rano będziesz się czuł okropnie!

Herbie’ego to rozjątrzało. — Co za zrzęda...! Dobrze, zrzędź, zrzędź, zrzędź! Nic innego nigdy nie robi! Żaden z niej kompan. Do niczego! — Zaczynały się sceny, jedno z nich wstawało i wy­biegało w furii.

Nie umiałaby dokładnie określić dnia, w którym zaczęła pić w samotności. Jej dni niczym nie różniły się pomiędzy sobą. Pły­nęły jeden za drugim jak krople deszczu po szybie i jak krople znikały na zawsze. Minęło pół roku od ich ślubu, potem rok. Potem trzy lata.

Dawniej nigdy nie czuła potrzeby alkoholu. Mogła siedzieć przez całą noc przy stoliku, przy którym towarzystwo piło na umór,

4

1 nigdy nie straciła świeżości wyglądu ani jasności myśli; nigdy też nie raziło jej to, co się działo wokół. Jeżeli zamawiała dla siebie koktajl, było to tak niezwykłe, że wywoływało żartobliwe komentarze. Ale teraz była w niej udręka. Często po kłótni Herbie nie wracał na noc do domu i później nie mogła się dowie­dzieć, gdzie spędził czas. Serce jej ściskało się boleśnie, a myśli krążyły z zawrotną szybkością niby wiatrak elektryczny.

Nie znosiła smaku alkoholu. Gin — czysty czy w mieszan­kach — przyprawiał ją o mdłości. Po kilku doświadczeniach doszła do wniosku, że najlepiej znosi whisky. Pijała ją bez wody, bo dawało to najszybszy efekt.

Herbie to aprobował. Cieszył się widząc ją pijaną. Obojgu zdawało się, że dzięki piciu wróci jej dawny humor, a z nim dobre wspólne życie. — Kochana dziewczyna! — mówił z uzna­niem. — Lubię, jak jesteś pod gazem, maleńka!

Ale zbliżenie nie przychodziło. Kiedy zaczynali pić, było im dobrze ze sobą i wesoło, bardzo szybko jednak wybuchały gwałto­wne sprzeczki. Bano budzili się nie bardzo pamiętając, co się działo wczoraj, ale każde z nich czuło się znieważone i rozgory­czone. Wtedy nastawały dni zaciętego milczenia.

Był czas, kiedy sprzeczki ich zaczynały się w łóżku. Były tam pocałunki i czułości, i przyrzeczenia... — O, Herbie, teraz życie będzie piękne, teraz będzie nam dobrze razem. Byłam zrzędą. Może byłam przemęczona... Ale od dziś będzie już dobrze, zo­baczysz!

Teraz nie było już tych szczerych pojednań. Czułość budziła się tylko w krótkich chwilach wspaniałomyślności zrodzonej z alkoholu, zanim większa jego ilość nie rzuciła ich w nową walkę. Sceny stawały się coraz gwałtowniejsze. Były tam rzu­cane głośne obelgi, były szturchańce, a nawet mocne uderzenia. Kiedyś Herbie podbił jej oko. Następnego dnia ujrzawszy, co zrobił, przeraził się. Nie poszedł do pracy; nie odstępował jej, doradzał różne środki, obsypywał siebie najczarniejszymi prze­kleństwami. Ale zaraz potem, kiedy wypili kilka kieliszków „na zgodę", zaczęła tak żałośnie rozpamiętywać wczorajsze wydarze­nia, że Herbie krzyknął na nią, wybiegł z domu i nie było go przez dwa dni.

Za każdym razem, kiedy tak wybiegał w furii, groził jej, że

Ul y

)

ale wróci. Nie wierzyła w to, nie myślała nigdy o rozstaniu. Gdzieś w głębi jej serca żyła mglista nadzieja, że wszystko się ułoży, że ona i Herbie zaczną żyć jak najlepsze stadło małżeńskie. Przecież tu był jej dom, jej meble, jej mąż, jej przystań. Nie wyobrażała sobie, że może być inaczej.

Nie umiała już krzątać się po domu i zajmować gospodar­stwem. Łzy, które kiedyś przychodziły jej z pomocą, teraz były bezsilne. Gorące krople, co spływały po jej twarzy, były już tylko dla niej. Bez przerwy chodziła po mieszkaniu, a myśli jej nie­ustannie krążyły wokół Herbie’ego. Wtedy właśnie zrodził się w niej strach przed samotnością, strach, którego nie umiała przezwyciężyć. Człowiek może być sam, kiedy jest szczęśliwy; w cierpieniu nie znosi samotności I chce mu się wyć z przeraże­nia.

Zaczęła pić sama; małymi porcjami, ale przez cały dzień. Tylko kiedy piła z Herbie’em, alkohol wzburzał ją i był szybki w działaniu. Kiedy była sama — łagodził jej ból. Żyła w jego zamroczeniu. Życie jej przybierało teraz kształt sennego marze­nia. Nie było w nim już nic przerażającego.

Do sąsiedniego mieszkania wprowadziła się niejaka pani Mar­tin — duża blondyna, około czterdziestki. Powierzchowność jej była niejako zapowiedzią tego, jak w tym wieku wyglądać będzie pani Morse. Zawarły znajomość i wkrótce stały się nierozłączne. Hazel spędzała teraz u niej całe dni. Piły razem i czuły się bliższe jedna drugiej po pijaństwie minionej nocy.

Hazel nigdy nie zwierzała pani Martin swych żalów do Herbie’ego. Sprawa ta była dla niej zbyt bolesna, aby mówienie

o niej mogło sprawić ulgę. Dała do zrozumienia, że interesy męża zatrzymują go długo poza domem. Zresztą nie było to ważne. W środowisku pani Martin mężowie jako tacy odgrywali raczej mglistą rolę.

Nikt nie widział małżonka pani Martin. Nie wiadomo, czy w ogóle istniał. Każdy mógł snuć dowolne przypuszczenia na ten temat. Miała wielbiciela, Joego, który odwiedzał ją prawie co wieczór. Często przyprowadzał ze sobą kilku przyjaciół. Nazy­wały ich „chłopcami”. Byli to zazwyczaj wielcy, rudowłosi, weseli mężczyźni, w wieku lat czterdziestu pięciu czy pięćdziesięciu.

Hazel chętnie przyjmowała zaproszenia do tego towarzystwa —

Herbie bardzo rzadko teraz przychodził na noc. Jeżeli wracał do domu, nie szła do pani Martin. Zostawała w domu, choć wieczór z Herbie’em nieodzownie kończył się kłótnią. W głębi jej świa­domości wciąż jeszcze kiełkowało cieniutkie pasemko nadziei, że może tego właśnie wieczora wszystko się odmieni.

Chłopcy” przynosili ze sobą do pani Martin duże ilości trun­ków. Pijąc z nimi Hazel odzyskiwała wesołość, humor i swobodę. Szybko stała się popularna. W chwilach kiedy była już na tyle zamroczona, że ostatnia awantura z Herbie’em zacierała się w jej pamięci, aprobata „chłopców” szczególnie ją podniecała. Czy może jest zrzędą? Albo dym kompanem? Dobra, są tacy, co myślą inaczej!

Ed był jednym z „chłopców”. Mieszkał w Utica, miał, wedle jego słów, „własny interes”, ale przyjeżdżał do Nowego Jorku prawie co tydzień. Był żonaty. Pokazywał Hazel najnowsze foto­grafie syna i córki; Hazel chwaliła je skwapliwie i szczerze. Wkrótce wszyscy zaakceptowali fakt, że Ed jest jej przyjacielem.

Kibicował, kiedy grała w pokera; siedział przy niej podczas gry i niby przypadkowo dotykał jej kolan. Sprawiało jej to przyjemność. Często wracała do domu z banknotem dwudziesto- lub dziesięciodolarowym, a nieraz z całą garścią pomiętych banknotów. Cieszyło ją to. Herbie, wedle jej słów, stał się teraz trudny w sprawach pieniężnych. Prośba o pieniądze prowadziła nieuchronnie do kłótni.

Co, u diabła, robisz z pieniędzmi? — krzyczał. — Chyba wszystko wydajesz na whisky?

Staram się prowadzić ten dom jako tako przyzwoicie — odparowywała. — Czy nigdy nie zastanawiałeś się .nad tym? Oczywiście, jego lordowska mość nie przejmuje się takimi spra­wami!

Nie umiałaby dokładnie określić, od kiedy zaczęła Edowi ule­gać. Na powitanie i pożegnanie zwykle całował ją w usta; także w ciągu całego wieczora darzył ją krótkimi, szybkimi pocałunka­mi. Sprawiały jej raczej przyjemność. Nigdy jednak nie myślała

o tych pocałunkach, kiedy Eda nie było przy niej.

Nieraz czule gładził jej plecy i ramiona, mówiąc:

Moja jasnowłosa czarodziejka, moja laleczka...

Któregoś popołudnia, kiedy wróciła od pani Martin, zastała w sy-

88

plalnl Herbie’ego. Nie było go przez kilka nocy, które najwyraź­niej spędził na pijaństwie. Twarz miał szarą, ręce mu drżały Jak w febrze. Na łóżku stały dwie stare walizy, pełne po brzegi. Pozostała tylko jej fotografia na biurku; w otwartych szeroko drzwiach jego szafy wisiały puste wieszaki.

Wieję stąd — powiedział. — Mam dość wszystkiego. Dostałem pracę w Detroit.

Usiadła na brzegu łóżka. Piła dużo poprzedniej nocy, a cztery kieliszki whisky wypite przed chwilą u pani Martin jeszcze bar­dziej ją zamroczyły.

Dobrą pracę? — spytała.

O, tak — powiedział. — Wygląda, że całkiem dobra.

Z wysiłkiem zamknął walizkę, klnąc cicho przez zęby.

Na rachunku w banku jest parę groszy. Książeczka czekowa leży w komodzie. Zatrzymaj sobie meble i wszystkie graty. — Popatrzył na nią i czoło mu zadrgało.

Do diabłal Mam wszystkiego dosyć, mówiłem cii — krzy­knął. — Nie mogę już wytrzymać!

Dobrze, dobrze — powiedziała — przecież słyszę.

Miała wrażenie, że stoją u przeciwległych wylotów głębokiego kanionu. Chwycił ją ostry ból głowy, głos miała ochrypły, znużony. Nie miała nawet siły krzyknąć.

Może się napijesz przed wyjściem? — spytała.

Spojrzał znowu na nią. Kąciki jego warg drgnęły.

Chcesz jeszcze raz spróbować, czy się coś nie zmieni, hę? — powiedział. — Dobra. Dawaj coś. Napijemy się.

Poszła do spiżarni i wypiwszy uprzednio szklankę whisky, przyrządziła mocną mieszankę. Gdy wróciła z dwiema szklankami na tacy, Herbie zacisnął już rzemyki na walizach i stał w płasz­czu i kapeluszu na głowie. Wziął swoją szklankę.

Dobra — powiedział i roześmiał się chrapliwie. — Twoje zdrowie!

Twoje zdrowie — odpowiedziała.

Wypili. Postawił szklankę i wziął do ręki ciężką walizę. Muszę zdążyć na pociąg o szóstej — powiedział.

Szła za nim przez korytarz. W głowie jej natrętnie huczała melodia przeboju, który pani Martin zwykła do znudzenia grać na patefonie. Hazel nigdy nie lubiła tej płyty.

8fl

Noce 1 dni Zawsze zabawa,

Czyż nie Jest nam wesołof

Przy drzwiach wyjściowych postawił walizy i obrócił się ku niej.

No, to do widzenia — powiedział. — Dbaj o siebie. Dasz sobie radę, co?

O, naturalnie — odpowiedziała.

Otworzył drzwi, potem wrócił jeszcze 1 wyciągnął do niej rękę.

Bądź zdrowa, Hazel — powiedział. — Wszystkiego dobrego! Uścisnęła jego rękę.

Przebacz mi, że byłam taka płaksa.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wróciła do spiżarni.

Tego wieczora, kiedy szła do pani Martin, była podniecona i świeża. Chłopcy byli już w komplecie, a wśród nich Ed. Cieszył się, że mógł przyjechać, sypał dowcipami i śmiał się głośno. Po­deszła do niego i powiedziała cicho:

Herbie wyjechał. Chce zamieszkać w Detroit.

Ta-aak? — spytał. Patrzył na nią bawiąc się oprawką wiecznego pióra wsuniętego do kieszeni kamizelki.

Myślisz, że wyjechał na dobre?

Tak. Wiem na pewno. Wiem.

I będziesz dalej mieszkać tu naprzeciwko? Co masz zamiar robić?

Nie wiem. Diabli wiedzą.

Nie możemy tu rozmawiać — szepnął. — Teraz potrzebny ci mały łyczek. Co ty na to?

Tak — potwierdziła. — Masz rację.

Wygrała w pokera czterdzieści trzy dolary. Kiedy skończyli grać, Ed odprowadził ją do mieszkania.

Czy dostanę małego całusa? — spytał.

Wziął ją w swe wielkie ramiona i całował namiętnie. Była bierna. Odsunął ją i spojrzał na nią uważnie.

Czy nie za dużo wypiłaś, kochanie? — spytał z niepokojem. — Może źle się czujesz? I

Skąd! Czuję się wspanialel

n

Wychodząc rano zabrał ze sobą jej fotografią. Powiedział, źe chce ją mieć przed oczami tam, w Utica. — Możesz wziąć tę, co stoi na biurku — rzekła.

Fotografię Herbie’ego schowała do szafy, by na nią nie patrzeć, bo inaczej podarłaby ją na strzępy. Udawało jej się nie myśleć

o Herbie’em. Whisky dopomagała jej w tym. Gdy była w zamro­czeniu, miała spokój.

Związała się z Edem bez namysłu, ale i bez entuzjazmu. Rzadko myślała o nim, kiedy nie było go przy niej. Był dobry dla niej. Często obdarzał ją prezentami i regularnie dawał pie­niądze na utrzymanie. Mogłaby nawet coś niecoś oszczę­dzić. Nie robiła jednak żadnych planów na dzień następny. Potrzeby miała niewielkie, toteż mogła równie dobrze odkładać pieniądze do banku jak trzymać je u siebie.

Kiedy zbliżał się termin odnowienia kontraktu na wynajem mieszkania, Ed poradził jej, by się przeprowadziła. Jego stosunki z panią Martin i Joem były teraz trochę napięte. Pokłócili się przy pokerze.

Do diabła, wyprowadź się stąd! — powiedział. — Chciał­bym, żebyś mieszkała w pobliżu Grand Central. Będzie to dla mnie o wiele wygodniejsze.

Wynajęła więc małe mieszkanko w okolicy Czterdziestej Alei. Co dzień przychodziła do niej Murzynka; sprzątała i robiła kawę. Mam już dość tego pitraszenia — powiedziała Hezel. Eda, który od dwudziestu lat był mężem kobiety namiętnie przywiązanej do gospodarstwa domowego, oczarowało to romantyczne leni­stwo. Popierając je czuł się wielkim panem.

Nie jadała nic aż do obiadu, ale alkohol utrzymywał jej wagę. Kpiła | prohibicji. Zawsze mogła dostać tyle wódki, ile chciała. Nie była nigdy wyraźnie pijana, nie była też nigdy całkiem trzeź­wa. Stałe zamglenie świadomości wymagało jednak dużej codzien­nej porcji. Zbyt małe porcje wprawiały ją w stan depresji.

Ed wprowadził ją do klubu Jimmy’ego. Był z tego dumny Jak przyjezdny, którego biorą za tubylca, gdyż zna małe modne restauracyjki na parterach obdrapanych kamieniczek z brązowego kamienia, w których można dostać zagraniczne whisky i gin,

wymieniwszy uprzednio nazwisko przyjaciela-bywaica. KiuD Jim- my'ego był ulubionym lokalem znajomych Eda.

Tutaj, przez Eda, Hazel poznała wielu mężczyzn i wiele kobiet; zawierała szybkie przyjaźnie. Mężczyźni często zapraszali ją do lokali, kiedy Ed był w Utica. Był dumny z jej powodzenia.

Weszło w zwyczaj, że jeśli nie była zaproszona gdzieś na wie­czór, szła sama do klubu Jimmy’ego. Wiedziała, że zawsze spotka tam znajomych i będzie mogła spędzić z nimi wieczór. Był to klub jej przyjaciół — mężczyzn 1 kobiet.

Kobiety z klubu Jimmy’ego były do siebie podobne; skądinąr’ było to dziwne, gdyż skład tej grupy zmieniał się ustawicznie czy to z powodu kłótni, wyjazdów, czy szukania bardziej ko­rzystnych kontaktów. Jednakże nowo przybyłe zawsze przypo­minały te, które odeszły. Były to zazwyczaj duże, tęgie kobiety, szerokie w ramionach i piersiste, o twarzach powleczonych grubą, miękką, różową skórą. Śmiały się głośno i często, ukazując ciemne zęby bez połysku. Czuło się w nich zdrowie silnych, choć nadwątlonych już organizmów, co to za wszelką cenę bronią się przed procesem zniszczenia. Wiek ich wahał się w granicach od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat.

Używały swych imion własnych w połączeniu z nazwiskami mężów: Florence Miller, Vera Riley, Lilian Błock. Przydawało im to solidności wywodzącej się z instytucji małżeństwa, a za­razem wdzięku swobody. Tylko jedna czy dwie z nich były rozwiedzione. Większość nie wspominała nigdy o swych niereal­nych współmałżonkach; te zaś, co były w separacji od niedawna, chętnie opowiadały o ich właściwościach biologicznych.

Niektóre były matkami, przeważnie jedynego dziecka — syna, który był gdzieś w szkołach, czy córki wychowywanej przez babkę. Nierzadko, dobrze już nad ranem, pokazywały małe zdjęcia amatorskie, ocierając przy tym łzy.

Były to kobiety łatwe w stosunkach, serdeczne, przyjacielskie i opiekuńczo macierzyńskie. Główną ich cechą była beztroska. Nie przejmowały się kłopotami finansowymi. Kiedy zasoby ich malały niepokojąco, zawsze znajdował się nowy fundator; tak było zawsze. Oczywiście, dążeniem każdej z nich było posiadanie stałego wielbiciela, który by zawsze płacił rachunki, w zamian za co zresztą zrezygnowałyby natychmiast z innych adoratorów

iwrifi wrlBiiiiflnfTTnrłrr* mmmm »ł* *

'i-

^ł**- N*"' C** » '^¿ifc.4»%t ^kty VI*£>'S |" ** *''" •' '•

i przywiązałyby się do tego jednego z całym oddaniem. Z latami jednak stawało się to coraz trudniejsze. Uważano, że pani Morse wyjątkowo się powiodło.

Ed miał dobry rok. Podniósł jej pensję i podarował lokowe futro. Hazel musiała się bardzo pilnować, kiedy była z nim Chciał humoru i śmiechu. Nie znosił skarg, smutków i kłopotów.

Wiesz, kochanie — mawiał — mam pełno własnych kłopotów i zmartwień. Nikt nie lubi słuchać o cudzych kłopotach, kochanie. Powinnaś być dobrym kompanem i zapomnieć o wszystkich zmar­twieniach. O, tak! Świetnie. Uśmiechnij się do mnie. To jest moja kochana dziewczyna!

Nigdy nie wszczynała kłótni z Edem, jak to bywało z Herble’em, ale chciała, aby jej było wolno od czasu do czasu okazać smutek. I dziwne. Inne kobiety, które znała, nie musiały ukrywać swych smutnych nastrojów. Pani Florence Miller nierzadko miewała napady histerycznego płaczu, a mężczyźni tylko myśleli, jak by ją rozerwać i rozweselić. Inne przez cały wieczór utyskiwały opo­wiadając o swych smutkach i chorobach, a ich przyjaciele darzyli je zrozumieniem i głęboką sympatią. Tylko ona nie była pożą­dana w chwilach depresji. Któregoś dnia u Jimmy’ego, kiedy nie potrafiła być wesoła, Ed zabrał się i wyszedł.

Czemu u licha nie zostałaś w domu? Psujesz tu wszystkim nastrój! — wrzasnął.

Nawet ludzie, którzy ledwie ją znali, złościli się, kiedy nie była w szampańskim humorze.

Co się z tobą dzieje?! —• wołali. — Bądź młodą, czemu się postarzasz? Wypij kieliszek i strząśnij to z siebie!

Zażyłość jej z Edem trwała już trzy lata, kiedy się przeprowa­dził na Florydę. Odjeżdżając był bardzo zmartwiony; dał jej czek na dużą kwotę i sporo akcji dobrego przedsiębiorstwa, a jego blade oczy pełne były łez, kiedy ją żegnał.

Nie tęskniła za nim. Przyjeżdżał rzadko do Nowego Jorku, najwyżej dwa, trzy razy na rok. Spieszył do niej prosto z pociągu. Była mu zawsze rada, ale nie martwiła się, kiedy wyjeżdżał.

Znajomy Eda, Charley, którego Hazel poznała u Jimmy'ego, adorował ją od dawna; korzystał zawsze z okazji, kiedy mógł Jej dotknąć czy przytulić się do niej. Wciąż pytał wszystkich znajo­mych wkoło, czy kiedykolwiek słyszeli, by ktoś śmiał się tak

W

sfc

rnj

pięknie jak Hazel. Po wyjeździe Eda Charley stał się centralną postacią w jej życiu. Oceniała go słowami: „nie jest najgorszy”. Okres Charleya trwał prawie rok. Potem dzieliła swój czas między Charleya a Sydneya, również bywalca klubu. Potem Charley znikł z horyzontu.

Sydney był to drobny, elegancko ubrany, inteligentny Żyd. Był jej może najbliższy ze wszystkich. Bawił ją, a jej śmiech nie był wymuszony.

Adorował ją bez zastrzeżeń. Czarowała go jej miękkość, jej obfitość. Mówił, że jest wspaniała, gdyż potrafi być wesoła i świeża, nawet kiedy wypije.

Raz to miałem hecę z jedną — opowiadał. — Za każdym razem, jak była wlana, to chciała wyskoczyć przez okno. Je-zussl — dodawał z przejęciem.

Potem Sydney ożenił się z bogatą i zazdrosną panną; potem był Billy. Nie, po Sydneyu przyszedł Fred, potem Billy. Jej przymglona świadomość nie rejestrowała, jak mężczyźni wcho­dzili w jej życie i jak znikali. Nie było żadnych niespodzianek. Nie przeżywała wielkich emocji, kiedy się zjawiali, ani smutku, kiedy odchodzili. Zdawało się, że zawsze jest zdolna do oczarowa­nia mężczyzn. Nie' było wprawdzie już tak zamożnych jak Ed, ale we własnym mniemaniu każdy był dla niej szczodry.

Któregoś dnia doszły ją wiadomości o Herbie’em. Spotkała panią Martin, która jadła obiad u Jimmy’ego, i stara przyjaźń odżyła. Joe, wierny adorator pani Martin, będąc w podróży służbowej spotkał Herbie’ego. Mieszkał teraz stale w Chicago, był w dosko­nałej formie. Żył z kobietą, za którą podobno szalał. Hazel piła tego dnia na umór. Wiadomość o Herbie’em przyjęła z nikłym zainteresowaniem, jak się przyjmuje opowiadanie o wybrykach seksualnych osoby, której nazwisko odnajduje się w pamięci dopiero po chwili zastanowienia.

To już diablo dużo czasu upłynęło, odkąd go widziałam ostat­ni raz. Prawie siedem lat — powiedziała. — Ho, ho — siedem lat!

Jej dni coraz bardziej traciły indywidualne oblicze. Nigdy nie pamiętała dat, nigdy nie była pewna dni tygodnia.

Mój Boże, czyżby to było przed rokiem?! — wołała, kiedy w rozmowie wzmiankowano o jakimś wydarzeniu.

Była bardzo zmęczona życiem. Zmęczona i przygnębiona.

Prawie wszystko wprawiało ją w przygnębienie. Widok starych koni, które powściągane na wędzidłach ślizgały się i potykały na jezdni Szóstej Alei albo stały, opuszczonymi głowami sięgając niemal ziemi. Powstrzymywane długo łzy tryskały z jej oczu, kiedy mijała je na swych obolałych nogach w przykrótkich pan­tofelkach koloru szampana.

Zaczęła myśleć o śmierci. Myśl ta nie odchodziła, użyczając jej jakiegoś smutnego ukojenia. Jak przyjemnie, jak bardzo przy­jemnie musi być umrzeć i odpocząć wreszcie...

Nie pamiętała dokładnie, kiedy po raz pierwszy nawiedziła ją myśl o samobójstwie. Nie była to chyba chwila jakiegoś wstrząsu. Zdawało jej się, że myśl ta tkwiła zawsze w jej mózgu. Wertowała rubryki samobójstw w gazetach. Czy to była epidemia samobójstw, czy też po prostu znajdowała ich tak wiele, gdyż szukała tak chciwie? Rubryki te wzmagały w niej uczucie pew­ności, że ma rację; czuła rozkoszną wspólnotę z tą wielką armią umarłych z własnej woli.

Zamroczona przez whisky zwykle spała do późna, potem leżała jeszcze w łóżku trzymając w ręku butelkę i szklankę aż do chwili, kiedy trzeba było się ubierać i iść na obiad. Od niedawna •odczuwała pewien rodzaj nieufności wobec alkoholu, coś, co odczuwa człowiek wobec starego przyjaciela, który odmówił naj­zwyklejszej przysługi. Nadal najbardziej odpowiadała jej whisky, ale bywały niespodziewane, niewytłumaczalne momenty, kiedy roz­koszna mgiełka spływała i niej, pozostawiając ją zdradziecko w szponach smutku, przygnębienia i wstrętu do życia. Rozkoszo­wała się myślą o spokojnym, chłodnym odejściu, o nirwanie. Nie była nigdy religijna i nigdy nie niepokoiła jej myśl o życiu pozagrobowym. Śniła o dniu, kiedy wreszcie nie będzie musiała włożyć przyciasnych pantofelków, nie będzie musiała się śmiać i słuchać uważnie, udawać zachwytu, nie będzie musiała być dobrym kompanem. Nigdy.

Ale jak to zrobić? Na samą myśl o skoku z okna przeszy­wał ją dreszcz przerażenia. Nie umiała władać bronią. Kiedy w teatrze aktor wyjmował rewolwer, zatykała uszy i nie śmiała spojrzeć na scenę, dopóki nie padł strzał. W mieszkaniu nie miała gazu. Długo patrzyła na swe niebieskie żyły na smukłych przegubach — jedno pociągnięcie ostrzem brzytwy i sprawa

załatwiona. Ale to będzie bolało, bolało piekielnie i trzeba będzie patrzeć na krew. Trucizna — to było coś dla niej: bez smaku, szybkie w działaniu i bezbolesne. Ale tego nie sprzedają w skle­pach, jest zabronione przez prawo. Zastanawiała się jeszcze nad kilkoma innymi możliwościami.

Teraz był w jej życiu nowy mężczyzna — Art. Mały, gruby, dokładny i trudny do wytrzymania, kiedy się upijał. Ale przed nim miała tylko przypadkowych wielbicieli i pragnęła czegoś stałego. Art, jak inni, często wyjeżdżał na kilka tygodni sprze­dawać jedwabie, miała więc wtedy spokój. Przy nim starała się być wesoła, ale ten wysiłek kosztował ją wiele.

Najlepszy kompan świata! — mruczał muskając wargami jej szyję. — Najlepszy kompan świata!

Któregoś wieczora, kiedy byli w klubie Jimmy*ego, poszła do toalety z Florence Miller. Tutaj, barwiąc szminką wargi, dzieliły się doświadczeniami w sprawach bezsenności.

Mówię ci uczciwie — zaczęła Hazel — nie zmrużyłabym oka, gdyby nie butelka Scotcha, którą zawsze biorę do łóżka. Leża­łabym i przewracałabym się tylko z boku na bok. Okropność! Można oszaleć męcząc się tak przez całą noc!

Powiem ci, Hazel — podjęła z ożywieniem pani Miller — nie zasnęłabym przez cały rok, gdybym nie zażywała weronalu. Po nim człowiek śpi jak noworodek.

Czy to nie jest trucizna, czy coś w tym rodzaju? — spy­tała Hazel.

O, jeżeli się weźmie tego za dużo, to można się przejechać na piwo do Abrahama. Biorę tylko pięć granulek, jestem bardzo ostrożna. Po pięciu granulkach jesteś ululana w sam raz.

Czy to można wszędzie dostać? — Hazel była dumna z tego makiawelskiego pytania.

W Jersey możesz dostać, ile zechcesz. Tutaj nic nie dają bez recepty. Czy jesteś już gotowa? Chodźmy zobaczyć, co robią nasi chłopcy.

Tej nocy Art pożegnał się z Hazel przed drzwiami jej mieszka­nia, gdyż przyjechała jego matka. Hazel była jeszcze trzeźwa, a przypadkowo w domu nie było whisky. Leżała na łóżku i wpa­trywała się w sufit.

Wstała wcześnie jak na nią i pojechała do New Jersey. Nigdy

nie jezdziła kolejką podziemną, nie umiała z niej korzystać. Poszła więc na dworzec Pensylwania i kupiła bilet kolejowy do Newark. Nie miała na myśli nic określonego. Przyglądała się kapeluszom siedzących obok niej kobiet, patrzyła przez mętne szyby na płaski, kamienisty krajobraz.

W Newarku poszła do drogerii, poprosiła o talk, szczoteczkę do paznokci i pudełko weronalu. Subiekt był zupełnie obojętny. — Mamy tylko tabletki we flakonikach — powiedział i zapakował mały flakonik pełen białych tabletek ułożonych jedna na drugiej.

Poszła do innej drogerii i kupiła paczkę ligniny, pałeczkę z pomarańczowego drzewa do paznokci i flakonik z tabletkami weronalu. Również i tutaj subiekt nie wykazał żadnego zainte­resowania.

Dobra, porcyjka jak dla wołu — pomyślała i wróciła na dworzec.

W domu ustawiła małe flakoniki w toalecie i stała patrząc na nie z tkliwością.

Leżcie tutaj, niech was Bóg błogosławi — powiedziała cicho; ucałowała końce palców i dotknęła nimi każdego flakonika z osobna.

Murzynka sprzątała właśnie pokój bawialny.

Nettie — zawołała Hazel — bądź aniołem, skocz do Jimmy?ego i przynieś mi ćwiartkę Scotcha, dobrze?

Nuciła czekając na powrót dziewczyny.

Podczas następnych kilku dni whisky służyła jej tak wiernie, jak to bywało w czasach, kiedy po raz pierwszy potrzebowa­ła jej pomocy. W klubie Hazel była najweselsza z całego towa­rzystwa. W domu nie opuszczała jej pogoda. Art był zachwycony.

Któregoś popołudnia umówiła się z nim u Jimmy’ego na obiad. Zaraz po obiedzie miał wyjechać na tygodniowy objazd. Hazel piła przez całe popołudnie; kiedy się ubierała do wyjścia, czuła, że po sennej ociężałości ogarnia ją rozkoszne podniecenie. Ale kiedy wyszła na ulicę, opary whisky niespodziewanie się ulotniły. Opanowała ją straszliwa, miażdżąca depresja, tak że stała chwiejąc się na nogach i nie mogła przez chwilę zrobić ani kroku. Noc była szara, cienki śnieg pokrywał ziemię i ulice lśniły ciemnym, lodowatym blaskiem. Kiedy z trudem sunąc nogami, wolno prze­cinała Szóstą Aleję, duży stary koń ciągnący rozklekotany wóz zwalił się na kolana tuż przed nią. Woźnica zaklął, a gdy koń

robił rozpaczliwe wysiłki, aby powstać na śliskim asfalcie, że wściekłością jął okładać batem nieszczęsne zwierzę. Dokoła ze­brała się grupka ciekawych przechodniów. .

Kiedy weszła do klubu, Art czekał już na nią zniecierpliwiony.

Co się stało, u Boga Ojca? — powitał ją na wstępie.

Ach, tam upadł koń — mówiła zdyszana. — O Boże, tak strasznie mi go żal... Wiesz, to nie chodzi tylko o konie... Wszystko to takie okropne, nie uważasz? Jestem strasznie przy­gnębiona.

Co ty wygadujesz? — irytował się. — Także pomysł przej­mować się wszystkimi Po co się wszystkim przejmujesz?

Nic na to nie poradzę — powiedziała.

Musisz poradzić, mówię ci — rzucił ostro. — Weź się w garść, dobrze? Chodź, usiądź i proszę cię, żebym nie widział już tej skrzywionej twarzy.

Piła gorliwie i próbowała się wziąć w garść, ale nie mogła przezwyciężyć smutku. Przyłączyli się do nich znajomi i zwró­cili uwagę na jej przygnębienie; mimo wysiłku nie mogła wy­dobyć z siebie więcej niż blady uśmiech. Chwilami przykładała chusteczkę do oczu, starając się robić to tak, żeby nikt nie zauważył jej ruchów, ale Art złapał ją na tym kilka razy i siedział nachmurzony, niecierpliwie kręcąc się na krześle.

Kiedy musiał już iść na dworzec, powiedziała, że wyjdzie także i wróci do domu.

To dobra myśl — powiedział. — Może będziesz mogła się przespać i strząsnąć to z siebie. A więc, do czwartku. Błagam cię, żebyś do tego czasu poweselała. Dobrze?

Tak — powiedziała. — Na pewno.

W sypialni rozebrała się szybko. Ruchy jej w niczym nie przy­pominały zwykłej niezdecydowanej powolności. Włożyła nocną koszulę, rozpuściła włosy i szybko przeciągnęła grzebieniem po suchych, odbarwionych pasmach. Potem wyjęła z toaletki dwie fiolki i zaniosła je do łazienki. Nurtujący ją smutek zniknął; czuła rozkoszne podniecenie, jakie ogarnia człowieka, który ma lada chwila otrzymać dawno oczekiwany prezent.

Odkorkowała fiolki, nalała wody do szklanki i stanęła przed lustrem trzymając pastylki w palcach. Nagle skłoniła się wytwor­nie swemu odbiciu w lustrze 1 uniosła w górę szklankę.

A więc, twoje zdrowie — powiedziała głośno.

Tabletki były przykre, suche i chropowate — z trudem prze­chodziły przez gardło. Wiele czasu zajęło jej połknięcie dwudzie­stu sztuk. Stała spoglądając na swe odbicie w lustrze z głębokim, jakby nieosobistym zainteresowaniem i śledziła ruchy swej szyi przy połykaniu. Jeszcze raz powiedziała głośno:

Błagam cię, żebyś poweselała do czwartku, dobrze? Bo inaczej wiesz, co on może zrobić. On i wszyscy tacy jak on.

Nie miała pojęcia, jak szybko może się spodziewać efektu weronalu. Połknęła ostatnią tabletkę i stała niepewna, wpatrując się w swe odbicie; z rodzajem cierpiętniczego zainteresowania myślała o tym, jakie ślady zostawi na niej śmierć. Nie czuła nic szczególnego poza lekkim podrażnieniem w gardle, twarz jej także nie zdradzała żadnych zmian. A więc to nie będzie natych­miastowe; może nawet potrwać godzinę...

Przeciągnęła się i ziewnęła.

Położę się chyba — powiedziała. — No i prawie już umar­łam...

Wydało jej się to śmieszne. Zgasiła światło w łazience, weszła do sypialni i położyła się do łóżka, śmiejąc się cichutko przez cały czas.

Prawie już umarłam...! — powtórzyła. — To fajnel

m

Kiedy Murzynka Nettie przyszła następnego popołudnia po­sprzątać, mieszkanie, zastała panią Morse w łóżku. Nie było w tym nic szczególnego. Ponieważ odgłosy krzątaniny mogłyby panią obudzić. Nettie, miła dziewczyna, nauczyła się poruszać cicho.

Ale kiedy sprzątnęła już bawialny i wśliznęła się do zacisznej, małej sypialni, nie uniknęła lekkiego hałasu przy porządkowaniu na toaletce. Instynktownie spojrzała przez ramię na śpiącą I nagle przebiegł ją dreszcz strachu Podeszła do łóżka I zaczęła się wpatrywać w leżącą na nim kobietę.

Pani Morse leżała na boku. Jedno wiotkie ramię zarzucone było w górę, przegub ręki spoczywał na czole. Sztywne kosmyki

włosów spadały w nieładzie na twarz. Kołdra zsunęła się, odsłaniając miękką linię szyi i różową koszulę, gdzieniegdzie postrzępioną przez częste pranie. Jej duże piersi, uwolnione z ciasnego stanika, opadły. Od czasu do czasu wydawała przery­wane, chrapliwe dźwięki. Z kącików otwartych ust sączyło się na brodę cieniutkie pasemko śliny.

Proszę panil — zawołała Nettie. — Och, prosaę pani, już strasznie późno! — Hazel nie drgnęła.

Proszę pani! — powtórzyła Nettie. — Proszę pani... Muszę posłać łóżko! — Dziewczynę ogarnęło przerażenie. Zaczęła po­trząsać nagim ramieniem Hazel.

Niech się pani obudzi! — prosiła. — Niech się pani obudzi!...

Nagle odwróciła się i wybiegła na korytarz; stanęła przy

drzwiach windy i tak długo przyciskała lśniący czarny guzik, aż wreszcie stara winda z czarnym windziarzem zatrzymała się przed nią. Nettie zasypała chłopca gradem pośpiesznych słów i wprowadziła go do mieszkania. Dreptał za nią na palcach, skrzypiąc butami. Stanął przy łóżku i zrazu ostrożnie, potem tak silnie, że aż pozostawił ślady na miękkim ciele, szarpał nieprzy­tomną Hazel.

Hej, proszę pani! — wołał i nasłuchiwał uważnie, jakby czekał na echo.

Jezusl Leży jak umrzyk! — zakonkludował zdumiony.

Przerażenie Nettie minęło, kiedy dostrzegła zainteresowanie,

jakie wzbudził wypadek. Oboje czuli, że stało się coś niezwykłego. Mówili szeptem, urywanymi zdaniami. Wreszcie windziarz podsu­nął dziewczynie myśl, by sprowadzić młodego lekarza mieszkają­cego na parterze. Nettie wybiegła razem z chłopcem. W wyobraźni przeżywali już chwile, kiedy o sensacji dowiedzą się wszyscy; będzie to przyjemne, choć przykre zarazem. Hazel stała się ośrodkiem dramatu i choć nie życzyli jej źle, oboje podświado­mie pragnęli, by jej stan okazał się naprawdę groźny i by nie wyzdrowiała przed ich powrotem. Obawiając się jednak tego, przedstawili doktorowi całą sprawę w najczarniejszych kolo­rach. — Sprawa życia i śmierci! — Nettie przypomniała sobie tytuł z wątłego repertuaru przeczytanych książek. Była pewna, że słowa te wstrząsną doktorem.

Doktor nie był zbyt zadowolony, że przerywają mu wypoczy­

100

nek. Miał na sobie pidżamą w żółte 1 niebieskie paski, leżał na kanapie i przekomarzał się ze śniadą dziewczyną o twarzy pokrytej grubo tanim pudrem, którego pełno miała także na ra­mionach. Przed nimi stały na pół opróżnione duże szklanki. Płaszcz i kapelusz dziewczyny powieszono starannie w przewidy­waniu długiego pobytu ich właścicielki.

Zawsze coś musi przeszkodzić — sarknął doktor. — Nigdy nie dadzą człowiekowi spokoju po ciężkiej pracy. — Jednakże włożył do walizki kilka buteleczek i instrumenty, przebrał się i wyszedł razem z Murzynami.

Pośpiesz się, skarbie! — wołała za nim dziewczyna. — Nie siedź tam przez cały wieczór.

Doktor wtargnął hałaśliwie do mieszkania pani Morse i skie­rował się do sypialni. Nettie i windziarz podążyli za nim. Hazel leżała bez ruchu; jej sen był równie głęboki jak przedtem, ale już bezgłośny. Doktor obrzucił ją ostrym spojrzeniem, potem położył kciuki na powiekach Hazel i nacisnął mocno. Nettie krzyknęła piskliwie.

Całkiem jakby ją chciał przybić do łóżka — powiedział windziarz i zachichotał. Pani Morse nie dawała oznak życia. Nagle doktor zaprzestał uciskania oczodołów i jednym szybkim ruchem odrzucił kołdrę. Następnie podwinął koszulę i podniósł w górę okrągłe, białe nogi, pokryte siecią cieniutkich żyłek koloru irysa. Kilkakrotnie uszczypnął je boleśnie pod kolanami. Nie obudziła się.

Co piła? — spytał Nettie przez ramię.

Z bystrością osoby, która wie, jak się trzeba zabierać do rzeczy, Nettie pobiegła do łazienki. Jednym susem poskoczyła do szafy, w której Hazel trzymała whisky. Ale wzrok jej zatrzy­mał się na dwóch fiolkach o czerwono-białych etykietkach; leżały przed lustrem. Przyniosła je doktorowi.

Rany boskie! — krzyknął. Opuścił gwałtownie nogi Hazel i odsunął je niecierpliwie. — Czego, u diabła, chciała, po co zażywała to świństwo? Co za idiotyzm. Teraz trzeba ją pompować i robić te wszystkie obrzydliwości. Diabli nadali. George, dawaj windę. A ty zaczekaj tutaj. Nie bój się, nic ci nie zrobi.

Nie umrze teraz przy mnie?! — krzyknęła Nettie.

Nie — powiedział doktor. — Na pewno nie, twarda sztuka.

IV

Po dwóch dniach Hazel odzyskała przytomność. Zrazu była oszołomiona, ale po chwiii, kiedy uświadomiła sobie wszystko, ogarnęło ją przejmujące, głębokie uczucie grozy.

O, Boże, Boże! — jęknęła i łzy żalu nad sobą, nad życiem zalały jej policzki.

Nettie wbiegła na dźwięk głosu pani. Przez dwa dni musiała robić nieustannie najprzykrzejsze zabiegi przy nieprzytomnej Hazel, przez dwie noce spała urywkami na kanapie w bawialni. Spojrzała chłodno na dużą, nieszczęśliwą kobietę leżącą w łóżku.

Co pani chciała zrobić, pani Morse? — spytała. — Po co było łykać tyle tego?

O, Bożel — znowu jęknęła Hazel i próbowała zakryć oczj rękami. Ale ramiona jej były sztywne i zda się kruche, tak że jęknęła tylko z bólu.

Tak nie można robić, jak pani zrobiła! Nie można zażywać tyle pigułek! — powiedziała Nettie. — Powinna pani dziękować Bogu, że pani żyje. Jak się pani teraz czuje?

O, czuję się świetnie — powiedziała Hazel. — Czuję się wspaniale.

Gorące łzy płynęły tak obficie, Jak gdyby nie miały nigdy ustać.

Nie może pani płakać — powiedziała Nettie. — Po tym, co pani zrobiła. Doktor mówi, że mógłby panią zaaresztować. Ster­czał tu cały czas przy łóżku.

Dlaczego nie zostawił mnie w spokoju?! — lamentowała Hazel. — Czemu, u diabła, nie zostawił mnie samej?!

To okropne, że pani jeszcze tak klnie. Po tym wszystkim, co ludzie zrobili dla pani. Ja nie zmrużyłam oka przez ten cały czas i nie poszłam do innych pań.

Bardzo mi przykro, Nettie, że się tak stało. Jesteś kochana dziewczyna. Bardzo mi przykro, że narobiłam ci tyle kłopotu. Ale nie mogłam inaczej. Po prostu nie mogłam. Czy nigdy nie czułaś się tak? Czy nigdy nie wydawało ci się, że wszystko w ży­ciu, że całe życie jest zawszone?

Nigdy nie myślałam o takich sprawach — oświadczyła Nettie. — Powinna pani się rozweselić. Powinna pani to zrobić. Każdy człowiek ma swoje zmartwienia.

Tak... Wiem...

Tu przyszła piękna pocztówka dla pani. Może to panią rozweseli.

Podała kartę pocztową. Hazel musiała przykryć jedno oko, żeby ją przeczytać. Oczy jej nie funkcjonowały jeszcze jak należy.

Karta była od Arta. Na odwrocie fotografii przedstawiającej klub lekkoatletyczny w Detroit pisał: „Pozdrowienia i piękne ukłony. Mam nadzieję, że nie jesteś już smutna. Baw się dobrze i nie myśl o żadnych bzdurach. Do zobaczenia we czwartek”.

Upuściła kartę na podłogę. Rozpacz była tak druzgocząca, że zdawało jej się, iż miażdżą ją dwa olbrzymie głazy. Ujrzała przed sobą nie kończący się szereg wolno płynących dni spędzanych w łóż­ku, wieczorów w klubie Jimmy’ego, gdzie będzie musiała być do­brym kompanem, gdzie będzie zmuszać się do ustawicznego śmiechu i gruchania z Artem i innymi Artami; ujarzała długą procesję zmęczonych koni i dygocących z zimna żebraków, i wszy­stkich bitych, poganianych, potykających się... Nogi jej zaczęły pulsować, zupełnie jak gdyby już obuła je w przykrótkie panto­felki koloru szampana. Serce jej zda się obrzmiało i zaczynało ro­pieć.

Nettie, na wszystkie świętości proszę cię, przynieś mi whi­sky. Dobrze?

Dziewczyna zawahała się.

Pani wie przecież, jak było... Mało brakowało, żeby pani wykitowała. Nie wiem, czy doktor pozwoliłby pani wypić...

Ach, nie zwracaj na to uwagi. Dasz mi porcyjkę w szklance i przynieś tu butelkę. Wypijesz także.

Dobrze.

Nalała dwie szklanki, swoją zostawiła w łazience na potem, a drugą podała Hazel.

Hazel zajrzała do szklanki i wzdrygnęła się czując zapach whisky. Może już pierwsza szklanka podniesie ją na duchu po kilku dniach leżenia bez czucia? Może whisky znowu będzie jej przyjacielem? Modliła się, ale nie do Boga; nie znała Boga. —

O, spraw, żebym mogła się upić, żebym zawsze była pijana! — Podniosła w górę szklankę.

Dziękuję cl, Nettie. Twoje zdrowie!

Dziewczyna zachichotała. — Tak, to rozumiem, proszę pani. Teraz pani się rozweseli.

Ta-ak — powiedziała Hazel. — Na pewno.

Przełotyla Zoila Kaczorowska

KATHERINE ANNE PORTER (ur. 1894)

On

Życie było bardzo ciężkie dla Whipple’ów. Ciężko było nakarmić wszystkie głodne gęby; ciężko było ubierać dzieci we flanelową bieliznę przez całą zimę, mimo że była krótka. „Bóg jeden wie, co by się z nami stało, gdybyśmy mieszkali na północy” — mó­wili. Ciężko też było utrzymywać, dzieci w czystości. „Tak wy­gląda, jakby szczęście nigdy nie miało się do nas uśmiechnąć” — mówił pan Whipple, ale pani Whipple uważała, że wszystkó, co im los zsyła, trzeba przyjmować z dobrą miną, w każdym razie w obecności sąsiadów. „Niech nikt nigdy nie słyszy, że narzeka­my” — mawiała do męża. Nie znosiła, by się ktoś nad nią lito­wał. „Nie, nawet gdybyśmy mieli pójść z torbami i zbierać ba­wełnę po całym okręgu — mówiła. — Nikomu nie damy okazji do patrzenia na nas z góry”.

Swego drugiego syna, niedorozwiniętego chłopca, pani Whipple kochała bardziej niż dwoje pozostałych dzieci razem wziętych. Zawsze tak twierdziła, a gdy rozmawiała z niektórymi ze swych sąsiadów, dokładała jeszcze do kompletu swego męża i matkę.

Niepotrzebnie powtarzasz to ciągle w kółko — mówił Whip­ple — wmówisz ludziom, że nikt go nie kocha, tylko ty.

To rzecz naturalna u matki — odpowiadała. — Sam ro­zumiesz, że u matki to naturalniejsze niż u kogo innego. Ludzie nie spodziewają się tyle po ojcu.

Nie przeszkadzało to jednak sąsiadom szczerze rozmawiać ze sobą. „Byłaby to prawdziwa łaska boska, gdyby On umarł — mówili. — To grzechy przodków — roztrząsali między sobą. — Założę się, że gdzieś była zła krew i brzydkie uczynki”. Mówili

À \\\ \ \

za plecami Whipple*ów, ale w oczy każdy im powtarzał: „Nie jest z Nim tak źle. Wygrzebie się z tego. Spójrzcie tylko, jak rośnie”.

Pani Whipple nie lubiła tych rozmów; starała się nawet nie myśleć o tym, ale zawsze, gdy ktoś zajrzał do domu, temat ten wypływał sam przez się i musiała przede wszystkim mówić

o Nim, zanim przystąpiła do czego innego. Zdawało się, że sprawia jej to ulgę: „Za żadne skarby świata nie chciałabym, żeby Mu się coś przytrafiło, ale tak wygląda, jakbym Go nie mogła ustrzec od nieszczęścia. Jest silny i ruchliwy. Zawsze wszędzie pierwszy. Taki już był od chwili, gdy zaczął chodzić. Czasem to aż zabawne, jak wszystko potrafi. Śmiech bierze patrzeć, jak sprytnie się do wszystkiego zabiera. Emly zawsze SQbie coś zrobi — ciągle muszę ją opatrywać; Adnie wystarczy się pośliznąć, by zaraz złamał nogę. Ale On wszystko robi i nawet sobie palca nie zadrapie. Pastor ładnie to powiedział, kiedy był u nas. Nie zapomnę tego do śmierci. «Bóg opiekuje się niewinnymi i dlatego Jemu nigdy nic złego się nie stanie»”. Za każdym razem, gdy pani Whipple cytowała te słowa, czuła, jak fala ciepła obejmuje jej piersi i łzy napływają do oczu, a potem mogła już mówić

o czymś innym.

A On rósł i nigdy nie stało mu się nic złego. Deska odpadła od kurnika i uderzyła go w głowę, lecz jakby tego wcale nie odczuł. Nauczył się paru słów, ale po tym wypadku zapomniał je. Nie domagał się płaczem jedzenia, jak inne dzieci, tylko czekał, aż mu dadzą. Jadł przycupnąwszy w kucki gdzieś w kącie, siorbiąc i ciamkając. Fałdy tłuszczu okrywały go niczym palto, a mógł unieść dwa razy tyle drew i wociy co Adna. Emly prawie stale chodziła zakatarzona. „Ma to po mnie” — mówiła pani Whipple i w zimie okrywała ją jeszcze jednym kocem z Jego łóżeczka. Zdawało się, że nigdy mu nie jest zimno.

Jednakże życie pani Whipple było jednym pasmem udręczeń, że Jemu może się coś stać. Drapał się po morelowych drze­wach o wiele zręczniej od Adny i przeskakiwał z gałęzi na gałąź jak małpa, jak najprawdziwsza w świecie małpa. „Och, pani Whipple, nie powinna mu pani na to pozwalać! Gotów stracić równowagę, On przecież nie może wiedzieć, co robi”.

Pani Whipple niemal krzyczała na sąsiada: „On wie, co robi!

108

Nie jest nic głupszy od innych dzieci! Złaź stamtąd, złaź, łobuzie!” A gdy wreszcie był na ziemi, ledwie się mogła powstrzymać, by mu nie dać klapsa, że tak się zachowuje przy ludziach i śmieje bezmyślnie od ucha do ucha, a ona się zamartwia przez cały czas z jego powodu.

To przez tych sąsiadów — mówiła do męża. — Strasznie bym chciała, żeby nie wsadzali nosa do naszych spraw. Nie mogę Mu na nic pozwolić z obawy, że zaraz przylecą i zaczną się wtrącać. Albo te pszczoły! Adna nie może koło nich chodzić, bo go zaraz potną. Ja nie mam czasu na wszystko, a boję się Jemu pozwolić. Ale gdy Jego utną, nawet tego nie czuje.

To dlatego, że nie ma dość rozumu, by się czegoś bać — odparł mąż.

Powinieneś się wstydzić przed samym sobą — rzekła pan! Whipple — że tak mówisz o własnym dziecku. Któż Go obroni, jeśli nie my, chciałabym wiedzieć? On dużo rozumie z tego, co się dzieje, słucha każdego słowa, które się mówi. I wszystko zrobi, co mu każę. Nie mów takich rzeczy nigdy przed nikim. Ludzie pomyślą, że wolisz tamte dzieci od Niego.

Wiesz, że tak nie jest, i co to za sens cały czas się zamar­twiać? Ty zawsze wyobrażasz sobie wszystko najgorsze. Zostaw go w spokoju, jakoś sobie poradzi. Jedzenia i ubrania ma pod dostatkiem, prawda? — Nagle poczuł się straszliwie zmęczony. — W każdym razie nic na to nie możemy poradzić.

Pani Whipple także poczuła się zmęczona i poskarżyła się znużonym głosem:

Co się stało, to się już nie odstanie. Wiem o tym tak dobrze jak każdy inny. Ale On jest moim dzieckiem i nie chcę, żeby ludzie gadali. Chora już jestem od tych ciągłych wizyt są­siadów i bezustannego gadania.

Wczesną jesienią pani Whipple dostała list od brata, w którym pisał, że razem z żoną i dwojgiem dzieci wybiera się do nich w przyszłą niedzielę. „Wsadź więc duży garnek do małego” — pisał na samym końcu. Pani Whipple głośno odczytała ten fragment aż dwa razy, tak była rozradowana. Jej brat był wielkim ka­walarzem. „Pokażemy mu, że to nie żarty — powiedziała — zarżniemy jedno z naszych pr osią tek”.

- To byłoby marnotrawstwo, a ja nie mogę się zgodzić na

\ W \ \

takie marnotrawstwo w naszym dzisiejszym położeniu — rzekł jej mąż. — Prosię będzie dużo warte na Gwiazdkę.

Wstyd i wielka szkoda, że nie możemy od czasu do czasu, kiedy moja rodzina nas odwiedza, przyjąć jej porządnym mięsnym daniem — odparła pani Whipple. — Przykro by mi było, gdyby jego żona opowiadała po powrocie do domu, że nie miała u nas co do ust włożyć. Mój Boże, chyba lepiej zabić prosiaka niż kupić porządny kawał mięsa w mieście. To by nas dopiero kosztowałoi

Dobrze, poradź więc sobie z tym sama — odparł mąż. — Wielkie nieba, nic dziwnego, że nie możemy wykaraskać się z biedy!

Trudność polegała na tym, jak prosiaka odłączyć od matki, zadziornej sztuki, gorszej od jerseyskiej krowy. Adna nawet nie chciał próbować. — Ta maciora wypruje mi kiszki i rozwlecze po podwórku.

Dobrze, mój drogi — powiedziała pani Whipple — On się nie boi. Spójrz, jak On to zrobi — roześmiała się, jakby to był dobry żart, i pchnęła Go w stronę okólnika, a On podkradł się, porwał prosię prosto od cycka, pogalopował z powrotem i prze­skoczył płot, gdy rozwścieczona maciora deptała mu po piętach. Małe, czarne, kręcące sję na wszystkie strony stworzenie piszczało jak dziecko w napadzie złości, prężyło grzbiet i roz­dzierało pysk od ucha do ucha. Pani Whipple z kamienną twarzą wzięła prosię i podcięła mu gardło jednym pociągnięciem noża. Kiedy On zobaczył krew, ciążko jęknął urywanym głosem i uciekł. Zapomni i mimo wszystko będzie jadł, aż mu się uszy będą trzęsły — pomyślała pani Whipple. Zawsze gdy coś myślała, skła­dała wargi w słowa. Zje całego prosiaka, jeśli go nie zatrzymam. Odjąłby każdy kęs od ust tamtych dwojga, gdybym mu na to pozwoliła.

Bardzo ją to bolało. On miał dziesięć lat i cztery miesiące, a wzrostem dorównywał Adnie, któremu szedł już czternasty rok. „To wstyd, wstyd! — powtarzała szeptem. — Adna z jego rozumem!”

Wszystko sprawiało jej ból. Zabijanie zwierząt to przecież męska praca: mdliło ją na widok obdartego ze skóry, czerwonego i nagiego prosiaka. Był za tłusty, za miękki i wyglądał żałośnie.

Przykro, że tak się musiało stać. Przy końcu roboty omał nie żałowała zapowiedzianej wizyty brata.

W niedzielę wczesnym rankiem pani Whipple zostawiła wszystko i umyła Jego. Za godzinę znów był brudny, bo pełzał pod płotami za oposem i czołgał się okrakiem po belkach stajni, szukając kurzych jaj na stryszku z sianem. „Mój Boże, spójrz na siebie po tych wszystkich moich staraniach. Popatrz: Adna 1 Emly zachowują się tak spokojnie. Zmęczyły mnie te próby utrzymania cię w czystości! Ściągnij tę koszulę i włóż inną. Ludzie powiedzą, że wcale nie dbam o twoje ubranie”. I dała mu po uszach. A On mrugał i mrugał oczami, i pocierał policzek. Wyraz jego twarzy zabolał panią Whipple. Kolana się pod nią ugięły i musiała usiąść zapinając na Nim koszulę. „Całkiem się wykończę, nim się dzień zacznie”.

Brat pani Whipple przyjechał ze swoją pulchną, tryskającą zdrowiem żoną i dwoma wielkimi, wściekle głodnymi chłopakami. Mieli wspaniały obiad, z mocno przypieczonym prosiakiem — na środku stołu — ze wszystkimi dodatkami i marynowaną brzoskwinią w pysku, i pełno sosu do batatów.

To mi wygląda na dobrobyt — powiedział brat. — Będziecie musieli zatoczyć mnie jak beczkę do domu.

Wszyscy roześmieli się głośno: przyjemnie było słyszeć, jak się śmieli razem przy stole. Miłe ciepło ogarnęło panią Whipple. „Och, mamy jeszcze sześć takich samych. Naprawdę nie ma się czym chwalić, jak na wasze rzadkie odwiedziny”.

On nie przyszedł do jadalni, a pani Whipple bardzo zręcznie dała sobie i tym radę. „Jest bardziej nieśmiały od pozostałej dwójki — powiedziała. — Musi się przyzwyczaić. Nie do każdego idzie od razu — wiecie, jak to bywa z dziećmi, nawet w rodzinie”. Nikt się nie wyrwał z czymś nieodpowiednim.

Zupełnie jak mój Alfy — rzekła bratowa. — Czasem muszę mu wlepić porządnego klapsa, by podał rękę własnej babci.

Na tym się skończyło i pani Whipple nałożyła dla Niego kopiasty talerz, przed wszystkimi.

Zawsze mówię, że On musi mieć swoje, nawet gdyby inni mieli nie dostać — powiedziała i sama zaniosła mu jedzenie.

Potrafi się podciągnąć na rękach na sam szczyt drzwi — powiedziała Emly usługując przy stole.

To świetnie. Doskonale sobie radzi — rzekł brat pani Whipple.

Odjechali po kolacji. Pani Whipple sprzątnęła ze stołu, poło­żyła dzieci do łóżka, usiadła i rozsznurowała buciki.

Widzisz — powiedziała do męża — taka jest cała moja rodzi­na. Miła i subtelna we wszystkim. Żadnych nietaktownych uwag. Są prawdziwie delikatni. Mam już powyżej uszu tych ludzkich uwag. Prosię się udało, co?

Tak — odparł jej mąż. — Straciliśmy trzysta funtów mięsa, i to wszystko. Łatwo być grzecznym, gdy się przyjechało podjeść. Ale Bóg wie, co oni sobie naprawdę myślą.

Z tobą tak zawsze. Niczego innego się po tobie nie spo­dziewałam. Zaraz mi powiesz, że mój własny brat będzie gadał, że On dostaje jeść w kuchni! Och, mój Boże! — Ujęła głowę w dłonie

i kołysała nią, a ostry ból przeszył jej czoło. — Zepsułeś teraz wszystko, a takie to było ładne i przyjemne. Nie lubisz Ich, dobrze, i nigdy nie lubiłeś. Dobrze, nie bój się, już teraz tak prędko nie przyjadą. Ale nie mogą powiedzieć, że On był bodaj żdziebko gorzej ubrany od Adny. Och, naprawdę, czasem wolała­bym już umrzeć!

Daj spokój. I tak mamy dosyć kłopotów.

Zima była ciężka. Pani Whipple twierdziła, że nigdy nie znali dobrych czasów, ale ta zima to już był szczyt wszystkiego Zbiory dały tylko połowę tego, czego się mogli spodziewać, a ba­wełna, kiedy ją zwieźli, przyniosła niewiele co więcej, niż się.na­leżało w spożywczym sklepie. Zamienili jednego roboczego konia

i oszukano ich, bo ten nowy zdechł na zołzy. Pani Whipple wciąż rozmyślała, że to straszne mieć męża, na którym nie można się wesprzeć, bo każdy go oszuka. Oszczędzali na wszystkim, ale pani Whipple twierdziła, że są rzeczy, na których oszczędzać nie można, a te drogo kosztują. Adna i Emly potrzebowali moc ciepłej odzieży, bo chodzili cztery mile do szkoły przez te trzy miesiące szkolnego roku.

On przesiaduje przy piecu, nie będzie tyle potrzebował — powiedział pan Whipple.

Słusznie — zgodziła się pani Whipple. — A kiedy będzie

W iw

i

miał jakąś robotę w obejściu, może włożyć twój brezentowy płaszcz. Hic więcej na to nie poradzę.

W lutym On się przeziębił i leżał skulony pod swym kocem, siny, duszący się kaszlem. Oboje państwo Whipple robili dla niego, co mogli, przez dwa dni, a potem się przestraszyli i posłali po lekarza. Lekarz powiedział, że muszą go trzymać ciepło i dawać jak najwięcej mleka i jaj.

Nie jest taki silny, na jakiego wygląda — powiedział. —

O tego rodzaju dzieci trzeba bardzo dbać. Musicie go też lepiej okryć.

Tylko co zdjęłam z niego koc do przeprania — powiedziała zawstydzona pani Whipple. — Nie znoszę brudu.

To niech go pani zaraz przykryje, gdy tylko koc wyschnie — rzekł doktor — bo dostanie zapalenia płuc.

Państwo Whipple zdjęli koc z własnego łóżka i przysunęli Jego łóżeczko do ognia.

Niech ludzie nie mówią, że nie zrobiliśmy dla Niego wszyst­kiego, co można — powiedziała pani Whipple — nawet jeśli z Jego powodu będzie nam zimno w nocy.

Kiedy zima minęła, zdawało się, że On wyzdrowiał. Ale chodził tak, jakby cierpiał na nogi. Podczas sezonu jednak mógł już nawet obsługiwać sadjarkę bawełny.

Umówiłem się z Jimem Fergusonem w sprawie pokrycia krowy — powiedział Whipple. — Latem jego byk będzie się pasł u nas, a jesienią dam Jimowi trochę paszy. Lepsze to niż płacić pieniądze, kiedy się ich nie ma.

Chyba nie powiedziałeś tego Fęrgusonowi? — odparła jego żona. — Nie trzeba, żeby wiedział, że z nami jest tak źle.

Święty Boże! nie można mówić, że z nami jest źle. Czasem człowiek musi mieć trochę nadziei. On będzie mógł dziś przypro­wadzić byka. Adnę potrzebuję tutaj.

W pierwszej chwili pani Whipple była zadowolona, że to On pójdzie po byka. Adna był za nerwowy, nie można było na nim polegać. Ze zwierzętami trzeba postępować spokojnie. Lecz gdy On już poszedł, zaczęła się zastanawiać, a po chwili nie mogła dłu­żej wytrzymać. Wyszła na polanę I czekała na Niego. Panował upał i trzeba było iść trzy mile, jednakże On coś za długo nie wracał. Osłoniła oczy ręką i wypatrywała go uporczywie, aż barwne

kręgi zawirowały jej przed oczami. Zawsze tak było w jej życiu: wszystkim musiała się martwić i nigdy z niczym nie miała chwili spokoju. Po dłuższym czasie zobaczyła go nareszcie, jak kulejąc skręcał na polankę. Szedł noga za nogą, prowadząc wielkie, potężne zwierzę — byka — za kółko w nosie. Kręcił przy tym młynka patykiem i ani razu się nie obejrzał, nie spojrzał w bok i szedł jak lunatyk, z przymkniętymi do połowy oczami.

Pani Whipple śmiertelnie bała się byków. Słyszała okropne hi­storie o tym, jak najpierw szły spokojnie, a potem nagle rzucały się z rykiem, wierzgały, bodły i rozdzierały człowieka na kawałki. Lada sekunda ten czarny potwór rzuci się na Niego i — święty Bożel — On nigdy nie będzie miał dość rozumu, by uciec.

Nie może się ruszyć, nie może krzyczeć. Nie wolno jej niczym podniecić byka. Byk przekrzywił głowę i bodnął w powietrzu za muchą. Wtedy krzyk wyrwał jej się z gardła; piskliwie krzy­czała na Niego, żeby — na miłość boskąl — przybiegł co tchu. Zdawał się nie słyszeć jej krzyków, dalej kręcił patykiem, kuśty­kał naprzód, a byk wlókł się za nim, uległy ja cielę. Pani Whipple umilkła i pobiegła do domu modląc się po cichu: „Boże, nie pozwól, żeby Mu się co stało. Boże, Ty wiesz — ludzie powiedzą, że nie powinniśmy byli Jego posyłać. Ty wiesz, oni powiedzą, że nie troszczyliśmy się o Niego. Och, doprowadź go szczęśliwie do domu, a ja będę więcej o Niego dbała. Amen”.

Patrzyła z okna, jak wprowadził groźną bestię i przywiązał w stodole. Nie było już po co panować nad sobą, toteż pani Whip­ple puściła wodze nerwom. Usiadła na krzesełku, kiwała się

i płakała z głową zakrytą fartuchem.

Whipple’owie z roku na rok stawali się biedniejsi i biedniejsi. Zdawało się, że ich posiadłość sama zdąża do ruiny, nie bacząc na ich ciężką pracę.

Tracimy grunt pod nogami — powiedziała pani Whipple. — Czemu nie możemy tak zrobić jak inni ludzie i poszukać czegoś lepszego? Niedługo zaczną nas nazywać „białą nędzą”.

Kiedy skończę szesnaście lat, pójdę sobie stąd — powiedział Adna. — Poszukam pracy w spożywczym sklepie Powella. W tym są pieniądze. Nie chcę żadnej farmy.

A ja zostanę nauczycielką — powiedziała Emly. — Ale

przedtem muszą skończyć szkołą. Wtedy będą mogła mieszkać w mieście. Tu nie widzę przyszłości.

Emły wdała się w moją rodzinę — powiedziała pani Whip- ple. — Najmarniejszy z nich jest ambitny, a nikomu nie ustąpią pierwszego miejsca.

Jesienią trafiła się Emly praca kelnerki w kolejowej restaura­cji w pobliskim mieście i tak żal jej było odmówić — pensja była dobra i dochodziło jeszcze wyżywienie — że pani Whipple posta­nowiła pozwolić jej na to i dać spokój z nauką aż do przyszłego roku szkolnego. „Masz jeszcze moc czasu przed 6obą. Jesteś młoda i nad wiek rozwinięta”.

A gdy i Adna wyszedł z domu, pan Whipple próbował gospo­darować na farmie mając tylko Jego do pomocy. On pysznie sobie radził i wykonywał nie tylko swoją pracę, ale i część pracy Adny i jakby wcale tego nie zauważał. Dość dobrze im szło do Bożego Narodzenia, kiedy to On pośliznął się na lodzie wracając ze stodoły. Zamiast wstać, wiercił się i rzucał, a kiedy pan Whipple podszedł do niego, miotał się w jakimś ataku.

Wnieśli go do domu, spróbowali posadzić, ale On szlochał

i zwijał się, tak że musieli położyć go do łóżka, a pan Whipple pojechał do miasta po lekarza. Przez całą drogę tam i z powrotem łamał sobie głowę, skąd wziąć pieniądze; zdawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu.

Od tego czasu On nie wstawał z łóżka. Nogi mu spuchły, roz­dęły się do podwójnej grubości, a ataki powracały uporczywie. Po czterech miesiącach lekarz powiedział:

To na nic, lepiej pan zrobi oddając go do szpital;. Pomogę panu go umieścić. Będzie miał tam dobrą opiekę, a państwu spad­nie kłopot z głowy.

Nie żałujemy mu opieki i chcę go mieć w domu — odpo­wiedziała pani Whipple. — Nie życzę sobie, by mówiono, że oddałam chore dziecko między obcych.

Rozumiem pani uczucia — odparł lekarz. — Nie potrzebuje mi pani tego mówić, też mam syna. Ale radzę, niech mnie pani posłucha. Ja już naprawdę nic nie mogę mu pomóc.

Tego wieczoru, kiedy państwo Whipple położyli się spać, długo jeszcze nad tym dyskutowali.

To byłoby korzystanie z łaski — mówiła pani Whipple. — Oto na co nam przyszło: łaska! Nigdy się tego nie spodziewałam.

Płacimy podatki na utrzymanie szpitala jak każdy — odparł jej mąż. — Nie nazwałbym tego korzystaniem z łaski. Myślą, że dobrze by było, gdyby się znalazł tam, gdzie będzie miał najlepszą opiekę, a poza tym nie mamy już z czego płacić rachunków lekarza.

Może właśnie dlatego namawia nas, żebyśmy go oddali... boi się, że nie zobaczy swoich pieniędzy — odparła pani Whipple.

Nie mów tak — rzekł pan Whipple bardzo przygnębiony — bo nie zdobędziemy się, żeby go oddać do szpitala.

Ale oddamy go na krótko. Gdy tylko się trochę poprawi, zaraz zabierzemy go do domu.

Doktor powiedział 1 powtarzał cl nieraz, że On nigdy się nie poprawi, przestań więc gadać.

Doktorzy nie mogą wiedzieć wszystkiego — odparła pani Whipple czując się już niemal szczęśliwa. — W każdym razie latem Emly przyjedzie do domu na wakacje, a Adna w niedziele może przychodzić z miasta. Będziemy pracowali razem i znów staniemy na nogi. A dzieci będą wiedziały, że mają dokąd przyjść.

Nagle znów zobaczyła lato w pełni, ogród dający plony, nowe | białe rolety w każdym oknie, Adnę i Emly w domu tak pełnym życia — wszystkich szczęśliwych 1 razem. Och, to może się stać, los ulituje się nad nimi.

Nie mówili dużo przy Nim, nigdy nie wiedzieli naprawdę, ile On rozumie. Wreszcie lekarz ustalił dzień, a sąsiad, który miał powozik z dwoma ławkami, zaofiarował się ich zawieźć. Szpital byłby przysłał karetkę, ale pani Whipple nie mogłaby patrzeć, że zabierają Go jak jakiegoś ciężko chorego. Owinęli Go więc w koce i pan Whipple wraz z sąsiadem wspólnymi siłami wsadzili go na tylne siedzenie obok pani Whipple, która włożyła na siebie czarną bluzkę, żeby ludzie czasem nie sądzili z jej wyglądu, że musi korzystać z łaski.

Dojedziecie szczęśliwie, a ja może zostanę — powiedział pan Whipple. — Nie ma chyba potrzeby, aby wszyscy naraz wyjeżdżali z domu.

Poza tym On przecież nie wyjeżdża na zawsze — zwróciła się pani Whipple do sąsiada. — To tylko na krótko.

Odjechali. Pani Whipple przytrzymywała Go za rogi koców, żeby się nie przechylał na boki. A on siedział i mrugał oczami. Wydobył ręce spod koców i knykciami palców, a potem brzeżkiem koca począł trzeć się po nosie. Pani Whipple nie wierzyła włas­nym oczom: ocierał wielkie krople łez, które toczyły mu się po policzkach. Chlipał i łykał łzy. Pani Whipple powtarzała: „Och, mój skarbie, chyba ci nie jest przykro? Chyba ci nie jest przy­kro?” — bo zdawało się jej, że o coś ją oskarża. Może pamiętał, jak go uderzyła po twarzy, może bał się wtedy tego dnia, kiedy prowadził byka, może marzł w nocy i nie mógł jej o tym powie­dzieć? Może wiedział, że oddają go na zawsze z domu, bo są za biedni, żeby go trzymać? Cokolwiek by to było, nie mogła

o tym myśleć spokojnie. Rozpłakała się i mocno objęła go ramie­niem, a jego głowa bezradnie chwiała się we wszystkie strony. Kochała go z całej duszy, ale miała Adnę i Emly, o których też trzeba było myśleć! Nie było nic, czym mogłaby go wynagrodzić za jego życie. Och, co za straszna szkoda, że on się urodzili

Podjeżdżali pod szpital. Sąsiad jechał szybko, nie miał odwagi się obejrzeć.

Przełożył Tadeusz Evert

F. SCOTT FITZGERALD (1896—1940)

Odwiedziny w Babilonie

A gdzie jest pan Campbell? — zapytał Charlie.

Wyjechał do Szwajcarii. Pan Campbell jest poważnie chory, proszę pana.

Ogromnie mi przykro. A George Hardt?

Wrócił do Ameryki. Pracuje.

A Snow Bird?

Był tu w ubiegłym tygodniu. W każdym bądź razie jego przyjaciel, pan Schaeffer, jest w Paryżu.

Dwa znane nazwiska z długiej listy sprzed półtora roku. Charlie nagryzmolił adres w notesie i wyrwał kartkę.

Gdyby pan zobaczył pana Schaeffera, proszę mu to oddać. To adres mojego szwagra. Dotychczas jeszcze nie wynająłem pokoju w hotelu.

Właściwie nie odczuwał rozczarowania widząc, że Paryż jest itak pusty. Ale cisza w barze Ritza była dziwna i złowieszcza. Nie można by go już nazwać barem amerykańskim — czuł się w nim skrępowany, wcale nie tak, jakby to była jego własność. Bar wrócił znowu do Francji. Zauważył tę ciszę od chwili, gdy wysiadł z taksówki i ujrzał portiera, zazwyczaj o tej godzinie pogrążonego w gorączkowej aktywności, a teraz plotkującego z chasseurem przy wejściu dla służby.

Przechodząc korytarzem usłyszał tylko znudzony głos w niegdyś tak hałaśliwej sali dla pań. Skręcając do baru przebył dwadzieścia stóp zielonego dywanu, starym zwyczajem patrząc prosto przed siebie, a potem, siedząc już na stołku, odwrócił się i rozejrzał po Bali. Ale napotkał tylko jedną parę oczu, które uniosły się znad

gazety w kącie. Charlie zapytał o głównego barmana, Paula, który w ostatnich dniach koniunktury przyjeżdżał do pracy swym zrobionym na specjalne zamówienie samochodem — wysiadając jednak z właściwą skromnością przy najbliższym rogu. Ale Paul był dziś w swej willi na wsi. Informacji udzielał Alix.

Nie, dziękuję — powiedział Charlie. — Teraz piję bardzo mało.

Alix pogratulował mu.

Dwa lata temu pił pan sporo — rzekł.

Już półtora roku zachowuję normę — zapewnił go Charlie.

Co słychać w Ameryce?

Nie byłem w Ameryce od wielu miesięcy. Prowadzę inte­resy w Pradze. Reprezentuję tam parę firm. Nie znają mnie tam z tej strony, co tutaj.

Alix uśmiechnął się.

Pamięta pan tę noc, kiedy George Hardt wydał tu kawaler­skie przyjęcie? — spytał Charlie. — Przy okazji, co się stało z Claude Fessendenem?

Alix dyskretnie zniżył głos:

Jest w Paryżu, ale nie przychodzi już do nas. Paul nie pozwala. Urósł mu tu rachunek na trzydzieści tysięcy franków za drinki, kolacje i obiady w ciągu przeszło roku. A gdy Paul wreszcie powiedział mu, żeby zapłacił, wystawił fałszywy czek.

Alix smutno potrząsnął głową.

Nie rozumiem, taki elegancki facet. Teraz strasznie utył — zrobił odpowiedni ruch rękami.

Charlie obserwował grupę cór Koryntu instalujących się w kącie.

Nic ich nie zmoże — myślał. — Akcje skaczą i spadają, ludzie nie mają pracy albo mają, a one zawsze prosperują”. — Bar przygnębiał go. Poprosił o kości i zagrał z Alixem o szkla­neczkę whisky.

Pan tu na długo, panie Wales?

Przyjechałem na kilka dni, żeby odwiedzić moją córeczkę.

O, pan ma córeczkę?

Na ulicy czerwone jak ogień, gazowobłękitne i widmowo-zielone reklamy majaczyły poprzez siąpiący deszcz. Było późne popo­łudnie, na ulicach panował ruch, bistra jarzyły się od świateł.

/ i \ \\\ \ \ \" \ L M

Na rogu Boulevard dee Capucines wsiadł do taksówki. Place de la Concorde w różowym majestacie przesuwał się za oknem, następnie, we właściwym czasie, przejechali przez Sekwanę i Char­lie od razu odczuł prowincjonalną atmosferę lewego brzegu. Ale chciał zobaczyć, jak błękitny zmierzch zasnuwa wspaniałą fasadę, i wyobrazić sobie, że klaksony samochodowe, wygrywa­jące bez końca pierwsze takty z „Le Plus que Lent”, są trąbkami Drugiego Cesarstwa. Spuszczano właśnie żaluzje w księgarni Brentano, a ludzie jedli obiad za schludnym mieszczańskim pło­tkiem Duvala. Nigdy nie jadł w takiej naprawdę taniej restauracji paryskiej. Obiad z pięciu dań cztery franki, czyli osiemnaście cen­tów, włączając w to wino. Z jakiegoś nieokreślonego powodu zaczął żałować, że nie skorzystał z tego.

Byli na lewym brzegu. Zwrócił uwagę na zaskakujący pro- wincjonalizm tej dzielnicy i pomyślał: „Zepsułem sobie to miasto. Nie odczuwałem tego, ale dni mijały jeden za drugim i raptem upłynęły dwa lata, wszystko przeminęło i ja przeminąłem".

Miał lat trzydzieści pięć, był przystojny. Z Irlandzką ruchli­wością jego twarzy kontrastowała głęboka zmarszczka między brwiami. Gdy zadzwonił do mieszkania swego szwagra przy rue Palatine, zmarszczka pogłębiła się ściągając brwi do dołu; poczuł skurcz w żołądku. Zza pokojówki, która otworzyła drzwi, wyskoczyła śliczna dziewięcioletnia dziewczynka, pisnęła: „Tatuś!”

i rzuciła mu się w ramiona. Chwyciwszy Charlie’ego za ucho obróciła mu głowę i przytuliła swój policzek do jego policzka.

Moje kochanie — powiedział.

Och, tatuś, tatuś, tatuś, tata, tata, tatuńclo!

Pociągnęła go do salonu, gdzie czekała rodzina: chłopiec i dziew­czynka w wieku jego córki, szwagierka i jej mąż. Witając Marion usiłował panować nad brzmieniem głosu, by uniknąć zarówno sztucznego entuzjazmu, jak i niechęci, ale jej odpowiedź była jeszcze bardziej powściągliwa, aczkolwiek Marion złagodziła wyraz nieufności, kierując wzrok ku jego dziecku. Obaj mężczyżni przyjaźnie uścisnęli sobie ręce, a Lincoln Peters trzymał jeszcze chwilę swą dłoń na ramieniu Charlie’ego.

Pokój był urządzony na wzór amerykański, ciepło i wygodnie Troje dzieci kręciło się wszędzie. Wesoły nastrój godziny szóstej przejawiał się w trzaskaniu ognia i echach francuskiej aktywności

w kuchni. Ale Charlie nadal odczuwał napięcie. Jego serce było chłodne. Pewności siebie dodawała mu obecność córki, która od czasu do czasu przytulała się doń, trzymając w ramionach lalkę, jaką jej podarował.

Naprawdę doskonale — oświadczył w odpowiedzi na pytanie Lincolna. — Niektóre firmy leżą zupełnie, ale nam idzie lepiej niż kiedykolwiek. Właściwie to cholernie dobrze. W przyszłym miesiącu sprowadzam z Ameryki siostrę, żeby mi prowadziła gospodarstwo. W zeszłym roku miałem większe dochody niż wtedy, kiedy jeszcze dysponowałem kapitałem. Widzisz, Czesi...

Jego przechwałki miały specyficzny cel, ale po chwili, widząc cień niechęci w oczach Lincolna, zmienił temat.

Macie wspaniałe dzieciaki. Doskonale wychowane, dobre maniery...

Uważam, że Honoria jest również wspaniałą dziewczynką.

Marion Peters wróciła z kuchni. Była to wysoka kobieta

o zmęczonych oczach, która swego czasu odznaczała się świeżą amerykańską urodą. Charlie nigdy nie był na to wrażliwy i zawsze go dziwiło, gdy ludzie mówili, że jest piękna. Od początku istnia­ła między nimi instynktowna antypatia.

No, jak znajdujesz Honorię? — zapytała.

Cudownie. Byłem zdumióny, jak urosła w ciągu dziesięciu miesięcy. Wszystkie dzieciaki dobrze wyglądają.

Od roku nie widzieliśmy doktora. Jak ci się teraz podoba Paryż?

Wydaje się zabawne, że się spotyka tak mało Amerykanów.

Jestem tym zachwycona — oznajmiła Marion gwałtownie. — Teraz przynajmniej można wejść do sklepu i nie uważają clę od razu za milionera. Ponieśliśmy straty tak jak wszyscy, ale w rezultacie tak jest o wiele przyjemniej.

Ale było przyjemnie, gdy to trwało — powiedział Charlie. — Byliśmy kimś w rodzaju królów, prawie niezawodnych, otaczał nas swego rodzaju czar. Dziś w barie... — przerwał, widząc swój błąd — nie spotkałem ani jednego znajomego.

Popatrzyła na niego przenikliwie.

Sądzę, że dość już miałeś barów?

Wpadłem tam na chwilę. Wypijam jeden kieliszek codzien­nie po południu i nie więcej.

I

A może życzyłbyś sobie cocktail przed obiadem? — zapytał Lincoln.

Wypijam tylko kieliszek po południu i już to zrobiłem.

Mam nadzieję, że tak jest naprawdę — powiedziała Marión. Chłód jej głosu był wyraźnym dowodem niechęci, ale Charlie I

tylko się uśmiechnął; miał poważniejsze plany. Właśnie jej agre- I sywność zapewniała mu przewagę i wiedział, że należy czekać. I Chciał, żeby zaczęli dyskusję o znanych Im powodach jego przy- I jazdu do Paryża.

Przy kolacji nie potrafił się zdecydować, czy Honoria jest I bardziej podobna do niego, czy do matki. Dobrze byłoby, gdyby nie połączyła w sobie tych cech obojga, które doprowadziły ich do nieszczęścia. Ogarnęła go fala tkliwości. Uważał, że wie, jak wychować córkę. Wierzył w charakter; pragnął przeskoczyć wstecz I całe pokolenie i znowu wierzyć w charakter jako wiecznie cenny I element. Wszystko inne zużywa się.

Wyszedł natychmiast po kolacji, ale nie wrócił zaraz do hotelu. Chciał zobaczyć Paryż w nocy bardziej trzeźwymi i umiejącymi oceniać oczyma niż w tamtych dniach. Kupił miejsce na strapon- tenie w Casino i patrzył, jak Józefina Baker zwija się w czekola­dowych arabeskach.

Po godzinie wyszedł i pospacerował ku Montmartre, przez rue Pigalle na Place Blanche. Deszcz przestał padać. Nieliczni męż­czyźni i kobiety w wieczorowych strojach wysiadali z taksówek przed kabaretami; damy z półświatka spacerowały pojedynczo lub po dwie; kręciło się sporo Murzynów. Minął oświetlone drzwi, zza których dochodziła muzyka, i zatrzymał się z poczuciem, że zna ten lokal. Był to Bricktop, gdzie stracił wiele godzin i wiele pieniędzy. Parę drzwi dalej znowu znajomy lokal. Nieostrożnie zajrzał do środka. Natychmiast pełna zapału orkiestra buchnęła melodią, para zawodowych tancerzy zerwała się na nogi, a maitre d’hotel podskoczył ku niemu, wołając: — Towarzystwo już się zbiera, proszę pana! — Ale Charlie wycofał się szybko.

Musiałem być chyba diabelnie pijany" — pomyślał.

Zelli był zamknięty, ciemne i ponure tanie hoteliki otaczające go stały pogrążone w ciemności. Na rue Blanche było więcej światła i miejscowy, pospolity francuski tłumek. „Jaskinia Po­etów” zniknęła, lecz dwie wielkie paszcze „Café Niebo” i „Café

Piekło” były nadal rozdziawione — a nawet połknęły szczupłą zawartość turystycznego autobusu: Niemca, Japończyka i strwo­żoną amerykańską parę, która zerkała na Charlie’ego.

Tyle jeśli chodzi o osobliwości 1 pomysłowość Montmartre. Całe zaopatrzenie w rozpustę i zbytek wyglądało tu zupełnie dzie­cinnie i nagle uświadomił sobie znaczenie słowa „rozrywka” — człowiek się „rozrywa” na drobniùtkie cząstki, robi nic z czegoś konkretnego. Po północy każde przejście z restauracji do restaura­cji jest niezwykłym wyczynem, podwyższoną opłatą za przywilej coraz to wolniejszych poruszeń.

Przypomniał sobie banknoty tysiącfrankowe dawane orkiestrze za odegranie jednego „kawałka”, banknoty stufrankowe wciskane portierowi za wezwanie taksówki.

A przecież nie płacił za nic.

Płacił nawet najbardziej wygórowane sumy jako ofiarę dla Losu, by nie pamiętać rzeczy najbardziej wartych pamięci, rzeczy, które teraz zawsze będzie pamiętał — swoje dziecko, nad którym pozbawiono go ojcowskiej władzy, swoją żonę, która uciekła do grobu w Vermoncie.

W blasku brasserie zwróciła się do niego jakaś kobieta. Kupił jej sadzone jajka i kawę, a potem, wymykając się zachęcającemu spojrzeniu, dał jej banknot dwudziestofrankowy i odjechał taksówką do hotelu.

n

Obudził się w piękny dzień jesienny. Przygnębienie z poprzednie­go dnia minęło i z przyjemnością przyglądał się ludziom na uli­cach. W południe siedział naprzeciwko Honorii w Le Grand Vatel, jedynej restauracji, która nie przypominała mu obiadów z szampanem, co to zaczynały się o drugiej po południu, a koń­czyły w mętnym i niepewnym przedświcie.

A jak z jarzynami? Czy nie zjadłabyś trochę jarzyn?

Owszem.

épinards i chou-fleur, marchewka i haricots.

Poproszę chou-fleur.

A nie zjadłabyś dwóch jarzyn?

i W\ H

!

Zwykle Jera jedną do obiadu.

Kelner udawał, że niezwykle kocha dzieci: — Qu’elle est mignonne, la petite! Elle parle exactement comme une Fran­çaise *.

A ci z deserem? Czy może zdecydujemy się później?

Kelner zniknął. Honoria popatrzyła na ojca z wyczekiwaniem.

Co potem będziemy robili?

Najpierw pójdziemy do tego sklepu z zabawkami przy rue Saint Honoré i kupimy ci, na co tylko będziesz miała ochotę.

A potem pójdziemy do wodewilu.

Zawahała się.

Wodewil mi się podoba, ale sklep z zabawkami nie.

Czemu nie?

No, przywiozłeś mi tę lalkę. Miała Ją z sobą. I do- stałam mnóstwo rzeczy. A przecież nie jesteśmy już bogaci, prawda?

Nigdy nie byliśmy. Ale dziś kupię ci wszystko, co będziesz chciała.

Dobrze — powiedziała z rezygnacją.

Kiedy jeszcze żyła jej matka i była francuska guwernantka, I Charlie objawiał skłonność do surowej dyscypliny, teraz stal się tolerancyjny1, musiał być dla córki zarówno ojcem, jak i matką

i zrobić wszystko, by tylko osiągnąć całkowite porozumienie.

Chciałbym się pani przedstawić — oznajmił poważnie. — I Pani pozwoli, że się przedstawię: Charlie J. Wales z Pragi.

Ach, tatusiu! — wybuchnęła śmiechem.

A jak brzmi pani nazwisko? — nalegał, a ona natychmiast I przyjęła swą rolę:

Honoria Wales z rue Palatine, Paryż.

Mężatka czy samotna?

Nie, nie mężatka. Samotna.

Wskazał na Lalkę.

Ale widzę, że pani ma dziecko, madame.

Nie chcąc wydziedziczać lalki przycisnęła ją do serca i szybko wymyśliła odpowiedź:

>

V

m

Owszem, byłam mężatką, ale teraz nie.'Mój mąż umarł.

Charles mówił dalej szybko:

A jak na imię dziecku?

Simona. To po mojej najlepszej przyjaciółce ze szkoły.

Bardzo się cieszę, że się tak dobrze uczysz.

W tym miesiącu jestem trzecia w klasie — chwaliła się. — Elza (to było imię jej kuzynki) jest dopiero jakaś osiemnasta, a Ryszard prawie na samym końcu.

Lubisz Elzę i Ryszarda?

O tak. Dość lubię Ryszarda, a i ją również.

Ostrożnie i rzeczowo zapytał:

A jeśli chodzi o ciocię Marion i wuja Lincolna... które z nich bardziej lubisz?

O, chyba wuja Lincolna.

Coraz silniej odczuwał jej obecność. Gdy weszli, rozległy się za nimi szepty: „Prześliczna”, a teraz ludzie przy sąsiednim stoliku obserwowali ją w milczeniu, wpatrując się w nią, jakby była czymś nie więcej świadomym niż kwiat

Dlaczego nie mieszkamy razem? — zapytała nagle. — Czy dlatego, że mama umarła?

Musisz tu jeszcze zostać i nauczyć się lepiej po francusku. Tatusiowi byłoby trudno tak dobrze się tobą opiekować.

Ja naprawdę nie potrzebuję już dużo opieki. Wszystko robię sama.

Gdy wychodzili z restauracji, jakaś para zawołała nagle na widok Charlie’ego:

Ależ to stary Wales!

Halo, Lorraine... Dunc!

Niespodziewane zjawy z przeszłości: Duncan Schaeffer, przyja­ciel z college’u, Lorraine Quarries, piękna, blada blondynka trzydziestoletnia; dwoje z tego tłumu, który trzy lata temu zamieniał miesiące w dnie.

Mój mąż nie mógł przyjechać w tym roku — oświadczyła w odpowiedzi na pytanie Charlie’ego. — Mamy cholernie mało forsy. Więc daje mi dwie setki miesięcznie i mówi, żebym się za to urządziła... To twoja dziewczynka?

A może byśmy tak wrócili i usiedli? — zaproponował Duncan.

Nie mogę. — Charlie był zadowolony, że ma wymówkę.

\\\ \ \

Jak zwykle działał na niego namiętny, prowokacyjny urok Lorrai- ne, ale teraz żył w innym świecie.

Więc może umówimy się na kolację?

Nie jestem wolny. Dajcie mi adres, to kiedyś do was wpadnę.

Charlie, zdaje mi się, że jesteś trzeźwy — powiedziała Lorraine z namysłem. — Naprawdę sądzę, że on jest trzeźwy, Dunc. Uszczypnij go i sprawdź.

Charlie wskazał głową Honorię. Oboje roześmieli się.

Gdzie mieszkasz? — zapytał Duncan sceptycznie.

Charlie zawahał się. Nie chciał wymieniać swego hotelu.

Jeszcze się nie zdecydowałem. Lepiej ja was odwiedzę. Idziemy na wodewil w Empire.

Swietniel Właśnie ja miałam ten sam zamiar — oznajmiła Lorraine. — Chciałabym zobaczyć paru klownów, akrobatów

i żonglerów. Idziemy, Dunc.

Musimy najpierw jeszcze coś załatwić — powiedział Char­lie. — Może się tam z wami spotkamy.

Dobrze, snobie... Do widzenia, piękna dziewczynko.

Do widzenia.

Honoria dygnęła grzecznie.

W jakiś sposób niepożądane spotkanie. Oni lubili Charlie’ego, ponieważ działał, ponieważ był człowiekiem poważnym; chcieli I się z nim widzieć, bo teraz był silniejszy niż oni, bo pragnęli czerpać z jego siły.

W Empire Honoria dumnie odmówiła propozycji, by usiadła na złożonym płaszczu ojca. Była już osóbką o zdecydowanym zdaniu, a Charlie coraz bardziej pragnął przelać w nią nieco z siebie samego, zanim jej charakter skrystalizuje się całkowi­cie. A to wymagało pewnego czasu.

W przerwie natknęli się na Duncana i Lorraine w foyer, gdzie grała orkiestra.

Napijesz się?

Dobrze, ale nie przy barze. Weźmiemy stolik.

Przykładny ojciec.

Słuchając z roztargnieniem słów Lorraine, Charlie zauważyli że oczy Honorii opuszczają ich stolik i wędrują po sali, podą­żył rozmarzony za jej wzrokiem, ciekaw, co widzą. Ich spojrze­nia spotkały się; Honoria się uśmiechnęła.

Napiłabym się tej lemoniady — rzekła.

O co jej. chodziło? Czego się spodziewała? Wracając do domu taksówką przytulił jej głowę do swej piersi.

Kochanie, czy myślisz czasem o matce?

Tak, czasami — odparła niepewnie.

Nie chciałbym, żebyś o niej zapomniała. Czy masz jej fo­tografię?

Tak, chyba tak. W każdym bądź razie ciotka Marion ma. Dlaczego nie chcesz, żebym o niej zapomniała?

Ona cię bardzo kochała.

Ja ją również kochałam.

Przez chwilę panowało milczenie.

Tatusiu, chciałabym wyjechać i mieszkać razem z tobą — oświadczyła nagle.

Serce mu podskoczyło w piersi; tak pragnął, żeby to się stało właśnie w ten sposób.

Czy nie jesteś zupełnie szczęśliwa?

Tak, ale ciebie kocham więcej niż wszystkich. A ty też kochasz mnie więcej od innych, teraz, kiedy mama nie żyje?

Oczywiście. Ale nie zawsze będziesz kochała mnie najbar­dziej, skarbie. Urośniesz, spotkasz kogoś w twoim wieku, wyj­dziesz za niego za mąż i zapomnisz nawet, że miałaś tatusia.

Tak, to prawda — zgodziła się spokojnie.

Nie.wszedł z nią do mieszkania. Miał tu przyjść jeszcze o dzie­wiątej i chciał zachować świeżość i energię na decydującą rozmowę.

Kiedy już będziesz na górze, pokaż się w tym oknie.

Dobrze. Na razie pa, tatku, tatuśku, tatuleńku...

Czekał na ciemnej ulicy, aż Honoria pojawiła się, promieniu­jąca ciepłem, w oknie i przesłała mu całusa w noc.

m

Czekali. Marion siedziała przy serwisie do kawy w eleganckiej, czarnej wieczorowej sukni, która troszkę przypominała żałobę. Lincoln spacerował po pokoju z podnieceniem człowieka,

który dyskutuje. Nie mniej niż Charlie’emu było im pilno do rozmowy. Charlie zaczął prawie natychmiast:

Sądzę, że wiecie, dlaczego chciałem się z wami zobaczyć... dlaczego właściwie przyjechałem do Paryża?

Marion bawiła się czarnymi gwiazdami naszyjnika i zmarsz­czyła brwi.

Pragnę mieć dom — ciągnął dalej. — I ogromnie pragnę mieć w nim Honorię. Jestem bardzo wdzięczny, że się nią zaopie­kowaliście na życzenie matki, ale sytuacja jest teraz inna — zawa­hał się, a potem mówił z większym naciskiem — zmieniła się radykalnie, jeśli chodzi o mnie, i chciałbym was prosić, byście rozważyli całą sprawę. Byłoby głupotą, gdybym chciał zaprze­czać, że jakieś trzy lata temu postępowałem źle.«

Marion patrzyła nań twardym wzrokiem.

... ale to się już skończyło. Jak wam wspominałem, od roku nie piję więcej niż kieliszek dziennie, a robię to świadomie, żeby myśl o alkoholu nie zajmowała zbyt wiele miejsca w mojej | wyobraźni. Rozumiecie, o co chodzi?

Nie — odparła Marion krótko.

Jest to rodzaj hamulca, który sobie nakładam. Utrzymuje j cały problem w odpowiednich proporcjach.

Ja cię rozumiem — powiedział Lincoln. — Nie chcesz przyznać, że stanowi to dla ciebie jakąkolwiek atrakcję.

Coś w tym rodzaju. Czasami zapominam i nie wypijam tego kieliszka. Ale staram się wypijać. Poza tym nie mógłbym pozwo­lić sobie na pijaństwo na moim stanowisku. Ludzie, których re­prezentuję, są z mojej pracy bardzo zadowoleni. Z Burlingtonu ściągam siostrę, by mi prowadziła gospodarstwo, i ogromnie pragnę mieć również Honorię. Wiecie, że nawet wtedy, kiedy nie zgadzaliśmy się z jej matką, nie dopuszczaliśmy, aby cokolwiek z tego docierało do Honorii. Ona mnie kocha i jestem pewien, że potrafię się nią opiekować... a więc tak to wygląda. Co o tym sądzicie?

Nie miał wątpliwości, że teraz rozpocznie się atak. Potrwa godzinę czy dwie i nie będzie to łatwe, ale jeśli potrafi opanować swe nieuniknione oburzenie i przyjąć pozę skruszonego grzesz­nika, może w końcu odniesie zwycięstwo.

Trzymaj nerwy na wodzy — mówił sobie. — Nie żądasz uspra­wiedliwienia dla siebie. Chcesz mieć Honorię”.

Lincoln zaczął pierwszy:

Omawialiśmy już tą sprawą, jak tylko otrzymaliśmy list od ciebie w ubiegłym miesiącu. Jesteśmy szcząśliwi, że Honoria jest | nami. To kochane dziecko i cieszymy sią, że możemy jej pomóc, ale oczywiście nie o to chodzi...

Marion przerwała mu nagle.

Jak długo masz zamiar nie pić, Charlie? — zapytała.

Mam nadzieją, że już nigdy nie będą.

Czy można na to liczyć?

Wiesz, że nie piłem nałogowo, dopóki nie wycofałem sią z interesów i nie przyjechałem tutaj, nie mając nic do roboty. Wtedy zaczęliśmy z Heleną wędrować po...

Proszą, nie mieszaj do tego Heleny. Nie znoszą, gdy mówisz

o niej takim tonem.

Popatrzył na nią ponuro. Nigdy nie był pewny, jak dalece siostry darzyły się uczuciem, dopóki Helena żyła.

Piłem mniej więcej półtora roku... Od momentu, kiedy tu przyjechaliśmy, aż do mego... załamania się.

Wystarczająco długo.

Dość długo — przyznał.

Mam obowiązki tylko wobec Heleny — oświadczyła Ma­rion. — Usiłuję wyobrazić sobie, czego ona by pragnęła. Mówiąc szczerze, od chwili, kiedy popełniłeś ten straszny czyn, przestałeś dla mnie istnieć. Nic na to nie mogę poradzić. To była moja siostra.

Tak.

Kiedy umierała, prosiła mnie, żebym się zaopiekowała Ho- norią. Gdybyś nie był wtedy w sanatorium, sprawa wyglądałaby może inaczej.

Nie miał odpowiedzi.

Nigdy nie zapomnę tego ranka, kiedy Helena zapukała do moich drzwi, przemoczona do suchej nitki i drżąca, i powiedziała, że nie wpuściłeś jej do mieszkania.

Charlie zacisnął dłonie na poręczy fotela. To było trudniejsze, niż się spodziewał. Miał ochotą zacząć długie wymówki i wyjaśnie­nia, ale powiedział tylko:

Tej nocy, kiedy jej nie wpuściłem..

Marion przerwała:

Nie czuję się na siłach mówić o tym znowu.

Po chwili milczenia Lincoln rzekł:

Nie trzymamy się tematu. Ty chcesz, żeby Marion zrezygno­wała z prawnej opieki 1 oddała cl Honorię. Sądzę, że chodzi przede wszystkim o to, czy ona ma zaufanie do ciebie, czy nie.

Nie potępiam Marion — odezwał się wolno Charlie — ale sądzę, że może mieć do mnie całkowite zaufanie. Zachowywałem się przyzwoicie aż do owych dni przed trzema laty. Niewątpliwie, jestem tylko człowiekiem i mogę się w każdej chwili załamać. Ale jeśli będziemy czekać dłużej, stracę dzieciństwo Honorii

i okazję do założenia domu. — Potrząsnął głową. — Po prostu ją stracę, nie rozumiecie?

Owszem, rozumiem — rzekł Lincoln.

Dlaczego nie pomyślałeś o tym wcześniej? — zapytała Marion.

Chyba myślałem od czasu do czasu, ale Helena i ja nie zga­dzaliśmy się. Kiedy wyraziłem zgodę na opiekę prawną, leża­łem ciężko chory w sanatorium, a kryzys pozbawił mnie pieniędzy. Wiedziałem, że moje postępowanie było niewłaściwe, i postano­wiłem, że zgodzę się na wszystko, co może zapewnić jakiś spokój Helenie. Ale teraz wszystko wygląda inaczej. Pracuję, sprawuję się diabelnie dobrze, o ile...

Bądź tak łaskaw i nie używaj takich słów w mojej obecno­ści — przerwała Marion.

Spojrzał na nią, poruszony. Z każdym jej słowem coraz bardziej stawała się widoczna jej niechęć. Cały swój strach przed życiem przekształciła w jeden mur i przeciwstawiła go Charlie’emu. Ta trywialna wymówka była prawdopodobnie rezultatem nie­porozumień, jakie miała z kucharką parę godzin temu. Charlie coraz bardziej obawiał się zostawić Honorię w tej atmosferze wrogości wobec niego: wcześniej czy później ujawni się ona czy to w jakimś słowie, czy geście, 1 coś z tej nieufności nie­odwołalnie zostanie zaszczepione Honorii. Ale nie pozwolił, by gniew uzewnętrznił się na twarzy, opanował się. Zyskał jeden punkt na swoją korzyść, bowiem Lincoln uświadomił sobie absur­dalność uwagi Marion 1 zapytał ją, od kiedy ma zastrzeżenia do słowa „diabelnie”.

A poza tym — rzekł Charlie — mogę Jej teraz zapewnić odpowiednie warunki. Zabiorę z sobą do Pragi francuską guwer­nantkę. Właśnie wynajmuję nowe mieszkanie...

Urwał, uświadamiając sobie, że popełnia błąd. Nie należało się spodziewać, że przyjmą obojętnie fakt, iż jego zarobki są dwa razy większe niż ich.

Przypuszczam, że możesz jej dać więcej luksusów niż my — powiedziała Marion. — Kiedy ty wyrzucałeś pieniądze, my ży­liśmy licząc każde dziesięć franków... Pewnie zaczniesz robić to znowu.

Och, nie — odparł. — Nauczyłem się. Jak wiecie, pracowa­łem ciężko przez dziesięć lat, aż wreszcie miałem szczęście na giełdzie, tak jak wielu ludzi. Niezwykłe szczęście. To już się nie powtórzy.

Zapadła długa cisza. Wszyscy byli zdenerwowani i po raz pierwszy od roku Charlie miał ochotę napić się whisky. Był teraz pewny, że Lincoln Peters chce oddać mu dziecko.

Marion wzdrygnęła się nagle: część jej istoty dostrzegła, że Charlie stoi teraz na pewnym gruncie, a jej macierzyński instynkt uznawał naturalność jego żądania. Ale teraz przez długi czas żyła z uprzedzeniem — uprzedzeniem wynikającym z dziwnej niewiary w szczęście siostry. Po wstrząsie, jaki Marion przeżyła tej straszliwej nocy, uprzedzenie zmieniło się w nienawiść do Charlie’- ego. Zdarzyło się to w tym punkcie życia, kiedy jej zmniejszona wskutek choroby i przeciwieństw losu odporność psychiczna wy­magała wiary w konkretne łajdactwo i konkretnego łajdaka.

Nie mogę myśleć inaczej! — zawołała nagle. — Nie wiem, w jakim stopniu jesteś odpowiedzialny za śmierć Heleny. Jest to coś, | czego będziesz się musiał rozliczyć z własnym sumieniem.

Prąd grozy przeszedł przez niego. Przez moment Charlie o mało nie zerwał się na nogi, głos zamarł mu w gardle. Upłynęła chwila, zanim się opanował.

Nie ma o czym mówić — rzekł Lincoln niezręcznie. — Nigdy nie uważałem, że ponosisz za to odpowiedzialność.

Helena zmarła na serce — odezwał się tępo Charlie.

Tak, na serce. — Marion powiedziała to takim tonem, jak gdyby to zdanie miało inne znaczenie.

W ciszy, jaka nastąpiła po jej wybuchu, Marion uważnie

A W.\ \ \

obserwowała Charlie’ego i wiedziała, że w jakiś sposób uzyskał panowanie nad sytuacją. Zerkając na swego męża nie znajdowała u niego poparcia i nagle, jak gdyby sprawa nie miała znaczenia, zdecydowała się.

Rób, jak uważasz! — krzyknęła zrywając się z krzesła. — To twoje dziecko. Nie chcę ci stawać na drodze. Gdyby to było moje dziecko, wolałabym ją raczej ujrzeć... — urwała, w porę się opanowując. — Decydujcie wy obaj. Ja tego nie mogę znieść. Jestem chora. Idę do łóżka.

Szybko wyszła z pokoju. Po chwili Lincoln powiedział:

To był dla niej ciężki dzień. Wiesz, jaka ona jest wrażliwa...— dodał prawie przepraszającym tonem. — Jak kobieta sobie coś wbije do głowy...

Niewątpliwie.

Wszystko będzie dobrze. Myślę, że ona teraz widzi, że ty... potrafisz dbać o dziecko, więc nie możemy stawać na drodze ani tobie, ani Honorii.

Dziękuję ci.

Będę musiał zajrzeć, jak ona się czuje.

Już wychodzę.

Jeszcze drżał wychodząc na ułicę, ale spacer przez rue Bona­parte do bulwarów uspokoił go, a gdy przechodził most na Sekwanie, świeżej i nowej w światłach ’ bulwarów, był upojony. Znalazłszy się u siebie w hotelu nie mógł zasnąć. Dręczył go obraz Heleny, Heleny, którą kochał aż do chwili, kiedy bez sensu zaczęli niszczyć swą miłość, drzeć ją na strzępy. W ową straszliwą noc lutową, którą Marion tak żywo pamiętała, kłótnia trwała godzi­nami. Potem była scena we Florydzie, a on znów próbował zabrać Helenę do domu, ona pocałowała młodego Webba przy stole, po czym nastąpiło to, co tam histerycznie zapowiedziała. Wrócił do domu i w dzikim gniewie przekręcił klucz w zamku. Jak mógł wiedzieć, że ona w godzinę później przyjdzie sama, że zerwie się zadymka, w której będzie brnęła w balowych panto­felkach, zbyt wstrząśnięta, żeby myśleć o taksówce? Potem cho­roba, zapalenie płuc, z którego prawie cudem wyszła, i dni grozy. „Pogodzili się”, ale to było początkiem końca, a Marion, która wszystko widziała, wyobrażając sobie, że jest to jedna z wielu scen męczeństwa jej siostry, nie zapomniała nigdy. Rozmyślania

te zbliżały go do Heleny i w białym, miękkim świetle, jakie wkra­da się w półsen nad ranem, spostrzegł, że znowu do niej mówi. Przyznała mu absolutną rację, jeśli chodzi o Honorię, i chciała, żeby wziął dziewczynkę z sobą. Ucieszyła się, że on jest teraz dobry i dobrze mu się powodzi. Mówiła doń bardzo życzliwie — ale tańczyła w białej szacie, coraz to szybciej i szybciej, więc pod koniec nie mógł już słyszeć wyraźnie wszystkiego, co mówiła.

IV

Obudził się w doskonałym nastroju. Drzwi na świat były znowu otwarte. Rozważał plany, perspektywy i obrazy przyszłości dla Honorii i siebie, lecz nagle posmutniał, bo przypomniał sobie plany, które układał z Heleną. Nie zaplanowała swej śmierci. Obecnie najważniejsza sprawa to mieć coś do roboty i kogoś do kochania. Ale nie należy kochać zbyt mocno, bo wiedział, jaką krzywdę może wyrządzić ojciec córce albo matka synowi, przy­wiązując ich zbytnio do siebie: potem dziecko będzie szukać tej samej ślepej czułości u swego partnera w małżeństwie i kiedy najprawdopodobniej jej nie znajdzie, zwróci się przeciwko miłości

i życiu.

Dzień znowu był pogodny. Zadzwonił do Lincolna Petersa, do banku, w którym pracował, i zapytał, czy może zabrać Honorię, gdy będzie wyjeżdżał do Pragi. Lincoln zgodził się, uważając, że nie ma podstaw do dalszej zwłoki. Inna sprawa to opieka prawna, Marion jeszcze na pewien czas chce ją zatrzymać. Zdenerwowała ją ta sprawa, więc na razie może będzie lepiej, jak pozostanie przez następny rok prawną opiekunką dziecka. Charlie zgodził się, byleby tylko mieć przy sobie dziecko.

Potem kwestia guwernantki. Charles siedział w ponurej agencji pośrednictwa pracy i rozmawiał z grubą mieszkanką Bćarn

i hożą chłopką z Bretanii, wiedząc, że ani jednej, ani drugiej nie mógłby znieść. Były jeszcze inne kandydatki, z którymi miał się zobaczyć jutro.

W restauracji zjadł obiad z Lincolnem Petersem, usiłując hamować swoją egzaltację.

i \ \\\ \ W

Nie ma nic, co by się dało porównać z własnym dziecJ kiem — powiedział Lincoln. — Ale rozumiesz chyba, jak się czuj« Marion?

Zapomniała, jak ciężko pracowałem przez siedem lat — powiedział Charlie. — Pamięta tylko jedną noc.

Chodzi jeszcze o co innego. — Lincoln zawahał się. — Kiedy z Heleną uganialiście się po całej Europie wyrzucają« pieniądze, my ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Nic nie korzy, stałem z koniunktury, bo nigdy nie mogłem się wybić na tyle ażeby mieć coś wartościowego poza ubezpieczeniem na życie Moim zdaniem Marion czuła, iż jest w tym coś niesprawiedliwego ty nawet nie pracowałeś pod koniec, a bogaciłeś się cora: bardziej.

Wszystko poszło równie szybko, jak przyszło — powiedzia ! Charlie.

Tak. Mnóstwo z tych pieniędzy pozostało w rękach chas seursów, saksofonistów i hotelarzy — no cóż, teraz bal się skoń czył. Mówię to, żeby wyjaśnić nastroje Marion w tych wariackicl I latach. Jeśli wpadniesz dziś wieczorem koło szóstej, Marion nil j będzie jeszcze zbyt zmęczona, szczegóły omówimy na miejscu.

W hotelu Charlie znalazł list z poczty pneumatycznej, nadani z baru Bitza, gdzie zostawił swój adres w celu odnalezieni) pewnego człowieka.

Kochany Charlie!

Byłeś taki dziwny, kiedyśmy Cię wczoraj spotkali, ż zastanawiam się, czy nie zrobiłam czegoś, co Cię obraziłą Jeśli tak, to nieświadomie. W rzeczywistości myślałan zbyt wiele o Tobie w ciągu ostatniego roku i zawsze mia) łam tę nadzieję, że może Cię spotkam, gdy przyjadę tuta| My naprawdę świetnie się bawiliśmy w ową wariacki 5 wiosnę, jak na przykład tej nocy, kiedy ukradliśmj J z Tobą rikszę rzeźnika, i wtedy, kiedyśmy chcieli iść dj prezydenta, a Ty miałeś ten stary melonik i laski Wygląda na to, że wszyscy ostatnio tak się postarzeli : ale ja nie czuję się stara ani trochę. Czy przez pamięi dla dawnych czasów nie moglibyśmy się gdzieś spotkać? >

132

razie mam paskudnego kaca, ale po południu będę się czuła lepiej i będę czekała na Ciebie kolo piątej w tej mordowni u Bitza.

Uwielbiająca Cię zawsze

Lorraine

Pierwszym jego uczuciem było przerażenie, iż będąc już doro- ;łym człowiekiem naprawdę ukradł rikszę i woził Lorraine po :ałym placu Etoile od północy do świtu. Z perspektywy czasu vyglądało to teraz jak nocna zmora. Zamknięcie drzwi przed leleną nie przypominało żadnego innego czynu w jego życiu, ile incydent z rikszą przypominał — był jednym z wielu. Ile ygodni czy miesięcy hulanek potrzeba, by dojść do takiego stanu •upełnej nieodpowiedzialności?

Usiłował przedstawić sobie, jakie wrażenie robiła na nim wtedy jorraine — bardzo go pociągała. Helena była nieszczęśliwa z tego jowódu, ale nic nie mówiła. Wczoraj w restauracji Lorraine wyglądała na zblazowaną i zniszczoną. Za nic nie chciał się ; nią spotkać i był zadowolony, że Alix nie podał adresu jego îotelu. Ulgę sprawiała natomiast myśl o Honorll, o tym, że jędzie spędzał z nią niedziele, mówił jej dzień dobry co rano, niał świadomość, że znajduje się z nią w nocy pod jednym łachem, że będzie nasłuchiwał jej oddechu w ciemności. O piątej vziął taksówkę i kupił prezenty dla wszystkich Petersów — liczną lalkę, pudełko rzymskich żołnierzy, kwiaty dla Marion, luże lniane chusteczki dla Lincolna.

Kiedy zjawił się w mieszkaniu, stwierdził, że Marion pogodziła ¡ię z tym, co nieuniknione. Przywitała się z Charlie’m, jakby był ylko krnąbrnym członkiem rodziny, nie zaś niebezpiecznym, >bcym człowiekiem. Honorii powiedziano, że wyjedzie. A Charlie : zadowoleniem stwierdził, jak taktownie dziewczynka potrafi ikryć swą ogromną radość. Dopiero na jego kolanach zaczęła mu zeptać z zachwytem i pytać, kiedy wyjeżdżają, a potem wyśliznęła ię z Innymi dziećmi.

Charlie i Marion przez chwilę byli sami w pokoju. Powodowany aklmś impulsem oświadczył śmiało:

Nieporozumienia rodzinne to przykra sprawa. Nie dają

się ująć w żadne zasady. Nie przypominają chorób czy ran; są raczej podobne do pęknięć skóry, które nie chcą się wygoić bo nie starcza tkanki. Chciałbym, abyśmy żyli w lepszych sto­sunkach z tobą.

Niektórych spraw trudno zapomnieć — odparła. — To kwestia zaufania.

Nie odpowiedział; po chwili zapytała:

Kiedy chciałbyś ją zabrać?

Gdy tylko dostanę guwernantkę. Sądzę, że pojutrze.

To niemożliwe. Muszę uporządkować jej rzeczy. Nie przed sobotą.

Ustąpił. Lincoln wróciwszy do pokoju zaproponował mu whisky. 1

Wypiję moją dzienną porcję — powiedział Charlie.

To był prawdziwy dom, prawdziwa rodzina, ludzie u ogniska. I Dzieci czuły się tu bezpieczne i ważne. Matka i ojciec zachowywali I się poważnie, czujnie. Dzieci były na pierwszym planie, a odwie- I dżiny Charlie’ego dopiero na drugim. Łyżka lekarstwa mimo I wszystko miała większe znaczenie niż napięte stosunki między I Marion a Charlie’m. Nie byli to ludzie ograniczeni, niemniej i jednak przygniatał ich ciężar życia i przeciwności losu. Charlie I zastanawiał się, czy mógłby coś zrobić, aby wyciągnąć Lincolna I z jego harówki w banku.

Długie brzęczenie dzwonka przy drzwiach. Bonne A tout faire I przeszła przez pokój i zniknęła w przedpokoju. Drzwi otworzyły I się po następnym długim dzwonku, potem rozległy się głosy: I trójka w salonie patrzyła w oczekiwaniu. Ryszard przesunął I się na inne miejsce, by widzieć korytarz, a Marion wstała. I Potem pokojówka wróciła ścigana głosami, które w świetle zmate- I rializowały się w Duncana Schaeffera i Lorraine Quarries.

Byli w świetnych humorach, ryczeli ze śmiechu. Przez chwile I Charlie stał zdumiony, nie mógł zrozumieć, skąd wyszperali adres f Petersów.

Aaaal — Duncan łobuzersko groził palcem Charlie’emu. I

Aaal

Znowu wybuchnęli kaskadą śmiechu. Zakłopotany Charlie szyb- I ko uścisnął im dłonie i przedstawił Lincolnowi i Marion. Marion I

skinęła głową, nie odzywając się, i postąpiła krok ku kominkowi; jej córeczka stanęła koło niej, a Marion objęła ją ramieniem.

Z wzrastającym oburzeniem na tę inwazję Charlie czekał, a ż się wytłumaczą. Po chwili konsternacji Duncan powiedział:

Przyszliśmy zaprosić cię na kolację. Lorraine i ja uważaliśmy, że to całe tchórzliwe kręcenie z twoim adresem musi się skończyć.

Charlie podszedł bliżej, jak gdyby chciał wypchnąć ich na korytarz.

Przepraszam, ale nie mogę. Powiedzcie, gdzie będziecie, to zadzwonię do was za pół godziny.

Nie zrobiło to żadnego wrażenia, Lorraine usiadła nagle na poręczy fotela i patrząc na Ryszarda zawołała:

Oj, jaki ładny chłopczyk! Chodź tu, chłopczyku.

Ryszard zerknął na matkę, ale nie zrobił ani kroku. Wyraźnie wzruszywszy ramionami Lorraine zwróciła się do Charlie’ego:

Chodź z nami. Z pewnością twoim kuzynom to nie zaszkodzi. Widzimy cię tak rzadko. Albo uroczyście.

Nie mogę — powiedział Charlie ostro. — Wy idźcie, a ja do was zatelefonuję.

Głos Lorraine stał się nagle nieprzyjemny:

Dobrze, pójdziemy. Ale przypominam ci, że gdy kiedyś zastu­kałeś do moich drzwi o czwartej nad ranem, miałam dość po­czucia humoru, by dać ci wypić kieliszek. Chodź, Dunc.

Nie spiesząc się, z gniewnymi twarzami i na niepewnych no­gach, wycofali się do przedpokoju.

Dobranoc! — rzekł Charlie.

Dobranoc! — odpowiedziała Lorraine z przesadą.

Gdy Charlie wrócił do salonu, Marion nie ruszyła się, tylko teraz obejmowała drugim ramieniem syna. Lincoln nadal jeszcze huśtał Honorię jak wahadło w tę i tamtą stronę.

Co za świństwo! — wybuchnął Charlie. — Co za absolutne świństwo!

Nikt nie odpowiedział. Charlie rzucił się na fotel, wziął swój kieliszek, odstawił go znowu i rzekł:

Ludzie, których nie widziałem od dwóch lat, są na tyle bezczelni...

Urwał. Marlon parsknęła wściekle, odwróciła się gwałtownie

1 wyszła z pokoju.

Lincoln ostrożnie postawił Honorię na podłodze.

Dzieci, idźcie już jeść — powiedział, a gdy wykonały to po­lecenie, powiedział do Charlle’ego:

Marion nie czuje się dobrze i nie znosi wstrząsów. Tacy ludzie napełniają ją fizyczną odrazą.

Ja ich tu nie zapraszałem. Wyciągnęli od kogoś twoje nazwisko. Oni świadomie...

Hm, niedobrze się stało. To nam komplikuje sprawy. Prze­praszam cię na chwilę.

Charlie siedział w napięciu. Z sąsiedniego pokoju słyszał głosy dzieci jedzących kolację. Rozmawiały monosylabami, zapo­mniawszy już o scenie między dorosłymi. Słyszał pomruk rozmowy z dalszego pokoju, a potem urywany sygnał w podniesionej słu­chawce telefonicznej i w panice cofnął się w inny kąt pokoju, żeby nie słyszeć.

Po chwili Lincoln wrócił.

Wiesz, Charlie, sądzę, że raczej odwołamy dzisiejszą kolację. Marion jest w kiepskiej formie.

Jest zła na mnie?

Coś w tym rodzaju — powiedział prawie niegrzecznie. — Nie jest zbyt silna i...

Sądzisz, że zmieniła swój pogląd w sprawie Honorii?

Teraz jest dość rozgoryczona. Nie wiem. Zadzwoń do mnie jutro do banku.

Może byś jej wytłumaczył, że nawet mi przez myśl nie przeszło, że ci ludzie tutaj się zjawią. Jestem równie oburzony jak wy.

Teraz niczego jej nie mogę wytłumaczyć.

Charlie wstał. Wziął płaszcz i kapelusz i poszedł szybko ko­rytarzem. Otworzył drzwi do jadalni i odezwał się obcym głosem:

Dobranoc, dzieci.

Houoria wstała i podbiegła, by go uściskać.

Dobranoc, skarbie — powiedział niewyraźnie, a następnie, usiłując złagodzić swój głos, usiłując z czymś się pogodzić: — Dobranoc, drogie dzieci.

V

Charlle poszedł prosto do baru Ritza, pełen wściekłości chciał odnaleźć Lorraine i Duncana, ale nie było ich tam, i uświadomił sobie, że nie ma tu nic do roboty. Nie tknął swego cocktailu u Petersów i zamówił whisky z wodą sodową. Paul podszedł, żeby się z nim przywitać.

Wielkie zmiany — oznajmił smutno. — Ruch jest o połowę mniejszy niż dawniej. Słyszałem, że wielu facetów straciło w Sta­nach majątki — jak nie w pierwszym krachu, to w drugim. Pana przyjaciel, George Hardt, stracił wszystko co do centa, jak słyszałem. Pan jest znowu w Stanach?

Nie, prowadzę interesy w Pradze.

Słyszałem, że pan mnóstwo stracił podczas plajty.

Straciłem — rzekł i dodał ponuro: — Ale straciłem wszystko, czego pragnąłem podczas zwyżki.

Sprzedawał pan przed dostawą?

Coś w tym rodzaju.

Znowu napłynęło nań wspomnienie tych dni jak nocna mara — ludzie, których spotykali w czasie podróży, potem ludzie, którzy nie potrafili dodać kilku cyfr ani poprawnie wypowiedzieć zdania. Mały człowieczek, i którym Helena zgodziła się tańczyć na balu kapitańskim, a on obraził ją, nim zdążyli odejść parę kroków od stołu; kobiety i dziewczęta, które wynoszono z restauracji piszczące

i odurzone alkoholem lub narkotykami

...Mężczyźni, którzy nie wpuszczali swych żon do domów podczas śnieżycy, bo śnieg w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym dzie­wiątym nie był realnym śniegiem. Jeśli nie chciałeś, żeby to był śnieg, po prostu płaciłeś trochę pieniędzy.

Podszedł do telefonu i zadzwonił do mieszkania Petersów. Podniósł słuchawkę Lincoln.

Zadzwoniłem, bo ta sprawa leży mi na sercu. Czy Marion powiedziała coś konkretnego?

Marion jest chora — odparł Lincoln sucho. — Wiem, że ta sprawa nie wynikła z twojej winy, ale nie mogę pozwolić, aby Marion odchodziła od zmysłów z tego powodu. Obawiam się, że musimy odłożyć wszystko na pół roku. W tej chwili nie mogę ryzykować doprowadzenia jej znowu do takiego stanu.

4

Rozumiem.

Bardzo mi przykro, Charlie.

Wrócił do swego stolika. Jego kieliszek był pusty, ale potrzą­snął głową, kiedy Alix spojrzał na niego pytająco. Nie pozostało mu już teraz wiele do zrobienia, poza posłaniem Honorii pewnych rzeczy. Jutro pośle jej mnóstwo rzeczy. Pomyślał dość gniewnie, że i tu. chodzi tylko o pieniądze..., Tylu już ludziom dawał pieniądze.

Nie, dziękuję — powiedział do kelnera. — Ile jestem winien? Wróci któregoś dnia; nie zmuszą go, żeby wiecznie płacił. Ale

chciał mieć swoje dziecko i teraz nic poza tym nie było ważne. Wyrósł już z tego wieku, kiedy to człowiek żyje marzeniami. Nie wątpił, że Helena nie chciałaby, aby był tak samotny.

Przełożył Adam Kaśka

WILLIAM FAULKNER (1897—1962)

Słońce zachodzi

Poniedziałek w Jefferson nie różni się już dzisiaj od innych dni tygodnia. Dzisiaj ulice są brukowane, przedsiębiorstwo tele­fonów i elektrownia namiętnie wycinają dające cień drzewa — graby, klony, akacje i wiązy — aby mieć gdzie sadzić żelazne słupy oblepione gronami niesamowitych, bezkrwistych owoców z porcelany; w mieście jest wielka pralnia mechaniczna i w po­niedziałek rano krzykliwie lakierowane furgonetki objeżdżają ulice zabierając z domów węzełki brudów: brudy z całego ty­godnia pędzą w samochodach, w asyście klaksonów i cichnącego wizgu opon na asfalcie, przypominającego darcie jedwabiu, a jeśli nawet według starego zwyczaju z niektórych domów bieliznę białych ludzi zabierają do prania Murzynki, to i one jeżdżą samochodami.

Ale piętnaście lat temu w poniedziałki rano ciche, pełne kurzu, cieniste ulice pełne były Murzynek pewnie niosących na owinię­tych chustami głowach węzełki bielizny prawie tak wielkie jak bele bawełny. Od drzwi kuchennych domu białych państwa aż do ciemnej balii koło rudery w Zaułku Negrów potrafiły ani razu nie dotknąć zawiązanych w prześcieradło brudów.

Nancy brała węzełek i umieszczała go na głowie; na węzełku kładła czarny słomkowy marynarski kapelusz, który nosiła zimą

i latem. Nancy była wysoka; jej policzki zapadały się lekko tam, gdzie straciła spróchniałe zęby. Czasami szliśmy z nią kawałek ścieżką i potem przez pastwisko, żeby przyglądać się zawiniątku na głowie i kapeluszowi, które nigdy nie podskakiwały ani się nie chwiały, nawet kiedy Nancy przechodziła przez rów

albo plot. Gdy stawała na czworakach 1 czołgała się przez dziurę w płocie, głowę trzymała prosto podniesioną, węzełek z bielizną ani drgnął; potem wstawała i szła dalej.

Czasami mężowie praczek zabierali brudną bieliznę i odnosili ją po praniu, ale Juba nigdy nie robił tego za Nancy nawet jeszcze przedtem, nim ojciec zabronił mu przychodzić do naszego domu, nawet wtedy, kiedy Dilsey była chora i Nancy przychodziła nam gotować.

Wtedy właśnie musieliśmy chodzić za pastwisko do domu Nancy, żeby ją ściągnąć do zrobienia śniadania. Zatrzymywaliśmy się nad rowem, bo ojciec zakazał nam zbliżać się do Juby — krępego Murzyna z blizną na twarzy po cięciu brzytwą — i rzucaliśmy kamieniami w dom Nancy, póki nie podeszła do drzwi, cała goła, i nie wysadziła głowy.

Dlaczego rzucacie kamieniami? — pytała. — Dlaczego rzu­cacie, małe diabły?

Tata mówi, żebyś przyszła i zrobiła śniadanie — odpowia­dała Caddy. — Ojciec mówi, że już śniadanie spóźniło się pół godziny i żebyś zaraz szła.

Żadne śniadanie — mruczała Nancy. — Muszę spać i już.

Na pewno piłaś — twierdził Jason. — Tata mówi, że okropnie pijesz. Piłaś, Nancy?

Kto tak mówi, kłamie! — oburzała się Nancy. — Muszę spać i już. Żadne Śniadanie.

Po chwili przestawaliśmy rzucać kamieniami i wracaliśmy do domu. Kiedy Nancy się wreszcie zjawiała, było już za późno, żeby iść do szkoły. Zawsze myśleliśmy, że Nancy jest taka zaspana po whisky, aż do tego dnia, kiedy ją drugi raz aresztowano i prowadzono do celi, i właśnie przechodził pan Stovall.

Pan Stovall był kasjerem w banku 1 starszym gminy baptystów. Nancy zaczęła wykrzykiwać:

Kiedy ml zapłacisz, biały człowieku?! Kiedy mi zapłacisz, biały człowleku?l Ostatnie trzy razy nie zapłaciłeś ani centa...

Pan Stovall uderzył ją. Upadła, ale dalej powtarzała:

Kiedy ml zapłacisz, biały człowieku? Ostatnie trzy razy nie dałeś ani centa... — 1 powtarzała, póki pan Stovall nie kopnął Je} czubkiem buta w twarz. Szef porządku publicznego chwycił pana Stovalla; Nancy leżała na ulicy i śmiała się. Splunęta krwią

140

>

i zębami i powtórzyła: — Ostatnie trzy razy nie zapłaciłeś ani centa.

Właśnie wtedy Nancy straciła zęby i przez cały dzień ludzie opowiadali o Nancy i o panu Stovallu, a przez całą noc ci, którzy przechodzili koło aresztu, słyszeli jej krzyki i śpiewanie. Widzieli jej ręce zaciśnięte na kratach okna i wielu stawało przy parkanie przysłuchując się temu śpiewaniu i strażnikowi, który próbował ją uciszyć. Ale Nancy nie dała się uciszyć i umilkła dopiero przed wschodem słońca — strażnik usłyszał jakieś dra­panie i dudnienie, więc poszedł do celi i zobaczył, że Nancy powiesiła się na kracie okna. Strażnik powiedział, że to wszystko przez kokainę, a nie przez whisky, bo żaden czarnuch nie popełni samobójstwa, chyba że jest nafaszerowany kokainą, a czarnuch nafaszerowany kokainą przestaje być Negrem.

Strażnik odciął Nancy i doprowadził do przytomności. Potem ją zbił na kwaśne jabłko. Nancy powiesiła się na sukience. Dobrze wszystko obmyśliła, tylko że kiedy ją aresztowano, nie miała na sobie nic oprócz sukienki i nie miała czym związać sobie rąk, więc jak się powiesiła, to ręce nie chciały puścić parapetu okna. Dla­tego strażnik usłyszał to drapanie i dudnienie i zdążył pobiec na górę i odciąć Nancy wiszącą na oknie, golutką jak nieszczęście.

Kiedy Dilsey leżała raz chora w swojej chacie i Nancy nam gotowała, zobaczyliśmy, że jej fartuch tak jakoś się wybrzu­szył. To było jeszcze przedtem, nim ojciec zakazał Jubie przychodzić do domu. Juba siedział w kuchni za piecem; szrama od brzytwy na policzku wyglądała jak kawałek brudnego sznurka. Juba powiedział, że Nancy ma arbuza pod fartuchem, ale to przecież była zima.

Skąd wziąłeś arbuza w zimie? — spytała Caddy.

Ja go nie wziąłem — odpowiedział Juba. — To nie mój arbuz. Ale mogę go pokrajać na kawałeczki, zupełnie jakby był mój.

Nie gadaj głupstw przy dzieciach! — krzyknęła Nancy. — Lepiej rób, co masz robić. Rób swoją robotę, bo chyba nie chcesz, żeby cię pan Jason przyłapał w kuchni na takim gadaniu przy dzieciach.

Jakim gadaniu, Nancy? — spytała Caddy.

Mnie to nie wolno gadać w kuchni białego pana — narzekał

Juba — ale biały pan może gadać w mojej, co? Biały pan może przyjść do mojego domu i ja muszę go wpuścić. Kiedy biały pan chce wejść do mojego domu, to ja już nie mam domu. Nie mogę go nie wpuścić, ale on mnie nie może wyrzucić z domu. Tego nie może.

Dilsey ciągle leżała chora w swojej chacie. Ojciec zakazał Jubie przychodzić do nas. Dilsey była ciągle chora. Trwało to już bardzo długo. Po kolacji siedzieliśmy w bibliotece.

Nancy jeszcze nie skończyła? — spytała matka. — Chyba już zdążyła pozmywać.

Quentin pójdzie i zobaczy — odparł ojciec. — Idź, Quentin, i zobacz, czy Nancy skończyła zmywać. Powiedz jej, że może sobie iść do domu.

Poszedłem do kuchni. Nancy skończyła. Naczynia były w kre­densie, ogień wygasł. Nancy siedziała na krześle pod zimnym piecem. Spojrzała na mnie.

Mama pyta, czyś skończyła zmywać.

Skończyłam. — Nancy patrzała na mniet — Skończyłam zmywać. — Patrzała na mnie.

Co się stało? — byłem ciekawy. — Co się stało? — powtó­rzyłem.

Ja jestem tylko zwykły czarnuch — powiedziała Nancy. — To nie moja wina.

Patrzała na mnie. Siedziała na krześle pod zimnym piecem, na głowie miała swój marynarski kapelusz. Wróciłem do biblio­teki. Zimny piec i wszystko razem było nieprzyjemne, bo jak się myśli o kuchni, to zawsze się myśli o cieple, rozgardiaszu i przy­jemnym nastroju. A tu zimny piec, naczynia schowane, bo o takiej porze nikt już nie chce jeść.

Skończyła? — spytała matka.

Tak, mamo.

I co teraz robi?

Nic nie robi. Siedzi.

Pójdę zobaczyć — powiedział ojciec.

Może czeka na Jubę, żeby ją odprowadził do domu — odezwała się Caddy.

Juby nie ma — wyjaśniłem. — Nancy nam mówiła, że jak się któregoś ranka obudziła, to Juby już nie było. „Uciekł ode

mnie — skarżyła się. — Uciekł zupełnie, do Memfis chyba. Pewno chowa się przed tą miastową policją”.

Jej szczęście — stwierdził ojciec. — Mam nadzieję, że zostanie w Memfis.

Nancy boi się nocy — oświadczył Jason.

Ty też — odezwała się Caddy.

Wcale nie — zaprotestował Jason.

Tchórzliwy kot — dodała Caddy.

Wcale nie — powtórzył Jason.

Cicho, Kadencjo! — skarciła ją matka. Ojciec wrócił z kuchni.

Odprowadzę Nancy — powiedział. — Mówi, że Juba wrócił.

Widziała go? — spytała matka.

Nie, jakiś Murzyn zawiadomił ją o powrocie Juby. Zaraz wrócę.

I zostawiasz mnie samą tylko dlatego, żeby odprowadzić Nancy? — jęczała matka. — Bardziej leży ci na sercu, jej bez­pieczeństwo niż moje?

Zaraz wrócę — powtórzył ojciec.

I zostawiasz biedne dzieci bez opieki, kiedy po okolicy kręci się ten Murzyn?

Ja też pójdę — odezwała się Caddy. — Mogę iść, tatusiu?

A co by im zrobił, gdyby je spotkał? — zdziwił się ojciec.

I ja chcę iść — oświadczył Jason.

Jason! — oburzyła się matka. Mówiła do ojca, czego można się było domyślić z akcentu, z jakim wypowiedziała to imię. Jakby wierzyła, że przez cały dzień ojciec nic innego nie robi, tylko kombinuje, jak by tu jej dokuczyć, i że za chwilę na pewno coś takiego wykombinuje. Siedziałem cicho: oboje z ojcem wie­dzieliśmy, że jeżeli matka w porę o tym pomyśli, to każe mi zostać w domu, więc ojciec nawet na mnie nie spojrzał. Byłem najstarszy. Miałem dziewięć lat, Caddy siedem, a Jason pięć.

Bzdura! — mruknął ojciec. — Zaraz wrócimy.

Nancy miała na głowie kapelusz. Szliśmy ścieżką.

Juba był zawsze dla mnie dobry — powiedziała Nancy. — Ile razy miał dwa dolary, jeden dolar był mój.

Szliśmy ścieżką.

Żeby tylko dojść do końca ścieżki, to Już będzie dobrze — powiedziała Nancy.

Na ścieżce zawsze było bardzo ciemno.

Właśnie tutaj przestraszy! się Jason we Wszystkich Świę­tych — odezwała się Caddy.

Wcale nie — zaprotestował Jason.

Czy ciotka Rachela nic z nim nie może zrobić? — spytał ojciec. Ciotka Rachela była stara. Mieszkała w chacie koło Nancy, sama jedna. Miała siwe włosy i cały dzień paliła fajkę siedząc w drzwiach. Już nie pracowała. Mówili, że jest matką Juby. Ona też czasami mówiła, że jest, a czasami, że nie.

Właśnie, że tak — upierała się Caddy. — Więcej się prze­straszyłeś niż Frony, jeszcze więcej niż Murzyni.

Nikt z nim nic nie zrobi — powiedziała Nancy. — On mówi, że ja obudziłam w nim diabła i że tylko jedna rzecz może go położyć spać.

No, ale sobie pojechał — odparł ojciec. — Już się nie bój. Gdybyś jeszcze zostawiła w spokoju białych mężczyzn...

Zostawić w spokoju białych mężczyzn? — spytała Caddy. — Co to znaczy zostawić w spokoju?

On nigdzie nie pojechał — powiedziała Nancy. — Ja go czuję. Ja go czuję teraz, na tej ścieżce. On słyszy, jak mówimy, każde słowo słyszy, schował się tylko, czeka. Ja go nie widziałam i zobaczę go tylko jeszcze raz, z brzytwą. Z tą brzytwą, co ją nosi na sznurku na plecach pod koszulą. I jak go zobaczę, to się nawet wcale nie zdziwię.

Wcale się nie bałem — powtórzył Jason.

Gdybyś się porządnie zachowywała, nie miałabyś teraz kło­potów — stwierdził ojciec. — Ale nic się nie bój, on jest pewno gdzieś w St. Louis, może ma już inną żonę i zapomniał o tobie.

Jeśli ma inną żonę, to niech ja lepiej o tym nie wiem — powiedziała Nancy. — Bobym pojechała i ile razy by ją dotknął, tobym odcinała mu rękę. I odcięłabym mu głowę, i rozprułabym jej brzuch...

Cicho już — uspokajał ją ojciec.

Komu byś rozpruła brzuch? — spytała Caddy.

Wcale się nie bałem — twierdził Jason. — Ja bym zupełnie sam poszedł tą ścieżką.

Akurat! — prychnęła Caddy. — Nie odważyłbyś się zrobić jednego kroku, gdybyśmy nie byli tu z tobą.

Dilsey dalej chorowała, więc każdego wieczoru odprowadza­liśmy Nancy do domu, aż wreszcie matka spytała:

Jak to ma jeszcze długo trwać? Jak długo będziecie zostawia­li mnie samiutką w domu i odprowadzali tę zastrachaną Mu­rzynkę?

W kuchni położyliśmy dla Nancy siennik. Którejś nocy obu­dził nas hałas. Ani to płacz, ani śpiewanie, które zbliżało się po ciemnych schodach. W pokoju matki paliło się światło; słyszeliśmy, jak ojciec idzie na dół do hallu, więc Caddy i ja też zeszliśmy. Posadzka była zimna. Staliśmy na palcach, żeby nie zmarznąć, i słuchaliśmy tego hałasu. Niby to śpiew, a niepodobne do śpiewu, zupełnie takie odgłosy, jakie wydają Murzyni.

Nagle ucichło i słyszeliśmy, jak ojciec idzie po schodach do kuchni, więc i my podeszliśmy do kuchennych schodów. Wtedy znów zaczął się ten hałas na schodach, wcale niegłośny, i zoba­czyliśmy w połowie schodów na tle ściany oczy Nancy. Wyglądały jak oczy kota, takiego wielkiego kota, który siedzi pod ścianą i przygląda się. Kiedyśmy zeszli do Nancy, przestała wydawać te dźwięki. Czekaliśmy, aż wrócił ojciec z kuchni; w ręku trzymał pistolet. Zszedł drugi raz na dół z Nancy i zaraz oboje wrócili z jej siennikiem.

Rozciągnęliśmy ten siennik w naszym pokoju. Potem, kiedy zgasło światło u matki, znowu zobaczyliśmy oczy Nancy.

Nancy — szepnęła Caddy.— Spisz, Nancy?

Nancy mruknęła cicho. Coś niby „nie” czy „eh”, nie wiem nawet co, zupełnie jakby tego nie powiedziała, tylko jakby to przyszło znikąd i donikąd płynęło, aż wreszcie wydawało się, że tu wcale nie ma Nancy, że patrzyłem w te oczy na schodach tak długo, aż ich obraz odbił mi się na powiekach, tak samo jak się czasem odbija słońce, choć się zamyka oczy i już wcale na to słońce nie patrzy.

Jezu — szepnęła Nancy. — Jezu.

Czy to był Juba? — spytała Caddy. — Czy chciał wejść do kuchni?

Jezu — powiedziała Nancy. — Jezuuuuuuuuuuu — jej głos zamarł jak płomień zapałki albo świecy.

Czy ty nas widzisz, Nancy? — szepnęła Caddy. — Też widzisz nasze oczy?

Ja jestem tylko czarnuch — powiedziała Nancy. — Bóg jeden wie. Bóg jeden wie.

Coś ty tam zobaczyła w kuchni? — szepnęła Caddy. — Kto chciał wejść?

Bóg jeden wie — powtórzyła Nancy. Widzieliśmy jej oczy. — Bóg jeden wie.

Dilsey wyzdrowiała. Gotowała obiad.

Lepiej zostań jeszcze parę dni w łóżku — poradził ojciec.

Nie — burknęła Dilsey. — Gdybym przyszła dzień później, toby już nic nie zostało z tej kuchni. Proszę stąd wyjść, muszę j doprowadzić wszystko do porządku.

Dilsey gotowała też kolację. I tego wieczoru, nim się zupełnie ściemniło, Nancy przyszła do kuchni.

Skąd wiesz, że on wrócił? — spytała Dilsey. — Nie widzia- I łaś go.

Juba to czarnuch — stwierdził Jason.

Ja go czuję — powiedziała Nancy. — Ja go widzę, jak I tam leży w rowie. i»

Dziś? — spytała Dilsey. — On jest tu dziś?

Dilsey też jest czarnuch — oświadczył Jason.

Zjedz coś — zaproponowała Dilsey.

Nie chcę jeść — powiedziała Nancy.

Ja nie jestem czarnuch — ciągnął Jason.

Napij się kawy — zaproponowała Dilsey. Nalała kubek I kawy dla Nancy. — Myślisz, że on tu dziś jest? Skąd wiesz, że I on tu jest?

Wiem — powiedziała Nancy. — On tu jest. Czeka. Wiem. I Ja go znam długo. Ja wiem, co on chce zrobić, lepiej wiem, I niż on sam.

Napij się kawy — namawiała Dilsey. Nancy trzymała kubek j przy ustach i dmuchała. Ściągnęła usta jak żmija szykująca się 5 na ofiarę, zupełnie jakby one były gumowe, jakby studząc kawę I wydmuchiwała z warg cały kolor.

Ja nie jestem czarnuch — powtórzył Jason. — A ty jesteś I czarnuch, Nancy?

W piekle się rodziłam, dziecko — powiedziała. — Niedługo I niczym już nie będę. Niedługo wracam, skąd przyszłam.

Zaczęła pić kawę. Kiedy tak piła trzymając kubek w dło­niach, zaczęła znowu wydawać te same dźwięki. Wydawała dźwięki do kubka i kawa chlapnęła jej na ręce i na sukienkę. Jej oczy wpatrywały się w nas. Siedziała oparłszy łokcie o kolana, z kubkiem w dłoniach. Patrzała na nas znad oblanego kubka i wy­dawała te dźwięki.

Spójrz na Nancy — odezwał się Jason. — Nancy nie może dla nas gotować. Dilsey już jest zdrowa.

Bądź cicho — skarciła go Dilsey. Nancy trzymała kubek w dłoniach, patrzała na nas, wydawała te dźwięki, jakby ich było dwie: jedna patrząca na nas, druga wydająca dźwięki. — Dlaczego nie poprosisz pana Jasona, żeby zadzwonił do szefa porządku publicznego? — spytała Dilsey. Nancy umilkła; wciąż trzymała kubek w swoich długich, brunatnych rękach. Chciała wypić trochę kawy, ale kawa znowu chlusnęła jej z kubka na ręce i sukienkę, więc ją odstawiła. Jason przyglądał się ciekawie.

Nie mogę przełknąć kawy — powiedziała Nancy. — Przeły­kam i nie mogę przełknąć.

Idź do domu — poradziła Dilsey. — Frony przygotuje ci siennik, ja niedługo przyjdę.

Żaden czarnuch mu nie przeszkodzi — powiedziała Nancy.

Ja nie jestem czarnuch — oświadczył Jason. — Prawda, że nie, Dilsey?

Chyba nie — przyznała Dilsey. Spojrzała na Nancy. — Chyba że nie. Więc co chcesz robić?

Nancy patrzała na nas. Oczy jej biegały, jakby się bały, że nie zdążą wszystkiego obejrzeć, ale się prawie wcale nie poruszały. Patrzała na nas, na nas troje jednocześnie.

Pamiętacie tę noc, kiedy spałam w waszym pokoju? — zapytała. Mówiła, jak to następnego ranka bawiliśmy się na jej sienniku. Bawiliśmy się cicho, póki ojciec nie wstał, ale potem Nancy musiała zejść na dół i robić śniadanie. „Idź, poproś mamę, żebym mogła zostać na noc”, powiedziała Nancy. „Nie potrzeba siennika. Będziemy się bawili”, powiedziała.

Caddy poszła spytać matki. Jason też z nią poszedł.

Nie chcę żadnych Murzynów w domu — zaprotestowała matka. Jason rozpłakał się. Płakał, aż matka zagroziła, że przez trzy dni nie dostanie deseru, jeśli nie przestanie. Wtedy Jason

obiecał przestać, jeśli Dilsey upiecze czekoladowe ciasto. Ojciec iteż był przy tym.

Dlaczego nic z tym nie zrobisz? — spytała matka. — Po co mamy w mieście policję?

Dlaczego Nancy boi się Juby? — spytała Caddy. — Czy ty się boisz tatusia, mamo?

Policja nic nie poradzi — wyjaśnił ojciec. — Nancy go nie widziała, więc gdzie go szukać.

To dlaczego ona się boi? — spytała matka.

Twierdzi, że on tu jest. Jest przekonana, że on, tu jest.

Po co płacimy podatki? — spytała matka. — Zostawiasz mnie samą w wielkim domu, żeby odprowadzać Murzynkę.

To nie ja czatuję na dworze z brzytwą — odparł ojciec.

Przestanę płakać, jeśli Dilsey upiecze czekoladowe ciasto — przypomniał Jason. Matka kazała nam wyjść z pokoju, a ojciec powiedział, że nie jest pewien, czy Jason dostanie czekoladowe ciasto, ale wie na pewno, co Jason dostanie za minutę. Wróciliśmy do kuchni i Caddy powtórzyła Nancy:

Tata powiedział, żebyś wróciła do domu i zamknęła dobrze drzwi, i wszystko będzie w porządku. Ale z czym w porządku, Nancy? Czy Juba jest na ciebie zły? — Nancy trzymała kubek

z kawą, łokcie oparła o kolana, trzymała ten kubek kawy między j kolanami. Patrzała w niego. — Coś ty zrobiła, że Juba jest zły? — spytała Caddy. Nancy upuściła kubek. Nie rozbił się, ale kawa się wylała. Nancy dalej siedziała z rękami tak złożonymi, jakby wciąż trzymała kubek. Znowu zaczęła wydawać te dźwięki, wcale niegłośno: ani śpiewała, ani nie śpiewała. Patrzyliśmy na nią.

Wiesz co? — odezwała się Dilsey. — Przestań. Uspokój się. Czekaj tu. Pójdę po Versha, żeby cię odprowadził do domu. — Dilsey wyszła z kuchni.

Patrzyliśmy na Nancy. Trzęsły się jej ramiona, ale przestała I wydawać te dźwięki. Staliśmy i patrzyliśmy. <•!

Co ci Juba zrobi? — spytała Caddy. — Przecież wyjechał.

Nancy spojrzała na nas.

Bawiliśmy się tego dnia, co spałam w waszym pokoju, I prawda?

Ja się nie bawiłem — zaprotestował Jason. — Wcale się I nie bawiłem.

i

Spałeś w pokoju mamy — przypomniała mu Caddy. — było cię z nami.

Chodźcie ze mną do mojego domu i znowu się będziemy ba-^ wić — powiedziała Nancy.

Mama nam nie pozwoli — wtrąciłem. — Już jest późM.

Po co pytać mamy — powiedziała Nancy. — Można jej powiedzieć rano. Na pewno się zgodzi.

Na pewno się nie zgodzi — zaprzeczyłem.

Nie pytaj jej teraz — powiedziała Nancy. — Po co teraz przeszkadzać.

Nic nie mówili, że nie możemy iść — przypomniała Caddy.

Nie pytaliśmy — broniłem się.

Jak pójdziecie, to powiem — zagroził Jason.

Będziemy się bawili — zachęcała Nancy. — Na pewno się zgodzą, tylko chodźcie ze mną do mojego domu. Przecież pra­cuję u was dawno. Na pewno się zgodzą!

Ja się nie boję iść — oznajmiła Caddy. — Jason się boi. Poskarży.

Wcale się nie boję — zaprotestował Jason.

Właśnie, że tak — upierała się Caddy. — Poskarżysz,

Nie poskarżę — obiecał Jason. — Wcale się nie boję.

Jason nie boi się iść ze mną — powiedziała Nancy, — Boisz się, Jason?

Jason poskarży — powtórzyła Caddy. Ścieżka była ciemna. Minęliśmy przejście dla bydła. — Założę się, że jakby coś wy­skoczyło zza bramy, Jason zacząłby wrzeszczeć.

Wcale nie — bronił się Jason. Szliśmy ścieżką. Nancy mówiła głośno.

Co tak głośno mówisz, Nancy? — spytała Caddy.

Kto? ja? — powiedziała Nancy. — Niech pan słucha

Quentina i Caddy, i Jasona, co mówią, że ja mówię głośno.

Mówisz tak głośno, jakby nas tu było pięcioro — upierała się Caddy. — Mówisz, jakby tu był tata.

Kto? ja mówię głośno, panie Jason? — powiedziała Nancy.

Nancy nazwała Jasona panem! — zawołała Caddy.

Niech pan słucha, jak głośno mówi Caddy, Quentin i Jason! — powiedziała Nancy.

Wcale nie mówimy głośno — oburzył się Jason. — To ty mówisz tak, żeby tata...

Cicho — powiedziała Nancy. — Cicho, panie Jason.

Nancy znowu nazwała Jasona panem...

Cicho — powiedziała Nancy. Mówiła głośno, kiedy przecho­dziliśmy przez rów i przepychaliśmy się przez dziurę w płocie, którą Nancy też się zawsze przepychała z węzełkiem bielizny do prania na głowie. Wreszcie przyszliśmy pod jej dom. Nancy otworzyła drzwi. Dom pachniał jak lampa, a Nancy pachniała jak knot i knot pachniał lampą, a lampa knotem. Nancy zapaliła lampę i zamknęła drzwi, 1 założyła belkę. Wtedy przestała mówić głośno i tylko patrzała na nas.

I co teraz zrobimy? — zainteresowała się Caddy.

A co chcecie robić? — powiedziała Nancy.

Mieliśmy się bawić — przypomniała Caddy.

W tym domu Nancy było coś dziwnego. Coś, co prawie pa­chniało. Nawet Jason pociągnął nosem i oznajmił:

Ja się tu nie chcę bawić. Ja chcę wracać do domu.

No to wracaj do domu! — krzyknęła Caddy. '

Ja nie chcę sam wracać.

Będziemy się bawić — powiedziała Nancy.

Jak? — spytała Caddy.

Nancy stała pod drzwiami. Patrzała na nas, tylko że patrzała I tak, jakby oczy miała zupełnie puste i przestała ich używać.

Co chcecie robić? — zapytała.

Opowiedz nam bajkę — prosiła Caddy. — Umiesz opo- I wiadać bajki?

Umiem — powiedziała Nancy.

To opowiedz — powtórzyła Caddy. Patrzyliśmy na Nancy. — I Ale ty pewno nie znasz żadnych bajek.

Znam — powiedziała Nancy. — Właśnie że znam. — Usiadła I na krześle pod piecem. W piecu się tliło. Dołożyła do ognia. Od j razu zrobiło się gorąco. Ten ogień był właściwie niepotrzebny. I Opowiedziała bajkę. Mówiła tak samo, jak wyglądały jej oczy; I jak gdyby te oczy przyglądające się nam i ten głos wcale nie I były jej. Jakby żyła zupełnie gdzie indziej i gdzie indziej na coś I czekała. Nie było jej w ogóle w domu. Słyszeliśmy głos i widzie- I liśmy ją, tę samą Nancy, co potrafiła z węzełkiem bielizny na j

150

głowie przeczołgać się przez dziurę w plocie, jakby ten węzełek na głowie zupełnie nic nie ważył, jakby to był balon. — Więc ta królewna idzie przez ten rów, gdzie ukrywa się ten człowiek. Idzie przez rów i mówi: „Żeby mi się tylko udało przejść przez rów", tak właśnie mówi...

Jaki rów? — spytała Caddy. — Taki rów jak ten na drodze? A po co królewna wchodziła do rowu?

Żeby wrócić do domu — powiedziała Nancy. Patrzała na nas. — Musiała przejść przez rów, żeby wrócić do domu.

A po oo chciała wrócić do domu? — spytała Caddy.

Nancy patrzała na nas. Przestała mówić. Patrzała na nas. Trzymała Jasona na kolanach, jego nogi zwieszały się jak dwie kiełbaski.

To wcale nie jest ładna bajka. Ja chcę do domu! — zapłakał.

Może lepiej wracajmy — zgodziła się Caddy. Wstała z podło­gi. — Na pewno nas szukają. — Poszła w kierunku drzwi.

Nie — powiedziała Nancy. — Nie otwieraj. — Zerwała się i podbiegła pierwsza do drzwi. Ale ich nie dotknęła.

Dlaczego mam nie otwierać? — spytała Caddy.

Chodź tu do lampy — powiedziała Nancy. — Będziemy się bawić. Nie musicie wcale iść.

Powinniśmy Łść. Chyba że będziemy się bardzo dobrze bawić. — Caddy wróciła z Nancy pod lampę, do ognia.

Ja chcę do domu — powtórzył Jason. — Powiem mamie.

Znam inną bajkę — powiedziała Nancy. Stała blisko lampy. Patrzała na Caddy tak, jak się patrzy na kijek trzymany pionowo na nosie. Musiała patrzeć w dół na Caddy, ale jej oczy wyglądały zupełnie tak, jakby trzymała kijek na nosie.

Nie chcę bajki — oświadczył Jason. — Będę tupał.

To ładna bajka — powiedziała Nancy. — Lepsza niż tamta.

O czym? — spytała Caddy. Nancy stała pod lampą. Długą, brunatną rękę trzymała na lampie, zasłaniając światło.

Trzymasz rękę na gorącym szkle — zauważyła Caddy. — Nie parzy cię?

Nancy obejrzała rękę opartą o szkło lampy. Powoli zdjęła ją.

y

Słała dalej, tam gdzie stała, patrząc na Caddy i potrząsając dłonią, jakby ją miała przywiązaną sznurkiem do przegubu.

Róbmy coś innego — zaproponowała Caddy.

Ja chcę do domu — zapłakał Jason.

Upalimy trochę kukurydzy — powiedziała Nancy. Spojrzała na Caddy, potem na Jasona, potem na mnie, a potem znów na Caddy. — Upalimy trochę kukurydzy.

Nie lubię palonej kukurydzy — stwierdził Jason. — Wolę cukierki.

Nancy patrzała na Jasona.

Możesz trzymać upalacz. — Wciąż potrząsała ręką. Ręka była długa, bezwładna i brunatna.

Dobrze — zgodził się Jason. — Jeśli dasz mi trzymać upalacz, to jeszcze trochę zostanę. Ale Caddy nie dawaj. Będę chciał iść do domu, jeśli dasz Caddy upalacz.

Nancy dorzuciła do ognia.

Patrzcie, jak Nancy kładzie ręce w ogień! — zawołała Caddy. — Co ci jest, Nancy?

Upalmy trochę kukurydzy — powiedziała Nancy. — Jeszcze mam trochę kukurydzy. — Wyjęła upalacz spod łóżka. Był po­łamany. Jason zaczął płakać:

Nie będziemy mieli palonej kukurydzy.

Koniecznie powinniśmy iść do domu — odezwała się Cad­dy. — Chodź, Quentin.

Poczekajcie — powiedziała Nancy. — Poczekajcie, ja go zreperuję. No, chcecie mi pomóc reperować?

Ja chyba nie chcę palonej kukurydzy — skrzywiła się Caddy. — Już późno.

Pomóż mi, Jason — powiedziała Nancy. — Dlaczego mi nie chcesz pomóc?

Nie chcę — oświadczył Jason. — Chcę do domu.

Cicho — powiedziała Nancy. — Cicho. Patrzcie. Patrzcie, tak go zreperuję, że Jason będzie mógł go trzymać i upali ku­kurydzę. — Wzięła kawałek drutu i związała upalacz.

Nie będzie się dobrze trzymało — skrytykowała Caddy.

Będzie — powiedziała Nancy. — Patrz. Pomóżcie mi wyłu­skać kukurydzę. I B

Kolby kukurydzy też leżały pod łóżkiem. Wyłuskaliśmy je do upalacza i Nancy pomagała Jasonowi trzymać go nad ogniem.

Wcale nie pęcznieje — protestował Jason. — Ja chcę do domu.

Poczekaj — powiedziała Nancy. — Zaraz zaczną pęcznieć. Będziemy mieli zabawę. — Siedziała blisko ognia. Knot lampy był podkręcony za wysoko i lampa zaczęła kopcić.

Dlaczego nie przykręcisz knota? — spytałem.

Jest dobrze — powiedziała Nancy. — Potem ją oczyszczę. Poczekajcie. Zaraz kukurydza zacznie pęcznieć.

Wcale nie, wcale nie wierzę — Caddy się kręciła. — Zresztą musimy iść do domu. Pewno nas szukają.

Nie — powiedziała Nancy. — Zaraz zacznie pęcznieć. Dilsey im powie, że jesteście ze mną. Ja już dawno u was pracuję. Nie będą się gniewać, że jesteście ze mną. Czekajcie, zaraz zacznie pęcznieć.

I wtedy dym zaczął gryźć Jasona w oczy i Jason się rozpła­kał, i upuścił upalacz w ogień. Nancy wzięła mokrą ścierkę i wytarła Jasonowi twarz, ale on nie przestał płakać.

Cicho — powiedziała. — Cicho. — Wcale nie ucichł. Caddy wyjęła upalacz z ognia.

Spaliły się — stwierdziła. — Trzeba wyłuskać nowe ziarna.

Całą kukurydzę wsypałaś? — zapytała Nancy.

Tak — odparła Caddy. Nancy patrzała na Caddy. Potem wzięła upalacz, otworzyła go i wysypała spalone ziarna do fartu­cha; zaczęła je przebierać. Ręce miała długie i brunatne; przy­glądaliśmy się jej.

Nie masz już więcej kukurydzy? — spytała Caddy.

Mam — powiedziała Nancy. — Mam, patrzcie. Wcale nie są spalone. Wystarczy, jak...

Ja chcę do domu — zapłakał Jason. — Ja wszystko powiem w domu.

Cicho — szepnęła Caddy. Zaczęliśmy słuchać. Nancy miała głowę obróconą w stronę zaryglowanych drzwi, oczy jej były pełne czerwonego światła lampy. — Ktoś idzie — szepnęła Caddy.

Wtedy Nancy znów zaczęła wydawać te dźwięki, wcale nie- głośne; siedziała nad ogniem, długie ręce zwisały jej między kolanami. I nagle zaczęły jej występować na twarz duże krople

V W

potu, ściekały po policzkach, każda z nich niosła światło ognia, póki nie ściekła na brodę.

Ona wcale nie płacze — odezwałem się.

■— Ja nie płaczę — powiedziała Nancy. Oczy miała zamknięte. — Wcale nie płaczę. Kto to?

Nie wiem. — Caddy podeszła do drzwi i wyjrzała. — Musimy iść do domu. Idzie tata.

Ja mu powiem — zagroził Jason. — Wyście mi kazali przyjść.

Krople dalej spływały po twarzy Nancy. Obróciła się na krześle.

Słuchajcie. Powiedzcie mu, że będziemy się bawić. Powiedzcie mu, że się wami zajmę do rana. Powiedzcie mu, żeby mi pozwolił iść z wami do domu i spać na podłodze. Powiedzcie mu, że nie potrzebuję siennika. Będziemy się bawili. Pamiętacie ostatnim razem, jak się dobrze bawiliśmy?

Ja się wcale nie bawiłem — stwierdził Jason. — Ty mi dokuczasz. Napuściłaś mi dymu do oka.

Wszedł ojciec. Spojrzał na nas. Nancy nie wstała.

Powiedzcie mu... — prosiła.

Caddy nam kazała przyjść — mówił Jason. — Ja wcale nie chciałem.

Ojciec podszedł do ognia. Nancy uniosła głowę.

Czy nie możesz iść spać do ciotki Racheli? — spytał. Nancy patrzyła na ojca, długie ręce zwisały jej między kolanami. — Jego tu nie ma. Zauważyłbym go. Żywej duszy nie ma na drodze.

Czeka w rowie — powiedziała Nancy. — Zaczaił się w rowie, za domem.

Bzdura — przerwał ojciec. Patrzał na Nancy. — Skąd wiesz, że to on tam jest?

Miałam znak.

Jaki znak?

Otrzymałam znak. Był na stole, kiedy przyszłam. Kość świni

i na niej mięso z krwią; leżała koło lampy. On się zaczaił. Kiedy

pan wyjdzie, to już po mnie.

Co po tobie? — spytała Caddy.

Ja nie jestem skarżypyta — stwierdził Jason.

Bzdura — powtórzył ojciec.

On się zaczaił — powiedziała Nancy. — Patrzy teraz przez okno i czeka, żeby pan sobie poszedł. A wtedy to już po ranie.

Bzdura — upierał się ojciec. — Zamknij dom i zaprowadzimy cię do ciotki Bacheli.

To nie pomoże nic a nic — powiedziała Nancy. Nie patrzała już na ojca, ale on na nią dalej patrzał, na jej długie, brunatne ręce.

Odkładanie nic nie pomoże.

Więc czego chcesz? — spytał ojciec.

Nie wiem — powiedziała Nancy. — Nic nie mogę zrobić. Tylko opóźnić. A to nic nie pomoże. Chyba już mi się tak należy. Chyba to, co mnie spotka, należy mi się.

Co cię spotka? — spytała Caddy. — Co ci się należy?

Nic — odparł ojciec. — Musicie iść spać.

Caddy mi kazała przyjść — wyjaśnił Jason.

Idziemy do ciotki Racheli — zdecydował ojciec.

To nic nie pomoże — powiedziała Nancy. Siadła koło ognia, łokcie oparła o kolana, długie ręce zwiesiła między kolanami. — Nawet w pana kuchni też nic nie pomoże. Nawet gdybym spała na podłodze w pokoju z pana dziećmi, też nic nie pomoże i będzie tylko krew, i...

Dość tego! — rozzłościł się ojciec. — Zamknij drzwi, zgaś lampę i idź spać.

Ja się boję ciemności — powiedziała Nancy. — Ja się boję tego, co się stanie w nocy.

Będziesz siedziała przy zapalonej lampie? — spytał ojciec. Wtedy Nancy zaczęła znowu wydawać te dźwięki. Siedziała przy piecu, długie ręce trzymała między kolanami. — Do diabła! Chodź­cie, dzieci, czas spać.

Kiedy pan pójdzie, to już po mnie — powiedziała Nancy. — Umrę. Zaoszczędziłam na trumnę u pana Lovelady...

Pan Lovelady był niskim, niechlujnym mężczyzną, który zbie­rał wśród Murzynów składki za ubezpieczenia; w każdą sobotę rano obchodził murzyńskie chaty i kuchnie i pobierał piętnasto- centowe składki. Mieszkał z żoną w hotelu. Któregoś ranka jego żona popełniła samobójstwo. Mieli dziecko, małą dziewczynkę. Po tym jak żona popełniła samobójstwo, pan Lovelady wyjechał

z dzieckiem. Po pewnym czasie wrócił. Widywaliśmy go w każdą niedzielę rano, idącego ścieżką. Chodził do kościoła baptystów.

Ojciec niósł Jasona na plecach. Wyszliśmy z chaty Nancy. Nancy została przy piecu.

Zamknij i zarygluj drzwi — powiedział ojciec. Nancy nie ruszyła się. Nie spojrzała ńa nas więcej. Zostawiliśmy ją przy piecu; drzwi były otwarte, żeby to, co się miało stać, nie stało się w ciemności.

Powiedz, tata — prosiła Caddy — dlaczego Nancy boi się Juby? Co on jej zrobi?

Juby tam nie było — stwierdził Jason.

Juby nie ma — zgodził się ojciec. — Juba wyjechał.

A kto zaczaił się w rowie? — spytała Caddy. Podeszliśmy do rowu; ścieżka schodziła między gęste powoje i potem znowu wychodziła pod górę.

Nikt — powiedział ojciec. Księżyc świecił słabo, ledwo co można było zobaczyć. Rów był gęsto zarośnięty, cichy.

j — Jeśli on tam jest, to on nas widzi, prawda? — spytała Caddy.

Tyś ml kazała przyjść — powiedział Jason zza pleców ojca. — Ja wcale nie chciałem.

Rów był nadal cichy, pusty, zarośnięty powojami. Nie mogliśmy dojrzeć Juby, tak jak nie widzieliśmy Nancy siedzącej w swoim domu przy otwartych drzwiach, przy zapalonej lampie, bo ona nie chciała, żeby to, co się miało stać, stało się w ciemnościach.

Jestem zmęczona — powiedziała Nancy. — Jestem czarnuch. To nie moja wina.

Słyszeliśmy ją. Zaczęła, jak tylko wyszliśmy z domu; siedziała przy tym swoim piecu, długie, brunatne ręce zwisały jej między kolanami. Słyszeliśmy ją jeszcze po drugiej stronie rowu. Jason siedział wysoko na ramionach ojca, przytulony do jego głowy.

Wyszliśmy z rowu opuszczając życie Nancy. Jej życie siedziało przy otwartych drzwiach 1 zapalonej lampie, czekało; między nim a nami był rów i myśmy wracali do domu, biali ludzie wracali do domu, oddzielaliśmy nasze życie od życia Nancy.

Kto nam teraz będzie prał, tata? — spytałem.

Ja nie jestem czarnuch — twierdził Jason z wyżyn głowy ojca.

Jesteś jeszcze gorszy — odpowiedziała mu Caddy. — Jesteś skarżypyta. Jeśli coś by wyskoczyło z krzaków, bałbyś się więcej niż czarnuch,

Wcale nie — bronił się Jason.

Zaraz byi się mazał — dodała Caddy.

Caddy! — powiedział ojciec.

Wcale nie — bronił się Jason.

Tchórzliwy kot — syknęła Caddy.

Kadencjo! -— powiedział ojciec.

Przełożył Jan Zakrzewski

ERNEST HEMINGWAY (1898—1961)

Śniegi Kilimandżaro

Kilimandżaro to pokryta śniegiem góra, wysokości 19 710 stóp,

o której powiadają, że jest najwyższa w Afryce. Szczyt zachodni znany jest pod nazwą „Ngaje Ngai”, czyli Dom Boga. Tuż pod zachodnim szczytem leży wyschnięty i zamarznięty szkielet lam­parta. Nikt nie potrafił dotąd wytłumaczyć, czego mógł szukać lampart na tak wielkiej wysokości.

Właściwie to wspaniale, że przestało boleć — powiedział. — Po tym poznać, że się rozpoczęło.

Naprawdę?

Z całą pewnością. Ale przykro mi z powodu zapachu. To musi być dla ciebie bardzo nieprzyjemne.

Przestań! Proszę cię, przestań!

Spójrz na nie — powiedział. — Ciekaw jestem, czy przyciąga je widok czy zapach.

Łóżko polowe, na którym leżał mężczyzna, umieszczone było w szerokim cieniu drzewa mimozowego, a gdy patrzał poza strefę cienia ku jarzącej się w słońcu równinie, widział tam trzy ohydnie rozkraczone ptaki, podczas gdy na niebie szybowało ich jeszcze co najmniej dwanaście, rzucając w przelocie szybkie, ruchome cienie.

Krążą tu od dnia, kiedy zepsuła się nam ciężarówka — stwierdził. — Dzisiaj pierwszy raz zaczęły siadać na ziemi. Z początku, gdy jeszcze tak ostrożnie szybowały, przyglądałem im się uważnie, na wypadek gdybym chciał je kiedyś wykorzystać w jakimś opowiadaniu. Teraz wydaje mi się to śmieszne.

Chciałabym, żebyś dał pokój.

Ja tylko tak sobie gadam — powiedział. — Kiedy gadam, robi mi się lżej. Ale nie chciałbym ci sprawiać przykrości.

Wiesz przecież, że mi nie sprawiasz przykrości — odpowie­działa. — Tylko że ta zupełna bezradność działa na nerwy. Musimy sobie jakoś radzić, aż nadleci samolot.

Albo aż nie nadleci.

Powiedz, czy mogę coś dla ciebie zrobić. Na pewno coś się znajdzie.

Mogłabyś mi odjąć nogę, co może powstrzyma proces, chociaż wątpię. Albo mogłabyś mnie zastrzelić. Nauczyłaś się świetnie strzelać. To ja cię nauczyłem, co?

Proszę cię, nie mów tak. Czy mam ci poczytać?

Co?

Coś się chyba jeszcze znajdzie w worku z książkami, cze­gośmy nie czytali.

Nie mogę słuchać. Najlepiej mi jest, jak sam mówię. Sprze­czamy się i wtedy czas szybciej mija.

Ja się nie sprzeczam. Nigdy nie chcę się sprzeczać. Nie sprzeczajmy się, nawet jak nam nerwy dokuczają. Może wrócą dzisiaj z nową ciężarówką. Może nadleci samolot.

Nie chcę się wcale stąd ruszać — powiedział mężczyzna. — To nie ma już żadnego sensu. Chyba żeby tobie ulżyć.

Nie bądź tchórzem.

Dajże człowiekowi spokojnie umrzeć bez obrzucania go wy­zwiskami. Czemu mi wymyślasz?

Nie umrzesz.

Nie gadaj głupstw. Już teraz, w tej chwili umieram. Spytaj tych sukinsynów.

Spojrzał na wielkie, ohydne ptaki, które kucały wtuliwszy gołe łby w zmierzwione pióra. Teraz czwarty ptak spłynął na ziemię i pobiegł ku tamtym, zrazu szybko, potem powoli, ki­wając się jak kaczka.

Zbierają się dokoła każdego obozu. Tylko że przedtem nie zwracałeś na nie uwagi. Nie umrzesz, jeżeli nie skapitulujesz.

Gdzie to wyczytałaś? Straszna z ciebie idiotka.

Mógłbyś się zająć kim innym.

O, na litość boską! — krzyknął. — Robiłem to zawodowo całe życie.

Potem umilkł i leżał przez dłuższą chwilę patrząc poprzez rozedrganą upalnym powietrzem równinę na skraj buszu. Kilka antylop odcinało się tam od żółtego tła swoją bielą i maleńkością, a dalej widać było stado zebr białych na tle zieleni. Dobre to było miejsce na obóz. Pod wzgórzem, wśród rozłożystych drzew, ze świeżą wodą i w pobliżu wyschniętego niemal wodopoju, do którego rankami zlatywały się pustynniki.

Może ci jednak poczytać? — spytała. Siedziała koło jego łóżka na obciągniętym brezentem krześle. — Zaczyna wiać lekki wiaterek.

Nie, dziękuję.

Może nadejdzie ciężarówka.

Gwiżdżę na ciężarówkę.

A ja nie. ?

Gwiżdżesz na tyle rzeczy, na których mi zależy.

Nie na tak wiele, Harry.

Może byśmy się czegoś napili?

To ci może zaszkodzić. Wyczytałam u Blacka, że należy unikać alkoholu. Nie powinieneś pić.

Molo! — zawołał.

Tak, Bwana.

Przynieś whisky-soda.

Tak, Bwana.

Nie powinieneś pić — powtórzyła. — To jest właśnie ka­pitulacja. Zaszkodzi ci to, wiem, że ci zaszkodzi.

Nie — upierał się. — Pomoże mi.

A więc już jest po wszystkim — pomyślał. — A więc nie będzie można już niczego dokończyć. Więc tak to się kończy przy sprzeczce o kieliszek whisky. — Od chwili kiedy gangrena zaatakowała prawą nogę, nie czuł już bólu, a wraz z bólem znikł strach i czuł już tylko ogromne zmęczenie i złość, że właśnie tak to wszystko się kończy. Tego, co za chwilę miało nastąpić, nie był naprawdę ciekaw. Dręczyło go od lat, ale teraz nie miało już znaczenia. Dziwna rzecz, jakie to się staje łatwe, kiedy się jest dostatecznie zmęczonym.

Wiedział, że nie weźmie się już teraz do tych wszystkich

tematów, które chował sobie na później, by pisać o nich wtedy dopiero, kiedy będzie umiał naprawdę dobrze pisać. Z drugiej strony teraz nie grozi mu już, że napisze źle. Kto wie, może dlatego te tematy odkładał tyle razy, że po prostu nie potrafił? Cóż, nie dowie się nigdy, jak to właściwie było.

Zaczynam żałować, żeśmy tu przyjechali — odezwała się kobieta i przygryzła wargę. Patrzyła na niego, na szklankę w jego ręku. — W Paryżu nie mogłoby ci się nic podobnego zdarzyć. Zawsze mówiłeś, że kochasz Paryż. Moglibyśmy przecież zostać tam albo pojechać gdzie indziej. Pojechałabym gdziekolwiek. Zawsze ci mówiłam, że pojadę z tobą, gdzie tylko zechcesz. Jeżeli już chciałeś koniecznie polować, to mogliśmy pojechać na Węgry i mieć wszystkie wygody.

Ty i twoje parszywe pieniądze — powiedział.

Jesteś niesprawiedliwy — odparła. — Były zawsze równie twoje jak moje. Rzucałam wszystko i jechałam, gdzie tylko miałeś ochotę, zawsze robiłam to, co chciałeś. Ale wolałabym, żebyśmy tutaj nie przyjeżdżali.

Mówiłaś, że ci się tu bardzo podoba.

Mówiłam tak, kiedy byłeś zdrów. Ale teraz nienawidzę tego kraju. Dlaczego musiałeś się skaleczyć w nogę? Dlaczego właśnie nam musiało się coś takiego przytrafić?

Prawdopodobnie wszystko poszło stąd, że zapomniałem za- jodynować to miejsce, kiedy się zadrapałem. Potem nie zwraca­łem uwagi na nogę, bo nigdy w życiu nie ropiała mi żadna rana. A później, kiedy zaczęło się to paskudzić i wszystkie inne środki dezynfekcyjne wyczerpały się, używałem niepotrzebnie tego sła­bego roztworu kwasu karbolowego, który sparaliżował drobne naczynia krwionośne i spowodował gangrenę. — Spojrzał na nią. — Co ci mam jeszcze powiedzieć?

Nie o to mi chodzi.

Gdybyśmy na przykład wynajęli dobrego mechanika zamiast tego niedowarzonego kikujskiego kierowcy, sprawdziłby poziom oliwy i nie przepaliłyby się łożyska w ciężarówce.

Nie o to mi chodzi.

Gdybyś nie zerwała dla mnie z rodziną, z twoją przeklętą rodzinką z Old Westbury, z Saratogi, z Palm Beach, to...

Przecież kochałam cię. Jesteś strasznie niesprawiedliwy.

Kocham cię i teraz. Będę clę zawsze kochała. A ty, czy kochasz mnie jeszcze?

Nie — odparł mężczyzna. — Nie, nie sądzę. Nigdy cię nie kochałem.

Harry! Co ty mówisz? Rozum ci się pomieszał.

Nie mam rozumu i nie miało mi się co pomieszać.

Nie pij! — błagała. — Proszę cię, kochanie, nie pij więcej. Musimy robić wszystko, co w naszej mocy.

Ty rób — odpowiedział. — Ja jestem zmęczony.

Oczyma wyobraźni widział znów dworzec w Karagaczu, gdzie stał ze swoim tornistrem. Reflektor ekspresu Simplon-Orient przecinał ciemność nocy; było już po wszystkim, a on opuszczał Trację po porażce Greków. To był jeden z tych tematów, których opisanie chował sobie na później wraz z takim jak ów ranek, kiedy przy śniadaniu sekretarka Nansena patrząc na śniegi Bułgarii spytała starego, czy to śnieg, a stary wyjrzawszy przez ' okno powiedział/ że nie, to nie śnieg. Za wcześnie jeszcze na śnieg. 1 sekretarka powtórzyła wszystkim dziewczętom, że nie, widzicie, że to nie śnieg. Na to one wszystkie, że to nie śnieg, że myliły się. Ale to był śnieg i w ten śnieg posłał je, kiedy rozwinął akcję wymiany ludności. W śniegu tym brodziły i ginęły tej właśnie zimy.

Śnieg padał też przez cały tydzień, przez całe święta Bożego Narodzenia, owego roku w Gauertalu. Mieszkali w domku drwala, I a wielki, kwadratowy, kafloury piec wypełniał połowę pokoju. I Spali na materacach wypchanych liśćmi buku. I wtedy właśnie zja- I wił się dezerter z pokrwawionymi nogami. Powiedział, że policja jest na jego tropie, więc dali mu wełniane skarpetki i rozmową zatrzymali żandarmów, dopóki śnieg nie pokrył śladów.

W Schrunzu w pierwszy dzień Bożego Narodzenia śnieg był tak jaskrawobiały, że bolały oczy, gdy patrzyło się nań wprost z weinstuby, przyglądając się ludziom wracającym z kościoła. Tam też szli wygładzoną saniami, wyżółconą moczem drogą, I prowadzącą wzdłuż rzeczki ku stromym, zalesionym wzgórzom, I niosąc ciężkie narty na ramionach. Potem zjeżdżali wielką trasą na lodowiec mijając Madlener Haus, a śnieg był gładki jak lukier

W162

i lekki jak puder. Pamiętał jeszcze swój bezszelestny pęd, gdy jak ptak opadał w dolinę.

Zasypało ich w Madlener Hans i przez tydzień siedzieli w domu, podczas gdy na dworze szalała wic hura, i przy zakopconej lampie grali w karty, o stawki były coraz wyższe, w miarę jak pan Lent przegrywał. W końcu przegrał wszystko. Fundusze szkoły narciar­skiej, cały dochód sezonu i wreszcie wszystkie swoje oszczędności. Widział go wyraźnie, jego i jego długi nos, jak zbierał swoje karty i licytował „na ciemno". Wtedy wciąż grano w karty. Grano, kiedy nie było śniegu, i grano, kiedy było go za dużo. Myślał

o tych wszystkich okresach swojego życia, które spędził przy kartach.

Lecz nie napisał przecież o tym ani jednego wiersza. Podobnie jak nigdy nie pisał o owym zimnym, jasnym dniu Bożego Naro­dzenia, kiedy to w poprzek równiny góry widoczne były jak na dłoni i kiedy Johnson przeleciał ponad frontem, by zbombardo­wać pociąg wiozący oficerów austriackich na urlop. Gdy roz­pierzchli się i biegli, walił do nich z karabinu maszynowego. Pa­miętał, jak później Johnson przyszedł do mesy i jak zaczął im opowiadać o tym wszystkim. I jaka zaległa cisza, i jak w tej ciszy ktoś nagle powiedział: „Ty łotrze jeden, ty sukinsynu!"

Z tymi samymi Austriakami, których wtedy zabijali, jeździli później na nartach. Nie, nie z tymi samymi. Hans, z którym jeździł przez cały ów rok, był w strzelcach królewskich, a gdy raz poszli razem na zające, opowiadali sobie o walkach nad Pasubio i o ataku na Pertikę i na Asalone. I o tym też nigdy nie napisał. Ani o Monte Como, ani o Siete Commum, ani

0 Arsiedo.

Ileż to zim spędził w Arłbergu i w VoralberguT Cztery.

1 zaraz przypomniał sobie człowieka, który miał na sprzedaż lisa. Spotkali go w Bludenz, dokąd poszli, żeby zakupić upominki.

I przypomniał mu się też wiśniowo-pestkowy smak kirszu i szyb­kość pędu, gdy zjeżdżało się po świeżym śniegu, nawarstwionym na lodzie, śpiewając: „Hej! Ho! — rzekł Rollyl", i ostatni od­cinek tuż przed stromym spadkiem, który brało się wprost, by zaraz, w trzech zakrętach, przelecieć przez sad i poprzez rów i wpaść na oblodzoną szosę tuż przy zjeidzle. Odpinało się szybko wiązania, zrzucało się narty z nóg, ustawiało się je pod

drewnianą ścianą, podczas gdy przez okno padało na dwór światło lampy z ciepłego, zadymionego, pachnącego młodym wi­nem wnętrza, skąd dochodziły dźwięki harmonii.

Gdzie mieszkaliśmy w Paryżu? — spytał kobietę, która teraz, w Afryce, siedziała przy nim na krzesełku.

W „Crillonie”. Przecież pamiętasz.

Dlaczego mam pamiętać?

Zawsze tam mieszkaliśmy.

Nie. Nie zawsze.

Tam albo w „Pavillon Henri Quatre” w Saint Germain. Mówiłeś, że kochasz te strony.

Miłość to kupa śmieci — powiedział Harry. — A ja jestem kogutem, który wskakuje na nią i pieje.

Jeżeli już musisz odejść, to czy koniecznie trzeba, żebyś zabił przedtem wszystko, co zostawiasz? Czy musisz wszystko zabrać? Czy musisz koniecznie zabić swojego konia i żonę i spalić siodło i zbroję?

Tak jest — odpowiedział. — Twoje przeklęte pieniądze były moją zbroją.

Przestań.

Dobrze, dam już pokój. Nie chcę ci robić przykrości.

Trochę za późno sobie o tym przypomniałeś.

No więc, dobrze. Będę przykry. To zabawniejsze. Jedyna Tzecz, którą z tobą naprawdę lubiłem robić, jest teraz niemożliwa.

To nieprawda. Lubiłeś robić ze • mną wiele rzeczy. A ja robiłam wszystko, co chciałeś.

O, przestań już się chwalić.

Spojrzał na nią i spostrzegł, że płacze.

Posłuchaj — powiedział. — Czy myślisz, że ja to wszystko fnówię dla przyjemności? Sam nie wiem, po co i dlaczego. Przypuszczam, że człowiek próbując ratować się od śmierci zabija innych. Gdy rozpoczęliśmy tę rozmowę, wszystko było dobrze. Nie chciałem nic takiego powiedzieć. Ale nie wiem, co się ze mną stało, chyba zwariowałem i jestem okrutny. Ale, kochanie, nie zwracaj uwagi na to, co mówię. Kocham cię naprawdę.

Wiesz, że cię kocham. Nigdy nie kochałem nikogo tak jak ciebie.

Bez trudu wśliznął się w to stare, wyświechtane kłamstwo.

Jesteś taki dobry!

Ty kurwo! — zawołał. — Ty bogata kurwo! Czy nie brzmi to romantycznie? Jestem pełen poezji. Pełen gangreny i poezji. Pełen zgangrenowanej poezji.

Przestań, Harry, przestań! Znowu diabeł wszedł w ciebie.

Nie, nie lubię niczego zostawiać — powiedział teraz mężczyz­na. — Nie lubię niczego zostawiać za sobą.

Zbudził się z drzemki. Był wieczór. Słońce zaszło za wzgórze, cała równina pokryta była cieniem, a dokoła obozu różne małe zwierzęta gromadziły się w poszukiwaniu żeru. Przyglądał się im, jak pośpiesznie kiwały łebkami i jak machały ogonami, trzymając się z daleka od buszu. Ptaki nie siedziały już na ziemi. Zgromadziły się wszystkie gęsto na pobliskim drzewie. Było ich więcej. Przy łóżku siedział teraz boy.

Memsahib 1 poszła strzelać — oświadczył. — Czy Bwana co chce?

Nie.

Poszła widocznie upolować coś do jedzenia, a wiedząc, jak bardzo lubi przyglądać się polowaniu, odeszła daleko, by nie zakłócić spokoju małego wycinka równiny, jaki leżał w zasięgu jego wzroku. Do wszystkiego przykłada wagę — pomyślał. — Do wszystkiego, co kiedykolwiek czytała, słyszała czy wiedziała.

Nie było wreszcie jej winą, że gdy przyszedł do niej, było już po wszystkim. Jakże mogła wiedzieć, że wszystko, co mówił, nie miało już żadnego znaczenia, że mówił z przyzwyczajenia i dla świętego spokoju. Kiedy wcale już nie myślał tego, co mówi, kłamstwa jego odnosiły u kobiet znacznie większy skutek niż wtedy, kiedy jeszcze mówił im prawdę.

Nie tyle zresztą może kłamał, ile po prostu nie miał już żadnych prawd do powiedzenia. Przeżył swoje życie, było skończone, ale

| V >

jakoś żył dalej, tylko źe wśród zupełnie nowych ludzi, z większą ilością pieniędzy, w najlepszych ze znanych mu miast i w paru nowych.

Starał się w ogóle nie myśleć i wszystko szło jak najlepiej. Był obdarzony znakomicie funkcjonującym organizmem, toteż nie zeszedł na psy jak większość przyjaciół i udawał, że nie interesuje go już praca, jaką wykonywał dawnie), skoro prze­cież i tak już jej wykonywać nie mógł. Ale wmawiał sobie, że kiedyś opisze jeszcze tych wszystkich ludzi, tych bogatych, że w gruncie rzeczy nie jest jednym z nich, lecz szpiegiem w ich 'krainie, że pewnego dnia opuści ją i zacznie pisać o niej i że będzie to dla odmiany opowieść człowieka, który wie, o czym pisze. Ale przecież wiadomo było, że nie napisze już nic, każdy dzień bowiem spędzony na niepisaniu, w komforcie, w towa­rzystwie ludzi, którymi pogardzał, osłabiał jego wrażliwość, jego wolę do pracy, w końcu więc zupełnie przestał pracować. Ludzie, wśród których teraz się obracał, czuli się znacznie lepiej w jego towarzystwie, kiedy nic nie robił. W dobrym okresie swego życia był bardzo szczęśliwy w Afryce, toteż przyjechał tu, aby raz jeszcze wystartować. Zorganizowali to safari w sposób jak najprymitywniejszy. Nie stworzyli sobie specjalnych niewygód, ale unikali też wszelkiego zbytku i wyobrażał sobie, że wróci w ten sposób do formy. Że w ten sposób zrzuci z duszy warstwy tłusz­czu, które tam narosły, podobnie jak zawodnik idzie w góry, aby pracą i wysiłkiem spalić nadmiar ciała.

Była z tego zadowolona. Przynajmniej tak mówiła. Lubiła wszystko, co podniecało, co dawało zmianę otoczenia, wprowa­dzało nowych ludzi, nowe przyjemności. A on oddawał się iluzji, że wstępuje w niego nowa ochota do pracy. Ale jeżeli teraz wszystko się kończyło, a wiedział, że się kończy, to niechże przynajmniej nie wije się jak żmija, która gryzie siebie samą, bo złamano jej kręgosłup. Ta kobieta nic nie była winna. Gdyby nie ona, byłaby inna na jej miejscu. Skoro żył kłamstwem, mógł ostatecznie umrzeć w kłamstwie. Zza wzgórza doszedł go odgłos strzału.

Strzelała znakomicie ta jego dobra, ta jego bogata kurwa, ta dobrotliwa opiekunka i niszczycielka jego talentu. Bzdura! Sam zniszczył swój talent. Dlaczego próbuje zwalać wszystko na ko-

bietę, która utrzymywała go w takim dostatku? Zniszczył swój talent, bo przestał go używać, bo zdradził samego siebie i wszystko, w co niegdyś wierzył, bo za dużo pił i stępił tym samym ostrze swojej wrażliwości, zniszczył go przez lenistwo, przez snobizm, przez niechlujstwo, przez pychę i dumę, przez wzloty i upadki. A cóż to znowu? Katalog starych książek? Czym był wreszcie ten jego talent? Miał go na pewno, ale kupczył nim zamiast go używać. Nie ujawniał go nigdy w tym, co robił, lecz w tym, co jnógłby zrobić. Zresztą nie zarabiał na życie ani piórem, ani ołówkiem, ale wybrał sobie zupełnie inny sposób. Czyż nie było dziwne, że ilekroć kochał się w jakiejś kobiecie, była ona z reguły bogatsza od swojej poprzedniczki? A gdy nie umiał już kochać, gdy już tylko kłamał tak jak teraz, tak jak tej kobiecie, która miała więcej pieniędzy od tamtych wszystkich, która miała naj­więcej pieniędzy na świecie, która miała też niegdyś męża i dzieci, która brała sobie kochanków i rzucała ich, a która kochała go jako pisarza, jako mężczyznę, jako towarzysza życia i jako swoją najcenniejszą własność, czyż nie było rzeczą dziwną, że tej, której nie kochał wcale i której kłamał bez przerwy, że tej potrafił dać więcej za jej pieniądze niż tym, które kochał naprawdę?

Każdy z nas — pomyślał — stworzony jest do tego, co robi. Talent objawia się w tej dziedzinie, w której zarabia się na życie.— Przez całe życie sprzedawał swoją żywotność w takiej czy innej postaci i przekonał się, że kiedy nie był zaangażowany uczuciowo, dawał lepszy towar. Przekonał się o tym, ale już nigdy o tym nie napisze. Nie, nie napisze już o tym, chociaż warto by o tym napisać.

Spostrzegł ją, jak szła przez równinę w stronę obozu. Miała na sobie spodnie do konnej jazdy, w ręku trzymała strzelbę. Za nią dwaj chłopcy nieśli na kiju ustrzeloną antylopę, małego duckerka. Jest wciąż jeszcze przystojna — pomyślał — i ma przyjemne ciało. — Miała prawdziwy talent i zamiłowanie do spraw łóżkowych i choć nie była ładna, lubił jej twarz. Czytała dużo, chętnie jeździła konno, namiętnie polowała i stanowczo za dużo piła. Mąż jej umarł, gdy była jeszcze stosunkowo młodą kobietą, i przez pewien czas poświęciła się całkowicie swoim dwojgu podrastającym dzieciom, które jej nie potrzebowały i które jej obecność krępowała, oraz swoim stajniom i książkom, i wreszcie

i

w

butelce. Przed kolacją lubiła czytać, a czytając piła whisky z wodą sodową. Przy kolacji była już lekko wstawiona, a wypiwszy je­szcze butelkę wina była zwykle dość pijana, by móc usnąć.

Tak było, zanim zaczęła mieć kochanków. Gdy już zaczęła mieć kochanków, nie piła tak dużo, gdyż nie musiała już upijać się, żeby zasnąć. Lecz kochankowie nudzili ją. Miała męża, z którym się nigdy nie nudziła, a ci ludzie nudzili ją naprawdę bardzo.

Potem jedno z dzieci zginęło w wypadku samolotowym 1 po­tem nie chciała już kochanków, a wobec tego, że alkohol przestał być dla niej środkiem znieczulającym, musiała urządzić sobie zupełnie nowe życie. Zaczęła się nagle bać samotności. Ale chciała mieć przy sobie kogoś, kogo przynajmniej mogłaby szanować.

Zaczęło się bardzo banalnie. Lubiła jego utwory i podziwiała jego tryb życia. Wyobrażała sobie, że robi tylko to, na co ma ochotę. Kroki, jakie przedsięwzięła, by go zdobyć, i przyczyny, dla których w końcu zakochała się w nim, były żelazną konsek­wencją nowego życia, jakie starała się sobie zbudować, a on po prostu sprzedawał to, co pozostało mu jeszcze z dawnego życia.

Sprzedawał za pieniądze, to pewne, za komfort i za co jeszcze? Nie wiedział dobrze. Kupiłaby mu wszystko, czego by zażądał. To było pewne. Poza tym była wyjątkowo miłą kobietą. Szedł z nią do łóżka równie chętnie jak z każdą inną, a może nawet chętniej, bo była bogata, bo była wdzięczna, bo była miła i nigdy nie robiła scen. A teraz to nowe życie, które zbudowała, znów zbliżało się do końca, i to dlatego, że dwa tygodnie temu nie zajodynował kolana, które zadrapał o jakieś ciernie, gdy prze­dzierał się przez busz, by sfotografować stado antylop, co stały z wysoko uniesionymi łbami i wypatrywały czegoś, węsząc noz­drzami, z uszami nastawionymi na najmniejszy szmer, na odgłos którego rzuciłyby się jak szalone w zarośla. I tak się też stało — uciekły, zanim zdołał zrobić zdjęcie.

Nadeszła.

Zwrócił głowę w jej stronę i spojrzał na nią z bliska.

Halo! — powiedział.

Zastrzeliłam duckerka — oświadczyła. — Będziesz miał dobry rosół. Każę im też zrobić piure z kartofli. Jak się czujesz?

Znacznie lepiej.

168

;— To świetnie. Wiesz, pomyślałam, że pewnie ci się teraz po­lepszy. Spałeś, kiedy odchodziłam.

Uciąłem sobie przyjemną drzemkę. Czy byłaś daleko?

Nie. Tylko za wzgórzem. Udał mi się ten strzał.

Świetnie strzelasz.

Lubię polowanie. Lubię Afrykę. Wiesz, gdyby nie twoja choroba, byłaby to nasza najprzyjemniejsza podróż. Nie wyobra­żasz sobie nawet, ile radości sprawia mi polowanie z tobą. No i kraj jest piękny.

I mnie się tu podoba.

Kochanie, nie wiesz nawet, jak się cieszę, że się lepie] czujesz. Przedtem, kiedy byłeś taki dziwny, było mi strasznie przykro. Nie będziesz już nigdy tak mówił do mnie, prawda? Przyrzeknij.

Nie — odpowiedział. — Zresztą nie pamiętam, co mówiłem.

Nie dręcz mnie. Nie powinieneś mnie dręczyć. Jestem tylko niemłodą kobietą, która cię bardzo kocha i chce robić to, co ty chcesz. Nieraz mnie już w życiu dręczono. Nie chcesz mnie chyba zamęczyć.

Chciałbym cię zamęczyć kilka razy, ale w łóżku — powie­dział.

Tak. To najlepszy sposób. Tak powinno być. Samolot przy­leci jutro.

Skąd wiesz?

Jestem pewna. Musi przylecieć. Chłopcy przygotowali już drzewo i trawę do podpalenia. Oglądałam pole dzisiaj rano. Jest dosyć miejsca na lądowanie i sterty trawy ułożone są po obu końcach.

Dlaczego myślisz, że przyleci jutro?

Jestem przekonana. Właściwie już się spóźnił. Jak dosta­niemy się do miasta, to opatrzą ci nogę i będziemy się mogli znów na dobre niszczyć, ale nie gadaniem.

Napijmy się czegoś. Słońce już zaszło.

Czy ci to nie zaszkodzi?

Na pewno nie.

No, to napiję się z tobą. Molo, lettti dui whisky-sodat — zawołała.

Powinnaś włożyć wysokie buty, bo pogryzą cię moskity — powiedział.

Włożę je już po kąpieli.

Pili. A tuż przed nastaniem nocy, kiedy za mało było już światła dla myśliwych, na równinie ukazała się hiena wędrująca za wzgórze.

To ścierwo przechodzi tędy co wieczór — powiedział — od dwóch tygodni.

To ona tak wyje po nocach. Mnie to nie przeszkadza. Ale to paskudne stworzenie.

Teraz gdy pili razem, gdy nie odczuwał żadnego bólu, tylko lekkie zdrętwienie mięśni od leżenia w jednej pozycji, gdy obser­wowali boyów rozpalających ognisko i długie ich cienie tańczące po ścianach nąmiotu, poczuł, że wraca stare uczucie zadowolenia z tego łatwego życia. Naprawdę była dla niego dobra. Po południu był niesprawiedliwy i okrutny. Była to wspaniała kobieta, na­prawdę wspaniała. I w tej samej chwili uświadomił sobie, że musi umrzeć.

Świadomość ta przyszła nagle wielką falą. Ale nie jako fala wody czy wiatru, lecz jako cuchnąca fala samotności, na której grzbiecie kołysała się leciutko hiena.

Co ci jest, Harry? — spytała.

Nic — odpowiedział. — Lepiej przesiądź się na drugą stronę, żebyś nie siedziała pod wiatr.

Czy Molo zmienił opatrunek?

Zmienił. Teraz używa już tylko kwasu bornego.

Jak się czujesz?

Dziwnie.

Pójdę się wykąpać — oświadczyła. — Wrócę za chwilę. Zjemy razem kolację, a potem wstawimy twoje łóżko do namiotu.

A więc — powiedział do siebie — dobrze, żeśmy przestali !się kłócić. — Z tą kobietą nigdy się nie kłócił, podczas gdy z tamtymi, które kochał naprawdę, kłócił się tak gwałtownie i tak często, że w końcu w kłótniach tych ginęło powoli uczucie. Za bardzo kochał, za wiele wymagał i w końcu marnował wszystko.

Muśtał o okresie konstantynopolskim i o kłótniach paryskich, które poprzedziły wyjazd. Łajdaczył się przez cały czas, a gdy

to się skończyło i gdy zobaczył, ze nie potrafi zabić swojej samotności) a tylko ją pogarsza, napisał do niej, do tej pierwszej, do tej, która go opuściła, o tym, właśnie, że nie potrafi zabić samotności... I o tym, że raz, gdy stał przed kawiarnią „Regence”, wydało mu się, że widzi jej sylwetkę, i że zrobiło mu się mdło i słabo, i że potrafił godzinami chodzić bulwarem za jakąś kobietą, która mu ją przypominała, bojąc się sprawdzić, że to nie ona, i bojąc się jednocześnie stracić uczucie nadziei. I o tym, że ilekroć spał z jakąś kobietą, było mu jeszcze bardziej tęskno za nią. 1 o tym, że to, co zrobiła, nie ma żadnego znaczenia, albowiem nie potrafi się nigdy wyleczyć z miłości do niej. Ęisał ten list zupełnie na trzeźwo w klubie i wysłał go do Nowego Jorku z prośbą, by odpisała na adres paryskiego biura. To wydało mu się najpewniejsze. I tegoż wieczoru tęsknił za nią tak okropnie, że poczuł w sobie straszliwą pustkę i wyszedł na miasto, i pod „Taximem" przygaćlał sobie jakąś dziewczynę, i zaprosił ją na kolację. Po kolacji poszedł z nią na dansing, ale tańczyła kiepsko i zamienił ją na jakąś armeńską dziwkę, która ocierała się o niego brzuchem tak mocno, że aż parzyło. Zabrał ją jakiemuś angielskiemu podoficerowi artylerii po grubszej awanturze. Artylerzysta poprosił go na dwór i tam, na chodniku, bili się ze sobą w zupełnych ciemnościach. Najpierw uderzył go dwa razy mocno w szczękę, a gdy tamten nie upadł, wiedział już, że będzie to dłuższa bójka. Artylerzysta walnął go w pierś, a potem w kość policzkową. Wtedy on zamachnął się lewą ręką i trafił, a artylerzysta rzucił się na niego, chwycił go za połę marynarki i oddarł mu rękaw, a on rąbnął go dwa razy prawą pięścią za ucho, a gdy odpychał go, tamten trafił jeszcze raz pra­wą. Gdy artylerzysta wreszcie upadł, wyrżnął głową o chodnik, on porwał dziewczynę i począł z nią uciekać, gdyż już słychać było kroki zbliżających się kanarków. Wsiedli do taksówki i po­jechali nad Bosfor do ,Jlimmily Hissa” i z powrotem, a noc była chłodna; potem poszli do łóżka, a ona była właśnie taka, jak się spodzieivał — trochę przejrzała, ale gładka, różowa, różana, słodka jak ulepek, gładkobrzucha i piersiasta i nie trzeba było jej kłaść poduszek pod pośladki Odszedł z pierwszym brzaskiem poranka, ostrożnie, by jej nie zbudzić, i zjawił się

to „Pera Pałace” z podbitym okiem i z marynarką o urwanym rękawie pod pachą.

Tejże nocy odjechał do Anatolii i pamięta, ze później, w czasie tej podróży, jechali przez cały jeden dzień przez pola maków uprawianych na opium. Dziwne to było uczucie i po pewnym czasie zatracało się świadomość odległości. Dojechali do miejsca, skąd ruszyli do ataku z nowo przybyłymi oficerami z Konstanty­nopola, którzy nie mieli zielonego pojęcia o niczym, a artyleria zaczęła walić we własne oddziały i brytyjski obserwator płakał jak dziecko.

Tegoż dnia po raz pierwszy w życiu zobaczył zabitych żołnierzy w białych spódniczkach baletowych i w spiczastych pan­tofelkach opatrzonych pomponami. Turcy nacierali systema­tycznie, grupami, i widział, jak mężczyźni w spódniczkach uciekali, a oficerowie strzelali do nich, a potem uciekali też sami. Wreszcie i on, i brytyjski obserwator zaczęli biec i biegli szybko. Płuca bolały nieznośnie, a w ustach miał smak metalu. Zatrzymali się za jakimiś głazami, a Turcy nadchodzili tą samą, niepowstrzymaną falą. Później widział rzeczy, o których nawet myśleć się nie chciało, a nieco później rzeczy jeszcze straszniej­sze. Toteż gdy powrócił do Paryża, nie chciał mówić i nie mógł nawet znieść, gdy ktoś wspominał o tamtych sprawach. Kiedyś na tarasie kawiarni paryskiej zobaczył tego poetę amerykańskiego

0 durnej, kartoflanej twarzy siedzącego przy stoliku przed stertą spodków i rozmawiającego o dadaizmie z jakimś Rumunem, który twierdził, że nazywa się Tristan Tsara, i cierpiał na wieczne bóle głowy, a w oku nosił monokl. Potem wrócił do domu, do żony, którą teraz znów kochał zapomniawszy o tamtych kłótniach, o tym całym szaleństwie, szczęśliwy, że jest w domu —

1 wtedy właśnie przysłano mu z biura pocztę.

Rano przyniesiono mu kilka listów na tacy i gdy zobaczył cha­rakter pisma, zrobiło mu się zimno i gorąco i usiłował ukryć list pod stosem innych kopert, ale żona zaraz spytała: „Od kogo ten list, kochanie?", i to był początek końca tej historii.

Pamiętał je wszystkie, pamiętał wszystkie dobre chwile spę­dzone z nimi i wszystkie kłótnie i awantury. Na te swoje kłótnie wybierali sobie najpiękniejsze miejsca na kuli ziemskiej. Dla­czego zawsze zaczynały się kłócić, kiedy czuł się najlepiej? Nigdy

172

o tym nie pisał. Z początku dlatego, że nie chciał im sprawiać przykrości, a potem, dlatego, że uważał, iż jest dość innych spraw do opisywania. Ale przecież wiedział, że kiedyś w końcu będzie

0 tym pisał. Tyle zostało jeszcze do napisania. Widział zmiany zachodzące w samym świecie, nie tylko w wydarzeniach. Bywał świadkiem wielu wydarzeń i obserwował ludzi. Widział w nich głębsze, subtelniejsze zmiany i pamiętał ich z najróżniejszych pkresów życia. Był sam częścią tych wydarzeń, był ich świadkiem

1 obowiązkiem jego było pisanie o nich; ale teraz już na to za późno.

Jak się czujesz? — spytała. Wyszła z namiotu po kąpieli.

Dobrze.

Czy zjadłbyś co? — Za nią stał Molo ze składanym stoli­kiem i drugi boy z talerzykami.

Chciałbym pisać — powiedział.

Napij się przynajmniej rosołu, musisz podtrzymać siły.

Umrę dziś w nocy — powiedział spokojnie. — Nie potrzebuję podtrzymywać swoich sił.

Błagam cię, Harry — powiedziała — nie bądź melodra- matyczny.

Dlaczego nie powąchasz? Noga zgniła już do połowy uda? Po jaką cholerę mam się paprać z rosołem! Molo, dawaj whisky- -soda.

Proszę cię, napij się rosołu — prosiła łagodnym głosem.

No dobrze.

Rosół był za gorący. Musiał trzymać kubek przez dłuższą chwilę, zanim płyn w nim wystygł dostatecznie, a potem z trudem połknął go pokonując uczucie mdłości.

Jesteś wspaniała — oświadczył. — Nie zwracaj na mnie uwagi, dobrze?

Patrzyła na niego I on patrzył na Jej tak dobrze znaną, tak kochaną twarz z okładki Town and Country i Spura, może trochę zniszczoną alkoholem, może trochę zmęczoną od uprawiania mi­łości. Ale przecież w Town and Country nigdy nie pokazywali jej jędrnych piersi i świetnych ud, i tych wprawnych w pieszczo­tach rąk. I gdy tak patrzał i widział jej jakże znajomy, miły

uśmiech, poczuł znów nadchodzącą śmierć. Tym razem uczucie to nie przyszło falą. Tym razem był to zaledwie podmuszek, podmuszek wiatru, co porusza płomień świecy i czyni go jasnym i wysokim.

Powiedz, żeby przynieśli moją siatkę na moskity i rozwie­sili ją pomiędzy drzewami, i niech dorzucą drzewa do ognia.

Nie chcę dzisiaj spać w namiocie. Nie warto się stąd ruszać. Niebo jest czyste. Na pewno nie będzie deszczu.

A więc tak się umiera, w szeptach, których się samemu nawet nie słyszy. No, przynajmniej nie będzie więcej kłótni. To mógł przyrzec każdemu. Nie zamierza zepsuć sobie teraz jedynego doświadczenia, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał. Ale pewnie je I zepsuje. Psuł sobie wszystko w życiu. A może jednak nie zepsuje. I

Czy potrafisz stenografować? — spytał.

Nie, nigdy się tego nie uczyłam.

Nie szkodzi.

I tak nie było już czasu, chociaż wszystko zlewało się teraz w jedną całość i gdyby się tylko trafiło na odpowiednie słowa, można by to zmieścić w paru zdaniach.

Dorn zbity był z wielkich pni, pobielany wapnem i stał na wzgórzu nad jeziorem. Nad drzwiami, na drążku, wisiał dzwon, którym zwoływano ludzi na posiłki. Za domem były pola, za polami las. Dwa szeregi topoli lombardzkich biegły od domu do przystani. Topole rosły też dokoła jeziora. Skrajem lasu wiodła droga na wzgórze i tam chodził na jeżyny. Potem dom się spalił i wszystkie strzelby, które leżały nad kominkiem, na podpór­kach z kopyt jelenich, spaliły się także, a potem wszystkie lufy wraz 2 ołowiem, co stopniał w magazynkach, leżały na kupie popiołu, którego używało się do robienia ługu w wielkich, żelaz­nych kotłach. Pytał dziadka, czy mógłby się nimi bawić, a dzia­dek odpowiedział, że nie. Były to strzelby dziadka, innych nigdy a już sobie nie kupił. I nigdy więcej nie poszedł już na polowanie. I Dom odbudowano w tym samym miejscu, tym razem z desek, I i pomalowano go na biało, a z ganku widać było topole i leżące I za nimi jezioro. Ale nigdy już nie było strzelb. Lufy tamtych, co I zwyklu leżeć na jelenich podpórkach, nad kominkiem spalonego I domu, leżały sobie na kupie popiołu i nikt ich nigdy nie ruszał.

MiJM

Po wojnie wydzierżawili sobie w Szwarcwaldzie potok, pełen pstrągów, a prowadziły tam dwie drogi. Jedna przez dolinę do Trybergu, przez białą drogę ciągnącą się wśród cienistych drzew, o potem boczną dróżką przez wzgórza, gdzie mijało się wiele małych gospodarstw z wielkimi, szwarcwaldzkimi domami. Ta droga prowadziła prosto do potoku. Tu zaczynał się połów.

Druga, droga była inna, trzeba się nią było wspinać stromo w górę do skraju lasu i iść sosnowym borem grzbietami wzgórz. Potem na łąkę, a łąka ta prowadziła już prosto w dół do mostku. Wzdłuż potoku rosły brzozy, a sam potok nie był bardzo szeroki, ale wartki i przezroczysty, rozszerzający się w tych miejscach, w których podmywał korzenie brzóz. Właściciel hotelu w Trybergu chwalił sobie sezon. Było tam u niego bardzo przyjemnie i wszy­scy się ze sobą przyjaźnili. Następny rok przyniósł inflację; pie­niądze, które zarobił w poprzednim sezonie, nie starczyły nawet na zakup prowiantów i uruchomienie hotelu, więc powiesił się.

To można by chyba jeszcze podyktować, ale jak dyktować

o placu Contrescarpe, gdzie sprzedawcy malowali kwiaty na ulicy i farba lała się na kocie łby jezdni, tam gdzie był przystanek autobusu i gdzie siedzieli starcy i staruchy, pijani winem i ta­nim marc’iem. Jest zimno i dzieciakom leje się z nosa; w „Café des Amateurs" powietrze przesiąknięte jest zapachem brudnego potu, biedy i pijaństwa, a na górze mieszkają prostytutki z „Bal Musette”. Konsjerżka gościła u siebie kawalerzystę z Gwardii Republikańskiej; jego wspaniały, końskim ogonem ozdobiony kask leżał na krześle. A lokatorka z tamtej strony hallu, której mąż był zawodnikiem kolarskim, tak się ucieszyła owego poranka w sklepie z nabiałem, kiedy otworzyła ,£i’Auto” i zobaczyła, ie przyszedł trzeci w wyścigu Paryż — Tours, w swoim pierwszym wielkim raidzie. Zarumieniła się i roześmiała, a potem płacząc poszła na górę do swojego pokoju, trzymając w ręku żółte kartki sportowego pisma. Mąż kobiety, która prowadziła „Bal Musette", był szoferem taksówki, a gdy on, Harry, musiał czasami jechać wcześnie na lotnisko, tamten budził go stukaniem w drzwi, a potem razem wypijali po szklance białego wina przy kontuarze baru, zanim ruszyli w drogę. Znał wtedy swoich są­siadów z dzielnicy, bo wszyscy byli biedni tak jak i on.

Dokoła placu mieszkały dwa rodzaje ludzi, pijacy i sportowcy.

Pijacy zagłuszali biedę na swój sposób, sportowcy zaś wysiłkiem L fizycznym. Byli to potomkowie komunardów i bez trudu roze­znawali się w polityce. Wiedzieli bardzo dobrze, kto rozstrzelał ich ojców, ich krewnych, ich braci i przyjaciół, gdy wojska wersalskie wkroczyły do miasta po upadku Komuny. Rozstrze­liwano po prostu każdego, kto miał zgrubiałe od pracy ręce, kto nosił na &łowię czapkę lub miał jakieś inne znamiona wska­zujące, że jest człowiekiem pracy. Wśród tej biedoty, w tej. właśnie dzielnicy, w pokoiku, którego okna wychodziły na jatkę końską i winiarnię, zaczął pisać to, co miało być istotą jego twórczości. Żadnej innej dzielnicy Paryża nie miał już nigdy pokochać tak bardzo; kochał jej rozłożyste drzewa, stare domy, otynkowane na biało na górze, a dołem pomalowane na brązowo, długie, zielone autobusy na okrągłym placu, purpurową farbę spływającą po kocich łbach i jeszcze nagły spadek ulicy Kardy­nała Lemoine prowadzącej prosto do rzeki, a z drugiej strony kipiącą własnym, gwarnym życiem ulicę Mcruffetard. Była tam jeszcze jedna ulica, która wiodła w górę, wprost do Panteonu, i inna, którą zawsze wybierał, kiedy jeździł na rowerze. Jedyna I asfaltowana ulica w całej dzielnicy, gładka dla opon, miała wąskie, wysokie domy, a w jednym z nich, w tanim hoteliku, zmarł Paul Verlaine. Mieszkanie jego, Harry’ego, miało tylko dwa pokoiki, ale na najwyższym piętrze wynajmował sobie za sześć­dziesiąt franków miesięcznie pokój, w którym pisał, i z tego pokoju był widok na dachy i kominy, i wszystkie wzgórza Paryża.

Z samego mieszkania widok był tylko na sklepik, w którym sprzedawano węgiel i drzewo, i wino, kiepskie wino. Widać było też złotą końską głowę, wywieszoną przed jatką, a w otwartym oknie wystawowym wisiały żółto-czerwone połcie końskiego mię­sa. W kooperatywie, wymalowanej na kolor zielony, kupowali wino, dobre i tanie. Poza tym widać było tylko otynkowane ściany i kilka okien sąsiadów. Tych sąsiadów, którzy nocą, gdy jakiś pijak jęczał i zawodził na chodniku w owej typowej fran­cuskiej ivressie, o której propaganda mówiła, że nie istnieje, otwierali okna i wymyślali:

Gdzie policjant? Kiedy jest potrzebny, to go nigdy nie ma. Pewnie śpi z jakąś konsjerżką. Gdzie jest policjant?

'Aż wreszcie ktoś wylewał kubeł wody przez okno na ulicę i jęki ustawały.

Co to? Woda? To dobry pomysł. — I zamykały się okna.

Marie, sprzątaczka, protestowała przeciwko ośmiogodzinnemu

dniu pracy i mówiła:

Kiedy mqż pracuje do szóstej, to upija się po drodze do domu tylko trochę i nie wydaje tyle pieniędzy. Ale jak pracuje do piątej, to upija się co noc i w ogóle nie prżynosi pieniędzy do domu. Zony robotników płacą za ten skrócony dzień pracy.

Czy nie napiłbyś się jeszcze rosołu? — spytała go teraz kobieta.

Nie, dziękuję. Jest doskonały.

Spróbuj choć troszeczkę.

Napiłbym się whisky.

To ci zaszkodzi.

Nie. To mi tylko nie pomoże. Pamiętasz tę piosenkę? Słowa i muzyka Cole Portera.

Dobrze wiesz, że lubię, kiedy pijesz.

Wiem, wiem. Tylko że mi to może zaszkodzić.

Jak ona sobie pójdzie — pomyślał — wypiję, ile zechcę. Nie, nie, ile zechcę, ale ile jest. O, jakie straszne znużenie! Trzeba się choć na chwilę zdrzemnąć. — Leżał spokojnie, ale śmierć nie nadchodziła. Musiała pójść dokoła, inną ulicą. Jechała parami, na rowerach, po jezdniach, bezszelestnie.

Nie, nigdy nie pisał o Paryżu. O tym Paryżu, który kochał naprawdę. Ale przecież nie pisał także o tylu innych rzeczach.

Na przykład o ranczy i o srebrnoszarych krzakach szałwii,

o wartkich, przezroczystych wodach, płynących nawadniającymi rowami, i o głębokiej zieleni krzaków alfalfy. Ścieżka wiodła ku wzgórzom, a łatem bydło było płochliwe jak sarny. Jesienią zaś, kiedy sprowadzało się je do doliny, szło w tumanach kurzu, porykując, jedną powolną hałaśliwą ławą. Za górami, w jaskra­wym Świetle wczesnego wieczora, rysował się ostro i wyraźnie szczyt, a nocą jechało się konno poprzez dolinę oświetloną jasno

Światłem księżyca. Pamiętał teraz dokładnie, jak szedł kiedyS ciemną nocą przez las, trzymając się końskiego ogona. Pamiętał wszystkie opowiadania, które zamierzał kiedyś napisać.

Jedno było o niedorozwiniętym parobku, którego pewnego razu zostawili na ranczy i któremu powiedzieli, żeby nie pozwolił nikomu dobrać się do siana. Pewnego dnia zjawił się po paszę stary łotr z Forks, który kiedy ten sam parobek pracował u niego, bił to regularnie. Chłopiec odmówił staremu siana, a stary zagroził, że go znów zbije. Chłopiec wziął strzelbę z kuchni i gdy stary wszedł do stodoły, zastrzelił go. A kiedy wrócili na ranczę, stary nie żył już od tygodnia, a zamarznięte jego zwłoki I były częściowo pożarte przez psy. Ale to, co pozostało, załadowało się na sanie, okryło prześcieradłem i dobrze przywiązało sznurem. Obydwaj z chłopcem założyli narty i zaciągnęli sanie do szosy, a potem szosą sześćdziesiąt mil do miasta, gdzie trzeba było wydać parobka w ręce policji. Chłopcu nawet do głowy nie przysz­ło, że zostanie aresztowany. Myślał, że spełnił swój obowiązek i że zostanie nagrodzony, i że ma przyjaciela. Przecież pomagał przy transporcie zwłok starego, co było dostatecznie wyraźnym dowodem dla każdego, że stary był człowiekiem złym i że usilo- | wał ukraść paszę, która do niego nie należała. Gdy szeryf nałożył I mu kajdanki, parobek nie chciał po prostu wierzyć, że to możliwe.

I zaczął płakać. To było jedno z wielu opowiadań, które chciał napisać. Znał co najmniej dwadzieścia dobrych opowiadań z tam- | tych stron, ale żadnego z nich nie napisał. Dlaczego?

Ty powiesz im, dlaczego — powiedział.

Co takiego, kochanie?

Nic.

Teraz, kiedy go miała, nie piła już tyle co przedtem. Ale gdyby | nawet miał żyć, też o niej by nie pisał. Ani o żadnej z nich. ! Bogate były nudne i za dużo piły albo wciąż grały w warcaby. | Były nudne i powtarzały się. Pamiętał dobrze biednego Juliana I i jego romantyczny strach przed tymi kobietami, i opowiadanie, I które napisał, a które zaczynało się od słów: „Ludzie bardzo bogaci są zupełnie Inni niż ty czy ja”. I jak ktoś na to odpowiedział | Julianowi: „Oczywiście, bo mają więcej pieniędzy”. Ale Julian

nie uważał tego wcale za śmieszne. Był przekonany, że bogaci mają jakiś specjalny urok, a gdy przekonał się później, że tak nie jest, świadomość ta złamała go zupełnie.

A on, on pogardzał ludźmi, którzy łamali Innych. Nie podziwiał ich, bowiem rozumiał ich aż za dobrze. Był pewny siebie, tak przynajmniej sądził, dlatego że nic nie mogło go głęboko dotknąć, w gruncie rzeczy bowiem na niczym mu naprawdę nie zależało.

Potrafię dać radę wszystkiemu — pomyślał — nie zmoże mnie nic, o nic nie dbam.

Dobrze. Nie będzie się przejmował śmiercią. Jedyna rzecz, której się w życiu bał, to ból. Potrafił go znieść równie dzielnie jak każdy inny mężczyzna, chyba że trwał zbyt długo i wyczerpał i jego siły. Ale tym razem było tak, że ten okropny ból, który I miał już złamać jego wolę, nagle i niespodzianie ustał.

Pamiętał, a było to dawno temu, jak William son, oficer, bom­bardier, przeprawiając się nocą przez druty, natknął się na granat porzucony przez jakiś patrol niemiecki. I pamiętał, jak Williamson wył i jak błagał, żeby go zabili. Był to człowiek tęgi, bardzo od ważny, dobry oficer, chociaż lubił urządzać jakieś fan­tastyczne pokazówki. Ale tamtej nocy, uwikłany w zasiekach i oświetlany od czasu do czasu światłem rakiety, leżał i wył. Kiszki wypadły mu z jamy brzusznej t zaplątały się w drutach. Gdy wreszcie poszli po niego, musieli go odciąć obcęgami. „Zabij mnie, Harry, na litość boską, zabij mnie!” Kiedyś, znacznie przed­tem, pokłócili się o to, czy Pan Bóg zsyła na człotoieka próbę większą, aniżeli człowiek może znieść, i ktoś wygłosił wtedy teorię, że gdy ból staje się naprawdę nieznośny, człowiek traci automa­tycznie przytomność. Ale zapamiętał sobie dobrze Wiłliamsona i tamtą noc. Williamson nie tracił przytomności, aż Harry oddał mu wszystkie tabletki morfiny, jakie chował dla siebie, a i te nie podziałały od razu.

Ale to, na co cierpiał w tej chwili, było przecież łatwe, i jeżeli I nie miało się pogorszyć, to nie ma się czym przejmować. Tyle tylko, że wolałby umierać w lepszym towarzystwie.

Zastanawiał się przez chwilę, w jakim towarzystwie chciałby I być w tej chwili.

Nie — pomyślał wreszcie — jeżeli człowiek robi wszystko I za długo i za późno, to trudno spodziewać się, że ludzie na niego I będą czekali. — Wszyscy już odeszli. Przyjęcie się skończyło, pozostała tylko pani domu.

Umieranie zaczyna mnie tak samo nudzić jak wszystko inne — I pomyślał.

Co za nuda! — powiedział głośno.

Co masz na myśli, kochanie?

Wszystko, co trwa tak cholernie długo.

Spojrzał na jej twarz, zawieszoną pomiędzy nim a ogniskiem. I Siedziała wygodnie na krześle, a światło padało na jej sympa- I tyczną, lekko pomarszczoną twarz. Była senna. Usłyszała szelest I kroków hieny tuż za obrębem światła ogniska.

Pisałem — powiedział. — Zmęczyło mnie to.

Czy uda ci się zasnąć?

Na pewno. Czemu się nie położysz?

Przyjemnie mi siedzieć przy tobie.

Czy nie czujesz czegoś dziwnego? — spytał.

Nie, nic, jestem po prostu trochę senna.

Ale ja coś czuję.

Przed chwilą właśnie poczuł przechodzącą mimo śmierć.

Wiesz, jedyne uczucie, jakiego naprawdę nigdy nie zatra- I ciłem — powiedział — to ciekawość.

Nigdy nie zatraciłeś niczego. Jesteś najpełniejszym człowie- I kiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam w życiu.

Chryste Panie! — powiedział. — Dlaczego kobiety nic nie I rozumieją. Czym się kierujesz? Powiedz! Pewnie intuicją?

Albowiem właśnie w tej samej chwili śmierć znów przyszła, 1 położyła głowę w nogach łóżka i poczuł wyraźnie na sobie jej I oddech.

Nigdy nie wierz w te opowiadania o kosie i o czaszce — j zwrócił się do kobiety. — Powiadam ci, że może to być z równym I powodzeniem ptak albo dwaj policjanci na rowerach. Albo coś I

o szerokim ryju, jak hiena.

Tamto przysunęło się bliżej, ale było teraz zupełnie bezkształtne, po prostu zajmowało miejsce.

Powiedz, żeby sobie poszło.

Nie odchodziło, ale przeciwnie, przysunęło się jeszcze bliżej.

Ale masz okropny oddech — powiedział mu. — Śmierdzisz

jak zaraza.

Znowu przysunęło się bliżej i nie mógł już do niego mówić, a gdy spostrzegło, że już mówić nie może, przysunęło się jeszcze bar­dziej; spróbował odpędzić je bez słów, ale rzuciło mu się całym ciężarem na piersi i przykucnęło sobie tam, tak że nie mógł się już ani poruszyć, ani wydobyć głosu i wtedy usłyszał głos kobiety:

Bwana zasnął. Podnieście łóżko bardzo ostrożnie i zanieście do namiotu.

Nie mógł mówić, a chciał powiedzieć, żeby je odegnała, ale ono stało się jeszcze cięższe i nie mógł już nawet oddychać. A potem nagle, gdy podnosili łóżko, ciężar usunął się z piersi i zrobiło się zupełnie lekko.

Było rano, było rano od pewnego już czasu i usłyszał warkot samolotu. Samolot ukazał się na niebie bardzo malutki i zakre­ślił szerokie koło, a chłopcy wybiegli z namiotów i zapalili ogniska, lejąc obficie benzynę i dokładając wielkie sterty trawy, tak że po obydwu stronach pola zapłonęły dwie długie smugi ognia. Poranny wiatr chylił płomień w stronę obozu. Samolot zatoczył jeszcze dwa koła, tym razem bardzo nisko, wyprostował się i wylądował gładziutko, i zaraz potem ukazał się stary Compton w szarych spodniach, tweedowej marynarce i brązo­wym filcowym kapeluszu na głowie.

Co to za kawały, stary durniu! — zawołał Compton.

Noga mi się paskudzi — odpowiedział. — Zjesz śniadanie.

Dziękuję. Napiję się tylko herbaty. Przyleciałem Pchłą. Nie będę mógł zabrać twojej pani. Jest tylko jedno miejsce dla ciebie. Ciężarówka jest już w drodze.

Helena wzięła Comptona na stronę i coś z nim szeptała.

Compton powrócił po chwili, jeszcze radośniejszy niż zazwyczaj.

Zaraz cię zabieramy — powiedział. — Wrócę po panią. Obawiam się jednak, że będę musiał wziąć benzynę w Arushy. No więc, jazda, śpieszmy się.

A co z herbatą?

Właściwie wcale ml się nie chce pić.

Chłopcy podnieśli go wraz z łóżkiem, obchodząc zielone na­mioty, w dół koło skał i dalej na równinę, gdzie płonęły jasno długie smugi ognia. Trawa była już całkiem spalona, a wiatr podsycał płomień. Tam stał mały samolocik. Trudno było uloko­wać Harry’ego w niewielkiej przestrzeni, ale wreszcie siedział już wygodnie w skórzanym fotelu, oparłszy sztywno wyprosto­waną nogę o poręcz fotela Comptona. Compton zapalił motor i wlazł do środka. Pomachał ręką chłopcom i Helenie i zaraz nieskładny hałas zamienił się w znajomy, stary warkot. Zawrócili zgrabnie, a Compie omijał jamy dzików i pędził jak szalony po­między smugami ognia. Podrzucało ich na nierównym terenie, a potem podrzuciło jeszcze raz, a dobrze, i już unosili się w górę, a wtedy zobaczył wszystkich, jak stali na dole powiewając chusteczkami, widział obóz rozłożony pod wzgórzem, który teraz wydawał się coraz bardziej płaski. Równina roztaczała się coraz szerzej, tu i ówdzie pojawiały się kępy drzew, busz spłaszczał się także coraz bardziej, a wszystkie wydeptane przez zwierzynę ścieżki prowadziły bezpośrednio do wyschniętych wodopojów. Zobaczył też jakąś wodę, o której nie miał dotąd pojęcia. Zebry miały teraz już tylko małe, zaokrąglone plecy, a gnu, jak wielkie wykrzykniki o grubych kropkach, gwiaździście rozbiegały się po równinie, kiedy zaczął je doganiać cień samolotu. Były coraz mniejsze, a w biegu ich nie było już galopu. Równina ciągnęła się jak okiem sięgnąć, a była cała szarożółta. Bezpośrednio przed oczami miał tweedową marynarkę starego Compie i jego brązowy filcowy kapelusz. Po chwili minęli pierwsze pasmo wzgórz 1 zaraz znaleźli się nad górami, porośniętymi zielonym, gęstym lasem i prętami bambusu, i znowu lasem, wyrzeźbionym teraz w wy­pukłości i wklęśnięcia. Pozostawili to za sobą, minęli jeszcze kilka wzgórz, potem znaleźli się nad gorącą, purpurowobrunatną rów­niną, podrzucającą samolot falami upału. Compie odwracał się od czasu do czasu, żeby stwierdzić, czy wszystko w porządku.

A potem nagle, zamiast lecieć prosto na Arushę, skręcili w lewo. Compie widocznie obliczył, że ma dość paliwa. Harry spojrzał w dół i zobaczył pod sobą różową chmurę, poruszającą się tuż nad ziemią, jak pierwsza śnieżna burza, 1 zrozumiał, że to szarańcza przybywa już z południa. Zaczęli się znów wznosić i zdawało się, że lecą na wschód, potem nagle pociemniało

m

i znaleźli się w samym środku burzy. Deszcz szumiał gęsto i gwałtownie jak wodospad, ale zaraz wydostali się, a stary Com­pton odwrócił głowę i wskazał palcem: przed nimi stał wielki jak świat, wspaniały, olbrzymi, nieprawdopodobnie biały i błysz­czący w słońcu kwadratowy szczyt Kilimandżaro. Wtedy zrozu­miał, że tam leci.

Właśnie w tej samej chwili hiena przestała popłakiwać w ciem­nościach i zaczęła wydawać z siebie dźwięk dziwny, ludzki, brzmią­cy niemal jak płacz. Kobieta usłyszała ten dźwięk i poruszyła się niespokojnie, ale nie obudziła się. We śnie znajdowała się w swoim domu na Long Island i była to noc przed pierwszym balem córki. Nie wiadomo dlaczego, ojciec jej też tam był i właśnie powiedział coś bardzo nieprzyjemnego. Ale po chwili wycie hieny stało się tak głośne, że kobieta przebudziła się i przez chwilę nie mogła zrozu­mieć, gdzie jest, i bardzo się przeraziła. Potem wzięła latarkę elektryczną i oświetliła nią sąsiednie łóżko, które przynieśli do namiotu, kiedy Harry już spał. Widziała pod siatką na moskity zarysy jego ciała, ale jedna noga wysunęła się i zwisała bezwładnie z łóżka. Wszystkie bandaże opadły i trudno było na to patrzeć.

Molo! — zawołała. — Molo! Molo!

I zaraz powiedziała:

Harry, Harry — i po chwili już głośniej: — Harry! Proszę clę! O, Harry!

Nie było odpowiedzi i nie słychać też było jego oddechu.

W ciemnościach hiena wyła tym samym głosem, Jaki obudził przed chwilą kobietę. Ale kobieta nie słyszała, tak ogłuszyło Ją bicie własnego serca.

Przetoźyla Mira Michałowska

ERSKINE CALDWELL (ur. 1903)

Klęknij o wschodzie słoAca

Dreszcz Jak iskra wstrząsnął Lonnim. Opuścił rękę, którą za­krywał spiczasty podbródek — przypomniał sobie, co mówił Kłem. Miał wrażenie, że popełnia przestępstwo stojąc przed Archem Gunnardem z odsłoniętą twarzą.

Lonni i Klem szli po południu na stację benzynową, kiedy Lonni powiedział Klemowi, że już nie ma żywności. Klem za­trzymał się i kopnął leżący na drodze kamień, i powiedział, że kto za długo pracuje u Archa Gunnarda, ma twarz taką chudą i spiczastą, że może nią łupać deski własnej trumny.

Siadając na pustej skrzynce koło pompy benzynowej Lonni żałował, że nie jest taki odważny wobec Archa Gunnarda jak Klem. Chociaż Klem był Murzynem, zawsze prosił o żywność, kiedy potrzebował. A jeśli nie dostał dla siebie i rodziny tyle, ile potrzebował, szedł do Archa i skarżył się. Arch to znosił, ale groził, że przy pierwszej nadarzającej się okazji wygna Klema z ziemi.

Nie odwracając głowy Lonni wiedział, że Klem stoi z paroma Murzynami w kącie stacji- benzynowej i przygląda się. Lonni jakoś nie miał odwagi tam spojrzeć.

Arch Gunnard siedział w słońcu i o cholewę buta ostrzył długi nóż, od czasu do czasu rzucając okiem na sukę Lonniego, Nancy, która leżała w kurzu drogi i czekała na swego pana.

Twój pies, Lonni?

Ręka Lonniego podskoczyła ze strachu jak na sprężynie, by szybko zasłonić kościstą twarz, dowód-skąpstwa Archa.

Arch strzelił palcami i Nancy wstała machając ogonem. Czekała na wezwanie.

184

Panie Arch, ja...

Arch gwizdnął na psa. Nancy podczołgała się ku niemu na brzu­chu, coraz żywiej machając ogonem, ilekroć Arch strzelił palcami.

O parę stóp przed nim przewróciła się na grzbiet i wzniosła w górę łapy.

Dudley Smith i Jim Weaver, którzy pętali się po stacji benzy­nowej, wybuchnęli śmiechem. Stali oparci o ścianę budynku, ale teraz podeszli parę kroków, żeby zobaczyć, co Arch knuje.

Arch splunął brązową od tytoniu śliną na cholewę i powecował jeszcze trochę ostrze noża.

No, a co to za rasa, Lonni? — spytał. — Wygląda na myśli­wskiego mieszańca.

Lonni czuł na sobie wzrok Klema Henry’ego. Co by zrobił Klem, gdyby na jego psa Arch Gunnard pstrykał palcami i wy­myślał takie różne przezwiska.

Ma za długi ogon jak na wyżła, prawda, Arch? — ktoś zapytał chichocząc głośno za plecami Lonniego.

Wszyscy się roześmieli, Arch także. Patrzyli na Lonniego, czekali, co odpowie Archowi.

To pies myśliwski, Lonni? — spytał Arch, ciągle strzelając palcami.

Panie Arch, ja...

Nie potrzebujesz się wstydzić, Lonni, że twoja suka nie ma szlachetnej sylwetki wyżła. Na świecie potrzebne są i kundle, które pomogą zagonić świnie albo, kiedy trzeba, podłapią kró­lika. Kundel myśliwski to szlachetne zwierzę. Pamiętam, taki by­łem dumny, kiedy dostałem pierwszego kundla.

Wszyscy ryknęli śmiechem.

Arch Gunnard szykował się, żeby złapać Nancy za ogon. Lonni wyprostował zgarbione plecy i wykręcił szyję, aż zo­baczył Klema Henry’ego po drugiej stronie stacji benzynowej. Nie można się było omylić, co mówi wzrok Klema. Klem tak samo patrzał tego południa, kiedy powiedział, że wszyscy, co pracują u Archa Gunnarda, powinni się postawić i żądać więcej żywności. Lonni opuścił oczy. Nie mógł wyjść z podziwu, że Murzyn jest odważniejszy od niego. Oddałby wiele, żeby takim być.

Kłopot z twoją suką, Lonni, że za dużo dźwiga na tych

chudych łapach. Nie sądzisz, że byłoby dobrze trochę ją odciążyć, skoro już ma być tym mieszańcem myśliwskim?

Lonni przypomniał sobie, co Klem Henry powiedział, że zrobi, jeśli Arch Gunnard będzie chciał kiedy uciąć ogon jego psu. Lonni wiedział, Klem wiedział, wszyscy wiedzieli, że to była okazja, na którą Arch Gunnard tylko czekał. Żeby tak Klem Henry wychylił się troszeczkę, żeby tak odpowiedział jeden raz króciutkim słówkiem. Wtedy już by Arch wiedział, co zrobić. Wszyscy wiedzieli, co by się wtedy stało, zwłaszcza jeśliby Klem nie odwrócił się i nie uciekł. A o Klemie wiedziano, że po piętnastu latach na tej farmie nie uciekał przed nikim.

Arch sięgnął do ogona Nancy właśnie wtedy, kiedy Lonni myślał o Klemie. Nancy uważała pewnie, że to jakaś nowa zabawa. Wykręciła łeb i polizała rękę Archa, który trzepnął ją po nosie rączką noża.

To fajny pies, Lonni — powiedział Arch chwytając mocniej za ogon — ale ma przydługą miotłę jak na stworzenie tej budowy, a zwłaszcza takie, które się upiera, żeby być mieszańcem myśliw­skim.

Lonni z trudem przełknął ślinę.

Ona świetnie łapie króliki, panie Arch, ja...

Głupstwa gadasz, Lonni — powiedział Arch, wecując ostrze noża na psim ogonie. — Jeszcze nie słyszałem, żeby psu był potrzebny długi ogon do łapania królików. To za długi ogon jak na uczciwego, porządnego kundla.

Lonni błagalnie spojrzał na Dudleya Smitha i innych. Nikt nie śpieszył z pomocą. Nie było sensu przeszkadzać Archowi w jego zamiarze, bo Arch Gunnard nigdy nie dał sobie prze­szkodzić, kiedy już raz coś postanowił.

Gdyby Lonni okazał złość albo niechęć, Arch jeszcze tego samego dnia wyrzuciłby go z farmy. Właściwie tylko Klem Henry mógłby mu pomóc, ale Klem...

Biali mężczyźni i Murzyni zebrani na stacji benzynowej czekali, co zrobi lonni. Mieli nadzieję, że będzie bronił psa. Niech tylko ktoś raz okaże odwagę i powstrzyma Archa Gunnarda, a na zawsze skończą się te zabawy. Jasne jednak, że Lonni, jeden z dzierżawców Archa, bał się odezwać. Klem Henry byłby się odezwali Tylko Klem Henry miał odwagę przeciwstawić się

|(| 186.

Archowi nawet wtedy, gdy ściągał tym na siebie poważne kłopo­ty. Gdyby teraz Klem zaprotestował, Arch na pewno wyrzuciłby go z farmy albo nafaszerował ołowiem.

Chyba nie masz nic przeciwko temu, Lonni, żebym skrócił twojej suce ogon? — spytał Arch. — Nie protestujesz, jak widzą.

Klem Henry podszedł parę kroków i stanął.

Arch zaśmiał się obserwując twarz Lonniego i szarpnął Nancy za ogon, żeby stanęła. Suka zaskowytała z bólu i zdziwienia, ale Arch uspokoił ją kopniakiem w brzuch.

Lonni dygotał. Nie mógł patrzeć, jak ktoś tak traktował jego psa.

Panie Arch, ja...

Zaciśnięte gardło nie przepuszczało słów; Lonni dusił się z braku powietrza i jak ryba otwierał usta. Biali mężczyźni milczeli. Nikomu się nie podobało kopanie psa w brzuch.

Lonni widział kątem oka, co się dzieje po drugiej stronie stacji benzynowej: dwaj Murzyni podeszli z tyłu do Klema i chwycili go za kombinezon. Klem splunął między rozstawione nogi, ale nie próbował się wyrwać.

No, więc skoro nikt nie protestuje, mogę przeprowadzić małą operację — powiedział Arch spluwając brązową od tytoniu śliną.

Lonni opuścił głowę i widział tylko tylne łapy Nancy. Przyszedł tutaj wyprosić trochę solonej wieprzowiny i melasy. Teraz czuł, że nie potrafi mówić o żywności, choćby w domu byli nie wiem jak głodni.

Ja zawsze najpierw pytam właściciela psa — odezwał się Arch. — Nie chcę tak po prostu obcinać ogona, jeśli właściciel ma zastrzeżenia. To by było nieładnie. Nie, proszę państwa, to by nie pasowało.

Arch chwycił psi ogon i odmierzył trzy cale. Z kątów warg Archa spływała brunatna ślina. Grzbietem dłoni otarł brodę.

W obłoku czerwonego pyłu hałaśliwie jechał drogą samochód. Wszyscy na niego spojrzeli, żeby zobaczyć, kto jedzie.

Lonni też spojrzał, ale nie mógł długo utrzymać podniesionej głowy. Opadła mu znowu; koścista broda wpiła się w piersi. Zastanawiał się, czy Arch spostrzegł, Jaki Jest chudy.

Mam u siebie parę kundli — powiedział Arch, wecując

ostrze noża na psim ogonie Jak na pasku. Robił to póty, póki na twarzach patrzących nie pojawiły się uśmiechy. — I nigdy nie przysrJo mi do głowy, żeby im zostawiać długie ogony. To bez sensu. Tylko by przeszkadzały w spędzaniu świń albo łapa­niu królików na kolację.

Trzymając lewą ręką i tnąc prawą obsmyczył psa tak szybko, jakby na pastwisku ścinał witkę do spędzania krów. Nancy rzuciła się przed siebie, poza zasięg ręki Archa, i zaczęła wyć. Słychać ją było z pół mili wokoło. Na chwilę ścichła i obejrzała się na Archa, a potem umknęła na środek drogi, gdzie dreptała w kółko 1 podskakiwała, cały czas skowycząc i chwytając krwa­wiący kikut.

Arch jedną ręką kręcił w powietrzu obciętym ogonem, drugą ocierał ostrze noża o podeszwę buta. Przyglądał się suce Lonniego ganiającej pośrodku drogi za własnym ogonem, w tumanie czer­wonego pyłu.

Wszyscy milczeli. Lonni zamknął oczy: nie chciał patrzeć na cierpienie Nancy, unikał wzroku Klema. Po co właściwie siedzi tyle lat na plantacjach Archa Gunnarda, haruje w pocie czoła za mizerną strawę i wciąż chudnie i chudnie? Dobrze powiedział Klem, że dzierżawcy Archa Gunnarda brodami mogą łupać deski na własne trumny. Nie wiadomo po co, dłońmi zaczął obmacywać twarz. Opuścił je, kiedy wymacał suchą szczękę i zapadnięte policzki.

Lonni był bardzo głodny i zdawał sobie sprawę, że jeśli nawet Arch da mu teraz jakąś żywność, .to w przyszłym tygodniu znowu jej zabraknie. Żonę Lonniego, Hatty, zniszczyło niedojadanie i pra­ca w polu, a stary ojciec, Mark Newsome, głuchy jak pień od dwudziestu lat, dziwił się zawsze, że w domu nie ma dość zapa­sów na jeden porządny posiłek. Głowa Lonniego znowu opadła, oczy mu zwilgotniały.

Twarda broda wpijała się boleśnie w piersi, więc uniósł ją z wysiłkiem.

Pierwsze, co zobaczył po otworzeniu oczu, to lewą rękę Archa Gunnarda i w niej ogon Nancy. Arch Gunnard miał w domu skrzynię psich ogonów. Od kiedy ludzie sięgali pamięcią, obcinał psom ogony i teraz miał ich pełną skrzynię, o którą tak się bał, że ją zamykał na klucz, a klucz nosił na sznurku na szyi.

W niedzielne popołudnie, kiedy przychodził z wizytą kaznodzieja albo sąsiedzi na pogawędkę przed werandą, Arch pokazywał ogony i wymieniał imię psa z taką pewnością, jakby je czytał z kartki.

Klem Henry poszedł samotnie drogą w kierunku plantacji. Klem mieszkał w chacie stojącej w skupisku innych murzyń­skich chat poniżej Wielkiego Domu Archa. Po drodze mijał chatę Lonniego. Lonni chciał także wstać i odejść, ale zobaczył skierowany na siebie wzrok Archa. Może patrzył na wychudzoną twarz Lonniego, a może był po prostu ciekaw, czy Lonni pój­dzie za Klemem.

Myśl o odejściu przypominała cel wizyty. Przed wieczorem musi zdobyć coś do jedzenia, chociaż troszkę!

Panie Arch, ja...

Arch chwilkę patrzał na Lonniego, patrzał zupełnie tak, jakby ze zdziwieniem przysłuchiwał się nieznanym, dziwnym dźwiękom.

Lonni zagryzł wargi. Może Arch coś powie na temat jego mizernego wyglądu? Ale Arch myślał o czymś zupełnie innym; trzepnął się dłonią po udzie i wybuchnął głośnym śmiechem.

Czasami żałuję, że czarnuchy nie mają ogonów — powiedział fewijając ogon Nancy i kładąc go do kieszeni. — Wolałbym obcinać ogony czarnuchom niż psom. Więcej byłoby do obcinania, to jedno.

Dudley Smith i ktoś jeszcze za Lonnim wybuchnęli śmiechem. Urwali równie nagle, jak zaczęli.

Murzyni przestępowali z nogi na nogę w kurzu, potem odeszli parę kroków. Po kilku minutach na stacji benzynowej nie było już ani jednego Murzyna. Wszyscy wymknęli się dróżką pro­wadzącą za czerwonym, drewnianym budynkiem.

Arch wstał i przeciągnął się. Słońce zachodziło, październi­kowe powietrze przejmowało chłodem.

No, trzeba iść do domu i coś przegryźć — powiedział.

Zszedł wolno na środek drogi i stanął, żeby przyjrzeć się Nancy,

która umykała rowem.

Nikt nie idzie w moim kierunku? — spytał. — Co z tobą, Lonni? Idziesz do domu na kolację?

Panie Arch, ja—

Lonni zerwał się zupełnie bezwiednie. Chciał poprosić o soloną

d

wieprzowinę i melasę, może trochę mąki kukurydzanej, ale kiedy otworzył usta, słowa utknęły mu w gardle. Postąpił parę kroków potrząsając głową. Obleciał go strach, że Arch mu odmówi albo jeszcze nagada.

Hatty pewno cię szuka. — Arch odwrócił się i odszedł się­gając do kieszeni po ogon Nancy. Idąc do Wielkiego Domu, widocznego w oddali, okręcił ogon na palcu.

Dudley Smith wszedł do budynku stacji benzynowej; inni też sobie poszli.

Arch odszedł kilkaset jardów, kiedy Lonni usiadł ciężko na skrzynce koło pompy, na tej samej skrzynce, z której się zerwał, gdy Arch do niego przemówił. Zgarbił się, ręce bezwładnie opuścił między rozstawione nogi.

Nie zdawał sobie sprawy, jak długo tak siedział z zamknię­tymi oczami, ale kiedy je otworzył, zobaczył między nogami Nancy, która lizała krwawiący kikut. Lonni patrzył na nią, a chuda broda wżerała mu się w piersi. Z tyłu trzasnęły drzwi; to Dudley Smith poszedł do domu.

Lonni od paru godzin spał niespokojnym snem, kiedy coś go nagle zbudziło.

Hatty jeszcze raz nim potrząsnęła. Uniósł się na łokciu i rozej­rzał po ciemnej izbie. Nie miał zegarka, ale potrafił określić, że jest dwie godziny do wschodu słońca.

Lonni! — powtórzyła Hatty trzęsąc się z zimna. — Lonni, słuchaj! Twój tata wyszedł z domu. Nie ma taty!

Lonni usiadł na łóżku.

Co to znaczy, nie mai

Nie mogłam zasnąć. Słyszałam, jak wychodził. I jeszcze go nie ma.

Może wyszedł na chwilę — powiedział Lonni, zwracając głowę do okna i wytrzeszczając oczy, żeby coś dojrzeć na dworze.

Wiem, co mówię, Lonni — upierała się Hatty. — Taty dawno nie ma.

Oboje siedzieli przez kilka minut w milczeniu; spodziewali się, że za chwilę usłyszą kroki Marka Newsome’a.

Wreszcie Lonni wstał i zapalił lampę. Dygotał z zimna wkła­

dając koszulę, spodnie i buty. Zawiązał sznurowadła na podwój­ny węzeł, bo w słabym świetle nie mógł nic dojrzeć. Za oknem było jeszcze ciemno; Lonni czuł, jak zimne październikowe powie­trze owiewa mu twarz.

Ja też pójdę szukać — zdecydowała Hatty wstając.

Lonni podszedł do łóżka, narzucił na żonę koc i kazał jej leżeć.

Postaraj się zasnąć, Hatty — powiedział. — Nie możesz nie spać całą noc. Ja znajdę tatę.

Zdmuchnął lampę i wyszedł w ciemną sień. Szedł po omacku, potykając się. Na ganku też ledwo co mógł dostrzec, ale powoli wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Chwilę stał nasłuchując.

Ostrożnie zszedł po schodach na podwórze, obszedł dom i znów” chwilę nasłuchiwał. Potem zawołał:

Tata! Tata!

Był właśnie pod oknem izby, w której spała Hatty, kiedy zdał. sobie sprawę, co robi.

Strasznie jestem głupi; tata przecież nie słyszy nawet grzmo­tów — pomyślał.

Hatty poruszyła się w łóżku.

Wyszedł już tak dawno, że mógł dojść do skrzyżowania — powiedziała przez szybę.

Nic się nie martw. Połóż się i pośpij sobie, Hatty — powiedział Lonni. — Zaraz znajdę tatę.

Słyszał, jak Nancy wyłapuje pchły leżąc pod domem. Ale Nancy nie mogła mu dziś pomóc. Dopiero za kilka dni odzyska humor po utracie ogona.

Już go długo nie ma — powiedziała Hatty. Nie potrafiła uleżeć spokojnie.

Więc co | tego, długo czy krótko — odparł Lonni. — Znajdę go wcześniej czy później. Teraz idź spać, Hatty.

Szedł w kierunku stodoły nasłuchując pilnie. W Wielkim Domu kwiczały i chrząkały knury. Lonni był zły, że nie siedzą cicho, boby wtedy może usłyszał Marka Newsome’a. Od czasu do czasu poszczekiwały też psy Archa Gunnarda, ale nie robiły więcej hałasu niż zwykle w nocy i poza tym Lonni przyzwyczaił się do ich ujadania.

Obszedł stodołę, zajrzał do środka. Potem ruszył w pole aż

po magazyn bawełny. Od czasu do czasu wołał głośno ojca, choć wiedział, że to przecież nie ma sensu.

Tata, tata! — krzyczał wpatrując się w mrok.

Poszedł jeszcze dalej.

Co się mogło stać z tatą? Stanął i zastanawiał się, gdzie jeszcze szukać.

Wrócił na podwórko przed chatą i po raz pierwszy poczuł niepokój. Ostatnimi dniami Mark nie zachowywał się dziwniej niż zwykle. Lonni wiedział, że ojciec jest bardzo przygnębiony małymi porcjami żywności, jakie wydzielał Arch Gunnard. Nawet kiedyś powiedział, że przy takim jedzeniu powymierają z głodu w ciągu trzech miesięcy.

Z podwórka Lonni skręcił na drogę prowadzącą do chat mu­rzyńskich, a potem ścieżką doszedł do baraku Klema. Zapukał i czekał chwilę. Nie było żadnej odpowiedzi, więc zastukał głośniej.

Kto tam? — usłyszał głos Klema dochodzący z łóżka.

To ja — odpowiedział Lonni. — Muszę się z tobą zobaczyć na chwilkę. Jestem tu, koło domu.

Usiadł i czekał, aż Klem się ubierze i wyjdzie na podwórze. Czekając łowił wszystkie odgłosy. Ponad polami z Wielkiego Domu dochodziło kwiczenie i pochrząkiwanie knurów.

Wyszedł Klem zamykając za sobą drzwi. Chwilę stał na progu rozmawiając z żoną, którą zostawił w łóżku. Mówił, że zaraz wróci i żeby się nie martwiła.

Kto to jest? — spytał Klem idąc przez podwórko.

Lonni wyszedł mu naprzeciwko.

Co się stało? — spytał Klem zapinając guziki kombinezonu.

Taty nie ma — powiedział Lonni. — I Hatty mówi, że go nie ma prawie całą noc. Byłem na polu, obszedłem stodołę, ale go nie znalazłem.

Klem zapiął wreszcie kombinezon i zwijał teraz papierosa. Szli wolno ścieżką do drogi. Było jeszcze ciemno. Dopiero za godzinę świt rozjaśni ziemię.

Może był za głodny, żeby spać — podsunął Klem. — Kiedy z nim wczoraj rozmawiałem, powiedział, że się tak skurczył z głodu, że nie wie, czy długo wytrzyma. Wyglądał tak, jakby skóra i kości nie mogły się już więcej skurczyć.

192

Wczoraj wieczorem prosiłem Archa o coś do jedzenia:

troszkę solonej wieprzowiny i melasy. Powiedział, że mi da dziś z samego rana.

Dlaczego mu nie powiesz, żeby ci dawał, ile się należy? — spytał Klem. — Gdyby ci powiedział, że nie da, mógłbyś wreszcie sobie iść i poszukać lepszej plantacji.

Ja już tyle lat pracuję dla Archa Gunnarda! — powiedział Lonni. — Głupio by mi było odejść i tak go zostawić.

Klem spojrzał na Lonniego, ale nic nie powiedział. Skręcili na podjazd Wielkiego Domu. Tuczne knury wciąż chrząkały i kwiczały w chlewie; jeden z psów Archa podbiegł między krza­kami bawełny koło podjazdu i obwąchał im nogi.

Te świnie zawsze mają dosyć żarcia — powiedział Klem. — Nie ma jednej poniżej siedmiuset funtów i ciągle rosną. Oprócz tego, co dostają, robią sobie jeszcze obiadki z kurczaków, które włażą tu | ciekawości.

Kiedy szli podjazdem prowadzącym do Wielkiego Domu, Lonni słuchał pochrząkiwania knurów.

Chyba poprosimy Archa, żeby nam pomógł poszukać taty — powiedział. — Nie chciałbym go za nic budzić, ale boję się, że tata zabłądzi na bagna i na dobre zginie. Nie dosłyszałby nawet piorunów. Nigdy bym go tam nie znalazł.

Klem mruknął coś pod nosem i pierwszy poszedł w stronę chlewa.

Chodź tu lepiej, szybko! — zawołał po chwili oglądając się za Lonnim.

Lonni podbiegł i wdrapał się do połowy drewnianego, obcią­gniętego siatką ogrodzenia. Z początku nic nie widział, ale powoli zaczął rozróżniać falującą masę czarnych zwierząt. Podgryzały się i prychały jedne na drugie, jak sfora głodnych psów wyposz­czonych na zająca.

Lonni zaczął piąć się wyżej, ale Klem złapał go za ubranie i ściągnął na dół.

Nie wchodź tędy do chlewa — powiedział. — Knury cię rozszarpią na kawałki, takie są dzikie. One o coś teraz walczą.

Obiegli dokoła chlew, stanęli w miejscu, gdzie zebrały się knury. Między nimi, na ziemi mignął Lonniemu na sekundę

jakiś ciemny kształt w białe łaty; potem stanął na nim jeden z knurów.

Kłem parę razy otwierał i zamykał usta nie mogąc dobyć głosu. Chwycił Lonniego za ramię i mocno nim potrząsnął.

To może być twój tata — wyszeptał. — Słowo honoru, Lonni, wygląda zupełnie na tatę.

Lonni nie uwierzył. Wdrapał się na ogrodzenie i kopiąc nogami odpędzał knury. Nie zwracały na to najmniejszej uwagi.

Kiedy Lonni siedział na ogrodzeniu, Klem pobiegł do baraku z narzędziami i wrócił niosąc dwa krótkie dyszle, które udało mu się znaleźć po ciemku. Zaczął szturchać Lonniego, aż ten na chwilę oderwał uwagę od knurów, i dał mu jeden dyszel. Potem wdrapał się sam na ogrodzenie, skoczył do chlewa i zaczął wymachiwać dyszlem. Lonni też zlazł na dół i stanąwszy koło Klema krzykiem odpędzał knury. Jeden z nich skoczył na Lon­niego, ale Klem trzepnął go przez łeb i knur umknął.

Lonni już wiedział, co się stało. Podbiegł do stłoczonych knurów rozdając kopniaki twardymi butami i waląc po łbach dyszlem. Poczuł ból w nodze i spojrzawszy w dół zobaczył, że knur gryzie go w łydkę. Odpędził go, nim ten zdążył rozszarpać mu ciało. Wiedział, że ma rozdartą nogawkę spodni, ponieważ nocne powietrze ziębiło mu nogę.

Klem poszedł już dalej roztrącając po drodze knury. Ciągle musieli z nimi walczyć. Stali w kłębiącej się masie zwierząt; przez cały czas wymachiwali dyszlami. Wreszcie Lonni pochylił się i dotknął nogi Marka. Z pomocą Klema przeniósł ojca za ogrodzenie.

Byli tak zdyszani, że przez długą chwilę nie mogli nic powie­dzieć czy zrobić. Tuczne knury skupiły się pod ogrodzeniem; kwicząc przeraźliwie, gryzły deski i siatkę.

Lonni szukał jeszcze po kieszeniach zapałek, kiedy Klem już jedną zapalił i zbliżył do samej głowy Marka Newsome’a.

Patrzyli oczom nie wierząc. Potem Klem zgasił zapałkę. Stall po ciemku, oniemieli.

Klem odszedł parę kroków, potem zawrócił.

To na pewno on. — Usiadł na ziemi. — Nie może być nikt Inny.

Chyba — powiedział Lonni; nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.

Siedzieli na ziemi, jeden po jednej, drugi po drugiej stronie Marka, patrzyli na ciało, w którym nie tliła się już iskierka życia. Twarz, szyja i brzuch były pożarte przez knury.

Lepiej obudź Archa Gunnarda — powiedział po chwili Klem.

Po co? — spytał Lonni. — On nam nic już teraz nie pomoże. Za późno.

Lepiej go obudź — nalegał Klem — i pokaż, co jest do pokazania. Jeśli będziesz czekał do rana, może mu przyjść do głowy, żeby powiedzieć, że to wcale nie jego świnie to zrobiły. Właśnie teraz trzeba go obudzić, żeby zobaczył, co zrobiły knury.

Klem obrócił się i spojrzał na Wielki Dom: czarna sylwetka na tle ciemnego nieba zbudziła w nim wątpliwości.

Człowiek, który głodzi swoich dzierżawców, powinien tu siedzieć i patrzeć na to, co zrobił.

Lonni ze strachem spojrzał na Klema. Wiedział, że Klem ma rację, ale z lękiem słuchał podobnych słów Murzyna o białym.

Nie powinieneś tak się odzywać o Archu Gunnardzie — powiedział. — On przecież śpi. To nie jego wina. On nie miał | tym nic wspólnego. Nie miał z tym więcej wspólnego niż ja.

Klem zaśmiał się cicho i rzucił dyszel. Po chwili znowu go wziął do ręki i zaczął nim walić w ziemię.

Lonni wstał. Klem jeszcze nigdy tak się nie zachowywał. Co

o tym myśleć? Nic nie mówiąc Lonni sztywno poszedł w stronę ciemnego domu, żeby obudzić Archa Gunnarda.

Archa niełatwo było obudzić. Nawet kiedy się go obudziło, nie śpieszył się z wstawaniem. Lonni czeka) pod oknem sypialni; Arch leżał w łóżku sześć, osiem stóp od niego. Arch wyrzekał i przeklinał:

Kto cl pozwolił budzić mnie po nocy?

_ Bo właśnie Klem Henry też tu jest I mówi, że pan Arch chciałby pewno o tym wiedzieć.

Arch rzucił się na łóżku, pięściami młócąc poduszkę.

305

Powiedz Klemowi Henry’emu, że któregoś dnia wyrzucę go na zbity pysk jak starego kundla!

Lonni nie odchodził. Wiedział, że Klem ma rację nalegając, żeby obudzić Archa; niech przyjdzie na podwórze i zobaczy, co się stało. Lonni bał się wrócić i powiedzieć Klemowi, że Arch nie chce wstać. Bał się, że Klem wejdzie do sypialni Archa Gunnarda i wyciągnie go z łóżka. Sama myśl o tym przerażała Lonniego.

Jeszcze tam stoisz, Lonni?! — krzyknął Arch.

- Jestem tutaj, panie Arch, ja...

Gdybym nie był taki śpiący, tobym wyszedł, wziął laskę i... O, nie wiem, co bym ci zrobił!... ; 'k lT;s;V4X k f H

Lonni czekał na Archa przy kuchennych schodkach. W drodze do chlewa Arch się nie odzywał. Szedł prosto przed siebie, nie oglądając się na Lonniego. Niósł latarnię, która rzucała na ziemię plamy mętnego światła. W jej blasku twarz Klema, sto­jącego obok ciała Marka, lśniła jak dobrze wypolerowany le­miesz pługa.

A co Mark robił w moim chlewie?! — krzyknął Arch.

Nie odpowiedzieli mu. Arch spoglądał na nich z wściekłością. Patrzył tak i patrzył, ale ciągle też z ukosa zerkał na poszarpane ciało Marka Newsome’a.

Nic się już nie poradzi — odezwał się wreszcie Arch. — Poczekamy do rana i wtedy poślemy po grabarza. — Odszedł parę kroków. — Wy też mogliście poczekać do rana. Po diabla zwlekaliście mnie z łóżka?

Obrócił się i spojrzał z ukosa na Klema. Klem nie spuścił wzroku.

Co ty kombinujesz, Klem Henry? — spytał Arch. — Kto ci kazał nachodzić mnie po nocy? Nie chcę, żeby mi tu czarnuchy zawracały głowę, chyba że po nich posyłam.

Nie lubię, jak kogo zjadają świnie. Nie mogę obojętnie na to patrzeć — odpowiedział Klem.

Lepiej pilnuj swego nosa — poradził mu Arch. — A kiedy do mnie mówisz, zdejm kapelusz albo pożałujesz. Mnie łatwo wyprowadzić z równowagi i usadzę cię tam, gdzie powinieneś siedzieć.

Lonni wycofał się. Atmosfera była napięta. Tak zawsze z?r % 198

/

II czynały się nieporozumienia między Klemem 1 Archem. Był ich świadkiem już co najmniej dziesięć razy. Gdy Klem się odwracał

i odchodził, wszystko było w porządku. Ale czasami nie chciał się odwrócić i odejść i przygadywał Archowi, zupełnie jakby też był biały.

Lonni miał nadzieję, że tym razem Klem odejdzie. Arch i tak się rozzłościł za to budzenie w nocy, a w stosunku do Murzyna mógł sobie Bóg wie na co pozwolić. Nikt nigdy nie widział, żeby jakiego zabił, ale często się chwalił, że zabił niejednego,

i mówił ludziom, że chętnie zrobi to jeszcze raz.

Chyba pan wie, dlaczego Marka zagryzły świnie? — powie-

I dział Klem patrząc Archowi w oczy.

Arch podskoczył.

Mówisz do mnie...?

Mówię — oświadczył Klem.

Ty przeklęty czarny łobuzie...! — wrzasnął Arch i zamie­rzył się latarnią na Klema.

Klem odskoczył, ale dno latarni uderzyło go w ramię i latarnia poszła w kawałki. Nafta rozlała się na ziemię i zapaliła jeszcze | w powietrzu od knota. Klem miał szczęście, że nie prysnęła mu na twarz i sweter.

Panie Arch, co pan robi...? — zaczął Klem.

Ty śmierdzący czarnuchu! — powiedział Arch rzucając się na Klema. — Ja cię nauczę pyskowania! Za bardzo roz­dziawiasz paszczę, ale to już po raz ostatni. Mam ciebie dosyć!

Panie Arch, ja... — powiedział Lonni, podchodząc parę kroków i stając między Archem i Klemem. Nie słyszeli go.

Arch przyglądał się gasnącym językom ognia na ziemi.

Pan wie dobrze, dlaczego zagryzły go knury — powtórzył Klem wcale nie zbity z tropu. — Był tak głodny, że wstał w nocy z łóżka i przyszedł tu po ciemku, żeby poszukać czegoś do jedzenia. Może szukał wędzarni. To zresztą wszystko jedno. Jak każdy na pana farmie, stale głodował, a był taki stary, że nie wiedział, gdzie można znaleźć coś do Jedzenia, i pomyślał

0 pana wędzarni. Pan wie bardzo dobrze, że właśnie tak było

1 że Mark zabłądził po ciemku i wpadł do chlewa.

Nafta na ziemi zgasła. W ostatnim jej błysku Arch schylił

się i podniósł upuszczony przez Lonniego dyszel. Zamierzył się

na Klema. Klem się schylił, ale Arch drugi raz się zamierzył

i uderzył go w ramię, nim Murzyn zdołał odskoczyć. Ramię Klema opadło bezwładnie i śmiesznie zwisało.

Ty przeklęty, śmierdzący czarnuchu! — krzyczał Arch. — Popamiętasz ty mnie, zawszony bydlaku! Czekałem na taką okazję. Nie zapomnisz ty nauczki, jaką dostaniesz!

Klem nogami szukał na ziemi drugiego dyszla, aż go wymacał

i pochylił się. Podnosząc dyszel nie miał zamiaru uderzyć Archa; chciał tylko zasłonić przed uderzeniami swoją głowę. Stał nie ustępując ani kroku.

Rzuć ten dyszel! — rozkazał Arch.

Nie pozwolę się bić — zaprotestował Klem.

Dobra, więcej nie chciałem usłyszeć — powiedział Arch wykrzywiając usta. — Nadeszła twoja godzina, czarnuchu, przy­sięgam!

Raz jeszcze zamierzył się na Klema, ale Klem uciekł w kierunku stodoły. Arch pogonił za nim parę kroków i zatrzymał się. Potem odrzucił dyszel, zawrócił, pobiegł do domu.

Lonni podszedł do parkanu myśląc, co w tej sytuacji najlepiej zrobić. Wiedział, że otwarcie nie wolno mu solidaryzować się z Murzynem, mimo że przecież Klem mu pomógł, a poza tym rozmawiał z Archem tak właśnie, jak Lonni by pragnął, gdyby miał odwagę. Ale był białym i żeby nawet chodziło o jego życie, nie wolno mu myśleć o wystąpieniu przeciwko Archowi. Bez względu na to, co się jeszcze stanie.

Po chwili w jednym z okien Wielkiego Domu zapaliło się światło. Lonni słyszał, jak Arch budzi żonę. Potem zobaczył, że ona idzie do telefonu, i wtedy już wiedział, co się stanie. Na pewno wzywa przyjaciół; oni chętnie wstaną, gdy się dowie­dzą, po co ich Arch wzywa!

Zza stodoły usłyszał wołanie Klema. Ostrożnie, po omacku szedł przez podwórko.

Co się stało, Klem? — spytał.

No, moja godzina nadeszła — powiedział Klem. — Arch Gunnard tak mówi tylko wtedy, gdy jest zły jak nie wiem co. Tak mówił, kiedy Jima Moffina ciągnął na bagna. I Jim nigdy nie wrócił.

Arch nigdy by nic takiego tobie nie zrobił, Klem — powie­dział Lonni podnieconym tonem. Ale sam w to nie wierzył.

Klem nic nie odpowiedział.

Może byś tak lepiej drapnął na bagniska, póki Arch trochę nie ochłonie? — zaproponował Lonni. — Może tak będzie lepiej?

To by nie miało sensu. Zwłaszcza że ty mi możesz pomóc. Prawda, że mi pomożesz?

Lonni czuł na sobie ostry wzrok Klema i zadrżał, kiedy zrozu­miał znaczenie tych słów. Stał tyłem do stodoły, opierając się o jej ścianę, a przed oczami migotały mu białe i czarne plamy.

Prawda, że mi pomożesz? — ponowił pytanie Klem.

Ja nie wiem, co by na to powiedział Arch — odrzekł z wahaniem Lonni.

Klem odszedł parę kroków. Stanął tyłem do Lonniego i patrzył w kierunku chaty, gdzie spała jego żona.

Mógłbym zwiać do tego lasku i poczekać, aż im się znudzi mnie szukać — powiedział obracając się do Lonniego.

Tak, lepiej gdzieś się ukryj. — odparł zmienionym głosem Lonni. — Ja znam Archa Gunnarda. Trudno sobie z nim poradzić, kiedy się w czymś zatnie. Tak, a najlepiej w ogóle uciekaj z farmy, Klem.

Jakże mogę to zrobić, Lonni? Mam zostawić rodzinę?

Jeśli nie uciekniesz, to cię Arch złapie.

Gdybyś mi chociaż troszkę pomógł, to mnie nie złapie. Wtedy wystarczy, jak sobie posiedzę w lasku. Chyba możesz to dla mnie zrobić. Ja ci przecież pomogłem odszukać twojego tatę w chlewie.

Lonni kiwnął głową wsłuchując się w odgłosy z Wielkiego Domu. Kiwał ciągle głową, a Klem czekał na odpowiedź.

Jeśli ty mi pomożesz — powtórzył Klem — to wystarczy, żebym sobie poszedł do lasku i poczekał, aż oni się uspokoją. Nie zdradzisz im, gdzie jestem, tylko powiesz, że uciekłem na bagna. Bez psów nigdy mnie nie znajdą.

To prawda — zgodził się Lonni nasłuchując, czy Arch nie wychodzi z domu. Lonni nie chciałby, żeby go tu Arch spotkał

i oskarżył o spiskowanie z Klemem.

Po tych słowach Lonniego Klem obrócił się i pobiegł w noc. Lonni poszedł za nim parę kroków, jakby nagle zmienił zdanie

co do zachowania w tajemnicy miejsca jego kryjówki, ale Klem już zniknął. Lonni stał kilka minut nieruchomo. Słyszał, jak Klem przedziera się przez poszycie lasu. Kiedy i te odgłosy umilkły, wyszedł zza stodoły na spotkanie Archa.

Arch wyszedł z domu z dwururką i nową latarnią. Kie­szenie wypchał sobie nabojami.

Gdzie ten przeklęty czarnuch, Lonni? — spytał. — Dokąd poszedł?

Lonni otworzył usta, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk.

Wiesz chyba, gdzie uciekł, co?

Lonni znowu spróbował coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć głosu. Omal nie wyskoczył ze skóry, kiedy złapał się na tym, że potakująco kiwa głową.

Panie Arch, ja...

Dobrze, w porządku — powiedział Arch. — Więcej mi nie potrzeba. Za chwilę przyjdą tu Dudley Smith, Tom Hawkins, Frank i Dave Howard, i reszta ludzi. Zaczekaj, zaprowadzisz nas do jego kryjówki.

Lonni rozpaczliwie chciał coś powiedzieć. Wyciągnął nawet J rękę, żeby zatrzymać Archa, ale Archa już nie było.

Arch poszedł na frontowe podwórko. Wkrótce na drodze pojawił się samochód. Pędził z zapalonymi reflektorami, oświetlając całe obejście, chlew i dom. Lonni pomyślał, że to pewnie Dudley Smith, bo on mieszkał najbliżej, właśnie w tej stronie, skąd jechało auto. O jakieś pół mili. Kiedy auto skręcało na podjazd, Lonni zobaczył parę innych samochodów nadjeżdżających z obu kierunków drogi.

Lonni cały się trząsł. Bał się, że Arch każe mu pokazać, gdzie ukrywa się Klem. Arch na pewno mu każe, a on obiecał Klemowi, że tego nie zrobi. Ale chociaż rozważał to na wszystkie sposoby, nie mieściło mu się w głowie, by Arch Gunnard mógł uczynić jakąś większą krzywdę Klemowi. Pewno go tylko wychłosta.

Klem nie zasłużył przecież na lincz. Nie zgwałcił białej kobiety, nie strzelił do białego człowieka. Tylko hardo odpowiedział Archo- wi, nie zdejmując z głowy kapelusza. Ale Arch był taki wściekły, I że mógł zrobić nie wiem co. Był taki wściekły, że mógł żądać linczu.

Niespodziewanie Lonni znalazł się w gromadzie ludzi. Arch potrząsał go za ramię.

Panie Arch, ja...

W słabym świetle przedświtu Arch poznawał wszystkich. Byli podnieceni i przypominali gromadę myśliwych w ostatniej fazie całonocnego polowania na lisa. Dubeltówki i pistolety trzymali gotowe do strzału.

Co się | tobą dzieje, Lonni?! — krzyczał mu w ucho Arch. — Obudź się i powiedz, gdzie się schował IClem Henry. Już my się z nim policzymy.

Lonni wiedział tylko, że podnosi oczy i patrzy, jak Frank Howard ładuje żółte naboje do dubeltówki. Frank pochylił się, żeby lepiej usłyszeć, jak Lonni mówi Archowi, gdzie jest Klem.

Ale pan nie zabije Klema, panie Arch? — spytał Lonni.

Zabije? — powtórzył Dudley Smith. — To ty myślisz, że ja czekałem cały ten czas, żeby go pogłaskać? Temu czarnuchowi należy się kulka od pierwszego dnia, kiedy się zjawił w naszej okolicy. To zły czarnuch. Dostanie to, na co zasłużył.

To nie była właściwie wina Klema — powiedział Lonni. — Gdyby tata tu nie przyszedł i nie wpadł do chlewa, Klem nie miałby z tym nic wspólnego. On mi tylko pomagał.

Siedź cicho, Lonni! — ktoś krzyknął. — Sam nie wiesz, co gadasz. Skoro tak gadasz, to znaczy, że stajesz po stronie czarnucha.

Ludzie otaczali Lonniego tak gęsto, jakby go chcieli zadusić na śmierć. Potrzebował powietrza, chciał zaczerpnąć oddechu, wydostać się z tłumu.

To prawda — powiedział. Słyszał swój głos, ale nie wiedział, co mówi. — Przecież Klem pomógł mi znaleźć tatę, który się zgu­bił szukając czegoś do jedzenia.

Stul pysk, Lonni! — ktoś powiedział. — Zamknij się, głupi kretynie!

Arch złapał Lonniego za ramię i potrząsnął nim tak, że Lonniemu szczęknęły zęby. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, co mówi.

Słuchaj no, Lonni! — krzyknął Arch. — Chyba upadłeś na

głowę, bo gdybyś był przytomny, nie gadałbyś takich głupstw. Wygląda, jakbyś bronił tych czarnuchów.

To prawda — powiedział Lonni cały się trzęsąc. — Na pewno bym tak nie gadał.

Czuł jeszcze palce Archa, które zrobiły mu siniaki.

Czy Klem poszedł na bagniska, Lonni? — spytał Dudley Smith. — Na bagniska, co?

Lonni chciał skinąć głową, że tak, ze właśnie na bagniska, ale palce Archa zacisnęły mu się na karku. Spojrzał dziko na otacza­jących go mężczyzn.

Gdzie jest Klem, Lonni? — spytał Arch zaciskając palce jeszcze mocniej.

Lonni zrobił parę kroków w kierunku stodoły. Kiedy stanął, mężczyźni znowu zaczęli nań napierać. Nie on sam szedł dalej: pchano go i omal niesiono za stodołę.

No, Lonni, a teraz, gdzie dalej ? — spytał Arch.

Lonni wskazał na plamę lasu, gdzie płynął strumyk. Bagna znajdowały się w przeciwnym kierunku.

Klem mówił, że będzie siedział w tym lasku za rzeczką, panie Arch — powiedział Lonni. — Pewno tam jeszcze jest.

Lonni poczuł, że unosi go jakaś wielka siła. Z trudem bronił się przed zdeptaniem. Wreszcie potknął się na nierównym gruncie. Nikt nic nie mówił, wszyscy szli chyba na palcach. Szare światło przedświtu powoli nabierało barw, pozwalając mężczyznom lepiej się skryć w jego cieniach i jednocześnie lepiej widzieć drogę przed sobą.

Przed skrajem lasu rozdzielili się. Lonni znalazł się na obwodzie wielkiego koła, które zamykało się wokół Klema.

Był sam. Nikt go nie zatrzymywał; mógł wrócić do domu, ale nie potrafił zrobić kroku naprzód ani do tyłu. Powoli za­czynał rozumieć, co uczynił.

Klem pewno siedział na drzewie i pewno już go otoczyli ze wszystkich stron. Jeśli spróbuje uciekać, zabiją go jak królika.

Lonni usiadł na pniaku i próbował myśleć: co robić? Za parę minut wzejdzie słońce i wtedy mężczyźni łatwo przejdą rzeczkę

i znajdą Klema. Klem będzie zgubiony.

Parę razy Lonni dostrzegał płomień zapałki w poszyciu, gdzie czaili się mężczyźni. Zapach dymu tytoniowego drażnił mu powo­nienie. Ciekawe, czy Klem też czuje ten dym tam, gdzie się ukrywa.

Dokoła nic nie było słychać. Lonni wiedział, źe Arch Gunnard

i jego towarzysze czekają na słońce, które za parą minut ukaże się na wschodnim skraju nieba, z tyłu za Lonnim.

Było już tak widno, że dokładnie dostrzegał nierówny teren, splątane poszycie i popękaną korę na sosnach.

Mężczyźni ruszyli z miejsc — strzelby uniesione, jakby czato­wali na sarny. Las nie był duży; w tym tempie krąg zamknie się za parę minut. Zawsze istniała szansa, że Klemowi udało się uciec przez kordon przed wschodem słońca, ale Lonni czuł, że Klem jest w lesie. Potem pomyślał, że tam jest, ponieważ to on, Lonni, go tam umieścił, by szukający mieli łatwiejsze zadanie.

Bezwiednie wstał i podszedł do mężczyzn z bronią. Widział przed sobą niewyraźne sylwetki ludzi, którzy chodząc od drzewa do drzewa, obserwowali ciężkie, zielone wierzchołki.

Tato! — powiedział chrapliwym szeptem. — Tato! — Zaglądał w krzaki i zadzierał głowę do góry. Po chwili oprzytomniał i zro­zumiał, że wcale nie szukają Marka Newsome’a. Jak mógł się tak pomylić!

Teraz podkradał się już świadomie i szybciej: podbiegał na palcach, pochylał całe ciało, zupełnie tak samo jak przy polo­waniu bez strzelby na króliki.

Znowu zapomniał, co tu robi. Z każdym krokiem nogi zacho­wywały się pewniej i bardziej sprężyście. Pochylił się tak, że palcami dotykał prawie ziemi. Nie potrafiłby teraz wrócić. To­warzyszył nagonce.

Piętnastu mężczyzn zwierało pułapkę. Świt rozlał się szeroko; można było odczytać godzinę na tarczy zegarka. Słońce zaczynało barwić niebo nad lasem.

Lonni wyprzedził wszystkich; nogi pchały go naprzód, opie­rały się woli.

Od tak dawna nie mógł sobie pozwolić na kupno nabojów do strzelby, że zapomniał, jak bardzo lubi polowanie.

Kroki idących za nim mężczyzn wybijały rytm.

Jest sukinsyn! — ktoś krzyknął i w suchym poszyciu rozległ się trzask łamanych gałązek.

Lonni rzucił się naprzód; podbiegł pod drzewo razem z innymi. Widział wzniesione strzelby, widział na tle nieba, daleko, ostro

203

rysującą się twarz Klema Henry’ego, który obejmował smukły pień drzewa.

Nie wiadomo, kto pierwszy strzelił, ale następni długo nie zwlekali. Ogłuszający huk mieszał się z dymem i ogniem bluzga- jącym ze wszystkich luf.

Lonni zamknął oczy. Bał się spojrzeć na twarz w górze. Strze­lanina trwała. Klem obejmował pień, póki nagle » głuchym trzas­kiem czubek drzewa nie złamał się i nie runął razem z Klemem poprzez niższe gałęzie. Rozcapierzone i poharatane ciało upadło na ziemię z głuchym łoskotem, który zatrzymał na chwilę bicie serca Lonniego.

Lonni oparł się o pień, by nie upaść. Znowu zaczęło się strze­lanie. Kule szarpały ciało Klema, rzucając nim na wszystkie strony jak workiem. Z ziemi podniósł się obłok, roznosząc zapach spalonego prochu.

Lonni nie wiedział, jak długo trwała strzelanina. Kiedy się ocknął, biegał od drzewa do drzewa, ocierał się o pnie, pędził po omacku ku otwartemu polu. Gdy wyszedł na pole, niebo z szarego zamieniło się w purpurowe. Biegnąc i potykając się

o stwardniałe skiby, patrzył na dom przed sobą.

Raz upadł i potem nie mógł już wstać. Dźwignął ciężko nogi, wreszcie ukląkł twarzą ku czerwonej tarczy słońca. Ciepłe pro­mienie wlały weń siłę. Wstał. Mruczał do siebie niezrozumiałe słowa, wypowiadał myśli, których nie miał zamiaru nigdy sfor­mułować.

Kiedy wrócił do domu, Hatty czekała na podwórku. Słyszała strzały w lesie, widziała Lonniego, jak potyka się na polu, widziała, jak klęczy twarzą obrócony ku słońcu. Podbiegła drżąca do męża; chciała wiedzieć, co się stało.

Dopiero na własnym podwórku Lonni obrócił się i popatrzył za siebie. Ludzie wracali. Przechodzili przez parkan do zagrody Archa Gunnarda. Żona Archa stała na ganku i coś do nich mówiła.

Gdzie tata, Lonni? — spytała Hatty. — I co to była za strzelanina w lesie?

Lonni skulił się, dopadł ganku i usiadł ciężko na stopniach.

Lonni, Lonni! — wołała Hatty. — Obudź się i powiedz mi, co się stało? Nigdy jeszcze nie widziałam takiego zamieszania.

Nic — odparł Lonni. — Nic się nie stało.

204

Więc jeśli nic się nie stało, to idź do Wielkiego Domu i po­proś o kawałek mięsa. Nic nie mamy na śniadanie. Twój tata będzie jeszcze bardziej głodny niż zwykle po tym całonocnym spacerze.

Co?! — krzyknął Lonni zrywając się n£ równe nogi.

Powiedziałam tylko, żebyś poszedł do Wielkiego Domu i po­prosił o mały kawałeczek mięsa, Lonni. Nic więcej nie powie­działam.

Chwycił żonę za ramiona.

Mięsa?! — zawył potrząsając nią silnie.

Tak — odparła wyrywając mu się zdziwiona. — Nie mógłbyś poprosić Archa Gunnarda o kawałeczek mięsa?

Lonni znowu usiadł ciężko na stopniach, ręce opuścił bezwład­nie między rozstawione nogi, broda opadła mu na piersi.

Nie — odpowiedział ledwie słyszalnym szeptem. — Nie. Nie jestem głodny.

Przełożył Jan Zakrzewski

ALBERT MALTZ (nr. 1908)

Popołudnie w dżungli

Trzynastoletni Charles Fallon podrzucał na dłoni śnieżny gra­nat i czekał na zmianę świateł ulicznych. A kiedy autobus idący przez Ósmą ulicę ruszył z miejsca — ukrył się za stertą śniegu. Z odległości dwudziestu jardów rzucił wreszcie wysokim łuklem śmiertelny pocisk. Śnieżna piguła rozprysnęła się dokładnie tam, gdzie trzeba: na dachu autobusu. Wtedy uśmiechnął się z zadowo­leniem i zaczął lepić nowy granat ze śniegu.

Potem ten szczuplutki, zwinny, blady chłopczyna o wąskich ustach ruszył dla zabicia czasu w górę ulicy Hudson. Na skrzy­żowaniu z Perry znalazł kopertę z milionem dwustu trzydziestu czterema dolarami. Upuścił swój granat i przeszedł na drugą stro­nę jezdni pod lombard. Zatrzymała go ażurowa krata przed drzwiami, bo to była niedziela, ale wymówił zaklęcie i wszedł do środka. Wziął sobie elektryczną latarkę, parę łyżew, nóż skauto- wski, lornetkę, obrazek Matki Boskiej u Żłobka i wiele innych rzeczy. Jako zapłatę zostawił sto tysięcy dolarów w jednym ban­knocie.

Na Dwunastej ulicy raz jeszcze przeszedł na drugą stronę jezdni. Wędrował przez Greenwich, zatrzymując się przed kinowymi fotosami. Doszedł przy tym do wniosku, że Anita Louise jest

o wiele ładniejsza od tej zadzierającej nosa Normy Shearer. Pocałował Anitę Louise. I pocałował ją jeszcze raz, kiedy siedzieli na brzegu jej basenu kąpielowego, budowanego za milion dola­rów. Już miała mu powiedzieć, jaki jest miły i elegancki, gdy z kina wyszedł bileter i krzyknął: „Zjeżdżaj stąd, mały!” Więc powlókł się dalej.

V

200

Na skrzyżowaniu ulicy Jedenastej z Siódmą Aleją przystanął na dłużej przed cukiernią. Niemal za jednym zamachem po­chłonął czekoladowe ciastko, napoleonkę, szarlotkę i dwa dwudzie- stopięciocentowe kawałki brzoskwiniowego tortu z bitą śmietaną. Właśnie kupował całą cukiernię, kiedy wyszła z niej jakaś pani

i powiedziała, żeby się nie opierał o szybę, i odpędziła go precz.

Znudzony skręcił w Siódmą ulicę i poszedł do domu. Po drodze wstąpił do małej cukierenki, gdzie czasem coś sobie kupował. Za ladą siedziała opasła właścicielka i dyszała astmatycznie.

Po czemu są te karmelki? — zapytał Charlie.

Dwa za centa.

A tamte?

Cztery za centa.

A te lizaki?

Po cencie sztuka. Co ci dać?

Pobiegnę do domu po pieniądze. Za osiem minut wracam.

Znów przeszedł na drugą stronę i poszedł ulicą Houston marząc

0 kupnie cukierków. Znał sposób, żeby jeden karmelek starczył na pół godziny. Kładł go na język i ssał. Trzeba było mieć silną wolę, żeby go od razu nie pogryźć, ale tak można dłużej rozko­szować się smakiem. A w dodatku i zęby od tego nie bolą.

Rozmyślając ściągnął nawilgłe rękawiczki i zaczął chuchać w ręce. Żałował, że to była niedziela, bo wszystkie fabryki stały

1 jego dzielnica była cicha jak cmentarz.

Nadjechał autobus idący w południowym kierunku miasta. Przez ulicę biegł ku niemu stary Sheehy z żoną; mieszkali w tym samym domu co Charlie. Autobus przystanął. Małżeństwo przy­śpieszyło kroku i gdy Sheehy wyciągał rękę z kieszeni, upuścił na chodnik pięćdziesięciocentową monetę. W ostatniej chwili gorą­czkowo usiłował ją złapać, ale potoczyła się po kratownicy metra

i spadła na dno studzienki. Stary mruknął jakieś przekleństwo

1 wsiadł do autobusu. Przytrzymał jednak drzwi ręką 1 krzyknął do Charlie’ego, który biegł przez ulicę do kratownicy.

Jeśli ją wydostaniesz, dam ci dziesiątkęl

Dobra! — odkrzyknął Charlie.

Autobus ruszył, a Charlie pobiegł do domu. Potrzebna mu była guma do żucia i sznurek. Pięćdziesiąt centów! Zdarzało mu się już wyciągać pieniądze spod kratownicy — raz nawet było to całe

dziesięć centów — ale nigdy jeszcze nie trafiła mu się taka grat- ka!

A czy to tak trudno powiedzieć staremu Sheehy, że nie znałaś monety?

Biegiem przebył drogę do domu na Downing Street. Z wielkiego podniecenia zapomniał, że na drugiej kondygnacji schodów zapadł się stopień. Prawą nogą wpadł w tę dziurę, runął jak długi i bo­leśnie stłukł sobie goleń. Ze łzami w oczach przeskoczył pozo­stałe trzy kondygnacje.

Matka siedziała przy oknie i cerowała.

Mamo, dasz mi trzy centy? — zapytał.

I choć było to pytanie, zabrzmiało jak rozkaz. Charlie od dawna już wiedział, że matka kapituluje przed tyranią.

Cicho, na miłość Boską! — odparła. — Ojciec śpi. Czemu włazisz w mokrych butach i zaświniasz podłogę?

Zaraz wychodzę. Daj mi tylko trzy centy.

Nie dam ci nic. Dostałeś we wtorek centa na cukierki.

Ale ja muszę mieć te pieniądze. Wiesz, dziesięć centów wpad­ło pod kratownicę. Wydobędę je, jeśli będę miał gumę do żucia.

Ach, o to ci chodzi? Chciałeś to ukryć przede mną? — roze­śmiała się łagodnie. — Nie dostaniesz trzech centów. Dam ci jed­nego i będziesz musiał go oddać.

Jeden to na nic. Muszę mieć trzy. Co mi po jednym? Nie dostanę za niego porządnej porcji gumy. Rozumiesz?

Matka poszła do kuchni i wróciła z portmonetką.

Mam tylko dwa centy — powiedziała. — I dziesiątkę na kościół.

To daj mi ją. Ja... — kichnął w tym miejscu — ja ci ją zmienię i oddam. Pod słowem.

Nie. Nie mogę ryzykować — i dała mu dwa centy.

Przyjął je z ponurą miną. To utrudniało zadanie, ale wiedział, że gdy chodzi o datek na kościół, matka była nieprzejednana.

X liczę, że mi oddasz te dwa centy — powiedziała jeszcze.

Dobra — rzekł myszkując po kuchni, czy nie znajdzie gdzie sznurka.

Mój Boże — mówiła matka zbolałym głosem, który tak do­brze znał. — Dawniej, gdybyś poprosił ojca lub mnie o centa, dali­byśmy ci pięć. A gdybyś poprosił o pięć, dostałbyś dziesięć.

Tymczasem Charlie znalazł kłębek szpagatu. Odciął kawał długości dziesięciu stóp i nie tracąc czasu wepchnął go do kieszeni.

Ale teraz biedny ojciec jest kaleką — ciągnęła matka. — Ku­leje, gdy inni chodzą prosto, pracuje w nocy, gdy inni pracują we dnie. I wdzięczny jest Bogu za to, co ma.

Dobra, już idę, mamo — rzekł Charlie i nie czekając od­powiedzi wybiegł i domu. Mówił sobie, że matki to czyste utra­pienie, a z ojcami jest jeszcze gorzej. Pokażcie mi takiego, który wyrzeknie się szklanki piwa, by kupić tabliczkę czekolady swe­mu dziecku.

Przebiegł jeden blok i skręcił w ulicę Carmin do sklepu z cu­kierkami. Kupił dwa pudełeczka gumy do żucia i od razu wepch­nął sobie wszystko do ust. Guma musiała być lepka, by mocno przylgnąć do monety, trzeba ją było zatem dobrze wymieszać ze śliną. Szedł więc ulicą i żuł co sił, ale tylko prawą stroną ust, bo się bał, że go zęby rozbolą. Doszedł do przystanku autobusowe­go i wyciągnął się jak długi na oblodzonej kratownicy. Betonowe dno, studzienki pokrywał śnieg, śmiecie, a tu i tam stała woda. Charlie, pełzając na brzuchu po kratownicy, zabrał się teraz do metodycznego poszukiwania monety. Serce waliło mu z podnie­cenia, a przed oczami miał ciągle witrynę cukierni.

Dziesięć minut zeszło mu na daremnych poszukiwaniach. Prze­rwał je na chwilę, by pochuchać w ręce, a potem znów zabrał się do roboty.

Wreszcie dojrzał monetę. Leżała połówką w kałuży, połówką na betonie. Trudny cel! Uśmiechając się chytrze Charlie kilka­krotnie zasupłał koniec sznura i okleił gruby węzeł gumą, którą rozpłaszczył, ile się dało. Drugi koniec sznura owinął sobie wokół kostki, by go nie zgubić. Potem, zwilżywszy śliną plaster gumy, opuścił go ostrożnie na dno studzienki.

Pochłonięty pracą nie zauważył, że z tyłu podszedł do niego niski, obdarty, mniej więcej czterdziestopięcioletni mężczyzna.

Na jego chudej twarzy spod skóry zaczerwienionej od wiatru przebijały ciemne, wątrobiane plamy.

Mężczyzna dyszał ciężko, jakby dźwigał wielki ciężar, toteż Cha­rlie najprzód go usłyszał, a dopiero potem zobaczył. Nie przerwał jednak pracy, a tylko przelotnie spojrzał w górę. Całą uwagę skupił teraz na najtrudniejszej części zadania. Guma była za lekka

i nie naciągała dostatecznie sznura, a przecież musiał ją opuścić prostopadle i dość silnie, by przywarła do monety. Można było próbować sto razy, nimby się ta sztuka wreszcie udała. Męż­czyzna przez chwilę w milczeniu przyglądał się tym próbom.

A potem ukląkł obok chłopca i rzekł ochrypłym głosem:

Pięćdziesiąt centów, co? — patrzył uważnie na koniuszek sznura kołyszący się nad monetą.

Ciężko, prawda? — ciągnął łagodnym tonem.

Charlie nie odpowiedział.

Nieznajomy przyglądał się dalej.

Na tym zimnie guma twardnieje — zauważył. — W ten spo- | sób nie wyciągniesz monety. I zmierzch zapada. Ta praca wy- E maga dobrego narzędzia. Nie uda ci się, chłopcze.

Nie patrząc na niego Charlie rzekł:

Nie pański interes.

Mężczyzna wstał z kolan. Szybko rozejrzał się wkoło. Byli 1 zupełnie sami. Cofnął się więc 6 parę kroków i rozpiął palto. I Wewnątrz przy podszewce wisiały na rzemykach cztery ostrugane 1 kawałki kija od miotły, każdy po trzy stopy długości. Kończyły I się gumowymi złączami, tak że można je było zestawić w jedną ca- 1 łość, a ostatni kawałek miał na końcu małą gumową przyssawkę. I Mężczyzna wprawnie połączył je, wszedł na kratownicę, ostrożnie I przesunął kij przez kraty, ukląkł i wymierzył koniuszkiem na- J rzędzia w monetę.

Pokażę ci, jak to robi fachowiec — rzekł nonszalancko, fl nie patrząc na chłopca. — To, widzisz, jest jeden sposób. Przy I drugim używa się miseczki z tłuszczem. Za jej pomocą możesz wy- ■ łowić nawet bransoletkę. Ale gdy chodzi o drobne pieniądze, sucha I przyssawka jest...

Panie, co pan robi?l — wykrzyknął Charlie w gniewie. — Co ■ pan robi?

Pokażę ci, chłopcze, jak to robi fachowiec.

Wynoś się! — Charlie w pasji szarpnął nieznajomego za a rękaw. — Wynoś się pan!

Mężczyzna odsunął go na bok ruchem ręki i roześmiał się ochry- I ple i ponuro.

O co ci idzie? Ty byś 1 tak tego nie wydostał. Ma leżeć i cze- I kat na kogo innego? — zapytał.

Nie chcą! — krzyczał Charlie. — Niech pan zostawi, to mo­je. Proszę pana!

Odpalę ci dziesiątaka.

Charlie zdecydowanym ruchem wyciągnął sznur z kratownicy i wcisnął ge do kieszeni. Potem wstał, zaszedł mężczyznę z tyłu, zamachnął się i kopnął go w krzyż.

A do diabła! — ryknął tamten zrywając się i łapiąc za ude­rzone miejsce. — Czekaj, szczeniaku, dam ja ci jeszcze... O mały włos nie upuściłem kija.

Przez chwilę patrzyli na siebie nieruchomi i niezdecydowani. Dzieliła ich znaczna różnica wieku — trzydzieści lat — a jednak pod pewnym względem byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Obaj byli-wątli i mali: chłopiec — jak na dziecko, mężczy­zna — jak na dorosłego. Obaj byli nieugięci i obu wypatroszyło życie.

Mężczyzna znów ukląkł nie spuszczając malca z oka. Wsunął kij w studzienkę, ale głowy nie opuścił. Charlie nie wiedział, co począć. A potem nagle pobiegł do kupy śniegu przy kamiennym obrzeżu chodnika. Mężczyzna obrócił się, by mu stawić czoło.

Tylko się zbliż, to dostaniesz — powiedział. — Mówię ci, zostaw. Teraz nie dam ci nawet tej dziesiątki. Cholera mnie bierze.

Charlie chwycił kawał lodu ze sterty śniegu, zamachnął się i cisnął nim z całej siły. Przeleciał o stopę od celu, ale przera­żony mężczyzna zerwał się wyszarpując kij ze studzienki. Cha­rlie schował się za kupę śniegu. Dygocząc na całym ciele, z ocza­mi wbitymi we wroga, wydzierał spod lodowej skorupy nowy pocisk.

Szukasz guza, jak widzę — z goryczą w głosie rzekł mężczy­zna i rozejrzał się po pustej, już mrocznej ulicy. — Myślisz, te mnie się to podoba, że to dla mnie frajda bić się z dzieckiem

o pięćdziesiąt centów?

W tej chwili śniegową kulą dostał w kolano poniżej wytarte} paltociny. Pogroził więc chłopcu pięścią i zawołał z gniewem;

Czekaj, czekaj, oberwiesz ty po karku i sam sobie będziesz

winieni

Zamilkł łapiąc oddech, a potem upuścił swój kij i skoczył naprzód. Charlie zdążył mu jednak umknąć. Nową pecyną, niemal

z samego lodu, trafił mężczyznę w czoło. Schwycił się wtedy za głowę, bliski płaczu z bólu i z wściekłości.

Smakowało ci, śmierdzielu? — zawołał Charlie i znacznie zwinniejszy od przeciwnika, który za nim pogonił, zdążył usko­czyć za stertę śniegu. Mężczyzna stał z minutę z szeroko otwarty­mi ustami i ręką przyciśniętą do piersi. Potem bez słowa wrócił do kratownicy, przykląkł i wetknął kij w studzienkę. Rozwście­czony chłopiec zaatakował inaczej: skuliwszy się wybiegł zza sterty i cisnął kawałkiem lodu. Mężczyzna trafiony w kark zachwiał się, ale się nie odwrócił. Właśnie wyciągał swój kij, by go wetknąć przez kraty w innym miejscu. Ale Charlie nie dawał mu spokoju. Tym razem podbiegł i chciał go kopnąć. Klnąc straszliwie, mężczyzna zerwał się i złapał przerażonego chłopca za ramię, w chwili gdy już, już byłby mu się wyśliznął. Miał go, trzymał go za ramiona i trząsł nim z całej siły. Kij leżał między nimi na kratownicy.

Powinienem cię sprać! — wołał potrząsając wciąż chłopcem. — Powinienem cię sprać, podły szczeniaku! Ale tego nie zrobię. Jesteś jeszcze dzieckiem. Posłuchaj..

Charlie szarpnął się mocno, wywinął, uwolnił z uścisku i całym ciężarem nadepnąwszy mężczyźnie na nogę, uciekł za bezpieczną stertę śniegu. Mężczyzna stał i patrzył za nim bezradnie, z boles­nym grymasem na twarzy.

Święty Jezu — powiedział. — A to zębata sztuka! Czy ci zro­biłem co złego? Miałem cię przecież w ręku. Chciałem ci coś zaproponować.

W tej chwili śnieżna kula trafiła go w piersi.

Dobrze — powiedział. — Ja nie wyciągnę pieniędzy bez ciebie, ale i ty ich nie wyciągniesz beze mnie. Obaj je stracimy. Robi się już ciemno. Słuchaj, podzielimy się po połowie. Dam ci dwa­dzieścia pięć centów, zgadzasz się?

Nie! — wykrzyknął Charlie dygocąc z podniecenia na całym ciele. — Są moje.

Czy nie rozumiesz, że bez odpowiedniego narzędzia nie dasz rady? — perswadował mężczyzna. — Przy takim zimnie guma jest do niczego.

Pieniądze są moje.

O Jezu, Jezu! Ty je znalazłeś, zgadzam się. Ale ja mam przy­ssawkę. Wydostanę pieniądz dla nas obu.

Nie.

Jezu Chryste...! Zrozum, że muszę dostać trochę! — krzy­czał mężczyzna głosem skażonym przez wstyd i gorycz. — To mój fach. Nic Innego nie robię. Nie możesz pojąć? Cały dzień łaziłem i nic nie znalazłem. Musisz mi dać cząstkę. Musisz!

Nie!

Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie.

Och, ty dzieciaku, dzieciaku! — zawołał z rozpaczą. — Gdybyś był o dziesięć lat starszy, zrozumiałbyś mnie. Myślisz, że lubię to zajęcie? Gdybyś był o dziesięć lat starszy, moglibyśmy się dogadać. Zrozumiałbyś.

Charlie zacisnął usta. Jego blada twarz, zsiniała od mrozu, była zła.

Gdybym był o dziesięć lat starszy — powiedział — dałbym ci po pysku.

Mężczyzna schylił się z trudem i podniósł kij. Lekko utykając, z ręką na obolałym krzyżu powlókł się dalej. Płakał.

Charlie stał drżąc z tryumfu. Twarz miał nieruchomą jak ka­mień.

Ściemniło się na dobre.

Przełożył Tadeusz Evert

TRUMAN CAPOTE (ur. 1924)

Dzieci w dniu urodzin

Wczoraj o szóstej popołudniowy autobus przejechał pannę Bob- bit. Nie wiem sam, jakich słów mam użyć, bo koniec końców była zaledwie dziesięcioletnią dziewczynką. Ale pewien jestem, że nikt z mieszkańców naszego miasta nigdy jej nie zapomni, choćby tylko dlatego, że od razu, od chwili kiedyśmy ją pierwszy raz ujrzeli, nie uczyniła nic, co by nie było niezwykłe; a minął od tej pory rok.

Panna Bobbit przyjechała wraz z matką o szóstej tym samym popołudniowym autobusem, który jedzie aż z Mobile. Tak się złożyło, że był to dzień urodzin mojego kuzyna Bilły Boba i pra­wie wszystkie dzieci z całego miasteczka zebrały się w naszym domu. Porozsiadani na werandzie, pałaszowaliśmy akurat tutti- -frutti z plackiem czekoladowym, kiedy autobus wypadł zza Za­krętu Śmierci. Było to owego lata, kiedy z nieba nie spadła ani kropla deszczu; suchy pył powlekał wszystko rdzawą warstwą, a kiedy szosą przejechał samochód, kurz wisiał czasami w nieru­chomym powietrzu godzinę albo dłużej. Ciotka Ela powtarzała ciągle, że jeśli nie wybrukują w końcu tej drogi, to ona wyprowa­dza się nad morze; ale odgrażała się już od tak dawna... Dość, że siedzieliśmy na werandzie i tutti-frutti rozpuszczało się na talerzy­kach, kiedy ni z tego, ni z owego, akurat kiedyśmy się modlili, żeby się coś wydarzyło, z chmury czerwonego pyłu wynurzyła się panna Bobbit. Sprężysta mała dziewczynka w wykrochmalonej cytrynowej wizytowej sukieneczce kroczyła z miną dorosłej ele­gantki, z jedną ręką opartą na biodrze, w drugiej dzierżąc staro- panieńską parasolkę. Za nią wlokła się matka dygując dwie tektu­

rowe walizki i gramofon z korbą do nakręcania. Była to koścista, rozczochrana kobieta o niemych oczach i głodnym uśmiechu.

Dzieci na werandzie zamarły jak trusie; nawet kiedy z gniazda os poczęło się wydobywać brzęczenie, dziewczynki nie uderzyły w zwykły lament. Ich uwaga zbyt była pochłonięta pojawieniem się panny Bobbit i jej matki, które właśnie dochodziły do furtki.

Przepraszam państwa bardzol — zawołała panna Bobbit głosem, który był zarazem dziecinny i jedwabisty jak kawałek pięknej wstążki, i niepokalanie staranny jak głos gwiazdy filmo­wej albo pani w szkole. — Czy mogłybyśmy mówić z kimś doro­słym w tym domu?

Odnosiło się to oczywiście do ciotki Eli, może w pewnej mierze także do mnie. Ale Billy Bob i inni chłopcy, choć żaden nie miał więcej jak czternaście lat, wszyscy wylegli za nami do furtki. Patrząc na ich twarze, można było pomyśleć, że nigdy w życiu nie widzieli dziewczynki. Chociaż takiej jak panna Bobbit nie wi­dzieli rzeczywiście. Jak powiedziała ciotka Ela, kto kiedy słyszał, żeby takie dziecko się malowało? Szminka nadawała jej wargom pąsowy odcień, włosy ułożone w stertę różowych pukli przypo­minały peruki, jakie widuje się na scenie, oczy były umiejętnie przedłużone ołówkiem; z tym wszystkim miała w sobie jakąś ko­ścistą godność, była prawdziwą damą, a co więcej, patrzyła czło­wiekowi prosto w oczy z otwartością mężczyzny.

Jestem panna Liii Jane Bobbit, panna Bobbit z Memphis, stan Tennessee — powiedziała uroczyście.

Chłopcy spojrzeli na palce swoich nóg, a dziewczynki za przy­kładem Kory McCall, do której zalecał się w tym czasie Billy Bob, wybuchnęły kaskadą chichotów.

Wiejskie dzieci — stwierdziła panna Bobbit z pobłażliwym uśmiechem i zgrabnie zakręciła parasolką. — Moja mamusia — w tym miejscu ta poczciwa kobieta uznała za stosowne zamani­festować swoją obecność gwałtownym skinieniem głowy — moja mamusia i ja wynajęłyśmy tutaj pokoje. Czy nie byłaby pani tak dobra wskazać nam, gdzie się znajduje ten dom? Właścicielką jest niejaka pani Sawyer.

Ależ ma się rozumieć — powiedziała ciotka Ela — to Jest dom

pani Sawyer, zaraz po drugiej stronie ulicy.

Jedyny pensjonat w naszym mieście jest to wysoki, stary,

ciemny budynek z blisko dwoma tuzinami piorunochronów na da­chu, bo pani Sawyer umiera ze strarfiu podczas najgłupszej bu­rzy.

. Czerwieniąc się jak wiśnia, Billy Bob powiedział, że taki dzisiaj, pszepani, gorąc i w ogóle, więc czyby nie zechciały odpocząć chwilkę i zjeść trochę tutti-frutti, a ciotka Ela dorzuciła zaraz, że tak, koniecznie; lecz panna Bobbit potrząsnęła głową:

To bardzo pożywne, tutti-frutti, ale nie, piękne merci.

I ruszyła przez drogę, a matka za nią, półniosąc, półwlokąc bagaże po piasku. Ale po paru krokach panna Bobbit odwróciła się z wyrazem powagi na twarzy; jej oczy, żółte jak słoneczniki, pociemniały i rozbiegły się lekko na boki, jak gdyby chciała przy­pomnieć sobie jakiś wiersz.

Moja mamusia cierpi na zaburzenia wymowy, dlatego ja muszę wypowiadać się w jej Imieniu — oznajmiła prędziutko i z jej piersi wydobyło się westchnienie. — Mamusia jest pier­wszorzędną krawcową, ubierała się u niej śmietanka towarzyska wielu miast, między Innymi Memphis 1 Tallahassee. Pewnie za­uważyli państwo i podziwiali sukienkę, którą mam na sobie; ma­musia uszyła ją własnoręcznie do ostatniego ściegu. Mamusia po­trafi skopiować każdy fason, niedawno zdobyła dwadzieścia pięć dolarów nagrody na konkursie „Dziennika Pani Domu”. Mamusia umie także robić na drutach, szydełkiem i haftować. Jeśli ktoś z państwa ma cokolwiek do szycia, proszę przyjść do mojej ma­musi. Proszę polecić ją także znajomym i rodzinie. Dziękuję.

Po czym z szelestem l szumem zniknęła po drugiej stronie drogi. Kora McCall i inne dziewczynki skubały podejrzliwie wstążH na głowach; miny miały kwaśne i niepewne.

Jestem panna Bobbit — powiedziała Kora wykrzywiając twarz w nieudolnym naśladownictwie. — Jestem księżniczka Elżbieta, tak, tak, jestem księżniczka Elżbieta, ha, ha, ha. Zre­sztą — powiedziała — ta jej kiecka była zupełnie przedpotopowa. Co do mnie — powiedziała Kora — to mam wszystkie ubrania z Atlanty, plus parę butów z Nowego Jorku; nie mówiąc już

o tym srebrnym pierścionku z turkusem, który pochodzi ai z Mexico City w Meksyku.

Ciotka Ela zwróciła im uwagę, że nie powinny się tak wyrażać

o swojej rówieśniczce, która dopiero co przyjechała do naszego

miasta, ale one dalej mełły językami jak czarownice, a część chłopców, ci durniejsi, co się lubią podlizywać dziewczynom, też się do nich przyłączyła i do spółki wygadywali takie rzeczy, że ciotka Ela aż się zrobiła czerwona i oświadczyła, że ich wszystkich wyprawi do domu i poskarży ojcom na dodatek. Nim jednak zdą­żyła wprowadzić w czyn swoją groźbę, sprawę przesądziła sama panna Bobbit wychodząc niedbałym krokiem na werandę pani Sawyer, przybrana w nowy, równie zdumiewający strój.

Starsi chłopcy, którzy jak Billi Bob czy Prymus Kaznodzieja siedzieli cicho, kiedy dziewczyny nicowały pannę Bobbit, i którzy przez cały czas łakomymi, zamglonymi oczami obserwowali dom, w którym zniknęła, wyprostowali się teraz i od niechcenia ruszyli do furtki. Kora McCall prychnęła i wydęła dolną wargę, ale my pozostali podeszliśmy i usadowiliśmy się na stopniach.

Panna Bobbit nie zwracała na nas najmniejszej uwagi. Ogródek pani Sawyer jest ocieniony morwami i zarośnięty trawą i krza­kami; czasem po deszczu słodki zapach krzewów dochodzi aż do nas do domu. Pośrodku tego ogródka stoi zegar słoneczny, który pani Sawyer wybudowała w roku 1912 na pamiątkę po bostoń- skim buldożku, Promyku, który zdechł wychłeptawszy kubeł farby. Panna Bobbit przedefilowała przez ogródek, ściskając w ramionach gramofon, który postawiła na zegarze; nakręciła go, puściła płytę i rozległy się dźwięki Hrabiego Luksemburga. Był to już prawie mrok, godzina świętojańskich robaczków, sina jak mrożone szkło, i ptaki na kształt strzał zbijały się w stada i zapa­dały w gęstwinę drzew. Czasami przed burzą Uście 1 kwiaty ¿jaśnieją jakby własnym światłem, własną barwą, i panna Bob­bit, wystrojona w białą spódniczuszkę przypominającą puszek do pudru, i połyskującą złotem wstążką wplecioną we włosy, na tle gęstniejącego mroku zdawała się obdarzona tym swoistym fosfo- ryzmem. Stała wyciągnięta na czubkach palców, z rękami sklepio­nymi nad głową i dłońmi bezwładnymi Jak lilie. Stała tak przez długi, długi czas ł ciotka Ela oświadczyła, że zręczna z niej dzie­wuszka. Potem jęła się kręcić i wirować, i kręciła się tak, i wiro­wała w takt walca, aż ciotka Ela powiedziała, że no, no, można za­wrotu głowy dostać od samego patrzenia. A panna Bobbit zatrzy­mywała się tylko, kiedy trzeba było nakręcić gramofon; wzeszedł księżyc i począł wspinać się po grani nieba, zamilkł ostatni

217

dzwon wieczorny, dzieci rozeszły się do domów, nocne irysy za­częły rozkwitać, a ona wciąż wirowała w ciemności jak fryga.

Potem nie widzieliśmy jej przez pewien czas. Prymus Kazno­dzieja przychodził do nas codziennie z samego rana i siedział ka­mieniem do wieczora. Prymus jest chudy jak tyczka, z szopą krwaworudych włosów na głowie; ma jedenaścioro rodzeństwa, ale nawet oni boją się go jak ognia, bo straszny z niego pasjonat i słynie na całą okolicę z zimnokrwistej złośliwości. W zeszłym roku na czwartego lipca tak oćwiczył Ollie Overtona, że rodzina musiała go oddać do szpitala do Pensacoli; innym razem odgryzł mułowi pół ucha, przeżuł bez zmrużenia oka i wypluł na ziemię. Dopóki Billy Bob nie podrósł, Prymus i jemu zalewał nielicho sadła za skórę. To mu nawpychał rzepów za koszulę, to natarł uszy pieprzem, to podarł wypracowanie szkolne. Ale teraz są największymi kumplami w całym mieście: gdzie jeden, tam i dru­gi, co jeden, to i drugi; a od czasu do czasu przepadają obaj na całe dni, Bóg wie gdzie. Ale przez ten czas, kiedy panny Bobbit nie było widać, nie oddalali się na krok od domu. Wystawali na podwórku, strzelając z procy do jaskółek na słupach telefoni­cznych, czasem Billy Bob grał na ukulele i obaj śpiewali tak głośno, że wujek Billy Boba, który jest sędzią okręgowym, słyszał ich, jak twierdzi, ni mniej, ni więcej, tylko w sądzie.

Napisz ml liścik, wyślij go pocztą,

Wyślij do ciupy, do Birmingham prosto.

Ale panna Bobbit nie słyszała; w każdym razie ani wytknęła nosa z domu. Dopiero któregoś dnia pani Sawyer przyszła do nas pożyczyć kubek cukru i naterkotała ile wlezie o swoich nowych lokatorkach.

Wie pani — oznajmiła zezując żółtymi oczkami kurczęcia — jej mąż był jakimś kryminalistą, yhm, kryminalistą; mała sama mi to powiedziała. Nie ma ani odrobiny wstydu, mówię pani, ani krzynkl. Powiedziała, że jej tatuś był najukochańszym tatusiem i miał najsłodszy głos ze wszystkich śpiewaków w całym Tennes­see... To ja mówię: „Dobrze, kochanie, a gdzie on jest?” A ona na to jak gdyby nigdy nic: „Och, siedzi w więzieniu, przestał do nas w ogóle pisać”. Niech pani sama powie: czy pani by się krew nie ścięła w żyłach? Yhm, i wie pani, co ja myślę? Ta jej mamusia, to ja myślę, że jest jakaś cudzoziemka: nigdy się słowem nie ode-

iwie, a czasami to całkiem wygląda, że nie rozumie, co człowiek do niej mówi. I wie pani, one wszystko jedzą surowe. Surowe jaj­ka, surową rzepę, marchew, a mięsa do ust nie wezmą. Ze wzglę­du na zdrowie, powiada ta mała, ale ho, już od zeszłego wtorku sa­ma leży w łóżku z gorączką.

Tego samego popołudnia, kiedy ciotka Ela poszła podlać swoje róże, stwierdziła, że ich nie ma. Były to jakieś nadzwyczajne róże, które chciała wysłać na wystawę kwiatową do Mobile, więc ciotka, ma się rozumieć, dostała lekkiej histerii. Zadzwoniła do szeryfa i powiada:

Niech pan słucha, szeryfie, ma pan tu natychmiast przyje­chać. Tak, bo ktoś mi świsnął wszystkie moje Lady Anny, które z takim poświęceniem hoduję od wiosny.

Kiedy wóz szeryfa zajechał pod dom, wszyscy sąsiedzi powy­chodzili na werandy, a pani Sawyer, z twarzą ubieloną grubą warstwą kremu, przyleciała na naszą stronę ulicy.

Och, też coś — powiedziała ogromnie rozczarowana, że nikt nie został zamordowany. — Też coś — powiedziała — tych róż to nikt nie ukradł. Paniny Billy Bob sam je przyniósł 1 zostawił, że­by oddać tej małej Bobbit.

Ciotka Ela nie powiedziała ani słowa. Pomaszerowała prosto do brzoskwini i ucięła tęgą rózgę. „Hej, Billy Bob!” — pokrzykiwała skradając się ulicą, aż go wreszcie znalazła w garażu u Szybkiego, gdzie razem z Prymusem przyglądali się, jak Szybki rozbiera mo­tor. Złapała go niewiele myśląc za czuprynę i okładając jak szalo­na, powlokła do domu. Ale nie mogła go zmusić, żeby przeprosił, i nie mogła go doprowadzić do płaczu. A kiedy go puściła, po­biegł za dom i wlazł na sam czubek orzecha pekanowego, zaklina­jąc się, że nigdy stamtąd nie zejdzie. Potem jego tatuś wrócił do domu i zrobiła się pora na kolację. Tatuś stanął w oknie i zawo­łał:

Synku, nie gniewamy się na ciebie; zejdź i zjedz z nami ko­lację.

Ale Billy Bob ani drgnął. Ciotka Ela wyszła i stanęła pod orzechem. Przemówiła głosem miękkim Jak światło brzasku.

Przykro mi, synku — powiedziała — nie miałam zamiaru clę tak bardzo zbić. Zrobiłam wyśmienitą kolację, synku, sałatkę z kartofli, gotowaną szynkę, Jajka faszerowane.

1219

i

Idź sobie — odparł Billy Bob — nie chcę żadnej kolacji i nienawidzę cię jak wszyscy diabli.

Na to tatuś powiedział, że nie powinien tak mówić do matki, a ona się rozpłakała. Stała pod orzechem i chlipała, zadartym rąbkiem spódnicy ocierając oczy.

Ja ciebie nie nienawidzę, synku... Gdybym clę nie kochała, nigdy bym cię tak nie zbiła.

Gałęzie orzecha zaczęły szeleścić i Billy Bob zsunął się powo­lutku na ziemię. Ciotka Ela przejechała mu palcami po włosach i przyciągnęła go do siebie.

Oj, mamusiu — powiedział — oj, mamusiu.

Po kolacji Billy Bob przyszedł i rzucił się w nogi mojego łóżka. Pachniał cały kwaśno i słodko, jak to chłopcy, i zrobiło mi się go bardzo żal, bo taki był strapiony. Oczy miał prawie za­mknięte ze zmartwienia.

Sami mówili, że chorym się posyła kwiaty — powiedział nie bez racji.

Mniej więcej w tym momencie usłyszeliśmy gramofon, śpiewny głos z oddali, i przez okno wpadła ćma, unoszona powiewem de­likatnym jak muzyka. Ale było już zupełnie ciemno 1 nie mogliś­my dojrzeć, czy panna Bobblt tańczy. Billy Bob, jakby miał bo­leści, zgiął się na łóżku niczym scyzoryk; ale twarz mu się nagle rozjaśniła, a kaprawe chłopczyńskie oczy zamrugały jak świece.

Jejku, ale klawa — szepnął. — Jak żyję, drugiej takiej klawej nie widziałem. Co mi tam, niech się dzieje, co chce, dla niej tobym zerwał wszystkie róże pod słońcem.

Prymus Kaznodzieja też by dla niej zerwał wszystkie róże pod słońcem. Był na jej punkcie nie mniej zbzikowany aniżeli Billy Bob. Ale panna Bobbit nie zauważała ich. Jedyny kontakt, jaki z nami nawiązała, to była kartka, w której dziękowała ciotce Eli za kwiaty. Dzień po dniu przesiadywała na werandzie, zawsze wystrojona jak na wesele, i wyszywała coś albo czesała loki na głowie, albo czytała słownik Webstera — pełna rezerwy, ale nie odpychająca; jeśli jej powiedziałeś: „Dzień dobry”, odpowiadała ci: „Dzień dobry”. Mimo to chłopcy jakoś nigdy nie mogli się zdo­być na odwagę, żeby podejść i zagadnąć ją, a ona przeważnie pa­trzyła na nich tak, jakby miała przed sobą powietrze, chociaż bez przerwy paradowali po ulicy, żeby jej wpaść w oko. Mocowali się,

bawili w Tarzana, wyprawiali wariackie sztuki na rowerach. Aż przykro było patrzeć.

Także sporo dziewczyn defilowało pod domem pani Sawyer po dwa, trzy razy w ciągu godziny, w nadziei, że a nuż coś zoba­czą. Robiła to i Kora McCall, i Mary Murphy Jones, i Janice Ackerman. Ale panna Bobbit nie. okazywała im także najmniej­szego zainteresowania. Kora nie rozmawiała już w tym czasie z Billy Bobem. Tak samo miała się sprawa z Janice i Prymusem. Jeśli chodzi o ścisłość, Janice napisała nawet do Prymusa list czerwonym atramentem na papierze obramowanym koronką, w którym mu oznajmiła, że jest nikczemny ponad wszystkie lu­dzkie- istoty i ponad wszelkie pojęcie i że uważa ich zaręczyny za zerwane, i że może sobie zabrać z powrotem tę wypchaną wie­wiórkę, którą jej ofiarował. Prymus, chcąc, jak opowiadał, być dla niej grzeczny, złapał ją, kiedy przechodziła następnym razem koło naszego domu, i powiedział, że no, niech sobie już, u diaska, za­trzyma tę starą wiewiórkę, jak chce. Nie mógł później w żaden sposób zrozumieć, dlaczego poleciała z takim bekiem, jakby się Bóg wie co stało.

Pewnego dnia chłopcy wygłupiali się bardziej niż zwykle; Billy Bob zataczał się od płotu do płotu w mundurze swego ta­tusia z wojny światowej, a Prymus, rozebrany do pasa, parado­wał z nagą kobietą wyrysowaną na piersi starą pomadką ciotki Eli. Wyglądali jak ostatnie błazny, ale panna Bobbit ziewała tylko, wyciągnięta na huśtawce. Było południe i na ulicy nie było nikogo prócz nich i czarnej dziewczynki, pulchnej jak niemowlę, z brzu­chem jak śliwka W czekoladzie, która podśpiewując niosła wiadro jeżyn. Ale chłopcy przyczepili się do niej, natrętni jak komary; wzięli się za ręce i oznajmili, że jej nie przepuszczą, dopóki się nie okupi.

Ja tam niezwyczajna żadnych okupywaó — powiedziała. —

O jakim to okupywaniu panicz mówi?

A, pofiglujemy sobie w stodółce — powiedział Prymus przez zaciśnięte zęby. — Pofiglujemy jak się patrzy w stodółce.

A ona na to z posępnym wzruszeniem ramion, że hm, ona nie­zwyczajna żadnych figlów w stodółkach. I wtedy Billy Bob wy­trącił jej z ręki wiadro, a kiedy z rozpaczliwym kwikiem pochyliła się w złudnej nadziei uratowania swojej własności, Prymus, który

\ \

i

potrafi być złośliwy jak szatan, dał jej takiego kopniaka w tyłek, że wyciągnęła się jak długa w galarecie jeżyn i piachu. W tym momencie nadleciała panna Bobbit ze wskazującym palcem pra­wej ręki kiwającym się jak strzałka metronomu; gestem nauczy­cielki klasnęła w dłonie, tupnęła nogą 1 powiedziała:

Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że mężczyźni zostali po­wołani na świat po to, żeby opiekować się kobietami. Czy wy so- I bie wyobrażacie, że w ten sposób zachowują się chłopcy w takich : miastach, jak Memphis, Nowy Jork, Londyn, Hollywood czy Paryż?

Chłopcy odsunęli się chowając ręce do kieszeni. Panna Bobbit pomogła Murzynce wstać; otrzepała ją z kurzu, osuszyła jej łzy i podała chusteczkę, mówiąc, żeby wytarła nos.

Piękne rzeczy — powiedziała. — Ładna historia, jeżeli ko­bieta nie może się już w biały dzień pokazać bezpiecznie w miejscu publicznym.

Potem odeszły i usiadły razem na werandzie pani Sawyer; i przez następny rok nie rozłączały się nigdy na długo, panna Bobbit i ta mała słoniczka, która nazywała się Rosalba Cat.

Z początku pani Sawyer robiła wiele szumu, że Rosalba przesiadu­je ciągle w jej domu. Wcale jej to nie w smak, powiedziała ciotce Eli, żeby taka czarna dziewucha rozwalała się na samym widoku na jej własnej werandzie. Ale panna Bobbit wywierała dziwny urok; wszystko, co czyniła, czyniła tak bez reszty i tak bezpośred-, nio, tak solennie, że nie pozostawało nic innego, jak ustąpić. Na przykład kupcy w mieście uśmiechali się początkowo, nazywając ją panną Bobbit; ale niebawem była panną Bobbit i witali ją krótkimi, sztywnymi ukłonami, kiedy przechodziła żwawym kro­czkiem, kręcąc parasolką. Panna Bobbit mówiła każdemu, że Rosalba jest jej siostrzyczką, co wywoływało nie kończące się żarty; aż powoli, jak większość jej pomysłów, zaczęło się to wy­dawać całkiem naturalne, i kiedy usłyszeliśmy, jak mówią do siebie „siostro Rosalbo” i „siostro Bobbit”, nikt się już nawet nie uśmiechnął. Mimo że siostra Rosalba i siostra Bobbit robiły różne dziwne rzeczy. Jak choćby ta historia z psami.

Bo trzeba wam wiedzieć, że w naszym mieście jest do licha i trochę psów, takich, które łapią szczury, takich, które polują na ptaki, i takich, które tropią zwierzynę. W upalne południa sennymi

grupkami sześciu do dwunastu sztuk snują się po wymartych ulicach, czekając tylko, kiedy zapadnie mrok i kiedy wzejdzie księżyc; odtąd przez długie samotne godziny będziecie słyszeć Ich wycie: ktoś umiera, o, już umarł. Panna Bobbit poszła na skargę do szeryfa; oświadczyła, że sfora psów stale urzęduje pod jej oknem, a ona ma- lekki sen — to po pierwsze; co gorsza, a tego samego zdania jest siostra Rosalba, uważa, że to w ogóle nie są psy, tylko jakieś złe. Oczywiście szeryf nic nie zrobił, wobec czego panna Bobbit ujęła sprawę w swoje ręce. Pewnego ranka po szczególnie hałaśliwej nocy można było zobaczyć, jak krąży po mieście z Rosalbą u boku; Rosalba dźwigała kosz po kwiatach pełen kamieni 1 gdy tylko spotkały jakiegoś psa, zatrzymywały się i panna Bobbit skrupulatnie go oglądała. Czasami potrząsała głową, częściej jednak mówiła: „Tak, siostro Rosalbo, to jest jeden z nich” — i siostra Rosalba wybierała z kosza kamień i | celnym okrucieństwem waliła go między oczy.

Druga historia, jaka się wydarzyła, dotyczy pana Hendersona. Pan Henderson wynajmuje pokój od podwórza w domu pani Sawyer; żylasty, krępy starzec, był kiedyś dzikim poszukiwaczem ropy w Oklahomie; dzisiaj ma ze siedemdziesiąt lat i, jak tylu starych ludzi, chyzia na punkcie funkcji fizjologicznych. Poza tym jest strasznym pijanicą. Kiedyś był pijany przez dwa tygodnie i gdy tylko usłyszał, że panna Bobbit i siostra Rosalba kręcą się po domu, wypadał na schody i ryczał na dół do pani Sawyer, że w ścianach są liliputy, które się dobierają do jego papieru toaleto­wego. Ukradły mu już za całe piętnaście centów, mówił. Pewnego dnia wieczorem, kiedy dziewczynki siedziały w ogrodzie pod drzewem, pan Henderson wyskoczył do nich w jednej nocnej ko­szuli na grzbiecie.

Będziecie mi kradły papier toaletowy, będziecie? — rozdarł gębę. — Ja wam pokażę, liliputy... Na pomoc, ludzie, na pomoc, bo mi te suki, liliputki, wszystko do ostatniego kawałka wy­niosą.

Nie kto inny, tylko Billy Bob z Prymusem obezwładnili wów­czas pana Hendersona i trzymali go tak długo, dopóki nie zjawili się dorośli mężczyźni i nie zaczęli go wiązać. Ale panna Bobbit, która przez cały czas zachowywała się z podziwu godnym spoko­jem, powiedziała, że nie potrafią nawet zrobić porządnego węzła,

223

w

i zabrała się sama do roboty. Związała go tak dobrze, że zatrzy­mała panu Hendersonowi dopływ krwi do rąk i nóg 1 trzeba było całego miesiąca, żeby zaczął znowu chodzić.

Niedługo potem panna Bobbit złożyła nam wizytę. Przyszła w niedzielę, kiedy byłem w domu sam, bo wszyscy poszli do ko­ścioła.

W kościele jest taki przykry zapach — powiedziała pochy­lając się do przodu, z dłońmi splecionymi skromnie na brzuchu. — Nie chciałabym, żeby pan sobie pomyślał, że jestem poganką, panie C. Doświadczyłam dosyć w życiu, żeby wiedzieć, że istnieje Bóg 1 że istnieje Szatan. Ale to nie sposób na poskromienie Szatana iść do kościoła i słuchać, jaki z niego występny, wredny głupiec. Nie, Szatana trzeba kochać, tak jak kochamy Pana Jezusa; bo wiele może i gotów jest wyświadczyć nam dużo dobrego, jeśli wie, że mamy do niego zaufanie. Mnie często świadczył uprzej­mości... Na przykład w szkole tańca w Memphis zawsze wzywałam Szatana, żeby mi pomógł uzyskać główną rolę w naszym doro­cznym popisie. Po prostu zdrowy rozum. Rozumie pan, wiedzia­łam, że Pan Jezus nie będzie sobie zawracał głowy tańcem. Jeśli chodzi o ścisłość, to ostatnio także musiałam się uciec do Szatana; on jeden może mi pomóc wydostać się z tego miasta. Nie żebym tutaj naprawdę przebywała, wcale nie; myślą jestem zawsze gdzie indziej, gdzieś, gdzie wszystko jest ładne jak dzieci w dniu uro­dzin. Mój nieoceniony tatuś mówił zawsze, że żyję w chmurach, ale gdyby sam żył bardziej w chmurach, byłby teraz bogaty, tak jak chciał. Cała bieda z moim tatusiem, że nie kochał sam Szata­na, a pozwalał, żeby Szatan kochał jego. Ale ja jestem mądrzej­sza pod tym względem: wiem, że bardzo często wcale nie to jest najlepsze, co najlepsze. Nie najlepszą rzeczą była dla nas przepro­wadzka do tego miasta; a ponieważ nie mogę tu uprawiać mojego zawodu, najlepsze, co mogę zrobić, to mleć na boczku jakieś przed­stawicielstwo. I to właśnie zrobiłam. Jestem w tym hrabstwie jedynym agentem, który przyjmuje prenumeratę pokaźnej ilości czasopism, między innymi „Reader’s Digestu", „Mechaniki dla Wszystkich”, „Taniego Detektywa” i „Życia Dziecka”. Ma się ro­zumieć, nie przyszłam tutaj, żeby pana namawiać do zaprenume­rowania czegoś. Ale przyszłam z pewną myślą, panie C. Pomyśla­łam sobie, że ci dwaj chłopcy, którzy się tu stale kręcą... otóż wpa­

dło mi do głowy, ie to ostatecznie też mężczyźni. I czy nie sądzi pan, że mogliby z nich być nie najgorsi pomocnicy?

Billy Bob i Prymus pracowali z całym oddaniem dla panny Bobbit, a także dla siostry Rosalby-. Siostra Rosalba prowadziła akwizycję kosmetyków firmy „Kropla Rosy”, a do obowiązków chłopców należało dostarczanie towarów zamówionych przez jej klientki. Billy Bob przychodził wieczorem tak zmęczony, że le­dwo miał siłę przełknąć kolację. Ciotka Ela mówiła, że to wstyd i hańba, a kiedy_ wreszcie wrócił któregoś dnia do domu z lekkim porażeniem słonecznym, oświadczyła, że dosyć tego, to już prze­kracza wszelkie granice i Billy będzie musiał skończyć z panną Bobbit. Ale Billy Bob skląl ją tak, że tatuś musiał zamknąć go na klucz w pokoju; na co Billy zagroził, że się zabije na śmierć. Jedna z kucharek, które u nas były, powiedziała mu kiedyś, że jak się zje salaterkę jarmużu dobrze polanego melasą, to człowiek umrze jak amen w pacierzu; i oczywiście Billy zjadł.

Umieram — lamentował tarzając się po łóżku. — Umieram, a nikogo to nie wzrusza.

Przyszła panna Bobbit i powiedziała, żeby leżał cicho.

Nic ci nie jest, mój cnłopcze — orzekła. — Boleści masz, i tyle.

Po czym uczyniła coś, co okropnie zgorszyło ciotkę Elę: ścią­gnęła z Billy Boba nakrycie i natarła go od stóp do głów spiry­tusem. A kiedy ciotka Ela powiedziała, że jej skromnym ¿daniem co wcale nie wypada, żeby taka dziewczynka jak ona robiła takie /rzeczy, panna Bobbit odparła:

Nie wiem, czy to wypada, czy me wypada, aie w każdym razie bardzo rozgrzewa.

Ciotka Ela robiła potem, co mogła, żeby Billy Bob nie wrócił do pracy u panny Bobbit, ale jego tatuś powiedział, że trzeba go zo­stawić w spokoju: chłopak musi mieć swoje własne życie.

Panna Bobbit była bardzo rzetelna w sprawach pieniężnych; Skrupulatnie wypłacała Billy Bobowi i Prymusowi należną pro­wizję i choć często ponawiali zaproszenia, nigdy się nie godziła, żeby jej zafundowali poczęstunek czy kino.

Składajcie lepiej pieniądze — mówiła im. — Naturalnie,

jeśli chcecie iść na studia. Bo żaden z was nie Jest na tyle roz­garnięty, żeby uzyskać stypendium, nawet jako piłkarz.

A jednak nie o co innego, tylko o pieniądze Billy Bob I Pry­mus poprztykali się w końcu na dobre. Oczywiście pieniądze nie były istotnym powodem; istotnym powodem było to, że od dłuż­szego czasu patrzyli na siebie krzywym okiem z zazdrości o wzglę­dy panny Bobbit. Aż wreszcie któregoś dnia Prymus, a miał czel­ność zrobić to w obecności Billy Boba, powiedział pannie Bob­bit, żeby dobrze sprawdziła rachunki, bo ma więcej niż podejrze­nie, że Billy Bob nie oddaje jej wszystkich pieniędzy, jakie zbierze.

Bezczelne kłamstwo! — krzyknął Billy Bob i zgrabnym lewym sierpowym zwalił Prymusa z werandy pani Sawyer, po czym sam skoczył za nim na grządkę nasturcji.

Ale kiedy Prymus dostał go w łapy, Billy Bob nie miał już żadnych szans. Prymus natarł mu nawet oczy piachem. Prrez cały ten czas papi Sawyer, wychylona z okna górnego piętra, kwiliła jak orzeł, a siostra Rosalba, wesoła tłuścioszka, pokrzy­kiwała dwuznacznie: „Bierz go! Bierz go! Bierz go!” Jedna panna Bobbit nie straciła głowy. Włączyła wąż do podlewania i puściła im w nos taki strumień, że zaniewidzieli. Łapiąc dech, Prymus porwał się na nogi.

Kochanie — powiedział otrząsając się jak zmokły pies. — Musisz, kochanie, sama rozstrzygnąć.

Co rozstrzygnąć? — zapytała panna Bobbit, z miejsca zape­rzona.

Kochanie — sapał Prymus — nie chcesz chyba, żebyśmy się zakatrupili. Musisz sama rozstrzygnąć, który z nas będzie w końcu twoim ukochanym.

Ukochanym, też coś! — powiedziała panna Bobbit. — Po­winnam była mieć na tyle oleju w głowie, żeby się nie zadawać z bandą wiejskich dzieciaków. Ładny z ciebie kupiec. Posłuchaj no, co ci powiem, panie Prymusie Kaznodziejo: nie chcę żadnego ukochanego, a gdybym już chciała, to na pewno nie takiego jak ( ty. Przecież ty nawet nie wstaniesz z krzesła, kiedy kobieta wchodzi do pokoju. •'

Prymus splunął na ziemię i obrócił się z godnością do Billy Boba.

Chodź, idziemy — powiedział, jak gdyby nigdy nic. — To twarda sztuka, ta cała panna Bobbit. O nic jej nie chodzi, tylko żeby pokłócić dwóch dobrych kolegów.

Przez moment wydawało się, że Billy Bob ruszy za nim w bra­terskiej zgodzie; ale nagle, opamiętawszy się, zrobił krok do tyłu i uczynił ten gest. Mierzyli się wzrokiem przez pełną minutę i ca­ła ich przyjaźń zmieniła barwę: nie można tak silnie nienawi­dzić, jeśli się zarazem nie kocha. Wszystko to malowało się na twarzy Prymusa. Ale nie pozostawało mu nic innego, jak odejść. Tak, tak, Prymusie, byłeś taki nieswój tego dnia, że po raz pierwszy naprawdę cię polubiłem; taki wydawałeś się wychudzo­ny, zawstydzony i nieswój, kiedy szedłeś sam jeden ulicą.

Sprawa była nie do naprawienia; i to nawet nie dlatego, żeby obydwaj, i Prymus, i Billy Bob, nie chcieli się pogodzić, tylko że nie było żadnej godziwej podstawy, na której ich przyjaźń mogła­by odżyć. Ale nie mogli się od niej również oswobodzić. Jeden wciąż obserwował, co robi drugi, i kiedy Prymus znalazł sobie nowego kumpla, Billy Bob chodził przez wiele dni jak struty; do czegokolwiek się zabrał, rzucał zaraz, robił różne niepoczytalne rzeczy, raz na przykład wsadził rozmyślnie palec w wiatraczek elektryczny. Czasami wieczorem Prymus przystawał przy furtce i gawędził z ciotką Elą. Robił to, jak przypuszczam, tylko po to, żeby zaleźć za skórę Billy Bobowi, ale pozostał z nami wszystki­mi w przyjaznych stosunkach, a na Gwiazdkę podarował nam olbrzymie pudło łuskanych orzeszków ziemnych. Zostawił także prezent dla Billy Boba. Jak się okazało, była to książka o Sher- locku Holmesie, z nagryzmoloną na wyklejce sentencją: „Kto się lubi, ten się czubi”.

Jak żyję, nie widziałem takiej durnej gadki — powiedział Billy Bob. — Jezu, ale jołop z niego.

Po czym, chociaż był zimny grudniowy dzień, poszedł za dom i wdrapał się na goły orzech pekanowy; siedział przez całe popołu­dnie, skulony na tle granatowych konarów.

Ale najczęściej był szczęśliwy, bo miał pannę Bobbit, która zrobiła się teraz słodka dla niego. I ona, i siostra Rosalba trakto­wały go jak mężczyznę; to znaczy pozwalały mu robić wszystko za siebie. Ale z drugiej strony dawały mu wygrać, kiedy siadali we trójkę do brydża, nie podawały nigdy w wątpliwość jego kłamstw i nie gasiły go w jego ambicjach. Był to szczęśliwy okres. Ale niedługo wynikły znowu kłopoty. Rozpoczęła się szkoła i panna Bobbit odmówiła chodzenia.

To śmieszne — powiedziała, kiedy pewnego dnia kierów nik, pan Copland, przyszedł zbadać sprawą. — To naprawdę I śmieszne. Umiem czytać i pisać, a są w tym mieście także pewne osoby, które miały dosyć okazji, żeby się przekonać, że umiem liczyć pieniądze. Nie, panie Copland, niech pan się chwilkę za­stanowi, a sam pan dojdzie do przekonania, że żadne z nas nie maj na to ani czasu, ani energii. Sprawa ograniczyłaby się w końcu do tego, które z nas pierwsze skapituluje, pan czy ja. A zresztą,! czegóż pan może mnie nauczyć? Gdyby pan miał pojęcie o tańcu, a, to co innego; ale w tych warunkach, tak, panie Copland, w tych warunkach proponuję, żebyśmy zapomnieli o całej historii.

Pan Copland zapomniałby z całą przyjemnością. Ale reszta miasta uważała, że należałoby jej spuścić porządne baty. Horacy Deasley napisał do gazety artykuł zatytułowany; „Tragiczna sy­tuacja”. Była to, jego zdaniem, tragiczna sytuacja, kiedy mała dziewczynka może sobie w żywe oczy drwić, jak to nie wiadomo dlaczego określił, z Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Artykuł kończył się pytaniem: „Czy ujdzie jej to na sucho?” Uszło; i jej, i siostrze Rosalbie. Tylko że siostra Rosalba była czarna, więc nikogo to nie obchodziło.

Nie poszczęściło się natomiast Billy Bobowi. On musiał chodzić do szkoły, bez dyskusji; choć równie dobrze mógłby siedzieć w domu, jeśli wziąć pod uwagę korzyści, jakie mu to dawało. Na pierwszy okres miał trzy niedostateczne, swego rodzaju osiągnię­cie. Ale Billy Bob nie jest tępym chłopcem. Podejrzewam, że nie mógł po prostu znieść tych godzin bez panny Bobbit; z dala od niej zawsze sprawiał wrażenie, jakby spał. Wciąż się także wdawał w bójki: to miał podbite oko, to rozciętą wargę, to znów utykał na nogę. Nigdy nie opowiadał o tych bójkach, ale panna Bobbit była zbyt inteligentna, żeby nie domyślić się ich powodu.

Kochany jesteś, wiem, wiem. W pełni cię doceniam, Billy , Bobie. Ale nie wdawaj się w bójki z mojego powodu. Oczywiście, ( że ludzie wygadują o mnie różne złośliwości. Ale wiesz, dlaczego to robią? To swego rodzaju komplement, Billy Bobie. Bo w głębi duszy uważają, że jestem cudowna.

I miała rację; jeśli cię nie otacza podziw, nikt nie będzie sobie zadawał trudu, żeby cię mieszać i błotem. Ale prawdę mówiąc, | nie mieliśmy pojęcia, jak jest cudowna, dopóki do miasta nie za* |

witał osobnik występujący pod nazwiskiem Manny Foxa. Na­stąpiło to pod koniec lutego. Po raz pierwszy o istnieniu Manny Foxa dowiedzieliśmy się i I serii jowialnych afiszów porozwiesza­nych po sklepach: „Manny Fox przedstawia tancerkę z wachla­rzem, ale bez wachlarza”; a pod spodem mniejszym drukiem: „Także sensacyjny program amatorski, w którym wystąpią wasi sąsiedzl. Pierwsza nagroda: autentyczne zdjęcie próbne w Holly­wood”.

Wszystko to miało odbyć się w następny czwartek. Bilety były po dolarze, a dolar to pieniądz w naszych stronach; ale też nie­często zdarza się nam okazja zobaczenia czegoś dla ciała, więc każdy płacił 1 wiele było hałasu wokół tej historii. Bubki z dro­gerii opowiadały sobie przez cały tydzień świństwa, najczęściej

0 tancerce bez wachlarza, którą jak się okazało, była żona samego pana Manny Foxa. Zatrzymali się obydwoje w Ośrodku Turysty­cznym w Chucklewood, ale po całych dniach byli w mieście, roz­jeżdżając tam i | powrotem starym Packardem, który na wszy­stkich czterech drzwiczkach miał wymalowane pełne imię i nazwi­sko Manny Foxa. Jego żona była rudowłosą pięknością o kamiennej twarzy i ostrym jak pieprz języczku: miała mokre wargi i wilgot­ne powieki i choć w rzeczywistości wcale postawna, przy Manny Foxie, który był opasły jak cygaro, wydawała się raczej wątłej budowy.

Główną kwaterę założyli w klubie bilardowym, gdzie można ich było zobaczyć codziennie po południu, jak piją piwo i dowcipkują

1 miejscowymi szlifibrukami. Jak wyszło na jaw, interesy Manny Foxa nie ograniczały się do imprez teatralnych. Prowadził rów­nież swego rodzaju biuro pośrednictwa pracy, stopniowo zaczął bowiem dawać do zrozumienia, że za cenę stu pięćdziesięciu dola­rów może każdemu przedsiębiorczemu młodemu człowiekowi w kraju zapewnić pierwszorzędne zajęcie na którymi ze statków kursujących pomiędzy Nowym Orleanem I Ameryką Południo­wą z transportami owoców. Była to życiowa szansa, Jak się wyra­żał. Nie wiem, czy znalazłoby się w naszej okolicy dwóch chłop­ców, którym często nawinie się choćby pięć dolarów, niemniej jednak z tuzin wytrzasnęło skądś pieniądze. Ada Willingham podjęła wszystko, co uzbierała na nagrobek z aniołem dla swego

zmarłego męża, I dała synowi, a ojciec Acey Trumpa sprzedał na pniu cały zbiór bawełny.

A co się działo w sam wieczór przedstawienia! Wszystko tego wieczora poszło w zapomnienie: długi na hipotece i brudne na­czynia w zlewie. Jak powiedziała ciotka Ela, można by pomyśleć, że się wybieramy do opery, wszyscy są tacy wyelegantowani, różowi i pachnący. W „Odeonie” nie było tak pełno od owego wieczoru, kiedy miano rozlosować komplet sreber stołowych. Z prawie każdej rodziny ktoś brał udział w konkursie, więc na sali panowała ogólna nerwowość, trudna do opanowania Co do nas, jedyną uczestniczką, którą naprawdę dobrze znaliśmy, była panna Bobbit, i Billy Bob nie mógł usiedzieć na miejscu. Raz po raz powtarzał, żebyśmy nie klaskali nikomu oprócz niej, a kiedy ciotka Ela powiedziała, że to byłoby bardzo niegrzeczne, spowo­dowała jeden z jego wybuchów. Potem jego tatuś kupił nam wszystkim po torebce prażonej kukurydzy, ale Billy Bob nawet jej nie tknął; nie chce sobie zatłuścić rąk, powiedział, i jeszcze jedno, prosi, żebyśmy też nie jedli i w ogóle nie hałasowali, kiedy panna Bobbit będzie występowała.

Wiadomość, że panna Bobbit bierze udział w konkursie, zasko­czyła nas w ostatniej chwili, chociaż było to jak najbardziej lo­giczne i obserwowaliśmy fakty, które powinny nas do tego przy­gotować. Chociażby to, że nie wytknęła nosa z domu pani Sawyer przez ile to dni? I że gramofon nie ustawał przez pół nocy, za roletą wirował jej cień, a siostra Rosalba robiła tajemniczą i nadętą minę, kiedy ktoś zapytał ją o zdrowie panny Bobbit. Dość, że jej nazwisko można było przeczytać w programie, i to za­raz na drugim miejscu, chociaż dużo czasu upłynęło, zanim poja­wiła się na scenie.

Pierwszy wyszedł Manny Fox, pod dobrą datą, i z porozu­miewawczym uśmieszkiem zaczął opowiadać dwuznaczne kawa­ły, klaszcząc w ręce i zanosząc się: „Ha, ha!” Ciotka Ela oświad­czyła, że jeśli opowie jeszcze jeden taki kawał, to ona wstaje i wychodzi; opowiedział, ale ona nie wstała i nie wyszła. Potem, przed panną Bobbit, występowało jedenastu uczestników konkur­su, między innymi Eustachia Bernstein, która naśladowała gwiazdy filmowe tak, że wszystkie przypominały Eustachię, oraz niezwykły pan Buster Riley, stary, uchaty kudłacz z jakiejś za­

padłej dziury, który zagrał na pile Tańczącą Matyldę. Do tej chwili jego występ był niewątpliwym gwoździem programu, cho­ciaż trudno byłoby się dopatrzyć wyraźnych różnic w przyjęciu poszczególnych numerów, bo nikt nie żałował oklasków; to zna­czy, nikt z wyjątkiem Prymusa Kaznodziei, który siedział dwa rzędy przed nami i każdy występ kwitował głośnym rykiem osła. Ciotka Ela powiedziała, że do końca życia nie odezwie się do niego słowem.

Jedyną osobą, którą Prymus oklaskiwał tego wieczoru, była panna Bobbit. Nie ulega wątpliwości, że Szatan jej sprzyjał, ale zasługiwała na to. Wybiegła kręcąc biodrami, potrząsając lokami i wywracając oczami. Od razu widać było, że to nie będzie żaden z jej klasycznych numerów. Przeleciała z przytupem przez scenę, unosząc z wdziękiem rąbki niebieskiej jak obłok sukienki.

Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem! — powiedział BiUy Bob i klepnął się w Udo, a ciotka Ela musiała przyznać, że panna Bobbit wygląda rzeczywiście słodko.

Kiedy zaczęła się kręcić, widownia zahuczała spontanicznymi oklaskąmi; a ona wirowała i wirowała sycząc: „Szybciej, szyb­ciej” w stronę biednej pani Adelajdy, która popisywała się swoimi umiejętnościami akompaniatorki ze szkółki niedzielnej.

„Urodziłam się w Chinach, chowałam w Nipponie... — Nigdy nie słyszeliśmy, jak panna Bobbit śpiewa, a głosik miała chropowaty jak glaspapier. — ... nie chwalisz mych jabłuszek, to nie sięg&j po nie, o-ho, o-ho!”

Ciotka Ela otwarła usta ze zdumienia; otwarła je jeszcze sze­rzej, kiedy panna Bobbit nagłym ruchem tułowia podrzuciła do góry sukienkę, pokazując niebieskie koronkowe majtki, za co zebrała większość gwizdów, które chłopcy rezerwowali dla tan­cerki z wachlarzem, ale bez wachlarza; zresztą, jak się później okazało, nie popełnili wielkiego błędu, gdyż dama owa przy akompaniamencie Jabłuszka dla nauczycielki oraz okrzyków: „Cyganicha, cyganicha” — odtańczyła swój kawałek ubrana w kostium kąpielowy. Ale demonstracja siedzenia nie stanowiła ostatniego triumfu panny Bobbit. Panna Adelajda rozpoczęła złowróżbne grzmocenie w ponurej tonacji i na ten znak wpadła na scenę siostra Eosalba z płonącą świecą rzymską, którą wręczyła pannie Bobbit w momencie, gdy ta wykonywała szpagat; właś­

nie go ukończyła, kiedy ¿wlecą buchnęła kaskadą ognistych kul, czerwonych, białych i niebieskich, a my wszyscy musieliśmy wstać, bo panna Bobbit co sil w płucach śpiewała Gwiaździsty sztandar. Ciotka Ela powiedziała potem, że był to jeden z naj­wspanialszych numerów, jakie widziała na scenie.

No, nie ulegało w każdym razie wątpliwości, że panna Bobbit zasługuje na zdjęcia próbne w Hollywood, a ponieważ zajęła pierwsze miejsce w konkursie amatorskim, wszystko wskazywało, że będzie je miała. Manny Fox powiedział, że oczywiście, to jej się należy.

Złotko — powiedział — w tobie jest materiał na prawdziwą gwiazdę. — Tylko że następnego dnia ulotnił się z miasta, nie pozostawiając nic prócz solennych obietnic. — Czekajcie na listy, moi drodzy, niedługo dostaniecie ode mnie wiadomość. — Tak powiedział do chłopców, od których wziął pieniądze, i to samo powiedział do panny Bobbit.

Listy przychodzą trzy razy dziennie i trzy razy dziennie wcale pokaźna grupka zbierała się na poczcie — takie wesołe zebrania towarzyskie, które stopniowo robiły się coraz mnie) wesołe. Jakże tm drżały ręce. kiedy do skrzynki na furtce osunął się list! W miarę jak upływały dni, pogrążali się cora? ełebiej w ponurym milczeniu. Każdy wiedział, co myśli drugi ale nikt nie mógł tego wykrztusić, nawet panna Bobbit. Zdobyła się na to dopiero kierowniczka poczty, pani Patterson.

To kanciarz — powiedziała nie owijając w bawełnę. — Od początku wiedziałam, że to zwykły kanciarz. A jak będę musiała patrzeć na wasze twarze jeszcze jeden dzień, to palnę sobie chyba w łeb.

W końcu, po upływie dwu tygodni, przełamała urok panna Bobbit. Jej wzrok zrobił się przez ten czas bardziej nieprzytomny niż można się było spodziewać, aż pewnego dnia. po nadejściu ostatniej poczty, wstąpił w nią nagle dawny ogień.

No, chłopcy, musimy sobie sami wymierzyć sprawiedli­wość — powiedziała i poprowadziła całe stadko za sobą do domu.

Tak odbyło się pierwsze zebranie Klubu Katów Manny Foxa, organizacji, która przybrawszy bardziej towarzyski charakter, przetrwała do dziś dnia, mimo że Manny Fox już dawno został

ujęty i, mówiąc obrazowo, oddany katu. Osiągnięcie to, nie bez racji, zaliczone zostało na dobro panny Bobbit. W ciągu tygodnia sporządziła ona ponad trzysta opisów Manny Foxa, które porozsyłała do wszystkich szeryfów w południowych sta­nach; napisała także listy do gazet w większych miastach, nadając w ten sposób duży rozgłos całej sprawie. W wyniku tej akcji czterej spośród okradzionych chłopców dostali od United Fruit Company dobrze płatne zajęcia, a później, na wiosnę, kiedy Manny Fox został aresztowany w Uphigh w stanie Arkan­sas. gdzie próbował tej samej starej sztuczki, Promienne Dzie­wczęta Ameryki przyznały pannie Bobbit odznakę Za Dobry Uczynek- Ta jednak, z powodów bliżej nie określonych, uczyniła wszystko, by poinformować świat, ze wyróżnienie to nie przypadło jej specjalnie do gustu.

Nie uznaję tej organizacji — mówiła. — To ich gromkie dęcie w trąby! Ani to nie wypływa z dobrego serca, ani to nie Jest prawdziwie kobiece. A zresztą, co to jest właściwie dobry uczynek? Nie dajcie się nikomu wodzić za nos. Dobry uczynek to coś. co robimy, żeby w zamian uzyskać coś Innego.

Przyjemnie byłoby napisać, że sie myliła I ze należna nagroda, kiedy wreszcie przyszła, została jej zaofiarowana z dobroci } miłości. Jednakże nie tak sie sprawa miała. Mniej więcej tydzień temu wszyscy poszkodowani chłopcy otrzymali od Manny Foxa czeki pokrywające stratę i tego samego dnia na zebranie Klubu Katów, które służy obecnie za pretekst, żeby co czwartek napić się wieczorem piwa i zagrać w pokera, z bezceremonialna determinacją wkroczyła panna Bobbit.

Słuchajcie, chłopcy — powiedziała prosto z mostu — żaden z was się nie spodziewał, że jeszcze kiedyś zobaczy te pieniądze. Ale skoro je już macie, powinniście zainwestować je w coś. co wam przyniesie realne korzyści, na przykład we mnie.

Chodziło o to, żeby zebrali swoje kapitały i do spółki sfinan­sowali jej wyjazd do Hollywood; w zamian będzie Im do końca życia wypłacała dziesięć procent swoich zarobków, a to — kiedy zostanie gwiazdą, co nastąpi bardzo szybko — uczyni ich wszy­stkich bogatymi ludźmi. Przynajmniej, Jak powiedziała, bogatymi na tutejsze warunki. Żaden z chłopców nie miał na to naj­

mniejszej ochoty; ale kiedy panna Bobbit popatrzy na człowieka, cóż można powiedzieć?

Od poniedziałku padał pogodny letni deszczyk, przeplatany przebłyskami słońca, lecz noce były ciemne i pełne szmeru ociekających liści, zalewanych kominków, bezsennych gonitw. Billy Bob chodził z szeroko otwartymi, suchymi oczami, choć wszystko, co czynił, było odrobinę ścięte mrozem, a język miał sztywny jak serce dzwonu. Nie była to dla niego łatwa sprawa, wyjazd panny Bobbit. Bo panna Bobbit to w jego życiu więcej... Więcej niż co? Więcej niż te jego trzynaście lat i cielęce zadurze­nie. Panna Bobbit to wszystko, co jest dziwne w jego życiu: i przesiadywanie na orzechu, i upodobanie do książek, i to, że znosi urazy, jeśli kogoś lubi dostatecznie. Panna Bobbit to wszystko, do czego nie przyznałby się przed nikim innym. W ciemności sączy się wśród deszczu muzyka; czy nie będzie już nocy, w której usłyszymy ją tak, jakby dochodziła naprawdę?

I czy nie będzie wieczorów, w które pomieszają się nagle cienie i przed nami przesunie się panna Bobbit, przeleci przez trawnik jak rozpościerająca się barwna wstążka? Uśmiechała się do Billy Boba; wzięła go za rękę, nawet pocałowała..

Przecież nie umieram — powiedziała. — Przyj edziesz do mnie i będziemy się wspinali na wielką górę. Będziemy znowu wszyscy razem, i ty, i ja, i siostra Rosalba.

Lecz Billy Bob wiedział, że nigdy się to nie ziści, i dlatego, kiedy w ciemności rozlegała się muzyka, chował głowę pod poduszkę.

Ale wczorajszy dzień był dziwnie uśmiechnięty, choć był to właśnie dzień odjazdu. Koło południa wyjrzało słońce i prze­syciło powietrze słodkim zapachem wistarii. Kwitły znowu herba­ciane Lady Anny i ciotka Ela uczyniła rzecz cudowną: powiedziała Billy Bobowi, żeby je zerwał i dał pannie Bobbit na do widzenia. Panna Bobbit siedziała przez całe popołudnie na werandzie, otoczona gromadą ludzi, którzy zachodzili, żeby jej życzyć szczę­ścia. Ubrana na biało, z białą parasoleczką w ręku, wyglądała, jakby wybierała się do komunii. Siostra Rosalba ofiarowała jej chusteczkę do nosa, ale musiała pożyczyć ją z powrotem, bo nie mogła powstrzymać łez. Inna mała dziewczynka przyniosła pieczonego kurczaka, przypuszczalnie z myślą, że panna Bobbit

zje go w autobusie; bieda tylko, że zapomniała go wypatroszyć przed upieczeniem. Matka panny Bobbit oświadczyła jednak, że nic jej to nie przeszkadza, kurczak to zawsze kurczak, co godne jest pamięci, gdyż była to jedyna opinia, jaką kiedykolwiek wygłosiła.

Była tylko jedna gorzka nuta. Od paru godzin koło rogu kręcił się Prymus Kaznodzieja; to pojawiał się na chodniku podrzucając do góry monetę, to znów chował się za drzewem, jak gdyby nie chciał, żeby go ktokolwiek widział. Działało to wszystkim na nerwy. Na jakieś dwadzieścia minut przed nadejściem autobusu zbliżył się wreszcie i oparł o naszą furtkę. Billy Bob ciągle jeszcze zrywał w ogródku róże, choć miał ich już tyle, że można było ułożyć stos; ich zapach ciążył jak wiatr. Prymus nie spuszczał z niego oka, dopóki Billy Bob nie podniósł głowy. Kiedy się mierzyli wzrokiem, zaczął znowu padać deszcz, delikatny jak pianka morska, prześwietlony blas­kiem tęczy. Prymus podszedł bez słowa 1 jął pomagać Billy Bobowi w układaniu dwu gigantycznych bukietów; ramię w ramię wyszli z nimi na chodnik.

Po drugiej stronie ulicy szumiało jak w ulu, ale kiedy panna Bobbit ich dostrzegła — dwu chłopców, których zasło­nięte kwiatami twarze wyglądały jak dwa żółte księżyce — zbiegła z wyciągniętymi rękami po schodkach. Można było przewidzieć, co się stanie; krzyczeliśmy, nasze głosy przeszywały deszcz jak błyskawice, ale panna Bobbit pędziła na spotkanie dwu różanych księżyców, zdając się nic nie słyszeć. I właśnie wtedy przejechał ją popołudniowy autobus.

Przełożył Krzysztof Zarzecki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
18 WSPÓŁCZESNYCH OPOWIADAŃ AMERYKAŃSKICH ANTOLOGIA
13 Opowiadania Jarosław Iwaszkiewicz Panny z Wilka streszczenie
Amerykanie mogą zostać w Iraku (13 12 2008)
Iracki żołnierz zabił Amerykanów, bo śmiali się z jego modlitwy (13 11 2008)
Dolina 13 rozwijanie sprawności w zakresie opowiadania
Amerykanie mogą zostać w Iraku (13 12 2008)
Opowiadanie 13 (33)
13 ZMIANY WSTECZNE (2)id 14517 ppt
13 zakrzepowo zatorowa
Zatrucia 13
pz wyklad 13
13 ALUid 14602 ppt