Darcy Emma Autobus z La Paz

Emma Darcy


Autobus z La Paz




Rozdział 1


Luis Angel Martinez wracał windą do swojego pokoju. Był w dobrym humorze. Załatwił sprawy, w związku z którymi przybył do La Paz, zjadł dobrą kolację, a polityczne zamieszki w mieście dostarczyły mu doskonałego pretekstu, by się nie stawić na własnym przyjęciu zaręczynowym, i nawet jego matka, powszechnie uważana za najbogatszą i najbardziej wpływową kobietę w Argentynie, nic nie mogła na to poradzić.

Uśmiechnął się z zadowoleniem i dopiero teraz zauważył utkwione w sobie, pełne podziwu i nadziei spojrzenia dwóch młodych kobiet jadących windą razem z nim. Sądząc z akcentu i stroju, były to Amerykanki. Uśmiech na twarzy Luisa zgasł i w jego oczach błysnęło lekceważenie. Nie znosił tych cudzoziemskich turystek, które nade wszystko szukały w Południowej Ameryce przygód seksualnych, a przede wszystkim drażniło go, gdy patrzyły na niego jak na potencjalną zdobycz. Luis, ze swą oliwkową cerą i czarnymi włosami, wyrazistymi rysami twarzy odziedziczonymi po hiszpańskich przodkach, wyższy i mocniej zbudowany niż większość Latynosów, zawsze robił wrażenie na kobietach i zapewne był w ich oczach łakomym kąskiem, ale ta rola w najmniejszym stopniu go nie pociągała. Sparzył się już raz i to mu zupełnie wystarczyło.

Winda zatrzymała się i blondynki wyszły na korytarz. Luis patrzył za nimi ponurym wzrokiem. Ich jasne włosy nawet się nie umywały do jedwabistych, świetlistych włosów Shontelle, sądził jednak, że ich podejście do zmysłowych przyjemności z tubylcami było dokładnie takie samo. Nic z tego, panienki, pomyślał, gdy winda znów ruszyła w górę. Pod jednym względem jego matka miała rację: najlepiej było się związać z kobietą należącą do tej samej rasy i kultury, o podobnym pochodzeniu. Wówczas człowiek nie narażał się na przykre niespodzianki, lecz mógł wieść gładkie życie. Szczególnie gdy Elvira Rosa Martinez stała przy sterze i kierowała wszystkim według własnego widzimisię.

Jego matka nie wzięła pod uwagę tylko jednego:

że w Boliwii wybuchnie rewolucja i Luis nie stawi się na przyjęcie zaręczynowe, które zorganizowała za jego plecami. Nieprzewidziane okoliczności. Nie mógłby sobie wymarzyć lepszej wymówki. Na tę myśl odzyskał humor i wyszedł z windy uśmiechnięty. Nikt nie mógł mu zarzucić, że zatrzymał się w hotelu. Nie sposób było wyjść na ulicę, by się nie wpakować w kłopoty.

Poprzedniego dnia odbył się gwałtowny przemarsz farmerów ulicami La Paz. W Boliwii szykowała się kolejna zmiana rządu. Lotnisko zostało zamknięte i ustanowiono godzinę policyjną. Wszędzie było pełno żołnierzy.

Luisa, bezpiecznego i otoczonego komfortem w hotelu Plaża, te wydarzenia nie poruszyły nawet w najmniejszym stopniu. Boliwia to była Boliwia.

Wciśnięta między Peru, Paragwaj, Argentynę, Brazylię i Chile, na przestrzeni wieków najeżdżana najpierw przez konkwistadorów, a potem przez wszystkich sąsiadów, przeżywała nieustanne wstrząsy polityczne. Rząd zmieniał się tu częściej niż w jakimkolwiek innym kraju. Ostatnio nawet zdarzyło się, że zmienił się pięciokrotnie w ciągu jednego dnia. Pucze wojskowe następowały jeden po drugim, kolejni generałowie pojawiali się u steru rządu, a potem znikali.

Luis był pewien, że groźna sytuacja w końcu przeminie i życie dalej będzie się toczyć zwykłym torem.

Wszedł do swojego apartamentu i od razu skierował kroki w stronę barku. Trzeba było uczcić ten dzień. Wiedział oczywiście, że wkrótce odbędzie się drugie przyjęcie zaręczynowe, ale tym razem to on je zorganizuje, po swojemu. To było nieuniknione. Miał trzydzieści sześć lat. Najwyższa pora na ożenek i założenie rodziny. Również na to, by matka wreszcie przestała się wtrącać w jego sprawy.

Wiedział, że matka na pewno dusi się z wściekłości. Zależało jej na tym, by jak najszybciej ogłosić publicznie wiadomość o zrealizowaniu największej ambicji jej życia – połączeniu fortuny Martinezów z fortuną Gallardów. To jej dobrze zrobi, pomyślał Luis bezlitośnie. Za bardzo lubiła narzucać innym swoją wolę.

Matka wybrała dla niego Claudię Gallardo wkrótce po śmierci jego brata, Eduarda. Claudia była wtedy jeszcze uczennicą, matka jednak uznała ją za najodpowiedniejszą kandydatkę na synową. Miała wszystkie zalety tradycyjnej żony. Luis wykrzyczał wtedy, że sam sobie znajdzie żonę, ale w gruncie rzeczy odkąd Shontelle, ta zielonooka wiedźma, odrzuciła go jak śmieć, było mu wszystko jedno. Nie potrafił wymazać z pamięci tego doświadczenia. Po nim oczekiwał od kobiety czegoś więcej niż tylko tego, że będzie „odpowiednią żoną". Pragnął czuć, że... że...

Może jednak nie pozostały w nim już żadne uczucia, żadne namiętności. Może podobne doświadczenie już nigdy więcej nie powtórzy się w jego życiu. Cóż więc za różnica, jakie będzie jego małżeństwo pod względem seksualnym? Ożeni się z Claudią i razem dadzą życie nowej linii dziedziców majątku. Przypuszczał, że uda mu się pokochać własne dzieci.

Co innego jednak poddać się z rezygnacją własnemu losowi, a co innego dać sobą rządzić. Choć Luis wyrósł już z okresu młodzieńczego buntu i przyjął na siebie rolę, która powinna należeć do jego starszego brata Eduarda, to jednak nie zamierzał oddawać matce pełni władzy nad swoim życiem. Cieszył się, że nie może teraz polecieć do Buenos Aires, by zaspokoić jej życzenia. Był pewien, że Claudia posłusznie poczeka. Claudia zawsze była posłuszna, pomyślał Luis, krzywiąc się. Czasem podejrzewał, że jest to gra, która ma sprawić, by czuł się szanowanym i uwielbianym władcą własnego królestwa. Ale nawet jeśli tak było, to co z tego? Przy Claudii w każdym razie wiedział, na czym stoi.

Wyjął z lodówki lód i limonę. Gdy mieszał drinka, zadzwonił telefon. W pierwszej chwili Luis pomyślał, że to zapewne matka znalazła jakiś sposób, by mógł przylecieć do Buenos Aires.

Luis Martinez – powiedział.

Luis, mówi Alan Wright. Proszę, nie odkładaj słuchawki. Straciłem mnóstwo czasu, żeby cię znaleźć. Rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy.

Jedynie desperacja w głosie Alana sprawiła, że Luis powstrzymał odruch i nie przerwał połączenia.

Nie miał ochoty na żadne kontakty z mężczyzną, którego siostra potraktowała go jak latynoskiego samca.

Jakiej pomocy? – spytał ze złością.

Luis, mam tu grupę. Utknęliśmy w La Paz.

Wczoraj mieliśmy odlecieć do Buenos Aires. Bóg jeden wie, kiedy lotnisko znów zostanie otwarte. Ludzie są przerażeni, w panice, a niektórzy cierpią na chorobę wysokościową. Muszę znaleźć jakiś autobus, żeby ich stąd wydostać. Sam poprowadzę. Pomyślałem, że może ty mógłbyś mi pomóc.

Autobus. To słowo przywiodło Luisowi na myśl stare wspomnienia z czasów, gdy Alan był znacznie młodszy i bardziej szalony. Przyprowadził wtedy zdezelowany autobus przez dżunglę amazońską do kopalni Martinezów. Luis zaś, wysłany przez rodzinę w bezpieczne miejsce, przeczekiwał w kopalni rozruchy polityczne w Argentynie. Alan przepracował w kopalni pół roku, służąc umiejętnościami mechanika w zamian za części do autobusu, który miał się stać kamieniem węgielnym jego własnego biura podróży.

Alan był Australijczykiem zakochanym w Ameryce Południowej i zdecydowanym przekonać rodaków do tego kontynentu. Postanowił zacząć od trampingów, a potem stopniowo przejść do organizowania droższych, bardziej komfortowych i bardziej dochodowych wycieczek. Luis podziwiał jego inicjatywę i determinację. Bardzo polubił towarzystwo tego zawsze pogodnego chłopaka. Przez dziewięć lat utrzymywali nieregularne, lecz serdeczne kontakty i wszystko byłoby dobrze, gdyby Alan nie przedstawił Luisa swojej siostrze...

Czy Shontelle jest z tobą? – zapytał teraz Luis wrogim tonem.

Alan nie zaprzeczył. Na drugim końcu linii zapanowało milczenie.

Jest czy nie? – powtórzył Luis. Wiedział doskonale, że w każdej chwili może przerwać połączenie;

Alan zdany był na jego łaskę i niełaskę.

Niech to diabli, Luis! Zapłacę ci za ten autobus.

Czy nie możemy dogadać się tylko we dwóch? – wybuchnął Alan.

A więc była tam. Luis poczuł się tak, jakby poraził go prąd o wysokim napięciu.

Gdzie jesteś? – zapytał krótko.

W hotelu Europa – odrzekł Alan pośpiesznie.

Bardzo blisko ciebie.

Znakomicie! – Luis uśmiechnął się, ale w jego oczach pojawił się lodowaty chłód. – Ile osób liczy twoja grupa?

Razem ze mną trzydzieści dwie.

Mogę zdobyć dla ciebie autobus...

To wspaniale! – westchnął Alan z głęboką ulgą.

... i podstawić go pod hotel. Twoja grupa może wyjechać jutro, wcześnie rano...

Wiedziałem, że jeśli ktokolwiek może mi to załatwić, to tylko ty – rzekł Alan ze szczerą wdzięcznością.

... ale pod jednym warunkiem.

W słuchawce znów zapanowała pełna napięcia cisza.

Pod jakim? – zapytał Alan ostrożnie.

Uczucia Alana w najmniejszym stopniu nie obchodziły Luisa. Był pewien, że ta przyjaźń nie była tak do końca bezinteresowna. W końcu, dla organizatora wycieczek zagranicznych kontakty z Luisem Angelem Martinezem były bardzo cenne. Mogły otworzyć wiele drzwi.

Shontelle będzie musiała przyjść do mojego apartamentu w hotelu Plaża, żeby wynegocjować układ – powiedział śmiało. – Im szybciej to zrobi, tym lepiej dla ciebie.

Chyba nie mówisz poważnie! – wykrzyknął Alan. – Przecież jest już po godzinie policyjnej! Po ulicach jeżdżą czołgi i wszędzie – kręci się pełno uzbrojonych żołnierzy. Samotna kobieta na ulicy o tej porze... Luis, to zbyt niebezpieczne.

Podobnie jak wyjazd z miasta autobusem, pomyślał Luis. Zbuntowani chłopi zablokowali wszystkie drogi wylotowe z La Paz. Alan najwyraźniej był gotów podjąć każde ryzyko, byle tylko wyciągnąć stąd ludzi, których miał pod opieką. Prawdopodobnie liczył na swoją elokwencję oraz łapówki.

Jeśli chcesz, możesz ją odprowadzić. To bardzo blisko, a ulica łącząca nasze hotele to tylko mały zaułek. Raczej trudno się tu spodziewać czołgów i uzbrojonych żołnierzy – zauważył.

Nie mogę opuścić grupy. Shontelle też. Jest potrzebna kobietom, żeby...

Do mojego hotelu prowadzi boczne wejście od strony schodków na Prado 16 de Julio. Dopilnuję, żeby był tam ktoś, kto ją wpuści. Powiedzmy... za pół godziny?

Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę i z uśmiechem zamieszał lód w szklance. Odpowiedzialność wobec innych często popychała na drogi, których człowiek nie wybrałby dobrowolnie. Ponieważ był synem swojej matki, musiał się ożenić z Claudią Gallardo. A ponieważ Shontelle była siostrą Alana, musiała jeszcze tego wieczoru stawić się w jego pokoju.



Rozdział 2


Shontelle zauważyła, że jej brat mocno zacisnął zęby, odkładając słuchawkę. Na moment serce jej zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe.

Czego chciał? – zapytała. Przysłuchując się rozmowie, zorientowała się, że Luis nie odrzucił prośby od razu. Z pewnością był w stanie znaleźć jakiś autobus. Rodzina Martinezów prowadziła rozległe interesy i miała liczne kontakty na całym kontynencie:

w rolnictwie, kopalniach, cementowniach, rafineriach, transporcie...

Daj spokój, nie ma o czym mówić – mruknął Alan, machając ręką z rezygnacją. – Spróbuję czegoś innego.

Ale nie było już czego próbować. Shontelle bezradnie potrząsnęła głową, zerkając na stertę karteczek na stole. Próbowali już wszystkiego, ale pomoc znikąd nie nadchodziła.

Siedzieli w saloniku wspólnie zajmowanego apartamentu. Patrząc na wielką postać Alana, Shontelle odnosiła wrażenie, że pokój jest dla niego zbyt ciasny.

Ogarniało ją klaustrofobiczne poczucie porażki. Pobyt w nowym, pięciogwiazdkowym hotelu Europa miał być ukoronowaniem tej wycieczki, teraz jednak członkowie grupy czuli się tu jak w więzieniu. Wszyscy byli mocno spięci i kolejna zła wiadomość łatwo mogła sprowokować wybuch.

Alan z zasady unikał przekazywania swoim grupom złych wiadomości, szczególnie gdy nie miał niczego pocieszającego na osłodę. Zazwyczaj potrafił zachować zimną krew w każdej sytuacji i znaleźć wyjście z każdego kryzysu. W Ameryce Południowej kryzysy były na porządku dziennym i elastyczność była warunkiem powodzenia w jego działalności, toteż Alan zwykle miał w zanadrzu jakiś alternatywny plan działania. Tym razem jednak na każdym kroku natrafiał na mur nie do przebicia.

Nie znosił sytuacji, gdy czuł się bezradny i musiał kogoś prosić o pomoc. Podobnie jak Luis Martinez, pomyślała Shontelle. Pod tym względem ci dwaj mężczyźni byli do siebie bardzo podobni. Pokrewne dusze. Kiedyś łączyła ich bliska przyjaźń, której nie mogła naruszyć odległość ani różnica w pozycji społecznej. Bywało, że nie widywali się przez długi czas, ale nie miało to żadnego znaczenia.

Shontelle wciąż czuła się winna zerwania tej przyjaźni. Alan ostrzegał ją, że związek z Luisem nie ma szans powodzenia, ona jednak nie chciała go słuchać, nie chciała tego dostrzec. W końcu Elvira Rosa Martinez brutalnie otworzyła jej oczy. Potem zaś zbyt była zaabsorbowana leczeniem złamanego serca i urażonej dumy, by się zastanowić, jak jej zerwanie z Luisem odbije się na jego przyjaźni z Alanem.

Alan nie wspomniał jej o tym ani słowem, Shontelle jednak usłyszała kiedyś, jak Vicki, jego żona, sucho poinformowała pracowników biura, że nie są już mile widzianymi gośćmi na terytorium Martinezów. Popularna jednodniowa wycieczka z Buenos Aires na ranczo młodszego brata Luisa, Patricia, została skreślona z programu.

Gdy Shontelle zapytała o to Vicki, otrzymała druzgocącą odpowiedź:

Shontelle, czy ty naprawdę spodziewałaś się, że Luis Martinez nie zerwie kontaktów z Alanem? Mało, że jesteście rodzeństwem, to jeszcze do tego wyglądacie podobnie!

To była prawda. Alan był o dziesięć lat starszy, ale byli do siebie bardzo podobni. Mieli ten sam układ twarzy: szerokie brwi, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty nos i wyrazisty podbródek. Alan miał oczy piwne, ona zielone. Jasnoblond włosy Alana ściemniały z wiekiem, wciąż jednak były niejednolite w kolorze. Każde z nich musiało przywodzić na myśl to drugie, a tego Luis Angel Martinez z pewnością sobie nie życzył.

Shontelle wiedziała, że zraniła jego dumę. Wówczas nie wydawało jej się to ważne, ale dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo się myliła.

Rozmawiałeś o mnie z Luisem – odezwała się.

Alan spojrzał na nią z przygnębieniem.

Pytał o ciebie – odrzekł obojętnie.

Shontelle zmarszczyła brwi. Zanim Alan odłożył słuchawkę, wspomniał coś o tym, że wychodzenie na ulicę po godzinie policyjnej jest zbyt niebezpieczne dla kobiety.

Nie, chodziło o coś innego. Powiedz mi, czego on chciał – nalegała.

Już ci mówiłem, żebyś nie zawracała sobie tym głowy! – prychnął niecierpliwie jej brat.

Chcę wiedzieć. Mam prawo wiedzieć – zirytowała się Shontelle. – Jestem odpowiedzialna za grupę w takim samym stopniu jak ty.

Alan przerwał wędrówkę po pokoju, ale cała jego postać wciąż emanowała agresją. W jego oczach błysnęła wściekłość i frustracja.

Nie pozwolę, żeby moja siostra czołgała się na kolanach przed Luisem Martinezem! – wybuchnął.

Shontelle jasno zrozumiała, że Luis wykorzystał prośbę o autobus do czysto osobistych porachunków.

Wzięła głęboki oddech, by uspokoić rozedrgane nerwy. Nie mogła tak tego zostawić. Czuła się winna wobec Alana, a poza tym losy całej grapy zależały od nich dwojga.

Nie jestem już dzieckiem – rzekła stanowczo. Mam dwadzieścia sześć lat i umiem o siebie zadbać.

A, tak! – obruszył się Alan. – Tak jak dwa lata temu, gdy przekonałaś mnie, żebym cię zostawił w Ameryce Południowej z Luisem!

To już przeszłość. Teraz potrafię sobie z nim poradzić – odparła.

Nie chciałaś tu wracać. Nie przyjechałabyś ze mną, gdyby nie to, że Vicki dostała zapalenia węzłów chłonnych. A gdy byliśmy w Buenos Aires, wyglądałaś jak kłębek nerwów.

Policzki Shontelle zapłonęły.

Przyjechałam tu po to, żeby ci pomagać. To moja praca! – Odsunęła krzesło od stołu i podniosła się.

Pójdę z nim porozmawiać – rzekła stanowczo.

Niczego takiego nie zrobisz!

Alanie, Luis był twoją ostatnią deską ratunku.

Dwa lata temu załatwiłby ci autobus bez problemu.

To przeze mnie nie chce tego zrobić, dlatego ja powinnam zająć się sprawą.

Alan próbował przekonać siostrę, ale była nieugięta. Nic nie mogło jej powstrzymać: ani godzina policyjna, ani groźba niebezpieczeństwa – co prawda niezbyt wielka, gdyż hotel Plaża znajdował się tuż za rogiem – ani niepokój Alana. Poczuła, że zbyt długo już żyła z poczuciem winy i wstydu. Przez dwa łata zżerały ją wspomnienia. Skoro Luis Martinez chciał teraz spotkać się z nią twarzą w twarz, niech tak będzie. Może wyniknie z tego coś dobrego.

Przynajmniej autobus. Tyle z pewnością była winna Alanowi.



Rozdział 3


O dobre intencje było jednak najłatwiej w bezpiecznej odległości od przyczyny zagrożenia. Shontelle z drżącym sercem wpatrywała się w drzwi prowadzące do apartamentu Luisa. W dalszym ciągu nie był jej obojętny i wątpiła, czy taka chwila kiedykolwiek nadejdzie. Była zakochana nawet w jego imieniu. Luis Angel... Ciemny anioł, pomyślała, powstrzymując dreszcz. W końcu przemogła się, podniosła rękę i zastukała, myśląc: koniecznie trzeba zdobyć ten autobus.

Jej strój był dowodem na to, że nie chodziło jej o nic więcej: ciemnoczerwona koszulka ze znakiem firmowym Amigos Tours, spodnie khaki z kieszeniami na udach i mocne buty.

W końcu drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Luis we własnej osobie. Shontelle stała jak wmurowana. Nie była w stanie oddychać ani myśleć. W jednej chwili zupełnie zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach.

Witaj w moich stronach – powiedział i dźwięk jego głosu przywrócił dziewczynę do rzeczywistości.

Głos Luis miał piękny, głęboki i zmysłowy, ale w tej chwili nie było w nim ani odrobiny ciepła. Spojrzał na nią przenikliwie z lekkim grymasem na ustach, a potem odsunął się na bok, żeby mogła wejść do środka.

Boisz się? – zapytał szyderczo. To ją otrzeźwiło do reszty.

Nie. A powinnam? – odparowała, wymijając go.

Za plecami usłyszała złowieszcze szczęknięcie zasuwki w drzwiach.

Latynoscy kochankowie bywają gwałtowni mruknął Luis ironicznie.

Shontelle tylko wzruszyła ramionami.

Od tamtych czasów upłynęło już wiele wody – rzuciła lekko i chcąc się od niego jak najbardziej oddalić, podeszła do wielkiego okna na drugim końcu pokoju, skąd roztaczał się imponujący widok na La Paz nocą.

Muszę przyznać, że jesteś równie energiczny jak zawsze – zauważyła. – Chyba życie traktowało cię nie najgorzej.

Mogło być lepiej – odparł, patrząc na nią z rozbawieniem.

Przypuszczam, że jesteś już żonaty – dodała Shontelle, próbując umocnić się na z góry upatrzonych pozycjach. Podwinięte rękawy koszuli Luisa ukazywały umięśnione ramiona. Górne guziki koszuli miał rozpięte; widziała ciemny zarost na jego piersiach. Myśl, że żona Luisa zna jego ciało równie blisko jak ona sama, była dla Shontelle nie do zniesienia.

Nie. Tak się składa, że nie jestem żonaty.

Ze zdumienia zaparło jej dech. Na pewno kłamie, pomyślała, odwracając się do okna, by ukryć zmieszanie. Przecież przed dwoma laty był zaręczony z dziedziczką rodu Gallardów, o czym jednak zapomniał poinformować Shontelle. Pozwolił jej wierzyć, że jest jedyną kobietą, która liczy się w jego życiu, choć dwie inne kobiety miały do niego znacznie większe prawa. Tą drugą była Elvira Rosa Martinez. To przeoczenie wyraźnie jej powiedziało, ile dla niego znaczyła. Dla niego była to tylko rozrywka, przelotny romans na boku z cudzoziemką, chwila relaksu.

Z drugiej strony jednak, niczego jej wtedy nie obiecywał.

Przypuszczam, że ty też nie wyszłaś za mąż, skoro podróżujesz z bratem – powiedział Luis przeciągle, podchodząc do niej.

Posłuchaj, przyszłam tutaj w konkretnej sprawie – odrzekła Shontelle szorstko. Wolała nie poruszać osobistych tematów, a poza tym Luisowi nie można było wierzyć. I tak powiedziałby jej to, co najlepiej służyłoby jego celom.

Czy masz jakiegoś przyjaciela, który czeka na ciebie w domu, gotów spełniać wszystkie twoje zachcianki? – zapytał Luis jadowicie.

Akurat skończyły mi się zapasy przyjaciół mruknęła, nie patrząc na niego.

I dlatego tu przyjechałaś?

Shontelle ugryzła się w język, by nie odpłacić mu pięknym za nadobne. Pamiętała jednak, co ją tu przywiodło. Zacisnęła zęby, skrzyżowała ramiona na piersiach i nieruchomo wpatrzyła się w światła za oknem.

Widok jak z bajki, prawda? – zauważyła swobodnie.

I rzeczywiście tak było. La Paz to najwyżej położona stolica na świecie, zbudowana na wysokości czterech tysięcy metrów, na dnie kanionu w kształcie spodka, przypominającego księżycowy krater. Miasto prawie zupełnie pozbawione było zieleni; niedostatek tlenu w powietrzu nie sprzyjał roślinności, podobnie jak turystom, przybywającym tutaj z niżej położonych miejsc. Teraz jednak, w nocy, stolica Boliwii stanowiła imponujący widok. Shontelle patrzyła nań z dołu, z zagłębienia spodka. Światła miasta wznosiły się wielkim łukiem nad hotelem i sięgały tak wysoko, że wydawało się, jakby były zawieszone na niebie.

Nie sposób było uwierzyć, że tam mieszkają ludzie.

Przydałby się czarownik, żeby zdjął z ciebie ten urok – zakpił Luis, stając tuż za nią.

Potrzebujemy autobusu – odrzekła Shontelle szybko.

Godzina policyjna kończy się o szóstej rano.

Serce Shontelle zaczęło szybciej bić. Co to miało oznaczać? Czyżby Luis przewidywał, że negocjacje potrwają całą noc?

Nie lubię, kiedy masz włosy splecione w warkocz – dodał, wprawiając ją w jeszcze większe zakłopotanie.

Ujął warkocz w rękę. Gdy dotknął jej pleców, Shontelle poczuła dreszcz. Wiedziała, co on zamierza zrobić, lecz w duchu nie potrafiła tego zaakceptować.

To niemożliwe, by Luis wciąż jej pragnął!

A może wcale jej nie pragnął, tylko bawił się z nią jak kot z myszą. Miała ochotę spojrzeć na jego twarz, ale bała się tego, co mogłaby tam zobaczyć, i nie chciała dostarczać mu zbyt wiele satysfakcji. Uspokój się, uspokój, powtarzała sobie gorączkowo w myślach.

Luis zdjął gumkę z jej warkocza i zaczął rozplątywać pasma włosów.

Czego ty ode mnie chcesz? – wybuchnęła Shontelle.

Tego, co miałem wcześniej.

Obróciła się gwałtownie i stanęła twarzą do niego.

Co to znaczy?

To znaczy, że chcę korzystać z dnia. Czy też raczej z nocy. Tobie potrzebny jest autobus, a mnie jeszcze jedna noc z tobą.

Shontelle była wstrząśnięta. A więc tak miała wyglądać zapłata za autobus!

To chyba nie powinno być dla ciebie zbyt trudne? – zakpił Luis. – Daj mi to samo, co dawałaś mi dwa lata temu, a w zamian dostaniesz to, czego wówczas chciałaś.

Nie dostałam wtedy tego, co chciałam – zaprotestowała drżącym głosem.

W oczach Luisa błysnęła złość.

Czyżbym nie spełnił wtedy twoich oczekiwań?

Trudno, w takim razie postaram się zaspokoić je dzisiaj. Mamy przed sobą wiele godzin. Obiecuję, że ich nie zmarnujemy – oznajmił bezlitośnie.

Najgorsze było to, że Shontelle nie potrafiła powstrzymać fizycznego podniecenia. Od dwóch lat nie pociągał jej żaden inny mężczyzna. Na samą myśl o dotyku Luisa czuła dreszcz. On jednak traktował ją jak dziwkę.

Puścił warkocz i położył dłonie na jej piersiach.

Przestań! – syknęła Shontelle, ale on tylko uniósł kpiąco brwi.

Już tego nie lubisz?

To był diabeł wcielony, a co najgorsze, Shontelle wcale nie chciała, by przestał. Naraz przyszła jej do głowy pewna myśl. Luis powiedział, że nie jest żonaty. Wciąż jej pragnął i chciał rekompensaty za swą zranioną dumę. Przecież ona pragnęła tego samego!

Zazwyczaj nie interesują mnie przygody na jedną noc – stwierdziła.

Ale to są szczególne okoliczności – odparł Luis jedwabistym głosem.

Chcę się upewnić, że dobrze cię zrozumiałam...

Z głośno bijącym sercem odpięła guzik jego koszuli i przesunęła ręką po skórze. Luis głośno wciągnął oddech. A więc ona również miała nad nim władzę.

Jeśli spędzę z tobą noc, to dostanę autobus? upewniła się, prowokacyjnie zatrzymując spojrzenie na jego ustach. – Umowa stoi?

Tak – syknął Luis.

W takim razie obydwoje zadzwońmy teraz. Chcę usłyszeć, jak ustalasz przez telefon, że autobus podjedzie pod hotel Europa jutro rano, zaraz po godzinie policyjnej. A potem ja zadzwonię do Alana i powiem mu, że wszystko jest w porządku i zostaję tutaj na noc.

Luis zacisnął zęby. Nie podobało mu się, że Shontelle dyktuje warunki, ale sam ustalił zasady tej gry, nie mógł jej więc winić za to, że z nich korzysta.

Pocałował ją i na widok jej reakcji uśmiechnął się z satysfakcją.

To wygląda obiecująco – wymruczał. – Zdaje się, że stęskniłaś się za mężczyzną.

Puścił ją i w pełni opanowany podszedł do telefonu. Shontelle drżała na całym ciele. Żaden inny mężczyzna nigdy nie wzbudzał w niej takich reakcji. Jedna noc... jeszcze jedna noc. Wiedziała, że musi tu zostać, nawet gdyby miała stracić wszystko.



Rozdział 4


Luis podniósł słuchawkę, wystukał numer i powiedział coś władczym tonem mężczyzny nawykłego do posłuchu u innych. Mówił w dialekcie kiczua, starym języku Inków. Sprawiało mu perwersyjną przyjemność to, że Shontelle nie rozumie rozmowy. Dobrze znała hiszpański, ale z dialektów indiańskich rozumiała tylko po kilka słów. W Boliwii były one wciąż żywe; choć hiszpański był w tym kraju językiem urzędowym, to wielu ludzi, szczególnie na prowincji, nie mówiło nim w ogóle.

Luis rozmawiał z Ramonem Floresem, człowiekiem, który był w stanie zorganizować każdego rodzaju transport w La Paz. Umyślnie stanął plecami do Shontelle, by nie widziała jego twarzy. Niech się trochę podręczy niepewnością, pomyślał. Była zbyt pewna, że może dostać wszystko, czego tylko zechce. Ale jeszcze tej nocy przekona się, kto jest prawdziwym panem sytuacji, a rankiem on powie jej:

żegnaj. Tak, jak ona powiedziała jemu przed dwoma laty.

Autobus to nie problem, Luis – oznajmił Ramon, dokładnie tak, jak można było przewidzieć. Ale...

Ale co? – zapytał Luis ostro.

Ale nawet nie będę próbował przekonać któregoś z moich kierowców, żeby do niego wsiadł. Żaden z nich nie miałby szans dojechać do hotelu. Zostałby zatrzymany i aresztowany zaraz na pierwszym kilometrze. Edykt wojskowy zabrania zgromadzeń, a dla nich trzy osoby to już zgromadzenie. Boliwijczyk prowadzący autobus... to zbyt podejrzane.

Luis zmarszczył czoło. Nie pomyślał o tym wcześniej. Ale jeśli nie podstawi autobusu... nie, musiał to zrobić. Nie chciał wyjść na bezradnego i nieskutecznego w działaniu w oczach Shontelle. Musiał coś wymyślić.

Ten Australijczyk... on jest cudzoziemcem, może jemu udałoby się przejechać – zasugerował Ramon. – Skoro i tak jest przygotowany na ryzyko, to powiedz mu, żeby sam tu się zjawił i zabrał autobus.

Będzie czekał z pełnym bakiem.

Owszem, to brzmiało rozsądnie, Luis jednak umawiał się ze Shontelle inaczej. Z drugiej strony nie musiał się zgadzać na wszystkie dyktowane przez nią warunki. W zasadzie i tak spełniłby jej prośbę. Autobus miał być gotów. Alan prosił tylko o to.

Czy ktoś będzie w bazie, żeby przekazać autobus? – zapytał.

Godzina policyjna kończy się o szóstej. O wpół do siódmej ktoś będzie czekał przy bramie.

Dziękuję ci, Ramonie.

Luis, ten twój przyjaciel to idiota.

To jego wybór.

Ale autobus jest nasz. Możemy mieć kłopoty.

W razie czego ja się tym zajmę. Ty po prostu rób, co ci każę.

Jak chcesz.

Luis powoli odłożył słuchawkę. Całe to przedsięwzięcie było zupełnie bezsensownym proszeniem się o kłopoty. Grupa Alana była bezpieczna w hotelu.

Cóż znaczył tydzień czy dwa? Lepiej być uwięzionym w luksusie niż martwym. On sam również nie powinien się angażować. Równowaga polityczna w Boliwii była zbyt chwiejna. Nie należało narażać na szwank nazwiska Martinezów.

I w dodatku w imię czego? Dla kobiety, która kiedyś najzwyczajniej w świecie wykorzystała go... dla nic niewartej kobiety!

Niepotrzebnie pozwolił dojść do głosu chęci zemsty. To było niegodne. Powinien teraz odesłać Shontelle do jej hotelu i pozwolić, by odczuła smak porażki. To byłaby wystarczająca zemsta.

Spojrzał na nią. Stała przy oknie, otoczona światłami miasta niczym aureolą. Jej długie włosy lśniły srebrzyście, usta miała lekko rozchylone. Zatrzymał wzrok na jej piersiach, zastanawiając się, jak to możliwe, by jednocześnie tak jej pragnąć i nienawidzić.

Czy autobus będzie gotów na jutro rano? – zapytała z napięciem. Luis zrozumiał, że dla niej to nie zabawa. No i dobrze. Zabawiła się poprzednim razem. Dziś była jego kolej.

Tak, dostaniecie autobus – odparł.

Umowa została przypieczętowana.

Shontelle spuściła wzrok.

Luisie, jeśli masz żonę, to zachowujesz się podle i nie chcę brać udziału w tej grze.

Zacisnął zęby. To z jej powodu dotychczas się nie ożenił, ale nie zamierzał wyznawać tego głośno.

Gdybym był żonaty, to w ogóle byś się ze mną nie spotkała – odrzekł sucho.

Powoli podniosła wzrok i spojrzała na niego z dziwną, gryzącą ironią. Jej twarz nie wyrażała rezygnacji, raczej determinację, by sprostać tej sytuacji z podniesionym czołem. Luis poczuł się nieco zbity z tropu. Nie tego po niej oczekiwał.

O której autobus będzie przed hotelem? – zapytała. – Alan musi to wiedzieć, żeby przygotować grupę.

Luis już chciał powiedzieć, że Alan będzie musiał sam przyprowadzić autobus z bazy, ale powstrzymała go duma. Za żadną cenę nie chciał się narazić na lekceważenie ze strony Shontelle.

Szaleństwem było narażać własną skórę oraz reputację Martinezów, wolał jednak osobiście przyprowadzić autobus, niż dać dziewczynie szansę wyśliźnięcia się z sideł. Musiała należeć do niego, choćby przez tę jedną noc.

O siódmej – odrzekł krótko. – Pod warunkiem, że nie zatrzyma go żaden patrol. Na to już nie mam wpływu.

Shontelle z westchnieniem skinęła głową.

W porządku. Zadzwonię do Alana.

Triumf Luisa był gorzki. Shontelle wyrwała od niego więcej, niż na to zasługiwała. Obiecał sobie jednak, że odbierze należytą zapłatę i może wtedy uda mu się wreszcie od niej uwolnić.



Rozdział 5


Shontelle z desperacją zastanawiała się, jak powiedzieć Alanowi, że zostaje na noc z mężczyzną, który dwa lata temu złamał jej serce, a potem zerwał stosunki z nimi obydwojgiem. Była pewna, że brat tego nie zrozumie.

Ta noc mogła jej pomóc uwolnić się od wspomnień albo też... Luis był arogancko pewny siebie, mimo wszystko jednak nie ożenił się dotychczas. Dziedziczka rodu Gallardow jeszcze go nie zdobyła. Może Elvira Rosa Martinez nie znała swego syna tak dobrze, jak sądziła.

Z krzywym uśmieszkiem podeszła do telefonu.

To nie będzie łatwe – mruknęła.

A czy myślisz, że dla mnie było to łatwe? Musieli mnie uznać za idiotę. Kto prosi o autobus w tak niepewnej sytuacji? – odparował.

Miał rację. Obydwoje zachowywali się jak idioci.

Z jakiegoś powodu ta myśl podniosła Shontelle na duchu.

Luis nie odszedł od telefonu, tylko oparł się o krawędź stołu, najwyraźniej zamierzając wysłuchać rozmowy od początku do końca. Słiontelle odwróciła się plecami do niego, nie chcąc, by widział jej twarz.

Skąd dzwonisz? – zapytał Alan.

Jestem w apartamencie Luisa. Będziemy mieli autobus.

Jaką cenę wyznaczył?

Nic takiego. Powiedz ludziom, żeby czekali w holu o siódmej, o ile wszystko dobrze pójdzie.

W głosie Alana pojawiła się podejrzliwość.

Jeśli co dobrze pójdzie? Słiontelle, co takiego Luis wykombinował?

Załatwił autobus, ale nie może zagwarantować, że wojsko nie zatrzyma go w drodze do hotelu.

Alan odetchnął głośno. Luis poruszył się i stanął za plecami Shontelle.

W porządku – usłyszała w słuchawce. – Skoro już wszystko załatwione i skończyliście rozmowę, to będę na ciebie czekał za pięć minut przy tylnych drzwiach hotelu Plaża.

Shontelle poczuła dłonie Luisa na swojej talii. Stanął tuż za nią i zaczął odpinać pasek u jej spodni.

Sens słów Alana dotarł do niej dopiero po chwili.

Hm... nie. Nie, właściwie jeszcze nie skończyliśmy – wykrztusiła.

Dopiero zaczynamy – wymamrotał Luis, przechodząc do suwaka. Shontelle wstrzymała oddech, nieświadomie wyczekując chwili, gdy jego dłonie dotkną jej ciała.

Co się tam dzieje? – zapytał Alan ostro.

Shontelle zmusiła się do myślenia.

Zostaję tu na noc – rzuciła nerwowo i w tej samej chwili Luis ściągnął jej spodnie do kostek. Omal nie wypuściła słuchawki z ręki, zdumiona szybkością jego działania.

Co takiego?! – zdumiał się Alan. – Zaraz po ciebie przychodzę!

Nie! – wykrzyknęła i zwróciła się twarzą do Luisa. – Nie!

Nie zważając na jej protest, Luis podniósł ją i posadził na stole, a potem oparł jej stopę na swoim udzie i zajął się rozsznurowywaniem buta. Shontelle nie miała pojęcia, jak powinna zareagować. Luis rozbierał ją z bezlitosną skutecznością. Czy nie powinna mu przeszkodzić? Gdyby podniosła nogę...

Shontelle! – zawołał Alan w słuchawce. – Jeśli to ma być kontrakt...

Alanie, załatwiłam już to, o co mnie prosiłeś – przerwała mu gorączkowo, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. – To sprawa wyłącznie pomiędzy mną a Luisem. Całkowicie osobista, rozumiesz?

Luis ściągnął jej skarpetkę i podniósł drugą nogę.

Czyś ty zupełnie zwariowała? Przecież on jutro znów wyrzuci cię jak śmieć! – zagrzmiał Alan.

Shontelle nie miała już czasu, by go uspokajać.

Zresztą i tak by jej się nie udało.

Trudno, najwyżej tak się stanie – odrzekła beztrosko. Luis właśnie ściągał jej spodnie.

Czy chodzi o autobus? – wypytywał Alan z niepokojem.

Proszę cię, braciszku, zrób coś dla mnie. Spakuj moje rzeczy, żeby były gotowe rano. Wrócę zaraz po godzinie policyjnej.

Shontelle, na litość boską! Czy ty...

Luis odebrał jej słuchawkę.

Nie wtrącaj się w to, Alan! – rzekł stanowczo.

Twoja siostra i ja mamy bardzo wiele osobistych spraw do omówienia – rzucił i odłożył słuchawkę, a potem ściągnął Shontelle koszulkę i wprawnie rozpiął biustonosz.

Shontelle siedziała na stole zupełnie naga, a obok niej, na podłodze, leżała sterta ubrań. Stało się to tak szybko, że nie zdążyła jeszcze ochłonąć. Nade wszystko zdumiona była zupełnym brakiem jakiegokolwiek erotyzmu w działaniach Luisa. Jego twarz nie wyrażała niczego, była jak dumna, ciemna maska.

Nie zostawił jej czasu na myślenie ani zadawanie pytań, tylko schwycił wpół i trzymając w pewnej odległości od swego ciała, zaniósł do sypialni jak przedmiot, a potem rzucił na łóżko i sam rozciągnął się obok niej.

Tu właśnie chciałem cię mieć – oznajmił, wygodnie splatając ramiona pod głową. – Tu jest twoje miejsce... obszar, po którym najsprawniej się poruszasz.

Te słowa i towarzyszące im ostre spojrzenie sprawiły, że Shontelle wzdrygnęła się, niepewna, czy Luis jeszcze żywi do niej jakiekolwiek uczucia. Poruszyła się prowokująco i ułożyła wygodniej na łóżku, przerzucając włosy przez ramię.

Ty również byłeś dobrym graczem, Luisie. Uśmiechnęła się zmysłowo. – Szkoda, że zatraciłeś całą subtelność. Brutalna siła do ciebie nie pasuje.

Zaśmiał się ponuro.

Jestem pewien, że w swoim poszukiwaniu urozmaiceń zetknęłaś się już z brutalną siłą. Przypuszczam, że mogła być to dla ciebie przyjemna odmiana, gdy ja już ci się znudziłem.

Nigdy mi się nie znudziłeś – rzekła szczerze.

Zawsze uważałam, że to, co nas łączyło, było wy – jątkowe.

Więc wyjechałaś, zanim zdążyło się zepsuć – mruknął Luis z niechęcią.

Sprawa była od początku przesądzona – powiedziała Shontelle cicho.

A niby dlaczego? – zdziwił się Luis, zdejmując buty i skarpetki.

Z powodu twojego prawdziwego życia w Buenos Aires – wyjaśniła. Oczekiwała, że Luis zrobi minę winowajcy. Rozczarowała się jednak.

Rozumiem – odrzekł przeciągle. – Nasza romantyczna idylla nad Amazonką dobiegła końca.

Musiałem wrócić do pracy w Buenos Aires i nie mogłem ci poświęcać całego czasu. Zamierzam nadrobić to dzisiaj – dokończył spokojnie, rozpinając spodnie.

Dlaczego? – zawołała, sfrustrowana tym, że traktował ją wyłącznie jako obiekt seksualny. Choć z drugiej strony możliwe, że tylko tym zawsze dla niego była.

Impuls kazał jej odpłacić mu pięknym za nadobne. – Czy inne kobiety wydają ci się zbyt mdłe? Potrzebujesz odrobinę pikantnej przyprawy?

Strzała sięgnęła celu. Luis zacisnął usta i w jego oczach pojawił się błysk gniewu.

Wydaje ci się, Shontelle, że jesteś wyjątkowa?

zapytał ironicznie, zrzucając z siebie ostatnie części ubrania. Stanął nad nią nagi i potężny, z uśmiechem mściwej satysfakcji. – Bo owszem, jesteś... – Przeciągnął się zmysłowo. – Jesteś wyjątkowo apetycznym daniem w łóżku. Tak wyjątkowym, że zamierzam dzisiaj urządzić sobie ucztę.

Shontelle poczuła ucisk w żołądku, nie pozbyła się jednak jeszcze resztek nadziei.

Ryzykujesz – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Od takich apetycznych dań można się uzależnić.

Zaśmiał się i wbrew jego intencjom twarz przybrała lżejszy, sympatyczniejszy wyraz. Przez chwilę stał się tym Luisem, którego Shontelle znała kiedyś. Wyciągnął się nad nią na łóżku, odgarniając jej włosy na bok.

Żeby się uzależnić, trzeba mieć stały dostęp do narkotyku – wymruczał, wpatrując się w jej usta. A ja spróbuję wziąć, co się da, jednorazowo.

Shontelle poddała się jego pocałunkom. Rozbudzały w niej głód, który tłumiła przez dwa lata. Ten mężczyzna należał, musiał należeć do niej. Nie było takiego drugiego na całym świecie. Była pewna, że on czuje to samo. Wsunęła palce w jego włosy, on jednak nagle odsunął jej ręce i przygwoździł je do materaca.

Shontelle, to ma być moja noc i moja zabawa.

Znieruchomiała ze zdumienia i już więcej nie próbowała go dotykać.

Ta noc rzeczywiście była ucztą Luisa. Nie zezwolił na żadną wymianę, nie chciał wzajemności. Potraktował Shontelle jak potrawę, którą mógł smakować do woli, kęs po kęsie, w swoim tempie i wedle własnego apetytu. Jej uczucia obchodziły go jedynie o tyle, o ile zwiększały jego przyjemność i satysfakcję, że potrafi nad nią panować.

Odpowiedź, której Shontelle szukała, stała tuż przed nią. Nie było dla niej przyszłości u boku Luisa Angela Martineza. Nic jej tu nie czekało, absolutnie nic.

W końcu siłą uwolniła się z jego objęć i nie zwazając na hiszpańskie przekleństwa, poszła do łazienki i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wyglądała jak kupka nieszczęścia – rozedrgana, beznadziejna kupka nieszczęścia. Mogła zrobić tylko jedno: nie dopuścić do tego, by Luis kiedykolwiek jeszcze miał okazję wykorzystać ją tak jak ostatniej nocy. Wiedziała, że bez względu na to, co on może powiedzieć albo zrobić, ona nie zgodzi się więcej grać na jego warunkach.

Ucieczka Shontelle zaskoczyła i sfrustrowała Luisa. Dziewczyna nie dała mu żadnego sygnału ostrzegawczego; jej uległość w jednej chwili zmieniła się w odrzucenie. Gdy mocno trzasnęła drzwiami łazienki, zaczął się zastanawiać, cóż takiego uczynił. Shontelle nie płakała, nie skarżyła się ani nie protestowała.

Nie zranił jej fizycznie, zresztą jej ciało przez cały czas reagowało na niego przychylnie. Nie, potrząsnął głową. Nie mógł jej wyrządzić żadnej krzywdy.

Dlaczego więc tak nagle uciekła?

Nie pozwolił jej rozsnuć uwodzicielskich sieci. Nie miał zamiaru znów stać się jej zabawką. Od razu postawił sprawę jasno, choć w pierwszej chwili zapewne mu nie uwierzyła. Pewnie w końcu zdenerwowało ją to, że nie była w stanie wbić w niego swoich szponów.

Wzruszył ramionami, nieco zirytowany. Niech sobie posiedzi w łazience i wyzłości się. Przekona się, że i tak nic w ten sposób nie uzyska. Poza tym zdobył już to, czego chciał, i nie miał zamiaru błagać o więcej.

Z uśmiechem satysfakcji przerzucił nogi przez krawędź łóżka. Budzik na stoliku wskazywał jedena stą czterdzieści siedem. Nawet nie minęła jeszcze północ. Mowa była o całej nocy. Shontelle znów go oszukała. Wszystko obiecywała i niczego nie dotrzymywała. Jak zwykle.

Wyjął z szafy hotelowy szlafrok, zarzucił go na ramiona i poszedł do saloniku, gdzie znajdował się barek. Z łazienki dochodził szum prysznica. Widocznie Shontelle próbowała zmyć ze skóry ślady jego dotyku.

Światło w saloniku wciąż się paliło. Ubrania Shontelle leżały na podłodze. Luis przyjrzał się im z wisielczym humorem i nalał sobie drinka. Wiedział, że dziewczyna nie wyjdzie z hotelu, dopóki się nie ubierze. Wcześniej czy później będzie musiała tu przyjść.

Wyczekiwał tej chwili z zainteresowaniem.

Z drinkiem w ręku stanął pod oknem i zapatrzył się na bajkową panoramę La Paz, którą wcześniej zachwycała się Shontelle. Jedna warta drugiej, pomyślał Luis z goryczą. Oszukańcze pozory magii, kryjące w środku niszczycielską moc. Już za kilka godzin miał przemierzyć te ulice, samotny i nie uzbrojony, w drodze na dworzec. A potem, gdy usiądzie za kierownicą, sytuacja stanie się jeszcze bardziej niebezpieczna. Co za głupia umowa... i wszystko po to, by jeszcze raz doświadczyć smaku zwycięstwa nad Shontelle i zakosztować jej ciała.

A przecież wiedział, że nie ma tu nic do wygrania.

Gdy się rozstawali, powiedziała mu to jasno. Nie kochała go, chodziło tylko o seks. Luis kiedyś wierzył, że ten seks był połączony z czymś znacznie głębszym. Zemsta miała gorzki smak. Potrząsnął głową z niechęcią. Krótka przyjemność zmysłów, która po zostawiła go z poczuciem pustki.

Powoli pił drinka ze świadomością, że nic go nie obchodzi to, że następnego ranka może zginąć na ulicach La Paz. Było mu wszystko jedno.



Rozdział 6


Shontelle zgasiła światło w łazience, cicho przekręciła klamkę i uchyliła drzwi. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała, ale z sypialni nie dobiegał żaden dźwięk. Czyżby Luis zasnął? Modliła się, by tak było.

Spędziła w łazience ponad godzinę, próbując wziąć się w garść. Nawet umyła i wysuszyła włosy, by jak najdokładniej oczyścić się ze śladów jego dotyku.

Owinęła się ręcznikiem i weszła do korytarza, za którym znajdował się salonik. Światło wciąż się paliło. Widziała stertę swoich ubrań na podłodze. Zrzuciła ręcznik i zaczęła się pośpiesznie ubierać. Narzuciła na siebie spodnie i koszulkę, a potem usiadła na podłodze, by zasznurować buty. Gdy już była w pełnym rynsztunku, odwróciła się do okna, gdzie stały fotele, które mogły zapewnić jej w miarę wygodne schronienie na resztę nocy.

Naraz zatrzymała się jak rażona gromem, przykuta do miejsca przez spojrzenie Luisa. W jednej chwili zrozumiała, że on był tu przez cały czas i patrzył na nią, gdy się ubierała. Kolejne upokorzenie. Na szczęście, nie był już nagi, choć śnieżnobiały szlafrok podkreślał urodę jego diabolicznie pięknej twarzy.

Nie wyglądał już na tak doskonale opanowanego.

Potargane włosy opadały mu na czoło. Spojrzenie czarnych oczu straciło przenikliwą intensywność; teraz błyszczała w nich ironia. Luis kpił z siebie, z niej i z całego świata.

Rozumiem, że nie masz już zamiaru przyłączyć się do mnie w łóżku – powiedział przeciągle.

Dostałeś swoje – odparła gniewnie.

Wzruszył tylko ramionami.

I tak już straciłem apetyt – rzekł pogardliwie.

To dobrze! – prychnęła Shontelle. – Bo ja też.

Luis pomachał ręką, lekceważąco wskazując na drzwi.

Możesz wyjść, kiedy tylko zechcesz.

Wściekłość Shontelle narastała.

Akurat! Żebyś miał okazję wykręcić się z naszej umowy!

To, czy zostaniesz, czy nie, nie ma już żadnego znaczenia. – Luis wzruszył ramionami. – Jeśli obawiasz się wyjść na ulicę, to możesz zadzwonić do brata. Na pewno przyjdzie po ciebie.

Nie! – zawołała stanowczo. – Zostanę aż do końca godziny policyjnej, tak, jak się umawialiśmy.

Potraktowałeś mnie jak dziwkę, ale nie dam ci żadnego pretekstu, byś mógł wymigać się ze zobowiązania!

Przecież dałem ci słowo – stwierdził Luis dumnie.

Rano się przekonamy, czy go dotrzymasz. Zdaje się, że żadne z nas nie czuje się dobrze w towarzystwie drugiego. Proponuję więc, żebyś wrócił do łóżka, a ja zostanę tutaj.

Dziękuję uprzejmie – odrzekł z drwiną. – Skoro wybrałaś tak niewygodne miejsce, to śpij dobrze.

Wyszedł do sypialni, najwyraźniej uznając, że dalsza rozmowa byłaby tylko stratą czasu. Shontelle czuła się zupełnie wyczerpana. Powściągnęła impuls, by za nim pobiec i wykrzyczeć, jak bardzo nim gardzi za kłamstwa i dwulicowość, ale właściwie jakie to miałoby znaczenie? Jego i tak nic to nie obchodziło.

Właśnie w tym rzecz: nic go to nie obchodziło.

Nawet pozostając tu do rana, nie miała żadnej gwarancji, że Luis dotrzyma obietnicy, ze swej strony jednak zamierzała solennie wypełnić umowę. Podeszła do okna i pochyliła się, szukając na podłodze gumki do włosów, którą Luis ściągnął z jej warkocza.

Nie wiadomo dlaczego, naraz wydało jej się bardzo ważne, by przywrócić swój wygląd do dokładnie takiego samego stanu, jak w chwili, gdy tu przyszła. Gumki jednak nigdzie nie było. Widocznie Luis wsunął ją do kieszeni. Odczuła to jako bolesną porażkę.

Podeszła do telefonu i zamówiła budzenie na piątą czterdzieści pięć. Wiedziała, iż telefon obudzi również Luisa, chciała mu jednak w ten sposób udowodnić, że spędziła w jego apartamencie całą noc.

Zgasiła światło, zsunęła dwa fotele i spróbowała się na nich ułożyć. Z nadzieją, że zmęczenie pomoże jej zasnąć, zamknęła oczy. Pod powiekami zbierały się łzy.

Shontelle...

Z trudem rozchyliła sklejone snem powieki. Luis ze zmarszczonym czołem stał nad nią. Dlaczego ją obudził? Po chwili poczuła zapach męskiej wody kolońskiej i dopiero teraz zauważyła, że był już ubrany i ogolony. Musiała więc zaspać.

Odsunęła jeden z foteli i z wysiłkiem stanęła na nogi.

Która godzina? – zawołała z przerażeniem.

Alan na pewno czekał na nią i szalał z niepokoju.

Masz jeszcze czas – mruknął Luis szorstko. Prawie wpół do szóstej. Zamówiłem śniadanie i pomyślałem, że może zechciałabyś się wcześniej umyć.

Śniadanie... dla mnie? – powtórzyła nieprzytomnie.

Dla nas obydwojga.

Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Luis wpuścił kelnera. Shontelle wpatrywała się w jego plecy, zastanawiając się, po co wstał tak wcześnie.

Poszła do łazienki i na widok swego odbicia w lustrze skrzywiła się boleśnie. Oczy miała zaczerwienione, twarz zmęczoną i opuchniętą. Opłukała ją zimną wodą, ale niewiele to pomogło. Nic więcej nie mogła na razie zrobić. Westchnęła, rozczesała włosy i wróciła do salonu.

Na stoliku na kółkach dymiły kubki z gorącą kawą.

Tego właśnie było jej trzeba. Wzięła jeden do ręki i usiadła.

Gdzie się wybierasz tak wcześnie? – zapytała Luisa.

Po autobus – mruknął obojętnie.

W pierwszej chwili Shontelle nie zrozumiała.

Jak to: po autobus? Dokąd?

Do bazy.

Dziewczyna zaniemówiła.

Przecież tam chyba są jacyś kierowcy?

Żaden z nich nie odważy się usiąść za kierownicą i wyjechać z bazy. Wojskowi zatrzymaliby go zaraz za rogiem.

Shontelle patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

A ty? Ty się nie boisz?

Luis tylko wzruszył ramionami.

Przecież zawarliśmy umowę.

Nie wierzę ci – powiedziała naraz Shontelle.

To kolejne twoje kłamstwa. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. To tylko pretekst, żeby się wyłgać z naszej umowy. Po prostu znikniesz i zostawisz nas na lodzie. To ma być twoja zemsta! Nie wierzę już w twoje kłamstwa! Pójdę za tobą! Będę cię śledzić aż do chwili, gdy autobus podjedzie pod drzwi hotelu!

Jakie kłamstwa? – przerwał jej.

Nie udawaj, że nie okłamywałeś mnie kiedyś!

Było ci bardzo wygodnie zapomnieć o Claudii Gallardo na czas, który spędziliśmy razem!

Ona nie jest moją żoną – wtrącił Luis.

Twoja matka mówiła, że jesteście zaręczeni.

Twoja matka, przed którą tak starannie mnie ukrywałeś, gdy mieszkaliśmy razem w Buenos Aires! To właśnie ona opowiedziała mi o twoim prawdziwym życiu!

Kiedy to było? – zawołał Luis ostro.

Na dzień przed moim wyjazdem. Wtedy, gdy odrzuciłeś jej zaproszenie na lunch!

Luis zerwał się z krzesła. Shontelle skurczyła się, nie dała się jednak zastraszyć. To on musiał się wytłumaczyć.

Nic mi o tym nie powiedziałaś – rzucił oskarżycielskim tonem.

Ty też byłeś raczej małomówny – odparowała.

Pozwoliłaś, żeby intrygi mojej matki zniszczyły wszystko, co było między nami, i nie wspomniałaś mi o tym ani słowem! Pozwoliłaś, żeby postawiła na swoim, i nawet o nic mnie nie zapytałaś!

Wściekłość w jego głosie zdumiała Shontelle.

Ani odrobiny serca, wiary, zaufania! I to dla ciebie ryzykuję życie! – krzyczał Luis.

Patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

Ryzykujesz życie? – powtórzyła bezwiednie.

Na twarzy Luisa błysnęła duma.

Wracaj do swojego hotelu – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Poczekaj tam razem z bratem. Jeśli nie przyprowadzę autobusu, to nie będzie w tym mojej winy.

Luis! – zawołała za nim, naraz przerażona, że już nigdy więcej go nie zobaczy i niczego sobie nie wyjaśnią. On jednak zamknął za sobą drzwi i zniknął.

Shontelle rozpaczliwie usiłowała zebrać myśli. Nic tu nie miało sensu. Sama już nie wiedziała, w co wierzyć. Jeśli Luisowi uda się przyprowadzić autobus, to... co dalej?

Kazał jej wrócić do hotelu, do Alana. To było najrozsądniejsze rozwiązanie. Zresztą i tak nic innego nie mogła zrobić.



Rozdział 7


Alan czekał na nią w holu hotelu Europa, jednocześnie doglądając regulowania rachunków przy recepcji. Podszedł do Shontelle, gdy tylko pojawiła się w progu.

Wszystko w porządku? – zapytał niespokojnie, obrzucając ją badawczym spojrzeniem.

Tak – odrzekła krótko, idąc do wind. – Czy moje bagaże są jeszcze w pokoju?

Są. Przypuszczałem, że zechcesz się przebrać.

Słusznie. Daj mi klucz. To nie potrwa długo – dodała.

Shontelle...

Luis pojechał po autobus – przerwała mu, nie chcąc, by ją o cokolwiek pytał.

Luis? – powtórzył Alan ze zdumieniem.

Powiedział, że jeśli nie będzie go tu do siódmej, to nie jego wina. Gdzie są uczestnicy wycieczki?

Część płaci rachunki, a inni są w restauracji odrzekł Alan z roztargnieniem. – Ty też powinnaś coś zjeść. Czeka nas męczący dzień.

Shontelle nacisnęła guzik windy. Miała szczęście:

drzwi otworzyły się natychmiast.

Czy zamówiłeś jakiś prowiant na drogę? – zapytała, wchodząc do windy.

Tak, wszystko załatwione. Shontelle...

Zaraz tu będę – rzuciła i gdy drzwi zamknęły się przed nosem Alana, odetchnęła z ulgą. Powiedziała mu wszystko, co dotyczyło sytuacji grupy. Natomiast co do reszty... Być może Luis miał trochę racji, myśląc o niej źle, jeśli jego matka rzeczywiście kłamała, a Claudia Gallardo była z nią w zmowie. Shontelle nie potrafiła rozstrzygnąć, gdzie leży prawda. Z zamętu niepewności wyłaniały się ostro tylko dwa niepodważalne wnioski. Gdyby przed dwoma laty opowiedziała Luisowi o spotkaniu z jego matką, teraz nie miałaby wątpliwości co do stanu jego uczuć. Wina za to leżała całkowicie po jej stronie. Ale nawet wziąwszy pod uwagę, że Luis miał prawo myśleć o niej jak najgorzej, nie powinien był jej traktować tak, jak to uczynił. To było niewybaczalne.

Nie było więc sensu roztrząsać dłużej ich spotkania. Czas najwyższy zapomnieć o całej historii i pójść dalej. Shontelle była pewna, że nigdy nie pozbędzie się żalu do końca, ale musiała się pogodzić z tym, że Luis na dobre zniknął z jej życia. Nawet jeśli osobiście przyprowadzi autobus, to pozostanie tu przez kilka minut, a potem przekaże pojazd Alanowi i zniknie.

Winda zatrzymała się i Shontelle poszła do swojego pokoju. Dopiero przy pakowaniu bagaży przypomniała sobie, co Luis mówił o narażaniu życia, i skojarzyła to z faktem, że osobiście wybrał się po autobus. Czyżby to właśnie miał na myśli? Czy na ulicach naprawdę jest niebezpiecznie? Chyba Alan nie zdecydowałby się na wyjazd z miasta, gdyby ryzyko było aż tak wielkie? Wiedziała, że jej brat liczył się z kłopotami przy wyjeździe, był jednak pewien, że uda się je jakoś przezwyciężyć. A Luis nosił przecież nazwisko Martinez i na pewno był w stanie sobie poradzić.

Wystarczyłoby, żeby pstryknął palcami, i pół Boliwii rzuciłoby się spełniać jego życzenia. Dlaczego miałby narażać dla niej życie? To nie miało ani odrobiny sensu.

Przebrała się w zieloną koszulkę, również z emblematem Amigos Tours, szybko przeczesała włosy, splotła je w warkocz i poczuła się znacznie lepiej.

Sprawdziła, czy nic nie zostało w pokoju, i zniosła bagaże do holu.

Idę na śniadanie – wyjaśniła bratu i uciekła do restauracji.

Większość członków grupy skończyła już jeść i właśnie wychodziła. Robiło się późno. Shontelle podeszła do bufetu. Nie była głodna, ale rozsądek nakazywał jej uzupełnić zapasy energii.

Postawiła na tacy sok, położyła dwie bułeczki, kilka plastrów zimnego mięsa oraz sera i podeszła do pustego stolika. Nie miała ochoty na rozmowy. Na szczęście nikt się do niej nie przysiadł. Zjadła w spokoju i za dziesięć siódma dołączyła do Alana, który w holu uspokajał zdenerwowanych członków grupy i przygotowywał ich na długą podróż. Czekała ich dziesięciogodzinna jazda z La Paz do Santa Cruz, oczywiście pod warunkiem, że nie natrafią na żadne nieprzewidziane okoliczności. Stamtąd mieli złapać samolot do Buenos Aires, a potem wrócić do Australii.

Nastroje w grupie były nierówne. Ci, którzy cierpieli na chorobę wysokościową, nie dbali o czekające ich niewygody, byle tylko wydostać się z La Paz. Inni obawiali się, co może ich czekać po wyjściu z hotelu.

Australijczycy nie przywykli do widoku żołnierzy na ulicach. Oprócz parady weteranów widywali czołgi jedynie w muzeum wojskowości. Niektórzy zaczynali mamrotać pod nosem, że nigdy więcej nie ruszą się z domu. Dopiero teraz zrozumieli, dlaczego Australię nazywa się „krajem szczęściarzy".

Minuty mijały i wzrastało napięcie. Ludzie zaczynali nerwowo grzebać w bagażach, sprawdzając, czy mają wszystko, co niezbędne, pod ręką. Alan polecił wszystkim pozostać na miejscu, a sam stanął przed hotelem, wypatrując autobusu.

Z przylepionym do twarzy cierpliwym uśmiechem Shontelle starała się wyglądać jak uosobienie spokoju i pewności siebie. Wymagało to niemałej koncentracji. Czuła ucisk w żołądku. W miarę jak mijały minuty, coraz trudniej było jej odsuwać od siebie niepokój.

Jeśli autobus nie przyjedzie, czy to będzie oznaczać, że Luisa spotkało coś złego? Pomimo że ostatniej nocy zranił ją bardzo boleśnie, nie chciała, by coś mu się stało fizycznie. Z pewnością nie życzyła mu śmierci. To nie była przecież jej wina, że ryzykował życie, by przyprowadzić autobus, tylko jego świadomy wybór.

Przypomniała sobie, co Luis opowiadał jej kiedyś o swoim bracie Eduardzie. Podczas politycznych niepokojów w Argentynie żandarmeria zgarnęła go wieczorem z ulicy, prawdopodobnie podczas obławy urządzonej na młodych dysydentów, i rodzina nigdy więcej o nim nie usłyszała. Stał się jednym z zaginionych, których śmierci nigdzie nie odnotowano.

Shontelle na własne oczy widziała w Buenos Aires demonstrację kobiet nazywanych Majowymi Matkami, które protestowały przeciw zaginięciu ich dzieci.

Bez względu na to, ile lat już minęło, w każdy czwartek zjawiały się z transparentami i fotografiami przed budynkiem rządu, nikt jednak nie udzielał im żadnych informacji. Krążyły pogłoski, że wielu z tych zaginionych zabrano do helikopterów i zrzucono do morza.

Shontelle poczuła dreszcz. Czy coś podobnego mogło się zdarzyć również w Boliwii? Nie, na pewno nie. Ten kraj pozbawiony był dostępu do morza. Nawet gdyby Luis z jakiegoś powodu trafił do więzienia, Elvira Rosa Martinez byłaby w stanie go uwolnić.

Eduardo prawdopodobnie zginął dlatego, że nie został w porę rozpoznany.

Przeszyła ją kolejna okropna myśl. A jeśli Luis również nie będzie miał okazji wyjaśnić, kim jest?

Jeśli jakiś bałwan naciśnie na spust...

Do holu wpadł Alan.

Już jest!

Kolana Shontełle ugięły się z ulgi.

Zabierajcie rzeczy i wychodźcie na zewnątrz – nakazał Alan. – Pamiętajcie, co mówiłem: kobiety natychmiast wchodzą do autobusu, mężczyźni ładują bagaże do luków. Im szybciej ruszymy, tym lepiej.

Wszyscy się ożywili. Trzydzieści osób z torbami w rękach pobiegło do drzwi. Shontełle została na końcu, udając, że sprawdza, czy w holu nie zostały żadne bagaże. Przez szybę widziała autobus manewrujący w uliczce. Za kierownicą siedział Luis.

A więc nic mu się nie stało. Mógł teraz bezpiecznie wrócić do hotelu Plaża.

Autobus zatrzymał się i otworzono luki bagażowe.

Luis podniósł się z fotela. Teraz sobie pójdzie, pomyślała Shontełle, i nigdy go już nie zobaczę. Czuła się dziwnie rozdarta. Po ostatniej nocy było to absurdalne uczucie. To wszystko nie powinno już mieć dla niej żadnego znaczenia. A jednak coś ją ciągnęło na ulicę.

Niemal siłą wypchnęła z holu ostatnich maruderów.

Luis stał przy masce pojazdu. Zauważył ją natychmiast. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę, zaraz jednak oderwał od niej wzrok i zaczął coś mówić do Alana. Shontelle była tak wstrząśnięta, że nie mogła zebrać myśli. Co miało oznaczać to spojrzenie?

Wróciła do rzeczywistości. Jej obowiązkiem było dopilnować wsiadających kobiet. Alan miał nadzorować załadunek bagaży. Gdy wszystkie kobiety zniknęły w drzwiach autobusu, Shontelle podeszła do Alana i Luisa.

Dziękuję ci, że przyprowadziłeś, autobus – powiedziała szczerze.

Alan spojrzał na nią badawczo.

On mówi, że jedzie z nami.

Zaraz... – wyjąkała Shontelle. – Jak to?

Nie chce mi oddać kluczyków. Upiera się, że sam będzie prowadził – mruknął Alan.

Do Santa Cruz? – zapytała Shontelle oszołomiona.

Nawet do samego piekła i z powrotem, jeśli będzie trzeba – wyjaśnił Luis posępnie.

Ale dlaczego?

Przez jego usta przemknął grymas.

Bo ty będziesz w tym autobusie, Shontelle. A ja jeszcze z tobą nie skończyłem.

Powinna mu odpowiedzieć, że owszem, skończył.

A przynajmniej, że w każdym razie ona już z nim skończyła. Słowa jednak nie chciały jej przejść przez gardło. Patrzyła na niego w milczeniu, czując potęgę jego woli. To było szaleństwo. Nic dobrego nie mogło z tego wymknąć. Za bardzo poranili się nawzajem.

Jednak jego wzrok wyrażał teraz coś innego... nie była to już pogarda ani odrzucenie, i z pewnością nie była to również obojętność.

Luis... – zaczął ostrym tonem Alan.

To mój autobus – przerwał mu Luis bezceremonialnie. – Jeśli nie chcesz, żebym prowadził, to zabieraj swoich ludzi.

Trzasnęły pokrywy bagażników. Mężczyźni zaczynali już wchodzić do środka.

Rany boskie, człowieku, daj wreszcie spokój mojej siostrze! – wykrzyknął Alan ze wzburzeniem.

Luis nie oderwał wzroku od Shontelle. Na jego twarzy odbijała się absolutna determinacja. Dziewczyna wiedziała, że ma wybór: albo może zostać w La Paz, gdzie on również był, albo wraz z nim pojechać do Santa Cruz.

W żadnym razie jednak Luis nie miał zamiaru pozwolić jej uciec, dopóki sam nie uzna sytuacji za zakończoną.

Cokolwiek to dla niego oznaczało.

Z pewnością nie oznaczało seksu, pomyślała. Poza tym autobus był pełen ludzi. Lepiej załatwiać te „nie zakończone sprawy" w tłumie.

Alanie, lepiej pojechać z Luisem niż wcale.

Wszyscy już siedzą na miejscach – zauważyła. – Pójdę ich policzyć.

Nie umiesz prowadzić autobusu tak dobrze jak ja – upierał się Alan.

Widziałem, co się dzieje na ulicach. Będziesz miał pełne ręce roboty przy uspokajaniu swoich ludzi – odrzekł Luis zimno. – To nie jest piknik. Możesz usiąść za kierownicą, kiedy wyjedziemy z La Paz.

Po to, żebyś ty mógł do reszty zniszczyć Shontelle?

Słysząc te słowa, dziewczyna zastygła w pół kroku.

To nie w porządku, Luis – ciągnął Alan. – Ona jeszcze się nie pozbierała po tym, co. zaszło między wami dwa lata temu.

Ja też nie, przyjacielu – odrzekł Luis chłodno.

Ja też nie.

Shontelle zmarszczyła brwi. Czy rzeczywiście tak było?

Człowieku, co chcesz osiągnąć? Przecież i tak nigdy się z nią nie ożenisz. Mówiłem jej to od samego początku, ale nie chciała mnie słuchać.

Ty też, Alanie? – zapytał Luis lodowatym tonem. – W takim razie wina leży również po twojej stronie.

Co to ma właściwie znaczyć?

To znaczy, że podczas tej podróży nie wolno ci się wtrącać do moich spraw. Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co ja czuję ani co mogę zrobić.

Shontelle również nie miała pojęcia. Wsiadła w końcu do autobusu i z roztargnieniem sprawdziła listę obecności. Nikogo nie brakowało. Luis zajął miejsce za kierownicą, a Alan usiadł obok, na fotelu pilota. Włączył mikrofon, przedstawił grupie Luisa i opowiedział o najbliższych planach. Shontelle usiadła na wolnym fotelu za kierowcą.

Autobus ruszył. Shontelle nie słuchała słów brata.

Zastanawiała się, czego jeszcze Luis od niej chce.



Rozdział 8


Na ulicach La Paz panowała nienaturalna cisza.

Ruch był bardzo niewielki i prawie nie widziało się cywilów. Dziwne wrażenie poruszania się w strefie wojny stawało się coraz bardziej dojmujące. W autobusie zaległa cisza, nieliczne rozmowy toczyły się wyłącznie szeptem.

Shontelle zauważyła, że Luis unikał głównych ulic i krążył po bocznych zaułkach. Widocznie obawiał się, że mogą zostać zatrzymani. Za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiała się grupa żołnierzy, ostro przyśpieszał i wymijał ich, zanim zdążyli zareagować.

Alan prosił wszystkich, by siedzieli naturalnie, nie próbowali się chować za oparciami foteli ani nie robili niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Obecny konflikt polityczny nie był wymierzony przeciwko turystom. Shontelle miała nadzieję, że jej brat odpowiednio ocenił sytuację.

Jechali długą, pustą ulicą, gdy naraz zza rogu wyłonił się czołg i skierował się wprost na nich. Luis musiał ostro zahamować, by uniknąć zderzenia. Autobus zatrzymał się z piskiem opon i czołg również się zatrzymał, a potem powoli i złowieszczo lufa działa obróciła się w ich kierunku.

W grupie powstało poruszenie. Kobiety zaczęły krzyczeć, mężczyźni – przeklinać.

Bądźcie cicho i nie ruszajcie się! – zawołał Alan do mikrofonu.

Wszyscy ucichli, ale atmosfera w autobusie była nabrzmiała strachem. Lufa nie poruszała się. Shontelle naraz uświadomiła sobie, że wycelowana jest prosto w Luisa.

W jednej chwili zerwała się z fotela, zarzuciła mu ramiona na szyję i pochyliła głowę tak, by widać było tylko jej jasne włosy. Jej uroda nie była latynoska i wydawało się logiczne, że ten, kto siedzi za celownikiem czołgu, zastanowi się jeszcze raz, zanim do nich wystrzeli.

Shontelle... – zdziwił się Alan.

Alanie, Luis ma ciemne włosy. Wygląda jak Boliwijczyk. Pokaż się. Powiedz im, że jesteśmy turystami i mamy w grupie kilkoro chorych.

Racja! Luis, otwórz drzwi.

Alan pomachał ręką, by zwrócić na siebie uwagę załogi czołgu, i podniósł się z miejsca. Luis nacisnął guzik. Drzwi otworzyły się z sykiem.

Trzymaj się blisko autobusu, Alan – poradził Luis z napięciem. – Pokaż im, że nie jesteś groźny.

Następne minuty ciągnęły się w nieskończoność.

Alan zatrzymał się tuż przy drzwiach autobusu, pomachał ręką i zaczął coś szybko mówić po hiszpańsku. Z czołgu nie dochodziła żadna odpowiedź. Mimo to Alan mówił dalej, podkreślając, że są Australijczykami.

W końcu lufa powoli zaczęła się obracać i wróciła do pierwotnego położenia, a potem cały czołg drgnął i pojechał dalej w swoją stronę. Trudno opisać uczucie ulgi, jakie zapanowało wśród pasażerów. Alan wskoczył do autobusu. Grupa, wdzięczna za zażegnanie kryzysu, powitała go radosnymi okrzykami.

Shontelle dopiero teraz uprzytomniła sobie, że wciąż wisi na szyi Luisa, i odsunęła się od niego. On jednak pochwycił ją za rękę i szybko uścisnął. Ten uścisk poraził ją jak prąd elektryczny, trwał jednak tylko krótką chwilę, a potem Luis zamknął drzwi i znów skoncentrował się na jeździe.

Alan poklepał siostrę po ramieniu.

Masz refleks – powiedział, uśmiechając się szeroko.

Skinęła głową i wróciła na swój fotel. Alan wziął do ręki mikrofon i zaczął coś mówić, ale Shontelle nie słuchała go. Wpatrywała się w swoją dłoń, palcami drugiej gładząc miejsce, którego dotknął Luis.

Fatalne zauroczenie, pomyślała z goryczą.

Wiedziała jednak, że nie da się kupić tak łatwo.

Jeśli chciał od niej czegoś więcej, to musiał tym razem oprzeć wszystko na zupełnie innych zasadach. Przede wszystkim na szacunku. I obydwoje musieli być wobec siebie szczerzy. Tym razem nie mogło być mowy o urażonej dumie i przemilczeniach. Wiedziała jednak, że nie zostanie znów jego kochanką.

Po chwili zaśmiała się gorzko w duchu. „Nie dokończone sprawy" wcale nie musiały wiązać się z seksem. Bardziej prawdopodobne, że Luis chciał po prostu wszystko wyjaśnić, a potem znów ruszyć w swoją stronę, zadowolony z rozwiązania zagadki.

Ona zresztą również pragnęła usłyszeć prawdę.

Autobus zbliżał się do szczytu długiego wzniesienia, za którym znajdowało się lotnisko. Musieli je wyminąć, by wyjechać na drogę wylotową do Santa Cruz. Było jednak pewne, że teren wokół lotniska jest pilnie strzeżony. Alan właśnie tam przewidywał największe kłopoty.

Przy drodze pojawiły się grupy żołnierzy, którzy podejrzliwie spoglądali na autobus. Gdzieniegdzie stały również wojskowe dżipy, żaden jednak nie próbował za nimi jechać. Gdy wreszcie wyminęli niebezpieczny teren nie zatrzymani przez nikogo, zakrawało to na cud.

Członkowie grupy zaczęli się rozluźniać. Wyjechali na przedmieścia. Alan opowiedział o kilku niebezpiecznych sytuacjach, w jakich znajdował się w przeszłości, zabarwiając swe opowieści humorem. Wydawało się, że niebezpieczeństwo jest już za nimi. Wyjeżdżali na otwartą przestrzeń.

62 AUTOBCSZLAPAZ Nikt nie pamiętał o buncie chłopów.

W każdym razie Shontelle zupełnie o tym zapomniała. Wpatrywała się w siedzącego przed nią Luisa i zauważyła niebezpieczeństwo dopiero w chwili, gdy wykrzyknął:

Alan... tam, przed nami!

W poprzek drogi leżało coś, co wyglądało jak wielki garb. Dokoła niego kręcili się ludzie.

Wykopali rów – wyjaśnił Luis rzeczowo.

Shontelle znów poczuła ściskanie w żołądku. Przez garb można było przejechać, ale przez rów?!

Dodaj gazu, Luis – polecił szybko Alan. – Będziemy musieli to przeskoczyć.

Nie wiadomo, jak jest szeroki – mruknął Luis.

Jeśli nie chcesz zaryzykować utraty autobusu...

Przygotuj ludzi – przerwał mu Luis ponuro.

Trzymajcie się mocno i wsuńcie wszystkie bagaże głęboko pod fotele – zakomenderował Alan przez mikrofon. – Przyspieszamy, żeby przelecieć nad rowem. Szybciej, szybciej... pochowajcie te torby, bo jeszcze ktoś oberwie w głowę.

Przyspieszanie autobusu utrudniało zadanie, ale w końcu wszystkie torby zniknęły pod siedzeniami.

Garb, za którym ukryty był rów, zbliżał się coraz szybciej i z chwili na chwilę wydawał się coraz wię – kszy. To zaś mogło oznaczać tylko jedno: że rów jest bardzo szeroki. Shontelle zaczęła się modlić w duchu.

Ta zabawa mogła się zakończyć bardzo nieprzyjemnym wypadkiem.

Wszyscy na miejsca! – krzyczał Alan. – Trzymajcie się mocno, żebyście nie polecieli do przodu, gdy wylądujemy po drugiej stronie!

O ile wylądujemy, pomyślała Shontelle.

Jeśli ktoś ma kłopoty z kręgosłupem, niech spróbuje jakoś zamortyzować plecy.

W autobusie zapadła cisza, słychać było tylko głośne oddechy. Shontelle zastanawiała się, o czym w tej chwili myśli Luis. Dlaczego aż tak ryzykował? Jaka była jego stawka w tej grze?

Uniósł się z fotela, przywierając plecami do oparcia. Czy widział, co jest po drugiej stronie nasypu?

Ale i tak nie mogli się już zatrzymać. Czy żałował podjętego ryzyka? Jeśli rów okaże się za szeroki, on będzie pierwszą ofiarą. Luis i Alan... a potem ja, uświadomiła sobie Shontelle. Możliwe, że wszystko skończy się za chwilę i nigdy się nie dowie...

Nie zdążyła dokończyć myśli. Autobus uderzył w nasyp i uniósł się w powietrze. Shontelle gorączkowo wyjrzała przez okno. Rów... Och, Boże!

Był taki wielki... ale autobus przelatywał nad nim.

Zdała sobie sprawę, że nie wpadną do środka. Gdy zaczęli opadać, wydawało się, że tylne koła utkną w rowie. Przód autobusu wylądował na jezdni, skierowany w stronę otwartego pola. Lewe tylne koło zahaczyło o brzeg rowu, prawe jednak znalazło się na jezdni. Luis wykonał szaleńczy manewr i jakimś cudem udało mu się wyprowadzić pojazd na prostą. Przez chwilę jechali zygzakiem. Shontelle widziała mięśnie grające w napiętym karku pochylonego nad kierownicą Luisa i cieszyła się, że przy drodze nie ma żadnych drzew ani innych przeszkód. Bagaże przesuwały się po podłodze. Pasażerowie jęczeli coś cicho i mamrotali, ale nikt nie krzyczał. Shontelle czuła, że wszyscy siłą woli popychają autobus naprzód.

Nie miała pojęcia, jak długo to wszystko trwało, ale w końcu autobus zwolnił i stanął. Dopiero w tej chwili pojawił się szok i zapanowało niedowierzanie.

Wydawało się niemożliwe, by wyszli z tej przygody cało.

Alan, lewe tylne koło jest zablokowane – mruknął Luis.

Jej brat zeskoczył z fotela.

Idę zobaczyć.

Luis również się podniósł.

Idę z tobą.

Świetna jazda! – błysnął uśmiechem Alan.

Widocznie pisane mi było przeżyć – mruknął Luis sucho.

Shontelle, zajmij się grupą – polecił Alan.

Dziewczyna niepewnie wstała z fotela. Luis zatrzymał na niej badawcze spojrzenie. Nic nie powiedział, tylko krótko skinął głową i wyszedł na zewnątrz. Nie miała jednak czasu zastanawiać się, co miał na myśli.

Szybko podeszła do mikrofonu i zapytała:

Czy nikomu nic się nie stało?

Kilka osób miało siniaki, ale nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń.

Ilu jeszcze podobnych atrakcji możemy się spodziewać? – zapytał najbardziej kłopotliwy członek grupy.

Nie wiem – odrzekła Shontelle szczerze.

To czyste szaleństwo! Alan nie powinien był...

Zaraz, zaraz, Ron – przerwał mu ktoś inny. Alan przecież ostrzegał nas, że mogą być kłopoty. To ty najgłośniej krzyczałeś, żeby wyciągnął nas z La Paz, bo jak nie, to zaskarżysz jego firmę, gdy wrócimy do domu. Już zapomniałeś?

Tak! – zawtórował ktoś inny. – Lepiej się nie odzywaj, Ron. Sam się o to prosiłeś i jeszcze nas namówiłeś, żebyśmy cię poparli. Na razie obeszło się bez połamanych kości. Nikt się chyba nie skarży, co?

A poza tym będziemy mieli co opowiadać wnukom! – zawołała jedna z kobiet.

Szkoda, że nie nagrałem tego na wideo – mruknął ktoś inny z wisielczym humorem.

Kryzys został zażegnany, pomyślała Shontelle z ulgą.

Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to może zajmiemy się porządkowaniem bagaży, dopóki Alan i Luis naprawiają koło – zaproponowała.

Dadzą sobie radę? – zapytał ktoś.

Alan jest bardzo dobrym mechanikiem. Na pewno niedługo ruszymy – rzekła Shontelle uspokajająco.

Pasażerowie zajęli się szukaniem swoich toreb.

Pod podłogą autobusu słychać było stukanie. Shontelle ciekawa była, czy Luis i Alan rozmawiają ze sobą przy pracy. Miała nadzieję, że uda im się złagodzić nieco wzajemną wrogość. Walka z Luisem była już wystarczająco trudna; nie miała ochoty dodatkowo zmagać się z bratem.

Jedna z kobiet zaproponowała, by otworzyć termosy z kawą, w które zaopatrzyła ich obsługa hotelu, Shontelle jednak sprzeciwiła się temu. Byli jeszcze zbyt blisko agresywnych chłopów i nie mogli tracić czasu. Poza tym od La Paz dzieliła ich zaledwie godzina jazdy, a przed nimi było jeszcze dziewięć godzin podróży.

Nikt nie zaprotestował. W końcu walenie młotkiem ustało i obydwaj mężczyźni pojawili się w drzwiach. Shontelle z napięciem spojrzała na ich twarze. Alan najwyraźniej był w świetnym humorze.

Luis bardziej się kontrolował, ale i z niego biła dziwna energia.

Alan wyjął mikrofon z ręki siostry.

Są jakieś problemy? – zapytał cicho.

Potrząsnęła głową i usiadła na swoim miejscu.

Luis zamknął drzwi.

No dobra, ruszamy dalej – powiedział Alan.

Za dwie godziny zatrzymamy się na odpoczynek – ciągnął z uśmiechem. – Jeśli ktoś wcześniej będzie czegoś potrzebował, niech mi da znać. Teraz ja poprowadzę. Luis musi trochę rozluźnić mięśnie...

Shontelle zmarszczyła brwi. Czyżby Luis coś sobie nadwerężył? Nie było tego widać w jego ruchach.

Może nagrodzimy go owacją za to, że w tak fantastyczny sposób dowiózł nas tutaj w całości? zaproponował Alan.

Rozległy się entuzjastyczne brawa. Luis odwrócił się w stronę pasażerów i z lekkim uśmieszkiem na ustach zasalutował do odkrytej głowy. Alan odłożył mikrofon i usiadł za kierownicą. Po cichu zamienił kilka słów z przyjacielem, a potem zapalił silnik i autobus potoczył się gładko przed siebie.

Shontelle spodziewała się, że Luis usiądzie w fotelu pilota, on jednak cofnął się o krok i zajął miejsce obok niej. Skurczyła się odruchowo, rozsądek jednak zwyciężył. Byli przecież w autobusie pełnym ludzi, Alan siedział o metr przed nią – cóż takiego mógł jej zrobić Luis?

Czy coś cię boli? – zapytała bez ogródek, nie patrząc na niego.

Nie.

W takim razie dlaczego nie prowadzisz?

Bo chcę z tobą porozmawiać.



Czy Alan się na to zgodził? – zapytała przez ściśnięte gardło.

Tak.

Dwie godziny, myślała, patrząc na tył głowy swego brata. Czy słuchał ich rozmowy? Nie, wydawał się całkowicie pochłonięty obserwowaniem drogi. Poza tym przeszkadzałby mu szum silnika. Wyściełane oparcia z zagłówkami oddzielały ich od pozostałych pasażerów. Nie było to najgorsze miejsce na prywatną rozmowę.

Shontelle zmusiła się, by spojrzeć na twarz Luisa.

Jego oczy były nieprzeniknione.

Dlaczego? – zapytała.

Opowiedz mi o swoim spotkaniu z moją matką – odrzekł krótko.

Shontelle odwróciła głowę, nie mogąc znieść intensywności tego spojrzenia.

Po co grzebać w przeszłości? Jaki to ma teraz sens?

Jeśli o mnie chodzi, ta przeszłość jest nadal aktualna i zamierzam zrobić z nią porządek – wyjaśnił Luis bezlitośnie.

Dziewczyna potrząsnęła głową, nie chcąc wracać do bolesnych wspomnień.

Oszukałeś mnie kiedyś – rzekła z goryczą.

Nie. To nieprawda.

Shontelle przymknęła oczy. Jeśli Luis nie kłamał...

ta myśl była nie do zniesienia.

Zacznij mówić – nakazał. – Opowiedz mi wszystko ze szczegółami.

Musiała poznać prawdę, jakkolwiek bolesna mogła ona być. Wróciła myślami do tamtego okropnego dnia i zaczęła opowiadać.



Rozdział 9


Dwa lata nie zatarły w jej głowie obrazu spotkania z Elvira Rosą Martinez. Shontelle próbowała wymazać te wspomnienia z pamięci, ale gdy już uchyliła do nich drzwi, pojawiły się tak świeże, jakby to było wczoraj.

Mówiłaś, że zdarzyło się to na dzień przed twoim wyjazdem – podsunął jej Luis.

Tak. Ale właściwie zaczęło się wcześniej – odrzekła powoli, wracając myślą do kilku tygodni, które spędzili razem w mieszkaniu Luisa przy Barrio Recoleta. Była to najbardziej szykowna dzielnica Buenos Aires. Shontelle czuła się tam wspaniale. Tylko że Luis dokładał wszelkich starań, by trzymać ją z dala od domu rodzinnego, choć ten położony był bardzo blisko jego mieszkania.

Czy moja matka kontaktowała się z tobą wcześniej? – zapytał Luis ostro.

Nie. Ale nie chciałeś mnie z nią poznać. Nie przedstawiłeś mnie nikomu zę swoich przyjaciół i znajomych w Buenos Aires. Dlaczego? – zapytała, patrząc mu w oczy.

Nie odwrócił wzroku.

Nie chciałem tobą z nikim się dzielić.

A czy przychodziło ci do głowy, żeby to kiedyś zrobić?

Wzruszył ramionami.

Gdybyś została dłużej, to byłoby nieuniknione.

Wstydziłeś się mnie?

Dlaczego? – Zmarszczył brwi.

Może pod jakimś względem nie byłam wystarczająco dobra.

W jego oczach zaiskrzył się gniew.

Czy to są słowa mojej matki?

Luisie, gdybyś nie zatrzymywał mnie tylko dla siebie, jej słowa nie miałyby żadnej mocy.

Odwróciła głowę i wpatrzyła się w okno, przypominając sobie tamte długie dni, gdy Luis wychodził do biura firmy Martinezów, ona zaś zostawała sama, czekając na niego. Szczerze mówiąc, nie było jej trudno wypełnić czas. Tak wiele było do obejrzenia;

spacerowała po słynnym, fascynującym cmentarzu Recoleta, na którym spoczywała Eva Peron, odwiedzała place, podziwiała mimów, słuchała minikoncertów ulicznych grajków, zaglądała do galerii. Buenos Aires nie bez racji nazywano Paryżem Ameryki. Nawet architektura była tu fascynująca. Shontelle wcale się nie nudziła.

Była sama w obcym kraju, pośród obcej kultury, a mimo to nie czuła się cudzoziemką, aż do spotkania z matką Luisa i Claudią Gallardo.

Wiesz... jedną z najtrudniejszych do zniesienia rzeczy było jej współczucie – stwierdziła sucho.

Twoja matka współczuła mi, że byłam zaślepiona i nie zdawałam sobie sprawy, ile dla ciebie naprawdę znaczy nasz związek. Było jej niezmiernie przykro, że mnie oszukałeś w sprawie mojego miejsca w twoim życiu.

A jakie to było miejsce... według mojej matki?

Oczywiście, nie byłam wystarczająco dobra, byś mógł się ze mną ożenić – odrzekła Shontelle bezbarwnym tonem. – Kobiety takie jak ja nadają się akurat do tego, by wspaniali argentyńscy mężczyźni mogli przy nich zaspokajać swoje męskie pragnienia i dzięki temu zachowywać się stosownie wobec dobrze wychowanych dziewic, z którymi się żenią.

I uwierzyłaś, że jestem człowiekiem na tyle pozbawionym honoru, by wykorzystać kobietę – jakąkolwiek kobietę, a cóż dopiero siostrę przyjaciela do takiego celu? – zapytał Luis z goryczą.

Shontelle zatrzymała na nim potępiające spojrzenie.

Ostatniej nocy potraktowałeś mnie jak dziwkę.

Chyba temu nie zaprzeczysz?

Miałaś wybór – odparował, nie okazując żadnych wyrzutów sumienia. – Sama wybrałaś sobie tę rolę. Ja występowałem w niej dwa lata temu. Rolę osoby wykorzystywanej do osiągnięcia satysfakcji seksualnej.

Nigdy tak cię nie traktowałam! – zawołała. Powiedziałam tak tylko dlatego, że...

Dlatego, że słowa mojej matki miały dla ciebie większą wagę niż wszystko, co przeżyliśmy razem1?

zapytał ze wzburzeniem.

Nie tylko słowa, Luisie – odparowała. – Poznałam twoją narzeczoną, Claudię Gallardo.

Oczy Luisa zalśniły groźnie.

Ach... Czy to Claudia sama powiedziała ci, że jest moją narzeczoną?

Użyła słowa: zaręczona.

Ona czy moja matka?

Shontelle zmarszczyła czoło. Nie mogła sobie przypomnieć, czy Claudia powiedziała to wprost, jednak wynikało to z całego jej zachowania.

Przez cały lunch w kółko powtarzała: „Gdy już będę żoną Luisa... " i opowiadała mi o swoich planach na wspólną przyszłość z tobą. To twoja matka użyła słowa „zaręczona", jeszcze przed przyjściem Claudii.

Gdzie się odbył ten lunch?

W twoim domu rodzinnym, przy alei Alvear.

Luis mocno zacisnął usta.

Jak do tego doszło? – zapytał z napięciem.

Twoja matka przyszła przed południem do twojego mieszkania – wyjaśniła szybko Shontelle. Około wpół do dziesiątej. Przedstawiła się i zaprosiła mnie... – Poczuła, że coś ściska ją w gardle. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od pozbawionych współczucia oczu Luisa. – Żebym lepiej poznała ciebie i twoje życie – dokończyła beznamiętnie.

To wszystko było beznadziejne i bezsensowne. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z rozdrapywania ran z przeszłości. Lepiej było się skupić na obecnej chwili. Jechali przez żyzny andyjski płaskowyż. Okolica była niezbyt gęsto zaludniona, podobnie jak większość kraju. Shontelle wiedziała, że w pobliżu znajdują się parki narodowe, gdzie można spotkać rzadkie gatunki zwierząt. Dzień był piękny i słoneczny.

Podobnie jak tamten, gdy w jej życiu pojawiła się Elvira Rosa Martinez.

Alan mówił jej wcześniej, że Luis pochodzi z bardzo bogatej rodziny, ale w czasie, który spędzili razem, ten fakt zupełnie nie wydawał się jej istotny. Luis nie afiszował się ze swoim majątkiem. Łódź, którą wynajął na podróż Amazonką, bardziej przypominała dziewiętnastowieczny parowiec niż luksusowy statek wycieczkowy. Jego mieszkanie było bardzo wygodne, ale urządzone w prosty sposób. Dopiero gdy Shontelle otworzyła drzwi kobiecie, która przedstawiła się jako matka Luisa, zobaczyła, jak można epatować bogactwem.

Kobieta miała misternie uczesane czarne włosy, pięknie posrebrzone na skroniach, elegancki kostium w kolorze morwy, wyraźnie włoskiego pochodzenia, najprawdopodobniej od Cerrutiego, a do tego czarne buty i czarną torebkę z lamówką w kolorze kostiumu.

Po odwiedzinach w sklepach H. Sterna w Rio de Janeiro Shontelle bez trudu rozpoznała, że geometryczny naszyjnik i kolczyki nieznajomej damy są dziełem sławnego jubilera. Ośmiokątne rubiny w kolorze czerwonego wina osadzone były w białym i żółtym złocie. Ten komplet musiał kosztować fortunę. Równie wspaniałe były pierścionki na dłoniach kobiety.

Shontelle czuła się przy niej jak włóczęga. Miała na sobie wygodne sandały oraz luźną, zapinaną na guziki bawełnianą sukienkę, pomyślaną tak, by dobrze skrywała noszoną przy pasku torebkę na dokumenty. Ten krój jednak z pewnością nie przydawał urody jej figurze. Ale ponieważ nie miała ze sobą żadnego eleganckiego stroju, ten musiał wystarczyć.

Luis nigdy nie krytykował jej wyglądu. Dopiero później przyszło jej do głowy, że chyba najbardziej lubił ją zupełnie nagą.

Na widok samochodu z szoferem, o wyściełanych pluszem siedzeniach, odczuła kontrast jeszcze boleśniej. Przejechali zaledwie kilka przecznic, Shontelle jednak świetnie zdawała sobie sprawę, że w świecie Elviry Rosy Martinez nie chodzi się po ulicy w towarzystwie pospólstwa.

Samochód zatrzymał się tuż przed frontowymi drzwiami rezydencji, na półkolistym podjeździe zamkniętym bramą z kutego żelaza. Do wnętrza domu prowadził wielki, rzeźbiony portyk. Shontelle prawdopodobnie nie byłaby w stanie wytłumaczyć Luisowi, który wychował się wśród tego przepychu, jak bardzo przytłoczył ją pałac przy ulicy Alvear.

Wszystkie pokoje, przez które ją prowadzono, kapały od bogactwa. Wyposażenie i meble sprowadzone były z Hiszpanii, Włoch, Francji. Sala balowa wiernie odtwarzała przepych sali lustrzanej w Wersalu.

Niezliczone odbicia wciąż na nowo przypominały Shontelle, jak ubogo wygląda przy matce Luisa.

Naturalnie, Elvira Rosa Martinez była zbyt dobrze wychowana, by powiedzieć to wprost. Zresztą nie musiała. Pokazując jej portrety przodków i wyliczając osiągnięcia pokoleń Martinezów w Argentynie, w subtelny sposób dała Shontelle do zrozumienia, że na Luisie ciąży odpowiedzialność za przekazanie dziedzictwa, którego znaczenia żaden cudzoziemiec nigdy nie będzie w stanie pojąć.

Luis poruszył się niecierpliwie.

Więc powiedz mi w końcu, jak osądziłaś to moje... „prawdziwe" życie.

Wiesz to lepiej niż ja, Luisie – westchnęła Shontelle.

Wycieczka z przewodnikiem po tym mauzoleum musiała wywrzeć na tobie niezłe wrażenie mruknął ironicznie. – Wszyscy moi przodkowie oprawieni w ramy, skarby nagromadzone przez stulecia grabieży i wyzysku. Jestem pewien, że matka niczego ci nie oszczędziła.

Shontelle podniosła głowę, zaskoczona drwiną w jego głosie.

Nie cenisz tego, co do ciebie należy?

Teraz patrzył na nią z jawną kpiną.

To kosztowało zbyt wiele. Czy Claudia brała w tym udział?

Nie.

Shontelle wzięła głęboki oddech, przypominając sobie z kolei Claudię w olśniewającej jedwabnej sukience w kolorach jesieni, które podkreślały jej gładką, oliwkową skórę, lśniące czarne włosy i ciemne oczy. Delikatne złote łańcuszki i naszyjnik dopełniały całości. Na pierwszy rzut oka było widać, że Claudia należy do tej samej klasy społecznej, co Martinezowie.

Claudia pojawiła się około południa – wyjaśniła Shontelle, uprzedzając następne pytanie Luisa.

Czy zostałaś jej przedstawiona jako moja kochanka?

Fala krwi napłynęła do twarzy Shontelle. Potrząsnęła głową, usiłując stłumić kłopotliwy rumieniec.

Pani Martinez taktownie opowiedziała o twojej przyjaźni z Alanem i przedstawiła mnie po prostu jako siostrę Alana, która akurat przebywa w Buenos Aires.

Taktownie! – prychnął Luis. – Shontelle, to było przedstawienie na twój użytek, nie Claudii. Ona była wtajemniczona w ten spisek, który miał przegonić cię z mojego życia.

Czy to mogła być prawda? Nawet jeśli tak, to przecież Claudia miała ważne powody, by pozbyć się kobiety, która dzieliła łóżko z Luisem... jego potajemnej kochanki. Dopiero co wróciła z wycieczki po Europie i musiała ją rozwścieczyć wiadomość, że jej mężczyzna zabawia się z inną kobietą.

Ale uwagi, które Claudia wygłaszała podczas lunchu na temat swego przyszłego życia z Luisem, brzmiały bardzo naturalnie i w zupełności wystarczyły, by pozbawić Shontelle apetytu. Zrozumiała, że nie należy do tego świata, i powzięła decyzję, że opuści Buenos Aires pierwszym samolotem odlatującym do Australii.

Pamiętała stojący pośrodku stołu srebrny wazon.

Na porośniętym trawą pagórku rosło drzewo, u podnóża leżały trzy ubite jelenie, a pień drzewa u góry rozszerzał się w kielich wypełniony czerwonymi różami. Na stole znajdowało się jeszcze kilka podobnych, mniejszych wazonów, przedstawiających pojedyncze gałęzie. W nich również stały czerwone róże o upajającym zapachu. Od tamtej pory Shontelle nie znosiła róż.

Czy Claudia nosiła pierścionek zaręczynowy?

zapytał Luis.

Nie, ale opowiadała, jaki chciałaby dostać.

Owalny żółty diament otoczony dwoma rzędami białych diamencików.

Luis nieprzyjaźnie wymamrotał pod nosem coś w potocznym hiszpańskim, czego Shontelle nie zrozumiała.

Ale nawet po wysłuchaniu tego wszystkiego wróciłaś do mnie wieczorem – powiedział z napięciem.

Nie mogłam uwierzyć, byś był zdolny tak cynicznie mnie wykorzystywać. Myślałam, że może zmieniłeś zdanie co do małżeństwa z Claudią – wyjaśniła ze smutkiem.

Więc dlaczego mnie o to nie zapytałaś?

Shontelle westchnęła głęboko.

Twoja matka zadzwoniła wtedy do ciebie. Mówiła, że odezwie się o ósmej wieczorem, i zrobiła to, pamiętasz?

Tak.

Chciała zaprosić nas obydwoje do siebie na lunch w niedzielę.

Nie! – zawołał Luis ze wzburzeniem.

Luisie, słyszałam, jak się wykręcałeś. Byłeś zniecierpliwiony i zirytowany.

Namawiała mnie, żebym towarzyszył Claudii na powitalnym przyjęciu. To nie miało nic wspólnego z tobą, Shontelle. Nic! – zaśmiał się gorzko. A przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Byłem przekonany, że jeszcze nie udało jej się dopaść ciebie, że jesteś przed nią zabezpieczona. Mądre de Dios!

Shontelle znów poczuła zamęt w myślach. Czy Luis obawiał się własnej matki? Jaką władzę miała nad nim Elvira?

Moja matka zapowiedziała ci, że zadzwoni... że to będzie próba moich intencji? – drążył Luis bezlitośnie.

Sądziłam, że to taka umowa między kobietami, uprzejmość z jej strony, która miała mnie przekonać, na czym stoję.

Więc gdy usłyszałaś moją odmowę, uznałaś ją za dowód, iż uważam cię wyłącznie za kochankę, tak?

Tak – przyznała.

I tamtego wieczoru twoja miłość do mnie wygasła.

Shontelle przypomniała sobie tę ostatnią noc. Nie potrafiła zareagować czułością na dotyk Luisa i uwierzyć w jego miłość. Przez cały czas miała przed oczami obraz Claudii.

Czułam się... wykorzystywana – przyznała ze znużeniem.

Więc sprawiłaś, że to ja poczułem się wykorzystany.

Tak.

Dla ciebie była to kwestia: małżeństwo albo nic.

Nie miał prawa wyciągać takich wniosków. Shontelle dała mu swoją miłość za darmo, nie wymagając żadnych zobowiązań.

Nie dotarliśmy tak daleko, Luisie – przypomniała mu gniewnie.

To prawda. Dlatego właśnie nie rzuciłem cię w szpony matki, która miała wobec mnie własne plany.

Przecież musiałeś o nich wiedzieć – zdziwiła się.

Luis jedynie machnął ręką.

To było tylko gadanie. Celowe, bzdurne gadanie.

Gdybyś ze mną porozmawiała... ale nie, z góry uznałaś, że poślubię Claudię, a nasz związek spisany jest na straty.

Gdybyś ożenił się z Claudią, to ja byłabym spisana na straty – poprawiła go. – Dla mnie nie zostałoby wówczas nic.

Claudia Gallardo nigdy nie dostanie ode mnie żółtego diamentu! Nigdy! – zawołał Luis z pasją. Widzę teraz, że manipuluje ludźmi tak samo, jak moja matka. Nie pozwolę się złapać w ich sieci!

Shontelle milczała. Nigdy jeszcze nie widziała takiej siły emanującej z Luisa. Władza korumpuje, pomyślała przelotnie. Po raz pierwszy te słowa miały coś wspólnego z jej życiem osobistym. Brzmiały mrocznie i zniechęcająco. Luis oskarżał ją o brak wiary i zaufania do niego, ale czy można było zaufać komukolwiek w jego świecie, skoro własna matka knuła intrygi za jego plecami?

Odkrycie prawdy nie przyniosło jej żadnej satysfakcji, tylko smutek. Alan miał rację. Jej związek z Luisem od samego początku skazany był na niepowodzenie. To nieprawda, że miłość zawsze zwycięża, pomyślała. Czasami stawka jest zbyt wysoka.



Rozdział 10


W niedługim czasie Alan dojechał do Caracollo, gdzie mieli pierwszy przystanek. Fakt, że nic więcej nie zdarzyło się po drodze, wprawił całą grupę w dobry nastrój.

Możemy się zatrzymać na maksymalnie dwadzieścia minut – ostrzegł Alan. – Proszę nie odchodzić daleko. Po drugiej stronie drogi są toalety. Proszę z nich skorzystać i wracać do autobusu. Shontelle i ja przygotujemy kawę, ciasto i zimne napoje.

Pasażerowie z ulgą wyszli, by rozprostować nogi.

Shontelle również cieszyła się, że wreszcie może odejść od Luisa, i z ochotą zajęła się przygotowywaniem posiłku. Niestety, Luis poszedł za nią i również zaoferował swoją pomoc. Unikała jego spojrzenia, ale wiedziała, że on patrzy na nią, i nie potrafiła się poczuć swobodnie.

Może Luis w końcu pojął, że Shontelle nie ma ochoty na jego towarzystwo, bo wyciągnął zza paska telefon komórkowy i odszedł na bok.

Dobrze się czujesz? – zapytał Alan siostrę.

Tak – odrzekła krótko.

Shontelle, myliłem się co do Luisa. Myślałem, że wiem lepiej. Przepraszam.

Nie przejmuj się. Wszyscy się myliliśmy w wielu różnych sprawach.

Czy już sobie wszystko wyjaśniliście?

Tak.

I co?

I nic. To ślepy zaułek.

Alan z niezadowoleniem zmarszczył brwi, ale turyści z grupy zaczęli już wracać do autobusu, więc o nic więcej nie zapytał.

Następnym przystankiem była Cochabamba, położona w żyznej zielonej dolinie, wśród pól i niskich pagórków. Choć było to bardzo interesujące miasto, najważniejszy punkt handlowy Boliwii, ze wspaniałym Muzeum Archeologicznym, a ponadto z bardzo sprzyjającym klimatem, nie mieli czasu, by zatrzymać się tu na dłużej. Czekał ich długi odcinek drogi przez niziny do Santa Cruz. Mieli nadzieję przybyć tam wczesnym wieczorem. Alan zarezerwował hotel na noc. Samolot do Buenos Aires odlatywał następnego ranka. Gdyby wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami, mieli jeszcze szansę zdążyć na pierwotnie zarezerwowany lot do Australii. W Ameryce Południowej jednak niewiele rzeczy szło zgodnie z przewidywaniami. Realizacja programu zawsze opierała się na nadziei, nigdy na pewności.

Ulewy mogły unieruchomić ruch drogowy na wiele godzin. Loty odwoływano albo przesuwano bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin. Wcześniej, gdy byli w Brazylii, w Rio wybuchły uliczne strzelaniny i musieli okrążać niebezpieczne miejsca. A potem jeszcze rewolucja w La Paz. Ten kłopot był już za nimi, ale któż mógł przewidzieć, co się zdarzy za chwilę?

A jednak był to magiczny kontynent, usiany fantastycznymi miejscami: La Paz z niesamowitą Księżycową Doliną, pokrytą labiryntem drobnych kanionów i skalnych grzbietów wyrzeźbionych przez erozję; zabytki inkaskie w Cuzco i dziwna, niesamowita atmosfera porzuconego miasta w Machu Piechu; majestatyczne, pierwotne piękno wodospadów Iguazu, potężna, nieposkromiona delta Amazonki; piękne Rio z Głową Cukru i majestatyczną statuą Chrystusa Odkupiciela, i wreszcie Buenos Aires... gdzie mieszkała rodzina Martinezów.

Shontelle westchnęła, tłumiąc gorycz.

Pomimo ryzyka niewygód wycieczka po tym kontynencie była grą wartą świeczki i dostarczała niezapomnianych wrażeń. Szczególnie ta wycieczka, pomyślała Shontelle ironicznie, zaganiając turystów na miejsca. Wcześniej zaproponowała Alanowi, że na kolejnym etapie usiądzie za mikrofonem i opowie im o okolicy.

Będę ich zabawiać – nalegała, nie mając ochoty na towarzystwo Luisa.

Alan jednak zaskoczył ją.

Sam to zrobię – odpowiedział. – Luis zaproponował, że będzie prowadził aż do Cochabamby. Dojedziemy szybciej i bezpieczniej, jeśli będziemy się zmieniać za kierownicą.

A więc Luis dał sobie spokój.

To było nieuniknione, pomyślała Shontelle, siadając na swoim miejscu. Nikt obok niej nie usiadł.

W pierwszej chwili była z tego zadowolona, przyłapała się jednak na tym, że wpatruje się w tył głowy Luisa, żałując, że nie potrafi czytać w jego myślach.

Nie udało jej się pozbyć napięcia. Czuła, że powoli ogarnia ją depresja.

Bez serca, bez wiary, bez zaufania...

Słowa, które Luis rzucił jej w twarz rankiem, dźwięczały jej w myślach, przyprawiając o ból głowy. Bolało ją wszystko. Prawda wyglądała tak, że rzeczywiście zabrakło jej wiary w miłość Luisa. Pozwoliła, by jej poczucie niższości wzięło górę. Nie uwierzyła Luisowi, lecz jego matce, wolała zaufać nieznajomej kobiecie niż mężczyźnie, którego dobrzę/

poznała. Miał rację: gdzie tu było serce?

Połamane, pomyślała. Rozbite na kawałki, wykrwawiające się na śmierć. I nie było na to żadnego lekarstwa.

W końcu dojechali do Cochabamby i zatrzymali się na lunch. Luis znów gdzieś wyszedł z telefonem komórkowym w ręku. Pewnie załatwia jakieś interesy, pomyślała Shontelle. Ona i Alan zaprowadzili grupę do hotelu z samoobsługowym bufetem. Gdy już wszyscy najedli się i napili, wrócili do autobusu.

Następny odcinek drogi, do Villa Tunari, był bardzo malowniczy i Shontelle znów zaoferowała swoją pomoc przy mikrofonie, wiedząc, że tym razem Alan będzie prowadził.

Lepiej nic nie mówić, niech się zdrzemną po lunchu – odrzekł jednak brat. – Poopowiadamy im później, gdy zaczną się nudzić.

To oznaczało, że znów będzie musiała siedzieć obok Luisa. Zajęła swoje miejsce i wtuliła się w oparcie fotela. Spodziewała się obustronnego milczenia, toteż była zaskoczona, gdy Luis odezwał się do niej, ledwie Alan zdążył zapalić silnik.

Shontelle, czy przyjmiesz przeprosiny za moje zachowanie wczoraj w nocy?

Spojrzała na niego ostro, bardziej zdumiona intensywnością brzmiącą w tonie jego głosu niż samym pytaniem. W jego oczach nie było śladu drwiny ani pogardy. Były ciemne i nieprzeniknione. Twarz miał napiętą i bardzo poważną. Shontelle poczuła się nieswojo. Czyżby wszystkie jej postanowienia okazały się przedwczesne?

Luisie, obydwoje zachowaliśmy się w pożałowania godny sposób – odrzekła. – Ja też przepraszam za cierpienie, jakie ci zadałam.

Jego usta wykrzywił smutny grymas.

Nie sądzisz, że słowo „przepraszam" nie wystarczy?

Potrząsnęła głową.

Jest zbyt wiele innych rzeczy.

Tak – potwierdził.

Przynajmniej pod tym jednym względem się zgadzamy, pomyślała Shontelle.

Moja matka wydaje dzisiaj wieczorem wielkie przyjęcie – oznajmił Luis. – Zaproszone są wszystkie najważniejsze osobistości Argentyny. Rodzina Gallardów również tam będzie. W komplecie.

Shontelle zastanawiała się z żalem, dlaczego Luis nie może zachowywać swych spraw rodzinnych dla siebie.

Czułbym się zaszczycony – podjął – gdybyś zechciała mi towarzyszyć podczas tej gali.

W pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym on mewi. To było niemożliwe. Albo jej się to śniło, albo Luis zupełnie postradał rozum. Wyglądał jednak całkiem normalnie.

Dlaczego? – zapytała po prostu.

Na jego ustach pojawił się lekki uśmieszek.

Bo jest to chyba jedyne, co mogę zrobić, by ci wynagrodzić moje postępowanie wobec ciebie.

Jak możesz mi cokolwiek wynagrodzić? – zdumiała się.

Dwa lata temu za moją przyczyną poczułaś się upokorzona – odrzekł cicho. – Nie zrobiłem tego umyślnie, ale był to bardzo poważny błąd z mojej strony. Chciałbym ten błąd naprawić. Byłbym bardzo dumny, mogąc cię przedstawić jako moją partnerkę matce i całej Argentynie.

Shontelle poruszyła się niespokojnie.

Luisie, jest już na to za późno.

Nie. Nigdy nie jest za późno, by okazać komuś należny szacunek, by przywrócić dumę i poczucie godności. Jeśli pozwolisz, chciałbym to zrobić dzisiaj wieczorem.

To nie ma już żadnego znaczenia. Ci ludzie nie są częścią mojego życia i nigdy nie będą – odrzekła.

Rysy twarzy Luisa ściągnęły się.

Nie ma znaczenia, że cię okłamali? Że kłamali na mój temat, żebyś poczuła się jak śmieć? Shontelle, czy naprawdę potrafisz o tym zapomnieć i wybaczyć, czy też rana już na zawsze pozostanie w twoim sercu?

Luisie, to tylko przeszłość.

Nie – odparł z niezwykłym napięciem. – Przeszłość nigdy nie jest tylko przeszłością. Żyje w nas.

Zawsze. Potrzebuję... proszę cię, błagam... pozwól mi oddać ci sprawiedliwość.

Shontelle oderwała wzrok od jego twarzy, wzbraniając się przed poddaniem się jego woli. Żadna sprawiedliwość nie mogła jej zwrócić tego, co kiedyś straciła. Co najwyżej mogła wyrównać rachunki.

Mimo wszystko pociągała ją myśl, że mogłaby się pojawić na wielkim przyjęciu Elviry Rosy Martinez w roli partnerki Luisa na wieczór, tuż przed nosem jego matki i Claudii Gallardo. Owszem, sprawiłoby jej to pewną satysfakcję... odebrałaby im poczucie niesłusznego triumfu.

Oznaczałoby to jednak zarazem, że musiałaby spędzić jeszcze trochę czasu z Luisem, czasu wypełnionego bezpłodnymi rozważaniami nad tym, co mogłoby być, gdyby...

A poza tym, jak właściwie mieliby się dostać na to przyjęcie?

Luisie, chyba zapomniałeś, że znajdujemy się w samym środku Boliwii i będziemy mieli szczęście, jeśli uda nam się do wieczora dotrzeć do Santa Cruz.

Tam będzie na nas czekał samolot firmy.

Podniosła na niego zdumione spojrzenie.

Zdążyłeś już wszystko ustalić?

Tak. Robiłem to dla siebie, ale teraz mam nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć.

To te rozmowy przez telefon komórkowy, pomyślała Shontelle, i zastanowiło ją, kiedy Luis zaczął to wszystko planować. Czy dopiero przed Caracollo, czy też ten pomysł zaświtał mu już w drodze do Cochabamby?

Shontelle, jestem ci to winien – powiedział miękko. – Ty również jesteś mi to winna.

Zapatrzyła się w jego oczy.

A to niby dlaczego? – zapytała prowokacyjnym tonem.

Pozwoliłaś mojej matce i Claudii, żeby przedstawiły mnie w fałszywym świetle. Ponieważ im się to udało, będą stosować tę samą metodę za każdym razem, gdy posłuży to ich celom. Należy je przed tym powstrzymać, a najskuteczniejszym sposobem będzie użycie ciebie jako świadka w sytuacji, w której będzie to istotne, wobec ludzi, którzy się dla nich liczą.

Razem możemy zdemaskować ich grę.

Shontelle zadrżała. Nie sądziła że Luis potrafi być aż tak bezwzględny.

Chcesz zrobić to samo, co wczoraj wieczorem zrobiłeś ze mną? – zapytała ostro.

Nie. Wczoraj nie chodziło mi o sprawiedliwość, tylko o zemstę. Była to zemsta człowieka, którego miłość odarto z wszelkiej wartości. I nigdy nie przestanie mnie prześladować wspomnienie tego, co zrobiłem. Wstydzę się swego zachowania. Ale nie należy się wstydzić szukania sprawiedliwości. Raczej przeciwnie, należy się wstydzić, gdy się jej nie szuka.

W pewien sposób Luis miał rację. Nie należało pozwalać, by Elvirze Rosie Martinez i Claudii Gallardo uszedł na sucho ich postępek. Przecież popełniły przestępstwo... morderstwo z premedytacją. Zabiły czyjeś uczucia.

To nie tak wiele, przekonywała siebie Shontelle.

Tylko jedna noc. Po to, by zaspokoić dumę Luisa i własną. Ale jak miała tego dokonać?

Luisie, nie mam w co się ubrać na taką okazję.

Wszyscy będą na mnie patrzeć z góry, a ciebie uznają za wariata.

Dostarczę ci odpowiedni strój. Każę przynieść kilka sukienek do hotelu. Wraz z najlepszymi dodatkami. – Uśmiechnął się szeroko. – Wierz mi, tym razem nie będziesz się czuła jak Kopciuszek.

Bogactwo, pomyślała Shontelle, to jeden z czynników, których nigdy nie należy lekceważyć. Nieprzyzwoite bogactwo. Luis prawdopodobnie mógł dostać wszystko, wystarczyło, by pstryknął palcami. Albo zadzwonił. Chociaż niektórych rzeczy nie można kupić... na przykład miłości, zaufania i szczęścia.

Luisie, czy sądzisz, że warto to robić? – zapytała. – Nawet jeśli uda nam się dojechać do Santa Cruz na siódmą, to czeka nas jeszcze trzygodzinny lot Clo Buenos Aires. Dodaj do tego godzinę różnicy w czasie i godzinę na przebranie się. Wątpię, byśmy pojawili się na tym przyjęciu przed północą.

Warto – oświadczył Luis zdecydowanie. I uważam, że północ to akurat znakomita pora. Wszyscy już będą, a jeszcze nikt nie zdąży wyjść. Z takiej imprezy byłoby bardzo niegrzecznie wyjść przed trzecią. Będziemy mieli wielkie wejście.

Najwyraźniej wyobrażanie sobie tego wejścia sprawiało mu satysfakcję. Shontelle naraz poczuła, że jej też. Właściwie dlaczego nie?

Chcesz zmienić Kopciuszka w księżniczkę, gdy zegar wybije północ? – zażartowała.

Nigdy nie byłaś Kopciuszkiem – odparował Luis z gniewem. – Nie patrz tak na siebie. Jesteś...

Przerwał i mocno zacisnął usta, a potem potrząsnął głową. – Nie powinno się nienawidzić własnej matki, ale nie potrafię jej wybaczyć tego, co zrobiła.

Cierpienie w jego głosie poruszyło Shontelle bardziej niż słowa. Pomyślała o własnej matce, zawsze gotowej zaofiarować jej pomoc i pociechę, zawsze odpowiadającej na jej potrzeby bez narzucania czegokolwiek. Pomimo niewyobrażalnego bogactwa życie nie głaskało Luisa po głowie. Zrzuciło na niego bagaż odpowiedzialności, który odziedziczył po śmierci starszego brata.

Shontelle przypomniała sobie, co Luis jej kiedyś opowiadał. Nigdy otwarcie nie skrytykował matki za to, jak zorganizowała mu życie, by mógł zająć miejsce Eduarda, wyczuwała jednak, że rola, którą mu narzucono, była dla niego więzieniem. Kiedyś powiedział, że zazdrości Alanowi wolności wyboru własnej drogi w życiu.

Muszę zerwać łańcuchy, które więziły mnie od lat – mruknął i wziął ją za rękę, splatając palce z jej palcami. – Bądź dziś wieczorem moją towarzyszką, Shontelle. Dopilnuję, żebyś jutro zdążyła na samolot do Australii. Ale dzisiejszy wieczór niech będzie nasz... jeszcze jedno spotkanie... dla wyrównania rachunków.

Dobrze – zgodziła się, nie do końca zdając sobie sprawę, co mówi. Była boleśnie świadoma fizycznego przepływu energii między nimi. Choć właściwie ten przepływ nie był czysto fizyczny. Energia płynąca od Luisa wypełniała każdą komórkę jej ciała. Patrzyła na ich splecione dłonie, nie rozumiejąc niczego, wiedząc tylko, że pragnie na zawsze pozostać tak z nim połączona.

Wszystko inne naraz stało się nieistotne. Wiedziała, że jeśli tylko Luis tego zechce, ona pozostanie przy nim do końca życia.



Rozdział 11


Czerwona – powiedział Luis zdecydowanie.

Na pewno? – zawahała się Shontelle, przypatrując się koronkowej kreacji w bezpieczniejszym, czarnym kolorze.

W sypialni apartamentu Luisa leżało kilkanaście pięknych sukni od znanych projektantów wraz ze stosownymi dodatkami. Shontelle wciąż nie mogła się na nie napatrzeć. Na myśl o powtórnej wizycie w posiadłości Martinezow ogarniało ją nerwowe drżenie i bardzo jej zależało, by odpowiednio wyglądać.

Dzisiaj nie chodzi o to, żebyś wtopiła się w tłum – przypomniał jej Luis.

W takim razie czarna odpadała.

Ta złota jest bardzo elegancka – szepnęła Shontelle.

Włóż czerwoną – powtórzył Luis bez cienia wątpliwości.

Ale ona zupełnie odsłania plecy – jęknęła Shontelle.

Sukienka miała z tyłu dekolt aż do pasa. Podtrzymywał ją wąziutki, srebrny pasek biegnący wzdłuż kręgosłupa oraz dwa równie cienkie czerwone paseczki na ramionach.

Przecież masz bardzo piękne plecy.

To jeszcze nie znaczy, że muszę je wszystkim pokazywać – wymruczała Shontelle, nie odrywając wzroku od kreacji.

Twoje włosy prawie zupełnie je zasłonią – rzekł Luis zmysłowym tonem.

Miałam zamiar upiąć je do góry – wyjąkała.

Nie. Rozpuść je i włóż czerwoną sukienkę. Usłyszała głośne westchnienie. – Teraz cię zostawię,

żebyś mogła się przebrać. Łazienka jest wolna.

Luis poszedł do drugiej sypialni, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Shontelle zgarnęła sukienkę oraz kosmetyki i poszła do łazienki. Miała niewiele czasu.

Szybko wzięła prysznic i zaczęła się malować, zastanawiając się, jakie właściwie Luis ma wobec niej zamiary. Oprócz tego, że uścisnął jej dłoń w autobusie, nie dotknął jej ani razu. Nie powiedział też nic,

z czego wynikałoby, że wiąże z nią jakieś plany, czy to na dzisiejszy wieczór, czy na dalszą przyszłość.

Nie dokończone sprawy". Tak wyjaśniła Alanowi swój wyjazd z Luisem. Wysiedli na lotnisku w Santa Cruz, a cała grupa pojechała dalej, do hotelu.

Czy to twój własny wybór, Shontelle? – zapytał brat po prostu, a ona odpowiedziała:

Tak.

Alan wyjaśnił grupie, że odwdzięczają się Luisowi za przysługę, jaką im wyrządził, podrzucając go na lotnisko, by mógł zdążyć na samolot. Shontelle zaś dołącza do niego, by dopilnować wszystkich spraw związanych z odlotem z Buenos Aires.

Nikt z grupy nie zaprotestował. Rozmowy na lotnisku były bardzo rzeczowe. Czekał tam już pracownik Martinezów, który zaprowadził ich do samolotu.

Oddał Luisowi grubą teczkę, prawdopodobnie z jakimś dokumentami firmy, i zajął się bagażem Shontelle. Grupa pożegnała ich życzliwie, zadowolona, że podróż dobiega już końca. Alan również życzył im wszystkiego najlepszego.

Samolot wystartował bez opóźnienia. Gdy znaleźli się w powietrzu, obsługa podała kolację, a potem Luis nalegał, by Shontelle trochę odpoczęła. Sam usiadł w innej części samolotu, zapewne po to, by popracować nad papierami. Shontelle przespała większą część lotu. Była zmęczona po całodziennej podróży i po ostatniej, pełnej napięcia nocy. Luis obudził ją przed lądowaniem. Był świeżo ogolony.

Dopiero teraz zrozumiała, że zrobił to zapewne po to, by w domu zostawić jej wolną łazienkę. W drodze z lotniska do jego mieszkania z chwili na chwilę czuła, jak jej napięcie rośnie. Nie rozmawiali. Jechali limuzyną firmy, prowadzoną przez szofera. Srebrzysty mercedes z pluszowymi siedzeniami świadczył o klasie właściciela. Od chwili gdy Shontelle zgodziła się towarzyszyć Luisowi na przyjęciu, na każdym kroku zmuszona była podziwiać potęgę pieniądza.

Lekko podkreśliła oczy, rozświetliła twarz podkładem i pomalowała usta czerwoną szminką, którą dostarczono jej razem z sukienką. Przyszło jej do głowy, że zapewne będzie najbardziej ognistą kobietą na przyjęciu. Niczym płonący miecz obnaży dawne kłamstwa. Ognisty miecz sprawiedliwości...

Nałożyła szminkę i rozpuściła włosy. Rozsypały się jej po ramionach gęstwiną fal pozostałych po warkoczu. Luis zawsze lubił, gdy nosiła je rozpuszczone.

Nie miała już czasu, by je na nowo myć i suszyć.

Zresztą były jeszcze czyste i lśniące.

Owinęła się ręcznikiem, zebrała swoje rzeczy i wróciła do sypialni. Czerwona sukienka wyglądała olśniewająco. Miękka tkanina przetykana była srebrną nitką w orientalny wzór winorośli. Sukienka ściśle opinała ciało i dopiero poniżej kolan lekko się rozszerzała. Strój uzupełniał delikatny naszyjnik ze srebrnych łańcuszków, srebrne sandałki na wysokich obcasach i malutka srebrna torebka. Shontelle przebrała się i na widok swego odbicia w lustrze znieruchomiała, zdumiona transformacją, jaką mogły zapewnić pieniądze. Nawet we własnych oczach wyglądała wspaniale. To wrażenie bardzo podniosło ją na duchu.

Wsunęła do torebki szminkę, kilka chusteczek higienicznych i, na wszelki wypadek, trochę pieniędzy.

Zegar obok łóżka wskazywał za kwadrans dwunastą.

Luis słusznie przypuszczał, że dotrą na przyjęcie około północy. Wzięła głęboki oddech i poszła go poszukać.

Czekał na nią w salonie, z drinkiem w ręku, ubrany w czarny wieczorowy smoking z atłasowymi wyłogami i muszką, pod którą widniały misterne zakładki gorsu śnieżnobiałej koszuli. Wyglądał tak olśniewająco, że zaparło jej dech w piersiach. Ideał mężczyzny, pomyślała – wysoki, ciemny, przystojny.

Wieczorowy strój podkreślał emanującą z niego nieposkromioną męskość. Serce Shontelle zaczęło głośno dudnić. To był mężczyzna akurat dla niej i wiedziała, że jeśli pozwoli mu odejść, to przegapi życiową szansę. Ale co mogła zrobić, by tak się nie stało?

Jak miała tego dokonać?

Słońce, księżyc i gwiazdy...

Od cichego głosu Luisa przeszył ją dreszcz. W jego oczach błyszczało ciepło, jakiego już dawno nie widziała i niemal zapomniała o jego istnieniu. Ten blask przywodził do niej wspomnienia dni spędzonych razem w czułości i głębokiej, nie do opisania radości. W jej serce wstąpiła nowa nadzieja. Po chwili jednak Luis przymknął powieki i na jego ustach pojawił się ironiczny uśmieszek.

Przyćmisz wszystkie kobiety na przyjęciu. I tak powinno być. Choć byłbym dumny z ciebie, pokazując cię w dowolnym stroju. Myślę, że w to nie wierzysz, ale taka jest prawda.

Chcę, żebyś mógł być ze mnie dumny – odrzekła. Bardzo jej zależało, żeby dobrze wypaść w tym sprawdzianie.

Naraz Luis zmarszczył brwi.

Jeśli nie czujesz się dobrze w tej sukience... zaczął, czyniąc przepraszający gest. – Nie powinienem cię zmuszać do wkładania czegoś, co ci się nie podoba. '

Ależ skąd. Sukienka bardzo mi się podoba – zapewniła go szybko.

Luis zrobił zadowoloną minę.

To dobrze! Moim zdaniem, wyglądasz w niej doskonale. Wszyscy mężczyźni na przyjęciu będą mi zazdrościć.

Odstawił szklankę i z szerokim uśmiechem otworzył przed nią drzwi.

Chodź, Kopciuszku. Czas już wyruszyć na bal.

Zaśmiała się nerwowo i wyszła z salonu. Trudno było nazwać Elvire Rosę Martinez złą macochą, a Claudię Gallardo – brzydką siostrą, Shontelle miała jednak nadzieję, że obydwie przeżyją największy wstrząs w życiu, gdy zobaczą, kto tego wieczoru pojawi się u boku Księcia.

Przed domem czekał na nich srebrny mercedes.

Szofer posadził Shontelle na tylnym siedzeniu, Luis zaś obszedł samochód dokoła i wsiadł z drugiej strony. Zbliżał się ostatni akt spektaklu. Jeszcze pięć minut i wszyscy aktorzy będą już na scenie, pomyślała Shontelle. Zastanawiała się, dla ilu jeszcze osób wstrząsem będzie jej pojawienie się u boku Luisa Angela Martineza, dziedzica milionowej fortuny, który powinien adorować podobną sobie dziedziczkę. Naraz poraziła ją pewna myśl. W półmroku samochodu zwróciła się w stronę Luisa i zapytała:

A co z rodziną Gallardów? Czy to nie popsuje stosunków między wami?

Nie dbam o to, Shontelle. Co będzie, to będzie – odpowiedział spokojnie.

Lekkomyślność? Przypatrywała mu się przez chwilę, ale jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.

Siedział wygodnie, na pozór zupełnie rozluźniony, wyczuwała w nim jednak żelazną wolę i determinację, dzięki której był w stanie usunąć ze swojej drogi wszelkie przeszkody.

Nie musisz się o mnie martwić, Shontelle – dodał po chwili cicho. – Bez względu na konsekwencje tego, co zdarzy się dzisiaj, wolę, by uważano mnie za człowieka kierującego się własnym rozeznaniem niż za marionetkę poruszaną cudzymi rękami.

To dla mnie nowość... ta strona twojego charakteru... pozycja, jaką zajmujesz w życiu publicznym Argentyny. Nigdy przedtem nie widziałam cię w tej roli.

Wolałem, żebyś znała mnie jako osobę prywatną.

Luisie, tego chyba nie da się tak łatwo oddzielić.

Byłem w błędzie – zgodził się. – Ale dzięki to bie bardzo jasno zdałem sobie z tego sprawę. I jestem ci za to niezmiernie wdzięczny. Nie można żyć cudzym życiem, należy być wiernym sobie.

Naraz Shontelle zrozumiała, że ten wieczór nie miał być dla Luisa tylko wyrównaniem rachunków.

Stawką była jego osobista wolność. Chodziło o coś o wiele ważniejszego, niż sądziła wcześniej. Dla Luisa miał to być punkt zwrotny w życiu... i to ona do tego doprowadziła? Poczuła dreszcz. Nie, pomyślała gorączkowo, ja jestem tylko katalizatorem tej przemiany. Luis prawdopodobnie już od wielu lat nie był szczęśliwy. Nawet związek z nią traktował jak czas wykradziony z przygniatającego go życia, czas tylko dla siebie. I pewnie dlatego był tak sfrustrowany i przybity, gdy Shontelle zerwała ten związek.

Czy naprawdę ją kochał? A może po prostu była dla niego uosobieniem czegoś, czego potrzebowała buntem przeciwko strukturze, w której się urodził, wentylem dla uczuć, których normalnie nie mógł wyrazić, ucieczką od presji, od której, wydawało się, nie sposób było uciec?

Tak wiele miał twarzy, których nie znała. Jej miłość była instynktowna. Impulsywnie wyciągnęła rękę i uścisnęła jego ramię.

Luisie, jestem przy tobie. Cokolwiek chcesz osiągnąć, jestem po twojej stronie.

Zanim zdążyła cofnąć rękę, on mocno ją pochwycił i przytrzymał. Znów poczuła potężną falę energii rozchodzącej się po całym ciele.

Czy to obietnica, Shontelle? – zapytał. Jego oczy nawet w mroku błyszczały dziwnym, intensywnym blaskiem.

Tak – szepnęła.

W takim razie mam dzisiaj po swojej stronie słońce, księżyc i gwiazdy – roześmiał się szaleńczo, odchylając głowę do tyłu.

Shontelle wpatrzyła się w niego zdziwiona. Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Spojrzenie miał trzeźwe, ale na jego ustach błąkał się lekki uśmieszek, gdy powiedział:

Dziękuję ci. Chociaż nie będę cię zbyt mocno trzymał za słowo. Nie chciałbym, żebyś później tego żałowała. Jesteś wolna i masz prawo wybrać to, co dla ciebie najlepsze.

Wolna... Na to słowo serce jej się ścisnęło. Przepadły wszelkie głupie nadzieje, przeczące zdrowemu rozsądkowi. Luis wcale nie chciał przywiązywać jej do siebie. Byli partnerami, dopóki wiązał ich wspólny cel – poszukiwanie sprawiedliwości, ale na tym wszystko się kończyło. Nie mógł jej tego powiedzieć wyraźniej.

Samochód zwolnił, zawrócił i Shontelle zobaczyła za oknem wielkie, żelazne bramy wiodące do rezydencji Martinezów. Byli na miejscu!

Imponujący budynek w stylu klasycznym, z potężnymi kolumnami i misternymi płaskorzeźbami, był jasno oświetlony po obu stronach podjazdu. Z otwartych drzwi balkonowych na piętrze dobiegała muzyka. Wielkie przyjęcie było w pełni rozkwitu.

Mercedes zatrzymał się przy szerokich schodach wiodących do portyku, jakiego nie powstydziłaby się, żadna świątynia. Bo to jest świątynia, pomyślała Shontelle z gryzącą ironią, świątynia ku czci wszystkiego, co Elvira Rosa Martinez uznaje za godne czci.

Tego wieczoru miało się okazać, czy dziedzictwo jest dla niej droższe niż syn.

Luis puścił jej rękę, by mogła wysiąść, natychmiast jednak znów się pojawił obok samochodu, po jej stronie. Szofer przytrzymał jej drzwi. Wysiadła, ostrożnie zgarniając ręką fałdy sukienki. Czerwony... sygnał niebezpieczeństwa. Ale teraz już nie mogła się wycofać. Dała słowo.

Luis znów ujął jej dłoń i bezceremonialnie, władczo otoczył ją ramieniem.

Gotowa jesteś? – zapytał z dziwną satysfakcją.

Tak – odrzekła, zdecydowana stawić czoło wszystkim, którzy wcześniej brali udział w przygotowaniu tego spektaklu.

Ramię w ramię poszli do wejścia. Gdzieś w oddali zegar właśnie wybijał północ.



Rozdział 12


Señor Martinez!

Zdumienie na twarzy kamerdynera, który prowadził ich do holu, odbijało się w jego głosie.

Nie spodziewano się, że...

Starszy mężczyzna zamilkł i ze zmieszaniem spojrzał na Shontelle, której z pewnością nie spodziewano się tutaj jeszcze bardziej.

Miałem szczęście. Udało mi się wydostać z La Paz – wyjaśnił Luis.

Pańska matka będzie... – Służący znów zamilkł.

Shontelle mogła się tylko domyślać, jakiego słowa zamierzał użyć: zachwycona, rozradowana, zdumiona – najwyraźniej jednak stanęło mu ono w gardle.

Patrzył na nią z dziwną mieszaniną przerażenia i niedowierzania.

Pozwól, że ci przedstawię moją towarzyszkę, pannę Shontelle Wright. Shontelle, to jest...

Carlos – przerwała mu. – Już się kiedyś spotkaliśmy. – Uśmiechnęła się do kamerdynera, którego twarz przybrała nagle żółtawy odcień. – Podawał mi pan tu lunch, jakieś dwa lata temu, ale nie wiem, czy mnie pan pamięta.

Si, panno Wright – wymamrotał Carlos, przełykając ślinę. – Powiadomię o przybyciu państwa.

Luis jednak przytrzymał go zdecydowanie.

Lepiej udawajmy, że mnie nie spotkałeś. Chciałbym zrobić matce niespodziankę.

Ale, señor...

Carlos, radziłbym ci, żebyś jednak patrzył w inną stronę – polecił Luis nie znoszącym sprzeciwu tonem. – Czy wyrażam się jasno?

Si, señor.

Służący wycofał się. Luis poprowadził Shontelle po wielkich schodach wiodących na długą galerię nad salą balową. Ta właśnie galeria, pełna portretów w złotych ramach i bezcennych dzieł sztuki, tak bardzo oszołomiła ją podczas pierwszej wizyty.

Nikt więcej ze służby nie próbował ich zatrzymywać. Dokoła rozlegała się głośna muzyka. Orkiestra specjalizująca się w tangach grała tradycyjne aranżacje porteno na skrzypce i bandoneons, argentyńską odmianę akordeonu.

Pamiętasz, jak tańczyliśmy razem tango? – wymruczał Luis.

Shontelle zerknęła na niego szybko, rumieniąc się na wspomnienie tych tańców: w mieszkaniu Luisa ćwiczyli naładowane erotyzmem ruchy, drażniąc się nawzajem pozorami dyscypliny i samokontroli. Te zabawy zawsze kończyły się jednakowo:

w łóżku.

Ich oczy spotkały się i uświadomiła sobie, że Luis myśli o tym samym.

To były dobre czasy – wymruczała, zmieszana.

Poezja i ogień... to taniec duszy, prawda?

Skinęła głową, niepewna, czego Luis od niej oczekuje. Tango było emanacją mroku duszy, tańcem wyrażającym dramatyczne cierpienie, stworzonym przez mężczyzn pozbawionych kobiet, życiowych desperatów, którzy musieli tańczyć sami. Czy Luis czuł z nimi jakieś pokrewieństwo?

Zatańczysz ze mną dzisiaj? – zapytał.

Ostatnie tango? Shontelle poczuła, że kolana się pod nią uginają. Dla niej taniec łączył się z surowym, niepowstrzymanym pożądaniem. Czy był sens kusić los bez żadnej nadziei na przyszłość? Jednak nagły przypływ lekkomyślności przezwyciężył zdrowy rozsądek.

Skoro uważasz, że to będzie właściwe... – zawahała się.

Uważam, że poezja i ogień są w tym przypadku ogromnie właściwe.

Przez umysł Shontelle przemknęła myśl o „Piekle" Dantego. Czy demony w piekle również urządziły sobie tego wieczoru bal? Luis używał wszelkiej dostępnej amunicji, by zniszczyć ambicje matki. A ja jestem pochodnią, która ma odpalić tę bombę, pomyślała Shontelle, zastanawiając się, czy gdy będzie już po wszystkim, zostanie z niej coś jeszcze poza garstką popiołów.

Przechodząc pod marmurowym łukiem prowadzącym do galerii, przypomniała sobie, że Luis określił kiedyś ten dom jako mauzoleum. Pełno tu było skarbów po zmarłych, Shontelle jednak w tej chwili nade wszystko uświadamiała sobie obecność żywych osób.

Grupki gości oglądały co ciekawsze eksponaty albo po prostu rozmawiały, odpoczywając po tańcach.

Szybko zauważono nieoczekiwane pojawienie się Luisa z nieznaną kobietą u boku. Rozmowy ucichły.

Wszystkie oczy skupiły się na niej i po chwili dokoła rozległy się stłumione szepty. Kim ona jest? Co to ma oznaczać? – dopytywali się zapewne.

Od jednej z grup oderwał się mężczyzna i podbiegł do nich. Shontelle rozpoznała młodszego brata Luisa, Patricia. Patricio wyglądał na oszołomionego, jakby nie wierzył własnym oczom i musiał się upewnić, o co właściwie chodzi.

Dios! Niezłe wejście, Luis! – mruknął, rozmyślnie stając im na drodze.

Był niższy i szczuplejszy od brata, biła z niego jednak siła świadcząca o tym, że jeśli chce, potrafi być trudnym przeciwnikiem. Wąsy nadawały jego twarzy młodzieńczy, zaczepny wyraz, było to jednak złudne wrażenie. Shontelle wiedziała, że Patricio jest bystry i przenikliwy w interesach. Sprawnie oraz z niezwykłą intuicją zarządzał ziemskimi posiadłościami Martinezów. Od czasu do czasu prezentował się jako znakomity jeździec przed grupami turystów, którzy odwiedzali jego ranczo w pobliżu Buenos Aires. Alan jednak mówił, że była to jedyna rozrywka, na jaką Patricio sobie pozwalał.

Odsuń się, Patricio – powiedział Luis cicho.

Miałeś być w La Paz – zdziwił się brat.

Zejdź mi z drogi – powtórzył Luis. – I proszę, bądź tak miły i przywitaj się z Shontelle. Przecież ją znasz.

Shontelle? – zdumiał się znów Patricio i dopiero teraz zatrzymał na niej spojrzenie. – Nie poznałem cię. A poza tym... – znów spojrzał na Luisa – poza tym zupełnie tego nie rozumiem.

Nie musisz – mruknął Luis nieuprzejmie.

Przecież ty sam uznałeś, że członkowie rodziny Wrightów nie są mile widziani na naszym terenie – oburzył się Patricio.

To nie oni zawiedli moje zaufanie. Potraktowałem ich niesprawiedliwie i zamierzam to naprawić.

Luis, na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce. Chyba nie zamierzasz robić tego teraz – obruszył się Patricio.

Moim zdaniem teraz właśnie jest najlepszy czas i miejsce.

Czyś ty zwariował? Wszyscy Gallardowie są tutaj.

Nie możesz pchać Claudii przed nos innej kobiety!

Owszem, mogę.

Mściwość w głosie Luisa zdumiała Patricia. Zmarszczył brwi i przeniósł wzrok na Shontelle.

Shontelle, nie chciałbym cię urazić, ale to delikatna sytuacja. Moja matka zamierza właśnie ogłosić...

Nie zrobi tego – przerwał mu Luis. – Gdy dzwoniłem z La Paz, uprzedziłem ją, że musi poczekać. Ja sam wybiorę odpowiedni moment.

Patricio tylko potrząsnął głową..

Twoja nieobecność niczego by nie zmieniła.

Wyraziłeś milczącą zgodę, zanim wyjechałeś do La Paz. Gdy orkiestra przestanie grać...

A więc ona zamierza mnie zmusić... nawet i do tego. – Luis zazgrzytał zębami. Minę miał jak chmura gradowa. Odsunął Patricia i pociągnął Shontelle za sobą. Patricio pobiegł za nimi, nie przestając argumentować:

Luis, równie dobrze mógłbyś popełnić publicznie harakiri.

Ona nie zostawia mi innego wyboru.

Pozwól, że ja dotrzymam towarzystwa Shontelle. Przeczekasz to wszystko i...

Nie – powtórzył Luis, mocniej ściskając ramię dziewczyny. – Nie będę niczego więcej przeczekiwał ani godził się na nic tylko dlatego, że taka jest wola mojej matki.

O co tu chodzi, Luisie? – włączyła się Shontelle, zaskoczona gwałtownym obrotem rozmowy. – Mówiłeś, że to ma być wielka gala, ale jeśli chodzi o coś jeszcze...

Matka ma ogłosić jego zaręczyny z Claudią Gallardo – wyjaśnił Patricio zwięźle.

Jak to?! – zawołała dziewczyna z przerażeniem.

Nie! – oburzył się Luis. – Nic takiego się tu nie zdarzy. Nie pozwolę na to.

Shontelle zatrzymała się w miejscu. Dopiero teraz dotarła do niej waga tego, co Luis przed nią ukrywał.

Ale ty o tym wiedziałeś... Och, Boże! Przyprowadziłeś mnie tu, wiedząc, że... i wczoraj wieczorem...

Luis również się zatrzymał i płonącym wzrokiem wpatrzył się w jej twarz.

. Shontelle, ja niczego nie obiecywałem Claudii.

Ale pozwalałeś jej myśleć, że zostanie twoją żoną. – Patricio wzruszył ramionami.

Dzisiaj karty zostały przetasowane i nic już nie będzie takie samo, jak przedtem – odparował Luis.

Muszę odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Jeśli to wszystko ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, to sam zajmij miejsce Eduarda. Nadajesz się do tego o wiele lepiej niż ja.

Na twarzy Patricia odbijało się wzburzenie i zamęt.

Luis, ja wcale nie chcę zajmować tego miejsca.

To mnie też tam nie popychaj.

Luis... ale tak nie można... nie powiedziałeś mi, jak wygląda sytuacja – zawołała Shontelle. Czuła się bezwzględnie wykorzystywana.

A czy Claudia przejmowała się twoimi uczuciami? Czy moja matka zostawiła nas w spokoju? – wybuchnął Luis z taką złością, że Shontelle i Patricio zaniemówili. – Obiecałaś, że będziesz stać po mojej stronie – ciągnął z pasją. – Czy już na nikogo nie mogę liczyć?

Opór Shontelle słabł z chwili na chwilę. Czuła się współwinna oszustwa, które prześladowało życie Luisa; została w nie wplątana wbrew własnej woli.

Jednak dwa złe uczynki nie redukowały się wzajemnie. Luis zaś pozwolił jej wierzyć, że między nim a Claudią nie istniała żadna istotna więź.

Znów powtarzasz ten sam błąd, Luisie. Ukrywasz przede mną prawdę – stwierdziła.

To w zasadzie niczego nie zmienia – odparował.

Czyżby? Jednak te zaręczyny zmieniały wiele.

Shontelle wyobraziła sobie, jak Luis adoruje Claudię, całuje ją...

Czy kochałeś się z nią? – zapytała, porażona wspomnieniem, co Luis robił z nią ostatniej nocy, nie okazując nawet odrobiny uczucia.

Crista! – wybuchnął Patricio. – Ona nie ma prawa...

Silencio! To ty nie masz prawa! – uciszył go Luis, nie odrywając wzroku od twarzy Shontelle.

Nigdy nie miałem na to najmniejszej ochoty.

Między mną a Claudią Gallardo absolutnie nic nie zaszło.

W takim razie skąd się wzięły te zaręczyny?

Było mi wszystko jedno, z kim się ożenię. Claudia się uparła. Moja matka się uparła. To ty wydałaś mnie na ich łaskę i niełaskę.

A więc to miała być jej wina? Czy chodziło o sprawiedliwość, czy o zemstę? Ostatnie tango...

Luis, orkiestra przestała już grać – rzekł Patricio ostrzegawczym tonem.

Shontelle... czy zostałem sam? – dopytywał się Luis gorączkowo, zaglądając jej głęboko w oczy. Siła przyciągania jego wzroku była jeszcze większa niż zazwyczaj. Shontelle poczuła, że kręci jej się w głowie. Przestała się starać, by cokolwiek zrozumieć.

Jeśli jej wsparcie miało tak wielkie znaczenie dla Luisa, jeśli z jej pomocą miał odzyskać wolność, to właściwie dlaczego nie? W każdym razie była to dla niej szansa pozbycia się poczucia winy.

Nie – szepnęła. – Jestem z tobą.

Luis głośno wypuścił oddech i natychmiast pociągnął ją za sobą. Shontelle wiedziała, że inni goście idą za nimi, przyciągnięci atmosferą skandalu. Ognisty miecz, pomyślała. Było jej już wszystko jedno.

Gdy dotarli do rogu galerii, do miejsca, w którym pomieszczenie otwierało się na salę balową, Patricio dogonił ich i stanął po drugiej strome Shontelle.

Idąc tak we trójkę, skupiali na sobie uwagę wszystkich. Zaciekawione szmery stawały się coraz głośniejsze.

Lepiej stąd znikaj, Patricio – ostrzegł Luis.

Nie.

To moja walka.

Luis, nie mam pojęcia, co się za tym kryje, ale skoro zwalniasz miejsce Eduarda, to ja też nie zamierzam dać się tam wepchnąć. Jestem po twojej stronie.

Patricio, to bardzo osobista sprawa.

Lepiej będzie, gdy zjednoczymy siły.

Trochę na to za późno, zważywszy, co mówiłeś przed chwilą.

Nie jest za późno. Najważniejsza chwila wciąż jeszcze przed nami – przyznał Patricio.

Shontelle szła między upartym Patriciem a szaleńczo lekkomyślnym Luisem z wrażeniem, że za chwilę nastąpi koniec świata. Ścierały się ze sobą dwie potęgi, ona zaś, ubrana jak księżniczka, miała być tylko pionkiem w tej grze. Nie, nie pionkiem, pomyślała po chwili. Raczej symbolem, bronią, ognistym mieczem prawdy i sprawiedliwości.

Uśmiechnęła się na tę myśl i przypomniała sobie słowa piosenki: Nie płacz po mnie, Argentyno. Weszli do sali balowej. Ze wszystkich stron otaczała Shontelle arystokracja, eleganccy mężczyźni i kobiety obwieszone biżuterią. Wszyscy przyglądali się jej badawczo. Uniosła głowę wyżej. Była Kopciuszkiemna balu, Kopciuszkiem w towarzystwie księcia Martineza.

Z drugiej strony sali rozległ się głos wzmocniony przez mikrofon. Shontelle natychmiast rozpoznała ten głos. Należał do najbogatszej i najbardziej wpływowej kobiety w Argentynie.

Przyjaciele... dziękuję wam wszystkim za przybycie. Z wielką przyjemnością widzę was tutaj i cieszę się, że zechcieliście wraz ze mną uczcić pewne wyjątkowe wydarzenie. Niestety mój syn, Luis, nie mógł się wydostać z La Paz z powodu...

Nie, Mądre... Luis przyjechał! – zawołał Patricio.

Tłum ludzi rozstąpił się przed nimi jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Przez całą długość sali otworzyło się przejście wiodące prosto do podwyższenia, na którym Elvira Rosa Martinez stała niczym potężny faraon władający połową świata.

Wyglądała wspaniale w błyszczącej błękitnej sukni z wielkim złotym kołnierzem. W jej uszach i na szyi błyszczała złota biżuteria. Na dłoni trzymającej mikrofon iskrzyły się pierścienie. Jednak gdy spojrzała przed siebie i uświadomiła sobie, co widzi, uśmiech na jej twarzy gwałtownie zgasł.

Luis nie był sam.

Obok niego szedł brat.

A także kobieta, którą otaczał ramieniem we władczy, nie pozostawiający cienia wątpliwości co do jego intencji, sposób.

Shontelle nie miała pojęcia, czy Elvira ją rozpoznała, ale sytuacja była jasna dla wszystkich patrzących. To była arogancka manifestacja niezależności, zburzenie wszelkich oczekiwań. Luis rzucił rękawicę wszystkim wybitnym osobistościom w kraju. Nie było już odwrotu.



Rozdział 13


Zapadła cisza. Shontelle miała wrażenie, że czas w rezydencji Martinezów się zatrzymał. Olbrzymie lustra w złoconych ramach odbijały zastygłą w ruchu salę balową. Pod wielkimi, roziskrzonymi kandelabrami tylko oni troje poruszali się, idąc noga w nogę, z godnością, bez pośpiechu.

Ich kroki na parkiecie odbijały się dziwnym, samotnym echem od ścian. Luis i Patricio wkraczali w nieznaną przyszłość, ryzykując całe swoje życie. Czy ta gra była dla nich warta świeczki? Shontelle nie miała pojęcia, jak się czuje człowiek obciążony takim dziedzictwem. Nie potrafiła zważyć przewag i obciążeń wielkiego bogactwa.

Elvira patrzyła na nich dziwnym, szklistym wzrokiem. Miała przed sobą obraz jawnego buntu. Czy zrobi cokolwiek, by powstrzymać tę rebelię? A może czuła, że wszelkie wysiłki nie zdadzą się na nic?

Shontelle zadrżała, gdy wzrok Elviry zatrzymał się na niej i pojawił się w nim nagły błysk rozpoznania.

Tak, pomyślała z gniewem. Patrz na mnie. Patrz na swoją byłą ofiarę i poczuj, jak koło fortuny się obraca.

Tak jest słusznie i sprawiedliwie.

Matka Luisa lekko obróciła głowę w stronę grupy stojącej po prawej stronie podestu. Była tam Claudia Gallardo, zapewne w otoczeniu rodziny. Ubrana w białą sukienkę, również patrzyła na zbliżającą się trójkę z niedowierzaniem, jeszcze nie przyjmując do wiadomości tego, co za chwilę musiało się stać.

W końcu señora Martinez uświadomiła sobie napięcie panujące w sali i podjęła próbę, by je rozładować.

Cóż za miła niespodzianka! – zawołała do mikrofonu. – Wygląda na to, że nawet rewolucja w Boliwii nie powstrzymała Luisa przed przyłączeniem się do nas. Proszę mi wybaczyć to krótkie opóźnienie, ale muszę najpierw powitać syna w domu.

Na jej gest orkiestra znów zaczęła grać. Elvira odłożyła mikrofon i królewskim krokiem zeszła z podestu, omijając rodzinę Gallardów. Było jasne, że chce zamienić kilka słów z Luisem, zanim pozwoli mu popełnić – w jej mniemaniu – okropne głupstwo.

Luis jednak nie poszedł za nią. Bez wahania zbliżył się do Gallardów. Patricio nie potrzebował żadnego sygnału, by pojąć, dokąd zmierza brat. Marsz prosto na linię wroga, pomyślała Shontelle, widząc poruszenie w rodzinie Claudii. Czy wiedzieli, jaką ceną miało być okupione małżeństwo dziewczyny? Mężczyźni z rodziny Gallardów byli znacznie starsi od Luisa.

Czy uważali go za marionetkę, wartą jedynie swoich pieniędzy?

Zatrzymała wzrok na ciemnych, pełnych oszołomienia oczach Claudii. I jak się teraz czujesz, pomyślała, na widok tego, co kiedyś, we własnym przekonaniu, zniszczyłaś? Na widok kobiety, którą okłamałaś? Jak się czujesz, widząc, że twoje wizje przyszłości obracają się w proch i pył?

Nie musiała długo czekać na odpowiedź. Claudia rozpoznała Shontelle i uświadomiła sobie, co oznacza jej pojawienie się u boku Luisa. W tym momencie na jej twarzy odmalowała się wściekłość. Nie była to.

rozpacz złamanego serca, lecz czysta furia połączona z pogardą. Claudia Gallardo nie zamierzała pokornie pochylić głowy i przyznać się do porażki.

Widzę, że znów zszedłeś się z tym swoim cudzoziemskim śmieciem – zaatakowała pierwsza, gdy cała trójka zatrzymała się przed nią.

Trudno było zignorować taką obelgę, Shontelle jednak pohamowała gniew i dołożyła wszystkich sił, by nadać twarzy wyraz spokojnej, godnej pewności siebie. W końcu to była wojna.

Claudio, sama będziesz musiała wyjaśnić swojej rodzinie, dlaczego robię to, co robię – rzekł Luis lodowatym tonem. – I radziłbym ci, byś postarała się pohamować trochę swój złośliwy język. Obelgi w niczym ci nie pomogą.

Ty mi to wyjaśnij! – zażądał starszy mężczyzna stojący u boku Claudii. – Upokorzyłeś publicznie naszą rodzinę. Takich rzeczy się nie wybacza, Luis.

Estebanie, twoja córka i moja matka uknuły wspólnie intrygę, by zniszczyć to, co miałem najcenniejszego w życiu. Nie mów mi o przebaczeniu. Najpierw muszę wymierzyć sprawiedliwość.

Jaką sprawiedliwość? – prychnął starszy mężczyzna. – Patricio, ty mi powiedz, czy tak się zachowuje człowiek honoru?

Nie możesz mnie oddzielić od brata – rzekł Patricio ostrzegawczo. – Dzisiaj dowiemy się prawdy, a w prawdzie nie ma nic niehonorowego.

Zawarliśmy ugodę! – protestował z oburzeniem Esteban.

Opartą na oszustwie – odparował Luis.

Potrafisz tego dowieść?

Zapytaj swoją córkę – rzekł Luis twardo i dodał z nutą podejrzliwości: – O ile do tej pory nie wiedziałeś o kłamstwach, którymi się posługiwała, by związać mnie z waszą rodziną.

Patriarcha rodu Gallardów wybuchnął gniewem.

O czym ty mówisz?

Posprzątaj we własnym domu, Estebanie... tak, jak ja teraz sprzątam w swoim.

Luis lekko skłonił głowę na dowód szacunku dla starszego mężczyzny, po czym poprowadził brata i Shontelle na drugą stronę podestu, gdzie czekała jego matka.

Cudzoziemski śmieć! – zawołała za nimi Claudia.

Trzymaj język za zębami, dziewczyno, i weź się w garść – nakazał jej ojciec surowo. – Nie będziesz mi przynosić wstydu w towarzystwie.

Luis udowodnił wszystkim, że należy go traktować poważnie, pomyślała Shontelle z dumą i gorzko pożałowała, że przed dwoma laty nie dała mu szansy, by mógł tego dowieść. Teraz już wiedziała bez cienia wątpliwości, że wówczas zrobiłby to, stawiłby czoło matce i walczył o to, co było dla niego ważne.

Łzy napłynęły jej do oczu. Czuła się winna wszystkiemu, co zaszło. Jednak patrząc na matkę Luisa, wiedziała, że w starciu z tą kobietą nie miałaby żadnych szans. Tu potrzebny był godny przeciwnik, ktoś taki jak Luis.

Elvira Rosa Martinez stała w najbliższej grupie gości i rozmawiała o czymś swobodnie. Shontelle wyobrażała sobie tę rozmowę: „To jest siostra pewnego bardzo przedsiębiorczego właściciela biura podróży w Australii, przyjaciela Luisa z dawnych lat. Widocznie spotkali się w La Paz i udało im się razem stamtąd wydostać. Bóg jeden wie, jak... "

Po chwili jednak matka Luisa wycofała się z grupy i w jej oczach pojawił się wojowniczy blask. Królowa nie lubiła, gdy sabotowano lub lekceważono jej edykty. Shontelle wzięła się w garść, wiedząc, że Elvira z pewnością uzna ją za najsłabszy element grupy i właśnie od niej rozpocznie atak. Było bardzo ważne, by nie okazywać słabości. Luis liczył na to, że Shontelle odpowiednio odegra swoją rolę. Jeśli ta sala była pomieszczeniem sądu, to ławnicy stali wszędzie dokoła, osądzając jej występ. Musiała udowodnić, że jest kimś, o kogo warto walczyć.

Czy nie mogłeś porozmawiać najpierw ze mną, Luis? – wybuchnęła matka.

Dwa lata temu ty nie rozmawiałaś ze mną w ogóle – odparował.

To było tylko dla twojego dobra. Gdybyś miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, zrozumiałbyś to.

I dla mojego dobra chciałaś mnie ożenić z tą zimną, fałszywą suką! Odsuń się, mamo.

Nie. Nie pozwolę, żebyś zmarnował wszystko, co wypracowałam.

Twoje potrzeby nie są moimi potrzebami. Zaakceptuj mnie takiego, jakim jestem, albo odrzuć mnie zupełnie. Kto ci wtedy zostanie, mamo?

Elvira utkwiła władcze spojrzenie w swym młodszym synu.

Patricio...

Nie – odrzekł brat natychmiast i dodał stanowczo: – Nie wezmę na siebie ciężaru, którym chciałaś obarczyć Luisa. Czuję się dobrze tu, gdzie jestem.

Teraz z kolei Elvira zatrzymała pogardliwe spojrzenie na Shontelle.

Ta kobieta... czy ona jest warta naszego upadku?

Upadku skąd? – zapytał Luis ironicznie. – Z tego więzienia, w które zmieniłaś moje życie po śmierci Eduarda?

Jak śmiesz... – rozpłomieniła się matka, Luis jednak nie pozwolił jej dokończyć.

Jak śmiem upominać się o moje prawo do własnego życia?

Pani Martinez arogancko uniosła głowę do góry.

Przecież ona nawet nie pochodzi z Argentyny!

Mamo, to jest kobieta, którą kocham.

Serce Shontelle zamarło. Czyżby się przesłyszała?

Może uda ci się przypomnieć sobie, co to za uczucie – mówił Luis z narastającą pasją. – Co to za wspaniała, nieporównana z niczym innym radość.

Zajrzyj do tej trumienki, którą nazywasz swoim sercem, i wygrzeb z niej uczucia, jakie żywiłaś do mojego ojca. I do Eduarda.

Elvira Martinez pobladła.

Przestań!

Tylko na krótką chwilę. Zrób to! Ja też jestem twoim synem. I Patricio.

Wlaśnie dlatego tak postąpiłam. Żeby cię chronić.

Obydwaj jesteśmy dorosłymi mężczyznami. Nie chcemy ani nie potrzebujemy twojej ochrony.

Eduardo nie zginąłby...

Eduarda już nie ma. A ja zamierzam żyć własnym życiem... z tobą lub bez ciebie. Wybór jest twój, mamo.

Luis, nie możesz...

Sama zobacz! Shontelle?

Na dźwięk swego imienia Shontelle drgnęła i spojrzała na Luisa, niepewna, co ma teraz zrobić.

Twoja kojej – oznajmił z płonącymi oczami.

Czy chciał, żeby powiedziała coś jego matce? Naraz uświadomiła sobie, że to nie ma żadnego znaczenia.

Luis zerknął teraz na brata.

Patricio... Scena jest moja.

Będziemy tu stać i patrzeć – odrzekł Patricio.

Prawda, mamo?

Shontelle nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Luis zagarnął ją ramieniem i pociągnął na podest.

Co ty chcesz zrobić? – szepnęła niespokojnie.

Nie było już o co walczyć. Plan Elviry został zniweczony. Nie mogła już ogłosić zaręczyn. Czy Luis chciał wygłosić jakąś przemowę do zebranych, by zatuszować niezręczność sytuacji?

Pochylił głowę w jej stronę i odrzekł cicho:

Shontelle, jesteś wolna i możesz zrobić, co zechcesz. Czy uczyniłem już dość?

Te słowa nie miały dla niej żadnego sensu.

Zrobiłeś, co było w twojej mocy – zapewniła go.

Nie. Wczoraj wieczorem potraktowałem cię jak śmieć. Wiem, że nigdy mi tego nie zapomnisz. Ale teraz chcę ci dać szansę, byś mogła zrobić to samo ze mną. Możesz mnie odrzucić na oczach wszystkich tu obecnych i nie będę cię za to winił. To twoje prawo.

Coraz bardziej ją przerażał.

Luisie... – wymamrotała. – Ja... ja tego nie chcę. Nie chcę takiego odkupienia.

W takim razie przyjmij mój dar w takim duchu, w jakim ci go daję.

Jaki dar?

Zobaczysz, i... mam nadzieję, że zrozumiesz.

Byli już na podium. Oszołomiona Shontelle odpowiedziała bladym uśmiechem na jego uśmiech. Luis wziął ją za rękę i skinął dłonią do muzyków, by przestali grać. W sali znów zapadła cisza pełna napięcia i wyczekiwania.

Rodzina Gallardów wciąż stała na swoim miejscu.

Patricio, na pozór swobodny i rozluźniony, towarzyszył matce. Gdy Luis wziął do ręki mikrofon, w sali było tak cicho, że dałoby się usłyszeć brzęczenie komara.

Shontelle wstrzymała oddech. Z jej punktu widzenia sprawiedliwości już stało się zadość. To, co Luis robił teraz, robił wyłącznie dla siebie.

Uścisnął jej dłoń, wyrywając ją z zamyślenia. Podniosła na niego wzrok. On zaś, jakby właśnie na to czekał, uśmiechnął się promiennie, a potem zwrócił twarzą do gości i przemówił:

Panie i panowie...



Rozdział 14


Luis przerwał i wziął głęboki oddech. Shontelle patrzyła na otaczające ich twarze – twarze gości Elviry, ludzi ważnych dla interesów rodziny Martinezów, potężnych i wpływowych. Na wszystkich tych twarzach malowała się ciekawość. Niepokój Shontelle wzrastał z chwili na chwilę. Czy Luis jej słuchał, czy zrozumiał, że ona nie potrzebuje już niczego więcej, że nie życzy sobie upokarzających kogokolwiek scen?

W sali znów rozległ się jego donośny, głęboki głos.

Z największą przyjemnością chciałbym warn przedstawić kobietę wielkiego serca i odwagi, pannę Shontelle Wright. Jej brat, Alan, od wielu lat jest moim bliskim przyjacielem. Pracowałem z nim w naszej kopalni w Brazylii. Od tamtej pory Alan stał się właścicielem prężnej firmy, która zajmuje się organizacją wycieczek do Ameryki Południowej. Bazą dla tych wycieczek jest Buenos Aires. Dzięki temu turyści zostawiają w naszym kraju mnóstwo pieniędzy.

Rozległ się szmer aprobaty. Shontelle rozluźniła się nieco. A więc chodziło mu po prostu o to, by ją przedstawić.

Wczoraj w nocy, w La Paz, Shontelle odważyła się wyjść z hotelu po godzinie policyjnej, by zdobyć autobus dla grupy Alana. Niektórzy członkowie tej grupy cierpieli na chorobę wysokościową.

Przyjazne szmery nie złagodziły nowej fali niepokoju Shontelle. Luis przechodził do osobistych szczegółów. Rzuciła mu ostre spojrzenie, ale odpowiedział jej przyjaznym uśmiechem.

A dzisiaj – mówił dalej – ta zdumiewająco pomysłowa dama ocaliła mnie przed czołgiem, którego lufa była już wycelowana prosto we mnie. Jej piękne włosy odwróciły uwagę czołgisty.

Nie skrywany podziw w głosie Luisa znów wywołał szmer aprobaty. Tu i ówdzie rozległy się życzliwe śmiechy.

Później udało mi się odwdzięczyć za tę przysługę, gdy prowadząc autobus, przeskoczyłem nad rowem wykopanym na drodze przez farmerów. Nieźle nami trzęsło podczas jazdy, ale udało nam się przeżyć.

Tym razem śmiechy były głośniejsze i kilka osób zaczęło bić brawo. Luis obracał koszmar w zabawną historyjkę, a zarazem wyjaśniał, skąd się wzięła Shontelle u jego boku na przyjęciu. W świetle opowiadanych przez niego zdarzeń jej obecność stawała się zupełnie zrozumiała.

Po chwili gwar ucichł. Goście chcieli się dowiedzieć czegoś więcej. Shontelle znów zerknęła na Luisa, zastanawiając się, co jeszcze ma zamiar opowiedzieć. Jego twarz spoważniała, a ton stał się cichszy i bardziej poufny.

Jestem bardzo szczęśliwy, mogąc powiedzieć, że podczas naszej podróży do Buenos Aires zdarzyło się coś jeszcze.

Znów urwał na chwilę, zwiększając napięcie słuchaczy.

Dwa lata temu, z powodu skomplikowanych okoliczności prywatnej natury, Shontelle, wbrew moim nadziejom, uznała, że nie może dzielić ze mną życia.

Och, mój Boże, pomyślała Shontelle w panice.

Chyba Luis nie zamierzał wyjawić całemu światu spisku uknutego przez własną matkę i Claudię! Żołądek podszedł jej do gardła.

Dzisiaj, gdy życie nas obydwojga znalazło się w niebezpieczeństwie, tamte okoliczności straciły wszelkie znaczenie – ciągnął Luis.

Shontelle wbiła paznokcie we wnętrze dłoni. Nie miała pojęcia, co nastąpi za chwilę.

Luis odwrócił się i spojrzał na nią. Wyczuwała, że dotarł do jakiegoś przełomowego momentu, że choć nie jest pewny swego, to jednak gotów przezwyciężyć wszelkie przeszkody. Naraz przypomniała sobie słowa, które wypowiedział rankiem: „dla ciebie ryzykuję życie". Miała ochotę wykrzyknąć: Nie! – ale gardło odmówiło jej posłuszeństwa.

Wszystkim tu zgromadzonym oznajmiam: to jest kobieta, którą kocham... i którą zawsze będę kochał.

W umyśle Shontelle zapanował chaos. Nie potrafiła odróżnić prawdy od pragnień, własnych czy Luisa. Do oczu napłynęły jej łzy.

Shontelle... – rzekł Luis głosem ochrypłym z napięcia. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz wyjść za mnie?

W jednej chwili zrozumiała wszystko. To było jego odkupienie, pokuta za ostatnią noc, a być może także za to, że dwa lata temu nie przedstawił jej ludziom, wśród których się obracał. Nie była dla niego cudzoziemskim śmieciem. Wprowadził ją jako swoją partnerkę w świat Martinezów, a teraz, w obecności zgromadzonych w tej sali najznakomitszych osób, ofiarował jej swe nazwisko. Wiedziała, że Luis jest przygotowany na publiczną odmowę, gotów jest poświęcić swoją dumę, po to tylko, by dać jej satysfakcjonującą świadomość, że złożył jej hołd, jakiego nie złożył jeszcze żadnej kobiecie.

Czy był to dowód miłości, czy też tylko ekstremalna próba wyrównania rachunków?

Poczuła panikę. Luis czekał na jej odpowiedź.

Wszyscy na nią czekali. Odpowiedź nie była prosta ani jasna, Shontelle jednak poczuła, że nie jest w stanie upokorzyć Luisa publicznie. Nie miała wyboru.

Ja... – wymamrotała zaschniętymi ustami. Skinęła głową w jego stronę i w końcu udało jej się wykrztusić: – Tak, wyjdę. – Odniosła wrażenie, że te słowa zabrzmiały zbyt blado, powtórzyła więc jeszcze raz: – Wyjdę za ciebie, Luisie.

Słowa, wzmocnione przez mikrofon, rozniosły się po całej sali. Ktoś zaczął bić brawo, potem przyłączyli się inni i po chwili cała sala huczała od oklasków.

Luis puścił jej dłoń i otoczył ją ramieniem, przyciskając do swego boku. Shontelle zamrugała powiekami, by odpędzić łzy. To było niewiarygodne. Ci ludzie zaakceptowali ją w roli przyszłej żony Luisa.

Gracias. Muchas gracias – rzekł Luis głosem ochrypłym z emocji. Shontelle wyczuwała jego ulgę.

Nawet on był zaskoczony aprobatą zgromadzonych gości. Albo był tak popularny w Buenos Aires, albo też historia trudnej miłości poruszyła jakieś głęboko ukryte struny w duszach zgromadzonych.

To była bajka... Książę oświadczył się Kopciuszkowi.

Shontelle poczuła, że kręci jej się w głowie. Gdyby Luis jej nie podtrzymywał, chyba nie byłaby w stanie stać o własnych siłach.

W nadziei... – odezwał się znów. – W desperackiej nadziei, że Shontelle zgodzi się dzielić ze mną życie... Gdy zatrzymaliśmy się po drodze w Villa Tunari, zadzwoniłem do Santa Cruz. Jak zapewne wszyscy tu obecni wiedzą, boliwijskie szmaragdy należą do najwspanialszych w świecie, a w Santa Cruz mieszka kilku znakomitych jubilerów. Chciałem ofiarować Shontelle pierścionek ze szmaragdem, który pasowałby do jej oczu.

A więc zaplanował wszystko już na wiele godzin wcześniej? zdumiewała się Shontelle. Już w chwili gdy zgodziła się towarzyszyć mu na przyjęciu? To było niepojęte. Przez całą drogę zachowywał się tak rzeczowo...

Przyniesiono mi kilka próbek na lotnisko...

Walizka! To nie były dokumenty!

... iw samolocie do Buenos Aires, gdy Shontelle spała, wybrałem jeden, który teraz chcę jej ofiarować jako dowód mojej miłości i wiary w naszą wspólną przyszłość.

Luis włożył mikrofon w prawą rękę Shontelle, sam zaś wyjął pierścionek z kieszeni marynarki i wsunął go na trzeci palec jej lewej dłoni. Pierścionek był przepiękny. Wielki, iskrzący się szmaragd otoczony drobnymi, nieregularnie rozsianymi diamencikami przypominał zielony staw pośród skał. Nie będzie pasował, przemknęło Shontelle przez głowę, ale rozmiar był dobrany idealnie, jakby pierścionek zrobiono na miarę. Luis uśmiechnął się i znów wziął mikrofon do ręki.

Chyba ją zaskoczyłem – powiedział takim tonem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Ponieważ większość z was nie miała wcześniej okazji poznać mojej przyszłej żony – podjął – chciałbym wszystkich poinformować, że Shontelle płynnie mówi po hiszpańsku, prawdopodobnie wie więcej o naszym kraju niż my tutaj zgromadzeni razem, a także doskonale tańczy tango, co zresztą za chwilę zademonstruje.

Dał sygnał muzykom, by zajęli swoje miejsca, i znów zwrócił się do zachwyconych gości:

Zapraszam wszystkich do przyłączenia się do nas na parkiecie. Tę okazję należy stosownie uczcić.

A więc teraz jeszcze tango, pomyślała Shontelle.

Kolejna narzucona jej decyzja. Gdy Luis odłożył mikrofon na stojak, przyszło jej do głowy, że właściwie dopuścił się szantażu. Przeprowadził swoją wolę, nie pytając jej o zdanie. Tylko czy rzeczywiście była to jego wola, czy też tylko zemsta i wyrównanie rachunków?

Luis zwrócił ku niej rozradowaną twarz, podniósł dłoń z pierścionkiem do ust, a potem otoczył narzeczoną ramieniem i sprowadził na parkiet. Wszyscy nadal na nich patrzyli. Serce Shontelle dudniło głośno, postanowiła jednak wziąć się w garść i pokazać, co potrafi.

Orkiestra zaczęła grać melodię z lat pięćdziesiątych, przepełnioną dramatyzmem i namiętnością. Do tej pory to Luis nią manipulował. Teraz należała mu się odrobina prowokacji.

Tylko pamiętaj, że ta sukienka trochę mi ogranicza ruchy – ostrzegła go.

Zaśmiał się z przewrotnym wyrazem twarzy.

Będę po mistrzowsku kontrolował każdy ruch.

Krew w żyłach Shontelle zaczęła krążyć szybciej.

Jak na jej gust, Luis Angel Martinez kontrolował wszystko za dobrze. Czas już najwyższy, by mu przypomnieć, że ona także ma jakieś prawa i nie da się zapędzić w kozi róg.

Gotowa? – zapytał, unosząc brwi.

To lepiej ty się przygotuj... tym razem – odparowała z kpiącym uśmieszkiem.

Odpowiedział jej uśmiechem i rozpoczął od klasycznej solidy, podstawowego kroku. Shontelle przez chwilę pozwalała mu prowadzić, posłusznie wykonując pod jego dyktando ósemki, obroty i zwroty, ale gdy poczuła, że Luis staje się zbyt pewny siebie, zaczęła go prowokować drobnymi ozdobnikami, zmuszając do improwizacji.

Westchnął i w jego oczach pojawił się zwierzęcy błysk. Przycisnął udo do jej uda i mocno odchylił ją do tyłu, otaczając ramieniem jej plecy tak ściśle, że dłoń niemal otarła się o pierś.

Znów zaczynasz? – zapytała, korzystając z tego, że jego twarz znalazła się blisko jej twarzy.

Tym razem daję. Daję ci wszystko, co mam odrzekł z nie skrywanym pożądaniem. To już nie miało nic wspólnego z czynieniem sprawiedliwości.

Shontelle poczuła dreszcz podniecenia.

W wyważoną elegancję ich tańca niespostrzeżenie zaczęły się wkradać erotyczne akcenty. Shontelle umiejętnie kontrolowała poziom napięcia, utrzymując je tuż poniżej krytycznej granicy. Luis zaczął wprowadząc podwójne kroki. Uniósł ją wysoko i obrócił nad głową. Znowu zaczynał dominować. Shontelle odpowiedziała unikiem i odchyliła się do tyłu tak mocno, że jej plecy znalazły się w pozycji równoległej do podłogi.

Gdy muzyka przestała grać, obydwoje ciężko dyszeli, zastygli w tradycyjnej finalnej figurze: Shontelle wygięta w łuk, z ramionami odrzuconymi do tyłu,

Luis pochylony nad nią. Ale to jeszcze nie koniec,

pomyślała Shontelle z nieposkromioną radością.

Nadzieje, które wydawały się tak głupie, ożywały,

rozpalając krew w żyłach do czerwoności.



Rozdział 15


Czy uczynił wystarczająco wiele? To pytanie nie przestawało prześladować Luisa, gdy patrzył na Shontelle tańczącą z Patriciem. To był walc, nie tango. W żadnym wypadku nie pozwoliłby, by tańczyła tango z kimś innym. Od biedy mógł ścierpieć walca... choć i to nie przychodziło mu łatwo. Pragnął znów zagarnąć ją w ramiona, czuć, że Shontelle należy tylko do niego, wiedział jednak, że powinna zatańczyć z jego bratem, to było właściwe: oczywisty dowód poparcia ze strony rodziny, wzmocnienie aprobaty.

Na razie wyglądało na to, że jego plan się powiódł.

Shontelle wciąż odgrywała rolę, którą jej narzucił.

Nie miał jednak pojęcia, co dziewczyna naprawdę czuje i myśli. Tego mógł się dowiedzieć dopiero po zakończeniu przyjęcia. Prześladowały go słowa, które wypowiedziała podczas tanga: „znów zaczynasz".

Czy ten jeden wieczór mógł jej wynagrodzić podłe, bezduszne traktowanie w La Paz?

Zrobił jednak wszystko, co mógł, i nie był w stanie już dłużej powstrzymywać pragnienia, by mieć ją tylko dla siebie. Musiał wiedzieć, czy współpracowała z nim tylko dlatego, że dała słowo i chciała go uchronić przed publiczną kompromitacją, czy też dostał szansę udowodnienia, że mówi poważnie. Jeśli tak, to może była jeszcze jakaś nadzieja.

Zerknął na zegarek. Dochodziła trzecia. Odpowiednia pora, żeby opuścić przyjęcie.

Niecierpliwisz się, Luis? – zaśmiał się jeden z przyjaciół.

A któż mógłby go za to winić? – rzucił inny.

Taka kobieta rozgrzałaby każdego mężczyznę, Luis, ona jest fantastyczna.

To prawda – zgodził się z uśmiechem. Skinął na jednego ze służących i poprosił o przekazanie Carlosowi wiadomości, że samochód i szofer mają czekać.

na niego przy drzwiach.

Większość gości bawiła się świetnie i najwyraźniej nie zamierzała opuszczać przyjęcia przed świtem,

Luis jednak nie miał wątpliwości, że wybaczą wcześniejsze wyjście jemu i Shontelle. W końcu mieli za sobą ciężki dzień, a poza tym udało im się zdobyć ogólną sympatię. Rodzina Gallardów taktownie wycofała się ze sceny w ciągu ostatniej godziny. Esteban chyba użył swego autorytetu patriarchy, gdyż na pozór między Gallardami a Martinezami nie powstał żaden rozdźwięk. Luis wiedział, że rozrachunki będą prowadzone później, na osobności. Zachowanie twarzy było równie ważne jak korzystne stosunki w biznesie. Luis właśnie na to liczył. Esteban Gallardo był wielkim pragmatykiem.

Shontelle nie musiała się już obawiać, że nie zostanie zaakceptowana przez argentyńską śmietankę towarzyską. Przeciwnie, wszyscy okazywali jej podziw i szczerze życzyli wszystkiego dobrego. Przynajmniej tyle, pomyślał Luis z satysfakcją. Ogłoszenie przez niego zaręczyn zostało przyjęte lepiej, niż mógł oczekiwać. Nie była to najważniejsza sprawa, ale z pewnością pomocna: jeden potencjalny powód do kłótni z Shontelle przestał istnieć. O ile w ogóle miało dojść do jakiejś kłótni.

Tak długo wahała się przed przyjęciem jego oświadczyn, że nie liczył na to, by po wyjściu z przyjęcia nadal uznawała swoje słowo za wiążące. Obiecała mu wsparcie i nie zawiodła go. Jeśli jednak pielęgnowała w duszy gniew na niego, nie okazała mu tego ani razu w ciągu całego wieczoru. Uśmiechała się miło do ludzi, którym była przedstawiana, rozmawiała i żartowała z nim swobodnie, zachowywała się tak, jakby ich narzeczeństwo było prawdziwe.

Może robiła to dlatego, by spełnić jego oczekiwania, Luis miał jednak nadzieję, że kryje się za tym coś więcej.

Walc wreszcie się skończył. Luis zostawił przyjaciół i podszedł do Shontelle.

Gracias, Patricio. – Dziewczyna uśmiechnęła się do jego brata.

Pójdziemy już – rzekł Luis. – Dziękuję ci za wsparcie, Patricio.

W oczach brata błysnęło zrozumienie.

Luis, kiedy następnym razem zbierze ci się na poskramianie lwów, to chciałbym, żebyś mnie uprzedził trochę wcześniej. Choć muszę przyznać, że zrobiłeś to z dużą klasą.

Ujął dłoń Shontelle i pochylił się nad nią z galanterią.

Shontelle, wybacz mi moje poprzednie obawy. Z wielką radością witam cię w naszej rodzinie. Mój brat może być z ciebie dumny.

To bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz – odparła.

Patricio przeniósł poważne spojrzenie na Luisa..

Nie wychodź stąd, dopóki nie porozmawiasz z matką. To ona pierwsza zaczęła klaskać, gdy Shontelle przyjęła twoje oświadczyny.

Myślałem, że to ty – odrzekł zdziwiony Luis.

Ja zaraz do niej dołączyłem, ale to ona zaczęła.

Chciała zachować twarz – mruknął Luis szyderczo.

Patricio tylko wzruszył ramionami.

Publicznie stanęła po twojej stronie. To może oznaczać więcej, niż sądzisz.

Zobaczymy – rzucił Luis niezobowiązująco. Dobranoc.

Buenos noches.

Luis pomachał ręką do przyjaciół i poprowadził dziewczynę w stronę wyjścia. Nie miał zamiaru szukać matki. Obawiał się, że Shontelle może usłyszeć od niej coś przykrego, i wolał nie ryzykować.

Zdaje się, że posiedzenie sądu dobiegło końca – rzuciła Shontelle sucho.

Serce Luisa ścisnęło się boleśnie. Czyżby z jej strony to jednak była tylko gra?

Mam nadzieję, że sprawiedliwości stało się zadość – rzekł cicho.

Shontelle zerknęła na niego z ukosa.

Byłoby trochę niezręcznie, gdybyś podarował mi żółty diament.

A czy podoba ci się ten szmaragd?

Shontelle podniosła rękę i wpatrzyła się w pierścionek.

To bardzo ekstrawagancki gest – stwierdziła. I bardzo dobrze trafiony. Dzięki temu wszyscy uwierzyli, że mówiłeś poważnie.

A więc jednak mu nie uwierzyła. Luis poczuł się głęboko zawiedziony. Co jeszcze mógł powiedzieć albo zrobić? Czy jego plan od początku skazany był na porażkę? Nie mógł pozwolić, by Shontelle od niego odeszła. Gorączkowo przeliczył w myślach godziny, jakie pozostały do wyjazdu na lotnisko. Trzynaście. Plus jeszcze dwie, na formalności przed odlotem. Nie miał ani minuty do stracenia.

Mówiłem poważnie, Shontelle – rzekł cicho.

Sądziłem, że to jedyny sposób, byś uwierzyła, że możesz mieć do mnie zaufanie. W tych okolicznościach... wydawało mi się, że czyny będą bardziej przekonujące niż słowa.

Poczuł, że jej palce spoczywające w jego dłoni zwijają się ciasno w pięść. Opuściła dłoń z pierścionkiem i pochyliła głowę. Odcina się ode mnie, pomyślał Luis, i gorączkowo zaczął szukać jakiejś szczeliny, by do niej dotrzeć.

Naraz naprzeciwko nich pojawiła . się pani Martinez. Luis zaklął w duchu.

Luis, Shontelle... już wychodzicie?

Mam nadzieję, że nie będziesz nam stała na drodze – odrzekł szorstko Luis. Nie był w nastroju na prawienie uprzejmości.

Matka miała zaczerwienione oczy i napiętą twarz, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Rana, którą mu zadała, była zbyt głęboka. Nie zareagował, gdy dotknęła jego ramienia w proszący, niezwykły dla siebie sposób. Dwa lata... dwa lata zmarnowane przez nią, i jeśli jeszcze teraz Shontelle od niego odejdzie...

Przykro mi. Myliłam się – przyznała Elvira Martinez z trudem, patrząc na dziewczynę. – Shontelle, bardzo cię proszę... nie zabieraj mi Luisa.

Cienie Eduarda... pomyślał Luis, zgrzytając zębami ze złości. Czy matka nie mogła zrozumieć, że on musi wreszcie się od niej uwolnić?

Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, señora Martinez. Nie mam takiego zamiaru – odrzekła Shontelle łagodnie.

Bo po prostu odejdziesz, tak jak kiedyś, pomyślał Luis z goryczą.

Zawstydzasz mnie.

Po raz pierwszy Luis spojrzał na matkę uważniej, niepewny, czy to nie jest kolejna intryga, by odzyskać jego względy. Twarz matki była postarzała, porysowana zmarszczkami, których wcześniej nie zauważył.

Cała jej arogancja gdzieś zniknęła.

Mam nadzieję, że z czasem będziecie potrafili mi wybaczyć – powiedziała Elvira powoli.

Patricio mówił, że to pani pierwsza zaczęła bić brawo po oświadczynach Luisa – odezwała się Shontelle nieco niepewnym tonem.

Bo tylko tyle mogłam zrobić – przyznała starsza kobieta ze smutkiem. – Nie wiedziałam... nie, nie pozwalałam sobie uwierzyć, że Luis gotów byłby...

że mógłby... kochać cię aż tak bardzo. – Przeniosła spojrzenie na syna, wzrokiem błagając go o wybaczenie. – Proszę, uwierzcie mi... życzę wam wszystkiego najlepszego.

Wbrew własnej woli Luis poczuł się poruszony.

Może jednak dałoby się dojść do jakiegoś porozumienia z matką, o ile rzeczywiście w końcu zrozumiała, że syn nie jest tylko bezwolnym narzędziem w jej rękach.

Dziękuję – wymamrotała Shontelle.

Luis usiłował otrząsnąć się z wszelkich wątpliwości.

Porozmawiamy innym razem – obiecał szorstko. – Czy teraz pozwolisz nam odejść?

Elvira Rosa Martinez wróciła do swej roli władczyni. Łaskawie skinęła głową i odsunęła się na bok.

Luisie, zawołaj tu Patricia – szepnęła Shontelle.

Zmarszczył brwi z nadzieją i niedowierzaniem.

W pięknych zielonych oczach dziewczyny malowała się szczera troska i współczucie. To go zaskoczyło.

Proszę, zrób to teraz, zanim wyjdziemy – powtórzyła.

Spojrzał w głąb sali. Patricio patrzył w ich stronę.

Luis ruchem głowy wskazał mu matkę. Jego brat podniósł dłoń na dowód zrozumienia i ruszył do galerii.

Zrobione – rzucił Luis.

Shontelle odpowiedziała mu uśmiechem.

W końcu to twoja matka.

A ty, Shontelle? Czy jesteś moją narzeczoną?

Spuściła oczy i westchnęła. Luis wstrzymał oddech.

Chodźmy stąd – powiedziała po chwili.

Dałem już znać szoferowi. Samochód powinien czekać przy drzwiach.

Jaki ty jesteś sprawny w działaniu – zauważyła z lekką ironią.

Zaśmiał się z ulgą. W końcu nie usłyszał zdecydowanej odmowy. Wsunął jej dłoń pod swoje ramię i pełen nowej energii wyprowadził ją na zewnątrz.

Przyjęcie zakończyło się sukcesem. Shontelle chciała zostać z nim sam na sam. Teraz miał jeszcze trzynaście godzin na to, by ją zdobyć.



Rozdział 16


Jeszcze pięć minut, powiedział sobie Luis, siadając w samochodzie obok Shontelle. Miał wielką ochotę posadzić ją sobie na kolanach i mocno przytulić, by wymazać wszelkie wątpliwości, jakie jeszcze mogły ją dręczyć, a potem obsypać ją pocałunkami, ale to chyba nie był dobry pomysł. Szczególnie w samochodzie. Za chwilę dojadą do domu i tam już nie będzie musiał się hamować. Chyba że Shontelle...

Wziął głęboki oddech i spojrzał na nią, szukając w jej twarzy jakiegoś sygnału, który powiedziałby mu cośbliższego ojej uczuciach. Ona jednak wpatrywała się w okno, za którym znikały właśnie bramy rezydencji. Luis zmartwił się, że mimo wszystko przeklęta fortuna Martinezów może mu stanąć na drodze, i wziął Shontelle za rękę, by przyciągnąć jej uwagę.

Obróciła głowę i napotkała jego wzrok, ale jej oczy miały dziwny, odległy wyraz. Luis przesunął palcami po wierzchu jej dłoni.

Luisie, moja rodzina nigdy nie przeżyła żadnej tragedii – powiedziała dziewczyna niespodziewanie.

Przykro mi, że wcześniej nie mogłam zrozumieć...

nie miałam pojęcia, jak wielki to może mieć wpływ...

Urwała i uścisnęła jego dłoń. – To był trudny wieczór, ale cieszę się, że tu przyszłam. Myślę, że oboje na tym skorzystaliśmy. Przekonałam się, że nie wszystko jest takie, jak się na pozór wydaje.

Luis poczuł przemożną ulgę. A więc o tym myślała.

Na przykład co? – zapytał.

Wzruszyła ramionami.

Byłam pewna, że twoja matka odtrąciła mnie ze snobizmu, i nie sądziłam, by to mogło się zmienić.

Ale to nie był snobizm, tylko coś znacznie głębszego...

To miało wiele wspólnego z władzą, Shontelle.

Skinęła głową.

Tak, teraz to widzę. Czy spodziewasz się jakichś nieprzyjemnych konsekwencji ze strony Gallardów?

Wątpię. Zresztą i tak niewiele mogą zrobić, by zaszkodzić naszym interesom. To nie takie łatwe. Może kilka transakcji nie dojdzie do skutku, ale ogólnie nie spodziewam się żadnego kryzysu.

Shontelle z westchnieniem ulgi spojrzała na dłoń z pierścionkiem. Kamienie lśniły nawet w mroku samochodu. Rozprostowała dłoń i poruszyła palcami. Luis znów poczuł dręczącą niepewność. Czy dobrze wybrał? Może Shontelle chce oddać mu pierścionek?

Wczoraj w nocy... myślałam, że wszystko, co między nami było, to już... tylko przeszłość – powiedziała cicho, patrząc na pierścionek takim wzrokiem, jakby nie była pewna, co ten symbol oznacza.

Luis skrzywił się boleśnie. Gdyby mógł, chętnie cofnąłby czas i zrobił wszystko inaczej. Może gdyby poprzedniego wieczoru dał Shontelle jakąś szansę, by mogła mu cokolwiek wyjaśnić, to dowiedziałby się prawdy? Ale jego miłość obrosła głębokimi pokładami wściekłości i frustracji i w żaden sposób nie potrafił jej wtedy wyrazić. Dlaczego jednak Shontelle miałaby mu wierzyć teraz?

Rozpaczliwie szukał jakiegoś wyjaśnienia, które ona byłaby w stanie przyjąć, ale w głowie miał pustkę. Słowa były tylko słowami, nic z nich nie wynikało. Musiał jej pokazać... sprawić, by poczuła, co się w nim dzieje. Nie tak, jak ostatniej nocy. Zupełnie inaczej.

Powiedz mi – odezwała się naraz, wyrywając go z tych bezsensownych rozważań. – Czy dzisiaj... Zawahała się i w kąciku jej ust pojawił się grymas.

Ten wieczór służył wielu celom, prawda?

Nie – wyrzucił z siebie Luis z pasją. – Spójrz na mnie!

Spojrzała szeroko otwartymi oczami, w których malowało się pytanie.

Shontelle, wczoraj w nocy nienawidziłem cię.

Nienawidziłem za te dwa puste lata, wypełnione tęsknotą za tym, co było. A dzisiaj, gdy uświadomiłem sobie, co straciłem... – zaciął się, ale po chwili znów podjął kwestię – poczułem, że gotów jestem zrobić wszystko, by to odzyskać. Absolutnie wszystko! Rozumiesz?

Samochód zatrzymał się. Luis nie mógł się już hamować ani sekundy dłużej. Shontelle patrzyła na niego z oszołomiemem. Wyskoczył z samochodu i zanim szofer zdążył wysiąść, znalazł się po jej stronie i otworzył drzwiczki, a potem bez ostrzeżenia wyciągnął ją na zewnątrz i porwał na ręce, przyciskając do swojej piersi.

Tylko nie mów: nie! – wymruczał dziko, niosąc ją do drzwi mieszkania.

Jej ciepły oddech owiewał mu ucho. Zarzuciła mu ramiona na szyję.

Czy dzisiaj wolno mi będzie cię dotykać? – zapytała cicho.

Tak – westchnął. – Dotykaj mnie, ile chcesz i gdzie tylko chcesz.

Wszystkie chwyty dozwolone?

Czyżby usłyszał w jej głosie nutę prowokacji? Nie był pewien, ale nie dbał już o to.

Wszystkie, absolutnie wszystkie – powtórzył. Trzymaj się mnie. Muszę znaleźć klucz.

Miał ochotę wywalić drzwi kopniakiem, ale resztki zdrowego rozsądku ostrzegły go, że są zbyt mocne.

Bezceremonialnie przerzucił sobie Shontelle przez ramię i zaczął grzebać po kieszeniach. Dziewczyna zaczęła się śmiać. Serce Luisa biło tak mocno, że nie był w stanie zebrać myśli.

Wsunął klucz w zamek i kolejna przeszkoda ustąpiła. Byli już w środku. Kopniakiem zamknął drzwi, odgradzając ich od reszty świata.

Postaw mnie, Luisie – wymamrotała Shontelle.

Zaraz – mruknął, idąc do sypialni.

Nie na łóżku! – wykrzyknęła już wyraźniej.

Nie? – zdziwił się.

Postaw mnie na podłodze. Już teraz! – zawołała ze zniecierpliwieniem.

Musiał powściągnąć wszystkie instynkty, ale jakoś udało mu się opanować je na tyle, by nie upaść razem z Shontelle na łóżko. Postawił ją, lecz nie był w stanie .

oderwać od niej dłoni.

Nie chcę, żebyś mi podarł sukienkę – wyjaśniła.

Kupię ci inną.

Nie, ta jest wyjątkowa. Zapal światło.

Światło – powtórzył ze zdziwieniem, ale posłusznie wykonał polecenie.

Uśmiechała się do niego, w jej zielonych oczach tańczyły przewrotne iskierki.

Tym razem moja kolej, żeby cię rozebrać.

Wszystkie chwyty dozwolone – przypomniała mu z satysfakcją.

Naraz Luis poczuł się nieopisanie szczęśliwy.

Tak – odrzekł, uśmiechając się szeroko. – A może zrobimy to razem, na przemian? Mój krawat, twój naszyjnik, moja marynarka, twoja sukienka... – Przechylił głowę i spojrzał na Shontelle z ukosa. – Tak będzie o wiele szybciej.

Zaśmiała się i zaczęła rozwiązywać mu muszkę.

Luisie, ja wcale nie chcę, żeby to poszło szybko.

Chcę się nacieszyć każdą chwilą.

Naraz Luis poczuł, że on również tego pragnie, chociaż było jeszcze coś, co musiał najpierw usłyszeć.

Wciąż mnie kochasz – powiedział. Nie było to właściwie pytanie, lecz stwierdzenie. Nie był w stanie ująć swych wątpliwości w formie pytającej. Nie teraz, gdy jej ręce dotykały jego ciała.

Shontelle westchnęła.

Zdaje się, że wpadłam jak śliwka w kompot, na dobre i na zle. A tak przy okazji, nie mam nic przeciwko nagości, ale jeśli sądzisz, że uda ci się zmusić mnie do zdjęcia tego pierścionka...

Chcę, żebyś to powiedziała – nalegał Luis. Niecierpliwość nie pozwalała mu w tej chwili cieszyć się żartami.

Shontelle wyciągnęła muszkę spod kołnierzyka jego koszuli, zarzuciła mu ręce na szyję i spojrzała mu prosto w oczy.

Kocham cię, Luisie. Nikt inny nigdy się dla mnie nie liczył. Ani nie będzie się liczył.

Luis uniósł się na łokciu i zajrzał jej głęboko w oczy.

Gdzie chciałabyś mieszkać, Shontelle? Jeśli wolisz, żebym się przeprowadził do Australii...

Nie! – zawołała, wstrząśnięta myślą, że on mógł tak przypuszczać. – Twoje miejsce jest tutaj. Będę tu z tobą szczęśliwa.

Obiecała przecież jego matce, że nie odbierze jej syna. Nie mogła dokładać wyjazdu Luisa z kraju do tragedii, jaką była dla Elviry śmierć Eduarda.

Będziesz daleko od swojej rodziny – przypomniał jej cicho.

Shontelle zawahała się na ułamek sekundy. Wiedziała, że będzie tęsknić za swoją rodziną, i żałowała, że dzielić ich będzie odległość wielu tysięcy kilometrów. Jednak podróż samolotem do Australii trwała tylko jeden dzień.

Przecież możemy ich odwiedzać, prawda? – zapytała z nadzieją.

Tak często, jak tylko zechcesz, kochanie. – Luis uśmiechnął się do niej. – No i oczywiście najpierw ja będę musiał polecieć do Australii, żeby poznać twoich rodziców i omówić z nimi plany małżeństwa.

Znakomicie, planisto. Kiedy zamierzasz to zrobić?

No cóż, ponieważ pochopnie obiecałem, że wrócisz razem z Alanem, to pomyślałem sobie, że będę mógł przylecieć do was w przyszłym tygodniu.

Czyli zamierzał dotrzymać obietnicy. Cieszyło ją to, choć z drugiej strony, teraz od rozstania dzieliły ich już tylko godziny.

Będziesz miała dość czasu, żeby przygotować rodzinę – ciągnął Luis – a ja, żeby dogadać się ze swoją.

Wydawało mi się dzisiaj, że twoja matka... hm, zaakceptowała mnie – przypomniała mu Shontelle.

Luis skinął głową.

Chcę tylko dopilnować, żeby nie było żadnych zgrzytów, gdy już przywiozę cię ze sobą.

Odpowiedziała mu radosnym uśmiechem.

A więc przylecisz do Australii po to, żeby mnie ze sobą zabrać z powrotem, tak?

Oczy Luisa rozbłysły.

Tydzień chyba wytrzymam bez ciebie, ale musisz mi obiecać, że już nie będę musiał marnować więcej życia.

Obiecuję – wymruczała Shontelle, poruszając się zmysłowo.

Gdy na lotnisku dołączyli do grupy, bijący od nich obydwojga blask był zupełnie jednoznaczny dla wszystkich. Nikt nie prosił Shontelle o nic. Zostawiono ją w spokoju, by mogła do ostatniej chwili cieszyć się towarzystwem Luisa.

To tylko tydzień – powiedział z tęsknotą, gdy w końcu musieli się rozstać.

Będę na ciebie czekać na lotnisku w Sydney obiecała Shontelle.

A ja będę dzwonił codziennie.

Tak, tak! – zgodziła się z entuzjazmem.

Musiała już iść. Jeszcze jeden, ostatni pocałunek i pobiegła za grupą, przepełniona radością. Wkrótce miała wrócić do Argentyny i do Luisa. Nic nie zostało zniszczone na zawsze. Ostatnim aktem spektaklu miał się stać ślub.



Rozdział 17


Teraz jesteście mężem i żoną.

Nareszcie, pomyślał Luis z triumfem. Małżeństwo zostało zawarte. Czekał na to trzy miesiące, przez długie trzy miesiące pragnął tego codziennie, pragnął absolutnej pewności, że nic już nie stanie im na przeszkodzie. Teraz mógł wreszcie odetchnąć z ulgą.

On i Shontelle w świetle prawa byli małżeństwem.

Ich wspólna przyszłość została legalnie przypieczętowana.

W euforii odchylił welon z twarzy panny młodej.

W pięknych oczach Shontelle błyszczały łzy, tak jak wtedy, gdy prosił ją, by za niego wyszła, w obecności tych samych ludzi, którzy teraz wypełniali kościół.

Tym razem jednak nie miał wątpliwości, jakie emocje kryły się za tymi łzami.

Możesz pocałować pannę młodą.

Wziął ją w ramiona i pocałował z cudownym wrażeniem spełnienia. Mąż i żona noszący to samo nazwisko, stanowiący jedność pod każdym względem.

Mogli się sobą cieszyć do końca życia.

Kocham cię, Shontelle – szepnął.

Ja też cię kocham cię, Luisie – odparła równie cicho.

No cóż, señora Martinez – powiedział z szerokim uśmiechem – czy jesteś gotowa stawić czoło, światu jako moja żona?

Kiedy tylko zechcesz.

Te słowa brzmiały dla niego jak najsłodsza muzyka. Shontelle była przy nim, stała u jego boku. Zaufanie, wiara, miłość, lojalność, wsparcie... nie miał wątpliwości, że otrzyma to wszystko, podobnie jak i ona. Musieli tylko być ze sobą szczerzy, a tej lekcji zdążyli już się nauczyć. Była zbyt bolesna, by ją rozpamiętywać. Luis miał szczerą nadzieję, że cierpienie należy już do przeszłości.

To był prawdziwy początek ich nowego życia. Stanęli twarzą do wyjścia. Luis opiekuńczo otaczał Shontelle ramieniem. Na jego twarzy malowała się miłość i duma. Obok nich stali Patricio i Alan, a z tyłu Vicki, żona Alana, i młoda kuzynka Maria, podtrzymujące tren sukni Shontelle.

Matka Luisa, siedząca w pierwszej ławce, podniosła się. Znów wyglądała jak władcza królowa. Luisowi nadal trudno było zapomnieć o dwóch straconych przez nią latach.

Widzisz? – Rozpromienił się, patrząc na nią. Tak jest dobrze. Tak jest właściwie. Tak powinny wyglądać sprawy między mężczyzną a kobietą.

Matka uśmiechnęła się i skinęła głową, akceptując jego wybór. Blizny na duszy Luisa przybladły nieco.

Wiedział, że będą między nimi tarcia, ale zasadniczo wojna była wygrana. Elvira Rosa Martinez przyznała, że istnieje siła potężniejsza od niej. Pieniądze i wpływy nie mogły kupić miłości. Luis miał nadzieję, że matka nigdy o tym nie zapomni.

W tej chwili jednak było to zupełnie nieistotne.

Shontelle została jego żoną. Wiedział, że jeśli w rodzinie pojawią się kłopoty, postarają się z nich wybrnąć. Jeśli wystąpią różnice zdań, będą ze sobą rozmawiać. Nic już nie mogło ich rozdzielić.

Spojrzał z kolei na rodziców Shontelle, którzy pobłogosławili małżeństwo córki bez żadnych zastrzeżeń. Ich córka go kochała. Obiecał sobie w duchu, że odwdzięczy się jej za tę miłość tysiąckrotnie.

Kościół wypełnił się głębokim dźwiękiem organów.

Luis mocniej przycisnął do siebie ramię Shontelle i ruszyli środkiem kościoła do wyjścia. Shontelle obdarzała gości promiennym uśmiechem. Olśniewała wszystkich, tak jak olśniła jego. Przy niej nie lękał się ciemności.

Była jego słońcem, księżycem i gwiazdami.

Shontelle... jego żona.

Zwyciężył.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
007 Romantyczne podróże Darcy Emma Autobus z La Paz
007 Darcy Emma Autobus z La Paz
Darcy Emma Ślub
248 Darcy Emma Nie igraj ze mna
52 Darcy Emma James Family 1 Rozbitkowie
Darcy Emma Tańcząca z demonami
Darcy Emma Ślub(1)
48 Darcy Emma Punkt krytyczny
Darcy Emma Wizyta na Capri(1)
STYLOWY ROMANS Darcy Emma
Darcy Emma Ślub(1)
Darcy Emma Stylowy romans
0188 Darcy Emma Poskromić dzikość serca
Darcy Emma Weekend w Tokio
046 Darcy Emma W kręgu elit
2 Darcy Emma Siła i namiętność
551 Darcy Emma Niezwykły spadek
Darcy Emma Pułapka na milionera(1)
Darcy, Emma Die Soehne der Kings 01 Nathan King, der Rinderbaron

więcej podobnych podstron