EMMA DARCY
Poskromić
dzikość serca
- 1 -
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Slade Cordell poprawił się nerwowo na piekielnie niewygodnym
skórzanym fotelu z wysokim oparciem. Nie odpowiadał mu tak samo, jak i
wiele innych rzeczy w tej sali. Była to tylko jedna z szeregu pełnych goryczy
myśli, jakie przemknęły mu przez głowę od początku narady. Od jakiegoś czasu
- prawdę mówiąc, od tak dawna, że już nawet nie pamiętał, od kiedy - wszystkie
obowiązki związane z prowadzeniem firmy Cordell Enterprises zdążyły mu
całkowicie obrzydnąć.
Omiótł spojrzeniem mężczyzn siedzących po obu stronach mahoniowego
stołu. Sami bez wyjątku doskonali fachowcy na kierowniczych stanowiskach.
Nagle w umyśle Slade'a po raz pierwszy pojawiła się wątpliwość: czy aby na
pewno jest tu potrzebny? A może tak naprawdę spełnia tylko rolę reprezen-
tacyjnej marionetki? Czy rzeczywiście cała ta spoista konstrukcja rozpadłaby
się, gdyby przestał sprawować nad nią kontrolę? Może to było jedynie jego
złudzenie?
Organizacja firmy Cordell Enterprises przypominała gigantyczną
ośmiornicę, której macki ogarniały niemal pół świata. Rozległe
przedsiębiorstwo specjalizowało się w tak różnych dziedzinach, jak urządzenia
elektroniczne, produkcja farmaceutyków czy hodowla bydła. Biura samego
tylko zarządu zajmowały sześć pięter nowoczesnego wieżowca na Park Avenue
w centrum Nowego Jorku. Do tego dochodziły jeszcze filie w Dallas, Londynie,
Paryżu...
Od ponad dziesięciu lat Slade bacznie trzymał rękę na pulsie, sprawnie
poruszając się w gąszczu międzynarodowego biznesu. Nie dość, że nigdy nie
zostawał w tyle, to jeszcze udawało mu się czasami wyprzedzać o krok
konkurencję. Nigdy nie zaznał goryczy porażki, niepokojące jednak było to, że
od jakiegoś czasu przestał odczuwać również smak zwycięstwa.
R S
- 2 -
Jak długo może ekscytować obracanie się w kręgu wciąż tych samych
spraw, nieustannych podróży, drobiazgowych analiz, wysłuchiwania
sprawozdań, których autorzy oczekiwali na jego opinie? W jego życiu
nieuchronnie pojawiło się zmęczenie i nuda.
Może potrzebował po prostu długiego wypoczynku, aby uwolnić się od
dojmującego uczucia wypalenia i pustki - o ile takie określenia mają sens w
odniesieniu do trzydziestosześcioletniego mężczyzny. Zresztą miał jeszcze zbyt
wiele przed sobą, aby dopuścić taką możliwość. Tak, Slade zwyczajnie
potrzebował czegoś, co przełamałoby codzienną rutynę. Potrzebował przygody,
ryzyka, nowego celu. Ale jakiego?
Z wysiłkiem skoncentrował się i wysłuchał zakończenia raportu o
przyszłości handlu ropą naftową i przewidywanych cenach. Nie miał nic do
dodania, gdyż Hinkman, jeden z najlepszych szefów firmy, odpowiedzialny i
wszechstronny, jak zwykle opracował wszystko bez zarzutu.
Nagle drzwi sali konferencyjnej otworzyły się gwałtownie. To
zelektryzowało Slade'a natychmiast. Obrady zarządu były tajne i nikt nie miał
prawa ich zakłócać pod żadnym pozorem!
Do sali konferencyjnej wpadła kobieta w czerwieni. Przez ramię rzuciła
komuś zza drzwi wyzywającą odpowiedź:
- Jeśli to jest rzeczywiście walne zebranie, to doprawdy nie mogłam lepiej
trafić!
Obróciła się na pięcie i bez wahania skierowała ku końcowi stołu.
Zatrzymała się. Jej oczy zalśniły, gdy spojrzała w dół na Slade'a siedzącego w
swoim skórzanym fotelu, który wskazywał na jego kierowniczą pozycję.
Uniesiona broda nieznajomej zdradzała stanowczość i silną wolę.
- Panie Cordell - zauważył, że jej dłoń zacisnęła się w pięść w geście
determinacji - przyszłam, aby dodać jeszcze jeden punkt do porządku obrad. I
jest to raczej dość pilne!
R S
- 3 -
W jej głosie dał się słyszeć ślad pogardy i to zaciekawiło Slade'a. Równie
intrygujący był australijski akcent. Przyjrzał się jej uważniej. Mocno opalona
skóra, wygimnastykowana sylwetka, swobodne ruchy. Wyglądała jak osoba, dla
której nie ma żadnych przeszkód, która zawsze stawia na swoim. Slade poczuł
autentyczne zainteresowanie. W dodatku była uderzająco atrakcyjna.
W swoim życiu Slade spotkał już tyle pięknych kobiet, że w jego oczach
sama tylko uroda dawno przestała stanowić atut. Musiała iść z nią w parze
osobowość i to coś pociągającego, co tak trudno zdefiniować. Ale nawet te
określenia nie oddawały w pełni tego, co emanowało z nieznajomej. Wyczuwało
się wokół niej aurę pewności siebie i ogromnej impulsywności. Była niczym
żywioł, którego nie sposób okiełznać.
Dwaj członkowie zarządu podnieśli się od stołu z zamiarem wyrzucenia
nieproszonego gościa za drzwi, lecz Slade powstrzymał ich ruchem ręki. W tej
samej chwili pojawił się zdenerwowany sekretarz, Ron Colson, którego
zadaniem było zapewnienie obradującym absolutnego spokoju.
- Proszę o wybaczenie, panie Cordell. Po prostu przeszła obok mnie bez...
Slade samym tylko wzrokiem nakazał wzburzonemu pracownikowi
milczenie. W zwykłych okolicznościach nie tolerowałby tak rażącego
naruszenia przepisów. Co oczywiście nie oznacza, że sekretarza ominie nagana,
na którą zasłużył. Personel musi być trzymany w ryzach, jeśli ma sprawnie
wykonywać swoje obowiązki.
Jednak w tym szczególnym przypadku Slade nie czuł irytacji. Przeciwnie,
nieoczekiwanie zrodziła się w nim jakaś przekorna radość, że wreszcie
wydarzyło się coś tak nieprzewidzianego. Wstał.
Młoda kobieta uniosła brodę jeszcze wyżej, tym razem z zupełnie innego
powodu. Spoglądał na nią z wysokości swoich stu dziewięćdziesięciu trzech
centymetrów, doskonale świadomy faktu, że jego atletyczna sylwetka nie
zmieniła się od czasów studenckich, kiedy to intensywnie uprawiał sport. Ludzie
czuli przed nim respekt nie tylko dlatego, że był szefem gigantycznego
R S
- 4 -
przedsiębiorstwa. Ale ta kobieta nie wyglądała na onieśmieloną nawet w
najmniejszym stopniu. Patrzyła na niego, jakby był pierwszym lepszym
człowiekiem z ulicy.
- Witam panią - celowo cedził słowa z przesadnym teksańskim akcentem.
Po chwili jednak uśmiechnął się, aby złagodzić ewentualną wrogość, jakiej się
mogła w tym dopatrzeć. - Zgadła pani. Jestem Slade Cordell.
Wyraz zaskoczenia na jej twarzy nagrodził tę odrobinę wysiłku. Nie
spodziewała się z jego strony żadnej uprzejmości. Przyszła tu najwyraźniej w
tym celu, żeby stoczyć walkę i nie zamierzała z tego zrezygnować.
Powiódł spojrzeniem dookoła stołu. Wszyscy oczekiwali w napięciu na
jego prawdziwą reakcję, nikt ani przez moment nie wierzył, że jego dobry
humor jest autentyczny. Jeden czy dwóch próbowało się uśmiechać na wypadek,
gdyby akurat tego szef oczekiwał. I w tej sekundzie Slade zrozumiał.
Otaczali go zwykli potakiwacze i może właśnie to powodowało jego
frustracje. Potrzebował kogoś, kto byłby mu w stanie się przeciwstawić, kto
miałby odwagę bronić własnych przekonań. Kogoś takiego, jak ta kobieta, z
której emanowała pewność siebie, nie pozwalająca cofnąć się bez walki.
Nawet Hinkman milczał. Slade nagle jasno zdał sobie sprawę z tego, że
wszyscy oni są tylko dobrymi pracownikami i nikim więcej. Osiągnęli już
szczyt swoich możliwości. Tak, był tu potrzebny, dzięki niemu ta potężna
machina wciąż działała. Zresztą mógł się łatwo przekonać, czy ma rację.
Przerażony sekretarz nie chciał wierzyć własnym uszom, kiedy usłyszał
uprzejme:
- Panie Colson, niech pan będzie łaskaw przynieść krzesło dla tej młodej
damy. Mam nadzieję, że zechce pani usiąść i służyć nam swoją radą?
No, coś takiego chyba powinno wywołać jakąś reakcję. Przecież to
zupełny koniec świata!
Absolutna cisza. Nikt się nie poruszył. Nie padło nawet słowo protestu.
Banda tchórzy.
R S
- 5 -
Chociaż nie do końca. W oczach Rossa Harpera czaiła się kpina i
wyzwanie. Harper był najnowszym członkiem zarządu i jako taki jeszcze myślał
kategoriami osoby z zewnątrz. Slade pomyślał z aprobatą, że o tym człowieku
warto pamiętać.
Po kilku sekundach trwania w absolutnym bezruchu Colson nerwowo
wykonał polecenie, po czym Slade odprawił go ruchem ręki. Za sekretarzem
cicho zamknęły się drzwi. Nieznajoma siedziała przy stole, podczas gdy
uczestnicy konferencji uparcie wpatrywali się w rozłożone przed nimi papiery.
Wiedzieli, że powinni się byli przeciwstawić temu niewiarygodnemu
pomysłowi, żeby ktoś obcy pomagał im w podejmowaniu decyzji najwyższej
wagi. Ale nie zdobyli się na to. Jeden tylko Ross odważył się o tym pomyśleć.
Slade pozbył się swych poprzednich wątpliwości. Był niezastąpiony. Bez
niego Cordell Enterprises stałoby się ośmiornicą pozbawioną głowy, jej macki
owinęłyby się konwulsyjnie jedne wokół drugich i nie byłoby mowy o dalszym
rozwoju. Tak, zdecydowanie należało dokonać przetasowania na kierowniczych
stanowiskach, I miało się to dokonać za sprawą młodej kobiety, która w jego
oczach okazała się lepsza od nich! Wszystko to bawiło Slade'a, ale i oburzało
jednocześnie. Usiadł z powrotem. Znienacka okazało się, że wysłużony fotel jest
znacznie wygodniejszy, niż mu się to od dawna wydawało. Nagle poczuł się
pełen wigoru, co również od długiego czasu mu się nie zdarzyło. Znowu
pracował na pełnych obrotach. Skierował wzrok ku kobiecie w czerwieni. W
wyobraźni z galanterią uniósł wymyślony kapelusz. Dziękuję, nawet pani sobie
nie zdaje sprawy z tego, jak bardzo mi pani pomogła, pomyślał.
Po wyrazie jej oczu domyślił się, że przez cały ten czas rewidowała swoją
opinię o nim. Przenikliwa i inteligentna, ocenił. Było widoczne, że wyczuła
wszystkie niuanse sytuacji. Ponadto skupiała się wyłącznie na nim, traktując
pozostałych z doskonałą obojętnością, na co zresztą zasługiwali. Slade bez
pośpiechu odwzajemnił się w dokonywaniu oceny. Robił to z premedytacją.
R S
- 6 -
Należało sprawdzić jej opanowanie, umocnić swój autorytet i zauważyć
wszelkie szczegóły, które zdradzą o niej jakiekolwiek informacje.
Lniany kostium, nie, to nie jest czysta czerwień. To coś subtelniejszego,
może raczej odcień koralowy, w każdym razie nietypowy. Charakterystyczny.
Jedwabna bluzka. Piękna biżuteria, trochę w stylu wiktoriańskim, z pewnością
niesztuczna. Kobieta z klasą, i to z zamożnej rodziny. Być może nawet bardzo
zamożnej.
Spróbował teraz odgadnąć jej charakter z rysów twarzy.
Czarne, lśniące włosy były ściągnięte do tyłu i starannie upięte.
Skromność uczesania sugerowała całkowity brak kokieterii i próżnej chęci
podobania się. Jednak z drugiej strony fryzura ta idealnie eksponowała szerokie
czoło i wydatne kości policzkowe. Zwracała też uwagę na fascynujący, mocny
zarys szczęk. W tej twarzy nie dawało się dostrzec nawet cienia słabości.
Całości obrazu dopełniał wąski nos i wydatne, zmysłowe usta.
Istny wulkan, ocenił w myślach, po prostu żywioł. Tak, to było to. Tę
kobietę cechowała niezwykła gwałtowność i pasja. To spostrzeżenie wzbudziło
w nim zainteresowanie zupełnie innego rodzaju. Ciekawe, jak bardzo byłaby
namiętna... Nie znajdowali się jednak w sypialni, tylko w sali konferencyjnej i
Slade zmusił się, aby powrócić do rzeczywistości.
Przeczekała jego rozważania bez najmniejszej reakcji. Slade znał tylko
kilka osób zdolnych do wytrzymania takiego egzaminu z całkowicie zimną
krwią. Wymagało to charakteru i żelaznej siły woli. Jego podziw i
zainteresowanie gwałtownie wzrosły, gdy napotkał jej wzrok - w ocienionych
gęstymi rzęsami zielonych oczach duma mieszała się z gniewem. Nie miał
jednak wątpliwości, że wyczytał z nich tylko to, co chciała, żeby wyczytał.
Dawała mu w ten sposób do zrozumienia, że jego milczące badanie powoduje
jedynie wzrost jej pogardy. Patrzyła mu prosto w oczy niewzruszona jak skała.
Wszystko to intrygowało Slade'a coraz bardziej, zwłaszcza że wyglądała
na mniej niż dwadzieścia pięć lat. Tu jednak mógł się mylić, gdyż ten typ urody
R S
- 7 -
nie pozwalał dokładnie określić wieku. Jakiekolwiek były jej życiowe
doświadczenia, zdołała w sobie wykształcić wewnętrzną siłę, jakiej jeszcze nie
spotkał u żadnej kobiety.
- Chyba nie miałem przyjemności pani spotkać - uśmiechnął się z
zamiarem rozbrojenia jej. - Gdyby zechciała się pani przedstawić...
Siedziała sztywna i spięta. Nie odwzajemniła uśmiechu, a w jej oczach
pojawił się nieprzyjemny błysk.
- Jestem Rebecca Wilder. Wnuczka Janet Wilder.
Powiedziała to tak dobitnie, jakby te nazwiska musiały coś dla niego
znaczyć albo jakby wytoczyła największe działo z arsenału armii USA,
wycelowała wprost między jego oczy i nacisnęła spust. Szybko przebiegł myślą
wszystkie znane mu nazwiska. Bezskutecznie.
- Miło mi panią poznać - odparł.
Odpowiedzią była nieprzejednana drwina w jej oczach. Nie uwierzyła mu.
Pomyślała, że przeciwnik nie pozwoli, aby sprawa, z którą przyszła, została
załatwiona pozytywnie. Musiało to jednak być dla niej coś niezmiernie
ważnego, skoro się tu wdarła, żeby się z nim zobaczyć.
- Czym mogę pani służyć? - spytał miękko, gdyż jego intuicja ostrzegała,
że coś tu jest nie tak. A bardzo chciał, żeby wszystko się jakoś ułożyło, gdyż
młoda pani Wilder... Do licha, pani czy panna? Trzeba będzie rzucić okiem na
jej ręce.
- Nie lubię patrzeć na cierpiące zwierzęta, panie Cordell. Nawet jeśli jest
to należące do pana bydło - dorzuciła kąśliwie. - Moja babka robiła wszystko, co
było w jej mocy, aby zapobiec takiej możliwości, ale na dłuższą metę to
niemożliwe. Albo sprzeda pan zwierzęta, których pańska posiadłość nie jest w
stanie wyżywić, albo Czarci Jar stanie się ich cmentarzem.
- Czarci Jar? - wywołało to jakieś skojarzenia, ale jeszcze nie mógł ich
umiejscowić.
Rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
- 8 -
- To miejsce nosiło taką nazwę na długo przedtem, zanim pan je kupił -
wybuchnęła. - I to nie bez przyczyny, ale pan pewnie nie zadał sobie trudu, żeby
się tym zainteresować i nazwał je pan Polem Logana. I niech diabli wezmą
pańską zachłanność! - zakończyła gwałtownie.
Fragmenty układanki zaczęły się powoli układać w jakąś całość.
Rzeczywiście, nazwał tak jedną z australijskich posiadłości, ze względu na
pamięć po dziadku. Wydawało mu się to wtedy niezłym pomysłem, chociaż
nawet nie widział omawianego rancza. Było przecież tylko jednym z wielu
nabytków.
Ale co się tam wydarzyło? Co się działo za jego plecami? Co za
karygodne zaniedbania przed nim ukrywano? Zdaje się, że najwyższy czas
przestać się obracać wśród samego zarządu i skontrolować także szeregi
niższych pracowników firmy.
- Czy pani sugeruje, że stada bydła w mojej posiadłości są w
niebezpieczeństwie? - Jego głos był zimny jak lód. Nie pozostał w nim nawet
ślad uprzejmości. Slade na powrót stał się człowiekiem interesu.
- Sądzę, że wyraziłam się jasno - odparła równie chłodno. - Jeśli w ciągu
tygodnia nie zrobi pan niczego w celu naprawienia tej sytuacji, podejmiemy
wszelkie niezbędne środki, żeby uchronić siebie i innych przed katastrofalnymi
skutkami pańskiej ślepoty i nieprzejednania. I proszę nie mieć najmniejszych
wątpliwości, że pańskie bydło zacznie padać. To wszystko, co miałam do
powiedzenia.
Wstała. Patrzyła na swojego wroga z wyniosłą pogardą.
- Przyjechałam z drugiej półkuli, żeby to panu zakomunikować, panie
Cordell. Przez ostatnie pięć dni robiłam wszystko, żeby się z panem skontak-
tować. Użyłam telefonu, faxu, telexu i wszystkiego, co tylko możliwe.
Próbowałam... - Z niechęcią machnęła ręką.
Slade błyskawicznie zauważył brak obrączki.
R S
- 9 -
- Wykorzystałam wszystkie możliwe sposoby. Bezskutecznie. Ale teraz
już pan wie. I, co ważniejsze, ja wiem, że pan wie - powiedziała z nieubłaganą
satysfakcją.
Silnie zarysowana broda znów uniosła się do góry.
- Zrobiłam, co miałam do zrobienia. Nie możemy dojść do porozumienia
ani z pańskimi ludźmi w Czarcim Jarze, ani z głównym biurem tu, w Nowym
Jorku. Prawdę mówiąc, nie liczę też na żadną współpracę z pańskiej strony. Ale
teraz możemy przynajmniej działać z czystym sumieniem. Ma pan tydzień. Ani
dnia więcej. Życzę miłego dnia, panie Cordell - uśmiechnęła się zjadliwie. Te
lekceważące, nic nie znaczące słowa rzucano jej w twarz przez cały tydzień.
Skierowała się do wyjścia.
- Panno Wilder... - Musiał ją zatrzymać. Musiał wszystko wyjaśnić. Nie
mógł pozwolić, żeby wyszła w taki sposób. Prawdę mówiąc, nie chciał, żeby w
ogóle wychodziła.
Przystanęła. Bardzo powoli odwróciła głowę w jego stronę. Slade
zauważył, że jej usta wreszcie przestały się zaciskać w wąską linię i przybrały
naturalny kształt. Z kolei jedna brew uniosła się w pogardliwym wyzwaniu.
- Jestem pani bardzo zobowiązany - precyzyjnie dobierał słów. Znów
porzucił osobisty punkt widzenia i powrócił do interesów. - I byłbym
zobowiązany jeszcze bardziej, gdyby zechciała pani usiąść i wyjaśnić, na czym
polega problem. Może się to wydać pani zaskakujące, co gorsza, jest to
zaskakujące również dla mnie... - tu potoczył wokół stołu wzrokiem nie
wróżącym nic dobrego - ...że nie mam najmniejszego pojęcia o tej sprawie.
Zamierzam to teraz naprawić. Czy zechce pani pozostać z nami nieco dłużej?
Było dla niego oczywiste, że nie chciała. Nie miała żadnego powodu,
żeby chcieć. Jeśli te zarzuty były prawdziwe, to jego prośba musiała brzmieć
kompletnie niedorzecznie. Jednak, choć mógł to załatwić zupełnie inaczej,
pragnął, aby została i pomogła oddzielić prawdę od kłamstwa. Żeby nie dzieliły
ich zarzuty i niedomówienia.
R S
- 10 -
Przez kilka sekund, które wydawały się Slade'owi wiecznością, z
natężeniem wpatrywała się w jego oczy. Zastanawiała się nad uczciwością jego
propozycji. Nagle gorąco pożałował poprzedniego bezceremonialnego
zachowania. Miało ono wtedy swój cel, który udało mu się osiągnąć, obecnie
jednak przemawiało przeciwko niemu. Czuł, że rozważała teraz wszystko, co
zrobił i powiedział. Nie miał pojęcia, co ostatecznie wpłynęło na jej decyzję, ale
usiadła z powrotem.
Rozluźnił się. Wygrał.
Ogarnęło go poczucie triumfu. Obok miłego dreszczu podniecenia
pojawiła się też nadzieja na urzeczywistnienie bardziej dalekosiężnych planów.
Jeszcze nikt nigdy nie był dla niego takim wyzwaniem. Hardość ciskających
błyskawice zielonych oczu poruszyła go do głębi. Tak, ta dziewczyna była
godnym przeciwnikiem i nagle zrodziło się w nim przemożne pragnienie
ujarzmienia jej. Dawno już nie żywił tak mocnych uczuć.
Na razie nie osiągnął zbyt wiele, jedynie swego rodzaju odroczenie
wyroku, ale z pewnością zdobędzie znacznie więcej, zanim zechce, żeby
zniknęła z jego życia. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
R S
- 11 -
ROZDZIAŁ DRUGI
Ale ze mnie idiotka, Rebecca zganiła w myślach samą siebie. Powinna
była wyjść bez słowa, aby dać im w pełni odczuć swoją wyższość. Ostatecznie
osiągnęła to, co chciała, spełniła daną w domu obietnicę i przekazała
ostrzeżenie. Nie było żadnego powodu, żeby zostawać tu dłużej.
Jednak w przeszywającym ją na wskroś spojrzeniu ciemnobłękitnych
oczu czaiło się coś nieodpartego. Slade Cordell obserwował ją nieustannie z
absolutnym spokojem, nawet gdy zasypywała go wymówkami, przyjął to bez
najmniejszego drgnienia. Teraz wyraźnie oczekiwał od niej czegoś więcej.
Okazała słabość ulegając jego prośbie, ale przynajmniej nie mógłby jej
zarzucić, że zagrała nieuczciwie. Czysta gra była dla niej zawsze najważniejsza.
- Dziękuję - powiedział w ten sposób, jakby naprawdę tak myślał.
Dwulicowy, oceniła natychmiast ze złością, nakłada maski odpowiednio
do sytuacji. To oczywiste, że zamierza się nią posłużyć do swoich celów i tylko
dlatego chciał, żeby została. Rebecca po prostu miała się stać kolejną osobą, na
której Slade Cordell wypróbuje swą siłę. Rozpoczął tę grę w momencie, gdy
przekroczyła próg. Powód, dla którego przyszła, był mu obojętny. Czy jednak
tak nisko ją ocenił, że sądził, iż nie zdoła go przejrzeć?
Pochylił się do przodu, opierając łokcie na stole.
- Słucham, panno Wilder.
Kolejne zaskoczenie. Skąd znał jej stan cywilny? Nic przecież o niej nie
wiedział, jeszcze przed chwilą nawet nie miał pojęcia o jej istnieniu. Naraz
spojrzała na swoje dłonie. No tak, jako mężatka nosiłaby pewnie obrączkę...
- Czy byłaby pani uprzejma wyjaśnić nam przyczynę, dla której moje
bydło ma zginąć?
R S
- 12 -
Niechętnie podniosła na niego wzrok. Ciemnobłękitne oczy wyrażały
uprzejmość i zainteresowanie. Czyżby miał się okazać aż tak wytrawnym
aktorem? A może naprawdę nic nie wiedział?
- Panie Cordell - jeden z członków zarządu uprzedził jej odpowiedź.
Pochylił się w stronę prezesa firmy w sposób nieco służalczy.
Rebecca spojrzała na mężczyznę w skórzanym fotelu. No tak, przewaga
Cordelia nad tymi ludźmi była uderzająca. Bez wątpienia w osiągnięciu zamie-
rzonego efektu pomagała mu też imponująca sylwetka i siła fizyczna. Ponadto
rysy twarzy zdradzały urodzonego przywódcę. Była to bardzo męska twarz
człowieka apodyktycznego i nie idącego na żaden kompromis. Nad szerokim
czołem połyskiwały gęste, proste włosy, krótko ostrzyżone, bez śladu ulegania
modzie. Były niemal tak ciemne, jak jej własne. Orli nos, mocny zarys
podbródka i zdradzające stanowczość usta dopełniały całości obrazu. Ale
właściwa siła tkwiła w tych prawie szafirowych oczach, których zimne
spojrzenie spoczywało teraz na tamtym mężczyźnie.
- Czyżby miał pan coś do powiedzenia, panie Petrie? - Wargi Slade'a
wykrzywił nieco szyderczy grymas.
Mówił pozornie miękko, lecz pobrzmiewała w tym niebezpieczna nuta i
ostrzeżenie. Niech każdy zastanowi się najpierw głęboko, zanim odważy się mu
przerwać.
Nikt się nie odezwał.
Ciemnobłękitne oczy ponownie skierowały się na Rebeccę.
- Pan Petrie jest odpowiedzialny za informowanie o naszych
posiadłościach w Australii. W zwykłych okolicznościach to z nim powinna pani
omawiać tę sprawę.
Napięcie w sali wzrosło niemal namacalnie. Rebecca nagle zdała sobie
sprawę z tego, że Slade Cordell był młodszy, niż przypuszczała. Niewykluczone
nawet, że był najmłodszy z całego zarządu, bez wątpienia jednak trzymał
wszystkich żelazną ręką.
R S
- 13 -
- Gdyby pan poprosił pannę Wilder, aby zechciała poczekać na zewnątrz,
mógłbym wyjaśnić całą sprawę po zakończeniu obrad - Petrie silił się na
stanowczość.
- Jestem na tyle inteligentny, że mogę ją sobie sam wyjaśnić. Założę się,
iż pan wiedział o pobycie tej pani w Nowym Jorku.
- Tak, ale...
- I o jej bezskutecznych próbach dotarcia do mnie?
- Tak, ale... Byłem zajęty przygotowywaniem sprawozdania na obecną
konferencję - Petrie tłumaczył się nieporadnie.
- A czy nie przyszło panu na myśl, że panna Wilder mogłaby coś do
pańskiego raportu dodać? - odparował Slade. Niebezpieczna nuta w jego głosie
pobrzmiewała coraz jawniej. - Sugeruję, żeby raczył pan zajrzeć do swojego
sprawozdania i wziąć twórczy udział w naszej dyskusji.
Twarz Petriego ściągnęła się.
- Bardzo chętnie. Uznałem żądanie widzenia się z panem za nadużycie.
Wydawało mi się, że najlepiej będzie zignorować tę sprawę. Nasza filia w
Brisbane i tak ma zakupić posiadłość...
- Nigdy jej nie dostaniecie! - krzyknęła Rebecca, doprowadzona do furii
świadomością, że właśnie pada ofiarą taktycznej rozgrywki. Od dwóch lat, czyli
od śmierci jej ojca, Cordell Enterprises uparcie próbowało je zmusić do
sprzedaży ziemi. Ani razu nie chcieli wysłuchać ich racji. Naciskali bez końca.
- Mówiłyśmy waszym ludziom setki razy... Petrie uśmiechnął się
szyderczo.
- Proszę łaskawie nie zapominać, że mamy przewagę. Tylko marnuje pani
swój cenny czas.
- O czym pan mówi, panie Petrie? - wtrącił Slade.
- Raport w sprawie posiadłości o nazwie Wildjanna wykazuje, że jest cała
oddana pod zastaw hipoteczny - pośpieszył z wyjaśnieniem Petrie. - Właściciel
nie będzie w stanie...
R S
- 14 -
- Ani moja babka, ani ja nie zamierzamy sprzedać Wildjanny! Nigdy! - W
jej oczach, gdy to mówiła, dało się dostrzec gniew. Petrie żachnął się na to
oświadczenie.
- To jedynie kwestia czasu. Przecież to zupełny absurd, żeby stara kobieta
i młoda dziewczyna zdołały utrzymać taką posiadłość! Splajtujecie. Każdy by
splajtował. Każdy też ma swoją cenę!
Rebecca nawet nie zauważyła, kiedy zerwała się na równe nogi. Oparła
dłonie na stole i pochyliła się do przodu.
- Stara kobieta! - parsknęła jak rozwścieczona kotka. - Ta stara kobieta
dawała sobie radę z lepszymi niż pan. Razem z dziadkiem byli pionierami na tej
ziemi. Tu zmarł jej mąż i dzieci. Możecie mówić i robić, co wam się podoba, ale
nic jej stąd nie ruszy. Ani mnie. To nasz dom, panie Petrie. A jeśli spróbuje pan
postawić stopę na naszej ziemi, to ta stara kobieta i młoda dziewczyna pokażą
panu, na co je stać!
Potoczyła urągającym spojrzeniem wokół stołu.
- Siedzicie w tej komfortowej wieży z kości słoniowej, wysoko ponad
realnym światem, i tylko wykonujecie skomplikowane posunięcia, zupełnie jak
figury na szachownicy. Interesuje was jedynie władza, jaką dają wam pieniądze.
A przecież pieniądze to tylko świstki papieru albo cyfry na ekranie komputera.
To ziemia jest podstawą egzystencji wszystkiego, co żyje, a my ją posiadamy i
uprawiamy. Jesteśmy niezastąpieni i niezbędni niczym biblijna sól ziemi.
Petrie zaklaskał błazeńsko.
- Ładnie powiedziane, panno Wilder, ale piękne słówka nic nie pomogą,
gdy bank przejmie prawo do pani własności. Wtedy pani zrozumie, ile znaczą te
„świstki papieru".
Rebecca potrząsnęła dumnie głową.
- Nie ma takiego banku w Australii, który mógłby przejąć Wildjannę.
Przykro mi niezmiernie, ale jesteśmy całkowicie i nieodwołalnie poza waszym
zasięgiem.
R S
- 15 -
- Och, mamy dostateczne środki, żeby...
- Dosyć, panie Petrie! - głos Slade'a był zimny jak stal i nie dopuszczał
możliwości najmniejszego oporu. - Wysłuchamy tego, co panna Wilder ma nam
do powiedzenia. Odnoszę wrażenie, że ktoś powinien był jej wysłuchać już
dawno temu. Nie zamierzam tolerować jakichkolwiek uwag i dlatego, panie
Petrie, proszę nie zabierać głosu do momentu, gdy go panu nie udzielę.
Twarz pracownika oblała się rumieńcem gniewu, ale powściągnął
wybuch. Slade jednak już nie zwracał na niego uwagi.
- Prosimy, panno Wilder - znów przybrał uprzejmy i zachęcający ton. -
Czy zechciałaby pani wyjaśnić, dlaczego żaden bank nie może tego zrobić?
Zupełnie nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Czy jego zachowanie było
częścią zaplanowanej gry, czy też mówił zupełnie szczerze? Czyżby opowiadał
się po jej stronie? Nagle zapragnęła, żeby został jej sprzymierzeńcem. Właśnie
on, ten silny mężczyzna z ogromnym autorytetem, zdolny pokonać każdego. Ta
myśl wywołała w niej dziwny dreszcz. Z całej siły postarała się skoncentrować
na temacie.
Teraz wreszcie zagrają w otwarte karty. Nie pozwoli mu się wykręcić od
jego powinności w Czarcim
Jarze. Spojrzała mu w oczy z nieugiętym postanowieniem.
- W moim kraju potrzeba pracy trzech pokoleń, aby zabezpieczyć ziemię
przed wszelkimi możliwymi klęskami. Jeśli chodzi o Wildjannę, to właśnie ja
należę do tej trzeciej generacji. To prawda, że jesteśmy zadłużone, ale to nic
wyjątkowego, gdyż nastały złe czasy dla wszystkich posiadaczy ziemskich. I
jeśli my nie przetrwamy, to nie przetrwa także żaden inny majątek w głębi stanu
Queensland. Rząd nie może sobie na to pozwolić i dlatego nikt nam nic nie
zrobi.
Skinął głową. Podczas gdy rozważał jej słowa, Rebecca postanowiła
rozwiać ostatnią wątpliwość, jaką mógł posiadać.
R S
- 16 -
- Nigdy nie pozbędę się tej ziemi. Jeśli umrę bezpotomnie, dostaną ją
mieszkający tam aborygeni, a oni z pewnością jej nie sprzedadzą. Zbyt dobrze
znają gorzki smak wydziedziczenia. A gdyby moją babkę i mnie spotkał... hm,
nieszczęśliwy wypadek, to i tak pańska firma nie dostanie tej ziemi.
Slade z rozbawieniem przymrużył oczy i uśmiech zmiękczył ostre rysy
jego twarzy. Rebecca pomyślała z niepokojem, że ma przed sobą bardzo
atrakcyjnego mężczyznę, a uleganie urokowi Slade'a Cordelia było ostatnią
rzeczą, jakiej pragnęła.
- Bardzo bym nie chciał, żeby spotkał panią „nieszczęśliwy wypadek".
Proszę wybaczyć moją ciekawość. A jeśli wyjdzie pani za mąż?
Nie wyjdę, chyba że Paul zmieni zdanie. Od czasu jak zerwał ich
zaręczyny trzy lata temu, uparcie twierdzi, że powinna poślubić mężczyznę,
który zapewni jej to, czego ona potrzebuje. On, Paul, nie jest już w stanie tego
zrobić.
- Panno Wilder? - Slade spytał miękko.
- Damy początek czwartemu pokoleniu - padła jednoznaczna odpowiedź.
Nie zostawiła mu żadnej furtki. Sytuacja była jasna.
- Dziękuję. Rozumiem, że jest to decyzja ostateczna. - Błysk satysfakcji w
jego oczach dawał do zrozumienia, że usłyszał dokładnie to, co chciał usłyszeć.
Nie rozumiała jednak powodów, dla których właśnie tego oczekiwał. Musi
prowadzić jakąś diabelnie skomplikowaną grę, pomyślała z niechęcią i za-
niechała dociekań.
- Zamknęliśmy kwestię własności ziemi - kontynuował gładko. -
Chciałbym teraz powrócić do właściwego tematu, to znaczy zagrożenia bydła.
Proszę usiąść i czuć się jak u siebie.
Opadła na krzesło, ale nie czuła się jak u siebie. Rozprawianie o bydle w
sali o ścianach wyłożonych boazerią, wśród facetów w kosztownych
garniturach, wydawało się czymś nie na miejscu. Co dla nich znaczą zwierzęta?
Co ich obchodzi kurz wznoszony przez setki racic, ryk pędzącego do wodopoju
R S
- 17 -
stada, żałosne muczenie pozostających w tyle cieląt... Dla nich liczą się tylko
ceny mięsa.
- Chodzi o wodę - oznajmiła ponuro. - Od czterech lat panuje susza.
Robimy wszystko, aby utrzymać spokój, jednak przy tak dużej ilości bydła na
pańskiej farmie oraz... - tu rzuciła krótkie spojrzenie na Petriego - rozmyślnych
naciskach ze strony pańskich pracowników, sytuacja staje się krytyczna. Jeśli
nadal będziemy poić pańskie stada, zabraknie wody dla zwierząt Dalvareza.
- Czy to znaczy, że na Polu Logana nie ma wodopoju? - spytał Slade.
Wydawało się, że jest naprawdę wstrząśnięty.
- Właśnie. Dlatego nazywamy je Czarcim Jarem. W czasie suszy strumień
wysycha, nie dopływając zarówno do posiadłości pańskiej, jak i do majątku
Dalvareza. Jedynie Wildjanna ma tyle wody, żeby przetrwać najgorszą nawet
suszę.
Zmarszczki na czole Slade'a pogłębiły się, jego wzrok wyrażał niepokój.
- Czy Pole... Czy Czarci Jar kupuje wodę od Wildjanny?
Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
- My nie sprzedajemy wody, panie Cordelii W moim kraju obowiązują
inne prawa. Jednak pańscy ludzie nie przestrzegają pewnych norm. Jeśli nie
zmniejszy pan ilości bydła, to nie starczy wody dla innych.
- I pani przebyła sześć tysięcy mil, żeby mi o tym powiedzieć? - spytał
miękko. Cała jego uwaga skupiła się w tej chwili na niej. Rebecca poczuła, że
jej serce niepokojąco drgnęło. Wyglądał tak, jakby mu zależało... Nieważne.
Trzeba zignorować jego uczucia i zająć się rzeczywistością.
- Zdecydowałyśmy, że należy pana zawiadomić, gdyż sprawy przybierają
coraz gorszy obrót. Emilio, który jest argentyńskim emigrantem, mimo
trzydziestu lat spędzonych w Australii nie stracił południowej zapalczywości. W
obecnej sytuacji zaczyna przypominać granat z wyrwaną zawleczką.
- Gdzie jest jego ranczo?
R S
- 18 -
- Na zachód od Wildjanny. Pańskie znajduje się na południe od nas i ma
wspólną granicę z ziemią Dalvareza. Zwady już się zaczęły. Jeśli pan nie znaj-
dzie żadnego satysfakcjonującego wyjścia, to Emilio rozwiąże problem za
pomocą broni. Tak jak już powiedziałam, robimy wszystko, by do tego nie do-
szło, ale pańskim ludziom chyba nie bardzo na tym zależy! - zakończyła z
goryczą.
Szukając ostatniej deski ratunku, wydała ogromne ilości pieniędzy, aby
wreszcie znaleźć w całym Cordell Enterprises kogoś sensownego. W dodatku
babcia Janet musi teraz sama doglądać wszystkiego. Jest twarda i nieugięta, to
fakt, ale zarazem to naprawdę stara kobieta. Gdyby ojciec żył... Rebecca
potrząsnęła głową. Daremne pragnienie.
- Przykro mi, że przeze mnie spotkało panią tyle kłopotów.
Spojrzała zaskoczona. Zupełnie, jakby czytał w jej myślach. Poczuła się
dziwnie bezbronna i zirytowało ją to.
- To bez znaczenia. Wóz albo przewóz, panie Cordelii Ma pan tydzień na
opanowanie sytuacji.
- Zapewniam panią, że zajmę się tym osobiście.
Zabrzmiało to szczerze, ale Rebecca przez cały miniony tydzień słyszała
podobne, czcze oświadczenia. Uwierzy dopiero wtedy, gdy zwierzęta zostaną
sprzedane, nie wcześniej.
- Mam nadzieję - powiedziała ze znużeniem. To był długi, ciężki tydzień.
Podniosła się. Stała wysoka, pełna godności, obojętna dla wartości
wyznawanych przez firmy takie jak ta. - Mam naprawdę dość tego miejsca.
Wracam do domu.
Wstał, zanim zdążyła się odwrócić. Uśmiechał się i jej serce znów
dziwnie zatrzepotało.
- Myślę, że udam się razem z panią. - Głos Slade'a był teraz głęboki i
zaskakująco przyjemny, jednak znaczenie słów pozostawało trochę niejasne.
R S
- 19 -
Pewnie zamierzał odprowadzić ją do windy. Wzrok mężczyzny sugerował
podziw, a przynajmniej uznanie dla sposobu, w jaki załatwiła sprawę.
Jasne, że powinien to docenić, pomyślała cynicznie. Wszystko to nie
kosztowało go ani centa, podczas gdy ją...
- Jestem pani dłużnikiem - ciągnął. Znowu zaniepokoił Rebeccę
trafnością, z jaką odgadywał jej myśli.
- Owszem - odparła zgryźliwie. - Mam nadzieję, że pan o tym nie
zapomni. A teraz, jeśli pan pozwoli...
- Oczywiście! Nadużywam pani uprzejmości.
Skierował się w jej stronę, z wyraźnym zamiarem odprowadzenia jej. W
trzyczęściowym garniturze wyglądał naprawdę imponująco. Fantazyjny,
czerwono-granatowy jedwabny krawat stanowił wyszukany dodatek do
klasycznej białej koszuli. Jasne, ten to sobie może pozwolić na szyk, pomyślała
z niechęcią.
Była zmęczona, wręcz wyczerpana. Zdawała sobie sprawę z tego, że
czepia się drobiazgów. - A w ogóle jak mogła choć przez moment uznać Slade'a
Cordelia za atrakcyjnego mężczyznę? Był tak różny od Paula...
- Zanim wróci pani do domu...
- Mam już zarezerwowany bilet powrotny - odparła szybko, jeszcze
poruszona porównaniem, które właśnie uczyniła. - Odlatuję z Kennedy Airport
po południu. Naprawdę nie mam czasu.
- O której godzinie? - wszedł jej w słowo. Jego brwi zbiegły się, jakby z
niezadowoleniem.
- Kwadrans po czwartej. Rzucił okiem na zegarek.
- Proszę chwilę zaczekać, wezwę samochód. Chociaż tyle mogę dla pani
zrobić.
Dlaczego nie? Przynajmniej zaoszczędzi na taksówkach.
- Świetnie. Dziękuję panu.
R S
- 20 -
Uśmiechnął się z wyrazem satysfakcji w szafirowych oczach i wziął ją
pod rękę. Rebecca czułaby się jednak o wiele lepiej, gdyby zrobił to ktokolwiek
inny. Apodyktyczny charakter Slade'a spowodował, że nawet dotyk jego dłoni
na swoim ramieniu odbierała jako celową próbę naruszenia prywatności
drugiego człowieka. Było to tak nieprzyjemne uczucie, że gdy ją wreszcie
puścił, miała wręcz ochotę wytrzeć rękę. Z trudem powstrzymała się od tego
niedorzecznego gestu. Na szczęście nie trzeba będzie już nigdy więcej znosić
obecności tego człowieka.
Musiała jednak przyznać, że traktował ją z kurtuazją. Miała też nadzieję,
że ponadto okaże się słowny. Gdyby naprawdę osobiście zajął się tą sprawą,
wszystkie problemy zniknęłyby w mgnieniu oka. Rebecca nie miała co do tego
żadnych wątpliwości. Przecież ten człowiek nie zniesie podważania jego
autorytetu w jakikolwiek sposób.
A gdyby miała przy sobie takiego właśnie mężczyznę, którego nikt i nic
nie zdoła pokonać? To pragnienie żywiła już od dawna. Mógłby je zaspokoić
Paul, gdyby nie ten wypadek... Brakowało mu jednak tej fascynującej siły, która
emanowała z potężnego Amerykanina. Slade Cordell nie cofnąłby się przed
trudnościami, jakie niosło twarde życie na ranczo. Dałby sobie radę ze
wszystkim.
Co za głupi pomysł! Potrząsnęła głową. To człowiek z miasta, ich światy
nie mają ze sobą nic wspólnego. Jej świat, jej dom, jej życie jest daleko, daleko
stąd.
R S
- 21 -
ROZDZIAŁ TRZECI
Spojrzała na zegarek. Dopiero parę minut po jedenastej. Dziwne. Czyżby
zaledwie przed godziną podjęła desperacką próbę dotarcia do Slade'a Cordelia
niezależnie od wszystkiego? W każdym razie miała jeszcze dużo czasu.
Została sama w wielkiej błękitno-szarej sali, którą urządzono w bardzo
nowoczesnym stylu. Skórzane sofy, małe stoliki o marmurowych blatach i
połyskujących chromem podporach, szklane półki na metalowych
konstrukcjach, wypełnione książkami i współczesnymi rzeźbami, które nie
wiadomo co miały przedstawiać. Ciekawe, czy Slade sam dokonał tego wyboru,
czy pozostawił go suto opłaconemu dekoratorowi wnętrz?
Nie miała jednak wątpliwości co do tego, kto wybrał miejsce dla
masywnego biurka z czarnego marmuru, silnie kontrastującego z całym
wnętrzem. Przeciwległa ściana była całkowicie oszklona. Imponująca panorama
miasta, oglądana z trzydziestego czwartego piętra, musiała dawać szefowi
Cordell Enterprises satysfakcjonujące poczucie nieograniczonej siły.
Spojrzała na las betonowo-szklanych drapaczy chmur i aż zadrżała. Jak
ludzie mogą spędzać całe życie w tak bezdusznym otoczeniu? O ile jeszcze
można to nazwać życiem. Budynki Manhattanu wyglądały jak pomniki
niepojętego boga, którego ona nie zamierzała czcić. Jej życie to ziemia o cze-
rwonobrunatnym odcieniu, szarozielone drzewa i oślepiający błękit nieba nad
głową. To świat, gdzie dotyk słonecznych promieni zdaje się raz torturą, a raz
pieszczotą, gdzie płynie życiodajna i czysta woda, a ludzie i zwierzęta poddają
się rytmom przyrody...
Ktoś otworzył drzwi i to ją wyrwało z zadumy. Odwróciła się.
- Czy narada już się skończyła? - spytała, zaskoczona widokiem Slade'a.
- Przełożyłem ją na kiedy indziej - coś jakby triumf zamigotało w jego
oczach. - Czy podoba się pani widok?
R S
- 22 -
- Nie. Ja należę do zupełnie innego świata - uczyniła gest, jakby odsuwała
od siebie to, co zobaczyła.
- Ale chciałabym podziękować za wysłuchanie mnie.
- Przynajmniej tyle mogłem zrobić.
Nagle pojawiła się między nimi jakby wątła nić porozumienia, nikłe
przeczucie czegoś wspólnego. Rebecca zdusiła tę myśl w zarodku jako zupełnie
nierealną.
- Wszystko już załatwiłem, proszę tylko podać nazwę hotelu, a ktoś
przywiezie pani bagaże na lotnisko, podczas gdy my spokojnie zjemy lunch
- podniósł słuchawkę. - Co to za hotel?
Stłumiła gniew i podała nazwę. Jak na jej gust był jednak trochę zbyt
pewny siebie. Z góry założył, że Rebecca przyjmie zaproszenie, którego nawet
nie raczył wygłosić!
Z drugiej wszakże strony, jeśli chciał się jeszcze czegoś od niej
dowiedzieć na temat rancza, byłoby doprawdy głupotą z jej strony, gdyby nie
dała mu tej możliwości. Ponadto zaoszczędzi jej dodatkowego kłopotu i zapłaci
za lunch. Należy się jej choć tak drobna rekompensata za ostatni tydzień.
Przyglądała mu się uważnie, gdy rozmawiał przez telefon. Nie, wcale nie był
bardziej męski od Paula. Sama sylwetka nie świadczyła o niczym, a jeżeli
chodzi o twarz...
Wyraz jego twarzy był w tej chwili taki, że od razu zapomniała o swoich
rozważaniach. Zauważyła, iż mężczyzna z ociąganiem oderwał wzrok od jej
kształtnych piersi. Poczuła dziwny dreszcz. Spojrzenie Slade'a powoli
przesunęło się ku jej biodrom i długim nogom. To oczywiste, że właśnie oceniał
jej atrakcyjność jako kobiety. Sądząc po wyrazie satysfakcji w
ciemnobłękitnych oczach, dostała dziesięć punktów na dziesięć możliwych!
Ciekawe, jak on by wyglądał... To znaczy, jak by było, gdyby... Rebecca
poczuła nieznośną falę gorąca. Jej własna wyobraźnia zastawiała na nią pułapkę.
Przecież niemożliwe, żeby miała na to ochotę! Od czasu, gdy Paul zerwał
R S
- 23 -
zaręczyny, nawet nie spojrzała na nikogo innego. No tak, ale Slade Cordell nie
przypominał żadnego ze znanych jej mężczyzn. Na pewno jednak chodziłoby
mu tylko o fizyczną przyjemność, nic ponadto. Chociaż, gdyby nie Paul, może
dałaby się skusić... Dość! Przecież to zupełne szaleństwo. Takie myśli prowadzą
donikąd, zwłaszcza że za kilka godzin opuści to miejsce na zawsze.
Przynajmniej nie pozostaje osamotniona w swoich uczuciach. A
świadomość, że ktoś taki jak Cordell uważa ją za pociągającą kobietę, naprawdę
podnosi na duchu. To nie to samo, co umizgi Dalvareza. Nie dość, że Emilio
właściwie mógłby być jej ojcem, to jeszcze ma wystarczająco dużo tupetu, by
sądzić, że jest dla niej odpowiednim partnerem! Nie żywiła jednak
najmniejszych wątpliwości co do tego, że bardziej mu zależało na jej
posiadłości, niż na jej łóżku, podczas gdy Slade...
Odłożył słuchawkę i podszedł do niej. Zesztywniała. A jeśli znowu czytał
w jej myślach, tak jak poprzednio? Poczuła się dodatkowo skrępowana tym, że
nie okazała się całkowicie lojalna wobec Paula. Naprawdę wciąż go kochała.
- Pozwoli pani, że zasłonię okna? - spytał Slade z uśmiechem uprzejmego
gospodarza. Spojrzała na niego nic nie rozumiejąc. - Przecież nie lubi pani tego
widoku.
- To nie ma znaczenia. Zaraz wychodzę - przypomniała mu. I sobie
również. Ten mężczyzna należał do obcego świata, z którym nie chciała mieć
nic wspólnego. Najlepiej będzie, jak zapomni o tym chwilowym zauroczeniu.
- Chciałbym, żeby dobrze się tu pani czuła. Niebawem dostaniemy lunch -
dodał. - Zaoszczędzi nam to trochę czasu. Dzięki temu będziemy się mogli
lepiej poznać, zanim udamy się na lotnisko.
- Udamy się? - spytała zaskoczona. Poczuła, że perspektywa „poznawania
się lepiej" spowodowała u niej dziwny ucisk w dołku. - Jedzie pan ze mną na
lotnisko?
- Jadę z panią do Australii. Zajmę się całą tą sprawą na miejscu. Ponadto
pani babka przypomina mi kogoś, kogo kiedyś znałem. Chciałbym ją poznać i
R S
- 24 -
osobiście przeprosić za moich ludzi - powiedział rzeczowo, nie przerywając
zasłaniania okien.
Nieczęsto się zdarzało, żeby Rebecca straciła mowę. Wpatrywała się w
niego bez słowa, niezdolna do uwierzenia w to, co usłyszała.
Odwrócił się do niej z ironicznym uśmieszkiem.
- Widzi pani, panno Wilder - znów cedził słowa na swój teksański sposób.
- W tym kraju też się zdarzają tacy ludzie jak w pani ojczyźnie. I my też nie
lubimy cierpienia zwierząt.
Najbardziej szokujące było to, że mówił zupełnie szczerze. Usta Slade'a
uśmiechały się lekko, ale jego oczy pozostawały poważne.
- To bardzo miło z pańskiej strony, panie Cordell - wydusiła wreszcie z
siebie, kompletnie oszołomiona. Zostawiał wszystko, żeby osobiście rozwiązać
problem gdzieś na peryferiach swojego imperium. Niepojęte.
- A nie lepiej: Slade? - spytał i naraz uśmiechnął się ciepło i przyjaźnie.
Ten pełen autentycznej sympatii uśmiech zdawał się zacierać wszelkie różnice
między nimi. Z wyjątkiem jednej. Tej, że ona była kobietą, a on mężczyzną. Tę
różnicę akcentował jeszcze bardziej. - Czy wolisz imię Rebecca, czy jakieś
zdrobnienie?
- Rebecca - odparła nieco zakłopotana. O co mu chodzi? Przecież chyba
nie jedzie na koniec świata dla nieznajomej dziewczyny? Nic z tego
wszystkiego nie rozumiała. - Będzie nam miło pana gościć - powiedziała w
końcu z rezygnacją.
- Na to liczę. - Błysk satysfakcji w jego oczach pozwalał jednak sądzić, że
liczy na coś znacznie więcej. - Proszę, usiądź i opowiedz mi więcej o Czarcim
Jarze.
Skorzystała z zaproszenia, nie mogła się jednak pozbyć uczucia napięcia,
jakie budziła w niej apodyktyczna osobowość potężnego Teksańczyka. Rebecca
nie przywykła do ludzi, którzy robią to, co chcą, i to nie licząc się z kosztami.
R S
- 25 -
- Czy miał pan coś wspólnego z hodowlą bydła? - postarała się, by
pytanie zabrzmiało spokojnie i rzeczowo.
Spojrzał na nią z przekorą w oczach.
- Czy jestem za stary, żeby mi mówić po imieniu, czy też dajesz mi do
zrozumienia, że wciąż uważasz mnie za wroga?
- Och, nie - zaprzeczyła szybko, po czym zdobyła się na coś w rodzaju
uśmiechu. - Rzeczywiście chwilowo funkcjonuję na zwolnionych obrotach i
trudno mi się tak szybko przestawić. Naprawdę nie zależy mi na wykopywaniu
topora wojennego.
- Cieszę się bardzo - odetchnął. - Przepraszam cię, że musiałaś mieć do
czynienia z kimś takim jak Petrie. Może sprawi ci pewną satysfakcję
wiadomość, że to był ostatni gwóźdź do jego trumny. Wyrzucam go.
I nie tylko jego. - Twarz Slade'a przybrała stanowczy wyraz. - Zamierzam
odmłodzić Cordell Enterprises, przeorganizować. Namnożyło się tu
twardogłowych w rodzaju Dana Petrie...
Co ją to obchodzi? Spojrzała na zasłony, za którymi czaił się obcy świat.
Nie powinna mu pozwolić na zasłanianie okien. Stworzyło to nieco zbyt
intymną atmosferę.
Uśmiechnął się znowu i zmienił temat.
- Jestem taki jak ty. - Jego błękitne oczy wyrażały serdeczność i
zrozumienie. - Mamy wątpliwy honor być ostatnimi potomkami naszych rodzin.
Z tą różnicą, że ja nie mam już nikogo.
Wcale nie jest taki sam, pomyślała ze złością. A w ogóle jakie ma prawo
poruszać tak drażliwy temat i ponownie rozbudzać nadzieje, których nigdy nie
da się spełnić?
- Nie jesteś żonaty? - spytała. Taki mężczyzna bez wątpienia musi być
otoczony rojem kobiet.
- Nie. I z nikim nie jestem związany - uśmiechnął się jakby z
zadowoleniem.
R S
- 26 -
- Dlaczego? - Rebecca nie rozumiała powodu, dla którego ten
trzydziestokilkuletni mężczyzna miałby pozostawać samotny. Na pewno nie z
braku chętnych.
Wzruszył ramionami.
- Może nie znalazłem kobiety, na której by mi zależało.
- Musisz być bardzo wymagający - oświadczyła z zaczepką w głosie.
Przytaknął, patrząc na nią w sposób, który sugerował, że mogłaby podjąć
wyzwanie i spróbować zostać tą jedyną. Wyraźnie jej schlebiał.
O nie, żadnego flirtu. Wygląda na to, że Slade Cordell wciąga w ten
rodzaj gry każdą dostatecznie atrakcyjną kobietę. Było to tym bardziej
bezduszne i cyniczne z jego strony, że przecież należeli do różnych światów i
nie mogliby zostać ze sobą. A więc przelotny romans? Obejdzie się.
- A nie chciałbyś mieć dzieci? - spytała, ciekawa jego poglądów na ten
temat.
- Nie zamierzam zakładać dynastii. - Rysy jego twarzy przybrały wyraz
nieco złośliwy i nieco znużony. - Na świecie jest wystarczająco dużo dzieci,
które trzeba nakarmić i otoczyć opieką. Nie muszę się do tego dodatkowo
przyczyniać.
Nie odpowiedziała. Może rzeczywiście zależało mu na innych dzieciach,
ale na pewno nie na własnych.
- Posmutniałaś - zauważył miękko.
- Nie jesteśmy tacy sami - odparła dobitnie. Niech to do niego wreszcie
dotrze.
Dla niej dzieci były najważniejsze. Paul wiedział o tym. Paul... Przeszył ją
dojmujący ból. Z nim mogła dzielić marzenia i snuć plany, których ktoś taki jak
Slade Cordell nigdy by nie potrafił zrozumieć ani docenić.
Zjedli lunch, po czym zeszli na dół. Rebecca z ulgą zajęła miejsce w
okazałej limuzynie. Rozmiary samochodu pozwalały zachować pewien dystans
między nią a tym niepokojącym mężczyzną, który z każdą chwilą wydawał się
R S
- 27 -
jej coraz bardziej atrakcyjny. Nie tylko fizycznie. Potrafił być uprzejmy i
szarmancki, a chwilami prezentował zniewalający urok, który nie pozostawiał
jej obojętną.
Na szczęście przynajmniej w czasie lotu uwolni się od tego
niebezpiecznego towarzystwa; przecież taki biznesmen nie zniży się do tego,
żeby podróżować razem z nią drugą klasą. Nie doceniła go jednak. Na lotnisku
okazało się, że Cordell Enterprises sfinansowało jej przelot pierwszą klasą.
Nawet nie miała się jak bronić, gdy Slade przekonywał, że są jej to winni. Są jej
winni znacznie więcej. Zwrócą też koszty podróży z Brisbane do Nowego Jorku.
Jako szef żałuje, że nie może jej wynagrodzić straconego czasu i stresów
spowodowanych przez swoich pracowników.
Zdawała sobie jasno sprawę, że Slade próbuje ją osaczyć w bardzo
wyrafinowany sposób, ale nie mogła nic na to poradzić. Czy można mieć
pretensję o czarujący uśmiech, uprzejme podanie ramienia, otwarte, szczere
słowa? Czuła, że poluje na nią wytrawny łowca.
Weszli do poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy. Znajdowały się tam
liczne przebieralnie i Rebecca skorzystała z okazji, żeby choć na chwilę pozbyć
się Slade'a. Miejsce eleganckiego kostiumu zajęły dżinsy, biała bawełniana
bluzeczka i lniany żakiet. Z całą pewnością ten praktyczny strój daleko odbiegał
od wyrafinowanej elegancji, do której przywykł Slade. Postanowiła jednak
pozwolić sobie na odrobinę próżności i wyjęła spinkę z włosów. Ciemne, gęste i
lśniące miękko osunęły się na ramiona.
Ciekawe, co on takiego w niej zobaczył. Nie jedzie się chyba na koniec
świata tylko po to, by zdobyć kobietę, a zwłaszcza kobietę, z którą się przecież
nie ma nic wspólnego? Wszystko jednak na to wskazywało. Mimo to ich
związek nie mógł mieć żadnej przyszłości. Trzeba się trzymać na dystans.
Okazało się, że Slade również zmienił ubranie na mniej oficjalne. Z
pewnością jego miękka skórzana kurtka, biała sportowa koszula i popielate
spodnie nie zostały kupione w sklepie z gotową konfekcją... Podszedł i lekko
R S
- 28 -
ujął ją za ramię, delikatnie i zarazem stanowczo zmuszając do spojrzenia mu
prosto w oczy.
Dopiero teraz spostrzegła, że jego twarz zasępiła się. Wyglądał na
starszego, niż jej się to przedtem wydawało. I dlaczego patrzył na nią z takim
niepokojem?
- Właśnie przyszła do ciebie wiadomość z twojego hotelu - powiedział
nienaturalnym głosem, który zdradzał napięcie.
- Od mojej babki? - spytała. Czyżby kolejny poważny problem? Może
Emilio zrealizował swoje groźby?
- Nie od twojej babki. Jakby to powiedzieć... - zawahał się. Z jednej
strony pragnął jakoś złagodzić cios, z drugiej jednak wiedział, że jest ostatnią
osobą, której pomoc Rebecca chciałaby przyjąć. - Lepiej sama przeczytaj.
Podał jej ukrywany do tej pory za plecami telegram. Niemal wyrwała mu
go z ręki.
„Janet Wilder zmarła dziś rano".
Czytała te słowa ciągle od początku, jakby mogło to cokolwiek zmienić.
Ogarnęło ją dojmujące poczucie osierocenia i samotności. Miała wrażenie, że
cały świat nagle zniknął i otoczyła ją całkowita próżnia.
- Rebecco... - łagodny głos przywołał ją do rzeczywistości.
Podniosła wzrok. To jego wina! Jego i tej przeklętej organizacji. To, że o
niczym nie wiedział, wcale go nie usprawiedliwiało. Powinien był wiedzieć. Po-
winien był coś z tym zrobić, a nie narażać je na tak potworne stresy, które stały
się przyczyną śmierci jej babki. A teraz jest już za późno, żeby to naprawić. Za
późno...
Wyprostowała się, a jej zielone oczy wyrażały nieugięte postanowienie.
W tej chwili nie może sobie pozwolić na to, by pogrążyć się w cierpieniu. Ma
tyle rzeczy do zrobienia.
Slade niemal ze zgrozą obserwował, jak szybko Rebecca otrząsa się z
pierwszego szoku. Jej dotychczasowe życie legło w gruzach, a ona podniosła się
R S
- 29 -
po tak potężnym ciosie, niczym powstający z popiołów Feniks. Zadziwiająca u
tak młodej dziewczyny ogromna siła wewnętrzna. Zdaje się, że jej nie docenił.
Rebecca wyglądała teraz jak wstępująca na tron królowa, gotowa, stawić czoło
wszelkim trudom i przeciwnościom.
Nigdy nie widział czegoś podobnego. Ona jest naprawdę zdolna do
wszystkiego! Taką kobietę pokonać, ujarzmić, zdobyć... Warto będzie temu
poświęcić trochę wysiłku. Zwłaszcza że teraz gra stała się znacznie trudniejsza,
a przez to bardziej fascynująca.
- Czytałeś telegram? - spytała. Emanowała z niej niezachwiana siła woli.
- Tak. Naprawdę bardzo mi przykro. - Wiedział, że Rebecca nie
potrzebuje jego współczucia, ale co innego mógł powiedzieć?
- Mamy mało czasu - stwierdziła stanowczo. - Powinieneś natychmiast
zawiadomić swoich ludzi z Czarciego Jaru, żeby trzymali stada z daleka od
Wildjanny, dopóki nie przyjedziemy. Przez dzień czy dwa zwierzęta nie padną z
pragnienia.
- Skąd ten pośpiech?
- Emilio będzie się mścił - ucięła. - Z pewnością tylko czeka na dogodną
okazję, żeby dobrać się do twojego bydła lub twoich ludzi.
Zielone oczy patrzyły na niego przenikliwie, próbując przewidzieć
przyszłość, w której dla Slade'a nie było miejsca.
- Dalvarez bardzo szanował moją babkę i dzięki temu mogła powściągnąć
jego zapalczywość. Teraz jednak nie ma tam nikogo, kto by go powstrzymał, a
jego nienawiść z pewnością wzrosła niewyobrażalnie. - Uzna, że musi sam
wymierzyć sprawiedliwość i tylko ja mogę go pohamować.
- Rebecco...
Przeszyła go lodowatym spojrzeniem.
- To ty jesteś winien śmierci mojej babki, Slade. Może nie bezpośrednio,
ale jesteś sprawcą.
R S
- 30 -
Milcząco przyznał jej rację. Gdyby mógł ją chociaż objąć, choć trochę
ulżyć jej w cierpieniu... Nie odważył się jednak. Pociągał ją bez wątpienia, ale
teraz znowu był wrogiem. Tylko czas może to naprawić.
- Zaraz wyślę wiadomość - obiecał. Nic więcej nie mógł jej powiedzieć.
Za to z całą pewnością jego ludzie usłyszą znacznie więcej!
Skierował się do tej części holu, w której stały telefony i telefaxy.
Rebecca odprowadziła go wzrokiem. Wzbierał w niej żal i smutek, ale znowu
udało się jej zdusić te uczucia. Nie teraz i nie tutaj. Żadnej słabości. Dopiero gdy
zostanie sama, w pełni odczuje stratę, jaką poniosła. Na razie ma jednak wiele
do zrobienia.
Jeszcze jedna myśl pomagała jej znieść ten wstrząs. Była to niezachwiana
pewność, że po śmierci zawsze przychodzi odrodzenie, takie są odwieczne
prawa życia. Teraz obiekcje Paula nie mają znaczenia. Wszystko się zmieniło.
Rebecca podjęła nieodwołalną decyzję.
Wildjanna doczeka się czwartego pokolenia.
R S
- 31 -
ROZDZIAŁ CZWARTY
Siedzieli już na swoich miejscach, ale odlot opóźniał się. Silniki
pracowały coraz głośniej i samolot zaczął się wyraźnie trząść. Rebecca
zamknęła oczy. Była zdenerwowana i czuła się okropnie, ale nie chciała, żeby
ktokolwiek to zauważył. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki i naraz poczuła na
ramieniu uspokajający dotyk ciepłej dłoni.
- Wszystko w porządku - zapewnił miękko Slade. - Już lecimy.
Ten dotyk mógł się okazać zgubny dla jej wymuszonego opanowania.
Potrzebowała, żeby ktoś ją trzymał za rękę, złagodził ból samotności, dzielił
brzemię, które nagle spadło na jej barki. Próbowała trzymać nerwy na wodzy,
ale teraz poczuła, że łzy pieką ją pod powiekami. Slade miał taki mocny uścisk...
Nie będzie się jednak wiązała z kimś, kto wkrótce zniknie z jej życia.
Załamałoby ją to zupełnie. Przecież wcale go to wszystko nie obchodzi, może
trochę jej współczuje, ale ona nie potrzebuje jego litości. Spojrzała na niego
twardo.
- Zapewniam, że poczuję się lepiej, kiedy w Los Angeles przesiądziemy
się w Qantas. - Nie chciała go obrazić, pomyślała po prostu o tym, że ta
australijska linia lotnicza jest jedną z najbezpieczniejszych na świecie.
- Rozumiem. Nie masz zbyt wiele powodów, by lubić to, co
amerykańskie.
Poczuła wyrzuty sumienia. Niezależnie od przyczyn, które nim
powodowały, osobiście zamierza rozwiązać najgorszy problem, z jakim się
dotąd spotkała. Właściwie powinna być wdzięczna.
- Nie zamierzałam niczego krytykować - odparła apatycznie i odwróciła
się do okna. Nie miała ochoty na prowadzenie jałowej konwersacji.
Powoli mijały godziny. Posiłek zostawiła nietknięty. Z pozbawioną
wyrazu twarzą przyglądała się pasażerom, którzy korzystali z licznych tu
R S
- 32 -
telefonów. Może dzwonili do swoich rodzin? Ona już nie miała do kogo
dzwonić. Ostatnia z rodu.
Slade nie próbował ponownie nawiązać rozmowy i Rebecca doceniła jego
takt. Jednak szanował jej uczucia. Nagle przypomniała sobie, jak parę godzin
temu niemal czytał w jej myślach. Jest po prostu przenikliwy i inteligentny.
Doskonale wie, kiedy można atakować, a kiedy należy pozornie ustąpić. Bez tej
umiejętności nie można być szefem takiej firmy jak Cordell Enterprises.
Z drugiej strony jego obecność przynosiła pewną ulgę. Towarzystwo tego
milczącego, silnego człowieka było teraz lepsze niż samotność. Wiedziała, iż na
swój sposób Slade wspiera ją w tych trudnych chwilach, podejrzewała jednak,
że pewnie przyjdzie jej za tę pomoc zapłacić...
Po przesiadce w Los Angeles Rebecca poczuła się nieco spokojniejsza.
Siedząc w luksusowej kabinie ogromnego Boeinga 747, patrzyła w dół na
bezmiar Pacyfiku. Mieli przed sobą jeszcze kilkanaście godzin lotu. Chciała
znowu podziękować, gdy przyniesiono posiłek, ale tym razem Slade za-
interweniował.
- Poczujesz się lepiej, kiedy zjesz. Może zaśniesz - przekonywał. -
Przynajmniej spróbuj.
W duchu przyznała mu rację, zmusiła się więc do jedzenia, chociaż w
ogóle nie odczuwała apetytu, i rzeczywiście poczuła się lepiej. Po raz pierwszy
pomyślała, że jest Slade'owi wdzięczna za tę pierwszą klasę. Dużo wolnego
miejsca pozwoliło na rozłożenie fotela. Zasnęła.
Obudziła się, gdy zaczęto roznosić śniadanie. Zbliżali się wreszcie do
Australii, gdzie była już niedziela rano. Mimo kilku godzin snu Rebecca
podniosła się znużona i apatyczna. Slade siedział w fotelu gładko ogolony i
rześki, najwyraźniej w pełni gotów na spotkanie nowego dnia. Chłodno skinęła
głową, gdy uprzejmie spytał, czy życzy sobie poranną kawę. Poszła się
odświeżyć, a kiedy wróciła, aromatyczny napój już na nią czekał. Z uczuciem
wdzięczności sięgnęła po filiżankę.
R S
- 33 -
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu... - urwał i spojrzał na nią uważnie,
szukając w jej oczach wyrazu aprobaty. - W Brisbane czeka na mnie czarterowy
samolot, który zabierze mnie do Czarciego Jaru. Zapraszam, jeśli nie masz
innych planów. Będziesz w domu najszybciej, jak się da.
Uprzedzał jej życzenia... Ale bynajmniej nie dlatego, że naprawdę się o
nią troszczy, przywołała się w myślach do porządku. Jest po prostu apodyktycz-
nym człowiekiem, który chce kontrolować innych, podejmując za nich decyzje.
Skinęła jednak głową. Poprzednio planowała zabrać się odlatującą
dopiero w poniedziałek pocztową awionetką, ale w obecnej sytuacji należało
działać bez zwłoki.
- To rzeczywiście dobry pomysł. Dziękuję.
- A jeśli chodzi o twoją babkę... - Slade zawahał się ujrzawszy, jak jej
rysy tężeją w jednej chwili. - Myślałem tylko... Czy mógłbym w czymkolwiek
pomóc?
Potrząsnęła głową. Nabyła już tej gorzkiej wiedzy, dotyczącej
postępowania w takich sytuacjach. Przyleci ksiądz, tak jak po śmierci ojca...
- Dam sobie radę - powiedziała spokojnie.
Była już niemal u siebie. Z ponurą satysfakcją pomyślała, że tutaj pan
Slade Cordell zostanie sprowadzony do tego samego poziomu co wszyscy.
Ziemia ma swoje nieubłagane prawa, które każdy musi respektować, niezależnie
od swojego statusu. Ciekawe, jak da sobie radę w tym obcym mu świecie.
Godzinę później stanęła wreszcie na australijskiej ziemi. Ponownie
poczuła wdzięczność dla Slade'a, gdyż pasażerowie pierwszej klasy schodzili z
pokładu samolotu na samym początku, w związku z czym nie musieli czekać w
kolejce ani do odprawy paszportowej, ani celnej. Załatwili wszystko znacznie
wcześniej, niż się spodziewała.
Kątem oka dostrzegła kierujący się w jej stronę wózek inwalidzki.
- Rebecco...
R S
- 34 -
Odwróciła się z niedowierzaniem. Paul! W jednej chwili Slade przestał
istnieć. Utkwiła spojrzenie w twarzy zbliżającego się mężczyzny, targana
sprzecznymi uczuciami rozpaczy i nadziei. Nie widziała go od roku. Roku
wypełnionego jałowym pragnieniem, by wszystko wyglądało inaczej niż w
rzeczywistości... Ale przecież przyszedł teraz, gdy był najbardziej potrzebny.
Jego ongiś rozjaśnione słońcem włosy pociemniały. Przystojna twarz
zeszczuplała, naznaczona cierpieniem, a orzechowe oczy patrzyły na Rebeccę ze
współczuciem.
Podeszła do niego, nie poświęcając nawet jednej myśli mężczyźnie, od
którego odwróciła się bez słowa wyjaśnienia. Ujęła wyciągniętą ku niej dłoń i
poczuła, że jej oczy napełniają się łzami.
- Czy wiesz...
- Wiem o wszystkim - powiedział cicho, ściskając jej dłoń. - To była
wspaniała, cudowna kobieta. Zdaję sobie sprawę z tego, ile dla ciebie znaczyła,
dlatego rozumiem, jak bardzo ci ciężko. Tak mi przykro, Rebecco.
Zawsze był taki, myślał tylko o niej, nigdy o sobie.
- Paul... - z trudem próbowała zapanować nad swoim głosem. - Proszę,
pobierzmy się. Teraz sprawy przedstawiają się inaczej. Zastanów się jeszcze... -
Wyraz głębokiego cierpienia w jego oczach kazał jej zamilknąć.
- Nie - odrzekł i mocniej zacisnął palce na jej drżącej dłoni. - Posłuchaj,
jesteś zdenerwowana, zmęczona... - perswadował,
Nie zważając już na nic, osunęła się przed nim na kolana.
- Paul, potrzebuję cię. Jak nigdy dotąd... - nalegała.
Wyciągnął dłoń i delikatnie wytarł spływające po jej policzkach łzy.
- Zawsze możesz na mnie liczyć, jak na najlepszego przyjaciela, ale nigdy
cię nie poślubię. Zrozum to, proszę. Nigdy.
Przyjaciela! Rebecca zagryzła wargi. Nie tego oczekiwała. Potrzebowała
czegoś więcej. Czy on naprawdę tego nie widzi?
R S
- 35 -
- Nie wracaj do przeszłości, Rebecco - powiedział cicho. Pochylił się do
przodu, ujął ją pod brodę i zmusił do uniesienia głowy. - Myśl o tym, co przed
tobą. Zwłaszcza teraz jest to ważniejsze niż kiedykolwiek przedtem. A ja
zawsze ci pomogę, gdy tylko będziesz mnie potrzebować.
Patrzyła na niego z rozpaczą, ciągle nie mogąc się pogodzić z bezlitosnym
wyrokiem. Nagle uświadomiła sobie z przerażeniem, że Slade obserwuje całą tę
scenę z najżywszym zainteresowaniem. Nie zniesie tego! Gwałtownie zerwała
się na równe nogi, do głębi upokorzona myślą, że do tego stopnia obnażyła
swoją duszę w jego obecności.
- Wiem też o twoich kłopotach z Cordell Enterprises - usłyszała poważny
głos Paula.
Spojrzała na niego i wreszcie zrozumiała, że straciła go bezpowrotnie.
Przez cały czas nawet jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy. Paul panował nad
sobą całkowicie i widać było, że podjął nieodwołalną decyzję.
- Z pomocą kilku adwokatów da się wynaleźć takie kruczki prawne, że
przez lata sobie z tym nie poradzą - kontynuował spokojnie.
- Doceniam twoją chęć pomocy, ale to niepotrzebne. Już się zajęłam tą
sprawą - powiedziała dyplomatycznie. Nie chciała ich sobie przedstawiać, nie
chciała, by siedzący w wózku inwalidzkim mężczyzna patrzył na męską,
potężną sylwetkę Slade'a i czuł się gorszy.
- Mogę ci pomóc finansowo. Świetnie mi się powodzi, nasze zyski w
ostatnim roku przekroczyły dziesięć milionów dolarów...
Pieniądze? A jakie one mogą mieć znaczenie? Zdesperowana podjęła
ostateczną, z góry skazaną na niepowodzenie próbę.
- Ożeń się ze mną i wróć do Wildjanny! Jego wzrok wyrażał niezłomną
wolę.
- Prowadzę teraz zupełnie inne życie niż przedtem i nie ma ono nic
wspólnego z twoim. Odziedziczyłaś majątek ziemski - przypomniał jej twardo. -
Masz swoją drogę, którą musisz pójść. Czy nie widzisz, że taka szansa została
R S
- 36 -
dana tylko niewielu ludziom na świecie? Cieszę się z tego, przecież wiesz, że
życzę ci jak najlepiej. - Znów mocno uścisnął jej dłoń.
- A gdybyś chciała, żebym kiedyś zajrzał do Wildjanny, żeby pogadać...
- Dziękuję ci, ale chyba nie będę cię tak fatygować - wykręciła się. To
mogłoby się okazać zbyt trudne do zniesienia. - Jakoś dam sobie radę. Miło
słyszeć, że dobrze ci się powodzi. I dziękuję za to, że przyszedłeś.
- Od tego ma się przyjaciół - powiedział miękko.
- Tak, jesteśmy tylko przyjaciółmi - wyszeptała z bólem i rezygnacją.
Nie kochał jej. Gdyby ją kochał, nie mógłby się przecież od niej odwrócić
teraz, gdy tak rozpaczliwie go potrzebowała. Stworzył sobie nowe życie, w
którym nie ma już dla niej miejsca, i nie zamierza tego zmienić nawet w tak
wyjątkowej sytuacji.
- Zawsze - zapewnił z mocą. - Czy masz jak wrócić do domu?
- Tak.
Skinął głową.
- To świetnie. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zadzwoń do mnie.
- Dziękuję ci, Paul.
Uścisnęła jego dłoń po raz ostatni, odwróciła się i odeszła. Daliby radę,
gdyby tylko chciał. Ale on miał inne plany, przy układaniu których najwyraźniej
nie wziął jej pod uwagę.
Czuła się zdradzona.
Kiedy on potrzebował pomocy, czuwała przy nim w szpitalu, gotowa dać
z siebie wszystko, ale odrzucił ją wtedy. Tak samo teraz. Rezygnując ze
wspólnej przyszłości wcale nie poświęcał siebie, tylko ją! W życiu, które go
czekało, nie była mu już potrzebna. Przez całe trzy lata tęskniła za czymś, co
nigdy nie istniało.
Nie miała już nikogo. Musiała iść dalej zupełnie sama.
- Czy nie należałoby odprowadzić twojego przyjaciela? - Slade spojrzał
na oddalającego się Paula ze zmarszczonymi brwiami.
R S
- 37 -
- Nie - odparła, nie odwracając się. I bez tego wiedziała, że już opuścił
lotnisko i pewnie właśnie zbliża się do specjalnie dla niego przystosowanego
samochodu. Duma kazała Paulowi być całkowicie samodzielnym i niezależnym.
Skierowała puste spojrzenie na Slade'a.
- Nie można mieć wszystkiego za pieniądze.
Nie można za nie kupić miłości. Nie można z ich pomocą naprawić tego,
co się roztrzaskało. Nie można przywrócić tego, co bezpowrotnie stracone.
Kolejna fala bólu spowodowała, że Rebecca niemal kompletnie opadła z
sił. Zakręciło jej się w głowie, ale w tej samej chwili silna, pewna ręka
podtrzymała ją za ramię. Ta niespodziewana pomoc pomogła się jej jakoś
pozbierać.
- Może usiądziesz? Zamówię kawę...
- Nie! - Zmusiła się, żeby spojrzeć na niego. W oczach Slade'a była uwaga
i troska. Z pewnością tymczasowa. Raniło ją to tym bardziej, że tego właśnie
potrzebowała. Ale przecież nie Slade jej to zapewni! Paul też już nie... - Musimy
iść - powiedziała twardo.
Nie wracaj do przeszłości, Rebecco. Myśl o tym, co przed tobą.
- Jesteś pewna?
- Tak. Jestem pewna.
Masz przed sobą drogę, którą musisz pójść...
R S
- 38 -
ROZDZIAŁ PIĄTY
Do podziwu dla tej niezwykłej kobiety dołączyła głęboka frustracja i
gorzka zazdrość o kalekiego mężczyznę. Slade przypomniał sobie sposób, w
jaki trzymali się za ręce. Odsunął od siebie te myśli. Musi zawieźć Rebeccę do
domu. Że też Janet umarła właśnie teraz... Doskonale znał to poczucie osieroce-
nia, dotkliwej straty, pustki, której nikt nie może zapełnić. Doświadczał tego od
chwili śmierci dziadka Logana. Ale z tym też sobie w końcu poradzi, jak ze
wszystkim innym.
Wyprowadził Rebeccę z dworca i skinął na taksówkę. Ciągle trzymał
dziewczynę mocno pod ramię. Jej oczy wyrażały stanowczość i zdeterminowa-
nie, była jednak przerażająco blada i dawało się dostrzec, że całkowicie
zamknęła się w sobie. Slade cieszył się, iż nie wzgardziła jego pomocą.
Wynikało to jednak z tego, że najprawdopodobniej nie zdawała sobie sprawy z
jego obecności. Trochę go to bolało.
Rzeczywiście tą kobietą rządziły namiętności, co do tego miał
stuprocentową rację. Poznał uczucia, które nią miotały, uczucia skierowane do
tamtego mężczyzny. W jaki sposób zajął on miejsce w jej życiu? Slade zdawał
sobie sprawę, że nie może zadać tak osobistego pytania. Jeszcze nie teraz.
W odległej części lotniska czekał na nich wynajęty samolot. Pilot, Piper
Navajo, okazał się życzliwym, gadatliwym człowiekiem o wesołym
usposobieniu.
Po wielu godzinach przebywania w towarzystwie milczącej dziewczyny
Slade z przyjemnością wdał się w beztroską pogawędkę o wszystkim i o
niczym.
Rebecca nie zwracała na nich uwagi. Slade chciał uszanować jej potrzebę
prywatności, powściągnął więc swoją znowu rosnącą frustrację i przyjął za-
proszenie pilota, żeby usiąść przy nim. Może za kilka godzin Rebecca zechce
R S
- 39 -
nawiązać rozmowę, na razie należy jednak zachować ostrożność i nie narzucać
się ze swoim towarzystwem.
Tamten mężczyzna ją zranił. Przyjęła ten cios i jakoś znów stanęła na
nogi, ale widać było jak na dłoni, że bardzo cierpi. Slade gorąco pragnął zapeł-
nić pustkę w jej oczach, najchętniej zadowoleniem z jego wspierającej
obecności, ale nie mógł jej teraz do niczego zmuszać. A na tę dziewczynę nie
ma innego sposobu, jak tylko nad nią zapanować. Slade nie miał co do tego
żadnych złudzeń. Na razie jednak nic nie wskazywało na to, że ona zamierza się
poddać.
- Czy ma pan mapę? - spytał pilota. - Chciałbym zobaczyć, którędy
lecimy.
Otrzymał przybrudzoną i mocno pomiętą płachtę papieru, którą rozłożył
sobie na kolanach.
- Czarci Jar jest tutaj - wskazał Navajo. - To parę godzin lotu.
Slade spojrzał na maleńki punkcik, oznaczający jego własność. Na północ
od niego znalazł Wildjannę.
- Już od czterech lat nazywa się Polem Logana - skomentował nieco
ironicznie.
- Naprawdę? - Pilot wyglądał na zaskoczonego. - Ja tam się
przyzwyczaiłem do starej nazwy. Ponadto ma ona swoje znaczenie. Widzi pan
ten strumień na mapie? To Potok Suchej Wody, który płynie przez sąsiednią
posiadłość. Jego łożysko obniża się stopniowo, aż w końcu zmienia się w
głęboką rozpadlinę. W czasie suszy poziom wody opada tak nisko, że ani jedna
kropla nie dopływa do Czarciego Jaru.
Slade słuchał tych wyjaśnień, spoglądając jednocześnie na Rebeccę.
Najwyraźniej nic do niej nie docierało. Miał przy tym dziwne wrażenie, iż całe
jej zachowanie nieustannie daje mu do zrozumienia, że Slade nie dostrzega
czegoś szalenie istotnego, że pomija to, co najważniejsze. Do licha, nie z takimi
problemami dawał sobie radę!
R S
- 40 -
Chwilowo przestał o tym myśleć i zaczął się uważniej przyglądać
krajobrazowi. Pod nimi rozciągały się ogromne, bezkresne równiny, a im dalej
w głąb kontynentu się zapuszczali, tym większe stawały się odległości między
miasteczkami i osiedlami. Wielkie obszary w ogóle nie nosiły śladu
jakiejkolwiek ludzkiej działalności. Wszędzie panowała susza, o czym
świadczyła niemal zupełnie ogołocona z roślinności czerwona ziemia i skar-
łowaciałe drzewa, o liściach raczej szarych niż zielonych.
Slade nigdy nie widział czegoś podobnego. Tutaj jakby nic się nie
zmieniło od czasu pojawienia się na świecie pierwszego człowieka. Spojrzał na
Rebeccę. Była taka, jak ta ziemia - jak nieopanowany, dziki żywioł. Zostać jej
odkrywcą i badaczem...
Jego rozważania przerwał pilot, wskazując stado kangurów.
- Są utrapieniem dla hodowców bydła, gdyż niszczą pastwiska. W czasie
suszy stanowi to naprawdę poważny problem. Mamy ich teraz za dużo i trzeba
przeprowadzić odstrzał.
Slade patrzył zafascynowany na poruszające się z gracją zwierzęta.
- To okropne - zaprotestował.
- Nic nie można na to poradzić. Takie jest prawo tej ziemi - stwierdził
wymijająco pilot.
Slade stłumił odrazę. Nienawidził zabijania, gdyż stanowiło zaprzeczenie
wartości, które wyznawał. Jeszcze raz spojrzał na znikające w dali zwierzęta.
Czy naprawdę nic nie można zrobić? Ale czy nastawienie cywilizowanego
człowieka miało jakiekolwiek znaczenie w tym kraju, gdzie liczyła się tylko
walka o przetrwanie?
- A to już Potok Suchej Wody. Do licha! Co się tam dzieje?
Zaalarmowany okrzykiem pilota Slade spojrzał w dół. Na brzegu
wąskiego strumienia tłoczyło się stado bydła, próbując jak najszybciej dostać się
do wody. Nagle zupełnie nieoczekiwanie kilka spośród pijących zwierząt padło.
Bez wątpienia musiały zostać zastrzelone!
R S
- 41 -
- Proszę zejść niżej! - Rebecca już znajdowała się między nim a pilotem.
Stanowczy ton jej głosu nie dopuszczał sprzeciwu. Slade nie zdobył się na to,
żeby na nią spojrzeć. To wszystko jego wina.
- Ale tu się nie da wylądować - zaprotestował Navajo.
- Wystarczy ich tylko trochę przestraszyć, to przestaną. Niech pan zejdzie
najniżej, jak się da.
- Człowieku, rób dokładnie to, co ona mówi! - poparł ją znienacka Slade.
- Dobra, spróbujemy.
Rebecca nawet nie drgnęła, gdy spód samolotu niemal muskał ziemię.
Ona się naprawdę niczego nie boi, pomyślał Slade. Nie cierpi latania i powinna
teraz umierać ze strachu, a nie spokojnie siedzieć bez mrugnięcia okiem.
Mężczyźni z bronią rozpierzchli się na wszystkie strony, jednak zdążyli
zastrzelić jeszcze kilka zwierząt, których krew zabarwiła wodę strumienia na
czerwono. To wszystko wyglądało znacznie gorzej, niż Slade mógł
kiedykolwiek przypuszczać.
- Lądujemy - zakomenderowała twardo Rebecca.
- Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co pani robi?
- To moja posiadłość i ja tu rządzę - powiedziała z zaciętością w głosie.
Slade zacisnął zęby. Nieco pofalowany teren w niczym nie przypominał
gładkiej płyty lotniska. W Nowym Jorku - czy to naprawdę było zaledwie
wczoraj? - wydawało mu się, że ma ochotę na przeżycie ciekawej przygody.
Jednak lądowanie na nierównej ziemi i znalezienie się w środku strzelaniny
jakoś nie bardzo leżało w jego planach. Nie miał żadnego wyjścia. Nie mógł
przecież się skompromitować w oczach tej niezwykłej kobiety.
Gdy wylądowali, Rebecca szybko skoczyła do drzwi. Slade w ostatniej
chwili zdążył złapać ją za ramię.
- Zostań. Ja to załatwię. Przecież mogą do ciebie strzelać!
W jej zielonych oczach zamigotała wściekłość.
- Nie odważą się! - Wyrwała mu się i wyskoczyła z samolotu.
R S
- 42 -
Slade błyskawicznie podążył za nią, ogarnięty przemożnym pragnieniem,
by ją zatrzymać, ochronić, ocalić.
- Rebecco!
- Lepiej zajmij się bydłem! - rzuciła pogardliwie.
- Ja pogadam z Emiliem - dodała i pobiegła, zanim zdążył zaprotestować.
Wcale nie chcę zostać bohaterem, pomyślał ponuro Slade, ale chyba
muszę. Mam tylko nadzieję, że któryś z tych zwariowanych kowbojów nie
weźmie mnie za krowę!
Chaotyczna strzelanina trwała nieprzerwanie, gdy podążali w kierunku
potoku. Ziemia była wyschnięta i piaszczysta. Rebecca biegła przodem, jako że
miała lepsze buty i mogła się szybciej poruszać. Slade zapadał się w piasek dość
głęboko. Nagle zauważył na brzegu strumienia jednego z tych mężczyzn. A jeśli
wyceluje broń w ich stronę? Zmusił się do zwiększonego wysiłku i przyspieszył
kroku.
Rebecca znajdowała się ciągle poza jego zasięgiem, ale gdyby rzucił się
naprzód, dałby radę przewrócić ją na ziemię i zasłonić sobą. Niemal chciał, żeby
zaistniała taka konieczność. Mógłby wtedy poczuć dotyk jej ciała, objąć ją i dać
jej wreszcie do zrozumienia, że jest w stanie nad nią zapanować.
Rebecca dobiegła do potoku, przyjęła wojowniczą pozę i podniosła ręce.
- Natychmiast przestańcie strzelać! - zakomenderowała gromkim głosem.
- Emilio! Nie zapominaj, że to jest moja ziemia! I twoi ludzie lepiej też niech o
tym pamiętają!
- Wstrzymać ogień! - krzyknął ktoś w górze strumienia.
- Nie wtrącaj się, Slade - niemal warknęła Rebecca, gdy zbliżała się do
nich spora grupka mężczyzn.
- Jedno słowo za dużo i może być po tobie. Czekaj, aż cię zawołam.
Nie podobało mu się to, ale zdawał sobie sprawę, że musi zachować
odrobinę zdrowego rozsądku w tym szaleństwie, w które się niebacznie
wpakował.
R S
- 43 -
Wysoki, szczupły mężczyzna o mocno opalonej i poznaczonej głębokimi
bruzdami twarzy zdjął kapelusz na widok dziewczyny. Jego czarne włosy były
lekko przyprószone siwizną. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Twardy
przeciwnik, ocenił Slade.
Emilio ruchem ręki gwałtownie wskazał drugą stronę strumienia.
- Zabili twoją babkę! - zawołał zapalczywie.
- Nie sądzę, żeby strzelanie do zwierząt przywróciło ją do życia - odparła
z równą pasją Rebecca.
- Jest to ostatnia rzecz, której by sobie życzyła i ty doskonale sobie z tego
zdajesz sprawę, Emilio.
- Zabili ją! - oskarżał uparcie.
Slade poczuł nagły skurcz serca. O czym ten człowiek mówi? Nie ma
chyba na myśli...
- Czy nie sądzisz, że żyłaby nadal, gdyby nie ciężkie przeżycia, na które
ją narażali? - argumentował Emilio.
- Jak jej serce mogło to znieść? Ktoś musi ich wreszcie powstrzymać! -
wrzasnął i z pasją zacisnął pięści.
Slade odetchnął z ulgą. Dalvarezowi chodziło o atak serca. Niepomny na
ostrzeżenia, uczynił krok do przodu.
- Ja to zrobię. Mogę pana zapewnić, że w ciągu tygodnia liczba zwierząt
zostanie zmniejszona do takiej ilości, jaką panna Wilder oraz pan uznacie za
stosowną.
Emilio z wystudiowaną pogardą zmierzył go wzrokiem.
- Co to za facet?
Rebecca spojrzała na Slade'a z wściekłością, ale nie miała żadnego
wyjścia.
- Babcia chciała, żeby załatwić tę sprawę na drodze ugody i kompromisu,
i tak właśnie będzie. To jest pan Cordell we własnej osobie. Zamierza
doprowadzić wszystko do porządku.
R S
- 44 -
Emilio otaksował Slade'a wrogim spojrzeniem. Niespecjalnie mu się ten
pan Cordell spodobał. Potężny, silny i pewny siebie.
- Przykro mi, panie Dalvarez, że przychodzi nam zawierać znajomość w
tak nie sprzyjających okolicznościach. - Slade z całych sił starał się załagodzić
sytuację. - Mogę jednak zapewnić, że dotrzymam obietnicy.
Emilio uśmiechnął się z cynicznym niedowierzaniem.
- I ty w to wierzysz, Rebecco? Po tym wszystkim, co się tu wydarzyło?
- Jeśli pan Cordell złamie słowo, zastanowię się, co dalej. Na razie mam
co innego na głowie. Muszę się zająć pogrzebem.
Zamilkła.
Emilio przestąpił z nogi na nogę, wyraźnie zbity z tropu.
- To ogromna strata dla nas wszystkich - przyznał ze smutkiem.
- Zwołaj swoich ludzi i zabierz ich stąd - odparła krótko.
Na pożegnanie znów rzucił na Slade'a niezbyt przyjazne spojrzenie, ale
Rebecce wyraźnie udało się ostudzić jego wojowniczy zapał.
- Zrobię, jak zechcesz, przez pamięć na twoją babkę - powiedział znacznie
łagodniejszym głosem. Włożył kapelusz i odszedł.
Rebecca zamruczała coś niezrozumiale pod nosem sama do siebie, po
czym, nie raczywszy nawet rzucić okiem na Slade'a, skierowała się do samolotu.
- Miałeś zawiadomić swoich ludzi - rzuciła oskarżycielsko w stronę
swego towarzysza.
- Zawiadomiłem! Nie wiem, co się stało, ale wyjaśnię to - pośpieszył z
zapewnieniem. Jednak wyraz jej oczu dobitnie świadczył o tym, że zupełnie
przestała mu wierzyć.
- Ponosisz całkowitą odpowiedzialność za to, co tu zaszło, niezależnie od
wszystkiego. Jeszcze dziś macie usunąć ze strumienia te zabite krowy.
- Zrobię to, nawet gdybym miał je wyciągać własnymi rękami -
powiedział szybko.
R S
- 45 -
Nie odpowiedziała. Nie musiała nic mówić. I bez tego doskonale
wiedział, jak teraz wygląda w jej oczach. Jak dotąd wszystkie jego zapewnienia
okazały się obietnicami bez pokrycia. Musi teraz wypić piwo, którego nawarzył.
Rebecca odezwała się dopiero w kabinie samolotu, ale nie do niego, lecz
do pilota, którego obdarzyła uśmiechem.
- Dziękuję. Pokazał pan wysoką klasę. Navajo uśmiechnął się szeroko.
- Och, to nic takiego. Poza tym dobrze jest się od czasu do czasu
rozerwać, bo inaczej człowiek umarłby z nudów.
Następny nienormalny, pomyślał ze zgrozą Slade. A może to się udziela?
Rebecca ciągle nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, Slade jednak
nie zamierzał rezygnować. Da sobie radę. Nadrobi stracone punkty. I zanim się
z nią rozstanie, te błyszczące zielone oczy z pewnością będą na niego patrzyły
zupełnie inaczej niż teraz!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następne siedem dni Rebecca przeżyła jak w transie. Zarządzała tak, by w
Wildjannie wszystko toczyło się dawnym trybem. Jedynie dla niej nic już nie
pozostanie takie jak dawniej. Uczucie pustki będzie towarzyszyć jej do końca
życia...
Znów przyszła niedziela. Przedpołudniowe słońce bezlitośnie płonęło na
bezchmurnym niebie. Ziemia była sucha i spękana, żałosne kępki trawy
przybrały brunatną barwę i z szelestem kruszyły się pod stopami. Woda w
strumieniu nieubłaganie opadała wciąż niżej i niżej i nikt nie wiedział, czy
wystarczy jej do pierwszego deszczu.
Rebecca popatrzyła na niebo, z którego od samego rana lał się żar. Nie ma
szans, dziś na pewno nie doczekają się opadów. Przechadzała się wolnym kro-
kiem po szerokiej werandzie, otaczającej cały dom, i patrzyła na swoją ziemię,
R S
- 46 -
rozciągającą się aż po horyzont. W zwykłych okolicznościach fakt posiadania
własnego miejsca na ziemi budziłby jej dumę i poczucie spełnienia. Ale nie
teraz.
Dobrze byłoby znów odczuwać sens drogi, która została jej przeznaczona
w dniu narodzin, pomyślała. Bolało ją to, że nie czuła się już tak mocno
związana z Wildjanną jak przedtem, a przyczyna tego tkwiła w poczuciu
dotkliwego osamotnienia i braku posiadania ukochanego mężczyzny u swego
boku. Próbowała sobie wmówić, że wszystko wróci do normy, potrzeba tylko
trochę czasu. Przecież to zaledwie siedem dni - od śmierci babki, od
nieodwołalnego utracenia Paula... Zaledwie tydzień, w ciągu którego Slade
zdążył się wywiązać ze swoich obietnic.
Okazało się, że winę za strzelaninę nad strumieniem ponosi Petrie. W
ostatniej chwili zdołał się zemścić, zmieniając polecenie Cordelia wysłane z
sekretariatu firmy do Czarciego Jaru. W wiadomości brzmiącej: „Przestać
korzystać z wodopoju w Wildjannie" wystarczyło zastąpić „przestać" przez „na-
dal". Slade wpadł w tak straszliwą furię, że z pewnością nie było to udawane.
Przestraszeni pracownicy gorliwie spełniali wszystkie rozkazy szefa i już od
poniedziałku specjalne platformy zaczęły wywozić bydło na sprzedaż. Podaż
była ogromna i Slade ponosił duże straty, pozbywając się zwierząt za bezcen,
ale nie zważał na to.
Godny podziwu okazał się też sposób, w jaki obłaskawiał Dalvareza. Było
szczytem dyplomacji pytać Emilia o rady w sprawie zarządzania ranczem, o
optymalną ilość bydła czy o kwestię wierceń studzien artezyjskich. Zostawszy w
końcu oficjalnym doradcą Cordelia, Argentyńczyk wręcz pękał z dumy. Doszło
do tego, że przekonywał Rebeccę, iż Slade to naprawdę sensowny facet. Tak
więc rozsądek przeważył.
Odczuła ulgę. Nie dość, że udało się zażegnać konflikt, to jeszcze ten
apodyktyczny Teksańczyk wkrótce zniknie z jej kraju. I z jej życia.
R S
- 47 -
Im szybciej, tym lepiej. Jego obecność tutaj ciągle przypominała jej o
marzeniach i potrzebach, które nigdy nie zostaną zaspokojone. Przynajmniej nie
na stałe. I co z tego, że tak się nią zajmował w czasie pogrzebu? To Paul
powinien trzymać ją za rękę, podsunąć krzesło, okazywać troskę... To powinien
być mężczyzna, któremu by zależało na niej, a nie tylko na jej łóżku! A Slade
tego właśnie chciał i nawet się z tym nie krył. Na szczęście od tamtego przy-
gnębiającego dnia nie musiała go oglądać.
Opuściła werandę i udała się za zachodnią stronę domu, gdzie znajdował
się mały rodzinny cmentarz. Przyklęknęła między grobami i nabrała pełną garść
sypkiej ziemi. Piasek przesypywał się między palcami i po chwili jej dłoń
pozostała pusta. Rebecca skończyła dwadzieścia sześć lat. Janet w tym wieku
miała już pierwszego syna.
Z pewnością Dalvarez chętnie ofiarowałby swe usługi jako mąż i ojciec
jej dzieci, ale ją aż odrzucało od tej myśli. Stanąłby na głowie, żeby wychować
je po swojemu. Córka do babskiej roboty, a syn niech się upodobni we
wszystkim do ojca. Trzeba znaleźć inne wyjście. Gdyby zjawił się ktoś taki jak
Slade, ale chciał z nią zostać na dobre i złe...
Na grób padł czyjś cień i Rebecca podniosła głowę. Jej serce znajomo
drgnęło, gdy ujrzała ciemnobłękitne oczy proszące o wybaczenie.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam. Twoja gospodyni prosiła, żebym ci
przyniósł kapelusz. Uważa, że w taki upał nie powinnaś przebywać na zewnątrz
z gołą głową.
- Milly od tygodnia troszczy się o mnie zupełnie przesadnie - wyjaśniła,
biorąc kapelusz.
- Chciałbym cię zaprosić do siebie, żebyś sama sprawdziła, czy na Polu...
czy w Czarcim Jarze wszystko dzieje się tak, jak powinno.
- Wierzę ci na słowo, Slade. - To były z jej strony bardziej przeprosiny za
to, że w pewnej chwili zwątpiła w jego obietnice, niż odrzucenie zaproszenia.
Wyglądał na rozczarowanego i dotkniętego.
R S
- 48 -
- Za kilka dni muszę wracać do Nowego Jorku - powiedział matowym
głosem. - Czeka tam na mnie masa spraw do załatwienia.
Spodziewała się, że tak będzie, a przecież nagle poczuła się jeszcze
bardziej samotna. Niezależnie od tego, czy powodowały nim dodatkowo jakieś
ukryte cele, naprawdę w ciągu ostatnich kilku dni zachowywał się wspaniale.
Zdobyła się na uśmiech.
- Dziękuję ci za to, co zrobiłeś.
Patrzył na nią zupełnie oszołomiony. Uśmiechnęła się do niego!
- Rebecco... - powiedział z czułością, która spowodowała, że Rebeccę
ogarnęło ogromne wzruszenie.
- To wspaniałe, że przebyłeś taką drogę... że byłeś tu teraz. I twoja
uczciwość, uprzejmość i takt... i chciałam cię przeprosić za moje zachowanie... -
wyrzucała z siebie gorączkowo urywane zdania, daremnie próbując ukryć
niepokojące uczucie, jakie nią nagle owładnęło.
- Rebecco! - wybuchnął z desperacją. - Jeszcze nikt mnie tak nie dręczył
jak ty. Proszę, nie traktuj mnie w ten sposób. Przecież wszystko między nami
wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby nie ten splot niepomyślnych wydarzeń.
Pewnie mnie ciągle winisz za śmierć twojej babki, ale spróbuj dać mi szansę!
Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić, co powiedzieć... - urwał z głębokim
westchnieniem.
- Nie winię cię za to, co było, Slade - odparła szybko, aby go
powstrzymać od kontynuowania tematu. Z niepokojem obserwowała w jego
oczach błyski, które wyrażały pożądanie. - Nie można jednak zmienić tego, co
jest, najlepiej więc pożegnajmy się i zajmijmy każde swoim życiem.
Ani myślał ustąpić.
- Nie uważasz, że powinniśmy się może lepiej poznać?
- W łóżku, co? - wpadła mu w słowo. W jej głosie brzmiało wyraźne
szyderstwo. - Przecież o to ci właśnie chodzi!
Ciemnobłękitne oczy wpatrywały się w nią intensywnie.
R S
- 49 -
- Od pierwszej chwili zrodziła się między nami... hm, nieodparta
fascynacja fizyczna. Zresztą nazywaj to, jak chcesz, ale nie próbuj zaprzeczać,
że istnieje.
Charakterystycznym ruchem podniosła z dumą głowę.
- Dobrze, przyznaję, że masz rację, ale to niczego nie zmienia. Nie
zamierzam się poddać temu uczuciu, gdyż nie widzę dla niego żadnej
przyszłości - oświadczyła i odwróciła się do niego plecami. Dlaczego muszą
rozmawiać na ten temat? To boli. Tak bardzo boli...
Poczuła, jak żelazna dłoń chwyta ją za ramię. Slade odwrócił ją ku sobie,
zmuszając, by spojrzała wprost w jego błyszczące oczy, które wyrażały nie-
złomną wolę.
- Słuchaj, nie jesteś słodką, nieporadną laleczką, co to chciałaby i boi się -
powiedział twardo. - Jesteś silną, fascynującą kobietą, nie cofającą się przed
niczym. Jeśli czegoś pragniesz, to po prostu to zdobywasz. A teraz pragniesz
właśnie mnie. Nie rozumiem, dlaczego się próbujesz wykręcić mówieniem o
przyszłości, której żadne z nas przecież nie zna.
Odsunęła się gwałtownie, czując, że jego fizyczna bliskość może się
okazać zgubna dla jej decyzji. Podniosła rękę i szerokim łukiem wskazała
ziemię dookoła.
- To jest moja przyszłość! Dziedzictwo moje i moich dzieci. Czy widzisz
tu miejsce dla siebie?
- Już kiedyś mnie osądziłaś, pamiętasz? Okazało się, że nie miałaś racji.
Nie popełniaj więc tego błędu ponownie.
Potrząsnęła głową.
- To, czego naprawdę chcę, wykracza poza zwykłe pożądanie. Mógłby mi
to zaoferować Paul, ale ty - nigdy.
- Dlaczego on, a nie ja? - spytał z wyzwaniem w głosie.
Jej oczy zapłonęły. Znalazła siłę do walki ze słabością do Slade'a.
R S
- 50 -
- Ponieważ on był stąd! Kochał ziemię tak samo jak ja, zanim... - urwała
mrugając powiekami, by powstrzymać łzy. - Mieliśmy się pobrać, ale Paul
zmienił zdanie...
Poczuła się urażona, gdyż Slade w żaden sposób nie reagował. Milczał
ponuro, stojąc przed nią silny i tak męski, że było to aż nie do zniesienia.
- Jesteś pierwszym mężczyzną, który zwrócił moją uwagę od czasu
wypadku Paula. Ale to zwykłe pożądanie, nic więcej. Nie jestem w stanie się od
niego uwolnić, nawet jeśli mi ono nie odpowiada. Nie licz na to, że ulegnę ci, by
zaspokoić pragnienie. Mogłabym tak postąpić jedynie z jednego powodu. Żeby
mieć dziecko! - wyrzuciła z siebie to wszystko i odetchnęła z ulgą. Teraz Slade
nie ma już żadnych podstaw, by nalegać. - Chcę więcej, niż możesz mi
zaoferować - podsumowała na zakończenie.
Sposępniał na twarzy.
- Dlaczego mi to mówisz? Dlaczego mnie odrzucasz, skoro bez mojej
wiedzy mogłabyś się po prostu mną posłużyć do osiągnięcia swojego celu? - W
głębokim głosie drgała niebezpieczna nuta.
Roześmiała się, ale nie było w tym nawet cienia wesołości, a tylko
szyderstwo.
- Widocznie brakuje mi twojej bezwzględności. Wykorzystać kogoś, a
potem odejść, to w twoim stylu, prawda? - Naraz zmieniła ton: - A może ja
ciągle mam nadzieję znaleźć kogoś, kto by został ze mną na całe życie, a nie
tylko na parę dni? A raczej nocy!
Odwrócił się i powoli odszedł w przeciwległą część cmentarza. Stał tam,
sztywno wyprostowany, z uniesioną głową, przez kilka dłużących się w
nieskończoność, szarpiących nerwy minut. Rebecca milczała również. Powinien
być jej wdzięczny choćby za to, że zaoszczędziła mu masę czasu i złudzeń. Na
pewno teraz czuje się głęboko urażony w swej męskiej dumie i sfrustrowany,
gdyż nie dostał tego, czego pragnął, ale minie mu to szybko, gdy tylko wróci do
Nowego Jorku.
R S
- 51 -
W końcu ruszył z powrotem, zatrzymując się co chwila, by przeczytać
napisy wyryte na grobach jej brata, matki, ojca, wuja i w końcu dziadka.
Spojrzał na nią i ze zdziwieniem zauważyła, że zniewalające szafirowe oczy
wyrażają teraz nie tyle pożądanie, co determinację.
- To dlatego Paul nie chciał cię poślubić. Nie jest już w stanie zaspokoić
twego pragnienia posiadania dziecka.
Co za nonsens! Ale duma nie pozwoliła jej zaprzeczyć. Widział, jak na
kolanach błagała Paula, żeby ją poślubił, czułaby się więc upokorzona, gdyby
znał prawdę. Lepiej niech wierzy, że człowiek, którego ona kocha, jest gotów
poświęcić się dla niej aż do tego stopnia, że zrezygnuje z własnego szczęścia...
- To nie twoja sprawa, Slade - powiedziała spokojnie.
W jego oczach pojawił się bezlitosny błysk.
- Czy nigdy nie czujesz się samotna, Rebecco? - spytał nagle miękko i
podstępnie.
- Dlatego chcę mieć dziecko - odparła krótko. Zaprzeczanie mu nie miało
sensu.
- Właśnie - rzekł, powoli zbliżając się ku niej.
- Dlaczego więc nie skorzystasz z okazji? Pragniesz mieć i mnie, i
dziecko. Czemu więc tego nie połączyć? Czemu nie miałoby to być moje
dziecko?
Zatrzymał się tuż przed nią. Dotknął jej policzka i delikatnie zaczął
gładzić kciukiem uniesioną brodę dziewczyny. Pozostawała pod tak silnym
wrażeniem dopiero co usłyszanych słów, że nawet nie pomyślała o tym, żeby się
odsunąć.
- Dlaczego zatrzymujesz się w pół drogi? - wyrzucał jej. - Jeśli zajdziesz
w ciążę i czwarta generacja w Wildjannie zostanie zapewniona, będziesz wtedy
mogła przekonać Paula. Zdobędziesz wszystko, czego chcesz - dziecko,
ukochanego mężczyznę i taką przyszłość, jaką sobie wymarzyłaś. Jedyne, co
musisz zrobić, to najpierw zdecydować się na mnie.
R S
- 52 -
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. To nie miało żadnego sensu, ale z
drugiej strony intuicja podpowiadała jej, że życie rzadko rządzi się logiką. Jego
dziecko... Silne i nieugięte, godny spadkobierca twardych pionierów tego kraju.
Jej dziecko... Nie mogła oderwać oczu od jego hipnotyzującego spojrzenia.
Czuła gwałtowne, szalone bicie serca i suchość w ustach. Wiedziała, że powinna
wyrwać się spod magnetycznego wpływu, jaki Slade na nią wywierał, ale nie
mogła zdobyć się na to, żeby odejść.
- Przychodzą chwile, gdy stajemy przed życiową szansą. Możesz teraz
zmienić przeznaczenie, Rebecco, i wygrać wszystko. Wybieraj. Każ mi odejść...
lub zostać.
Kusił coraz bardziej, tkał pajęczynę wymyślnych argumentów, próbował
omotać, aż w końcu nie była zdolna do tego, by trzeźwo i obiektywnie ocenić
jego pomysł. Coś tu jednak było nie tak. Cały czas mówił wyłącznie o jej
pragnieniach, a co z nim? Ten człowiek przecież nigdy nie działa pod wpływem
nagłego impulsu, na pewno już zdążył wszystko rozważyć i skalkulować tak, by
mu się opłaciło.
- A co ty będziesz z tego miał, Slade?
Zmrużył oczy i uśmiechnął się zmysłowo.
- Ciebie - powiedział takim głosem, że przeszył ją dreszcz.
Przecież go prawie nie znała. I nie kochała. Nie mogła kochać. Był tak
inny od niej, zupełnie obcy. Ale zarazem czuła, że nie jest w stanie tak po prostu
odrzucić jego propozycji. Została schwytana w pułapkę.
- Tylko tyle? I nie obchodzi cię przyszłość? - spytała z niepokojem, w
pełni świadoma tego, że jeśli ją porzuci, będzie cierpiała aż do końca życia. Nie
da się robić pewnych rzeczy bezkarnie. Przyjdzie jej drogo zapłacić. Czy nie
zbyt drogo?
- Odejdę, kiedy ty będziesz tego chciała - zapewnił ją bez cienia wahania
w głosie.
R S
- 53 -
A jeśli nie zechce, żeby odszedł? Nie, nie powinna zadawać sobie takich
pytań, tak chłodnych, tak wyrachowanych. Chociaż raz pokieruj się tylko uczu-
ciem, przekonywała samą siebie. Nawet jeśli zostanie z nią na bardzo krótko, to
choć przez ten czas zapełni tę nieznośną pustkę, która ją otacza. A jeśli da jej
dziecko, to już nigdy nie będzie samotna.
To oczywiste, że ją zostawi i wróci do Nowego Jorku. Slade też nie ma
wyjścia. Ponosi ogromną odpowiedzialność za firmę, za tysiące pracowników.
Nie można więc żywić najmniejszej nadziei, że jej nie opuści. Żadnej nadziei...
Zorientował się, iż uwodzenie samymi słowami najprawdopodobniej nie
wystarczy. Głaszcząca delikatny policzek dłoń wsunęła się nagle w jej włosy.
Slade pochylił głowę ku jej twarzy, a wolną ręką objął ją w talii i lekko
przyciągnął do siebie. Oparła dłonie na jego szerokiej piersi, ale nie zrobiła nic,
żeby uniknąć pocałunku. Usta mężczyzny pieszczotliwie musnęły jej drżące
wargi.
Od tak dawna nikt jej nie całował, że przez pierwszych kilka sekund
poddawała się temu całkowicie biernie. Jednak czułe pieszczoty Slade'a nie
mogły pozostawić ją obojętną. Oplotła jego szyję ramionami, nie zważając na
to, że jej kapelusz spadł na ziemię. Poczuła, jak Slade lekko dotyka jej warg
koniuszkiem języka i nagle całe ciało dziewczyny wypełniło się radosnym
oczekiwaniem na spełnienie, które może nadejdzie, jeśli tylko się zdecyduje.
Natychmiast wyczuł zmianę jej nastawienia. Przytulił ją mocno do siebie,
obsypał jeszcze gorętszymi pocałunkami. Jego pożądanie i namiętność sprawiły
Rebecce nie tylko czysto fizyczną przyjemność, ale także napełniły ją
poczuciem kobiecej siły.
Nie rozluźniając uścisku, Slade powoli przysunął usta do jej ucha.
- Powiedz, że chcesz, żebym został - zaszeptał kusząco.
Nie odpowiedziała, więc całował ją znowu, gładził jej ramiona i plecy,
osłabiając jej wolę z każdą chwilą.
- Powiedz, żebym został.
R S
- 54 -
Znalazła się w ślepej uliczce. Jeśli nic nie odpowie, jeśli wreszcie nie
zareaguje, zostawi ją i wróci do Nowego Jorku. Dął jej możliwość wyboru.
Teraz trzeba podjąć decyzję.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Slade nigdy się nie dowie, jak bardzo potrzebowała tego, co jej
zaofiarował. Trudno, nieważne dokąd ich to zaprowadzi, najważniejsze, że jest
teraz przy niej.
- Zostań.
Znieruchomiał. Po chwili jego szeroka pierś uniosła się i Rebecca
usłyszała głębokie westchnienie. Powoli, bardzo powoli odsunął się o pół kroku
i ujął jej twarz w dłonie. Bała się otworzyć oczy, gdyż nie chciała widzieć
satysfakcji w jego wzroku. Zgodziła się jednak na jego propozycję, musi więc
ponieść wszelkie konsekwencje.
Jednak spojrzenie Slade'a wyrażało coś znacznie bardziej
skomplikowanego, dziwne połączenie głębokiej ulgi, oczekiwania na spełnienie
oraz prośby.
- Pozwól mi cię stąd zabrać, żebyśmy mogli być sami. Mamy tak mało
czasu dla siebie. Spróbuję odwlec powrót do Stanów tak długo, jak się da, ale
jest to wykonalne najwyżej przez tydzień. Przecież możesz zostawić Wildjannę
na tak krótki okres, prawda? Zgódź się. Tylko ty i ja - zakończył nieco
zdławionym głosem.
Rzeczywiście, lepiej zrobią wyjeżdżając gdzieś daleko. Gdyby zamieszkał
u niej, wokół aż huczałoby od plotek, a na razie nie ma ochoty stawiać im czoło.
Zaś potem, kiedy okaże się, że spodziewa się dziecka, będzie zbyt szczęśliwa,
by przejmować się drobiazgami.
- Dokąd pojedziemy?
R S
- 55 -
Uwodzicielski uśmiech przyprawił ją niemal o zawrót głowy.
- Niedaleko Brisbane mam nad morzem uroczą, jak sądzę, posiadłość.
Morze, plaża, spokój. Żadnych sąsiadów w pobliżu. Co ty na to?
Miała dziwne poczucie nierealności i zupełnej przypadkowości tego, na
co właśnie wyraziła zgodę. Niezależnie jednak od jej wewnętrznego nastawienia
nie mogło być już mowy o odwrocie.
- Brzmi zachęcająco - odparła ostrożnie, zdając sobie sprawę, że nie
powinna pozwolić, by to Slade podejmował wszystkie decyzje. Widziała w
Nowym Jorku, jak dominuje nad innymi ludźmi i nie mogła zaprzeczyć faktowi,
że na nią również wywiera ogromny wpływ. A nie zamierza przecież stać się
bezwolną marionetką w jego rękach, nawet jeśli miał to być tylko tydzień.
Musnął dłonią policzek dziewczyny tak lekko, jakby jej ciało było kruche
i delikatne niczym chińska porcelana.
- Zatroszczę się o ciebie najlepiej, jak potrafię, Rebecco.
Jeszcze chwila, a stanie się w jego rękach miękka jak wosk i da zrobić ze
sobą wszystko. Z trudem zdobyła się na chłodny uśmiech.
- Nie potrzebuję, żebyś się o mnie troszczył. Sama muszę to zrobić, gdyż
to, na co się decyduję jest dla mnie niebezpieczne. Jesteś najbardziej
nieubłaganym mężczyzną, jakiego znam. Nie wiem, jak wysokie koszty naszej
znajomości przyjdzie mi zapłacić, Slade.
Jego twarz ściągnęła się. Spojrzał na nią z uwagą i troską.
- Nigdy cię nie skrzywdzę. Obiecuję ci to. Będę dla ciebie dobry... I może
na razie nie myśl o dziecku. Przyznaję, że miałoby w Wildjannie wspaniałe,
naturalne warunki, ale zastanów się nad tym, z iloma problemami musi się
borykać samotna matka.
Samotna? Najwyraźniej nie mogąc usunąć Paula z jej przeszłości,
próbował to zrobić przynajmniej w odniesieniu do przyszłości.
- Wybacz, ale to moja sprawa - ucięła zirytowana jego nieoczekiwanymi
skrupułami, stojącymi w wyraźnej sprzeczności z tym, co przedtem obiecał.
R S
- 56 -
Odetchnął głęboko.
- Teraz mogę ci zaoferować tylko tydzień - mówił powoli, starannie
dobierając słowa. - Ale wrócę. Muszę przeorganizować firmę, a to zajmie mi
parę miesięcy. Proszę, rozważ wszystko dokładnie przez ten czas. Jeśli wtedy
nadal będziesz przekonana co do słuszności swojej decyzji, nie usłyszysz ode
mnie ani słowa sprzeciwu. - Położył dłonie na jej ramionach. - Przyrzeknij mi,
że poczekasz - nalegał.
To znaczy, że nie skończy się jedynie na siedmiu krótkich dniach! Może
więc nie jest wykluczone, iż połączy ich coś więcej niż tylko pożądanie...
Nagle pojawiła się przerażająca myśl - a jeśli nie wróci? Kupił Czarci Jar
cztery lata temu i ani razu tu nie przyjechał. Przybył tutaj wyłącznie ze względu
na nią, jednak jego pragnienie wkrótce zostanie zaspokojone. Czy istnieje
jakakolwiek gwarancja, że będzie mu dalej zależało na czymś, co już posiadł?
Po powrocie do domu znów zajmie się interesami i nawet nie przyjdzie mu do
głowy, iż mógłby coś zmienić w swoim życiu - dla niej... dla dziecka...
- Nie zechcesz pojechać ze mną do Nowego Jorku? Nie zostawisz
wszystkiego, żeby być ze mną? - usłyszała jakby w odpowiedzi na swoje
rozważania.
Spędzić resztę życia w tym betonowym, bezdusznym molochu?
Widząc jej minę, Slade skrzywił się.
- Domyślam się, że nie - odpowiedział sam sobie.
Nie mogli liczyć na to, że któreś z nich nagle porzuci drogę, którą dawno
wybrało. Ich uczucia i pragnienia mają tu znaczenie drugorzędne i po siedmiu
spędzonych razem dniach każde musi nieodwołalnie powrócić do swego świata.
Zostali skazani na samotność...
- Ale przecież wrócę - szepnął czule.
Znów ta niesamowita zdolność do czytania w jej myślach!
Ruszyli w kierunku domu. Otaczająca Rebeccę od czasu śmierci babki
pustka na razie przestała istnieć, a jej życie znów zyskało sens.
R S
- 57 -
Wyjazd został zorganizowany błyskawicznie, wystarczyło, że Slade
wykonał z Wildjanny parę telefonów i wszystko było załatwione. W każdym
wypadku działa sprawnie i skutecznie, pomyślała z lekkim przekąsem.
Spakowała się szybko, powiedziała Milly, że ma ważne sprawy do załatwienia
w Brisbane i zostawiła instrukcje dla zarządcy. Gdy przybyli do Czarciego Jaru,
samolot już czekał. Najwyraźniej Slade nie chciał marnować ani chwili. Po
kilku godzinach wylądowali w Brisbane, gdzie został podstawiony wynajęty
samochód.
Wczesnym wieczorem Rebecca stanęła przed niedużą białą willą,
otoczoną starannie utrzymanym ogrodem. Wysoki różany żywopłot zapewniał
skuteczną ochronę przed wzrokiem przypadkowych przechodniów. Swobodnie
rozrzucone po całej posiadłości kępy palm dawały posmak egzotyki, a powietrze
wypełniał słodki zapach właśnie kwitnących migdałowców. Równo
przystrzyżone trawniki sięgały aż do jasnego piasku plaży.
Wnętrze domu urządzono przytulnie i wygodnie. Kuchnia, jadalnia i
pokój wypoczynkowy łączyły się, harmonijnie tworząc jedno wielkie
pomieszczenie. Przeszklone ściany zapewniały widok na morze. Znajdowały się
tam też dwie sypialnie, przedzielone ogromną łazienką. Slade zaniósł ich bagaże
do większej z sypialni, której okna wychodziły na plażę. Idealne gniazdko dla
pragnących intymności kochanków.
Rebecca natychmiast zauważyła świeżą pościel i ręczniki i przypomniało
jej to o właściwym celu przyjazdu. Przez całą drogę Slade specjalnie odwracał
od tego jej uwagę, wypytując szczegółowo o jej życie, kolejnych członków
rodziny, o historię mozolnego tworzenia Wildjanny. Teraz jednak odzyskała
pełną świadomość tego, co się dzieje i to sprawiło, że czuła się nieswojo. Cała ta
sytuacja była żenująca - zostali zupełnie sami, i to w ściśle określonym celu. Nie
miała pojęcia, jak należy się w takich okolicznościach zachować. Z Paulem
nigdy niczego nie planowali, a kochanie się było zawsze zupełnie spontaniczne,
R S
- 58 -
gdyż stanowiło naturalną konsekwencję tego, co do siebie czuli. A jak może
czuć coś takiego do kompletnie obcego mężczyzny?
Nie miała najmniejszej ochoty na to, żeby Slade zobaczył, jak bardzo jest
spięta, więc pod pozorem chęci rozejrzenia się po domu i okolicy opuściła
sypialnię. Przeszła przez jadalnię, otworzyła oszklone drzwi i znalazła się na
tarasie. Oparła się o balustradę i udawała, że rozkoszuje się orzeźwiającą
wieczorną bryzą. Próbowała uporządkować myśli, niestety bezskutecznie. Na
przemian oskarżała się i usprawiedliwiała, nie mogąc? dojść do ładu z
kłębiącymi się w niej uczuciami.
Usłyszała, że Slade też wychodzi na taras. Nie musiała się oglądać, żeby
wiedzieć, że stoi tuż za nią. Nie mogło być inaczej, skoro czuła, jak jej puls
przyspiesza, a ciało przenika podniecający dreszcz.
- Nawet na Hawajach nie widziałem piękniejszej plaży - odezwał się z
aprobatą w głosie. - Pozostawione w naturalnym stanie wybrzeże, bez wrzask-
liwych, kłębiących się tłumów, bez kurortów i tego całego rozgardiaszu...
Uśmiechnęła się ironicznie. Chciała sprawiać wrażenie, że jest zupełnie
spokojna i odprężona.
- Sądzę, że już niedługo się to zmieni. Dbałość o nieskażone środowisko
naturalne nie jest chyba dla twojej firmy najważniejsza.
- To prawda. Ale teraz, gdy tu przyjechałem, wiem, że przynajmniej to
miejsce chcę zachować w takim stanie, w jakim jest... - Stanął obok i spojrzał na
nią uważnie. - A może ci się tu nie podoba? Rebecco, jeżeli chcesz, to w każdej
chwili możemy pojechać gdzie indziej.
- Ale tu jest naprawdę cudownie! - zapewniła gorąco.
Uśmiechnął się z ulgą.
- Po prostu pragnę, żebyś była ze mną szczęśliwa. Jeśli mogę coś dla
ciebie zrobić...
- Wiem, wiem, machniesz czarodziejską różdżką i natychmiast wszystko
się spełni - zakpiła.
R S
- 59 -
- Gdyby to było takie proste - westchnął, po czym objął ją delikatnie i
odwrócił ku sobie.
Rebecca nie mogła powstrzymać mimowolnego dreszczu, gdy poczuła
dotyk silnej dłoni na swoich plecach. Nie wiedziała jednak z całą pewnością,
czy ta odruchowa reakcja wynikała z podniecenia, czy z obawy przed tym, co
nieuchronnie nastąpi. Obiektywne, trzeźwe myślenie stawało się niezwykle trud-
ne w tak niepokojąco bliskiej obecności Slade'a. Przyciągnął ją do siebie. Niech
ją znowu całuje, wtedy uda się jej choć na jakiś czas zapomnieć, że to przecież
obcy człowiek, którego nie kocha. Podniosła twarz.
Nie wykorzystał tego i tylko lekko musnął ustami jej skroń.
- Nie zamierzam cię do niczego zmuszać, Rebecco. Gdy mówiłem o tym,
że chciałbym, żebyśmy się lepiej poznali, to naprawdę miałem to na myśli. Jest
to dla mnie daleko ważniejsze niż chwilowa satysfakcja. Dlatego nie ma
pośpiechu. Nic się nie stanie, dopóki sama nie będziesz tego chciała.
Te nieoczekiwane słowa spowodowały, że zmieszała się z dwóch
powodów. Po pierwsze, poczuła się rozczarowana! Po drugie, zaskoczył ją
swoją wrażliwością. Sądziła, że potrafi być tylko wyrafinowany i bezwzględny.
Przypomniała sobie takt i delikatność, jakie okazywał w trakcie podróży do
Australii, a potem w czasie pogrzebu. Okazało się, że jest znacznie bardziej
skomplikowaną osobowością, niż początkowo przypuszczała.
- Przecież powiedziałeś, że jedyne, czego pragniesz, to się ze mną kochać
- przypomniała mu.
- Z całą pewnością nie zmieniłem zdania, ale poczekam, aż będziesz
gotowa.
- Jestem gotowa - starała się, by jej głos brzmiał pewnie. Wytrzymała jego
badawcze spojrzenie bez mrugnięcia okiem.
Spoglądał na nią z niedowierzaniem.
- Zbyt dumna, żeby się czegokolwiek obawiać, co? - powiedział z
podziwem, który ośmielił ją do uczynienia następnego kroku.
R S
- 60 -
Podniosła ręce i splotła dłonie na jego karku.
- Cóż, ty też nie jesteś tchórzem, Slade - rzekła wyzywająco, a duma
kazała jej dodać coś jeszcze.
- Zapewniam cię, że to będzie niezapomniane przeżycie nie tylko dla
mnie, ale i dla ciebie. Już ja się o to postaram.
Efekt przeszedł jej oczekiwania. Nim zdążyła się zorientować, Slade
porwał ją na ręce i błyskawicznie zaniósł do sypialni. Przed samym łóżkiem
przystanął jednak i ostrożnie postawił ją na podłodze.
- Słuchaj, czy pomyślałaś o... Czy może to raczej ja powinienem...
- Pomyślałam o wszystkim - ucięła.
Niech to sobie interpretuje, jak chce.
Odwróciła się od niego, podeszła do stojącego przy oknie krzesła i
jednym ruchem ściągnęła bluzkę. No, to powinno odwrócić jego uwagę od
kłopotliwych pytań. Nie ma żadnej gwarancji, że Slade powróci do Czarciego
Jaru, być może przestanie być dla niego atrakcyjna, gdy ją już zdobędzie. Widać
zresztą, że nie ma ochoty na ponoszenie jakichkolwiek konsekwencji
związanych z tym, co jej zaproponował. O tak, pomyślała o wszystkim. Może
być pewna tylko tych siedmiu dni i nie zamierza zmarnować tej szansy.
Cały czas usprawiedliwiała się w ten sposób, nie przestając się rozbierać.
Rzucała ubranie na krzesło z rozmyślną nonszalancją, udając zupełną swobodę i
brak skrępowania. Każda jednak czynność ma swój kres. Teraz musiała się
odwrócić i spojrzeć na niego. Co on przez ten czas robił, co myślał? Jak ona ma
się w tej chwili zachować? Nigdy nie stała naga przed mężczyzną. Przy Paulu
jakoś tak się nie złożyło. Ale nie ma wyboru.
Odruchowo podniosła ręce, odpięła spinkę do włosów i przez chwilę
rozczesywała palcami długie, lśniące pasma. W ostatnim momencie
powstrzymała się od przerzucenia ich do przodu i zakrycia choćby piersi przed
jego badawczym wzrokiem. To świadczyłoby o słabości. Wyprostowała się z
R S
- 61 -
dumą i odwróciła, by stanąć twarzą w twarz z mężczyzną, którego wybrała na
ojca swojego dziecka.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Slade nie poruszył się. Stał dokładnie w tym miejscu, w którym go
zostawiła i patrzył na nią z wyrazem kompletnego oszołomienia i
niedowierzania. Gdyby nie wiedziała, że to nieprawda, pomyślałaby, iż jeszcze
nigdy nie widział nagiej kobiety.
Czy nadal wydawała mu się pociągająca? Paul twierdził na przykład, że
ma najpiękniejsze piersi na świecie, ale przecież zakochani oceniają wszystko
inaczej. Miała jednak świadomość tego, że jej szczupła talia pięknie podkreśla
łagodną krągłość bioder. Długie nogi były z pewnością bardziej umięśnione niż
u kobiet prowadzących siedzący tryb życia, ale tworzyły harmonijną całość z
resztą sylwetki. O co więc chodzi? A może zniechęciła go, przejmując
inicjatywę?
- Coś nie tak? - spytała z niepokojem.
- Nie... - odparł z wyraźnym trudem. - Ja tylko... Nigdy nie spotkałem
takiej kobiety jak ty. Proszę, nie ruszaj się. Pozwól mi patrzeć na ciebie.
Chciałbym na zawsze zatrzymać ten obraz i tę chwilę w pamięci. Już nigdy nie
będzie tak, jak teraz...
Wcale nie miała ochoty tak po prostu stać nago i dawać się oglądać.
Chyba nie po to tu przyjechali?
- Długo mam czekać, aż będziesz gotowy? - zakpiła.
Uśmiechnął się z roztargnieniem i zaczął powoli rozpinać koszulę. Był
wyraźnie zauroczony.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak niezwykłą jesteś kobietą. Jedyną w
swoim rodzaju. Niepokorna, nieokiełznana, trochę jakby dzika... i to mnie w
R S
- 62 -
tobie tak pociąga. Otrzymałem wielki przywilej, mogąc choćby patrzeć na kogoś
takiego. Rozumiem, że to dla ciebie brzmi trochę głupio...
Zdjął koszulę i Rebecca natychmiast zapomniała o swej własnej nagości.
Z szerokimi ramionami i rysującymi się wyraźnie pod skórą mięśniami wyglądał
niczym atleta. Nagle pragnienie przyglądania się komuś przestało się wydawać
takie głupie.
Szedł ku niej nagi, imponujący, muskularny. Patrzyła mu prosto w oczy i
niemal słyszała bicie swego serca. Nagle powróciło wspomnienie podobnych
chwil spędzanych z Paulem. Z bólem pomyślała, że przestała być wierna
jedynemu mężczyźnie, którego kochała. Ale to przecież Paul pierwszy zdradził
ich miłość...
- Nie pragnę jedynie twojego ciała, Rebecco. - Slade stał przed nią. - Chcę
poznać wszystkie sekrety twojej duszy, zgłębić tajniki twojej osobowości. To
nie ciało, to ty mnie fascynujesz. - Dotknął jej szyi i zmysłowo przesunął dłonią
aż do wgłębienia miedzy kształtnymi piersiami. - Chcę dotknąć czegoś więcej
niż tylko skóry...
Nigdy! Coś jakby instynkt samozachowawczy, z tym, że nie fizyczny, a
psychiczny, przeciwstawiało się takiemu pragnieniu z całej siły. O nie, nie
podda się całkowicie, nie otworzy się do końca. Uzależniłaby się od niego
zupełnie. Jak wtedy zniosłaby jego odejście? Intencje Slade'a były zbyt
niebezpieczne, nie mogła więc poprzestać na samych rozważaniach, musiała
działać. Najlepiej będzie, jak ona przejmie inicjatywę i pokrzyżuje jego plany.
Nie zamierza dać łowcy czasu na zarzucenie sieci. Prowokacyjnie przesunęła
dłońmi po jego napiętym ciele.
- Nie każ mi czekać - powiedziała kusząco, a w jej oczach zapłonęło
pożądanie, nie mniejsze niż jego.
Powoli przysuwała się coraz bliżej, aż końce jej piersi oparły się o
umięśniony tors. Poczuła, jak Slade'a przeszedł dreszcz. Jeszcze chwila, a jego
wola zostanie złamana.
R S
- 63 -
- Pocałuj mnie - szepnęła niecierpliwie. Niech wreszcie porwie ich wir
namiętności i niech zapomną o wszystkim.
Takiemu zaproszeniu Slade nie był już w stanie się oprzeć. Gorące,
namiętne pocałunki, jakimi zaczął ją obsypywać, stanowiły wyraz nie tylko
fizycznego pożądania, ale i przemożnego pragnienia do panowania nad
Rebeccą. Odpowiadała więc z niepohamowaną, dziką gwałtownością, o jaką
nigdy przedtem siebie nie podejrzewała. Zawładnęła nimi nieokiełznana pasja,
która nie zna granic.
To, co nastąpiło, było istnym szaleństwem, czymś w rodzaju pierwotnej
walki o władzę. Każde chciało pokazać drugiemu, że ma nad nim przewagę, do-
prowadzając drugą stronę do utraty kontroli nad sobą.
- Nic z tego! - krzyknął w pewnym momencie Slade. - To ci się nie uda,
Rebecco!
Siłą rozłączył jej dłonie, splecione na jego karku, i przycisnął je do
poduszki po obu stronach jej głowy. Nawet nie mogła zaprotestować przeciwko
temu wymuszonemu gestowi poddania, gdyż Slade zamknął jej usta namiętnymi
pocałunkami. Wiedziała, że z całą premedytacją usiłuje ją okiełznać. Musi być
więc równie silna i wyrachowana jak on, nie może stracić panowania nad sobą i
nad sytuacją...
Jednak, gdy posiadł ją jednym gwałtownym ruchem, wbrew samej sobie
jęknęła z rozkoszy. Wtedy uwolnił jej ręce i zaczął ją pieścić, doprowadzając
Rebeccę niemal do szaleństwa. Przestała z nim walczyć, zapomniała o
wszystkim, miękko poddając się jego ciału. Jak brzeg i raz uderzająca, a raz
cofająca się fala... To była ostatnia myśl, jaka przemknęła jej przez głowę. A
potem nie było już żadnych myśli, tylko nieustannie wzrastające poczucie
rozkoszy i przedziwna lekkość, wynikająca z uwolnienia się od jakiejkolwiek
kontroli. Nie wiedziała nawet, że kurczowo ściska jego ramiona, nie słyszała
swojego krzyku, czuła tylko przypływy i odpływy...
R S
- 64 -
Ale Slade sam też dał się złapać w pułapkę, którą na nią zastawił. Jego
oczy płonęły, a ruchy stawały się coraz bardziej gorączkowe. Ciało dziewczyny
zmysłowo poddało się jego pragnieniu i nagle cała silna wola Slade'a prysnęła
niczym bańka mydlana. Konwulsyjnie przycisnął ją do siebie, żeby w
kulminacyjnym momencie znajdowali się jak najbliżej. A potem była już tylko
obezwładniająca fala spełnienia i poczucie absolutnej jedności.
Sporo czasu upłynęło, zanim pierwsze myśli zaczęły leniwie przepływać
Rebecce przez głowę. Leżała w ciepłych ramionach Slade'a senna, zrelaksowana
i rozmarzona. Sprawiało jej to tak nieoczekiwaną przyjemność, że zapragnęła,
by mogli tak leżeć w nieskończoność. Wspaniale było czuć dotyk nagiego
męskiego ciała, dzięki któremu w ciągu godziny lepiej poznała samą siebie niż
przez całe dotychczasowe życie.
Z Paulem nigdy nie było aż tak...
Czy to w porządku, że można doznać największej przyjemności i miłość
wcale nie jest do tego niezbędna? Ale to tylko spełnienie fizyczne. A uczucia?
Miłość... Czy ona naprawdę kochała Paula? Może trzymała się go tak kurczowo
tylko dlatego, że był jedynym mężczyzną, który ofiarował jej prawdziwą
przyjaźń i gotowość do dzielenia trudów życia na ranczo? Po wypadku znalazł
dla siebie inną drogę. Odwrócił się od niej, a ona nadal wbrew wszystkiemu
rozpaczliwie wierzyła, iż tylko Paul jest dla niej idealnym partnerem. Po prostu
myślała w ten sposób, gdyż obawiała się, że już nie spotka nikogo innego.
Obecnie czuła większy pociąg do Slade'a niż kiedykolwiek do Paula.
Niezależnie od tego, że wielokrotnie powtarzała sobie, iż ten związek nie ma
żadnej przyszłości - i nie może mieć - musiała szczerze przyznać, że Slade
potrafił poruszyć najczulsze struny jej duszy i ciała.
Rebecca czuła, jak jej oczy napełniają się łzami. Nie powinna się zbytnio
rozkoszować tym, co jest teraz. Jeśli temu ulegnie, nic już nie uchroni jej przed
bólem i tęsknotą, kiedy ten tydzień dobiegnie końca.
R S
- 65 -
Odsunęła się od niego. Poczucie jedności było więc tylko chwilowym
złudzeniem. Każde z nich musi iść swoją własną drogą. Jeśli o tym zapomni i
zaangażuje się zbyt mocno, pozostanie nieszczęśliwa do końca życia.
- Rebecco...
Slade obrócił się na bok tak szybko, że nie zdążyła ukryć łez. Od razu je
zauważył i na jego twarzy pojawił się wyraz czułości i bólu.
- Myślisz o nim, prawda?
- Czy zawsze musisz czytać w moich myślach jak w otwartej księdze? -
spytała, poruszona jego niewiarygodną wręcz przenikliwością.
- Nie. Ale skoro go kochasz, to jest zupełnie naturalne, że go w takiej
chwili wspominasz.
Nie spodziewała się aż takiego zrozumienia. Spojrzała na niego
badawczo.
- I nie przeszkadza ci to?
- Owszem, i to bardzo. Wolałbym, żebyś myślała o mnie. O nas. O tym,
co się między nami dzieje.
Delikatnie dotknęła jego policzka, poruszona do głębi tym szczerym
wyznaniem.
- Nigdy jeszcze nie przeżyłam czegoś takiego jak przed chwilą, Slade.
Cokolwiek się wydarzy, będę ci wdzięczna do końca życia - powiedziała z
uczuciem.
- Wierz mi, Rebecco, że dla mnie to też coś zupełnie nowego i
niezwykłego. Wyznam ci, że jednocześnie budzisz i zaspokajasz moje
najgłębsze potrzeby, z których przedtem nawet nie zdawałem sobie sprawy! -
westchnął głęboko. - Chociaż nie wiem, czy to ma dla ciebie jakiekolwiek
znaczenie.
Miało. Większe, niż mógłby przypuszczać.
Slade zamyślił się.
R S
- 66 -
- Z jednej strony jestem o Paula zazdrosny - stwierdził z nieco kwaśną
miną. - Z drugiej jednak za nic bym się z nim nie zamienił. - Spojrzał na nią
przepraszająco. - Powiedz mi, co mu się stało?
O dziwo, nie poczuła się zraniona tym pytaniem. Może spowodowała to
atmosfera intymności, a może emanująca ze Slade'a chęć zrozumienia, ale wręcz
sprawiło jej ulgę, że ma możliwość to wszystko z siebie wyrzucić. Ponadto
wolała wspominać przeszłość, z którą już się pogodziła, niż martwić się o
przyszłość.
- Paul latał helikopterem. Zatrudniałyśmy go do spędzania bydła, które
znalazło się poza granicami Wildjanny. Trzeba do tego sporych umiejętności i
dużej odwagi, gdyż pilot musi lecieć dość nisko nad ziemią i zaganiać stado w
określonym kierunku, nie pozwalając mu się rozproszyć. Paul uwielbiał tę
robotę. Zawsze pasjonowały go niebezpieczne zadania...
Zielone oczy zasnuły się bólem.
- Któregoś dnia miałyśmy dokonać przeglądu bydła. Do dziś nie wiem, co
tak bardzo przestraszyło zwierzęta, że pobiegły w innym kierunku, niż zaganiał
je Paul i w dzikim popłochu runęły wprost na nasz obóz. Paul błyskawicznie
zniżył maszynę tuż przed przewodnikiem stada, żeby zmusić go do skręcenia.
Helikopter leciał jednak zbyt nisko, zaczepił o wierzchołek drzewa i rozbił się...
- Zamknęła oczy. - Paul ma złamany kręgosłup. Zaryzykował dla mnie swoim
życiem...
Slade położył palec na jej drżących ustach.
- Przestań się wreszcie za to winić, gdyż to był jego własny wybór. Ale
życie ma swoje prawa i toczy się dalej. Zdaje się, że Paul nieźle sobie radzi?
- O tak. Pracuje w bardzo dochodowej firmie jako specjalista od
ulepszania konstrukcji samolotów, łodzi motorowych... Dlaczego pytasz?
Uśmiechnął się.
- Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, ale to nieprawda. Szukamy
zawsze ludzi podobnych do nas samych. Paul to silny i zaradny człowiek i dla-
R S
- 67 -
tego jest odpowiednim mężczyzną dla takiej dziewczyny jak ty. Ale czy tylko
on? Właśnie to nas do siebie przyciąga, choć chciałabyś temu zaprzeczyć.
Podobieństwo. I dlatego istnieje między nami coś więcej niż czyste pożądanie.
Zdawała sobie z tego sprawę, ale to przecież nie jest cała prawda.
Zmarszczyła brwi z dezaprobatą. Dzielą ich przecież jednocześnie różnice,
których nie da się pokonać nawet przy najlepszych chęciach.
- Ile masz lat, Slade? - spytała znienacka.
- Trzydzieści sześć.
- I przez cały ten czas nie spotkałeś żadnej kobiety, która byłaby podobna
do ciebie?
Jego twarz przybrała nieprzyjemny, cyniczny wyraz.
- Większość ludzi nie wyobraża sobie życia bez wstąpienia w związek
małżeński - powiedział ze znużeniem. - Obawiam się, że ja do nich nie należę.
- Ale dlaczego? - nalegała. - Jeśli naprawdę kogoś kochasz...
- A czym jest miłość? - przerwał ostro. - Wszystko, czego
doświadczyłem, to przelotne znajomości, które kończą się równie szybko, jak
się zaczęły.
Tylko tym jest więc dla niego? Przelotną znajomością? Z wysiłkiem
pokonała ból. To nie ma znaczenia. Żadnego znaczenia. Trzeba myśleć realnie.
Slade się w ogóle nie liczy. Nigdy się nie liczył. Tylko dziecko jest ważne.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego. Westchnął głęboko.
- Jedną z konsekwencji zajmowania wysokiego stanowiska jest to, że
ludzie postrzegają mnie wyłącznie jako kogoś, kto posiada ogromne wpływy
ekonomiczne i polityczne. Nic poza tym. Właśnie te cechy powodują, że jestem
atrakcyjny dla kobiet. Władza i pieniądze. Moja osobowość, moje wnętrze, moje
przekonania nie interesują ich w najmniejszym stopniu.
- A czy którejś z nich dałeś kiedykolwiek szansę poznania swego
wnętrza? Czy zechciałeś się otworzyć choć przed jedną?
Skrzywił się, jakby zły sam na siebie.
R S
- 68 -
- Może nie. A może żadnej z nich nie zależało na mnie na tyle, żeby mimo
wszystko spróbować? - zamyślił się. - Ty mówisz, że miłość to dzielenie całego
życia, dzielenie wszystkiego, a to przecież niemożliwe. Owszem, wszystkie
kobiety, jakie do tej pory spotkałem, bardzo chciały się ze mną dzielić... moim
kontem w banku! - podsumował szyderczo.
- Mnie nie zależy na twoim koncie - powiedziała z łagodną perswazją,
próbując choć trochę zmienić jego cyniczne nastawienie.
- Wiem - powiedział miękko. Błękitne oczy pociemniały w jednej chwili,
patrząc na nią z tęsknotą i pożądaniem. Jednak usta skrzywiły się nieco ironicz-
nie. - Ty zamierzasz mnie wykorzystać w zupełnie nietypowy sposób.
Poczuła się wstrząśnięta. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że do tej pory
traktowała go najpierw jak wroga, a potem jak użyteczne narzędzie, które
uczyni jej przyszłość lżejszą do zniesienia. A przecież ten silny, władczy
mężczyzna jest takim samym człowiekiem jak wszyscy, jego też można zranić,
przecież pod maską cynizmu skrywa się naprawdę wrażliwa osobowość.
- Ale... Sam mi to zaproponowałeś. Gdyby nie to, nigdy nie przyszłoby mi
do głowy, żeby cię... wykorzystać. Przecież chciałeś.
Uśmiechnął się zmysłowo, a szafirowe oczy zalśniły jak gwiazdy.
- Myślisz, że żałuję?
Odetchnęła z ulgą. Na szczęście droczył się tylko. Nagle zapragnęła
sprawić mu w ciągu nadchodzącego tygodnia jak najwięcej przyjemności. Może
w ten sposób choć częściowo spłaci dług wdzięczności, jaki wobec niego
zaciąga.
- Slade... - Objęła go za szyję, przyciągając lekko jego głowę do swojej. -
Pocałuj mnie znowu - szepnęła i spojrzała na niego tak ciepło, jak jeszcze nigdy
przedtem.
- To się nie skończy na pocałunkach - ostrzegł.
- Właśnie o to mi chodzi - uśmiechnęła się. - Powiedz tylko, co sprawi ci
największą przyjemność. Chcę, żeby było ci ze mną jak najlepiej.
R S
- 69 -
Nie spodziewał się tego. Tak bardzo z nim przedtem walczyła, tak chciała
być górą...
Patrzył jej uważnie w oczy, po czym zwlekając z odpowiedzią powoli
omiótł spojrzeniem całą jej sylwetkę i znów powrócił do twarzy.
- Posiadasz najbardziej zmysłowe, najbardziej seksowne ciało, jakie w
życiu widziałem. Sama myśl o nim, nie wspomnę nawet o dotyku, powoduje, że
pragnę cię bardziej, niż pragnąłem jakiejkolwiek innej kobiety. Dlatego chcę,
żeby było tak, jak ty chcesz - powiedział wzruszonym głosem. - Właśnie to
sprawi mi największą przyjemność. - Pochylił się nad Rebeccą i pocałował ją.
Tym razem kochali się powoli i z ogromną czułością. Świadomie
poznawali się nawzajem, z uczuciem oddając każdą pieszczotę i na wszelkie
sposoby wyrażając akceptację partnera. Dopiero teraz w pełni cieszyli się swą
obecnością. I gdy potem leżeli wtuleni w siebie, Rebecca nawet nie pomyślała o
tym, żeby się odsunąć jak przedtem. Jego mocne ramiona gwarantowały zupełne
bezpieczeństwo. Nareszcie nie czuła się samotna.
R S
- 70 -
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Był to dla niej dziwny tydzień. Właściwie żyła jak w bajce, nie musiała
wykonywać żadnej pracy, o nic się martwić, niczego planować. Jedyne, co mieli
do roboty, to zastanawiać się nad tym, jak jeszcze mogą sobie uprzyjemnić
wspólnie spędzany czas, a potem wprowadzać swoje pomysły w życie.
Spożywali lekkie, naprędce sklecone posiłki, pływali w krystalicznie
czystym, turkusowym morzu, wystawiali ciała na pieszczotę słonecznych
promieni i kochali się niemal nieustannie, czując, że każde zbliżenie jest jeszcze
wspanialszym przeżyciem od poprzedniego.
Wyglądało to jak miodowy miesiąc, z tym że miodowego miesiąca z
reguły nie zakłóca bolesna świadomość konieczności bliskiego rozstania. Z dru-
giej jednak strony dzięki temu odbierali każdą chwilę jak ogromny dar i cieszyli
się swoją obecnością bardziej, niż gdyby byli nowożeńcami.
Nie miała pojęcia, jak to się stało, ale czuła się w towarzystwie Slade'a
coraz lepiej. Wypytywała go o jego życie, o jego świat i budził się w niej coraz
większy podziw dla tego niezwykłego człowieka. To właśnie jego nieprzeciętna
przenikliwość i wytrwałość zapewniły mu najwyższe stanowisko w firmie, nie
zaś fakt, że był synem jej założyciela.
- Czy od początku wiedziałeś, że wybierzesz taką drogę? - spytała
ciekawa, czy jest w takim samym stopniu przywiązany do swojej organizacji,
jak ona do Wildjanny.
Leżeli na rozgrzanym piasku plaży. Rebecca opierała się na łokciu, żeby
móc widzieć jego twarz, a zwłaszcza jego bystre ciemnobłękitne oczy, tak
zmienne w swoim wyrazie. Wiedziała, że potrafią ciskać błyskawice i ranić jak
stal, ale w stosunku do niej wyrażały już tylko pożądanie lub czułość. Teraz
zamigotały w nich nieoczekiwane błyski rozbawienia. Slade wiedział, że jego
odpowiedź ją zaskoczy.
R S
- 71 -
- Nie. Moją ambicją było to, żeby żyć jak mój dziadek. Wychowałem się
na jego ranczo w Arizonie, gdyż po śmierci mojej matki stwierdzono, że on
mnie wychowa lepiej niż wszystkie niańki i gosposie. Spodobałby ci się. Tak
kochał ziemię i zwierzęta, że gdy na terenie jego posiadłości w Teksasie
znaleziono ropę, zostawił całe to bogactwo mojemu ojcu, a sam kupił ziemię w
Arizonie, żeby nadal żyć po staremu!
Milczał przez chwilę.
- Naprawdę był mi bliski. Widzisz, dlatego nazwałem Czarci Jar Polem
Logana, gdyż kupiłem go zaledwie parę miesięcy po śmierci dziadka.
Starała się ukryć głębokie rozczarowanie. Gdyby pozostał przy swoim
pierwotnym zamierzeniu... Ale takie myśli prowadziły donikąd. Nie pozostał i
teraz jest wielkim biznesmenem. To dlatego wtedy, na konferencji, chciał jej
wysłuchać. Wspomnienia z młodości...
- Ile miałeś lat, gdy opuściłeś Arizonę? - spytała. Chciałaby wiedzieć, czy
kiedykolwiek żałował tego, że nie poszedł w ślady dziadka.
- Szesnaście. Ojciec był zdania, że to najwyższy czas, żeby zacząć mnie
wdrażać do mojej nowej roli.
- Miałeś na to ochotę?
- Tak - odparł z pewnym wahaniem. - Wydawało mi się, że cały świat
stanął przede mną otworem. To było jak ekscytujące wyzwanie, któremu trzeba
sprostać.
- Czy nigdy tam nie wróciłeś? - dopytywała się. Lepiej rozwiać te mgliste
nadzieje, które znienacka zagościły w jej sercu.
- Tylko po to, żeby, zobaczyć się z dziadkiem. Teraz już tam nie jeżdżę,
mimo że jestem spadkobiercą tej ziemi. Po co? Żeby patrzeć na stojący na ganku
bujany fotel, na którym on już więcej nie usiądzie? Tam jest... pusto.
Tak, jak w Wildjannie.
- Lubisz to, co teraz robisz, prawda?
R S
- 72 -
Nie odpowiedział od razu. W zamyśleniu patrzył gdzieś w dal, a jego
twarz raczej nie wyrażała zadowolenia. Po chwili jednak odprężył się i
uśmiechnął do niej szeroko.
- Tak naprawdę to najchętniej zostałbym astrofizykiem - oznajmił.
Popatrzyła na niego oszołomiona.
- Obawiam się, że nie bardzo rozumiem.
- To taki gość, który zajmuje się gwiazdami i kosmosem, próbując
odpowiedzieć na pytanie, jak powstał świat, jak zrodziło się życie i jaka
przyszłość czeka między innymi naszą małą planetkę - roześmiał się niewesoło.
- O ile jakiś idiota nie wysadzi jej prędzej w powietrze.
Ta mieszanka idealizmu i cynizmu, nadziei i niewiary była tak
zadziwiająca, że Rebecca zupełnie nie wiedziała, co ma o tym sądzić.
- Naprawdę cię to interesuje?
- Naprawdę. Nie mogę wszystkiego rzucić i zająć się tylko tym, ale
przynajmniej moja firma choć częściowo może się przyczynić do rozwoju tych
badań. Pokryliśmy koszty budowy i eksploatacji jednego z krążących wokół
Ziemi satelitów.
- Ale przecież nie masz z tego żadnej osobistej satysfakcji.
Potrząsnął głową.
- To nie ma znaczenia. To są naprawdę ważne badania. Skąd się
wzięliśmy? Dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy? Dlaczego ze sobą
walczymy? Chciałbym też wiedzieć, dokąd zmierzamy.
Co za niezwykły człowiek - dobry, inteligentny, o tak szerokich
zainteresowaniach. Nagle poczuła się uprzywilejowana tym, że go zna, że jest z
nim, że tyle ich łączy. Czas spędzony z nim na pewno nie jest czasem
straconym.
Pocałowała go z całym uczuciem, które płynęło prosto z serca.
- To za to, że jesteś właśnie taki, a nie inny - uśmiechnęła się. - A teraz
zmienimy temat i będziemy się kochać.
R S
- 73 -
- Rebecco... - powiedział tak czule, że na samą myśl o bliskim rozstaniu
poczuła nieznośny ból.
Położyła dłoń na jego ustach, powstrzymując słowa. Wszystko, co mieli,
to chwila obecna i nie można tego zmarnować. Zaczęła go pieścić, pamiętając,
co sprawia mu największą przyjemność. A kiedy już niemal nie mógł
wytrzymać, ofiarowała mu siebie. Oboje znaleźli nieoczekiwaną radość właśnie
nie w zdobywaniu, ale w oddawaniu się drugiej osobie i uprzedzaniu jej życzeń.
Patrzyli sobie przez cały czas w oczy, wiedząc, że czeka ich spełnienie jeszcze
wspanialsze niż poprzednie.
Aż wreszcie nadszedł ostatni dzień. Żadne z nich nie powiedziało na ten
temat ani słowa, starali się tylko przeżywać każdą chwilę jeszcze intensywniej
niż dotychczas. Dzień powoli zbliżał się ku końcowi i stopniowo rosło napięcie
między nimi. Slade zaproponował spacer po plaży - ich ostatni spacer, chociaż
tak tego nie nazwał.
Szli długo, a fale leniwie przetaczały się po ich stopach, beztrosko
zmywając ślady zostawiane przez nich na piasku. Słońce, które tak wiernie
towarzyszyło im przez cały ten tydzień, chyliło się ku zachodowi. Zaczynał się
ciepły, tropikalny zmierzch.
Slade przystanął znienacka. Rebecca zatrzymała się krok przed nim i
odwróciła z ociąganiem. Trzeba będzie wziąć to brzemię na swoje barki i
samotnie ponieść je dalej. Jej serce ścisnęło się, gdy spojrzała na niego.
- Mam obowiązki, których nie mogę dłużej zaniedbywać - powiedział
cicho.
- Wiem. Chciałam ci podziękować...
- Przestań! - uciął ostro. - Nie masz mi za co dziękować. Tyle mi dałaś...
Milczał przez chwilę.
- Rozumiem, że nic nie da, jeśli cię poproszę, żebyś pojechała ze mną?
Nie chciała tego mówić, to było zbyt bolesne dla nich obojga, ale nie
miała wyjścia.
R S
- 74 -
- Ja też mam swoje obowiązki, Slade - powiedziała łagodnie. - Mój świat
jest tutaj.
Skinął głową, po czym przez kilka nieznośnie długich chwil patrzył na
ciemniejące morze.
- Nie ma dla nas żadnej nadziei, prawda, Rebecco?
Nie mogła zaprzeć się samej siebie i on o tym wiedział. Dlatego było to
raczej stwierdzenie i wyraz rezygnacji niż pytanie.
- Nie byłabym szczęśliwa w Nowym Jorku - odparła apatycznie. -
Dusiłabym się.
Zacisnął usta, jakby siłą powstrzymywał kolejne argumenty. Objął ją
spojrzeniem.
- Będę za tobą tęsknić.
To krótkie, uderzająco szczere wyznanie głęboko zapadło jej w serce.
- Ja też - szepnęła. Bardziej niż mogę ci powiedzieć, dodała w myślach.
- Powiedz, co zamierzasz robić przez najbliższe kilka miesięcy.
Chciałbym wiedzieć... wiedzieć, co robisz, gdy pomyślę o tobie...
- Miałyśmy z babcią pewien projekt... Teraz, kiedy odeszła, muszę to
zrobić, choćby ze względu na nią. - Znów poczuła ból straty. Postarała się
jednak skupić, by wyjaśnić Slade'owi, w czym rzecz. - Otóż większość
Australijczyków mieszka na wybrzeżu, ale surowe wnętrze kraju jest dla nich
niezwykle fascynujące. Oczywiście warunki tam panujące są zbyt trudne, żeby
wszyscy chcieli tam mieszkać, ale nie wątpię, że każdy chciałby przeżyć jakąś
przygodę w głębi niecywilizowanego lądu.
- Rozumiem - mruknął z aprobatą Slade. - To coś jak nasz Dziki Zachód.
- Być może. Nigdy tam nie byłam, więc nie wiem. Miałyśmy w związku z
tym pomysł, żeby stworzyć w Wildjannie ośrodek dla nieuleczalnie chorych
dzieci, przynajmniej tyle im się od życia należy. Włączą się w cykl natury,
zrozumieją, że czas właściwie nie ma znaczenia, bo wszystko się zawsze
odradza. Życie jest nierozłącznie związane z ziemią... Doskonale to rozumieją
R S
- 75 -
aborygeni, pierwsi mieszkańcy tego kraju. Może to trochę prymitywna wiara,
ale ta ziemia jest jak żywioł...
- Tak. Jak żywioł - powtórzył Slade, myśląc o stojącej przed nim kobiecie.
Zrozumiała go. I znów pojawił się ból, nieuchronny niczym zaczynający
się przypływ. Miała jednak nadzieję, że tego nie zauważył.
- Muszę skontaktować się z odpowiednimi lekarzami, ośrodkami. Zajmie
mi to sporo czasu, żeby dotrzeć do właściwych dzieci i rodziców. Ponadto przed
końcem suszy trzeba zbudować tamę niedaleko domu. Powstanie wtedy jezioro,
zasadzimy krzewy, wśród których uwiją gniazda ptaki... Dzieci będą miały
radość.
Westchnęła głęboko i ponownie spojrzała na Slade'a.
- Widziałeś ten kraj w najgorszym okresie. Ale zapewniam cię, że kiedy
spadną deszcze, wszystko rozkwitnie jak za dotknięciem magicznej różdżki,
niespodziewanie pojawią się kwiaty, zwierzęta, motyle... Chciałabym móc to
wszystko pokazać tym dzieciom, które musiały spędzić całe swoje życie w
miastach i umrą w tych godnych pożałowania miejscach nawet nie...
Za późno ugryzła się w język. Zapomniała, że to był też jego świat, w
którym zresztą pracował nie tylko dla siebie, ale również dla innych. Te badania
kosmiczne... Nie ma prawa go krytykować.
- Przepraszam - szepnęła. - Nie miałam na myśli...
- Wiem, co miałaś na myśli - zapewnił. W jego oczach dostrzegła szczerą
aprobatę. Zachęcona tym, mówiła dalej:
- Ponadto chciałabym, żeby rodziny tych dzieci nie musiały płacić
przynajmniej za przejazd. Muszę znaleźć sponsora...
- Już znalazłaś.
Patrzyła na niego wręcz z osłupieniem.
- Ależ, Slade, to nie była prośba, wcale nie zamierzałam się przymawiać...
- Wiem. Pozwól jednak, by to moja firma się tym zajęła. Nie chcesz mieć
ze mną choć tyle wspólnego? Nawet dla dobra chorych dzieci?
R S
- 76 -
W tej sytuacji nie mogła odmówić. Prawdę mówiąc, wcale nie chciała
odmawiać. Jeśli się uda, to ten ośrodek będzie w pewnym sensie pamiątką tego,
co razem przeżyli.
- Dziękuję - powiedziała po prostu. - Cordell Enterprises dobrze wyda
swoje pieniądze.
Uśmiechnął się.
- Nie mam co do tego wątpliwości. - Po chwili jednak miejsce uśmiechu
zajęła troska. - Nie jest łatwo zajmować się chorymi dziećmi, Rebecco. Musisz
im zapewnić specjalną opiekę, przeszkolone pielęgniarki, lekarstwa, może
nawet lekarza.
- Problemy są od tego, żeby je pokonywać - oświadczyła z determinacją. -
Jakoś dam sobie radę.
Zmarszczył brwi.
- A co z tobą? Z twoimi uczuciami? Przecież dla ciebie będzie to
szczególnie ciężkie do zniesienia.
- Wiem - westchnęła. Spojrzała na ostatnie promienie słoneczne
odbijające się na falach oceanu. - Ale czy to, co naprawdę ma znaczenie,
przychodzi lekko i łatwo? - Odwróciła się do niego z rezolutnym uśmiechem.
- Ty się niczego nie boisz, prawda, Rebecco? Potrząsnęła głową.
- Mam swoje lęki, tak jak każdy.
- Nie widać tego po tobie.
- Nie cierpię latania - przyznała się.
- Ale to robisz - stwierdził.
- Robię to, co trzeba zrobić. Tak samo jak ty, Slade. Tę cechę mamy
wspólną.
Patrzył na nią długo w milczeniu, w końcu postąpił krok do przodu,
otoczył ją ramionami i bez słowa mocno przytulił do siebie. Całował
gorączkowo jej miękkie włosy.
R S
- 77 -
- Wracajmy - mruknął z ustami zanurzonymi w gęstwinie czarnych pasm.
- Została nam jeszcze jedna noc.
Ledwo zasnęli, nastał świt. Pakowanie bagaży i pobieżne porządkowanie
domku pozostawiło osad smutku. To już naprawdę koniec. Przyjechał
zamówiony samochód. Usiedli z tyłu i palce Slade'a delikatnie oplotły jej dłoń.
Przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Wszystko już zostało powiedziane.
Gdy przyjechali na lotnisko, Slade odwrócił się do niej. Rysy jego twarzy
były napięte, a ciemnobłękitne oczy wpatrywały się w Rebeccę z wyrazem
nienasyconego pragnienia.
- Zostań w samochodzie. Kierowca zawiezie cię, gdzie tylko zechcesz.
- Dobrze - zgodziła się, gdyż zdawała sobie sprawę z tego, że wspólne
oczekiwanie na jego lot byłoby nie do zniesienia dla nich obojga.
Podniósł jej twarz ku sobie i pocałował ją z taką słodyczą i czułością, że z
najwyższym trudem udało się jej powstrzymać łzy.
- Wrócę, kiedy tylko będę mógł, Rebecco - szepnął zduszonym głosem.
On też z całej siły tłumił targające nim uczucia. Spojrzał na nią po raz ostatni i
wysiadł z samochodu.
Nie śledziła wzrokiem oddalającej się barczystej sylwetki. Twardo
patrzyła przed siebie, zmuszając się do myślenia o tym, co musi zrobić. Nie była
pewna, czy się udało. Za wcześnie jeszcze, żeby wiedzieć, czy jest w ciąży.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że jednak nosi ich dziecko.
Po raz pierwszy kontynuacja rodu i czwarta generacja w Wildjannie nie
były najważniejsze. Liczyło się tylko jedno. To będzie dziecko Slade'a.
R S
- 78 -
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Slade z roztargnieniem słuchał Berta Hinkmana, wyjaśniającego, jak
ostatnia katastrofa tankowca wpłynie na ceny ropy. Wspominał tragiczne dla
środowiska skutki zatonięcia statku „Exxon Valdez" w 1989 roku, kiedy tysiące
ton ropy zanieczyściły wybrzeża Alaski, zabijając ryby, foki i ptaki... Co my
robimy z tą planetą, pomyślał ze zgrozą i wściekłością Slade. Jeden głupi błąd
człowieka lub uszkodzenie maszyny i zniszczenie ogarnia morze, ziemię,
powietrze... I to wszystko w imię postępu cywilizacji!
Nerwowo podniósł się ze stojącego za czarnym marmurowym biurkiem
fotela i podszedł do wielkiej przeszklonej ściany, za którą wyrastał kamienny las
Manhattanu. Rebecca miała rację. Ta betonowa dżungla jest kompletnie
bezduszna. Ambicja, walka o władzę... Dokąd to człowieka zaprowadzi?
Rebecca...
Gdyby byli razem... Z trudem stłumił westchnienie. No tak, Hinkman
pewnie się teraz zastanawia, co takiego powiedział, że wywołał aż tak
nieuprzejmą reakcję szefa na swoją pracę. Slade zebrał myśli i odwrócił się do
swojego współpracownika. Hinkman był członkiem zarządu już za czasów
Blaira Cordelia, a teraz służył radą jego synowi. Lubił tę pracę, oddawał się jej
bez reszty, ale ku niezadowoleniu Slade'a nie przejawiał żadnych ambicji, żeby
piąć się wyżej. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem zarządzanie firmą
wydawało mu się istnym kamieniem u szyi.
Zmusił się do przepraszającego uśmiechu.
- Wybacz mi, Bert. Zamyśliłem się.
- Nie gniewaj się, Slade, ale uważam, że naprawdę powinieneś wreszcie
odpocząć. Od powrotu z Australii harujesz jak wół. Stworzyłeś całą organizację
na nowo. Ciekaw jestem, czy przez te cztery miesiące przespałeś spokojnie choć
jedną noc?
R S
- 79 -
Slade zbył to pytanie wzruszeniem ramion i wrócił do biurka. Usiadł w
fotelu i spróbował się zrelaksować. Rzeczywiście był zmęczony, ale wolał od-
poczywać gdziekolwiek, byle nie w łóżku. Zbyt bolesne wspomnienia
przywodziło mu na myśl.
- Jeśli mam być szczery, wyglądasz fatalnie, a co gorsza, zaczynają ci
wysiadać nerwy - oznajmił Hinkman z wymownym grymasem dezaprobaty.
- Wyrabiam sobie złą opinię, co? - spytał znużonym głosem Slade.
- Tego nie powiedziałem - padła dyplomatyczna odpowiedź. - Nikt nie
może mieć ci nic do zarzucenia. Przyznaję też, że czasem stawianie pewnych
spraw na ostrzu noża jest lepszym wyjściem niż ciągnące się w nieskończoność
negocjacje. Powiedziałem ci to wszystko dlatego, że martwię się o ciebie. Nie
jesteś już taki, jak byłeś przedtem.
- Dobrze, trochę sobie odpuszczę, Bert - zgodził się, ale wcale nie
zamierzał tak postąpić. Musi załatwić wszystko jak najprędzej, gdyż wtedy
będzie mógł do niej wrócić... Rebecco...
- Czy chcesz, żebym ci zreferował mój raport do końca, czy też raczej...
- Tak, tak - powiedział niecierpliwie Slade. W ostatniej chwili udało mu
się nieco złagodzić to drugie „tak", gdyż pierwsze zabrzmiało dość ostro. -
Proszę, kontynuuj - dodał uprzejmie.
Nie na długo jednak zdołał się skoncentrować na tym, co stary
współpracownik miał do powiedzenia. Jego myśli znów uleciały tysiące
kilometrów stąd.
Jeśli Rebecca nadal pragnie mieć z nim dziecko, nie może jej tego
odmówić. Ale jaki z niego będzie ojciec? Czuł się rozdarty między dwa światy,
z których żaden nie mógł mu już zapewnić pełnej satysfakcji, poczucia
spełnienia. Co ma zrobić? Nieustannie kursować między nimi? Ale to nie w
porządku w stosunku do niej, ona zasługuje na znacznie więcej niż na krótkie
wizyty w przerwach między kolejnymi interesami. Nie wracać tam? Może ona
wtedy znajdzie mężczyznę, który jej w pełni odpowiada?
R S
- 80 -
Do diabła! To właśnie on jest tym mężczyzną! Jeszcze najwyżej miesiąc,
a uporządkuje tu wszystkie sprawy i wróci do niej. Może uda się
wygospodarować na to jakieś dwa miesiące. A gdyby pozwoliła mu
zainstalować w Wildjannie parę komputerów, to nawet dłużej.
Czy ona też tak za nim tęskni, czy jednak jest silniejsza niż on i łatwiej
znosi rozstanie? Slade podejrzewał raczej tę drugą możliwość. Wiedział, jak
bardzo potrafi być nieugięta i nieprzejednana. Wyobrażał sobie, jak z zaciętością
wymazuje z pamięci każdą myśl o nim... Chciał do niej zadzwonić, zmusić ją do
tego, żeby o nim nie zapominała, ale odsuwał od siebie tę pokusę, jako zbyt
samolubną.
Pomijając wszystko inne, ciągle przecież kochała Paula i zawsze w jakiś
sposób będzie się czuła z nim związana. Cholera, że też musiał się rozwalić
ratując akurat jej życie. Właśnie dlatego ona nigdy nie przestanie go kochać!
Z drugiej strony Slade nie miał najmniejszych wątpliwości, że ten tydzień,
który z nim spędziła, był dla niej czymś naprawdę szczególnym i ekscytującym
- czy jednak wystarczająco, żeby chciała tego znowu? Żeby chciała tego
zawsze... Nawet, jeśli miałoby to mieć miejsce tylko od czasu do czasu.
Czy może jej zaoferować taki związek? Takie... małżeństwo?
Mieć świadomość, że już na zawsze należy do niego, że czeka... Nie, to
niemożliwe! Jak w ogóle mógł o czymś takim pomyśleć? Z taką kobietą nie
wolno tak postępować.
Ale wrócić do niej musi...
Wziął się w garść i wysłuchał przynajmniej końca raportu, po czym
skinięciem głowy zaaprobował sugestie Hinkmana i z ulgą popatrzył, jak za
Bertem zamykają się drzwi.
Odpuść sobie, powtórzył ponuro. Słuszna rada, ale dużo łatwiej jest sobie
radzić z nieznośnym poczuciem osamotnienia, gdy człowiek rzuca się w wir
pracy. Można choć na chwilę zapomnieć...
R S
- 81 -
Wykonał zresztą w tym czasie kilka niezłych posunięć, jak na przykład
umocnienie pozycji Rossa Harpera. Inteligentny, przenikliwy, obiektywny, musi
jeszcze tylko mieć więcej doświadczenia. Właśnie on może w przyszłości choć
częściowo odciążyć Slade'a, wtedy miałby więcej czasu... Jego myśli znów
wróciły do niezwykłej, zielonookiej dziewczyny. Do tej pory jeszcze nie
zwróciła się do Cordell Enterprises w sprawie sponsorowania przejazdów
chorych dzieci, nie musi to wcale jednak oznaczać, że z tego zrezygnowała. Na
pewno ma masę innych spraw do załatwienia. Ciekawe, w którym miejscu
buduje tamę, jakiej ma być wielkości. Szkoda, że jej o to wszystko nie zapytał.
Mógłby jej teraz towarzyszyć myślami.
Nagle zadzwonił telefon i wyrwał go z zadumy. Właśnie, lepiej weź się
do roboty, zganił się w myślach Slade i podniósł słuchawkę. Miał nadzieję, że
nie pojawił się kolejny problem, który znów opóźni wyjazd do Wildjanny.
- Panie Cordell, przyjechał pan Dalvarez z Australii. Mówi, że zostanie w
Nowym Jorku tylko przez jeden dzień.
- Czy jest w biurze? - przerwał Slade, czując, że jego serce ściska się z
przerażenia. Czy coś jej się stało?
- Tak, panie Cordell.
- Proszę go wprowadzić. Natychmiast!
Zaczął nerwowo chodzić po pokoju, przypominając miotającego się w
klatce lwa. Gdyby pojawiły się jakieś problemy związane z przedłużającą się
suszą, Emilio mógł to przecież załatwić na miejscu, w Czarcim Jarze, nie musiał
przyjeżdżać aż tutaj. Co się stało?
Usłyszał pukanie do drzwi i pośpieszył przywitać niespodziewanego
gościa.
- Miło cię znów widzieć, Emilio - powiedział, próbując ukryć niepokój i
napięcie, choć zdawał sobie sprawę, że Argentyńczyk czuje się skrępowany i
pewnie niczego nie zauważy.
R S
- 82 -
Emilio uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń w taki sposób, że Slade od razu
zorientował się, iż ten dumny, silny człowiek nie wie, jak się zachować i co
powiedzieć. To było zupełnie do niego niepodobne.
- Panie Cordell... Slade, mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Ależ skąd, siadaj proszę, napijemy się czegoś.
- Nie, dziękuję za poczęstunek. Spieszę się bardzo, gdyż za parę godzin
mam samolot do Argentyny. Widzisz, sytuacja w moim kraju zmieniła się i emi-
granci dostają zezwolenia na krótkie wizyty w ojczyźnie. Po trzydziestu latach
znów zobaczę rodziców.
- To wspaniale. - Slade ruchem ręki zaprosił Emilia, żeby usiadł na sofie.
Tej samej, na której wiele miesięcy temu siedziała niezwykła, pełna pasji
czarnowłosa kobieta.
Dalvarez przyjął zaproszenie i popatrzył na rozciągającą się przed nim
panoramę Manhattanu.
- Teraz dopiero rozumiem skalę twoich problemów i zakres obowiązków -
przyznał po chwili.
Slade uznał, że musi przejąć inicjatywę. Lepiej od razu złapać byka za
rogi i walczyć, niż z obawą czekać na cios. Pochylił się w kierunku swojego
gościa.
- Emilio, zdaje sobie sprawę z tego, że twój czas jest teraz szczególnie
cenny. Nie sądzę, żebyś opóźnił spotkanie z rodzicami tylko po to, aby sobie ze
mną pogawędzić. Co z Rebeccą?
- Jak mogłeś ją tak zostawić? - W głosie Argentyńczyka było tyle goryczy
i wyrzutu, że Slade natychmiast zaczął się mieć na baczności. Co, u licha...
- O co ci właściwie chodzi? - spytał, starając się mówić spokojnie.
- Ona jest w ciąży - padła druzgocąca odpowiedź.
Slade poczuł się kompletnie ogłuszony tą wiadomością. Patrzył na Emilia
w absolutnym osłupieniu. Przecież to niemożliwe! Jak to się stało? A przede
wszystkim, dlaczego nie zadzwoniła i nie powiedziała mu o tym?
R S
- 83 -
- Rebecca jest niezwykle dumną i niezależną kobietą i bardzo ją za to
szanuję - ciągnął Emilio. - Nigdy by ci o tym nie powiedziała, nigdy by o nic nie
poprosiła. Woli dać sobie radę sama - rzucił Slade'owi groźne spojrzenie. - Ja
jednak uważam, że postąpiłeś nie w porządku. Diabelnie nie w porządku!
Związać się z taką dziewczyną, a potem ją zostawić z dzieckiem, nie ożenić
się...
- Emilio, czy jesteś absolutnie pewien? - przerwał gwałtownie Slade. -
Obiecała mi przecież...
No tak, ale wiadomo, że żaden środek nie daje stuprocentowej gwarancji,
więc mogło się to zdarzyć. A jeśli wprowadziła go w błąd? A może pozwoliła,
by sam się w ten błąd wprowadził?
Emilio aż parsknął z pogardą i wstał z sofy. Spojrzał na Slade'a z góry.
- Zaprzeczasz, że jesteś ojcem?
- Nie! - Slade porwał się na równe nogi. - Jeśli Rebecca będzie miała
dziecko, to ono jest moje. Musi być moje. - Potrząsnął głową z
niedowierzaniem.
Ciągle nie mógł dojść do siebie. Gubił się w podejrzeniach. Czy okłamała
go świadomie? Powiedziała to, co chciał usłyszeć, po czym z całkowitym
wyrachowaniem posłużyła się nim do osiągnięcia swego celu? Czy to możliwe,
by postąpiła aż tak cynicznie? I co ona zamierza teraz zrobić? Związać się z
Paulem? Ta myśl wstrząsnęła umysłem Slade'a bardziej niż poprzednie. Z jego
dzieckiem? Nigdy! Żaden mężczyzna na świecie nie ma najmniejszego prawa
do jego dziecka!
Emilio przechadzał się sztywno wzdłuż oszklonej ściany, w końcu
odwrócił się i spojrzał na Slade'a oskarżycielsko.
- Chciałem się z nią ożenić - oznajmił. - Zaproponowałem jej to, ale
Rebecca, która zawsze postępuje uczciwie, powiedziała mi, że nie może mnie
poślubić i wyjaśniła, dlaczego. Za to ją szanuję. Ale ty... Czy sądzisz, że możesz
brać z obu światów, w których żyjesz, wszystko co najlepsze, bez żadnych
R S
- 84 -
konsekwencji? Dla mnie - w tym momencie Emilio uderzył się pięścią w pierś -
jest to podłe i chciałem ci to powiedzieć prosto w oczy.
To, że raczej zawiedzione uczucia przywiodły Emilia do Nowego Jorku,
niż poczucie sprawiedliwości, nie zmieniało faktu, iż miał rację. Ponadto
naprawdę został zraniony, a Slade przyczynił się do tego w znacznym stopniu.
- Emilio - zaczął uspokajająco. - Ta wiadomość jest dla mnie naprawdę
wielkim szokiem i rozumiem, że ty zareagowałeś na nią tak samo. Jest mi tym
bardziej przykro, iż nie miałem pojęcia o twoich małżeńskich zamiarach.
Przyznaję zresztą szczerze, że nawet gdybym wiedział, nadal zabiegałbym o jej
uczucia.
- Tego ostatniego wcale ci nie wymawiam - odpalił Emilio. - To taka
kobieta, o którą każdy by zabiegał, a Rebecca ma prawo wybrać, kogo zechce.
Ale wykorzystać ją i potem zostawić...
- To są bardzo delikatne, osobiste sprawy - powiedział z całą mocą Slade,
dając upust uczuciom, które z całej siły próbował stłumić. - Zapewniam cię, że
nie traktowałem tego związku tak lekko, jak ci się wydaje i nadal nie
zamierzam. Przez ostatnie miesiące ciężko pracowałem, żeby móc jak
najszybciej wrócić do Wildjanny. Zrobiłbym to, nawet gdybyś mi o niczym nie
powiedział. Dzięki tobie jednak wiem, że muszę jechać tam natychmiast. -
Spojrzał na Argentyńczyka z niezłomnym postanowieniem w oczach.
- Wszystko naprawię i masz na to moje słowo, Emilio.
- Zobaczymy. Czy naprawdę choć przez chwilę nie zastanawiałeś się nad
tym, co robisz?
- W pewnych okolicznościach człowiek przestaje myśleć, Emilio.
Wzrok Dalvareza nie wyrażał już gniewu, tylko niechętne zrozumienie.
- Mam nadzieję, że zaczniesz myśleć z powrotem - powiedział z rezerwą.
- Jestem ci wdzięczny za to, co zrobiłeś dla mnie, dla niej... Dla nas.
Nigdy ci tego nie zapomnimy.
Emilio milczał przez parę długich chwil, wreszcie skinął głową.
R S
- 85 -
- To był mój obowiązek. W końcu jestem waszym sąsiadem, nieprawdaż?
- Oczywiście - przytaknął żarliwie Slade, żeby go usatysfakcjonować.
Chociaż nie tylko.
Naprawdę był mu do głębi wdzięczny. Wypełniało go przy tym poczucie
nieodwracalnej straty. Rebecca wolała go nie informować. Dlaczego? Stracili
przez to tyle czasu. To już połowa ciąży, a on nie był przy niej, nie dzielił z nią
ani związanej z tym radości, ani trudów. To już bezpowrotnie stracone. Nie
chciała, żeby był przy niej? Nawet jeśli tak się sprawa przedstawia, i tak do niej
pojedzie. Musi. I jakoś to wszystko ułoży.
Ponaglany chęcią natychmiastowego działania zbył Emilia jeszcze
kilkoma miłymi banałami, uścisnął mu dłoń i z ulgą zamknął za nim drzwi.
Natychmiast zarezerwował bilet na samolot, po czym wezwał sekretarza i
podyktował zlecenia dla poszczególnych osób. Nie ma wyjścia, raz musi w pełni
zaufać swoim współpracownikom i nagle zostawić wszystko na ich barkach.
Właściwie Cordell Enterprises zupełnie przestało go obchodzić, ale poczucie
odpowiedzialności nie pozwalało mu rzucić firmy bez jakiegokolwiek
zabezpieczenia. Nie mógł zawieść tysięcy ludzi. I tak będą uważać, że postąpił
nieodpowiedzialnie, zostawiając organizację w tak krytycznym momencie, i to
na czas nieokreślony. Ale przecież musi!
Chodzi o jego dziecko!
Wszystko inne niech diabli porwą!
Jakoś da sobie radę. Przecież nie zostawi swojego syna czy też córki. To
jest wreszcie prawdziwe życie, a nie cyfry na papierze, hipotezy, kalkulacje. I
niech nikomu się nie zdaje, że on nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. A
zwłaszcza Rebecce.
Przekona ją, że popełniła duży błąd, nie biorąc go pod uwagę w swoich
planach!
R S
- 86 -
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Rebecca uważnie opuściła lemiesz spychacza, zmieniła biegi i powoli
zjechała na brzeg tamy, wygładzając nierówności skarpy, po czym zatoczyła
koło, żeby powtórzyć czynność. Najważniejsza część pracy została wykonana
wiele tygodni temu, gdyż spieszyli się, żeby zdążyć przed końcem suszy. Teraz,
gdy jezioro jest już wykopane, deszcz może spaść w dowolnym momencie. To,
czym się aktualnie zajmowała, miało znaczenie czysto estetyczne. Chciała, żeby
jezioro wyglądało w miarę naturalnie.
Przedtem brała udział w znacznie cięższych pracach, aż do momentu,
kiedy okazało się, że jest w ciąży. Zaczęła się wtedy zajmować mniej
męczącymi zajęciami. Lepiej było się solidnie napracować przed pójściem spać.
Istniała wtedy szansa, że prędzej zaśnie... Gdy tylko kładła się do łóżka,
wspomnienia napływały niepowstrzymaną falą i czasem walczyła z nimi całymi
godzinami. Rozpaczliwie tęskniła za Slade'em, ani razu jednak nie żałowała
tego, że przyjęła jego propozycję. Już nie była samotna. Nosiła ich dziecko.
Czekała na jego narodziny z rosnącą radością.
Znów zjechała na dół zbocza i zmieniła bieg, żeby ponownie zacząć
mozolną wspinaczkę pod górę. Podniosła głowę, aby ustalić trasę jak najbardziej
równoległą do poprzedniej i nagle zauważyła biegnącego wzdłuż brzegu
mężczyznę, machającego rękami, najwyraźniej w celu zwrócenia jej uwagi.
Wrzuciła luz i postanowiła poczekać na niego. Ciekawe, czego chce i kto to jest.
Jest trochę zbyt potężny, żeby to był...
Serce stanęło jej w gardle. Tylko jeden człowiek z tych, których znała,
miał tak atletyczną sylwetkę, tak szerokie ramiona, tak długie nogi... Zerwała
kapelusz i okulary ochronne, które musiała nosić ze względu na kurz wzniecany
przez buldożer. Mężczyzna znajdował się już dokładnie nad jej głową i nie
mogła mieć najmniejszych wątpliwości. Slade Cordell powrócił!
R S
- 87 -
Patrzyła kompletnie oszołomionym wzrokiem, jak Slade zsuwa się po
stromym zboczu w jej kierunku. Nie wierzyła, że wróci. Nawet przez sekundę.
Była całkowicie pewna, że po przyjeździe do Nowego Jorku uzna ich znajomość
za przelotny romans, a swą obietnicę za chwilowy kaprys i zapomni o
wszystkim. Myliła się...
Siedziała bez ruchu. Nie poruszyła się ani nie odezwała, nawet gdy
wskoczył do środka maszyny i przekręcił kluczyk w stacyjce. Niemal siłą
wyciągnął ją na zewnątrz. Stała przed nim ze ściśniętym gardłem i patrzyła na
niego w osłupieniu.
- Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz?! - krzyknął ostro, chwytając ją
mocno za ramiona. - Czy zupełnie upadłaś na głowę? Pracujesz w takim stanie?
A dziecko?
Dziecko? Skąd mógł wiedzieć?
Westchnął głęboko i puścił jej ramiona. Jedną ręką objął ją w talii, a
drugą, nieco jeszcze drżącą, odsunął potargane kosmyki włosów, które
wysunęły się spod spinki i opadły Rebecce na twarz. Rety, jak ja wyglądam,
przecież jestem cała brudna, przemknęło jej przez głowę. Slade jednak patrzył
na nią takim wzrokiem, jakby w ogóle tego nie dostrzegał. Jakby chciał zajrzeć
w głąb jej duszy.
- Powiedz, że się cieszysz widząc mnie - poprosił zduszonym głosem. -
Powiedz, iż tęskniłaś za mną tak mocno, jak ja za tobą. Powiedz to. Powiedz
cokolwiek, Rebecco...
Jak cudownie było znów czuć jego muskularne ciało, znajdować się w
objęciach potężnych ramion, napawać się znajomym dotykiem.
- Pocałuj mnie - szepnęła.
Przycisnął ją mocno do piersi i obsypał gorącymi pocałunkami, które
wymowniej niż wszelkie słowa wyrażały jego uczucia. Rebecca odpowiadała z
całą pasją, czując, że łącząca ich namiętność nie zmniejszyła się ani trochę.
Pragnęła zanurzyć się w ogarniającej ich fali pragnienia, zapomnieć o
R S
- 88 -
wszystkich dręczących wątpliwościach i obawach, cieszyć się bez reszty jego
obecnością.
Przez te wszystkie miesiące próbowała patrzeć na sprawę trzeźwo i
logicznie, wznosząc wokół siebie coś w rodzaju ochronnego pancerza, który
obroniłby ją przed tęsknotą i cierpieniem. Teraz cały okres tej mozolnej pracy
poszedł na marne, a co dziwniejsze, wcale ją to nie obchodziło. Potem może
znów tak postępować, kiedy Slade ponownie ją do tego zmusi. Ale na razie
ograniczy się do myślenia tylko o tej niewiarygodnej teraźniejszości...
Rozkoszowała się pocałunkami Slade'a i tuliła do niego, bez skrępowania
okazując swoje pragnienie. Nawet jeśli to zupełne szaleństwo z jej strony, to co
z tego? Proszę bardzo, może być szalona...
Położył jej głowę na swoim barku i trzymał ją tak, próbując opanować
targające nim pożądanie. Oddychał szybko i nierówno, nie zwalniając uścisku
ani na moment, jakby też jeszcze nie mógł uwierzyć, że naprawdę tuli ją w
ramionach. Pieszczotliwie pocierał policzkiem o jej włosy i bezradnie wyrzucał
z siebie urywane zdania.
- Tak bardzo cię pragnąłem. Nie mogłem przestać myśleć o tobie. Nawet
na jeden dzień, na godzinę, na sekundę... Myślałem, że oszaleję. Przez cały ten
czas, przez te wszystkie dłużące się dni i noce czekałem, aż będę mógł wrócić
do ciebie...
Wierzyła, że mówi prawdę. Musiał mówić prawdę; świadczył o tym
rwący się głos, a jeszcze bardziej wstrząsający jego ciałem dreszcz.
- Slade - szepnęła. Chciała po prostu znów cieszyć się brzmieniem jego
imienia. Nie wymawiała go od tak dawna.
- Dlaczego mnie nie zawiadomiłaś, Rebecco? Dlaczego nic nie
wiedziałem o dziecku? Przyjechałbym znacznie wcześniej.
Westchnęła. Życie rzeczywiście zupełnie nie rządzi się prawami logiki.
- Przecież nie chciałeś mieć dzieci, Slade - musiała mu przypomnieć.
R S
- 89 -
Podniósł twarz dziewczyny, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Jego wzrok
świadczył o ogromnym wewnętrznym wzburzeniu.
- Zależy mi na tym dziecku, Rebecco.
Prawdopodobnie mówi szczerze. Zdaje się jednak, że parę miesięcy temu
twierdził coś zupełnie innego. Najpierw poinformował ją, iż posiadanie dzieci
nie ma dla niego żadnego znaczenia i że doskonale się obejdzie bez zakładania
dynastii. Po tygodniu zaproponował Rebecce, że zostanie ojcem jej dziecka, a
wtedy nic już jej nie przeszkodzi w poślubieniu Paula. Jednakże kiedy mu
uległa, zmienił zdanie. Chciał, żeby jeszcze poczekała...
- Sądziłaś, że nie będzie mi zależało - oświadczył głosem, który brzmiał
dziwnie głucho.
- Slade - podniosła dłoń i pogłaskała go lekko po policzku - zrozum, że
nie mogłam ci niczego narzucać. To byłoby nie w porządku w stosunku do
ciebie.
- Mówiłem ci przecież, że jak wrócę, to jeszcze o tym porozmawiamy -
przypomniał, ciągle mocno zdenerwowany.
- Mówiłeś wiele rzeczy, Slade - powiedziała miękko. - Obiecałeś mi, a
potem szybko się z tego wycofałeś, kiedy tylko zgodziłam się na twoją
propozycję.
- To nie tak. Źle mnie zrozumiałaś. Potrząsnęła głową.
- Narobiłeś mi nadziei, przyrzekłeś nad grobem mojej babki, że zostaniesz
ojcem. Wystarczyło ulec twoim namowom, a już próbowałeś wykręcić się
siadem. Powiedziałeś, że może w przyszłości... Wtedy właśnie podjęłam
decyzję, gdyż nie wierzyłam, iż wrócisz. W zamian dałam ci wszystko, czego
chciałeś.
Wyczuła palcami, jak mięśnie twarzy Slade'a napinają się.
- Czy to dla ciebie znaczyło tylko tyle? To była z twojej strony zapłata za
usługę?
R S
- 90 -
- Nie. Wiesz przecież, że to nieprawda - uśmiechnęła się. - Gdyby było
inaczej, to co bym robiła teraz w twoich ramionach, całując cię tak, jakby
istniało tylko dziś, bez żadnego jutra?
- Zapewniam cię, że jutro istnieje. Dla nas obojga - rzucił z pasją.
- Z powodu dziecka? - Jej uśmiech zmienił się w ironiczny grymas. - Skąd
o nim wiedziałeś? Czy Milly nie wytrzymała i powiedziała ci o wszystkim?
- Nie. Emilio przerwał podróż do Argentyny, żeby przyjechać do mnie.
Nic gorszego nie mogło się wydarzyć. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak
Dalvarez rzuca Slade'owi w twarz swoje oskarżenia, jak mu uświadamia jego
moralne obowiązki w stosunku do porzuconej kobiety. Rebecce zrobiło się
naprawdę słabo. Jej ręce bezwładnie osunęły się z ramion Slade'a i stała tak
nieruchomo, martwym wzrokiem patrząc gdzieś w dal.
- Nie miał prawa - powiedziała z goryczą. - Żadnego prawa - powtórzyła
potępiająco. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Emilio wygłosił całe
kazanie o tym, iż Slade ma obowiązek wynagrodzić wyrządzoną krzywdę. Łzy
napłynęły jej do oczu. To dlatego wrócił. Z poczucia obowiązku, z poczucia
winy... Czemu ten nieszczęsny Emilio wsadza nos w nie swoje sprawy?
Gniewnie szarpnęła głową, gdy Slade ujął ją za brodę, żeby odwrócić
twarzą do siebie.
- Nic mi nie jest! - krzyknęła z furią. - Świetnie daję sobie radę i nie
potrzebuję niczyjej pomocy! Niepotrzebnie się fatygowałeś. Tylko pogarszasz
sprawę.
Wyrwała się z jego objęć i chwiejnym krokiem podążyła w kierunku
maszyny. Strąciła dłoń, którą poczuła na swoim ramieniu.
- Nie dotykaj mnie! - powiedziała ostro.
Odwróciła się w jego stronę dopiero, gdy oparła się o bok spychacza.
Musiała czuć jakieś oparcie, gdyż nogi się pod nią uginały. Wyprostowała
ramiona, próbując przyjąć godną i pewną siebie postawę. Na jej gęstych rzęsach
lśniły łzy, ale w zielonych oczach błyszczała nieugięta duma. Nie podda się
R S
- 91 -
znów tak łatwo jego urokowi. Dość tego. Ona ma swoją drogę do przejścia,
swoje zadanie do wykonania i nie pozwoli, by ktokolwiek jej w tym
przeszkodził.
- Rebecco! - Slade szedł ku niej, wyciągając ręce w błagalnym geście.
- Nie podchodź do mnie - zażądała, z całych sił próbując opanować
drżenie w głosie. - Nie życzę sobie, żebyś znowu wykorzystywał, hm... to, co
nas do siebie przyciąga. Wprowadzasz zamęt do zupełnie już jasnej sytuacji.
Nigdy nie brałam pod uwagę tego, że możesz wrócić i doskonale radziłam sobie
sama. Gdyby Emilio się nie wtrącił...
- I tak bym przyjechał - wpadł jej w słowo. - Od chwili, kiedy cię
opuściłem, pracowałem jak szalony, żeby móc szybciej wrócić! Wizyta Emilia
jedynie przyspieszyła mój przyjazd o jakiś miesiąc.
- Świetnie. W takim razie wracaj do swojej pracy. Przez ten miesiąc
będziesz miał wystarczająco dużo czasu, żeby zrozumieć, że nie masz żadnych
obowiązków ani w stosunku do mnie, ani do dziecka. Doskonale sobie
poradzimy bez ciebie. Wracaj tam, skąd przyjechałeś i nie musisz się tu więcej
pokazywać.
- Czyli mam o wszystkim zapomnieć, tak? - spytał pozornie spokojnie, ale
w jego głosie pobrzmiewała niebezpieczna nuta. - Murzyn zrobił swoje, Murzyn
może odejść?
Błyszcząca w jego oczach determinacja powiedziała Rebecce, że te
pytania są czysto retoryczne. Niezależnie od tego, co odpowie, Slade i tak nie
odstąpi od decyzji, którą podjął. Patrzyła na niego bezradnie, wyczuwając w nim
tę samą moc przekonywania, co tamtego dnia, gdy złożył jej nieoczekiwaną
ofertę, która całkowicie zmieniła jej życie. Jest niewzruszony jak skała i ona nic
na to nie poradzi. Milczała, nie znajdując słów, które mogłyby go zawrócić z raz
obranej drogi.
- Wiesz, co ci jeszcze powiem? - kontynuował. - To jest tak samo moje
dziecko, jak twoje. Zostaję, Rebecco. Mam biuro w Brisbane i zostawiłem tam
R S
- 92 -
odpowiednich ludzi, żeby stworzyli centralę komputerową. Mogę załatwiać
przynajmniej część interesów łącząc się z nimi z Wildjanny. Ewentualnie z
Czarciego Jaru, jeśli jesteś zbyt dumna, żeby przyznać, że chcesz, abym został z
tobą.
Przerwał, czekając na odpowiedź, może na wyznanie, ale Rebecca była
zbyt zaskoczona skalą podjętych przez niego działań, żeby móc cokolwiek z sie-
bie wydusić.
- Nie zamierzam wrócić do Nowego Jorku, zanim nie uporządkujemy
naszego związku. Tak czy inaczej, tego typu relacje polegają na dawaniu i
braniu, musimy więc tylko ustalić ten podział.
Bezwzględny i bezlitosny, pomyślała Rebecca, ale zarazem cieszyło ją to,
że tak bardzo chce być przy niej. Niezależnie jednak od jego zamierzeń i
powodów, jakie nim kierują, jest to rozwiązanie tymczasowe. Przecież taki
układ nie może trwać wiecznie.
- To się nie uda, Slade - powiedziała bez ogródek. - Ty byś chciał tylko
brać, a ja nie zamierzam przez cały czas dawać. Ale skoro jesteś tak przekonany
do swojej decyzji, zostań. Nie licz jednak na to, że potrwa to długo, gdyż nie
należysz do tego świata. Z góry cię uprzedzam, iż nie zniosę jakichkolwiek
zmian w Wildjannie, które miałyby ją upodobnić do tego, do czego przywykłeś.
- Wybacz, ale to ja decyduję o tym, jak ma wyglądać moje życie i do
jakiego świata należę - odparował, kompletnie niewzruszony jej argumentami.
Wręcz przeciwnie, w jego oczach obok determinacji pojawiła się dodatkowo
chęć posiadania. - Jestem absolutnie pewny co do tego, że w moim życiu musisz
się pojawić ty i nasze dziecko. Na stałe. Chcę, żebyś wyszła za mnie.
- Dlatego, że jestem w ciąży? - Potrząsnęła głową z niedowierzaniem, a
jej zielone oczy patrzyły pogardliwie. - Myślałam, że znasz mnie trochę lepiej,
Slade. Nic z tego.
Nigdy! Jeśli go poślubi, będzie miał takie same prawa do dziecka jak ona.
Ich małżeństwo się rozpadnie, a musi się rozpaść, skoro każde z nich będzie
R S
- 93 -
prowadziło odrębne życie, i to na innym kontynencie. Może się wtedy tak
zdarzyć, że Slade za pomocą swoich wpływów i pieniędzy odbierze jej dziecko!
Nigdy mu na to nie pozwoli. Zawarli umowę i Rebecca będzie walczyć nawet
do końca życia, żeby jej dotrzymał, czy tego chce, czy nie.
Znów ruszył w jej stronę, powoli i uważnie. Rebecca doskonale zdawała
sobie sprawę, że tym razem nie da rady go powstrzymać.
- Ten tydzień, który spędziliśmy razem, był najwspanialszym okresem w
całym moim życiu. Doznaliśmy razem czegoś, co tylko niewielu ludziom było
dane. - Podniósł ręce i delikatnie wziął ją w ramiona. Spojrzał jej głęboko w
oczy. - Czy możesz temu zaprzeczyć?
- Nie. Ale to w niczym nie zmienia obecnej sytuacji
- powiedziała z mocą, próbując nie poddać się wpływowi jego fizycznej
bliskości. Tym razem nie zamierzała ulec. Zbyt dużo mogła stracić.
- Zdaję sobie sprawę z tego, iż znaleźliśmy się w naprawdę trudnym
położeniu, ale weź pod uwagę, że jest wiele małżeństw, którym udaje się jakoś
przetrwać mimo czasowego rozdzielenia. Ma to też swoje plusy. Czas spędzony
razem odbiera się jako coś wyjątkowego, specjalnego, nie istnieje zagrożenie, że
się sobą znudzimy - przekonywał ją. - Dlaczego akurat nam ma się nie udać?
Ta pokusa prowadzi donikąd, zrujnuje tylko przyszłość ich obojga.
Trojga.
- Mówiłeś, że nie zamierzasz się żenić, Slade - przypomniała mu z
zawziętością.
- Zmieniłem zdanie. Spróbowała z innej strony.
- To, co czujesz do dziecka wkrótce minie, zapewniam cię. To tylko
chwilowa ekscytacja czymś nowym. To jest jak nowy romans, nowa przygoda.
Gdybyś naprawdę tego chciał, dawno założyłbyś rodzinę.
- Mówiłem to wszystko, zanim cię naprawdę poznałem. Zanim poznałem
samego siebie. Od tej pory wszystko się zmieniło i proszę, nie używaj tamtych
słów przeciwko mnie. To minęło. Weź pod uwagę to, co powiedziałem teraz.
R S
- 94 -
Miała dość wszelkich nacisków. Jej głos zabrzmiał ostro i nieprzyjemnie
pod wpływem wręcz rozsadzających ją emocji.
- Niezależnie od tego, co jeszcze wymyślisz, nie wyjdę za ciebie! Mamy
ze sobą tak niewiele wspólnego, że ten związek wkrótce legnie w gruzach.
Nawet nie próbuj zająć miejsca, które przeznaczyłam dla Paula. Zostań, jeśli
nadal tego chcesz, ale nie życzę sobie żadnych zobowiązań, a wiesz, dlaczego?
Bo w ten sposób nasza nieszczęsna znajomość zakończy się szybciej. Ponadto
będę miała świadomość, że się do niczego nie zmuszasz. Kiedy zechcesz,
odejdziesz.
Twarz mu stężała. Zacisnął boleśnie palce na jej ramionach, po chwili
jednak zorientował się, co robi i puścił ją. Patrząc jak Slade odwraca się i
odchodzi bez słowa, Rebecca poczuła, że serce zamiera jej w piersi. Powoli
wspiął się na zbocze i stanął na szczycie tamy, pozornie podziwiając sztuczne
jezioro.
Serce jej się krajało z bólu, ale nie zdobyła się na to, żeby zawołać go i
poprosić, aby został. Utkwiła tylko wzrok w ciemnej na tle nieba sylwetce i w
myślach błagała żarliwie, żeby nie odchodził. Może to było złudzenie, ale
wydawało się, jakby jego zazwyczaj dumnie wyprostowana postać ugięła się
pod ciężarem niepowodzenia. Powiększyło to dodatkowo jej cierpienie. Nie
chciała go skrzywdzić. Z czasem Slade zrozumie, że Rebecca kierowała się
zdrowym rozsądkiem i podjęła jedyną słuszną decyzję, ale teraz cierpi.
Nie drgnął, kiedy do niego podeszła, nawet na nią nie spojrzał. Przystojna
twarz wyglądała jak wykuta z kamienia.
- Milly pewnie już czeka z obiadem. Byłoby nam miło, gdybyś się
przyłączył - powiedziała cicho Rebecca za jego plecami.
- Z łaski dostanę jakieś ochłapy, co? - W jego głosie brzmiało jakby
udręczenie.
R S
- 95 -
- Niestety, mamy tylko pieczeń wołową - odcięła się. Dlaczego jest tak
uparty, dlaczego nie chce zobaczyć, że ocaliła ich oboje przed znacznie
większymi stresami? - Proszę - dodała matowym głosem.
- Dobrze. Zgadzam się na twoją propozycję. Zostanę, ale nie będę nalegał
na małżeństwo - powiedział i odwrócił się nagle. W jego oczach miejsce bólu
zajęły niebezpieczne błyski. - Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie: czy
zamierzasz posłużyć się naszym dzieckiem, żeby wyjść za mąż za Paula?
Nagle poczuła, że robi jej się niedobrze.
- Nie - powiedziała z trudem, próbując jednocześnie dać sobie radę z
zawrotami głowy. - To ty wpadłeś na ten pomysł, Slade. Nigdy bym o czymś
takim nie pomyślała.
- Przecież ciągle go kochasz - rzekł z goryczą. - To jest właściwy powód,
dla którego nie chcesz mnie poślubić, prawda?
- Nie. Przykro mi, że tego nie rozumiesz - odparła, słaniając się na
nogach. - Przepraszam cię, ale muszę usiąść.
Osunęła się miękko na ziemię, zanim Slade zdążył zareagować na tę
nieoczekiwaną słabość. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, na czoło wystąpił
zimny pot, z najwyższym trudem zachowywała resztki świadomości.
- Rebecco! - głos Slade'a z ledwością przedzierał się do jej umysłu. Jak
przez mgłę.
Niejasno zdała sobie sprawę z tego, że klęczy u jej boku.
- Trochę mi słabo, to wszystko - powiedziała, ale już silne ramiona
uniosły ją do góry.
- Lepiej mi było na ziemi - zaprotestowała.
- Najlepiej ci będzie w łóżku - oświadczył ponuro i szybko poszedł w
stronę domu.
Zdołała objąć go za szyję i położyła głowę na jego barku. Nie
protestowała więcej. Dobrze było znów czuć jego objęcia.
R S
- 96 -
- Wybacz mi - powiedział z bólem. - Jestem ostatnim kretynem, że tak cię
zdenerwowałem. Przyjechałem tu po to, żeby się tobą zaopiekować, a za-
chowuję się jak słoń w składzie porcelany.
- To prawda - zgodziła się.
Zaśmiał się z przymusem.
- Daj mi trochę czasu. Zobaczysz, że wszystko się uda, że mamy ze sobą
więcej wspólnego, niż mogłabyś przypuszczać. Przekonam cię. Nie pozbędziesz
się mnie tak szybko, Rebecco.
- Wcale nie chcę się ciebie pozbywać - mruknęła, czując rozkoszne ciepło
jego ciała.
- I jeszcze jedno - dodał poważnym tonem Slade. - Więcej nie wsiądziesz
do spychacza. Powiesz, co jest do zrobienia i ja się tym zajmę.
- Taak? A potrafisz go obsługiwać?
- Nauczę się - powiedział z zaciętością.
- A dasz radę zrobić wszystko, czego będę chciała?
- Nauczę się - powtórzył jeszcze bardziej nieubłaganie.
Zastanowiła się. Wcale nie miała zamiaru oddawać wszystkiego w ręce
Slade'a. Z drugiej jednak strony tak będzie lepiej dla dziecka. No i znikną
kłopoty z bezsennością... Niech mu tam.
- Dobrze. Nauczę cię.
Slade niezauważalnie odetchnął z ulgą.
Rebecca wtuliła twarz w jego szyję i postanowiła na razie nie martwić się
o przyszłość. Nieważne, jak długo Slade zamierza z nią zostać, po prostu trzeba
wykorzystać każdy dzień do maksimum, jakby miał być jedynym. Dobrze, że
przynajmniej najważniejsze dało się ustalić.
Na szczęście wybiła mu z głowy te niedorzeczne plany małżeńskie.
R S
- 97 -
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Spędzili razem niespodziewanie cudowne dwadzieścia trzy dni. Rebecca
liczyła je skrupulatnie.
Tym razem jednak nie przebywali cały czas razem. W jednym z wolnych
pokoi Slade zainstalował masę elektronicznych urządzeń, które przywiózł ze
sobą, i codziennie spędzał tam parę godzin, kontaktując się z Brisbane. Czasami
wstawał także nocą, żeby połączyć się ze swoimi pracownikami w Nowym
Jorku. Niekiedy Rebecca wyobrażała sobie, że tak zostanie już na zawsze,
jednak wkrótce przychodziły chwile otrzeźwienia i jej marzenia rozwiewały się
jak dym. To było rozwiązanie tymczasowe, które z pewnością nie przetrwa
długo.
Milly patrzyła na to wszystko z kwaśną miną do momentu, gdy Slade
przekonał ją, że nie pobrali się nie z jego winy. Od tej pory stara gospodyni trak-
towała go znacznie przyjaźniej, okazując dezaprobatę Rebecce, która nie
zachowała się jak przystało na wnuczkę tak przyzwoitej kobiety jak Janet
Wilder. Rebecca beztrosko lekceważyła to wszystko, gdyż szkoda jej było nawet
jednej sekundy na jałowe dyskusje.
Slade uczył się obsługiwać spychacz, doglądać bydła i wszystkiego, czego
tylko od niego oczekiwała. Protestował, gdy wsiadała na konia, żeby pojechać
obejrzeć któreś z daleko wypasanych stad, ale zgadzał się, że przecież nie
wszędzie da się dojechać dżipem. Kręcił głową z niezadowoleniem i siodłał
drugiego konia. Po pracowitym dniu i niecierpliwie wyczekiwanym wieczorze
żadne z nich nie miało już problemów z zasypianiem.
Nie mogła się tylko nadziwić jednej rzeczy. Nie wyglądało na to, żeby
Slade czuł się w najmniejszym stopniu znudzony albo zmęczony życiem, jakie
przyszło mu tu prowadzić, wręcz przeciwnie, wydawało się, że czuje się w
Wildjannie coraz lepiej. Rebecca nie zamierzała jednak na tak kruchej
R S
- 98 -
podstawie budować swojej przyszłości. On to pewnie traktuje jak kolejne
wyzwanie, któremu musi sprostać, do tego dochodzą miłe wspomnienia z
młodości w Arizonie. To tylko chwilowa zmiana.
Zdawała też sobie jasno sprawę z tego, że z każdym dniem, z każdą
chwilą Slade coraz głębiej zapada jej w serce. Bała się nawet myśleć o tym, jak
zniesie jego wyjazd. Przecież w końcu będzie musiał wrócić do swego
normalnego życia, żadne wakacje nie trwają wiecznie, powtarzała sobie i
próbowała każdą chwilę tych niezwykłych dni uczynić jak najpiękniejszą.
Aż nagle skończyło się.
Mieli w zwyczaju spędzać wieczory siedząc długo na werandzie i patrząc
w noc. Spokój, cisza. Nie czuło się nawet najlżejszego powiewu. Cały krajobraz
był skąpany w srebrnym świetle księżyca, gdyż niebo pozostawało bezchmurne
niezmiennie od kilku lat. Wydawało się, że susza nie skończy się nigdy.
Rebecca patrzyła na tamę i zarys jeziora. Teraz to tylko zwykła dziura w ziemi,
ale wszystko wypięknieje i ożyje, gdy pojawi się woda. Któregoś dnia wreszcie
spadnie deszcz...
Tego wieczora Slade niespokojnie wiercił się na starym fotelu, należącym
kiedyś do jej dziadka, wreszcie wstał i podszedł do balustrady. Podniósł głowę i
patrzył w gwiazdy, które tu świeciły jaśniej niż gdziekolwiek indziej na Ziemi,
jakby cisza i osamotnienie tego ogromnego lądu pociągały je, jakby rozgrywało
się tu jakieś wielkie nieodgadnione misterium, łączące cały wszechświat w
jedną całość...
Słowa, które padły, nie tylko przerwały ciszę i zburzyły spokój wieczoru,
ale również przypomniały o twardych, nieubłaganych realiach, z którymi w koń-
cu należało się zmierzyć.
- Muszę wyjechać, co najmniej na kilka dni - powiedział Slade, po czym
odwrócił się do niej z przepraszającym gestem. - Akurat tę sprawę trzeba
załatwić osobiście i nikt nie może tego za mnie zrobić. Gdyby była taka
możliwość, zostałbym, przecież wiesz.
R S
- 99 -
Rebecca czuła, jak ogarnia ją lodowate zimno. Z najwyższym trudem
wymawiała słowa, których wolałaby nie mówić nigdy.
- Wyjeżdżaj i przyjeżdżaj, kiedy chcesz. Taką zawarliśmy umowę i nie
musisz tego ze mną konsultować. Nie masz w stosunku do mnie żadnych zobo-
wiązań...
Wściekle wymruczał pod nosem jakieś przekleństwo, na tyle jednak
cicho, żeby nie dosłyszała, i podniósł ręce gestem zdradzającym rozdrażnienie.
- Spędziliśmy razem miesiąc, a ty ciągle mówisz takie rzeczy? Co mam
jeszcze zrobić, żebyś wreszcie zrozumiała, że nie chcę wyjeżdżać?
Opuścił ręce, potrząsnął głową i zaczął się przechadzać po werandzie, po
czym znów podszedł do niej. Rebecca patrzyła na niego ze smutkiem i rezyg-
nacją. A więc koniec. To oczywiste, że musi wrócić do Nowego Jorku, gdyż na
jego barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność za całą firmę, za tysiące
ludzi. Nawet jeśli naprawdę Slade chce tu zostać, nie ma to najmniejszego
znaczenia. Z pewnością przez nią zaniedbał wiele spraw i obowiązków, którym
teraz będzie musiał stawić czoło i które go pochłoną bez reszty. Jego
współpracownicy na pewno wywrą na niego jak największy nacisk, żeby nie
zostawiał firmy ponownie...
- Odrzucasz mnie od pierwszej chwili, od momentu, kiedy się poznaliśmy
- rzucił jej gniewnie w twarz. - Postrzegasz mnie jako tymczasowego kochanka,
którego nie możesz obdarzyć pełnym zaufaniem, gdyż wkrótce zniknie z twego
życia. W ogóle cię nie obchodzi to, co robię i co mówię. Czy istnieje jakaś
możliwość, żebyś mi wreszcie uwierzyła?
Patrzyła na jego napięte, wyrażające determinację rysy i nagle przyszło jej
coś do głowy. Tak, to jest myśl, dzięki temu może być pewna, że Slade nie
opuści jej wtedy, gdy będzie go najbardziej potrzebować.
- Owszem, jest coś, co mógłbyś zrobić - powiedziała celowo powoli.
- Mów! - ponaglił niecierpliwie.
- Chcę, żebyś mi towarzyszył w czasie porodu.
R S
- 100 -
Ciekawe, jak zareaguje. Jeśli naprawdę pragnie zostać częścią jej życia,
jeśli nie jest to tylko ulotny kaprys, to powinno mu zależeć właśnie na tym mo-
mencie.
- Ależ oczywiście! - zapewnił gorąco. - Zabiorę cię do najlepszego
szpitala i nie opuszczę ani na chwilę.
Potrząsnęła głową.
- Nie pójdę do żadnego szpitala. Dziecko urodzi się tu, w Wildjannie, tak
jak ja, mój brat, mój ojciec i wuj, których groby też są tutaj. Tu jest początek i
koniec.
Patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Rebecco, nie mówisz tego poważnie!
- Nigdy w życiu nie mówiłam poważniej - odparła chłodno.
Wyraz zdumienia na jego twarzy powoli ustąpił miejsca zastanowieniu i
prośbie.
- Musiałabyś sprowadzić tu doktora. Nie możesz przecież urodzić
dziecka... sama!
Uśmiechnęła się lekko.
- W Australii mamy tak zwanych „Latających Doktorów" i oni pomagają
także w takich przypadkach. Tutaj większość dzieci przychodzi na świat w
domu - wyjaśniła spokojnie.
- A jeśli lekarz nie zdąży na czas, to co wtedy? - argumentował
gorączkowo - A jeśli...? - Slade aż zbladł na samą myśl. - Przecież ja nie mam
żadnego doświadczenia w takich sprawach! A co się stanie, jak mnie akurat nie
będzie, gdy to się zacznie, a doktor jeszcze nie przyleci?
Wykręca się, pomyślała i odwróciła wzrok, starannie ukrywając
rozczarowanie i ból.
- Natura zatroszczy się o wszystko - powiedziała głosem pozbawionym
wyrazu. - Gdy będę musiała, dam sobie radę. Ty możesz robić, co zechcesz,
Slade. Nie obchodzi mnie to.
R S
- 101 -
- Przecież ja wrócę, Rebecco - powiedział z desperacją. - To tylko kilka
dni.
- Jasne - odparła, z oczami cały czas utkwionymi w nocnym krajobrazie.
Wzruszyła ramionami. - Przyjeżdżaj, kiedy zechcesz.
- Przywiozę ci architekta, budowniczego i dekoratora wnętrz.
Spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby postradał zmysły.
- Na litość boską, po co mi oni?
- Żeby tak przebudować ten dom, by mógł służyć chorym dzieciom -
odparł z nutą satysfakcji w głosie. - Chyba nie zrezygnowałaś ze swoich
planów?
Rzeczywiście, jakiś czas temu pokazywała mu swoje robocze rysunki
domu, na które naniosła niezbędne poprawki. Dom trzeba będzie przede
wszystkim rozbudować, powiększyć kuchnię, jadalnię... Obejrzał szkice z
zainteresowaniem, dodał parę celnych uwag, które od razu zanotowała. Nie
omówili jednak wtedy tego do końca, gdyż Slade zaczął się bawić jej włosami i
zmienili nie tylko temat, ale i rodzaj działalności...
- Na razie nie mogę sobie pozwolić na budowę - powiedziała stanowczo. -
Zacznę o tym myśleć dopiero po zakończeniu suszy.
- Obiecałem ci przecież, że Cordell Enterprises pokryje część kosztów.
Nie musisz więc zwlekać.
Popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
- Mam wrażenie, że próbujesz mnie kupić. To jest mój dom i skoro trzeba
coś w nim zmienić, to ja za to zapłacę. Koszty podróży i wyposażenia medycz-
nego to inna sprawa.
- Chcę to zrobić nie dla ciebie, ale dla dzieci! - odparował gwałtownie. -
Ponadto zamierzam twój dom uczynić również moim. Jeśli masz coś przeciwko
temu, wolałbym, żebyś poinformowała mnie o tym teraz. W przeciwnym razie
przywiozę ze sobą specjalistów, o których wspomniałem.
R S
- 102 -
W zasadzie miał rację. Nie powinna pozwolić, żeby jej duma odbiła się na
niewinnych chorych dzieciach. I na pewno nie ma nic przeciwko temu, by Slade
miał swój dom tam, gdzie zechce.
- Dobrze - zgodziła się w końcu. - Rób, co uważasz za stosowne.
Slade westchnął z ulgą. Jego głos przybrał teraz miękki, perswazyjny ton.
- Rebecco, nie mówiłaś poważnie o tym porodzie w domu, prawda?
- Mylisz się.
A więc jednak chciał ją w pewnym sensie przekupić tą pomocą dla dzieci.
Nic z tego. Jej oczy wyrażały absolutną nieugiętość.
Slade milczał przez chwilę.
- Będę do ciebie dzwonić codziennie. Powiedzmy, o piątej po południu.
Chcę dokładnie wiedzieć, co robiłaś. Niech mam pewność, że nie zrobisz
niczego, co mogłoby zaszkodzić tobie i dziecku. Codziennie o piątej - powtórzył
dobitnie, próbując wbić jej to w pamięć.
- Jak chcesz - powiedziała bezbarwnym głosem.
- Ale nie licz na to, że zawsze mnie zastaniesz. Mam obowiązki i nie
zamierzam wiecznie dostosowywać mojego życia do twoich planów.
- Chcę, żeby twoje życie było moim, Rebecco - oświadczył z naciskiem.
Z pewnym trudem podniosła się z krzesła. Nie mogła się już poruszać z
taką lekkością i wdziękiem jak dawniej. Zaczynał się przecież szósty miesiąc
ciąży.
- Pragnęłam tylko dziecka, Slade, o nic więcej cię nie prosiłam. Tak więc
zajmij się swoimi sprawami i rób to, co masz do zrobienia.
- Owszem, zrobię, a wiesz, co? Żebym nie wiem jakie trudności miał
pokonać, jedno zrobię na pewno. Zmuszę cię do tego, żebyś mnie wreszcie
pokochała! - wyznał z pasją.
To była ostatnia rzecz, jaką się spodziewała od niego usłyszeć. Przez
dłuższą chwilę Rebecca czuła się zbyt ogłuszona tą niespodziewaną deklaracją,
żeby cokolwiek odpowiedzieć. Pragnie jej, to oczywiste. Chce prowadzić swoje
R S
- 103 -
własne życie, to też jest zrozumiałe. Ale to, że jeszcze oczekuje od niej miłości,
wstrząsnęło nią do głębi. Przecież twierdził, że nie wierzy w miłość. Czyżby...
Czy to znaczy, że on ją kocha?
- Mam nadzieję, że ci się to uda, Slade - powiedziała drżącym głosem,
świadoma tego, że już mu się to udało.
Zupełnie nieoczekiwanie łzy napłynęły jej do oczu, więc odwróciła się
szybko, żeby Slade nie pomyślał, że to z powodu jego wyjazdu. Objął ją od tyłu,
delikatnie przesunął dłońmi po jej wypukłym brzuchu, po czym niezbyt mocno
przycisnął ją do swego naprężonego ciała i zaczął zmysłowo pieścić językiem
jej ucho.
- Jeszcze cię okiełznam, zobaczysz - mruknął nieco chrapliwym z
podniecenia głosem.
- Naprawdę zależy ci na tym, żebym stała się potulna i słodka? -
odszepnęła i obróciwszy się szybko, zaczęła go żarliwie całować, dając wyraz
tej dzikiej pasji, jaką zawsze w niej budziła bliskość jego muskularnego ciała.
Więcej tego wieczora już nie rozmawiali.
Slade wyjechał następnego dnia rano.
Dzwonił codziennie o piątej. Chociaż Rebecca często wymyślała samej
sobie za to, że popada w coraz większe uzależnienie od Slade'a, nie mogła
odmówić sobie przyjemności codziennych rozmów. Po siedmiu dniach wrócił
wraz z ludźmi, o których mówił i obecność tych trzech obcych mężczyzn nawet
nie pozwoliła jej się naprawdę z nim przywitać. Do końca dnia musiała im
towarzyszyć i odpowiadać na niezliczone pytania dotyczące jej planów,
zamierzeń i wymagań oraz warunków pracy. Rebecca z łatwością zgodziła się z
sugestiami Slade'a dotyczącymi jak najszybszego rozpoczęcia robót i w
rezultacie, gdy tamci odlatywali późnym popołudniem, większość problemów
była już przedyskutowana i rozwiązana.
- Zadowolona? - spytał, gdy wreszcie zostali sami.
R S
- 104 -
- Tak, jestem ci naprawdę wdzięczna - odparła, nie do końca pewna, o co
mu właściwie chodzi.
Coś było nie tak. Wyczuwała w nim jakieś nieuchwytne napięcie.
Wyglądał, jakby oczekiwał, że lada moment coś się wydarzy. Rebecca miała
dziwne wrażenie, że to nie ona jest tego bezpośrednią przyczyną, chociaż w
jakiś sposób jest to z nią związane. Nie wiedziała, czy oczekiwał, że
entuzjastycznie da wyraz swojej radości z jego powrotu, czy że po tygodniu
samotności okaże uległość i zgodzi się na małżeństwo. Nie zrobiła ani jednego,
ani drugiego.
Wolała być bardzo ostrożna w okazywaniu uczuć. Nie chciała, żeby
myślał, że próbuje wymusić na nim to samo w stosunku do niej. Zrodziłoby to
między nimi niepotrzebne napięcia i ich związek by tego nie wytrzymał. Jeśli
nadal chcieli respektować prawo drugiej strony do odrębnego życia,
jakiekolwiek naciski dokonywane za pomocą uczuć były niedopuszczalne.
Rebecca wiedziała jednak, że i tak na dłuższą metę taki układ nie ma
szans. Po tym krótkim rozstaniu przyjdą następne, a kiedy dziecko przyjdzie na
świat, najprawdopodobniej staną się coraz dłuższe. W końcu będą spędzać
razem już tak mało czasu, że logiczną tego konsekwencją okaże się rozwód. I
wtedy Slade mógłby chcieć zabrać jej dziecko... Nie może do tego dopuścić!
Slade jednak nie poruszał tych tematów. Powrócił do dawnego trybu życia
w Wildjannie, sprawiając wrażenie, jakby nigdy nie wyjeżdżał, jakby nic się nie
zmieniło. Rebecca dałaby jednak głowę, że Slade na coś czekał.
Dowiedziała się o wszystkim dopiero po prawie dwóch tygodniach, ale
nawet wtedy nie od razu zrozumiała, w czym rzecz. Właśnie skończyli późny
obiad, gdy Milly nagle wpadła do pokoju z dziwnym wyrazem twarzy,
zdradzającym ogromne napięcie. Z niepokojem popatrzyła najpierw na Slade'a,
a potem na Rebeccę i poinformowała, że ma natychmiast iść do swego gabinetu.
- Ale dlaczego? - spytała Rebecca.
Milly zawahała się, po czym odparła ostrożnie.
R S
- 105 -
- Telefon do ciebie. Myślę, że powinnaś odebrać.
- Kto dzwoni? - spytała, podnosząc się od stołu.
Stara gospodyni wyglądała na zasmuconą. Znowu rzuciła zaniepokojone
spojrzenie na Slade'a.
- Paul - wymruczała w końcu.
Rebecca pośpieszyła odebrać telefon, a w głowie kotłowały jej się
przerażające myśli. Przez ostatnie cztery lata, od chwili wypadku, Paul ani razu
nie zadzwonił do Wildjanny. Zawsze Rebecca kontaktowała się pierwsza lub
wpadała do niego z wizytą. Coś musiało mu się stać, doszła do wniosku,
próbując jednak nie popaść w panikę. Na pewno jej potrzebuje.
Złapała słuchawkę i ciężko opadła na fotel. Wzięła głęboki oddech, gdyż
chciała, żeby przynajmniej głos się jej nie trząsł. Zawdzięcza Paulowi życie. Nie
może mu teraz odmówić niczego. Niczego.
- Paul? Tu Rebecca. - Zdobyła się na to, by jej głos brzmiał w miarę
spokojnie.
- Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam - powiedział ciepło i przyjaźnie.
- Ależ skąd! - zapewniła szybko i postanowiła się od razu upewnić, o co
chodzi. Chyba nie o zwykłe pogaduszki starych znajomych? - Co u ciebie?
- Świetnie! Naprawdę znakomicie - odparł, może nieco zbyt
entuzjastycznie. - Chciałem, żebyś była pierwszą osobą, której o tym powiem.
Tak długo jesteśmy przyjaciółmi, tyle razem przeżyliśmy... - Wesołość w głosie
Paula trochę osłabła. Rebecca usłyszała, jak jej rozmówca bierze głęboki wdech.
- Wiem, że życzysz mi zawsze jak najlepiej, tak samo zresztą, jak ją tobie.
Rebecco, żenię się.
Wstrząs był tak potężny, że aż zaniemówiła.
- Ona nazywa się Susan Hanley - kontynuował żywo Paul. - To naprawdę
wspaniała dziewczyna. Pracuje dla mnie już od roku i czasami wręcz uprzedza
moje życzenia, i to nawet wtedy, gdy jeszcze nie zdążę o nich pomyśleć!
R S
- 106 -
No tak, teraz ktoś inny uprzedza jego życzenia, tak jak ona robiła to przed
tym nieszczęsnym wypadkiem.
I jakoś żadnemu z nich dwojga nie przeszkadza specyficzne życie, jakie
on prowadzi. Nagle Rebecca wreszcie zrozumiała, że Paul nigdy jej nie kochał.
To był jego wybór.
Przypomniała sobie słowa Slade'a i to jej pomogło uwolnić się wreszcie
od poczucia winy za wypadek Paula i od wywołanej tym zależności. Zrobiło się
jej nieco lżej na sercu.
- Kiedy ślub? - spytała sztucznie ożywionym głosem. Paul znał Susan od
roku, nic więc dziwnego, że wtedy na lotnisku wyglądał na udręczonego, gdy
Rebecca błagała go, by ją poślubił.
- Jutro.
Kolejny szok zniosła łatwiej. No tak, dłużej już nie mógł zwlekać z
poinformowaniem jej o swoim ślubie, pomyślała nieco cynicznie. Co on sobie
myślał? Że urządzi mu scenę zazdrości? Że zacznie go błagać, żeby zmienił
zdanie? Jednak nie mogła mieć mu za złe, jeśli tego się właśnie obawiał. Dała
mu podstawy do takiego myślenia, przecież tak długo nie chciała się pogodzić z
jego odejściem. Z drugiej strony powinien był postępować w stosunku do niej
uczciwie od samego początku. Przez te wszystkie lata pozwalał, by myślała, że
nie zamierza się z nią żenić tylko ze względu na swoje kalectwo.
- Mam nadzieję, że dla was obojga będzie to słoneczny dzień i że takie
będą wszystkie dni, które spędzicie razem - powiedziała życzliwie, pragnąc, by
zrozumiał, że nie czuje się zraniona. Zamknęła przeszłość na cztery spusty i nie
zamierza rozdrapywać ran. Ma tylko nadzieję, że tym razem Paul naprawdę
kocha swoją Susan.
- Dziękuję za życzenia. - W jego głosie dało się słyszeć ulgę. - Mam
nadzieję, że wkrótce spadnie deszcz i twoja Wildjanna rozkwitnie. Żegnaj, Re-
becco.
Bez wątpienia było to ostateczne zakończenie ich znajomości.
R S
- 107 -
- Żegnaj - powtórzyła.
Usłyszała dźwięk odkładanej słuchawki. Nigdy więcej nie zamienią ani
słowa. Nie zależało mu już na tym, żeby nadal byli przyjaciółmi. Ten rozdział w
ich życiu został definitywnie zamknięty i Rebecca poczuła nagle, że właściwie
jest z tego zadowolona.
Jutro ślub...
A jednak łzy zapiekły ją pod powiekami. Szybko zamrugała oczami, żeby
je powstrzymać. Żadnej oznaki słabości. Zdecydowała się na Slade'a i przepa-
dło. Lepszy zresztą wróbel w garści niż gołąb na dachu. Ponadto wkrótce
przyjdzie na świat dziecko. Rebecca podniosła dłoń i z czułością pogłaskała
niezbyt jeszcze duże wybrzuszenie na swoim ciele. Dziecko Slade'a...
Niezależnie od tego, co się stanie, na zawsze już jakaś część jego pozostanie
przy niej.
Nie miała pojęcia, skąd wiedziała, że Slade jest tuż obok i patrzy na nią.
Wyczuła to jakimś szóstym zmysłem. Podniosła wzrok. Rzeczywiście, stał w
drzwiach ze zmarszczonymi brwiami i emanowało z niego tak ogromne
napięcie, że Rebecca poczuła się wstrząśnięta.
O nic nie zapytał. Nie powiedział nawet słowa. Intuicyjnie zrozumiała, że
Slade wie, w jakim celu Paul zadzwonił, nie wiedziała tylko, jak to się stało.
- Czy masz z tym coś wspólnego, Slade? - spytała. Chciała dokładnie
wiedzieć, co zrobił.
- Owszem - odparł bez cienia zażenowania. - Spotkałem się z nim. Teraz
już wiesz, że on nigdy cię nie poślubi. Nigdy, Rebecco - powtórzył bezlitośnie.
Cóż za dziwne musiało to być spotkanie, zadumała się. Przecież to
zupełnie tragikomiczne. Slade myśli, że Rebecca ciągle kocha Paula. Paul sądzi
podobnie. Obu mężczyznom zależy na tym, żeby wreszcie zakończyć uciążliwą
dla każdego z nich znajomość. Biedna Rebecca, myślą i postanawiają złagodzić
cios uprzejmością i gładkimi słówkami. Wyobraziła sobie, jak rozmawiali o niej
R S
- 108 -
za jej plecami i poczuła się upokorzona. Nie potrzebuje, żeby ktokolwiek
decydował o jej życiu, a zwłaszcza oni.
Zielone oczy błyszczały dumnie.
- To nie znaczy, że zgodzę się wyjść za ciebie, Slade - oznajmiła
nieugięcie.
Błękitne oczy także wyrażały niezłomne postanowienie.
- Na razie muszę dopiąć czegoś innego. Możesz jednak być pewna, że
stworzymy rodzinę. Krok po kroku pokonam wszystkie bariery, wszystko, co
cię powstrzymuje, aż w końcu nie będziesz miała żadnego wyboru i mnie
pokochasz. Mnie, a nie jego.
Jego pewność siebie była tak przytłaczająca, że Rebecca poczuła, jak jej
stanowczość słabnie w zestawieniu z tak silną wolą. Obudziło to dziwny odzew
w głębi jej duszy, chciała czuć się pokonana przez tego niezwykłego,
zwycięskiego mężczyznę, niezależnie od konsekwencji. Wolałaby tylko
wiedzieć, czy jego oczekiwania wynikają z miłości do niej, czy ze zwykłej
żądzy posiadania, dominowania nad wszystkimi i wszystkim?
Nie, nie zamierza nawet o tym myśleć. To tak niepodobne do jej
dotychczasowego życia. Zawsze sama decydowała o sobie i nie zmieni tego, nie
będzie się naginać do woli Slade'a. Potrzebuje partnera, a nie pana i władcy.
- Nie uda ci się przekonać mnie do małżeństwa, Slade - powiedziała
cicho.
- Ale to nie jest niemożliwe. - Jego głos stopniowo łagodniał, przybierając
bardziej proszący ton. - Drogi twoje i Paula skrzyżowały się kiedyś, ale ten czas
należy do przeszłości. Teraz należymy do siebie. Paul od razu się zorientował.
Skrzywiła się ironicznie.
- Jasne. Kiedy mu wszystko dokładnie wyjaśniłeś.
Nawet nie drgnął. Patrzył jej w oczy zupełnie niewzruszony.
- On cię nie kocha, Rebecco.
Na jej twarzy również nie drgnął ani jeden mięsień.
R S
- 109 -
- Wiem.
- Wcale nie zamierzał dzielić twojego życia. Wzruszyła ramionami i
odwróciła głowę.
- Pomyliłam się - powiedziała bezbarwnie. - Może teraz popełniam
kolejny błąd, będąc z tobą.
- Nie!
Kilkoma szybkimi krokami błyskawicznie przemierzył pokój, podniósł ją
z krzesła i gwałtownie przytulił do siebie. Nie znalazła dość siły, żeby się temu
oprzeć. Miękko poddała się uściskowi silnych ramion, które zapewniały
bezpieczeństwo. Nie chciała być sama.
- Ten czas należy do nas, Rebecco - oznajmił żarliwie Slade i pocałował
ją tak, jakby przypieczętowywał tym swoją decyzję.
Nie broniła się. Postara się być szczęśliwa tak długo, jak się da.
I tak nigdy go nie poślubi. Nie może. Musi dopilnować, żeby czwarte
pokolenie zostało w Wildjannie.
R S
- 110 -
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Przez następne ponad dwa miesiące niewiele czasu spędzili razem, jednak
Rebecca miała dziwne wrażenie, że więź między nimi zacieśniła się znacznie
bardziej niż przedtem. Slade każdego tygodnia wyjeżdżał na co najmniej dwa
dni do Brisbane, żeby załatwiać tam sprawy koniecznie wymagające jego
obecności. Nigdy się nie zdarzyło, by nie dzwonił wtedy każdego wieczora i
Rebecca miała kojącą świadomość, że ciągle o niej myśli i że wkrótce wróci do
Wildjanny.
Nie miała mu za złe tych służbowych wyjazdów. Slade musiał być
zupełnie wolny i robić to, co chciał, żeby ona również mogła postępować po
swojemu. Ostatnio zresztą jej działanie zaczęło się ograniczać tylko do
wysłuchiwania raportów swoich współpracowników i wydawania poleceń.
Zaawansowana ciąża nie pozwalała jej na normalne prowadzenie rancza. Często
wyręczał ją w tym Slade, który jeździł doglądać bydła, gdy tylko był w domu.
Niezmiennie bowiem nazywał Wildjannę domem. Wysiadał z samolotu,
na widok Rebeki uśmiechał się szeroko, chwytał ją w ramiona i z głębokim wes-
tchnieniem mówił głosem pełnym zadowolenia: „Jak dobrze być znowu w
domu". Wiedziała, że mówił szczerze, cały czas jednak bała się myśleć o tym,
jak długo to potrwa i co będzie dalej.
Slade z widoczną przyjemnością pracował w Wildjannie, najchętniej
jednak zajmował się tymi pracami, w których mogła mu towarzyszyć Rebecca.
Wzięli się więc za przebudowę domu. Dopracowali plany, omówili szczegóły,
doglądali budowy, nawiązali kontakt ze szpitalami i odpowiednimi ośrodkami,
załatwiając niezbędne formalności. Rebecca miała świadomość, że to dzięki
wydatnej pomocy Slade'a w miarę szybko urzeczywistni swój projekt.
Sprowadzi pierwszych małych pacjentów, gdy tylko odzyska pełnię sił po
R S
- 111 -
urodzeniu dziecka. Gdyby jeszcze w dodatku wreszcie skończyła się susza,
wszystko byłoby idealnie. No i gdyby Slade został tu już na zawsze...
Do niedawna obawiała się, że jego zainteresowanie nią wkrótce osłabnie
ze względu na ociężałość jej sylwetki, która zupełnie straciła swe ponętne
kształty, wyglądało jednak na to, że w ogóle mu to nie przeszkadza. Miejsce
pożądania i niepohamowanej namiętności zajęła rosnąca czułość.
Slade na wszelkie sposoby okazywał swoje zaangażowanie i troskę.
Specjalnie przywiózł kilka buteleczek oliwki do ciała renomowanej firmy i
wieczorami delikatnie nacierał jej napiętą skórę. Błękitne oczy ciemniały i
napełniały się radością, gdy wyczuwał wtedy ruchy dziecka pod swoją dłonią.
Polubił też nowy sposób kochania się, znajdując nieoczekiwaną przyjemność
głównie w dawaniu, w poddawaniu się ruchom powolnym i harmonijnym jak
przypływy i odpływy oceanu...
Co więcej, kupił Rebecce masę książek traktujących o odpowiednim
postępowaniu w czasie ciąży i nalegał, żeby wykonywała zawarte w nich
ćwiczenia oddechowe i relaksacyjne. W końcu po kilku tygodniach nie
wytrzymał i poruszył newralgiczny temat.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że przy pierwszym dziecku
mogą wystąpić poważne trudności w czasie porodu - ostrzegł ją pouczającym
tonem. Bez wątpienia był świeżo po lekturze którejś z przeznaczonych dla niej
książek. - Wiem, że ty się niczego nie boisz i uważasz, iż natura wszystko
załatwi, ale przecież nie masz żadnego doświadczenia w tych sprawach...
Wziął głęboki oddech i spojrzał na nią błagalnie.
- Proszę, zastanów się jeszcze. Idź do szpitala. Przysięgam, iż nie
opuszczę cię ani na moment. Nie myśl, że chcę się wymigać, po prostu martwię
się o ciebie i o dziecko.
Był tym rzeczywiście tak przejęty, że Rebecca zaczęła się w końcu
wahać, czy nie ulec jego prośbom. Z jednej strony pragnęła, by dziecko urodziło
R S
- 112 -
się w Wildjannie, z drugiej jednak zawdzięczała Slade'owi tak wiele, że
ignorowanie jego słów byłoby trochę nie w porządku wobec niego.
Zastanawiała się też, czy nie zmienić zdania w sprawie małżeństwa.
Gdyby po rozwiązaniu Slade nadal zamierzał wziąć ślub, byłaby nawet skłonna
się zgodzić, pod warunkiem, że w razie jego wyjazdu dziecko zostanie w
Wildjannie. Teraz już nie miała wątpliwości, iż Slade nigdy by jej świadomie
nie skrzywdził, gdyby więc jej to obiecał, dotrzymałby słowa.
- Dobrze, pójdę do szpitala - uległa w końcu.
- Zajmę się wszystkim - zapewnił z niebotyczną ulgą. - Ty się nie musisz
o nic martwić.
Następnym razem pojechali więc razem do Brisbane, gdzie Rebecca
poddała się badaniom. Nie potrzebowała tego, gdyż od początku była pewna, że
ciąża przebiega zupełnie prawidłowo, ale przynajmniej Slade trochę się
uspokoił. Potem wyruszyli do sklepów, żeby dokonać niezbędnych zakupów i w
efekcie kupili dwa razy więcej rzeczy, niż to było konieczne, gdyż Slade
zupełnie stracił umiar. Wspólne zakupy okazały się jednak tak ekscytującą
zabawą, że Rebecca nie miała serca go pohamowywać.
Ze sklepu z zabawkami wyszedł z całym naręczem pluszowych maskotek
i przytulanek, z których kilka miało wmontowane pozytywki z delikatnymi,
uspokajającymi melodyjkami. Gdy wrócili do hotelu, Slade rozłożył wszystkie
zabawki na łóżku, ponakręcał je i słuchał z tak rozanieloną miną, że Rebecca nie
mogła się powstrzymać od śmiechu.
Nie mogła też powstrzymać rosnącej w niej miłości.
Do pełni szczęścia brakowało tylko deszczu. I oto trzy tygodnie przed
terminem rozwiązania Rebecca z największą radością ujrzała pierwsze od kilku
lat chmury. Gromadziło się ich coraz więcej, aż wreszcie zupełnie przesłoniły
bezlitosne słońce i zaczął padać deszcz.
Rozpoczęło się delikatną mżawką, która szybko przeszła w potężną
ulewę. Ciężkie krople bębniły o ziemię, rozmywając ją powoli i zamykając jej
R S
- 113 -
pęknięcia i szczeliny. Wartkie strumienie wody wypełniły znów wyschłe koryta
rzek i sztuczne jezioro w Wildjannie. Rebecca z całych sił pragnęła, żeby nie
było to tylko przelotne oberwanie chmury. Potrzeba wielu dni opadów, żeby
móc powiedzieć, że susza skończyła się definitywnie.
Leżeli na łóżku, słuchając bębnienia kropel o dach. Rebecca pomyślała, że
dla niej jest to wspanialszy dźwięk niż najpiękniejsza nawet muzyka.
- Nigdy nie widziałem ani nie słyszałem czegoś podobnego - stwierdził
Slade jakby z lekką zgrozą.
Rebecca roześmiała się i ufnie wtuliła w jego ciepłe ciało.
- To jest prymitywny świat, którym rządzą skrajności. Tu nigdy nic się nie
dzieje z umiarem. Wszystko albo nic, nieważne, czy chodzi o suszę, powódź czy
pożar. Jedyne, co możesz zrobić, to zacisnąć zęby i przetrwać, a potem budować
na tym, co ocalało. Czujesz się powalony na kolana, a zarazem pełen mocy i
energii. Stajesz przed potężnym wyzwaniem, któremu musisz sprostać.
Przejawia się w tych pozornych przeciwieństwach jakaś ogromna harmonia. To
jest elementarne, pierwotne... - westchnęła. - Nie wiem, jak to opisać.
- Żywiołowe - podpowiedział Slade i uśmiechnął się, widząc zaskoczenie
w podniesionych na niego oczach. - Nie jestem takim tępym mieszczuchem,
który nic nie rozumie.
- Nie jesteś - zgodziła się i mruknęła przeciągle z zadowolenia, gdy
przycisnął ją mocniej do siebie.
Musieli zasnąć w tej pozycji, gdyż rano Rebecca obudziła się zupełnie
połamana. Najmocniejszy ból promieniował gdzieś z okolicy krzyża, gdy jednak
znów usłyszała najwspanialszy na świecie odgłos padającego deszczu,
zapomniała o dolegliwościach, ubrała się szybko i wyszła na werandę. Jezioro
napełniło się już prawie do połowy, ziemia dookoła powoli zamieniała się w
grząskie błoto. Rebecca oglądała to wszystko z zachwytem i gdy Slade
przyłączył się do niej i objął ją ramieniem, spojrzała na niego błyszczącymi
oczami.
R S
- 114 -
- Obawiam się, że w tym tygodniu nie pojedziesz do Brisbane - oznajmiła
wesoło, zadowolona, że nie zostanie znowu sama. - W tych warunkach żaden
samolot nie da rady tu wylądować, ugrzązłby w błocie.
- I tak nie zamierzałem nigdzie jechać - odparł z dziwnym uśmiechem.
- Co? Na razie nie ma żadnych problemów? - spytała, nie przywiązując do
tego zbytniej wagi.
- Dla mnie na pewno nie.
Powiedział to takim tonem, że Rebecca wreszcie poczuła się
zaintrygowana. Z zasady nie pytała go o interesy, teraz jednak sytuacja
zaczynała wyglądać dość dziwnie. Od czasu ostatniego wyjazdu do Brisbane
Slade nawet nie zajrzał do swego gabinetu z komputerami i nie poświęcił ani
chwili na tego typu pracę.
- Wziąłeś sobie urlop? - spytała ostrożnie, chcąc wiedzieć przynajmniej,
jak długo potrwa jego obecność w domu.
- Coś w tym rodzaju - padła niejasna odpowiedź.
Rebecca nie wiedziała, czy może dalej naciskać, czy też lepiej dać spokój,
nie zdążyła jednak podjąć decyzji, gdyż Milly przyszła powiedzieć, że według
ostatnich doniesień poziom wody w Diamantinie gwałtownie wzrasta. Rebecca
od razu porzuciła poprzednie rozważania. Są teraz ważniejsze sprawy, przede
wszystkim trzeba przepędzić bydło na wyżej położone obszary.
- Jeśli woda jeszcze się podniesie, to Diamantina wystąpi z brzegów i
rozleje się w wielkie jezioro o szerokości niemal stu pięćdziesięciu kilometrów
- wyjaśniła Slade'owi. - Potok Suchej Wody jest jednym z jej dopływów i
poziom wody może się gwałtownie podnieść i tutaj. Musimy się na to przy-
gotować.
Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami, po czym z niedowierzaniem
potrząsnął głową.
- Przejęzyczyłaś się chyba, chodziło ci o pięćdziesiąt kilometrów,
prawda? Przecież nawet Amazonka...
R S
- 115 -
- Nie wiem nic o Amazonce. Zapewniam cię jednak, że w czasie dużych
opadów Diamantina zatapia ogromne obszary, wylewając na taką szerokość, o
której mówiłam. - Patrzyła z rozbawieniem na Slade'a wyraźnie oszołomionego
twardymi realiami jej kraju. - Sam się zresztą przekonasz, jeśli nie przestanie
padać.
- Sto pięćdziesiąt kilometrów! - mruczał do siebie. - Tu natura nie
zadowala się półśrodkami!
Zdziwienie nie pozbawiło go zdolności do natychmiastowego działania.
Od razu osiodłał konia i pojechał osobiście doglądać przepędzania bydła w bez-
pieczniejsze rejony. Śledziła wzrokiem znikającą w strugach deszczu sylwetkę i
myślała o tym, jak wiele się zmieniło w ciągu pięciu lat suszy. Zmarł ojciec,
Paul miał wypadek, przeznaczenie postawiło na jej drodze Slade'a, którego by
nigdy nie poznała, gdyby nie brak wody na jego ranczo, umarła babka, no i na
koniec w wyniku zupełnie niespodziewanego rozwoju sytuacji poczęło się
wymarzone dziecko...
Nowe życie, pomyślała przepełniona szczęściem, wszędzie zaczyna się
nowe życie. Po deszczu ożyje ziemia, rozkwitną kwiaty, urodzi się dziecko, inne
dzieci przyjadą do wspaniałego miejsca, cykl natury powróci do początku i po
czasie obumierania przyjdzie odrodzenie.
Gdy minęło pierwsze uniesienie, znów poczuła ten sam ucisk w dole
pleców, który beztrosko zignorowała rano. Pierwsza fala bólu pojawiła się kilka
godzin po lunchu, nie było to jednak na tyle silne, żeby zdążyła się zaniepokoić.
W jednej z książek przeczytała, że począwszy od siódmego miesiąca mogą się
pojawiać samoistne skurcze, nie przejmowała się więc zanadto. Jednak, gdy
godzinę później bóle pojawiły się ponownie, zaczęła się zastanawiać.
Na pewno jeszcze nie czas, stwierdziła z przekonaniem, zostały jej
jeszcze przecież trzy tygodnie. W dodatku obecna sytuacja nie pozwala na to, by
udała się do szpitala. Zresztą dwa czy trzy skurcze to nie powód, żeby robić
zamieszanie. Jest zdrową, silną kobietą i nie ma żadnego powodu, dla którego
R S
- 116 -
miałaby urodzić dziecko przedwcześnie. Tym niemniej Rebecca na wszelki
wypadek sprawdziła czas.
No tak, niemal dokładnie po godzinie poczuła następne silne skurcze,
trwające około trzydziestu sekund. To się naprawdę zaczęło, pomyślała oszoło-
miona. Postarała się zdusić emocje i działać metodycznie. Obiecała Slade'owi,
że urodzi dziecko w szpitalu, a nie w domu! Nie ma mowy o tym, żeby
jakikolwiek samolot wylądował tu w obecnych warunkach, ale można by się
posłużyć helikopterem. Slade'a z całą pewnością nie będą obchodziły koszty tej
operacji. Już miała dzwonić, gdy zdała sobie sprawę z tego, że nawet gdyby
jakiś helikopter był właśnie w tej chwili osiągalny, to i tak nie zdąży dolecieć do
Wildjanny przed zmrokiem. Warunki atmosferyczne były tak fatalne, że nawet
dzienny lot nie należał do najbezpieczniejszych. Latanie nocą w ogóle nie wcho-
dziło w grę.
Jakoś jednak musiała spełnić daną Slade'owi obietnicę. Zadzwoniła do
„Latających Doktorów", poinformowała o sytuacji i poprosiła o radę. Jedyne, co
jej mogli zaoferować, to telefoniczne rady dyżurnego lekarza, gdyby okazało
się, że poród nastąpi nocą. W dodatku powiedzieli jej, że wszystkie dostępne
helikoptery zostały wysłane na tereny zagrożone powodzią i właśnie ewakuują
zamieszkałych tam osadników. Rebecca wykonała jeszcze kilka telefonów, ale
wszyscy potwierdzili tę informację. Rychłe rozwiązanie nie jest czymś tak
pilnym i krytycznym jak groźba śmierci, musi więc poczekać do rana.
Niemal zgięła się wpół, gdy dopadła ją kolejna fala skurczów i zupełnie
automatycznie zaczęła oddychać w wyuczony pod czujnym okiem Slade'a
sposób. Ulżyło. Spojrzała na zegar. Od poprzedniego razu minęła jednak już nie
godzina, a czterdzieści pięć minut. Zabawne, pomyślała Rebecca, dziecko
widocznie ma swoje własne plany i nie zamierza się na nikogo oglądać. A może
chce się urodzić w Wildjannie? Może wie, że należy do wyczekiwanej czwartej
generacji? Ta myśl wywołała błogi uśmiech na jej twarzy. Objęła brzuch
rękami.
R S
- 117 -
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała do dziecka. - Wiem, że już
idziesz i na pewno pomogę ci w drodze.
Slade wrócił do domu wieczorem. Wszedł cały mokry i ubłocony,
promieniując jednak zadowoleniem, gdyż całe bydło zostało zgromadzone w
bezpiecznych miejscach. Uśmiechnął się szeroko na samą myśl o tym, że dziś
wieczorem może sobie wreszcie nie żałować wody.
Oznajmił, iż zamierza się moczyć w gorącej kąpieli co najmniej przez
godzinę i nie ma nic przeciwko temu, żeby Rebecca w podziękowaniu za to, że
cały dzień ciężko pracował, umyła mu plecy. Poczekała, aż wyciągnął się
wygodnie w wannie i odprężył.
- Ja też miałam dość męczący dzień - powiedziała, patrząc na niego
śmiejącymi się oczami i nie przerywając mydlenia jego ramion.
- Mhm... - mruknął na wpół pytająco, na wpół sennie.
- Nasze dziecko wybrało się w podróż.
Slade w jednej sekundzie otworzył oczy i usiadł gwałtownie.
- To już?
Skinęła głową i szybko wyjaśniła, że nie ma żadnej możliwości dostania
się teraz do szpitala, że próbowała i że nie ma wyjścia, są zdani tylko na własne
siły.
Slade rozpaczliwie próbował stłumić ogarniającą go panikę, która
przeszkadzała mu trzeźwo myśleć. Rebecca się nie boi, więc tym bardziej on nie
może okazać żadnego strachu. Ona musi być absolutnie pewna jego wsparcia,
nie może zostać zupełnie sama w takim momencie. Żeby tylko nic się nie stało!
Rebecca ujrzała na jego przez chwilę spłoszonej twarzy znajomy wyraz
nieugiętego zdeterminowania.
- Dobrze, damy sobie radę. Nie musisz się o nic martwić ani niczego
obawiać. Pomogę ci - zapewnił ją. - Mam w gabinecie wszystko, co trzeba. Czy
powiedziałaś Milly?
- Nie, nie chciałam jej przerazić.
R S
- 118 -
- Będę potrzebował pomocy, ale ty się nie musisz niczym przejmować. Ja
jej wszystko wyjaśnię.
Słuchając tego, Rebecca poczuła zamęt w głowie.
- Co ty takiego masz w tym swoim gabinecie?
- Całe wyposażenie położnej. - Wyskoczył z wanny i zaczął się
energicznie wycierać, nie okazując nawet śladu zdenerwowania.
Przecież nie bez przyczyny był dumny ze swojej kompetencji i fachowego
podejścia do wszystkiego. Zwykłe maleńkie dziecko nie wytrąci go przecież z
równowagi! Ale to nie jest zwykłe dziecko, coś aż krzyknęło w jego duszy, to
dziecko tej najdroższej dziewczyny i moje. Nigdy bym nie pozwolił, żeby się im
cokolwiek stało. Rebecca patrzyła na niego zaskoczona.
- Skąd masz wyposażenie położnej? - Wolałem się przygotować na
wypadek, gdyby zdarzyło się to, co dziś. Powiedziałem ci przecież, że się o
ciebie zatroszczę i zamierzam dotrzymać słowa. Chodziłem na kurs,
asystowałem przy porodach, masz przy sobie całkiem niezłego akuszera...
- Ale przecież byliśmy pewni, że pójdę do szpitala! Westchnął.
- Im dłużej żyjesz, tym bardziej jesteś świadoma niebezpieczeństw, które
mogą pokrzyżować twoje plany. Wiele porodów zaczyna się dość szybko i
nieoczekiwanie, więc wziąłem to pod uwagę...
Kolejna fala bólu zgięła Rebeccę wpół. Slade nie stracił głowy i
natychmiast zaczął z wyczuciem masować jej plecy, gdy ona próbowała
stosować wytrenowany wcześniej oddech.
- Jak długo trwała ostatnia przerwa? - spytał, gdy ból zelżał.
- Około pół godziny.
- W porządku. Teraz odpoczniesz, a my zajmiemy się resztą.
Z wyjątkiem tych okresów, gdy nawiedzały ją skurcze, wymagające
całkowitej koncentracji na oddechu, Rebecca przez następne, dwie godziny nie
odczuwała prawie nic poza ogromnym zdumieniem. Slade z miejsca pogonił
Milly do roboty, nie pozwalając jej wpaść w panikę i stracić głowy. Stara
R S
- 119 -
gospodyni posłusznie wypełniała jego polecenia, przy czym patrzyła na niego z
równym podziwem, co Rebecca.
Zachowywał się zupełnie jak lekarz, spokojnie i kompetentnie
wyjaśniając wszelkie wątpliwości i drobiazgowo przygotowując wszystko, co
mogło być w takiej sytuacji niezbędne. Emanowała z niego aura fachowości i
niepodważalnej pewności siebie.
Rebecca czuła wyrzuty sumienia, nie mając wcześniej dość wiary w
Slade'a, zarazem jednak rozczulała ją świadomość, że zrobił aż tyle, by jej
udowodnić, iż może na nim polegać. Niewielu mężów zrobiłoby tyle dla swoich
żon, a ona nie dość, że nie zgodziła się wyjść za niego, to jeszcze motywowała
swą decyzję tym, iż Paul byłby dla niej lepszym partnerem!
A przecież Slade okazał się daleko wspanialszym mężczyzną niż Paul,
delikatniejszym, bardziej troskliwym, bardziej kochającym. Ogarnęły ją tak
ogromne wyrzuty sumienia, że musiała mu teraz choć częściowo wyjawić swoje
uczucia. Była dla niego tak niesprawiedliwa.
- Myślałam, że jeździsz do Brisbane w sprawach zawodowych - zaczęła
skruszona. Jak mogła przez tyle czasu zachowywać się z taką rezerwą, podczas
gdy jemu naprawdę na niej zależało? - Nie sądziłam, że... że okażesz się aż tak
opiekuńczy. Chciałam tylko, żebyś był przy porodzie, nic więcej. Bałam się, że
twoja firma zmusi cię do ostatecznego odejścia, więc przynajmniej tyle...
- To nie zdarzy się nigdy. - Ciemnobłękitne oczy wyrażały absolutną
pewność i szczerość. - Uwierz mi, że bycie z tobą jest dla mnie ważniejsze niż
cokolwiek innego w całym moim życiu.
- Wierzę ci - szepnęła, a jej zielone oczy lśniły od łez. - Twoja obecność,
Slade, znaczy dla mnie więcej, niż mogę to wyrazić. I to wszystko, co dla mnie
do tej pory zrobiłeś...
Czułym gestem starł łzy spływające po jej policzkach.
- Myśl teraz tylko o dziecku - powiedział tkliwie. - Razem powołaliśmy je
do życia i razem sprowadzimy je na świat. Czy to nie cudowne?
R S
- 120 -
Skinęła głową i gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca, gdyż chwyciły
ją następne skurcze. Slade nie opuszczał jej ani na chwilę, opierał ją o siebie,
pomagając jej przyjmować jak najwygodniejsze pozycje. Milly przynosiła
napoje, które Rebecca wypijała chciwie, gdyż usta i gardło miała wysuszone od
szybkiego oddychania.
Okresy między falami skurczów skracały się coraz bardziej, a bóle
stawały się za każdym razem mocniejsze. Koło północy chwile ulgi wynosiły
już tylko pięć minut i Rebecca musiała się wreszcie położyć. Milly usiadła przy
łóżku i trzymała jej dłoń w swoich, podczas gdy Slade dokonywał oględzin.
Jego zdaniem dziecko ułożyło się w prawidłowej pozycji i wszystko przebiega
jak należy. Mówił to pewnym głosem, starając się nie pokazać, jak bardzo jest
wykończony tym potężnym napięciem, które nie opuszczało go ani na sekundę.
Tak naprawdę Slade czuł się całkowicie bezradny w tej sytuacji, nad którą
nie miał żadnej kontroli. Nie mógł ulżyć Rebecce w jej cierpieniu, nie mógł
wziąć na siebie jej bólu, nie mógł przyśpieszyć pojawienia się dziecka. Jedyną
ulgę przynosiła mu świadomość, że jak do tej pory wszystko idzie dobrze. A
jeśli... Nie, nie wolno mu myśleć w ten sposób. Obiecał Rebecce, że dadzą sobie
radę.
Następne pół godziny okazało się trwającą w nieskończoność torturą.
Rebecca starała się dzielnie znosić nieustający już ból, ale w pewnym momencie
nie mogła się dłużej powstrzymać od płaczu. Zdenerwowany do
nieprzytomności Slade koniecznie chciał dać jej zastrzyk, ale odmówiła. Żadnej
ingerencji. Natura sama da sobie radę. Ułożył więc odpowiednio poduszki i
podniósł jej kolana do góry. Idealnie wyczuł moment, gdyż w chwilę później
odeszły wody i Rebecca odczuła pewną ulgę.
- Świetnie, teraz to pójdzie już jak z płatka - powiedział uspokajającym
głosem. Był przerażony i spięty do granic wytrzymałości, ale wiedział, że ona
cierpi i może liczyć tylko na niego. Starał się sobie przypomnieć wszystko,
czego się nauczył. - Kiedy poczujesz potrzebę parcia, przyj - poinstruował. -
R S
- 121 -
Rób to zgodnie z rytmem skurczów, nie walcz z nimi. Spokojnie. Tylko bez
paniki.
- Bez paniki - powtórzyła z trudem, oddychając ciężko.
Druga faza porodu przebiegała z trudem. Slade nieustannie dodawał
Rebecce odwagi, zapewniając ją, że wszystko jest w najlepszym porządku i że
świetnie jej idzie. Nie spuszczała z niego oczu, gdyż w jego spojrzeniu
znajdowała siłę i otuchę. Nie zawiedzie jej w momencie, gdy go najbardziej
będzie potrzebowała. Obiecał. On zawsze dotrzymuje słowa. Boli! Ale on jest
tutaj. Ilu mężczyzn potrafiłoby się tak zachować? Taki silny. Taki niezawodny.
Troskliwy. Kochający. Tak, na pewno ją kocha. Żaden człowiek nie zrobiłby
tyle dla drugiej osoby, gdyby jej nie kochał. Slade...
- Znakomicie sobie dajesz radę! Jeszcze tylko trochę, Rebecco - odezwał
się cichym, spokojnym głosem.
Jestem gotów, powiedział do siebie w myślach, muszę zrobić wszystko,
żeby moje dziecko przyszło na świat zupełnie bezpiecznie. To jeszcze tylko parę
minut. Ręce mi się trzęsą. Nie wolno im. Muszą się przestać trząść. Skoncentruj
się...
- Milly, bądź gotowa z czystym ręcznikiem i ciepłym pledem -
zakomenderował.
Rebecca parła ponownie.
- Pokazała się główka! - krzyknął w podnieceniu. To cud, istny cud...
Śliczna, maleńka główka, którą delikatnie trzymał w swych potężnych dłoniach.
- Przyj dalej, Rebecco. Są już rączki...
I wtedy poczuła, że dziecko wyślizgnęło się z niej lekko i usłyszała jego
krzyk. Jaki cudowny dźwięk!
- Moje dziecko... - W głosie Slade'a brzmiało jednocześnie niebotyczne
zdumienie i zachwyt.
R S
- 122 -
- Dziewczynka czy chłopiec? - spytała. Była zbyt wyczerpana, żeby się
poruszyć, ale zarazem tak szczęśliwa i podekscytowana, że miała ochotę
skoczyć na równe nogi.
- Rebecco, sądzę, że właśnie urodziłaś pierwszego prezydenta Stanów
Zjednoczonych płci żeńskiej - powiedział z radością i dumą, kładąc maleństwo
na jej brzuchu. - A jeśli nawet nie - paplał wesoło dalej, biorąc z rąk Milly
ręcznik i ostrożnie wycierając drobne ciałko - to z pewnością zostanie
największym astrofizykiem na całym świecie!
Udało mu się! Zrobił wszystko, jak należało! Ich córka pojawiła się na
świecie zupełnie bezpiecznie, zdrowa, śliczna, kochana. Nigdy w życiu nie był
równie przerażony, ale warto było się tego podjąć. Na jego oczach stał się cud i
on miał w tym swój niebagatelny udział!
- Zapominasz o Wildjannie - powiedziała pobłażliwie Rebecca, patrząc z
zachwytem na dziecko.
- Ależ skąd - odparł z głębokim przekonaniem Slade. - To jest przecież jej
dom. I nie ma znaczenia, dokąd pójdzie, co zrobi, kim zostanie. Zawsze będzie
należała do Wildjanny.
Czwarte pokolenie.
Slade oddał Milly ręcznik, wziął miękki kocyk, z czułością owinął nim
swoją córeczkę i delikatnie położył Rebecce na piersi. Objęła ją ramionami.
Była taka niewiarygodnie cudowna... Spojrzała na Slade'a ze łzami
wdzięczności w oczach.
- Dziękuję ci - szepnęła. - Dziękuję...
Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Zobaczyła bowiem, że jego oczy
również są pełne łez i gdy pochylił się nad nią, żeby ją pocałować, pomyślała, iż
jej serce nie wytrzyma chyba takiego szczęścia.
- Trzeba zawiązać pępowinę - powiedział nieco ochrypłym głosem,
próbując wziąć się w garść. Jest jeszcze tyle do zrobienia, a on nie może
zapomnieć o niczym. Przecież obie są teraz zupełnie od niego zależne...
R S
- 123 -
Przepełniony kojącym uczuciem ulgi Slade wykonywał niezbędne
czynności i cały czas uśmiechał się do Rebeki. Leżała spokojna i promienna,
patrząc rozkochanym wzrokiem na ssące jej pierś maleństwo. Kilkakrotnie
Slade musiał zamrugać powiekami, żeby powstrzymać łzy. Stary chłop i płacze,
też coś... Nawet jeśli ma takie powody, jak największy cud świata - narodziny. I
ta cudowna dziewczyna, taka kochana, taka nagle bezbronna i zarazem taka
silna...
Potem z największą uwagą wykąpali dziecko i ubrali je. Ciągle byli
jeszcze tak oszołomieni, że nie mogli wydusić z siebie ani słowa i z milczącym
zachwytem patrzyli na swoją małą dziewczynkę. Ona jednak wcale nie
wyglądała na zachwyconą, głośno protestowała przeciw kąpieli i różnym innym
nieprzyjemnym czynnościom. Uspokoiła się dopiero, gdy z powrotem została
zawinięta w ciepły pled. Zasnęła.
Gdy zostali sami, Rebecca uśmiechnęła się.
- Ty też musisz być bardzo zmęczony. Odwzajemnił uśmiech.
- Jestem zbyt podekscytowany, żeby odczuwać zmęczenie.
- Ja też. - Przesunęła się na łóżku. - Połóż się obok i obejmij mnie. To
znaczy, obejmij nas.
Westchnął z głębokim zadowoleniem, gdy otoczył je ramionami. Rebecca
odwróciła głowę w jego stronę i zobaczyła w ciemnobłękitnych oczach te
uczucia, które wypełniały ją samą. Może nawet więcej?
- Nigdy nikogo tak nie kochałam, jak ciebie, Slade. I dziecka, które
zechciałeś mi dać - wyszeptała. - I jeśli nadal chcesz mnie poślubić, zgadzam
się.
- Rebecco... - powiedział takim tonem, jakby właśnie się spełniło jego
największe marzenie. - Nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że cię
kocham. Wiem natomiast, że cała moja miłość należy do ciebie i do naszych
dzieci.
R S
- 124 -
Nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że mówił zupełnie
szczerze. Przyszłość należy do nich. Nawet, gdy będzie musiał wyjeżdżać, to nic
się już nie zmieni, gdyż ich związek jest bardzo silny. A Rebecca stanie na
straży tej więzi i dopilnuje, by nikt i nic nie było w stanie jej zniszczyć.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Żadne z nich nie widziało konieczności, żeby zabierać Rebeccę i dziecko
do szpitala. Postanowili, że wszelkie badania mogą zaczekać aż do końca opa-
dów. Slade zadzwonił do „Latających Doktorów" i poinformował ich, że nie
muszą już nikogo wysyłać do Wildjanny. Matka i dziecko mają się dobrze.
Gwałtowna ulewa zakończyła się wreszcie, ale deszcz padał jeszcze przez
następne dziesięć dni. Czerwona pustynia rozkwitała powoli, pokrywając się
świeżą jasnozieloną trawą. Wyglądało to tak, jakby wielkie wahadło życia
powróciło i wychyliło się w przeciwnym kierunku.
- Zobaczysz, za kilka tygodni cała ziemia pokryje się dywanem
różnokolorowych kwiatów. - Rebecca spojrzała na Slade'a roziskrzonymi z
radości oczami. - Będzie niewiarygodnie pięknie...
Roześmiał się.
- Wierzę ci. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do tych wszystkich
niespodzianek, które mi ten niezwykły kraj nieustannie serwuje - powiedział,
wskazując wzrokiem nowe jezioro. Na jego przeciwległym brzegu tłoczyły się
całe chmary białych i szarych pelikanów.
Poprzedniego dnia obudzili się o bladym świcie, gdyż spokój poranka
został nagle zakłócony świergotem buszujących w krzewach altanników. Nad
domem przeciągnęło stado flamingów, których pióra w świetle wschodzącego
słońca wydawały się jeszcze bardziej różowe niż w rzeczywistości. Dołączyły
do nich dwa ptaki o żółtych dziobach. Ich nazwa rozbawiła Slade'a: warzęcha
R S
- 125 -
biała. Majestatycznie kroczyły teraz wzdłuż brzegu, a woda odbijała ich jasne
upierzenie.
- Pojawią się jeszcze papużki faliste i zięby - powiedziała radośnie
Rebecca i westchnęła z zadowoleniem. - Jakie to szczęście, że zdążyliśmy
zbudować tamę. Szkoda tylko, że babcia tego nie widzi.
Slade objął ją od tyłu i pocałował czarne lśniące włosy.
- Ale jest tu jej prawnuczka i zapewniam cię, że docenia twój wysiłek.
Janet Logan Cordell, gdyż tak właśnie zostanie ochrzczona, zdecydowała
nagle, że wcale nie jest zadowolona i dała głośny wyraz pragnieniu, żeby
natychmiast wzięto ją na ręce. Zrobił to Slade, który uwielbiał swoją małą
księżniczkę niemal do szaleństwa. Wydawało się, że to uczucie jest w pełni od-
wzajemnione, gdyż wszelkie płacze zawsze kończyły się w momencie, gdy brał
córkę w swoje silne ramiona. Uspokajała się, jakby instynktownie wiedziała, iż
tata zrobi dla niej wszystko. Nie miała jednak jeszcze pojęcia, że rodzice nie są
wszechmogący.
Rebecca zastanawiała się właśnie, jakim cudem Slade da radę efektywnie
kierować firmą z Wildjanny za pośrednictwem ludzi w Brisbane. Wcześniej czy
później jego wyjazd do Nowego Jorku stanie się niezbędny. Przykład kryzysu w
Czarcim Jarze dobitnie pokazywał, jak poważne konflikty mogą powstać, jeśli
nie będzie trzymał ręki na pulsie. A Slade jest zbyt odpowiedzialnym
człowiekiem, żeby zacząć lekceważyć swoje obowiązki zawodowe.
Do tej pory wzdragała się przed samą myślą o mieszkaniu w Nowym
Jorku. Dałaby radę wytrzymać tam miesiąc, najwyżej dwa. Teraz jednak może
obecność dziecka pomogłaby jej przetrwać nieco dłużej. Zajmowałaby się małą,
gdy Slade byłby w pracy, a potem, gdyby już byli we trójkę, nie przejmowałaby
się niczym. Ostatecznie w każdej chwili mogłaby wrócić do Wildjanny. Slade
wcale nie prosił ją o takie poświęcenie, sama zaczęła się nad takim rozwiąza-
niem zastanawiać.
R S
- 126 -
Do tej pory to on szedł na wszelkie ustępstwa. Co prawda, nie było to dla
niego aż takie uciążliwe, najwyraźniej mieszkanie w Wildjannie sprawiało mu
przyjemność, ale przecież powinna mu się jakoś odwdzięczyć za to, co dla niej
zrobił. Zwłaszcza wtedy, gdy już zostanie jego żoną.
Zdecydowali, że ich ślub będzie wielkim wydarzeniem. Zaproszą
wszystkich właścicieli ziemskich i osadników z całej południowo-zachodniej
części stanu Queensland na potrójną uroczystość: wesele, chrzciny i przyjęcie z
okazji zakończenia suszy. Slade chciał, żeby drużbą został Emilio, gdyż właśnie
dostali wiadomość, że Argentyńczyk wraca do Australii wraz z niedawno
poślubioną małżonką, którą Rebecca postanowiła kurtuazyjnie poprosić na
druhnę. Ale na te przygotowania przyjdzie czas dopiero za kilka tygodni, kiedy
wszyscy już ukończą najważniejsze prace związane z końcem suszy i będą
mogli poświęcić nieco czasu na zabawę i odpoczynek.
Ponieważ Slade nadal nie wspominał o jakimkolwiek wyjeździe, Rebecca
doszła do wniosku, że jakoś załatwił sobie dłuższe wakacje ze względu na
dziecko. Czuła się tak szczęśliwa, że na razie przestała się martwić o życie w
Nowym Jorku. Kiedy już do tego dojdzie, jakoś da sobie radę.
Jednak okoliczności w końcu skłoniły ją do wyjawienia Slade'owi swojej
decyzji. Gdy ziemia już nieco podeschła, zawiadomiono ich, że pocztowa
awionetka znowu co tydzień będzie się pojawiać w Wildjannie. We właściwym
dniu Slade nie kryjąc zniecierpliwienia wskoczył do dżipa i pojechał na
lądowisko. Wrócił z pękiem listów i gazet, które wręczył Rebecce.
- Jest jeszcze coś - poinformował ją z szerokim uśmiechem na twarzy i
wyładował z bagażnika dębowy fotel bujany, noszący ślady wielu lat używania.
- Należał do dziadka Logana - oświadczył, po czym wniósł ciężki mebel na
werandę, usiadł i natychmiast zaczął się bujać. - Od dawna o czymś takim
marzyłem.
R S
- 127 -
Rebecce wydawało się to nieco pozbawione sensu, ale nie mogła się
powstrzymać od uśmiechu na widok błogiego zadowolenia malującego się na
jego twarzy.
- Ściągnąłeś go z drugiego końca świata tylko po to, żeby się trochę
pobujać? - nie oparła się pokusie, żeby się trochę podroczyć.
- Dziadek nie miałby nic przeciw temu, zawsze był z niego porządny
facet. Zamierzam być taki sam do końca życia - oznajmił Slade.
- Kiedy będziesz musiał wracać do Nowego Jorku, pojadę z tobą -
powiedziała impulsywnie. - Nasza córka powinna znać nie tylko mój świat, ale i
twój. Ponadto obie chcemy być z tobą.
Slade nagle zatrzymał fotel. Spojrzał na nią z tak dziwnym wyrazem
błękitnych oczu, że nie mogła go rozszyfrować, jednak intuicyjnie czuła, że
postąpiła słusznie, składając mu tę ofertę. Powoli, bardzo powoli podniósł się,
wyjął jej z rąk listy i odłożył je na wiklinowy stolik, po czym objął ją i odezwał
się nieco drżącym ze wzruszenia głosem.
- Dziękuję ci. Wiem, ile by cię kosztowało mieszkanie w wielkim
mieście, z daleka od Wildjanny, i jestem ci wdzięczny za tę decyzję. Pokazuje
ona siłę twojego uczucia do mnie. Owszem, pojedziemy tam nieraz, ale tylko na
krótko, żeby sprawdzić na miejscu, czy nasze sprawy finansowe idą jak należy i
żeby pokazać naszym dzieciom kawałek świata. Nie jestem już związany z
Cordell Enterprises, Rebecco. Moje życie należy już tylko do ciebie. Na zawsze.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zrozumieć, jak to
możliwe.
- Przecież jako prezes...
- Już nie - przerwał cichym głosem. - Wybrałem kogoś innego na moje
miejsce, jeszcze przed rozmową z Paulem.
Czyli zaangażował się aż tak bardzo? Krew odpłynęła Rebecce z twarzy.
Była wstrząśnięta.
- Rzuciłeś wszystko... dla mnie?
R S
- 128 -
Uśmiechnął się nieco ironicznie i lekko pogłaskał ją po policzku.
- Nie przesadzajmy, nie było aż tyle do rzucania. Jedynym problemem
było dla mnie znalezienie zastępcy, odpowiedniego człowieka, który dałby sobie
radę z tym całym kramem, jaki mu zrzucę na głowę. Znalazłem i jestem
zadowolony. To niejaki Ross Harper. Z pewnością prowadzi teraz walne
zebranie i czuje się jak ryba w wodzie.
Zawsze powtarzał, że Rebecca nie boi się niczego, ale to oczywiście nie
była prawda. Zdarzały się w jej życiu takie momenty, kiedy czuła się całkowicie
sparaliżowana i przerażona i właśnie ten do nich należał. Slade zrobił coś
zupełnie nieodwracalnego: zrezygnował ze swojego świata, ze swojej pracy, ze
wszystkich osiągnięć - ze względu na nią. A jeśli go zawiedzie?
- Wolałabym, żebyś tego nie robił, Slade - powiedziała drżącym głosem.
- Ale ja naprawdę tego chciałem - zapewnił ją. - To ma być przecież
małżeństwo na całe życie, a nie na próbę. Nic innego nie mogłoby mnie usa-
tysfakcjonować, zwłaszcza że wiem, jak tobie na tym zależy...
Małżeństwo na całe życie... To jej słowa. Gdyby zgodziła się na ślub od
razu, gdy ją o to poprosił, nie zdobyłby się wtedy na podjęcie tak ostatecznego
kroku, jak porzucenie firmy. To jej nieugięta niezależność dała mu siłę i
motywację do aż takiego zdeterminowania.
Ma, czego chciał. Wygrał. Teraz Rebecca nie stanowi już dla niego
wyzwania i za kilka lat Slade z pewnością zacznie żałować swojej pochopnej
decyzji. Czy ktoś, kto zrezygnował z rządzenia imperium może się czuć
usatysfakcjonowany zwykłą rolą męża i ojca? W końcu nieodwołalnie skończy
się to jego znudzeniem, głęboką frustracją i żalem do niej.
- Nie powinieneś był. To naprawdę nie jest dobre rozwiązanie -
zaprotestowała, czując, że jej serce ściska się boleśnie.
- Owszem, jest - odparł ze spokojem i absolutną pewnością.
Z rozpaczą potrząsnęła głową.
- Nie oddam ci Wildjanny, Slade.
R S
- 129 -
- Wiem i wcale tego nie chcę. Od czasu rozmowy nad grobem twojej
babki zdałem sobie sprawę, że tworzysz z Wildjanną nierozłączną całość. -
Pogłaskał ją po policzku z ogromną czułością. - Proszę, nie czuj się schwytana
w pułapkę. Kochanie, miałem dość zarządzania firmą, jeszcze zanim
przyjechałaś do Nowego Jorku. Byłem zmęczony, znudzony, aż nagle pojawiłaś
się w moim życiu i rzuciłaś mi wyzwanie. Podjąłem je, żeby tylko coś się
wreszcie zaczęło dziać - uśmiechnął się z wyrazem skruchy. - Była to najlepsza
decyzja w moim życiu. Jednak gdy dowiedziałem się, że jesteś ze mną w ciąży,
nie miałem już najmniejszych wątpliwości co do tego, czego naprawdę chcę.
Nawet gdybym je miał, ten pierwszy miesiąc spędzony tu z tobą rozwiałby je
zupełnie. Polubiłem pracę i życie w Wildjannie. Wolę je od siedzenia w biurze.
Tu niebo jest czyste, a nocą widać gwiazdy... - Żartobliwie uniósł jedną brew. -
Chyba nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym wybudował tu obserwatorium,
prawda?
Bez słowa potrząsnęła głową. Może niesłusznie martwiła się o ich
przyszłość i o to, że Slade zacznie się nudzić?
Obdarzył ją szerokim uśmiechem.
- Miałem cię o to spytać dopiero po ślubie. To nie znaczy, że obawiałem
się, iż możesz się nie zgodzić, tylko po prostu ciągle jestem oszołomiony nową
rolą w moim życiu, rolą ojca, i chciałbym poświęcić jej jak najwięcej czasu.
Myślę jednak, że kiedy dzieci trochę podrosną, powinienem sobie znaleźć jakieś
hobby. Co byś powiedziała na astrofizykę?
Rebecca poczuła, że jej wewnętrzne napięcie trochę osłabło.
Rzeczywiście, niezły pomysł. Nie żałowałby wtedy, że rzucił pracę w firmie.
- Widzisz, te gwiazdy, które możemy dostrzec, stanowią jedynie pięć
procent tego, co w rzeczywistości jest w kosmosie - kontynuował z ożywieniem
i entuzjazmem. - A reszta? Właśnie nad tą resztą chciałbym trochę popracować,
Rebecco. Nie miałbym nic przeciwko spędzeniu całego życia na tym fas-
R S
- 130 -
cynującym zajęciu. Pomyśl tylko o tych wszystkich tajemnicach wszechświata,
które czekają na odkrycie!
Jego oczy błyszczały i patrzyły gdzieś daleko, daleko. Rebecca nie mogła
mieć żadnych wątpliwości, że to jest właśnie to, co go naprawdę interesuje.
Spojrzał na nią.
- Jeszcze coś. Te dzieci, które tu przyjadą, będą mogły cieszyć się nie
tylko ziemią, ale i niebem. Udostępnię im mój teleskop, opowiem o słońcu i
gwiazdach...
Miał rację. Żaden ośrodek nie mógł zaoferować takiej atrakcji.
- I wiesz, na co jeszcze wpadłem? - ciągnął, a oczy mu błyszczały jak
małemu chłopcu, który szykuje wielką niespodziankę.
Rebecca znów potrząsnęła głową. Wolała się nie odzywać aż do chwili,
kiedy choć trochę zdoła uporządkować kłębiące się w niej uczucia.
- Tego dnia, gdy trzeba było przepędzić bydło wyżej, pomyślałem, że
zaoszczędziłoby nam masę czasu i roboty wytyczenie szlaków dla
poszczególnych stad za pomocą satelity. Kiedy zbuduję obserwatorium,
zainstaluję w nim komputer i połączę go z naszym satelitą. Wtedy zawsze
będziemy wiedzieli, gdzie zwierzęta znajdują się w danej chwili, nawet
pojedyncze sztuki. Pracujące w podczerwieni czujniki są tak dokładne, że bez
trudu wyśledzą muchę, a co dopiero krowę.
- Z naszym satelitą? - krzyknęła z niedowierzaniem.
- Aha. Przecież mówiłem ci kiedyś, że Cordell Enterprises jest w
posiadaniu jednego z tych urządzeń, a ja nie spaliłem za sobą wszystkich
mostów, Rebecco. Mamy pięćdziesiąt jeden procent udziałów w firmie. Kto
wie? Może urodzi nam się syn, który odziedziczy zainteresowania po moim
ojcu? Ja na przykład mam dużo ze swojego dziadka.
Tak, chciałaby mieć syna, pomyślała czując, że trochę jej się kręci w
głowie. Jego pomysły miały w sobie tyle rozmachu, że nie mogła za nim
nadążyć.
R S
- 131 -
- Gdzie chcesz umieścić tego satelitę? - spytała cicho.
- Dokładnie nad dachem naszej sypialni - padła wesoła odpowiedź. - Ale
to jeszcze nie wszystko. Z pomocą odpowiednio dobranych ludzi i komputerów
możemy prowadzić hodowlę w Wildjannie i Czarcim Jarze znacznie
efektywniej niż dotychczas. Wiesz, moglibyśmy nawet kupić ziemię Emilia,
gdyby wolał wrócić do Argentyny i stworzyć największe ranczo na świecie!
Rebecca zaczęła się śmiać jak szalona. O co ona się w ogóle martwiła?
Przecież to jasne, że Slade zaczyna budować nowe imperium! Przyjmuje kolejne
wyzwanie. Ale tym razem z nią, a nie przeciw niej. To naprawdę nie jest żaden
zasiedziały mieszczuch, tylko zdobywca i pionier z krwi i kości.
Spojrzał na nią z pozornie srogą miną.
- Czyżbym powiedział coś śmiesznego?
- Nie - wykrztusiła, z trudem łapiąc oddech. - Po prostu wyobraziłam
sobie, jak zarządzasz tą ogromną stacją hodowlaną... siedząc w swoim
obserwatorium i patrząc w gwiazdy!
- Wcale się nie zamierzam wymigiwać od fizycznej pracy - zaprotestował.
- No wiesz! Zawieszanie sobie satelity nad głową to doprawdy wyraz
krańcowego lenistwa!
Wcale nie wyglądał na zawstydzonego.
- Dziadek Logan byłby ze mnie dumny.
Rebecca roześmiała się głośno, oplotła ramionami jego szyję i pocałowała
go.
- A może masz dla mnie jeszcze inne wspaniałe pomysły? - spytała
zalotnie i przytuliła się do niego całym ciałem.
Gdy chodziło o tego typu sprawy, reakcje Slade'a na jej zaproszenia nie
zmieniły się ani na jotę. Mruknął z aprobatą, wziął ją na ręce i pośpieszył w
kierunku sypialni. Po drodze minął zaniepokojoną Milly, która spytała, czy
Rebecca źle się czuje.
R S
- 132 -
- Nie. Po prostu mam nieodpartą potrzebę kochania się z matką mojego
dziecka - rzucił przez ramię Slade, nie zatrzymując się ani na moment.
- Całe szczęście, że nie na werandzie. Przynajmniej konie się nie zgorszą -
odcięła się Milly.
Rebecca zachichotała. Slade zatrzymał się w drzwiach sypialni.
- To nie było szczególnie miłe z twojej strony, Milly. Stara gospodyni
rzuciła mu kpiące spojrzenie.
- Wiesz co, Slade? Lepiej zmykaj i zajmij się swoją robotą. Ja tymczasem
przypilnuję dziecka.
- Uważaj, co mówisz, Milly. Nie wiadomo, ile mi to zajmie - Slade odbił
piłeczkę, po czym na wszelki wypadek szybko wszedł do pokoju i zamknął za
sobą drzwi.
W ciągu następnej godziny Rebecca wykorzystała każdą sekundę, żeby
mu pokazać jak głęboko, dziko i wręcz szaleńczo go kocha. Zamiary Slade'a
okazały się identyczne. Spędzili ten czas tak cudownie, że gdy Rebecca
usłyszała płacz głodnej już Janet, narzuciła na siebie sukienkę i pośpiesznie
przyniosła małą do pokoju, żeby nadal mogli być razem.
Slade zawsze patrzył z ogromnym zafascynowaniem, jak jego córeczka
przywiera do piersi matki i bezbłędnie odnajduje źródło życiodajnego poży-
wienia.
- Natura jest naprawdę cudowna. Zupełnie taka sama jak ty, Rebecco.
- To znaczy jaka? - spytała i spojrzała rozkochanym wzrokiem na
mężczyznę, który dał jej wszystko, o czym marzyła.
Ciemnobłękitne oczy patrzyły z miłością na nią i na dziecko, które
przytulała do piersi.
- Żywiołowa... - mruknął cicho i westchnął z głębokim zadowoleniem.
Wiedział, że zdobył więcej, niż kiedykolwiek marzył. Innym ludziom
mogło się wydawać, że wiele stracił, ale on doskonale sobie zdawał sprawę ze
swojej wygranej. Ta kobieta, która odpowiedziała na najgłębsze pragnienie jego
R S
- 133 -
duszy... ta kobieta zostanie przy nim już przez całe jego życie. A mając takie
wsparcie u swego boku Slade jest gotów zawojować cały świat, jeśli tylko
zajdzie taka potrzeba!
R S