Darcy Emma Tańcząca z demonami

EMMA DARCY

Tańcząca z demonami

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kochanie się z Davidem Hartleyem to jakby taniec z de­monami, największe na świecie cudowne szaleństwo. Nie­ważne, co będzie potem, mniejsza z tym, jakie będą kon­sekwencje. Dzika namiętność, pożądanie - temu naprawdę nie można było się oprzeć.

Chyba nie istniały w życiu Caitlin Ross takie sprawy, które nie wiązałyby się w żaden sposób z jej cudownym bożkiem, Davidem Hartleyem. A jeśli nawet były, to tylko niewielkie i mało ważne. Od czterech miesięcy miała tę pewność, że ziemia obraca się wokół Davida, jej szefa i kochanka.

Cztery miesiące temu została mianowana jego osobistą asystentką. Dodatkowo doszło do tego, i to zupełnie nie­spodziewanie, stanowisko jego osobistej kochanki. Caitlin nie powiedziała „nie” po prostu dlatego, że nie dał jej na to czasu. Została zagarnięta w ten sam sposób, z taką samą pewnością siebie, z jaką zawsze traktował wszystkie spra­wy związane z firmą, której był właścicielem.

To było fascynujące.

Parę minut po tym, gdy skończył się dzisiejszy szalony taniec z Davidem, pierwszy raz od czterech miesięcy, nie­spodziewanie ogarnął ją bunt.

Doszła nagle do wniosku, że ta znajomość do nicze­go nie prowadzi, ponieważ nie widać przed nimi żadnej wspólnej przyszłości. Nie chodziło już nawet o to, że Cait­lin, jak prawie każda dziewczyna, nosiła w głębi duszy marzenia o ślubie, białym welonie i gromadce dzieci. Caitlin stwierdziła, że David nie traktuje jej tak, jakby tego chciała. Każda gorąca, namiętna noc kończyła się nieod­miennie tym, że dokładnie o szóstej czterdzieści pięć wy­chodził od niej. Potem o dziewiątej rano spotykali się w biurze, gdzie zimno i stanowczo wymagał od niej, by rzetelnie wypełniała wszystkie biurowe obowiązki. Odkry­ła dwie różne cechy osobowości Davida. Nie dość, że w pracy traktował ją zupełnie inaczej niż wtedy, gdy nocą przychodził do jej domu, to na dodatek miał swoje nie­złomne zasady, które zaczynały ją irytować.

Choćby to wychodzenie od niej zawsze dokładnie o tej samej porze. Poza tym traktował bardzo surowo pewne sprawy... Na przykład, gdyby dowiedział się, że jakaś pani i jakiś pan, zatrudnieni w jego firmie, spoufalają się ze sobą nadmiernie, powiedzmy: mają się ku sobie albo już kochają się i robią ze sobą „tego rodzaju rzeczy”, skończyłoby się to niewątpliwie dla jednego z nich utratą pracy. Uważał, że takie układy powodują w pracy bałagan i zamieszanie. Twardo trzymał się tej swojej żelaznej zasady, o ile, oczy­wiście, nie dotyczyło to jego samego.

Caitlin wiedziała, jak bardzo ważna jest dla niego firma. Uważała też, że David potrzebuje dziewczyny takiej „na poważnie”, z którą mógłby porozmawiać o interesach, po­trafiącej go zrozumieć. Kogoś, kto znałby się na sprawach zawodowych prawie tak dobrze jak on. Zdawała sobie sprawę, że właśnie ona nadawałaby się do tego najlepiej. Poza tym, mimo że ani razu nie przedstawił jej w towarzy­stwie jako swojej dziewczyny, mimo że traktował ją trochę jak panienkę na przychodne, jak pogotowie seksualne, była pewna, że żadna inna dziewczyna nie jest mu tak bliska jak ona. Umiała docenić tę łączącą ich intymność. Ale dziś właśnie doszła do wniosku, że nigdy nie była z nim aż tak blisko, jak by tego chciała. Do tego brakowało jeszcze bardzo wiele. Czasami wyobrażała sobie, że świat Davida składał się z kilku wysp, pomiędzy którymi nie było żad­nych mostów. O dokładnie ustalonych godzinach David opuszczał jedną wyspę i od razu pojawiał się na innej jako zupełnie inny człowiek. O szóstej czterdzieści pięć opusz­czał jej mieszkanie i siłą rzeczy przestawał być namiętnym, rozpalonym kochankiem. Caitlin już się wtedy zupełnie nie liczyła. Jechał do siebie do domu, na inną wyspę, której nie znała. Jeszcze się nie zdarzyło, by zaprosił ją do siebie. To też było irytujące. A potem w pracy, jak zupełnie obcy człowiek, nieprzenikniony szef, lodowatym głosem wyda­wał jej służbowe polecenia...

Była ciekawa, czy dzisiaj zachowa się podobnie. Chciała coś zmienić, ale nie miała pojęcia, co powinna zrobić. To ją przygnębiało, doprowadzało do rozpaczy. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego mógł pożądać jej z tak ogromną siłą namiętności i zaraz potem odcinać się od wszystkiego, co mogło ich łączyć. Odchodzić na inną wyspę, niedostępną dla niej. To ją wzburzało do głębi. Przecież wiedziała, co czuł do niej w tym ich szalonym tańcu.

Słyszała, jak zakręcił prysznic; Wszedł do pokoju. Jak zawsze, odświeżony i elegancki. Zawsze wyglądał jak na­leży. Jego proste włosy były zaczesane do tyłu, mokre i wygładzone, oliwkowa skóra nasycona balsamem. Był przystojny, męski i wspaniały. Miał ciemne oczy o niebie­skawym, kobaltowym odcieniu, czarne włosy, dość duży nos. Spoglądał na świat zdecydowanie, władczo, jak czło­wiek przyzwyczajony do tego, że narzuca innym swoją wolę. Był dobrym przywódcą, świetnym szefem.

Akurat tego dnia Caitlin uświadomiła sobie, że ma już dość takiego traktowania. I nie chodziło tu o jakieś jej pla­ny matrymonialne. Było jeszcze mnóstwo innych spraw.

Na przykład nie doceniał jej należycie. Chciała, by wresz­cie przyznał, iż w sprawach zawodowych jest doskonała, czasami nawet lepsza od niego, że mu bardzo imponuje... Caitlin z dziką pasją życzyła sobie, żeby mogła mieć jakiś wpływ na jego myślenie. Byłoby fantastycznie, gdyby mogła pokierować jego pracą, a nie odwrotnie, jak to do tej pory bywało. W końcu dlaczego miałoby to być niemo­żliwe?

Sięgnął po koszulę, którą zostawił na jej toaletce po­przedniego wieczoru. Zmarszczył brwi.

- Nie zrobiłaś kawy? - zdziwił się.

Normalnie, każdego ranka, kiedy był u niej, dokładnie o tej porze, na stoliku stała filiżanka kawy. Czekała na niego, świeżo zaparzona, z jedną łyżeczką cukru. Nigdy nie zostawał, żeby zjeść z nią śniadanie. Stwarzał pozory, jak­by nigdy nie jadał śniadań. To też stanowiło jedną z jego niezłomnych zasad.

Była szósta trzydzieści. Musiał wyjść przed szóstą czter­dzieści pięć. Tego rytuału nigdy nie zmieniał. Caitlin miała już tego dość.

- Nie miałam nastroju - odpowiedziała na jego pytanie o kawę. To była prawda. I równocześnie wyraz buntu.

Zacisnął usta, skrzywił się lekko. Zauważył jej zły hu­mor. Caitlin zastanawiała się, czy to mogłoby wpłynąć na Davida, by zmienił dziś swoje plany. Ciekawe, czy teraz zacznie sam sobie robić kawę i przez to wyjdzie później o pięć lub dziesięć minut? Niechby choć raz opóźnił swoje wyjście. Jeśli nie mogła być jego dziewczyną na zawsze, to przynajmniej choć odrobinę dłużej niż do szóstej czter­dzieści pięć.

Przyglądała mu się uważnie, ciekawa, jak David zare­aguje na tę drobną zmianę.

Ubierał się powoli, wciągnął rękawy, zapiął guziki.

Caitlin próbowała opanować nerwowe skurcze żołądka. Poprzednio robiła już wszystko, co było w jej mocy, by przedłużyć ten ich szalony taniec tak długo, jak tylko mo­gła. Starała się, ile sił, by nie zrobić żadnego fałszywego kroku, by nie złamać jego przeróżnych żelaznych zasad. By pieścić go tak, jak on tego pragnął, by być atrakcyjną dokładnie w taki sposób, jak on to sobie wyobrażał. Wie­działa, iż tak trzeba, bo to się opłaca, że utrzymanie przy sobie tak wspaniałego kochanka warte jest każdego wysił­ku. David cieszył się ogromnym powodzeniem wśród ko­biet i jako partner był niezwykle atrakcyjny.

Tak, zawsze uważała, że wspólne gorące noce warte są każdego wysiłku z jej strony, każdego poświęcenia. Ale teraz doszła do wniosku, iż to jej nie wystarcza, że to się w końcu musi zmienić.

Wiedziała, iż ryzykuje, że może go stracić, jeśli będzie próbowała cokolwiek zmienić w tych jego obrzydliwych zasadach. Po czterech miesiącach doszła do wniosku, że trudno, najwyżej przegra, ale tak dalej być nie może. Pła­ciła za to zbyt wysoką cenę. Przestawała być sobą. Stała się kimś bez osobowości, robotem, czekającym na polece­nia swojego pana. Takim pogotowiem seksualnym, które tylko czeka na jego wezwanie. Jej uczucia zupełnie tu się nie liczyły.

Oczywiście, dłużej tak być nie może. Trzeba zniszczyć stare zasady, by można było zbudować coś nowego, na przykład wspólną przyszłość opartą na wzajemnym sza­cunku. Przemiana stała się nieunikniona.

David spojrzał raz jeszcze na stoliczek, na którym tym razem zabrakło kawy. Zmarszczył brwi.

- Czy jesteś chora?

Starał się znaleźć jakieś wytłumaczenie, które by paso­wało do jego schematu myślenia.

- Nigdy nie czułam się lepiej - odpowiedziała. Niech sam się nad tym zastanowi.

Przeciągnęła się na łóżku, rzuciła mu namiętne spojrze­nie, zatrzepotała kilka razy długimi, czarnymi rzęsami. Po­łożyła się na brzuchu. Uniosła głowę, przesunęła się, lekko eksponując obnażone piersi. Jej zielone oczy patrzyły pro­wokująco.

Uśmiechnął się, widziała, jak jego spojrzenie prześlizg­nęło się po jej nagich piersiach.

Była ładna, wiedziała o tym. Mały, kształtny biust, bar­dzo wąska talia i dość szerokie, krągłe, ponętne biodra.

Leniwie wyprostowała się, rozmarzona, wabiąc go ku sobie, znowu się przeciągnęła.

Zauważyła błysk uznania w jego oczach. To jednak nie miało wiele wspólnego z namiętnym pożądaniem. Staran­nie obciągnął koszulę. Nie wahał się ani przez chwilę. Szykował się do wyjścia. Nigdy, przenigdy nie zastanawiał się, co ona czuła, czego pragnęła. Ani razu nie zapytał, czy chce kończyć seks dokładnie o szóstej trzydzieści, czy mo­że parę minut później lub wcześniej. Jego żelazne zasady były tu najważniejsze.

Caitlin poczuła się głęboko urażona jego zdolnościami do jednoczesnego kochania i nagłego odchodzenia na inną wyspę.

Położyła się tak, by maksymalnie wabić go swoim cia­łem. Jeszcze raz posłała mu namiętne spojrzenie.

- Nie chcę, żebyś szedł - rzekła cicho, ale stanowczo. David ze zgrozą wzniósł oczy ku niebu. Pomyślała z lekką ironią, że i tak nie mógł spojrzeć wyżej niż na sufit, i była coraz bardziej pewna, iż ma rację.

Z powagą popatrzył na zegarek i schylił się, by podnieść z podłogi spodnie.

- Mam dzisiaj wiele trudnych spraw do załatwienia.

Sama wprowadzałaś do komputerowego kalendarza termi­ny spotkań - przypomniał jej. - Zrobi się straszny bałagan, jeśli nie będę ściśle stosował się do swoich własnych planów.

Posłała mu powłóczyste spojrzenie, pełne czarnej roz­paczy. To zawsze działało prowokująco, rozbudzało jego męskość, powodowało napięcie dobrze rozwiniętych mięś­ni ud. Tylko czy o tej porze, tego rodzaju spojrzenie miało jeszcze swoją moc?

On wyglądał seksownie. Niemożliwe, żeby nie miał ochoty na więcej, pomyślała. Postanowiła sprawdzić, czy jest kimś ważnym w jego życiu, czy spełni jej prośbę.

- Proszę cię, Davidzie, nie zostawiaj mnie teraz samej. Zobaczysz, że nie będziesz tego żałował. Potrafię cię uszczęśliwić.

Jeszcze raz uwodzicielsko naprężyła ciało. Wyglądało na to, że nie jest zachwycony rozwojem wydarzeń.

- Proszę, Davidzie, zostań ze mną.

Doskonale zdawała sobie sprawę, że wkroczyła na bar­dzo śliski teren. Prawdopodobnie popełniła błąd, żądając od niego, by nie odchodził. Ale to było silniejsze od niej. Nie podejrzewała nawet, że przez cztery miesiące tyle na­gromadziło się w niej żalu. W desperackim usiłowaniu zainteresowania go własną osobą, potrząsnęła głową, aż pukiel jej długich włosów ułożył się pomiędzy piersiami. Kiedyś bardzo mu się to podobało.

Zmierzył ją wzrokiem.

- Więc mówisz, że nie dałem ci satysfakcji. Zaczerwieniła się, niezdolna zaprzeczyć, że zachwycił ją, że to było cudowne. Zdawał sobie z tego sprawę. Jednak w szerszym rozumieniu, w sensie nie tylko fizycznym, czuła, że to ona ma rację. On jej nie zaspokoił.

- Chciałabym, żebyśmy spędzali razem więcej czasu - powiedziała.

Żywiła nadzieję, że teraz on coś zaproponuje, żeby po­czuła się usatysfakcjonowana.

- Spędziliśmy razem całą noc - rzekł sucho. - Jak dłu­giej nocy byś chciała?

Zaczął wkładać spodnie.

Wiedziała, że noc oznacza dla niego to samo, co seks. On nic nie rozumiał. Naprawdę trudno było się z nim do­gadać.

- Chciałam poważnie z tobą porozmawiać.

- Za dwie godziny spotkamy się w biurze. - Znowu spojrzał na zegarek. - Czy to nie jest dla ciebie wystarcza­jąco poważne?

- Nie o to chodzi.

Czuła się dotknięta jego brakiem zainteresowania. Zda­wała sobie sprawę, że właśnie teraz przegrywa, że strzela w tym meczu samobójcze bramki, ale zbyt zdenerwowała się jego egoizmem, żeby mogła się z tego wycofać.

- Chciałabyś jeszcze?

- Tak.

- De razy?

- Raz wystarczy. Ale teraz, zanim wyjdziesz. Znowu nerwowo spojrzał na zegarek.

Bunt został ogłoszony. Wypowiedziała słowa, których nie mogła już cofnąć. Rubikon został przekroczony. Caitlin czekała z zainteresowaniem, co z tego wyniknie.

Ciemne, kobaltowe oczy patrzyły na nią badawczo. Nad czymś się zastanawiał.

David nigdy nie łączył biznesu ze sprawami prywatny­mi. To była jedna z jego żelaznych zasad. W biurze on był szefem, a ona jego asystentką. Nigdy nie zrobił ani nie powiedział niczego, co mogłoby wzbudzić czyjeś domysły i podejrzenia. Nikt absolutnie nie orientował się, iż byli kochankami i że razem spędzali noce. To była ich osobista sprawa. Coś, czego nie zamierzał ujawniać.

Niektórych spraw, związanych z jego dziwną egzysten­cją na kilku wyspach, nie potrafiła zrozumieć.

Pracowali w tych samych godzinach. Jeżeli ona była wolna, to i on też. Nie widziała żadnego powodu, żeby musiał teraz tak wcześnie wychodzić.

- Czy nie możemy wziąć jednego dnia urlopu i spędzić go razem? - błagała.

Wzruszył ramionami.

- Zrobiłbyś wreszcie coś spontanicznego, zamiast sztywno trzymać się swoich zasad. To by mi sprawiło dużą przyjemność.

- Mówisz jak uczennica, która chciałaby iść na wagary.

- Już dawno jestem dorosła i pracuję w poważnej fir­mie - przypomniała mu.

Zdegradował ją do roli uczennicy.

- Odwołaj swoje dzisiejsze spotkania handlowe - pro­siła. - Zobaczysz, że tego nie pożałujesz.

- Nie mogę.

- Chodź znowu do łóżka, pieść mnie i całuj - kusiła. Spojrzał na nią gniewnie, tym razem jak na rozkapry­szone dziecko.

Wsunął koszulę do spodni. Zapiął rozporek. Zaczął wciągać skarpetki. Pociągnęła nosem.

- To są wczorajsze skarpetki. Musisz je zmienić w domu.

Kiedyś zaproponowała, żeby zostawiał u niej zapasową bieliznę, wtedy mogliby jeść razem śniadania. Ona goto­wałaby mu to, co najbardziej lubi, i biegała rano do sklepu po świeże bułeczki.

Odpowiedział wówczas lodowatym głosem, że nie śmiałby jej robić kłopotu swoją brudną bielizną. Jedyne, na co zgodził się już wcześniej, to szczoteczka do zębów i maszynka do golenia. Śniadania go nie interesują, woli jeść w domu i jej nie fatygować.

Widać było, że boi się angażować w coś więcej. To jej się nie podobało. To ją raniło i robiło z niej tymczasową panienkę na wezwanie.

Desperacko próbowała coś zrobić, by znaczyć dla niego więcej niż wszystkie kobiety, które miał wcześniej.

- Dlaczego nigdy nie zapraszasz mnie do siebie do domu? - zapytała. Wiedziała już, że i tak wszystko straco­ne i postanowiła brnąć dalej.

- Wygodniej jest, jeśli ja przychodzę do ciebie. Dla twojego dobra - wyjaśnił.

Włożył skarpetki. Poszedł do przedpokoju po obuwie. Wsunął stopy do butów i zaczaj zawiązywać sznurowadła.

Dla jej dobra! Coś podobnego! To jedynie zręczny wy­bieg, pozwalający trzymać ją z dala od jego domu. Przez to nie mogła uczestniczyć w jego prywatnych sprawach, dzielić z nim życia.

Caitlin wiedziała, że mieszkał na Lane Cove, niedaleko budynku firmy na Chatswood, w ekskluzywnej północnej dzielnicy. Jej własne mieszkanko znajdowało się dosyć blisko, jednakże nie aż tak bardzo, żeby stwarzać okazję do niepotrzebnych plotek.

Miała pełną świadomość tego, że jej kochanek urządził się bardzo wygodnie. I jeżeli postanowi zakończyć ich związek w jednej krótkiej chwili, nie będzie to dla niego żadnym problemem, Nie będzie musiał odbierać od niej żadnych przedmiotów, ani narażać się na awantury z jej strony, że nie dopełnił wobec niej jakichś tam zobowiązań. Nigdy nic jej nie obiecywał. Nie musiał poczuwać się wobec niej do kłopotliwej odpowiedzialności. Zechce z nią zerwać, to po prostu wyjdzie od niej o szóstej czterdzieści pięć po raz ostatni i już nigdy nie wróci. Nie będzie musiał się tłumaczyć.

Wstał, poszedł do drugiego pokoju, z szafy wyjął ma­rynarkę, włożył ją. Potem wziął leżący na fotelu krawat. Wrócił do sypialni. Przejrzał się w lustrze, wygładził ko­szulę, poprawił marynarkę.

Jego spojrzenie prześlizgnęło się po jej zgrabnej figurze. Caitlin nadal całkiem naga leżała na łóżku.

- Mam nadzieję, że wystarczy ci energii, żeby dotrzeć na dziewiątą do pracy - powiedział. - Myślę, że nie ze­chcesz wykorzystywać sytuacji.

Miał surowy, bezwzględny wyraz twarzy.

To było ostrzeżenie. Łagodnie sformułowane, perfe­kcyjnie zredagowane. Caitlin nie miała jednak żadnych wątpliwości.

Protekcyjnemu tonowi głosu i chłodnemu opanowaniu towarzyszyły migoczące w jego oczach błyski wściekłości i oburzenia.

Dlaczego nie była nikim innym w jego życiu, jak tylko bardzo użyteczną sekretarką i panienką do seksu? Taka sytuacja nagle wydała jej się doszczętnym znieważeniem, obelgą, której nie zamierzała darować. Musiała dotąd chy­ba nie mieć ani krzty ambicji!

- Masz wrażliwość hipopotama - mruknęła bardziej do siebie niż do niego.

- Zrobię to dla ciebie i puszczę w niepamięć tę nieprzy­jemną uwagę - mruknął.

- Jak to szlachetnie z twojej strony.

Targała nią przemożna chęć sprawdzenia, ile naprawdę dla niego znaczy. Wiedziała, że jeśli nawet jego serce było dla niej zimne, trudno to powiedzieć o sprawach czysto fizycznych. Jej ciało na pewno robiło na nim wrażenie. Ale dosyć tego. Musiała wreszcie znaczyć dla niego coś więcej, owszem, ciało było ważne, ale było tylko ciałem.

Wyskoczyła z łóżka z gracją, która przykuła jego uwa­gę. Uniosła ręce, chwilę trwała w tej pozycji, następnie odrzuciła do tyłu głowę, odgarnęła włosy. Wyprostowała się, eksponując kształtne piersi, odwróciła twarz ku niemu i posłała jedno z tych powłóczystych spojrzeń, które kie­dyś wywierały na nim takie wrażenie.

Kręcąc biodrami, powoli, jak w tańcu, skierowała się ku niemu ze zmysłowym uśmiechem na ustach.

Nie mógł oczu od niej oderwać. Tak, przez cztery mie­siące zdążyła dobrze poznać, co podniecało go najbardziej.

Chwycił głęboki oddech, napiął mięśnie, zacisnął dło­nie. Widać było, iż walczy ze sobą, że jest w rozterce, głęboko nieszczęśliwy. Pożądał jej, to było pewne. Jedno­cześnie zaś musiał z uporem maniaka trzymać się swego rozkładu dnia. Nie pozwolił, żeby cokolwiek mogło temu przeszkodzić. Jego twarz przybrała wyraz zdecydowania, ale iskierek namiętności, które płonęły w jego oczach, nie potrafił wygasić. Stał jak wrośnięty w ziemię. Nie podszedł do niej ani też nie zbierał się do wyjścia. Po prostu stał.

- Nie chcesz już nigdy więcej kochać się ze mną? - za­pytała. - Dzisiaj był ostatni raz, prawda?

- Nie! - niemal krzyknął.

- No to zostań ze mną, pieść mnie.

- Będę głupi, jeśli zostanę.

- Będziesz głupi, jeśli pójdziesz.

- Dzisiaj przyjeżdża delegacja z Europy. Wiedziała, że to zupełnie nie ma sensu, ale nie potrafiła już zawrócić z raz obranej drogi.

- Przełóż to spotkanie na jutro. Gniewnie zacisnął usta.

Ruszyła w jego stronę, grając, starą jak świat, rolę na­miętnej kusicielki. Nigdy przedtem nie robiła takich rzeczy, teraz jednak nie mogła opanować wewnętrznej potrzeby, żeby zachowywać się właśnie w ten sposób.

W miłości i na wojnie wszystkie metody są dobre, o ile prowadzą do celu.

Jak dotąd, to David był tym, który w każdej sytuacji przejmował inicjatywę, z bezczelnością, która ciągle jesz­cze jej imponowała. Miał prymitywny instynkt myśliwego, nie uznającego żadnych niepowodzeń. Jeżeli jeden sposób zawodził, sięgał natychmiast po następny, aż osiągał to, czego pragnął.

Zastanowiła się, czy nie powinna zachowywać się po­dobnie. Jeżeli on tak sobie z nią poczynał, to może ona powinna tak samo?

Podeszła do niego jeszcze bliżej, kołysząc biodrami, zarzuciła mu ręce na ramiona i poczęła masować jego mięśnie, raz po raz naciskając na włókna.

- Potrzebny ci relaks - powiedziała niskim, gardłowym głosem.

- Muszę już iść - upierał się.

Wspięła się na palce, przesuwając nagimi piersiami po jego koszuli.

- O co ci chodzi? - zapytał.

- Chciałabym znowu ci zaufać.

Stojąc nadal na palcach, delikatnie wsunęła mu czubek języka pomiędzy wargi. Przysunęła się jeszcze bliżej, pro­wokująco naprężając ciało.

Słyszała, jak gwałtowny stał się jego oddech. Poczuła, jak poruszył się jego język w odpowiedzi na pieszczotę. Jego dłonie zacisnęły się zachłannie na jej biodrach, pod­trzymując ją w pozycji na palcach.

Wtargnęła głębiej w jego usta, z gorączkowym pragnieniem pobudzenia go jeszcze bardziej. Przycisnęła do niego brzuch i lekko rozchylone uda, zdecydowana zrobić wszy­stko, co mogłoby rozbudzić w nim pożądanie. Jej rozpa­lone ciało domagało się od niego całkowitego zaanga­żowania.

Głuchy jęk wydobył się z jego gardła. Przesunął dłoń z biodra na pośladek Caitlin, przyciskając jej delikatne ło­no do sztywnego wybrzuszenia w swoich spodniach. Po­czuła, że krew szybciej płynie w jej żyłach, szemrząc pieśń tryumfu. W końcu jednak zapomniał o swoich obrzydli­wych, niezłomnych zasadach.

- Weź mnie - szepnęła.

Czuła, jak jego klatka piersiowa unosi się w gwałtow­nym rytmicznym oddechu.

- Weź mnie, Davidzie.

Zbliżyła dłonie do jego koszuli. Palce zręcznie i szybko zabrały się do rozpinania guzików.

Nagle wciągnął brzuch, mrucząc przy tym jakieś prze­kleństwo. Potem gwałtownie oderwał jej ręce od swojej koszuli, dobrze, że chociaż guziki ocalały. Brutalnie ode­pchnął ją od siebie. Aż krzyknęła, rozżalona tą nagłą prze­mianą. Zwycięstwo wydawało się już tak bliskie.

Patrzył na nią z wściekłością.

- Co cię napadło, dziewczyno?

- Przecież sam wiesz o tym, że mnie pożądasz. Nie wypieraj się! - krzyknęła.

- Kusisz mnie jak diablicą.

- Czy nie tego właśnie chcą mężczyźni od kobiet, których nie zamierzają poślubić?

- Nigdy nie obiecywałem ani nawet nie wspomniałem o tym, że mogłabyś być moją narzeczoną - przypomniał.

- No, właśnie, sam widzisz - rzekła posępnie. Świat się walił i czuła, jak umiera w niej dusza.

- Sprowokowałaś mnie do tego - westchnął. - Napra­wdę nie wiem, co za diabeł dziś w ciebie wstąpił. Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Nie jest to odpowiednia pora na kłótnie.

Znowu nerwowo spojrzał na zegarek.

- A kiedy, według ciebie, będzie na to stosowna pora?

- Może nigdy - odparł niechętnie.

- Mnie też tak się wydaje - rzekła.

Przegrała. Głos jej drżał z żalu i rozpaczy. Odrzucił ją. Nigdy nie była dla niego kimś ważnym. Przegrała.

- Nie będzie mnie tutaj dziś wieczorem - powiedziała.

- Możesz się nie fatygować.

Gdyby kiedykolwiek chociaż trochę ją lubił, rozumiał­by, co ona teraz czuje. Wiedziałby, iż taka sytuacja może być dla niej nie do zniesienia i że w końcu musiała się zbuntować. Prawda polegała na tym, że nigdy nie zastana­wiał się nad tym, co ona czuje, o czym marzy, jaka jest naprawdę.

Zmarszczył czoło.

- I bardzo dobrze, bo nie zamierzam tutaj przychodzić!

- wybuchnął.

Nie rozumiał, co się tu wydarzyło. Ale wygrał. Nie ugiął się choćby na milimetr.

- Tak jak ty nie interesujesz się moim życiem, tak samo mnie zupełnie nie obchodzi twoje - powiedziała. - Możesz teraz mnie posiąść albo wyjść. Wybieraj. To twoja ostatnia szansa. Jeśli wyjdziesz, nie wiem, czy jeszcze kiedykol­wiek znajdę dla ciebie trochę czasu.

Cynicznie wykrzywił usta.

- Targujemy się, moja droga? - W jego oczach błysnęła pogarda.

- To coś w rodzaju przeszeregowania priorytetów - po­wiedziała.

Zastanowił się. Prawie widziała, jak szybko myśli, wy­bierając różne możliwości reakcji i nie wie, która w danej chwili będzie najlepsza.

- Porozmawiamy o tym później - powiedział i skiero­wał się w stronę wyjścia.

- Nie musisz przygotowywać dla mnie kawy - zażar­towała. - Poradzę sobie sama.

Była niemal pewna, że patrzy na nią z pożądaniem. Cała ta sytuacja musiała sprawiać mu jakieś fizyczne cierpienie.

Caitlin nie pobiegła za nim, gdy wychodził z jej sypial­ni, choć przez chwilę bliska była tego, by wyskoczyć za nim nago, jak stała, na klatkę schodową i błagać, żeby wrócił. Usłyszała, jak drzwi otworzyły się i zamknęły. Wy­szedł.

Zupełnie się nią nie interesował. Nawet nie zapytał, dlaczego dziś wieczorem nie będzie miała dla niego czasu. Nigdy nie troszczył się o to, co ona robi, kiedy nie jest z nim. Aż dreszcz ją przeszedł, kiedy to sobie uświadomiła. Ten dreszcz pobudził ją do jakiegoś działania. Wyjęła z szafy szlafrok, włożyła go, mocno zacisnęła pasek. Po­szła do kuchni. Włączyła ekspres do kawy, nalała wody. Czuła ogarniającą ją wściekłość, gorycz niespełnienia. Tak bardzo pragnęła teraz cofnąć czas do szóstej trzydzieści, zrobić kawę nie tylko dla siebie, ale i dla Davida. Postawić filiżankę na toaletce, żeby czekała, aż on wyjdzie spod prysznica.

Ale David nie zasługiwał na to. Nie był wart, żeby cokolwiek robiła dla niego.

Wzrok jej padł na wiszący na ścianie, pod zegarem, kalendarz. Dzisiejsza data była obwiedziona czerwonym kółeczkiem. Czternastego lutego, walentynki. Dzień, w którym zakocham składają sobie życzenia, wymieniają prezenty, wyznają sobie miłość. W jej rodzinie był to zawsze bardzo ważny dzień, rocznica ślubu jej rodziców, w tym roku dokładnie trzydziesta.

Pomyślała, że dla niej ten dzień będzie straszny jak piekło, ponieważ obudziła śpiące demony. Poczuła, jak ogarnia ją fala mdłości, a żołądek podchodzi do gardła.

Podbiegła do kalendarza, z pasją wydarła tę nieszczęsną kartkę. Przez dobrą chwilę darła ją na drobniusieńkie ka­wałeczki. Potem wrzuciła do kosza na śmiecie. Tak właśnie chciała rozerwać na strzępy Davida, pragnęła tego gorąco. - Spojrzała na zegarek. Za półtorej godziny przeistoczy się w zimną, dystyngowaną asystentkę swojego szefa i umieści sobie na piersi szyld: „Tylko do użytku służbowego”. I od tej pory David będzie dostawał od niej tylko to.

ROZDZIAŁ DRUGI

Caitlin wysiadła z autobusu w Chatswood za pięć dzie­wiąta. Zwykle przyjeżdżała do pracy piętnaście minut wcześniej. Dzisiaj jednak potrzebowała więcej czasu, żeby przygotować się do wyjścia.

Poranek był ładny. Wszystko lśniło po deszczu. Gdyby nadal szalała burza, Caitlin być może wytrwałaby w czar­nej rozpaczy. Intensywny błękit nieba zdawał się mówić, że rozwiały się chmury nie tylko nad ziemią, ale przede wszystkim nad jej przyszłością.

Zrobiła wysiłek, by wyglądać dzisiaj elegancko w każ­dym szczególe. Nic nie mógł jej zarzucić.

David płacił jej wysoką pensję. Wymagał od niej, by prezentowała się gustownie i stylowo. Była zbyt ambitna, by dać mu jakiekolwiek podstawy do krytyki, szczególnie, jeżeli chodziło o pracę. Również duma nie pozwoliła jej pokazać, jak bardzo czuje się zraniona. Doprowadził ją do głębokiej rozpaczy, nie musi jednak o tym wiedzieć.

W rezultacie wyglądała tego dnia tak wytwornie, że przyciągała spojrzenia mężczyzn, gdy przechodziła przez jezdnię, kierując się w stronę biura.

Kasztanowate włosy, świeżo umyte, ułożyła w kaskadę połyskujących lal, wydawałoby się, z wplecionymi promy­kami słońca. Twarz Caitlin była owalna, w kształcie serca, miała nieduży zgrabny nosek, szerokie, namiętne usta, dłu­gie, lekko podwinięte rzęsy, głęboko osadzone oczy.

Caitlin zawsze robiła sobie delikatny, subtelny makijaż.

Lekkie muśnięcie cieni i kreska przy powiekach, bardzo drogi puder dla nadania skórze niezwykłej gładkości. Kon­tur ust perfekcyjnie podkreślony kredką i wypełniony brzo­skwiniowym blaskiem.

Ubrana była w elegancką białą bluzkę z długimi koron­kowymi rękawami, a także z koronkowymi wstawkami, biegnącymi wzdłuż ciała. Długa, z rzędem małych guzicz­ków, kremowa spódnica w delikatne ciemniejsze trochę paseczki podkreślała jej wąską talię. Całości dopełniały świetne gatunkowo rajstopy, a sportowe eleganckie panto­fle harmonizowały z przewieszoną przez ramię skórzaną torbą.

Wyglądała tak dobrze, jak David Hartley mógłby sobie tego życzyć.

Weszła do budynku firmy. Na dole w obszernym holu znajdował się salon wystawowy. David prezentował tu swoje meble, eleganckie, o wysokim standardzie. Od ra­zu podszedł do niej kierownik działu handlowego, Paul Jordan.

- Dzień dobry, panno Ross - powiedział uprzejmie. Przystojny mężczyzna, niewiele po czterdziestce. Jak na jej gust, zawsze odrobinę zbyt wylewny, przesadnie grze­czny. Prawdopodobnie była to uprzejmość bezosobowa, zawodowa, wynikająca niejako z jego funkcji. David za­trudniał handlowców najwyższej klasy.

- Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek. Życzę miłości, szczęścia i wielu uroczych wielbicieli. Nasza fir­ma życzy pani wielu adoratorów wieczorową porą.

Ta nadmierna uprzejmość Jordana zawsze ją trochę iry­towała. Niewątpliwie to dziwne trochę pozdrowienie zastę­powało dzisiaj rutynowe: „życzę miłego dnia”. Pomyślała, że na przyszły rok powinien wymyślić jakieś bardziej sen­sowne życzenia.

- Dziękuję - odpowiedziała i pośpieszyła do windy. Szybkim krokiem przeszła przez salon wystawowy, który zajmował większą część powierzchni parteru.

Jenny Ashton, recepcjonistka i telefonistka, ujrzawszy ją, wychyliła się zza swojego biurka. Ta ładna blondynka z uroczym uśmiechem rozjaśniającym jej twarz, była o dwa lata młodsza od Caitlin.

- Witaj, Jenny - pozdrowiła ją krótko Caitlin. Tego poranka nie miała czasu ani chęci na biurowe plotki. - Czy twój chłopak pamiętał dzisiaj o tobie? - zapytała, nacis­kając guziczek windy i starając się wyglądać miło i życz­liwie.

- Tak, dał mi dziś rano...

Podjechała winda. Caitlin zmusiła się, by uśmiechnąć się do Jenny i z ulgą weszła do kabiny.

Cały czas zastanawiała się, jak powinna postąpić z Davidem. On nigdy nie da jej tego, czego pragnęła. Byłoby dla niej koszmarną udręką, gdyby znowu miała stać się dla niego jedynie asystentką. Zimne, oficjalne, służbowe ukła­dy nie mogły jej już wystarczyć po tym, czego zaznała. Nie powinna jednak pozwolić, żeby nadal traktował ją jedynie jak kogoś, kto służy do zaspokajania jego zachcianek.

Problem polegał na tym, że prawdopodobnie jej życie miało być poświęcone dawaniu mu szczęścia. Może nawet za dużo powiedziane, raczej zaspokojeniu jego kaprysów. Gdy jednak pomyślała o tym, że już nigdy nie doświadczy tej dzikiej pasji, która była ich udziałem, ogarnęło ją uczu­cie przeraźliwej pustki. Dobrze płatna praca asystentki pre­zesa też nie czekała na nią za każdym rogiem. Gdzie znaj­dzie pracę równie ciekawą i zarazem dobrze płatną?

David był dobrym szefem. Emanował takim rodzajem zaraźliwej energii, która wszystkie, nawet najbardziej przy­ziemne obowiązki czyniła ważnymi i ekscytującymi. Podziwiała go, szanowała jego stosunek do pracy. Gdzie ona znajdzie równie niezwykłego szefa?

Ogarnęły ją wątpliwości. Czy nie podjęła pochopnej decyzji? Tak, w tym związku to ona musiałaby się całko­wicie poświęcić dla niego, jej uczucia nigdy by się nie liczyły. Czyż jednak całkowite przekreślenie siebie, to nie nazbyt wielka ofiara? Czy właśnie na tym polega tak zwana ofiarna miłość? Jeśli tak, to jest to bardzo trudne...

Zestresowana tego rodzaju rozmyślaniem, emocjonalnie rozdarta, Caitlin wyszła z windy, otworzyła, korzystając z automatycznego pilota, drzwi swojego pokoju. Spojrzała na zegarek. Wskazywał dokładnie godzinę dziewiątą. Cho­dził na pewno dobrze, co do minuty.

Weszła i zamarła ze zdumienia. Pokój przesiąknięty był dziwnym, słodkim, upajającym zapachem. Ujrzała ogrom­ny, wspaniały bukiet róż, stojący na jej biurku. Dwadzie­ścia jeden pąsowych, aksamitnych pąków, które niebawem miały rozwinąć się w bujne kwiaty. Oszałamiająco piękne, fantastyczne, cudowne...

Przyjemne ciepło ogarnęło jej ciało. Czerwone róże oznaczały miłość. Oznaczały wieczność.

Nie miała wątpliwości. Musiały być od Davida. Zrozu­miał niewłaściwość swego postępowania. Nie chce jej stra­cić. Zależy mu na niej. Może się wreszcie w niej zakochał? Chociaż... mógł zamówić te róże już wczoraj. To mogło być powodem, dla którego nie chciał zmieniać swoich planów na ten dzień. Chciał jej zrobić niespodziankę.

Caitlin podeszła do bukietu ostrożnie, powoli, jak luna­tyk. Umysł jej nadal rozważał najprzeróżniejsze możliwo­ści. Do bukietu załączony był koszyczek z drobnymi upo­minkami w kolorowych, błyszczących papierkach, a do jednej z róż przywiązana była walentynkowa pocztówka, a na niej mały, tłuściutki kupidynek wypuszczał złotą strzałę w kierunku serca. Obok wazonu leżało czerwone, saty­nowe serduszko, obszyte koronką i ozdobione perłami.

Palce Caitlin drżały, gdy odwiązywała od łodygi karte­czkę. Serce waliło jak oszalałe. Co napisał? Na pewno coś intymnego, uroczego i bardzo ważnego. Coś, co wskazy­wałoby na jego prawdziwe uczucie do niej.

Nadzieja prysnęła jak bańka mydlana. Na kartce widniały trzy wydrukowane wyrazy: „Bądź moją Walentynką”. I tylko tyle. Bez podpisu. Nawet bez jej imienia. Ale przecież istniały te piękne róże! Sucha treść karteczki musiała mieć jakąś przyczynę. Te róże były zbyt piękne i... drogie!

To wyjaśniało więcej, niż mogła się spodziewać. Uczu­cie szczęścia przepełniło jej serce i rozproszyło niezado­wolenie. To dużo więcej, niż w ogóle mogła od niego ocze­kiwać. Znała go. Nigdy nie popadał w sentymentalizm i nigdy nie przykładał najmniejszej wagi do żadnych świąt, imienin, urodzin czy rocznic.

Zdała sobie sprawę, że zarówno Jenny, jak i Jordan mu­sieli widzieć dostawcę tych róż. Jenny zapewne wskazała mu drogę do jej biura. Czy oni zauważyli, że jej cichy wielbiciel nawet nie napisał imienia adresatki na pocztów­ce? Gdyby cokolwiek napisał, pracownicy mogliby zacząć podejrzewać, że istnieje jakiś związek pomiędzy nią a Davidem. Z pewnością nie mógł sobie pozwolić na pisanie odręczne, łatwo ujawniające właściciela tego charakteru pisma. Nie trzeba być grafologiem, żeby poznać charakter pisma swojego szefa. Pracownicy zobaczyliby, że złamał swoje niezłomne zasady niemieszania spraw służbowych z prywatnymi. Dlatego nic nie napisał...

Ale ona przecież wiedziała. Rozumiała, że jest jedyną osobą, dla której przeznaczono tę wiadomość: Nasz zwią­zek to sprawa prywatna i muszę mieć pewność, że moje życie intymne zostanie nadal zachowane w tajemnicy.

Caitlin wciągnęła głęboko do płuc ten wspaniały, aro­matyczny zapach, który bił od bukietu i z westchnieniem szczęścia usiadła na moment przy biurku, gapiąc się na róże. Po chwili wstała, powiesiła torbę na wieszaku, wyjęła z szuflady notes i długopis i skierowała się w stronę drzwi prowadzących do gabinetu szefa.

To było zdumiewające. Pięć minut wcześniej nie miała ani odwagi, ani najmniejszej ochoty zbliżać się do tych drzwi. Kiedy tu weszła, każdy mięsień w jej ciele był tak napięty, że aż lekko drżał. Teraz mogła stawić czoło Davidowi, który dla niej aż tak bardzo musiał ugiąć swój cha­rakter. On zrozumiał. To był punkt zwrotny, świadczący o tym, że i jej uczucia będą teraz brane pod uwagę.

Otworzyła dzielące ich drzwi i weszła pewnym krokiem.

David podniósł na nią oczy znad papierów leżących na biurku. Miał surowy wyraz twarzy, zaciśnięte szczęki, wy­glądał jak ktoś szykujący się do walki. Wściekły, nieufny i wojowniczy.

- Spóźniłaś się - rzekł oskarżycielsko.

Caitlin przesłała mu uwodzicielski uśmiech. Na jej twa­rzy widniało szczęście.

- Rozmyślałam o tobie - szepnęła.

David spojrzał na nią zaskoczony. Nigdy nie miał pew­ności, jak ona się zachowa. Działała w sposób trudny do przewidzenia. Nigdy nie wiedział, jaką obierze drogę po­stępowania. Co gorsza, rozbijała wszystkie jego plany, zmuszając go do dostosowywania się do jej pomysłów.

Dla Caitlin jego zmieszanie stanowiło wystarczający dowód, że jest dla niego kimś ważnym. Lubiła zmuszać go do zastanowienia się. Jednakże teraz czas nie był ku temu stosowny, ale przecież zupełnie nie spodziewała się, że z samego rana obdarzy ją tak pięknymi różami i to w Dniu Zakochanych! To było po prostu wyznanie miłości! Nie mogła udać, że nie zauważyła tych róż! Oczywiście, że ich stosunki prywatne z pewnością wymagały dyskrecji. Nie­mądre by było, gdyby publicznie okazywał swoje uczucia do niej. Niemniej ona musi mu dać znać, co czuje, jak bardzo jest mu wdzięczna. Nie trzeba mówić bezpośrednio, wystarczy spojrzeć znacząco, powiedzieć mu coś miłego...

- Nie chciałabym ci teraz przeszkadzać, Davidzie - rzekła z zalotnym uśmiechem. - Ale sprawiasz mi tyle uroczych niespodzianek...

- Ty także - odparł cokolwiek niepewnie.

Przesłała mu jeszcze jeden promienny uśmiech. Pode­szła bliżej i usiadła na stojącym koło jego biurka fotelu. Siadała tu zwykle na początku dnia, kiedy informował ją o swoich planach służbowych i o tym, co należy do jej obowiązków.

Przez moment przyglądała mu się uważnie. David, na­wet z tak surowym, twardym wyrazem twarzy, jak teraz, był zabójczo przystojny. Wyjątkowo dobrze mu było w garniturze koloru indygo, ten odcień niebieskiego był teraz szczególnie modny w świecie biznesu. Z kolorem garnituru świetnie harmonizował wytworny jedwabny kra­wat w czerwono - granatowe i srebrne paseczki. starannie zawiązany na białej koszuli.

- Jak zawsze gotowa jestem na twoje rozkazy - sze­pnęła.

Przyglądał jej się dłużej niż potrzeba. Coś mu nie paso­wało, chyba nie rozumieli się za dobrze w tej chwili.

- Za niecałą godzinę przybywa delegacja niemiecka - powiedział.

- Oczywiście, pamiętam o delegacji - mrugnęła w je­go stronę długimi, ciemnymi rzęsami. - Przepraszam za dzisiejszy poranek.

Dała mu do zrozumienia, że myśli jej jeszcze nie po­wróciły do spraw służbowych.

- Ja też przepraszam... Niemcy rozpaczliwie potrzebu­ją licencji na produkcję. Próbują jednak obniżyć cenę i wy­szukują usterki w naszym patencie...

Pomyślała o bukiecie róż.

- Wiem, że nasz związek jest ważny dla ciebie - iskier­ki szczęścia tańczyły w jej oczach.

Jak dobrze, że potrafił zrozumieć i przeprosić ją za to, że doprowadził dziś rano do nieprzyjemnej wymiany zdań. Zmarszczył brwi. Przyglądał jej się badawczo.

- Czy możesz się skoncentrować na tym, co mówię?

- Oczywiście. Na każdym słowie. I na tych nie wypo­wiedzianych także - uśmiechnęła się, by pokazać, że nie czuje do niego ani trochę żalu.

Jego twarz wyrażała ostrzeżenie. Zaczął mówić takim tonem, jakby dyktował, sprawdzając prędkość, z jaką pisze na maszynie:

- Poproś do mnie Paula Jordana. Powiedz mu o kontra­kcie z Sutherlandem. Za pół godziny zaczynamy. Sprawdź, czy pamięta o spotkaniu. Chcę, żebyś ty też była obecna i robiła notatki. Wezwę cię telefonicznie.

- Już się robi, szefie - rzekła, odkładając długopis. Chwilami wydawał się lekko ogłupiały.

Wstała i ochoczo podbiegła do drzwi. Czuła się lekka i szczęśliwa, jakby frunęła ponad ziemią.

- Poczekaj.

Odwróciła się. Patrzyła wyczekująco, z błyskiem rado­ści w oczach. O cokolwiek David teraz ją poprosi, wykona to najlepiej, jak tylko potrafi. Będzie najlepszą asystentką w świecie i będzie z niej dumny, gdy staną razem przed niemiecką delegacją.

David borykał się z jakimś problemem. Widziała, że jakieś myśli nie dają mu spokoju. Emanowało od niego napięcie, jakaś nerwowość.

Patrzył jej w oczy uważnie, jakby próbując odczytać jej zamiary.

- Chciałem powiedzieć... - przerwał, jakby nie mogąc znaleźć słów. - Bardzo mi przykro, ale...

- Rozumiem - uśmiechnęła się Caitlin. To oczywiste, że chodziło mu o to, co działo się dziś rano. - Mnie również jest bardzo przykro.

- Co takiego? - zdziwił się.

- Przykro mi, bo przecież... chciałeś powiedzieć... - zawahała się.

Zastanawiał się przez moment. Po chwili miał taki wy­raz twarzy, jakby nagle coś mu ulżyło.

- No dobrze, dopóki sprawy służbowe będą traktowane odpowiednio...

- Oczywiście, wszystko będzie zrobione na medal.

ROZDZIAŁ TRZECI

Caitlin przygotowała wszystko, co potrzeba, w sali ob­rad. Postawiła na stole wysokie, ozdobne szklanki. Ciaste­czka, soki w kartonach, napoje gazowane. Ustawiła fotele, przysunęła bliżej sztuczną trzykrotkę, która dekorowała pokój. Cały czas myślała o tym, że musi to zrobić jak najszybciej, żeby jeszcze zdążyła wezwać na górę Paula Jordana.

Poszła do kuchni przygotować kawę. Wyjęła z szalki elegancką, angielską porcelanę. Mleczko do kawy, cukier.

Wróciła do swojego gabinetu. Wszystko gotowe. Jesz­cze tylko Paul Jordan i niemiecka delegacja może sobie przychodzić.

Wszedł posłaniec z koszykiem prezentów udekorowa­nym czerwonymi kokardkami, na które naszyto perły. Ko­lejne upominki z okazji walentynek. Pudełko w kształcie serca, ozdobione koronką, wewnątrz szwajcarskie czeko­ladki. Mały pluszowy niedźwiadek. Pomyślała, że mógłby to być konik, a nie miś. Przypomniało jej się jednak, że jakoś nie miała nigdy okazji opowiedzieć Davidowi o swo­im kochanym kucu, którego miała na własność i do którego zawsze przychodziła do stajni, kiedy czuła się smutna lub samotna. Kuca dostała od ojca na urodziny, kiedy skończy­ła jedenaście lat.

W koszyku z prezentami znajdowały się jeszcze kosme­tyki, renomowanej firmy. Szczególne wrażenie wywierały niezwykle kosztowne wody kolońskie Estee Lauder.

Niepotrzebnie gniewała się rano na Davida. Przecież musiał zamówić dla niej te prezenty, dopilnować, by do­starczono je na czas. Właśnie dlatego nie mógł zostać z nią dłużej.

Zadzwoniła Jenny, że niemiecka delegacja właśnie przy­była. Caitlin szybko poinformowała o tym Davida. Potem poszła do windy, zjechała na dół, przywitała się z gośćmi i wprowadziła ich do sali obrad. David czekał na nich przy drzwiach i uśmiechnął się do niej.

Wróciła do swojego gabinetu. To był naprawdę uroczy poranek. Czuła się bezgranicznie szczęśliwa.

Podeszła do telefonu, żeby wezwać na górę Paula Jor­dana.

Wyciągnęła rękę w stronę słuchawki, a wtedy telefon zadzwonił.

- Caitlin? To głos matki.

- Dzień dobry, mamo! Wszystkiego najlepszego z oka­zji rocznicy ślubu! - zawołała. - O której przyjęcie? Czy chcesz może, żeby ci w czymś pomóc?

Usłyszała coś jakby łkanie.

- Mamo, czy coś się stało? Znowu płacz.

- Mamo, proszę, szybko powiedz mi, co się stało?

- Nie będzie przyjęcia.

Caitlin poczuła, że serce podeszło jej do gardła.

- Dlaczego? Dlaczego nie będzie?

- Twój ojciec... - głos matki załamał się. Rozpłakała się na dobre.

Caitlin od razu wyobraziła sobie wszystko, co mogło stać się najgorszego. Ojciec miał kłopoty z sercem...

- Mów! Powiedz wszystko.

- On... on...

- Co on? No, co on? - Caitlin niecierpliwie domagała się wyjaśnień.

- On mnie porzucił.

Caitlin opuściła głowę. To wszystko zupełnie nie miało sensu.

- Co to znaczy, że cię porzucił?

- To znaczy dokładnie to, co powiedziałam! - krzyk­nęła matka. - Uważa, że wszystko, co nas łączyło, to było zwykłe nieporozumienie. I nie chce więcej mieć ze mną nic wspólnego.

- On nie mógł tego zrobić - odrzekła Caitlin z najwię­kszym współczuciem w głosie, na jakie mogła się zdobyć.

- Trzydzieści lat dbałam o niego - płakała matka.

- Nie potrafię żyć bez niego! Nigdy mu nie wybaczę! Nienawidzę go! Nic mnie nie obchodzi, że on jest twoim ojcem! Nienawidzę go!

- Przecież musi być jakiś powód - zauważyła Caitlin.

- Może powinnam z nim porozmawiać?

- Nie możesz tego zrobić!

- Dlaczego?

- Bo nie wiem, dokąd on pojechał. Wszystko zostawił, nawet pieniędzy nie wziął z konta... Po prostu uciekł!

- Nie mógł pojechać daleko nie zabrawszy pieniędzy - pocieszała matkę, jak umiała.

- Na pewno ma jakieś oszczędności, o których nie wie­działam. Ty go nie znasz. Ty nie wiesz, co to za człowiek...

- Mamo, daj mi się nad tym zastanowić - przerwała. Uświadomiła sobie nagle, że ta rozmowa zajęła jej zbyt dużo czasu i nie zdążyła złapać Paula Jordana.

- Zadzwonię do ciebie później, dobrze, mamo?

- Nie ma potrzeby, Caitlin. Sama się zajmę swoimi sprawami. Męczyłam się z nim przez trzydzieści lat, i za to mi tak właśnie podziękował. Nie będzie przyjęcia dzisiaj. I nic nie musisz robić. Nikt nic nie musi robić. Wszy­stko przepadło. Muszę teraz sama zadbać o własne życie i on mnie już nic nie obchodzi.

Caitlin nie miała zielonego pojęcia, że w małżeństwie jej rodziców coś się źle działo. Kiedy ostatni raz była w domu, ojciec narzekał na jakieś nowe pomysły matki, ale nic nie wskazywało na to, żeby mogło zdarzyć się coś poważnego. Po trzydziestu latach zgodnego współżycia to wydawało się zupełnie niemożliwe.

- Mamo, mamo...

- Wszystko przepadło - płakała matka. - Już nic mi nie zostało... i będzie o nas mówić całe miasto. Co ludzie pomyślą, jak dowiedzą się, że przyjęcie zostało odwołane?

Caitlin wiedziała, że opinia sąsiadów i przyjaciół to dla matki sprawa pierwszej wagi.

- Może się jeszcze ułoży - powiedziała najbardziej optymistycznym tonem, na jaki ją było stać. - Nie załamuj się, mamo. Znajdę tatkę, porozmawiam z nim i zaraz do ciebie zadzwonię.

Musiała dać matce nadzieję.

Teraz zastanowiła się poważnie, dokąd mógł pojechać ojciec. Prawdopodobnie nie miał zbyt wielu możliwości. Trzeba koniecznie coś zrobić. Przede wszystkim znaleźć go i poważnie porozmawiać.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wpadł David Hartley. Widać było, że jest wściekły.

Przeraziła się. Czas minął. Zrobiło się już za późno, by dzwonić po Paula Jordana.

Dawid spojrzał na nią z wściekłością. I na bukiet róż.

- Co się, do licha, z tobą dzieje?

Wstała z krzesła i spuściła głowę. Czuła się winna.

- Czy wiesz, że delegacja zainteresowana jest również rozmowami z Crawleyem? - zapytał wściekłym tonem.

To brzmiało groźnie. Crawley był najpoważniejszym przeciwnikiem Davida, firmą konkurencyjną, nie zawsze działającą fair play. Nielegalnie wykorzystywał patenty Davida, które przedstawiał jako swoje. W najbliższej przy­szłości czekała ich sprawa sądowa przeciwko Crawleyowi, właśnie o kradzież patentów. Przeciwnik był przebiegły, nie liczył się zupełnie z niczym. Na pewno należało na niego uważać.

- Przepraszam...

- Przez dziesięć minut próbowałem się z tobą skonta­ktować, Bez przerwy zajęte! Zrobiłaś ze mnie idiotę w oczach tych ludzi!

Czuł się zlekceważony, wystrychnięty na dudka. Tak, to wyszło nie tak, jak powinno. Zdawała sobie z tego sprawę.

- Dzwoniła moja mama... Ma poważny problem i nie mogłam jej przerwać - próbowała wyjaśnić, ale wiedziała, że to brzmi bez sensu.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Rozumiała to. Ni­gdy dotąd coś takiego jej się nie zdarzyło. Zawsze mógł liczyć na jej służbową subordynację.

- Gdzie jest Paul Jordan? - zapytał.

Zaczęła gorączkowo zastanawiać się nad jakąś sensow­ną odpowiedzią.

Popatrzył na jej zaróżowione policzki, potem przeniósł wzrok na róże i koszyki z prezentami.

- Czy to matka przysłała ci te róże? - zapytał.

- Nie, przecież one.... są od ciebie... - wyjąkała, spe­szona.

Spojrzał na nią, jakby zupełnie oszalała.

- Nie rozumiem, o czym mówisz. Nic takiego nie za­mawiałem. Nie w głowie mi róże. Mam teraz doprowadzić do podpisania poważnego kontraktu. Co się z tobą dzieje?

- Jeśli nie ty przysłałeś mi te róże, to kto? - zapytała i nagle poczuła, że kręci jej się w głowie, a ziemia osuwa się spod nóg.

- Zapytaj swoją matkę albo kogo chcesz, ale nie mnie - odparł cierpkim głosem. - Czy mogłabyś teraz zająć się tym, co do ciebie należy?

Uczucia zmieszania i niedowierzania powoli zmienia­ły się we wściekłość. On jej wcale nie słuchał! Nic nie pojął! Wydawał rozkazy, myśląc tylko o sobie. Jej świat się wali, a jego to nic nie obchodzi. Nie pamiętał o wa­lentynkach. A więc tak mało dla niego znaczy? Nie ku­pił jej róż ani upominków. Tego dnia, kiedy wszyscy panowie myśleli o prezencie dla swojej wybranki, on za­chowywał się jak tyran. Sadysta i despota. Traktował ją jak pogotowie seksualne, jak panienkę na zamówienie. Gdyby choć trochę była dla niego ważna, pamiętałby o Dniu Zakochanych.

- Dobrze. Zaraz wszystkim się zajmę. Sądzę, że już nie mamy o czym rozmawiać. Wracaj do gości.

- Zadzwoń natychmiast po Paula Jordana - przypo­mniał. - On jest mi bardzo potrzebny.

Patrzyła, jak odwrócił się do niej plecami i wyszedł.

Zimny, twardy i bezwzględny. Taki był zawsze dla swo­ich przeciwników, na przykład dla Crawleya. Takiego znali go również jego partnerzy handlowi, jak właśnie inżynier Schmidt z niemieckiej delegacji.

Teraz i dla niej był taki. Jak kostki lodu, które rano przygotowywała do napojów gazowanych.

Z ciężkim sercem sięgnęła po słuchawkę. W gabinecie kierownika działu handlowego nikt nie odbierał telefonu. Czekała jeszcze parę minut, po czym zadzwoniła do rece­pcji, aby zapytać Jenny Ashton o Paula Jordana.

- Nie ma go w biurze - uprzejmie poinformowała ją Jenny. - Wyszedł na pół godzinki do szkoły handlowej, spotkać się z kimś tam, w sprawie jakiegoś ważnego kon­traktu.

Caitlin odłożyła słuchawkę i aż jęknęła. Ten szczęśliwy poranek zmienił się w coś upiornego. Sprawy służbowe, życie prywatne, wszystko legło w gruzach. Nic już nie wróci minionych dobrych dni. Pomyślała, że zanim odejdzie, musi coś zrobić, żeby David ją zapa­miętał. Na zawsze.

Wyszukała w segregatorze dane dotyczące zawartego niedawno kontraktu z Sutherlandem. Przyjrzała im się uważnie.

Już nigdy więcej nie będzie mu uległa.

David nie będzie tu rządził. Nie przy niej.

Paul Jordan nie będzie robił głupich uwag o jej licznych adoratorach. I nawet jeśli chciał sobie wyjść z biura, nie zawiadomiwszy o tym swojego szefa, to niech sobie idzie, gdzie chce.

Sama potrafi poradzić sobie z niemiecką delegacją. Ani David, ani też Paul Jordan nie byli jej do tego potrzebni. I już nigdy więcej nie będą nią komenderować.

ROZDZIAŁ CZWARTY

David oczywiście usiadł na honorowym miejscu przy stole w saloniku. Czterech mężczyzn z niemieckiej dele­gacji siedziało koło niego, dwóch po lewej, dwóch po prawej stronie. Przewodniczący delegacji, inżynier Schmidt, zajął miejsce po przeciwnej stronie stołu, naprze­ciw Davida. Przeglądał właśnie jakieś papiery, gdy weszła Caitlin. Uwaga czterech mężczyzn skierowała się na nią.

Szef rzucił jej groźne spojrzenie. Schmidt zirytował się, że przerwała mu w połowie zdania. Twarze pozostałych panów wyrażały uprzejme zainteresowanie ładną dziew­czyną. Poza tym wszyscy spojrzeli pytająco - co ma ozna­czać to nie zapowiedziane wejście?

Wyglądali na biznesmenów znających się na rzeczy. Żaden jednak nie miał tego uroku, co David. W tym pokoju on był osobą dominującą. Znała jego silną osobowość, doświadczała jej przecież przez całe cztery miesiące. Ta myśl znowu wzbudziła w niej bunt Dość tego. Nigdy już nie będzie tłamsił jej swoją osobowością.

Poczuła przypływ weny. Tak, teraz ona przejmie tu ini­cjatywę. To ona zagra główną rolę. Teraz ona będzie dy­ktować mu, co ma robić. Być może nigdy nie była dla niego kimś ważnym, ale teraz to on jej już nie zapomni. Ani tego, co teraz zrobi. Miała ochotę dopiec mu do żywego. Nie aż tak oczywiście, by nie podpisano tego kontraktu, ale tak, żeby nie zapomniał, co ona potrafi, jeśli chce. To ona wpłynie na niemiecką delegację, by wreszcie osiągnąć cel. A David nie będzie miał tu nic do gadania.

Podeszła sprężystym krokiem do stołu, rzucając Davidowi wymowne spojrzenie.

- Panie Hartley, w naszym biurze panuje dziś taki stra­szny zgiełk, mamy tyle pracy... - powiedziała, nie okazu­jąc żadnego zakłopotania.

- Wiem o tym - uciął. Głos jego przypominał pomruk, jaki można słyszeć przed trzęsieniem ziemi czy też przed wybuchem wulkanu.

- Panie prezesie, miło mi zakomunikować panu, że na­deszło właśnie zatwierdzenie kontraktu z Sutherlandem. Zaakceptował wszystkie nasze warunki.

- To dobrze - próbował zmrozić ją spojrzeniem.

- Zupełnie nie wiem, jak nam się uda dostarczyć na rynek tak ogromną partię towaru - zwierzyła się.

- Panno Ross... proszę się kontrolować.

- Piętnaście tysięcy kompletów - szepnęła z rozpaczą w głosie.

Zarówno ona, jak i David wiedzieli, że znacznie zawy­żyła tę liczbę. Nigdy w życiu nie udało im się podpisać aż tak dobrego kontraktu. Delegacja niemiecka natomiast mu­siała przyjąć jej słowa za prawdziwe.

- Panno Ross, tego rodzaju informacje są ściśle tajne, proszę uważać, co pani mówi - szybko powiedział David i jeszcze szybciej zapytał: - Gdzie jest Jordan?

- Wyszedł. Niestety, nie mógł poczekać. Spieszył się na spotkanie do szkoły handlowej - westchnęła głęboko. - Ten człowiek jest jak maszyna. Sprzedaje, sprzedaje i świata nie widzi poza pracą.

- Nie wiedziałem, że planował wyjście... - Szef wyda­wał się wyprowadzony z równowagi. - Powinien był przyjść tutaj.

- Zupełnie nie miałam czasu, żeby pana o tym zawia­domić - wyjaśniła Caitlin z pewnym zniecierpliwieniem. - Jak pan się już zorientował, wszystkie linie telefoniczne naszej firmy były przez cały ranek zajęte. Pracujemy nad tym drugim kontraktem... Wie pan, o czym mówię... Nie będę teraz wdawać się w szczegóły, bo to też jest ściśle tajne. Nie damy rady wykonać wszystkich zamówień. Zainteresowanie naszą firmą jest ostatnio stanowczo nad­mierne. Żeby temu sprostać, potrzebujemy nowych linii telefonicznych...

- O co pani chodzi, panno Ross? - David tracił cier­pliwość.

- Ma pan za mało pracowników. Koniecznie trzeba za­trudnić jeszcze kilka osób. A teraz muszę pana prosić, bym mogła zaraz wyjść. Jest pilna sprawa do załatwienia na mieście.

Spojrzał na nią groźnie.

- Panno Ross, mam tutaj gości z Niemiec. Pani zaraz będzie mi bardzo potrzebna. Nie mogę dać pani pozwolenia na wyjście z biura.

Posłała Davidowi spojrzenie zranionej ptaszyny. Popra­wiła włosy.

- Szefie! - Chwyciła głęboki wdech.

Przeszła dookoła stołu i stanęła tuż przed Davidem. Oparła ręce na biodrach.

- Mam ważną sprawę do załatwienia. Muszę wyjść.

- Panno Ross, będę potrzebował pani tutaj.

Do tej pory wszystko szło po jej myśli. To było fascy­nujące. Wszyscy patrzyli wyłącznie na nią, David przestał być najważniejszą osobą na sali. Miała nadzieję, że zawy­żone dane dotyczące kontraktu z Sutherlandem przedsta­wiła głośno i wyraźnie.

- Już mówiłam, że zatrudnia pan za mało pracowników.

Skierowała się do drzwi. David zerwał się z fotela.

- Panno Ross!

Miała wielką ochotę powiedzieć: - Proszę zostać, szefie. Szkoda pańskiego gadania i szkoda mojego czasu. Praca stanowi najwyższą wartość, więc proszę się na niej skon­centrować. Jak to ustaliliśmy dzisiaj rano. - Ale nie powie­działa tego. Jeszcze raz poprawiła włosy i odwróciła się, by odmaszerować.

Istniała jedna, ostatnia rzecz, jaką mogła zrobić. I wre­szcie skończyć tę farsę. Odeszła jakieś trzy kroki, po czym odwróciła się i skierowała wzrok na szefa niemieckiej de­legacji, inżyniera Schmidta. Był on potężnie zbudowanym mężczyzną, o inteligentnym, a może tylko przebiegłym wyrazie szarych oczu i o twarzy pokerzysty, nie odzwier­ciedlającej żadnych uczuć.

- Nie ma żadnych usterek w naszych wyrobach - po­wiedziała do niego z czarującym uśmiechem. - Szukając dziury w całym, tylko marnuje pan swój cenny czas. Pan Hartley jest zbyt uprzejmy, żeby panu o tym powiedzieć. Poza tym nasza konkurencja dysponuje głównie patentami skradzionymi naszej firmie, więc nie ma sensu, żeby za­wracał pan sobie głowę rozmawianiem z nimi, zamiast z nami.

Nie była pewna, co może z tego wyniknąć.

Jeszcze raz uroczo uśmiechnęła się do inżyniera Schmidta, jakby przepraszając, że teraz już naprawdę musi wyjść z pokoju obrad.

Pięć par oczu spoglądało za nią i nikt nie miał dość odwagi, by przerwać milczenie.

Wygrana albo przegrana. Caitlin nie przejmowała się już tym więcej. Miała nadzieję, iż w ten niekonwencjonalny sposób pomogła Davidowi i że będzie umiał z tego skorzystać. Tak czy owak, taniec z demonami należał już do przeszłości. Zamknęła za sobą drzwi świadoma, że zakoń­czył się w jej życiu jakiś mimo wszystko szczęśliwy okres.

Teraz musiała wyjść z biura jak najszybciej. Na nic nie czekać. Wiedziała, że już nigdy w życiu nie zobaczy Da­vida. Trudno. Tak trzeba.

Miała łzy w oczach. Podeszła do swojego biurka. Tak się ucieszyła z tych prezentów. Dlaczego to nie David jest jej świętym Walentym? Nie miała pojęcia, kto tak demon­stracyjnie okazywał jej swoje zainteresowanie. Przy Davidzie i tak nie miałby żadnych szans. Szkoda człowieka, tracił pieniądze na róże dla niej i na prezenty, a i tak nic na tym nie mógł zyskać... Tylko skąd ten mężczyzna miał wiedzieć, że ona i David... A może to była zwykła pomył­ka? Prezenty mogły być przeznaczone dla kogoś innego. Przecież na załączonej pocztówce nie ma żadnego nazwi­ska. Ani nadawcy, ani odbiorcy. Nie wiadomo, kto komu chciał zrobić prezent. Być może jakaś inna kobieta martwi się, że nic nie dostała.

Caitlin usiadła, włączyła komputer, wybrała program zawierający wzory listów służbowych. Westchnęła i szyb­ko zaczęła pisać wymówienie. Nie będzie już tu pracować. Nigdy więcej nie zobaczy Davida. Trudno. Zostawi pismo na swoim biurku i po prostu wyjdzie.

Matka niewątpliwie potrzebowała jej. Ktoś musiał od­szukać ojca. Dla jej rodziny dzień świętego Walentego był w tym roku wyjątkowo pechowy. Caitlin miała nadzieję, że uda jej się lepiej załatwić sprawy rodziców niż swoje własne. W końcu rodzice już od trzydziestu lat byli mał­żeństwem, podczas gdy ona dopiero przez cztery miesiące robiła za panienkę gotową na każde skinienie Davida uczy­nić wszystko, co zechciał. To była różnica.

Napisała ostatnie zdanie. Jeszcze raz spojrzała uważnie na monitor i z satysfakcją pokiwała głową. Włączyła dru­karkę laserową. Zaraz pismo będzie gotowe.

Kiedy już wstawała od komputera, usłyszała, że ktoś otwiera drzwi gabinetu. Spojrzała i serce zabiło jej gwał­townie. To był David. Nie miała najmniejszej ochoty na jeszcze jedną nieprzyjemną rozmowę. Szybko sięgnęła po wydrukowane już wymówienie. Złożyła podpis na doku­mencie. Teraz trzeba będzie jak najszybciej stąd wyjść.

- Caitlin?

- Dlaczego nie zajmujesz się teraz gośćmi? To niegrze­cznie z twojej strony.

- Zrobiliśmy sobie dwudziestominutową przerwę - wyjaśnił.

Wiedziała, że nie planował żadnej przerwy. Czyżby od­stąpił od swego pedantycznego rozkładu dnia? Niemożli­we. Jak to się stało?

Podszedł do niej blisko, potem jeszcze bliżej.

- Caitlin, byłaś naprawdę wspaniała.

Próbuje być miły, pomyślała. Za późno. Postanowiła być twarda.

Zadzwonił telefon. Odebrał David.

- Do ciebie - powiedział po chwili.

Caitlin wzięła słuchawkę, podając mu jednocześnie pis­mo ze swoją rezygnacją. Nie opuścił wzroku, by to prze­czytać. Patrzył badawczo, starał się zrozumieć, co ona za­mierza. Zignorowała go.

- Halo. Tu Caitlin Ross.

- Caitlin...

Rozpoznała głos ojca. To od razu przykuło jej uwagę. Ojciec sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Cóż takiego się stało, że zdecydował się po trzydziestu latach małżeń­stwa opuścić matkę? Co się mogło wydarzyć?

- Och, tato... - nie wiedziała, co powiedzieć.

- Przykro mi, Caitlin, mam dla ciebie złe wieści.

- Powiedz - rzekła bardzo łagodnie. Musi wysłuchać obu stron, żeby potem jakoś temu zaradzić, żeby im pomóc. Im i sobie.

- To Dobbin, córeczko. Został bardzo ciężko zraniony.

- Och, nie! - krzyknęła.

Jej kochany kucyk. Zawsze w smutnych chwilach po­trafił zastąpić jej ludzi. Przyjaciel od dzieciństwa.

- Jak to się stało? - zapytała.

- Ostatniej nocy - wyjaśnił ojciec złamanym głosem. - Przestraszył się burzy i wpadł w panikę. Skaleczył się o drut ogrodzenia.

- Czy on...?

- Przykro mi, Caitlin... - ojciec wiedział, ile znaczył dla niej ten stary kucyk. - Trzeba było oszczędzić mu cierpienia. Musiałem go dobić.

Nie potrafiła zdławić łkania. Wszystko w niej krzyczało o bezsensowności życia. Wszystko się zawaliło, sprawy, które znaczyły dla niej tak wiele... Zawiodły nadzieje, że David ją pokocha. Nie mogła pojechać i wypłakać się w sierść ukochanego kuca. Zawsze chodziła do stajni, kie­dy było jej źle, rozmawiała z nim, gdy doskwierała jej samotność. A teraz, kiedy jest jej tak bardzo potrzebny, nie ma go. I małżeństwo rodziców, które uważała za rzecz niezniszczalną, trwałą na wieki, rozpada się właśnie teraz, kiedy ona potrzebuje ich obojga. Łzy płynęły jej z oczu. Nie mogła nawet być przy kucu, gdy umierał. Powinna była wziąć jego głowę na kolana, pogłaskać, powiedzieć: „żegnaj, stary przyjacielu”.

Łzy uformowały się w duże krople i popłynęły po poli­czkach obfitym strumieniem. Ukryła twarz w dłoniach.

Najokropniejszy, upiorny dzień jej życia. Dzień święte­go Walentego!

- Caitlin? - pytał ojciec. - Jesteś tam? Słyszała ból w jego głosie i zdenerwowanie.

- Caitlin? - dołączył głos stojącego obok niej Davida. - Caitlin?

Otrząsnęła się. Musiała kontrolować siebie i całą sytu­ację. Jeszcze parę rzeczy trzeba było zrobić.

- Tatku, powiedz mi, gdzie jesteś teraz - poprosiła, tłu­miąc płacz. - Muszę... porozmawiać z tobą... spotkać się.

Po omacku szukała długopisu i jakiejś kartki, żeby za­pisać adres, który zaraz poda ojciec.

David wcisnął jej do ręki swoje złote pióro, położył przed nią notes.

- Zatrzymałem się w motelu... Ale nie czuj się tak, jakbyś wracała do domu...

- Wiem, tatku. Motel to nie dom. Który to motel, tatku?

- „The Last Retreat”. W Yarramalong. Jedziesz auto­stradą na Wyong, potem...

Po paru nieudanych próbach udało się Caitlin wreszcie otworzyć załzawione oczy i zapisać adres.

Odłożyła pióro, wyrwała kartkę z notesu i schowała do torebki. Przewiesiła torbę przez ramię i zmusiła się, żeby wstać.

- Co się stało, Caitlin? Nie płacz, proszę.

Spojrzała na niego zaskoczona. Nigdy przedtem nie sły­szała, żeby zwracał się do niej równie ciepło i serdecznie. Pragnęła takich słów. Rozpaczliwie potrzebowała pocie­szenia. I miłości. Wiedziała jednak, że David nie potrafi jej dać miłości, jakiej teraz potrzebowała. Nie, tego rodzaju miłości on nie mógł jej dać. Trochę to było śmieszne, że wzruszył się jej łzami. Być może częściej powinna płakać.

- Pozwól mi teraz wyjść, Davidzie.

- Caitlin, chcę ci pomóc. Powiedz mi, co się stało. Być może potrafię na coś ci się przydać.

- Już jest za późno.

- Nigdy nie jest za późno.

Nie miał racji. Jej kuc nie żył. Nic już nie dało się na to poradzić. Nie powie o tym Davidowi, pomyślała. Uznałby, że jest sentymentalna i głupia, żeby płakać tylko dlatego, że zdechł jakiś stary koń. David nie pozwalał sobie na żadne sentymenty. Caitlin miała rozliczne na to dowody.

- Nigdy nie troszczyłeś się o to, co czuję - powiedziała oskarżycielskim tonem. - Dlatego też nie sądzę, żeby mo­gły obchodzić cię problemy moich rodziców.

- Nie zdawałem sobie sprawy...

- Interesują cię tylko dwie rzeczy: seks i sprawy zawo­dowe. Nie wiem, co z tego stawiasz na pierwszym miejscu. Podejrzewam, że swój biznes.

- Wszystko, co ciebie dotyczy, również to, co czujesz, jest dla mnie bardzo ważne...

- Nie! Nie! Przestań kłamać.

Bolesna prawda o jego uczuciach do niej była jej znana nazbyt dobrze.

- Owszem, troszczysz się o mnie, ale tylko w tym celu, żebym dobrze zaspokajała twoje potrzeby. W biurze i w łóżku! Dbasz o mnie, jak się kochamy, bo zależy ci, żebym była rozgrzana i lepiej zadbała o ciebie. Poza tym nic cię nie obchodzi. To jest egoizm. Używasz mnie tylko do spełniania swoich seksualnych zachcianek...

Zaczerwienił się. Czyżby czuł się winien?

- To nieprawda. Jesteś dla mnie ważniejsza niż... - Za­wahał się.

- Niż twój pedantyczny rozkład dnia? - dokończyła za niego.

Zaczerwienił się jeszcze bardziej. Przeniknęło jej przez myśl, że ma taką minę, jakby go coś zabolało.

- Miałem powody ku temu...

- Nie wątpię ani przez chwilę. Zawsze wszystko robisz z jakiegoś powodu.

Odsunęła się od niego gwałtownie, poprawiła swoją torebkę, przewieszoną przez ramię.

- Wychodzę - oznajmiła stanowczo.

- Ty naprawdę rezygnujesz z pracy? - zapytał.

- Oczywiście, że tak.

- Powiedz mi chociaż, dlaczego.

- Bo jesteś bez serca, bez wrażliwości. Myślisz tylko o sobie, a mnie używasz tylko do zaspokajania swoich po­trzeb. Nie jestem żadnym pogotowiem seksualnym. Jestem człowiekiem.

- Jeśli chcesz wziąć kilka dni urlopu... - zaczął.

- Nie ma potrzeby. Nie zamierzam wracać do pracy.

- Powiedz, co mogę zrobić - nalegał.

Wydawało się, że wciąż wierzy, iż jego moc, jego czar nie pozwolą jej odejść.

- Nic. Miałeś szansę dziś rano.

Czuła, iż David nie koncentruje się w pełni na tej roz­mowie, że jego myśli uparcie wracają do czekającej na niego niemieckiej delegacji.

- Biegnij do swoich gości. Oni są dla ciebie najważ­niejsi.

- Caitlin!

Próbowała nie zwracać uwagi na wzruszenie i żal, które słyszała w jego głosie. Ruszyła w stronę windy. David nie odstępował jej ani na krok.

- Jesteś najlepszą asystentką, jaką kiedykolwiek miałem.

- Dziękuję.

- Nie poradzę sobie bez ciebie.

- Przesada.

- Podwyższę ci pensję.

- Nie jestem przekupna.

- Czy nie ma sposobu, żebyś została?

- Za późno.

- I co, do licha, mam teraz zrobić?

- Zajmij się swoimi sprawami zawodowymi, Davidzie. Jesteś w tym dużo lepszy niż w kontaktach między­ludzkich.

Podeszła do drzwi windy i nacisnęła guziczek.

- Będzie mi ciebie brakowało - powiedział.

Nic nie odrzekła na to. Jej też będzie go bardzo brako­wało. Ale on nie musi o tym wiedzieć. Nadjechała winda. Drzwi się otworzyły.

- Caitlin, od kogo dostałaś prezenty i kwiaty? - zdążył jeszcze zapytać.

Wsiadła, odwracając wzrok od mężczyzny, którego ko­chała.

- Nie wiem, od kogo dostałam te prezenty, Davidzie. Ale powinnam była dostać je od ciebie - powiedziała ze smutkiem.

Drzwi powoli zamknęły się. Winda ruszyła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Resztką sił udało jej się wysiąść z windy, przejść przez hol, uśmiechnąć się do Jenny i wyjść przed budynek.

Na pobliskim postoju stało kilka taksówek, podeszła do pierwszej z nich, wsiadła i wkrótce była już w domu.

Zrzuciła z siebie eleganckie służbowe ubranie. To, co Davidowi wydawało się eleganckie i modne, dla jej ojca było jedynie cudacznym przebraniem. Według ojca moda to stek nonsensów, a on sam uważał się za człowieka kon­serwatywnego, mocno stojącego na ziemi.

Włożyła podkoszulek, dżinsy i stare adidasy, mocno już zużyte, aczkolwiek dobrej firmy. Poszła do łazienki, zmyła makijaż, i tak już zniszczony łzami. Przejrzała się w lustrze i zobaczyła, że niestety nie wygląda najlepiej.

Zgarnęła z łazienki kilka kosmetyków, wrzuciła do tor­by. Poszła do pokoju, wzięła wszystko, co jej zdaniem mogło się przydać w ciągu następnego tygodnia. Nie miała pewności, czy uda jej się doprowadzić do ponownego ze­jścia się rodziców, ale w takiej sytuacji mogłaby po wizycie u ojca parę dni spędzić u matki. To Michelle zawsze uwa­żano za mamusiną córeczkę, a w tym śmiesznym domo­wym podziale ona należała do taty. Miała jednak wątpli­wości, czy Michelle poświęci się, by przez pewien czas mieszkać z matką. Niewątpliwie, jeżeli ponowne zbliżenie tych dwojga było możliwe, to właśnie do Caitlin należała rola katalizatora.

Wzięła torebkę, spakowała walizkę. Zamknęła mieszka­nie i skierowała się w stronę parkingu.

Caitlin kochała swój mały samochodzik, pierwszy po­jazd całkowicie należący do niej. David śmiał się, że zna lepsze modele niż mazda 121, ale nie pozwoliła, by to zepsuło jej radość. Nie chodziło przecież o żaden snobizm. Po prostu cieszyła się, że ma swój własny samochód.

Gdy teraz szła wzdłuż bloku, przemknęło jej przez myśl, że utrata pracy u Davida spowoduje drastyczną zmianę jej warunków materialnych i na pewno obniży pozycję społe­czną. To właśnie dzięki wysokiej pensji otrzymywanej re­gularnie od Davida mogła przeprowadzić się ze wspólnego małego mieszkanka, wynajmowanego razem z koleżanka­mi, do samodzielnej kawalerki w dobrej dzielnicy. Jeszcze nie wszystkie raty za samochód zostały spłacone. Jeśli nie znajdzie szybko nowej pracy, porównywalnej z tą ostatnią, straci auto i mieszkanie.

Przyszłość nie zapowiadała się różowo.

Caitlin jednak szybko zwalczyła ogarniającą ją lalę de­presji. Powiedziała sobie, że zareagowała prawidłowo. Nie będzie sprzedawać swojej godności i za żadne pieniądze nie powinna wyprzeć się siebie. Jeżeli musi stracić samo­chód, to trudno. I tak będzie to mniej bolesne niż śmierć Dobbin.

Mieszkanie wspólnie z koleżankami nie powinno być straszne, to miłe dziewczyny, ucieszą się, że chce do nich wrócić.

Nie ma co się bać o jutro, kiedy i tak na dzisiaj nazbie­rało się wystarczająco kłopotów.

A samochód nie był aż tak niezbędny. Do pracy jeździła przecież autobusem, szczególnie w godzinach szczytu przemieszczała się znacznie szybciej. Potrzebowała samo­chodu głównie na weekendy.

Tak, samochód nie był konieczny. Teraz jednak wsiadła do swojej mazdy z poczuciem komfortu i ulgą, że jeszcze może to zrobić.

Pomyślała o życiu rodziców. Wszystko zmieniło się dra­matycznie dwa lata temu. Pośrednik handlu nieruchomo­ściami zaoferował rodzicom wysoką kwotę za ich farmę. Potrzebna mu była ta ziemia pod budowę domków jedno­rodzinnych.

Wysoka suma oferowana za farmę w Mardi zmąciła zu­pełnie matce umysł. Wierciła mężowi dziurę w brzuchu, dokuczała, naprzykrzała się, aż wreszcie zgodził się na sprzedaż posiadłości.

Kupili uroczy, nieduży domek z cegły w pobliskim mia­steczku, na tej samej ulicy, na której mieszkała Michelle z trojgiem dzieci. Matczyne marzenia zostały spełnione z nadmiarem. Ale ojciec...

Ojciec zgodził się tylko dla świętego spokoju. Nienawi­dził wszelkich kłótni. Tęskni! jednak rozpaczliwie za farmą i nie umiał się pogodzić z nową rzeczywistością. Nudził się w małym domku, czuł, że się dusi, i zupełnie nie wie­dział, co z sobą zrobić. Tłumiony przez dwa lata żal do matki musiał w końcu eksplodować i to dało się zro­zumieć.

Zostały mu z dawnej fermy tylko konie i oczywiście Dobbin. Stajnia i pastwisko były jednakże daleko położone od ceglanego domku i nie mógł przez cały czas mieć ba­czenia na stadninę.

Matka Caitlin sądziła, że to mu powinno wystarczyć. Przeszli oboje na emeryturę i teraz właśnie był czas, by cieszyć się pieniędzmi za fermę, zanim nadejdzie starość. To sprawiało wrażenie sensownego argumentu. Jednakże ojciec odszedł od matki. I to właśnie dzisiaj.

Caitlin zjechała w Wyong z autostrady i przejeżdżała właśnie drogą prowadzącą przez Mardi. Poczuła ogarnia­jące ją przygnębienie, gdy zobaczyła ziemię, na której spę­dziła tak szczęśliwe dzieciństwo, podzieloną na działki budowlane.

Życie to nieustanne pasmo przemian, powiedziała sobie. Jednak niektóre zmiany ranią bardzo głęboko. Na poziomie podstawowych wartości.

Zastanowiła się, czy David będzie za nią tęsknił. Czy w ogóle w jakiś sposób odczuje jej brak? I natychmiast skarciła siebie za te spekulacje. To już przeszłość, zamknię­ty rozdział, do którego nie warto powracać. Dla Davida życie koncentrowało się na jego własnych sprawach, a po­za tym ona była kobietą wczorajszego dnia. Z pewnością szybko znajdzie następną na jej miejsce.

Trzeba go wykreślić z myśli i z serca. Na zawsze.

Znak drogowy wskazywał, że do motelu „The Last Re­treat” zostały jeszcze dwa kilometry..

Potem zobaczyła szyld, informujący o atrakcjach, z ja­kich mogą korzystać goście hotelowi. Były to przede wszy­stkim jazda konna i golf. Podjechała na parking. Od razu dostrzegła starego, zniszczonego dżipa, należącego do jej ojca. Zaparkowała mazdę tuż obok.

Zdecydowanie przekroczyła próg gospody i od razu skierowała się do pokoju, w którym spodziewała się spot­kać ojca. Pukała długo z całej siły, zanim otworzył jej drzwi. Wyglądał okropnie, w straszliwie wymiętej, przepoconej koszuli. Może spał w tym samym ubraniu, w którym chodził? Może nie wziął nic innego na zmianę? Nie ogo­lony. Nie uczesany. Doszła do wniosku, że wychodząc z domu, na pewno nie myślał o takich drobiazgach, jak grzebień albo szczoteczka do zębów. Ojciec nigdy nie przy­wiązywał wagi do takich rzeczy.

Caitlin od razu rzuciła mu się w objęcia, ściskając go serdecznie. A potem oparła głowę na jego ramieniu i roz­płakała się.

Pogłaskał ją po włosach, zupełnie jakby była jeszcze małą dziewczynką.

- Wszystko będzie dobrze, będzie dobrze - powtórzył.

- Chciałabym, żeby tak było.

- Tragedia z Dobbin na pewno by się nie wydarzyła, gdybyśmy nie sprzedali farmy - wybuchnął. - Nie mo­głem mieć baczenia na konie i przez to całe nieszczęście.

- To nie twoja wina, tatku.

- Nie wiem. Niepotrzebnie zgodziłem się na to, co wy­myśliła matka. Bylibyśmy szczęśliwi po dziś dzień.

Caitlin westchnęła głęboko. To był problem, który na­leżało wreszcie ojcu uświadomić.

- Tatku, kupiliście za te pieniądze bardzo wiele rzeczy, o których ludzie marzą. Pracowaliście oboje ciężko przez całe życie. To ma swoje dobre strony, że nie musicie teraz troszczyć się o pieniądze.

- Tak, dla paru dolarów zgodziliśmy się zaprzedać dia­błu nasze dusze - mruknął ojciec. - To była najbar­dziej urodzajna gleba w całej okolicy. Znałem każde źdźbło trawy, każdy kamyk, grudkę ziemi. Wszystko po­szło na marne.

- Nie chciałeś tego sprzedawać, prawda, tatku?

- Nie chciałem, Caitlin. Bóg mi świadkiem, że nie chciałem. Jesteś dobrą dziewczynką... jedynym jasnym promykiem w moim życiu.

Pomyślała, że nie może teraz poddawać się wzruszeniu. Należało zapobiec kryzysowi jak najszybciej, by nie trzeba było odwoływać imprezy, planowanej na dziewiętnastą trzydzieści.

- Mama dzwoniła do mnie, tatku. Skrzywił się.

- Wyobrażam sobie, co mówiła.

- Była zdenerwowana. Usiadł na łóżku. Opuścił głowę.

- Nie chciałem wracać do domu po tym, jak musiałem zastrzelić Dobbin. Twoja matka chciałaby o wszystkim de­cydować. Ale patrzy tylko na siebie. Najważniejsze jest dla niej to, czego ona potrzebuje, nie dba o to, co czują inni.

Caitlin spojrzała na ojca ze zrozumieniem. David też nie dbał o jej uczucia. Liczyły się tylko jego potrzeby. Usiadła na krześle przy ojcu.

- Opowiedz mi o tym - poprosiła.

Potrząsnął przecząco głową, ale zaraz potem wybuchnął potokiem słów:

- Matka zrzędziła, marudziła, nie dawała mi spokoju...

Tu nastąpiła długa lista żalów. W sumie wszystko spro­wadzało się do jednej rzeczy. Ojciec nie mógł dopasować się do nowego sposobu życia, który narzuciła mu matka. A także nie mógł przeboleć sprzedanej farmy.

- Zadzwoniłem do niej - kończył opowieść. - Zadzwo­niłem i powiedziałem, że mam dla niej złe wieści.

- Owszem, to były dla niej złe wieści - zapewniła go Caitlin. - Matka od tej pory nie przestaje płakać.

- Niech ma za swoje - mruknął niepewnie.

- Tatku, nie można cofnąć czasu. Wszyscy musimy się dostosować. Ty, mama, ja. Każde z nas.

- Twoja matka wybrała swoją drogę, a ja mam swoją. Nie musimy iść razem przez życie. Trzydziesta rocznica zmusza człowieka do pewnych przemyśleń.

Caitlin zaczęła się obawiać, że jej pokojowa misja nie ma większych szans powodzenia. Ojcowska filozofia, do­tycząca wyboru nowej drogi z okazji trzydziestolecia ślu­bu, mogła stanowić poważny problem.

Przez lata ubolewał nad tym, że w społeczeństwie rośnie liczba rozwodów, szczególnie wśród młodszej generacji. Uważał, że człowiek powinien osiągnąć odpowiednią doj­rzałość, nim podejmie ważną, życiową decyzję, zanim bę­dzie potrafił naprawdę z pełną świadomością wybrać swoją drogę. Z tego, jego zdaniem, wynikało, że trzydziesta ro­cznica ślubu, to najlepszy czas ku temu, by małżonkowie mogli podsumować swoje życie i raz jeszcze zastanowić się nad swoim wyborem.

Młodzi ludzie, powiadał, nie są przystosowani do poko­nywania trudności.

Patrząc na stanowczą, upartą twarz ojca, zdążyła zwąt­pić, czy jakiekolwiek argumenty zdołają zmienić jego de­cyzję.

Ktoś zapukał do drzwi. Ojciec poszedł, żeby otworzyć. Pewno ktoś z personelu, pomyślała Caitlin. Zastanowiła się szybko, co dalej robić. Być może należy zmienić metodę działania. David zawsze, gdy napotykał przed sobą mur, próbował od innej strony.

Możliwe, że ojciec potrzebował czasu do namysłu, choć to by znacznie komplikowało sprawę. Może należało jed­nak odwołać imprezę? Dla matki byłoby to szokiem i nie­łatwo potem pozbierałaby się. Ale przecież ojciec kochał... jeśli już nie mamę, to na pewno Michelle i troje wnucząt. Kiedyś wreszcie zapragnie je zobaczyć i przedtem będzie musiał pogodzić się z żoną.

Ojciec otworzył drzwi i rozmawiał z kimś na korytarzu. Spojrzała na zegarek. Dochodziła druga trzydzieści. Pomy­ślała, że najwyższy czas, by zdecydować, czy przyjęcie powinno być odwołane, czy nie. Chyba że matka podjęła już jakieś kroki w tym kierunku. Tak, koniecznie należało jak najszybciej się z nią skontaktować.

- Czy mam przyjemność z panem Rossem?

Serce załomotało jej gwałtownie. Ten głos... o miękkim, głębokim brzmieniu.... Co jednak robił właściciel tego głosu w motelu „The Last Retreat”, pod drzwiami pokoju zajmowanego przez jej ojca?

- Tak - powiedział ojciec.

- Moje nazwisko David Hartley.

To naprawdę on, pomyślała zdumiona.

- Jestem szefem, właścicielem firmy, w której pracuje pańska córka...

Zacisnęła zęby. O, nie! Już nie!

- Jej byłym szefem - poprawił się. No, właśnie, pomyślała.

- I dobrym przyjacielem. Ciekawe od kiedy, zdenerwowała się.

- Wiem, że Caitlin miała ostatnio kłopoty. Chciałbym jej pomóc.

Brzmienie głosu i sposób bycia Davida wywierały na ludziach duże wrażenie. Zdawała sobie sprawę, że już za chwilę ojciec ulegnie silnej osobowości jej byłego szefa.

- To bardzo miło z pana strony.

Tak, miała rację. Tatko już teraz znajdował się pod wpły­wem Davida. Pomyślała, że przynajmniej ona musi zacho­wać odporność. Urok osobisty tego człowieka nie ma dla niej już żadnego znaczenia.

Będę zimna jak lód, postanowiła.

W umyśle Caitlin aż kipiało od domysłów. Dlaczego David nie jest teraz z niemiecką delegacją? Co się tam wydarzyło? I w ogóle po co ją ścigał?

Próbowała naprędce obmyślić jakiś plan działania. Wie­działa jedno: David powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Niepotrzebnie tylko budził nadzieję. Nadzieję? Ale... na co? Nie, stanowczo nie miała najmniejszej ochoty, żeby tu był, kiedy ona teraz powinna zająć się problemami rodziców, a dopiero potem swoimi. Niestety, obu spraw naraz nie da się załatwić.

- Przykro mi, że powoduję tyle zamieszania, panie Hartley - powiedział ojciec. - Moją intencją było działanie optymalne... Po prostu chciałem jak najlepiej.

Caitlin zdenerwowała się jeszcze bardziej. Ojciec zupeł­nie nie miał pojęcia, o czym mówił David, a David nie miał pojęcia, o czym mówił ojciec! Jej szef nigdy nie był do­kładnie wprowadzony w jej rodzinne problemy, a ojciec nic nie wiedział o jej układach z Davidem.

- Najważniejsze, żeby być razem - stwierdził David. - Razem dążyć do wspólnego szczęścia. Myślę, że kłótnie są czymś zgoła niepotrzebnym, należy dążyć do wzajemne­go zrozumienia. Uważam, że obrażanie się, czy tym bar­dziej separacja, prowadzą donikąd.

- To wszystko, o czym pan mówi, może być dobre dla pana - rzekł ojciec. - Natomiast nie wiem, czy te teorie mogłyby pasować do mojej sytuacji.

- Panie Ross, w życiu każdego człowieka zdarzają się nieporozumienia z najbliższymi osobami. Należy prze­analizować sytuację, określić jednoznacznie przyczyny i skutki...

Powiedziane to było bardzo stanowczo. I potem zapadło milczenie. Ojciec był niewątpliwie pod silnym wpływem tego, co usłyszał. Caitlin zastanawiała się, czy tatko myślał, że jej szef porzucił pracę i pogonił do „The Last Retreat”, żeby mu wytłumaczyć, iż powinien wrócić do żony. Nie­wątpliwie rzucane przez Davida slogany przyjął do sie­bie. W każdym razie fakt, że każdy z nich mówił o zupeł­nie innej sprawie, nie przeszkadzał im w dojściu do po­rozumienia.

- Nie wiem, nie mam pewności - rzekł ojciec z waha­niem. - Muszę zobaczyć, co powie na to Caitlin.

- Ona jest tutaj, prawda? Czy będę mógł z nią po­mówić?

- Nie wcześniej, niż ja ustalę z nią pewne sprawy. Ojciec wszedł do pokoju.

- Caitlin, pan Hartley przyjechał tutaj aż z Sydney, że­by powiedzieć mi, że powinienem wrócić do twojej matki. Co ty na to?

Caitlin miała chęć zmieść Davida z powierzchni ziemi i zyskać na tym chwilę spokoju. Zdała sobie jednak szybko sprawę, że ona, jako córka, nie stanowiła dla ojca żadnego autorytetu. Natomiast zauważyła, iż ojciec zaczyna się li­czyć ze zdaniem jej szefa. Na pewno należało potraktować wizytę Davida jako zrządzenie Opatrzności. W tej chwili najważniejsze było, żeby matka i ojciec szybko się pogo­dzili, a ze względu na planowaną dziś wieczorem imprezę czas grał tu istotną rolę. Należało wykorzystać wszystko, co tylko możliwe, żeby jak najszybciej osiągnąć ten cel. Pojawienie się Davida dawało pewną szansę.

- Myślę, że on ma rację, tatku - powiedziała z namy­słem. - To by było najlepszym wyjściem z sytuacji.

Widziała, jak ojciec bije się z myślami. Poprzednio wy­dawał się być absolutnie zdecydowany nie wracać do mat­ki. Zdawała sobie sprawę, że ona sama nic tu nie wskóra. Na szczęście był David. To była ostatnia szansa.

Problem był w tym, że już sam pomysł powrotu do matki wydawał się trudny do zrealizowania. Ojciec lubił spokój, wolał milczeć, niż wdawać się w kłótnie, teraz też na pewno wolał uciec, niż stawić czoło trudnej sytuacji. Dobrze, że już trochę zaczynał się zastanawiać nad tym, czy lepiej mu będzie z matką, czy samemu. Trzeba było jeszcze coś zrobić, żeby Eileen Ross przyjęła spokojnie jego powrót. Wyjaśnić matce, przekonać ją, a to nie była miła perspektywa.

- Mogłabym przedtem z mamą porozmawiać - zapro­ponowała Caitlin. - Przygotowałabym teren i wtedy było­by ci łatwiej.

- Zastanawiam się, czy mimo wszystko pan Hartley nie ma racji - powiedział powoli ojciec. - Chyba powinienem wrócić do twojej matki.

- Najlepiej byłoby, gdybyś zrobił to jak najszybciej. Na pewno nie odwołała jeszcze przyjęcia. Sądzę, że będzie jej zależało na tym, żebyście pogodzili się, zanim przyjdą pierwsi goście. Wiesz, jak ważne jest dla niej, co ludzie powiedzą.

Caitlin nerwowo zacisnęła palce, z nadzieją, że impreza jeszcze nie została odwołana.

Na twarzy ojca znowu pojawił się bunt.

- Na pewno nie będę jej przepraszać. David, nie proszony, wszedł do pokoju.

- Nie podzielam pana opinii W tej sprawie - wtrącił z powagą. - Przemyślałem to sobie dokładnie i uważam, że moje zachowanie nie było w porządku i postanowiłem przeprosić za to Caitlin.

Caitlin zamarła ze zdumienia.

- To na pewno nie pana wina - rzekł ojciec, któremu coś zaczynało nie pasować.

- Uważam, że jeśli zależy mi na tym, żeby być razem z kimś, kto jest dla mnie ważny, nie powinienem ulegać fałszywej ambicji. Dlatego chciałem przeprosić Caitlin.

Caitlin pomyślała, że nic już z tego nie rozumie. David porzucił swój biznes i przyjechał tu za nią, aby ją przepro­sić? Miał bardzo lotny umysł i już na pewno zorientował się, przynajmniej z grubsza, że chodzi tu o jej problemy rodzinne. A więc wszystko wskazywało na to, że porzuci­wszy najważniejsze dla siebie sprawy zawodowe, przyje­chał tu za nią, aby ją przeprosić i jednocześnie próbuje pomóc w jej rodzinnych kłopotach. Czyżby to, co powie­działa mu rano, tak bardzo nim wstrząsnęło? I co? Wziął to sobie do serca? Z pewnością nie w takim stopniu, w ja­kim by sobie życzyła, ale... Poczuła, że znowu ma nadzieję na biały welon i gromadkę dzieci, i natychmiast ostro się skarciła za takie głupie myśli.

Z drugiej strony przecież, nawet jeżeli David domyślił się, o czym mówił ojciec, to tak naprawdę nie ma o niczym zielonego pojęcia i zbyt długo trzeba by mu teraz wszystko wyjaśniać.

- No tak... ale zaraz może być kłótnia. Wiem, że jak tylko pokażę się żonie na oczy, ona od razu zrobi awanturę. Bardziej podoba mi się pomysł Caitlin, że porozmawia z matką i przygotuje teren.

- Jeśli pan pozwoli, chciałbym teraz ja porozmawiać z Caitlin - rzekł David zdecydowanym tonem.

- To bardzo przyzwoicie z pana strony, iż próbuje pan nam pomóc. Cieszę się niezmiernie, że moja córka pracuje w pana firmie.

- Tatku, ja już tam wcale nie pracuję i nie czuję zbytniej sympatii do tego pana - musiała wtrącić Caitlin.

- Mieliśmy takie... drobne nieporozumienie. To wszy­stko moja wina. Przemyślałem wszystko, co mi zarzucała i zdecydowałem się wprowadzić pewne zmiany.

Ten to potrafi gadać, pomyślała Caitlin. Jeszcze gotów tak urobić ojca, że będzie po jego stronie.

- Dobrze, macie rację - stwierdził ojciec. - Zgoda bu­duje, niezgoda rujnuje.

- Tatku, ja mu nie wierzę. Za późno na przeprosiny.

- Proszę bardzo, porozmawiajcie sobie spokojnie. Ja pójdę na mały spacer, nie będę wam przeszkadzał.

Caitlin spróbowała raz jeszcze powściągnąć swoje emo­cje. Jeżeli David zdecydował się na jakieś perfidne gierki, to zgoda, może być w drużynie i wykorzystać to wszy­stko do swoich celów. Pogodzenie rodziców było teraz najważniejsze. Proszę bardzo, szefie. Gramy. Szanse po obu stronach.

- To my z Davidem pojedziemy teraz do Wyong przy­gotować teren - zdecydowała. - I po prostu damy ci znać, kiedy będziesz mógł przyjechać.

Pocałowała ojca w nie golony od kilku dni policzek.

- Trzymaj się, tatku - powiedziała.

Rzuciła Davidowi ostrzegawcze spojrzenie, żeby nie uważał, że się poddała, ani też nie pozwolił sobie na żadną poufałość. Poszedł za nią do wyjścia.

- Co się stało z Niemcami? - zapytała.

- Użyłem twojego sposobu - zaśmiał się. - Powiedzia­łem, że jestem dzisiaj bardzo zajęty i niestety nie będę miał dla nich czasu. I żeby zwrócili się do mnie, jak już się wreszcie zdecydują.

- Skąd wiedziałeś, dokąd pojechałam?

- Widziałem, jak zapisywałaś adres. Zastanowiła się, czy powinna wprowadzać go dokładnie w swoje rodzinne sprawy, czy też może to nie jest ko­nieczne.

- Po co tu przyjechałeś? - zapytała ostro.

- Kiedy wyszłaś z biura, poczułem pustkę i... poczu­łem, że życie bez ciebie straciłoby sens.

Pomyślała, że ona też czuje podobnie. Życie bez tej szalonej, ognistej namiętności stanie się co najmniej bezsensowne. Ale zaraz potem przypomniała sobie, iż ten cudowny taniec z demonami prowadził donikąd, nie dawał żadnej nadziei na coś więcej. Należało z tym skończyć.

- Czy domyśliłeś się, o czym mówił mój ojciec? - za­pytała. - Czy w ogóle wiesz, w czym obiecałeś mi pomoc?

- To oczywiste, kryzys rodzinny, sytuacja, w której można jeszcze zapobiec tragedii.

- I na pewno chcesz mi pomóc?

- Tak.

- Nie obiecuję ci niczego w zamian. Prawdopodobnie myślisz, że uda ci się wykorzystać sytuację. W szczegól­ności nie obiecuję seksu.

- Nie przyszło mi do głowy, żeby wykorzystywać do własnych celów twoje kłopoty.

- Kłamczuch.

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Mówiłaś, że są dla ciebie inne, wyższe wartości. Doszedłem do wniosku, że masz słuszność.

Caitlin nie mogła tak po prostu mu uwierzyć. To byłoby zbyt piękne.

- Sporządź mi listę tych wszystkich wyższych wartości - zażądała z miną pełną powątpiewania. - Długą listę.

- Dobrze, nagram to wszystko na dyktafon i kiedy już wrócisz do pracy, będziesz mogła sobie z niego przepisać - powiedział.

Tere fere kuku, zakpiła w myśli, teraz będzie szukał różnych chytrych sposobów, żebym wróciła do pracy. Choć, swoją drogą, dobrze, że mu na tym zależy.

- Nic z tego - stwierdziła. - Złożyłam wymówienie i wiem, co robię.

Jemu nadal wszystko przychodziło zbyt łatwo.

- Daj mi szansę - poprosił.

- Miałeś szansę rano. Prosiłam cię kilka razy.

- Caitlin, nie mogłem.

- Zauważyłam to, Davidzie.

- Postaram się naprawić swój błąd.

- Jak?

- Jutro pójdziemy razem i wybierzemy coś ładnego dla ciebie na walentynki.

- Jak pewnie się orientujesz, walentynki są dzisiaj, a nie jutro.

- Przepraszam, było tyle zamieszania z niemiecką de­legacją.

Baju baju będziesz w raju, pomyślała.

- A co mi kupisz? - zapytała z uśmiechem.

- Wszystko, czego zapragniesz.

No tak, miała rację. Jeszcze nie przemyślał tej sprawy do końca. To oznaczało, że zapomniał o walentynkach i zupełnie nie zastanawiał się nad prezentem dla niej.

- O czym w tej chwili najbardziej marzysz, Caitlin?

- zapytał.

- O koniu. Chciałabym znowu mieć własnego konia - powiedziała, zanim zdążyła pomyśleć.

- Bardziej marzysz o koniu niż o mnie?

- Możesz sobie tak myśleć.

- Dobrze, będziesz miała konia.

- Nie chcę. Dziękuję, ale nie trzeba.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ pierwszą rzeczą, jakiej będziesz potem za to chciał, będzie to, żebym wskoczyła ci do łóżka.

- Nie, tak nie będzie.

Zdawała sobie sprawę, że bardzo się starał, żeby ją odzy­skać. Bardziej, niż mogłaby przypuszczać. Zastanowiła się.

- Davidzie, jak długo wytrzymasz bez seksu? - zapy­tała z poważnym wyrazem twarzy.

- Jakiś tam czas na pewno - mruknął bez przekonania.

- Rok.

- Caitlin! Rok to strasznie długo. Widziała, jak bardzo był przerażony.

- Pół roku? Miesiąc?

- No, nie wiem... Spróbuję - rzekł z wahaniem.

- Tydzień?

- Dobrze, dam ci tydzień. Przez ten czas nie będę na­legać. Narzucę sobie silną wolę, dyscyplinę, rozumiesz.

Caitlin pomyślała, jak bardzo jest teraz inny. Musiał naprawdę poważnie zastanowić się nad tym, co mówiła. To mogło znaczyć, że jest dla niego ważna. Nie traktował jej już jak pogotowia seksualnego, jak przelotnej znajomości. A więc już nie chodziło tylko o zaspokojenie jego potrzeb? Poczuła, że wstępuje w nią otucha.

Doszli na parking. Jej malutka mazda wyglądała jak dziecinna zabawka przy potężnym, ekskluzywnym ferrari. Pomyślała, iż to za bardzo nasuwa skojarzenie, że i ona jest jak dziecko przy potężnym, dorosłym, przystojnym Davidzie. I teraz, być może, on zechce manipulować nią jak dzieckiem. Niedoczekanie jego!

Wyjęła z torebki kluczyki.

David wyjął z portfela swoje kluczyki.

- Podwiozę cię - powiedział. - Potem wrócimy po twój samochód.

- Nie, dziękuję. To postawiłoby mnie wobec jeszcze jednego zobowiązania względem ciebie. Jeśli chcesz, wsia­daj do mojego samochodu. Albo rób jak uważasz. - Zaczę­ła otwierać drzwi mazdy.

Wahał się. Widziała, jak bardzo był napięty, jak uważał na każdy swój ruch. Miała pełną świadomość, co on teraz czuje. Nienawidził bycia pod jakąkolwiek kontrolą. To ni­szczyło jego niezależność.

- Czy odwieziesz mnie z powrotem, gdy już zobaczy­my, jak się rzeczy mają? - zapytał.

Głos jego brzmiał gładko, ale Caitlin za dobrze go znała, żeby się na to nabrać.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po raz pierwszy Caitlin miała problem ze swoim małym autkiem. David usiadł koło niej i nagle poczuła, że jest jej okropnie ciasno. Poza tym krępowała ją jego obecność. Trudno było jej skoncentrować się na prowadzeniu samo­chodu, gdy on znajdował się tak blisko. Jego obecność tuż obok budziła pożądanie, przywoływała cudowne wspo­mnienia. Patrzyła z uwagą na szosę, starając się, ile sił, skoncentrować na prowadzeniu i nie myśleć o mężczyźnie siedzącym obok.

- Dobrze byłoby, gdybyś zechciała wtajemniczyć mnie w swoje problemy rodzinne - zaproponował David.

- Nie wiem, czy nie lepiej, żebyś raczej nic nie wie­dział. Masz ogromny wpływ na ojca. Może dalej powinni­śmy postępować w ten sposób.

- Wolałbym jednak, żebyś wprowadziła mnie w te spra­wy - nalegał.

- W spontanicznym działaniu osiągasz perfekcję. Westchnął.

Caitlin zastanowiła się nad czekającym ją zadaniem. Matkę koniecznie należało spacyfikować, zanim ojciec wróci do domu, a przede wszystkim, zanim zaczną się schodzić pierwsi goście. David, oprócz ogólnego zarysu sprawy, w ogóle nie wiedział, co się wydarzyło. Łatwo mógł zrobić fałszywy krok.

Po namyśle, opowiedziała mu krótko, o co chodzi.

- Tego ranka ojciec odszedł od matki. Małżeństwo zna­lazło się w krytycznym punkcie. Dzisiaj przypada ich ro­cznica ślubu. Trzydziesta. Ja i moja siostra miałyśmy zor­ganizować z tej okazji przyjęcie. - Spojrzała na niego z lekką ironią. - Problem polega na tym, żeby znowu byli razem. Przynajmniej na ten jeden wieczór.

Ciemnoniebieskie oczy płonęły takim pożądaniem, że przez pewien czas nie mogła oderwać od niego wzroku. Potem przypomniała sobie, iż miała koncentrować się na prowadzeniu samochodu.

- Tylko na dziś wieczór - powtórzył.

Caitlin resztką woli odwróciła wzrok od niego. Próbo­wała prowadzić spokojnie i rozważnie.

- Dlaczego twój ojciec odszedł?

- Lepiej zapytaj jego. David znowu westchnął.

Pomyślała, że mimo wszystko należy mu się jeszcze jakieś wyjaśnienie.

- Jestem pewna, iż oni się kochają - dodała. - Chodzi o to, że oboje czegoś innego chcą od życia.

- Rozumiem - powiedział. - Ważne są marzenia. Wyglądało na to, że już ma jakiś pomysł.

- Ludzie mają wiele różnorakich potrzeb - stwierdziła. - Nie zawsze seks jest najważniejszy.

- Nie myślałem teraz o seksie. Raczej o samotności.

- Nie znasz się na tym. Nigdy w życiu nie zaznałeś samotności.

- Skąd możesz o tym wiedzieć?

Pomyślała, że to zupełnie oczywiste. Davidowi wszy­stko przychodziło zbyt łatwo i zawsze miał w życiu to, czego zapragnął.

- I kiedy to byłeś samotny? - zapytała z niedowie­rzaniem.

- Cieszę się, że o to pytasz. Do tej pory nie interesowa­łaś się tym, co czuję - rzekł z przekąsem.

Tak, miał rację. Nigdy bezpośrednio nie pytała go o ta­kie rzeczy. Pragnęła go poznać, bała się jednak, iż pomyśli, że mu się narzuca. Albo że wkracza w jakąś zakazaną strefę prywatności.

Zawsze oblegany przez kobiety, przystojny, silny, bogaty, dostawał, co zechciał. Racja, nigdy nie pytała go, co on czuje.

- Przepraszam - powiedziała głęboko zaniepokojona własnymi myślami. - Chciałabym wiedzieć, kiedy byłeś samotny.

- Przez większość mojego życia.

To nią wstrząsnęło. Wyglądało na to, że mówił szczerze. Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Patrz na szosę.

- Przepraszam.

- Biuro jest bez ciebie przeraźliwie puste. I smutne. Wróć, Caitlin. Można kochać, można nienawidzić, najtrud­niej nauczyć się obojętności.

- To prawda - zgodziła się.

- I co z tego wybierasz?

- Obojętność. Szybko się uczę.

Wreszcie dojechali. Caitlin zatrzymała samochód.

- To tutaj - wskazała na piętrowy domek z czerwonej cegły.

- Ładne miejsce - zauważył David.

- Ojciec tak nie myśli - powiedziała. - Tęskni za swoją farmą.

- Wchodzę z tobą - zaproponował David.

Caitlin ogarnęły nagle wątpliwości co do planu działa­nia. Znała swoją matkę. W złości bywała straszna, jak smok zionący ogniem. To będzie pierwsze spotkanie Da­vida z jej matką. Oby go tylko nie zniechęciło.

- Może będzie lepiej, jeśli wejdę sama.

- Obiecałem twojemu ojcu, że do końca będę z tobą. Nie pamiętała, żeby w ogóle przyrzekał coś takiego.

- Dobrze - zgodziła się z wahaniem. - Ale ja będę mówić.

- Oczywiście, przecież to twoja matka.

Podeszli ścieżką do drzwi. Caitlin nacisnęła dzwonek, żeby ostrzec matkę, że ma gości, a zaraz potem otworzyła drzwi kluczem.

- Mamo, to ja, Caitlin! - zawołała, wprowadzając Da­vida do przedpokoju.

Mały stoliczek przy wejściu udekorowany był pięknymi czerwonymi różami. Sznur drobnych kolorowych światełek zdobił cały przedpokój. Ponad kwiatami, przyszpilone do ściany wisiały dwa czerwone serca obszyte koronką, ozdo­bione falbaną i perłami. Była to typowa walentynkowa deko­racja, przypominająca jednocześnie o trzydziestej rocznicy ślubu. To oznaczało, że przyjęcie nie zostało odwołane.

Michelle jeszcze nie było, matka urzędowała w kuchni. Siekała marchew, z satysfakcją zatapiając ostrze noża w niewinne warzywo.

- Dobrze, że wreszcie przyszłaś, Caitlin. Jakim sposo­bem zajęło ci to aż tyle czasu?

Dopiero teraz spostrzegła Davida.

- Jak możesz sprowadzać kogoś obcego do naszego domu właśnie teraz? - zapytała z oburzeniem. - Jesteś zu­pełnie pozbawiona wrażliwości. I na pewno zaraz mi po­wiesz, że bierzesz stronę ojca.

- Sądzę, że jeszcze nie znasz Davida, mamo. David Hart­ley. Wiesz pewnie, iż to... mój szef i obiecał mi pomóc.

Tłumaczenie właśnie w tej chwili, że on już nie jest jej szefem, chyba zupełnie nie miało sensu.

- Jak on może pomóc? - wybuchła matka. - Nikt i nic nie może pomóc! Ojciec ukrywa się nie wiadomo gdzie. Ale ja go znajdę.

- Rozmawiałam z ojcem rano. Wszystko...

- Gdzie on jest?

Matka jeszcze energiczniej zatopiła ostrze w marchew.

- Niedaleko stąd.

- No tak, nie masz zamiaru powiedzieć. To konspiracja.

- Mamo, ja próbuję to wyjaśnić, zrozumieć, co się stało. Caitlin podeszła do matki.

- Nawet się jeszcze nie przywitałyśmy.

- Uważaj na nóż - ostrzegł David. Eileen Ross przeszyła go wzrokiem.

Caitlin próbowała wślizgnąć się w objęcia matki.

- Mamo, my wszyscy cię kochamy. Tatko też... Głębokie westchnienie.

- Nie przypominaj mi o tym, Caitlin. Twój ojciec jest fajtłapą Trzydzieści lat poświęcałam się dla niego i on mi teraz w taki sposób za to dziękuje.

- Tatko nie chciał, żeby to tak wyszło.

- Oczywiście, że chciał.

- Jeśli nie będziesz się gniewać na niego, on tu zaraz przyjedzie i znowu będzie wszystko w porządku.

- Nie, nie będzie w porządku! - krzyknęła matka.

- Proszę cię, mamo, nie denerwuj się.

W końcu zdołała jedynie doprowadzić do tego, że matka zaprzestała siekania kolejnego kilograma marchwi i wszy­scy troje siedli przy stole w kuchni. Zaczęła się nerwowa rozmowa, niestety bez żadnego efektu.

Siedziała skuliwszy ramiona i coraz mniej wierzyła, że jej rodzice jeszcze kiedyś będą razem.

- Musimy działać - mruknął David. Dobre sobie, pomyślała. Działać. Ale jak?

- Uważam, że powinniśmy już wyjść - powiedział David.

- Przecież dopiero co przyszliście - zdziwiła się pani Ross. - Dlaczego mielibyście wychodzić już teraz?

- Ponieważ, jak do tej pory, tylko marnujemy nasz czas. Przybrał zniecierpliwiony wyraz twarzy.

Wstał z krzesła, obszedł stół dookoła. Zbliżył się do Caitlin i wziął ją za rękę. Była zbyt zdenerwowana, zbyt zmęczona, by zaprotestować, kiedy przycisnął jej dłoń do swojej klatki piersiowej.

- Zrobiłaś wszystko, co mogłaś - zapewnił ją. - Nikt nie dałby rady więcej osiągnąć. Jestem naprawdę pełen podziwu dla ciebie.

Eileen Ross spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Co to wszystko znaczy?

- To proste. Ja i Caitlin od czterech miesięcy jesteśmy kochankami. Czy ona tego pani nie mówiła?

Czy on zwariował? Caitlin miała wrażenie, że za chwilę zemdleje.

- O, mój Boże! - zawołała matka, załamując ręce.

- Jeżeli twoi rodzice chcą się rozwieść, to przede wszy­stkim ich problem - zwrócił się do Caitlin. - To ich sprawa i nic tu po nas. Zmarnowaliśmy już cały dzień, wracajmy do Sydney, nie traćmy już więcej czasu. Przynajmniej nocy nie zmarnujemy...

- Caitlin, powiedz, że to nieprawda! - krzyknęła matka.

- Oczywiście, że on to wszystko wymyślił - wyszep­tała słabym głosem.

- Wychowałam cię na porządną i dobrą dziewczynę!

- Czy ona jest porządna, tego nie wiem, ale dobra to ona jest na pewno. Och, bardzo dobra. Nie mam powodów, żeby narzekać, proszę pani. Jest naprawdę fantastyczna.

- Caitlin! - zdenerwowała się matka. - To skandal! Co ludzie powiedzą? Jak mogłaś mi zrobić coś takiego?

- Próbowałam... z tym skończyć.

- Na szczęście zbyt późno rozpoczęła te próby. Seks jest jak nałóg, wie pani, jak się w to wciągnie, to potem żadne próby, żeby z tym skończyć, nie na wiele się zdają.

Matka podniosła się od stołu.

- Caitlin, ten pan nie żartuje?

- Nie, mamo.

Miała wrażenie, że znowu cały świat się wali i ziemia osuwa jej się spod nóg. O co chodzi teraz Davidowi?

- Sprowadź ojca do domu! - zawołała matka. - Niech szybko wraca. I niech coś zrobi. Niech zajmie się tą sprawą. To jego obowiązek, w końcu przecież jesteś jego córką.

Zwróciła się do Davida.

- Jak mój mąż dowie się o tym, to on już z panem porozmawia. Będzie pan miał poważne kłopoty.

- Jestem tego pewien.

- Wykorzystywał pan swoje stanowisko służbowe, sprowadzając moją córkę na złą drogę. Będzie pan musiał gęsto tłumaczyć się przed moim mężem.

Caitlin zrozumiała wreszcie, na czym polegał podstęp Davida. Poczuła, że robi jej się słabo.

- Nie udawaj głupiej, Caitlin - zdenerwowała się matka. - Wiesz przecież, gdzie znaleźć twojego ojca. Pojedź tam i powiedz, że kazałam mu natychmiast wracać do domu. Ma tu przyjechać i zająć się tobą. Mój Boże, co ludzie powiedzą!

- Tak, Caitlin - zgodził się David. - Pojedziesz teraz po ojca, a ja tutaj zostanę i dokładnie opowiem twojej ma­mie o naszej znajomości. Wszystko wytłumaczę. Na pew­no ją to zainteresuje.

Caitlin zdążyła już trochę ochłonąć z przerażenia i po­czuła, że ogarniają wściekłość.

- Nie ma mowy - stwierdziła. - To ty pojedziesz i przy­wieziesz tu ojca. Musisz obiecać, że zrobisz to dla mnie.

Wyjęta z kieszeni kluczyki do mazdy i włożyła mu do otwartej dłoni.

- To niebezpieczne - jęknął. - Czy naprawdę chcesz, żebym prowadził twój samochód?

- Auto cię nie zabije. Ale za ojca nie ręczę.

- Może lepiej będzie, jeśli udzielisz mi paru rad.

- Oczywiście. Z prawdziwą przyjemnością. Wyszła za nim do samochodu.

- Jak śmiałeś wywlekać na światło dzienne nasze pry­watne sprawy? - krzyknęła, kiedy już byli sami. - Uwa­żasz, że wszyscy muszą o tym wiedzieć?

- Tylko twoi rodzice.

- To gorzej, niż gdyby miała się o tym dowiedzieć cała reszta świata.

- Ale osiągnęliśmy nasz cel. Ojciec wraca do domu. Matka nie tylko nie protestuje, ale wręcz prosi go o to.

- Tyle że potem ja będę za to płacić.

- Ktoś będzie musiał za to zapłacić.

- Ale dlaczego akurat ja?

- Ponieważ jesteś wrażliwa, empatyczna i troszczysz się o innych. Ponieważ drzemią w tobie całe pokłady mi­łości... Bo chcesz, żeby twoi rodzice byli szczęśliwi.

- I to musi się odbywać akurat w ten sposób? - jęknęła.

- To nie jest takie złe rozwiązanie. Zobaczysz, krew raz jeszcze okaże się gęstsza od wody. Poza tym prosiłaś prze­cież, żebym działał spontanicznie.

Zanim wymyśliła stosowną odpowiedź, zamknął jej usta gwałtownym, namiętnym pocałunkiem.

Widziała w jego oczach pożądanie, zachłanną namiętność.

- Najlepiej działać spontanicznie - mruknął. A potem powiedział już poważnie: - Nie martw się, Caitlin. Wrócę z twoim ojcem. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Co oni robią tak długo?

Caitlin próbowała zwalczyć ogarniającą ją panikę. I już zaczynała się bać, że jej ulegnie, pozwoli ponieść się ner­wom. Godziny mijały, pierwsi goście mieli wkrótce przy­być, a ojca i Davida jak nie było, tak nie było.

Do tej pory panowała nad sytuacją. Wiedziała, z grubsza rzecz biorąc, czego może się spodziewać po ojcu, liczyła na to, że matka pokrzyczy trochę na niego, i ta chwila będzie wymagała od niej szczególnej koncentracji, ale po­tem powinni się pogodzić. Miała nadzieję, że sytuacja dość szybko się unormuje, choć, oczywiście, wymagałoby to obecności ojca. Z pewnym optymizmem zadzwoniła do Michelle, żeby jej powiedzieć, iż wszystko układa się po­myślnie.

Udało jej się namówić matkę na pójście do fryzjera. W ten sposób zyskała trochę na czasie.

Przygotowała sałatkę z owoców tropikalnych i dużą ta­cę koreczków. Prawie wszystko było już gotowe, pozostało tylko ugotowanie warzyw i podgrzanie pieczeni i można już było zasiadać do stołu. Tyle że ta impreza nie bardzo w ogóle miała sens, jeżeli matka i ojciec nie zdążą się przedtem pogodzić.

Caitlin była pewna, że David i ojciec dotrą tutaj, zanim matka zdąży wrócić od fryzjera. Niestety, matka przyszła wcześniej. Caitlin, nie pokazując po sobie ani cienia niepokoju, powiedziała matce, że najwyższy czas przebrać się, bo już niedługo przyjdą goście.

Czuła, że aż brzuch ją boli ze zdenerwowania. Dlaczego ich jeszcze tutaj nie ma? Przecież mogło im się coś stać. Wypadek samochodowy czy coś w tym rodzaju.

Michelle przyniosła ugotowaną przez siebie zupę z dy­ni, sałatki w plastykowych pojemnikach, wędzonego łoso­sia. Uśmiechała się przy tym miło, co jeszcze bardziej zdenerwowało Caitlin i wzmogło jej podejrzliwość. Mi­chelle była wysoka, szczupła, poruszała się miękko i zwin­nie jak kot. Caitlin lubiła te zwierzęta, ale określenie „wredny jak kot” jakoś pasowało do jej starszej siostry. Bladoniebieskie oczy i krótko ostrzyżone włosy, tak jasne, jakby wyprane w bielince, w wypadku jej siostry wcale nie dawały obrazu niewinnego aniołka, tylko kogoś bardzo ugrzecznionego i niestety równie zakłamanego.

Mięso było już w piecyku, warzywa przygotowane w garnkach i na patelniach. Wszystko mogło się zacząć. Michelle rozłożyła obrusy i nakryła do stołu.

Nagle Caitlin pomyślała, że powinna zadzwonić do motelu, może ojciec jeszcze tam jest? A jeżeli David nie dojechał do „The Last Retreat”, to co to mogło ozna­czać? Rozbił się na autostradzie? Jej kochanym malutkim samochodem? Poczuła, że jeszcze bardziej rozbolał ją brzuch.

- Gdzie jest ojciec? - zapytała Michelle bez większego zainteresowania.

- Zajęty - odparła krótko i zdecydowanie, chcąc poło­żyć kres jakimkolwiek następnym pytaniom.

- Spodziewam się, że nie wróci na czas - domyśliła się starsza siostra. - Zostawi mamę samą i będzie straszny wstyd przed ludźmi.

- Już o to się nie martw.

- Nigdy nie wiadomo, co mu może przyjść do głowy. Dobrze, że w finansach matka trzyma rękę na pulsie.

- Przestań głupio gadać - zdenerwowała się Caitlin.

- Zobaczysz, że wyjdzie na moje. I jak ja potem spojrzę ludziom w oczy?

Caitlin poczuła, że już dłużej nie wytrzyma. Mruknęła coś, iż musi się przebrać i pobiegła na górę. Musiała sko­rzystać z telefonu. Pomyślała, że wypadki na drogach zda­rzają się tak często, iż to zupełnie prawdopodobne, że i im przytrafiło się coś złego.

Oczyma wyobraźni widziała już obu mężczyzn leżących bez życia na szosie. Nieżywi. Tak samo, jak jej ukochana Dobbin. Zadrżała na tę myśl.

Podeszła do telefonu. To wszystko wymagało szczegól­nej ostrożności. Michelle albo matka mogły w każdej chwili podnieść słuchawkę drugiego aparatu na dole i pod­słuchać całą rozmowę. Nerwowo wykręciła numer. Połą­czenie uzyskała niemal natychmiast, ale jedyne, czego się dowiedziała, to to, że ojciec oddał klucze do pokoju i opu­ścił motel.

Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do dwóch najbliż­szych szpitali. Doszła jednak do wniosku, że nie warto ryzykować. Michelle uwielbiała podsłuchiwanie rozmów telefonicznych i donoszenie o wszystkim matce. Coś takie­go mogłoby wszystko zepsuć.

Trzeba było uzbroić się w cierpliwość i czekać. Poza tym David mówił, że wróci. Pamiętała, z jakim uporem trzymał się on zwykle swoich planów. Kiedy nawet aż płonął z namiętności i pożądania, to i tak, jeśli miał w pla­nie, że wyjdzie od niej o szóstej trzydzieści, nie pozwolił sobie na żadną taryfę ulgową. Zaplanował i tak musi być.

Teraz to jego rygorystyczne przestrzeganie zasad mogło na coś się przydać.

Wślizgnęła się do swojego pokoju. Oczywiście nie mia­ła w co się ubrać. Wszystkie ciuchy, które przygotowała sobie na tę imprezę, znajdowały się w kraciastej torbie w bagażniku, w jej malutkim samochodzie, uprowadzo­nym nie wiadomo gdzie przez Davida.

Caitlin nerwowo rzuciła się do szafy, pełnej starych ubrań, takich „na po domu”, które czasami wkradała, przy­jeżdżając do rodziców. To wszystko było trochę już podni­szczone i zupełnie niemodne. Aż westchnęła z zazdrości na myśl o ciemnoniebieskiej sukni z głębokim dekoltem, którą miała na sobie Michelle. Ale trudno, nie suknia zdobi człowieka. Wydobyła więc z szafy długą, czarną spódnicę, granatową bluzkę z bufiastymi rękawami, cienkie rajstopy i brązowe sandałki. Na makijaż zabrakło już czasu, poza tym i tak wszystkie jej kosmetyki zostały w samochodzie. Znalazła w łazience intensywnie czerwoną szminkę i lekko pociągnęła nią usta.

Pośpieszyła z powrotem do kuchni, gdzie matka właśnie instruowała Michelle, że marchew do potrawki należy do­dać trochę później, bo... Caitlin nie dowiedziała się dla­czego, bo matka ujrzawszy ją, od razu zmieniła temat.

- Gdzie byłaś tak długo? - zawołała.

- Bolał mnie brzuch - mruknęła.

- Nerwy - zawyrokowała matka. - I nic dziwnego po tych wszystkich kłopotach, które na siebie ściągnęłaś.

- Jakie kłopoty? - od razu zainteresowała się Michelle.

- Nie twoja sprawa - stwierdziła Caitlin. - Gdzie jest twój maż, Michelle? Miał przygotować drinki.

- Trevor zaraz przyjdzie. Czeka na opiekunkę do dzieci. Trevor wszedł w tej samej chwili, jak na zawołanie. Był doradcą prawnym, cieszącym się w tych stronach dużym autorytetem. Zawsze zdawał sobie sprawę z rangi społecz­nej tego zawodu.

Szybko wkroczył do kuchni, by z szacunkiem uścisnąć dłoń teściowej.

Eileen od razu zaprosiła go do salonu.

Caitlin wzięła do ręki talerzyk z oliwkami i słone orze­szki i pośpieszyła za nimi. Już tylko dwadzieścia minut dzieliło ich od planowanego rozpoczęcia imprezy. Miała nadzieję, że David nie wziął sobie zanadto do serca tego, co mówiła o wyższości spontanicznego działania nad ści­słym trzymaniem się wcześniejszych postanowień.

Trevor podszedł do baru. Zgodnie z tradycją rodzinną do zadań męża Michelle należało serwowanie alkoholu. Przygotowywał drinki, nalewał wino do kieliszków.

Ubrany był w czarny garnitur, nieskazitelnie białą ko­szulę i to tego szary krawat w czerwone prążki.

Caitlin postawiła na stole talerzyk z oliwkami. Do nie­dużej, kryształowej miseczki wsypała słone orzeszki. I wtedy usłyszała podjeżdżający pod dom samochód, pra­cujący silnik dużej mocy...

- Ferrari Davida! - krzyknęła z zachwytem i ulgą.

- Kto to jest David? - zapytał Trevor.

- Niestety, niedługo dowiesz się tego - powiedziała złowieszczo matka.

- Ktoś bardzo bogaty, skoro jeździ ferrari.

- Gorzej - Eileen z troską pokiwała głową. - Gorzej. Bogaty i zupełnie zdeprawowany.

- Jakie ferrari? - zapytała Michelle, wnosząc do salonu koreczki i krakersy.

- Tatko przyjechał! - zawołała tryumfalnie Caitlin. - Mówiłam, że przyjedzie! Już tutaj są!

Matka zesztywniała. W salonie zapanowało milczenie. Usłyszały kroki na ganku, cichy szmer głosów.

- Tatku, jesteśmy w salonie! - zawołała Caitlin, chcąc uniknąć kłopotliwej sytuacji.

Czuła, że serce podchodzi jej do gardła.

Kroki... szmer głosów... drzwi się otworzyły.

Caitlin zamarła z wrażenia, wprost nie mogła uwierzyć własnym oczom. Ojciec i David, obaj w... wizytowych garniturach, bardzo eleganccy. Ojciec miał krótko przycię­te włosy, czyste paznokcie, wyprostowaną sylwetkę i ra­miona ściągnięte do tyłu. Pełen godności, jakiejś szlachet­ności.. . Można powiedzieć, zupełnie nie ten sam człowiek.

W jedyni ręku trzymał wspaniały bukiet czerwonych róż, a właściwie jeszcze nie całkiem dojrzałych, delikat­nych pączków. Do bukietu dołączona była tradycyjna walentynkowa karteczka. W drugim ręku niósł koszyk z pre­zentami.

Wszedł, zatrzymał się na chwilę w progu, po czym po­słał matce powłóczyste, roznamiętnione spojrzenie, niby Romeo pod balkonem Julii.

- Kocham cię, Eileen - powiedział głębokim basem, w którym dało się słyszeć wzruszenie.

- Henry... - wyjąkała oszołomiona matka. Niepewnie postąpił dwa kroki w jej stronę.

- Nigdy w życiu nie kochałem nikogo oprócz ciebie, Eileen. Ty jesteś gwiazdą mojego życia.

- Och, Henry...

Caitlin zauważyła, że matce lekko trzęsą się ręce. Od­mieniony ojciec wywarł na niej silne wrażenie, wytrącił ją z równowagi. I to chyba ośmieliło Henry'ego Rossa. Pod­szedł już całkiem blisko do swojej żony.

- Pięknie wyglądasz, Eileen. Masz jeszcze więcej uro­ku niż w dniu ślubu.

- Nigdy nie widziałam cię tak przystojnego, Henry - rzekła matka jakimś zmienionym głosem. Zdziwiona, przestraszona, niepewna, jak wrażliwa nastolatka przy pierwszym spotkaniu z ukochanym.

Ojciec postawił przed nią koszyk z prezentami, położył rękę na sercu i nagle zaczął śpiewać:

- Kocham oczu twych czar... Zawsze będę przy tobie. Ostatnie słowa zaśpiewał przeciągle i z uczuciem. Ma­tka przygryzła wargę. W jej oczach pojawiły się łzy.

Być może ten patos był trochę śmieszny, ale Caitlin wiedziała, iż ojciec naprawdę tak myśli o żonie, że rzeczy­wiście kochają całym sercem. I jeżeli nawet wyrażał swoje uczucia z pewną przesadą, to przecież najważniejsze, iż było to szczere i że wywierało na matce tak silne wrażenie.

Henry głęboko wciągnął powietrze do płuc.

- Chciałem wytłumaczyć, Eileen, dlaczego tak nagle zniknąłem z domu - powiedział. - Miałem drobne kłopoty z sercem. Zdenerwowałem się tym, że musiałem zastrzelić Dobbin... I nie chciałem cię alarmować...

- Powinieneś był natychmiast pójść do szpitala! - krzyknęła matka.

- Proszę, wybacz mi, Eileen. Wiesz, jak bardzo nie lubię szpitali. To miejsca, w których umierają ludzie.

- Ile ja mam przez ciebie kłopotu. Przecież wiesz, że...

- Nie gniewaj się, kochanie. Odpocząłem trochę i od razu poczułem się lepiej. Prosiłem Caitlin, żeby nic ci nie mówiła, bo bałem się, że będziesz się denerwować.

David musiał bardzo umiejętnie nim pokierować, pomy­ślała Caitlin. To wszystko, co mówił ojciec, w większości nie mijało się z prawdą. Ale sposób przedstawienia sprawy, ta pokora a zarazem elegancja, to zupełnie nie pasowało do ojca, musiało być wyreżyserowane przez Davida.

- Nie powinieneś ukrywać się przede mną, Henry.

- Kocham cię, Eileen.

- Wiem o tym, Henry.

- Zobacz, co kupiłem dla ciebie. Sięgnął po koszyk z prezentami.

- Wszystkie pieniądze, które mi dałaś, wydałem właś­nie na to.

To też mogło być prawdą, pomyślała Caitlin. Matka coś burknęła o wyrzucaniu pieniędzy w błoto.

- Kupiłem to dla ciebie, bo po trzydziestu latach mał­żeństwa jesteś w moim sercu nadal piękna i droga jak pan­na młoda.

- Och, Henry! - rozłożyła ręce i rzuciła mu się w ra­miona.

Ściskaniu i całowaniu nie było końca. Eileen Ross była tak wzruszona, że nawet przez chwilę nie bała się, iż mo­głaby jej się rozmazać szminka.

Caitlin była pod wrażeniem. Nie o to chodziło, że David umiejętnie zaaranżował całą scenę. To były autentyczne uczucia. Rodzice kochali się, Bóg był w niebie i wszystko na świecie układało się jak należy. Mimo wszystkich prze­ciwieństw, matka i ojciec darzyli się wzajemnie prawdzi­wym uczuciem.

Popatrzyła na Davida. Uśmiechał się z satysfakcją. Po­chwycił jej spojrzenie. Teraz miał minę taką, jakby chciał powiedzieć: „A co? Nie mówiłem? Potrafiłem pomóc”. Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

I to okazało się błędem.

David natychmiast przejął inicjatywę, wstał z krzesła i ruszył w jej kierunku.

Wybaczyła mu wiele za to, że pomógł matce i ojcu, ale przecież miała świadomość, iż dla Davida znaczyło to zu­pełnie coś innego niż dla niej. On chciał ją sobie tym kupić, żeby mu znowu wskoczyła do łóżka. Pomyślała, że nie ma mowy. Przedtem należało ustalić nowe zasady ich związku. Nie tylko seks. Nie tylko w nocy. To wszystko musiało być inne. Problem polegał na tym, że nie wiedziała, czy David na pewno pomógł jej jedynie po to, by osiągnąć swój egoistyczny cel, czy może jednak przemyślał wszystko to, co powiedziała mu dziś rano. Może naprawdę porządnie się nad tym zastanowił.

Zerknęła znowu na rodziców. Pomyślała, że prawdziwa miłość potrafi przezwyciężyć każdy kryzys.

- Eileen! - Ojciec podniósł głowę, wyprostował się.

- Wcale nie miałem zamiaru...

W tym momencie Caitlin zaczęła kaszleć, najgłośniej, jak tylko potrafiła. Musiała powstrzymać ojca przed do­kończeniem tego zdania. Znała go zbyt dobrze i doskonale wiedziała, co zamierzał powiedzieć. Znowu twarz jego przybrała wyraz buntu. Mógł w jednej chwili zepsuć do­słownie wszystko. Trzeba go było przed tym powstrzymać.

Kaszel spełnił swoją rolę. Udało się.

- Nie mam zamiaru powiedzieć nic innego, oprócz te­go, że jesteś wspaniała, Eileen - dokończył niezgrabnie.

- Ale chciałbym zdjąć ci z szyi ten złoty łańcuszek, po­nieważ. ..

Sięgnął do koszyka z prezentami.

- Eileen, na naszą trzydziestą rocznicę ślubu...

- Perły! Kupiłeś mi perły! Henry, kocham cię! Szczery zachwyt w głosie matki i znowu uśmiechnięta twarz ojca oznaczały, że krytyczny moment już przeminął. Caitlin odetchnęła z ulgą.

David podszedł do niej i objął ją w talii.

- Zobacz, jacy są szczęśliwi - powiedział jej do ucha. Poczuła na twarzy jego gorący, namiętny oddech.

- Jesteś piękna - szepnął.

Musnął ustami jej ucho. Kopnęła go w kostkę, żeby wiedział, że za dużo sobie pozwala.

Poszedł na drobne ustępstwo. Cofnął ręce z jej talii.

- Już wiem. Nie lubisz komplementów.

I Caitlin miała teraz dylemat. David, za to, co zrobił, zasługiwał na nagrodę. Problem polegał na tym, że to, co ona chciała mu dać, a to, co on chciał dostać, to były dwie różne rzeczy.

- Lubię komplementy, Davidzie. Oczywiście, jeżeli nie muszę za nie płacić. I dopóki mam wrażenie, że są szczere. Ale dziękuję ci z całego serca za to, co zrobiłeś dzisiaj dla mojej rodziny.

- Myślałem tylko o tobie, Caitlin. Zrobiłem to wyłącz­nie dla ciebie - powiedział i posłał jej gorące spojrzenie, takie, któremu trudno się oprzeć.

- Dlaczego? - zapytała.

- Chciałem, żebyś została ze mną - rzekł po prostu. Poczuła lekkie niezadowolenie z jego odpowiedzi.

Chciała usłyszeć coś więcej. Chociaż, musiała przyznać w duchu, to już dawało pewną nadzieję.

Spojrzała na rodziców. Ojciec zapinał matce naszyjnik z pereł. Trzydzieści lat, pomyślała. To okropnie długo. Czy mogłaby wytrzymać z Davidem aż trzydzieści lat?

Chciał, żeby z nim została. Ale czy na zawsze? Może na przykład tylko na tydzień? Do szóstej czterdzieści pięć rano. I w jakim celu?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Caitlin nie mogła być bardziej zadowolona z przebiegu przyjęcia.

Matka zdawała się unosić na obłoku szczęścia, ponad szarością codziennego życia, pławić się z rozkoszą w kom­plementach męża. Obnosiła dumnie perły, które dostała od ojca, wszystkim gościom raz po raz pokazywała naszyjnik i kolczyki, przyjmowała gratulacje, życzenia.

Ojciec, odkrywszy na nowo swoją moc, zabiegał o względy żony z taką galanterią, że goście spoglądali na nich z nie skrywaną zazdrością.

David przyniósł niespodziewanie skrzynkę szampana i nalewał z kolejnych butelek. Ta przyjemna i nieoczeki­wana ekstrawagancja dodała jeszcze blasku całej uroczy­stości. David pomyślał dokładnie o wszystkim. Caitlin czu­ła, że zrobił to dla niej i zaczynała z coraz większym opty­mizmem patrzyć w przyszłość.

Trevor, początkowo przytłoczony myślą o kosztującym pokaźny majątek ferrari, teraz wychodził z siebie, dwoił się i troił, żeby zaprzyjaźnić się z posiadaczem tak drogiego sa­mochodu. Przedtem, pełniąc na przyjęciach u teściów rolę barmana, zastanawiał się często, czy to mu przystoi, czy człowiek z jego pozycją społeczną... Dręczyły go tego typu obawy. Kiedy jednak zobaczył, że David w zupełnie natural­ny sposób serwuje gościom drinki, poczuł prawdziwą dumę.

Jedyną osobą, która nie potrafiła czuć się szczęśliwa, była Michelle.

- Co matka wyprawia? Zachowuje się zupełnie jak na­stolatka. W jej wieku to zupełna głupota.

Michelle od początku raczyła Caitlin tego rodzaju uwa­gami.

- Co się ojcu stało, to zupełnie nie w jego stylu. On chyba traktuje matkę jak umysłowo chorą.

Cudze szczęście nie mogło zyskać aprobaty Michelle. Caitlin patrzyła z niechęcią na starszą siostrę, która nie potrafiła opanować zazdrości.

- Czy to jest dla ciebie jakiś problem, Michelle? Nie podoba ci się, że się pogodzili?

- Oczywiście, że jestem zadowolona. Myślę po prostu, że to jest... śmieszne. Z pewnością stoicie za tym, ty i ten David.

- Och, nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby tak było - mruknęła Caitlin.

Musiały przerwać rozmowę. Dwadzieścia osiem osób zasiadło przy długim stole. David i Trevor nalewali szam­pana. Michelle zajęła się podawaniem zupy dyniowej.

Spełniwszy obowiązek, Michelle powróciła do natarcia.

- Kim jest ten David Hartley? - zapytała, kierując na Caitlin swój koci wzrok.

- Przecież wiesz.

Caitlin nie miała najmniejszej ochoty informować sio­stry o wydarzeniach tego dnia, a w szczególności o tym, że właśnie dzisiaj złożyła wymówienie.

- Kim on jest? - dopytywała się Michelle.

- Znasz odpowiedź.

- Czy on jest bardzo bogaty? - nie wytrzymała starsza siostra.

- Nie mam pojęcia. Dlaczego go o to nie zapytasz sama?

- Ile mogło kosztować jego ferrari?

- Pięć milionów dolarów i siedemnaście centów - Caitlin zaczęła się śmiać.

- To może doprowadzić go do bankructwa - powie­działa poważnie Michelle. - Ludzie, którzy wydają pienią­dze na luksusowe samochody i skrzynie szampana, często źle kończą.

Ale zazdrosna, pomyślała Caitlin. Właściwie nigdy, w żadnej ważnej sprawie, Caitlin nie potrafiła dogadać się ze swoją starszą siostrą. Za bardzo się różniły. Michelle zawsze starała się być bliżej matki, która trzymała kasę. Kiedy poznali się z Trevorem, Caitlin od razu wiedziała, że skończy się to ślubem. Prawnik zarabiał wystarczająco dużo, żeby mógł zostać przyjęty. Caitlin zwykle próbowała odpędzać tego rodzaju myśli o siostrze, pojawiały się one jednak dziwnie często.

Sprzątnięto talerze po zupie. Matka podgrzewała jarzy­ny na potrawkę. Pieczeń była jeszcze zupełnie zimna. Mi­chelle wstawiła mięso do piecyka. Trevor wytrwale napełniał kieliszki. Caitlin zastanawiała się, czy nie trzeba będzie zamówić taksówek, żeby po przyjęciu odwieźć gości do domu. Alkoholu podano stanowczo zbyt dużo. Za to atmo­sfera panowała fantastyczna. Puszczano wiele melodii z młodości rodziców.

David wydawał się nie mieć nic przeciwko temu, że jest teraz z jej rodziną, że rozwiązuje ich problemy. Uśmiechał się do Caitlin i wyglądał naprawdę na zadowolonego.

Uszczęśliwił ją. To fakt. Nie mogła się powstrzymać i przesłała mu uśmiech, zanim wróciła do kuchni.

Jak tylko skończy się uroczystość, będzie mogła wresz­cie zapytać Davida o jego rodzinę. Jego wyznanie, że czuł się samotny przez większość swego życia, zdawało się wskazywać na długotrwały brak bliskich osób. Może to właśnie było przyczyną jego powściągliwości w zwierzeniach i może dlatego tak twardo dążył do sukcesów w bi­znesie. To mogło mu rekompensować niepowodzenia w osobistej sferze życia.

Teraz, gdy już tak dobrze poznał jej rodzinę, miała wre­szcie pretekst, żeby zapytać o jego sprawy prywatne. To mogło nie tylko zaspokoić jej ciekawość, ale wyjaśnić różne rzeczy, które przesłaniały ich wspólną przyszłość. Czuła miłe ciepło wokół serca.

Opróżniła zmywarkę z naczyń po zupie. Czystą porce­lanę przeniosła do suszarki. Przygotowała talerze na nóżki cielęce. Ustawiła je na stole kuchennym.

Ich znajomość mogła pójść znacznie dalej niż kiedykol­wiek marzyła.

Michelle przyszykowała sos do podgrzania.

- Co to matka mówiła o jakimś twoim konspirowaniu razem z ojcem? - Starsza siostra nadal uparcie wściubiała nos w nie swoje sprawy.

Caitlin doszła do wniosku, że ma już tego dość. Pomy­ślała, iż warto dać tej ciekawskiej coś na żer, bo inaczej w życiu się nie odczepi.

- Och, po prostu mama się dowiedziała, że ja i David od czterech miesięcy żyjemy ze sobą.

Michelle aż otworzyła usta ze zdumienia. Albo z prze­rażenia, że Trevor nie jest aż tak bogaty jak David.

- To nieprawda - jęknęła z niedowierzaniem.

- Oczywiście, że tak. I co więcej... - Caitlin pomy­ślała, że jeżeli ona już taka jest, to niech skiśnie z zaz­drości. - Wyobraź sobie, iż on to robi naprawdę perfek­cyjnie.

Caitlin pomyślała, że ten drobny żart ze starszej siostry nie powinien jej zaszkodzić. Niech ma za swoje. Nagle poczuła, że ktoś za nią stoi.

- Och, najdroższa! - rozległ się głos Davida.

Caitlin zamarła bez ruchu, doszczętnie ogłuszona. On musiał słyszeć to, co powiedziała do Michelle!

Rozległ się brzęk tłuczonego talerza, który wypadł z jej rak na podłogę. Gorące wargi wpiły się w jej ramię.

- Kochajmy się już teraz! - zawołał. - Tak bardzo cię pragnę! Podniecasz mnie nieprzytomnie!

- Wielkie nieba! - wykrzyknęła przerażona Michelle. - Trevor! Trevor! Chodź tu szybko! Zawołaj mamę! I ojca! Zboczeniec w kuchni! Ratunku!

- Udało się - powiedział z dumą David. - Ukryjmy się w spiżami. Szybko!

Zanim Caitlin zdołała zebrać myśli, została już wciąg­nięta do małego, mrocznego pokoiku, przylegającego do kuchni.

- Zamknij drzwi - wyszeptał tryumfalnie.

- I co teraz chcesz zro...

Zamknął jej usta pocałunkiem. Wykorzystał okazję. Jej hańba została dokonana. Michelle nie mogłaby te­go zrozumieć. Poczuła, jak jego bliskość rozpala jej cia­ło. Całował ją namiętnie, czuła gorący dotyk jego warg. Zabrakło jej tchu, pochłonęła ją zmysłowość tak intensyw­na, że wszystko inne straciło sens. I nie miała ochoty z tym walczyć. Przez cztery miesiące uprawiali seks i jeden poranek nieporozumień nie mógł zniszczyć tego, co uwa­żali za cudowny nałóg. Jego ciało pobudzało w niej nie­odpartą potrzebę bycia z nim razem, przywiązywało na zawsze.

Naprężyła mięśnie, przywarła do niego. Czuła palący ogień, przenikający cienką odzież, uciszający pusty ból, który od rana bezskutecznie próbowała zignorować. Z dzi­ką zachłannością przyjmowała jego pocałunki.

Słusznie czy nie, ale rozkoszowała się wspólnym pra­gnieniem, nierozważnie porzucając wszystkie zasady, które sobie narzuciła rano. Oparła ręce na jego szyi, palcami prześlizgnęła się przez włosy, przyciągnęła go ku sobie. Pieścił ją z dziką, nienasyconą zmysłowością. Oddawała pocałunek za pocałunek z oszalałą pasją.

- Caitlin, Caitlin - powtarzał w rytm oddechu. Jakby śpiewał pieśń miłości wyrytą w jego duszy.

Tonęła, zapadała się w to słodkie wirowanie, uległa sile natury, która pozera pojedyncze istnienia, by stopić je w jedno. Reszta świata zatonęła w ciemności.

Kochała mrok. Gorące, namiętne noce z Davidem za­wsze kompensowały jej chłodne, jasne dni. Zawsze marzy­ła, że noc nigdy się nie skończy.

Otworzyła na chwilę oczy, z trudem podnosząc powieki. Nigdzie nie było światła. Tylko ciemność pulsująca pożą­daniem. Znowu zamknęła oczy. Tak być powinno, prze­mknęło jej przez myśl. Niechaj pogasną światła, niechaj trwa przez wieki ta upojna noc.

Dźwięk zbliżających się głosów wdarł się brutalnie do ich świadomości. Spowodował, że David podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.

- To nie bezpieczniki - powiedział jeden głos.

- Może jakaś awaria w elektrowni? - mówił drugi.

- To na pewno twoja sprawka, Davidzie - szepnęła.

- Lepiej zadzwoń do elektrowni, żeby ktoś tu przyszedł jak najszybciej - mówił ktoś w kuchni.

Caitlin spojrzała pytająco na Davida, chociaż nie wi­działa jego twarzy w panujących ciemnościach.

- Jak to zrobiłeś? - zapytała.

- Ja? - Jego głos był lekko zachrypnięty z emocji, ale... niewinny.

Ponad wszystkimi głosami dochodzącymi poprzez za­mknięte drzwi spiżami górował jak dzwon donośny głos matki:

- Wszystko na nic! Wszystko zmarnowane! Jak ja teraz podgrzeję jarzyny?

Mięso i jarzyny dało się uratować. Znowu David temu zaradził. Spostrzegł, że awaria elektryczności dotyczy je­dynie domu, w którym mieszkali rodzice Caitlin. Zarzą­dził, by Caitlin, Trevor i Michelle poszli do sąsiadów z pa­telniami i garnkami, z prośbą o skorzystanie z kuchni. I tak też zrobiono.

Wytłumaczył gościom, by nie ulegali panice i spokojnie poczekali przy stole, aż sprawa się wyjaśni. Znalazł świece w jednej z kuchennych szafek. Zapalił. Nalał gościom szampana. Wzniósł toast za szczęśliwe pożycie małżeńskie państwa Ross.

W międzyczasie przybył elektryk. Stwierdził, że zbyt dużo rzeczy było włączonych naraz i nastąpiło nadmierne obciążenie transformatora. Wszedł na słup, wymienił zain­stalowaną tam skrzynkę i problem został rozwiązany.

Tatko zaintonował: „Gdy światła nam rozbłysną zno­wu...”, a goście przyłączyli się do tej starej pieśni.

Sąsiedzi przynieśli podgrzane jarzyny i też zostali za­proszeni do stołu. Drobne opóźnienie zaostrzyło wszy­stkim apetyt. Caitlin i Michelle podawały do stołu. Goście jedli ze smakiem.

Michelle, zazdrosna o to, że to nie ona pogodziła rodzi­ców, opowiedziała Trevorowi, Eileen i Henry'emu o tym, co robiła Caitlin w spiżarni, kiedy zgasło światło.

Matka aż kipiała z oburzenia. Jak oni mogli?

Trevor też tak pomyślał. Niewątpliwie tak skandalicz­ne zachowanie nie licuje z godnością rodziny. Trevor uwa­żał, że David należy do tych mężczyzn, którzy osiągają, co chcą, kosztem innych. Bez wątpienia był zazdrosny, że w czasie kryzysu rodzinnego on sam spełniał tylko funkcje użytkowe, podczas gdy David okazał się prawdziwą gwiazdą.

Podano ciasto i kawę. Ojciec wstał od stołu i podszedł do Caitlin.

- Chciałbym z tobą porozmawiać, jeśli można - powiedział.

- Oczywiście, tatku. A o czym?

- O Davidzie Hartleyu. Serce jej drgnęło.

- Czy to konieczne?

- Twoja matka prosiła, żebym to z tobą załatwił.

- Dobrze, lepiej, jeśli będziemy mieli to za sobą.

- Trevor powiedział, żebym ostro potraktował tę sprawę.

- To nie jego biznes - mruknęła.

- Michelle też się tego domagała. Powtórzyli to kilka razy.

- Och, tatku - westchnęła z rezygnacją.

- Rozumiem, że nie mamy wyboru.

- Nie mamy wyboru - powtórzyła.

- Może lepiej, jeśli nikt nie będzie nam w tym prze­szkadzał. Chciałbym zaprosić cię do mojego gabinetu, jeśli można.

- Oczywiście, tatku.

Gabinetem nazywał pokój pełen pamiątek, miejsce, do którego uciekał, by wspominać przeszłość. Na ścianach wisiały fotografie jego najlepszych koni, które nieraz zwy­ciężały na pokazach. Czołowe miejsce zajmowała purpu­rowa rozeta, nagroda przyznana najlepszemu koniowi rasy Galloway.

Caitlin wskazała wzrokiem na zdjęcia.

- Rozumiem, jak bardzo musi ci tego brakować - rzekła ze współczuciem.

- Tak - westchnął. - Matka miała jednak rację, że sprzedała farmę. Lekarze twierdzili, iż powinienem się osz­czędzać. I kiedy rano źle się poczułem...

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - zdenerwowa­ła się.

- Wiesz, jak to jest - mówił dalej. - Matka próbuje zainteresować mnie innymi rzeczami dla mojego dobra. Byłem upartym, starym głupcem, że nie chciałem z nią współpracować. Twoja matka jest wspaniałą kobietą, ko­chanie. Zawsze wie wszystko najlepiej.

- Tak, tatku - zgodziła się. Nie chciała mącić ich szczę­ścia, spierając się teraz o to, czy można decydować za innego człowieka dla jego dobra.

Ojciec lekko odchrząknął.

- Może... nie zawsze... Ale często. Popatrzył na nią badawczo.

- Czy kochasz Davida, Caitlin?

- Poniekąd - odparła, uśmiechając się ponuro.

- Rozumiem - pokiwał głową. - Nie przejmuj się tym, co mówią inni. Słuchaj głosu serca.

- Staram się, tatku.

- Chcę, żebyś była szczęśliwa.

- Wiem o tym.

- O jednej rzeczy musisz pamiętać, Caitlin. Być zawsze w zgodzie z sobą.

Ojciec raz jeszcze okazał się wspaniały. Nie zawiodła się. Podeszła i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Dlaczego ludzie są tacy?

- Nie wiem, Caitlin.

- I nic nie mogę zrobić...

- Możesz.

- Co takiego, tatku?

- Przebacz im. Oni nie wiedzą, co czynią. Roześmiała się.

- Dziękuję, że potraktowałeś mnie tak surowo - poca­łowała go w policzek.

- Niech Bóg wam błogosławi, Caitlin. Życzę wam dużo szczęścia - powiedział.

Potem ojciec zszedł na dół do matki, a Caitlin siedziała jeszcze przez chwilę, przygryzając wargi i próbując zetrzeć z twarzy uśmiech i wzruszenie. Ojciec był naprawdę wspa­niały.

Zbiegając ze schodów, wpadła wprost na Davida.

- Czy coś się stało? - zapytał jakimś nieprzyjemnym tonem.

- Nie. Dlaczego?

Caitlin szybko otarła łzy wzruszenia. David wyglądał śmiertelnie poważnie, coś go zirytowało, rozwścieczyło. Czyżby Michelle znowu coś namieszała za jej plecami? Serce zabiło jej na alarm. To nie był już ten namiętny kochanek, tylko ktoś bardzo nieprzyjemny, wrogo do niej nastawiony. Musiało się wydarzyć coś bardzo poważnego.

- O co chodzi, Davidzie?

Nadal kochała tego mężczyznę. Istniały pewne sprawy między nimi, które wymagały wyjaśnienia, uregulowania, zanim będzie całkowicie usatysfakcjonowana tym związ­kiem. Ale nie miała wątpliwości, że David Hartley jest mężczyzną jej życia, na dobre i na złe. Co się stało?

Widziała lodowate błyski w ciemnoniebieskich oczach.

- Mam pełną świadomość, Caitlin, że nie zaproszono mnie na tę uroczystość - wysyczał ze złością. - Intruz, który okazał się być użyteczny. Zbyt pomocny, by go od­prawić z pogardą. Dopiero później, jak już przestał być potrzebny...

Caitlin czuła, że serce jeszcze szybciej bije na alarm. Czyżby matka coś mu powiedziała?

- Davidzie, ja ciebie nie odtrąciłam! - krzyknęła.

Na pewno pocałunek w spiżami był wystarczającym tego dowodem.

- Zrobiłaś to dziś rano. I zgadnij, jak myślisz, kto przy­był tu na przyjęcie?

- Nie wiem.

- On przyszedł tutaj, Caitlin. Do domu twoich rodzi­ców. Jest tutaj i czeka na ciebie.

- Nie wiem, o kim mówisz, Davidzie.

- Pozwól mi odświeżyć twoją pamięć, Caitlin. Czło­wiek, który skradł moje patenty. Ten, który za pomocą oszustwa stał się moim najgroźniejszym rywalem. Ten, który zaprosił do siebie niemiecką delegację, zanim zdą­żyła przybyć do mnie.

Spojrzała na niego z zaskoczeniem, usiłując zrozumieć, o co mu chodzi.

- Powiedz mi, Caitlin, do cholery, co robi Michael Crawley na trzydziestej rocznicy ślubu twoich rodziców?

Crawley jest tutaj? Nie miała o tym pojęcia. W ogóle nie przyszło jej do głowy, że Crawley może znać jej rodzi­ców. Nigdy nie zamieniła z tym mężczyzną ani słowa. Widziała go tylko raz w życiu, kiedy towarzyszyła Davidowi w sądzie, na wstępnej rozprawie o kradzież patentów.

Podobnie jak David, Crawley niedawno przekroczył trzydziestkę. Caitlin zapamiętała go jako człowieka śliskie­go jak wąż, bez cienia moralności. Był przystojnym męż­czyzną i niewątpliwie całkowicie zdawał sobie z tego spra­wę. Jego ciemne oczy wnikliwie obserwowały otoczenie i rozbłyskały dumą na każdy przejaw uznania dla jego urody czy też sprytu.

- No i co na to powiesz? - David domagał się od niej jakichś wyjaśnień.

Poczuła, że nie wie, co mu powiedzieć i zupełnie nie rozumie, co tu się wydarzyło. Zanim przyszło jej na myśl jakiekolwiek sensowne zdanie, które mogłaby teraz powie­dzieć, usłyszała za sobą:

- Ach, Caitlin, kochanie! Wreszcie cię znalazłem!

I Caitlin spostrzegła, że faktycznie, w domu jej rodzi­ców zjawił się Michael Crawley. Po prostu wyszedł z sa­lonu do przedpokoju, w którym stała z Davidem. Nie wa­hając się ani chwili, podszedł do niej z taką poufałością, jakby łączyło ich całe mnóstwo wspólnych sekretów.

- Wszystko udało się perfekcyjnie - rzekł z lubieżnym uśmiechem. - Całe popołudnie spędziłem z niemiecką de­legacją. Uprzejme wyrazy podziękowania, panienko.

- Ty draniu! - wyrwało się Davidowi.

Caitlin nigdy nie widziała Davida aż tak zdenerwo­wanego.

Crawley zaśmiał się.

- Panie Hartley, nigdy nie umiał pan przegrywać z god­nością.

Zbliżył się do Caitlin nazbyt poufale i pociągnął nosem, jakby ją wąchał.

- Nie używasz tych perfum, które ci kupiłem - rzekł z wyrzutem. - Przecież wiesz, że wybrałem najlepsze.

Caitlin kompletnie oniemiała z wrażenia. Trochę już za­czynała rozumieć, co się dzieje, zupełnie jednak nie mogła w to uwierzyć.

- Kupię ci jutro jeszcze inne perfumy. Coś, co na pewno polubisz - zaśmiał się rubasznie. - Jenny powiedziała, że nie wzięłaś do domu tych róż, które dostałaś ode mnie. Dlaczego, kochanie?

Jenny? Jenny Ashton? Czyżby ona była w to wmiesza­na? W to... to... Caitlin nie mogła znaleźć odpowiedniego określenia.

- Caitlin? - zapytał David podejrzliwie.

Patrzyła na niego zupełnie oszołomiona. Fakty, które podawał, nie budziły wątpliwości. Musiała, koniecznie musiała powiedzieć coś teraz Davidowi. Wyjaśnić... Ale co? Jedyne, o czym potrafiła myśleć, to, że była niewinna.

- Dam ci dobrą radę, chłopcze - powiedział Crawley protekcjonalnym tonem. - Pojedź teraz do domu. Nie upie­raj się przy dziewczynie, która już od dawna nie należy do ciebie.

- Czy to prawda, Caitlin?

- Nie! - krzyknęła, wreszcie odzyskując głos. - Davidzie, przysięgam, że to nieprawda!

Crawley skarcił ją wzrokiem.

- Dlaczego sama mu tego nie powiesz, że przestał cię interesować? Cóż takiego ci obiecywał? Więcej pieniędzy?

- Głos Crawleya stwardniał. - Nie graj na dwa fronty, panienko. Hartley już teraz o wszystkim się dowiedział i nie masz u niego żadnych szans. On ci nie wybaczy tej drobnej nielojalności. Musisz być teraz ze mną.

- Jemu zależy na tym, żeby nas poróżnić! - krzyknęła.

- Nie słuchaj go, Davidzie.

- Próbowałaś odciągnąć mnie od spotkania z niemiecką delegacją - rzekł David lodowatym głosem.

- Nie myślałam wtedy o nich, tylko o nas!

- Sądzę, że interesowałaś się wyłącznie sobą.

Ciarki przeszły jej po plecach. Straciła Davida. Despe­racko próbowała coś jeszcze uratować.

- Davidzie, nie odchodź! Nie pozwól, żeby on zepsuł to, co nas łączy!

Zimna maska wpełzła na jego twarz.

- Nic nas nie łączy.

Wyjął z kieszeni spodni kluczyki do jej samochodu. Rzucił na stoliczek z walentynkową dekoracją.

- Poproś Crawleya, żeby podrzucił cię do Yarramalong - rzekł szyderczo.

Tylko kilka kroków dzieliło go od drzwi. I odszedł, zanim Caitlin zdołała znaleźć odpowiednie słowa.

To był impuls, żeby pobiec za nim. Poderwała się do drzwi, nacisnęła klamkę... i nagle zawahała się. Nie miała żadnych szans.

David już teraz nie słuchał jej, zamknął przed nią serce. Nie mogła mu oferować żadnych słów, niczego, co mogło­by zmienić ten stan rzeczy. Odepchnąłby ją, nawet gdyby zarzuciła mu ręce na szyję i siłą przytrzymała, wczepiła paznokcie w jego skórę i w ten sposób próbowała go za­trzymać. Nie było już żadnego ratunku. Dziś rano świat zaczął się walić, a teraz już leżał w gruzach.

Usłyszała dźwięk uruchomionego silnika ferrari. David odjechał.

Oparła głowę o framugę. Zmagała się z ogarniającą ją falą słabości. Bolał ją żołądek, czuła miękkość w kolanach, jakby się miała za chwilę osunąć na podłogę. Crawley stał za nią, bacznie ją obserwując. Niewątpliwie rozkoszował się tym, jak skutecznie sprawdził się jego scenariusz. Ona i David zagrali, tak jak im kazał, wyznaczone przez niego role. Patrzył na nią z tryumfalnym wyrazem twarzy, z bły­skiem dumy w ciemnych oczach.

Wyprostowała się. Na pewno nie zamierzała mdleć w obe­cności tego człowieka. Najnędzniejszego z rodzaju ludzkie­go. Być może dałoby się wyciągnąć od niego jakieś szczegóły, które pomogłyby jej potem w zdemaskowaniu tych kłamstw. Mogłaby przedstawić je Davidowi jako dowód i uwierzyłby, że jest niewinna. I wszystko dałoby się naprawić; Trzeba przemóc falę słabości, porozmawiać z nim tak chytrze, żeby powiedział coś więcej. Skąd znał tyle faktów? Co jeszcze planował przeciwko Davidowi? Na pewno nie mogła sobie pozwolić teraz na żadne zemdlenie. On by się tylko cieszył, że udało mu się sprawić jej ból.

Odwróciła się tak, by zagrodzić mu drzwi. Obserwował ją z tryumfalnym uśmieszkiem na twarzy. Caitlin na ogół czuła wstręt do przemocy fizycznej, ale ogarnęła ją taka nienawiść do Crawleya, że mało brakowało, a dałaby mu w twarz.

Prawie natychmiast zdała sobie sprawę, że Crawley był­by zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Ciemne oczy wy­patrywały wrażenia, jakie na niej wywarł. Cieszyłby się, że doprowadził przeciwnika do takiej wściekłości, że ten aż stracił panowanie nad sobą. Caitlin od razu postanowiła, że nie da mu powodu do zadowolenia.

- Dlaczego pan to zrobił? - zapytała. - Jaki miał pan w tym cel?

Zaśmiał się.

- Niszczenie Hartleya sprawia mi szczególną satysfa­kcję. A teraz tak zdołałem mu dokopać, że naprawdę dum­ny jestem z siebie - uśmiechnął się z tryumfem. - Czuję się, jakbym znalazł żyłę złota.

- Ma pan dziwne wyobrażenie o żyle złota — mruknęła.

- Nie aż tak bardzo. W każdym razie moja inwestycja w walentynki opłaciła się. To, co wydałem, zwróciło mi się z nawiązką. Nagle się okazało, że ktoś inny przysyła ci kwiaty i prezenty. David musiał dziś rano szaleć z zazdrości. Z pew­nością nie mógł należycie skoncentrować się na rozmowach z delegacją niemiecką. Ależ musiał być wściekły!

Chytre oczka Crawleya aż błyszczały z uciechy.

- Bzdura - stwierdziła chłodno. - Wcale się tym nie przejął.

Wyglądało na to, że Crawley jej nie uwierzył. Wycelo­wał w nią wskazujący palec.

- Nie rób ze mnie głupka, moja droga. Nie składałaś wymówienia zupełnie bez powodu. Wiem o tobie więcej, niż ci się wydaje.

- Skąd pan wie, że składałam wymówienie?

- Przede mną nic się nie ukryje.

- Jak się panu udało dostać do domu moich rodziców?

- Och, to było dziecinnie łatwe, wprost szkoda słów. Spotkałem seksowną blondynkę, która zaprosiła mnie od razu, jak tylko powiedziałem, że przychodzę do ciebie.

Michelle. Prawdopodobnie cały czas stała gdzieś tutaj koło schodów, żeby zobaczyć, co wyniknie z rozmowy Caitlin z ojcem. I Crawley, wchodząc do domu jej rodzi­ców, od razu natknął się na szpiegującą Michelle. I starsza siostra niemal bez wahania wpuściła go do środka. Na pewno świadomie, przynajmniej częściowo, chciała dać Caitlin nauczkę, by nie zawracała głowy aż dwóm panom jednocześnie.

- Teraz, kiedy pan już się zabawił, bardzo proszę opuścić dom moich rodziców - powiedziała Caitlin, szeroko otwie­rając przed nim drzwi. - Nie jest pan tutaj mile widziany.

- Dlaczego nie przyjdziesz teraz do mnie do pracy? - zaśmiał się protekcjonalnie. - Pomyśl, jak wiele mogli­byśmy razem dokonać.

Caitlin znowu poczuła gwałtowną chęć, żeby uderzyć go w twarz albo zrobić coś jeszcze gorszego. Stłumiła jed­nak impuls. To byłoby błędem. Crawley uznałby to za swój sukces, wszak pragnął ją zdenerwować aż tak bardzo, by przestała kontrolować swoje zachowanie.

Pomyślała, że znacznie lepiej byłoby rozpracować słabe strony Michaela Crawleya. Jakie on mógł mieć słabe stro­ny? Może przepełniające go zarozumialstwo?

- Bardzo zręcznie pan to rozegrał.

- Rzeczywiście, jestem dumny z siebie. Caitlin czuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.

- Jakim cudem udało się panu dowiedzieć o mnie i o Davidzie, skoro przecież nikt o tym nie wie? - zapytała, próbując połechtać jego dumę.

- Owszem, do tej pory udało się wam uniknąć rozgłosu.

- A może to tylko blef? To poruszyło jego ambicję.

- Oczywiście, że nie blef ani nie przypadek.

- Zatem jak pan na to wpadł?

- Po prostu śledziłem was oboje.

Tak proste, tak oczywiste. Każdy mógł na to wpaść.

- Nie wierzę, żeby mógł pan w ten sposób poznać do­kładnie nasze życie.

- Proszę sprawdzić.

- I zna pan dokładnie zwyczaje Davida? Jeszcze szerszy uśmiech rozjaśnił jego oblicze.

- Oczywiście.

- O której wyszedł David dziś rano z mojego mieszkania?

- Szósta czterdzieści pięć. Zawsze wychodził o tej porze. Caitlin pomyślała, że wiedział, i to za każdym razem, kiedy byli ze sobą, i mimo zdenerwowania poczuła rozba­wienie. Zachichotała. Potem szybko próbowała coś powie­dzieć, żeby słowami zatuszować swoją nie kontrolowaną reakcję.

- I co zawsze robi David, kiedy wychodzi ode mnie? - zapytała. Sama nie miała o tym pojęcia, ale co jej szko­dziło sprawdzić wszystkie informacje tego szpiega?

Michael Crawley wybuchnął ochrypłym śmiechem.

- Jak to co? Je śniadanko ze swoją mamusią! Rechotał, aż łzy pojawiły się w jego oczach. Potem opanował się, przeważyła chęć, by pochwalić się swoim tryumfem.

- Rozumiesz, Caitlin, rozpracowałem go psychologicz­nie. Wykorzystam odpowiednio tę wiedzę o śniadankach z mamusią. Zniszczę go doszczętnie.

Caitlin poczuła, że zaraz oszaleje.

- Pan jest sadystą! - krzyknęła.

- Rzeczywiście, jestem sadystą. W dodatku inteli­gentnym. Matka Davida będzie głównym atutem w moich planach.

Drgnęła i wskazała ręką na otwarte drzwi.

- Do widzenia panu.

Stanął w progu i czekał, wlepiając w nią oczy.

- Przemyśl to wszystko, Caitlin. Zadzwoń do mnie, jak będziesz szukała pracy. David jest dla ciebie stracony. Nie ma już do ciebie źdźbła zaufania. Nie będzie chciał cię widzieć. A ja zapłacę więcej niż on. Plus słodka nagroda, żebyś nie czuła się pokrzywdzona.

- Myślę, że się nie rozumiemy - powiedziała ostro. - Dobranoc panu.

Nie czekał już, żeby mu to powtórzyła.

Wyszła na zewnątrz, patrząc, jak nikną w oddali światła jego samochodu. Potem zwymiotowała na grządkę. Prze­płukała usta wodą z węża ogrodowego. Trzeba było wracać do gości. To nie było łatwe. Drgał w niej każdy mięsień.

Zamknęła drzwi za sobą i oparła się o nie. Michael Crawley był tak obrzydliwy, że nadal zbierało jej się na wymioty. Potrzebowała jakiegoś antidotum na tę truciznę. Nic takiego jednak na razie nie mogła znaleźć. Crawley operował faktami i to było bardzo trudne do podważenia. I miał rację. Zaufanie, jakim darzył ją David, zostało bez­powrotnie zniszczone. Caitlin pomyślała, że nie ma już powrotu do Davida, nie ma sposobu, żeby mogła znowu być razem z nim. To już koniec.

Powiodła wzrokiem po ścianach, znowu ta walentynkowa dekoracja, sznur świateł, dwa czerwone serca. Łzy po­jawiły się jej w oczach. Ależ udało jej się w tym roku to święto!

Powoli, docierały do jej uszu dźwięki płynącej z salonu muzyki. Poznała melodię, to była stara piosenka z filmu „Duch”. Tak, najwyższy czas wracać do gości. Otarła łzy i próbowała ułożyć usta w coś w rodzaju uśmiechu.

Słowa piosenki mówiły o miłości, o szczęściu. To było takie piękne, wyrażające tak niezgłębioną tęsknotę... Po­myślała, że już nigdy nie będzie w jej życiu miłości. To, co się tak cudownie zaczęło, ten ogień namiętności nigdy już nie rozpali się pełnym blaskiem. Nie będą mieli okazji, żeby się lepiej poznać. I on nigdy już się nie dowie, że byli stworzeni dla siebie... Coś fantastycznie wspaniałego zo­stało zniszczone przez diabła w ludzkiej skórze, przez tego obrzydliwego Michaela Crawleya.

Słyszała przez drzwi, jak głos ojca dołączył do piosen­karza.

Wolnym krokiem pokonała odległość dzielącą ją od sa­lonu. Poprzez łzy widziała, jak rodzice tańczą razem, przy­tuleni do siebie. Patrzą sobie w oczy, jakby na świecie nie istniał nikt inny oprócz nich. Matka także zaczęła śpiewać.

Patrzyła na nich, wirujących na parkiecie. Tacy byli cudowni, trzydzieści lat razem i ciągle tak bardzo zakocha­ni. I Caitlin przysięgła sobie, że zrobi, co tylko będzie możliwe, żeby David znowu jej wierzył. Musi odzyskać jego zaufanie. I jego miłość.

Potrzebowała go.

Kochała go.

A on? On przecież był samotny przez większość swego życia... Sam jej to wyznał.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Przyszła do biura już o ósmej rano. Jeszcze nie było sprzątnięte. Dwie sprzątaczki dopiero kończyły swoją pra­cę. Caitlin od razu jednej z nich sprezentowała te nie­szczęsne róże od Crawleya, a drugiej koszyk z upominka­mi. Wyjęła z torebki odświeżacz powietrza i szybko unice­stwiła zapach róż. Potem poszła do łazienki i bardzo sta­rannie umyła ręce, które mimo wszystko musiały dotykać kwiatów i koszyka.

W ten sposób znikły z pokoju wszelkie ślady po pod­stępnym draniu Crawleyu.

Jej wymówienie leżało nadal na biurku, tak jak je zo­stawiła poprzedniego dnia. Znalazła również na faksie wia­domość od delegacji niemieckiej, prawdopodobnie ozna­czającą pogrzebanie jeszcze jednej nadziei. Nic jednak nie mogła na to poradzić. Poszła do toalety - nigdy w życiu nie czuła się aż tak bardzo zdenerwowana, jak dziś.

Jeszcze raz przejrzała się w lustrze, zastanawiając się, czy jest stosownie ubrana. Może powinna była włożyć tę zieloną sukienkę, która kiedyś tak bardzo podobała się Davidowi. Jeżeli jednak pamiętał, że ją pochwalił, potra­ktowałby to jako wyrachowanie. Zastanawiała się nad tym przed wyjściem do pracy i w końcu zdecydowała się na czerwoną garsonkę. To był mocny kolor, a tego poranka szczególnie potrzebowała siły. Niestety, czerwony kolor podkreślał bladość jej twarzy i sińce pod oczami, oczywi­sty znak nerwów i niewyspania.

Nie miała wiele czasu na spanie, jednakże nawet w cią­gu tych paru godzin nie zmrużyła oka i wydawało jej się, że ta noc ciągnie się w nieskończoność.

Caitlin powiedziała rodzicom, Michelle i Trevorowi, że David po prostu nie mógł dłużej zostać, bo musiał już wracać i mogli sobie interpretować tę informację, jak tyl­ko chcieli. Gdy impreza zbliżała się już do końca, któryś z gości chętnie i życzliwie podwiózł ją do Yarramalong i wkrótce znowu dysponowała swoim malutkim samo­chodem.

Wracając do Sydney, pomyślała z ulgą, iż przyjęcie skończone i że już do nikogo nie musi się uśmiechać. Czuła się okropnie zmęczona. Poszła spać bardzo późno i nie miała wiele czasu na sen, nawet gdyby udało jej się trochę zdrzemnąć, gdyż postanowiła, że przyjdzie do pracy dużo wcześniej niż szef.

Całą noc zastanawiała się, czy David, wychodząc z do­mu jej rodziców, rzeczywiście nie miał żadnych wątpliwo­ści, co do prawdomówności Crawleya. Próbowała też dojść, o co chodziło temu draniowi, gdy mówił o matce Davida. W jaki sposób mógł wykorzystać fakt, że David codziennie rano jadał śniadanie razem z matką? Nawet gdyby z tego wynikało, że David jest maminsynkiem czy nawet fajtłapą, to i tak jej szef nie był człowiekiem, który przejmowałby się takimi pomówieniami. O co mogło cho­dzić Crawleyowi?

I jeszcze pozostawała kwestia, dlaczego David był tak konsekwentnie uparty w ścisłym trzymaniu się rozkładu dnia. Przecież mimo wszystko śniadanie z matką nie było aż tak ważne, żeby nie mógł tego odwołać.

Dlaczego nigdy nie zaprosił jej do siebie do domu? Co tam ukrywał? Czyżby drugą kochankę? Tamta byłaby jego domową panią, a ona służbową? Ciekawa organizacja haremu. Nie, na pewno nie chodziło o nic tak podłego. Ale dlaczego jej nie zapraszał? Co on tam ukrywał? Trzymał jakiegoś potworka w tym swoim domu?

Tak wiele pytań cisnęło się jej na usta. Niestety, na razie musiały poczekać.

O ósmej dwadzieścia dwie otworzyła biuro, zamknięte przedtem na klucz. Wiedziała, że punktualnie o ósmej trzy­dzieści pojawi się w pracy David.

Pierwsze, co prawdopodobnie zrobi jej szef, to spraw­dzi, czy nie nadeszły faksem jakieś nowe informacje. Czyli najpierw wejdzie do jej gabinetu. Caitlin obserwowała z napięciem mijające minuty. Ciągle jeszcze nie miała szczegółowego planu, jak postąpić. Zastanawiała się gorą­czkowo, czy powinna siedzieć przy biurku, czy raczej stać, czy tak wyglądać, jakby normalnie przyszła do pracy, czy może wręcz przeciwnie.

Ósma trzydzieści. Stanęła przy biurku obok swojego krzesła, po lewej stronie miała komputer, z tyłu faks. Stała twarzą do drzwi.

Usłyszała kroki Davida. Nerwowo ścisnęła oparcie krzesła, wbijając paznokcie w obicie. Czuła, jak szybko bije jej serce, jak gwałtownie pulsuje tętnica na skroni, jak spazmatycznie kurczy się żołądek.

David nie wpadł do biura ze zwykłą sobie energią. Za­czął otwierać drzwi do jej gabinetu powoli, jakby natrafił na jakąś przeszkodę. Może chodziło o niemiłe wspomnie­nie o kobiecie, która jeszcze wczoraj tu pracowała i tak strasznie zawiodła jego zaufanie.

Wreszcie wszedł. Wyglądał mizernie, jakiś grymas na twarzy, oczy świadczące o braku snu.

Zamarł, gdy ją zobaczył. Nerwowo napiął mięśnie. Twarz jego przybrała twardy wyraz, oczy błysnęły wście­kłością.

- Co tutaj robisz?

- Nie akceptuję pochopnych sądów. - Głos jej zadrżał, chociaż milion razy przedtem powtarzała sobie tę kwestię.

- Wyjdź stąd - powiedział. - Już tutaj nie pracujesz. To dało przeciwny efekt. Adrenalina, której nadmiar pojawił się w jej żyłach, dała jej dodatkową moc. Mózg zaczął pracować jeszcze wydajniej niż zazwyczaj. Spojrza­ła na niego wyzywająco, uzbrojona we własną niewinność.

- Czyżbyś zapomniała, że wczoraj złożyłaś wymówie­nie, które zostało przyjęte? - zapytał jadowicie.

- Tak, złożyłam wymówienie na piśmie i, jak wiesz, •zostawiłam je na moim biurku... dla jakiegoś nieproszone­go gościa, żeby mógł się zapoznać z jego treścią.

Chwyciła głęboki oddech i mówiła dalej:

- Ja nie informowałam Michaela Crawleya, że zrezyg­nowałam z pracy. Ty też mu o tym nie mówiłeś. A przecież wczorajsza akcja Crawleya opierała się na informacji, że już u ciebie nie pracuję.

- Czyżby? - mruknął.

- Nie zamierzam donosić na żadnego z twoich pracow­ników - rozgniewała się. - Ale ktoś z nich szpieguje na rzecz Crawleya.

- Dlaczego miałbym sądzić, że jest to ktoś inny, a nie właśnie ty?

- Ponieważ jestem tutaj, Davidzie. Przy tobie. I jeśli mnie wyrzucisz, Crawley zwycięży. Osiągnie to, co zapla­nował. On właśnie tego chciał, przysyłając mi róże i pre­zenty. Poza tym zamierzał wywołać jak największe zamie­szanie przed spotkaniem z Niemcami.

Skrzywił się.

- Nikt z pracowników nie wie, że byliśmy kochankami. Crawley mógł uzyskać tę informację tylko od ciebie.

- Otóż, mylisz się. Crawley szpiegował cię. Przyznał się do tego wczoraj wieczorem, kiedy już pojechałeś. Powiedział mi, które noce spędziłeś u mnie w mieszkaniu i dokładną godzinę, o której wychodziłeś.

- Skąd mam wiedzieć, że nie uzyskał tych informacji właśnie od ciebie?

- Nigdy mi nie mówiłeś, co robisz po wyjściu ode mnie, Davidzie - powiedziała, pragnąc przykuć jego uwagę.

- Oczywiście jechałem do domu - stwierdził ironicznie.

- Tak. Jechałeś do domu na śniadanie ze swoją mamą... i to każdego ranka, to wiem od Crawleya. I on zamierza wykorzystać twoją mamę przeciwko tobie. Powiedział, że to jego najlepsza broń, choć oczywiście nie mam pojęcia, o co mu chodziło.

Zmarszczył brwi, po czym zamarł bez ruchu. Pomyślała, że wygląda jak skamieniały albo jakby go ktoś uderzył. Oczy miał teraz zupełnie bez wyrazu, zatopione w coś, co pochłonęło całą jego świadomość.

Caitlin poczuła, że ona też ma wszystkie nerwy napięte do granic wytrzymałości. Co spowodowało w nim taką reakcję? Co to za tajemnica związana z jego matką? Co to za broń, którą wymierzył przeciwko niemu Michael Crawley?

Widziała, jak dłonie Davida zacisnęły się w pięści. Jak potem próbował wrócić do normy, wyluzować się. Znowu włączył swoją samokontrolę. Jego oczy znowu patrzyły na nią. Było to teraz wnikliwe, badawcze spojrzenie. Chciał poznać wszystkie szczegóły.

- Czy mówił, w jaki sposób zamierza wykorzystać mo­ją matkę? - Jego głos był pozornie spokojny, pozbawiony wszelkich emocji.

- Nie. Tego mi nie mówił - odpowiedziała spokojnie. - Śmiał się, że planuje rozpracować cię psychologicznie i kluczem do tego jest właśnie twoja matka. Mówił, że to jego główny atut przeciwko tobie. Napawał się rozkoszą, że wreszcie może cię zniszczyć. On mnie przeraża... Ten człowiek jest sadystą.

Na twarzy Davida pojawił się wyraz ogromnego bólu. Nigdy przedtem nie dał jej poznać żadnych swoich słabo­ści. Potrząsnął głową, jakby nie dowierzał, jakby nie chciał przyjąć tego do wiadomości.

- Dziękuję, że mimo wszystko przyszłaś - powiedział zmienionym głosem. - Bóg świadkiem, iż wczorajszym zachowaniem nie zasłużyłem sobie na to.

- Zasłużyłeś. Nie zapomniałam, jak bardzo pomogłeś mi wczoraj.

I kocham cię, dodała w myśli. Być może to nieme wy­znanie miłości przesłały mu jej oczy. Wiedziała, co myślał. Wczoraj prosił, żeby z nim została, a gdy przyszła pora próby, nie zaufał jej. Popełnił karygodny błąd. Z wielu powodów lepiej by było, gdyby zechciał ją wtedy wysłu­chać. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

- Czy wszystko dobrze się skończyło wczoraj wieczo­rem? - zapytał.

- Bardzo dobrze... - Uśmiechnęła się na wspomnienie matki i ojca tańczących razem. - Zrobiłeś dobrą robotę.

Tak, to było wspaniałe, on sprawił, że mogła widzieć swoich rodziców złączonych w tańcu, wspólnie nucących piosenkę o miłości.

- Dostałem nauczkę - powiedział trochę do niej, a tro­chę do siebie. - To ja powinienem był kupić ci te róże.

Przyglądał jej się, tym razem nie z pożądaniem, tylko tak, jakby poznawał ją od nowa. A gdy opuścił wzrok, twarz jego znowu wyrażała wewnętrzną udrękę.

- Sądzę, że zbyt wiele oczekiwałam po naszej znajo­mości - rzekła, wskazując wzrokiem leżące na biurku wy­mówienie.

Pomyślała sobie, że niepotrzebnie dała mu poznać swoje uczucia, że tylko się wygłupiła. Przecież cały czas, mimo regularnych stosunków seksualnych, trzyma! ją na dystans. Była dla niego tylko dobrą współpracownicą i dobrą ko­chanką. Nikim więcej. Nigdy nawet nie zaprosił jej do siebie do domu. Nigdy nie myślał poważnie o wspólnej przyszłości. Nigdy jej takiej wspólnej przyszłości nie obie­cywał. Nie miał wobec niej żadnych zobowiązań, więc bezsensem było mieć do niego jakiekolwiek pretensje.

- Tu nie ma twojej winy, Davidzie - dodała. - Po pro­stu chciałam zbyt wiele.

- Nie zdawałem sobie sprawy... - powiedział cicho. - Przepraszam cię.

Nie kochał jej. Dlaczego marzyła o tym, co nie mogło się spełnić? Obawiała się spojrzeć na niego, żeby w jego oczach nie wyczytać potwierdzenia swoich najgorszych domysłów. Popatrzyła na leżące na biurku pismo.

- Może ta rezygnacja z pracy to naprawdę najlepsze wyjście z sytuacji - stwierdziła, dając mu możliwość szczerego wyrażenia uczuć. - Nie powinnam ci się narzu­cać. To tylko przeszkadza w pracy... w wielu sytuacjach, na przykład wczoraj z delegacją niemiecką.

Cisza. Długa cisza. Dopiero po chwili odezwał się:

- Zauważyłem... wczoraj wieczorem... - słowa z wyraźnym trudem przechodziły mu przez gardło.

Caitlin wstrzymała oddech. Tylko nie pozwól mi odejść, powtarzała w myśli.

- Caitlin... daj mi... nam... jeszcze jedną szansę - po­prosił, starannie dobierając słowa.

Odetchnęła z ulgą. Rozluźniła napięte mięśnie, ale mu­siał upłynąć pewien czas, zanim mogła zebrać się na od­wagę, podnieść głowę i spojrzeć mu w oczy.

- Potrzebne mi twoje zaufanie, Davidzie.

Chciała od razu zapytać o jego matkę, czuła jednak, że nie jest to odpowiedni moment na tego rodzaju pytania. To było dla niego coś bardzo bolesnego i choć na razie nie mogła mu pomóc, czekała, aż David zdobędzie się na od­wagę i wszystko jej wyjaśni. Nie ma miłości bez zaufania.

- Przepraszam. Już nigdy więcej nie zawiedziesz się na mnie.

- To dobrze.

Pragnęła, by podszedł do niej, objął ją, przytulił, cało­wał. Niestety, znajdowali się w biurze. A on miał swoje żelazne zasady.

Złam je, nie przejmuj się niczym, błagała go w myślach. Pamiętała jednak, jakie konsekwencje miała podobna pro­śba wczoraj rano i już więcej nie chciała ryzykować.

Jednak nadal nie zgadzała się na seks z Davidem. Tamten rodzaj znajomości zakończył się wczoraj rano i nie miała ochoty do tego wracać. Nie chciała, by znowu o szóstej czter­dzieści pięć odchodził od niej, przeistaczając się w chłodnego biznesmena. I nie uważała za słuszne, żeby nadal ukrywali swój związek, jak jacyś złodzieje. To należało zmienić.

Zmusiła się, resztką sił, by skoncentrować się na spra­wach służbowych.

- Przyszedł faks od Niemców. Lepiej będzie, jeśli to przeczytasz.

Podeszła do faksu i oderwała zadrukowaną kartkę.

To też było trudną próbą dla Davida. Inżynier Schmidt informował, iż spędził wczorajsze popołudnie na rozmo­wach z Michaelem Crawleyem. Nie wypowiadał się jedno­znacznie na temat zrezygnowania ze współpracy z firmą Hartleya. Było jednak oczywiste, że oczekiwał, iż David będzie teraz zabiegał o jego względy, płaszczył się przed nim, obniżał ceny.

Z niepokojem obserwowała Davida. Czy bardzo rozzło­ści go treść tego pisma?

Ale on ze spokojem odłożył kartkę i podszedł do mej. Tak blisko, jak tego pragnęła. Objął ją w talii. Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Caitlin - jęknął.

Łagodnie przesunął dłonią po jej policzku, rozkoszując się delikatnością i ciepłem skóry. Pogładził jej włosy. I na­gle wpił usta w jej wargi z taką pasją, z taką namiętnością, że zaskoczona nie zdążyła zaprotestować.

Złamał swoją główną żelazną zasadę. Nie wiedziała, jaka jest tego przyczyna i nie troszczyła się o to. Czuła prawdziwą ulgę, że koszmar samotności już ma za sobą. Nie wahała się, nie opierała mu się. On już nie złościł się na nią, ona mu wszystko wybaczyła, zaufanie wzajemne zostało odbudowane. Znowu było wszystko dobrze. Zafascynowani sobą, zachwyceni, jeszcze raz obudzili do sza­lonego tańca śpiące demony.

A jednak jakiś uparty wewnętrzny głos próbował ją ostrzec. Nie chciała go słuchać, ale pojawiał się coraz na­trętniej w jej myślach.

Odsunęła się od Davida.

- Nie - powiedziała. - Nie rób tego.

Spojrzał na nią zmieszany. Zaskoczony. Pragnął jej. Pożądanie zawładnęło nim tak silnie, że nie dbał o to, iż ktoś wejdzie do gabinetu, że może ich zobaczyć. Te­raz ona dbała o takie sprawy. Nie chciała już nigdy wię­cej być dla niego panienką na zawołanie. To musiało się zmienić.

- Davidzie - rzekła stanowczo. - Jestem tutaj twoją asystentką. Nikim więcej.

- Przepraszam - powiedział.

Wyglądało na to, że sam się sobie dziwi, iż mógł się zapomnieć aż do tego stopnia. Nadal jednak ją obejmował. Nie cofnął rąk. Jakby zupełnie był mu obojętny ten nieprzyjemny faks, który nadszedł od Niemców. Jakby zupeł­nie nie przejmował się swoją firmą.

- To bardzo niedobra wiadomość - przypomniała mu. Spojrzała wymownie na pismo, które tak niefrasobliwie odłożył na biurko.

- Caitlin, nie przejmujmy się takim drobiazgiem. Nie obchodzi mnie współpraca z kimś, kto pertraktuje z Crawleyem. Szkoda naszych nerwów na takie rzeczy.

- Ale... Davidzie... myślałam...

Przygryzła dolną wargę. Tak, on tu jest szefem i on tu podejmuje decyzje. Ona nie ma nic do gadania. Spojrzał na nią uważnie.

- Caitlin, wiem, że ten faks sprawił ci przykrość, ale kontrakt z Niemcami nie jest tego wart, żebyś musiała się tak bardzo martwić. Jak będziesz pisała odpowiedź dla nich, napisz im, że nie mamy ochoty zadawać się z firmą, która jednocześnie pertraktuje z Crawleyem. Niech wybio­rą: my albo on. Wkrótce czeka nas sprawa sądowa prze­ciwko temu złodziejowi, udowodni im się, że patenty Crawleya są kradzione i będą mieli się z pyszna. Nie prze­jmuj się i odpisz im, co chcesz.

Aż serce jej podskoczyło z radości. Jaki on potrafił być miły!

- Teraz będę musiał wyjść - dodał. - Pojadę do domu i porozmawiam z matką. Muszę ją przygotować na pewne sprawy.

Z jakiegoś powodu jego matka była teraz najważniejsza. Próbowała to zrozumieć. Ale tak bardzo nie chciała, żeby już odchodził. Jej poczucie bezpieczeństwa było tak kru­che, że po prostu nie miała siły być znowu, choć przez chwilę, bez niego.

- Może będzie szybciej, jeśli zadzwonisz do mamy - powiedziała.

Pokiwał przecząco głową. Był smutny, zbolały. Ta dziw­na, tajemnicza sprawa z jego matką raniła go do głębi.

- Nie da się tego załatwić przez telefon - powiedział z żalem w głosie.

- Dobrze, w takim razie zajmę się tutaj wszystkim - niechętnie wyraziła zgodę.

Patrzył na nią tak ciepło, tak życzliwie, jak nigdy dotąd.

- Twój ojciec świata poza tobą nie widzi - powiedział niespodziewanie. - To bardzo ciekawy i mądry człowiek.

Chciał być dla niej dobry, serdeczny. Nie zdążyła się jeszcze do tego przyzwyczaić.

Zaczął szykować się do wyjścia. Nie miał już takich powolnych, ociężałych ruchów, jak rano, gdy wchodził do jej gabinetu. Pomyślała, że wróciło mu życie, jak tylko pojął, iż ona nadal jest przy nim. Na pewno była dla niego kimś ważnym. Po prostu musiał teraz pojechać do swojej matki. Trudno.

Podszedł już do drzwi, oparł rękę na klamce. Niespo­dziewanie odwrócił się i spojrzał na nią uważnie.

- Jakiego chcesz konia, Caitlin? - zapytał.

- Nie myślałam jeszcze o tym - odparła zaskoczona.

- To się zastanów - powiedział i dodał: - Wrócę tak szybko, jak tylko będzie to możliwe.

Wyszedł i Caitlin znowu ogarnęły wątpliwości. Marzyła o nim, o wspólnej przyszłości, kochała go. Ale jeżeli on sądzi, że kupi jej konia, a w zamian dostanie jej ciało i du­szę, to grubo się myli. Ona na pewno nie jest dziewczyną na sprzedaż. Po chwili jednak doszła do wniosku, że po­winna się zgodzić na podarowanie jej konia. Dlaczego nie? Przecież go na to stać, a do dziś nie dał jej żadnego pre­zentu. Tak bardzo chciała dostać konia, który zastąpiłby jej ukochaną Dobbin. Jeżeli w ogóle istniało jakieś zwierzę chociaż trochę tak doskonałe, jak jej kuc.

Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak bardzo David był teraz dla niej serdeczny. Pamiętała jednak, że najważniej­sze wciąż jeszcze było przed nią. I od tego na pewno za­leżało bardzo wiele. Musi ją wreszcie przedstawić swojej matce.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Przygotowanie odpowiedzi dla niemieckiej delegacji zajęło jej trochę czasu. Starała się tak ją sformułować, żeby zostawić im furtkę, gdyby chcieli powrócić do negocjacji z Davidem, a jednocześnie jasno postawić sprawę, że jeśli nadal będą chcieli mieć coś wspólnego z Crawleyem, to oni będą ponosić konsekwencje.

Poczuła się zadowolona, gdy pismo było już gotowe. Miała nadzieję, że kluczowe słowo „konsekwencje” zmusi ich, by jeszcze raz porządnie przemyśleli sprawę. Niena­widziła myśli, że Crawleyowi mogłoby coś wyjść z tego podstępnego knucia. Ten człowiek nie miał żadnej moral­ności. Był zdolny dosłownie do wszystkiego.

Przesłała faks Niemcom. Gdy wkładała pismo do segre­gatora, wpadł jej do głowy pewien pomysł. Szybko pode­szła do telefonu i połączyła się z Jenny.

- Dzień dobry, mówi Caitlin.

- Och, Caitlin - zdziwiła się Jenny. - Nie widziałam, jak dzisiaj przyszłaś do pracy... Tak, słucham - dodała szybko nerwowym głosem.

Caitlin poczuła się nieswojo. Tak bardzo chciała, żeby właśnie Jenny okazała się niewinna.

- Powiedz mi, Jenny, kto wczoraj wchodził do mojego gabinetu po moim wyjściu?

- Pan Hartley - padła gładka odpowiedź.

- Skąd wiesz?

- Dzwonił do mnie z twojego pokoju. Coś tam załatwiał razem z niemiecką delegacją. Wiem o tym, bo wy­świetlił mi się na wyjściu właśnie twój numer.

- Kto jeszcze?

- Nikt.

- Jenny, jeśli nie wiesz o nikim innym, kto wchodziłby w tym czasie do mojego pokoju, to może lepiej będzie, jeżeli przyjdziesz teraz do mnie na górę.

Chwila ciszy.

- Była jeszcze jedna osoba - przyznała wreszcie Jenny.

- Kto? Powiedz.

- Ja... chciałam jeszcze raz spojrzeć na te róże. Widzia­łam rano, jak je przynoszono i... chciałam popatrzeć na nie. Były dużo ładniejsze niż te, które ja dostałam od mo­jego chłopca i trochę ci pozazdrościłam. Przepraszam, Caitlin. Przysięgam, że nie dotknęłam niczego. Nic nie ruszałam, naprawdę.

Nie musiała ruszać, pomyślała Caitlin. Wystarczyło, że rzuciła okiem na leżące na biurku wymówienie. I w ten sposób informacja o tym poszła dalej, docierając aż do Crawleya.

- Och, Jenny...

- Przysięgam, że nic nie ruszałam. Przysięgam.

- Czy nikt więcej nie wchodził do mojego gabinetu?

- Na pewno nie. Paul Jordan wrócił dopiero parę minut przed zamknięciem biura. Opowiedział mi o bardzo korzy­stnym kontrakcie, który właśnie próbuje załatwić. I zaraz potem poszedł do domu. Inni sprzedawcy i kierownik pro­dukcji również na pewno tam nie wchodzili, bo przecież musieliby przejść koło mnie i na pewno bym zauważyła.

- Dziękuję, Jenny.

- Czy wszystko w porządku?

Caitlin zawahała się. Być może Jenny nie była człowie­kiem Crawleya. Być może po prostu popełniła niedyskrecję, opowiadając komuś, co zobaczyła na jej biurku. Mogła zrobić to zupełnie nieświadomie.

A ten ktoś wykorzystał to. Ale tego typu niedyskrecje również nie powinny mieć miejsca.

- Niestety, nie - powiedziała ze smutkiem i odłożyła słuchawkę.

Potem nadeszła poczta. Caitlin przejrzała koresponden­cję, pewne informacje wprowadziła do komputerowego kalendarza. Wpięła listy do segregatorów. Potem jeszcze kilka koniecznych służbowych telefonów. Przyjęła jakieś informacje, umówiła jakieś spotkania.

Tak się tym wszystkim zajęła, że nie zauważyła upły­wającego czasu. Cały czas jednak zastanawiała się nad Jenny. Czy ta przemiła recepcjonistka przekazywała infor­macje Crawleyowi, czy był to tylko przykry zbieg okoli­czności?

David wrócił do biura z twardym, surowym wyrazem twarzy. Znała to stanowcze, nieubłagane spojrzenie. Kiedy David podejmował jakieś działanie z taką właśnie miną, znaczyło to, że wie dokładnie, jaką iść drogą i nic na świe­cie nie było w stanie zmienić jego zamiarów.

- Jest kilka rzeczy do zrobienia - powiedział. - Potem będę zupełnie wolny.

- Jest jedna rzecz, którą musisz załatwić przedtem - rzekła Caitlin.

Zawahał się na chwilę.

- Co takiego?

Opowiedziała mu o rozmowie z Jenny. David słuchał uważnie. Powtórzyła mu dokładnie każde słowo, jakie pa­dło w tej rozmowie.

- To potwierdza moje podejrzenia - powiedział, kiedy skończyła. - Teraz dokładnie wiem, co robić.

Nie mogła stłumić niepokoju. Nie znała dobrze Jenny, jednak naprawdę przez te cztery miesiące zdążyła polubić młodą recepcjonistkę. Gdyby uwierzyła, że to ona właśnie szpiegowała na rzecz Crawleya, mogłoby to zburzyć jej całą wiarę w ludzi.

- Co robimy?

- Połącz mnie z księgowym. Z Andersonem.

David dość długo dyskutował z głównym księgowym.

- Proszę przygotować sprawozdanie na jutro rano - powiedział wreszcie. - Jeżeli chce pan nadal pracować w mo­jej firmie, niestety, będzie pan musiał to zrobić. Przewiduję pewne zmiany na stanowiskach kierowniczych i muszę dysponować danymi liczbowymi.

Odłożył słuchawkę.

- I co teraz?

- Przyszła kolej na rozmowę z Jenny. Czy mogłabyś zadzwonić do niej i poprosić, żeby przyszła do mojego gabinetu?

Spełniła jego polecenie, nadal czując się bardzo nieswo­jo i serdecznie współczując młodej recepcjonistce. Nieste­ty, pewne rzeczy nie mogły uchodzić bezkarnie.

- Sądzę, że powinniśmy załatwić to bardzo delikatnie - powiedział David.

My powinniśmy? - zdziwiła się. David zawsze w spra­wach biznesu wypowiadał się w pierwszej osobie. Nigdy nie robił wyjątku od tej reguły. Dopiero dzisiaj... Pierwszy raz zespolił siebie z nią. My? Jakby byli wspólnikami. Jakby mieli jakiś wspólny cel. I tu od razu Caitlin poczuła, jak ogarniają ją wątpliwości. Dobrze im razem. I w łóżku, i w biurze. Ale na jak długo? Na zawsze czy na czas okre­ślony? Na dobre i na złe. I ten biały welon znowu wplątał się w jej myśli.

Niestety, nie było czasu na przemyślenie tych spraw. Usłyszeli, jak drzwi windy otwierają się i zatrzaskują.

- Jenny, prosimy tutaj! - powiedział głośno David. - Jesteśmy w gabinecie Caitlin, proszę wejść.

Jenny wyglądała na zdenerwowaną, ale nie było w niej żadnej pokory, raczej bunt i agresja. Caitlin pomyślała ze współczuciem, że takie nastawienie na pewno nie pomaga, gdy ma się do czynienia z kimś takim, jak David Hartley.

- Proszę usiąść.

Jenny usiadła. Nonszalancko założyła ręce na klatce piersiowej, ale nie mogła ukryć swoich oczu, które śledziły każdy ruch Davida z przestraszoną czujnością.

- Musi być pani bardzo zdenerwowana - powiedział cicho.

- Ani trochę.

David udał, że nie słyszy niegrzecznego tonu, jakim odpowiedziała mu Jenny.

- Z zasady nie uznaję bliskich, intymnych związków pomiędzy moimi pracownikami. Chcę uniknąć przykrości i zamieszania w biurze, do czego nieuchronnie dochodzi, kiedy taki związek się kończy - powiedział.

Twarz Jenny pokryła się purpurą.

- Nie jestem związana z nikim w biurze - powiedziała stanowczo.

- Załóżmy na razie, że nie - odparł, nadal nie zwracając uwagi na jej sposób mówienia. - To musiało być bardzo żenujące dla pani i dla innych, kiedy się okazało, że nagle ja sam złamałem własne zasady. Rzecz jasna, mam na myśli... mój związek z Caitlin.

Caitlin zamarła z wrażenia. Po co on wywlekał teraz swoje prywatne sprawy? Do czego ma prowadzić ta pu­bliczna spowiedź? Zrobił ostatnio tyle dziwnych rzeczy, że poczuła, iż prędzej oszaleje, niż nadąży za jego myśleniem.

- To było przecież oczywiste dla każdego - rzekła Jen­ny opryskliwie.

- Jestem tego pewien. I właśnie dlatego tak krępujące.

- Nie aż tak bardzo. Tego można się spodziewać po mężczyźnie. Jedno mówi, a drugie robi.

Bo to i prawda, pomyślała Caitlin. Wiele razy jej samej zdarzało się dochodzić do podobnego wniosku.

- Jednak nasz związek był innego rodzaju - stwierdził David.

- Każdy sądzi, że jego związek jest inny.

- To prawda - rzekł David bardzo łagodnie. - I wy też uważaliście, że jesteście wyjątkową parą?

- Co to znaczy? - zdenerwowała się Jenny.

- Ja wiem, że jest pani związana z jednym z moich pracowników.

To zaskoczyło Caitlin. Kto to mógł być? Ktoś z działu sprzedaży?

- Przykro mi, ale pani przyjaciel nie ma najmniejszego zamiaru żenić się z panią - powiedział David z pozorną troską. - Jeżeli nawet obiecywał to pani.

- Skąd pan o tym wie? - krzyknęła Jenny.

- Ponieważ on już jest żonaty.

- Nieprawda!

- Czy dzwoni pani czasami do niego do domu?

- Nie, oczywiście, że nie. On ma bardzo chorą matkę, która musi mieć spokój.

- I taki podał pani powód?

- To jest prawdziwy powód.

- Przykro mi, ale nie. Jako szef mam obowiązek, oczy­wiście tylko do pewnego stopnia, interesować się sprawami prywatnymi moich pracowników, znać ich przeszłość, am­bicje, zainteresowania. Czasami komuś trzeba pomóc. To ma ogromny wpływ na pracę.

Wstał i podszedł do Jenny.

- Paul Jordan ma żonę i troje dzieci. On panią oszukuje.

Caitlin zaczęła w myśli gorączkowo analizować wyda­rzenia poprzedniego dnia. Nigdy nie lubiła Paula Jordana. On musiał wiedzieć o czekającym na nią prezencie walentynkowym. W przeciwnym razie nie robiłby takich głupich uwag podczas składania życzeń. Jenny też wiedziała. Pod­świadomie oboje zdradzili się już w czasie składania jej życzeń.

- Wczoraj, kiedy weszłaś do mojego gabinetu, żeby obejrzeć róże, widziałaś wymówienie, które zostało na mo­im biurku? - zapytała.

- Tak... Dlaczego?... Dlaczego?... Jenny rozpłakała się.

Caitlin musiała zadać jeszcze kuka pytań.

- I kiedy Paul Jordan pod koniec dnia wrócił do biura, powiedziałaś mu o tym?

Jenny potwierdziła skinieniem głowy, zbyt zdenerwo­wana, żeby mówić.

Caitlin spojrzała pytająco na Davida.

- To musiało być właśnie tak - mruknął.

Jenny, nie czekając na zakończenie tej rozmowy, zerwa­ła się nagle z fotela i wybiegła z pokoju. Caitlin podeszła do drzwi i zobaczyła, że zapłakana dziewczyna skryła się w toalecie. Trudno było jej pomóc. Jenny nie pierwsza i nie ostatnia zakochała się tak niemądrze.

Mnie to również mogło się przytrafić, pomyślała Caitlin. Na szczęście David nie miał żony ani trojga dzieci. Jed­nak ona też nie znała jego życia prywatnego, przez czte­ry miesiące polegała głównie na domysłach. Ufała mu. Żal jej było teraz Jenny, ale w niczym nie mogła jej pomóc.

- Jak ukarzesz Jenny? - zapytała.

Myślała z podziwem o delikatności, z jaką załatwił tę sprawę. Jeszcze raz ogromnie jej zaimponował.

- Chyba nic jej nie zrobię. Została już wystarczająco ukarana.

- I co teraz robimy?

- Bierzemy się za Paula Jordana - powiedział twardo. Wiedziała, że w tym wypadku będzie całkowicie bez­względny.

Zaprosili na górę kierownika działu handlowego. Roz­mowa była krótka. Paul Jordan musiał pożegnać się z pracą.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Dlaczego nie możesz się zdecydować? - zapytał David.

Jeździli już dość długo autostradą, a potem krętymi dro­gami, więc wykazywał coraz więcej oznak zniecierpliwie­nia. Znała go dobrze pod tym względem, lubił załatwiać wszystko szybko i łatwo. Tak, stanowczo zbyt lekko mu wszystko przychodziło.

- To niemożliwe znaleźć w jednej chwili tak wspania­łego konia, żeby potrafił zastąpić mi moją Dobbin - odpo­wiedziała logicznie.

- Dwa dni zajęło nam oglądanie kucy - wypominał jej David. - Potem konie rasy Galloway, prawie cały dzień, potem araby.

- Miałam moją Dobbin przez trzynaście lat - przypo­mniała mu Caitlin, jakby to był decydujący argument.

- Czy sądzisz, że kiedyś wreszcie znajdziemy odpo­wiedniego następcę Dobbin?

- Nie wiem i nie mam pojęcia, jak długo to może po­trwać - powiedziała spokojnie.

- To się robi coraz trudniejsze - mruknął David. Caitlin domyślała się, co ma na myśli. Nie chodziło dokładnie o to, że nudzą go te objazdy stadnin. Rzecz w tym, że jego cierpliwość była doprowadzona już do gra­nic wytrzymałości. Jego zestresowanie wzrastało z dnia na dzień. I nie chodziło o szukanie konia, tylko raczej o tę wstrzemięźliwość seksualną, którą jej przyrzekł. Tyle czasu razem z nią, przy jednoczesnym trzymaniu pożądania na wodzy, powodowało, że męczył się jak potępieniec. Ostatni raz kochali się sześć dni temu, rano, w dniu świętego Wa­lentego, i potem nic. Sześć długich dni postu i męczarni nie do zniesienia. Właśnie owo płomienne pożądanie za­wsze było tym, co łączyło ich najsilniej. Przecież przedtem nie istniało między nimi nic innego oprócz seksu.

Dla Caitlin te dni wstrzemięźliwości też okazały się nadzwyczaj trudne. Resztką sił robiła wszystko, by nie poznał po niej, jak bardzo tęskni za płomienną namiętno­ścią ich spotkań. Przez te kilka dni dużo rozmawiali, co pomagało jakoś odsunąć na dalszy plan potrzeby fizyczne. Te rozmowy pozwoliły im lepiej się poznać, spowodowały, że teraz na pewno łączyło ich już coś więcej niż seks. Dały jej pełniejszy, bogatszy obraz Davida.

Dowiedziała się, że był jedynakiem. Po kilku poronie­niach jego matka, na prośbę męża, zrezygnowała z dal­szych prób dania Davidowi rodzeństwa. Ojciec nie mógł znieść bólu i cierpienia, jakie przeżywała jego żona.

Prowadził własną firmę meblową, wyrób i sprzedaż. Pro­dukował meble wysokiej jakości, co wymagało dużych na­kładów inwestycyjnych. Przy zalewie rynku tanimi, masowo produkowanymi meblami, firma ta właściwie nie miała racji bytu i w czasie kiedy David rozpoczynał studia inżynierskie, znajdowała się na granicy bankructwa. David planował wdro­żenie wielu pomysłów racjonalizatorskich, modernizację pro­dukcji. Opatentował kilka istotnych wynalazków. Ojciec za­inwestował duże pieniądze w nowoczesne maszyny, ale za­nim to wszystko zaczęło wreszcie przynosić odpowiednie profity, zginął w wypadku przy pracy.

David wyprowadził firmę z kryzysu. Czuł się za nią odpowiedzialny i nie chodziło tylko o to, że w jakiś sposób był to winien swojemu ojcu, w ten sposób przejawiał troskę o matkę. Opowiadał Caitlin o trudnościach, jakie napotykał przy wyprowadzaniu firmy z krytycznej sytuacji, i o tym, jak ciężką pracą osiągnął wreszcie sukces.

Im więcej o nim wiedziała, tym bardziej stawał jej się bliski. Zachwycała ją ta bliskość duchowa i czuła, jak bar­dzo ubogi wydawałby jej się teraz taki związek, w którym łączyłby ich znowu tylko seks. Podobała jej się ta wyprawa po konia, to już był konkret, coś namacalnego, co wspólnie przeżywali.

Nadal stanowiło dla niej zagadkę, dlaczego nigdy nie zaprosił jej do siebie do domu, dlaczego nie mogła poznać jego matki. W tej sprawie jeszcze nic się nie zmieniło.

Ta wstrzemięźliwość seksualna to był, niestety, jej po­mysł. Usilnie nalegała na to parę dni temu. To jej wina, że oboje teraz tak się męczą. David z pewnością pociesza się myślą, że jak tylko ona przestanie być tak uparta, to ich poprzednie życie wróci do normy. Obawiała się, że myśląc w ten sposób, miał rację, bo ona rzeczywiście długo tej wstrzemięźliwości nie wytrzyma. Pragnęła być całowana, pieszczona, kochana. Pamiętała pocałunki Davida, a szcze­gólnie te ostatnie, w feralny poranek czternastego lutego. Ale to przecież prowadziło donikąd. Przed czymś takim nie było przyszłości. Mimo wszystko coraz bardziej żałowała swojej decyzji. Marzyła o zakończeniu tej próby. Nie mo­gła oprzeć się pożądaniu, jakie wzbudzała w niej bliskość jego ciała, gorący blask oczu.

- O czym teraz myślisz, Caitlin?

- Musisz widzieć w życiu inne wartości oprócz seksu - powiedziała. - Tyle mi obiecywałeś. I co? Nie umiesz teraz dotrzymać swoich przyrzeczeń.

- To prawda - przyznał. - Musisz być jednak świado­ma tego, jak silne reakcje wywołujesz w moim ciele. To biologia, rozumiesz? Moje ciało, płonąc z pożądania, zmienia się w popiół.

- Zobacz, gdzie dojechaliśmy - powiedziała, żeby od­wrócić jego myśli od ich rozpalonych ciał.

David przyhamował. Skręcili w boczną drogę.

- Featherstone. Stadnina koni rasy Clydesdale - prze­czytał David napis na drogowskazie.

- Musimy zobaczyć, może właśnie tutaj znajdziemy odpowiedniego konia.

- Czy już ci mówiłem, jak ładnie wyglądasz? - zapytał.

- Dzisiaj już jedenaście razy - mruknęła.

- Może gdybyś włożyła coś mniej seksownego, nie czułbym się tak rozdrażniony, dręczony i prowokowany.

Oboje ubrani byli w zwykłe dżinsy bez żadnych ozdób. Caitlin miała na sobie bawełnianą bluzkę z wyhaftowanym wieśniakiem, który doił krowę. Może to było trochę śmie­szne, trochę modne, ale na pewno nie seksowne.

- Przecież jestem bardzo skromnie ubrana. Czy chcesz, żebym wyglądała jak straszydło?

- Nie wiem, czy ta powściągliwość w ogóle ma jakiś sens - mruknął.

To brzmiało jak echo jej własnych wątpliwości.

- To właśnie mi odpowiada - odparła chłodno.

- Ale mnie nie! - wybuchnął.

Caitlin westchnęła. Może to rzeczywiście nie miało żad­nego sensu?

David szybko opanował się i był niezwykle uprzejmy, kiedy pan Featherstone, właściciel stadniny, przyszedł przywitać się z nimi. Wyjaśnili, że są zainteresowani zaku­pem konia rasy Clydesdale i pan Featherstone poprowadził ich do boksów, w których stały klacze i ogiery.

Caitlin zawsze podziwiała konie rasy Clydesdale. Wy­wodziły się one z tych ciężkich koni, które dawniej dźwi­gały uzbrojonych rycerzy. Chętnie używano ich w bitwach. To była najcięższa i najsilniejsza grupa koni, które przez wiele lat zastępowały traktor i maszyny rolnicze, wlokły ciężkie ładunki i ciągnęły powozy.

W czasie obchodów Dnia Farmera, na królewskim po­kazie w Sydney, na którym ojciec zawsze wystawiał swoje konie rasy Galloway, na czele wielkiej parady szły co roku właśnie clydesdale. Ogromne możliwości tych koni musia­ły wzbudzać zachwyt.

Caitlin jeszcze nigdy nie przyglądała się z bliska tym ko­niom. Teraz czuła się zafascynowana ich ogromem, potęgą.

- To jest Danny Boy - pan Featherstone wskazał na jednego z koni. - Ma zaledwie dwa lata i już był champio­nem na ostatnim pokazie.

Koń był piękny. Gniady z białą łatką na brzuchu. Stał przed nimi majestatyczny, wysoki. Caitlin wiedziała, że bę­dzie jeszcze większy, bo będzie rósł jeszcze przez trzy lata.

Wspaniała, gęsta i długa grzywa, zgrabne pęciny, białe lotki poniżej kolan.

Caitlin poczuła, że zakochała się od pierwszego wejrzenia.

Pan Featherstone skierował się do następnych boksów. Caitlin nie poszła za nim. David został przy niej. Stano­wczo zmęczyły go już te poszukiwania.

- Najwspanialszy wytwór inżynierii genetycznej - za­żartował. - Jeżeli pomnożyć masę konia przez współczyn­nik postępu biologicznego...

- Przestań kpić sobie. On jest fantastyczny - szepnęła Caitlin.

- Właśnie ten? - Nic go chyba nie mogło bardziej za­skoczyć.

Pogłaskała konia po pysku. Stał posłusznie. Wyglądało na to, że pieszczota sprawia mu przyjemność.

- Zaakceptował mnie - szepnęła.

- I co chcesz potem z nim zrobić? - zainteresował się David, naprawdę zaciekawiony.

- Nie wiem.

- Chcesz na nim jeździć? Potrząsnęła głową.

- Nie, mam lęk przestrzeni. Podszedł do nich pan Featherstone.

- Danny Boy nie jest na sprzedaż - powiedział.

- Czyżby? - zdziwił się uprzejmie David.

- Niestety, proszę państwa - rzekł właściciel konia, pewnie tak samo uparty, jak konie tej rasy.

- Dobrze, zobaczymy, czy potrafię złamać tego faceta - szepnął David do Caitlin.

Ciarki przeszły jej po plecach. David prawdopodobnie nie miał zielonego pojęcia, jak bardzo hodowcy koni przy­wiązują się do swoich championów. Jej ojciec nigdy nie sprzedałby Pride of Scotland, championa ze swojej stadni­ny. Czerwona Rozeta, najwyższa nagroda, którą kiedyś dostał za tego konia, znaczyła dla niego więcej niż każde pieniądze.

- Ale on powiedział, że nie jest to koń na sprzedaż - przypomniała.

Nie chciała być świadkiem rozmowy Davida z właści­cielem stadniny. Na pewno dojdzie do kłótni między nimi. Z drugiej strony jednak czuła się boleśnie rozczarowana. Ten koń naprawdę jej się podobał.

David odszedł. Wrócił po godzinnej dyskusji z panem Featherstone. Jego oczy pałały dumą. Dokonał zakupu.

- Dostałaś, czego chciałaś, Caitlin - powiedział, gdy wsiadali do ferrari. - Zapłaciłem tylko dwa razy więcej niż ten koń jest wart.

Wygórowana cena zdawała się wcale mu nie przeszka­dzać. Czyżby aż tak bardzo miał ochotę na seks?

- Nigdy w życiu nie byłam tak zdenerwowana, czeka­jąc na twój powrót - wyznała zgodnie z prawdą. - I żal mi było tego konia. Wydaje mi się, że wyglądał na bardzo zmęczonego. Właściciel stanowczo wymagał od niego zbyt wiele. Traktował go zbyt ambicjonalnie.

- A o mnie to nawet nie pomyślisz, jak bardzo ja jestem zmęczony - westchnął David.

Jego ciemne, kobaltowe oczy spoglądały na nią z tryum­fem i radością. Prawdopodobnie zadowolony był z tego, że wreszcie koniec mozolnych poszukiwań. Ale przede wszystkim chodziło mu o nią. I chociaż nieustannie za­pewniał ją, że konia kupuje dla niej całkowicie bezintere­sownie, to ona i tak miała pewne podejrzenia.

Pomyślała, że przez ostatnie dni osiągnęła bardzo dużo, nawet jeśli teraz myślał, że kupując jej konia, zasłużył sobie na to, żeby wskoczyła mu do łóżka. Zachowywał się wobec niej o niebo lepiej niż w pamiętny walentynkowy poranek. Dużo się nauczył, a także bardzo zmienił się na korzyść.

- Teraz musimy kupić mu dom - rzekł z satysfakcją.

- Nie myślę, żebym miała siłę przejść przez to znowu - mruknęła słabym głosem.

David skręcił na północ, na drogę do Wyong. Stwierdził, że kupno kawałka ziemi w tej okolicy z pewnością będzie dobrą inwestycją. Tym bardziej, jeśli zagroda dla konia znajdowałaby się gdzieś w pobliżu domu jej rodziców. Ojciec na pewno chętnie doglądałby wszystkiego, a co naj­ważniejsze, Caitlin i David nie mieliby problemu z dojaz­dem z Sydney. Było to tak blisko, że, na upartego, mogliby przyjeżdżać tutaj nawet codziennie.

Caitlin pomyślała nagle, że ziemia w tej okolicy wcale nie była tania. Czyżby David był zdecydowany absolutnie na wszystko? Chciał coś może przez to udowodnić? Pra­gnął ją kupić za wszelką cenę? Czuła się coraz bardziej zdenerwowana. Może jednak nie był to taki zły pomysł?

Spostrzegła, iż są już w Yarramalong, że jadą drogą pro­wadzącą do „The Last Retreat”. To dawało pewną szansę na uśmierzenie jej wewnętrznego niepokoju.

- Zatrzymajmy się w tym motelu - zaproponowała nie­oczekiwanie.

- Po co? - zdziwił się.

- Chciałabym, żebyś zamówił dla nas pokój.

David odwrócił się do niej i spojrzał uważnie w oczy. Ferrari zaczęło powoli skręcać na pobocze. Jeszcze chwila, a spowoduje wypadek, przestraszyła się Caitlin.

- Uważaj, jak prowadzisz! - krzyknęła. - Za chwilę wjedziemy do rowu.

Delikatnym ruchem poprawił kierownicę.

- Caitlin - powiedział łagodnie. - Koń nie był żadną łapówką. Niczego nie musisz dla mnie robić. Nie chcę żadnej zapłaty.

- Wierzę ci.

Ferrari lekko zwolniło. Skręcili w stronę parkingu.

- Jeszcze raz przepraszam cię za Crawleya - powiedział.

- To nie ma teraz znaczenia - mruknęła. Zatrzymał samochód na parkingu.

- Dla mnie to jest ważne. Opuściłem cię w trudnej sy­tuacji, zachowałem się obrzydliwie. To spowodowało, że jeszcze raz musiałem zastanowić się nad sobą. I obraz, który ujrzałem, nie spodobał mi się.

- Nawet nie pomyślałam o tym - uśmiechnęła się - że Crawley wiedział wtedy dokładnie, iż byliśmy tutaj razem. Zupełnie nie przyszło mi do głowy, że ktoś taki może nas śledzić i podglądać.

- Jeszcze raz przepraszam za Crawleya - powtórzył. - I pamiętaj, że nie musisz mi płacić. Przeżywam katusze, nie mogąc cię posiąść, ale jeśli trzeba, wytrzymam, żebyś nie sądziła, iż chodzi mi tylko o to.

Oczywiście, pragnął jej nadal, znała gładkość jego mo­wy. Takie gadanie mogło być dobrym sposobem, żeby raz jeszcze dostał to, czego chciał. Dlaczego jednak porzucił w tej chwili swój biznes? Dlaczego poświęcał jej teraz tyle czasu?

Delikatnie dotknął jej policzka. Lekkim ruchem obrócił jej twarz w swoim kierunku, tak żeby mogli spojrzeć sobie w oczy. Widziała w jego wzroku ogień pożądania, a zara­zem niepokój.

- Cały czas próbuję naprawić moje błędy, Caitlin.

- Pieniędzmi nie wszystko załatwisz - powiedziała chłodno, a jednocześnie czuła, iż już dłużej nie może uda­wać takiej twardej i opanowanej, że za chwilę zapomni o całym świecie, oddając się jedynie namiętności.

- Masz rację. Pieniądze nie mają znaczenia - powie­dział. - Chciałem jedynie pokazać ci, że ja nie tylko biorę, ale również potrafię dawać. Dostaniesz ode mnie wszystko, czego tylko zapragniesz.

Poczuła, że napływają jej łzy do oczu. Ze szczęścia, ze wzruszenia...

- Idź, Davidzie, i zamów ten pokój - powiedziała. Spojrzał na nią z wahaniem.

- Czy jesteś tego pewna, Caitlin? Przecież ty płaczesz. Skinęła głową.

- Nadmiar emocji. Dla mnie też jest to trudne. Idź już, Davidzie. Poczekam tutaj na ciebie.

Pochylił się i delikatnie pocałował jej usta. Czuła jego napięcie, resztką sił tłumione pożądanie.

- Zaraz wrócę - powiedział i odszedł.

Caitlin otarła łzy. David nie obiecał jej wszystkiego, czego pragnęła. Pomyślała, że jeszcze nie pora nalegać na coś więcej. W miłości trudno się targować, pewne sprawy muszą dojrzeć, poczekać. Coś, co nie przychodziło łatwo, na pewno miało swoją wartość. A na razie... potrzebowali siebie nawzajem.

Wysiadła z samochodu, nie mogąc się doczekać, aż on wróci. Dostrzegła wreszcie, jak kroczył w jej stronę, silny, męski, energiczny, związany z nią tym cudownym ogniem pożądania. Ruszyła ku niemu. Spotkali się, gwałtownie otoczył ją ramionami, z gorączkowym pragnieniem posia­dania.

- Pokój numer trzy - powiedział. W zaciśniętej dłoni trzymał kluczyk.

Nic nie odrzekła. Poczuła, iż serce jej bije z dziką pręd­kością. Jego bliskość rozpalała ją aż do bólu. Pragnęła go teraz, natychmiast.

- To nic, że chcesz mnie kupić - szepnęła. - To jest silniejsze ode mnie.

- Mężczyzna kupuje kobietę, kiedy chce ją potem zosta­wić bez żadnych wyrzutów sumienia. Nic takiego nigdy nie zdarzyło się między nami, Caitlin, i na pewno się nie zdarzy.

Pocałowała go w szyję. Czuła szybki, gwałtowny rytm jego pulsu i gorący oddech.

- Czy mógłbyś jeszcze kilka razy powtórzyć mi te miłe rzeczy?

- Maniaczka - mruknął.

Doszli do drzwi pokoju numer trzy. Stłumiła wszystkie myśli, chłodne kalkulacje, niepotrzebne niepokoje. To nie było teraz potrzebne. David jej pragnął. I ona jego. I tylko to się liczyło. Mogli znowu wkroczyć w świat dzikiej, pło­miennej namiętności.

Włożył klucz do zamka.

Caitlin nie wahała się. Przekroczyła próg, by od razu dać się pochłonąć temu innemu światu.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Teraz już wiedziała, iż mu na niej zależy, że jest dla niego czymś więcej niż tylko pogotowiem seksualnym. To już nie chodziło tylko o ten piękny taniec z demonami, przeplatany pustką. Teraz czuła, że naprawdę jest dla niego kimś bliskim, a nie tylko panienką na chwilę, jak było do tej pory. Mogła dać się zawładnąć rozkoszy, zapomnieć o wszystkim, miała spokój, poczucie bezpieczeństwa, iż to nie zniknie za moment, że nareszcie stała się dla niego kimś ważnym. Jakby wsiadała z nim do statku kosmicznego i ufała, że nie porzuci jej wśród gwiazd. I popłynie z nim w nieskończoność. Do innego wymiaru.

Pomimo że przedtem tak bardzo nie mógł się doczekać, teraz David nie śpieszył się. Powoli, zdawałoby się spokoj­nie, smakował jej ciało, jakby odkrywał je na nowo. Deli­katnie zsuwał ubranie, by pieścić i kochać każdy kawałe­czek ciała, wyłaniający się spod tkaniny.

Caitlin czuła się niemal zahipnotyzowana, zauroczona tym, co robił i zamiast pomóc mu rozebrać się, stała przez pewien czas niemal bez ruchu, jedynie szybko oddychając. Potem, zupełnie naga, drżącymi rękoma próbowała rozpi­nać guziki jego koszuli. A wtedy chwycił ją w ramiona i zaniósł na łóżko.

- Chcę zobaczyć, jak leżysz i na mnie czekasz. Nie ma bardziej ekscytującego widoku na świecie.

Dla niej też nie było pyszniejszego widoku, niż patrzenie na Davida, jak zdejmuje swoje ubrania, jak wyłania się jego ciało, napięte z pożądania, wspaniale męskie.

- Czy pamiętasz, jak pierwszy raz przyszłaś do mojego biura na rozmowę kwalifikacyjną? - zapytał.

- Tak, bardzo dobrze to pamiętam.

To było jakby wejście w pole magnetyczne, pod wielkie drzewo w czasie burzy czy coś w tym rodzaju. Nigdy przedtem nie zaznała niczego takiego. Pomyślała wtedy, że David jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedy­kolwiek spotkała. Parę dni przedtem czytała jakąś książkę o niezwykłych zjawiskach i pomyślała wtedy, że w taki dzień mogą obudzić się śpiące demony i wówczas zdarzy się coś zupełnie niezwykłego.

- Nigdy przedtem nie odczuwałem czegoś takiego - powiedział. - Jakby jakieś zjawisko elektromagnetyczne. Miałem dziwne wrażenie, że włosy jeżą mi się na głowie, ale to sprawiało mi przyjemność. Kiedy wziąłem cię za rękę, wydawało mi się, że mam gorączkę. Zastanawiałem się nawet, czy naprawdę nie jestem chory. Wiedziałem, że muszę cię zdobyć, Caitlin. To było silniejsze od poczucia zdrowego rozsądku.

Zatem on odczuwał coś podobnego, też trochę jakby zjawisko elektryczne, jakby razem stali w czasie burzy pod drzewem sięgającym do gwiazd.

- Czy nadal czujesz coś podobnego? - zapytała.

- Tak. I to jest nie do wytrzymania, żeby nie być blisko ciebie.

Proste stwierdzenie faktu, wyznanie słowami tego uczu­cia, tej namiętności, którą płonęły jego oczy, trafiło do jej serca, rozpalając je jeszcze gorętszym ogniem.

Gdy zdjął już z siebie wszystko, wolno podszedł do łóżka, na którym leżała. Natychmiast objęła go i przyciąg­nęła ku sobie. Czuła, jak gorące jest jego ciało, jak bardzo pulsuje pożądaniem. Gładziła je delikatnie, rozkoszując się dotykiem naprężonych mięśni i napiętej na kościach skóry.

- Ja też, Davidzie, kiedy jestem bez ciebie, czuję się, jakbym znalazła się w próżni - szepnęła, pokrywając drob­nymi, gorącymi pocałunkami jego szyję, a potem linię ko­ści policzkowych.

- Caitlin! - krzyknął z rozkoszy.

Jego ręce ześlizgnęły się w dół, wzdłuż jej pleców. Trzy­mał ją mocno w uścisku. Przysunął się do niej jeszcze bliżej, niemal miażdżąc swym potężnym torsem jej deli­katne piersi, krępując jej ruchy.

- Puść mnie - jęknęła. - Pozwól mi pieścić ciebie, ja też chcę cię kochać.

Po kilku gwałtownych, płytkich oddechach rozluźnił uścisk. Pragnęła sprawić mu rozkosz, zachwycić go, poka­zać, jak bardzo go kocha. Krew w jej tętnicach śpiewała pieśń namiętności, ciało rozpalała gorączka. Czuła, jak David silnie reaguje na kontakt fizyczny, na dotyk. Jak miękko falowała jego skóra, napinając się i rozluźniając, jak drgały jego mięśnie w odpowiedzi na intymność jej pieszczot.

Wplótł palce w jej włosy, targał je, głaskał. Potem na­prężył grzbiet, napiął mięśnie... Krzyknęła, pragnąc go jednocześnie, pragnąc jeszcze i jeszcze...

Stali się jednym ciałem, jedną duszą. I kiedy po godzinie leżeli obok siebie, szczęśliwi i przytuleni, pomyślała, że tym razem było to przeżycie inne, dużo bogatsze niż przedtem.

- Czy musimy już wracać do Sydney? - zapytała cicho, opierając głowę o jego obojczyk.

Marzyła, żeby ta cudowna chwila trwała zawsze. Wie­działa jednak, że David może nie mieć tyle czasu, żeby zostać z nią tu jeszcze dłużej.

Nie odpowiedział od razu. Przez pewien czas machinal­nie tarmosił jej włosy. Zastanawiał się nad czymś. Potem przysunął się bliżej i musnął policzkiem czubek jej głowy.

- Nie - mruknął. - Możemy zostać i robić wszystko, co chcemy.

Spędzili całą noc w „The Last Retreat”. Następnego dnia zjedli razem śniadanie i David zabrał ją na wielkie zakupy. Po kilku dniach szukania dla niej konia, potrzebo­wali nowych, czystych ubrań.

Caitlin była tak szczęśliwa, że cały czas się śmiała. To okazało się zaraźliwe. Nigdy przedtem nie widziała Davida tak bardzo pogodnego, zrelaksowanego, rozluźnionego. Śmiał się razem z nią i to były cudowne chwile.

Odbyli żartobliwą rozmowę, zastanawiając się nad miej­scem, w którym zamieszka Danny Boy. Planowali razem, co powinno się tam znajdować, dorzucając coraz to nowe pomysły. Chodziło nie tylko o pastwisko z urodzajną gle­bą. Musiało być jeszcze małe jeziorko albo rzeczka w po­bliżu. Lasek, żeby koń mógł się schronić w cieniu drzew przed upalnym dniem. Solidne ogrodzenie. I przede wszy­stkim należało zadbać, żeby nie czuł się samotny. To pro­wadziło do dyskusji na temat klaczy. David okazał się niezwykle elokwentny, gdy chodziło o potrzeby seksualne ogiera.

Caitlin doceniała oczywiście osiągnięcia współczesnej genetyki, uważała jednak, że Danny Boy sam powinien wybrać sobie partnerkę, kierując się instynktem. Postano­wiła przewieźć go do stadniny, gdzie będzie bardzo dużo klaczy, i wypuścić go tam, żeby mógł sobie wybrać. Doszli do wniosku, że oprócz stajni i pomieszczeń gospodar­czych, w miejscu, w którym żyć będzie Danny Boy powi­nien być również prawdziwy dom, żeby mógł tam zamie­szkać doświadczony zarządca. Należało zatrudnić kogoś takiego. Zarówno ojciec Caitlin, jak i oni sami, nie mogli przebywać tam na stałe. Mieli za dużo innych obowiązków.

I tak, śmiejąc się i planując jednocześnie tak ważne sprawy jak mieszkanie dla konia, przesunęli powrót do Sydney na bliżej nieokreślony termin. David zastanawiał się nad tym, czy klacze mają kobiecy wyraz twarzy.

Pragnienie nabycia prawdziwej posiadłości ziemskiej stawało się coraz silniejsze.

Wyruszyli na kolejne poszukiwania, tym razem zakoń­czone dość szybko. Marzenie ziściło się. Znaleźli w końcu miejsce, jak to ocenili, absolutnie doskonałe. Był na tym terenie duży dom i jeszcze dodatkowo mała stróżówka, doskonale nadająca się do zamieszkania. Przemknęło jej przez myśl, że w tym domu mogliby zamieszkać oni oboje, a stróżówka byłaby dla zarządcy. David nie wahał się ani trochę, mimo bardzo wysokiej ceny.

- Idealne! - powiedział. - Wymarzone miejsce do od­poczynku.

I nie mogła powstrzymać myśli, że chodziło mu raczej nie o konie, tylko o ich wspólną przyszłość.

Potem wrócili do „The Last Retreat” i kochali się zno­wu. I znowu było to bezgraniczne szczęście, a potem uczu­cie smutku, że trzeba wracać. W Sydney czekało na nich wiele ważnych spraw. Przede wszystkim firma Davida, nie mógł jej zostawić na zbyt długo. Zatrudniał oczywiście doskonałych fachowców na stanowiskach kierowniczych, ale mimo wszystko trzeba było mieć na nich oko.

Poza tym czekała ich jeszcze sprawa sądowa przeciw Crawleyowi, oskarżonemu o kradzież patentów. Tego też należało dopilnować.

I jeszcze to, że David nie mógł, z jakichś tajemniczych powodów, zostawiać swojej matki tak długo samej.

Dzwonił do matki, aby zawiadomić ją, że wróci parę dni później. Ciągle jednak nie rozmawiał o niej z Caitlin. To była luka w ich zażyłości, którą Caitlin desperacko pragnę­ła wypełnić. On poznał jej rodzinę w bardzo niezwykłych okolicznościach, można powiedzieć, że poznał jej rodzi­ców od najgorszej strony. Mimo to odnosił się do jej ojca z przyjaźnią i szacunkiem. Teraz kolej, żeby ona poznała jego matkę.

Caitlin, ponownie uszczęśliwiona przez Davida, leżała z głową na jego klatce piersiowej, z policzkiem na wyso­kości jego serca. Myślała sobie, że to musi być prawdą, iż on ją kocha. Nie zrobiłby tego wszystkiego, gdyby było inaczej.

- Caitlin?

- Mhm?

- Jest jedna sprawa, o której muszę ci powiedzieć... Nie wiem, jak zareagujesz.

Słyszała w jego głosie silne wzruszenie. To musiało być coś ważnego. Leżała nadal, pozornie zachowując spokój, ale cała zamieniła się w słuch. Chciała z tego, co powie, uchwycić coś więcej niż proste znaczenie słów.

Przez chwilę panowało milczenie. Czuła bicie własnego serca. Instynkt podpowiadał jej, że chodziło o coś, od cze­go mogła zależeć ich wspólna przyszłość.

- To nawet trudno powiedzieć. Tu chodzi o coś, co... Czekała na jego dalsze słowa. Czuła, iż nigdy przedtem z nikim o tym nie rozmawiał, że, można powiedzieć, musi się nauczyć mówić o tym. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, kolczaste jak łupinki kasztanów. Wyczu­wała w jego głosie ból, smutek, niepewność.

- Moja matka była piękna, tak bardzo, jak ty te­raz, Caitlin - powiedział cicho, głosem pełnym smutku i zadumy.

Wstrzymała oddech, świadoma, że chodzi o sprawy bolesne dla niego... Broń Crawleya skierowana przeciwko niemu...

- Miała gęste, ciemne włosy. Nosiła je rozpuszczone, dłu­gie do ramion. Miała gładką skórę i piękne, czarne rzęsy...

Caitlin zmarszczyła czoło. Dlaczego używa czasu prze­szłego?

- Ojciec nigdy nie spojrzał na inną kobietę. Kochał ją nad życie. Ona też świata poza nim nie widziała. Czasami byli razem tak blisko, że czułem, iż im przeszkadzam, że wolą być sami...

Samotny przez większość życia, pomyślała.

- To musiała być wspaniała para - powiedziała głośno.

- Tak... Byli bardzo szczęśliwi. Wszystko robili razem....

Musnął ustami jej włosy. O co chodziło?

- Potem pewnego dnia w firmie mojego ojca wybuchł pożar...

Ten wypadek przy pracy, w którym zginął jego ojciec? Poczuła, że drży. Śmierć w płomieniach...

- Ojciec próbował uratować nowe projekty techniczne. Moje patenty, a przecież mogłem narysować je ponow­nie. .. Ta myśl jest przerażająca...

Ból w jego głosie wzmógł się jeszcze. Rozumiała tę stra­szną świadomość, że w jakiś sposób można było uniknąć tej tragedii. Nie odezwała się. Nie miała skutecznego lekarstwa na tę ranę. Nie potrafiła ukoić tego bólu.

- To był wybuch - mówił David. - Zajęły się puszki z la­kierem, jak to później stwierdzono. Ojciec nie miał żadnych szans. Ale matka próbowała dostać się do niego i mu pomóc. Po prostu skoczyła w płomienie. Sądzę, że działała odrucho­wo i w ogóle nie zastanowiła się, co robi. Nie mogła wytrzy­mać myśli, że go straci. I za chwilę sama stanęła w ogniu.

Znowu przerwał. Jeszcze raz zapanowała cisza.

Caitlin zrozumiała nagle, dlaczego o urodzie matki wypowiadał się w czasie przeszłym. To dlatego nigdy nie zapraszał jej do siebie do domu. Z powodu matki.

- Ją... zdołano uratować - mówił. - Jeden z pracowni­ków odważnie skoczył na pomoc. Wyniósł ją z płomieni... Ale to jest dla niej piekło na ziemi, Caitlin. Człowiek nie powinien przechodzić przez coś takiego. Ta jej poparzona skóra...

- Żałuję, że nie poznaliśmy się wcześniej - powiedziała impulsywnie. - Samotny w tej męczarni... - urwała nagle.

David tak na nią spojrzał, że zrozumiała, iż palnęła coś głupiego. O co chodziło?

- Miałem wtedy kogoś, Caitlin - powiedział z waha­niem. - Mieliśmy się pobrać zaraz po skończeniu studiów. Ona przyszła kiedyś ze mną... odwiedzić moją mamę i... odskoczyła z przerażeniem, jak ją zobaczyła. Nie wytrzy­mała tego. Uznała, że przyszłość ze mną i z moją matką... Nigdy nie zdołała przezwyciężyć wstrętu. Małżeństwo ze mną przestało ją interesować.

- To nie była prawdziwa miłość - powiedziała stanow­czo. - Ja bym wytrzymała i zawsze byłabym przy tobie i przy twojej matce.

Błysk nadziei pojawił się w jego oczach, ale bardzo szybko zgasł.

- Łatwiej to deklarować niż wytrzymać - powiedział David lekko zachrypniętym głosem. - Mama nigdy nie wychodzi z domu. Zresztą uważam, że ma rację. Skoro ludzie uciekają na jej widok...

- Jakkolwiek wygląda teraz twoja mama, nigdy nie odwróciłabym się od kogoś z rodziny, kogo spotkało nie­szczęście - stwierdziła Caitlin. - Nawet od Michelle.

Spojrzał na nią czujnie, pomyślała, że próbuje uwierzyć. Nie, stanowczo nie darzył jej aż takim zaufaniem.

- Ona musi się czuć straszliwie samotna - powiedziała z łagodnym współczuciem.

- Owszem, jest całkowicie odizolowana od ludzi. Oprócz mnie z nikim się nie widuje.

Caitlin zrozumiała teraz, dlaczego rytualne śniadanka z matką były dla niego tak ważne. To dlatego tak stanow­czo trzymał się określonego porządku dnia.

- Powinieneś był mi powiedzieć - szepnęła z wyrzutem. Skrzywił się lekko.

- Nie tak łatwo o tym mówić.

- Czy pozwolisz mi spotkać się z twoją mamą? Spojrzał na nią śmiertelnie poważny, z udręką w oczach.

- Sądzę, że stanowiłoby to dla niej ciężką próbę. A i dla ciebie pewnie też. Powinnaś przedtem głęboko się zasta­nowić.

- Wiem, że muszę się z nią spotkać i żadne zastanawia­nie się nie jest tu potrzebne - rzekła poważnie. - Jeżeli mam być częścią twojego życia, Davidzie, nie możesz odsuwać mnie od swojej mamy.

- Caitlin... nie wiem.

- Ale ja wiem. Nie osądzaj mnie pochopnie, Davidzie - poprosiła. - Daj mi szansę pokazać, że nie rzucam słów na wiatr.

Pochylił głowę.

- Może się zdarzyć, że zupełnie niechcący zranisz ją, sprawisz jej przykrość. Pamiętaj, iż Crawley chciał wyko­rzystać jej zeszpecenie, żeby nas zniszczyć. Proszę cię, miej to na względzie. To nie gra sportowa, w której musisz się sprawdzić. To coś przeraźliwie realnego.

Delikatnie położyła wskazujący palec na jego ustach.

- Zaufaj mi, Davidzie - rzekła łagodnie. - Obiecuję, że cię nie zawiodę.

- Porozmawiam z nią. Spróbuję ją jakoś na to przygo­tować.

- Myślę, że już dzisiaj powinniśmy wrócić do Sydney. Pogładził ją po policzku. Czuła, jak pulsuje krew w opuszkach jego palców.

- Boję się tego, Caitlin - powiedział.

- Wszystko będzie dobrze - szepnęła.

Teraz już poznała mroczne zakamarki jego duszy, jego bolesną tajemnicę. Wiedziała, przez jakie przeszedł cier­pienia. To sprawiło, że pokochała go jeszcze bardziej.

Zostało jej jeszcze najtrudniejsze zadanie. Musi trafić do serca pani Hartley. Od tego zależała cała jej przyszłość.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Termin spotkania z matką Davida wyznaczyli za ty­dzień. Caitlin miała więc wystarczająco dużo czasu na przemyślenie, jak powinna się zachować. Nie prosiła Da­vida o radę ani też on sam nie narzucał jej się z własnymi pomysłami. Widziała, jak bardzo denerwował się tym spot­kaniem. Jednak w żaden sposób nie mogła mu pomóc. Trzeba było czekać.

W ciągu tego tygodnia zdarzyło się wiele innych rzeczy absorbujących ich uwagę. Musieli poświęcić prawie cały dzień, by nowego kierownika działu sprzedaży wprowa­dzić w czekające go obowiązki. Przyjęli też nową recepcjo­nistkę. Jenny Ashton zrezygnowała z pracy. To zresztą nie zaskoczyło ich tak bardzo, jak faks, który przysłał do nich inżynier Schmidt.

David odebrał pismo, po czym od razu pokazał je Caitlin.

Panie Hartley, w odpowiedzi na pański faks z dnia... uprzejmie informujemy, że możliwość współpracy z panem będzie dla nas przyjemnością i zaszczytem. W całości akceptujemy proponowane przez pana warunki. Prosimy o przesłanie nam do podpisu kontraktu.

Z poważaniem - inż. Schmidt

I w postscriptum:

Wyrazy podziwu i ukłony dla panny Ross. Jesteśmy świadomi lekkiej przesady, z jaką panna Ross przedstawiła nam dane dotyczące kontraktu z Sutherlandem. Jednak jej urok i niekonwencjonalne metody, jakimi posługuje się ona w biznesie, wywarły na nas silne wrażenie. Gdyby panna Ross kiedykolwiek znalazła się bez pracy, każdy z członków naszej delegacji z radością znajdzie dla niej miejsce u sie­bie w zespole.

W oczach Davida błysnęła ironia.

- Innymi słowy: oni kochają ciebie, mnie darzą niechę­cią, ale w sumie potrzebują nas obojga. Nie dali się nabrać na sztuczki Crawleya.

Michael Crawley nie czuł się chyba zbyt pewnie, bo już po pierwszym dniu sprawy sądowej o kradzież patentów Davida, zniknął bez śladu. Niedługo potem okazało się, że przebywa za granicą i prawdopodobnie lęk przed więzie­niem uniemożliwia mu szybki powrót do kraju. Pozostawił ogromne długi i wiele nie zrealizowanych obietnic. Zosta­wił również Paula Jordana bez pracy.

Caitlin w głębi duszy odczuła ogromną ulgę, że ten człowiek na zawsze zniknął z ich życia. Był jak bomba zegarowa, która wcześniej czy później mogłaby wybuch­nąć. Żaden sąd, myślała, nie jest w stanie uchronić ofiary przed prześladowcą.

Matka Davida mogła w każdej chwili stać się ofiarą ludzkiej ciekawości i braku kultury. Caitlin rozumiała, co skłoniło tę kobietę do kompletnego odizolowania się od ludzi. Niektórzy z nich naprawdę potrafili być okrutni. Chyba tylko ich własna ślepota mogłaby uniemożliwić im niemiłe reakcje na cudzą szpetotę.

Caitlin postanowiła sama tak się zachować, jakby była ślepa, jakby zupełnie nie widziała oszpeconej twarzy matki Davida. Wpadła też na pomysł, żeby kupić jego matce prezent. Będzie to coś, co powinno osłodzić jej samotność. Rozumiała ją doskonale, ponieważ ciągle pamiętała chwile własnej samotności, o której wiedziała tylko ona i jej uko­chany kuc...

Noc poprzedzającą wizytę Caitlin w domu Davida spę­dzili osobno. Zdawała sobie sprawę, że powinien być jak najdłużej z matką, aby przygotować ją na to spotkanie. Caitlin uświadomiła sobie, że przebieg tej wizyty będzie punktem zwrotnym w jej znajomości z Davidem. Od tego zależała cała jej przyszłość.

Ubrała się w czarną spódnicę i kremową bluzkę. Zrobiła sobie bardzo dyskretny makijaż. Uznała, że zbytnie pod­kreślanie własnej urody byłoby niewątpliwie nietaktem w tej sytuacji.

Przewiesiła torbę przez ramię. Do drugiej ręki wzięła koszyk, w którym spał słodko zwinięty w kłębuszek ma­lutki szczeniak. Prezent dla jego matki.

Wyszła z domu kilka minut wcześniej niż powinna. Pro­wadziła samochód ze wzmożoną uwagą. Gdyby cokolwiek wydarzyło się po drodze, co opóźniłoby jej przybycie, mo­głoby okazać się to niewybaczalne.

Przybyła na miejsce pięć minut wcześniej. Posiedziała jeszcze chwilę w samochodzie, nerwowo spoglądając na zegarek. Potem wysiadła z samochodu i powoli podeszła do drzwi.

David pojawił się niemal natychmiast, jak tylko nacis­nęła na dzwonek. Próbowała wyglądać swobodnie, ale czu­ła, że żołądek podchodzi jej do gardła ze strachu. Twarz Davida świadczyła o tym, iż nie wszystko jest w porząd­ku. Nie odwzajemnił jej uśmiechu. Popatrzył pytająco na koszyk.

- Przyniosłam prezent dla twojej matki - wyjaśniła Caitlin.

Smutno kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć, że to i tak nic nie pomoże.

- Wejdź, Caitlin - szepnął.

Wprowadził ją do salonu. Jego matka stała przy oknie, ostentacyjnie odwrócona do nich plecami. Włosy miała tak ułożone, że zakrywały kark. Ręce trzymała założone na piersi, zaciśnięte, jakby miały uchronić ją przed złem.

- Mamo, Caitlin jest tutaj - cichym głosem zaanonso­wał David.

Żadnej odpowiedzi, tylko jeszcze mocniej skuliła ra­miona.

- Pani Hartley, tak bardzo cieszyłam się na to spotkanie - powiedziała łagodnie Caitlin.

- Mówiłam mojemu synowi, że życzę mu szczęścia z panią - odezwała się kobieta. - Nie zamierzam stać wam na drodze. Pragnę dla was wszystkiego najlepszego.

- Nie wątpię - mruknęła Caitlin.

- Moja osoba mogłaby jedynie sprawić wam kłopot - stwierdziła stanowczo jego matka. - Najlepsze, co mo­żecie zrobić, to żyć razem w taki sposób, jakbym ja nie istniała.

- To nieprawda, pani Hartley. Ani dla mnie, ani tym bardziej dla Davida nie mogłoby to oznaczać niczego do­brego.

- Jestem pewna, że pani ma dobre intencje, panno Ross. I nie chciałabym być wam zawalidrogą. Ani wam, ani też dzieciom, które będziecie mieli.

A więc jego matka nie odrzuca jej, pomyślała Caitlin. Godzi się na to, by David związał się z nią, miał z nią dzieci. Jego matka odrzuciła siebie.

- Pani Hartley - szepnęła Caitlin błagalnie. - Bardzo panią proszę, to zupełnie niepotrzebne poświęcenie. Pro­szę, chociaż spróbujmy przedtem się poznać, zanim pani podejmie jakąkolwiek decyzję. David tak bardzo panią kocha.

- Byłam mu kulą u nogi przez tak wiele lat. Wystarczy. Powinnam była umrzeć razem z jego ojcem. Żałuję, że tak się nie stało.

- Mamo, proszę - powiedział David. To brzmiało jak krzyk rozpaczy, wołanie o pomoc. - Mamo, nie jesteś miła dla Caitlin. Proszę... daj nam szansę. - Podszedł do matki. Delikatnie obrócił jej twarz ku sobie. - Proszę, mamo.

Potrząsnęła głową z takim poczuciem beznadziejności, że Caitlin poczuła napływające jej do oczu łzy. David wziął matkę w ramiona.

- Dobrze wiesz, że nie zostawię cię. I nie proś mnie, bo to nie ma żadnego sensu.

Rzucił Caitlin zrozpaczone spojrzenie. Wiedziała, iż nigdy by się na to nie zgodził, żeby zapomnieć o istnieniu matki. Że takie rozwiązanie oznaczałoby klęskę dla nich obojga, a również dla tej kobiety. Stanowczo trzeba było temu jakoś zaradzić.

Podeszła do stojącego na podłodze koszyka, który przy­niosła. Delikatnie podniosła pokrywkę. Malutki szczeniak nadal spał zwinięty w kłębuszek. Wzięła go na ręce, igno­rując ostrzegawcze spojrzenie Davida. To moja ostatnia szansa, pomyślała.

- Pani Hartley, przykro mi, iż tak przebiega nasze spot­kanie. .. Wiem, jak trudno ulać ludziom, kiedy już nie­raz się na nich zawiodło... Myślę, że musi pani doskwie­rać samotność, ja też kiedyś czułam się samotna i potra­fię to zrozumieć. Dlatego przyniosłam... prezent dla pani, żeby...

Głos jej się załamał. Tu przyszedł z pomocą David, od­suwając się od matki, żeby Caitlin mogła podejść ze swoim szczeniakiem.

- Bardzo proszę... zobaczyć go... Proszę wziąć go na ręce i pogłaskać.

- Co to jest? - zapytała kobieta z wahaniem.

- Szczeniak, jedwabisty terier australijski. Ma zaledwie sześć tygodni. Jeszcze nie ma imienia i myślę, że zechce pani jakoś go nazwać. - Caitlin spojrzała na szczeniaka i uśmiechnęła się do niego. - On uwielbia pieszczoty i zro­bi wszystko, żeby go głaskać i kochać.

Kobieta nieśmiało wyciągnęła rękę w stronę pie­ska. Bystre oczka szczeniaka penetrowały nowe otocze­nie, następnie piesek trącił nosem palec kobiety i zaczął lizać.

- Och! - zawołała zdumiona.

- Bardzo proszę go wziąć. Przyniosłam go dla pani. Ja zawsze, kiedy czułam się samotna, rozmawiałam z moim kucem. Ale pomyślałam, że dla pani lepiej będzie mieć psa, bo z kucem jest dużo kłopotu i nie można trzymać go w domu.

Chwila wahania... i nagle matka Davida szybko wy­ciągnęła obie ręce po psa, ciągle oczywiście nie odwracając twarzy w stronę Caitlin. Szczeniak zapiszczał, a ona moc­no, przytuliła go do piersi.

Piesek poczuł jednak, że znacznie bezpieczniejszy bę­dzie wyżej, gdzieś pomiędzy szyją a ramieniem matki Da­vida, i pośpiesznie wspiął się na upatrzone miejsce. Lizał skórę, drapał pazurkami, tulił się.

Caitlin patrzyła na wiercącego się szczeniaka z uśmie­chem i w pewnej chwili kobieta przechyliła głowę na lewe ramię i nagle odwróciła do niej twarz.

Caitlin wytrzymała tę konfrontację i nawet na moment nie spuściła wzroku.

Matka Davida przez chwilę milczała, zaskoczona bra­kiem jakiejkolwiek reakcji ze strony Caitlin.

- To... bardzo miło z twojej strony, że... zrobiłaś mi taki prezent... - powiedziała w końcu.

- Ja kocham zwierzęta - odparła Caitlin. - Czy David opowiadał pani o tym, jak kupowaliśmy konia?

- Nie.

- W takim razie koniecznie musimy opowiedzieć.

Pani Hartley spojrzała pytająco na syna, nadal zasko­czona naturalnością Caitlin i brakiem jakiejkolwiek reakcji na widok jej twarzy.

- Chętnie ci opowiem, mamo... Caitlin miała swojego kochanego kuca, który został zraniony tak bardzo, że trzeba było go dobić. - Mówiąc to, wziął Caitlin za rękę i lekko uścisnął. - Kupiliśmy dla niej innego konia, rasy Clydesdale.

- On się nazywa Danny Boy. To dwuletni ogier... - wtrąciła Caitlin.

Ten temat był tak bliski jej sercu, że zupełnie w tej chwili nie zastanawiała się, jak wygląda matka Davida. Z entuzjazmem w głosie zaczęła opowiadać o tym, jak długo nie mogła natrafić na konia, który potrafiłby jej zastąpić ukochanego kuca, i o tym, jaki wspaniały jest Danny Boy. Podkreśliła, jak bardzo David pomógł jej, jak targował się z właścicielem konia... David oczywiście na­tychmiast zaprzeczył, mówiąc, iż jego pomoc nie była aż tak wielka, że po prostu robił to, co do niego należało. Potem opowiedział, jak wybierali dom dla Danny'ego Boya.

Matka Davida stała pomiędzy nimi, głaskała baraszku­jącego na jej szyi szczeniaka. I chyba nie mogła uwierzyć, iż tak nagle nadeszło szczęście, że dane jej było tak gwał­townie powrócić do życia. I już nie uciekała od nich, nie odwracała twarzy.

Caitlin, patrząc na panią Hartley, zastanawiała się, dla­czego nikt dotąd nie pomyślał o zrobieniu jej operacji pla­stycznej. Czyżby w jej przypadku taka operacja nie wcho­dziła w grę? Dlaczego? Przecież stać było Davida na opłacenie nawet najdroższej operacji. Postanowiła, że jak naj­szybciej dowie się, jakie są możliwości chirurgii kosmety­cznej w przypadku pani Hartley. Pomyślała jednak, że gdy­by nawet w ten sposób nic się nie dało zrobić, to przecież nie wygląda aż tak strasznie, jak sugerował David. No, tak, ale on znał swoją matkę z czasów, kiedy była prawdziwą pięknością i kontrast między dawną jej twarzą a obecną robił na nim duże wrażenie.

- Chodź do nas, mamo, usiądź, proszę - powiedział David. - Caitlin powie ci teraz, jak należy karmić tego szczeniaka. - Przysunął matce fotel.

Caitlin otworzyła szeroko swój koszyk, żeby pokazać jego zawartość.

- Kupiłam dla niego psie sucharki, tu są witaminy, a tu miseczka, w której dawałam mu rozcieńczone mleko... On bardzo lubi jeść to samo, co jego właściciel. Gdy jadłam kurczaka na obiad, on chciał to samo, na talerzu, jak czło­wiek - zaśmiała się. - Siedział przy mnie i piszczał błagal­nie, żebym potraktowała go po ludzku.

Pani Hartley spojrzała na syna.

- David, proszę, czy mógłbyś podać nam kawę?

- Oczywiście, mamo.

Zostały same. Pani Hartley delikatnie postawiła szcze­niaka na podłodze. Caitlin miała nadzieję, że chyba nie oznaczało to, iż prezent został odrzucony.

- Musisz bardzo kochać mojego syna - powiedziała kobieta.

- Tak.

- Bardzo mi przykro... Tak bałam się tego spotkania...

- Wiem... - zaczęła Caitlin, ale szybko zmieniła temat. - Najwspanialsze jest to, że te cudownie jedwabiste teriery dopominają się o pieszczoty... Potrafią być naprawdę wspaniałymi przyjaciółmi.

- Chciała pani, żebym miała towarzystwo?

- Tylko na ten czas, kiedy mnie ani Davida nie będzie przy pani.

Pani Hartley uśmiechnęła się.

- Jest pani wyjątkową dziewczyną. David miał całko­witą rację co do tego. Przykro mi, iż nie wierzyłam włas­nemu synowi.

- Dziękuję, że pani mnie zaakceptowała - powiedziała Caitlin. - To znaczy dla mnie znacznie więcej, niż potrafię powiedzieć.

- Moja droga... - Kobieta spojrzała na szczeniaczka, który baraszkował przy jej nogach, obgryzając kapcie. - Taki malutki... - rozczuliła się.

Do czasu, kiedy wrócił David, niosąc kawę, zdążyły serdecznie się polubić. Stanął obok nich i ze szczęśli­wą miną na twarzy słuchał, jak żywo rozmawiają i śmie­ją się ze szczeniaka. David też cały czas uśmiechał się, bo czuł, że po raz pierwszy w życiu jest tak naprawdę szczęśliwy.

Kiedy matka wstała i poszła do kuchni, żeby dać pies­kowi mleka, David podszedł do Caitlin, wziął ją w ramiona i pocałował z tak wielką czułością, jak nigdy dotąd.

- Jesteś jak czarodziejka, jak dobra wróżka - powie­dział głosem lekko zachrypniętym ze wzruszenia.

- A co z tymi dziećmi, które mamy mieć? Pamiętasz, co mówiła twoja mama?

- Tak... właśnie...

- Davidzie, przecież ja nawet nie wiem, czy mnie ko­chasz. Nigdy mi tego nie mówiłeś.

- Caitlin, szaleję z miłości do ciebie.

- Ciekawe, jak długo to potrwa - droczyła się z nim.

- Caitlin! - krzyknął. - To jest prawdziwa miłość i z całą pewnością nie może to być nic innego. Kocham cię na zawsze, jesteśmy jednym ciałem i jedną duszą i... nigdy nie zapomnę tego, co zrobiłaś dla mojej matki.

Pocałował ją znowu, by jeszcze lepiej wyrazić to, co czuł. Caitlin już nigdy więcej nie pomyślała, że to tymcza­sowa znajomość bez żadnej przyszłości. On naprawdę ją kochał.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Następnego dnia po tym, jak Caitlin poznała matkę Da­vida, zadzwoniła do niej jej własna matka. Caitlin siedziała akurat razem z Davidem i omawiali plany małżeńskie. Kiedy usłyszała głos swojej matki, pomyślała z zadowole­niem, że będzie miała dla rodziców dobre wieści. Matka jednakże od razu zaczęła mówić o własnych sprawach.

- Caitlin, znowu mam problem z twoim ojcem.

- Co takiego zrobił? - uśmiechnęła się Caitlin.

- Wyszedł z domu, mając w kieszeni zaledwie dwana­ście centów, spotkał zupełnie przypadkowo znajomego sprzedawcę samochodów i wrócił do domu, wyobraź so­bie, nowiutkim ferrari!

Caitlin roześmiała się.

- Córko, tu nie ma nic do śmiechu. Ferrari to bardzo drogi samochód i bardzo szybki, a ojciec i tak jeździ zawsze wolno jak ślimak. On nigdy nie przekracza sześćdziesięciu kilome­trów na godzinę. Po co mu taki dobry samochód? Michelle mówi, że to śmieszne. Trevorowi też się to nie podoba.

- Mamo, dżip ojca ma już ponad dwadzieścia lat i to bardzo niebezpieczne, że jeździ takim starym samocho­dem. A co tatko o tym mówi?

- Jest uparty jak osioł. Powiedział, że trzeba jeszcze kupić drugie ferrari dla mnie, bo to najlepszy samochód, a poza tym uważa, iż w ferrari będzie mi do twarzy.

- I co w tym złego, mamo? Tatko ładnie to powiedział.

- Tak myślisz? - zapytała matka z nadzieją w głosie.

- Oczywiście, będziecie wyglądali naprawdę fantasty­cznie przyjeżdżając ferrari na wesele.

- Jakie wesele?

- Moje. Doszliśmy z Davidem do wniosku, że warto się pobrać.

- Kiedy?

- Za sześć miesięcy.

- Za ile? - krzyknął David. - Myślałem najwyżej o dwóch miesiącach.

- Cierpliwości - upomniała go Caitlin, zasłaniając ręką słu­chawkę. - Musisz mieć pewność, że nie popełniasz głupstwa...

Ale wcale nie o to chodziło. Po prostu Caitlin planowa­ła, iż przez ten czas zdoła na tyle zaskarbić sobie przyjaźń i zaufanie pani Hartley, że namówi ją na operację plasty­czną. Miała nadzieję, iż po operacji matka Davida zgodzi się, aby przedstawić ją rodzicom Caitlin i w ten sposób chociaż trochę poszerzy się świat tej kobiety. Jednak tego nie można było załatwić w ciągu kilku dni czy też paru tygodni, ale pół roku wydawało się sensownym terminem.

- Dobrze - westchnęła w słuchawce matka. - Począt­kowo miałam do Davida wiele zastrzeżeń... No cóż, trzeba przyznać, że jest przystojny, a poza tym twój ojciec ceni go bardzo wysoko. Może nie jest tak zepsuty, jak mi się wydawało? Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi, Caitlin. Tak szczęśliwi jak ja i twój ojciec.

- Dziękuję, mamo. Uważam, iż dwa ferrari na weselu to cudowny pomysł.

- Tak, chyba będę musiała przyznać w tym wypadku rację twojemu ojcu, nawet jeśli to zirytuje Michelle i Trevora. Nie wiem, czy się orientujesz, ale Michelle znowu jest w ciąży. I znosi to jak zwykle źle.

- Przekaż im moje gratulacje. Zadzwonię do nich, jak tylko znajdę na to trochę czasu.

- Boję się, że nie będzie mogła pomagać ci w przygo­towaniu wesela.

- Och, co za pech - jęknęła Caitlin. - Tak się jednak złożyło, że nie planujemy hucznego przyjęcia.

- Nie planujemy? - wtrącił zaskoczony David.

- Wyobraź sobie, kochanie, że nie planujemy.

Ze względu na jego matkę, która nawet po udanej ope­racji na pewno nie będzie jeszcze przygotowana do kon­frontacji z tłumem ludzi, przyjęcie w niedużym gronie wy­dawało jej się bardziej odpowiednie.

- Mam nadzieję, że potrafisz odpowiednio zachować się przy ołtarzu - zaniepokoiła się matka.

- Oczywiście, mamo.

- Kiedy złożycie nam wizytę z Davidem?

- Jak tylko zamienię moje mieszkanie na większe i jak założymy sobie telefon. To nie takie proste i może potrwać parę dni - śmiała się Caitlin.

- Rozumiem - odparła matka. - Z tym rzeczywiście może być trochę kłopotu...

Caitlin, gdy już odłożyła słuchawkę, znowu usiadła koło Davida, przytuliła się i dalej planowali, co należy zrobić, co kupić...

- Kupię ci szmaragdy, szafiry i diamenty. - David sta­nowczo był zdania, że musi dać jej coś więcej niż jeden zwykły pierścionek zaręczynowy. - Szmaragdy pasują do koloru twoich oczu, szafiry symbolizują twoją ognistą na­miętność, a diamenty oznaczają wieczność.

Roześmiała się.

- Moja matka powiedziała, że z pewnością nie jesteś tak bardzo zepsuty, jak wydawało jej się na początku.

- Niemiecka delegacja również zmieniła o mnie zdanie na moją korzyść. - Odwzajemnił uśmiech.

Caitlin objęła go za szyję i przyciągnęła ku sobie.

- Czy wiesz, że o kochaniu się z tobą zawsze myślałam jak o tańcu z demonami? - zapytała. - Znalazłam kiedyś w jakiejś książce określenie „obudzić śpiące demony” i za­wsze myślałam, że tyje we mnie obudziłeś, i stąd moja szaleńcza namiętność do ciebie...

- Och, Caitlin, może spróbujemy teraz zaraz zatańczyć z tymi twoimi demonami?

I zatańczyli.

Jakiś czas później Caitlin zapytała:

- Czy nie musisz już iść do pracy? Wydaje mi się, że planowałeś coś ważnego na dzisiaj.

- Nic ważnego, teraz chcę być z tobą. Mam dosyć sztywnych planów i żelaznych zasad. Pragnę działać spon­tanicznie i cieszyć się życiem.

- Och, kochanie, czy mogę ci w tym pomóc?

- Z całą pewnością...

- Ale ja pytam poważnie, kochanie.

- Ja też mówię poważnie. Możemy robić wszystko, na co nam przyjdzie ochota.

- Pójdziemy do kina?

- Tak. I do teatru.

- I będziemy czytać książki?

- Tak. I... kochać się po południu.

- I... planować wesele?

- Tak. I... kupimy psa.

Caitlin uśmiechnęła się. Tyle ich teraz łączyło. Godziny, dni, lata samotności mieli już za sobą. David okazał się wspaniałym partnerem. Przetańczy z nim całe życie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
270 Darcy Emma Tanczaca z demonami
270 Darcy Emma Tanczaca z demonami
Darcy Emma Ślub
248 Darcy Emma Nie igraj ze mna
52 Darcy Emma James Family 1 Rozbitkowie
Darcy Emma Ślub(1)
48 Darcy Emma Punkt krytyczny
Darcy Emma Wizyta na Capri(1)
STYLOWY ROMANS Darcy Emma
Darcy Emma Ślub(1)
Darcy Emma Stylowy romans
0188 Darcy Emma Poskromić dzikość serca
Darcy Emma Weekend w Tokio
046 Darcy Emma W kręgu elit
2 Darcy Emma Siła i namiętność
551 Darcy Emma Niezwykły spadek
Darcy Emma Pułapka na milionera(1)
Darcy, Emma Die Soehne der Kings 01 Nathan King, der Rinderbaron
Darcy Emma Siła i namiętność

więcej podobnych podstron