WILLIAM WHARTON
Był to drugi rok pobytu naszej córki w Hanoi, gdzie uczyła Wietnamczyków w ramach programu UNESCO, i jednocześnie rok, w którym moja żona Emily wybrała się po raz drugi na Daleki Wschód, tym razem z bardziej racjonalnych powodów: żeby odwiedzić córkę i przy okazji pomóc jej w poszukiwaniu dziecka do adopcji.
Emily umówiła się z moją kuzynką Mary Lou, pracownicą linii lotniczych Northwest Airlines, że poleci z nią do Bangkoku jako osoba towarzysząca, a zarazem członkini rodziny. Bilet do Bangkoku miał w tej sytuacji kosztować sto pięćdziesiąt dolarów; dochodził do tego koszt przelotu z Bangkoku do Hanoi, już nieco wyższy, ale i tak pokusa była dla Emily wielka.
Ja sam nie byłem jakoś szczególnie zainteresowany podróżą, choć oczywiście chciałbym się zobaczyć z córką i zięciem. Jednak moja kuzynka mogła zabrać z sobą tylko jedną osobę, a Emily bardzo zależało na odwiedzeniu naszej córki.
Wrzesień 1994 roku spędziliśmy w New Jersey, w letnim nadmorskim domu w Ocean Grove. Pracowałem tam gorączkowo nad ostatnimi stronicami rodzącej się w bólach powieści Dom na Sekwanie.
Ów końcowy etap pisania książki, etap jej szlifowania i prac redakcyjnych jest dla mnie wielką męczarnią. To, że zajmowałem się niemal przez całe życie malarstwem, że byłem, jak mówią Francuzi, artiste - peintre, bardzo mnie zepsuło.
Nastawiony też byłem na wakacje, a nie na podróż do praktycznie zrujnowanego i słynącego z nieznośnych upałów, duchoty i deszczów miasta, nawet jeśli przebywała w nim moja córka. Zadawałem więc sobie pytanie, dokąd jechać i co robić. Moje życie, życie człowieka uprawiającego wprawdzie dorywczo, ale jednak wolny zawód, było w pewnym sensie, zwłaszcza w porównaniu z życiem większości moich znajomych, jednym długim urlopem.
Emily, moja żona, miała jako podróżniczka dwie wielkie pasje: Francję i Orient, wszystkie regiony Azji. Mieliśmy to wielkie szczęście, że ostatnie trzydzieści lat spędziliśmy w Europie, głównie we Francji i przeważnie w Paryżu. Początkowo tłumaczyliśmy ten fakt chęcią odizolowania naszych dzieci od wpływów amerykańskiej telewizji, ale teraz uświadamiamy sobie oboje, że były i głębsze tego przyczyny. Moja żona nigdy jednak nie była w Hanoi; w 1997 roku było tam zresztą niewielu Amerykanów.
Ja osobiście nigdy nie pragnąłem jechać ani do Wietnamu, ani w ogóle na Daleki Wschód. Był to przejaw czegoś w rodzaju „globalnego szowinizmu”. Jestem człowiekiem głęboko zakorzenionym w kulturze Zachodu. Literatura, malarstwo, teatr, balet europejski - jestem tym wszystkim przesiąknięty na wskroś. Być może gdybym mógł usiąść w kawiarnianym ogródku, przyglądać się przechodniom, popijać sake, czy jak się tam nazywa wietnamska wódka, a najprawdopodobniej zieloną herbatę bez cukru (brrr!), czułbym się bardzo dobrze. Nie potrafiłbym jednak popaść w ekstazę tylko dlatego, że jacyś wytresowani przewodnicy ciągają mnie od jednej zaprogramowanej atrakcji do drugiej, że gapię się przez okno autobusu na głodnych, łypiących spode łba ludzi, którzy mają wszelkie powody, żeby mnie, Amerykanina, nienawidzić, albo że przepycham się przez ciżbę ludzików na rowerach bądź w rikszach. Jestem pewien, że to nie dla mnie. Ale Emily była równie pewna, że jej się coś takiego spodoba - i nie pomyliła się. Teraz pije jeszcze więcej herbaty niż przedtem. Wkrótce doprowadzi do absolutnej perfekcji jedzenie ryżu jedną pałeczką.
Jeanne, moja siostra, i ja mieliśmy odziedziczyć dom po rodzicach, ale Jeanne zmarła zaledwie kilka miesięcy po śmierci mamy. Jeszcze jeden tak dla mnie ważny kawał życia zniknął bez śladu. Nawet teraz, po upływie ponad roku, wydaje się to niemożliwe; nie mogę się z tym pogodzić, tak jak nigdy nie potrafiłem się pogodzić z absurdalną śmiercią naszej starszej córki, jej męża i ich dwojga małych dzieci, którzy zginęli tylko z powodu głupiego zwyczaju wypalania traw w stanie Oregon.
Myślę, że ani ja, ani Emily nie będziemy już nigdy tacy sami. Mam też wrażenie, że jestem teraz chorobliwie zafascynowany śmiercią, a może życiem, które mnie zżerają, ale zważywszy, jakie były moje prapoczątki, moje „życie przed życiem”, zanim jeszcze urodziłem się do tego właściwego, jest to całkiem zrozumiałe.
Wyprawa Emily do Hanoi to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy dodatkowe pieniądze dały nam pewną wymierną korzyść. Powieści przyniosły mi ich więcej niż obrazy. Myślę zresztą, że było to tak samo zaskakujące dla mnie, jak dla moich najbliższych i całego otoczenia.
Sam też chciałbym przeżyć coś ekscytującego. Mam fioła na punkcie słońca, więc pomimo tego całego kosmicznego promieniowania, które mnie powoli zabija, rozważam ewentualną wycieczkę na Karaiby. Im więcej jednak o tym myślę, tym bardziej pomysł wydaje mi się dziwaczny i pozbawiony sensu. Już i tak czuję się odcięty od własnego życia, a to pogorszyłoby tylko sprawę.
Jedno wiem o sobie na pewno. Kiedy zmęczony siadam na słońcu albo oddaję się słodkiemu nieróbstwu, moja myśl zaczyna krążyć po tych mrocznych zaułkach świadomości, których staram się unikać, tropić smutki, przed którymi próbuję uciec. Nie mogę tego wyłączyć. Najlepszym wypoczynkiem było dla mnie zawsze próbowanie czegoś nowego, pisanie książki albo malowanie.
Właśnie tak doszło do tego, że zabrałem się do pisania powieści. Kreowana na papierze rzeczywistość była spokojnym, uregulowanym światem, do którego mogłem się wycofać, kiedy za bardzo wciągało mnie malowanie. Wiem, że kiedy zaczynam malować we śnie, jest to zły znak, że oto stoję na krawędzi mojej prywatnej czarnej dziury.
Uświadamiam sobie wreszcie, że tak naprawdę pragnę jeszcze raz namalować swoją rodzinną Filadelfię. Zrobiłem to kilka lat temu. Odkryłem, że jest to dla mnie jedyny sposób, bym mógł wrócić w rodzinne strony. Ostatni raz przydarzyło mi się to, kiedy moja żona wybrała się do Chin. Malowałem wtedy stare ulice w bliskim sąsiedztwie domu, a właściwie trzech połączonych domów mojego dziadka na południowo - wschodnim krańcu Filadelfii. Teraz mieszka tam ciotka Edith. Tym razem chciałbym się ograniczyć jedynie do domu, w którym mieszkałem od piątego do siedemnastego roku życia, czyli do roku 1943, kiedy to zostałem powołany do wojska.
Strawiłem dwadzieścia pięć lat na doskonaleniu i rozwijaniu umiejętności malarskich, pracując jako artysta uliczny w Paryżu. Nauczyłem się malować w gorączkowym pośpiechu, w zapamiętaniu, walcząc z samochodami, turystami, psami, kotami, szczurami i glinami. Opanowałem przy tym sztukę koncentracji, żeby móc przekazać pewne poważne refleksje, malować dobre obrazy, pokazać, jak domy, ulice i wszystko, co stworzył człowiek, odzwierciedla jego myśli, czasy, w których żył, jego dążenia i aspiracje. Zawsze fascynowało mnie to, w jaki sposób upływ czasu, podobnie jak czynniki klimatyczne, przypadkowe uszkodzenia, remonty i renowacje nadają przedmiotom pozór toczącego się życia, choć jak się nad tym dobrze zastanowić, w rzeczywistości nie ma zapewne czegoś takiego jak toczące się życie; jest tylko to, co pomaga stworzyć owo złudzenie. Nauczyłem się także reagować na toczące się wokół mnie życie ulicy, wnikać w prywatne sprawy ludzi, poznawać ich złożone problemy, obserwować podejmowane przez nich wysiłki, by nadać wszystkiemu jakiś sens.
To był zawsze mój sposób życia, nie zarabianie na życie, ale po prostu życie jako takie. Brakuje mi tego. Nie malowałem w zgiełku ulicznym od ponad czterech miesięcy. Moje obrazy przedstawiały dotąd plaże, oceany, niebo - wszystko bardzo ciekawe, ale należące do zjawisk naturalnych. Teraz chcę wykorzystać swoje szczególne umiejętności i koncepcje i zastosować je do własnej przeszłości, do świata mojego dzieciństwa. A było ono tak wyjątkowe i niewiarygodne, że nie jestem pewien, czy mój zamiar się powiedzie. Jednego jestem pewien: że mogę jasno ukazać moje głębokie i pozytywne odczucia związane z tymi miejscami i z tym czasem, takimi, jak je zapamiętałem. I jeśli to będzie możliwe, skleić jakoś, choćby w małej, prywatnej skali, te rozliczne odłamki, na które, jak to czuję, jestem rozbity. Chcę także rozświetlić, dla samego siebie, najmroczniejsze zakamarki własnego umysłu.
Pomagam Emily i naszemu najmłodszemu synowi, Willowi, który był z nami w New Jersey, w załatwieniu przelotów, Will wraca do Francji, na naszą barkę na Sekwanie, Emily leci na Florydę, skąd wyruszy w swoją wielką podróż. Bilety są znacznie tańsze, niż się spodziewaliśmy, być może dlatego, że w wyniku tak zwanej deregulacji wiele linii lotniczych oferuje promocyjne półdarmowe przeloty.
Spakowałem manatki i udałem się na najbliższą stację kolejową w New Jersey. Podobnie jak podczas mojej ostatniej malarskiej wyprawy do Filadelfii, przedstawiam sobą niezły widok, kiedy wyruszam w taką samotną podróż. Na plecach mam usmarowaną farbami i pokiereszowaną francuską kasetę z malarskimi utensyliami, która służy mi jednocześnie jako sztalugi. Zmieniam sztalugi co trzy lata i te, które dźwigam teraz na plecach - pomimo że nie tak dawno odnowiłem je z pomocą wuja Marvina, dziś też nieżyjącego męża ciotki Edith - kończą już swoją kadencję. Brakuje kilku najważniejszych śrub, pewne części się zużyły, a szelka jest prowizoryczna, więc byle jaka. Wuj Marvin zmarł na raka zaledwie pół roku temu, więc ciotka Edith jest sama. Kiedy do niej zatelefonowałem, powiedziała, że byłaby zachwycona, gdybym u niej zamieszkał. Zamierzam więc to zrobić.
Siedziałem u nich przez cały październik, kiedy byłem poprzednio w Filadelfii. Oglądaliśmy razem w telewizji mecze baseballowe. Wiedziałem, że wuj Marvin ma raka, ale ciotka Edith nigdy nie wspomniała o tym słowem. Mam takie wrażenie, jakby cały mój świat, świat, który kocham, odchodził bezpowrotnie. Ciotka Edith staje się ostatnim bastionem mojej przeszłości.
Do kasety przymocowałem zrolowane płótno zakupione w Nowym Jorku. Taki zwój ma zwykle pięć stóp szerokości i dziesięć jardów długości. Przeciąłem go w poprzek na pół, żeby był wygodniejszy w transporcie; starczy mi tego na sześć obrazów. Cała kaseta razem ze wszystkimi akcesoriami, wliczając w to farby, waży prawie tyle co wyładowany plecak żołnierza piechoty w pełnym rynsztunku. Mam też swój notebook Macintosha. Kaseta malarska na prawym ramieniu, notebook na lewym. Noszę go, choć wydaje mi się, że ostateczna redakcja Domu na Sekwanie jest gotowa.
W rzeczywistości nie skończyłem pracy nad tą książką. Wiem, że „odpuszczam” sobie tylko tymczasowo, tak jak to było w wypadku Taty, kiedy malowałem tu ostatni raz.
Kiedy przyjeżdżam, ciotka Edith czeka na mnie na oszklonej werandzie. Po raz ostatni widziałem ją na pogrzebie, na którym niosłem trumnę, ale teraz wydała mi się jeszcze bardziej krucha. Kiedy jednak całujemy się i ściskamy po odjeździe taksówki, ciotka robi to z wielkim entuzjazmem.
- Zamieszkasz na górze, w dawnym pokoju Edgara, tam gdzie mieszkałeś ostatnio. Mój Boże, jak to dobrze znów cię widzieć. Czułam się strasznie osamotniona.
I natychmiast, ten jeden jedyny raz podczas mojego pobytu w jej domu, załamuje się i płacze bezgłośnie, z twarzą wtuloną w moje ramię. Po minucie odpycha mnie lekko, ociera łzy i przeciera okulary małą chusteczką. Podobnie jak Kate, nasza córka, ciotka zawsze trzyma chusteczkę w dłoni zwiniętą w kulkę. W przypadku Kate była to prawa ręka, bo Kate była mańkutem. Zdaje się, że ciotka Edith trzyma chusteczkę w lewej ręce.
Odwraca się i rusza przede mną na górę.
- Uważaj z tymi swoimi malarskimi Marnotami. Nie mam zamiaru zmywać ze wszystkiego farby.
Idę za nią. Ma wciąż nogi młodej dziewczyny, a zbliża się do osiemdziesiątki. Wchodzi na górę dość wolno, ale nie aż tak bardzo.
- Widzisz, wszystko jest po staremu, tyle że wisi tu ten obraz z elektrownią, który malowałeś ostatnio. Był jeszcze mokry, więc nie mogłeś go zabrać, pamiętasz?
Wchodząc na górę, uświadamiam sobie, pomimo ciężaru, jaki dźwigam, że przy moim apetycie na malowanie będę wkrótce potrzebował więcej płótna i blejtramów. Tego płótna, które mam, wystarczy najwyżej na sześć obrazów, ablejtramów na trzy. Mam nadzieję, że jest tu w pobliżu jakiś sklep, w którym można kupić profesjonalne materiały malarskie.
Nazajutrz, kiedy jadę na rowerze w swoich malarskich ciuchach, wielkie płótno wydyma się za mną jak żagiel. Pożyczyłem ten rower od kuzyna, kiedy byłem tu ostatnio. Ciotka Edith stoi z założonymi rękami na stopniach werandy.
- ”Wsadzą cię do aresztu, jak cię zobaczą z całym tym majdanem na rowerze. Zresztą dobrze by było, żeby cię zamknęli, zanim cię ktoś przejedzie. Wyglądasz jak jakiś stary szmaciarz.
Prawdopodobnie rzeczywiście wyglądam jak szmaciarz, a może raczej jak jeden z tych szklarzy, którzy przemierzają ulice Paryża z taflami szkła przytroczonymi do pleców albo do rowerów.
Naciskam mocniej na pedały i podskakując na wybojach, jadę Robinson Street w stronę Elmwood. Ryzykuję i skręcam w Elmwood, przecinając tory kolejowe; przejeżdżam przez nie bez problemu. Kiedy tak pedałuję, uświadamiam sobie, że ciotka Edith ma zapewne, jak zwykle zresztą, rację: to będzie cud, jeśli mnie nie przejadą. Przez to płótno na plecach nie widzę praktycznie nic z tyłu, a jadąc wolno na rowerze wśród samochodów, dobrze jest móc oglądać się za siebie.
Trzymam się prawej strony drogi i próbuję sobie przypomnieć, jak to było, kiedy jako chłopiec jeździłem na rowerze odwiedzić dziadków, ciotki, wujów i kuzynów. Trasę miałem, że tak pawiem, obcykaną, toteż rzadko musiałem się przebijać przez korki.
Na niektórych ulicach jest jeszcze bruk i trudno na nich manewrować rowerem. Przeciąłem Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę, potem pojechałem na ukos obok starego cmentarza i na skrót za elektrownią. Są tu tory tramwajowe i ulica jest na prawie całej długości brukowana, zwłaszcza wzdłuż torów. Szyny tramwajowe błyszczą, a zatem tramwaje muszą tu jeszcze rzeczywiście jeździć. Trzymam się wyasfaltowanej strony. Na szczęście mam nożny hamulec. Przy takiej masie nigdy bym nie zahamował ręcznym.
Oglądam się za siebie; chociaż płótno łopocze na wietrze, trzyma się solidnie. To właśnie w takich momentach człowiek uświadamia sobie, że ma sześćdziesiąt dziewięć lat, waży sto siedemdziesiąt pięć funtów, i to po całym lecie pływania, biegania, tenisa i gimnastyki. Nie jestem już z pewnością piętnastolatkiem i nie ważę stu czterdziestu funtów.
Nie chcę zbyt często hamować, więc pilnie obserwuję światła. Żeby wspiąć się na kolejne wzgórze, muszę się trochę rozpędzić, jadąc po stoku w dół; reguluję tempo tak, żeby światła zdążyły zmienić się na zielone, potem zwalniam hamulce. Nabieram szybkości. Atakuję zbocze z szybkością trzydziestu mil na godzinę, więc nie daję się nawet samochodom. Ale tempo szybko spada. W połowie stoku staję na pedałach, pracując nogami z całych sił. Nienawidzę zsiadania i prowadzenia roweru pod górę. Byłoby to zresztą piekielnie trudne z kasetą i płótnem na plecach. Przed laty pokonywałem to zbocze bez trudu.
Dojeżdżam do miejsca, w którym muszę skręcić; nie jest tu już tak stromo. Kieruję się w stronę Yeadon High School. Jest to dzielnica mieszkaniowa dla średnio zamożnych. Opadam z powrotem na siodełko, ale wciąż muszę ostro pedałować. Już brakuje mi tchu. Objeżdżam wysepkę, mijam Yeadon High School. Myślę o dziewczynie, z którą umawiałem się na randki: mieszkała o dwie przecznice stąd. Nazywała się Kathy O'Donnell. Mieszkała w domu - bliźniaku. Pod względem pozycji społecznej sytuowała się dużo wyżej od mieszkańca szeregowych domków przy Stonehurst Hills, gdzie mieszkałem. Poznałem ją na organizowanych przez kościół potańcówkach. Była pulchnawa, ale świetnie tańczyła; należała do tych dziewcząt, które zdają się unosić nad parkietem; nie było dla niej w tańcu rzeczy niemożliwych.
Wjeżdżam w Church Lane, gdzie ruch jest większy. Kiedy samochody stają na czerwonym świetle, mnie udaje się jeszcze przemknąć, więc walę prosto przed siebie. Niedaleko jest remiza, w której pracował ojciec, kiedy miał zaledwie piętnaście czy szesnaście lat. Czas jest czymś bardzo tajemniczym.
Przede mną pojawia się most Yeadon. Stwierdzam, że w ogóle się nie zmienił. Jest tak wąski, że mieści się na nim tylko jeden samochód. To zdumiewające, że go nie przebudowali, nie poszerzyli. Zawsze kiedy ruch się wzmaga, robią się tu korki. Na szczęście znacznie wyprzedziłem samochody, które zatrzymały się na czerwonym świetle.
Staję znów na pedałach i rozpędzam się. Rower jedzie zygzakiem, torba z terpentyną i werniksem majta się za moimi plecami. Oglądam się, ale wszystko trzyma się dobrze. Usiłuję sprawdzić, jak daleko za mną są samochody, ale niewiele mogę dostrzec. Most jest wygięty łukowato w górę, zupełnie jak niektóre mosty w Wenecji. W chwili, kiedy jestem w najwyższym punkcie, zaczynają mnie wyprzedzać samochody. Staram się jechać prosto. Rzucam okiem w lewo. Przebiega tam linia wysokiego napięcia. Kiedy miałem dwanaście lat, pewien chłopiec chciał, idąc w nasze ślady, przejść po betonowej barierze mostu. Stracił równowagę i się zabił.
Zjeżdżam z mostu i mknę gładko w stronę przystanku przy Baltimore Pikę.
Światła się zmieniają, przejeżdżam. Pedałując, mijam skrzyżowanie. Dalej jadę wzdłuż Church Lane. Po mojej prawej ręce jest cmentarz, który wygląda tak samo jak w czasach, kiedy tu mieszkałem. Myślę, że cmentarze to jeszcze jeden stały element w naszym otoczeniu.
Ale Church Lane bardzo się zmieniła. Była wąska, wyłożona betonowymi płytami, więc jadąc na rowerze, podskakiwało się na każdym wypełnionym asfaltem spojeniu. Teraz jest cała wyasfaltowana i ma czarną, gładką powierzchnię. Jest też szersza; pewnie uszczknięto kawałek cmentarza. Panuje tu też większy ruch niż za dawnych czasów. Nieco dalej, za Heather Lane, ulicą, przy której mieszkałem i w której stronę teraz zmierzam, był wyśmienity pagórek do saneczkowania. Był do tego idealny, bo zjazd kończył się hałdą i nie było tam w ogóle ruchu. Hałdy już dawno nie ma, teraz stoją w tym miejscu domy.
Ze szczytu pagórka wąska polna dróżka wiodła do osiedla, które nazywano Berlin Estates. Był tam na samym krańcu dom opisany przeze mnie w Ptaśku. Wszystkie domy wyburzono i zbudowano szeregowe domki - bliźniaki. Zniknęły też boiska. Ale myślę, że trudno się spodziewać, żeby boiska były tak niezniszczalne jak cmentarze.
Skręcam w Heather Lane. Ulica jest wąska jak kiedyś, ale teraz jest też jednokierunkowa. Co pięćdziesiąt jardów wymalowano żółtą farbą znaki wytyczające drogi ewakuacyjne na wypadek pożaru. Samochody mogą parkować tylko po jednej stronie ulicy. Większości mieszkańców Stonehurst nie stać na małe sportowe samochody z importu, więc mają stare, wielkie, amerykańskie landary, które zawalają pół ulicy.
Choć urodziłem się przy Dewey, a potem mieszkałem przy Little Theodore Street, niewiele mam wspomnień z tego okresu, to znaczy z pięciu pierwszych lat mojego życia. Kiedy skończyłem pięć lat, przeprowadziliśmy się na Heather Lane. Pamiętam jednak pewne drobiazgi, na przykład to, jak siedziałem przy oknie wychodzącym na ogród, patrzę na grządkę obsianą prawoślazem i czekam na zapalacza lamp. Pamiętam też, jak leżałem na podłodze, obserwując taniec kurzu w smudze słonecznego światła. To są jedyne prawdziwe wspomnienia, jakie mogę przywołać. Myślę, że moja matka wycierała wtedy kurze i odkurzała dom elektroluksem, ale to tylko domysły, bo byłem za mały, aby pojąć w pełni logikę tych porządkowych akcji.
Moje wczesne wspomnienia są przeważnie mgliste, ale jednocześnie bardzo sugestywne, tak jak to jest czasem z zapachami, które bywają bardziej konkretne niż jakieś ważne wydarzenia. Nie byłem jeszcze wystarczająco bystry, żeby umieć postrzegać cokolwiek w jakimś sensownym kontekście. Wydaje mi się, że dość późno osiągnąłem zdolność takiego myślenia. Byłem raczej bezrefleksyjnym odbiorcą, biernym obserwatorem i nie doszukiwałem się w tym, co widziałem, żadnego związku przyczynowo - skutkowego. Nadal nie mam analitycznych skłonności. Łatwo się gubię. Ogólnie biorąc, nie jestem tak przenikliwy, tak świadom tego, co się wokół mnie dzieje, jak większość ludzi. Jedną z zasadniczych kwestii wiążących się z malarstwem i, jak sądzę, z pisarstwem, jest to, że człowiek musi postrzegać rzeczy takimi, jakie naprawdę są, a nie zastanawiać się, co znaczą albo jak oddziałują. Malarz musi widzieć formę, kolor, fakturę, pozwolić, by mu się narzuciły, a nie doszukiwać się w nich na siłę znaczeń czy za wszelką cenę starać się je zrozumieć. W końcu jeśli chce się namalować albo napisać coś, co inny człowiek będzie mógł pojąć, w co będzie mógł wejść, trzeba nadać temu taką postać, jaka to umożliwia, stworzyć swoistą replikę fizycznej, obiektywnej rzeczywistości, którą możemy wspólnie przeżywać. Ale najpierw musi być akt jej biernego wchłaniania. Kiedy go nie ma, malarstwo ogranicza się do ilustracji, a pisarstwo do zwykłej roboty dziennikarskiej.
Jadę wzdłuż Heather Lane, zaskoczony tym, jak bardzo wygląd ulicy odpowiada temu, co przechowałem w pamięci. Jedyne, co uległo zmianie, to rozmiary drzew i trawników przed domami. Ja zapamiętałem nasz trawnik jako niezwykle przestronny. Teraz widzę - a tego przecież zmienić nie mogli - że trawniki mają najwyżej po dwadzieścia stóp kwadratowych.
Podjeżdżam bliżej, klucząc między samochodami. Wszyscy mężczyźni są w pracy, dzieciaki w szkole. Wyobrażam sobie, że kobiety albo muszą też być w pracy, albo siedzą w domach i sprzątają, ścielą łóżka, gotują, jednym słowem robią wszystko, co trzeba, żeby dom funkcjonował.
Kiedy tu mieszkałem jako dziecko, żadna kobieta nie pracowała. Szczerze mówiąc, podczas Wielkiego Kryzysu praktycznie nikt nie pracował - nawet mężczyźni. Ale trwało to tylko jakieś pięć lat, a ja mieszkałem tutaj dwanaście. Nie przypominam sobie ani jednej rodziny, w której pracowałaby kobieta. W tamtych czasach płacili człowiekowi dosyć, żeby mógł utrzymać rodzinę. Oczywiście, jeżeli w ogóle płacili.
Teraz płacą pracownikowi - niezależnie od tego, czy to mężczyzna czy kobieta - tylko połowę tego, co potrzebne do utrzymania rodziny. Może to zresztą wpływ telewizji, która rozbudza takie apetyty, że również kobiety uznały za konieczne iść do pracy, żeby móc kupować tę masę zbędnych towarów? A może kobiety po prostu nie chcą tkwić w domu przy garach i wolą pracować jako sprzedawczynie w wielkich marketach albo jako kontrolerki, maszynistki, lekarki, prawniczki, ktokolwiek - byleby nie siedzieć w chałupie.
Naprawdę nie wiem, co się dzieje. Kiedy człowiek się starzeje, jest mu coraz trudniej zrozumieć najprostsze życiowe sprawy. Ale teraz, kiedy zdejmując kasetę z roweru, rozglądam się dokoła, uderza mnie nagle myśl, że najprawdopodobniej domy, które mnie otaczają, są puste, że są w nich tylko starsi ludzie, emeryci lub kobiety z małymi dziećmi. Zastanawiam się, czy wiedząc, że w sąsiedztwie nie ma młodych, silnych ludzi, którzy mogliby ich w razie czego obronić, nie czują się wystraszeni, zagrożeni, zwłaszcza w tych czasach rozpasanej przemocy. W końcu dochodzę do wniosku, że jeśli w którymś z tych domów są jacyś ludzie, to prawdopodobnie wyglądają zza firanek nieco spłoszeni moim pojawieniem się w tej okolicy, zachodzą w głowę, co ja tu robię. No, zobaczymy, co z tego wyniknie.
Ustawiam moją kasetę, rozstawiam chwiejne nóżki statywu na chodniku naprzeciw mojego byłego domu, ale trochę dalej od miejsca, do którego dojechałem, a bliżej Church Lane, niemal przy samym rogu. Mój dom był piątym budynkiem od skrzyżowania ulic Heather i Crosley. Zamierzam namalować ten obraz, tak jak namalowałem wcześniej inny - z perspektywy Dewey Street: swój dom umieszczę po prawej stronie płótna, a cały rząd „bliźniaków” w środku obrazu. Z domów po drugiej stronie ulicy pokażę tylko część.
Dzięki trawnikom przed domami ulica jest szersza, stojące naprzeciwko siebie domy nie są tak blisko jak tam, gdzie mieszka ciotka Edith, dlatego trudno mi wszystko ogarnąć. Może powinienem był wziąć szersze płótno. Te domy zbudowano, zanim jeszcze nastąpił Wielki Kryzys. Na ich tyłach są wąskie uliczki; stoją przy nich ciasne garaże, z których każdy może pomieścić najwyżej jedno auto. Ale samochody są teraz o wiele większe, więc i tak nie mieszczą się w małych garażach i stoją zaparkowane na ulicy. Mężczyźni i kobiety powracający z pracy muszą tu mieć spore trudności z parkowaniem. Nawet o tej porze połowa miejsc nadających się do tego celu jest zajęta. Może zresztą część z tych ludzi dojeżdża do pracy autobusami i tramwajami i zostawia samochody żonom i mężom, żeby jeździli nimi po zakupy? Albo po prostu oszczędzają paliwo? Uświadamiam sobie, że naprawdę nie mam pojęcia, jak wygląda tu dziś życie ludzi.
Stonehurst zbudowano na stoku wzgórza, więc jedna strona ulicy znajduje się nieco wyżej. Z mojego punktu widzenia jest to strona lewa. Dom, w którym mieszkałem, jest po tej niższej stronie. Po obu zielenią się trawniki, po lewej są to trudne do koszenia wzgórki, po prawej małe płaskie spłachetki ziemi.
Inną wielką zmianą w stosunku do tego, co pamiętam z dzieciństwa, jest to, że wszystkie te małe trawniki po obu stronach ulicy są ogrodzone, przeważnie wysokimi na cztery stopy słupkami, połączonymi łańcuchami. Dzięki temu wszystko wygląda bardzo schludnie. Kiedy byłem dzieckiem, jako jedyni mieliśmy płotek z pomalowanych na biało sztachet, ale miał on tylko jedną stopę wysokości i spełniał głównie funkcje dekoracyjne. Dzisiejsze trawniki są nie tyle trawnikami, ile kojcami dla dzieci bądź psów - a najczęściej dla jednych i drugich.
Także werandy, które kiedyś były drewniane i miały pięknie rzeźbione barierki i drewniane schodki, są teraz betonowe, z metalowymi barierkami. Wszystko jest twardsze i dziwnie potęguje wrażenie panującej tu biedy. Nigdy nie myślałem o swoich sąsiadach jako o biedakach, ale teraz, kiedy wróciłem tu po tylu latach, uderza mnie ich ubóstwo.
Na wielu trawnikach wyrosły jednak drzewa, jest zatem więcej zieleni i domy nie wyglądają tak goło jak w czasach mojego dzieciństwa. Wtedy należeliśmy do nielicznych, którzy mieli przed domem drzewo, topolę: stała w miejscu, gdzie nasz trawnik graniczył z trawnikiem sąsiadki, Jean Robin.
Domy, choć ustawione w szereg bez żadnej przerwy, zostały zbudowane parami: dwa ze spadzistym dachem, dwa z płaskim i tak na przemian, aż do końca.
Każdy bliźniak miał od frontu wspólną werandę z oddzielnymi schodkami. Wspólny trawnik po jednej stronie, wspólna weranda po drugiej, tak że cały ciąg domów jest połączony naprzemiennym systemem trawnik - weranda i tworzy w ten sposób jednolitą całość.
W tle mojego obrazu, przy końcu Heather Lane, zamierzam pokazać Church Lane i zasugerować delikatnie, że jest tam boisko baseballowe. I tym razem obraz będzie częściowo malowany z natury, częściowo z wyobraźni i z pamięci. W pewnym sensie wszystkie moje obrazy są małymi światami, które tworzę dla siebie. Myślę, że dotyczy to także mojej prozy.
Umieszczam płótno na sztalugach, wyciągam szufladkę, kładę na niej paletę, wyjmuję węgiel i ołówek i zaczynam rysować. Centralnym punktem kompozycji jest słup, który stoi przed domem Pennimore'ów. Nazywaliśmy go „telesłupem” i wymawialiśmy niedbale: „telsup”. Zawsze wisiał na nim kosz po owocach, który służył nam do gry w koszykówkę. Pamiętam, że kiedy jako dwunastolatek zobaczyłem po raz pierwszy prawdziwą salę gimnastyczną z prawdziwym koszem, byłem bardzo rozczarowany tym, że nie jest normalny, wiklinowy i że z tyłu ma tablicę, dzięki której gra staje się dziecinnie łatwa.
Wysoko nad naszym koszem świeciła latarnia, więc mogliśmy grać długo po zapadnięciu zmroku. Ruch uliczny nie był jeszcze wtedy wielki. Wszystkie kosze musiały być czyste, nie liczyły się odbite, żadnych sztuczek, ciułania punktów z rzutów karnych, żadnego wkładania piłki. Ważne były tylko rzuty łukiem, prosto do przekrzywionego kosza. Nie można było wtedy zdobyć zbyt wielu punktów.
Chciałbym, żeby współczesna koszykówka miała coś z tamtej. Można by przecież bez problemu wyeliminować tablicę i podnieść kosz tak, żeby nikt nie mógł go dosięgnąć. Nie byłaby to wtedy gra wyłącznie dla drągali, którzy są wybrykami natury. Liczyłyby się bardziej umiejętności, precyzja rzutu. Ale szansa na to jest tak .samo znikoma jak na to, żeby baseballiści zdjęli z siebie te wszystkie śmieszne poduszki i ochraniacze i grali tak jak rugbiści. Może byłoby więcej skaleczeń i otarć, ale za to mniej poważnych kontuzji. Jestem przekonany, że gra byłaby wtedy ciekawsza dla samych zawodników i bardziej widowiskowa. My, Amerykanie, łatwo dajemy się uwodzić różnym pierdółkom. Byłoby fantastyczne, gdyby wynik meczu koszykówki zamykał się w dwudziestu punktach, na przykład 20:17.
Latarnia jest ta sama, co mnie zaskakuje. Jest to staroświecka, elektryczna lampa z blaszanym kloszem od góry i gołą żarówką pod spodem.
Zaczynam od słupa, ustalając proporcje, oceniając odległości i korygując kompozycję tak, żeby zmieściło się wszystko, co chciałbym pokazać na obrazie. Stopniowo wciąga mnie atmosfera tej ulicy. Zaczynam wspominać pewne wydarzenia, które, jak wiem, nigdy nie miały miejsca.
Po lewej stronie domalowuję przy jednym z domów na stoku betonowe stopnie. To właśnie na tych schodach graliśmy piłkami tenisowymi w wymyśloną przez nas grę. Piłka odbita od stopnia wracała jako „dolna” albo „górna”, w zależności od tego, gdzie się odbiła. Jeśli się nią odpowiednio rzuciło, szybowała w powietrzu i lądowała na chodniku albo na trawniku po drugiej stronie ulicy. Można w to było grać samemu, ale zazwyczaj grało się we dwójkę. Wszystko określały bardzo skomplikowane, ale uzgodnione zasady. Byłoby trudno grać w to dziś, kiedy po obu stronach ścieżek prowadzących do schodów są wysokie ogrodzenia.
Przeprowadziliśmy się tu w 1930 roku, tuż przed tym, jak elektrownia zwolniła wszystkich pracowników. W ciągu trzech lat, od 1931 do 1934 roku, mój ojciec nie miał w ogóle stałej pracy. Pracował w WPA, instytucji opracowującej programy doraźnego zatrudniania bezrobotnych, i byliśmy zmuszeni zamieszkać na prawie trzy lata w wynajętym domu. Ponieważ nikogo innego nie było stać na jego wynajęcie, pozwolili nam w nim zostać i w ten sposób zaciągnęliśmy olbrzymi dług. Płaciło się dwadzieścia osiem dolarów miesięcznie. Dziś wydaje się to kwotą niewielką, ale kiedy się nic praktycznie nie zarabia, jest to i tak za dużo. To właśnie wtedy ojciec zaczął budować werandy, żeby spłacić dług. W jakiś sposób udało mu się spłacić ten tysiąc dolarów. Było to więcej, niż moi rodzice kiedykolwiek mieli lub spodziewali się mieć. Wspominam pomoc przy budowaniu tych werand jako jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu.
Stwierdzam, że zrobiłem ulicę szerszą, niż jest w rzeczywistości, więc mogę pokazać całą perspektywę Church Lane z boiskiem na końcu. Żeby to jakoś zrównoważyć, przesuwam domy stojące po lewej stronie nieco bliżej i powiększam niektóre drzewa z gałęziami zwisającymi nad ulicą. To tylko mała deformacja, żaden gwałt na rzeczywistości, którą mam przed sobą. Po prostu tak chcę to wszystko zapamiętać. Podjąłem już większość istotnych decyzji, ustaliłem relacje pierwszego planu, ulicy, do drugiego, do pobliskich domów, zwłaszcza mojego, i do tła, którym, nie licząc boiska i kilku małych drzew, jest niebo.
Teraz przystępuję do pracy nad pewnymi szczegółami. To zdumiewające, jak malując lub rysując, człowiek zaczyna naprawdę widzieć. Dostrzega się wzajemne relacje faktur cegły, gipsu i drewna. Wszystko to najwyraźniej zostało starannie obmyślone przez jakiegoś dawno zmarłego architekta i wcześniej zignorowane przeze mnie. A także - jestem tego pewien - przez większość ludzi, którzy tutaj mieszkali lub mieszkają dziś. Jest to główny powód, dla którego maluję: chcę zagęścić, wyeksponować i tak opracować rzeczy zwykłe, trywialne, żeby pomóc ludziom dostrzec i docenić, jak wiele piękna kryje się w codzienności.
Rysuję, pochłonięty bez reszty tymi obserwacjami, kiedy drzwi domu, w którym mieszkałem, otwierają się raptownie. W progu staje młoda kobieta w niebieskim frotowym szlafroku. Schodzi po stopniach, a przy jej nodze idzie pies, którego prowadzi na ogrodzony trawnik. Trawa jest mizerna, więc domyślam się, że pies spędza tam większość czasu. Dziwne, że na noc wpuszczają go do domu. Wygląda na skrzyżowanie szpica z owczarkiem niemieckim, tyle że jest mały i prawdziwie kundlowaty.
To zdumiewające, może zresztą tylko ze względu na okoliczności, ale przypomina mi psa z sąsiedztwa, z czasów, kiedy tu mieszkaliśmy. Jego właścicielem był chłopiec nazwiskiem Bobby Hollis, jeszcze jeden znajomy z przeszłości, który już nie żyje. Pies wabił się Rex i miał na boku, a właściwie na brzuchu, długą bliznę po oparzeniu. Wyobrażaliśmy sobie różne rzeczy na temat tego Reksa i jego blizny. Podejrzewaliśmy, że może wydostał się z płonącego lasu albo że złapali go Indianie i torturowali, przypiekając bok. Był to jeden z pierwszych i nielicznych psów, z którymi zawarłem bliższą znajomość. Rex przyjaźnił się z masą dzieciaków. Często czytaliśmy książki, opierając na nim głowę. Rozciągał się po prostu na ziemi, jak gdyby funkcja żywej poduszki była dla psa najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Jedyny problem polegał na tym, że bez przerwy puszczał bąki.
Kobieta stawia przy furtce miskę z, jak się domyślam, resztkami ze śniadania, zamyka furtkę i pies zaczyna jeść, mlaskając głośno. Nieznajoma wchodzi na stopnie, potem przystaje i przygląda mi się. Zbiera szlafrok pod szyją i stojąc na szczycie schodów, jeszcze raz ogląda się na mnie. Stoi tak dłuższą chwilę; najwyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że patrzę na jej dom. Widzi tylko kasetę i obciągnięty płótnem blejtram od tyłu. Obraz jest odwrócony rysunkiem do mnie. Mówiąc ściśle, płótno jest pod kątem 45 stopni w stosunku do jej domu.
Myślę, że to najlepszy moment, żeby zawrzeć znajomość i jeśli to możliwe, rozwiać jej ewentualne obawy. Ryczę więc:
- Dzień dobry pani! Mieszkałem kiedyś w tym domu. Spędziłem tu dwanaście lat.
Patrzy na mnie bez słowa. Brnę odruchowo w kłamstwa.
- Urodziłem się w sypialni od frontu.
Pokazuję palcem na okno sypialni. Nie wiem, dlaczego kłamię, chcę chyba znaleźć jakieś mocniejsze uzasadnienie faktu, że maluję ten dom. Nie brzmi to przekonywająco. Kłamstwa w ogóle rzadko brzmią sensownie.
Ale czasami drobne kłamstewko może pomóc. Nie czyni nikomu szkody, a może przydać życiu pewnej pikanterii. Pisanie książek jest właściwie kontrolowanym łganiem. Niewykluczone, że zanim umrę, zdążę naopowiadać dziesięciu różnym ludziom, że urodziłem się w dziesięciu różnych miejscach.
Wiem, że mnie słyszy, a mimo to stoi nieruchomo, z półotwartymi ustami. Palce zaciskają się na szlafroku. Obchodzę sztalugi.
- Maluję pani dom, proszę pani. Mieszkałem tu jako chłopiec.
Ta informacja najwidoczniej wystarcza; kobieta odwraca się bez słowa i wchodzi do środka. Myślę, że nie wypadło to zbyt dobrze, ale wracam do rysowania. Jestem niemal gotów iść sobie stąd z ledwie zaczętym obrazem.
Sięgam do kasety i wyjmuję kilka transparentowych farb potrzebnych mi w tej fazie malowania. Wracam do pracy. Wykonywanie podmalówki zajmuje niewiele czasu w całym procesie powstawania obrazu, ale jest bardzo ważne. Podejmuje się na tym etapie tak wiele istotnych decyzji. Malując, podnoszę wzrok i widzę, że dama mieszkająca w moim domu wyszła i zamiata werandę. Od czasu do czasu zerka ukradkiem w moją stronę. Za każdym razem, kiedy pochwycę jej spojrzenie, uśmiecham się i macham do niej ręką albo pędzlem. Chcę, żeby wiedziała, że jestem nastawiony przyjaźnie i że nie musi się mnie obawiać. Staram się wyglądać najbardziej niewinnie i nieszkodliwie jak się da, ale to trudne, kiedy jest się tęgim brodaczem koło siedemdziesiątki. Zazwyczaj uważają mnie za jakiegoś sprośnego starucha, który nie powinien się włóczyć po ulicach bez nadzoru.
Przyglądam się, jak zamiata. Z tego, jak omiata stopnie, mogę wywnioskować, że jest osobą bardzo energiczną. Ma ciemne włosy, bladą twarz i nawet z tej odległości widzę jej jasnoniebieskie oczy. Wygląda na typową Irlandkę. Przypomina mi dziwnie moją matkę, pewnie ze względu na tę swoją ruchliwość, irlandzkość. I pewnie ze względu na to, gdzie się znajduje.
W mojej głowie rozpoczyna się prawdziwa gonitwa myśli. Kobieta przypomina mi też moją siostrę Jeanne, ale nie chcę o tym myśleć, w każdym razie nie teraz.
Jestem wręcz skłonny zaniechać tego dnia dalszego malowania i iść do Triangle Cafe na kilka głębszych. Boże, jak trudno o tym zapomnieć. Wiem, że przezwyciężę ten kryzys, muszę go przezwyciężyć, ale spadło to na mnie tak nagle i niespodziewanie...
Zamiatając i obserwując mnie, kobieta spogląda jednocześnie przez siatkowe drzwi w głąb domu. Właściwe drzwi, przeszklone, z pięknie rzeźbioną mosiężną gałką, drzwi, przez które sam wyglądałem, kiedy byłem mały, są otwarte. Widzę niewyraźnie, że stoi tam dziecko, mniej więcej dwuletnie. Po kilku minutach matka znika we wnętrzu domu.
Moja podmalówka zaczyna się zamazywać i ściekać, biorę więc cieniutki pędzelek i poprawiam czarną farbą rysunek, żebym wiedział, gdzie nakładać farbę. Zazwyczaj robię to niechętnie, ale tym razem kompozycja jest tak złożona, a deformacje tak zasadnicze, że mam ochotę dobrze zaprzeć się nogami, zanim zabiorę się do impastu.
Wychodzi słońce. Niebo lśni intensywnym błękitem, w perspektywie ulicy bieleje kilka zdumiewających pierzastych obłoczków. Nie będą tam stały wiecznie, a czegoś takiego właśnie mi potrzeba: te chmurki mówią coś o stanie mojego ducha, są czymś realnym, materialnym, co jednocześnie unosi się lekko ponad ziemią.
Przerywam malowanie i wpatruję się w nie uporczywie. Płyną po niebie bardzo wolno; ruch da się zauważyć tylko wtedy, kiedy przymykam jedno oko i obserwuję zmianę ich położenia w stosunku do słupa telegraficznego. Tam, gdzie odchodzi Church Lane, niebo nad dachami domów jest modre, potem przechodzi w ultramarynowy, kobaltowy błękit, na którym w końcu pojawiają się te piękne, wełniste, wolno płynące chmurki.
Nakładam trochę farby na te, które zostały mi na palecie po ostatnim malowaniu, i dodaję kilka nowych kolorów, których wcześniej nie potrzebowałem.
Zaczynają się schodzić dzieci; to pora lunchu. Niektóre są w mundurkach, takich samych, jakie nosiliśmy my, kiedy chodziłem do szkoły. Parafialna szkoła św. Cyryla jest o cztery przecznice stąd. Część dzieci jest w dżinsach i podkoszulkach: te chodzą do prywatnej szkoły w Stonehurst położonej nieco dalej. Ale wypada po czworo dzieci w mundurkach na każde ubrane normalnie, domyślam się więc, że nadal większość mieszkańców to katolicy, tak jak wtedy, kiedy my tu mieszkaliśmy. Nie są to też, tak jak nie byli wtedy, sami katolicy irlandzcy; jestem pewien, że to polsko - włosko - niemiecko - czeska mieszanina. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że ta prosta społeczność trzyma się przez tyle lat jednej religii, mimo że do katolickiej szkoły jest daleko, bo znajduje się za Long Lane, w East Lansdowne, czyli w całkiem innej dzielnicy.
Dzieciaki biegną gromadą w moją stronę. Przyszły tylko na lunch, więc nie mają tornistrów ani książek.
Są strasznie ciekawe, co robię! Nie sądzę, aby któreś z nich widziało w życiu artystę malującego na ulicy. Próbuję sobie wyobrazić, jak bym zareagował ja, gdybym przybiegł ze szkoły i zobaczył starszego pana z pudłem na cienkich nóżkach stojącego na ulicy i malującego wielki obraz. Z pewnością pomyślałbym, że to jakiś wariat. Podejrzewam, że większość tych dzieci myśli tak o mnie.
Pytania są takie jak zwykle: „Dlaczego pan to robi?”, „Czy ktoś panu płaci?”, „Jak długo maluje się taki obraz?”, „Co to za farby? Olejne?”
Chcą jeszcze wiedzieć, gdzie mieszkam. Mówię im, że w dzieciństwie mieszkałem tutaj, ale teraz osiadłem w Paryżu. Jedno z dzieci, mała dziewuszka, pyta: ,W Paryżu, we Francji?” Odpowiadam, że tak, właśnie tam, ale jestem Amerykaninem. Chcą, żebym powiedział coś po francusku. Wypowiadam kilka prostych zdań. Wprawia ich to w zachwyt. Rzeczywiście jestem przybyszem z innego świata.
Chcą też wiedzieć, czy sprzedaję obrazy. Mówię im, że kiedyś to robiłem, ale teraz maluję dla siebie. Pytają, ile może kosztować obraz taki, jak ten, który właśnie maluję. Za nic nie chcę im tego powiedzieć. Cena jest tak nieproporcjonalnie wielka w stosunku do zarobków ich naprawdę ciężko harujących rodziców!
Wszystko to jest bardzo niesprawiedliwe. Powtarzam im, że maluję dla siebie i nie sprzedaję obrazów.
Przestałem sprzedawać obrazy, kiedy zacząłem zarabiać na pisaniu. Nie było sensu sprzedawać płócien, skoro mogłem sobie sam pozwolić na ich kupno. Zresztą prawdopodobnie ja i moja żona jesteśmy największymi żyjącymi wielbicielami mojego malarstwa.
Jedno z dzieci pokazuje na moje buty. Mam na nogach Sportowe obuwie firmy Nike, bardzo zdarte. Doszedłem do takiego momentu w życiu, że nienawidzę noszenia normalnych butów.
- Patrzcie, jakie ma buty! Musi być bogaty, spójrzcie tylko.
Dzieci tłoczą się wokół mnie. Wszystkie mówią naraz. Najczęściej pada zdanie: „Ekstra, co nie?” albo: „Ja cię kręcę!”
To cudowne, jak pewne językowe schematy, pewne charakterystyczne zwroty przechodzą tu z pokolenia na pokolenie. Przypominam sobie nasze powiedzonka. Jestem zdumiony tym, jak podobne są te dzieci do nas dawnych, takich, jakimi nas zapamiętałem. Może wiąże się to z określonym wiekiem, ale chyba jest w tym coś więcej. Mam Wrażenie, jakby te dzieci były jakimś szczególnym szczepem, który przetrwał czas, bombę atomową, wojny, kryzysy, narkotyki, wszystko, co zdarzyło się przez te lata. Wydają się wyjątkowe, tak samo jak wyjątkowi byliśmy kiedyś my. Znam dzieci francuskie, dzieci z New Jersey, z Kalifornii, ale one są inne. Ta mała enklawa, niczym wycinek mojej własnej przeszłości, przetrwała nietknięta. W grupce są różne typy. Jest jeden pyskaty rozrabiaka, który wszystkich popycha i zupełnie nie zwraca uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Znam go sprzed pięćdziesięciu z górą lat. Pamiętam nawet jego imię. Mam wrażenie, że są tu żywe repliki każdego z dzieci, wśród których dorastałem. Nie przestaję wypatrywać siebie i mojej siostry. Problem w tym, że trudno sobie przypomnieć, jak się wyglądało, ewokować jakiś obiektywny obraz samego siebie, ale jestem pewien, że też jesteśmy wśród tych malców.
Dzieciaki rozpierzchły się w końcu, matki czekają na nie z lunchem, jeśli oczywiście wszystko toczy się tu tak, jak za naszych czasów. Przerwa na lunch trwa tylko godzinę i prawie połowę z tego zajmuje przyjście ze szkoły i powrót do niej. Za moich czasów kilkoro dzieci przynosiło do szkoły śniadania w papierowych torbach, ale nie było takich zbyt wiele. Nie wygląda mi na to, przynajmniej jeśli brać pod uwagę tłumek, jaki mnie otoczył, żeby ktoś nosił śniadania dzisiaj. Może zakonnice nie pozwalają. Gdyby dzieci zostawały w szkole, jedna z nich musiałaby sterczeć na boisku i nieustannie ich pilnować.
Zaraz po odejściu dzieci, ledwie zdążyłem wrócić do pracy, podjechał duży samochód i zaparkował tuż przed moim nosem. To stary nash rambler. Model z lat sześćdziesiątych; nie widuje się już takich wiele. Jest nawet piosenka o tym samochodzie. Dzięki temu samochodowi firma Nash przekształciła się w American Motors i nawet zdołała ulokować jednego ze swoich ludzi w Białym Domu. Dziwne rzeczy dzieją się na świecie!
Młody, ostrzyżony na jeża chłopak wysiada energicznie z samochodu i zbliża się, klucząc wśród dzieci, które jeszcze kręcą się wokół mnie. Jest dobrze zbudowany, ale raczej niski, krępy. Wygląda bardzo młodo, może mieć najwyżej osiemnaście, dwadzieścia lat, czyli jest w tym wieku co ja, kiedy wysłano mnie do Europy, żebym zabijał albo został zabity, broniąc starej, poczciwej Heather Lane.
Chłopak sunie groźnie w moją stronę, spoglądając na mnie spode łba, potem staje za mną, rozkraczony, i stoi tak kilka minut. Po chwili podchodzi bliżej. „Bak blisko, że nie mogę malować. Patrzę na niego i domyślam się od razu, że ma o coś pretensję. Uśmiecham się do niego, a on zaczyna zadawać pytania, naprawdę poważne pytania w rodzaju: „Kim pan jest?”, „Co pan tu, do cholery, robi?”
Gdyby nie był taki młody, pomyślałbym, że to gliniarz po cywilnemu.
Próbuję się wytłumaczyć. Nie muszę, ale nie mam ochoty szarpać się z tym osiłkiem i narażać się na to, że mi coś uszkodzi. Jedną z najbardziej przykrych prawd, jaką sobie uświadamiam, starzejąc się, jest to, że w gruncie rzeczy nie mogę już „uważać na siebie”. Jestem zbyt stary. Coraz lepiej rozumiem, jak mogą czuć się kobiety, dlaczego tak masowo ćwiczą karate i te inne bzdury, które mają im zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Ja nie znam żadnych chwytów karate i nie chcę ich znać. Większość zbirów, jakich spotkałem w życiu, nie nosiła marynarek, więc nie mogłem ich chwycić za klapy, a całe to karate, judo i inne sztuki walki polegają najwyraźniej na tym, że łapie się gościa za klapy. Odpowiadam zatem grzecznie na pytania.
- Mieszkałem w tym domu do siedemnastego roku życia. Nie odwiedzałem starych kątów od tamtego czasu i teraz maluję obraz, na którym będzie mój stary dom i jego sąsiedztwo.
- No dobra, a dla kogo pan to malujesz?
- Dla siebie, żeby mieć coś w rodzaju pamiątki.
- No to coś panu powiem: ani ludzie, co mieszkają w tym domu, ani nikt w tej dzielnicy nie kupi tego obrazu, rozumiesz pan?
- Ależ ja to wiem. Tak jak powiedziałem, maluję ten obraz dla siebie. To chyba nie zbrodnia? Czy pan mieszka w którymś z tych domów?
Zaczyna chichotać, potem śmiać się na całe gardło. Dosłownie rży ze śmiechu. W końcu ociera oczy wierzchem dłoni.
- Jezu, jak Peg to usłyszy... O rany! Jak Boga kocham, to jest numer! Cholera, ten pieprzony świat chyba zwariował! - Wskazuje na dom, w którym mieszkałem. - Moja siostra tam mieszka - mówi i znów wybucha śmiechem. Oczy nabiegły mu krwią. - Zadzwoniła do mnie. Zerwała mnie z wyrka. Musiałem zapieprzać taki kawał drogi. Powiedziała, że jakiś podejrzany typ sterczy na ulicy z jakimś takim bajerem podobnym do pająka i w kółko nawija, że będzie malował jej dom.
Cofa się nieco, tak że mogę malować dalej, ale teraz z kolei ja zainteresowałem się sprawą. Zaczynam rozumieć, w czym dowcip.
- Kapujesz pan? Peg, moja siostra, ma cholernego cykora, bo mówi, żeś jej pan powiedział, że będziesz pan malował jej dom. A ona się martwi, co powie na to Bud, jej mąż, bo właśnie pomalował dom nie dalej jak latem.
Zaśmiewa się tak, że nie może mówić. Domyślam się, że jego siostra zerka zza firanki i zachodzi w głowę, z czego się tak obaj śmiejemy, bo w końcu i mnie bierze.
Najwyraźniej pomyślała, że rozstawię rusztowanie, przyniosę parę wiader farby i będę malował jej dom. Jak łatwo o horrendalne nieporozumienie!
Dowiaduję się, że młody człowiek ma na imię Dick. Wymieniamy uścisk dłoni i Dick pyta, czy nie zechciałbym zajść do domu i wypić z Peg, jego siostrą, filiżanki kawy. Wie, że Peg się zdrowo ubawi, nawet jeśli cała afera trocheja ośmieszyła.
Mam właściwie ochotę zrobić sobie przerwę, więc zostawiam wszystkie graty tam, gdzie są; dzieci niczego nie tkną. Wiem to z doświadczenia. Przemkną tylko obok sztalug w szalonym pędzie do szkoły. Jestem naprawdę szczęśliwy: za chwilę mam się znaleźć w domu, który tak wiele dla mnie znaczy.
Przechodzimy przez ulicę, potem chodnikiem do drzwi i po stopniach na werandę. Spędziłem na tej werandzie tysiące godzin. Rozpatrując rzecz w kategoriach osiągania dojrzałości, dochodzę do wniosku, że jest to chyba miejsce, w którym spędziłem więcej „świadomego” czasu niż gdziekolwiek indziej na świecie.
Peggy stoi w progu z dzieckiem na ręku.
Dick ryczy ze śmiechu.
- Wszystko w porządku, Peg. On tu mieszkał, naprawdę, i nie chce malować domu, tylko obraz, na którym będzie ten dom. I nie chce tego nikomu sprzedawać, maluje dla siebie. Tak że nie masz się co przejmować.
Peg zaczyna się śmiać. Śmieje się wręcz histerycznie. Sadza dziecko na podłodze. Przebrała się w dżinsy i sweter z wycięciem w serek. Na nogach ma brudne, białe tenisówki. Odwraca się i idzie przez pokój stołowy do kuchni. Jestem dziwnie podekscytowany. To zdumiewające, jak wszystkie proporcje, wszystkie kąty i kształty odcisnęły się, zakodowały w moim mózgu, jak wiele jest rzeczy, których nie mogłem sobie przypomnieć, a które teraz natychmiast rozpoznaję: położenie sztucznego kominka, łuk pomiędzy salonikiem i stołowym. Dopiero po chwili stwierdzam, że łuku już nie ma. Teraz przejście jest prostokątne i ma po obu stronach coś w rodzaju żaluzji. Widzę raczej to, co pamiętam.
Zmieniło się znacznie więcej szczegółów. Dom jest umeblowany w drobnomieszczańskim guście, nie w stylu, w jakim urządzili go moi rodzice. Na podłodze leży wykładzina, ściana pomiędzy stołowym i kuchnią po lewej stronie została przebita; jest tam teraz okienko do serwowania posiłków i barek śniadaniowy. Jest też typowy olbrzymi telewizor, oczywiście włączony. Rozpoznaję dwoje spośród dzieci, które obstąpiły mnie na ulicy; teraz siedzą przed telewizorem, zajadając grzanki z serem i popijając mlekiem. Maluch, którego widziałem wcześniej, siedzi z nimi. Starszy chłopiec ma jakieś osiem lat, dziewczynka robi wrażenie dwa, trzy lata młodszej - jest między nimi taka różnica jak między mną a Jeanne. Może to właśnie on jest tym „mną”, którego wypatrywałem przed chwilą. Byłoby cudownie, gdyby dziewczynka miała na imię Jeanne.
Peg idzie do kuchni. Ma w ekspresie świeżo zaparzoną, gorącą kawę. Nalewa. Dick i ja siedzimy na stołkach przy barze śniadaniowym. Na ścianie wisi telefon, wmontowany w przepierzenie pomiędzy kuchnią i salonikiem. My nigdy nie mieliśmy telefonu. Peg usiadła po drugiej stronie baru, w kuchni. Widzę, jakim wielkim udogodnieniem jest to okno do podawania posiłków. Matka widzi dzieci w saloniku i może ich pilnować. Moja matka musiała w tym celu wstawiać w drzwi pomiędzy kuchnią i stołowym deskę do prasowania. Wcześniej nigdy się nie zastanawiałem, po co wkłada tę deskę, po prostu zawsze tak było. Teraz już wiem.
To niesamowite, myślę, jak łatwo było zrobić to samo, przebić tę ścianę. Ojciec był cieślą, mógł się z tym uporać w jeden weekend, a taki drobiazg niezwykle ułatwiłby nam życie. Kiedy wracaliśmy ze szkoły, jedliśmy zawsze przy stoliku w kuchni, tam, gdzie teraz siedzi Peg. Ten stół, choć mały, strasznie zawalał kuchnię, w której teraz jest mnóstwo miejsca. Choć z drugiej strony dom nie należał do nas, więc pewnie ojciec nie dostałby pozwolenia na „przebicie ściany. Poza tym takie barki ścienne nie były wtedy w ogóle znane, nikt o nich nawet nie słyszał. Prawdziwa moda na nie przyszła dopiero po drugiej wojnie światowej.
Peg jest ciekawa, co tu robię i gdzie mieszkam. Czy naprawdę urodziłem się w pokoju na górze? Mówi, że ciarki ją przechodzą na myśl, że w ogóle ktoś się tam urodził. Ma nadzieję, że nikt tam nie umarł. Pod pewnymi względami przypomina mi moją córkę, Kate - ma coś z jej żywości i wrażliwości. Jest poza tym śliczną dziewczyną. Dowiaduję się, że ma dwadzieścia dziewięć lat, a więc Kate, kiedy zginęła, była od niej o sześć lat starsza. Chłopiec ma na imię Bobby i niedługo skończy dziesięć lat, dziewczynka, Alice, ma lat siedem. Oboje chodzą do szkoły św. Cyryla. Poznaję to po mundurkach. Kiedy mówię Peg i Dickowi, że chodziłem do tej samej szkoły, nie mogą uwierzyć, że szkoła i kościół są tu już od tak dawna.
Nie zamierzają być okrutni, ale to uświadamia mi, jak mnie muszą postrzegać. Jestem dla nich łysym, brodatym siedemdziesięcioparoletnim prykiem. Trudno mi myśleć o sobie w ten sposób. Cały czas widzę siebie jako czterdziesto - , czterdziestopięciolatka; czy to nie wariactwo? Wyobrażam sobie, że dla nich i taki wiek byłby starością. Trudno przywyknąć do takiej myśli.
Kiedy mówię im, że mieszkam w Paryżu, mój prestiż wyraźnie wzrasta. Z jakichś powodów bardzo tego potrzebuję.
Moje mniemanie o sobie jest na ogół dość wysokie, nie szukam gorączkowo akceptacji ze strony innych, ale teraz nie jestem całkiem sobą. Chciałbym, żeby widzieli we mnie kogoś wartościowego, interesującego. Mówiąc „widzieli”, mam na myśli Peg, bo Dick słucha jednym uchem. Peg ma jasnoniebieskie oczy. Wygląda bardzo ładnie, jej bladą twarz zdobią piegi, włosy ma kruczoczarne. Przypomina mi, zwłaszcza z bliska, moją ciotkę Laurę. Ciotkę Laurę z czasów, kiedy ona i wuj Dick zabierali mnie na przejażdżkę swoim pięknym samochodem. Tyle że ciotka Laura miała rude włosy. Peg wygląda mi zresztą na typowego rudzielca. Może farbuje włosy; są tak czarne, że to bardzo prawdopodobne. Ale z drugiej strony, kto farbowałby naturalne, rude włosy na czarno?
- Jest pan żonaty? Ma pan rodzinę?
Próbuje mnie umieścić w jakimś znajomym sobie schemacie, przenieść ze świata fantazji do świata, który rozumie. Zapala papierosa zapalniczką, która leży na blacie; robi to bardzo energicznie. Tylko młodzi ludzie o niskim statusie ekonomicznym albo Europejczycy palą jeszcze dziś papierosy.
Peg wydmuchuje dym kącikiem ust, żeby nie leciał na mnie.
- Tak, mam żonę, jesteśmy małżeństwem od ponad czterdziestu lat. Mamy czworo dzieci. Nasza najstarsza córka była mężatką, miała jedenastoletniego syna. Mamy też żonatego syna, który ma dwie córeczki. Jest nauczycielem w Turcji. I jest jeszcze córka, która uczy w szkole UNESCO w Hanoi, w Wietnamie. Nasz najmłodszy syn ma teraz dwadzieścia sześć lat i studiuje pedagogikę w New Jersey. Moja żona uczyła w amerykańskiej szkole w Paryżu i właśnie przeszła na emeryturę. Tam nasze dzieci chodziły do szkoły. Teraz żona jest u naszej córki w Wietnamie. Jak pani widzi, jesteśmy rozsiani po całym świecie.
Patrzy mi prosto w oczy, zaciągając się papierosem.
- Chyba pan żartuje. To nie do wiary. Więc co pan tu robi, skoro pańska żona jest w Wietnamie? Jesteście w separacji, czy jak? A swoją drogą nigdy nie słyszałam, żeby jakaś kobieta jechała do Wietnamu.
- Nie jesteśmy w separacji. Ona chciała jechać, a ja nie, więc postanowiłem w tym czasie odwiedzić rodzinne strony i namalować kilka obrazów. Zatrzymałem się u ciotki, która mieszka w Filadelfii.
Nie jestem pewien, czy mi wierzą, czy nie. Dick wstaje.
- No dobra, Peg. Myślę, że nic ci nie grozi. Muszę wracać i ogolić się. Mam dziś po południu dwie rozmowy w sprawie pracy, w tym jedną z facetem z działu akwizycji A & E A potem muszę jeszcze iść do pośredniaka. - Odwraca się do mnie i wyciąga rękę. - Miło mi było pana poznać, sir. Mam nadzieję, że obraz wyjdzie jak należy. Bardzo bym chciał go zobaczyć, jak będzie gotowy. Mógłbym zrobić zdjęcie moim nowym aparatem. - Potem zwraca się do Peg: - Okej, mała. Trzymaj się. Mama mówiła, że może wpadnie po południu. Dziś wychodzi wcześniej z roboty.
Wychodząc, mierzwi włosy Bobby'ego i całuje dwójkę maluchów. Dzieci nie odrywają oczu od telewizora, w którym leci jakaś kreskówka. Czuję się nieswojo, zostając w domu sam na sam z młodą, śliczną kobietą. Kiedy Dick wychodzi, Peg okrąża bar i wchodzi do pokoju.
- No, biegnijcie na górę, umyjcie buzie i ręce i uczeszcie się - mówi do starszej dwójki. - Za pięć minut musicie iść do szkoły.
Dzieci wstają i z ociąganiem idą w stronę schodów, oglądając się przez ramię na telewizor. Najmłodsze tkwi przed nim dalej bez ruchu. Bobby i Alice zostawili talerze i szklanki na podłodze. Peg nachyla się i zbiera naczynia, wyciąga z tylnej kieszeni dżinsów papierową chusteczkę i wyciera buzię malca. Przyjemnie patrzeć, jak się porusza, z wielkim wdziękiem i bez zbędnej gestykulacji. Zastanawiam się, czy moja matka też tak się poruszała, choć tego nie zauważałem. Kiedy się jest dzieckiem, przyjmuje się tak wiele rzeczy jako coś naturalnego.
Dżinsy Peg są tak idealnie dopasowane, jakby były szyte na miarę. Czasami zastanawiam się, czy wszelkie żądze cielesne całkiem we mnie wygasły. Mogę je opisać, nadać im piękny, artystyczny kształt, ale to przecież coś więcej. Ta dziewczyna byłaby prawdopodobnie śliczną modelką, ale ja myślę o niej teraz inaczej. Zgroza: mam lubieżne myśli o kobiecie młodszej od mojej córki. Mogę uczciwie powiedzieć, że nigdy nie myślałem w ten sposób o moich córkach, może to kwestia wychowania albo naturalnego, wrodzonego oporu przed kazirodztwem, jaki odczuwa każda normalna ludzka istota.
Kiedy Peg wraca do baru, dopijam właśnie kawę. Idzie do kuchni i wraca z dzbankiem.
- Może jeszcze łyczek?
- Chętnie, Peg, ale myślę, że powinienem już iść. Zresztą jeśli wypiję jeszcze filiżankę, będzie mi się trzęsła ręka i nigdy nie skończę tego obrazu. Światło jest jeszcze dobre. Jeśli się nie zachmurzy, uda mi się uchwycić rozkład najważniejszych świateł i cieni. - Zsuwam się ze stołka. - Bardzo dziękuję za kawę. Wrócę lepiej do pracy, Peg. Dziękuję za gościnność. Miło mi było cię poznać.
- Ach, to drobiazg. Jakby chciał pan się napić kawy albo trochę odpocząć, proszę zapukać. Jestem w domu cały dzień. Bud wróci dopiero o szóstej.
Uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam uśmiech. Zdecydowanie jest w tym coś z konspiracji. Wyczuwam, że bawi ją takie prowokowanie starszego pana. Masa młodych kobiet najwyraźniej lubi taką grę. Choć pewnie to wszystko istnieje tylko w wyobraźni „lubieżnego starucha”.
Patrzę na obraz świeżym okiem. Podoba mi się coraz bardziej. Wcześniej planowałem, że przejdę się i kupię sobie solidnego sandwicza, ale zmitrężyłem tyle czasu, że rezygnuję z pomysłu. Mam dziesięć funtów nadwagi. Zadyszka, jakiej dostałem, jadąc tutaj, dowodzi, że nie jestem w tak dobrej formie, jak sądziłem. Nie zaszkodzi, jeśli odmówię sobie jednego posiłku.
Biorę się więc do roboty. Zaczynam od miejsc najmocniejszych walorowo, potem będę zdejmował farbę, w niektórych miejscach aż do podmalówki. Nie zawsze maluję w ten sposób, ale w tym wypadku wydaje mi się to dobrym pomysłem. Postanawiam zacząć od nieba, takiego, jakie jest w tej chwili, czystego i błękitnego, nieco ciemniejszego i połączonego z tym, jakie widziałem przed półgodziną.
Wpadam w twórczy trans, nie wiem nawet kiedy. Zapominam o czasie, miejscu, o swoim fizycznym istnieniu, o wszystkim, całkowicie pochłonięty malowaniem. To zdumiewające, że ten kawałek płótna zasmarowany farbami staje się czymś bardziej realnym niż rzeczywistość, konkretnym miejscem, przestrzenią, w którą mogę wkroczyć i po której mogę się swobodnie poruszać.
Jest cicho. Nie ma praktycznie żadnego ruchu albo też ja po prostu nie dostrzegam samochodów, lak jak podejrzewałem, w dni powszednie, kiedy mężczyźni i niektóre kobiety są w pracy, a dzieci w szkole, ulice właściwie pustoszej ą. Zupełnie inaczej niż w Paryżu, gdzie niemal o każdej porze dnia i nocy panuje wielki ruch. We Francji spora część życia toczy się właściwie na ulicy. Tu wszystko jest bardziej prywatne, ukryte.
Pracuję właśnie nad szczegółami w głębi ulicy, nad tą częścią obrazu, która jest czystą, wysnutą z dawnych czasów fantazją, a nie dosłownie tym, co widzę, kiedy nagle wyczuwam, że ktoś za mną stoi. To Peg z dzieckiem na ręku. Ma cienie na powiekach i wygląda jeszcze atrakcyjniej. Przekłada dziecko na drugie ramię.
- Co byś powiedział na filiżankę gorącej kawy? Patrzę na nią. Peg patrzy na obraz.
- Ojejku, jesteś naprawdę dobry! Niebo jak prawdziwe.
- Dziękuję. Miło mi, że ci się podoba. Jak zauważyłaś, nie maluję tego, co widzę. Częściowo odtwarzam z pamięci.
- Och, szkoda, że to wszystko nie wygląda dziś tak jak na obrazie. Większość ludzi nie dba o domy. Dla nich to tylko „meta na start”.
Słyszę to określenie po raz pierwszy. Kiedy człowiek żyje całymi latami poza swoim kręgiem kulturowym, co chwilę natrafia na nowe słowa i zwroty.
Maluję drzewa na tle nieba. Powinienem się teraz naprawdę skoncentrować, ale nie mogę.
- Co to jest „meta na start”, Peg?
Domyślam się, o co chodzi, ale jestem ciekaw, co ona ma na ten temat do powiedzenia. Poza tym nie znajduję zbyt wielu tematów do rozmowy. Zanurzam pędzle w terpentynie, płuczę je i wycieram. Uznałem, że filiżanka kawy i chwila spędzona z młodą, ładną mateczką, to niezła rzecz.
- Meta na start to tani dom, który ludzie kupują na początek, żeby móc przestać płacić czynsz. Wszyscy liczą na to, że uskładają dość pieniędzy i mając ten dom jako zabezpieczenie i do tego pewną zaoszczędzoną sumkę, będą mogli przeprowadzić się do bliźniaka albo nawet, przy odrobinie szczęścia, do porządnego, własnego domu. Ale ciężko jest uzbierać pieniądze, chyba że oboje pracują, a nawet i wtedy zwykle wydają wszystko na bieżąco.
- Wspomniałaś coś o filiżance kawy...
- Świetnie, zapraszam do środka.
Rusza w stronę domu. Idę za nią. Zastanawiam się, ile par oczu śledzi nas, kiedy tak maszerujemy. Pewnie niewiele. Wciąż nie udało mi się zobaczyć nikogo na żadnej werandzie, z wyjątkiem jakiegoś brzdąca pięć domów dalej. Wyglądał na rocznego szkraba; umieścili go w specjalnym kojcu, żeby nie spadł ze schodów. Dom ma jeszcze starą werandę z drewnianymi stopniami.
Wchodzimy i Peg od razu sadza dziecko na podłodze przed telewizorem. Jestem pewien, że telewizor chodzi tu szesnaście godzin na dobę. Nawet jeśli to urządzenie nie służy żadnym innym celom, to ludzie kupują nadal miliony odbiorników, swoistych „opiekunów do dziecka”. Jest z tym zupełnie tak samo jak ze szkołami.
Mamy w Paryżu wielu przyjaciół, którzy są nauczycielami. Większość z nich to Amerykanie - uczą w tej samej szkole co moja żona. Jest tam wszystko, od przedszkola do dwunastej klasy, czesne wynosi trzy tysiące dolarów rocznie, a nauczyciele uważają, że nie są godziwie wynagradzani. Wciąż im powtarzam, że powinni się domagać takiej płacy, jaką mają opiekunki do dziecka, bo zasadniczo, mimo swoich indywidualnych talentów i kwalifikacji, tym właśnie są dla rodziców.
Jestem pewien, że nawet gdyby dało się dowieść, że dzieci, korzystając z komputerów, magnetowidów, magnetofonów i różnych pomocy dydaktycznych, uczyłyby się efektywniej w domu niż w szkole i że nauczyłyby się w ten sposób więcej, a także odnosiłyby więcej sukcesów w życiu, to rodzice nie zgodziliby się na zmianę trybu edukacji swoich pociech. Powód jest prosty: większość rodziców posyła dzieci do szkoły, żeby pozbyć się ich z domu. Jeśli przy okazji się czegoś nauczą, to fajnie, ale główną funkcją szkoły jest opieka nad dziećmi.
Nauczycielom powodziłoby się znacznie lepiej, gdyby płacono im tyle, ile płaci się opiekunkom do dzieci. Teraz wynosi to około dwóch dolarów za godzinę. Powinno się im płacić za każdą przepracowaną dzieciogodzinę. Typowy nauczyciel, który ma pod swoją opieką dwadzieścioro pięcioro dzieci przez pięć godzin dziennie, powinien mieć dniówkę w wysokości dwustu pięćdziesięciu dolarów. Dopiero to byłoby adekwatne wynagrodzenie. Większość nauczycieli obruszy się na takie dictum. Ich duma zawodowa kłóci się z żądzą pieniądza.
A zatem synek Peg siedzi przed telewizorem. Wyrośnie prawdopodobnie na typowego członka wielkiej „biernej większości”, która poszukuje, wręcz oczekuje przyjemności w życiu jako jego zasadniczego sensu i czegoś, co im się należy. Dla większości sztucznie spreparowane telewizyjne osobowości są czymś bardziej realnym niż własna rodzina, niż ludzie, którzy ich otaczają. Kiedy już nawiążą coś w rodzaju rozmowy, nieodmiennie zejdzie ona na jakiś sitcom lub serial bądź zamieni się w dyskusję o jakimś programie lub pokazanym w wiadomościach wydarzeniu, które zarejestrowano oczywiście dla ich przyjemności. Ja nie widzę w tym nic przyjemnego. Jednym z głównych powodów, dla których przenieśliśmy się do Francji, było to, że chcieliśmy uchronić nasze dzieci przed zgubnym wpływem amerykańskiej telewizji.
Patrzę więc z pewnym współczuciem na tego szkraba, potencjalnie przecież tak zdolnego przeżywać prawdziwe radości, potencjalnie tak twórczego, jak tkwi niczym tłumoczek przed telewizorem, wpatrzony w migoczący ekran. Wszystko to przebiega mi przez myśl, kiedy idę za Peg. Już samo myślenie o tym doprowadza mnie do pasji.
Siadam przy barze na tym samym stołku co poprzednio. Kawa jest gotowa, Peg napełnia dwie filiżanki. Siedzimy bardzo blisko siebie, bo bar jest wąski. Peg wyjmuje papierosa z paczki leżącej na blacie. Sięgam po zapalniczkę i podaję ogień. Jest to jedyna rzecz, jaka moim zdaniem przemawia za paleniem: pozwala na ten najintymniejszy z gestów. Poza nim nie ma w amerykańskiej obyczajowości zbyt wiole miejsca na intymny, towarzyski i pozbawiony seksualnego podtekstu kontakt pomiędzy mężczyzną i kobietą. Peg znów wydmuchuje dym w bok, żeby nie dmuchać mi w twarz. Podsuwa mi paczkę papierosów, ale ja potrząsam odmownie głową.
- Jak się żyje w Paryżu? Czy rzeczywiście kobiety są tam takie piękne, jak się mówi?
- Nie takie piękne jak ty, Peg, w każdym razie takich jest niewiele. Ale ogólnie biorąc, są bardziej atrakcyjne od typowej amerykańskiej kobiety. Poświęcają swojemu wyglądowi więcej czasu i pieniędzy. Myślę, że są w tym bardziej doświadczone. W ogóle opakowanie to we Francji bardzo ważna sprawa.
- Więc uważasz, że Amerykanki nie są piękne?
- Myślę po prostu, że nie wiedzą, jak wydobyć z siebie to, co mają najlepszego. I wiele z nich zaraz po ślubie po prostu „odpuszcza sobie”, znacznie więcej niż we Francji.
Peg wstaje, pociera dłońmi o obcisłe dżinsy, trzymając papierosa między palcami prawej ręki.
- Boże, ja też się robię flądrowata. Jak się ma małe dziecko, to człowiek jest cały czas uwiązany. Siedzę bez przerwy w domu, pilnuję małego i użalam się nad sobą. Przytyłam trzydzieści funtów, kiedy go urodziłam; zostało mi jeszcze jakieś dziesięć do zrzucenia. I to wszystko odkłada się w talii ł na pośladkach.
Kręci biodrami i ściska się w pasie.
- Nie mówiłem akurat o tobie, Peg. Miałem na myśli większość kobiet amerykańskich.
Znów zaciąga się papierosem, la rozmowa sprawia mi przyjemność, ale staje się cokolwiek ryzykowna. Myślę sobie, że Peg musi być kokietką i prawdopodobnie dokucza jej samotność.
- Gdzie sprzedajesz swoje obrazy, jeśli już je sprzedajesz? We Francji?
- Kiedyś sprzedawałem wszędzie, ale już tego nie robię. Jako malarz jestem kimś w rodzaju emeryta.
- Och, przestań! Jesteś za młody na emeryta. Na pewno młodszy od mojej matki, a ona jeszcze pracuje.
Tłumaczę jej, że przez dwadzieścia lat utrzymywałem rodzinę, malując obrazy, ale teraz zarabiam pisaniem.
- Jakie książki piszesz?
- Powieści.
- Naprawdę? Kryminały, fantastykę czy o miłości?
- Właściwie to nie uprawiam żadnego z tych gatunków. Piszę dopiero od dziesięciu lat. Napisałem powieść o chłopcu, który chciał latać, i o człowieku, który pomagał godnie umierać swojemu ojcu, a potem próbował się porozumieć ze swoim dziewiętnastoletnim synem. Wydałem dotychczas sześć książek. Nie wiem, jak można by je określić. To po prostu powieści.
- A więc to książki dla dzieci?
- Nie, to prawdziwe książki, dla dorosłych. Uśmiecha się zza zasłony dymu i znów głęboko się zaciąga.
- Są jakieś nieprzyzwoite sceny?
- Moja żona tak uważa. Teraz się bardzo martwi, bo używam coraz więcej kuchennej łaciny.
Okazuje się, że ojciec Peg odszedł od matki, kiedy Peg miała dziewięć lat. Zakończyła naukę i zaczęła pracować, nie ukończywszy jeszcze szesnastu lat. Nigdy nie przepadała za szkołą i nie zdobyła średniego wykształcenia. Kiedy miała osiemnaście lat, zaszła w ciążę i musiała wyjść za mąż. Boże, jakie to podobne do historii moich rodziców! Moja matka miała dziewiętnaście lat, kiedy się urodziłem. Wystarczy, że człowiek wyłączy się z normalnego życia, a już zapomina, że nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zmieniają się nieco okoliczności zewnętrzne, ale sama istota życia niewiele.
Peg mówi, że boi się Buda, swojego męża. Kiedy za dużo wypije, jest nieobliczalny. Pracuje w salonie samochodowym, w magazynie z częściami i ma bardzo ciężką pracę. Od czasu jak się pobrali, dwa razy ją zmieniał.
- Ale nie zrozum mnie źle. On jest bardzo dobry dla dzieci. A kiedy nie pije, jest też dobry dla mnie. Naprawdę nie mam powodów, żeby się uskarżać, nie myśl sobie.
Ja jednak pomyślałem. Próbuję jej opowiedzieć, jak żyje się nam we Francji. Mówię jej jeszcze o naszych starszych dzieciach, które mają własne domy, są bardziej lub mniej „na swoim”. Teraz słucha z wielką uwagą. Gasi papierosa i nie zapala następnego.
- Boże, jak bym chciała, żebyś był moim ojcem. Twoim dzieciom się powiodło. Wszystkie skończyły studia. Nawet nie wiedzą, jakimi są szczęściarzami. Poza tym mają ojca, który się o nie troszczy. A tu większość facetów żyje z dnia na dzień. Zwalniają się z pracy, rzucają ją albo po prostu znikają. Wszyscy mają kochanki, myślę, że nawet Bud. Bud jest dobrym, prawdziwym ojcem dla Bobby'ego, Alice i Johnny'ego, ale pod tym względem to wyjątek.
Sięga znów po papierosa. Podaję jej ogień. Peg nalewa kawy. Wypiłem dziś więcej kawy niż normalnie przez miesiąc. Ale to kawa amerykańska. Jest tak słaba, że widać przez nią dno filiżanki, zupełnie jak herbata. Peg dolewa sobie mleka z puszki, ja moją tylko trochę słodzę. Na pewno skoczy mi poziom cukru we krwi. Ta lura w ogóle nie przypomina kawy, w każdym razie francuskiej.
- Co byś powiedział, gdybym zaprosiła sąsiadkę? Ma na imię Susan. Skończyła średnią szkołę i zaliczyła dwa lata studiów. Jest inspektorem w łączności, ale teraz siedzi w domu, bo jest w ciąży. Rozwiązanie za miesiąc. Na pewno jej się spodobasz i ona tobie też. Jest bardzo ładna, mimo że przy nadziei.
Kiwam głową, że nie mam nic przeciwko temu. Peg podnosi słuchawkę i wybiera numer.
- Cześć, Susan, musisz do mnie wpaść. Widziałaś tego faceta, co malował na ulicy przed moim domem? Jest w tej chwili u mnie i myślę, że powinnaś go poznać. Tak. W porządku. - Chichocze. - Wpadnij, zanim wrócą dzieciaki. Do zobaczenia. - Odkłada słuchawkę. - Susan była mężatką i mieli córeczkę, której dali imię Athena. Potem zakochała się w bracie swojego męża, zaszła w ciążę i uciekli razem. Wydaje mi się, że jej pierwszy mąż był nawet z tego zadowolony. Miał kochankę i nie było żadnego problemu. Właściwie to oni wszyscy nadal się przyjaźnią. Susan i Pete'owi bardzo z sobą dobrze. Ich układ jeszcze najbardziej przypomina mi miłość na tle tego wszystkiego, co widzę dookoła. Pete naprawdę lubi wracać z pracy do domu, nie jak większość facetów, co to wyglądają, jakby ktoś ich ciągnął końmi do chałupy.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, wreszcie słychać pukanie do drzwi. Wchodzi Susan. Uderza mnie jej elegancja. Peg jest bardzo ładna, ale Susan jest ładna i elegancka, tak elegancka jak moja żona. Mimo zaawansowanej ciąży porusza się z wdziękiem. Podchodzi i podaje mi rękę.
- A więc jesteś malarzem? Co, na Boga, robi malarz w Stonehurst Hills? Dla kogoś, kto mieszka w Paryżu, to musi być straszny grajdoł. Jak masz na imię?
- Znajomi mówią do mnie Bert. Peg włącza się do rozmowy.
- Dzwoniłam do Susan wcześniej i mówiłam jej o tobie, o Paryżu i tak dalej. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe?
Susan jest bardzo atrakcyjna, Peg nie zdaje sobie chyba nawet sprawy, jak bardzo. Poza tym jest najwyraźniej bardzo bystra i zrównoważona.
- Miło mi cię poznać, Susan. Nie, Peg, absolutnie nie mam ci za złe, że zadzwoniłaś. Skoro tak wystaję na ulicy, staję się w pewnym sensie własnością publiczną.
Peg i Susan zapalają papierosy. Męczę się okropnie, powstrzymując się od wykładu na temat fatalnego wpływu palenia na dziecko w łonie matki. Ale w końcu jestem tu intruzem. Nie mam prawa wygłaszać kazań i prezentować swoich uprzedzeń, bo ostatecznie tryb życia to ich prywatna sprawa. To zdumiewające, że wszystko, co opublikował na ten temat resort zdrowia, nie ma na nie żadnego wpływu. Podobna musiała być reakcja na prohibicję. Jeśli państwo, ogólnie biorąc, nie troszczy się o człowieka, ten odnosi się nieufnie do każdej spływającej z góry informacji, do każdego zalecenia i im więcej mu klarują, że coś jest głupie albo szkodliwe, tym bardziej go korci, żeby to właśnie robić.
- W jakiej dzielnicy Paryża mieszkasz?
- Hm, to dość skomplikowane. Mam garsonierę w tak zwanym jedenastym arrondisement po „nieprawej” stronie prawego brzegu Sekwany, w dzielnicy, w której jest wiele warsztatów stolarskich, ale tak właściwie to mieszkamy na barce na Sekwanie.
- No nie, żartujesz! Chyba wszyscy marzą o czymś takim! Zupełnie jak Gene Kelly w Amerykaninie w Paryżu. Mieszkasz tam może z Leslie Caron?
Jestem zdziwiony, że osoba w jej wieku zna ten film, który powstał chyba ze trzydzieści lat temu. Nie ma on zbyt wiele wspólnego z prawdziwym Paryżem, a już absolutnie z naszym trybem życia w Paryżu, ale rzeczywiście stanowił, wraz z muzyką Michela Legranda, ważny element pierwotnego impulsu, który zaprowadził mnie do tego miasta. Peg nalewa Susan kawy i dolewa do pełna do mojej filiżanki.
- Skąd ty znasz taki stary film, Susan? Chyba cię jeszcze na świecie nie było, kiedy to szło w kinach.
- Och, ja i Pete, oboje jesteśmy zapalonymi kinomanami. Uwielbiamy oglądać różne starocie. W jednym z kin w Filadelfii jest taka mała salka, gdzie pokazują wszystkie stare filmy. Są doskonale zrobione, nie ma w nich przemocy i wszystko, co dotyczy seksu, jest owiane romantyczną mgiełką, a nie wywalone kawa na ławę jak dziś.
Susan pali papierosa jak królowa. Gdyby moja żona, nie daj Bóg, paliła, robiłaby to pewnie tak samo. Zatrzymuje dym w ustach, ale nie sądzę, żeby się naprawdę zaciągała. Zaczynam podejrzewać, że udaje tylko przed Peg, że pali, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Z piersi wyrywa mi się westchnienie ulgi, niejako w imieniu nie narodzonego dziecka.
Zaczynamy rozmawiać o Dicku, bracie Peg. Zdaje się, że Dick dopiero co zakończył służbę w piechocie morskiej. W rzeczywistości wyrzucili go ze względów zdrowotnych, bo ćpał. W ogóle nie złapałem początkowo, o co chodzi. Peg bardzo się o niego martwi. Dick najwyraźniej nie pracuje i spędza czas głównie na zaspokajaniu swojego nałogu. Jak na razie jest to tylko trawka i koka, ale Peg wie dostatecznie dużo, żeby odczuwać lęk.
Zanim jeszcze usłyszałem o narkotykach, już nie podobało mi się w Dicku to, że powiedział do mnie „sir”. Nienawidzę, kiedy tak do mnie mówią. Czuję się wtedy jak kelner albo oficer. Kiedy jeszcze uczyłem, od razu wiedziałem, którzy uczniowie okażą się dupkami, bo bez przerwy mi „sirowali”. Gawędzimy jeszcze trochę, dopijam swoją kawę. Wymieniam nazwiska paru osób z sąsiedztwa, które pamiętam z dawnych czasów, ale nic im one nie mówią. Trudno uwierzyć, że w ciągu niespełna pięćdziesięciu lat, które mnie wydają się chwilą, wszystko może się aż tak zmienić. Pytam, czy mógłbym zejść do piwnicy. Kiedy tu mieszkałem, piwnica była bardzo ważną częścią domu.
- Jasne. Nie nazywamy już tego piwnicą. To jest teraz pokój rekreacyjny. Urządzamy tam spotkania towarzyskie, w deszczowe dni bawią się tam też dzieci. Czasami myślę, że powinniśmy przenieść na dół telewizor, miałabym wtedy tu na górze spokój. Ale muszę poczekać, aż Johnny trochę podrośnie. Wciąż jeszcze muszę go pilnować. Mam ochotę posłać go za kilka lat do prywatnej szkoły. Mają tam też przedszkole i zerówkę. Ale Bud by mnie zabił, a poza tym kazałby mi pewnie wtedy iść do pracy.
Zsuwa się ze swojego stołka i idzie w stronę, jak mi się wydaje, schodów do piwnicy. Kiedy się wprowadziliśmy do tego domu, nasza stara chłodziarka stanęła dokładnie tam, troszkę na lewo od schodów. Kiedy w końcu kupiliśmy elektryczną lodówkę, ustawiliśmy ją na lewo od drzwi do stołowego. Lodówka nazywała się Cold Spot; kupiliśmy ją w sklepie sieci Sears Roebuck, teraz mówi się po prostu Sears. Musiałem mieć jakieś osiem lat, kiedy ją kupiliśmy, i zajęło mi sporo czasu oswojenie się z myślą, że wyjmuje się lód ze środka, zamiast go tam wkładać. Do dziś nie rozumiem, jaka jest zasada działania lodówek. Pamiętam, jak usiłowałem przekonać matkę, że musimy gromadzić jak najwięcej pojemników z lodem, dzięki któremu wszystko będzie można przechować w niskiej temperaturze. Wydawało mi się to wtedy logiczne.
Schodzę za Peg. Nie wierzę własnym oczom: na schodach leży chodnik! Kiedyś były to najprostsze schody, trochę tylko lepsze od zwykłego piwnicznego trapu. Susan schodzi na końcu. Peg odwraca się do mnie.
- Facet, który tu mieszkał przed nami i od którego kupiliśmy ten dom, zrobił z garażu i piwnicy jedno wielkie pomieszczenie. Zresztą głównie dlatego go kupiliśmy. To jest największe pomieszczenie w całym domu. Tam, gdzie były drzwi od garażu, poprzedni właściciel wstawił okna z płytek szklanych.
Widać, że jest dumna z tego pokoju bardziej niż z całej reszty domu. Trudno mi skojarzyć to, co widzę, z tym, co zapamiętałem. Zniknęła skrzynia na węgiel. Nie ma pieca i wiadra na czystą wodę. Długi korytarz, który biegł do tylnych drzwi garażu, nie istnieje, nie ma też starych wanien i miejsca, w którym trzymałem swoje kanarki. Przy oknie od tyłu upchnięto zmywarkę i suszarkę.
Tam, gdzie była skrzynia na węgiel, teraz stoi alkoholowa „biblioteczka”. Całe pomieszczenie jest wyłożone wykładziną i umeblowane jak salon. Wszystko jest bardzo wygodne, tyle że przesiąknięte wonią nikotyny, potu i gorzałki. Domyślam się, że nie ma tu zbyt dobrej wentylacji, mimo żaluzjowych okien. Susan siedzi na kanapie w środku, z rękami rozpostartymi na oparciu.
- Wciąż mówię Pete'owi, że powinniśmy zrobić to samo, ale on jest zwykle zbyt zmęczony, kiedy wraca z pracy. Myślę też, że trochę się boi do tego zabrać. Powtarza, że musimy mieć zgodę na wyburzenie ściany garażu, ale ja nie sądzę, żeby to było konieczne. Te ściany niczego nie podtrzymują.
Na ścianie wisi tarcza do strzałek, w tym - samym miejscu, gdzie wisiała, kiedy była tu jeszcze piwnica. W środku tarczy tkwią trzy strzałki. Podchodzę i wyciągam je. Od lat nie rzucałem strzałkami. Cofam się na odpowiednią odległość, tak dla mnie naturalną, odległość, na którą odchodziłem setki razy. Jest znak na podłodze, w porządku. Staję za kreską i wychylam się do przodu. Rzucam po kolei trzema strzałkami, moje ramię pracuje jak automat, jak gdyby od czasu, kiedy rzucałem tu po raz ostatni, nie upłynęła nawet godzina. Dwie pierwsze strzałki wbijają się tuż obok środkowego krążka tarczy, trzecia, ku mojej radości, w samym środku, dokładnie pomiędzy nimi. Poprzestaję na tym małym triumfie. Grywałem w strzałki z bratem: czasem byłem nim, czasem sobą. Zwykle wygrywał on.
- Hej, Susan, spójrz tylko na tego faceta! Mówi, że jest z Paryża, a rzuca, jakby przez całe życie nie ruszał się z Heather Lane. Bud i Pete będą pewnie chcieli z nim zagrać. Albo i nie. - Susan posyła mi z kanapy porozumiewawcze spojrzenie zza swojego cudownie zaokrąglonego brzucha. - Swoją drogą myślę, że byłby niezły także w inne klocki, co, Peg?
Wybucha śmiechem. Peg odpowiada jej chichotem. Rumieni się gwałtownie i mówi:
- A nie mówiłam? Z nią nigdy nic nie wiadomo. Można się po niej spodziewać wszystkiego. Zgrywuska!
Śmieję się głośno. Miło się flirtuje z tymi dwiema młodymi mateczkami. Zabawne jest poczucie, że myślą o mnie jak o mężczyźnie i próbują drobnych, niewinnych zaczepek. To oczywiście tylko część długiej gry, gry, która prawdopodobnie prowadzi donikąd. Jednocześnie deprymująca jest świadomość, iż robią to, bo wiedzą, że nie wykonam żadnego ruchu. Jestem wiekowym, zniszczonym, łysym facetem, z którym mogą igrać, tak jak para kotek mogłaby się zabawiać martwym szczurem. Podchodzę znów do tarczy i wyciągam swoje trzy strzałki. Potem cofam się za kreskę.
- Szczerze mówiąc, chciałbym się zmierzyć z jedną z was. Albo z obiema naraz. No jak?
Wykonuję trzy szybkie rzuty. Rozrzut jest prawie tak samo niewielki, jak za pierwszym razem, ale żadna strzałka nie trafia w centralny krążek tarczy.
Peg podchodzi do barku.
- Kto chce drinka? Powiedzcie tylko, na co macie ochotę, a zrobię wam dosłownie wszystko. Pracowałam jako barmanka na Winchester Pikę, jeszcze przed urodzeniem Johnny'ego. Tylko po parę godzin dziennie, po południu, w czasie, kiedy praktycznie nie pije nikt oprócz komiwojażerów i pijaczków.
Susan kładzie dłoń na swoim wydętym brzuchu i parska śmiechem.
- Uważaj, Peg. Ten zawodnik jest strasznie ostry. Potrafi cię załatwić, kiedy się tego najmniej spodziewasz.
Znów rzucam strzałki jedną po drugiej, nie mierząc. Tym razem rozrzut jest spory.
- Wolałbym zrezygnować z drinka. Chciałbym jeszcze trochę popracować nad obrazem, zanim zacznie się ściemniać i zrobi się zimno. - Spoglądam na zegarek. - Myślę zresztą, że dzieci wrócą niedługo ze szkoły. Co powiedzą, jak zobaczą, że mama popija sobie na dole z nieznajomym?
Uśmiecham się. Przesadziliśmy trochę, nawet jeśli to tylko żarty. Wracamy na górę. Zaczynam się czuć tak, jakbym znów tu zamieszkał.
Obraz mi się podoba. Zagłębiam się w pracy. Krótki wypoczynek i przekomarzania z dziewczynami dobrze mi zrobiły. Zabieram się teraz do malowania domów. Przerzucam się z jednej strony ulicy na drugą. Choć jest już późne popołudnie, zachowuję poranne światło, takie, w jakim zobaczyłem ulicę po raz pierwszy, z naszym domem w słońcu. Maluję jakieś pół godziny, kiedy pojawiają się dzieci. Tym razem mają tornistry i książki. Otaczają mnie kołem. Pytają, jak się nazywam. Proponuję, żeby mówiły mi po prostu Bert. Jest mnóstwo przepychania i zamieszania, ale niewiele pytań. Dzieci są zdumione tym, jak szybko idzie mi malowanie. Byłyby jeszcze bardziej zdziwione, gdyby wiedziały, że prawie pół godziny spędziłem w domu na flircie i pogawędce.
Mały Bobby i Alice stoją dłuższą chwilę, przyglądając mi się, a potem idą w stronę domu. Bobby woła z daleka:
- Mamo, już jesteśmy!
Peg uchyla drzwi, wygląda na zewnątrz.
- Nie musisz zawiadamiać wszystkich sąsiadów. Chodźcie się przebrać.
Przypominam sobie swoje powroty ze szkoły, też zawsze z młodszą siostrą. Jest prawie tak, jakbyśmy czytali ten sam scenariusz. Myślę o Williamie, moim „niedoszłym” bracie. Czy z nim byłoby inaczej? I jak?
Pojawiają się inni dorośli. Wokół mnie gromadzi się spory tłumek. Rozglądam się po twarzach starszych, szukając kogoś, kogo mógłbym rozpoznać. Najpierw szukam twarzy rodziców moich kolegów z dzieciństwa, potem uświadamiam sobie, że to niezbyt mądre - wszyscy pewnie nie żyją. Moi rodzice umarli już dawno, prawie dwadzieścia lat temu. Zaczynam szukać wśród tych starych twarzy swoich kolegów z dzieciństwa. Czuję się przy tym nieswojo.
Dla nich wszystkich jestem jakimś fenomenem. Pojawiają się pytania; niewiele się różnią od tych zadawanych przez dzieci, ale w większym stopniu dotyczą finansów. Ile kosztuje płótno? Ile obraz? Gdzie sprzedaję obrazy? Czy miałem wystawy w Nowym Jorku albo w Filadelfii? Udzielam zwykłych, wymijających odpowiedzi. Jedna z kobiet, pani w moim mniej więcej wieku, babciowata, ale jeszcze nie sędziwa, stoi już bardzo długo. W końcu, gdy większość zwykłych ciekawskich znika, podchodzi bliżej.
- Dobrze, że te dzieci widzą kogoś, kto się stąd wywodzi i kto robi coś znaczącego, jest artystą.
Wymawia to słowo „ahtystą”.
- Tu widzą tylko swoich rodziców, którzy rzucają wcześnie szkołę, są nieukami, piją, ćpają i do niczego w życiu nie dochodzą. Jest tu w sąsiedztwie kilkoro zdolnych dzieci; muszą się tylko dowiedzieć, że istnieje jakieś lepsze życie, coś więcej niż bójki, demolowanie wszystkiego, co się da, oglądanie telewizji, kupowanie samochodów przez szesnastolatków i przedwczesne ciąże.
Patrzy mi w oczy. Sama wygląda na taką, co to lubi zajrzeć do kieliszka. Ciekawi mnie jej historia. I dowiaduję się tego i owego. Studiowała w Penn Station, zrobiła dyplom z literatury (mówi „litehatuhy”), ale potem poślubiła człowieka, także wykształconego, który okazał się alkoholikiem. Teraz tkwi w Stonehurst Hills i pracuje w banku przy Lang Lane. Jej mąż nie żyje.
- Zapił się na śmierć dziesięć lat temu. Mieszkaliśmy wtedy na Drexel Hills. Mąż miał dobrą pracę w firmie gazowniczej, zanim zaczął się staczać.
Słucham, nie przestając malować. Światło szybko „siada”. O szóstej jadamy z ciotką kolację. Patrzę na zegarek, jest już prawie piętnaście po piątej. Mam nadzieję, że jeśli pogoda się utrzyma, będę mógł skończyć jutro. Zaczynam pakować swoją kasetę. Będę jechał w rzece samochodów, bo ludzie wracają akurat z pracy. To dla mnie nie lada wyzwanie!
Starając się nie uszkodzić mokrego obrazu, przywiązuję właśnie kasetę w miejscu, gdzie wozi się dzieci, kiedy na werandę wychodzi Peg.
- Hej, Bert, może chciałbyś to wszystko zostawić tutaj? Wykończysz się, pedałując z tym całym bagażem na drugi kraniec Filadelfii.
Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że któraś z dziewcząt mi to zaproponuje - ona albo Susan. Wiem, że będę malował tu w okolicy cykl obrazów, więc taszczenie całego majdanu w tę i z powrotem byłoby prawdziwą męczarnią. Mógłbym wziąć stary samochód wuja Marvina, stojący przed domem, ale jazda na rowerze jest bliższa temu, co robię w Paryżu, gdzie jeżdżę w plener na motocyklu albo na trójkołowym rowerze.
- Byłoby wspaniale, Peg. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostawiłbym to po prostu na werandzie.
- Och, nie! Psy i dzieciaki zaraz by się usmarowały albo jeszcze ktoś by ukradł cały ten kram. Wnieś to do środka.
- Ostrzegam cię, że obraz śmierdzi farbą i terpentyną.
- Nie szkodzi. Wytłumaczę to jakoś Budowi. Na pewno nie będzie miał pretensji.
Odwiązuję kasetę i dźwigam wszystko - płótna, terpentynę, butelki z werniksem - w stronę werandy. Peg przytrzymuje siatkowe drzwi, żeby się nie zamknęły.
- Wciąż powtarzam Budowi, że lato się skończyło i powinien zdjąć te cholerne drzwi, ale on jest zawsze zmęczony albo chce oglądać telewizję. - Peg obraca się na pięcie i wchodzi do saloniku. - No dobrze, dzieci, możecie iść się pobawić na pól godzinki, ale wróćcie, jak przyjdzie tatuś.
Przechodzę obok niej i staję, bezradny. Nie wiem, gdzie mam położyć kasetę.
- Mógłbym ją zanieść do piwnicy, to znaczy do pokoju wypoczynkowego, jeśli ci to nie przeszkadza.
- Nie, dzieci tam też się kręcą. Jedyne miejsce, do którego nie mają wstępu, to sypialnia. Gdyby któreś tam wlazło, zabiłabym je chyba. To jedyne pomieszczenie, w którym człowiek może choć przez chwilę być sam.
Spogląda na dzieci, które właśnie wychodzą. No proszę: za chwilę pójdę do sypialni pięknej młodej kobiety, żony raptusa, i to akurat w chwili, kiedy on ma wrócić do domu. Nie wydaje mi się to szczytem rozsądku.
- O której Bud wraca z pracy? Wie, co mi chodzi po głowie.
- Nie martw się. Nie zjawi się wcześniej niż za pół godziny. Obiad jest gotowy, ale swoją drogą lepiej się troszkę pośpieszyć. Nigdy nic nie wiadomo.
Nie mogę uwierzyć własnym uszom. Może świat naprawdę się zmienił. Peg rusza po schodach na górę, a ja za nią. Muszę się pilnować.
- Peg, czy masz jakieś gazety albo coś takiego, żebym mógł podłożyć pod kasetę? Zawsze gdzieś jest trochę mokrej farby.
- Jasne, w sypialni powinna być wczorajsza gazeta. Bud czytał w łóżku.
Jest już na szczycie schodów; idę za nią. Przechodząc, zerkam do pokoju, w którym sypiałem jako dziecko; tam, gdzie były drzwi od schowka w ścianie, stoi teraz ogromna komoda. Idziemy korytarzem, przechodzimy obok łazienki. Wygląda tak samo, tyle że deska sedesowa jest obciągnięta futrzakiem. Rzucam okiem na świetlik - jest w tym samym miejscu.
Peg otwiera drzwi na końcu korytarza. To sypialnia pana domu. TU spali moi rodzice. Ani mnie, ani mojej siostrze nie wolno było tam wchodzić bez pozwolenia. Tak, tak, pewne rzeczy jednak się nie zmieniły.
Za to pokój zmienił się zupełnie. Łóżko moich rodziców stało wezgłowiem przy ścianie po lewej; po obu stronach były nocne stoliki, naprzeciw okna stała szafa, a w nogach łóżka, pod ścianą, cedrowa komoda. Schowek był po prawej stronie od drzwi i wciąż tam jest. Moja mama trzymała tam swoją garderobę, rzeczy ojca wisiały w szafie.
Peg i Bud mają łóżko wodne, ustawione mniej więcej na środku pokoju. Jest tam też imponująca wieża stereo: wzmacniacz, magnetofon, potężne kolumny ustawione u wezgłowia łóżka. Po przeciwnej stronie, tam, gdzie kiedyś była cedrowa komoda, stoi telewizor. Po obu stronach telewizora niskie, białe, poziome komódki z szufladami. Na dodatek, cała podłoga jest wyłożona białym włochaczem. Sprawia to wrażenie, jakby sypialnia była zasypana śniegiem. Włochacz i białe jedwabne zasłony we frontowych oknach sprawiają, że pokój wygląda na znacznie większy niż ten, który zapamiętałem. Jestem bardzo zadowolony, że zabrałem z sobą gazetę; byłoby zbrodnią, gdyby czerwień albo żółcień kadmowa splamiła tę białą wykładzinę.
Peg podchodzi do wolnego miejsca pomiędzy komódką stojącą po prawej stronie telewizora i schowkiem.
- Połóż to tutaj. W tym schowku wiszą głównie moje rzeczy. Bud składa swoje i trzyma je w szufladzie. To znaczy ja je składam.
Zbiera porozrzucane na łóżku płachty gazety i rozkłada je w pobliżu komódki, tak aby dało się otworzyć drzwi schowka. Stawiam kasetę i obraz na gazecie, odwracam go mokrą stroną do ściany. Na ramie jest mały metalowy uchwyt, który zabezpiecza malowidło przed zetknięciem się ze ścianą. Terpentynę i werniks stawiam pomiędzy kasetą i komodą.
- Och, co ty, nie będziemy nawet mogli popatrzeć? Wiem, że Bud będzie chciał zobaczyć, co namalowałeś. Jest taki sam jak ty: lubi tę dzielnicę. Dorastał w okolicach Greenwood Avenue.
Obracam kasetę.
- Zresztą nie chcesz chyba, żeby się coś rozmazało, prawda?
Stoi tuż obok mnie. Patrzę w te jasne, błękitne i przejrzyste jak woda oczy. Uśmiecham się.
- To prawda.
- Jesteś bardzo miły, wiesz? Naprawdę miły z ciebie facet.
- Wcale nie jestem miły, Peg.
- A ja uważam, że jesteś. No chodź, zejdźmy na dół, zanim kot zjawi się w domu.
Odmawiam kolejnej filiżanki kawy. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będę idealnym kandydatem do jednej z tych reklamówek ze starym panem Kawowym Nerwusem.
Zmierzam do wyjścia. Peg macha mi ręką na pożegnanie. Odpowiadam jej tym samym i schodzę po stopniach tak dziarskim krokiem, na jaki tylko może się zdobyć siedemdziesięciolatek. Jestem zadowolony, że nie posyła mi całusa, choć mogłaby to zrobić. W jej postawie jest coś z filozofii „a kto by się, do diabła, przejmował”, która jest raczej jej cechą indywidualną, nie pokoleniową. Chyba za bardzo się, do diabła, przejmuję.
Wsiadam na rower. Jest za piętnaście szósta. Wracam tą samą drogą, którą przyjechałem. Na Church Lane, pomiędzy Baltimore Pikę i miejscem, gdzie skręcam w stronę Yeadon, żeby jechać dalej Elmwood Avenue, panuje ożywiony ruch. Ale bez kasety i obrazu na plecach nie jest najgorzej. Trochę czasu zabierze mi prysznic i przebranie się do kolacji. Chcę też jeszcze przeczytać gazetę, dowiedzieć się, czy świat już się rozpadł i co nowego w Turcji, Wietnamie czy w Bośni.
Kiedy taszczę rower po schodach, ciotka Edith stoi w progu, w tym samym miejscu, w którym stała, kiedy odjeżdżałem. Stawiam rower tam, skąd go wziąłem, pod oknem wychodzącym na werandę, uważając, żeby kierownica nie opierała się na szybie. Dopiero teraz czuję, jaki jestem skonany. Dzieje się tak zawsze, kiedy przestaję malować. Dopóki człowiek maluje, jest tak zajęty i zaangażowany, że nie ma czasu się zmęczyć, a w każdym razie nie zwraca na to uwagi. Ale teraz znużenie mnie dopada. Nie uchodzi to uwagi ciotki Edith.
- No proszę. Wyglądasz, jakbyś cały dzień kopał rowy. - Wchodzi za mną do domu. - Idź teraz na górę i weź prysznic. Śmierdzisz tak, jakbyś się wytarzał w terpentynie. Mój ojciec, a twój dziadek też tak czasami cuchnął. Wionęło od niego farbą, terpentyną i kitem. Nie jest to jakiś nieprzyjemny zapach, ale nie mam ochoty jeść z takim woniejącym typem przy jednym stole.
Wchodzę na górę do łazienki i napełniam wannę. Jestem zbyt zmęczony, żeby brać prysznic. Chcę się wygodnie rozciągnąć w gorącej wodzie i długo, leniwie namydlać ciało.
Idę do sypialni i rozbieram się. Wieszam swoje malarskie ciuchy w oknie, żeby je wywietrzyć. Rozkładam czyste ubranie, które włożę na dzisiejszy wieczór. Kiedy wracam do łazienki, wody w wannie jest akurat tyle, ile trzeba, temperatura też jest w sam raz. Wchodzę do wanny i wyciągam się wygodnie. Choć wanna jest trochę za krótka, taka kąpiel to wielki luksus. Lubię brać natrysk, ale czasem zastanawiam się, dlaczego sztuka kąpieli w wannie prawie całkiem zanikła. Namydlam się energicznie, potem kładę się na wznak w wodzie, pozwalając się jej unosić.
Niemal w tej samej chwili słyszę głos ciotki Edith:
- Albert, jesteś tam?
Zasnąłem w wannie. Często czytałem i słyszałem o takich wypadkach, ale nigdy dotąd mi się to nie przydarzyło. Mam nadzieję, że nie można się w ten sposób utopić.
- W porządku, ciociu. Przepraszam. Chyba zasnąłem W wannie. Zaraz schodzę.
- No dobrze, ale pośpiesz się, bo zacznę bez ciebie. Umieram z głodu.
Wyłażę z wanny. Wciąż nie sprawia mi to trudności. Jedną Z oznak, iż jestem już tak stary, że nie warto dłużej żyć, będzie to, że nie będę potrafił wyjść z wanny bez czyjejś pomocy. Przyszło mi to do głowy, kiedy pomagałem wychodzić z wanny ojcu. Może to głupie, ale myślę o tym za każdym razem, kiedy ostrożnie, ale wciąż jeszcze bez trudu wychodzę z wanny.
Ubieram się pośpiesznie i idę na dół. Na mój widok ciotka Edith wstaje i rusza do kuchni. Tam siadamy na swoich zwykłych miejscach.
Potem ciotka przynosi jedzenie z drugiej kuchni na tyłach domu, która była kiedyś werandą. Jakimś cudem wszystko jest gorące, ale nie nadmiernie wysuszone. Ciotka nakłada jedzenie prosto na talerze, według starego zwyczaju. W ten sposób, jak się domyślam, oszczędza sobie zmywania. Stawia na stole piwo, po butelce na głowę.
Na kolację jest wołowina duszona, coś, za czym przepadam. Ciotka robi ją bez cebuli, czosnku i innych przypraw. Czuję się całkiem, jakbym znów był dzieckiem; moja mama też nie używała cebuli ani czosnku. Mówiła zawsze, że człowiek cuchnie po tym jak jakiś prostak, makaroniarz albo Grek. Myślę, że był to jeden ze sposobów utwierdzania samej sobie w przekonaniu o „wyższości” Irlandczyków.
Ale ciotka Edith nie ma w sobie kropli krwi irlandzkiej. Jeszcze jedna teoria okazuje się naciągana. Solę i pieprzę porządnie mięso, marchewkę i ziemniaki. W Paryżu dusimy wołowinę z rzepą, poireaux, czyli porami, i mnóstwem cebuli, różnych jarzyn i przypraw.
- Nie smakuje ci, Albert?
- Oczywiście, że smakuje. To jedna z moich ulubionych potraw; w domu robimy to ciągle.
- Ale sypiesz tyle soli i pieprzu, że nie wiem, jak w ogóle możesz poczuć jakiś smak. Umarłabym chyba, gdybym tyle pieprzyła.
- Ależ, ciociu, przestań zrzędzić, lepiej dołóż mi trochę mięsa. Przyrzekam, że tym razem nie dodam ani szczypty soli ani pieprzu. Ale będę cię obserwował i wierz mi, lepiej żebyś wymiotła talerz do czysta!
- Proszę bardzo, możesz mnie obserwować. Zaczynamy więc zawody w jedzeniu. Zjadłem trzy porcje mdławej bez przypraw wołowiny, ale ciotka Edith wymiotła talerz dokładnie. Razem spałaszowaliśmy wszystko, do ostatniej kropli sosu.
- No i patrz, co zrobiłeś. Wyobrażałam sobie, że starczy tej wołowiny na dwa razy. Jest zawsze lepsza, jak postoi parę dni.
- Spryciara z ciebie. Zawsze taka byłaś.
Uśmiecha się do mnie. Jest szczęśliwa. Takie żarciki są dla niej namiastką flirtu. Zresztą wie dobrze, że i ja to lubię. Żadne z nas nie chce urazić drugiego.
- Okej, ciociu. Czuję się winny. Za karę pozmywam dziś talerze.
- Nie ma mowy. Po twoim zmywaniu wszystko jest brudne. Straszny niechluj z ciebie: spójrz tylko na tę swoją nieszczęsną kasetę z farbami. Poza tym kładziesz naczynia nie tam, gdzie trzeba, i potem nie mogę ich znaleźć. Lepiej idź i poczytaj gazetę. Sprawdź, co te tępe dryblasy od baseballu znowu wykręciły. Gazeta - to jest coś dla mężczyzny, kiedy zje kolację. Po prostu zejdź mi z oczu. No już, idź sobie.
Przeglądam kolumnę sportową. Właśnie skończyłem i sprawdzam pobieżnie, co jeszcze dzieje się na świecie, kiedy wchodzi ciotka. Siada w swoim fotelu.
- Te twoje książki, Albert. Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że łżesz w nich jak najęty.
- One nie mają być prawdziwe, ciociu. To powieści, historyjki, które opowiadam ludziom.
- Ale przecież spora część jest prawdziwa.
- Bo piszę o rzeczach, które znam. Tak właśnie powinien postępować każdy dobry pisarz. Bierzesz dobrze ci znane elementy, naginasz je bardziej lub mniej do swoich potrzeb, eliminujesz pewne rzeczy, wymyślasz i dodajesz inne. Czasem wymyślasz historie, w które, jak wiesz, nikt ci nie uwierzy, ale umieszczasz je w książce, bo są ciekawe albo pomagają trzymać całość w kupie.
- Ale to wszystko wydaje się takie prawdziwe... - Patrzy mi w oczy z przekrzywioną głową, jakby wciąż nie była pewna, czy mówię prawdę. - To takie dziwne mieć siostrzeńca, który pisze książki. Troszeczkę tak, jakbym sama żyła w tym książkowym świecie.
Widzę, że nie bardzo mi dowierza.
Myślę o Jeanne. Nie mogę uwierzyć, że ktoś tak zawsze pełen życia jak ona może być zimny i martwy i rozkładać się w ziemi. Ile razy mój wzrok padnie na telefon, łapię się na tym, że chcę do niej dzwonić. Choć żyliśmy osobno przez większą część naszego dorosłego życia, zawsze pozostawaliśmy sobie bardzo bliscy. Nie potrafię oddzielić w swojej świadomości żywych od martwych. Zastanawiam się, czy ktokolwiek zna tę granicę, czy też wszyscy są tacy jak ja, tylko nie chcą się do tego przyznać.
Nazajutrz rankiem ciotka odprowadza mnie do drzwi. Prowadzę rower z drugim śniadaniem przytroczonym do bagażnika; przymocowałem też do niego płótno na kolejny obraz, który mam nadzieję zacząć. Nie mogę się doczekać, kiedy skończę pierwszy. Przebywając w tych miejscach, wspominając dawne czasy, czuję się jakby młodszy, wracam do przeszłości. Czuję, jak otwierają się sejfy pamięci, powracają wspomnienia z czasów, o których zapomniałem, poczucie bezpieczeństwa, jakie miałem, mieszkając z rodzicami, kiedy jako dziecko nie musiałem się troszczyć o byt i udawać dorosłego. Wtedy, tak jak teraz u ciotki Edith, mogłem się trochę rozluźnić, stopić się z rzeczywistością, nie ścierać się z nią tak rozpaczliwie.
Docieram do Heather Lane około dziesiątej. Pukam do drzwi i natychmiast pojawia się w nich Peg. Dzieci są w szkole, ale najmłodsze tkwi nieruchomo na podłodze przed telewizorem. Telewizor żyje własnym życiem. Peg otwiera drzwi na oścież. Z uśmiechem wymieniamy pozdrowienia.
- Czy mogę wejść na górę po kasetę i obraz?
- Jasne. A może najpierw wypijesz filiżankę kawy?
- Lepiej zabiorę się do malowania, dopóki mam dobre światło. Poza tym jadłem już śniadanie z ciotką.
- To może później?
- Z największą przyjemnością.
Wchodzę na górę, do sypialni. Obraz, kaseta, terpentyna i werniks są tam, gdzie je zostawiłem. Wkładam terpentynę i werniks do kieszeni i rzucam okiem na obraz. Ulica wydaje się pusta. Biegnie jak strzelił w głąb obrazu i nic nie staje jej na przeszkodzie. Muszę coś z tym zrobić.
Za moimi plecami zjawia się Peg. Schodzimy - najpierw ona, ja za nią. Kiedy mijamy mój dawny pokój po prawej stronie, zaglądam do środka. Drzwi do schowka zastawia komoda. Widzę tylko ich brzeżek. Zatrzymuję się. Peg czeka na mnie u szczytu schodów. Stawiam na podłodze kasetę i obraz. Patrzę na nią.
- Peg, wiem, że wyda ci się to dziwaczne, ale czy mógłbym zajrzeć do tego małego schowka za komodą?
Peg stoi, szlafrok ma zebrany pod szyją; wyglądają spod niego pantofle, które moja matka nazywała laczkami. Widzę, że jest lekko wystraszona i stropiona.
- Nie rozumiem...
- To trudno wyjaśnić, ale naprawdę byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś mi pozwoliła odsunąć komodę i zajrzeć do tego schowka.
Robi krok w moją stronę i zagląda do pokoju.
- Jakiego schowka?
- O, tutaj, za komodą są małe drzwiczki. Bawiłem się tam, kiedy byłem mały. Naprawdę chciałbym tam zajrzeć, to dla mnie bardzo ważne.
- Jesteś dziwakiem, Bert. Czasami mam wrażenie, że jesteś z innego świata albo z innej epoki.
- Bo w pewnym sensie jestem z innej epoki. I właśnie tak się bawiłem, wyobrażając sobie, że ten schowek to inny świat. No więc mogę tam zajrzeć?
- Jasne. A co się spodziewasz tam znaleźć, skarb, czy co?
- Nie, coś znacznie cenniejszego. Szukam okruchu mojej przeszłości, czasów, kiedy miałem tyle lat, ile ma teraz twój Bobby. Kiedy mówili na mnie Albert.
Kiwa głową przyzwalająco i gestem zaprasza mnie do środka. Sama staje w progu, oparta o futrynę. Z trudem przesuwam komodę. Unoszę kolejno oba końce, żeby nie porysować podłogi i nie sfałdować dywanu. Odsuwam mebel dostatecznie daleko, żeby dało się otworzyć drzwiczki.
Zaglądam i doznaję straszliwego zawodu. Powinienem był się tego spodziewać. Ktoś, kto tu zajrzał w przeszłości, musiał być naprawdę zaskoczony. Cały ten świat, który sobie zbudowaliśmy, został odkryty i unicestwiony. Cały schowek pomalowali na biało. Teraz jest tam tylko gips, białe listwy i jeszcze rury odpływowe wychodzące z łazienki i znikające w sąsiedniej ścianie, też białe. W doprowadzających rurach z kolankami i złączkami, dzięki którym skręcają pod kątem prostym, żeby wyjść nad wanną, jest ciepła i zimna woda. Jest też odpływ z kratką.
Ten widok rozczarowuje mnie tak, jak rozczarował wtedy, gdy jako dziecko zaglądałem tu po raz pierwszy. Mogłem mieć wtedy jakieś osiem lat.
Mam już zamknąć drzwiczki, pożegnać się z hołubioną w sercu cząstką przeszłości, kiedy dostrzegam na podłodze coś błyszczącego. Schowek nie ma więcej, jak osiem, dziesięć cali głębokości.
I oto w kurzu na podłodze, której nie pobielono, widzę okruch choinkowej lamety. 'Wyciągam rękę i ostrożnie podnoszę go z ziemi. Jest to stara lameta, zrobiona z metalu. Serce mi wali jak oszalałe. Ściskam w palcach świecidełko, uśmiechając się jak idiota, mam ochotę tańczyć. Peg, która stoi w progu, przygotowana na wszystko, nie może pojąć, co mnie tak podnieciło, a ja wciąż wpatruję się w tę pamiątkę moich dawnych snów.
Potem przypominam sobie dziennik. Czy jest jakaś szansa, że ocalał? Sięgam pomiędzy dwie pionowe łaty. Kiedy sięgałem tam ostatni raz, miałem zaledwie piętnaście lat. Macam dokoła koniuszkami zgrubiałych palców. „Wyczuwam gładką powierzchnię sztywnej marmurkowej okładki dziennika, który tak dawno tu schowałem. Przebieram palcami, żeby uchwycić za krawędź, i ostrożnie wyciągam zeszyty spomiędzy listew. Są wszystkie, pięć sztuk. Zdmuchuję osiadły na nich zwykły kurz i pył gipsowy. Dzienniki są w niemal idealnym stanie. Tylko brzegi kartek są pożółkłe i kruszą się pod palcami. Zamykam je, nie zaglądając do środka. Chcę je przeczytać gdzieś w samotności, w odpowiedniej chwili. Jestem tak podekscytowany, że zapominam o Peg, która zagląda do pokoju. Co by pomyślał o tym William?
- A cóż tam, na Boga, robiły te stare zeszyty? Po co ten Bobby je tam wetknął?
- To nie Bobby, Peg. To ja je tam schowałem, prawie sześćdziesiąt lat temu. Pozwolisz, że je zabiorę? Zapłacę ci za nie, ile chcesz, bo wiele dla mnie znaczą.
- Ależ bierz je sobie. Nienawidziłam szkoły tak bardzo, że nie mogę nawet patrzeć na te okropne zeszyciska. Jedyne, co pamiętam ze szkoły, to wrzaski bachorów, które wołały za mną: „Grają dudy, grają basy, idzie osioł z pierwszej klasy!” Są twoje, możesz je sobie zabrać.
- Dziękuję, Peg. Jestem ci bardzo wdzięczny. Może kiedyś opowiem ci o nich.
Wychodzę z pokoju i podnoszę z ziemi kasetę. Ręce mi się trzęsą, dygoczę na całym ciele. Zastanawiam się, czy Peg to widzi. Rusza przodem. Idzie prosto do drzwi i otwiera je, żebym mógł przejść ze swoim ładunkiem. Nie mam jej tego za złe; ta cała historia musiała ją mocno zdeprymować. Jestem tego pewien. Kiedy schodzę po stopniach werandy, słyszę trzaśniecie siatkowych drzwi za plecami. Peg woła przez siatkę:
- Daj mi znać, jak będziesz miał ochotę na kawę. Trzymam gorącą na kuchence. Ja teraz posprzątam i się przebiorę.
Macham jej wolną ręką, oglądam się i posyłam jej pożegnalny uśmiech, jakbym wyruszał w daleki transoceaniczny rejs liniowcem. W pewnym sensie tak się zresztą czuję.
Już na ulicy próbuję się uspokoić. Stawiam kasetę i ostrożnie przymocowuję dzienniki mojego dzieciństwa do roweru za pomocą elastycznej taśmy, którą przypinam do bagażnika drugie śniadanie. Jedzenie kładę na kasecie. Jest już jedenasta, a ja jeszcze nie zacząłem malować, ale to nie ma znaczenia. Teraz muszę zabrać się ostro do obrazu, tej pamiątki minionego czasu.
Chcę uchwycić to wspaniałe poranne światło i jednocześnie zacząć czytać nasze dzienniki. Ale muszę koniecznie mieć odpowiednie warunki, odrobinę prywatności. Jeśli o to chodzi, jestem bardzo przesądny. To najmroczniejszy, najbardziej tajemniczy okres w moim życiu. Czasami wręcz nie wierzę, że to wszystko naprawdę się zdarzyło.
Srebrny okruch włożyłem ostrożnie do jednego z zeszytów.
Zaczynam malować. Wspomnienia zostały pobudzone, emocje, jakich doznaję, spływają na obraz. Myślałem, że jest prawie skończony, ale teraz mam wrażenie, jakby zaczęła we mnie topnieć bryła lodu. Nie mogę popełnić najmniejszego błędu, ten obraz staje się prawdziwym wspomnieniem, niemal snem. Maluję, dosłownie wchodząc w jego perspektywę, przez ponad godzinę.
Zaraz potem zaczynają się schodzić dzieci na lunch. Tłoczą się wokół mnie. Obraz jest już na tyle zaawansowany, że może zrobić na nich wrażenie. To naprawdę zdumiewające, jak taki obraz nabiera większej sugestywności niż fotografia, dzięki wielkiemu ładunkowi emocji staje się prawdziwszy od rzeczywistości. Jest w nim synteza, a także eliminacja tego, co zbędne, wydobycie tego, co ważne, co może mu przydać prawdziwie surrealistycznych walorów bez popadania w ekscentryzm czy epatowania niesamowitością.
- Ej, tam nie ma drzew!
Jeden z chłopców pokazuje na namalowane topole z mojego dzieciństwa.
- Tak, wiem. Ale te drzewa tu były, kiedy mieszkałem w tym domu ponad pięćdziesiąt lat temu.
- Pięćdziesiąt lat temu? To chyba jeszcze przed Wietnamem, prawda?
- Przed drugą wojną światową.
- Och, to niemożliwe. Tu nie ma nikogo, kto by pamiętał drugą wojnę. To było tak strasznie dawno temu.
- Mieszkałem w tym domu dwanaście lat, zanim poszedłem na tę wojnę.
Najbardziej agresywny chłopiec przepycha się do przodu.
- Mój tata był w Wietnamie. W Zielonych Beretach. Też byłeś w Zielonych Beretach?
Rozmawiam z nimi, nie przerywając malowania. Obecność tych dzieci pomaga mi wejść nawet głębiej w ten obraz. Kiedy tak z nimi gawędzę, czuję się niemal jak ich rówieśnik.
- Nie było wtedy Zielonych Beretów. Gdyby ktoś w tamtych czasach nosił w armii amerykańskiej beret, uznaliby go za maminsynka.
- No nie!
Jedna z dziewczynek podchodzi do obrazu. Wskazuje na dom przy końcu szeregu.
- Mieszkam w tym domu. A tu śpi moja mamusia. - Pokazuje na okno i wycofuje się.
Uśmiecham się do niej.
- W tym domu mieszkał kiedyś Jimmy Maloney. Był dwa lata starszy ode mnie. Zginął podczas drugiej wojny.
Inne dziewczynki skupiają się wokół tamtej. Przychodzi mi do głowy rozwiązanie problemu pierwszego planu, rozwiązanie, dzięki któremu będzie też trochę zabawy. Mam wielką ochotę na tę zabawę, która sprawiłaby mi prawdziwą przyjemność, i jednocześnie pozwoliła zarejestrować to wszystko na obrazie, uwiecznić na pamiątkę.
- Słuchajcie no, czy graliście kiedyś na tej ulicy w hokeja na łyżworolkach?
- Tak, ale tu jest za wąsko i za dużo samochodów - mówi Bobby, synek Peg. - Zwykle gramy na Penn Boulevard koło szkoły. Tam ulice są szersze i nie ma tak dużo aut.
My też grywaliśmy na Penn Boulevard. To zdumiewające, że pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Pomyślałem sobie, że dobrze by było umieścić na obrazie kilkoro dzieci grających w hokeja, tu z przodu, gdzie jest ulica. Czy mogę liczyć, że przyjdziecie tu po lekcjach z łyżworolkami i z kijami? Potrzebuję czworo graczy i płacę po dolarze każdemu. Nie zajmie to wam więcej niż pół godziny.
Sekunda ciszy.
- Hej, słyszycie, chłopaki? Zarobisz dolara i jeszcze jesteś na obrazie! O rany, ale numer; ja przyjdę na pewno!
Powstaje niezły harmider. Wszyscy chcą być uwiecznieni.
- Dobra, wezmę pierwszą czwórkę, która przybiegnie tu po lekcjach. Umowa stoi. A teraz pędźcie do domu, bo mamy będą się martwić.
Rozbiegają się na wszystkie strony. Znów zostaję sam. Wracam do obrazu. Idzie mi tak dobrze, że wręcz z niechęcią myślę o tym, że będę go musiał niebawem skończyć. Czasami maluje się tak ciężko, że człowiek z radością przerywa pracę, ale z tym obrazem jest zupełnie inaczej. Do chwili, gdy ponownie zjawiają się dzieci, pracuję, nie widząc świata poza obrazem, muskam płótno pędzlem, podkreślam światła, bawię się chmurami, drzewami, fasadami domów. Spoglądam na zegarek. Minęła kolejna godzina. Dzieciaki wracają do szkoły.
- Niech pan nie zapomni, panie artysto! Pierwsza czwórka, która tu się zjawi z łyżworolkami! I po dolarze na łebka, zgadza się?
- Zgadza się.
Jest wśród nich rudowłosy chłopiec, którego wcześniej nie zauważyłem. Mam wrażenie, że tego popołudnia odbędzie się prawdziwy wyścig na trasie East Lansdowne - Stonehurst Hills. Może rozpętałem coś, czego będę żałował.
Kiedy dzieci znikają, zaczynam myśleć o jedzeniu. Obchodzę sztalugi, odkładam pędzle i wyciągam sandwicze, które przygotowała mi ciotka Edith. Są to tak zwane hoagies, przekrojone na pół podłużne bułki z mięsem, serem, pomidorami i plasterkami cebuli. Siadam na krawężniku i zaczynam jeść.
- Hej, Bert, pewnie chciałbyś teraz wypić tę kawę, co? Chodź.
Peg stoi w drzwiach. Wstaję i odstawiam sztalugi na bok, żeby nie potrącił ich samochód.
- Dzięki. Zaraz tam będę.
Wkładam kanapki z powrotem do torby, przykrywam dzienniki ściereczkami, których używam do wycierania pędzli, i idę wąskim chodnikiem w stronę werandy. Peg czeka na mnie w drzwiach. Ma na sobie te same dżinsy co wczoraj i cienki, granatowy sweterek z długimi rękawami. Dałbym głowę, że jest bez stanika. Staram się nie gapić zbyt natrętnie. Prowadzi mnie w stronę baru. Stoją tam już dwie filiżanki i cukier. Peg nalewa kawę i siada. Wiem, że za chwilę zapali papierosa. Zdaniem palaczy, jedzenie i palenie nie kolidują z sobą, chociaż może się mylę, może chodzi o kawę i papierosy.
Otwieram papierową torbę i odwijam sandwicze z serwetek, w które zawinęła je ciotka Edith.
- Ciotka naszykowała mi dwa sandwicze. Nie zjem dwóch, może byś mi pomogła?
- Och, kusisz jak sam diabeł. Staram się przestrzegać diety, zostało mi jeszcze prawie dziesięć funtów do zrzucenia, a uwielbiam takie sandwicze. Zresztą Bud nie znosi, jak czuć ode mnie cebulą i czosnkiem.
- Szkoda. Chyba będę musiał zjeść wszystko sam.
- A gdybym tak zjadła połówkę?
Rzuca mi nieśmiałe, pełne poczucia winy spojrzenie.
- To chyba rozsądny kompromis. Proszę. Czy możesz mi podać nóż?
Sięga do szuflady pod blatem i wyciąga nóż. Zanim przekroi sandwicza, zamierza się na mnie nożem.
- Ale mnie zdenerwowałeś!
- Zdenerwowałem cię sandwiczem? Co jest takiego denerwującego w sandwiczu?
- Nie chodzi o sandwicza.
- Ach, mówisz o tej aferze ze schowkiem na górze. Przepraszam cię, Peg. 'Wyjaśnię ci wszystko, ale jeszcze nie teraz.
- Nie tylko o to mi chodzi.
Dmucha w swoją kawę i patrzy mi w oczy. Odwracam wzrok. Peg pije ostrożnie, układając wargi w dzióbek. Zatapiam zęby w kanapce.
- Nie wiem, jak to powiedzieć, Bert - mówi, patrząc w swoją filiżankę - żebyś nie pomyślał, że się do ciebie umizgam.
- W porządku, wal. I tak pewnie nie zrozumiem.
- Nie wyobrażasz sobie, jakie to nudne siedzieć tak w domu cały boży dzień. Doszło do tego, że powrót dzieci i Buda jest wydarzeniem dnia. - Patrzy na mnie znad filiżanki. Czyżby się zanosiło na scenę z ckliwego serialu? Nie, wygląda zbyt poważnie, a i ustawienie kamery jest zupełnie nie takie, jak powinno być. - Sue lubi po prostu siedzieć w domu i czytać, a z kolei z Eileen boję się za bardzo zaprzyjaźnić. Ona bez przerwy gdzieś lata, a ten jej Ken to niebezpieczny typ. Wiem też, że Bud nie chciałby, żebym się zadawała z Eileen, choć to dobra dziewczyna. Nie mam więc żadnej bratniej duszy. Nie mam do kogo otworzyć ust. Chodzę po domu i mówię do siebie.
Jem sandwicza, popijając go gorącą kawą. Peg nie patrzy na mnie. Zapatrzyła się, jak sądzę, w lustro po drugiej stronie, ale nie oglądam się, żeby sprawdzić, czy tak jest rzeczywiście.
- Trochę mogę teraz pogadać z mamą. Kiedy byłam młodsza, układało się między nami okropnie. Nie cierpiałam mojego ojczyma i byłam straszną dzikuską. Nie uwierzysz w to, widząc mnie teraz w tym domu z trójką dzieci i tak dalej, ale przysporzyłam mojej mamie wielu zmartwień.
- Wierzę ci, Peg.
- Dlaczego to powiedziałeś? Patrzę na nią, ona na mnie.
- Jeśli powiem, dlaczego, będzie wyglądało na to, że to ja umizgam się do ciebie, choć nie sądzę, żeby tak było. A nawet gdyby było, nie chcę, żebyś myślała, że tak jest. Już sam pomysł wydaje mi się śmieszny!
Potrząsa głową i śmieje się serdecznie śmiechem, który musiał być trudny do zniesienia dla jej matki.
- No właśnie o to mi chodzi. Przychodzisz na tę naszą zatęchłą uliczkę, ty, prawdziwy artysta, człowiek, który mieszka w Paryżu na barce, który jest niezależny i coś umie. Naprawdę nie wiesz czemu jestem taka zdenerwowana? Rozmawiać z tobą to tak, jakby się rozmawiało z kimś z filmu. Tak jakby wpadł do mnie Clint Eastwood.
- Och, daj spokój. Pewnie mógłbym być jego ojcem, a twoim dziadkiem.
Odrzuca głowę do tyłu, tak energicznie, że włosy spadają jej z ramion. Znów się śmieje.
- Ależ ty jesteś spryciarz! Nikt cię nie przegada.
- Wierz mi, Peg, czasem mam wrażenie, że straciłem kontakt z rzeczywistością. Tak jak teraz: właściwie nie wiem, o czym rozmawiamy.
- Nie żartuj.
- Mówię poważnie. Powiem ci zresztą prosto z mostu: uważam cię za bardzo atrakcyjną młodą kobietę. Masz męża, trójkę dzieci i jesteś w wieku mojej córki. Nie odpowiada mi za bardzo rola obleśnego starucha. - Odgryzam kęs kanapki i żuję powoli, żeby zyskać na czasie. Dać jej czas na odpowiedź, sobie do namysłu. W końcu przełykam i mówię: - Mam takie niejasne wrażenie, że bawisz się moim kosztem, Peg, podobnie jak Susan. Że jestem zabawką, która służy wam do zabicia nudy. Jestem całkiem szczęśliwym żonatym mężczyzną z czwórką dzieci. Moja żona jest daleko, w Wietnamie. Wydaję się łatwym łupem. Tak to chyba wygląda.
- Przykro mi. Zupełnie źle to zrozumiałeś. Ja się nie bawię twoim kosztem, nie flirtuję z tobą ani nic takiego, Bert. Chcę po prostu porozmawiać. Chcę mieć z kim porozmawiać, a Bud nie jest zbyt rozmowny. To dobry człowiek, pracuje ciężko i nie pije zbyt wiele. Ale mam pewien problem i nie mogę go skłonić, żeby ze mną o tym porozmawiał.
Zaczyna płakać. Popijam wolno kawę, czekając, aż weźmie się w garść.
- Ojciec rzucił matkę, kiedy miałam dziewięć lat. Do dziś nie wiemy, gdzie jest. Odszedł zaraz po tym, jak urodził się Dick. Nie chcę ci robić przykrości, ale jak już mówiłam, chciałabym, żebyś był moim ojcem. Nie ma w tym chyba nic złego?
- Nie. Ale ostrzegam cię, Peg, sam mam gromadkę dzieci i wszystkie one mają jakieś problemy, a mnie trudno się czasem z nimi porozumieć. Poza tym nie jestem pewien, czy chcę, żebyś myślała o mnie jako o swoim ojcu, może szybciej jako o wuju albo bracie, ale bardzo cię proszę, niejako o ojcu. - Staram się to mówić niefrasobliwie, nie chcę jej urazić. Wydaje mi się miła, ale moje uczucia wobec niej nie są bynajmniej ojcowskie, w każdym razie nie takie, jakie mógłby żywić jakikolwiek szanujący się ojciec w stosunku do córki. - Możesz mi się zwierzyć ze swoich zmartwień. Kiedyś, w przeszłości, byłem psychologiem, dopóki się nie Zorientowałem, że bardzo nie lubię tego zajęcia, bo nie przynosi nikomu żadnego pożytku. A wysłuchiwanie skarg innych ludzi dla pieniędzy jest strasznie nudne, zwłaszcza kiedy się wie, że niewiele można pomóc. No więc słucham cię.
Znów odgryzam kawałek sandwicza. Zostały mi jeszcze dwa kęsy. Ten wytwór kulinarnych talentów ciotki Edith Jest pyszny, ale emocje, które dosłownie unoszą się w powietrzu, w pewnym sensie odbierają mu smak.
- No więc po pierwsze mam problemy z Dickiem. Stał się strasznie nerwowy i boję się o niego. Zażywa kokę i jest już kompletnie uzależniony, nie może bez tego żyć. A to zabójczy towar, naprawdę. Wiem, że Dick obrabia domy i kradnie samochody, żeby go zdobyć. Jestem pewna, że nawet nam ukradł kilka razy pieniądze. Na razie udaje mi się to jakoś ukryć, ale jak Bud się dowie, będzie straszna afera.
- Nie ma tu w pobliżu jakiegoś ośrodka odwykowego? - Na razie nic innego nie przychodzi mi do głowy.
- Owszem, jest, przy Marshall Road. Ale on się tam nie zgłosi. W wojsku próbowali go leczyć, a ponieważ nic nie mogli zrobić, w końcu go zwolnili ze względu na stan zdrowia. Nawet nie próbuje znaleźć pracy ani nic, kombinuje tylko, żeby mu nie zabrali zasiłku dla bezrobotnych. Boję się, że zajmie się handlem prochami, a na to nie jest wystarczająco sprytny.
Piję małymi łyczkami swoją kawę i pochłaniam resztę sandwicza naraz. Chcę jak najprędzej wyjść i wrócić do malowania. Niepotrzebne mi kłopoty tego rodzaju. Jestem teraz sercem i myślami z tym małym srebrnym świecidełkiem i z moimi zeszytami, które zostały tam, na ulicy.
- Mogę ci tylko poradzić, żebyś się od tego trzymała z daleka, Peg. Albo zwróć się o pomoc do lekarza czy ludzi z poradni odwykowej. Nie dopuść, żeby to zrujnowało ci życie.
- Nie mogłabym na niego donieść facetom od narkotyków.
- Więc nie wiem, co ci jeszcze radzić. Pewnie jeszcze bardziej niż ty przeżył odejście ojca. Najprawdopodobniej potrzebuje pomocy profesjonalistów, a nawet jeśli ją uzyska, nic nie jest pewne. Serdecznie ci współczuję.
Opiera głowę na rękach; kruczoczarne włosy spadają jej na twarz, niewiele brakuje, by końce zanurzyły się w kawie.
- Nie chciałabym ci tym zawracać głowy.
No więc nie rób tego, mówię w duchu. Ale wiem, że takie jest życie i że wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu odpowiedzialni, a ja bardziej niż inni. Siedzę i myślę o swoim obrazie. Tak naprawdę, to zależy mi tylko na tym, żeby umieścić na nim dzieci grające w hokeja, a one nie przyjdą wcześniej niż za pół godziny. Peg znów spogląda na mnie.
- Lekarz powiedział, że powinnam usunąć macicę. Mam upławy, a podczas miesiączki wykrwawiam się dosłownie na śmierć. Czasami znowu nie mam okresu przez trzy miesiące i boję się, że znów jestem w ciąży. Nie wiem, co robić. Bud boi się o tym rozmawiać. On po prostu nie chce o niczym słyszeć, mówi, że to są kobiece sprawy i że powinnam sama zdecydować, co robić.
O Boże. Znów pojawia się widmo mojej matki. Musieli jej usunąć macicę, kiedy była w wieku Peg, po urodzeniu zaledwie dwojga dzieci. A ja jestem taki sam jak Bud. Wiem, że to okropne tak mówić albo choćby myśleć, ale nie chcę rozmawiać o całej tej kobiecej aparaturze. Zdaję sobie sprawę, że jako osobnik płci męskiej jestem w korzystniejszej sytuacji i należę do gatunku, który może trwać tylko dzięki kobietom i ich organom rozrodczym, ale nie jestem przecież ginekologiem. W gruncie rzeczy nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś, a zwłaszcza mężczyzna, może przez cały dzień zaglądać w kobiece pochwy i wkładać tam ręce i mimo to czerpać przyjemność z uprawiania seksu. Biorąc pod uwagę szczegóły moich narodzin, jest dziwne, że ja tę przyjemność odczuwam. Lubię dotykać tej najintymniejszej części kobiecego ciała, ale jako obiekt estetyczny nigdy mnie ona nie pobudzała; moje poczucie smaku jej nie obejmuje. A te wszystkie krwawienia, podpaski, środki antykoncepcyjne, pianki, diafragmy - wiem, że muszą istnieć, ale nie lubię tego roztrząsać.
Może są to wyłącznie moje indywidualne odczucia, a może sprawa tej cholernej katolickiej edukacji - nie mam pojęcia, ale zdecydowanie nie chcę rozmawiać o histerektomii. Może to mieć związek z moją matką. Ciągle powtarzała, że musiała usunąć swoje „organy wewnętrzne” przeze mnie. Nie wiem. Może to wszystko jest przejawem jakiegoś złożonego poczucia winy. Nie chcę nad tym rozmyślać.
- Zasięgnęłaś rady innych lekarzy? Kiedy chodzi o coś tak poważnego, trzeba się upewnić.
- No więc mój lekarz zasugerował mi to jako pierwszy, a potem poszłam do ginekologa Susan i powiedział mi to samo. Powiedział, że mam polipy i że jeden z jajowodów może być niedrożny. Postraszył mnie, że od tego można dostać raka.
Wypowiadając to słowo, spogląda na mnie. Myślę o mojej siostrze. U niej zaczęło się od raka śluzówki macicy i stamtąd nowotwór rozprzestrzenił się po całym organizmie.
- Czy miałaś jakieś kłopoty przed urodzeniem ostatniego dziecka?
- Miałam dwa zabiegi D i C. Pierwszy raz, zanim skończyłam szesnaście lat. Właściwie powinno się na to chyba mówić aborcja, ale lekarze mówili D i C. Potem miałam jeszcze jeden zabieg usunięcia płodu, mniej więcej na rok przed urodzeniem Jonniego. Wciąż miałam kłopoty tego rodzaju.
Jest teraz bardziej rozluźniona. Nalewa sobie kawy i zamierza nalać do mojej filiżanki.
- Hola, Peg! Muszę iść malować. Ręce będą mi się tak trzęsły, że rozmażę cały obraz. Umówiłem się z dziećmi, że kiedy wrócą ze szkoły, namaluję kilkoro z nich, jak grają w hokeja. Za chwilę powinny się zjawić.
- Boże, naprawdę nie chciałam ci o tym wszystkim mówić, Bert, ale potrzebuję kogoś, komu mogłabym się zwierzyć. Wciąż to w sobie tłamszę.
- No cóż, niewiele ci mogłem pomóc. Przykro mi. Problem narkotyków wytrąca mnie kompletnie z równowagi, nie wiem też zbyt wiele o wewnętrznych organach kobiecych, choć może powinienem, biorąc pod uwagę, że się urodziłem i że jestem ojcem czwórki dzieci. Częściowo, jak sądzę, wynika to z faktu, że należę do innego pokolenia. Bardzo mi przykro, Peg, że nie potrafię ci pomóc.
- Och nie, jesteś cudowny. Słuchasz moich zwierzeń i widzę, że naprawdę się przejąłeś. To widać po twojej twarzy. Wiesz, że twoja twarz wiele zdradza? Nie musisz właściwie nic mówić, a ja mogę odczytać każdą twoją myśl.
Patrzy mi w oczy i uśmiecha się. Odpowiadam jej uśmiechem. Mógłbym przysiąc, że dostrzegam w jej oczach coś więcej niż niewinną naiwność małej dziewczynki czy mojej potencjalnej bratanicy. Nie jest to bynajmniej przykre, raczej ekscytujące, a ja należę chyba do największych romantyków, jacy zostali jeszcze na świecie.
Wstaję. Peg obchodzi bar i przez chwilę stoimy oboje naprzeciwko siebie, o krok jedno od drugiego.
- Jeszcze raz ci dziękuję. Czy jak skończysz ten obraz, pójdziesz sobie i nigdy cię już nie zobaczę?
Oglądam się przez ramię. Dziecko znów zasnęło na podłodze.
- Nie, chcę jeszcze namalować ten sklepik na rogu Radbourne i Copely. Nazywaliśmy go „Sklepikiem” albo „U Hershafta”. Bo tak się nazywał właściciel.
- Ach, masz na myśli sklepik Chicky'ego! To świetnie. Będzie zachwycony. Chcesz znów zostawić tu kasetę?
- Byłoby wspaniale, Peg. Dziękuję.
Nachyla się lekko i cmoka mnie znienacka w usta ułożonymi w dzióbek wargami.
- Lepiej już idź. Za pięć minut wrócą dzieci. Jeszcze raz ci dziękuję.
Idę w stronę drzwi, Peg mnie nie odprowadza. Sprząta moją filiżankę, zabiera papierową torbę i serwetkę.
Patrzę na obraz - wygląda wspaniale. Jest naprawdę tak dobry, jak sobie wyobrażałem. Jedyny problem to jego statyka. Kiedy domaluję hokeistów, wszystko będzie w porządku. Sprawdzam kieszenie i stwierdzam, że mam sześć jednodolarowych banknotów. Zaczynam zeskrobywać farbę z miejsc, w których chcę namalować dzieci. Już prawie kończę, kiedy przybiega zdyszany rudowłosy chłopiec. Ma rolki w rękach i kij na ramieniu. Ledwie zipie - Siada na krawężniku.
- Wiedziałem, że będę pierwszy. Ale muszę włożyć te łyżworolki, zanim przyleci reszta.
Skupia się na przypinaniu łyżworolek. Ja również się koncentruję i tak zaczyna się scena masowa. Postanawiam, że skoro mam sześć dolarów, wydam je wszystkie. W miarę jak nadbiegają dzieci - następna piątka - każę im siadać rzędem obok rudowłosego chłopca. Czworo przybiega, kiedy nie mam już forsy. Nie są zbyt zawiedzione i umawiają się z pozostałymi, że i tak rozegrają mecz hokeja, kiedy obraz będzie gotów. Wiem, że wszystkie chcą się przyglądać. Wiem też, że kiedy domaluję grających, to będzie koniec roboty na dziś. Obraz będzie skończony. Ostatecznie wszystko ma swój koniec.
Ustawiam ich: jednego tyłem do mnie jako bramkarza w bramce z dwóch puszek, a drugiego w natarciu, szykującego się do strzelenia gola. Trzeci czyha na okazję do dobitki, jeśli taka okaże się konieczna; dwóch innych w tle pokażę w pędzie. Rozmieszczam ich tak, żeby wypełniali puste miejsca na obrazie, ale jednocześnie nie zasłonili niczego, co chciałbym zachować. „Wygląda to znakomicie.
Są bardzo dobrzy i cierpliwi w pozowaniu, nawet na łyżworolkach. Szkicuję graczy czarną farbą w przybliżonych pozycjach, w jakich chciałbym ich mieć na obrazie, po czym zaczynam malować. Zajmuje mi to więcej czasu, niż się spodziewałem, bo prawie godzinę. Ale malcy się nie uskarżają. Inne dzieciaki są w euforii; bez przerwy pokazują palcami na obraz, a potem biegną do pozujących i mówią im, jak wyglądają na obrazie i jak łudząco są do siebie podobni. Wygłaszają nawet trafne krytyczne uwagi, kiedy coś źle namaluję albo za bardzo zniekształcę. Czuję się zupełnie tak, jakbym sam uczestniczył w tym meczu hokeja.
Kiedy wszyscy są już z grubsza namalowani, wręczam każdemu po dolarze. Mały rudzielec, którego pokazałem w ataku na bramkę, próbuje mi oddać banknot.
- Och, nie chodziło mi o pieniądze. Zawsze chciałem być na obrazie. Wie pan, ten obraz będzie jeszcze wtedy, kiedy wszyscy pomrzemy albo wyniesiemy się z tej okolicy. To coś więcej niż zdjęcie.
Człowiek zawsze znajduje jakąś artystyczną duszę w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Zmuszam malca do przyjęcia dolara.
Zaczynają grać w hokeja, starając się mi nie przeszkadzać. Wykonuję ostatnie pociągnięcia pędzlem. Kiedy kończę, jest już po piątej. Pakuję kasetę. Na bagażniku mam czyste płótno i zeszyty. Długa rozmowa z Peg, a później malowanie hokeistów pochłonęły mnóstwo czasu.
Podnoszę kasetę i ruszam w stronę domu. Drzwi są zamknięte. Bobby sunie za mną na łyżworolkach. Udaje mu się wejść w nich po schodach na werandę.
W chwili, kiedy Peg podchodzi do drzwi, Bobby woła:
- O, jest tato!
Oglądam się i widzę, że istotnie Bud idzie chodnikiem. Jego twarz mówi: „Kim jesteś, do cholery?” Dopiero gdy widzi obraz, twarz rozjaśnia mu uśmiech.
- Jak idzie?
- Chyba skończyłem. - Odwracam obraz, żeby mógł zobaczyć.
- Ho, ho, wspaniale! Tam, gdzie kiedyś mieszkałem, tu niedaleko, o jedną przecznicę dalej, grywało się kiedyś w hokeja na ulicy.
Peg otwiera drzwi; przemykam obok niej do środka. Bobby zdejmuje łyżworolki.
- Zobacz, tatusiu. Ja jestem tutaj, atakuję. Widzisz?
- Rzeczywiście! No proszę! To przecież on, widziałaś, Peg? Poznałbym go na końcu świata.
Wybrałem Bobby'ego jako jednego z modeli wcale nie po znajomości. Przybiegł jako piąty z łyżworolkami. Miał pewną przewagę nad pozostałymi, bo zostawił łyżworolki na werandzie.
Bud przykucnął przy drzwiach, żeby przyjrzeć się obrazowi.
- Namalował pan mnóstwo dodatkowych rzeczy, których nie ma. Chciałbym mieć takie drzewo, byłoby świetnie w lecie, bo dawałoby trochę cienia. Latem ulica rozgrzewa się jak patelnia, nie pomaga nawet klimatyzacja. Chodź pan, napijemy się piwa.
Nie mówię mu, że cały dzień piłem kawę z jego żoną. Wchodzę i siadam na swoim zwykłym miejscu przy barze. Bud wyjmuje piwo z lodówki. Ma bladą, zmęczoną twarz, brudne ręce i co najmniej trzy poważne skaleczenia na dłoniach i przedramionach. Przypominają mi się powroty mojego ojca z pracy. Bud otwiera piwo.
- Peg mówi, że mieszkał pan w tym domu, a teraz mieszka we Francji, w Paryżu. To prawda, czy zmyśliła sobie wszystko?
- Nie, to prawda.
Wypijam łyczek piwa. Jest przyjemnie chłodne. To zwykłe, tanie piwo. W chwilę później otwierają się drzwi i wchodzi jakaś kobieta. Peg podbiega do niej i chwytają dosłownie w ostatniej chwili, ratując przed upadkiem. Kobieta, zgięta wpół, płacze; wygląda na pijaną. Ma krew na twarzy, jedno oko spuchnięte.
Peg prowadzi ją w stronę kanapy w saloniku. Bud dołącza do nich.
- Co się stało, Eileen? Ken znów cię pobił? Kobieta kiwa głową; łzy ciekną jej po twarzy.
- Sukinsyn wszedł i od razu zaczął mnie okładać pięściami. Nic nie robiłam, po prostu wyjmowałam pranie. I jeszcze zrobił to na oczach dzieci.
Peg podaje jej swoje piwo. Eileen pije, nie odejmując butelki od ust. Bud przyklęknął obok niej.
- Czy on tam jeszcze jest, Eileen? Był pijany?
- Jasne, on ciągle pije. Ale nie był aż tak pijany. Nie powinien był tego robić. Nie, nie ma go tam teraz. Jak przestał mnie kopać, kiedy już leżałam na podłodze, wyszedł i trzasnął drzwiami. Wcześniej nie słyszałam jego motoru, więc musiał podkraść się cichaczem, sądząc, że jest u mnie jakiś facet. On zupełnie oszalał.
Peg jest bardzo konkretna. Podnosi Eileen z podłogi.
- Ale może wrócić i znów cię zaatakować. Idź na górę i prześpij się w pokoju Alice. Zajodynuję ci te skaleczenia i zrobię zimny okład. Muszę sprawdzić, czy nie zrobił ci nic poważnego. Nie boli cię nic w środku?
- Zwinęłam się w kłębek, więc mógł mnie kopać tylko po plecach, ale jestem strasznie obolała. Choć nie przypuszczam, żeby mi coś złamał.
Peg prowadzi ją w stronę schodów. W połowie drogi odwraca się do męża.
- Bud, idź po dzieci Eileen i przyprowadź je tu. Muszą być śmiertelnie przerażone. Jak wrócisz, zamknij za sobą drzwi na klucz. Mogą pooglądać telewizję z naszymi dziećmi. Jak będzie próbował się tu wedrzeć, wezwiemy policję.
Bud rusza do wyjścia. Zatrzymuje się i patrzy na mnie.
- Pech, że musiało się to zdarzyć akurat teraz. Ten Ken, nasz sąsiad, potrafi czasami naprawdę wpaść w szał. To motocyklista, należy do jakiegoś gangu, czy coś. Zaraz będę z powrotem.
Kiwam głową. Boże, znalazłem się w samym środku zupełnie innego świata. To gorsze niż jakiekolwiek przykre wspomnienie z czasów, kiedy mieszkałem w tym domu. A może zawsze tu tak było, tylko rodzice to przede mną ukrywali. Zdumiewające, z jaką łatwością dzieci potrafią sobie stworzyć własną rzeczywistość. Bobby siedzi i patrzy na obraz, nie zwracając zbyt wielkiej uwagi na to, co dzieje się dookoła, nawet na telewizor. Nie wiem, gdzie jest Alice. Najmniejszy, Johnny, leży wciąż na podłodze przed telewizorem i ssie kciuk. Przygląda się nam wszystkim, nie patrzy w telewizor. Z obrazem i tym wszystkim, co się teraz dzieje, nie może konkurować nawet telewizja.
Wraca Bud i usadza dwoje dzieci, dwu - i czteroletnie, przed telewizorem. Johnny ledwie to zauważa. Bud bierze swoją butelkę i pociąga z niej porządny łyk.
- Chryste, ależ z tego Kena wariat. To prawda, że Eileen nie jest święta, ale jak Boga kocham, tak ją skatować, to trzeba nie być człowiekiem.
Znów przypina się do butelki. Ja przypinam się do swojej. Zerkam ukradkiem na zegarek. Muszę się śpieszyć, bo spóźnię się na kolację. Martwię się też o moje zeszyty i czyste płótna na bagażniku roweru. No i o sam rower. Nie zabezpieczyłem go. W ciągu paru minut ogarnia mnie jakaś paranoja na punkcie przedmiotów.
- Ken należy, albo należał, do bandy, do tak zwanych „Warlocków”. To tacy Aniołowie Piekła ze Wschodniego Wybrzeża, tylko jeszcze gorsi. Mówią, że żeby cię przyjęli do gangu, musisz udowodnić, że zabiłeś człowieka. Mają wielkie motory, jak prawdziwi Aniołowie Piekła, jeżdżą grupami i rozwalają wszystko dookoła. Nawet gliny się ich boją. Ken mówi wprawdzie, że skończył z tym całym towarzystwem po ślubie, urodzeniu się dzieci i tak dalej, ale nie jestem tego taki pewien. Wciąż pije i dostaje białej gorączki, zwłaszcza kiedy dodatkowo pali marychę. I cieszy się wielkim mirem. Nie jest wiele wyższy ode mnie, zaledwie jakieś dwa i pół cala, ale nie ma na sobie grama tłuszczu. To prawdziwy rzeźnik. Kiedy jest trzeźwy albo prawie trzeźwy, da się z nim zwykle pogadać, ale kiedy się urżnie tak jak dziś, nie zbliżyłbym się do niego za nic w świecie. Peg boi się go jak cholera i wcale się jej nie dziwię. Może najlepiej będzie, jak zaprowadzimy Eileen i dzieciaki do Susan. Kiedy Ken wróci do domu, ja z Pete'em poczekamy tu i zobaczymy, co się będzie działo. Problem w tym, że nigdy nie wiadomo, kiedy się zjawi. Potrafi się nie pokazywać przez dwa dni. I wiem, że Eileen zaraz wróci do niego. To się zdarza już chyba dziesiąty raz.
- Cóż, będę musiał już jechać, Bud. Moja ciotka jada wcześnie i nie chciałbym, żeby czekała na mnie z kolacją.
Czuję się jak chłopak, który ma za chwilę stoczyć walkę z innym i nagle nadstawia ucha, twierdząc, że słyszy, jak woła go mamusia. Ale mówię prawdę. Jest też prawdą, że nie chcę się uwikłać w konflikt z półwariatem o morderczych skłonnościach. Nie chcę być kolejną ofiarą Warlocka.
Dopijam piwo i wstaję.
- Czy mógłbyś zabrać tę kasetę i obraz na górę, kiedy wszystko się uspokoi?
Kiwa głową.
- Jasne.
- I podziękuj Peg w moim imieniu za piwo. Było znakomite. Jutro będę malował sklepik Chicky'ego, więc przyjdę zabrać graty około dziesiątej. Jeśli ci to nie przeszkadza, chciałbym zostawić ten obraz, żeby trochę przesechł.
- Nie ma problemu.
Wstaje i odprowadza mnie do drzwi. Jestem zadowolony, że wreszcie wychodzę. Za wiele wrażeń jak na mnie. Czy to dobrze, czy źle, wpojono mi tradycyjną zasadę, że mężczyzna nie krzywdzi kobiet, a już na pewno ich nie bije. Uświadamiam sobie, że żyłem dotąd w jakimś świecie ze snu, zupełnie oderwany od rzeczywistości.
Być może Elieen, tak jak mówiła Peg, rzeczywiście się puszcza, zarabia w ten sposób na utrzymanie dzieci i może ma też z tego trochę radości w życiu. Jeśli on nie daje jej dosyć pieniędzy, żeby starczyło na jedzenie dla niej i dla dzieciaków, cóż jej pozostało?
Nawet pobita, Eileen wygląda na kobietę bardzo atrakcyjną; ma dobre, zwinne ciało, mogłaby dawać lekcje gimnastyki, aerobiku albo tańca. Żadnych tam wielkich cycków, żadnego nadmiaru, wszystko zgrabne, zwarte, jędrne. Ma śniadą cerę, prawdopodobnie jest Włoszką. Widzę, że mogłaby z łatwością dorobić, gdyby postanowiła wejść na rynek płatnej miłości.
O to właśnie zapytała ją między innymi Peg, usadziwszy biedaczkę na kanapie. Chciała wybadać, czy Eileen próbowała podziałać na tym polu. Nie chciała jej zapewne peszyć ani nic takiego, próbowała tylko ustalić, co się stało. Eileen odpowiadała wymijająco, ale fakt, że Ken przyszedł ot tak po prostu do domu i ni stąd, ni zowąd sprawił jej lanie, mógł świadczyć o tym, że coś na ten temat do niego dotarło.
W tym właśnie problem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto za dużo gada, nawet jeśli nie powinno go to osobiście obchodzić. Tacy lubią po prostu afery, lubią przysparzać kłopotów innym. Jest to coś, co według mnie cechuje jakąś niższą, pośledniejszą klasę istot ludzkich, a uważam, że coś takiego jak niższa kategoria ludzi naprawdę istnieje. Wiem to doskonale. Nie chodzi o to, że ktoś nie jest królem, królową, księciem czy uczonym, lecz tylko zwykłym robociarzem. Nie mówię o aspekcie ekonomicznym, o tym, czy ktoś zarabia dużo pieniędzy czy nie. Mówię o osobistych cechach, jakie dana osoba posiada. O szacunku dla innych. Jeśli człowiek ma jakąś klasę w takim znaczeniu, nie będzie biegał i opowiadał historyjek o cudzych mężach i żonach. Jest to postępowanie niegodne, okrutne, postępowanie człowieka niższej kategorii.
Żegnam się i wychodzę na werandę. Rower z moimi płótnami i zeszytami jest na miejscu. Wskakuję na siodełko i jeszcze raz oglądam się na dom. Tylko Bobby stoi w progu, machając mi ręką na pożegnanie. Odpowiadam mu i zaczynam pedałować. Będę musiał się przedzierać przez ulice zatłoczone bardziej niż zwykle, bo jest już za piętnaście szósta.
Przyjeżdżam do domu spóźniony pięć minut, po męczącej jeździe. Różnica pół godziny ma ogromne znaczenie, jeśli idzie o natężenie ruchu. Większość ludzi pracuje od dziewiątej do piątej i o piątej trzydzieści wszyscy pędzą do domu na obiad. To najgorsza pora, żeby pedałować w samym środku tego morza samochodów.
Ciotka Edith stoi jak zwykle na werandzie, wygląda mnie, wyczekuje. Otwiera drzwi.
- Wchodź szybko. Pośpiesz się. Umieram z głodu, a jedzenie stygnie. Od czasu do czasu powinieneś spojrzeć na zegarek. Wiem, że potrafisz odczytać godzinę, uczyłam cię tego przecież.
Taszczę rower po schodkach. Doprawdy nie wiem, jak to się dzieje, że jeśli mówi mi takie rzeczy ciotka Edith, jakoś nie wpadam w szał. Gdyby powiedziała mi to matka, żona, ktokolwiek, wściekłbym się po prostu. Ale ciotka ma coś takiego w głosie, że wszystko rozchodzi się po kościach. Być może jest to sprawa jej szczerozłotego serca. Mam poczucie, że naprawdę się o mnie troszczy.
Na obiad mamy spaghetti a la ciotka Edith. Sos ma raczej smak keczupu niż sosu włoskiego. Nie sądzę, aby ciotka Edith słyszała coś o oregano czy liściu laurowym, a jeśli nawet tak, to ignoruje te przyprawy całkowicie.
Jedzenie jest dobre. Popijamy spaghetti piwem ale. Chyba w ogóle nie pije się tu wina. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział w domu jakąś butelkę wina, nawet w dzieciństwie. Nie należy to po prostu do tradycji, mimo że mamy francuskich przodków. Bo też nasza rodzina wywodzi się z Sabaudii, górzystego regionu Francji. Może tam nie piją wina. A poza tym mój dziadek nie pił i nie pozwalał nikomu pić w swoim domu. Tak było nawet w czasach prohibicji, kiedy picie stanowiło najpopularniejszą konkurencję sportową rozgrywaną w zaciszu domowym.
Ciotka bierze się do zmywania talerzy. Zgłaszam gotowość pomocy, ale przegania mnie, radząc, żebym się zdrzemnął.
Wyciągam się na łóżku Edgara. Zapalam lampkę na szafce nocnej. Drzwi od sypialni są zamknięte. Otwieram zeszyt na pierwszej stronie. Czuję się, jakbym otwierał okno na własną przeszłość.
Zmitologizowałem w umyśle ten dziennik, wszystkie zabawy w schowku, czyli, jak go nazywaliśmy, Murlandii albo Krainie Miłości, więc chyba obiecywałem sobie po lekturze zbyt wiele. Początkowo pisałem do i dla mojego brata. Był to zapis wyobrażonych zdarzeń, w których chcieliśmy razem uczestniczyć; w każdym razie tak traktowałem te notatki w tamtych czasach. W innym sensie było to rozpaczliwe poszukiwanie kontaktu, którego tak bardzo pragnąłem, a który był niemożliwy. Chciałem się bawić z moim bratem.
Myślę, że pora, by opowiedzieć, jak się to wszystko zaczęło, przywołać dziwne wspomnienia, sny i rojenia, którymi żyłem i do pewnego stopnia żyję po dziś dzień.
Wszystko to było utrzymywane w takiej tajemnicy, że nawet w naszej rodzinie nigdy się o tych sprawach nie mówiło.
Trzeba zacząć od tego, że moja matka była kobietą bardzo nerwową. Pierwsze załamanie nerwowe przeżyła, kiedy miała zaledwie czternaście lat. Nigdy już nie wróciła do szkoły. Poznała i poślubiła mojego przyszłego ojca, kiedy miała lat szesnaście - przy czym powiedziała mu, że ma osiemnaście. Dopiero po jej śmierci, kiedy potrzebowaliśmy z Jeanne naszych metryk, dowiedzieliśmy się, ile miała naprawdę lat. Zaczęła sobie odejmować te dodatkowe lata mniej więcej wtedy, kiedy usunięto jej macicę, po której to operacji nastąpiło drugie załamanie nerwowe. W tym też czasie umarła ciotka Dorothy.
Matka bała się wprost panicznie lekarzy i szpitali. I miała powody. Spały w trójkę - ona i dwie jej starsze siostry - w jednym łóżku. Obie siostry umarły w odstępie sześciu miesięcy na „galopujące suchoty”, jak się wówczas mówiło. To właśnie było przyczyną pierwszego załamania nerwowego.
Kiedy matka odkryła, że jest w ciąży, zachowała to dla siebie, mimo że była mężatką od dwóch lat. Nawet ojciec nie wiedział o niczym aż do czwartego miesiąca. Powód był taki, że nie chciała, żeby dowiedział się prawdy jakiś lekarz, bo wysłałby ją do szpitala i wtedy ona na pewno by umarła.
Po długich dyskusjach i sprzeczkach ojciec zgodził się na to, żeby poród odbył się w domu, co w tamtych czasach było decyzją nader ryzykowną. Trudno było znaleźć w naszym małym, biednym i zatęchłym światku akuszerkę lub przyzwoitego lekarza, który mógłby odebrać poród. Mieszkał tam wprawdzie w sąsiedztwie pewien starszy lekarz, Niemiec, ale miał nie najlepszą reputację. „Wynikało to głównie z tego, że był stary, konserwatywny i popijał, a do tego miał przytępiony słuch. Tato mógł sobie na niego pozwolić, mama zaś, z sobie tylko znanych powodów, zgodziła się;, żeby ów starzec odebrał poród. Kiedy rozmawiałem o tym po latach z ciotką Edith, stwierdziła, iż bardzo wątpi, czy ów lekarz mógł cokolwiek usłyszeć podczas badania, nawet przez stetoskop.
Rozwiązanie nastąpiło co najmniej dwa tygodnie wcześniej, niż się spodziewano. Lekarz przybył w samą porę, by pomóc przy porodzie. Ojcu powierzono tradycyjne, klasyczne ojcowskie obowiązki, czyli noszenie gorącej wody z kuchni i dostarczanie czystych ręczników z łazienki.
Tu cała historia staje się tajemnicza i zagmatwana. Ani matka, ani ojciec nigdy o tym nie mówili, w każdym razie nie odpowiedzieli mi, kiedy ich o to pierwszy raz zapytałem. Miałem wtedy dziesięć lat i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie opowiadać wszystkim dookoła swoich snów.
Wiem, że matka ledwie przeżyła poród i wyszła z tego mocno pokiereszowana. Kiedy prawie cztery lata później urodziła się moja siostra, matka znów uparła się przy rodzeniu w domu i zażądała sprowadzenia tego samego lekarza.
Pewnego razu, kiedy matka poszła na zebranie sodalicji, ojciec powiedział mi w końcu, co jego zdaniem się zdarzyło. Siedzieliśmy obaj przy stole w jadalni. Było już po kolacji i Jeanne, moja siostra, położyła się do łóżka. Ja odrabiałem lekcje. Ojciec zwykle czytał o tej porze gazetę.
- Albercie - mówi. - Muszę ci coś powiedzieć.
Robi pauzę i patrzy na mnie; ja odrabiam akurat zadanie z arytmetyki i nie odkładam ołówka. Mam przed sobą mnóstwo dzielenia i chociaż lubię rozwiązywać takie zadania, idzie mi ciężko.
- Albercie, czy możesz odłożyć na chwilę ten zeszyt? Mam ci do powiedzenia coś ważnego. Chciałbym, żebyś wysłuchał mnie uważnie.
Znów przerywa. Odkładam ołówek i odsuwam na bok zeszyt. O co też może chodzić? Myślę gorączkowo, co takiego mogłem zrobić, żeby ojciec kazał mi odłożyć odrabianie zadania.
- Chodzi o twoje narodziny, Albercie. Wiesz, że twoja matka bała się lekarzy i szpitali, więc urodziłeś się w domu przy Dewey Street w Filadelfii, w którym mieszkaliśmy, niedaleko domu moich rodziców. Nie mogliśmy znaleźć żadnej akuszerki, ale odszukaliśmy w sąsiedztwie lekarza, który podjął się odebrać poród. Choć się nam nie przelewało, ja byłem zdania, że matka powinna rodzić w szpitalu. - Ojciec znów robi pauzę. - Ale znasz ją: była śmiertelnie przerażona. - Patrzy na mnie w taki szczególny sposób, jak rzadko mu się zdarza, zazwyczaj tylko wtedy, kiedy coś przeskrobię i mama poskarży mu się na mnie. - Tak się też stało. Urodziłeś się w naszej sypialni w domu przy Dewey Street. Nie potrafiłem w niczym pomóc, biegałem tylko w tę i z powrotem, nosząc gorącą wodę i ręczniki. Ach, żebyś wiedział, jaki byłem wystraszony! Dość niesamowite w całej sytuacji było to, że ten lekarz, doktor Christianson, był bardzo stary i nie dosłyszał. Przykładał słuchawkę do wielkiego brzucha twojej matki, a trzeba ci wiedzieć, że brzuch był naprawdę wielki, większy niż wtedy, kiedy miała się urodzić Jeanne, i słuchał, słuchał w nieskończoność. W pewnej chwili kazał mi usiąść na krześle obok łóżka i włożył mi te pałąki do uszu, a słuchawkę przyłożył znów do brzucha matki. Chciał, żebym mu powiedział, co słyszę. A ja słyszałem tylko jakieś chlupoty i chroboty i coś, co wyglądało mi na oddychanie, tylko że bardzo głośne. Myślę, że to był oddech twojej matki. Jemu natomiast chodziło o bicie serca, drugiego serca. Przesuwał słuchawką tak długo, aż w końcu usłyszałem bicie serca twojej matki, głośne jak walenie w bęben, tyle że nie takie regularne jak w orkiestrze. - Ojciec blednie na samo wspomnienie tamtego porodu. Przechyla się w moją stronę przez stół. Ogląda się przez ramię na drzwi i mówi jeszcze ciszej, prawie szeptem: - Broń Boże nie mów matce tego, co ci teraz mówię. Jest strasznie nerwowa i nie chcę, żeby się zirytowała. Pewnych rzeczy, które ci powiem, nie wie nawet ona sama. Znów milknie. Kiwam głową i teraz z kolei ja przechylam się przez stół nad swoim zeszytem ze skomplikowanym dzieleniem, żeby lepiej słyszeć. Nawet najtrudniejsze zadanie byłoby lepsze niż ta rozmowa. Dziwne, ale wiem z góry, co mi chce powiedzieć. To nasz pierwszy wspólny sekret, w który nie jest wtajemniczona matka. Ojciec mówi dalej:
- Lekarz przesuwał tę słuchawkę po całym brzuchu matki, obserwując mnie cały czas. Chciał wiedzieć, czy słyszę jeszcze jakieś serce, wtórujące sercu matki. Choć wytężałem słuch, nie słyszałem nic oprócz bulgotania i chlupotów. Starałem się jak mogłem, ale nie jestem przecież lekarzem, nie mogłem nim zostać, ani nigdy nim być nie chciałem, Albercie. Doktor wyjął końcówki stetoskopu z moich uszu i usiadł. Znów próbował coś usłyszeć sam. Potem dał spokój. Nakazał mi gestem, żebym wyszedł z nim do hallu. Miał spocone czoło. Kiedy się obejrzałem, zauważyłem, że twoja matka śpi. „Panie Tremont, myślę, że to może być dwoje dzieci, bliźniaki. Żona ma bardzo duży brzuch, więc na to wygląda, ale nie ma żadnej pewności. Jeśli tak jest, pańska żona powinna iść do szpitala. Nie mamy tu odpowiedniej aparatury, żeby odebrać bliźnięta. Mogą potrzebować tlenu albo inkubatorów. Nie powinniśmy tego robić sami i to w prywatnym domu”. Pierwsza myśl, Albercie, jaka przyszła mi do głowy, to to, czy poród bliźniaków będzie nas kosztował dwa razy drożej. Nie mieliśmy za wiele pieniędzy, a poza tym martwiłem się, gdzie ulokujemy dwójkę dzieci w tym małym domku, w którym gnieździmy się z moim bratem Dickiem i jego żoną. Byłem bardzo młody. I zaszokowany. Ciężko mi było podjąć decyzję, Albercie, częściowo ze względu na pieniądze, ale przede wszystkim dlatego, że bałem się, co się będzie działo, kiedy powiemy matce, że musi iść do szpitala. Po krótkiej naradzie z doktorem Christiansonem i po przemyśleniu sprawy postanowiłem jednak, że poród odbędzie się w domu. Uważałem zresztą, że to prawdopodobnie nie bliźniaki, bo w naszej rodzinie nigdy bliźniąt nie było.
Nie było mnie przy samym porodzie. Biegałem w tę i z powrotem, modląc się żarliwie. Po jakichś dwóch godzinach doktor Christianson, który zdjął marynarkę i został tylko w mokrej od potu koszuli, zawołał mnie i wręczył mi zakrwawioną paczkę owiniętą w gazetę. Pomyślałem, że może dziecko urodziło się martwe. Spojrzałem na niego, miał dziki, nieprzytomny wzrok. „Niech pan to weźmie i spali w piecu w piwnicy, panie Tremont”, powiedział. „I niech pan zaraz wraca na górę”. Zamknął za mną drzwi. Gubiłem się w domysłach. Wiedziałem coś o łożysku, z rozmów matki z jej siostrą, ale nie byłem niczego pewien. Zawiniątko wydawało się takie duże i ciężkie. Niewiele brakowało, a chyba bym zemdlał. Nie znoszę widoku krwi. Zabrałem ten krwawy pakunek najpierw do kuchni i na wszelki wypadek pomodliłem się nad nim, a potem pokropiłem go wodą z kranu. Błagałem Boga, żeby to nie było nasze dziecko, a jeśli jest, żeby wziął je do siebie i obdarzył je miłością. Potem zszedłem na dół, otworzyłem drzwiczki pieca, z którego buchał żar, i wrzuciłem zawiniątko do środka. Swąd był okropny. Ogarnęło mnie przerażenie, Albercie. Ukląkłem i zmówiłem pięć razy Zdrowaś Mario, tam, w piwnicy, obok skrzyni na węgiel.
Kiedy wszedłem na górę, usłyszałem płacz dziecka. To byłeś ty. Doktor wpuścił mnie, żebym cię zobaczył, pokazał mi twój mały członek, a potem policzyliśmy paluszki u rąk i nóg. Twoja matka, całkiem przytomna, płakała, ale była szczęśliwa. Podaliśmy jej dziecko, owinięte w czyste ręczniki. Doktor znów powiedział do mnie: „Teraz będę musiał założyć kilka szwów, więc lepiej niech pan wyjdzie. I niech pan to weźmie i wrzuci do pieca, to jest łożysko”.
Podał mi pakunek owinięty zakrwawioną gazetą, tak samo jak za pierwszym razem. Nie wiedziałem, co się dzieje, co właściwie mam zrobić. Byłem całkiem zagubiony, ale na wszelki wypadek ochrzciłem i to zawiniątko i wrzuciłem, jak poprzednie, do paleniska.
Ojciec znów milknie. Wiem, że przygląda mi się, żeby się przekonać, czy go rozumiem. Nie jestem zaskoczony tym, co mi mówi. Nie wiem właściwie dlaczego, ale wcale nie jestem zaskoczony. Patrzę mu prosto w oczy.
- I co to wszystko znaczyło twoim zdaniem, tatusiu?
- Całkiem możliwe, że jesteś jednym z bliźniąt, Albercie, i że spaliłem w piecu twojego brata. Kiedy o tym myślę, ogarnia mnie takie przerażenie, że mam ochotę krzyczeć. Po prostu nie rozumiem. Próbowałem kilka razy porozmawiać o tym z doktorem Christiansonem, ale powiedział mi tylko, że mamy ślicznego chłopczyka i powinniśmy dziękować za niego Bogu i że pierwszy pakunek to była placenta, więc wszystko przebiegło całkiem normalnie. Doktor mówił z silnym niemieckim akcentem i czasami go nie rozumiałem. Sprawdziłem, co znaczy słowo „placenta”, i dowiedziałem się, że w ten sposób ciało matki karmi dziecko znajdujące się w łonie. Doktor Christianson już nie żyje, tak że nigdy nie dowiemy się prawdy.
- To nie ma znaczenia, tato. Pewnie doktor miał rację. Śni mi się rzeczywiście, że mam brata, opowiadałem ci ten sen, ale to chyba tylko moja wyobraźnia.
- A więc nie masz do mnie żalu o to, że być może spaliłem twojego braciszka albo siostrzyczkę? Nie uważasz, że pójdę do więzienia, jeśli ktoś to wykryje? Do piekła pewnie nie pójdę, bo o niczym nie wiedziałem. A może popełniłem grzech zaniechania, bo nie odwinąłem gazety, żeby sprawdzić, co tam jest.
Patrzy na mnie, przyciskając do ust dłonie zwinięte w kułak. Strasznie dziwnie się czuję, rozmawiając z ojcem w ten sposób.
- Zrobiłeś tylko, co ci kazał lekarz, tato. Jeśli to, czego się domyślasz, jest prawdą, to nie ma w tym twojej winy.
- Ale może powinienem zajrzeć do środka.
- A wtedy zobaczyłbyś tylko martwe dziecko. Niczego by to nie zmieniło.
Płacze, łzy ciekną mu po policzkach. Ociera je wierzchem dłoni. Nie widziałem go płaczącego od czasu, kiedy umarł jego ojciec. Siedzimy chwilę w ciszy, potem on uśmiecha się do mnie.
- Jesteś takim dobrym chłopcem, Albercie. Pamiętaj, ani słowa o tym wszystkim matce. Ochrzciłem to, co było w zawiniątku. To jedyne, co mnie pociesza w tym całym strapieniu. Teraz, kiedy ci to wszystko powiedziałem, też mi trochę ulżyło. Może masz rację, może w tej zakrwawionej gazecie nie było dziecka. Po prostu za bardzo się wszystkim przejmuję. Dowiedziałem się też później, Albercie, że doktor Christianson nie był prawdziwym lekarzem, przynajmniej w świetle przepisów amerykańskich. Lekarzem był tylko w Niemczech. Bardzo mnie to zmartwiło. Może nie chciał mieć kłopotów, bo praktykował nielegalnie? Cały czas nad tym rozmyślam.
- Wszystko jest w porządku, tato. Jestem pewien, że wszystko jest w porządku. Nie przejmuj się tym.
Podchodzi do mnie i przytula mnie mocno. Nie jest zbyt skory do takich gestów, ale teraz ściska mnie tak, że aż boli. Potem odwraca się i idzie na górę do sypialni, żeby poczytać swoją gazetę. Usiłuję wrócić do swojego dzielenia, ale ta rozmowa z ojcem była tak dziwna, że nie mogę się skupić. Nie potrafię rozwiązać nawet najprostszego zadania.
W taki oto sposób dowiedziałem się, dlaczego przez całe życie miałem uczucie, że albo jest mnie dwóch, albo nie istnieję w ogóle. Zupełnie jakby pewna część mnie była gdzieś poza moim ciałem.
Wciąż przetrawiałem to, co powiedział mi ojciec, i składałem z tym, co jak mi się wydawało, wiedziałem sam. Coraz bardziej pragnąłem poznać mojego brata. Bo wiedziałem, że to na pewno nie siostra. Miałem już siostrę i to absolutnie nie było to.
Zacząłem się w moich snach bawić z bratem; tak naprawdę to byłem swoim własnym bratem, w tym sensie, że było nas dwóch takich samych, a jednocześnie różniliśmy się, bo ja żyłem, a on nie. Naprawdę niesamowite jest w tym wszystkim to, że to ja mógłbym być martwy tak jak on, tak realny w moich snach, ale przecież nie istniejący realnie, tylko raczej jako pewna idea. I wiem, że ja dla niego jestem tym samym.
Od samego początku, jeszcze przed urodzeniem, byliśmy razem. Była to jednia, której nie dało się podzielić. Wiedzieliśmy, że jest nas dwóch, ale mimo to stanowiliśmy jedność. Dzieliliśmy wszechogarniające ciepło, które przepływało przez nas nieustannie.
Wiedzieliśmy, że mamy się urodzić. William wiedział też, że tylko jeden z nas przeżyje, i powiedział mi to. Komunikowaliśmy się za pomocą myśli, nie słów; żaden z nas nie pamiętał czasów, kiedy jeszcze nie byliśmy razem, ale obaj wiedzieliśmy, że byliśmy gdzieś, istnieliśmy jako ktoś inny, i że znów tym kimś będziemy. W jakiś przedziwny sposób uważaliśmy to wtedy za naturalne. Wiedzieliśmy sporo o tym, co już było, i coś niecoś o tym, co będzie. Była to dzielona, cząstkowa wiedza, nie wiedza prawdziwa. Było to też coś więcej niż to, co nazywamy uczuciem. Jak byśmy byli w bezpośrednim kontakcie z całą naszą wspólną jaźnią.
Według Williama było nam przeznaczone, że tym razem będziemy obaj jednością. Trwaliśmy w tym stanie tymczasowości, czekając na narodziny, w pewnym sensie oddzielnie, w pewnym razem, ale też wiedzieliśmy, że w chwili narodzin wszystko może zostać utracone, że będziemy obaj uwięzieni w jednym tylko bycie i że trzeba będzie tak przeżyć życie do końca.
Nie wiedzieliśmy, które z naszych ciał miało się urodzić, być zmuszone do życia. Każdy z nas chciał, żeby to był ten drugi. Pojęcie śmierci, końca życia, było nam obce, traktowaliśmy je wyłącznie jako pewien nagły zwrot, kategorię czysto psychiczną. Znaliśmy tylko ten rodzaj istnienia, w które byliśmy wciąż jeszcze po części uwikłani; nasza egzystencja wydawała się nam nieskończona, wiedzieliśmy też coś o tym, co tam na zewnątrz nazywano życiem. Poznaliśmy nawet swoje imiona, kiedy mieliśmy się urodzić. Byliśmy Albertem i Williamem.
W końcu, kiedy nadszedł czas ostatecznych ustaleń, William zgodził się wziąć to brzemię na swoje barki - i urodzić się. Nie jestem pewien, czy byliśmy świadomi, że tam, na zewnątrz, lekarz nie wie jeszcze, czy jest nas na pewno dwóch; było to dla nas ważne, ale nie niepokoiło nas.
Jednym z problemów było to, że nasza matka była za mała, za drobna. Poród, nawet w najlepszym wydaniu, był w tamtych czasach prymitywnym przedsięwzięciem, a my wiedzieliśmy też, że nie będziemy się rodzić w sytuacji, którą można by nazwać „najlepszym wydaniem”. Lekarz zdecydował, że uprzywilejowany będzie William, który był silniejszy i miał lepszą pozycję wyjściową. Gdyby to było konieczne, poświęciłby Alberta albo matkę, żeby ratować Williama.
Ale miało się stać inaczej. Kiedy zaczął się poród, usłyszałem, jak William, wychodząc na zewnątrz, woła do mnie, że pomyliliśmy się okropnie i że on nie chce żyć. Jakoś się nie zrozumieliśmy. William nie miał tym razem przyjść na świat.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem z tego snu, jest ból, niewygoda, zimno, ostrość powietrza, światła, szarpanie, skręcanie, rozpaczliwe próby zaczerpnięcia tchu - i oto przyszedłem na świat, na dobre i złe. Dużo później dowiedziałem się, że doktor musiał przeciąć mojej matce brzuch, żebym mógł się urodzić po tym, jak William odszedł w niebyt. Wyjęto mnie, podczas gdy mój brat urodził się, jak to mówimy, „martwy”, uduszony pępowiną. Matka też o mało nie umarła podczas porodu. len niemiecki lekarz musiał chyba żałować, że nie został w Niemczech.
Urodziłem się, płacząc: opłakiwałem Williama, opłakiwałem tę egzystencję, którą znaliśmy, i tonąłem, wsysany nieubłaganie w moje nowe życie, życie uwięzione w ciele.
Trudno to wytłumaczyć w taki sposób, żeby ktokolwiek mógł uwierzyć w te doznania. Ale ja jeszcze dziś mogę zamknąć oczy, oderwać się od rzeczywistości i przywołać to wszystko, bardziej wyraziste niż wspomnienie, bardziej kompletne niż jakikolwiek sen i bardziej fantastyczne niż najdziksza fantazja. Nie wiem, czemu zostałem obdarzony tą świadomością, ale ona jest jądrem wszystkiego, podobnie jak początek mojego życia. Jest we mnie dwoje ludzi - jeden to rzemieślnik, który potrafi pracować rękami, artysta, którego oczy dostrzegają wiele rzeczy widzialnych, ale nie widzianych przez innych. Drugi to jednoczący ludzi opowiadacz historii, kreator zbiorowych marzeń. William jest zawsze w jakiś sposób ze mną. Ciało jest moje, ale obie nasze dusze są zsumowane w jednym bycie. Jedna strona mojego „ja” karmi drugą i ma się złudzenie jedni, ale części są w dalszym ciągu rozdzielone niczym w jakiejś źle zsynchronizowanej fuzji.'
Pierwsze realne wspomnienie, jakie miałem (mieliśmy) poza obszarem sennych marzeń, pochodzi z okresu, kiedy skończyłem pięć lat i nasza rodzina przeprowadziła się do domu na Stonehurst Hills. Moja siostra urodziła się bez pary i miała w chwili przeprowadzki dwa lata. W tych dwóch pierwszych latach nic dla mnie nie znaczyła. Próbowałem nawiązać z nią taki kontakt, jaki miałem z Williamem, ale na próżno. William ostrzegał mnie, że jest to poza naszym zasięgiem. Dopiero kiedy Jeanne omal nie umarła na zapalenie płuc, zdałem sobie naprawdę sprawę z jej istnienia. Było wtedy zupełnie tak, jakby odbyła podróż do miejsca, w którym wciąż jeszcze żyło moje serce, a potem wróciła. Matka opowiadała mi o tej podróży i powrocie Jeanne. Opowiadała mi o tym wielokrotnie, ale ja miałem własne wspomnienia, które mieszały się z jej wspomnieniami.
Była zima, upłynął dokładnie rok od naszej przeprowadzki. Siostra chorowała bardzo długo. Matka płakała. Ubrała mnie ciepło i zostawiła ne werandzie. Nie czułem się samotny, bo miałem Williama, ale William mi nie wystarczał. U szczytu schodków na werandę była mała furtka. Było zimno. Przy takiej temperaturze nigdy dotąd nie zostawiano mnie na werandzie, więc chciało mi się płakać. Z domu wyszedł jakiś mężczyzna z czarnym neseserem. Nie płakałem. Wiedziałem, że moja siostra jest chora, bardzo chora. Czy odejdzie, opuści mnie i połączy się z Williamem, czy w jakiś sposób przyłączy się do nas obu? Zajrzałem przez szybki w przeszklonych drzwiach, ale nikogo nie zobaczyłem. Słyszałem tylko płacz matki na górze.
Po latach, kiedy byłem znacznie starszy, matka powiedziała mi, co się zdarzyło. Wezwany lekarz próbował pobudzić siostrę do oddychania, ale nie mógł. Uciskał jej klatkę piersiową, siostra kasłała i kasłała, ale oddech nie wracał. Lekarz wsłuchiwał się długo, czy bije jej jeszcze serce, po czym odwrócił się do matki i oświadczył, że Jeanne nie żyje.
Moja matka nie uwierzyła, nie mogła w to uwierzyć. Porwała Jeanne z łóżka i zaczęła biegać z nią po pokoju, ściskając ją, tuląc, krzycząc, próbując jej przywrócić życie siłą woli i wyrwać ją jakoś ze stanu komy. Doktor biegał za matką. Nagle Jeanne odkaszlnęła jeszcze raz i wypluła wielką kulę flegmy zabarwionej krwią. Potem wciągnęła łapczywie haust powietrza. Lekarz wyrwał ją z ramion matki i położył na łóżku. Matka mówiła mi potem, że Jeanne oddychała tak ciężko, że aż chrapała. Lekarz nasłuchiwał dłuższą chwilę, a potem zaaplikował jej jakieś lekarstwo. Wbił jej w ramię igłę i kazał matce zejść na dół i przynieść butelki z gorącą wodą.
Kiedy matka wróciła, oświadczył, że Jeanne przezwyciężyła kryzys; ma jeszcze wprawdzie wysoką gorączkę, ale oddycha. Przykrył kawałkiem gazy wydzielinę na podłodze na środku pokoju. Wszystko to rozegrało się w sypialni rodziców, gdzie matka przeniosła wcześniej ciężko chorą Jeanne.
Upłynął miesiąc, zanim Jeanne mogła wstać z łóżka. Była bardzo osłabiona, wymizerowana i blada, jeszcze wtedy, kiedy miała już iść do szkoły. Matka często napomykała o jej słabych płucach i o cudownym zmartwychwstaniu. Wiedziałem, że wtedy rzeczywiście umarła, bo to właśnie w tym momencie zacząłem sobie uświadamiać, że jest tam, z nami, i że William to zaakceptował. Powiedział, że są jeszcze pewne rzeczy, których nie wiem, ale w odpowiednim czasie dowiem się wszystkiego. Był to jedyny okres, w którym nie dzieliliśmy wszystkiego i nie wiedziałem, dlaczego tak jest. Ale sny trwały i zaczynałem pojmować, że są czymś więcej niż snami. To właśnie William zasugerował, że powinienem o nich porozmawiać z moim ojcem. Myślę, że powinien był powiedzieć: „z naszym ojcem”, bo William był w takim samym stopniu synem mojego ojca jak moim bratem.
Kiedy miałem lat osiem, a Jeanne cztery, zamieszkał z nami wuj Bill. Mieszkał u nas trzy lata. Przez cały ten czas ja i Jeanne spaliśmy w jednym łóżku w sypialence na tyłach domu. Zwijaliśmy się w tym łóżku w kłębek i spaliśmy tak, jak wcześniej, przed urodzeniem, spałem z moim bratem. Były to dobre czasy. Wuj Bill sypiał w pokoju, który wcześniej należał do mnie. Dorobił sobie klucz i kiedy wychodził, zamykał pokój na trzy spusty. Był to jakby jego prywatny dom wewnątrz naszego. Czasami, kiedy drzwi były otwarte, kiedy na przykład wuj poszedł do łazienki, zaglądałem do środka i wspominałem, jak to było, kiedy była to moja sypialnia. Teraz czułem tam zapach dorosłego i alkoholu, a łóżko wyglądało tak, jakby wuj spał na wierzchu w ubraniu albo nie spał w nim w ogóle.
Potem, trzy lata później, po świętach Bożego Narodzenia, wuj Bill wyprowadził się i odzyskałem swój pokój. Znów miałem go do swojej wyłącznej dyspozycji.
To właśnie w tym zwolnionym przez wuja Billa pokoju, w którym stało tylko jedno wielkie łoże i biurko, odkryłem schowek za wezgłowiem łóżka.
Początkowo tylko o tym myślałem. Wyobrażałem sobie, że jest to wejście do wnętrza ścian, że gdybym tam wszedł, mógłbym chodzić w ścianach dookoła całego domu, a może nawet po innych domach i, gdybym chciał, wychodzić w nich, trochę tak, jak to można było robić u moich dziadków. Leżałem w łóżku i przed zaśnięciem albo kiedy obudziłem się w środku nocy, wyobrażałem sobie, że słyszę małe ludziki, które tam wędrują. Potem zacząłem o tym śnić i w tych snach zawsze był ze mną William. Chciał, żebym otworzył schowek, ale ja się bałem. Nie wiedziałem dlaczego, ale bałem się to zrobić. Wiedziałem jednocześnie, że William nie boi się wcale. Wciąż mnie podbechtywał, żebym otworzył te drzwi za łóżkiem. W miarę upływu czasu coraz trudniej było nam się porozumieć.
Dopiero mniej więcej po miesiącu zdobyłem się w końcu na odwagę i zajrzałem do schowka. Miałem wtedy jedenaście lat. Podłożyłem szmaty pod nogi łóżka i odsunąłem je od ściany. Starałem się przy tym nie robić hałasu.
Obszedłem łóżko dookoła i przekręciłem gałkę w drzwiach schowka. Nie były zamknięte na klucz i ustąpiły od razu. Otwierałem je powoli. Byłem tak wystraszony, że o mało nie przysunąłem łóżka z powrotem do ściany, z mocnym postanowieniem, że nigdy go już więcej nie będę ruszał. Wyczuwałem w sobie duchową obecność Williama. Nie wiedziałem, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, żebym otworzył te drzwi. Ale wiedziałem, że musimy tam zajrzeć, musimy zbadać schowek, i że tylko ja mogę go otworzyć, bo mam ciało.
Przekręciłem więc gałkę i powoli otworzyłem drzwi, zupełnie nie wiedząc, czego mogę się spodziewać. Wewnątrz było oszalowanie z desek wypełnione gipsem. Schowek nie był głęboki i nikt nie mógłby wejść do środka, nawet Jeanne. Biegły tam też rury, grube i cienkie, ale żadnych żywych istot nie dostrzegłem. Byłem zadowolony, ale wyczuwałem, że William zadowolony nie jest. Choć nie był też rozczarowany - tak jakby z góry wiedział, co tam zobaczę.
Zamknąłem ostrożnie drzwi, po czym przesunąłem łóżko na miejsce. Z jednej strony byłem zadowolony, że nie znalazłem tam nikogo, kogo należałoby się bać, ale z drugiej czułem się tak, jakbym coś stracił. Tylko satysfakcja Williama łagodziła uczucie zawodu.
Nie przestawałem sobie wyobrażać, co mogłoby tam być, gdyby mi na tym zależało, fantazjowanie przychodziło mi łatwo, bo miejsce nadawało się idealnie do potajemnych zabaw z Williamem. Nie sądzę, abym wpadł na ten pomysł samodzielnie, bez jego pomocy.
Przy Long Lane był sklep, w którym sprzedawali zabawki i przeróżne drobiazgi przydatne w gospodarstwie domowym. Nazywał się „U Josephine”. Josephine sprzedawała mnóstwo artykułów krawieckich, pasmanteryjnych, między innymi włóczkę. Miała też artykuły malarskie: kasety, kredki, farby i pędzle. Poszedłem tam i zacząłem chodzić po całym sklepie. Robiłem to często, ale nigdy nie miałem pieniędzy, żeby cokolwiek kupić. Josephine to nie przeszkadzało.
Także i tym razem nie miałem ani centa, ale udało mi się zwędzić w głębi sklepu trochę farb, pędzli i kolorowej modeliny.
Byłem naprawdę wystraszony, bo nigdy jeszcze niczego nie ukradłem. Dopiero pół roku później, kiedy zarobiłem dostatecznie dużo pieniędzy, zdobyłem się na odwagę, poszedłem do Josephine, przyznałem się do kradzieży i zapłaciłem za wszystko. Powiedziała mi, że podejrzewała mnie, ale nie była całkiem pewna. Ostrzegła, żebym nie ważył się więcej tego robić, bo wezwie policję. Nie przejmowałem się zanadto. Myślę, że Josephine prowadziła ten sklep głównie dlatego, żeby mieć jakieś zajęcie i kontakt z dzieciarnią. Zdaje się, że była samotna.
Zacząłem tworzyć w schowku cały magiczny świat. Miałem klucz od tego pokoju; dał mi go wuj Bill, żebym wycinał jego zdjęcia z czasów wojny i wklejał do albumu. Zostawił potem klucz w szufladzie biurka, więc mogłem zamykać sypialnię od środka, by zapewnić sobie odrobinę prywatności.
Najpierw rozrysowuję wszystko starannie kredkami, węglem i kredą. Staram się, żeby moje rysunki były wkomponowane w cały drewniano - gipsowy wystrój schowka. William zdecydowanie mi pomaga, ale tak naprawdę muszę robić to wszystko sam. Jak mówi Will, mam ciało. To moje pierwsze doświadczenie z cudownym uczuciem, jakiego doznaje człowiek, nadając swoim wyobrażeniom realny kształt. To wtedy zrodziło się we mnie pragnienie, by zostać artystą.
Rysuję wzgórze o łagodnym, długim zboczu, z krętą drogą prowadzącą na szczyt. Rysuję domki na stokach, a na szczycie wzgórza wielki zamek z wieżami i blankami. Potem maluję to wszystko starannie i tak pracowicie, że cienki pędzelek prawie doszczętnie się wyciera. Wciąż nie wiem dokładnie, dlaczego to wszystko maluję. W gruncie rzeczy nie wiedziałem nawet, że potrafię.
Kiedy malowidło jest gotowe, uświadamiam sobie, że chciałbym zaludnić schowek małymi istotkami. Zacząłem nazywać zamalowaną ścianę Murlandią - to też pomysł Williama. Umiem coraz lepiej oddzielać to, co moje, od tego, co pochodzi od Williama. Moje jest przede wszystkim to, co widzę, co istnieje fizycznie w moim schowku, idee, pomysły należą do niego. Zaczynam robić maleńkie figurki, które zaludnią świat Murlandii. Zastanawiam się, czy w tej ścianie są inne ukryte wnęki. A może we wszystkich ścianach domów przy naszej ulicy są takie schowki z maleńkimi ludzikami w środku? To dopiero byłoby interesujące!
Najpierw próbuję robić moje ludziki z ołowiu. Pożyczam zestaw matryc do odlewania cynowych żołnierzy od Sonny'ego Pennimore'a i znajduję na złomowisku ołów ze starych instalacji hydraulicznych. Robiliśmy już z Sonnym coś takiego, to znaczy odlewaliśmy żołnierzy, ale mieliśmy specjalny ołów, sprzedawany w zestawach. Pociąłem ołów znaleziony na złomowisku na małe kawałki, roztopiłem je i uformowałem sztabki jednakowych rozmiarów, żeby je ponownie roztopić i wlać do formy. Problem w tym, że wszystkie te ludziki w fabrycznym komplecie są żołnierzami z karabinami, sztandarami albo pistoletami maszynowymi. Nie tego potrzebujemy w Murlandii.
Przy nalewaniu do form gorący ołów pryska mi na ręce. Pali mi skórę, pozostawiając bolesne, czerwone dziurki. Ukrywam to przed matką, dopóki nie zrobią się strupki. A przed nią naprawdę trudno coś ukryć. Mam blizny do dzisiaj.
Postanawiam lepić swoje figurki z modeliny Sprzedają ją w zestawach, w postaci pasków różnego koloru. Wygląda to jak modelinowa tęcza. Z tego surowca mogę zrobić takie figurki, jakie tylko zechcę, każdą w kostiumie innego koloru i z takimi szczegółami, jak guziki i paski; mogę nawet nadawać im różny wyraz twarzy. Jeszcze nigdy nie byłem tak skupiony i opanowany; wiem, że to William posługuje się w pewnym sensie moim ciałem. Jestem po prostu za mały, żeby robić takie piękne figurki. A może tylko wydają mi się piękne za sprawą Williama, nawet jeśli w rzeczywistości wcale piękne nie są. Właściwie wszystko mi jedno, jak jest naprawdę. Nadaję tym ludzikom taki wygląd, żeby pasowały do moich wzgórz, dróg i domów.
Spędzałem całe dni przy moim biurku, lepiąc te figurki. Razem z Williamem nadawaliśmy im imiona i określaliśmy ich pozycję w Murlandii. To jeden z najprzyjemniejszych momentów w całym akcie tworzenia. Ja nie jestem w tym taki dobry, ale William ma fantastyczną wyobraźnię. Nie mogę wszystkiego spamiętać, więc biorę jeden z zeszytów z zeszłego roku, prawie w ogóle nie zapisany, z wychowania obywatelskiego i zaczynam notować imiona i to, co William mówi mi o tych ludziach. Rysuję nawet ich małe portreciki, żeby wiedzieć, który jest który. To jak dotychczas najciekawsze zajęcie. Potem, po obiedzie, kiedy powinienem odrabiać lekcje, ustawiam z pomocą Williama figurki na swoich miejscach. Zaczyna to nabierać wyglądu realnego świata, świata prywatnego, miejsca, o jakim zawsze marzyłem. Cała Murlandia jest jak czarodziejski sen.
Potem zaczynamy wymyślać historie. Jest to również jedna ze specjalności Williama. Przesuwamy figurki zgodnie z wymyśloną przez niego fabułą. Piszę te historie z jego pomocą.
Jeśli potrzebujemy do tych fabuł nowych rekwizytów, robię je. Jedna z historyjek wymagała studni, więc ulepiłem z modeliny studnię, a nawet wykorzystałem pustą puszkę po tuńczyku, żeby można było nalać do niej prawdziwej wody. Przystępując do zabawy, za każdym razem napełniałem studnię. Kiedy człowiek myśli, że coś jest głębokie, mroczne i zimne, tak jest naprawdę, nawet jeśli wiadomo, że to tylko pusta puszka po tuńczyku.
William uczy mnie stopniowo takich rzeczy. Uczy mnie zaufania do własnej wyobraźni. Wyjaśnia, że kiedy nie ma się ciała, najważniejszą rzeczą jest wyobraźnia. Mówi, że żyje tylko dzięki wyobraźni, choćby tej, która jest w mojej głowie.
Tworzymy bardzo różne postacie. Mają być różne i robić różne rzeczy. Są tu piekarze i dojarki, służący i zamiatacze ulic. Jest dobry król i zły król, dobry i zły czarownik. Wszyscy próbują powybijać się wzajemnie w bitwach i bójkach, ale my im nie pozwalamy.
Są też mieszkańcy zamku. Urządzają tam turnieje, polowania na dzikie zwierzęta, dziki, wilki, lisy, a nawet czasami na lwy i tygrysy. Kilku z nich znika z Murlandii, znikają z pola widzenia, roztapiają się gdzieś w ścianach. Ale wydaje mi się, że słyszę, jak wyją i wrzeszczą wśród szumu drzew. Lepię wilki i lisy, jednorożce i konie. Nie chodzę już w soboty do kina, wszystkie pieniądze wydaję na modelinę. Josephine pyta mnie nawet pewnego razu, co robię z taką masą modeliny, bo musi jej coraz więcej zamawiać. Mówię jej prawdę: że bawię się z przyjacielem i że budujemy czarodziejskie miasto.
Mówi, że sprzeda mi dwa opakowania za cenę jednego, jeśli pokażę jej to miasto, ale odpowiadam, że nie mogę tego zrobić. Daje mi i tak więcej modeliny, ale nie sądzę, żeby mi uwierzyła. Zastanawiam się, co też może sobie myśleć. Właściwie jest mi wszystko jedno. W szkole czytamy z podręcznika dla czwartej klasy historię o walecznym rycerzu Rolandzie. Jest tam też król Artur wraz z całym dworem. Opowiadam to Williamowi, a on wymyśla całą serię przygód z udziałem rycerzy i dam, ze smokami i ciemnymi lochami. To naprawdę pasjonujące.
Teraz zapisuję wszystkie te przygody po kolei w moich zeszytach. Nie jestem zbyt mocny w kaligrafii, więc piszę drukowanymi literami. Idzie mi coraz lepiej.
W naszych historiach wszyscy szukają Świętego Graala, to znaczy Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy, magicznego miejsca, o którym wie tylko William. Zrobiłem też dwie figurki przedstawiające mnie i Williama. William mówi, że nie może być realny, a nawet udawać realnego, ale dodaje, że nic się nie stanie, jeśli zrobię dwie swoje figurki i ubiorę jedną z nich w czerwony płaszcz, a wtedy to będzie William. Aleja nie chcę go tak nazywać, bo jeżeli nie będę z tym ostrożny, to doprowadzę do tego, że on będzie musiał się urodzić, a nie jest jeszcze na to gotowy. Mówi, że jeszcze długo powinniśmy się bawić w tym naszym prywatnym świecie. Twierdzi, że cały ten świat, cała Murlandia, i wszystkie przygody są stworzone specjalnie dla nas i tylko dla nas.
Świta mi nadzieja, że mój brat będzie się mógł ze mną bawić jako prawdziwy, realny chłopiec, robić naprawdę różne rzeczy, manewrować figurkami. Ale kiedy go o to pytam, odpowiada tylko: „Jeszcze nie”. Chciałbym, żeby przyszedł stamtąd, gdzie się znajduje, i sprawił, że to wszystko zdarzy się naprawdę, że pomoże mi to urzeczywistnić. Ale on nie przychodzi.
Mówi, że jest ze mną na tyle, na ile może, i że nie ma pewności, jak długo jeszcze będzie mógł się ze mną bawić, choćby tylko tak jak dotychczas. A mimo to, za każdym razem kiedy otwieram drzwi schowka, patrzę uważnie, czy ludziki zmieniły pozycje, czy przemieściły się w przestrzeni, co by znaczyło, że historia, którą opowiadamy, wreszcie się ziściła. Ale one tkwią nieruchomo tam, gdzie je zostawiłem.
Kupuję jeszcze jeden zeszyt i kontynuuję zapisywanie przygód z udziałem postaci z Murlandii. Piszę o zamku i jego mieszkańcach, a szczególnie wiele uwagi poświęcam kowalowi. To znacznie ciekawsze niż historia walecznego Rolanda z podręcznika. Czasami nazywamy te zeszyty „naszym dziennikiem”, czasami „poematem epickim”, „opowieścią” albo Księgą Legend, ale wciąż są to zwykłe zeszyty. Znalazłem w schowku miejsce, gdzie można je chować. Upycham je między deską a gipsową ścianą. Jest to przestrzeń, którą nazywamy podziemiem. Mam nadzieję, że mój brat napisze coś w tej naszej księdze, powie mi, co robić dalej, choćby jeden jedyny raz, ale nic takiego się nie dzieje. Zaczynam wybiegać wyobraźnią do przodu, w nadziei, że to pomoże Williamowi zbliżyć się do mnie, ale nic się nie zmienia. Żalę mu się, ale on uśmiecha się tylko i tłumaczy, że po prostu dorośleję i coraz trudniej uwierzyć mi w rzeczy, które inni uważają za nie istniejące. To normalne, mówi, i prędzej czy później musiało się tak stać, bo jestem człowiekiem żywym, obdarzonym ciałem.
A jednak przepełnia mnie uczucie szczęścia. Stwierdzam, że wymyślanie tych historii, stopniowe ulepszanie tego maleńkiego, prywatnego świata w schowku, stało się moim ulubionym zajęciem. To znacznie lepsze niż zewnętrzny świat poza schowkiem.
W jednej historii, wymyślonej przez Williama z moją pomocą, rycerz imieniem Rake stacza nad wielkim wodospadem pojedynek z kowalem Kokę. Muszę zrobić wodospad i nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. William sugeruje, żebym zszedł do piwnicy i przyniósł trochę lamety z pudelek z ozdobami na choinkę. Wiem, gdzie jej szukać, i wracam z pełną garścią. Jest ciężka i lśniąca, łatwo ją przykleić do jednej ze starych rur, które zamieniamy w różne rzeczy dla potrzeb różnych historii.
Udaje mi się zrobić wodospad i rzekę płynącą poniżej. Odbywa się trwająca trzy dni walka; my nazywamy dni tygodniami albo czasem miesiącami. To jeden, to drugi z walczących traci równowagę i bliski jest runięcia w odmęty, ale zawsze udaje im się jakoś podeprzeć kopiami i uniknąć upadku. Nigdy nie jestem pewny, co się zdarzy, i raczej wątpię, czy William to wie. On wszystko wymyśla, ale kiedy to mówi, ma się wrażenie, jakby także po raz pierwszy słyszał całą historię. Pojedynek kończy się upadkiem obu z wodospadu i prawdopodobnie śmiercią w topieli. Zaraz potem muszę zamknąć schowek, bo pora zejść na kolację, więc nie wiem, co się dalej dzieje, aż do popołudnia następnego dnia, kiedy wracam ze szkoły.
Obaj uratowali się jednak z kipieli; są bez kopii, śmieją się, uszczęśliwieni i pogodzeni. William kończy w ten sposób wiele historii - kiedy jakieś wielkie niebezpieczeństwo mija, wszyscy są szczęśliwi. William mówi mi, że inna nazwa Murlandii to Kraina Miłości; to tak jak z Filadelfią, którą nazywają Miastem Braterstwa.
Buduję z wykałaczek miniaturowe mury i mostki łączące poszczególne domy. Czasami Williama przy mnie nie ma i wtedy buduję nowe domy i stajnie. Tak, tak, mamy w Krainie Miłości konie, nie samochody. Są też psy i koty. I wszystkie mają jakieś imiona. Staram się budować to wszystko sam. W jednym miejscu, w samym środku schowka, nad wielką rurą wychodzącą ze ściany, jest szczególnie gruba warstwa gipsu. Wygładziłem ją i na tej płaszczyźnie odbywają się wszystkie walki, pojedynki i turnieje. Bawi mnie nadawanie imion nowym ludzikom; włączam je do legendy i wymyślam dla nich specjalne historie. Zrobiłem nawet figurki mamy, taty i Jeanne. Czasami włączamy ich do akcji. Ledwie się powstrzymuję, żeby nie wspomnieć przez pomyłkę o ich przygodach w Murlandii, bo to, co dzieje się w schowku, wydaje się znacznie bardziej realne niż tak zwana rzeczywistość. Matka pomyślałaby pewnie, że zwariowałem, gdybym opowiedział, jak galopuję na koniu, ale w Murlandii właśnie jeździ konno i jest to absolutnie naturalne.
Wszystkie postacie w naszej historii są wciąż pochłonięte poszukiwaniem Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. Wielu poszukiwaczy penetruje miniaturowe pieczary, nisze i szpary pomiędzy deskami, ale nikt nie dotarł do celu. Czasami wydaje mi się, że już to miejsce znaleźli, ale zawsze okazuje się, że jednak nie. Myślę, że William wie, gdzie ono jest, ale nie powie, dopóki nie uzna, że przyszła na to pora.
W szkole myślę o schowku, o moim bracie, o tym, jak uwielbiam się z nim bawić. Nawet jeśli oznacza to, że bawiąc się ze mną zbyt często, będzie się musiał wcześniej czy później urodzić. Jakoś mu to wynagrodzę. A jednak wiem, że w pewien szczególny sposób, posługując się mną jako swoistym medium, to on prowadzi tę grę, nawet jeśli sam niczym nie manipuluje ani niczego nie pisze. On jest we mnie, tak samo jak ja jestem w nim. Jest mną, a ja nim.
Po zakończeniu zabawy za każdym razem sprzątam wszystko starannie i przesuwam łóżko na miejsce. Najważniejsze, żeby utrzymać rzecz w tajemnicy. Nikt nie powinien odkryć istnienia naszego prywatnego świata, bowiem, że wtedy ów świat zniknie. William mówi mi o tym pewnego dnia, ale ja to już wiem.
Bawimy się tak ponad rok, sami: ja i mój brat. Tworzymy różne królestwa zaludnione różnymi postaciami i toczymy wielkie bitwy. Odbywają się wielkie uroczystości, dochodzi do wielkich rozejmów i pojednań. Kiedy się bawię z Williamem, jestem tak zaangażowany, że nie myślę o moim bracie inaczej, jak tylko o drugiej żywej istocie. Nie tęsknię już za nim w swoim zwykłym życiu tak, jak tęskniłem wcześniej.
Pewnego dnia otwieram drzwi schowka, żeby pobawić się figurkami, poprzestawiać je zgodnie z tym, co opisałem w legendzie, i widzę, że wszyscy są już przestawieni! Wprawdzie nie zawsze dokładnie tak, jak to opisałem, ale większość jest na właściwych miejscach! Przeszli sami tam, gdzie należy!
Zamykam schowek, a potem szybko przesuwam łóżko na miejsce. W duchu cieszę się, że William naprawdę bawi się ze mną, ale jednocześnie się boję. To się naprawdę stało! Mój brat przyszedł w jakiś sposób i jest tu ze mną, przesuwa przedmioty tak, jakby był żywą istotą. Może już nie jest martwy?
Siadam przy biurku i starannie zapisuję, co ma się zdarzyć dalej. Nie jestem w tym tak dobry jak William, ale staram się, jak mogę. Ma się odbyć wielki turniej, w którym rycerze z Krainy Miłości mają zostać pokonani, ulec przeciwnikowi prawie całkowicie. Przesuwam łóżko i odkładam zeszyt na miejsce. Tej nocy nie mogę zasnąć. Wciąż nasłuchuję, aż w końcu zasypiam, nie widząc, aby coś się działo.
Po lekcjach biegnę do swojego pokoju. Zamykam drzwi na klucz i ostrożnie odsuwam łóżko. Wszystko jest tak, jak było, figurki stoją tam, gdzie stały. Jestem właściwie zadowolony. Może popełniłem błąd i poplątało mi się zmyślenie z rzeczywistością Krainy Miłości. Niczego nie ruszając, zamykam schowek, przesuwam łóżko i idę pograć w koszykówkę na ulicy. Mama zaczęła już utyskiwać, że spędzam zbyt wiele czasu w swoim pokoju i nie wychodzę się bawić. Jestem zadowolony, że wyszedłem. Kręci mi się w głowie od tego, co się zdarzyło.
Tego wieczoru przed snem odsuwam łóżko i otwieram schowek, żeby zajrzeć tam jeszcze raz. Znów wszystko jest pozmieniane! Figurki nie poprzesuwały się tak, jak powinny zgodnie z planem, ale jednak. Może William koryguje to, co zaplanowałem niewłaściwie! Mam tak ściśnięte gardło, że ledwie przełykam ślinę. Chce mi się płakać, chcę przeprosić brata, pomóc mu wrócić do miejsca, z którego wyszliśmy, z którego go wywołałem, żeby się ze mną bawił. Teraz już nie chcę, żeby to robił; to zbyt wielkie poświęcenie z jego strony.
Zaczynam coraz częściej myśleć i śnić o czasie przed naszym urodzeniem. Staje się coraz bardziej realny, tak jak coraz bardziej realna stawała się Kraina Miłości, kiedy się w niej bawiliśmy. Pod pewnym względem sny podobne są do wspomnień, bardzo sugestywnych, wyrazistych wspomnień, ale nie dostrzegam niczego, z czym mógłbym powiązać wszystkie te emocje. Tak wielka część wspomnień polega na widzeniu, a jak sądzę, byliśmy wtedy w łonie naszej matki, ślepi.
Pod innym względem przypomina to sen, sen, który śnię powtórnie, sen o śnie. Kiedy myślę o tym pierwotnym, mam poczucie, że nie pamiętam wielu szczegółów. Są to zaledwie mgliste wspomnienia; wiem, że dorastam i jestem już za duży, żeby pamiętać to, co nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, coś, co nigdy nie przydarzyło mi się w realnym życiu.
Zaczynam tracić apetyt. Boję się spać. Mama zabiera mnie do lekarza, który stwierdza, że mam „wiosenną gorączkę”. Aplikują mi drożdże i tran. Nie mogę się na niczym skupić - ani w szkole, ani odrabiając lekcje. Nieustannie myślę o swoim bracie, o tym, co zastanę w schowku, i boję się go otworzyć.
Zbieram się jednak na odwagę, przynajmniej na tyle, żeby móc kontynuować wymyślanie historii. Zaczynam czuć, że jeśli zdołam ją doprowadzić do jakiejś puenty i pozwolę jednemu z bohaterów schowkowego snu znaleźć Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy, mój brat będzie usatysfakcjonowany. Piszę w swoich zeszytach aż do chwili, kiedy muszę iść spać. Wiem, że matkę intryguje, dlaczego zamykam się na klucz w swoim pokoju. Tłumaczę jej, że to z powodu Jeanne, która przeszkadza mi we wkuwaniu trudnych słówek, które muszę opanować przed zbliżającą się klasówką z ortografii.
Tej nocy nie śpię wiele. Nawiedzają mnie jakieś postrzępione, fragmentaryczne sny. Pełno w nich wydarzeń rozgrywających się w Krainie Miłości. Sny idą dalej niż to, co zapisałem w zeszytach, dalej niż moja wyobraźnia. Jestem teraz przekonany, że mój brat przejął tworzenie tej historii, że teraz pozostaje mi tylko przesuwanie figurek, choć może i one przemieszczają się same. Nie ma to znaczenia.
Przed wyjściem do szkoły zaglądam do swoich dzienników, do mojej kroniki Krainy Miłości, ale nie widzę w zapiskach nic nowego.
Chce mi się jednocześnie śmiać i płakać. Postanawiam już nigdy nie otwierać schowka Jeśli będę śnić o tym, co tam się dzieje - w porządku. W ten sposób mój brat i ja możemy być razem, a ja nie będę się tak bardzo lękał.
Tego dnia mogę się już skoncentrować podczas lekcji. Przychodzę do domu i zjadam z apetytem obiad: jestem głodny. Idę na górę i odrabiam lekcje. Staram się nie myśleć o Murlandii i o Krainie Miłości. Potem, w nocy, znów o nich śnię i tym razem sen jest bardziej realny niż to, co na jawie robiłem w schowku. Wszystkie ludziki istnieją naprawdę. Robią i mówią coś, czego nigdy nie kazałem robić ani mówić swoim modelinowym figurkom w malowanym świecie schowka. Kraina Miłości rzeczywiście teraz istnieje. Jestem szczęśliwy. Bawię się z moim bratem i wszystko jest w porządku.
Miesiąc później wprowadza się do nas dziadek. Mój ojciec nie jest z tego zbyt zadowolony. Dziadunio jest gorszy niż wuj Bill i do tego nie może za nic płacić. Bracia i siostry mojej mamy mają wprawdzie dawać jakieś pieniądze na jego utrzymanie, ale przeważnie zapominają. Kiedy umarła babcia, siostry brały go po kolei do swoich domów. Teraz przyszła kolej na moją mamę, a ona nie przepada za swoim ojcem.
Zamieszkujemy z Jeanne w moim pokoju, tym, który zajmował kiedyś wuj Bill, ale który przez ostatnie dwa lata należał wyłącznie do mnie. Kupujemy podwójne, małżeńskie łoże od pani Hollis, a moje łóżko przenosimy do dawnego pokoju Jeanne. Jest tak wielkie, że dosłownie wypełnia pokój, ale też dziadek jest wielkim, zwalistym człowiekiem i potrzebuje dużego łóżka. Ma akurat tyle miejsca, żeby mógł wstać i opuścić nogi na podłogę. W pokoju jest jeszcze komoda pod oknem - i to wszystko.
Mama daje do zrozumienia dziadkowi i nam wszystkim, że nie będzie palenia w domu. Ale już od pierwszego dnia czujemy z Jeanne dym z cygara przenikający przez ścianę naszego pokoju. Postanawiamy, że nic nie powiemy. Śpię ze zwitkami papieru toaletowego w nosie i to pomaga.
Oboje lubimy dziadka; ma zawsze czas, żeby się z nami bawić, a zwłaszcza grać w oczko albo układać pasjansa. Mama i tato są zwykle zbyt zmęczeni. Dziadek potrafi też opowiadać. Nie zmyśla bajek o rycerzach ani podobnych historii; mówi o rzeczach, które mu się naprawdę przytrafiły, sięga w przeszłość aż do dzieciństwa i te opowieści są ciekawsze niż jakakolwiek fantazja.
Kiedy przenosiliśmy łóżka i meble, bałem się strasznie, że ktoś zechce otworzyć drzwi schowka i odkryje Murlandię. Powiedziałem mamie, że wolałbym spać od strony drzwi, i nalegałem, żeby Jeanne spała od strony okna. W ten sposób byłem jak najbliżej schowka. Okazało się to moim wielkim błędem. Mama zaakceptowała takie rozwiązanie, bo uważała, że śpiąc bliżej drzwi, będę mógł strzec Jeanne. Nie wiem, przed kim miałbym jej bronić, kto mógłby wleźć po schodach na piętro i sforsować drzwi; najważniejsze, że jestem blisko Murlandii. Myślę, że będzie to miało wpływ na moje sny. Postanawiam przy pierwszej okazji zabić gwoździami drzwi schowka.
Stosunki między nami są jak na rodzeństwo całkiem dobre. Jeanne lubi się ze mną droczyć i robić mi na złość, ale zwykle wie, kiedy zastopować. Wie też, że zawsze mogę się na niej odegrać.
Pewnej nocy na przykład, odczekawszy, aż zasnę, maluje mi paznokcie czerwonym lakierem mamy, a potem chowa zmywacz. Do śniadania nic nie zauważam. Nie lubię w ogóle chodzić do szkoły, a co dopiero z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Nie zapomnieliby mi tego w Świętym Cyrylu do końca życia. Mama zmusza Jeanne, żeby powiedziała, gdzie jest zmywacz, i udaje nam się w porę zmyć paskudztwo. Tyle że jestem ostatni w szeregu udającym się do klasy.
Odczekuję dwie noce. Potem sam znajduję lakier do paznokci. Zemsta musi być „łagodną”, sztubacką wersją zasady „oko za oko, ząb za ząb”. Lakier jest w apteczce w łazience. Zmywacz chowam w naprawdę dobrym miejscu, ale naturalnie nie w schowku.
Upewniwszy się, że Jeanne śpi, maluję jej nos na czerwono. To znaczy nie sam czubek, ale cały nos, nawet nozdrza dookoła dziurek. Potem przeżywam ciężkie chwile, usiłując zasnąć - jestem trochę przestraszony tym, co zrobiłem, a jednocześnie z trudem powstrzymuję się od śmiechu.
Jeanne jest za mała, żeby przejrzeć się w lustrze w łazience, a w naszej sypialni lustra nie ma. Wszystko przebiega więc tak samo jak ze mną. Moja ofiara nic nie wie, dopóki nie schodzimy do kuchni na śniadanie. Udaję, że niczego nie widzę, i siedzę nad swoją owsianką z pochyloną głową.
Mama jest zajęta przy zlewie, ale kiedy się wreszcie odwraca, omal nie wypuszcza z rąk talerza.
- Jezus, Maria! Co ci się stało, Jeanne?
Od razu wie, czyja to sprawka. Zanim się obejrzę, dostaję ścierką po łbie. Mama rzadko nas bije, ale tym razem jest naprawdę wściekła.
- Ona postąpiła bardzo źle, Albercie, ale ty, jako starszy, powinieneś być mądrzejszy. Marsz na górę po zmywacz, i to natychmiast!
Jeanne w dalszym ciągu nie ma pojęcia, o co chodzi. Trudno zobaczyć własny nos, nawet pomalowany na czerwono, zwłaszcza kiedy człowiek się niczego nie spodziewa. Ale Jeanne zaczyna płakać. Przegląda się w błyszczącym tosterze. Ja pędzę na górę po zmywacz. Jeanne jest tak wściekła, że zamierza się na mnie miseczką z płatkami, ale mama ją powstrzymuje.
- Powinieneś, smarkaczu, sam zmyć jej ten lakier. To nie to samo co pomalować paznokcie. Będzie o wiele trudniej to usunąć. Biegnij na górę i przynieś papier toaletowy, całą rolkę.
Znów biegnę na górę. Po drodze rzucam okiem na zegar: już dawno powinniśmy wyjść do szkoły. Kiedy wracam z papierem toaletowym, mama usiłuje zetrzeć lakier, ale ten przywarł bardzo mocno. Rozmazuje się i po chwili cała twarz Jeanne jest czerwona.
- Słuchaj no, pędź do szkoły i powiedz siostrze Mary Joseph, że Jeanne trochę się spóźni. I nie waż się mówić dlaczego!
Robię, co każe. Tego wieczoru, kiedy mama mówi ojcu, co się zdarzyło, jestem pewien, że czekają mnie baty, ale ojciec przewraca tylko stronicę gazety i śmieje się.
- Może to będzie dla Jeanne nauczka, z kim może sobie pozwalać, a z kim nie. To bardzo dobra lekcja. A ty, Albert, jako starszy powinieneś być trochę mądrzejszy.
I to wszystko z jego strony. Nie mogę w to uwierzyć. Potem przepraszam Jeanne; mówię, że nie miałem pojęcia, jak to się okropnie rozpaprze. Początkowo jest wściekła. Ma całą twarz czerwoną, jakby się rumieniła. Staje na kanapie w saloniku i przegląda się w lustrze. Najpierw płacze, potem zaczyna się śmiać. Oboje śmiejemy się jak para obłąkańców.
- „Wyglądam jak klaun.
Śmiejemy się tak, że aż mama musi nas uciszać, wymyślając nam od głupków.
Po całej tej aferze oboje przyrzekamy sobie wzajemnie nie dokuczać, chyba że troszeczkę, i nie mścić się, chyba że w jakiś zabawny, nieszkodliwy sposób.
Ale spanie w jednym pokoju to całkiem co innego. Nie ma tu miejsca na psikusy i żarty. To sprawa poważna.
Jeanne boi się ciemności. Boi się leżeć sama w łóżku, jeśli nie pali się światło w korytarzu. To światło pada prosto na moje łóżko, jej łóżka nie sięga. Jeanne nalega, żeby drzwi na korytarz były cały czas otwarte.
Męczę się ze spaniem okropnie. Ja uwielbiam ciemność. Nie mogę spać w dzień ani przy zapalonym świetle. Myślę, że mam bardzo cienkie powieki. Poza tym kiedy śnię moje zawiłe sny z Williamem, każdy padający na moje oczy promyk światła zabarwia wszystko na czerwono, a wtedy to nie jest już to samo.
Tak więc co noc muszę czekać, aż Jeanne zaśnie, zanim sam będę mógł zasnąć. Zwykle wiem, kiedy już śpi, bo wtedy zaczyna bardziej łapczywie ssać palec; to prawie taki sam sygnał jak chrapanie wuja Billa. Kiedy już jestem pewien, że zasnęła, wstaję ostrożnie i zamykam drzwi.
Problem w tym, że prawie każdej nocy budzi się z krzykiem i domaga się otwarcia drzwi, muszę więc wstać, otworzyć i zacząć całą zabawę od nowa.
Skłonny jestem w końcu poświęcić się i zrezygnować ze swojego miejsca bliżej schowka. Zgodzę się nawet na zamianę łóżek. Zaklinowałem drzwi schowka połówką drewnianego spinacza do bielizny, tak żeby nikt nie wtajemniczony nie mógł ich otworzyć. Jestem gotów stawić czoło każdemu mordercy czy stworowi, który zakradnie się w ciemnościach, by zaatakować Jeanne.
Ale matka nie pozwala nam się zamienić miejscami. Powtarza z uporem, że jestem starszym bratem Jeanne i powinienem jej strzec.
Wreszcie wpadam na pomysł, który może być zresztą pomysłem Williama. Przestałem już odróżniać jego koncepty od swoich. Wieczorem zaczynam opowiadać Jeanne historyjkę o monstrualnym wężu, który zagnieździł się w zaułku. Zaklinam się, że widziałem, jak spał, owinięty wokół pustego pojemnika na śmieci. Twierdzę z absolutnym przekonaniem, że może się wspiąć na każdą ścianę i że jest mięsożerny. Wymyślam historie o zaginionych w tajemniczych okolicznościach psach i kotach. Początkowo Jeanne mi nie wierzy, upiera się, że wymyślam to wszystko. Ale wie jednocześnie, że znam ten zaułek jak własną kieszeń, że jestem prawdziwym ekspertem od zaułków. Woła, żebym przestał, zatyka uszy palcami, zaczyna śpiewać, żeby mnie nie słyszeć. Przestaję więc mówić. Następnego wieczoru, kiedy kładziemy się spać i kiedy zastygam w oczekiwaniu na conocne crescendo ssania palca, Jeanne pyta cichutko w ciemnościach:
- Albert, powiedz coś jeszcze o tym olbrzymim wężu. Jaki ma kolor?
Mówię jej, że wąż jest zielono - żółty, zielony z żółtymi rombami na grzbiecie, ale brzuch ma biały, tak biały jak przybrudzone prześcieradło. Zapada cisza.
- A oczy ma żółtobrązowe - uzupełniam po chwili. - Niektórzy twierdzą, że może zahipnotyzować zwierzę albo człowieka, jeśli patrzy mu się w oczy.
- A czy zjada ludzi?
- Tylko małych, takich do siedmiu, ośmiu lat, bo tylko tak szeroko może otworzyć paszczę.
Podpieram się na łokciu i demonstruję rozwarcie, rozkładając ręce na kształt paszczy krokodyla.
- Nie gryzie, ani nic, i nie jest jadowity.
- To znaczy, że nie może mnie zabić? Leży na wznak wpatrzona w sufit.
- Nie. Połyka dzieci, psy i koty w całości i dopiero wtedy trawi je w żołądku. Jak sobie podje, to jest spokojny; włazi do jakiejś dziury albo do kanału i śpi całymi dniami, aż znów poczuje głód.
Od tego czasu Jeanne domaga się, żeby okno wychodzące na zaułek było zamknięte. A jest to jedyne okno w pokoju. Ale matka upiera się, żebyśmy spali przy otwartym oknie, nawet zimą, kiedy pada śnieg. Wierzy w zbawienny wpływ świeżego powietrza, dzięki któremu nie umrzemy tak jak jej siostry. Jeanne domaga się, żebym zamknął okno, aleja jestem teraz wzorem posłuszeństwa. Jeśli drzwi muszą być otwarte, musi pozostać otwarte także okno.
Noc po nocy snuję swą opowieść o wężu, wzbogacając ją o nowe szczegóły. Pojawia się duchowy aspekt sprawy; być może zresztą jest to robota Williama. Potem zaczynam opowiadać o olbrzymich pająkach i szczurach, niewidocznych za dnia, kryjących się w piwnicach pustych domów albo w kanałach burzowych. Sam zaczynam się bać. Jeanne coraz bardziej odsuwa się od okna. Chce przysunąć swoje łóżko do mojego.
I znów matka przychodzi mi na ratunek. Nasze łóżka mają stać osobno. Teraz, kiedy mamy dwa łóżka, nie ma powodu, żeby zsuwać je razem, jesteśmy zbyt duzi na takie głupstwa.
W końcu po pewnej wyjątkowo przerażającej nocy opowiadam Jeanne, że widziałem tego dnia węża przy rogu Radbourne Road, jak wystawiał łeb z włazu do kanału, i proponuję, żebyśmy się zamienili łóżkami. Mówię jej, że chciałbym zaryzykować spotkanie z wężem i że zaalarmuję ją krzykiem, jeśli jakieś gady, pająki albo olbrzymie szczury czy skorpiony bądź jakiekolwiek inne potwory wślizną się przez okno.
Nie ma dyskusji. Jeanne wyłazi z łóżka, ja się do niego pakuję. Ona śpi w świetle padającym z drzwi, a ja tonę w mroku, szczęśliwy, bo lubię czuć podmuchy wiatru od okna. Po mniej więcej pięciu minutach słyszę odgłos intensywnego ssania i natychmiast sam zasypiam. Mama zgadza się na tę zamianę, jeśli tylko to odpowiada Jeanne. Musi wiedzieć, że nie mógłbym jej obronić przed czymkolwiek, co nadeszłoby od strony schodów. Tak samo jak ja wiem, że byłbym bezradny, gdyby coś wlazło przez okno.
Ale stworzyłem potwora! Nie bestię kryjącą się w zaułku, ale monstrum oświetlone światłem z korytarza, leżące w łóżku obok mnie. Następnej nocy to ona mnie zaskakuje.
- Albert, jak mi nie opowiesz jeszcze czegoś o wężu i innych stworach w zaułku, powiem mamie, że chcę wrócić do mojego łóżka.
Od tego czasu opowiadam jej więc przed zaśnięciem przeróżne historie. Stają się one coraz bardziej fantastyczne, z przybyszami z Marsa, diabłami, odmalowywanymi w najczarniejszych barwach potworami wszelkiej maści, a także z wilkami i niedźwiedziami grizzly. Zaułek jest tak zatłoczony, że w nocy nie można tamtędy przejechać samochodem. Wiem, że Jeanne już mi nie wierzy. Ale to nie ma znaczenia. Stopniowo polubiłem opowiadanie tych historyjek, zwłaszcza że mam świadomość, iż wymyślam je razem z Williamem. W pewnym sensie jest z tym tak jak ze schowkiem. Wiedziałem, że potrafię sam wymyślić historyjkę związaną z zabawami w schowku; to było łatwe. Ale te najnowsze historie, które przychodzą mi do głowy znienacka i nie wymagają namysłu, to całkiem inna sprawa.
Wreszcie pewnej nocy, kiedy szykuję się do snu, zauważam, że drewienko, które wetknąłem pod drzwi schowka, żeby się nie otwierały, zniknęło. Z trudem udaje mi się zasnąć.
Nazajutrz po lekcjach, kiedy Jeanne bawi się przed domem z koleżankami, otwieram powoli drzwi schowka. Wszystkie ludziki są poprzestawiane. Wszystkie, co do jednego. Ale nie czuję lęku. Jeśli William chce się nimi bawić beze mnie, w porządku, niech się bawi. Nie wiem właściwie, co się stało, ale nie przeraża mnie to już tak jak kiedyś.
Wyciągam nasz dziennik, naszą kronikę Krainy Miłości, która zajmuje teraz trzy zeszyty. Figurki znajdują się mniej więcej tam, gdzie powinny się znaleźć zgodnie z moimi ostatnimi zapiskami, ale gdzie ja ich jeszcze nie przestawiłem.
Siadam i piszę dłużej niż kiedykolwiek przedtem. Zapisuję to, co mi się przyśniło w związku z Krainą Miłości. Wciąż miewam takie sny.
Chciałbym teraz opowiedzieć o kilku ostatnich przygodach, zwłaszcza o wielkiej wyprawie w poszukiwaniu Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy.
Zaczynamy od opisu wielkiego balu, tańców na błoniach, w których uczestniczą wszyscy mieszkańcy Krainy Miłości. Trwa to całe dwa dni. Potem formuje się czołówka poszukiwaczy. Will ograniczająco dziesięciu ludzi - pięciu kobiet i pięciu mężczyzn. Mówi, że przejście jest wąskie i może przez nie przejść tylko tyle osób. Poza tym gdyby coś poszło nie po naszej myśli, trzeba mieć zapewnioną drogę odwrotu.
Opuszczamy śródmieście przy dźwiękach fanfar. William poucza mnie, co mam robić (jako chłopiec). Mam otworzyć wielkie drzwi z brązu, prowadzące do jaskini. Żeby to zrobić, potrzebne mi są obcążki; biorę je z piwnicy. Trochę obluzowuję drzwi, ale nie udaje mi się ich otworzyć. Robimy to wszystko w nocy, kiedy wszyscy w domu już śpią, nawet Jeanne. Will każe mi się też upewnić, czy w łazience jest jasno. Zwykle lampa jest zapalona, żebyśmy w razie potrzeby trafili łatwiej do toalety.
Mamy w schowku świece, więc wszystko dobrze widać. Potrzebujemy po jednej małej urodzinowej świeczce, a właściwie po jej połówce dla każdego z uczestników krucjaty, ale dla większości nawet te połówki są za ciężkie, więc dźwiga je tylko dwóch, jeden na czele pochodu i drugi na końcu, na wypadek, gdybyśmy musieli uciekać w popłochu.
Są też dwie świece normalnych rozmiarów, osadzone po obu stronach wrót z brązu, prowadzących do Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. Włączyłem do orszaku figurki wyobrażające mnie i Williama. Williama dlatego, że wie, dokąd iść, mnie - bo jestem ciekawy, co zobaczymy.
Wspólnymi siłami, szarpiąc i napierając, otwieramy w końcu wrota. Trzeba dwudziestu obywateli Krainy Miłości, żeby je ruszyć. William uważa, że należy je czym prędzej zamknąć za sobą; kiedy cała nasza dziesiątka jest już po drugiej stronie, zatrzaskujemy je z hukiem. Pozostali je nam otworzą, kiedy damy sygnał. Tym sygnałem ma być wycie wilka i to ja mam dać ten sygnał.
Dalszy przebieg wyprawy jest tak dziwny, że nawet ja, który tam byłem, albo przynajmniej sobie wyobrażam, że tam byłem, wprost nie mogę w to uwierzyć. Nagle uświadamiam sobie, że nie jestem już Albertem bawiącym się w schowku z moim bratem. Jestem Albertem - modelinową figurką, a William drugą. Naprawdę idziemy z krucjatą, żeby znaleźć Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. William prowadzi.
W tunelu, do którego weszliśmy, panują ciemności i śmierdzi zastałą wodą. Ściany porasta zielonkawa pleśń. Nasze maleńkie świeczki ledwie oświetlają drogę tonącą w mroku. Boję się, ale William nas przynagla: „Musimy iść szybko, bo wypalą się nam świece. W całkowitych ciemnościach nigdy nie odnajdziemy drogi powrotnej”.
Tunel zakręca w lewo; natrafiamy na głęboką dziurę, głębszą niż nasza studnia i pełną pokrytej brudną pianą wody. Obchodzimy ją, potem William zatrzymuje nas ruchem ręki, wspina się po stromym zboczu, po czym kładzie się na wznak. Czekamy, zastanawiając się, czy wszystko z nim w porządku. Po chwili ześlizguje się z powrotem i opowiada nam, jak piękny jest widok zespolonych światów.
Idziemy po kolei za jego przykładem i wracamy oszołomieni tym, co widzieliśmy. Ja jestem ostatni; z naszych świec pozostają tylko ogarki. Spiesznie wdrapuję się na płaskowyż, z którego mogę spojrzeć w górę i zobaczyć Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. Nie wierzę własnym oczom. W górze rozciąga się wspaniały widok: ciemność rozświetlają okrągłe plamy światła; wygląda to jak nocne niebo usiane gwiazdami. Trudno oderwać oczy od tego widoku, ale wiem, że muszę się śpieszyć.
Kiedy zsuwam się na dół, William prowadzi nas szybko z powrotem tą samą drogą, którą przyszliśmy. Idziemy w milczeniu, podnieceni, potykając się w ciemnościach. Kiedy docieramy do wrót z brązu, jedna ze świec gaśnie. Wyję, naśladując wilka; słyszymy, jak nasi towarzysze na zewnątrz zmagają się z drzwiami. Uchylają je w końcu na tyle, że widać płonące duże świece. William i ja idziemy pierwsi, żeby pomóc wydostać się reszcie. Kiedy już wszyscy są na zewnątrz, z najwyższym trudem zamykamy za sobą ciężkie wrota. Dopiero kiedy udaje nam sieje zatrzasnąć, staję się na powrót chłopcem i posługując się obcążkami, przykręcam wrota śrubami, tak żebyśmy byli bezpieczni.
Odbywa się wielka uroczystość; uczestnicy wyprawy opowiadają, co widzieliśmy. Mieszkańcy miasta nie mogą uwierzyć w te opowieści, choć wiedzą, że nie kłamiemy. Nikt nie kłamie w Krainie Miłości. Ale z każdą minutą nasza przygoda staje się w tej relacji coraz bardziej zawiła i ekscytująca, przy czym w dalszym ciągu nikt właściwie nie kłamie. Znowu zaczynają się tańce na błoniach, podczas których zapalamy od wielkich świec ognisko i pląsamy wokół niego. Zmęczony tańcem wymykam się niepostrzeżenie i zamykam za sobą drzwi schowka. Mieszkańcy Krainy Miłości szukali swego Świętego Graala i znaleźli go. Mogę ich zostawić samych. William najwyraźniej zniknął. Ale pojawia się w moim śnie i wyjaśnia wszystko.
Nie jest pewien, czy powinienem już poznać prawdę, ale w końcu stwierdza, że jestem dostatecznie dorosły, a on wkrótce musi odejść, by móc się ponownie narodzić. Czuje, że już rośnie w łonie innej kobiety; nie wie jeszcze gdzie, ale wkrótce rozpocznie podróż ku życiu. Mówi mi, że to, co widzieliśmy, patrząc w górę podczas naszej wyprawy w poszukiwaniu Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy, było w rzeczywistości sufitem naszej łazienki. Patrzyliśmy przez sitko, przez które spływa woda z wanny. Cała nasza wyprawa była wędrówką przez rurę kanalizacyjną; po drodze musieliśmy przeskoczyć nad syfonem, w którym zatrzymują się nieczystości, nie odcedzone przez sitko. Potem patrzyliśmy na biały sufit łazienki oświetlony lampą. I to było Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy.
- Musieliśmy się śpieszyć, Albercie, bo obawiałem się, że ktoś może zdecydować się na kąpiel w środku nocy, a wtedy woda zaleje nas wszystkich i potoniemy. Ale miałem też nadzieję, że jeśli ktoś zechce napełnić wannę, najpierw ją zatka.
Początkowo nie mogę uwierzyć Williamowi. Nie chcę mu wierzyć. Wyjaśnia mi, że wiele z naszych najpiękniejszych przeżyć ma swoje źródło w wyobraźni, w czymś, czego nie rozumiemy. Jest to jedyna ucieczka od trudów życia, które bywa ciężkie. William nalega, żebym pielęgnował swoją wyobraźnię, a wtedy moje życie będzie bogate i sensowne, nawet wtedy, kiedy już dorosnę. Ale, ostrzega mnie, że będzie to trudne, bo nic w życiu nie jest łatwe.
Wyjaśnia mi, jak to się dzieje, że to, co widzimy, wydaje się zbudowane z litej materii, tylko dlatego że nasze oczy i mózgi są zbyt niedoskonałe, by zobaczyć molekuły, z których to wszystko jest zrobione i które poruszają się z zawrotną prędkością. Ale to właśnie niedoskonałość naszego postrzegania sprawia, iż otaczający nas świat wydaje nam się światem zbudowanych z materii obiektów. To wszystko jest złudzeniem, tak samo jak Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. Ale to właśnie te iluzje, te twory naszej wyobraźni czynią życie wartym przeżycia.
Mam kompletny zamęt w głowie. Co to jest molekuła? Jak się porusza? Gapię się tępo na Willa. Uśmiecha się do mnie.
- Zrozumiesz to, kiedy dorośniesz, ale ucz się pielęgnować te złudzenia, bo to właściwie wszystko, co człowiek zdobywa w życiu.
- Ale skąd ty to wszystko wiesz, William? Kto ci to powiedział?
- Albercie, mój bracie, czas jest też złudzeniem, iluzją, której wszyscy potrzebujemy. Żyłem już wielokrotnie, a ponieważ jestem jeszcze wciąż duchem, pamiętam wiele z tych swoich wcieleń, z których kilka sytuowało się w tym, co nazywamy przyszłością. Wiem, że to wszystko jest zawiłe i że trudno to zrozumieć. Musisz mi po prostu uwierzyć. Pochodzę również z Krainy Miłości, wiec nie kłamię.
Myślę, że będę cię musiał wkrótce opuścić, Albercie, ale kiedy się już dowiem, kim jestem i gdzie się znajduję, postaram się z tobą skontaktować. Nie zapominaj. Nie zapominaj tych dobrych chwil, które spędziliśmy razem. Życie z tobą, życie poprzez ciebie było ciekawym doświadczeniem. Ale teraz musimy się rozstać. Pozostawiam cię z moim cieniem, z moim duchem, tą częścią Williama, która potrafi wymyślać historie, snuć opowieści, kreować wydarzenia i ludzi. Już zacząłeś wykorzystywać tę naszą wspólną umiejętność. Teraz zostaniesz sam, ale zdolność tworzenia cię nie opuści. Ta część mojej jaźni pozostanie na zawsze z tobą.
Po przebudzeniu z tego snu odkładam dzienniki na miejsce i zamykam schowek, nie ruszając w nim niczego. To będzie próba ostateczna. Co zrobi William? Czy będę mógł zainicjować nową wyprawę, poprowadzić ludzi z Krainy Miłości na spotkanie nowych przygód, do innych światów, czy też będę musiał pozostawić schowek własnemu losowi?
Nazajutrz po lekcjach gram w hokeja na Penn Boulevard. Jak zwykle zostawiamy swoje wrotki u George'a Byrnesa. Przychodzę do domu tuż przed obiadem. Idę na górę umyć ręce. Tato jest już w domu. Zatrzymuję się na chwileczkę w naszym pokoju, zamykam drzwi na klucz i otwieram schowek. Wszystkie figurki są znów poprzesuwane, nawet wodospad i rzeczka wyglądają jakoś inaczej. Z komina jednego z domów ulatuje dym, zrobiony z waty. Zamykam schowek. Jestem zupełnie zdezorientowany. I podniecony, choć nie wystraszony.
Po obiedzie idę na górę odrobić lekcje. Nie mogę przestać myśleć o schowku. Chciałbym, żeby cała historia się rozwijała, ale nie wiem, co i jak dalej robić. Żałuję, że nie ma w podręczniku historii ani w legendach żadnych tekstów, które podpowiedziałyby mi, co może się teraz zdarzyć. Wyjmuję dziennik i widzę, że nie ma tam żadnych nowych zapisków. Uzupełniam kronikę, czyniąc powrót z Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy, przedsięwzięciem bardzo trudnym, bardziej nawet skomplikowanym, niż było w moim śnie. Wydaje się, że ów zachwycający widok, który podziwialiśmy, zmienił wszystkich, i to zmienił w jakiś cudowny sposób.
Tej nocy zamiast opowiadać Jeanne o stworach z zaułka, zaczynam jej mówić o Murlandii i Krainie Miłości. Zaczynam od samych początków. Nie mówię, że wejście do Murlandii znajduje się za jej łóżkiem. Nie chcę, żeby się wystraszyła i zażądała znów zamiany łóżek. W Murlandii nie ma nic przerażającego; jest ona dla mnie po prostu najbardziej fascynującym miejscem na świecie.
Kończę wyprawą mieszkańców Murlandii do Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy, i opowiadam, jak bardzo się pod wpływem tej wyprawy zmienili. Ciekaw jestem, jak Jeanne to odbierze. Jest jeszcze strasznie zielona. Patrzę na nią, ona patrzy mi w oczy, wzrokiem, jakim jeszcze nigdy na mnie nie patrzyła. Wychodzi z łóżka, podchodzi do mnie i wręcza mi drewienko, którymi klinowałem drzwi schowka. W pierwszej chwili nic z tego nie rozumiem.
- Nie wściekaj się na mnie, Albert. Chciałam się tylko z tobą pobawić. Naprawdę. Nie chciałam ci robić na złość. W schowku było tak pięknie, że też się chciałam pobawić.
Potem opowiada mi, jak odkryła moją tajemnicę. Podejrzała mnie kiedyś przez szparę w drzwiach do sypialni. Widziała, jak otwieram drzwi schowka, widziała, jak wsuwam dziennik za deski. To ona przesuwała figurki, i to od samego początku. Była wtedy taka mała, że nie wiedziała właściwie, co robi; przyglądała się tylko ludzikom z modeliny, bo wydawały jej się takie śliczne. Podnosiła je po kolei, potem stawiała z powrotem. Nie zabrała żadnego z nich. Dopiero później znalazła dziennik i zaczęła poruszać ludzikami tak, żeby się to zgadzało z zapiskami. Wyznała, że miała trudności z ich odczytaniem, czasem wręcz nic nie rozumiała, ale była to najciekawsza rzecz, jaką czytała w życiu.
Potem staje przy moim łóżku. Czuję się trochę tak, jakbym stracił coś bardzo ważnego, znaczną część rzeczywistości, która była moją tajemnicą. Jednocześnie inna część mojego, ja” jest zadowolona. Na swój dziecięcy sposób uświadamiam sobie coś, co wszyscy chłopcy i mężczyźni muszą sobie prędzej czy później uświadomić. Teraz, kiedy William odszedł, mam innego bliźniaka. William w jakiś dziwny sposób wcielił się w moją siostrę.
- Pozwól mi się tam bawić, Albert. Możesz wymyślać wszystkie historyjki i przesuwać figurki, ale to takie fajne, że ja też bym chciała to robić. Pozwól mi się tam bawić.
Nie odpowiadam. Bez jednego słowa kontynuujemy sagę Krainy Miłości. Tworzę historię, urządzam zloty, marsze, bitwy, turnieje, kreuję zwycięzców i pokonanych, piszę pieśni, a Jeanne porusza figurkami zgodnie z wymyślanymi przeze mnie scenariuszami. Wymyśla też pewne nowe wątki historii Krainy Miłości.
Kiedy jej nie ma, zmieniam przebieg akcji, żeby dopasować wszystko do zastanej sytuacji; wszystko, co sama dodała, zostaje włączone. Jednocześnie ona dopasowuje wszystko jak potrafi do wymyślanej przeze mnie historii. Kontynuujemy tę grę przez rok, do czasu, kiedy dziadek przeprowadza się do ciotki Kate i Jeanne wraca do swojego pokoju. Gramy trochę nawet jeszcze później, ale tymczasem kończę piętnaście lat i zaczyna mi to za bardzo przypominać zabawę lalkami. Żadne z nas nic nie mówi rodzicom ani nikomu innemu. To nasza tajemnica. Chyba nie ma nic złego w tym, że zdradzam ją teraz.
Nad dziennikami w rękach siedzę samotnie w pokoju Edgara; znów mam siedemdziesiąt lat. Światło na zewnątrz jest przyćmione, a lampa przy łóżku daje go jeszcze mniej. Nie sądzę, żeby Edgar był wielkim entuzjastą czytania do poduszki. Przewracam kartki machinalnie, nie czytając. Charakter mojego pisma, jego staranność, długość poszczególnych historii - wszystko to zmienia się z upływem lat. Mogę określić, gdzie zaczęła się zabawa z Jeanne. Staję się klarowniejszy w swoich wywodach. Historie przedstawiane są bardziej bezpośrednio, są mniej enigmatyczne, tak żeby Jeanne wiedziała, co robić.
Potem wracam do początku i czytam wszystko od nowa.
Jestem zdumiony, wręcz zaszokowany prostotą dziennika, jego banalnością. Przez wszystkie te lata nosiłem w sercu wspomnienie czegoś magicznego. Wyobrażałem sobie, że atmosfera magii przenika całą historię moich sekretnych zabaw z bratem, a potem z siostrą. Tymczasem nie ma w tym nic takiego. Potem przypominam sobie, co mówił mi William o dorastaniu i pielęgnowaniu iluzji, o niszczącym wpływie czasu na zdolności twórcze. To, co trzymam w ręce, jest tylko pisaniną, jakiej można się spodziewać po dziesięcio - czy dwunastolatku. Pełno w tym powtórzeń, nieszczególna, z małymi wyjątkami, praca wyobraźni. Łapię się na tym, że chciałbym rzecz redagować, zintensyfikować, poszerzyć, wsączyć w to magię, której wspomnienie przechowywałem w sercu i umyśle. Wpatruję się w zeszyt, z wolna przewracam kartki.
Potem uświadamiam sobie, że ten zeszyt jako przedmiot nie jest już tym, czym był. Problem w tym, że nie wiedziałem wtedy, jak pisać. W moim umyśle dziesięciolatka, w mojej dziecięcej wyobraźni był, jestem tego pewien, tak samo bogaty i rozwibrowany, jak go zapamiętałem; rzecz w tym, że nie potrafiłem przenieść swojej ekscytacji na papier. A teraz, jako dorosły, pozbawiony jestem niemal całkowicie zdolności wskrzeszania tamtej magii.
Nie ograniczałem się do przechowywania historii Murlandii i Krainy Miłości w pamięci i przeżywania jej na nowo w snach; opowiadałem ją także przez długie lata swoim dzieciom. Były to ich ulubione bajki, zaraz po opowieściach o Fankym Furbo, naszym zaczarowanym lisie. Rozwijałem nawet główny wątek, włączając pewne elementy historyjek z zaułka, ze smokami, potworami i olbrzymimi wężami, stapiając wszystkie fantazje w jedną całość.
Odkładam zeszyty i kładę się na łóżku. To taki straszny mozół składanie w całość tego, co człowiek wie, w co wierzy. Trudność tkwi w tym, że nie jest to wcale jasne ani wypreparowane z kontekstu. Myślę, że są pewne rzeczy, których nie potrafię powiązać z innymi. Są we mnie informacje, które niejako skazują mnie na życie. Jest też wiele rzeczy, w które, choć przedstawia mi się je jako prawdziwe, właściwie nie wierzę. I nawet nie próbuję w nie wierzyć, bez względu na to, jak bardzo tak zwane namacalne dowody pchają mi się przed oczy. Tak, wiem, że się starzeję, ramoleję. Zaczynam wątpić w mądrość tak zwanych moich czasów.
Pomyślcie tylko o tych wszystkich ludziach, którzy przez tyle lat sądzili, że Słońce krąży dookoła Ziemi. Każdy szczegół dostępnych człowiekowi namacalnych dowodów czynił to przekonanie najbardziej słusznym na świecie. Teraz jesteśmy równie mocno przekonani, że to nieprawda. Ale większość ludzi na naszym globie wciąż myśli inaczej. Egipcjanie i inne cywilizacje budowali całe społeczeństwa i religie wokół codziennej wędrówki słońca po niebie. Teraz każde dziesięcioletnie dziecko może z łatwością obalić ten pozornie oczywisty fakt. Jak powiedział kiedyś Lii Abner: „To przecież jasne jak słońce, co powie wam, cholera, każdy dureń!”
Następnego dnia, rozmyślając o tych sprawach, znów pedałuję do Stonehurst. Wciąż powracają wspomnienia z zamierzchłych czasów, kiedy obecność rodziców dawała poczucie bezpieczeństwa, kiedy jako dziecko nie musiałem się troszczyć o utrzymanie ani ciągle udowadniać, że jestem dorosły. Wtedy, podobnie jak teraz u ciotki Edith, mogłem się rozluźnić, wtopić się w tło, nie walczyć tak zajadle.
Jest dopiero wpół do dziesiątej. Mam nadzieję, że nie będę intruzem, zjawiając się o tej porze, żeby odebrać moją kasetę. Niepotrzebnie się martwię. Peg musiała się mnie spodziewać, bo kiedy odwiązuję przytroczone do roweru zapasowe płótna, pojawia się za siatkowymi drzwiami. Ma na sobie dżinsy i sweterek.
- Trzymam dla ciebie gorącą kawę, Bert. Wejdź na małe śniadanko.
Przytrzymuje mi drzwi. Zauważam, że robi się nadopiekuńcza. Ale pokusa, by posiedzieć sobie z nią w tej maleńkiej kuchence, ciesząc oko jej młodzieńczym wigorem i urodą i pławiąc się w swojskiej, wręcz rodzinnej atmosferze, jest nieodparta, zwłaszcza po tym, jak wczorajszej nocy przeczytałem dzienniki i razem z Williamem odwiedziłem schowek.
Wszystko wydaje mi się dziś jeszcze bardziej znajome. Zastanawiam się, czy warto powiedzieć Peg o schowku i o wszystkim, co się z nim wiąże. Może dla niej byłoby to nudne. Czuję potrzebę podzielenia się z kimś wspomnieniami. Tylko Jeanne i ja wiedzieliśmy o wszystkim, teraz pozostałem sam. Są to takie sprawy, o których nie mogę rozmawiać z Emily; ona nie chce tego po prostu słuchać. A jeśli chodzi o ciotkę Edith, to nie mam pewności, czy taka opowieść nie utwierdziłaby jej w przekonaniu, że jestem naprawdę stukniętym siostrzeńcem, nowym wcieleniem wuja Caddy'ego. Siadamy na swoich zwykłych miejscach. Peg nalewa kawy. Sięga po papierosy.
- Pewnie nie lubisz, jak palę, prawda?
- Jesteś u siebie, Peg. Nie mam tu nic do gadania. Wszystkie moje córki paliły w młodości. To twoja sprawa.
Cofa rękę.
- Nie chodzi o mnie, ale o ciebie. Przeszkadza ci to moje palenie, prawda?
- Myślę, że przeszkadza mi najbardziej, kiedy ktoś, kogo lubię, truje się nikotyną. I muszę przyznać, że nie przepadam za tak zwanym biernym paleniem. Mam słabe oskrzela i kiedy w pokoju jest dużo dymu, nie z jednego papierosa, ale na przyjęciu albo w podobnych okolicznościach, to potem kaszlę przez całą noc.
- Tak myślałam. Wiesz, mogę czytać z twojej twarzy jak z mapy. Odbija się na niej natychmiast wszystko, co myślisz i czujesz.
Wypijam łyczek kawy i patrzę na głębokie wycięcie jej sweterka w kształcie litery V Mam nadzieję, że jednak nie odczytuje wszystkich moich myśli. Peg się śmieje. Patrzy w dół, na swój biust, opiera się łokciami o blat i przysięgam, garbi się jeszcze bardziej, by odsłonić jeszcze więcej.
- Próbowałam rzucić palenie ze sto razy, Bert. Kiedy miał się urodzić Bobby, przetrzymałam cały okres ciąży bez jednego papierosa, a potem udało mi się jeszcze wytrzymać przez pół roku. Ale potem znów zaczęłam. Kiedy ma się męża palacza, trudno się powstrzymać. Ale obiecuję, że nie będę palić przy tobie.
- Nie musisz się krępować, Peg. Nie chcę z tego robić jakiejś wielkiej sprawy. Chciałbym, żebyś czuła się ze mną swobodnie.
- Czuję się swobodnie. Chyba nigdy dotąd nie czułam się tak swobodnie w towarzystwie mężczyzny. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale w ogóle się ciebie nie obawiam. Czuję się zupełnie tak jak z dobrą przyjaciółką.
Robi ze mnie dobrego wujaszka. Muszę uważać.
- Pewnie powinienem to odebrać jako komplement, Peg, i rzeczywiście tak to odbieram. Może gdybym był dwadzieścia lat młodszy, nie czułabyś się tak swobodnie.
Sięga odruchowo po paczkę, potem cofa rękę. Uśmiecha się, sączy kawę.
- Nie sądzę, żeby o to chodziło. Właściwie uważam cię za bardzo seksownego mężczyznę. To pewnie ten twój sposób bycia, jakaś taka delikatność, znajomość życia i w ogóle... Wiesz, ja nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia z mężczyznami, zwłaszcza takimi, którzy skończyli studia, mieszkali za granicą, przyjaźnili się z artystami. Ty jesteś inny. Znasz to wszystko, prawda?
- Chyba można tak na to spojrzeć.
Wciąż się zastanawiam, czy powinienem powiedzieć jej o schowku. Chwila wydaje się odpowiednia. Z drugiej strony aż się palę, żeby jak najprędzej zabrać się do kolejnego obrazu. Ten będzie prawdopodobnie trudny, bo zamiast zwykłej perspektywy ulicy chcę pokazać wcinający się na pierwszym planie narożnik budynku z fragmentem ulicy biegnącej po lewej w głąb i odchodzącym od niej zaułkiem po stronie prawej. Zadanie jest karkołomne. W tej samej chwili rozlega się delikatne pukanie do drzwi. Peg przechyla się ku mnie przez blat, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Wciągam zapach jej perfum.
- Cześć, Susan. Wejdź. Napij się z nami kawy.
Susan kroczy przez salonik obok Johnny'ego, tkwiącego przed telewizorem. Nawet chodzi tak jak Emily. Przesuwają mi się przed oczami cudowne obrazy z przeszłości: Emily w ciąży, wysoka, wyprostowana, z wielką dumą nosząca w łonie nasze dziecko. Susan jest taka sama.
- A więc twój chłopak jest tu znowu! Pomyślałam, że lepiej was skontroluję. Peg, wszystkie sąsiadki wezmą cię na języki, jak będziesz się tak prowadzić.
Siada na wyściełanym taborecie, przodem do mnie. I znów uderza mnie jej klasyczna uroda, jej elegancja tak różna od prostej fizycznej atrakcyjności Peg.
- Nie obchodzi mnie, co sobie myślą te stare kuchty. Cieszę się, że mam w domu interesującego mężczyznę, z którym można porozmawiać.
- Ja ci nie mam za złe, Peg. Przyszłabym wcześniej, ale nie chciałam wam przeszkadzać. W końcu nie wytrzymałam. Mam nadzieję, że nie jestem intruzem. Sięga po papierosy Peg. Peg kładzie jej dłoń na ręce.
- Możesz zostać, jeśli nie będziesz palić, laka jest umowa, prawda, Bert?
Bert. Tak zwracała się do mnie siostra. Ja używałem jej prawdziwego imienia - Jeanne.
- Co się dzieje? Znów jesteś w ciąży, Peg? Nie żartuj.
- Wypluj to słowo. Po prostu Bert nie znosi papierosowego dymu.
- Okej. I tak nie powinnam palić. A więc wiesz już o nim wszystko. Robi się tu bardzo intymnie.
Spogląda na mnie i puszcza oczko. Peg rumieni się gwałtownie.
- Nie powiem, żeby mi to wadziło. Ale jak się ma takich mężów jak my, lepiej uważać, no nie?
Czuję, że dałem się wciągnąć w tę babską paplaninę. Jestem zadowolony, że nie wyjechałem z tym schowkiem. Mam już wystarczający mętlik w głowie.
- No dobrze, myślę, że lepiej zniknę, żebyście sobie mogły swobodnie pogawędzić, moje panie. Czeka na mnie obraz. Czy mogę iść na górę po kasetę, Peg?
- A więc to jest ten pretekst, żeby iść do sypialni, tak? Wiedziałam, że coś się tu święci. Peg myje co prawda włosy w piątki, ale nigdy przed śniadaniem. No, no...
Wyraźnie bawi się sytuacją. Najbardziej interesująca jest dla mnie reakcja Peg. Wygląda na wkurzoną i zakłopotaną tego rodzaju żarcikami. Jestem pewien, że Susan stale raczy ją podobnymi uwagami. Czuję się niezręcznie. Wiem, że najlepiej byłoby teraz wyjść.
- Jasne, idź i zabierz swoje rzeczy. Chcesz zostawić obraz na górze?
- Dziś spróbuję zabrać go do ciotki. Pewnie jeszcze nie wysechł, ale jeśli będę uważał, to się nie rozmaże.
- Ojejku, naprawdę musisz go zabierać? Budowi i mnie będzie go bardzo brakowało. Może tu zostać tak długo, jak tylko zechcesz. Wcale nam nie przeszkadza.
- Dziękuję, Peg. Pójdę wobec tego na górę. Przemykam boczkiem w stronę saloniku. Johnny śpi na podłodze, koc zakrywa mu buzię, więc nie widać, czy ssie palec. Ciekaw jestem, czy Peg przyjdzie na górę, czy też obecność Susan zmusi ją do pozostania na dole. W końcu jestem praktycznie obcym człowiekiem i mógłbym splądrować dom.
Jestem w połowie schodów, kiedy słyszę za plecami głos Susan.
- Dobra, Peg. Możesz z nim iść. Mną się nie przejmuj. Wiesz, że lubię się wygłupiać.
Poplątanie z pomieszaniem. Zwalniam u szczytu schodów, żeby zaczekać na Peg, która wchodzi, przeskakując po dwa stopnie. Przepuszczam ją w drzwiach do sypialni. Wchodzę za nią i Peg cichutko zamyka za nami drzwi.
- Mam nadzieję, że nie obraziłeś się na Susan. Ona ubóstwia się tak droczyć.
- Nie, nie obraziłem się, ale nie chciałbym cię pakować w żadne kłopoty.
- Wiem. Bałam się tylko, że się na nią obraziłeś. Nie miała nic złego na myśli.
Znów jest blisko mnie. Rzeczywiście umyła włosy. Znów wdycham zapach perfum. Patrzę jej w oczy, a ona uśmiecha się do mnie.
- Wiesz, ty mnie naprawdę rajcujesz. Nie sądziłam, że starszy facet potrafi zrobić na mnie takie wrażenie. Lepiej zejdźmy na dół, bo Susan gotowa pomyśleć, że coś naprawdę jest między nami.
Odwracam się, żeby wziąć kasetę. Obraz zostawiam. Werniks i terpentynę pakuję do kieszeni. Peg otwiera mi drzwi. Idę za nią korytarzem i schodami. Macham Susan ręką i widzę, że zapaliła jednak papierosa.
- Miło było? To musiał być naprawdę ekspresowy numerek.
Śmieje się. Peg, przechodząc, trąca ją biodrem. Odwracam się i wychodzę z domu.
Jest po dziesiątej. Skręcam za róg i idę w stronę Radbourne Road. „Sklepik” wciąż tam jest. Czułem zresztą instynktownie, że będzie. Przylega do warsztatu samochodowego, tak jak kiedyś, kiedy byłem chłopcem. Od strony zaułka jest mały, wybetonowany ganek. Nie było go wcześniej. Pewne rzeczy jednak się zmieniają. Szyld, który głosił: U HERSHAFTA, zniknął. Został tylko metalowy uchwyt, zardzewiały i pogięty. Sterczy jak relikt przeszłości; myślę o innym - o mojej lamecie.
Wybrałem sobie miejsce na chodniku tak, żebym mógł widzieć w perspektywie Crossley Clinton Avenue i jednocześnie kawałek Radbourne Alley, na mniej więcej dwa domy w głąb; sklep jest od frontu, w samym środku. Starszy, niedbale ubrany jegomość wychodzi ze sklepu i siada w słońcu na ganku. Jest to, jak przypuszczam, słynny Chicky.
Nie zauważa mnie od razu, więc stawiam kasetę i podchodzę, żeby się przedstawić. Staruszek ma na nosie dwuogniskowe okulary o grubych szkłach. Kiedy mój cień pada na gazetę, Chicky podnosi wzrok. Staję tak, żeby mu nie zasłaniać słońca.
- Moje uszanowanie panu. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Wpatruje się we mnie pod słońce, odkłada gazetę, podnosi jedną rękę, żeby osłonić oczy przed oślepiającym blaskiem. Wyciągam do niego rękę. Jego dłoń jest sucha, chłodna.
- Mieszkałem kiedyś, pięćdziesiąt lat temu, w tej okolicy. W tamtych czasach nazywaliśmy ten sklep „Sklepikiem”, a należał do niejakich Hershaftów.
Nadal nie odpowiada, otwiera tylko i zamyka bezgłośnie usta, odsłaniając idealny komplet sztucznych zębów. Przypomina mi się mój wuj Clarence.
- Ja nazywam się Henry Lyons, może pan o mnie słyszał. Jestem aktorem, komikiem. Specjalizowałem się w występach, jakie dziś nazywają „na stojaka”. Może teraz są komicy, którzy wstępują „na siedząco” albo „na leżąco”, ale nigdy takiego nie widziałem. Występowałem kiedyś w Earle Theater. Jeśli pan kiedyś tam był, to pewnie mnie pan pamięta.
Robi pauzę. Mógłbym skłamać, nie robię tego jednak. Rodzice zabierali nas czasem do Earle na poranki filmowe i sobotnie występy kabaretowe, ale nie pamiętam żadnego Menry'ego Lyonsa ani „Chicky'ego”. Nawet gdybym go widział, i tak bym nie zapamiętał, bo było to bardzo dawno temu, a poza tym nigdy nie przywiązywałem wagi do nazwisk, ani wtedy, ani teraz. Uśmiecham się. Chicky przesuwa się, tak żeby padał na niego mój cień.
- Nazywają mnie tu Chicky. To moje dawne sceniczne pseudo. Tutejsze dzieciaki mówią na sklep: U Chicky'ego. Kupują u mnie cukierki, gumę, takie rzeczy, a ich rodzice mleko, chleb i mięso. Prowadzę ten sklep głównie dla rozrywki i żeby mieć kontakt z dzieciakami, ale wychodzę na tym całkiem nieźle. Nigdy się nie ożeniłem, całe życie w ruchu, wciąż jakieś występy. Nigdy też nie dochowałem się dzieciaka.
Myślę o Josephine i jej sklepie. Domyślam się, że dawno nie żyje. Staruszek patrzy w ziemię, potem podnosi wzrok, żeby sprawdzić, czy jeszcze go słucham. Pewnie podejrzewa, że ludzie nie chcą go już słuchać.
- Kiedy jest się wciąż w objeździe, tak jak ja byłem prawie całe moje życie, nie ma zbyt wielkiej szansy na założenie rodziny. Nie byłoby to w porządku wobec dzieci. A jednocześnie za żadne skarby nie chciałem rzucić aktorstwa, wciąż myślałem, że kiedyś osiągnę jakąś pozycję w branży. Kiedyś wystąpiłem w Kalifornii z Bobem Hope'em. Był pan kiedyś w Kalifornii?
- Mieszkałem tam dziesięć lat, ale to było dawno temu.
Myślę o wuju Dicku, który podjął diametralnie inną decyzję niż Chicky, miał rodzinę, nie podróżował i przy całym swoim talencie nigdy nie miał wielkiej szansy zrobienia kariery. Patrząc teraz na Chicky'ego, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak słuszną decyzję podjął wuj Dick. Stary wciąż mi się przypatruje.
- Gdzie pan teraz mieszka?
- W Paryżu.
- W Paryżu, we Francji? Patrzcie, patrzcie. Jak się tam żyje? Znalazłoby się jakieś zajęcie dla starego komika? Mało brakowało, a znalazłbym się po tamtej stronie oceanu podczas pierwszej wojny, ale byłem za młody. Wyobraź pan sobie, że można być na coś za młodym. Dziś wydaje mi się to prawie niemożliwe.
Śmieje się rechotliwie, jak wujek Bill. To chyba jedyny rodzaj śmiechu, jaki jest możliwy, kiedy ma się sztuczną szczękę starego typu.
- Chciałbym namalować pański sklep, panie Lyons. Też jestem artystą i mam tu z sobą wszystko, co trzeba.
Macham ręką w stronę kasety i płócien. Wychyla się do przodu, żeby spojrzeć.
- Po co panu malować tę starą ruderę? Ja tkwię tutaj tylko dlatego, że nie mam nic innego do roboty, ani nie mam dokąd iść. Dostaję zasiłek i zarabiam w tym sklepiku akurat tyle, żeby starczyło na komorne. Przy Long Lane znalazłby pan coś ciekawszego do namalowania.
- Nie, ja chcę namalować pański dom. Może później wybiorę się na Long Lane, ale najpierw chcę namalować to miejsce. Kiedy byłem mały, przychodziliśmy tu z siostrą i robiliśmy zakupy dla matki.
Składa gazetę i znów przesuwa się z fotelem. Jest to bujany fotel z wytartym trzcinowym siedzeniem i poduszką.
- Niesamowite. Z Heather Lane do Paryża. Gai Paris i z powrotem. To brzmi prawie jak piosenka. - Patrzy w przestrzeń, jakby usiłował sobie przypomnieć słowa jakiejś piosenki, a może próbuje je na poczekaniu wymyślić. Szybko daje za wygraną. - Jasne! Mnie nie przeszkadza, że będzie pan to malował. Nic złego się nie stanie. Chce pan, żebym siedział na ganku tak jak teraz? Ale ostrzegam: nie mogę kupić żadnego obrazu. Wie pan: brak forsy.
- Byłoby wspaniale, gdyby pan siedział tak jak teraz, jeśli tylko nie jest za zimno jak dla pana. Nawiasem mówiąc, maluję ten obraz dla siebie, ale jak skończę, dam panu zdjęcie.
Patrzy znów w niebo. Jest błękitne, z kilkoma strzępiastymi obłoczkami, które stoją prawie nieruchomo.
- Pogoda będzie ładna do jakiejś drugiej. Jak dzieciaki będą biegły na lunch, pójdę i coś przekąszę. Przyjdę, jak wrócą do szkoły. Zgoda?
- Świetnie.
Ruszam w stronę swojego sprzętu.
- Zacznę od razu, dopóki jest dobre światło i oświetla pana słońce.
- Mam w domu lepszą kurtkę, może zmienić?
- Wygląda pan świetnie w tej.
- Jak pan uważa. To pan jest malarzem.
Rozkłada gazetę. Rozstawiam sztalugi, przymocowuję płótno, napełniam pojemniczki terpentyną i werniksem. Wyjmuję ołówek, żeby naszkicować ogólny plan obrazu.
Pracuję tak jakieś półtorej godziny. Jest wspaniała, idealna, prawdziwie „malarska” pogoda. Czuję, że jestem w dobrej formie. Kompozycja zdaje się tworzyć sama. Niepotrzebnie się martwiłem. Co za radość, kiedy człowiek maluje i wszystko idzie jak z płatka! Pogrążam się w rozmyślaniach, jak zwykle podczas malowania. To prawie jak medytacja.
Pamiętam, że kiedyś, kiedy miałem siedem lat, mama posłała mnie do „Sklepiku” po butelkę mleka. Po raz pierwszy posłała mnie samego po tak poważny zakup. Dała mi płócienną torbę, żebym włożył do niej butelkę z mlekiem.
Spisałem się wzorowo. Dałem pani Hershaft pieniądze, a ona włożyła mi butelkę do torby. W tamtych czasach sprzedawali mleko tylko w butelkach. Biegłem przez Copely i nie dotarłem jeszcze do Heather Lane, kiedy potknąłem się i upadłem. Zajrzałem do torby: butelka się potłukła. Pozbierałem się i popędziłem co sił w nogach do domu, a mleko wyciekało z torby. Wbiegłem po schodach, pognałem przez salonik i stanąłem zapłakany przed matką. Mleko wciąż lało się na podłogę.
- Przepraszam, mamusiu. Potknąłem się i upadłem.
Matka włożyła torbę do zlewu. Odczekała, aż mleko spłynie, a potem wysypała szkło na gazetę i wrzuciła do kubła na śmieci.
- Nie plącz, Albeicie, nie przejmuj się. Masz tu pieniądze. Tylko tym razem nie biegnij, lecz idź spokojnie. I uważaj, jak będziesz przechodził przez jezdnię.
Zszedłem ostrożnie po schodach. Jeanne stała na werandzie i przyglądała mi się bacznie. Rozejrzałem się i przeszedłem na drugą stronę Heather Lane. Krocząc z godnością, skręciłem za róg i skierowałem się w stronę „Sklepiku”. Pani Hershaft nie powiedziała ani słowa, choć torba była jeszcze mokra. Wzięła ode mnie pieniądze i ostrożnie włożyła mleko do torby.
- Uważaj tym razem i nie śpiesz się, Albercie.
Wyszedłem powoli przed sklep, wypatrując pęknięć w płytach chodnika, jakby to byli moi śmiertelni wrogowie. Skręciłem w Heather Lane. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, rozglądając się znów na wszystkie strony. Trzymałem torbę wysoko, żeby nie rozbić butelki o krawężnik. Dotarłem do chodnika prowadzącego w stronę werandy; Jeanne wciąż tam stała. Widziałem matkę, która czekała za siatkowymi drzwiami. Wszedłem na schody i na ostatnim drewnianym stopniu zawadziłem torbą o stopień; butelka znowu się stłukła. Jeanne się nie śmiała, matka wyszła i objęła mnie, płaczącego. Pewnie pomyślała sobie, że jej syn to prawdziwy gamoń. Jeanne poszła później i przyniosła mleko bez żadnych przygód.
Wprowadzam akurat poprawki w rysunku, koryguję perspektywę Radbourne Alley w miejscu, gdzie przechodząc w Radbourne Road, skręca w stronę Long Lane, kiedy pojawia się dzieciarnia biegnąca na lunch. Otaczają mnie gromadą.
- Hej, a gdzie ten obraz, na którym gramy w hokeja? Skończył go pan?
- Tak, myślę, że skończyłem.
- No to gdzie go pan ma?
Mógłbym po prostu skłamać i powiedzieć, że zawiozłem go do domu, ale nie ma powodu, żeby ich oszukiwać. Kłamać, kiedy nie jest to konieczne, to paskudny zwyczaj.
- Jest gotowy i stoi w domu Bobby'ego. Prawda, Bobby? Bobby stoi za mną. Kiwa głową.
- Tak. Jest w sypialni mamy i taty. Wygląda naprawdę ślicznie. Wszystko jest jak żywe.
- A możemy tam pójść?
- Chyba tak. Idź, Bobby, i zobacz, co się da zrobić. Bobby patrzy na mnie, próbując odgadnąć, co naprawdę myślę i czego chcę. To bardzo miły chłopiec.
- Musisz zapytać mamę, Bobby. Nie wydaje mi się, żeby chciała wpuścić ten cały tłum do domu.
- A mogę znieść obraz na werandę, żeby go mogli obejrzeć?
O tym nie pomyślałem. Ale co tam, do diabła! Bądź tylko ostrożny, Bobby, przynajmniej tak ostrożny, jak ja, kiedy niosłem mleko. Nawet jeśli coś się trochę rozmaże, zawsze mogę to poprawić. Zgadzam się, żeby pokazał obraz na werandzie.
- Dobrze. Nieś go tylko za drewnianą poprzeczkę z tyłu i nie pozwól nikomu dotknąć, bo jest jeszcze mokry. Ale koniecznie zapytaj najpierw mamę, dobrze?
Znikają w mgnieniu oka. Biedna Peg, nie wie, co ją czeka. Próbuję wrócić do pracy. Jestem gotów do zrobienia podmalówki. Tym razem ma być bardziej nasycona i ciemniejsza. Chcę uzyskać od razu taki efekt jak w impaście, uchwycić jaskrawość światła padającego na ganek „Sklepiku”, na którym Chicky siedzi niczym oświetlony punktowcem. Podmalówka, do której używam głównie sjeny, ultramarynowego błękitu i fioletu, odrobiny ochry i ździebka czerni słoniowej, żeby wszystko stonować, jest już daleko zaawansowana, kiedy nadbiegają dzieci zmierzające do szkoły. Znów tłoczą się wokół mnie.
- Dlaczego to takie ciemne? „Wygląda jak w nocy.
- To tylko podmalówka. Jak nałożę farbę, wszystko będzie jaśniejsze.
- Ten obraz z Heather Lane jest super. Ale byłoby fantastycznie, jakby tu naprawdę tak wyglądało!
- Tak wygląda. Te ulice są piękne.
- E tam, pan nie wie. Pan tu nie mieszka. Nie ma tu nic pięknego. Pan to wszystko upiększył.
Oglądam się za siebie, żeby zobaczyć, co to za krytyk. Stoi za mną mała, chudziutka dziewczynka. Jest blada, włosy ma proste, obcięte równo na wysokości podbródka. Przypomina mi Jeanne, kiedy była w jej wieku. Mówi coś, co mogłaby powiedzieć także moja siostra.
- Ale kiedyś tu mieszkałem i naprawdę mi się tu podobało. Trzeba po prostu starać się zobaczyć to, co dobre, a pomijać to, co ci się nie podoba. Nie oczekuj, że wszystko będzie takie jak w telewizji. Miejsca, które tam pokazują, nie są prawdziwe, są sztuczne, bo mają podsuwać ludziom szalone myśli i sprawiać, żeby kupowali różne rzeczy.
Patrzę głęboko w piwne oczy dziewczynki. Jeanne miała szaroniebieskie, takie same jak tato. Dziewczynka odwraca wzrok. Szepcze coś do koleżanki. Na chwilę zapada cisza, po czym dzieci pędzą dalej. Chicky'ego nie ma na ganku, bo tak jak zapowiedział, wszedł do środka, kiedy dzieci pobiegły do domów. Ale smarkacze, przebiegając obok sklepu, wołają:
- Chytry Chicky, git staruszek, przykrył glacę kapeluszem!
Jest to, jak przypuszczam, codzienny rytuał, bo najwyraźniej wszystkie znają wierszyk. Może to właśnie dlatego Chicky chowa się w porze lunchu, do czasu, kiedy dzieciaki wrócą do szkoły. A może także dlatego, że kiedy jedzą, w interesie panuje zastój.
■Wykonuję właśnie ostatnie pociągnięcia pędzla na podmalówce, kładąc w pewnych partiach intensywne cienie, aby nadać obrazowi głębię i bardziej wyeksponować narożnik sklepu na pierwszym planie, gdy wyczuwam instynktownie, że ktoś za mną stoi. Oglądam się i widzę Peg.
- Ho, ho, rzeczywiście szybko pracujesz. Jak będziesz tak zasuwał, namalujesz błyskawicznie wszystko, co tu godne uwagi, i już cię nie zobaczę.
Odkładam pędzle i cofam się o krok, żeby rzucić okiem na obraz.
- A więc naprawdę uważasz, że jestem szybki zawodnik?
Odwracam się i puszczam do niej oko. Chicky byłby ze mnie dumny.
Peg daje mi kuksańca, i to zdrowego. Te młode kobiety nowej generacji są silne, a może to po prostu my, starzy, jesteśmy słabi. Choć na dłuższą metę nie ma to większego znaczenia.
- Jesteś wstrętny. Robisz się taki wstręciuch jak Susan. Chodź, napijemy się kawy.
- Ciotka Edith zapakowała mi dwa dodatkowe sandwicze i coś tam jeszcze.
- Okej, poczęstuję się, ale lepiej trzymaj się ode mnie z daleka. Jak się będziesz do mnie przystawiać, zacznę krzyczeć.
Zdejmuję obraz ze sztalug.
- Idź do domu, ja przyjdę za chwilę. Umyję te pędzle, bo werniks szybko zasycha, i spakuję kasetę. Myślę, że mogę to tutaj zostawić. Zresztą kto by się połasił na odrapane pudło z farbami?
Obrazu jednak nie zostawię. Nigdy nic nie wiadomo w tej okolicy. Mogą tu być przeróżne świry.
Peg odchodzi. Odprowadzam ją wzrokiem, dopóki nie znika za rogiem Heather Lane. Zamykam akurat kasetę, kiedy pojawia się Chicky. Ma na sobie inną kurtkę, z szerokimi klapami, w wielką kratę. Zasiada w swoim fotelu. Tym razem nie ma gazety.
- Skończył pan już?
- Nie, idę teraz coś przekąsić. Obraz musi schnąć około godziny, zanim będę mógł przystąpić do dalszej pracy.
- Te dzieciaki panu nie przeszkadzały?
- Nie, były bardzo grzeczne.
Podnosi się z fotela i podchodzi, żeby sprawdzić, jak postępuje robota. To najgorszy moment na pokazywanie obrazu amatorowi. Taki zrozumie rysunek, zaakceptuje obraz w fazie właściwego malowania, kiedy rzeczy nabierają konkretnych kształtów. Ale etap podmalówki jest przeznaczony głównie dla oka artysty, pomaga mu się zorientować, dokąd zmierza, określić formę i kompozycję kolorystyczną. Rysunek prawie zniknął i całe płótno pokrywają plamy cienko rozsmarowanej farby. Chicky okrąża sztalugi.
- A gdzie ja jestem w tym całym bałaganie?
- Będzie pan tutaj.
Wskazuję na ciemną płaszczyznę, na której go umieszczę. Nikły zarys jego postaci jest już widoczny.
- Jeszcze nigdy nie widziałem artysty, który by tak malował. Przecież to jeden wielki galimatias. Jesteś pan jakimś nowoczesnym malarzem, jak Picasso?
- Nie, jestem malarzem nowoczesnym dlatego, że maluję teraz, w naszych czasach, ale kiedy skończę, będzie pan mógł wszystko rozpoznać. I na końcu umieszczę pana o tu, oświetlonego słońcem.
- Robi się chłodnawo. Prawdopodobnie pójdę do domu, zanim pan wróci. O tej porze roku słońce chowa się za tę ścianę około drugiej.
- W porządku. Na razie namaluję wszystko dookoła. A pana zrobię jutro.
Wpatruje się w obraz. Odwraca się i patrzy na mnie.
- Co pan myśli o wczorajszym meczu?
- Wciąż to samo. Nie można zostawić wszystkich na bazie i oczekiwać, że się wygra mecz.
- Taaa. Kibicowałem naszym przez ponad pięćdziesiąt lat i wciąż było to samo. Pamięta pan, jak byli na szczycie? To było w latach pięćdziesiątych. Wciąż to samo. Ledwie coś zaczęło im wychodzić, drużyna się rozlatywała.
- No, miejmy nadzieję, że tym razem jakoś się wezmą w garść.
- Założę się, o co pan chcesz, że nie. Biorę moje sandwicze i piwo z bagażnika.
- Panie Lyons, mógłby pan rzucić okiem na mój rower i kasetę, dopóki nie wrócę? Nie zabawię długo.
- Mów mi Chicky, wszyscy mi tak mówią. Jasne, przypilnuję, ale spróbuj wrócić, zanim ten cień dojdzie do ganku, dobra?
- W porządku. Do tej pory będę z powrotem, na pewno. Dzięki.
Odwracam się i odchodzę z obrazem w stronę Heather Road. Powietrze jest wciąż niewiarygodnie przejrzyste, słońce przypieka. Powinienem po prostu klapnąć na trawniczku za domem Chicky'ego, zjeść szybciutko swoje drugie śniadanie i wracać do malowania, ale chcę porozmawiać z Peg.
Kiedy pukam do drzwi, Peg odpowiada mi z kuchni. Jest sama. Spodziewałem się właściwie, że będzie tam Susan. Czuję, że ogarnia mnie dziwna nerwowość. Problem w tym, że nie mogę się połapać w pewnych sprawach. Upłynęło z górą trzydzieści lat od czasu, kiedy opuściłem Amerykę, i w tym czasie całkiem zmieniły się kryteria moralne; nie wiem, co jest pod tym względem w porządku, a co nie.
Może Bud nie będzie miał mi za złe, że przychodzę i jem lunch sam na sam z jego żoną, ale raczej w to wątpię. Aż tak się wszystko nie zmieniło. Wiem, że Emily nie byłaby zachwycona. W czasach młodości moich rodziców, kiedy tu właśnie mieszkali, też nie było mowy o tym, żeby mężczyzna odwiedzał samotną kobietę. Wszyscy obserwowali się wzajemnie. Mleczarz, lodziarz lub piekarz, wszyscy dostawcy, byli na celowniku. Jeśli któryś zabawił w jakimś domu dłużej niż kilka minut, od razu wiedziała o tym cała okolica.
A więc jestem podenerwowany. Chciałbym o tym porozmawiać z Peg, ale taka rozmowa mogłaby tylko pogorszyć sprawę. Nie wiedziałaby, co mi odpowiedzieć, nie przejęłaby się moimi wątpliwościami i uznałaby, że nie warto sobie zawracać tym głowy. Wiem, że moje dzieci mają absolutnie odmienne zdanie w takich sprawach, przynajmniej tak twierdzą.
Drzwi są otwarte; Peg jest w kuchni. Gestem zaprasza, żebym wszedł. Rozmawia przez telefon. Johnny śpi przed telewizorem, kolory z ekranu kładą się na nim plamami, dźwięk jest wyłączony. Siadam na swoim zwykłym miejscu. Peg odpowiada głównie „aha” i „racja” albo „dobrze”. Uśmiecha się do mnie. W końcu odkłada słuchawkę.
- To moja mama. Opowiedziałam jej trochę o tobie.
Uśmiecha się i siada. Na blacie nie ma żadnych papierosów, ale i tak czuję od niej zapach nikotyny. Otwieram papierową torbę i wyciągam dwa sandwicze. Peg sięga po otwieracz do butelek.
- Mama mówi, żebym uważała, bo Bud mnie zabije. Czy to nie fantastyczne? Czasami myślę, że moja matka jest kimś w rodzaju czarownicy. Zawsze wszystko wie; tak było jeszcze w czasach, kiedy byłam mała, trudno ją było wyprowadzić w pole.
Kiwam głową. Okej, Berty, myślę sobie, a zatem niewiele się zmieniło. Teraz już wiem.
Rozkładam jednego sandwicza i przenoszę cebulę na drugi. Nie ma sensu marnować dobrej cebuli, zwłaszcza że ją uwielbiam. Wiem, że Peg mnie obserwuje, ale nie podnoszę wzroku.
- Jesteś taki cholernie dobry, Bert. Dzieci były strasznie podniecone, jak zobaczyły obraz. Sama im go zniosłam na werandę; szkoda, żeś ich nie widział! Zupełnie jakby oglądały jakiś superprogram w telewizji, jakiś horror albo western czy coś takiego. Tyle że gadały jedno przez drugie i każde pokazywało palcem coś innego. W końcu musiałam je przegonić, żeby móc przygotować drugie śniadanie dla Bobby'ego i Alice.
- Przepraszam, jeśli przysporzyłem ci kłopotów. Ale dzieci tak nalegały, żeby im pokazać ten obraz, że nie miałem serca odmówić. Pewnie powinienem się powstrzymać do popołudnia. Mógłbym im wtedy sam pokazać obraz.
- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Dla mnie to też była wielka atrakcja. Myślę, że po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, dlaczego ludzie tak wariują na punkcie obrazów, muzeów i podobnych rzeczy. Wiesz, że ja jeszcze nigdy w życiu nie byłam w muzeum?
- No to muszę ci powiedzieć, że macie tu w Filadelfii jedno naprawdę wspaniałe. Z przyjemnością zabrałbym cię kiedyś do niego i pokazał ci parę obrazów. Był w Filadelfii taki jeden gość, który naprawdę umiał malować, nazywał się Thomas Eakins. Żył i tworzył na przełomie XIX i XX wieku. Namalował między innymi kilka cudownych męskich aktów.
Zatapiam zęby w sandwiczu. Podsuwam drugiego Peg, która nalewa piwo do szklanek. Jestem zaskoczony, widząc, że podnosi rękę i ociera wierzchem dłoni załzawione oczy.
- Co się stało, Peg? To pewnie ta cebula... Czy powiedziałem coś nie tak? Nie musisz iść do żadnego muzeum, jeśli nie chcesz. To był tylko taki luźny pomysł, myślałem, że cię to zainteresuje.
- Dalej nic nie rozumiesz, prawda? Przez ciebie czuję się tak, jakbym spieprzyła całe swoje życie, jakby ominęło mnie dosłownie wszystko. Przez ciebie jest mi naprawdę głupio.
Przestaję jeść, patrzę na nią. Widzę, że mówi serio.
- To jest ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, Peg. Moim zdaniem jesteś bystrą, młodą kobietą. Wychowujesz bardzo miłe dzieci i prowadzisz zadbany, przyjemny dom. Masz dobrego męża, który pracuje, żeby utrzymać ciebie i całą rodzinę. To jest mądre, nie ma w tym nic głupiego. Mylisz się całkowicie.
Przełykam kolejny kęs sandwicza i popijam piwem. Myślę, że mógłbym jeść takie sandwicze trzy razy dziennie przez całe życie.
Mam wobec Peg poczucie winy. Naprawdę wiem, jak podle może się czuć. Pamiętam, że sam doznawałem takich uczuć, kiedy miałem dziewiętnaście lat i byłem w wojsku. Skończyliśmy akurat wojować w Europie i zebrano nas, żeby wyprawić na Daleki Wschód, gdzie mieliśmy walczyć z Japończykami. Byłem dwukrotnie ranny i straciłem zaufanie do wszystkiego i do wszystkich, ale głównie wiarę w siebie. Czułem się jak łatwo wymienialna część, bez żadnej wartości dla kogokolwiek.
- Pozwól, że ci opowiem pewną historię, Peg, a może coś zrozumiesz. Po wojnie, to znaczy drugiej wojnie światowej, znalazłem się w miejscu, które nazywało się Fort Benning, w Georgii. Zrzuciliśmy akurat bomby atomowe na Japonię i nasi dowódcy starali się wykombinować, co z nami począć. Poznałem wtedy człowieka dziesięć lat starszego ode mnie. Był kompanijnym pisarzem; poznaliśmy się podczas badań lekarskich. W cywilu był nauczycielem, miał żonę i córeczkę. Zaprzyjaźniliśmy się. Dla mnie ta przyjaźń z nauczycielem była czymś bardzo dziwnym. Przez całe moje życie tacy ludzie jak on, przedstawiciele wolnych zawodów, lekarze, prawnicy, nawet biznesmeni, a już szczególnie nauczyciele, żyli w świecie krańcowo odmiennym niż świat Heather Lane. Żaden ze znajomych moich rodziców nie poszedł na studia, tylko kilku zdobyło średnie wykształcenie; ani matka, ani ojciec do nich nie należeli. Jeśli w ogóle pracowali, to w takich firmach, jak General Electric albo Westinghouse. To uważało się za dobrą pracę. Jeśli czyjś ojciec miał taką robotę, to od razu był uważany za kogoś o oczko lepszego od innych.
len mój znajomy nazywał się Sylvain Bernstein. Wojsko i towarzystwo innych żołnierzy, z którymi przebywaliśmy w Benning, mierziło go tak samo jak mnie. W miasteczku główną atrakcją były bary, bójki, tanie dziwki. Jeździliśmy tam obaj wojskowym autobusem, potem przesiadaliśmy się na autobus miejski i jechaliśmy przed siebie, byle jak najdalej od Columbus. Wędrowaliśmy czerwonymi gliniastymi drogami wśród wiejskiego krajobrazu. Sylvain mówił o muzyce. O muzyce klasycznej, o tym, jak się rozwijała i jak nauczyć się ją rozumieć. W cywilu był nauczycielem muzyki.
Ja, zawołany tancerz, zawsze lubiłem muzykę, ale jedynym jej rodzajem, jaki znałem, były popularne przeboje tamtych lat. Hoagy Carmichael, Jimmy i Tommy Dorseyowie, Harry James, Sammy Kaye, Glenn Miller, wszyscy oni grali modne wtedy kawałki, głównie taneczne. To było wszystko, co znałem. Klasyczna muzyka była dla mięczaków i dupków. Syl mówił jednak o niej tak, że mnie to zainteresowało. Próbował mi wyjaśnić różnice pomiędzy formami muzyki symfonicznej, mówił też o tym, jak ewoluowała muzyka kameralna, opera, sonata itp. Opowiadał o różnych instrumentach, różnicach pomiędzy instrumentami dętymi i smyczkowymi i to wszystko brzmiało fascynująco. Było tak cholernie różne od świata, w którym żyłem i w którym, jak przypuszczałem, miałem tkwić do śmierci.
Mówił też o malarstwie. Zawsze miałem dryg do rysunków i Syl zachęcał mnie, żebym rysował coś więcej niż komiksy, które zwykle namiętnie smarowałem. Nie miałem pojęcia o perspektywie, więc pokazał mi, jak można uzyskać iluzję głębi na płaskiej kartce papieru. Sam nie był na pewno artystą, ale znał się na tym jak mało kto. Opowiedziałem mu o schowku w mojej sypialni, o rysunkach, malunkach i rzeźbach, jakie tam robiłem.
W końcu kupił mi komplet pasteli i zacząłem robić szkice i pastelowe portrety kumpli z koszar. Myśleli, że mi odbiło; poniewczasie chętnie daliby mi kategorię D.
Rozmawialiśmy też o książkach. W koszarach pożyczył mi parę do przeczytania. Twierdził, że człowiek nie jest całkiem dojrzały, dopóki nie przeczyta Prousta i Joyce'a. Przyznaję, że już same nazwiska mnie odrzucały, ale przebijałem się przez te książki. O tym, jak bardzo chciałem zmienić swoje życie, nie dowie się nikt, może oprócz ciebie. Brnąłem przez te książki, a potem dyskutowaliśmy o nich. Myślę, że skorzystałem więcej z rozmów z Sylem niż z lektury tych książek.
W miasteczku chodziliśmy do tanich sklepików ze starzyzną. Pokazywał mi, jak nawet wyciągnięte z jakiegoś śmietnika figurki mogą różnić się pod względem wartości, wyjaśniał, że nie ma znaczenia, ile kosztują, jeśli tylko mają piękną formę i jak najmniej zbędnych ozdóbek. Uważał, że każdy człowiek powinien rozwijać w sobie zmysł estetyczny i że jest to warte całego zachodu, jaki się z tym łączy.
Zaszczepił mi całkiem nową motywację w życiu, motywację, która nie miała nic wspólnego z zarabianiem pieniędzy, parciem do przodu, współzawodniczeniem z innymi. Potem zrobił dla mnie to, co po latach zrobił Robert Pirsig w swojej książce Zen i sztuka oporządzania motocykla. Pomógł mi zdefiniować pojęcie jakości. Zmienił moje życie. Ale na początku miałem odczucia podobne, jak sądzę, do twoich. Gorzej, czułem, że w pewnym sensie się oszukuję. Wiedziałem, że trzymam sztamę z innymi dupkami z liceum i robię sobie jaja z tych, którzy próbują otworzyć przede mną jakieś drzwi. Nabijaliśmy się z pana Hulla, który czytał nam na głos Szekspira, próbując pomóc nam odczuć potęgę poezji. Wyśmiewaliśmy nauczyciela muzyki i twierdziliśmy, że jest szurnięty, bo gra na flecie. Byliśmy prawdziwymi barbarzyńcami, barbarzyństwo było normą w świecie, w którym żyłem, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. Miałem poczucie, że w jakiś sposób marnotrawię swoją szansę.
Nie wiem, co ci powiedzieć, Peg. Jak wiesz, dorastałem w tym domu. W tamtych czasach ludzie nie byli wcale inni. Nigdy nie znałem żadnego malarza, muzyka czy pisarza. Dzisiaj słucham, jak dzieciarnia robi sobie pośmiewisko z biednego Chicky'ego, który może nie był największym z artystów, ale przynajmniej starał się być kimś. I wiem, że gdybym tu teraz mieszkał i był dzieckiem, robiłbym to samo.
Milknę. Peg patrzy mi prosto w oczy, po twarzy płyną jej łzy jak groch. Nie je, nawet nie pije piwa. Odwracam wzrok.
- Ty jesteś taki cholernie miły - wzdycha Peg. Ściśnięte gardło nie pozwala jej mówić dalej. Mój Boże, zagalopowałem się niepotrzebnie. Teraz nie wiem, jak zapanować nad sytuacją.
- Słuchaj, Peg. Jest jeszcze jedna strona tej całej sprawy. Bo za wszystko, co człowiek osiąga w życiu, płaci czym innym. Ja nigdy nie będę miał tej naturalnej spontaniczności i witalności, jaką masz ty. I nie jest to tylko kwestia wieku. W pewien sposób przy całym moim wykształceniu, całym wysiłku, jaki włożyłem w to, żeby być nauczycielem, psychologiem, artystą, pisarzem, straciłem, zeszlifowałem te kanty, które stanowiły o mojej odrębności. Za dużo spekuluję. Nieustannie ważę wszystko w myślach, staram się odczytać sens każdego zdarzenia. Nie sądzę, żebyś chciała być taka, bo wtedy nie cieszyłabyś się tak bardzo życiem. Wiem jedno: że lubię cię taką, jaka jesteś. Musisz umieć doceniać samą siebie, znać własną wartość. A jesteś osobą wartościową, taka, jaka jesteś. Nigdy o tym nie zapominaj.
Słyszę własne słowa i zdaję sobie sprawę z tego, że otwieram w tej chwili kolejne drzwi, drzwi do gabinetu terapeuty. W środku jest lekarz. Chcę zmienić temat. Chcę, żeby Peg przestała patrzeć na mnie tak, jakbym posiadł jakąś tajemnicę, której nie chcę jej zdradzić. Postanawiam wyjawić jej swój sekret, ten największy.
- No, Peg. Zjedz tego sandwicza, zanim ci go zabiorę i zjem sam. Uśmiechnij się, śmiej się ze mnie, ale nie dołuj mnie spojrzeniem tych swoich błękitnych jak woda ślepiów, bo utonę.
Uśmiecha się i odwraca wzrok. Kręci z wolna głową.
Uświadamiam sobie, że powiedziałem przed chwilą, iż jestem pisarzem. Nie zamierzałem tego mówić, po prostu mi się wymknęło, kiedy próbowałem się Peg tłumaczyć. Już to, że maluję, jest dość fatalne. Ludzie nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni do artystów, czasem uważają cię za jakiegoś dziwoląga, szajbusa albo z kolei domagają się, żeby namalować im portret, psa lub dom. Mimo wszystko wobec malarza zachowują się jednak mniej lub bardziej normalnie. Ale kiedy się dowiedzą, że jesteś pisarzem, to reagują tak, jakby mieli przed sobą psychiatrę. Boją się, że człowiek ich obserwuje. Boją się, że powiedzą albo zrobią coś, co zostanie opisane w książce. Albo, przeciwnie, zaczynają grać i szarżować, żeby cię zachęcić do ich opisania. Tak czy inaczej trudno zawodowemu pisarzowi podtrzymywać normalne, przyjacielskie stosunki z otoczeniem, a im słabsze są czyjeś kontakty z literaturą, tym sytuacja jest gorsza.
Chciałbym się zbliżyć do ludzi z mojego dawnego środowiska. Nie chcę stawiać żadnych sztucznych barier. Na szczęście to, że jestem pisarzem, najwyraźniej nie robi na Peg wrażenia. Jest wzburzona i nie zwraca specjalnie uwagi na to, co mówię.
- Pewnie się zastanawiasz, Peg, co ma znaczyć ta cała historia ze schowkiem w sypialni i co mnie tak bardzo poruszyło w tym kawałku choinkowej lamety. Może jak ci o tym opowiem, będziesz miała jakieś pojęcie o mnie, zrozumiesz lepiej, o co mi tak naprawdę chodzi. Zrozumiesz, co mam na myśli, mówiąc o stratach i zyskach.
Znów patrzy na mnie, ale jej spojrzenie jest teraz jakby nieobecne. Ociera policzki grzbietem dłoni, wyciąga rękę po chusteczkę higieniczną i wyciera nos.
- Przepraszam. Normalnie nie jestem taka skłonna do płaczu. A teraz słucham cię, Bert.
Opowiadam jej całą historię, o przenosinach z jednej sypialni do drugiej i z powrotem, o wuju Billu i dziadku, którzy z nami mieszkali. Opowiadam o malowidle w schowku, o lepieniu modelinowych figurek, o tak upragnionych zabawach z moim identycznym bratem - bliźniakiem, Williamem, który umarł podczas porodu. A także o prowadzeniu dziennika.
Mówię o Jeanne. O tym, jak opowiadałem jej przerażające historie, żeby zamieniła się ze mną łóżkami, i o tym, jak się to wszystko zaczęło. Wspominam, jak przyjęła rolę mojego brata i jak całymi latami bawiliśmy się w „schowkowym” świecie, w Krainie Miłości. I o tym, że nigdy później o tych zabawach nie rozmawialiśmy. Nie mówię jej o swojej najstarszej córce, Kate, ojej mężu, Billu, i ich dwojgu dzieciach, którzy zginęli w ogniu podczas wypalania traw w Oregonie. Są pewne granice. W końcu wyczerpuję temat. Patrzę Peg w oczy.
- Więc tak to wszystko wygląda. To jeden z powodów, dla których chciałem tu wrócić i namalować ten dom. Dziwne, ale myślę, że to, podobnie jak Syl, pomogło mi coś przełamać. Cała ta zabawa, wymyślanie historyjek, opowiadanie ich siostrze, dawało mi radość i wiarę w fantazję, w rzeczy, które nie istnieją; wszystko to pomogło mi się wyrwać z tego zatęchłego światka. Wiesz, jak mnie przezywali w Świętym Cyrylu?
Teraz słucha uważnie, co mówię. Widzę cień lęku w jej oczach. Znów potrząsa głową, tym razem inaczej, szybko, nerwowo.
- Byberry Berty - mówię.
Nie wiem, czy Byberry jeszcze istnieje; w psychiatrii zaszły takie wielkie zmiany. Był to miejscowy dom wariatów, szpital psychiatryczny. Uśmiecham się. Peg potrząsa głową i odpowiada mi uśmiechem.
- Ależ ty jesteś niesamowity. Czy twoja siostra Jeanne też była taka dziwna?
- Kiedy miała dwadzieścia lat, wyszła za mąż za piłkarza i dochowali się piątki cudownych, inteligentnych dzieci; wszystkie były prymusami. - Urywam. Nie chcę się załamać. Nie chcę wchodzić w to zbyt głęboko, bo muszę wracać do obrazu. Nie chcę też, żeby Chicky siedział w cieniu. - Zmarła na raka pół roku temu.
Czuję bolesny uścisk w gardle. Dobrze, że skończyłem jeść.
- O Boże! Ależ ja jestem... Wybacz mi, Bert. O Chryste Panie! Nic dziwnego, że wróciłeś. Szukasz jej tu, prawda? Wierzysz, że znajdziesz ją i swojego brata, i może jeszcze matkę i ojca gdzieś tu w tym domu, choćby w tym schowku. Mój Boże...
Ja tak bym tego nie tłumaczył. Sądziłem, że przyjechałem po to, żeby namalować swoje stare kąty, odwiedzić ciotkę Edith, zapomnieć o śmierci, o Jeanne, Kate, Billu, Małej Dayiel i Mii. Żeby przyjść trochę do siebie, zebrać materiał do nowej książki. Wszystko to prawda, ale Peg ma rację. Trafnie odgadła prawdziwy powód moich odwiedzin.
Kiwam głową i mówię do mojej szklanki piwa:
- Prawdopodobnie trafiłaś w sedno, Peg. Nie myślałem o tym w ten sposób, ale to prawda. Myślę, że pewnie szukam też samego siebie. Przepraszam, że zwaliłem to wszystko na ciebie. To jest nieodłącznym składnikiem życia, procesu starzenia. Albo umierasz młodo i wszyscy cię żałują, albo żyjesz długo i wtedy musisz znosić utratę swoich bliskich i przyjaciół. To naturalne i w pewnym sensie sprawiedliwe.
Peg obchodzi barek. Wstaję, obejmujemy się. Nie ma to nic wspólnego z seksem. Czuję się trochę tak jak wtedy, kiedy ściskałem Jeanne i innych domowników po śmierci ojca. Rozklejam się. Peg ściska mnie mocniej.
- Boże, tak mi przykro. To wszystko jest takie smutne. Nigdy nie myślałam o ludziach, którzy tu wcześniej mieszkali. Kiedy kupowaliśmy ten dom, nikt tu już nie mieszkał, i pewnie wyobrażałam sobie, że tak było zawsze. Nigdy nie pomyślałam o kimś takim, jak ty i twoja siostra, i o tym, jak bliscy sobie byliście. Nie wiem, jak ty to znosisz, jak możesz tak sobie tu malować, wyczuwając obecność jej i brata. Czy to cię nie wytrąca z równowagi?
Potrząsam głową. Nie wiem, jak jej wyjaśnić, że to pomaga, że czuję się odprężony, utwierdzam się w przekonaniu, że oni będą zawsze ze mną, tak jak był ze mną William. Że dzięki tym odwiedzinom poznałem ją, Peg, jej dzieci i Buda. Że Jeanne, mama, tato, odżywają dzięki temu w moim sercu. Nie mogę jej tłumaczyć, że widzę w niej swoją matkę i zarazem swoją córkę. Wyczuwam w niej współczucie i zrozumienie, jakich nie doświadczyłem wcześniej od nikogo, choć przecież nie starałem się tego z niej wycisnąć.
Przechodzi na drugą stronę barku. Muszę odzyskać grunt pod nogami. Chcę jej opowiedzieć o Jeanne, o tym, jak to było z jej chorobą, ale spoglądam na zegarek i widzę, że jest wpół do trzeciej.
- Chciałbym ci opowiedzieć więcej, Peg, ale chyba lepiej wrócę do malowania. Chicky powiedział, że dopóki będzie słońce, posiedzi na ganku. Pójdę, rozsmaruję jeszcze trochę farby na płótnie i spróbuję wziąć się w garść. Ale dziękuję ci za wszystko. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
Zanim Peg zdąża odpowiedzieć, ruszam w stronę drzwi. Johnny znów się przebudził. Zastanawiam się, czy wie, o której zaczynają się kreskówki, i czy ma jakiś wewnętrzny zegar, który mu to sygnalizuje. Nawet na nas nie patrzy. Peg podchodzi do mnie.
- Chciałabym ci dać całusa, tak jak żona, która żegna męża wychodzącego do pracy. Czy to zwariowany pomysł?
Odwracam się, otwieram siatkowe drzwi.
- Na pewno, ale przedni.
Śmiejemy się oboje. Kiedy idę w stronę furtki, nie mogę się powstrzymać, żeby się nie obejrzeć. Peg stoi w drzwiach za siatką. Macha do mnie ręką. Odpowiadam jej najbardziej neutralnym, pełnym rezerwy gestem, na jaki mogę się zdobyć. Drżę na całym ciele.
Z obrazem i kasetą wszystko w porządku. Ganek Chicky'ego pogrążony jest w cieniu, ale stary przesunął fotel i siedzi w słońcu pod ścianą z cegieł. Podchodzę do niego.
- Nie musiałeś tu siedzieć. Przepraszam, że się spóźniłem. Mam nadzieję, że nie było zbyt wielu kupujących.
- Nigdy nie wiadomo. Ale z przyjemnością posiedziałem sobie na zewnątrz. Lubię się wygrzać w słońcu, zanim nadejdzie zima. Tu bywa cholernie zimno i powietrze jest wilgotne. A teraz mamy taką spóźnioną złotą jesień. Gdzie jadasz?
Korci mnie, żeby skłamać. Ale gdyby mnie przyłapał na kłamstwie, byłoby fatalnie.
- Zjadłem lunch u Bayerów. Mieszkałem w tym domu jako chłopiec.
- O, ta pani Bayer to bardzo sympatyczna osoba. I do tego ładna. Ma dobre dzieci: Bobby i Alice to najmilsza dwójka dzieciaków w okolicy.
Wstaje. Wnoszę mu fotel z powrotem na ganek.
- Dziękuję jeszcze raz. Zabiorę się teraz do pracy.
- Nie chcesz już, żebym ci pozował?
- Namaluję wszystko dookoła, tak jak mówiłem. Jeśli będziesz tu jutro, domaluję cię na końcu.
Jestem sam zaskoczony tym, jak szybko pochłania mnie praca nad obrazem. Zaczynam od ceglanego muru w zaułku po prawej stronie, przeciwnej do sklepu Chicky'ego. Stosuję tę samą metodę co przy malowaniu Robinson i Dewey Street, kiedy ostatnio malowałem w okolicach domu ciotki Edith. Nie wymaga to intensywnego myślenia i działa uspokajająco. Widzę fragmenty jednej ze starych werand, które budowaliśmy z ojcem przed laty. Słupki zastąpiono metalowymi, ale rozpoznaję po ciesielce i sposobie łączenia elementów, że weranda pozostała zasadniczo ta sama, wymieniono tylko kilka desek.
Ustalam rozkład światłocienia i wydobywam na plan pierwszy narożnik domu po drugiej stronie obrazu, rzucając szczególnie intensywne światło na murek oddzielający zaułek Clinton od ulicy. To właśnie tu, próbując przeskoczyć przez ten murek na wrotkach, rozwaliłem sobie kolano i zniszczyłem swoje pierwsze sztruksowe spodnie. Myślałem, że matka mnie wtedy zabije.
Próbuję uzyskać wrażenie, że od tego miejsca zaczyna się stok wzgórza, biegnący gdzieś daleko w dół, poza ramy obrazu. Na płótnie jest tylko jego szczyt, ale mam nadzieję, że uda mi się dzięki pojedynczym pociągnięciom pędzla i fakturze uzyskać efekt kontynuacji.
Pracuję nad niebem, teraz błękitnym i bezchmurnym, kiedy pojawiają się wracające do domu dzieci. Znów otaczają mnie kołem. Są jeszcze bardziej podekscytowane tym obrazem, bo sklepik jest ważną częścią ich codzienności. Kilkoro dzieci wchodzi do środka, żeby kupić u Chicky'ego cukierka albo gumę. Ciekaw jestem, czy sprzedają jeszcze gumę z kartami baseballowymi, taką różową balonówę. Zbyt długo byłem z dala od domu. Pamiętam też z lekka woskowate babeczki Dixie w dwóch smakach.
- O, a gdzie jest Chicky? Nie będzie go na obrazie?
- Będzie. Zmarzł i wszedł do środka. Domaluję go jutro.
Cofam się o krok. Przez chwilę nie mogę się skoncentrować, kontynuuję więc malowanie nieba, próbując uzyskać błękit przechodzący od ultramarynowego fioletu do błękitu kobaltowego, aby stworzyć wrażenie gigantycznej przejrzystej kopuły, bo tak właśnie wygląda dziś niebo.
Większość dzieci poszła do domu. Rudowłosy chłopiec i dziewczynka, która przypomina mi Jeanne, zostają najdłużej, razem z Bobbym i Alice. Bobby podchodzi do mnie.
- Zostawisz ten obraz u nas w domu tak jak tamten?
- Chciałbym. Myślisz, że mama pozwoli?
- Pewnie. Twoje obrazy bardzo się mamie podobają. Powiedziała Alice i mnie, żebyśmy się przyglądali, jak pracujesz, i przysłuchiwali się, jak mówisz. A wiesz, ty mówisz bardzo śmiesznie.
- Mieszkałem długo za granicą, Bobby, we Francji. Może dlatego wydaje ci się to śmieszne.
- Nie. Tylko mówisz jak ci w telewizji albo w radiu. To nie jest takie normalne mówienie.
- Dla mnie to jest naturalne, Bobby. Różni ludzie różnie mówią, to wszystko.
- Mama powiedziała, że to dlatego, że mówisz „królewską” angielszczyzną. Ciekawe, co to znaczy. Nie jesteś przecież królem ani nikim takim, prawda?
Kładę mu rękę na głowie. Jest nagrzana od słońca i lekko spocona po biegu.
Bobby trzyma swój tornister oburącz przed sobą. Alice stoi tuż przy nim.
- Nie, jestem tylko malarzem. Nie sądzę, żebym chciał być królem. A ty byś chciał?
- Wiesz, że chyba tak. Królowie są przecież bogaci, no nie? Chciałbym być królem, żebym był bogaty.
- Czasami królów ścinają. To mniej zabawne.
Bobby przetrawia tę kwestię. Alice wysuwa się do przodu.
- Ja chciałabym być królową, nawet gdybym nie była bogata i gdyby mieli mi ściąć głowę. To pewnie fajnie być królową, siedzieć na tronie w koronie na głowie i w ogóle.
- Może kiedyś nią zostaniesz, Alice.
Stoją i przyglądają się jeszcze przez chwilę. Pozostałe dzieci dawno sobie poszły. Zerkam na zegarek. Jest już za piętnaście piąta. Nie zrobiłem tyle, ile zamierzałem, ale też spędziłem miło czas. Z Peg, Chickym i z dziećmi. Spoglądam na Bobby'ego i na Alice.
- Ejże, lećcie no lepiej do domu, bo mama się będzie martwić.
- A ty też już idziesz, Bert?
- Zaraz przyjdę. Za parę minut zacznę się pakować. Pędzą przez Heather Lane; Bobby trzyma Alice za rękę, potem puszczają i wyprzedza. Zbiera mi się na płacz, kiedy na nich patrzę. Nie sądzę, żebym był dla Jeanne takim dobrym bratem, jakim Bobby jest dla Alice.
Zaczynam myć pędzle. Za żadne skarby nie chcę dopuścić, by opadły mnie myśli o tym wszystkim, co powinienem był powiedzieć Jeanne, Kate i Billowi i co powinienem był z nimi zrobić, zanim było za późno. Jako były psycholog wiem, że jest to poczucie winy, jakie dręczy każdego, kto straci swoich bliskich, ale ta świadomość wcale mi nie pomaga. Nie pomaga też rozpamiętywanie tego wszystkiego.
Jest prawie piąta, kiedy wchodzę na werandę domu Bayerów. Peg mruga do mnie, otwierając mi siatkowe drzwi. Odpowiadam mrugnięciem. To odruch. Podejrzewam, że bardzo głupi.
- Co powiesz na filiżankę kawy?
- Naprawdę muszę się śpieszyć, Peg. Moja ciotka lubi jeść o wpół do szóstej, najpóźniej o szóstej. Nienawidzę trzymać jej tak długo o głodzie.
Uśmiecha się, potem wybucha głośnym śmiechem.
- Nic ci nie grozi. Nie ugryzę cię.
Nie mówię jej, co mi podpowiada moje id. Peg rusza po schodach na górę, wołając:
- Zaraz zejdę, dzieci. Nie jedzcie nic przed kolacją.
Idę za nią. Wchodzimy do sypialni. Stawiam na podłodze kasetę i dotykam pierwszego obrazu. Jest jeszcze lepki. Mógłby się rozmazać. Spoglądam na Peg.
- Mogę go jeszcze zostawić?
Uśmiecha się, patrzy na mnie, milczy przez chwilę.
- Możesz zostawić, co tylko chcesz i na jak długo zechcesz, Bert. Wiesz o tym.
Odwraca się i schodzimy. Bobby, który wchodzi na górę, ustępuje nam z drogi.
- Zdaje się, że kazałam ci zostać na dole.
- Nic nie mówiłaś, mamusiu. Powiedziałaś tylko, żebyśmy nic nie jedli. Muszę iść do toalety.
Patrzę na Peg i tym razem to ja mrugam pierwszy.
- Ma rację. Słyszałem, co mówiłaś.
Jesteśmy przy drzwiach. Peg otwiera je przede mną.
- Może byś wpadł wieczorem i obejrzał z nami mecz? Byłoby bardzo miło.
- Dziękuję. Ale myślę, że będzie lepiej, jeśli nie przyjdę, choć bardzo bym chciał.
- Nie jesteśmy dla ciebie odpowiednim towarzystwem, co?
- Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie lepszego towarzystwa do oglądania dzisiejszego meczu niż ty, ale nie zawsze mogę robić to, co chcę. Podobnie zresztą jak ty.
Schodzę pośpiesznie po stopniach. Już na chodniku odwracam się i macham ręką. Czuję, że lada chwila znów wpadnę na Buda. Mam nadzieję, że zniknę z rowerem, zanim on się zjawi. Jadę na skróty do Greenwood Avenue i oddalam się pośpiesznie.
Kiedy nazajutrz rano schodzę około dziewiątej na dół, jestem półprzytomny. Ciotka Edith musiała słyszeć, jak się tłukłem w nocy. Biorę kąpiel i przebieram się w swoje malarskie ciuchy. Jest sobota, dni zdają się przemykać lotem błyskawicy. Śniadanie czeka już na stole: jajecznica na bekonie, grzanki, sok pomarańczowy. Ciotka Edith siedzi na swoim miejscu z filiżanką kawy.
- No, wygląda na to, że żyjesz. Kiedy weszłam na górę, leżałeś jak trup, tyle że głośno chrapałeś.
- Nie spałem. Gdybym spał, nie byłbym teraz tak zmęczony.
- Siadaj, napij się kawy.
Wiem, że jeśli napiję się kawy, zaczną mi się trząść ręce. Jest to poważny problem, zwłaszcza w końcowej fazie pracy nad obrazem. Ale nie mogę odrzucić takiej płynącej z serca propozycji. Ciotka nalewa mi pełną filiżankę, wsypuję dwie łyżeczki cukru. Powinienem słodzić sacharyną. Jeśli będę się odżywiał tak, jak się odżywiam, i tyle słodził, nigdy nie zbiję wagi. Emily mnie nie pozna, a jeśli nawet tak, to uda, że mnie nie poznaje.
Jajecznica jest pyszna, akurat taka, jaką lubię, ze ściętym białkiem i surowym żółtkiem. Bekon chrupiący i smakowity, grzanki gorące. Tylko w Ameryce można dostać taki bekon, jaki lubię, cienki, bez zbyt wielu chrząstek, słony, ale nie przesolony. Jem powoli, delektując się i popijając każdy kęs gorącą kawą. Ciotka Edith nie je, pije tylko kawę.
- No więc, jaki to niby obraz będziesz malował dzisiaj?
- No więc będę niby malował sklepik, w którym kupowałem cukierki i różności, kiedy byłem mały. Już go zacząłem malować i wydaje mi się, że będzie to naprawdę dobry obraz.
Ciotka Edith znów zapakowała mi drugie śniadanie, piwo włożyła do plastikowego worka wypełnionego kostkami lodu.
- Jadłeś tak późno śniadanie, mam nadzieję, że piwo będzie jeszcze zimne, kiedy będziesz chciał zjeść drugie.
Całuję ją znienacka w nos.
- Och, ty zbereźniku!
Przyciąga moją głowę i wyciska siarczystego całusa na moich wargach.
- Jesteś okropnie niebezpiecznym człowiekiem. Nie wiem, jak ta Emily z tobą wytrzymuje.
Przysiągłbym, że się zarumieniła. Wkładam mój malarski kapelusz, sprowadzam rower po stopniach i ruszam w górę Robinson Street. Oglądam się i macham ręką ciotce stojącej na schodkach. Nie odpowiada, potrząsa tylko głową.
Jest już po jedenastej, kiedy pukam do drzwi domu Peg. Otwiera mi Bud. Pamiętałem, że jest sobota, ale nie miałem pojęcia, że mężczyźni siedzą tu w soboty w domu, jestem więc trochę zaskoczony.
- Cześć. Wejdź. Ten nowy obraz ze sklepem Chicky'ego jest fantastyczny. Chicky go już widział?
- Tak. Domaluję go dzisiaj. Mam nadzieję, że go tam zastanę. Wyjechałem późno z domu, bo źle spałem i wstałem koło dziewiątej.
Za Budem pojawia się Peg. Jest jeszcze w szlafroku. Mruga do mnie zza pleców Buda.
- Myślałam, że o nas zapomniałeś.
Próbują mnie namówić, żebym został i wypił filiżankę kawy, ale jestem już spóźniony i chcę mieć to szczególne światło dla Chicky'ego, jeśli go w ogóle tam zastanę. Wyobrażam sobie, że sobota, dzień, w którym dzieciarnia kupuje na potęgę słodycze, jest dla niego wspaniałym dniem.
Peg prowadzi mnie na górę. Biorę kasetę i odwracam się w stronę drzwi. Peg ogląda się przez ramię i przysuwa się do mnie.
- Śniłeś mi się dziś w nocy. To było fantastyczne!
Cofa się o krok i wychodzimy. Idziemy korytarzem. Na schodach Peg odwraca głowę w moją stronę. Puszcza do mnie oczko, odpowiadam jej mrugnięciem. W co ja się, do diabła, pakuję i dlaczego?
Kiedy docieram do sklepu Chicky'ego, staruszek już tam jest. Ma na sobie żółtą kurtkę i słomkowy kapelusz. Na nogach kamasze. Na trawniku leży co najmniej piątka dzieci. Jest wśród nich Bobby.
- Hej, spóźniłeś się.
- Jest sobota. W soboty zaczynam pracę później. Jeden z malców podejmuje temat.
- A pracujesz w niedziele? Chodzisz do kościoła?
- Owszem, chodzę do kościoła. - Zastanawiam się, czy zadowoli się tą odpowiedzią. Wyciągam nóżki z kasety i rozstawiam je. Opieram obraz o ceglany mur, pod którym stoję. Wygląda nieźle. Potrafię namalować dobrą rzecz, jeśli tylko mogę się skupić.
- Chodzę z ciotką do Świętego Barnaby - uzupełniam.
- Jesteś katolikiem?
Inny chłopiec wali pytającego w ramię.
- Jasne, głupku. Co myślisz, że Święty Barnaba to jakaś synagoga, czy co? Chodziłem tam, zanim się tu przeprowadziliśmy. To duży kościół, prawda?
- Pewnie.
Stawiam obraz na sztalugach. Wysuwam szufladkę z farbami. Nabieram odrobinę farby, która mi się kończy. Muszę koniecznie wybrać się do sklepu, może jeszcze dziś po południu. Nalewam trochę Damaaru i terpentyny do miseczek. Myję i wycieram ściereczką pędzle. Przydałaby się też nowa ściereczką. Może ciotka Edith będzie miała jakieś szmatki, które mógłbym wykorzystać. Pogrążam się w pracy. Chicky nie jest bynajmniej Moną Lizą, ale to dobry model. Czyta gazetę i z wyjątkiem krótkich przerw, kiedy któreś z dzieci podchodzi, żeby coś kupić, siedzi spokojnie, zmieniając tylko układ nóg, co nie ma większego znaczenia. Co jakiś czas wchodzi też do sklepu, żeby znaleźć jakąś szczególną rzecz, albo po drobne, ale zasadniczo dzieci dostają wszystko, czego chcą, i płacą za to od razu tu, na ganku. Zastanawiam się, ile z nich próbuje go oszukać. Nie wątpię, że Chicky starannie sprawdza, ile ma towaru.
Dzieci są zdumiewająco spokojne. Gdy odchodzę co jakiś czas od sztalug, żeby zobaczyć, co namalowałem, odwracam się i patrzę, czy się nie rozeszły, ale stwierdzam, że przeciwnie, wciąż ich przybywa. Teraz jest najciekawsza faza malowania. Coś, jakby człowiek nastawiał ostrość w teleskopie czy w lornetce. Cała główna, najcięższa robota została wykonana i teraz wyostrzam tylko szczegóły, kładąc tu i ówdzie plamę światła, czyszcząc kontury, wzmacniając kontrasty walorowe czy kolorystyczne, nadając barwom większą intensywność i jednocześnie wiążąc je z sobą.
W końcu po mniej więcej trzech godzinach obraz jest gotowy. Ostrożnie wydrapuję w mokrej farbie swoje nazwisko i datę i sygnuję obraz na odwrocie. Nadaję mu tytuł „U Chicky'ego”. Na szyldzie namalowałem nazwisko Hershaft, więc mamy tu jakąś namiastkę pętli czasu. Odchodzę od obrazu i zaczynam myć pędzle.
Jestem naprawdę zaskoczony, słysząc brawa i gwizdy dzieciaków.
- Ja cię kręcę, to naprawdę dobre! Popatrzcie tylko, chłopaki.
- Hej, Chicky, chodź, popatrz na siebie. Jak babcię kocham, to naprawdę ty.
Żaden najbardziej nawet udany wernisaż w Nowym Jorku nie dałby mi większej satysfakcji.
- Czy pan teraz sprzeda ten obraz, proszę pana?
- Nie, zabiorę go do domu i powieszę na ścianie, żeby mi przypominał Stonehurst Hills.
- Będzie go pan wiózł aż do Francji, do Paryża?
- Owszem.
Zdejmuję obraz ze sztalug i stawiam go pod ścianą. Dzieci tłoczą się wokół niego. Podchodzi do mnie Bobby.
- Mama i tato powiedzieli, że jak chcesz, to możesz przyjść na kawę albo w ogóle...
- Dziękuję, Bobby. Zaraz przyjdę.
Mały, rudowłosy chłopiec klepie mnie po przegubie.
- Czy mój tatuś może zrobić zdjęcie tego obrazu? Jest teraz w domu i ma bardzo dobry aparat. Bardzo bym chciał mieć takie zdjęcie. Mogę zaraz pobiec do domu. To nie potrwa nawet pięć minut.
Jakże mógłbym odmówić. Jestem zmęczony, ale artysta nie odmówi przecież artyście.
- Jasne. Ale pośpiesz się, dobrze? Umieram z głodu. Rudzielec pędzi do domu.
- Gdzie on poleciał?
- Po swojego tatę, żeby zrobił zdjęcie tego obrazu.
- O rany, ale bym chciał mieć odbitkę!
- Obiecuję, że ci dam. Jak wrócę do domu, sfotografuję wszystkie obrazy, które tu namalowałem, i przyślę wszystkim zdjęcia. Daję słowo.
- Słyszeliście? Dał słowo. Każdy dostanie obraz. Chłopiec odwraca się do mnie.
- Mówi pan poważnie?
- Niech skonam, jeśli kłamię.
Siadam na trawniku. Jest lekko pochyły, opada w stronę ściany, pod którą stoi obraz, więc odpoczywam w pozycji półleżącej. Po trzech godzinach stania zawsze boli mnie krzyż. Sztywnieje mi grzbiet i kiedy siadam, odczuwam przeszywający ból.
Nie mija nawet pięć minut, a rudy malec jest już z powrotem. Biegnie sam. Dopada mnie.
- Tato już biegnie. Musiał założyć film do aparatu. Niech pan jeszcze nie idzie, on zaraz tu będzie.
- E, głupek, zgadnij, co nam Bert obiecał. Bert, artysta, da nam wszystkim zdjęcia tych obrazów, wszystkich i za darmo.
Rudy spogląda na mnie.
- Naprawdę? Kiwam głową.
- Ale to ty podsunąłeś mi pomysł, Red. Dzięki.
Widzę zwalistego faceta pędzącego ulicą. Wygląda mi na to, że jego aparat to polaroid. Fotografując z małej odległości, będzie miał kłopot z paralaksą. Nadbiega, dysząc i sapiąc.
- Mam nadzieję, że Ralph nie zawracał panu za bardzo Kłowy. Ostatnio nie mówi o niczym innym, tylko o tych obrazach. Powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, czy to prawda?
- Jasne. Niech pan tylko uważa na paralaksę. - A co to takiego?
- Przy tego rodzaju aparacie, kiedy robi się zdjęcie z bliska, jest mała różnica pomiędzy tym, co widzi pan w wizjerze, a tym, co łapie obiektyw. - Rzucam okiem na aparat i widzę, że jest to starszy model, bez systemu korekcyjnego. Facet wręcza mi go.
- A gdyby pan zrobił to zdjęcie... Dostałem ten aparat na gwiazdkę, a filmy są bardzo drogie, więc nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć. Ma lampę błyskową, jeśli byłaby potrzebna.
- Nie, przy tym świetle lampa jest niepotrzebna, a poza tym powstałby blik na obrazie.
Obracam płótno pod właściwym kątem do światła, żeby nie było refleksów i żeby wyeksponować fakturę, ale nie za mocno. Widzę, że Chicky wlepia oczy w obraz.
- No proszę, namalowałeś nawet moje kamasze. Majster z ciebie.
Próbuję zniwelować różnicę między tym, co widzę w wizjerze, i tym, co obejmuje obiektyw. Ryzykuję i naciskam spust, słyszę trzask migawki i cichy chrobot; ukazuje się brzeżek zdjęcia. Wręczam je ojcu rudowłosego Ralpha.
- Mógłby pan zrobić jeszcze jedno? Chciałbym dać mojej siostrze. Mieszka teraz w Glen Alden, ale jak byliśmy mali, mieszkała tutaj. Zawsze kupowaliśmy różne rzeczy w tym sklepiku.
Odczekuję chwilę, aż zdjęcie „dojrzeje”, żeby sprawdzić, czy właściwie skorygowałem paralaksę. Widzę, że jeśli idzie o boki, wszystko jest w porządku, ale zdjęcie jest lekko przesunięte w pionie. Celuję ponownie i robię drugie. Oddzieram je. Polaroidy są odpowiedzią na zapotrzebowanie tych wszystkich, którzy muszą natychmiast zaspokoić swoje zachcianki.
Stoimy i czekamy, aż barwy odpowiednio się nasycą. Zważywszy, że to tylko polaroid, wyszło zupełnie nieźle. Ojciec i syn są podekscytowani. Postanawiam, że kiedy będę miał porządne odbitki, prześlę je Peg i Budowi, a oni, znając tu wszystkich, porozdają je, komu trzeba. Nie mam czasu brać teraz wszystkich adresów i nazwisk.
Zarzucam kasetę na plecy. Macham Chicky'emu na pożegnanie i przyrzekam mu, że jeszcze przed świętami dostanie dużą reprodukcję obrazu, którą będzie sobie mógł oprawić. Wiem, że mam dobre zamiary, ale wiem już także, że nie uda mi się doprowadzić sprawy do końca, że nie można mi w tym względzie ufać. Ale po głębokim zastanowieniu decyduję, że muszę to zrobić za wszelką cenę. To dla mnie żaden problem, a przecież i tak muszę zrobić reprodukcję dla celów dokumentacyjnych. Jakieś dwadzieścia odbitek powinno załatwić sprawę. Idę z Bobbym do jego domu.
Kiedy tam docieramy, Peg stoi w progu. Zastanawiam się, ile czasu strawiła na tym wyczekiwaniu. Mam nadzieję, że niezbyt wiele. Gramolę się z wysiłkiem po schodach z moją kasetą i obrazem; na werandzie zdejmuję je z pleców, żeby wejść do środka. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że jestem naprawdę wykończony. Koncentrowanie się na malowaniu, kiedy obstępują człowieka dzieci, jest bardzo wyczerpująca. Peg stoi tuż za mną, uśmiecha się.
- Bud poszedł z Pete'em do klubu, żeby kupić bilety na mecz.
Milknie, podchodzi bliżej. Ma na sobie dżinsy i koszulę LaCoste z aligatorem wyhaftowanym na kieszonce. Jest starannie umalowana i uczesana, więc wygląda naprawdę pięknie. Mam tylko nadzieję, że uda mi się jakoś wywinąć bez dramatycznych scen. Dzięki Bogu, dzieci są w domu. Myślę ze zgrozą o tym, że na starość wszystko to, o czym człowiek marzył i śnił przez całe życie, wszelkie intymne związki i burzliwe romanse, przerastają go, i kiedy wreszcie ma szansę je przeżyć, rejteruje. Ach, jak wspaniale byłoby przez kilka najbliższych dni czy choćby godzin mieć znów trzydzieści albo nawet czterdzieści lat i być kawalerem!
- Chryste, Peg, ależ jestem zmęczony. Zbyt intensywnie pracowałem, a te dzieciaki, choć cudowne, dosłownie mnie wykończyły. Jestem już za stary na to wszystko.
- Bobby jest zachwycony obrazem z Chickym. Mogłabym rzucić okiem?
- Jasne. W pewnym sensie namalowałem go dla ciebie, Peg.
I jest to prawda. Z jednej strony namalowałem go dla niej, Peg, atrakcyjnej, młodej kobiety, z drugiej - dla mojej matki, kobiety, o której najwięcej myślę. A także dla Jeanne, którą naprawdę cieszyłoby to, co się tu dzieje. I jeszcze dla moich córek, zwłaszcza Kate i jej rodziny. Mam nadzieję, że ma jakiś kontakt z tkwiącym we mnie Williamem.
Opieram obraz o nogę stołu w pokoju jadalnym i kładę kasetę na podłodze w kuchni, żeby nie poplamić dywanu.
Peg pochyla się nad płótnem. Do pokoju wchodzi Bobby i pokazuje wszystkie detale zaułka, sklepiku, drogi widocznej aż do skrzyżowania z Clinton Alley. Nie umieściłem na obrazie żadnego człowieka oprócz Chicky'ego i kilku postaci daleko w tle. Peg mówi niewiele; jest pochłonięta oglądaniem obrazu. Mam nadzieję, że podoba jej się tych parę bardziej abstrakcyjnych szczegółów, które namalowałem dla potrzeb kompozycji i dla zwiększenia czysto plastycznych walorów obrazu, ale być może są to tylko moje wyobrażenia. Ależ ze mnie niepoprawny romantyk!
Bobby wybiega z domu, żeby się pobawić. Wyjmuję torbę z drugim śniadaniem przygotowanym przez ciotkę Edith. Jest już prawie druga. Cały mój rozkład zajęć diabli wzięli.
Peg bierze foliową torbę z piwem, w której lód zamienił się w ciepłą wodę, i podaje zimne, wyjęte z lodówki. Otwiera jedną z puszek i powoli nalewa piwo do przechylonej szklanki. Dotychczas zawsze piłem tu prosto z butelki. Rozkładam na stole sandwicze i podsuwam jeden Peg.
- O Jezu, już jestem taka gruba, chcesz, żebym zamieniła się w balon, czy co?
Ale wyciąga rękę i bierze sandwicza. Sobie też nalała piwa do szklanki.
- Gdzie jest Susan?
- A o co chodzi? Boisz się zostać ze mną sam na sam? Nie martw się, dzieci kręcą się tu bez przerwy.
Uśmiecha się swoim charakterystycznym uśmiechem Mony Lizy. Czuję ulgę. To z jej strony tylko gra. Teraz, kiedy Bud jest oficjalnie w domu, nawet jeśli akurat poszedł do klubu, jego obecność daje się wyczuć.
Jemy i pijemy bez słowa i nie ma w tym milczeniu nic niezręcznego; cieszymy się wzajemnie swoją obecnością i nie musimy robić nic więcej. Peg wie zapewne, że jestem zmęczony, i rozumie to.
- Słuchaj, Bert, mógłbyś mi jeszcze opowiedzieć o swojej siostrze? Im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się to niesamowite. Mam naprawdę fioła na punkcie duchów i podobnych spraw. Dziś w nocy śniło mi się, że jesteśmy rodzeństwem i że śpimy w tej sypialni na górze, w której teraz śpi Bobby. W tym śnie położyłeś się ze mną do łóżka i od tej chwili przestaliśmy być dziećmi. Była to magiczna przemiana, przeobraziliśmy się w łóżku z dzieci w dorosłych i to wszystko było strasznie podniecające.
Nie bardzo ją rozumiem. Nie mówiłaby mi takich rzeczy, gdyby wiedziała, jak bardzo jestem zmęczony - A może odwrotnie, wie doskonale, i właśnie dlatego to mówi. Czy naprawdę jej się to przyśniło, czy też zmyśla na poczekaniu, traktując to jako element jakiejś skomplikowanej gry? Ciekaw jestem, co by powiedziała, gdyby wiedziała, co naprawdę czuję.
- Po śmierci mojej matki Jeanne powiedziała mi wszystko. Wiedziałem, że miała kilka lat wcześniej usuniętą macicę, ale nie powiedziała mi, że ma raka. Kiedy mu to wyznała, pozostały jej trzy miesiące życia.
- To straszne. „Umarła w domu czy w szpitalu?
- W hospicjum. Chciała zaoszczędzić cierpień rodzinie i jednocześnie nie chciała nikogo zmuszać do podejmowania heroicznych wysiłków. Dawali jej tylko środki przeciwbólowe, dopóki działały. Naprawdę, Peg, nie jestem w nastroju, żeby mówić o tym dzisiaj. Prawie nie spałem tej nocy.
- Przepraszam. Powinnam była się domyślić. Wyglądasz na wykończonego.
- No właśnie.
Kończę swojego sandwicza i nalewam resztkę piwa do szklanki.
- Peg, muszę kupić zapas płótna i trochę farb. Nie wiesz, czy jest tu gdzieś w pobliżu sklep dla plastyków czy coś w tym rodzaju?
Sięga za siebie i wyciąga książkę telefoniczną. Nigdy nie myślę o takich praktycznych drobiazgach; to chyba - przynajmniej po części - cecha pokoleniowa. W naszym domu nie było telefonu. Pierwszy telefon założyli mi, kiedy byłem już żonaty.
- Pod czym mam szukać?
- Spróbuj pod „Materiały malarskie”.
Przerzuca żółte stronice. Wertuje w tę i z powrotem, aż dochodzi do punktu zerowego.
- O, jest: „Materiały malarskie”. Wodzi palcem wzdłuż strony.
- Jest taki sklep na Baltimore Pikę, jakąś milę za Clifton Heights, a przed Springfield. Jest tam całe centrum handlowe. Sklep nazywa się Marshal's. Centrum handlowe Springfield Mail. Nie przeoczysz go, jest po lewej stronie i można dojechać pod sam sklep. - Zamyka książkę i patrzy na mnie. - Zapytaj kogokolwiek po drodze. W sobotę mają prawdopodobnie otwarte do dziewiątej. Mogę zadzwonić, jeśli chcesz.
- Nie, nie trzeba. Dziękuję. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem o książce telefonicznej. Czasami czuję się tak, jakbym nie był z tego świata.
Patrzy mi znów z uśmiechem w oczy.
- Czasami myślę, że jesteś gdzieś poza tym światem! Uznaję, że najlepiej na to nie odpowiadać. Uśmiecham się i wstaję.
- Chyba lepiej już pójdę. Twoja rodzinka niedługo wróci, a ja jestem już zmęczony. Mogę zostawić obraz i kasetę na górze?
- Po co pytasz? Jasne. Co będziesz teraz malował?
- Jutro niedziela, co oznacza, że idę z ciotką do kościoła. Nie jestem już właściwie katolikiem, ale myślę, że ciotce zależy na tym, żebym chodził na mszę. Potem prawdopodobnie trochę z nią posiedzę. Nie mam pojęcia, co zaplanowała, ale wiem, że nie lubi, jak pracuję w niedzielę.
- Tu też będzie niezły ruch. Przychodzi mama i Dick i robimy wielki, rodzinny obiad. Szkoda, że nie możesz przyjść; mama strasznie chciałaby cię poznać.
- Przyszedłbym z wielką przyjemnością, Peg, ale myślę, że tylko bym wam przeszkadzał.
Patrzę na nią, uśmiecham się, potrząsam głową. Nic nie ujdzie jej uwagi; ma coś z ciotki Edith.
- Może masz rację.
Wstaję i sięgam po kasetę i płótno. Peg znów wchodzi na górę przede mną, po dwa stopnie. Idę po schodach za nią. Ma mocne nogi, widzę jej szczupłe kostki.
W sypialni stawiam obraz na podłodze. Gdybym zachował ostrożność, mógłbym zabrać obraz z sobą, ukrócić kpinki ciotki na temat mojego „udawania, że maluję”. Zbyt wiele czasu trawię na rozwiewaniu podejrzeń innych ludzi. Może straciłem zdolność właściwego reagowania na takie prowokacje. Żyjąc tak długo w rodzinie, gdzie się takich rzeczy nie praktykuje, wychodzi człowiek z wprawy. W naszej rodzinie nie ma takich złośliwości. Bynajmniej się nie uskarżam, stwierdzam tylko fakt.
Peg siada na krawędzi nie pościelonego łóżka. Kiedy przyszedłem tu rano, odniosłem wrażenie, że dopiero co wstali. Peg kładzie się na wznak na tym rozkołysanym jak morze wodnym łożu, przeciąga się, wkłada ręce pod głowę.
- Słuchaj, a może byśmy trochę pofiglowali w łóżku jak dzieci, co? Nie ma w tym chyba nic złego, prawda?
- Przestań mnie prowokować, Peg. To nieładnie robić sobie żarty ze starszego pana.
Postanawiam zabrać do domu obraz przedstawiający Heather Lane. Biorę go i schodzimy na dół. Bobby przyprowadził Johnny'ego i Alice od znajomych. Teraz cała trójka leży na brzuchach przed telewizorem, oglądając jakiś sobotni program z tańcami. Ryczy głośna, dzika muzyka, a tańce są jeszcze dziksze. Gapię się osłupiały na ekran.
- Lubisz tańczyć, Bert?
Peg stoi tuż za mną; zadaje mi to pytanie szeptem.
- Uwielbiam, Peg. To moje ulubione zajęcie, zaraz po malowaniu.
- Och, jak bym chciała z tobą zatańczyć! Zatańczyłabym cię na amen.
- Pewnie na śmierć.
Zmierzam powoli w stronę drzwi. Bobby macha mi ręką na pożegnanie, Alice i Johnny odruchowo robią to samo. Macham im w odpowiedzi i otwieram drzwi. Obraz jest wyraźnie lepki, ale mam nadzieję, że się nie rozmaże, jeśli tylko będę ostrożny.
Nie słyszę trzasku zamykanych drzwi za plecami i domyślam się, że Peg stoi w progu. Podchodząc do roweru, oglądam się: Peg macha mi ręką, macham jej w odpowiedzi, Peg znika we wnętrzu domu.
Przywiązuję ostrożnie obraz do dziecinnego krzesełka z wikliny. Wykorzystując gumowe amortyzatory z haczykami na końcach, mocuję go dodatkowo do podpórek na nogi.
Wskakuję na rower i zaczynam ostro pedałować. Oglądam się jeszcze raz i widzę, że Peg stoi za siatkowymi drzwiami i odprowadza mnie wzrokiem. Będę to wszystko musiał gruntownie przemyśleć. Nie odpowiedziałem jej na pytanie, pytała, gdzie będę malował kolejny obraz. Gdybym miał odrobinę rozsądku, poszedłbym malować w zupełnie innym rejonie miasta. A może nawet w innym mieście!
Mój nowy obiekt do namalowania znajduje się przy Long Lane, tuż obok knajpki Iriangle Cafe, tej, w której usiłowałem znaleźć wuja Billa, kiedy poszedł rzekomo do spowiedzi. Restauracyjka nazywa się Iriangle, bo w miejscu, gdzie Lewis Avenue spotyka się z Long Lane, powstaje mały trójkąt. Stoi tam działo z drugiej wojny światowej; w dzieciństwie wspinaliśmy się na nie tak często, że wypolerowaliśmy je na wysoki połysk. Wkładaliśmy do lufy butelki od piwa i udawaliśmy, że strzelamy, a czasami jeździliśmy okrakiem na lufie jak na koniu. Zabawa była o niebo lepsza od większości zabaw na dziedzińcu szkoły Stonehurst.
Działo okolone jest łańcuchami o wielkich ogniwach; łańcuch przechodzi przez wielkie kolucha, przymocowane do łusek pocisków artyleryjskich z pierwszej wojny światowej. Przypuszczam, że zainstalował to Legion Amerykański. Nie pamiętam, czy była tam jakaś pamiątkowa tablica z uwiecznionymi nazwiskami poległych żołnierzy pochodzących ze Stonehurst czy East Lansdowne, tak jak to jest w każdym miasteczku we Francji, choć powinna być; jaw każdym razie jej nie zauważyłem. Tak czy inaczej to właśnie zapragnąłem najbardziej namalować w następnej kolejności, kiedy patrzyłem na biegnącą pod górę Long Lane. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie nadłożyć drogi i nie pojechać tamtędy, ale jestem zbyt zmęczony.
Muszę kupić trochę materiałów. Zabrakło mi kilku podstawowych kolorów, zwłaszcza ultramaryny i sjeny palonej. Potrzebuję też nowego płótna.
Dotarłszy do domu, przyglądam się obrazowi jeszcze raz. Wciąż nie jestem zadowolony. Poświęciłem kilka godzin, usiłując powiązać pastelowe niebo i chmury z intensywną zielenią drzew i całą gamą szarości asfaltowej nawierzchni ulicy. Najlepsze są dzieci grające w hokeja. Staje za mną ciotka Edith.
- A więc ty naprawdę malowałeś. Och, ten obraz jest cudowny, Albercie. Nie wiem, jak ty to robisz. Jak ci się udało unieruchomić te dzieciaki?
- Dałem im po dolarze. Były zadowolone, że dostały pieniądze i jeszcze znalazły się na obrazie.
Obserwuję ciotkę Edith, kiedy ogląda mój obraz, i jednocześnie zaczynam zdejmować swoje malarskie, przesycone zapachem terpentyny ubranie, żeby się zdrzemnąć i nie umrzeć przy okazji od tych woni. Ciotka stoi z palcem przytkniętym do policzka; spodziewam się, że za chwilę błyśnie jakimś złośliwym dowcipem, ale ona milczy.
- Nie martw się, ciociu, położę ten obraz w piwnicy, więc niczego nie ubrudzę.
- Nie ma mowy. Chcę na niego patrzeć. Niech no pomyślę...
Zaczyna się rozglądać. Idzie do jadalni, a potem do kuchni. Wyciągam się na kanapie. Ciotka wraca.
- Już wiem. Możemy go położyć na stole w jadalni, a pod spód podścielić gazety. I tak nie używamy tego stołu. Wprawdzie jutro przyjeżdża na obiad Edgar z Emily, ale możemy wtedy zdjąć obraz na parę godzin, a potem położyć znowu. Zgoda?
- Wspaniale. Jeśli ty się zgadzasz...
Idzie do kuchni i wraca z gazetami. Rozkłada je na szydełkowej' serwecie. Biorę obraz i ostrożnie kładę go na gazetach. Światło jest akurat bardzo dobre i płótno wygląda całkiem nieźle. Idę na górę i rzucam się na łóżko, żeby się zdrzemnąć. Napięcie emocjonalne w połączeniu z pracą nad obrazem jest dla mnie zbyt piekielną mieszanką.
Budzę się i postanawiam jechać na Baltimore Pikę po materiały. Przejeżdżając przez Clifton Heights, mijam warsztat samochodowy Ala. Ciekaw jestem, czy teraz prowadzi go jego syn, Alfonso junior. Mój Boże, wszystko dokoła zdaje się umierać. Al był prototypem postaci Ala z mojej pierwszej książki. To dziwne uczucie, kiedy człowiek wykorzystuje kogoś, kogo zna i tworzy jego fikcyjną replikę, bo potem trudno czasem rozróżnić, co wzięło się z rzeczywistości, a co jest zmyśleniem. Nie łatwo zmusić ludzi do zaakceptowania rzeczywistości, nawet nie zdeformowanej fikcją, a już w wypadku, kiedy, jak to często bywa, zmieni się zasadniczo jej strukturę, akceptacja jest wręcz niemożliwa. Nie inaczej jest z malarstwem.
Bez trudu znajduję sklep z materiałami malarskimi. Wcześniej sprawdziłem jeszcze raz adres w książce telefonicznej ciotki Edith. Kupuję trzy komplety blejtramów i odpowiednią ilość płótna. Mają tu farby Grumbachera, więc kupuję właśnie takie. I trochę terpentyny. Nie mają werniksu Damaar, ale mam jeszcze w domu mały zapas; powinno wystarczyć. Biorę też trzy pędzle. Ceny, jak się okazuje, prawie takie jak w Paryżu. Nie sądzę, żeby jakość była taka sama, ale są nie najgorsze. Nie jest to sklep dla profesjonalistów; to właściwie punkt zaopatrzenia amatorów i warsztat ramiarski. W większości miast amerykańskich trudno znaleźć specjalistyczny sklep dla artystów malarzy. Nie ma już po prostu zbyt wielu poważnych, czynnych artystów. Myślę, że to kolejny z negatywnych skutków oddziaływania telewizji.
Jest już pora lunchu, kiedy wyjeżdżam z parkingu centrum handlowego. Znów mijam po drodze warsztat samochodowy Ala i myślę o tym, jak bardzo fascynowały go zawody sportowe i jak bardzo zaangażowany był we wszelkie formy współzawodnictwa w życiu. Byliśmy wyrostkami, kiedy rozegrała się jedna z największych konkurencji wszech czasów, druga wojna światowa. Bierność, tolerancja lub coś zbliżonego do takich postaw nie wchodziło wtedy w rachubę.
Wsiadając do samochodu, czuję się znów zmęczony. Nie jestem przyzwyczajony do drzemek w ciągu dnia. Poza tym najlepszym sposobem na zmęczenie jest jazda na rowerze, nawet bez obciążenia płótnami. Mknę przez Yeadon, mijam Cobb's Creek, pnę się po zboczu wzgórza, a potem zjeżdżam w dół, do Elmwood. Jadąc tą trasą, nie mogę zabłądzić. Na parkingu przy Robinson Street znajduję szczęśliwie wolne miejsce. Jestem z powrotem w domu dziesięć po piątej.
Ciotka Edith czeka na mnie; musiała wręcz czatować przy drzwiach. Widząc, że wjeżdżam na parking, znika we wnętrzu domu, żeby przygotować obiad. Podejrzewam, że na starość zegar wbudowany w żołądek staje się bardziej dokładny. A może jest tak, że ludzie jedzą posiłki zawsze o tej samej porze, z dokładnością do kilku minut, i przywykają do tego rytmu. Pewnie tak właśnie jest. Muszę się z tym pogodzić bez szemrania. Ciotka otwiera mi drzwi.
- Widzę, że zamierzasz namalować furę obrazów, Albert. Wygląda na to, że wykupiłeś cały sklep.
- To akurat tyle, żeby wystarczyło na trzy obrazy, ciociu. Potrzebne są różne materiały, a wszystko razem kosztuje fortunę.
Przemykam obok niej i wchodzę na górę, do pokoju Edgara.
- Na razie rzucę to wszystko na łóżko. Ciotka woła z dołu:
- Pośpiesz no się. Jedzenie całkiem wyschło od ciągłego podgrzewania. A swoją drogą, co robiłeś tyle czasu?
Wchodzę do łazienki, żeby umyć ręce. Zostawiam drzwi otwarte, żebyśmy się słyszeli.
- Zaraz schodzę. Wszystko ci opowiem. Przepraszam za spóźnienie, ale ruch jest o tej porze okropny.
- No dobrze. Siedziałam i czekałam na ciebie jak niemądra. Nie wchodź przypadkiem pod prysznic ani do wanny. Jakoś zniosę te zapachy, bo już walę to, niż umrzeć z głodu.
Kiedy schodzę na dół, ciotka siedzi już przy stole. Dziś na obiad duszona baranina z ziemniakami. Siadam na swoim miejscu.
- Mam nadzieję, że lubisz baraninę po irlandzku. Twoja matka była przynajmniej w połowie Irlandką, więc pomyślałam, że będzie ci smakować.
Tak naprawdę nie cierpię baraniny po irlandzku. Uwielbiam francuski boeufbourguignon i rosyjski boeufStrogonoff, i niemiecki gulasch, czyli duszone mięso pod wszelkimi postaciami, ale baranina po irlandzku zawsze wydawała mi się zbyt mdła.
- Trafiłaś w dziesiątkę, ciociu.
Właściwie to baranina nie jest taka zła; smakuje mi zwłaszcza sos, kiedy wycieram talerz chlebem. Ciotka nachyla się ku mnie z całą powagą. Ja nachylam się do niej i zanim zdąży wykonać jakiś ruch, całuję ją w czubek nosa. Ciotka cofa się gwałtownie.
- Słuchaj no, Albert, dlaczego to robisz?
- Żeby zobaczyć, jak odskakujesz. Poza tym chciałem cię przeprosić za to, że ci dokuczałem. A teraz idę odwiedzić moją dawną przyjaciółkę. Może uda mi się dotrzeć tam punktualnie.
Wstaję. Ciotka Edith patrzy na mnie z otwartymi ustami.
- Jesteś najbezczelniejszym typem, jakiego znam. - Uśmiecha się. - Pocałuj teraz ładnie swoją ciotkę Edith i idź sobie, baw się dobrze.
Nachylam się i całuję ją w ułożone w dzióbek usta. Wymieniamy szybkie spojrzenia. Puszczam oczko, ciotka odpycha mnie od siebie.
Tej nocy śpię jak niemowlę. Rano ubieram się elegancko; mamy iść do kościoła. Dzieciaki ze Stonehurst byłyby ze mnie dumne. Schodzę na dół; ciotka Edith jest gotowa do wyjścia. Przygląda mi się krytycznie.
- A więc żyjesz. Chrapałeś dziś w nocy tak, jakbyś umierał. I widzę, że nie zjadłeś nawet sandwicza, którego ci naszykowałam. Tylko nie mów, że wybierasz się ze mną do kościoła.
- Zgadłaś. Syn marnotrawny powrócił.
- No to lepiej się pośpiesz. Mszę odprawia dziś ksiądz Mooney, a on nie czeka na nikogo, nawet na Pana Boga.
Wychodzimy przed dom. Jest piękny, słoneczny dzień. Myślę z niechęcią o tym, że tracę okazję do malowania; taka pogoda nie może trwać długo. Ale przecież Edgar z rodziną przyjeżdżają dziś na rodzinny obiad. Poza tym nie sądzę, żeby ciotka była zachwycona tym, że maluję w niedzielę. Dam sobie spokój, popłynę z prądem.
Ksiądz, który odprawia mszę, to rzeczywiście ktoś! Za każdym razem, kiedy któryś z wiernych odkaszlnie albo wywoła jakikolwiek hałas, przerywa i mierzy go wzrokiem. Ciotka Edith spogląda wtedy na mnie porozumiewawczo i oboje z najwyższym trudem powstrzymujemy się od śmiechu. Zastanawiam się, jak zareagowałby ksiądz, gdybyśmy zaczęli chichotać. Może po prostu odmaszerowałby, wściekły, do zakrystii. Co tam, do jasnej cholery, w końcu msza to nie prywatna sprawa, jak modlitwa - to widowisko, a ludzie są tylko ludźmi. No proszę, jakie głupoty przychodzą mi do głowy!
Po śniadaniu przygotowuję trzy blejtramy, zastanawiając się, co będę teraz malować. Są pewne miejsca, które namalowałbym z rozkoszą, miejsca, których już nie ma, a które pamiętam. Chciałbym namalować dawne boisko przy końcu naszej ulicy; teraz stoją tam nowe domy. Chciałbym też namalować starą chłodnię przy rogu Marshall Road, ale od kiedy nastąpiła inwazja lodówek, jest tam sklep sieci „7/11”, jeden z tych, które nazywają „sklepami dla wygody”. Za tę odrobinę komfortu zgodzimy się na wszystko. Namalowałbym chętnie nawet stary zbiornik, który stał przy rogu Long Lane i Marshall Road, ale jego też już nie ma.
Przyjeżdżają Edgar, Emily, Joannę z mężem i dwójką dzieci. Przywieźli z sobą Dianę, opiekunkę do dzieci, z własną dwójką maluchów. To prawdziwy zjazd rodzinny. Ciotka Edith jest podenerwowana.
- Wiecie, że każdy dostanie po jednym kęsie. Nie przypuszczałam, że przyjedzie was taka chmara.
Emily, która jest absolutnym przeciwieństwem mojej Emily, ściska ciotkę mocno i całuje ją serdecznie.
- Nie martw się, mamo, przywieźliśmy jedzenie z sobą. Mamy mnóstwo prowiantu. Ugotowałam spaghetti, a Dianę przywiozła klops i ziemniaki. Zrobimy prawdziwe przyjęcie, jak za dawnych czasów.
Pomagam mężowi Joannę i Edgarowi przestawić stół spod ściany na środek, żeby było więcej miejsc. Biorę obraz zza szafki na naczynia, za którą go postawiłem. Edward chwyta mnie za ramię.
- Ej, Albert, daj no popatrzeć. Spójrzcie, co on tu ma! Chłopie, to fantastyczne!
Wszyscy skupiają się przed obrazem. Jestem tak przyzwyczajony do życia wśród obrazów, podobnie jak cała reszta mojej najbliższej rodziny, że czasami zapominam, jak niezwykłą rzeczą musi być obraz dla zwykłych ludzi. Mógłbym się założyć, że nikt z nich nie był od lat w filadelfijskim Muzeum Sztuki. Po prostu nie mają takiego nawyku. Prawdopodobnie jeszcze jeden przejaw dominacji telewizji. Ciotka Edith stoi z tyłu i wskazuje na różne szczegóły, które wypatrzyła wcześniej.
- Może nakryjemy stół i podamy obiad - mówi w końcu. - Spójrzcie tylko na Alberta, on jest wiecznie głodny. Wyhodował sobie brzuszek, zupełnie jak ty, Edgar. Nim się obejrzy, będzie gruby jak Richie.
- Na pewno, jeśli będę jadł tak, jak się tu jada. Musicie wiedzieć, że w tym domu je się co najmniej sześć razy dziennie.
Edgar i Mark, mąż Joannę, ustawiają krzesła wokół stołu. Wiedzą, skąd wziąć dodatkowe. To dla nich swojski, znajomy teren. Ciotka Edith, Emily i Dianę zdejmują szydełkową serwetę i nakrywają stół białym, lnianym obrusem z białymi kwiatami wyhaftowanymi lśniącym jedwabiem. To wszystko jest mi tak dobrze znane! Obrus jest taki sam jak ten, który mama zawsze kładła na stół w niedzielę, nawet haft jest identyczny.
Edgar klepie się po brzuszku.
- Nie mów mi o jedzeniu. Wpadłem w nałóg i nie mogę przestać. Jem przez cały dzień. W pracy mam biurko z sześcioma szufladami: w trzech jest jedzenie.
Śmieje się. Ciotka Edith grozi mu palcem.
- Tylko nie próbuj zwalać winy na mnie. Spójrz tylko: ja nie jestem gruba. A wy obaj wyglądacie, jakbyście byli w czwartym miesiącu.
Tymczasem stół jest nakryty. Odsuwamy krzesła i siadamy. Nie ma żadnego zamieszania z usadzeniem gości przy stole. Nikt nie sili się na uprzejmość i nie odsuwa zapraszająco krzesła drugiemu; jest jak w prawdziwej rodzinie - wszystko odbywa się automatycznie. Krążę wokół stołu, tak długo, aż wypatruję miejsce przeznaczone dla mnie. Najwyraźniej miejsce dla gościa jest na rogu od strony saloniku, przy tym boku, którym stół był przystawiony do ściany. Edgar siedzi obok mnie, obok niego jedno z dzieci Dianę.
Pochyla głowę, wszyscy idą w jego ślady. Chłopcy składają dłonie do modlitwy: palce wyprostowane, kciuki skrzyżowane.
- Pobłogosław, Panie, nas i te dary, które z Twej dobroci spożywać będziemy. Przez Chrystusa Pana naszego. Amen. I dzięki Ci za to, że spotykamy się jeszcze raz przy jednym stole. Amen.
Ciotka Edith, Emily, Dianę i Joannę podają główne danie, coś w rodzaju „kociołka rozmaitości”. Kontrasty smakowe pomiędzy różnymi składnikami tej potrawy dają wspaniały efekt.
Nazajutrz budzę się dopiero po dziewiątej. Jest kolejny piękny dzień. Ależ mam niesamowite szczęście z tą pogodą! O tej porze roku Filadelfia powinna tonąć w deszczu, a tu mamy jeden słoneczny dzień po drugim, prawdziwie złotą jesień.
Kiedy schodzę na dół, na stole stoją jajka, tosty, wszystko, co trzeba. Ciotka Edith jest piętnaście lat starsza ode mnie, a przychodzi jej to z taką łatwością. Nie mogę tego pojąć. Ja co chwilę stwierdzam, że o czymś zapomniałem, i mam kłopoty z ciągłością myśli. Ciotka jest prawdziwym fenomenem. Zastanawiam się, czy powinienem w ogóle jeść po wczorajszym obfitym obiedzie.
Po śniadaniu wyprowadzam rower z werandy i przyczepiam z tyłu płótno napięte na blejtramie. To ostatnie, jakie przygotowałem sobie wcześniej. Będę się musiał niedługo dobrać do nowych zakupów i przygotować więcej blejtramów.
Jazda do Stonehurst jest łatwa. Kiedy docieram do Heather Lane, jest już prawie jedenasta. Pukam do drzwi, Peg wychodzi z kuchni. 'Wygląda gorzej niż poprzednio; jest w swoim frotowym szlafroku. Odgarnia włosy z twarzy, pali papierosa.
- O Boże, Bert, jestem w rozsypce. Mówię ci, wyprawiałam dzieciaki do szkoły i miałam z nimi urwanie głowy. Też były zmęczone. Balowaliśmy tu do czwartej rano. Bud był jeszcze pijany, kiedy wychodził rano po pięciu filiżankach gorącej jak piekło i czarnej jak smoła kawy. Mam nadzieję, że nie straci pracy, bo to jedyne źródło naszego utrzymania. Przytrzymuje mi drzwi. Wchodzę. Johnny śpi pod kocykiem na podłodze. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Szklanki, puste paczki po papierosach, na stole w jadalni, na podłodze, dosłownie wszędzie poniewierają się butelki. Całe mieszkanie cuchnie nikotyną i gorzałką, zupełnie jak jakiś bar. Wszystkie filiżanki, półmiski, a nawet szklanki zamienione są w popielniczki.
- Mogę iść na górę po kasetę?
- Jasne. Ja napiję się jeszcze kawy. Muszę to wszystko doprowadzić do ładu. Mam tylko, cholera, nadzieję, że nie powypalali mi dziur w meblach i w dywanach. Na dole jest jeszcze gorszy bajzel niż tu. Chryste, to wygląda tak, jakby przeszło tędy stado jakichś dzikich bestii. Ken zjawił się z paroma kumplami z gangu, tymi swoimi Warlockami. Ukradli gdzieś całą skrzynkę burbona. Lubimy od czasu do czasu zaszaleć, ale tym razem trochę przesadziliśmy. Ci faceci z gangu są naprawdę niebezpieczni. Jeden, z długimi blond włosami, zaciągnął mnie za bar i próbował zgwałcić. Boże, jak się wystraszyłam! Bud zszedł na dół, żeby zobaczyć, co się dzieje, i zaczęło się: o mało nie roznieśli domu, a Bud ledwie uszedł z życiem! Te typki noszą przy sobie noże i pistolety, i to nie od parady! No nic, było, minęło. Napijesz się ze mną kawy, Bert?
Tak naprawdę, to nie chciałem tracić czasu, ale skinąłem głową, że owszem, napiję się. Klucząc wśród rozgardiaszu, suniemy w stronę kuchni. Peg zgarnia po drodze ze stołu naręcze butelek i upycha je w plastikowym worku.
- Słuchaj, Peg, może po kawie posprzątamy tu trochę? Jak weźmiemy się oboje do roboty, uwiniemy się w pół godziny. Okej?
Rzuca mi szybkie spojrzenie.
- Ty jesteś naprawdę wyjątkowy facet. Pewnie myślisz, że trafiłeś między jakichś dzikusów, no nie?
Nalewa dwie filiżanki kawy i podsuwa mi cukiernicę. Biorę jedną kostkę. Wciąż zapominam zabrać z domu swój słodzik. Patrzymy na siebie; uśmiecham się do Peg, ona odpowiada mi uśmiechem. Potem oboje wybuchamy głośnym rechotem. Śmiejemy się właściwie z niczego, ale jesteśmy strasznie rozbawieni.
- Naprawdę chcesz mi pomóc sprzątać ten bajzel?
- Powiedziałem przecież. Zgadzasz się? Jestem w tym niesamowity.
- Boże, czy to w ogóle wypada?
Dopijamy kawę. Wstaję i oddzieram cztery wielkie foliowe worki na śmieci. Pracujemy razem szybko i sprawnie: ona zbiera wszystkie talerze, szklanki, filiżanki, ja zsypuję tymczasem do worków niedopałki, butelki po piwie, dżinie, wódce i burbonie, których jest najwięcej. Przeczesuję cały salonik i zbieram wszystko, co mi wpadnie pod rękę. Johnny zasnął, ekran telewizora miga mu tuż przed oczami. Musiał też zarwać noc, bo w telewizji leci kreskówka, a on śpi jak zabity.
Potem schodzimy na dół. Po drodze zbieramy butelki. Musiała tu być niezła balanga. Pełno jest tak zwanych karaluchów, oczywiście nie insektów, tylko marihuanowych petów, poniewiera się też więcej słomek, niż można by się spodziewać po przyjęciu, na którym pije się zwykłe piwo i alkohol. Napełniamy dwa worki i wleczemy je na podwórko, z którego zabiorą je śmieciarze.
Peg przynosi wiadro z mydlinami i wyciera podłogę. Znajduję odkurzacz, włączam go i zaczynam nim jeździć po pokoju. Przekręcam żaluzje w okienku na drzwiach garażu, żeby wywietrzyć pomieszczenie i zneutralizować odór nie mytych ciał, wymiotów, gorzałki, a zwłaszcza dymu papierosowego. Po pewnym czasie można tu już wytrzymać, ale upłynie go sporo, zanim można będzie swobodnie, głęboko odetchnąć.
Wracamy na górę i odkurzamy na parterze. Zaczynamy zbierać butelki i szklanki porozrzucane na schodach, aż do sypialni na piętrze. Mam wrażenie, że ten huragan przetoczył się przez cały dom. Wrzucam właśnie kilka ostatnich znalezionych w sypialni butelek od piwa do worka, kiedy staje za mną Peg. Taszczy pełen worek śmieci zebranych w łazience i pozostałych pomieszczeniach. Rzucam okiem na mój obraz i kasetę; dzięki Bogu są nietknięte. Przychodzi mi do głowy, że ktoś mógł wpaść na pomysł, aby zrobić z obrazu tarczę do rzutków. Peg stoi z rękami na biodrach. Patrzy na skotłowaną pościel na łóżku.
- O rany, chyba tej nocy pieprzyło się tu więcej ludzi, niż na jakimkolwiek łóżku w jakimkolwiek burdelu w Filadelfii. Czasem dwie albo trzy pary dymały się naraz, na łóżku albo po prostu na podłodze. Nawet nie znam niektórych z tych ludzi.
Podchodzi do łóżka i ściąga pozwijaną pościel. Nylonowe, cienkie jak jedwab prześcieradło jest zwinięte w kulę. Peg strzepuje je energicznie. Jest poplamione ekskrementami, spermą, krwią, wymiocinami, Bóg wie, czym jeszcze. Ktoś wypali! w nim nawet dziurę.
- Jak ci się to podoba?
Rzuca prześcieradło na podłogę. Wyciąga czyste ze ściennej szafy. Nigdy dotąd nie ścieliłem wodnego łóżka. Peg sprawdza, czy nie jest gdzieś przepalone papierosem, ale okazuje się, że nie. Stajemy po obu stronach i szybko doprowadzamy łóżko do porządku. Z resztą pościeli nie jest tak źle. W ciągu kilku minut łóżko wygląda znów jak łóżko, jeśli akurat takie może w ogóle tak wyglądać. Wodne łóżka robią na mnie zawsze wrażenie chmur, które ktoś usiłował przykryć prześcieradłem. Idę przez pokój, żeby zabrać swoją kasetę. Peg siada na łóżku, które kołysze się i faluje - jak to wodne łóżko.
- Wiesz, Bert, najchętniej to wśliznęłabym się pod koc i przespała troszkę.
- Dlaczego nie zejdziesz na dół, nie weźmiesz Johnny'ego, który tam śpi na podłodze, i nie położysz się do łóżka z nim? Możesz przecież uciąć sobie drzemkę, zanim dzieci wrócą ze szkoły.
- Bobby i Alice będą w domu za jakieś piętnaście minut. Muszę przygotować im lunch. Może zjesz z nami?
- Nie, dziękuję, niedawno jadłem śniadanie. Pojadę na Long Lane, tam, gdzie jest restauracja Triangle, i zacznę malować nowy obraz.
- Przyjdziesz tu jeszcze?
- A pozwolisz mi zostawić obraz i kasetę?
- Wiesz, że tak. Może jak trochę tu ogarnę, przyjdę tam i strzelimy sobie piwko w Triangle Cafe? Susan może popilnować Johnny'ego. Ale pewnie raczej uderzę w kimono.
- Okej. Przyjdź, jeśli będziesz mogła.
Zarzucam szelkę od kasety na ramię i schodzę na dół. Peg idzie za mną. Zmierzam w stronę drzwi. Peg zamyka mi je przed nosem i spogląda na śpiącego Johnny'ego.
- Brzydzisz się mną, Bert? Musisz się czuć, jakbyś miał do czynienia z jakimś bydłem. Myślę, że to przez tych z gangu; mieli takie prochy, że każdemu by odbiło.
Patrzę na nią; sczesała włosy do tyłu i związała je w koczek na karku. Uśmiecha się do mnie.
- No chodź, dam ci całusa za to, że byłeś taki milutki i pomogłeś mi sprzątnąć ten chlew.
Zanim zdążę sobie uświadomić, co się właściwie dzieje, robi krok do przodu, ociąga ręce i obejmuje mnie za szyję; rękawy szlafroka zsuwają jej się poniżej łokci. Całuje mnie tak mocno, że aż boli. Mam wrażenie, jakby mnie chciała pożreć, ssie mój język, wargi - jestem pewien, że będę miał sine usta. Odpycham ją.
- A niech cię licho, Peg! Ty jesteś szalona. Teraz już przesadziłaś. Nie miałem pojęcia, że jesteś taka silna. Chryste, nie mogę złapać tchu!
- Jeszcze nie wiesz, jaka jestem silna, Bert. Byłbyś zaskoczony.
Opuszcza ręce i spoglądając na Johnny'ego, zawiązuje mocno pasek szlafroka. Malec leży na boku i ssie kciuk, ale oczy ma otwarte.
- Boże, ciekawe, co on sobie myśli. Mam nadzieję, że nie będzie za dużo paplał, bo mogłyby z tego wyniknąć poważne kłopoty. No, idź już malować; w każdej chwili mogą nadejść dzieci.
Zataczając się, wyjeżdżam z Heather Lane i skręcam w Long Lane. Staję przy rogu za restauracją Triangle, w miejscu, w którym odchodzi Lewis Lane, prowadząca do szkoły. Zostawiam kasetę i płótna na rowerze. Chcę wybrać najlepszy punkt do ustawienia sztalug. Muszę też trochę zebrać myśli.
Postanawiam malować Long Lane, patrząc w kierunku Marshall Road. Long Lane wznosi się; najwyższy punkt wypada w miejscu, w którym było stare kino. Zaakcentuję biegnącą w górę krzywiznę, a horyzont będzie schodził lekko w dół do miejsca, gdzie droga zakręca i ginie za domami. Mogę włączyć cały szereg budynków stojących wzdłuż Long Lane pomiędzy Radbourne i miejscem, w którym Heather Lane dochodzi do Triangle.
Pokażę, gdzie był stary skład z nasionami, magazyn sieci American Storę, sklep Josephine i fryzjer. Pomiędzy Josephine i fryzjerem był sklep drogeryjno - spożywczy. To tam wypiłem pierwszą colę, kiedy miałem mniej więcej dwanaście lat. Jakież to było przeżycie! Czułem się tak, jakbym wkraczał do świata dorosłych.
Widzę, że tam, gdzie była piekarnia Wuko, jest teraz bar z sandwiczami. Z synem właściciela piekarni, Joem Wuko, chodziłem do jednej klasy w liceum Upper Darby. Stojące w szeregu sklepy wydają mi się bardziej obskurne i zaniedbane niż wtedy, kiedy byłem chłopcem, robią też wrażenie tymczasowości. Prawdopodobnie wyglądały tak zawsze, ale ja tego nie zauważałem, bo byłem mały, a może dlatego, że nic innego nie znałem. Jednocześnie przy całym swoim zaniedbaniu sklepy są bardziej „szpanerskie” dzięki efektownemu sidingowi i jaskrawym, wielkim szyldom. Rozumiem, że to właśnie mają być znamiona postępu.
Namaluję Triangle razem z działem, pociskami i łuskami w tle. Nie zauważyłem tego wcześniej, ale ułożone w piramidki pociski są zespawane. Powinienem był się domyślić już jako dziecko, zanim nadeszła epoka rozpasanego i bezinteresownego wandalizmu, że musieli to zrobić, bo inaczej smarkateria rozwłóczyłaby łuski i pociski po całej Long Lane. Wielką zaletą miejsca, w którym się ustawiłem, jest to, że nie przeszkadza mi tu ożywiony ruch uliczny. Nie ma też zbyt wielu pieszych. Powinien to być doskonały punkt.
Akurat w chwili, kiedy otwieram moją kasetę, ze szkoły św. Cyryla wysypuje się tłumek uczniów i wali przez Lewis Avenue. Jeżeli nie zmienią nagle trasy, będą musieli przeciąć Long Lane, zmierzając do skrzyżowania, na którym było kino - i zanosi się na to, że tak właśnie będzie. Inne miejsce, w którym można przejść przez Long Lane, jest dalej, przy skrzyżowaniu z Lewis Avenue. To tamtędy wracałem zawsze do domu; może była to droga dłuższa o pięćdziesiąt jardów, ale mogłem po drodze pobuszować w zaułkach i pogrzebać w śmieciach.
Paru malców z rozwrzeszczanej gromady zwalnia, widząc, jak rozstawiam swój sprzęt. Są wśród nich dzieciaki z Heather Lane, prawdopodobnie te, które nie przepadają za szperaniem w śmietnikach. Zaczynają wyjaśniać innym, co robię. Z minami ekspertów opowiadają o obrazie z Chickym i o tym z hokejem na Clover Lane. Jest wśród nich rudowłosy chłopiec. Staje tuż przy mnie.
- Będzie pan malował armatę i te sklepy przy Long Lane? - Aha. I całą ulicę aż do miejsca, w którym łączy się z Heather Lane, a na pierwszym planie Triangle Cafe, działo, łańcuchy i pociski. Pokazuję na płótnie, gdzie co namaluję.
- O rany, to będzie super. Słyszeliście, chłopaki? Namaluje to wszystko, co tu widać. Ale mamy szczęście!
Na jakiś niewidoczny dla mnie sygnał wszyscy się rozpierzchają. Może zmieniły się światła na skrzyżowaniu.
Przymocowuję płótno do kasety. Wysuwam szufladkę i wyciągam narzędzia do rysowania: ołówek i marker. Patrzę w perspektywę ulicy i ustalam kompozycję. Bez względu na to, co w końcu znajdzie się na obrazie, będzie na nim dużo nieba. Postanawiam umieścić restaurację Triangle trochę wyżej, rozciągnąć sklepy po prawej, przysunąć nieco budynki z lewej strony, żeby wypełnić pustą przestrzeń. Zaczynam bezwiednie kreślić i po chwili bez reszty pochłania mnie praca.
Wszystko idzie jak należy. Jest pewien zgrzyt kompozycyjny pomiędzy pierwszym i drugim planem, a sylwetkę baru trudno usytuować w przestrzeni, ale mam nadzieję, że rozwiążę te problemy za pomocą koloru.
Zaczynam robić podmalówkę. Postanawiam nie zaznaczać zbyt wielu szczegółów, raczej określić napięcia, ich zderzenia, ogólną tonację obrazu i rozwiązania walorowe. Sceneria jest tak zróżnicowana, że zgubię się, jeśli nie zwiążę wszystkiego od razu, zanim zacznę nakładać farbę.
Kończę podmalówkę, a kiedy na chwilę przerywam pracę, stwierdzam, że jest już prawie druga. Czas rzeczywiście pędzi. A może dzieci były tu znów i ja ich nie widziałem ani nie słyszałem? Może wróciły do szkoły inną drogą. To wszystko wydaje mi się bezsensowne. Zaczyna mi burczeć w brzuchu. Odkładam pędzle, wycieram z grubsza ręce terpentyną i przechodzę na drugą stronę ulicy, do baru z sandwiczami. Po drodze uchylam drzwi Triangle Cafe i zaglądam do środka.
Niewierze własnym oczom: nic się tu nie zmieniło. Wciąż jeszcze mają to podwyższenie wzdłuż ściany po prawej. Wydawałoby się, że drewniana podłoga dawno powinna się była do cna wytrzeć. Może odnawiają ją co kilka lat. W głębi stoją jak dawniej dwa stoły bilardowe i jak zwykle snują się wokół nich mężczyźni z kijami. Barman mierzy mnie wzrokiem, więc wycofuję się i zamykam drzwi.
Wchodzę do baru z sandwiczami. Wnętrze ma ten niepowtarzalny, niemożliwy do podrobienia zapach. I tu też sprzedają ten nowy dla mnie przysmak: sandwicze z befsztykiem serowym, czyli cheeseburgery.
Biorę małego sandwicza na wynos, ze wszystkimi dodatkami. Przyglądam się, jak śliczna dziewczyna, typ wybitnie włoski, przechodzi od pojemnika do pojemnika, konstruując mojego sandwicza. Mogłaby być kuzynką Ala, jego siostrzenicą albo wnuczką; ustalenie najbardziej prawdopodobnego stopnia pokrewieństwa z uwzględnieniem upływu lat zabiera mi trochę czasu. Dziewczyna uśmiecha się do mnie; dałbym głowę, że ją znam. Chodziłem kiedyś z kuzynką Ala, Marie, i ta mała ma takie same oczy koloru owoców tarniny, oczy spłoszonej łani, która chciałaby się zaprzyjaźnić, ale jest zbyt bojaźliwa.
Biorę też piwo. Tęga dama z siwiejącymi włosami, prawdopodobnie matka mojej nieśmiałej łani, wytacza się z zaplecza.
- To pan jest tym artystą, co maluje obraz tam, pod armatą? - Owszem, ja.
- Czy nasz bar też jest na obrazie?
Wyczuwam niemal agresywny ton w jej pytaniu, jakby była prokuratorem przesłuchującym wystraszonego świadka.
- Jeszcze nie, ale będzie. Tuż za armatą. Nie zacząłem jeszcze malować szczegółów.
- Ha, słyszałaś, Francesca? Jesteśmy sławni. Nigdy człowiek nie wie, co mu się trafi.
Francesca zerka na mnie, opuszcza wzrok, wyciera ręce w fartuch. Czy ta starsza kobieta też wyglądała kiedyś tak, jak to delikatne młodziutkie dziewczę? Jestem tego pewien, wiem też, że i córka wkrótce upodobni się do swojej matki. Trudno się z tym, cholera, pogodzić.
- Sprzedaje pan te obrazy? Po ile?
To drugie pytanie ma oczywiście związek z moją odpowiedzią na pierwsze, więc wycofuję się.
- Nie sprzedaję ich. Mieszkałem tu kiedyś i maluję te obrazy dla siebie; to coś w rodzaju pamiątki.
- To jakieś wariactwo.
- Nie większe niż robienie zdjęć, tyle że zabiera więcej czasu.
Cała moja uwaga skupiona jest na sandwiczu, ślinka napływa mi do ust, więc mówię z trudem.
- No dobra - oświadcza matrona. - Pan przyniesie ten obraz, jak pan skończy. Może go kupię. Lubi pan hoagies? Może zapłacę sandwiczami, najlepszymi na Long Lane. Zobaczymy.
Wycofuję się ze sklepu. Zazwyczaj sytuacja, kiedy ludzie o coś pytają, a potem nie słuchają odpowiedzi albo odpowiadają sobie sami, nie dając mi dojść do głosu, doprowadza mnie do szału. Ale tym razem jestem po prostu rozbawiony. Czuję po latach, że jestem naprawdę u siebie.
Wyciągam się na trawniczku za armatą. Opieram głowę na jednym z leżących na spodzie pocisków, podłożywszy pod głowę zwiniętą marynarkę. Ciotka Edith jest może cudotwórczynią, ale prawdziwego sandwicza hoagie potrafi zrobić tylko prawdziwa Włoszka. Musi istnieć jakiś magiczny włoski pył, którym posypują te sandwicze, kiedy nikt nie patrzy.
Wyciskam trochę więcej farby na impast. Zaczynam od nieba. Tam, gdzie niebo styka się z Long Lane, przybiera niemal zielonkawy odcień. Zaczynam od tego miejsca; używam po kolei lazuru i kobaltu, ultramaryny jasnej i ciemnej, a w narożnikach obrazu przechodzę wręcz do błękitu pruskiego. W miarę jak posuwam się w górę, dodaję coraz mniej bieli. Chciałbym uzyskać efekt kopuły, a to miejsce, w którym droga sięga horyzontu, ma być miejscem magicznym.
Prawie skończyłem z niebem, kiedy czuję, że ktoś zagląda mi przez ramię. Stoi za mną facet w moim mniej więcej wieku, tęgawy, łysy, pali papierosa.
- No, no, to naprawdę niezłe. Namalował pan nawet kilka starych sklepów z dawnych czasów. Mieszkał pan tu kiedyś?
Przerywam pracę. Cofam się o dwa kroki, żeby zobaczyć, jak mi poszło. Obraz mi się podoba. Po całej zabawie z niebem malowanie fasad sklepów wymaga zupełnie innego podejścia. Mógłbym namalować najpierw samą Long Lane i Triangle, ale wtedy mokra farba rozmazywałaby się, kiedy zacząłbym wypracowywać szczegóły fasad sklepów. Muszę oprzeć mały palec na płótnie, żeby nie drżała mi ręka. Nie jest już taka pewna jak kiedyś.
- A tak - odpowiadam nieznajomemu. - Mieszkałem tu niedaleko przez dwanaście lat, od 1931 do 1943 roku. Właściwie to wiele się tu nie zmieniło.
- Mieszkał pan tu pięćdziesiąt lat temu? Ja tu mieszkam od urodzenia, może się znamy? Do której szkoły pan chodził?
Wskazuję końcem pędzla na Lewis Avenue.
- Do Świętego Cyryla, przy tamtej ulicy.
- Ja też. Jak długo pan tam chodził? Kiedy pan skończył tę szkołę?
Postanawiam przerwać pracę, rozruszać zesztywniały kark. Próbuję sobie przypomnieć rok ukończenia szkoły. Wiem, że skończyłem naukę w Upper Darby High School w 1943 roku, więc to musiało być w 1939. Boże, to brzmi jak data z podręcznika historii. Sięgając myślami wstecz, pamiętam prawie każdą ważną dla mnie datę aż do roku 1940, ale to, co było wcześniej, wydaje mi się bardziej historią niż czymś, co sam naprawdę przeżyłem.
- Pewnie w 1939 roku. Wydaje mi to się wręcz niemożliwe. Chodziłem całe osiem lat do tej szkoły. To oznacza, że zaczynałem w 1931, zaraz po przeprowadzce tutaj, zanim dotarły tu skutki Wielkiego Kryzysu.
- No to chodziłeś do jednej klasy z moją siostrą. Mary Jane Donahue, pamiętasz ją? Ja byłem o dwie klasy niżej, ale też skończyłem Świętego Cyryla i poszedłem do West.
Wiem, że ,West” oznacza West Catholic, katolickie liceum przy rogu Czterdziestej Dziewiątej i Chestnut Street w Filadelfii. Sam chodziłem tam przez rok, zanim za zgodą dyrekcji przeniosłem się do Upper Darby.
- Oczywiście, że znam Mary Jane. Byłem na jej dwudziestych pierwszych urodzinach. Zdaje się, że mieszkała przy końcu Radbourne Road. Po raz pierwszy zagrałem wtedy w butelkę.
- Zgadza się! Tam właśnie mieszkaliśmy. Właściwie to do dziś mieszkam tam z żoną. Mary Jane ma domek jednorodzinny na East Lansdowne. Wyszła za mąż za faceta, który miał dobrą posadę w Philadelphia Electric. Wiesz co? Gdzie teraz mieszkasz?
Milczę przez chwilę, zastanawiam się nad odpowiedzią. Właściwie, do cholery, dlaczego mam kłamać? Zapamiętałem Mary Jane jako po prostu Jane, niespecjalnie ładną dziewczynę. Miło mi, że złapała przyzwoitego faceta z dobrą posadą i że ich małżeństwo przetrwało. Ale też jeśli jest tu wciąż tak samo, jak było kiedyś, to małżeństwo musi trwać, bez względu na wszystko.
- Pewnie nie uwierzysz, ale mieszkam we Francji, w Paryżu. Jesteśmy tam już od dwudziestu lat. Pomyślałem sobie, że przyjadę i namaluję stare kąty Jestem malarzem.
- Właśnie widzę. Gdzie się zatrzymałeś?
- U ciotki na południowo - zachodnim krańcu Filadelfii.
Pochylam się znów nad obrazem. Zacznę od najmniejszych sklepów, w miejscu, w którym znikają za wzgórzem. Postanawiam rozbielić trochę kolory, żeby uzyskać efekt mgiełki i oddalenia.
- Pewnie postoisz tu jeszcze jakiś czas. Chciałbym, żeby Mary Jane mogła się z tobą zobaczyć. Na pewno cię pamięta, bo ona doskonale pamięta stare czasy. A przy okazji: jak się nazywasz? Będę jej musiał powiedzieć.
Znów milczę przez chwilę, potem przedstawiam mu się z imienia i nazwiska. Nie ma ryzyka, żeby ktokolwiek tutaj rozgryzł mój pseudonim. Wątpię, czy ktokolwiek cokolwiek czytał; już telewizja z pewnością o to zadbała.
- Zaraz wracam. Mary Jane mieszka tu bliziutko, przy Melrose, niedaleko szkoły. To nie potrwa nawet dziesięć minut.
Odchodzi pośpiesznie, kołysząco - szurającym krokiem w górę Lewis Lane. Dlaczego z takim trudem przychodzi mi porozumienie z ludźmi z mojego pokolenia? Są bardzo mili, jestem jednym z nich, dorastałem wśród nich, dzieliłem ich troski i mam te same wspomnienia co oni. I przecież to jest wszystko, co mam.
Staram się odpędzić te myśli i wrócić do obrazu. Jestem w takim stanie psychicznym, że mogę go rzeczywiście spłodzić. Zamierzam teraz namalować wszystkie detale, do których właściwego odtworzenia czasem, zwłaszcza ostatnio, brakuje mi skupienia albo cierpliwości. Płaszczyzna płótna staje się dla mnie teraz prawdziwą przestrzenią. Uwielbiałem zawsze to wrażenie. Ma to oczywisty związek z zabawami z Williamem w schowku. Nagle znów wyczuwam czyjąś obecność za plecami. Odwracam się.
Mary Jane jest wciąż brzydka, ale teraz dodatkowo stara. Waży też chyba więcej niż ja. Ale ma cudowny uśmiech i zanim zdążę odłożyć pędzle, podchodzi do mnie, żeby mnie ucałować.
- Albert Tremont! Boże, to wprost nie do wiary! Wyglądasz wspaniale! Ależ to sensacja! O, jaki piękny obraz! I pomyśleć, że artysta z Paryża maluje Long Lane. Czy sprzedajesz te obrazy w Paryżu?
Cofa się o parę kroków. Mam nadzieję, że nie umazałem jej farbą. Ma sztywne, siwe włosy, rumianą twarz, jasne niebieskie oczy i cudowny uśmiech. Myślę, że te zęby nie mogą być prawdziwe. Znów jestem w kłopocie. Czy mam jej powiedzieć, że nie sprzedaję obrazów? Postanawiam odpowiedzieć na jej pytanie prosto, nie kluczyć.
- Nie, nie sprzedaję ich w Paryżu. Tamtejszy rynek jest trudny.
- Więc w Nowym Jorku?
No i proszę, zaczyna się. Dla amerykańskiej kobiety nie ma żadnych osobistych tajemnic. Muszę się z tym pogodzić. Wiem, że ma dobre intencje, pyta w dobrej wierze, żeby móc sobie wszystko poukładać. Jest to jedna z metod przeżycia.
- Czasami.
Przygląda się bardziej mnie niż obrazowi. Mam na głowie mój malarski kapelusz, więc nie może wiedzieć, że jestem tak samo łysy jak jej przysadzisty braciszek.
- Ożeniłeś się, Albert?
- Owszem. Mam czwórkę dzieci. Prawie wszystkie dorosłe, z wyjątkiem najmłodszej córki wszystkie wyfrunęły z gniazdka.
- Nasze też, oprócz Celii. Ma porażenie mózgowe, więc oczywiście jest z nami. Ale mimo że porusza się na wózku i tak dalej, studiuje w Haverford. Jest najzdolniejsza z całej naszej gromadki.
Są równie otwarci, jak ciekawscy. Taki jest ich sposób bycia. Może za długo żyję wśród małomównych, zamkniętych w sobie francuzów: Choć muszę powiedzieć, że lubię strzec swojej prywatności.
- Wiesz, utrzymujemy z sobą kontakt. To zadziwiające, jak tych trzydzieści dwoje ludzi, szesnaście dziewcząt i szesnastu chłopaków trzymało się razem przez wszystkie lata nauki. To chyba były takie czasy; ludzie tak nie wędrowali po kraju. Ale mimo to co najmniej kilkunastu naszych kolegów szkolnych mieszka nie dalej niż kilka mil od starej szkoły. Czy to nie wspaniałe?
Moja ciekawość dostaje ostrogę. Usiłuję sobie przypomnieć jakieś nazwiska. To zdumiewające, jak wielu z nas przeszło przez całą szkołę razem, w jednej klasie.
- Jedyny chłopak z naszej klasy, z jakim utrzymywałem kontakty, to Dick Prevail. W siódmej klasie przeszedł do Upper Darby.
- Wiem. Mieszkał w Lansdowne, już nie żyje, zmarł na atak serca. Zdaje się, że był prawnikiem. Taki bardzo inteligentny.
- Zgadza się.
Wiedziałem o tym ataku serca, jeszcze jednym świadectwie, że czas i tu upływa.
Rozmawiając, cały czas pracuję. Teraz maluję fasadę sklepu z nasionami, usiłując uzyskać ten odcień czerwieni, jakim malują wszystkie sklepy A&P Ciekaw jestem, czy pojawi się Peg. Nie chcę przyznać sam przed sobą, że jej spotkanie z tymi ludźmi, moimi rówieśnikami, może być dla mnie deprymujące. Wiem, że muszę wyglądać tak samo staro i marnie jak oni: działanie entropii, „czasu, który się nie ogląda”, i tak dalej, ale nie przestaję się oszukiwać. Mam nadzieję, że oni też. Mary Jane chwyta mnie za ramię:
- Mam świetny pomysł, Albert. A gdyby tak podzwonić tu i ówdzie i dowiedzieć się, ilu z naszych dawnych kolegów z klasy może przyjść do mnie na ploteczki jak za dawnych czasów, co? Nie spotykaliśmy się za często po maturze, jeśli nie liczyć paru ślubów, pogrzebów i podobnych okazji.
Jej brat wtrąca:
- No tak, Mary Jane, ale nikt ci nie przyjedzie tak na zawołanie. Jak długo tu jeszcze będziesz, Albert?
Znów muszę zełgać. Jeśli jeszcze trochę się tutaj pokręcę, zostanę mistrzem świata w bujaniu ludzi. Ale naprawdę nie mam ochoty spędzać wieczoru z tłumem staruchów w moim wieku.
- Niestety, nie mogę uczestniczyć w tym spotkaniu, Mary Jane. Zatrzymałem się u mojej ukochanej ciotki i ona czeka na mnie z utęsknieniem. Nie chciałbym tracić ani minutki, kiedy mam okazję z nią posiedzieć. - Pokazuję na swój rower. - Poza tym nie mam innego środka transportu, len rower pożyczyłem od kuzyna. Obawiam się, że nie będę mógł przyjechać.
Patrzą na mnie jak na wariata. Ich zdaniem siedemdziesięcioletni pryk nie może jeździć na rowerze. Na tym nasza rozmowa się urywa. Stoją jeszcze trochę, po czym żegnamy się i odchodzą. Wracam do pracy. Jest już po trzeciej. Niedługo nadbiegnie tabun dzieciaków.
Doszedłem już do sklepu sieci American Storę i poszukuję sposobu, żeby uzyskać ów odcień żółcieni, który nosiłem w pamięci przez długie lata. To taki kolor, jaki mają czasem żółtka jajek. Wybieram żółcień kadmową, medium, i lekko przełamuję ją szarością.
Słyszę je, zanim jeszcze je zobaczę. Pamiętam, że zrywałem na Lewis Avenue klonowe skrzydlaki i przylepiałem sobie do nosa, żeby wyglądać jak nosorożec. Jestem pewien, że dzisiaj dzieciaki też to robią. Zanim wszedłem do domu, sprawdzałem zawsze, czy zdjąłem takiego „noska”, bo gdyby zobaczyła to mama, wyszorowałaby mi twarz szorstką myjką.
Dzieci tłoczą się wokół mnie. Nie przerywam pracy. Większość stoi tylko kilka chwil i pędzi dalej. Alice i Bobby zostają, zostaje też rudowłosy chłopiec i dziewczynka, która przypomina mi Jeanne. Rozmawiają przyciszonymi głosami, podchodząc co jakiś czas do sztalug, żeby coś pokazać palcem. W końcu Bobby zwraca się do mnie:
- Mama powiedziała, że jak skończysz, możesz przyjść do nas na kawę. Powiedziała, że możesz też zostawić u nas farby i w ogóle.
- Jest za piętnaście czwarta. Przyjdę za pół godziny. Wracam do roboty. Zastanawiam się, czy skacowany Bud wróci do domu wcześniej po ciężkim dniu pracy. Muszę być ostrożniejszy. Co za szalona kobieta z tej Peg!
Namalowałem wszystkie sklepy aż do miejsca, w którym odchodzi Heather Lane. To dobry moment, żeby zrobić przerwę. Patrzę na zegarek: jeśli się pośpieszę, zdążę do Peg przed wpół do piątej i wyjadę od niej przed piątą. Zaczynam składać graty, oparłszy obraz o pryzmę pocisków armatnich. Kiedy ruszam z kasetą na grzbiecie i objeżdżam łukiem Triangle Cafe, tęga włoska matrona z baru z sandwiczami podchodzi do drzwi i majestatycznie macha mi ręką na pożegnanie. Zawracam specjalnie, żeby mogła rzucić okiem na obraz.
- Zdaje się, że miał pan wpaść, jak pan skończy. Przekrzywia głowę, żeby przyjrzeć się obrazowi. Przeżuwa kawałek mięsa.
- A co to, jeszcze pan nie skończył? Pracował pan cały dzień i ledwie pan zaczął. Miałam kuzyna, który też malował. Umiał namalować krajobraz z drzewami i z jeziorem i wystarczyło mu pół dnia, żeby namalować dwa razy większy obraz. I wszystkie sprzedawał.
- To ładnie z jego strony.
Zaczynam się niecierpliwić. Nie mam zbyt wiele czasu. Matrona nadyma się i mówi z pełnymi ustami:
- Pan pamięta, co powiedziałam. Niech pan zajdzie, jak pan skończy, a może kupię ten obraz. Ale musi pan zrobić nasz sklep większy i namalować nasze nazwisko, Rosso, na szyldzie i to wielkimi, czerwonymi literami. - Spogląda na wyblakły szyld nad sklepem. - Kiedyś to były wielkie, czerwone litery.
Kiwam głową i naciskam na pedały.
W kilka minut docieram do domu Peg. Wprowadzam rower i opieram go o płot. Zdejmuję kasetę z ramienia i ostrożnie odpinam obraz. Peg stoi za siatkowymi drzwiami. Wygląda znacznie lepiej, niż wtedy, kiedy się rozstawaliśmy. Jest uczesana, umalowana i ma na sobie granatowy sweterek z dekoltem. Oczy ma jeszcze lekko podpuchnięte, ale oprócz tego nie widać żadnych oznak szalonej nocy. Otwiera mi drzwi. Zastanawiam się, czy ten Warlock rzeczywiście próbował ją zgwałcić.
- Już myślałam, że nie przyjdziesz. Ale zostało jeszcze kilka butelek zimnego piwa. Pokaż, co zmalowałeś. Bobby i Alice byli strasznie podnieceni.
Odwracam obraz w jej stronę.
- Jakie to wspaniałe! Ty naprawdę potrafisz malować. Poznaję to miejsce. Ojej, namalowałeś nawet bar z sandwiczami! Ale tam nie ma już sklepu z nasionami ani American Storę, ani piekarni. Właściwie to nie ma żadnego z tych sklepów.
- Owszem, namalowałem to w taki właśnie sposób, dokładnie tak, jak to wyglądało, kiedy byłem dzieckiem. Niektóre fragmenty są takie same, ale wiele rzeczy się zmieniło, zwłaszcza sklepy.
Peg wyjmuje z lodówki dwa piwa, otwiera je, stawia na blacie. Stukamy się butelkami. Potem Peg zagląda do saloniku. Jest tam tylko Johnny, ogląda telewizję.
- Przepraszam za rano - mówi Peg przyciszonym głosem. - Pewnie pomyślałeś, że jestem strasznie zepsuta. Byłam ci taka wdzięczna i jeszcze trochę pijana i to wszystko jakoś tak się nałożyło... Zrobiłam ci krzywdę?
- Można tak powiedzieć. Choć byłaby to piękna śmierć. Mam jakieś ślady?
Przygląda się uważnie; usta mam obolałe, a kiedy jadłem sandwicza, papryka piekła mnie w otartych miejscach żywym ogniem.
- Nie, wyglądasz zupełnie dobrze, wprost doskonale. A czyja wyglądam teraz trochę lepiej?
- Jak nowa.
- Bo nie używana.
- Musimy być naprawdę ostrożni, Peg. Bardzo lubię przebywać w twoim towarzystwie i muszę wyznać, że mnie podnieciłaś, ale to naprawdę szaleństwo. Musimy z tym skończyć. Zastanów się, co robisz.
- Wiem, masz rację. Myślałam o tym cały dzień. Nie było to w porządku wobec ciebie, to prawda.
- To nie było w porządku wobec nikogo, a zwłaszcza wobec ciebie samej. Do diabła, jeśli jesteś naprawdę wygłodniała seksualnie, to są tu chyba w okolicy jakieś młode chwaty, z którymi możesz to załatwić bez pakowania się w kłopoty. Ale tu, w twoim własnym domu, i ze starszym, żonatym mężczyzną to naprawdę zbyt niebezpieczne.
- Wiem. Problem w tym, że chodzi nie tylko o seks, chodzi o ciebie. Chociaż oczywiście także i o seks. Oblizuję obolałe wargi i uśmiecham się.
- Tak, wiem, Peg. Ale ty mnie przestraszyłaś. I myślę, że wręcz cieszy cię fakt, że udało ci się mnie przestraszyć. To jeden z elementów całej tej gry, prawda?
Peg pociąga z butelki. Oczy ma szeroko otwarte, obserwuje mnie. Odstawia piwo i uśmiecha się.
- Tak, prawdopodobnie to część gry. Ty masz w sobie jakiś urok. Nie ma tu w okolicy facetów takich jak ty. Pod pewnymi względami jesteś bezradny jak piętnastolatek, jakbyś nie wiedział, co trzeba robić.
- Mam znacznie więcej niż piętnaście lat, bliżej mi do pięćdziesięciu, i dobrze wiem, co się robi. W tym właśnie problem.
Dopijam swoje piwo. Zaczynam się lekko denerwować. Bud może się dziś czuć tak parszywie, że gotów lada chwila wrócić. Nie chcę, żeby mnie tu zastał. Spoglądam na zegarek: jest za piętnaście piąta. Właściwie nie muszę się śpieszyć, wystarczy jak przyjadę na obiad na szóstą, ale wolałbym jak najszybciej się ulotnić. Zsuwam się ze stołka i sięgam po kasetę. Czy uda mi się wejść na górę, postawić tam obraz i dotrzeć do drzwi wejściowych bez kolejnej tak szalenie pobudzającej konfrontacji?
- Pójdę na górę i postawię to w zwykłym miejscu, dobrze, Peg?
- Jasne. Nic ci nie grozi: nie będę cię ścigać ani nie powalę cię na łóżko.
Patrzy na mnie drwiąco tymi swoimi niemal przezroczystymi, niebieskimi oczami. Odblokowuję zesztywniałe kolana i puszczam się prawie pędem przez salonik, o mało nie wpadając po drodze na Johnny'ego. Wchodzę na górę i idę przez korytarz. Drzwi sypialni są otwarte. Stawiam na podłodze kasetę, płótno, werniks i terpentynę i odwracam się, pewien, że Peg stoi w drzwiach tuż za mną. Ale to tylko moja wyobraźnia.
Zbiegam po schodach; Peg otwiera mi drzwi frontowe. W drugiej ręce trzyma butelkę piwa. Patrzę na nią.
- Jesteś na mnie wściekła, Peg?
- Nie, tylko trochę smutna, może zawiedziona. Ale wiem, że masz rację. Bud mógłby wpaść niespodziewanie; kiedy wychodził, był łagodny jak jagnię, ale nigdy nie wiadomo, może wrócić rozjuszony jak lew, któremu utkwił cierń w łapie. Uważaj, jak jedziesz na tym rowerze, wyglądasz mi na roztrzęsionego.
Udaję, że cały się trzęsę; głowa mi dygocze, ręce latają, uginają się nogi.
- To, że jestem troszkę podekscytowany, o niczym jeszcze nie świadczy. Jest pani okrutna dla biednego starca, młoda damo.
Zamyka za mną siatkowe drzwi. Przygląda mi się, jak wsiadam na rower i odjeżdżam w głąb ulicy. Macham do niej. Kilkoro dzieci gra w hokeja; im też macham na pożegnanie.
Docieram do domu w samą porę, żeby zdążyć wziąć prysznic i przebrać się do obiadu. Ciotka podaje obiad. Tym razem są to panierowane kotlety cielęce, jedną z jej specjalności. Jedząc, opowiadam jej, jak Emily robi cordon bleu, zawijając w mięso ser i szynk?. Ciotka słucha z zamyślonym wyrazem twarzy.
- Masa z tym roboty. Musi być świetną kucharką. Uśmiecha się do mnie jednym z tych swoich mądrych uśmiechów.
Jestem śmiertelnie zmęczony i ledwie udaje mi się przebrnąć przez gazetę. Odczuwam brak książek lub jakiejś innej porządnej lektury. Krzyżówki są raczej nędznym substytutem.
Tak więc o wpół do dziewiątej idę na górę, żeby się położyć. Próbuję się wytłumaczyć ciotce, ona chyba rozumie, takie przynajmniej mam wrażenie.
- Problem w tym, że nie ucinasz sobie drzemki w ciągu dnia. Jesteś już w wieku, kiedy takie drzemki są bardzo ważne. Ja robię to raz dziennie, czasem dwa razy.
Wraca do swojej krzyżówki, a ja idę na górę spać.
Nazajutrz rano wstaję wcześnie. Spałem jak niemowlę, czuję się jak niemowlę. Jest kolejny przepiękny dzień. Nie pamiętam takiej pogody w październiku z czasów, kiedy tu mieszkałem. Pora deszczowa zaczynała się zawsze przed świętem Halloween, a tu mamy połowę października i ani kropli deszczu. Jest to wręcz idealna pogoda do malowania: długie, chłodne cienie na oślepiająco jasnym tle zalanych słońcem murów i ukośne smugi światła. Wszystko wygląda tak, jakby zostało specjalnie zaaranżowane dla mnie, żebym mógł to namalować.
W tym świetle jest też coś melancholijnego. I o taki nastrój w obrazie właśnie mi chodzi, bo ma to być coś w rodzaju podróży sentymentalnej do krainy dzieciństwa. Coś jak malarska wersja W poszukiwaniu straconego czasu, tylko że po angielsku i nie taka nudna.
Pedałuję do Yeadon. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę malować; będzie trudno, ale też może to być kolejny dobry obraz w tej serii. Muszę jeszcze popracować nad zacienionymi partiami pierwszego planu, tak żeby lepiej powiązać je ze światłem na znikającej w oddali Long Lane.
Zatrzymuję się przed domem Peg. Mam nadzieję, że uda mi się zabrać kasetę i natychmiast czmychnąć. Światło jest teraz idealne. Pukam do siatkowych drzwi, które nadal tkwią w zawiasach. Zastanawiam się, kiedy oni je zdejmują. Właściwe są takie same jak w czasach mojego dzieciństwa; to te same drzwi z wielką, wygiętą mosiężną klamką, które czyściłem kiedyś do połysku. Takie same jak te ze snu z lwami.
Pojawia się Peg, jeszcze w szlafroku, z włosami nakręconymi na wałki. Kiedy wchodzę, przeciąga się i ziewa szeroko. Potem zasłania dłonią usta i mówi z uśmiechem:
- Dopiero co wstałam. Wyprawiłam dwójkę starszych do szkoły i wzięłam Johnny'ego do łóżka. Wciąż jeszcze śpi na górze.
Sięga ręką do głowy i dotyka wałków. - Muszę wyglądać okropnie. Teraz znasz już najgorszą prawdę.
- Dla mnie wyglądasz znakomicie, Peg.
- Napijesz się kawy? Muszę się jakoś pobudzić.
- Naprawdę chciałbym się zabrać do malowania. Światło jest teraz idealne. Byłoby wspaniale, gdyby udało mi się skończyć dziś ten obraz.
- Naprawdę wyglądam tak okropnie? Nie zostaniesz nawet na filiżankę kawy? Obiecuję, że nic ci się nie stanie, choć mam pod tym starym szlafrokiem cieniutki peniuar. Chcesz zerknąć?
Wykonuje taki ruch, jakby miała rozwiązać gruby frotowy pasek szlafroka. Zatrzymuje się w pół gestu i uśmiecha się.
- Okej, wystarczy. Zachowuj się, Peg.
- Możesz iść na górę po tę swoją kasetę i obraz. Tylko uważaj, żebyś nie obudził Johnny'ego.
Czuję się jak ostatnia łajza. Uśmiecham się do niej, a potem przemykam w stronę schodów i wchodzę na górę po dwa stopnie naraz. Obraz jest tam, gdzie go zostawiłem. Drugi prawie już wysechł, niedługo będę go mógł wziąć na rower. Najpierw zabiorę ten z Radbourne Road, z Chickym, jest najbardziej suchy. Kiedy schodzę, Peg jest w kuchni. Na mój widok wchodzi do saloniku.
- Johnny śpi? - Śpi jak kamień.
- Będę mogła przynajmniej pozmywać talerze i trochę tu posprzątać. Przyjdziesz na lunch?
- Z przyjemnością. Kupię coś w tym barze przy Long Lane. Mogę też wziąć jakieś piwo...
- Och, piwo jest w lodówce. Weź dla mnie cheeseburgera, dobrze? Mają tam pyszne.
- Dobrze, ja też spróbuję. Właścicielka chce kupić obraz i żąda, żeby na szyldzie nad drzwiami namalować wielkimi, czerwonymi literami ROSSO.
- Będzie pewnie próbowała zapłacić ci sandwiczami.
- Musiałaby mieć furę pieczywa.
- To chytra sztuka. A przy okazji: nie mam na sobie żadnego peniuaru, tylko tak żartowałam. W ogóle nie mam żadnych takich fikuśnych rzeczy. Szkoda, że nie widziałeś swojej miny.
- Znów się bawisz kosztem starszego człowieka. To niezbyt ładnie.
- Z mojej czy z twojej strony? A tak naprawdę, to akurat się wykąpałam, dlatego mam wałki na głowie. I pod tym płaszczem kąpielowym nie mam nic. Mówię poważnie.
Zapada milczenie. Nie wiem, co powiedzieć.
- Szkoda, że nie widzisz teraz swojej miny. Mam nadzieję, że nie próbujesz zdradzać swojej żony. Rozgryzłaby cię w kilka sekund.
Wycofuję się w stronę drzwi. Jestem rzeczywiście zakłopotany. Zdążyłem się odzwyczaić od takich prowokacji. Większość kobiet, które znałem, nie stosowała tak otwartych zaczepek. To ekscytujące, ale odbije się niekorzystnie na moim malowaniu.
Światło na Long Lane jest w sam raz. Pośpiesznie rozpakowuję kasetę, żeby zdążyć, dopóki mam tak znakomite warunki. Zazwyczaj zapamiętuję, w jaki sposób światło pada na różne obiekty, ale jest to sprawa czysto mentalna, techniczna świadomość, jak układają się cienie, i tak dalej. Teraz mam światło szczególne, magiczne, z głębokimi czerniami w obrębie cieni i zróżnicowanym natężeniem w jasnych partiach.
Zabieram się bezzwłocznie do roboty. Kwestia, czy Peg miała coś pod szlafrokiem czy nie, wpływa niedobrze na proces malowania. A może jest jego częścią? Prawie każda emocja, jakiej doznaję, przenika do tego procesu bez mojej wiedzy. Jestem jak bibuła wchłaniająca różne emocje i uczucia.
Do pierwszej nie odrywam wzroku od obrazu. Światło się zmieniło, cienie się skróciły, potem wydłużyły, barwy przeszły z ciepłych w fiolety i głębokie błękity. Zaczynam nakładać na paletę więcej ultramaryny i jednocześnie patrzę na zegarek.
Myję pędzle w terpentynie i wkładam do kasety. Zastanawiam się, czy nie zostawić jej na miejscu, i uznaję, że pewnie tak będzie najlepiej. Poproszę właścicielkę baru z sandwiczami, żeby jej przypilnowała. Jak wrócę, domaluję napis ROSSO na szyldzie. W tym miejscu, gdzie pada cień budynku, mogę dodać odrobinę czerwieni.
Kupuję dwa cheeseburgery. Obsługuje mnie ta sama młodziutka dziewczyna, prawdopodobnie świeżo upieczona absolwentka liceum. W pierwszej chwili nie zauważam starszej pani. Starszej ? Jest co najmniej dwadzieścia lat młodsza ode mnie. Wyłania się z zaplecza.
- Namalował pan już mój szyld?
- Zamierzam to właśnie zrobić. Mówiła pani, że ma być czerwony?
- Tak, czerwone litery na białym tle: ROSSO. Tak jak było za nowości. Może pan to zrobić?
- Bez problemu. Myślałem, że chce pani mieć napis SANDWICZE, ale mogę napisać ROSSO, tak? A przy okazji: czy mogłaby pani rzucić okiem na moją kasetę, kiedy pójdę do znajomej zjeść te cheeseburgery?
- Jasne, dla sztuki wszystko. I nie musi pan płacić za sandwicze.
Zaczynam rozumieć, co miała na myśli Peg. Patrzę na cennik wywieszony za kontuarem: trzy pięćdziesiąt za sandwicza. Kładę na ladzie piątkę i dwie monety jednodolarowe. Właścicielka odsuwa je zdecydowanym ruchem.
- O nie - protestuję. - Zawsze płacę za to, co kupuję. Niemniej dziękuję pani.
- Jak pan chce. Pańska strata, mój zysk.
Wzrusza ramionami, zgarnia pieniądze, uderza w wajchę kasy i wsuwa banknot pod gumowy przycisk. Macham jej na pożegnanie. Wiem, że gdybym pozwolił sobie zafundować te sandwicze, zagięłaby parol na obraz. Muszę uważać. Spoglądam na kasetę. Nikt się nie kręci w pobliżu. Uświadamiam sobie po fakcie, że dzieci ze Świętego Cyryla przemknęły obok mnie, kilkoro się zatrzymało, a potem pobiegło dalej do szkoły, aleja w ogóle tego nie zarejestrowałem. Wciąż jestem zanurzony w światłach i cieniach mojego obrazu. Ciekaw jestem, jakie będą moje wrażenia, kiedy do niego wrócę i spojrzę na niego świeżym okiem.
Mknę na rowerze do Peg. Sandwicze leżą na wiklinowym krzesełku za moimi plecami. Wciąż lubię jeździć po tych ulicach, które zajmowały tak ważne miejsce w moim życiu, kiedy byłem dzieckiem. Praktycznie od dwunastego do siedemnastego roku życia nie zsiadałem z roweru. Heather Lane jest jednokierunkowa, więc jadę przez Greenwood Avenue, potem przebijam się do Church Lane i teraz mogę już jechać Heather Lane we właściwym kierunku. Stawiam rower pod płotem. Nie widać zbyt wielu przechodniów. To jedna z istotnych różnic w stosunku do czasów, kiedy tu mieszkałem. Najprawdopodobniej wszyscy siedzą przyklejeni do telewizorów, w których leci jakaś opera mydlana. Kiedy byłem dzieckiem, mieliśmy takie seriale w radiu - Helen Trent, Nasza córeczka Sal - ale odcinki były krótkie, piętnastominutowe.
Peg stoi w progu, czeka na mnie. Jest zrobiona na bóstwo. Włosy ułożone, staranny makijaż, zwłaszcza wokół tych diabelskich, roziskrzonych oczu. Ma na sobie znowu granatowy sweterek z głębokim wycięciem w kształcie litery V i dżinsy, tak obcisłe, jakby były z jakiejś elastycznej tkaniny. Zatrzymuję się i przez dłuższą chwilę podziwiam ten widok. Potem odwracam się i schodzę z werandy.
- Hej, dokąd idziesz? Zapomniałeś czegoś? Nie dostanę tego sandwicza? Co się stało?
Stoję pod werandą. Patrzę na nią, stojącą w obramowaniu drzwi. Żałuję, że nie jestem starszy lub młodszy.
- Na Boga, Peg, czy ty chcesz mnie zabić, czy co? Tego już za wiele. To są niedozwolone chwyty.
Śmieje się, robi półobrót.
- Wejdźże do środka. Ludzie się gapią. Wchodź, nie zjem cię. Rozluźnij się.
Wchodzę powoli po stopniach, w nadziei, że we wnętrzu nie będzie wyglądała tak oszałamiająco, ale mylę się oczywiście. Otwiera mi drzwi, ale nie odsuwa się na bok, więc muszę się o nią otrzeć. Mimo to staram się jak mogę, żeby jej nie dotknąć. Patrzy mi w oczy, śmiejąc się bez przerwy.
- Co z tobą, Bert? Czy nie możemy już nawet zjeść lunchu, żebyś czegoś nie podejrzewał?
Odwzajemniam jej spojrzenie. Wchodzę, siadam tam, gdzie zwykle, i wyjmuję sandwicze. Peg idzie do kuchni i wyjmuje dwa piwa z lodówki Siada naprzeciwko. Naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Peg otwiera butelki i nalewa piwo do szklanek. Pełny komfort i elegancja.
- Posłuchaj, Peg. Wiesz, że robisz na mnie wrażenie, wielkie wrażenie. Nie musiałaś się robić na piękność, żeby mi cokolwiek udowadniać. Jestem ugotowany. Dawno nie widziałem tak atrakcyjnej kobiety jak ty, nawet z zakręconymi włosami, podpuchniętymi oczami i w nic istniejącym peniuarze. Rozumiesz mnie?
Uśmiecha się i kręci przecząco głową, zatapiając zęby w cheeseburgerze. Ja trzymam swojego; postanawiam go nie jeść, dopóki wszystko nie zostanie wyjaśnione do końca.
- Jesteś młodą mężatką z trójką uroczych dzieci. Ja jestem znacznie starszym żonatym mężczyzną z uroczą żoną i czwórką dzieci, z których jedno jest mniej więcej w twoim wieku. Nawet gdybyśmy mieli pewność, że nie zostaniemy przyłapani, nie byłoby to w porządku. Nie jestem pruderyjny, ale nie sądzę, żebyśmy mogli z tym żyć jak gdyby nigdy nic. - Peg otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymuję ją ruchem ręki. - Nie. Pozwól mi skończyć. Nie zrozum mnie źle, Peg. Pokusa, żeby zapomnieć o wszystkim i wszystkich i po prostu oddać się przyjemności intymnego obcowania z tobą, jest ogromna. Wyobrażam sobie cały wachlarz możliwości, jeśli chodzi o urządzenie tego: można by załatwić opiekunkę dla Johnny'ego, jechać do motelu, Susan mogłaby cię zastąpić i kryć przed Budem, wszystko to wiem. Ale czy mogłabyś z tym żyć? Odpowiedz mi szczerze na to pytanie. Czy uwodzisz mnie tak po prostu z nudów, dla zabawy, czy uważasz „skok w bok” za rzecz normalną? Chciałbym naprawdę wiedzieć, o co tu chodzi.
Peg już się nie uśmiecha. Przestała też jeść. Przewierca mnie wzrokiem na wskroś. Siedzimy tak dłuższą chwilę naprzeciw siebie, patrząc sobie prosto w oczy. Zupełnie jak dzieci z podstawówki, które założyły się, kto kogo przetrzyma. Załamuję się pierwszy i spuszczam wzrok na sandwicza, który z wolna zaczyna tracić świeżość.
- Okej, Bert. Rozumiem cię. Ale ja nie uwodzę cię z nudów. Zanim wyszłam za mąż, miałam doświadczenia seksualne z dwoma mężczyznami, ale to było dawno temu. I wiem, że masz rację... - Milknie. Boję się, że za chwilę się rozpłacze. - Nie rozumiesz jednego - podejmuje po chwili - i właśnie to próbowałam ci powiedzieć: chodzi o ciebie. Nie myśl, że nie zadawałam sobie pytania, dlaczego jestem taka nerwowa, taka niespokojna, no dobrze, dlaczego tak się napaliłam na starszego mężczyznę. To zupełnie nie w moim stylu. Zawsze podobali mi się mężczyźni typu macho, młodzi, seksowni faceci. Może chodzi o to, że jesteś taki inny, że można z tobą porozmawiać, że przy tobie czuję się kimś wartościowym, że jesteś dla mnie taki troskliwy i delikatny. Naprawdę nie wiem. Przepraszam, jeśli to, że poprawiłam sobie trochę urodę, jest z mojej strony nie fair. Ja tak o tym nie myślę. Chciałam tylko zobaczyć twoją reakcję, odczytać ją z twoich oczu. Wiem, że zaczynam lekko tyć, że mam początki drugiego podbródka i tak dalej, a przecież jestem jeszcze młoda. Dzieje się tak między innymi dlatego, że po kolejnych dzieciach nie mogłam zrzucić wagi, a drugi powód to to, że lubię jeść i piję za dużo piwa. Mam też wrażenie, że jestem już Budowi obojętna, że on mnie po prostu nie dostrzega. Inni mężczyźni też nie zwracają już na mnie uwagi. Czasem czuję się niewidzialna. Ale ty, ty widzisz we mnie piękną i młodą kobietę i to jest bardzo przyjemne. Nie masz pojęcia, jak bardzo.
- Oczywiście, że mam. Pomyśl tylko, Peg: ja byłem niewidzialny przez ponad dwadzieścia lat. Dlatego właśnie jestem taki podejrzliwy, czujny. Nie rozumiem, jak to się dzieje, że nie dostrzegasz mojej łysiny, mojego rosnącego brzuszka, zmarszczek na mojej twarzy, starczego zniedołężnienia. Do diabła, trzydzieści dwa, a siedemdziesiąt to wielka różnica. Jestem od ciebie dwa razy starszy.
Nie nalewa sobie piwa do szklanki, ale pociąga z butelki. Kiedy ją odstawia, jej twarz rozjaśnia uśmiech.
- No dobrze, przestańmy się wzajemnie zadręczać i zjedzmy spokojnie lunch. Zrozumiałam, o co chodzi, i ty chyba też. Ja naprawdę słyszę, co do mnie mówisz, choć staram się nie słyszeć. Spróbujmy po prostu przyjemnie spędzić razem czas. Jeśli chcesz, pójdę na górę, zetrę makijaż i włożę jakąś starą kieckę. Okej?
- Lubię podziwiać twoją urodę, Peg. Nie zrozum mnie źle. Nie oczekujmy tylko niczego od siebie. Może potrzebuję właśnie obecności młodszej, atrakcyjnej siostry albo córki i może między innymi dlatego nie potrafię zrezygnować z twojego towarzystwa. Nie chciałbym powtarzać tego wyświechtanego banału „bądźmy bratem i siostrą”, choć pewnie tak to brzmi. Może i ty potrzebujesz starszego brata albo kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać.
- Dobrze, zostawmy to tak, jak jest, Bert. Ale ja wiem, że to coś więcej i ty też to wiesz.
Wbijam zęby w sandwicza i przez chwilę jemy w milczeniu, uśmiechając się do siebie i parskając co jakiś czas głośnym śmiechem. Doświadczam przyjemnego uczucia odprężenia. Jestem zadowolony że udało mi się wycofać, nie raniąc jej uczuć i nie niszcząc tego, co jest między nami. Jednocześnie wiem, że nigdy nie potrafię opisać tego mojej żonie, tak samo jak Peg nie umiałaby niczego wytłumaczyć Budowi. W tej sferze międzyludzkich stosunków nie ma najwyraźniej miejsca dla nadmiernej tolerancji.
Kończymy lunch i Peg nalewa kawy do filiżanek. Wiem, że marzy o zapaleniu papierosa.
- W porządku, Peg, zapal, jeśli chcesz. Tylko dmuchaj w inną stronę. Nie chcę ci odbierać przyjemności. W końcu to twój dom.
- Nie, nie muszę. Mogę nie palić, kiedy piję kawę. Pytam, gdzie jest Johnny. Peg uśmiecha się.
- Jaki to miałeś plan? Wynająć opiekunkę do dziecka? Spędzić razem parę godzin? A może i ja to planowałam? Johnny jest u Susan.
Patrzy na mnie sponad filiżanki łagodnym wzrokiem. Czuję się jeszcze bardziej parszywie, jak ostatni palant.
- Przepraszam cię, Peg. Przepraszam za to, co powiedziałem. Ale mimo wszystko myślę, że mam rację.
- Zgoda, masz tę swoją cholerną rację.
W niedzielę wkładam moje najlepsze ubranie i idziemy do kościoła. Ciotka Edith mówi, że jestem hipokrytą, bo przecież tak naprawdę, to nie wierzę. Nie jestem nawet ochrzczony.
Podczas mszy nie możemy spoglądać na siebie, bo natychmiast zaczynamy chichotać. Nie ma żadnych powodów do śmiechu, a może jakieś są. Powinienem uważać, rozmawiając ze starszymi ludźmi o religii; jest to temat tak drażliwy jak rozmowy o śmierci. Nauczyłem się nie rozmawiać o tych sprawach z nikim, z wyjątkiem bliskich przyjaciół, i wiem, że nigdy nie mógłbym roztrząsać kwestii religijnych z moimi rodzicami, więc powinienem być ostrożniejszy, zwłaszcza z kimś takim jak ciotka Edith. Pomimo wszystkich żarcików jest dość zasadnicza.
Po mszy i rytuale zdania pobranych wcześniej broszurek z modlitwami idziemy do domu. Uskakuję z niedzielnych ciuchów i wkładam coś pośredniego między garniturem a roboczym strojem do malowania. Dzwonię do sklepu z materiałami malarskimi i dowiaduję się, że jest w niedzielę otwarty. Najwyraźniej w Ameryce wszystko jest otwarte na okrągło.
Pożyczam samochód i jadę do sklepu. Ciotka Edith przyjmuje to spokojnie. W telewizji transmitują mecz baseballu. Wydaje mi się to dziwaczne, że pokazują baseball po południu. Prawdopodobnie telewizja ustawiła to tak, żeby nie nakładało się na jakiś mecz piłki nożnej. Telewizja coraz bardziej wpływa na to, jak rozgrywane są mecze. Jeszcze jeden przykład na to, jak ogon macha psem.
Kiedyś nie uważano za szczególną atrakcję momentu, kiedy wszyscy siedzący na ławce wybiegają na boisko, teraz pokazują to co chwilę. Prawdopodobnie wpływa to na podniesienie wskaźnika oglądalności, albo coś w tym rodzaju.
Kupuję płótna i blejtramy na trzy obrazy. Biorę też zapas teksów, gwoździ z dużymi łebkami. Wszystkie moje obrazy są zasadniczo w tym samym formacie, tyle że czasem w pionowym, a czasem w poziomym. Kupuję terpentynę, ale będę musiał oszczędnie gospodarować werniksem. W dalszym ciągu nie mają Damaaru. W czasach, kiedy wszyscy malują akrylami - jeżeli w ogóle malują, a nie obrzucają płótna błotem, piaskiem albo nie mażą klejem - trudno poważnemu malarzowi znaleźć materiały do olejnych obrazów.
Po powrocie do domu taszczę wszystko na górę i tnę płótno. Znoszę je na dół. Planuję, że przygotuję na razie dwa blejtramy. Ciotka Edith czyta niedzielną gazetę. W czasach mojego dzieciństwa był to także w naszym domu rodzaj rytuału. Rzecz polegała na tym, żeby wszyscy przeczytali gazetę i żeby jej jednocześnie nie rozwłóczyć po całym domu. Ciotka zaczyna od krzyżówki.
- Narzędzie do wygładzania drewna na pięć liter. Ani „hebel” ani „strug” nie pasuje.
- Spróbuj „ośnik”.
- Powinnam była sama na to wpaść. Widziałam to już w jakiejś krzyżówce. Ale z ciebie mądrala!
- Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli wbiję parę gwoździ? Mogłem to właściwie zrobić na górze, ale nie sądziłem, że będziesz rozwiązywać krzyżówkę.
- Och, ja się w ogóle nie koncentruję przy rozwiązywaniu krzyżówek. Jeśli nie znajduję od razu właściwego słowa, jadę dalej.
Zaczynam napinać płótno. Jest cięższe od tego, które kupiłem poprzednio. Żałuję, że nie mam swoich narzędzi. Będę miał duże szczęście, jeśli zdołam skończyć robotę, nie odzierając sobie knykci i nie wybijając kciuka.
Wbijam ostatni gwóźdź w drugi blejtram, kiedy ciotka woła mnie z kuchni. Będzie rosół z kury, z takiej starej kokoszki, którą trzeba gotować około pięciu godzin, żeby uzyskać gar rosołu z pływającymi kawałkami mięsa. Nie jadłem takiego rosołu od lat. Matka mawiała zawsze, że na taki rosół bierze się nioskę, która przestała się nieść, i pewnie rzeczywiście tak jest w tym wypadku. To zapewne ta kura, którą prezydent Hoover obiecywał włożyć do każdego garnka, i ta sama, którą Henryk IV obiecywał Francuzom.
Nie przepadam za taką kurą, ale ciotka dokonała cudów. Ugotowała do tego puree z ziemniaków, tego też nie lubię, ale polane smakowitym tłuszczykiem ziemniaki są naprawdę pyszne. Dzięki Bogu nie mam problemów z cholesterolem.
- To pyszne, cioteczko - mówię. - Prawdziwe domowe jedzenie.
- No, nie jesteś wprawdzie w domu, ale na razie musi ci to wystarczyć.
Po niedzielnym śniadanio - obiedzie wchodzę na górę i znoszę na dół kasetę.
- Albert, pora chyba odwiedzić wuja Billa - mówi ciotka. Patrzę na zegarek; rzeczywiście, chyba ma rację. Niedzielne popołudnie to pora odwiedzin.
Jadę prosto Woodland Avenue i dalej w stronę Chester. Znam drogę, bo już tam byłem. Jakiś mężczyzna w bramie uśmiecha się do mnie. Początkowo sądzę, że rozpoznał samochód wuja Marvina, ale potem przypominam sobie, jak wuj mówił, że nie jeździ tu samochodem, ale trolejbusem. Parkuję i przekręcam kluczyk w zamku, z nadzieją, że wieloletnia czujność wuja Marvina nie pójdzie teraz na marne i nie ja będę tym, któremu ukradną albo zniszczą jego samochód.
Jest chłodno, ale siostry siedzą na zewnątrz przy drzwiach frontowych. 'Wyglądają w swoich białych habitach pięknie jak anioły i gawędzą przyciszonymi, łagodnymi głosami, w których wyczuwa się nutkę rozbawienia. To właśnie słyszę: rozbawienie, a nie pusty chichot. Wchodzę i pytam zakonnicę w recepcji, gdzie znajdę Williama Whartona. Prosi mnie, żebym wpisał się do książki odwiedzin, i pokazuje mi palcem drogę: po schodach i korytarzem. Wujek jest w tym samym pokoju, w którym był dwa lata temu, kiedy odwiedziłem go ostatni raz. Dzieli ten pokój ze staruszkiem jeszcze bardziej sędziwym niż on.
Wuj ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Jest w tym domu od ośmiu czy dziewięciu lat. Miał własne mieszkanie w pobliżu Uniwersytetu Pensylwańskiego, ale nie radził już sobie sam. Nie ma bliskiej rodziny, więc dzieci wuja Harry'ego i ciotki Peg umieściły go w tym domu. Zasada jest taka: oddajesz im pieniądze, jakie masz, i emeryturę lub zasiłek, a oni opiekują się tobą do końca życia. To prawdziwa opieka. Zawsze robi na mnie wrażenie uprzejmość sióstr i czystość, jaka tu panuje.
Idę do pokoju wuja Billa. Siedzi obok łóżka w fotelu na kółkach, tuż przed małym telewizorem, nie dalej niż pół metra od ekranu. Miał słaby wzrok od czasu, kiedy przeżył atak gazowy podczas pierwszej wojny, ale teraz praktycznie nie widzi w ogóle. Nie słyszy też najlepiej, nawet kiedy ma aparat słuchowy. Podchodzę do niego od tyłu i popadam na chwilę w sentymentalną zadumę, patrząc na jego zgarbione plecy okryte swetrem nałożonym na piżamę. Kiedy byłem chłopcem, wuj mieszkał u nas przez trzy lata i był dla mnie ważnym wzorcem osobowym w okresie dorastania.
Klepię go lekko w ramię. Odwraca się i patrzy na mnie pytająco.
- Jak się masz, wuju. To ja, Albert, twój siostrzeniec, syn Sally.
Rejestruje powoli to, co do niego mówię. Zupełnie jak stary komputer z zaledwie dwustoma pięćdziesięcioma kilobajtami pamięci, który zaczyna przetwarzać wprowadzone dane. Potem przekrzywia głowę i wreszcie mnie rozpoznaje.
- Witaj, Albert. Co tam u ciebie? I co tu robisz, do pioruna? - Przyszedłem cię odwiedzić, wuju, złożyć ci życzenia z okazji urodzin i tak w ogóle... Jak się miewasz?
- Urodzin? Dziś nie są moje urodziny. Żartujesz sobie chyba.
- Żartuję. Ale i tak życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Mam tu coś dla ciebie.
Wyciągam małą buteleczkę szkockiej, taką, jakie rozdają w samolocie. Whisky była zawsze ulubionym trunkiem wuja, a trzeba powiedzieć, że ciągnął kiedyś zdrowo. Przysuwa buteleczkę do oczu, żeby się jej przyjrzeć. Spogląda na mnie.
- To dobra rzecz. Ale albo ja strasznie urosłem, albo ta butelka się skurczyła. A może specjalnie robią takie małe flaszeczki dla tych na odwyku?
Wybucha rechotliwym śmiechem, na jaki pozwalają mu sztuczne zęby. Potem uśmiecha się i wyciąga rękę. Ujmuję ją; jest chłodna, jakby pozbawiona życia. Przytrzymuję ją w dłoni.
- Schowaj to gdzieś, Albert, bo jak siostry mnie z tym przyłapią, z miejsca mnie stąd wykopią. A tego bym nie chciał; podoba mi się tutaj. - Oddaje mi buteleczkę. - Wypij to sam, Albert. Wystarczy mi, jak zobaczę, że ty sobie łykniesz. Pociągnij prosto z flaszki, bo jak nalejemy do szklanki, to siostrzyczki od razu coś zwęszą. Uważaj tylko, żeby nikt nie widział.
Wręcza mi butelkę; otwieram ją, podaję mu szklankę wody i trącam się z nim. Wypijam zawartość buteleczki dwoma łykami, zakręcam ją z powrotem i chowam do kieszeni.
- Dobre było?
- Dobre, ale albo za bardzo urosłem, albo staję się alkoholikiem, bo jakoś nie ugasiłem pragnienia.
Śmieje się znów tym swoim dziwnym śmiechem, i macha ręką, niemrawo, ale widać, że panuje nad swoimi ruchami.
- Zawsze byłeś kawalarz, Albert, tak samo jak twój staruszek. Wiesz, tak sobie pomyślałem, że skoro piszesz teraz książki, mógłbyś opisać w którejś taką rzecz: wydaje mi się, że prawie każdy wykorzystuje w porę szansę, żeby umrzeć, zwykle gdzieś około siedemdziesiątki albo zaraz po. Twoja matka i ojciec wiedzieli, kiedy umrzeć. I skorzystali z okazji, kiedy się nadarzyła.
Przygląda mi się bacznie, żeby sprawdzić, czy rozumiem, co ma na myśli. Mój Boże, jego umysł jest tak samo sprawny jak kiedyś, nie osłabł ani odrobinę. Wuj kilkakrotnie otwiera i zamyka usta, jakby musiał zebrać ślinę, żeby móc coś powiedzieć.
- Czasami żałuję, że tego nie zrobiłem, Albercie. Przegapiłem szansę, a teraz za cholerę nie mogę umrzeć. Straciłem okazję, a wszyscy tutaj są tacy mili i troskliwi, że chyba będę żył wiecznie. Nie skarżę się, ale wiesz, czasami mam uczucie, że przeżyłem o dwadzieścia lat swoje własne życie.
- Och, przestań, wujaszku. Wyglądasz wspaniale. Bez problemu dożyjesz setki.
- Setki czego? Lat? Wiesz, że lata stają się coraz krótsze, w miarę jak się człowiek starzeje. Jeśli o mnie chodzi, to czasami zapominam, jaki mamy dzień, miesiąc, rok; wszystko zlewa mi się w jedno. Nie, jestem gotów do odejścia. - Sięga po medalik przypięty do piżamy. - Pojednałem się już z Bogiem, Albercie. Nie było to łatwe, zbyt wiele popełniłem w życiu błędów. Wiesz, przychodzą tu różni i mówią tak jak ty: „Bill, wyglądasz naprawdę świetnie”. I wiesz, co wtedy myślę? Wszyscy powiedzą to samo, jak zajrzą do mojej trumny. Nie ma znaczenia, jak wyglądam; czuję się zresztą dobrze.
Chcę zmienić temat. Wiem, że wuj był zawsze zapalonym kibicem baseballu. Kiedy byłem mały i Bill mieszkał u nas, zawsze zaopatrywał się na poczcie w kupony totalizatora. Chodziło o wytypowanie drużyny, która zaliczy najwięcej punktów w ciągu tygodnia. Wciąż za nim biegałem, żeby się dowiedzieć, czy coś wygraliśmy. Jeśli tak się zdarzyło, zawsze dawał mi połowę wygranej. W sobotnie popołudnia słuchaliśmy nadawanych w radiu archiwalnych sprawozdań ze słynnych meczów i podniecaliśmy się tak, jakbyśmy rzeczywiście siedzieli na trybunie. Dwa razy wuj zabrał mnie do Shibe Park, na mecz drużyny Philadelphia Athletics. Ja byłem kibicem innego filadelfijskiego zespołu, Philly, ale on uwielbiał Athletics - no i on płacił. Pamiętam zieloną, zalaną słońcem murawę, zapach orzeszków i hot dogów, tupot nóg na betonie, kiedy gracze wybiegali na boisko.
Siedzimy na jego łóżku i rozmawiamy o baseballu. Wuj zna wszystkie składy. Przez prawie dwie godziny na zmianę wspominamy dawne mecze. Jestem zawsze zaskoczony tym, jak świetnie się z nim gawędzi. Nic dziwnego, że wuj Marvin tak regularnie go odwiedzał. To chyba jeden z najlepszych partnerów do rozmowy w całej Filadelfii.
Siostry cały czas nas kontrolują; w pewnej chwili jedna z nich pokazuje mi na zegarek - wiem, że pora kończyć wizytę. Mam przygotowany zwinięty banknot dwudziestodolarowy; wsuwam go na odchodnym do kieszeni wuja Billa. Gmera w niej niezdarnie roztrzęsionymi, powykrzywianymi artretyzmem palcami, żeby sprawdzić, co też tam włożyłem.
- Nie wolno tego robić, Albert. Nie wolno mi mieć żadnych pieniędzy. Wszystko, czego potrzebuję, kupują mi siostry, oczywiście oprócz papierosów i gorzałki, ale te rzeczy są teraz dla mnie trucizną. Masz, zabierz to. Kładę mu ręce na dłoniach.
- Zatrzymaj to, wujaszku. Może dasz te pieniądze jakiejś siostrze, która jest dla ciebie szczególnie miła.
- Nie, im też nie wolno mieć pieniędzy. Składały śluby ubóstwa. Zresztą tu się nic nie ukryje. Zabierz to.
- Zastanów się, wujku: jeśli umrze ktoś, kogo kochałeś, możesz dać na mszę za jego duszę. Daj pieniądze którejś z sióstr i poproś ją, żeby to załatwiła. Nie mogą przecież robić awantury o zamówienie mszy.
- Albert, ty zawsze umiałeś postawić na swoim. Dobrze, zrobię tak, jak mówisz. Ale weź pod uwagę, że nie ma nikogo takiego, za kogo chciałbym zamówić mszę, kiedy umrze.
- A co ze mną?
- Chyba nie zamierzasz umierać, co?
- Jasne, że zamierzam. Każdy umiera. No dobrze, zamów wobec tego mszę za Jeanne. Będzie ci na pewno wdzięczna.
- Ona chyba też nie ma zamiaru umierać?
- Nie, nie sądzę. Ale myślę, że ucieszyłaby ją msza zamówiona przez ciebie. Muszę już iść, wujku, nie chcę, żebyś przeze mnie nie obejrzał meczu. Uważaj na siebie.
Nie miałem pojęcia, że wuj Bill nie wie o Jeanne. Czasami trudno o pewnych sprawach pamiętać.
- Mam tu takich, co o mnie dbają. Wszystko jest jak należy.
Nachylam się i całuję go. Pachnie jak dziecko, a nie jak starzec. Patrzę mu w oczy; są wielkie, powiększone przez szkła grube jak denka od butelek. Widzę łzy. Czuję, że i mnie zaczynają spływać po policzkach. To może być - i prawdopodobnie jest - nasze ostatnie spotkanie. Myślę, że nikt nie potrafi pogodzić się z czymś takim.
Zmierzając do domu, skręcam w Elmwood i wtedy uświadamiam sobie, co tak naprawdę chciałbym teraz namalować. Może zresztą wiedziałem w głębi duszy od dawna, ale nie uświadamiałem sobie tego. Chcę namalować wnętrze mojego domu, domu, w którym mieszkałem od piątego do siedemnastego roku życia, kiedy to wzięli mnie do wojska, a rodzice przenieśli się do Kalifornii. Tak, to byłoby naprawdę wspaniałe. Wiem, że Emily i dzieci zrozumieją mnie lepiej, jeśli uda mi się namalować coś tak osobistego, coś, co było częścią mojego życia.
Mam nadzieję, że Emily udała się wyprawa do Camille, zastanawiam się też, jak William znosi kalifornijskie słońce. Moja rodzina, przodkowie i potomkowie, często goszczą w moich myślach. Znajduję miejsce do zaparkowania, a potem pędzę po schodach na górę. Czuję, że potrzebuję trochę czasu, żeby przyjść do siebie. Zasypiam, zanim zdążę o czymkolwiek pomyśleć.
Kiedy schodzę na dół, ciotka siedzi w saloniku.
- Myślałam, że umarłeś.
- Ja też. Mam wrażenie, że przez ostatni miesiąc żyłem jak w gorączce. Czy jest coś do jedzenia w tym domu? Umieram z głodu, a nie ma nic lepszego niż przyrządzane z taką miłością specjały cioteczki Edith. Mój organizm domaga się gwałtownie właśnie czegoś takiego. No więc masz coś, czy mam iść do restauracji i ryzykować śmierć w wyniku zatrucia pokarmowego?
Ciotka wstaje i sunie do kuchni. Idę za nią. Jedzenie jest w piekarniku, podgrzewa się, ale jednocześnie wysycha.
- Takie rzeczy będziesz dostawał, kiedy spóźnisz się na obiad - mówi ciotka, wręczając mi talerz.
- Przyjechałem grubo przed obiadem. Po prostu mnie nie obudziłaś.
- Nie będą mi się tu w domu poniewierać jakieś trupy. Wyglądałeś jak szczur zmaltretowany przez kocura.
- Widziałaś już obraz?
- A gdzie jest? Skończyłeś go?
- Tak, jest skończony i stoi na górze razem z innymi. Chcesz go zobaczyć?
- Owszem, ale dopiero kiedy zjesz.
Na talerzu są ostrygi. Do tego małe sześciokątne krakersy, słone i pyszne. Jako dziecko nie cierpiałem ostryg, ale uwielbiałem te krakersy. Wrzucałem je do mlecznobiałej ostrygowej zupy. Domyślam się, że te ostrygi są z puszki. Dla katolików, a właściwie dla większości ubogich rodzin w okolicy, było to podstawowe danie w postne dni, kiedy nie było w domu ryby. Nienawidziłem piątków.
W Paryżu stałem się wielkim amatorem surowych ostryg; nie mogłem się wprost doczekać, aż nadejdą miesiące, kiedy będę mógł je jeść. Obłożone lodem, z cytryną - ach, nie ma nic lepszego niż tuzin „specjalnych ostryg nr 3”. Teraz wracam do swojej ostrygowej zupy. Muszę przyznać, że jest znacznie lepsza, niż ją zapamiętałem z dzieciństwa. Wymiatam talerz do czysta. Ciotka Edith cały czas mi się przygląda.
Wracamy do salonu. Ciotka zabiera się do cerowania. Miło jest posiedzieć w domu, zamiast latać po całym mieście. Oglądamy z ciotką zdjęcia jej wnuków. Jak na kogoś, kto miał tylko jedno dziecko, doczekała się sporej gromadki wnucząt, a nawet prawnucząt. Emily i ja mamy ich tylko troje. Ciotka ogląda też moje obrazy i wyraża mi swoje najwyższe uznanie.
Kiedy nazajutrz wyjeżdżam z domu, ruch uliczny nie jest zbyt duży, ale czuję, że jesień zaczęła się na dobre. Mam pod marynarką dodatkowy sweter. Mniej więcej za tydzień wracam do domu. Emily opowie mi o Wietnamie i o adoptowanym dziecku. Ciekaw jestem, jakie mu wybiorą imię.
Kiedy pukam, Peg nie od razu mi otwiera. Po kilku minutach zjawia się, zmęczona, oklapnięta, ale starannie umalowana i uczesana. Ma na sobie jak zwykle sweterek, tyle że tym razem czarny, i dżinsy.
- Wejdź. Boże, cóż to za piękny widok dla zbolałych oczu! Siadam na swoim zwykłym miejscu przy barku. Kawa jest gorąca; Peg nalewa mi duży kubek. Oglądam się przez ramię i widzę, że dziecko leży na podłodze; telewizor jest włączony, dźwięk ściszony. Peg zauważa, że przyglądam się Johnny'emu.
- Nie mogłam już znieść tych skrzeczących głosów z kreskówek. I tak będzie jeszcze spał z godzinę. No więc, co tam u ciebie, jak twoje sprawy? Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że jeszcze się z tobą zobaczę. Byłam raczej pewna, że nie przyjdziesz na naszą zabawę z okazji Halloween.
- A jednak się widzimy. Jak już mówiłem, chciałem cię o coś prosić.
- Chodzi o malowanie naszego domu? Jasne, przecież wiesz, że się zgodzę. Nie wiem, dlaczego w ogóle pytałeś.
- Dziękuję ci, Peg. Jestem ci bardzo wdzięczny. Zastanawiałem się nad tym długo, ale nie chciałem zakłócać twojej prywatności. Już i tak jestem dla was utrapieniem. A teraz pakuję się wam jeszcze do domu.
- Och, przestań, Bert. Wiesz, że możesz tu przychodzić, kiedy tylko chcesz, i malować nawet cały rok, jeśli będzie trzeba. Już wiem, co jest w tym twoim królestwie pająków: magia. Nie będziesz malował mojego domu jak normalny malarz, ale posypiesz wszystko magicznym pyłem, jak w bajce. Tylko nie umaż farbami dywanu ani sufitu, dobrze? Ja wiem, o co ci chodzi. Chcę, żebyś tu był jak najdłużej, choć może mi to w końcu nie wyjść na dobre. Postąpiłeś słusznie, Bert, podziałałam za ostro. Przywołałeś mnie do porządku. Jestem ci za to wdzięczna.
Było coś między nami i wiem, że to straciliśmy. Nasza rozmowa brzmi jak dialog w ckliwym serialu. Przyglądam się jej. Patrzy mi w oczy i jej zaspaną, obrzękłą po całonocnym pijaństwie twarz rozjaśnia uśmiech.
- Co chcesz malować? Od czego zaczniesz?
- Myślałem o widoku od strony drzwi. Gdyby nie było tak zimno i gdyby nie spał tu Johnny, otworzyłbym drzwi i malowałbym, stojąc na werandzie.
- Możesz tak zrobić, jeśli chcesz. Johnny'emu nie zaszkodzi trochę świeżego powietrza po tym smrodzie papierochów, trawki i gorzały. Ubiorę go ciepło. W ten sposób będzie mógł oglądać te swoje kreskówki albo seriale i jednocześnie być na powietrzu.
- Ale co z tobą?
- Ja też włożę coś ciepłego. Jak dzieci przyjdą ze szkoły, zamkniemy drzwi, żeby mogły zjeść lunch. Właściwie to nie jest wcale zimno, tylko po prostu w powietrzu jest wilgoć. To zrobi dobrze nam wszystkim. Po tym balowaniu cuchnie tu jak w barze. Po prostu przewietrzymy mieszkanie. Otworzę nawet drzwi od kuchni i od piwnicy, żeby porządnie przewiało cały dom.
Czasami zapominam, jak życie zahartowało Peg. To wspaniała, twarda kobietka. Dopijam swoją kawę.
- No to, jeśli można, chętnie bym zaczął.
- Zaczynaj, Bert. Nic nie stoi na przeszkodzie. Wychodzę po kasetę i płótno. Werniks i terpentynę mam w plastikowej siateczce, takiej, w jakiej sprzedają mandarynki i cebulę.
Wracając, stwierdzam, że Peg zablokowała jedne i drugie drzwi, żeby się nie zamykały. Te właściwe otwierają się do środka, siatkowe na zewnątrz. Siatkowe trochę zasłaniają widok. Kiedy zastanawiam się, jak to rozwiązać, z góry schodzi Peg z Johnnym. Chłopiec ma już na sobie zimowy kombinezon. Domyślam się, że przed chwilą się obudził. Nie płacze, ssie tylko kciuk i mocno trzyma brudny, wytarty kocyk.
- Czy mogę odkręcić te siatkowe drzwi, Peg? Nie sądzę, żeby w tym roku pojawiły się jeszcze muchy.
- Jasne. A umiesz to zrobić? Powtarzam Budowi od miesiąca, żeby je zdjął.
- To łatwe. Masz śrubokręt?
Peg idzie do kuchni. Słyszę, jak schodzi do podziemi, do swojego piwniczno - rekreacyjnego pokoju. Dla mnie to zawsze będzie piwnica. Wraca z dwoma śrubokrętami: krzyżowym i zwykłym. Zdążyłem już odkręcić haczyk i podkładkę. Każdy z zawiasów ma po cztery wkręty.
Biorę zwykły śrubokręt i zaczynam je odkręcać. Były już wielokrotnie wkręcane i wykręcane, więc idzie mi gładko. Podaję je po kolei Peg. Został ostatni, od góry; przytrzymuję drzwi drugą ręką i wykręcam go. Drzwi kładą mi się łagodnie na ręce. Opuszczam je na podłogę werandy.
- To takie łatwe? O rany, mogłam to zrobić sama.
- Większość rzeczy jest łatwiejsza, niż nam się zdaje. Mężczyźni robią wokół tego wiele zamieszania, bo wtedy czują się ważniejsi. Przyklej te wkręty taśmą do drzwi, żebyś na wiosnę nie musiała ich szukać.
Przynosi taśmę i przylepia wkręty do - drzwi. Ustawiam kasetę na werandzie, a potem podnoszę drzwi i wchodzę z nimi do środka.
- Trzymacie je gdzieś w piwnicy?
- Tak mi się zdaje. Nigdy nie zwróciłam na to uwagi. Pewnie myślisz, że jestem naprawdę tępa.
- Nie. Tylko po prostu twoja świadomość odłożyła tę informację do wielkiego worka z napisem „to nie moja działka”. W taki sam sposób mężczyźni traktują prowadzenie domu, zajmowanie się dziećmi albo gotowanie.
Manewruję drzwiami, wsuwając je jednym końcem do kuchni, żeby móc je obrócić i wnieść do piwnicy, a potem schodzę, ostrożnie, żeby nie zawadzić głową o futrynę. Peg idzie tuż za mną. Zastanawiam się, czy dziecko jest bezpieczne tam na górze, bo przecież wszystko jest pootwierane i nikt go nie pilnuje.
Przechodzimy obok drzwi wychodzących na zaułek na tyłach domu. Znajduję miejsce z żaluzjowym daszkiem przybitym do belek, gdzie można wsunąć drzwi; wydaje się stworzone do ich przechowywania. Peg otwiera drzwi od piwnicy, żeby wywietrzyć.
- Nie sądzę, żeby odważył się tu wejść jakiś złodziej. Jeśli ktoś wejdzie, to albo zemdleje, albo zażąda, żeby mu podać kufel piwa.
Zaczyna sprzątać butelki, pełne popielniczki, cały ten bałagan.
- Zostanę tu i spróbuję jeszcze raz zrobić coś z tym bajzlem. Tyle tu wszędzie tego paskudztwa, że nie pomoże żadne wietrzenie. Zamknęłam na górze drzwi, żeby Johnny nie wyszedł, ale jeśli jesteś gotowy, możesz je otworzyć. Tylko miej na niego oko.
Pędzę po schodach, potem przez salon. Johnny leży na boku, nie śpi, ale i nie ogląda telewizji. Zmiana powietrza i jakiś nieznajomy typ, którego trzeba obserwować, to dla niego za wiele.
Zastanawiam się, jak się ustawić na ciasnej werandzie, żebym widział wnętrze pokoju i jednocześnie płótno. W końcu znajduję optymalne stanowisko. Staję w miejscu, gdzie przed chwilą były siatkowe drzwi. Maluję na wysokości swojego prawego ramienia. Długo przyglądam się wnętrzu, próbując zmienić w wyobraźni układ przedmiotów, przywołać wspomnienia i tamten czas.
Kominek, atrapa bez przewodu kominowego, wzbudzająca we mnie kiedyś grozę, bo wyobrażałem sobie, jak wyłazi z niego Święty Mikołaj, był przynajmniej z prawdziwej cegły. Teraz cały jest otynkowany, a w miejscu, które imitowało palenisko, stoi krzesło.
Pomiędzy pokojem, który pełnił rolę saloniku, a stołowym było łukowate przejście. Teraz jest prostokątne, obite z obu stron boazerią. Oczywiście w moich czasach nie było też tej miękkiej, włochatej wykładziny dywanowej. Mieliśmy tam wytartą podróbkę perskiego dywanu. Ów dywan nie był pewnie większy niż dwa i pół na trzy i pół metra. Chodziłem godzinami po meandrach jego wzoru, słuchając radia. Matkę doprowadzało to do szału.
Nasza sofa stała pod ścianą po prawej, patrząc od drzwi, a pianino przy ścianie pod schodami. Stał tu też fotel odwrócony przodem do okna. Było to jedyne okno w tym pokoju, nie licząc szyb w drzwiach frontowych. Szeregowe domy miały oczywiście okna tylko od frontu i z tyłu.
Fotel należał do ojca. Zagłębiał się w nim, kiedy już zdjął robocze ubranie i ciężkie buciory, umył się w misce w piwnicy i włożył domowy strój. Brał gazetę, którą podawała mu matka, całując go na powitanie. To wszystko było całkowicie automatyczne i absolutnie przewidywalne.
Czasami porzucałem zabawę z kolegami i biegłem do domu, żeby być świadkiem tych powrotów ojca. Mama podawała zwykle obiad w ciągu kwadransa od chwili pojawienia się ojca. Jeśli byliśmy z Jeanne w domu, ojciec czytał nam napisy z komiksów, nawet wtedy, gdy już sami nauczyliśmy się czytać. Dzięki niemu komiksy nabierały wielkiego znaczenia. Zwracał nam uwagę na różne szczególiki w przygodach Li'l Abnera, Dicka Tracy'ego, Mutta i Jeffa czy Uśmiechniętego Jacka, na drobiazgi, które sam na pewno bym przeoczył. Myślę, że to on nauczył mnie między innymi postrzegania rzeczy w taki właśnie sposób. Jeanne zawsze twierdziła, że dzięki temu nauczyła się czytać.
Zastanawiam się, w jaki sposób zdołam z tego miejsca pokazać fotel na obrazie. Nie mogę go ani pominąć, ani przesunąć gdzie indziej. Oczywiście teraz nie ma tam żadnego fotela. Pod ścianą od strony werandy stoi telewizor, a z miejsca, w którym stał fotel, nie dałoby się oglądać telewizji. A taki fotel, z którego nie można oglądać telewizji, w ogóle się w dzisiejszych czasach nie liczy. Postanawiam namalować obraz w formacie poziomym i odrobinę „zakrzywić” przestrzeń, żeby zmieścić ów nieszczęsny fotel. Spowoduje to, że obraz będzie jakby lekko zaokrąglony, prawie wypukły, ale o to mi właśnie chodzi; ma to być coś w rodzaju odwróconej cineramy, obrazu kinowego w systemie vistaVision, zdjęcia zrobionego szerokokątnym obiektywem.
Rysunek będzie w tym obrazie sprawą zasadniczą. Próbuję się z tym uporać. Peg parę razy wychodzi na werandę, żeby zobaczyć, co robię, potem wraca do pokoju. Robi wrażenie nieco zakłopotanej tym, co widzi; jeszcze nigdy nie oglądała obrazu w tej fazie, a zwłaszcza obrazu z takimi deformacjami, jakie sobie zaplanowałem.
Wrysowuję pianino i fragment poręczy i schodów po lewej stronie, na tyle duży, żeby były rozpoznawalne. Przywracam łukowate przejście, przez które widać pokój stołowy. Przestrzeń obramowana tym łukiem zajmuje około jednej trzeciej obrazu. Rysuję kominek, prawdziwy, na którym mógłby płonąć ogień i przez który mógłby swobodnie wleźć Święty Mikołaj. Po prawej stronie rysuję fotel z siedzącym w nim ojcem. Ojciec czyta gazetę. Postanawiam, że matka będzie wychodzić z kuchni, żeby nakryć do stołu. Idea jest taka, jak w niektórych obrazach Le Naina: wchodzę akurat do domu i oto, co widzę. Jest wpół do szóstej i przyszedłem w samą porę, żeby zobaczyć, jak mama całuje tatę; za chwilę zasiądziemy do obiadu. Jeanne schodzi z góry. Na schodach widać jej nogi aż do rąbka sukienki szkolnego mundurka. To prawdziwa „scena rodzajowa”. Nie planowałem tego pierwotnie.
Pracuję całą parą, kiedy zjawiają się Bobby i Alice.
- Cześć, Bert. Co teraz malujesz?
- Wnętrze waszego domu, ale także wnętrze mojego domu, takie, jakie było, kiedy tu mieszkałem. Zobaczcie.
Cofam się, żeby mogli popatrzeć. Mała Alice podchodzi i pokazuje palcem:
- A kto to jest?
- len tutaj, to mój tatuś, pani, która wychodzi z kuchni, to mama, a dziewczynka schodząca z góry to moja siostrzyczka.
Zapada cisza. Wreszcie odzywa się Bobby:
- Ojej, to naprawdę niesamowite, malować w naszym domu ludzi, których w ogóle nie znaliśmy. Czy mama to widziała?
- Wie oczywiście, że maluję wnętrze waszego domu, ale nie widziała jeszcze, że namalowałem swoją rodzinę. Myślisz, że będzie niezadowolona?
- Nie wiem. Tylko to takie niesamowite... Czy oni nie żyją?
- Niestety tak, Bobby.
Zamykam drzwi, żeby nie wyziębić całkiem domu. Kończę rysunek i zabieram się do podrralówki. Jest prawie gotowa, kiedy znów przybiegają dzieci. Podmalówka zatarła sporą część rysunku, więc nie jest już taki wyraźny. Bobby i Alice zatrzymują się żeby popatrzeć.
- No, teraz już nie jest taki niesamowity. Rozmawiałem z mamą i powiedziała, że wszystko, co namalowałeś, jest takie jak trzeba, i że kiedyś, jak staniesz się sławny, nasz dom będzie wisiał na ścianie w jakimś muzeum. A jak ty myślisz?
- Myślę, że wasza mama jest bardzo miła.
Pędzą do szkoły; Alice stara się dotrzymać kroku bratu, a on ogląda się co chwilę, żeby zobaczyć, czy siostra nadąża za nim. Na pewno przyrzekł matce, że będzie odprowadzał Alice do szkoły.
Peg zapuszcza mi żurawia przez ramię.
- Trochę wystraszyłeś Bobby'ego. Naprawdę malujesz jakichś ludzi w naszym domu? - Przeciska się za moimi plecami, żeby lepiej widzieć. - Rzeczywiście! Co to za ludzie?
- Właśnie przed chwilą pytał mnie o to Bobby. Powiedziałem mu, że to mój ojciec, matka i siostra. Pytał, czy nie żyją.
- On naprawdę się przestraszył tego obrazu. Ja zresztą też. Ty chyba jesteś lekko stuknięty.
- Chcesz, żebym ich usunął? W tej fazie malowania to łatwe. Nie przewidywałem, że ich namaluję, dopóki nie zacząłem roboty. Myślę, że to William mnie jakoś nakłonił.
- A ciebie nie ma na obrazie? Jakoś cię nie widać.
- Ja zaglądam przez otwarte drzwi do środka i widzę to wszystko.
- Przerwij na chwilę, nie przesadzaj z tą pracą. Lepiej wejdź i zjedz coś ze mną. Nieprzyjemnie jest jeść w samotności. A jedzenie z dziećmi to jeden wielki zamęt. Zawsze chcą czegoś innego niż to, co jest na stole.
Odkładam pędzle, rzucam jeszcze raz okiem na obraz i idę za nią. Mam dziwne, mistyczne wrażenie, że wkraczam w głąb mojego obrazu. Jestem niemal pewien, że spotkam ojca i matkę i że Jeanne będzie schodzić z góry. Muszę mocno potrząsnąć głową, żeby wrócić do rzeczywistości. Siadam przy barku. Peg usmażyła bekon i zrobiła sandwicze z pomidorem i sałatą. Jest też szklanka - nie puszka ani butelka - zimnego piwa. Peg pije tylko kawę.
- To bardzo sympatyczne, Peg. A ty nie będziesz nic jadła?
- Jeśli cokolwiek teraz przełknę, to chyba puszczę pawia.
- Naprawdę tak podle się czujesz? Wzięłaś alkaseltzer albo aspirynę?
- Nie, ta kawa postawi mnie na nogi. Nie mam w domu żadnych tabletek. Bud zabrał do pracy wszystko, co było. Będzie ich potrzebował bardziej niż ja. Te zwariowane balangi nas wykończą. W ogóle ich nie planujemy; to jakoś tak samo przychodzi.
- Chcesz, to pójdę po jakieś proszki. Co byś chciała?
- Nic. Siedź i po prostu rozmawiaj ze mną.
Kiedy ktoś mówi mi: „po prostu ze mną rozmawiaj”, natychmiast mam pustkę w głowie. Następuje kompletna blokada, nic mi nie przychodzi do głowy, i myślę tylko gorączkowo: „O czym, do cholery, mam mówić?”
- Jak byłem tu ostatni raz, namalowałem koło domu ciotki Edith naprawdę niesamowity obraz. Przedstawia ulicę, którą nazywają ulicą Małego Teodora. Wszystko tam jest maleńkie: miniaturowe drzwi, okna, nie ma trawników, werandy przylegają do ulicy. Czułem się tam jak olbrzym. I ze wszystkich okien wyglądali starzy ludzie z siwymi włosami, najczęściej nie uczesanymi. Aż ciarki chodziły człowiekowi po plecach.
- Po co malowałeś coś takiego, skoro mogłeś malować tu, koło nas?
- Mieszkałem na tamtej ulicy, kiedy miałem dwa albo trzy latka, i zapamiętałem ją na zawsze. Znalazłem nawet ten dom, w którym mieszkaliśmy. Kiedy byłem mały, pozwalali mi chodzić na skwerek na końcu ulicy i bawić się w piachu. Pamiętam, że kopałem w nim łyżką. Teraz jest tam trawnik jakiegoś kościoła czy szkoły, ale ja chciałem mieć na obrazie to, co zapamiętałem z dzieciństwa.
Peg przekrzywia głowę. Zamierza zapalić papierosa, powstrzymuje się, wypija łyczek kawy.
- Jesteś dziwny. Czy ty na pewno jesteś z tej planety, Bert? O co chodzi z tymi podróżami w czasie o pięćdziesiąt lat wstecz i tak dalej? Nie brzmi mi to normalnie.
- Nie wiem, Peg. To się dzieje nie tylko dlatego, że tego chcę; ja tego potrzebuję. W pewnym sensie dla mojego brata i dla siostry. Myślę, że próbuję uczynić te mgliste wspomnienia bardziej realnymi.
- A więc dlatego malujesz nasz dom ze swoją rodziną w środku. Próbujesz ich jakby wskrzesić. Czy o to ci chodzi?
- Trochę tak. Ale robię to bardziej dla siebie, żeby ożywić swoje wspomnienia. Nie ma sposobu, żeby ich wskrzesić, chyba że właśnie we wspomnieniach. Myślę, że wszyscy w pewnym sensie istniejemy tylko w pamięci innych.
- Coś ci powiem, Bert: ty będziesz zawsze w mojej pamięci. Nigdy cię nie zapomnę. Spotkanie z tobą zmieniło moje życie, choć nie wiem jeszcze jak. Wiem tylko, że mi się to podoba. Teraz jestem szczęśliwa, że jesteś tu ze mną, ale wczoraj strasznie tęskniłam. Czy wspomnienia są zawsze tak bolesne?
- Nie zawsze. Ale dla mnie większość tych najważniejszych jest bolesna. Zwłaszcza teraz, kiedy się starzeję i tak wielu tych, których kochałem, odeszło. To jeden z powodów, dla których spędzam tak dużo czasu z ciotką i z wujem Billem. Nie pozostaną już długo wśród nas, i będę za nimi tęsknił. Już tęsknię za wujem Marvinem, a przecież umarł zaledwie parę miesięcy temu.
- Boże, jak to dobrze tak sobie z tobą porozmawiać. Jesteś taki pogodny i w ogóle. Aż chce mi się śpiewać i tańczyć. - Uśmiecha się do mnie. - Przepraszam. Nie to chciałam powiedzieć.
- Widzisz, Peg, utrwalanie na obrazach tych domów, mojej matki, ojca, Jeanne, wspominanie, jacy byli, pozwala mi przywołać te dawne czasy. To tak jak ze słuchaniem starej piosenki albo wąchaniem perfum osoby, którą się kiedyś kochało. Tylko że doznanie jest intensywniejsze, bo to ja sam wszystko przywołuję.
Robię pauzę. Myślę, że większość ludzi boi się duchów, boi się, że może istnieć jakiś byt, nad którym nie można zapanować, coś, czego nie można zmierzyć i zrozumieć.
Czują się dobrze jedynie w tym, co wszyscy zgodnie uznają za rzeczywistość. Za nic nie chciałbym być kimś takim, ale rozumiem, dlaczego inni są właśnie tacy. Patrzę na Peg.
- Czy nie przyszło ci kiedyś do głowy, albo czy nie miałaś takiego wrażenia, że znaliśmy się już kiedyś wcześniej, Peg?
- Och, daj spokój, Bert. To najstarszy numer świata. Za dobrze się znamy, żeby wciskać sobie taki kit. „Czy nie spotkaliśmy się już kiedyś, maleńka?” Mógłbyś się zdobyć na coś lepszego.
- Bo ja tak sobie pomyślałem. Nie chodzi mi o to, że w tym życiu. Czuję, że znam cię tak dobrze i tak łatwo mi cię zrozumieć mimo różnicy wieku, całkiem odmiennego trybu życia i tak dalej. Jak to się dzieje? Mam wrażenie, że spotkaliśmy się już kiedyś w jakiejś innej epoce.
- Och nie, Bert. Tylko nie wyjeżdżaj z kawałkami o reinkarnacji. Idź z tym lepiej do księdza. - Dolewa mi kawy. - No nie, Bert, powiem ci tak szczerze, że żartuję. Wiem, o co ci chodzi. Wydaje się, że pewne rzeczy wciąż przydarzają się nam na nowo, i są pewni ludzie, których w żaden sposób nie mogłeś spotkać wcześniej, a masz wrażenie, jakbyście byli najbliższymi przyjaciółmi. Tak, tak, znam to uczucie. Może ty byłeś Markiem Antoniuszem, a ja Kleopatrą?
- Albo ja byłem Kleopatrą, a ty Markiem Antoniuszem.
- Nie, nie rób tego. Bądź poważny.
- Jestem poważny. Nie wiem, czy wierzę w reinkarnację, ale jestem głęboko przekonany, że życie to coś więcej niż krótka egzystencja w cielesnej powłoce. Różne religie mówią niejasno o duchowej esencji, ale ja jestem prawie pewien, że ona istnieje. Że w jakiś sposób spotkaliśmy się kiedyś i że ludzie, których kochaliśmy, są wciąż gdzieś tutaj blisko, pod jakąś inną postacią.
Peg milczy przez chwilę, dmucha w gorącą kawę.
- Och, jakie to wspaniałe, że cię poznałam, Bert. Ty jeden rozmawiasz ze mną, właściwie nikt inny. Najczęściej jest tak, że ktoś mnie o coś prosi albo mówi mi, co mam zrobić, albo sobie ze mnie żartuje. - Rzuca mi spojrzenie swoich niebieskich oczu, jakby mnie chciała zauroczyć. Odwzajemniam to spojrzenie, potem odwracam wzrok. - Spokojnie, Bert. Zrozumiałam, co mi powiedziałeś, kiedy narzuciłam za duże tempo. Masz rację. Żadnej presji, pośpiechu, żadnych kłopotów, trzeba po prostu cieszyć się wzajemnie swoją obecnością. Okej?
- Wspaniale.
Siedzimy oboje w milczeniu. Spoglądam na zegarek.
- Może lepiej wrócę do malowania, Peg. Buda może trochę wkurzyć to, że maluję wnętrze jego domu. A akurat dziś może wrócić trochę wcześniej.
- O to się nie martw, on cię lubi. Podobają mu się twoje obrazy. Ale jest już prawie wpół do trzeciej, więc może rzeczywiście lepiej wracaj do pracy.
Wstajemy. Idę w stronę drzwi. Johnny śpi na podłodze, wciąż w zimowym kombinezonie. Pewnie mu gorąco. Niepokoi mnie to jego ciągłe spanie.
Pracuję całe popołudnie. Starannie odtwarzam w pamięci swoje wspomnienia, łącząc je z tym, co mam przed oczami. Maluję jeszcze, kiedy nadchodzi Bud i staje za moimi plecami; jest wyraźnie w kiepskiej formie, co nie przeszkadza mu przeskakiwać po dwa stopnie. Odwracam się i mówię z uśmiechem:
- Maluję wnętrze twojego domu, ale tak, jak je zapamiętałem z dzieciństwa. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
Bud stoi, kołysząc się na piętach. - Taaa...
- Tu w fotelu siedzi mój ojciec, a mama wychodzi z kuchni. Z góry schodzi siostra.
Bud trze oczy.
- A gdzie jest barek? I skąd się wziął ten kominek? Wyjaśniam mu wszystko. Widzę, że jest naprawdę wykończony. Martwa, wymięta twarz, bezwolne ciało.
- Idź się lepiej połóż, Bud. Ja już kończę. W progu staje Peg.
- Jezu, Bud! Wyglądasz, jakby cię pociąg przejechał.
- I tak się czuję. A do tego wszystkiego pożarłem się z szefem. Idę do łóżka, nie rób mi dziś, broń Boże, kolacji, skarbie. Będę pewnie spał do rana.
Wymija Peg i powłócząc nogami, z trudem wchodzi na górę. Domyślam się, że resztkę energii stracił na stopniach werandy. Zaczynam pakować kasetę. Peg wciąż stoi w progu.
- Czy musisz już iść, Bert? Mam pyszną baraninę po irlandzku. Ugotowałam wielki garnek, więc starczy dla wszystkich i jeszcze zostanie. Myślę, że dzieciom też będzie smakowało. Bardzo bym chciała, żebyś został.
Spoglądam na zegarek. Jest prawie czwarta; Bud rzeczywiście urwał się wcześniej z roboty. Zadzwonię do domu i zobaczę, jak zareaguje ciotka. Pomyśli pewnie, że nie odpowiada mi jej kuchnia i chcę się wykręcić od kolacji. A przecież to nieprawda.
- Dobrze, jeśli pozwolisz mi zadzwonić.
- Oczywiście, dzwoń od razu. I pamiętaj, że będę bardzo zawiedziona, jeśli nie zostaniesz.
- Pamiętaj, że ja też.
Do licha, staję się prawdziwym specjalistą od tych dwuznacznych odzywek. Telefonuję do ciotki. Wyjaśniam. Jest bardzo zadowolona, mówi, że i tak nie przygotowała dziś nic szczególnego. Gawędzimy minutkę, mówię jej, że będę w domu przed dziewiątą. Odkładam słuchawkę. Peg odwraca się do mnie od kuchenki.
- Nie do wiary! Zostajesz, prawda? Spełniło się moje marzenie. Hurra!
- No dobrze, pomaluję jeszcze trochę, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Potem chciałbym jeszcze raz odwiedzić wuja Billa. Jest w domu starców przy Chester Avenue, tym prowadzonym przez szarytki. Wrócę o szóstej, dobrze?
- Wspaniale. Będzie naprawdę cudownie.
W chwilę później słyszymy na werandzie głosy dzieci. Bobby i Alice przyprowadzili paru kolegów. Wychodzę, żeby ratować obraz.
- Prawda, Bert, że malujesz umarłych ludzi, co chodzą po naszym domu jak duchy?! - woła Bobby na mój widok.
- Niezupełnie, Bobby. To prawda, że oni już nie żyją, ale ja maluję ich takich, jacy byli za życia. Wtedy, kiedy miałem tyle lat co ty.
Pokazuję mu ojca.
- Mój ojciec czytywał gazetę w fotelu, który stał przy oknie, a siostra odrabiała przeważnie o tej porze lekcje i właśnie tu schodzi na dół. Chodziliśmy oboje do Świętego Cyryla, tak jak ty i Alice. - Ale ona też nie żyje?
- To prawda. Ale ja jej nie maluję martwej. Na moim obrazie ona żyje.
Pewnie z siedmioro albo ośmioro dzieci otacza mnie ciasnym pierścieniem; nie mówią wiele, raczej słuchają.
- A nie mówiłem?! Na tym obrazie są w moim domu umarlaki! Widzieliście kiedy coś bardziej niesamowitego? Może przyjdą i będą u nas straszyć. Nasz dom będzie jedynym domem na Heather Lane, w którym straszy.
Zapomniałem o Halloween. Jutro dwudziesty piąty, więc to już niedługo. Jako dziecko bardzo lubiłem chodzić z kolegami po domach na akcje „albo się znajdzie jakiś cukierek, albo wytniemy jakiś numerek”. Mieliśmy też w repertuarze przeróżne wieczory: wieczór kredy, wosku, psikusów, i tak przez cały tydzień poprzedzający Halloween. Nie wiem, skąd wzięła się ta tradycja, ale zawsze podejrzewałem, że wywodzi się z Irlandii. Mali Irlandczycy byli niezrównani, jeśli idzie o wieczór psikusów. Niektóre z ich wyczynów ocierały się o kryminał. A może to tylko moja pamięć tak je przechowała.
Ale mnie na Halloween już tu nie będzie. Do Kalifornii lecę dwudziestego dziewiątego. To był naprawdę wspaniały miesiąc. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie tak wypełniony pracą. Myślę sobie, że tym razem - dostałem od losu cukierka i jednocześnie wyciąłem niezły numerek.
Zaczynam malować ojca, zanim podmalówka za bardzo wyschnie i zanim stracę światło. Muszę patrzeć tylko w głąb siebie i na obraz, nie rozglądać się, nie rozpraszać niepotrzebnie. Jestem zdumiony tym, jak bardzo ojciec na obrazie jest podobny do prawdziwego. Pamiętam nawet, jak zakładał nogę na nogę i jak podwijał rękawy białej koszuli.
Miał takie pełne, zmysłowe usta. I przenikliwe, niebieskie oczy pod krzaczastymi brwiami, takimi samymi jak moje. Jak na człowieka niewykształconego, który tak ciężko harował przez całe życie, wygląda na bardzo inteligentnego i wrażliwego. Uświadomiłem sobie to dawno, ale nigdy dotąd się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Widzę to dopiero teraz, na tym obrazie, dwadzieścia pięć lat po jego śmierci. Naprawdę trudno wyznaczyć granicę pomiędzy żyjącymi a umarłymi. Wyczuwam bliską obecność Peg.
- Zepsujesz sobie wzrok; jest już całkiem ciemno.
- Dobrze, Peg, daj mi jeszcze pięć minut. I jeszcze trochę na umycie rąk.
Podnoszę do góry ręce, lepkie od werniksu, upstrzone co najmniej dziesięcioma kolorami. Zaczynam myć pędzle.
Kiedy tubki z farbami są już w kasecie, pędzle w szufladce, paleta na miejscu, zamykam kasetę i przyczepiam do niej obraz. Jest już rzeczywiście ciemno. Trzymając ręce w górze, wchodzę do domu.
- Możesz się umyć na górze, ale nie obudź Buda.
Wchodzę po wyłożonych chodnikiem schodach, przemykam przez korytarz i kieruję się do łazienki. Jestem tu po raz pierwszy, to znaczy po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat. Stoi tu ta sama stara żeliwna wanna na nóżkach, umywalka jest zmieniona na większą, głębszą, z nowoczesną baterią; żeby wyregulować ciśnienie i temperaturę wody, trzeba nią manewrować jak drążkiem sterowym samolotu. Takie urządzenia doprowadzają mnie do szału. Ale toaleta też pozostała ta sama. Ta sama toaleta z tą samą dźwigienką do spuszczania wody, którą wuj Bill przywiązywał, żeby mieć pewność, że nie spłuczemy mu jego sztucznej szczęki, kiedy wróci do domu pijany.
Zasłona do prysznica jest nowa, ale sześciokątne płytki na podłodze są te same, białe dopasowane, z czarnymi fugami. Dzięki tym płytkom zawsze w szkole wiedziałem, co to znaczy heksagon. Znałem też wszystkie możliwe sposoby, na jakie można było je składać, aby uzyskać różne desenie. Kiedy siedziałem na sedesie, bawiłem się nimi w myślach albo odbywałem podróże, biegnąc wzrokiem wzdłuż zygzakowatego szlaku fug aż do ściany, a później z powrotem, i sprawdzając, czy trafię do miejsca, z którego wystartowałem.
Udaje mi się specjalnie nie nachlapać, manewrując, joystickiem” nad umywalką, umyć jako tako ręce, opłukać twarz i przegrabiwszy pasma włosów zwilżonymi palcami, sczesać je do tyłu. Nigdy nie napełniam umywalki, żeby się umyć. Robię to zawsze pod bieżącą wodą. Zastanawiam się, skąd wzięło mi się to przyzwyczajenie. Pewnie stąd, że nie lubię kożucha mydlanej piany na wodzie, która nabiera szarobiałego koloru.
Z boku wisi mały, używany ręczniczek; wycieram w niego ręce. Na ścianie za moimi plecami są też piękne, wielkie ręczniki kąpielowe, ale nawet mi przez myśl nie przechodzi, żeby się w nie wycierać; w domu też tego nie robię. Przeżyłem większą część życia bez pralek i suszarek. Pranie było w moim domu wielkim cotygodniowym przedsięwzięciem. Dziś, kiedy mamy w Paryżu pralkę i suszarkę, uwielbiam robić pranie, wyciągać wszystko czyste, a potem po wysuszeniu w suszarce składać, jeszcze gorące, zupełnie jak świeżo wyprasowane. Emily nie cierpi prasowania. Mamy żelazko, ale nigdy nie widziałem, żeby go używała. Ja sam też go prawie wcale nie używam, od kiedy szyją koszule z tych nowych tkanin.
Uświadamiam sobie, że się guzdrzę. Może tak naprawdę wcale nie chcę odwiedzić wuja Billa? Może to strach przed ponownym spotkaniem z kimś tak starym, tak bliskim śmierci, teraz, kiedy już nic nie mogę na to poradzić. Ale wiem, że pójdę, że się pożegnam, zanim stąd wyjadę.
Kiedy jednak schodzę na dół, widzę, że będę musiał jeszcze raz odłożyć tę wizytę na później. Wszyscy już na mnie czekają. Naprawdę zależy mi na tym, żeby odwiedzić wuja Billa, bo czuję, że to będzie nasze ostatnie spotkanie, ale wszyscy siedzą już przy stole. Sadzają mnie na miejscu, na którym zawsze siedziałem jako dziecko. Jest to miejsce od strony okna w stołowym, przodem do saloniku. Peg siedzi na miejscu mamy, blisko kuchni; ma obok siebie, co zresztą naturalne, Johnny'ego usadowionego na specjalnym, wysokim krzesełku. Pozostała dwójka siedzi obok siebie po mojej lewej stronie, lam siadywali zwykle Jeanne i wuj Bill, kiedy u nas mieszkał. U szczytu stołu, od strony saloniku było miejsce ojca. Domyślam się, że teraz jest to miejsce Buda, bo widzę tam największe krzesło, z oparciami po bokach.
Przedmioty zdają się organizować życie ludzkie w takim stopniu, jak ludzie aranżują układy przedmiotów. Czekam, czy będzie modlitwa przed jedzeniem albo coś w tym rodzaju. Ojciec zawsze odmawiał ją przed posiłkiem. U nowoczesnych katolików, jeżeli się ją w ogóle odmawia, robi to zwykle jedno z dzieci.
Może dlatego, że nie ma Buda, a może dlatego, że ja tu jestem, modlitwa nie zostaje odmówiona. Nie odczuwam jej braku. Peg puszcza w obieg wazę z duszoną baraniną.
- Przyrządziłam to według przepisu mojej mamy. To nie jest żaden „przegląd tygodnia”, ale prawdziwa baranina po irlandzku.
Pachnie to dobrze, wygląda też. Przytrzymuję wazę, żeby Peg mogła sobie nałożyć mięsa na talerz. Ale ona najpierw kładzie odrobinę ziemniaków, kawałeczek marchewki i mięsa na talerzu Johnny'ego, miesza to wszystko, rozgniata widelcem i dopiero potem nakłada sobie niewiele większą porcję.
- Nie parzy cię?
- Jest gorące, ale uważam.
Podaję wazę Bobby'emu, który wstaje i starannie wyławia co lepsze kawałki. Potem waza wędruje do Alice.
- Przecież wiesz, mamusiu, że nienawidzę takiej baraniny. Nie ma jakiegoś hamburgera albo czegoś takiego?
- To jest wszystko, co dziś mamy do jedzenia, kochanie. Spróbuj. Jak zjesz troszeczkę, to dostaniesz deser. Na deser mamy coś specjalnego.
Bobby pochylony nad talerzem szufluje mięso do ust widelcem, który trzyma z góry, całą ręką, jak łopatkę.
- Co jest na deser, mamo?
- To tajemnica. - Oj, mamo!
Alice wyławia kilka maleńkich kartofelków i kawałeczków mięsa na swój talerz. Żadnej marchewki. Rozumiem ją. Marchewka jest nie dogotowana, za twarda jak na mój gust. Najwyraźniej tylko Francuzi wiedzą, jak należy gotować marchewkę. Peg trochę je, a trochę karmi Johnny'ego i pilnuje go, żeby nie spadł z wysokiego krzesełka.
- A jak tam twój niesamowity obraz?
- Naprawdę jestem z niego zadowolony. Udało mi się uchwycić w nim więcej niż w tamtych. Powinienem był od razu się domyślić, że muszę wejść do wnętrza, żeby dotrzeć do sedna.
- Podobało wam się tutaj, tobie i twojej siostrze?
Długo się zastanawiam. Nie jestem pewien, czy w ogóle potrafię odpowiedzieć, choćby za siebie, nie mówiąc już o Jeanne. Byliśmy pod wieloma względami podobni, ale też różniliśmy się zasadniczo - i ze względu na płeć i całkiem odmienne osobowości. Jeanne była znacznie bardziej gotowa do akceptacji, bardziej tolerancyjna wobec ludzi i sytuacji, podczas gdy ja byłem zawsze niecierpliwy, pobudzany wewnętrznym niepokojem, ciągle w pogoni za czymś nowym. Ona była też bardziej konsekwentna i skuteczna w działaniu.
- Trudno odpowiedzieć. Myślę, że podobało nam się tu. Nie pamiętam wiele z innych miejsc, w których mieszkałem jako dziecko. Kiedy dziadek, a potem wuj Bill mieszkali z nami, było zupełnie inaczej, nie tylko bardziej tłoczno; ojciec stawał się jakby spokojniejszy, a matka jeszcze bardziej nerwowa. Jeanne wolała Kalifornię. Lubiła liceum, do którego tam chodziła. Ale mimo że skończyła zaledwie trzynaście lat, kiedy stąd wyjechali, do końca życia miała przyjaciół i znajomych stąd. Zresztą muszę powiedzieć, że miała przyjaciół wszędzie, gdziekolwiek mieszkała. Myślę, że ja miałem tylko dwóch takich naprawdę dobrych: Dicka i Ala. Obaj już zresztą nie żyją. Ich lubiłem najbardziej spośród tych, którzy tu mieszkali. Lubiłem też to, co teraz maluję - zaułki, mecze hokeja rozgrywane na ulicy, nasz dom, sklepik Hershafta, to znaczy Chicky'ego, drzewo na trawniku, nasz płot, kwiaty. Wszystko to bardzo lubiłem. Kiedy byłem na wojnie, stojąc na warcie, rozmyślałem godzinami o tych szczęśliwych czasach. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że dopóki nie przeniosłem się wraz z rodziną do Francji, nigdzie nie mieszkało mi się tak dobrze jak w tym domu.
Bobby przestał jeść i słucha tego, co mówię. Alice grzebie w swoim talerzu palcami, ale i ona słucha uważnie.
Ciekaw jestem, o czym myśli Peg. Chciałbym, żeby Jeanne i William mogli brać udział w tej rozmowie. Żałuję, że nie jestem Bobbym, że Alice nie jest moją siostrą, a Johnny Williamem. Przeżylibyśmy to wszystko jeszcze raz.
- Nie wiedziałem, że byłeś na wojnie - mówi Bobby. - Ja nienawidzę tego miejsca. Dzieci tu są wredne i zawsze przeganiają mnie do domu. A dom jest taki mały i ma takie cienkie ściany, że słychać wszystkie radia i telewizory sąsiadów. Wszyscy są albo ciągle pijani, albo biorą jakieś prochy, nawet dzieci. Ta okolica to dosłownie slumsy. Nie ma gdzie się bawić, jeśli nie liczyć boiska szkoły w Stonehurst, ale to tylko dla protestantów i kawał drogi stąd. Nienawidzę szkoły Świętego Cyryla i siostry Francine też.
Milknie. Patrzy mi prosto w oczy. Zerkam na Peg. Zaczerwieniła się, ma łzy w oczach.
- Nigdy mi o tym nie mówiłeś, Bobby. Aż tylu rzeczy tutaj nienawidzisz? Nie miałam o tym pojęcia.
Bobby wkłada do ust kolejną porcję mięsa. Zapada grobowa cisza, po czym chłopiec mówi stłumionym głosem, który zdradza, że jest bliski płaczu:
- Nigdy mnie o to nie pytałaś. Peg zwraca się do Alice.
- A ty, Alice? Tobie się tu podoba?
W pierwszej chwili wydaje mi się, że Alice nie usłyszała pytania. Dalej grzebie w talerzu.
- Och, wszystko jest okej. Bobby nie mówi chyba poważnie, ot gada tak, żeby gadać. Czy mogę już dostać deser?
Wybuchamy z Peg śmiechem. Johnny zasnął w swoim krzesełku. Nawet jedzenie nie powstrzymuje Johnny'ego od zaśnięcia. Jest bardziej przyzwyczajony do oglądania go w telewizji: McDonald, Burger King, reklamy z tańczącymi frytkami, plastry mięsa i sałata, pomidory i cebula, wszystko upakowane między dwiema połówkami idealnych pod względem kształtu i koloru bułek, ociekających sosem i pałaszowanych przez roześmiane dzieciaki. Przy czymś takim baranina po irlandzku wygląda okropnie mdło.
Peg ostrożnie bierze Johnny'ego na ręce i zanosi go do saloniku. Dzieciak nadal jest w zimowym kombinezonie. Może w telewizji będzie padać śnieg, a wtedy on jeden będzie odpowiednio ubrany.
- Obudzi się na dobranockę. Nie ma sensu kłaść go do łóżka. Będzie wrzeszczał, dopóki go nie wezmę z powrotem na dół.
Idzie do kuchni i wraca z pojemnikiem pełnym lodów.
- Ojej, mamo! Jaki to smak?
- A jaki ma być? Wasze ulubione, czekoladowe, Rocky Road. To jedyne lody, jakie oboje lubią - wyjaśnia mi. - Nie zwykłe czekoladowe, nie waniliowe, nie truskawkowe, ani nawet nie te z orzeszkami pekanowymi. Tyle teraz tych smaków, że trudno spamiętać. Chcesz trochę, Bert?
- Nie, dziękuję, Peg. Ale jeśli masz w kuchni gorącą kawę, chętnie się napiję.
- Co? Zapomniałam podać kawę? Ja chyba jestem nieprzytomna. Wiedziałam, że czegoś brakuje.
- Nie szkodzi; jeśli o mnie chodzi, nigdy nie piję kawy do posiłku. We Francji pija się kawę po obiedzie.
Peg przynosi kawę, nalewa do filiżanki ze spodkiem i stawiają przede mną.
- A więc jesteśmy jedyną francuską restauracją na Heather Lane.
Dzieci pochłaniają lody. Zanim Peg zdąży schować pojemnik do zamrażarki, deser jest zjedzony.
- Mamo, możemy wstać od stołu?
- To znaczy, że już skończyliście jedzenie?
- Tak. Mam na jutro zadanie z matematyki do rozwiązania, z mnożeniem. Nienawidzę mnożenia. Mogę iść?
- Idź i zabierz się do lekcji, Bobby. A jak skończysz, pokażesz mi zeszyt. Alice, ty masz coś zadane?
- Tylko ćwiczenie z pisowni. Mam się nauczyć dwudziestu słów, ale bardzo łatwych. Już je umiem.
- Idź do swojego pokoju i ucz się. Przepytam cię, jak skończysz. My z Bertem chcemy sobie porozmawiać.
- No dooobra...
Biegnie za Bobbym na górę.
- Może teraz będziemy mieli trochę spokoju.
- Pomogę ci zmywać.
- Sprzątnę tylko ze stołu i wstawię talerze do zlewu. Będę miała cały wieczór na zmywanie.
Zaczyna sprzątać. Wstaję i pomagam jej.
- Daj spokój, Bert. Poradzę sobie. Tylko mi przeszkadzasz. Wręczam jej to, co zebrałem. Niesie talerze do kuchni.
Sprzątam ze stołu masło, sól, pieprz, parę łyżek, noży, widelców, zanoszę wszystko na barek i siadam tam na swoim zwykłym miejscu. Peg siada naprzeciwko. Przyniosłem też obie filiżanki.
- Ale z tobą byłoby łatwe życie! Zawsze jesteś taki? W domu też?
- Lubię pomagać żonie. Nie jestem bynajmniej tak dobry w pracach domowych jak kobieta, ale lubię pomagać.
- No tak, ty jesteś z innej planety. Tak cię nazywa Bud. „Przybysz z kosmosu”. Ale to nie jest złośliwe. Może za dużo o tobie mówię. Nigdy się nie nauczę trzymać języka za zębami.
Patrzymy na siebie, już bardziej rozluźnieni, uśmiechnięci.
- „Przybysz z kosmosu” wraca dwudziestego dziewiątego na swoją planetę, Peg. Zastanawiam się, czy zrobiłabyś coś dla mnie.
- Wszystko, co tylko zechcesz. Mów.
Sięgam do najmniejszej kieszonki w moich dżinsach. Kupiłem te dżinsy specjalnie, bo tylko one miały taką kieszonkę na zegarek. Wyciągam małą, miękką portmonetkę, w której trzymam „zaskórniaka”. Złożyłem pieniądze w kostkę, tak, żeby się zmieściły. Został mi już tylko jeden banknot. Podaję go Peg.
- Chciałbym, żebyś kupiła dzieciom jakieś prezenty pod choinkę. Nie będzie mnie już tutaj i nie wiem, co naprawdę sprawiłoby im przyjemność. Jeśli coś zostanie, kup też coś dla siebie.
Peg składa i rozkłada banknot. Patrzy na mnie przez stół.
- O Boże, sto dolarów! To prawdziwe pieniądze?
- Prawdziwe nie są; żadne pieniądze nie są prawdziwe, taka już ich natura. Ale na tyle prawdziwe, na ile pieniądze mogą być prawdziwe.
- Nie do wiary! Ale naprawdę, Bert, ja nie mogę ich przyjąć. No wiesz, to by tylko wszystko popsuło...
- Tylko wtedy, kiedy do tego dopuścisz, Peg. Jeśli chodzi o mnie, to nic nie popsuje. Jak wiesz, między nami jest tyle barier, że jakiś zakichany świstek papieru nie ma tu żadnego znaczenia.
- Ależ będą święta! Próbowaliśmy z Budem coś odłożyć, po troszeczku, ale to bardzo trudne. Za dużo pijemy, za często urządzamy balangi, a poza tym Bud nie zarabia wiele. Tak sobie myślę, że nie jesteśmy chyba zbyt mądrzy.
- To, że ludzie w waszym wieku lubią się bawić, nie wydaje mi się wcale takie głupie.
- Mam powiedzieć o pieniądzach Budowi?
- To już twoja rzecz.
- Nie powiem mu. To będzie dla niego niespodzianka, tak samo jak dla dzieciaków. Może powiem mu po świętach. O Boże, czuję się jak Święty Mikołaj. Wiesz, co chciałabym dostać pod choinkę?
Co ja robię? Pakuję się w aferę.
- Coś, co możesz mi dać. Ciebie.
- Masz mnie już, w różnym sensie tego słowa, Peg. A zresztą, tak naprawdę to nikt nie ma nikogo na własność. „Posiadanie” kogoś nie jest aż tak ważne, jak utrzymują ludzie.
Peg przechodzi na moją stronę.
- Przepraszam, Bert. Znów musiałam wszystko skopać.
- Nie czuję się skopany. Ty chyba też nie?
- Wiesz, o co mi chodzi. Jesteś taki miły i taki dobry z ciebie przyjaciel, a ja cię bez przerwy prowokuję.
- Wierz mi, Peg, dla mężczyzny świadomość, że taka piękna, młoda kobieta jak ty chce się z nim widywać i lubi go, jest bardzo przyjemna. Nie znam wielu mężczyzn w moim wieku, którzy by się tej przyjemności wyrzekli. Musimy tylko zdawać sobie sprawę z tego, co jest możliwe, a co nie. Zgadzasz się?
- Zgadzam się. Powinnam być trochę mądrzejsza. To żadna tajemnica, że Święty Mikołaj jest święty. Takie już moje zezowate szczęście, że dostaję bzika na punkcie jakiegoś świętego, który jest zresztą prawdopodobnie elfem i nie żyje od trzystu lat. Święty Mikołaju, daj mi jeszcze jedną szansę poprawy, dobrze?
- Daję ci tę szansę, Peg. Ale nie ryzykujmy rujnowania życia wielu osobom, i to tym, które kochamy. To zbyt wysoka cena.
Po tej emocjonalnej wymianie zdań spędzamy czas, jaki nam pozostał, bardzo przyjemnie. Wychodzę, ociągając się, około dziewiątej. Zabieram obraz przedstawiający Long Lane, ten z restauracją Triangle.
Budzę się wcześnie, rześki i wypoczęty. Pewien, że ciotka jeszcze śpi, nie wstaję od razu. Jest wpół do siódmej. Mam w swojej torbie podróżnej bilety lotnicze do Kalifornii. Wyciągam je. Powinienem je dziś potwierdzić. Kupiłem te bilety przed wyjazdem z New Jersey i celowo opóźniłem powrót do czasu, aż Emily wróci z Hanoi. Myślę o tym, jak miło będzie się z nią znów zobaczyć, i jednocześnie nie chcę się rozstawać z ciotką Edith, z którą widzę się być może po raz ostatni. Będę za nią bardzo tęsknił.
I właśnie teraz przychodzi mi do głowy pomysł, jak wykorzystać ostatnie blejtramy, które mi pozostały. Namaluję portrety ciotki Edith i wuja Marvina. Nie należę do najwybitniejszych portrecistów świata, ale też nie jestem całkiem beznadziejny. Z ciotką powinno pójść łatwo, bo doskonale ją znam. Z wujem gorsza sprawa, bo go nie ma, ale ciotka Edith da mi pewnie jakieś zdjęcie, co powinno pomóc. Moje portrety są zwykle dobre malarsko, choć nie zawsze udaje mi się uchwycić podobieństwo do modela. Jestem za to szybki. Potrafię namalować spory portret, takiego formatu, jak obrazy, które ostatnio malowałem, w ciągu dwóch, trzech godzin. Gdybym jednak musiał się utrzymywać z malowania portretów, byłoby ciężko. Byłbym też nieszczęśliwy. Ale jestem gotów malować ciotkę i wuja, jeśli tylko ciotka się zgodzi.
Idę do łazienki i myję się pośpiesznie. Potem wracam do pokoju i przebieram się w malarskie ciuchy. Zaczyna mnie podniecać perspektywa namalowania tych portretów. Namaluję je zaraz, jak tylko skończę obraz, nad którym właśnie pracuję. Dam te portrety ciotce i nie będę musiał taszczyć z sobą nie dosuszonych obrazów do Kalifornii. Zapakuję tylko te, które zabieram do Europy, i oddam je na bagaż.
Siedzę przy stole kuchennym, przeglądając dziennik „Philadelphia Inquirer”, kiedy do kuchni wchodzi ciotka.
- No proszę, kogo widzimy. Co się stało? Nie możesz spać?
A wiesz, wyglądasz jak kocur, który właśnie złapał mysz.
- Ja? Nie lubię myszy, a poza tym trudno je złapać. Mam świetny pomysł, ciociu, ale potrzebuję twojej pomocy.
- Co znowu wymyśliłeś? W jakie diabelstwo chcesz mnie wplątać?
- Potrzebuję twojej głowy i głowy wuja Marvina. Myślę, że nie masz nic przeciwko temu.
Jest zaintrygowana.
- A kimże ty jesteś, jakimś hanibalem, łowcą głów, czy co? Co to za zwariowany pomysł?
Ciotka stoi przede mną z ciężką patelnią w dłoni. Czyżby zamierzała mnie zdzielić w łeb?
- Chciałbym namalować wasze portrety, twój i wuja Marvina. Nie zajmę ci dużo czasu. Robię portret w dwie godziny.
- Albert, co też ci strzeliło do głowy?
- Nie będziesz musiała siedzieć nieruchomo. Możemy sobie po prostu gawędzić, a ja cię w tym czasie namaluję. Zrobimy to na werandzie, bo tam jest dobre światło.
Ciotka wciąż stoi z patelnią w dłoni. Zanosi się na to, że nie będzie dziś żadnego śniadania.
- Ale po co ci to, Albercie? Ja wiem, jak wyglądam, i na dobrą sprawę staram się w ogóle nie patrzeć w lustro. Poza tym jak zamierzasz malować Marvina? Wykopiesz go z grobu, czy co?
- Ależ, ciociu, pomyśl o Edgarze, jego dzieciach i wnukach. Wiem, że bardzo by chcieli mieć prawdziwe olejne portrety was obojga. Mogliby was wspominać, patrząc na nie od czasu do czasu.
- Co ty, szykujesz mnie do pogrzebu, czy jak? Nie chcę, żeby mnie wspominali taką, jaka jestem teraz, i Marvin też pewnie by nie chciał. Słuchaj, Albert, to bardzo miłe, że chcesz nas malować, ale nie mogę się zgodzić. Idź lepiej i maluj te ulice, po których biegałeś w dzieciństwie; to będzie dla ciebie cenniejsza pamiątka.
- Och, daj spokój, ciociu! Ja chcę dać ci te portrety. Jeśli powiesisz je w piwnicy, żeby odstraszały myszy, to trudno, ale wiem, że Edgar, Emily i cała reszta naszej rodziny naprawdę by się z nich ucieszyła.
Ciotka wykonuje taki ruch, jakby rzeczywiście zamierzała walnąć mnie ciężką żeliwną patelnią w głowę.
- Ach, ty! Chcesz mi wmówić, że jak nie pozwolę ci namalować tego portretu, to cała rodzina się na mnie wścieknie. Ty podstępny draniu!
Odwraca się na pięcie i wychodzi z kuchni. Przy śniadaniu udaje mi się ją w końcu namówić do pozowania. Ciotka upiera się jednak, żeby wuj poszedł na pierwszy ogień, bo nieświadom tego, co się dzieje, nie będzie stawiał oporu.
- Możesz sobie na nim poćwiczyć, a ja zobaczę, co ci wyjdzie, i potem zdecyduję, czy masz mnie malować czy nie.
W każdym razie klamka zapadła. Ciotka obiecuje, że da mi kilka zdjęć. Wystawię kasetę na werandę, na której uprzednio rozłożę stare gazety i o wpół do dziesiątej zaczniemy. W ten sposób uwinę się z robotą do lunchu. Kończę śniadanie, pędzę na górę, łapię kasetę, werniks, terpentynę i płótno, żeby zdążyć, zanim ciotka się rozmyśli. Kiedy mam już wszystko przygotowane, obstawiam się zdjęciami. Właściwie to nie ma ich tak wiele; wszystkie są z dawnych czasów i bardzo małe, jeśli nie liczyć ślubnego zdjęcia zrobionego jakieś pięćdziesiąt lat temu. Będę pracował głównie z pamięci. Nawet mi to odpowiada. Zastanawiam się, dlaczego ten pomysł nie przyszedł mi do głowy wcześniej.
Najpierw ustalam, w którym miejscu będzie głowa, i określam jej relacje z tłem, rozmiary i natężenie kontrastu. Rysuję ją wysoko, a potem opracowuję dolne partie, aż do kieszonki na piersi, z ołówkami i wpiętą odznaką parkingowego. W miarę jak praca postępuje, wyłania się spod pędzla wuj Marvin, ale wygląda na wystraszonego, a jego wiecznie pytający wyraz twarzy jest nieco przesadnie wyeksponowany. To typowy dla mnie portret, taki, jakiego nikt by nie kupił. Martwi mnie, jak odbierze go ciotka. Mamy wszyscy tak różne indywidualne wyobrażenia na temat wyglądu rzeczy i ludzi! Moim zdaniem w tym właściwie tkwi najgłębsza istota malarstwa. Kończę akurat w chwili, kiedy ciotka przychodzi powiedzieć, że pora na lunch. Nie wiem, czy kręciła się koło mnie i zaglądała mi przez ramię, ale nie sądzę, żeby tak było. Za to teraz, kiedy wypisuję na dole imię wuja, podpisuję obraz i stawiam datę, stoi za mną i komentuje:
- No tak, to jest Marvin. Wygląda troszkę inaczej, ale rozpoznałabym go na ulicy, gdybym go znała tylko z tego obrazu. Choć nie wiem, czy ktoś inny też by go rozpoznał.
Odchylam się, żeby spojrzeć na portret świeżym okiem.
- Ja bym go też rozpoznał, ciociu, ale właściwie zgadzam się z tobą. len obraz jest taki jak większość moich portretów: to może być brat wuja Marvina albo ktoś podobny.
- Ach nie, jego brat jest bardziej podobny do Marvina niż ten facet z portretu.
- A teraz twoja kolej, ciociu, i nie próbuj się wymigać.
- Najpierw musimy coś zjeść. Jestem głodna jak wilk. Oczywiście, że będę ci pozować, umyłam nawet specjalnie głowę na tę okazję.
Jemy swój zwykły lunch, uzupełniając go paroma hot dogami. Znów robię się gruby jak wieprzek.
Przenieśliśmy obraz do kuchni i postawiliśmy na kredensie tak, żebyśmy go mogli widzieć.
- Jeśli zauważysz coś, co ci się nie podoba, powiedz mi. Jesteś prawdziwym ekspertem, jeśli chodzi o wuja Marvina. Ja już tak długo patrzyłem na ten obraz, że nic nie widzę.
- Nie zmieniałabym niczego, Albercie. Im bardziej mu się przyglądam, tym podobniejszy mi się wydaje. To niepojęte.
- Masz rację, ciociu; siedzę tak sobie i widzę, jak wuj zmienia się w oczach, wydłuża mu się szyja, lewe oko podnosi się do góry, jest teraz wyżej od prawego. To jakieś czary.
Patrzy na mnie swoimi błyszczącymi, roziskrzonymi oczami, potem ze śmiechem odwraca wzrok.
- No nie, Albercie, to cudowny obraz. Nie wiem, jak ci dziękować.
Mówi całkiem poważnie. Kończymy lunch. Kiedy ciotka sprząta, idę na górę po następny blejtram. Muszę też nałożyć świeżych farb na paletę. O dziwo, nie czuję zmęczenia. Oczywiście cały czas siedziałem, nie stałem jak przy malowaniu na ulicy. Na zabudowanej werandzie jest też ciepło, a to pomaga.
Dzwonię do Peg, żeby jej powiedzieć, że nie uda mi się dziś przyjechać. Mówię jej przy okazji, że maluję portrety ciotki Edith i wuja Marvina.
- Myślałam, że twój wujek nie żyje i że ciotka jest samotna. Znów malujesz jakiś obraz z duchami?
Wyjaśniam jej, że posługuję się zdjęciami, i pytam, czy mogę przyjść jutro. Mówi, że niczego bardziej nie pragnie.
Kiedy maluję ciotkę, ona rozwiązuje krzyżówkę. Wciąż pyta mnie o różne słowa, a ja wciąż powtarzam, żeby patrzyła w moją stronę. Sam jestem zaskoczony tym, jak wiele słów mogę jej podpowiedzieć. Po raz pierwszy też uświadamiam sobie, jak bardzo osłabła jej sprawność umysłowa. A jeszcze niedawno odznaczała się tak żywą i wszechstronną inteligencją! Zastanawiam się, czy ona sama jest świadoma tego kryzysu. Nie chcę, żeby mój smutek udzielił się obrazowi.
Idzie mi jak z płatka. Bezwiednie maluję znacznie młodszą kobietę. Wiem, że tak właśnie ją odbieram, że maluję jednocześnie to, co pamiętam, i to, co widzę, lak samo malowałem ulice koło mojego domu i portret wuja Marvina. Postanawiam poddać się wrażeniom, przestać imitować to, co widzę, a malować to, co dyktuje mi serce. Po mniej więcej godzinie ciotka odkłada krzyżówkę i spogląda na mnie.
- Czy mogę iść do łazienki, Albercie? Przyrzekam, że nie będę patrzyła.
- Oczywiście. Nie chcemy tu żadnych katastrof. I możesz spojrzeć, jeśli chcesz.
Przystaje na chwilę przy sztalugach, przestępując z nogi na nogę.
- Boże, wyglądam jak własna córka, której zresztą nigdy nie miałam. Widzę też Sophie w tej twarzy. No, lepiej się pośpieszę. Zaraz wracam.
Opracowuję z grubsza tło; nic konkretnego, tylko plamy w różnych ziemistych odcieniach. Po chwili ciotka wraca.
- Boże, nie wierzę własnym oczom. Musisz mi dodać zmarszczek i domalować drugą brodę. Nie bój się malować mnie takiej, jaka naprawdę jestem. Ja wiem, jak wyglądam.
Znów zasiada, żeby mi pozować. Chciałbym zachować ten obraz dla siebie. Namalowałem swoją miłość do ciotki Edith w taki sposób, w jaki nie mógłbym jej nigdy wyrazić słowami. Przerywam pracę, patrzymy na siebie. Puszczam do ciotki oczko.
- Ty bezczelny typie! Skończyłeś?
- Tak, jeżeli ja kiedykolwiek cokolwiek kończę. Zdążyłaś się już chyba zorientować, że zwykle trudno mi skończyć to, co zacząłem.
Siada, żeby pozować dalej. Patrzę na nią. Ciotka ma rację. Widzę na tym obrazie ciotkę Sophie i - co zaskakujące - także coś z Jeanne. Nie pomyślałem o tym. Powinienem był to przewidzieć. William pomoże mi i w tym przedsięwzięciu.
Maluję jeszcze prawie dwie godziny, poddając się wrażeniom i koncentrując jednocześnie na tym, co widzę.
- No i co? Czy ty nigdy nie skończysz? Mówiłeś, że nie zajmie ci to nawet dwóch godzin, a malujesz już ponad trzy. Od razu wiedziałam, że tak będzie. Jak to się dzieje, że Marvina namalowałeś tak szybko, choć go tu nie ma, a ze mną tak się guzdrzesz?
- Bo ty jesteś taka żywa, ciociu. Chcę to uchwycić w obrazie.
- No, już niedługo będę żywa. Właściwie to jestem już na pół żywa od siedzenia nieruchomo i nogi całkiem mi ścierpły. Daję ci jeszcze pięć minut i postaraj się skończyć, bo jak nie...
Spogląda na zegarek, ja zerkam na swój. Znów zaczyna się wyścig, jak przy jedzeniu baraniny. Ale mnie nie chce się ścigać. Po prostu nie chcę skończyć. Sprawia mi przyjemność to, że ciotka siedzi tu przede mną, że aura, którą roztacza, jak gdyby przenika mnie na wskroś i za nic nie chciałbym tego przerywać. Ale po godzinie odkładam paletę i pędzle i ogłaszam koniec.
- Już koniec? Śpieszyłeś się, żeby mieć mnie jak najszybciej z głowy, co? Już ja cię dobrze znam.
- Nie, obraz jest naprawdę skończony. Możesz podejść i zobaczyć, powiesz mi, co myślisz. Zmienię wszystko, co zechcesz.
Wstaję z krzesła i podsuwam je ciotce. Ale ona nie siada; stoi i ociera policzki. Łzy ciekną jej po twarzy, ale nie zdejmuje okularów.
Patrzy na obraz w milczeniu przez prawie dziesięć minut. Potem spogląda na mnie i pada mi w objęcia. Płacze, lego się nie spodziewałem. Nie wiedziałem, czego się mam spodziewać, ale na pewno nie przewidziałem właśnie takiej reakcji.
W końcu odpycha mnie lekko i zdejmuje okulary. Przeciera je chusteczką i nakłada z powrotem.
- Dziękuję ci, Albercie. Nigdy bym nie pomyślała, że potrafisz tego dokonać.
Patrzy mi nad ramieniem na obraz i widzę, że znów jest bliska płaczu.
- Teraz wiem, że nigdy nie umrę. Ten obraz uświadamia mi w większym stopniu niż cokolwiek innego, że będę zawsze z twoim wujkiem Marvinem, z moim Marvem. Będziemy jedynymi portretami, które wpuszczą do nieba. - Urywa i znów pada mi w objęcia. - To tylko żart, Albercie. Myślę, że przy takiej dozie miłości, jaką włożyłeś w ten obraz, jest nieważne, jaką nędzną kreaturą byłam w życiu, bo i tak mnie wpuszczą do nieba. Jeszcze raz ci dziękuję.
W końcu i mnie udaje się na tyle powstrzymać łzy, żeby pozbierać farby. Widzę w tym portrecie i moją ciotkę Edith, i Jeanne, i oczywiście Williama. Gdybym nie wiedział, że to ja go namalowałem, nigdy bym w to nie uwierzył.
Jest już dobrze po piątej.
- Pora chyba, żebym zmył tę farbę z rąk i przebrał się do obiadu.
- Jak chcesz, Albercie. Bo jeśli wolisz, możemy iść i zjeść po sandwiczu w jakimś barze z przekąskami. Ja na razie przyjrzę się temu obrazowi, żeby zobaczyć, czy się nie porusza. Chciałabym powiesić go w sypialni razem z portretem Marvina, żeby zobaczyć, czy mnie pozna. Mam nadzieję, że tak.
Ostrożnie zdejmuje obraz ze sztalug. Widziała wielokrotnie, jak wnoszę mokre obrazy na górę, więc wie, jak to robić. Idę za nią z moją kasetą, terpentyną, szmatkami do czyszczenia pędzli, paletą i werniksem. Ciotka idzie do sypialni od frontu, a ja wchodzę tymczasem do pokoju Edgara. Pośpiesznie myję ręce, usiłując jak najstaranniej usunąć farbę terpentyną i mydłem, spryskuję dłonie dezodorantem i przebieram się w czyste ubranie. Jestem wciąż podekscytowany, jak zawsze po zakończeniu pracy nad obrazem, ale czuję, że mógłbym paść i zasnąć natychmiast kamiennym snem. Jeszcze nigdy nie namalowałem równie dobrego obrazu i wiem, że gdybym malował tak zbyt często, nie pożyłbym długo.
Czas mknie jak na skrzydłach. Zaczyna mi go brakować. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że najbardziej chciałbym namalować wnętrze mojego dawnego pokoju. Zabrakło mi po prostu odwagi, żeby zapytać Peg, czy mogę to zrobić.
Po śniadaniu dzwonię do niej. Staram się wyrazić swoje życzenie oględnie, niepewny, jak zareaguje, ale ona robi wrażenie uszczęśliwionej tym, że będę malował ten pokój. Jak ja się jej odwdzięczę?
Postanawiam jechać samochodem wuja Marvina. Ciotka Edith się martwi, bo auto dawno nie miało przeglądu, a po wszystkich moich jazdach wygląda prawie jak jakiś wóz sportowy. Kiedy pomyślę o chrzcie, jaki przeszło w czasach, kiedy moi koledzy grali w baseball na ulicy, dochodzę do wniosku, że nic mu już nie zaszkodzi.
Docieram na miejsce około dziesiątej. Muszę pukać parę minut, zanim Peg mi wreszcie otworzy. Jadłem już z ciotką śniadanie, więc wypijam tylko duszkiem filiżankę kawy, a potem wchodzę z kasetą i ostatnim płótnem na górę. Przysiągłbym, że Johnny śpi tylko o dwa cale od miejsca, w którym zobaczyłem go po raz pierwszy. Na górze otwieram kasetę, ustawiam i rozkładam co trzeba, biorę głęboki oddech. Obmyślam koncepcję obrazu.
Ręce mi się trzęsą z niecierpliwości. Nakładam na paletę sjeny, ultramaryny, zieleni wiosennej i ochry. Po raz drugi nabieram powietrza i zaczynam. Terpentynę i werniks postawiłem pod ręką. Wchodzę w ten obraz tak błyskawicznie, jakby to był start w kosmos. Zamierzam odbyć lot po przestrzeni kosmicznej, jaką jest w mojej świadomości ten pokój, i po rozległych obszarach mojego serca, które otwierało się tak długo. Konstruuję ową przestrzeń zamkniętą ścianami, sufitem, podłogą, określam światło odbijające się od wszelkich płaszczyzn. Rozmieszczenie łóżek, tego, w którym spałem ja, i drugiego, gdzie spała Jeanne, jest łatwe. Zastanawiam się, czy nie namalować jej w tym łóżku, ale w końcu rezygnuję. To mogłoby się okazać za trudne i zablokować mnie.
Łóżka są pomalowane na kremowo, aleja z pewnych osobistych powodów postanawiam użyć sjeny palonej. Zawsze chciałem, żeby te łóżka miały kolor drewna. Są to zwykłe, proste, metalowe łóżka, ale sprawa ich koloru bardzo mnie ekscytuje. Postanawiam uzyskać efekt późnego popołudnia, tej poobiedniej pory, kiedy przychodziłem i udając, że chcę odrabiać lekcje, zamykałem drzwi, żeby otworzyć schowek i pogrążyć się w zabawie w Murlandię.
Odkładam namalowanie samego siebie do ostatniej chwili. Postanawiam, że pora roku będzie taka, jak jest teraz: październik, tuż przed Halloween. Maluję siebie w granatowym swetrze, tym, w którym zawsze grałem w piłkę po lekcjach. Nosiłem go przez trzy lata, aż mole zrobiły z niego sito i całkiem przetarł się na łokciach. Na obrazie klęczę przed otwartym schowkiem, choć schowek jest teraz zamknięty i nie mam do niego klucza. Nie chciałem zawracać Peg głowy. Bałem się, że gdybym poprosił ją o klucz, przestraszyłaby się, że znów maluję po ścianach w schowku.
„Wyciskam wszystkie kolory na paletę i po raz ostatni dokładnie myję pędzle. Po tych wszystkich obrazach, które namalowałem, dwa z moich szczeciniastych pędzli wytarły się niemal doszczętnie. Zaczynam podmalówkę od lawowania plamami jasnych ugrów, sjeny i umbry, najpierw dużymi pędzlami, potem, w miarę jak przechodzę do szczegółów, coraz mniejszymi.
Nanoszę kontur zamku na wzgórzu z prowadzącymi doń krętymi gipsowymi drogami. Starannie maluję kaskady wodne, z rozbryzgami w miejscach, gdzie woda rozbija się o skały. Nie korci mnie bynajmniej, żeby otwierać drzwi i sprawdzać cokolwiek. Mam wszystko w głowie i w sercu. Wędruję po tych ścieżkach, przepływam rzeki, pluszcze się w strumieniu pod wodospadem. Znów żyję. Rozpiera mnie życiowa energia.
Potem maluję siebie, na klęczkach, z jedną ręką uniesioną: ta ręka ustawia postacie na drodze i na równinie rozciągającej się u stóp zamku. Jedna z tych postaci to piekarz z ciężką, pełną bochnów chleba stolnicą na głowie. Druga to rycerz na koniu. Zakuty jest w zbroję: to jedna z ważniejszych postaci z okresu, kiedy prowadziłem swoje gry w schowku.
Maluję też źródło, nad którym pochylają się dwie młode kobiety, czerpiące wiadrami czystą wodę do prania. Doznaję identycznych uczuć jak wtedy, kiedy tak bardzo pragnąłem, żeby bawił się ze mną William - zanim jeszcze przyłączyła się do nas Jeanne, i potem. Teraz chciałbym być wewnątrz obrazu, widzieć, jak go maluję, i jednocześnie być jego częścią.
Na obrazie jestem chłopcem. Używam tych samych małych pędzli, starając się odtworzyć wiernie fakturę mojego swetra i włosów z okresu, kiedy jeszcze miałem włosy. Starannie maluję rękę, która stawia na ścieżce figurkę maleńkiego piekarza. Jest on ogniwem pomiędzy obrazem, który maluję, i obrazem fikcyjnego świata namalowanego na ścianie, czyli Murlandii.
Pracuję tak przez całe wczesne popołudnie. Dzieci pewnie zdążyły już zjeść lunch i wrócić do szkoły. Musiały wejść na górę, żeby umyć ręce, ale w ogóle tego nie zarejestrowałem. Prawdopodobnie Peg, traktując to jako ostatni miłosny gest, zabroniła mi przeszkadzać, bo wie, jak ważny jest dla mnie ten obraz. Peg wie pewne rzeczy, których nawet ja sobie nie uświadamiam.
Jest już po trzeciej, kiedy czuję, że obraz zaczyna się ode mnie jak gdyby oddalać, że tracę z nim łączność. Nie potrafię jej już nawiązać. Wiem, że jest skończony, że powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
Doznaję prawdziwego wstrząsu, rozglądając się po pokoju, a potem patrząc na obraz, który postrzegam jako malunek ze schowka sąsiadującego z łóżkiem. Ale jako projekcja moich wewnętrznych doznań jest on bardziej realny niż cokolwiek z tej realności, która go otacza. Jest to jeden z tych obrazów, które chciałoby się malować w nieskończoność. Nie chcę kończyć pracy. Ale obraz jest definitywnie skończony. Stoję przed nim jak ktoś, kto budząc się z jakiegoś przyjemnego snu, usiłuje go przedłużyć, bo wie, że nie zaśnie powtórnie i sen nie powróci.
Wstaję, przeciągam się. Bez pośpiechu myję pędzle w terpentynie, zeskrobuję resztki farby z palety, wycieram ją papierowymi ręcznikami, które przyniosłem ze sobą.
Zamykając kasetę, uświadamiam sobie, że otworzę ją ponownie dopiero po powrocie do Francji, prawdopodobnie w starym młynie, gdzie lubię malować jesienią i latem. Zakręcam mocno tubki z farbami, zwijam je od spodu tak, jak zwija się tubkę z pastą do zębów. Umieszczam je w przegródkach w kasecie. Zlewam resztki terpentyny i werniksu do butelek; nie chcę nimi brudzić umywalki w łazience Peg.
Składam nóżki statywu i podnoszę obraz z podłogi. Próbuję zetrzeć kilka plam farby z paneli. Stawiam obraz pod ścianą. Jest to mój pierwszy krok w kierunku racjonalizacji; dopiero teraz zaczynam go traktować jako jedynie dwuwymiarowe malowidło, odwzorowujące grę świateł i dające iluzję przestrzeni. To nie jest rzeczywistość.
Ostrożnie znoszę kasetę i obraz na dół. Potem wchodzę z powrotem na górę, zabieram inny obraz, ten z ojcem, i też znoszę go na parter. Powoli wracam do życia, do rzeczywistości, ale nie chcę niczego przyśpieszać. I znów czuję się tak, jakbym budził się z długiego snu lub omdlenia.
Opieram płótna o ścianę pomiędzy drzwiami a telewizorem. Wiem, że mogę je zaliczyć do najlepszych obrazów, jakie dotąd namalowałem, ale jestem tak oszołomiony, że nie wydaje mi się, abym mógł podzielić się tym wrażeniem z kimkolwiek. Odwracam się i idę do kuchni.
Peg tam nie ma. Siadam na swoim zwykłym miejscu, próbując zebrać myśli. Chciałbym się z nią pożegnać. To będzie nasze ostateczne pożegnanie; jutro rano odlatuję z Filadelfii. Widzę na blacie karteczkę: „Zaraz wracam, wyszłam do sklepu. Pozdrawiam, Peg”.
Studiowanie jej pisma to ciekawe zajęcie. Jest to pismo osoby nienawykłej do stawiania liter. Miała rację, nigdy nie mogłaby prowadzić regularnej korespondencji. Jej pismo wygląda tak, jakby żmudnie ryła każdą z osobna literę w kamieniu. Przynoszę obrazy z saloniku, żeby się im przyjrzeć. Opieram je o nogi stołu.
Nagle słyszę jakiś ruch przy drzwiach. Odwracam się, sądząc, że to Peg, ale nie - to tylko Bobby i Alice. Alice biegnie prosto na górę, ale Bobby wchodzi do stołowego. Patrzy na obrazy. Wpatruje się w nie bardzo intensywnie. Potem kieruje pełne wyrzutu spojrzenie na mnie.
- Powiedziałeś, że nie będziesz już malował duchów! - Pokazuje na mnie, klęczącego na podłodze. - No a kto to jest?
- To ja, Bobby.
- Wcale nie. Jest trochę podobny do ciebie, może i tak wyglądałeś, jak byłeś chłopcem, ale to nie ty. Coś tu jest nie tak.
Odwraca się tyłem do obrazu. Wygląda to jakoś dziwnie, jakby chciał się zorientować w kierunkach. Rozumiem go: kiedy kończę malować, często robię to samo albo patrzę na obraz w lustrze.
- Już wiem, co to jest. On jest mańkutem, tak jak ja. Stawia tę figurkę lewą ręką. Gdyby nie był mańkutem, nie robiłby tak. Widzisz?
Patrzę - i widzę. Widzę po raz pierwszy mojego brata, Williama. Wiem, że to nie ja jestem na obrazie. W końcu, po tylu latach, William włączył się do zabawy ze mną, z Albertem. Czuję wzbierającą w piersi falę gorąca, która zalewa całe moje ciało. Jestem oszołomiony.
- Bert, a skąd się wzięły te wszystkie rzeczy, którymi on się bawi, te figurki, zamek, te wszystkie rzeczy? To wygląda jak zabawki na choinkę. W moim pokoju nic takiego nie ma. Znów namalowałeś coś niesamowitego. Prosiłem cię, żebyś tego nie robił.
- To naprawdę nie jest niesamowite, Bobby. Tak się po prostu bawiłem, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku. Otworzyłem wtedy ten schowek na górze i wyobraziłem sobie, że jest w nim cały wymyślony świat. Namalowałem zamek, drogi, jeziora i wodospady i ulepiłem figurki, które grały różne role. Nie było w tym nic niesamowitego, wszystko wydawało mi się raczej zabawne.
Milczy przez chwilę, patrząc mi prosto w oczy, niepewny, czy może mi wierzyć.
- Czy to wszystko tam jeszcze jest? Ja bym się też chciał tak pobawić. To musi być bardzo fajne. Dlaczego mi o tym wszystkim nie powiedziałeś?
- Już tego nie ma, Bobby. Kiedy wyprowadziliśmy się z tego domu, jakiś malarz, stolarz czy hydraulik pozdzierał to wszystko, wyrzucił i zamalował ściany na biało. Zaglądałem tam i przekonałem się, że nic nie zostało. Przedmioty mają krótki żywot.
- No to w jaki sposób mogłeś to namalować? I dlaczego zrobiłeś z siebie mańkuta?
- Nie zrobiłem, Bobby, tak to po prostu samo wyszło. A mogłem to wszystko namalować, bo to pamiętam.
Bobby wpatruje się jeszcze przez chwilę w obraz, a potem wybiega z domu, przemykając tuż obok śpiącego Johnny'ego. Odczekuję dłuższą chwilę, potem biorę karteczkę Peg, żeby napisać coś na odwrocie. Znów płaczę, płaczę nad tym, co nigdy już się nie zdarzy, i dlatego, że tak długo byłem samotny.
Droga Peg,
Chyba nie potrafię się z Tobą pożegnać po raz kolejny. Ostatnio zbyt wiele jest w moim życiu pożegnań. Nie mógłbym tego znieść. Wyjeżdżam jutro. Dziękuję Ci za wszystko z całego serca; nawet nie wiesz, jak bardzo Ci jestem wdzięczny.
Serdecznie pozdrawiam, Bert