Nałkowska Zofia OPOWIADANIA TOM2

Zofia Nałkowska

OPOWIADANIA

TOM 2



...im bardziej poznajemy ludzi, tym bardziej kochamy zwierzęta.

Górki

Biały pokój, w którym mieszkał ojciec, podobny był do

- celi.

Na ścianach wisiały mapy, a stół i półki pełne były książek.

Przez duże okna widać było wschód słońca nad młodym ogrodem.

Gdy pracował, psom wolno było wchodzić do pokoju i kłaść się bezkarnie na ziemi —

w tym miejscu, gdzie leżało światło słońca zamiast dywanu.

Zmęczony pracą, składał książkę i szedł do ogrodu.

Brał polewaczkę zieloną i podlewał swoje brzoskwinie.

Dziś ja mieszkam w tym pokoju.

Brzoskwinie urosły i dają dużo owoców,

a drzew jest tyle w ogrodzie i liści zielonych,

że z okien iuż nie można zobaczyć wschodzącego słońca. v

2

We troje jesteśmy daleko.

Za wsią skręca droga na prawo, i cały świat zmienia się nagle.

Nie ma mc, tylko pola — głębokie, grząskie, dojrzałe a wśród pól grusze zielone.

Dalekie chaty strzechami tylko wystają ze zboża, sady, jak chmury zielone, kłębią się nisko przy ziemi. Miedza jest wąska, wysoka — jak pomost nad bruzd przepaściami.

Pomidor, bułan poważny, koń nie lubiący pustoty,

uważnie idzie po miedzy, próbując kopytem drogi.

Szalona suka po polu śmiga, przelata, powraca.

Nic tu nie widać — zniknęło wszystko za wałem zieleni,

co wsie otulając przyziemne, oddziela tę polną dolinę od świata.

Stąpamy coraz po wolniej. Niebo i ziemia się zbliża, wszystko jest jasne i cudne, wieczór nadchodzi pogodny.

Cichy, kolisty ruch światów owija nas senną zadumą.

Cugle zwisają — i nagle staje Pomidor, łeb schyla ku ziemi — zrozumiał cel podróży nareszcie i teraz już mi przebaczył:

z rowu zieleni nad drogą wybiera warg aksamitem żółte kwiaty — nie tylko oczom tak miłe — i żuje ze smakiem.

Czarna kotlina, otoczona lasami i wzgórzami piasków.

Jedziemy prędko z Osowa. Mijamy wody szafirowe w czarnych brzegach torfowisk.

Kadłuby sznajdrów sterczą z dołów, na piasku schną czarne cegły torfowe. I sosny, w wodzie odbite, są czarne.

Pusto i cicho. Wieczór. Ludzie i konie od sznajdrów odeszły do domu.

Jedziemy prędko. Wrzos ściemniał, sucha trawa bieleje.

I nagle w biegu Pomidor staje jak wryty ze strachu.

W szerokiej jego piersi bije serce zajęcze.

Przeraził go huk bliski wśród ciszy — niby kół mnóstwa po bruku turkot niespodziany.

To tylko stado kuropatw, do snu we wrzosach ukryte, poderwało się tak z pod kopyt samych i z łoskotem pomknęło w szklane niebo wieczoru nad czarnym lasem.

To było straszne, Pomidorze, mówimy sobie półgłosem, ruszając w dalszą drogę.

Diana tylko nie przelękła się wcale. Równo biegnąc, nie odwróciła nawet swej płaskiej głowy węża.

Diana — chart obojętny — pogardza skrzydlatą zwierzyną, jako sprawą, która nie do niej należy.

A teraz wracamy z daleka — drogą przez las nad łąkami.

Widzieliśmy chaty i wsie, zagrody, zwierzęta i ludzi i oto wracamy do domu, który nad wszystko jest miły.

Pomidor stąpa żywo, jak zawsze w drodze powrotnej:

nie jest ciekawy świata, nie kusi go niewiadome.

Żłób pełny w domu — oto co jest jasne i niewątpliwe.

Zawsze poważny — ku domowi przecież nabiera fantazji i w galop przechodzi bez pejcza.

W lesie Ręcząjskim płat szeroki wycięto. Widok otwiera się nowy

na południe i północ świata. Przez wrzosy, sitowia, olszyny,

wzrok idzie nie zatrzymany aż do kępy drzew Osowa,

gdzie z piasku usypano mogiłkę dla umarłych w bitwie.

Słońce zachodzi. Olbrzymi świat, niebo i ziemia się palą,

w powietrzu ciemniejącym mgły dymią czerwone i ognie złote gasną za wielkimi, czarnymi sosnami.

Wracamy. Widać już dom i ogród, i drzewa na górze,

ale wszystko wydaje się czarne pod światło zachodu: dach swój i przystań ostatnia.

Przychodzi suka i szarą, cienką łapą kładzie mi na kolanie.

Nic nie szkodzi — mówią jej oczy — i tak będziemy szczęśliwe.

Mam dwoje szczeniąt, o których wkrótce zapomnę, i nie pamiętam ich ojca, choć, sądząc z małych, nie brzydszy być musiał ode mnie.

Jak tylko wyzdrowiejesz, pojedziesz znowu na spacer,

a ja będę biegła tuż za koniem, na kurz nie zważając, tymi polami, które tak obie lubimy.

A jeżeli jeszcze zając pokaże się na zagonach, pomyśl, jakie będziemy szczęśliwe!

6

Jest błękit nieba za oknem i wierzchy zielone drzew.

Każdy liść świeci się do słońca, a dal między liśćmi jest mlecznogranatowa.

Na stole mały koszyk stoi z bukietem wrzosu.

Oto przyszła ta chwila,

że znów niebo jest oknem do Boga.

Kiedy oczami młodości popatrzyłam na całe moje życie, zdziwiłam się, że jest już tak późno.

To nic, to nic...

Ale świat nie zmienia się wcale: drzewa, spełniające swe przeznaczenie, są tak urządzone, że dają mi tym radość, słońce, wlokące w czarnych bezmiarach system swój z setką planet, oświetla jednak każdy mały listek.

Niebieskie niebo jest zawsze oknem do Boga, zielona ziemia — wieczną pociechą dla serca.

Mały zając

Zając był taki mały, że mieścił się bez reszty w stu­lonej dłoni. Kulka z futra najdelikatniejszego, jakie się komukolwiek zdarzyło głaskać.

Właściwie biegał tylko przednimi nogami — i dopie­ro kiedy się dostatecznie od tylnych oddalił, kiedy le­żały za nim długie i wyprostowane, wówczas podciągał je obie jednocześnie i dalej biegł przednimi. Dosyć to dziwnie razem wyglądało, i nie wiem, czy było wy­godne. Najważniejszą częścią tej kulki futrzanej, du­żej jak pompon na pantoflu, był łeb spory, zakończo­ny z przodu nosem, rozkrojonym na trzy części, a z ty­łu dwoma zimnymi uszami. Po bokach znajdowały się ładne, wypukłe oczy, odstające jak latarki. Te oczy były prawie zawsze otwarte, ale czasami były zamknię­te.

Legowisko miał z siana w długiej kobiałce, a nakry­wałam go w chłodne noce jesienne dużym, futrzanym kołnierzem, imitującym matkę. Zając jednak nie był łatwowierny i wyłaził zwykle z kobiałki, a rano znaj­dowaliśmy tę kulkę puchu gdzie bądź na nagiej podło­dze z bardzo zimnymi uszami. Trzeba go było brać do łóżka i rozgrzewać.

Zając był taki mały, że się jeszcze niczego nie bał. Drzemał ufnie na wszystkich kolanach, dawał się przy­tulać do wszystkich łon, a pieszczoty najgorętsze przyj­mował z zupełną równowagą umysłu. Jego duże oczy z boku nigdy nie zmieniały swego wyrazu, jakby były zrobione ze szkła.

Rozpoczynał dość wcześnie ranne wstawanie — lizał

sobie nogi przednie i tylne, gładził puchy na ciele. Naj­zabawniej było, gdy zaczął sobie łapkami myć ten swój duży łeb, bo łapki były za krótkie i nie mogły wszę­dzie dostać. Wyglądało to bardzo niezgrabnie, kiedy, na przykład chciał sobie umyć uszy, które były daleko i przy tym jeszcze odstawały.

Gdy zziębnięty dostał się do łóżka, był zdaje się bardzo zadowolony. Zamykał oczy, kładł po sobie zim­ne uszy i czekał, aż mu się rozgrzeją. A czasami to przewracał się na bok, wyciągał sztywno wszystkie cztery nogi, 'jak pies, i robił się wtedy rzeczywiście bardzo długi.

Ponieważ zwykle, jak spał, to tylko zwyczajnie przy- kucał, więc kiedy mi się pierwszy raz tak bardzo na poduszce rozciągnął, przelękłam się, że zdycha. A on po prostu był zadowolony.

Lubiłam bardzo, jak miał ciepłe uszy, ale to było rzadko. Myślę, że i on lubił.

Co do jedzenia, to przede wszystkim chętnie pił mle­ko ze spodka, ale koniecznie musiało być ciepłe. Więc w nocy grzałam je dla niego w łyżce nad świecą. Sa­łaty ani siana nie chciał, o kapuście wcale nie wiedział, że to jest do jedzenia. Ale pasjami lubił zwyczajną tra­wę — i każde jej źdźbło zaczynał jeść od dołu, a póź­niej ono powoli wjeżdżało mu do pyszczka aż do same­go końca. Przy jedzeniu zawsze my się ruszał nos i dzielił na trzy części. Lubił jeszcze nać z marchwi i liście buraków, czasami liście wiśni. Ale nie miał u- stalonego gustu. Czasami to ani patrzeć nie chciał na trawę, a objadał ze ściany tapetę, chociaż mię to bar­dzo niepokoiło, bo była kolorowa i mogła być trująca, a w każdym razie na pewno nie była pożywna.

Jeżeli się przy tym obłupało trochę tynku, to zając też to zjadał z nadzwyczajnym apetytem.

Mam już to do siebie, że lubię, aby moje zwierzęta miały od czasu do czasu trochę ruchu, żeby przebywa­ły na powietrzu. Więc jak się tylko zając do nas zupeł­nie przyzwyczaił, brałam go razem z kobiałką na dwór i stawiałam na słońcu między krzakami wrzosu. Chcia­łam, żeby się rozerwał i wygrzał.

Zając rozumiał o co chodzi. Jeżeli kicnął z kobiałki, to zbyt daleko nie uciekał i zwykle dość łatwo dał się złapać.

Siedzimy sobie kiedyś pod sosnami, ja i zając. Ja czytam, a zając siedzi, czasem staje na tylnych łapkach, rozgląda się i znów przykuca. Coś mię skusiło, urywam źdźbło trawy i bardzo ostrożnie podsuwam je zającowi pod nos. A zając nic, jakby nie o niego chodziło.

No weź, mały — powiadam — weź, to dobre.

A zając hyc. Zrobił parę hopków, buchnął w krza­ki — i tyłem go widziała.

Rozbiegli się wszyscy po ogrodzie szukać. Ani śladu. Bagatela! Pomyśleć tylko, ile to w ogrodzie miejsc, gdzie się taka kulka, mała jak pompon, może schować. Wszyscy pomartwieni, cały dom w smutku. Wzięło się na rzemyk Kanię i Reksa, żeby wywąchały, gdzie jest zając. Ale czy im to zając w głowie! Udawały, że tro­pią, ciągnęły nas za sobą tu i ówdzie na tych rzemy­kach — i co się okazało? zawsze ostatecznie zaciągnęły nas do kuchni, bo liczyły na to, że może im tam We- ronka da kość.

Nadszedł wieczór i zupełnie już zwątpiliśmy, żeby zając dał się znaleźć. Cały czas nie mogłam sobie daro­wać głupiego mego pomysłu z tą trawką.

A na drugi dzień patrzę, Józef zupełnie zwyczajnie idzie górą i tylko coś z okropną uwagą niesie. Wybie­głam na przeciwko i pytam:

Czy Józef ma zająca?

Miał zająca. Zając siedział pod jakimś krzakiem i zu­pełnie łatwo^dał się złapać. Nawet Józef się cieszy. Wszyscy się cieszą. Jest to szczęśliwy dzień.

Biorę zająca do pustej kobiałki, na którą od wczo-, raj patrzeć nie mogłam bez smutku, zamykam się z nim w pokoju i klękam obok na podłodze.

r Zającu — mówię — zającu, pomyśl tylko, prze­cież ty jesteś jeszcze za mały, żeby sobie dać radę, przecież kto by ci ogrzał uszy. Jak będziesz większy, to sama cię wypuszczę, naturalnie jeżeli będziesz chciał. Ale teraz nie rób mi tego zmartwienia. Nie masz po­jęcia, ile przeszłam od wczoraj przez ciebie.

Okazało się po tej ucieczce, że zając kuleje, a właś­ciwie skacze po swojemu, ale jedną przednią łapkę wciąż trzyma podniesioną. Nie przejęłam się tym na razie: po prostu stłukł się trochę, jak zmiatał przed nami — nic ważnego, przejdzie. Gdyby mu naprawdę | coś było, to by przecież stracił apetyt, albo dobre uspo­sobienie. A on jest zupełnie taki, jak dawniej, zawsze jednakowo dobry, łagodny i lubiący rzeczy smaczne.

Ale kiedy raz zając mocno zasnął przy mnie, po swo­jemu wyciągnięty, pomacałam delikatnie tę łapkę.

I okazało się, że jest spuchnięta i gruba, że kość jest złamana.

Więc złamał sobie łapkę — i nie tylko się nie skar­żył, ale pogodnie znosił taki ból. Po prostu — boli łap- ~ ka, więc ją trzyma podniesioną, nic więcej. Ani hu­moru, ani apetytu nie stracił, ani razu się nawet nie ■zniecierpliwił.

Później zaczął od czasu do czasu dotykać chorą łap­ką podłogi, a w końcu przebierał nią równie prędko, jak drugą. Ale na zawsze już pozostała trochę grub­sza w tym miejscu, gdzie była złamana. Zawsze sta­ram się odnosić jednakowo do moich zwierząt i spra­wiedliwie dzielić między nie moje uczucia. Ale tu by­łam bezsilna: zająca kochałam najwięcej z ówczesnych

moich zwierząt. Taki był życzliwy i dobry, tak wiele miał do nas zaufania. I tak potrzebował opieki.

Musiałam go bardzo pilnować przed psami. Nie wy­obrażał sobie niebezpieczeństwa. Nic się nie bał i na przykład wyciągał ciekawie mordkę do Kani, jeżeli by­ła w pokoju i przyszła go powąchać. Z Blutkiem, ko­tem złocistym, także w najlepszych był stosunkach. Usypiał wtulony w puchy jego futra — ufny, łagod­ny, o jednym tylko myślący, żeby mu było ciepło.

3

Raz musiałam wyjechać na tydzień i zająca zosta­wiłam pod opieką Janinki. Uważałam, że tak będzie najlepiej, bo to przecież właśnie sama Janinka przy­niosła zająca, gdy go ludzie znaleźli w zbożu podczas żniwa.

Powiedziałam jej dokładnie, co ma mu dawać do jedzenia i żeby nie jadł tapet, a wapno może. I zabro­niłam zanadto się z nim pieścić, bo on wprawdzie lubi być na kolanach, ale tylko dlatego, żeby spać. Uprze­dziłam ją też, żeby się wcale nie przelękła, jak jej się zając wyciągnie — bo to będzie tylko znaczyło, że mu ciepło. I zapowiedziałam, żeby go pilnowała przed psa­mi.

Kiedy po tygodniu zobaczyłam znowu zająca, zrobi­ło mi się nieprzyjemnie. Przez ten czas urósł dwa ra­zy większy, zmienił się dziwnie, zrobił się obcy jakiś,, prawie dorosły, jak te wszystkie zwyczajne, zabite za­jące, zawieszone głowami w dół u wozów na polowa­niu. I nawet już inaczej czuło się go w rękach, taki był duży. Przy tym jednak i trochę zdziczał, bo Ja­ninka trzymała go w zamkniętej komórce, gdzie od­wykł od widoku człowieka.

Byłam stęskniona, a przybywszy — doznałam zawo­

du. Ale zapanowałam nad sobą i nic takiego zającowi I nie okazałam. Zaraz go wzięłam na ręce i trzymałam, I chociaż się trochę wyrywał — aż póki mu się nie roz- I grzały uszy i póki się nie wyciągnął. Wtedy dopiero po- I znałam ze wzruszeniem, że to jest ten sam, mój, do- I bry, łagodny, kochany zając. H

Był taki dobry! Jeżeli nawet czasem coś zbroił, to I tylko przez roztargnienie.

Wchodził na przykład łapkami do spodka z mlekiem, H ale jak mu było łapki wyjąć, to już ich, póki parnię- I tał, na nowo nie wkładał. Tylko, naturalnie, że dosyć I prędko zapominał.

Jak się po jedzeniu oblizywał, to mu się wtedy nos I najbardziej ruszał — i co gorsza, że każda część osob- I no. I żeby się nie wiem ile razy oblizywał, to miał za w- I sze na brodzie, po mleku, białą kropkę, bo oblizywał się tylko do góry. Nieraz go prosiłam, żeby się oblizał I na dół, ale zupełnie nie umiał, po prostu nie miał po- I jęcia, o co chodzi. Jakoś mu to przecież wybaczyłam I

i żyliśmy zawsze w zgodzie i harmonii, jakbyśmy byli dla siebie stworzeni: ja dla zająca i zając dla mnie.

4

Ale przyszedł ciężki dla wszystkich czas, kiedy po tylu latach trzeba było opuścić dom, zamknąć wszyst­ko, spakować rzeczy — i odjechać.

Patrzyłam z bólem na zająca. Co będzie z tobą tam w mieście, gdzie pewno nie będziesz miał dość miej­sca, ani jedzenia, bo kapusty nie lubisz, nać z marchwi zwiędnie, a trawy nie będzie wcale, chyba siano, któ-. rego też nie lubisz.

1 sama droga! W pociągach jest teraz czasami tak dużo ludzi, że trudno przewieźć zwykłą walizkę, a cóż dopiero żywe zwierzę.

Cały czas biłam się z myślami, jak postąpić. Wreas* cie zdecydowałam, że zając sam powinien mi w tym dopomóc.

Niechaj on zdecyduje, czy lepiej, żebym go zostawi­ła tutaj bez opieki, czy też wzięła do miasta na nie­wygody...

Trzeba go puścić zupełnie wolno, niech sobie pobie­ga i rozejrzy się, jak by mu było na swobodzie.

A później: jak się da łatwo złapać, to dobrze, jak się nie da — to znaczy, że woli samodzielne życie, gdzie jest trochę kłopotów i niebezpieczeństw, ale przynaj­mniej nikt mu się nie będzie w nic wtrącał.

Objaśniłam mu dokładnie to wszystko i posadziłam go na tarasie w trawie.

Był bardzo piękny dzień jesienny. liście na drze­wach były albo czerwone, jak korale, albo żółte, jak złoto. A niebo miało bardzo ciemny, czysty i głęboki kolor niebieski. Było jeszcze ciepło, ale tylko na słoń­cu. W cieniu czuło się wiatr i chłód. Więc jeszcze w ostatniej chwili powiedziałam zającowi:

I— Weź to pod uwagę, że w nocy nie ma słońca, a to­bie uszy i podeszwy ziębną ogromnie łatwo. '

Ale zając zabrał się do trawy. Zdaje się — i nawet prawie z pewnością mogę to twierdzić — że jednak najbardziej lubił dużą, świeżą, dobrze zieloną trawę. Jadł ją — jak i zwykle dawniej — po jednym źdźble: odgryzał je naprzód przy ziemi i chrupał, gdzie indziej patrząc, a trawka jakby sama wjeżdżała mu powoli do mordki, póki nie znikła.

Po pewnej chwili zbliżyłam się: zaczęły się zwykłe żarty: hycnął i poskakał w bok parę kroków.

Nie goniłam go, tylko czuwałam z dala. Znowu jadł. Później stanął słupka i rozglądał się. Patrzył sobie z gó­ry na dużą, żółknącą łąkę, gdzie zWykle jskaczą obce zające.

Już mnie to tknęło niemile. Ale nic — czekam co

będzie. Po chwili znów podchodzę do niego, znów mi ucieka. Wreszcie rozpędził się i sadzi prosto w stronę krzaków.

No dość tych żartów. Nie mam czasu na twoje figle. Wracaj.

Ale zając uciekał. Uciekał! Zawołałam Janki, przy­biegła też panienka.

E — powiadam — złapmy tego zająca. Ja widzę, że on nie da sobie jeszcze sam rady.

No dobrze. Zaczyna się obława. Wszyscy biegają tu i tam, a zając najprędzej. Była chwila, że już miałam pod ręką jego futerko. Ale się wymknął. Jakiś czas migał po tarasach, między białymi pniami czereśni. Szeleściły tu i tam pod jego łapkami suche, śliczne, czerwone i złote liście.

Już teraz patrzyłyśmy z daleka, nie goniąc więcej. Naturalnie, gdybyśmy bardzo chciały i uparły się ko­niecznie, to by go można było złapać. Ale czułyśmy jednak, że nie wolno nam go przymuszać, aby jechał z nami do miasta, jeżeli woli zostać na swobodzie. Nie był już taki mały i powinien był sam mieć trochę roz­sądku. A kto wie, czy nie miał racji.

Ostatni raz widziałam go, gdy biegł obok łąki. Pew­nie czuł się dobrze. I wtedy, gdzieś w suchych, czer­wonych jeżynach znikł mi z oczu.

Może spotkał później jakiego innego zająca. Może mu było wesoło.

Kania

Była to wyżlica pięknej powierzchowności. Duża, zgrabna, o krótkiej, przylegającej sierści — cała bar­wy migdału, albo kawy ze śmietanką. Łapy miała dłu­gie, ogon sprężysty, korpus giętki i rączy, łeb szlachet­ny o wyrazie spokojnej pogody. Koniec nosa, pysk i brzegi powiek miała nie czarne, tylko jasnobrązo- we — i to harmonizowało z barwą włosa w sposób zu­pełnie wyszukany.

Oczy złote z pod rzęs migdałowych spoglądały we­soło i z pobłażliwością. Szczekała za to głośno, grubo i poważnie.

Co do usposobienia, to charakteryzował ją dobrotli­wy humor, łaskawa swawola. Pomimo pewnej wrodzo­nej wyniosłości, miała obejście naturalne, nacechowa­ne prostotą. Nie była czułostkowa, ani pieszczotliwa — nie, żartobliwa raczej i wspaniałomyślna.

Bardzo obyta, bardzo swobodna, zawsze panująca nad sytuacją. Nie brała niczego zbyt poważnie, niczym się nie przejmowała. Żadna życiowa przeciwność nie mogła zakłócić jej niefrasobliwej pogody. Krótko mó­wiąc: można było obejść pół Wołomina i nie znaleźć takiej suki, jak Kania.

Kania kupiona była „okazyjnie” od takiego Jana, ogrodnika, który nie umiał się na niej poznać i nie wiadomo skąd ją miał. Nastała do nas z dwoma niera­sowymi szczeniętami. Jeden miał być po odchowaniu zwrócony Janowi, a drugi został u nas i nazywał się Reks.

Jako matce, też nie można było nic jej zarzucić. Wą-

chała swoje dzieci i lizała je pięknym, różowym języ­kiem, jak najpospolitsza suka — czasami lekko ugry­zła, gdy chciały ją za długo ssać, a ona wiedziała, że mają dosyć. To było wszystko.

Nie unosiła się nigdy, nie wpadała w gniew, pamię­tała o nich, była z nimi dość blisko — ale tylko do pewnej granicy, zbytniej bowiem poufałości nie lubiła.

Kiedy Jan odebrał już na powrót swojego psiaka, a Reks został i z wiekiem robił się coraz bardziej zbyt- ny, to owszem, pozwoliła mu gryźć się i ciągnąć za długie piękne uszy, ale tylko póty, póki sama miała ochotę. Gdy jej się jednak już sprzykrzyło, to ugryzła go mocniej i odchodziła sobie spokojnie i bez gniewu. A Reks, obrażony na nią, głośno i długo skowyczał.

2

Z początku było wszystko dobrze. Kanię powszech­nie lubiano, i ona też czuła się z nami doskonale. Bie­gała sobie swobodnie, igrała w miarę z Reksem, cho­dziła tu i tam. Nikomu do głowy nie przychodziło krępować jej w jej nawyknieniach.

Nagle zaczęło się źle dziać.

Jednego dnia przychodzi sąsiadka i powiada, że w jej oczach Kania zagryzła jej śliczną kokoszkę, która już, już miała się zacząć nieść, kurę wyjątkową, która miała ogromne zalety, która po prostu jest nieopłaco­na.

I rzeczywiście pokazuje dużą, białą kurę, którą trzy­ma za sztywne łapy tak, że mały łeb z czubkiem wisi w dół na długiej szyi i kiwa się smutnie i wymownie za każdym żywszym ruchem sąsiadki.

Ten wypadek dom cały zasmucił głęboko. Pomyśleć! Kania, ta łagodna, ta miła, migdałowa Kania, żeby po­pełniła taką niegodziwość — to nie do uwierzenia.

Kanią wzięto za obrożę, przytknięto jej do pyska za­duszoną kurę i dano parę klapsów.

Przyjęła to spokojnie i pogodnie, jak wszystko. Czy, że po trosze czuła się winna, czy z innych przyczyn — dość, że nie miała do nas żalu. Nie tylko że nie oka­zała gniewu czy protestu, ale nawet choćby trochy uwagi. Myślała pewnie: ot, drobnostka, nie ma się czym przejmować.

Minął dzień spokojnie. Ale nazajutrz nowe nieszczę­ście: koło bramy słychać lament, ogromne wyrzeka­nie i po prostu hecę. To inna znowu sąsiadka z pod samego lasu robi rwetes o kogutka. Kurczak jak złoto, największy ulubieniec starego, tłusty, żółciutki, zaw­sze pierwszy do jedzenia. Goniła go po polu ta podła suka, aż udusiła przy samej studni.

Tego już było za wiele: co dzień mieć na obiad ja­kąś kurę, to w potrawce, to z nadzieniem — przecież to niemożliwe.

Zostało postanowione, że Kania pójdzie na łańcuch. Będzie uwiązana od świtu dopóty, dopóki wszystkie kury w okolicy spać nie pójdą.

Kania los swój przyjęła z pogodą i rezygnacją. Bez skargi leżała na trawie przy budzie, nie zawyła ani razu, jeszcze nawet życzliwie machała ogonem, gdy kto z nas nadchodził.

To jej zachowanie od razu wszystkich ujęło, rygor osłabł po dniach kilku. Myślano, że to była może chwi­la nierozwagi, miano nadzieję, że Kania się poprawi.

I puszczono ją z uwięzi.

Ale już na drugi dzień, na spacerze z dziećmi, Ka­nia zadusiła ogromną kokosz u gospodarza znad łąki i swoim zwyczajem ofiarę bezinteresownie zostawiła na miejscu. Dopiero pod wieczór znalazła ją gospodyni i przyszła ze złorzeczeniami na tę zakazaną sukę, od­wołując się do sprawiedliwości pani. Trzeba było zno­wu wziąć zaduszoną kurę i przyrządzić ją na obiad.

Tym razem pani postanowiła nauczyć tę Kanię ro­zumu. Rozpoczął się wymiar kary z wielką uroczystoś­cią i hałasem. Ale w tym wszystkim brakło psiego ję­ku, najlżejszego choćby skowytu. Kania stała sobie cierpliwie i wyrozumiale, czekając, kiedy się to skoń- czy — życzliwa nam raczej, niż obrażona, dobrotliwa, rozumiejąca, więc wybaczająca wszystko.

Ty złe zwierzę — przemawiała surowo pani — ty niegodziwa Kaniu, coś ty znowu zrobiła? Patrz, wi­dzisz tę kurę? A masz, a masz!

Ale sucha, mała rózga lekko odskakiwała od bioder Kani, wysmukłych i migdałowych. Pani po prostu za miękkie miała serce, a Kania skórę za twardą na takie nieszkodliwe klapsy.

Kania wybita była tylko dla przykładu, dla zasady. Ale domyślaliśmy się, *że niewiele to pomoże.

3

I rzeczywiście. Wkrótce Kania znowu poszła na łań­cuch. Puszczało się ją wieczorem, a o świcie znowu wiązało. Ale niestety, któż potrafi wstawać tak wcześnie jak kura? Chociaż się Kanię wiązało jak można naj­wcześniej, zawsze jeszcze zdążyła ona zagryźć przed­tem jakąś kurę, która jeszcze raniej wstała.

I nie zmieniło się właściwie nic. Wciąż byliśmy na diecie, a białe mięso tak się uprzykrzyło, że nikt już na nie nie mógł patrzeć. Przy tym za byle jakiego ku­raka, wartego nieraz grosze, trzeba było płacić Bóg wie ile.

Była na to jedna rada, to jest wcale Kani z łańcucha nie spuszczać. Ale nikt z nas przystać nie mógł na taką niewolę zwierzęcia. I trzeba było się zdecydować na rozstanie z Kanią. Komuś we wsi wściekł się pies, do­wiedział się, że Kania jest do oddania, i przyszedł po

nią. Nie ukrywaliśmy przed nim prawdy, powiedzieliś­my mu o błędach Kani i o tym, że nic na nie nie moż­na poradzić. Ale on wolał mieć takiego psa, niż żad­nego, i Kanię zabrał.

Rozstanie było bardzo smutne. Wprawdzie Kania pa­nowała nad sobą i nie okazała wzruszenia, ale nam po prostu rozdzierało się serce. Odeszła za swoim nowym panem, łagodna, spokojna i migdałowa. Żadna bowiem odmiana losu, jak żadne jego przeciwności, nie mogły zakłócić jej pogodnego usposobienia.

Blutek i Kania

Uroda tego Blutka była czymś, w co po prostu trud­no było uwierzyć. Gdziekolwiek ułożył swe przepysz­ne, lśniące futro, oczu od niego nie można było oder­wać. Puszysty mosiądz jedwabny, pręgowany tą samą barwą, o dwa tony tylko mocniejszą. Ani jednej skazy na tym błamie futra, ani jednej plamki białej, czarnej, czy burej. Była to radość oczów, uciecha i zaciekawie­nie ustawiczne. Nie pamiętam człowieka, który by się po prostu nie zdziwił na jego widok. Proste baby, chło­pi, sąsiedzi, goście z miasta — każdy mówił, że nigdy takiego kota nie widział.

Od wszystkich przedmiotów w domu, od sukien, dy­wanów, obić, piękność Blutka nabierała wciąż nowej wartości. Czy zwinął się na starym fotelu w ciepłym tle ciemnomorelowego aksamitu, czy spoczywał rano na łososiowym jedwabiu kołdry, czy legł brzuchem na bladozłotym, morowanym blacie brzezinowej sekrete­ry — wszędzie stanowił plamę prześliczną, dziwaczny stop złota, miedzi i mosiądzu.

Cieszyłam się niezmiernie jego urodą, lubiłam, jak był przy mnie. Czytając albo pisząc, odwracałam gło- wę, by jeszcze raz zobaczyć to dziwne stworzenie, w którym jedwabna miękkość sierści była po prostu za­kuta w twardy metal barwy. Gdy siedział w oknie na słońcu, jak każdy zwykły kot, jak niezapomniany, po­nury Hamilkar, i bosko pogodnym seledynem rozwar­tych oczu patrzył nigdzie, jego ciemniejsze, intensyw­niej mosiężne pręgi na grzbiecie i bokach miały pod słońce połyski zupełnie fiołkowe.

Z majestatu swej piękności, z jej splendoru i blasku zastępował ku mnie z życzliwością i prostotą. Przeciąg­nąwszy nogi przednie, nogi tylne i wreszcie ogon, szedł bardzo powoli i niechybnie brzegiem biurka, nie potrą­cając ani jednego przedmiotu, bez żadnej zachęty sia­dał na rozłożonym papierze tuż u mej twarzy i mrucze­niem dawał mi znać, że właśnie tak jest dobrze. Nie było w mojej mocy zepchnąć go lub odpędzić, gdy sta­rannie rozmieszczał swe ciało na mych kolanach, o ile chciał zażyć snu, lub odpoczynku tu właśnie, a nie gdzie indziej.

Jego stosunek do Kani był oczywiście stosunkiem psa i kota. A przecież gdy patrzyłam na ich nieznaczne zatargi i przemilczane niechęci, nie ciągnęło mnie, by zgłębiać ich prawieczną, tajemną psychologię — jak wówczas, gdy wnikałam we wszystkie udręki Półmord- ka przebywającego z Hamilkarem. Nie — stosunek Blutka i Kani był zagadnieniem czysto kolorystycznym, był jedynie sprawą cudownego doboru ba:rw.

Przemocą przyłożony do Kani, leżącej na dywanie, Blutek — wewnętrznie raczej obojętny, zaledwie prze­jęty lekkim niesmakiem — optycznie zdawał się roz­płomieniać, gorzeć, pałać nadmiarem złota i blasku. Ka­nia zaś, znosząca bliskość kota w sposób sobie właści­wy, pogodnie i bez przejmowania się czymkolwiek — z bladozłotej i migdałowej stawała się bułana i płowa, bladła i matowiała, jako słaby repoussoir dla jego prze­pychu. Oba zwierzęta zdawały się stworzone dla sie­bie, dopełniające się niejako, należące do świata jed­nej barwy o różnym napięciu.

2

Blutka dostałam od panny Waci, choć różni inni są- siedzi przymawiali się bardzo o niego. Był jeszcze ma­

ły, zły i zupełnie niemądry. Parskał i syczał na ludzi, tak jak na psy — i to wtedy nawet, gdy siedział na kolanach, albo pod kołdrą. Czasami nawet można się go było przeląc, takie to było złe i dzikie.

Później znacznie złagodniał, nabierając z wiekiem taktu i miary, ale na pewności siebie i złośliwym hu­morze nie zbywało mu nigdy. Gdy był poważny — zdawał się nie brać żadnej odpowiedzialności za figle, płatane tylko co — i byłoby po prostu niewłaściwo­ścią robić mu wówczas jakieś wyrzuty, wypominać rze­czy, ponad które był tak bardzo wyższy.

Przecież wystarczył byle brzeg serwety, czy firan­ki, aby zrobić zeń w mgnieniu oka trzpiota i urwisa. Jakiś sznur, zwisający skądkolwiek, był dostatecznym pretekstem do najszaleńszych, najbardziej uwłaczają­cych godności takiego kota skoków. Zwłaszcza zaś — każdy nowy wąs mojego szparaga.

Ach, to była kość niezgody między nami, ten szpa­rag. Bezpretensjonalna a tak pełna wdzięku roślina, miała w ówczesnym moim pokoju swój własny stolik i radowała się do zimowego słońca swą jasną zielenią. Doniczka stała w ładnym koszyku, ukryta w świeżym, spod śniegu zbieranym mchu. Rozstrzępione, pierzaste liście rosły jakby wprost z tego mchu, i zwisały we wszystkie strony prawie do ziemi. Każdy nowy, nagi, nierozstrzępiony wąs był mi znajomy. Mnie — i Blut- kowi także.

i Bo wąs szparaga był mu przyjemniejszy znacznie, niż wszelka firanka, serweta, albo sznurek. Wąs szpa­raga to był zarazem przysmak, rozrywka — i złośliwy figiel. Bo można go było złamać, ugryźć — i widzieć później, jaką ja mam z tego zgryzotę.

Odkąd nastał do nas Blutek, nie mogłam dochować się ani jednego całego wąsa. Czuwałam nad nimi, za­mykałam drzwi przed Blutkiem, raz nawet dałam mu klapsa takim gołym, odgryzionym wąsem. Wyjeżdżając

do Warszawy, mówiłam Julianowi, żeby o tym jednym pamiętał, że drzwi do mego pokoju mają być przed Blutkiem zamknięte. Ale cóż mi przyszło z tego gada­nia? Wracając, zastawałam zawsze połamany wąs, nad którym nieraz czuwałam od tygodnia.

Blutek się mnie nie lękał, to muszę wyznać. I w ogóle był odważny. Z Kani i Reksa nic sobie nie robił

ale tylko w pokoju. Na dworze, gdy się z którym z nich spotkał, uciekał zaraz w wielkich susach do naj­bliższego drzewa — najchętniej do klonu, który stał tuż przy domu. Z klonu zeskakiwał lekko na dach, a stamtąd na wielki balkon, gdzie mógł już zupełnie śmiało spotkać się z każdym psem.

Kiedyś — już dawno — siedzieliśmy sobie na tym balkonie, z którego między klonami tak piękny był wi­dok — przy podwieczorku, a Blutek, obojętny na ja­dło, leżał na ziemi w słońcu — płaski jak „pusta skóra” i patrzył nigdzie swymi seledynowymi oczami. Nagle w progu stanęła Kania — oczywiście samowolnie zer­wana z uwięzi — trochę wesoło, a trochę z onieśmie­leniem. Wówczas bowiem było niby przyjęte, że zwie­rząt nie ma być przy jedzeniu. Kania wiedziała dosko­nale, że źle robi, ale miała taką ochotę przyjść i liczy­ła trochę na swój wdzięk osobisty, który jej wszyst­kich jednał i naprawdę wiele rzeczy ułatwiał. Stanęła

niby że już dalej nie wejdzie — ale czekała tylko na chwilę naszej słabości, na najlżejszy, bezradny gest przyzwolenia.

Tymczasem Blutek, który miał z nią jakieś niedaw­ne porachunki, powstał z wolna i nieśpiesznym kro­kiem przybliżył się do drzwi, spokojnie patrząc na Ka­nię. Potem wspiął się, i stając na tylnych łapach, jed­ną przednią oparł z boku o ramę drzwi. Patrzyliśmy wszyscy, co to będzie — bo niezwykle wyglądało to widowisko: uprzejma Kania, w progu stojąca, i o fu­trynę lewą łapką oparty Blutek, na słońcu wygrzany

i wesoły, w posturze pazia, mającego komuś uchylić zasłony.

Nagle wychylił się nieco bardziej — i wciąż łapką uczepiony ramy — drugą wolną łapką pacnął Kanię po wysmukłej mordzie. Bez gniewu, bez żadnych wy­jaśnień — po prostu dlatego tylko, że tutaj można, więc czemu sobie nie pozwolić. Pacnął raz, drugi i trze­ci — i zestąpiwszy na wszystkie cztery łapy, spokoj­nie się oddalił na poprzednie miejsce.

A Kania wcale nie urażona, weszła nie czekając dłu­żej i zbliżyła się do stołu, by dostać coś do jedzenia.

Takie były te zwierzęta, których już dawno nie ma. Jednak żyją zawsze w mej pamięci i — mogę to po­wiedzieć — w moim sercu.

Duży zając

Baba, która zwykle przynosi masło, zapytała, czy- byśmy nie kupili zająca.

No dobrze. A gdzież go macie?

Ja go nie mam, tylko jedni tam w Lipinach. Ale teraz o zające trudno, broni trzymać nie dają, nikt nie strzela — więc chcą czterysta marek.

Czterysta marek nie dam — wtrąca się Weron- ka — najwyżej trzysta, jeżeli zając duży.

Wielki zając. Ale może go i taniej oddadzą. Pój­dę i go przyniosę jutro.

Już zabierała się do odejścia. Zawahała się jednak i dodała jeszcze po chwili z niewyraźnym uśmiechem zawstydzenia:

Tylko że on jest żywy...

Żywy?!

Żywy. Złapali go i chowają.

Zobaczyliśmy, że sprawa się komplikuje.

No trudno — decyduje Weronka — to się go za­bije.

Nazajutrz przychodzi baba z koszykiem. Uśmiecha się skromnie.

Tego zająca przyniesłam — mówi i powolutku odchyla wieko koszyka.

Na dnie leżą bez ruchu w ciemności kasztanowe oczy» dwoje twardych uszu i kupka futra.

To to ma być ten duży zając?

Doznajemy wszyscy zawodu.

Taki mały i trzysta marek! — oburza się Weron­ka. — Zastanówcież się, moja kobieto, tu na nim nie

ma półtora funta mięsa — jak się zedrze skórę, odrzu­ci łeb i te suche łapy.

Baba czuje się dotknięta i mówi z godnością:

Zając jest duży, tylko trochę zabiedzony. Od wiosny go trzymają w klatce, po ciemku, w brudzie. Raz mu dadzą jeść, raz nie — skąd ma być tłusty?

Weronka wyciąga zająca za uszy z koszyka.

Nic na nim nie ma do jedzenia, jedne kości i skó­ra. Zabierajcie go sobie z powrotem.

Baba się dąsa, obrażona, ale skłonna do ustępstw.

Weronka zważyła koszyk z zającem, później koszyk bez zająca, utargowała 20 marek i zając został.

Zaniosłam go do dużego, pustego pokoju na górze, gdzie zaraz dostał liści kapusty, zielska, trawy i do­skonałej zajęczej koniczynki. Nie darmo chowałam już jednego zająca, wiem dobrze czym zającowi dogodzić.

Ale tu się dopiero zaczęły zmartwienia. Zając siedzi w kącie pół godziny, siedzi godzinę, cały spłaszczony, z pyskiem przy ziemi, z uszami na plecach. Udaje ka­myk na miedzy: oczami nie mrugnie, na kapustę ani spojrzy.

Odważyłam się podejść do niego, by go pogłaskać. Chwilę siedział dalej, jak martwy. Nagle zrywa się, skacze do okna, na ściany, szaleje z przerażenia. Mój Boże, nie oswoił się tam ani trochę w tej swojej ciem­nej klatce, jest nie tylko chudy, ale zupełnie dziki. Ani go nie można upiec, ani chować — ładna rzecz!

Zasmucona głęboko, wyszłam dyskretnie. Chciałam zostawić go samego: niechaj trochę ochłonie po strasz­nej drodze w koszyku, niechaj rozejrzy się po nowym swoim mieszkaniu. A może co zje.

Wróciłam po godzinie: z paru zaledwie kępek ziel­ska zostały korzonki z ziemią. No — apetyt ma nie­wielki, nic to dziwnego po takich przejściach.

Minęła noc w trosce i niepewności. Rano brakło dwu liści kapusty i trochę trawy. Poza tym żadne i zmiany:

zając siedzi w kącie, wyrywa się, skacze po ścr

Co tu robić? Jest jeszcze młody, a życie prowadzi sa­motne, pozbawione wrażeń i towarzystwa. Tak dalej być nie może.

Rozmyślałam o tym, siedząc w pustym pokoju na po­dłodze i z daleka patrząc na zająca. I nagle przypo­mniało mi się, że mam dla niego towarzysza, małego królika, oddanego na wychowanie do sąsiadów.

Więc powiadam do Weronki:

Słuchaj, Weronka, idź ty do Janów i przynieś za­raz tego naszego królika.

Weronka się oburza.

Króla przynieść? Proszę pani, przecież ten zając zaraz go zatłucze.

Proszę cię, idź po królika — powtórzyłam spo­kojnie i chłodno. — Ja tu z nimi zostanę i będę pilno­wała, żeby mu co nie zrobił.

Weronka wyraziła opinię, że żaden zając nie ścierpi króla, a cóż dopiero taki dziki.

Ale wiedząc, że na upór nie ma sposobu, poszła i wró­ciła z królikiem.

Postawiłam sobie w kącie pokoju taboret, bo mi już nogi ścierpły od tego siedzenia na ziemi. Później wzię­łam od Weronki królika i sama puściłam na podłogę. Drzwi zamknęłam. Usiadłam i czekam. W powietrzu wisi awantura.

Królik podnosi nos, dzieli go na trzy części i poru­sza każdą z osobna. Naturalnie od razu poczuł kapu­stę. Kica parę kroków i zabiera się do jedzenia. Zjadł zajęczej koniczynki, później kapusty, później trawy i znów powrócił do koniczynki.

Od chrupania aż głośno w pokoju. A zając w kącie

zupełnie płaski i nieruchomy — udaje kamień.

Królik się dobrze najadł i jeszcze wypił mleko, któ­re postawione było dla zająca. Przyzwyczajony do licz­

nego towarzystwa królików, zaczął się nareszcie roz- I glądać.

Patrzy: siedzi jakiś królik w kącie. Więc — podska- I kując — idzie prosto do niego.

Dech mi zaparło, ale nic.

Przychodzi do zająca — sam mały, gruby, zadowo- I lony — i trąca go nosem. A zając zrywa się, siada na I tylnych łapach i przednimi, jak pałeczkami po bęb- I nie, bije mocno po małym łbie królika.

No z tego jeszcze nikt nie umarł — myślę sobie I na uspokojenie, ale krzyczę do zająca:

Ej, ty, przestań! nie można!

Ale sam królik też sobie niewiele z tego bębnienia robi. Zanim zdążyłam przybiec mu na ratunek, prze- lazł zwyczajnie pod zającem, zaszedł od przodu i zno­wu zaczepia go nosem. Zając znów tupie mu pięścia­mi po głowie i królik znów pod nim przełazi.

Wreszcie, zaniepokojny tym wszystkim, zając od- I wrócił się od królika i pokicał parę kroków. Królik za I nim. Zając dalej ucieka, królik go dogania.

Po chwili gonią się w najlepsze naokoło całego po- I koju.

Zając, smutny, dziki zając się rozbawił: naprzód tyl- I ko uciekał przed królikiem, teraz sam za nim goni.

Na koniec zatrzymują się oba przy kapuście i jedzą, nie bacząc na mnie. Boże, ile szczęścia!

2

Zaczęła się zupełnie nowa epoka w mym życiu: przy­jaźń zająca i królika. Zając, przez tyle miesięcy zamk­nięty w ciemnicy i samotności, przywiązał się do kró­lika jak do brata. Pozwolił mu przeskakiwać przez sie­bie, wyjadać prosto z pyska lepsze kawałki zieleniny, spać obok, poufalić się na wszelkie sposoby.

Co dnia, co godzina, przeżywałam nowe wzruszenia i radości.

Żyły, jak powiadam, za pan brat. A przecież różni­ły się bardzo od siebie. Dla królika wiele miałam sym­patii — za jego miłe, zgodne, figlarne usposobienie, za humor, dobry apetyt, za cały w ogóle stosunek do dzi­kiego i posępnego z natury zająca. Nie mogę jednak zataić, że bardzo przy nim tracił.

Ten królik był cały buropopielaty i dawniej wyda­wał się zupełnie podobny do zająca. Jadł przy tym to samo co zające, kicał, stawał słupka, ruszał tak samo swoim potrójnym nosem. I uszy miał takie same, i ogon krótki i zadarty, i łapy zadnie długie jak u kangura

wszystko niby podobne. Tyle tylko, że mięso po upieczeniu białe. Mniejsza jednak o mięso: ale dusza w tym mięsie była też zupełnie inna.

Co królik to nie zając. Przekonałam się o tym do­piero teraz, gdy widziałam te zwierzęta tak blisko obok siebie.

Przede wszystkim już kolor sierści okazał się cał­kiem niepodobny — królik był bardziej popielaty, z białym brzuszkiem i gardłem, zając — ciemnobrązo­wy, z czarnymi smugami przy oczach i uszach. I w ogóle nic w nich nie było podobnego. Zając był zręcz­ny, silny, uszy miał twarde i ruchome, nogi sprężyste i sprawne. Z usposobienia i opinii płochliwy, był prze­cież zarazem hardy, gniewny, nieufny, miał charakter. Niezadowolony z czego, stawał się porywczy, łatwy do bójki — iw takiej chwili już nie dbał, czy przeciwnik jest silniejszy.

Nie jest mi miło o tym wspominać, ale muszę wy­znać, że parę razy, gdy byłam zbyt natrętna, przyszło mi uczuć na własnej ręce siłę jego prędko bębniących, twardych, uzbrojonych w pazurki przednich łapek.

Gdy zapominał, że jest obserwowany, miał niektóre śliczne ruchy, pewne wyciągania szyi i spojrzenia z pod

Rp| nastawionych, przypominające jelenia lub sarnę. Wiało od niego dzikością, zapachem pola, cieniami la­sów sosnowych i olszowych krzaków.

A królik — to mały, jedwabny, łagodny pulpet. Led­wie otwierałam drzwi, już biegł do mnie rozradowany i ciekawy, tylko o to dbający, żeby coś zjeść. Właził sam na kolana, brał z rąk kapustę, dał się głaskać i przytulać — z uszami miękkimi, gładko i ufnie le­żącymi na miękkim, tłustym grzbiecie.

Dziwna, że mogły się jakoś porozumieć.

Często siedziałam tak długo w kącie na stoliku, aż zając zapominał o mnie i słysząc wciąż, że królik chru­pie głośno, decydował się sam wyjść na środek i chru­pać z nim razem. Ale wystarczyło skrzypnięcie krze­sełka, by zając uciekał na swe siano i udawał tam, że go nie ma, podczas gdy królik jadł dalej.

Toteż królik tył wciąż i wyglądał jak kulka. A za­jąc był wciąż pokrzywdzony. Każdy ruch, każdy stuk w domu na dole, wszystko odbierało mu zaraz apetyt.

Wiedziałam, że tak dłużej być nie może, że trzeba tego zająca oswoić, by umożliwić mu życie.

3

Zauważyłam, że jednak ze wszystkiego największym dla nich obu przysmakiem była marchew.

Postanowiłam na tym pewniku oprzeć całą metodę postępowania. Brałam z kuchni wiązeczkę marchwi i nóż, i szłam do „zajęcy”. Naturalnie, prawdziwego za­jąca wcale nie widać, tylko w kąc.e, na sianie leży martwy kamyk zajęczej barwy. A królik biega koło mnie, wspina się, ciekawy, co przyniosłam.

Nie uważam na niego, idę prosto do zająca i usiadam blisko niego na podłodze. Bo zając jest najodważniej­szy wtedy, kiedy tak zmartwieje i myśli, że go nie wi­

dać. Można usiąść tuż obok — a on ani drgnie, chyba dopiero, jak do niego rękę wyciągnąć. Czasami wów­czas nie tylko drgnie, ale nawet dobrze wybije mię po ręce obiema łapami.

Otóż siedzę sobie tak na ziemi, kraję każdą marchew na cztery paseczki i po kolei daję królikowi. Królik chrupie z apetytem, a ja tak przesuwam marchwią, żeby jedzenie odbywało się przed samym nosem za­jąca.

Mija kwadrans — i nic. Już jesteśmy przy ostatniej marchwi, kiedy nagle zając poruszył nosem. Tak nie­wiele — i zarazem tak wiele!

Udaję, że mnie wcale nie wzrusza — i tylko bardzo oszczędzam ostatnie kawałeczki marchwi, trzymam pa­znokciem mocno, żeby królik jadł pomalutku i nie mógł posuwać się dalej.

Po chwili zając jeszcze raz poruszył nosem i tro­szeczkę wysunął mordkę. Tak zrobiłam, że natrafił nie­chcący na marchewkę tuż przy pyszczku królika.

I resztę zjadły już we dwóch.

Taki był początek. Nie będę opowiadała, ile cennego czasu i świętej cierpliwości oddałam tej sprawie. Po­wiem tylko, że jedną marchew dzieliłam czasami na kilkanaście kawałków, że godzinami wysiadywałam tam na podłodze bez ruchu.

Ale jakże wynagrodzona byłam za trudy!

Po prostu dziki zając chodził po parę kroków za moją ręką, właził mi przednimi łapami na kolana jak pies, wyciągał dziką mordę do marchwi, wreszcie wska­kiwał cały. Gdy wchodziłam, sam wybiegał z kąta na środek pokoju.

Co dzień teraz najmniej godzinę spędzałam u „za- jąców”.

Królik dziwił się, że na niego mniej zwracam uwa­gi, nieraz umyślnie tak się kręcił na moich kolanach, żeby zepchnąć zająca i samemu wszystko zjeść. Stawał

się zaczepny, wojowniczy, gniewał się, dąsał, robił się nieco podobny do zająca. A zając, nie denerwując się już i nie płosząc byle czym, złagodniał i nawet prze­stał bić mię łapkami, gdy mu się co w mym postępo­waniu nie podobało.

Czas mijał nam trojgu w szczęściu i harmonii. Ale ta­ki to już los, że nic nie trwa długo. Zmienne koleje wojny zmuszały nas znów do wyjazdu. Zajęcy nie moż­na było zabrać — cóż miałam robić?

Przez parę dni nie zachodziłam do nich wcale. Nie będę mówiła, ile mię to kosztowało — każdy to łatwo odgadnie. Musiałam jednak doprowadzić do tego, by dziki zając zdziczał na nowo.

Udało mi się to nad wszelkie spodziewanie.

Kiedy przed odjazdem weszłam do ich pokoju, za­jąc na mój widok zaczął po dawnemu rzucać się i ska­kać po ścianach.

Nie wolno mi było boleć nad tym. Musiałam mieć pewność, że odzyskał dawną swą dzikość i nie da się nikomu złapać na wolności.

Dogoniłam go z trudem w kącie, wzięłam mocno za uszy i przytuliwszy do siebie zaniosłam do lasu. Póź­niej pocałowałam go w łeb między twardymi uszami i puściłam na swobodę.

Z miejsca ruszył pędem i od razu znikł mi z oczu.

A królik poszedł jako prezent do sąsiadów. Dziś jest już stary, ma żonę i bardzo dużo dzieci.

W namiocie

Oto jest kraj, którego poznanie było dla mnie trans­pozycją poezji na rzeczywistość.

Uroki jego wyjawiły mi się w gotowych, upieszczo- nych pamięcią, formułach piękności.

Bo tutejsze łąki są zielone i nad błękitnym Niem­nem rozciągnione szeroko. I wstęga zielona miedz po dziś dzień rozgranicza kraty pól, malowane zbożem rozmaitym. I stoki nachylone ku rzecznym parowom, gdzie po kolanach głaszczą mię gałęzie brzezin, i trzmie- liny, które piersią rozgarnia Ikar gniady — to są te właśnie pagórki leśne. I niezmącona woda, omywająca brudne stopy Grodna, wśród brzegów zaśmieconych tartakami, jest tą rzeką cudowną, do której głos wiel­kiej nostalgii wołał: — Niemnie, domowa rzeko moja...

Do kilku najpiękniejszych widoków ziemi pamięci mojej wdzięcznej przybył jeden jeszcze: z góry piasz­czystej, na którą zawsze z największym wysiłkiem wy­ciągały konie ciężki nasz powóz wojskowy, ukazujące się w dole, poprzez sosnowe gałęzie, wielkie Wilno w lasach siedzące, gdzieś tu, na krawędzi świata, roz­rosłe gmachami swoich kościołów, potęgą katedry bu­dzące podziwienie, czarowne urokiem wzgórz i gajów, krętą taśmą głębokiej wody przewiązane.

Pierwszym schronieniem naszym w tej krainie był mały domek na pół zrujnowany, przytulony do brzyd­kiego wiejskiego pałacu, w którym mieszkali ludzie prości. Drzwi domku nie miały klamek ani kluczy, tyl­ko z obu stron zamykały się na haczyki, a same wyglą­dały jak palimpsesty. Na jednych był czarny napis:

Gott mit uns”, przekreślony krzywymi kredowymi li­terami: „Magazyn prowiantowy i broni 1 kompanii”. Na drugich drzwiach napisano: „Kwatera plutonu łączności I brygady kawalerii”, a tylko trochę poniżej: „Tiir zu- machen”. Za moich czasów w magazynie prowiantowym była sypialnia, a w kwaterze plutonu — pokój jadalny.

Mieszkaliśmy w tych brzydkich pokoikach, jak w na­miocie — i to był jedyny wtedy nasz dach na ziemi. A przyjaciółmi i towarzyszami naszymi były: Diana i Joke.

Blisko tego domeczku stała wysoka, zielona góra, ca­ła porosła paprocią, leszczynami i bardzo starymi sos­nami. Był tu niegdyś zamek, z którego został tylko zrąb muru w dole ziemnym i sztucznie sypane, skrze­pione olbrzymimi korzeniami tych sosen, wały.

Góra była tak stroma, że schodzić z niej na brzeg stawu trzeba było, trzymając się leszczynowych gałę­zi, wisząc na nich — i myśląc przy tym uporczywie: ...leszczynę nagina, w lot chwyta błyskające orzechy dziewczyna...

A Joke biegał z tej góry głową w dół pełnym galo­pem — i nigdy się nie przewrócił.

Pod górą, w dole, już nad stawem, była stara, bar­dzo dziwna kuźnia, w połowie z cegły, w połowie z czar­nego drzewa stawiana — jak budowla z bajki, miesz­kanie wiedźm... A wokoło niej drzewne olbrzymy, sta­re klony, lipy wypróchniałe, śliczne brzozy i te wierz­by rozgałęzione już od samej ziemi i gałęziami sięga­jące tak daleko, na sam środek stawu.

2

Ten, który jest za pan brat z wszelką tutejszą ta­jemnicą, oglądający wszystkie wschody i zachody, we dnie i w nocy — pożerany tajemną męką myśliwego

wyruszający ze strzelbą na wyprawy, strze najmniej niepłochy, bo do zrujnowanej kuchni znos cy ubite ptaki i zające, robi mi niekiedy honory tu­tejszej natury.

W wieczór jesienny, chłodny wieczór pełni księżyco­wej, idziemy z psami przez groblę koło młyna. Staje­my na wzgórzu po drugiej stronie stawu, wygrodzonego przez młyn z rzeczki, żywiącej swą wąską, kręconą, niefrasobliwą wodą wszystkie te klony, lipy i wierzby potwornych rozmiarów i kształtów.

Księżyc wygładza płaską wodę stawu, okrągłe liście i białe główki nenufarów przemienia w fantastyczne, żałobne kwiaty z blachy, a trzciny, cichutko u brzegu grające, obleka w połysk metalowych kling.

Tam w głębi, w zimnym mroku, w szeleszczących ciemnościach, pełnych istnień tajemnych i najciekaw­szych zapachów, chlupie po wodzie Joke, pies nieulęk- ły, przedziera się spodem przez wysokie chroboczące trzciny, zawsze za czymś węszący. Długo trwa, nim wróci na wołanie — cały mokry, kapiący i w pokorze najgłębszej przypełzający do nóg.

Drzewa drugiego brzegu, białawe, puszyste, straszli­wie spokojne, stoją jak widma i symbole. A pod nimi czarna kuźnia, z tej strony cała widna oczom od księ­życa, odbija się aż po dach w płaskiej wodzie — niesa­mowita budowla z bajki, mieszkanie wiedźm...

Na prawo, za rzeką, nad jasnymi wierzchołkami drzew, widać na zboczu stojący mały nasz domek, do którego wrócimy. I w jednym oknie pali się światło żółtawe.

Wracamy. górą, brzegiem lasu, a Diana, chart szary, ledwie widna oczom, śmiga pod księżycem jak widmo, po wielkich polach zaoranego łubinu.

W pogodne dni chodziło się do lasu na grzyby, albo jechało końmi dalej na polowania, by badać puszcz li­tewskich przepastne krainy — i sprawdzać trafność wi­zji, wytworzonej niegdyś tą cudną lekturą dzieciństwa.

Gdy Joke i jego pan polują, jedziemy sobie na spa­cer same z Dianą.

Jeszcze piękne są barwy świata. Dopiero młodsze brzozy pożółkły a inne drzewa są wciąż zupełnie zie­lone — pomimo, że tak zimne są tu dnie i noce, zim­niejsze, zimniejsze, niż w naszych stronach.

Słońce zachodzi bez czerwieni. Tylko wynurza się parę razy kręgiem swoim jaśniejącym między smuga­mi granatowymi chmur. Aż zaszło — żółte, zimne i spo­kojne.

Na rozdrożu mijamy samotny, między pustymi po­lami, mały cmentarz — zwykły chłopski, nie wojsko­wy, z furtką zamkniętą, ale zupełnie bez ogrodzenia. Ani kościoła blisko, ani wsi. Cmentarz otacza tylko nie­wysoki wał, a porastają tak gęsto małe krzaki olszyny, że zaledwie trzy krzyże tam widać.

Jedziemy dalej drogą do góry i na dół — i teraz widać już chaty. Koło wsi znów wjeżdża się. na wzgó­rze i znowu widać stamtąd rozległą, nową dolinę. Za­trzymujemy się czasami w takich miejscach piękniej­szych. Staję w powozie i rozglądam się naokoło.

Jakiż obszar, rozdałający jakby w bezkres granice ziemi, jaki ogromny, skupiony w sobie, zastygły świat. Przez powietrze sypie się zmierzch. Rżyska mają kolor białawy, nie skopane szmaty kartoflisk są brudnozie­lone, osypane rdzą. Zorane zagony wyściełają zbocza pagórków, jak miękkie dywany o tłach brązowych i zło­tych.

We wgłębieniach, między wzgórzami, wszędzie zie­lenieją łąki, a pośrodku łąk, w dołkach i smugach, le­

ży zawsze trochę szklanej wody i cicho nad nią gra uschła trzcina.

Niektóre wzgórza nagie wychodzą aż na niebo, inne objęte są smugami lasu lub tylko ozdoDione kępami drzew.

Jedziemy dalej. Diana, uradowana spacerem, biegnie przed końmi jak szalona. W bezprzedmiotowych swoich pościgach — och, tylko dla zabawy! — miota się w prawo i lewo po polach, przykłada bokiem swój ka­dłub rybi do skib w mknieniu nieprzytomnym, w su­sach nieprawdopodobnych, zgarnięta w kłębek, z za­ciekłością odtrąca od siebie ziemię płaską i wciąż nie ulatuje w powietrze.

Czasami oczom nie wierzę, nie wiem, co zrobić, jak sobie zaradzić z tym nadmiarem wdzięku i pięknoś­ci.

Wybiegła naprzód, a teraz staje na wzgórzu, na wy­sokim brzegu drogi, i czeka na nas, nieruchoma. Jest czarna na tle nieba, upozowana w profilu, zastygła w śmigłości — chart paradoksalny Breughela lub Pisa- nella, idea ruchu zakuta w kształt.

Rozgląda się — ale zawołałam ją i oto powraca za­raz. W tym locie bez zatrzymania wskakuje do powo­zu, by zaraz znieruchomieć, przywarłszy mi do kolan płaskim tułowiem karpia. Trzymam ją za obrożę — i teraz jestem spokojna.

Bo oto już blisko, na brzegu wsi, pod płotem ostat­niej chaty, na czarnej ziemi skopanego ogrodu zoba­czyłam białego w czarne łaty kotka. Właśnie — bez­pieczny i staranny — białą łapką zgarniał tę ziemię na ślad swych ekskrementów. — Kotku miły — pomyśla­łam życzliwie — oto można odjechać w świat setki mil i jeszcze raz zobaczyć ten twój obrzęd mądry i szanow­ny, tak od dzieciństwa umiany na pamięć gest wszy­stkich kotów, których tyle w życiu chowałam i później traciłam.

I pomyślałam jeszcze: wszystko jedno, gdzie jestem, skoro wszędzie są zwierzęta.

4

A dziś znowu wyruszamy we czworo piechotą na nie­dalekie pola i pochyłe pastwiska. Ach, widać stąd tę drogę, wpadającą później w wąwóz leśny, obrosły pa­procią i poziomkami, widać sosnami pokryte góry, gdzie się szło na grzyby i za wysmukłym goniło borowikiem

i tę łąkę puszystą, pachnącą tym, co się tutaj na­zywa czombry, łąkę, na której tyle, przez to nasze pierwsze lato, uzbieraliśmy kwiatów...

Joke z panem poszli dalej na zające, a my zeszłyśmy na pastwisko.

Nad drogą siedzi w kożuchu i jakiejś chustce na gło­wie ten sam głuchy pasterz, z którym nie raz już roz­mawiałam, dziwnych od niego dowiadując się rzeczy. Ale słuchając, nie na niego się patrzę, tylko na jego zwierzęta.

Godziny całe bez zmęczenia i nudy mogę oglądać te szczególne, zadziwiające twarze.

Jesteśmy pośrodku stada, ja i Diana. Oto zaniepokoi­ły się owce. Przestają jeść, łby podnosząc wysoko, jak­by nieszczerze, z afektacją, ze sztuczną, przesadzoną dystynkcją. Mają profile łagodne, miłe, lekko zasmuco­ne — podobne do jednej damy znajomej i jednego ge­nerała.

Tak jest przez chwilę. Ale przeistaczają się z chwilą, gdy zwracają się ku mnie en face, wszystkie jednocze­śnie — i patrzą uważnie, nie przestając żuć. Oczy ma­ją bacznie otwarte, nosy grube i ruchome, niewiaro- godny wyraz ust, gdy je na chwilę domkną — na poły ludzki, na poły zaś potworny.

Teraz patrzy się na nie zupełnie jak na ludzi — są to już naprawdę twarze i tym przerażają: każda kogoś

straszliwego, nieprawdziwego przypomina albo wy$-1 braża. Jakiś dziwny wydaje się ich świat psychiczny — bardziej niepokojący, bardziej niesamowity, niż sów lub żab.

Pośród nich spokojne, duże — stojące lub leżące — krowy, dobrotliwe, macierzyńskie, niewinnie rogate, ciepłe — budzą ufność, wydają się zrozumiałe i — bli­skie.

A owce są dziwne. Oto — pomimo zaniepokojenia Dianą — były jednak dotąd porozrzucane na pastwi­sku, zwyczajnie pomieszane z krowami.

Ale teraz zjawia się Joke, który wraca z polowania, a za nim jego pan z miękkim, nieżywym zającem u pa­sa. Joke wydał się owcom niebezpieczniejszy od Diany. I oto nagle zbiegają się do kupy, rozeznają się, jako takie, wydzielają z pomieszanego stada, wybiegają co do jednej — i prędko stają w zwartej kolumnie, jak pluton. Nie ukrywają się wcale za większe od nich kro­wy: na siebie tylko liczą.

Joke biega wesoło, wita się, nie zwraca na owce żad­nej uwagi. Ale one nie wierzą temu, nie są pewne. Pa­trzą poważnie, bystro wodząc za nim oczami. Już nie żują, nie to im w głowie. Ich szyje wykonywają małe, szybkie ruchy — wszystkie jednocześnie, wszystkie jed­nakowo, jakby połączone niewidzialną nitką.

Stoją baczne, czujne, skwapliwe do ucieczki. Aż o jednej, wspólnej chwili wszystkie nagle odwracają się w jedną, wspólną stronę, odbiegają kawałek zwartą ma­są i znów zatrzymują się w szyku.

Takie są. I tak wciąż postępują, póki wreszcie ni: odejdzie pies.

A przecież wszystko to było na próżno, cały nakład rozwagi, instynktu, przebiegłości poszedł na marne. Bo Joke nie przeraził się wcale. Tak, Joke nie tylko wcale się nie przeraził, ale tych wszystkich zabiegów i po­czynań po prostu nawet nie zauważył.

Zaprawdę, uroczy jest ten daleki kraj — pełen wszę­dzie stoków i zboczy, za siebie łagodnie ku dolinom za­chodzących, pocięty przez smugi lasów i rzeczki w zie­lonych korytarzach drzew.

Gdy zboże rozmaite, którym malowane były pola, już zżęto, uroda pól wcale jeszcze nie zgasła. Role sta­wały się jaśniejsze, jeżeli zaorano je dawniej, ciem­niejsze — gdy obeschnąć nie zdążyły od pługa. I utwo- i rzyły nową kratę wszystkich barw żywej ziemi.

Jedziemy do Sałaty, małej wioski, jak rogalik leżą­cej nad równie małym jeziorem. Tutaj Joke i jego pan wysiadają, by jak zawsze z ponurym uporem czekać na kaczki, a my z Dianą jedziemy dalej w ten zagasa­jący, tajemniczy świat.

Są chmury i często spada krótki deszcz, sypie się I lekko, świecący i połyskujący od niskiego słońca. W miejscach, gdzie nie ma chmur, widać długie pasy nieba czystego i zimnego — jest podobne do szkła, bia­łe, cokolwiek zielona we, bijące światłością — niebo zimnej jesieni.

JZa Sałatą leży wieś Wielkiliszki, także nad jeziorem. Wiatr przycichł, wieczór zapada. Przez pnie brzóz wzdłuż drogi widać płaską, cichą wodę, a na jej dru­gim brzegu siedzą nieruchome i jeszcze zupełnie zielo­ne kule drzew, odbite wiernie w tej wodzie, z tym samym w głębinie niebem ze szkła.

Za Wielkiliszkami jest znów wzgórze, a za nim cza­rodziejska, cicha i jakby szczęśliwa dolina. Role zo­rane schodzą płatami w dół po miękkich pochyłościach, kolorami tak różne od siebie — fiołkowe, rdzawe i zło­te na skibach, z różowym nalotem zachodu. Tu i tam pośród doliny stoi cicho gaj brzóz, albo kilka chat w czarniawej zieleni milczących sadów.

W samym dole — jak zwykle — wyciągnięta zielona

smuga łąki i ciche na niej zwierzęta. Nisko widać trzy krowy, bliżej pól stoi samotny koń.

A na polu gromadki ludzi kopiących prawie po ciem­ku. Spieszą się, zwożą do domu przed zimą ostatnie kartofle.

Już ciemno — a jeszcze ciągle zielone są drzewa i rdzawofiołkowe — pola.

Wierzchem wzgórza idzie drogą czarny koń z czar­nym wózkiem i czarnym woźnicą. Przesuwa się cicho po niebie ze szkła i z wolna zapada w cień ziemi.

Wracamy stamtąd tą samą drogą i pośród zupełnych już ciemności stajemy nad jeziorem w Sałacie. Nawo­łujemy głośno, ja i stangret. Wreszcie z dalekich mro­ków odpowiada nam głos.

Czekamy długo. Naprzód przybiega Joke, strasznie uradowany, a potem przychodzi jego pan i nie cieszy się wcale. Ruszamy do domu.

Nie, nie było kaczek. Ale jutro wstaną znowu przed wschodem, przyjadą tu o czwartej i kaczki będą na pewno.

Wszystko to jest codzienne, zwykłe i doprawdy nie warte uwagi.

A przecież przyjdzie ten dzień, gdy odjedziemy stąd na zawsze.

I wówczas — gdy się to wszystko stanie niepowró­coną przeszłością, zyska pełen żałości czar, niezapom­niany, jak sama młodość.

Diana

Diana jest ze mną wszędzie, tkwi w mym życiu, jak coś nieodzownego. Ma w nim swoje puste miejsce, które całkowicie wypełnia.

Gdy muszę się z nią rozstać, gdy wyjeżdżam gdzieś dalej i nie mogę jej zabrać, uczuwam tęsknotę za nią, jak za człowiekiem.

Sprawa między nami zdecydowała się od pierwszego wejrzenia.

Parę lat temu, wczesną kwietniową wiosną, wyjecha­łam daleko na wieś, w bagniste i leśne strony naszego Wschodu. Miałam tam w upatrzonym miejscu boru, wśród mokradeł i pustkowia spędzić noc w budce i zo­baczyć polowanie na cietrzewie, które — jak wiado­mo — podpatruje się w ich intymnym życiu rodzin­nym i strzela jeszcze, zanim wzejdzie słońce.

Zrobiliśmy wiele mil koleją, a później końmi. Wy­soka szosa szła między nieprzejrzanymi bagnami. W bezksiężycowy wieczór i bezksiężycową noc jecha­łam senna i ogłupiała wśród nieznanego mi kraju. W jakiejś chwili otworzyłam jednak oczy i zapytałam:

Co to jest?

To palą zeszłoroczne trawy na łąkach — odpo­wiedziano.

Cały widnokrąg objęty był przez śliczne, przyziem­ne płomienie — długie, powyginane i ruchome. Czło­wiek zapalił je i odszedł spokojnie do domu, a one już same wędrowały tu i tam, rozgałęziały się, wydłużały I sunęły niezmierzoną linią po mokradłach — żółte i czerwone pośród szarobłękitnych ciemności. Czasami

zatrzymywały się — linią półokrągłą, powyginaną, gdzieś nad niewiadomą wodą, po której nie mogły da­lej iść — i czekały, lekko migając, aż dopali się ostat­nia sucha trawka nad zimną wodą. Ale nie gasły zu­pełnie. Jakąś gałązką ognia obeszły jednak bokiem, ja­kąś zwęgloną trzciną przerzucały się na wietrze na dru­gi brzeg.

Połowę nocy jechaliśmy tak — wciąż ponad tymi da­lekimi wężami dziwnych ogni, pełzających po ziemi między wodami.

W domu, do któregośmy przyjechali, było mnóstwo psów, wyłącznie myśliwskich. Nie wiem, czy widzia­łam ich kiedykolwiek indziej tyle na raz. Chodziły mię­dzy nogami mebli, leżały na otomanach, poduszkach, fotelach, w skrzynkach, były wszędzie. Wciąż inny łeb poważny wynurzał się zza drzwi, wciąż inny nos wil­gotny muskał po ręce'. W jednym pokoju piszczały w kącie wyżle szczenięta i blisko dziesięć mord żałośli- wych wyglądało za brzeg paki. Po chwili wszystko to przestawało dziwić i można było nawet powoli zorien­tować się w nawale wrażeń.

Najpiękniejszą z tych zwierząt wydała mf się dłu­ga, szara istota, podobna do ptaka, do węża, do ryby, do szczura. Już wtedy od razu nazywała się Diana. .

Gdy zasiedliśmy do posiłku, po którym zaraz pra­wie wyruszać mieliśmy do lasu, uczułam lekki, cienki pysk ńa kolanie. Pochyliłam się i z ciemności, z pła­skiego, nieruchomego łba spojrzały na mnie duże, tkli­we oczy. To była ona.

Gdy pogłaskałam ją, uważała to za znak przyzwole­nia ||| i tuż obok cienkiego pyska położyła mi na kola­nie jedną cieniutką łapę. A gdy pogłaskałam ją po raz drugi, jednym dyskretnym ruchem wydźwignęła się ku górze i wsunęła mi się na kolana swą wąską, wypukłą piersią karpia. Teraz już łebek jej mały i płaski na długiej szyi wystawał ponad obrusem.

Ale nie napierała się o jedzenie. A gdy dostała ka­wałek, ujęła go w ząbki i nie zesuwając się z kolan delikatnie zjadła.

Przez godzinę, dzielącą nas od wyjazdu, nie mogłam już oderwać się od tego zwierzęcia.

Siedząc blisko, dawała mi oglądać swój prześliczny łeb, patrzyła ku mnie słodko i poważnie dużymi ocza­mi. Chciała, żeby ją wciąż głaskać. Nie podobało jej się, gdy złożyłam na chwilę ręce — i zaraz, podsunąwszy pod nie swój długi, szary pysk z czarnym i zimnym jak kawałek lodu nosem na końcu, podrzuciła ją do gó­ry mocno, choć bez gniewu. Więc głaskałam ją znów, ale gdy przestałam, zrobiła znów to samo.

Później odeszła, wskoczyła na otomanę i leżała tam nieruchomo, symetrycznie, z wyciągniętymi łapkami, z głową podniesioną, ku nam patrzącą. Gdy mówiliśmy

0 niej, podnosiła swe szare uszka ftp ale tylko do poło­wy: trójkątne koniuszki uszu wisiały.

Gdy zmienialiśmy temat, natychmiast opuszczała u- szy, a twarzyczka jej stawała się mniej uważna, za to bardziej pogodna i uprzejma. Łapki, zwieszające się z otomany, były lekko skrzyżowane. Trwała tak nie­ruchomo, w całym powściągliwym, skupionym uroku swoim — niezamącenie spokojna, patrząca mile i przy­chylnie, z pyszczkiem jakby niedostrzegalnie uśmie­chniętym, ze skrzyżowanymi łapkami. „To jest psia Venus” — powiedział ktoś, chociaż mnie wydawała się raczej psią Giocondą. A ona natychmiast podniosła do połowy swe uszki, ponieważ o niej była mowa.

Cietrzewi nie zobaczyłam, bo tej nocy wcale nie przyszły, a nazajutrz musieliśmy już wracać — tą samą drogą pośród płonących w błękitnym zmierzchu łąk.

Gdy wróciłam do domu, myślałam wciąż o tych dziw­nych płorpieniach, wędrujących pomiędzy wodami —

1 o niej. I wreszcie oznajmiłam moim bliskim, że nie mogę żyć bez tej suki.

Życzenie moje zostało spełnione, chociaż nie było rozsądne. Mieszkaliśmy wówczas w mieście i mieliśmy już jednego dużego psa, kochanego, niezapomnianego Ralfa. Jego niemądre zabawy, jego szalone powitania, skoki i serdeczności wypełniały już radością nasz dom w zupełnie dostatecznej mierze. Jednak wysłano na­tychmiast depeszę i po dwóch dniach Diana była moją własnością.

Przystała na wszystko bez zdziwienia i chętnie los swój połączyła z moim.

Huczne życie stolicy było równie dobrym tłem dla jej piękności jak bezludne mokradła kresów. Ralf oka­zał się wybornym towarzyszem wszystkich uciech i szałów, a puste wieczorami Aleje w teatralnym świet­le lamp elektrycznych, objęte bukietami czarnej ziele- ni -^dostatecznym terenem kursów szalonych, w któ­rych Ralf naiwny chciał z nią współzawodniczyć i nie rozumiał dlaczego zawsze zostać musiał tak daleko w tyle.

Z początku Ralf był jeszcze niezupełnie dorosły i bie­gając po pokoju, łatwo przechodził pod Dianą, jeżeli w ten sposób chciał sobie skrócić drogę. Ponieważ dość słabo protestowała, więc przyzwyczaił się do tego i wca­le się z tym nie liczył, że z każdym miesiącem stawał się większy, i że to przechodzenie było dla Diany co­raz bardziej uciążliwe. Wreszcie jej tylne nogi zaczęły się wówczas odrywać od ziemi i tak wisiały w powie­trzu, póki Ralf nie przeszedł cały na drugą stronę. Jak­że musiała go lubić, jeżeli znosiła coś podobnego!

Istotnie dwoje tych zwierząt pięknych i szlachet­nych — szara, staroangielska charcica i ciężki, brązo­wo gryczany wyżeł niemiecki — żyły ze sobą w naj­lepszej przyjaźni i zgodzie. Zawsze razem biegały za końmi na naszych zamiejskich wycieczkach, nie roz­

stawały się nigdy, razem spędzając lato na wsi i na­wet spały chętnie na jednym sienniku.

A jednak, kiedy Ralf zdechł — ten radosny, tęgi, wspaniały, inteligentny, serdeczny i do gruntu dobry, Ralf kochany, kiedy cały dom był otruty żalem i wszy­scy — starsi i młodsi — nawzajem ukrywaliśmy przed sobą ł?y — Diana wykazała zupełną nieczułość. Prze­chodząc przez pokój, zbliżyła się do martwego Ralfa, ale powąchała go tylko i zaraz poszła dalej.

Na ten cżas stała mi się zupełnie niezrozumiała i obca.

Gdy później opowiedziałam to, dziwiąc się, że przy wrodzonej uczuciowości mogła być tak obojętna, ktoś zauważył słusznie:

No tak, ale jeżeli nie czuła nic, czy miała uda­wać?

3

W rok może po śmierci Ralfa miejsce jego w domu naszym zajął Joke.

Jest tej samej rasy, tej samej barwy i równie dob­rze sprawia się na polowaniu, a przecież jakże długo w niesprawiedliwości naszej nie umieliśmy mu daro­wać, że nie jest Ralfem.

Joke’a nikt nie bierze na serio — i to nie wiadomo dlaczego. Jest przecież poważnym wyżłem o pysku znę­kanym, uszach kłapiących i mądrym wejrzeniu. Jest serdeczny, przywiązany, zaradny, jest po prostu taki, jakim być powinien. A przecież każdy pozwala sobie w stosunku do niego na rzeczy, nad którymi by się w każdym innym wypadku jednak zastanowił.

W nowej naszej siedzibie małe kurczęta wpuszczano nieraz do kuchni, żeby im chłód wiosenny nie zaszko­dził. Zarówno Diana, jak Joke — psy dobrze wycho-

wane — nie robiły im wtedy nic złego, nie zwracały na nie uwagi.

A jednak kurczęta liczyły się z Dianą, nie wchodziły do jej miski z jedzeniem, nie pozwalały sobie na pou­fałości.

Inaczej z Jokem.

Gdy leżał, wskakiwały na niego, siadały mu po kil­ka rzędem na grzbiecie i zasypiały z głowami pod skrzydłem. Jakże miałam to rozumieć? Joke widocznie pozwalał na to, upoważniał je w jakiś sposób. Gdy wchodziłam, wstawał nieśmiało, zawstydzony odchodził. Kurczęta spadały — oburzone i zdziwione — i rozglą­dały się tylko, gdzie Joke znów się położy.

Raz zastałam go, jak obłożony kurczętami, leżał bez ruchu z łbem przywartym do ziemi, a jedno kurczę po prostu siedziało mu na czole i najspokojniej dziobem grzebało sobie w piórach. Wyglądało na to, że Joke boi się ruszyć, by go nie strząsnąć.

Nie, tego już miałam za wiele. Nie mogłam przecież pozwolić na takie poniewieranie psa, na takie ośmie­szanie rozumnego zwierzęcia. A Jokowi powiedziałam, że ono ma do tego swoją matkę i, żeby tego więcej nie było.

Diana od czasu do czasu miała dzieci, które, po wy- karmieniu i odchowaniu, szły w świat i zdobywały, so­bie w nim uznanie odziedziczonymi po matce zaletami i wdziękami.

Ale jednego razu nasze życie rodzinne bardziej się skomplikowało.

Diana urodziła tym razem dwoje charciąt. Białego Brata i Szarą Siostrę. Miały oczy zamknięte, nosy czer­wone, grube i garbate jak tapiry, podeszwy purpuro­we i śliczne, okrągłe jak wałeczki -— ciałka. Ssały, spa­ły, dawały się matce oblizywać i pokwikiwały jak pro­sięta.

O tym samym czasie przybył do nas jeden z wielu

synów Joke’a, jak on cały brązowo gryczany, starszy I od dzieci Diany o jakie dwa tygodnie i noszący imię I dawnego zmarłego Ralfa.

Pokazałam go Dianie i zapowiedziałam, żeby go nie I gryzła, że — trudno — musi tu jakiś czas pozostać, I póki go nie zabiorą na wieś, że jest u swego ojca, I więc powinno mu być dobrze — i trzeba dbać, żeby mu na niczym nie zbywało.

Diana aż się z jeżyła na jego widok. Jednak postano­wiła się przemóc, zrobiła to dla nas — i nawet nie warknęła.

Ale wyżlak nie umiał się poznać na jej delikatności.

Bez ceremonii wtaczał się na jej posłanie, rozpychał wa- łeczkowate ciała charciąt i — gdy nikt nie widział — nawet ssał Dianę, krzywdząc jej małe. A ona znosiła I i to myśląc, że może tak chcemy — tylko odwracała głowę i zaciskała zęby, by nie wybuchnąć.

Czas mijał i Szara Siostra i Biały Brat wydłużyły się cokolwiek i mogły już patrzeć, jeżeli chciały. Ale wolały ssać z zamkniętymi oczami, obojętne jeszcze na sprawy i ponęty świata. Całą ich troską było, aby ślicz­ne, jedwabne, białoczarne wałeczki ich ciał, o różowych I nosach i podeszwach, w cichości i skupieniu kształto­wały się i rosły, aby miękkie, grube nóżki nabrały siły i sprawności, aby krótkie, garbate nosy wydłużyły się

i zaostrzyły. Aby zaklęte w te poczwarki przepyszne piękno charciej rasy osiągnęło swój wyraz najdoskonal­szy.

O tym jedynie myślały, drzemiąc, nadęte, grube od mleka, wtulone w srebmoszary, rozmiękły i nabrzmia­ły ku temu celowi brzuch matki.

A Ralf II znalazł właśnie wtedy, że doskonale się nadają do zabawy. Przerywał ich sen skupiony, ich słodką, poważną wegetację — i głupie, młode zęby za­puszczał w te ciałka z jedwabiu, ciągnął za śmieszne, szczurze ich ogony, szarpał małe, bezwładne trójkąciki

uszu. W ciszy domu rozlegał się wtedy ich krzyk roz­paczy. Biały Brat i Szara Siostra wzywały pomocy, by nie zakłócano ich spoczynku, brzemiennego całą przyszłością.

Diana zresztą nie przejmowała się tym zanadto. Ale, gdy szło o nią samą, umiała sobie z Ralfem II pora­dzić. Na żadne zaczepki i żarty nie pozwalała, naprzód mrucząc groźnie, a potem puszczając w ruch swe pięk­ne i straszliwe zęby. Ralf II uciekał wtedy od niej ze strasznym lamentem, uszkodzony dotkliwie gdzieś na pysku.

Ralf II odziedziczył tężyznę i apetyt po ojcu, a tem­perament i zwyrodniałe gusta po matce, szalonej Wiśle. Wobec jego zuchwałych napaści Joke nie umiał zupeł­nie utrzymać się w swojej roli. Zamiast karcić syna, uciekał raczej od niego i po prostu się wstydził. Ciąg­niony za uszy, kąsany w nogi, ogon obcięty, albo gru­by, miękki i delikatny brzuch, Joke cicho jęczał. Nie­kiedy otwierał swą groźną na pozór paszczę i niby to się odgryzał, ale był bezsilny wobec tego małego, za­jadłego szatana.

Musiałam przyznać, że naprawdę Joke lepszy był do niańczenia kurcząt, niż do prowadzenia trudnego cha­rakteru własnego syna.

Po pewnym czasie Ralf II, Szara Siostra i Biały Brat poszły do ludzi, a w domu nastał dawny spokój i ci­sza.

4

Gdy jestem daleko od Diany, brak mi nade wszy­stko jej rannych powitań codziennych. Jakże lubię, gdy już przez drzwi szeroko otwarte wchodzi do sypialni swoim dyskretnym truchcikiem i stukając paznokiet­kami po posadzce, zmierza do mnie — grzeczna, życz­

liwa, uważna, zawsze z tym się licząca, jak będzie wi­dziana. Wita się tylko pyskiem, wie, że nie można ła­py położyć na brzegu łóżka, chociażby chciała.

Jeżeli jśszcze trzymam książkę lub ołówek, to po­wiedziawszy mi tak dzień dobry, zaraz odchodzi. Je­żeli na stoliku stoi już taca z kawą, siada na dywanie

i zostaje.

Śniadanie jemy zawsze przy łóżku we czworo, bo przychodzi i Joke. Jest to przemiła chwila dnia. Psom robi się małe sandwicze z masłem, serem i wędliną

i baczy zawsze, żeby dostały jednakowo.

Pierwsza dostaje Diana — bierze delikatnie, ledwie uchylając ząbków. A Joke rzuca się na wszystko i mu­si dobrze uważać, żeby nie złapać razem z palcami. I do dziś dnia trzeba mu jeszcze wtedy powtarzać groźnie: „Lekko! lekko”. — Bo jednak Joke nie jest głupi, wszystko wie, tylko nie umie się powstrzymać.

Joke wchodzi się przywitać zupełnie inaczej, niż Dia­na — bardziej poufale i zarazem mniej pewnie. Idzie prędzej, właściwie wpada do pokoju — jakby z pilną jakąś wiadomością, ciężko uderza o ziemię łapami, a podbiegając do mnie, wita się już nie łbem, lecz bo­kiem, wyginając się i z całej siły ocierając o drzewo łóżka. Wyciąga szyję, strasznie prędko bije króciutkim ogonem i cieszy się naprawdę bardziej, niż Diana.

Wtedy mówi im się, żeby usiadły. I siadają oba w pewnym oddaleniu, spokojnie czekając swojej kolei. Wystarczy spojrzeć, by ruszały się zaraz oba ogony, a czworo oczu płonęło ogniem uczucia, wierności i ape­tytu.

Gdy się najedzą, Joke staje się spokojny i senny, a Diana wesoła i szalona.

Tak, Diana może szaleć z uciechy, gdy tylko się upewni, że wolno, gdy jej się to powie lub gdy to sa­ma wyczuje.

Wtedy daje wyraz swojej radości, stojąc, przypada

na przednie łapy, prawie przysiada i znowu odsfc przysiada znowu — i za każdym razem chce z ucieo szczeknąć, ale tylko kicha. Kicha tak raz po raz, z roz­machem potrząsając główką — aż na koniec uda jej się wreszcie pełnym głosem szczeknąć.

Wtedy przysiada i szczeka póty, póki jej się nie po­wie, że już jest tego dosyć.

5

Diana ma dość dużo lat — i z ich biegem staje się wciąż mądrzejsza, subtelniejsza, bardziej rafinowana.

Jej dobre wychowanie, liczenie się z sytuacją i na­strojem, jej takt i rzadki dar współżycia są zadziwia­jące.

W jej humorze i zalotach nie ma nic głupiego. Nie ukąsi, nie uderzy, nie powala, nic nigdy nie przewró­ci. Jej niespodzianki są taktowne, jej dowcipy zawsze smaczne, jej miłość nie krępuje i nie sprawia kłopotu. Jest przecież najweselszym zwierzęciem pod słońcem, a może być cicha i spokojna, i nie poruszyć się w cią­gu długich godzin, pozostając między ludźmi.

W salonie, między obcymi, wydaje się czasami zbyt chłodna. A przecież pod dyscypliną najsurowszej ety­kiety utaja morze uczucia. Wystarczy jedno słowo ser­deczne — i cała wtedy jaśnieje, płonie i drży od uwielbienia i miłości.

Zaszyta w głębi mieszkania, w ostatnim pokoju sie­dzę przy biurku i piszę.

O jakiejś chwili — nie wiadomo czemu — nieśmia­łym, dyskretnym truchcikiem swoim wchodzi Diana. Jest to chwila, gdy nagle zatęskniła, gdy poczuła, że oto koniecznie teraz musi być razem... Idzie pomiędzy meblami do mnie i z boku stając, leciutko kładzie mi pysk na kolanie: ona nie chce przeszkadzać, tak tylko

przyszła. O ile nie pogłaszczę jej i nic nie powiem, będzie tak stała bez ruchu, nie ważąc się na więcej — i wreszcie o niezauważonej chwili cicho odejdzie.

Ale jeżeli powiem: „Dianusiu” — jeżeli obejmę i ośmielę, wtedy rozpoczynają się długie, słodkie obrzę­dy naszej przyjaźni. Za nosem przychodzi jedna i dru­ga łapa, później szczupaczym rzutem wślizguje się na kolana wypukła pierś, a oczy z bliska, radośnie patrzą w oczy. 1 nastaje szczęście zupełne: łeb wysmukły, tkliwy i rzewny, przytulony do szyi w długim, nieru­chomym upojeniu.

Półmordek

Nie, nie, w żaden sposób nie mogę się zgodzić ze zdaniem Morusa — choć wiem, że tracę przez to wie­le w jego oczach. Mam zresztą wrażenie, że i tak mię trochę lekceważy. — Ale nikt nie może ode mnie żą­dać, abym zmieniała swoje zdanie tylko dlatego, że Mo­rus ma inne. Muszę być w porządku ze sobą — nie­zależnie od tego, jak się Morusowi będzie podobało na to zapatrywać.

Morus jest stary wyga. Morus jest nieufny wzglę­dem wszystkiego, co nie jest chłodnym rozumowaniem. Morus nie rozumie uczucia. „Och, te wasze sentymen­ty” — uśmiecha się wzgardliwie, gdy tylko jest mowa

0 Półmordku.

Półmordek to duży, bardzo brzydki, a rzeczywiście do niemożliwości rozpieszczony pies podwórzowy, bia­ło-czarny, kudłaty na pysku, z sierścią półdługą, twar­dą jak szczecina. Morda w połowie biała, w połowie czarna, zdradza pochodzenie w prostej linii od foxter- riera (czym Półmordek w przeciwieństwie do Morusa nigdy się nie chełpi). O zmroku i w nocy widoczna jest tylko biała (lewa) połowa mordy, co nadaje zwierzęciu urok pewnej oryginalności.

Morus ma słuszność, Półmordek istotnie jest zmanie­rowany. Półmordek jest tak zmanierowany, że piszczy

1 stęka, gdy ma wygryźć sobie pchłę z ogona. Jeżeli mu przyjdzie podrapać się w ucho, to wydaje nieludzkie jęki, zgrzyty i westchnienia. Przed powzięciem jakiejś decyzji zawsze długo się waha i też przy tym postęku­je. (Na przykład, gdy mu już koniecznie każą wyjść za drzwi).

Ale nie zgodzę się nigdy, aby Półmordek był zwie­rzęciem zepsutym. W gruncie rzeczy na pewno nie jest to zły pies. Razi tylko owa przesada, z którą przystę­puje do każdej sprawy.

Półmordek, nie bacząc na powierzchowność swoją i rozmiary, zwykł w porze jedzeń siadać na krześle przy stole. Idzie mu jedynie o towarzystwo zresztą, gdyż zostało ustalone, że nie jest łakomy ani intere­sowny.

Siedzi spokojnie, spogląda życzliwie po biesiadnikach. Niekiedy podnosi prawą przednią łapę i póty macha nią ku otaczającym, zakreślając łagodne półkola w po­bliżu własnego ucha, póki się wreszcie ktoś nie wzruszy i żądanej dłoni mu nie poda. Wówczas Półmordek przy­trzymuje ją swoją łapą i długo, czule a ze smakiem liże.

Gdy się zdarzy, że Półmordek wejdzie do jadalni i nie znajdzie dla siebie wolnego miejsca przy stole, wów­czas wzdycha. Następnie po niejakim namyśle włazi na krzesło zajęte, wciskając się (bez uwagi na prote- • sty) między osobę siedzącą i oparcie krzesła. Zresztą sposobem łagodnym, nigdy od razu, dźwigając po ko­lei każdą łapę z osobna. I stęka przy tym i narzeka, jakby mu doprawdy kto kazał.

Boy

Smarkaty Boy, szpic biały jak mleko, nie liczy się z tym, że Półmordek nie zawsze ma ochotą do zaba­wy.

Mówiąc o Boyu, nie chcę wcale wspominać o jego historii z osiorami. Boy przyrzekł wówczas poprawę i pragnę wierzyć, że się to naprawdę więcej nie powtó­rzy.

Półmordek jest bardzo do Boya przywiązany. Zresz­tą, jako natura marzycielska, nie ma tej lotności umy­słu ani sprawności ruchów, co nieletni i lekkomyślny szczeniak. Boy z tego korzysta, wiecznie go obgryzat wiesza mu się zębami na uszach i w ogóle na wszelkie sposoby go nęka.

Półmordek słusznie powiada o sobie, że jest wrażli­wy i subtelny. Nie odgryza się po prostu (jakby to nie­wątpliwie uczynił Morus), tylko stęka, huczy, mole­stuje, perswaduje. Jest przeciwnikiem kary cielesnej w wychowaniu. W ogóle hołduje nowym prądom i czę­sto źle na tym wychodzi.

Mhu, mhu — ahu — miaj, miaj — och, och, och

A Boy gryzie, zacietrzewia się coraz bardziej. Ska­cze, warczy, poszczekuje — aż uszy pękają.

I wreszcie wszystko to razem wylatuje za drzwi.

Morus

Morus jest to pies małomówny, znający sobie cenę i taktowny. Najstarszy w gronie moich zwierząt, rasy nieokreślonej, barwy czarno-brązowej. Morda szlachet­na i ciężka — w typie wyżła, oczy złote, ogon puszy­sty. W ogóle — pies przyjemnej powierzchowności i nadzwyczaj miły w obejściu. Nie narzuca się nigdy. Między ludźmi przebywa tylko wtedy, kiedy nie da się tego już wcale uniknąć. Pozostaje czas jakiś, aby nie powiedziano, że stroni od towarzystwa, ulatnia się jednak przy pierwszej sposobności. Wychodzi zawsze po angielsku. Jest uprzejmy, ale lubi zachować dy­stans. Stąd budzi mimowolny szacunek.

Morus ma wiele zalet, ale i dużą wadę, że jest próż­ny. Przy okazji lubi — niby nieumyślnie :— bąknąć mimochodem, że jeden z jego przodków był wyżłem. Gdy go przyprzeć do muru, nigdy nie wie, czy to był dziadek, czy wuj, czy może brat cioteczny.

A ja czy jestem rasowy? — zainteresował się na­gle Boy.

Półmordek w krótkich słowach wyjaśnił mu, że wię­cej od pochodzenia znaczą zasługi osobiste, przy czym napomknął coś o szlachectwie duszy.

Morus przysłuchiwał się, jak zwykle, z pewnej odle­głości. Zrazu usiadł na zadzie, później dopiero zrobił parę drobnych kroków przednimi łapami i spokojnie legł brzuchem na ziemi. Z miną pełną poczucia własnej godności, z nosem utkwionym w powietrze, patrzył po­błażliwie na Półmordka swymi złotymi oczami. Niczym zresztą nie zaznaczał lekceważenia. I tak wiadomo było,

co o tym sądzi. — Jako najstarszy i w zębach najmoc­niejszy, przewodził nad wszystkimi. Ale rzadko korzy­stał ze swej przewagi.

Gdy Boy, znudzony morałami o zasługach osobistych, zaczął gonić kuraki, Półmordek westchnął i zajął się swoją toaletą. Przeczesał zębami ogon i przygładził ła­pą uszy, zagarniając od tyłu — jakby chciał naślado­wać wdzięk myjącego się kotka. Nagle spoważniał, w mgnieniu oka przybrał kształt zwiniętej muszli i za­czął się z całym impetem drapać w szyję.

Patrząc na Półmordka, Morus uśmiechał się wzgard­liwie. Ostatecznie — nikt przecież nie będzie utrzymy­wał, że gryzienie pchły jest wielką przyjemnością. Ale po cóż zaraz ta poza przesadna, morda z zastygłym uśmiechem męczeńskim (od ucha do ucha) w niebo wy­ciągnięta — podczas, gdy sztywna-i pazurzasta tylna łapa skrobie konwulsyjnie w kudłach po piersi, a ku słońcu płynie przez zęby jęk cichy i beznadziejny.

Każdy z nas nie raz znajdzie się w tej sytuacji •U myśli Morus. — Po co zaraz wpadać w rozpacz? — Starczy podrapać się i już. I spać dalej.

Sens życia

Jediiego poranku wykryła się rzecz niewiarogodna, przejmująca zgrozą każde serce szlachetne. Półmordek skradł z kuchni i zjadł półtora kilo mięsa cielęcego. Nie kot, Hamilkar ponury i brązowy, który słynął z ta­kich grabieży, ale właśnie Półmordek. Mięsa, pokraja­nego w kawałki na kotlety.

Nikomu nie przyszłoby nawet do głowy podejrzewać Półmordka. Ale los sam chciał wyświetlenia sprawy. Ilość mięsa i pośpiech, z jakim spożyte zostało, nie wyszły Półmordkowi na zdrowie. Toteż, przechadzając się niepewnym krokiem w okolicy drzwi kuchennych, niespodzianie dla siebie i z wielu względów wbrew in­teresom własnym, znaczną część ukradzionego mięsa zwrócił na jasny piasek ścieżyny. Ta okoliczność zdra­dziła go momentalnie. Kucharka ustaliła, jako biegła, winę Półmordka. Z bólem, ale bez żadnej wątpliwości.

Można wyobrazić sobie, jak cierpiał Półmordek mo­ralnie po dokonaniu wyżej opisanego. Nieustające wy­rzuty sumienia i wstyd, palący mu policzki, w połą­czeniu z niestrawnością, pogrążyły go w stan, przy którym zwykła jego rzewność i melancholia mogły do­skonale uchodzić za szał radości. Widząc tyle skruchy, przebaczono mu. Nikt go nie zbił. Mimo to, za zbliże­niem się kogokolwiek wydawał ze siebie straszne jęki, odwracał zbolałą głowę, wzdychał tak przepaściście, że kamień by się wzruszył.

Boy, powiadomiony o zdarzeniu, przybiegł w pod­skokach. Miał oczy świecące z uciechy, ogon roześmia­

ny do rozpuku i rozdziawioną paszczę, mokrą i różo­wą jak cacko, wykładaną ostrymi zębami.

Od razu zaczął dokazywać. Obgryzany przez Boya na przemian od strony uszów i ogona, Półmordek stękał tylko, opędzał się i huczał, wydając takie głosy, jak płaczące dziecko.

Och, tylko nie dziś, nie dziś — —

Cóż takiego? Bo to raz się komu zdarzy. Pamię­tasz w zeszłym tygodniu moje osiory?

Półmordek odpowiedział ze smutkiem:

Co mi tam będziesz głowę zawracał osiorami.

Przecież to nie ma nawet porównania z jego zbrod­nią.

Mój drogi, czyż idzie o osiory? Gorzej, że to była właśnie różowa kanapka panienki — A zresztą też nie powinienem był ich ruszać, bo przecież były przygo­towane dla świń. Sam nie wiem, co mnie ugryzło, żem to zjadł. Pojęcia nie masz, jakie to było obrzydliwe w tym szafliku.

Boy spoważniał.

I chciałem sobie tylko cokolwiek wypocząć na

kanapce u panienki, bo mię okropnie mdliło Och,

te nudności! A później ta kanapka...

Toś brzydko zrobił — stęknął pedagogicznie Pół­mordek.

Boy się uraził.

Patrzcie go, mnie uwagi będzie robił o głupie osiory, a sam mięso z kuchni kradnie — !

Półmordek ze smutkiem popatrzył na Boya.

Postąpiłem bardzo źle — rzekł, wzdychając. — Ale któż jest bez winy. Błądzimy wszyscy. — Cały urok życia — więcej powiem: cały sens życia polega na tym, że walczymy z instynktami, pokonywamy złe namięt­ności, występne żądze. — Postąpiłem daleko gorzej, niż ty, Boyu, bo jestem starszy i rozumiem życie.

Rodzeństwo

Kiedyś przyjechała do Boya w odwiedziny siostrzycz­ka i rówieśnica, śliczna Gaya. Gdy dwa Szpice szybko biegały między nogami stołu, mogło się zdawać, że są całkiem jednakowe. Nawet trudno było odróżnić je od siebie. Woła się Gayę i ze specjalną uprzejmością na­leżną gościowi, częstuje się ją ładnym kawałkiem cu­kru. A tu morda się podnosi i po oczach od razu wi­dać, że to szelma Boy tak chętnie korzysta z nieporo­zumienia.

W istocie rodzeństwo różniło się bardzo między sobą. Boy był to psiak tęgi, dobrze zbudowany, sprężysty i ruchliwy, z mocnymi łapami, z oczami świecącymi jak kasztany, z twarzą otwartą, szczerą, pełną humoru.

Gaya natomiast była delikatna i wysmukła, okryta sierścią niepokalaną i lśniącą, jak futro białego lisa, z ogonem długowłosym, puszystym, jak wielka biała pleureuza. Łapki miała wąskie i biegając wyrzucała ni­mi wysoko, co nadawało jej ruchom lekkość niewiaro- godną.

Ilekroć raczyła się ułożyć — choćby przelotnie — na wałku od sofy, jedna jej łapka zwisała zawsze z ta­kim niedbałym wdziękiem, jak rączka damy z poręczy loży.

Miała pyszczek drobniejszy i bardziej wydłużony niż Boy, oczy mniejsze i wąskie — jakby wciąż przymru­żone. Gdy otworzyła mordkę, to całe wnętrzne było ni­by wybite różowym, mokrym atłasem, a ostre ząbeczki świeciły, jak małe ćwieki z porcelany.

Na przywitanie Gaya lekko warczała, gdyż nie lu­

biła się z każdym poufalić. Boy czuł się oni:'___l

Jakże się ma nasza mama, Lala? — zapytał.

Zupełnie dobrze. Ale ja rzadko mamę widuję.

Dlaczego?

Nie mamy wiele czasu na utrzymywanie rodzin­nych stosunków. Każda z nas ma własne swoje towa­rzystwo. Życie światowe absorbuje

I na tym koniec. Ale Boy nie wytrzymał długo. Po dłuższym milczeniu, z lekka szczeknąwszy, ugryzł wy­tworną siostrę w tylną łapkę. Gaya odgryzła się bły­skawicznie. I porozumienie familijne nastąpiło.

Zaczynało się zwykle od figlów: oba szpice stawały dęba, brały się za bary i z lekka dla animuszu powar- kując, obgryzały sobie szyje i karki. Ożywienie rosło z każdą chwilą, zęby pracowały bez wytchnienia, zapa­sy były tak zażarte, że psiaki, nie wiedząc o tym, ta­czały się na czterech tylnych nogach od ściany do ściany, wędrowały od drzwi do okna i z powrotem, potrącały meble, przewracały krzesła, aż wreszcie jed­no z nich traciło miarę i przez zapomnienie ugryzło w zapale za mocno. Natychmiast zaczynał się wrzask nie do opisania, w różowych gardłach gotowało się ze złości, jak w saganach, zęby gryzły zażarcie, gdzie po­padło. — Po chwili w jednym kącie Boy kichał i splu­wał, wyrzucając z pyska całe kłębki i motki białych kłaków Gayi. Ona zaś w drugim kącie pokoju krztusiła się tak samo kłakami Boya.

W minutę później żale i pretensje wzajemne szły Ig zapomnienie i figle zaczynały się na nowo.

Czy Boyutek rozumie życie?

W wolnych chwilach Półmordek stara, się urabiać umysł Boya zgodnie z wymaganiami racjonalnej peda­gogii. Ideą przewodnią tych wykładów jest uświado­mienie szczeniaka o łączności duchowej ze światem ludzkim. Pies, zdaniem Półmordka, nie powinien się uważać wobec człowieka za jakiś odosobniony gatunek zoologiczny, ale jedynie za ogniwo w tym samym roz­wojowym łańcuchu organizmów.

Filozof francuski, Descartes — naucza Półmor­dek — twierdził niesłusznie, że zwierzęta nie znają mo­wy, a stąd nie mają i rozumu. Za to Anglik, Locke, {Anglicy znają się zwłaszcza na psach i koniach) utrzy­mywał, że posiadają one zdolność empirycznego my­ślenia. Buffon znów, przyznając zwierzętom czucie i świadomość, odmawiał im, niestety, pamięci. Condil­lac utożsamiał umysł zwierzęcy z ludzkim. Co do Scho­penhauera, to przyznawał on zwierzętom tylko rozsą­dek, (Verstand), nic więcej; nie można jednak do tej jego opinii zbytniej przywiązywać wagi, gdyż widać w niej złą wolę (Wille) i fałszywe wyobrażenie (Vor­stellung). Wreszcie Darwin (znowu Anglik) znalazł u zwierząt nawet objawy moralności.

Co się zaś tyczy specjalnie psów, to nawet dzikie plemiona uznają ich zalety moralne. U Dakotahów na przykład, istnieje zwyczaj zjadania wątroby psa dla nabrania dzielności. Nie chcę twierdzić, aby to była najmilsza forma uczczenia zasług, ale sam powiedz, Bo­yu, czego można żądać od takich Dakotahów.

Nie, nie mogę dłużej na niego patrzeć! — odzy­wa się ni stąd ni zowąd Hania. — Przecież on jest po­dobny do foki, przecież on jest podobny do cielęcia morskiego!!... Półmordek, chodź no tutaj.

Hania wyjmuje nożyczki z szuflady — i Półmordek rozumie już, o co idzie: ta niemądra operacja powtarza się co czas jakiś systematycznie. Waha się tedy, ocią­ga, wzdycha głośno.

Chodź, chodź, nie przesadzaj. Wyglądasz po pro­stu niemożliwie.

Półmordek przybliża się z westchnieniem. Ma serce tak miękkie, że nikomu nie umie odmówić.

Hania przytrzymuje go za głowę i obcina nożyczka­mi szczecinowate kłaki, zwisające mu z górnej wargi: naprzód białe (z lewej strony), później czarne (z pra­wej).

Nie rusz się, nie rusz się! Spokojnie! — bo jesz­cze ci wydłubię oko. Nie masz się zupełnie czego mar­twić. Będziesz daleko przystojniejszy. Panowie tylko tak teraz noszą!

Półmordek cierpliwie i wyrozumiale znosi tę mę­czarnię. Smutne kłaki lecą na gałgan, rozpostarty na ziemi, spadają z wolna i melancholijnie, jak zwiędłe liście.

No, teraz jesteś jak się należy. Dajcie tu lusterko. Patrzaj, Półmordek, zobacz, masz teraz zupełnie inny wyraz twarzy. I przy tym wyglądasz daleko młodziej.

Półmordek spuszcza oczy, skromnie odwraca głowę. Nie ma w tym psie ani śladu próżności. Nie jest wcale ciekawy, jak bez wąsów wygląda. A przy tym lustro zawsze robi na nim jakieś niemiłe, niepokojące wraże­nie. Gdyby go zapytać, co to jest lustro, odrzekłby: jest to pies, którego nie ma z tyłu.

No, idź teraz, pobiegaj, pokaż się wszystkim.

Półmordek wypada z pokoju i zaczyna wykonywać

dzikie skoki naokoło tarasu, wyzwalając w ten nie­właściwy sposób swoje zdenerwowanie. Skacze i na­wet poszczekuje.

Temu nietaktownemu zachowaniu Półmordka przy­patruje się chłodno Morus, leżący na słońcu.

Półmordek opamiętywa się wreszcie i poważnieje na widok nadbiegającego Boya. Przechadza się niedbale, pogląda tu i ówdzie, jakby nic.

Boy przybiega, wlokąc ze sobą za ucho niewielkiego psiaka, całego w brudnych kudłach, zażenowanego wielce tą sytuacją. Jest to niejaki „Zofirek”, biedny kundel wiejski, głodomor i proletariusz, lubiący od cza­su do czasu coś zwędzić. Boy zna go, jak zły szeląg. Lubi go zresztą, bo może udawać przed nim wygę. Zna się niby to lepiej na tym i owym, widział niejed­no. A Zofirek patrzy z pod kudłów stroskanymi ocza­mi, słucha potulnie i kiwa schylonym łbem.

Zofirkowi czasu jego niemowlęctwa odcięto ogon, który jest dla psa niezbędny, jako organ uprzejmości i humoru. I Zofirek jest zawsze poważny, ponieważ nie ma się czym śmiać.

Boy puścił ucho Zofirka, zainteresowany tak znacz­ną odmianą Półmordkowego zarostu.

Wiesz — mówi, oglądając go z uwagą — ty je­steś teraz nieładny, ale za to elegancki.

Półmordek wzdycha, uśmiechając się dobrotliwie.

Czy Boyutek rozumie życie?

Hamilkar

Ponury, stary kot, Hamilkar, spada ze stołu lekkim, cichym skokiem, jak kłębek bawełny. Nastaje cisza i rzekłbyś, że nic się nie stało. Aliści po chwili cały dom rozbrzmiewa lamentem.

A dyć tyle, że się wykręciłam — zawodzi Bron­ka. — Tylko tyle, że wyszłam do kuchni na tę chwi­leczkę. Wracam — i tylko mi mignon... Ach, cóż to za stworzenie!'czysty diabeł! Całą połowę kuraka z pod ręki porwał...

Tak, to się nie da zaprzeczyć. Z chwilą, gdy stół jest nakryty i stoi już na nim coś mięsnego, nie moż­na oddalić się z jadalni zupełnie. Hamilkar bowiem spo­sobem czarnoksięskim wynika wtedy z pod ziemi lub opuszcza się z sufitu, lub wreszcie, powiedzmy, scho­dzi z szafy, na której chętnie a kryjomo sypia, w drob­ne ząbki ujmuje kurczę względnie kotlet czy wędlinę i oddala się w milczeniu, a spiesznie. Dla Hamilkara nie ma nic świętego w zakresie rzeczy jadalnych.

Rozpoczyna się pościg z udziałem całego personelu. Och, ukrył się już gdzieś doskonale.

W ostatnim pokoju odsuwa się od ściany kanapę. Tam siedzi kot! Oddany pożeraniu, cichy i skupiony, jakby go wcale nie było. „Czysty diabeł”.

Widząc tak zorganizowaną obławę, Hamilkar wyda­je ze siebie groźne, pomruki i warczenia, przerywane rytmicznie gryzieniem kości kurczęcych.

Mnia-rrr, mnia-rrr, mnia-rrr.

Warczy i żre. Wreszcie decyduje się zmienić miejsce

na bardziej zaciszne. O tym czasie schwytany zostaje za skórę na karku.

Puszczaj, zaraz puszczaj!

Hamilkar daje to sobie więcej niż dwa razy powtó­rzyć. Pomimo uwięzionego karku gryzie dalej; tyle je­go, ile zdąży jeszcze połknąć.

Przy zastosowaniu wszelkich ostrożności kurak zo­staje dla względów natury pedagogicznej wydarty z pa­szczy Hamilkara. Następuje parę klapsów po miękkim, lekkim ciele drapieżcy, plagi, których on wcale nie czu­je i które zresztą urywają się zaraz dzięki interwencji Hani. Hamilkar odchodzi posępnie, zły i zgryziony nie tym, że źle postąpił, ale że dał się złapać.

Resztki kurczęcia dzieli się sprawiedliwie na tyle części, ile jest zwierząt. Każde dostaje po kawałku. Ga- ya bierze mięso w dwa ząbki, kładzie na ziemi, uważ­nie wącha i z wielką ostrożnością delikatnie zjada, jak­by robiąc ustępstwo, przez grzeczność.

Na żądanie Hani Hamilkar ma też przeznaczony dla siebie kawałek łupu. Ąle dostanie go dopiero jutro — gdy już zapomni, że porwał go bezprawnie — aby się czasem nie zorientował, że kradzież przynosi jednak jakąś korzyść.

O tym czasie Hamilkar siedzi na fortepianie i staran­nie liże swój piękny, gruby ogon, rozpostarty na lśnią­cym drzewie.

Za drugim razem schowam się lepiej pod szafę — przemyśla. I to jest cały rezultat wszystkich pedago­gicznych zabiegów około uszlachetniania tego czarnego charakteru.

Błędy Morusa

Niechaj mi nikt nie mówi, że się uprzedzam. To jedno mogę o sobie powiedzieć, że jestem sprawiedliwa. Zga­dzam się, wiele rzeczy można mi zarzucić — ale nie to, żebym robiła różnicę między moimi zwierzętami.

Szanuję Morusa i kocham go, jak każde inne moje zwierzę. Nie mogę jednak dłużej ukrywać prawdy, nie mogę przedstawiać sprawy w fałszywym świetle.

Tak, niestety, Morus nie jest w porządku. Muszę to wreszcie powiedzieć. Morus jest włóczykij i latawiec, Morusa nieraz całymi nocami nie ma w domu, Moru­sa nigdy się nie można dowołać, kiedy jest potrzebny. Oto jaki jest Morus.

Gorzej jeszcze. Morus, dzięki swemu stanowisku naj­starszego zwierzęcia, ma wpływ na Półmordka i ko­rzysta z tego wpływu, by go demoralizować. Ileż to razy Półmordek drzemie najspokojniej i ani mu w gło­wie głupstwa, kiedy całkiem niespodzianie odzywa się Morus:

Wiesz co, Półmordek, polećmy do Wołomina.

Morus, który przecież lekceważy Półmordka, który, można powiedzieć, wszystkich lekceważy, Morus w tym jedynym zapomina o całej dzielącej ich przepaści. Morus staje się popularny, więcej: Morus staje się de­mokratą.

I po co one, jak powiada Morus, „lecą” do Wołomi­na? Po co te dwa kilometry męczącego cwałowania po piachach? Czyż mało mają towarzystwa w domu? Czy może mogą się poskarżyć na złe odżywianie, na brak ruchu, na brak wrażeń? •

Nie. Ale one muszą biec do Wołomina, aby tam po

brudnych podwórkach grzebać w śmietnikach i wy­szukiwać kości, aby się narażać na ordynarne wymysły przechodniów, na niewłaściwe zaczepki i spoufalenia, aby wystawać przed jatkami mięsnymi i całymi godzi* nami patrzeć błagalnie w zimne oblicze rzeźnika.

A teraz proszę zważyć: czy to jest zachowanie się odpowiednie dla moich zwierząt? Czy ja mogę zamykać na to oczy? Czy moja ambicja na tym nie cierpi, jeżeli później pierwszy lepszy może mi powiedzieć, że moje zwierzęta są włóczykije i latawce, że należą do mętów społecznych?

Choćby Marcin.

Co to to to — takie psy pomrowione. Co to to to, żeby takie stare psy nie stojały na uwięzi.

Wyobrazić sobie tylko: Morusa wiązać na łańcuch, albo Półmordka! Tego się Marcin nie doczeka, abym do czegoś podobnego przyłożyła ręki. — Ale mi przy­kro, że w jego surowych słowach jest jednak trochę słuszności.

: Ileż to razy prosiłam Morusa o poprawę. Przyrzeka­łam mu smakołyki i wygody. Wracam kiedyś ze spa­ceru i tak o pół kilometra od domu spotykam się na drodze oko w oko z Morusem. „Stój, Morus, gdzie zno­wu lecisz?” — Machanie ogonem, dystyngowana ucie-' cha, istna góra uprzejmości. „No dobrze, ale gdzie le­cisz”, pytam. Naturalnie, odgadłam od razu: do Woło­mina. „Proszę cię, zrób to dla mnie choć raz i zostań dzisiaj. Weź pod uwagę, że cię tam przecież nic dobre­go nie czeka. Ileż to razy wracałeś pogryziony, prze­moczony, zmarznięty”...

Morus milczał przygnębiony. Dopiero po dłuższej chwili odparł z westchnieniem:

To jest nad moje siły.

I dodał na stronie:

O, gdyby wiedziała, gdyby mogła wiedzieć wszy­stko... t

Hamilkar w słonecznym pokoju siedzi na oknie i pa­trzy nigdzie. Patrzy długo wąskimi liniami źrenic, przekreślającymi pionowo oczy jasnozielone, jak praw­dziwe peruwiańskie szmaragdy.

Na ten temat Półmordek mówi:

Ja jestem wrażliwy: na mnie oczy Hamilkara dziwnie działają. Powiem ci otwarcie, że go po prostu nie znoszę, ale staram się nie pokazywać tego po so­bie. Ciarki mi chodzą po skórze, gdy on wejdzie do pokoju. — To nie jest nawet niechęć ani obawa, nie, to jest dziwne uczucie niepokoju i podniecenia. W tym jest po prostu coś mistycznego. Gdy on obojętnie drze­mie na fotelu albo na czyimś kolanie, ja mogę całymi godzinami warować z nosem przy ziemi i, patrząc w jego zmrużone powieki, wyć wniebogłosy.

Ja tam sobie z niego nic nie robię — powiada Boy. — On jest mały, miękki i, proszę cię, co to są za zęby?

Bo go nie rozumiesz, Boyu, jesteś jeszcze na to za młody. On jest cichy, układny, tajemniczy. Cóż się

o nim wie, sam powiedz. — Ja na przykład śpię w do­mu albo w budzie — ostatecznie, powiedzmy, zabawię trochę dłużej w mieście, bo nie wypada mi odmówić Morusowi. A on? Błąka się gdzieś po świecie, po da­chach i drzewach, ma mnóstwo swoich spraw prywat­nych, o których z nikim nie mówi, swoich tajemnic. On mnie po prostu przejmuje zgrozą.

Półmordek się zadumał.

To mnie dziwi, czemu jest dla ciebie taki wyro-

brudnych podwórkach grzebać w śmietnikach i wy­szukiwać kości, aby się narażać na ordynarne wymysły przechodniów, na niewłaściwe zaczepki i spoufalenia, aby wystawać przed jatkami mięsnymi i całymi godzi­nami patrzeć błagalnie w zimne oblicze rzeźnika.

A teraz proszę zważyć: czy to jest zachowanie się odpowiednie dla moich zwierząt? Czy ja mogę zamykać na to oczy? Gzy moja ambicja na tym nie cierpi, jeżeli później pierwszy lepszy może mi powiedzieć, że moje zwierzęta są włóczykije i latawce, że należą do mętów społecznych?

Choćby Marcin.

Co to to to — takie psy pomrowione. Co to to to, żeby takie stare psy nie stojały na uwięzi.

Wyobrazić sobie tylko: Morusa wiązać na łańcuch, albo Półmordka! Tego się Marcin nie doczeka, abym do czegoś podobnego przyłożyła ręki. — Ale mi przy­kro, że w jego surowych słowach jest jednak trochę słuszności.

: Ileż to razy prosiłam Morusa o poprawę. Przyrzeka­łam mu smakołyki i wygody. Wracam kiedyś ze spa­ceru i tak o pół kilometra od domu spotykam się na drodze oko w oko z Morusem. „Stój, Morus, gdzie zno­wu lecisz?” — Machanie ogonem, dystyngowana ucie­cha, istna góra uprzejmości. „No dobrze, ale gdzie le­cisz”, pytam. Naturalnie, odgadłam od razu: do Woło­mina. „Proszę cię, zrób to dla mnie choć raz i zostań dzisiaj. Weź pod uwagę, że cię tam przecież nic dobre­go nie czeka. Ileż to razy wracałeś pogryziony, prze­moczony, zmarznięty”...

Morus milczał przygnębiony. Dopiero po dłuższej chwili odparł z westchnieniem:

To jest nad moje siły.

I dodał na stronie:

O, gdyby wiedziała, gdyby mogła wiedzieć wszy­stko... i

Hamilkar w słonecznym pokoju siedzi na oknie i pa­trzy nigdzie. Patrzy długo wąskimi liniami źrenic, przekreślającymi pionowo oczy jasnozielone, jak praw­dziwe peruwiańskie szmaragdy.

Na ten temat Półmordek mówi:

Ja jestem wrażliwy: na mnie oczy Hamilkara dziwnie działają. Powiem ci otwarcie, że go po prostu nie znoszę, ale staram się nie pokazywać tego po so­bie. Ciarki mi chodzą po skórze, gdy on wejdzie do pokoju. — To nie jest nawet niechęć ani obawa, nie, to jest dziwne uczucie niepokoju i podniecenia. W tym jest po prostu coś mistycznego. Gdy on obojętnie drze­mie na fotelu albo na czyimś kolanie, ja mogę całymi godzinami warować z nosem przy ziemi i, patrząc w jego zmrużone powieki, wyć wniebogłosy.

Ja tam sobie z niego nic nie robię — powiada Boy. — On jest mały, miękki i, proszę cię, co to są za zęby?

Bo go nie rozumiesz, Boyu, jesteś jeszcze na to za młody. On jest cichy, układny, tajemniczy. Cóż się

o nim wie, sam powiedz. — Ja na przykład śpię w do­mu albo w budzie — ostatecznie, powiedzmy, zabawię trochę dłużej w mieście, bo nie wypada mi odmówić Morusowi. A on? Błąka się gdzieś po świecie, po da­chach i drzewach, ma mnóstwo swoich spraw prywat­nych, o których z nikim nie mówi, swoich tajemnic. On mnie po prostu przejmuje zgrozą.

Półmordek się zadumał.

To mnie dziwi, czemu jest dla ciebie taki wyro­

zumiały, pozwala ci jeść jednocześnie z nim z jego miski, daje się gryźć (ach, te twoje zwyczaje!) Może lubi dzieci. Najgorsze stworzenia lubią szczenięta.

Kiedy go gryzę, to on tylko okropnie miauczy i nawet się nie wyrywa. Miauczy i czeka, kiedy skoń­czę. — Bardzo jest przyjemny w gryzieniu, zupełnie aksamitny.

Jak urośniesz, to się przekonasz o prawdzie moich słów. Nie czuć nienawiści do kotów — to z psiego punktu widzenia rzecz nieobywatelska, to lekceważenie tradycji. Zrozumiesz to wszystko, Boyu, kiedy będziesz taki stary, jak ja. Tego nie można się nauczyć, to trze­ba czuć.

A ty jesteś stary?

No, w każdym razie mam już czwarty rok.

Ładny wiek — westchnął Boy.

Nierozsądek Boya

O, twoja mama, Lala, była niezwykła i śliczna — mówił z odcieniem sentymentu w głosie Półmordek.

Śliczna. Co za nos! Idealnie czarnego koloru, nie jak inne szpice — z różowymi albo brązowymi nosami. Węch pierwszorzędny! Całą noc potrafiła szczekać tyl­ko dlatego, że na końcu wsi ktoś przespacerował się tam i z powrotem po własnym obejściu. A nóżki, a uszy! Biegała jak postrzelona, wszędzie jej było peł­no, zawsze wesoła, zabawna, cała w białych lokach, z kokardą różową — zupełnie markiza. Gaya jest do niej trochę podobna, ale ani w połowie nie ma tego wdzięku. — Lala warczała na mnie i z początku gry­zła mię przy każdej okazji. Ale później byliśmy w zu­pełnie dobrych stosunkach. Nie jestem całkowicie pew­ny i nie chciałbym się przechwalać, ale mam to wra­żenie, że ceniła mię bardziej niż Morusa.

Miała pewnie takie same loki, jak ja — przerwał Boy.

Nie. Te loczki jeszcze ci wyjdą, a dopiero później urosną dłuższe, ładniejsze.

Czy ja przez ten czas będę goły?!...

Wunia

W pokoju jadalnym, na gałęzi sosnowej przybitej w rogu siedzi zawsze Wunia. Zielone kolki, sterczące na wszystkie strony i wchodzące nawet na ścianę, udają las. — Siedzi nieruchomo godziny, tygodnie i lata. Ktoś, kto nie zna domowych naszych stosunków, mógłby ją wziąć za wypchanego ptaka.

Ale Wunia żyje i baczy. Nic nie uchodzi uwagi jej wielkich, czarnych oczów, objętych okrągło pierście­niami z przezroczystego złota, i okrytych ciemną, aksa­mitną powieką, nasuwającą się z góry, jak u ludzi.

Wunia jest zupełnie mała, taka jak gołąb, albo mniej­sza. Ale ma dużo piór i jeżeli jest zła, to tymi piórami umie się zrobić trzy razy większa. Gdy ją postawić na ziemi, zachowuje się, jak ktoś duży: podnosi głowę i patrzy każdemu w oczy. A gdy do niej podejść, to zaraz się powiększa, otwiera dziób i tym dziobem na­przód szumi, a później strzela. Umie także stawiać so­bie z kilku piórek rożki na głowie, które potem chowa, jak jej się sprzykrzy. Wreszcie umie wypuszczać szlarę, to jest rodzaj boa z jaśniejszych piór naokoło twarzy.

Wunia ma bardzo poważny sposób myślenia i nad wszystkim ogromnie długo się zastanawia. Powolność decyzji wynika u niej nie ze ślamazarności, jak u Pół- mordka, lecz ze ścisłości. Wunia rozważa wszystkie za i przeciw i nigdy nie postępuje lekkomyślnie.

Głowa Wuni składa się tylko z twarzy porosłej z przodu i z tyłu piórami. O Wuni można by powie­dzieć, że nie ma profilu. Jej wielkie, okrągłe oczy u- mieszczone są nie z boku, jak u ptaków, ale z przodu.

Dziób podobny jest do bardzo zakrzywionego nosa. !#§• około dzioba rośnie obfity, nieco jaśniejszy niż piór*, puszek.

Jeżeli dzień jest pogodny i powietrze suche, Hania bierze Wunię na spacer, żeby użyła trochę ruchu. Wu- nia ma jedno skrzydło ustrzelone, więc nie może fru­wać, tylko skacze i chodzi. Chodzi bardzo dziwnie, prze­rzucając się gwałtownie z nogi na nogę. Przy tym po­chyla nieco głowę i wygląda zupełnie jak żołnierz idą­cy do ataku.

Wunia do nikogo nie odzywa się pierwsza, w ogóle rzadko głos zabiera (chociaż ma donośny) i umie mil­czeć, jak żadne z moich zwierząt. Odkąd jest u nas, nie można jej nic zarzucić.

/

Konfrontacja

Dzień, w którym Antoni przyniósł z lasu ranną Wu- nię, zapisał się dobrze w naszej pamięci...

Wunia stała wtedy na ziemi w kącie, wyglądała jak mały człowieczek, nie chciała nic jeść i pochmurnie patrzyła przed siebie. U jej szponów na ziemi robiła się mała kałuża krwi, kapiącej z odstrzelonego skrzyd-. ła. — Nikt wtedy nie cieszył się ż przybycia Wuni. Wszyscy mieli żal do Antoniego za te wieczne zbrodnie po lesie i polach.

Zresztą nikt nie wierzył w to, że Wunia będzie się chowała. Jeżeli nawet nie umrze z upływu krwi, to jakże ją upilnować przy tylu zwierzętach w domu. Je­żeli nie rozszarpią jej psy, to na pewno udusi ją Ha- milkar. A nie można było przecież zostawiać jej w rę­kach Antoniego, który chciał ją karmić kaszą i kar­toflami.

Ponieważ jednak gojenie się rany miało przebieg normalny, siły wracały i zaczął zjawiać się apetyt, trze­ba było wreszcie zarządzić konfrontację wszystkich zwierząt z Wunią.

Pierwszy wszedł Morus, jako najgroźniejszy. Zrazu wydawał się nawet nieco zainteresowany. Ale dojrzaw­szy, że tam coś szkaradnego w kącie puszy się i fuka, po krótkim namyśle oddalił się nieznacznie i z god­nością.

Półmordek podszedł bliżej, drżąc na całym, ciele. Oczy Wuni jednak wydały mu się nierównie bardziej tajemnicze, niż nawet oczy Hamilkara. Jęknął tylko i cofał się tyłem z pokoju, nie mogąc opanować lodo­

watego dreszczu grozy — jakby Wunia była czarowni­cą.

Boy wpadł z hałasem i rwetesem. „Co to jest? Gdzie jest ten nowy ptak? Pokażcie mi tego nowego pta­ka!” — Ujrzał Wunię i zaraz do niej poskoczył, prag­nąc tylko trącić ją nosem i potarmosić nieco, gdyby się dało. Ale Wunia nagle urosła mu w oczach, zrobiła się ogromna, rozciągnęła swe jedno skrzydło i wydała ze siebie okrzyk wojenny, podobny do ryku syreny okrę­towej.

Wrażenie było piorunujące. Boy — ten sam, który z niczego sobie nic nie robi, który nie robi sobie nic nawet z Hamilkara — po prostu oniemiał z przera­żenia. Uśmiech zamarł mu na ustach, ogon opadł mię­dzy nogi. Zawrócił z miejsca i w panicznym strachu dopadł drzwi.

Dopiero na dworze przyszedł trochę do siebie i na­wet zaczął sobie razem z Morusem pokpiwać ze zde­nerwowanego Półmordka. Ale najczulsze nawoływania nie mogły go skłonić, aby powrócił do pokoju.

Pozostawał jeszcze Hamilkar, koneser w dziedzinie ptaków, szelma i drapieżnik, ufny w swoje pazury. Ujrzawszy Wunię, przyczaił się i dyskretnie podcho­dził, zatrzymując się raz po raz z podniesioną przednią łapką, aby nie spłoszyć „ofiary”. Przy tym bił ogo­nem (który u kota służy do wyrażania lwich uczuć) i raz nawet miauknął krótko z niecierpliwości.

Staliśmy ż zapartym oddechem, gotowi o każdej chwili do poskoczenia na pomoc Wuni.

Ale nie zaszła potrzeba. Gdy Wunia powiększyła się odpowiednio, zaszumiała, strzeliła parę razy i wreszcie wydała swój ryk ponury, znany z sabbatów średnio­wiecznych i romantycznych ballad, sprawiedliwość ka­zała wyznać Hamilkarowi, że nie widział dotąd takiej ptaszyny. Cofnął się przezornie i na wszelki wypadek pomykał ku drzwiom. Dopiero w progu — już bez­

pieczny — obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy aby Wunia stoi jeszcze na tym samym miejscu.

Z biegiem czasu stosunki ułożyły się jakoś. Wunia oswajała się stopniowo, przywykała do zwierząt i do nas, ale nigdy nie lubiła zbytnich zbliżeń.

Jedna tylko Hania umiała znaleźć do niej drogę. Na­zywała ją śliczną dziewczynką, mówiła jej wciąż kom­plementy o oczętach jak gwiazdy, całowała w pióra na czole i głaskała po łbie, a właściwie po płaskiej, od­wrotnej stronie twarzy.

I Wunia, szumiąca i strzelająca na każdego, kto się przybliżył — choćby z pięknym kawałkiem wątroby w nożyczkach — zakochała się w Hani. Poznaje ją już z daleka, nie gniewa się na nią nigdy, a całowa­na w czoło, przymyka aksamitne powieki, pochyla łeb. z rozmarzeniem i wydaje ze siebie dźwięki, których nie ma dla nikogo: cichutkie gędziolenie słowicze.

Wzruszający jest wtedy widok tego dziwadła z Notre Dame, tego gotyckiego straszydełka, tego smutnego po­tworka o złośliwej, nosatej twarzyczce, na której wzo­rowały się i stylizowały różne gnomy i dziwa leśne, różne diabliki i zmory, zaludniające świat średniowiecz­nej fantazji.

Wojaż

Morusa włóczęgowskie zamiłowania sprowadziły raz konsekwencje bardzo poważne. Późniejsze wypadki usprawiedliwiły całkowicie moją nieprzychylną opinię

0 tych wyprawach. Rzecz się tak miała:

Morus korzystał oczywiście z każdej okazji, żeby się tylko przelecieć. Między innymi miał to we zwyczaju, że odprowadzał uroczyście każdego, kto wyjeżdżał, na stację kolejową — tylko dlatego, że dworzec stał w mieście.

Tłumaczyło mu się wielokrotnie, że nikt mu za złe nie weźmie, jeżeli zaniecha tej formy towarzyskiej

1 po prostu pozostanie w domu. Ale któż mógł sobie poradzić z uporem Morusa. On uważał to za elementar­ny obowiązek grzeczności, za coś, co się samo przez się rozumie. Twierdził, że byłby niespokojny, gdyby nie zobaczył nas już siedzących w wagonie, gdyby się nie przekonał naocznie, że wszystko jest w porządku. Zwykł był cierpliwie czekać na peronie do ostatniej chwili i dopiero widząc ruszający pociąg, zabierał się do odwrotu.

Ostatecznie przywykliśmy do tego, jak do wszystkie­go w życiu. I widok biegnącego za nami Morusa z ozorem na wierzchu, z ogonem wyciągniętym jak stru­na, stał się czymś całkowicie niezbędnym. Aby nie wracać później samemu, Morus często zabierał ze sobą Półmordka.

Tak było i tym razem. Oba psy odprowadziły nas na dworzec wedle wszelkich prawideł ceremoniału. Przy wejściu na peron robiono im, jak zwykle, pew-

ne trudności. Ale wobec niezłomnego ich postanowię nia, stróż stacyjny przestał się upierać. Wymówił pół­głosem parę złorzeczeń i zezwolił, że przemyciły się jakoś, zaplątane pomiędzy nogami podróżnych. — Mo­rus pilnował, czyśmy pomyślnie weszli do wagonu, po czym wespół z Półmordkiem stanęły oba na peronie i poglądały w okno, przy którym staliśmy pewien* czas. — Los chciał, że zajęliśmy się później rozmową ze znajomymi i tak, nie wiele zważając na psy, do­czekaliśmy chwili ruszenia pociągu.

było. Psy milczały i nie można było nic z nich wydo­być. Ale jednego jestem pewna: że inicjatywa całego pomysłu wyszła od Morusa. Widzę go po prostu, jak stojąc na peronie, trąca go łokciem i mówi:

Wiesz co, Półmordku, było nie było, jedźmy do Warszawy.

bec łoskotu wagonu nie mogły wcale zasnąć. Były bar­dzo zdenerwowane, raz po raz ziewały przepaściście, a każde ziewnięcie kończyło się jękiem. Najwidoczniej żałowały tego, co zrobiły. Widząc ich przygnębienie, nie tylko nie robiłam im wymówek, ale nawet musia­łam je pocieszać.

Na dworcu w Warszawie zachowywały się lękliwie, szły tuż przy nodze, z ogonami wtulonymi pod siebie. Od pierwszego wejrzenia czuło się w nich prowincję. — Po długich namowach zgodziły się wejść do dorożki, ale uczyniły to z przymusem i przykrością. Dygotały oba ze strachu. Półmordek, przesadny jak zwykle, na­wet skowyczał, gdy mijały nas inne dorożki lub tram­waje i wciąż niedwuznacznie na wszelkie sposoby da­wał mi do zrozumienia, że wolałby usiąść mi na kola­nach.

Postanowione zostało, że w Warszawie psy zatrzy­mają się u Gai. W ten sposób załatwi się przynajmniej sprawę bardzo zaległej rewizyty.

Niespodziane zjawienie się starych wiejskich znajo­mych wprawiło nawet wykwintną Gayę w szał radości. Szczekała i skowyczała z uciechy. Do spazmów dopro­wadzał ją widok tych zwierząt, które na wsi wydawały się pewne siebie i dostojne, a tutaj stały przy sobie zestrachane, ogłuszone, raz po raz ziewające ze zdener­wowania. Chciała je rozruszać, chwytała zębami za obwisłe uszy i ogony, ale psy postękiwały tylko i oglądały się za noclegiem. Nie mogąc pohamować swe­go humoru, Gaya po prostu wskoczyła na osowiałych gości i po ich grzbietach biegała sobie zręcznie, jak po stole. Nawet Morus, groźny Morus nie warknął. Był tak zgnębiony, że znosił wszystko z rezygnacją. Ale Andzia się oburzyła.

Odejdź, Gaya. Wstydź się. Psy takie pomęczone z drogi, że ledwo żyją.

Dała im jeść, a później zamknęła je w łazience, gdzie wolne od Gai wyspały się i wypoczęły po wzrusze­niach drogi.

Tak doczekały godziny powrotu. Jechały już w obro­żach i na smyczach. Ale mimo to i tym razem nie zrobiły dobrego wrażenia w wagonie.

Trzeba było widzieć ich miny, gdy wreszcie dotknęły łapami gruntu wołomińskiego. Zrazu wahały się jesz­cze, oglądały na nas, nie dowierzały własnym oczom i nosom. Dopiero progi domowe powróciły im zwy­kły humor,, pewność siebie i ochotę do życia.

Boy był trochę nadąsany, że go nie wzięli. Rozpyty­wane przez Boya, psy wykręcały się sianem. Morus usiłował być tajemniczy i pogardliwy.

Wszędzie dobrze* w domu najlepiej—rzekł wre­szcie wymijająco, licząc na moją dyskrecję.

Półmordek zaś twierdził, że jest wrażliwy i życie wielkomiejskie: w najwyższym stopniu rozstraja mu nerwy.

Jeż

Zaledwie zwierzęta przyzwyczaiły się jakoś do Wuni i nauczyły wchodzić bez obawy do pokoju, dyskretnie tylko omijając z dala kąt z gałęzią — w życiu ich zaszła nowa, znacznie poważniejsza komplikacja, mianowicie: jeż.

Zrazu obudził wielką sympatię prostotą manier, bra­kiem wszelkiej przesady i sztuczności. W najwyższym stopniu od pierwszego dnia zaraz „był jak u siebie”, co przecież zawsze miłe jest gospodarzom. Postawiony na stole, nigdy nie wymawiał się brakiem apetytu. Lu­bił masło, przepadał za śmietanką, jadł miód, ser, węd­linę, czekoladę mleczną i winogrona. Mowy nie było

o jakichś kaprysach. Jeżeli mam być szczera, to po pro­stu rzucał się na wszystko. Gdy dopadł czegoś, co mu smakowało szczególniej, mlaskał językiem tak głośno, że słychać go było w drugim pokoju (ale jeżeli drzwi były otwarte).

Z początku zwierzęta nie zwracały wielkiej uwagi na tę dreptającą wiecznie kupkę kolącego śmiecia. Od cza­su do czasu poszczekał nad nim trochę Boy, albo Pół- mordek i na tym koniec. Wunia z wyżyn swojej gałę­zi wodziła za nim spojrzeniem uważnym, a Hamilkar ze zwykłą swą obojętną dobrotliwością pozwalał mu pić mleko ze swej miski. Ale niedługo miała trwać harmo­nia tej symbiozy.

Całymi nocami jeż biegał po mieszkaniu i stopniowo zapoznał się dokładnie ze wszystkim, opanował teren.

Mówiliśmy o nim, że da sobie radę w życiu. Nikt nie miał żadnych obaw o jego przyszłość. Było to zwierzę

0 indywidualności bardziej wybitnej, wcielenie instynk­tu życiowego. Mały, tęgi, mocny, kolczasty, żarłoczny

1 łakomy.

Gdy czuł się czymś zagrożony, wystarczyło mu tylko zmarszczyć brwi — i natychmiast cały zamieniał się w kłębek igieł. Kichał przy tym i podskakiwał tak celnie, że zawsze ukłuł tego, kogo chciał.

Ta jednak gwarancja bezpieczeństwa osobistego nie starczyła mu na długo. Zaczęły się wkrótce po kątach niewiarygodne wrzaski, lamenty i awantury. W jeżu obudziły się instynkty zaborcze. Zanim Boy albo Pół­mordek zdążył dobiec do rzuconego mu kawałka mięsa, już na tym miejscu zastawał mlaszczącego głośno jeża, zwiniętego dokładnie i celnie podskakującego. Nieraz Hamilkar odchodził od pełnej miski, bo już wszedł w nią czterema łapami i podskakiwał tam albo nawet gryzł Hamilkara w policzek.

Dotąd Boy był tym wiecznym utrapieniem starszych zwierząt. Nawet Morus czasami musiał pokazywać mu swoje zęby, aby nauczyć rozumu szczeniaka.

Teraz zmieniły się stosunki. Zwierzęta straciły pew­ność siebie, swobodę ruchów i spokój nerwowy. Wkrót­ce stało się tak, że nikt nie był pewny swych nóg. Rzecz taka prosta, jak „mieć nogi do ziemi”, znaczyło to sa­mo, co być wystawionym na najgorsze niebezpieczeń­stwo.

Ileż to razy Boy skowyczał, płakał i pienił się z wściekłości, trzymając w powietrzu ukąszoną łapę i trą­cając czarnym, mokrym nosem w nieprzenikniony, szka­radny kłębek igieł. Ileż to razy Hamilkar, wrzeszcząc wniebogłosy, biegł przez pokój, wlokąc za sobą jeża, który sunął, uczepiony zębami u końca Hamilkarowe- go ogona.

Nida

- Doskonała uroda Diany jest codzienną radością oczów, jej równe usposobienie, takt niezawodny i cały w ogóle sposób bycia obudzają zaufanie i nakazują sza­cunek.

Minęło więcej niż siedem lat, jak jesteśmy nawzajem swoje. Ona jest moim psem a ja jestem jej człowie­kiem. Nie jej panem: tego nie ma w naszym stosunku.

Przebywamy tutaj albo tam, razem albo osobno. W życiu naszym zmienia się to i owo. Jedno przecież trwa wciąż niezmiennie: nasza przyjaźń.

Wytrzymałyśmy próbę wielu zim białych i zielonych wiosen, szłyśmy, związane jedną smyczą, po kamien­nych ulicach obcych miast. Różne okolice ziemi pod­kładały swoje wzgórza i doliny, swoje wody i nieba pod malowniczy fryz naszych spacerów.

Wypróbowana jest nasza przyjaźń, przewleczona bez uszkodzenia poprzez wszelkie odmiany losu — aż do dziś, aż do dziś.

Bo oto dzisiaj właśnie — pomimo wszystko, co za­szło — idziemy znowu razem na' dawny spacer, nad znajome stawy o czarnej wodzie, o smutnych, leśnych brzegach.

Zachodzi słońce jak zawsze zachodziło nad nagą zie­mią wydm. Od najdawniejszych bowiem czasów idzie się w tę znaną drogę tylko o zachodzie.

Siedzimy obok siebie na wąziutkiej grobli torfowej, zarosłej gęsto suchym sitowiem. Kolory nieba i ziemi są niezmiernie piękne o tym dniu chłodnej jesieni. Wysokie obłoki, odbite w głębiach czarnej wody, po­

ciągają oczy ku swej nieprawdziwej otchłani. A my jesteśmy znowu razem — jak gdyby nic nie zaszło, jak gdyby nigdy między nami nie postał nawet cień zdrady.

Tak się złożyło, że musiałam wyjechać z domu na dłużej i nie mogłam zabrać od razu Diany. Wzięłam ze sobą jej małą rzeźbioną figurkę w hieratycznej po­zycji leżącej, z długim nosem, przyłożonym do wy­ciągniętych łap, wzięłam jej portret rysowany i parę fotografii. Ale z tym wszystkim tęskniłam za nią i pro­siłam, by mi ją przywieźli. Tymczasem jednak prze­minęły długie miesiące, a ja żyłam bez Diany i bez żadnego w ogóle psa.

I oto jednego jesiennego dnia, gdy zaczęły pusto­szeć letnie wille okoliczne, przyszła do naszego domu na wsi nieznajoma, mała, biała suka szpic, łagodna i ładna. Przyszła i nie chciała odejść. Poczuła się u sie­bie i z obecnych tutaj osób mnie obrała sobie za pa­nią. Była podobna do dawnej Gai, ale milsza.

Zachowała się od pierwszej chwili tak, jakby zaw­sze była moim psem. Przykładała swą małą główkę do mej sukni, patrzyła mi w oczy i kładła się u mych nóg, jak kołnierz z białego lisa, kiedy spadnie na zie­mię.

Zrobiliśmy wywiad w okolicy. Nikomu taka suka nie zginęła i nikt jej nie znał. Więc została u nas i od razu weszła w swą rolę domowego psa. Nazwałam ją Nidą.

Od pierwszego dnia postanowiła, że spać będzie w moim pokoju na ziemi. Dotąd żaden pies nie rościł so­bie takich pretensyj i w ogóle nigdy nie było o tym mowy. Ale właśnie Nidą tego chciała.

Spała spokojnie.i grzecznie na cienkim kilimie przy łóżku, a rano witała mię pierwsza powiewaniem bia­łego ogona i przykładaniem spiczastych uszek do grzbie­tu.

Gdy otworzyłam jej drzwi do ogrodu, wyszła, ale wróciła wkrótce i znów ułożyła się przy łóżku, jak gdy­by nic w tym wszystkim nie było dziwnego i nie wy­magało żadnych wyjaśnień.

Poszłyśmy razem na górę na śniadanie. Później ra­zem przeleżałyśmy dwie godziny między wrzosami na słońcu — w błękitny, złoty i granatowo zielony dzień jesienny. Wielkie ważki siadały na mnie i na niej, nic się nie bojąc. Nida leżała najbliżej mnie, jak się dało, przytykając do mych nóg białym puchem swego grzbie­tu. I tylko gdy już jej było bardzo gorąco, szła z otwartą i ziejącą mordką na chwilę w cień, by się ochłodzić. Ale poglądała stamtąd ku mnie i, ochłonąw­szy, znowu do mnie wracała.

Później, w domu, towarzyszyła mi przy robieniu cał­kowitej toalety i z wielką uwagą śledziła każdy mój ruch. Ale żadna z moich czynności nie wydała jej się zabawna ani niepotrzebna, wszystko uznawała za słusz­ne.

Nie spuszczała ze mnie swych czarnych oczów, oprawnych w białe futro. Gdy zaś usiadłam do pisa­nia, znowu leżała przy mnie najbliżej jak można, do­tykając mej podeszwy czubkiem ucha albo strzępkiem ogona.

Nie tylko przystała na mnie, nie tylko się na mnie zgodziła, ale była mną w najwyższym stopniu zain­teresowana i, mogę to powiedzieć, nawet — zachwy­cona. Nie odstępowała mnie na krok, póki znowu ra­zem nie poszłyśmy na obiad. Dla innych była także puszysta, miękka, miła, grzeczna, ale gdy kto zaczął ją głaskać lub wziął za łapę, uciekała do mnie. Bo tylko w moim pobliżu czuła się spokojna i bezpieczna.

Dziwiłam się, skąd ona ma tę pewność, że to właśnie ja jestem godna jej zaufania, że to ja jestem tą jedy­ną, która za nią się ujmie, która ją weźmie w obronę.

Na popołudniową przechadzkę poszłyśmy już tak, jak­

byśmy nigdy dotąd nie rozstawały się ze sobą. Biegała sobie wesoło i ładnie, zaczepiała krowy na pastwisku i małe prosiaki w kartoflach, ale zaraz wracała do mnie, chociaż jej nie wołałam i biegała znowu tuż obok, pełna spokojnego poczucia, że wszystko jest w porządku.

Wieczorem stanęła w otwartych na ogród drzwiach i miłym, niegłośnym sposobem szczekała, gdy ktoś prze­chodził. Potem skakała odważnie za strasznym, wiel­kim szerszeniem, który wpadł do pokoju i chciała go zagryźć. Wreszcie wystawiła młodą ropuchę, którą led­wie odnalazłam, zatajoną w zagłębieniu przy progu. Gdy zaś wyrzuciłam i szerszenia, i żabę i zamknęłam drzwi, Nida spokojna, że nic nam nie zagraża, ułożyła się na swym miejscu tuż przy łóżku i zasnęła.

Nazajutrz znowu byłyśmy razem na słońcu, razem jadłyśmy obiad. Tylko nie mogłam Nidy wziąć na spa­cer, bo szłam na cmentarz, gdzie psy są źle widziane. Gdy wychodziłam, kazałam zamknąć Nidę. Na razie piszczała i chciała się wyrwać. Później powąchała mój szal, wiszący na jakiejś poręczy — i położyła się pod nim, uważając go jakby za gwarancję mego powrotu. Z tego miejsca nie dała się niczym wywabić ani nawet zabrać przemocą. A gdy wróciłam, skakała na mnie, wiała ogonem i przykładała uszka do grzbietu, jak zu­pełnie własny, od dawna kochany szpic.

Czyż mogłam przyjąć obojętnie taki nieoczekiwany wybór, taki niezasłużony dar, czy mogłam oprzeć się wzruszeniu? Uczucie Nidy napełniło mię zdziwieniem, radością i słodyczą. Nigdy jeszcze przez żadnego psa nie byłam tak kochana.

Wciąż wprawdzie oczekiwałam przybycia Diany. Ale nie widziałam jej już prawie rok i może trochę o niej zapomniałam. Więc wobec wszystkiego, z czym przyszła do mnie Nida, poczułam się bezbronna.

Otworzyłam swe serce na to uczucie, tając niejako,

że właściwie nie mogę już sobą rozporządzać, że nie jestem wolna. I w ten sposób upoważniłam Nidę do miłości, pozwoliłam jej żywić jak najdalej idące na­dzieje.

Tak było. A kiedy na czwarty dzień wróciłyśmy ze spaceru do domu, zastałyśmy tam Dianę, która wresz­cie przyjechała.

Powrót Diany

Diana!

Zobaczyłam ją nie w domu, tylko w ogrodzie. Wy­biegła do mnie ścieżką z pośród drzew — tak, że dała mi się .ujrzeć od razu z dość daleka i w najdziwniej­szym rzucie, bo od przodu. Z tej strony, mogę powie­dzieć, jest jej najmniej. Z tej strony jest najbardziej znikoma. Przypomina owe płaskie papugi z drewna, które mają ołowianą kulkę w ogonie i kiwają się ogromnie długo, gdy je oprzeć o brzeg stołu — i któ­rych z przodu wcale nie ma.

Zobaczyłam ją — ze zdziwieniem. Jej wąski, długi pysk, długie nogi, wyciągnięty owal piersi. Uszy miała stulone, jak zwykle w biegu, wyraz twarzy łagodny i smutny.

Diana jest tak dziwna, że gdy się jej długo nie wi­dzi, na nowo trzeba się do niej przyzwyczajać.

Nadciągnęła tak do mnie niespiesznie swym nikłym truchcikiem — ciemnopopielata, krótkoszerstna, gład­ka, jak odlana z ołowiu — i przywitała mię niewyraź­nie. Nie miałam nawet zupełnej pewności, czy mię po­znała.

Była oszołomiona daleką drogą w pociągu, była zmę­czona. A zapewne także zmartwiona rozstaniem z tam­tejszymi domowymi psami, do których przywykła od szeregu miesięcy.

Zabrana stamtąd Diana zjawiła się oto tutaj, gdzie kiedyś spędzała lato i nawet miała dzieci, ale 'pamię­tała to wszystko niejasno lub może wcale. I zobaczyła mnie, która odjechałam od niej sama i którą też już

ostatecznie przez tyle miesięcy mogła zapomnieć. Nie, doprawdy, nie było czego się cieszyć.

Zdezorientowana i stroskana Diana nie chciała prze- I deź nikogo kłopotać swymi zmartwieniami. Machała I ogonem, podała mi łapę, coś wyrażała niby radosnego I swą wąską paszczą. I ja przemawiałam do niej, gła- I skałam ją i tuliłam. Pozory były zachowane. Ale do­prawdy smutne- to było powitanie.

Czyż tak wyobrażałam je sobie jeszcze przed mie- I siącem, jeszcze przed tygodniem?

Była to dla mnie ciężka chwila, choć oczekiwałam jej tak dawno. Bo przy mnie kręciła się teraz mała Nida, biała i puszysta i patrzyła zdziwiona na obcego psa. Bo Diana nie była już dla mnie tym psem naj­bliższym, psem jedynym i niewątpliwym.

Inne, nowe uczucie — radosne, żywe, młode —' na­pełniło to miejsce serca ciepłem i słodyczą.

Trudno mi jest powiedzieć tę rzecz, ale jednak w owej chwili Diana zjawiła się jak wyrzut.

Skoro tak długo mogłam być bez psa, dlaczego zdra­dziłam Dianę właśnie na parę dni przed jej powro­tem? Jak mogłam zapomnieć się do tego stopnia, jak mogłam zlekceważyć wszystko, co nas łączyło: dzielo­ne odmiany losu, wspólne przeżycia, jedyne i niezastą- pione godziny zwierzeń, nawet nieukrywane łzy. Całe I lata solidarności, zaufania, przyjaźni. Te rzeczy obo- I wiązują — niezależnie od tego, czy idzie o psa, czy

o człowieka.

Toteż od pierwszej chwili, gdy tylko zobaczyłam Dianę, byłam zdecydowana sprawę Nidy potraktować jako epizod.

Nie było mowy o pogodzeniu na stałe tych dwóch kompleksów: Nidy i Diany. I jeden i drugi był zbyt bogaty, zbyt wyłączny, nie mogły trwać współrzędnie obok siebie. I to pomimo, że obie suki, chociaż, nieufne

i ignorujące się nawzajem, jednak nie pokąsały razu i nawet nie warczały na siebie. ■ H

Ale i prostsze względy, zwyczajne względy życio­we musiały tu być wzięte pod uwagę. Ostatecznie bo­wiem — mimo wszystko — mam jakieś poczucie mia­ry i rozumiem, że moża mieć przywiązaną do swej oso­by .jedną zasłużoną sukę, obdarzoną wszelkimi zaleta­mi osobistymi, towarzyskimi i wreszcie reprezentacyj­nymi. Ale otoczyć się dwiema sukami, przy czym jedna z tych suk jest ni stąd ni zowąd szpicem, z dwie­ma takimi sukami przenosić się na zimę do miasta, z dwiema chodzić po jego ulicach, z dwiema mieszkać! To byłby brak miary, której w mym życiu usiłuję sta­rannie przestrzegać.

Idąc bowiem dalej po tej drodze, mogłabym łatwo dojść do tego, że ukazywałabym się publicznie w asy­ście na przykład sześciu suk różnej wielkości i kolo­ru. Czyż poszczególne zalety serca każdej z nich oraz okoliczność, że nie gryzły by się jakoś między sobą, mo­gły by dostatecznie usprawiedliwić takie postępowanie?

Tak więc umówiłam się z sąsiadami, że wezmą Nidę do siebie, bo właśnie potrzebowali czujnego psa.

I oto zaczęła się rzecz gorsząca, chociaż podjęta w imię haseł tak szczytnych, jak wierność, lojalność, ho­nor. Zaczęło się zabijanie tego ślicznego, młodego, uf­nego uczucia.

Zamykałam się przed Nidą, kazałam ją przemocą od­prowadzać do nowych państwa. Brali ją tam na kana­pę, pieścili, obdarzali smakołykami. A ona wyrywała się stamtąd i przybiegała do mnie, by leżeć mi u nóg, by patrzeć w moje oczy, by się do mnie radować — pełna ufności, jakby w tym nie było mojej winy.

Wybaczała mi Dianę — tę nieznaną, obcą, dziwną su­kę. Tylko odwracała lekko swój spiczasty łebek białego nietoperza, gdy tamta kładła mi pysk na kolanie. Nie

rozumiała nic, nie chciała rozumieć. Gdy mnie nie by­ło, zakradała się do mego pokoju i czekała tam, ukry­ta w ciemności, póki nie wrócę. Wybiegała wtedy ra­dosna, skacząc z uciechy, kładła po sobie uszka, wie­wała białym ogonem.

I znowu brali ją ode mnie i zanosili tam, zdziwioną, piszczącą, nie chcącą tego. Ale znowu wracała. Pójście na górę, zejście na dół, pozamykanie mnóstwa drzwi —- to wszystko Nida przezwyciężyła natychmiast. I zno­wu była, zawsze była — ta radosna, ufająca na prze­kór rzeczywistości, niepoprawna kochanka!

Chciała być razem, chciała się cieszyć, zwyczajnie obok żyć. Chciała tylko tak mało.

Nie myślała, że mogę chcieć inaczej, skoro mię ko­chała.

Czułam się winna. Tak, czułam się winna wobec obu. Ale jednak bardziej wobec Diany śM* mimo jej pew­nego chłodu, mimo nawet jej wad.

Bo nowe uczucie zrobiło mię niewdzięczną wobec dawnego. Zepsuta miłością Nidy, patrzyłam już teraz na Dianę krytycznym okiem.

Zapewne, Diana miała pewne wady obok tylu zalet. Ale ja dopiero teraz to zauważyłam.

Dawniej nigdy by mi to do głowy nie przyszło, że na przykład Diana nie dość mię kocha. Nie raziło mię dawniej, że w jej czułościach tak mało było wyłącz­ności. Była grzeczna, bardzo opanowana, nigdy natręt­na. Czy to jest miłość?

i Natomiast była niewątpliwie łakoma i wszystkie swo­je wdzięczne gesty kokieterii odprawiała przed każdym, kto siedział przy jedzeniu. Jakże chętnie, zamiast ze mną, godzinami przebywała, w kuchni. Pierwsza w do­mu wiedziała, co jest na obiad. A ileż razy zdarzyło się, ii zjadła coś z półmiska lub nawet z brytfanny!

Miała też usposobienie płaksiwe, często bez przyczy­ny. tylko z nudów. Niekiedy też w chwilach zwierzeń,

no

gdy przemawiałam do niej długo i czule, ona nagle głośno ziewała.

Ziewnięcie Diany! Nie widać wtedy nic, oprócz ogromnej, mokrej, czerwonej dziury, wykładanej strasz­nymi zębami i ujętej po bokach dwoma czubkami uszu. Wszystko znika poza rozwartą paszczą, nie ma wcale policzków, nie ma oczów. Nie ma interlokutora! Trzeba samemu zobaczyć taką rzecz, aby zrozumieć, jakie to jest deprymujące.

Utraciłam już więc co do Diany dawne złudzenia, to prawda. A przecież byłam gotowa wyrzec się dla niej Nidy.

Bo gdy takie rzeczy myślałam o Dianie, ona kładła się gdziekolwiek na słońcu w swych wyrafinowanych, prześlicznych pozach charcich — pełna jeszcze rozter­ki i niewiadomej mi tęsknoty, jeszcze trochę smutna, ale już pogodzona z losem swoim i ze mną. Jej oczy patrzyły wyrozumiale i łagodnie, a pysk wąziutki do­mykał się w niewysłowionym uśmiechu „psiej Giocon- dy”. I dawne uczucie szacunku, solidarności i przyjaź­ni wypierało z wolna sugestie przemijającego czaru.

Byłam tedy gotowa wyrzec się Nidy, ale nie mogłam przezwyciężyć jej oporu i na razie pozostawiłam ją jeszcze u siebie. A ona myślała, że wszystko jest dob­rze, była znów zadowolona i wesoła.

Mój stosunek z Dianą wytrzymał więc jeszcze i tę próbę. Pokochałam ją na nowo z jej wadami, z jej — jak się teraz dopiero przekonałam — chłodem. Bo za­pamiętała, na nic niebaczna miłość małej Nidy nauczyła mię innego szczęścia.

Tak, Nida jest z gatunku tych niewiarogodnych psów,

o których czytaliśmy w dziecinnych książkach, że zdy­chają na grobach swoich panów z głodu i tęsknoty.

Ul

I oto dzisiaj Hp pomimo wszystko, co zaszło — idzie­my znowu razem z Dianą na dawny spacer, nad znajo­me stawy o czarnej wodzie i smutnych, leśnych brze- gach.

Towarzyszy nam jeszcze Nida. Ale to nic. Diana nie ma do mnie o to żalu. Już zapomniała o troskach, jest taka, jak dawniej. Biega po zagonach i ugorach, śmi­ga powietrzem z jednej kępy sitowia na drugą, mknie- jak szalona po grzbiecie wydmy, czarnym zygzakiem swej sylwety przecinając czerwone obłoki zachodu — upojona radością ruchu, a na pewno także jego pięk­nem.

Jest niezwykła, przepyszna, zadziwiająca — gdy tak w straszliwych skokach nadciąga ku mnie od samego horyzontu, wiedząc, że to lubię, że mię to zachwyca. Po drodze przeraziła małego chłopca na pastwisku, bli­sko spłoszyła stado kuropatw. I przypada do mnie sza­lona z uciechy, zwija mi się u kolan, jak wielki, oswo­jony gad.

Diana pokazała, co umie i jaka jest. A teraz niewin­nym truchcikiem idzie obok Nidy.

Diana wie wszystko. Wie, że jutro do niej należy.

A Nida wyrzuca cienkimi nóżkami, biegnie najład­niej, jak tylko potrafi — ten miły, biały niedźwiadek w miniaturze. Nie dba o jutro, zachwycona dniem dzi­siejszym. Ufa mi, jest szczęśliwa, nic nie wie, że stąd niedługo odjadę z Dianą, a ona zostanie.

Tak przychodzimy nad wodę i siadamy na grobli wypchanej suchym sitowiem, jak kanapa włosiem. Z jednej strony leży bliziutko zwinęta biała Nida i ma końce łapek ubabrane czarno w błocie torfowym. Z dru­giej — trochę dalej — wyciągnęła się gładka, popie­lata, pociemniała od zmęczenia Diana.

Diano — mówię wzruszona — oto znowu jesteśmy

razem. Pamiętamy wszystkie nasze wspólne drogi, IBPj sże wiosny i jesienie, nasze wschody i zachody...

Diana podnosi głowę, patrzy na mnie życzliwie i na­gle głośno ziewa swym tak mi znanym, deprymującym sposobem. Ale nie zwracam na to żadnej uwagi i dalej mówię swoje:

Pamiętamy konne jazdy po uroczych gajach nad daleką, niekochaną rzeką i twoje — mogę to szczerze powiedzieć -— podniebne loty, wspaniałe pościgi po­wietrzne, przy których galop Ikara wydawał się taki ciężki i niezgrabny i tyle sprawiał łoskotu. Tak, Diano.

I pamiętamy nawet dawne tutejsze nasze wycieczki na Pomidorze, upartym i nieżyczliwym, który bał się byle czego i raz o mało mnie nie zrzucił z powodu kuro­patw, dlatego, że poderwały mu się z pod kopyt tak nagle...

Długo jeszcze tak mówię, bo kocham te wspomnie­nia. Diana myśii, patrzy na mnie, powoli przypomina sobie to i owo.

Ale nie przypomina sobie wcale, że Pomidor umiał w złości chwycić ją zębami za grzbiet, jeżeli jego zda­niem biegła za blisko. Bo Diana ma szczęśliwe, zgodne usposobienie i nie pamięta złych rzeczy, tylko dobre.

Dlatego właśnie jutro do niej należy.

Przy kominku

W długie wieczory jesienne lubimy oboje z Moru­sem siedzieć przy kominku i patrząc w ogień, wspomi­nać dawne czasy. — Morus od dawna przestał latać do Wołomina, chętnie przesiaduje w domu. Jesteśmy już oboje starzy i nie w głowie nam głupstwa.

Morus leży — spokojny i zrównoważony, jak lew kamienny, podpierający kolumnę asyryjskiego pałacu. Lotne złoto płomieni rzuca na jego postać szlachetną malownicze refleksy. Przez drzwi otwarte widać w są­siednim pokoju siedzącą na gałęzi Wunię. — Morus

i Wunia są to teraz jedyne moje zwierzęta.

Tak, Morusie — mówię, przerywając chwilę za­dumy. — Wszystko mija — albo, jeżeli wolisz, płynie. A przecież, gdy sięgnę pamięcią w przeszłość wszystkie one stają mi w oczach, jak żywe... I pytam: gdzież jest Półmorde* tkliwy i rzewny, którego może niesłusznie lekceważyłeś, gdzie Boy zawadiaka, gdzie Hamilkar ponury, który w sercu rozbójnika krył całe skarby ła­godności i wyrozumiałości, gdzie mały żarłok i egoista, jeż — ?

Niezapomniana Basia, tak obojętna dla ludzi — znik­nęła jednej nocy z ogrodu. Nikt jej nie widział, jak gnana swym leśnem szaleństwem, cienkimi nóżkami przebiegała kilometry w ucieczce. Nie udało się odna­leźć jej śladów — żywej ani umarłej, nie schwytali jej ludzie i nie rozszarpały psy. Widocznie dosięgła uprag­nionych swych lasów na horyzoncie. Odrzuciła miłość

i opiekę ludzi, wybrała swobodę.

Joke został daleko u obcych ludzi, Nida także. Blu-

tek zginął. I umarła Diana po życiu pięknym, długim, pełnym ludzkiej przyjaźni i porozumienia, otoczona powszechną sympatią. A niezwykłe zalety jej charak­teru zapewniły jej wśród wszystkich najlepsze wspom­nienie. - li ||BgH Minęły wszystkie. I my tak miniemy, Morusie, gdy czas przyjdzie.

A Morus w milczeniu patrzy na ogień i wzdycha.

NOT*A WYDAWNICZA

Do drugiego tomu Opowiadań Zofii Nałkowskiej wcho­dzą dwa wydania przedwojenne o tematyce zwierzęcej: Księga o przyjaciołach wydana w roku 1927 wspólnie z opowiadaniami Marii Jehanne Wielopolskiej i Między zwie­rzętami z roku 1934. Opracowanie tego tomu nastręczyło wydawcy wiele kłopotu. Istniało bowiem jeszcze wydanie opowiadań o zwierzętach z roku 1915 pt. Moje zwierzęta, okazało się jednak, że w ogólnie dostępnych bibliotekach nigdzie nie figuruje w katalogach. W centralnym katalo­gu Biblioteki Narodowej również nie jest odnotowane. Wo­bec tego wydawnictwo zwróciło się z apelem zamieszczo­nym w popularnym tygodniku „Przekrój” i w „Ekspre­sie Wieczornym” o udostępnienie tego tomu, jeśli taki jest w posiadaniu mniejszych bibliotek lub osób prywatnych. Anons pozostał bez echa. W Dzienniku Nałkowskiej na te­mat tego wydania znajdujemy tylko dwa lakoniczne zda­nia: „...Moje zwierzęta dotąd nie sprzedane.” (18 maj 1914); „Bez zmęczenia, bez zwykłych trwóg jeździłam do Warsza­wy, sprzedałam tam Mortkowiczowi Moje zwierzęta...” (25 maj 1914).

O tomie wydanym wspólnie z Wielopolską znajdujemy w dźienniku też niewiele. Piątego września 1927 roku no­tuje: — Czy mówiłam, że wyszła moja nowa książka, za­wierająca razem moje i Wielopolskiej nowele o zwierzę­tach?”. 24 września 1927: „Ostatnia recenzja Dębickiego

o Książce o przyjaciołach znowu, niesłusznie, wynosi mię nad Wielopolską. Z początku dziwiły mię takie sądy bo właśnie obawiałam się zestawień na moją niekorzyść, ale teraz sprawiają mi kłopot i po prostu przykrość... psują mi stosunek do tej kobiety, którą stawiam wysoko jako talent i która mię interesuje.” Nałkowska robi też notatki

0 swoich zwierzętach, które w formie opowiadań wejdą już do następnśgo wydania w roku 1934.

Tomy te ukazywały się w sporych odstępach czasowych

1 Nałkowska nie traktowała je tak serio, jak całą swoją twórczość. Widać nie przywiązywała do nich wielkiej wa­gi, co też widać po tekstach, które wyjątkowo, przy po­nownym druku po latach, nie są przez nią poprawiane.

Tak więc tom niniejszy Opowiadań zawiera: Księgę

0 przyjaciołach wydaną przez autorki Zofię Nałkowską

1 Marię Jehanne Wielopolską, Warszawa — Kraków 1927

i zawiera następujące opowiadania Nałkowskiej: Górki, Mały Zając, Kania, Blutek i Kania, Duży zając, W na­miocie, Diana, Sarna.

Między zwierzętami, Lwów 1934 — zawartość: Półmor- dek, Boy, Morus, Sens życia, Rodzeństwo, Czy Boyutek rozumie życie, Hamilkar, Błędy Morusa, Pies i kot, Nie- rozsądek Boya, Wunia, Konfrontacja, Wojaż, Jeż, Mały za­jąc, Rozstanie, Kania, Blutek i Kania, Duży zając, Zając

i królik, Diana i Joke, Nasza przyjaźń, Sarna, Jej zwy­czaje, Nida, Powrót Diany, Przy Kominku.

Po wojnie wybór opowiadań o zwierzętach ukazał się w Pismach wybranych Zofii Nałkowskiej, Warszawa, Czy­telnik 1956. Były to: Półmordek, Hamilkar, Konfrontacja, Wojaż, Kania, Blutek i Kania, Mały zając, Duży zając, Dia­na i Sarna.

Układ tomu jest chronologiczny z pominięciem powta­rzających się opowiadań. W opowiadaniu Górki pozosta­wiono pierwotny układ graficzny tekstu; jak w tomach poprzednich unowocześniono pisownię i interpunkcję,

Zofia Mycielska-Golik

Spis treści

7 13 21 26 . 31 39 43 59

71

73

74 76 73 80 83 85 87

89

90 92 95

100

102

107

114


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Romans Teresy Hennert
Medaliony Nałkowska Zofia
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Romans Teresy Hennert
Nałkowska Zofia DZIENNIKI CZASU WOJNY
Nałkowska Zofia Medaliony
Nalkowska Zofia Medaliony (SCAN dal 1124)
Nalkowska Zofia Medaliony (SCAN dal 1124)
Nałkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Medaliony
Nalkowska Zofia Medaliony
Nałkowska Zofia Medaliony; motto

więcej podobnych podstron