Stephen R. Donaldson
Skok
w konflikt.
Prawdziwa
Historia
The Real Story: The Gap into Conflict
Przekład Piotr W. Cholewa
Wydanie oryginalne: 1990
Wydanie polskie: 1998
1
Klienci tłoczący się w Barze i Motelu Mallory’ego w Sektorze Delta nie mieli pojęcia, co się właściwie dzieje. Ich zdaniem był to po prostu kolejny przykład zwierzęcej żądzy, mężczyzn i kobiet popychanych ku sobie pożądaniem - coś takiego, co wszyscy rozumieli, a przynajmniej o czym marzyli. Niezwykły był jedynie fakt, że w tym przypadku żądza zawierała także odrobinę zdrowego rozsądku. Jedynie nieliczni wiedzieli, że chodzi tu o coś więcej.
W DelSeku ciekawość nie była zdrową cechą. Z pewnością nie sprawiała też takiej satysfakcji jak na przykład w Alfie, w alternatywnym sektorze sypialno-rozrywkowym Stacji Górniczej i Komunikacyjnej. Górnicy bez pracy, skompromitowani piloci z pasa asteroidów, pijacy i marzyciele, a także spora liczba ludzi, którzy nigdy by się nie przyznali, że są rudowymi piratami, nie byli w Alfie mile widziani. I wszyscy oni przekonali się na własnej skórze, że ciekawość nie jest zdrowa. Uważali siebie za zbyt sprytnych, by zadawać niewłaściwe pytania w niewłaściwych miejscach, zauważać niewłaściwe rzeczy w niewłaściwych chwilach. Nikt tu nie szukał kłopotów.
Dla nich, cała historia była w zasadzie prosta.
Zaczęła się, kiedy Morna Hyland zjawiła się u Mallory’ego z Angusem Thermopyle.
Zwracali na siebie uwagę, ponieważ tak wyraźnie do siebie nie pasowali. Pomijając jej źle dopasowany, przestarzały kombinezon, który wygrzebała chyba z czyjejś szafki, Morna była wspaniała. Miała ciało, na widok którego pijacy jęczeli, dręczeni zapomnianymi tęsknotami; miała delikatną i piękną twarz, która marzycielom łamała serca. On był smagły i cieszył się fatalną reputacją, prawdopodobnie najgorszą ze wszystkich, którzy zachowali prawo dokowania na Stacji. Jakby dla kontrastu, twarz miał okrągłą, usta szerokie jak żaba, sztywny wąsik i smugi brudu na skórze. Pomiędzy potężnymi ramionami i chudymi nogami tkwił tułów wydęty jak dętka napompowana żółcią i złością.
Właściwie nikt nie wiedział, w jaki sposób Angus zdołał przez tak długi czas zachować prawo dokowania i swój blaszany frachtowiec. Plotka głosiła, że każdy, kto został jego partnerem, załogantem czy wrogiem, kończył martwy albo w pudle. Ci, którzy go znali, prorokowali, że sam także skończy w ten sposób: zginie, albo zgnije w więzieniu.
On i Morna razem wyglądali groteskowo: ona siedziała przy nim, mimo malującego się na twarzy wyraźnego obrzydzenia, on rozkazywał jej jak niewolnicy, a jego żółte oczy błyszczały. Nikt nie mógł się powstrzymać od nieszkodliwych domysłów i spekulacji. Gdybym tylko potrafił mu ją wyrwać... Gdyby była moja... Ale historia dopiero się zaczynała.
Nikogo nie zdziwiła niemal dotykalna nić porozumienia, jaka zaiskrzyła w barze, kiedy Morna i Nick Succorso zobaczyli się po raz pierwszy.
Pod pewnym względem - i to niejednym - Nick Succorso był najbardziej godnym pożądania mężczyzną w DelSeku. Miał własny statek: smukłą, niewielką fregatę z napędem skokowym i doświadczoną załogą. Miał reputację pirata raczej zuchwałego niż krwiożerczego; jego osobisty wdzięk sprawiał, że mężczyźni robili to, o co prosił, a kobiety dawały mu to, czego chciał. Jedyną skazą jego męskiej urody były blizny pod oczami, nacięcia podkreślające wszystko, na co patrzył, i ciemniejące, kiedy zobaczył coś, co zamierzał zdobyć. Niektórzy twierdzili, że sam się tak ponacinał, dla efektu, ale gadali tak tylko z zazdrości i niechęci. Nikt nie może być tak podziwiany jak Nick, nie wywołując przy tym złośliwych uwag.
Naprawdę dorobił się tych blizn przed laty, kiedy jedyny raz został pokonany. Miały go oszpecić, były znakiem pogardy dla jego młodzieńczej arogancji. Kobieta, która zadała mu te rany, nie uznała go za wartego zabijania.
Ale nie zapomniał tej lekcji. Nauczył się, że nie może sobie pozwolić na przegraną, nauczył się prowadzić wyłącznie nierówne walki - takie, w których to on miał przewagę. Nauczył się czekać, aż całkowicie zapanuje nad sytuacją.
Nauczył się zdrowego rozsądku.
Ludzie z jego załogi przyznawali potem, że nigdy nie widzieli jego blizn tak ciemnych, jak w chwili, gdy dostrzegł Mornę Hyland. Ta blada piękność także zapragnęła go od pierwszego spojrzenia - z namiętności czy z desperacji. Błysnęły jej oczy, w towarzystwie Angusa Thermopyle zawsze matowe. Zdumiewające było jedynie to, że żadne z nich nic w tej sprawie nie zrobiło. Przeskoczyła między nimi iskra tak silna, że widzów nie zdziwiłoby, gdyby oboje zdarli ubrania i rzucili się na siebie na miejscu, w barze.
Nikt nie miał pojęcia, co ich powstrzymało. Oczywiście, ona była tajemnicą. Ale on nie był znany z powściągliwości.
Dopiero niecałe dwa tygodnie później stało się coś, na co wszyscy czekali. Kiedy służba bezpieczeństwa Gór-Komu wpadła do Mallory’ego i oskarżyła Angusa Thermopyle o zbrodnię tak poważną, że nawet w Del-Seku mogli go aresztować, Morna Hyland znalazła się nagle u boku Nicka Succorso. I równie nagle oboje zniknęli. Żądza i zdrowy rozsądek... Ich rozgrzane ciała przyciągały się jak magnes; Morna wyrwała się Angusowi w idealnie wybranej chwili. Odeszli, by stać się legendą, jaką pijacy i marzyciele powtarzają sobie każdego standardowego ranka na Stacji, kiedy u Mallory’ego panuje cisza, a cienkie duralowe ściany wydają się dostatecznym zabezpieczeniem przed zimną próżnią kosmosu i przyczajonym obłędem skoku.
Kiedy ostatni raz słyszeli o Angusie, zgodnie z przewidywaniami gnił w stacyjnym więzieniu z wyrokiem dożywocia.
Oczywiście, to nie była prawdziwa historia.
2
Lepsze informacje mieli niektórzy z tych, co kryli się w przyćmionym świetle. To ci, którzy siedzieli zwykle w kątach, pili mniej, niż się wydawało, palili mniej i mniej mówili. Przesuwali swoje kufle w sączącej się z plastiku rosie kondensacji, gdyż oczyszczanie powietrza w DelSeku nigdy nie działało tak jak powinno i nikt nie mógł siedzieć u Mallory’ego i się nie pocić. Ci ludzie wiedzieli jak słuchać, jakie stawiać pytania, w jaki sposób interpretować odpowiedzi... i gdzie jeszcze szukać informacji.
W większości byli trochę starsi, mniej zajęci sobą, może bardziej cyniczni. Jeśli byli pilotami, to siedzieli tu, gdyż na takie życie było ich stać i takie mogli zrozumieć, a nie dlatego, że alkohol, narkotyki, niekompetencja czy błąd kosztowały ich karierę. Jeśli byli górnikami, którzy nie mogli znaleźć albo nie chcieli już szukać pracy, to siedzieli tu, by żyć w pobliżu smaku i snów o poszukiwaniach rudy, wizji znalezisk tak ogromnych i czystych, że aż lepszych od bogactwa. Jeśli byli urodzonymi czy naturalizowanymi mieszkańcami Stacji, siedzieli tu, żeby utrzymywać kontakt z klientami na ich szczególny towar bądź usługi... A może po to, by obserwować rynek plotek i sugestii, którymi obracali.
Tacy ludzie widzieli więcej.
Kiedy Morna Hyland i Angus Thermopyle zjawili się u Mallory’ego, ludzie z kątów zauważyli, że jej ciało niemal się skręca, gdy siada obok niego. Usłyszeli jej chrapliwy, martwy głos, ton napięcia zadziwiający u kogoś, kto zapewne spędził tygodnie, może miesiące z dala od ludzkiego towarzystwa i alkoholu. Spostrzegli też, że Angus zawsze trzyma jedną rękę w kieszeni swojego poplamionego kombinezonu.
Kiedy Angus wyszedł z Morną, ci ludzie wyszli także - nie po to, żeby ich śledzić, ale żeby spokojnie, niemal obojętnie pogawędzić z innymi ludźmi, mającymi dostęp do plików identyfikacyjnych w komputerach Stacji.
Historia, jaką poznali, dotyczyła czegoś bardziej interesującego niż zwierzęca żądza i zdrowy rozsądek.
Tymi czy innym sposobami odkryli całkiem sensowny powód, dla którego Morna Hyland nie jest znana w DelSeku: nigdy przedtem tu nie była. Kiedy poprzednim razem odwiedziła Stację, mieszkała w AlSeku.
Przyleciała z Ziemi w jednym z tych bardzo kosztownych prywatnych rudowców. Rodzinie powodziło się tak dobrze, że ona i jej krewni wszystko robili w pierwszej klasie - mogli sobie na to pozwolić. Po skoku Hylandowie zadekowali w Stacji Górniczo-Komunikacyjnej - nie po to, żeby załadować firmową rudę dla orbitujących wokół Ziemi pieców hutniczych, ale żeby kupić zapasy. Lecieli w stronę pasa. A że nie mieli doświadczenia jako górnicy i nigdy wcześniej nie podróżowali do asteroidów, wyjaśnienie mogło być tylko jedno. Kupili gdzieś albo ukradli wiadomość o położeniu asteroidu tak bogatego, że skusił ich do wyprawy. Zarazili się marzeniem i wyruszyli zmierzyć się z nim na twardych skałach pasa.
Nic nadzwyczajnego. Na Ziemi cywilizacja i władze polityczne żądały rudy. Żaden rząd nie utrzymałby się długo bez minerałów dostarczanych przez takie stacje jak ta. W pewnym sensie Zjednoczone Kompanie Górnicze, fundator Stacji, były jedyną skuteczną władzą w ludzkim wszechświecie. W konsekwencji każda stacja czy miasteczko miało przynajmniej jednego szczerego, oszukańczego lub złodziejskiego handlarza mapami pasa, planami kosmicznych wysp skarbów. Mężczyźni i kobiety, czując swoiste ssanie w żołądku, kupowali „dokładne”, „tajemne” mapy i ryzykowali wszystko, żeby przeskoczyć szczelinę wymiarową i ruszyć na poszukiwania.
Ale nie tacy bogacze jak Hylandowie. Jeśli porzucili dochodową firmę transportową i przerobili swojego liniowca na statek górniczy, dwie rzeczy były pewne.
Mieli mapę.
Mapa była dobra.
Takie wieści musiały się rozprzestrzenić po AlSeku jak pożar, w przeciwnym bowiem razie na pewno nie dotarłyby do DelSeku. Zamieszkujący AlSek snobistyczni bogacze, baronowie korporacji, urzędnicy rządowi, intelektualiści i przestępcy najwyższej klasy, w zasadzie nie dzielili się informacjami z lokatorami Sektora Delta. Natomiast Angus Thermopyle chyba nigdy w życiu nie był w Sektorze Alfa.
Ludzka natura, jak wiadomo podatna na chciwość oraz dość obojętna na skrupuły, skłoniłaby zapewne licznych złodziei kopalnianych i piratów, do podążenia za statkiem Hylandów, Pogromcą Gwiazd, kiedy ten opuścił dok. Ale złodzieje i piraci zbyt długo już atakowali legalnych poszukiwaczy i transportowce - a bitwy między statkami stały się zbyt gwałtowne. Teraz sama Stacja ostrzeliwała każdy statek, który próbował ścigać inny statek. Wszystko wskazywało na to, że Hylandowie odlecieli bezpiecznie.
Pozory musiały ich zmylić. Albo ktoś ich przechytrzył. Nie mieli żadnego doświadczenia z pasem, górnictwem, złodziejami i piratami. Za to Angus Thermopyle zdobył bajeczne bogactwa, ani przez moment nie wykonując uczciwej pracy i nie dzieląc się skarbami z partnerami, wspólnikami i załogą. Statek Hylandów nigdy nie powrócił.
Powróciła za to Morna Hyland.
Wróciła z Angusem. Z głuchym, prawie martwym głosem i z obrzydzeniem do obecności Angusa.
On zaś niczym groźbę zaciskał pięść w kieszeni kombinezonu.
Ludzie, którzy to obserwowali, nie potrafili tych zdarzeń wyjaśnić inaczej, niż wyciągając jedyny sensowny - ich zdaniem - wniosek. Pasował on zarówno do reputacji Angusa, jak ich własnego cynizmu.
Bez żadnych wyraźnych dowodów uznali, że wszczepił jej implant strefowy. I trzymał w kieszeni sterownik.
Implanty strefowe były - oczywiście - nielegalne. Nielegalne do tego stopnia, że nieuprawnione użycie karano śmiercią. Ale - co również oczywiste - kwestie legalności nie powstrzymywały ludzi z pasa; wszyscy trzymali implanty strefowe pod ręką, na wszelki wypadek.
Najkrócej mówiąc, implant strefowy to radioelektroda, którą można wsunąć przez jedną ze szczelin czaszki wprost do mózgu, gdzie jej emisja jest zadziwiająco skuteczna. Wynalazł go pewien lekarz, próbujący zapanować nad ostrymi atakami epilepsji u pacjentów. Emisja wygaszała neuralną burzę w umyśle chorego. Naukowcy szybko odkryli, że przez zmianę zakresu emisji i skierowanie jej do różnych stref mózgu - stąd jej nazwa - można osiągać najrozmaitsze rezultaty. Możliwe było poskromienie gwałtownego obłędu, opanowanie zachowań maniakalnych, wyleczenie - lub zainicjowanie - katatonii. Opór zmieniał się w chęć współpracy, a ból dawał się reinterpretować jako rozkosz.
Możliwe było stłumienie woli. Bez naruszania świadomości ani koordynacji ruchów.
Wobec szerokiego zakresu działania implantu, z wykorzystaniem kilku elektrod i pozbawionego skrupułów operatora, wolne ludzkie istoty dawało się przekształcić w inteligentnych, pracowitych i lojalnych niewolników. Jeszcze prostszą sprawą było użycie implantów o węższym widmie, osiągających porównywalne wyniki drogą przemiany ludzi w fizyczne marionetki, albo drogą aplikowania surowych neuralnych kar i nagród.
Nieuprawnione użycie implantu strefowego karane było śmiercią automatycznie, nieuchronnie i bez prawa apelacji.
Jednak mimo przepisów i możliwości niewłaściwego zastosowania, nawet praworządni piloci, górnicy, transportowcy i handlarze rudą uważali implanty strefowe za niezbędny sprzęt medyczny.
Z prostego powodu. Nauki medyczne stworzyły metody pozwalające kompletnym idiotom diagnozować i leczyć ciężkie choroby; sposoby, dzięki którym oślepieni czy zagubieni piloci mogli usunąć urazy z wykorzystaniem uszkodzonego czy niewystarczającego sprzętu; recepty na protezowanie zmiażdżonych kończyn, a nawet zmiażdżonych organów. Niestety, żadne badania nie odkryły lekarstwa na chorobę skokową, dziwne załamanie umysłu, atakujące mniej więcej co setną osobę przekraczającą szczelinę wymiarową i zmieniające ją w psychopatycznego mordercę, przekaźnik fali zerowej, rozszalałego bulimika, radosnego samobiczownika, pedofila albo lekomana. Najwyraźniej jeden procent ludzi cierpiał na niewykrywalny uraz komórek nerwowych, a kiedy te komórki przenoszono przez lata świetlne przestrzeni i przez niepojętą fizykę szczeliny, coś się działo. Normalnie zdrowe osobniki traciły panowanie nad własnym życiem w sposób zadziwiający, często groteskowy, a czasem morderczy.
Na chorobę skokową nie było lekarstwa. Istniała za to metoda jej opanowania.
Implant strefowy.
Statki czy obozy górnicze i poszukiwawcze, są delikatnymi organizmami. Życie każdego człowieka zależy od wszystkich jego towarzyszy. Z tego powodu całkowicie zdrowi psychicznie i praworządni obywatele za niedopuszczalne ryzyko uznawali skok czy lot w przestrzeni bez implantów strefowych. Na wypadek, gdyby stojący obok kolega chwycił nagle wąż hydrantu i zaczął wokół rozpylać kwas mineralny.
„Uprawnione użycie” implantu zachodziło wówczas, gdy cała załoga czy wszyscy mieszkańcy obozu górniczego zeznawali, że zginęliby, gdyby nie wykorzystali implantu strefowego wobec ofiary choroby skokowej. Ponadto osoba z implantem musiała zapewnić, że w żadnych innych sytuacjach nie pozbawiono jej wolnej woli.
Policja ZKG pilnowała zasad „uprawnionego użycia” z pełną satysfakcji bezstronnością.
Po części z tego właśnie powodu udowodnione przypadki nadużyć zdarzały się rzadko. Ale historie krążyły zawsze. Ktoś trafił na żyłę na asteroidzie tak dalekim, że nie zaznaczono go na mapach. Tak dalekim, że on i załoga nie mieli wystarczających zapasów, żeby rozpocząć wydobycie. Wtedy wszczepił wszystkim implanty strefowe i zmusił do pracy bez snu i jedzenia, aż umarli. Ktoś inny prowadził samotne poszukiwania, i dźwig towarowy statku złamał mu nogę. Tracąc przytomność z bólu, zaniedbał normalnego leczenia i wszczepił sobie implant, żeby zmienić cierpienie w rozkosz. W rezultacie był tak szczęśliwy, że stracił rozum i wykrwawił się na śmierć.
Ale mężczyźni w barach i noclegowniach DelSeku najczęściej rozmawiali o kobietach. Rzadko można je było spotkać na stacjach górniczych. Kobiety samotne jeszcze rzadziej. A kobiety dostępne, tak rzadko, że były niewiarygodnie kosztowne. To oznaczało, że większość mieszkała w AlSeku. Mężczyźni, nie mając nic do roboty, myśleli prawie wyłącznie o nich. O pięknych kobietach. Kobietach zapierających dech w piersi. Kobietach z implantami strefowymi, kobietach robiących wszystko, co oszołomiony alkoholem albo cyniczny umysł jest w stanie sobie wyobrazić. Ponieważ nie miały wyboru, choćby z całych sił nienawidziły tego, co się z nimi dzieje.
Kobiety takie jak Morna Hyland.
To właśnie musiało się zdarzyć, kiedy Angus Thermopyle znalazł sposób, żeby wytropić statek Hylandów.
Nikt naprawdę nie wiedział, ile skomplikowanych urządzeń śledzących ukrył w swoim rozklekotanym, brudnym stateczku. Wobec wszystkich podobno okradzionych kopalni, całej podobno zrabowanej rudy, wielu podobno rozbitych frachtowców, jego rezerwy finansowe musiały być ogromne. Z pewnością mógł sobie pozwolić na sprzęt, na widok którego nawet takiemu Nickowi Succorso tylko ciekła ślinka. Przecież nie wydawał tych pieniędzy na siebie. Każdy, kto u Mallory’ego siedział blisko niego, mógłby przysiąc, że Angus nie zmieniał kombinezonu od czasu wynalezienia napędu skokowego. Nie kupował drogiego alkoholu, ani zbyt wiele taniego. Nigdy nie sprowadzał kosztownych kobiet. Co do statku nazwanego dziwnym, nie pasującym imieniem Ślicznotka, to nikt nie oglądał go od wewnątrz. Za to zewnętrzny pancerz, luki, anteny i skanery wyglądały tak, jakby przeszły przez deszcz meteorów, a potem rdzewiały spokojnie przez lata. Jedyne, o co zawsze dbał właściciel - jedyna wskazówka, że w ogóle przejmował się statkiem - to nazwa, zawsze równo wymalowana czarną farbą po obu stronach modułu dowodzenia. Co mógł robić ze swoimi pieniędzmi?
A cóż by innego? Musiał inwestować w swój „interes”, kupować wszelkiego typu szperacze próżni, sita cząsteczkowe i czujniki dopplerowskie; większość pilotów, jacy bywali u Mallory’ego, słyszała tylko o takim sprzęcie. Ale pozwoliłby mu śledzić statek Hylandów tak, żeby ani oni, ani Stacja niczego nie podejrzewali.
Na niektóre pytania nadal nie znaleziono odpowiedzi. Wszyscy wiedzieli, że statek wielkości Ślicznotki potrzebował do lotu przynajmniej dwóch, a najlepiej sześciu ludzi załogi. Zakładając, że Morna Hyland pracowała dla Angusa w drodze powrotnej, musiał przecież mieć kogoś na pokładzie, kiedy ruszał tropem Pogromcy gwiazd. Kto to był? Zapewne ktoś, kto potrafił wchodzić i opuszczać Stację bez kontroli dokumentów, gdyż komputer nie zarejestrował załogi Ślicznotki. Co się stało z tym człowiekiem? A może z tymi ludźmi?
Co się stało ze statkiem Hylandów i całą jego załogą?
Nikt nie wiedział. Ale Angus Thermopyle z pewnością leciał za nimi aż do żyły. I musiał ich jakoś zaatakować - rozbił statek, porzucił albo wymordował całą rodzinę. Oszczędził Mornę, gdyż z implantem strefowym była wizją godną pożądania.
Ponieważ - jak się domyślano - nienawidził jej.
Oczywiście, nie miał nic przeciwko niej osobiście. Po prostu nienawidził wszystkiego. I każdego. Ludzie, którzy zauważali takie rzeczy, wyczuwali bijący od niego zapach nienawiści. Całe życie Angusa było jej pełne: niszczycielskiej i nieprzewidywalnej. Teraz całą nienawiść skoncentrował na Mornie, a zawsze pragnął tego, czego nienawidził. Chciał, żeby stała się tym, czym mógł ją uczynić jedynie implant strefowy.
Piękną i niechętną. Podatną na każde poniżenie, jakie przyjdzie mu do głowy... i cierpiącą z tego powodu.
Kiedy pewni ludzie u Mallory’ego odkryli to, co uznali za prawdę, tylko niewielu było nią poruszonych. Sami prezentowali dość niejednolite zasady moralne, część więc z nich uznała pewnie, że Angus popełnia zło. Inni za zło uważali jedynie fakt, że sterownik implantu znajduje się w kieszeni Angusa.
Nick Succorso zachował swoją opinię dla siebie. Być może odczuwał tak silny pociąg do Morny, że o niczym innym nie myślał.
Mimo to, i mimo swej reputacji człowieka sukcesu, nie rzucił się Mornie na ratunek. Powstrzymywała go pewnie perspektywa tego, co mógłby wtedy zrobić Angus. Co mógłby zrobić Mornie Hyland, naturalnie. Ale też temu, kto próbowałby jej bronić. Angus Thermopyle znany był z tego, że pozbywał się przeciwników. Zamiast więc rzucać się do walki, Nick Succorso czekał i planował. Był może przestępcą lub zawadiaką, bohaterem, piratem czy najemnikiem. Ale z pewnością nie był głupcem. I nie miał ochoty posmakować porażki.
Chciał - jak przypuszczali domyślni cynicy - żeby policja aresztowała Angusa ze sterownikiem implantu strefowego Morny w kieszeni. Angus dostałby karę śmierci, implant by usunięto, a wtedy Morna Hyland z własnej woli dałaby Nickowi Succorso jedyny dowód wdzięczności, na jakim mogło mu zależeć.
Siebie.
Najtrudniejsze wydawało się zorganizowanie aresztowania Angusa. Nie był łatwą ofiarą - on, mistrz piractwa, zdrad i morderstw.
A jednak Nick zdołał to osiągnąć.
I znowu, jedyne dostępne wyjaśnienia opierały się wyłącznie na domysłach. W stacyjnym więzieniu Angus nie rozmawiał z nikim. Nick Succorso i jego załoga zniknęli, zabierając ze sobą Mornę Hyland. Niemniej jednak, spekulacje oparte były na solidnych podstawach. Znając Nicka, można było ze sporym prawdopodobieństwem przewidzieć, co zrobi.
Nikt właściwie nie wiedział, skąd pochodził. Jego pliki identyfikacyjne wyglądały jednocześnie na absolutnie poprawne i zwyczajnie sfałszowane; nie zdradzały niczego. Krążyły tylko pogłoski, że pewnego dnia zadokował swoją śliczną fregatę, Kapitański kaprys, przy Stacji Górniczo-Komunikacyjnej, przeszedł przez kontrolę, poprowadził załogę do Sektora Delta, zapewne przypadkiem wybrał Bar i Motel Mallory’ego i byt jego stałym gościem za każdym razem, kiedy trafiał na Stację. Tylko ludzie siedzący w kątach, ludzie zaglądający pod powierzchnię, słyszeli, jak wyglądała kontrola.
Jako że nie spali i nie byli ślepi, inspektorzy Stacji natychmiast zauważyli, że Kapitański kaprys ma w poszyciu dziurę wielkości stołu do ruletki.
Trafili pana, stwierdzili. Wygląda to na strzał z działa cząsteczkowego.
Zgadza się, przyznał.
Dlaczego do pana strzelano?
Nie strzelano.
Nie? Ton inspektorów sugerował głęboki sceptycyzm.
Nie. Próbowałem się dostać do wnętrza jednego z tych niewygodnych asteroidów: za mały na ciężki sprzęt, ale za duży, żeby rozkruszyć go ręcznymi palnikami. Postanowiłem go rozwalić. Strumień cząsteczkowy trafił w zeszkloną powierzchnię i jakoś się odbił. Sam do siebie strzeliłem. Nick uśmiechnął się przyjaźnie.
Nie brzmi to zbyt prawdopodobnie, kapitanie Succorso. Proszę przekazać nam rdzeń danych pańskiego komputera, to sprawdzimy tę historię.
Nie, powiedział znowu, a jego uśmiech nie był już tak przyjazny. Nie mam obowiązku udostępniania wam mojego rdzenia danych, chyba że dysponujecie dowodem przestępstwa. Takie jest prawo. Czy ktoś popełnił przestępstwo?
W końcu puścili Nicka. Statek, który do niego strzelał, na pewno został w odwecie rozbity na kawałki. Nie mógł więc zawiadomić, że popełniono przestępstwo.
Z uśmiechem, od którego powinny drżeć serca kobiet w DelSeku, skąpany w podziwie swej załogi, i wydając pieniądze, jakby miał linię kredytową w ZKG, osiadł u Mallory’ego i czekał na naprawę Kapitańskiego kaprysu. Zajmował się głównie zabawą i miał do niej talent. Jego dobry humor i wigor były zaraźliwe. Jedynie ludzie, którzy obserwowali jego blizny pod oczami, mogli odgadnąć, że zajęty jest także czymś poważniejszym niż ciągłe pijatyki. U Mallory’ego to „coś” mogło oznaczać jedno: Nick słuchał, sortował, oceniał; kontaktował się ze źródłami informacji.
Kiedy opuszczał Stację Gór-Komu, odlatywał nagle. A kiedy wracał, świętował.
Jakimś dziwnym przypadkiem obce statki przejawiały tendencję do niezwykle długich spóźnień akurat wtedy, kiedy Nicka nie było.
Nawet przekaźnik fali zerowej mógłby przewidzieć, że wszystko w Nicku zadrży na widok Morny Hyland. Jeśli był piratem, to należał do tego podziwianego rodzaju, który w romantycznych filmach wideo wyrąbuje sobie drogę do cnoty. Ona zaś była piękna i godna współczucia: dama w niebezpieczeństwie, poniżana i bezbronna. Nie wspominając już o tym, że należała do kogoś innego, do pirata odnoszącego sukcesy podobno większe nawet od Nicka Succorso. Ale tylko ludzie, którzy nie znali się na rzeczy, zdziwili się, że natychmiast nie skoczył jej z pomocą. Ludzie siedzący w kątach domyślali się, co zrobi.
Nie spróbuje porwać jej otwarcie. Na to jest za sprytny. Inaczej mówiąc, czuje zbyt wiele szacunku dla możliwości Angusa Thermopyle. A swoje słabe punkty - podobnie jak swoje przewiny - Angus zamykał bezpiecznie na pokładzie Ślicznotki. Sama ochrona Stacji przybyłaby na pomoc, gdyby Nick usiłował przedostać się przez zabezpieczenia.
Nie. Nick będzie raczej siedział i słuchał, obserwował Mornę Hyland spod blizn i czekał na okazję. Czekał, aż Angus Thermopyle wykona pierwszy ruch.
Chciał przewidzieć ten ruch, odgadnąć, kiedy nastąpi. Chciał dokonać tego, czego nigdy nie udało się ochronie: odkryć tajemnicę Angusa. I kiedy dowie się, jaki ruch zamierza wykonać przeciwnik, będzie mógł go śledzić i zdradzić. W chwili aresztowania Angusa może mieć jedyną realną szansę porwania Morny.
Pragnął jej.
A także chciał się wykazać w starciu z Angusem Thermopyle.
Jeśli miał inne motywy, nigdy nie napomknął o nich w DelSeku.
Okazja nadarzyła się szybciej, niż mógłby się spodziewać. Może Angus z Morną przy boku czuł się zarozumiały i chciał się popisać. Może stawał się chciwy - jeśli w ogóle możliwa była chciwość większa niż ta, jaką przejawiał do tej pory. A może przynęta okazała się zbyt atrakcyjna, by ją zignorować. W każdym razie, dwa tygodnie po pierwszej wizycie z Morną u Mallory’ego, Angus wykonał ruch.
Statek z zapasami z Ziemi - z jakichś powodów docierający na Stację kilka tygodni wcześniej niż zwykle - miał kłopoty. Każdy odbiornik w pobliżu odebrał wezwanie o pomoc, po czym statek ucichł. Okazało się, że ktoś z załogi dostał ataku choroby skokowej. Kiedy wrócili do normalnej przestrzeni, ów nieszczęsny osobnik poświęcił się realizacji pomysłu instalacji żelaznego łomu w banku pamięci komputera nawigacyjnego. Zanim koledzy go poskromili, statek był już niesterowny i dowódca nie wiedział, gdzie się znaleźli. Wezwanie pomocy ucichło, co mogło oznaczać, że uszkodzenie komputera - możliwe, że pożar - rozszerzyło się na sprzęt łączności.
Innymi słowy, żywność, sprzęt i leki na pełny rok standardowy pływały sobie gdzieś na tle gwiazd, gotowe do ratowania, przeładunku albo rabunku.
Gdy tylko rozkodowano wezwanie, dowództwo Stacji ogłosiło blokadę doków. Zakazali startu wszystkim statkom - do chwili zaprzysiężenia załogi jako członków oficjalnych grup poszukiwawczych. I dopóki na pokład nie wejdą funkcjonariusze ochrony, by obserwować akcję. Tak nakazywała standardowa procedura. Na ogól nawet piraci i złodzieje przestrzegali jej nakazów. Statki uczestniczące w poszukiwaniach uczestniczyły także w podziale nagrody, niezależnie od tego, który z nich przeprowadził właściwą akcję ratowniczą. Za to statki, które łamały blokadę, odmawiały współpracy i odlatywały mimo zakazu, zgodnie z prawem stawały się celami. Można było do nich strzelać bezkarnie.
Tym razem tylko Ślicznotka i Kapitański kaprys podjęły to ryzyko. Nie wiadomo w jaki sposób, ale Angus Thermopyle i Nick Succorso zdołali odrzucić zamki dokujące na kilka sekund przed ogłoszeniem blokady. W ten sposób zachowali przynajmniej iluzję legalnego startu.
Ale w dowództwie iluzje nie zrobiły wrażenia. Nadano rozkazy powrotu i ponownego dokowania. Oddano strzały ostrzegawcze.
Z pogardliwą swobodą Kapitański kaprys zniknął z ekranów Stacji.
Nick Succorso uciekł, wykorzystując trudny manewr zwany przeskokiem migowym. Nikt u Mallory’ego nie wątpił, że jest do tego zdolny. Najkrócej mówiąc, uruchomił napęd skokowy i wyłączył go ułamek sekundy później, zmuszając statek do „mignięcia” o pięćdziesiąt czy sto tysięcy kilometrów. Było to ryzykowne - zawsze istniała szansa, że napięcie wymiarowe rozerwie statek na części, albo że wyjdzie on ze szczeliny w studni grawitacyjnej, skąd nie zdoła się wyrwać. Ale udało się. Nick uciekł.
Sądząc z wyglądu, Ślicznotka nie wytrzymałaby takiego manewru. Zresztą nie miała napędu skokowego. Angus Thermopyle wybrał całkiem inną metodę. Gdy tylko padły pierwsze strzały ostrzegawcze, zaczął nadawać własne wezwanie pomocy.
Każdy odbiornik wokół Stacji odebrał je natychmiast. Mam gdzieś zwarcie. Dym... Nie mogę sterować. Nie strzelajcie. Próbuję zawrócić.
Oczywiście, nikt mu nie uwierzył. Ale dowództwo nie mogło zignorować możliwości, że jednak mówi prawdę. Trzeba było ją rozważyć, przynajmniej przez kilka sekund. I w ciągu tych sekund Angus uruchomił dopalacze, których istnienia nikt się nawet nie domyślał. A nie domyślał się, gdyż nie wierzył, że Ślicznotka wytrzyma takie przyspieszenie.
Podobnie jak Nick, on także uciekł.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Ludzie obserwujący wydarzenia mogli spekulować, ale przez dwa dni nie mieli nic, na czym mogliby oprzeć te spekulacje.
Potem wróciła okaleczona Ślicznotka. Burty miała poznaczone ogniem dział cząsteczkowych i co chwila traciła ciąg. Mimo to przeszła kontrolę. Angus Thermopyle stanął przed komisją śledczą. Po kilku godzinach przyprowadził Mornę do Mallory’ego. Żadne z nich nie zdradziło, co zaszło.
Kapitański kaprys dotarł do Stacji tego samego dnia. Też był uszkodzony, ale Nick Succorso się tym nie przejmował. Przekonał jakoś inspektorów, wyśmiał komisję śledczą. Wraz z załogą wrócił do Mallory’ego, wolny i chętny do zabawy.
Oficjalne poszukiwania trwały nadal. Jak dotąd nie trafiono na żaden ślad statku. Minęło tyle czasu, że szansa jego odnalezienia była znikoma.
Ale pewnej nocy ochrona Stacji wpadła do Mallory’ego, żeby aresztować Angusa.
Mieli dowód, że popełniono przestępstwo. Tak przynajmniej twierdzili. To dało im prawo do wejścia bez zezwolenia na pokład Ślicznotki i do przejęcia rdzenia danych. Dzięki temu odnaleźli wszystkie schowki, a w nich żywność, sprzęt i leki, mogące pochodzić tylko z zaginionego statku dostawczego.
Aresztowania w DelSeku zdarzały się rzadko. Bywalcy Mallory’ego i podobnych lokali niechętnie patrzyli na interwencje prawa i porządku. Nawet w grupach ochroniarze nie mogli przechodzić spokojnie przez Sektor Delta.
Ale obrabowano i prawdopodobnie zniszczono statek dostawczy. Stacja potrzebowała tych dostaw, by przeżyć. DelSek potrzebował tych dostaw. Wszyscy mężczyźni i kobiety u Mallory’ego mieli przecież ucierpieć w wyniku tej zbrodni. W dodatku każdy z obecnych nie lubił, bał się, a czasem wręcz nienawidził Angusa Thermopyle.
Z początku akcja nie przebiegała gładko. Angus i Morna zaczęli się szarpać: najwyraźniej próbował ją przytrzymać. Zdołała się jednak wyrwać, kiedy ochrona podeszła bliżej. Tłum rozstąpił się przed nią, odpychany przez załogę Nicka Succorso. A potem ona i Nick zniknęli tak nagle, jakby dokonali przeskoku migowego.
Kapitański kaprys wyśliznął się z doków nie zatrzymywany. To jednak łatwo było wyjaśnić: Nick zapewne dogadał się z ochroną, zanim przekazał im dowody przeciwko Angusowi. Prawo odlotu było częścią nagrody.
I tak piękna dama została ocalona. Porwał ją zawadiacki pirat. Przez długie tygodnie pijacy i narkomani u Mallory’ego rozmawiali tylko o tym, co robią ze sobą dziewczyna i pirat. Ludzie podatni na romantyczne emocje czuli ucisk w gardle na myśl o minionych wydarzeniach. Nawet siedzących po kątach cyników zadowoliło takie rozwiązanie. Nick Succorso zrobił to, czego się po nim spodziewali.
Cała ta historia miała tylko dwa słabe punkty.
Po pierwsze, ziemski statek z zapasami dotarł terminowo. Po drodze nie miał żadnych kłopotów. Dowódca stwierdził także, że nie wysłano żadnego innego statku.
Po drugie, nigdy nie znaleziono sterownika implantu strefowego Morny Hyland. Angus Thermopyle nie miał go przy sobie, kiedy został aresztowany. Dlatego gnił w wiezieniu, zamiast czekać na egzekucje.
Pierwszą wątpliwość wyjaśniono bez trudu. To Nick Succorso musiał zorganizować całą sprawę - nadał fałszywe wezwanie pomocy, a potem sam ukradł zapasy ze Stacji i podrzucił je na Ślicznotkę. Był do tego zdolny. Bywalcy Mallory’ego podziwiali go za to jeszcze bardziej.
Druga kwestia była bardziej niepokojąca. To przecież niemożliwe: Angus nie mógł wcześniej pozbyć się sterownika; gdyby to zrobił, Morna zaraz by uciekła, albo - co bardziej prawdopodobne - zabiła go gołymi rękami za wszystko, co jej zrobił. A przecież musiał wyrzucić go wcześniej, gdyż w przeciwnym wypadku zostałby z nim aresztowany.
Jedyne możliwe wyjaśnienie nie dawało satysfakcji. W końcu implant strefowy i jego sterownik były tylko nie sprawdzoną hipotezą. Być może wcale nie istniały.
Ale w takim przypadku ciąg zdarzeń stawał się całkiem niezrozumiały. Dlaczego zostawała przy nim, jeśli nie miał nad nią władzy? A jeśli miał, to czemu z niej zrezygnował? Jak się domyślił, że zagraża mu niebezpieczeństwo?
Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. Jednakże ludzie, którzy je zadawali, robili to wyłącznie z ciekawości. Główna sekwencja działań była dostatecznie jasna. O zaciemniających ją szczegółach będzie można zwyczajnie zapomnieć.
Z prawdziwą historią bywalcom Mallory’ego przyszłoby się pogodzić znacznie trudniej.
3
Pewne fragmenty tej historii na zawsze pozostaną ukryte, chyba że Angus Thermopyle zechce je wyjaśnić. A on odmawia.
W końcowej części procesu odkryto już wszystkie sekrety Ślicznotki. Chociaż udawała statek poszukiwacza rudy, została wyposażona w skomplikowane sita cząsteczkowe i czujniki dopplerowskie - narzędzia, których żaden uczciwy poszukiwacz na pewno nie potrzebuje. Była /.byt mocno opancerzona, zbyt mocno uzbrojona. Na dopalaczach jej ciąg wystarczał do zmiany orbity planetoidy. Miała schowki w miejscach, których inspektorzy Stacji nawet sobie nic wyobrażali. Posiadała też tyle przekaźników, serwomotorów, kompensatorów i systemów autonomicznych, że możliwe było pilotowanie jej samodzielnie - chociaż badający ją eksperci zgodnie orzekli, że samobójstwem byłoby narażanie się na taki stres dłużej niż kilka godzin bez przerwy.
W dodatku rdzeń danych ujawnił „bogactwo” Angusa.
Ku zaskoczeniu oskarżycieli, jego zasoby okazały się znikome, niemal nie istniejące. Choć cieszył się tak specyficzną reputacją, to jego zyski tylko minimalnie przewyższały koszty.
Ta niespodzianka w niczym mu nie pomogła. Nie aresztowano go za „bogactwo”. Odsłonięcie jego tajemnic wystarczyło aż nadto. Znaleziono dostateczne dowody, by skazać go za piractwo. Ludzie z ochrony zgadzali się jednak, że wyniki śledztwa rozczarowały wszystkich, nie wystarczały bowiem do orzeczenia kary śmierci. A z pewnością nie zdołały wyjaśnić niezwykłych aspektów historii Morny.
Wobec takich nieścisłości - dających mu przecież możliwość przedstawienia swych działań w najlepszym możliwym świetle - Angus zaskoczył oskarżycieli jeszcze bardziej, rezygnując z obrony i odmawiając zeznań. Nie odpowiedział na żadne pytanie. Oczywiście, za pomocą implantu strefowego można by go zmusić do mówienia, ale prawo i policja ZKG nie uznałyby tego za uprawnione użycie. W rezultacie ochrona Stacji nigdy się nie dowiedziała, gdzie i w jaki sposób Angus wyposażył Ślicznotkę, ani też gdzie została uszkodzona. Nie wyjaśniono także, dlaczego reputacja Angusa daleko wykraczała poza znalezione przeciw niemu dowody. Nie chciał ani wytłumaczyć, ani bronić obecności na pokładzie skradzionej ze Stacji żywności, sprzętu i leków. Nie padło też nowe światło na jego dziwny związek z Morną Hyland. W pierwszych tygodniach otwierał usta tylko po to, żeby poskarżyć się na wyżywienie, warunki, albo traktowanie w więzieniu Stacji.
Kiedy dowiedział się, że Ślicznotka trafiła do stoczni w celu demontażu na części zamienne, zaczął okładać pięściami ściany celi. Wył z wściekłości i trzeba było podać mu środki uspokajające.
Nikt się nie dowiedział, co go ostrzegło o przybyciu statku Hylandów, ani jak bardzo starał się przed nim uciec.
Zapewne sam nie potrafiłby tego wytłumaczyć. To kwestia instynktu. A instynkt miał znakomity i poczuł żar, kiedy liniowiec wsuwał się do doku.
Wyglądał jak zdobycz, jak statek, który Ślicznotka mogłaby obierać spaw po spawie, odsłaniając kolejno wszystkie te rzeczy, dzięki którym inni ludzie uważali się za istoty wyższe: pieniądze, własność, szczęście. Miał już na koncie takie statki. Miał ich wiele. Śledził je aż do celu, poznawał ich tajemnice, a potem rozpruwał, otwierał na czarną pustkę i zostawiał zniszczone, zaginione na zawsze. Okradał je i wściekał się na siebie, niszcząc rzeczy, które inni zabraliby jako cenne. Ale jego żądza pieniędzy miała swoje granice, podczas gdy chęć sprawdzenia, czego może dokonać działo cząsteczkowe, była nieograniczona. W swoim statku, wędrując po DelSeku czy siedząc u Mallory’ego, Angus Thermopyle zawsze był sam, nawet kiedy przypadkiem znalazł kogoś - jakiegoś wyrzutka czy ludzki wrak - kto zgodził się być jego załogą. Opróżniał statki, które zdobył, i nienawidził ich.
Ale nie tym razem.
Tym razem instynkt go ostrzegał - a zawsze ufał swojemu instynktowi.
Właściwie nie miał żadnych konkretnych powodów, żeby się lękać. Jego przestępstwa nie pozostawiały śladów - dla ukrycia pozostałości po rabunku nie ma nic lepszego od dalekiej przestrzeni. Jedynie rdzeń danych mógł go zdradzić, ale Angus już dawno podjął odpowiednie kroki dla zażegnania tego niebezpieczeństwa - kroki, których nikt nie mógł wykryć, jako że w teorii były niemożliwe.
Ale był przecież łowcą, a zatem czasem bywał zwierzyną. Miał intuicję zwierzyny. Dlatego zrobił coś, co nie przyszłoby do głowy nikomu z okolic Stacji: skierował na statek Hylandów polowe próbniki górnicze.
Jeden z tych próbników mierzył ciężar atomowy wąskiego przekroju skały. I poinformował Angusa, że kadłub Pogromcy gwiazd zrobiony jest ze stopu, o którym tylko słyszał, ale nigdy nie oglądał. Stopu, który strzał z działa cząsteczkowego odbijał tak łatwo, jak stal odbija strumień wody.
Stopu tak kosztownego, że żaden liniowiec nie mógłby sobie na niego pozwolić. Nie istniał rudowiec ani transportowiec wystarczająco bogaty.
Kiedy Angus Thermopyle zobaczył odczyt, rzucił się do ucieczki.
Nie tracił czasu na zakup zapasów. Nie próbował sprawdzić, jakie dane o statku zapisano w komputerze Stacji. Nie wymalował nawet na nowo nazwy Ślicznotki - co zawsze czynił, przed wypuszczeniem się w nieprzyjazne otchłanie kosmosu. Statek tak cenny jak Pogromca gwiazd musiał mieć towarzystwo, eskortę... Może wokół Stacji czekały myśliwce? Angus wziął to pod uwagę, ale nie zrezygnował. Zamknął luki, wywołał Centrum, podał fikcyjny cel lotu i otrzymał formalne pozwolenie na start. Potem - ponieważ instynkt wciąż go ostrzegał - ściśle trzymał się wyznaczonej trajektorii. Przeklinając głośno, opuścił Stację trasą możliwie najmniej zwracającą uwagę. Nie ryzykował włączenia dopalaczy i zmiany kursu w stronę pasa, dopóki nie znalazł się, samotny, o pięćdziesiąt tysięcy kilometrów poza zasięgiem wszelkich skanerów z okolic Stacji.
Miał nadzieję, że pas jest dostatecznie daleki, by go ukryć. Stację zbudowano w sporej odległości, aby uniknąć deszczów meteorów i innych odłamków, jakie zawsze towarzyszą pasom asteroidów, tym odłamkom planet rozbitych przez czas i grawitację.
Zanim jeszcze zmienił kurs, zaczynał odczuwać wysiłek samotnego lotu. Ręce mu drżały i pot ściekał do oczu. Zbyt wiele przyrządów musiał obserwować, zbyt wiele nadzorować systemów, zbyt wiele przeglądać danych. Komputer nie mógł mu pomóc. Miał niezwykłe zabezpieczenia; ten sam mechanizm, który pozwalał jednej osobie sterować Ślicznotką, wyłączyłby wszystkie obwody na statku, gdyby tylko komputer przejął nad nim kontrole.
Mimo to nie zatrzymywał się na odpoczynek. Instynkt ostrzegał, a Angus zawsze wierzył swojemu instynktowi.
Angus Thermopyle był piratem i okradał kopalnie. Nienawidził wszystkich ludzi, a na rękach miał dość krwi, by wystarczyło na wyroki dla całego więzienia. Był sam, ponieważ stary pijak, którego zatrudnił, popełnił błąd i w niewłaściwej chwili zadał niewłaściwe pytanie. Angus kluczem roztrzaskał mu czaszkę i zostawił zwłoki w dyszy, żeby następne włączenie ciągu spaliło je bez śladu.
Nie był może bogaty, ale poza tym miał chyba wszystkie cechy, o jakie podejrzewali go bywalcy Mallory’ego.
W dodatku był tchórzem.
Dlatego uciekał od statku Hylandów z takim przeciążeniem, jakie tylko mógł wytrzymać bez utraty przytomności. Mięśnie ramion dygotały i pot zalewał mu oczy, ale Angus nie zwalniał. Kiedy wiedział już, że dłużej nie wytrzyma, nie zrezygnował: zaczął pompować do żył stymulatory, żeby nie zasnąć, i kataleptyki, żeby zachować koncentrację.
Bał się i uciekał.
Przez pół standardowego dnia leciał z dużym przyspieszeniem, po czym rozpoczął hamowanie w pobliżu pasa. Leki coraz częściej wywoływały psychotyczne wizje i nie był już całkiem pewien, co robi. Nie dziwił się: zanim przyjął leki, sprawdził, jakie mogą dać efekty uboczne. Dlatego na wszelki wypadek zablokował kurs Ślicznotki. Kiedy wreszcie musiał oddać systemy statku pod władzę komputera, bezpieczniki wymusiły ostre hamowanie. W rezultacie dotarł bez zderzenia - i nie wciągając statku za sobą w obłęd - do części pasa, którą, jak wszyscy wiedzieli, wyeksploatowano całe lata temu: obszar ruchomych skał, gdzie inne statki raczej nie przylecą.
Wybrał martwy asteroid, wylądował w kopalnianym kraterze, wyłączył wszystko oprócz systemu podtrzymywania życia i zasnął w fotelu przeciążeniowym, skataleptyzowany do nieprzytomności.
Jeśli statek Hylandów go tu znajdzie, to znaczy, że od początku był zgubiony. Nie miał żadnej szansy ucieczki.
Nie miał też żadnych dowodów, że ludzie na tym statku w ogóle wiedzą o jego istnieniu.
Po kilku godzinach obudził się z krzykiem. Robaki pełzały mu po skórze, kąsały, zaczynały wgryzać się w głąb ciała...
Wrażenie było straszliwe. A także typowe: przewidywalny skutek działania leków. Dla Angusa jednak wiele z tego, co straszliwe, było również znajome. Wiedział, co robić. I choć nie umiał opanować wzbierającej w krtani grozy ani stłumić ściskającego serce czerwonego bólu, dłonie miał niemal spokojne. Wstrzyknął sobie inne leki: przeciwbólowe, żeby wypłukać trujące teraz stymulatory i kataleptyki, oraz antyhistaminy i sterydy, żeby złagodzić reakcje ciała. Kiedy tylko nowe leki zaczęły działać, zasnął znowu.
Obudził się po raz drugi, mając kłopoty z oddychaniem, gdyż powietrze na Ślicznotce było coraz gorsze. Opuścił Stację bez żadnych zapasów. To znaczy, że miał tylko trochę wody, trochę mniej jedzenia i żadnych wkładów do filtra oczyszczającego powietrze. Sprawdził listę napraw w komputerze i przekonał się, że już dawno powinien wymienić stare wkłady.
Doprowadziło go to do wściekłości, jakby znalazł się na skraju załamania, ale i to również było normalne. Nadal wiedział, co powinien zrobić. Ryzykując anoksję, gdyż nie miał sił, żeby zapiąć skafander, zamknął obieg powietrza i wyjął wkłady filtrów. Od dwutlenku węgla dudniło mu w głowie, a mgła przesłaniała oczy. Z połowy zapasu wody przygotował chemiczną kąpiel dla wkładów. Odczekał jak najdłużej, prawie do utraty przytomności, po czym umocował je w filtrach i przywrócił obieg.
Na nieszczęście, jego problemy dopiero się zaczynały.
Prawdopodobnie był bezpieczny, ale nie mógł tu zostać zbyt długo. Żywności wystarczy mu na dwa, może trzy dni. Woda krążyła w obiegu zamkniętym - pod warunkiem, że działały oczyszczacze. A pobieżnie wymyte filtry mogą nie wytrzymać nawet tyle. Pozostały tylko dwie możliwości.
Wrócić na Stację.
Albo znaleźć inne źródło zaopatrzenia.
O powrocie na Stację nawet nie myślał. I to nie wstyd go powstrzymywał. Jeśli ktoś wykryje, że wpadł w panikę i uciekł, a po paru dniach przywlókł się z powrotem, ponieważ brakło mu powietrza, wody i żywności, ludzie będą się z niego śmiać w całym DelSeku. Ale to by przeżył. Świat gardził nim od samego początku, więc Angus mścił się, kiedy tylko znajdował okazję. Jednak wciąż był tam statek Hylandów...
Oczywiście, wszystko to było winą statku. Przestraszył go, a Angus nienawidził wszystkiego, co budziło w nim lęk. Podniósł Ślicznotkę z krateru; chciał wydostać się z pasa, żeby z odpowiedniej odległości uruchomić skanery. I cały czas myślał, jak zmusić Pogromcę gwiazd, żeby zapłacił za to, co się stało.
Czy istnieje sposób rozbicia statku z takim kadłubem? Sam pomysł wydawał się bzdurą, a Angus Thermopyle nie lubił bzdur. Te myśli pomogły mu jednak przetrwać. W stanie zimnej wściekłości, która zastąpiła spokój, przez dwa dni przeczesywał pas swoimi szperaczami i sitami, poszukując nie rudy, ale górników.
Był bliski paniki. Filtry działały coraz słabiej; czul, jak zanieczyszczone powietrze uciska mózg. Język spuchł od picia brudnej wody. Wciąż był straszliwie głodny. Przy życiu utrzymywała go lodowata, czarna wściekłość, a obfite dawki leków pomagały mu działać.
Aż wreszcie znalazł to, czego szukał - kopalnię na poszarpanym, poharatanym asteroidzie, sprawiającym wrażenie wyczerpanego, jakby ktoś wyrwał już stąd wszystkie bogactwa. A jednak pracujący tu ludzie mieli statek. Stał na podporach niedaleko obozu, który z kolei leżał niedaleko dziury, jaką wycięli w gruncie. Statek był zimny: czekał pewnie zamknięty, odkąd górnicy zaczęli obrabiać ten kawał skały.
W innych okolicznościach Angus Thermopyle nie zwróciłby na nich uwagi. Wystarczyło spojrzeć na ich statek, ich obóz, ich sprzęt. Asteroid był kiedyś bogaty w rudę, ale tę już wydobyto. Ludzie, którzy tu tkwili - prawdopodobnie rodzina, gdyż ludzie spędzający większość życia w statkach albo w kopalniach zwykle pracowali całymi rodzinami - praktycznie rzecz biorąc byli padlinożercami. Zbyt przestraszeni czy niepewni, by szukać nowych złóż, zarabiali na życie, w pocie czoła wyrywając skale to, co przeoczyli poprzedni górnicy. Pirat czy złodziej nie marnowałby na nich czasu.
Z drugiej strony, mieli żywność, świeżą wodę i filtry. Angus czuł, że za chwilę wściekłość go zadusi. Nie wahał się. Uderzył mocno.
Górnicy widzieli, jak nadlatuje. Radio przechwyciło krzyki ostrzeżenia, protestu, błagania i złości; zignorował je. Z bliskiej odległości wystrzelił torpedy, żeby zawalić wejście do kopalni i zablokować je odłamkami skały. Potem skierował Ślicznotkę prosto na obóz, by dysze hamujące wypaliły kopuły mieszkalne i zwęgliły postacie w skafandrach.
Krzyki ucichły wśród trzasków.
Mam was, dranie.
Obóz był dość duży, żeby pomieścić około dwudziestu ludzi. Jeśli miał szczęście, zabił ich wszystkich. Nie lubił zostawiać świadków.
Szybko sprawdził ślady życia, wezwania pomocy, komunikację między nadajnikami skafandrów. Nic. To dobrze. Miał otwartą drogę do drugiego statku. Wciągnie skafander, pójdzie tam i weźmie wszystko, czego mu trzeba. Potem może się ukrywać w pasie tak długo, jak będzie to konieczne. Aż znajdzie sposób, żeby odpłacić im za swój strach.
Szedł już do szafki ze skafandrem, kiedy syreny na Ślicznotce zawyły niczym z bólu. Nikłe przyciąganie asteroidu nie mogło go zatrzymać; odepchnął się potężnym kopnięciem i pofrunął do modułu dowodzenia. Jedną ręką chwycił oparcie fotela, drugą wystukał instrukcje dla komputera. Zażądał wyjaśnień.
Siedział już przypięty pasami, przesuwając dźwignię ciągu, kiedy komputer pokazał wreszcie, co się dzieje.
Sita, szperacze i czujniki wykryły inny zbliżający się statek. I to nie byle jaki, ale statek o tych samych rozmiarach i konfiguracji, co Pogromca gwiazd.
Rzeczywiście, był to Pogromca gwiazd. Sondy nie mogły się pomylić co do tego stopu. Angus zaprogramował komputer, by uważał na taką powłokę. I gdyby ją wykrył, żeby narobił hałasu, który mógłby obudzić umarłego.
Pogromca gwiazd zbliżał się szybko.
Skąd się tu wziął, do diabła? Jak mnie znaleźli?
Nie było czasu. Zbliżał się szybko, ale nie dość szybko. Ślicznotka będzie zwrotniejsza od każdego rudowca, choćby nie wiadomo ile pieniędzy w niego wpakowali. Są przecież w pasie, gdzie zwrotność jest ważniejsza niż siła ognia. Angus był przerażony, ale też wiedział, co robić. Wiedział, do czego jest zdolny jego statek. Niech ta pieprzona góra forsy spróbuje go ścigać, to zobaczymy, co się stanie...
Jedyny problem polegał na tym, że nie miał dość żywności. Ani wody. Ani powietrza.
Ani czasu. Dla Angusa Thermopyle przetrwanie miało najwyższy priorytet. Było ważniejsze niż wszystko. A był pewien - od swojego wydętego brzucha po krople potu ściekające z czoła - że statek Hylandów nie pozwoli mu przetrwać. I tak, jakby był całkiem spokojny, zwiększył ciąg i rozpoczął start. Równocześnie uzbroił działo, poświęcając na wytworzenie ładunku bezcenną moc dopalaczy. Sprawdził też, czy radio jest czyste, ustawione na odbiór wszystkiego i nie nadawanie niczego.
Pierwszy komunikat Pogromca gwiazd nadał jeszcze w sporej odległości od asteroidu. Angus był już sto metrów ponad gruntem.
- Ląduj. - Wśród ryku silników głos brzmiał surowo i rozkazująco. - Ślicznotka, masz natychmiast lądować.
Chociaż zajęty instrumentami, Angus Thermopyle zdołał wycedzić pod nosem kilka przekleństw.
- Angusie Thermopyle, rozkazuję ci wylądować. - Glos był bardzo pewny siebie. - Mówi kapitan Davies Hyland, dowódca Pogromcy gwiazd, niszczyciela policji Zjednoczonych Kompanii Górniczych. Jeśli nie wylądujesz i nie wpuścisz na pokład naszych ludzi, zostaniesz ostrzelany.
PZKG. To zwróciło jego uwagę. Na moment przestał nawet kląć i oderwał dłonie od konsoli. Gliny. To miało sens, było oczywiste; dziwne, że sam się tego nie domyślił. Kto jeszcze mógł wywalić tyle forsy, żeby pokryć tym stopem cały kadłub? Tylko jedna firma. Tylko Zjednoczone Kompanie Górnicze - oni i ich prywatna policja, która wymuszała albo wymyślała prawa, pozwalające zaspokoić potężne apetyty Ziemi.
I to był powód, dla którego się tu zjawili: polowali na piratów, złodziei i szabrowników, żyjących ze wszystkich operacji górniczych w kosmosie. Za kilka sekund zbliżą się dostatecznie i wtedy go spalą.
- Powtarzam wiadomość - oznajmiło radio, wcale nie przestraszone. - Angusie Thermopyle, rozkazuję ci wylądować. Mówi kapitan Davies Hyland, dowódca Pogromcy...
- Nie - wykrztusił w desperacji Angus. Dźgnął palcem konsolę i wyłączył odbiór. Przenoszony drganiami kadłuba huk dysz stał się głośniejszy, bardziej gorączkowy.
- Mógł was przysłać nawet pieprzony Pan Bóg. Nie dostaniecie mojego statku.
Wstrzymując oddech, wykręcił Ślicznotką dwieście metrów od asteroidu i włączył pełny ciąg. Przeciążenie było większe, niż teoretycznie mógł wytrzymać, ale chciał między sobą a Pogromcą gwiazd umieścić skałę. Potem skierował się w głąb pasa.
Nie zmniejszał ciągu, nie redukował przyspieszenia, dopóki ciężar własnego ciała nie pchnął go na granicę nieświadomości.
Zawyły syreny, czujniki zbliżeniowe piszczały głośno. Czując zawrót głowy z ulgi po nagłym zmniejszeniu przeciążenia - choć ta ulga nie sięgała do ukrytej w głębi umysłu zgrozy - Agnus ominął nieduży meteor i wprowadził Ślicznotkę między dwa większe głazy. Równocześnie przygotowywał statek do bitwy.
W normalnych warunkach potrzebował dwóch ludzi do obsługi. W warunkach bojowych nawet sześciu miałoby co robić. Ale Angus Thermopyle wszystkim zajmował się sam.
Nie próbował nawet skierować działa w stronę statku PZKG. Zamiast tego, tak szybko, jak tylko komputer celowniczy mógł namierzać cele, rozbijał wszystkie meteory i asteroidy w zasięgu strzału; we wszystkie strony odlatywały różnej wielkości odłamki. Zasypywał swój tor kamieniami. Nie liczył na to, że Pogromca gwiazd z czymś się zderzy. Jeszcze nie. Wciąż byli za daleko, żeby zagroziło im trochę śmiecia. Ale zbliżali się szybko... A tak kosztowny niszczyciel z pewnością miał artylerię, przy której jego działo wygląda jak wiatrówka. Musiał utrudnić im celowanie.
Przez jakiś czas mu się udawało. Wśród czerni rozjarzały się kręgi światła, gdy ogień dział cząsteczkowych trafiał w skały; kamienie płonęły czerwienią, rozpadając się na cząstki składowe. Skanery trzeszczały od zakłóceń. Potem światło gasło. Angus pędził w strumieniu mezonów coraz dalej w głąb pasa, wymijał przeszkody, jak obłąkany sypał za sobą gruz - ekran dla dział Pogromcy gwiazd.
Ale na niszczycielu uczyli się prędko. Wykorzystali przeciw niemu jego własną taktykę. Przerwali ogień na piętnaście sekund, dwadzieścia, dwadzieścia pięć... Nie próbowali go trafić. A potem nagle strumień jasności przebił kawał skały wielkości stacji kosmicznej, oddalony ledwie o tysiąc kilometrów. Odłamki wielkie jak platformy startowe pomknęły na wszystkie strony jak gromy.
Alarmy zbliżeniowe oszalały i zaraz umilkły, gdy przeciążenie zniszczyło obwody.
W nagłej ciszy Angus skręcał, wirował, nurkował... I prawie mu się udało - Ślicznotka była zwrotna, a on zdesperowany. Jednak w ostatniej chwili jakiś kamień uderzył ją w burtę i statek zaczął wirować.
Następne zderzenie było delikatniejsze, niby pocałunek, który wyhamował nieco ruch wirowy. Angus już tego nie czuł. Przeciążenia i niedotlenienie nazbyt go wyczerpały. Był nieprzytomny. O ile pamiętał, nadal próbował krzyczeć.
4
Chwilę później odzyskał świadomość. W samą porę: Ślicznotce groziła kolizja, w której zostałaby zgnieciona jak pusta puszka. Nie bardzo wiedząc, co właściwie robi, reagując czysto instynktownie, wystukał kod na konsoli, wyhamował obrót i włączył ciąg hamujący. Zapanował nad statkiem kilkaset metrów od asteroidu tak dużego, że niemal nadawał się do kolonizacji.
Działając jak maszyna, dusząc się z braku tlenu, ledwie zdolny do skupienia wzroku, sprawdził uszkodzenia. Ślicznotka miała wielkie wgniecenie w burcie, ale osłony i wewnętrzne grodzie wytrzymały, zachowując kruchą równowagę. Część dziobu wyglądała, jakby trafił ją taran; sporo szperaczy i czujników było martwych. Ale nie znalazł uszkodzeń strukturalnych. Wciąż mogła funkcjonować. Może nią gdzieś dolecieć i uzyskać pomoc... W tej chwili nie miał pojęcia, gdzie; głód tlenowy utrudniał koncentrację... Gdzieś... To przecież możliwe, Ślicznotka to potrafi.
Zupełnie przypadkowo jedna z badających powłokę kamer ukazała mu niszczyciel PZKG.
Zbliżał się. Zbliżał się szybko.
Miał czystą pozycję do strzału. A gdy ten strzał padnie, życie Angusa zostanie zredukowane do błysku światła i chmury elektronów.
Nic nie mógł na to poradzić. Nie mógł nawet udawać trupa. Nie dadzą się oszukać. Widzieli, jak hamuje, a więc wiedzą, że żyje.
Ta myśl obezwładniła go zupełnie. Nie chciał umierać. Niemal odruchowo nadał sygnał wezwania pomocy. Nie strzelajcie, nie strzelajcie wredne sukinsyny, nie zabijajcie mnie! Poddaję się.
Pogromca gwiazd zbliżał się, jakby zamierzał go spalić z jak najmniejszej odległości, jakby kapitan Davies Hyland chciał na własne oczy zobaczyć śmierć Angusa Thermopyle.
Potworna niesprawiedliwość losu wzbudziła u Angusa pragnienie, by wystrzelić wcześniej niż oni, uruchomić system celowniczy i przynajmniej zginąć w walce, choć przecież działo cząsteczkowe nie mogło zaszkodzić statkowi PZKG. Ale nie zrobił tego. Strach był silniejszy od nienawiści. Szalejąc ze złości, przesłał do nadajnika tyle mocy, ile było można, i niczym wycie do księżyca posłał w ciemność swoje wezwanie.
Kamery pokazywały dokładnie, jak Pogromca gwiazd zmienił kurs, skręcił w stronę asteroidu... i przełamał się na pół.
Przełamał się.
Jeden wybuch; na pewno eksplodował system napędowy. Płomień i odłamki metalu bezgłośnie wystrzeliły w próżnię. A w samym centrum wybuchu Pogromca gwiazd przechylił się, jakby padał na powierzchnię asteroidu.
Angus patrzył w oszołomieniu, jak statek uderza o skałę i ginie.
Ogień, zamiast pochłonąć niszczyciel, zgasł prawie natychmiast. To dowodziło... Był zbyt wstrząśnięty, żeby zrozumieć, czego to dowodzi. Odruchowo sięgnął do konsoli, uruchomił skanery bliskiego zasięgu i dodatkowe kamery. Próbował myśleć. Powinien już nie żyć, powinien siedzieć zwęglony w fotelu. Statek PZKG miał idealną pozycję do strzału. Ale on żyje. Żyje, a Pogromca gwiazd przełamał się. Ogień zgasł od razu.
To dowodziło...
Tlen.
Ogień zgasł, bo nie było tlenu. Ale przecież statek był pełen powietrza. Angus wiedział, jak wyglądają pożary w próżni; wiedział, że Pogromca gwiazd powinien płonąć dłużej. Niektóre grodzie wewnętrzne musiały wytrzymać. Wewnętrzna struktura części statku pozostała nienaruszona.
To także miało znaczenie, którego chwilowo nie mógł pojąć. Zużyte powietrze, i zdumienie, że przeżył, zmąciły mu myśli. Zupełnie oczywiste wnioski nie chciały jakoś przyjść do głowy.
Wreszcie zrozumiał.
Jeśli cześć statku przetrwała, to część załogi także mogła być osłonięta. Niektórzy mogli przeżyć.
Niektórzy przeżyli. Oderwał się od kamer i spojrzał na odczyty skanerów i czujników. Instrumenty zarejestrowały ślady życia. Pozostało tam trzech, może czterech ludzi.
Nie, nie trzech. Wyraźnie czterech.
Oszołomiony, oddychając z wysiłkiem - przez ostatnie kilka minut atmosfera Ślicznotki wyraźnie się pogorszyła - Angus usiłował myśleć.
Nie przyszło mu do głowy, żeby ratować rozbitków. Nawet w pełni sprawny, odrzuciłby ten pomysł. Ci ludzie byli policjantami, wrogami. Nie zastanawiał się też, co zaszło, jak doszło do zniszczenia Pogromcy gwiazd. Tego pewnie już nigdy się nie dowie. Jego myśli krążyły wokół spraw zasadniczych:
Powietrze.
Woda.
Żywność.
Myślał też: Dranie!
Jeśli tam pójdzie, ktoś z ocalałych może go zastrzelić. Trzeba poczekać, aż umrą.
Nie wiedział jednak, jak poważnie są ranni. Jeśli w ogóle są ranni. Mogą wytrzymać dłużej od niego. Bez powietrza, wody i żywności, on może umrzeć przed nimi.
Siedział jak sparaliżowany, uwięziony między koniecznością i tchórzostwem. Zlizywał pot z górnej wargi i wpatrywał się w obraz Pogromcy gwiazd na ekranie. Walczył ze strachem.
Potem pomyślał, co z nim zrobili.
Serce nabrzmiało gniewem, znajomym i wściekłym. Powróciła siła, która wbrew logice i prawdopodobieństwu trzymała go dotąd przy życiu. Przeklinając tak głośno, jak tylko potrafił przy niskiej zawartości tlenu w atmosferze, uruchomił systemy ładownicze Ślicznotki i ruszył z miejsca.
Nie zdążył jeszcze dotknąć gruntu, gdy skaner wykrył zniknięcie jednego ze śladów życia.
To dobrze. Zostało tylko trzech.
Delikatnie zakotwiczył Ślicznotkę obok wraku niszczyciela. Wstał z fotela i podskakując w niskim ciążeniu jak balon, ruszył do szafki ze skafandrem.
Włożył go, zatrzasnął szybę hełmu i przez minutę oddychał tylko słodkim powietrzem z butli. Ale nie mógł sobie pozwolić na zwłokę. Pozostali przy życiu mogą o nim wiedzieć. Może już teraz próbują wymierzyć w niego działa Pogromcy gwiazd.
Wziął strzelbę wstrząsową - górniczą broń, która potrafiła oczyścić zawał i sproszkować kamień; doskonale nadawała się do wgniatania stalowych płyt. Nie przeklinał już: był za bardzo przestraszony, żeby przeklinać. Przerażał go statek PZKG. Przerażali go ocaleni. I zawsze przerażało go wyjście na zewnątrz.
Pomyślał jednak o powietrzu i zemście. I ruszył po nie.
Przeszedł przez śluzy i opuścił się na powierzchnię asteroidu.
Jedynym oświetleniem były tu migoczące w dali gwiazdy. Bez wzmacniaczy optycznych kamery Pogromca gwiazd był tylko czarną sylwetką, ciemniejszą niż przestrzeń. Wydawał się ogromny, niebezpieczny, pełen pułapek. Angus przesunął promieniem latarki po burtach; pomogło mu to uzyskać właściwą perspektywę, jednak mała plamka światła nie mogła stłumić w uszach syku powietrza z butli, rozbrzmiewającego zbyt głośno w nieprzeniknionej ciszy pasa. Miał wrażenie, że ten szum czyni go celem dla wszystkich wrogów. Nienawidził wychodzenia w przestrzeń, gdyż słysząc dźwięk własnego oddechu, czuł się mały i kruchy. Teraz powietrze, woda i żywność nie wydawały się już ważne. Pomyślał, że jakoś bez nich przeżyje. Tylko wściekłość popychała go do przodu.
Zranili Ślicznotkę. Nigdy już nie będzie taka jak dawniej.
Ci, co przeżyli na Pogromcy gwiazd, muszą za to zapłacić - ci, którzy ścigali go niszczycielem.
Bez większych kłopotów odszukał śluzę w nienaruszonej części statku. Gdy tylko zamknął za sobą właz, zaczął odzyskiwać panowanie nad sobą. Szum pompowanego do komory powietrza zagłuszał syk jego butli. Ocaleni mogą czekać w zasadzce zaraz za śluzą, ale on przynajmniej nie jest już tak odsłonięty jak na zewnątrz. A w korytarzach jego strzelba będzie straszliwą bronią.
Luk odchylił się; Angus odskoczył w bok i przylgnął do ściany: instynktowna ostrożność.
Instynkt go nie zawiódł. Przed śluzą czekał na niego mężczyzna.
Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie. Siwe włosy miał zmierzwione, ale to tylko dodawało mu powagi. Na naramiennikach nosił kapitańskie paski. W dłoni trzymał pistolet laserowy.
Niewiele brakowało, by Angus krzyknął „Nie strzelaj!”, chociaż wyłączył nadajnik skafandra i głos nie byłby słyszalny.
- Jestem kapitan Davies Hyland - oznajmił mężczyzna. - Angusie Thermopyle, jesteś aresztowany.
Przez odbiornik skafandra jego pewny siebie ton wydawał się obłąkany, zupełnie oderwany od rzeczywistości.
- Przejmujemy twój statek.
Oczy kapitana nie reagowały na poruszenia Angusa. W tej chwili nie patrzył na niego. Mierzył w tylną ścianę śluzy.
Oparzenia wokół oczu zdradzały, co mu się stało. Został oślepiony błyskiem eksplozji.
Mimo to blefował...
Przejąć mój statek? Mój STATEK?
Rechocząc złośliwie za szybą hełmu, Angus wypalił. Strzelba wstrząsowa rozpyliła kropelki krwi trzydzieści metrów w głąb korytarza.
Angus przeprosił.
- Przykro mi, kapitanie Hyland - powiedział ze zjadliwą uprzejmością. - Nie dostanie pan mojego statku.
Na podłodze zostało jeszcze kilka kawałków ciała. Angus kopnął je pod ścianę i ruszył na poszukiwanie pozostałych dwóch żywych członków załogi. Czuł się coraz lepiej.
Mostek znajdował się w ocalałej części Pogromcy gwiazd. Zajrzał tam najpierw - ale ostrożnie, badając każdy kąt i korytarz. Wiedział, że nie znajdzie tej dwójki, jeśli na nich nie zapoluje.
Ostrożność nie przydała się na nic - nie spotkał nikogo. Dopiero na mostku zobaczył człowieka skulonego przy konsoli, ale ten już nikomu nie mógł zagrozić: umierał. Krwotok wewnętrzny, domyślił się Angus. Nie ma się czym przejmować.
Zepchnął rannego z fotela. Ból wyrwał krzyk z jego ust, ale też przywrócił na moment przytomność, co Angusowi odpowiadało. Śmiejąc się za szybą, zmienił człowieka w miazgę, odpryski kości i plamę krwi na podłodze.
Jeszcze jeden. A potem filtry. Zapasy żywności. Przewód do zbiorników z wodą. I wszystko, co okaże się warte zabrania.
Z pewnością warto byłoby zabrać rdzeń danych statku. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na komputer na mostku, by zrozumiał, że rdzeń jest zniszczony. Niezłomny kapitan Davies Hyland prawdopodobnie załatwił to odruchowo, gdy statek spadał jeszcze na asteroid. Aby bezcenne szyfry, kontakty, rozkazy, a nawet specyfikacje nie przetrwały i nie mogły być wykorzystane przeciw jego mocodawcom.
Pieprzyć kapitana Daviesa Hylanda, pomyślał Angus. Pieprzyć go w każde miejsce. Ma na to dość dziur.
Ucieszony tym spostrzeżeniem odsunął ciało i usiadł na stanowisku skanerów. Wciąż działały systemy rezerwowe, obsługujące śluzy, a zatem część statku miała jeszcze trochę energii. Wystarczy na uruchomienie konsoli. Skierował skanery krótkiego zasięgu do wnętrza statku i szybko znalazł ostatniego żywego.
Był tam: w pomieszczeniu, które komputer określił jako mostek rezerwowy.
Zgrzytnął zębami. Z rezerwowego mostka być może dało się wystrzelić do Ślicznotki.
Ruszył przed siebie szybko, gdyż wiedział, gdzie kryje się jego ofiara i nie musiał dbać o ostrożność. Za chwilę zabije ostatniego członka załogi Pogromcy gwiazd.
W tych okolicznościach niepokój o statek był silniejszy niż chęć zadawania bólu. Wpadł na rezerwowy mostek z odbezpieczoną bronią, zdecydowany najpierw strzelać, a potem zadawać pytania.
Morna Hyland powstrzymała go, nie kiwnąwszy nawet palcem. Nie groziła Ślicznotce, nie zareagowała nawet na wejście Angusa. Patrzyła tylko tępo, z wyrazem absolutnej grozy na twarzy, jakby widziała przed sobą coś potwornego, co oślepiało ją i czyniło intruza niewidzialnym.
W pierwszej chwili Angus nie zarejestrował nawet własnego zdumienia, że znalazł kobietę tam, gdzie oczekiwał mężczyzny.
Wiedział, że na statku nie pozostał nikt inny, ale jej nieruchomy wzrok zmusił go, żeby się obejrzeć i sprawdzić, co ją tak przeraziło.
Nic. Oczywiście. Została przecież sama. Nie było tu nawet zwłok. Przeżyła wybuch i zderzenie, nie oglądając śmierci kolegów.
Czerw podejrzliwości poruszył się w trzewiach Angusa Thermopyle. Mocniej chwycił strzelbę i stanął przed Morną.
Najwyraźniej go nie widziała. Jej oczy patrzyły do wewnątrz, ignorując poruszenia Angusa, jakby był zbyt ulotny, by wzrok mógł go zarejestrować. To szok. Jeśli nikt jej nie pomoże, będzie tak siedzieć jeszcze przez długie godziny. Chyba że coś w niej zacznie się goić.
Albo zsunie się w obłęd.
Nie miał zamiaru jej pomagać.
Ale wtedy się odezwała. Chrapliwym szeptem, jakby gardło miała zniszczone od krzyków, powiedziała:
- Pozwól mi umrzeć.
Angus zaczął się pocić w skafandrze.
- Nie chcę pomocy. Pozwól mi umrzeć. Idź sobie.
Patrzył na nią, przyglądał się. Nie wiedział o tym, ale wyraz twarzy miał podobny jak ona. Mimo maski przerażenia, jej rysy przywodziły mu na myśl kapitana Daviesa Hylanda. A na kombinezonie miała naszywkę „Ppor. M. Hyland”. Córka dowódcy? To możliwe. Na statkach często służyły rodziny, nawet w takich organizacjach jak PZKG. Zwłaszcza w takich organizacjach jak PZKG, gdzie tylko jedno było ważniejsze niż władza i porządek, siła i stabilność, dwie podstawy cywilizacji pieniądza... Jedyną ważniejszą od nich sprawą była lojalność. Ale ta dziewczyna była za młoda na weterana. Czyżby jej pierwsza misja?
- Odejdź.
Co zobaczyła, że chciała teraz umrzeć?
Uruchomił mikrofon skafandra.
- Dlaczego? - Przez głośnik głos brzmiał szorstko, jak metaliczny dźwięk zderzających się statków. - Co im zrobiłaś?
Nagle chwyciła się za głowę i zaczęła wyć: cienki, słaby pisk.
- Przestań - warknął. - Powiedz, co im zrobiłaś. Jeśli nie powiesz, z przyjemnością to z ciebie wyrwę.
Pisk urwał się na moment, jakby zabolała ją krtań, i zabrzmiał znowu, wyżej.
- Cicho bądź! - Wysunął strzelbę. - Oni nie żyją. Nikt cię nie usłyszy. Sam zastrzeliłem twojego ojca. Zamknij się!
Wtedy na niego spojrzała. Rodzaj zrozumienia niczym kwas przeżerał jej umysł. Przez ułamek sekundy widział w jej oczach czyste, absolutne cierpienie.
- Ocalał? Żyje?
Angus kiwnął głową.
- Żył, dopóki go nie rozwaliłem.
W chwili dzielącej dwa uderzenia serca, zapadła się w siebie, jak rdzeń reaktora termojądrowego, zagęszczający się przed wybuchem. A potem poderwała się z fotela i zaczęła drapać szybę hełmu Angusa.
Gołymi rękami szarpała i biła, próbując dosięgnąć go przez skafander. Jej pisk zmienił się w dziki warkot oszalałego zwierzęcia.
W tej właśnie chwili, bez żadnych logicznych powodów, zrobił pierwszy krok - rezygnując z siebie, wstąpił na drogę, która miała go doprowadzić do zguby.
Nie żałował jej. Nie żałował nikogo; mężczyzna czy kobieta tak słaba, że zasługiwała na litość, była dostatecznie słaba, żeby ją wykorzystać. Nie wstydził się, że zabił jej ojca. Kapitan Davies Hyland uszkodził Ślicznotkę i zasługiwał na gorszy los. Zaś Angus Thermopyle nie miał zamiaru ratować córki kapitana. Co by mu przyszło z obłąkanej kobiety? Nie mówiąc już o tym, że należała do PZKG, sil porządkowych na wszystkich światach, które nim pogardzały. W dodatku była świadkiem tego, co zrobił z obozem górników. Póki żyła, stanowiła dla niego zagrożenie.
A jednak jej nie zastrzelił.
Może był już zmęczony samotnością. Może na jakimś poziomie świadomości zdał sobie sprawę, że za tarczą szaleństwa jest niewątpliwie kobietą. Może bardziej, niż sobie uświadamiał, chciał się dowiedzieć, co spotkało Pogromcę gwiazd. A może kobieta przedstawiała sobą takie możliwości zemsty, o jakich jeszcze nie pomyślał.
Trudno zgadnąć, z jakiego powodu. Ale kiedy go zaatakowała, upuścił strzelbę.
Szarpali się przez chwilę. Próbował unieruchomić jej ręce, ale była zbyt rozgorączkowana, zbyt oszalała. W końcu zamachnął się i ciężką pięścią powalił dziewczynę na ziemię.
Zaskomlała, skręciła się, jakby próbowała uciec od bólu; potem znieruchomiała. Oddychała ciężko i chrapliwie, jak on wewnątrz skafandra.
Uderzenie i przemoc były tak kuszące, że miał ochotę zrobić to ponownie. Chciałby kopnąć ją w żebra i zobaczyć, co się stanie. Opanował się jednak. Ze zdumieniem stwierdził, że musi myśleć o zbyt wielu sprawach równocześnie: filtry, zapasy, łupy i ona.
W dodatku zawsze istniała szansa, że jakiś inny statek znajdzie się w pobliżu i odpowie na wysłane przez Angusa wezwanie pomocy. Pogromca gwiazd również mógł nadać taki sygnał. Jeśli go tu złapią, na rozbitym statku PZKG i z martwymi górnikami w pobliżu...
Lepiej o niej zapomnieć. I zapomnieć o rabowaniu statku. Trzeba zabrać filtry i zapasy, a potem uciekać stąd jak najszybciej.
Nagle poczuł straszliwe zmęczenie. W skafandrze miał dość tlenu, ale od kilku dni bez przerwy był głodny i spragniony. W dodatku Pogromca gwiazd niemal go zabił. Przeklął pod nosem Mornę Hyland, ponieważ to była jej wina, ponieważ tylko ona została żywa na statku, przed którym uciekał jak tchórz. Zarzucił ją sobie na ramię i ruszył szukać skafandra.
Groźny i powolny niby zasypany wulkan, ubrał ją i zapiął, sprawdził butle z powietrzem, a potem w znikomym ciążeniu asteroidu przeniósł kobietę do Ślicznotki. Zaciągnął ją do ambulatorium i przypiął do łóżka tak, żeby nie mogła się ruszyć. Zostawił samą w skafandrze, gdyż powietrze w Ślicznotce wciąż było paskudne. Kiedy odzyska przytomność, nie będzie wiedziała, gdzie jest, i to ją przerazi. Zasłużyła sobie na to.
Sprawdził jeszcze czujniki i szperacze, po czym wrócił na policyjny statek.
Zmuszał się do pracy nawet wtedy, kiedy ze zmęczenia miał chęć po prostu położyć się gdzieś i zasnąć. Najpierw znalazł swoją strzelbę, a potem zajął się ogołacaniem Pogromcy gwiazd ze wszystkiego, co uznał za wartościowe. Wkłady filtrów, które wystarczą Ślicznotce na lata. Żywność o wiele lepsza, niż zwykle kupował. Kosztowne alkohole. Ubrania. Części zamienne. Leki. I broń. I narzędzia. Na końcu przeciągnął rurę i przepompował wodę do swojego statku. Kiedy skończył, Ślicznotka była wyposażona lepiej niż kiedykolwiek od dnia, w którym ją ukradł.
Marzył o wypoczynku, ale nie przerwał pracy. Gdy Morna Hyland odzyskała przytomność, Angus zrzucił skafander, usiadł w fotelu i dostroił odbiornik do jej mikrofonu, żeby słuchać, jak bardzo jest przerażona. To go podtrzymywało, kiedy startował z asteroidu i zamglonymi oczami wypatrywał dobrej kryjówki.
Wybrał pierwsze nadające się miejsce. Przez ten czas ledwie słyszalny głos Morny rozbrzmiewał chrapliwie i cicho. Zdawało się, że straciła rozum. Upewnił się, że pasy dobrze trzymają i wstrzyknął jej kataleptyk, żeby mu nie przeszkadzała. Potem wspiął się na swoją koję i padł jak martwy.
5
Kiedy się zbudził, powietrze w Ślicznotce było świeże i poczuł, że jego ciało śmierdzi. Za dużo pracował. Za dużo się pocił. Za długo chodził w jednym kombinezonie. Angus Thermopyle nie dbał szczególnie o higienę osobistą, ale od czasu do czasu, kiedy był w dobrym nastroju, brał prysznic. Z jakichś powodów teraz właśnie miał dobry nastrój. Ogarnęło go uczucie wyczekiwania.
Przegryzając racje z zapasów Pogromcy gwiazd, sprawdził skanery i rejestr komputerowy, by się upewnić, że w pobliżu nie ma żadnych statków. Potem zajrzał do ambulatorium, żeby popatrzeć na Mornę Hyland.
Ona też była już przytomna - kataleptyk przestał działać. Kiedy zdjął szybę z jej hełmu, jęknęła cichutko.
- Proszę... - Z trudem wydobywała słowa z obolałej krtani. - Co robisz? Co chcesz ze mną zrobić?
Uśmiechnął się, pomachał jej odżywczym balonikiem i wyszedł.
Niemal nucąc pod nosem, wszedł do kabiny sanitarnej i spłukał się do czysta.
Ponieważ się umył i miał na sobie świeży kombinezon, kiedy wrócił do ambulatorium, uświadomił sobie, że Morna też śmierdzi. Nabrudziła w kombinezonie. I to solidnie. Oczy miała błyszczące i ciemne, pełne strachu, ale z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że zachowała zdolność odczuwania obrzydzenia dla samej siebie.
- Śmierdzisz - oznajmił z zadowoleniem.
Drgnęła, słysząc jego głos. Najwyraźniej strach stłumił w niej pragnienie śmierci.
Przyjrzał się z uwagą twarzy Morny. Żeby sprawdzić, jak się zachowa, pogładził palcami jej policzek.
Zamknęła oczy, jakby usiłowała powstrzymać odruch wymiotny.
Cofnął się z uśmiechem.
- Głodna jesteś?
Otworzyła oczy i spojrzała na niego z trwogą.
- Chciałabyś wstać i pochodzić?
Żadnej odpowiedzi; jedynie strach.
- Chcesz się umyć?
To do niej dotarło. Cień nadziei wykrzywił jej wargi, a oczy wypełniły się łzami.
- Dobrze. - Założył ręce i oparł je na brzuchu. Czekała go niezła zabawa. - Co im zrobiłaś?
Zaskoczyła go. Coś na kształt gniewu błysnęło przez łzy; naprężyły się mięśnie szczęki. Głosem tak zachrypniętym i cichym, że prawie niesłyszalnym, wykrztusiła:
- Ty draniu! Jeśli zamierzasz mnie zabić, zrób to. Ale nie zmuszaj, żebym tak leżała!
Miał ochotę ją uderzyć, co też byłoby przyjemne. Ale pohamował się, bo nie był jeszcze gotów, by posunąć się tak daleko. Wciąż miała na sobie skafander.
Uśmiechnął się znowu i pochylił nad nią.
- Masz rację. Jestem draniem - wycedził. - Najgorszym draniem, jakiego możesz spotkać. I każę ci tak leżeć i śmierdzieć, dopóki mi nie powiesz, co się stało. Wycelowaliście działa. Zamierzaliście mnie rozwalić. A potem nastąpił wybuch. Chcę wiedzieć dlaczego.
Wspomnienie wzbudziło w niej ból. Odwróciła głowę, jak mogła najdalej, ograniczona skafandrem. Łzy ściekały jej po nosie.
Angus possał górną wargę.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
Nie odpowiadała. Pewnie chciała udawać twardziela. A może uznała, że on zna odpowiedź. Musiał przecież widzieć identyfikator na kombinezonie.
Wyciągnął rękę i brutalnie szarpnął jej plakietkę. Komputer mógłby z tego odczytać wszystkie oficjalne dane, ale Angus chciał tylko poznać imię.
- Morna Hyland... Kapitan Davies pieprzony Hyland był twoim ojcem. Zgadza się?
Teraz szlochała już głośno.
- Zastrzeliłem go. Ale i tak był już trupem. - Angus pochylił się i zaczął jej szeptać do ucha. - Jego statek się rozpadł. I tak by umarł, choćby nie wiem co się stało. Nie ja to spowodowałem. Nie miałem z tym nic wspólnego. To było twoje dzieło... Co zrobiłaś?
Wciąż milczała. Już po raz drugi miał ochotę ją uderzyć. Ale to mogło zaczekać. Zamiast tego zrobił coś, co zupełnie do niego nie pasowało. Nie zdając sobie z tego sprawy - w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy - postąpił o kolejny krok na drodze do zguby: próbował się wytłumaczyć.
- Wiesz, kim jestem - powiedział niemal łagodnie. - Wiesz, co mam do stracenia. Nie mogę cię wypuścić, dopóki się nie dowiem, co mi grozi. Nic dla ciebie nie zrobię, jeśli nie będę wiedział, jakie stanowisz niebezpieczeństwo.
Niemal delikatnie puścił identyfikator, potem ujął ją pod brodę i przekręcił twarz w swoją stronę.
W jej oczach płonęła groza.
Szept był cichy i żałosny, zagubiony.
- Zainicjowałam procedurę autodestrukcji. Z mostka rezerwowego.
Zacisnął palce na jej brodzie, jakby chciał wyrwać prawdę. Pochylił się.
- Co zrobiłaś?
- Ścigaliśmy cię. - Nie zareagowała na bliskość jego twarzy. To, co ją przerażało, było tak jaskrawe, że nie dostrzegała niczego innego. - Wymijaliśmy asteroidy. Przeciążenie było potworne. Myślałam, że się złamię. Siedziałam na swoim stanowisku, na mostku rezerwowym. Myślałam, że wyrwę pasy bezpieczeństwa. Albo sama się rozerwę. I nagle to się skończyło. Widziałam cię na ekranach. Ale mnie to nie obchodziło. Zniszczyłeś obóz górniczy. Widziałam, jak zabiłeś tych górników. Powinnam się tym przejmować, ale nie. W głowie miałam coś całkiem innego. Unosiłam się w powietrzu i wszystko było oczywiste. Jak w wizji. Jakby wszechświat do mnie przemówił... Poznałam prawdę.
Wpatrywała się nieruchomo w przestrzeń. Z trudem powstrzymywała łkanie.
- Wiedziałam, co trzeba zrobić. Co musze zrobić... Nie miałam żadnych wątpliwości. Wprowadziłam do komputera sekwencje autodestrukcji. To powinno doprowadzić do wybuchu obu jednostek napędowych. Powinniśmy zmienić się w pył.
- Nie jesteś oficerem - przypomniał Angus. - Właściwie jesteś dzieckiem. Skąd znałaś kody?
- Wszyscy je znali. Każdy z nas mógł to zrobić. Żeby Pogromca gwiazd nie został przejęty. To był nasz podstawowy priorytet: nie dać się schwytać. W żadnych okolicznościach. Gdyby dorwała nas zakazana przestrzeń... Byliśmy godni zaufania: prawie sama rodzina. Nikogo podejrzanego nie wpuściliby na taki statek.
Zastanowiła się.
- Ale oj... kapitan Hyland odkrył, co robię. Próbował przerwać procedurę. Wybuchły tylko silniki sterujące. Słyszałam, jak wrzeszczy do mnie przez interkom... Krzyczał, bo byłam jego córką i niszczyłam jego statek. Jego też niszczyłam. Jego siostrę i braci. Moich kuzynów. Niszczyłam ich...
Umilkła.
- A potem nic już nie było oczywiste - podjęła. - Wizja zniknęła. Nic nam nie groziło. Wszystko okazało się kłamstwem. Wymordowałam swoją rodzinę bez powodu.
Próbowała krzyknąć, żeby zagłuszyć ból:
- Wypuść mnie z tego skafandra!
Zignorował to żądanie.
- Przestań jęczeć. Muszę się zastanowić. - Nagle potwierdziły się jego podejrzenia. Wziął na pokład wariatkę, bombę zegarową w ludzkim ciele. A jednak wszystko to nie miało sensu.
- Ile razy przeskakiwałaś szczelinę?
- Dwa razy - odparła, przestraszona nie jego irytacją, ale własną rozpaczą.
- Dwa razy - powtórzył. - Oczywiście. Gliny, takie jak ty, muszą latać w dalekiej przestrzeni. Dlatego sprawdzają was w Akademii. Żeby odrzucić szaleńców, którzy zapadają na chorobę skokową. A potem musiałaś dotrzeć do Stacji Gór-Komu. Masz tylko dwa skoki, bo to twoje pierwsze zadanie... Przecież to nie ma sensu...
Ale już mówiąc te słowa, domyślał się prawdy. Choroba skokowa występowała we wszystkich możliwych formach i maskach. Słyszał o ludziach, którzy przeskoczyli szczelinę raz, czasem wiele razy, a potem żyli całkiem normalnie, póki nie pojawił się właściwy bodziec, póki odpowiedni zbieg okoliczności nie odkrył ich słabości, ich szczególnej skazy.
Walka? Przeciążenie?
- Ile razy... - Ujął jej twarz i zmusił, by spojrzała na niego. - Ile razy po pierwszym skoku pracowałaś w wysokich przeciążeniach?
Patrzyła na niego tępo; lęk w jej oczach zmieniał się w zdumienie.
- Odpowiedz! W Akademii często pracowałaś w przeciążeniu. Ćwiczyli was we wszystkim, co im przyszło do głowy. Robicie to przed czy po pierwszym skoku? Kiedy ostatni raz pracowałaś w wysokim ciążeniu?
- Przed - szepnęła. Zdawało się, że głos grzęźnie jej w zębach. - Skok jest ostatni. Tylko wtedy, kiedy ktoś chce latać w dalekiej przestrzeni. Ziemia nie może sobie pozwolić na utratę ludzi, którzy mają pracować w systemie. Nie chcą ryzykować szkolenia i wydatków dla tych, którym i tak nic nie grozi.
Musiała zrozumieć, do czego zmierza, ponieważ dokończyła słabym głosem:
- Od mojego pierwszego skoku pościg za tobą był pierwszą akcją w przeciążeniu.
- Świetnie. Cudownie. - Angus rzucił kilka przekleństw, ale nie wydały mu się wystarczające. - Dziwka. Nie powinienem cię ratować. Musiałem stracić rozum. Nie dość, że jesteś pieprzoną policjantką i świadkiem... Nie dość, że doniesiesz na mnie przy pierwszej okazji... Jeszcze na dodatek dostaniesz szału i spróbujesz mnie zabić, jak tylko wzrośnie przeciążenie. - Wbił palce w jej policzki, potem ją puścił. - Powinienem cię tam zostawić, żebyś umarła.
I znowu go zaskoczyła. Spojrzała chłodno, a jej głos wzbudzał nieprawdopodobne wrażenie siły i ironii.
- Jeszcze nie jest za późno. Wciąż możesz mnie zabić. Nikt się nie dowie.
Rozciągnął wargi w uśmiechu, przez co bardziej niż kiedykolwiek przypominał złośliwą żabę. Rzadko zdarzał mu się taki nastrój; był zadowolony, niecierpliwy. Ona może się jeszcze okazać dokładnie tym, czego potrzebował.
- Gdybym to zrobił - odparł - nie miałbym załogi.
- Załogi? - Sam pomysł wzbudził w niej opór. - Nie będę dla ciebie pracować. Nie jestem...
Ale mimo gniewu, jej glos cichł. Angus nie zwracał uwagi na protesty.
Spokojnie i powoli, tak żeby wszystko widziała, polecił komputerowi medycznemu przygotować i podać narkozę. Kiedy igła wbiła się w żyłę, rozkoszował się jej strachem.
- Wypuść mnie z tego... - szepnęła błagalnie, tracąc przytomność.
- Wypuszczę - obiecał. - Na pewno.
Gdyby miał inny charakter, pewnie by zachichotał.
Dzięki rozwojowi techniki medycznej, nawet maleńkie ambulatorium Ślicznotki miało sprzęt wystarczający do wszczepienia implantu strefowego.
Musiał ją odpiąć, żeby wysunąć ze skafandra głowę i ramiona. To było najtrudniejsze; przeszkadzał jej bezwładny ciężar i ciasnota kajuty. Reszta okazała się prosta. Musiał tylko powiedzieć komputerowi, o co mu chodzi, a potem nie przeszkadzać. Cybernetyka załatwiła resztę.
Dawno temu odłączył komputer medyczny od rdzenia danych. Na praworządnych statkach kapitan miał takie prawo, żeby chronić dane osobiste pasażerów i załogi. Jeśli komputer medyczny nie przesyłał informacji bezpośrednio do rdzenia, nie pozostawały żadne trwałe zapisy o tym, kto i dlaczego potrzebował leczenia. Dzięki temu pacjenci nie musieli się obawiać, że ich rejestry medyczne zostaną wykorzystane przeciwko nim. Kluczowe informacje - na przykład wykryta choroba skokowa - były zapisane na identyfikatorze.
Jednakże działania Angusa nie miały nic wspólnego z przestrzeganiem prawa. Chciał po prostu wykluczyć komputer medyczny jako potencjalne źródło obciążających go dowodów.
Z ostrożności posunął się jeszcze dalej: zaprogramował automatyczną kasację, by komputer natychmiast „zapominał” każdą zastosowaną kurację, każdy wykonany zabieg. Według oficjalnego rejestru ambulatorium, Angus był jedyną osobą, jaka kiedykolwiek weszła na pokład Ślicznotki. I nigdy nie chorował.
Pewny tych zabezpieczeń, zostawił systemy cybernetyczne, by popracowały nad Morną Hyland i przygotowały ją do użytku.
Sam tymczasem delikatnie uniósł Ślicznotkę, opuścił kryjówkę i ruszył na poszukiwanie lepszego miejsca, w którym czułby się bezpieczny przez czas niezbędny dla wyszkolenia załogi. Wkrótce znalazł odpowiedni asteroid - taki, jakie najbardziej lubił: wyeksploatowany i porzucony, zryty opuszczonymi tunelami i wykopami, które nie zwrócą niczyjej uwagi. Posadził statek w głębokim szybie, poza zasięgiem zwykłych skanerów. Na wypadek, gdyby stracił panowanie nad sytuacją, wyłączył napęd i na mostku zablokował wszystko, wprowadzając hasła dostępu. Kiedy skończył, poszedł zajrzeć do swojej pacjentki.
Komputer medyczny skończył pracę; wypłukał z jej żył narkozę i Morna właśnie się budziła. Angus miał akurat dość czasu, żeby chwycić sterownik implantu i sprawdzić, czy funkcjonuje. Morna poruszyła się, sennie wyprostowała ramiona i zamrugała.
- Śmierdzisz - powiedział, zanim jeszcze mogła go dobrze zrozumieć. - Idź się umyj.
Z pewnym wysiłkiem zogniskowała spojrzenie. Równocześnie odkryła, że ma wolne ręce - Angus odpiął pasy. Zmarszczyła czoło, starając się myśleć. Odruchowo podwinęła nogi i przeciągnęła się.
- Co zrobiłeś? - zapytała. Glos miała zachrypnięty, jakby od dawna go nie używała. - Dlaczego mnie uśpiłeś?
- Powiedziałem, że śmierdzisz - burknął, przyglądając się jej uważnie. - Idź się umyć.
- Tak jest.
Niedawno skończyła Akademię; posłuszeństwo było dla niej czymś naturalnym. Przymknęła oczy i zmarszczyła nos, czując, jak nabrudziła w skafandrze. Ostrożnie zsunęła nogi na podłogę i usiadła. Przez chwilę myślał, że podziękuje mu za pozwolenie skorzystania z kabiny sanitarnej.
Ale ruch rozjaśnił jej umysł. Zmarszczyła czoło. Ścisnęła brzeg łóżka, by zachować równowagę.
- Dlaczego jestem wolna? - zapytała. - Dlaczego mnie uśpiłeś?
Wyszczerzył zęby.
- Mówiłem ci. Jesteś teraz moją załogą. Jesteś moja. Pod moim wpływem. - Podobało mu się to słowo. - 1 kiedy coś ci każę, masz to wykonać.
Widział na jej twarzy podejrzliwość, przechodzącą stopniowo w panikę.
- Ty draniu - szepnęła po raz drugi. - Nie jestem twoją załogą. Jestem funkcjonariuszem PZKG. Zgnijesz w więzieniu. Wpakuję cię tam, choćby to miała być ostatnia rzecz, jakiej w życiu dokonam. Co ze mną zrobiłeś?
Angus nie odpowiedział. Zbyt dobrze się bawił. Pokazał jej tylko sterownik.
Rozpoznała niewielki przedmiot i jej szok sprawił mu rozkosz. Przypominał tamtą zgrozę, gdy uświadomiła sobie, że wymordowała swoją rodzinę, tamtą bezradność i przerażenie. A jednak był całkiem inny w pewnych kluczowych aspektach.
Strach i obrzydzenie pojawiły się na jej twarzy. Uniosła dłonie do ust; spróbowała coś krzyknąć.
A potem rzuciła się na niego.
Nie powstrzymywana znikomym ciążeniem asteroidu, skoczyła na niego jak obłąkana. Wyglądała groźnie - jakby mogła gołymi rękami rozerwać go na strzępy.
Angus miał dobry refleks. Wiele razy tylko on ratował mu życie. Całkiem instynktownie stanął oparty o grodź i gotowy. Teraz odepchnął się na bok, równie szybki jak ona.
Równocześnie wcisnął klawisz jednej z głównych funkcji sterownika implantu strefowego.
Używano jej w sytuacjach zagrożenia; miała ratować ludzi znajdujących się w pobliżu chorego przed gwałtownymi atakami choroby skokowej, kiedy zawiodły wszelkie inne środki. Nacisnął i Morna zapadła w katatonię.
Bezwładna jak pusty skafander, uderzyła o grodź i odbiła się. Niewielkie przyciąganie asteroidu ściągało ją wolno; jak groteskowe piórko opadła na brzeg stołu operacyjnego i zsunęła się na podłogę.
- Śmierdzisz! - wrzasnął Angus, tryumfalnie ściskając sterownik. - Idź się umyć. Kiedy coś ci każę, masz to wykonać.
Słyszała go; wiedział, że słyszy. Jej oczy zachowały blask świadomości. To było błogosławieństwo - albo klątwa - funkcji katatonicznej implantu strefowego. Nie wpływał na umysł; przerywał tylko połączenie między tym, czego chciał mózg, a tym, co robiło ciało. Słyszała go, ale leżała na podłodze całkiem bezwładna. Gdyby przystawił jej do brzucha palnik, nie mogłaby zareagować.
Ale jej stan nie budził zadowolenia. Po chwili Angus wcisnął inny klawisz. Mięśnie skurczyły się spazmatycznie; Morna trzęsła się jak w ataku epilepsji.
Niezdolna do żadnej reakcji, wybuchnęła płaczem.
Po raz kolejny zdawało się, że odnalazła skazę w jego charakterze: miejsce, gdzie był całkiem do siebie niepodobny. Przez chwilę pozwolił jej płakać, dał jej szansę, by dobrze zrozumiała, jaką ma nad nią władzę.
- Masz dosyć? - spytał po chwili, prawie bez złośliwości. - Idź się umyj. Tam.
Wskazał drogę do komory sanitarnej i na mostek.
Drgnęła, jakby spróbował jej dotknąć. Patrzyła na niego z dołu, wtulona w kąt między grodzią a podłogą.
- Czego ode mnie chcesz? - spytała tak cicho, że z trudem rozumiał słowa. - Dostaniesz za to karę śmierci. Z tego, co zrobiłeś tamtym górnikom, mógłbyś wyjść z dożywociem. Przekonałbyś może sąd, że miałeś jakieś powody... Albo że zwyczajnie oszalałeś. Ale z tym ci się nie uda. Nikomu nie ujdzie na sucho „nieuprawnione użycie implantu strefowego”. Dlaczego to robisz?
Nagle poczuł, że zaczyna na niego wpływać: wzbudziła złość i gniew. Nie uderzył jej jednak. Z powodu tej rysy, jaką znalazła w jego charakterze, odpowiedział krótko:
- Potrzebuję załogi. Jak inaczej mogę skłonić do współpracy policjantkę z chorobą skokową?
Po chwili kiwnęła głową, jakby zrozumiała.
Żal w jej spojrzeniu walczył o lepsze ze strachem. Podniosła się i ruszyła tam, gdzie jej kazał. Minęła go w korytarzu.
Z jakiegoś powodu, którego nie umiałby wyjaśnić, z powodu zupełnie niezrozumiałego, przed wejściem do sana podał jej czysty kombinezon.
Zanim jednak wyszła, dziwna niekonsekwencja własnego zachowania doprowadziła go do pasji. Był tchórzem; kiedy robił coś, czego nie rozumiał, czego nie chciał, czego nie planował, był przestraszony. A kiedy się bał, podejmował działanie.
Zachował się jak słabeusz. Powinien ją zmusić, żeby chodziła w zapaskudzonym skafandrze; to by ją odpowiednio poniżyło, nauczyło, jaką ma władzę. A on co zrobił? Czyżby się nad nią litował? Sama myśl o tym budziła chęć, żeby połamać jej ręce. Raczej ją zabije... zmiażdży ją... zanim pozwoli jej zrobić coś, co uczyni go słabym.
Mimo to hamował się, póki sama nie wyszła z kabiny. Dyszał i wahał się; wzbierała w nim furia. Czekał jednak, dopóki nie otworzyła drzwi i nie stanęła przed nim.
Wtedy stracił nad sobą panowanie.
I tak ledwie się powstrzymywał; ale na jej widok pękły wszelkie więzy. Czystość przywróciła jej urodę. Była zapewne najpiękniejszą kobietą, jaką widział z tak bliska. Okazała też odwagę, tak zwyczajnie wychodząc z sana: potrafiła spojrzeć w twarz przeznaczeniu. W jej oczach błyszczała mieszanina lęku i wyzwania, obawy przed tym, co może z nią zrobić, i postanowienia, że nie da się zastraszyć. A on mógł zrobić wszystko, co tylko zechce. Należała do niego: w spoconej dłoni ściskał sterownik jej implantu strefowego.
Dlatego też wcisnął klawisz, który odebrał jej zdolność ruchu. Potem odłożył sterownik i gołymi pięściami pobił ją do krwi, niszcząc urodę, żeby już więcej go nie straszyła.
6
Po kilku godzinach zrozumiał, że zaszkodził tym także sobie.
Za pomocą implantu strefowego mógł do pewnego stopnia złagodzić wpływ obrażeń. Kiedy Morna choćby częściowo odzyska świadomość, może ją zmusić do ruchu, zmusić do służenia mu na wszelkie sposoby. Z pewnością potrafi wygasić jej ból, ale mimo to jako załoga będzie bezużyteczna; jej stan nie pozwoli na uczenie się o Ślicznotce wszystkiego, co konieczne. Musi zostawić jej trochę czasu, inaczej na nic mu się nie przyda.
Inaczej mówiąc, wydłużył się okres, jaki musiał przeczekać w kryjówce. Sam odsunął moment, kiedy będzie mógł - może nawet bezpiecznie - podróżować z pomocą Morny. I nieważne, jak dobrze się ukrył; nic nie zmieniało faktu, że łatwiej trafić cel nieruchomy niż ruchomy.
Zwiększył ryzyko dla satysfakcji pobicia Morny.
Zranił się także w inny, subtelniejszy sposób. Należała do niego. Prawda? Jak statek, była na jego rozkazy. Miała implant strefowy, więc mógł z nią zrobić, co zechce - albo przejmując panowanie nad ciałem i kierując nim, albo używając nacisku neuronowego, bólu i rozkoszy, tak silnych, że sama będzie wykonywać polecenia. Może jej kazać (teraz, kiedy była nieprzytomna i jej nie widział, wyobraźnia zaczęła go kusić) zrobić... to. Może z nią zrobić... tamto. Więc dlaczego boi się jej wyglądu? Uroda tylko ułatwia sytuację - pogłębia jej poniżenie, dobitniej wykazuje jego władzę. Wszystko, co zakłóca to piękno, coś mu odbiera.
Był tak zaskoczony - w pewnym sensie nawet wstrząśnięty - tymi myślami, że bez zastanowienia wrócił do Morny, zaniósł ją do ambulatorium i polecił komputerowi opatrzyć rany.
Kolejny krok.
Wkrótce zdziwienie zmieniło się w jakieś wewnętrzne drżenie, dreszcz w okolicy brzucha. Nowe wizje wirowały mu w głowie. Nie myślał już o zemście - o tym, że policjantka ZKG będzie jego załogantem, że powinna cierpieć za to, co Pogromca gwiazd zrobił Ślicznotce. Teraz działał tylko instynkt. Angus nie miał zbyt wiele do czynienia z kobietami. W swej pirackiej karierze porwał kilka, przez jakiś czas wykorzystywał je intensywnie, w końcu się ich pozbywał. Ale żadna nie potrafiła, jak Morna Hyland, wzbudzić w nim dreszczu, skłonić do nieoczekiwanych zachowań. Żadna nie była mu tak całkowicie poddana... ani tak godna pożądania.
Wciąż leżała nieprzytomna - może od pobicia, może od leków, jakie podał jej komputer. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, gdy rozpiął i zsunął jej kombinezon.
Wciąż drżał. A jednak dobrze, że ją pobił. Pociemniałe, opuchnięte sińce czyniły ją znośną; gdyby pozostała doskonała, musiałby ją zabić. Nie miałby innego wyjścia.
Nie zwracał uwagi na jędrne piersi ani na delikatną wypukłość bioder. Skoncentrował się na otarciach i siniakach. Wspiął się na nią.
Przeżył orgazm tak intensywny, że na moment wystraszył się, że coś sobie złamał.
Zanim się z niej stoczył, doznał satysfakcji, widząc, jak otwiera oczy, jak zaczyna pojmować, co jej uczynił. Budził w niej obrzydzenie, ale nie mogła mu się przeciwstawić. To było przyjemne.
A jednak drżał ciągle.
Nie wiedział już, czy to z podniecenia czy ze strachu.
- Czujesz się od tego mężczyzną? - Jej głos był pełen goryczy, żałości... I oddalony, jakby ślady jego ciosów stłumiły rozpacz. - Czy musisz mnie zniszczyć, żeby poczuć się lepiej? Aż tak jesteś chory?
- Zamknij się - odparł przyjaźnie. - Przyzwyczaisz się. Będziesz musiała.
Uśmiechał się, ale musiał oprzeć ręce na biodrach, żeby ukryć ich drżenie.
Jakby go nie słyszała... Jakby wciąż mówiła o tym samym.
- To przez takich ludzi jak ty wstąpiłam do policji - szepnęła.
Pomyślał, że to, co robi, może odebrać jej rozum. Może już odbiera. Wyszczerzył zęby.
- Naprawdę? - spytał przeciągle. - Myślałem, że po prostu lubisz broń. Muskuły. Dzięki nim czujesz się jak mężczyzna.
Może wciąż była oszołomiona po ciosach, gwałcie i lekach. Może go nie słyszała. A może naprawdę próbowała mu grozić.
- Zakazana przestrzeń jest dostatecznie zła. Nie potrzebujemy już innych zagrożeń. Ale tacy ludzie jak ty są gorsi. Zdradzasz własny gatunek. Karmisz się istotami ludzkimi albo ich przetrwaniem. I w ten sposób się bogacisz. - Nie patrzyła na niego. Może gdyby spojrzała, straciłaby odwagę i nie mogła powiedzieć mu tego wszystkiego. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię powstrzymać - wyrecytowała jak prawdę wiary. - Żadna cena nie jest zbyt wysoka za powstrzymanie takich ludzi.
Angus musiał odpowiedzieć. Mimo woli przypomniał sobie szaleńczą brawurę ślepego kapitana Daviesa Hylanda, który próbował z nim wygrać. Nie mógł pozwolić, by kapitańska córka pomyślała, że przejmuje się jej groźbami.
- Ja? Ja jestem zagrożeniem dla przestrzeni ludzi? - Z każdym słowem narastał w nim gniew... albo rozkosz. - A co z tobą? To nie ja zniszczyłem wasz statek. Nie przeze mnie dostałaś choroby skokowej. Nie ja was ścigałem. Nawet do was nie wystrzeliłem. Sama zabiłaś policjantów. To ty. - Było mu przyjemnie. Nauczy ją, gdzie może sobie wsadzić swoje groźby. - Ja jestem tylko kapitanem frachtowca. Ty jesteś zdrajcą.
Widział, że słowa sprawiają jej ból: skrzywiła się i odwróciła głowę. Całkiem jakby ją wyłączył, albo jakby szukała w sobie jakiejś kryjówki, gdzie wciąż mogłaby wierzyć w siebie. Odpływała od świadomości.
Nie mógł za nią podążyć. Dla niego strach był źródłem inspiracji, pozwalał na dokonywanie intuicyjnych susów, dzięki którym odgadł jej chorobę skokową. Ale ta sama inspiracja czy intuicja czyniła go ślepym na emocje inne niż strach.
Miejsce, gdzie trafiła Morna, dla niego nie miałoby sensu. Uznałby, że to cyniczne kłamstwo, oszustwo zamaskowane, by zranić go tym mocniej.
Morna zapadała się w dawne wspomnienia, w miejsce, gdzie stała się tym, kim była dzisiaj: do domu i do rodziców.
Jak mała dziewczynka, nieświadomie błagała matkę i ojca o pomoc.
W pewnym sensie ich władza, by jej pomóc lub zaszkodzić, władza kształtowania jej życia, brała się głównie z ich częstych nieobecności. Oboje byli w policji, a zasada PZKG, by tworzyć załogi z rodzin, nie dotyczyła dzieci. W rezultacie Morna zostawała z dziadkami (także emerytowanymi weteranami Służby Bezpieczeństwa Korporacji Kopalni Kosmicznych), gdy Davies i Barony Hyland odlatywali w daleką przestrzeń, ryzykując życie dla obrony rodzaju ludzkiego przed przemocą i zakazaną przestrzenią.
Morna dzielnie znosiła tę samotność. Oczywiście, płakała, gdy odlatywali, i cieszyła się z ich powrotów. Ale ukrywała głębsze emocje. Może nawet nie wiedziała, że istnieją. Rodzice zostawiali ją przecież w domu, gdzie była kochana, gdzie o nią dbano; w domu, gdzie ciepło i miłość uzupełniały ścisłe przestrzeganie prawa i obowiązków obywatelskich. Dla jej dziadków, tak samo jak dla rodziców, dzieci były przyszłością, którą chroniła PZKG i dla której przelewali krew jej funkcjonariusze.
Praktycznie każdy, kogo Morna poznała w dzieciństwie, był czynnym lub byłym policjantem. Policjantem z powołania: kochali swoją pracę tak samo, jak kochali Mornę, i z tego samego powodu. O jej rodzicach wyrażali się z głębokim szacunkiem i podziwem, co przekonało ją, że matka i ojciec wykonują najważniejszą i konieczną pracę. Życie poza granicami hegemonii PZKG pełne było strasznych niebezpieczeństw, zagrożeń dla całej ludzkiej rasy. Davies i Barony Hyland mieli dość odwagi i wiary, by się im przeciwstawić. Daleki kosmos niósł śmierć; wymagał bohaterstwa, determinacji i idealizmu.
Czy dziecko mogło w to wątpić? Komu mogła wyznać, że czuje się opuszczona i samotna? Kiedy już urosła i poznała właściwe słowa, przestała w nie wierzyć. Opuszczenie? Samotność? Nauczono ją widzieć ojca jako orła, który w niebie walczy z drapieżcami. A matka była panterą, zwinną i delikatną dla swych młodych, ale obnażającą kły i pazury do walki z ich wrogami.
W dodatku dziadkowie, ciotki, wujowie - i rodzice, kiedy dostawali przepustkę - żywili absolutne przekonanie, że Morna także kiedyś zostanie policjantką. Podąży śladami rodziców właśnie dlatego, że jest inteligentna, zdolna i kochana.
Morna z powagą kiwała głową, jakby akceptowała tę misję. Wiedziała jednak, że to fałsz. Nigdy nie wstąpi do policji. Kiedy ból opuszczenia i samotności stracił wiarygodność, nauczyła się gniewu. Jednak w jej życiu nie było miejsca na gniew; pozostał zatem ukryty. Zamiast marzyć o dorównaniu rodzicom, nauczyła się mieć do nich pretensje.
Nawet w tym wieku potrafiła czuć do nich żal i się z tym nie zdradzać.
Żal jednak zmienił się we wstyd - cała jej emocjonalna struktura uległa zmianie - gdy usłyszała o śmierci matki.
Oczywiście, pierwsi powiedzieli jej o tym dziadkowie. Ale w głębi serca, tam gdzie przechowywała obraz matki, nie uwierzyła, dopóki nie usłyszała o tym od ojca. Przyjechał do domu na urlop, kiedy statek, na którym służył jako pierwszy oficer, krążownik PZKG Niezłomny, dowlókł się do przystani w Rubieży Oriona. Gdy tylko złożył zeznania w sztabie, usiadł z Morną i opowiedział jej całą historię.
Ocaliła nas, mówił. Przyznali jej Medal za Odwagę.
Wierzył pewnie, że Morna chciała to usłyszeć.
Gdyby się nie poświęciła, zginęlibyśmy wszyscy.
Obejmował siedzącą mu na kolanach córkę i opowiadał. Biorąc pod uwagę okoliczności, była chyba jeszcze trochę za młoda. Słuchała jednak. Głos miał spokojny, wyraźny - głos człowieka, który zbyt podziwiał czyn swojej żony, by przeciw niemu protestować. A jednak łzy spływały mu z oczu, zbierały się w wielkie krople na podbródku i spadały, plamiąc bluzkę na małych piersiach Morny.
Przechwyciliśmy wezwanie pomocy ze stacji przeładunkowej poza Rubieżą Oriona. Została napadnięta. Pirat zaatakował nagle, zniszczył większość sektorów mieszkalnych i kontrolnych, zabrał całą gotową do załadunku rudę i odleciał. Stacja byłaby pewnie bezpieczna, gdyby piraci wiedzieli, że jesteśmy w okolicy. Ale nikt o tym nie wiedział. Polowaliśmy. Nie rozgłaszaliśmy naszych planów.
Zostawiliśmy na stacji personel medyczny i leki, po czym ruszyliśmy w pościg.
Nazywał się Rozpruwacz. Nie był szybki i chyba nie miał napędu skokowego. Był za to ciężko uzbrojony. Nigdy dotąd o nim nie słyszeliśmy. Nie mieliśmy pojęcia, że istnieją tak potężne statki pirackie. Weszliśmy do walki o dzień lotu z pełnym ciągiem od Rubieży Oriona. A zanim ich przepędziliśmy, nasz statek był tak uszkodzony, że powrót zabrał nam tydzień.
Oczywiście, wezwaliśmy ich do poddania. Powiedzieliśmy, że są aresztowani. I nie atakowaliśmy na ślepo. Po ich śladzie cząsteczkowym poznaliśmy, że to coś, czego dotąd nie spotkaliśmy. Dlatego zachowywaliśmy ostrożność. Ale tamci lecieli przed siebie i ignorowali nasze komunikaty. W końcu musieliśmy zaatakować.
Zachowaliśmy ostrożność... Ale powinniśmy być ostrożniejsi. Byliśmy zbyt pewni siebie. I źli z powodu tego, co Rozpruwacz zrobił ze stacją. I byliśmy glinami. Pracujemy w policji, Morno. Nie możemy zwyczajnie zestrzeliwać piratów, nie dając im wcześniej szansy kapitulacji. Gdybyśmy to robili, nie bylibyśmy lepsi od tych, których zwalczamy.
A że nie byliśmy dość ostrożni i daliśmy im szansę kapitulacji, ich pierwszy strzał rozpruł nam całą burtę, jakbyśmy nie mieli osłon i nigdy nie słyszeli o manewrach unikowych.
Czysty, nadświetlny strumień protonowy. Nic dziwnego, że lecieli powoli. Każdą odrobinę energii zużywali na zasilanie tego działa.
Przez chwilę kapitan Davies Hyland nie mógł się oprzeć skłonności do wygłaszania wykładów: to dlatego krążowniki PZKG nie korzystają z takiej broni. Nam niezbędna jest zwrotność i szybkość. Nie stać nas na systemy oszczędzania energii, jakich wymaga takie działo.
Byłem wtedy na mostku. Mostek nie został trafiony. Ale ich strzał spowodował takie uszkodzenia, że natychmiast straciliśmy namiar. Pozrywało przewody. Wciąż mieliśmy energię, ale nie mogliśmy wymierzyć dział. Następny taki cios by nas wykończył. Przeżyliśmy, ponieważ Rozpruwacz potrzebował czasu, żeby naładować działo.
Byłem bezpieczny - w każdym razie na minutę czy dwie - ale twoja matka nie była. Została na stanowisku przy systemie celowniczym. A systemy celownicze znajdowały się w części Niezłomnego, którą trafił Rozpruwacz. Wszystkie stanowiska bojowe umieszczono w osi statku, ale kiedy cała burta została rozcięta, ucierpiało nawet stanowisko twojej matki. Pękła grodź, rozchodziły się spawy. Z kabiny zaczęła wyciekać atmosfera.
Mogła się ratować - przynajmniej na minutę czy dwie. Wyciek nie był obfity. Mogła opuścić stanowisko i zahermetyzować je za sobą. Automatyczny układ blokady przejść można wyłączyć ręcznie. Nie zrobiła tego. Została na pozycji. Kiedy spadało ciśnienie i kabina traciła powietrze, ona pracowała, żeby przełączyć systemy celownicze - żebyśmy mogli strzelać.
Udało jej się, Morno. Dlatego Niezłomny przetrwał i mogę dziś z tobą rozmawiać. Zdążyła na czas. Uderzyliśmy Rozpruwacza wszystkim, co było na pokładzie. A że potrzebowali energii do manewrów, nie mogli znowu uruchomić strumienia protonowego. Walczyliśmy, aż ich uszkodzenia stały się zbyt ciężkie. Wtedy odlecieli.
Ale twoja matka zginęła. Kiedy skończyła pracę, automatyczna blokada nie pozwoliła jej opuścić stanowiska. Ciśnienie spadło poniżej dopuszczalnej granicy.
Wiesz, jak się umiera w próżni, Morno. Nie jest to przyjemny widok... Ale dla mnie pozostaje piękny, tak piękny, jak twoja matka. Oddała życie za swych towarzyszy. Jeśli ja też kiedyś zginę, odejdę z dumą. To ci obiecuję.
Rysy orła błysnęły przez łzy, znajome jak jego przekonanie i jego mocne ramiona.
Nikt w PZKG nie spocznie, dopóki twoja matka nie zostanie pomszczona. Powstrzymamy Rozpruwacza i każdy statek podobny do niego. Powstrzymamy wszystkich piratów, którzy wyprzedają ludzkość.
Zanim skończył opowieść, Morna postanowiła, że ona także wstąpi do policji. Za bardzo się wstydziła, żeby podjąć inną decyzję. Poczuła - choć emocja ta straciła sens, gdy tylko została ujęta w słowa - że to ona zabiła matkę - tym, że miała do niej żal. Powiedziała więc sobie, że to jej dług i powinność wobec ludzkiej przestrzeni, ojca, wspomnienia matki i siebie: musi przyłączyć się do tych, którzy przeciwstawiają się zdradzie ludzkości.
To były tylko słowa.
Warto jednak zaznaczyć, że nigdy nie znaleziono Rozpruwacza. Morna dowiedziała się o tym w czasie studiów na Akademii PZKG. Nigdy nikt nie spotkał tego statku. Może w pustce zginął od uszkodzeń. Może szukał wątpliwego schronienia w zakazanej przestrzeni i nigdy stamtąd nie powrócił. A może przekształcił się jakoś (na przykład wymieniając rdzeń danych), zmienił rejestrację i kody tak, że był nierozpoznawalny. Obietnica, jaką złożył Mornie ojciec, nie została dotrzymana.
Wtedy, w Akademii, tę porażkę uznała za powód, by tym bardziej poświęcić się powołaniu. Skoro wciąż istniał Rozpruwacz i podobne statki, skoro kwitło piractwo, tym bardziej byli potrzebni tacy ludzie jak Morna: ludzie, którzy mieli powód do wściekłości i doświadczenie, by tę wściekłość skierować we właściwą stronę.
Morna została jednym z najlepszych kadetów na roku - była dumą dla ojca i pamięci matki. Jeśli miała wątpliwości - jeśli odczuwała niepewność co do ojca czy PZKG, czy co do własnej odwagi, ukrywała je nawet przed sobą.
Kiedy weszła na pokład Pogromcy gwiazd, by wraz z kapitanem Daviesem Hylandem bronić ludzkiej przestrzeni, pozostałe jeszcze wątpliwości były ukryte tak głęboko, że mógł je wydobyć na powierzchnię tylko taki człowiek jak Angus Thermopyle.
A mimo to zabiła swojego ojca. Zniszczyła to, co pozostało z rodziny.
Ta świadomość uderzyła w najgłębiej ukrytą część wstydu - w wiarę, że zasłużyła na to, by ją opuszczali; w wiarę, że swoimi skrywanymi pretensjami zabiła matkę.
Kiedy byli jej najbardziej potrzebni, bezradnej w ambulatorium Ślicznotki, z implantem strefowym w głowie i z pochylonym nad nią Angusem, rodzice nie przyszli jej z pomocą.
Jak by mogli? Nic, co dla niej zrobili ani co jej ofiarowali, nie przygotowało jej na kryzys choroby skokowej. Na świadomość, że destrukcja, zagrażająca wszystkim, których kochała, kryje się nie w zakazanej przestrzeni i pirackich statkach, ale w niej samej.
Kiedy powróciła z myślowej wyprawy w poszukiwaniu odwagi, jej oczy wyrażały nieskończone, nieuleczalne cierpienie.
- Nawet jeśli mnie się nie uda - oznajmiła, jakby jej serce było puste - ktoś inny to zrobi. Nieważne, co o mnie myślisz. Może masz rację. Może naprawdę jestem zdrajcą. Ale są lepsi policjanci ode mnie, silniejsi. Oni cię złapią. I zapłacisz za wszystko.
Umilkła. Mgła w oczach znikała. Wydawała się dzielniejsza, bardziej niebezpieczna. Sutki sterczały na jej piersiach, jakby mogły zadawać rany.
Angus odruchowo wsunął rękę do kieszeni i objął palcami sterownik. Dłoń miał mokrą od potu.
Ale Morna myliła się. Był pewien, że się myli. Oczywiście, pieprzone gliny złapałyby go, gdyby tylko mogły. Rozprułyby mu statek, a jego samego z rozkoszą zabiły. Ale nie z powodu tego, co jej zrobił. Albo tym górnikom. To tylko wymówki, preteksty tak puste, jak jej ton. PZKG nie chroniła ludzi. Niby po co? Chroniła pieniądze. I siebie. Chroniła prawo do pogardzania ludźmi takimi, jak Angus Thermopyle.
Gliny spróbują go złapać i zabić nie dlatego, że przelał krew, ale że odbierał zysk PZKG.
W tych okolicznościach naprawdę nie rozumiał, dlaczego tak długo dawał jej spokój, ofiarował czas na znalezienie odwagi. Nie miał żadnych powodów. Ale był albo podniecony, albo rozzłoszczony; to go powstrzymywało. Zresztą miał w kieszeni sterownik jej implantu strefowego. Niech nabiera odwagi, jeśli zdoła. Im będzie dzielniejsza, tym większą przyjemność sprawi mu jej złamanie.
I kiedy tylko o tym pomyślał, znowu poczuł erekcję.
Zamiast się z nią kłócić, wyjął rękę z kieszeni. Ruch palców rozdzielił zamki kombinezonu i odsłonił sterczącego penisa.
- Nie mają szans - wychrypiał, odsłaniając żółte zęby. - Mówiłem ci przecież: jestem draniem. Najgorszym draniem, jakiego możesz spotkać. I umiem robić to, co robię. Przez całe życie uciekam przed gliniarzami. Jeśli mnie kiedyś złapią, ty już tego nie doczekasz. A tymczasem trochę się z tobą zabawię. Jesteś teraz moją załogą. Nauczysz się słuchać rozkazów. Mam też stare rachunki do wyrównania. Sporo rachunków. Wyrównam je z tobą. Kiedy skończę, będziesz chciała mi uciec tak bardzo, że cię to prawie zabije. A ja nie pozwolę ci nawet pisnąć.
Zerknęła na jego krocze. Usta zdradzały wyraźną ochotę, by wyć. Ale walczyła, żeby nie dać mu się zastraszyć. Cofnięcie się w przeszłość może nie dało jej odwagi, ale miała jakąś wewnętrzną silę, której jeszcze nigdy nie zdążyła wypróbować.
- Jeśli nikt cię nie powstrzyma, ja to zrobię - powiedziała drżącym głosem. - Znajdę okazję. Nie mogę walczyć z implantem strefowym; to działa na twoją korzyść. Ale obezwładniona nie mogę dla ciebie pracować. Musisz pozwolić mi poruszać się samodzielnie... myśleć samodzielnie. Znajdę okazję.
Jej opór lekko go niepokoił... i lekko podniecał. Miał ochotę znów ją uderzyć, ale wiedział, że sprawi to tylko niewielką przyjemność. Prawdziwą rozkosz przeżyje, łamiąc w niej ducha. Zresztą to konieczne. Miała rację: nie może pomagać w pilotażu pod kontrolą implantu strefowego. Zbyt złożone były wymagania, a zbyt prymitywne fukcje jej implantu. Gdyby przez cały czas miał jej mówić, co robić, byłaby całkiem bezużyteczna. A pozwalając działać samodzielnie, zbyt wiele by ryzykował. Nie może opuścić kryjówki, póki nie będzie pewien, że jest całkiem złamana.
A jednak w części to właśnie jej niezłomny duch czynił ją tak godną pożądania.
Nie wahał się jednak. Zrobił już zbyt wiele kroków w kierunku, którego nie pojmował. Wciąż ze sterczącym z rozcięcia kombinezonu penisem, włączył sterownik.
Nie mogła się przeciwstawić; zapadła w stan posłuszeństwa, podobny do hipnozy. W tym stanie nie kierowała już swoimi ruchami.
Kilka razy przełknął ślinę, żeby zwilżyć gardło. Nacisnął kilka klawiszy.
- Usiądź - warknął.
Patrząc tępo, usiadła i zwiesiła ręce po bokach.
Sięgnął do szafki przy grodzi i znalazł skalpel. Podał jej.
- Weź.
Mimowolnie zacisnęła palce. Tylko ciemność w jej oczach świadczyła, że wie, co się dzieje.
Musiał zacisnąć pięść, żeby się uspokoić. Czuł, że zbliża się orgazm.
- Przyłóż ostrze do cycka.
Sterownik zmuszał ją do posłuszeństwa. Nie musiała patrzeć na to, co robi. Na ślepo przesunęła skalpel i ostrze oparło się o sutek: jasne srebro na brązie. Sutek był nabrzmiały i twardy, jakby przygotowany na cięcie.
- Słyszysz mnie - powiedział chrapliwie. - Wiem, że słyszysz, więc uważaj. Mogę cię zmusić, żebyś się pokaleczyła. Jeśli zechcę, obetniesz sobie cycki. - Miał ochotę kazać jej, żeby nacięła skórę. To by jej pokazało, jaką ma władzę. Bał się tylko, że jeśli to zrobi, wytrysk nastąpi natychmiast. - Pamiętaj o tym, kiedy będziesz marzyć, żeby mi złamać kark. To ja cię złamię. Będę cię łamał tak, że wreszcie to pokochasz. Będziesz za tym tęsknić. Wtedy złamię cię jeszcze trochę. Dopóki nie pozostanę ci tylko ja; będziesz żyła dla mnie.
Nadal wpatrywała się w pustkę, ale widział, jak rodzi się w niej strach - jęk, którego nie może z siebie wydać.
Wydawała się tak przerażona, że niewiele brakowało, żeby wyłączył implant strefowy. Byłoby wspaniale, gdyby zmusić ją do zrobienia tego, co chce, ze strachu, nie z nakazu implantu. Zmusić ją, żeby odłożyła skalpel do szafki, potem podeszła, uklęknęła przed nim i otworzyła usta, by mógł się jej wcisnąć aż do gardła. Kciuk spoczął już na przycisku...
W ostatniej chwili instynkt wziął górę. Nie mógł ryzykować, nie powinien zapominać o jej groźbach. Może jest silniejsza niż mu się zdaje. Jeśli tak...
Te myśli tłumiły w nim pożądanie. Gniewny, trzymał Mornę pod kontrolą.
Poruszając się jak robot, reagując jedynie na polecenia implantu, odniosła skalpel na miejsce. Kiedy kazał jej się uśmiechnąć, rozciągnęła wargi, lecz twarz pozostała bez wyrazu. Posłusznie uklęknęła przed nim.
Penis nie był już tak sztywny jak przed chwilą. W głębi serca Angus czuł rozczarowanie. Tchórzostwo odebrało mu coś, czego pragnął. Ale rozczarowanie wzbudziło gniew, a gniew mógł się przydać. Nagle rozzłoszczony, siłą otworzył jej usta i wbijał się w nią aż do wytrysku.
Poczucie wyczerpania ogarnęło go tak nagle, jak przedtem wściekłość; przesłoniło wszystko. Nie patrząc nawet, wcisnął sekwencję klawiszy, która ją uśpiła. Zostawił ją potem nagą na podłodze ambulatorium. Uznał, że jest zmęczony i ruszył do kabiny, żeby odpocząć.
Ale nie był zmęczony. To, co odczuwał, nie było znużeniem - było wrażeniem straty. Po kilku niespokojnych minutach w koi, mrucząc gniewnie poszedł na mostek i uruchomił konsole. Włączył kamery, żeby obejrzeć rany, jakie Pogromca gwiazd zadał jego statkowi.
Ślicznotka miała straszliwie wgniecioną burtę. Stalowy szkielet nie był już niezawodny. Cześć dziobu wyglądała jak uderzona taranem.
Można ją jeszcze naprawić. Wiedział, gdzie się udać, żeby ją załatać, pospawać i uszczelnić. Ale nigdy już nie będzie taka jak dawniej.
Angus Thermopyle patrzył na rany statku i łzy płynęły mu z oczu.
7
Od tamtej chwili nie uderzył już Morny Hyland. Należała do niego i miał zamiar często jej używać. Nie chciał jej uszkodzić.
Powodowany gniewem, żalem i mglistym, nie wyjaśnionym uczuciem, że przestał panować nad własnym życiem, wykorzystywał ją tak intensywnie, że dopiero po kilku dniach zaczął ją uczyć, jak ma mu pomagać na Ślicznotce. Wcześniej rzadko miewał do czynienia z kobietami. Właściwie nigdy nie wątpił, że całkiem dobrze mógłby żyć bez nich. Ale teraz jego mózg aż się gotował z żądzy. Perwersje, jakie nigdy nie przyszły mu do głowy, teraz wydawały się podniecające, nawet niezbędne. Im częściej oglądał jej bezbronne piękno, im częściej wykorzystywał jej ciało, tym mocniej panowała nad jego wyobraźnią, tym większą zdawała się mieć nad nim władzę.
Pozostawanie w tym miejscu było szaleństwem: był nieruchomy, ukryty i bezbronny. Od kilku dni powinien już lecieć do najbliższej nielegalnej stoczni. Oddalona o kilka tygodni lotu na dopalaczach, znajdowała się już poza granicą zakazanej przestrzeni, gdzie policja nigdy nie zaglądała. Powinien wyruszyć... Ale wciąż myślał o tym, co może zrobić Mornie, jak może się cieszyć jej wymuszonym posłuszeństwem. Szukał ujścia dla swej intymnej, osobistej wściekłości. Mocna linia jej bioder i miękka poduszka brzucha nawiedzały go w snach. Budził się, widząc, że mimo jej odrazy, piersi unoszą się ku niemu. Przez parę dni nie mógł myśleć o niczym innym.
Pewnego dnia, w okresie, gdy uwalniał ją spod władzy implantu, żeby widzieć jej rozpacz, obrzydzenie, mdłości - widzieć je i rozkoszować się nimi - odezwała się.
- Dlaczego to robisz? - zapytała. - Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz?
Byli w ambulatorium, ponieważ tutejsze łóżko było wygodniejsze od innych. Morna siedziała na podłodze, oparta o grodź, z nogami żałośnie podciągniętymi do piersi i twarzą ukrytą za kolanami. Widywał już szczury w ściekach na Stacji Gór-Komu i nie tylko, ludzkie wraki, nerwosokowych narkomanów, nawet przekaźniki fali zerowej, mające więcej energii i nadziei niż ona. Załamywała się, tak jak jej obiecał. Już teraz było chyba niemożliwe, żeby znalazła w sobie odwagę i znowu chciała mu grozić.
A jednak ciągle szukała... próbowała coś znaleźć...
Dlaczego to robisz? Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz?
Była jak Ślicznotka - pełna niespodzianek.
- A jaka to różnica? - mruknął, żeby coś powiedzieć. - A dlaczego to ty masz chorobę skokową, a nie ja? Kto wie? Kogo to obchodzi? Mam cię. Tylko to jest ważne.
Odrobinę uniosła głowę: nad kolanami ukazały się oczy, czarne jak zgnilizna i ruina. Głos drżał, jak ze strachu albo w szaleństwie.
- Stać cię na więcej.
Przygryzł wargę. Z jakiegoś powodu czuł się łaskawy, niemal wielkoduszny. Całkiem możliwe, że zwariowała. Duma właściciela rozgrzała go niby rodzaj afektu.
- Dobrze - powiedział nagle. - Opowiem ci coś o sobie. Drobny epizod, który pomoże ci zrozumieć. - Uśmiechnął się drwiąco. - Kiedyś mieszkałem w szkole z jednym chłopakiem. W szkole reformującej. Byłem zasmarkanym dzieciakiem, za głupim, żeby nie dać się złapać. Dranie. Dorwali mnie, kiedy częstowałem się z automatu żywnościowego. Oczywiście, nic ich nie obchodziło, że robiłem to z głodu. Chcieli tylko mnie zreformować. Uczynić „produktywnym członkiem społeczeństwa”. Złamać mnie. Dlatego zamknęli mnie w szkole. Nienawidziłem tego. I obiecałem sobie jedno: nikt już nigdy nigdzie mnie nie zamknie.
To była tylko dygresja. Angus nie chciał nawet myśleć o tym, że mogliby go zamknąć. Gdyby spróbował, jego obecny swobodny nastrój przeszedłby w furię. W ciągu długich lat dokonał desperackich czynów, czynów szaleńczych, które zapewne zyskały mu opinię człowieka odważnego. Ale odwaga nie miała tu nic do rzeczy. Robił to wszystko, by uciec przed groźbą zamknięcia.
- W pokoju mieszkaliśmy we dwójkę - podjął. - Powiedzieli, że mam szczęście. Normą było raczej trzech albo czterech. Ale to nie było szczęście. Wsadzili mnie samego z tym gówniarzem, bo uznali, że dobrze mi to zrobi.
Miał ochotę splunąć, wspominając władzę, jaką nad nim mieli.
- To byli gliniarze. Jak ty. Mówili o ochronie, o reformowaniu, ale naprawdę chodziło im o demonstrację siły. Siły, żeby mnie zabić. Albo złamać. To na jedno wychodzi. Byłem zwykłym szczurem, złapanym na okradaniu automatu. Nie mogłem się bronić. Myśleli, że mnie pokonają. A mój współmieszkaniec miał być dla mnie przykładem, jako ich sukces. Przyłapali go na wykradaniu papierów z portfela ojczyma i dopiero po pięciu latach w szkole reformującej wstąpił na ścieżkę cnoty. Chcieli, żeby mi pomógł.
Skrzywił się z niechęcią.
- Miał na imię Scarl. Wredny był drań, taki, co to je gówno i jeszcze się uśmiecha. Białe zęby... I chciał mnie zreformować. Cokolwiek, byle tylko się wykazać. Odgadł już, że tylko w jeden sposób można ich pokonać: zostać ich małym skarbem, udawać słodkiego, zmusić, żeby się nim opiekowali. A teraz dostał szansę, żeby się zasłużyć. Był żałosny. Chciał, żebym uważał go za przyjaciela, więc ciągle pokazywał, jak to się o mnie troszczy. Nauczył mnie, jak działa szkoła. Nie pozwalał, żeby więksi dranie mnie bili. Pokazał, jak dostawać nagrody, jak trafić na listę miłych dzieciaków. I tak codziennie, od rana do wieczora. Rzygać mi się chciało. Ale dołożyłem mu.
Angus dotarł do swojego ulubionego fragmentu.
- Biedny Scarl do końca nie wiedział, co go trafiło. Mieliśmy szafki. Uważano, że dzieciaki powinny zachować coś osobistego, poza kontrolą. Wszyscy chowali swoje klucze, jakby trzymali w tych szafkach jakieś skarby. Ale on nie był w tym dobry. Znalazłem jego klucz. A potem okradłem parę pokoi gliniarzy. Wyniosłem trochę drobiazgów: fiolki nerwosoku, zabawne ołówki... Co mi wpadło w ręce. Jeden z nich miał wielką kolekcję świńskich zdjęć. - Wyszczerzył zęby. - To stamtąd biorę większość pomysłów.
Nie zareagowała.
- Wsadziłem to wszystko do szafki Scarla, zamknąłem i wsadziłem klucz na miejsce. Niczego nie zauważył. Ale następnego dnia gliny dostały szału. Wpadli do pokojów, kazali nam oddać klucze i stać na golasa pod ścianami, kiedy przeszukiwali szafki. A jak znaleźli to wszystko u niego, dobry Scarl zemdlał.
Angus zaśmiał się z przymusem, ale niezbyt przekonująco. Z jakiegoś powodu satysfakcja z tego, co zrobił Scarlowi, straciła smak. Pozostała tylko gorycz w ustach, jakby ktoś go oszukał.
Usiłował znaleźć w sobie radość, by dokończyć.
- Te świńskie zdjęcia go załatwiły. Były zbyt krępujące dla szkoły. Wywieźli go. Może trafił do pudła dla dużych chłopców. - Niestety, nie czuł już radości. - A mnie przenieśli do pokoju z bandą sukinsynów, którzy tłukli mnie w kącie, jeśli akurat nie mieli nic innego do roboty. I tak już zostało, dopóki w końcu nie udało mi się wyrwać i uciec.
Nie drgnęła nawet. Wciąż spoglądała na niego mrocznie ponad kolanami. Wciąż czekała.
Dopiero po chwili spytała:
- A co to ma wspólnego ze mną?
- Co? - Zapomniał, o co pytała.
- Zdradziłeś kolegę. - Głos miała chrapliwy, pełen napięcia po tym wszystkim, co z nią robił. - Ale przecież on cię ochraniał. Zdrada pewnie zaszkodziła bardziej tobie niż jemu. Co to ma wspólnego ze mną?
Angus zapiął kombinezon. Ku jego żalowi, łaskawy nastrój gdzieś się ulotnił.
- To było przyjemne. I właśnie tyle ma wspólnego z tobą. Było przyjemne.
Odwrócił się, by odejść.
- Przestań - powiedziała do jego pleców.
Znieruchomiał.
- Jak dotąd miałeś „uprawnione użycie”. Dla tego implantu strefowego. Potwierdzę to. Powiem, że musiałeś, żeby ratować nas oboje. Ale skończ z tym. Przestań.
Angus obejrzał się. Nie patrzyła na niego.
- Co się stało z policjantką? Co się stało z groźbami? Myślałem, że szukasz jakiegoś sposobu, żeby mnie wsadzić.
- Boję się - szepnęła błagalnie. - Chcę żyć.
To, jak ściskała kolana i kryła twarz, nagle wzbudziło w nim wrażenie, że oto stanęła wobec ostatecznego tchórzostwa.
- Będę ci pomagać w locie do Stacji Gór-Komu. Zeznam... Powiem, że zrobiłeś to, co konieczne. Uwierzą mi. Jestem PZKG. Będę milczeć o tych górnikach. Ja... - Głos jej się zaciął, ale zmusiła się, by mówić dalej. - Zrobię wszystko, co chcesz. Będę twoją kochanką. Żebyś tylko przestał. Przestań mnie ranić.
Przez jedną niezwykłą chwilę Angus słuchał jej, jakby potrafiła go przekonać... Jakby miała moc wzbudzania litości. Czyżby już ją złamał? Czy upadła już tak nisko?
Ale te dziwne emocje niemal natychmiast ustąpiły przed strachem i gniewem.
- Nie - warknął. - Nigdy nie przestanę. Nie przestanę cię ranić. Jesteś zbyt przerażona. A to mi się podoba.
Wyszedł, zanim zdążyła zirytować go bardziej. Zostawił ją, żeby mogła skorzystać z sana albo odpocząć... Zrobić cokolwiek, żeby przygotować się dla niego.
8
Odkrył jednak, że pociąg do jej ciała w nie wyjaśniony sposób osłabł. Wspomnienie współlokatorów ze szkoły reformującej przywodziło na myśl niebezpieczeństwa obecnej sytuacji. Za bardzo się narażał. Owszem, Morna Hyland sprawiała mu wiele przyjemności, ale nie była warta tego ryzyka, pozostawania w kryjówce, w bezruchu, bez remontu.
Nie miał sposobu, by dokładnie ocenić uszkodzenia statku. Zmęczenie metalu przynosi czasem nieoczekiwane skutki. Grodzie Ślicznotki mogły zostać osłabione; może wkrótce zaczną przepuszczać, a nawet pękać. A Morna należała do niego: mógł ją mieć w każdej chwili. Zatem pozostawanie tutaj było głupotą. Narażał siebie, niczego w zamian nie zyskując.
Kiedy brała nieskończenie prysznic - próbując, pomyślał z uśmiechem, zmyć z siebie jego dotyk - zaczął przywracać do życia niektóre systemy Ślicznotki.
Najpierw, dla bezpieczeństwa, zaprogramował nowy zestaw kodów, priorytetów i alarmów wokół tego, co Morna będzie mogła zrobić, kiedy uzyska dostęp do konsoli. Ustalił także sygnały ostrzegawcze, gdyby próbowała czegoś nieprzewidzianego. Kiedy skończył, przetestował skanery i czujniki.
Potwierdziły to, co już wiedział: Ślicznotka miała niebezpieczne martwe pole tam, gdzie zderzenie zmiażdżyło anteny i kamery. To oznaczało, że będzie musiał utrzymywać stały obrót wokół osi, żeby działające czujniki i szperacze rekompensowały częściową ślepotę. To poważny problem; taki lot jest trudny dla pilota i ciężko analizować docierające dane. Rozwiązanie miało jednak pewną zaletę: jeśli Ślicznotka ma wirować, Morna nie będzie mogła się poruszać. Będzie siedzieć w fotelu, przypięta pasami. Przynajmniej o nią nie będzie musiał się martwić.
Był niemal gotów, by wezwać ją na pierwszą lekcję, gdy na ekranie zamrugało czerwone światełko.
Serce mu zadrżało. Instynktownie napiął mięśnie ze strachu, jakby ktoś atakował Ślicznotkę. Ale nie, przecież wiedział, wiedział od razu, choć ręce mu się trzęsły.
Sprawdził źródło alarmu.
Ambulatorium.
Morna Hyland nie była nowicjuszką. Dobrze ją wykształcili w Akademii. W ciągu kilku sekund, które poświęcił na identyfikację zagrożenia, udało jej się przeprogramować komputer medyczny.
Ekran wyświetlił listę jej instrukcji. Nakazała aparaturze wstrzyknąć sobie śmiertelną dawkę nerwosoku.
Morna...
Angus Thermopyle był tchórzem: najlepiej sobie radził, kiedy się bał. Nie myśląc, nawet nie mając czasu na myślenie, wiedział, że nie zdąży zablokować komputera ze swojej konsoli. Musiałby wykonać zbyt wiele kroków. Już dawno usunął ze sprzętu medycznego wszystkie zabezpieczenia. Ambulatoryjne komputery programowano, by raczej chroniły niż narażały życie pacjentów, ale skalpele i narkotyki tak łatwo pozwalały się pozbyć niepotrzebnej załogi... Dlatego wykasował z systemu wszelkie ograniczenia.
Wykorzystując słabe ciążenie asteroidu, poderwał się z fotela, odepchnął i niemal pofrunął w stronę korytarza.
Równocześnie ścisnął w kieszeni sterownik implantu strefowego. W ciągu ostatnich dni nabrał wprawy i bez trudu znajdował odpowiednie przyciski. Minęły najwyżej cztery sekundy od identyfikacji alarmu, gdy wdusił klawisz wywołujący katatonię.
Ale nawet cztery sekundy były zbyt długim okresem. Przechytrzyła go. Przed wprowadzeniem instrukcji położyła się na łóżku, a nawet przypięła pasami. Była teraz nieruchoma i bezwładna, ale nie mogło jej to ocalić przed sondą sięgającą z bloku medycznego i wymierzoną w żyłę na szyi.
Szybki jak przerażenie, Angus przecisnął się przez drzwi i chwycił sondę. Nie miał czasu na ostrożność: złapał igłę palcami i złamał.
Sonda znieruchomiała. Na panelu zamrugała lampka sygnalizująca awarie.
Nie zwracał na nią uwagi. Morna leżała pogrążona w katatonii, ale chwycił ją mocno za ramiona i potrząsnął.
- Co z tobą! - wrzeszczał do jej nieruchomej twarzy. - Zwariowałaś?!
Nie mogła odpowiedzieć, co tym bardziej budziło w nim chęć, by ją uderzyć. Ale kiedy ją puścił, żeby się zamachnąć, dostrzegł plamkę krwi na jej ramieniu.
Niech to...
Podniósł dłoń do oczu.
Łamiąc igłę, skaleczył się w palec.
Zdawało mu się, że widzi przezroczysty płyn mieszający się z krwią wokół ranki.
Nerwosok był przejrzystą cieczą, bezbarwną, bez smaku i bez zapachu, ściąganą do synapsów nerwowych. Zdolną zabijać.
Z trudem pohamował bezrozumny odruch, by wyssać ranę.
Wiedział, co musi zrobić. Desperacja była dla niego stanem normalnym.
Drżącymi rękami odpiął Mornę. Zrzucił ją na podłogę i zajął miejsce na łóżku. Sięgnął do konsoli komputera.
Sytuacja alarmowa.
Odwołaj zastrzyk.
Usuń awarię.
Lecz zatrucie nerwosokiem.
Źródło zatrucia: prawa ręka.
Spokojnie, żeby gwałtowne poruszenia nie przyspieszyły rozprzestrzeniania nerwosoku w organizmie, położył się na wznak i otworzył prawą dłoń przed próbnikiem.
Maszyna z mechaniczną wprawą oczyściła i opatrzyła ranę. Po zmianie igły, cybernetyczne ramię wstrzyknęło mu - zgodnie z wyjaśnieniem na monitorze - niewielką dawkę środka blokującego, dzięki czemu nerwosok nie zostanie zaabsorbowany, ale usunięty z ciała z odchodami.
Zastrzyk zawierał także znaczną ilość kataleptyku, żeby uspokoić przyspieszony puls i oddech.
Cały zabieg nie trwał nawet minuty.
Czując lekkie zawroty głowy, Angus usiadł i spojrzał na bezwładne ciało Morny.
Miała na sobie kombinezon. Chciała się zabić, ale pamiętała, żeby najpierw coś na siebie włożyć. Pewnie nie mogła już znieść widoku własnego ciała, fizycznej powłoki, która tak wiele cierpień przyniosła duszy. Jednak mimo ubrania i mimo zwiniętej pozycji, będącej wypadkową jego pchnięcia i nikłej siły ciężkości, nigdy nie wydawała mu się tak atrakcyjna, tak zagubiona i godna pożądania.
Kataleptyk wywierał dziwny wpływ, sprowadzał poczucie niezwykłego spokoju.
Angus wyjął z kieszeni sterownik i uwolnił Mornę.
Drgnęła; otworzyła oczy. Przez chwilę chyba nie mogła sobie przypomnieć, co się stało. Potem zobaczyła Angusa i na jej twarzy pojawiła się rozpacz.
- Wstań - burknął ponuro, choć bez gniewu.
Przez chwilę pozostała na ziemi, zwinięta w kłębek i niezdolna do ruchu, jakby straciła wszystkie siły. Spazm mijał powoli; wyprostowała ręce, podwinęła nogi, aż wreszcie stanęła przed nim. Nie podnosiła głowy.
Oczyma wyobraźni zobaczył, że ją bije. Czuł, jak ręka podnosi się ociężale, czuł wstrząs, kiedy grzbiet dłoni trafia w jej twarz. Zasługiwała na to. Ale nie zrobił nic. Jego spokój był zadziwiający.
Być może dokonał czegoś wspaniałego, doprowadzając ją do takiej rozpaczy, że spróbowała samobójstwa.
- Potrzebna mi jesteś żywa - oznajmił cichym głosem. - Jeśli jeszcze raz spróbujesz czegoś takiego, potraktuję cię tak, że wszystko, co dotąd przeżyłaś, wyda ci się romansem. Nie myśl, że nie ma nic gorszego. Jest. Jeśli zechcę, zabiorę cię do najbliższej nielegalnej stoczni i zostaniesz publiczną dziwką, dostępną dla każdego syfilityka w całym pieprzonym pasie.
Zsunął się z łóżka. W stanie łaski, jakby właśnie udzielił jej rozgrzeszenia, rzucił przez ramię:
- Chodź. Pora, żebyś zaczęła zarabiać na utrzymanie.
Ruszył w stronę modułu dowodzenia Ślicznotki.
Wciąż nie wiedział dlaczego jej nie uderzył. To na pewno wpływ kataleptyku. Albo możliwość, że wkrótce może być dostatecznie zrozpaczona, żeby się w nim zakochać.
9
Istotnie, miał szczery zamiar dowiezienia jej do najbliższej nielegalnej stoczni. Miał również zamiar wykastrować pierwszego mężczyznę, który spróbuje jej dotknąć.
Prawda dotarła do niego po kilku dniach, gdy Morna przygotowywała Ślicznotkę do opuszczenia kryjówki. Uczyła się szybko - szybciej niż się spodziewał. Nauczyła się też wykonywać polecenia w sposób, który go uspokajał, który tłumił pragnienie, by mieć pełną władzę nad całym statkiem.
Morna była smutna; jej twarz pobladła i wyblakły emocje. Najwyraźniej obrzydliwość żądz Angusa przełamała w niej opór. Równocześnie była spokojna, stabilna, ucieszona, że wreszcie ma coś do roboty, ma funkcję związaną z umiejętnościami pilotażu. Jakby wdzięczna za to, że pozwolił jej pracować, wykonywała wszystkie rozkazy natychmiast i tak dobrze, że wzbudzała zaufanie. Zrobiła na nim wrażenie szybkością i dokładnością, więc posunął się aż do rozłączenia części przekaźników i zdalnych systemów, przenosząc niektóre funkcje na jej konsolę.
Kiedy tylko to zrobił, natychmiast zaczął się martwić. Ale odrobina chytrego programowania pozwoliła zainstalować równoległy sterownik jej implantu strefowego na własnej konsoli. Teraz mógł Mornę unieruchamiać i włączać bez sięgania do kieszeni, co byłoby trudne przy ruchu obrotowym statku i w warunkach przeciążenia.
Znowu spokojny, przestał ją obserwować i pozwolił samodzielnie przygotować Ślicznotkę do startu. Przez ten czas zajął się analizą swoich finansów.
Potem dłuższą chwilę poświecił na przekleństwa - tym bardziej wściekłe, że musiał trzymać język za zębami - nie chciał, by go słyszała.
Z powodu pieniędzy nie mógł lecieć tam, gdzie zamierzał. Nieważne, jak dobrze go tam znali - a może właśnie dlatego, że go znali - stocznia tuż za granicą zakazanej przestrzeni na słowo nie przedmucha nawet śluzy. Co prawda dostarczał im towarów, które sprzedawali, ale to ich nie skłoni do udzielenia kredytu. Jeśli nie może z góry zapłacić za remont, to remont nie zostanie wykonany. Gdyby spróbował blefować, ryzykował morderstwo albo coś jeszcze gorszego: że zabiorą mu statek.
Oczywiście, naprawa na Stacji Gór-Komu byłaby tańsza. Niektórym udzielano nawet kredytu. Ale Stacja nie wchodziła w grę. Aby dokonać remontu, robotnicy stoczni musieliby poznać kilka tajemnic Ślicznotki. I nie dochowaliby sekretu; tego był pewien. Zaczną gadać, usłyszy to ochrona i może już nigdy nie opuści doku.
Nie naprawi Ślicznotki, dopóki nie zdobędzie pieniędzy.
Myślał nad tym przez chwilę i czuł się coraz bardziej osaczony i wściekły - od wielu dni wreszcie podobny do siebie z dawnych czasów.
- Wyłącz - burknął do Morny.
Spodobało mu się, że reaguje bez wahania. Patrzył na nią jak rzeźnik niewiniątek, gdy spokojnie i dokładnie odwróciła procedurę rozgrzewania, ustawiła Ślicznotkę na zimnym biegu i wyłączyła konsolę. Dopiero potem spojrzała w jego stronę.
- Przepraszam - powiedziała matowym głosem. - Co zrobiłam źle?
Mimo gniewu był zadowolony, że odruchowo przyznaje się do błędu.
Burknął coś i machnął ręką. Ponieważ jakoś nie wierzył w to, co mogła wyznać pod wpływem implantu strefowego, zapytał ją teraz, brutalnie, by strachem wydobyć prawdę.
- Ilu ludzi na Stacji wiedziało, że mnie szukacie?
- Nie szukaliśmy ciebie.
- Ale znaleźliście, prawda? - warknął. Z jakiegoś powodu przerażała go świadomość, że uwierzy we wszystko, co mu powie. - Nie myślisz chyba, że uwierzę, że szukaliście tych zasranych górników. Kapitan Davies pieprzony Hyland znał moje nazwisko. Oczywiście, że musieliście mnie szukać.
- To prawda. - Mówiła powoli, jakby z trudem przypominała sobie ten fragment przeszłości. - Ale nie całkiem. Kiedy przylecieliśmy z Ziemi, nic o tobie nie wiedzieliśmy. To znaczy osobiście. Ale ochrona podała nam twoje nazwisko. Byłeś na liście „podejrzanych osobników”, ludzi i statków, na których powinniśmy uważać. Nie dlatego, że byliśmy z PZKG. Nie wiedzieli o tym. Zawsze to robią, dla każdego oficjalnego rudowca, który poprosi. A o tobie krążyło sporo plotek. Skojarzyliśmy to z faktem, że tak szybko odleciałeś zaraz po naszym przybyciu. Całkiem jakbyś wiedział, kim jesteśmy. To nas zaciekawiło. Bardzo zaciekawiło. Skąd mogłeś wiedzieć? Ale nie szukaliśmy akurat ciebie. Byliśmy na patrolu. Szukaliśmy piratów. Złodziei. Nielegalnych operacji. Na ciebie trafiliśmy przypadkiem.
Wysiłek wspominania sprawiał jej ból: musiała sięgnąć pamięcią do straszliwej przeszłości. Zatem mówiła prawdę.
- Przypadkiem... - parsknął. - Nie oszukuj mnie, suko. Byłem w wyczerpanej części pasa. Jedyni ludzie, którzy tam potrzebują ochrony, to ścierwojady. Jak tamci górnicy. Nie patroluje się takich okolic. Patrole latają tam, gdzie są pieniądze.
Twarz Morny wyrażała grozę. Zabiła przecież całą swoją rodzinę.
- Zapominasz, że udawaliśmy cywilny rudowiec. Jeśli chcieliśmy zwabić kogoś za nami, musieliśmy lecieć w niezwykłe miejsce, które zaskoczyłoby ludzi znających pas. A o to nam właśnie chodziło: żeby kogoś zwabić, żeby ktoś za nami poleciał.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Ale z drugiej strony może jednak ciebie szukaliśmy. W pewnym sensie. Nawet gdybyśmy się nie kryli, to standardowa praktyka nakazuje takim statkom jak Pogromca gwiazd lecieć tam, gdzie nikt się ich nie spodziewa. Żeby trochę ludźmi potrząsnąć. A to, że wystartowałeś zaraz po naszym lądowaniu, sugerowało, że świetnie nadajesz się do potrząśnięcia. Nie wiedzieliśmy, gdzie cię szukać, ale pomyśleliśmy, że warto na początek przeskanować najbliższe wyczerpane części pasa. Sprawdzić, co się stanie. Gdzie poleciałby statek, który chciałby się ukryć? To był sprowokowany przypadek. Zdarzył się, ponieważ próbowaliśmy do niego doprowadzić. Ale nie robiliśmy niczego niezwykłego.
Mówiła martwym głosem, bez intonacji, próbując znieczulić się na ból.
- Dopóki nie spaliłeś tych górników, istniała możliwość, że jesteś niewinny.
- Dobrze. Dobrze. - Oczy płonęły mu złością i strachem. Nie wstał jednak z fotela, nie kazał jej podejść, nie uruchomił implantu strefowego. - Gdybyście, dranie, zostawili mnie w spokoju, nic by się nie stało. Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Komu powiedzieliście? Kto wiedział po co przylecieliście?
Przez chwilę milczała, wpatrzona w swoją konsolę. Potem westchnęła.
- Nikomu. Przecież działaliśmy tajnie. Kiedy odlatujemy z Ziemi, nie wiemy, komu możemy zaufać. Dlatego nikomu niczego nie mówimy. Robimy swoje. W ostatniej misji mojego oj... kapitana Hylanda, ktoś w zarządzie Stacji przekazywał informacje kilku piratom. Lepiej niczego nie zdradzać.
Angus jej wierzył. Jedynym powodem, by wątpić w te słowa, było pragnienie wiary, tak intensywne, że budziło podejrzliwość. Wszystko zależało od Morny. W tej chwili była jego jedyną nadzieją. Nie może w nieskończoność latać Ślicznotką w takim stanie. Prędzej czy później zawiedzie.
Ale jeśli Morna mówi prawdę...
Jeśli mówi prawdę, to istnieje szansa. To może być najbardziej ryzykowne zagranie, jakiego próbował. Ale jest szansa.
Jeśli mówi prawdę.
I jeśli potrafi nad nią zapanować.
Jeśli zdoła przełamać ją na dostatecznie małe kawałki.
Wstał ciężko.
- Chodź.
Nie zwrócił uwagi na mimowolny wyraz obrzydzenia, jaki pojawił się na twarzy Morny, zanim zdołała go ukryć. Ruszył do ambulatorium.
- Trzymałaś gębę na kłódkę dla glin. Muszę być pewny, że dla mnie zrobisz to samo.
W ambulatorium obserwował jej twarz, musztrował ją, wyrywał z niej potrzebne informacje i wbijał się jej między nogi w spazmach lęku i nadziei. Zachłannie i czujnie szukał oznak, że się zakochuje - że jest coraz bardziej uzależniona od swojej bezbronności.
10
Starał się, żeby uwierzyć. To dziwne, ale dopóki żyła, jego życie zależało od niej. Byłby bezpieczny dopiero wtedy, gdyby ją zabił i usunął ciało. A tej możliwości nie brał już pod uwagę. Równie dobrze mógłby świadomie zniszczyć Ślicznotkę.
Tyle że w takim razie nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Musiał ją złamać i być tego pewnym; zniszczyć ją do tego stopnia, by mógł spokojnie oczekiwać wyniku.
A ponieważ był przestraszony, z pewnością nie zaufa jej przedwcześnie.
Jednak w końcu jego sukces był nieunikniony. Jaki miała wybór? Stał się całym jej światem; był wszystkim, co czuła. Wiedział, jak działa tego rodzaju nacisk: nie raz wypróbowano go na nim. Całkowicie panował nad jej otoczeniem i jej fizycznymi odczuciami. Jednym przyciskiem mógł zredukować jej myśli do zwierzęcego wycia z bólu. Kiedy był z niej zadowolony, mógł ją wynagrodzić; nie przyjemnością - z jakichś powodów nie chciał widzieć, jak wygląda zadowolona - ale ulgą w bólu, snem, czasem możliwością decydowania o własnych ruchach, zadbania o siebie na własny sposób.
Łamał ją powoli, aż stała się wobec niego jak dziecko: zależna, gorliwa, by go zadowolić. Nauczył ją, że jego zguba oznacza jej zgubę: cokolwiek go spotka, najpierw spotka ją - tylko gorsze. Wykorzystywał etykę, jakiej przysięgała przestrzegać, kiedy wstąpiła do policji. Wiele razy przekonywał, że zasługuje na swój los. Zabiła swoją rodzinę, prawda? Zdradziła ich. Nie, nie zrobiła tego świadomie, z własnego wyboru. Zrobiła to z powodu tego, czym była, z powodu skazy, która uczyniła ją podatną na chorobę skokową.
Z całą chytrością starał się odebrać jej zdolność myślenia w terminach nie narzuconych przez siebie.
A kiedy obserwował wyniki, studiował je z intuicyjną precyzją tchórza. Widział mrok w jej spojrzeniu, obwisłą skórę, zmianę w sposobie poruszania: każde działanie wydawało się bezwładne. W czasie stosunku czuł, że zaczyna reagować, że obrzydzenie do siebie i chęć, by go zadowolić, każe jej stłumić wstręt. Słyszał, jak przez sen skamle o pomoc, która nie nadchodziła.
W końcu nawet jego tępa, podejrzliwa natura uwierzyła, że może zaryzykować.
Wciąż ostrożny, przygotował zabezpieczenia i bodźce. Potem, z policjantką ZKG jako załogą, opuścił kryjówkę.
Po sześciu dniach Ślicznotka dotarła do przestrzeni kontrolowanej przez Stację Gór-Komu i poprosiła o zgodę na dokowanie.
Wtedy jeszcze nikt nie zadawał kłopotliwych pytań. Nikt nie miał powodów: nikt nie wiedział, że Pogromca gwiazd został zniszczony. Ślicznotka otrzymała zgodę oraz polecenie, by oczekiwać normalnej inspekcji.
Inspektor wyznaczony do kontroli Angusa Thermopyle i Ślicznotki nie był szczególnie gorliwy. Ale nawet całkiem nieprzytomny nie mógłby przeoczyć faktu, że Angus opuścił Stację podobno samotnie, a wrócił z kobietą.
Nie prosił o wyjaśnienia - nie miał ochoty robić z siebie durnia. Zapisał tylko nazwisko Morny i wprowadził je do komputera.
Od tej chwili sytuacja znacznie się skomplikowała.
Ślicznotkę objęto kwarantanną. Odwiedzała ją cała parada inspektorów: zadawali pytania, wydawali polecenia, stawiali żądania. W miarę, jak zjawiali się coraz wyżsi stopniem - a zatem rosło w nich oczekiwanie posłuszeństwa - pytania, polecenia i żądania stawały się coraz bardziej agresywne i osobiste. A wszystkie kierowali do Morny Hyland.
Co się stało z Pogromcą gwiazd!
Jak przeżyłaś?
Jak trafiłaś do tego... do niego?
Niestety, władze znalazły się w nieprzyjemnej sytuacji.
Dowództwo martwiło się - było wręcz przerażone - o los Pogromcy gwiazd. Ochronie ślinka ciekła na samą myśl, że mogą dostać Angusa w swoje ręce. Ale nie mieli żadnego pretekstu, żadnego zapisu prawdziwych wydarzeń; tylko domysły. A Morna odmawiała odpowiedzi. Była policjantką... i odmawiała.
Co jakiś czas któryś z inspektorów żądał wydania rdzenia danych Ślicznotki. Angus stanowczo odmawiał, chyba że będzie to wymagane przez prawo - czyli dopóki nie zostanie formalnie oskarżony o przestępstwo.
Od czasu do czasu próbowano rozdzielić jego i Mornę. Za każdym razem pokazywała swoją plakietkę PZKG i odrzucała wszelkie polecenia. Nic nie mówiła, ale dyskretnie osłaniała Angusa policyjnym płaszczem.
Co bardziej spostrzegawczy pracownicy Stacji zauważali, że kiedy stoi obok Angusa, wyraźnie cierpi. Jak na policjantkę, wydawała się niezwykle wrażliwa, niemal wystraszona. Gdyby spotkali ją samą w DelSeku, uznaliby ją za ofiarę przemocy. Gdyby mieli dobre serce, spróbowaliby jej pomóc.
Ale tutaj byli bezradni. Jej plakietka identyfikacyjna chroniła ją przed ich władzą. Angus nie ustępował; z rękami w kieszeniach kombinezonu, patrzył ponuro na gości.
Co się stało z Pogromcą gwiazd!
Rozleciał się, odpowiedział za nią. Bez powodu. Na pewno sabotaż. Jeśli chcecie przeszukać wrak, podamy wam współrzędne.
Jak udało ci się przeżyć?
Przypadkiem. Przetrwał mostek rezerwowy. Też by tam w końcu umarła, ale ją uratowałem.
Angus widział straszliwy ból w jej spojrzeniu, ale wiedział, że implant strefowy zmusi ją do milczenia. Miał nadzieję, że milczenie - i plakietka - zniechęci inspektorów.
Dlaczego z nim jesteś? To znany pirat. Tyle że na razie nie mogliśmy tego udowodnić. Jesteś z PZKG. Co cię przy nim trzyma? Naprawdę sądzisz, że uwierzymy w to, co opowiada?
Nie obchodzi mnie, w co wierzycie, odparł z satysfakcją Angus. Mówiłem wam. Pogromca gwiazd się rozleciał. To sabotaż. Musiał nastąpić tutaj, zanim odlecieli ze Stacji. Morna potulnie kiwała głową. Angus patrzył na wszystkich ponuro i trzymał rękę w kieszeni. Ona nie wie, komu może ufać, ale jest całkiem pewna, że nie wam.
Inspektorzy naciskali i żądali, ale nie potrafili skłonić Morny do mówienia.
Jedyne pytanie, które zadali Angusowi, brzmiało: Co się stało z twoim statkiem? Wygląda, jakby brał udział w bitwie.
Przyjrzyjcie się. Przeskanujcie. To nie było działo cząsteczkowe. Zderzyłem się ze skałą.
Taki doświadczony „kapitan”? Niezła musiała być ta skała.
To było w pasie. Prowadziłem Ślicznotkę sam. Przeliczyłem się. Czy to zbrodnia?
Inspektorzy nie chcieli zrezygnować. Próbowali złapać go w pułapkę.
Pogromca gwiazd pana ścigał. Zderzenie nastąpiło podczas ucieczki. Prawda?
Nie.
Więc jak to się stało, że właśnie pan przybył na pomoc? Pan, z uszkodzonym statkiem?
Przypadek. Byłem blisko. Od wybuchu skanery powariowały. Zakłócenia radiowe. Szumy. Coś takiego zdarza się tylko w przypadku katastrofy. Prześledziłem te zakłócenia i znalazłem wrak.
Z pewnym wysiłkiem Angus powstrzymał się od podkreślenia, jak bohatersko się zachował.
Z manifestu ładunkowego wynika, że odleciał pan, nie kupując zapasów. Pańskie filtry powinny przestać działać już dawno. Jak to się stało, że nadal pan oddycha?
Przywilej ratownika. Wziąłem filtry z jej statku.
Odnosił zwycięstwo. Dopóki Morna nie załamie się pod naciskiem, będzie bezpieczny.
Dlaczego ona z panem została? W jaki sposób ją pan zatrzymuje?
Musi znaleźć kogoś, kto zawiezie wiadomość na Ziemię. Sami byśmy to załatwili, ale Ślicznotka nie może przeskoczyć szczeliny. Kiedy z dowództwa PZKG prześlą jej instrukcje, będzie wiedziała, co ma robić. Na razie ufa mi bardziej niż wam.
W końcu inspektorzy musieli się poddać. Nie mieli wyboru. Naturalnie, nie wierzyli w tę historię. W innych okolicznościach nagięliby może przepisy i zatrzymali Ślicznotkę w kwarantannie, dopóki technicy nie znajdą i nie zbadają wraku Pogromcy gwiazd. Ale Morna Hyland była policjantką i nie podlegała jurysdykcji Stacji. Musieli przyjąć, że wie, co robi, że jej działanie jest rozsądne i nie należy jej przeszkadzać.
Ślicznotka została wpuszczona.
Angus Thermopyle zabrał Mornę Hyland wprost do DelSeku.
Udało mu się.
Tak naprawdę to wcale nie miał ochoty iść do Mallory’ego. Wolałby raczej zamknąć włazy i gwałcić Mornę, póki nie zapłacze. Wciąż istniała możliwość, że straci nad nią panowanie, a nie chciał ryzykować tego w miejscu publicznym. Wiedział jednak, że będzie obserwowany jeszcze długo - przynajmniej dopóki inspektorzy nie wrócą z Pogromcy gwiazd. Musiał zachowywać się normalnie. W tej chwili „normalnie” oznaczało Mallory’ego, gdzie może zdoła kupić informacje konieczne dla zdobycia pieniędzy.
Od pewnego czasu kroczył ku własnej zgubie. Teraz zguba zaczęła kroczyć ku niemu.
Chociaż Morna zupełnie nie znała DelSeku, na wszelki wypadek szedł 0 pół kroku za nią, nie spuszczając jej z oczu. Jednocześnie pobudzony 1 przestraszony, zadowolony i gniewny, widział, że oglądają się za nią wszyscy pijani mężczyźni. Widział to i nienawidził ich. I, jak kiedyś planował zemstę na Pogromcy gwiazd za to, że wypędził go z doku Stacji, teraz układał złożone, nierealne plany, jak nauczyć tych sukinsynów, żeby się go bali. Całkiem prawdopodobne, że będzie mógł zażądać nagrody za ratowanie Pogromcy gwiazd. Policyjny identyfikator Morny powinien ułatwić sprawę. A kiedy dostanie pieniądze, przebuduje Ślicznotkę. Będzie jeszcze lepsza niż dawniej. I wtedy stanie się niepokonany. Będzie mógł robić, co zechce.
Takie marzenia pomagały mu wytrzymać pośród tłumu, którym gardził, w DelSeku i u Mallory’ego.
Oczywiście, nienawidził Mallory’ego. Ale lokal był lepszy niż pozostałe. Jako grupa, pijacy, wraki i przestępcy wiedzieli więcej i mniej się czymkolwiek przejmowali niż reszta mieszkańców DelSeku. Chcieli mu zaszkodzić, owszem, ale w sposób, jaki rozumiał. Z tego właśnie powodu byli mniej niebezpieczni, niż im się wydawało.
Ciążenie na Stacji - mniej więcej 0,9 G - sprawiało, że czuł się ciężki jak ołów i obrzmiały. Nie miał ochoty na drinka. Blef zadziałał. Ale cała Stacja czekała tylko, aż popełni błąd i da się złapać: wszyscy inspektorzy i ludzie z ochrony, każdy poszukiwacz i górnik, który próbował szczęścia w pasie, klienci Mallory’ego, którzy znali jego reputację i mu nie ufali. A Morna szła, jakby ciężar nic dla niej nie znaczył - jakby mimo wielu możliwości i sposobów skrzywdzenia, jej ciało swobodnie niosło urodę. Wszyscy ci faceci chcieliby ją zdobyć. Chcieliby mu ją odebrać.
Czuł już lęk i żądzę krwi, kiedy wśród gwaru u Mallory’ego zauważył Nicka Succorso.
Miał wrażenie, że taran uderzył go w pierś - tym bardziej, że nie mógł tego okazać, nie śmiał reagować przy wszystkich. Nie chciał pokazywać słabości.
W każdej sytuacji widziałby w Nicku wroga; wiedział, jak rozumieć ten swobodny uśmieszek, bystry wzrok, piracki błysk humoru i wyższości. Wiedział, że Nick od razu poczuł do niego pogardę. Angus był brzydki, pechowy i niezbyt czysty. Nick drwił z niego.
W innych okolicznościach Angus zadałby sobie wiele trudu, żeby zaszkodzić Nickowi Succorso. Byłaby to reakcja instynktowna i nieodparta, podobna do paniki, jaka ogarnęła Angusa na widok Pogromcy gwiazd.
Ale tutaj było gorzej, o wiele gorzej. Miał uczucie, że patrzy, jak ktoś mierzy mu ze strzelby prosto w twarz, i pociąga za spust. Widział, że Nick zerknął na niego przelotnie, zlekceważył go... i popatrzył na Mornę. Widział, że oczy mu pociemniały, jakby nagle się zatliły. I widział reakcję Morny.
Jej twarz nie zdradzała niczego. Dziewczyna milczała. Ale przecież tyle o niej wiedział - poznał każde uderzenie serca, każdy odcień skóry, każdą barwę cierpienia i grozy w oczach. I natychmiast zrozumiał, w tłumie ludzi, bez chwili namysłu, że Nick Succorso ma nad Morna większą władzę od niego.
Nick miał moc; mógł ją zmusić, by go pragnęła.
Mimo wszystko ta myśl była tylko zarzewiem. Prawda okazała się o wiele gorsza. Aż do tej chwili, kiedy dostrzegł i zrozumiał - czy też myślał, że zrozumiał - jak Morna i Nick na siebie patrzą, Angus Thermopyle nie zdawał sobie sprawy, jaki jest słaby. Nie pojmował, że brakuje mu siły i jak bardzo tej siły pragnie, jak za nią tęskni. Mógł zmusić - i zmuszał - Mornę, by robiła wszystko, co mu podsuwała żądza czy nienawiść. Niczym pijak lub narkoman, uważał, że to wystarczy. Ale nie wystarczało, nie, nigdy. Teraz też nie. Oszukiwał sam siebie, oślepł i zrobił z siebie durnia.
Nauczył ją współpracować przy własnej degradacji. Nauczył ją zachowywać się tak, jakby był jej niezbędny. Ale cokolwiek by zrobił, nie mógł jej zmusić, żeby go pragnęła. Przyciski sterownika implantu strefowego nastrajały Mornę tak, że każdy nerw jej ciała był posłuszny jego pożądaniu. Ale były niczym wobec wesołego błysku oczu Nicka.
To niesprawiedliwie. Przecież jest własnością Angusa. Należy do niego.
Nie mógł wiedzieć, że się myli.
11
Morna nie dostrzegała w Nicku Succorso istoty seksualnej. W owej chwili mylił się każdy, kto obserwował jej sytuacje czy rozważał reakcje. Właściwie nie zauważyła nawet, że Nick jest mężczyzną. W przeciwnym razie odwróciłaby się do niego plecami; zrezygnowałaby z Nicka z tym samym zwierzęcym instynktem przetrwania, z jakim zrezygnowała z wszelkiej nadziei na ratunek ze strony inspektorów Stacji.
Nie potrzebowała mężczyzny. Na samą myśl o dotknięciu mężczyzny - każdego, nie tylko Angusa - miała ochotę krzyczeć i czuła mdłości. Była gwałcona wiele razy, aż przemoc poprzez ciało sięgnęła do ducha; cierpienie i obrzydzenie przenikały ją do szpiku kości. Gdyby Nick Succorso objął ją ramieniem jak mężczyzna, odsunęłaby się, tak samo jak od Angusa.
Angus miał nad nią większą władzę, niż sobie uświadamiał.
Nie mylił się jednak, czując, że coś w Mornie drgnęło na widok Nicka Succorso.
To „coś” jednak nie miało nic wspólnego z jego urodą, żywotnością, fizycznym urokiem. Miało za to związek z wyrazem wulgarnej gorliwości na jego twarzy, z wyglądem poznaczonego bliznami pirata. Był jej potrzebny nie jako mężczyzna, ale jako skuteczna siła. Był może dostatecznie silny i sprytny, nie wspominając już o braku skrupułów, by zniszczyć człowieka, który niszczył Mornę.
Czy sądziła, że Nick może ją uwolnić, ocalić od zguby? Nie. Angus złamał ją niemal całkowicie. Zabrakło jej wyobraźni - i odwagi - by snuć takie marzenia.
Ale nauczył ją także nienawidzić. I te lekcję opanowała znakomicie. Nienawiść wraz z cierpieniem i odrazą przenikała ją do głębi. To „coś”, co drgnęło w niej na widok Nicka Succorso, było po prostu nadzieją, że ktoś może zwyciężyć Angusa.
Co do Nicka...
Podobnie jak Angus, inni goście Mallory’ego, mylili się także co do niego.
Oczywiście, natychmiast zauważył urodę Morny. Pociągała go. Jego męskość nie była plotką: nigdy nie opuszczała go ochota na piękne kobiece ciało. Z tego między innymi powodu cieszył się znakomitą reputacją jako kochanek. Ale nie był to powód jedyny. Lubił wygrywać, robił wiec wszystko, co konieczne, by wzbudzać w kobietach namiętność. Dręczyło go również pragnienie zemsty, zwłaszcza zemsty seksualnej. Chciał wyrównać rachunki.
W rzeczywistości - choć zachowywał ten fakt dla siebie - w ogóle nie lubił kobiet. Potajemnie lękał się ich i nimi gardził. Ich ciała miały wartość tylko dlatego, że jego reakcja na nie mogła wzbudzić tym silniejszą reakcję u nich. Jeśli taka satysfakcja nie wchodziła w grę, nie miał ochoty ich ratować. Wolał patrzeć, jak cierpią.
Stanowiło to tajemnicę tylko dlatego, że nigdy o tym nie mówił.
Dawno temu, kiedy ledwie został mężczyzną z wieku, ale wciąż był chłopcem z doświadczenia, pokonała go kobieta. A kiedy go zwyciężyła, oszukała, zniszczyła jego marzenia, wtedy z niego zadrwiła. Blizny były emblematem pogardy, wyraźnym znakiem, że nie uznała go za wartego zabicia. Zabiła wszystkich pozostałych, prawie dwudziestu ludzi na statku, ale jemu pozostawiła tylko blizny na pamiątkę. Nic nie mógł zrobić, by wzbudzić w niej strach.
Tym statkiem był pierwszy Kapitański kaprys, po którym Nick Succorso wziął nazwę dla swojej zwinnej fregaty. Miłość do obecnego statku była echem tęsknoty za tamtym. Marzył o nim od chwili, gdy stał się dostatecznie dorosły, by mieć takie marzenia.
Nick Succorso - nawiasem mówiąc, nie było to jego prawdziwe nazwisko - urodził się na stacji, jak inni rodzą się na planetach i z takich czy innych powodów nie chcą czy nie mogą ich opuścić. Był synem administratorów, mieszkających na stacji podobnej do Gór-Komu, choć oddalonej o pięćdziesiąt parseków, stacji strzegącej jednej z oficjalnych (a zatem bogatych) tras handlowych pomiędzy Ziemią a zakazaną przestrzenią. Tam w dzieciństwie zaczął obserwować skany, podobnie jak większość dzieci administratorów tej stacji. Uczyły się tego, co miało im być potrzebne przez resztę życia.
Jednak w przeciwieństwie do kolegów, Nick zakochał się w tym, co widział: w niezgłębionej otchłani kosmosu, w poezji skoku, w romantyzmie żeglowania w niezbadanych gwiezdnych wiatrach, w tajemniczym odchyleni-przesunięciu, zabierającym ludzi i ich statki poprzez wymiary, poza zasięg ich dawnego życia.
A w szczególności zakochał się w Kapitańskim kaprysie. Wydawał się najdzielniejszy ze wszystkich: metalowa skorupa mocy, przebijająca niebiosa i szczelinę międzywymiarową. Statek był smukły, ale najeżony bronią. Ładownie miał wielkie, ale przemykał przez ekran skanera i dokował z gracją istoty głębin. Załogę tworzyli niezwykli ludzie z najdalszych zakątków galaktyki, ludzie mający dość siły, by stawić czoło próżni i zakazanej przestrzeni. Handlowali bajecznymi skarbami.
Młody Nick Succorso marzył, żeby zaciągnąć się na ten statek, w każdych warunkach i z dowolnym kontraktem.
Wielkie nieba, nie! zawołała matka.
Postradałeś rozum? zapytał ojciec.
A dowódca Kapitańskiego kaprysu powiedział po prostu: nie. Dumny jak książę, bez namysłu odrzucił prośbę Nicka. Gdyby jego zastępca nie zlitował się nad nieszczęśliwym chłopcem, Nick niczego by się nie dowiedział. Ale zastępca, który chciał jak najlepiej, spróbował mu wytłumaczyć. Nie myśl o tym, mały, powiedział. Nigdy nie bierzemy do załogi ludzi ze stacji. Za dużo z nimi kłopotów. Nie mają właściwych instynktów. Jest tylko jedna droga, żeby się dostać na statek: wstąpić do którejś Akademii. Ziemia. Alef Zielony. Rubież Oriona.
Wielkie nieba, nie, powtórzyła matka.
Postradałeś rozum? dopytywał się ojciec. Skąd ci przyszło do głowy, że mamy takie pieniądze?
Nick nie był głupi. Widział, jak rozwiewają się jego marzenia. Nigdy samodzielnie nie zarobi „takich pieniędzy”. Tak dobrze płacili wyłącznie za pracę na statkach.
Ale nie chciał tracić marzeń. Dlatego pozwolił sobie na utratę czegoś innego, czegoś z własnego wnętrza.
Zaczął planować przestępstwa.
W tamtych czasach piractwo było bezustannym i poważnym zagrożeniem szlaków handlowych. Policja ZKG zaczęła działać stosunkowo niedawno i nie zawsze potrafiła dopilnować przestrzegania prawa. W zakazanej przestrzeni zaś mało kto rozróżniał handel legalny od nieuczciwego.
Rozumując zgodnie z logiką młodości, Nick doszedł do wniosku, że skoro istnieje piractwo, to muszą gdzieś być piraci. A skoro są piraci, to występuje też zapotrzebowanie na informację.
Przeznaczenia. Ładunki. Daty przybycia. Trajektorie wyjścia. Wybierane trasy.
Nick pracował przy skanerach. Może nie bezpośrednio, ale miał dostęp do takich danych.
Już jako dziecko, jeszcze nawet nie młody mężczyzna, Nick był człowiekiem, którego okazja sama znajdowała, kiedy był na nią gotów. I gdy tylko dostatecznie zgorzkniał, bardziej przekonał się do swoich planów i uzyskał dostęp do danych, spotkał kobietę, która naznaczyła go bliznami.
Oczywiście, blizny pojawiły się później. Kobieta wiedziała, co robi, i robiła to dobrze. Najpierw przypadkowa rozmowa. Przypadkowe drinki. Przypadkowy seks. Kiedy pierwszy raz wspomniał o Kapitańskim kaprysie, zachowała się, jakby w ogóle nie słyszała tej nazwy. Dopiero kiedy powiedział o swoich planach, swoich informacjach, swoich potrzebach - wtedy pozwoliła, by zobaczył zachłanność w jej oczach.
Chciała tego statku.
A on był właściwie dzieckiem. Bez żadnych problemów przekonał siebie, że kobieta pragnie Kapitańskiego kaprysu w taki sam sposób jak on.
Dlatego zdradził ukochany statek. Myślał, że zostanie w jej załodze. Miał nadzieję, że w końcu zajmie stanowisko kapitana.
Mylił się. Później przysiągł sobie, że to po raz ostatni.
Kobieta zabrała go na pokład swojego statku. Był przy niej, kiedy z zasadzki zaatakowała Kapitański kaprys, okaleczyła go, zmusiła do kapitulacji. Szedł za nią, kiedy wchodziła na dryfujący frachtowiec.
Rzeczywistość zaczynała się różnić od marzeń. Kapitański kaprys nie powinien doznać takich zniszczeń. Co do dumnego kapitana i jego załogi, Nick chciał ich poniżyć, oczywiście, ale był jeszcze za młody, żeby spokojnie patrzeć na taką rzeź.
A rzeczywistość coraz bardziej różniła się od marzeń.
Odlatując, kobieta nie zabrała go ze sobą. Wymordowała załogę, opróżniła ładownie, zniszczyła sprzęt komunikacyjny. A potem wyśmiała Nicka, naznaczyła go bliznami i porzuciła.
Prosił ją, oczywiście. Wierzył, że ją kocha. Wierzył, że ona kocha jego. Był tak młody, że potrafił sobie wmówić niemal wszystko, jeśli tylko dawało szansę spełnienia marzeń. Ale jego wyobrażenie miłości wzbudziło jedynie pogardliwy uśmieszek. Nóż kobiety wyjaśnił Nickowi, co ona myśli o nim w łóżku. Kiedy odeszła, łzy wraz z krwią ściekały mu do ust.
Potem został sam, na wraku, milion kilometrów od stacji, bez żadnych umiejętności, żadnej wiedzy... i bez silników. Logicznie rzecz biorąc, powinien umrzeć.
Nie umarł. Stał się za to tym Nickiem Succorso, którym był teraz. Zanim wymyślił sposób ratunku - pewne chytre manipulacje emisji rezydualnej Kapitańskiego kaprysu pozwoliły uzyskać efekt radiolatarni i w końcu zwróciły uwagę przelatującego w pobliżu liniowca - przyjął tożsamość chłopca okrętowego, prawdziwego Nicka Succorso. Opanował też umiejętności mające uwiarygodnić tę przemianę.
Uratowany, natychmiast przekazał PZKG wszystko, co wiedział o kobiecie, która go okaleczyła. Dzięki temu zdołali przepędzić ją z tego regionu przestrzeni. Nigdy więcej jej nie zobaczył.
Oczywiście, nigdy o niej nie zapomniał. Zawsze była przy nim: od pierwszej oficjalnej pracy na pokładzie, do dnia, kiedy porwał obecny Kapitański kaprys, od pierwszego udanego napadu do dzisiaj. Blizny pod oczami ciemniały, kiedy zobaczył coś, czego pragnął, coś, co do niego nie należało. Cięcia na policzkach nabierały koloru zakrzepłej krwi.
W innych okolicznościach nie ruszyłby palcem, żeby pomóc Mornie Hyland. Cierpiące kobiety były prawie tak dobre, jak kobiety w nim zakochane. Cierpienie i miłość syciły pragnienie zemsty.
Ale w tej sytuacji...
Pomysł ocalenia Morny Hyland pociągał Nicka Succorso z kilku powodów. Jednym z nich był Angus Thermopyle. Nick znał jego reputację; wiedział, że Angus nie jest zwykłym konkurentem - jest niebezpiecznym konkurentem. Nick tolerował konkurencję, dopóki nie stała się zbyt sprawna, zbyt groźna, dopóki nie weszła mu w drogę i nie usunęła go w cień. W Mornie Hyland dostrzegł metodę pokonania Angusa, dźwignię do wysadzenia przeciwnika z siodła.
Inne powody były bardziej złożone.
Nie jest jasne, jakie korzyści mogła mu przynieść Morna - jemu, dowódcy Kapitańskiego kaprysu. Czy widział w niej źródło bogactwa? Czy chciał zażądać okupu od rodziny Hylandów? Od Stacji Gór-Komu? Od samej PZKG? Dysponował może informacjami, które nie były powszechnie dostępne. Jeśli tak, nikomu o tym nie wspominał.
Oczywiste były za to jego osobiste korzyści.
Pewne szczegóły sytuacji Morny były jasne od pierwszego rzutu oka. Los związał ją z mężczyzną, którego nienawidziła, przestępcą budzącym odrazę. Co ten fakt mówił o niej? W tej kwestii tylko rozumowanie Nicka, spośród wszystkich bywalców Mallory’ego, było wyjątkowe. Dla niego taki związek sugerował nie to, że została poddana przymusowi, ale że reaguje tak intensywnie, tak gwałtownie, że sama nie może nad tym zapanować. Nie może się powstrzymać.
A jeśli w taki sposób reagowała na Angusa Thermopyle, jeśli jej pasje czyniły ją tak bezbronną...
Blizny Nicka Succorso pociemniały. Zaschło mu w ustach na myśl, w jaki sposób Morna może zareagować na niego.
Angus Thermopyle mylił się zatem co do Nicka, tak samo jak mylił się co do Morny. A jednocześnie miał rację. Niebezpieczeństwo istniało realnie. Nie zamieniając ani słowa, nie kontaktując się inaczej niż jednym czy drugim spojrzeniem, sprzymierzyli się przeciw niemu.
Musiał się z tym pogodzić i milczeć, nie okazując niczego. Instynkt był tu na nic. Znalazł się w pułapce, której wolałby uniknąć za wszelką cenę. Potrzebował pieniędzy. A zatem potrzebował Mallory’ego, potrzebował ludzi, którzy przychodzili tu i handlowali tajemnicami. W dodatku śledziła go ochrona. Nawet w DelSeku byli szpiedzy. Obserwowano go, czekając na najmniejszą pomyłkę, jakąkolwiek oznakę słabości. Nie mógł się zdradzić, odchodząc, pokazując, że dostrzegł niebezpieczeństwo.
Został na miejscu, kryjąc się za maską złowrogiej obojętności, ponieważ bał się konsekwencji jakiejkolwiek innej decyzji.
Gniewnie polecił Mornie usiąść przy jednym z wilgotnych od pary stolików, tyłem do Nicka Succorso. Dopilnował, żeby to, co do niej mówi, było słyszane i żeby wszyscy zauważyli, jaka jest posłuszna. Potem zajął miejsce obok i przyciągnął ją do siebie. Patrzcie na nas, sukinsyny, pieprzone skurwiele. Patrzcie na nią. Jest moja. Moja!
Dał niezłe przedstawienie. Nikt u Mallory’ego nie domyślił się, że Angus widział, jak popatrzyli na siebie Morna i Nick, że poczuł iskrę, jaka między nimi przeskoczyła. Ale ten aktorski sukces nie przyniósł mu satysfakcji. Chciał Morny, jej pożądania, jej chęci - tych uczuć, których nie potrafił jej wydrzeć, a które właśnie oddała sama.
Będzie musiał zabić Nicka. Nie ma innego rozwiązania. W żaden inny sposób nie zrani jej dostatecznie mocno, nie ukarze za to, co mu zrobiła.
Patrząc przez mgiełkę wściekłości i żalu, zamawiał drinki, na które nie miał ochoty, i płacił za nie. Słyszał rozmowy zgromadzonych wokół ludzi. Niektórzy zwracali się do niego. Odpowiadał im. Ci, na których mu zależało, wiedzieli, po co przyszedł i czego chce. Na razie nie musiał jeszcze ich szukać.
Morna nawet drgnieniem powieki czy wyrazem twarzy nie zdradziła, że wie o istnieniu Nicka Succorso. Angus jednak dostrzegał odcień jej skóry i zdawało mu się, że rozumie.
Panika zmusiła go, żeby zostać u Mallory’ego ponad godzinę: dostatecznie długo, by wyglądało to normalnie i by rozeszła się pogłoska, że Angus Thermopyle znów jest na Stacji. Dostatecznie długo, żeby nikt się nie domyślił jego strachu.
Potem zabrał Mornę i wrócił na Ślicznotkę.
Oczekiwała najgorszego. Poznawał to po jej ukradkowych spojrzeniach, skrywanym przerażeniu, pokornej postawie. I dobrze. Planował wszystko, co najgorsze. Miał szczery zamiar zbrukać ją i poniżyć do końca - tylko to mogło złagodzić ból serca. Żołądek zacisnął mu się w pięść czarnej nienawiści, mózg był tak pełen agresji, że Angus z trudem zachowywał równowagę.
Na statku powoli i demonstracyjnie zamknął luki, włączył alarmy i odciął komunikację - izolował Ślicznotkę od Stacji, jakby chciał przedłużyć napięcie, pozwolić, by w Mornie narastał strach przed tym, co ją czeka.
Potem uruchomił sterownik implantu strefowego.
Planował tylko wymusić jej bezwład. Powinna widzieć i czuć wszystko, co z nią zrobi. Ale palce jakby miały własne plany. Ciało Angusa zignorowało szalejącą w myślach żądzę zniszczenia. Zamiast bezwładności czy nawet katatonii, nacisnął klawisz, który wywołał sen. Potem wziął ją na ręce i zaniósł na posłanie.
Ułożył ją na cienkim materacu, poprawił poduszkę, otulił kocem i umocował brzegi. Żołądek zaciskał się boleśnie, a w głowie mu wirowało, ale zostawił ją, zamknął kabinę i został sam w module dowodzenia.
I wtedy zaczął wyć jak śmiertelnie ranne zwierzę.
12
Byłoby lepiej, gdyby od razu poleciał do nielegalnej stoczni. Może mógłby sprzedawać wdzięki Morny i tak zdobyć pieniądze potrzebne na remont Ślicznotki. Władza nad nią miałaby wyższą cenę tam niż na Stacji Gór-Komu. I nawet gdyby Nick Succorso go ścigał, spotkałby się z wrogiem w miejscu, gdzie walka jest uczciwsza.
Byłoby lepiej, gdyby zwyczajnie opuścił dok, wystrzelił parę torped w Kapitański kaprys i uciekł jak najszybciej.
Byłoby lepiej, gdyby zabił Mornę i spalił zwłoki w dyszy Ślicznotki.
Przez kolejne dwa standardowe tygodnie bez przerwy miał ochotę zrealizować jeden lub nawet wszystkie trzy plany. Ale nie zrobił tego.
Starał się za to doprowadzić Nicka do zguby.
Przede wszystkim zajął się Ślicznotką. Dokonał wszelkich napraw, możliwych bez generalnego remontu. Zapłacił za rentgenowskie badania zmęczenia metalu kadłuba i grodzi. Kupił tyle nowych części, na ile było go stać. Odmalował nazwę i numer identyfikacyjny.
Równocześnie zadawał pytania. Za informacje, a nawet za pogłoski, płacił sumy, które doprowadziły go niemal do bankructwa. Wreszcie, dzięki tym informacjom, na jedną krótką lecz cudowną chwile udało mu się włamać do centralnego komputera Stacji. Ściągnął jak najwięcej danych, zanim systemy bezpieczeństwa zmusiły go do wycofania, by jego działanie nie zostało wykryte.
Nie było tego wiele. Pomijając typowe pliki, dostał tylko kody i zapisy połączeń Kapitańskiego kaprysu z siecią Stacji.
W teorii wiedza ta była bezużyteczna. Nie mógł przecież dostać się do kabli niosących informacje z Kapitańskiego kaprysu do komputerów i z powrotem. Każdą próbę naruszenia tych kabli wykrywano natychmiast. A znajomość kodów była bezużyteczna bez dostępu do strumienia danych.
Angus jednak był gotów na wszystko. We własnej opinii, stracił rozum. Uśpił Mornę, żeby nie wiedziała, co się dzieje i nie mogła mu przeszkodzić. Potem, dysząc tak ciężko, że skafander z trudem nadążał z podawaniem tlenu, i pocąc się jak zwierzę, wyszedł w przestrzeń.
Udało mu się, gdyż był to wyczyn niezwykły. Pracujący na zewnątrz statków robili to w stoczni, po drugiej stronie Stacji. I tylko ludzie podejrzliwi - jak sam Angus - przebywając w doku, obserwowali zewnętrzny pancerz. Nick Succorso nie był chyba aż tak podejrzliwy. A może zanadto wierzył we własną nietykalność. W każdym razie nikt Angusa nie zauważył.
Trzymając się przyssawkami metalowej powierzchni, uparcie odwracając głowę od bezdennej, usianej gwiazdami pustki, przeszedł po krzywiźnie powłoki Stacji od Ślicznotki do Kapitańskiego kaprysu. Na miejscu użył czujnika prądów, odczytując charakterystyki wszystkich kabli łączących statek ze Stacją. Wreszcie znalazł ten, którym płynęły dane. Potem z obłąkańczą ostrożnością owinął przewodem zakończenie kabla, tuż nad gniazdem. Przewód pociągnął do Ślicznotki.
Po powrocie nie marnował czasu na odpoczynek po ciężkiej przeprawie. Działał jak w obsesji. Ręce drżały mu ze zniecierpliwienia, kiedy posyłał przewodem energię, otaczając strumień danych Kapitańskiego kaprysu delikatnym polem magnetycznym. Potem włączył miernik i obserwował fluktuacje pola.
Działało. Na najwyższej rozdzielczości, miernik pokazał serię ostrzy i wgłębień, migoczących zbyt szybko, by oko mogło je wykryć.
Komputer miał kody i zapis. Teraz dostał echo rzeczywistego strumienia danych. Wkrótce pokaże wszystko, o czym rozmawiał Kapitański kaprys ze Stacją Gór-Komu.
W innych okolicznościach interesowałyby go tylko pewne specyficzne informacje. I to raczej chwilowo. Wykorzystałby je, żeby włamać się do finansów Nicka i przesłać na swoje konto cały majątek przeciwnika. Łatwo byłoby zrobić to bez śladu, używając jego własnych kodów i zapisu. Potem odłączyłby kabel i siedział spokojnie. Nikt na Kapitańskim kaprysie nie odgadłby, co zaszło.
Teraz jednak Angus miał inne plany.
W pewnym sensie sytuacje uprościł fakt, że Nick Succorso nie miał dość pieniędzy na remont Ślicznotki. Chociaż udawał bogacza, był równie biedny jak Angus. Bez tej pokusy Angusowi łatwiej było powstrzymać się od działania. Nie chciał ostrzegać wroga, nie chciał, by Nick się domyślił, że jest śledzony.
Zamiast jakkolwiek wpływać na strumień danych, zaprogramował komputer, by alarmował, jeśli w rozmowach statku ze Stacją pojawi się którekolwiek z długiej listy słów kluczowych. Po namyśle, ponieważ był podejrzliwy, nakazał komputerowi alarmować także w przypadku, gdyby użyto nierozpoznawalnych kodów.
Potem opuścił Ślicznotkę i zachowywał się normalnie.
Kiedy wrócił i sprawdził rejestry, nie znalazł żadnej wzmianki o sobie, Mornie ani czymkolwiek interesującym. Przekonał się tylko, że Nick Succorso przykładnie rejestruje swoje wejścia i wyjścia.
Nick otrzymał także dwie wiadomości nadane obcym kodem. Komputer nie potrafił ich złamać, Angus nie mógł więc ich przeczytać. Mógł za to wyśledzić źródło.
Pochodziły od ochrony.
Kiedy to odkrył, miał ochotę wrzeszczeć i śmiać się, połamać coś i upić się jednocześnie. Oto doskonała sytuacja, ostateczny powód, dla którego mu uwierzyli. W ochronie naprawdę był przeciek. Był zdrajca. Inaczej Nick Succorso nie dostawałby zaszyfrowanych przekazów z tego źródła. Bezpodstawne oskarżenie, które Angus przygotował, by zachować władzę nad Morną, celnie trafiło inspektorów Stacji. Jego dokładność przydała mu niemal proroczej wiarygodności.
A więc pirackie sukcesy Nicka Succorso opierały się na informacjach z ochrony. Miał tam sprzymierzeńca, przyjaciela u władzy.
Co typowe, Angus nie interesował się, dlaczego, ani nawet, w jaki sposób. Jego uwagę zwrócił sam fakt.
Nick Succorso miał współpracownika w ochronie.
To czyniło go niebezpiecznym. Ale też odbierało nieco sławy. Nie radził sobie samodzielnie. Robił dumne miny, ale to tylko pusta brawura. Nawet narkoman na nerwosoku dokonałby tego, co Nick - pod warunkiem, że miałby dostęp do informacji i przyjaciela w dowództwie. Nick mógł sobie zadzierać nosa, ale wszystko zawdzięczał temu, że miał po swojej stronie ochronę.
- Ty draniu - mruknął przez zęby Angus. - Ty gówniany skurwielu. Wyrwę ci jaja.
Pytanie brzmiało: kiedy i gdzie?
13
W tym okresie - przez prawie tydzień - Morna albo spała, albo była w katatonii. Jeśli Angus miał ochotę z niej skorzystać, robił to, nie budząc jej i nie uwalniając spod wpływu implantu strefowego. Nie chciał, żeby wiedziała, co się dzieje. Nie mógł ryzykować, że znajdzie jakiś sposób, by mu przeszkodzić. Dlatego wypuszczał ją z łóżka tylko na posiłki, albo żeby ją zabrać do Mallory’ego.
Za każdym razem, kiedy używał jej ciała, coraz bardziej nienawidził Nicka Succorso. A kiedy zabierał ją w miejsca publiczne, chęć chronienia jej płonęła w nim tak jasno jak przerażenie.
W drugim tygodniu zachowywał się inaczej. Planował swoje wyprawy tak, by pokrywały się w czasie z okresami nieobecności Nicka na Kapitańskim kaprysie. Pod koszulą nosił nerwoalarm, przyklejoną do skóry niewielką elektrodę, która wibrowała, kiedy Kapitański kaprys wzywał Nicka poprzez system komunikacyjny Stacji. Wizyty z Morną u Mallory’ego stały się teraz elementem planu, przynętą. Chciał, żeby Nick ją widział i żeby coś zrobił. Żeby pragnął jej tak mocno, by wykonać pierwszy ruch.
Niewiele brakowało, a kupiłby Mornie nowe rzeczy. Gdyby dał jej szansę, byłaby olśniewająca. Chciał tego, dla siebie i dla niej: żeby była olśniewająca i jego, jak Ślicznotka pokryta świeżą farbą.
W końcu jednak postanowił nadal trzymać Mornę w pogniecionym, nie dopasowanym kombinezonie. Nie z powodu pieniędzy, ale z powodu zagrożenia. Gdyby za dobrze wyglądała, mogłaby ściągnąć kłopoty, na które nie był przygotowany. Istniała też możliwość - traktował ją poważnie, ponieważ był podejrzliwy - że Nick Succorso wyczuje pułapkę spryskaną perfumami.
Chciał, żeby Nick coś zrobił, gdyż niemal wszystko, co mógł zrobić, dawało Angusowi pretekst, by go zabić - a także, gdyby ktoś próbował mu zarzucić morderstwo, umożliwiało powołanie się na prawo obrony koniecznej. W dodatku Angus był przygotowany niemal na wszystko, ponieważ wiedział o interesach i działalności Nicka o wiele więcej, niż Nick mógł się domyślać.
A kiedy Nicka już nie będzie, Angus znajdzie się w idealnej pozycji, by wykorzystać swoją wiedzę o szpiegu w ochronie Stacji. Sprzymierzeniec Nicka może zacząć pracować dla niego. Lekki nacisk czy drobny szantaż umożliwią Angusowi życie na poziomie Nicka.
Dlatego zadbał, żeby Nick widywał Mornę możliwie najczęściej. Potajemnie, chytrze, żeby nikt się niczego nie domyślił, wystawiał mu ją, ponaglając, prowokując do działania.
A równocześnie ciemność wypełniała jego myśli, ręce łaknęły krwi - gdyż wiedział, że pod nieruchomą twarzą, za pustym wzrokiem, Morna płonie pożądaniem dla jego wroga.
Przeklinał siebie za każdym razem, kiedy sadzał ją tak, żeby ona i Nick patrzyli na siebie. Obiecywał sobie, że jak tylko wrócą na statek, wyrwie jej organy płciowe, żeby już żaden mężczyzna nie miał powodu jej pożądać.
I za każdym razem, kiedy wracali na Ślicznotkę, wypełniała go łagodność, nad którą nie potrafił zapanować. Zasypywał Mornę przekleństwami, ale dotykał jej delikatnie, ostrożnie. To, co z nią robił, było dziwnie eleganckie, niemal uprzejme. Jak gdyby pozbawiwszy ją woli, nadziei i człowieczeństwa, chciał teraz, by mu wybaczyła.
Morna starała się to ukrywać, ale jej zdumienie było wyraźnie widoczne. Zbyt dobrze ją znał: potrafił czytać z zabarwienia jej oczu, napięcia mięśni twarzy. Wyczuwała w nim zmianę, niepokój... Nie wiedziała, co to może oznaczać.
Łagodność? U Angusa Thermopyle? Zbyt dobrze go znała.
Obserwowała go, jakby czuła, że jest zgubiony.
Cieszyła się? Sądził, że tak. Wierzył też, że Morna liczy, iż Nick Succorso ocali ją i jednocześnie zniszczy Angusa. Był pewien, że mierzy już objętość jego krwi w kroplach bólu. Ta myśl sprawiała, że mięśnie napinały się, by rozedrzeć ją na strzępy.
Ale nie skrzywdził jej. Była zbyt cenna. I zdziwona. To jej zmieszanie prowadziło do niezwykłych przemyśleń. Czyżby na nowo rozważała swoją nienawiść? Nie mógł pojąć, że jego strach i łagodność dotknęły ją w miejscach wyczulonych, z powodu wcześniejszych okrucieństw.
Samotny w module dowodzenia, zgrzytał zębami, żeby powstrzymać wycie.
Niech cię pochłoną ognie piekielne! Co ze mną zrobiłaś?
Powtarzał sobie, że jest gotów. Odkąd skończył dwanaście lat, był godnym przeciwnikiem ludzi typu Nicka Succorso. I wiedział o Nicku wszystko, co potrzebne, z wyjątkiem treści tych szyfrowanych przekazów. Był gotów. Oczywiście, że był gotów.
Ale ucisk bólu w trzewiach przekonywał, że wcale nie jest przygotowany. Miał wrażenie, że już nigdy nie będzie.
Co ze mną zrobiłaś?
Cały wolny czas poświęcał na łamanie szyfru. Ale kiedy tylko Nick opuszczał Kapitański kaprys, Angus zabierał Mornę ze Ślicznotki, żeby nikt nie odgadł - żeby on sam nie wiedział - jak fundamentalnym, wszechogarniającym uczuciem stał się strach.
Wreszcie osiągnął granice wytrzymałości. Czekał, planował i walczył ze sobą ponad tydzień, a Nick wciąż nic nie robił. Angus nie miał wątpliwości, że knuje przeciwko niemu; po prostu nie mógł znieść wyczekiwania. Lada dzień padłby chyba na kolana przed Morną i błagał ją o wybaczenie. A gdyby to się stało, byłby skończony.
Strach i rozpacz skłaniały go do czynów, które wydawały się odważne - a przynajmniej brawurowe.
Wraz z Morną siedział wtedy u Mallory’ego wyjątkowo długo. Kupował drinki, po których jeszcze mocniej zaciskał mu się żołądek. Patrzył wrogo na każdego, kto się zbliżył. Wrzał pod spojrzeniami Nicka i próbował je ignorować. Ale kiedy Nick wstał ze swoją załogą, Angus także się podniósł i warknął ponaglająco na Mornę.
Bez trudności zdołał dotrzeć do drzwi na czas, by zastąpić Nickowi drogę.
Wydawało się nawet, że poszło mu zbyt łatwo. Instynkt ostrzegał Angusa. Miał wrażenie, że Nick równie mocno pragnie tego spotkania.
Ale nie mógł się wycofać. Nie teraz. Był zbyt przestraszony.
- Pan pierwszy, kapitanie Succorso - burknął, nie próbując ukrywać wrogości. - Wiem, że się pan śpieszy.
Nick skłonił się z gracją, ale nie ruszył z miejsca.
- Wręcz przeciwnie, kapitanie Termopiła. - Był zupełnie spokojny, tylko blizny mu pociemniały. - Wcale się nie spieszę. Proszę bardzo. - Szerokim gestem wskazał drzwi. - Pan przodem.
Spojrzenie, ukłon, gest... wszystko kierował w stronę Morny.
- Ter-MOP-a-lii - odparł Angus. - Ter-MOP-a-lii. Nauczę cię, Succorso.
- Doprawdy? - Nick uniósł brew. Najwyraźniej dobrze się bawił. Być może lubił takie podniety, nagły zastrzyk adrenaliny. - Tutaj, przy drzwiach? Niezwykłe. Włazi pan w coś z butami, kapitanie Termopiła. I teraz ma pan to coś w prawej kieszeni. A może tylko zabawia się pan sam ze sobą? Dlaczego się pan nie otworzy, nie wpuści kogoś, kto może pomóc?
Angus wydawał się oszalały z wściekłości. Zabawia się? Zabawia? Ale myślał też spokojnie i chłodno. Ja ci pokażę, kto tu się zabawia.
Był świetny, kiedy był przerażony.
Nick i jego orszak - trzech mężczyzn i dwie kobiety - nie mieli broni. Inaczej nie wpuszczono by ich do Mallory’ego. Ale przeciwko jednemu człowiekowi nie potrzebowali laserów igłowych czy staromodnych wibrów. W dodatku zawsze i wszędzie byli gotowi walczyć za swego dowódcę. Angus nawet sobie nie wyobrażał, co zrobił Nick, że zasłużył na taką lojalność. Nie wątpił za to, że cała szóstka z rozkoszą wprasuje go w płyty pokładu.
Szerokie korytarze publiczne przed Mallorym były puste. O tej porze mieszkańcy albo pili w knajpach, albo siedzieli w swoich kwaterach. Przyjmując nawet, że ktokolwiek na Stacji chciałby pomóc Angusowi w bójce, ta pomoc była chwilowo nieosiągalna.
Pozwolił, by Nick zauważył, jak z wahaniem przełyka ślinę.
- Pogadajmy o tym na zewnątrz - powiedział po chwili. - Pan przodem - dodał, naśladując gest Nicka.
- Nie. Będę nalegał. - Nick uśmiechnął się. - Ja za panem.
- Akurat - mruknął Angus. - Nie za mną tu przyłazisz. Chodzi ci o nią.
Przecisnął się obok Nicka za drzwi.
W kieszeni wcisnął palcem klawisz sterownika implantu strefowego. Spazm szarpnął mięśniami Morny: neuralna burza, wyglądająca jak wściekłość. Zablokowała wyjście za Nickiem, jakby stanęła po stronie Angusa i chciała walczyć.
Równocześnie Angus odwrócił się, chwycił Nicka za kombinezon i jak worek rzucił na ścianę.
Zaskoczenie i siła dały mu przewagę. Grzbietem dłoni trzasnął Nicka w głowę - stuk uderzenia zabrzmiał w korytarzu, jak pękający od naprężenia nit. Nick opadł bezwładnie, ale Angus przytrzymał go i uderzył jeszcze raz.
Jego czas dobiegł końca.
Przewracając Mornę, załoga Nicka wybiegła od Mallory’ego. Chcieli krwi.
Angus spojrzał na nich, jakby był całkiem spokojny. Oburącz uniósł przed sobą bezwładne ciało Nicka. Palcami obejmował mu szyję.
- Wracajcie do środka. - Jego głos brzmiał tak przyjaźnie jak młot górniczy. - Zostawcie mnie samego. Jeszcze z nim nie skończyłem.
Na moment ludzie Nicka znieruchomieli, wyraźnie zaskoczeni.
Ale niemal natychmiast obie kobiety podniosły Mornę i zacisnęły palce na jej gardle.
Morna cały czas się rzucała. Wyglądała teraz, jakby naprawdę walczyła o życie. Widziała jednak wszystko i rozumiała, w jaki sposób Angus ją wykorzystuje. Nie mogła jednak zaprzestać szamotania.
- Cofnij się - polecił jeden z mężczyzn. - Zabijemy ją, jeśli ty go zabijesz.
Groźba była przerażająca. Konieczność pozostania na miejscu niemal go załamała. Miał ochotę puścić Nicka, zaatakować kobiety, zabić i zmiażdżyć każdego, kto zagrażał Mornie. Ale to byłoby samobójstwem. Ktoś go załatwi, zanim zdąży pokonać całą piątkę. Zginie albo on, albo Morna.
Sam nie wiedział, jak zdołał stać nieruchomo i udawać, że go to nie obchodzi.
- Źle kombinujecie. To ja go zabiję, jeśli wy ją zabijecie. Nie zależy mi na tym, żeby zginął. Muszę się bronić. Tacy gówniarze jak wy lubią układy sześciu na jednego, ale ja nie. - 1 nagle ryknął pełną mocą swej pasji: - Puśćcie ją, skurwiele!
Posłuchali. Chcieli ratować Nicka. A także - jak domyślił się Angus - nie chcieli ryzykować zabicia kobiety, na którą Nick miał ochotę. Puścili Mornę i odstąpili.
Opadła w konwulsjach na pokład.
Z trudem panując nad sobą, by nie rzucić się na nich wszystkich, Angus poczuł, że wibruje elektroda pod kombinezonem - Kapitański kaprys przywoływał kapitana Succorso.
Nie wahał się. Jeśli to, co przed chwilą zrobił, nie sprowokuje Nicka do jakiejś akcji, to nic tego nie dokona. Niedbale rozprostował palce i pozwolił, by Nick osunął się na pokład. Ze swobodą - wynikającą z długiej praktyki - wystukał na sterowniku rozkazy, które postawiły Mornę na nogi i pozwoliły odzyskać władzę nad kończynami. Potem ją uwolnił.
To, jak mimowolnie zerknęła na bezwładną postać Nicka, zraniło go bardziej niż wszystko, co Nick mógłby mu zrobić w walce.
Załoga Kapitańskiego kaprysu nie zwracała już na nią uwagi. Nie próbowali zatrzymać Angusa. Z pewnością mieli własne sygnalizatory. I byli potrzebni swojemu kapitanowi.
Angus bez przeszkód doprowadził Mornę do Ślicznotki i zamknął włazy.
Tym razem postanowił ją skrzywdzić. Ciosy, które niedawno wymierzył, rozogniły mu ramię; tęskniło za powtórzeniem tego doznania. Postanowił ją uszkodzić, poważnie uszkodzić. Zasłużyła na to.
Ale najpierw sprawdził, czy komputer zarejestrował jakieś komunikaty wymieniane między Kapitańskim kaprysem i Stacją. Chciał wiedzieć, po co statek wezwał Nicka.
Wyjaśnienie tkwiło w kodzie. Kapitański kaprys znowu otrzymał wiadomość od ochrony i natychmiast wezwał dowódcę do powrotu.
Przeklinając, jak najgorzej potrafił, Angus Thermopyle zrezygnował ze swych planów względem Morny Hyland. Coś miało się wydarzyć. Instynkt ponaglał go, popychał, kazał odlatywać natychmiast, uciekać, zanim Nick zdąży się zemścić. Zignorował jednak te ostrzeżenia. Nie mógł stąd odejść, był skazany. Polecił Mornie usiąść w fotelu, kazał jej zapiąć pasy. Potem wyświetlił na monitorze aktualne dane z Kapitańskiego kaprysu.
Wiedział, kiedy Nick wszedł na pokład.
A potem, nie wiadomo dlaczego, Kapitański kaprys zamknął wszystkie kanały i zerwał łączność ze Stacją.
Instynkt Angusa wył jak syrena alarmowa.
- Rozgrzej ją - warknął do Morny. - Przygotuj się. Chyba gdzieś polecimy.
Spełniła polecenie tak, jak lubił: poprawnie, bez pytań ani zwłoki. Systemy Ślicznotki budziły się do życia. Zapłonęły lampki sygnalizacyjne na konsoli. Po ekranie przebiegały wyniki testów przedstartowych. Skanery przestały dane do komputerów: automatyka, informacje nawigacyjne ze Stacji, dotyczące obecności i poruszeń wszystkich statków w strefie Stacji Gór-Komu.
Morna pracowała, a Angus skupił się na Kapitańskim kaprysie.
Co robił Nick?
Przygotowywał się, to jasne. Przygotowywał się do odlotu.
Ale dlaczego?
Ponieważ ochrona coś mu zdradziła.
Co?
Angus ssał górną wargę. Co ochrona przekazała Nickowi Succorso?
Z czystymi ekranami i przyrządami na pozycjach, Ślicznotka była go towa do lotu. Morna siedziała nieruchomo, wpatrzona w pustkę, z dłońmi na konsoli, by móc jak najszybciej wypełnić jego polecenia.
Niepewność paraliżowała Angusa. Nie wiedział, jak się przeciwstawić własnemu instynktowi. Instynkt zbyt często ratował mu życie. Gdyby go nie słuchał, byłby zgubiony.
Czuł ból, ale dopóki nie poczuł też smaku krwi, nie zdawał sobie sprawy, że przegryzł wargę.
Rzucając przekleństwa mechanicznie, jakby straciły dla niego znaczenie, odłączył kabel, który przekazywał mu strumień danych z Kapitańskiego kaprysu.
Nagle ożyły systemy komunikacyjne Ślicznotki. Jak każdy odbiornik w pobliżu Stacji, aparatura wychwyciła kody i częstotliwości wezwania pomocy. Głośniki natychmiast przekazały komunikat.
Skamieniał w swoim fotelu. Część umysłu całkowicie otępiała z zaskoczenia i zdumienia: nadlatujący z Ziemi statek z zapasami wołał o pomoc. Komputer nawigacyjny rozbity. Ktoś z załogi obłąkany od choroby skokowej. Zgubione współrzędne. Utrata sterowania. Sytuacja alarmowa. Namierzyć i przechwycić. Pomocypomocypo...
Ale pozostała część umysłu zastanawiała się gorączkowo.
Statek z zapasami. Największy skarb poniżej asteroidu z czystego cezu. O parę tygodni za wcześnie... To pewnie taka sztuczka, żeby chronić go przed piratami.
Właśnie tę informację ochrona przekazała Nickowi Succorso. Powiedzieli, że statek przyleci wcześniej - żeby spokojnie mógł go obrabować. Zmiana planu lotu zemściłaby się, gdyż na statku nikt się nie spodziewał ataku.
Ale nikt nie mógł przewidzieć takiej sytuacji. Lada sekunda Stacja zablokuje doki, zakazując startów - pod karą śmierci - dopóki nie zorganizują oficjalnej ekspedycji ratunkowej. Jeśli Nick nie ruszy szybko, straci okazję...
Serce biło mu jak szalone, a kombinezon nasiąkał potem. Angus poderwał się do działania.
Wezwanie pomocy umilkło po kilku sekundach. Zapewne uszkodzenia komputera nawigacyjnego unieruchomiły także sprzęt komunikacyjny. Angus przez ten czas zdążył odrzucić wszystkie kable i odłączył się od Stacji. Formalnie rzecz biorąc, nie był już w doku. Nadal musiał był posłuszny kierownictwu, ale prawnie nie podlegał już władzy ochrony.
Skaner poinformował, że Kapitański kaprys zachowuje się tak samo.
Oczywiście Stacja inaczej oceniła sytuację. Jej dowództwo chciało absolutnej władzy nad każdym statkiem w pobliskiej przestrzeni, a ochrona domagała się kontroli nad każdą operacją ratunkową. Głośniki zatrzeszczały, a potem zagrzmiały rozkazy:
- Ślicznotka, tu dowództwo Stacji. Masz natychmiast dokować. Ogłoszono stan wyjątkowy. Obowiązują procedury specjalne. Nie wolno ci odlecieć. Jeśli nie wykonasz polecenia... - w metalicznym głosie zabrzmiała satysfakcja - będziemy zmuszeni uznać cię za przestępcę. Zostaniesz ostrzelany.
Typowe dyktatorskie podejście - aroganckie i niczym nie usprawiedliwione. Podobnie jak gliny ZKG i ochrona, stacyjne szefostwo lubiło demonstracje siły.
Niestety, ta świadomość niczego nie zmieniała. Angus zginie, kiedy Stacja zacznie strzelać.
Kapitański kaprys otrzymał pewnie takie same polecenia. Nick zignorował rozkaz. Swobodnie, jakby był głuchy albo wierzył w nietykalność statku, ustawił się w normalnej pozycji na trajektorii odejścia. Na niskim ciągu przeleciał kilkadziesiąt kilometrów, akurat w zasięg najskuteczniejszego ognia dział Stacji.
Zaczekał na pierwsze strzały ostrzegawcze, po czym mignął na ekranie komputera i zniknął, tak jakby nagle przestał istnieć.
Angus patrzył i przeklinał; nie mógł ich zatrzymać.
Jednocześnie jednak nie pozwolił, by ktokolwiek przeszkadzał mu w jego własnych działaniach. Ślicznotka była już na trajektorii ucieczki i oddalała się od Stacji pełnym ciągiem - przynajmniej takim, który wszyscy uważali za pełny.
Ci gówniarze z dowództwa mieli wtedy okazję, żeby go zabić. Ale ją przegapili. Zgodnie z prawem, pierwsze strzały miały go tylko ostrzec.
Natychmiast uruchomił generator przerwań ciągu i nadał własne wezwanie pomocy:
Mam jakieś zwarcie. Dym... Nie mogę sterować. Nie strzelajcie. Próbuję zawrócić.
To ich unieruchomiło. Nie mieli wyjścia: musieli zaczekać, żeby się przekonać, czy mówi prawdę.
Kiedy nadał wezwanie, zwrócił się do Morny.
- Przygotuj się - burknął. - Będzie bolało.
Oparł się w fotelu i uruchomił dopalacze Ślicznotki.
Potem działa Stacji nie potrafiły już go namierzyć. Nie dlatego, że był dla nich za szybki. Po prostu był szybszy, niż ktokolwiek podejrzewał. Przecież taki statek nie wytrzyma takiej akceleracji...
Zanim dowództwo zrewidowało swoje poglądy - i przeprogramowało systemy celownicze - Ślicznotka była już poza zasięgiem strzału.
Angus i Morna byli oczywiście nieprzytomni. Ale dopalacze statku przerwały pracę w zadanym czasie, redukując przeciążenie do rozsądniejszego poziomu. A tymczasem komputer Ślicznotki ustawił kurs, śledząc wezwanie pomocy wzdłuż wektora transmisji aż do jego źródła.
Angus pierwszy doszedł do siebie. Nie ruszył się jednak: oddychał głęboko i starał się myśleć klarownie. Udało się. Statek uratował go po raz kolejny. Choć poraniony, był jego. Jeśli będzie trzeba, to cała Stacja zapłaci za krzywdę, jaką wyrządzili Ślicznotce. Nikomu nie wolno uszkodzić czegoś, co należy do niego.
Po chwili Morna poruszyła się, jęknęła i uniosła głowę. Nieświadomość i zmęczenie po dużym przeciążeniu nie od razu zniknęły jej z oczu. Ale zaraz, bez wahania, sięgnęła do konsoli i zaczęła wystukiwać komendy.
Był zbyt zaskoczony, czuł zbyt wielką ulgę, minęło zbyt wiele czasu. Zapomniał o niebezpieczeństwie. Nie patrzył na swoją konsolę, więc nie widział, że światełko alarmu zaczęło migać w chwili, kiedy Morna wzięła się do pracy.
Na szczęście spojrzał na nią i zobaczył ekstazę na jej twarzy.
To powiedziało mu wszystko.
W głowie miałam coś całkiem innego. U nasilam się w powietrzu i wszystko było oczywiste. Jak w wizji. Jakby wszechświat do mnie przemówił.
W panice, uderzył w swoją konsolę i zidentyfikował zagrożenie.
Próbowała wprowadzić sekwencję autodestrukcji silników Ślicznotki.
Dziwka! Pieprzona córka pieprzonej kurwy.
Choroba skokowa.
Był zbyt zmęczony, żeby przeklinać ją na głos. Myśl o chorobie wzbudziła znużenie i uczucie mdłości. Oczy zapiekły dziwnie. Powinien podejść do niej i uderzyć, pięścią wbić jej rozum do głowy. Ale był znużony. Zresztą Ślicznotka i tak leciała, wirując.
Angus westchnął, jakby posmutniał, i sięgnął po sterownik implantu strefowego.
Dłonie Morny zsunęły się z konsoli, a ona sama opadła w fotelu.
Nie miał innego wyjścia. Musiał tak postąpić. Kiedy dojdzie do starcia z Kapitańskim kaprysem, nie mógł ryzykować, że Morna spróbuje mu przeszkodzić, zatrzymać go albo osłabić. Nie było żadnego powodu, dla którego nie powinien jej wyłączać, jakby przecinał kabel robotowi. A jednak, kiedy myślał o jej chorobie skokowej, odczuwał to samo, co wtedy, gdy myślał o wgniecionej burcie Ślicznotki.
Ktoś musi mu za to zapłacić. Jeśli będzie trzeba, wyrówna rachunki nawet z całym sektorem.
Tymczasem jednak musiał zadbać o własne sprawy. Był przekonany, że miejsce, z którego statek z Ziemi wzywał pomocy, leżało przynajmniej o pół dnia drogi pełnym ciągiem. Statki dokonujące skoku musiały wracać do normalnej przestrzeni daleko od wszelkich stacji, by zmniejszyć ryzyko wypadku. Skanery zawiadomią, kiedy przetnie ślad cząsteczkowy ofiary. Miał więc dość czasu, żeby coś zjeść i trochę odpocząć. Jeśli nie będzie w najlepszej formie, może nie pokonać Kapitańskiego kaprysu.
Polegał na zaskoczeniu. Nick Succorso nie mógł wiedzieć, że ktoś przechwytywał jego komunikaty. A także, że Ślicznotka zdołała odlecieć ze Stacji.
I nie mógł wiedzieć, że Angus Thermopyle wcale się nie interesuje statkiem z zapasami.
Bez napędu skokowego, Ślicznotka nie mogła - jak Kapitański kaprys - opuścić ani Stacji, ani pasa, i odlecieć do jakiegoś dalekiego systemu, gdzie nikt by jej nie znał. Dlatego też Angus nie mógł ryzykować ataku na statek z zapasami. Jeśli go znajdzie, będzie musiał wziąć na pokład załogę i ratować ładunek zgodnie z prawem. DelSek żył z tych dostaw, podobnie jak reszta Stacji. Gdyby je zrabował - a w DelSeku ktoś zacząłby podejrzewać, że to zrobił - zamordowaliby go, gdyby tylko przekroczył próg Mallory’ego.
Nie. Angusowi chodziło o Nicka. Chciał go przyłapać na rabowaniu uszkodzonego statku. Jeśli mu się to uda, będzie miał sporo możliwości - pod warunkiem, że zniszczy Kapitański kaprys. Może ocalić załogę (jeśli Nick pozostawi kogoś przy życiu), zatrzymać dla siebie tyle ładunku, ile zechce („zniszczone w walce”), i oddać resztę na Stacji. Wróci tam jako bohater.
Instynkt podpowiadał mu, że robi błąd.
Angus nie zwracał na to uwagi.
Najpierw wyhamował obrót Ślicznotki i przygotował sobie coś do jedzenia. Potem wrócił na fotel i zaczął sprawdzać czujniki, sita cząsteczkowe i szperacze. Musiał wiedzieć, że funkcjonują poprawnie.
Kiedy przygryzał wargę, czuł smak krwi.
14
Alarm podłączony do systemów śledzących odezwał się o trzy godziny wcześniej, niż Angus się spodziewał.
Patrzył wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczyma. To za szybko. Statek dostawczy nie wszedłby w normalną przestrzeń tak blisko Stacji.
Zresztą to jeszcze nie wszystko. Nie zwracając uwagi na przeciążenie, wykonał zwrot i wyhamował obrót, żeby poprawić jakość odczytu. Ślad cząsteczkowy nie wyglądał należycie. Wielkie transportowce, takie jak statki dostawcze, mają zwykle potężniejsze silniki, zostawiają szerszą ścieżkę w ciemności, więcej śmieci na obrzeżach i niemal pełną dyspersję w jądrze. Angus studiował monitory i wskaźniki; podejrzliwość rosła w nim tak, że czuł mdłości.
A jednak...
Przypadkowe przejście innego statku przez wektor transmisji tamtego było tak mało prawdopodobne, że właściwie niemożliwe.
Jeśli to był ślad statku dostawczego, to znalazł się o wiele bliżej, niż można było oczekiwać. A skoro zjawił się bliżej Stacji, to wezwanie pomocy dotarło szybciej; zatem mieli mniej czasu, żeby oddalić się z tego miejsca; zatem tym łatwiej może ich odnaleźć.
Zgodnie z logiką, Nick powinien teraz znajdować się o wiele dalej. Nie da się wykonać tak krótkiego przeskoku migowego. To oznacza, że Nick jest już tam, gdzie powinien być statek. I jeśli rzeczywiście go znalazł, Angus może nie zdążyć na czas. Ale jeśli statek jest tutaj...
Jeśli statek jest tutaj, Angus dotrze do niego pierwszy. Nick będzie musiał zawrócić i szukać.
Idealna sytuacja na zasadzkę.
Przerażający dylemat. Jeśli źle odgadł, straci jedyną szansę zaskoczenia Kapitańskiego kaprysu. A potem będzie musiał żyć z konsekwencjami swojego ataku na Nicka Succorso. W dodatku Nick miał po swojej stronie ochronę. Miał lepszy statek. Miał całą załogę do pomocy. Angus może być zmuszony przez lata ukrywać się w pasie.
Od potu cuchnął jak świnia. Jednak dokładnie wiedział, co ma robić. Zbadał skanerami ślad, szukając charakterystycznego wybuchu promieniowania i emisji międzywymiarowej, jakie towarzyszą każdemu przejściu ze szczeliny do normalnej przestrzeni.
Nie czekał długo.
Tam... Właśnie tam statek z zapasami wszedł w normalną przestrzeń. Wszystko w nim było „za bardzo”: za szybko, za blisko, za łatwo dał się uszkodzić, ślad miał za wąski. Ale był - w miejscu, gdzie Angus dotrze o kilka godzin wcześniej niż jego wróg.
Uruchomił najwyższy ciąg, jaki potrafił znieść, zmienił kurs i podążył za śladem.
Kiedy z gęstości strugi cząstek wyznaczył prędkość statku, odkrył, że tamci hamowali wolno. To rozsądne. Niezdolni do nawigacji, chcieli zredukować pęd, żeby łatwiej ich było przechwycić. Angus jednak, zamiast pędzić przed siebie, także zmniejszył szybkość. Nie chciał, by na statku dostawczym zorientowali się, że ich znalazł. Mogliby nadać jakieś wezwanie, a to by zdradziło jego pozycję. Zamierzał się podkraść, zaczekać poza standardowym zasięgiem skanerów i udawać trupa, żeby go nie wykryły instrumenty Kapitańskiego kaprysu. Na wszelki wypadek leciał samym środkiem toru statku dostawczego, żeby jego ślad nie był widoczny.
Zaczeka, aż zjawi się Nick. Zaczeka, aż Kapitański kaprys wyrwie serce ofiary, wyeliminuje kłopotliwych świadków, otworzy dostęp do ładunku. Zaczeka, aż Nick zadokuje do wraku.
A wtedy rozpyli drania i wszystko, co on kocha, na swobodne elektrony i pył kosmiczny.
Zamierzał obudzić Mornę Hyland, żeby mogła to zobaczyć. Pozwoli jej obejrzeć wybuch i zgadywać, który spalony strzęp jest pozostałością po mężczyźnie, którego pragnęła zamiast Angusa.
Potem - jeśli będzie miała szczęście - zerwie z niej kombinezon i każe jej robić wszystko, co budzi w niej wstręt. Nauczy ją, kto jest jej właścicielem. Nauczy tak, że nigdy już nie zapomni.
Jeśli będzie miała pecha, może wykona na niej niewielką operację, przestawi niektóre części ciała - dla zabawy.
Najpierw jednak musi znaleźć ten statek.
Nie rozumiał tego: tamci zwalniali i zwalniali, a wciąż byli poza zasięgiem skanerów, niewidzialni gdzieś przed dziobem. Przy takiej deceleracji, powinien niemal na nich wlatywać... A wciąż nie mógł ich namierzyć.
To niemożliwe. Wiedział dobrze, że jego sprzęt potrafi wyśledzić jeden zagubiony skafander w stu tysiącach kilometrów sześciennych czarnej pustki. Statek dostawczy nie mógłby się przed nim schować, nawet gdyby próbował, a przecież nie miał żadnych powodów - był martwy, jeśli ktoś nie przyleci z pomocą. Musiał być gdzieś przed nim, musiał...
Rozwiązanie zagadki, kiedy je odkrył, oszołomiło go na kilka sekund.
Takie opóźnienie niemal go zabiło.
Nagłe zagęszczenie śladu przed Ślicznotką dowodziło, że ścigany statek uruchomił pełny ciąg: dość mocy, by oddalić się z przyspieszeniem kilku G.
To dlatego nie mógł ich dogonić... Nabierali prędkości, a on zwalniał.
Ale to bez sensu. Czegoś takiego nie próbowałby żaden uszkodzony statek. Gdyby zadziałały silniki, okaleczony statek raczej by je odrzucił, niż pozwolił wynieść się poza zasięg pomocy.
A zatem ścigany przez Angusa statek nie był uszkodzonym statkiem dostawczym.
Dał się oszukać. Nie było żadnego statku dostawczego. Wezwanie pomocy to przynęta. Wyruszył, by zastawić pułapkę, ale to na niego ją zastawiono. Już w nią wpadł...
Przerażony, nieruchomo wpatrywał się we wskaźniki i monitory. Paraliżowała go myśl, że tak łatwo dał się oszukać. Jaką miał szansę przeciwko ludziom, którzy potrafili dokonać czegoś takiego? Wymanewrowali go tak, że był już właściwie skończony.
Spojrzał na Mornę.
Nie poruszyła się, oczywiście. Implant strefowy blokował impulsy nerwowe, łączące jej umysł i ciało. Była przytomna, ale bezradna. Jak jego statek. Jeśli nie znajdzie ratunku, zginą i Morna, i Ślicznotka.
Poczuł, jak w krtani narasta mu wycie. Ale nie miał na nie czasu.
Ślicznotka nie wirowała - Angus obserwował tylko ślad cząsteczkowy. Teraz wprowadził statek w obrót, kierując szperacze i skanery w martwe pole.
I natychmiast zawyły potępieńczo syreny.
Wrogi statek zbliżał się szybko. Nie, gorzej: wrogi statek już strzelał, wyrzucając ku niemu rój torped mknących ze straszliwą prędkością.
Absolutna groza dała Angusowi nadludzką siłę. Ślicznotka wciąż się obracała, zaczynała wirowanie. Angus uruchomił pełny ciąg pod kątem i kopnął statek w bok tak mocno, że zakręcił się niby pozbawiony sterów wrak.
Wszystkie syreny alarmowe ucichły równocześnie. Ślicznotka nie nadawała się do takich manewrów. Uszkodzona, mogła się rozpaść na części.
Ale torpedy chybiły.
Przy takim przeciążeniu powinien stracić przytomność, zgnieciony w swoim fotelu. Nie powinien odzyskać orientacji, wyczuwać wzajemnego położenia zarówno siebie, jak i atakującego.
Ale otworzył ogień, gdy Ślicznotka zataczała się jeszcze.
Strzał z działa cząsteczkowego minął przeciwnika zadziwiająco blisko. Musieli skręcić.
Angus nie potrafił zidentyfikować atakujących, ale był prawie pewien, że to śledzony przez niego statek - prawie pewien, że to Kapitański kaprys. Nick Succorso zdołał jakimś cudem wykonać skok migowy tak krótki, że przeciął wektor transmisji wezwania pomocy. Albo przeskoczył dostatecznie daleko, żeby wrócić kolejnym skokiem. Zwabił Angusa, by za nim poleciał. I kiedy Ślicznotka zwolniła już prawie do zera, przyspieszył, zatoczył pętlę i zaatakował.
Wszystko to nie miało już znaczenia. Nie było ważne, kim jest przeciwnik Angusa - przynajmniej nie w tej chwili. Liczyło się tylko to, że Angus wpadł w pułapkę i musiał walczyć o życie.
O życie swoje i Ślicznotki. I Morny.
Obrót statku był niebezpieczny - zbyt wolny. Przy takim przeciążeniu nie mógł obserwować ekranów. A jednak skądś wiedział, co robi przeciwnik, gdzie się znajduje.
Atakujący wykonał zwrot i wycelował działa. Angus uruchomił ciąg hamujący, wyrównał lot i włączył dopalacze z taką mocą, jaką mógł wytrzymać, nie tracąc przytomności. Strumienie cząsteczkowe liznęły burty Ślicznotki, ale nie wyrządziły poważniejszych szkód. W chwilę później znalazła się już poza zasięgiem strzału, zaskakując napastnika tym, że wciąż jest sterowna i może wykonywać manewry, które powinny być niemożliwe.
Przeciążenie wcisnęło Angusowi głowę w fotel. Ale teraz mógł przynajmniej widzieć wskazania instrumentów, ekrany i konsolę. System celowniczy automatycznie wykreślał pozycję przeciwnika i wyświetlał ją na siatce współrzędnych, które zrozumiałby nawet wariat.
Doganiali go. W tym tempie za kilka sekund będą mogli otworzyć ogień.
Angus powinien wykonać unik.
Ale wiedział już, że Kapitański kaprys jest szybki. Gdyby naprawdę chciał uciec, musiałby puścić w dysze całą moc, jaką mógł wygenerować napęd. Ale wtedy straci przytomność. Nie będzie wiedział, czy jest żywy czy martwy, dopóki Ślicznotka nie zużyje całego paliwa i nie przerwie akceleracji.
Nie zwiększył ciągu dopalaczy.
Ale nie rozpoczął też żadnego manewru unikowego. Musiałby wtedy zwolnić, albo obciążenia inercyjne wywołałyby krwotok wewnętrzny.
Zamiast tego zaczął rozsiewać w przestrzeni miny zakłóceniowe.
Nie wiedział o tym, ale usta i brodę miał zalane krwią. Za każdym razem, kiedy przygryzał górną wargę, krwawił coraz mocniej.
Miny zakłóceniowe były maleńkie; oficer przy skanerach, myślący o czymś innym, może je przegapić. Angus wyrzucał je w grupach po dziesięć czy dwanaście, ale rozprzestrzeniały się tak szybko, że nie powinny dawać napastnikowi czytelnego wspólnego odbicia.
Jeśli strzelą do niego i w którąś trafią...
Albo jeśli po prostu się z jakąś zderzą...
Strzelili. Odczyt pokazał mu charakterystyczny skok energii działa cząsteczkowego. Ślicznotka została trafiona - kolejna bruzda wzdłuż burty. Ale i tak miała szczęście: uderzenie było zaledwie klepnięciem.
Salwa trafiła także kilka min statycznych.
Zaprogramował je tak, by uruchamiały się nawzajem. W kilka sekund jego szlak przesłoniły eksplozje, burza szumu cząsteczkowego, dopplerowskich sygnałów i trzasków radiowych dostatecznie głośnych, by zrandomizować każdy skaner Kapitańskiego kaprysu.
W rezultacie Ślicznotka - i sama przestrzeń - zniknęły. Atakujący statek był ślepy i głuchy.
Taki pozostanie przez dziesięć do piętnastu sekund, dopóki komputery nie odfiltrują chaosu, nie odróżnią szumu od rzeczywistości.
Angus szarpnął Ślicznotkę w bok, pod kątem do poprzedniego kursu. Pchnął ją gwałtownym uderzeniem dopalaczy.
A potem wyłączył wszystko.
Wszystko. Nawet system podtrzymywania życia. Ciąg, komunikację, światła, czujniki... Wszystko oprócz minimalnych procedur komputera i pasywnych skanerów, które nie zdradzały swojej obecności; wszystko prócz delikatnego, niemal niesłyszalnego szumu naładowanego działa cząsteczkowego.
Próbował uczynić się niewidzialnym.
Próbował wyrównać jakoś przewagę wroga w uzbrojeniu i ludziach. I prawdopodobnie w energii.
Kombinezon przesiąknął potem, ale Angus tego nie zauważył. Zapomniał przeklinać; niemal przestał oddychać, bo w wyobraźni czuł już smak stęchłego powietrza. Całą uwagę skoncentrował na matowych ekranach pasywnych skanerów - sit cząsteczkowych, które niczego nie wysyłały, a tylko przyjmowały i analizowały to, co dotarło do nich przez pustkę. Gdzie był przeciwnik? Wyczucie przestrzeni podpowiadało mu, że tam... Ale przyrządy milczały. Był tak samo ślepy jak Kapitański kaprys. Jedyna różnica... Jedyna nadzieja tkwiła w tym, że Kapitański kaprys go ścigał, że...
Jedyna różnica polegała na tym, że tamci wciąż mieli włączone systemy.
Ekran zamrugał. Tam!
Poruszali się ostrożnie, śledząc, macając przestrzeń, ale wciąż używali silników, systemu podtrzymywania życia, komunikacji wewnętrznej; wciąż jak krzyk wysyłali dane poprzez rezydualny szum, pozostawiony przez miny zakłóceniowe.
A że nie wiedzieli, gdzie jest, wkrótce znajdą się przed jego działem.
Chodźcie, dranie...
Nie wyszeptał tego nawet. Irracjonalnie obawiał się, że przeciwnik może go usłyszeć.
No chodźcie, skurwiele. Dajcie mi jeden czysty strzał... Tylko jeden.
Na statku panowała cisza, zakłócana tylko delikatnym buczeniem działa. Nick może znaleźć Ślicznotkę tylko jeśli zauważy jej sylwetkę na tle gwiazd... Ale są chyba dostatecznie daleko od siebie, żeby było to trudne, prawie niemożliwe... Trzeba czasu, żeby komputery przeprowadziły tego typu analizę danych obserwacyjnych...
Czas... Angus potrzebował czasu. Napastnik był już w zasięgu strzału. Gdyby Angus teraz wystrzelił, na pewno by nie chybił. Ale mógłby ich nie dobić. Jeśli zaczeka, aż podejdą bliżej, zyska szansę trafienia torpedą.
Wystarczy jedna, żeby przełamać Kapitański kaprys. Angus był tego pewien. Wiedział, co potrafią jego torpedy.
Czekał.
No podejdźcie, wy pieprzone skurwysyńskie fiuty.
Czekał.
Zbyt późno skanery zarejestrowały nagły skok mocy, gdy wrogi statek uruchomił dopalacze.
Zauważyli go. W chwili, kiedy miał ich rozpruć, rozerwać na strzępy... Zauważyli. Albo odgadli jego zamiary.
I pełnym ciągiem oddalali się od niego.
Wściekły, wcisnął przycisk spustowy i posyłał za nimi kolejne salwy, gorące i dzikie, niszczące jak nienawiść. Jedna trafiła, otworzyła metalowe pokrycie burty, wyssała w próżnię atmosferę i odłamki. Ale to nie wystarczyło, żeby ich zniszczyć.
Wiedział, że to za mało, ponieważ odpowiadali ogniem, póki nie znaleźli się poza zasięgiem.
I trafili.
Nie miał czasu na ocenę uszkodzeń. Musiał ruszać; zanim napastnik zawróci, musiał uruchomić napęd. Gorączkowo włączał systemy, budził moc.
Znał swój statek. Był jego; Angus troszczył się o Ślicznotkę od lat. Kiedy zahuczały silniki, od razu wiedział, że jeden jest uszkodzony. Krztusił się i przerywał, wzbudzając straszliwe drżenia kadłuba.
Ostatni strzał przebił jedną z dysz.
Boczny odrzut praktycznie uniemożliwi sterowanie Ślicznotką.
Angus próbował, próbował brutalnie i rozpaczliwie. Nie zwracał uwagi na obciążenie własnego ciała, obciążenie ciała Morny, obciążenie każdego spojenia powłoki Ślicznotki i każdego spawu jej szkieletu. Walczył o szybkość i sterowność, zmagał się z bocznym odrzutem, ratował życie.
Nic z tego. Nie dał rady. Nawet lot z niewielką prędkością i w linii prostej wymagałby wszystkich jego umiejętności. Napastnik zawrócił, przeskanował go, ocenił sytuację i ruszył ku niemu, Angus nie osiągnął niczego - jedynie szaleńczy młyn w ciemności, nierówny obrót, który uczynił Ślicznotkę całkowicie niesterowną. Gdyby teraz próbował przyśpieszyć, najwyżej straciłby przytomność i nie widziałby, jak umiera.
Nie wiedział, co robić. Nie potrafił przegrać i zginąć, a to była jedyna możliwość. Kiedy Ślicznotka wirowała tak jak teraz, nie mógł nawet wystrzelić z dział. Były bezużyteczne. Wiedział, że przeciwnik się zbliża - wiedział, nie patrząc nawet na ekran, zresztą i tak ukazujący chaos. Zanim zdąży wyhamować te obroty, Nick Succorso będzie już gotów, żeby rozpylić go na atomy.
Tylko dlatego, że wirowanie Ślicznotki było tak bolesne, spróbował z nim walczyć. Wyłączył silnik z uszkodzoną dyszą, potem wygasił obrót. Ale kiedy ekrany się uspokoiły, przekonał się, że tylko ułatwił sprawę wrogowi.
Tamten statek był już na pozycji, gotowy, uzbrojony.
Po raz drugi w życiu spojrzał w głąb bezlitosnej otchłani wrogiego działa.
Na ten widok łzy stanęły mu w oczach.
Nic nie mógł zrobić. Gniew i natchnienie zniknęły, zużyte bez reszty. Napastnik był już w zasięgu, ale nie warto nawet strzelać. Może najwyżej zadrapać trochę ich statek; to wszystko. Kilka szram nie powstrzyma ich przed zniszczeniem jego, Ślicznotki i wszystkiego, czego w życiu pragnął.
I nagle zatrzeszczał głośnik.
- Kapitanie Termopiła...
Nick Succorso. Oczywiście.
- Jest pan pokonany. Proszę o tym pamiętać. Ostrzegłem pana.
Angus miał wrażenie, że Nick śmieje się z niego.
Bez strzału, Kapitański kaprys zmienił kurs i zaczął się oddalać.
Angus nie mógł uwierzyć. Wpatrywał się w ekrany i przyrządy; kamery nie sięgały dostatecznie daleko, by mieć pewność, ale czujniki potwierdzały, że Kapitański kaprys odwrócił się do nich rufą. Z drwiącą swobodą błyskawicznie oddalił się poza zasięg skanerów. Angus pozostał samotny i uszkodzony.
Czuł się jak rozbitek. Po raz drugi nie miał pojęcia, dlaczego jeszcze żyje.
15
System podtrzymywania życia Ślicznotki nie działał jak należy. Angus miał wrażenie, że w ustach ma piasek. Cała głowa zmieniła się w pustynię. Jest pan pokonany. Nie był już rozgniewany. Proszę o tym pamiętać. Nie miał już nadziei. Ostrzegłem pana. Coś mu odebrano... Coś, czego potrzebował i nie umiał nazwać, a teraz nie wiedział, jak bez tego żyć.
Statek był okaleczony. Droga tutaj ze Stacji zajęła mu niecałe dwanaście godzin. Będzie miał szczęście, jeśli z powrotem dowlecze się w trzydzieści sześć.
Morna Hyland wciąż siedziała skulona w fotelu, ślepa i głucha na wszystko.
Nie stać go było na remont Ślicznotki. Jeśli dotrze cały do Stacji, będzie to jego ostatnia podróż. Bez statku nie zdobędzie pieniędzy, a w takim stanie statek nie nadaje się do lotów. Wpadł w pułapkę bez wyjścia. Równie dobrze mógł tu zostać jako rozbitek...
To wina Morny, oczywiście. Nic by się nie wydarzyło, gdyby nie jej namiętność do Nicka Succorso.
A jednak nie czuł gniewu,
Chciał się rozgniewać. Gdyby mu się udało, może potrafiłby coś Wymyślić.
Przez długi czas wpatrywał się w ekrany. Potem uruchomił równoległy sterownik implantu strefowego Morny i zwrócił jej władze nad ciałem.
Nie spojrzał nawet na nią, szukając w sobie gniewu. Pozwolił bolesnym, apatycznym myślom rozważyć kwestię, ile zapamiętała, czy wiedziała, co się tu działo. Opętały ją wizje przywoływane przez chorobę skokową, wszechświat nakazywał jej zniszczyć statek... Wtedy uruchomił jej implant strefowy. Czy przez cały czas pogrążona była w szaleństwie? Czy atak już minął? A może widziała, absorbowała, rozumiała...
Wyprostowała się w fotelu, napięła mięśnie, spojrzała na konsolę i wskaźniki. Mimo woli odwrócił się, żeby popatrzeć. Twarz miała bladą i skupioną. Potem, stopniowo, pojawiła się na niej groza - groza, którą rozpoznał.
- Czy ja to zrobiłam? - zapytała chrapliwym szeptem.
Powinien pozwolić jej, by uwierzyła, że ona za to wszystko odpowiada. To byłoby gorsze niż każdy fizyczny ból, który mógł jej zadać. Bała się go i brzydziła, i była bezradna... Ale gdyby tak samo bała się siebie, gdyby brzydziła się siebie, gdyby była bezradna wobec własnych niszczycielskich odruchów - to byłoby gorsze, a przecież o to się starał, do chwili, kiedy ona i Nick zobaczyli się po raz pierwszy. Byłoby równie złe jak świadomość, że to, co z nią robił, jest jej potrzebne. I że to uwielbia.
Zasłużyła na to, by myśleć, że jest za wszystko odpowiedzialna.
Ale nie mógł tego zrobić. Nie wiedział, dlaczego. Zastanawiał się jeszcze, co powiedzieć, żeby przypisać jej winę, a równocześnie wyjaśniał:
- Succorso nas dorwał. To pułapka. Nie było statku z zapasami. Sama widzisz, jak oberwaliśmy.
Z konsoli mogła odczytać szczegóły.
Milczała przez chwilę. Ulga była tak wielka, że odebrała jej głos. Po chwili wolno zmarszczyła czoło.
- Dlaczego jeszcze żyjemy? - spytała, starając się zachować obojętność.
Angus wzruszył ramionami, jakby to on był bezradny.
- Pozwolił nam.
To ją zastanowiło. Nawet w takim stanie, dobrze rozumiała, że to nie ma sensu. Nick zaatakował, ponieważ chciał zabić Angusa. Dlaczego zatem nie dobił Ślicznotki! Zastawił pułapkę, żeby uratować Mornę. Zatem dlaczego nie uratował? Dlaczego ryzykował, że ją zabije?
Ale coś miało dla niej sens. Angus znał dobrze jej twarz i domyślił się tego, zanim Morna sama doszła do jakichkolwiek wniosków.
Odchrząknęła.
- Jesteś pokonany.
O tak.
- To on cię pokonał.
Tak.
- Będziesz miał szczęście, jeśli statek doczołga się do Stacji.
Słowa były gwałtowne, niemal mściwe. Jakby cieszyła się jego klęską. Ale głos był inny, zbyt obojętny, zbyt opanowany. Jeśli już, to brzmiał trochę smutno, jakby i ona została w jakiś sposób skrzywdzona.
- Jesteś z niego dumna, co? - warknął, szukając uczucia gniewu. - Myślisz, że ten drań to jakiś bohater. Pobił mnie. Odliczasz już minuty do chwili, kiedy wy dwoje... - Nie znalazł odpowiednio mocnych słów. - Aż będziesz mogła go zerżnąć.
Oblizała wargi. Zdawało się, że nie może przełknąć śliny.
- Angus, posłuchaj... - Nigdy przedtem nie używała jego imienia. - Mogę cię ocalić.
Miał wrażenie, że serce przestało mu bić.
- Zaręczę za ciebie. Kiedy wrócisz na Stację, oskarżą cię o nielegalny odlot. Będę cię bronić. Właściwie nie jestem już policjantką, ale wciąż mam swój identyfikator. Powiem, że opuściłeś dok na mój rozkaz. I powiem, że nie było statku dostawczego. Że tamten statek wszystkich oszukał. Każę im aresztować Nicka Succorso. Nie uratuję już twojego statku, ale mogę uratować ciebie.
Powie im? Napuści ich na Nicka Succorso? Zrezygnuje dla mnie z tego byczka? Niemożliwe. Angusowi zdawało się, że traci rozum. Dla mnie?
- Oddaj mi tylko sterownik. - Głos brzmiał gardłowo, pełen żądzy. - Sterownik implantu strefowego.
Wtedy zrozumiał. Niech to szlag, jak bardzo chciałby się rozzłościć! Chciała dostać sterownik. To nie dla niego - dla niego nic. Chciała mieć całą władzę dla siebie. Władzę nad sobą. Moc, by stać się tym, kim zechce. Żadnej choroby skokowej. Żadnego strachu. I żadnych konsekwencji tego, co jej zrobił. Idealna policjantka. Idealna kochanka. Tak bliska nieśmiertelności, jak to tylko możliwe dla ludzkiego ciała.
Przełamał ją na wiele sposobów, których nie przewidział; była okaleczona równie mocno jak Ślicznotka.
Widział niewyraźnie. Łzy płynęły mu z oczu i nie chciały przestać.
- Zwariowałaś - wychrypiał, jakby powstrzymywał szloch. - To równie nielegalne jak wszystko, co ci zrobiłem. Jesteś gliną. Zdyskredytujesz całą swoją rodzinę; bohaterski kapitan Davies Hyland poleci do piekła razem ze swoją reputacją.
- Czy to ma znaczenie? - odparła z goryczą. - Oni są martwi.
Angus spróbował z innej strony.
- Nie myślisz rozsądnie. Jesteś gliną. Jest o wiele gorzej, kiedy glina łamie prawo. Ukrzyżują cię. Obowiązkowa kara śmierci. Dowiedzą się. Muszą się dowiedzieć. A wtedy będziesz skończona.
Przez łzy widział ją w celi, jak czeka na egzekucję, na to, żeby ją odparowali. Bezcenna, jak Ślicznotka.
- Stracę statek.
- Nie zdołasz go ocalić - odparowała nagle rozgniewana i bardziej niż trochę zdesperowana. - Dam sobie radę z ochroną Stacji. I z PZKG. Wymyślę jakiś sposób. Ale nic już nie ocali twojego statku. Jest zbyt mocno uszkodzony. Potrzebujemy cudu, żeby dolecieć do Gór-Komu żywi... Proszę... Oddaj mi sterownik. - Teraz błagała otwarcie. - Nie wykorzystam go przeciw tobie. Potrzebuję go, żeby uleczyć siebie.
Spojrzał na nią przez łzy.
- I mam oddać swój statek - powiedział cicho. - Taki jest układ, prawda? Uratujesz mnie, jeśli oddam ci sterownik. Ale stracę mój statek.
Moje życie.
Kiwnęła głową.
- A co jeszcze masz do zaofiarowania? - spytała po chwili.
Wreszcie odzyskał przynajmniej cząstkę swej dawnej energii. Gwałtownym ruchem rozpiął pasy i wstał z fotela. Musiał rozgniewać się na nią jeszcze raz, musiał znienawidzić ją tak, jak zawsze ją nienawidził, jak nienawidził każdego.
Chwycił ręką poręcz jej fotela, rozstawił nogi i wymierzył cios tak silny jak ten, który powalił Nicka Succorso - cios, w którym był cały ciężar istnienia. Gdyby fotel nie zaabsorbował części energii, Morna straciłaby pewnie przytomność. Mógł złamać jej kark.
- Ty suko. Nigdy nie oddam mojego statku.
Policzek nabrzmiewał jej czerwienią, krew sączyła się z pokaleczonych o zęby warg. Ból i oszołomienie zaszkliły oczy; przez chwilę nie mogła skupić wzroku.
Ale nie próbowała się zasłaniać. Jeśli chciał znów ją uderzyć, była do dyspozycji.
Nie potrafił. Czuł się tak, jakby zranił Ślicznotkę. Była zbyt piękna. Wyraźna smużka krwi na tle skóry łamała mu serce. Potrzebował wściekłości i przemocy, ale gdzieś mu umknęły.
- A teraz ty mnie posłuchaj - wycharczał, niemal jęcząc. - To niemożliwe. To nie może ci się udać. Zdołasz ich może przekonać, że kazałaś mi ignorować polecenia dowództwa, bo chciałaś ścigać Succorso. Ale nie uwierzą w nic więcej, dopóki nie wniesiesz oskarżenia. Jeśli nie, stracisz wszelką wiarygodność. Wpadniesz w takie samo gówno, jak ja. Tyle że będziesz podejrzana o zniszczenie Pogromcy gwiazd. Znajdą ślady autodestrukcji, a tylko ty ocalałaś. Postawią cię przed sądem wojennym. Wykryją implant strefowy i sterownik, a wtedy będziesz trupem. Musisz wnieść oskarżenie. Ale wtedy musisz im oddać mój rdzeń danych. Inaczej nie będą mieli dowodów.
Przeżyłby to - zachowałby życie, jeśli już nie wolność. Ale ona o tym nie wiedziała. Zresztą przeraźliwie bał się więzienia. Wystarczyłoby, żeby go zniszczyć.
- To tak, jakbyś mnie zabiła. A nawet jeśli to wszystko zrobisz, i tak znajdą implant i sterownik. Pomyśl o tym. Po wszystkim, co przeszłaś, poślą cię na badania. Będą nalegać. A jeśli odmówisz, nabiorą podejrzeń. Wtedy zmuszą cię do badań. Cokolwiek zrobisz, umrzesz. Dlatego musisz to rozgrywać po mojemu. Twoje życie też próbuję ocalić.
Nie potrafił spojrzeć w jej zamglone, martwe oczy. Powoli wrócił na fotel. Zapiął pasy. Ruchy miał szybkie, nerwowe, jakby nie do końca panował nad mięśniami, jakby jemu także przydał się implant strefowy.
- Mamy dziurę w dyszy - mruknął. - Zwykły lot po prostej zajmie mnie całkowicie. Ty musisz sobie poradzić z resztą.
Posępny jak potępieniec, przerzucił większość funkcji na konsolę Morny. A potem z całą determinację, jaka mu jeszcze pozostała, skupił się na zmuszeniu Ślicznotki, by leciała tam, gdzie ją kierował.
Wiedział, że Morna wykona zadanie. Nie miała innego wyjścia.
Ale wiedział też, co jej zrobił: zabił jej ostatnią nadzieję. I uderzył ją po długim okresie łagodności, gdy delikatnością przekonał ją niemal, że można do niego dotrzeć.
Pojmował konsekwencje.
Teraz nie miała wyboru. Musiała go zniszczyć.
16
Ponad dwa dni od startu Ślicznotka dowlokła się do doku Stacji Gór-Komu.
Droga okazała się dłuższa i trudniejsza, niż przewidywał Angus. Po raz pierwszy od czasu, kiedy Morna zaczęła mu pomagać, musiał brać leki, by nie zasnąć.
Ona także przyjmowała stymy. Nią miała zbyt wyczerpujących obowiązków, ale Angus nie chciał się zatrzymać na odpoczynek i to ją znużyło. Oczy błyszczały jej gorączkowo, a ostre rumieńce barwiły policzki, kiedy Angus wprowadził statek na wyznaczone miejsce. Wyglądała jak kobieta, która znalazła się na krawędzi.
Zauważył to. Mimo zmęczenia, mimo spowodowanego stymami zamglenia umysłu, zauważał wszystko, co dotyczyło Morny. Potrzebowała snu.
Gdyby mógł pozwolić jej na sen, na pewno by pozwolił.
Niestety, inspektorzy Stacji dobijali się już do luków. Zignorował przecież blokadę i poleciał za Kapitańskim kaprysem. A statek dostawczy wciąż nie został odnaleziony. Oficjalna wyprawa ratownicza wróciła z niczym. Kapitański kaprys nie wrócił. Angus musiał odpowiedzieć na wiele pytań. Dopóki tego nie zrobi, był właściwie aresztowany.
Nie mógł sobie pozwolić na sen. I nie mógł się zgodzić na odpoczynek Morny. Była potrzebna, żeby znowu mu pomóc.
Wyłączył konsolę i wstał, bezskutecznie przeklinając wysokie ciążenie na Stacji.
- Wygaś wszystko - polecił Mornie. - Posiedzimy tu jakiś czas. I nic nie mów - dodał. - Sam załatwię tych pieprzonych inspektorów. Ty tylko siedź i staraj się wyglądać na glinę.
Sztywno skinęła głową. Sięgnęła do konsoli i zaczęła przygotowywać Ślicznotkę do odpoczynku.
Angus bal się, że już nigdy nie rozgrzeje silników statku. Ale nawet ten strach mu się przydał: dawał oparcie, gdy zabrakło już gniewu i energii.
Pełen obaw, wpuścił inspektorów na pokład.
Mieli mu dużo do powiedzenia. Przedstawili listę żądań.
Chociaż raz to, co im powiedział, było bliskie prawdy.
Gówno mnie obchodzi statek dostawczy. Ścigałem Nicka Succorso.
Doprawdy? Taki skarb, czekający wręcz na rabusia? Sądzi pan, że uwierzymy, kapitanie Thermopyle?
Myślicie, że zwariowałem? Statek dostawczy? Angus nie musiał udawać irytacji. Gdybym ruszył go choćby palcem, męty z DelSeku zjadłyby mnie na śniadanie. A już na pewno bym tu nie wracał. Z takim majątkiem w każdej stoczni mógłbym zapłacić za naprawy.
Więc co pan robił?
Już mówiłem. Chodziło mi o Succorso.
Dlaczego?
Angus z naciskiem spojrzał na Mornę. To, co powiedział, było prawdą, ale brzmiało jak kłamstwo.
To Succorso ścigał statek dostawczy, burknął.
Skąd pan wie?
Do diabła, a jak myślicie, dlaczego zerwał blokadę i stąd mignął? Jak myślicie, dlaczego nie wrócił?
No dobrze. Co się stało?
Nie znalazłem statku dostawczego. Succorso mnie zaatakował. Przebił mi dyszę. Dopiero teraz doczołgałem się z powrotem.
Dlaczego pana zaatakował?
Angus z trudem powstrzymał się, żeby nie wrzasnąć.
Możecie zgadywać.
Jest pan pewien, że to był on?
Nie. A macie jakiś pomysł, kto jeszcze mógł na mnie napaść w samym środku pieprzonej pustki bez żadnego pieprzonego powodu?
Inspektorzy wzruszyli ramionami, jakby lista ludzi pasujących do tego opisu była nieskończona.
Pan również przerwał blokadę, kapitanie Thermopyle. Ten zarzut wciąż jest aktualny. Odłączył pan od doku, ale wciąż był pan w przestrzeni kontrolowanej przez Stacje. Musi pan nam przekazać swój rdzeń danych.
Akurat. Już wam mówiłem. Ścigałem Succorso.
To niczego nie zmienia. Przerwał pan blokadę.
Wykonywałem rozkazy. Musiałem ich słuchać i wy także. Angus zerknął znacząco na Mornę.
Wciąż milczała. Ale wyjęła swoją plakietkę identyfikacyjną PZKG, żeby inspektorzy mieli się czym martwić.
Wobec nie wyjaśnionych okoliczności - na przykład takich, że nakażą ła Angusowi Thermopyle ściganie Nicka Succorso mimo blokady - inspektorzy nie mogli podważyć wersji Angusa. Przeszukali Ślicznotkę tak dokładnie, jak tylko mogli. Nie znając jej sekretów, niczego nie znaleźli. Wreszcie obejrzeli uszkodzoną dyszę - zdawało się, że ten widok sprawił im sporo satysfakcji.
Jeśli zjawi się kapitan Succorso, potraktujemy go tak samo. Jeśli znajdziemy coś z tamtego statku - cokolwiek - posadzimy go do końca życia. Ale jeśli jest czysty, nie oskarżymy go o napad na pana. Dopóki pan nie udowodni, że to był on.
Inspektorzy uśmiechnęli się ironicznie.
Dopóki nie odda nam pan swojego rdzenia danych.
Dziękuję panom uprzejmie, warknął Angus. Jesteście wyjątkowo serdeczni. To przyjemność, kiedy wymierzacie komuś sprawiedliwość i traktujecie go przyzwoicie.
Był jednak zbyt zmęczony, by odczuwać ulgę - albo nadzieję. Pozbycie się inspektorów nie zmieniło jego sytuacji.
Oczywiście, zakazano mu opuszczania Stacji, ale w tych okolicznościach była to tylko drobna niewygoda. Kiedy w końcu dali mu warunkową zgodę na zejście ze statku, odprowadził inspektorów i zamknął luki. Potem położył do łóżka uśpioną Mornę, a sam wspiął się na własne posłanie, bo nic innego nie mógł zrobić.
Kilka godzin później obudził się zlany potem i przerażony: o czymś zapomniał, coś zaniedbał. Coś śmiertelnie ważnego. Zbudził się jakby ze strasznego koszmaru, w którym wyraźnie widział swój błąd.
Teraz jednak ów błąd zsunął się poza zasięg myśli. Angus oddychał ciężko. Powietrze wewnątrz Ślicznotki osuszyło pot, ale w żaden sposób nie stłumiło lęku.
Może to grawitacja Stacji sprawiła, że czuł się ciężki i pokonany; może był już za stary, żeby swobodnie przenosić się z ciążenia do nieważkości i z powrotem. Nie był przyzwyczajony, by myśleć o sobie jako starym czy młodym. Zresztą w ogóle rzadko poświęcał uwagę własnemu organizmowi. Teraz jednak szukał pocieszenia w spekulacjach o fizjologii.
Postarzał się. Trudniej dostosowuje się do ciążenia Stacji. I tyle.
Nie.
O czymś zapomniał.
Powróciły w pamięci słowa Nicka: Jest pan pokonany. Proszę o tym pamiętać. Ostrzegłem pana.
Wciąż nie miał pojęcia, dlaczego Nick zostawił go przy życiu.
Coś zaniedbał.
Wrócił do początku i spróbował jakoś do tego dojść.
Wyjaśnienie wiązało się z Morną. To oczywiste. Nic innego nie miało sensu. Nick zostawił go przy życiu, gdyż zabijając, zabiłby także Mornę. Nick ryzykował jej życiem w walce, aby zwyciężyć Angusa Thermopyle, odpłacić za to, co Angus Thermopyle mu zrobił; ale kiedy już wygrał, wycofał się, żeby jej nie zranić.
Naprawdę? Czy to ma sens?
Może i nie, ale teoria była wystarczająco dobra, by trochę Angusa uspokoić. Zwlókł się ciężko z posłania, podrapał swędzącą od potu i brudu skórę, poszedł do sana, pomazał antyseptykiem obrzmiałą wargę i powlókł się do modułu dowodzenia.
Niemal natychmiast zauważył mrugającą na konsoli lampkę.
Znieruchomiał.
To jeden z alarmów, jakie zaprogramował, by go ostrzegły, gdyby Morna próbowała ze swojej konsoli zrobić coś niedozwolonego.
Przez chwilę - tylko przez chwilę - nie dbał, czego dotyczy alarm. Stał nieruchomo, zdumiony, bo było to zupełnie niemożliwe, nie miała żadnej szansy, żeby cokolwiek zrobić. Obserwował ją cały czas. Kiedy wyłączali silniki, nie było żadnego alarmu. Na pewno? Przeszukał pamięć. Tak, na pewno. A później ją uśpił. Kiedy mogła wywołać alarm?
Nie... Ta świadomość wstrząsnęła nim mocniej niż sam alarm. Źle zapamiętał. Rzeczywiście miała okazje.
Zostawił ją samą, kiedy wyszedł wpuścić na pokład inspektorów. I jeszcze raz, kiedy wychodzili. Potem nie miał już czasu, żeby spojrzeć na przyrządy. Był zajęty przesłuchaniem, był zmęczony...
Zbyt rozbity...
A niech to!
Skoczył do konsoli i wcisnął klawisz, żeby zidentyfikować zagrożenie.
Tak bardzo różniło się od jego oczekiwań, że z początku nie mógł uwierzyć. Komputer musiał się mylić. Z pewnością zrobiła coś gorszego... Czy nie spróbowała go zabić, wyrównać rachunków? Czy nie chciała uszkodzić Ślicznotki.
Ale oczywiście komputer się nie mylił. Pokazywał wyraźnie, że Morna uszkodziła zamki jednego z zewnętrznych luków Ślicznotki: przestawiła je, żeby się nie zamykały. I wyłączyła automatyczny sygnał, ostrzegający o otwartym luku.
To przecież śmieszne. Nerwowo szukał wyjaśnienia, odruchowo ścierając krew z podbródka. Co osiągnęła Morna? Luk wciąż był bezpiecznie zamknięty. Statek wciąż był oddzielony pancerzem od próżni.
Ale teraz...
...teraz właz można było otworzyć od zewnątrz.
Każdy, kto ma skafander, może się zakraść na pokład. Każdy, kto ma skafander, mógł się wśliznąć na pokład, kiedy Angus spał.
Szlag by to... szlag, szlag...
Był tak zaskoczony, że wyciągnął całkiem nieprawidłowe wnioski. Najpierw zajrzał do Morny, oczekując niemal, że odkryje jej ucieczkę. Ale pod działaniem implantu strefowego nadal spała tam, gdzie ją zostawił. Wtedy uruchomił skanery szukające śladów życia i sprawdził, czy na Ślicznotce nie ma pasażerów na gapę, ukrytych zabójców i sabotażystów.
Nie znalazł nikogo: tylko Morna i on.
Jest pan pokonany. Proszę o tym pamiętać. Ostrzegłem pana.
Wreszcie panika sprowadziła natchnienie. Poszedł zajrzeć do tajnych schowków.
Były wyładowane po brzegi żywnością, sprzętem i lekami.
Każda skrzynka i karton oznaczone były pieczęcią stwierdzającą, że są własnością Stacji Gór-Komu - tego rodzaju zapasy Stacja otrzymuje z Ziemi. Tego rodzaju zapasy przenosiłby statek dostawczy...
Wrócił do modułu dowodzenia i przeskanował najbliższe otoczenie. Zobaczył Kapitański kaprys zadekowany o pięćdziesiąt metrów od niego. Przylecieli, gdy spał.
Był w pułapce. Był skończony. Był trupem.
Zdumiała go tylko doskonała organizacja akcji. Nic dziwnego, że Nick Succorso tak chętnie spotkał się z nim w drzwiach lokalu Mallory’ego. Dzięki temu miał szansę wymówić w obecności Morny słowo „właz”. A ta wątła nić porozumienia wystarczyła, by znaleźli sposób na zgubienie człowieka, którego nienawidzili.
„Wątła” to zresztą za mocne słowo. Nić była cienka do granic nieistnienia, ale Angus uwierzył w nią natychmiast.
Włazi pan w coś z butami.
Jaką jeszcze mogła mieć nadzieję?
Dlaczego się pan nie otworzy?
Co jeszcze jej pozostało?
...Wpuści kogoś, kto może pomóc?
Kiedy usłyszała te słowa, musiała je przemyśliwać, szukać znaczeń, obracać na wszystkie strony. Na jej miejscu zrobiłby to samo. Rozpaczliwie wyglądająca ratunku, musiała kombinować jak szalona, by znaleźć jakąś interpretację, która dawała nadzieję ocalenia.
Atak Nicka pokazał jej, że nie żartuje, że dla nadziei istnieją przesłanki.
Więcej nie było trzeba. Gdy tylko nadarzyła się okazja, Morna przystąpiła do działania.
Nie, to za mało. Wystarczyłoby może zdesperowanej Mornie, ale na pewno nie Nickowi. Musiał wiedzieć, że go zrozumiała.
Co jeszcze powiedział?
Ma pan to coś w prawej kieszeni. A może tylko zabawia się pan sam ze sobą?
Angus założył, że mówił o sterowniku implantu strefowego, że zgaduje. Ale teraz dostrzegł inną możliwość. Jak wszystko, co powiedział Nick, te słowa także były skierowane do Morny.
W trakcie bójki było dość czasu, żeby ktoś z ludzi Nicka wsunął Mornie do kieszeni karteczkę - notatkę, którą znalazła później, przeczytała i zniszczyła.
Instrukcję, w której Nick przekazywał jej, co ma robić.
To dlatego Nick pozwolił Angusowi na to spotkanie: żeby jego ludzie przekazali Mornie wiadomość.
Reszta intrygi wydawała się prosta.
Nie było żadnego statku dostawczego. Wcale. Wezwanie pomocy to oszustwo, zaplanowane przez Nicka Succorso i jego wspólnika z ochrony. Gdyby statek istniał naprawdę, ochrona mogłaby uprzedzić Nicka o jego przybyciu. Ale awarii, od której zależało powodzenie planu, nie dało się przewidzieć. Czyli nic takiego się nie stało. Wezwanie pomocy miało wywabić Angusa ze Stacji - aby później ściągnąć na niego zgubę.
A mając możliwość dotarcia na pokład Ślicznotki, czy Nick kazał zabić Angusa? Czy zwyczajnie porwał Mornę? Oczywiście, że nie. Zabójstwo przysporzyłoby mu poważnych kłopotów. Mimo reputacji Angusa Thermopyle, ochrona zrobiłaby wszystko, żeby przygwoździć mordercę - choćby po to, by zademonstrować sprawność działania. A gdyby Morna zniknęła ze Ślicznotki, Angus zaś zachował życie, Nick nie mógłby już zasnąć spokojnie ze strachu przed zemstą.
Nie... Pułapkę zaplanowano perfekcyjnie. Nick napełnił ładownie Ślicznotki zapasami, dostarczonymi z pewnością przez jego wspólnika z ochrony. Dzięki temu zgubi Angusa, nie narażając Morny. Ani siebie.
Teraz wystarczy, że przekaże inspektorom jakiś dowód, że popełniono przestępstwo. Zyskają wtedy prawo przejęcia rdzenia danych statku. To pozwoli im odnaleźć tajne schowki. Zaświadczy o wymordowaniu tamtych górników. Może też naprowadzić na ślad implantu strefowego Morny: komputer medyczny jest czysty, ale rdzeń danych zawiera informacje o równoległym sterowniku, jaki zaprogramował w swojej konsoli.
Dożywocie za kradzież zapasów Stacji. Kara śmierci za morderstwo, jeśli nawet nie za użycie implantu strefowego.
A Morna będzie wolna. I pójdzie prosto do Nicka Succorso.
Pułapka była perfekcyjna i straszna. Angusa ogarnęła panika; instynkt wzywał do działania. Nie zastanawiając się nawet - właściwie nie do końca rozumiejąc, co robi - zapiął się w fotelu i zaczął rozgrzewać silniki Ślicznotki.
Leć, uciekaj, szybko. Był tchórzem; nie umiał się przeciwstawić instynktowi. A ten nakazywał porzucić dok i odlecieć, zanim ochrona zdąży go formalnie aresztować.
Chcą cię zabić... Uciekaj natychmiast...
Ale zakazano mu opuszczania Stacji. Jeśli spróbuje odlecieć bez pozwolenia, otworzą ogień. A z dziurą w dyszy nie zdoła uniknąć trafienia.
Zniszczą Ślicznotkę.
Zginie Morna.
Uciekaj! Ty durniu, ty kretynie, leć! LEĆ!
Krzyknął ze strachu. Mógł ryzykować Ślicznotką, robił to już, kiedy zaszła potrzeba. Ale Morna...
Kiedy ostatnio ją uderzył, krew podeszła pod skórę na policzku, sączyła się z zadrapań. Jej uroda została naznaczona czerwienią. Sama myśl o niej sprawiała, że żołądek zaciskał mu się ze zgrozy i pożądania. Była jego, jego, jego, a jeśli spróbuje ratować siebie, ona zginie.
Co z tego? zapytał swego samotnego, nędznego życia. To dziwka, ona mi to zrobiła, niech idzie się pieprzyć z Succorso. Albo lepiej zarżnąć ją teraz, kiedy śpi. Zasłużyła na to.
Tego właśnie pragnął. Tego właśnie żądał instynkt. Zabij ją i LEĆ! Lepiej, żeby cię rozwalili w walce o życie, niż żeby przyszli po ciebie i skazali na śmierć, kiedy Nick Succorso będzie na to patrzył i będzie się śmiał.
Niestety, ciało nie chciało go słuchać.
Ledwie panował nad drżącymi gorączkowo dłońmi. Przerwały rozgrzewanie i wyłączyły systemy Ślicznotki. Przez długi czas siedział nieruchomo, zasłaniając oczy. Instynkt i strach przebiegały mu po głowie niczym meteory w kosmicznej pustce.
Potem, ciągle rozdygotany, wykasował ze swojego komputera równoległy sterownik implantu strefowego.
Sprawdził, czy nie pozostał żaden ślad w rejestrach medycznych.
Dokonał kilku poprawek w rdzeniu danych, operacji teoretycznie niemożliwych i wybitnie nielegalnych. Potrafił je wprowadzić dzięki swoim subtelnym metodom.
Po chwili obudził Mornę Hyland.
Nie spojrzała mu w oczy. Samo w sobie nie było to podejrzane, ale tym razem wiedział, co oznacza, wiedział aż za dobrze.
Otrząsnęła się, by odpędzić resztki snu. Nie wstała jednak z łóżka.
Z pewnym wysiłkiem wykrzywiła wargi w niepewnym uśmiechu. Jeśli dostrzegła pełną napięcia, poszarzałą twarz Angusa, nie dala tego po sobie poznać. Wyciągnęła do niego ramiona, jakby właśnie o nim śniła.
Jakby naprawdę chciała się z nim kochać, mimo władzy, jaką miał nad nią, mimo wszystkiego, co jej zrobił.
Cofnął się mimowolnie. Pod fałszywym uśmiechem miała twarz pustą, czystą i piękną; nie chciała niczego zdradzić. Nie mogła wiedzieć, co się dzieje, nie miała pewności; tylko się domyślała. Jej nadzieje zawisły na włosku, na krótkiej notce i kilku zdaniach, jakie Nick rzucił w drzwiach u Mallory’ego. A jednak walczyła o ts nadzieje.
Próbowała odwrócić jego uwagę, na wypadek, gdyby jeszcze nie zauważył, co zrobiła.
Kiedy to zrozumiał, coś w nim pękło.
Przez chwile jej nienawidził. Jakoś znalazła w sobie to, czego mu zawsze brakowało: odwagę, by spojrzeć zgubie prosto w oczy i zrobić wszystko, co możliwe, by ją opanować. I to Nicka pragnęła, dla Nicka to zrobiła, nie dla Angusa. Teraz jednak nie miało znaczenia, czy jej nienawidził czy nie, czy bał się jej czy ją kochał. Nie kierował już własnym losem. To, co mówił i czynił, docierało do niego jak zewnętrzne impulsy, obojętne i przypadkowe.
Jeśli spróbuje uciekać, zginie.
Jeśli tu zostanie, zginie.
- Wstawaj - rzucił, bez gniewu i bez przekonania. - Idziemy do Mallory’ego.
Morna zdołała zachować obojętny wyraz twarzy; przyjęła jego odmowę i wstała bez śladu zdziwienia czy lęku. Obserwując ją, poczuł się dziwnie zdeklasowany, jakby to, co jej zrobił, uczyniło ją większą od niego.
Może już było za późno. Może ochrona Stacji biegła już tutaj, żeby go aresztować. Sterownik implantu strefowego spoczywał w kieszeni jak granat. Mimo to Angus bez pośpiechu szedł naprzód.
Morna zajrzała do toalety, po czym ostatni raz opuścili Ślicznotkę i ruszyli do DelSeku.
17
U Mallory’ego był tłum. Na Stacji zapadł wieczór, szczury i opryszki wszelkiego rodzaju wynurzali się zza grodzi, żeby wlewać w siebie drinki, sprzedawać tajemnice, dzielić swoją samotność lub zwalczać zapomnienie. Mimo to Angus Thermopyle bez trudu znalazł dla siebie miejsce. Reputację miał już dostatecznie fatalną; nikt nie chciał siedzieć blisko niego, przynajmniej dopóki był oskarżony o napad na statek dostawczy. Gdyby zaczęła się strzelanina, bywalcy Mallory’ego nie chcieli się znaleźć na linii ognia.
Większość obecnych nie pragnęła niczego bardziej skomplikowanego niż towarzystwo i spokój; niektórzy może też satysfakcji z trafnego rozszyfrowania przebiegu wypadków. Noc jednak nie sprzyjała spokojowi.
Angus i Morna wyglądali tak jak zwykle, nie pasujący do siebie jak zawsze. Jednak emanowała z nich aura wyczekiwania, ogarniająca wszystkich dookoła; ludzi cichych zmieniała w niespokojnych, a niespokojnych w nerwowych.
Angus spoglądał gniewnie na każdego, kto się przed nim pojawiał. Płynąca z obrzmiałej wargi krew znaczyła czerwienią podbródek. Blada, pusta i zagubiona Morna sprawiała wrażenie ściśniętej sprężyny i że tylko siła woli i okoliczności powstrzymują ją od jakiegoś szalonego czynu.
Atmosfera gęstniała wokół nich.
Po chwili do lokalu wszedł Nick Succorso ze swoimi ludźmi.
Był w świetnym humorze, śmiał się i żartował, ale nikogo nie uspokoił. To, jak ignorował Angusa i Mornę, nikogo nie zmyliło: blizny pod oczami miał zbyt ciemne. Coś miało się wydarzyć.
Ludzie, którzy nie chcieli tego widzieć, dyskretnie opuścili lokal. Wszyscy pozostali przygotowali się do, szybkiej zmiany miejsc.
Kiedy do baru wpadła ochrona, zaskoczyła niektórych obserwatorów. Ci, którzy starali się zgłębić tę historię i sądzili, że wiedzą, o co chodzi, nie byli zdziwieni.
Zazgrzytały odsuwane stoły i krzesła. Ludzie tłoczyli się dookoła, gwizdali i krzyczeli, starając się usunąć z drogi. Oddział strażników wbił się w ten chaos biegiem - chcieli złapać Angusa Thermopyle, zanim zdąży uciec.
Tak szybko, że większość nawet tego nie zauważyła, Morna Hyland odsunęła się i zaczęła iść w stronę Nicka.
Angus jednak był na to przygotowany. Miał dobry refleks, a strach dodał mu szybkości. Po to właśnie sprowadził ją do Mallory’ego, od tej jednej chwili zależało jego życie. Był tchórzem i jak każdy tchórz chciał żyć, choćby ze złamanym sercem. Prawie nie widział ochrony; zamieszanie wokół postrzegał jedynie jako tło własnych działań.
Błyskawicznie chwycił Mornę za rękę.
Szarpała się, ale był dla niej za silny. Spojrzała na niego: obrzydzenie i lęk na jej twarzy były jak krzyk. A może po prostu nie rozumiała, myślała, że zdecydował się na jakąś szczególnie brutalną formę samobójstwa. Marzyła, błagała, tęskniła za ucieczką, a teraz on ją złapał.
Jeśli jej nie wypuści...
Chciał coś powiedzieć, ale nie umiał znaleźć słów. Nie miał czasu. Nadciągała zguba. Ochrona zbliżała się od drzwi, Nick z załogą przeciskali się z drugiej strony, otwierając w tłumie ścieżkę dla Morny.
Ściskając ją za przegub, Angus wsunął jej w dłoń sterownik implantu strefowego.
- Zgadzam się. Na tę umowę. Nie zdradzę cię. Ale pamiętaj - syknął, jakby ją prosił, jakby błagał. - Mogłem cię zabić. Mogłem cię zabić w każdej chwili.
Puścił jej rękę.
Przez sekundę patrzyła na niego płomiennym wzrokiem.
W tej krótkiej chwili chyba go zrozumiała. Po to ją tu przyprowadził. Żeby pozwolić jej odejść. Żeby dać jej to, czego chciała. I żeby ją prosić 0 darowanie życia.
W głębi duszy dygotał z przerażenia.
Miała sekundę na podjęcie decyzji. Potem ludzie Nicka dotarli do niej 1 pociągnęli za sobą.
Ale zdążyła już wsunąć sterownik - jak odprysk nieśmiertelności - do kieszeni, gdzie nikt nie mógł go znaleźć, nie mógł odebrać i wykorzystać przeciwko Angusowi Thermopyle.
Albo przeciw Mornie.
Potem zniknęła.
18
I tak piękna dama została ocalona. Porwał ją dzielny pirat, a jej dręczyciel pozostał, by zapłacić za swe zbrodnie.
Angus został skazany jedynie za kradzież zapasów Stacji. Zawartość rdzenia danych Ślicznotki okazała się dziwnie niedokładna. Technicy, którzy badali wrak Pogromcy gwiazd, nie znaleźli żadnych dowodów świadczących o czymkolwiek, prócz tego, że niszczyciel wybuchł sam - nie wiadomo, czy w wyniku sabotażu czy ktoś zainicjował autodestrukcję. Bez zeznań Morny Angusowi nic więcej nie dało się udowodnić. Ale nawet to wystarczyło, by do końca życia gnił w celi.
Mornie lepiej było u Nicka niż u Angusa. Prawie na pewno lepiej ją traktował - zwłaszcza jeśli nie miał pojęcia, albo przynajmniej pewności co do implantu strefowego. Mając sterownik, była praktycznie tak samo wolna, jakby usunięto implant. Wyłącznik czasowy i odrobina zdrowego rozsądku umożliwią jej walkę z chorobą skokową.
To, że tak sprytnie ją uratował, jeszcze bardziej poprawiło reputację Nicka Succorso. Wrobił Angusa tak perfekcyjnie, że nikt nie mógł mu nic zarzucić. W końcu Stacja odzyskała swoje zapasy. A planowe przybycie prawdziwego statku dostawczego w pełni ujawniło pomysłowość Nicka.
Naprawdę jednak Angus nigdy się nie skarżył, że został fałszywie oskarżony. Nie wspomniał, że w ochronie jest zdrajca; nie próbował się bronić. Zwykle w ogóle nie przejawiał zainteresowania swoim losem. Tylko kiedy usłyszał, że Ślicznotka będzie zdemontowana, wył jak w agonii.
Ale pozwolił odejść Nickowi i Mornie. Miał przynajmniej tyle odwagi.
Mimo strachu przed więzieniem, został skazany na pobyt w celi, póki nie zgnije.
To koniec
PRAWDZIWEJ HISTORII
Opowieść rozwija się w tomie
SKOK W WIZJĘ
ZAKAZANA WIEDZA
Posłowie
Większość pisarzy nienawidzi pytania: „Skąd pan bierze pomysły do swoich książek?”.
To dlatego, że odpowiedź zwykle musiałaby być jednocześnie nieopisywalnie tajemnicza i boleśnie przyziemna. Wszyscy kochamy magię wyobraźni - inaczej nie moglibyśmy przetrwać jako twórcy - ale żaden z nas nie potrafi wytłumaczyć, jak ona działa. W pewnym sensie to nie pisarze miewają pomysły, ale pomysły miewają pisarzy. Przytrafiają się nam. Jeśli nie poddamy się ich mocy, tracimy je; dlatego, próbując nad nimi panować i je cenzurować, możemy popełnić błąd i sprawić, że będą omijały nas z daleka. Ale zmusić się do twórczej pracy nie można. Najwięcej, na co nas stać, to nauczyć się chłonności - i wierzyć, że pomysły się zjawią.
Jednakże kiedy magia wyobraźni zostanie już zaakceptowana, każda konkretna odpowiedź staje się niemal drastycznie antykreatywna. Na przykład: „Ten akurat pomysł przyszedł mi do głowy na widok butelki lizolu w męskiej toalecie przy Kręgu K.”. (Nie wymyślam tego. Jedna z najmocniejszych scen w Mocy, która ostania, pojawiła się w mojej głowie na widok butelki lizolu w męskiej toalecie). Taka odpowiedź może być absolutnie szczera i dokładna, ale kto chciałby głośno to przyznać? W takich przypadkach konkretne źródło pomysłu wydaje się kompromitować zawartą w nim magię wyobraźni. Stąd pozornie aroganckie albo wymijające odpowiedzi, udzielane przez pisarzy od dnia, kiedy czytelnicy zaczęli zadawać to pytanie.
Od czasu do czasu jednak ktoś z nas potrafi udzielić praktycznej odpowiedzi, nie odczuwając zbytniego dysonansu między tym, co mówi, a tym, co czuje. To Posłowie jest taką właśnie odpowiedzią. Mogę omówić źródła i rozwój czterech powieści, jakie następują po Prawdziwej historii, nie odczuwając niepokoju większego niż tępe zdumienie, że mój umysł pracował tak wolno.
Z jakiegoś powodu spora liczba moich tekstów wynika nie z jednego pomysłu, ale z dwóch. W takich przypadkach jeden z nich pojawia się pierwszy; interesuje mnie w stopniu dostatecznym, żeby już przy mnie pozostać; jednak mimo jego oczywistego (dla mnie) potencjału, nie chce się rozwijać. Zamiast obrastać w postacie, wydarzenia i konteksty, zwyczajnie tkwi w mojej głowie - często przez lata - i powtarza bez przerwy: „Przyjrzyj mi się, idioto. Gdybyś tylko uważnie popatrzył, wiedziałbyś, co ze mną zrobić”. No więc patrzę, ale nie widzę tego, czego potrzebuję - dopóki pierwszy pomysł nie skrzyżuje się z drugim. A wtedy: Cofnijcie się chłopcy i dziewczęta; to będzie gejzer.
Słyszałem kiedyś, jak Brian Aldiss mówił o takim samym fenomenie. Dla niego powieść wymaga dwóch pomysłów, które opisuje jako kombinację „znajomego” i „egzotycznego”. Zaczyna od „znajomego” - zwykle czegoś związanego z jego życiem osobistym, czy to tematycznie, czy skojarzeniowo. Ale nie może pisać, dopóki „znajome” nie zderzy się z „egzotycznym”. W jego przypadku „egzotyczne” to świat science fiction, w którym „znajome” może w pełni odegrać swoją rolę. „Egzotyczne” daje mu scenę, na której rozegra się dramat „znajomego”. Podobnie jak w truciźnie binarnej - albo magicznym napoju - dwa obojętne składniki łączą się, tworząc coś o przerażającej mocy.
Ta sama dynamika działa także dla mnie - choć na odwrót. Zaczynam od „egzotycznego” (pamiętajcie, jest to nazewnictwo Aldissa, nie moje), ale pomysł nie przekształca się w powieść, dopóki nie zostanie skatalizowany „znajomym”.
Dla przykładu: Kroniki Thomasa Covenanta oparte są na dwóch ideach: niewierze i trądzie. Pomysł, by napisać powieść fantasy o „niedowiarku”, człowieku odrzucającym samą koncepcję fantasy, przyszedł mi do głowy po raz pierwszy pod koniec 1969 roku. Ale zarodek był pasywny: pracowałem nad pomysłem, lecz nie mogłem go rozwinąć. Dopóki nie uświadomiłem sobie (w maju 1972), że mój „niedowiarek” powinien być trędowaty. Gdy tylko te dwa pomysły się połączyły, mój umysł stanął w ogniu. Przez kolejne trzy miesiące gorączkowo robiłem notatki, rysowałem mapy, wyobrażałem sobie postacie. Badałem implikacje trądu i niewiary. Potem zacząłem pisać.
Ten ciąg jest odwrotny niż u Aldissa, gdyż trąd reprezentował tutaj raczej to, co „znajome”, niż „egzotyczne”. Nigdy przedtem nie pisałem fantasy: sama koncepcja stworzenia powieści fantasy o „niedowiarku” była dla mnie egzotyczna. Za to - dzięki temu, że mój ojciec, chirurg-ortopeda, dwadzieścia jeden lat pracował w Indiach - poznałem trąd w różnych jego postaciach.
W przypadku czterech powieści, jakie wyniknęły z Prawdziwej historii, kluczowe dwa pomysły można określić jako „Angus Thermopyle” i „Richard Wagner”.
Wbrew temu, co można by przypuszczać, Angus reprezentuje „znajome”.
Pierwszy szkic Prawdziwej historii powstał latem 1985 roku. Myślałem wtedy, że piszę nowelę; wpadłem na pewien pomysł i jak najszybciej zacząłem nad nim pracować.
(Skąd wziął się pomysł? To trochę kłopotliwa kwestia. Wyrósł on całkowicie z imion postaci. Pewnego dnia, jadąc przez Albuquerque, nagle zauważyłem, że powtarzam jak mantrę „Angus Thermopyle, Angus Thermopyle”. Nie mam pojęcia, skąd wzięło się to imię, ale czułem, że jest ważne, więc powtarzałem je bez przerwy. Tygodniami. A potem, jakby przypadkiem, pojawiło się drugie imię: Morna Hyland. Powtarzałem więc „Angus Thermopyle” i „Morna Hyland”, aż dołączył do nich Nick Succorso. Przez ten czas imiona te spodobały mi się tak bardzo, że zacząłem próbować ułożyć dla nich jakąś opowieść).
Mój pierwszy plan był ściśle archetypiczny. Myślałem o pewnej estetycznie perfekcyjnej wariacji podstawowego trójstronnego układu: opowieści, w której Ofiara (Morna), Złoczyńca (Angus) i Wybawca (Nick) zamieniają się rolami. (Nawiasem mówiąc, jest to podstawowa różnica między melodramatem i dramatem. Melodramat przedstawia Ofiarę, Złoczyńcę i Wybawcę. Dramat prezentuje te same postacie, po czym obserwuje proces, w wyniku którego zamieniają się rolami). Dręczoną przez Angusa Mornę ratuje Nick - ale to, oczywiście, nie jest prawdziwa historia. Prawdziwa historia mówi, w jaki sposób Nick staje się oprawcą Angusa, a Morna jego wybawcą.
Kiedy jednak powstał pierwszy szkic noweli, odkryłem w sobie silny niepokój, powodowany trzema przyczynami, z których tylko dwie były świadome. Po pierwsze, natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że moje dzieło w żaden sposób nie jest „estetycznie perfekcyjne”. Dzieło znalazło się poniżej poziomu, jaki zamierzyłem, i to o wiele niżej niż zwykle. Planowałem zrównoważony trójkąt, z równą uwagą poświęcaną każdej postaci i równym naciskiem położonym na każdą zmieniającą się rolę. Ale w praktyce nie zdołałem osiągnąć tej równowagi.
Najkrócej mówiąc, Angus przejął całą opowieść. Energiczny i złośliwy, zdominował narrację, redukując Mornę do cienia, a Nicka właściwie do nazwy. W pewnym sensie było to rozsądne - dopóki akcja opisywana była z punktu widzenia Angusa, motywacja Morny była niepoznawalna, a Nicka nieistotna. Ale w efekcie powstało dokładne studium przemiany Angusa ze Złoczyńcy w Ofiarę. Naszkicowałem tylko zmianę Morny z Ofiary w Wybawcę i zupełnie zaniedbałem przemianę Nicka z Wybawcy w Złoczyńcę.
(Gdybym nie myślał tak przeraźliwie wolno, dostrzegłbym w tym wskazówkę co to trzeciej, nieświadomej przyczyny mojego niepokoju).
Byłem sobą mocno rozczarowany.
Zdawałem sobie też sprawę z drugiego powodu niepokoju. W przeciwieństwie do innych stworzonych przeze mnie postaci, Angus budził uczucie obnażenia. Całkiem jakbym - wyobrażając go sobie - sięgnął wprost do ciemnej strony własnej natury; jakbym odnalazł go w sobie, zamiast go tworzyć. (W terminologii Aldissa, był „znajomym”). A to z kolei mnie zawstydziło. Byłem irracjonalnie przekonany, że każdy, kto przeczyta Prawdziwą historię, dostrzeże prawdę i poczuje obrzydzenie.
Ponieważ wstydziłem się tej noweli zarówno w sensie artystycznym, jak osobistym, postanowiłem jej nie publikować. Wierzyłem wtedy, że nigdy jej nie opublikuję.
No cóż, czas może zdziałać cuda. Między innymi daje nam okazję, żeby pomyśleć. I kiedy zastanawiałem się nad tym wszystkim, zacząłem jakoś sobie radzić ze wstydem.
Oczywiście, na osobisty wstyd nic nie mogłem poradzić. Mogłem tylko nie zwracać na niego uwagi. Czas i namysł doprowadziły mnie do wniosku, że właściwie nie mam powodu do wstydu. Przypuśćmy przez chwile, że moje najgorsze leki były prawdą: że w samej rzeczy jestem Angusem Thermopyle, lekko tylko zamaskowanym kulturą, że fakt ten w oczywisty sposób wynika z Prawdziwej historii i że wszyscy rozsądnie myślący czytelnicy będą zniesmaczeni. Co z tego? Żadna z tych rzeczy nie wpływa na konstrukcje Prawdziwej historii. Jeśli, tworząc Angusa, czerpałem z jakiejś ukrytej części własnej duszy, tym lepiej: przynajmniej wiedziałem, o czym pisze. Zresztą i tak kluczowym pytaniem dla artysty nie jest: „Co ludzie o mnie pomyślą?”, tylko: „Czy stworzyłem swoje dzieło najlepiej, jak potrafiłem?”. Nic więcej nie ma znaczenia.
Jeśli chodzi o Prawdziwą historię, musiałem odpowiedzieć „Tak i nie”. Tak, robiłem dokładnie to, co powinienem, pisząc nowele: przyjąłem pomysł Angusa z tego prostego i wystarczającego powodu, że wpadł mi do głowy; podążyłem za nim tam, gdzie mnie prowadził, zamiast zmuszać go, by służył moim celom. I nie, nie pisałem jak najlepiej potrafiłem, nie uczyniłem wszystkiego, co w mojej mocy, by podnieść estetyczny poziom noweli możliwie wysoko.
Przez następne dwa lata poprawiałem Prawdziwą historię. Przyznam, że przynajmniej sześć razy przepuściłem ją przez mój edytor tekstów, rozwijając i precyzując Mornę, wzmacniając obraz Nicka. W końcu doszedłem do wniosku, że nigdy nie zdołam osiągnąć „estetycznej perfekcji”. Oceniana z punktu widzenia moich planów, książka zawsze będzie porażką. Dla mnie, jako pisarza, potrzeba opisania Angusa była tak gwałtowna i nieodparta, że nie umiałem traktować Morny i Nicka jak jemu równych. To, co moglibyśmy nazwać przestrzennym ograniczeniem narracji, nie pozostawiało już dla nich miejsca.
(I znowu: wskazówka co do trzeciej, nieświadomej przyczyny mojego niepokoju. Ale wciąż nie dostrzegałem prawdy).
Na szczęście, od wiary, że Prawdziwa historia skazana jest na los artystycznej porażki, ocaliło mnie to, co Doktor Who nazywa „myśleniem poprzecznym”. Jeśli przed sobą masz niezdobyte urwisko, a za sobą niepokonanego potwora, skręć w bok. Posłuszny takiemu dictum, nie pytałem: „Co rozwiązałem źle w noweli?”, ale: „Gdzie popełniłem błąd w moich zamierzeniach?”.
Właśnie, gdzie? A gdzieżby indziej? Prawdziwa historia opiera się na jednym tylko pomyśle - a sporo moich najlepszych tekstów wzięło się nie z jednego, a z dwóch. Kłopoty z książką brały się z braku drugiego pomysłu.
Jednakże opowiedziałem to wszystko od końca. Prawdziwa historia była w istocie drugim, nie pierwszym pomysłem. Kiedy połączyłem ją z innym, który tkwił mi w głowie - żywy, ciekawy i całkowicie statyczny - od dwudziestu lat, dostałem gejzer.
Naprawdę jednak Angus nigdy się nie skarżył, że został fałszywie oskarżony. Nie wspomniał, że w ochronie jest zdrajca; nie próbował się bronić. Zwykle w ogóle nie przejawiał zainteresowania swoim losem. Tylko kiedy usłyszał, że Ślicznotka będzie zdemontowana, wył jak w agonii.
Ale pozwolił odejść Nickowi i Mornie. Miał przynajmniej tyle odwagi.
Mimo strachu przed więzieniem, został skazany na pobyt w celi, póki nie zgnije.
Tak kończy się Prawdziwa historia. Z pewnością nic nie sugeruje, że wydarzenia potrzebują jeszcze czterech tomów, by się dopełnić - ani że będą to wydarzenia epickie w sensie wagnerowskim, na wielką skalę, ważne i ambitne jak wszystko w Kronikach Thomasa Covenanta. To dlatego, że oryginalnym źródłem ich sekwencji było nagranie Gotterdammerung (Zmierzchu bogów) Richarda Wagnera. Historia zaczęła powstawać jesienią roku 1966.
Nagranie, które kupiłem we wrześniu 1966, nie było moim pierwszym spotkaniem z Wagnerem, ale wtedy pierwszy raz poznałem jego czteroczęściowy cykl operowy Der Ring des Nibelungen (Pierścień Nibelunga). Tak szybko, jak tylko pozwalały mi finanse (przez trzy lata zbierałem grosz do grosza) kupiłem pozostałe trzy części Pierścienia: Das Rheingold (Ztoto Renu), Die Walkure (Walkiria) i Siegfried (Zygfryd). Wkrótce byłem już pewien, że odkryłem swoje muzyczne alter ego - coś w rodzaju transcendentalnego sobowtóra. Muzyka Wagnera była dla mnie inspiracją (niektóre techniki literackie wykorzystane w Kronikach Thomasa Covenanta są ekstrapolacją sposobu, w jaki Wagner wykorzystywał idee muzyczne). A historia Pierścienia - zwłaszcza podwójna kulminacja Walkirii i Zmierzchu bogów - poruszyła mnie głęboko.
Zakochałem się w Pierścieniu i opanowała mnie ambicja, by stworzyć cykl powieści oparty na epice Wagnera.
Oczywiście, rozumiałem to raczej koncepcyjnie niż dosłownie. Nie interesowało mnie opowiedzenie na nowo historii skazanej na kieskę walki Wotana o zachowane władzy bogów wobec naporu olbrzymów, karłów i ludzi. Chciałem stworzyć analogie, pozwalającą rozwijać podobne tematy i emocje na własnych warunkach. Najbardziej fascynował mnie sam Wotan, który odkrywa, że zrozumienie własnej mocy prowadzi do zniszczenia tej mocy, a także jego samego i wszystkiego, co sobą reprezentuje. Więcej nawet: zrozumienie własnej mocy prowadzi go do pragnienia zniszczenia siebie.
Pomysł ten jednak pozostawał całkowicie i niezmiennie statyczny - aż do roku 1987, kiedy uświadomiłem sobie, że świat Angusa, Morny i Nicka gwarantuje mi idealne tło dla opowieści, jaką chciałem stworzyć.
(Dodatkowo zrozumiałem, że wykorzystanie Prawdziwej historii jako początku większej całości daje mi sposobność, by konstruktywnie zastosować to, w czym nie spełniała moich oczekiwań. Relatywna nierównowaga roli w książce staje się jej siłą, nie słabością, kiedy implikacje jej można analizować w kolejnych tomach. I to był trzeci, nieświadomy powód mojego niepokoju. Prawdziwa historia niepokoiła mnie, ponieważ nie była skończona - i nie mogła być bez katalizatora drugiego pomysłu).
Czytając zakończenie Prawdziwej historii, widzimy, że znaczenie Wagnerowskiej epiki dla losów Angusa nie jest na pierwszy rzut oka oczywiste. To jedyne usprawiedliwienie, jakie mam dla tego, że tak późno zrozumiałem, jak Angus i Wagner potrzebują siebie nawzajem.
Na szczęście czy na nieszczęście, zależnie od tego, czy Posłowia uznamy za przyjemność czy za przeszkodę, nie potrafię wyjaśnić tego znaczenia, nie omawiając pewnych szczegółów Pierścienia.
Najkrócej mówiąc, opery Wagnera opowiadają o tym, jak bogowie upadli z dwóch przyczyn: gorzkiej klątwy i aktu absolutnego bohaterstwa.
Das Rheingold
W świecie, gdzie człowiek jest najsłabszy i najmniej ważny ze wszystkich żyjących istot, bogowie (Wotan; Frigga jego żona, bogini rodziny i domowego ogniska; Donner, bóg burzy; Froh, bóg światła; Loge, bóg ognia; Freja, bogini wiecznego życia) władają dumnie - choć nie są ani najstarszą, ani największą z potęg i istot w swojej sferze. Ich przewaga jednak jest krucha: zależy od posłuszeństwa dwóch magicznych ras twórców: olbrzymów (budowniczych rzeczy wielkich) i karłów (budowniczych rzeczy małych). Jedni i drudzy chcieliby zastąpić bogów. Pragnący władzy Wotan wyrzeźbił włócznię z Drzewa Świata; na tej włóczni rzeźbi układy i pakty zawarte dla wzmocnienia swej dominacji, by jego władza stała się częścią naturalnego porządku. Ale właśnie dlatego, że władza oparta jest na prawie i autorytecie, a nie na miłości czy cnocie, wzbudza niechęć. Aby więc zabezpieczyć siebie i bogów, Wotan dobija targu z olbrzymami. Mają zbudować dla niego niezdobytą twierdzę Walhallę. Zamierza osadzić w niej bohaterów, którzy będą dla niego walczyć i odeprą każde zagrożenie ze strony olbrzymów albo karłów.
Natychmiast jednak wynikają dwa problemy: jeden zawiniony przez niego i drugi, na który nie miał wpływu.
Ten, który od niego nie zależał, wiąże się z trzema wodnymi dziewicami, Córami Renu, i karłem Alberykiem, który ich pożąda (owszem, przyznaję: Córy Renu nie wydają mi się specjalnie przekonujące). Dziewice te spłodziła jedna ze wspomnianych wyżej starszych istot. Celem ich życia (przynajmniej życia w Renie) jest strzeżenie Złota Renu, jednego z archetypicznych źródeł mocy (innym jest Drzewo Świata). Tajemnica Złota Renu polega na tym, że ten, kto „wyrzeknie się miłości”, odrzucając wszelkie więzy namiętności i poświęcenia, weźmie Złoto i przekuje je na pierścień, zdobędzie moc narzucania wszystkim swej woli. Córy Renu z radością informują o tym Alberyka, głównie dlatego, że jego żądze - i samotność - uważają za zabawne. (Postacie, które w opowieści nie mają nic więcej do roboty, niż siedzieć i być archetypami, często są gruboskórne).
Nie doceniają jednak skali jego samotności i pożądania. Wykpiwany do granic wytrzymałości przez trzy ślicznotki, których nie może zdobyć, Alberyk istotnie wyrzeka się miłości i przekuwa złoto na pierścień. Zanim ktokolwiek dostrzega, co się dzieje, zdobywa władzę nad wszystkimi karłami, gromadzi ogromne skarby i zaczyna planować atak na bogów. I tu bierze swój początek zło, które można zażegnać jedynie zwracając Złoto Córom Renu.
Problem, którego Wotan mógłby uniknąć, gdyby był mądrzejszy - to znaczy mniej chciwy władzy - polega na tym, że aby zbudować Walhallę tanio, zawarł z olbrzymami umowę, której nie miał zamiaru dotrzymywać: w zamian za twierdzę zaproponował im Freję (źródło nieśmiertelności bogów). To oczywisty błąd, gdyż jego władza zależy od umów i paktów; jest jednak młody, silny, arogancki... Wierzy, że kiedy powstanie już Walhalla, przekona olbrzymów, by przyjęli jakąś inną zapłatę.
Nic z tego. Olbrzymi chcą Freję, albo diabli wezmą Walhallę i bogów. (Rozumieli, oczywiście, że bez Frei bogowie nie przetrwają; dlatego ich upór przy umówionej zapłacie bierze się z chęci obalenia Wotana).
To straszna chwila dla Wotana - jest zgubiony, jeśli złamie umowę, i zgubiony, jeśli jej dotrzyma. Nie zmądrzał jednak jeszcze na tyle, żeby w pełni zrozumieć implikacje sytuacji. Zamiast przyjąć na siebie konsekwencje własnych działań, znajduje inne wygodne rozwiązanie: może - zamiast Frei - olbrzymi przyjmą skarb Alberyka (i pierścień). Olbrzymi zgadzają się; słyszeli o pierścieniu.
W owej chwili jedyna słabość Alberyka polega na tym, że nie przyzwyczaił się jeszcze do swej ogromnej potęgi. Nie rozumie właściwie, że sam stanął na progu boskości; zbyt jest zajęty cieszeniem się swoim skarbem i swobodą bezkarnego dręczenia własnego ludu. W rezultacie podatny jest nie na siłę, ale na podstęp. Przy pomocy chytrego Loge, Wotan oszustwem zdobywa pierścień i natychmiast wykorzystuje go, by zapanować nad Alberykiem i nad skarbem.
Jest to ze strony Wotana działanie destrukcyjne: nie ma prawa do pierścienia, ale natychmiast opętuje go żądza jego potęgi. Sytuacja pogarsza się jeszcze, kiedy Alberyk rzuca na pierścień klątwę. Dopiero tracąc go, karzeł w pełni pojmuje jego wielkość. W apoteozie żalu i wściekłości krzyczy:
Jak jego złoto dało mi moc bez granic,
niech teraz jego czar przyniesie śmierć każdemu, kto go nosi.
Nikt szczęśliwy nie będzie się nim cieszył,
nikt szczęśliwy nie pozna uśmiechu jego blasku.
Ktokolwiek go posiądzie, tego strach przeszyje,
a ktokolwiek nie posiądzie, tego zazdrość zagryzie.
Każdy walczył będzie o niego,
ale nikomu nie przyniesie dobra.
Bez korzyści właściciel będzie go strzegł,
gdyż przyciągnie jego zabójcę.
Skazany na śmierć tchórz drżeć będzie w uścisku lęku,
dopóki żyje, pragnął będzie śmierci.
Pan pierścienia będzie jego niewolnikiem...
Teraz Wotan naprawdę ma kłopot. Zbyt mocno pożąda pierścienia, by z niego zrezygnować, choć ten jest przeklęty. Jednak tylko taką zapłatę - zamiast Frei - przyjmą olbrzymi, a bez Frei bogowie muszą umrzeć. Wotan nie może zwyczajnie wydać olbrzymom wojny, ponieważ jego umowy wyryte są na włóczni, źródle jego potęgi; złamanie zobowiązań na pewno by go zniszczyło. A naturalny porządek istnienia można odtworzyć jedynie zwracając Złoto Córom Renu - a to z kolei odda Freję w ręce olbrzymów.
Wotan zaczyna wreszcie rozumieć swoją sytuację. Z niewielką pomocą Erdy, Matki Ziemi (kolejna z prastarych istot) zyskuje dość rozsądku, by wiedzieć, że musi oddać pierścień. Olbrzymi zabierają go, Freja pozostaje wśród bogów, a Wotan dostaje Walhalle.
Niestety, to tylko chwilowe rozwiązanie. Naturalny porządek rzeczy wciąż jest zagrożony. Pierścień pozostaje groźbą dla bogów. A klątwa działa: olbrzymi mordują się wzajemnie, aż wreszcie zostaje tylko jeden. Ten jeden poświęca całe swoje życie (w postaci smoka) prostemu zadaniu nie dopuszczenia, by ktokolwiek odebrał mu pierścień.
Die Walküre
Wotan obsesyjnie pragnie zrozumieć naturę swego dylematu. Po intensywnych studiach z Erdą (studiach, które przypadkiem owocują narodzinami ośmiu córek - Walkirii), przekonuje się, że jedyną receptą na zło pierścienia jest oddanie Złota Córom Renu. Niestety, nie może tego uczynić: nie może odebrać smokowi pierścienia, nie łamiąc swojej umowy z olbrzymami. Po pewnym czasie odkrywa pozornie jedyne rozwiązanie problemu: postanawia wykorzystać kogoś innego, żeby zdobył dla niego pierścień.
Najpierw z kobietą śmiertelną płodzi syna Siegmunda (i nieprzypadkowo także córkę Sieglindę, bliźniaczkę Siegmunda). Potem kształci syna, by był silny, mężny i dostatecznie zdesperowany, by zmierzyć się ze smokiem. Nauka wymaga niestety rozdzielenia rodzeństwa i skazuje oboje na życie w całkowitej samotności, w trudach i niebezpieczeństwie. Żadne z nich nie domyśla się nawet, że ojciec ich kocha i potrzebuje. Znają tylko problemy przetrwania w trudnych warunkach.
To fatalnie. Plan Wotana był od samego początku skażony błędem, co wyjaśnia się, kiedy Siegmund i Sieglinda spotykają się i zakochują w sobie. Sieglinda zachodzi w ciążę. To zwraca uwagę Friggi: jako bogini małżeństwa, odpowiada za karanie takich grzechów jak kazirodztwo. Zmusza Wotana, by przyznał, że żaden jego wysłannik nie różni się od niego, że gdyby Siegmund odebrał pierścień, to tak jakby sam Wotan go odebrał. Tym samym Wotan nie może wykorzystać Siegmunda do rozwiązania swoich problemów i nie ma żadnych argumentów, gdy Frigga stwierdza, iż Siegmund i Sieglinda muszą umrzeć za swoją zbrodnie. Ze złamanym sercem, świadom własnej kieski, nakazuje ukochanej Walkirii, Brunhildzie, dopilnowanie, by Siegmund i Sieglinda zginęli z ręki Hundinga, gwałciciela/męża Sieglindy.
To właśnie akt bohaterstwa Brunhildy odmienia naturę dylematu.
Jako ukochana córka Wotana, Brunhilda uważa się za wcielenie woli ojca. Jest jednak głęboko wzruszona jego cierpieniem, gdy skazuje Siegmunda i Sieglindę. Widzi też namiętne i fatalne oddanie Siegmunda dla Sieglindy. W ostatniej chwili Walkiria postanawia nie pomagać Hundingowi. Walczy z nim w obronie Siegmunda, sprzeciwiając się tym samym Wotanowi, ojcu bogów.
Rozwścieczony Wotan interweniuje osobiście, zabijając i Siegmunda, i Hundinga. W zamieszaniu Brunhilda ucieka z Sieglinda. Jeśli nie mogła ocalić Siegmunda, to może zdoła uchronić jego syna. Pomaga Sieglindzie ukryć się w lesie (przypadkiem tym samym, w którym smok strzeże swojego skarbu), po czym wraca, by przyjąć na siebie gniew Wotana - zyskując dla Sieglindy czas na ucieczkę.
Za nieposłuszeństwo Wotan skazuje Brunhildę na czarodziejski sen, z którego zbudzić może ją tylko wstyd, gdy śmiertelnik weźmie ją za kochankę. A że kocha córkę, osłania ją ogniem, by tylko człowiek nie znający trwogi mógł się do niej zbliżyć.
Siegfried
Tymczasem Sieglinda biegnie przez las. Bliska śmierci, dociera do jaskini, gdzie Mim, brat Alberyka, mieszka od czasu obalenia władzy Alberyka nad karłami. Mim opiekuje się nią do urodzin jej syna, Zygfryda. Sieglinda umiera przy porodzie, a on wychowuje młodego Zygfryda w jednym tylko celu: żeby stał się nieustraszony, dostatecznie dzielny, by zmierzyć się ze smokiem i zdobyć pierścień dla przybranego ojca.
Jak większość planów w tej opowieści, i plan Mima jest skazany na porażkę. Przede wszystkim Wotan i Alberyk wiedzą, co robi Mim - a Alberyk ma własne plany. Po drugie, Mim odnosi sukces zbyt pełny: Zygfryd jest tak nieustraszony, że nie może patrzeć na swego tchórzliwego opiekuna i w niczym nie chce mu pomóc. Mim próbuje go oszukać i zapewnia, że jeśli spotka smoka, Zygfryd nauczy się czegoś wspaniałego - strachu. Zygfryd postanawia więc - mimo wstrętu do karła - wyruszyć po przygodę. Niestety, ten podstęp także nie wyjdzie biednemu Mimowi na dobre.
Zamiast uczyć się strachu, Zygfryd zabija smoka (śmiejąc się przy tym przez cały czas). Zdobywa pierścień, a w dodatku magiczny talizman tarnhelm, który pozwala zmieniać wygląd; prócz tego, dzięki smoczej krwi, poznaje mowę ptaków. Niemal natychmiast ptak ostrzega, że Mim chce go otruć. Słusznie oburzony, Zygfryd zabija karła. Wtedy ptak opowiada mu o Brunhildzie. Spragniony przygód Zygfryd rusza jej na ratunek.
Po drodze spotyka Wotana, który zakazuje mu zbliżać się do czarodziejskiego ognia. Ale Zygfryd słucha tylko siebie; nie zważając na symbolizm, łamie włócznię Wotana i nie przerywa misji ocalenia zaczarowanej kobiety.
(Bez swojej włóczni Wotan jest skończony, naturalnie. Miał jednak powody, by przypuszczać, że włócznia nie zdoła zatrzymać chłopca. Decyzja, by mimo to stanąć do walki, ma złożone motywy. Z jednej strony Wotan wie, że jeśli włócznia nie zatrzyma Zygfryda, bogowie i tak są zgubieni: nigdy nie zapanują nad pierścieniem. Z drugiej strony jest świadom, że jeśli włócznia - jego władztwo - nie zostanie złamana, świat nigdy się nie uwolni od destruktywnych skutków jego umów. Wyzywa Zygfryda, próbując jednocześnie ratować siebie i zniszczyć).
Gotterdämmerung
Można powiedzieć, że dla Brunhildy Zygfryd jest snem, który się ziścił - śmiertelnik tak bohaterski, że mógłby być nawet bogiem. Oddaje mu serce, a także czar, który ma chronić go od każdego niebezpieczeństwa, jeśli tylko nie odwróci się do niego plecami. Zygfryd wyrusza w świat przeżyć więcej przygód, by Brunhilda mogła być z niego dumna (powinienem może wspomnieć wcześniej, że nie jest przesadnie inteligentny).
Niemal natychmiast znajduje się w dziedzinie Gibichungów, ludzkiego plemienia o wysokich ambicjach i niezbyt precyzyjnych zasadach moralnych. Rządzi nim Gunther, kawaler, jego siostra Gutrun, stara panna, oraz przyrodni brat Hagan (syn i agent Alberyka). Gibichungowie pragną zdobyć sławę poprzez Zygfryda; Hagan pragnie pierścienia. Aby osiągnąć swe cele, podają mu napój, który sprawia, że zapomina o Brunhildzie. Potem wysyłają go, by zdobył Brunhildę dla Gunthera (używając tarnhelmu, żeby wyglądać jak Gunther). Nagrodą za to ma być ręka Gutrun. (To działa, ponieważ Zygfryd nie pamięta spotkania z żadną inną kobietą, wiec Gutrun wydaje mu się całkiem odpowiednia).
Brunhilda przybywa, porwana z magicznego ognia, i zostaje oddana Guntherowi; nic dziwnego, że jest oburzona pozorną zdradą Zygfryda. Oskarża go w złości. Hagan natychmiast podaje Zygfrydowi inny napój, który sprawia, że przypomina sobie Brunhildę i zapomina o Gutrun. Gdy tylko szczerze potwierdza istotę oskarżeń Brunhildy, Hagan wykorzystuje jego słowa jako pretekst, by wbić mu włócznie w plecy.
Jednak nawet martwy Zygfryd jest tak silny, że nikt nie może odebrać mu pierścienia. Brunhilda zaś z jego zachowania odgaduje prawdę. Aby go uhonorować, każe zbudować stos pogrzebowy i wstępuje na niego, by spłonąć z ukochanym. Gdy tylko ogień roztapia pierścień, Córy Renu mogą odebrać swoje Złoto. Opowieść kończy się przywróceniem naturalnego porządku, a Walhalla płonie w tle. Bogowie umierają, a ludzie uwolnieni są spod ich władzy, by samodzielnie podążać ku swemu przeznaczeniu.
(Logika wydarzeń jest głęboka, choć niełatwo ją dostrzec. Po złamaniu włóczni Wotana, praktycznie rzecz biorąc tylko klątwa Alberyka utrzymywała bogów przy życiu. Nie mogli umrzeć: właściciel pierścienia mógł zostać zamordowany, ale każdy, na kogo padła klątwa, musiał tęsknić i cierpieć, dopóki istniał pierścień, a zatem i klątwa).
Co to ma wspólnego, mógłby ktoś spytać, z piractwem rudy i stacjami kosmicznymi?
Odpowiedź jest prosta, pod warunkiem, że najpierw odpowiemy na inne, bardziej konkretne pytanie. Jeśli Angus Thermopyle jest piratem, który rabuje górników i statki, to komu sprzedaje swój łup? Ruda to przecież nie gotówka; jest praktycznie bezużyteczna, dopóki się jej nie przerobi. A przeróbka rudy wymaga wielkiego kapitału. Piraci, tacy jak Angus i Nick, nigdy by nie istnieli, a PZKG nie miałaby uprawnień do walki z nimi, gdyby nie istniał rynek na ich zdobycz. Jaki zatem świat jest tłem Prawdziwej historii! Czy ludzkość jest podzielona i w konflikcie ze sobą? Czy też mamy tu konflikt z czymś innym, czymś antyludzkim? Czy autorytet moralny i mandat PZKG do walki z piratami bierze się stąd, że piraci sprzedają ludzkość?
Kiedy postawi się już takie pytania (w kontekście Der Ring des Nibelungen), krok od Prawdziwej historii do Zakazanej wiedzy jest bardzo mały. Gdy tylko pomyślałem o PZKG jako o bogach, zagrożonych przez fantastycznonaukowy odpowiednik zmiennokształtnych karłów, nie mogłem się już powstrzymać przed cudownie perwersyjnym widzeniem Angusa i Morny jako Siegmunda i Sieglindy. Potem, jak już wspomniałem, moja opowieść wystrzeliła jak gejzer.
Jednakże wyobrażenie Angusa i Morny jako Siegmunda i Sieglindy pokazuje, jak zasadniczo dalekie od dosłowności jest moje nawiązanie do Pierścienia. Pierścień to nie moja opowieść, to jedno z nasion, z których moja opowieść wyrosła. Na wiele sposobów odszedłem dość daleko od źródła.
Są na przykład u Wagnera tematy, których nie chciałbym poruszać. W jego dziele dostrzega się rodzaj strukturalnego seksizmu, jaki na mnie nie działa. (Córy Renu przywodzą mi na myśl scenę z Monty Pythona i św. Graala, kiedy chłop krzyczy na Artura: „Nie możesz sprawować najwyższej władzy wykonawczej tylko dlatego, że jakaś mokra zdzira pomachała na ciebie mieczem!”). Nie pociągają mnie również postacie, których moc jest pochodną „niewinności”. Moim zdaniem strach nie ma dostępu do Zygfryda nie z powodu jego niewinności, ale dlatego, że jest on za głupi, by żyć. Pomysł Wagnera, że wiedza paraliżuje siłę, wydaje mi się nierealny - jak wynika z całych Kronik Thomasa Covenanta.
Po drugie, „Angus Thermopyle” zmienia istotę pojęć i możliwości „Richarda Wagnera”. W pewnym sensie plan to opowieść, a Prawdziwa historia dzieje się w planie raczej fantastycznonaukowym niż mythopoeicznym. Niemal z definicji konflikty w opowieści stają się polityczne w miejsce archetypicznych. Z konieczności transformacji ulega każda wartość Pierścienia. Najbardziej oczywistym tego rezultatem jest przesunięcie wątku opowieści z bogów i karłów na istoty ludzkie. Jeśli trzeba ocalić życie ludzi w kosmosie, dokonają tego nie Wotan i Walkirie, ale potomkowie Gibichungów.
Konsekwencje takiej transformacji znajdujemy wszędzie. Wymienię tylko kilka przykładów. Moi „bogowie” czerpią zdolność przetrwania nie z nieśmiertelności, ale z władzy nad informacją. Jako zbrodnia przeciwko porządkowi, którego ma bronić PZKG, kazirodztwo nie miałoby znaczenia. Nie ma więc powodu, by Angus i Morna byli spokrewnieni. Nie wykorzystuję żadnych bezpośrednich analogii ani do włóczni Wotana, ani do pierścienia Alberyka - chociaż umiejętność Angusa polegająca na wprowadzaniu poprawek w rdzeniu danych ma interesujące implikacje.
Mimo to Pierścień jest obecny we wszystkich czterech powieściach, jakie następują po Prawdziwej historii. Kiedy na scenę wchodzą takie postacie jak Warden Dios, Min Donner, Godsen Frik i Hashi Lebewohl, można wręcz powiedzieć, że „płyną za nimi obłoki chwały” - eter ich Wagnerowskich awatarów. A kto lepiej mógłby reprezentować karły niż Amnion, który pragnie nie mniej niż przerwanie naturalnej egzystencji ludzkości.
Czy Angus i Morna zdołają ocalić swe człowieczeństwo (nie wspominając już o ludzkiej rasie) - to pytanie, które mogło powstać jedynie z przecięcia Prawdziwej historii i Der Ring des Nibelungen.