90 Guccione Leslie Davis Czarujący uwodziciel



LESLIE DAVIS GUCCIONE

,,Czarujący uwodziciel”


Tytuł oryginału:

A Gallant Gentelman

Przekład: Weronika Żółtowska














ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wspaniały czerwcowy dzień sprawiał, że Kay McCormick niemal fizycznie odczuwała niezwykłe piękno okolicy. Morska bryza wiejąca znad zatoki odświeżała powietrze w miasteczku Byfield w stanie Connecticut nawet w skwarne południe. Teren miejscowego klubu jachtowego byt doskonale utrzymany. Rozedrgane promienie słońca połyskiwały na wodach zatoki, po której sunęły duże i małe żaglówki, płynące w stronę Long Island.

W taki dzień Kay bez trudu potrafiła sobie wyobrazić ucztę zakochanych w cieniu drzew. Kraciasty obrus, a na nim kosz owoców, sery, tabliczka czekolady. Niewiarygodnie przystojny mężczyzna łamie chrupiące francuskie rogaliki. Dzielą się soczystą, nieco przejrzałą brzoskwinią.

Kay McCormick odwróciła się od okna ubawiona własnymi marzeniami. Nie tylko brzoskwinie bywają trochę przejrzałe. Czas wrócić do rzeczywistości i pozbyć się romantycznych złudzeń.

Kay od lat prowadziła kursy żeglarskie, ale w żadnym magazynie sprzętu nie widziała takiego bałaganu jak tu. Uparła się, że sama dokona inwentaryzacji, lecz teraz nie była już taka pewna, czy w pojedynkę zdoła uporządkować duszne pomieszczenie żaglowni, mieszczącej się na strychu w budynku ekskluzywnego klubu. Skończyła niedawno zapisy na kurs-żeglarski i dzieciaki z jej grupy natychmiast się rozbiegły. Kay żałowała, że zwolniła także instruktorów. Rozejrzała się wokoło. Ponad rzędem wysokich szafek znajdowała się niemiłosiernie zagracona antresola. Zewnętrzna ściana była przeszklona; same okna. Kay nie potrafiła ich otworzyć. Przed budynkiem rósł wielki buk. Spojrzała przez brudne szyby na wierzchołek drzewa i spróbowała jeszcze raz. Stare ramy nawet nie drgnęły.

Niełatwo przyszło Kay zostać szefem szkolenia. Jej kandydatura nie była pierwszą, zaakceptowaną przez zarząd klubu jachtowego w Byfield, nie przeszła również jako druga. Instruktorem kursu miał zostać ktoś starszy i bardziej doświadczony. Gdy obaj poprzedni kandydaci zrezygnowali z posady, zarząd klubu zaproponował ją Kay, ale tylko na okres próbny. Natychmiast przyjęła propozycję i pod koniec czerwca zaczęła pracować.

W żaglowni było strasznie gorąco. Zdjęła wełniany sweter i wytarła nim krople potu spływające między piersiami. Rano włożyła różowy kostium kąpielowy i szorty. Teraz bardzo tego żałowała. Elastyczna tkanina lepiła się do skóry. Chociaż Kay wyglądała raczej na sportsmenkę niż na wampa, czułaby się znacznie lepiej mając nieco mniejszy dekolt i obszerniejszą bluzkę. Podciągnęła ramiączka kostiumu i mruknęła:

- Panno Katherine McCormick, zabrakło chwilowo innych kandydatów i dlatego otrzymała pani tę posadę. Jeśli uda się poprowadzić kurs inaczej niż dotychczas, jeśli pięćdziesięciorgu trojgu dzieciakom spodobają się zajęcia, jeśli przez całe lato nie zdarzy się jakaś wpadka i jeśli zarząd klubu będzie zadowolony, może pani robić plany na przyszłość. Nie jest wykluczone, że zatrudnimy panią na dłużej, panno McCormick - dodała nienaturalnym basem, przedrzeźniając szacownych członków zarządu, którzy przyjęli ją do pracy z braku lepszego kandydata.

Podniosła pusty worek i potrząsnęła głową. Dość tego. Teraz ma ważniejsze sprawy niż marzenia o przystojnych wielbicielach.

- Katherine McCormick, jak zwykle mierzysz siły na zamiary. Pewno brak ci piątej klepki – mruknęła do siebie.

W kącie znalazła mnóstwo zapomnianych rupieci. Wyciągnęła brudny dziecięcy sztormiak i nie oglądając się, rzuciła go przez barierkę do pomieszczenia na dole. Stanęła przy ścianie i rozejrzała się. Sprzęt żeglarski ledwo się tu mieścił. Rzeczy zgubione przez dzieci trzeba będzie przenieść gdzie indziej.

- Jak ja się z tym uporam?- jęknęła, przygładzając kosmyki jasnych, potarganych włosów, wymykające się z francuskiego warkocza.

Umilkła nagle, słysząc tupot na schodach. Ktoś biegł przeskakując po dwa stopnie. Popchnięte drzwi omal nie wypadły z zawiasów. Kay skuliła się pod ścianą.

- Dosyć tego, Whitney! Byłem... - wrzasnął młody mężczyzna w bawełnianej koszulce i mokrych drelichowych spodniach. - Pani nie jest Whitney - dodał, zdziwiony tak samo jak Kay.

- Rzeczywiście - przytaknęła.

Oparł dłoń na biodrze i obrzucił wściekłym spojrzeniem sylwetkę dziewczyny i całe pomieszczenie. Z pewnością zauważył i panujący tu bałagan, i strużki potu na jej dekolcie. Czubkiem buta rozgarnął stos żagli. Niesamowicie przystojny, przemknęło Kay przez myśl.

- Nazywam się Jake Bishop. Przed chwilą córka zrzuciła mi na głowę sztormiak - oznajmił, rozglądając się wokoło. - Whitney! Koniec zabawy, moja panno. Pewnie myślisz, że się tu na coś przydasz, ale czas ucieka. Powinnaś czekać tam, gdzie ci kazałem. Niech ją pani przekona - dodał, zerkając na Kay. - Szkoda czasu na zabawę w chowanego. Whitney ma lekcję tenisa. Od dawna powinna być na korcie.

Kay zdmuchnęła kosmyk włosów opadający na oczy i wyprostowała się. Miała prawie metr sześćdziesiąt osiem, ale przybysz był od niej wyższy o dobrych piętnaście centymetrów. Odruchowo obciągnęła kostium kąpielowy, zdecydowanie zbyt skąpy dla instruktorki kursu żeglarskiego. Co za szczęście, że włożyła jeszcze szorty. Zawsze miała pecha. Całkiem możliwe, że ten wściekły tatuś okaże się komandorem albo przynajmniej jednym z tych ważniaków, którzy mają oceniać jej pracę. Kimkolwiek był, patrzył na nią i na porozrzucany sprzęt z wyraźną dezaprobatą.

- W porcie dowiedziałem się, że Whitney poszła do żaglowni. To jedna z jej ulubionych kryjówek.

- Często się przed panem chowa?

- Czy pani dziecko też jest w grupie dla początkujących? - zapytał bez uśmiechu.

- Nie, jestem...

- Może mamy tu dwójkę uciekinierów.

- Proszę mi wierzyć, prócz mnie nie było tu nikogo. Jak wygląda pańska córka?

- Mniej więcej tego wzrostu - rzekł, pokazując ręką - krótkie czarne włosy, ciemne oczy. Zadziorna, odważna, wesoła. Dosyć wygadana.

W przeciwieństwie do swego ojca. Kate spojrzała na mężczyznę z uśmiechem, ale on jakby tego nie zauważył.

- Proszę pana, tak wygląda polowa dzieciaków w najmłodszej grupie. W co była ubrana?

- Jakieś spodenki, koszulka. Białe, jeśli się nie wybrudziła do tej pory. - Zerknął na zegarek. - Powinniśmy już jechać na lekcję tenisa. Muszę znaleźć szefa szkolenia albo kogoś z instruktorów. Gdzie, do diaska... - I nagle zrozumiał, z kim rozmawia. - To pani?

- Owszem. Nazywam się Kay McCormick, panie Bishop.

- Kierowniczka kursu.

- No właśnie - przytaknęła, wyciągając do niego rękę. Pomyślała gorączkowo, że mimo upału powinna była włożyć podkoszulek. - Poprzedni kierownik kursu zachorował na żółtaczkę.

- Wiem. A pani jest również nauczycielką angielskiego.

- Zacznę uczyć w Williston Academy dopiero po zakończeniu tego kursu - dodała pospiesznie, aby nie pomyślał, że traktuje lekceważąco swoje instruktorskie obowiązki. - Czy wszyscy rodzice będą równie zaskoczeni jak pan?

- Skądże - zaprzeczył, ale wyglądał na zakłopotanego i patrzył na nią, jakby z trudem ukrywał niezadowolenie. - Nie wiem tylko, czy pani uda się utrzymać dyscyplinę wśród dzieci. Właściwie, jeśli mamy rozmawiać szczerze, ta zmiana na pewno nie spodoba się niektórym członkom klubu. Jest pani za młoda.

I nieodpowiednio ubrana, wyczytała z jego twarzy,

- Poza tym, to nie jest zajęcie dla kobiety, prawda? - dodała głośno.

- Tego nie powiedziałem.

- Znam się na tym, co robię, panie Bishop.

- Mam nadzieję. Whitney jest dość niesforna.

Kay McCormick dobrze wiedziała, że uścisk ręki wiele mówi o człowieku. Często ściskała dłonie rodziców swoich uczniów. Uścisk ręki i spojrzenie pozwalały jej szybko ocenić ludzkie charaktery. Dłoń Jake'a była mocna i dziwnie przyjazna. A co powie jego spojrzenie? Ciemnobrązowe tęczówki; kolor równie intensywny jak błękit jej oczu. Bardzo wyraziste spojrzenie. Czytała w jego wzroku złość i niezadowolenie.

- Whitney ma dziewięć lat - poinformował, rozglądając się po strychu.

- Niemożliwe, taka mała? Czy na pewno...

- Zaczęła żeglować, nim wyszła z pieluch.

Jakie ciemne i tajemnicze oczy, pomyślała Kay. I jakie długie rzęsy. Mocno zarysowana szczęka. Bardzo przystojny mężczyzna. Może romantyk? Chyba nie jest z tych, którzy dzielą się z ukochaną francuskim rogalikiem. Pewnie często zgrzyta zębami ze złości. Gdy mrugał, obserwowała jego długie rzęsy. Wydawało się, że wzrok rozdrażnionego mężczyzny chwilami łagodnieje.

- Na pewno nie ukryła tu pani mojej córki, panno McCormick?

- Po co miałabym ją ukryć? Proszę rozejrzeć się po tej graciarni. Myśli pan, że mam czas na zabawę w chowanego? Byłam tu sama. To ja zrzuciłam na pana sztormiak.

- Pani?

- Nie zrobiłam tego umyślnie. Próbuję uporządkować ten skład rzeczy znalezionych. Przykro mi, że pan przy tym ucierpiał.

- A ja myślałem, że to sprawka Whitney... - Zerknął na zegarek. - Powinienem był przewidzieć, że tak to się skończy.

- Mówi pan o zniknięciu córki?

- Raczej o tym, że i tegoroczny kurs będzie źle zorganizowany. Dawno już należało zmienić metody szkolenia.

- Źle zorganizowany! To mój pierwszy dzień w pracy. Przyznaję, żaglownia jest strasznie zagracona, ale może pan być pewny, że kurs żeglarski zostanie przeprowadzony fachowo i konsekwentnie.

- Tego spodziewają się po pani członkowie klubu.

- Mam tu świetnych instruktorów,

- Którym jednak nie udało się upilnować mojej córki. Żeglowałem po zatoce, ale musiałem wrócić, żeby odebrać Whitney. Zgodnie z planem grupa początkująca kończy zajęcia dwadzieścia po drugiej. Kazałem małej czekać i byłem przekonany, że dzieci nie zostaną bez opieki. Ale instruktorzy się rozeszli, a tymczasem moja córka zniknęła. Źle to świadczy o pani kompetencjach, panno McCormick.

- Pan się spóźnił. Może Whitney sądziła, że pan zapomniał.

- A zatem to moja wina?

- Instruktorzy zrobili wszystko, co do nich należało. - Kay podeszła bliżej. - Pan się pomylił. Zajęcia zaczynają się dopiero jutro. Dziś odbyły się tylko zapisy. Dzieci oraz instruktorzy rozeszli się pół godziny temu. Zgodnie z moimi instrukcjami.

- No właśnie.

- Nie miałam powodu, by ich wszystkich zatrzymywać. Jak pan widzi, jest mnóstwo innych zajęć. To, że pan się rozminął z córką, nie świadczy wcale o mojej niekompetencji - oświadczyła, znowu odgarniając włosy z czoła.

- Chyba ma pani rację. Przepraszam - odparł i westchnął ciężko.

Chyba. Nie były to szczególnie uprzejme przeprosiny, ale Kay postanowiła się nimi zadowolić. Oboje byli zdenerwowani.

- Strasznie tu gorąco - rzekł ojciec Whitney, spoglądając na zamknięte okna. Zdjął sweter i rzucił go na podłogę. - Żagle nie wyschną, bo nie ma przewiewu.

- Zamki się zacięły. Chciałam wezwać jakiegoś robotnika z portu.

- A po co pani robotnik? Wiem, jak sobie z tym poradzić - zawołał i uderzył we framugę kantem dłoni.

Kay patrzyła na jego muskularne, napięte ramiona. Po chwili podciągnął okno do góry.

- Pamiętam, że zawsze były z nimi problemy. Podczas studiów pracowałem tu jako instruktor.

- Doprawdy?

- Dawne czasy, - Otwierał już następne okno,

- Często przesiadywałem na plaży, pod tamtym drzewem.

- To ciekawe - wykrztusiła z trudem.

- Gdyby ten buk potrafił mówić, to by dopiero były opowieści.

- Czyżby?

- Przed laty, gdy wiatr był zbyt silny, by wypłynąć z dzieciakami na zatokę, robiłem pod bukiem wykłady o węzłach i żaglach - wyjaśnił spoglądając na rozłożyste drzewo; twarz mu złagodniała.

- Mam nadzieję, że pani również umieściła w programie zajęcia z teorii.

- Oczywiście.

- Moja córka chętnie przesiaduje na tym drzewie.

Kay przyglądała się ukradkiem ojcu Whitney próbując zgadnąć, ile ma lat. Trzydzieści? A może trzydzieści pięć?

- Proszę tu podejść - usłyszała nagle. Zostało już tylko jedno zamknięte okno, w którego framugę Bishop uderzał właśnie kantem dłoni. - Niech pani sama spróbuje.

Kay podeszła i stanęła tak blisko, że poczuła zapach morskiej wody na schnących powoli włosach mężczyzny. Była speszona. Z całej siły uderzyła dłonią we framugę.

- Nie trzeba walić tak mocno.

Stare drewno zaskrzypiało i Kay otworzyła okno. Morskie powietrze wtargnęło do dusznego pomieszczenia. Wystawiła twarz na chłodne powiewy i po chwili dostała gęsiej skórki. Odwróciła się i zobaczyła, że ojciec Whitney podciągnął bawełnianą koszulkę, by wytrzeć nią pot z czoła. Westchnęła głęboko na widok muskularnego ciała mężczyzny,

- Może córka pójdzie w pana ślady i też będzie kiedyś uczyła żeglowania - powiedziała.

- Jej matce nie spodobałby się ten pomysł - odparł trochę zakłopotany i obciągnął koszulkę. - Strasznie się boi o Whitney i nie życzyła sobie nawet, żeby córka uczestniczyła w kursie. Dałem jej słowo, że nic złego się małej nie stanie. Do diabła, gdzie ten dzieciak się podziewa?

A zatem musiał dotrzymać obietnicy. Dlatego tak się teraz wściekał. Kay była rozbawiona. Za nic nie wolno się roześmiać. Zacisnęła wargi. Na próżno.

- Czym tak panią rozśmieszyłem?

- Och nie, nie chodzi o pana. Proszę się postawić w mojej sytuacji. Nie wiem, czy mam śmiać się, czy płakać. Jestem niewłaściwie ubrana. W tym kostiumie powinnam wybrać się raczej na basen niż do pracy. Kurs zaczął się przed dwiema godzinami, a już usłyszałam, że jest źle zorganizowany, na dodatek jedno z dzieci gdzieś przepadło. Nie potrafiłam nawet otworzyć okna. I jeszcze ta zagracona żaglownia. Wygląda na to, że od lat nikt tu nie robił inwentaryzacji. Powiedział mi pan wprost, że nie nadaję się na instruktora.

- Nie może pani zaprzeczyć...

- Zazwyczaj początek moich kursów żeglarskich wygląda całkiem inaczej. Czy pan aby nie jest tu komandorem? Może sprawdza pan, jak sobie radzę?

Jake Bishop uśmiechnął się w końcu i to dodało mu uroku. Kay cofnęła się o krok i oparła plecami o solidną ramę okienną. Ten uśmiechnięty mężczyzna wydawał się o wiele poważniejszym zagrożeniem dla spokoju jej ducha niż pasjonat, który przed chwilą wbiegł na strych. Ojciec Whitney również podszedł do okna. Chyba się już trochę uspokoił. Podniósł rękę i wystawił trzy palce.

- Po pierwsze, komandor nie nosi dżinsów, chyba ze na łodzi. Po drugie, nie trudziłby się otwieraniem okien, tylko wezwałby jakiegoś robotnika z portu - Jake przerwał na chwilę.

- A po trzecie?

- Jestem za młody. Komandor powinien być w wieku mego ojca. W naszym klubie pełni tę funkcję David Morrow. Jeszcze go pani nie poznała. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyliłby mnie z Davidem Morrowem.,

- Poznam go dziś wieczorem na przyjęciu powitalnym dla pracowników i zarządu klubu - odparła Kay.

- Oczywiście. Słynne odprawy u komandora.

- Czy chce pan powiedzieć, że są potwornie nudne?

- Nigdy na nich nie bywam.

Pewnie że nie bywa. Rozmawiali zaledwie pięć minut, ale Kay zdążyła się przekonać, że ten mężczyzna nikomu nie pozwoli sobie rozkazywać.

- Był pan może na posiedzeniu zarządu, panie Bishop? Oni spodziewają się cudów. Zapomnieli tylko wręczyć mi czarodziejską różdżkę, kiedy mnie angażowali.

- Nie mam z tym nic wspólnego. Jestem zwykłym, szeregowym członkiem klubu. Czy pani prowadziła już kursy żeglarskie?

- Owszem. -To powinno wystarczyć szeregowemu członkowi klubu.

- Gdzie?

- W paru miejscowościach. -Domyślała się, że nie zadowoli go tamta lakoniczna odpowiedź. - Ostatnio byłam zastępcą szefa szkolenia w klubie żeglarskim na Cape Cod. Zarząd sprawdził już dokładnie moje kwalifikacje. Otrzymali wszystkie potrzebne dokumenty - burknęła.

- Irytuję panią?

- To przez ten upał.

- Słyszałem, że nasz wspaniały zarząd nieźle dał się pani we znaki, ale wyszła pani z tej próby obronną ręką. Dlaczego wybrała pani właśnie Byfield Yacht Club? Ze względu na posadę w miejscowej szkole?

- Częściowo tak. Dostałam pracę w Williston Academy i chciałabym osiąść w Byfield na stałe. Uważam się za nauczycielkę z powołania.

- Angielski w ciągu roku szkolnego i żeglarstwo podczas wakacji.

- Owszem.

- Nie najgorszy sposób na życie - odparł, spoglądając w dal ponad jej głową.

- Na pewno się nie wzbogacę, ale to wdzięczne zajęcie.

- Wdzięczne zajęcie. Ładnie to pani określiła - powtórzył Jake, przyglądając się jej uważnie.

- Lubię swoją pracę. A pensja wystarcza mi na wygodne, spokojne życie.

- Nie pytam o pani styl życia. Chcę tylko wiedzieć, czy umie pani pracować z dziećmi.

- Jestem doświadczoną nauczycielką.

- I poradzi sobie pani z niesfornymi dzieciakami?

- Na pewno.

- Proszę mi wybaczyć - rzekł spoglądając na zegarek. - Jestem zdenerwowany. Musimy przerwać naszą rozmowę. Twierdzi pani, że Whitney tu nie zaglądała.

- Nie. - Kay nie czuła się winna. - Mam nadzieję, że wkrótce ją pan odnajdzie. Proszę zajrzeć na basen. Może Whitney martwi się sprawdzianem z pływania.

- Whitney niczym się nie przejmuje.

- Nawet gdy jej ojciec się wścieka, że opuściła lekcję tenisa?

- Jak to się wścieka?

- Na pewno nie jestem pierwszą osobą, która twierdzi, że potrafi pan człowieka onieśmielić.

- Whitney przydałaby się odrobina nieśmiałości - odparł Jake, uśmiechając się ironicznie. - Ta mała wcale się mnie nie boi.

- Może owinęła sobie tatę wokół małego paluszka?

- Pani też ma córkę? - zapytał, unosząc brew.

- Nie, sama jestem taką córką.

- Przyznaję, że Whitney doskonale wie, jakich użyć sposobów, by osiągnąć zamierzony cel. - Jake roześmiał się, podniósł sweter i ruszył w stronę schodów. - Wszystkie dziewczyny to potrafią.

Było wpół do siódmej. Kay stała u wejścia na pomost. Widziała stąd prywatną plażę i górujący nad portem dom Davida Morrowa.

- Odprawa u komandora - mruknęła.

Ubrała się na ten wieczór w szerokie spodnie i elegancką niebieską bluzkę, o ton ciemniejszą niż błękit jej oczu. Na ramiona narzuciła sweter, ponieważ w Nowej Anglii od morza wiał często chłodny wiatr.

Zdążyła umyć i ułożyć włosy. Sczesała je na jedną stronę i podpięła spinką w kształcie muszli. Włożyła również skromną złotą bransoletkę i kolczyki w kształcie małych węzełków.

Kay nie lubiła przyjęć, ale znakomicie dawała sobie radę w takich sytuacjach. Była równie dystyngowana i dobrze wychowana jak gospodarze - w najlepszym jankeskim stylu. Potrafiła bez trudu podtrzymywać lekką konwersację, wymieniała serdeczne uściski dłoni, z łatwością zapamiętywała nazwiska i nie przerywając rozmowy sięgała po malutkie przekąski roznoszone na tacach przez kelnerów.

Przyjęcie odbywało się na trawniku przed domem komandora. Gdy Kay poznała wszystkie miejscowe znakomitości, David Morrow zaproponował, żeby popatrzyła na piękny port z jego pomostu. Zasugerował, że poprosi kogoś z pracowników, by jej towarzyszył, ale Kay zdecydowała, że zejdzie nad morze samotnie. W każdej sytuacji powinno się podkreślać swoją niezależność.

Na osłonięty falochronem pomost wchodziło się z prywatnej plaży. Kay patrzyła na okazały dom komandora i pięknie utrzymany trawnik na zboczu. Teren został tak ukształtowany, by powstało wrażenie zupełnego oddzielenia od sąsiednich posesji. Dopiero gdy Kay minęła falochron, ujrzała niewielki dom stojący na południe od rezydencji Morrowa, ukryty za szpalerem bzów i żywopłotem z ligustru. Wśród klonów wylegiwał się pies o złocistej sierści.

Kay stanęła na końcu pomostu i patrzyła na jachty żeglujące po zatoce. Osłoniła dłonią oczy przed ostrym światłem zachodzącego słońca i obserwowała łódź pływającą tam i z powrotem wzdłuż prywatnego nabrzeża komandora,

Żeglarz ubrany był w pasiasty kombinezon chroniący przed wilgocią i jaskrawą kamizelką ratunkową, która doskonale uwydatniała jego muskularną sylwetkę. Balastował bez wysiłku i zawisał nad falami, jakby chciał im się przyjrzeć z bliska. Albo zrobić wrażenie na widzach, pomyślała Kay, gdy łódź się zbliżyła.

- Kogo ja widzę? Szef szkolenia naszego klubu jachtowego, jeśli mnie oczy nie mylą! - zawołał Jake Bishop, podpłynąwszy bliżej. Serce Kay podskoczyło. Jake zrzucił żagle i zsunął się lekko do wody sięgającej mu po pierś. Kay przyglądała się mężczyźnie, gdy kierował łódź do pomostu.

Musiała odczekać chwilę, żeby serce przestało jej walić. Jake wsparł się łokciami o deski pomostu o krok od niej. Kay wątpiła, czy zdoła się całkiem opanować. Odetchnęła głęboko i przykucnęła.

- Mam nadzieję, że odnalazł pan córkę.

- Whitney była na korcie. Nim przyjechałem, miała za sobą pół lekcji. Od razu zmyła mi głowę za to spóźnienie.

Oparł się mocniej na łokciach, popatrzył na skarpę i dostrzegł w oddali ratowników, pracowników portu, instruktorów i wiele klubowych osobistości rozproszonych na trawniku.

- Urwała się pani z odprawy?

- Skądże.

- Zdała pani ten egzamin?

- Bez wysiłku - odparła chłodno Kay.

- Powiedziała im pani to, co chcieli usłyszeć?

- Nie. Mówiłam o tym, jak poprowadzę kurs i jakie zmiany chciałabym wprowadzić do programu zajęć oraz do niedzielnych wyścigów.

- Pierwszy błąd. Jeszcze za wcześnie na własne pomysły.

- Zatrudniono mnie tutaj, ponieważ chcę wiele zmienić.

- Zatrudniono tu panią, bo zabrakło innych kandydatów. Najpierw zarząd klubu wybrał na szefa kursu trenera dwu ekip olimpijskich. Następnym szczęśliwcem był zdobywca Pucharu Ameryki i dwukrotny zwycięzca w regatach na trasie z Newport na Bermudy.

- Znam doskonale ich osiągnięcia. W małym klubie niewielki z nich pożytek.

- Powiedziała to pani komandorowi?

- Nie warto na ten temat dyskutować, skoro pierwszy kandydat zachorował na żółtaczkę, a drugi podpisał trzyletni kontrakt z klubem na Wyspach Dziewiczych.

- Na szczęście dla pani, panno Kay McConnick. Mamy zatem szefową szkolenia żeglarskiego.

- Bardzo doświadczoną w pracy z dziećmi.

Jake wyciągnął łódź na plażę; zaryła się w piasek dobre cztery metry od wody.

- Kay, niech pani posłucha dobrej rady - rzekł, mierząc ją uważnym spojrzeniem ciemnych oczu. - Zarząd nie traktuje pani tak samo jak poprzednich kandydatów. Będą obserwować i analizować każde pani posunięcie. Radzę działać ostrożnie.

- Ale pan Morrow, nasz komandor...

- Kolejny błąd - oznajmi! Jake, podnosząc rękę. - Proszę ścisnąć jego dłoń tak mocno, jak tylko pani potrafi i mówić mu po imieniu.

- Mam się tak zwracać do swego pracodawcy? Wykluczone, Proszę zachować takie rady dla siebie. To starszy pan, mógłby być moim ojcem, może dziadkiem...

- De pani ma lat?

- Dwadzieścia dziewięć,

- Niech zatem dużo młodsi instruktorzy tytułują go per „komandorze" albo „panie Morrow". Szef szkolenia powinien rozmawiać z nim i z członkami zarządu jak równy z równym. To rodzaj potyczki.

- Świetnie pan wie, co tu o mnie myślą i jak potraktują.

- To niewielki klub, Kay. Jest pani młodą kobietą, na dodatek bardzo urodziwą. Członkowie zarządu nie tak sobie wyobrażali szefa szkolenia.

- Zapewniam pana, że jeszcze ich zadziwię - odparła, zdumiona jego słowami. - Jestem osobą tak samo godną zaufania, jak tamci panowie, których zatrudniono przede mną.

- Oni nie mówiliby do komandora „panie Morrow".

- Jaka szkoda, że nie jestem podstarzałym, statecznym, żonatym facetem jak wszyscy szefowie szkolenia w tym klubie od czasów „Mayflower", ale poradzę sobie równie dobrze jak oni.

- I zrobi to pani oryginalnie - odparł z uznaniem Jake.

- Pan myśli na pewno, że nie dam sobie rady, stąd tyle życzliwych pouczeń. Proszę zająć się raczej swoją córką, a nie moim stosunkiem do komandora.

- Tu jest chyba pani słaby punkt.

- Tyle pan mówi o komandorze - zaczęła Kay i wskazała ręką skarpę. Przypomniała sobie, że atak jest najlepszą obroną. - Czerpie pan tę wiedzę z własnych doświadczeń?

- Nie rozmawiamy o mnie - odparł Jake i twarz mu stężała.

- Czy ja również odkryłam słaby punkt?

- Spotykam się z komandorem tylko podczas regat.

- Czyżby?

- Mówmy raczej o szefie szkolenia, pannie Kay McCormick. Co ma do tego moja osoba?

- Czy pan się naprawdę obawia, że nie sprostam oczekiwaniom zarządu? A może chodzi o to, że chciałby pan widzieć na moim miejscu kogoś innego?

- No dobrze, mnie to również dotyczy. - Jake wyglądał na zakłopotanego, ale wzruszył tylko ramionami. - Dawid Morrow jest tu komandorem, ale ja przemawiam jako ojciec. On i członkowie zarządu będą chcieli wiedzieć, jak oceniają panią rodzice. Potrzebujemy osoby, która zaopiekuje się dziećmi, zapewni im bezpieczeństwo i dobrą zabawę. Whitney bardzo kogoś takiego potrzebuje.

- Czy pańskim zdaniem powinnam także uczyć dzieci żeglowania?

- Owszem. - Jake uśmiechnął się. - Jeśli wystarczy pani czasu. Trzeba grać swoją rolę, Kay. To mały klub i nieduże miasto. Połowa uczestników kursu to pani przyszli uczniowie w Williston. Pani nauczycielska kariera również będzie zależała od ich rodziców.

Kay napotkała jego spojrzenie. Nie chciała mu się przyglądać, ale nie potrafiła odwrócić wzroku. Twarz Jake'a złagodniała. Bardzo pociągający mężczyzna, pomyślała dziewczyna, starając się ocenić go obiektywnie. Pewny siebie, lecz ostrożny; uparty i zarazem naprawdę zatroskany, gdy udziela jej zbawiennych rad. Z pewnością uwielbia swoją córkę. Same sprzeczności. Kay usiadła na pomoście z podwiniętymi nogami i zastanawiała się, jakaż to kobieta zdołała usidlić Jake'a Bishopa.



ROZDZIAŁ DRUGI


- Ile pan ma lat, Jake? - dopytywała się zaciekawiona Kay.

- Trzydzieści jeden. Dlaczego pani o to pyta?

- Tyle pan wie o życiu. Doświadczył pan tego co ja? A może to pan oceniał innych? Jaka jest prawda?

Jake był niesłychanie zaabsorbowany kamizelką ratunkową.

- Może chce pani już przyłączyć się do gości? - zapytał po chwili.

- Pan zmienia temat.

- Lepiej wróćmy do poprzedniego.

Nieufny i zawsze gotowy bronić swoich racji, uzupełniła charakterystykę.

- Schooner!

Usłyszeli cienki, dziecięcy głosik. Przez trawnik sąsiadów Morrowa biegł pies o złocistej sierści z hamburgerem w pysku, a za nim pędziła ciemnowłosa dziewczynka.

- Wstrętne psisko! Schooner, oddaj mi to natychmiast! - wołała z płaczem. Na widok Jake'a wrzasnęła:

- Tatusiu, zrób coś.

Pies biegł wzbijając fontanny piasku. Jake zaklął cicho.

- Schooner, oddaj mi to. Obrzydliwy pies – rzekł basem.

Zwierzę zatrzymało się jakieś sześć metrów od swego pana i popatrzyło na niego.

- To pański pies?

- Owszem. Ale chętnie go pani oddam.

- Jest pan sąsiadem komandora, prawda? - zawołała, śmiejąc się.

- Dzieli nas żywopłot z ligustru, bzy i poglądy na życie. Schooner, oddaj to - rzekł niskim głosem, którym wyraźnie dawał do zrozumienia, kto tu jest panem.

Resztki hamburgera upadły na ziemię.

- Szkoda, że na mojej córce taki ton nie robi podobnego wrażenia - westchnął. - Schooner, nie masz chyba nic przeciwko temu, że Whitney zje twoją kolację.

- To nie jego kolacja, tylko moja - oznajmiła dziewczynka i kopnęła bosą stopą kotlecik. - Nie ma się z czego śmiać, tatusiu.

- Masz rację. Chyba powinnaś być wobec Schoonera bardziej stanowcza.

- Głupoty gadasz - rzekła płaczliwym głosem dziewczynka, a gdy podniosła wzrok na ojca, łzy popłynęły jej po policzkach.

- Dziecko mnie potrzebuje - powiedział Jake spoglądając na Kay. - Obawiam się, że reszta moich bezcennych rad musi poczekać.

- Chyba omówiliśmy już wszystko.

- Czas pokaże. Życzę powodzenia.

- Dzięki - odrzekła Kay, a Jake oddalił się natychmiast, by pocieszyć dwie smutne istoty. Gdy schodziła z pomostu, był już przy córce. Pocałował ją, a potem ukląkł obok psa, żeby raz jeszcze przemówić mu do rozumu. Ojciec, córka i skruszone psisko ruszyli w stronę domu. Wyszła im na spotkanie ciemnowłosa kobieta z pustym talerzem w ręku.

- Szczęśliwa rodzina - szepnęła Kay, zastanawiając się w popłochu, dlaczego tak trudno jej wrócić myślami do komandora i jego gości.

- Nic mnie to nie obchodzi - oznajmiła Whitney. - Nie wsiądę do łódki z chłopakiem, a już na pewno nie z Bradem Taylorem.

Kay pogłaskała po ramieniu dziesięcioletniego, miłego chłopaczka i przyklękła obok Whitney Bishop.

- Jesteś niegrzeczna, Whitney, dokuczasz Bradowi.

- Ja się wcale nie przejmuję. Wolałbym popłynąć z karaluchem niż z nią - burknął chłopiec.

- Sam jesteś karaluch! Mój tata załatwi cię w jednej chwili!

- Chociaż zatoka nazywa się tak jak wy, ty i twój stary nie będziecie tu rządzić - odciął się Brad.

- Przygotujcie łódki i zacznijcie trening - poleciła instruktorom Kay i podniosła się z klęczek. - Whitney i ja będziemy w żaglowni.

- Ja nie idę! - krzyknęła dziewczynka.

Kay odciągnęła ją na bok. Pozostałe dzieci ruszyły w stronę klubowego pomostu, gdzie przycumowane były łodzie.

- Żeglarze muszą przestrzegać pewnych zasad, panno Bishop. Musisz przeprosić Brada i mnie za tę awanturę. Jeśli tego nie zrobisz, nie będziesz dziś pływała.

- Dobrze, w takim razie wracam do domu.

- To nie takie proste. Skoro nie żeglujesz, pomożesz mi w sprzątaniu, póki nie skończą się zajęcia.

- Dlaczego nie mogę sobie iść?

- Ponieważ twoi rodzice zapłacili za kurs żeglarski i spodziewają się, że czegoś cię nauczę. Zastanów się - dodała łagodniejszym tonem - nie chcesz chyba rezygnować z pływania przez jakiegoś chłopaka!

- Lubię żeglować - odparła ponuro Whitney.

- No właśnie. Może z czasem polubisz towarzystwo chłopców. Niekiedy warto mieć ich w załodze,

- Chłopcy to nudziarze.

- Wszyscy, czy tylko Brad?

- On najbardziej.

- Masz jakiś specjalny powód, żeby tak myśleć?

- Nie jesteś moją mamą i nie muszę ci nic mówić - oświadczyła dziewczynka, zerkając na Kay.

- Whitney, dlaczego jesteś taka niegrzeczna? - zapytała Kay, starając się zachować spokój,

- Przepraszam - mruknęła.

Kay postanowiła wrócić do dzieci. Kara została chwilowo odroczona. Whitney zapięła kamizelkę i podreptała za instruktorką.

- Mama uważa, że powinnam zostać mistrzynią tenisa. Nienawidzi żeglarstwa. Myśli, że tata podczas regat zawsze usiłuje coś wszystkim udowodnić. Boi się, że utonę albo przynajmniej wypadnę za burtę.

- Whitney, na pierwszych zajęciach nauczyłaś się, co należy robić, jeśli łódka się przewróci. Wiesz także, jak postąpić, gdy znajdziesz się za burtą.

- Pewnie, ale tata i mama okropnie się pokłócili o to moje żeglowanie. Dlatego tata cię nie lubi.

- Dzieci mówią prawdę - mruknęła udając, że wcale jej to nie zabolało.

- Nie chodzi o takie prawdziwe nielubienie. On ciebie nie lubi jako instruktorki. Mamusia pozwoliła mnie zapisać na ten kurs pod warunkiem, że będzie go prowadził jakiś starszy pan. Kiedy on zachorował, mama okropnie się przestraszyła. Powiedziała, że się nie zgadza, ale ustąpiła, gdy tata obiecał, że będę też chodziła na lekcje tenisa.

- Na litość boską, Whitney, czy żadne z nich nie zapytało, jak ty chcesz spędzić wakacje?

Weszły na pomost, gdzie przycumowane były łódki, a w każdej z nich siedziała dwójka lub trójka dzieci.

- Widzisz, mam tylko dziewięć lat. Nikt mnie nie pyta o zdanie.

- W takim razie ja zapytam - oznajmiła Kay i położyła dziewczynce dłoń na ramieniu. - Co chcesz teraz robić?

- Pływać - odparła, spoglądając na koleżanki.

- Najpierw przeprosiny.

- Naprawdę muszę?

- Tak.

- Przepraszam - burknęła Whitney, podchodząc do Brada i krzywiąc się, jakby właśnie zjadła plasterek cytryny.

- Nie gniewam się - odrzekł chłopiec i oboje wyciągnęli do siebie ręce.

- Doskonale - rzekła Kay, a potem szepnęła Whitney na ucho: - Nie zawsze tak będzie, ale dziś możesz wybrać sobie załogę. Wskakuj.

Pierwszy raz tego dnia dziewczynka uśmiechnęła się do niej.

Kay miała nadzieję, że to będzie koniec kłopotów, lecz awantura z Bradem Taylorem okazała się pierwszym z całej serii niemiłych incydentów. Następnego dnia Whitney spuściła chłopcu na głowę foliowy worek napełniony wodą. Brad wyglądał potem jak zmokła kura. Za karę dziewczynka musiała po zajęciach zdjąć żagle ze wszystkich łodzi. Pięć razy wspinała się na poddasze dźwigając sprzęt, ale nie widać było po niej skruchy. Trzeciego dnia dzieci uczyły się znaków ostrzegawczych i węzłów. Zasapana instruktorka znalazła Kay w żaglowni - Whitney zniknęła. Kay spojrzała przez okno na gęstą koronę buka.

- Whitney Bishop! - zawołała bez namysłu.

Liście zaszeleściły i gałęzie się zakołysały.

- Skąd wiedziałaś, że się tu schowałam? - rozległ się cienki głosik.

- To moja sprawa. Powinnaś być teraz na zajęciach i uczyć się węzłów.

- Ale tata mnie ich nauczył, jak miałam trzy lata.

- W takim razie złaź z tego drzewa i pomóż kolegom.

Whitney marudziła jeszcze trochę, ale w końcu zsunęła się po pniu. Kay zamknęła oczy, westchnęła i zastanowiła się, czy wystarczy jej cierpliwości.

Kay McCormick zamieszkała w niewielkim domu, należącym do Williston Academy, jednym z wielu niedawno odnowionych i wynajmowanych pracownikom. Dom stał przy alei prowadzącej do Zatoki Bishopa, w połowie drogi miedzy szkołą i klubem.

Rozpoczął się drugi tydzień kursu. Kay siedziała w salonie i popijając mrożoną herbatę przeglądała lipcowe zgłoszenia. Spojrzała na zamaszysty podpis pod formularzem Whitney. Jej ojciec, John T. Bishop III, opatrzył nim zgodę na udział córki w zajęciach.

Nie rozmawiała z nim od owego incydentu z psem, ale widziała go kilka razy przelotnie, gdy przywoził Whitney albo wsiadał do łodzi.

Na widok Jake'a Bishopa serce Kay waliło równie mocno jak podczas niespodziewanych odwiedzin komandora albo dyrektorskich wizytacji na jej lekcjach. Zdawała sobie sprawę z tego, że ojciec Whitney ma większe wpływy, niż się do tego przyznaje.

Z niepokojem myślała o czekającej ją rozmowie na temat wybryków jego córki. Wystukała numer telefonu Jake'a i czekała z bijącym sercem. Odebrał po trzecim sygnale. Przełknęła ślinę, usłyszawszy jego głos.

- Mówi Kay McCormick. Mam trochę kłopotów z Whitney.

- Powiedziała mi, że w ubiegłym tygodniu oblała wodą kolegę.

- Naprawdę?

- Coś tam mamrotała, że lepiej, bym usłyszał to od niej niż od pani. Przypuszczam, że nie podobał się pani ten żart.

- Jake... mówmy sobie lepiej po imieniu - westchnęła i zamilkła na chwilę, zastanawiając się, jak całą sprawę przedstawić. W takiej sytuacji najważniejszy jest takt. - Nie dzwoniłabym, gdyby chodziło o pojedynczy wybryk.

- Wiadomo, że niełatwo pracować z dziećmi.

- W tym przypadku chodzi o coś więcej.

- I pewnie dlatego zadzwoniłaś - rzekł po chwili milczenia.

- Owszem.

- W takim razie mów, nie oszczędzaj mnie - odparł po krótkim wahaniu.

- Wolałabym porozmawiać osobiście, jeśli to możliwe. Trzeba omówić kilka spraw, ale nie chciałabym, żeby Whitney niepotrzebnie się martwiła.

- Dobrze. Moja córka pojechała do krewnych i przenocuje u nich. Przyjedź zaraz, jeśli uważasz, że to ważne. Znasz drogę?

- Tak, mieszkasz obok Davida Morrowa.

- Doskonale. Mówisz mu po imieniu?

- To nie ma znaczenia. Jakoś sobie radzę.

Po kwadransie Kay wjechała na żwirowany podjazd i zatrzymała się przed zadbanym domem. Jake Bishop stał przed drzwiami z ręką w kieszeni. Miał na sobie spodnie w kolorze khaki i opierał się o lśniący zielony samochód wyścigowy. Wyglądał jak facet z reklamy. Nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego. Dopiero gdy podeszła i podała mu rękę, dostrzegła niepokój w jego oczach.

- Zapraszam do środka - powiedział.

Przeszli przez ładnie urządzony salon i znaleźli się na tarasie wyłożonym terakotą. Roztaczał się stąd widok na prywatną plażę i przystań Morrowa. Tam się poprzednio spotkali. Złotobrązowe psisko wylegiwało się pod drzewem.

- Schooner wydaje się dziś całkiem spokojny - rzekła Kay.

- Odkąd posmakował hamburgerów, stracił apetyt na psie jedzenie.

Kay uśmiechnęła się. Jake sięgnął po brzoskwinie ułożone w misie umieszczonej na stoliku z sekwojowego drewna.

- Bardzo soczyste, ale trochę przejrzałe. Poczęstujesz się?

- Nie, dziękuję - odrzekła. Wyobraziła sobie tamten buk i plażę. Odchrząknęła i popatrzyła na gęsty żywopłot oddzielający posesje.

- Kto by pomyślał, że komandor mieszka tuż obok.

- Wysokie płoty gwarantują dobre sąsiedztwo - powiedział Jake, odkładając brzoskwinię.

- To prawda. Jaki piękny widok.

- Nie przyszłaś tu, żeby rozmawiać o urokach mojego domu. Przejdźmy do rzeczy. Usiądź wygodnie i powiedz, co złego się stało - rzekł melancholijnie, wskazując jej leżak.

- Nie przynoszę złych wiadomości. Chcę tylko porozmawiać o Whitney. Dobrze byłoby, gdybyś poprosił tu żonę.

Jake przez chwilę śledził oczyma przelatującą mewę.

- Matka Whitney jest w Szwajcarii - powiedział, odwracając się znowu do Kay.

- Pojechała na wakacje? Teraz rozumiem...

Jake Bishop nie był żonaty? Kay niespodziewanie pojęła, że kamień spadł jej z serca, a zarazem poczuła tak wielkie zażenowanie, że nagle się zarumieniła.

- Nie miałam o tym pojęcia.

- Na to wygląda.

- Przepraszam. Sądziłam, że mieszkacie tu we troje. Przy naszym pierwszym spotkaniu w żaglowni wspomniałeś o żonie.

- Dokładnie o matce Whitney. Od trzech lat nie jesteśmy małżeństwem.

- A zatem źle cię zrozumiałam.

- Owszem.

- Whitney często o niej mówi.

- To doskonale. Gail jest wspaniałą matką.

- Tamtego wieczora, gdy Schooner uciekł z hamburgerem, od strony tego domu przyszła do was na plażę jakaś kobieta. Sądziłam, że to twoja żona.

- Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. To chyba była Emily - odparł Jake, spoglądając na śpiącego psa. - Co za niefortunny zbieg okoliczności. - Kay nie rozumiała, o co mu chodzi. - Ale wróćmy do tematu.

- Niepokoję się, ponieważ Whitney nieustannie próbuje coś udowodnić sobie i innym. Z czasem może stać się przez to arogancka, a wtedy zacznie lekceważyć instruktorów i obowiązujące zasady. Miałam nadzieję, że z pomocą twojej żony, a raczej matki Whitney, uda mi się dojść, co jest tego przyczyną.

- Czy dziewięcioletnia dziewczynka nie może być po prostu odważna i samodzielna?

- Naturalnie, ale z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że w przypadku Whitney jest inaczej.

- Nie musisz się o nią martwić, to wspaniała dziewczynka.

Jake siedział wyprostowany, z głową uniesioną wysoko. Kay domyśliła się z jego postawy, że jest równie zakłopotany jak ona sama. Morska bryza wichrzyła mu włosy. Długo milczał. Wreszcie Kay pochyliła się w jego stronę.

- Nie chciałabym wydać ci się wścibska, ale czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi z tą Szwajcarią - zaczęła.

- Gail, czyli moja była żona, wyjechała do Genewy dwa tygodnie temu - odparł z westchnieniem. - To dziesięciomiesięczny kontrakt. Gail pracuje w bankowości. Kontakty międzynarodowe.

- A co z Whitney?

- Mieszka ze mną.

- Zaledwie od dwóch tygodni.

- Nie rób takiej miny. Gail i ja uznaliśmy, że dla Whitney najlepiej będzie, jeśli pozostanie w Byfield.

- Nie myśl, proszę, że nie pochwalam waszej decyzji - zapewniła Kay, rumieniąc się znowu.

- A powinienem się obawiać nagany?

- Jake, proszę, nie mów tak.

- Przepraszam, nie potrafię spokojnie bronić swoich racji. - Jake umilkł. Kay odczekała chwilę i podniosła się.

- Przykro mi, jeśli masz wrażenie, że przyjechałam, aby krytykować twoje postępowanie. Chodzi tylko o to, że jeszcze ktoś prócz mnie powinien okazywać wobec Whitney nieco stanowczości. Fakt, że odpowiedzialność za jej wychowanie przeszła nagle z matki na ojca, wiele mi wyjaśnia.

- Nie tak nagle. Czy myślisz, że zjawiłem się w życiu mojej córki niespodziewanie, że mnie w nim przedtem nie było? Whitney zawsze miała ojca. Poza tym często bywam na przystani i zauważyłem, że potrafisz utrzymać dyscyplinę wśród dzieci. O co ci naprawdę chodzi, Kay?

- O co mi chodzi? Sądzisz, że preyszłam tu z jakąś ukrytą myślą?

Jake milczał przez chwilę i obserwował mewy.

- Dostałaś w klubie bardzo odpowiedzialną pracę, lecz oboje wiemy, że początkowo wybrano kogoś innego - odezwał się w końcu. - Na pewno się domyślasz, że wszystkie twoje posunięcia są bacznie obserwowane. Musisz udowodnić, że nadajesz się na to stanowisko. Nie winię cię za to, że chcesz, aby każde dziecko było chodzącą doskonałością. Tylko że dzieci takie nie są. Może wybryki Whitney podkopują twój autorytet i dlatego tracisz pewność siebie?

- Tracę pewność siebie?

Karty na stół, Kay. Sądzę, że bardziej niż o moją córkę niepokoisz się o to, jakie wrażenie zrobisz na komandorze.

- Komandor nie ma nic do tego! - zawołała Kay zerkając na żywopłot, jakby David Morrow miał się za chwilę pojawić wśród bzów.

- Musisz przyznać, że moje przypuszczenia brzmią logicznie.

- Logicznie! Gdzie tu logika? Czy powinnam obawiać się dyrektora szkoły, gdy jeden z uczniów źle się zachowuje na lekcjach angielskiego? To wyjątkowo pokrętna logika, panie Bishop. Nigdy o takiej nie słyszałam.

Jake również spojrzał na żywopłot. Kay nie miała pojęcia, o czym myśli.

- Naprawdę to nie obawa przed Davidem Mor-rowem sprawiła, że tu przyszłaś?

- A co ma do tego David Morrow? Nic. Poza tym sama załatwiam z komandorem swoje sprawy. Nie zamierzam ciebie do tego mieszać. Na miłość boską, przecież ledwo się znamy. Doskonale mi się współpracuje z Davidem Morrowem. Oboje znamy swoje obowiązki. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, zwróciłabym się do zarządu. -Kay zmrużyła oczy i dodała spoglądając na Jake'a: - A jeśli mam być szczera, złe zachowanie Whitney nie świadczy wcale o mojej nieudolności, a raczej o... - urwała nagle.

- Mów dalej.

- Nie. To nie moja sprawa. Nie powiem nic, czego mogłabym później żałować -odparła. Wstała i ruszyła ku oszklonym drzwiom tarasu.

- Chciałaś powiedzieć, że trudna sytuacja rodzinna jest powodem złego zachowania Whitney - powiedział Jake, dotykając jej ramienia.

Kay zatrzymała się, ale nie cofnął ręki. Jego dłoń była ciepła, a gest zaskakująco przyjazny, zważywszy okoliczności.

- Jake, zadzwoniłam, bo naprawdę martwię się o Whitney. Jestem tu, ponieważ zgodziłeś się na tę wizytę. Whitney powiedziała mi, że jej mama była przeciwna żeglowaniu, że kłóciliście się o to, czy ma wziąć udział w kursie.

- Gail bardzo się tym martwiła przed wyjazdem.

- Nic o was nie wiedziałam. Przyjechałam w nadziei, że pomówimy o całej sprawie we trójkę i uporamy się ze wszystkimi kłopotami.

- Spotkała cię niespodzianka.

- Niespodzianką było to, że musiałam zbijać niedorzeczne argumenty człowieka, który zamiast porozmawiać, rozsnuwa mi przed oczyma zasłonę dymną. Powiem ci szczerze, od dawna mam do czynienia z rodzicami uczniów i dobrze wiem, kiedy należy przerwać rozmowę. Jeśli będziemy ją teraz ciągnąć, skończy się na wzajemnym obwinianiu o wszystko. Przed nami całe lato. Chcę, żeby Whitney wspaniale spędziła wakacje.

- Tymczasem ona ma kłopoty.

- Największy, a może nawet jedyny, problem twojej córki to krnąbrny tatuś.

Oczy Jake'a zabłysły. Zaczerwienił się nagle.

- Dlaczego krnąbrny? Mówisz jak nauczycielka.

- Ten przymiotnik doskonale pasuje do ciebie. Westchnął, puścił jej ramię i wepchnął ręce do kieszeni.

- W takim razie nie oszczędzaj mnie i powiedz wreszcie, czego oczekujesz. Jeśli się nie mylę, chciałaś mnie namówić, żebym popierał twoich instruktorów przeciwko własnej córce.

- Przykro mi, Jake. Tracimy czas. Szkoda, że przychodzą ci do głowy takie niemądre myśli. Doskonale wiesz, że nikt z nas nie jest przeciwko Whitney, a moje zajęcia same się bronią i nie potrzebuję twojego poparcia. To oburzające, że tak pomyślałeś.

- Dla mnie takie przypuszczenie brzmi całkiem logicznie.

- Powtarzasz się. Odkąd tu jestem, nie powiedziałeś jednego rozsądnego słowa.

Ruszyła przez salon do wyjścia, a Jake pospieszył za nią.

Podeszła do samochodu, otworzyła drzwi i wsiadła. Była prawie pewna, że ją zatrzyma, przeprosi, podziękuje za troskliwość. Jake schował ręce do kieszeni. Nadal miał się na baczności, jakby oczekiwał kolejnych zarzutów.

- Porozmawiam z Whitney - oznajmił.

- Naprawdę zależy mi na tym, żeby twoja córka miała wspaniałe wakacje.

- Mnie również, Kay. Potrafię docenić twoje zainteresowanie, ale samotna i bezdzietna kobieta nie będzie mi radziła, jak mam wychowywać córkę. To tak, jakbym pytał tenisistę, co zrobić, żeby wygrać regaty.

Kay pobladła i odetchnęła głęboko.

- Tak to widzisz?

- Sama przyznasz...

- Jestem samotna, a więc niekompetentna, prawda? Gdybym była mężatką i miała własne potomstwo, dopiero wtedy potrafiłabym ocenić, czy jakieś dziecko zachowuje się niewłaściwie. Sam jesteś najlepszym przykładem, że małżeństwo i ojcostwo nie u wszystkich łączy się z wrażliwością. Jedno i drugie nie daje ci prawa do oceniania moich kompetencji.

Jake posmutniał. Oparł dłonie na nie domkniętej szybie samochodu.

- Przepraszam - mruknął.

- Nie ma za co.

- Kay...

Nie pozwoliła mu dokończyć, chociaż czuła, że chce się usprawiedliwić.

- Powiedziałeś to, co myślisz, Jake. Masz prawo do własnego zdania, chociaż jest ono całkiem niedorzeczne.

- Wiesz teraz, że rozwiodłem się z matką Whitney, że Gail wyjechała do Europy, a ja wychowuję małą. My dwoje stanowimy rodzinę. Jeśli chcesz, wykorzystaj wiedzę dla dobra mojej córki.

- Bylebym tylko nie pouczała cię, jak być dobrym ojcem.

- Owszem.

Kay miała wielką ochotę przycisnąć niespodziewanie pedał gazu albo zakręcić szybę i przyciąć Jake'owi palce, ale zrezygnowała z takiej dziecinnej zemsty. Opanowała się trochę, wyjechała z podjazdu na ulicę i przez całą drogę do domu gadała do siebie.

Czyżby Jake nie rozumiał, że wcale nie było jej łatwo do niego zadzwonić? Że naprawdę leży jej na sercu dobro tego dziecka? Przystojny Jake Bishop czarował dziesiątki kobiet, ale przed wszystkimi miał się na baczności. Nie spotkała jeszcze takiego mężczyzny. Ale to nie jej sprawa. Martwiła się tylko o jego córkę.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Nam było okropnie gorąco! - skarżyła się Whitney.

- Nie musiałaś od razu wyskakiwać z łódki. Złamałaś bardzo ważną zasadę regulaminu - odparła stanowczym głosem Kay.

- Posłuchaj. Jest straszny upal, chyba milion stopni.

- Opuściłaś pokład.

- Ale łódź nie odpłynęła. Wcale nie było wiatru.

- Dałaś zły przykład załodze. One skoczyły za tobą do wody.

Kay rzuciła ponure spojrzenie dwu dziewczynkom z najmłodszej grupy, które szły za nią po molo. Były przemoczone do suchej nitki. Uśmiechały się, piszczały i chichotały,

- Nikomu nic się nie stało.

- Ale mogło się stać. Poza tym przez ciebie instruktorzy zamiast uczyć żeglowania, niańczą maluchy i bawią się w ratowników. Whitney, tu chodzi o twoje bezpieczeństwo.

- Chcesz mnie ukarać?

Oczy dziewczynki zabłysły buntowniczo. Czekała na jej odpowiedź. Biedna Whitney Bishop, pomyślała Kay.

- Jak postąpiłaby w takiej sytuacji twoja mama? Dziewczynka wydawała się zaskoczona.

- A ćo mamusia ma do tego?

- W pewnym sensie to i jej sprawa - odparła Kay, przykucnąwszy obok Whitney. - Powiedziałaś mi niedawno, co twoja mama sądzi o żeglowaniu. Powinnaś zachowywać się tak, żeby nie musiała bać o ciebie, gdy jej tu nie ma. Musi być całkowicie przekonana, że nie narazisz się na niebezpieczeństwo, że ty i twoi koledzy nie narobicie sobie kłopotów. Zgodziła się, żebyś uczestniczyła w kursie żeglarskim, ponieważ sądziła, że szef szkolenia zadba o bezpieczeństwo dzieci i dopilnuje, abyś przestrzegała ustalonych zasad. Twoja mama wyjechała i nie może cię mieć na oku, ale ufa twemu tacie i, w pewnym sensie, również mnie. Whitney zamrugała powiekami i wytarła oczy.

- Tata nie będzie się złościł, a przecież to on toną się teraz opiekuje - oznajmiła, podnosząc głowę. - Powie, że to był świetny pomysł. Kiedy pływamy razem, zawsze pozwala mi wskakiwać do wody.

- To całkiem inna sytuacja. Kiedy jesteś na zajęciach, powinnaś dawać przykład pozostałym dzieciom. One bardzo cię lubią i chcą robić to samo co ty.

- Tak jak dzisiaj - powiedziała Whitney z dumą. - Zawiadomisz moją mamę?

- Uważasz, że powinnam?

- Nie. A dziadkowi powiesz?

- Nie znam twojego dziadka.

- On jest komandorem. Tata mi powiedział, że dziadek uzna cię za złą instruktorkę, jeśli będę niegrzeczna.

- David Morrow jest twoim dziadkiem? - zapytała Kay, a jej serce gwałtownie zakołatało.

- Tak.

Kay poczuła ucisk w gardle. Nagle zrozumiała, dlaczego Jake Bishop tak dziwnie się zachowywał. Poszczególne elementy układanki zaczęły wreszcie do siebie pasować. Teraz wiedziała, dlaczego był taki nieufny i ostrożny. Trudno się dziwić, że z przekąsem mówi o słynnych odprawach u komandora podczas towarzyskich wieczorków. Skoro była żona Jake'a nazywa się Gail Morrow-Bishop, może te złośliwości są usprawiedliwione.

- Czy to prawda? - dopytywała się Whitney.

- Co takiego?

- O moim złym zachowaniu. Tatuś nie powiedział wprost, że mam być grzeczna jak aniołek, ale zrobił mi długi wykład o tym, że powinnam uważać i że komandor chce sprawdzić, czy dobrze pracujesz.

- Posłuchaj, Whitney - rzekła Kay obejmując naburmuszoną dziewczynkę. - Jeśli chodzi o naszego komandora, obawiam się tylko jednego. On może dojść do wniosku, że jedna z moich podopiecznych jest zbyt dziecinna, by uczyć się żeglowania.

- Mówisz o mnie? - Whitney zmieniła się na twarzy, jakby opadła z niej maska. - O rany!

- Nie jest ważne, co pomyśli o mnie. Tu chodzi tylko o ciebie.

- Powiesz dziadkowi, co dziś zrobiłam?

- Nie.

- A tacie?

- Sama mu o tym powiesz.

- Nie chcę.

- Mówiłaś, że nie będzie się złościł.

- Nie będzie.

- Upewnij się. Chcę, żebyś mu wszystko opowiedziała.

- To ma być kara, prawda?

- Nie, Whitney, nie chcę cię ukarać, tylko nauczyć odpowiedzialności.

Dziewczynka zdjęła kamizelkę ratunkową i stała przed nią w przemoczonej koszulce.

- Nienawidzę słowa odpowiedzialność,

Dochodziła czwarta. Dzieci dawno rozeszły się do domów. Kay wywiesiła na tablicy ogłoszeń informacje o wyścigach dla grup zaawansowanych. Przy okazji przeczytała, że Jake Bishop był drugi w sobotnich regatach.

Twierdził, że jest szeregowym członkiem klubu| ale nie mogły się bez niego odbyć żadne zawody. Z opinią tego człowieka na pewno musieli się liczyć nie tylko instruktorzy, uczący żeglowania jego córkę. Jake nigdy jej nie pouczał, jak ma pracować z dziećmi, nigdy też nie spojrzał na nią z dezaprobatą, lecz ilekroć przychodził do klubu albo do żaglowni, czuła niepokój i przyspieszone bicie serca.

Szkoda, że traktując poważnie żeglarstwo, jako ojciec nie poczuwał się do równej odpowiedzialności. Whitney nie była jedyną osobą w rodzinie Bishopów, która nienawidziła tego słowa.

Kay przypięła ogłoszenia i poszła na molo. Usiadła na ławce ustawionej na samym końcu pomostu. Komandor i jego czteroosobowa załoga właśnie odbijali od brzegu. Próbowała wyobrazić sobie starszego pana jako dziadka Whitney, byłego teścia i najbliższego sąsiada Jake'a. Życie tego młodego mężczyzny okazało się bardziej pogmatwane, niż przypuszczała. Trudno się dziwić, że był taki nieufny.

Nad ławką rozpięta była markiza. Stąd roztaczał się najpiękniejszy widok na port. Kay przeglądała notatki rozłożone na kolanach. Usłyszała czyjeś kroki na molo. Podniosła głowę i serce zabiło jej niespokojnie. Na ławce usiadł ojciec Whitney Bishop, ściskając w ręku płócienny worek.

- Cześć, Jake. - Miała nadzieję, że tym razem usłyszy od niego jakieś dobre słowo.

- Witaj, Kay.

- Zamierzasz pływać?

- Za chwilę. Najpierw chciałbym z tobą porozmawiać. Moja córka coś mi przed chwilą wyznała.

- Tak szybko? Myślałam, że będzie dłużej z tym zwlekała.

- To chyba nic ważnego.

- Wyskoczyła z łódki, a regulamin tego zabrania. Podstawowa zasada bezpieczeństwa. Niewiele brakowało, żeby wszystkie dzieci poszły za jej przykładem.

- Zuch dziewczyna.

- Mogłaby lepiej wykorzystywać zdolności przywódcze. Spodziewałam się, że tym razem zgodzisz się ze mną.

- Było okropnie gorąco, ponad trzydzieści stopni.

- Jak zwykle masz rację, ale w tym przypadku upał jest bez znaczenia.

- Whitney boi się, że doniesiesz o wszystkim jej matce. Będę ci wdzięczny, jeśli nie będziesz wciągała Gail w tę sprawę. Nie ma żadnych powodów do niepokoju.

- Twoja córka źle mnie zrozumiała.

- Było jej smutno. Powtarzam, lepiej nie wciągaj w to Gail.

- Jake, powiedziałam tylko...

- Jestem pewny, że doskonale poradziłaś sobie z Whitney dziś po południu - rzekł i przysunął się bliżej, a oczy mu pociemniały - lecz proszę, abyś nie próbowała na mnie wpływać, posługując się w tym celu matką Whitney. To nieuczciwe, zważywszy okoliczności.

- Jak możesz przypuszczać, że zrobiłabym coś podobnego? - odparła Kay, wpatrując się w przystojną twarz mężczyzny, jakby spodziewała się ujrzeć w niej odrobinę życzliwości. Dostrzegła tylko upór i dawną krnąbrność. - Choć właściwie po tamtych insynuacjach aa temat komandora wszystkiego mogę się po tobie spodziewać.

- Miałem wiele powodów, żeby cię o to podejrzewać - odrzekł unosząc brwi.

- Ponieważ jest dziadkiem Whitney? Do dziś o tym nie wiedziałam. Zresztą to dla mnie bez znaczenia. Skoro masz z nim swoje porachunki...

- Myliłem się co do ciebie.

- Chcesz mnie przeprosić?

- Owszem, jeśli poprawi ci to humor. - Spojrzał aa nią niepewnie. - Kay, nie potrafię cię rozgryźć, chociaż ciągle próbuję. Może źle cię oceniłem.

- Trafiłeś w sedno.

- Chyba staję się trochę przewrażliwiony, jeśli czuję, że sam jestem oceniany.

Wpatrywał się w nią tak długo, że poczuła zakłopotanie. Usłyszała odgłos kroków i szybko się odwróciła. Zobaczyła na molo Whitney i ciemnowłosą kobietę, którą już kiedyś widziała z daleka.

Jake pomachał im ręką i odwrócił się do Kay.

- Jeszcze porozmawiamy.

- Trzymam cię za słowo - odparła bez wahania, żeby stawić mu czoło. Twarz mężczyzny rozjaśniała się powoli, jakby toczył ze sobą jakąś walkę.

- Tak, to bardzo ważne. Wrócimy do tej rozmowy.

- Tatusiu, kupiłyśmy sałatkę z kapusty, nie było kartoflanej. - Whitney pokazała ojcu papierową torbę, - Nienawidzę kapusty.

- Nie musisz tego jeść.

- Pamiętaj, że masz jeszcze kanapkę z wołowiną, kochanie - dodała brunetka - i czekoladowe ciasteczka.

- Nie jestem kochanie, jestem Whitney - mruknęła dziewczynka. - Tata powiedział, że gdy wypłyniemy, będę mogła skakać z łódki do wody, ile razy zechcę - oznajmiła, patrząc na Kay z tryumfem.

- Wspaniała zabawa.

- Naprawdę tak myślisz? - zapytała Whitney, zerkając na Jake'a i Kay.

- Oczywiście, ponieważ będziesz z tatą. Teraz on cię pilnuje.

- Świetnie sobie poradziłaś - szepnął Jake.

Kay uśmiechnęła się do ciemnowłosej kobiety i wyciągnęła rękę.

- Nazywam się Kay McCormick, prowadzę kurs żeglarski. A pani jest pewnie Emily.

- Emily?

Kay zmarszczyła brwi. Brunetka popatrzyła na Jake'a.

- Jestem Carolyn. Carolyn Wilson - odparła.

- Przepraszam.- Kay próbowała jakoś to załagodzić. - Byłam na przystani Dawida Morrowa, gdy Schooner uciekł z hamburgerem. Wydawało mi się, że Jake wspomniał o Emily.

- Schooner kradnie hamburgery?

- Kay mówi o Emily Bianco - przypomniała sobie Whitney.

O Boże, to była inna brunetka. Carolyn Wilson to lie Emily. Kay zapragnęła, żeby molo rozstąpiło się pod nią. Chciała zapaść się pod ziemię.

- Musiałam się pomylić - przeprosiła.

- Nie żartuj - perorowała Whitney. - Carolyn wcale nie jest podobna do Emily. Poza tym Emily nie ana się w ogóle na żeglowaniu.

Carolyn zmierzyła wzrokiem Jake'a. Mężczyzna podziwiał widok na port. Kay zarumieniła się, . Whitney przykucnęła, żeby zawiązać sznurowadło.

- Czas ucieka. Odpływamy - rzucił w końcu Jake.

- Życzę miłego dnia-powiedziała Kay, a rumieniec zaczął powoli znikać z jej policzków. - Cieszę się, że panią poznałam, Carolyn.

- Żegnam - usłyszała w odpowiedzi.

Kay patrzyła, jak Whitney i jej ojciec odpływali. Okazuje się, że dziewczynka nie może narzekać na brak damskiego towarzystwa. Na każdy dzień tygodnia inna pani, a do tego matka w Szwajcarii. Nic dziwnego, że mała się buntuje.

Tego samego wieczora Kay usłyszała nagle energiczne pukanie do frontowych drzwi. Dochodziła ósma, a ona stała właśnie przed lustrem w prostej trykotowej sukience i szczotkowała włosy. Nazajutrz miała iść na przyjęcie do Davida Morrowa. Zastanawiała się, co powinna włożyć.

Mimo kłopotów i drobnych nieprzyjemności odpowiadała jej praca kierownika szkolenia żeglarskiego. Była też zadowolona ze swego wyglądu. Starała się nie siedzieć na słońcu dłużej niż to konieczne, lecz we włosach pojawiły się już jaśniejsze pasemka, a skóra zbrązowiała i nabrała zdrowego wyglądu. Praca na świeżym powietrzu sprawiała, że Kay utrzymywała doskonałą formę i dobrze sypiała.

Usłyszawszy pukanie, podeszła do oszklonych drzwi i uchyliła je. Na werandzie w słabym świetle latarni ujrzała Jake'a Bishopa odganiającego komary.

Na widok młodego mężczyzny poczuła nagłe zażenowanie, tym bardziej, że przed kilkoma godzinami postawiła go w bardzo niezręcznej sytuacji. Światło latarni padało na jego twarz i ramiona. Kay oddałaby wszystko, żeby tylko jej serce nie waliło jak młotem za każdym razem, gdy się spotykali. Działo się tak nie tylko dlatego, że była zdenerwowana i wściekła. Czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Bała się zgadywać, dlaczego.

- Dobry wieczór, Kay - powiedział Jake, a na jego twarzy pojawił się wyraz absolutnego zdecydowania.

Kay wzięła głęboki oddech, żeby nad sobą zapanować.

- Jake, cóż za niespodzianka - odparła. - A gdzie twoja załoga?

- Whitney poszła z dziadkami na lody.

- A Carolyn?

- Postanowiła spędzić ten wieczór w domu.

- To jest Carolyn Bianco.

- Nie, Carolyn Wilson. Emily nosi nazwisko Bianco.

- Naturalnie. Teraz to się wydaje takie proste.

- Cholernie się cieszę, że cię to bawi. - Zatłukł komara, który przyczaił się na jego ramieniu. - Będę wdzięczny, jeśli przestaniesz snuć domysły na temat zawiłości mojego prywatnego życia.

- To nie są żadne domysły, tylko obserwacje. Obie panie spotkałam całkiem przypadkowo.

- Przestań wreszcie - odparł zasłaniając uszy rękoma.

- Szczerze mówiąc, Jake, na moich oczach...

- Kay!

- Widzę, że złościsz się na mnie. Po dzisiejszym faux pas masz do tego prawo. Ale przyznaj, że działasz na dwa fronty.

Wcale nie wydawał się wściekły. Był za to niesamowicie czarujący. Kay czuła ogromne napięcie i zdenerwowanie, a jej serce waliło jak oszalałe.

- Twoja gafa przysporzyła mi kłopotów - oznajmił Jake, spoglądając na nią przez siatkę w drzwiach, chroniącą przed komarami.

- To była zwykła pomyłka. Naprawdę nie chciałam zrobić ci przykrości.

Kay zacisnęła usta, żeby się nie roześmiać. Jake Bishop rzeczywiście miał kłopoty. Dziwne, ale to właśnie dodało jej odwagi.

- Bardzo mi przykro. To zrozumiałe, że pomyślałam... Przyznaj, że twoje dziewczyny są bardzo do siebie podobne. Widziałam Emily tylko z daleka, ale uderzająco przypomina Carolyn. Chyba mają podobne fryzury.

Jake mruczał coś niezrozumiale. Kay usłyszała tylko, jak wymamrotał: twoje dziewczyny.

- Chciałabym cię przeprosić - dodała.

- W porządku.

- Naprawdę mi przykro. Musiałeś być strasznie zakłopotany.

Jake wzruszył ramionami.

- Nic mi nie odpowiesz? Wyduś przynajmniej, że wcale się tym nie przejąłeś albo uwierz mi, że naprawdę się pomyliłam. Nie będę się czuła tak podle.

- Naprawdę czujesz się podle? - rozpromienił się Jake. - To wyznanie poprawiło mi samopoczucie. Jeśli ci daruję, wpuścisz mnie? — zapytał, odganiając bzyczącego nad uchem komara.

- Naprawdę chcesz wejść?

- Musimy porozmawiać, a nie mogę dłużej stać pod drzwiami. Te bestie zjedzą mnie żywcem.

- Powiedz, że mi darowałeś, to cię wpuszczę.

- Dobrze - odparł krzywiąc twarz. - Przyznaję, że niechcący pomyliłaś Carolyn i Emily. Nie zrobiłaś tego umyślnie.

- W takim razie możesz wejść.

Zdecydowanym krokiem wszedł do mieszkania.

Pomyślała, że tego mężczyznę po prostu rozpiera energia. Wystarczyłoby jej do oświetlenia całego domu. Ale wszystko w sobie tłumi, powiedziała cicho, gdy ją mijał. Skierował się do salonu, stanął obok kanapy i przestąpił z nogi na nogę. Przyglądał się Kay bez pośpiechu. Zatrzymał wzrok na jej rozpuszczonych włosach, opadających na kark. Wydawał się niespokojny, zmartwiony i nieskory do rozpoczęcia rozmowy. Kay czekała cierpliwie, aż się odezwie.

- Przeszkodziłem ci w czymś?

- Nie.

Mógłby wcześniej o to zapytać. Czy ten człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, jak na nią działa? Ledwo się pojawił, natychmiast ogarnął ją niepokój. Musiało minąć trochę czasu, żeby zdołała się opanować. Prawdę mówiąc, przyszło jej to z wielkim trudem. Usiłowała sobie przypomnieć, czy tak samo czuła się podczas ich pierwszego spotkania w żaglowni albo potem, na przystani Davida Morrowa. Dostała od tych rozmyślań gęsiej skórki.

To dziwne, ale Jake długo nie potrafił wykrztusić ani słowa. Było jej na rękę, że ten niebezpieczny mężczyzna czuje się niepewnie. Poprosiła, żeby usiadł, ale w odpowiedzi pokręcił tylko głową.

- Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?

- Od komandora.

- Naturalnie. Zastanawialiście się razem, jak sobie daje radę nowy szef szkolenia.

- Owszem, ale nie był to jedyny temat. David Morrow jest bardzo zadowolony z twojej pracy.

- Mam nadzieję.

- Doskonała robota. To jego własne słowa.

- Naprawdę? Dodałeś mi pewności siebie. Ale, ale, nigdy mi nie wspomniałeś, co cię łączy z komandorem.

- Nie muszę ci nic wyjaśniać.

Właściwie to prawda. Nie miała najmniejszej ochoty mieszać się do małomiasteczkowych dramatów. To śliska sprawa. Byłe żony, rozwody, kłótnie małżeńskie... nie chciała mieć z tym nic wspólnego.

- Często umawiasz się na randki? Chodzi mi o to, czy spędzasz dużo czasu poza domem. Kręci się wokół ciebie sporo kobiet.

- Ależ Kay... - wykrztusił Jake.

- Pewnie trafiłam w sedno, skoro tak trudno ci o tym mówić.

- Umawiam się na randkę, ilekroć przychodzi mi na to ochota. Mam do tego prawo. Od trzech lat jestem sam.

Zamilkł. I bardzo dobrze. Kay wcale nie była pewna, czy chce wysłuchiwać jego zwierzeń. Zapora, która dzieliła ich dotychczas, stała się nagle wątła. i ulotna jak mgła.

- Nie chcę się wtrącać, chociaż ciągle mnie o to oskarżasz. Jak sam powiedziałeś, twoje życie prywatne nie powinno mnie interesować, chyba że ma jakiś związek z postępami Whitney,

- Mówisz tak, jakby to była szkoła.

- Skądże, niemniej twoja córka musi znaleźć w grupie swoje miejsce, przystosować się.

- A nie potrafi?

- Wręcz przeciwnie. Pozbierała się jakoś w ciągu ostatnich dni, ale chciałabym mieć pewność, że jej zdolności przywódcze przyniosą pozytywne skutki. Pamiętaj, co było dzisiaj. Dzieci chętnie jej słuchają.

- Zuch dziewczynka. Zawsze taka była - oznajmił z dumą Jake.

- Czy Whitney odwiedzała cię, kiedy mieszkała z matką?

- Tak. Znowu wtrącasz się w moje sprawy.

- Wybacz.

- Whitney otrzymuje regularnie wiadomości od matki - dodał Jake, przyglądając się jej badawczo. - Gail wróci na Boże Narodzenie. Pewnie uważasz mnie za marną namiastkę mamusi?

- W żadnym wypadku. Ach, ta twoja męska duma.

- O czym ty mówisz?

- No wiesz, zranione ego. Przestań brać moje słowa tak bardzo do siebie. Odkąd wiem, że matka Whitney wyjechała, łatwiej mi zrozumieć twoją córkę. Pierwsze dni były dla niej bardzo trudne i dlatego dokuczała każdemu, kto stanął jej na drodze. Teraz czuje się o wiele lepiej, ale wciąż brakuje jej matki. Dlatego opacznie zrozumiała wszystko, co powiedziałam o Gail.

- To ją zabolało.

- Chciałam uświadomić Whitney, że nie wolno nam obu zawieść zaufania jej matki.

- A co ty masz do tego?

- Matka Whitney musi być pewna, że uczestnikom kursu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, że znają obowiązujące zasady i przestrzegają ich. Taką pewność powinni zyskać wszyscy rodzice, głównie jednak ci, którzy są daleko i nie mają wpływu na to, co się tu dzieje. Mogą się tylko zamartwiać, zwłaszcza jeśli sami nie żeglują.

- Whitney ci powiedziała, że jej matka nie pływa?

- Nie wyraziła się w ten sposób, ale dała mi to do zrozumienia. Pamiętaj, że Gail i do ciebie chce mieć zaufanie.

- Chyba znowu się zagalopowałaś.

- Obawiam się, że Whitney nie wie czasami, kogo z was ma słuchać.

- Nic się przed tobą nie ukryje.

- Naprawdę bardzo się niepokoję o twoją córkę. Ta mała jest jak żywe srebro. Uwielbiam takie dzieci, ale z drugiej strony to ja odpowiadam za Whitney przez większą część dnia. Twoja była żona przeniosła na nią swoje obawy, a mała zareagowała nadmierną brawurą. Powinna być ostrożniejsza, brak jej rozwagi. Stara się dorównać ojcu, albo raczej jego wizerunkowi, który sobie stworzyła.

- Sam wiem najlepiej, że Whitney musi się przyzwyczaić do nowych warunków - przyznał Jake. - Pamiętaj tylko, że jesteś kierownikiem szkolenia żeglarskiego, a nie psychologiem. To ja wychowuję Whitney i opiekuję się nią na co dzień. Jako ojciec świetnie daję sobie radę i moja córka też jest zadowolona.

- Ale powinieneś trzymać ją w ryzach i narzucić jej stare rygory. Pewnie się boisz zbyt wiele wymagać. To częste u ojców, którzy nie utrzymywali z dziećmi kontaktu.

- Mnie to nie dotyczy. Wiele można mi zarzucić, ale Whitney zawsze miała ojca. - Popatrzył na Kay i wzruszył ramionami. - Posłuchaj, przyznaję, że ta mała nie ma łatwego życia. Może źle do tego podchodzę, przynajmniej ty tak uważasz, ale żaden dziewięcioletni smarkacz, nawet mały Brad Taylor, nie będzie dokuczał mojej córce na przystani od pierwszego dnia zajęć. Szkoda, że nie widziałem tego chłopaka, kiedy Whitney oblała go wodą - dodał z uśmiechem.

- Jej się wydaje, że powinna zawojować cały świat - westchnęła Kay.

- Chyba wszystkie dzieci tak uważają, prawda?

- Ty również tego pragniesz?

- Dlaczego tak uparcie grzebiesz w moim prywatnym życiu? - burknął Jake, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce.

- Żeby zaspokoić niezdrową ciekawość - odrzekła, patrząc mu prosto w oczy. - Jak to się dzieje, że mężczyzna bystry, nieustępliwy i odnoszący tyle sukcesów jest zarazem okropnie nieufny i taki...

- Krnąbrny.

- Doskonałe określenie.

Kay zamilkła na chwilę i obserwowała skupioną twarz Jake'a. Miała nadzieję, że rozmawiając z nim spokojnie i rzeczowo zdoła ukryć zmieszanie.

- Żałujesz, że poruszyliśmy ten temat? - rzuciła.

- Chyba jestem trochę przewrażliwiony - mruknął Jake.

- Zapewne - odparła z uśmiechem, czując, że chwilowe zawieszenie broni jeszcze bardziej ich zbliżyło.

- Mam tylko Whitney - szepnął Jake.

Kay odwróciła się. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Musiała zebrać siły do obrony i odbudować mur między nimi:

- Panie Bishop, chyba odkryłam szczelinę w ochronnej skorupie.

- Kay, nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o Whitney - westchnął Jake, rozglądając się po gustownie urządzonym saloniku.

- Chcesz mi opowiedzieć o Emily i Carolyn?

Dużo ryzykowała dokuczając Jake'owi, ale to jej dawało przewagę. Każde spotkanie z tym zagadkowym mężczyzną budziło uczucia, których nie miała odwagi nazwać. Przed nią rozciągała się otchłań; byle tylko nie przepaść w niej z kretesem.

Przyjemnie było trochę podokuczać ojcu Whitney Bishop. Nie spodziewał się kpin. Pewnie niewiele kobiet tego próbowało. Jego poważna mina była dla Kay wyzwaniem. Gdyby posunęła się w żartach za daleko, Jake z pewnością nie omieszkałby dać jej tego do zrozumienia.

- Wszystkie twoje dziewczyny to brunetki? Rzucił jej gniewne spojrzenie. Spodziewała się, że znów coś niewyraźnie odburknie.

- Owszem, przynajmniej na razie - odciął się.

- Mam słabość do ciemnych włosów.

Przykre, ale sama tego chciała.

- Dosyć żartów, Kay. Chcę prosić, żebyś coś dla mnie zrobiła. Jesteś mi to winna.

- Winna?

- Przez ciebie nie mam załogi na jutrzejsze regaty. Jedna z brunetek obraziła się na mnie.

- Carolyn z tobą żeglowała?

- Owszem, tak było dotąd. Uczestniczyliśmy w regatach od czasu do czasu. Pływaliśmy razem przez kilka lat.

- Ale jutro nie popłynie?

- Tak mi powiedziała.

- Chyba nie wycofała się tylko dlatego, że pomyliłam ją z inną kobietą.

- Bardzo ją to dotknęło.

- Okropny brak odpowiedzialności, prawdziwy żeglarz tak nie postępuje. A co z regatami?

- Bądź na przystani jutro o ósmej rano - rzekł przyglądając się jej włosom koloru pszenicy.

- Ja?! Jake, nie żartuj. - Podniosła oczy i napotkała jego wzrok. - O Boże, mówisz poważnie?

- Przez ciebie znalazłem się w sytuacji bez wyjścia.

- I chcesz, żebym zastąpiła Carolyn?

- Na pewien czas.

- Jake, ja...

- Regaty zaczną się punktualnie o dziewiątej. Zapowiadali na jutro dobrą pogodę i lekki wiatr. Potrzebna mi osoba o wadze do sześćdziesięciu pięciu kilogramów, która zna się na rzeczy.

- Ale nie ja!

- W takim razie podaj mi nazwiska uczniów z grup zaawansowanych. Może kogoś namówię. Albo spróbuję sobie przypomnieć, które z żon moich znajomych też pływają. Tak czy siak, wiele godzin będę musiał spędzić przy telefonie, żeby namówić kogokolwiek do udziału w jutrzejszych zawodach. Jest ósma, mamy piękny letni wieczór. Nie wiadomo, czy kogoś znajdę. Niepotrzebne mi te kłopoty, zwłaszcza że to wyłącznie twoja wina. Nie byłoby całego problemu, gdybyś się zgodziła popłynąć.

- Może zapytasz Emily?

- Dla niej żeglowanie to odpoczynek na materacu i szklanka dżinu z tonikiem. Nie byłby to dobry wybór.

- Na pewno znasz wiele innych pań.

- Nie chcę spędzić wieczoru na bezsensownych wyjaśnieniach. Kay, jesteś mi to winna.

- Jeszcze wcześnie. Postaraj się udobruchać Carolyn.

- Udobruchać ją? Dzięki za taką radę. Musiałbym błagać o przebaczenie na kolanach.

- Naprawdę? Odrobina pokory uzdrowi twoją duszę - odparła podnosząc wyżej głowę.

- Nie martw się o moją duszę, sam się o nią troszczę.

- Pewnie. Myślę, że jest tego warta.

- Dość uwag na temat moich znajomych. Potrzebuję ciebie.

- Carolyn nie będzie tym zachwycona - rzekła zdumiona Kay, otwierając szeroko oczy.

- Do diabła, Kay! - zawołał, a twarz mu pociemniała. - To nie jest czas na flirt.

- Ja miałabym z tobą flirtować? Powinieneś ugryźć się w język.

- Zapewniam cię, że w sprzyjających okolicznościach - zaczął, uśmiechając się niechętnie - usidliłabyś każdego, nawet wbrew jego woli i mimo uprzedzeń.

- I któż to przemawia do mnie w ten sposób?

- Nieufny, krnąbrny mężczyzna, który czuje się przy tobie wspaniale. To niepokojące. Przecież sam nie wiem, co mam o tobie myśleć.

- Lepiej przeproś Carolyn. Jest twoją dziewczyną. Walcz o nią.

- To nawet potrafię. Ale teraz moją dziewczyną jest Kay McCormick. Popłynie ze mną w porannych regatach - oznajmi! i westchnął. - Każdy mężczyzna na moim miejscu byłby z tego zadowolony.

- Pochlebstwo? - odparowała, lekceważąc wewnętrzny głos, który ją ostrzegał. - Nie nabierzesz mnie.

- Kay, najmilsza - szepnął, zerkając na kilim leżący przed kominkiem - kochałbym się z tobą na tym dywaniku, gdybym mógł cię w ten sposób przekonać, żebyś ze mną jutro popłynęła.

Na myśl o tym, że mogłaby ujrzeć Jake'a Bishopa przystrojonego jedynie w czerwony blask żarzących się węgli, otworzyła szerzej oczy. Poczuła ucisk w gardle i zastanawiała się, jak to możliwe, że ich znajomość dojrzała do tak frywolnych aluzji.

- I kto tu flirtuje! - zawołała.

- Zrozpaczony mężczyzna.

- Wydawało mi się, że taki człowiek będzie raczej próbował mnie zastraszyć.

- Potrafię się zdobyć na groźby.

- Musiałbyś wymyślić coś strasznego.

- A zatem nie pozwolę Whitney chodzić na zajęcia i porozmawiam z moim sąsiadem komandorem. Zobaczysz, nie przedłużą z tobą umowy.

Kay pobladła tak nagle, że Jake przestał się uśmiechać i natychmiast spoważniał.


ROZDZIAŁ CZWARTY

- Kay, ja tylko żartowałem!

Chwycił ją nagłe w objęcia, jakby to była zasmucona Whitney. Ale tym razem nie trzymał w ramionach małej dziewczynki. Pod cienką bluzką serce Kay tłukło się jak oszalałe. Rozdygotana dziewczyna czulą, że jej piersi nabrzmiewają pod wpływem niespodziewanego pożądania.

- Kay, przepraszam. Poderwałaś się tak nagle, jakby cię coś zabolało - szepnął Jake, przytulając twarz do jej skroni.

- To nic poważnego - wykrztusiła. - Naprawdę.

Tulił ją do siebie tak mocno, że oddychali w tym samym rytmie, jakby stali się jednym organizmem. Dotykała bioder Jake'a i czuła, co dzieje się z jego ciałem. Nagle odsunął się i odchrząknął.

- Dobrze się czujesz? Naprawdę żartowałem.

- Przecież nic mi nie jest - burknęła. Jake wydawał się kompletnie oszołomiony.

- Wyglądałaś tak, jakbyś zobaczyła potwora. Wybacz mi. Powiedziałem o tym dywaniku, a potem... Kay, nie boisz się chyba, że przeze mnie stracisz pracę?

- Jesteś górą, Jake. Popłynę z tobą jutro. Nie powinnam była robić wokół tego tyle zamieszania - oznajmiła, dochodząc do siebie.

- Doskonale, ale będę pamiętał o tym, co się tu przed chwilą wydarzyło. Jasno dałaś mi do zrozumienia, za jakiego mężczyznę i ojca mnie uważasz. Bardzo się mylisz, jeśli sądzisz, że użyłbym swoich wpływów, by pozbawić cię pracy.

Wzruszyła ramionami, jakby chciała w ten sposób uwolnić się od złych przeczuć, które nie dawały jej spokoju.

- Zapomnij o tym, co między nami zaszło.

- To będzie trudne.

- Sam powiedziałeś na przystani u komandora, że jestem na łasce ludzi takich jak ty.

- To znaczy jakich?

- Długoletnich członków klubu, starej gwardii. Rodziców moich uczniów.

- Kay, pracujesz wspaniale, dokonałaś cudów. Powiedziałem ci przecież, co o tobie myśli komandor.

Chciał jej dotknąć, ale cofnął rękę. Serce dziewczyny nadal biło mocno, policzki ją paliły, ale zebrała już siły do dalszej rozmowy. Objęła się ramionami, jakby podświadomie chciała się obronić przed Jakiem i jego czułością. Nadal drżała i przeklinała siebie za żywiołowość własnych reakcji. Na domiar złego naelektryzowany materiał sukienki przylgnął do jej ciała, ujawniając bezlitośnie to, co za wszelką cenę starała się ukryć.

Patrzyli na siebie. Zza otwartego okna dochodziło szczekanie psa. Nocną ciszę przerywały stłumione głosy, rozlegające się w ciemnych koronach drzew.

- Bardzo chciałbym wiedzieć, co to wszystko znaczy - rzekł z trudem Jake.

- Wyszłam na idiotkę - odparła, próbując zbagatelizować całe zdarzenie. - Ty miałeś rację.

Jake zrobił krok w jej stronę i chociaż cofnęła się trochę, dotknął rękoma jej włosów.

- To było szczere i spontaniczne. Chciałbym wiedzieć, dlaczego tak zareagowałaś.

- Bez powodu - odparła potrząsając głową, co nie było łatwe, ponieważ ręce Jake'a obejmowały jej skronie.

- Musi być jakiś powód, Kay.

- Nie, Jake. Posłuchaj, nie chcę, żeby ktokolwiek mieszał się do mego prywatnego życia, dokładnie tak samo jak ty. Zostawmy ten temat. Nic ważnego się nie wydarzyło, sam przyznasz. Zdenerwowałam się jutrzejszymi regatami. Byłam trochę roztrzęsiona.

Oczy Jake'a pociemniały. Długie rzęsy rzucały cień na jego policzki. Skinął głową.

- Nie przyjmuję do wiadomości takiego wyjaśnienia. Najchętniej zostałbym tu dłużej, żeby wydobyć z ciebie całą prawdę, ale jesteś równie uparta jak ja, wiec na pewno zajęłoby nam to czas do rana. I byłoby cudownie, ale niestety, muszę wracać do córki.

- To dobrze.

- Masz rozpuszczone włosy - szepnął Jake, Popatrzył na swoje dłonie obejmujące nadal jej twarz.

- Tak - odparła i policzyła w myślach do pięciu, mając nadzieję, że uda się w końcu zmienić temat rozmowy. - Wieczorami mogę je wreszcie rozpuścić. Przez cały dzień noszę warkocz.

- Zapleciesz włosy jutro na regaty?

- Czy to źle?

- Gdybyś je rozpuściła, nie mógłbym zebrać myśli - szepnął, głaszcząc ją po głowie. Odsunął się, ale wnet znów wyciągnął rękę i dotknął jedwabistej czupryny, przesuwając miedzy palcami płowe kosmyki, jakby poza nimi niczego nie dostrzegał. Kay poczuła we włosach dziwne mrowienie. Jej piersi stwardniały nagle.

- Dziewczyny, które żeglują, rzadko mają długie włosy - dodał Jake,

- Wiatr by je potargał - wyjaśniła.

Wargi miała suche. Poczuła na karku dotyk jego ramion. Pochyliła się lekko, gdy wysunął palce z jej włosów. Pragnęła aż do bólu, żeby ją pocałował. Ostatni raz czuła się podobnie, gdy była nastolatką.

- Muszę wracać do domu. Whitney na mnie czeka — powiedział Jake oblizując wargi i spoglądając na jej usta.

- Lepiej już idź.

- Jutro rano o ósmej. Nie spóźnij się - przypomniał, stojąc przy drzwiach.

- Będę punktualnie - obiecała. - Chcę spłacić ten dług.

- Gdybym ci powiedział, że mam wielką ochotę cię pocałować, nie musiałbym chyba długo prosić.

Wyszedł, nim Kay zdołała cokolwiek powiedzieć i pomaszerował do samochodu. Dziewczyna stała w drzwiach i drżała, nie mogąc uporządkować pogmatwanych uczuć.

Kay modliła się gorąco, żeby następny dzień przyniósł wietrzną, sztormową pogodę, ale sobotni poranek okazał się słoneczny i zapowiadał upalny dzień. Prognoza okazała się trafna; wiał lekki wiatr. Flaga na klubowym maszcie łopotała lekko, gdy Kay dotarła do portu, przełykając ostatni kęs francuskiego rogalika, który pozostał jej ze śniadania.

Miała na sobie szorty w kolorze khaki, doskonałe na taką pogodę i jasnozieloną, bawełnianą koszulkę. Na wierzch narzuciła ogromny, błękitny pulower, a gołe stopy wsunęła w wygodne pantofle.

Była okropnie zdenerwowana i niespokojna, ale nie miało to najmniejszego związku z regatami. Pływanie z żeglarzem tak doświadczonym jak Jake było łatwe i polegało głównie na wypełnianiu jego rozkazów. Przyczyną jej niepokoju stały się wydarzenia, które miały miejsce poprzedniego wieczora w salonie. Znalazła się na krawędzi otchłani. Póki Jake Bishop pozostawał nieufny, potrafiła sobie z nim poradzić. Była wściekła na siebie, że tak łatwo pozwoliła mu odkryć swoje sekrety. Już podczas pierwszego spotkania w żaglowni powinna się domyślić, że nie stoi przed nią szeregowy członek klubu. Znaczenia i wpływów tego człowieka dowodziło każde jego posuniecie, każda rozmowa z nim i jego córką. Jake Bishop doskonale wiedział, jak działa na swoje otoczenie. Kay gotowa była się o to założyć i zjeść grotżagiel jego łodzi, gdyby okazało się, że jest inaczej.

Zielony kabriolet pojawił się w porcie, gdy pozostali uczestnicy regat byli już gotowi do startu. Kay osłoniła dłonią oczy i obserwowała Jake'a. Zamknął samochód, schował kluczyki do kieszeni i przeskoczył żywopłot oddzielający parking od trawnika. Miał na sobie czerwoną koszulkę polo i spłowiałe niebieskie dżinsy. Biegł w stronę Kay długim, posuwistym krokiem. Po chwili stał obok niej zasapany i jak zawsze uderzająco przystojny.

- Coś musiało się stać. Kto jak kto, ale ty na pewno nie spóźniasz się bez powodu na regaty. Whitney zachorowała?

- Nie. Byliśmy dziś rano jacyś niemrawi, a potem musiałem zawieźć małą do krewnych - wyjaśnił, gdy biegli po molo.

Kay wiedziała, że to nie jest czas na pogawędkę. Jacht Jake'a był przycumowany do pomostu. W pośpiechu, lecz bardzo sprawnie przygotowali go do regat i wypłynęli na wody zatoki.

Ilekroć Jake był w pobliżu, Kay McCormick drżała i miała wrażenie, że ogarnia ją płomień, nawet jeśli dzieliło ich wiele metrów. Przez najbliższe trzy godziny mieli tkwić na pokładzie ramię przy ramieniu. Kay pilnowała kursu, Jake rzucał komendy. Halsowali, przemierzając trasę wyścigu, jakby wykonywali figury dobrze znanego tańca.

Jake umiał przewidywać zmiany kierunku wiatru jak prawdziwy mistrz. Obserwował wierzchołki drzew, lot mew, a przy tym nie spuszczał oczu z żagli. W drugim wyścigu znacznie wyprzedzili pozostałych zawodników. Impreza dobiegała końca wśród głośnej wrzawy. Minęli linię mety tuż przed jachtem Davida Morrowa. Komandor skinął głową i rozległ się wystrzał kończący regaty. W tej samej chwili uradowany Jake objął Kay i przytulił mocno.

- Dzięki. Byłaś wspaniała - powiedział i pocałował ją.

Całus dla uczczenia zwycięstwa był całkiem na miejscu, ale Kay od razu straciła głowę. Odruchowo zarzuciła Jake'owi ręce na szyję, jakby chciała, żeby ją dalej całował. Zapomniała o bożym świecie. Jego wargi były ciepłe, delikatne. Jake niechętnie podniósł głowę. Kay poczuła ociężałość w całym ciele, ale zdołała się opanować.

- Jake, nie tutaj - szepnęła, gdy udało jej się złapać oddech.

- Wczoraj wieczorem, gdy byliśmy sami u ciebie w domu, groziło nam większe niebezpieczeństwo - szepnął zdławionym głosem.

- Proszę, obiecaj mi...

- Cicho, przestań już - przerwał jej, gdy w końcu odzyskał zdolność mówienia. - Wiem równie dobrze jak ty, że mogą wyniknąć z tego poważne kłopoty.

- Ty jesteś największym kłopotem - odparła.

- Uważaj!

Natychmiast wzięli się do pracy, poświęcając łodzi o wiele więcej uwagi, niż to było konieczne.

- No, kapitanie Bishop - rzuciła zuchwale Kay.

- Muszę przyznać, że pływanie z panem nie jest wcale takie trudne. Prawdę mówiąc, to bagatelka. Ciekawe, jak się z panem żegluje przy burzliwej pogodzie.

- Z tobą poszłoby łatwo - odparł i roześmiał się.

- Żeglować z dobrą załogą to jak kochać się z piękną kobietą.

Kay wzruszyła ramionami i skupiła uwagę na żaglach.

- Mogę dodać od siebie, że pływać z doświadczonym kapitanem to jak kochać się z prawdziwym mężczyzną.

- Spodziewałem się, że to usłyszę - odparł Jake z uśmiechem.

Dziwne napięcie między nimi trwało jeszcze, gdy wpływali do portu. Czy chcieli tego, czy nie, niepostrzeżenie zrodziło się w nich mocne uczucie, o którego naturze Kay rozmyślała z ciężkim sercem.

Przez następnych czterdzieści minut zajmowali się takielunkiem i omawiali szczegółowo zakończone przed chwilą regaty z innymi zawodnikami. Gdy żeglarze zaczęli się rozchodzić, na przystani zjawiła się Whitney. Przyjechała rowerem. Była wesoła, oczy jej błyszczały. Miała na sobie szorty i kostium kąpielowy.

- Wygraliście? - zapytała ściągając z głowy kask.

- Tak - oznajmiła Kay. - Trzy wyścigi.

- Jasne. Powiedziałam ci pierwszego dnia, że tata pokona każdego, nawet dziadka.

- Whitney, w poprzednim tygodniu on był lepszy.

- Umieram z głodu. Pamiętasz o pikniku?

- O jakim pikniku? - dopytywał się Jake.

- Przecież mi obiecałeś. - Whitney zerknęła na Kay. - Pójdziemy na plażę. Emily już czeka.

- A zatem kolej na Emily Bianco. - Kay spojrzała wymownie na Jake'a.

- Ależ nie. - Whitney potrząsnęła głową. - Mówię o Emily Harrison. To jest moja przyjaciółka, nie taty. - Odwróciła się do ojca. - Zaprośmy Kay, będziesz miał towarzystwo - dodała, szturchając go.

- Pójdziesz z nami? - Jake popatrzył na Kay z wahaniem.

- To nie jest dobry pomysł.

- Kay, proszę, zgódź się - błagała Whitney chwytając ją za rękę. - Jesteś miła, o wiele milsza niż tamte koczkodany.

- Koczkodany?

- Przyjaciółki tatusia to straszne nudziary. Jeśli nie pójdziesz, zaprosi jedną z nich.

- Whitney! - krzyknął Jake i zaczerwienił się po korzonki włosów.

- Jeśli dzięki temu koczkodany będą się od was trzymały z daleka, zgoda, - Kay uśmiechnęła się do Jake'a. - Odwieziecie mnie do domu koło czwartej?

- Załatwione - odpowiedziała Whitney.

- Masz randkę? - dopytywał się jej ojciec.

- W pewnym sensie.

- To członek naszego klubu?

- Jake, przestań. Ja przecież...

- Carolyn miała pojechać z nami na piknik - przerwała Whitney - ale się wściekła i więcej do nas nie przyjdzie.

- Whitney! - zaprotestował Jake, pochylając się nad nią.

- A wiesz, że wcale nie jest mi przykro?

- Nakładaj kask i jazda do domu. Tam pogadamy - rozkazał Jake, wskazując palcem rower.

- Carolyn złościła się na tatusia - dodała Whitney z szerokim uśmiechem.

- Wiem. Przykro mi, że wczoraj musiałaś patrzeć, jak tata i Carolyn się kłócą - odrzekła Kay - To była w pewnym sensie moja wina.

- Nie wczoraj, dziś rano.

- Dość tego, Whitney. - Jake wyciągnął rękę, wskazując rower. - Wsiadaj i zmykaj stąd.

- Dobrze, tatusiu - odrzekła potulnie dziewczynka, zapięła pasek pod brodą, przyciągnęła do siebie Kay i oznajmiła teatralnym szeptem: - Carolyn przyszła do nas dziś rano i chciała popłynąć z tatusiem. Powiedziała, że przeprasza za tamtą awanturę, a tata na to, że już ma kogoś innego i że od dziś ty będziesz w jego załodze na stale.

- Na stałe?

- Krzyczał, że ma dość wiecznych scen zazdrości. To przecież okropne, prawda? Ja też mam jej dosyć, bo mówi do mnie kochanie. Ona chce, żeby tatuś się z nią ożenił albo coś w tym rodzaju. Nudziara. Tak długo się kłócili, że tata omal się nie spóźnił na regaty.

- Whitney Bishop, stąpasz po bardzo kruchym lodzie - ostrzegł Jake.

- Po jakim lodzie? Tatusiu, przecież jest upał. Zobaczymy się w domu - dodała wesoło, wskoczyła na rower i pojechała.

- Mogłabym przysiąc, że wedle tego, co rano od ciebie usłyszałam, spóźniłeś się, bo musiałeś odwieźć córkę - powiedziała Kay i spojrzała Jake'owi w oczy.

- Nie zaprzątaj sobie tym głowy.

- Sądzę, że być ojcem to niełatwe zajęcie. Zresztą cóż mogę wiedzieć o dzieciach.

- Przepraszam za to, co wtedy powiedziałem. Nieważne, że nie masz dzieci. Natychmiast pożałowałem tamtych słów.

- I milczałeś tyle czasu?

- Odkąd Gail wyjechała, wszyscy mnie pouczają, jak mam wychowywać małą. Twoje odwiedziny wypadły w najgorszej dla mnie chwili. - Odprowadzał wzrokiem pedałującą zawzięcie córkę. - Nie gniewaj się.

- Dzięki, że mi o tym powiedziałeś - Kay uśmiechnęła się. - Jesteś wspaniałym ojcem, Jake. Nie powinnam w ogóle dawać ci do zrozumienia, że kiedyś myślałam inaczej.

- Mówisz to szczerze? - dopytywał się, zaglądając jej w oczy. - Chcę tylko dobra mojej córki. - Spoważniał nagle. - Kocham ją bardziej niż kogokolwiek na świecie. Nigdy nie powinnaś w to wątpić.

Godzinę później Kay stała pod parasolem plażowym, obserwując Emily i Whitney, które budowały zamek z piasku. Zamiast odpoczywać na terenie klubu, pojechali samochodem Jake'a na miejską plażę położoną u wejścia do zatoki. Zastali tam tłumy opalających się nastolatek, dokazujące maluchy i rodziny szukające słońca i odpoczynku. Wszystko to stanowiło miłe urozmaicenie.

Kay włożyła kostium skromniejszy niż tamten różowy z ogromnym dekoltem, który miała na sobie porządkując żaglownię. Oba doskonale podkreślały jej figurę. Na kostium narzuciła zakrywający uda podkoszulek przepasany w talii kilkoma związanymi chustkami. Siedzący obok niej Jake miał na sobie tylko wypłowiałe, bawełniane spodenki. Gdy dotarli na plażę, od razu zdjął biały pulower.

Popijał mrożoną herbatę. Nagle przyciągnął kolana do piersi i usiadł zwinięty w kłębek.

- Żałujesz, że cię tu zaciągnąłem? Jestem pewny, że wycieczka na plażę z dwiema dziewięcioletnimi dziewczynkami to nie jest twój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.

- Nie przepadam też za regatami o ósmej rano, ale zjawiłam się na przystani. Bardzo chętnie przyszłam tu z wami. Jake, mało jest ludzi, którzy potrafiliby mnie gdzieś zaciągnąć, jeśli sama bym tego nie chciała. Jestem tutaj, ponieważ mam na to ochotę.

- Dziś rano doskonale sobie radziłaś, Kay. Dzięki - powiedział z uśmiechem.

- Przypuszczam, że Zatoka Bishopa została tak nazwana na cześć twojej rodziny? - wypytywała Kay.

- Był pewien kapitan o tym nazwisku, który przypłynął tu z Anglii, żeby sprawdzić, jak sobie radzą osadnicy.

- Chcesz powiedzieć, że rodzina Bishopów mieszka w Byfield niemal od samego początku?

- Dokładnie tak.

- Pewnie niełatwo jest sprostać takim tradycjom?

Jake rysował coś palcem na piasku.

- Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jakie to bywa trudne.

Odwróciła głowę i spojrzała na Jake'a, który zamilkł. Coraz lepiej go rozumiała. Nauczyła się już, kiedy może zadawać pytania, a kiedy należy dać mu spokój. Przycichła widząc, że spojrzał na Whitney i zacisnął wargi.

- Jake, kiedy zamierzasz mi oznajmić, że odtąd będę w twojej załodze?

- Whitney wszystko wypaplała?

- Ze szczegółami.

- Pewnie uważasz, że jestem nadętym, pewnym siebie...

- Egoistą.

- Nie wspomniałem o tym projekcie, bo nie chcę ci niczego narzucać. To miał być tylko pretekst, żeby pozbyć się wreszcie Carolyn.

- Więc to tak? - zawołała Kay, prostując się z godnością. - Posłużyłeś się mną, by zerwać z tamtą kobietą. Kazałeś jej podejrzewać, że związałeś się z kimś innym.

- Niezupełnie - zaprzeczył czerwieniąc się Jake. - Kłótnia od dawna wisiała w powietrzu. - Patrzył przez chwilę na Whitney, potem omiótł wzrokiem horyzont, a w końcu zainteresował się obrębkiem ręcznika, na którym siedział. - Ty byłaś ostatnią cegiełką w piramidzie.

- Co za podłość! Nie waż się mnie zaliczać do tej swojej hordy kobiet!

- Jakiej hordy? - roześmiał się Jake.

- Przecież zaczną się plotki, że ty i ja... - Kay machnęła ręką, a potem utkwiła w Jake'u badawcze spojrzenie. - Ostatnia cegiełka w piramidzie. Jak mogłeś mi to zrobić?

- Postaram się, żeby twoja reputacja nie ucierpiała.

- Nie troszcz się o moją reputację! Zastanawiałeś się chociaż, jak twoje bujne życie erotyczne i uczuciowe wpływa na samopoczucie Whitney? Nie waż się wciągać mnie do tych spraw!

- Bujne życie erotyczne? Kay, co ty gadasz? Pomyśl tylko, czy Gail zostawiłaby Whitney pod moją opieką, gdybym zasłużył sobie na taką opinię?

- Nie wiem nic o twojej byłej żonie, ale powiedziałabym, że ma więcej powodów do niepokoju niż tylko kurs żeglarski Whitney.

- Przyjechaliśmy tu razem na wyraźne życzenie mojej córki. Chciałem z tobą spędzić mile, spokojne popołudnie, ale to niemożliwe. Nabiłaś sobie tę śliczną główkę głupimi myślami.

- Głupie myśli! Wczoraj wieczorem dobrze wiedziałam, czego chciałeś.

- Dokładnie tego samego co ty, moja miła.

- Pocałowałeś mnie dziś rano - odparła zarumieniona Kay.

- Wspaniale uczciliśmy zwycięstwo - uśmiechnął się do niej. - Kto wie, co się stanie, gdy spotkamy się w innych okolicznościach?

- Nas łączy jedynie twoja córka, Jake. Nic więcej. To, co wiem o was obojgu, wynika z obserwacji i interpretacji twoich własnych słów.

- Chyba zbyt mało ci powiedziałem, żeby ocena wypadła obiektywnie.

Kay westchnęła, próbując odzyskać zimną krew.

- Skoro tak, masz doskonałą okazję, żeby coś dodać.

- Dobrze, ale robię to dla Whitney - zapewnił Jake.

Kay usadowiła się obok niego. Czuła się dosyć niepewnie, ponieważ jej ciało zbyt żywiołowo reagowało na obecność Jake'a.

- Zacznijmy od tego - wyjaśniała - że Whitney opacznie zrozumiała moją wczorajszą uwagę o matce.

- Nie mogłaś tego przewidzieć. Whitney jeszcze się nie odnalazła w nowej sytuacji. Gail wyjechała i mała bardzo za nią tęskni. Jest teraz pod moją opieką; tyle zmian.

- Kiedy cię odwiedziłam, mówiłeś inaczej.

- Już cię za to przeprosiłem.

Kay znów poczuła, że daje się ponieść uczuciu.

- Czy to krewni pouczali cię, jak masz wychowywać córkę?

- Głównie rodzina Gail.

- A ja ci udzieliłam jeszcze jednej dobrej rady. Nie będę cię oceniać. Powiem tylko, że ty i Whitney jesteście wspaniałą rodziną.

- Nie ma takiej drugiej. Przykro mi tylko, że moja córka od razu narobiła ci kłopotów.

- Whitney nie jest jedyną osobą, której należałoby poświęcić nieco więcej uwagi. Nie chciałabym cię krytykować, ale czasami pomoc dalszej rodziny rzeczywiście jest niezbędna. Czy ty w ogóle masz do czynienia z innymi dziećmi?

- Latem nie, bo jestem na wakacjach.

- Każdego lata?

- Jestem nauczycielem.

W głowie Kay rozdzwonił się sygnał alarmowy.

- Uczysz?

- Tak.

- To ciekawe, Jake - odparła Kay, zaskoczona jego słowami. - Jestem gotowa słuchać cię dalej. Gdzie uczysz? Proszę o szczegóły.

- Masz strach w oczach - zauważył, popatrzył na nią z czułością i roześmiał się.

Kay podniosła wzrok i wpatrywała się w druty parasola.

- Nie wygłupiaj się. Gdzie wykładasz? W Yale? W miejscowej szkole średniej? Na uniwersytecie?

- W Williston Academy. Uczę historii, a także ekonomii politycznej w starszych klasach. Jestem również trenerem.

- A więc pracujesz w Williston Academy!

- Zgadza się.

- Ani słowem o tym nie wspomniałeś.

- To moja osobista sprawa. Z wielu powodów nie chciałem, żebyś się o tym dowiedziała.

- A ja nie mam zamiaru cię wypytywać - dodała Kay trochę zbyt pospiesznie.

- Moje rewelacje nie robią na tobie najmniejszego wrażenia - stwierdził Jake. - To jak rzucanie grochem o ścianę. Tak samo reagujesz na wszelkie zarzuty. A na dodatek potrafisz każdego zbić z tropu, dochodząc do sedna sprawy w pół minuty.

- Tylko jeśli rzecz dotyczy Whitney.

- Owszem. - Jake westchnął. - Moja córka ciągle o tobie opowiada. Jesteś wymagająca, ale to wzbudza jej szacunek. Cieszę się, że ma w tobie doskonały wzór do naśladowania.

- W twoim życiu jest tyle kobiet, że Whitney może się identyfikować, z kim zechce.

- Nie bądź taka surowa.

- Przykro mi, trudno się powstrzymać.

- Starałem się odsunąć Whitney od tej sfery mego życia,\.

- I jak dotąd ci się udawało.

- Znowu zaczynasz.

- Czy twoja córka nie czuje się zagrożona?

- Wykluczone! Poza tym nie jestem związany z żadną z tych kobiet. To tylko przyjaciółki.

- Ale wydaje się niemal oczywiste, że dla Whitney te panie, które mówią do niej „kochanie", mają i do ciebie jakieś prawa.

Jake na chwilę ukrył twarz w dłoniach, a następnie podrapał się w czoło.

- Dobrze, powiem ci. Właśnie o to pokłóciłem się z Carolyn. Ona chce więcej, niż mogę dać.

- Żebyś wyznał jej miłość? Masz się z nią spotykać sam na sam? A może powinieneś jej zaproponować małżeństwo?

- Wszystko naraz - mruknął.

- Co na to Emily?

- Za jakiego mężczyznę ty mnie uważasz? - odparł, wyraźnie zmieszany.

- Jeszcze nie mam wyrobionego zdania - odparła, unosząc figlarnie brwi.

- Przyjmij do wiadomości, że nie sypiam z tymi kobietami. W ogóle nie mam czasu na takie związki, kobiety nie są mi potrzebne. Brak mi sił i ochoty, by się znowu angażować. Jeśli mam być szczery, kobiety niewiele mnie teraz obchodzą.

- Dawniej było inaczej?

- Oczywiście. Kiedyś. Miałem parę miłostek, niektóre trwały dość długo.

Jake był ogromnie wzburzony. Bardzo ją tym ujął.

- Miłostki, powiadasz!

- Nieważne! Chodzi o to, że Whitney mnie potrzebuje. Mam tylko ją i prawdę mówiąc, jedynie na niej mi teraz zależy. Chciałem wszystkich wyprowadzić w pole... - zerknął na Kay. - To niewiarygodne, że się przed tobą wygadałem. Sądziłem, że jeśli zdradzę ci kilka mało istotnych szczegółów na temat moich znajomych, jakoś z tego wybrnę...

- Ani pary z ust o ważnych sprawach?

- No właśnie. - Jake zachichotał. - Potrzebuję spokoju. Sądziłem, że kobiety potrafią to zrozumieć.

- Bardzo łatwo cię przejrzeć, Bishop. -Kay opadła na ręcznik i oparła się na łokciach. Zamknęła oczy i uśmiechała się promiennie.

- O co ci chodzi, do cholery? - burknął Jake.

- Jesteś silnym mężczyzną i wspaniałym żeglarzem, ale nic nie wiesz o kobietach.

- Masz słuszność. Zupełnie ich nie rozumiem.

- A co tu jest do rozumienia? - Kay otworzyła szeroko oczy. - W ciągu kilku ostatnich lat zyskałeś sobie, że tak powiem, nie najlepszą reputację. Ale jesteś samotny, przystojny, wysportowany. Z tego, co mówiłeś o swojej pracy, domyślam się, że również inteligentny.

- Dałbym sobie radę w akademickiej dyskusji, dzięki za dobre słowo.

- Jesteś zapewne uważany w Byfield za najlepszą partię wśród mężczyzn do wzięcia - dodała i pogroziła mu palcem. Coraz częściej zdarzało jej się z niego kpić.

- Kay, daj spokój.

- Dochodzę do istoty rzeczy?

W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiale.

- Dobrze grałeś rolę uwodziciela, Jake, aż tu niespodziewanie zmieniasz wszystkie zasady. Wystarczy jedna chwila, żebyś się zmienił w niewinnego chłopaczka. Oczywiście, w takiej sytuacji każda kobieta pomyślałaby, że odszedłeś do innej, po czym niespodziewanie okazuje się, że rywalką nie jest jakaś przygodna znajoma, z którą można o ciebie walczyć. Twoim sercem zawładnęła uparta, dziewięcioletnia dziewczynka, w jednej osobie aniołek i diabeł wcielony, zupełnie jak tatuś. Jakby tego było mało, matka tego uroczego stworzenia wyjechała na drugi koniec świata.

- To powinno wystarczyć, żeby kobieta z krwi i kości zmykała gdzie pieprz rośnie.

- Nic nie wiesz o instynkcie macierzyńskim. Córka pozbawionego wszelkich zasad rozwodnika to niemal sierota. Największym pragnieniem kobiety jest przygarnąć tych dwoje do piersi. Jake przeniósł wzrok na jej biust.

- Mówię tylko o niektórych kobietach.

- Whitney i ja sami świetnie dajemy sobie radę - odparł, podnosząc wzrok.

- Zapewne. Twierdziłeś, że nie chcesz się angażować w żaden związek, ale w twoim życiu, a zatem i w życiu Whitney, pojawiło się sporo kobiet.

- Emily i Carolyn to tylko przyjaciółki. Whitney je lubi, podobnie jak ja lubię jej koleżanki.

- Wyobraź sobie, co byś czuł, gdybyś musiał walczyć o miłość swojej córki z jakąś inną dziewięciolatką. Emily, Carolyn, Gail, która wyjechała... czy Whitney wie na pewno, jakie miejsce zajmuje w twoim życiu?

- Nie masz dla mnie litości. - Jake poruszył się niespokojnie i popatrzył na Kay.

- To bardzo ważne i sam zdajesz sobie z tego sprawę. Rozmawiałeś z nią o tym, kim dla ciebie są lub nie są tamte panie?

- To wykluczone. Nie chcę, żeby była w to wplątana. Sam nie jestem w nic uwikłany, ona więc tym bardziej nie.

- Dziecięce rozumienie faktów z życia dorosłych bywa nieco inne. Whitney może sądzić, że jesteś zakochany po uszy.

- Pewnie dlatego, że sama doszłaś do takiego wniosku.

- Nieważne, co pomyślałam.

- Za późno mi to mówisz. Twoich krytycznych uwag wystarczyłoby na sporą książkę - rzekł z ponurym uśmiechem i westchnął.

- O co ci chodzi?

- Masz rację, wcale nie rozumiem kobiet. Przyznaję, przez jakiś czas myślałem, że Whitney cię zainteresowała, ponieważ chciałaś zbliżyć się do mnie.

Kay usiadła wyprostowana, a zaraz potem uklękła :ak energicznie, że jej kolana odcisnęły w piasku pod ręcznikiem głębokie dołki. Zarumieniła się po korzonki włosów.

- Jake, nie dość, że nie masz bladego pojęcia o kobiecym sposobie myślenia, to jeszcze twój męski szowinizm jest o wiele niebezpieczniejszy niż przypuszczałam. Moje zainteresowanie sprawami Whitney nie ma z tobą nic wspólnego! Już tamte insynuacje, że próbuję się nią posłużyć, aby zaprzyjaźnić się z komandorem, były oburzające, ale to przekracza wszelkie granice.

- Takie rzeczy się zdarzają.

- Mnie nigdy.

- Wczoraj wieczorem niewiele brakowało.

- Byłam wytrącona z równowagi. To absurd, że mogłoby mnie coś z tobą łączyć, zwłaszcza że ugania się za tobą pół miasta. Wiążą nas jedynie sprawy zawodowe. Poza tym myślałam, że jesteś żonaty.

- Już mi o tym wspominałaś. - Wstał z ręcznika. - Nie gniewaj się. Coś mnie chyba opętało.

- Też tak uważam. Nie przystałabym na związek z ojcem któregoś z uczniów ani w klubie, ani w szkole.

Jake zmienił się na twarzy. Pokiwał głową.

- A więc o to chodzi, tak?

- O czym ty mówisz?

- Popełniłaś już ten błąd.

- Jaki błąd? - wykrztusiła i opadła na ręcznik, jakby zabrakło jej sił. Jake ukląkł obok.

- Wczoraj wieczorem, gdy powiedziałem, że użyję swoich wpływów i przekonam komandora, aby cię wyrzucił z pracy, jeśli ze mną nie popłyniesz, wyglądałaś, jakbyś ujrzała ducha.

- Jake, nie wracajmy do tego.

- Prześladują cię widma przeszłości, dobrze to określiłem. Najpierw robisz mi piekło, a w chwilę później padasz zemdlona w moje objęcia. Wyczuwałem od pierwszego spotkania, że za twoimi docinkami, pouczeniami i poważnymi rozmowami kryje się jakaś tajemnica. Wczorajszej nocy tyle nad tym rozmyślałem, że wcale nie mogłem zasnąć.

- I po co ci to było?

- Pomyśl, czym my się tu zajmujemy, Kay. Rozłożyłaś mnie w tej rozmowie na czynniki pierwsze, a przy okazji także moją córkę, moje dziewczyny i Bóg raczy wiedzieć kogo jeszcze.

- Robiłam to ze względu na Whitney.

- A co mi powiesz o Kay McCormick? Co ja o tobie wiem? Czego pozwoliłaś mi się dowiedzieć?

- Moi rodzice mieszkają w Berkshires, a siostra w Hartford. Jestem szefem szkolenia w miejscowym klubie i uczę żeglarstwa twoją córkę. To ci musi wystarczyć.

- I uważasz, że się zadowolę twoimi informacjami? - Wyraźnie słyszała rozdrażnienie w jego głosie.

- Sam nie pozwalasz nikomu wtrącać się do swego osobistego życia.

- Owszem, ale są tacy, co tego próbują.

- Jake, przestań. Bądźmy przyjaciółmi i postarajmy się oboje, żeby Whitney miała wspaniałe wakacje.

- A czy zostawiłaś mi inny wybór?

- Chyba nie.

- Kim on był?

- Nieważne. To już przeszłość.

- Organizował regaty? A może to sam komandor? Albo syn komandora? Któryś z pracowników? Przystaniowy?

- Przestań, Jake. - Kay nie mogła powstrzymać śmiechu.

- Zgoda, jeśli ty nie będziesz mnie więcej pouczać, jak się wychowuje dzieci.

Whitney i jej przyjaciółka biegły w stronę plażowego parasola. Doskonale wybrały moment.

- Tatusiu, chodźmy poszukać muszelek. Musimy ozdobić zamek.

- Świetny pomysł.

- Chodź z nami, Kay - dodała Whitney, chwytając ją za rękę.

- Może lepiej będzie, jeśli pójdziesz tylko z tatą i ze swoją koleżanką? - zaproponowała Kay.

- Z tobą jest fajnie- odparła dziewczynka marszcząc nos. - Jesteś najmilsza ze wszystkich.

Jake wyraźnie czuł się nieswojo.

- Dlaczego tak uważasz, Whitney? Oznajmiłaś nam już, że Kay nie jest koczkodanem i co jeszcze?

- Ona się mnie nie czepia.

- Co masz na myśli?

- No wiesz - dziewczynka odwróciła się i podniosła wzrok na Kay. - Na zajęciach trzymasz mnie krótko. Wściekasz się, gdy coś przeskrobię, ale nie udajesz, że bardzo mnie lubisz, tylko po to, żeby się dowiedzieć, co tatuś myśli o tobie.

- Idziemy na spacer - zawołał Jake, chwycił córkę w objęcia i pocałował. - Obiecaj mi, córeńko, że jeśli któraś z moich znajomych zacznie się czepiać, natychmiast mi o tym powiesz.

Whitney zachichotała, a Jake postawił ją na piasku. - One wszystkie to robią. Wszystkie z wyjątkiem Kay.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Czwórka spacerowiczów szła po mokrym piasku, omijając wodorosty, kawałki drewna wyrzucone przez fale i stosy plastikowych odpadków. To naprowadziło rozmowę na neutralną kwestię ochrony środowiska. Szukali muszelek.

Kay opowiedziała Jake'owi o rodzinnym domu Stockbridge w stanie Massachusetts, w krainie pięknych jesieni. Wspomniała o młodszej siostrze i wyprawach żeglarskich odbywanych w dzieciństwie.

Po drodze spotkali mnóstwo znajomych. Pozdrawiali ich rodzice uczestników kursu, zawodnicy, z którymi ścigali się rano, przyjaciele Jake'a. Kiedy zawrócili i ruszyli w drogę powrotną, Kay przyszło nagle do głowy, że nim słońce zajdzie, całe miasto uzna ją za nową zdobycz Jake'a Bishopa. Nie dawało jej to spokoju.

- Nie sprawia ci przyjemności spacerowanie ze mną na oczach wszystkich, prawda? - zapytał Jake, schylając się po muszlę.

- Nie.

- Pójdą w ruch języki i mogą być plotki.

Kay podniosła kamyk i rzuciła go w fale.

- Moja praca jest wystarczająco trudna nawet wtedy, gdy nikt o mnie nie plotkuje.

- Jak na razie nie dostarczasz zbyt wielu tematów do plotek.

- Zdaje się, że ty starasz się za nas dwoje – stwierdziła.

- Nie zawsze jest tak, jak się wydaje, Kay.

- Powiedz to ludziom, których przed chwilą spotkaliśmy.

Jake znaczył dla niej stanowczo zbyt wiele. Nie przestawała o tym rozmyślać, gdy wracali ze spaceru.

- Nie jesteś zbyt rozmowna. Na nic nam się nie przyda szef szkolenia, który zamyka się w sobie, żeby rozmyślać o takich głupstwach jak regaty i wycieczka na plażę.

- Masz rację. Jestem bardzo nieufna. To dlatego, że... - zabrakło jej słów, wiec zaczęła rzucać kamykami.

- Proszę, mów dalej.

- Przysięgam na wszystkie świętości, że nie mam pojęcia, jak mogłam się tak bardzo zaangażować w twoje sprawy. - Spojrzała na niego kątem oka. - Właściwie nie wiem, co mnie napadło. Taki dziwny stan.

- To jest, kochana pani instruktorko, jak żeglowanie po nieznanych wodach.

- Bez mapy, z której można się dowiedzieć, gdzie szaleją gwałtowne sztormy. Jake, nie jestem nastolatką. Bardzo mi się podobasz. Żadna kobieta nie przeszłaby obok ciebie obojętnie. Ale to nie jest właściwy czas i miejsce. Zbyt wiele nas dzieli.

- Niestety, muszę przyznać ci rację.

- To dobrze. Przynajmniej się rozumiemy.

- Nie licz na to, że tak będzie zawsze. - Jake dotknął jej obnażonego ramienia, przesunął po nim dłonią i ujął rękę Kay.

- Zazwyczaj trzymałem za rękę dziewczynę, którą miałem za chwilę pocałować. Jaka szkoda, że tym razem nic z tego nie będzie.

Kay uśmiechnęła się czule, ale wysunęła dłoń z jego uścisku. Do końca spaceru Jake zajmował się dziewczynkami, jakby chciał w ten sposób przywrócić właściwy dystans między nim i Kay.

Wrócili na plażę i zaopatrzeni w muszle dokończyli we czworo wznoszenie zamku. Wszystkie wysiłki budowniczych zniweczył przypływ. Nim opuścili plażę, zamek z piasku zamienił się w bajoro, a misterna konstrukcja zapadła się w głęboką fosę. Podczas zabawy, taplania się w chłodnych wodach zatoki i zwariowanej gonitwy z powrotem pod parasol, Kay zajmowała się wyłącznie dziewczynkami. Czuła, że już czas wrócić do domu i zamknąć się w bezpiecznej kryjówce, wziąć zimny prysznic i poczytać dobrą książkę. Bez entuzjazmu pomyślała o wieczornym przyjęciu u Morrowow, zwłaszcza że ona i były zięć komandora zwyciężyli w porannych regatach.

Gdy wracali, Whitney i Emily Harrison drzemały na tylnym siedzeniu. Zatrzymali się przed domem Kay. Dziewczyna szeptem podziękowała Jake'owi za miłe popołudnie,

- Nie budź dziewczynek - dodała, kładąc dłoń na jego ramieniu.

Odprowadził ją pod sam dom. Milczał i była mu za to wdzięczna. Otworzyła drzwi i odwróciła się do niego, żeby raz jeszcze podziękować za dzisiejszą wycieczkę.

- Dobrze mi z tobą, Kay. Nie mam powodu, by to ukrywać - szepnął Jake.

- Cieszę się, że pozostaniemy przyjaciółmi, ale najważniejsze jest, aby Whitney miała pewność, że nie będę się czepiać, jak to ona mówi.

- Podoba mi się, że traktujesz ją poważnie - rzekł z uśmiechem.

- Należy do Bishopów, ale także do samej siebie.

- Nie wszystkie dzieci mają tak dobrze.

- Mówisz o swoim dzieciństwie?

- Musiałem sprostać cudzym ideałom i wyobrażeniom. Chce mieć pewność, że nikt nie będzie tego oczekiwał po mojej córce.

- Ona ciebie potrzebuje, Jake.

- A ja przy niej jestem.

Jake wyciągnął rękę i odsunął kosmyk włosów, który opadł Kay na szyję. Dotknięcie było tak przyjemne, że przymknęła oczy. Zaraz potem otworzyła je szeroko, mając nadzieję, że niczego nie zauważył.

- Za późno - szepnął i pochylił głowę.

- Na co?

- Nie udawaj, że nie chciałaś, abym cię pocałował.

- Nie masz prawa.

- Tylko pocałunek.

- Nie. Nawet wspólna wycieczka na plażę to błąd. Nie powinniśmy się razem pokazywać.

- Whitney i Emily służyły nam za przyzwoitki.

Dotknął palcem jej dolnej wargi, a potem przesunął po niej ustami. Całował ją czule i nieśmiało, jakby robił to po raz pierwszy w życiu. Poruszał się wolno jak w transie, ale było w tym coś żartobliwego.

Kay objęła go za szyję. Ten gest, zupełnie dla niej samej nieoczekiwany w pełnym świetle letniego popołudnia, rozniecił ukryte pragnienia. Przytuliła się do niego i oddawała pocałunki, wkładając w nie tyle czułości, ile potrafiła dać. Skóra Jake'a pachniała słoną morską wodą. Gdy Kay dotknęła jego pleców, wyczuła pod palcami ziarenka piasku na koszuli, a potem ciepło skóry na karku. Słyszała ciężki oddech mężczyzny. Całkiem straciła głowę i nogi ugięły się pod nią.

Jake podtrzymał ją. Oczy pociemniały mu ze zdumienia.

- Kay... - szepnął, przytulając twarz do jej szyi. - To się staje niebezpieczne. Jesteśmy oboje zbyt skąpo ubrani.

- Myślisz, że grube ubranie coś by tu pomogło?

- Owszem, gdyby każde z nas włożyło zbroję.

- Jake...

- Odwołaj randkę. Zjemy u mnie obiad razem z dziewczynkami, potem popływamy jachtem. Mogę przyrządzić steki z rusztu. Whitney i ja odwieziemy cię do domu o przyzwoitej godzinie.

- To niemożliwe.

- Nie chcę się z tobą rozstawać. Whitney będzie z nami przez cały czas.

Kay nadal go obejmowała. Czuła, że cały drży. Przytulił ją mocniej. Znowu dotknął jej ust i pocałował, najpierw delikatnie, potem namiętniej.

Poddawała mu się z wolna, rozkoszując się każdym odczuciem, które budziło się w niej, gdy odwzajemniała pocałunki. Oboje byli pełni wahania, świadomi, jak niewiele brakuje, by stracili rozsądek i panowanie nad sobą. Pewność, że nie musi się niczego obawiać, że Jake jest równie ostrożny jak ona, wzmagała słodycz jego pocałunków i pozwalała utonąć w czułym uścisku.

- Jak przystało na nauczycielkę angielskiego, nadałaś słowu pocałunek zupełnie nowe znaczenie. Pojedź z nami - nalegał Jake, odsuwając się od niej niechętnie.

- Nie mogę.

- Kobieta z zasadami.

- Mam ich więcej. Nie wszystkie poznałeś.

- W ogóle mało ciebie znam. Ale twoje zasady są całkiem oczywiste.

Kay cofnęła się i oparła o drzwi,

- Podobnie jak twoje.

- Nie zwracaj na nie uwagi.

- One czynią cię jeszcze bardziej pociągającym.

- To żaden komplement dla mężczyzny, gdy kobieta twierdzi, że ceni sobie jego zasady.

- Gdybym pochwaliła cię za coś innego, zaczęlibyśmy od nowa - odparła Kay, dotykając palcami jego warg. - Powinieneś wiedzieć, że nie zamierzam więcej się z tobą całować, przynajmniej dopóki nasza sytuacja się nie zmieni.

- A co ma do tego nasza sytuacja? Odkryłaś dziś po południu wszystkie sekrety mojej duszy, więc możesz mieć do mnie zaufanie. Chyba nie dowierzasz samej sobie. - Uśmiechnął się. - To mi się bardzo podoba,

Pochylił się i znowu ją pocałował, a potem wyciągnął ramiona i ujął w dłonie jej twarz. Stał tak oddzielony od Kay upalnym, letnim powietrzem i głaskał ją po policzkach. Jęknęła cicho i odsunęła go.

- Przestań, bo nigdy więcej z tobą nie popłynę - zagroziła, chwytając z trudem powietrze.

- Obiecuję, że nigdy więcej nie zrobię tego na przystani.

- Jake, nie będę jedną z twoich miłostek.

- Obiecuję rozpędzić inne na cztery wiatry.

- Jak to rozpędzić? Bądź poważny.

- Wybacz - złożył ręce, jakby prosił o zmiłowanie - źle się wyraziłem.

- Skoro mamy razem pływać, musimy zawrzeć pewną umowę.

- Dotyczącą pocałunków?

- Ja nie żartuję.

- Mam coś podpisać?

- Jake, bardzo proszę, bądź poważny.

- Postaram się. Przecież możemy to ciągnąć i ułożyć wszystko po swojemu.

- Pomyśl o córce - przekonywała, zniżywszy głos do szeptu. - Whitney nas nie widzi, ale przecież czeka na ciebie w samochodzie. Daj mi teraz słowo, że nic podobnego więcej się nie zdarzy. Ja wcale nie żartuję. Jesteś członkiem klubu, ojcem mojej uczennicy. Nie pozwolę, żeby coś tak głupiego i mało ważnego jak fizyczna atrakcyjność zaszkodziło mi w pracy albo zniszczyło twoje dobre imię.

Zbierała siły, spodziewając się kolejnych złośliwości Jake'a Bishopa.

- Kay, rychło w czas zaczęłaś się troszczyć o moje dobre imię. Za późno na to.

- Pomyśl w takim razie, jak zagrożona jest moja reputacja. Nie zamierzam jej wystawić na szwank.

- W każdym razie nie po raz drugi?

Dziewczyna spłonęła rumieńcem.

- Kay, potrzebuję twojej przyjaźni tak samo jak Whitney. Mam nadzieję, że pewnego dnia okażesz mi zaufanie i opowiesz mi, kim był facet, przez którego stałaś się taka nieufna. Miał chyba w tamtym klubie sporo do powiedzenia, podobnie jak ja.

- Idź do diabła - szepnęła Kay. Łzy stanęły jej w oczach, chociaż zawzięcie mrugała powiekami.

- Jeszcze przez niego płaczesz.

- To moja własna głupota tak mnie rozstraja, a nie wspomnienie o Paulu.

- Paul? A dalej?

- Nie, Jake. Nie wypytuj mnie. Zabraniam ci. Nie masz prawa.

- Dlaczego nie potrafisz mi zaufać?

- Tu nie chodzi o zaufanie. To wyłącznie moja sprawa. Zostaw mnie w spokoju. Nie zaryzykuję ponownie wszystkiego, co zdobyłam. Popełniłam już raz wielki błąd. Nie wtrącaj się w moje sprawy. Ja nie wypytuję, dlaczego rozwiodłeś się z żoną.

Jake zamilkł, jakby argumenty Kay trafiły mu do przekonania. Potem zaklął pod nosem i rzekł buńczucznie:

- A więc to tylko fizyczna atrakcyjność, tak?

- Obiecaj mi, bo jeśli nie...

- Przestań grozić. - Jake wziął jej rękę w obie dłonie. - Obiecuję. Żadnych pocałunków. Za to przyrzeknij, że dzieci z naszego klubu będą miały wspaniałe wakacje i że będziesz pływała tylko ze mną. Ale we wrześniu strzeż się mnie, dziewczyno! Zaczęłaś niebezpieczną grę...

- Zapomnijmy o wszystkim, dobrze? - Kay wyprostowała się i podniosła głowę,

- Nie proś mnie o to. Żeglujesz zbyt dobrze, aby można było z ciebie rezygnować. Jako psycholog jesteś tak dociekliwa, że trudno o tobie zapomnieć. Jako kobietę znam cię tylko powierzchownie. Obawiam się, że jeśli wypowiem jeszcze jedną taką uwagę, znowu się rozpłaczesz, a na widok kobiety we łzach całkiem się rozklejam.

Jake odwrócił się i zamierzał odejść, ale spojrzał na Kay przez ramię i zapytał:

- Z kim umówiłaś się na wieczór?

- Idę na przyjęcie.

- Nie chcesz mi powiedzieć.

- Nie wypytuj mnie o znajomych. Ja też przestanę interesować się twoimi - rzuciła i szybko weszła do domu, żeby uniknąć wysłuchiwania kolejnych złośliwości Jake'a.

O wpół do siódmej Kay zadzwoniła do drzwi Morrowów. Powitali ją komandor, jego żona oraz kilka osób z zarządu (najmłodsza z nich była w wieku panny McCormick). Wszyscy odnosili się do niej życzliwie. David Morrow zaprowadził Kay na szeroką werandę, gdzie stały wiklinowe fotele wyłożone poduszkami z kolorowego perkalu. Komandor podał jej szklankę toniku z cytryną.

- Mieliśmy dziś rano całkiem niezłe regaty.

- Owszem - przyznała. - Jake w ostatniej chwili namówił mnie, żebym z nim popłynęła. Jego znajoma, Carolyn Wilson, nie mogła przyjść, więc ją zastąpiłam.

- Miał dużo szczęścia, że zdołał cię namówić. Pomogłaś mu w trudnej sytuacji.

- Początkowo miałam sporo wątpliwości, ale muszę przyznać, że to było wspaniałe przeżycie.

- Przypuszczam, że wcześniej brałaś udział w regatach. Dziś miałaś okazję odświeżyć dawne umiejętności.

- Istotnie - przyznała. Miała ochotę dodać, że nic więcej się za tym nie kryje. Postanowiła zmienić temat i zaczęła oglądać rodzinne zdjęcia, oprawione w ramki i umieszczone na stoliku.

- Wiele z nich zrobiono na łodzi - rzekł David, spoglądając na Kay. Wskazał fotografię dwojga dzieci. - Wnuczęta ofiarowały mi na Boże Narodzenie nowiutkie żagle.

Kay patrzyła na znajome dziecięce buzie. Starsze wnuki komandora również uczestniczyły w kursie żeglarskim. Zrobiło jej się ciepło na sercu, gdy dostrzegła fotografię małej dziewczynki, wesołego skrzata z rozwichrzonymi włosami, w czerwonej spódniczce w szkocką kratę.

- Pierwszy raz widzę Whitney tak ubraną.

- To kawał urwisa. Najmłodsza z moich wnucząt.

Przemiła, ale niesforna, pewnie sama zauważyłaś. Kiedy jej rodzice się rozwiedli, była ogromnie przygnębiona. Wiele przeszła w swoim krótkim życiu.

- Whitney doskonale sobie radzi - rzekła Kay podnosząc wzrok na Davida Morrowa. - Na początku sprawiała pewne trudności. Bardzo jej brakuje matki. Uważam, że już się pogodziła z jej wyjazdem. Na pewno tęsknisz za córką.

- To nieporozumienie - zdumiony David potrząsnął głową. - Matka Whitney nie jest moją córką. Nazywa się Gail Wiikins. Wyszła za mojego syna. Z pewnością Jake wspomniał ci, że jestem jego ojcem.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kay oniemiała ze zdumienia. Potrząsała głową, próbując zrozumieć słowa Davida. Nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć.

- Jake Bishop jest właściwie moim przybranym synem - wyjaśnił komandor. - Adoptowałem go, kiedy poślubiłem jego matkę. Miał wtedy dwa lata.

- Ale nazwisko...

- Jake nosi nazwisko swego ojca, wspaniałego człowieka, który umarł zbyt młodo. Mój syn to John Turner Bishop III. Niestety, na razie jest ostatni z rodu. Doszliśmy z matką Jake'a do wniosku, że chłopak mimo oficjalnej adopcji powinien zachować nazwisko Bishop, żeby podtrzymać tradycje rodzinne.

- Nic o tym nie wiedziałam.

Dawid wpatrywał się w gęsty żywopłot i krzaki bzu.

- Nie dziwi mnie, że Jake o tym nie wspomniał. Nie ma łatwego życia. Nasz klub i miasto wiele zawdzięczają jego ojcu. W młodości Jake próbował mu dorównać, ale z drugiej strony robił wszystko, by stać się zakałą rodu. Właściwie nie wiem, dlaczego uważałem, że powinnaś już o tym wiedzieć. Szczerze mówiąc, to charakterystyczne, że Jake nie chce mówić o swojej rodzinie. Zawsze był bardzo skryty.

Przybrany syn. Jake rzeczywiście miał powody, aby podejrzewać, że Kay chce za jego pośrednictwem wkraść się w łaski komandora. Dziewczyna próbowała się skupić i wysłuchać uwag Davida Morrowa do końca.

- Jako twój pracodawca mam nadzieję, że unikasz bliższej znajomości z rodzicami naszych najmłodszych żeglarzy. Tej zasady przestrzegają zazwyczaj nauczyciele, prawda?

Na takie pytanie, zadane tonem nie znoszącym sprzeciwu, była tylko jedna odpowiedź. Kay skinęła głową.

- Nie. Widujemy się, gdy trzeba porozmawiać o Whitney. Trochę się o nią niepokoiłam.

- Nie ty jedna. Przyjmij moje podziękowanie za wszystko, co zrobiłaś dla tej małej.

Słowa komandora brzmiały nieco dwuznacznie, jakby sugerował, że coś ją łączy z Jakiem. Kay przypomniała sobie zdanie, które powiedział kiedyś jego przybrany syn: „Uważaj, on pobije cię twoją własną bronią, jeśli tylko mu na to pozwolisz". Przez cały czas zadawała sobie pytanie, skąd Jake tyle wie o komandorze, tymczasem on mówił o własnym ojcu.

- Dziś rano w ostatniej chwili zdecydowałam się popłynąć z Jakiem. Miałam pewne obawy, ale, jak sam widziałeś, stanowimy doskonałą załogę. Chętnie nadal pływałabym z nim w regatach.

- Uważasz, że to rozsądne?

- Czy istnieją jakieś zasady, które zabraniają pracownikom i członkom klubu wspólnego żeglowania?

- Ależ nie.

- Nikt więc na tym nie ucierpi. -Kay ledwo mogła uwierzyć, że to jej własne słowa.

- Mój syn jest niezłym zawodnikiem.

- Może i na tym polu pragnie dorównać rodzonemu ojcu - Kay przerwała i odetchnęła głęboko - albo tobie, Davidzie. Jesteś wspaniałym żeglarzem. Przypuszczam, że Jake od ciebie nauczył się tej sztuki.

- Ma po mnie smykałkę do żeglarstwa i upór. Niestety, od lat żyjemy w niezgodzie.

- Wyobrażam sobie, jaki był z niego urwis w dzieciństwie.

Komandor podniósł swoją szklankę.

- Nie mówmy już o nim. Skoro nic ci o mnie nie powiedział, nie chciałby pewnie, żebyśmy rozmawiali o jego prywatnych sprawach. Uważam, że ma rację.

- Ja również.

- Bardzo mu pomogłaś dziś rano - komandor poklepał ją przyjacielsko po ramieniu. - Doskonała robota. Nasz klub docenia wszystkie twoje dokonania. Mam nadzieję, że cię nie zniechęciłem do dalszej pracy.

- Ależ nie.

- Masz doskonały wpływ na moją wnuczkę. Ilekroć nas odwiedza, zawsze o tobie opowiada.

- Whitney jest teraz grzeczniejsza i czuje się o wiele pewniej niż na początku wakacji. To doskonale, że ojciec poświęca jej dużo czasu. Często przesiadują w domu całkiem sami.

- Sami? Czasem zastanawiam się czy ten chłopak wie, co to znaczy samotność.

- Ma podobno mnóstwo znajomych. - Zza żywopłotu dobiegło szczekanie Schoonera.

- Dobrze to sobie zapamiętaj.

- Jake świetnie daje sobie radę z obowiązkami samotnego ojca - wtrąciła zarumieniona Kay. Usłyszała dziecięcy głosik. Wyobraziła sobie Whitney bawiącą się z psem. Ogarnęło ją wzruszenie. Czuła się tak, jakby tenisowa piłka utkwiła jej w gardle.

- Muszę cię opuścić - zwróciła się do Davida.

- Widziałam tu Jeanne Porter z zarządu klubu. Chciałabym z nią omówić parę spraw.

- Rozumiem.

Kay mało znała kobietę, do której podeszła, ale poczuła nagle, że potrzebuje spokojnej, niezobowiązującej pogawędki.

W niedzielny poranek Kay postanowiła wyjść z domu. Chciała zgubić się w tłumie obcych ludzi. Była w kościele, potem wstąpiła na kawę i małą przekąskę do nadmorskiej restauracji. Ani przez chwilę nie przestała rozmyślać o Jake'u Bishopie, synu komandora Davida Morrowa.

Poprzedniego dnia Kay przyjęła zaproszenie Jeanne Porter. O pierwszej spotkały się w Williston Academy, żeby pograć w tenisa na tamtejszych kortach. Podczas meczu Kay zapomniała o całym świecie. O wpół do trzeciej stała roześmiana przy siatce i gawędziła z Jeanne o zakończonej właśnie grze. Nagłe ujrzała doskonale jej znany, zielony sportowy samochód wjeżdżający na parking.

Jake Bishop podbiegł do nich z rakietą w dłoni, żeby się przywitać. Miał na sobie białą koszulkę polo i wypłowiałe błękitne szorty sięgające do połowy ud. Prezentował się wspaniale.

- Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności - zawołał. - Sądziłem, że będę musiał w samotności odbijać piłkę od ściany.

Jeanne mrugnęła do Kay, a potem spojrzała na zegarek. - Na mnie nie licz, nie mam czasu. Muszę wracać do domu, do rodziny. Za to Kay zachowała jeszcze dość sił, żeby dać ci niezłą szkołę. Jadłyśmy wczoraj kolację u twoich rodziców.

- Byłaś wieczorem u komandora? - zapytał Jake, wpatrując się w Kay.

- Oglądałam rodzinne fotografie - oznajmiła.

Jake wolno skinął głową i zacisnął usta. Jeanne szturchnęła go w ramię.

- Przyznaj, że czas już chyba najwyższy, abyś podtrzymał rodzinną tradycję i popracował trochę dla klubu. Zajmij się na przykład organizowaniem regat.

- Mój stary doskonale radzi sobie ze wszystkim.

- Kadencja twego ojca upływa wiosną. Całkiem możliwe, że w przyszłym sezonie po raz pierwszy od czterdziestu lat przewodniczącym zarządu nie będzie ani Bishop, ani Morrow, przynajmniej tak mi powiedział David.

- Zapomniałaś, że prócz ojca do klubu należy trzech innych Morrowów. Niech oni kandydują. Ja mam teraz nadmiar obowiązków.

- Mówisz o Whitney? Nigdy bym nie pomyślała, że Gail nabierze do ciebie tyle zaufania. Skąd jej przyszło do głowy, że dasz sobie radę w roli samotnego ojca?

- Życzliwi krewni śledzą wszystkie moje poczynania. Nie powinnaś się niepokoić. Cała rodzina niecierpliwie czeka, wstrzymując oddech, na pierwszy fałszywy krok, żeby w razie czego ratować nieszczęsną, opuszczoną przez matkę dziewczynkę.

Jeanne sięgnęła po rakietę i piłki.

- Ty i Whitney świetnie dajecie sobie radę. To samo powiedziałam wczoraj twoim rodzicom.

Kay odczekała, aż Jeanne wsiądzie do samochodu i spojrzała na Jake'a.

- Graj sobie sam. Ja również nie mogę zostać.

- Nie możesz czy nie chcesz?

- Nie chcę.

- Kay, to nie jest przypadkowe spotkanie. Widziałem, jak tu jechałaś, kiedy odwoziłem Whitney do koleżanki. Popatrz tylko, mam na sobie strój do tenisa. Chciałem, abyś myślała, że to jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności.

- Niepotrzebnie zadałeś sobie tyle trudu.

- Chodzi ci o to, czego dowiedziałaś się wczoraj wieczorem, prawda?

- Wyobraź sobie, że podczas przyjęcia zapytałam komandora, czy tęskni za córką przebywającą w Szwajcarii. Zrobiłam z siebie idiotkę, ale dzięki temu wreszcie się dowiedziałam, że państwo Morrow to rodzice twoi, a nie Gail.

Jake zadrżał.

- Dobry z ciebie numer - ciągnęła dziewczyna. - Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiałam, nagle zdałam sobie sprawę, że ilekroć wspominałeś o sąsiedzie, zawsze mówiłeś o nim komandor albo David Morrow.

- To nie jest cała prawda. Początkowo zakładałem, że wiesz, kim jest dla mnie. Przecież wszyscy wiedzą. Sądziłem, że ktoś ci powie. Dopiero kiedy oskarżyłem cię, że chcesz posłużyć się mną, by zdobyć jego przychylność, zorientowałem się, że nie masz o tym pojęcia.

- A potem?

- Przecież to oczywiste, Kay. Jako członek klubu i ojciec Whitney nie mam u ciebie żadnych szans. Dlaczego miałbym pogarszać swoją sytuację przyznając się, że jestem synem komandora? Upierasz się, żebyśmy zachowywali właściwy dystans i każesz mi się trzymać się z daleka od twego prywatnego życia. To przez ciebie musiałem czekać na dogodną chwilę.

- Przeze mnie?

- Tak, tak, przez ciebie, przez twoje obawy i zasady. W niczym nie przypominam Paula Johnstona.

Serce dziewczyny zamarło z trwogi.

- Kay, to nie miejsce na rozmowę.

- Coś ty zrobił? Jak się dowiedziałeś?

- Musisz mnie spokojnie wysłuchać.

Kay odwróciła się tak nagle, że na miękkim korcie pozostał głęboki ślad. Pobiegła do samochodu. Jake nie odstępował jej ani na krok.

- Dobrze, wszystko ci powiem. Przyznaję, zadzwoniłem do kumpla z Mussel Shoalls Yacht Clubu.

- Ty zdrajco! - zawołała, rzucając mu spojrzenie, które przeraziłoby śmiertelnie każdego zdrowo myślącego człowieka.

Jake nie odwrócił wzroku. Wyprostował się i nie spuszczał z niej oczu.

- Co miałem zrobić? Czy powiedziałabyś mi sama? Może wieczorem przyszłabyś do nas na kolację i wtedy dowiedziałbym się, że w ciągu jednego lata Paul Johnston nieomal zrujnował twoje życie? Porzucił dla ciebie żonę.

- Nie miałam pojęcia, że jest żonaty. Okłamał mnie.

- Oczywiście. Obiecywał ci Bóg wie co, a potem nagłe zmienił zdanie i intrygował, żeby pozbawić cię pracy. Po prostu uznał, że przysięga małżeńska ma dla niego większe znaczenie niż obietnice składane tobie. Czy kiedyś odważyłabyś się mi powiedzieć, że był w tamtym klubie pierwszą osobą po komandorze? Przez niego miałaś kłopoty, bo jak powszechnie wiadomo, członkowie klubu, choćby nawet godni pogardy, mają większą siłę przebicia niż najlepsi pracownicy.

- Dość tego - rzuciła blada jak ściana Kay.

- Nie będę milczał. To tamten zdrajca złamał ci serce.

- Dzięki niemu dostałam nauczkę. Teraz wiem doskonale, jak powinni się zachowywać pracownicy wobec przełożonych i czego należy unikać. - Przymknęła nagle oczy, jakby chciała, żeby Jake zniknął, nim sama zrobi albo powie coś, czego będzie gorzko żałowała. Poczuła dotknięcie jego dłoni i wzdrygnęła się. Nie potrzebowała współczucia.

- Kay, nie odrzucaj mnie.

- Wracam do domu. Możesz sobie grać w tenisa, zjeść własną rakietę albo utopić się w zatoce. Nic mnie to nie obchodzi.

- Nie jestem taki jak Paul Johnston.

- Myślisz, że właśnie tego się obawiam?

- Owszem.

- Tamta historia to już przeszłość. Zachowałeś się podle. Szpiegowałeś mnie. Bez pytania odkryłeś moje sekrety. Użyłeś swoich wpływów i dzięki znajomościom dowiedziałeś się wszystkiego, czego chciałeś. Tak samo postępował zwykle Paul. Dlaczego miałabym sądzić, że jesteś inny niż on?

Z przewrotną satysfakcją zauważyła, że Jake był równie blady jak ona.

Pozwolił jej odejść. Czego innego mogła się spodziewać? Wróciła do domu, wzięła prysznic i długo płakała stojąc pod strumieniem chłodnej wody. Jake zadał sobie wiele trudu, żeby zaspokoić ciekawość. Postąpił niewłaściwie szpiegując Kay, ale niewątpliwie mu na niej zależało. Zachowała się bardzo głupio wpadając od razu w panikę.

Gdyby kierowała się rozsądkiem, potrafiłaby jednym tchem wymienić mnóstwo powodów, dla których nie powinna widywać się z Jakiem Bishopem. Problem polegał na tym, że rozsądek całkiem ją opuścił. Każde spotkanie z tym mężczyzną, każda ich sprzeczka i każda rozmowa spychała ją coraz głębiej w niebezpieczną otchłań. Była nauczycielką angielskiego i potrafiła znaleźć właściwe słowa, by opisać wszystko, co przeżywała, ale nic by jej z tego nie przyszło. Wystarczyło powiedzieć krótko, że uczucie do Jake'a Bishopa odebrało jej rozsądek i wolę. Ale nie powinna przed nim uciekać. Najlepszym lekarstwem było jeszcze jedno spotkanie; klin klinem. Musiała się z nim zobaczyć, aby wyjaśnić mu raz na zawsze, że nic ich nie łączy i tak musi pozostać.

O wpół do piątej cichutkie pukanie do drzwi wyrwało Kay z zadumy. Słońce nad Nową Anglią paliło niemiłosiernie. Kay wyszła z kuchni, przykładając do skroni szklankę z zimną herbatą. Przed drzwiami stała Whitney Bishop. Dziewczynka osłoniła dłońmi oczy i przycisnęła twarz do szyby. Na głowie miała kask, który nadawał jej wygląd małego przybysza z kosmosu.

- Kay, jesteś tam? - zawołała.

- Już idę. To dopiero niespodzianka. Wybrałaś się na przejażdżkę? - Otworzyła drzwi, a Whitney przemknęła pod jej ramieniem.

- Przyjechałam po ciebie.

- Po mnie?

- Tata kupił homary i powiedział, że mogę zaprosić na obiad, kogo chcę. Od razu pomyślałam o tobie.

- Twój tata sądził na pewno, że przyprowadzisz koleżankę.

- On tego nie powiedział. Mogę zaprosić każdego.

- Ależ Whitney, wkrótce będziesz mnie miała po dziurki w nosie. Nie dalej jak wczoraj byłyśmy razem na plaży.

- Nie - odparła Whitney potrząsając głową. - Bawiłam się z Emily, a ty przez cały czas rozmawiałaś z tatusiem. To się nie liczy. Dziś będziesz tylko moim gościem. Nie odmawiaj.

- Nie mogę się zgodzić. To naprawdę nie jest dobry pomysł.

- Nie chcesz do mnie przyjść, bo byłam strasznie podła i rozrabiałam na zajęciach, prawda? - westchnęła dziewczynka.

- Czy rzeczywiście tak myślisz? - Kay przykucnęła obok niej.

- Może gniewasz się jeszcze, że schowałam się na drzewie?

- Nie!

- W takim razie nie chcesz przyjść, bo oblałam wodą Brada.

- Whitney, nigdy nie mówiłam, że jesteś złą dziewczynką. Bywasz tylko nieobliczalna i czasami za bardzo ryzykujesz, ale to wcale nie znaczy, że nie podoba mi się twój charakter.

- Ale tak jest. Specjalnie przyszłaś do naszego domu, żeby tacie o tym powiedzieć. Wtedy przyszłaś, a teraz nie chcesz.

- Whitney, odwiedziłam twego ojca, ponieważ martwiłam się o ciebie. - Kay przytuliła dziewczynkę. - Zależy mi na tym, żebyś miała bardzo przyjemne wakacje, chociaż tęsknisz za mamą.

- Dzięki tobie, Kay, nie jest mi już tak smutno i nie tęsknię tak okropnie jak przedtem. Proszę, przyjdź do mnie.

- To nie takie proste, kochanie. — Nagle się roześmiała. - Och, zapomniałam, że nie znosisz tego słowa.

- Jakoś wytrzymałam, kiedy ty je powiedziałaś.

- Mam pomysł. Nadaj mi jakieś przezwisko. Będziesz mogła go używać, ilekroć powiem do ciebie kochanie.

- Wspaniale. Spróbuję wieczorem coś wymyślić. Kay, może pojedziesz samochodem. - Whitney nie traciła nadziei. - Albo idź piechotą, to niedaleko. Zastanawiałam się, czy tata mógłby po ciebie przyjechać, ale wtedy byłabyś jego gościem, a nie moim.

Kay roześmiała się i wstała z klęczek. Whitney była zdecydowana urzeczywistnić swoje marzenie.

- Dobrze, przyjdę. O której zaczyna się przyjęcie?

- Zaraz. Masz rower?

- Tak, ale...

- Świetnie, pojedziemy razem.

Nie przemyślane postępki przynosiły Kay wyłącznie kłopoty. A jednak przyjęła zaproszenie. Nie zapomniała o dzisiejszej kłótni z Jakiem. Miała doskonałą okazję, by uzdrowić atmosferę.

Jechała za Whitney krętą drogą wzdłuż wybrzeża. Nie przebierała się nawet. Miała na sobie różową koszulkę i szorty w kolorze khaki, w których przywitała Whitney. Po dziesięciu minutach były na miejscu. Wiatr potargał jej świeżo umyte włosy przewiązane różową wstążką.

Whitney nie przestawała mówić ani na chwilę, prowadząc swego gościa dookoła domu w stronę tarasu. Gdy tam wreszcie dotarły, oczom Kay ukazał się niezwykły widok. Jake drzemał wyciągnięty na leżaku. Wiatr szarpał porozrzucane wokół strony niedzielnej gazety. Jake miał jeszcze na sobie tenisowe spodenki, ale zdjął buty i skarpetki. Jedna z nich leżała na jego piersi. Unosiła się i opadała w rytm oddechu.

- Nie wygląda na to, żeby twój tata spodziewał się gości - szepnęła Kay.

- Połaskocz go, to się obudzi. Musimy się pospieszyć. Trzeba jeszcze narwać zielonej fasolki z ogrodu dziadka. Zjemy ją z homarami. Lecę po koszyk.

Nim Kay zdążyła coś powiedzieć, została sam na sam z przystojnym, głęboko uśpionym i nieświadomym sytuacji mężczyzną. Całowała kiedyś tego mężczyznę, była w jego objęciach, dotykała warg i tuliła się do niego. To ten sam człowiek, który odkrył podstępnie wszystkie jej sekrety dzięki jednej rozmowie telefonicznej. Postąpił tak, chociaż nikomu nie zamierzał ujawnić własnych tajemnic.

- Whitney Bishop - mruknęła Kay. - W co ty mnie pakujesz?

Stała wciąż obok leżaka, gdy dziewczynka wpadła na taras.

- Tato, obudź się!

- Nie śpię, córeńko - wymamrotał. Nie otwierając oczu wyciągnął rękę, chwycił dłoń Kay i przyciągnął dziewczynę do siebie. Gdy straciła równowagę i opadła na leżak, zerwał się jak oparzony.

- Cholera, co tu się dzieje?

- Tatusiu!

- Whitney!

- Wymyśliłam dla ciebie przezwisko, Kay - oznajmiła radośnie dziewczynka. - Wiesz, jak cię nazwę, kiedy powiesz do mnie kochanie? Prymuska!

- Słucham?

- Tata cię tak nazywa.

Kay poderwała się natychmiast. Zerknęła na kompletnie oszołomionego Jake'a.

- Pewnie dlatego, że doskonale się spisuję podczas regat.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Nie spodziewałeś się mnie -mruknęła niepewnie Kay, wygładzając ubranie.

- Słucham? - Jake zamrugał powiekami.

- Whitney zaprosiła mnie na obiad.

- Powiedziałeś, że mogę przyprowadzić, kogo chcę - wtrąciła się dziewczynka - wiec zaprosiłam Kay. Przyjechała ze mną na rowerze.

- Naprawdę? - mruknął Jake, pocierając dłonią policzek.

- Obudź się wreszcie, tatusiu. Kay i ja idziemy do dziadka. Narwiemy zielonej fasolki i zaraz wracamy.

- Jeśli panie pozwolą, wezmę prysznic. W tym stanie nie mogę siąść do stołu - zaprotestował Jake.

- To niemożliwe. Włożyłam do wanny homary - oznajmiła Whitney.

- Wszystkie sześć? Co ty wyprawiasz, Whitney!

- Schooner koniecznie chciał je obwąchać. Szkoda, że tego nie widziałeś, tatusiu.

- Miał szczęście, że nie stracił nosa - burknął Jake.

- Pomogę ci wyjąć z wanny te homary - zaproponowała Kay. - Whitney, zacznij zrywać fasolkę. Zaraz do ciebie dołączę.

- Tylko się pospiesz. Pamiętaj, że jesteś wyłącznie moim gościem.

Kay poszła za Jakiem do łazienki.

- Prymuska! Też mi określenie.

- To miał być komplement.

- Nie jestem czuła na pochlebstwa.

- Chyba jednak cię udobruchałem. Gdyby było inaczej, czy zostałabyś tu ze mną sam na sam?

- Jake, musimy tę sprawę wyjaśnić. Nie miałeś pojęcia, że przyjdę do was na obiad?

- To była ostatnia rzecz, której bym się spodziewał. Jeśli mnie pamięć nie myli, zaledwie trzy godziny temu zostałem przez ciebie okrutnie zwymyślany.

- I słusznie. Węszyłeś za moimi plecami. Wtrąciłeś się w moje osobiste sprawy. To było podłe.

Jake przystanął w wąskim korytarzu i odwrócił się do Kay.

- Zrobiłem tak, ponieważ niepokoiłem się o kogoś, na kim mi zależy.

- To samo przyszło mi do głowy, kiedy się uspokoiłam. Dzięki za troskę.

- I dlatego przyszłaś?

- Twoja córka po mnie przyjechała i bardzo nalegała, więc przyjęłam zaproszenie.

- Jej poszło łatwo, prawda? Dzięki, że się o nią troszczysz i że tak się do niej odnosisz. Ona ci ufa. Chyba nawet cię pokochała.

- Jako nauczycielka jestem do tego przyzwyczajona - odparła ze ściśniętym gardłem Kay.

- Oczywiście. Niewiele wiem o miłości, ale podejrzewam, że i ja cię pokochałem - dodał cicho Jake.

- Nasz obiad się niecierpliwi. - Kay uśmiechnęła się słysząc, jak homary stukają o wannę.

- Ja również. Czekam na odpowiedź, Kay.

- Teraz się jej nie doczekasz. - Dziewczyna wbiła wzrok w bose stopy Jake'a, a potem popatrzyła mu prosto w oczy.

- Tak przypuszczałem.

- Nie lubię takich niejasnych sytuacji.

- Ja też nie.

Pocałował ją. Kay doskonale wiedziała, co potem nastąpi. Jej serce biło jak oszalałe. Wyciągnęła ręce, żeby odepchnąć Jake'a, ale ku swemu zdziwieniu pogłaskała go po policzku, a potem wsunęła mu palce we włosy. Przylgnęli do siebie i zatonęli w namiętnych pocałunkach.

- Zastanawiałem się - szeptał Jake całując jej usta - czy jest jakiś sposób...-dotknął wargami policzków - ...żeby oddzielić nasze uczucia... - okrywał pocałunkami jej szyję - ...od wszystkich innych spraw.

- To zupełnie niemożliwe - mruknęła Kay i ujęła w dłonie jego twarz. Mimowolny dreszcz wstrząsnął jej ciałem.

Jake odsunął się. Nadal oddychał z trudem. Zamknął oczy i oparł się o ścianę.

- Życie powinno być prostsze - mruknął.

- Wszystko przez tę posadę w klubie i niesforną córkę, prawda?

- Gdyby Whitney mieszkała z Gail...

- Lecz nie mieszka. A teraz czeka na mnie w ogrodzie. Nie mogę jej zawieść, nie chcę też stracić posady w klubie.

- Rozumiem, ukradkowe spotkania nie są tego warte, więc nie chcesz się ze mną kochać.

- Jeszcze nie teraz, Jake. Weź prysznic. Idę zrywać fasolkę.

Najchętniej pobiegłaby za Jakiem do łazienki i rzuciła się w jego ramiona, choćby i pod prysznicem, ale opanowała się, wyszła z domu, ominęła żywopłot i odnalazła Whitney wśród splątanych łodyg fasoli w ładnie utrzymanym ogrodzie jej dziadków. David Morrow kopał kartofle. Kay zaczerwieniła się na jego widok. Miała nadzieję, że ojciec Jake'a uzna rumieńce za całkiem naturalne u osoby, która spędziła kilka godzin na korcie.

- Dam Whitney trochę kartofli - rzekł David.

- Będziecie mieli pyszności na obiad.

- Nie ma to jak warzywa z własnego ogrodu - przyznała Kay. Podniosła kartofel i oczyściła go z ziemi. Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

Może wyniknie z tego jakiś pożytek.

- Davidzie, Whitney pewnie ci już powiedziała, że jestem jej gościem. Jake zaprasza także ciebie i twoją żonę na obiad. Prosił, żebym wam to przekazała.

David wyprostował się. Kay starała się go przekonać.

- Bardzo proszę, przyjdźcie. Jest sześć homarów. We trójkę nie damy im rady, zwłaszcza że mogę zostać tylko do zmierzchu. Przyjechałam rowerem. Daj się namówić na ten obiad.

- Zgodzisz się, dziadku? Ty i babcia nigdy do nas nie przychodzicie.

Kay przykucnęła obok Davida.

- Może pomyślisz, że jestem arogancka i niepotrzebnie mieszam się w cudze sprawy - dodała po cichu - ale uważam, że ty i Jake nie powinniście się tak upierać i trwać w niezgodzie. Pomyśl o Whitney.

Ten wspólny obiad to był przecież jej pomysł. Przynajmniej w pewnym sensie- pomyślała.

- Sprytny mały skrzat! Naprawdę robisz to dla niej?

Kay odetchnęła głęboko i spojrzała Davidowi w oczy.

- Gdyby nie ona, wcale bym nie przyszła.

Jake czekał na tarasie ubrany w spodnie khaki i brunatny sweter. Osłupiał na widok niewielkiej grupki, wyłaniającej się zza żywopłotu. Popatrzył na Kay zdumionym wzrokiem.

- Whitney zaprosiła więcej gości - wyjaśniła dziewczyna.

- Będą wszyscy, których lubię, tatusiu. Babcia przyniosła czekoladowe ciasteczka.

Kay wzięła koszyk z fasolką od Whitney i podała go Jake'owi.

- Twoja mama i ja obierzemy ziemniaki, a ty przygotujesz z ojcem fasolkę, zgoda? - Wzięła do ręki zielony strąk i odłamała końce. - Bardzo proste zajęcie.

David i jego żona Ellen zostali na obiedzie. Spędzili razem przyjemne popołudnie. Kay odkryła, że syn i matka są do siebie uderzająco podobni. Oboje mieli długie rzęsy, ciemnobrązowe oczy, mocno zarysowane podbródki. Często się uśmiechali, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia.

Do obiadu zasiedli na tarasie. Wkrótce z homarów zostały tylko smętne resztki, a czekoladowe ciasteczka zostały zjedzone do ostatniej okruszyny. David wytarł palce w serwetkę i wstał.

- Whitney, nie widziałem jeszcze twojego ogródka.

- Nie ma tam wiele do oglądania.

- Tak samo mówił Jake, gdy był w twoim wieku.

- Miałeś ogródek, tatusiu?

- Dokładnie tam, gdzie teraz dziadek sadzi warzywa. Jadłem wtedy najchętniej fasolkę, którą sam wyhodowałem.

Whitney schodziła po skarpie trzymając za ręce babcię i dziadka. Podeszli do zachwaszczonego poletka podzielonego na trzy nierówne i krzywe zagonki. Kay obserwowała ich przez chwilę, a potem zaczęła sprzątać ze stołu.

- Jesteś gościem. - Jake położył rękę na jej dłoni.

- Chętnie to zrobię. Poza tym zaczyna się ściemniać. Przyjechałam rowerem. Muszę wrócić przed zmierzchem.

- Usiądź. - Posłuchała go. - Nim wyjdziesz, muszę ci powiedzieć, że bardzo sobie cenię to, co zrobiłaś.

- A co ja takiego zrobiłam? Udało się tylko dzięki Whitney.

- Nie pojechałaby tak daleko rowerem, gdyby nie chodziło o ciebie. Oni też cię polubili.

- Z wzajemnością. David Morrow wcale nie jest taki za jakiego uchodzi. - Kay obracała w palcach widelec. - Podobnie jak jego przybrany syn. Jake, czy naprawdę ty i twoi rodzice poróżniliście się tak bardzo, że nie można tego naprawić?

- Wszystko okropnie się pogmatwało - mruknął, zbierając brudne serwetki.

- W rodzinie często tak bywa.

- Przez całe życie walczyłem z duchami przeszłości. Nie potrafię o tym opowiadać. Jako dziecko nie miałem pojęcia, co mnie dręczy. To długa historia. Jak każdy chłopak potrzebowałem ojca, Kay. I, do cholery, miałem go. W innych okolicznościach David Morrow naprawdę mógłby mi pomóc. - Jake układał sztućce na talerzu.

- Co masz na myśli? - Kay podała mu swój widelec.

- Ktoś mądrze powiedział, że dno piekieł wybrukowane jest dobrymi chęciami.

Zebrali brudne talerze i poszli do kuchni.

- Twoje życie to prawdziwa łamigłówka. Chyba nie ja pierwsza ci to mówię.

- Wyobraź sobie, że tak. Przypuszczam, że to jeszcze jedna aluzja do moich romansów - stwierdził Jake, otwierając zmywarkę. - Tamte znajomości były całkiem niewinne. Żadnej z tych kobiet nie kocham, z żadną nie sypiam. Carolyn sądzi, że jestem z Emily, a Emily uważa, że wolę Carolyn.

- I tego właśnie chciałeś.

- Do niedawna.

- Muszę już jechać. Wyprowadzę rower. - Kay odwróciła się i zaczęła przestawiać talerze.

Rozległ się dzwonek telefonu. Jake wytarł ręce ścierką i podniósł słuchawkę.

- Słyszę cię dziś doskonale - powiedział bardzo oficjalnym tonem. - Tak, moi rodzice byli tu na obiedzie. - Roześmiał się z goryczą. - Whitney wpadła na ten pomysł. Lepiej, dużo lepiej. Prawdopodobnie tak. Szkolne ubranka, już? I buty? Zapewne.

Usłyszeli głosy pozostałych gości. Spacerowicze wchodzili już na werandę. Gdy Whitney przybiegła do kuchni, Jake zasłonił ręką słuchawkę i oznajmił:

- Mama dzwoni, córeńko. Możesz odebrać w moim pokoju.

- Powiedz Gail, że za nią tęsknimy - zawołała do dziewczynki Ellen.

- Zawsze jej to mówię. Jeszcze tylko sto pięćdziesiąt dwa dni - usłyszała w odpowiedzi.

- Gall przyjedzie na Boże Narodzenie - rzekł Jake zamykając zmywarkę i naciskając guziki.

- Wiem. Whitney mi powiedziała.

- Często ci się zwierza, prawda?

- Czasami miewa na to ochotę.

Kay poszła do salonu, żeby pożegnać się z rodzicami Jake.

- Muszę wracać do domu. To było miłe popołudnie. Proszę, pożegnajcie ode mnie Whitney. Nie chcę jej przeszkadzać.

- Jest wieczór. Masz latarkę i kask? - zapytał komandor marszcząc brwi. Kay potrząsnęła głową.

- Nie będziesz jeździła po ciemku. - Pogroził jej palcem. - Szef szkolenia nie może ryzykować. Jake, odwieź Kay do domu. Zostaniemy z Whitney i położymy ją do łóżka.

- Nie trzeba, Davidzie - zaprotestowała Kay.

- Tata ma rację - wtrącił się Jake, - Jest ciemno. Zostaw rower. Jutro ci go odprowadzę.

Kay uznała, że nie powinna robić wokół tej sprawy zbyt wiele zamieszania i zgodziła się. Jeszcze raz podziękowała wszystkim za miłe towarzystwo i pomachała do Whitney, która gadała przez telefon jak najęta, siedząc na łóżku ojca.

Ledwo wjechali na podjazd przed domem Kay, dziewczyna położyła dłoń na klamce. Jake wyłączył silnik.

- Co za pośpiech. Komu nie ufasz, mnie czy sobie?

- Nie chcę cię zatrzymywać. Twoi rodzice czekają. Dla was trojga to również było miłe popołudnie.

- Owszem - przyznał Jake i rozsiadł się wygodnie.

- Twój rodzony ojciec był lekarzem, prawda? Na budynku klubu jest tabliczka.

- Był chirurgiem. Praktykował tu trzy lata. Niesłychanie zdolny człowiek. Skończył z wyróżnieniem Williston Academy, szkołę w Brown i studia lekarskie w Yale.

- Jak umarł?

- Tak jak żył. Był bohaterem. - Jake zaniknął oczy i umilkł.

- Jake?

- Przed chwilą bardzo się spieszyłaś.

- To prawda, ale chciałabym wiedzieć.

- Może innym razem.

- Najlepiej powiedz mi od razu - poprosiła, dotykając jego ramienia. Po chwili milczenia Jake odwrócił się do niej.

- W sąsiednim domu wybuchł pożar. Mieszkał tam wdowiec z dwójką dzieci. Mój ojciec i tamten mężczyzna wynieśli z ognia jedno dziecko. Ojciec wrócił po drugie i wtedy zginął. Dziecko wyskoczyło i uratowało się. Miałem wtedy dziesięć miesięcy.

- Tym wdowcem był Dawid Morrow? - zapytała Kay czując, że coś ściska ją za gardło.

- Piątka za domyślność. Dawid i moja matka pobrali się półtora roku później.

- A od ciebie oczekiwano podtrzymywania rodzinnej tradycji. - Kay bez trudu wszystkiego się domyśliła.

- Odprowadzę cię do drzwi. Komandor zacznie sobie wyobrażać Bóg wie co. - Kay wysiadła. Serce zabiło jej mocniej. Współczuła Jake'owi; tyle przeszedł jako mały chłopiec. Milczała, gdy szli w stronę domu.

- Z czystej przekory stałeś się pewnie największym łobuzem w mieście?

- Byłem postrachem całej okolicy - odparł z westchnieniem Jake.

- A wszyscy dorośli powtarzali, że hańbisz pamięć swego zmarłego ojca.

- Przede wszystkim nauczyciele, paru duchownych, no i oczywiście moja matka.

- Co na to Dawid?

- Miał co innego na głowie. Starał się przekonać swoich synów do Ellen. Próbował mi pomóc. Na pewno ci powiedział, że mu tego nie ułatwiałem.

- Kiedy pojawiła się Gail?

- Przyjeżdżała tu z rodzicami na wakacje. W dziewiątej klasie zapisała się do Williston Academy i zamieszkała w internacie. Byłem od niej o rok starszy.

- Jeśli nie chcesz, nie opowiadaj mi o niej - rzekła Kay, dotykając jego ręki.

- I tak za dużo ci już powiedziałem. Lepiej będzie, jeśli poznasz całą prawdę. Dziwię się, że nikt z tobą o tym nie plotkował. Gail była dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Ładna, zdolna, wszyscy rodzice marzą o takiej córce.

- A Jake Bishop potrafił wszystkim zatruć życie. Ponury, nieobliczalny, przystojny, drażliwy. Wiedziano, że spotkało cię wielkie nieszczęście i dlatego pobłażano buntownikowi.

- Wszystko uchodziło mi bezkarnie.

- Gail była zafascynowana i oczarowana. Każda nastolatka marzy o takim chłopcu. Chciała być z tobą na dobre i na złe.

- Nie od razu. Poszliśmy na studia. Wybraliśmy różne uczelnie. Po trzecim roku prowadziłem latem w klubie kurs żeglarski i wtedy się wszystko zaczęło. Spotykaliśmy się przez cały następny semestr. Męczyliśmy się okropnie, bo studiowaliśmy w różnych miastach.

- Gail zaszła w ciążę i przerwała naukę?

- Wszystko byłoby wtedy zbyt proste. Zaciągnąłem ją do łóżka, ale to mi nie wystarczało. Chciałem wiedzieć, że jestem kochany. Sądziłem, że zyskam taką pewność, jeśli usłyszę, jak Gail mówi do mnie: „póki śmierć nas nie rozłączy". Namówiłem ją, żebyśmy się natychmiast pobrali, nie pytając nikogo o zgodę. Przypuszczałem, że jeśli będę miał taką żonę, rodzice wreszcie mnie docenią. Dla wszystkich w rodzinie to był wstrząs. Daremnie nas przekonywali, że lepiej będzie unieważnić małżeństwo. Gail zaszła w ciążę i przerwała studia. Wynajęliśmy jakieś parszywe mieszkanie. Nie było to łatwe życie. Zaliczyłem ostatni semestr, a trzy tygodnie później urodziła się Whitney. Gail poszła do pracy. Na zmianę opiekowaliśmy się małą, chociaż wymagało to nie lada wysiłków. Zrobiłem magisterium, Gail też skończyła studia. Pieniędzmi, które odziedziczyłem po ojcu, zarządzała moja matka. Wydzielała je bardzo skąpo, nie szczędziła mi za to dobrych rad.

- Przecież po to mamy rodziców.

- Oni się nie mylili, wszyscy czworo. Nasze małżeństwo od początku było pomyłką, ale mieliśmy dziecko, które każde z nas uwielbiało, wiec ciągnęliśmy to, jak długo się dało.

- Wasze rodziny nie potrafiły zrozumieć, że dłużej nie możecie żyć razem.

- Wtedy ostatecznie we mnie zwątpili. W rodzinie Morrowów i Wilkinsów nie zdarzają się rozwody. Nim podjęliśmy decyzję, każde z nas miało tu dobrą pracę, więc po rozstaniu nadal mieszkaliśmy w Byfield. Gail chce ponownie wyjść za mąż. Postanowienie o wyjeździe do Genewy podjęła po rozmowie ze mną i z Whitney. - Zaklął cicho. - Zbyt łatwo mi się z tobą rozmawia, Kay. Nie przypuszczałem, że tak się przed tobą odkryję.

- Może ci to wyjdzie na dobre.

- Tobie raczej nie.

Pogłaskała Jake'a po rozpalonym policzku. Objął dłonią jej nadgarstek, a potem przytulił ją niespodziewanie i dotknął ustami jej warg, jakby stracił nagle cały umiar i rozsądek. Kay tuliła się do niego i oddawała pocałunki.

- Czuję się przy tobie jak szesnastolatek - szepnął jej do ucha.

- Kolejne wielkie wyzwanie?

- Może. Przez całe życie pragnąłem tego, czego nie mogłem zdobyć. - Objął ją w talii, potem dotknął piersi i pieścił je, nie przerywając pocałunku.

Kay przylgnęła do niego całym ciałem, żeby go przekonać, jak bardzo go pragnie.

- Nie opieraj się dłużej - wyszeptał.

- Po co nam to, Jake? Żebyśmy się unikali przez całe lato? Dostałam od Paula niezłą nauczkę. Nie popełnię więcej takiego błędu. Nie z tobą. - Wsunęła palce w jego włosy i przytuliła się jeszcze mocniej, szukając właściwych słów. Ujęła dłoń spoczywającą na jej piersi, podniosła do ust i pocałowała, a potem łagodnie odsunęła. Pochylił się i dotknął twarzą jej czoła.

- Kay, obiecaj mi jedno.

- Nie wiem, czy będę mogła.

- Jeśli to nie będę ja, niech to nie będzie nikt inny.

- Nie mam nikogo innego. Nawet ciebie nie mam.

Sowa Kay otrzeźwiły go. Wciągnął w płuca chłodne, wieczorne powietrze.

- Za długo tu jestem.

Kay przytaknęła niechętnie. Jake podniósł dłoń, jakby chciał jej pomachać, i zniknął w ciemnościach.

Kay rzuciła się w wir pracy. Wspólnie z instruktorami oceniała postępy dzieci kończących kurs w lipcu. Prowadziła też zapisy na sierpniowe zajęcia. Minęły trzy dni. Jake się nie pokazywał.

Za to Whitney widywała codziennie. W ostatnich regatach grupy początkującej dziewczynka popłynęła z Bradem Taylorem. Rzucała mu komendy zdecydowanym tonem, jak na pannę Bishop przystało.

- Tylko mi się nie sprzeciwiaj - usłyszała Kay, obserwująca zawodników z łodzi ratunkowej, ustawionej na linii mety.

Zwyciężyli w regatach i znaleźli się w pierwszej trójce uczestników lipcowego kursu. Gdy wspięli się na pomost, Whitney natychmiast zepchnęła chłopca do wody.

- Musimy uczcić zwycięstwo - oznajmiła, gdy Kay ją skarciła.

- W takim razie i ty wskakuj do wody.

- Och, Kay, naprawdę muszę? - zachichotała dziewczynka.

- Lepiej się pospiesz -ponaglał Brad, gramoląc się na pomost. Whitney zadarła dumnie głowę i skoczyła. Pozostałe dzieci już się rozbiegły. Kay czekała na Whitney.

- Wskakuj! Przecież masz na sobie kostium - zawołała do niej dziewczynka.

Pod klubową koszulką polo Kay rzeczywiście nosiła strój kąpielowy, ale nie mogła wystawić na szwank swego autorytetu, więc zawołała natychmiast:

- Wyłaź, Whitney! - Pomogła małej wdrapać się na pomost.

- Masz rację, dziadek nie byłby z nas zadowolony - przyznała ociekająca wodą dziewczynka. - Ale on cię lubi, i to bardzo. Nie życzy sobie, żeby ktokolwiek utrudniał ci pracę, nawet tata. Palnął mu w niedzielę wieczorem niezłe kazanie.

- Nie wolno podsłuchiwać. - Kay przełknęła ślinę i przycisnęła pięścią splot słoneczny.

- Oni myśleli, że śpię.

- I trzeba było zasnąć. - Szły przez trawnik. Kay przystanęła i odsunęła się trochę. - Tak jak obiecałam, staram się ciebie nie czepiać, a ty, moja panno, całkiem niepotrzebnie interesujesz się moimi sprawami. Masz tu formularz. Poproś tatę, żeby go podpisał. Chcę dostać ten druczek z powrotem i pamiętaj, ma być suchy.

- Kay, jesteś kochana. - Whitney zbyła ją machnięciem ręki i popędziła za koleżankami.

Dwie godziny później Kay wróciła do domu. Było zbyt gorąco, żeby myśleć o obiedzie. Położyła na stole plik formularzy i zaczęła je przeglądać, ale nie mogła się skupić. Czy David Morrow rzeczywiście się niepokoi? Słaba to pociecha, że Jake Bishop w niczym nie przypomina Paula Johnstona. Etyka, konwenanse... nazwa nie była ważna, ale tych spraw nie mogła sobie lekceważyć, Zdjęła koszulkę i wachlowała się kartką papieru. Usłyszała głośne pukanie do drzwi i poszła otworzyć. W drzwiach stał Jake Bishop. Dochodziła piąta. Popołudniowe słońce oświetlało muskularną sylwetkę mężczyzny.

- Wpadłem tylko na chwilę - oznajmił Jake. Objął spojrzeniem jej postać. Pamiętał ten kostium. Tym razem nie było w jego wzroku niezadowolenia. Wyraz twarzy gościa wprawił Kay w zakłopotanie.

- Tak samo byłaś ubrana, kiedy cię zobaczyłem w żaglowni.

- Pamiętam. - Kay walczyła z chęcią odwrócenia się do niego plecami. Piersi nabrzmiewające pod cienkim materiałem zdradzały jej skryte pragnienia.

- Byłem wtedy rozgniewany na Whitney i zakłopotany. Tak bardzo mi się spodobałaś, że ledwie mogłem zebrać myśli.

- Od pierwszego wejrzenia? Nie żartuj, Jake.

- A jak myślisz, dlaczego zdjąłem koszulę i tak ochoczo wziąłem się do otwierania okien? To było przed pięcioma tygodniami. Musiałem się wtedy wykąpać w zatoce, żeby ochłonąć. Tak jest za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, Kay.

- A twoje zasady? Gdzie się podziała słynna potrzeba prywatności? - Dziewczyna próbowała nadać głosowi nieco lekceważące brzmienie. Zagryzła wargi.

- Nic z tego nie zostało.

- Może wejdziesz - rzekła Kay. Czuła, że cała płonie i próbowała nie zwracać na to uwagi. Sprzeczne uczucia doprowadzały ją do rozpaczy.

- Lepiej zostanę tutaj. - Podał jej formularz. - Whitney nie będzie chodziła na zajęcia w sierpniu.

- Co się stało? - zapytała Kay, marszcząc brwi. - Dużo z nią pracowałam. Twoja córka zrobiła...

- To nie ma nic do rzeczy. Chcemy spędzić następny miesiąc u Bishopów w Maine. Jeździmy co roku do mojej rodziny. Sądziłem, że Whitney ci powiedziała. Doskonałe miejsce do żeglowania. Mała wykorzysta w praktyce wszystko, czego się tu nauczyła. - Kay czytała w jego oczach zmieszanie i dziwny niepokój.

- Nie rozumiem. W sobotę prosiłeś, żebym pływała z tobą w sierpniowych regatach.

- Zwyciężyłem w lipcu. Wystarczy. A ten pomysł nie wzbudził twego entuzjazmu. Będziesz miała kłopot z głowy.

- Jedziecie tylko we dwoje?

- Tak. To wspaniała okazja. Nie możemy jej przegapić.

- Whitney nic o tym nie wie. Powiedziałaby mi dziś po południu.

- Kay, tu nie chodzi o nią.

- Kiedy jej powiesz o wyjeździe? Gdy schowasz jej walizkę do bagażnika?

Twarz Jake'a nagle pociemniała.

- Tak będzie najlepiej.

- Dla kogo?

- Do diabła, Kay! Nie potrzebuję twojej psychoterapii.

- O to chodzi? Wysłuchałam twoich zwierzeń i dlatego uciekasz?

- Wcale nie uciekam. Nie musiałem tu przychodzie.

- W ogóle nie powinieneś do mnie przychodzić. - Patrzyła na niego z niechęcią, ale powiedziała to szeptem.

- Wiesz dobrze, że mam na myśli coś więcej niż tylko nasze rozmowy. - Oczy Jake'a zabłysły.

- Problem sam się rozwiąże, gdy wywieziesz stąd Whitney na cztery tygodnie. Znikniesz i przestaną cię męczyć nie zaspokojone żądze.

- Nie mów tak.

- Nie będę się już starała zrozumieć twojej przeszłości. Wcale nie chodzi ci o mnie. To sprawa między tobą, twoją córką i ojcem. Nie potrafię się w tym połapać. Jedź. Baw się dobrze i przyślij mi pocztówkę.

Weszła do domu i natychmiast usłyszała za sobą ciężkie kroki. Odwróciła się. Jake podbiegł i położył dłonie na jej ramionach.

- Muszę odejść. Dla twego dobra - krzyknął głosem pełnym bólu. Przyciągnął ją do siebie zdecydowanym ruchem, jakby oczekiwał, że go odepchnie. Kay przylgnęła do niego całym ciałem i objęła ciasno jego biodra.

- Jake, nie odchodź. Jeszcze nie teraz.

- Kay, pozwól mi zostać - wyszeptał całkiem zaskoczony. Delikatnym ruchem ujął jej dłonie i ścisnął je mocno. Całował ją z taką pasją, aż jęknęła. Chciała, żeby ją pieścił, żeby stało się to, o czym marzyła tygodniami.

- Jake, nie chcę dłużej czekać.

- Kay -jęknął. - Kay. Niczego dotąd nie pragnąłem tak bardzo. Chcę być z tobą. Chcę się z tobą kochać. Jak ja o tym marzyłem! Od pierwszej chwili w żaglowni. Wyglądałaś wtedy dokładnie tak samo jak dziś. Kay, przecież to się mogło źle dla ciebie skończyć, gdyby wziął górę mój egoizm.

- Myślisz, że nie zdawałam sobie z tego sprawy? Ostatnio bardzo źle sypiam. Ciągle o tym myślę. - Głos jej się załamał. - Czyste wariactwo. Musimy się opanować. To tylko pożądanie. - Próbowała słuchać głosu rozsądku.

- Do diabła, nie masz racji. Powierzyłem ci tajemnice, których nie zna nikt inny, odkryłem przed tobą uczucia, z których istnienia wcale nie zdawałem sobie sprawy. Właśnie ty pomogłaś mi je nazwać. To nie jest tylko pożądanie.

- Twój ojciec...

- Przynajmniej raz David Morrow ma całkowitą rację. Tego dnia, gdy byłaś u nas na obiedzie, porządnie zmył mi głowę. On nie jest ślepy, Kay.

- Dla niego jesteś nadal szalonym, zbuntowanym nastolatkiem, synem marnotrawnym. - Oczy Kay napełniły się łzami.

- Nie płacz. - Pogłaskał ją po policzku. - Ranisz mi serce. To nieważne, co ojciec o mnie myśli. On doskonale wie, że jeśli posunę się za daleko, ty za to zapłacisz swoją pracą i szansami na przyszłość. Przeze mnie możesz stracić wszystko, co osiągnęłaś.

Kay cofnęła się i podniosła wysoko głowę.

- Przysięgnij, że jutro rano wyjedziesz,

- Wyjadę - odparł zdumiony Jake.

Kay czuła, jak mocno wali jej serce. Zaschło jej w gardle. Wolno uniosła rękę i jednym zdecydowanym ruchem zsunęła ramiączko, odsłaniając jędrną pierś.

- Nie - jęknął Jake.

- Przysięgnij. - Kay położyła drżącą dłoń na drugim ramiączku.

- Przysięgam, Kay. Masz moje słowo. - Ujął jej rękę i odsunął delikatnie. Wsunął dłoń pod cienki materiał i gładził dziewczynę po ramieniu, a potem objął palcami miękką wypukłość jej piersi. Z krzykiem wygięła się w łuk i poddała całkowicie dręczącemu ją pożądaniu. Wplotła palce we włosy Jake'a i przytuliła się do mego.

Wziął ją na ręce i ruszył do sypialni. Kopnął w drzwi, żeby je otworzyć. Buty zostawił na progu. Przeszedł szybko pokój i położył Kay na łóżku. Leżąc na poduszkach próbowała niezdarnie rozpiąć mu pasek. Różowy kostium kąpielowy zsunął się do talii. Jake zdarł z siebie ubranie, nim zdążyła uporać się ze swoim.

Wszystko już zostało powiedziane. Postąpili właściwie. W sierpniu postara się odzyskać równowagę. A na początku września...

- Kay - szeptał Jake. Usta mężczyzny dotknęły jej skroni, potem szyi i zagłębienia między piersiami. Powoli zsuwał z niej kostium.

- Marzyłam, że to nastąpi - wyznała mu, gdy całkiem nią zawładnął. Ręce i usta Jake'a błądziły nieustannie po ciele Kay. Włosy na jego piersi łaskotały sutki dziewczyny, które natychmiast stwardniały. Oddając pieszczoty głaskała go po plecach, udach i biodrach. Słyszała, jak imię, które powtarzał raz po raz, przechodzi w gardłowy, niecierpliwy jęk.

- Teraz - szepnął Jake. Rozsunęła uda. Krzyknęła pod wpływem jego pieszczot i zarzuciła mu ramiona na szyję. Zwodził ją.

- Jake - szepnęła dotykając ustami jego szyi. Żar płynął przez nią jak wielka fala. Otworzyła oczy i zobaczyła, że Jake się uśmiecha.

- Kay, najmilsza. - Pragnęła go coraz bardziej. Czuła, że cały świat rozpada się na kawałki. Zadrżała i zatonęła całkiem w ogromnej fali.

- Jake - wyrwało jej się znowu. Przesunął w dół rękę dziewczyny i krzyknął, gdy zacisnęła palce. Szybko nakrył jej ciało swoim i szepnął:

- Teraz, Kay. Razem.

Wszedł w nią powoli. Uniosła się lekko. Odnaleźli wspólny, odwieczny rytm. Razem wspinali się na grzbiet wielkiej fali, zatracając się całkowicie, czując żar, który przenikał ich ciała.

- Dalej, Jake! - krzyknęła. Poruszała się razem z nim. Unosił ją ze sobą ku falom, które obmywały ich ciała, aż doszedł tam, gdzie zapomniał o całym świecie. Zadrżał i objął ją mocniej, jakby zostali na zawsze zamknięci w tej krótkiej chwili, która mogłaby trwać całe życie.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Drzemali przez jakiś czas. Prawie nic do siebie nie mówili. Wystarczyło im, że są razem, we dwoje, choć wiedzieli, że ta chwila musi przeminąć. Wykąpali się. Jeszcze jeden pocałunek; potem trzeba się było ubrać i pożegnać.

Jake dotrzymał słowa. Po powrocie do domu spakował się, zabrał córkę i wyjechał do Maine. Zrobił to, co musiał. Wybrali najlepsze rozwiązanie. Tego właśnie chcieli. Tak postanowili, nim rzuciła mu się w ramiona, i potem, kiedy całowali się nieprzytomnie, i gdy dali wreszcie upust namiętności silniejszej niż wszystko, co Kay potrafiła sobie dotąd wyobrazić.

Tak jest najlepiej, powtarzała Kay następnego dnia. Nie dziwiło jej, że czuje się wyczerpana, ale miała też nadzieję, że samotność przyniesie ulgę i przynajmniej trochę uspokoi skołatane nerwy. Zawiodła się jednak. Popłakiwała często i dręczyły ją wyrzuty sumienia. Zastanawiała się nad sobą nieustannie, próbując dojść, co naprawdę czuje do tego mężczyzny.

Kay była nieszczęśliwa, ale swoją pracę w klubie wykonywała bez zarzutu. Trzy tygodnie później wzięła udział w regatach jako jedna z organizatorek. Wielu zawodników wspominało odniesione w wielkim stylu zwycięstwo Jake'a i Kay. Dziewczyna przyglądała się im podejrzliwie. Czy domyślają się czegoś? A może już ją potępiają?

Dlaczego, ilekroć ktoś wymienił jego imię, wzdychała, pociły jej się dłonie, a serce waliło jak oszalałe? Chociaż czuła się nieszczęśliwa, udręczona wyrzutami sumienia i przerażona, tęskniła za Jakiem i chciała z nim być. Brakowało jej tamtych szczerych rozmów, wyznań i marzeń.

Jego dotknięcie. Wystarczył byle pretekst, żeby powróciło wspomnienie o dłoniach Jake'a błądzących po jej ciele. Ilekroć o nim pomyślała, oblewała się rumieńcem. Zdarzało jej się to bardzo często. Czas i miejsce nie miały znaczenia. Dlaczego nie potrafiła odsunąć od siebie tych myśli? Odpowiedź była prosta: kochała Jake'a Bishopa.

- Kocham go - szeptała do siebie, jakby się obawiała, że wypowiadając głośno te słowa ściągnie na siebie karę niebios. Nie można było sobie wyobrazić gorszej pory dla takiego uczucia, trudniejszej sytuacji życiowej ani mężczyzny, który byłby dla Kay większym zagrożeniem, ale to jego wybrała i nic poza tym się nie liczyło.

Minęły prawie dwa tygodnie. Kay dostała pocztówkę od Whitney. Przeczytała ze wzruszeniem dziecięce bazgroły. Dziewczynka napisała: Tęsknię za tobą. Tu jest fajnie. Całuję, Whitney.

Ja też za tobą tęsknię, pomyślała Kay, i tęsknię za twoim tatą.

Po trzech tygodniach Kay zaczęła odzyskiwać równowagę. Jake nie odezwał się do niej. Lato powoli dobiegało końca. Prowadzony przez nią kurs okazał się znakomity. Pewnego dnia wywieszała na tablicy ogłoszeń wyniki regat. Na molo spotkała Davida Morrowa.

- Doskonale się spisałaś tego lata - zaczął.

- Praca daje mi wiele radości.

- Widać, że ją lubisz. Potrafiłaś zarazić swoim entuzjazmem młodszych instruktorów. Wprowadziłaś też wiele zmian, które od dawna były konieczne.

- Dzieci z tego klubu mają wielkie możliwości. Sądzę, że udało mi się to wykorzystać.

- Chcemy, żebyś do nas wróciła w przyszłym roku. Będziesz mogła zdziałać jeszcze więcej.

- Bardzo bym tego chciała, Davidzie - odparła z uśmiechem.

- Byfield jest uroczym miastem.

- O tak. Pokochałam je tego lata.

Dawid Morrow spojrzał na nią z ciekawością.

- Za dwa tygodnie zaczynam pracę w Williston Academy - pospiesznie wyjaśniła Kay. - Aż trudno uwierzyć, że wakacje minęły tak szybko.

Komandor błądził spojrzeniem po zatoce.

- Miałaś wiadomości od Jake'a?

- Nie. Wcale się ich nie spodziewałam. Dostałam pocztówkę od Whitney.

- Ellen i ja również. Brakuje nam tej małej.

- Mnie także.

- Kay, nie pomyśl, proszę, że wypytuję o twoje życie prywatne, ale jako komandor chcę mieć pewność, że zatrudniamy w klubie osoby o najwyższych kwalifikacjach. Zdaniem zarządu, ty do takich właśnie należysz.

- Dzięki za miłe słowa.

- Chodzi mi o to, że ty i mój syn... Jeśli między wami zaszło coś, co przyspieszyło jego wyjazd... Jake nigdy nie opuszcza Byfield w środku sezonu żeglarskiego. Czy wy się pokłóciliście? Obawiam się, że to mogłoby mieć jakiś wpływ na twoją decyzję. Nie wiem, czy zechcesz do nas wrócić.

Serce Kay biło tak mocno, jakby to Jake we własnej osobie niespodziewanie pojawił się na przystani.

- Widywałam się z Jakiem, by rozmawiać o Whitney, Davidzie. Troska o nią była podstawą naszej przyjaźni. Nic więcej. Bardzo chciałabym pozostać w klubie jako szef szkolenia i nie dopuszczę, żeby jakieś sprawy osobiste mi to uniemożliwiły.

David Morrow bez słowa skinął głową. Była mu wdzięczna, że miał dość taktu, by przyjąć za dobrą monetę jej naiwne wyjaśnienia.

- Do niedawna nie miałaś pojęcia, kim jestem dla Jake'a. Chyba niewiele opowiadał ci o rodzinie.

- Przyznał, że jako młody chłopak przysporzył ci wiele zmartwień.

- Z czasem każdy zaczyna rozumieć, jakie popełnił błędy. Zbytnio się upierałem, że powinien we wszystkim naśladować swego rodzonego ojca.

- Davidzie, nie musisz ze mną o tym rozmawiać.

- Nie muszę. Chyba, że naprawdę zależy ci na Jake'u.

Kay spojrzała mu prosto w oczy. Nieważne, co z nich wyczyta.

- Przypuszczam, że tak właśnie jest - oznajmił, kładąc rękę na jej ramieniu. - Jake to wspaniały człowiek o wielkich zdolnościach, ale nie potrafił znaleźć sobie w życiu miejsca. Zawsze tak było. Szukał czegoś, czego nikt z nas nie potrafił mu dać.

- Może chciał się przekonać, że gdzieś jest naprawdę potrzebny.

- Chodziło raczej o to, żeby go ktoś potrzebował i kochał takim, jaki jest. Jake źle się obchodzi z tymi, którym jest najdroższy. Ku naszemu zaskoczeniu bardzo się zmienił tego lata. Jeśli nawet wasza znajomość jest tylko platoniczna, masz na niego wielki i bardzo dobry wpływ. To się rzuca w oczy.

Kay przypominała sobie często słowa Davida: Jake źle się obchodzi z tymi, którym jest najdroższy. Przez cztery tygodnie nie dał znaku życia. Orzeźwiające powietrze Maine i surowy morski klimat musiały zdziałać cuda.

Czas i ciężka praca uspokoiły Kay. Prowadziła zajęcia podsumowujące cały kurs, nadzorowała inwentaryzacje oraz konserwację sprzętu, a także uczestniczyła w przygotowaniach do ceremonii rozdania nagród.

Sezon kończył się oficjalnie balem, wydawanym przez komandora w pierwszy poniedziałek września, z okazji krajowego święta pracy. Kay przystała na propozycję Jeanne Porter, której szwagier przyjechał z San Francisco w interesach i zgodziła się towarzyszyć mu na balu. Musiała przecież udawać, że prowadzi jakieś życie towarzyskie. Chciała też, by David Morrow przekonał się, że i ona ma wielu znajomych.

Kay często widywała komandora. Nie wspominał więcej o synu. Z początkiem września udało jej się nabrać dystansu do swoich marzeń o Jake`u. Nie były już tak natrętne jak przedtem. Cieszyła się, że pójdzie na bal i miała wrażenie, że całkiem odzyskała równowagę.

Nadszedł świąteczny dzień, a z nim ceremonia rozdania nagród, w której uczestniczyli wszyscy członkowie klubu. W obszernej sali ustawiono rzędy krzeseł. Zjawiło się prawie sto osób. Panie, panowie i dzieci czekali na coroczne sprawozdanie i zabawne anegdoty z minionego sezonu.

Zebraniu przewodniczył komandor David Morrow. Włożył na tę okazję galowy mundur. Przedstawił zebranym Kay, która miała wręczać nagrody najmłodszym żeglarzom. Członkowie klubu oklaskiwali ją gorąco. Dziewczyna podziękowała i poprosiła o podobny aplauz dla swoich instruktorów. Kolejno wyczytywała nazwiska i wręczała puchary oraz dyplomy swoim uczniom, aż wreszcie wzięła do ręki pięknie wygrawerowaną plakietkę.

- Największe postępy wśród najmłodszych zrobiła Whitney Bishop, która uczestniczyła w zajęciach lipcowych, a w sierpniu wyjechała do Maine i tam pilnie trenowała. Nie ma jej dzisiaj. Może komandor Morrow zechce odebrać nagrodę...

- Tu jestem! - Kay usłyszała cienki głosik, dobiegający z końca sali. Rozglądała się, czując, że po raz pierwszy od wielu dni jej serce znowu bije mocniej.

- Chodź tu do nas, Whitney. - Czekała, aż dziewczynka wbiegnie na estradę. Córka Jake'a ubrana była w białą letnią sukienkę. Kolano miała zabandażowane, a włosy jak zawsze potargane.

- Już wróciłam! - oznajmiła.

- W samą porę - odparła Kay, pochyliła się i uścisnęła jej rękę. - Gratuluję. Cieszę się, że tu jesteś.

- Dzięki. Ale mi dali nagrodę.

- Zasłużyłaś na nią.

- Patrz, co dostałam, dziadku! - Whitney pokazała komandorowi plakietkę, zbiegła po stopniach estrady i zniknęła w tłumie dorosłych.

Kay obserwowała dziewczynkę, świadoma, że komandor przez cały czas się jej przygląda. Nie dostrzegła Jake'a wśród uczestników ceremonii. Z trudem wróciła myślami do swoich obowiązków. Odchrząknęła i przez chwilę szukała w popłochu kolejnego nazwiska na długiej liście nagrodzonych.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Świąteczny wieczór był ciepły. Uroczysty bal odbywał się w budynku klubu. Salę przystrojono koszami kwiatów, a pod sufitem zawieszono kolorowe żagle. Księżyc oświetlał jachty, kołyszące się na falach pojedyncze mewy, które pikowały w dół i przysiadały aa wodzie.

Kay włożyła bladoróżową jedwabną suknię. Cienka tkanina miękko otulała jej sylwetkę. Kolor doskonale pasował do jasnych włosów, które upięła w luźny węzeł na czubku głowy. Włożyła letnie pantofelki na niskim obcasie, złote okrągłe kolczyki i bransoletkę. Zrobiła ogromne wrażenie na wszystkich, którzy widywali ją przez dziesięć tygodni w szortach, dżinsach, bawełnianych bluzkach i kamizelce ratunkowej. Gdy przechodziła, odwracały się wszystkie głowy, a komplementy sypały się zewsząd jak konfetti.

Jeffrey Porter, który dotrzymywał jej towarzystwa, okazał się przemiłym kompanem i doskonałym tancerzem.

- Kay, ogromnie się cieszę, że przyszłaś – oświadczył komandor, gdy podeszła, żeby mu przedstawić swego znajomego.

- Wspaniale kończymy to lato - odparła Kay.

Jeff poprowadził ją na parkiet. Tańczyli w rytm wolnej melodii. Kay przebiegła spojrzeniem po sali. Nagle potknęła się. Jake Bishop, równie elegancki jak wszyscy inni mężczyźni, stał niedaleko w towarzystwie ciemnowłosej kobiety i śmiał się. Nie widziała jego twarzy. Ową brunetką była Emily Bianco. Kay zadrżała na widok Jake'a. Nie spodziewała się, że go tu spotka. Gdy zaczął się odwracać, musiała chwycić mocniej ramię swego partnera.

- Przypuszczam, że zostaniesz królową balu. Podobno doskonale poprowadziłaś tegoroczny kurs – rzekł uprzejmie Jeff.

Kay odwróciła głowę i próbowała się skupić. Krążyli w tańcu po parkiecie.

- Musisz wiedzieć, że nikt mnie tu dotąd nie widział w wieczorowej sukni. - Podniosła oczy. - Większość czasu spędzałam na górze, porządkując stare rupiecie, albo na przystani, gdzie musiałam mieć oko na rozbrykane pociechy tańczących w tej sali rodziców.

Zamierzała coś jeszcze opowiedzieć, ale Jeff odwrócił głowę. To Jake dotknął jego ramienia i przedstawił się. Uścisnęli sobie ręce. Jake zaczął rozmowę o zajęciach najmłodszej grupy uczestników kursu i zręcznie doprowadził do zmiany partnerek. Zanim Kay zdążyła ochłonąć, sunęła po parkiecie w jego ramionach.

Czuła znowu siłę uścisku Jake'a, dotykała skronią jego twarzy. Z najwyższym trudem zachowywała w tańcu stosowną odległość.

- Witaj - powiedziała, żeby przerwać milczenie.

- To był długi miesiąc.

- Dla mnie również.

- Nie sądziłam, że tu przyjdziesz.

- Ja również nie oczekiwałem takiego spotkania - rzekł cicho. - Twój znajomy gapił się na ciebie przez cały czas.

- Skąd wiesz? - zapytała, a on przytulił policzek do jej skroni.

- Też się na ciebie gapiłem.

- Jake - szepnęła, czując na plecach rozkoszne ciepło jego dłoni. - Ale przyszedłeś tu z Emily.

- Poprosiła mnie o to przed wieloma tygodniami - odparł z naciskiem. - To zaproszenie było jednym z powodów, dla których wolałem pojechać do Maine.

- Były też inne.

- Owszem, były. - Obejmował ją coraz mocniej. Czuła promieniujące z niego ciepło, które przenikało każdą cząstkę jej ciała. - Miałem nadzieję, że jeśli wyjadę, zdołam uporządkować myśli i uczucia.

- Komandor twierdzi, że zdobyłeś się na wielkie wyrzeczenie, żeby dokonać tego rachunku sumienia.

- Kto jest w rozpaczliwym położeniu, chwyta się środków ostatecznych.

- Mówisz o nas?

- Czy tego chciałaś? Dokąd nas zaprowadzą nieszczere rozmowy i wymuszona rozłąka? Udało ci się o mnie zapomnieć? Czy uwierzyłaś choćby na chwilę, że się ciebie wyrzeknę?

- Nie tak to miało wyglądać. Przedtem zdecydowaliśmy inaczej.

- Nieważne, co było przedtem. Sytuacja się zmieniła. Kochałem się z tobą i równie dobrze mogę powiedzieć, że ty kochałaś się ze mną. Teraz wszystko wygląda inaczej.

- Jake! - syknęła Kay, spoglądając na innych tancerzy, jakby oczekiwała od nich pomocy. Na szczęście muzyka przestała grać, zatrzymali się i popatrzyli sobie w oczy.

- Kay, bez wątpienia coś nas łączy. To uczucie sprawia, że po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, mam wrażenie, że żyję pełnią życia. Nie oczekiwałem tego spotkania, nie byłem na to przygotowany. Musiałem mocno wziąć się w garść, gdy ujrzałem cię z daleka. A teraz... - Objął spojrzeniem jej suknię i falującą niespokojnie pierś. Na koniec zajrzał w jej szeroko otwarte, rozświetlone oczy. - Kiedy cię taką widzę, wszystkie postanowienia, które podjąłem w swojej kryjówce w Maine, biorą w łeb. - Nim zdążyła coś powiedzieć, odwrócił się i pomachał Jeffowi i Emily. - Moja znajoma jest bardzo wyrozumiała, zważywszy, że prawie się do niej nie odzywałem, odkąd tu przyszliśmy - dodał i ruszył w ich stronę.

Przez resztę wieczoru Kay toczyła ze sobą nieustanną walkę. Zaplątała się we własne uczucia jak w gęstą sieć. Na przemian szukała oczyma Jake`a Bishopa, to znów obojętnie go unikała. Tęskniła za nim tak bardzo, że budziło to w niej zdumienie. Próbowała sobie udowodnić, że jest zupełnie spokojna, ale mimo najszczerszych chęci wcale jej się nie udawało. To minie, powtarzała w duchu tysiące razy, na pewno minie.

Nie minęło. Przez cały miesiąc próbowała zapomnieć o strasznej tęsknocie. Ten jeden miesiąc ciągnął się jak rok.

Na samą myśl o tym, że Jake mógłby ofiarować innej kobiecie choćby małą cząstkę tego, co kiedyś dał jej, czuła się okradziona. Świąteczny wieczór był dla niej torturą. Oboje krążyli wśród gości, tańczyli, jedli i żartowali ze znajomymi, ciągle odsunięci od siebie na długość ramienia, stołu, parkietu. Ta przymusowa rozłąka wzmagała w niej pożądanie, a uczucie zawodu sprawiło, że posmutniała.

Jeff wcześnie odwiózł ją do domu i szczerze podziękował za udany wieczór. Zaproponował, żeby się spotkali, gdy znowu odwiedzi Byfield.

- Przyjedź do San Francisco, na pewno ci się spodoba - dodał z uśmiechem. Uprzejmie przyznała mu rację i podziękowała za towarzystwo.

Weszła do domu. Trochę zmarzła, bo zrobiło się chłodno. Była zbyt rozdrażniona, by zasnąć. Zmieszanie i radość nie pozwalały jej się uspokoić. Nalała sobie trochę sherry, usiadła i sączyła wolno alkohol. Poderwała się, usłyszawszy pukanie do drzwi.

W świetle latarni zobaczyła Jake'a. Wciąż miał na sobie wieczorowe ubranie. Gdy otworzyła, bez słowa wszedł do środka.

- Nie najlepszy miałeś pomysł przychodząc tu - zaczęła.

- Wiedziałem, że tak uważasz i właśnie dlatego przyszedłem. Powiedz mi to prosto w oczy. Powiedz mi, że nie marzyłaś o tym, że popełniliśmy błąd, że tylko głupiec może myśleć inaczej. - Chwycił ją za obnażone ramiona. - Powiedz mi to.

Kay podniosła głowę, żeby widzieć dokładnie jego twarz. Policzki jej płonęły, & w uszach czuła oszalałe pulsowanie krwi.

- Nie potrafię - szepnęła.

Bez słowa przyciągnął dziewczynę do siebie. Zaczął ją całować już w holu i nie przerywał ani na chwilę idąc do sypialni. Stali w półmroku. Z salonu wpadało nieco światła. Nie mówiąc ani słowa dotknął jej pleców i rozpiął sukienkę. Zaledwie poczuła jego dotyk, wygięła się w łuk. Jęknął i zaczął się pospiesznie rozbierać. Całował Kay szukając wargami tych miejsc, gdzie wyczuwał pulsowanie krwi.

Gładziła jego ciało, chłonęła jego pieszczoty i odwzajemniała je.

- Tak bardzo za tobą tęskniłem - wyznał. - Chciałem być z tobą każdej nocy. Whitney modli się za ciebie. Wieczorami, gdy wymawiała twoje imię, siedziałem obok, słuchałem i myślałem o tobie.

- Zadrżał i przesunął dłońmi po jej plecach, pieścił językiem sutki.

Przylgnął do niej całym ciałem. Każde jego dotknięcie było szybkie i niecierpliwe, jakby pragnął odzyskać chwile stracone podczas rozłąki. Kay pożądała go równie mocno, ale nawet wtedy, gdy już w nią wszedł, gdy objęła go z całych sił i odnaleźli wspólny rytm, wiedziała, że ten ogień nigdy w niej nie wygaśnie. Oddawała się Jake'owi i przyjmowała wszystko, co mógł jej ofiarować, ale pragnęła czegoś więcej.

- Kocham cię, Kay - szeptał Jake. - Kocham cię, bo rozumiesz moją córkę, kocham cię za to, jak postępujesz, czujesz i myślisz. Jesteś cudowna! - Przytulił twarz do jej szyi i przylgnął do Kay całym ciałem. Zawładnął nią całkowicie. Pogrążyli się bez reszty w przejmującej rozkoszy, która oddzieliła ich od reszty świata.

Nasyceni i zadowoleni, odpoczywali przez chwilę, leżąc bez ruchu.

- Możesz zostać? - zapytała Kay. Jake odsunął się na chwilę i sięgnął po zmięty koc, którym się przykryli.

Objął ją mocno, nim zasnęli.

Delikatne łaskotanie w szyję obudziło Kay o świcie.

- Dzień dobry - szepnął, zanurzając palce w jej włosach i całując plecy.

- Jake - mruknęła i odchyliła głowę.

- Powiedz to jeszcze raz - szepnął i objął dłońmi jej piersi. Czuła, że jest w nich nadal żar wczorajszej nocy, rozgrzewający delikatną skórę, której dotykał.

- Wyjątkowo namiętna kobieta. - Słowa zamarły mu na wargach. Przesunął ręką po jej udach i cicho jęknął. - Wiedziałem to od samego początku, od tamtego spotkania w żaglowni.

- To miłość - szepnęła. Odwróciła się pod kocem i zaczęła odwzajemniać pieszczoty. Od razu stracił ochotę do rozmowy i pomrukiwał cicho. Głaskała go czubkami palców, aż poczuła, że nie mogą dłużej zwlekać. Jake stał się nagle zdecydowany i zaborczy. Całował ją z pasją i żądał coraz więcej. Uległa mu. Po chwili znów leżeli obok siebie, wyczerpani i spleceni ciasnym uściskiem.

- Mówiłeś coś do mnie - szepnęła, gdy udało jej się nareszcie przemówić.

- Od pierwszego spotkania wiedziałem, że tak się stanie. Kiedy obserwowałem cię przy pracy i kiedy jedliśmy homary, wiedziałem, że to miłość.

- Owszem, Jake, ale spadło to na mnie w najmniej odpowiednim momencie.

- Nie całkiem się z tobą zgadzam.

- Muszę pamiętać o sprawach dla mnie podstawowych.

- Czas powrócić do rzeczywistości. - Jake ułożył się na wznak i wbił oczy w sufit.

- Żyjemy w niej przez cały czas. - Kay oparła się na łokciu. - Dokąd nas zaprowadzi ten związek?

- Nie potrafię ci teraz odpowiedzieć, ale jestem pewny, że nie możemy się rozstać. Żadne z nas nie powinno udawać, kłócić się i zaprzeczać faktom. Kocham cię, Kay. Chcę, żeby nasza miłość trwała, chcę być wobec ciebie uczciwy i znaleźć dla nas jakaś przyszłość. Pochyliła się i pocałowała go.

Kay nieustannie myślała o tym, że Jake ją kocha. To nadawało sens dniom, nocom i marzeniom, ale budziło również obawy, ponieważ oboje mieli tak wiele do stracenia. Nawet gdyby zerwali, nie byłoby to prawdziwe rozstanie. Każdego lata spotykałaby Jake'a na przystani. Whitney, jak zwykle, psociłaby podczas zajęć żeglarskich.

A Williston Academy? Jeszcze nie zagrzała miejsca w tej szkole, a przecież i tam nie zdoła uciec przed Jakiem. Będzie go spotykała na korytarzach, w pokoju nauczycielskim, na zebraniach.

Dni mijały, a Kay rozważała starannie argumenty: z jednej strony marzenia, z drugiej rzeczywistość, sama nie potrafiła określić, co będzie dla niej najlepsze.

Członkowie klubu żeglowali wprawdzie aż do początku października, ale wypełniła już wszystkie swoje zobowiązania i mogła skupić całą uwagę na pracy w szkole. Czekało ją prawdziwe wyzwanie. Miała zachęcić gromadę uczniaków do zainteresowania się językiem i literaturą.

Z początkiem roku szkolnego Kay i Jake zaczęli się spotykać ukradkiem, ale regularnie. Wiele czasu spędzali z Whitney, postanowili jednak nic jej nie mówić.

- Nie będę się jej czepiać - obiecała Kay z uśmiechem.

- Moje dawne przyjaciółki nie miały tyle wyczucia - odparł Jake

- One próbowały zdobyć to, co mnie się dostało.

- Żadna nie miała szans. - Jake objął ją mocno. - Odtąd nie istnieją dla mnie inne kobiety.

Znaleźli młodą opiekunkę, którą Whitney bardzo polubiła i spotykali się ukradkiem jak para oszołomionych miłością nastolatków. Mimo wszystko zawsze pamiętali, że Jake musi punktualnie wrócić do domu. Spędzali razem niedzielne popołudnia, a potem jedli kolację z Whitney u Jake`a albo u Kay. Panna McCormick zakochała się bez pamięci.

Pewnego dnia Whitney przyszła do domu Kay z wizytą i miała u niej przenocować. Wypożyczyły parę kaset i przygotowały sobie prażoną kukurydzę. Whitney zachowywała się bardzo spokojnie. Może dlatego, że po raz pierwszy spędzamy wieczór tylko we dwie, pomyślała Kay. O wpół do dziesiątej zaprowadziła dziewczynkę do pokoju gościnnego.

- Dobrze się bawiłaś? - zapytała.

- Oczywiście.

- Zawsze byłaś małą gadułą, a dziś jesteś taka cichutka.

- Myślę, że tata cię kocha - oznajmiła dziewczynka, wtulając głowę w poduszkę. - Ty go też kochasz?

- Tak. -Kay pochyliła się i pocałowała ją w czoło. Whitney milczała. - Uważasz, że to dobrze?

- Chyba tak.

- Ale nie jesteś całkiem pewna? - Kay czuła ucisk w gardle.

- Mam jeszcze Schoonera.

- Whitney, pewnie, że masz Schoonera, ale tata wcale cię nie opuścił. Zawsze będzie cię kochał. Jesteś dla niego najważniejsza na świecie. Nigdy nie przestanie kochać swojej córeczki.

- Ciągle wychodzi, zostawia mnie samą, żeby się z tobą zobaczyć.

- Kochanie moje, tak ci się tylko wydaje. Tata naprawdę nie chce, żebyś się czuła opuszczona. Spotykaliśmy się tylko we dwoje, ale to nie oznacza, że tata mniej ciebie kocha.

- On się czasem na mnie wścieka.

- To dlatego, że mu na tobie zależy. - Kay wygładziła kołdrę. - Jesteś zła na tatę za to wszystko?

- Tak - odparła dziewczynka po chwili milczenia - ale jak mu powiem, to się wścieknie.

- Nie pozwolimy na to. Teraz wiem, co czujesz. Twój tata i ja postępowaliśmy chyba niewłaściwie. Powiesz mu, co o tym myślisz?

- Jego to nie obchodzi.

- Ależ obchodzi. I mnie również. Och, Whitney, ogromnie cię lubię. Zresztą najpierw polubiłam ciebie, a dopiero później twego tatę.

- Naprawdę?

- Pamiętasz, jak przyjechałam do was, żeby o tobie porozmawiać?

- Bo okropnie rozrabiałam na zajęciach.

- Wiem, że tęsknisz za mamą. - Kay głaskała Whitney po włosach.

- Ale już się tak bardzo nie boję.

- Mama się z tego ucieszy - powiedziała Kay i pocałowała małą. - Whitney, czy obawiasz się, że tata cię zostawi?

- Co ze mną będzie, jeśli odejdzie do ciebie?

- To niemożliwe. On zawsze będzie twój. Wierzysz mi?

- Chyba tak.

- Czy chodzi o to, że zbyt często zostawiamy cię z opiekunką? - Dziewczynka przytaknęła. - Porozmawiam o tym z twoim tatą.

- Naprawdę z nim porozmawiasz? Obiecujesz?

- Obiecuję!

- To dobrze. - Whitney westchnęła i uśmiechnęła się.

- Zmów modlitwę i zaśnij. Jutro usmażymy sobie naleśniki. Nauczę cię malować pastelami. Mogłabyś namalować dwa obrazki. Jeden dasz tacie, a drugi wyślesz mamie do Szwajcarii.

- Zgoda - szepnęła dziewczynka i zamknęła oczy.

Kay zgasiła światło i zatrzymała się na chwilę w drzwiach. -Kay?

- Słucham.

- A jeśli kiedyś ty i tata przestaniecie się kochać? Tak przecież było z moimi rodzicami. Czy mimo wszystko będę cię mogła wtedy odwiedzać?

- Zawsze będziesz najmilszym gościem - odpowiedziała zdławionym głosem Kay.

- Whitney musi wiedzieć, że nic i nikt jej nie usunie z twego życia - szeptała, gdy Jake całował jej szyję. - Nie będziemy się umawiać i zostawiać jej z opiekunką. Od dziś spotykamy się we trójkę.

- Ani chwili tylko dla nas dwojga? Jeśli zabronisz mi się z tobą kochać...

- Mówię poważnie.

- Wiem. - Jake westchnął i odsunął się. - Sam powinienem był zrozumieć, o co małej chodzi, co ją gnębi.

- Za mało z nią przebywałeś.

- Chciałem być z tobą. - Jake przeczesał dłonią włosy.

- To również moja wina. Od dziś Whitney musi uczestniczyć we wszystkim, co robimy.

- Myślisz, że czas na to?

- Kocham cię, Jake. Twoja córka musi się przekonać, że to jej nie zagraża.

Whitney obchodziła urodziny w połowie października. Od wielu dni Kay nie spotykała się z Jakiem sam na sam, ale warto się było zdobyć na takie wyrzeczenie. Dziewczynka odżyła. Urodzinowe przyjęcie odbywało się w ogrodzie komandora, rozjaśnionym jesiennymi kolorami. Kay przygotowała wspaniałą niespodziankę - ucztę dla dwunastu koleżanek Whitney. Było ciasto domowej roboty i mnóstwo jedzenia. Dziadkowie solenizantki kucharzyli na świeżym powietrzu.

- Jest uszczęśliwiona - rzekł David Morrow. Przewrócił hamburgery na drugą stronę i spojrzał na wnuczkę, buszującą po ogrodzie. Oglądała prezenty, a Jake próbował utrzymać jaki taki porządek. - Jej ojciec też wygląda na szczęśliwego - dodał po chwili.

- Naprawdę tak uważasz? - Kay starannie przesypywała chrupki do koszyczków.

- Powiedziałbym, że przepełnia go radość. Rzadko bywał dotąd czymś uradowany. - David przełożył hamburgery na półmisek. - Jestem ci za to wdzięczny.

- Ja również odczuwam radość - odrzekła Kay i uśmiechnęła się do komandora.

- Jeśli niczego nie przegapisz, to spodziewam się, że będziecie we troje bardzo szczęśliwi. Czasami trzeba walczyć do upadłego, jeśli nagroda jest tego warta.

- Mówisz tak, jakbyś sam miał za sobą ciężkie zmagania.

- Matka Jake'a i ja bardzo wcześnie straciliśmy najbliższe osoby. Kiedy zakochałem się w Ellen, musiałem rozstrzygnąć, czy to prawdziwa miłość, czy tylko poczucie winy. John zginął tragicznie.

- Uratował twoje dzieci.

- Jake nie był jedynym człowiekiem w tej rodzinie, który musiał dorównać ideałowi.

- Jeszcze nie jest za późno, żebyś mu o tym powiedział.

- Owszem - rzekł komandor. - Nigdy nie jest za późno.

Gdy przyjęcie się skończyło, Kay odprowadziła Jake'a i jego córkę do domu. Schooner potulnie szedł obok nich na smyczy. Sprzątali właśnie kolorowe opakowania i porozrzucane pudełka, gdy zadzwonił telefon.

Whitney natychmiast pobiegła do aparatu.

- Tylko jednej rzeczy brakowało. Oj, żeby to było to. - Podniosła słuchawkę. - Hura! Wiedziałam, że zadzwonisz, mamusiu. Nie mogłaś zapomnieć. Myślałam, że będę smutna przez cały dzień, ale Kay zrobiła mi niespodziankę i miałam wspaniałe przyjęcie. Jakoś zapomniałam, że za tobą tęsknię. Było cudnie.

Jake pokiwał głową i skrzywił się. Dziewczynka umilkła na chwilę, a potem nagle się uśmiechnęła.

- Naprawdę? Świetnie. Nie mogę się doczekać. Zgoda. - Oddała słuchawkę Jake'owi. - Mama chce z tobą rozmawiać, tatusiu.

- Odbiorę w sypialni - zdecydował Jake i wyszedł.

- Mamusia przyjedzie niedługo, za kilka tygodni. Przywiezie mi prezent, którego nie można wysłać pocztą. Wiedziałam, że nie zapomni!

- To niemożliwe, żeby mama zapomniała o czymś tak ważnym. - Kay przytuliła dziewczynkę. - Chociaż musiała wyjechać, zawsze będzie twoja mamą, a Jake na zawsze pozostanie twoim tatą.

- Nawet gdy się z tobą ożeni?

- Jeszcze nie myśleliśmy o małżeństwie. - Serce Kay zakołatało mocno.

- Kochacie się, a wiec będziecie chcieli się pobrać.

- Czy to cię niepokoi?

Whitney wzruszyła ramionami.

- Rozmawiałaś o tym z tatą? - zapytała łagodnym głosem Kay.

- Nie.

- Whitney, jeśli się czegoś boisz, najlepiej o tym porozmawiać. Pamiętaj, że gdy ukrywasz swoje troski, zawsze robi ci się smutno.

- A gdzie ja będę, gdy się pobierzecie?

- Z nami! - krzyknął Jake. Podbiegł i chwycił córkę w ramiona. - Zawsze z nami.

- A kto to my?

Jake pochylił głowę i dotknął czoła dziewczynki.

- My wszyscy. Twoja mama, ja.

- Ale ty już nie jesteś z mamą.

- Pragniemy, abyś wiedziała, że masz nas oboje.

- Ty chcesz być z Kay.

- Tak, chcę - odparł Jake, spoglądając ponad głową dziewczynki. - Mam nadzieję, że i ty zechcesz, by z nami została, kochanie.

Zamiast odpowiedzieć, Whitney przytuliła tylko buzię do jego ramienia.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Naprawdę oczekiwałeś, że przez dwa tygodnie wszystko się ułoży? - zapytała Kay.

- Szczerze mówiąc, tak - przyznał Jake.

- Whitney jest bardziej przerażona tą sytuacją, niż przypuszczałam.

Jake zaprowadził Kay do salonu. Głaskał jej kark i plecy ciepłą dłonią. Kay odchyliła głowę i poddawała się jego pieszczotom, ale gdy wsunął palce między guziki jej bluzki, powiedziała:

- Jake, to nie miejsce...

- Jak długo jeszcze? - wykrztusił.

- Zdecydowanie za długo - odparła. Jej serce waliło jak oszalałe.

- Dlaczego Whitney nie chce zrozumieć, że nic jej nie grozi? Przecież bardzo ją kocham. - Jake cofnął rękę i przymknął ma chwilę oczy.

- Z pewnością to mnie się obawia. - Kay podeszła do okna. - Podejrzewam, że kryje się za tym coś więcej, a Whitney nie potrafi jeszcze tego wyrazić.

- Gail przyjedzie trzydziestego na cały tydzień. - Jake podszedł i pogłaskał ją po policzku. - Będzie wielkie zamieszanie. Zmieniła plany. Chce zabrać Whitney do Genewy na Boże Narodzenie.

- Co ty na to?

- Doskonały pomysł. Whitney potrzebuje teraz matki. To wspaniała okazja. Mogłyby razem pojeździć na nartach, odpocząć.

- Święta bez córki? Jak je zniesiesz?

- Już jest mi przykro, ale nie będę się sprzeciwiał. Gail bardzo tęskniła za małą, a teraz moja kolej. - Uniósł brwi. - Znajdzie się chyba ktoś, kto mnie pocieszy?

- Jake...

- Chcę się z tobą ożenić, Kay, i to szybko. Pobierzemy się w czasie ferii świątecznych. Wyznacz datę. Na Święto Dziękczynienia pojedziemy do twojej rodziny. Whitney i ja będziemy się zachowywać bez zarzutu. Poznamy twoich rodziców, siostrę, krewnych z Berkshires, o których mi opowiadałaś. Na pewno nas pokochają.

- W to nie wątpię.

- Na Boże Narodzenie zaprosimy ich tutaj, żeby poznali wszystkich Morrowów. David i Ellen będą z ciebie dumni. Oni już cię pokochali.

- Głównie za to, że próbowałam ci pomóc. - Pocałowała go. - To się wydaje takie proste.

- A więc postanowione. Pobierzemy się na Boże Narodzenie. Po wyjeździe Whitney ślub, wesele i miodowy miesiąc. - Roześmiał się widząc, że jest zdziwiona. - Czy to dla ciebie taki wstrząs? Na pewno cię nie zaskoczyłem.

- Od dawna marzyłam, żeby wyjść za ciebie i spędzić razem resztę życia - odparła potrząsając głową.

- W takim razie powiedz, ze się zgadzasz.

Wzięła go za rękę, a potem, jakby uznała, że to nie wystarczy, zarzuciła mu na szyję ramiona. Przytuliła się do niego bardzo mocno, żeby czuł bicie jej serca.

- Nie mogę się na to zgodzić, Jake. Nie chodzi ani o moją pracę, ani o nas, tylko o Whitney. Ona jest taka zagubiona. Jeszcze za wcześnie na nasz ślub.

- Aleja nie mogę się doczekać. - Przymknął oczy. Długie rzęsy rzucały cień na policzki. Pocałowała go czule.

- Odprowadź mnie do samochodu. W domu czeka stos wypracowań, które muszę na jutro poprawić.

- To okropne - mruczał w ciemnościach. - Nienawidzę pożegnań. Twoje miejsce jest tu, w moim łóżku, w moim życiu. Powinniśmy być nierozłączni.

Whitney chodziła smutna i nieprzystępna. Dokuczała psu i kłóciła się z Jakiem o drobiazgi. Nie chciała zapinać kurtki i słać łóżka. Pewnego dnia przyprowadziła do Kay na obiad swoją przyjaciółkę Emily Harrison i przez całe popołudnie nie odzywała się do uprzejmej gospodyni.

Jake poprosił Kay, żeby wieczór poprzedzający dzień przyjazdu Gail spędziła u niego. Whitney dokuczała psu, biegała po salonie ze szklanką mleka w ręku | oczywiście dostała za to burę.

Kay pomagała Jake`owi doprawić sałatę. Dziewczynka stanęła nagle w drzwiach kuchni.

- To już ostatni raz, prawda? - zapytała spoglądając na ojca.

- Jak to ostatni raz? - powtórzył.

- Kay nie będzie więcej do nas przychodzić. Gdy mama przyjedzie, ona wróci do swego domu.

Jake próbował zrozumieć, o co małej chodzi. Kay odpowiedziała za niego.

- Whitney, zawsze wracam do siebie. Nigdy tu nie nocuję. Twoja mama też zamieszka w swoim domu.

- I zaopiekuje się mną w przyszłym tygodniu, a tata nie będzie już potrzebował twojej pomocy.

Jake patrzył przez chwilę na Kay, potem ukląkł obok córki.

- Whitney, pokochałem Kay z wielu powodów, nie tylko dlatego, że pomagała mi się tobą opiekować. Chyba nie chcesz, żeby odeszła i zostawiła nas samych? Jak to jest?

Dziewczynka zacisnęła pięści i przesuwała czubkiem buta po podłodze.

- Odpowiedz śmiało - zachęciła ja Kay.

Whitney popatrzyła na nią spode łba. Miała czerwone policzki i oczy pełne łez.

- Nie pamiętam mamy. Nie wiem, czy ją kocham. Wszystko mi zabrałaś. Nie pamiętam. - Rozpłakała się i uciekła do swojego pokoju.

- Whitney! - krzyknął Jake.

- Pozwól, że ja do niej pójdę - poprosiła Kay, chwytając go za ramię.

Whitney leżała na łóżku i gapiła się w sufit. Płakała.

- Dobrze, że odważyłaś się w końcu to powiedzieć.

- Co powiedzieć?

- Po prostu boisz się, że kochając mnie nie będziesz już potrafiła kochać mamy.

- Kiedyś zamykałam oczy i widziałam ją. Teraz nie potrafię.

- To na pewno pomoże - zapewniła Kay, podając jej stojącą na nocnym stoliku fotografię matki.

- Nic nie pomoże, jeśli ty sobie stąd nie pójdziesz.

- Czy tego właśnie chcesz?

- Nie pamiętam mamy!

- A jeśli odejdę, wszystko sobie przypomnisz?

- Na pewno.

- W taki razie pójdę. A jeśli zaczniesz tęsknić za mną? Wtedy będziesz o mnie myślała jeszcze więcej niż teraz.

- Jeśli zostaniesz z tatą, nie będę już kochała mamusi. - Whitney rozpłakała się. Kay objęła małą mocno, a dziewczynka nie odepchnęła jej.

- Kiedy rodzice się rozwodzą, dzieci zaczynają się martwić ich dorosłymi problemami. Twoi rodzice wcale sobie tego nie życzyli. Naprawdę chcą, żebyś była szczęśliwa i wesoła. Pomyśl, że twoja mamusia też się pewnego dnia zakocha. Czy przestaniesz kochać tatę, jeśli mama ponownie wyjdzie za mąż?

- Nie wiem. Chcę, żebyś sobie poszła.

- Taka odpowiedź niczego nie wyjaśnia. - Kay ucałowała wilgotne włosy dziewczynki. - Zaufaj mi i poczekaj do jutra. Twoja mama wkrótce przyjedzie. Sama się przekonasz, że wszystko będzie dobrze.

- Będzie okropnie.

- Whitney, uwierzysz mi, jeśli powiem, że nie masz racji?

- Nie.

- W takim razie musisz poczekać do jutra i wtedy sama się przekonasz.

- Mama mnie znienawidzi, ale i tobie się dostanie, bo mnie jej ukradłaś.

- Poczekaj tylko jeden dzień - szepnęła Kay, zagryzła wargi i wyszła z pokoju.

Minęło kilka godzin. Jake i Kay bez przerwy rozmawiali o Whitney. Spojrzenie mężczyzny było przygaszone, a z ciemnych oczu można było wyczytać poczucie winy, cierpienie i udrękę ojca przygniecionego odpowiedzialnością.

- Muszę omówić wszystko z Gail w cztery oczy. Rozumiesz, że to konieczne, prawda?

- Mam się zająć Whitney? - spytała kiwając głową,

- Nie - odrzekł z wahaniem. - Niech zostanie z moimi rodzicami. Chyba lepiej, żeby cię na razie nie widywała.

Kay czuła ucisk w gardle i palące łzy pod powiekami.

- Odwiedzę rodzinę w Berkshires. Mam kilka wolnych dni, a jesień jest tam wyjątkowo piękna.

- To chyba dobry pomysł - mruknął Jake, pocierając ręką czoło.

Kay wróciła we wtorek rano. Przyjechała prosto do szkoły. Kilka minut później zaczęła się pierwsza lekcja. Oddała poprawione wypracowania i omówiła życiorys Marka Twaina z uczniami, którym zadała lekturę „Przygód Tomka Sawyera". Obiad zjadła poza szkołą i wróciła dopiero na popołudniowe lekcje. Wreszcie rozległ się ostatni dzwonek. Stała jeszcze przy tablicy, gdy do sali wpadła Whitney, rzuciła torbę na jej biurko i zaczęła gadać.

- Praca domowa! Wyobraź sobie, mama przyjechała, a oni mi każą odrabiać lekcje. Rodzice powiedzieli, że nie będzie żadnych ulg. Ojej! - Dziewczynka westchnęła z zadowoleniem. - Założę się, że ty powiesz to samo.

- Pewnie tak. - Kay próbowała się zorientować, w jakim nastroju jest Whitney.

- Szkoda, że wyjechałaś. Wczoraj próbowałam nawet do ciebie zadzwonić. Tata mi nie pozwolił, ale zakradłam się do jego pokoju, gdy rozmawiał z mamusią.

- Masz mi coś ważnego do powiedzenia?

- Zgadłaś. Jadę z mamą do Szwajcarii na święta. Będziemy jeździć na nartach i zwiedzać różne sławne zabytki. Tam są góry śniegu! Będę się uczyła francuskiego. Joyeux noel. Dobrze powiedziałam?

- Ślicznie, Whitney, i jaki doskonały akcent.

- Jejku, muszę lecieć - zawołała córka Jake'a, zerkając na zegar ścienny. - Mama na pewno mnie szuka.

W drzwiach stanęła nieznajoma kobieta i pogroziła dziewczynce palcem. Miała włosy równie ciemne jak Whitney i tak samo wyrazistą twarz.

- Powinnam się była od razu domyślić, że cię tu znajdę.

- Opowiadałam właśnie Kay, że wyjeżdżam na Boże Narodzenie do Szwajcarii i że tam jest dużo śniegu.

Kobiety uścisnęły sobie dłonie. Nie wiadomo, czyja ręka była zimniejsza i bardziej spocona.

- Witaj, Kay - zaczęła Gail. - Przez ostatnie trzy dni bardzo dużo się o tobie dowiedziałam.

- Whitney też mi wiele opowiadała tego lata.

- Okropnie za nią tęskniłam. - Gali podała dziewczynce torbę. - Biegnij do samochodu, dziecinko. Tata na ciebie czeka. Przyjdę za moment.

Whitney zarzuciła torbę na ramię. Popatrzyła kolejno na stojące obok siebie kobiety.

- Miałaś rację, Kay! - zawołała i wybiegła z klasy.

- Wiem o wszystkim - rzekła Gail. - Martwiła się okropnie, że nie potrafi mnie już kochać, skoro tak bardzo przywiązała się do ciebie. - Kay zaczerwieniła się i uśmiechnęła. - Jake i ja odbyliśmy bardzo poważną rozmowę. Powiedział mi o wszystkich jej obawach. Jesteś dobrym psychologiem.

- Jak każdy nauczyciel.

- Uświadomiłaś Whitney, jak mocno potrafi kochać. Dzięki tobie zrozumiała, że nie jest dla niej ostateczną katastrofą ani nasze rozstanie, ani nowe małżeństwo ojca.

- Nie wiem...

- Już należysz do rodziny. Nie mam pojęcia, co takiego zrobił Jake, że udało mu się ciebie zdobyć. Mogę tylko powiedzieć, że jestem ci bardzo wdzięczna, bo troszczysz się o Whitney. Nie jest łatwo pokochać cudze dziecko.

- Mnie przyszło to bez trudu. Whitney jest wspaniała.

Gail zbierała się do wyjścia, ale nagle zmieniła zamiar.

- Znałam Jake'a od dziecka. Uganiałam się za nim i flirtowałam zawzięcie. Byłam głupią, zepsutą, zarozumiałą pannicą. Chodziło mi o to, żeby się sprzeciwić rodzicom. On sobie wymyślił ideał, a ja wcale nie pasowałam do jego wyobrażeń. Niepotrzebnie się pobraliśmy. - Zamilkła na chwilę. - Jake już nie goni za marzeniami. Ma w tobie oparcie, jakiego nie dał mu nikt inny. Jest teraz lepszym ojcem i synem. - Znowu przerwała. - Whitney również skorzystała na tym, że pojawiłaś się w jej życiu.

- Dziękuję. - Kay nie porafiła wykrztusić nic więcej.

- Jeśli naprawdę tego pragniesz, wyjdź za Jake'a.

- Whitney boi się tego.

- Wiem. Ja również spotkałam wyjątkowego człowieka. Moja córka wkrótce go pozna. Będzie musiał zdać równie surowy egzamin jak ty.

- Mieszka w Genewie?

- Nie. To jeden z kolegów. Pojechaliśmy razem na szkolenie. Mieszka na wybrzeżu w Alden's Cove, w stanie Massachusetts. Tak jak Jake muszę mieć pewność, że osoba, którą kocham, zapewni poczucie bezpieczeństwa mojej córce. - Gail wyciągnęła ręce i objęła Kay.

- Tym razem Jake dokonał właściwego wyboru.

Gdy Gail wyszła z klasy, Kay długo stała przy biurku, wsłuchana w spokojny, miarowy rytm swego serca.

Po powrocie do domu wzięła się do poprawiania kolejnych sprawdzianów. O siódmej wieczorem ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyła i do mieszkania wpadł podmuch chłodnego powietrza. Na progu stali Jake i Whitney. Zaprosiła ich do środka.

Gdy tylko weszli, dziewczynka chwyciła ją za rękę i pociągnęła do salonu.

- Tata i ja przyszliśmy ci zadać ważne pytanie. - Popatrzyła na uśmiechniętego Jake'a i wskazała ręką dywanik przed kominkiem. - Na co czekasz, tatusiu?

Jake ukląkł. Obok niego klęczała córka. Kay poczuła ucisk w gardle.

- Tata i ja przyszliśmy zapytać, czy nas poślubisz. On mówi, że jeśli poprosimy cię na klęczkach, to się zgodzisz.

Kay osunęła się na kolana i mocno przytuliła obydwoje.

Ostatni goście weselni wjeżdżali na parking. Lekkie płatki śniegu wirowały w świetle samochodowych reflektorów. Kay wyglądała przez okno kościelnej biblioteki. Odwróciła się z uśmiechem. Jeszcze jedno zdjęcie.

- Z tego zdenerwowania chyba nasiusiam w majtki - szepnęła Whitney. Poprawiła jeszcze raz wianek i wygładziła fałdzistą, aksamitną krynolinkę. – Tak bym chciała, żeby mamusia zobaczyła mnie w nowej sukience. Założę ją w Wigilię. Pójdziemy do ogromnej katedry. Jeszcze tylko trzy dni.

- Mam nadzieję, że dzisiejszy też będzie przyjemny.

- Ręce mi się pocą.

- Powiem ci w tajemnicy, że mnie również. Nie przejmujmy się za bardzo tym weselnym zamieszaniem. Masz tylko potrzymać bukiet, kiedy ci go wręczę.

- Tata się boi, że upuści obrączkę.

- A jeśli nawet, to ją podniesiesz i podasz mu.

- Sama jedna mam trzymać kwiaty i pilnować obrączek? To bardzo trudne zadanie.

- Jesteś już dużą dziewczynką, a poza tym nikt tego nie zrobi tak dobrze, jak ty.

Whitney uśmiechnęła się do niej. Annę McCormick, która była druhną, dała siostrze znak i niewielka grupka weselników weszła do przedsionka. Kościół rozjaśniały płomyki świec, migoczące jakby w takt organowej muzyki. W ławkach tłoczyli się goście z rodziny Bishopów, Morrowów i McCormicków oraz nauczyciele i uczniowie z Williston Academy.

W powietrzu unosiła się woń kadzidła, jodłowych gałęzi i liści wawrzynu, z których spleciono girlandy, wijące się wokół kolumn. Z boku wisiał pięknie ozdobiony adwentowy wianek z czterema świecami. Przy ołtarzu stał Jake Bishop, uśmiechnięty, wyprostowany i jak zawsze przystojny. David Morrow był jego drużbą.

Kay pochyliła się i pocałowała Whitney.

- Wszystko gotowe, kochanie?

- Jasne, Prymusko. Szkoda, że nie ma tu wody. Oblałabym Brada Taylora. Siedzi tam, na samym brzegu.

- Whitney!

- Tylko żartowałam - odparła uśmiechnięta dziewczynka.

Ojciec Kay podał ramię pannie młodej i przy dźwiękach muzyki ruszyli w stronę ołtarza.

- Wyglądasz jak księżniczka z bajki - szepnął córce. - Pamiętam, jak stałem przy ołtarzu, czekając na twoją mamę, niczym teraz Jake. Wyglądała pięknie w ślubnej sukni. Serce mi się do niej wyrywało, Katherine. Do dziś nic się nie zmieniło. Tego samego życzę wam obojgu.

- Dzięki, tato. - Kay ścisnęła mocniej ramię ojca. Szli wolno w migotliwym blasku świec.

Potem Jake stanął obok niej. Podała mu zimną, lekko wilgotną rękę i poczuła, że zamknął ją w obu dłoniach. Były ciepłe. Chłodne palce panny młodej rozgrzewały się powoli. Czuła, że radość wstępuje w jej serce. Popatrzyła na Whitney, która w blasku świec wyglądała ślicznie jak aniołek.

- Najmilsi - rozpoczął ceremonię kapłan.

- Najmilsi - szeptem powtórzyła Kay. - Najmilsi.


75




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
090 Guccione Leslie Davis Czarujący uwodziciel
Guccione Leslie Davis Czarujący uwodziciel
D090 Guccione Leslie Davis Czarujący uwodziciel
090 Guccione Leslie Davis Czarujący uwodziciel
090 Guccione Leslie Davis Czarujący uwodziciel
390 Guccione Leslie Davis Podwójne zycie Lindsey
161 Guccione Leslie Davis Derek
D161 Guccione Leslie Davis Derek
390 Guccione Leslie Davis Podwójne życie Lindsey
161 Guccione Leslie Davis Derek
381 Guccione Leslie Davis Jej były mąż
Guccione Leslie Davis Derek
90 99 UST o zbiorowym zaopatr Nieznany (2)
PJM Poziom A2 Strona 90
90
Decyzja Rady 90 424 EWG z dnia 26 czerwca 1990 r w sprawie wydatków w dziedzinie weterynarii
czy wszystko mozna policzyc na kompie 90
90 Tranzystor bipolarny jako wzmacniacz
10737767?58681168093439116104 nid903

więcej podobnych podstron