Leć do nieba
WARSZAWA 1998
Projekt okładki, karty tytułowej, zdjęcie na okładce oraz zdjęcie autorki PIOTR PIWOCKI
Wydanie I Iskry, Warszawa 1989
Wydanie II Wydawnictwo Szpak, Warszawa 1998
Copyright by Anna Bolecka, Warszawa 1998
Jest późne czerwcowe popołudnie. Kazio Gil idzie ulicami miasteczka. Włóczy się tak co wieczór, bo nie ma rodziny ani domu, do którego mógłby wrócić. Mija kolejne domy, zagląda do okien. Okno Więcków, okno Makuchów, okno Karasiów, okno Kiepury.
U Kiepury wokół stołu aż się kłębi. Nikt jeszcze nie doliczył się, ile dzieci ma ten miasteczkowy śpiewak. Jego poczerniała od chudości żona stawia na stole miskę z jedzeniem. Kiepura głaszcze po głowie któreś z dzieci. Po chwili wszyscy rzucają się na jedzenie.
Dalej okno Różki. Przystrojone różową zasłonką z falbankami, na parapecie w kryształowym wazonie stoją sztuczne lilie. Rożka ma syna, który przytrafił jej się w czasie wykonywania zawodu, mówi, że to był wypadek przy pracy. Każdego wieczora Rożka goni go ze ścierką dookoła stołu.
-Ty skurwysynu, zła jestem matka? No powiedz, zła jestem matka?!
Przebrzmiał wrzask Różki. W ciszy czerwcowego zmierzchu słychać płacz. To stary Mularczyk. Boi się ciemności, kiedy jest sam, a o tej porze jego syn nie może odnaleźć drogi do domu. Leży gdzieś koło rowu
albo trzyma się latarni i nie ma odwagi, żeby postawić następny krok, który przybliży go do ojca płaczącego w samotności.
Mrok opada na domy, zakrywa ulice, wpełza do ogrodów. Słychać równomierny stukot i oddalający się gwizd, to odjechał pociąg, który przywiózł spóźnionych mieszkańców miasteczka. Kazio Gil stoi chwilę nieruchomo i nasłuchuje.
- „Wczoraj zmarła mi matula, ojciec zadział się” - mruczy pod nosem i idzie dalej.
Już kończy się główna ulica miasteczka. Zaczynają się małe uliczki wśród ogrodów. Podśpiewując dalej swoją piosenkę Kazio Gil mija dom piekarza. Przy furtce do ogrodu widzi dwie postacie. Przystaje i patrzy. Nie zauważyli go. Mężczyzna przyciska dziewczynę do płotu. To Edytka, córka piekarza. Sukienkę ma zarzuconą na twarz. Jest goła. Głowa poleciała jej w tył. Mężczyzna gładzi jej białe uda. Dziewczyna mruczy jak zadowolona kotka. Nagle mężczyzna podnosi wzrok i widzi wpatrzonego w Edytkę Kazia Gila.
- Zjeżdżaj, wszarzu!
Kazio rusza do przodu, skręca i jest teraz na szerokiej drodze, wzdłuż której ciągnie się rów. Stoją tu małe domki, przedwojenna tandeta. Z ogródków ciągnie lekki chłód pachnący maciejką. Ktoś idzie. Kazio cofa się za drzewo. Obok niego przechodzi młoda kobieta z dziewczynką. W kępie drzew, które mijają, odzywa się ptak.
- To słowik - mówi kobieta. - Już prawie noc, zaraz będziesz w łóżku. Kończy się twój dzień, córeczko.
Kazio wysuwa się zza drzewa i znika w mroku.
Robi się prawie całkiem ciemno, za chwilę odezwą się pierwsze żaby w przydrożnym rowie. To miejsce najlepszych zabaw dzieci z pobliskich domów. Soczysta zieleń trawy, tajemnicze wilgotne zakamarki, gromady nie znanych z nazwy wodnych żyjątek.
- Słyszysz? Jest - mówi szeptem dziewczynka.
Ogromny koń pasie się przy drodze. Co wieczór zjawia się niespodziewanie i daje o sobie znać cichym rżeniem. Oddycha, głośno wypuszczając powietrze z miękkich popielatych nozdrzy. I śmieje się, kiedy łaskocze go gałązka ostrego skrzypu. Słychać pierwsze, ledwie wyczuwalne cykanie świerszczy. Niedługo wypełnią powietrze nieustającym wibrowaniem. W gęstym i słodkim mroku drogę wskażą bladozielone świetliki. Widać niewyraźny prostokąt domu. Furtka i ścieżka wysadzana irysami, obok nagietki jak gasnące płomyki. Drzwi domu. Zawsze chłodna sień.
- Jak ci się podobała Warszawa, Misiu?
- Babciu, widziałam ruchome schody!
- Pewnie jesteście zmęczone. Cały dzień w upale... W kuchni jest bardzo gorąco. W piecu buzuje ogień, para unosi się z wielkiego sagana.
- No, myć się i spać!
Wszystko jak zawsze. Resztki światła jeszcze przeciskają się przez koronkowe firanki, ale babka już zapaliła świeczkę dla dobrych mocy, żeby domu strzegły. Na ścianie święty obraz chwyta ciepłe blaski ognia. Pan Jezus, oddany wiernie jak na fotografii, z jedną ręką wzniesioną do góry, drugą wskazuje na pierś. „Dydaktyczna symbolika wnętrzności”, jak mówi tata. Serce krwawiące. - Dlaczego Pan Jezus płacze sercem? - spytała kiedyś, ale nikt jej nie odpowiedział.
8
Rozbierając się do mycia Miśka patrzy, jak babka prasuje pościel. Pachnie lekko spalenizną. Babka gromi kropidłem wielkie prześcieradło.
- Czy dzieci grzeszą, kiedy śpią? - pyta Miśka.
Babka właśnie podniosła w górę rogi prześcieradła. Zdawało się, że rozpostarła białe skrzydła i za chwilę poszybuje w ciemniejące niebo.
- Wtedy dzieci są jak aniołki z lukru, słodkie i bez winy - mówi babka.
Misia leży już w łóżku. Patrzy, jak układają się fałdy firanki w szerokim weneckim oknie. Teraz nie ma w nich nic groźnego, ale kiedy gaśnie światło i do pokoju wpada blask księżyca, firanka zmienia się w cichą sowę albo w wiedźmę na miotle. Właściwie nie boi się, może trochę. Jest jej wygodnie w starym dziecinnym łóżku. Wkłada palec do buzi, mocniej wtula się w poduszkę, zaczyna ją lekko ugniatać, jak kotka, która sprawdza miejsce na gniazdo. Zwinięta w kłębek tworzy teraz zamknięty, bezpieczny krąg. Zaciska mocno powieki. Z głębi wypływają czerwone plamki. Kolory zmieniają się, wirują. Z daleka słychać gwizd pociągu. Misce wydaje się, że jest znów na stacji. Stoi na peronie. Widzi zbliżający się pociąg. Chce przeskoczyć na drugą stronę, ale się boi. Pociąg jest coraz bliżej. Miśka skacze. Słyszy oddalający się stukot kół i zasypia.
C-‘-„ , :” ‘...,_,. .\j ‘: ;•
JYazio Gil stoi i zagląda do wnętrza przez szparę między zasłonami. Niskie okno parterowego domu jest słabo oświetlone, ale kontrast między ciemnościami
dookoła i migotaniem ognia w piecu kuchennym pozwala mu widzieć kąpiącą się młodą kobietę, która siedzi w płytkiej balii i polewa się wodą, rozpryskując ją po podłodze. Na sznurze nad jej głową wiszą prześcieradła, sprane prawie do białości ręczniki, majtki, staniki i dziecięca koszulka. Przy każdym ruchu zawadza o nie lekko głową. Wreszcie odsuwa bieliznę uniesioną ręką, ukazując przy tym głęboki cień pachy. Kuca, tak jak nad dołem pełnym wonnych ziół kucają murzyńskie dziewczęta. Pochyla głowę, a kosmyki krótkich ciemnych włosów opadają jej na twarz. Podnosi się i odwraca w stronę okna, skóra ramienia błysnęła na czerwono od blasku ognia, który ślizga się po jej ciele. Zazdrostki zakrywają okno do połowy, w jednym miejscu rozchylają się nieco, wpuszczając do kuchni smugę ciemności. Jedną ręką kobieta chwyta rozbiegane piersi, drugą ściąga znad głowy ręcznik i owija się nim. Jest za krótki. Sięga jeszcze raz, teraz białe prześcieradło zakrywa ją całą.
Ktoś nadchodzi szybkim krokiem, trzasnęła furtka. Kazio skulił się i czeka.
- Ach, ty draniu! - słyszy kobiecy głos i rzuca się do ucieczki. Zawadza nogą o wystający z ziemi drut. Czapka, którą cały czas ściskał w rękach, wypadła i utknęła między grządkami. Kazio biegnie na drugą stronę domu, a stamtąd znanymi już sobie drogami dalej.
- Pani wie - do kuchni z krzykiem wpada sąsiadka - on panią podglądał. Coś podobnego, taki sraluch zasmarkany, taki wszarz, ja bym...
- Co by pani zrobiła? -pyta mama Miśki, uśmiechając się nieznacznie i okrywając szczelniej prześcieradłem.
10
11
- No co, ja bym go stąd zaraz, na zbity łeb...
- No, ale pani wie, że on by nie miał gdzie mieszkać, a zresztą to nie nasz dom, tylko jego siostry, przecież to ona go tu zostawiła. I tak chodzi zawsze głodny. Ona mu raz dziennie daje jeść, miskę stawia na schodach, nie wpuszcza do domu, jak psa...
- No wie pani, jeszcze go broni. Coś takiego. Ja bym...
- Niech się pani z tego śmieje.
- Ciekawe, czy przyjdzie na noc do domu - mówi babka, stając w progu.
- Ale uciekał, ledwie tym wścibskim nosem w ziemię nie zarył - chichocze sąsiadka.
-Jak nie wróci, to prześpi się gdzieś w komórce, lato jest, ciepło.
- A ja tu przyszłam powiedzieć, że jutro trzeba pójść do wdowy Kwapiszowej, bo nie wychodzi już podobno od trzech dni, nie wiadomo, wyjechała czy co?
- No to jak do niej wejść? - pyta babka.
-Włamać się trzeba, przecież to niedołężna staruszka, może w łóżku leży, może... - Sąsiadka ścisza głos i szybko robi znak krzyża.
- Co pani, niech nie żartuje, i po co myśleć o najgorszym?
- A pani dzisiaj była w mieście? Ja nigdy nie mam czasu tam pojechać!
- Tak, cały dzień chodziłyśmy w upale.
- Podobno coraz więcej domów i tak pięknie.
- Pięknie to nie jest. Jeszcze mało zieleni. Na placu Stalina trwają roboty.
- A pałac na pewno wspaniały. Już jak oni coś zrobią, to musi być największe. Monumentalne!
- Już ja bym chciała, żeby nie było monumentalne, tylko po prostu nasze.
- No, pani sąsiadko, wspólne będzie.
- A wie mama, jeszcze nie zdążyłam powiedzieć, że byłam w kwaterunku. Już mamy przydzielone mieszkanie.
-Pani to szczęśliwa. I łazienkę będzie miała... Późno już. A pani niech dobrze zasłania okna i najlepiej gasi światło. Po co ma panią ktoś podglądać.
- Dobranoc - mówi babka, idąc do drzwi za sąsiadką. - To ja już na noc zamknę -krzyczy w stronę kuchni. - Nie będę przecież na niego czekała, niech śpi, gdzie chce.
- Jak mama uważa.
Skrzypnęły zasuwy, zaszczekał klucz w zaniku.
Poprzez noc nawoływały się psy. ;
Rankiem
Od wczesnego świtu babka krząta się po kuchni, trzaska garnkami. Wygarnia popiół z popielnika, kilka jeszcze ciepłych węgielków wpadło jej do rozłożonego na kolanach fartucha. Wszystko, razem z wczorajszymi obierkami od kartofli, wrzuca do pogiętego wiadra i stawia obok kubła z pomyjami. Z białego emaliowanego naczynia nabiera wody i pije nie odrywając kubka od ust. Twarz ociera brzegiem fartucha. Ze spiżarki wyjmuje pułapkę, w którą złapała się mysz. Trzyma w dwóch palcach miękkie i jakby puste futerko.
- A ty, łachudro, już nie raczysz się tym zająć?
12
13
Gruba jesteś jak beczka -mówi do kocicy grzejącej się przy piecu i rzuca jej nieżywą mysz.
Kocica ani drgnie.
Babka nalewa wody do miednicy i myje ręce. Miednicę z brudną wodą wynosi na dwór. Stoi na kamiennych schodach z miską wody w rękach i mruży oczy przed blaskiem porannego słońca, próbując jednocześnie zobaczyć, co dzieje się na drodze. Nic. Tylko pod sklepikiem Adamskiej powoli gromadzą się mężczyźni, którzy już od rana mają wielkie pragnienie.
Zamachnęła się i chlusnęła wodą z miednicy na grządki. Między marchwią i selerem coś leży. To wyszmelcowana czapka Kazia. Babka podnosi ją i nagle z obrzydzeniem rzuca. Potem jednak bierze ją jeszcze raz, w dwa palce jak mysz, i zanosi do domu.
- No i masz swoje śmiechy - mówi, pokazując synowej zabrudzoną czapkę Kazia.
- Co to jest?
- Tak cię wczoraj podglądał - mówi babka i wpycha czapkę do pieca.
- Co mi tu mama... - krzyczy synowa i wychodzi trzaskając drzwiami.
Babka bierze siatkę na zakupy i też wychodzi. Mija gromadkę mężczyzn, którzy wolno odwracają głowy na jej widok i leniwie śledzą jej drogę aż do momentu, gdy znika za rogiem.
Okazało się, że u Adamskiej nie ma piwa i zawiedzeni mężczyźni idą w stronę budki, mimo że właściciel otwiera dopiero za godzinę. Ustawiają się twarzą do drzwi magla, czekając, aż wyjdzie Kwaterkowa ze swoimi rozszczekanymi ratlerkami i porcją codziennych wymysłów na cały świat.
14
drodze pojawia się Kazio Gil. Niepewnie zbliża się do grupki oczekujących.
- Chodź no tu!
Ośmielony przeskakuje rów pełen pomyj i zieleni j podbiega drobnym krokiem.
- No i jak było?
Kazio patrzy na ich twarze, gapiowato rozchylając usta.
- Gdzie? - pyta cicho.
- No, u sąsiadki. Podobno używałeś sobie. *
- Ulżyło ci?
- Ty, Kazik, chcesz mieć jak na huśtawce? Idź do tej garbuski.
- Tak, tak, Kazik, ona tylko na ciebie czeka. Mężczyźni głośno rechoczą.
- Albo może starszą wolisz, doświadczoną. Znajoma tu obok ma coś dla ciebie.
W drzwiach staje nagle Kwaterkowa. Witają ją głośnym śmiechem.
-A do roboty, chamstwo! - wrzeszczy Kwaterkowa na ich widok. - Czego tu znowu stoją, porządnej kobiecie przejść nie dają.
Ryczą ze śmiechu, robiąc nieprzyzwoite gesty. Schowała się do środka.
- Kazik, pokaż, jak to robisz.
- Dostaniesz swój kufelek.
- No, Kazik, rusz się, kurwa.
Drogą zbliża się właściciel budki. Szybko ustawiają się w kolejkę i już po chwili pierwszy z nich zdmuchuje nadmiar piany z piwa. Stracili zainteresowanie dla Kazia.
- Kiepura idzie! - woła któryś. *x
15
Teraz wszyscy zwracają się w stronę drogi, którą szybkim krokiem nadchodzi miasteczkowy śpiewak. Często zagląda tu z rana, żeby wypić swój kufelek. Im jednak bliżej jest stojących, tym bardziej niepewny staje się jego krok. Jak na komendę wszyscy odwracają się od niego i Kiepura staje bezradny, wypchnięty z małej grupy, zanim się w niej w ogóle znalazł. Udają, że go nie zauważyli, mimo że przed chwilą w milczeniu obserwowali jego drogę do budki. Kiepura śpiewa w wagonach kolei elektrycznej, konkurując skutecznie z inwalidą wojennym.
- „Serce matki, słodyczy pełne, wierne aż po grób...” - mimo braku zainteresowania ze strony mężczyzn, zdartym głosem, tracąc oddech i połykając samogłoski, usiłuje nucić Kiepura. Co prawda, o tej porze nigdy nie zaczyna pracy, poza tym budka z piwem to nie jego rewir, ale jakoś zebrało mu się na ckliwe uczucia.
- Kiepura, chłopie, odwal się - dobrotliwie prosi jeden ze stojących.
- Ładne to, ale będzie dosyć - dodaje drugi.
Kiepura cichnie. Nie odchodzi jednak, tylko patrzy wyczekująco. Ktoś wolno wyjmuje z kieszeni drobne. Teraz Kiepura, zadowolony, bierze swój kufelek i milknie.
Obserwuje to grupka dzieci. Co śmielsi chłopcy zbliżają się powoli, dziewczynki, chichocząc, kryją się jedna za drugą. Kiepura wzbudza ciekawość, a lekceważenie, jakie okazują mu dorośli, zachęca do żartów. Ale najciekawsze już się skończyło. Żebrak dostał pieniądze i skończył swój występ. Z boku, zapatrzony przed siebie, stoi nadal Kazio Gil.
Chłopcy podkradają się do niego. Przestraszony Kazio odskakuje na bok. Otaczają go. Robią miny, śmieją się, wykrzykują coś. Kazio usiłuje odsunąć się, ale dzieci są jak pijawki, oblepiły go i nie puszczają.
- Kazik, naciśnij na gazik...
‘jeden z chłopców wybiega przed Kazia Gila i niespodziewanie pada na ziemię. Robi to tak przekonywająco, że pochód przystaje na chwilę. Chłopak „robi trupa”, jak to nazywają dzieci. Głowę przechylił na bok, długi różowy język wywalił na brodę i wywrócił białka. Kazio Gil stoi bezradny i pochylony, z rękami wzdłuż boków.
Ze sklepiku Adamskiej wracają kobiety z rannymi zakupami. Babka niesie bułki i mleko na śniadanie. Przystaje i patrzy na dokazujące dzieciaki.
-I czego od niego chcą teutrapieńce! Wczoraj uciekł z domu, na noc nie wrócił - mówi do sąsiadki.
- Pani to się tak nad nim lituje, jakby było nad czym.
- No, wie pani, jakoś się nim trochę opiekujemy, żal biedaka.
Kobiety stoją jeszcze chwilę z rękami opartymi na wysuniętych do przodu brzuchach. Rozmawiają o cenach, chorobach w rodzinie, o pogodzie. Siatki obciążone zakupami wiszą pomiędzy ich rozstawionymi, mocno wpartymi w ziemię nogami.
-Dzieci dłużej niż zwykle leżały dziś w łóżkach, ale teraz stoją już w progu kuchni i przyglądają się, jak babka gotuje lane kluski. Trochę mleka wykipiało
17
16
na blachę i po mieszkaniu rozszedł się zapach spalenizny. Dzieci jeszcze w koszulach siadająprzy stole, babka stawia przed każdym z nich talerz klusek. Jedząc parującą, zbyt gorącą zupę, widzą, jak babka wyjmuje z szafy nie napoczęty jeszcze bochen chleba, nożem robi na nim znak krzyża i starannie odkrawa przylepkę.
- Komu? - pyta, ale widząc łakome spojrzenia obojga, rozpoczyna chleb z drugiej strony i kładzie przed każdym po przylepce. - Z wami to tak zawsze, a potem chleb wysycha.
Poprzez silny zapach kredensu przebija się smak chrupiącej chlebowej skórki. Miśka je wolno. Mały rwie chleb drobnymi zębami, raniąc sobie dziąsła.
- A pójdziesz, ty czorcie wenecki - krzyczy nagle babka i uderza kocicę, która próbuje ściągnąć z kredensu kawałek wątroby. Czerwony gruzłowaty ochłap zsunął się na podłogę, ale koci pazur zbyt płytko wczepił się w mięso. Kocica tuląc uszy ucieka pod gradem wyzwisk i uderzeń ścierką. Dzieci, oderwane na chwilę od jedzenia obserwowaniem ucieczki kota, teraz kończą zupę. Babka zbiera puste talerze, ale zanim wstawi je do miski, zrzuca do kubła kożuchy, starannie zebrane przez Miskę.
- Co to za zwyczaje, kożuchy jej nie smakują!
Mały biegnie za Miską, strącając ze ślepej ściany domu wielkie pająki o długich nogach. Przy spadaniu tracą fragmenty swoich wybujałych kończyn, ale dzieci mówią, że to odrasta. Na drodze Małego zostało kilka takich kulejących, szybko umykających w szczeliny chodnika kalek.
Pod jabłonką Miśka znajduje parę jabłek, lubi oglądać ich biały miąższ przetykany różowymi żył-
kami- Podaje jabłko Małemu. Nadgryzł, jest robaczy-vve, rzuca je w trawę i biegnie w stronę płotu, przez który przełazi właśnie Andrzejek. Chłopcy znikają w komórce z narzędziami.
Miśka kuca i siusia do wygrzebanego w ziemi dołka, obserwuje, jak ziemia mięknie, rozstępuje się pod wpływem ciepłego strumienia, a potem zamyka, nie pozostawiając nawet śladu wilgoci. Wstaje i idzie w stronę krzaków agrestu, żeby sprawdzić, czy zielona kumka, którą widziała tam wczoraj wieczorem, jest jeszcze. Nie ma jej. Do zarośniętego gęstą zielenią ogrodu słabo przenika poranne słońce.
Miśka kładzie się na dróżce i ogląda ślady po dżdżownicach. Starannie przetrawiona ziemia pokryta jest jakby warstewką śliny i tworzy misterne kopczyki. Wydaje jej się, że czuje pod sobą ruch -przeciskające się tunelami dżdżownice albo może szmer podkopujących rośliny kretów.
Patrzy w górę. Szpaki uczą się fruwać, z drzewa spada miękko liszka, która natychmiast zwija się obronnie w kłębek. Miśka pluje i patykiem miesza ślinę z ziemią. Po chwili ślina traci swój charakter i jako odrobina błota zostaje rozmazana po dróżce.
- Co robisz? - pyta Andrzejek.
- Patrzę, jak ziemia rośnie.
- Coś ty, głupia? - Andrzejek wzrusza ramionami.
- Tak - mówi Miśka i biegnie w stronę domu.
Babka jest w kuchni. Gotuje zupę. Miesza łyżką, próbuje. Kręci się niecierpliwie. Krok w krok za nią idzie kocica.
- Przyszedł jej czas - mówi babka. - Tak się czort łasi, że wytrzymać trudno. Stara, łysa, a jeszcze znajdu-
19
18
je amatorów, zawsze coś przywlecze, i to dwa razy w roku. Żeby chociaż raz przepuściła. A pójdziesz! Poczekaj ty, poczekaj, jeszcze ci się odechce.
Kocica nie odstępuje babki, plącze się między nogami, usiłuje wsunąć się pod spódnicę. Nagle desperacko wspina się na łapki i opiera ciężkie, nabrzmiałe ciało o jej kolana. W tym momencie dostaje kopniaka w obwisły brzuch. Cicho miauczy i skulona w kłębek przy ścianie zaczyna się lizać pod ogonem.
Babka wychodzi z kuchni.
- Ona nie chciała, żeby cię bolało - mówi Miśka do kocicy i dotyka jej.
Kotka niespodziewanie zręcznie skacze w bok, ale brzuchem zawadza o kredens, upada i z jękiem wlecze się w stronę spiżarni.
Wchodzi babka z kubłem wody. Stawia go na środku kuchni.
- No jak tam, zaczynasz?
Kotka, nie pamiętając już chyba, co było przed chwilą, znów wspina się do jej kolan. Teraz Miśka nic nie widzi, wszystko zniknęło za szeroką spódnicą babki. Po chwili kotka zostawia na podłodze woreczek, jakby wypełniony brudną wodą, który babka zaraz wrzuca do kubła. Plamy rozlanej wody z przesuwanego wciąż kubła znaczą drogę pełnej trudu wędrówki.
- Tego ci już, głupia, zostawię, czego uciekasz? - Babka ociera pot z czoła.
Kocica leży jak balon, z którego uszło powietrze, zajęta czyszczeniem ocalałego dziecka.
Dzieci bawią się za domem. Zbierają biedronki i znoszą je na krzak dzikiego bzu, gęsto pokryty
20
mszycami. Czekają, aż biedronki nasycą się słodkim, lepkim sokiem mszyc. Ale nic się nie dzieje.
- Gdzie byłaś? - pyta Teresa.
- Kocica urodziła pięć kociaków - mówi Miśka. - Sama widziałam, cztery czarne i jeden z białym ogonem. Nazywają się Sabina.
-Wszystkie? . , vu r-
- Wszystkie. • : . • -.;.:,- ^A^ ł
- A kota nie ma?
- Jest, ten z białym ogonem. * ,
- A jak on się nazywa?
- Sabina.
- Chodźcie, zobaczymy, jak wygląda.
Kuchnia jest pusta. Dzieci stają w progu. Kocica leży na kawałku szmaty, lecz na ich widok podrywa się i chwytając w pyszczek jakiś czarny strzęp, wlecze go do piekarnika.
- Chodźcie bliżej, tu coś widać!
Dzieci się przepychają. Każde chce zajrzeć w głąb mrocznego, ciepłego pieca. Mały wkłada tam rękę, ale zaraz ją wyciąga i ślini zadrapany palec.
~ A wy co tu robicie - krzyczy babka. - Co tam macie? Coście nabroiły? Kot się tam schował przed wami! Pewnie, już by on żywy z waszych rftk nie wyszedł. - Babka próbuje wygonić kotkę z bezpiecznej kryjówki. - Co ty tam robisz, ty kocie zatracony?
Wreszcie babce udało się wygarnąć kocicę z pieca. Wyskoczyła, a obok niej upadł biały ogon jej syna, tak Clenki, że cały skrył się w dziecięcej ręce Małego.
- Dlaczego je utopiłaś? - pyta płaczliwe Miśka. ~Daj mi spokój, co będę kociaki oszczędzała, a nade kto się ulituje? Człowiek jest najważniejszy-
21
Człowiek to nie Pan Bóg, a
żeby miał żyć wiecznie
JYlisia, idziesz ze mną do magla? - pyta babka.
Miśka biegnie w podskokach wzdłuż rowu, babka
stąpa ciężko z tyłu, ze świstem wypuszczając powietrze
z półotwartych ust. ;;-A
- Niech będzie pochwalony... •.-.-.* •.-,:.
- Na wieki wieków...
Babka siada na krześle w pokoju Kwaterkowej. Miśka staje obok. Drzwi na dwór są szeroko otwarte i widać, jak pies Kwaterkowej zaczepia stojących wciąż pod budką z piwem mężczyzn.
- Pani Kwaterkowa, czego ta pani Żaba tak ujada, wytrzymać trudno - krzyczy jeden z nich. - Wszystkie ratlerki to mają dziwnych właścicieli, a zresztą, czy to w ogóle pies? Ni pies, ni żaba. - Mężczyzna trąca sukę kijem.
- Żaba, bierz go! - wrzeszczy właścicielka i Żaba ze zdwojoną energią rzuca się na swego prześladowcę. Ten ucieka wymachując błazeńsko rękami, mężczyźni zanoszą się chrapliwym, przeciągłym śmiechem.
- Nikt nie ma litości dla zwierzęcia, taki pies i też musi cierpieć. - Kwaterkowa głaszcze Żabę po łbie, z którego prawie wyskakują załzawione oczy.
- Czy ona czasem nie chora? - Babka patrzy z obrzydzeniem, jak Kwaterkowa zbliża wysunięte wargi do psiego ucha.
- Może i chora. To i lepiej, jak już jej nie będzie, i ja zabiorę się z tego świata, bo sama pani powie, po co się tak długo męczyć?
Kwaterkowa patrzy w stronę szafy, na której stoi trumna, otoczona girlandą posrebrzanych dębowych liści Trumna wzbudza wśród sąsiadów wesołość, ale i trochę strachu, bądź co bądź trumna - mebel smutny i poważny.
- Ja na świecie nikogo nie mam -mówi Kwaterkowa - tylko tego pieska. No i zabezpieczenie na starość też, dzięki Bogu, posiadani. - Znów znaczące spojrzenie w stronę szafy.
- Czy pani wie, że trzeba się będzie włamać do Kwapiszów?
- Co pani, dlaczego?
- Staruszka znaku życia nie daje, nie wiadomo...
- Jezusie Nazareński! A może ona się w skrzyni zatrzasnęła? Taka u niej wielka stoi. To może być. Słyszałam o takim wypadku, staruszka do własnej skrzyni wpadła i już się z tej trumny nie podniosła. Żywcem umarła...
Miśka słucha, jak z lubością zaczynają opowiadać o ranach odniesionych w różnych wypadkach, wcze-zmarłych noworodkach, trwałym kalectwie
sme
i wielu przypadkach nagłej śmierci, jednej straszniejszej od drugiej. Miśka patrzy na szafę i widzi, że czarna trumna unosi się i wdowa po Kwapiszu siada sztywno, z rękami na podołku. „Padół płaczu, wszystko to jeden padół płaczu.” Wdowa uśmiecha się. „Nawet po śmierci miała uśmiech na ustach”, „Bóg dał, Bóg wziął”, mówią. Nad wdową unosi się niczym aureola słodkie Serce Jezusa, wdowa patrzy w górę, na jej twarz spada kropla krwi; otarła ją jak łzę z policzka. „Już jestem na tamtym świecie”, mówi. Więc tamten świat jest tu, dziwi się Miśka.
23
22
Wdowa kiwa głową. „Nikt nie zna dnia ani godziny, dla każdego tamten świat jest tu”, powtarza, poprawia spadające dębowe liście i trumna rusza z miejsca. Swobodna jak łódź, płynie czarna, spowita w srebrne girlandy. Zabezpieczenie na ten i tamten świat.
Misia jeszcze raz spogląda na szafę, trumna stoi nieporuszona i martwa. Przerażona patrzy na rozmawiające kobiety i pędem wybiega z magla.
- Gdzie cię czort znowu niesie? - krzyczy za nią babka, ale Miśka jest już daleko.
>V ogrodzie, prócz Andrzejka i Małego, jest jeszcze Joasia. Mały opowiada jej, co wydarzyło się dziś rano.
- O, patrz, co ja mam. - W ręce trzyma coś jak biało-czarny miękki sznurek i wysoko podnosi do góry.
- Co to? - pyta Joasia, wyuczonym sposobem krzywiąc wargi.
- Tylko to z niego zostało. To był mały kot, myśmy go nie widzieli, bo ona go zaraz zjadła, całego, ani kosteczki nie zostawiła, tylko to, nie zdążyła, bo ją wygoniłem. I mam. Nikomu nie dam.
- Powieś sobie na szyi, będziesz miał - radzi Andrzejek, pożądliwie patrząc na koci ogon.
- Zrobię, co będę chciał.
- O, jaka dziwna biedronka - woła Misia. - Ruda, ruda i piegowata.
Biegną. Joaśka pochyla się.
- O, biedronka. A wiesz, co ja mogę? - patrzy na Miskę.
Miśka widzi, że Joasia ma oczy jasnoniebieskie jak zamarznięte tafelki lodu.
- Nie - mówi prosząco.
- Co nie? - odpowiada Joaśka i wdeptuje biedronkę
w ziemię.
- Nie wolno! - krzyczy Miśka, ale po rudej i piegowatej nie ma już śladu.
- Biedroneczko, leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba - śpiewa Mały i tańczy w kółko, rozdeptując ciężko pachnący dziki czosnek.
- Głupia jesteś, po coś to zrobiła? -mówi Andrzejek. - Z biedronek mogą być cukierki, tylko trzeba je wrzucić do garnka i ugotować z cukrem.
- Musimy jej zrobić pogrzeb.
Pudełko od zapałek zostaje zakopane w niepo-święconej ziemi, Mały robi z patyków krzyż. Ciało biedronki rozkłada się szybko.
- Dorzucę ogon - mówi Mały. - I jemu możemy zrobić pogrzeb.
- Panie Boże, prosimy Cię, abyś przyjął swoją służebnicę, bożą krówkę, która była ruda i bardzo ładna, aleją zabiła Joaśka, a ona jest głupia i nikt jej nie lubi. Ament.
- Ament - powtarzają chórem dzieci.
Krótka chwila wspólnoty nad grobem nie znanej biedronki minęła. Dzieci rozbiegają się po ogrodzie.
Pod dziką gruszą Mały i Andrzejek ścigają się w sikaniu.
- Siuśki, gówno, lećcie równo - wydziera się Andrzejek, robiąc przezroczystym strumieniem linie w powietrzu.
- Ja do butelki, ja do butelki - krzyczy Mały.
25
24
Joaśka podaje mu butelkę.
- Nalej, będzie dla Kazia - mówi.
- Dlaczego zaraz dla Kazia? Sama wypij - od-j powiada Andrzejek.
- Świnia, ja się z wami nie bawię. Tymczasem Mały ustawia butelkę na dróżce i stojąc na lekkim wzniesieniu, próbuje trafić w otwór.
- Teraz wy, z górki, ja wam zrobię rynnę - Andrzej rękami wygrzebuje rowek w ziemi.
Dziewczynki kucają na szczycie małej górki i z całych sił siusiają, tak żeby strumień popłynął korytem pochyłości, dalej, niż to na stojąco potrafi zrobić Andrzejek.
- O, piłka - krzyczy Mały.
Dziewczynki w pośpiechu wciągają majtki i też biegną, byle dalej do przodu. Na wąskim chodniku zaroiło się od dziecięcych ciał. Na spodzie leży piłka, na niej Mały, na Małym Miśka, a ją chwyta za piętę Andrzejek.
- Ja już chyba nie wygoję tych kolan -jęczy Miśka, wodząc lekko palcem wokół nierównych konturów zdartej skóry, przypominających linie na mapie, które wczoraj pokazywał im tata. W jednym miejscu ranka z poprzednich dni jest tak głęboka, że ziemia nie dość dokładnie wymyta została w niej i szybko zarosła skórą.
- Dobrze, że mam przegotowaną wodę - mówi mama, kiedy Miśka z płaczem wpada do kuchni. - Zawsze powinna być pod ręką.
- Auu! - wrzeszczy Miśka. - Parzy! •’•••i
- Widocznie nie zdążyła wystygnąć.
Miśka patrzy na biały porcelanowy dzbanek z dzióbkiem, z którego na jej kolano lała się gorąca woda.
- Daj pić - prosi, i ledwie matka przygotowała kubek z sokiem, porywa go i wybiega na dwór.
Mały .
Przy płocie stoi Mały, patrzy na podwórze sąsiadóią
1 je okrągłą białą cebulę. >
Przed piętrową kamienicą z czerwonej nie tynkowanej cegły kręci się sąsiadka. Zagrabia podwórze, żeby było czysto i po bożemu. Czarny węglowy pył, porwany wiatrem, leci wprost na Małego, który wcale się tym nie przejmuje, tylko trze oczy zwiniętymi piąstkami.
- Zawołaj mi Andrzejka, powiedz, żeby przyszedł pomóc - prosi sąsiadka.
-Aleja nie wiem, gdzie on jest -mówi Mały i ucieka.
Andrzejek siedzi właśnie na jabłonce, z której, tak jak się umówili, miał zerwać niedojrzałe, cierpkie jabłka. Mały patrzy z podziwem na Andrzejka. Wydaje mu się, że Andrzejek znalazł się już na najwyższych wątłych gałęziach drzewa, że chodzi po czubku, nie trzymając się niczego, i zbiera wielkie czerwone owoce z wosku, takie jakie widział u jego babki na talerzu, stojące zawsze w tym samym miejscu i zawsze nieosiągalne. Od długiego stania z zadartą głową zawirowało mu przed oczami. Mały przewraca się w miękką pachnącą ziemię. Spod mocno zaciśniętych powiek wypływa światło - czerwone słońce, żółte i pomarańczowe krążki, ostry blask rozpryskujących się na tysiące części białych kuł. Leci w dół, wystrzelony
2 wielką siłą. Jest tak, jakby przez wąską szparę spadał do wnętrza ziemi.
27
26
Czuje, że kiedy otworzy oczy, zobaczy inny, nie znany mu świat, niebo albo raczej piekło. Mały otwiera oczy i widzi, że leży na brzuchu na świeżo skopanej grzędzie, wśród małych żółtawych jabłek. Podnosi głowę.
- Trzymaj! - krzyczy z góry Andrzejek i uderza go jabłkiem w ramię.
Mały nie rusza się, leniwie patrzy dokoła i myśli o kolorowych samolotach latających tak nisko, że można je chwytać za tekturowe ogony.
Obok niego kuca Miśka i wywołuje ślimaka spod liści: ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera naj pierogi. Wyszczerbiony kubek po wodzie rzuciła pod krzak agrestu.
Andrzej złazi z drzewa z kieszeniami pełnymi nadgryzionych już przez robaki jabłek.
- Jest wykopalisko - piszczy i chwyta kubek.
- Zostaw, muszę odnieść do domu.
- Nigdzie nie odniesiesz, bo to jest zabytek. Wiesz^ co trzeba z tym zrobić.
Chwilę szukają znanego sobie miejsca, wreszcie Mały natrafia na zardzewiałą blachę. W kawałkach zbutwiałego materiału leży srebrna łyżeczka mamy, wnętrze żarówki i tajemniczy klucz, który pasuje do willi Chabrów, tylko nikt o tym nie wie. Teraz jest jeszcze porcelanowy kubek.
- No, przecież musimy coś po sobie zostawić, że kiedyś wiedzieli.
- Może jeszcze coś tu włożymy, pójdę poszuk - mówi Miśka i grzebie patykiem koło schowka na kartofle. Za nią stoi Mały.
- Nie rusz, tu jest mój sekret - wrzeszczy.
Do ogrodu zagląda przez płot babka Andrzejka.
- To tu się podziewasz, a ja cię szukam i znaleźć nie mogę.
W chwilę potem wśród kur z sąsiedniego podwórka zaczyna się popłoch. Fruną jak białe pierzaste obłoki na dach komórki, krzyczą rozpaczliwie i oczekują pomocy od koguta, który tchórzliwie skrył się w kurniku. Czy sąsiadka upatrzyła którąś z kur na ofiarę już wcześniej, czy wybrała na chybił trafił, myśli Miśka.
Słyszała, że kury wyrywają się z rąk oprawcy i uciekają bez głów, z krwawym strzępem szyi. I że skaczą zabite i żywe tak długo, aż ktoś przebije im serce drewnianym kołkiem. Przypomniała sobie, jak babka smaży ryby. I one, rzucone na patelnię, drgały, jakby /dolne wyprysnąć na podłogę w poszukiwaniu wody. Im też trzeba przebijać serce. Rybie serduszko na widelcu...
Nie wiadomo, która kura położyła wreszcie swój kruchy łepek na pniu, bo babka Andrzejka schowała się za rogiem komórki. Zrobiło się cicho.
-Llzieci siedzą przy dużym kuchennym stole i w chwilach nieuwagi jedno drugiemu wrzuca kluski do mleka. Na ceracie w niebieskie kwiaty zostają białe ślady. Rozlane mleko spływa między dróżkami kwiatów na podłogę.
- Rzeka mleka.
- Płynie z daleka. >
-Do morza. ••.-,:
28
29
- Strumyki z muzyki.
- A wy czorty weneckie! - krzyczy babka. - Wynocha mi na dwór, żebym was tu więcej nie widziała.
Dzieci zrywają się od stołu i popychając w przejściu wybiegają do ogrodu. Przez dziurę w siatce koło komórki przełazi właśnie Andrzejek. W rękach trzyma coś puchatego.
- Patrzcie, co mam. - Zbliża się do Miśki i Małego. - Ten kota jest mój, dostałem od ojca, jest jeszcze mały, można go trzymać o tak. - Chwyta zwierzę za długie prześwitujące na różowo uszy i podtrzymując miękkie siedzenie unosi do góry. Młody królik o wytrzeszczonych okrągłych oczach zamiera w bezruchu.
- Ja wiem, skąd go masz. To wcale nie tata ci dał.
- Coś ty, skąd możesz wiedzieć?
- Wiem, gdzie łazisz. Do Gaworków.
- Przecież tam nikogo nie ma. Wszystko zamkniętej Króle też.
- A kto im nosi jedzenie?
- Mój tata. Co? Mają zdechnąć z głodu?
- Ale łypie, jaki śmieszny.
- On ma takie wargi jak ten Stefan spod piątki. To się nazywa zajęcza warga - mówi Miśka.
- To jest kota, a nie żaden zając.
- Chyba król...
- Nie, kota - upiera się Andrzejek. - Puszczę go u was, będzie sobie zbierał liście mlecza.
- A jak ci ucieknie?
- Przyjdzie do mnie, jak go zawołam, to jest przecież mój kota.
- Przyniosłeś? - zmienia temat Miśka.
- Tak, mam tutaj. - Andrzejek wyciąga z kieszeni pudełko i otwiera.
Jest pełne biedronek i mrówek. Wchodzą jedne na
drugie, sczepiają się nitkami nóg, zdezorientowane,
lecz w ciągłym ruchu. ......-_
-Ale się kłębią. : >
- Wziąłem, ile się dało, może wystarczy.
Dzieci patrzą uważnie. Niektóre owady próbują wydostać się z pudełka, popychane palcem Andrzejka wspinają się znów, jakby nieświadome tego, że palec znów strąci je do wnętrza.
- Jak w piekle - mówi Andrzejek.
- Idź do piekła, boś ty brzydka - Mały śmieje się i strąca kolejną mrówkę.
Spadła i natychmiast rozpoczęła swą wędrówkę od nowa.
- Dobra, chodźmy.
Idą w stronę dzikiego bzu. Jego ciemne, mocno pachnące liście wydawały się zdrowe, ale z bliska widać, że pokryte są kożuchem mszyc.
- Najedzą się - Miśka zbliża pudełko do pnia.
Mrówki pierwsze znalazły drogę, zwinnie wyznaczając kręte ścieżki, którymi teraz pełzną czerwone biedronki.
- Niech się pasą boże krówki. - Mały zakłada ręce z tyłu i przygląda się ruchom mrówczo-biedronich wojsk.
~ Twój kota jest już daleko, trzymaj go, bo ucieknie na pole!
Andrzejek woła: - Kota, kota - i biegnie w drugi koniec ogrodu.
Miśka i Mały za nim. Królik miga miedzy rozłożys-yttu liśćmi łopianu. Andrzejkowi udało się zbliżyć do
31
30
lv
lał-
niego. Rzuca się do przodu całym ciałem. Leży roz-krzyżowany pod drzewami wiśni, a królik jest o kilka metrów dalej, blisko niebezpiecznej dziury w płocie.
- Przynieście mi coś, żebym go mógł złapać - prosi płaczliwym głosem Andrzejek i wtula twarz w trawę. - Kota mi ucieknie.
Miśka pędzi do domu i chwyta z pokoju kraciasty koc.
- Rzuć to na niego - woła, ale królik już znalazł wyjście.
Andrzejek też przeciska się przez szparę w ogrodzeniu, za nim Mały.
- Zaczekajcie! - Miśka przerzuca koc ponad siatką, a sama przełazi przez otwór.
Królik gdzieś zniknął. Miśka widzi, jak Andrzejek z Małym skaczą przez rów.
- Gnoju, głupi gnoju - śpiewa Mały.
- Można jeszcze: śmierdzący gnoju. Nie ma gorszego przekleństwa - dodaje Andrzejek.
- Ty, a dokąd płynie ten rów? Jest chyba okropnie długi.
- A coś ty myślał! Płynie aż za dom Chabrów, a jest taki długi, że jakbyś wrzuciła tu coś, toby popłynęło i wróciło do ciebie za rok.
- Za rok? Ale jak? Ja tego nie rozumiem. Powiedz.
- Co ci będę mówił. Wiem i tyle. Teresa tak powiedziała, a ona to już chyba wie, przecież chodzi do drugiej klasy.
- No tak, Teresa to wie...
Chłopcy skaczą dalej. Miśka odchodzi na bok. Tu, wokół niskich, gęstych krzaków o nieznanej nazwie, jest najwięcej jej ulubionych kwiatów. Mlecze jak małe słoneczka. Można z nich robić wianki, zupę dla lalek
32
- nawlec na nitkę i nosić jak korale. Już niektóre zmieniają się w delikatne kule szarawego puchu.
Pestka
O, Tereska! - woła Mały.
Miśka widzi, jak w podskokach biegnie Tereska.
-Zobacz, mam coś dla ciebie! -krzyczy już z daleka.
- Co? Co? - Dzieci otaczają Tereskę.
- To jest prawdziwa pomarańcza. - Rozchyla dłoń, na której leży żółte pomarszczone ziarenko.
- To? Daj, ja chcę spróbować!
- Teraz jest niedobre, ale trzeba je włożyć do ziemi i czekać trochę.
-Ile?
- No, tydzień - mówi niepewnym głosem Tereska. - Ale wyrośnie na pewno. Taki krzak, a na nim pomarańcze.
- Pyszne - rozmarzył się Andrzejek.
- To nie dla ciebie - mówi Tereska i podaje ziarenko Misce.
Misia trzyma je mocno w zwiniętej piąstce i razem z Tereska biegną do domu. Przypomina sobie, jak kiedyś spytała mamę: „Gdzie byłam, kiedy mnie jeszcze nie było?” Mama mówiła wtedy coś niezrozumiałego o dalekiej drodze. „A może ja byłam pestką w jabłuszku?” - powiedziała Miśka. I teraz też tak myśli.
~ Babciu, ja mam prawdziwą pomarańczę!
- Pokaż. - Babka J^i~ze zaczarowane ziarno w rękę i ogląda.
- W nim jest całe drzewo i kwiaty, i owoce, w takim małym - chwali się Tereska.
-W tym? Przecież to jest kukurydza, i to zeszłoroczna, z takiego ziarna nic wam nie wyrośnie, ale mnie się przyda - mówi i wrzuca je do garnka z zupą.
Miśka czuje, że płacz ściska jej gardło. Takie ziarno! Byłyby z niego prawdziwe pomarańcze.
- Babka to zawsze tak -mówi płaczliwie do Teresy. Z ogrodu dobiegają krzyki Andrzejka i Małego. Jest też Joaśka.
- Chodź, zobaczymy, co robi Bajka. Biegną do komórki z narzędziami. Za nimi reszta dzieci.
- Gdzie ona się schowała?
- Pewnie w kącie. Daj patyk. Wygonię ją.
- Jest! Jest! - krzyczą dzieci. Zza deski wysuwa się ogromny pająk. Na plecach ma krzyż.
- Zobacz, co ona złapała! . :•
- Biedna księżniczka!
- Coś ty, to zwykły bielinek.
- Jeszcze żyje. Muszę ją uratować. - Motyl, potrącony patykiem, z trudem odkleja się od pajęczyny.
- Straszna ta Bajka. Zabiła księżniczkę. - Misia podnosi resztki rozsypujących się w palcach białych motylich skrzydeł.
- Ja bym chciał być pajęczyną. Wszystko bym mógł złapać - mówi Mały.
-Jakbyś był pajęczyną, tobyś musiał wisieć na ścianie.
JCocica porwała ptaka - krzyczy Andrzejek i ta wiadomość odrywa dzieci od pająków i motyli.
Podbiegają do niego, ale jeszcze nie chcą wierzyć.
Koło komórki, między deskami, siedzi kocica, szara, wtopiona prawie w szarość pociemniałego od deszczu drzewa. Obok niej na ziemi leży kawałek nie dojedzonego ptasiego skrzydła. Andrzejek chwyta je i zamyka piąstkę. Dzieci otaczają go ciasnym kręgiem, pochylają twarze nad zwiniętą ręką.
- To skrzydło tego ptaka - tryumfalnie woła Andrzejek i rozchyla palce.
Na poplamionej owocowym sokiem dłoni leży szary jak kocie futerko strzęp pisklaka. Zdyszane oddechy dzieci unoszą i rozgarniają miękki jasny puch.
- Ja bym tę kocicę, o tak... - pokazuje Mały, machając trzymanym w ręce kijkiem.
- No, wyłaź ty... - krzyczy Joasia i czubkiem sandałka próbuje kopnąć płaszczącego się kota.
Kocica kuli uszy i jeszcze mocniej przywiera do ziemi. Wydaje się, że całkiem wtopiła się w otoczenie.
- Wyłaź, wstrętna! - wołają dzieci.
- Chodźmy - mówi wreszcie Teresa. - Będziemy jej pilnować z daleka, może zaprowadzi nas do gniazda, przecież tam na pewno są jeszcze inne pisklaki.
Dzieci rozchodzą się, udając, że kocica nic ich nie obchodzi. Kot tylko na to czekał, miękkimi ruchami wysuwa się zza desek, w kilku susach zbliża się do płotu i niknie w krzakach dzikiej róży.
~ Za mną! - wydaje komendę Andrzejek i wszyscy rzucają się w pogoń, ale jest już za późno.
35
34
- Złapała, złapała! - krzyczą dzieci.
Mały zaczyna płakać.
Tym razem kocica jest bardzo szybka, ze zdobyczą w pyszczku znika jak szary, groźny i tajemniczy cień.
- Tam, tam jest to gniazdko!
- Chodźcie, może uratujemy jeszcze jakieś pisklę!
Miśka, zaciskając usta i powstrzymując łzy, wsuwa się pod krzak dzikiej róży, skąd przed chwilą wyskoczyła kocica ze swoim łupem. Ale Miśka nie jest giętkim, pokrytym gęstym futerkiem kotem, jest małą dziewczynką z gołymi kolanami i nagimi ramionami. Kolce dzikiej róży, drobne, ale drapieżne, chwytają za ubranie, zostawiają na buzi i rękach cienkie zadrapania z ostrymi zadziorkami. Miśka połyka łzy.
- Jest! - krzyczy, bo nagle w zieleni i szarości splątanych gałązek dostrzega małe, prawie niewidoczne gniazdo, a w nim szary wiotki kształt. Żółty dziób, zakryte białą błoną wypukłe oczy. Ostatnie pisklę w tym gnieździe. Słyszy jakiś szmer, czuje ruch obok siebie i szeroko otwiera dziobek. Jest teraz przepastnym różowym gardłem na cienkiej jak sznurek szyi. Pisklak wydobywa z siebie ciche pulsujące kwilenie. Miśka patrzy urzeczona tym widokiem, nie może oderwać oczu od wilgotnego ptasiego wnętrza. Wyciąga rękę i delikatnie wyjmuje ptaka z puchowego posłania. Czuje jego serce jak maleńki młoteczek wystukujący rytm: tuk-tuk-tuk-tuk. Miśka drży, nie czuje już zadrapań ani łez.
- Uratowałam go! - mówi i rozkłada stulone dłonie. Pisklę leży w nich jak w gnieździe.
- Co z nim zrobimy?
- Trzeba znaleźć pudełko, włożyć do niego trawę
i watę.
- A co ono będzie jadło?
Pisklę zostaje ułożone w pudełku i ukryte pod łóżkiem. Dzieci rozbiegają się po ogrodzie w poszukiwaniu jedzenia dla ptaka.
Pod płotem Miśka dostrzega przemykający cień.
- Kocica - woła i biegnie za nią.
Kotka bezbłędnie wybiera znaną już sobie drogę, ale Miśka jest szybsza, czeka na nią przy krzaku, gdzie zostało puste gniazdo.
- Teraz będziesz ukarana - szepcze Misia.
Kocica nie zwracając na nią uwagi wpełza między krzaki. Miśka kuca i patrzy w głąb. Widzi, jak drapieżna kocia łapa z ostrymi zagiętymi pazurami wsuwa się do gniazda. Kocica pamięta, że zostało jeszcze jedno pisklę i nie rozumie, dlaczego gniazdo jest puste. Zdobycz była tak oczywista. Uderza jeszcze raz. Nic. Drgająca z napięcia kocia łapa uderza po raz ostatni, niszcząc misterną konstrukcję z trawy i patyków. Tuląc uszy i przywierając płasko do ziemi kocica wycofuje się. Pozostawia za sobą rozdarte, pozbawione tajemnicy wnętrze gniazda.
Babka Andrzejka woła na obiad. Andrzejek przełazi przez dziurę za dzikim bzem i już jest na swoim podwórku. Mały stoi przy siatce i rozpłaszcza nos na pordzewiałych drutach.
- To my też musimy iść - mówi Miśka. - A ty gdzie będziesz jadła? - pyta Teresę.
~ Nie jestem głodna. Moja mama wróci niedługo. ~ Twoja mama wraca, jak jest ciemno.
36
37
- To nic. Poczekam tu na ciebie. Nie mogę iść do domu, bo mój tata wyszedł i zamknął mieszkanie.
- Wiem, gdzie on jest. Widziałam go pod sklepem Adamskiej. Pił piwo. Chodź, babcia na pewno da ci jeść.
Miśka wbiega do pokoju, gdzie pod łóżkiem w pudełku leży pisklę.
- Tereska, chodź, trzeba je nakarmić. Dziewczynki klękają, unoszą kolorową kapę i wyciągają pudełko.
- Damy mu bułki z mlekiem - mówi Miśka.
- Zaczekaj]
Pisklę ma nieruchomo rozwarty dziób, jedno skrzydło odrzucone w bok, jakby do niezdarnego ptasiego biegu. Sine powieki szczelnie opinają wielkie wypukłe oczy.
Miśka dotyka zmierzwionych szarych piór. Dziewczynki patrzą na siebie.
- Przecież je uratowałam - mówi Miśka.
Limbus
l ata Miśki i Małego odpoczywa po obiedzie. Mama z babką piorą. Teresa dopiero przed chwilą poszła do siebie. Zawołał ją ojciec, który wrócił do domu, bo nareszcie skończyło się piwo u Adamskiej. Jej mama jeszcze nie przyszła - w hucie szkła często były zebrania albo robotnicy pracowali po godzinach.
- Dzieci! - woła tata. - Idziecie ze mną na strych?
- Taak! - Miśka i Mały pędzą, żeby tylko zdążyć na moment, kiedy ojciec uniesie ciężką klapę w suficie i wpuści ich po kolei na górę.
38
Dzieci wstrzymują oddech. Pierwszy haust powietrza, złapany już na strychu, jest jak miękki szary aksamit.
pośrodku strychu stoi szatkownica do kapusty, po bokach kosze pełne starych kolorowych pism. Dzieci otwieraj ą lekką, wiklinową pokrywę kosza. Kurz unosi się w górę. Tata zagłębia rękę w stercie starego, pożółkłego papieru i wyciąga duże kartony pokryte delikatnymi liniami.
- To są rysunki tego, kto tu mieszkał przez wojną. Was oczywiście jeszcze nie było na świecie.
Czarne linie zagęszczają się w kształt palców, dłoni, profilów mężczyzn, kobiet, dzieci. Powierzchnia rysunków jest popękana jak tafla lodu uderzona obcasem.
- Kto to był?
- Artysta, a poza tym był kiedyś carskim generałem - mówi tata. - Tak, naprawdę. A to co? - Tata znów wkłada rękę do kosza. - „Tęcza” - czyta głośno. - „Na szerokim świecie”, „Świat przygód” - uśmiecha się do siebie. - To takie zeszyciki z powieściami przygodowymi. Pamiętam na przykład taki tytuł: „Jestem niewinny Garibaldi”. O, jest! - Tata z tryumfem pokazuje małą książeczkę, której rogi są objedzone przez myszy, papier kruszy się i rozpada w palcach. - A tu Leonardo Pratto ściga Czerwonego Kapitana...
- Opowiedz - proszą dzieci.
- Wieczorem. Będziecie miały bajkę na dobranoc. ~ To była bajka, a nie prawda? Teraz tata trzyma w rękach książeczkę z obrazkiem okładce. Kolory są zatarte. Młody mężczyzna
39
w garniturze, z gładko przylizanymi włosami, trzyma na kolanach wdzięcznie przegiętą dziewczynę. Dziewczyna ukazuje w uśmiechu rząd zębów, których nieskazitelną biel czas przechował aż do tej chwili.
- Sekretarka osobista Jana Borzęckiego - mówi tata, uśmiechając się do ślicznotki na rysunku.
- Tata, poczytaj! - Dzieci patrzą łapczywie na stertę książeczek, w których kiedyś opisano świat pełen dziwnych i tajemniczych przygód.
- A tu jest Kronika szóstej a - mówi tata i wyciąga mały cienki zeszyt w twardej oprawie z szarego płótna. Brzeg zeszytu oklejony jest wstążką z różowego jedwabiu w ludowe kwiaty. Tata otwiera ostrożnie zeszyt.
Na pierwszej stronie wklejono fotografię klasy. Patrzy chwilę uważnie, jakby czegoś na niej szukał, i opuszcza zeszyt płasko rozłożony na dłoniach. Dzieci pochylają się nad zdjęciem. W ławkach siedzą chłopcy, jest ich wielu. Pod ścianą stoi korpulentna pani.
- To wychowawczyni - mówi tata. - Obok nauczyciel matematyki. A gdzie ja jestem? - pyta.
Miśka przygląda się uważnie chłopięcym twarzom. Wszystkie wpatrzone w jeden punkt. Chłopcy wstrzymują oddech, nawet ten na samym końcu, z ręką na plecach kolegi. Już daje mu szturchańca, ale właśnie pan fotograf zawołał: „Chłopcy, proszę patrzeć na mnie!”, i nawet ten niesforny chłopak zastygł w bezruchu.
- Dlaczego oni są smutni? - pyta Miśka.
- Smutni? Chyba nie. Może to oświetlenie - zastanawia się tata. -A ja jestem tutaj -mówi i pokazuje palcem jasną plamę na ciemnym tle.
Drobna twarz, trochę spłoszone spojrzenie i głowa ostrzyżona do gołej skóry.
- Dlaczego byłeś łysy?
- Tak mnie strzygli rodzice, żeby było wygodniej. Nie musiałem się czesać.
- Ja wiem, ty miałeś wszy - mówi Mały.
Misce trudno uwierzyć, że ten wystraszony chłopczyk na zdjęciu to jej tata. Spogląda w górę i widzi ręce ojca, jego miękko zaokrągloną brodę, fragment ust - reszta unosi się wysoko, niewidoczna, trzeba by się wdrapać na skrzynię i stanąć na palcach, żeby sprawdzić, czy głowa taty jest ogolona do samej skóry i ma też taki niebieskawy odcień jak jego pokryte krótką szczeciną włosów policzki.
- Przeczytamy to sobie na dole, tu jest niewygodnie - mówi ojciec i chowa kronikę do kieszeni marynarki. Szary zeszyt z ogonkiem różowej wstążki spoczywa w niej ufnie, pełen nieznanej treści.
- Masz cukierki?
Dzieci wiedzą, że w tej kieszeni, która teraz przyciąga wzrok, tata ma zawsze coś słodkiego. Miśka wkłada do niej rękę i wyjmuje landrynkę, do której przywarły odrobiny tytoniu, strzępki wełny i cierpki dziwny zapach tatusiowej kieszeni.
- Chodźcie, coś wam pokażę. - Tata idzie w róg strychu.
W dachu jest mała szczelina, przez którą w deszczowe dni cieknie woda. Teraz przedostaje się tędy do wnętrza promień słońca.
- Spójrzcie tu - tata wskazuje palcem miejsce na podłodze. - To jest obraz słońca.
41
40
Mała okrągła plamka leży na deskach tuż obok ich stóp.
- To jest słońce? - wykrzykuje Mały i zakrywa krążek sandałkiem.
- Tak. Wystarczy przepuszczony przez otwór mały strumień światła, aby w takim pomniejszeniu zobaczyć całe ogromne Słońce. Wiecie, że Ziemia się obraca? Patrzcie dobrze, gdzie jest teraz nasze małe Słońce. Przyjdziemy tu za chwilę.
Tata wraca do kosza ze starymi gazetami, siada po turecku i zaczyna czytać przygody Leonarda Pratto.
Miśka ostrożnie zagląda do drugiego pomieszczenia. Tam nikt nie wchodzi, bo deski są spróchniałe. Kiedyś odważyła się zrobić kilka kroków. Podłoga była przykryta tak grubą warstwą kurzu, że czuła jego miękkość przez podeszwy butów.
- Gołąb, gołąb! - krzyczy Mały.
Miśka podbiega do okna. Wąskie, brudne, z wybitym kawałkiem szyby. Schwytane w pajęczynę, drżą na nim żółte i białe motyle.
- Patrz - szepcze Mały.
Młody gołąb z oczami jak koraliki spogląda na nich. Gniazdo sklecone z twardych patyków pokryte jest biało-czarnymi odchodami. Obok leżą szkielety innych gołębi, które tu zakładały gniazda, kochały się, rodziły i umierały, a teraz ich kości rozsypują się w ciszy.
Tata podnosi głowę, oderwany od pasjonującej lektury okrzykami Małego.
- A teraz zobaczymy, gdzie jest nasze Słońce.
Dzieci biegną za nim. Miejsce, gdzie niedawno była słoneczna plamka, jest puste. Kółko powędrowało kilka centymetrów dalej po deskach podłogi.
- Gdybyśmy obserwowali je od świtu do nocy, przekonalibyśmy się, że zatoczyło koło. Chcecie, zbu-dujemy zegar słoneczny. - Tak, tak! - krzyczy Mały. - Ale jak?
- Najpierw trzeba mieć limbus, czyli tarczę, i umieś-
cić na niej alidadę, czyli wskazówkę...
Tata opowiada jeszcze długo. Dzieci już nie słucha
ją. Zapamiętują tylko dwa śpiewne słowa-zaklęcia:
limbus i alidada, i obraz słońca jako bladego świetl
nego kółka krążącego pod ich stopami.
Szary zeszyt •’-.. •-•••.••.• .c- ^• . ,rv> -.;-.•,
Długi czerwcowy dzień powoli mija. Słońce już zaszło, robi się zmrok, błękitny, zasnuty lekką mgiełką, jakby gdzieś na horyzoncie żarzyło się ognisko i dym dochodził aż tu. Mama zapaliła już wielką lampę nad stołem. Krąg światła układa się na serwecie. Po nitce zbiega w dół pajączek w poszukiwaniu okruchów chleba. „Szczęśliwa chata, w której pająk sieć splata”, mówi mama i nie pozwala babce niszczyć pajęczyn, a dla tego maluszka przygotowała na małym spodku kilka kropli wody z cukrem.
Miśka zanurza twarz w szerokim fajansowym kubku. Na dnie zostało jeszcze trochę wody z sokiem, odbija się w niej twarz Miśki z ogromnym nosem na pierwszym planie, małymi oczkami w głębi i rozciągniętymi w uśmiechu ustami.
- Tata, teraz czytaj! - prosi Mały i tata wyciąga z kieszeni szary zeszyt.
- Co my tu mamy? - przerzuca kartki i zastanawia
42
43
się. - „Początek roku szkolnego”, nie. „Oszczędzaj”, o, „działalność L.O.P.P.” Tak, tak, słuchajcie: „Celem każdego koła Lopp powinno być kupno małego szkolnego szybowca. W ten sposób lotnictwo rozpowszechni się i będzie udostępnione dla szerszych mas. Z tych składek dzisięcio groszowych mamy wiele samolotów itp., a więc każdy członek powinien je regularnie płacić. Niektórzy są jakby martwymi członkami, co wszystko zapłacą i nie zajmują się sprawami Lopp. Lopp chce tych, którzy by płacili składki i zajmowali się czynnie sprawami Lopp. A więc bądźmy czynnymi członkami Lopp, gdyż jest ono pożyteczne i korzystne nie tylko dla społeczeństwa, ale i dla poszczególnej jednostki”. Wiecie, kto to napisał? - pyta ojciec.
- Ja, we własnej osobie.
Dzieci patrzą na siebie i ze śmiechem trącają się pod stołem kolanami.
- Dalej „Referat na dzień Imienin Pana Prezydenta” i „Imienin Marszałka Rydza Śmigłego”, „Sprawozdanie z uroczystości 3 Maja”, a tu „referat na 12 maja”. -Posłuchajcie. „Maj -miesiąc słońca i kwiecia, życia i radości, jakież smutne niesie z sobą wspomnienia. Kiedy serca ludzkie rozpierała chęć do życia i czynu, tam, w cieniu drzew belwederskich Serce pełne miłości dla Ojczyzny bić przestało. Już go nie ma między nami! I rozszlochały się piersi tych, którzy pod Jego komendą szli w bój nie bacząc na to, że za chwilę polec mogą. I rozszlochały się piersi tych, których Komendant wydarł z mocy najeźdźców. - Nie stało nam Dziadka, szeptały zbielałe usteczka dziecinne”.
- Tata nie patrzy na Miskę i Małego, uśmiecha się do siebie przerzucając strony dziwnego szarego zeszytu.
_ Nie wiecie, kto to był Komendant - stwierdza - ani co sję stało 12 maja. No, kończcie kolację i spać!
- Jeszcze nie - proszą dzieci.
- No więc coś na zakończenie. „Wycieczka do Załubic i Serocka”. - I tata czyta opis harcerskiej wycieczki, na której byli wszyscy ci mali chłopcy z fotografii, ich pulchna nauczycielka i pan nauczyciel matematyki. - ...„Nagle brzmi komenda i rozbrzmiewa śpiew:
O Panie Boże, Ojcze nasz,
W opiece swej nas miej...
Wszak Ciebie i Ojczyznę
Miłując chcemy żyć.
Harcerskim prawom w życia dniach
Wiernymi zawsze być”...
Miśka kładzie głowę na stole i słucha nie znanej modlitwy. Melodia się rwie, słowa ulatują. Tata zamyka zeszyt, kładzie go na stole w kręgu światła.
A o kolacji Misia wychodzi do sieni. Na nocniku siedzi
Mały. -:..•. , , • ,/ •.- •’•.,..;
- Zmarzła mi pupa - jęczy.
- To siedź w majtkach - mówi Miśka i chce wejść do pokoju, ale nagle drzwi z dworu uchylają się i do sieni zagląda Kazio Gil. Widząc tylko ich dwoje, rozkołysanym krokiem przemyka do swojego pokoju. Wieczór jest porą, kiedy nie poznaje dzieci, nie odzywa się do nich. Tylko wieczorem naprawdę się go boją.
44
45
- Śmierdzi szczynami - mówi Mały.
- No wiesz, ale ty jesteś... - Miśka urywa, bo wie, że Mały ma rację.
Dzieci leżą już w łóżkach, gdy nagle w głębi domu rozlega się krzyk:
- Pani Wróblewskaaa!
„Er” wibruje w powietrzu, odbija się od ścian, spada na głowy, „a” zawodzi długo i przeciągle.
Miśka wybiega do sieni, za nią Mały gubi kapcie. Z mroku wylewają się słowa, jęk i wrzask kogoś, z kim za chwilę stanie się coś takiego, że powiedzą o nim „skonał”.
- Czy... czy on umiera? - drżąc szepcze Mały.
- Nie wiem.
- Ot, człowiek boży - mówi babka niosąc do pokoju Kazia krople walerianowe.
Kiedy po raz pierwszy Miśka usłyszała krzyczącego Kazia, była pewna, że zaraz stanie się coś strasznego. Ale nic się nie stało.
- Dlaczego on taki jest? - spytała wtedy.
- Bo jest chory - powiedziała krótko babka, ale Miśka słyszała, jak mówiła do mamy: „To pewnie jeszcze z wojny. Zaraz na początku zginęli starzy Gilowie i mieszkał potem u tej nauczycielki na Górach. Ona jakoś strasznie umarła. Powiesiła się podobno w czasie wojny... Tylko ta siostra mu została. Niezła łajdaczka”.
Kazio leży w barłogu - tak mówiła mama - bez pościeli, tylko na gazetach. Babka dała mu koc, bo nie miał się czym okryć. Mówią o nim „człowiek boży”, ale o nim chyba Pan Bóg zapomniał, myśli Miśka. Mama nie pozwala dzieciom wchodzić do jego pokoju, „bo
46
tam bakterie biegają po ścianach”, ale przez uchylone drzwi mogą rozróżnić kontury łóżka. Z ciemności, gęstej od smrodu i zaduchu, dobiegają jęki Kazia.
-Pani Wróblewska, Bóg zapiać, pani zawsze poratuje głupiego. Pani wieją się tak boję, ja nie mogę inaczej.
- Czego się boisz? - pyta ojciec, który także przyszedł do nory Kazia.
- Siostry. Powiedziała, że mnie wykończy. Ona nie żartuje. I śmierci się boję. Tak się boję, że głośno krzyczę. Może niebo spadnie i mnie zabije.
- I wtedy nic nie będziesz czuł?
- Niech pan krzyczy ze mną: Kazio świński ryj! Kazio serce Jezusowe! Kazio pasikonik!... Da się pan sztachnąć, panie Wróblewski.
Ojciec wyjmuje z kieszeni paczkę Płaskich i zapałki. Gaśnie jedna, druga, trzecia. Tata mu pomaga. Kazio unosi się i mówi głośnym szeptem:
- Poza kościołem nie ma zbawienia, a ja jestem bluźnierca i pogańskie nasienie.
Kazio ucichł. Ojciec siedzi jeszcze na brzegu jego smrodliwego łóżka. Już tylko garnki i talerze drżą lekko na wspomnienie Kaziowych krzyków.
- A wy tu co robicie? Biegiem do łóżka! - krzyczy babka.
Sen
vrdzie mieszkasz?
W trzecim odbiciu lustra. Razem z królem, moim ojcem, i królową, moją matką, i ze wszystkimi braćmi 1 siostrami. Za nami nie ma już nic.
47
Najwspanialsza. W trzecim odbiciu lustra każdy jest piękny, mądry i dobry. Chodź ze mną, pokażę ci wszystko. Patrz, na tej łące bawią się mieszkańcy naszej krainy. Widzisz tego uśmiechniętego chłopca? Głaszcze psa. Chciałby go uderzyć, ale nie może. Jego ręka zatrzymuje się w powietrzu i opada miękko i łagodnie. A tam - dziewczynka pomaga mamie. Widzisz, jaki porządek? Może wolałaby rozrzucić swoje zabawki, ale wszystko, co bierze w rękę, układa się na swoim miejscu. A teraz spróbuj naszego jedzenia. To mogłoby być talerzem kaszy na mleku, ale woli być bitą śmietaną z truskawkami. A to, zamiast łyżką porannego tranu, jest sokiem pomarańczowym.
Gdybyś jednak zabłądziła w kraj drugiego odbicia w lustrze, strzeż się. Wszystko jest tam na odwrót. Cokolwiek zrobisz, choćby było piękne, mądre i dobre, zmieni się zaraz w brzydkie, głupie i złe.
A jak jest w pierwszym odbiciu lustra?
Jest tak jak zwykle. Trochę ładnie, trochę brzydko.
Misia przeciera oczy. Jest w swoim łóżku. Słońce ukosem zagląda do pokoju. Rodzice już wstali. Mały śpi. Miśka wyskakuje z łóżka i jeszcze w koszuli i boso podbiega do babcinej toaletki.
Nic się nie zmieniło. Pociemniały drewniany blat, ozdobne kolumienki i trzy skrzydła prawdziwego kryształowego lustra. Gdzie podziała się lustrzana dziewczynka?
Miśka patrzy uważnie przed siebie. Widzi zaspaną różową buzię i szopę potarganych loków na głowie. Pod szyją urwany guzik koszuli. Uśmiecha się do
48
dziewczynki z pierwszego odbicia, która odpowiada nieśmiało. Na dole brakuje jej dwóch zębów.
Miśka pochyla się i ustawia lustro tak, że chwyta drugie odbicie. Przekrzywiona twarz, spłaszczony nos, usta przecięte zygzakiem kreski. Nie, nie lubi siebie takiej. W oddali widać ostatnie odbicie. Jest, jest ta śliczna lustrzana dziewczynka.
- To nie był sen - szepcze Miśka.
- A cóż ty się tak od rana przeglądasz w lustrze? - Do pokoju wchodzi babka. - Jeszcze diabła zobaczysz. No, ubierajcie się, dzieci!
Mały gramoli się ze swego wiklinowego łóżeczka. Przez chwilę siedzi na poprzeczce jak na koniu. Pokrzykuje i popędza swego rumaka. Babka spędza go z łóżka i chłopczyk plącząc się w długiej koszuli biegnie do kuchni. Za nim Miśka.
Ogień wesoło skacze pod blachą. Przez kuchenne okno wlewa się gorące czerwcowe słońce. Babka stawia przed nimi talerz kaszy krakowskiej na mleku. Kasza nie rozgotowała się dobrze, kłuje w zęby.
- Nie lubię - beczy Mały.
- A gdyby to była bita śmietana z truskawkami, tobyś zjadł? - pyta Miśka.
- No, albo z poziomkami - rozmarzył się Mały.
- Więc sobie pomyśl i jedz!
o drzwi ktoś puka. Wchodzi babka Andrzejka.
- Słyszała pani?
- Nie. -Babka przerwała krzątaninę i nastawia uszu.
49
W Boga pani wierzy?
- Nieszczęście!
- Kto znowu?
- Gaworkowie.
- Już miesiąc mija, jak ich zabrali. Nawet me wiadomo, czy byli winni.
- Broń u nich przecież znaleźli.
- Może znaleźli, może nie... A teraz dom pusty. Wszystko zaryglowane. Nie ma nikogo, tylko żywiołki zostały. Pewnie pozdychają, bo kto ma je karmić.
- Prawda, nikt nie chce się w to mieszać. Ciekawe, | czy i ten dom zarekwirują.
- Dom teraz nieważny, dziecko trzeba ratować.
- Jakie dziecko?
- Tę Ireczkę, co została.
- Przecież ją przygarnęła babka.
- No, właśnie o to chodzi. Przyszli wczoraj do niej i zabrali dziecko.
- Kto?! Jakim prawem?
- Tak pyta, jakby nie wiedziała. A prawo i tak za nimi. Powiedzieli, że babka nie zapewnia socjalistycznego wychowania, że w domu dziecka będzie miała lepiej.
- To prawda, że stara Gaworkowa cały czas siedzi w kruchcie. Straszna dewotka.
- Ale uczciwa kobieta.
- To też prawda. I co teraz będzie?
- Staruszka leży prawie bez życia. Płacze i modli się, modli się i płacze. A pani syn pracuje w ważnym urzędzie, mógłby pomóc...
- Też pani wymyśliła. Dwójka dzieci, żona nie pracuje, i mnie na dodatek utrzymuje, bo przecież pani wie, że ja po mężu nic nie dostałam. Wszystko zabrali, a nic nie chcą dać.
- W Boga pani wierzy?
- Dobrze, dobrze, spróbuję - mówi babka i widząc rozchylone z ciekawości dziecięce buzie krzyczy: - Na dwór, czorty weneckie! Już!
Dzieci wybiegają. Na stole zostaje rozgrzebana kasza, ale babka nawet tego nie zauważyła.
W ogrodzie jest bardzo gorąco, tylko pod jabłonką kładą się resztki nocnego chłodu. Dzieci kucają w wysokiej, nie koszonej trawie.
- Pójdziemy tam? - pyta Mały.
- No, tylko trzeba wziąć Andrzejka. On tam chodzi z tatą, to się nie będzie bał.
LI om Gaworków jest zrobiony z trzcinowych mat, pokrytych szarym chropowatym tynkiem. Do środka wchodzi się po kamiennych schodkach, na których zawsze leży pies, kundel o ciężkim, rozdętym ciele. Z płaskiego, zdeformowanego pyska patrzą okrągłe oczy, jedyny ruchomy punkt w zastygłym ciele. Wokół schodów walają się puszki z resztkami jedzenia. Ktoś je tu co dzień przynosi, ale spadają strącane przez wiatr i wścibskie kury. Chleb wyjadają, a kości zostawiają. Pies też ich nie rusza.
Z tyłu domu małe, ogrodzone sztachetami podwórko. Jest tu komórka z przyrośniętymi do niej jak polipy pomieszczeniami dla kur i królików.
Andrzejek podtyka królikom ich ulubione liście mleczu.
- Który jest twój? - pyta Mały.
51
50
- Nie ma go już, uciekł. Może poszedł do lasu...
- A jak wróci pan Gaworek, to co wtedy?
- Moja babka powiedziała, że nie wróci.
Misia zagląda we wszystkie kąty i zakamarki. Przed domem leży wywrócona w pośpiechu balia, z której wraz z wodą wypłynęły dziecięce majteczki. Kosz z gnijącymi odpadkami. Na grządkach kikuty zeschłych pomidorów. Marchewka zarośnięta chwastami. Między grządkami coś leży. To lalka Irki. Najładniejsza lalka, jaką Miśka widziała. Prawdziwa Murzynka. Przysłała ją Irce ciocia z Ameryki. Ale dlaczego zostawiła tu taką piękną lalkę? Misia bierze ją w ręce. Słońce spaliło Murzynce włosy, są teraz jak wypłowiałe kępki wełny. Piękna czerwona sukienka ma kolor rozcieńczonej wodą zupy pomidorowej, jedno oko opadło i nie chce się otworzyć. Misia przechyla lalkę do góry nogami, ze środka wydobywa się żałosne kwilenie. A przecież mówiła „mammi”, Miśka dobrze to pamięta. Nikt tu nie miał takiej lalki, tylko Irka.
- Bierzemy ją? - pyta Andrzejek.
wtedy powiesz? v ;
- Ona nie wróci.
Cyganie
K.azio Gil idzie ulicami miasteczka lekko pochylony, robiąc małe, chybotliwe kroczki. Jego zniszczone, brudne ubranie i nieprzytomny wyraz twarzy nikogo nie dziwią. Wszyscy go tu znają. Kazio nie rozgląda
52
się na boki, podnosi głowę dopiero, kiedy naprzeciw niego pojawia się młoda dziewczyna. Edytka. Gdy go minęła, obrócił się całym ciałem i patrzy za nią w głąb ulicy. Edytka, czując to spojrzenie, jeszcze mocniej zaczyna kręcić połówkami swego zgrabnego tyłka. Ma piętnaście lat i cieszy ją wszystko. Nawet spojrzenie takiego wszarza.
Kazio zbliża się do swojej ulicy. Chodnik jest tu coraz bardziej dziurawy, gdzieniegdzie powyrywano z jezdni kocie łby. Kończy się reprezentacyjny odcinek ulicy Długiej, zaczynają rowy z pomyjami i rozjeżdżona przez furmanki gliniana droga.
Koło domu Gaworków Kazio przystaje. Wita się z psem. Już dawno odkrył, że zwierzę nie rusza się, bo jest sparaliżowane przez reumatyzm. Pies znosi ból z pokorą i w milczeniu. Tylko czasem cicho jęczy przez sen. Mimo to nikt nigdy nie wpuszcza go do ciepłego wnętrza.
- Boli?
Pies lekko unosi łeb, łypie okrągłym okiem i opada z powrotem na kamienie.
Koło domu Chabrów Kazio widzi jakieś zamieszanie. Zostawia psa i rusza w tamtą stronę. To Cyganie. Za nimi w bezpiecznej odległości idą dzieci. Nadbiega krzycząc Chabrowa.
- Milicja! Milicja! A do roboty, darmozjady! Po cudze rękę wyciągasz! Nie daruję!
Z podwórka wybiegają sąsiadki, jedna z nich płacze.
- Mój zegarek! Mój zegarek!
Cyganie oddalają się majestatycznie. Dwóch mężczyzn osłania tyły, przodem kroczy stara Cyganka, młodsze, z dziećmi zakutanymi w chusty, idą w środku.
53
Nikt nie śmie ich zaczepić. Tylko Chabrowa krzyczy: - Nie daruję! - i zabiega im drogę.
Wtedy pochód Cyganów nagle zwalnia, stara Cyganka odwraca się, pochyla. Chabrowa staje jak wryta. Cyganka zręcznie podrzuca falbaniaste spódnice i wypina wielki, pociemniały i obwisły tyłek. Gromada rechocze szyderczo, zostawiając Chabrową w osłupieniu.
- Mój zegarek!
Sąsiadki zbiły się teraz w rozgdakaną gromadkę. Dzieci ośmielone tym, że Cyganie zniknęli już za sklepem Adamskiej, także podchodzą bliżej.
-Jak to się stało? Jak ona ten zegarek? I nic pani nie czuła? - dopytują się jedna przez drugą.
- Wzięła mnie za rękę, powróżyć miała, ale jej podobno zegarek przeszkadzał, to mówiła, żeby zdjąć. Myślę, zdejmę, przynajmniej nie ściągnie, na komódce położę, nie dosięgnie przecież. Co prawda, dobrą przyszłość mi wywróżyła i wszystko się sprawdzało, to co, miałam nie wierzyć? Cyganki dobrze wróżą.
- Wstyd - mówi jedna z kobiet - ale i mnie coś zwędziła. Dwadzieścia złotych, wyobraża sobie pani? Głupia, oj, głupia, tak się dać nabrać. Powiedziała, że tylko potrzymać musi, bo inaczej wróżba nie wyjdzie. A jak chciałam odebrać, to mnie w twarz uderzyła. O, jeszcze widać.
-Niech pani nic nie mówi mężowi, bo i onjeszczepani dołoży. Pani da spokój, dwadzieścia złotych to pieniądz.
- A to zaraza, a to bydło! Powinno się ich jak wszy wytłuc - syczy Chabrowa.
Patrzą na nią z niechęcią. Nie lubią jej za jakieś ‘okupacyjne sprawki.
- A co to, Cygany nie ludzie? Ukradły pani coś, no, ukradły? I dobrze, jeden złoty pierścionek mniej, a i tę złotą szczękę też by warto było. Mniej by pani gadała.
Kobiety śmieją się, a Chabrowa, klnąc pod nosem, odchodzi w stronę swojej poniemieckiej willi.
Dzieci otaczają Kazia.
- Cyganie dzieci porywają.
- No... i przerabiają na macę.
- Coś ty, to Żydzi.
- To oni są źli.
-Ja bym się bała, jakby mnie takie Cygany porwali.
- A ja bym chciała, boby się potem okazało, że ja wcale nie jestem Tereska, tylko hrabianka. I miałabym służącą i piękne sukienki, i bym co dzień jadła ko-gel-mogel i chleb z cukrem.
- Coś ty, przecież teraz już nie ma hrabiów.
- A gdzie się podzieli?
- Nie wiem, może wszyscy umarli...
- U mnie w szkole to pan dyrektor mówił, że oni byli wrogami.
- No tak - dodała Tereska - moja mama też miała takie zebranie na fabryce i tam mówili tak samo.
- Bo wszyscy bogaci są źli - mówi Stefek spod piątki.
- A ja chcę być bogaty - beczy Mały.
- Coś ty, nie rycz, jak będziesz duży, to wszyscy będą bogaci. Ty też.
- I będzie mi wolno?
- Będziesz musiał - mówi niespodziewanie Kazio.
- Skąd pan wie? r -
- Z gazety.
- To pan czyta gazety?
54
55
- O tak, na gazetach śpię, gazetą się przykrywam, na gazecie jem i gazetą się podcieram. To wiem, że mnie czeka szczęśliwa przyszłość. Nie muszę do Cyganki chodzić. Mnie gazeta prawdę powie.
- A ja myślałam, że pan zbiera makulaturę - mówi Miśka.
- No, dosyć tego, świerszcze. Idziemy! ‘•• i
Gdzie jest dusza
J est takie miejsce nad rowem, w krzakach dzikiego bzu, gdzie można się świetnie schować. Rów tworzy tu obszerne zagłębienie. Stąd bierze się glinę i jama powiększa się coraz bardziej. W środku, pod nawisem darni siedzi Kaziogil, a naprzeciw niego dzieci, w kucki, po turecku, jak kto najbardziej lubi. Kaziogil opowiada bajkę o dobrej duszy, która do piekła zabłądziła, i co tam widziała.
- A gdzie jest dusza? - pyta Miśka, zanim Kazio zdążył zakończyć opowieść dobrze znanymi słowami: „Kto słuchał, ten trąba”.
- W żelazku - wyrywa się Joaśka. - Mamy taką duszę w domu...
- Chyba na ramieniu. Tak się mówi - dodaje Andrzejek.
- W pięty zbiegła i pytała, czyś jej w piekle nie widziała... - śmieje się Kazio. - Ot, i macie dobrą duszyczkę w piekle.
- Czy dusza z ciała wychodzi po śmierci?
- Oczywiście. ;
- To ja duszy nie potrzebuję.
- A to czemu? - Kazio w znany tylko sobie sposób wytrzeszcza oczy, pochyla się i mruga. Nie speszona tym Teresa mówi dalej.
-Boja nie chcę umierać, ani iść do nieba, ani do piekła, mnie się najbardziej podoba na naszym podwórku.
- Dziecko to straszny sybaryta i poganin.
- Co to jest boganin.
Kazio podnosi głowę i patrzy poważnie na Małego.
- Boganin? Właśnie taki, co Boga gani, w Boga nie wierzy i o bożym świecie nie wie.
- No, ale gdzie jest ta dusza? - upiera się Miśka.
- Tu! - krzyczy nagle Kaziogil i uderza się płasko w tył głowy. - Popatrz no tam który, czy białe skrzydełka mi nie wyrosły? Tobyście już tę duszę na własne oczy mogli zobaczyć.
Dzieci się przepychają. Każde chce pierwsze zobaczyć głowę Kazia z tyłu. Ale nie ma tam białych skrzydełek, tylko trochę pozlepianych brudem kosmyków leży na chudym karku.
- E tam, nic nie ma, trochę łupieżu się panu nasypało - mówi Teresa.
- No to może nie każdy ma duszę?
- Pewnie, że nie każdy, na duszę trzeba zasłużyć.
- Ale jak?
- Znasz dziesięcioro przykazań?
-Nie. ; • „ ‘—‘>•
- Ja znam, ja - woła Tereska. Dzieci po kolei się przyłączają, naśladując śpiewną intonację Kazia.
- No, toście już bliżej nieba niż piekła - mówi Kaziogil, kiedy milknie chór dziecięcych głosów.
- A kiedy mi się śni, to jest naprawdę? - pyta Miśka.
57
56
- Czy sen to życie, czy życie to sen? Czy sen to życie...
- powtarza Kaziogil.
- Sen to jak się śpi! - krzyczy Mały.
- A co to jest życie? - pyta Miśka. .
- Cóż znaczy rzeczywistość? - Kaziogil wznosi palec w górę. - To widzieć rzeczy takie, jakie są. Jaki jest ten kij? - pyta pokazując patyk, który właśnie chwycił.
- Prosty - Teresa wzrusza ramionami.
- A teraz? - pyta Kaziogil zanurzając kij w wodzie.
- Krzywy - Mały marszczy się jak do płaczu.
- A więc jaki jest, prosty czy krzywy?
- No, chyba... krzywy... - Joaśka gotowa jest jak najszybciej przytaknąć temu, co w danej chwili wydaje jej się prawdą.
- A teraz? - Kaziogil porusza kijem w górę i w dół, aż muł osiadły na dnie rowu podpływa do góry.
-Kiedy jest w wodzie, to krzywy, a jak wyjmujesz, to bardzo prosty - cieszy się Andrzejek. - To proste^
- mówi nieco ciszej.
- Jesteś pewien? - pyta Kaziogil i uśmiecha się tajemniczo.
Teresa robi za jego plecami znaczące kółko na czole. Andrzejek zakrywa usta ręką, Joaśka chichocze. Kazio patrzy na nich uważnie.
- Śmieszy was to? No to, świerszcze, idźcie cykać do domu. Matki was wołają, na mnie też ktoś czeka...
-Kto? Kto?
- Ami. •• ...- r •
-Kto to?
- Tajemnica.
Kaziogil wstaje i odchodzi małymi kroczkami pochylony, jakby na plecach niósł wielki garb.
- Jak on tak krzyknie - mówi Mały - to mnie się robi gęsia skórka na czubku głowy.
- Chyba na plecach albo nie wiem gdzie...
- A mnie właśnie na głowie. * «!
- Pokaż - Andrzejek łapie Małego za ramiona i okręca go jak w tańcu. - No, pokaż, ja też chcę zobaczyć, może ci rosną takie skrzydełka jak Kaziowi?
- Zostaw mnie! - drze się Mały.
- „W pięty zbiegła i pytała, czyś jej w piekle nie widziała...” - śpiewa Joaśka i wysoko unosząc chude nogi biegnie w stronę domu. W słońcu połyskują jej długie złote włosy, zwijane co dzień przez babkę w rurkowate loki.
- Noo, poszła sobie gnojowa - mówi Andrzejek.
Zawsze mamy tę szansę
JMiśka wbiega do kuchni. Na kredensie stoi głęboka miska. Odgarnia lekko różowiejącą śmietanę i wprost z naczynia chłepcze kwaśne mleko.
- Z kubka się pije! - krzyczy babka. - Umyj się, idziemy do kościoła. Będą chrzcili syna Gołębiów. Słaby ten dzieciak, nie wiadomo, czy wyżyje -mówi bardziej do siebie niż do Miśki. - Tylko pamiętaj, nikomu nie mów. - Babka pochyla twarz i grozi palcem.
- Dlaczego?
- Nie i już.
Miśka stoi pośrodku kuchni zamyślona. Bezwiednie podnosi brzeg sukienki i wkłada do buzi.
-Tyle razy ci mówiłam, żebyś obciągała spódniczkę. Całe majtki ci widać. I po co ślinisz tak tę sukienkę?
59
58
- Babka trzepie ją po łapach. Zmięty kawałek materiału wypada z rąk. - Nie rób tego, ja ci mówię, bo niedługo będziesz jak ta Edytka od Pierogów, duża dziewucha, a zawsze bez majtek. Dzieciaki za nią biegają, poddzierają jej sukienkę, i cała piczka na wierzchu. Wstyd i grzech.
Miśka nie jest pewna, czy właśnie to jest najważniejsze, ma tyle innych, gorszych grzechów, o których babka nic nie wie.
Raz założyła się z Teresą, że zeskrobie trochę kruszonki z placka w sklepiku Adamskiej. Zrobiła to, ale Teresa uważała, że to za mało na grzech. Wtedy zabrała Joaśce szklany koralik, wcale jej się nie podobał i nie chciała go mieć. „To grzech kraść
- mówiła mama - trzeba oddać, jak się weźmie”,j więc wrzuciła szkiełko do klozetu, żeby nikt go ni^ mógł stamtąd wyjąć.
- No, szykuj się - mówi babka i podaje jej czyste sukienkę.
W kościele Miśka siedzi ze spuszczonymi oczami, bo zdaje jej się, że ksiądz tylko na nią patrzy, i prawie słyszy, jak mówi: „Ta dziewczynka w białej sukience to grzesznica”. Ale nic się nie dzieje. Wszystko jest jak zawsze. Zasłony nad ołtarzem rozsuwają się z szelestem, Matka Boska na obrazie ma srebrną sukienkę, chciałaby mieć taką dla swojej lalki, ale czy lalka byłaby zadowolona i czy wolno? Miśka ciągnie babkę za rękaw, ale babka patrzy na nią groźnie - trzeba być cicho. Za chwilę, jak zawsze przy podniesieniu, dziewczynki uklękną na oba kolana, a chłopcy na jedno, starannie rozkładając na kamienną posadzkę białą chusteczkę do nosa. Miśka bardzo chce klękać
na białą chusteczkę, ale babka uważa, że to niepotrzebne.
Wąskie, delikatne płomienie świec wydłużają się, sięgają dalekiego nieba, przez uchylone drzwi sączy się zielone światło; w kościele zawsze są uchylone drzwi, żeby Bozia mogła zaglądać do środka. Miśka znów patrzy na ołtarz, gdzie małe dziewczynki ustawiły w wazonach drobne polne kwiaty obok ciężkich sztucznych róż o woskowych płatkach koloru zbladłej pomarańczy. W srebrnych lichtarzach stoją gromnice. Z boku wiszą czerwone korale i szklane kulki, blaszane krzyżyki na nitce, odpustowe pierścionki małych dziewczynek i serca z prawdziwego złota wysadzane rubinami. Z wąskich okien spoglądają w dół święte kobiety, Matka Boska tuli małego Jezusa, aniołki o słodkich buziach machają skrzydłami.
Jedno z okien jest szeroko otwarte. Gałąź wysokiego drzewa uderza miarowo o framugę. Zdaje jej się, że właśnie przez to okno, wymierzone wprost w niebo, zajrzy Bóg. Miśka patrzy w dół, gdzie przez szparę w kościelnych drzwiach można zobaczyć, co się dzieje przed bocznym wejściem.
Gruba kobieta tarmosi małego chłopaka, podciąga go do góry za jedną rękę, płasko uderza po głowie, a on wywija się jej bezgłośnie, robiąc małpie miny. Chwilami kobieta znika z pola widzenia i chłopak wygląda jak pajac na sznurkach poruszanych niewidzialną ręką.
Miśka poznaje tę kobietę. To Rożka, która mieszka na Długiej. Ciągle bije swojego syna. Mama mówi o niej, że „modli się pod figurą, a diabła nosi za skórą”, i Miśka zastanawia się, co to znaczy.
61
60
Monotonny głos księdza brzmi jak śpiew. Kościół wypełnia rozmodlona cisza. Śpiew księdza milknie na! chwilę, po czym brzmią głośno i wyraźnie słowa:
- Zawsze mamy tę szansę, zawsze jeszcze możemy j zawrócić ze złej drogi. Nie czekajmy na ostatnią j chwilę. Wielki Piątek, Wielką Sobotę. Wyspowiadaj-my się już dziś!
Miśka splata ręce i modli się cicho za bożą krówkę, za potopione dzieci kocicy i za wszystkie słabe, bez- j bronne i pokrzywdzone istoty całego świata.
- Babciu, a za kogo ty się modlisz? Babka patrzy na nią nieprzytomnie.
- Ja? Za tę biedną Ireczkę, żeby miała dom, dc którego będzie mogła wrócić.
Nadchodzi chwila, w której ma być ochrzczony chłopczyk leżący w puchowym białym beciku z koronkami i wstążeczkami.
Ksiądz z małej miseczki leje coś na jego głowę, potem robi mu na czole znak krzyża. Misia podnosi rękę i dotyka miejsca, gdzie i jej zrobiono ten znak, kiedy była tak mała jak nowo narodzony Jezus. Czoło jest gładkie i chłodne. Patrzy na palce, ale nie ma na nich żadnego śladu.
Msza się skończyła. Miśka idzie za babką. Spojrzeniem żegna anioły na witrażach.
W progu czeka Pan Jezus na krzyżu. Stopy ma przebite gwoździem i tak uwielbione, że ich kontury zamazują się.
- Nie dotykaj krzyża - mówi babka. - Wszystkie stare baby go całują. I wody święconej też nie. Jesteś za mała, żeby mieć grzechy, ale chorobę możesz złapać.
Tyle tego naleciało. Zawsze tak latem, wieczór przyjdzie, trzeba światło zapalić i upilnować nie można, żeby nie nalazło - zrzędzi babka.
Do pokoju wpadła ćma drżąca jak płomyk świecy. Babka chodzi z kraciastą ścierką i celuje w gromady owadów, które wzbijają się do góry żywe, lecz opadają martwe.
- Tylko nie zabijaj tych z zielonymi skrzydłami - prosi Miśka, ale babka nie słucha.
Na ścianie usiadł owad, który jest jak skrawek seledynowego celofanu i gdyby tak bezwstydnie nie obnażał swojego ciała - nóg jak nitki pajęczyny i przezroczystego przewodu pokarmowego - mógłby się przyśnić.
Miśka stara się nie patrzeć w tę stronę, żeby nie ściągać uwagi babki w miejsce, gdzie on siedzi, ale babka tych właśnie najbardziej nie lubi. Omija wirujące ćmy, może dlatego, że brzydzi się mokrych pacnięć, nie dostrzega komarów, ale szeleszczących muszek nie oszczędza.
- Dlaczego ją zabiłaś?! - płacze Miśka.
- Daj mi spokój, co będę robactwo oszczędzała, a nade mną kto się ulituje? Człowiek jest najważniejszy. No, a teraz już śpij i nie zawracaj głowy.
Miśka odwraca się do ściany i obserwuje znane od zawsze wzorki na tapecie. Wyblakły listek i winne grono, wyblakły listek i winne...
- Można? - słyszy głos sąsiadki. - A, dzieci już śpią, to ja...
Misia leży nieruchomo, teraz nie liczy już wzorków na ścianie, żeby nie zasnąć. Babka z sąsiadką wyszły na
63
62
chwilę do kuchni. Dziewczynka szybko odwraca się twarzą do pokoju, zaciąga kołdrę na głowę i robi małą szparkę dla oczu. Po chwili obie kobiety wchodzą. Babka niesie dwie szklanki z herbatą i stawia j je na stole.
Herbata jest jasnozłocistego koloru i, Miśka wk o tym, już bardzo słodka. Czasami i ona dostaje tal od babci do spróbowania.
- Może ciasta? - pyta babka. Sąsiadka skwapliwie kiwa głową. Przekładaniec babki to nie byle co.
- Słyszałam dzisiaj powinszowania dla pani w „Koncercie życzeń”. Dobrze, że pamiętali. Ładne było, „wiele szczęścia i uśmiechów losu”, i kto to śpiewał, bo ja się na tym nie znam. ‘
- Beniamino Gili.
- To które to imieniny?
- A, co będziemy liczyć. Stara już jestem.
- No, jeszcze się sąsiadka krzepko trzyma.
- Ach, żeby pani wiedziała, jaka ja byłam... Mam nawet zdjęcie. Pod brzozą, w ciemnej sukni, brązowej w zakładeczki, sama smukła jak brzózka. Kiedyś to ja byłam bardzo zgrabna. Włosy złote, do pasa, i oczy modre. Oczy to ponoć miałam najładniejsze. I pani patrzy, co z tego zostało. Ja się wtedy na freblankę uczyłam, ale mnie mój przyszły spotkał i wszystko zostawiłam dla niego. Jeszcze i tak musiałam czekać, bo on miał być doktorem, szkoły kończył. Pani go nie znała, ale tu u nas wielu go sprzed wojny pamięta. Pani, co to był za człowiek! Święty człowiek. Do dziś na jego grób przynoszą kwiaty, na Wszystkich
Świętych tak u niego pięknie, kolorowo. My mogliśmy być zamożni, bo lekarz w małym miasteczku to był ktoś. Inni się willi dorobili, dawno już tu nie mieszkają, a on nic, tylko do tych swoich biednych. Lekarstwa im rozdawał za darmo. Ale co ja mówię, lekarstwa, żeby tylko. A ile jedzenia, ile pieniędzy! Święty człowiek. Tam nad łóżkiem wiszą jego ordery. To wszystko, co mi po nim zostało, no i ta pamięć.
- No właśnie, pani sąsiadko, pani to pamięta ludzi, którzy tu mieszkali przed wojną, bo my wszyscy przyjezdni, nie do końca wiemy, kto jaki jest.
- O kim pani myśli?
- A choćby ta Karasiowa. Baba kuta na cztery nogi.
- I wszystkie krzywe, cha, cha, cha! - śmieje się babka.
- No rzeczywiście, krzywe i krótkie. Ona mi się nie podoba. Coś knuje, żeby z tego nieszczęścia nie było. Pani może więcej wie, bo to siostra tego waszego Kazia.
- Jaki on tam nasz. ;
- No ale tu mieszka, za ścianą.
- Prawie go nie ma, biedaka, gdzieś się to włóczy, w lecie śpi nie wiadomo gdzie, a jak zima nadchodzi, to potrafi całe dnie przeleżeć na tym swoim wyrku, i tylko jak ma atak, to do niego wchodzimy. A ta suka, jego siostra, nigdy jeszcze u niego nie była.
- Ona, wie pani, ma coś z komendantem - sąsiadka ścisza głos. - Moja szwagierka w milicji pracuje i często ją widuje. Karasiowa wszystko sobie umie załatwić, niczego i nikogo się nie boi. Chce dla swojej córeczki pokój po Kaziu...
64
65
- Chce pani powiedzieć, że...
- Ja nie wiem, właśnie panią pytam. Najpierw jeden pokój, a potem resztę. Wyrzuci was wszystkich na bruk. Syn pani niedługo się przeprowadza do miasta. Karasiowa o tym wie. Pani sama się zostanie jak palec w nosie.
- Jezusie Nazareński, to by było możliwe, i kto mnie obroni?
- Niech się sąsiadka tak zaraz nie boi, ja tylko mówię, żeby uważać.
- Niech pani patrzy, na to całe życie przeżyłam, żeby mnie teraz jak tego psa wyrzucali. Gdyby to mój świętej pamięci mąż nieboszczyk wiedział. A taka byłam ładna i tak mnie kochał, nigdy by mnie nie dał skrzywdzić. - Babka płacze, łzy długo płyną po jej zwiędłych policzkach.
Sąsiadka ją pociesza, jeszcze coś mówią, wspominają. Rozmowa przycicha jak zwierzenia w ciemnym pokoju. Misia nie rozumie wszystkiego i monotonia słów ją usypia. Ich sens mija obok, tajemniczy, z ukrytym pod powierzchnią nieważnych słów drugim dnem.
Idziemy do Gaworków! - krzyczy Andrzejek i pędzi wzdłuż rowu. - Kazio czeka na rogu! - odwraca się na moment i macha przyzywająco ręką.
Miśka, Tereska i Mały przeciskają się przez dziurę w płocie i biegną za nim. Z daleka widać pochyloną sylwetkę Kazia, obwarzanki spodni opierają się o jego
wielkie kalosze, na głowie ma beret wygrzebany ze śmietnika Chabrów.
- Cześć, świerszcze! Sprzyjały wam sny? Co ci się śniło, Andrzejek?
- Nie pamiętam.
- A Teresie?
- Że byłam księżniczką i miałam własnego konia, i na podwieczorek były racuchy z cukrem...
- Spróbowałaś?
- Nie zdążyłam, bo jak je zobaczyłam, to zaraz się obudziłam.
- Jadłaś co dzisiaj?
- Jeszcze nie, bo moja mama leży w łóżku.
- Ja też nie, ale masz - mówi Kazio i z brudnej kieszeni wyciąga kromkę chleba.
- Dziękuję. - Tereska ostrożnie nadgryza chleb. - Dobry - mówi i wypycha oba policzki.
- Przyjdź do nas na obiad - Miśka mówi cicho, żeby nikt nie słyszał.
- Co będziemy dzisiaj robili? - pyta Mały.
- Miał nam pan powiedzieć, kto to jest Ami - z pełną buzią mamrocze Tereska.
- O, widać go. Leży w tym samym miejscu co wczoraj.
Dzieci są zawiedzione. Pies Gaworków leżał tu, od kiedy pamiętają. Jest jak szary kamień. Zupełnie nieciekawy.
- No, Ami, rusz się wreszcie!
Mały podnosi z ziemi patyk i ostrożnie trąca psa. Ani drgnie.
Wokół schodów, na których leży pies, utworzyła się warstwa śmieci. Kręcą się tu kury Gaworków,
67
66
chude i smutne. Białe kaczki sąsiadów, wścibskie; i głupie, wgniatają nie ogryzione kości w ziemie szerokimi, zarośniętymi pomarańczową błoną łapami] Między rdzewiejącymi puszkami uwija się drobny ludeŁ żuków, mrówek, kolorowych much. Mały popycha patykiem wywróconą miskę. Z bladego krążka trawy umykają na boki stonogi, wije, czarne żuki.
- On chyba nic nie je - mówi Andrzejek. - Niepotrzebnie mu to przynosiliśmy...
- Kto? Wy? - pyta Kaziogil.
- No, przychodzimy tu z tatą do króli. Żeby nie zdechły z głodu. Szkoda by było. I temu kundlowi tata też zostawia kości, ale on nie chce.
- Zobaczymy - Kazio wyjmuje z kieszeni kawałek kiełbasy.
- A mówił pan, że nic pan nie jadł - dziwi się Tereska. - Ja to dostałam tylko suchy chleb...
- Masz. - Kazio odkrawa ułamanym scyzorykiem gruby plaster, który zaraz znika w ustach Tereski.
Dzieci kucają wokół kamiennych schodów. Kazio podsuwa kiełbasę psu.
Ami podniósł łeb i patrzy wypukłymi oczami. Czubek głowy ma jakby wyskubany, pokryty drobnymi ranami.
- Na nim się coś rusza.
- To pchły. Żywcem go jedzą.
- Nie uda się panu go nakarmić - mówi Andrzejek. - Mój tata też próbował.
- Jeżeli nie zje, zdechnie.
-No, Ami, dobra kiełbasa, dobra-przemawia Kazio.
Pies drgnął, szary, wyschnięty od gorączki nos wysunął w stronę jedzenia, kłapnął zębami. Kiełbasa znikła.
- Przynieście wody!
Mały chwyta miskę i biegnie w stronę studni. Za nim reszta dzieci.
- Nie pchaj się, rozlejesz! -i;
Na dnie miski zostaje trochę mętnej wody.
Wychłeptał ją i opuścił łeb na kamienie.
- Musisz żyć - Kazio delikatnie dotyka wyłysiałej głowy psa.
- Biedny ten Ami - odzywa się Mały. - A czy taki pies wie, że jest psem?
- Nie wie i dlatego nim jest - Kazio patrzy na Małego i uśmiecha się.
Dzieci biegną do klatki z królikami. Nosy jak różowe skrawki aksamitu. Amarantowe oczy, ruchliwe drżące futerko. Andrzejek dmucha w nie przez siatkę. Szaro-białe włosy rozchylają się, ukazując miękki puch i niebieskawą skórę.
- Kota, kota - mruczy Andrzejek. :.-.-.-.^
Dwa są ogrody w naszym życiu
lYlisia z Teresą leżą w trawie i patrzą na pierzaste obłoki płynące po niebieskim niebie. Mały chodzi między grzędami zwiędłych warzyw.
- Patrzcie, jak to się wszystko marnuje.
- To my podlejemy. - Miśka zrywa się z ziemi i patrzy dookoła. - Jest! - Przewrócona balia. Już ciągnie ją w stronę studni.
Andrzejek pompuje.
- Zdrowaś, ziemio, słońca pełna - mówi Kaziogil i wylewa wodę z puszki pod krzak uschłych pomido-
69
68
rów. - Ziemio, tłusta matko ogórków i słoneczników! Nasyć się wilgocią, abyś wydała z siebie owoce. Dynie pękające od słońca, złotą kukurydzę, nabrzmiałe zielonymi kulkami strąki grochu, białe kwiaty kalafiorów...
Balia jest już prawie pusta. Dzieci zostawiają ją* i zbliżają się do Kazia.
- Znów szaleje - mówi szeptem Miśka.
- ... oszronione rosą ogórki. Ogród - raj na ziemi, gdzie można żyć bez grzechu.
Kazio odwraca balię do góry dnem, siada na niej. Dzieci zbliżają się.
- Dwa są ogrody w naszym życiu. W ogrodzie rozkoszy pierwszy człowiek zaznał wszelkiej szczęśliwości. Były tam drzewa pełne dojrzałych jabłek, które mógł brać do woli, były ptaki, które dla niego śpiewały, i strumienie, żeby mógł pić, kiedy był spragniony. Miał przyjaciół: psa, kota, mrówkę, słonia...
- ... krokodyla...
- ... tygrysa...
- Różne dzikie zwierzęta.
- A czy tam były dżdżownice? Ja je bardzo lubię.
- Były. Ślepe i nieme, nieświadome swego przeznaczenia. Taki też był pierwszy człowiek. Ślepy i nieświadomy.
-1 nieposłuszny.
- Zgrzeszył. Nie wiedział, co traci.
-Wiem, wiem, to był Adam i Ewa. Na początku był grzech...
- Z grzechu powstałeś, w grzech się obrócisz! - Kazio unosi gwałtownie ręce w górę. - No, świerszcze, niech teraz każdy powie, co przeskrobał.
- Ona ciągle mówi „cudowny”, a przecież cudowny był Pan Bóg i On robił cuda - Tereska pokazuje brudnym palcem na Miskę.
- Nie skarż. Mówcie za siebie. Andrzejek...
- Ja zabiłem moją babkę.
- Co ty, przecież ona żyje, widziałam ją, jak zamiatała podwórze.
- Nie, ona tak naprawdę nie żyje, wbiłem szpilkę w jej serce na fotografii ślubnej z dziadkiem. Za to, że w niedzielę nie chciała mnie puścić z domu, i za to, że mnie uderzyła.
- Idź i nie grzesz więcej.
- A ja nie umyłam szyi, a mówiłam, że tak. ;
- Pospolite kłamstwo. Idź i nie grzesz. : ‘
- A ja... się wstydzę, bo ja wąchałam to, co feyło
między palcami nóg. ‘y’.•
- Bezeceństwo.
-Jeszcze ja, jeszcze ja chcę powiedzieć swój grzech...
- Już dosyć. Dzieci umilkły.
- A teraz ja, Kaziogil, odprawię dla was mszę. Za psy, koty, za ptaki...
- Za gołąbki pokoju.
- Za żywych i umarłych.
- I za biedronkę, bo Joaśka ją zabiła, ale nie mogliśmy znaleźć zwłoko w.
- In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti! Marysiu, łaskiś pełna... módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej...
- A dlaczego się modlimy o śmierć? - pyta Mały. - Czy Pan Bóg chce, żebyśmy szybko umarli?
- Oczywiście, że chce. Bóg cieszy się z widoku
71
70
białych wełnistych owieczek, pierzastych aniołków...
- To my jesteśmy baranki boże?
- Tak. A teraz, koziołki, pomyślmy o Jezusie i jego cierpieniu. Przypomnijmy sobie ten dzień. Wielki Czwartek. Jezus wszedł do ogrodu, nie rozkoszy, lecz męki, którą cierpiał za nas i za nasze zbawienie. Nie bał się śmierci, a jednak prosił swego Ojca: oddal ode mnie ten kielich goryczy.
- I potem go ukrzyżowali!
- Wisi, przybity za ręce i nogi żelaznymi gwoźdźmi, chciałby odsapnąć ciutkę, odetchnąć, dać wypocząć rękom. Ciało skrwawione podrzuca do góry, wygina się w łuk... Jezus na krzyżu rodzi swoją śmierć! - krzyczy przenikliwie Kaziogil.
Dzieci patrzą na jego ręce, którymi wyczarowuje przed nimi obraz Jezusa na krzyżu.
- Śpij, Jezusie, Jezusicku, aaa - łka Kaziogil.
- Ale potem zmartwychwstał!
- Pan Jezus zmartwychwstał! Cieszmy się! Alleluja!
Kazio schyla się, szuka czegoś wokół siebie. Jest. Chlebek Matki Boskiej. Jego ślazowate płaskie owoce pokryte są rysunkiem promieniście rozchodzących się linii, podobnych do tych nad monstrancją, gdzie przechowuje się Ciało Pańskie.
- Ja celebrans, Koziokazio, trzymam tę hostię... Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje!
- Babka by mnie stłukła... - szepcze Miśka.
- Mnie też - odpowiada Andrzejek.
- A teraz podziękujemy Bogu za dary, którymi nas obdarzył - mówi Kazio.
-Ja bym chciała różową sukienkę dla lalki, taką jak ma Marzenka - mówi Tereska.
- Mówiłem przecież, że teraz podziękujemy za to, co już mamy - zirytował się Kaziogil i Teresa spłoszona milknie.
-Dziękuję za to, że na urodziny dostanę scyzoryk ze śrubokrętem, że pójdę na wycieczkę, jak tylko babka mnie puści, i jeszcze nie wiem za co.
- Dziękuję, że mam tatę i mamę, i brata...
- ... i siostrę, i wujka, i dziadka...
- A ja mam tylko dwie babcie, ale żadnego dziadka.
- I za to, że mogę sobie kupić w sklepiku u Adamskiej lizaka w kolorowe paski, bo taki jest najlepszy.
- Tam są jeszcze lody z pianki. >.-. •i’,in.>:
- Za co jeszcze dziękujecie, dzieci?
- No, za to, że jest słońce i w dzień nie trzeba spać, że z jabłonki spadły dziś jabłka i można je było zbierać z ziemi, za to, że jest Gwiazdka, a wtedy się dostaje prezenty...
-1 ja dziękuję Ci - mówi Kaziogil. - Dziękuję za to, że żyję, nie mam garbu, i tylko czasami umieram, że leci mi z nosa i trzęsą się ręce, ale są dni, kiedy chłopcy dają mi się napić, i że jest tak pięknie jak jasna cholera.
- Czy to prawda, że pan ma śpiączkę i ciągle musi pan spać, chociaż nie chce? - pyta Mały.
- Co tam śpiączka - rechocze Kazio. - Ja mam coś lepszego. O, patrzcie: pod paznokciem wskazującego palca prawej ręki mam sto aniołów, pod paznokciem kciuka lewej sto diabłów. I co na to powiecie, jak aniołów wszyscy diabli wezmą?!
Kazio wstaje, jest wielki. Dzieci trochę się go boją. Każda część jego ciała porusza się w innym rytmie. Kazio tańczy.
72
73
Andrzejek patrzy niespokojnie dookoła.
- Idzie moja babka - szepcze tak cicho, że nie słyszy go pochłonięty ruchem Kaziogil. Babka zbliża się z miotłą w rękach.
- A wy tu co?! Czego od nich chcesz, ty wszarzu, obdartusie. Andrzejek, chodź tu!
- Nie bój się jej -krzyczy Andrzejek. - Ona ci nic nie zrobi. My cię obronimy.
Dzieci rozpierzchły się. Nad rowem stoi Kazio z bezradnie opuszczonymi rękami.
Jeszcze tylko Andrzejek ogląda się za siebie.
- Idźcie, wracajcie do swojego ogrodu - mówi Kaziogil i odchodzi drobnym krokiem.
A roszę pani, proszę pani! - Do kuchni wpada Teres-ka. Jest przerażona.
- Co się stało? - Mama Miśki wyciera ręcew fartuch i patrzy na nią z uwagą.
- Moja mama jest chora!
-Jak to, tak nagle? Przecież widziałam ją niedawno.
- Ona leży w łóżku i mówi, że chce umrzeć.
Mama Miśki otwiera apteczkę - ze środka wydobywa się duszący zapach ziół. Bierze małą buteleczkę kropli na serce. Po drodze chwyta jeszcze resztkę chleba i pół kostki masła.
- Idziemy.
Jest lipcowe popołudnie. Przybladła soczysta zieleń trawy. Z daleka nawołują się dzieci. Dorośli siedzą w chłodzie. Nikomu nie chce się wychodzić na skwar.
Mama idzie szybkim krokiem, za nią biegną obie dziewczynki. Dom, w którym mieszkają rodzice Teresy, jest z czerwonej nie tynkowanej cegły. Chłodna klatka schodowa, na półpiętrze małe okienko z kolorowymi szybkami. Misia lubi przez nie patrzeć w słońce. Jest szafirowe, żółte i pomarańczowe. W smudze światła tańczą drobiny kurzu.
Drzwi mają górną szybę w kolorze miodu. Otwierają je i wchodzą wprost do kuchni - tu mieszka Teresa z mamą. Tędy przechodzi jej ojciec do swojego pokoju, który jest duży, słoneczny i z balkonem, ale nie ma w nim pieca. Dlatego mama Tereski wybrała kuchnię, może tu spokojnie gotować, myć się, i w zimie jest bardzo ciepło. Pomieszczenie przedzielone jest brudną, zwisającą smętnie zasłoną. Mama Tereski pracuje tak długo, że kiedy wraca, kładzie się i nic nie robi. Nie ma czasu jej przyszyć. Za kotarą stoi emaliowana miska i dwa wiadra. Koło pieca wąskie łóżko, na którym Teresa ma swoje wygniecione wygodnie miejsce do spania. Teraz leży tu tylko jej mama. Nie otworzyła nawet oczu. Może nie słyszy, że weszły...
- Pani Jadwigo - mama Misi pochyla się ostrożnie nad chorą i powtarza cicho: - Pani Jadwigo.
Mama Teresy jest bardzo blada, wokół oczu ma ciemne sińce. Wolno unosi powieki i nieruchomo patrzy na sąsiadkę.
- Czy coś z sercem? - pyta mama. - Przyniosłam krople. Zaraz podam. - Idzie w stronę pieca, żeby nalać wody do szklanki. Przy okazji zagląda do garnka. - Biedazupka - stwierdza. - Czy pani dziś coś jadła?
Miśka też zerka. W szarej wodzie pływają roz-rnoczone kawałki chleba. Tę zupę nazywa się dziadow-
74
75
ską. Powinny być w niej skwarki, ale tu ich nie widać.
Mama Teresy z trudem przełyka lekarstwo. Miśka
z Teresą układają na talerzu kromki chleba z masłem.
- Niech pani zje.
Po chwili mama Teresy czuje się lepiej.
- Wezwę lekarza, musi pani leżeć. Zwolnienie sama zaniosę do fabryki - mówi mama Misi.
- Nie trzeba.
- Jak to? Bez usprawiedliwienia nieobecności zwolnią panią.
- Już to zrobili - mówi mama Tereski i zaczyna płakać. Łzy płyną powoli po jej nieruchomej twarzy.
- Jezusie Nazareński, co się stało? I z czego wy będziecie żyły?
- Brygadzista mnie nienawidzi, często się spóźniałam. Taka jestem zawsze śpiąca. Mój mąż im się nie podobał. Pijak i niebieski ptaszek. Nigdzie nie pracuje.
- Przecież pani jest w separacji.
- Ich to nie obchodzi. Kilka dni temu coś się nie zgadzało w brakami. Nie mogli się doliczyć szkła. Potem znalazł się cały karton, ale brygadzista mnie oskarżył, że bojkotuję 22 Lipca, utrudniam wykonanie planu. Nie wiem, o co im chodziło, chcieli mnie oskarżyć i to zrobili. Miałam szczęście, tylko zwolnienie dyscyplinarne.
- Tak, miała pani szczęście. Ale co teraz? Nigdzie pani nie przyjmą!
- Już trzy dni nie jemy.
- Niech się pani nie martwi, złożymy się z sąsiadkami. Każda coś przyniesie.
- Nie wiem, ludzie się boją...
- Chodź, coś ci pokażę - mówi Tereska i ciągnie Misie za rękę.
Wychodzą z kuchni i szybko zbiegają po schodach. Tereska prowadzi Miskę do komórki. Zza skrzyni na węgiel wyciąga tekturowe pudełko po bucikach.
-Patrz, dostałam to od mamy-zdejmuje pokrywkę.
W okryciu z waty leży najpiękniejsza bombka, jaką Miśka widziała. Ma wiele różnokolorowych warstw i posypana jest złotymi i srebrnymi okruchami tworzącymi fantastyczne kształty gwiazd i kwiatów.
- Takie cuda robi moja mama. To jest wydmuchiwane powietrze.
- To się robi z powietrza?
- No tak. Moja mama jest czarodziejką.
Oko
C^hcesz, to chodź! - Miśka ciągnie Małego za rękę. Jest wczesny ranek. W sieni pusto i mroczno. Babka krząta się w kuchni. Mama poszła na targ.
- Boję się - skamle Mały.
- Nie bądź głupkiem.
- Ale wiesz, on może...
- Jakby co, będziemy uciekać.
Mały trzyma się kurczowo jej ręki i przeszkadza. Miśka odtrąca go jak kociaka.
Spod drzwi Kazia Gila sączy się słabe światło. Miśka wspina się lekko na palce i przykłada oko do dziurki od klucza. Poraża ją blask. Źrenica zwęża się gwałtownie, Miśka mruży oczy. Po chwili unosi górną powiekę, czekając na chwilę, kiedy zatarte kontury przedmiotów wyostrzą się, aż obraz stanie się szklisty, jakby zanurzony w wodzie.
76
77
- No i co? - pyta Mały.
- Nic.
- Widzisz coś? >
-Nie. , . ‘•>
- Nic nie słychać. ‘
- No bo śpi. •; s
- Mógłby się już obudzić.
- Żebyś miał stracha i uciekał, gdzie pieprz rośnie...
- Wcale nie.
- Cicho, chyba coś słyszę. - Misia przykłada ucho do drzwi.
Cisza po drugiej stronie zgęstniała, z jednostajnego szumu zaczynają wypadać pojedyncze dźwięki. Urywane brzęczenie muchy, oddalone stuknięcie, lekko świszczący oddech śpiącego. Zaszeleścił gnieciony papier. „On śpi na gazetach”, powiedziała babka. „Ten jego siennik to, pożal się Boże, prawie pusty worek na gołych deskach, więc chociaż tych gazet mu podrzucam”.
Kazio obrócił się na drugi bok i głośno charknął.
- Wstaje - z nabożeństwem szepcze Mały. Szmery i szelesty o nieznanym pochodzeniu ucichły, ich miejsce zajmują odgłosy wydawane przez Kazia.
- Kaszle - mówi Mały.
- Przecież słyszę. - Miśka nadal tkwi z uchem przywartym do drzwi.
- Co on robi? ;
- Skąd mogę wiedzieć.
- Leje. Ale głośno. I pierdnął. >
- Mówi się puścił bąka. ;
Skrzypnęło krzesło. Cisza.
- Może on myśli i dlatego jest tak cicho...
- Tak, myśli, co by zjeść na śniadanie.
Cisza przedłuża się. Miśka znów patrzy przez dziurkę. Na pierwszym planie, oderwana jakby od reszty, tkwi ręka. Każdy palec osobno, a kciuk jak ostatni liść na jesiennym drzewie. Ręka zawisła na tle okiennej szyby i dopiero teraz Miśka rozumie, skąd pochodzi blask, który tak w pierwszej chwili poraził jej oczy. Otwór, przez który patrzyła, był początkiem przestrzeni ogarniającej pokój Kaziogila, okno i to, co rozpościerało się dalej i nie miało żadnego uchwytnego końca.
- Tam jest okno - mówi cicho.
-Tylko?
-1 jeszcze ręka.
W tym momencie ręka Kazia opada i zaraz podnosi się, aby zniknąć w górze. Pojawia się i znika, pojawia się i znika.
- No, co tam się dzieje? - dopytuje się Mały.
- Nie wiem. trf
- Więc widzisz coś? ; ?
- Widzę i nie widzę - odpowiada Miśka.
W przestrzeni znów coś się pojawia. Nos, długi, zaczerwieniony na czubku. Nos Kaziogila podnosi się i opada. Przypomina to jednostajny ruch, w jaki babka wprawia co rano długie studzienne ramię.
- Co on robi? - pyta Mały.
- Dziobie powietrze.
Nos znika tak nagle, jak się pojawił. Miśka próbuje zobaczyć coś jeszcze, ale przestrzeń jest bardzo ograniczona; w szparze drzwi mieści się jeszcze wyszczerbiony kubek i kawałek nagiej żarówki w górze. Wokół niej lata mucha. Po chwili zjawia się druga, a może zresztą
79
78
była to ta pierwsza i tylko jej kolisty ruch, bezsensowny i konieczny, mnoży muchy w pokoju Kazia.
- Widzę motyla - prawie krzyczy Miśka. J Mały aż cofnął się z przerażenia.
- Cicho!
Dopiero teraz, w samym rogu okna Miśka dostrzegła bielinka schwytanego w potrzask dwóch szyb. Takie same motyle widziała na strychu. Rozpięte w locie, drżące i nieruchome zarazem.
- Jest taki sam jak ten na górze.
- Biedne motyle...
Plecy Kazia dzielą teraz przestrzeń na dwie części, od punktu, z którego patrzy Miśka, do miejsca, w którym stoi Kazio, dalej nie widać nic.
- Idzie.
Dzieci skaczą w bok, w najciemniejszy kąt...
Z pokoju wychodzi Kazio Gil, taki sam jak zawsze. Nie widzi dzieci wpatrzonych szeroko otwartymi oczami w jego wielkie jak uszy słonia kalosze, z których wystają kępki włosia, szmat i gazet.
Słyszą, jak w kuchni wita się z babką. Siorbiąc słomkową herbatę mówi lekko zdyszanym głosem:
- Wszyscy są bandyci, wszyscy. A największy bandyta to Bóg. On mnie urządził. Każdego urządzi, ale mnie to już tak, że sama pani powie... No bo jakie ja mam życie? Siostra mnie bije i głodzi. Ja leżę w łóżku i śpię, często śpię, a ona podchodzi do mnie i w głowę, i w głowę. Tak mnie głowa boli. I niech pani powie, jakie ja mam życie?... Pani Wróblewska, pani da złotówkę.
Wysupłany z fartucha babki grosz znika w wystrzępionej kieszeni Kazia.
- Gdzie wy się, czorty, podziewacie? Śniadanie na stole - krzyczy babka.
tu nigdy nie było. i
Eksmisja
Dwa aniołki w niebie piszą list do siebie i rachują, i rachują, ile kopert potrzebują. - Joasia skacze po chodniku, na którym białą kredą wyrysowała linie i kółkf. Jej włosy, zwinięte w rurkowate loki, podskakują wraz z nią.
Miśka stoi przy dzikim bzie i ogląda hodowlę biedronek. W ciągu tego lata rozmnożyły się. Jest ich bardzo dużo i choć jedne giną, rodzą się inne. Niedługo może zabraknąć dla nich soku mszyc. Mały i Andrzejek trzymają biedronki w pudełku. Wkładają do niego mrówki, stonogi i czerwono-czarne żuki kowale, a wszystko posypują cukrem, żeby cały ten światek nie zginął z głodu.
Miśka patrzy jak urzeczona na kłębiące się owady. W każdej chwili biedronki mogą odfrunąć, a jednak wolą pozostać tu, gdzie jest jak w piekle, ani chwili spokoju, tylko monotonny ruch, w górę, w dół.
- Wypuśćcie je - prosi. •
- Coś ty, przecież to jest hodowla. 4;
- Mają dobrze, zobacz, ile cukru.
Miśka widzi, jak cukier pod wpływem wilgoci robi się lepki, utrudnia owadom ruch ku słońcu. Spadają w dół, przykrywają je ciała następnych pnących się w górę. Misia przypomina sobie obrazy w kościelnych
81
80
witrażach. Po niebie wędrowały postaci o złotych włosach i jasnych, zapatrzonych w błękit twarzach. Niżej, w kolorach czerwieni, czerni i żółci, kłębiły się, jak w pudełku Małego, splątane ciała. W niebie dobro - nuda sumiennie wypełnionego obowiązku. W piekle zło - ogniste barwy życia.
Miśka stoi nieruchomo, zamyślona.
Do zabawy dołącza Tereska. Skacze na zmianę z Joaśką. Zaraz jednak myli im się kolejność, kłócą się i obrażona Joasia idzie do domu.
- A wiesz, że babka Bożenki, ta hitlerówka, zbiła ją sznurem od żelazka... - mówi Teresa.
- Za co?
- Bo mówiła „co” zamiast „proszę”.
- Pewno, że ją bije, ale za to ma dużo lalek i prawdziwe filiżanki do herbaty, i mieszka w takiej pięknej willi.
- Taa, po Niemcach!
- Ja nie lubię tej Bożenki, bo ma tyłek w czerwone plamy.
- Chodźmy przed dom. Jak tu szłam, widziałam, że ktoś do was wchodził.
- Ciekawe kto.
Dzieci stają w progu kuchni i patrzą ciekawie na przybyłych. Jedna kobieta jest czarna i sucha jak badyl, druga z typu „kartoflanych” bab, jak je nazywa tata. Mówi bardzo głośno i wymachuje rękami. W kącie stoi mężczyzna z torbą przewieszoną przez ramię. Na głowie ma berecik, taki jak Kazio Gil. Mama ma zdziwioną twarz. Po chwili Miśka poznaje kartoflaną babę, to siostra Kazia.
- Coś się pani nie podoba? - wrzaskliwie pyta siostra. - Mam nakaz, o tu! - Wyjmuje z błyszczącej
plastykowej torby jakiś wymięty papier i wymachuje nim przed twarzą mamy.
- Pani chce go wyrzucić na bruk? Przecież on jest chory! - mówi mama.
- No właśnie, chory, nienormalny! Załatwiam mu przytułek. Tam się nim zaopiekują. Sama pani przyzna, że trudno wymagać, żebym się dalej nim opiekowała. To darmozjad!
- Pani się nim opiekuje? Tego nie zauważyłam.
- Mam świadka. Pani z rady narodowej o wszystkim jest powiadomiona - siostra pokazuje grubym paluchem o czerwonym złamanym paznokciu na chudą szczapę, która wykrzywia usta w półuśmieszku.
- Ślusarz jest, zaraz wymieni zamek. Ja mam nakaz!
Kobiety w asyście dzieci wchodzą do sieni i zbliżają się do drzwi Kazia. Mama Miśki staje w progu kuchni, oparta o framugę, i patrzy bezradnie.
Ślusarz zaraz zabiera się do pracy. Z torby wyjmuje narzędzia i nowy błyszczący zamek. Kobiety wchodzą do środka i sprawnie przerzucają graty w pokoju Kaziogila.
- Nic nie ma - szepce Szczapa do siostry. - A mówiła pani, że jakieś pieniądze będą. Przecież to straszna nędza. Za takie usługi chyba by go lepiej nagrodzili.
- Widocznie trzyma gdzie indziej. Mówiłam pani...
- Siostra ogląda się i widzi uważne spojrzenia dzieci.
- Czego tu, szczyle, chcecie? No, dobrze, my tu zostawimy pana ślusarza i przyjdziemy za godzinę
- mówi siostra do Szczapy.
Wychodzą. Siostra kołysze się na krótkich, kaczych nogach, Szczapa przyklejona do niej coś jej tłumaczy.
Pozostał ślusarz. Wykonuje swoją robotę w milczeniu, nie patrząc na boki.
82
83
- Co tu się dzieje? - do sieni wchodzi babka.
- Siostra się Kaziem zaopiekowała - mówi mama. Przez drzwi ciekawie zagląda sąsiadka.
- Proszę, niech i pani wejdzie.
- Ale tu duszno - mówi sąsiadka.
- Nigdy nie sprzątał, nie wietrzył, nic dziwnego.
- Co on tu ma? Wyrko, stół, jedno krzesło, tu jakieś papierzyska. Co to, książki?
- To on umie czytać? ; •
- Chyba umie, jak ma.
-Pani Wróblewska, co pani ma na no gach?-sąsiadka wytrzeszcza oczy.
- Pchły. Ile razy tu wejdę, zawsze tak mnie ob-skoczą... Nawet nie gonię, bo to na nic.
Nagle sąsiadka zaczyna się gwałtownie kręcić w kółko i uderzać po łydkach.
- Pani da spokój, nic nie pomoże. To straszne pijawki - śmieje się babka.
- I one nie przechodzą do waszego pokoju?
- Jakoś nie, sama się dziwię.
- Coś takiego! To chyba jego się tak trzymają, jak kundla. - Chwyta w palce zbyt dokuczliwą pchłę i ogląda, przyciskając paznokciami. - Ale marne te pchły. Widać, że nie miały się na czym pożywić.
- On przecież taki chudzina.
- A skąd ich tu aż tyle?
- Pchły się robią z siuśków i ze słomy - wtrąca się Andrzejek.
- Ale, wie pani, co to za kobieta, żeby własnego brata wyrzucać z mieszkania...
- Cóż to dla nich! Wie pani, jak jej teściowie się dorobili?
- Mówi pani o tym składzie?
- No właśnie. Przecież oni go mieli na spółkę z takim Frydem. Jak przyszli Niemcy, to się powiedziało, komu trzeba, gdzie się schował. No i został im skład węgla. Teraz to już się w węglu nie grzebią, bo to za brudna robota. Teraz mają czyste rączki.
- Dorobili się tu niektórzy, dorobili na ludzkiej krzywdzie. Choćby Chaber, jaką ma willę. Po Niem-
*?r
cach. Wiadomo za co.
Miśka stoi pośrodku pokoju i rozgląda się ciekawie. Pokój Kazia kojarzył się jej zawsze z mrokiem gęstym jak las nocą, pełnym strachów i tajemniczych głosów. Ale teraz jest jasny dzień i światło wpadające przez okno wiruje w powietrzu, wszystko jest wyraźne jak wnętrze rany.
W miejscu, gdzie stało łóżko, które przesunęła siostra ze Szczapą, pozostały źdźbła słomy, starte prawie na sieczkę. W rogu widać starannie ułożoną piramidę z resztek - nie dojedzone skórki chleba, piętki, wyschnięty miąższ. Na stole leży sczerniała łyżeczka do herbaty i jakieś paprochy, to listki tytoniu i popiół. Z nagiej żarówki na niewidzialnej nitce zaczyna się spuszczać maleńki pająk. Zatrzymał się na stole i biega w poszukiwaniu jedzenia. Miśka przypomina sobie pająki w ich pokoju. Mają własne miseczki z kryształkami cukru i kroplą wody. Ten wolał jednak mieszkać tutaj. Miśka wyobraża sobie niewidzialne linie dzielące pokój Kazia. Nitka pająka tworzy oś, od której rozbiegają się na boki dwa ramiona, jedno przebija otwór okna, drugie drzwi. Na tym niewidocznym krzyżu widzi zarysy postaci. Poznaje cierpiącą
85
84
twarz Kaziogila. Miśka odwraca się. Przed nią fragment ściany pokryty żółtymi plamami, ich kontury rozlewają się, biegną w górę, w dół, tworzą ścieżki, rzeki, kontynenty, oceany, dalekie gwiazdy. Jest jak na wieży, kiedy patrzy się w dół.
- Co tak stoisz? - pyta mama.
Miśka patrzy na nią nieprzytomnie i wybiega z pokoju.
Wczoraj zmarła mi matula, ojciec zadział się - mruczy pod nosem Kazio Gil i drobnymi kroczkami idzie drogą wzdłuż rowu. Droga jest całkiem pusta. Wieje lekki, świeży wiatr, który przegania zbyt gorące południowe słońce. Nagle Kazio staje jak wryty. Z bocznej uliczki wychodzi Edytka. Z wysoko uniesioną głową, wyprostowana, nie patrzy na boki. Edytka ma spódnicę w białe grochy i wiśniowe pantofle na obcasach. Cienkie nogi, o nie wyrobionych łydkach podlotka, odstawia na boki, jakby szukając dla nich lepszego oparcia. Kiedy lewą stopę na obcasie wpiera mocno w płytę chodnika, gwałtownie podskakuje jej prawy pośladek, gdy prawą - lewy. Rozkołysany ruch jej bioder i pośladków wyznacza w powietrzu faliste linie.
Kazio Gil przestaje nucić swoją piosenkę i rusza za Edytka, a ona jakby go gdzieś prowadziła. Mija dom Szlaumów, dom, w którym mieszkają rodzice Miśki, budkę z piwem, magiel Kwaterkowej, willę Chabrów, mija nawet uliczkę, gdzie sama mieszka. Idzie w stronę ogrodu Gaworków.
- Edytka!
Dziewczyna nie zatrzymała się, nawet nie odwróciła głowy.
Furtka u Gaworków jest zamknięta, ale obok dzieci oderwały sztachetę. Żeby tamtędy przejść, trzeba^rze-kładać każdą nogę po kolei ponad poprzeczką i mocno pochylić głowę. Edytka zatrzymuje się przed dziurą w płocie, unosi spódnicę i wsuwa nogę przez otwór.
Trwa tak chwilę z nogami osobno, przykucnięta, obcasy jej wiśniowych butów grzęzną w miękkiej ziemi. Spódnica się zadarła i widać na udzie granicę opalenizny. Tuż nad kolanem ciało jest jeszcze brązowe, dalej białe jak rybi brzuch.
- Edytka - Kazio zbliża się do niej i pochyla nad jej głową, na której upał zlepił włosy w smętne kosmyki.
- Co? - Edytka odwraca twarz i patrzy na niego.
- Masz nowe buciki.
Edytka jest już po drugiej strome. Kazio przeciska się za nią. Jego chude, długie ciało uwięzło między sztachetami. Beret zawadził o górną poprzeczkę i upadł na chodnik. Kazio stoi na trawie i otrzepuje burą, wytłuszczoną marynarkę.
Tuż pod drewnianą ścianą komórki rosną zdziczałe zioła: lubczyk, arcydzięgiel, czerwonawy od spodu rabarbar i pełno chwastów. Edytka obciąga spódniczkę i siada na skrawku rosnącej tu trawy. Ściska mocno kolana i obejmuje je rękami. Po chwili zaczyna skubać wypruty rąbek spódnicy. Patrzy gdzieś przed siebie, milczy, na Kazia nie zwraca uwagi.
Schylił się i przykucnął obok niej. Słońce grzeje tu mocniej niż na drodze, wiatr zatrzymał się za komórką, muchy wylegują się na poczerniałych deskach, co
87
86
chwila któraś bezmyślnie, ale uparcie przelatuje obok Edytki. Siadają na jej gołych ramionach i łydkach. Nie reaguje, jakby nie czuła ich drobnych, lepkich łapek. Kazio Gil odgania je rękami, a one odlatują z cichym brzęczeniem i przysiadają na ścianie szopy. Twarz Edytki jest lekko obrzmiała, policzki połyskują czerwono, pełne wargi układają się w grymas nabur-muszonego dziecka, pod nosem zbierają się drobne kropelki potu, które leniwie zlizuje językiem.
Kazio nie spuszcza z niej wzroku, śledzi w napięciu nigdy nie widziane z bliska szczegóły dziewczęcej twarzy.
- Co tak wytrzeszczasz gały?
- Edytka, może byś chciała... może byś chciała królika? Białego z różowymi uszami. On jest taki mięciutki jak... jak twój policzek.
Edytka zdejmuje ręce z kolan i opiera je za sobą. Milczy. Wiśniowe obcasy wygniatają w trawie dwa głębokie ślady, jej stopy są wygięte jak cięciwy łuku. Podnosi z ziemi źdźbło i zaczyna leniwie gryźć.
- Edytka, a może chcesz małe kurczaki, żółciutkie, takie kuleczki z puchu...
Dziewczyna rozchyla wargi, źdźbło spada na czerwoną spódnicę w białe grochy. Śmieje się krzykliwie. Widać jej duże białe zęby i ślad po brakującym na przodzie. Kazio wyciąga rękę, jakby nie mogąc powstrzymać chęci włożenia palca w tę ziejącą pustkę.
Dziewczyna zamyka usta i wyciągnięta ręka Kazia zawisa w powietrzu. Końcem palców muska jej ramię i zaraz chowa rękę za siebie.
-Edytka, ja ci kupię perukę z lokami. Nikt takiej nie ma. Cała złota.
- Czego chcesz? )C
- Ja? Nic, wiesz przecież...
Edytka patrzy chwilę na niego nieruchomymi oczami lalki, podnosi spódniczkę i zwijają na brzuchu. Jest bez majtek. Na udach ma sine pręgi.
- Co to? - pyta Kazio Gil i lekko dotyka jej skóry.
- Stłukł mnie... Zawsze mnie tłucze, bo latam za chłopakami. Powiedział, że mi ich wszystkich pasem wybije z tyłka.
Kazio patrzy na jej białe obite ciało, podrapane po dziecinnemu kolana, prawie nagie łono, z pojedynczymi jasnymi włosami.
- Jesteś goła - mówi i kładzie rękę jak listek figowy między jej udami.
Edytka odchyla głowę, zamyka oczy, jakby grzała się w słońcu. Nagle wstaje, strącając nieuważnie rękę Kazia, wygładza dłońmi spódniczkę i nie patrząc na niego mówi:
wszarzu. •.-•’•*
Królestwo Kaziogila
Joyło morze, w morzu kołek, a na kołku siedział zaj%© i nogami przebierając śpiewał tak: było morze...
- A ja znam tajemnicę - mówi Miśka.
- Jaką? - Teresa przerywa wyliczankę.
- Nie powiem ci, bo ty masz wszy...
- Oj, powiedz!
- Przysięgniesz się, że nikomu nie powiesz?
-Na co?
- Na serce matki. • -
89
88
- Co ty, na to nie mogę!
- To ci nie powiem.
- No dobra, przysięgam się.
-Wiesz, gdzie teraz mieszka Kaziogil? U Gaworków.
- U nich w domu? Wszedł przez okno czy jak?
- Nie, śpi w komórce koło królików... Noszę mu jedzenie. Pójdziesz ze mną?
- Pewnie. A nikt o tym nie wie?
- Nikt. ...;- :,
- Ja się go boję... trochę. A ty?
- Nie. On jest dobry.
- Co mu zaniesiesz?
- Chleb, kiełbasę i wodę z sokiem.
- To ty weź chleb i kiełbasę, a ja będę niosła wodę.
Minęło południe. Wiatr, teraz suchy, unosi pasma gorącego od słońca i kurzu powietrza. Wszystko pokryte jest szarym pyłem. Przywiędłe łopuchy, ostre gałązki skrzypu, chlebek Matki Boskiej, liście babki. Miśka schyla się i zrywa mały płaski owoc, żeby przypomnieć sobie jego kleisty smak. Jest suchy i szary jak wszystko dookoła. Nagle klęka pośrodku drogi. Tereska zatrzymuje się zdziwiona. Zielona rzekotka utknęła w połowie drogi między chłodnym schronieniem w krzakach dzikiego agrestu a życiodajną wilgocią rowu.
- Zaczarowana księżniczka, najpiękniejsza córka króla - szepcze Miśka i podsuwa jej szeroki liść babki. Jak w lektyce płynie rzekotka nad górami i dolinami nieprzyjaznej drogi. Ląduje w kępie mleczu.
- Chodźmy, bo go tam nie będzie - niecierpliwi się Tereska.
Schodki domu Gaworków są puste. Po raz pierwszy, od kiedy pamiętają.
- Gdzie Ami?
- Nie wiem.
- Patrz, jest czapka Kazia! Zgubił ją czy co?
Drzwi komórki zamknięte są kołkiem. Teresa wyjmuje go i drzwi uchylają się z przeciągłym jękiem. W środku nikogo nie ma.
- A mówiłaś... - Tereska jest zawiedziona.
- Chyba wróci. Zobacz, tu jest jego łóżko.
- Aha, fajnie ma tutaj.
Legowisko Kaziogila przylega do ściany z desek. Przez szpary przeciskają się promienie słońca. Miejsce do spania wymoszczone jest pachnąca trawą.
- Ami! - woła nagle Teresa. Pies leży nieruchomo w rogu komórki, za skrzynią na węgiel, i patrzy okrągłymi oczami.
- Wiesz co, zostawimy jedzenie tutaj, jak wróci, będzie miał.
- Ale pies może mu zeżreć.
- To co, on mu nie żałuje. Pamiętasz, jak karmił go kiełbasą?
Dziewczynki wychodzą z komórki mrużąc oczy przed blaskiem. Na podwórku pusto i cicho, nie ma już wścibskich kur. Wzięli je sąsiedzi i teraz chodzą ze stadkiem kaczek. Mają też nowego koguta i całkiem zapomniały o poprzednich właścicielach. Tak jakby ich nigdy nie było.
Grządki podlane, rosną krzaki pomidorów, coraz większe ogórki, marchew wypielona. Ktoś tu jednak gospodaruje. Miśka unosi się na palcach. Jest Murzynka? Nie, ktoś ją zabrał. Co na to powie Irka? Ona przecież tu nie wróci, przypomina sobie Miśka.
90
91
A rzyniosłam zupę - mówi mama Misi wchodząc do kuchni pani Jadwigi.
Tereska siedzi przy stole, na którym rozłożone jest prasowanie, i mozolnie przepisuje do zeszytu zdanie: „Krytyka i samokrytyka służą rewolucyjnej czujności”. Na brzegu stołu jej mama zapisuje i drze kolejne kartki papieru w kratkę, obok niej leży już starannie złożona sterta drobnych kawałków.
- Co pani robi? - dziwi się mama Miśki. Jeszcze nigdy nie widziała jej piszącej cokolwiek.
- Już tak nie idzie żyć dłużej - mama Tereski podpiera głowę ręką i głośno siąka nosem. -List piszę.
- Do kogo?
- A do władz. Znaczy, do pana prezydenta Bieruta.
- Do pana pierwszego sekretarza, chciała pani powiedzieć.
- To on już nie jest prezydentem? - dziwi się mama Tereski. - A to tak ładnie brzmi. Wielce Szanowny Panie Prezydencie... Szkoda.
- Pisze pani odwołanie?
- O krzywdę trzeba się upomnieć. Nie jestem winna, wszystko to ludzka złość. On jest sprawiedliwy, zrozumie prostego człowieka.
- Co tam pani napisała? -mama Miśki bierze kartkę do rąk i przebiega po niej wzrokiem. - Oj nie, tak nie może zostać.
- Wiem, wiem, ale mnie jest tak trudno, odwykłam od pisania. Właściwie to nigdy za dużo nie czytałam ani nie pisałam. Nie było kiedy. To tak dziwnie na tym świecie. Teraz, kiedy na nas nieszczęście spadło, jakby
się wszystko odmieniło. Czasu więcej, pomyśleć można. Ja nigdy nie zdążyłam nawet rozejrzeć się dookoła. Kiedy dzieckiem byłam, całe dnie, do nocy, na pastwisku, już mi ta zielona trawa do końca życia zostanie w pamięci. Z tego pastwiska wprost na fabrykę, nie wiem, czy nic po drodze nie było, że ja nie pamiętam? Wcale nie lepiej mi tu było, jakby nawet gorzej. Tam chociaż deszcz czy słońce, ale zawsze powietrze i przestrzeń, a fabryka dusi człowieka. Co oczy podniosę, ściany, okna z kratami, światło zawsze sztuczne, przychodzę - ciemno, wychodzę -już noc się zdążyła zrobić, i za taki dzień pracy nawet najeść się nie mogłyśmy do syta. Ciągle albo tego brakowało, albo tego. Teraz leżę sobie, wypoczywam, śpię, nigdy w życiu nawet niedzieli takiej nie miałam. Już ja teraz jestem inna. Gdyby nie te wyrzuty sumienia, żeśmy wszystkim ciężarem, i nie ten strach, co dalej z nami będzie, to ja bym była jak królowa. No, ale trzeba się zabrać do tego pisania. Tereska, ty do szkoły chodzisz, masz młodą główkę, napiszesz mamusi list, będę ci dyktowała.
„Wielce szanowny panie... pierwszy sekretarzu, ja prosta kobieta piszę do pana list, bo już nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Mnie brygadzista fałszywie oskarżył, bo wielka jest złość ludzka, nasza podstawowa komórka partyjna mnie odepchnęła, nikt na fabryce się za mną nie ujął. A to szkło, co gdzieś zginęło, to się znalazło zaraz, ale już mnie wyrzucili dyscyplinarnie i taką mi dali opinię, że nigdzie pracy nie znajdę. A ja zawsze tylko dla naszej kochanej Partii pracowałam, córkę nieletnią mam na wychowaniu, mąż mój jest chory, nie pracuje, zresztą on się dzieckiem nie interesuje. To co ja mam robić, jak służyć
93
92
sprawie socjalizmu i klasy robotniczej, kiedy mnie złe ludzie pracować nie dają. Jak pan mi nie pomoże, wielce szanowny panie pierwszy sekretarzu, to już chyba Boga nie ma...”
- Pani Jadwigo, Boga lepiej zostawić w niebie.
- Tak? Może pani ma rację. No jak, dobrze będzie? Chyba wysłucha, bo jak nie, to przyjdzie zemrzeć z głodu i ze wstydu.
- Nie ma się pani czego wstydzić. To nie pani wina, tylko ludzie... Boją się zresztą, musi pani zrozumieć...
- A Boga się nie boją? Zresztą socjalistyczna sprawiedliwość się o mnie upomni, jeszcze będą przepraszać, jak przyjdzie list... Tereska, przepisuj na czysto, ja już sił nie mam.
Mama Miśki stawia wystygłą już zupę na piecu i cicho wychodzi.
Różne są smaki. Smak jabłka pokrytego rosą, znalezionego rankiem w wysokiej trawie. Smak rozcieranej na języku ziemi. Nie można jej przełknąć, trzeba wypluć, ale i to nie jest łatwe, ziemia łączy się ze śliną i pieni - jak mieszana łyżeczką woda sodowa. Misia pamięta także niezwykły smak liści, który przyśnił jej się którejś nocy. Wiosną, kiedy liście są jeszcze jasnozielone i miękkie, zerwała taki liść. Wchłaniała w siebie najpierw zapach, słodki i orzeźwiający, taki, po którym chce się biec w podskokach drogą wzdłuż rowu i głośno krzyczeć. Potem roztartą w palcach zieleń wsunęła
w usta. Okazało się, że liście są gorzkie. Pluła długo zieloną goryczą i nic nie rozumiała.
Jest jeszcze jeden, najwspanialszy, smak dojrzałego agrestu. Tak uważa Miśka. Babka krzywi się pogardliwie. „To sfermentowane ci smakuje?”
Ledwie okrągłe twarde kulki zazielenia się na krzaku, babka zrywa je garściami do wiklinowego kosza i niesie ciężko przed sobą. Mały chwycił kiedyś garść takiego zielonego agrestu z koszyka babki, a żeby tego nie zauważyła, szybko włożył do buzi. Łykał je jak świąteczna kaczka kluski, krzywił buzię, a wieczorem jęczał, trzymając się za brzuch. Odtąd czekał już zawsze, aż owoce będą miękkie.
Babka wyjmuje długą szpilkę z kryształowym łebkiem ze swego niedzielnego kapelusza, każdą agrestową kulkę nakłuwa tą igłą i wrzuca do garnka. Kopczyk sucho przesuwającego się agrestu zalewa gorącym syropem. Po chwili szczyt kopczyka topnieje, rozstępuje się pod wpływem słodkiego ciepła. Tak agrest czeka na następny dzień i następną porcję rozgrzanego syropu. Piątego dnia babka zlewa kwa-śno-słodki agrestowy sok, lekko pomarszczony agrest wrzuca na blachę i wkłada do duchówki. Wysuszony agrest w szlachetnej formie rodzynków zamyka w słoikach.
Mama zabiera się do agrestu kilka dni później, kiedy jest już miękki, ale skórkę ma jeszcze kwaskowatą. Drobne pesteczki wewnątrz są wyraźnie widoczne, można je rozprowadzić na języku i czuć ich chropowatą nierówność.
Miśka lubi tylko taki agrest jak teraz, gdy wkrótce owoce, popękane od nadmiaru fermentującego soku,
95
94
opadną, ściemnieją, pokryją się pleśnią, aby wreszcie wmieszać się w spulchnioną ziemię.
Miśka podchodzi do swojego ulubionego krzaka, gdzie mieszka zielona rzekotka. Owoce agrestu wiszą nabrzmiałe i ciężkie, nagrzane południowym słońcem. Podnosi ostrożnie do ust podłużny owoc, wysysa go i wypluwa cienki zwitek skóry. Sama słodycz. Trzy owoce agrestu czerwonego, dwa żółtego i dla złamania ich łagodnego miękkiego aromatu strzęp piołunowego liścia. Nieopodal, na gałązce krzaka, przysiadł mały ptak z rudą plamą na piersi. Przekrzywia łepek, przygląda się i zaczyna skubać wnętrze pękniętego i lekko już brązowiejącego agrestu.
- Ty też taki lubisz? - pyta cicho Miśka.
Ptak przerywa, zaniepokojony ruchem jej warg, ale Miśka klęczy nieporuszona i milczy. Jest mała, pachnie ziemią i wiatrem. Ptak strąca nadgniły owoc z krzaka i zaczyna skubać następny, po chwili porzuca ten dla innego. Wkrótce pod agrestową gałązką tworzy się mały kopczyk popękanych owoców. Ptak odfruwa równie nagle, jak nagle tu przybył.
W ogrodzie jest cicho. Nie ma nikogo, tylko ptak się odzywa. Miśka spogląda w górę. Na gałęzi jabłoni siedzi ten sam, z rudym gardziołkiem, śpiewa krótką chwilę czystym głosem, który przypomina dźwięk metalowych dzwonków. Śpiew się urywa, ptak spada w dół, w locie porywa uciętą ostrym dziobem główkę kolorowego kwiatu.
Miśka zrywa agrest i napełnia nim sukienkę, z której zrobiła coś w rodzaju koszyka. Niesie go ostrożnie przed sobą, jak babka, bojąc się utraty choćby jednego
owocu. Idzie tam, gdzie w wysokiej trawie jest okrągła plama słońca. Wysypuje agrest i kładzie się na ziemi.
Jest bardzo gorąco, więc wstaje, zdejmuje sukienkę i majtki. W górze na gałęzi drzewa kołysze się ptak, patrzy na nią błyszczącymi okrągłymi oczami. Misia kładzie się na plecach i spogląda w bok. Na wysokim źdźble trawy nabrzmiewa kropla gęstego soku. Tak jakby roślina się pociła. Słońce wyciska z niej resztki wilgoci. Kropla jest ciężka, wydaje się, że za chwilę oderwie się i spadnie głośno w dół. Miśka niemal słyszy mozolne odrywanie się kropli, wyobraża sobie jej drogę w powietrzu i głuche uderzenie o ziemię.
Miśka znów patrzy w górę. Cień motyla przepływa po jej policzku, wklęsłym pępku i łonie nagim jak wnętrze dłoni. Rozkłada ręce i zagarnia rozsypane wokół agresty, ściska je, aż zmieniają się w ziarnistą lepkość. Z palcami grzęznącymi w gęstym miąższu wstaje. Trawa sięga jej do ramion, otacza ją ze wszystkich stron, zagarnia w siebie. Wieje lekki wiatr. Miśka unosi ramiona w górę, zamyka oczy. Z jej palców wytryskują małe bijące źródełka. Czuje na sobie drobne dotknięcia. Jakby stopy czegoś, co zbiega po niej z góry na dół. Jej skóra jest gładka jak wodny kamień i chropowata jak kora.
Otwiera oczy i osłania je ręką. Widzi przed sobą ścianę z powietrza, zapachów i falowania. Ściana zbliża się, przenika jej ciało i odbiera sobą całe ciepło, pozostawiając nagły chłód. Coś rośnie w niej, wypełnia ją. Miśka chce zatrzymać ten moment, chwilę oczekiwania, ale to coś pęka i rozlewa się w słodycz agrestowego soku.
96
97
W niedzielę rano ktoś puka do drzwi. Babka otwiera. Dzieci wyglądają zza jej szerokiej marszczonej spódnicy. W progu stoi „trójka”, dwóch chłopców i dziewczyna, w szarozielonych koszulach i czerwonych krawatach. Ręce wzdłuż boków, na twarzach powaga.
- Przypominamy, że dzisiaj odbędzie się czyn społeczny.
- Dzisiaj? W niedzielę? - dziwi się babka.
- Zapraszamy lud pracujący miast i wsi do porządkowania skweru przed pomnikiem z okazji zbliżającego się święta 22 Lipca i rocznicy powstania PKWN oraz naszej socjalistycznej...
- Pomnik 22 Lipca? - pyta babka.
- Nie. Obywatelka nie wie, że to pomnik Bohaterskiego Funkcjonariusza, który... -młody zetempowiec wypada z rytmu, jąka się.
Pomaga mu koleżanka.
- Prosimy o wzięcie udziału szerokim, radosnym frontem...
- Niech żyje towarzysz Bierut!
- Czuj, czuj, czuwaj! - wyrywa się Miśka, ale wszyscy patrzą na nią zdziwieni.
Wyszli. Miśka i Mały biegną za nimi. „Trójka” idzie marszowym krokiem, jakby w rytm jakiejś znanej piosenki. Zatrzymali się przed domem sąsiadów.
Około południa na ulicach pojawiają się ludzie. Wszyscy idą w stronę skweru imienia Feliksa Dzierżyń-skiego, gdzie stoi pomnik. Odsłonięcie ma nastąpić w dniu święta. Babka ubrała Miskę i Małego na biało.
Wszystkie sąsiadki zrobiły to samo. Drogą biegną, połyskujące bielą, okoliczne dzieciaki. Z chorągiewkami i kwiatami z bibułki na długich patykach.
- Zupełnie jak na l Maja - mówi Andrzejek.
- Może będzie pochód - zastanawia się Miśka.
- Coś ty, na 22 Lipca są tylko festyny ludowe - mówi Teresa.
- Co to festyn?
- Nie wiem dobrze.
- Ja bym chciał pochód, i żeby szli tacy z wielkimi nosami i taką fajką w gębie.
- Zaplute karły reakcji - mądrzy się Tereska. - To są wszy na ciele ludu pracującego...
- Miast i wsi. Słyszałam, jak mówili.
- Zobacz, ale fajnie. Ile ludzi!
Drogą idą Chabrowie. Bożenka ma najbielszą sukienkę, włosy w lokach, i nie patrzy na boki. Kwaterko-wa szczelnie zamknęła okiennice magla i biegnie drobnym kroczkiem. Wyspowiadała się już wczoraj, a dziś na niedzielnej mszy przyjęła komunię świętą. Idzie czysta, z jasną twarzą. Adamska wywiesiła na swoim sklepiku czerwoną flagę i teraz prowadzi męża pod pachę, kołysząc się na krótkich grubych nogach z boku na bok.
Ojciec Tereski stoi w grupie mężczyzn i kończy poranne piwo. Rozchodzą się niechętnie i powoli, ale nie ma innego wyjścia - Adamscy skręcili już za róg i nic nie zapowiada ich szybkiego powrotu. Czyn musi się odbyć.
Tylko mama Tereski została w domu. Nie jest już robotnicą, a jako jednostka aspołeczna nie ma prawa dnia świętego święcić.
Wokół skweru pełno. Na trybunie, za zasłoną z paprotek i sztucznych biało-czerwonych goździków,
99
98
stoi prawdziwy Przewodniczący Rady Narodowej. Bosa Głowa, jak go nazywają dzieci. W jego gładkiej czaszce przegląda się wesoło słoneczko.
Kołchoźniki skrzeczą, dzieci krzyczą. Bosa Głowa na trybunie ochrypłym z emocji głosem woła:
- Witamy obywateli naszego miasta na czynie patriotycznym z okazji... Witamy bohaterskich żołnierzy, chłopów i robotników, którzy w krwawym pocie... Z radosnym pionierskim pozdrowieniem witamy dzielną młodzież zetempowską. Widzę tu dzieci, roześmiane, jasne twarzyczki, małe rączki, które... Dzieci, przyszłość narodu, chluba naszego miasta i socjalistycznej ojczyzny. Przed wami świetlana przyszłość. Dzięki ofiarności górników, hutników, milicjantów, żołnierzy... Niech żyje towarzysz Bierut!
Miśka patrzy w niebo. A tam, nad tłumem, wznoszą się białe gołąbki pokoju i kolorowe baloniki, na każdym litera, a z nich układają się słowa, ale Miśka nie umie jeszcze dobrze czytać, więc szturcha Tereskę.
- Ty, co tam pisze?
-Wszystko w darze... so-cja-lis-tycznej ojczyźnie...
- A tam dalej?
- Czekaj, nie widzę! Zaraz: le-ni, sta-li, bie-ru...
- Co to znaczył
- Nie wiem.
Nagle gęstniejący tłum drgnął i jakby ogromną ręką popchnięty, rusza do przodu. Coś zepsuło się w mikrofonie, ale Bosa Głowa dalej otwiera szeroko usta i sztywno wyrzuca ramiona do przodu. Miśka patrzy w stronę, którą wskazuje Bosa Głowa. Widzi przed sobą pomarańczową suknię opinającą szczelnie czyjeś pośladki. Ktoś z tyłu napiera i Miśka z twarzą w poma-
rańczowych pośladkach przestępuje z nogi na nogę, byle do przodu. Nagle tłum rozluźnił się i Miśka widzi, że ludzie chwytają łopaty, grabie, kilofy. Dla wszystkich nie starczy. Z różnych stron słychać wściekłe wrzaski. Brzuchy, tyłki, cycki wyrywają sobie nawzajem już zdobyte narzędzia. Ktoś popycha taczkę, ktoś chce mu ją zabrać. Pomarańczowa dama ląduje pośrodku, z wysoko uniesionymi nogami. Taczka uwozi ją. Obcasy eleganckich szpilek wskazują niebo z napisem: le-ni, sta-li, bie-ru.
Młodzież zetempowską już w szeregu, z łopatami na ramionach. Na tle zieleni koszul krawaty spływają czerwienią jak równe cięcia nożem. Naprzód! Z piosenką na ustach. Raz, dwa, lewa, raz, dwa, lewa!
„Idziemy z fabryk i sztolni,
Idziemy, jak szliśmy co rok; K - . •>
Miarowo bije nasz krok,
Zwycięskim rytmem historii”. -
Miśka patrzy w bok. Na trawnikach wokół skweru rozsiedli się Cyganie. Małe ciemne dzieci biegają wśród kwietnych rabatek układających się w napis: 22 Lipca.
-Powróżyć, panienko, powróżyć! - Cyganka wyciąga do Miśki rękę.
Miśka ogląda się. Jest Tereska. -,v
- Chodź - ciągnie ją za rękę. - Uciekajmy!
- Coś ty, dlaczego? Przecież ona chce nam powróżyć.
Dziewczynki zbliżają się nieśmiało do leżących na trawie ludzi. Cyganka łapie Miskę za rękę i przyciąga do siebie. Miśka ląduje między ogromnymi piersiami Cyganki. Wszyscy wybuchają rechotliwym śmiechem. Małe Cyganiątka dotykają koronkowej sukienki Miśki.
101
100
- One też są bez majtek. Zobacz. Miśka chwyta się kurczowo za uda i oblepia wokół nich przezroczysty materiał sukienki.
- Szczęśliwa będziesz, panienko...
- Szczęśliwe dzieci, których przyszłość wyznacza genialna myśl wielkich wodzów rewolucji. - Głos Bosej Głowy trzeszczy w mikrofonie. - Spokojny los w ojczyźnie, której bronią bohaterscy żołnierze. Dobrobyt dzięki pracy milionów...
- Lody, lody, panie młody... - Między ludźmi przeciska się chłopak z białym pudłem przewieszonym przez ramię.
- Kiełbaski, kiełbaski - nawołuje paniusia z budy przybranej papierowymi kwiatami. Na ladzie stoją szeregiem butelki oranżady: cytrynowożółtej i ognisto-pomarańczowej, ale Miśka wie, że najlepsza jest ta skromna, biała.
„Niejeden jeszcze wróg przed nami,
Niejeden ból i trud, i czyn.
Ale pół świata idzie z nami,
Pod czerwonymi sztandarami
Radzieckich braci, braci z Chin...”
Oddala się śpiew zetempowców. Cichnie głos Bosej Głowy.
Cyganie znikli. Na wydeptanej trawie siedzą kobiety z dziećmi. Pozdejmowały bluzki, pod którymi mają świąteczne, różowe staniki. Niektóre ściągają spódnice i zostają w koronkowych halkach. Wszystkie takie same, nabyte w towarowym domu handlowym.
Obok rozłożyła się rodzina Kiepury. Dzieciaki się kotłują, przepychają i ktoś, kto chciałby się ich doliczyć, miałby kłopot.
Kiepura podpiera głowę na ręce, drugą gładzi małego brzdąca o nieproporcjonalnie wielkiej głowie; jakieś zupełnie małe dziecko w kusej koszulinie i bez majtek włazi na ojca, piszcząc z uciechy.
Z nieba leje się żar. Pierwsi dezerterzy usuwają się w cień kamienic otaczających skwer. Przy budzie z oranżadą tworzy się kolejka. Pani kioskarka postawiła obok oranżady piwko.
Tata Tereski przyciska do piersi butelkę z pianką i przywołuje dziewczynki do siebie.
- No, napijcie się, przecież mamy święto - mówi i uśmiecha się błogo.
Przy piwie zebrali się ci sami co zwykle mężczyźni z miasteczka. Stoją w gromadce zwróceni do siebie twarzami. Zbliża się do nich Kiepura.
Chyba dziś nie będzie śpiewał, przecież to święto. Za nim toczy się kilkuletni maluch, jego syn. Na wygiętych w kształt litery „o” nogach, z wielką spłaszczoną głową, ciężko dysząc, jakby miał za chwilę upaść i nie podnieść się więcej. Krzywica atakuje dzieci Kiepury, ale tego małego chwyciła tak, że sąsiadki kiwają litościwie głowami -czy przeżyje. Na razie jednak mały nie chce do nieba.
Przebiera powyginanymi nożynami, byle szybciej, byle dogonić idącego szybkim krokiem ojca.
Kiepura staje z boku i swoim zwyczajem patrzy wyczekująco. Wypił dziś już kilka piw, a upał wzmógł ich działanie. Mężczyźni patrzą na niego życzliwie, jak święto, to święto. W Kiepurze drgają czułe struny i już zaczyna mruczeć pod nosem swój przebój, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Śpiewa więc głośniej, ale i teraz nikt mu nie przerywa zwykłym szukaniem drobnych. Kiepura zaczyna wsuwać się między mężczyzn, roz-
103
102
gania ich rękami i próbuje stanąć pośrodku, żeby wreszcie go zauważyli.
- A teraz cisza! - ryczy nagle pełnym głosem. - Teraz, obywatele, będzie występ, prosi się o ciszę. Artystę trzeba szanować, bo jak nie, to...
Mężczyźni, przez chwilę zaskoczeni, zaczynają się śmiać. Kiepura, podrażniony, gwałtownie wymachuje rękami. Syn chwyta go za spodnie i próbuje odciągnąć, ale już jest za późno. Zaczyna się szamotanina, poprzez piski kobiet przebija się zdarty krzyk Kiepury.
- Artystą gardzicie, swołocze! Ja wam pokażę, ja...
Krzyki, brzęk tłuczonego szkła, płacz dzieci. Po chwili nadbiegają milicjanci, dziewczynki widzą, jak wywlekają z kłębowiska ciał Kiepurę. Ma rozbity nos, podarte ubranie. Biorą jeszcze dwóch, którzy najgłośniej krzyczą. Ta jeszcze przed chwilą zgrana gromada rozpierzchła się, pod budą z piwem i oranżadą zostały potłuczone butelki, strzępy papieru. Milicjanci prowadzą Kiepurę pod pachę, prawie go wloką, bo po nagłym wybuchu zupełnie osłabł. Za nim biegnie sapiąc i świszcząc mały chłopczyk z wyrazem zaciętości na bladej rozlanej twarzy i zastygłymi w oczach łzami. Tereska i Miśka rozglądają się dookoła. Wszyscy gdzieś się śpieszą, plac opustoszał.
Na skwerze wokół trybuny leżą zszargane gołąbki pokoju, podarte kwiaty, zdeptane chorągiewki. Bosa Głowa wyciera spotniałą czaszkę i popija zimną oranżadę. Kołchoźnik! grają wesołe melodie. Miśka z Teresą idą znów w stronę zetempowców. Koszule lepią się do pleców, pokrywa je kurz. Pole, na którym rosły dotąd spokojnie chwasty, zryte jest łopatami, zdeptane
i zaśmiecone. Ludzie powoli się rozchodzą. Jest pora niedzielnego obiadu.
- Chodźmy, babka dawno poszła - mówi Miśka.
Idą w stronę domu. Jeszcze oglądają się parę razy. Miśka patrzy w niebo. Napis zmniejszył się o kilka baloników.
- Co tam pisze? n;
Tereska sylabizuje:
- ... cha-ła, kie-mu, nar, dziec... i
- Ty, co to znaczy?
- Nie wiem.
„Patrz, jak stoi uparta...” ? n
W domu pachnie obiadem. Zupa owocowa i pieczona kura. Miśka schowała pod stołem okrągłą miseczkę, do której wrzuca teraz jedzenie.
- Co ty masz dzisiaj taki apetyt?
Miśka spuszcza głowę. Mały aż się pali, żeby powiedzieć, ale Miśka kopie go dla przestrogi. Cicho, bo będziesz żałował. Przy kurze, której porcje się wydziela, babka patrzy podejrzliwie i nagle schyla się pod stół.
- A to co znowu?! - krzyczy trzymając miseczkę z makaronem.
- To... -jąka się Miśka i szybko zastanawia się, czyby jednak nie powiedzieć babce prawdy.
- To dla Kazia - nie wytrzymuje Mały. Babka stoi, zaskoczona, aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- A wy, czorty weneckie - zaczyna, ale jakoś niepewnie. Wolno odstawia miseczkę na stół. - No, to
104
105
trzeba było od razu powiedzieć. Teraz dam ci kawałek kury dla niego, ale powiedz, żeby przychodził, jak będzie głodny. Ot, człowiek boży - mruczy pod nosem babka i kręci głową.
Dzieci połykają obiad w pośpiechu i już po chwili wybiegają na drogę. Miśka trzyma koszyczek przykryty białą serwetką, jak wielkanocną święconkę.
Tereska już czeka. Andrzejek gdzieś się zawieruszył.
- Idziemy szukać Kazia - mówi Miśka.
- Tak gorąco, nie chce mi się biegać po upale. Zaczekajmy, aż trochę ochłodnie - prosi Teresa.
- Dobrze, chodźmy do nas pod jabłonkę. Tam jest najlepiej.
Dzieci kładą się w wysokiej, nie koszonej trawie.
- Wieczorem będzie festyn - mówi Teresa. - Moglibyśmy pójść.
- Babka nas nie puści.
- Będą tańczyli, będzie zespół grał i śpiewał, i może będą mówili wiersze. Ja bardzo lubię słuchać.
- Ty już chodzisz do szkoły, tobie mama pozwala.
- Znam trochę wierszy, pani nas w szkole uczyła.
- To powiedz - prosi Miśka.
- „Patrz, jak stoi uparta na rusztowaniach partia, rozpala się klasowa
bitwa - nasza budowa”. - ZapooinSałam, co dalej. Aha:
„Dłoń mądrego murarza
spod rumowisk obnaża
cenniejszy od klejnotu
kamień naszego potu. •
Z wiekowej go niewoli
potomna dłoń wyzwoli,
planem go uszlachetni,
włączy w plan sześcioletni”. Nie pamiętam dalej.
- Powiedz jeszcze - prosi Mały. f •:,’->
- To teraz inny. :;:;?»;
„Szerokie pole spółdzielcze, ?,?
oczami nie sięgniesz skraju, - ‘ ;
obłoki, białe obłoki /s
na miedzach jego siadają.
Niech traktor szumi pieśń siły. •••--
Niech ręce chylą się w znoju. ‘ r
Wyrośnie w polu spółdzielczym
chleb pszenny z siewu pokoju”.
- To ja idę po Andrzejka, bo z babami nudno - mówi Mały i znika między krzakami dzikiego bzu.
- Niech idzie, a my sobie jeszcze poleżymy.
Jak śmieć na progu Pana Boga
JYiedy zaczyna już szarzeć, dziewczynki idą znów w stronę, skąd od rana dochodzi hałas kołchoźników. Z trybuny zdjęto paprotki i sztuczne kwiaty. Nie ma mikrofonu ani przewodniczącego. Część trybuny się zapadła. Po bokach wiszą kawałki podartego materiału. Nieco dalej ustawiono drewnianą platformę, na której kręci się kilka par. Znikła buda z oranżadą. Na jej miejscu stoi beczka z piwem. Mężczyźni podchodzą z kuflami, odkręcają kurek i kufle napełniają się płynem słomkowego koloru.
107
106
Z boku dochodzą krzyki. Jacyś dwaj w czarnych garniturach biją się, ale niewiele widać, bo grupka otaczających ich co chwila zakrywa widok.
- Idziemy, nic się nie dzieje - mówi Tereska.
Ulicą Długą przechadzają się objęte pary i pijani mężczyźni. Z okiem słychać przeciągłe rozchybotane śpiewy. Na schodach pod sklepikiem Adamskiej leży tatuś Tereski. Szafirowy garnitur ma poplamiony, krawat bordo, rozluźniony pod szyją, wala się po zakurzonych schodach. Tata podpiera się na łokciu, oczy ma zamknięte. Może myśli?
- Tato, tato! - Tereska szarpie go za rękaw. Tatuś, wytrącony tym ruchem ze statycznej pozycji, traci równowagę i pada nosem na kamienie.
- Czego? - mamrocze, ale chyba nie czuje bólu.
- Zostaw go - Miśka ciągnie Tereskę.
- Bo ci wleję - burczy tatuś i zasypia. Dziewczynki biegną teraz wzdłuż rowu. Jest już prawie ciemno.
- Ty, tu coś jest! - krzyczy przestraszona Tereska. Pochyla się. Pod krzakiem leży Kaziogil.
- Może on nie żyje? - szepcze Miśka.
- Coś ty, upił się - mówi Tereska.
- Musimy go przenieść do Gaworków.
- Ale jak, jest za ciężki. Pobiegnę po Andrzejka.
Teresa poszła, a Miśka siada na wilgotnej od wieczornej rosy trawie i słucha chrapliwego oddechu Kazia.
- Przyjaciel... - mamrocze Kazio. - Przyjaciel musi być wytrwały, rozumiesz?
- Jaki przyjaciel? - Miśka nachyla się, żeby lepiej słyszeć.
Kaziogil pachnie suchą trawą i kurzem. Jest szary w szarzejącym mroku. I wcale nie jest pijany, tylko... On jest nieszczęśliwy, myśli Miśka.
- Jak ten pies... Wytrwały, rozumiesz? Całe życie tam leżał, na kamieniach. Jak śmieć na progu.
- Niech pan wstanie, pomogę panu - prosi Miśka i próbuje wziąć go za rękę, ale boi się. - Jak pan będzie tak leżał w mokrym rowie, to może pan umrzeć.
- Spać, spać - szepcze Kaziogil i zwija się w kłębek.
Miśka stoi nad śpiącym. Jego ciało wtapia się w mrok i wydaje się, że jest jak przydrożny kamień albo że go tu nigdy nie było.
- Cicho, śpi - mówi do zbliżających się dzieci. Tereska, Misia i Mały oglądają się za siebie biegnąc do domu, ale za nimi jest tylko ciemność.
„My, pierwsza brygada...”
Idziecie? - woła Andrzejek, przebiegając obok dziewczynek, które właśnie robią śniadanie dla lalek.
-Gdzie?
- Pod komendę, tam, gdzie ich zamknęli, tfttj
jak to się nazywa? & &
- Areszt - mówi poważnie Tereska.
- Kiepura tam siedzi, Więcek i Makuch. Chłopaki zrobili na chodniku wyrzutnię i strzelają do nich.
- Dlaczego? Chcą ich zabić?
- Nie, strzelają agrestem i wiśniami, a oni stoją przy oknie i łapią to, co do nich wpada. Kiepura to nawet od razu ustami chwyta...
- Ale fajnie. Idziemy! ;
108
109
Dzieci wybiegają z ogrodu, idą drogą wzdłuż rowu, skręcają koło sklepiku Adamskiej i już są na ulicy Długiej, a tu, trochę z boku, jest dom z zakratowanymi oknami. Na chodniku, naprzeciwko tego okna klęczą chłopcy i za pomocą kółeczka, deski i kamienia dostarczają lipcowym aresztantom świeżych owoców. Okno jest otwarte z powodu strasznego zaduchu panującego w małym pokoiku i gdyby nie krata, wystarczyłoby zrobić krok i zeskoczyć lekko z parapetu na ulicę, a potem dalej, iść, gdzie oczy poniosą.
- Oj, jak mnie suszy - jęczy Makuch i trzyma się obiema rękami za głowę.
- Chłopcy, oranżady byście przynieśli, tylko sami musicie zapłacić, bo my akurat nie mamy drobnych - rechocze Więcek i wywija kieszenie spodni.
Dzieci zaczynają szukać, wyciągają kieszenie podobnie jak mężczyzna za kratą, ale oprócz dziecięcych drobiazgów nic w nich nie ma.
- Trudno wytrzymać - narzeka Makuch. - Nie idzie żyć.
- Żeby nam tu chociaż coś przynieśli, wody czy chleba, ale nic. Całą noc o suchym pysku - teraz rano, a tam jakby nikogo nie było - cisza.
- Może poszli gdzieś na piwko - zastanawia się Więcek.
- To może być - odzywa się Kiepura. - Ale żeby tak nas tu samych zostawić... Ja wam mówię - nie szanują człowieka. A ja jestem artysta, ja to wam będę powtarzał...
- Kiepura, my wiemy, kto ty jesteś, ale czy oni, tam, wiedzą. Im to powiedz.
- My cię, Kiepura, szanujemy i krzywdy ci nie damy zrobić, ale oni nie lubią takich jak ty darmozjadów...
- Niebieskich ptaszków...
- My jesteśmy lud pracujący, to wiadomo, ale ty, Kiepura, to mi raczej przypominasz takiego małego, takiego małego...
- Przymknij się - Kiepura łapie Więcka za koszulę.
Bójka wisi w powietrzu. Dzieci zbliżają się do okna i stając na palcach próbują dojrzeć kłócących się mężczyzn.
- Chłopcy - Makuch zbliża się do kraty. - Ja wam coś powiem. Biegnijcie do sklepiku, ale łapcie starego, z Adamską nie ma co gadać, i powiedzcie mu, żeśmy w wielkiej potrzebie, mamy pragnienie. Niech wam da oranżady na kredyt. Potem migiem wracajcie i jakoś nam to podacie. Pomożecie, chłopcy?
Nie trzeba im tego dwa razy powtarzać. Już biegną. Jeszcze tylko Więcek woła za nimi, przyciskając twarz do kraty:
-A jedną buteleczkę oranżady wzmocnionej. Tylko pamiętajcie... wzmocnionej, chłopcy.
Jest cicho. Mężczyźni apatycznie opadają na wąskie drewniane ławki pod ścianą. Dziewczynki kucają koło krawężnika i liczą, ile trzeba wiśni, a ile agrestu. Jest trochę, ale one nie umieją tak celnie trafiać w sam środek Kiepurowych ust.
Po kilkunastu minutach chłopcy wracają. Pod pachami, w kieszeniach mają pełno butelek. Dziewczynki odbierają je i ustawiają rzędem wzdłuż krawężnika. Mężczyźni, nagle ożywieni, przywierają twarzami do krat. Jeden z najniższych chłopców wdrapuje się na ramiona najwyższego, dziewczynki podają butelki.
111
110
Robi się wesoło. Słychać otwieranie korków i zadowolone pomruki mężczyzn. Po chwili odzywa się Makuch:
- Kiepura, zaśpiewałbyś co.
Kiepura aż się prostuje z zachwytu. Patrzy chwilę przed siebie z powagą należną tej chwili i zaczyna, ale już nie oklepane „Serce matki” czy „Ostatnią noc”, ale piękne przedwojenne piosenki.
„Rozkwitały pęki białych róż,
Wróć, Jasieńku, wróć z wojenki już...”
Mężczyźni przyłączają się do niego: / „Wróć, ucałuj, jak za dawnych lat, ^
Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat”.
Już śpiewają coraz lepiej, chwycili oddech i rytm. Miśka pamięta tę piosenkę, w domu śpiewa ją często babka, niskim, ładnym głosem.
„Marsz, marsz, Polonia, marsz, dzielny narodzie,
Odpoczniemy po swej pracy w ojczystej zagrodzie...
Przejdziem Litwę, przejdziem Wołyń. Popasiem w Kijowie...”
Tego Miśka nie zna, wsłuchuje się więc uważnie w ochrypłe głosy mężczyzn.
I nagle huknęli razem i zgodnie:
„My, pierwsza brygada,
Strzelecka gromada,
Na stos -.. .:’.•-. •; . :.’
Rzuciliśmy swój życia los,
Na stos - na stos...”
- Co, Kiepura, nie damy się, nie będą nam pluli w twarz i poniewierali prostego człowieka, nasza to ojczyzna kochana czy nie nasza, no powiedz, Kiepura, nasza?
- Niby nasza. - ; - , ,;:;
- No to sobie nie żałujmy...
Pierwsza wyleciała butelka po oranżadzie wzmocnionej, potem druga, trzecia. Przed oknem utworzyła się warstwa szkła. Dzieci, poganiane krzykiem mężczyzn, rozbiegły się do swoich domów.
Wysłuchał czy nie?
Rozkwitały pęki białych róż... - nuci Tereska idąc z Miską drogą nad rowem. - Jaka to ładna piosenka. Nie znałam jej.
- Mama ci jej nigdy nie śpiewała? - pyta Miśka.
- Nie, moja mama nie umie śpiewać.
- Tereska, Tereska!
- Mama mnie woła - mówi Teresa i dziewczynki spoglądają w górę.
Z okna wychyla się wychudła kobieca twarz. Widać, że kobieta nie wychodzi na lipcowe powietrze, bo jest blada i wymięta, tylko, i to widać już z daleka, na policzkach, tuż poniżej podkrążonych oczu, ma ciemnoczerwone plamy, jakby namalowała je sobie buraczkiem.
- Prędzej, Tereska, na górę!
Dziewczynki wbiegają do domu i z hałasem otwierają drzwi. Stają w progu i widzą mamę koło okna: trzyma się za brzuch, przygarbiona, z wykrzywioną twarzą.
- Co mamie? - podbiega Tereska.
- Nic, ale tak się zmęczyłam tym wołaniem. Musisz latawico, ciągle gdzieś znikać?
Mama Tereski ciężko oddychając siada na łóżku, ręce kładzie na podołku. Patrzy przed siebie z wyrazem smutku.
112
113
- A wie mama, że ja słyszałam taką ładną piosenkę: „My, pierwsza brygada, strzelecka gromada...” -zaczyna. Tereska, ale mama jej przerywa:
- Nie śpiewaj tego, to wcale nie jest ładna piosenka.
- Ale dlaczego?
- Nie i już - mówi mama i kładzie się do łóżka.
- Idźcie lepiej do mamy Misi i poproście, żeby do mnie przyszła, jak będzie mogła.
- Na pewno zaraz przyjdzie, mama jest w ogrodzie
- mówi Miśka.
- Powiedzcie jej, że dostałam ważny list z urzędu, może mi doradzi, co robić.
Dziewczynki chwytają się za ręce i wybiegają. Po chwili słychać już tylko tupot pięt na stopniach drewnianych schodów.
- Dzień dobry, pani Jadwigo - do kuchni wchodzi mama Miśki. - Podobno dostała pani list. A ja przy okazji przyniosłam kawałek masła i sera, może się przyda.
- Ja już nie wiem jak dziękować.
- Nie ma za co. No a co z tym listem?
- Mam go tutaj. - Mama Tereski bierze z półki tekturowe pudełko i wyciąga z niego kopertę. -Przyszedł z urzędu, ale nie wiem, co o nim myśleć, może pani...
Mama Miśki bierze ostrożnie kopertę w dwa palce, bo czuje na sobie uważny wzrok sąsiadki, która z niepokojem śledzi drogę cennego dokumentu.
- No tak - mama Miśki wodzi oczami po równym drukowanym piśmie. „Obywatelka Chrząszcz Jadwiga... W odpowiedzi na pismo obywatelki z dnia... informujemy, że...”
- I co pani o tym powie? Wysłuchał czy nie?
- Kto? - mama Miśki podnosi wzrok znad listu i opuszcza papier bezwładnie na kolana.
- No, towarzysz pierwszy sekretarz...
- Może by i wysłuchał, ale czy pani prośba do niego dotarła? Przecież tu nie ma jego podpisu.
- Ale pismo jest z ważnego urzędu, ja myślałam...
- Cóż, pani Jadwigo, nic nie trwa wiecznie, na pewno kiedyś pani wróci do fabryki, nie dziś, to jutro. Ludzie się zmieniają, brygadzistę też może spotkać pani los, a wtedy przyjdą do pani, zobaczą, że się dzieje krzywda, i wróci pani.
Mama Tereski po chwilowym napięciu osłabła, zszarzała, nawet buraczane rumieńce znikły z jej twarzy.
- Ale pani źle wygląda. Podobno była pani w ośrodku. I co pani powiedzieli?
Mama Tereski milczy, spuściła głowę i wygląda, jakby drzemała. Sąsiadka dotyka delikatnie jej ramienia.
- Co powiedział doktor?
- A tak... była nawet tu u mnie, poczciwa taka, dobra - ocknęła się mama Tereski. - Powiedziała, że to mogą być początki.... -patrzy spłoszona na dzieci. -Że mi załatwi sanatorium.
- Szczęście w nieszczęściu. Niech pani jedzie i leczy się, my zajmiemy się Tereska - mówi mama Miśki i przygarnia do siebie dziewczynkę.
- Ale będzie z nią pani miała kłopot, cały dzień biega nie wiadomo gdzie, nie wiem, z kim się zadaje. Dzisiaj jakąś piosenkę przyniosła, no wie pani, przedwojenną, ja jej nie uczyłam... Gdzieś była, Tereska?
114
115
- To w areszcie Kiepura śpiewał.
- No, proszę bardzo, aż tam zalazłaś!
- Rzeczywiście, dzisiaj rano była tam jakaś awantura. Podobno ci aresztanci tak rozrabiali. Słyszałam, że dyżurny milicjant wyszedł na chwilę, a oni, nie wiedzieć skąd, zdobyli wódkę. Gdyby tylko się popili, nic by takiego nie było, ale oni właśnie te piosenki śpiewali. Ludzie słyszeli, a wie pani, jak to ludzie, zaraz doniosą gdzie trzeba, i już nie ma odwrotu. To przykra sprawa. Pewnie na Kiepurę wszystko zwalą, pójdzie człowiek do więzienia i co będzie z jego rodziną? Tyle dzieci, i żadnych środków do życia. Żal mi go, głupota ludzka nie ma granic...
- Co pani mówi? I nasze dzieciaki tam wtedy były? Dziewczynki, żebyście nikomu nie mówiły. A tych piosenek nie trzeba śpiewać.
- Przecież babcia... - zaczyna Miśka, ale mama bierze ją energicznie za rękę i wyprowadza z kuchni pani Chrząszczowej.
A my po wakacjach wyjeżdżamy... Będziemy mieli nowe mieszkanie - mówi Miśka. - Ja wcale nie chcę jechać - dodaje.
- Musisz, idziesz tam do szkoły. Może za rok się spotkamy...
- Ile to jest rok? ,, , /-
- Jak stąd do Ameryki. ^ - ; •
- To bardzo daleko. . /
- Dla ciebie tak. Kończy się twoje życie rośliny, zaczyna się życie zwierzęcia. A ja zatrzymałem się w świecie minerałów. Jestem jak kamień...
- Ja też bym chciała. Gdybym była wielkim kamieniem, nikt by mnie stąd nie ruszył.
- Stoi Miśka zdumiona, w szary kamień zmieniona...
- Pan mnie zaczaruje?
- Może. Tylko sobie nie mogę nic wyczarować do jedzenia. No, pokaż, co tam masz dla mnie.
- Ryż, mysz, komarowe flaki.
- A, to bardzo lubię.
Kaziogil wyjmuje z koszyka Miśki chleb ze smalcem i żuje go wolno ogryzkami zębów.
Miśka widzi, jak po nitce nad jego głową zbiega w dół pająk. W kącie coś mignęło cicho jak oddech. To mysz poczuła okruchy chleba, które bezgłośnie sypią się z rąk Kaziogila; zauważył już swoich podopiecznych.
- Chodźcie, podzielę się z wami -mówi i drobi chleb.
Pająk zajął się małym okruchem, mysz drży w kącie, przez drzwi komórki ciekawie zaglądają kury, a wróble podskakują jak piłeczki na gumie.
- Zawsze chciałem mieć przyjaciela. Wiesz, co to przyjaciel? Ty tego nie możesz wiedzieć, jesteś jak liść, który się karmi wodą i powietrzem i o bożym świecie nie wie. Tylko ten pies... jedyny przyjaciel... i myszy, pająki. Żyję jak ślepe szczenię... Masz już siedem lat. Jesteś duża, więc ci powiem. Nie jesteśmy konieczni na tym świecie. Bez nas będzie tak samo zły i bardzo samotny. Sam, zawsze sam, w strachu, brudzie i zgiełku.
117
116
- Proszę pana, to ja już muszę iść.
- Aha, więc i ty mnie zostawiasz - Kaziogil wytrzeszcza oczy, ale Miśka zna jego miny i tylko śmieje się krótko.
- No to leć, mała, i niech ci sprzyja pogoda.
Ty jesteś to najlepsze t
JL ołudnie stoi w powietrzu i nie mija. Kazio leży w swojej komórce na słomie. Długie źdźbła chwytają przenikające przez szpary w deskach promienie słońca. Rozświetlają się blaskiem, rozgrzewają ciepłem, jeszcze chwila, a wybuchną ogniem, który obejmie wszystko dookoła, zmieniając Kazia Gila w żywą pochodnię. Ale on nie boi się ognia, przesuwa palcami suche, gorące źdźbła i choć go parzą, nie czuje tego. Obok, zwinięty w kłębek, nieruchomy jak zwykle pies. W miejscu, gdzie leży, rozlewa się mrok jak wilgotna kałuża.
Nagle pies drgnął. Kazio rozgląda się. Jest cicho, ale jakiś ruch na zewnątrz, jakby coś przesuwało się bezszelestnie w powietrzu, sprawia, że Kazio unosi się na łokciu i zbliża się do szpary w ścianie.
Unosząc się nad ziemskim padołem, ponad ogórkami, dynią i koprem płynie dziewczęca postać. Słońce oblewają wrzątkiem, ale ona pozostaje jasna i chłodna. Włosy, prześwietlone światłem, tworzą koronę. Wraz z nią płynie nie znane, tajemnicze słowo.
-Knieżna - szepcze Kazio Gil. I to słowo ma w sobie nieskalaną biel śnieżnych przestrzeni, w środku lata nagły chłód.
Kazio jeszcze bardziej przysuwa oko do szpary, lecz postać zbliżając się powoduje, że obraz powiększa się, a zarazem, traci kontury.
Kazio urzeczony podnosi się ze swego posłania i staje w progu. Czeka teraz jak stęskniony narzeczony na oblubienicę. Osłania ręką oczy i widzi, jak długi biały welon zaczepia o krzaki agrestu, rwie się, pęka sucho. Ruch powietrza unosi do tyłu smugę strzępiastego tiulu. Dziewczyna zbliża się. Kazio spostrzega jej twarz z uniesionymi w górę oczami o tęczówkach jak błękitne filiżanki pełne mleka. Korona przekrzywia się, zsuwa na czoło - to peruka ze złotych loków, spod której wysuwają się żółto-brązowe tłuste kosmyki.
Edytka trzyma brzeg białej sukni wysoko w ręce, a jej chude, ogorzałe łydki i stopy w wiśniowych bucikach przebierają bezradnie w powietrzu.
- Knieżna - szepcze Kazio Gil. Edytka potyka się o przewróconą pordzewiałą puszkę, rozdziobaną przez kury, i głośno klnie.
- Przyszłaś - mówi Kazio. - Edytka, kwiatuszku, kto cię skrzywdził?
Nie mówiąc ani słowa Edytka wkracza do ubogiego Kaziowego królestwa. Siada na wiązce siana i opiera głowę na dłoni.
- O czym myślisz? - pyta Kazio Gil.
Nawet nie spojrzała na niego. 4 :
- Zbili cię?
- Ano - mruczy Edytka i odsłania ramię. Skóra jest gładka i napięta, ale przez całą rękę biegnie linia, spływając w dół cienką strużką krwi.
- O, tu i tu, a to wczorajsze. - Edytka wstaje i podnosi sukienkę, obraca się wkoło, wodząc palcem
119
118
po widocznych wszędzie siniakach. Unosi się na palcach i wygina do tyłu, żeby lepiej widzieć swoje potłuczone jak dwa jabłuszka pośladki.
-Dość, Edytka, już dość -mówi Kazio Gil i delikatnie wyjmuje z jej rąk brzeg sukienki.
Materiał opada cicho i zakrywa brzuch, łono, nawet kolana i stopy, które wysunęła z niewygodnych bucików. Kazio gładzi koniuszkami palców jej opuszczone wzdłuż ciała ręce.
- Czego chcesz, wszarzu? - mówi spokojnie Edytka.
- Edytka, patrzysz na mnie jak na robaczywe jabłko i muszę teraz myśleć o tym, jak wyglądam. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo ja się, wiesz, czuję tak, jakby mnie wcale nie było. Jakby nie było mojego ciała, tylko jakiś obrysowany w powietrzu niewyraźny kształt. Kto ten kształt obrysował i po co? To pytanie wciąż sobie zadaję. I jeszcze jedno: kto i kiedy ten kształt wymaże na zawsze? Ja już zresztą przywykłem do tego, że się rozpadam, zanikam. Jeszcze niedawno tak się tego bałem, że głośno krzyczałem, że jestem, żeby mnie nie wymazywano. Ale teraz już się nie boję i myślę, że gdybym położył się na wielkiej łące pełnej kwiatów, tej, wiesz, za miasteczkiem, stałbym się brzęczeniem owadów, coraz cichszym i słabszym, a wieczorem ucichłbym zupełnie na całą długą noc i ta noc już nigdy by się nie skończyła. Albo mógłbym leżeć na wielkiej pachnącej łące, a niebo opadłoby na mnie bezboleśnie i byłaby tylko zieleń i błękit. Tak sobie myślałem, ale teraz, kiedy ciebie poznałem, Edytka, chciałbym być, wiesz czym - małym zwierzątkiem, którego pamięć sięga twoich piersi, a przyszłość to najbliższe centymetry twojej skóry.
Ja wiem, jestem dla ciebie tylko robaczywym jabłkiem, trącisz mnie czubkiem swojego czerwonego bucika, a ja potoczę się pod krzak agrestu. I nikt mnie już nigdy nie podniesie z ziemi, bo któżby się zajmował odpadkami. Tak. Ty, Edytka, dużo wiesz o życiu, wiesz, że ja jestem właśnie takim odpadkiem. A tę perukę to miałaś dostać ode mnie. Kto ci ją dał?
- Chłopak od rzeźnika.
- To twój narzeczony?
- Gdzie tam, zaraz narzeczony. Ojciec by mnie sprał, jakby się dowiedział. To przyszłam tu, bo już się nie mogłam doczekać, tak chciałam włożyć te loki.
- Za wszystko biją. To ty, Edytka, masz gorzej nawet niż ja.
Dziewczyna jest zaskoczona, chwilę waha się, czy ma się obrazić, czy nie zwracać uwagi, wybiera coś pośrodku i nadyma się patrząc przed siebie.
- To ja już pójdę - mówi wreszcie. ?
- Nie idź jeszcze, kwiatuszku, dokąd pójdziesz? ‘
-Ja nie jestem taka głupia. Uzbierałam sobie trochę pieniędzy. Jeden taki - przerywa i patrzy nieufnie na Kazia - urzędnik mi obiecał, że jak do miasta pojadę, to on mnie zrobi za sklepową. Jak ja bym w mieście była, toby było życie - marzy Edytka, a jej niebieskie oczy aż okrągleją z zachwytu. - Usiadłabym sobie za ladą, rączki miałabym białe, paznokcie długie, lakierowane, i taką bluzkę widziałam różową w sklepiku, tobym ją miała, albo nie, lepszą. Cukierków bym sobie wzięła za całą piątkę, pogryzałabym i tak bym sobie siedziała cały dzień.
- I nie nudziłabyś się? »
- Komu by się nudziło być panią! ś
120
121
- Będziesz panią, Edytka, na pewno.
Dziewczyna wstaje, podnosi rozczochraną perukę, w której sterczą źdźbła słomy, wsuwa stopy w buty, ale opuchnięte z upału, nie chcą się zmieścić. Więc trzymając buciki w jednej ręce, perukę w drugiej, wychodzi. Idzie przez ogród nie oglądając się za siebie, słońce oświetla ją jaskrawo, wybiela jej jasną sukienkę, rozgrzane upałem powietrze wibruje wokół niej. Jest coraz dalej. Wreszcie znika, tak jakby jej tu nigdy nie było.
- Ty jesteś to najlepsze, co miałem w życiu - mówi cicho Kazio Gil. Ale słyszy go tylko Ami, który leży nieruchomy i obojętny na cały świat.
idzie ta, no, ta kartoflana baba - Tereska wpada zdyszana do kuchni, gdzie dzieci właśnie kończą obiad. - Ale nie do was, tylko chyba do nas. Czego może chcieć?...
- Przyjdę tam za chwilę - mówi mama Miśki . - Z nią nigdy nie wiadomo, ale może nic złego...
- Możemy iść? - Dzieci już zrywają się od stołu i pytanie zawisa gdzieś między stołem a drzwiami do sieni.
- Idźcie, ale nie przeszkadzajcie! - woła mama.
Dzieci maszerują szybkim krokiem drogą wzdłuż rowu. Widzą, jak Karasiowa skręca w bramę domu Tereski, toczy się wolno na swoich krótkich, kab-łąkowatych nogach i dzieci z łatwością ją doganiają. Karasiowa nie zwracając na nie uwagi wdrapuje się na
pierwsze piętro i trzy razy mocno uderza pięścią w drzwi mieszkania Tereski. Teraz dzieci nie mają już wątpliwości, że Karasiowa ma sprawę do pani Chrząszczowej .
Po chwili mama Tereski otwiera i ze zdziwieniem patrzy na mało znaną, ale nie lubianą sąsiadkę. Karasiowa bez słowa wkracza do kuchni, dzieci wślizgują się kolejno przez uchylone drzwi.
- Sprawa jest urzędowa -mówi Karasiowa i rozsiada się przy stole, na którym leżą ubrania Tereski i przybory do szycia. - Przychodzę z Rady Narodowej - mówi Karasiowa i patrzy przenikliwe na mamę Tereski.
- Do mnie? - szepcze mama Tereski. - Coś złego?
- pyta z wahaniem.
- Ja cudzej korespondencji nie czytam, to nie wiem
- naburmusza się Karasiowa i rozgląda się dookoła. Na stole leży napoczęty chleb i kostka masła, nad piecem wisi nawet kawałek suchej kiełbasy. - Biedy tu nie macie -komentuje Karasiowa. -Iz czego pani żyje? Czyżby mąż pomagał? - uśmiecha się złośliwie, ukazując kilka złotych zębów.
Mama Tereski jest coraz bardziej spłoszona, kuli się pod złym spojrzeniem Karasiowej.
- To z czym pani przyszła? - pyta wreszcie nieśmiało.
- List mam z urzędu. - Karasiowa trzyma na kolanach torebkę, w której na pewno ma to urzędowe pismo, ale nie wyjmuje go, napawając się lękiem i nieśmiałością Chrząszczowej.
- Można? - przez uchylone drzwi zagląda mama
Miśki. t,
Karasiowa robi się czerwona ze złości. l
- Świadek przyszedł, jak widzę - mówi wściekła. *
122
123
- A tak, pani Jadwiga jest chora, nie można jej denerwować. - Mama Miśki wchodzi energicznie do kuchni i staje nad Karasiową.
Karasiowa otwiera torebkę i jak niepyszna podaje list. Mama Tereski bierze go ostrożnie w dwa palce, jakby parzył, chwilę trzyma, wreszcie otwiera. Mija długa chwila. Dzieci wstrzymują oddech, Karasiowa usiłuje zajrzeć w list, ale mama Miśki stoi tak, że jest to niemożliwe.
- Ja nie rozumiem, nic nie rozumiem - mówi wreszcie mama Tereski. - Może pani... - podaje list sąsiadce.
Mama Miśki przebiega oczami po równych liniach maszynowego pisma.
- Tu piszą, że właśnie pani, spośród tysięcy robotników i robotnic, wylosowała... telewizor. Po prostu, nic innego tu nie ma, tylko ta wiadomość się liczy!
Mama Tereski patrzy nie rozumiejącym wzrokiem i coś jakby uśmiech rozjaśnia jej twarz. Karasiowa siedzi skamieniała, policzki aż tryskają purpurą. Nagle wstaje i zbliża się do mamy Miśki.
-Obywatelka nie jest już robotnicą, o ile wiem. Pani to da, muszę pismo zwrócić w Radzie Narodowej.
- Nie, proszę pani, to jest list do Jadwigi Chrząszczowej, a nie do Rady Narodowej. To pismo należy do niej - mówi mama Miśki i przyciska kartkę do piersi.
Karasiowa patrzy jeszcze chwilę wściekle to na jedną, to na drugą kobietę i wybiega potrącając Małego, który uderza plecami o ścianę i zdziwiony, ze skrzywioną do płaczu buzią, osuwa się na podłogę.
- A to suka - mama Tereski jakby ocknęła się z letargu. - Co za szczęście, że pani przyszła.
- Ona by panią wykołowała, tylko tak tymi oczkami świdrowała, żeby prędzej się dowiedzieć, o co chodzi.
- Boję się, wie pani, że ona na mnie doniesie - mówi mama Tereski i zaczyna cichutko pochlipywać.
- Pani Jadwigo, niech się pani na razie tym nie martwi, trudno będzie tej babie coś na panią znaleźć, teraz przeczytajmy jeszcze raz ten list.
Kobiety pochylają się nad kartką papieru z urzędowymi pieczęciami, dzieci zbliżają się także i wszyscy w skupieniu wpatrują się w dobrą nowinę.
- Myśli pani, że to prawda?
- Tu pisze, że dostanie pani niedługo specjalny kwit na odbiór, ale pewnie trzeba będzie pojechać do miasta. Przecież telewizorów chyba jeszcze w sklepach nie ma. Będzie pani pierwsza. To niezwykły przypadek, że właśnie pani.
- Ale ja przecież nie pracuję, nie dadzą mi.
- Jak los tak chciał, to już urzędnicy nie mają nic do gadania.
- Widziała pani kiedy taki telewizor?
- Nie, no skąd?
- Ale, wie pani, ja nie wierzę w takie przypadki, to chyba mój list do towarzysza pierwszego sekretarza zadziałał. Mówiłam pani, że mnie tak Partia nie zostawi na dolę i niedolę. Może nawet do pracy mnie przyjmą z powrotem.
-Dzisiaj rano ten list, który pani dostała z urzędu, to był odmowny, ale teraz... taki szczęśliwy traf. I pewnie do pracy panią wreszcie przyjmą, nie może być przecież
125
124
zawsze tak źle, tylko, co do tego listu, to nie chce mi się wierzyć. To po prostu przypadek, i tyle.
- Nie, mówię pani, Partia myśli o ludziach, nie da im zginąć w biedzie.
dkę, ale nic więcej nie mówi. Oddaje list i wychodzi.
Mama Tereski siedzi jeszcze długo i uśmiecha się
do swoich po raz pierwszy od kilku tygodni we
selszych myśli. , ......
Biedroneczko...
U miesz przejść przez ocean i się nie zamoczyć? - pyta Andrzejek Małego.
- Umiem. , , ,
-Ajak? -,. --— .:o\.:: , ^
- Wezmę ze sobą gąbkę. ;
-I co? ..;,>:• ‘...:•>;-
- Włożę do oceanu i gąbka wypije całą wodę.
- A jak zostanie jeszcze trochę na dnie, bo się w niej nie zmieści?
- Włożę czarodziejskie skarpetki i przejdę na drugi brzeg.
Do ogrodu wbiega Tereska.
- Miśka, ktoś do was przyjechał! Czarnym samochodem. Takim wielkim!
Dzieci zrywają się z koca i biegną na drugą stronę domu.
Przed domem stoi mężczyzna w szarym garniturze. Wysiadł właśnie z samochodu, który zatrzymał się na drodze. Kierowca siedzi w środku i pali papierosa.
Mężczyzna wchodzi do domu szybkim krokiem, nie patrząc na dzieci. Kiedy znika wewnątrz mieszkania, Mały gramoli się na schody, za nim Miśka i Teresa.
W kuchni jest tylko babka. Mężczyzna puka głośno we framugę otwartych drzwi i zaraz wchodzi. Babka ogląda się przestraszona i chwyta za serce.
- Czy tu mieszka obywatel Gil Kazimierz? - pyta mężczyzna i wkłada ręce do kieszeni.
Babka milczy. Ścierka bezgłośnie wypada jej z rąk. W ciszy brzęczy zdychająca mucha.
- Babciu, babciu! - Misia szarpie babkę za fartuch.
- Gdzie jest obywatel Gil?
Nagle babka zakręciła się jak fryga.
- Proszę, może pan łaskawie spocznie. On był tu, to znaczy jest zameldowany. Tak. Przychodzi czasami coś zjeść. Akurat go nie ma, ale... Przepraszam, można wiedzieć, o co chodzi? Może ja...
Mężczyzna nic nie mówiąc odwraca się i wychodzi. Dopiero po chwili wszyscy wybiegają przed dom. Na drodze stoi Szary Garnitur. Kierowca wychyla się z wozu i coś bezgłośnie mówi.
- Idzie - szepcze nagle Mały i podnosi rękę.
Patrzą na drogę, gdzie widać zbliżającą się zgarbioną postać Kazia Gila.
Mężczyzna już go zauważył. Rusza w jego kierunku. Coś mówi, pokazuje na samochód. Teraz i Ka-ziogil dostrzegł mężczyznę i samochód. Zatrzymuje się, ale zaraz odwraca i zaczyna biec w przeciwnym kierunku. Mężczyzna krzyczy: - Stać! - Ale Kazio przyśpiesza.
Robi się cicho, jakby anioł przeleciał, tylko babka porusza bezgłośnie wargami, modląc się.
127
126
Głośny trzask przerywa ciszę. Kaziogil zatrzymuje się i jakby obejmując niewidzialne drzewo, obraca się wokół jego osi. Z daleka i niewyraźnie widać jego twarz zwróconą wprost w słońce. Stoi tak ułamek sekundy i nagle pada twarzą w piach drogi.
- Jezu! - krzyczy przeraźliwie babka. - Jezu! Za co? Niewinnego człowieka!
- Co się stało? - zaczyna płakać Mały. - Babciu, co się stało?
Babka chwyta go i wlecze do pokoju. Za nią Miśka i Tereska. Babka wybiega z pokoju. Słychać, jak przekręca klucz w zaniku.
Mały zanosi się od płaczu.
- Wchodź do szafy! - mówi Miśka i popycha go przed sobą.
Z szafy dobiega teraz stłumiony płacz, który nie milknie. W pokoju jest otwarte okno. Miśka i Teresa patrzą na nie.
- Ja chcę do domu - krzywi się Tereska.
-Podsadź mnie, ja pierwsza -mówi Miśka i zręcznie wdrapuje się na parapet. Zamyka oczy i skacze. Czuje zapach zgniecionej ziemi i zielonych pędów dzikiego wina. Obok niej upadła Tereska.
- Idę powiedzieć mamie. - Podnosi się i przełazi przez dziurę w siatce.
Miśka wciąż leży wśród zerwanych i poszarpanych roślin i myśli o tym, że świat przekręcił się do góry nogami. Wtula twarz w miękkość i płacze bez płaczu. Kiedy otwiera oczy, widzi, że po jej wyciągniętej dłoni wędruje biedronka. Miśka ostrożnie klęka i podnosi poziomo rękę na wysokość oczu.
-Biedroneczko, leć do nieba, przynieś nam kawałek chleba... naszego powszedniego...
Biedronka rozkłada skrzydła i ociężale wzbija się w górę. Misia patrzy tak długo, aż mały ciemny punkcik znika między czubkami drzew na tle ciemnoniebieskiego nieba.
\V co się będziemy bawić? Nudzi mi się - mówi Tereska i rozrzuca nogą piaskowe babki, które stawia Mały.
- W księżniczki - proponuje Miśka. - Zaraz pobiegnę po stroje.
- Nie, dopiero co byłaś królewną - mówi Joaśka.
- Pobawimy się w doktora.
- Taa, i zaraz babka nas pogoni.
- No to chyba w dom. Ja zawsze lubię się bawić w dom, tylko muszę być matką -mówi Tereska. - Mały będzie dzieckiem...
- Ja nie chcę! - drze się Mały, ale Tereska popycha go i patrzy tak groźnie, że Mały milknie.
- Joasia jest ojcem, a ty... - Teresa patrzy na Miskę
- ... a ty będziesz starszą córką.
Dzieci chodzą po ogrodzie z pochylonymi głowami. Szukają czegoś, co dałoby się ugotować na cegle udającej kuchnię. Mały przynosi garść zmiętych kwiatów, którym pourywał bladożółte główki. Dziewczynki wykopują bulwy, pełno ich rośnie w ogrodzie, są lekko słodkie, miąższ mają twardy i szklisty, podobny do wnętrza rozciętego kartofla. Joasia starła na kamie-
129
128
niu kawałek czerwonej cegły i uformowała z niej mały kopczyk.
Jeszcze trzeba nabrać wody ze studni. Tereska pompuje, a Joaśka chwyta nierówny strumyk wody do słoika. Woda szybko napełnia naczynie i wychlustuje fontannę wprost na nowe sandały dziewczynki.
- Głupia, głupia! - drze się Joaśka i nagłym zamachem rzuca słoik przed siebie.
Woda oblewa Teresie pocerowaną, ale czystą sukienkę, słoik szybuje w powietrzu i ląduje na piecu z cegły. Szkło rozsypuje się z trzaskiem, a dno słoika upada na ścieżkę ostrymi kolcami do góry.
Dzieci zdumione nagłym wybuchem Joasi milkną.
- Mąż się zdenerwował - mówi Teresa. - Mężu, zaraz będzie obiad.
Joasia wygląda na uspokojoną. Odchodzi na bok, w tym czasie dziewczynki gotują zupę z bulw, płatków kwiatu i sproszkowanej cegły.
Po chwili nachmurzona Joasia zbliża się do dzieci. Miśka wyciąga z kieszeni dwa cukierki. Jeden podaje Teresie, drugi zaczyna rozwijać, nagle Joasia chwyta ją za rękę.
- Pokaż! - rozkazuje. i
- Nic nie mam, były tylko dwa.
- A co masz w kieszeni? Pokaż natychmiast!
Miśka sięga ręką w głąb kieszeni, na dnie coś leży, wyciąga to i pokazuje Joasi. To mała żaróweczka od latarki.
- Jest tylko to - mówi i podsuwa rękę w stronę
koleżanki. t j i -^
- Mówiłaś, że nic nie ma. «
- No tak, ale to nie jest cukierek.
- Cukierek, cukierek! - krzyczy Joasia. Jest dziwnie podniecona.
Dzieci patrzą na nią przestraszone.
- Co robisz, przecież to szkło! - woła Tereska, ale Joasia już chwyciła żaróweczkę i wepchnęła ją w usta.
Gryzione szkło chrupie jak kruche ciasteczko, jak zimowy tafelek lodu, Joasia wykrzywia twarz i otwiera usta, z których wypada metalowa oprawka żarówki, a w ślad za nią zmieszane ze śliną i krwią kawałki cienkiego jak bibułka szkła.
- Powiem mojej babci, zobaczysz - płacze Joaśka i nagle łzy schną, twarz dziewczynki nieruchomieje. Szybko rozgląda się dookoła i gwałtownymi ruchami zaczyna niszczyć lalkowe gospodarstwo. Rozrzuca misie i lalki, przewraca wiaderka z piaskiem i wodą, kopie ułożoną z cegieł kuchenkę, jeszcze pomaga sobie rękami i wywraca do góry dnem garnki i słoiki. Wdeptuje to wszystko w ziemię mocnymi tupnięciami bucików.
Dzieci patrzą oniemiałe i po chwili rozchodzą się po ogrodzie. Robi się cicho i pusto, tylko Joaśka stoi jeszcze chwilę z opuszczonymi rękami, wzrok utkwiła w ziemi. Nagle odwraca się i jakby ją ktoś gonił, pędzi przed siebie.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą toczyło się codzienne życie lalek i dzieci, zapanował chaos. Smętne ruiny gospodarstwa, rozbita kuchnia, porozlewane lalczyne jedzenie. Kawałki szkła, strzępy papieru, strużki piasku znaczą drogę, którą uciekła Joaśka.
Lalka, potargana, z wytrzeszczonym jednym okiem, drugim zasuniętym powieką, ma zadartą wysoko spódniczkę i nagą, wykręconą do góry nogę. Tuż obok niej miś o jeszcze niedawno miękkim i puchatym futerku,
131
130
teraz skotłowanym i mokrym, wygląda, jakby jednym
susem miał rzucić się na przerażoną lalkę i zgwałcić ją.
Dalej dziecięcy karabin wycelowany wprost w misia.
Wiklinowe łóżeczko dla lalek, kopnięte mocno nogą,
rozpadło się, ukazując rząd ostrych jak zęby gwoździ.
Na jednym z nich zawisł ulubiony królik Małego -jego
rozdarty bok ukazuje banalne wnętrze: kłaki konopi
i sypiące się trociny. ; :
C-zy mogę wejść? - W drzwiach kuchni staje babka Andrzejka.
Panuje tu mrok, trochę tylko rozproszony światłem naftowej lampy i migotaniem ognia w piecu.
- Proszę, proszę, niech panie wejdzie - zaprasza babka Miśki. - Tak dawno pani nie było.
- No, wie pani, chodzimy na telewizję do Chrząszczowej, a dziś właśnie wyłączyli prąd. Jak za godzinę nie włączą, to nam przepadnie zagraniczny film. A pani jeszcze tam nie była. Nie interesuje ją telewizja?
Babka siedzi na małym stołeczku przed piecem, nogi rozstawiła szeroko, opiera się łokciami o kolana, brodę położyła na zwiniętej dłoni. Patrzy w ogień.
- Na co mi zagraniczny film? Pokażą mi, czego i tak nie będę miała. Niech pani siada, pogadamy - babka wskazuje krzesło obok.
Sąsiadka przykuca koło babki. Ogień skacze wesoło w piecu, blaski przebiegają po twarzach kobiet.
- Już się skończyły kominki, od kiedy ten telewizor się zjawił. Nie ma z kim porozmawiać, każdy tylko myśli,
jak by taki telewizor zdobyć. Usiąść, siedzieć i gapić się jak sroka w gnat - babka macha pogardliwie ręką.
- Tak, to trudna sprawa kupić telewizor, słyszałam, ruskie przywożą, ale u nas w miasteczku nikt nie ma, tylko ta Chrząszczowa, w czepku urodzona.
- Pani to uważa za szczęście? Siedzą tam u niej w małej kuchni całe wieczory, kupa ludu, aż się muszą wymieniać, bo się nie mieszczą. Kobieta chora i chwili spokoju nie ma. Mówię pani, przez to pudło ludzie zapominają o bożym świecie, niedługo zapomną, jak się nazywają, skąd pochodzą i po co żyją. Nawet w niedzielę na mszę świętą przestali niektórzy chodzić, bo akurat w tym czasie jakieś figle-migle przez to okienko pokazują.
-Może i racja, ale żeby pani wiedziała, jak to miło się ogląda, jakoś tak człowiek odpoczywa, odpręża się...
- A ja pani mówię, że to diabelski wymysł. Ja do tego ręki nie przyłożę, nie będę oglądała, i pani też nie radzę. Tak było przyjemnie, niech sobie pani przypomni, rozmawiało się o młodości, ciasto dobre, herbata gorąca. A teraz czuję się tak staro, nikt tu do kuchni nie zajrzy, widzi pani, pierwszy raz od dwóch tygodni pani przyszła, i to tylko dlatego, że światło zgasło.
W tym momencie zapala się żarówka pod sufitem i znika ciepłe światło ognia. Babka mruży oczy, sąsiadka podnosi się ze stołeczka i wychodząc prosi:
- No, niech się pani da raz namówić.
- A dajcie mi wszyscy święty spokój - mruczy pod nosem babka i gasi światło.
U mamy Tereski robi się tłoczno. Sąsiedzi otworzyli drzwi na korytarz i ustawili krzesła. Na przedzie siedzą
132
133
niżsi, z tyłu wyżsi i jakoś widać trochę telewizyjnego obrazu, głos nastawiony na cały regulator, słychać aż na schodach. Miśka przepycha się do środka, na łóżku siedzi jej mama, obfok Tereska. Mama Tereski leży w łóżku, bo czuje się źle, a ciągle jeszcze nie dostała skierowania do sanatorium. Uśmiecha się błogo, sąsiedzi wcale jej nie przeszkadzają. Na kuchni stoją garnki i garnuszki, każdy coś ze sobą przynosi, a mama Tereski już nie czuje się tak całkiem niepotrzebna.
Miśka wdrapuje się na łóżko, siada obok Tereski i dziewczynki przytulają się do siebie. Na ekranie napis „przerwa” i przeciągły dźwięk. Po chwili napis znika, pojawia się ładna pani i coś mówi, dziewczynki patrzą na siebie i chichoczą. Wreszcie zaczyna się film. Obrazy przepływają jeden za drugim, Tereska próbuje czytać podpisy, ale nie nadąża.
-Dziewczynki, wy już musicie spać, poza tym to nie jest film dla was - mówi mama Miśki.
Sąsiedzi sykają, zupełnie jak w kinie: „Cisza, proszę nie przeszkadzać”.
Mama rozwiesza sweter na oparciu krzesła, krzesło przystawia blisko łóżka.
- Spróbujcie spać, niedługo się skończy i położycie się we własnych łóżkach.
Miśka nie śpi. Między oparciami krzeseł jest mała szpara, przez nią widać kawałek obrazu. Na ekranie trwa uczta. Dużo ludzi, kobiety i mężczyźni, niektórzy czarni, o nagiej, połyskującej skórze, kobiety z obnażonymi piersiami, piją coś, chyba wino, brzmi cicha, słodka muzyka. Niebieskie światło ekranu miga. Miśka przymyka zmęczone oczy. Przesuwają się przed nią niezrozumiałe, podniecające obrazy, zapachy i barwy.
Świat jest jakiś inny, tajemniczy, prawdziwy i nieprawdziwy zarazem. Czuje, jak ktoś nakrywają czymś miękkim i ciepłym. Nie może otworzyć oczu, a jednak obrazy wciąż płyną i płyną pod powiekami, muzyka oddala się i Miśka głęboko zasypia.
Uciekaj!
Wie pani, że Gaworkowie wrócili? , „
- Niemożliwe! , i
- Okiennice w domu pootwierane, Gaworkowa trzepie dywany i robi wielkie porządki. Tak jakby się nic nie stało.
- Nic się nie stało, mówi pani, rzeczywiście, ile to miesięcy ich nie było? Cztery? Krótko. A jak się ta mała Ireczka czuła, niech pani powie, i co przeżyła jej babka?
- Już tę małą zabrali do domu.
- Ale krzywdy ludzkiej nie można wymazać.
- Nie wiem tylko, czy Gaworek wraca do pracy, bo jak nie, to z czego oni będą żyli?
- Nie przypuszczam, żeby go przyjęli tak łatwo. W ogóle powiem pani, że dziwne było to ich zniknięcie. Nagle znikli, nagle się pojawili...
-Może to znak. Niech pani patrzy: Gaworkowie już w domu, Kiepurę wypuścili z aresztu, a wszyscy myśleli, że już chłop pójdzie na zatracenie, Chrząszczowa wygrała telewizor, a teraz jedzie do sanatorium, pani syn dostał mieszkanie w mieście... Idzie ku lepszemu.
- Tak pani myśli? A ja uważam inaczej. Syn z rodziną się wyprowadza - zostanę sama jak palec.
135
134
Karasiowa jest teraz wielką panią, nikogo się nie boi, bo ma mocne plecy, i pewnie będzie chciała mnie stąd wykwaterować. Swojego brata wykończyła donosami czy innym sposobem, w każdym razie niewinnego człowieka na ulicy... Gaworkowie teraz to będą inni ludzie, a dziecku już nikt nie odmieni tych kilku miesięcy sieroctwa. Wielu potraciło pracę i jakoś nie zanosi się, żeby mieli ją szybko odzyskać. Ot i tak wygląda ten pani bilans.
- A co to za krzyki na drodze? Co tam się dzieje?
- Babka Andrzejka wychyla się przez kuchenny lufcik.
- Jakaś awantura!
Kobiety zaintrygowane wybiegają przed dom.
Pod sklepikiem Adamskiej stoją ludzie i wymachują rękami, słychać bezładne krzyki i przeszywający powietrze pisk.
- Co się stało? - Babka Andrzejka zbliża się do Kwaterkowej, która stoi z boku ze swoimi ujadającymi ratlerkami.
- Ojciec Edytkę leje - przekrzykuje hałas Kwa-terkowa.
- Jak to, tak na ulicy?
- Podobno z domu chciała uciec, z gachem. Ledwie to od ziemi odrosło i już ma kochanka... Ojciec w porę się zorientował i przytrzymał dziewuchę.
- Jezu, zakatuje dzieciaka!
- Nic jej nie będzie, o, niech pani spojrzy, co się zamachnie, to go kobiety chwytają za ręce.
- Ale ona tak krzyczy, jakby ją obdzierał ze skóry.
- To tak na zapas, ale jeszcze jej ani razu nie uderzył. - Kwaterkowa z psami przepycha się do przodu.
Ludzie się rozstępują i widać teraz skuloną na ziemi Edytkę. Nad nią ojciec, trzyma w ręce pas i usiłuje nim dosięgnąć córkę. Edytka wydaje z siebie nieprzerwany świdrujący pisk, ratlerki ujadają, kobiety krzyczą wysokimi, zanoszącymi się głosami.
- Cisza!
Ludzie milkną na krótką chwilę. To Kiepura. Roztrąca kobiety i staje naprzeciw ojca Edytki. Mężczyźni mierzą się wzrokiem.
- Obywatelu - zaczyna Kiepura - ja, artysta i inwalida wojenny, mówię wam: nie będziecie się dłużej znęcać nad tym dzieckiem! Takie sprawy załatwia się w domu, i to nie kijem, ale słowem.
Ojciec Edytki patrzy zaskoczony - to trwa bardzo krótko i zaraz mężczyzna zaciska pięści i zbliża się do Kiepury.
- Zejdź mi z drogi, żebraku! - podnosi rękę, jakby chciał go uderzyć.
Kobiety są szybsze, chwytają go za uniesione ramiona, przytrzymują. Cisza pęka i wylewa się z niej krzyk i jazgot. Nikt nie zwraca uwagi na skuloną na chodniku dziewczynę, która przesuwa się na czworakach do upatrzonego już wcześniej miejsca i nagłym susem wyrywa się z okrążenia.
- Edytka, uciekaj! -krzyczą dzieci, które pierwsze to zauważyły. - Uciekaj, uciekaj!
Wszyscy odwracają się i patrzą na biegnącą. Spódniczka w grochy jest podarta, a między strzępami materiału błyskają biało jej krągłe pośladki. Edytka jest bosa. Wiśniowe buciki na obcasach zostały gdzieś przy drodze. Widać jej pociemniałe pięty migające w szalonym biegu, byle dalej, byle do przodu.
137
136
JVLiśka chodzi po ogrodzie i ogląda swoje królestwo. Jak tu będzie, kiedy wyjedzie? Nie może sobie tego wyobrazić, ale czuje niejasną groźbę.
Ogród to jest tyle miękkiej i pachnącej ziemi, ile może zakryć bosymi stopami. To wysokie trawy, w których są kryjówki przed dorosłymi. Krzaki i drzewa, z których można zbierać owoce wprost do buzi. W ogrodzie żyją małe stworzenia, które trzeba strzec przed niebezpieczeństwem. Dżdżownice, krety, pająki, motyle, biedronki, ślimaki.
Ogród to też przestrzeń ponad drzewami, powietrze, słońce, to wszystko, co widać, kiedy podnosi się głowę i patrzy w niebo.
I co jeszcze? No tak, wilgoć, bez niej wyschłoby wszystko, a ogród przestałby być cienistym miejscem zabaw.
Miśka wyciąga rękę. Na otwartą dłoń spada kropla, potem druga. Deszcz. Lato się skończyło. Robi się szaro i ciemno. Pod schodami jest jeszcze sucho. Miśka zamiera tu jak małe żyjątko pod kamieniem. Czeka na słońce.
Po kilku minutach deszcz mija. Już ostatnie wielkie krople rozpryskują się na liściach łopianu. Miśka kuca koło rynny. Strumyk wody zmniejsza się, wreszcie wyciekają resztki wilgoci. Krople spadają na kamień. Miśka słucha ich dźwięku i stara się zapamiętać to na zawsze. Tak jak na zawsze chce zatrzymać zapach powietrza po deszczu, widok pełzających w rozmiękłej ziemi dżdżownic, głos ptaka, który ogłasza zmianę pogody.
Na drodze bawią się dzieci. Miśka staje obok.
- Na kolano i w dupę. Wszędzie gładkie białe pupki - wrzeszczy Andrzejek i goni Małego.
- To nie było tak - przerywa mu Teresa. - Pupki, pupki, wszędzie dziecięce pupki. Są jak jabłuszka, jak słodkie ciasteczka z cukrem. Kiedy je widzę, ślinka napływa mi do ust - Teresa garbi się, obniża głos naśladując kogoś. - I wtedy dopiero było: na kolano i w dupę.
- Ale ja się go bałem, kiedy tak mówił. On mógł naprawdę kogoś zabić - mówi Joaśka.
- Czy on cię kiedyś skrzywdził? - pyta Miśka, która dotąd milcząco przyglądała się scenie.
- No nie... -
- Ciekawe, czy on tu jeszcze wróci. ‘^o^;’.. -i
- Nie wróci, bo umarł.
- Co to znaczy umarł? - pyta Mały.
- Że wyjechał w podróż na koniec świata, a jak wróci, to nas już tu nie będzie.
- Właśnie. Babka mówi, że kończą się wakacje i my niedługo stąd wyjedziemy - mówi Miśka.
Jeszcze nie zna miejsca, gdzie będzie mieszkać, ale już go nienawidzi z całego serca. Chce zostać tu, w swoim ogrodzie. Jeśli wyjedzie stąd, to jakby trochę umarła. Czy można umrzeć tylko trochę? Ale czy nie wstyd żyć, kiedy inni umierają?
Kaziogil umarł. Nie, on pojechał w daleką podróż, chociaż nie chciał, więc i ona musi zostawić to, co kocha. Wszystkie drzewa w tym ogrodzie, znajome krzaki, hodowlę biedronek w dzikim bzie, szybę na strychu, gdzie rozpięte na pajęczynie drżą białe motyle.
138
139
Czy koniecznie musi tu być, czy ogród nie może żyć bez niej? Misce wydaje się, że kiedy stąd wyjedzie, to wszystko zniknie, zapadnie się pod ziemię jak zaczarowany zamek.
Misia stoi koło furtki i patrzy w głąb drogi, na rów, który jest tak długi, że gdyby wrzucić do niego patyk, to wróci na to miejsce za rok. Za rok? Ile to jest?
Miśka zapomina o rowie, drodze, ogrodzie tak nagle, jak nagle zaczęła o nich myśleć. Wzdłuż parkanu coś się wlecze. Noga za nogą, łapa za łapą. Ami?
- Ami! - krzyczy Miśka i biegnie do przodu. Pies zatrzymuje się. Jest bardzo wyczerpany.
- Gaworkowie wrócili i wygnali cię, tak? A wiesz, że Kaziogil wyjechał i już nie wróci? - szepcze Miśka i nachyla się nad psem. Trzyma go za pędzelkowate uszy. - Ach, ty psie zatracony, ja cię tak kocham.
Niespodziewanie pies warczy i chwyta ją za górną wargę. Miśka krzyczy i wyrywa się. Skóra pęka jak zetlałe płótno.
Podnosi ręce do twarzy. Spomiędzy palców ścieka krew. Miśka zaczyna biec przed siebie. Nic nie widzi, ale po co patrzeć na świat, w którym umierają przyjaciele, w którym zdradzają nas przyjaciele?
Wszystkie skaleczenia i rany, jakie dotąd znała, były inne. Kiedy gwóźdź rozdarł jej rękę, widziała, jak ciało rozstępuje się szybko i bez bólu, ukazując wnętrze: różowy plaster tkanek z rosą krwi. I te wszystkie pozdzierane kolana, zadrapania, stłuczenia, na które wystarczał listek babki. Dziury po starych zębach, na miejsce których wyrastają nowe. Nic nie znaczące chwile. Ale teraz?
- Zaczekaj, gdzie tak pędzisz? - woła mama.
Miśka ucieka. Nie chce, żeby ktokolwiek ją widział. Nie chce nikogo.
Mama chwyta ją za ręce i wyrywającą się niesie do domu.
- Pokaż, nie zasłaniaj twarzy - prosi i delikatnie zdejmuje zakrwawione palce z jej ust.
Jak zwykle bierze przegotowaną wodę z białego dzbanka, wylewa na czysty kawałek płótna i przykłada do skaleczenia, i jak zwykle Miśka krzyczy.
- Auuu, gorące!
- No, widzisz! Do kociego wesela się zagoi. To zwykła ranka. Nie jest głęboka. Szybko się zabliźni. - Mama kładzie Miskę na łóżku i uśmiecha się swoim najładniejszym uśmiechem.
Misia patrzy jej w oczy.
- Zabliźni się?
140
Nakładem Wydawnictwa Szpak ukazały się następujące książki:
Anna Bolecka Biały kamień, Warszawa 1994, 1998 Nagroda im. Władysława Reymonta (1995)
1988-1993, Warszawa 1995 Nagroda Fundacji Kultury (1995)
Gustaw Herling-Grudziński, Włodzimierz Bolecki Rozmowy w Dragonei, Warszawa 1997
Nagroda Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych „Książka Wiosny ‘97”
Tematem ROZMÓW W DRAGONEI jest twórczość Gustawa Herlinga-Grudzińskiego: Inny Świat, opowiadania, Dziennik pisany nocą, eseje. Z dwudziestu sześciu rozmów powstał jedyny w swoim rodzaju i dotychczas najobszerniejszy autokomentarz pisarza do własnego dzieła
Wszystkie książki do nabycia w księgarniach!
Wydawnictwo Szpak
02-777 Warszawa, ul. Kulczyńskiego l m. 7 tel. (22) 641-30-18
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A. Łódź, ul. Żwirki 2