Michelle Martin
Tess włożyła do ust kolejną czekoladkę i zanurzyła się w pianie, trzymając w ręku najnowszy numer „Vanity Fair”. Uwielbiała czytać o bogatych i rozpustnych, a do tego przed kolejną historią o hollywoodzkich skandalach była reklama Tiffany'ego z przecudną szmaragdową kolią i kolczykami. Pomyślała, że lepiej być nie może: miała Debussy'ego na kompakcie, czekoladki pod ręką, swoją pracę, niezłe zdrowie i szmaragdy, dla których warto umrzeć. Może nadszedł czas, by znów odwiedzić Tiffany'ego.
Dwukrotnie dolała do wanny gorącej wody, zanim zdecydowała, że jej skóra jest już dość pomarszczona. Poza tym kończyły się czekoladki. Były jedyną słabością Tess - kradzież biżuterii uważała bowiem za przyjemność - i bezwstydnie folgowała sobie przy każdej okazji.
Westchnęła z zadowoleniem na myśl o dobrze spędzonym popołudniu. Wstała, wytarła się, włożyła płaszcz kąpielowy i właśnie chciała zmienić Debussy'ego na Ravela, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Czując wciąż słabość w mięśniach, podreptała na bosaka po drewnianej podłodze salonu i otworzyła drzwi.
- Mam cię, mała!
Pod Tess ugięły się kolana. Trzymając się mahoniowych drzwi, patrzyła na swoją przeszłość.
- Bert? - wykrztusiła.
Gromki śmiech Berta odbił się echem od ścian korytarza.
- Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła gliniarza.
Czuła się tak, jakby wpadła pod ciężarówkę. Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Minęło siedem lat, Bert. Ja... słyszałam, że wyjechałeś z Australii, że pracujesz w Ameryce Południowej.
- Wszystko ci opowiem, jak mnie wpuścisz.
Nagle poczuła pustkę w głowie. On naprawdę chciał wejść!
- Jasne, Bert. Oczywiście. Przepraszam. - Cofnęła się niepewnie. Wzdrygnęła się, kiedy olbrzym ją mijał. Boże, wciąż używał tej samej wody kolońskiej!
- Nieźle - stwierdził, rozglądając się po salonie. W jej mieszkaniu na Manhattanie stały francuskie i angielskie meble z osiemnastego i dziewiętnastego wieku, a na jasnobrzoskwiniowych ścianach wisiały oryginały Moneta, Matissa i Degasa. - Jak to zdobyłaś?
- Wła... właściciele są na przedłużonych wakacjach w Europie, a ja... pilnuję mieszkania.
Bert zachichotał ze szczerym uznaniem.
- Moja dziewczynka. Zawsze wiedziałaś, jak sobie radzić. Wygląda na to, że nieźle ci się wiedzie beze mnie. Jestem z ciebie dumny, mała. Spośród wszystkich moich dziewczyn, tylko ty miałaś prawdziwy talent.
- Dzięki, Bert. Chcesz piwo?
- Czy kiedykolwiek odmawiam piwa? Pod warunkiem, że nie jest to jeden z tych krajowych napojów gazowanych, które tu nazywa się piwem - powiedział Bert, wchodząc do salonu jak do swego i rozwalając się na złotej stylowej kanapie.
- Miej do mnie trochę zaufania - rzuciła Tess, idąc w stronę kuchni. - Mam tylko zagraniczne piwo.
Zamknęła za sobą drzwi i wtedy ogarnęła ją histeria. Trzęsła się tak, że nie mogła ustać na nogach. Osunęła się na białe kuchenne krzesło, obejmując się ramionami. Nie pomagało. Czuła lodowate zimno i ogarniały ją nudności.
Jego dziewczynka.
Minęło siedem lat, od kiedy pracowali razem, a Bert wciąż uważał ją za swoją dziewczynkę.
W pewnym sensie była to prawda. Czy to nie on stworzył z niej kobietę, którą jest teraz?
Nudności się wzmogły i Tess podbiegła do zlewu, modląc się w duchu, żeby Bert nie usłyszał odgłosu wymiotów. Pospiesznie odkręciła wodę, wypłukała usta i przemyła twarz. Nigdy nie przypuszczała, że tak zareaguje na widok Berta.
Nie mogła opanować drżenia. Podeszła do szafki, wyjęła szklankę, z lodówki wyciągnęła butelkę piwa i powoli wlewała je do szklanki. Uważała, żeby było bez piany. Bert nie cierpiał marnotrawstwa.
Nagle przypomniała sobie, że jest profesjonalistką i że najwyższy czas zacząć się zachowywać w ten sposób. Nie miała już kilkunastu lat. Wszystko się zmieniło. Ona też się zmieniła. Bert już nie kontrolował jej życia. Nie miał pojęcia ojej życiu. Nie mógł mieć. Przez ostatnie siedem lat stale się przed nim ukrywała.
Dlaczego znowu zdecydował się pojawić?
Nic optymistycznego nie przychodziło jej na myśl. Zawsze tak było, gdy na scenę wkraczał Bert. Czego mógł chcieć? Dlaczego ją odszukał? Dlaczego pojawił się właśnie teraz? Dreszcze znów powróciły.
- Dość tego - mruknęła niezadowolona. Uderzyła się pięścią w udo. Ból był dotkliwy, ale pomogło. Strach ustąpił, mogła skoncentrować się na myśleniu jak dorosły człowiek, ignorując fakt, że Bert siedzi rozwalony w jej salonie. Nadszedł czas, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.
Podała Bertowi piwo, usiadła na pokrytym zielonym brokatem krześle na wprost niego i z wymuszoną niefrasobliwością zapytała, co porabiał przez cały ten czas. Bert nie potrzebował zachęty. Zawsze lubił mówić o sobie. Była to właściwie jedyna rzecz, która go naprawdę interesowała.
Tess oddychała spokojnie i czuła, że powoli dochodzi do siebie. Część uwagi poświęciła opowieściom Berta o licznych nielegalnych interesach, którymi zajmował się przez ostatnich siedem lat, a resztę skupiła na uważnym studiowaniu jego osoby, tak jakby od tego zależało jej życie... i zresztą może tak było.
Bert imponował swoimi rozmiarami, a więc nie był to tylko wymysł jej dziecięcej wyobraźni. Miał co najmniej sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jego mięśnie wciąż rysowały się pod koszulą, ale teraz pokrywała je warstwa tłuszczu. Co prawda nie sprawiał wrażenia otyłego, raczej bardziej flegmatycznego niż kiedyś. Ale w przypadku Berta, pozory mogły mylić. Tess przekonała się o tym dawno temu.
Jego jasnobrązowe włosy przerzedziły się i zniknęły całkowicie z czubka głowy. Miał na sobie włoskie ciuchy, na ręku rolexa, a jedwabna koszula rozpięta była aż do pępka. Na potężnej, owłosionej klatce piersiowej dyndały łańcuchy z dwudziestoczterokaratowego złota. Zarówno jego opowieści, jak i wygląd dowodziły, że Ameryka Południowa mu służyła. Kokaina zrobiła przecież tak wiele dla tak wielu ludzi, czemu więc Bert nie miałby skorzystać?
- Dlaczego wróciłeś do Stanów, jeśli w Ameryce Południowej było ci tak dobrze? - spytała, kiedy przerwał opowiadanie, żeby pociągnąć duży łyk piwa.
- Byłem płotką w ogromnym, lukratywnym stawie, kotku - odparł, smutno wzdychając.
- Miejscowi przejęli twoje interesy?
- W ramach zemsty, ale to stara historia - podsumował, machnąwszy ręką na przeszłość, jakby była rozgniecionym komarem.
- Wróciłem do kraju i do najlepszej, najmądrzejszej z moich dziewczyn na jedną, ostatnią robotę, która ustawi nas na resztę życia. Pracujesz nad czymś?
Tess uśmiechnęła się.
- Zastanawiam się nad pewnymi szmaragdami, ale to może poczekać. O co chodzi?
- To złoty interes. Pomyślałem o tobie, gdy tylko się o tym dowiedziałem. Będziemy bogatsi niż w najdzikszym z moich snów, a ja nie śnię o byle czym, kotku.
Tess pomyślała, że to typowe dla Berta; nie zapytał, co porabiała przez tych siedem lat. Odnalazł ją, kierując się wyłącznie interesem, i oczekiwał, że ona z entuzjazmem zaangażuje się w kolejne nielegalne przedsięwzięcie.
W żadnym razie nie należało rozczarowywać Berta, spytała więc, co to za złoty interes.
- Słyszałaś kiedykolwiek o dziewczynce o nazwisku Elizabeth Cushman? - zapytał, a kiedy pokręciła przecząco głową, mówił dalej: - Zniknęła jakieś dwadzieścia lat temu, porwano ją i nigdy się nie odnalazła. Była spadkobierczynią Domu Aukcyjnego Cushmanów. O nim chyba słyszałaś?
Tess założyła nogę na nogę, nareszcie rozluźniona. Wszystko było tak, jak kiedyś: wiedziała, czego od niej oczekuje, co ma myśleć, jak się zachowywać.
- No pewnie! Mają najlepsze rzeczy na świecie. Duże pieniądze, duży prestiż, dużo władzy, chociaż oni nazywają to wpływami.
Bert wydał dźwięk, który miał być czułym chichotem.
- Moja dziewczyna. Od razu załapałaś, o co chodzi. Ale nie zapominaj o kolii Farleigha.
Tess była autentycznie zaskoczona.
- - Mówisz o tych Cushmanach, którzy są posiadaczami najcenniejszej szmaragdowej kolii na Zachodzie?
- Tak. Myślałem, że cię to zainteresuje. - Bert obserwował ją z ukosa. - Stary Cushman zmarł osiem miesięcy temu. Jego syn, ojciec Elizabeth Cushman, popełnił samobójstwo w rok po jej zniknięciu. Pewnie nie mógł sobie poradzić z poczuciem winy. Wiesz, jakie są te zasmarkane dzieciaki. Matka zginęła podczas konnej przejażdżki przed kilkoma laty i nie ma żadnego bezpośredniego spadkobiercy milionów Cushmanów. A mówimy o setkach milionów. - I o kolii Farleigha.
- Właśnie - przytaknął Bert, gładząc swoje łańcuchy. - Babka wciąż żyje; powinna pociągnąć jeszcze kilka lat. Wszystko wskazuje na to, że to cwana sztuka. Do dziś zajmuje się interesami i jeszcze nie podjęła decyzji, komu przekazać swoje imperium i kolię. I w tym właśnie momencie wkraczasz ty. Najstarsza córka z rodziny Cushmanów zawsze dostaje kolię w swoje dwudzieste pierwsze urodziny i przekazuje do rodzinnych kufrów dopiero w chwili śmierci. A więc z moją pomocą zostaniesz dawno zaginioną wnuczką Elizabeth i dostaniesz kolię, która ci się należy.
Tess otworzyła usta i wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Oto jeden z tych niedorzecznych wspaniałych planów, które tylko Bert mógł wymyślić.
- Co to ma być, „Ukryta Kamera”? - spytała.
- Przychodzę z poważną propozycją i oczekuję, że tak ją potraktujesz. Jego głos był zimny jak stal, Tess natychmiast otrzeźwiała. Na prawej skroni miała bliznę w kształcie łuku, która przypominała jej, jak niebezpiecznie sprzeciwiać się Bertowi, kiedy w jego głosie pojawiał się ten ton.
- Wybacz, Bert, po prostu mnie zaskoczyłeś - powiedziała, udając zmieszanie. - Nie tego oczekiwałam, to znaczy, jak u licha mam się podać za jakiegoś dawno zmarłego bogatego dzieciaka? Oboje dobrze wiemy, że w moich żyłach nie ma ani kropli błękitnej krwi.
Bert zmierzył Tess wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Poczuła suchość w gardle. Bert znów rozsiadł się wygodnie na złotej kanapie.
- Mieszańce udają przez całe życie, kotku. Poradzisz sobie, jeśli cię odpowiednio przygotuję. Zawsze byłaś świetną aktorką. Mam tu jakieś zdjęcia tej dziewczynki i jej rodziny. Jesteś do niej wystarczająco podobna i możesz podać się za nią bez żadnej operacji plastycznej, soczewek kontaktowych czy farbowania włosów. Masz tyle samo lat, ile ona by miała, odpowiednią karnację i wzrost, a nawet bliznę po operacji wyrostka. Dlatego od razu pomyślałem o tobie. Żadnych oszustw. Cushmanowie dostaną prawdziwy produkt.
- Po odpowiednim przygotowaniu - powiedziała sucho Tess. Bert uśmiechnął się zadowolony z siebie.
- Zrobiłem rozeznanie co do tych Cushmanów i dziewczynki. Mam informacje, które właściwie podane, przekonają ich, że ty jesteś Elizabeth. Potem to już tylko kwestia nakłonienia staruszki, żeby przekazała ci kolię wartą trzydzieści pięć i pół miliona dolarów i znikamy jak statki w Trójkącie Bermudzkim. Sprzedajemy kolię znajomemu kolekcjonerowi i dzielimy się zyskiem. I co ty na to?
- Jak będziemy się dzielić?
Bert wzruszył ogromnymi ramionami.
- Jak zwykle.
Tess uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- O, nie. Jestem teraz starsza i mądrzejsza, Bert, i to ja mam wykonać całą robotę. Podział dziewięćdziesiąt do dziesięciu nie wchodzi w grę. Powiedzmy: pół na pół.
Szare oczy Berta pociemniały.
- Nie targuję się z moimi dziewczynami. Dobrze o tym wiesz. Podział będzie taki, jak zwykle: dziewięćdziesiąt do dziesięciu. Albo się zgadzasz, albo nie ma o czym mówić.
Tess nadal była spokojna.
- Przecież jestem dobrą aktorką i w dodatku z blizną po wyrostku, zapomniałeś? Potrzebujesz mnie, Bert, dlatego tu jesteś.
Przeszył ją wzrokiem.
- Nie igraj ze mną, mała. To ja nauczyłem cię wszystkiego. Nie ma sztuczki, którą mogłabyś wyprowadzić mnie w pole.
- To prawda - powiedziała cicho Tess. - Ale nie jestem już dzieckiem, Bert. Przez siedem długich lat byłam niezależna i chociaż, być może, nie dorównuję ci, nie jestem już... twoją własnością. Z tego, co powiedziałeś wynika, że podczas tej roboty mam być twoją partnerką. Mniej doświadczoną, ale jednak partnerką.
Bert milczał przez chwilę.
- No wiesz - powiedział w końcu. - Jeśli dobrze odegrasz swoją rolę, możesz zarobić więcej niż dziesięć procent wartości kolii. Odziedziczysz królestwo warte setki milionów dolarów.
Tess ukryła uśmiech. Wiedziała, czego się spodziewać. Przez sześć lat, kiedy była własnością Berta, o czym przypominał przy każdej okazji, nauczył ją wszystkiego o kradzieżach i oszustwach. Ale przez ten czas ona także poznała Berta na wylot. Jak to dobrze, że po tych wszystkich latach wciąż potrafiła zgadnąć, co myśli.
- Chodzi ci o to... żebym udawała aż do chwili, kiedy staruszka wykituje? - spytała, udając zaskoczenie.
- Dokładnie tak.
- Przyznaję, że to intrygujący pomysł - oświadczyła Tess, zakładając nogę na nogę. - Ale co będzie, jeśli przekażę ci kolię i nadal będę udawać Elizabeth? Staruszka będzie niepocieszona, kiedy kolia zniknie.
- Zastąpimy j ą kopią.
- OK. A co będzie, jeśli sprzedasz ją swojemu kolekcjonerowi, a rok później staruszka nazwie mnie oszustką i wyrzuci na zbity pysk?
- Wtedy znajdziesz się w tarapatach, kotku. Wybór należy do ciebie: albo podział dziesięć do dziewięćdziesięciu, albo kilka lat ciężkiej pracy, żeby odziedziczyć imperium. Co wolisz?
- Ach, Bert, jak możesz pytać? - powiedziała Tess z uśmiechem. - To ty mnie wyszkoliłeś. Myślę, że będę wspaniałą władczynią imperium.
Uśmiechnął się do niej.
- A nie mówiłem, że jesteś najlepszą z moich dziewczyn?
- A teraz powiedz, w jaki sposób odziedziczę imperium?
Przez następną godzinę Bert przedstawiał swój plan. Tess nie mogła ukryć podziwu. Nie wyszedł z wprawy. W miarę upływu czasu zaczynała nabierać przekonania, że to naprawdę może się udać. A jeśli tak, podejrzewała, że Bert nie zadowoli się samą kolią. Prawdopodobnie ma zamiar zagarnąć też sporą część imperium. Bert nigdy nie brał mniej, jeśli mógł wziąć więcej.
Dał jej zdjęcia Cushmanów, żeby zaczęła przyzwyczajać się do swojej przyszłej rodziny. Od jutra zaczną intensywne przygotowania. Za kilka tygodni Tess będzie gotowa, żeby pojawić się w domu Cushmanów i zażądać tego, co jej się prawnie należy.
- Oto człowiek, którego będziesz musiała przekonać. - Bert podał jej ostatnie zdjęcie.
Tess przyjrzała się mężczyźnie po trzydziestce. Gęste kasztanowate włosy opadały na kołnierzyk koszuli. Zielone oczy spoglądały surowo, usta były mocno zaciśnięte. Ostre rysy twarzy zdradzały siłę i, jak się zdawało Tess, cynizm. Było to zdjęcie paszportowe, ale Tess z łatwością mogła sobie wyobrazić postać mężczyzny. Z pewnością był wysoki i silny. Takie ramiona nie mogły należeć do słabeusza.
- Kto to? - spytała.
- Luke Mansfield, prawnik rodziny. - Tess była zaskoczona.
- Mansfield? Z firmy Mansfield i Roper?
- Tak.
- Nie żartuj, Bert! To tylko bogaty dzieciak pomagający wykręcić się od więzienia innym bogatym dzieciakom i flirtujący z każdą nową dziewczyną w swoim otoczeniu.
Wzrok Berta przygwoździł ją do krzesła.
- Nie myśl sobie, że wiesz więcej ode mnie, mała, a ja nie przesadzam z Mansfieldem. To twój najgorszy wróg. Jest twardy, sprytny i to on pierwszy musi uwierzyć, że jesteś Elizabeth.
Tess spojrzała na zdjęcie, które trzymała w ręce. Wielokrotnie widziała to nazwisko w rubryce towarzyskiej. Jak mogła się bać kolorowego motyla skaczącego z kwiatka na kwiatek? To prawda, że nie wyglądał jak beczka śmiechu, ale uznała, że da sobie z nim radę, nawet z rękami skrępowanymi na plecach.... i do tego skacząc na jednej nodze.
- Skoro tak twierdzisz - mruknęła, kładąc zdjęcie na stoliku obok.
- Tak twierdzę i szybko się przekonasz, że mam rację. Chyba zapominasz o najważniejszych rzeczach, kotku. - Stalowoszare oczy Berta przewiercały ją na wylot. - Nie będziesz kwestionować moich decyzji, nie będziesz mnie krytykować, nie będziesz działać według niczyjego planu, tylko według mojego. Zrozumiałaś?
Wstał i pochylił się nad nią. Boże, naprawdę był potworem!
- Zrozumiałam, Bert - powiedziała ulegle. Czuła się tak, jakby znowu miała jedenaście lat.
Kiedy wreszcie wyszedł, Tess powoli zamknęła za nim drzwi i rozejrzała się po mieszkaniu. Wyglądało na to, że jej świat się zawalił: był przekrzywiony, obcy, nierealny.
To wydarzyło się naprawdę! Znów będzie pracować z Bertem. Tym razem nie pozbawią Cartiera znacznej części diamentów. Nie wyniosą zaginionego obrazu Rubensa z tajnej galerii prywatnego kolekcjonera. Tym razem chcą zdobyć szmaragdową kolię od seniorki najstarszego i największego domu aukcyjnego na Zachodzie.
A Tess, choć nie znała nawet własnego imienia i pochodzenia, miała zostać Elizabeth Cushman, dawno nieżyjącą spadkobierczynią z koneksjami i czystą błękitną krwią, które zapewniały stare nowojorskie pieniądze.
- Nie do wiary - mruknęła Tess.
Podeszła do ogromnego, wiszącego nad marmurowym kominkiem lustra w pozłacanej ramie i przyjrzała się sobie. Wciąż miała metr pięćdziesiąt i nie była specjalnie urodziwa. A zresztą Jane Cushman nie poszukiwała piękności tylko spadkobierczyni. Karnacją Tess przypominała Johna Cushmana, i chociaż z wyglądu nie była podobna do Eugenie Cushman, miała ogromną siłę wewnętrzną. To sprawiło, że ich osobowości były również podobne. A poza tym miała jeszcze bliznę po operacji wyrostka. Tess pobłogosławiła w myślach swoich podejrzanych przodków, że odziedziczyła po nich szwankujący wyrostek. Dzięki temu miała robotę. Największą w swoim życiu.
Odwróciła się nieco, palcami wybijając rytm na zimnym marmurze kominka. Stawała się twarda i mocna, jak zawsze, gdy zabierała się do pracy. Ta robota, co prawda, zupełnie nie przypominała tego, czego mogła się spodziewać po nowej współpracy z Bertem. Ale rzucił jej wyzwanie, a Tess od dawna na to czekała. Podejmie je i wygra.
Zacisnęła usta w drwiącym uśmiechu i ruszyła do telefonu. Gladys i Cyryl nie uwierzą w jej szczęście.
- Nie mogę w to uwierzyć! - Luke Mansfield powtórzył to po raz dziesiąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut. - Nie wierzę, że mnie do tego zmuszasz! Mam sprawę o dziewiątej, o pierwszej jestem umówiony na lunch, o trzeciej mam przesłuchanie, muszę się przygotować na jutro, a co robię zamiast tego? Jestem świadkiem, jak moja najlepsza klientka traci zmysły!
- Uspokój się, Luke - powiedziała łagodnie Jane Cushman. - Bo dostaniesz wysypki.
Luke założył jedną długą nogę na drugą i spojrzał na nią.
- Za tę zabawę policzę sobie podwójnie. Powiedzmy potrójnie. Ile oszustek przewinęło się przez ten dom w ciągu ostatnich dwudziestu lat?
- Trzydzieści dwie - odparła spokojnie Jane, ponownie napełniając filiżankę herbatą z delikatnego porcelanowego czajniczka. - Nie widzę niczego złego w sprawdzeniu jeszcze jednej.
- Nie widzisz...! A co z moimi sprawami? Co z moim zdrowym rozsądkiem? Jesteś masochistką, tyle ci powiem. I sadystką. Nic sobie nie robisz z tego, że znów przeżyjesz rozczarowanie, ani z tego, że rujnujesz mi cały dzień!
- Nie mam zbyt wielkich nadziei, Luke. To zwykła ciekawość - odparła Jane, pijąc herbatę. - Ci ludzie zastosowali wyjątkową taktykę i jestem ciekawa, co zrobią dalej. Czy doktor Weinstein i jego protegowana nie intrygują cię ani trochę?
- Nie, czuję tylko odrazę - odparł Luke. - Wszystko, co cię czeka, to kolejna farbowana blondynka rzucająca ci się w ramiona z okrzykiem: „ Babciu!” i rozpoznająca ze wzruszeniem ten wazon i tamten obraz. Myślałem, że masz już dosyć takich melodramatów.
- W moim wieku trochę sensacji, choćby w kiepskim wydaniu, nie zaszkodzi - odparła Jane rozbawiona. - Na niczym mi nie zależy. W końcu jesteś po to, aby o mnie dbać... za potrójną stawkę. Czy twoi ludzie sprawdzają wiarygodność doktora Weinsteina?
- Bardzo dokładnie. - Luke powiedział to z ponurą satysfakcją. - Przed końcem tygodnia aresztują go za oszustwo... razem z tą jego Elizabeth.
Jane westchnęła.
- Stałeś się taki cyniczny. Chociaż raz spróbuj zachować się inaczej. A co będzie, jeśli doktor Weinstein rzeczywiście natrafił na moją wnuczkę?
- Wtedy stanę na golasa pod oknem twojej sypialni i będę śpiewał serenady pod melodię La Cucaracha.
Śmiech Jane przerwał szef służby domowej Hodgkins. Wszedł do pokoju z grobową miną i oznajmił przybycie doktora Weinsteina.
- Wspaniale! Zaczyna się kiepski melodramat - oświadczyła Jane, wstając. Spojrzała na swojego prawnika.
- Wstydź się, Mansfield! Gdzie twoje maniery? Wstań i przywitaj naszych gości z całą należną im pompą.
Luke wstał, wzdychając ciężko. Możliwe, że Jane Cushman była najsprytniejszym stworzeniem na świecie, ale jej też, jak każdemu człowiekowi, zdarzały się chwile utraty zdrowego rozsądku. To był właśnie najlepszy przykład. Dzisiejszego ranka marnowała swój niezwykle cenny czas. Luke tego zdecydowanie nie pochwalał. Elizabeth nie żyła. Wszyscy, nawet Eugenie, pogodzili się z tym dawno temu. Ale nie Jane. Cóż, pomyślał Luke, wzdychając raz jeszcze, mając siedemdziesiąt cztery lata Jane mogła sobie pozwolić na ekscentryczność. Życzyłby sobie tylko, aby nie kolidowało to z jego pracą.
- Doktor Weinstein i panna Alcott - zaanonsował Hodgkins, zanim wyszedł z pokoju.
Potężny mężczyzna wkroczył do małej damskiej bawialni niemal wypełniając ją swoją osobą. Miał lwią grzywę szpakowatych włosów, z których był niewątpliwie bardzo dumny. Ubrany był w konserwatywny szary garnitur z czerwonym goździkiem w butonierce, na nosie miał szylkretowe okulary, a jedyną biżuterię stanowiła złota obrączka ślubna. Spokój, pewność siebie i dostatek - takie sprawiał wrażenie. Zdaniem Luke'a, było to celowe. Na takim właśnie efekcie powinno zależeć dobremu oszustowi.
Za miłym doktorem weszła do pokoju kobieta, która rozłożyła Luke'owi cały plan działania.
Luke przestał oddychać.
Była cudowna. Niesforne blond loki, ściągnięte w koński ogon, wymykały się i otaczały czoło i skronie. Oczy były tak niebieskie, że aż fiołkowe, a usta pełne i kuszące.
Miała drobną budowę. Biodra i piersi delikatnie uwypuklały szmaragdowozielony sweterek. Sprawiała wrażenie spokojnej i pewnej siebie. Jej niebieskie oczy rozszerzyły się nieznacznie, napotykając wzrok prawnika, ale wyraz twarzy pozostawał nieodgadniony.
Jane ruszyła przodem, by przywitać gości i dać Luke'owi szansę ponownego uruchomienia układu oddechowego.
- Doktorze Weinstein, jak miło, że pan przyszedł - powiedziała, ściskając masywną dłoń rzekomego psychiatry, który górował nad nią wzrostem.
- To mnie jest miło, że zechciała się pani ze mną spotkać, pani Cushman - odparł doktor Weinstein głębokim basem. - Oto młoda kobieta, o której pani wspominałem: Tess Alcott. Tess, to jest pani Cushman, twoja babcia.
- O tym dopiero się przekonamy, doktorze Weinstein - powiedziała Jane głosem, którego używała, uciszając krzykliwych kolekcjonerów. Odwróciła się do młodej kobiety z uśmiechem.
- Bardzo się cieszę, że cię widzę, moja droga.
- Nie wiem, dlaczego - odparowała Tess Alcott ze szczerym rozbawieniem w głosie. - Nie wierzy pani w to szukanie utraconej wnuczki, prawda?
Luke, Jane i doktor Weinstein popatrzyli na nią zaskoczeni.
- Proszę posłuchać - mówiła dalej Tess. - Wygląda pani na miłą osobę, pani Cushman. Nie powinna pani zadawać się z jakimś lekarzem od czubków, który bawi się w hipnozę ani z kobietą, która nawet nie wie, jak się nazywa. Ludzie zaczną mówić przykre rzeczy na pani temat.
- Och, proszę się o mnie nie martwić. Mam naprawdę grubą skórę - odparła Jane z błyskiem w oku. - I potrafią oddawać z nawiązką.
- Jestem tego pewna - stwierdziła Tess z uśmiechem pełnym uznania. Wzruszyła ramionami. - Teraz pani ruch. Ja mogę grać dalej, jeśli i pani będzie to robić.
- Chyba - powiedział sztywno doktor Weinstein - podczas naszej wczorajszej rozmowy telefonicznej wspomniałem, że panna Alcott zaprzecza swojej tożsamości. To częsta reakcja przy amnezji pourazowej.
- Rozumiem - powiedziała Jane i poprosiła do siebie Luke'a, żeby go przedstawić.
Luke przywołał się do porządku i podszedł bliżej. Wtedy napotkał wzrok Weinsteina wyrażający życzliwy brak zainteresowania. Prawnik trzymał rękę z tyłu, żeby uniknąć ściskania ogromnego łapska doktora. Luke nigdy nie dotykał błota, kiedy mógł tego uniknąć. Zwrócił się do Tess i ich oczy się spotkały.
To był błąd.
W jego mózgu nastąpiło spięcie.
Jane zaprosiła ich do małego stolika i usiadła naprzeciwko Tess. Mężczyźni zajęli miejsca po bokach. Luke poczuł delikatny, prowokujący zapach. To była cała Tess Alcott.
Weź się w garść, Mansfield, pomyślał.
Przez następną minutę robił sobie wyrzuty. Był prawnikiem, do licha, jednym z najlepszych w okolicy i mógłby, na Boga, zacząć się wreszcie odpowiednio zachowywać! Jeśli Tess Alcott myślała sobie, że może go zdobyć niebieskimi oczami i seksowną fryzurą, to bardzo się zdziwi.
Hodgkins wniósł czajniczek ze świeżą herbatą, napełnił filiżanki i wyszedł z powagą. Jane nie zwróciła na to uwagi. Oparła się wygodnie i studiowała krytycznie Tess, która z przyjemnością odpłaciła jej tym samym.
- W swoim liście z zeszłego tygodnia - powiedziała chłodno - doktor Weinstein poinformował mnie, że wiodła pani dotychczas życie pełne przygód, panno Alcott.
Tess uśmiechnęła się.
Luke aż jęknął w myślach. Dołeczki! Ona miała dołeczki!
- Cóż, można i tak określić moją niechlubną przeszłość - rzekła cierpko Tess. - Byłam złodziejką, pani Cushman. Najlepszą. Teraz sytuacja się zmieniła, ale wciąż jestem dumna z moich osiągnięć zawodowych.
- Co za szczerość, panno Alcott - szydził Luke. - A co takiego, jeśli można zapytać, uważa pani za szczytowy moment w swojej karierze? Zmuszanie firm ubezpieczeniowych do wypłacania ogromnych odszkodowań ludziom, których pani okradła? Marnotrawienie cennego czasu policji? Skłonienie Jane do zaproszenia pani tutaj?
- Prawdę mówiąc - odezwała się Tess, zlizując koniuszkiem języka kropelki herbaty ze swojej pełnej górnej wargi - najlepszą moją robotą było załatwienie sobie studiów w Oksfordzie. Miałam mnóstwo roboty papierkowej, ale darmowy dyplom był tego wart.
- Fascynujące - powiedziała Jane szczerze, ku niezadowoleniu Luke'a. - W czym się pani specjalizowała?
- W historii sztuki. Wiem, że to niepraktyczne, ale pomyślałam sobie, że skoro i tak mam już zawód, to mogę zrobić coś tylko dla przyjemności.
- Wracając do pani tak zwanej drogi zawodowej - wtrącił z powagą Luke. - Czy próbowała pani kiedykolwiek zostać spadkobierczynią w bogatej rodzinie?
- Luke! - odezwała się z dezaprobatą Jane.
- Nie, nie, tego jeszcze nie próbowałam - odparła Tess, obdarzając go spokojnym spojrzeniem niebieskich oczu. - Zawsze uważałam, że taka sztuczka jest zbyt ryzykowna, zawiera zbyt wiele niewiadomych. Nie, kradzież biżuterii i dzieł sztuki to moje główne zajęcia. Wie pan, kradzież pięknych przedmiotów dostarcza największej satysfakcji. Nic innego nie jest warte takiego wysiłku.
- Coś w tym jest - rzekła Jane. - A co skłoniło panią do zmiany zajęcia?
- Rozsądek - powiedziała sucho Tess. - Miałam dwadzieścia jeden lat, cały Interpol i połowę policji europejskiej na karku. Doszłam do wniosku, że przestępstwo przestało się opłacać, więc oddałam się w ręce Światowego Biura Śledczego.
- To chwalebne - podkreśliła Jane.
- Nie, po prostu praktyczne. To żadna przyjemność cały czas oglądać się za siebie. Poza tym odłożyłam dość pieniędzy, żeby mi starczyło na ulubione czekoladki do końca życia.
Jane zaśmiała się z uznaniem. Luke spojrzał na nią. Nie powinna pozwalać sobie na żarty! Czy chce, aby kolejna oszustka znów przysporzyła jej cierpienia? Kobiety, pomyślał z dezaprobatą.
- A w którym więzieniu spłaciła pani swój dług względem społeczeństwa? - zapytał, przeszywając Tess prokuratorskim spojrzeniem, budzącym postrach wśród oskarżonych.
- Żadnego więzienia, taki był układ z ŚBŚ - odparła Tess nie zmieszana, sadowiąc się wygodnie. - Mieli mnie na oku od lat, ale nie byli w stanie przedstawić mi żadnych dowodów. Nie to, żeby nie próbowali. Byłam jednak dla nich za dobra i oni o tym wiedzieli. Więc zaproponowali, żebym współpracowała z nimi za darmo i zwróciła wszystkie skradzione rzeczy, które jeszcze posiadałam. Miałam jeden taki szmaragdowy pierścionek, który koniecznie chciałam zatrzymać. Był... Nieważne. W zamian ŚBŚ oczyściło moje konto. Przez ostatni rok pracowałam jako wolny strzelec.
- W jakim charakterze? - dopytywał się Luke.
Tess uśmiechnęła się.
- Powiedzmy, że byłam konsultantką. Prawdę mówiąc, sami teraz ogromnie wdzięczni. Dzięki mnie przestali wychodzić na głupków.
- Jak na młodą kobietę, która ma tylko dwadzieścia pięć lat, prowadziła pani wyjątkowo barwne życie - stwierdziła Jane, przyglądając się Tess uważnie. - Proszę mi powiedzieć, panno Alcott, co pociągało panią w środowisku kryminalistów?
Przez moment twarz Tess nabrała wyrazu goryczy, co zdziwiło Luke'a. Jednak na miejscu goryczy tak szybko pojawił się uśmiech, że Luke nie był pewien, czy udało mu się dostrzec pod maską jej prawdziwą twarz.
- Wpadłam w niewłaściwe towarzystwo - odparła.
- Sądzę - wtrącił doktor Weinstein, odstawiając filiżankę - że mówiłem pani o Carswellach? Zdobyli złą sławę, wysługując się dziećmi przy kradzieżach.
W głowie Luke'a odezwał się sygnał alarmowy. Wszystko nie tak.
Każdy aspekt życia Tess, przedstawiony przez nią i doktora Weinsteina był prawie niemożliwy do sprawdzenia. Jak zamierzali prowadzić tę grę? Wstrzymał oddech. Elizabeth. Gdzie w tym wszystkim była Elizabeth? Obserwował Tess ze wzrastającym podziwem. Była naprawdę dobra w tym, co robiła.
- Proszę mi powiedzieć, panno Alcott - zapytał łagodnie - czy pani jeździ?
- Pewnie - odparła. - Mam w domu rower z dziesięcioma przerzutkami.
- Nie myślałem o rowerze, panno Alcott. Chodziło mi o konie.
Tess spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Zwariował pan? Po to, żeby się zabić? Dziękuję, ale nie. Konie mnie przerażają.
Luke pomyślał, że udało jej się stworzyć intrygujący labirynt. Co też kryło się w środku?
- Przerażają panią? - powtórzył. - Jakie to dziwne. Elizabeth, prawdziwa Elizabeth wychowała się w siodle. Jej matka, Eugenie, była znaną dżokejką i hodowała konie.
- W takim razie Eugenie miała więcej odwagi niż rozumu - odparowała Tess.
Luke z trudem powstrzymywał śmiech. Niech diabli wezmą tę kobietę!
- Wolę myśleć, że moja synowa miała pod dostatkiem zarówno odwagi, jak i rozumu - wtrąciła Jane.
- Wiesz, Jane, gubię się w tym - oświadczył Luke. - Nie można nie zauważyć, że panna Alcott ma bliznę w kształcie łuku na prawej skroni. Elizabeth nie miała takiej blizny, prawda?
- Nie - odparła spokojnie Jane. - Nie miała.
- Jak pani to wytłumaczy, panno Alcott?
- Przytrafiła mi się ta blizna, kiedy miałam szesnaście lat - odpowiedziała równie spokojnie Tess.
- Można spytać, w jaki sposób?
Tess zerknęła na Weinsteina, a następnie uśmiechnęła się do Luke'a.
- Powiedziałam „nie”.
- Komu? - zainteresowała się Jane.
Znowu spojrzenie w kierunku Weinsteina.
- Mojemu opiekunowi w świecie przestępczym - odparła Tess. - Źle to zniósł.
Jane milczała przez chwilę, pijąc herbatę.
- Nie pamięta pani swojej rodziny, panno Alcott?
- Nie - odparła Tess, zakładając nogę na nogę. - W każdym razie niczego konkretnego. Moje pierwsze wspomnienia wiążą się z Carsweilami. Musiałam mieć jakieś cztery czy pięć lat, kiedy do nich trafiłam.
- Więc nie pamięta pani tego domu - upewniał się Luke - ani swojej babci?
Błękitne oczy Tess spojrzały na niego.
- Maks twierdzi, że powinnam, ale nie pamiętam. I wcale nie chcę. Policja już mnie nie poszukuje. Wiodę porządne, uczciwe życie: mam piękne mieszkanie, dobrą pracę i mnóstwo czekoladek. Nie chcę, żeby jakaś obca rodzina zniszczyła to, co udało mi się osiągnąć. Nie pamiętam pani Cushman ani tego domu, i Bogu dzięki.
- Chwileczkę, Tess - zaprotestował doktor Weinstein, podczas gdy Luke rozważał to oświadczenie. - Wiesz, że to niezupełnie tak. Podczas naszych seansów hipnotycznych przypomniałaś sobie parę szczegółów z wczesnego dzieciństwa, które pasują jak ulał do tego, czego udało mi się dowiedzieć o Cushmanach i do tego, co tu zobaczyliśmy.
- Pewnie, że tak - mruknął Luke i zaskoczony spostrzegł, że Tess uśmiechnęła się do niego. Odwzajemnił uśmiech. Niech diabli wezmą tę kobietę! Co się, u licha, z nim dzisiaj dzieje? - Panno Alcott, zdaje sobie pani sprawę, że nie wierzę w tę bajeczkę, którą pani i doktor Weinstein opowiadacie?
- Byłby pan głupcem, gdyby pan w to wierzył, panie Mansfield - odparła Tess.
- Wkrótce się pani przekona, że nie jestem głupcem - odparował Luke. - Spróbujmy przeanalizować to, co przypomniała sobie pani podczas hipnozy, dobrze? Sądzę, że powinniśmy zacząć od zdjęć, Jane.
- Doskonale - zgodziła się Jane. Wyciągnęła spod stołu ogromny album i wyjęła z niego pięć kolorowych fotografii. Każda z nich przedstawiała innego, wypielęgnowanego kucyka. - Czy poznaje pani któregoś z nich, panno Alcott?
Tess rzuciła okiem na zdjęcia, potem spojrzała na Jane.
- To konie. Mówiłam, że nie lubię koni.
- To kucyki - poprawiła ją Jane, podając Tess zdjęcia. - Elizabeth uwielbiała jednego z nich. Którego?
Tess pospiesznie przejrzała zdjęcia i rzuciła je z powrotem na stolik.
- Skąd mam to wiedzieć? - spytała i zwróciła się do Weinsteina: - Mówiłam, że to bez sensu, Maks. Chodźmy stąd.
Tess podniosła się, gotowa do wyjścia.
- Chwileczkę, panno Alcott - rzekła łagodnie Jane. - Ledwo pani rzuciła okiem na te fotografie. Proszę spróbować jeszcze raz.
- To nie ma sensu - powiedziała Tess poirytowana. - Nie pamiętam żadnych koni ani kucyków poza tymi, które widziałam w telewizyjnych westernach. Pokażcie mi kucyka, który macha ogonem, gdy ktoś powie „Howdy”, na pewno go rozpoznam!
Na moment zapadła cisza.
- Ten kucyk - powiedziała cicho Jane, wyciągając zdjęcie kucyka z długą grzywą - należał do Mansfieldów. Luke nauczył go machać ogonem na dźwięk imienia „Howdy”. Elizabeth śmiała się z tego do rozpuku.
- Ach tak - mruknęła Tess i usiadła z powrotem na krześle.
Znów zapanowała cisza.
Luke pomyślał, że Tess naprawdę nie może uwierzyć w zbieżność swoich wspomnień ze wspomnieniami Elizabeth. Zaczynał rozumieć, dlaczego odnosiła takie sukcesy w swojej działalności przestępczej. Grała po mistrzowsku. Bo to musiała być gra. Luke nie dopuszczał myśli, że może mieć przed sobą prawdziwą Elizabeth Cushman.
- Czy zna pani jakieś języki obce, panno Alcott? - spytała Jane, przerywając ciszę.
- Sześć.
Luke i Jane popatrzyli na nią zaskoczeni.
- Francuski też? - spytała Jane.
- Oczywiście - odparła Tess znów pewna siebie. - Francuski to podstawa. Tym językiem posługuje się wielu najbogatszych ludzi świata. Znam każdy język, który może mi się przydać, pani Cushman.
- Dla Elizabeth francuski był drugim językiem - wyjaśniła Jane. - Widzi pani, moja synowa, Eugenie, była Francuzką.
- Wcale mnie to nie dziwi. Gdyby była Amerykanką, dzieciaki wyśmiewałyby się z jej imienia.
- Ta gruboskórna maska jest bardzo zabawna, panno Alcott - odezwał się Luke. - Ale wydaje mi się, że dobry złodziej dzieł sztuki powinien mieć łagodniejszy image, jeśli chce coś osiągnąć i pokazać elicie społecznej wyrafinowanie i inteligencję albo przynajmniej niewinność i prostotę...
- Oczywiście - odpowiedziała pogodnie Tess. Wydawała się mieć wyjątkowo grubą skórę. - Dobry złodziej musi być dobrym oszustem. Próbowałam wszystkiego: byłam zarówno niewinną sprzedawczynią, jak i analitykiem komputerowym u europejskiej księżniczki. - Na jej ustach pojawił się uśmiech. - Podobało mi się, kiedy ludzie kłaniali się i szurali nogami, gdy przechodziłam. To zadziwiające, w co ludzie potrafią uwierzyć w ciągu kilku godzin lub kilku dni. Widzi pan, dobry oszust jest jak blitzkrieg: pojawia się i znika, zanim ktokolwiek zdąży zapytać o referencje.
- A czy siedząca dziś przed nami zatwardziała kryminalistka jest oszustką? - spytała Jane.
Tess popatrzyła na nią przez chwilę i szeroki uśmiech zagościł na jej pełnych wargach, ukazując w pełnej krasie dołeczki w policzkach.
- Tylko troszkę - wyznała. - Jestem gruboskórna, ale umiem też być wyrafinowana.
Jane roześmiała się i poklepała japo ręce.
- Moja droga, tak się cieszę, że przyszliście dziś na herbatę. Nasza rozmowa niezmiernie mnie rozbawiła. Pani i doktor Weinstein musicie koniecznie zostać na lunchu, jeśli oczywiście nie macie innych planów.
- Będziemy zaszczyceni - odparł domniemany psychiatra.
Luke zdziwiłby się, gdyby odpowiedź brzmiała inaczej.
- Czemu nie poprosisz Hodgkinsa, żeby przyniósł pozostałe rzeczy - zwrócił się do Jane.
- Oczywiście, Luke - odparła Jane. Jej rozbawione spojrzenie upewniało Luke'a, że Jane doskonale zdaje sobie sprawę z jego zniecierpliwienia i narastającej złości.
Wezwano Hodgkinsa. Wkroczył do pokoju jak lodowiec, wolno zsuwający się do morza. Luke nigdy nie widział, żeby jego twarz wyrażała cokolwiek innego niż lodowatą powściągliwość. Postawił na stoliku tacę ze srebra, zebrał naczynia na mniejszą tackę i wyszedł dostojnym krokiem.
Jane wzięła z tacy srebrną filiżankę i podała ją Tess.
- Czy rozpoznaje to pani, panno Alcott?
Tess wzięła filiżankę i obróciła ją w ręce. Nagle zadrżała i oddała ją z powrotem Jane. Nie spojrzała na Weinsteina.
- Nie przypominam jej sobie - oświadczyła.
Luke przyjrzał się Tess uważnie. W jaką grę grała tym razem?
- Nie? - powiedziała Jane. - Dziwne. To była ulubiona filiżanka Elizabeth. A to? - spytała biorąc do ręki złotą bransoletkę.
Tess znów obracała ją w palcach przez chwilę. Potem podała Jane.
- Jest piękna, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam.
Luke zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Bransoletka należała do jego siostry, Hannah. Biały pluszowy miś, którego Tess również nie rozpoznała, należał do jego brata, Joshuy. Luke westchnął w duchu, czekając na dalszy ciąg przedstawienia. Liczył na to, że nowa oszustka złapie się na fałszywe pamiątki, ale Tess Alcott była za dobra, żeby wpaść w taką pułapkę. Trzeba będzie czegoś więcej niż nieprawdziwy pluszowy miś, żeby ją przyłapać.
- A to? - spytała Jane, podając jej brązowego pluszowego misia.
Tess wzięła misia w obie dłonie, opierając jego łapy o stolik. Nagle uśmiechnęła się, jakby była w transie.
- Cześć, Fred - wymamrotała. Jane pochyliła się nad stołem.
- Dlaczego nazwała go pani „Fred”? Tess zerknęła na starszą panią.
- Nie wiem. Po prostu to do niego pasuje. Jest milutkim stworzeniem.
- Elizabeth nazwała go tak na cześć Freda Flintstone'a.
- Była bystrym dzieciakiem - rzekła Tess, odkładając misia z powrotem na tacę. - Podobieństwo jest rzeczywiście uderzające.
Luke przygryzł dolną wargę.
Jane nakręciła jaskrawo pomalowaną pozytywkę - karuzelę. Karuzela zaczęła się kręcić i dźwięczna melodia „All the Pretty Little Horses” wypełniła pokój.
Tess zbladła. Zerwała się na równe nogi, strasznie dygocząc.
- Wyłączcie tę cholerną zabawkę albo pomóżcie mi ją rozwalić!
Luke, Jane i Weinstein wpatrywali się w nią.
- Wyłączcie to!
Jane wyłączyła pozytywkę, nie spuszczając wzroku z przerażonej twarzy oszustki. Gdy tylko muzyka zamilkła, Tess wzięła głęboki oddech, odwróciła się na pięcie i podeszła do szerokich drzwi prowadzących na taras z tyłu domu. Wyjrzała przez okno, wciąż obejmując się ramionami.
- Doktorze Weinstein? - odezwała się Jane. Domniemany psychiatra poderwał się z krzesła.
- Dowiem się, co ją tak zdenerwowało.
Podszedł do Tess i mówił coś po cichu, jakby ją uspokajał.
- Co się stało? - szepnęła Jane.
- Nie wiem - odparł Luke, patrząc na sztywne plecy Tess. - Ale nie podoba mi się to.
- To znaczy co? To, że nie wiesz, co znaczy niespodziewana reakcja panny Alcott?
- Jedno i drugie.
Tess odwróciła się, wzięła Weinsteina pod rękę i podeszła z powrotem do stolika.
- Przepraszam za mój wybuch - powiedziała smutnym głosem. - Mówiłam, że nie lubię koni.
- W porządku, moja droga - odparła Jane. - To musi być okropnie stresujące, kiedy doktor Weinstein mówi pani jedno, a my podajemy to w wątpliwość. Uważam, że długi spacer po ogrodzie dobrze wpłynie na pani nerwy. Luke, bądź dżentelmenem i oprowadź pannę Alcott po naszej posiadłości. Ja nie jestem już taka sprawna jak kiedyś. - Zwróciła się do Tess: - Posiedzę sobie tutaj w spokoju i zajmę doktora Weinsteina rozmową. Wie pan, doktorze, psychiatria zawsze mnie fascynowała.
Luke uśmiechnął się w duchu. Jane bardzo sprytnie uziemiła Weinsteina, oddając Tess w jego ręce, żeby mógł sprawdzić każdy szczegół z jej życia. Humor zaczął mu się poprawiać. Podniósł się z krzesła.
- Idziemy? - zapytał Tess.
- Czemu nie. - Wzruszyła ramionami.
Luke wyprowadził Tess przez francuskie drzwi na taras i dalej po stopniach na rozległy niebieskozielony trawnik. Śpiew niezliczonych ptaków był jedynym odgłosem pod czystym błękitem nieba. Po obu stronach posiadłości rozciągał się park z ciemnymi konarami drzew pnącymi się ku słońcu.
- Pięknie, prawda? - spytał Luke, zatrzymując się przy ogromnym dębie pośrodku trawnika.
- Podoba mi się, kiedy z pieniędzy robi się dobry użytek - odparła Tess.
- To wszystko musi się pani wydawać boleśnie znajome. Tess uśmiechnęła się tajemniczo.
- Nie uwierzy mi pan, jeśli potwierdzę, więc po co to pytanie?
- Staram się odgadnąć, według jakiego systemu wybiera pani rzeczy, które pani pamięta - powiedział, opierając się o drzewo i splatając ramiona na piersi. - Weźmy na przykład ten stary dąb. Stoi tu od stuleci. Elizabeth musiała go widzieć każdego dnia swojego dzieciństwa. A pani?
- Mówiłam już. Nie pamiętam swojego dzieciństwa. A gdzie jest huśtawka?
- Dlaczego pani pyta?
Tess uśmiechnęła się szeroko i wskazała na jedną z niższych i mocniejszych gałęzi.
- Metalowe kółka sugerują, że musiała tu wisieć huśtawka.
Luke skłonił jej się lekko. Musiał przyznać, że była pierwszą godną przeciwniczką od dłuższego czasu.
- To prawda, była tu huśtawka. Elizabeth ją uwielbiała. John Cushman zdjął huśtawkę po tym, jak porwano Elizabeth. Nie mógł więcej znieść jej widoku.
- Zrozumiałe - mruknęła Tess.
- Tak. A teraz proszę mi powiedzieć, panno Alcott, w jakim stopniu wierzy pani w tę historię zaginionej dziedziczki?
- Wcale w nią nie wierzę - zachichotała Tess. Luke opuścił ramiona, zaciskając dłonie w pięści.
- W takim razie, co, u licha, pani tu robi?
Tess żartobliwie wyciągnęła przed siebie ręce, jakby chciała się bronić przed jego atakiem.
- Doktor Weinstein jest moim psychiatrą. Ten facet to geniusz, każdy tak uważa, łącznie z nim samym. Jak mogę spierać się z geniuszem? Jeśli on twierdzi, że jestem Elizabeth Cushman, w porządku. Wchodzę w to. Będę obstawać przy tym, że jestem tu po to, by odszukać swoją przeszłość.
- Nawet jeśli oznacza to zranienie starszej kobiety, która nie zrobiła pani nic złego?
- Panie Mansfield, niech pan zacznie doceniać tę kobietę - powiedziała Tess z niesmakiem. - Jane Cushman wcale nie jest łatwowierna. Jest silna, bystra i dobrze się bawi. Więc niech się pan odczepi.
Luke nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek jakakolwiek kobieta kazała mu się odczepić.
- Czy zawsze jest pani taka ostra? - spytał pojednawczo.
- Jest pan dużym chłopcem, Mansfield. Jakoś pan to zniesie. Proszę posłuchać, utnijmy sobie miłą pogawędkę - zaproponowała Tess, opierając dłonie na delikatnie zaokrąglonych biodrach. - Pan i ja jesteśmy przeciwnikami. Dał mi pan to odczuć od samego początku. Pan i Jane Cushman staracie się pokonać mnie za pomocą filiżanki lub pluszowego misia. Maks nakłania mnie do zaakceptowania rodziny, w którą wcale nie wierzę, a ja stoję pośrodku, między młotem a kowadłem. W takich sytuacjach muszę się bronić. Jeśli nie umie pan od czasu do czasu przyjąć mocnego ciosu, powinien pan zająć się czym innym.
Luke stanął tuż przy niej.
- Wkrótce się pani przekona, i to ku własnemu rozczarowaniu, że zajmuję się dokładnie tym, czym powinienem.
- Nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz - mruknęła. Jej błękitne oczy znów przeszyły go na wskroś.
- To działa w obie strony, panno Alcott. - Tylko tyle zdołał powiedzieć. Prawie dotykała jego ramienia. Musiała odwrócić głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Wie pani, jestem ciekaw - spytał - dlaczego taka silna, utalentowana i odnosząca sukcesy złodziejka zadaje się z psychiatrą?
Tess zesztywniała pod jego spojrzeniem i cofnęła się o krok.
- Denerwuje mnie, że nie pamiętam pierwszych pięciu lat swojego życia - rzekła krótko.
- Ach tak, pani domniemana amnezja - wycedził ciesząc się, że ma łatwe zadanie. - Proszę mi powiedzieć, panno Alcott, co sobie pani przypomniała dzięki tym seansom hipnotycznym u doktora Weinsteina?
- Co za sceptycyzm! Nie wierzy pan w hipnozę, panie Mansfield?
- Prawdę mówiąc, wierzę. Nie wierzę tylko w panią. Proszę więc popisać się jakimiś wspomnieniami. Niech pani zrobi na mnie wrażenie. Niech mnie pani przekona. Niech zrosi trawę swoimi łzami.
- Nie płakałam, od kiedy skończyłam pięć lat, panie Mansfield - odparowała Tess ze złością w głosie. - Więc proszę schować chusteczkę. Powtarzam panu: nie pamiętam prawie niczego z mojego dzieciństwa. Pamiętam jedynie wspaniałego doga, który był trzykrotnie większy ode mnie i lizał mnie przy każdym spotkaniu. Pamiętam jeszcze rudowłosą kobietę zwracającą się do mnie „Beth”.
Spojrzała w dal ponad trawę i gęsto zadrzewiony park.
- Pamiętam, że byłam na żaglówce z jakimś mężczyzną, ale nie umiem powiedzieć, jak on wyglądał. I pamiętam, jak w środku nocy obudził mnie mężczyzna zakrywający mi ręką usta. Tyle, panie Mansfield jeśli chodzi o pięć pierwszych lat mojego życia. Jeśli chce pan wiedzieć jak, gdzie i kiedy nabawiłam się blizny po operacji wyrostka, nie mogę panu pomóc. Nie wiem też, dlaczego nazwałam tego misia „Fred”. I nie wiem także, dlaczego wciąż widzę na tym trawniku domek dla lalek, skoro go tu nie ma. Luke zesztywniał.
- Gdzie pani widzi ten domek?
Tess wskazała lewą stronę trawnika.
- Tam. Widzę miniaturowy domek z koronkowymi firankami i białym płotem. Całe szczęście, że już spotykam się z Maksem, inaczej musiałabym znaleźć sobie psychiatrę.
- Niekoniecznie - rzekł Luke, patrząc na rozległą, jednolitą powierzchnię trawnika. - Elizabeth miała miniaturowy domek dla lalek z koronkowymi firankami i białym płotem.
Cushmanowie zawsze, zarówno przed, jak i po porwaniu córeczki, starali się nie ujawniać szczegółów z jej życia. Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele wiedzieli o domku dla lalek, który Elizabeth dostała w prezencie na piąte urodziny, trzy miesiące przed porwaniem. Po jej zniknięciu domek został zniszczony na polecenie Johna Cushmana.
- Mówi pan poważnie, czy tylko drwi ze mnie? - spytała Tess.
- Oczywiście - rzekł Luke, patrząc na nią. - Weinstein mógł się dowiedzieć o domku i opisać go pani.
- Tak, to jest to - zgodziła się Tess pogodnie. - A teraz, o ile sobie dobrze przypominam, oprócz przesłuchania zlecono panu także oprowadzenie mnie po posiadłości.
- Ma pani rację. Chodźmy zobaczyć konie - zaproponował Luke ze złośliwym uśmieszkiem, kierując siew stronę stajni.
Tess przyspieszyła, by dotrzymać mu kroku.
- Rzadko spaceruje pan z niskimi kobietami, prawda?
Spojrzał na nią w dół i nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Czyżbym znowu szedł za szybko? Przepraszam. W mojej rodzinie wszyscy są wysocy i kobiety, z którymi się spotykam, też są wysokie.
- Wysokie? - żachnęła się Tess. - Tamta debiutantka to olbrzymka! Luke o mało się nie potknął.
- Skąd pani wie o Marii? Uśmiechnęła się szeroko.
- Panie Mansfield, wiem o panu dużo więcej, niż może pan przypuszczać. Tess z gracją przeszła przez biały płot na pusty wybieg dla koni.
- Kiedy Maks powiedział mi w zeszłym tygodniu, że prawdopodobnie się poznamy, sprawdziłam pana. Dane były doprawdy usypiające. Ma pan najłatwiejszy życiorys ze wszystkich, jakie kiedykolwiek studiowałam, panie Mansfield: odpowiednia rodzina, pieniędzy więcej niż lodu, odpowiednie szkoły, odpowiednie koneksje, odpowiednie posady, odpowiedni klienci. Nie było takiej rzeczy, która by się panu nie udała. Dziwię się, że nie umarł pan z nudów.
- Lubię nudę.
- Z pewnością - odparła Tess z grymasem na twarzy.
- Dlaczego więc zajmowała się pani tak nudnym życiorysem?
- Lubię wiedzieć jak najwięcej o przeciwniku, żeby nie dać się wyprowadzić w pole.
- A więc to wojna? - spytał Luke, przechodząc przez płot.
- O, nie. To tylko mała potyczka, w której jedno z nas solidnie oberwie po głowie.
- Na pewno nie ja. Stoję mocno na nogach.
- Tak, panie Mansfield, ale ja także.
Luke przyjrzał się Tess. Jasne kosmyki wiły się nieposłusznie wokół jej twarzy, błękitne oczy pozostawały spokojne pod jego surowym spojrzeniem. Była mała i leciutka. Z łatwością mógł ją chwycić w ramiona i... Nawet o tym nie myśl, przykazał sobie w duchu. Tess Alcott była oszustką, która zamierzała skrzywdzić jego klientkę i przyjaciółkę. Luke postawił sobie za cel udowodnienie jej tego. Trzymając się sztywno, z obojętnym wyrazem twarzy poprowadził Tess do stajni.
- I czego się pani o mnie dowiedziała dzięki lekturze? - zapytał.
- Zaraz się pan dowie - powiedziała Tess, rozglądając się po stajni z doskonale wypracowanym wyrazem nonszalancji na twarzy. - Ma pan trzydzieści pięć lat i jest pan najstarszym z czwórki wysokiego rodzeństwa. Korzenie pańskiej rodziny sięgają czasów biblijnych. Ukończył pan Uniwersytet Columbia, a następnie ze wszystkimi honorami skończył pan prawo na Harvardzie. Był pan kapitanem uniwersyteckiej drużyny wioślarskiej i może wziąłby pan nawet udział w olimpiadzie, gdyby nie złamał pan sobie nad garstka podczas gry w piłkę ręczną. Moim zdaniem to był kiepski wybór. Przedkładać piłkę ręczną nad olimpiadę. Wstyd! Dobił pan swoją drużynę. Jeździ pan doskonale na koniu, nieźle gra w szachy i świadomie unika wszelkich romantycznych historii od czasu, gdy zerwał pan zaręczyny z Jennifer Eire dwanaście lat temu. Stąd ta Olbrzymka. Ugiął się pan pod naciskiem rodziny i przejął rodzinną firmę prawniczą zajmującą się obroną bogatych i bezwartościowych przed karzącą ręką sprawiedliwości. Prokuratorzy podobno wypłakują się w mankiet, kiedy słyszą, że to pan będzie obrońcą w danej sprawie. Nazywają pana Bezwzględnym Żniwiarzem.
Zmierzyła go wzrokiem.
- Pasuje do pana - stwierdziła. - Poza tym uwielbia pan Jane Cushman i jest pan gotów usunąć z jej drogi wszystkie złe potwory, nawet tak niewielkie jak ja.
- No, no. - Luke wyraźnie był pod wrażeniem. - Jakim cudem udało się pani zdobyć tyle informacji?
- Panie Mansfield - zaczęła Tess. - Jestem profesjonalną złodziejką. Nigdy nie ujawniam źródła informacji. Dlatego odnosiłam sukcesy w mojej burzliwej karierze.
- Bardzo przepraszam - powiedział Luke z wymuszonym uśmiechem.
Szli wzdłuż rzędu pustych boksów. Tylko dwa ostatnie po prawej stronie były zajęte, jeden przez kasztana Morgana, drugi przez dropiatego półkrwi araba. Oba konie odwracały głowy w kierunku Luke'a, dopominając się pieszczot i jakiegoś smakołyku. Luke pogłaskał oba po kolei, a Tess zachowywała bezpieczną odległość od zwierząt.
- Eugenie miała tu dwadzieścia koni - powiedział Luke. - Niektórzy uważali, że była to najlepsza stadnina na Wschodnim Wybrzeżu. Po jej śmierci Jane nie chciała utrzymywać takiej dużej stajni. Sprzedała większość koni, zostawiając sobie tylko dwa do prywatnego użytku.
- To ona jeździ konno? Luke roześmiał się szeroko.
- Z ogromnym zapałem, mimo zaleceń lekarza i protestów rady nadzorczej. Odwrócił się do Tess z uśmiechem. Była zielona na twarzy i nie mogła tego udawać.
- Nie żartowała pani z tym strachem przed końmi, prawda?
- Nigdy nie robię sobie żartów ze śmierci, panie Mansfield, a te włochate, czworonożne potwory są narzędziem destrukcji. Miałam wizję i zostałam zbawiona. Alleluja!
Luke mógł sobie pozwolić na żarty. Skoro panna Alcott nie lubi koni, nie może być Elizabeth. Koniec i kropka. Ujął Tess za łokieć i ruszyli dalej. Pierwszy raz ją dotknął i pierwszy raz szedł blisko niej. Nie było to mądre posunięcie.
Na szczęście Tess uwolniła się z uścisku, żeby móc podziwiać rabatkę kwiatową nieopodal stajni. Luke odsunął się od niej jak najdalej. Co się dzisiaj z nim dzieje, na miłość boską? Dlaczego reaguje na jej zapach, skoro stoi dwa metry od niego? Czyżby nasypała mu czegoś do herbaty? A może to był z jej strony podstęp: wywierała wpływ na jego mózg i hormony, aby zająć go czymś do czasu, aż zdoła doszczętnie ograbić Jane Cushman?
Utrzymując bezpieczny dystans, Luke poprowadził Tess krętą ścieżką, skąd roztaczał się widok na łąki, lasy i ogrody. Jednocześnie wypytywał ją o wszystko, począwszy od przestępczej kariery, aż po znajomość francuskiego, którym, niech ją diabli, posługiwała się płynnie. Miała na wszystko gotową odpowiedź, cięty żart albo ostrą replikę. Zanim powrócili do domu, Luke wiedział, że ochrona Jane będzie znacznie trudniejszym zadaniem, niż mu się początkowo wydawało. Musiał zrewidować swoje poglądy. Tess Alcott była najtrudniejszym przeciwnikiem, jakiego kiedykolwiek napotkał.
- Ach, jesteście wreszcie - powiedziała radośnie Jane, kiedy pojawili się W salonie. - Doktor Weinstein i ja odbyliśmy bardzo interesującą pogawędkę. Droga panno Alcott, czy będzie pani tak miła i zostanie u mnie trochę dłużej, powiedzmy jakieś dwa tygodnie?
Luke spoglądał znacząco na Jane podczas lunchu, ale bez efektu. Rozmawiała z Tess i Weinsteinem jak ze starymi drogimi przyjaciółmi i serdecznie uścisnęła ich ręce, gdy ostatecznie się pożegnali i wsiedli do srebrnego lincolna doktora.
- Do licha, Jane, czyś ty postradała rozum? - wybuchnął Luke, kiedy wreszcie zostali sami. - Czy tęsknisz za spotkaniem z panami w białych kitlach? Zapraszasz Tess Alcott do siebie? - Chodził tam i z powrotem po czarno - białych płytkach w korytarzu, z trudem powstrzymując wściekłość. - Jak możesz jeszcze zachęcać tę małą sprytną oszustkę?
- Myślę, że dłuższa wizyta panny Alcott w tym domu będzie wspaniałą okazją do bliższego jej poznania - odparła spokojnie Jane. Jej jasnoniebieskie oczy błyszczały z rozbawienia, gdy prowadziła go z powrotem do salonu. Usiadła na białej sofie, a Luke wciąż chodził tam i z powrotem.
- Ograbi cię doszczętnie!
- Bzdura - powiedziała Jane. - Porzuciła to zajęcie. Nie słyszałeś?
- Być może nie kradnie już biżuterii i dzieł sztuki, ale zapewniam cię, że zamierza ukraść miejsce w twoim sercu należne Elizabeth, miejsce w tym domu i fortunie Cushmanów!
- Prawdę mówiąc, dotychczas zrobiła wszystko, żeby nas przekonać, że nie jest Elizabeth. Ta strategia najbardziej mnie fascynuje. A teraz, Luke, siadaj i przestań się rzucać jak diabeł w worku.
Luke rozchmurzył się na tyle, żeby usiąść obok Jane. Ujął jej niemłode dłonie i zmusił, by spojrzała na niego.
- Proszę, wysłuchaj mnie uważnie: Tess Alcott jest pozbawioną serca oszustką.
- Nie, mój drogi, ona prawie na pewno jest moją wnuczką, Elizabeth. - Luke mocniej ścisnął jej dłonie i popatrzył na poznaczoną zmarszczka mi twarz.
- Nie - rzekł stanowczo. - Nie mówisz poważnie. Nie mogła cię zdobyć dzięki błękitnym oczom i dołeczkom w policzkach!
- Tylko częściowo, mój drogi - odparła Jane.
- Mój Boże! - wybuchnął Luke, zrywając się na równe nogi. - Czy świat dziś zwariował? Niezależnie od tego, jakie wywarła na tobie wrażenie, Tess Alcott nie jest Elizabeth! Ona boi się koni, nie znosi widoku i dźwięku karuzeli, nie poznała srebrnej filiżanki i bardzo wątpię, czy rzeczywiście rozpoznała Freda!
- To prawda - przyznała Jane. - Ale gdybyś był pięcioletnim dzieckiem nagle i brutalnie pozbawionym tego, co kochało, nie zrobiłbyś wszystkiego, co możliwe, żeby zapomnieć o szczęśliwej przeszłości? Dla dziecka, które odczuwa ogromną potrzebę bezpieczeństwa, takie wspomnienia pogłębiają poczucie braku tego bezpieczeństwa. Wydaje mi się, że każdy sprawdzian dotyczący przeszłości wywołuje raczej strach i gniew, a nie miłe wspomnienia. Te pierwsze dwa uczucia panna Alcott nam dzisiaj zaprezentowała.
Luke podparł się pod boki, przestał chodzić tam i z powrotem i spojrzał na swoją klientkę.
- Jakim cudem nie zrobiłaś kariery prawniczej?
- Mój ojciec chciał, żebym została poetką. Uważał, że to bardziej odpowiednie zajęcie dla kobiety.
Luke musiał się uśmiechnąć. Ojciec Jane Cushman był prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który jej nie doceniał.
- Jane - odezwał się pojednawczo - zgadzam się, że Tess Alcott jest bardzo dobra w tym, co robi. Przez dwadzieścia pięć lat uczyła się, jak być sprytną i przekonującą. Dała dzisiaj wspaniałe przedstawienie, aby zamaskować swój nikczemny plan, i mam zamiar to udowodnić.
- Doskonale - odparowała Jane. - Dowiedz się jak najwięcej na temat panny Alcott. Podejrzewam, że wszystko będzie wskazywać na to, że jest Elizabeth.
Luke przejechał dłońmi po twarzy, starając się opanować.
- Dobrze, zostawmy na chwilę pannę Alcott w spokoju. Mamy także do czynienia z doktorem Maksem Weinsteinem, który z całą pewnością jest szarlatanem.
- Niewątpliwie. Zresztą całkiem niezłym. Wywinął się z każdej pułapki, którą zastawiłam na niego podczas naszego małego tete a tete. Mimo to nie wierzę mu.
- Ależ, Jane, jeśli Weinstein jest oszustem, to Tess także.
- Niekoniecznie - odparła Jane. - Weinstein mógł po prostu wpaść na ślad łączący pannę Alcott z Elizabeth. Mógł się z nią skontaktować i albo przekonać ją, że to prawda, albo zapewnić, że uda mu się sprzedać nam tę historię. W obu przypadkach nie można wykluczyć, że panna Alcott jest moją wnuczką.
- Tak, ale...
Jane roześmiała się.
- Och, Luke, dlaczego jesteś tak zawzięty na pannę Alcott? Przecież i tak widać, że bardzo ci się podoba.
Luke'owi ze zdumienia opadła szczęka, co wywołało u Jane kolejny napad śmiechu.
- Biedny chłopiec - powiedziała, ocierając łzy. - Czy naprawdę myślałeś, że twoje gburowate zachowanie wywiedzie w pole osobę, która znała cię, kiedy nosiłeś jeszcze pieluchy? Ale nie martw się, nikt inny by się nie domyślił. Muszę przyznać, że moje stare serce miało niezłą zabawę, kiedy widziałam, jak niegrzecznie traktowałeś tę biedną dziewczynę. Nie zdarzyło ci się to od czasu, kiedy miałeś dwanaście lat.
- Po prostu staram się chronić cię przed tą biedną dziewczyną - odparł chłodno Luke.
- Tak, wiem. Nieźle ci idzie chronienie mnie... i siebie przed panną Alcott. Ponieważ przez ponad siedemdziesiąt lat sama o siebie dbałam, myślę, że potrafię robić to nadal.
- Jane...
- Oczywiście, że nie mam całkowitej pewności, że ta dziewczyna to Elizabeth - ciągnęła dalej Jane. - W grę wchodzą wysokie stawki. Tylko najlepsza oszustka mogłaby pokusić się o zwycięstwo w tej grze. Pewnie sądzisz, że tracę zdrowy rozsądek, kiedy w grę wchodzi Elizabeth, ale jestem odmiennego zdania. Umiem jeszcze nad sobą panować. Przez te dwa tygodnie dokładnie wybadam pannę Alcott. Po cóż innego bym ją zapraszała?
- Chwilowa niepoczytalność?
Jane spojrzała na niego surowo.
- Wolę nazwać to sprytnym zastawieniem sideł w celu złapania oszustki lub też odnalezienia wnuczki.
- Wobec tego potrzebujesz kogoś do pilnowania jej - stwierdził z powagą Luke. - Kiedy panna Alcott wprowadzi się tu jutro, ja zrobię to samo. Jeśli popełni choćby najmniejszy błąd, wsadzę ten jej mały impertynencki tyłeczek tak głęboko do więzienia, że nigdy się stamtąd nie wydostanie!
- Oczywiście, Luke - powiedziała Jane z uśmiechem. - Jeśli uważasz, że to najlepsze rozwiązanie.
Tess usiadła w lincolnie obok Berta, wbijając paznokcie w dłonie. Wiedziała, że Bert ma ochotę ją zamordować, ale nie to ją martwiło. Chociaż powinno. Należało bardzo, ale to bardzo bać się Berta. Zamiast tego martwiła ją tylko własna osoba.
Dlaczego zielone oczy Luke'a Mansfielda przyprawiały jej serce o żywsze bicie? Dlaczego nie mogła się ani przez chwilę skoncentrować, kiedy był w jej pobliżu? Dlaczego wciąż miała przed oczami jego szczupłą sylwetkę?
Czy to było pożądanie? Niemożliwe! W swoim życiu spotkała już wielu przystojniejszych mężczyzn, którzy na dodatek starali się ją oczarować. Żaden z nich tak na nią nie działał.
Czy była to namiętność? Nie, przecież nie była zdolna do żadnych silnych uczuć. Bert i Dennis Foucher zadbali o to, gdy miała zaledwie szesnaście lat.
Więc co się z nią działo? Dlaczego, gdy była z Lukiem, zapominała o podstawowych zasadach swojej egzystencji? Dlaczego całe jej ciało reagowało na człowieka, który z najwyższą przyjemnością oddałby ją w ręce strażników prawa przy pierwszej sposobności? Przecież to jej praca, do tego najważniejsza w życiu. Nie mogła pozwolić, żeby jakiś mężczyzna ją rozpraszał.
Bert zahamował gwałtownie na podziemnym parkingu pod budynkiem, w którym mieścił się nowojorski apartament Weinsteina. Wyskoczył z samochodu i zatrzasnął drzwi z taką siłą, aż cały samochód się zatrząsł.
Nie mogła pozwolić, żeby Bert połapał się, że Mansfild jakimś cudem ją dekoncentrował.
Wysiadła powoli z samochodu i ruszyła w kierunku wind. Bert złapał ją tak mocno za łokieć, aż zabolało. Ten uścisk różnił się od uścisku Luke'a. Bert niemal wepchnął ją do windy. Wolną dłonią nacisnął przycisk z numerem piętra. Winda ruszyła do góry. Ogromne łapsko Berta ściskało ją tak mocno, że ręka jej zdrętwiała.
Drzwi windy otworzyły się i Bert popchnął Tess w kierunku apartamentu. Wciągnął ją do środka, zamykając z hukiem drzwi wejściowe.
- Bert... - zaczęła.
Złapał za koński ogon i szarpnął ją do tyłu.
- Coś ty, u diabła, wyrabiała?! - wrzasnął. - Prawie nas załatwiłaś, za nim w ogóle przekroczyliśmy ich próg!
Pchnął ją w głąb pokoju. Na szczęście, brązowa skórzana sofa złagodziła upadek. Tess zdołała się podnieść, gdy Bert zaczął iść w jej stronę.
- Zmiana strategii była konieczna - powiedziała szybko, modląc się w duchu, żeby stłumić jego gniew, zanim wyładuje się na niej.
- Nie jesteś od myślenia! - krzyknął, rozbijając w drobny pył lampkę na stoliku po jej lewej stronie. - To ja planuję nasze role, ja ustalam czas, ja wybieram strategię! Ty jesteś niczym! Jesteś tylko narzędziem, którym się posługuję, przy największym skoku mojego życia!
- Wiem, Bert - powiedziała łagodnie Tess. - Ty tu rządzisz, zawsze tak było i zawsze tak będzie. Ale to ja odwalam całą robotę i musiałam coś zrobić, kiedy rzucono nam granat prosto pod nogi.
- O czym ty, u licha, mówisz?
- Pani Cushman okazała się inna, niż się spodziewaliśmy - zaczęła Tess, przesuwając się za sofę, która teraz ich dzieliła. Znowu mogła zacząć oddychać. - Wiedzieliśmy, że to twarda kobieta interesu, ale sądziliśmy, że jeśli chodzi o Elizabeth, traci zdrowy rozsądek. Inaczej dawno już przestałaby wierzyć, że dziecko jeszcze żyje. Ale Jane Cushman nie daje się ogłupić nawet wtedy, gdy angażuje w coś swoje serce. Wystarczy spojrzeć jej w oczy i już wiadomo, że zna każdą sztuczkę, widziała każdy trik i wie o takich oszustwach, które nigdy nie przyszłyby nam do głowy. Musiałeś zauważyć, że pomyliliśmy się, biorąc ją za rozhisteryzowaną osobę rozpaczliwie poszukującą swojej przeszłości. Dlatego postanowiłam uzupełnić twój scenariusz wychodząc z założenia, że najlepszym sposobem jest odwrócenie sytuacji: to Jane powinna mnie przekonać, że jestem Elizabeth Cushman.
Furia częściowo ustąpiła z twarzy Berta, a jego dłonie powoli zaczęły się rozprostowywać, kiedy przemyślał to, co powiedziała. Wolno pokiwał głową.
- Może i masz rację - wydusił w końcu.
Tess westchnęła z ulgą.
- Właściwie sam zaproponowałbym tę zmianę, gdybym mógł z tobą choć chwilę porozmawiać na osobności. Ta Cushman widziała już z pewnością wiele dziewcząt wypłakujących się na jej ramieniu. Ty robisz coś innego. Ty podsycasz jej ciekawość. Czy dlatego nie rozpoznałaś filiżanki od Tiffany'ego?
Tess nonszalancko wzruszyła ramionami.
- Chciałam wyprowadzić ją z równowagi - odparła.
- Jasne - przytaknął Bert. - Ale co było z tą cholerną karuzelą?
Co było? Pozytywka przypominająca karuzelę zaczęła grać. Tess czuła się, jakby zwaliła się na nią lawina skał i błota. Nie mogła w ogóle oddychać. Płuca odmówiły jej posłuszeństwa. Dlaczego? Czyżby zaczynały powracać ataki astmy z dzieciństwa? Tess miała nadzieję, że nie, bo wtedy nie poszłoby z Jane tak łatwo. Elizabeth była zdrowa jak ryba. Nikt w jej rodzinie nie miał problemów z płucami.
- Czyżbym przesadziła? - zapytała z nonszalancją. - Sądziłam, że parę teatralnych gestów nie zaszkodzi.
- Było w porządku - przyznał Bert. - Ale więcej nie próbuj niczego na własną rękę. Zaplanowałem tę robotę, aż do momentu pojawienia się wzmianek prasowych oznajmiających powrót Elizabeth Cushman na łono rodziny. Nie mam zamiaru ratować sytuacji tylko dlatego, że nagle zaczniesz improwizować. A właśnie: dlaczego, u licha, wspomniałaś im o ŚBŚ? Teraz będę się musiał napocić, żeby to jakoś zatuszować.
- Uspokój się, Bert. Nie siedziałam z założonymi rękami przez ostatnie lata. Mam w ŚBŚ kilkoro przyjaciół, którzy będą mnie kryć bez względu na to, kto ich będzie przesłuchiwał.
Bert spojrzał na Tess z uznaniem.
- Moja szkoła.
- Dzięki tobie jestem dzisiaj tym, kim jestem.
- Zdobędziesz swoje imperium, kotku, na przekór Mansfieldowi. - Bert zachichotał rozbawiony. - On chyba za tobą nie przepada.
- Wtrąciłby mnie do lochu z izbą tortur, gdyby tylko znalazł coś takiego - zgodziła się Tess.
Bert się roześmiał.
- Mówiłem ci, że będą z nim kłopoty i są. Ale z twoim wdziękiem i moim sprytem wystawimy go do wiatru. Podoba mi się ta robota, kotku. To będzie moje arcydzieło.
- No, nie wiem, Bert - powiedziała Tess, wolno wychodząc zza sofy i siadając na krześle obok. - Zawsze uważałam, że twoją najlepszą robotą był Cartier.
- Tak, to było niezłe - odrzekł Bert, wzdychając z zadowolenia.
Usadowił się na sofie i zrzucił buty. Przez następną godzinę Tess z wdzięcznością przypominała mu wszelkie wspaniałe skoki, które zaplanował, i w których ona mu pomagała. To wywołało kolejną falę jego własnych wspomnień z pobytu w Ameryce Południowej, zakończoną nagłym stwierdzeniem, że musi koniecznie sprawdzić stan swojego szwajcarskiego konta. Następnie wysłał ją do kuchni, żeby przygotowała mu coś do jedzenia.
Dopóki nie znajdzie się w rezydencji Cushmanów, praca w kuchni to najbezpieczniejsze zajęcie - pomyślała Tess. Lepiej unikać towarzystwa Berta, jeśli to możliwe. Nie wiadomo, kiedy ostatecznie do niego dotrze, że nie jest już małym chudym dzieciakiem, który był gotów ukraść dla niego wszystko, tylko kobietą, która nadaje się do zabawiania mężczyzn.
Nie miała ochoty, zamiaru i nastroju do zabawiania Berta ani zresztą żadnego innego faceta. Lepiej zrobić mu omlet, niż ryzykować, że wpadnie mu do głowy coś innego. Gdyby doszło między nimi do fizycznego starcia, nie miała wątpliwości, kto byłby górą.
Z udaną wesołością poszła do kuchni Maksa Weinsteina. Otworzyła szafkę, wyjęła pudełko czekoladek i włożyła jedną do ust. Bogu niech będą dzięki za czekoladki! Sprawiały, że wszystko stawało się do zniesienia.
Sięgając do lodówki po jajka, poczuła tępy ból w łokciu. Podciągnęła rękaw zielonego kostiumu i zaklęła, widząc ogromny fioletowy siniak. Cholerny Bert! Nie ma szans, żeby wytłumaczyć to jakoś Jane Cushman. Będzie musiała nosić długie rękawy przez następny tydzień. Z westchnieniem wyciągnęła jajka, cebulę, pieczarki i ser i położyła je na blacie po lewej stronie, dokładnie pod fotografiami, które przyczepiła na ścianie. Byli na nich Cushmanowie, ustawieni w rzędzie. Cała rodzina.
- Dzień dobry, babciu - powiedziała do wizerunku Jane Cushman. - Lubisz jajka?
Dostojna twarz Jane spoglądała na nią surowo jasnobłękitnymi oczami. To nie była kobieta, którą można łatwo oszukać. Cóż, Tess zawsze lubiła wyzwania.
Obok wisiało zdjęcie Johna Cushmana.
- Cześć, tatku - rzekła Tess, wyciągając miskę z szafki. - Co słychać?
Był mężczyzną przystojnym, a nawet pięknym. Jego ciemnoblond włosy były gęste i potargane przez morską bryzę. Stał obok swojego jachtu „Lizzy Dawn”, nazwanego tak na cześć jego córki, Elizabeth Aurory Cushman. Śmiał się do obiektywu. Był przystojny i czarujący, ale jego ciemnoniebieskie oczy nie wyrażały tej siły charakteru, co oczy Jane.
- Regardes, maman. Patrz, mamo - powiedziała Tess, wbijając jajka do miski, jedno po drugim. Eugenie Danon Cushman była piękna nawet w wieku pięćdziesięciu lat, kiedy zrobiono to zdjęcie. Jej włosy, w młodości ogniście czerwone, na zdjęciu były białe i kontrastowały z fiołkowymi oczami. Miały w sobie moc i determinację taką, jak oczy jej teściowej. Musiała być bardzo silną kobietą, jeśli zdołała przeżyć nie tylko zniknięcie i śmierć córki, ale także samobójstwo męża. Była właściwą synową dla Jane.
Obok zdjęcia Eugenie wisiało zdjęcie najnowszej roli Tess. Mała twarzyczka Elizabeth Cushman była roześmiana, podczas gdy jeden z dogów lizał ją swym ogromnym jęzorem. W wieku pięciu lat miała drobne, lecz silne ciało, gęste blond włosy i błękitne oczy swojego ojca. Gdyby przeżyła, stałaby się piękną kobietą, pełną wdzięku i radości odziedziczonych po ojcu i siły po matce.
Krojąc automatycznie warzywa, Tess jeszcze raz spojrzała na małe silne ramiona obejmujące psa, mogącego z łatwością powalić swoją panią. Śmiała się ze sztuczek pokazywanych przez pupila, ale z drugiej strony marszczyła brew, widząc fotografa, zakłócającego tę miłą chwilę. Tak, mogłaby wyrosnąć na silną kobietę, zdolną do pokierowania imperium Cushmanów. Tess pomyślała: szkoda, że tak się nigdy nie stanie.
Niechętnie spojrzała na ostatnie zdjęcie przyczepione pod zdjęciami całej rodziny. Luke Mansfield spoglądał na nią ponuro.
To zdjęcie nie pomogło jej w spotkaniu z tym mężczyzną: nie ujawniło jego siły, uroku, zniewalającego uśmiechu i zmysłowości, która od niego emanowała. Nie miała o tym wszystkim pojęcia. A nawet gdyby miała, czy zdołałaby lepiej się przygotować?
- Mój Boże - wyszeptała. - Podoba mi się ten facet!
To było niesamowite.
To było fatalne. Zbyt wiele zależało od tej roboty. Nie mogła sobie teraz pozwolić na odkrycie, iż jest kobietą, co ukrywała sama przed sobą przez te wszystkie lata.
Poczuła strach. A myślała, że da sobie z nim radę, skacząc na jednej nodze z zawiązanymi rękoma. Jaka była głupia.
Właśnie weszła na pole minowe, na którym nie było żadnych znaków ostrzegawczych. Jak zapanować nad Lukem Mansfieldem? Nie miała żadnego doświadczenia w kwestii pożądania. Nie wiedziała, jak hamować własne pragnienia, bo nigdy nikogo jeszcze nie pragnęła. Nie mogła jednak zrezygnować z tej roboty, kiedy udało jej się postawić nogę w rezydencji Cushmanów. Nie wahała się, co wybrać: pracę czy swoje niezrozumiałe uczucia.
Wrzuciła pokrojone warzywa na patelnię i zaczęła zawzięcie ubijać jajka w misce. Właśnie odkryła w sobie nie znaną do tej pory słabość. Nie wiadomo dlaczego była bardziej podatna na wdzięki płci przeciwnej, niż myślała. Świetnie. Będzie się zachowywać tak, aby nikt poza nią samą nie dowiedział się o tym defekcie.
Na szczęście nie będzie się widywała z Lukiem zbyt często. On z pewnością wpadnie od czasu do czasu do rezydencji, żeby bronić interesów Jane Cushman, ale z tym da sobie radę. Znała teraz swojego przeciwnika i była sobą. Luke Mansfield nie zdoła jej ponownie na czymś złapać. Będzie go unikać niczym więziennej celi.
Następnego ranka, mając na sobie prostą szmizjerkę w kolorze lawendy, oczywiście z długimi rękawami, i Berta u boku, Tess po raz kolejny weszła do rezydencji Cushmanów. Hodgkins przywitał ich chłodno i poprowadził do ogromnego salonu z dwoma kominkami po obu stronach pokój u, dwiema oszklonymi ścianami i belkowanym sufitem. Jane i Luke siedzieli na ogromnej białej sofie, przed nimi na szklanym stoliku stał dzbanek z lemoniadą.
Tess mgliście zdawała sobie sprawę, że gapi się na Luke'a i wiedziała, że nie powinna tego robić, ale cóż mogła poradzić? Słońce wpadające przez okna zapalało w jego gęstych włosach prawdziwe płomienie. Grafitowy garnitur był dopasowany do gibkiego ciała. Szmaragdowe oczy były spuszczone, tajemnicze, odurzające.
Co jest ważniejsze, do cholery? Tess z żalem odwróciła wzrok od Luke’a, żeby przywitać Jane Cushman, która podniosła się na ich widok.
- Ach, doktorze Weinstein, panno Alcott, jak dobrze, że przyjechaliście tak szybko - powiedziała Jane, biorąc każde z nich po kolei za rękę. - Usiądźcie i napijcie się z nami lemoniady.
- Ja dziękuję za lemoniadę, pani Cushman - rzekł Bert. - Chciałem się tylko upewnić, że Tess dotrze tu bezpiecznie i raz jeszcze podziękować, że zechciała ją pani zaprosić do siebie. Jestem pewien, że to dla niej lepsze niż lata terapii. A ty, Tess - Bert zwrócił się do niej z dziwnym uśmieszkiem - staraj się, jak możesz. Są gorsze rzeczy niż odnalezienie rodziny.
- Dobrze, Maks - odrzekła Tess.
Bert westchnął i uśmiechnął się do Jane, jakby chciał powiedzieć: co można zrobić z takim dzieciakiem?
- Jestem codziennie w swoim gabinecie, jeśli ktoś będzie chciał ze mną porozmawiać - uprzedził. Następnie wyszedł, żegnając Luke'a skinieniem głowy.
Tess została sama.
- Moja droga - powiedziała Jane, obejmując ją w talii i prowadząc w kierunku sofy. Tess starannie ukryła zdziwienie z powodu tego objawu zażyłości. - Tak się cieszę, że jesteś z nami. Luke, bądź dżentelmenem i nalej pannie Alcott szklaneczkę lemoniady.
- Zostanę tu przez dwa tygodnie pod warunkiem, że zniesiecie państwo moją obecność tak długo - odezwała się Tess. - Czy nie sądzicie państwo, że powinniśmy zrezygnować z etykiety? Nie możecie zwracać się do mnie cały czas „panno Alcott”. Będę się czuła jak w sądzie.
- Doskonale - rzekła Jane z uśmiechem, siadając na sofie. - Powinniśmy mówić sobie po imieniu.
Luke podał Tess wysoką szklankę z lemoniadą, dotykając przy tym niechcący jej palców. O mało nie upuściła szklanki. Zmuszając się do zachowania pozorów spokoju, uśmiechnęła się uprzejmie do jego spuszczonych zielonych oczu. Usiadła po prawej stronie Jane, założyła nogę na nogę i zmusiła serce do normalnego rytmu.
Serce się wzbraniało.
- Z tego, co mówiłaś - odezwała się znów Jane - Tess Alcott to nie jest twoje prawdziwe nazwisko?
- Raczej nie - odparła i nawet zdobyła się na uśmiech. - W Oksfordzie używałam nazwisk: Preen, Wentworth, Finch, Harley i Charles. Po studiach... zaraz, zaraz... Marshall, Woodcock, Danby, Clark, Brugger, Horst... ach, i jeszcze Jeanne - Marie St. Juste. Sama byłam zaskoczona, kiedy wymyśliłam to ostatnie.
Jane roześmiała się.
- To ilu nazwisk dotychczas używałaś?
- Dziesiątek. Prowadzę dziennik, żeby nie użyć ponownie nazwiska, które mogłoby źle się kojarzyć władzom. Co do imion, zwykle używam Tess, ale także Julia, Suzanne, Marguerite, Sophia i jeszcze kilku mniej ładnych. Co do nazwisk, to trzy razy przeleciałam już alfabet.
- Czyli teraz „A” jak Alcott?
- Tak i nie. Kiedy zaczęłam pracować dla ŚBŚ, doszłam dopiero do „T” jak „Tyler”, ale zaczynałam wszystko od nowa, a skoro tak, wróciłam znów do „A”.
- Dlaczego wybrałaś Alcott?
Tess uśmiechnęła się szeroko. Jej serce powróciło do normalnego rytmu. Mogła oddychać z łatwością. Poczuła ulgę. Wyglądało na to, że wszystko idzie dobrze.
- Po raz nie wiem który czytałam Małe kobietki i to nazwisko wydało mi się odpowiednie.
Jane znów się uśmiechała.
- A zatem w pewnym sensie byłaś Alcott od zawsze?
- Podoba mi się to nazwisko. Jest tak typowo amerykańskie, że budzi zaufanie u większości ludzi.
- Sądziłem - wtrącił uprzejmie Luke - że postanowiłaś zmienić zajęcie i nie chcesz już nabierać ludzi.
- Trudno się pozbyć starych nawyków - odparła Tess, zmuszając się do odparcia jego wyzywającego spojrzenia.
- Muszę przyznać szczerze, że miło mi będzie gościć tu młodych ludzi - oznajmiła Jane z radością. - Ten dom jest za duży dla jednej starszej kobiety.
- Ludzi? - powtórzyła Tess, starając się nie zakrztusić lemoniadą.
- Tak. Luke też się wprowadzi. Razem spędzimy miło czas.
- Moje mieszkanie jest w remoncie - wyjaśnił Luke, opierając się o sofę. Jego uśmiech był prawie wredny. - Jane pozwoliła mi zostać przez ten czas u siebie.
- Jak miło z jej strony - mruknęła Tess.
A zatem zamierzał być gorylem Jane? I nic go nie obchodziło, czy ona uwierzy w jego wymówkę? Świetnie. Wolała otwartą wojnę od jakichś ukrytych animozji. W każdej robocie potrzeba czasem zmienić taktykę, nawet jeśli ustalona była dzień wcześniej. Żyła dotąd tyle lat, zapominając o zmysłach, że może to robić jeszcze przez dwa tygodnie. Na pewno może. Podniosła szklankę z lemoniadą, wznosząc toast i ponownie zmuszając się do spojrzenia Luke'owi w oczy. Będzie musiała do tego przywyknąć.
- Im nas więcej, tym lepiej - powiedziała beztrosko.
- Czekam niecierpliwie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o twojej barwnej przeszłości - odrzekł Luke równie beztrosko. - To fascynujące. Nawet sprawdziłem co nieco na twój temat.
- Cóż za niespodzianka - oświadczyła Tess. - Wierzę, że ŚBŚ potwierdziło moją wzorową pracę?
- Dali ci znakomitą opinię.
- Co za wspaniali ludzie. Kocham ich jak rodzinę. Kogo zatrudniłeś do sprawdzania mnie?
- Baldwin Security.
Pokerowy wyraz jego twarzy nie zmylił Tess.
- Bardzo dobrze - stwierdziła, nie ujawniając żadnej z myśli krążących jej po głowie. - Jest jednym z najlepszych.
- Przekażę Leroyowi twoją opinię.
- Starczy już tych złośliwości, dzieci - wtrąciła Jane.
- Przeciwnie - odparł z uśmiechem Luke. - Panna Alcott będzie z tobą mieszkać przez dwa tygodnie, Jane. Myślę, że powinnaś o niej wiedzieć coś więcej poza fałszywym nazwiskiem, żeby spać spokojnie, nie uważasz?
- Luke...
- Więc proszę mi powiedzieć, panno Alcott, jak się pani żyło u pary kidnaperów?
Tess poczuła, że w środku wszystko jej się wywraca. Widziała wściekłą twarz Barbary Carswell, czuła, jak jej dłoń bije ją wielokrotnie po twarzy, podczas gdy Ernie Carswell przyglądał się znudzony. Uwolniła się od tych potworów ponad czternaście lat temu, a wciąż...
- Carswellowie byli w porządku, jak sądzę - powiedziała, wzruszając ramionami i starając się opanować ogarniające ją nudności. - Zawsze mieli przynajmniej dziesięcioro dzieci pracujących dla nich. Dbaliśmy o siebie wzajemnie, a Carswellowie ubierali nas i karmili. Nauczyłam się nawet czytać, pisać i liczyć. Wiele dzieci w tym kraju nie miało takiej szansy.
- Czyżbyś znała któreś z nich? - zapytała cicho Jane.
Tess znów wzruszyła ramionami.
- Carswellowie nigdy nie wybierali na kryjówkę czegoś, co rzucało się w oczy. Trudno ukryć dziesiątkę dzieciaków na mieszczańskim przedmieściu. Dlatego większość czasu spędzaliśmy, włócząc się po ubogich dzielnicach Miami i ucząc się życia. Nie było tam ani czysto, ani bezpiecznie. Ale za to, jeśli zdobyło się jakieś jedzenie, było ono pyszne.
- Czy Carswellowie kiedykolwiek powiedzieli ci, jak... jak cię zdobyli? - zapytał Luke z wyrazem twarzy tak zimnym, jak u tej góry lodowej, którą Jane nazywała lokajem.
- Oczywiście. Kupili mnie.
Luke i Jane popatrzyli na nią szeroko otwartymi oczami.
- Słucham? - spytał Luke.
- Za długo żyłeś w swojej wieży z kości słoniowej, Mansfield - powiedziała Tess, nie będąc w stanie ukryć goryczy w swoim głosie. - Są ludzie, którzy zajmują się wykradaniem dzieci i sprzedawaniem ich potworom, takim jak Carswellowie lub do domów publicznych albo ludziom, którzy tak bardzo pragną dziecka, że nie będą zadawać żadnych pytań, kiedy maleństwo znajdzie się w ich ramionach. To jest trochę tak, jak z kradzieżą i znakowaniem bydła. Trzeba tylko zmienić dziecku imię i kto dopatrzy się oszustwa?
- Przede wszystkim dzieci - stwierdziła ponuro Jane.
- Nieprawda. Większość z nas nie umiałaby powiedzieć, skąd pochodzi, nawet gdyby przystawiono nam pistolet do skroni. Psychiatrzy nazywają to amnezją pourazową. Nie docierają do nas żadne informacje z przeszłości. Tak, jakbyśmy nagle wylądowali na nowej i przerażającej planecie.
Tess usłyszała gniew w swoim głosie i przestraszyła się w duchu. Uspokój się! - przykazała sobie. Nie musiała wychodzić z roli tylko dlatego, że zbliżyli się niebezpiecznie do jej największej słabości - amnezji.
Przez chwilę Luke przyglądał się Tess z dziwnym wyrazem twarzy, którego nie mogła rozszyfrować.
- Nigdy nie zastanawiałaś się, kim są twoi rodzice?
- Jasne, że tak. Dawno temu doszłam do wniosku, że sprzedali mnie Carswellom za pieniądze na narkotyki. Nie bądźcie tacy zgorszeni! Podobne rzeczy się zdarzają. A zresztą, to i tak nie ma znaczenia. Byłam u Carswellów i nie miałam dokąd pójść.
Jane lekko pobladła.
- Łatwo... łatwo się przystosowujesz do nowych warunków, Tess. Nie sądzisz, że twoimi rodzicami mogli być John i Eugenie Cushmanowie?
- Widziałam swoją krew. Jej barwa jest daleka od błękitnej.
- Ale świetnie pasujesz do luksusu i bogactwa - zauważył Luke z kpiącym uśmieszkiem.
Tess posłała mu jedno ze swoich mrożących krew w żyłach spojrzeń.
- Jak powiedziała Jane, potrafię się przystosować.
- To zapewne cenna umiejętność w twojej profesji - ciągnął Luke nie zmieszany. - Twierdzisz, że nie masz rodziny. A jacyś przyjaciele, którzy mogliby poświadczyć nieskazitelność twojego charakteru?
- Nie mam przyjaciół.
- Nie masz rodziny, nie masz przyjaciół - powiedziała Jane. - To co masz?
- Moją pracę.
- No tak, pani kariera - powiedział Luke z ironią. - Proszę mi opowiedzieć o trudnych początkach, panno Alcott. Ile pani miała lat, kiedy po raz pierwszy zaczęła pani pracować dla Carswellów?
- Pięć, może sześć. Byłam mała jak na swój wiek. Nadal jestem.
- W takim razie było to jakieś dwadzieścia lat temu. Jaka wtedy była pora roku?
- Skąd mam wiedzieć? To Miami, Nigdy wcześniej tam nie byłam.
Tess umilkła. Jakim cudem mogła wiedzieć, że nie była w Miami, zanim kupili ją Carswellowie?
- Ale mieszkała tam pani przez sześć czy siedem lat, zdążyła pani przywyknąć do tamtejszego klimatu. Kiedy Carswellowie panią kupili? - Luke domagał się odpowiedzi.
- Było gorąco - mruknęła, niezadowolona, że musi wspominać dzieciństwo. - Było naprawdę gorąco. Może późne lato. Lipiec, sierpień. Nie wiem.
- Luke, z pewnością musisz wracać do biura - powiedziała stanowczo Jane. - Czekamy na ciebie z kolacją. Do tego czasu postaram się zająć Tess najlepiej, jak potrafię.
Tess skryła uśmiech, pijąc kolejny łyk lemoniady. Wyglądało na to, że pan Mansfield został elegancko odprawiony. Nie miał teraz innego wyjścia, tylko spojrzeć groźnie na Jane, rzucić Tess lakoniczne „do widzenia” i zniknąć.
- Zapowiadają się interesujące dwa tygodnie - powiedziała Tess, przyglądając się, jak Luke dostojnie opuszcza pokój.
- Też tak myślę - zgodziła się Jane z figlarnym błyskiem w oku.
Tess uśmiechnęła się do niej szeroko.
- Czy jest ci przyjemnie, kiedy wrzucasz dwie walczące ze sobą zaciekle ryby do jednego akwarium?
- To nie był mój pomysł - powiedziała szczerze Jane.
- Niewątpliwie. Ale zapewne będziesz miała dużo radości. Jane roześmiała się.
- Na pewno. Chodźmy, pokażę ci twój pokój.
Gdy stanęły obok siebie, Jane objęła Tess ramieniem i wyprowadziła z salonu. Tess z trudem się powstrzymała, żeby natychmiast nie uwolnić się z uścisku. Kontakt fizyczny stwarzał poczucie bezpieczeństwa i Jane musiała się przekonać, że Tess jest osobą godną zaufania. Że jest Elizabeth. Mimo to Tess pragnęła uwolnić się z uścisku starszej pani, gdy wchodziły na drugie piętro.
- Niezłą masz chałupę, Jane.
- Lubię ją - odpowiedziała Jane z uprzejmym uśmiechem.
Mózg Tess zaczął pracować. Jane wiedziała, co robi. Stosowała tę samą taktykę pozornego zbliżenia, którą Tess zastosowała wobec niej! A to sprytna sztuka! Jane prawdopodobnie starała się uśpić czujność Tess, zanim wytoczy ciężką artylerię. Luke Mansfield nie był jedynym zagrożeniem w tym domu.
Pamiętaj - powiedziała sama do siebie, powtarzając życiowe motto: „Nikt i nic nie jest bezpieczne”.
Jane otworzyła drzwi sypialni i wprowadziła Tess do środka.
- To był pokój Elizabeth - powiedziała po prostu. - Pomyślałam, że ci się spodoba.
Tess z niechęcią obrzuciła go wzrokiem. Wciąż był to pokój dziecinny. Trzy ściany pomalowane na niebiesko wyobrażały niebo z białymi chmurami. Duże okno z parapetem przeznaczonym do siadania zachęcało do spędzania popołudnia na spoglądaniu na park. Pod jedną ze ścian stało ogromne pudło z zabawkami. Walizka Tess leżała na łóżku, a ubrania powieszono w garderobie. Naprzeciwko łóżka stał mały stolik z krzesełkami, świetny na dziecinne przyjęcia.
Było to przytulne dziecinne gniazdko i Tess pomyślała o przerażonym pięcioletnim dziecku, które zabrano stąd brutalnie dwadzieścia lat temu. Znała inne dzieci, które zostały porwane. Pracowała razem z nimi. Jeszcze teraz pamiętała przerażenie, zagubienie, szok, jakiego doznawały w świecie, który nie był bezpieczny. Miała nadzieję, że Elizabeth umarła szybko i bezboleśnie, zaraz po porwaniu. Żadne dziecko nie powinno być skazane na życie w piekle przemocy.
- Nie... nie tego się spodziewałam - zdołała wykrztusić. Chciała natychmiast wydostać się z tego pokoju i uwolnić od Wspomnień i koszmarów z przeszłości, które ten pokój przywoływał.
- Jestem pewna, że nadchodzące dwa tygodnie przyniosą wiele niespodzianek - stwierdziła Jane.
Tess spojrzała na nią podejrzliwie. Jeśli te niespodzianki będą podobne do tego, co przed chwilą przeżyła, lepiej od razu się spakować.
Ale nie mogła zachowywać się jak dziecko. Nie było niczego ważniejszego od tej roboty. Niczego.
Zmuszając się do uśmiechu, objęła Jane ramieniem.
- Pokaż mi teraz resztę swojej rezydencji.
Już dwa tygodnie temu Tess poznała plan domu wraz z sekretnymi schowkami, których przybywało z upływem lat. Teraz więc mogła sobie pozwolić na obserwowanie Jane i zastanawianie się po raz kolejny, kim był informator Berta. Bogactwo szczegółów, jakie przekazał, świadczyło, że to stały bywalec tego domostwa. Ale kto?
Z całą pewnością nie była to nestorka rodu. Tess ukryła uśmiech, gdy Jane nie pokazała jej ukrytego w ścianie sali balowej sejfu. Wyraziła za to niekłamane uznanie co do wystroju sali balowej z dębową podłogą, ogromnymi kryształowymi kandelabrami i freskami na suficie wyobrażającymi zielone smoki na tle chmur.
Wszystko, co wiedziała na temat właścicieli i co zobaczyła dzisiaj, świadczyło, że Cushmanowie nie tylko rozumieli prawdziwe piękno, ale umieli je wprowadzić w każdą dziedzinę swojego życia. Z niepokojem poczuła wzrastający dla nich podziw. Podziw może prowadzić do przyjaźni, a nawet do zażyłości. Nie mogła sobie pozwolić na żadną z tych rzeczy. Zażyłość w pracy zawsze źle się kończyła. Bert wbił jej to do głowy, zanim skończyła dwanaście lat. Nie wolno jej było podziwiać czy polubić Jane Cushman. Jane była ofiarą i kropka. Inna relacja między nimi mogła zagrozić realizacji ustalonego scenariusza.
Musiała skłonić Jane, żeby uwierzyła w bajkę, że Tess to Elizabeth i Jane musiała na tyle w nią uwierzyć, żeby przekonać Luke'a. Trzeba będzie podpisać papiery, złożyć obietnice, przejąć kolię... i to od Tess zależało powodzenie tej akcji.
Dlatego śmiała się jak nastolatka z niezbyt mądrych historyjek Jane, śmiała się i sama opowiadała podobne historyjki. Zmuszała się do obejmowania Jane ramieniem i nie wyjawiała prawdziwych uczuć.
- Kim jest ten elegancki dżentelmen? - spytała, wskazując naturalnej wielkości portret starszego mężczyzny, wiszący w bibliotece naprzeciw sporej kolekcji broni w szklanej gablocie z byle jakim zamknięciem.
- To mój zmarły mąż, Edward - odparła Jane.
Tess przyjrzała mu się z ciekawością. Portret musiał powstać pod koniec jego życia, gdy miał około osiemdziesięciu lat. Edward Cushman był przystojnym, pełnym energii mężczyzną. Tess pomyślała, że wygląda na człowieka, który mógł przysporzyć Jane wielu kłopotów. Powiedziała to głośno.
Jane uśmiechnęła się do portretu męża.
- Był łajdakiem - stwierdziła. - Uwielbiał się ze mną kłócić po to, żeby wyprowadzić mnie z równowagi. Najpierw mnie rozzłościł, a potem całował, aż topniałam w jego ramionach. Był... jedyny w swoim rodzaju.
- Musi ci go bardzo brakować - powiedziała Tess cicho.
- Ogromnie - przyznała szczerze Jane, odwracając się tyłem do portretu i do Tess. - Kategorycznie zabroniłam mu umierać przede mną, ale on zawsze robił, co chciał. Powiem mu, co o tym myślę, kiedy w końcu dołączę do niego.
- Mam nadzieję, że do tego momentu minie jeszcze wiele lat - stwierdziła Tess, raz jeszcze obejmując Jane ramieniem i zmuszając się do pozostania w tej pozycji przez jakiś czas. Naprawdę tak myślała. Naprawdę!
Ponieważ wiedziała, że Jane hołduje staremu zwyczajowi przebierania się do kolacji, Tess pojawiła się w jadalni w prostej błękitnej sukience, sznurku pereł na szyi i z włosami upiętymi w kok, który miał utrzymać jej niesforne włosy w porządku. Jane siedziała już przy dębowym stole. Luke zajmował miejsce po przeciwnej stronie. On także ubrany był wieczorowo. I wyglądał doskonale.
Luke uniósł jedną brew i zmierzył Tess spojrzeniem pełnym uznania, którego się nie spodziewała i które przyjęła z radością.
Machinalnie zajęła swoje miejsce pośrodku stołu. No tak, podobał jej się Luke Mansfield. Po raz pierwszy w życiu czuła się kobietą i to ją przerażało. Na szczęście Jane zaczęła rozmowę o zbliżającej się aukcji cennych przedmiotów z jakiejś jeszcze cenniejszej angielskiej rezydencji, a Tess na tyle znała się na sztuce, aby podtrzymywać rozmowę i odwrócić uwagę od własnej osoby. Luke mówił niewiele, ale nie spuszczał z niej oczu. To ją irytowało.
- Myślę, że Monet przyniesie niezły zysk, prawda? - spytała Jane.
- Hm? - odezwała się Tess i natychmiast przywołała swoje myśli do porządku. - O ile wiem, Monet powinien osiągnąć doskonałą ceną. Uwielbiam Moneta.
- Ja także lubię jego prace - przyznała Jane - ale nie jestem jego wielbicielką.
Tess roześmiała się.
- A ja tak. Ukradłam sześć obrazów Moneta, kiedy się tym zajmowałam, a teraz mam trzy własne i zamierzam jeszcze coś dokupić. Może powinnam wziąć udział w aukcji? Zakładając oczywiście, że nie spowoduję tym konfliktu interesów.
- Nie, nie, w żadnym wypadku - odparła uprzejmie Jane. - Dlaczego tak bardzo lubisz Moneta?
Tess westchnęła do miłych wspomnień.
- Kiedy pracowałam dla Carswellów, moją główną działką były muzea: Bass Museum of Art, Lowe Art Museum, South Florida Art Center.
- Muzea? - zainteresował się Luke. - Czyżbyś więc była nad wiek utalentowana?
- To nie tak - żachnęła się Tess. - Miałam tylko trochę oleju w głowie. Dla zręcznego kieszonkowca muzea są doskonałym miejscem pracy. Widziałeś chyba znaki ostrzegające zwiedzających, żeby pilnowali swoich portfeli. Większość ludzi się tym nie przejmuje, na szczęście dla takich jak ja. Prawie zawsze udawało mi się ukraść ustaloną sumę.
- To Carswellowie wyznaczali wam odgórnie sumę? - spytał Luke zaskoczony.
- Oczywiście - odparła Tess. - To był najlepszy sposób, żeby zmusić dzieciaki do roboty. Wystarczyło powiedzieć, że albo ukradną rzeczy wartości stu dolarów dziennie, albo nie dostaną nic do jedzenia. Byłam na tyle dobra, że rzadko chodziłam głodna. Niektóre dzieciaki nie miary tyle szczęścia. Albo się ma smykałkę do kradzieży, albo nie. Niektórzy jej nie mieli.
- Więc nauczyłaś się kraść, bo musiałaś? - zapytała Jane.
- Wierzę w przetrwanie.
- Za wszelką cenę? - spytał Luke. Spojrzała mu prosto w oczy. - Tak.
- Nie rozumiem jednak - wtrąciła Jane - jakim cudem okradanie ludzi w muzeach uczyniło z ciebie wielbicielkę Moneta?
Tess z ulgą odwróciła się do Jane.
- Odkryłam jego obrazy, kiedy miałam dziewięć lat. W Bass Museum of Art mieli wspaniałą kolekcję starych mistrzów, nawet rokoko i barok, a poza tym kilku impresjonistów. Tyle że w wieku dziewięciu lat niewiele to dla mnie znaczyło. Był środek tygodnia, na dworze padał deszcz i nie uzbierałam zbyt wiele. Wpadłam w popłoch, bo zbliżała się godzina zamknięcia, a ja miałam dopiero połowę tego, co powinnam. Poprzedni dzień był równie nieudany, więc byłam też głodna.
Przez chwilę Tess patrzyła w milczeniu na kryształowy kielich z wodą.
- W każdym razie - powiedziała przywołując się do porządku - siedziałam tam przerażona, zmartwiona, przekonana, że w życiu nie ma nic pięknego i wtedy zobaczyłam ogromne płótno Moneta z wodnymi liliami. Nagle poczułam, że zanurzam się w ten obraz. Płynęłam w wodzie, a lilie delikatnie muskały moją twarz. To była jedna z najpiękniejszych chwil w życiu. Od tamtej chwili uwielbiam Moneta.
- A zdołałaś w końcu zebrać wyznaczoną sumę? - spytał cicho Luke.
- Nie - odparła Tess, wzruszając ramionami. - Ale dzięki Monetowi, nie przejęłam się tym zbytnio.
Jane zmieniła temat rozmowy na mniej osobistą dyskusję o klejnotach, które wkrótce zostaną wystawione na sprzedaż i Tess trzymała się tego wątku z ulgą. Wspominanie Miami i Carswellów zawsze wyprowadzało ją z równowagi, a co dopiero mówienie o nich.
Ciągłe pilnowanie się, by nie wypaść z roli, i odpieranie powłóczystych spojrzeń Luke'a sprawiło, że pod koniec posiłku Tess była wykończona. Nie mogła powstrzymać się od ziewania nad filiżanką gorącej czekolady. Luke i Jane tymczasem sączyli kawę i rozmawiali o siostrze Luke'a, Miriam, i jej skłonności do podrywania podstarzałych playboyów.
- Na Boga, moje dziecko - powiedziała Jane, przerywając Luke'owi i zwracając się do Tess. - Przestań ziewać jak hipopotam i idź spać.
- Macie dość mojego interesującego towarzystwa? - spytała Tess.
- Przestałaś być interesująca dwadzieścia minut temu. Inaczej po co wyciągałabym Luke'a na plotki? Idź spać, Tess.
- Tak jest.
Tess zasalutowała i z ulgą uciekła z jadalni i od Luke'a Mansfielda. Idąc po schodach na drugie piętro stwierdziła, że ma za sobą długi i męczący dzień. Dlatego tak słabo broniła się dziś wieczorem. Bezpieczniej było zwiać stamtąd, niż pozostawać na placu boju. Wystarczy, że się dobrze wyśpi i Luke Mansfield nie będzie w stanie już nigdy więcej wyprowadzić jej z równowagi.
Otworzyła drzwi do sypialni Elizabeth i z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. Nadal wyglądała tak potwornie jak poprzednio. Tess zdążyła rozpakować się przed kolacją, a podczas jej nieobecności ktoś przygotował łóżko i zapalił nocną lampkę. Gdyby miała pięć lat, ten pokój mógłby być dla niej oazą szczęścia i bezpieczeństwa.
Ale Tess była dwudziestopięcioletnią kobietą, która pracowała ciężko przez ostatnich siedem lat, żeby stworzyć sobie oazę szczęścia i nie potrzebowała niczego od Elizabeth. Może jednak ten pokój na coś się przyda? Może obudzi jakieś wspomnienia z dzieciństwa?
Rozebrała się powoli i włożyła trochę za dużą białą, bawełnianą piżamę. Wyszczotkowała włosy i zaczęła rozglądać się za jakąś książką, która pomogłaby jej zasnąć. Spojrzała na pudło z zabawkami. Powoli i niechętnie podeszła do niego i podniosła drewniane wieko. W środku leżały poukładane dziesiątki zabawek, książeczek, gier i pluszowych zwierzątek, łącznie z Fredem. Należały z całą pewnością do Elizabeth. Książki też były dla dzieci: cała kolekcja Kubusia Puchatka, Czarnoksiężnik z krainy Oz. Tess nie przeczytała ich nigdy w dzieciństwie i nie zamierzała robić tego teraz. Jane pozwoliła jej wypożyczać bez ograniczeń książki z biblioteki Cushmanów i Tess skorzystała z zaproszenia.
Zeszła na bosaka tylnymi schodami, żeby uniknąć spotkania z Jane albo Lukiem, i weszła do biblioteki. Luke stał przy kamiennym kominku, trzymając w dłoni szklaneczkę brandy. Przyglądał się Tess, jakby oczekiwał od niej odpowiedzi na zagadkę wszechświata.
- O, przepraszam - rzuciła, wchodząc szybko do pokoju, aby pokazać, że lekceważy zielonookiego potwora z piekła rodem. - Nie chciałam przeszkadzać. Przyszłam tylko po książkę. Szukam czegoś w stylu Pameli Richardsona. Sen po dwóch minutach czytania gwarantowany.
Szmaragdowy wzrok Luke'a zatrzymał ją w połowie drogi.
- Szukasz Pameli? - zdziwił się. - Przecież prawie zasnęłaś nad filiżanką czekolady.
Tess zmusiła się, by odwrócić od niego wzrok. Podeszła do półek z książkami, mając nadzieję, że szybko coś znajdzie i ucieknie.
- Hodgkins musiał dodać kofeiny do tej czekolady - powiedziała spokojnie. - Jestem o tym przekonana.
- Jego niechęć do bezdusznych oszustek musi być jeszcze większa od mojej. A poza tym on zna Jane najdłużej.
- Na szczęście - rzekła pogodnie Tess - Jane polega na własnych opiniach, a nie na swoim kamerdynerze i gorylu, to znaczy prawniku.
- Ten goryl do ostatniego tchu będzie bronić Jane przed twoimi krętactwami.
- Tak myślę - odparła Tess, przeglądając półki z książkami w poszukiwaniu Pameli.
- Kim ty naprawdę jesteś, Tess Alcott?
- Tu mnie masz. Powiem ci, kiedy sama się dowiem.
- A więc zamierzasz nadal bawić się w tę amnezję?
Gniew, który ogarnął Tess, kazał jej spojrzeć wrogowi prosto w twarz.
- Pamiętasz przyjęcie z okazji swoich piątych urodzin? Luke był zaskoczony nagłym atakiem.
- Oczywiście.
- A pamiętasz, jak wyglądał twój pokój dziecinny?
- Pewnie.
- Pamiętasz, co lubiłeś jeść jako dziecko? - Tak.
- A ja nie! - oświadczyła z goryczą. - Podobno świetny z ciebie prawnik, Mansfield, ale jeśli idzie o mój przypadek, jesteś do niczego!
Wróciła do przeglądania książek, starając się ochłonąć z gniewu i żalu. Przez długą chwilę w bibliotece panowała cisza.
- Zaczynam wierzyć, że mówisz prawdę - powiedział pojednawczo Luke. - Ale mimo że jestem do niczego, nie uda ci się wygrać.
- I znów do głosu doszła krzycząca męska arogancja - mruknęła Tess, stając na palcach, aby przeczytać tytuły na najwyższej półce. Chciała uspokoić Luke'a, lecz nie miała odwagi.
- W pewnym sensie masz rację, Mansfield. Ale jeśli nie uda mi się wygrać, nie mam nic do stracenia. Poszukuję mojej przeszłości, pamiętasz? Jeśli okaże się, że nie było w niej Jane, włos mi z głowy nie spadnie. W końcu znajdę ludzi z mojej przeszłości i będę mogła ich o wszystko zapytać. Więc nie krzycz na mnie, bo możesz sobie nadwerężyć gardło.
Jego chichot wywołał u niej dreszcz. Bez patrzenia wiedziała, że Luke oparł się plecami o kominek i oglądają od stóp do głów.
- Podoba mi się twój negliż - stwierdził.
Tess z wysiłkiem roześmiała się, biorąc z półki Pamelę i odwróciła się przodem do Luke'a. Szklaneczka z brandy stała na kominku. Ręce miał wolne. Wydawał się przez to groźniejszy.
- Uważam, że funkcjonalność jest ważniejsza od wyglądu - powiedziała, z trudem łapiąc oddech i czując ogarniające ją napięcie. - W mojej pracy często zdarza się, że trzeba nagle zmieniać plany i ratować się ucieczką. Nie ma wtedy czasu na ubieranie się, jeśli ktoś śpi nago... Tego właśnie nauczyłam się w dzieciństwie w brutalny sposób.
Luke uśmiechnął się jeszcze szerzej, dzięki czemu jego twarz rozjaśniła się. Zniknęła też cyniczna maska.
- Ogromnie chciałbym to zobaczyć.
- Sześciu francuskich żandarmów doświadczyło tej przyjemności - powiedziała Tess, kierując się w stronę drzwi. Pokój wydawał się ciągnąć w nieskończoność. - Na szczęście widząc nagą dziewczynę uciekającą po dachach byli w takim szoku, że zapomnieli o strzelaniu. Udało mi się ujść bez szwanku. Później słyszałam o pewnym Amerykaninie, który nago napadał na banki, bo jak się widzi kogoś gołego, to potem nie można rozpoznać go w ubraniu.
- W twoim przypadku nie wchodzi to w grę - mruknął Luke, zmuszając ją wzrokiem, by zatrzymała się przed nim. - Dobrze, że nie spotkałaś tych żandarmów następnego dnia.
Tess spłonęła rumieńcem.
- Cóż, Mansfield, wydaje mi się, że to był komplement.
- Wyrwało mi się - stwierdził Luke, sam nieco zaskoczony. - Kiedyś udało mi się powiedzieć coś równie miłego o łódce, na której pływałem w Harvardzie.
- Uważaj, Mansfield, bo taki gorący entuzjazm wpędzi cię w amok.
- Amok wydaje mi się teraz czymś sympatycznym - westchnął Luke, gładząc niespiesznie Tess po policzku i sprawiając, że przestała oddychać.
Nie przypuszczała, że dotyk mężczyzny może być taki cudowny. Świat zawirował jej przed oczami, kiedy powoli pochylił głowę nad jej twarzą.
- Luke - wyszeptała, nie mając pojęcia, co powiedzieć dalej.
Ich usta spotkały się w gorącym pocałunku. W Tess obudził się głód. Stojąc na palcach, objęła go za szyję, przyciskając swoje ciało do jego ciała. Jej usta same dopominały się o więcej. Luke z jękiem rozkoszy objął ją mocno, a jego zmysłowe usta spoczywały na jej wargach.
Było dobrze, tak dobrze. Tess nigdy nie znalazła się tak blisko niebiańskiej rozkoszy.
I nagle wszystko skończyło się w chwili, gdy powrócił zdrowy rozsądek.
Odsunęła się gwałtownie, przyciskając do piersi książkę i zasłaniając dłonią usta.
- Co ty, u licha, wyprawiasz?! - syknęła.
Ich oddechy były przyspieszone. Luke spojrzał na Tess ze zdziwieniem, w jego oczach pojawił się gniew.
- O to samo mógłbym spytać ciebie, Elizabeth - rzekł drwiąco. - Jak daleko zamierzałaś się posunąć, żeby przeciągnąć mnie na swoją stronę?
W tym momencie w Tess umarło coś, co zrodziło się zaledwie przed chwilą. Dobry Boże, a więc on ją wykorzystał, sprawdził. A ona dała się na to nabrać. Miała ochotę wymierzyć mu policzek i sprawić, by z jego twarzy zniknął wyraz wyższości. Zamiast tego mocniej przycisnęła do piersi książkę.
- Nie myśl sobie, że będziesz używać swego męskiego wdzięku, żeby pozbyć się mnie z tego domu - powiedziała zaczepnie. - Nie jestem ani taka głupia, ani tak zdesperowana!
Wyszła z biblioteki dumnym krokiem, trzasnąwszy drzwiami.
Ociekając wodą po wyjściu spod prysznica, Luke owinął ręcznik wokół bioder i podszedł do telefonu. Wybrał bostoński numer, podał swoje nazwisko i został szybko połączony z szefem Baldwin Security.
- Leroy? Tu Luke Mansfield - przedstawił się. - Masz coś o Weinsteinie?
- Luke - Leroy Baldwin nie krył irytacji - zadawałeś mi to pytanie cztery razy wczoraj i pięć razy przedwczoraj. Gdybyś przestał do mnie wydzwaniać, miałbym czas, żeby coś zrobić.
- To znaczy, że niczego nie znalazłeś?
Leroy znowu westchnął.
- Dajże spokój, człowieku. Kiedy miałem to zrobić? Jeśli wreszcie przestaniesz mnie nagabywać...
- Nie znalazłeś niczego?
Kolejne ciężkie westchnienie.
- Wciąż sprawdzamy Weinsteina. Dyplomy, praktykę w klinice, artykuły w pismach medycznych, wszystko. Doszliśmy do szkoły średniej i do tej pory wszystko się zgadza.
Luke uderzył pięścią w ścianę. - Ale ten facet jest oszustem!
- Wierzę w twój instynkt w tej sprawie. Może to oszust. Chodzi jednak o to, że jest dobry i udowodnienie mu czegoś wymaga czasu.
Luke zaczął spacerować po pokoju tam i z powrotem, a ręcznik niebezpiecznie zsuwał się z jego bioder.
- Podobno jesteś najlepszy w tej branży, Leroy, ale jak na razie słyszę od ciebie jedynie wymówki!
- Wiesz co, nikt się aż tak nie angażuje w sprawę, dopóki nie chodzi o kobietę. Kim ona jest?
- Nie wiem! - krzyknął Luke.
- W takim razie chodzi o Tess Alcott. Uważałbym na nią, Luke. Według raportów, które mam, jest prawdziwą tygrysicą z ostrymi pazurami. Nie chciałbym widzieć tego, co z ciebie zostanie, jeśli weźmie cię na cel.
- Umiem się o siebie troszczyć.
- Tak, oczywiście. Dlatego właśnie miotasz się po pokoju jak lew w klatce.
Luke zatrzymał się w pół kroku i spojrzał zdziwiony na aparat telefoniczny.
- Rozmawiałeś ostatnio z Jane Cushman?
- A co, słyszałeś to już wcześniej? - spytał Leroy chichocząc. - Ta Jane wygląda mi na kobietę w moim typie.
- Pożarłaby cię na śniadanie. Co jeszcze wiesz o Tess dzięki swoim kontaktom?
- Nie tak znowu wiele. Ta twoja panna Alcott jest bardzo skrytą osobą. Nie zaprzyjaźniała się ze współpracownikami. Prawdę mówiąc, trzeba ją było szantażować, żeby w ogóle zgodziła się z kimkolwiek pracować. Nie wyraża zgody na posiadanie jakiejkolwiek broni, ani w pracy, ani poza nią. Ma prawdziwy talent w dostosowywaniu się do każdej sytuacji i świra na punkcie Joe kontra wulkan.
- Co?
- Dobry kawałek kina z Tomem Hanksem i Meg Ryan.
- Wiem, co to za film. Finansowałem go - odparował Luke. - Skąd wiadomo, że ona ma bzika na jego punkcie?
- Bo często gdy jest w domu, a mieszkanko ma bardzo ładne, włącza sekretarkę, na której nagrana jest wiadomość: „Cześć. Oglądam Joe kontra wulkan, więc dajcie mi spokój”.
Luke roześmiał się.
- Musisz kiedyś obejrzeć ten film, Leroy. Pokazuje kontrast między walką o przetrwanie, a życiem marzeniami.
Luke przerwał. Tess wierzyła w przetrwanie za wszelką cenę. Czy kiedykolwiek było coś innego, o czym marzyła? A czy on o czymś marzył?
- Odeszliśmy od właściwego tematu - powiedział szybko. - Weinstein powinien być łatwiejszy do sprawdzenia. Dlaczego tak nie jest?
- Słuchaj, Luke. Nigdy wcześniej cię nie zawiodłem i teraz też nie zamierzam. Nad Weinsteinem pracują moi najlepsi ludzie. Obiecuję, że do końca tygodnia dostarczę ci wszystkich potrzebnych informacji. A teraz wyluzuj się!
Luke z westchnieniem odłożył słuchawkę. Wyluzować się? Być roześmianym i pogodnym? Tańczyć z Olbrzymką... to jest... Marią Franklin? Zapomnieć o Tess Alcott, kiedy wciąż czuł słodycz jej ust na swych wargach? Marne szanse.
Klnąc pod nosem, zdjął z bioder ręcznik i zaczął się ubierać.
No dobrze, podoba mu się Tess Alcott. Po raz pierwszy od lat czuł, że żyje. Pomimo powściągliwości, czasem udawało mu się dojrzeć na dnie jej spojrzenia coś, co poruszało go do głębi. Podobnie jak on, Tess znała z pierwszej ręki ludzką podłość i zdradę. Te doświadczenia zabiły w niej potrzebę ufania. Luke nigdy nie przypuszczał, że może mieć coś wspólnego z oszustką, a już na pewno nie wierzył, że właśnie oszustka obudzi w nim płomień, który wygasł dawno temu.
Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kobietę, byłby zdziwiony, że udało jej się tak szybko sforsować jego mury obronne, nie mówiąc o fosie pełnej głodnych krokodyli. Ale to była Tess Alcott ze swoimi słodkimi ustami. Sprawiała, że zaniedbywał swój główny cel - ochronę Jane... i samego siebie.
Luke nie był zaskoczony. Był przerażony. Wpadł w to wszystko po uszy i nie miał pojęcia, jak się wygrzebać. Jak mógł być tak głupi, żeby pocałować Tess wczoraj wieczorem? Ona nie zrobiła niczego, żeby go sprowokować: ani nie była wyzywająco ubrana, ani niczego takiego nie powiedziała.
Mimo to była naprawdę cudowna. Ogromna piżama tylko podkreślała jej kobiecość. W błękitnych oczach upór walczył ze smutkiem. Widział w niej przestraszone dziecko, jakim była kiedyś, i smutną kobietę, jaką była dziś. Zapomniał, po co pojawiła się w tym domu. Zapomniał nawet, że byli wrogami.
Chciał ją dotknąć. Musiał jej dotknąć, a kiedy to zrobił, musiał ją pocałować. Ta potrzeba była silniejsza od zdrowego rozsądku, silniejsza od powodów, dla których tam się znalazł, silniejsza od potrzeby chronienia Jane.
Ten pocałunek przypomniał Luke'owi tę część jego , ja”, o której już zapomniał. Na szczęście, na pomoc przyszedł mu wtedy gniew, przywracając zdrowy rozsądek. Tak bardzo chciał, żeby Tess uderzyła go w twarz, co zresztą wyraźnie miała ochotę zrobić. Wtedy mógłby potrząsnąć nią solidnie, tak mocno, aż zaczęłaby szczękać zębami i powiedziałaby mu całą prawdę o Elizabeth, o Weinsteinie, o tym, co taka doświadczona oszustka robi w rezydencji Cushmanów i w jaką grę bawi się z jego mózgiem i hormonami.
- Zaczynam tracić głowę - powiedział Luke głośno. Usiadł na brzegu łóżka. Czuł (czuł!) takie rzeczy, o których dawno już zapomniał. Tak długo poruszał się powierzchownie w sferze emocjonalnej, że nagły przypływ uczuć zupełnie wytrącił go z równowagi. Zwycięstwo serca nad rozumem? To niemożliwe. A jednak.
Luke wziął głęboki oddech.
- Weź się w garść, Mansfield - przykazał sobie. To tylko sprawa hormonów. To one wpływały na jego umysł i miał zamiar skończyć z tym raz na zawsze. Będzie chronić Jane Cushman przed tą szarlatanką, niezależnie od pokusy. Jane nie zostanie skrzywdzona i wykorzystana, a on wróci do swego spokojnego życia, gdy Tess Alcott powędruje do więzienia za oszustwa.
Luke zaklął soczyście wychodząc z pokoju i dosłownie wpadł na Tess. Jego ramiona automatycznie ją objęły. Jej skóra była gładka i ciepła, a zapach zbił go z nóg. Przeniknął w głąb. Odsunął się od niej gwałtownie, jak oparzony. Minęła chwila, zanim wrócił do równowagi.
- Musimy porozmawiać - powiedział szorstko.
- Doprawdy? - odezwała się lodowatym głosem Tess. - Dziwne. Nie sądzę, żebyśmy mogli powiedzieć sobie cokolwiek poza czymś obraźliwym. - Próbowała go wyminąć, ale zagrodził jej drogę.
- Jeśli chodzi o ostatni wieczór...
- Chcesz mnie przeprosić?
- Ani trochę - odparował Luke.
- Tak też sądziłam. Powiedziałeś tylko to, co myślałeś. Zadziwiające, że Jane toleruje towarzystwo takiego wstrętnego i pozbawionego skrupułów człowieka.
- Przypuszczam, że rozmawiając z Jane, używasz innego języka. Oczy Tess rozbłysły gniewem.
- Moje rozmowy z Jane Cushman to nie twój interes!
- Wręcz przeciwnie, to jest mój interes i do tego niezwykle ważny.
- O tak - powiedziała szyderczo Tess. - Zawsze wierny goryl. A może powinnam powiedzieć: piesek pokojowy?
Udało jej się wreszcie ominąć Luke'a, ale chwycił ją za ramię i odwrócił przodem do siebie.
- Zamierzam przejrzeć twoją grę - warknął. - A kiedy to zrobię, będziesz żałować, że kiedykolwiek usłyszałaś o milionach Cushmanów.
Błękitne oczy rozbłysły gniewem.
- Cóż za honorowa postawa, cóż za lojalność. Jane musi być pod wrażeniem. Jak sądzisz, co powiedziałaby na to, że wczoraj byłeś gotowy sprzedać się w obronie jej milionów?
Luke chwycił Tess za ramiona, wiedząc, że sprawia jej ból. Nie dbał o to w przypływie gniewu.
- Skoro mowa o sprzedawaniu się, nie odpowiedziałaś jeszcze na moje wczorajsze pytanie. Jak daleko gotowa byłabyś się posunąć, żebym znalazł się po twojej stronie? Dobrze byłoby wiedzieć. Moje łóżko jest tuż obok.
- Ty draniu - Tess aż kipiała ze złości, uwalniając się od uścisku Luke'a i cofając przed nim.
- Nigdy nie sprzedałam swego ciała żadnemu mężczyźnie za żadną cenę i tym bardziej nie zamierzam tego robić dla jakiegoś kiepskiego adwokata - - marionetki, którego sznurkami pociąga starsza pani i jej majątek!
Wzburzona zbiegła po schodach, a Luke odprowadził ją wzrokiem.
Co tu się właściwie stało? Czy to był on? Szarpał kobietę, która nie sięgała mu nawet do ramion? Czy naprawdę powiedział takie okropne rzeczy?
Po raz pierwszy w życiu Luke poczuł się zły i zbrukany. Jeśli nawet Tess była oszustką, zachowywała się przy tym jak dama, a on wypadł kiepsko. Ona tylko rozśmieszała Jane. Sprawiła też, że zapomniał, kim był i do czego zmierzał.
Musi ją natychmiast przeprosić. Nie ma innego wyjścia.
Przeszukał cały dom i połowę posiadłości, zanim znalazł Tess mechanicznie okrążającą po raz kolejny basen. Jej ciało rozcinało wodę jednostajnymi sprężystymi ruchami.
Miała w sobie siłę, wytrzymałość i wdzięk... ważne atrybuty swojej profesji. Luke myślał o tym, starając się jednocześnie zignorować nagłą potrzebę przytulenia jej mokrego ciała.
Wyszła z wody, owinęła się ręcznikiem, narzuciła na siebie zielony płaszcz kąpielowy i ruszyła w stronę domu. Luke obszedł basen dookoła, zagradzając jej drogę.
- Panno Alcott, muszę z panią porozmawiać.
- Tylko nie to - rzekła z wyraźną niechęcią.
Nie mógł opanować uśmiechu. To była jedna z jej najbardziej denerwujących cech: bez względu na to, jak bardzo była wściekła, zawsze potrafiła wywołać uśmiech na jego twarzy.
- Obawiam się - powiedział - że jestem pani winien przeprosiny.
Pozornie zaskoczona, spojrzała najpierw na błękitne niebo, a dopiero potem na niego.
- Za długo byłeś na słońcu, Mansfield. Lepiej wejdź do środka, zanim twoje halucynacje się pogłębią.
Spróbowała go obejść, ale nie miał zamiaru zaczynać tego dziwnego tańca po raz kolejny. Złapał ją za ramię - tym razem delikatnie.
- Zostaniesz tutaj - oświadczył. - Jestem większy i silniejszy, więc nie stawiaj mi oporu. Zamierzam cię przeprosić, a ty mnie wysłuchasz!
Przerzuciła ciężar ciała na jedną nogę i westchnęła ciężko.
- Dobrze już, dobrze. Miejmy to za sobą.
Jej postawa nie pomagała mu zbytnio, zwłaszcza że Luke nie był przyzwyczajony do przepraszania kogokolwiek. Przypomniał sobie, za co mają przeprosić i szybko puścił jej ramię.
- Przepraszam za to, że byłem wobec ciebie brutalny dziś rano - powiedział, starając się mówić szczerze i bez złości. - Nie powinienem był szarpać cię ani też pomyśleć, a co dopiero powiedzieć, żadnej z tych okropnych rzeczy. Jesteś wprawdzie oszustką i złodziejką, ale nie posunęłabyś się tak daleko, żeby odnieść zwycięstwo. Dlatego jeszcze raz przepraszam za każde obraźliwe słowo, które powiedziałem... wczoraj wieczorem i dziś rano.
- Skończyłeś? - zapytała Tess znudzonym głosem.
W tym momencie opuściły go wszelkie dobre intencje.
- Jesteś najbardziej irytującą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem! Czy przestępcza działalność tak na ciebie wpłynęła, że nie umiesz nawet przyjąć szczerych przeprosin?
- To wolny kraj, Mansfield. Mogę robić, co mi się podoba, przyjmować albo odrzucać. Nie podoba mi się twoje grubiańskie zachowanie, twój przewrotny umysł ani ty sam. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się przebrać.
- Przebrać? A to dobre - szydził Luke. - Kim będziesz tym razem? Porzuconą żoną? Pollyanną? Lukrecją Borgią?
- Jestem złodziejką, a nie morderczynią, Mansfield! - I jesteś z tego dumna.
- Tak, jestem - potwierdziła, rzucając mu wściekłe spojrzenie niebieskich oczu. - Dlaczego nie mam być dumna z ciężkiej pracy, którą wykonuję bez zarzutu?
- Zastanawiałaś się kiedykolwiek nad czymś takim jak moralność czy etyka? - spytał Luke.
- Daj spokój - wycedziła Tess, patrząc na niego i podpierając się pod boki. - W tym kraju kradzież jest na porządku dziennym! Najpierw ukradliśmy ziemię Indianom, potem zaczęliśmy okradać się wzajemnie. Nie ma żadnej rodzinnej fortuny, która nie byłaby zbudowana na piractwie, przemycie alkoholu albo fałszowaniu dokumentów. Popatrz na własną szacowną rodzinę. Fortuna Mansfieldów datuje się od czasu, gdy twój sławny pradziadek ukradł swoim akcjonariuszom całą linię kolejową!
- To jest typowe naginanie faktów...
- Bzdura! - naskoczyła na niego Tess. - Chciał zarządzać koleją po swojemu, a kiedy akcjonariuszom się to nie spodobało, przejął kontrolę nad firmą. Za to twój wspaniały dziadek wykupywał spokojnie firmę za firmą, podczas gdy ich dotychczasowi właściciele wyskakiwali przez okna w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. Jego brat zbił fortunę na przemycie alkoholu. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, czym zajmują się firmy wchodzące w skład waszej fortuny?
- Interesami rodzinnymi zajmuje się mój brat Joshua... - zaczął mówić Luke.
- A ty trzymasz się z daleka od tych brudnych spraw. Jakie to szlachetne. A czy nie jesteś czasem obrońcą tego milionera Jesse'a Wallinghama w śliskiej sprawie o wyłudzenie pieniędzy?
- Rzeczywiście, jestem jego adwokatem. Ale Wallingham to przyjaciel mojego ojca i jest niewinny, i wypraszam sobie...
- A ile liczysz sobie za tę głośną sprawę? Dwieście dolarów za godzinę? Trzysta?
- Czterysta - mruknął Luke.
- Do tego niewątpliwie dochodzi pocieszanie jego młodej żony, gdy Jesse siedzi w areszcie.
- Widziałem Glorię Wallingham tylko dwa razy w życiu!
- A ta sprawa z Lindą Collier?
- Skąd, u licha, wiesz o Lindzie?
- Czytam rubryki towarzyskie jak każda zwykła kobieta. A więc, czy Linda była tak dobra, jak to sugerowała prasa?
- Lepsza - odburknął Luke.
- To musiało być zabawne. W takim razie jakim cudem niezwykle wysoka Maria Franklin zdołała odciągnąć cię od kobiety - gumy, Lindy Collier?
Luke nie mógł się powstrzymać. Porównanie było tak sugestywne, że wybuchnął śmiechem. Nagle zamilkł i spojrzał na Tess.
- Zaraz, zaraz - odezwał się. - Kto tu kogo przesłuchuje?
Tess uśmiechnęła się do niego promiennie.
Luke, wbrew sobie, też był rozbawiony.
- Chylę przed panią czoła, panno Alcott. Jest pani świetna w swojej profesji.
- Prawda? - powiedziała Tess i ruszyła w stronę domu.
Tym razem pozwolił jej odejść przypatrując się, jak kołysze się rytmicznie przy każdym kroku. Była tak cholernie... irytująca. I zabawna. I cudowna.
Pojechał do swojego biura przy Rockefeller Plaża, wymyślając sobie po drodze za brak zdrowego rozsądku, samokontroli i fosy pełnej groźnych krokodyli. Ale jednocześnie przypominał sobie słodycz pocałunku Tess.
Rzucił się w wir pracy, żeby zapomnieć o Tess Alcott. Przez dwie godziny rozmawiał przez telefon, aż ucho rozbolało go, dopominając się przerwy. Spędził więc czterdzieści pięć minut omawiając z Carol, swoją asystentką, szczegóły sprawy Wallinghama. Następnie przejrzał kalendarz ze swoją sekretarką, Harriet, podyktował jej pięć listów, trzy wnioski sądowe i jedno żądanie zapłaty. Potem powrócił do rozmów telefonicznych.
Był właśnie w trakcie namawiania starego znajomego do skorzystania z usług znanego adwokata od spraw rozwodowych, kiedy dopadła go pewna myśl.
Jeśli Tess nie posunęłaby się do tego, by go uwieść, żeby zdobyć sojusznika - a był pewien, że nie zrobiłaby tego - to dlaczego go pocałowała? Dlaczego przytuliła się do niego i praktycznie stopniała w jego ramionach?
- Mój Boże! - westchnął Luke. Może rzeczywiście próbowała zdobyć majątek Jane, ale jej reakcja na niego, od gniewu do pocałunku, była z całą pewnością szczera.
- Co powiedziałeś?
Luke wciąż półprzytomny wrócił do rozmowy telefonicznej.
- Przepraszam, Jeff. Zadzwoń do Apodaca, to najlepsza rada, jakiej mogę ci udzielić.
- Tak, pewnie masz rację - odparł Jeff. - Słyszałem, że jest najlepsza.
Luke odłożył słuchawkę i zaczął gapić się przed siebie. Jakim cudem znana oszustka, która potrafiła zadać miażdżący cios w samo serce, mogła być uczciwa w trakcie swojej roboty?
Znajomy głos dobiegający z recepcji niespodziewanie przywrócił go do rzeczywistości. Z westchnieniem przejechał dłońmi po twarzy. Wstał, założył płaszcz i ruszył w kierunku drzwi. Była ostatnią osobą, którą chciałby teraz oglądać, ale nie miał wyjścia. Żaden Mansfield nie opuściłby stałej randki.
- Luke, kochanie, tu jesteś! - powiedziała Maria Franklin swoim jedwabistym głosem. - Gotowy do wyjścia na lunch?
- Jasne. Przepraszam za spóźnienie, Mario. Zatrzymały mnie obowiązki.
- Ciebie zawsze zatrzymują jakieś obowiązki, kochanie - oświadczyła Maria, biorąc go pod rękę.
Spojrzał na nią zaskoczony. Wielkie nieba, ona naprawdę była wysoka! Podbródkiem dotykała jego ramienia. Źle się z tym czuł.
Źle się czuł przy niej. Czarne włosy miała upięte w pozornie niedbałą fryzurę, która musiała zabrać fryzjerowi parę godzin. Błyszcząca szminka była perfekcyjnie nałożona na delikatne wargi, makijaż skutecznie zasłaniał wszelkie oznaki naturalnej urody. Jej oczy spoglądały na niego nieśmiało.
- Byłam na zakupach - powiedziała, kiedy doszli do ruchomych schodów. - Jak ci się podoba?
Obróciła się powoli i czerwona włoska minisukienka zawirowała wokół jej zgrabnego ciała, a czarne pończochy podkreśliły kształtne nogi.
- Jesteś wspaniała jak zawsze. Ta sukienka musiała być szyta z myślą o tobie.
Maria roześmiała się zadowolona, wchodząc na ruchome schody. Uniosła twarz i szybko pocałowała go w usta. Spojrzał na nią. Nic. Nic nie poczuł.
- Chciałam się tylko upewnić, że podczas lunchu będziesz zajęty wyłącznie mną - powiedziała.
- Naturalnie - rzekł automatycznie. Czy kiedykolwiek w ciągu tych dwóch miesięcy czuł cokolwiek podczas pocałunku?
Poszli do tej samej - jak zawsze - restauracji, gdzie jego sekretarka zarezerwowała - jak zwykle - stolik. Zaprowadzono ich do tego samego co zawsze, zacisznego stolika, a ludzie przyglądali im się ciekawie.
- Uwielbiam być w centrum uwagi - szepnęła mu do ucha, przytulając się do niego.
- Nie wiedziałem, że jesteś ekshibicjonistką.
- Tylko wśród ludzi, kochanie - odparła ze śmiechem.
Po złożeniu zamówienia Luke sączył wino i przyglądał się, jak Maria paple o balu dobroczynnym, na którym była poprzedniego wieczoru, o scenie, którą urządziła tam żona pewnego nowojorskiego prominenta i o lunchu, który jadła z matką Luke'a w zeszłym tygodniu.
Mówiąc i śmiejąc się, uwodziła go jednocześnie, pochylając się zachęcająco w jego stronę i ukazując jędrne piersi. W jej czarnych oczach pojawiały się zmysłowe obietnice, których nie miała zamiaru dotrzymać.
Oglądał to przedstawienie i zastanawiał się, która z nich jest większą oszustką: Tess Alcott czy Maria Franklin?
Mimo ukrytych motywów, które mogły nią kierować, Luke zdał sobie sprawę, że spotkał uczciwą kobietę; nie była nią Olbrzymka.
Od kiedy stał się tak niewybredny i płytki, że kobieta taka jak Maria mogła mu się podobać? Sądził, że chronił samego siebie przed kolejnymi zdradami, rzucając się w wir pracy i utrzymując tylko powierzchowne stosunki z kobietami. Zamiast tego okazało się, że przez ostatnich dwadzieścia lat kobiety, które spotykały się z nim dla jego nazwiska i pieniędzy, zdołały sprawić, że szanował siebie tak samo, jak one szanowały jego.
Zdradził sam siebie. Maria Franklin była tego dowodem.
Jakie lustro zostało odsłonięte, jakie drzwi otwarte, że nagle zobaczył to tak wyraźnie?
Wstrząśnięty spojrzał na swój kieliszek. Czyżby pocałunek Tess Alcott mógł tego dokonać?
Zmusił się do ponownego skoncentrowania na lunchu, śmiał się razem z Marią, rzucił kilka anegdot, ale w duchu obmyślał najlepszy sposób rozstania się z Olbrzymką bez wielkiego rozgłosu.
Po lunchu wrócił do biura, ale nie mógł się na niczym skupić. Wciąż czuł gorące wargi Tess, słyszał cichy okrzyk rozkoszy, widział jej zbolałą twarz, gdy odsunęli się od siebie.
To przykre wspomnienie zniknęło, kiedy sekretarka powiedziała, że dzwoni Leroy Baldwin. Luke zaczął chodzić wokół biurka, zanim podniósł słuchawkę.
- Czego się dowiedziałeś, Leroy?
- Ja też się cieszę, że cię słyszę - odezwał się ironicznie Leroy. - Wiarygodność twojej dziewczyny potwierdzam w stu procentach.
Luke zatrzymał się i chwycił mocniej słuchawkę.
- Co?
- Policja z Miami ma w aktach zarówno Tess, jak i wiele innych dzieci pracujących dla Carswellów. Prześlę ci wszystko za kilka dni. W archiwach Oksfordu figurują wszystkie nazwiska, które mi podałeś. A, i jeszcze coś. Cztery lata temu Oksford otrzymał czek od niejakiej Tess Alcott na sumę pokrywającą całkowite koszty trzyletnich studiów wraz z mieszkaniem. Jakąkolwiek grę prowadzi ta twoja Tess, przynajmniej częściowo mówi prawdę. Coraz bardziej mi się podoba ta dziewczyna. Nie bój się, nie zamierzam ci jej odbić, bo jeszcze mi życie miłe, ale mogłaby z niej być niezła przyjaciółka.
- Wspaniale - mruknął Luke, opadając na krzesło. - W ŚBŚ jej akta sięgają osiem lat wstecz i potwierdzają wszystko, co mówiła. Twoja dziewczyna miała do czynienia ze wspaniałymi dziełami sztuki. Ale wyobraź sobie, że tylko z prywatnych kolekcji. Nigdy nie kradła z muzeów. A biżuteria, którą ukradła z prywatnych kolekcji, mogłaby przyprawić angielską królową o zawrót głowy. Interpol także potwierdza, że Tess Alcott jest najlepsza w tym fachu.
- Wciąż działa w branży?
- Nikt tego nie wie. Albo mówi prawdę, albo jest tak dobra, że nikt nie potrafi jej złapać na gorącym uczynku.
- Świetnie. A co nowego w sprawie Weinsteina?
Leroy westchnął.
- U niego też wszystko się zgadza. Może po prostu masz do czynienia z uczciwymi ludźmi.
Luke poczuł przez chwilę ogarniającą go radość, ale natychmiast zapaliło się czerwone światełko.
Stąpał blisko przepaści i musiał coś zrobić, żeby uchronić się przed upadkiem. Musi przestać zachwycać się tą kobietą. Musi przestać czerpać przyjemność z ich słownych utarczek. Musi przestać myśleć o całowaniu jej. Musi przestać wierzyć w to, że jej dzieciństwo było naprawdę takie okropne.
- Luke, wszystko w porządku?
Jej dzieciństwo. Carswellowie. Oczywiście! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Według Weinsteina, Tess była u Carswellów przez sześć lat, więc może oni mogą potwierdzić jej tożsamość?
Na pewno zaprzeczą! Muszą uratować go przed uczuciem, które niweczyło jego zdrowy rozsądek. Dotychczas na nim polegał.
Odetchnął głęboko. Troska o samego siebie była dla niego bardzo ważna i do niej się teraz odwołał.
- To nie są uczciwi ludzie - poinformował ponuro Leroya. - Zamierzam to udowodnić. Odszukam Carswellów.
- Luke - przekonywał dalej Leroy - trzeba zająć się Weinsteinem. - I Carswellami. Znajdź ich.
- Już to zrobiłem.
- Co?
- Luke, zapomniałeś, ile mi płacisz za tę robotę? Bardzo się staram. Podoba mi się twój zwyczaj szybkiego płacenia rachunków.
- Przepraszam, Leroy - rzekł Luke, siadając. - Chyba mi odbiło.
- Przeprosiny przyjęte. A teraz o Carswellach. Oboje skończyli w więzieniach federalnych na Florydzie trzy lata temu. Staremu Carswellowi pocięto flaki nożem podczas jakiejś bójki. On nie żyje, ale jego żona ma się dobrze i kłuje tym w oczy. Chcesz z nią porozmawiać?
- Tak - powiedział cicho Luke. - Zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda ktoś, kto handluje dziećmi.
Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho. Luke stał w małej salce przeznaczonej na widzenia i przyglądał się kobiecie, dla której przeleciał ponad dwa tysiące kilometrów. Barbara Carswell twierdziła, że ma pięćdziesiąt dwa lata. Teraz wyglądała na sześćdziesiąt pięć. Jej ciemne kiedyś włosy były siwe i potargane. Miała przezroczystą skórę, twarz pokrytą zmarszczkami, była chuda i drobna, jakby skurczona. Jedynie brązowe oczy pozostały duże i pełne życia. Obserwowała Luke'a z zimną kalkulacją, gdy wchodził do pomieszczenia.
- Pani Carswell - Luke usiadł, robiąc wszystko, żeby nie podać jej ręki.
To nie spodobałoby się strażnikom monitorującym ich na wideo. - Dziękuję, że zechciała pani spotkać się ze mną.
Kobieta rozsiadła się wygodnie na krześle.
- To pomaga zabić czas, a poza tym lubię francuskie cygaretki. Dziękuję za tamten karton - powiedziała, zapalając papierosa bez filtra.
- Bardzo proszę. Przyszedłem porozmawiać o Tess Alcott.
- O kim?
Luke podał jej dwa zdjęcia Tess. Jedno zrobił zespół Leroya, a drugie wykonano na posterunku policji, kiedy Tess miała dziesięć lat i została zatrzymana za okradanie sklepów dla Carswellów.
- Ma na imię Tess i używa różnych nazwisk. Pracowała dla pani jako dziecko.
- Ach, ta - rzuciła Barbara Carswell pogardliwie. - Jak mogłabym ją zapomnieć? Była prawdziwym wrzodem na tyłku. Luke poczuł ucisk w gardle.
- Jak to?
- Ten cholerny dzieciak miał astmę. Parę razy niemal się przejechała na tamten świat. Powtarzałam Erniemu, że mamy przez nią więcej kłopotów, niż jest warta. Ale on upierał się, że jasnowłosa dziewczynka potrafi najwięcej i pewnie miał rację. Była dobra w tym, co robiła.
- Jak długo była u was?
Barbara Carswell spojrzała w sufit, nieco znudzona.
- Pięć czy sześć lat. Nie pamiętam dokładnie. Mieliśmy wiele dzieciaków.
- Pamięta pani, jak do was trafiła?
- Kupiliśmy ją, tak jak pozostałych.
- Od kogo?
- Nie pamiętam.
- W takim razie kończymy rozmowę. - Luke wstał i ruszył w kierunku drzwi.
- Hej! - krzyknęła Barbara Carswell. - Dokąd się pan wybiera? Luke odwrócił się do niej, a jego oczy były zimne jak lód.
- Przyszedłem tu po informacje. Pani ich nie ma, więc wychodzę.
- Kotku, czy naprawdę nie znasz reguł tej gry? Ja mówię, że nie pamiętam, ty mi coś proponujesz dla odświeżenia pamięci i ja sobie wszystko przypominam.
- Nie mam zamiaru dawać pani czegokolwiek poza kartonem papierosów. Albo będzie pani ze mną współpracować i trafi to do pani akt, albo może pani wrócić do celi i żałować, że straciła taką okazję.
Barbara Carswell zaklęła, obdarzyła epitetami całe drzewo genealogiczne Luke'a, westchnęła i kazała mu siadać. Pamięć nagle jej wróciła. Luke ponownie usiadł naprzeciw niej.
- A więc? Kto wam ją sprzedał?
- Hal Marsh - powiedziała z kolejnym westchnieniem. - A przynajmniej pod takim nazwiskiem go znaliśmy. W tym zawodzie zmiana nazwiska to normalka.
- Czy to był wasz stały dostawca?
- Nie, wręcz przeciwnie. Kupował od nas dzieci, kiedy były już za duże. No, wie pan, dwunasto - trzynastolatki. Sprzedawaliśmy je wtedy jemu albo do jakiegoś klubu porno.
- Może go pani opisać? - Luke nigdy nie czuł takiego chłodu i takiej wściekłości. Czy Tess naprawdę miała do czynienia z tym potworem?
- Jasne, jak się raz zobaczy Hala, trudno go zapomnieć. Był wysoki i kościsty, z ogromną rudą czupryną. Miał długie rude bokobrody i wąsy, które lubił smarować brylantyną. A do tego śmiał się przeraźliwie.
- W jaki sposób Tess do niego trafiła?
- To nie była nasza sprawa - powiedziała Barbara Carswell, zapalając kolejnego papierosa. - Ale zapytaliśmy go, bo porywanie dzieci nie należało do jego stałych zajęć. Powiedział, że ktoś mu ją wcisnął. Kiedy zorientował się, co potrafi, przyszedł do nas. Nieźle mu za nią zapłaciliśmy. Jak mówiłam, blondynki zawsze mogą sporo zarobić.
- Pamięta pani, kiedy ją kupiliście?
- No, nie!
- Proszę przynajmniej spróbować. Dziesięć lat temu? Dwadzieścia? Piętnaście?
- Cholera - mruknęła Barbara Carswell niezadowolona. - Ernie miał wtedy swojego harleya, więc pewnie było to, kiedy farbowałam się na rudo. Wie pan, zawsze lubiłam zmieniać kolor włosów. W takim razie to musiało być jakieś dziewiętnaście czy dwadzieścia lat temu.
- Pamięta pani porę roku?
- Koniec lata, początek jesieni, coś takiego.
- Ile miała lat, kiedy do was trafiła?
Carswell skoncentrowała się na puszczaniu kółek z dymu.
- Nie wiem, cztery, może pięć. Była dość mała jak na swój wiek, ale umiała już trochę czytać. Może miała pięć lat.
- Jak długo u was była?
- Tak jak powiedziałam, pięć czy sześć lat.
- Komu ją sprzedaliście?
- Jakiejś czarnej dziwce, miała takie śmieszne imię. Violet! Tak się nazywała.
Luke z trudem ukrył zaskoczenie.
- Szukała właśnie Tess?
- Szukała jasnowłosej dwunasto - , trzynastoletniej dziewczynki. Mieliśmy wtedy trzy takie, wliczając Tess. Wybrała właśnie ją. Musiała nam słono zapłacić. Dziewczyna zarabiała dla nas mnóstwo pieniędzy: kradzieże kieszonkowe, okradanie sklepów i tak dalej.
- Czy Violet powiedziała, do czego potrzebna jej Tess?
- Powiedziała, że ma klienta o szczególnych upodobaniach. - Barbara Carswell mrugnęła porozumiewawczo.
Luke'owi zrobiło się niedobrze. Minęła chwila, zanim przyszedł do siebie.
- Czy widziała pani jeszcze kiedyś Tess albo Violet?
- Nie. Z tego, co słyszałam, Violet zaraz potem wyjechała z miasta.
- Ale przecież ma pani wiele kontaktów w tym środowisku - nalegał Luke. Chciał się dowiedzieć, co tym razem spotkało Tess. - Może słyszała pani, co się działo z Tess, jak ją sprzedaliście. Używała wielu nazwisk: Julia Preen, Suzanne Wentworth, Jeanne - Marie St. Juste.
- Co?! - wrzasnęła Barbara Carswell, zrywając się z krzesła z wściekłością i zaciskając dłonie w pięści. - St. Juste? A to dwulicowa, podstępna suka! To przez nią nas zapuszkowali! Napuściła na nas agentów federalnych, a oni doprowadzili do skazania nas na dwadzieścia lat. To ona zabiła mojego Erniego!
Gdy Barbara Carswell chodziła w tę i z powrotem, przeklinając Tess i wylewając na nią całą żółć zebraną w duszy, Luke usiadł wygodniej. Uczucie obrzydzenia zastąpił szczery podziw dla nieograniczonych możliwości Tess. Naprawdę była dobra w tym, co robiła.
Jej nonszalanckie opowieści o życiu z Carswellami i lekceważący stosunek do przeszłości były tylko na pokaz. Zapłaciła Carswellom za koszmar swojego dzieciństwa i zrobiła to legalnie. Co więcej, oszczędziła innym dzieciom losu, którego sama doświadczyła. Po prostu zemściła się podobnie, jak on na Margo.
Do licha! Dlaczego, poszukując dowodów mających zaprowadzić Tess za kratki, coraz częściej dochodził do wniosku, że są do siebie podobni?
- Pani Carswell - powiedział, ale musiał to powtórzyć. - Pani Carswell, ostatnie pytanie. Wie pani, gdzie mogę znaleźć Hala Marsha albo Violet?
- Nie! I mam nadzieję, że smażą się w piekle!
Barbara Carswell nie przestała przeklinać, kiedy Luke wstał, podziękował za poświęcony mu czas i wyszedł.
Leciał z powrotem do Nowego Jorku, ale nie mógł zająć się pracą, którą zabrał ze sobą. Nie potrafił nic innego, tylko myśleć o Tess. Wiedział już dużo, ale wciąż więcej było pytań niż odpowiedzi. Tess mówiła szczerze o swojej przeszłości, ale ani razu nie wspomniała o Violet. Mógł zrozumieć jej niechęć - to musiał być okropny okres w jej życiu. Violet intrygowała go jednak z kilku powodów. Nie mógł pojąć, jak prostytutka potrafiła zrobić z Tess złodziejkę, której nie były w stanie przyłapać nawet służby specjalne. Carswellowie nie zajmowali się rzeczami, o których Leroy dowiedział się, że były udziałem Tess, gdy opuściła Miami. Violet z pewnością uprawiała swój proceder. A więc kto wyszkolił Tess?
Musi zlecić Leroyowi poszukiwania Hala Marsha i Violet. Jeśli jeszcze żyją, będą musieli dużo wyjaśnić.
Wyciągnął kartę kredytową i podniósł słuchawkę telefonu przy oparciu fotela. Wybrał automatycznie numer. Przekazał wszystko Leroyowi w mniej niż trzydzieści sekund, rozłączył się, a potem zadzwonił do Nowego Jorku. Rozmawiał z recepcjonistką, sekretarką, aż wreszcie po minucie połączył się ze swoją klientką.
- Wracam - oświadczył.
- I co Barbara Carswell miała do powiedzenia? - spytała Jane.
- Dużo, ale nie wszystko jest do końca jasne. Najważniejsze, że rozpoznała Tess. Wiek i data jej zakupu przez Carswellów zgadzają się z datą porwania. Carswell twierdzi, że kupili Tess od kogoś o nazwisku Hal Marsh. Zleciłem Leroyowi Baldwinowi odszukanie go. Może to jeden z porywaczy albo przynajmniej znał któregoś z nich.
- Wreszcie dopaść ludzi, którzy porwali moją wnuczkę... - powiedziała cicho Jane. - To brzmi bardzo obiecująco.
- Zależy po czyjej jesteś stronie - mruknął Luke. - Jest coś, co mnie martwi. Barbara Carswell powiedziała, że Tess miała astmę jako dziecko. Elizabeth nie chorowała na astmę, prawda?
Przez chwilę Jane milczała.
- Nie, nie chorowała.
- Zdajesz sobie sprawę, że istnieją trzy możliwe wyjaśnienia?
- Albo astma była wynikiem szoku związanego z porwaniem, albo po prostu nabawiła się jej jak wiele innych dzieci, albo nie jest Elizabeth. Aleja coraz bardziej wierzę, że to naprawdę jest Elizabeth, Luke.
- Dlaczego tak myślisz?
- Powiem ci później, mój drogi.
- Cóż, znasz mój analityczny i przesadnie podejrzliwy umysł. Będę żądał niezbitych dowodów, zanim uznam pretendentkę do tronu.
- Ja także. Dziękuję ci, Luke. Za wszystko. Luke uśmiechnął się.
- Nie, to ja ci dziękuję.
Odłożył słuchawkę i zapatrzył się w okno niewiążącym wzrokiem. Chciał porozmawiać z Barbarą Carswell, żeby ratować się przed sobą samym, a tymczasem... Samolot unosił go wysoko, coraz wyżej. Gdzieś w dole pozostało wszystko, w co wierzył i czego oczekiwał przez tyle lat. Rozpadało się w drobny mak. Serce waliło mu jak oszalałe. To nie było uczucie, które mogło szybko minąć...
Nie był pewny, czy jest gotów spotkać się z Tess. Kiedy weszła do jadalni w srebrzystozielonęj sukni wieczorowej z długimi rękawami, szmaragdową kolią na szyi i długimi kolczykami w uszach, pragnął znów ją pocałować. Widząc Tess, miał przed oczami przerażone, chore, głodne i samotne dziecko w niczym nie przypominające kobiety, która stała teraz przed nim. Ilu ludzi miałoby taką siłę i odwagę, żeby zmienić siebie i swoje życie tak bardzo, jak ona to zrobiła?
Własna wyrozumiałość dla Tess bardzo go zdziwiła. Nigdy nikomu nie pobłażał. Ale gdy patrzył na Tess...
Mury obronne, które wzniósł dawno temu, nie chroniły go przed nią. Musi uciec się do ostatniej deski ratunku.
- - Ładne szmaragdy - powiedział, siadając na kanapie obok Jane. - Należały już wcześniej do kogoś?
- Złodzieje biżuterii nie noszą tego, co ukradli - odparowała Tess, uśmiechając się szeroko, ale jej oczy pałały gniewem. - W ten sposób łatwo trafić do aresztu. Chyba że - dodała - da sieje do ponownego obsadzenia.
Luke zdołał powstrzymać uśmiech. Gniew miał go chronić, a nie rozbrajać.
- Do kogo więc należały?
- Do Tifrany'ego. Kupiłam je w zeszłym tygodniu. Może pokazać paragon?
- Nie trzeba - powiedziała stanowczo Jane, dotykając kolana Tess. - A co do ciebie, Luke, twoje złe maniery popsują mi trawienie. Popraw się!
- Tak jest - odparł Luke.
Wszedł Hodgkins i powiedział, że podano kolację. Luke szarmancko podał ramię Jane, która łaskawie je przyjęła i ruszyli w stronę jadalni.
- Pies obrończy zawsze przy swej pani - mruknęła za ich plecami Tess.
- Słucham? - spytał Luke.
- Hau! Dobrze, że był odwrócony i nie mogła zobaczyć jego uśmiechu.
- Niektórzy, panno Alcott, mają poczucie obowiązku wobec innych.
- Jane potrafi się o siebie troszczyć. A poza tym nic jej nie grozi.
- Przy tobie nikt nie jest bezpieczny - stwierdził Luke z goryczą.
- Przestańcie wreszcie - przerwała im Jane. - Chcę spokojnie zjeść kolację, a nie być świadkiem waszych potyczek.
Luke potulnie przysunął Jane krzesło i usiadł naprzeciw Tess. Hodgkins podał kolację ze zwykłą pompą i ceremonią.
- Musisz wiedzieć, Luke - powiedziała Jane, próbując zupy - że Tess nalega, aby wycofać z następnej aukcji obraz Vermeera.
- Nasz ekspert ma coś przeciwko sprzedaży jednego z nielicznych na rynku obrazów Vermeera? - zdziwił się Luke. - Dzieła, które osiągnie najwyższą cenę na aukcji?
- Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby było prawdziwe - odparła Tess. - Ale to falsyfikat i Cushmanowie mogą mieć wiele kłopotów.
- To nie jest żaden falsyfikat! - nie ustępowała Jane.
- Owszem, jest.
- Panno Alcott - odezwał się protekcjonalnie Luke - autentyczność tego obrazu potwierdził sam Ernest Hall.
Tess wzruszyła ramionami, nie odrywając się od jedzenia zupy.
- Już wcześniej zaświadczano o jego autentyczności.
- No właśnie - zdenerwował się Luke. - A zatem jest prawdziwy!
- Niestety, nie.
- Skąd wiesz? - Luke nie wytrzymał.
- Bo wiem, u kogo wisi oryginał, oczywiście zdobyty nielegalnie. Widziałam go. Jest w doskonałym stanie.
Jane spojrzała na Tess.
- Skąd wiesz, że to oryginał?
Tess uśmiechnęła się i zaczęła smarować bułkę masłem.
- Bo kupili go... cóż, właściwie ukradli, zanim w ogóle powstała kopia. W czasie wojen napoleońskich wiele dzieł sztuki zmieniło właścicieli. Obraz Vermeera trafił do prywatnej kolekcji tej rodziny około roku tysiąc osiemset ósmego i od tego czasu jest tam przechowywany w tajemnicy, bo prawowici spadkobiercy z pewnością chcieliby go odzyskać.
- Niewątpliwie - zgodziła się Jane. - Skąd tyle o tym wiesz?
- Bo wiem wszystko o Annie Shively - odparła pewnie Tess. Jane nie posiadała się ze zdumienia.
- Chcesz powiedzieć, że Vermeer wystawiony na aukcję, to...
- Robota Shively - oświadczyła Tess.
- Czyja? - dopytywał się Luke.
- Prawdopodobnie najlepszej fałszerki dzieł sztuki na świecie - odparła Tess. - Połowa jej prac wisi w muzeach na całym świecie jako obrazy Delacroix, Chardina, Caravaggia, Rubensa. Druga połowa znajduje się w prywatnych kolekcjach jako dzieła Goyi, Rembrandta, Renoira. Shively była genialna. Używała takich samych płócien, farb i pędzli, jakich używali mistrzowie. Wiedziała, jak doprowadzić fałszerstwo do perfekcji. Na całym świecie jest tylko kilku ekspertów, którzy potrafią odróżnić jej robotę od oryginału.
- Pracowała w drugiej połowie dziewiętnastego wieku - dodała Jane ponurym głosem po wypiciu wzmacniającego łyku wina. - W ten sposób protestowała przeciwko zdominowaniu świata sztuki przez mężczyzn. Mężczyźni nie przyjęli jej do Królewskiego Towarzystwa Sztuk, nie mogła też wystawiać w żadnej galerii tylko dlatego, że była kobietą. Teraz jej zemsta od lat prześladuje kolekcjonerów sztuki.
- Kobieta mojego pokroju - stwierdziła z uśmiechem Tess. - Lepiej wycofaj Vermeera, zanim przyjrzy mu się Antoine Giracault.
Jane ciężko westchnęła.
- Masz rację. Robota Shively. Chcieli to sprzedać w moim domu aukcyjnym.
- Nie po raz pierwszy - powiedziała Tess.
Jane spojrzała na nią z przerażeniem.
Tess wybuchnęła śmiechem.
Luke oparł się wygodnie, przysłuchując się rozmowie, w której całkowicie go ignorowano. Każdy inny człowiek ze świata sztuki traktowałby Jane Cushman z szacunkiem i respektem, lecz Tess Alcott nie tylko miała odwagę nie zgadzać się z nią, ale w dodatku śmiała się z niej. Po błysku w oczach Jane i po kolorze rumieńców, można było wnioskować, że ta złodziejka biżuterii dobrze działa na starszą panią. Luke od lat nie widział Jane tak pełnej życia i radości.
A on sam? Kiedy ostatnio czekał z taką niecierpliwością, co przyniesie kolejna chwila? Jak długo żył, niczego się nie spodziewając? Bez ciekawości? Bez radości?
Zamienił swój świat w pustą jaskinię, której nie wypełniał czternastogodzinny dzień pracy. Wygodnie było przypisywać to walce, jaką musiał toczyć z opinią publiczną. Wygodnie było obwiniać o wszystko rodziców, którzy nalegali, aby syn spełnił ich oczekiwania. Ostatecznie mógł też obwiniać kobiety, które kiedyś go rozpaliły, a potem zdradziły.
W rzeczywistości jednak ta cholernie pusta egzystencja wynikała z jego własnej winy i Luke dobrze o tym wiedział. Zachowywał się jak tchórz, a nie jak bohater, kiedy przychodziło się potykać ze smokami, których nie skąpiło mu życie. Poświęcił się bez reszty pracy, a rozrywkę znajdował w ramionach bezdusznych kobiet, które go nudziły. Świadomie wybrał najprostszą z dróg, unikając wszelkich wybojów i zakrętów. Unikając życia. Odwrócił się plecami do wszystkich marzeń i radości. Wybrał bezpieczeństwo. Egzystował, a nie żył.
Czy w ogóle wiedział, co to znaczy żyć?
- No, nie, daj spokój - odpowiedziała Tess.
Rozmowa Tess i Jane przekształciła się w gorącą dyskusje na temat różnych artystów, takich jak Jan van Eyck, Piazzetta, Boucher i Salvador Dali.
Przyjrzał się Tess zatopionej w dyskusji z Jane i zrozumiał, że już wie, na czym polega życie. Dowiedział się tego w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył Tess. Niezależnie od motywów, które nią kierowały, Luke wiele jej zawdzięczał i dawno powinien zacząć traktować ją inaczej.
Jane zaprowadziła Tess do pokoju, który nazywała salonem Belle Epoque. Był o połowę mniejszy od dużego salonu, pełen francuskich mebli z przełomu wieków, obrazów, ceramiki i draperii. Z całą pewnością była to robota Eugenie, i to dobra robota. Tess po raz kolejny zatrzymała się przed wczesnym Degasem wiszącym nad kominkiem. Zapragnęła mieć ten obraz w chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, gdy Jane oprowadzała ją po domu.
- Z pewnością nie zamierzasz go sprzedawać - zaczęła.
- Nie - odparła sucho Jane. - Nie zamierzam.
Tess westchnęła. Do pokoju wszedł Luke. Jej puls był tak mocny, że bolały ją przeguby dłoni. Oddychała gwałtownie. Obraził ją tak, jak żaden inny mężczyzna, a mimo to wciąż czuła...
Zaczynała nienawidzić Luke'a Mansfielda z pasją, o którą wcześniej się nie posądzała. Przez dwadzieścia pięć lat żyła spokojnie w przekonaniu, że jest oziębła. Pocałunek Luke'a zniszczył to przeświadczenie.
Nienawidziła go za to. Pocałowała go w chwili słabości, a potem dowiedziała się od Gladys, że poleciał do Miami. Po raz kolejny zaczęła sobie łamać głowę. Czy w Miami był ktoś lub coś, co mogło zepsuć jej robotę?
Luke usiadł przy stoliku do gry w szachy. Na wargach czuła wspomnienie jego pocałunku.
Weź się w garść, kobieto, albo twoja robota weźmie w łeb - Tess postraszyła samą siebie.
Jane usiadła na czerwonym aksamitnym krześle obok złotego stolika. Tess chciała usiąść obok niej, ale Jane zaprotestowała.
- Nawet o tym nie myśl, Tess - powiedziała. - Muszę przejrzeć masę papierów przed poniedziałkowym zebraniem. Proponuję, żebyście ty i Luke załatwili swoje sprawy przy partyjce szachów. Wasza ciągła wojna zaczyna mnie nudzić. Mam nadzieję, że grywasz w szachy?
- Trochę - odparła Tess, nie kryjąc niezadowolenia. - Wątpię, czy zdołam zapewnić odpowiednią rozrywkę panu Mansfieldowi. Lepiej poszukam sobie jakiejś książki.
- Co? Chcesz porzucić Luke'a na rzecz nudnego wieczoru w samotności? Nie ma mowy! Zagrasz z nim w szachy, Tess.
Przez chwilę panowała martwa cisza. Tess rozważała swoje możliwości. Widziała jednak, że nie ma wyboru. Z zaciśniętymi ustami skinęła głową i zasiadła przy stoliku szachowym. Luke czekał na nią potulnie. Z drugiego końca pokoju dobiegł chichot Jane.
- Chcesz zagrać? - spytał Luke niewinnym głosem.
- Z przyjemnością - warknęła Tess.
Uśmiechnął się do niej szeroko. Nie podziałało to dobrze na jej umysł. Wszystko się w nim poplątało.
- Wiesz - powiedział - spodoba ci się ta gra. Szachy są bardziej interesujące, kiedy się gra o wysokie stawki. Jeśli wygram, powiesz mi, co naprawdę tu robisz, a jeśli ty wygrasz, będziesz mogła zapłacić mi za wszystkie pocałunki i kalumnie, które na ciebie rzucałem, łamiąc ten blat na mojej biednej głowie.
Tess poważnie rozważyła propozycję; blat był wykonany z dobrego marmuru, ale..
- To za mało. Rozwalenie ci głowy to tylko chwilowa przyjemność.
Nagle przyszło olśnienie.
- Możemy podwyższyć stawkę. Jeśli ja wygram, spakujesz swoje rzeczy i wyniesiesz się stąd przed świtem i nie wrócisz, dopóki będę mieszkać u Cushmanów. Jeśli ty wygrasz, ja się stąd wyniosę. Zgoda?
Luke przyglądał jej się przez chwilę.
- Naprawdę boisz się mnie tak bardzo?
Tess oniemiała, zła za jego arogancję i przerażona, że może mieć rację.
- Ty wstrętny egoisto!
- Zastanawiam się, o co ci chodzi. Boisz się, że goryl Jane przeszkodzi ci w osiągnięciu celu, czy że znowu będzie chciał cię pocałować?
On nie umie czytać w myślach, on nie umie czytać w myślach, on nie umie czytać w myślach... Wyraz twarzy Tess stał się lodowaty.
- Im szybciej zaczniemy grać, tym szybciej zaczniesz się pakować - oświadczyła i usiadła naprzeciwko niego.
Uśmiechnął się do niej - niech go szlag trafi! - i także zasiadł do gry. Zaproponował jej białe pionki. Wzruszyła ramionami i rozpoczęła grę. Przez następny kwadrans w salonie panowała absolutna cisza, nie licząc szelestu papieru, kiedy Jane przewracała kolejną stronę raportu i szeptanego od czasu do czasu merde, kiedy Luke bił pionka Tess, albo delikatnego „do diabła!”, kiedy Tess zablokowała jego atak i zagroziła królowi.
Tess nie ukrywała, że umie grać w szachy lepiej niż tylko „trochę”. Grała po to, aby wygrać i wyprosić go z tego domu. Ale Luke także był doskonałym graczem. Musiała się dobrze skoncentrować, żeby to nie ona pakowała za chwilę swoje rzeczy. Dopięła celu. Bert byłby z niej dumny.
Po pół godzinie wyglądało na to, że gra zakończy się remisem. To było wszystko, co Tess mogła zrobić. Chciała wygrać, ale wiązało się z tym duże ryzyko przegranej. Nie mogła pozwolić Luke' owi wyrzucić się z tego domu, nie teraz. Dlaczego chciała podwyższyć stawkę? Dlaczego znów pozwoliła, żeby emocje górowały nad rozsądkiem?
Zupełnie nie mogła zrozumieć uśmiechu, jaki pojawił się na ustach Luke’a, kiedy zmieniła strategię, by doprowadzić do remisu. Bo ten uśmiech nie był uśmiechem wyższości ani triumfu. Był raczej pełen... podziwu. Gdyby nie to, że musiała skoncentrować się wyłącznie na grze, pewnie zaczęłoby to ją zastanawiać i martwić.
Właśnie kiedy rozmyślała nad kolejnym ruchem, pojawił się Hodgkins i podszedł do Jane. Pochylając się ku niej, oznajmił ponuro, że pozamykał wszystko na noc, a następnie głosem, który słychać było nawet w przeciwległym końcu pokoju zaproponował, że zabierze i schowa klejnoty, które Jane miała na sobie.
- Dość tego! - krzyknęła Tess. Rozdrażniona grą wstała gwałtownie i podeszła do służącego, który zachował kamienną twarz.
- Nie reagowałam na twoje niegrzeczne uwagi i na szpiegowanie mnie przez całe trzy dni, ale tym razem posunąłeś się za daleko, Hodgkins! Gdybym chciała okraść Jane Cushman, zrobiłabym to dawno temu i teraz byłabym już daleko stąd. Zostańcie tu wszyscy i zaczekajcie chwilę! - krzyknęła.
Pobiegła do pokoju Elizabeth i szarpnięciem otworzyła szufladę w komodzie. Wyciągnęła stamtąd małe zawiniątko i zbiegła na dół.
- Muszę ci podziękować, Hodgkins - powiedział Luke. - Właśnie uratowałeś mnie przed klęską, a w najlepszym razie remisem. Boję się, że moje wrażliwe męskie ego mogłoby tego nie znieść.
- Przypuszczałam, że Tess będzie dobra w szachach - powiedziała Jane.
- Pani Cushman - zaczął Hodgkins - przepraszam, że zdenerwowałem pani gościa. Nie miałem takiego zamiaru.
- Bzdura, Hodgkins. - Jane odłożyła na bok stertę raportów. - Oczywiście, że miałeś taki zamiar i musisz ponieść zasłużoną karę. A oto i twój kat. Co chcesz nam pokazać, Tess?
- Małą demonstrację moich możliwości - odparła ponuro Tess.
Rozpakowała swoje zawiniątko i wyciągnęła parę narzędzi. Odłączyła system alarmowy, odsunęła obraz Degasa, pod którym ukazał się sejf ścienny, i zabrała się do roboty.
- Miałam zamiar porozmawiać z tobą na temat systemu zabezpieczeń w tym domu - zwróciła się do Jane, przecinając druty. - To lipa, pierwszy lepszy amator może go rozgryźć w kilka sekund. Masz wspaniałą kolekcję dzieł sztuki, która powinna być należycie chroniona.
- Nie masz dobrego zdania o systemach zabezpieczeń M & A Security? - spytała Jane.
- Mogłabym przysiąc, że w przeszłości pracowali dla wielu złodziei na świecie - odparła Tess. - Nie poznaliby dobrego alarmu, gdyby na niego natrafili.
- A co sądzisz o Baldwin Security? - spytał Luke.
- Leroy należy do najlepszych w tym zawodzie - stwierdziła Tess. Skoncentrowała się na pracy. Zmarszczyła brwi, ale była spokojna. Praca zawsze stanowiła jej żywioł.
- Przez jeden z jego systemów o mało nie wylądowałam w więzieniu kilka lat temu. Jeśli chcecie mieć najlepsze zabezpieczenia, powinniście zainstalować systemy Solitaire. To prawdziwy koszmar. Wiele razy zdarzyło mi się rezygnować z roboty tylko dlatego, że miałam mieć do czynienia z ich systemami.
- A tak z czystej ciekawości - odezwała się Jane - skąd wiedziałaś, że mam tutaj sejf?
- Trudno się pozbyć starych nawyków - odparła Tess z uśmiechem, sięgając po kolejne narzędzie. - Rozgryzłam system zabezpieczeń pierwszego dnia pobytu w tym domu. Masz jeszcze sejf w podłodze gabinetu, gdzie trzymasz wszystkie dokumenty prawne. Nigdy nie byłam w twojej sypialni, ale domyślam się, że jest tam kolejny sejf ścienny, trochę inny, ale równie łatwy do otwarcia. No i jeszcze sejf w sali balowej... Ach - mówiąc to Tess otworzyła drzwiczki sejfu. Spojrzała na zegarek. Siedemdziesiąt sekund. Nieźle, ale nie tak dobrze jak zwykle.
Spokojnie odłączyła wewnętrzny alarm i wyciągnęła z sejfu skórzane kasetki.
- No, no, no - powiedziała, otwierając jedną z nich. Wyjęła z niej dużą błyszczącą kolię. - Diamenty Stromberga. Zastanawiałam się, kim był anonimowy kupiec. Chylę przed tobą czoła, Jane. Są warte dużo więcej, niż za nie zapłaciłaś.
- Dziękuję - powiedziała sztywno Jane. Ale Tess nie dała się oszukać. Jeśli otwieranie sejfów bawiło Jane, będzie trzeba grać dalej.
- Są i rubiny Greenleafa! - wykrzyknęła z podziwem, otwierając kolejną kasetkę. - Nie widziano ich od dwudziestu lat. Mogę teraz spokojnie umierać, skoro potrzymałam je przez chwilę.
Nagle odwróciła się gwałtownie do Jane z nie ukrywaną wściekłością. - I ty używasz systemu M & A do zabezpieczenia takich klejnotów? Miałabyś za swoje, gdyby je skradziono!
- W poniedziałek skontaktuję się z firmą Solitaire, przyrzekam - zapewniła Jane.
Trochę uspokojona, Tess zaczęła wkładać klejnoty z powrotem do sejfu.
- Powołaj się na mnie, kiedy do nich zadzwonisz. Kiedyś pracowaliśmy razem. Załatwią sprawę dużo szybciej, jeśli będą wiedzieć, że mam z tym coś wspólnego.
- Nie wątpię - mruknęła Jane.
Tess odwróciła się do niej z szerokim uśmiechem na ustach.
- Jestem jedyną osobą, która złamała ich system Griselde. Kiedy zaczęłam pracować dla ŚBŚ, Solitaire wezwali mnie do swej siedziby w Connecticut, żebym wyjaśniła, jak to zrobiłam. Byli przerażeni, kiedy powiedziałam, że wykradłam plany systemu z biura ich szefa. Odtąd znacznie zaostrzyli środki bezpieczeństwa. A gdzie jest kolia Farleigha?
- Skąd o niej wiesz? - spytał Luke.
Tess spojrzała na niego z politowaniem.
- Jest w sejfie bankowym - rzekła Jane z uśmiechem.
- Dzięki Bogu - mruknęła Tess. Nie powinna patrzeć na Luke'a. Był zbyt pociągający.
- Mam nadzieję - Jane zwróciła się do służącego - że teraz zaniechasz swoich podejrzeń wobec panny Alcott. Jeśli chciałaby mnie okraść, zrobiłaby to dawno temu. Czyż nie tak, Tess?
- Oczywiście.
- Coś jeszcze, proszę pani? - spytał Hodgkins.
- Nie, możesz iść spać.
Hodgkins wyszedł.
- Brawo, panno Alcott! - wykrzyknął Luke, kiedy drzwi zamknęły się za służącym. - Świetna robota. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Hodgkins opuszczał pokój w takim pośpiechu.
Luke wyciągnął szyję i z uśmiechem przyglądał się Tess, jakby widział ją po raz pierwszy.
A niech to!
Pomyślała, że gdyby uśmiechał się do niej w ten sposób przez następnych pięćdziesiąt lat, kazałaby Bertowi iść do diabła i przestałaby okradać sejfy do końca życia.
Zamrugała oczami. Im bardziej starała się uciec od Luke'a, tym mocniej ją pociągał. Dlaczego?
Szybko włączyła się do rozmowy, żeby o tym nie myśleć. Pakując narzędzia, omawiała z Jane najlepszy system alarmowy, jaki powinna zainstalować. Luke milczał, ale jego szmaragdowe oczy wciąż na nią spoglądały. Z trudem udawało jej się powstrzymać drżenie.
Wreszcie, wymawiając się zmęczeniem, uciekła do swojego pokoju.
Nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób. Pokazała sobie samej język, kiedy dotarła do pokoju Elizabeth. Uciekać przed parą zielonych oczu! Jakie to poniżające. Jakie... niewiarygodne.
Następnego ranka Tess wstała z łóżka w fatalnym nastroju. Co takiego kryło się w sypialni Elizabeth, że znów zaczęły ją prześladować koszmary z dzieciństwa, o których od dawna starała się zapomnieć? A może ten pokój przypomniał jej własne smutne dzieciństwo?
Czując ból w każdym mięśniu, weszła do łazienki, modląc się, żeby prysznic zdołał przywrócić jej jaką taką formę. Gorąca woda pobudziła zmęczone ciało i Tess powoli zaczęła dochodzić do siebie. Biorąc pod uwagę, że spała nie więcej niż dwie godziny, uznała to za cud.
Wyszła spod prysznica w nieco lepszym nastroju. Sczesała z twarzy wilgotne włosy, na kostium kąpielowy włożyła błękitną sukienkę z odkrytymi ramionami i pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby za swoje koszmarne sny mogła winić wyłącznie Luke'a Mansfielda. Ale ponieważ koszmary związane były z dzieciństwem, tego, niestety, nie mogła mu przypisać. Jednak wszystko inne...
Rozkojarzona, podenerwowana, przerażona. Nigdy nie zdarzyło jej się coś takiego podczas pracy. Teraz czuła się właśnie tak i mogła za to winić Luke'a. Musiał odkryć w niej coś takiego, o czym sama nie wiedziała. Zdołał do niej dotrzeć. Wkraczał w jej myśli coraz bardziej.
Popatrzyła na namalowane na ścianie białe chmurki. Niech szlag trafi tę sypialnię! To przez nianie mogła spać i dlatego spóźniała się z zaplanowaną robotą.
Jak inaczej mogłaby tłumaczyć swoje zainteresowanie Lukiem i świadome zmienianie planów Berta?
Inteligencja Luke'a, jego poczucie humoru, jego kodeks honorowy i sposób, w jaki rozpalał ją szmaragdowymi oczyma były tego warte.
- A niech to - mruknęła Tess. Własne uczucia stanowiły poważne zagrożenie dla roboty. Luke był tylko spustem.
Z westchnieniem zbiegła lekko na dół do jadalni, gdzie napotkała spojrzenie Luke'a. Pospiesznie usiadła i sięgnęła po tosta.
Mogła albo być bezpieczna i unikać Luke'a niczym FBI, albo dokończyć robotę i zdobyć kolię. To oznaczało rozmowy z nim, zjednanie go sobie, traktowanie tak, jakby nie był najniebezpieczniejszym człowiekiem na świecie. Za daleko posunęłam się tym razem - upomniała samą siebie. Teraz już nie mogę się cofnąć. Nie zrobię tego. A więc musi stawić czoło Luke'owi i własnym zdradliwym uczuciom. Nie było innego wyjścia.
Tak szybko, jak to możliwe, Tess poszła w stronę basenu. To był jej azyl. W Miami nie brakowało basenów. Wskoczyła do wody, rozkoszując się szokiem, spowodowanym zetknięciem z zimną taflą wody i ciszą, kiedy przez chwilę zanurzyła głowę. Jej ciało weszło w zwykły rytm i powoli zaczęła przemierzać basen tam i z powrotem. Dla Tess pływanie było czymś w rodzaju medytacji. Woda ją otaczała, kołysała i dawała poczucie bezpieczeństwa, podczas gdy jej ciało miarowo rozcinało taflę basenu. Panował absolutny błogi spokój. W czasie pływania przychodziły jej często do głowy rozwiązania najtrudniejszych problemów.
Raczej poczuła, niż usłyszała plusk wody i nagłą zmianę wibracji. Bez patrzenia wiedziała, że to Luke. Do diabła z nim! Dopłynęła do brzegu basenu sekundę przed nim.
- Nigdy nie słyszałeś, że dwoje ludzi to już tłum? - zapytała, kiedy stanął obok niej. Strumyczki wody spływały po jego gołym, szerokim torsie.
O Boże, wyglądał wspaniale!
- To duży basen - rzekł pojednawczo. - Sądziłem, że nie będę ci przeszkadzał.
To niemożliwe, mruknęła Tess w duchu.
- Chcesz mi podokuczać, czy stać cię na porządne współzawodnictwo?
Spojrzał na nią zaskoczony.
- Chcesz się ze mną ścigać?
- Muszę mieć z ciebie jakiś pożytek, Mansfield, a potrzebuję dobrego rywala.
- Nie sądzisz chyba, że wygrasz? Jestem od ciebie większy i silniejszy.
- Będziesz musiał to udowodnić - odparła Tess i wskoczyła do wody.
Luke błyskawicznie podążył za nią. Przez następny kwadrans ścigali się, prując wodę przy każdym okrążeniu, aż w końcu płuca odmówiły Tess posłuszeństwa, a nogi i ramiona były jak z ołowiu.
Oboje dotarli do brzegu basenu w tym samym momencie. Tess znowu dała nurka. Była gotowa raczej utonąć, niż się poddać, ale w tej samej chwili poczuła na ramieniu dłoń Luke'a.
- Ratunku! - sapnął. - Poddaję się, wywieszam białą flagę. Nie pozwól mi zginąć w wodzie. Będę wyglądał okropnie.
Tess roześmiałaby się, gdyby nie brakowało jej powietrza.
- Przyznajesz, że jestem lepsza? - domagała się potwierdzenia.
- Set, gem i mecz.
- Bogu dzięki - mruknęła, podciągając się na brzegu basenu. Część jej ciała pozostała w wodzie, ale twarz położyła na ciepłym betonie. Jej płuca chciwie pochłaniały tlen.
- Utarczki słowne, pojedynki szachowe, pływanie. Jeśli będziemy się wciąż wyzywać na pojedynki, przed końcem tygodnia oboje będziemy martwi - powiedział Luke.
- Ale tak miło jest cię pokonywać.
- Ani razu mnie nie pokonałaś - odparł Luke z godnością. - Każdy pojedynek kończył się remisem i dobrze o tym wiesz.
- Gdybyś nie był tak uparty...
- I gdybyś ty nie była tak uparta...
- Moglibyśmy przeżyć do końca tygodnia.
Luke roześmiał się, wyszedł z wody i pomógł jej wstać. Robił to bez wysiłku, tak jakby piętnastominutowy wyścig nic dla niego nie znaczył. Starała się nie pokazać, jak działa na nią jego dotyk.
- Dzięki - mruknęła, kładąc się obok basenu. Podciągnęła kolana i pozwoliła słońcu pieścić swoje ciało.
- Tlen to wspaniała rzecz - mruknęła.
- Nie musisz mi tego mówić - powiedział Luke, kładąc się obok niej.
Słyszała każdy jego oddech. Czuła każdy centymetr jego ciała, mimo że leżał w pewnej odległości.
Odezwij się, idiotko - ponagliła się w duchu. Powiedz coś o pogodzie, o sporcie, o czymkolwiek!
- Zawsze lubiłeś się ścigać? - spytała.
- Ale nie tak idiotycznie. Myślałaś kiedyś o przepłynięciu kanału La Manche? Nie miałabyś kłopotu.
Tess roześmiała się. Wiele przemawiało za tym, żeby przestała się opierać... żeby przestała odpierać jego ataki. Zadrżała. Nie przywykła do przejęzyczeń, nawet w myślach.
- Wolę coś cieplejszego - odparła. - Sądziłam, że twoim ulubionym sportem jest piłka ręczna.
- Tak, ale trenuję pływając.
- Przypomnij mi, żebym nigdy nie próbowała grać z tobą w piłkę ręczną.
- A grasz?
- Trochę.
- To samo mówiłaś o szachach - stwierdził Luke. - W co jeszcze grywasz?
Tess przekręciła się na bok.
- Grywam w wiele gier, które doprowadzają mnie do celu.
- A w czym pomogło ci pływanie?
Tess uśmiechnęła się do miłych wspomnień.
- W zdobyciu bardzo miłego starszego pana, który miał wspaniałego Renoira. Uwielbiał flirtować z każdą przed pięćdziesiątką. Twierdził, że dzięki temu czuje się młodo. Miał rację.
- A to co? - spytał Luke, przekręcając się na bok, aby spojrzeć jej w oczy. Podpierając się na łokciu, dwoma palcami delikatnie dotykał zielonkawego siniaka na ramieniu Tess.
- Uderzyłam się o framugę drzwi do łazienki pierwszego dnia pobytu - odpowiedziała automatycznie. - Zawsze trochę trwa, nim przyzwyczaję się do nowego miejsca.
- Doprawdy?
A niech to! Nie wierzył jej.
- Wygląda raczej na ślad czyichś palców zbyt mocno trzymających twoje ramię - ciągnął Luke.
- Ach, ten siniak! - poprawiła się. - To jeszcze z pracy dla ŚBŚ, z zeszłego tygodnia. Cyryl musiał wciągnąć mnie przez okno, bo moja lina... została odcięta.
- Kto to jest Cyryl?
- Jeden z agentów, z którym od czasu do czasu pracuję. Pozwól, że o coś cię zapytam - dodała pospiesznie.
- Tak, w tym też jesteś niezła.
- Dziękuję. Dobrze znałeś Elizabeth?
To pytanie zaskoczyło Luke'a. Przyglądał się Tess przez chwilę, a potem wolno odpowiedział:
- Mansfieldowie i Cushmanowie znają się od pokoleń. Mój ojciec był ich prawnikiem aż do zeszłego roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Nalegał, niemal mnie szantażował, żebym przejął po nim tę posadę. Przyprowadzano mnie tu na herbatę, zanim jeszcze potrafiłem dobrze chodzić.
- Jaka była Elizabeth?
- Ładna, inteligentna, ciekawa świata, sprytna. Była moim prawdziwym utrapieniem. Pamiętaj - powiedział z uśmiechem - że byłem od niej dziesięć lat starszy. Nastoletni chłopcy nie zwracają specjalnej uwagi na takie smarkule.
- To bardzo okrutne z twojej strony. Na pewno darzyła cię dziecięcą sympatią, a ty ją lekceważyłeś.
- Nastoletni chłopcy nie przejmują się uczuciami innych.
- Powiedziałabym, że nie tylko nastoletni. Luke zmarszczył brwi.
- Tak mówi kobieta, którą zranił mężczyzna.
- Nie, nie - odparła Tess z uśmiechem. - Po prostu obserwuję walkę płci.
- Ciekawe, dlaczego?
Tess starała się, żeby nie zadrżeć, kiedy przenikał ją badawczym spojrzeniem.
- Miłość jest obca mojej naturze - stwierdziła. Nie wydawał się o tym przekonany.
- Ciekawe, czy okłamujesz mnie, czy siebie?
- Słuchaj no, ważniaku - powiedziała Tess, dotykając palcem wskazującym szerokiej piersi Luke'a i natychmiast cofnęła dłoń, czując, jak ciepło ogarnia całe jej ciało. - Nie bądź taki mądry, bo nic o mnie nie wiesz. Nic! Mam dwadzieścia pięć lat i nigdy jeszcze nikt mnie nie kochał, ani ja nie pokochałam nikogo. To są fakty. Tess Alcott i miłość nie mają ze sobą nic wspólnego.
- A Elizabeth Cushman i miłość?
- Dobrze wiesz, że Elizabeth od dawna leży w grobie! Ma w głowie robaki, a nie miłość.
- Nie jestem już tego taki pewien, jak kiedyś - powiedział Luke, biorąc ją za rękę. Ciepło jego dotyku zaczęło topić lód w żyłach Tess. - Jesteś bardzo podobna do Elizabeth. Jesteś piękna, inteligentna, sprytna i dlatego osiągnęłaś sukces w swojej dziedzinie.
- Nie zapominaj o mojej bliźnie po operacji wyrostka - przypomniała Tess, topiąc się pod jego spojrzeniem.
- Ach, tak - mruknął - nie możemy o tym zapominać. Nagle pojawił się Hodgkins z telefonem w ręce.
- Telefon z zagranicy do panny Alcott. Dzwoni pan Bainbridge. Tess zamrugała oczami. Mało brakowało, a pocałowałaby Luke'a!
- Dziękuję, Hodgkins - powiedziała ciepło. Kto by pomyślał, że będzie dziękować Hodgkinsowi za odciągnięcie znad brzegu przepaści?
Rzuciwszy spojrzenie Luke'owi, usiadła i wzięła słuchawkę. Zmusiła się do zachowania pozorów spokoju. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowała, to ujawnienie jej drugiego życia.
- Cyryl? - odezwała się. - Jestem na wakacjach. Czemu dzwonisz?
Pan Bainbridge potrzebował kilku minut, żeby przedstawić wszystkie fakty. W końcu Tess powiedziała:
- Słuchaj, zrobiłam ten skok dawno temu. Mógłbyś teraz przyłączyć się do Mendozy jako jego wierny rycerz. Ja już w to nie wchodzę.
Przez kolejnych kilka minut pan Bainbridge wyjaśniał jej, na jakie napotkał trudności.
- Bardzo mi przykro - skwitowała Tess. - Termin wykonania tej roboty ustalono dziewięć miesięcy temu. Ja zrobiłam, co do mnie należało. Potraktuj to jak dotrzymanie warunków kontraktu. Właśnie siedzi tu obok mnie prawnik, który chętnie wyjaśni ci, co grozi za złamanie warunków kontraktu.
- W każdej chwili - zapewnił Luke.
Tess uśmiechnęła się do niego i odwróciła plecami, żeby uniknąć dekoncentracji.
- Przestań narzekać i bierz się do roboty, Cyryl. I nie dzwoń do mnie, chyba że będzie to konieczne. Pracuję właśnie nad piękną opalenizną.
Skrzywiła się i odłożyła słuchawkę.
- Jak ja nienawidzę się opalać.
Luke roześmiał się. Ten szczery śmiech podniósł ją na duchu.
- Sprawy służbowe? - spytał.
- Uhm - powiedziała Tess, myśląc w popłochu. - Cyryl Bainbridge wyjaśniając pewną starą sprawę, wpakował się w kłopoty ze... świadkiem. Cyryl wygląda jak diabeł wcielony, ale jest z Kentucky i potrafiłby namówić królową Elżbietę do przejścia na buddyzm, gdyby się uparł, więc naprawdę nie powinien dzwonić do mnie i się skarżyć.
- Czy to ten sam Cyryl, który zafundował ci takiego siniaka w zeszłym tygodniu?
- On lubi dużo pracować, a ŚBŚ zobowiązuje.
- Lubisz pracować dla ŚBŚ? - spytał Luke, siadając. Jego brązowa skóra była już niemal sucha, a kąpielówki w niewielkim stopniu zasłaniały jego męskość.
Tess zamrugała oczami. ŚBŚ. Dobrze. ŚBŚ.
- Jasne, że tak. To wspaniali ludzie - odparła. - Poza tym lubię wiedzieć, jak pracują ci po drugiej stronie barykady. Wiele się nauczyłam. Jestem dużo lepszą złodziejką, od kiedy pracuję dla nich, niż gdy pracowałam na własny rachunek.
- Tym się właśnie zajmujesz? Kradzieżą?
- Och nie, nic podobnego. Po prostu odzyskuję rzeczy, które zaginęły, albo zdobywam dowody potrzebne do przymknięcia innych, mniej utalentowanych.
Luke wzdrygnął się.
- To brzmi groźnie.
- Nie tak bardzo. Zwykle pracujemy w grupie i wspomagamy się wzajemnie. Poza tym jestem dobra w tym, co robię.
- Jesteś wspaniała w tym, co robisz. Ale czy lubisz to robić?
- To pozwala mi utrzymać formę.
- Ale lubisz to?
Tess westchnęła i starła kilka pojedynczych kropli wody z nogi. Był taki dociekliwy, trzeba mu to przyznać. I taki słodki. I nazwał ją wspaniałą!
- Cóż, prawdę mówiąc, jestem już tym wszystkim trochę zmęczona. Kiedy pracowałam dla siebie, kradłam piękne przedmioty: biżuterię i dzieła sztuki. Nie interesowałam się akcjami, znaczkami czy rzadkimi monetami. Pragnęłam tylko piękna w moim życiu. A teraz zdobywam rzeczy, którym daleko do piękna. Dlatego tracę zainteresowanie dla tej pracy. Zastanawiałam się nad zmianą zajęcia, ale nic jeszcze tak naprawdę mnie nie pociąga.
- Pewnie trudno by ci było się przestawić - zgodził się Luke. Nagle urwał, a jego oczy zrobiły się ogromne. - Zresztą, może nie. Jak to zrobiłaś?
- Co takiego? - spytała niewinnie Tess.
Na jego usta zawitał uśmiech.
- Jakim cudem udało ci się zamienić naszą sprzeczkę w przyjemną pogawędkę o sporcie, Elizabeth i pracy?
- A niech to - mruknęła Tess. - Czy to było aż tak oczywiste?
- Nie ma w tobie niczego oczywistego i dobrze o tym wiesz!
Tess uśmiechnęła się szeroko. Nie mogła się powstrzymać. Przejrzał ją, a ona zamiast się wściec, była zadowolona. Podobało jej się. Był taki dobry, taki szybki, taki sprytny. Podobało jej się, że mogła zrobić to, co zamierzała, czyli przeciągnąć Luke'a na swoją stronę i czerpać z tego przyjemność. Może nie będzie musiała tak uporczywie walczyć ze swoimi uczuciami. Może dzięki nim wszystko pójdzie po jej myśli.
- Walka sprawia przyjemność na krótką metę - oświadczyła. - Potem robi się nudna. Pomyślałam, że trzeba spróbować czegoś innego. Podobało ci się?
- Bardzo - przyznał Luke. Jego szmaragdowe oczy pociemniały.
Luke wyciągnął dłoń, żeby odsunąć ze skroni Tess pasemko włosów. To był błąd, bo dotknął palcami jej skóry i teraz musiał ją pocałować. Cały ranek o tym myślał i nawet przywołanie na pomoc zdrowego rozsądku, nie mogło go powstrzymać.
- Podobało mi się prawie tak bardzo, jak całowanie się z tobą - powiedział.
- Luke, nie - szepnęła, kiedy ujął jej głowę.
- Tak - jęknął.
Jej oczy - pełne zaskoczenia, strachu i pożądania - powoli się zamknęły, gdy jego usta dotknęły jej ust raz i drugi. Delikatna czułość przyprawiała ją o dreszcze.
Była taka słodka. Pocałował ją raz jeszcze z czułością, o którą sam siebie nigdy nie podejrzewał i poczuł, jak Tess drży. Jej pełne usta oddawały pocałunki. Nagle wydała dźwięk, który brzmiał jak mruczenie albo westchnienie pełne bólu.
Chwycił ją w ramiona, przekręcił na plecy i całował zachłannie, namiętnie, gwałtownie. Objęła go ramionami za szyję, przywarła do niego całym ciałem, tak samo głodnym, krzycząc cicho z rozkoszy i pożądania.
Czuł każdy centymetr jej cudownego ciała. Czuł, jak jej sutki twardnieją w zetknięciu z jego piersią i nagle zapragnął więcej. Musiał ją mieć.
Ta nagła żądza przywróciła go do rzeczywistości i podobnie podziałała na Tess. Odskoczyli od siebie na tyle, by móc wymienić zdziwione spojrzenia i uspokoić oddech.
- To szaleństwo - szepnęła Tess.
- Dobre określenie - zgodził się Luke.
W jej oczach widać było zaskoczenie. I przerażenie.
- Słuchaj - odezwała się, nie zdając sobie sprawy, że parodiuje zdrowy rozsądek. - Musimy z tym skończyć tu i teraz. Stoimy po przeciwnych stronach barykady. Nie powinniśmy... spotykać się pośrodku. Nie ufasz mi, uważasz mnie za oszustkę. Ja nie mogę ufać tobie. To zbyt niebezpieczne. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Nie powinniśmy... tego robić.
- Całkowicie się z tobą zgadzam - powiedział Luke z gorzkim uśmiechem. - Nie znoszę słodkiego smaku twoich ust. Nie cierpię tego, że twoje ciało tak doskonale pasuje do mojego. Nie cierpię udawać obojętności na twoje każde słowo i gest. Jesteś najniebezpieczniejszą kobietą, jaką znam, ukrytą pod uroczą maską. I tego też nie cierpię.
- Wielkie dzięki! - krzyknęła Tess, wstając. - Myślisz, że mnie się to podoba? Myślisz, że podoba mi się to, że w jednej chwili mnie całujesz, a w następnej traktujesz jak potwora? Myślisz, że podoba mi się podejrzliwość w twoim wzroku, ilekroć na mnie spojrzysz?
- Jasne - powiedział Luke, stając naprzeciw niej z założonymi rękoma. - Mnie się to także nie podoba. Więc dalej, Tess, wygoń podejrzliwość z moich oczu.
- Jak?
- Powiedz mi wszystko o sobie. Kim naprawdę jesteś? - Nie wiem!
- To dlaczego tu jesteś?
Popatrzyła gdzieś w bok, a potem spojrzała na niego wrogo.
- Farleigh. Jestem tu, aby zdobyć kolię. Nie był w stanie powstrzymać uśmiechu.
- Kłamiesz - powiedział łagodnie. - Chcesz mnie.
- Tak, do cholery! - przyznała, obejmując go ramionami za szyję i całując mocno.
- Tess - szepnął, oddając pocałunek. To jedno słowo wydawało się mówić wszystko. Wypełniało pustkę w jego duszy.
- Proszę cię - krzyknęła Tess, odsuwając się od niego. - Jedno z nas musi zachować rozsądek. Nie mógłbyś przypomnieć sobie o nienagannym wychowaniu i powstrzymać mnie przed robieniem takich głupot? Bert by się wściekł, gdyby wiedział.
- Bert? - spytał uprzejmie Luke. Zbladła.
- Mój... mój opiekun po Carswellach.
- Jak trafiłaś do Berta od Violet? Spojrzała na niego zaskoczona.
- Jakim cudem... Nie, to oczywiste, że dowiedziałeś się o Violet - powiedziała z dziwnym uśmiechem. - Czy wszyscy już o tym wiedzą?
- Nie musisz mi o tym mówić, jeśli nie chcesz - powiedział łagodnie.
- A o czym tu mówić? Była pośrednikiem między Bertem a Carswellami. Wywiozła mnie z Miami w niesamowitym cadillacu. Zostawiła Bertowi i zniknęła. Koniec opowieści.
- Chcesz powiedzieć, że Bert był klientem o wyjątkowych upodobaniach?
- Można tak powiedzieć.
Luke chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
- Nie mów o tym tak zwyczajnie!
Spojrzała na niego zaskoczona.
- O czym ty, u licha, myślisz? Bert nie był jej klientem, lecz alfonsem.
A jeśli chodzi o wyjątkowe upodobania... - nagle zrozumiała, o co mu chodzi i jej oczy zrobiły się ogromne. - Nie! Chyba nie myślisz, że... Luke, nie byłam mu potrzebna do uprawiania seksu. Potrzebował mnie do swoich skoków. Wypadłam tak dobrze; że zostałam z nim dość długo. To on zrobił ze mnie dobrą oszustkę i złodziejkę. Przez całe dzieciństwo i wczesną młodość przeszłam jako dziewica. Nic się nie wydarzyło.
Luke przyglądał jej się przez chwilę, a potem chwycił w ramiona i ścisnął tak mocno, że omal jej nie udusił.
- Dzięki Bogu - powiedział wzburzonym głosem. - I bez tego doświadczyłaś wystarczająco wiele złego.
- Nigdy niczego takiego nie mówiłam - mruknęła Tess z twarzą przytuloną do jego piersi.
- Nie musiałaś. Można to wyczytać z twoich oczu.
Nie bądź taki spostrzegawczy - mruknęła, przytulając się do niego mocniej.
- Przepraszam, ale nic na to poradzę. Widzę wszystko, co ciebie dotyczy: wijące się włosy wokół twojej twarzy, dreszczyk rozkoszy, który przebiega twoje ciało, ilekroć biorę cię w ramiona, no i te niesamowite dołeczki w policzkach. Weszło mi to już w nawyk i bardzo mi się podoba.
- Podobają ci się dziwne rzeczy.
- I kto to mówi? - westchnął Luke. - Moje życie było spokojne, jednostajne i nudne, aż nagle pojawiłaś się ty i wszystko zburzyłaś. Nie mogę spać, nie mogę sobie znaleźć miejsca i cały czas muszę walczyć z hormonami. Mam tego dość! Chcę wrócić do normalności. Chcę ciszy i spokoju. Ale najbardziej chcę cię całować, nie zważając na moje obowiązki i powód, dla którego tu jesteś!
Odnalazł ustami wargi Tess i wpił się w nie. Przytuliła się mocno do niego, przylgnęła całym ciałem. Oboje jęknęli z rozkoszy, gdy ich języki się odnalazły.
Teraz wiedział. Wiedział, że ona też tego pragnęła. Nie udawała. Nie miało już znaczenia, po co tu była i jakie oszustwo planowała. Liczyło się tylko to, że była w jego ramionach, że zachłannie oddawała pocałunki, że była szczera. Cała reszta była nieistotna.
Oderwał się na chwilę, by zaczerpnąć powietrza do spragnionych płuc i usłyszał, że Tess także oddycha z trudem. Kolejny uśmiech zagościł na jego wargach. Nie wpadł w to wszystko sam, cokolwiek to było.
Wspomnienie Margo, jej pocałunków i kłamstw, przywróciło go brutalnie do rzeczywistości. Spojrzał na Tess z rosnącym przerażeniem.
- Wybacz - powiedział, gwałtownie odsuwając się od niej i widząc ból na jej twarzy. Miał ochotę przegonić ten ból pocałunkiem. - Zachowuję się jak głupiec i wciągam w to ciebie. Masz rację, musimy z tym skończyć. Nic nas nie łączy. Musimy o tym pamiętać i wszystko będzie dobrze. - Popatrzył na jej usta nabrzmiałe od pocałunków. - To tyle - oświadczył zimno, odwrócił się i skierował do domu jak do azylu, oazy rozsądku.
Zamiast tego zastał tam Jane siedzącą przy stoliku w holu i studiującą jakieś dokumenty. Zmierzyła go krytycznym wzrokiem.
- Nie jestem pewna - powiedziała - ale wydaje mi się, że nie jest to odpowiedni strój biurowy.
Luke spłonął rumieńcem.
- Pływałem.
- A poza tym - dodała chłodno - gdybym nie wiedziała, pomyślałabym, że miałeś randkę ze złodziejką.
Luke otworzył usta ze zdziwienia.
- Jestem tak samo skłonny spotykać się ze złodziejką, jak... skakać po żyrandolu!
- A zatem wciąż nie ufasz Tess?
- Nikt zdrowy na umyśle by jej nie ufał!
- Możliwe, ale ty nigdy nie byłeś skłonny do obdarzania ludzi zaufaniem, prawda? To kolejna rzecz, która łączy cię z Tess. Ona także nie ufa nikomu ani niczemu, tylko sobie samej.
- Tess Alcott i ja nie mamy ze sobą niczego wspólnego. Niczego.
- Bzdura - oświadczyła Jane.
Luke zesztywniał. Jane miała rację. Nie wiedziała nawet jak bardzo.
- Poza niezdolnością do ufania ludziom - ciągnęła Jane - jesteście oboje niesamowicie inteligentni, oboje ukrywacie uczucia pod maską spokoju i obojętności, oboje wybraliście trudne zajęcia i osiągnęliście w nich doskonałość. Oprócz tego oboje rzuciliście się w wir pracy, aby trzymać się z dala od wszelkich związków, bo w przeszłości byliście okrutnie skrzywdzeni przez innych. No i oboje uważacie, jak sądzę błędnie, że miłość jest wam niepotrzebna. Mam mówić dalej?
Do licha, była niezła.
- Muszę zmienić ubranie - powiedział Luke, kierując się w stronę schodów.
- Tak, i nie tylko ubranie - rzuciła za nim Jane.
Miał ochotę pokazać jej język. Musiał się bardzo starać, żeby pamiętać, że nie ma już siedmiu lat. Słowa Jane, pocałunki Tess i wspomnienia Margo ściskały jego mózg niczym imadło. Był w prawdziwych tarapatach.
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi sypialni, odezwał się telefon stojący przy łóżku.
- Komuś tu zachciewa się dowcipów - oznajmił Leroy Baldwin zamiast powitania.
Serce Luke'a zamarło.
- Co masz na myśli? - spytał.
- Czy wynająłeś jeszcze kogoś do śledzenia Tess Alcott?
- Co takiego? Oczywiście, że nie! Dlaczego pytasz?
- Bo dziś rano moi ludzie omal nie wpadli na inną ekipę. Bardzo się zdenerwowali i to nie tylko dlatego, że widzieli, co robiłeś z osobą podejrzaną o jeden z największych skoków, jakie rozpracowywaliśmy. Czy ty wiesz, co robisz?
- Nie.
- O, to bardzo optymistyczne. Czy Tess Alcott robi to, co Margo?
- Nie wiem - odparł poważnie Luke. - Co z tą drugą ekipą?
- Moi ludzie to profesjonaliści, ale nie widzieli tamtych aż do dzisiaj. Chodzi o to, że tamci pracują na tradycyjnym sprzęcie; lornetki i te rzeczy. Żadnych kamer, żadnych mikrofonów. I interesuje ich tylko Tess Alcott. Nie obserwują nikogo innego. Nie podoba mi się to. Dzieje się tu coś, czego nie rozumiem.
Luke zaczął nerwowo stukać palcami w blat stolika.
- Mógłbyś ich sprawdzić?
- Już to robię. Dam ci znać, jak tylko się dowiem, o co chodzi.
- Od tego wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa.
- A mnie nie. Zaczynam się tylko denerwować.
Luke czuł się źle, ale miał coś do zrobienia. Musiał się dowiedzieć, czy on i Tess Alcott pasowali do siebie, czy nie.
- Cholera - zaklął. - Natknąłeś się na kogoś o imieniu Bert, związanego z Tess?
- Nie.
- Myślę, że... musisz jeszcze poszukać.
- Dobra.
Luke odłożył słuchawkę z poczuciem winy i wstydu. Jak mógł całować Tess, pragnąć jej, a z drugiej strony próbować podważać to, co mówiła?
Wszedł do łazienki, zdjął kąpielówki i wszedł pod prysznic. Ale woda nie zmyła z niego poczucia winy. Od wczesnego dzieciństwa Tess musiała nauczyć się spełniać żądania i oczekiwania innych, podobnie jak on. Szła przez życie samotnie, tak jak i on. Pasowali do siebie i Luke czuł się teraz jak zdrajca.
Tess patrzyła na Luke'a idącego w stronę domu. Zastanawiała się, czy widzi doktora Jekylla czy Mr Hyde'a. W jednej chwili całował ją namiętnie, a w następnej odpychał brutalnie. Czy był tak samo zagubiony, jak ona? Dlaczego tak uparcie z nią walczył? Jak mógł tak po prostu stąd odejść, jakby chwilę wcześniej nic się między nimi nie wydarzyło? A może on też był po trosze oszustem? Czy rzeczywiście jej pragnął? I dlaczego tak bardzo chciała, aby odpowiedź na to pytanie brzmiała „tak”? Był już czas najwyższy na jakakolwiek odpowiedź.
Tess poczekała, aż Luke i Jane wyjdą do pracy, wsiadła do mercedesa - - kabrioletu - Jane pozwoliła jej korzystać z pojazdów Cushmanów - i pojechała do miasta. Po niecałej godzinie zaparkowała samochód na podziemnym parkingu przy swoim domu i wjechała windą na ostatnie piętro dziesięcio kondygnacyjnego budynku. Przeszła przez wyłożony dywanem hol, wyciągnęła klucz, otworzyła drzwi i z uczuciem ulgi weszła do własnego mieszkania.
- Kochanie, wróciłam! - krzyknęła.
Z kuchni wyszła bosa wysoka kobieta z długimi czarnymi włosami i szarymi oczami, ubrana w lawendowe spodnie i sweter podobnego koloru.
- Miałaś ciężki dzień w pracy? - spytała z miłym lirycznym irlandzkim akcentem.
Tess skrzywiła się.
- Nie był najprzyjemniejszy. Co się dzieje, Gladys? Teraz Gladys się skrzywiła.
- Boże, nie cierpię tego imienia. Jesteś nomenklaturową sadystką, Tess. Tess uśmiechnęła się szeroko.
- Muszę mieć z tego wszystkiego choć odrobinę przyjemności.
- Śledził cię ktoś?
- Oczywiście. Ludzie Berta z pewnością mają przykazane nie odstępować mnie na krok pod groźbą śmierci. Ale ta mała wizyta nie powinna wzbudzić podejrzeń. Poza tym powód, dla którego odbyłam tę wycieczkę, powinien go ucieszyć.
- Dlaczego przyjechałaś?
- Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o Ponurym Żniwiarzu.
- Chodzi o Luke'a Mansfielda? Po co?
Tess znów uśmiechnęła się szeroko.
- Za bardzo wchodzi mi w paradę. Muszę się dowiedzieć dlaczego. A co u ciebie?
- Po prostu wspaniale, dzięki - powiedziała Gladys, opadając na złoty fotel z westchnieniem pełnym zadowolenia. - Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować kogoś do popilnowania mieszkania, możesz na mnie liczyć.
- Dzięki - odparła Tess z uśmiechem i poszła do gabinetu. - Dzwonił do mnie Cyryl.
- Do mnie też. Nie podoba mu się nowa ksywka, nie podoba mu się Ameryka Południowa ani sam Mendoza.
- Biedaczek.
- A ty tymczasem pławisz się w luksusie. Tess odwróciła się do Gladys z uśmiechem.
- Ty też nie możesz narzekać.
- Nic nie powiemy Cyrylowi.
- Bardzo sprytnie. Znalazłaś Philipa Larkina?
- Dziś o trzeciej w nocy. Dlatego zaspałam. - Aha.
- Hej! - wykrzyknęła Gladys. - Nawet mi nie podziękujesz? Nawet nie pochwalisz?
Tess wyjrzała z gabinetu.
- Własna satysfakcja ci nie wystarczy?
Gladys rzuciła w nią poduszką, ale chybiła. Tess znowu zniknęła w wypełnionym roślinami gabinecie, który przypominał raczej dżunglę niż miejsce pracy. Wciąż chichocząc, zasiadła przed komputerem. Zabrała się do roboty. Musiała uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Musiała zdobyć jak najwięcej informacji na temat Luke'a, żeby wiedzieć, jak z nim postępować. Ale było coś jeszcze. Kim on naprawdę jest? Dlaczego tak na nią działa? Jakim cudem sprawił, że tęskniła do jego dotyku, pocałunków, dźwięku głosu i to pomimo Dennisa Fouchera?
Zadrżała. Myślała o Dennisie codziennie od chwili, kiedy poznała Luke’a. Doskonale pamiętała za mały mundurek szkolny, który Bert kazał jej włożyć. Wyglądała w nim na trzynaście lat, a nie na tyle, ile miała naprawdę, czyli szesnaście. Dennis Foucher lubił młode dziewczęta. Wciąż słyszała jego obleśne sapanie, czuła brutalne ręce, drące na niej ubranie i wciąż miała ściśnięte gardło, jak wtedy, dziewięć lat temu, gdy Bert przetrząsał bibliotekę Fouchera w poszukiwaniu jakichś kompromitujących dokumentów.
Tess znów zadrżała. Jak mogła pragnąć Luke'a, kiedy ciągle prześladował ją Foucher?
Dotarcie do czegoś konkretnego zabrało jej prawie godzinę. Zamierzała już wyłączyć komputer. Znalazła nieszczęście podobne do własnego i nie była pewna, czy zdoła przez to przebrnąć. Ale potrzebowała konkretnych odpowiedzi na swoje pytania.
Na pierwszy ogień poszła Jennifer Eire. Historia, którą Tess poskładała z artykułów i rubryk towarzyskich w różnych czasopismach, ścisnęła jej gardło.
- Ty suko - szepnęła.
Luke i Jennifer studiowali razem prawo. Luke zakochał się w niej i poprosił o rękę, kiedy miał dwadzieścia trzy lata. Tess przejrzała anons w prasie. Niesamowicie było oglądać Luke'a w młodzieńczej wersji. Jego usta nie były jeszcze zaciśnięte, a w oczach brakowało cynizmu. Wyglądał jak inteligentny, przystojny i bogaty młody mężczyzna, szczęśliwie zakochany. Stojąca u jego boku Jennifer Eire była bez wątpienia piękna, ale miała w oczach coś niepokojącego. Jej uśmiech skierowany do Luke'a nie wyglądał na szczery.
Tess pomyślała, że gdyby tylko Luke nie był taki bystry, Jennifer wykorzystałaby go, a raczej jego rodzinę i koneksje, do rozpoczęcia własnej kariery prawniczej. Z pomocą Mansfieldów z łatwością wskoczyłaby na prawniczą stratosferę. Ale Luke jakoś dowiedział się o niej prawdy. Tess znalazła informację, że Luke wyjechał z Harvardu tuż przed Bożym Narodzeniem gdzieś do Kanady. Na studia wrócił dopiero jesienią. Jennifer przeniosła się do Stanford. Z wszelkich danych wynikało, że nigdy już się nie spotkali.
Tess zapatrzyła się w ekran komputera. Wiedziała, jak to jest być młodym i skrzywdzonym, a Jennifer skrzywdziła Luke'a. Tess znała uczucie bólu i przerażenia, gdy człowiek odkryje, że jest bezlitośnie wykorzystywany. Z tego, co udało jej się przeczytać, Luke nie zasługiwał na takie traktowanie. Prowadził porządne i uczciwe życie. Nikogo nie zdradził, nikogo nie zniszczyli nikogo celowo nie zranił. Aż w jego życie wkroczyła Jennifer Eirei zburzyła je doszczętnie.
Rubryki towarzyskie opisywały całą tę historię. Z czasem usta Luke'a stały się zacięte, a do oczu wkradł się wyraz cynizmu. W jego uśmiechu nie było już radości. Z gazet wynikało, że nie spotykał się z nikim przez ponad rok po rozstaniu z Jennifer. A potem miał co tydzień inną dziewczynę. W gazetach pisano, że bawił się nimi. Tess podejrzewała, że robił wszystko, żeby uniknąć wymierzonych w niego ciosów. Luke zawsze był inteligentny. Jennifer sprawiła, że stał się przebiegły.
Numerem drugim na liście była Ellen Monroe. Z informacji wynikało, że to właśnie Ellen zaczęła prześladować Luke'a, gdy miał dwadzieścia siedem lat i rozpoczął już karierę prawniczą. Luke chyba lubi być prześladowany. Według dziennikarzy spotykał się z Ellen dłużej niż kilka tygodni. W jednej z gazet było ich zdjęcie z balu dobroczynnego podczas Halloween. Ona była przebrana za Tytanie, on za Oberona. Tess zadrżała. Luke był bardzo przystojny jako Oberon. Jego kostium składał się z zaledwie kilku listków. Musiało to wywołać niemałe zamieszanie. Ellen także nie miała nic przeciwko prezentowaniu swego ciała. Jej kostium był podobnie skąpy. Jedynie na włosach miała wieniec z kwiatów.
Dalej było ich zdjęcie z obchodów Święta Dziękczynienia w Rockefeller Center i jeszcze jedno z zabawy gwiazdkowej na pięćset osób u Mansfieldów. Ellen wyglądała prześlicznie w kostiumie elfa. Luke i Ellen uśmiechali się do siebie na zdjęciach, ale w jego uśmiechu znów brakowało radości. Tess ku swemu przerażeniu odkryła, że jest z tego zadowolona.
Szukała dalej, ale znalazła jeszcze tylko jedno wspólne zdjęcie. Pojechali na narty do Taos. Ellen w swoim kombinezonie narciarskim wyglądała jak króliczek na śniegu. Luke obejmował ją ramieniem i uśmiechali się do obiektywu. A potem już nic. Kolejne zdjęcia pokazywały Luke'a jedzącego kolację w Nowym Jorku z jakąś elegancką blondynką zajmującą się modą. Co się stało z Ellen? Czy Luke zmądrzał? Czy Ellen przesadziła?
Tess przetrząsnęła rubryki towarzyskie z gazet nowojorskich i z ust wyrwał jej się okrzyk podziwu. Świadkowie twierdzili, że Taos obiegła plotka, jakoby Mansfieldowie stracili cały swój majątek. Była to oczywiście bzdura, którą podobno rozpuścił sam Luke. Świadkowie dodawali, że na linii Mansfield - Monroe odbyła się ostra wymiana zdań. Ellen krzyczała i żądała od Luke'a potwierdzenia bądź zaprzeczenia tych rewelacji. Stwierdziła, że Luke nie był chyba taki naiwny, żeby wierzyć, iż utrata dziesiątek milionów niczego nie zmienia, skoro ich wspólny roczny dochód wynosił zaledwie sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Tego samego wieczoru poleciała do Nowego Jorku. Luke został w Taos do końca tygodnia i wydawało się, że bawił się doskonale.
- Ale ją załatwiłeś - szepnęła Tess z podziwem. - Zastawiłeś pułapkę, by poznać prawdę, i udało ci się.
Tess umilkła i zmarszczyła brwi.
- Wydaje mi się jednak, panie Mansfield, że i pan został ugodzony.
Pierwsza kobieta, której zaufał od czasu rozstania z Jennifer, także interesowała się przede wszystkim jego pieniędzmi i rodzinnymi koneksjami. Luke miał wyjątkowe szczęście do dwulicowych kobiet.
- To dobrze, że ja też nie odbiegam od tej normy - mruknęła Tess.
Skrzywiła się, przypominając sobie, jak zarzucała Luke'owi, że wszystko w życiu przychodziło mu z łatwością. Jennifer i Ellen dałyby porządną lekcję życia każdemu, a co dopiero komuś takiemu jak Luke. Tess także dostała porządną lekcję życia. Nauczyła się nikomu nie ufać. Może dlatego Luke tak bardzo ją pociągał. Podobne przejścia sprawiły, że coś ich do siebie przyciągało. W jaki sposób przeciąć łączącą ich więź?
Po kolejnych dwóch godzinach szperania w karierze zawodowej i w życiu prywatnym Luke'a, Tess natrafiła na Margo Holloway. Oskarżano ją, że zabiła porażając prądem swojego bogatego i bezwzględnego ojca. Przy pomocy Baldwin Security Luke zdołał oczyścić ją z zarzutów. Komputer jednak wskazywał kolejne odsyłacze na ten temat. Dlaczego? Tess szukała dalej. Nagle znieruchomiała.
- Mój Boże - szepnęła.
Osiem miesięcy po oczyszczeniu z zarzutów Margo została aresztowana i skazana za zaaranżowanie wypadku samochodowego, w którym zginęli jej przyrodni brat i siostra.
Z bijącym sercem Tess przeczytała wszystkie artykuły na ten temat. Nazwisko Luke'a padło jedynie w pierwszej sprawie. Ale... Coś wciąż nie dawało jej spokoju. Nagle natrafiła na nagłówek prasowy z drugiego dnia procesu: „Zeznanie Baldwina kluczowe dla oskarżenia”.
Chwileczkę! To nie mógł być przypadek, że Leroy Baldwin pracował nad obiema sprawami.
Przez godzinę Tess na próżno usiłowała włamać się do archiwum Baldwin Security.
- Cholera! - powiedziała ze złością, uderzając w obudowę monitora. - Przełknij to jakoś!
Wciąż nic.
- Gladys, potrzebuję cię.
Gladys wsunęła głowę do gabinetu.
- No?
- No?
- Uczę się mówić po amerykańsku - wyjaśniła Gladys z uśmiechem i podeszła do Tess. - O co chodzi?
- Możesz się włamać do archiwum Baldwin Security?
- Baldwin? To ci, którzy cię rozpracowują?
- Ci sami.
- To dla mnie pestka - stwierdziła Gladys, przeganiając Tess z krzesła.
- Muszę mieć akta na temat Luke'a Mansfielda i Margo Holloway sprzed pięciu lat.
- Już się robi.
Był prawie wieczór, gdy Tess ostatecznie wyłączyła komputer. Czuła się podła i zbrukana. Robiła rzeczy, które Luke przewidywał od samego początku. Nic dziwnego, że jej nie ufał, skoro Jennifer, Ellen i Margo tak go potraktowały.
Teraz poznała swojego prawdziwego przeciwnika, ścianę, która powstrzymywała Luke'a, by jej uwierzył. Chodziło o prawdę. O prawdę o Tess i jej prawdziwe zamiary. Wychodziły one paskudnie na jaw poza krótkimi chwilami, kiedy się całowali.
Jak da sobie z tym radę? I jak da sobie radę z faktem, że im więcej wiedziała na temat Luke'a, tym bardziej miała wrażenie, że go zdradza. Pragnęła rzucić tę robotę i pojechać, gdzie pieprz rośnie.
- Znalazłaś to, czego szukałaś? - spytała Gladys, podnosząc głowę znad papierów, kiedy Tess weszła do salonu.
- Tak - odparła.
- Nie wyglądasz na zachwyconą.
- Bo nie jestem. Ten człowiek to chodząca bomba zegarowa. Mam przeczucie, że mogę znaleźć się przy nim w chwili eksplozji.
- Nikt nie twierdził, że ta robota będzie lekka, łatwa i przyjemna. A teraz ja potrzebuję twojej rady. Biorę się dziś za Kincaida.
- Sama?
Gladys uśmiechnęła się.
- Jestem już dużą dziewczynką i szkoliłam się u najlepszych.
Tess poświęciła godzinę na omawianie roboty z Gladys. Miała ochotę przeciągnąć to do dwóch godzin. Prawdę mówiąc, nie spieszyło jej się do rezydencji Cushmanów... i do Jane... i Luke'a. Ale jeśli Gladys mogła skupić się na pracy, to ona także.
Pojechała z powrotem poza miasto. Opuściła dach kabrioletu, żeby zaczerpnąć więcej powietrza do płuc. Na szczęście, Luke i Jane nie wrócili jeszcze z pracy. Miała więc czas, żeby przepłynąć parę okrążeń, pozbyć się napięcia i uczucia strachu, które czuła w żołądku. Przebrała się szybko i wskoczyła do wody, ale nic to nie pomogło.
Wszystko, czego dowiedziała się o Luke'u, kłębiło się w jej głowie wraz z narastającym poczuciem winy. Wykorzystywała Luke'a, jak wszystkie kobiety, które spotkał w dorosłym życiu. Wykorzystywała go do swoich celów, nie troszcząc się o jego uczucia, potrzeby, nadzieje i pragnienia. Była jeszcze gorsza. Zachowywała się tak nie tylko w stosunku do Luke'a, ale także do Jane.
Tess dotknęła ręką brzegu basenu i zawróciła. Nie podobała jej się kobieta, jaką była teraz. Wykorzystywała innych. Będąc wykorzystywana wielokrotnie w życiu wiedziała, jakie to podłe. Była samolubna, nieuczciwa i tchórzliwa. Pomimo tych obiekcji postanowiła dokończyć to, czego się podjęła. Całe jej życie zależało od tego.
Przy kolacji Tess nie udawało się napotkać wzroku Luke'a. Spotkali się po raz pierwszy od czasu porannych pocałunków i od chwili, gdy Tess zdała sobie sprawę, że go zdradza. Wiedziała bez patrzenia, że Luke zachowuje w stosunku do niej dystans. I to, o dziwo, przejmowało ją smutkiem. Wcale na nianie patrzył. Nawet nie rzucił okiem. Zdążyła się już przyzwyczaić do jego wzroku skupionego na niej i zdążyła nawet polubić. Bez tego wspólny posiłek był jeszcze trudniejszy do zniesienia.
Nadszedł weekend. Luke najwidoczniej nie lubił mieć dni wolnych, bo poszedł do pracy zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. A wieczorami, kiedy wracał do domu, unikał Tess.
- Tess, moja droga - odezwała się Jane przy poniedziałkowym śniadaniu - zastanawiałam się, czy nie masz nic przeciwko temu, żeby obejrzał cię mój lekarz.
Tess ostrożnie odłożyła łyżeczkę i spojrzała na Jane.
- Niedobrze wyglądam?
- Wyglądasz coraz lepiej i właśnie dlatego chcę, żeby obejrzał cię lekarz.
Mimo że serce waliło jej jak oszalałe, Tess zdobyła się na nonszalanckie wzruszenie ramion.
- W porządku. O ile nie będzie to żadne badanie ginekologiczne. Nie znoszę wzierników.
- Nie, nie, możesz być spokojna - odparła Jane z uśmiechem.
Wchodząc do jadalni, Tess była wciąż zaspana. Teraz odzyskała przytomność umysłu. Może nocne koszmary były znakiem, który bezmyślnie zignorowała. Może to była kara za polubienie Jane, za całowanie Luke'a, za cieszenie się ich obecnością.
Za to, że pragnęła ich obojga. I za to, że ich zdradziła.
Była głupia. „Nikt i nic nie jest bezpieczne”.
Jane była tego dowodem. Właśnie zastawiła na nią pułapkę.
- Luke, mój drogi - powiedziała Jane. - Mam wspaniałe wiadomości. Tess śpiewająco przeszła badania lekarskie. Luke patrzył na telefon, nie widząc go.
- Nie ma mowy o pomyłce?
- Nie, nic z tych rzeczy, ty chodzący sceptyku. Luke rozluźnił krawat.
- Mówiłaś już Tess? Jane zaśmiała się radośnie.
- Tak. Była zdziwiona, tak jak ty. To była jedna z tych nielicznych chwil, kiedy można zobaczyć jej prawdziwy charakter. Doktor Weston mówi, że poza blizną po wycięciu wyrostka, Tess ma także kilkucentymetrową bliznę na głowie. Prawdopodobnie jest ona wynikiem uderzenia lub upadku i może być bezpośrednią przyczyną amnezji. To też się zresztą zgadza.
Luke potrzebował chwili, żeby uporządkować myśli. Tess przeszła pomyślnie badania?
- Wciąż jeszcze pozostaje wiele do wyjaśnienia - powiedział ostrożnie.
- Ale wiemy teraz o wiele więcej niż na początku - odparła Jane.
- Odradzałbym ci jednak włączanie Tess do testamentu.
- Wiesz, Luke, czasami naprawdę mnie irytujesz. Oczywiście, że najpierw zamierzam wyjaśnić tę sprawę do końca. Gra toczy się o wielką stawkę i nie chcę podejmować pochopnych decyzji przed zakończeniem sprawy. Wiem swoje, ale pragnę też niezbitych dowodów. Nie podejmę żadnych kroków, dopóki pan Baldwin nie uzyska pewności. Ale jestem pełna nadziei, Luke. Nie czułam się tak od dwudziestu lat.
Luke odłożył słuchawkę i zaczął przypatrywać się nie widzącym wzrokiem drapaczom chmur za oknem.
Udało jej się przejść pomyślnie badania lekarskie!
Każdy fragment tej układanki: wygląd Tess, jej charakter, nagłe powroty pamięci, amnezja i życiowa chronologia, jaką podała - wszystko wskazywało, że Tess to Elizabeth... albo że Tess to wszystko zaaranżowała. Luke zdawał sobie sprawę, że stać ją było na coś tak bardzo nieprawdopodobnego. Musiał zdecydować, czy wierzy jej, czy nie.
Nie chciał podejmować tej decyzji. Do licha! Przez to wszystko legło w gruzach jego szczęście, spokój umysłu i serce.
Serce?
Serce.
W ciągu ostatnich lat tak bardzo odzwyczaił się od wsłuchiwania w głos serca, że nie odbierał nawet najważniejszych wysyłanych stamtąd wiadomości, jak choćby ta, że lubił Tess Alcott. Bardzo lubił. Lubił jej inteligencję, dowcip, wszechstronne zdolności, temperament, dumę i to, że z taką pasją oddawała mu pocałunki i... Cóż, zdaje się, że w tej kobiecie wszystko mu się podobało. Szczególnie zaś lubił ją całować. Nie po raz pierwszy wyrzucał sobie, że tak ją zostawił w piątek i od tego czasu unikał. Ale jeśli napotkałby wzrok Tess, natychmiast chwyciłby ją w ramiona, nie bacząc na konsekwencje.
Kiedy po raz ostatni był tak głupi? Nie musiał długo myśleć: Margo. Czy Tess robi to samo, co Margo? Nie miał pojęcia. I może się tego nie dowiedzieć, aż będzie za późno. A może już było za późno?
Tess przeszła pomyślnie badania lekarskie. Każda skryta myśl i każde uczucie, do których nie chciał się przyznać przed samym sobą, powracały ze zdwojoną siłą.
Przydałby mu się kubeł zimnej wody. Ona z pewnością oszukiwała przy badaniach. Na pewno! Tess nie mogła być Elizabeth. To się nie mieściło w granicach wyobraźni. Lecz gdy trzymał ją w ramionach, wydawała się prawdziwa i tak bardzo na swoim miejscu. W takich momentach czuł, że trzyma w objęciach prawdę.
Luke westchnął. Dlaczego patrząc na Tess, widział silną, kochającą, namiętną kobietę, a nie złodziejkę i oszustkę, którą była? Dlaczego, gdy wejrzał w głąb własnej duszy widział, jak kruszy się szklany mur braku zaufania, który wzniósł trzynaście lat temu? Dlaczego świat tak bardzo się zmienił? I dlaczego on sam zmienił się nie do poznania?
Jego duszę ogarnął głód miłości. Cieszył się każdą chwilą, przeżywał każdy dzień. Na nowo odkrywał prawdę o sobie.
Dzięki Tess.
Zmienił się z powodu Tess, stał się lepszy, szczęśliwszy.
Więc jakie to ma znaczenie, czy Tess jest Elizabeth, czy nie?
Mój Boże! Kim był ten mężczyzna?
Luke nie był już przerażony. Nie bał się Tess ani tego, co podpowiadało mu serce, ani nawet tego, że zboczy z wąskiej ścieżki właściwych zachowań, wyznaczonych przez rodzinę. Miał ochotę wybrać inną ścieżkę pełną zakrętów, której koniec był niewidoczny.
Chciał wcielić w życie każde z marzeń, które ukrył głęboko na dnie duszy, gdy trzynaście lat temu usłyszał przypadkowo, jak Jennifer zwierzała się przyjaciółce, że wrobiła go w zaręczyny i zamierza go wykorzystywać po ślubie.
Chciał natychmiast zmienić swoje życie. Robił rzeczy, o których dawno już zapomniał. Tuż przed telefonem Jane przeglądał ogłoszenia w rubryce „lokale”, szukając dogodnego pomieszczenia w tej części Brooklynu, gdzie mieszkali ludzie, którzy potrzebowali pomocy prawnej, ale nie mogli sobie na nią pozwolić.
To było jego skryte marzenie, które przejmowało lękiem rodziców, przerażało Jennifer, u Ellen wywoływało wybuchy śmiechu i pozwalało Margo nabijać się z niego do woli.
Ale jednak to było jego marzenie. Czy pozwoli, aby inni przez całe życie mówili, co ma robić i powstrzymywali go przed tym, czego naprawdę pragnął?
- Luke!
- Hm? - Luke dostrzegł swoją zastępczynię stojącą w drzwiach. - Przepraszam, Carol. O co chodzi?
- Przyszły najnowsze akta w sprawie Wallinghama - powiedziała, kładąc je na biurku. - Przejrzałam je.
- Jesteś aniołem.
- Bo dobrze mi płacisz.
Luke uśmiechnął się.
- No to powiedz, o ile więcej musiałbym ci zapłacić, żebyś pracowała dla mnie na Brooklynie?
Otworzyła szeroko orzechowe oczy.
- Mówisz poważnie? - Najpoważniej.
- Och. W której części Brooklynu?
- W tej złej.
- Statystyki - prychnęła Carol. Nie mogła jednak ukryć zainteresowania. - Będę musiała stać się ekspertem w takich dziedzinach jak włamania, kradzieże samochodów...
- I tego typu rzeczy - zgodził się Luke.
- Czy Roger też tam przejdzie?
- I Harriet, jeśli zdołam ją przekonać.
- A pan Roper i jego ludzie?
Luke uśmiechnął się lekko.
- To będzie nowe biuro, Carol, działające pod moim kierownictwem i przy pomocy najlepszych prawników w mieście.
- Zgoda - potwierdziła Carol mocnym głosem. W wieku dwudziestu dziewięciu lat była najbardziej zdecydowaną osobą, jaką znał. W dzieciństwie musiała sprawiać rodzicom sporo kłopotu. - Chciałabym mieć opłacaną taksówkę na powrót do domu, bo tylko ci, którzy szukają guza, zdecydowaliby się tam na metro. Potrzebna mi będzie dobra ochrona i strażnik przy załatwianiu spraw z klientami, którzy będą wymykać się spod kontroli. No i chcę dostawać rocznie o dziesięć tysięcy więcej.
- Sześć.
- Osiem.
- Zgoda.
Carol popatrzyła na niego zaskoczona i uśmiechnęła się szeroko.
- Zwariowałeś, szefie, ale mam zamiar to wykorzystać. Pójdę przygotować nowe umowy o pracę, zanim się rozmyślisz.
- Najpierw przyślij do mnie Rogera i nie mów o niczym Harriet.
- Będę milczeć jak grób. W jaki sposób zamierzasz nas utrzymać, pracując głównie społecznie?
Luke rozsiadł się wygodnie z rękoma założonymi za głowę. Przepełniało go uczucie radości; oto zaczyna się nowa przygoda.
- Wiem, Carol, ale mam mały mająteczek, który powinien pozwolić nam żyć na właściwym poziomie przez jakieś sto lat. Harriet i Rogerowi też.
- O rany, powinnam chyba dziękować na kolanach. Czy mogę sprzedać tę historię do prasy? Proszę. Przecież to byłaby sensacja dnia: „Potomek starej nowojorskiej rodziny oszalał”.
- Jak tylko wszystko załatwię, dam ci znać.
- Jesteś wspaniały.
- Jestem szalony.
- Tak - przyznała Carol z szelmowskim uśmiechem - ale dzięki temu widać, że wreszcie odżyłeś. Musiałam ci to powiedzieć.
Wyszła, a Luke znów się zamyślił. Miała rację, rzeczywiście odżył. Serce pracowało na pełnych obrotach. Złodziejka - seksowna, utalentowana złodziejka - wyrwała go z dotychczasowego nudnego życia z taką łatwością. Byłoby to niemożliwe jeszcze miesiąc temu, a teraz wydawało się naturalne. Miał ochotę jej za to podziękować. Niezależnie od gry, jaką prowadziła, Tess Alcott uratowała go przed nim samym. Nie znajdował słów, żeby opisać swoją wdzięczność. Jaki bożek był dla niego tak łaskawy, że pozwolił Tess pojawić się w jego życiu? Jaki szlachetny uczynek spełnił, że dane mu było doświadczyć tyle dobra?
Wyszedł z biura o piątej, a personel patrzył na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. Chciał natychmiast zobaczyć Tess, musiał ją zobaczyć. Potrzebował jej delikatnego zapachu, głosu, który wyzwalał w nim energię, i błękitnych oczu, które patrzyły na niego namiętnie.
Ale kiedy wrócił do rezydencji Cushmanów i napotkał przy kolacji wzrok Tess, nie znalazł w nim namiętności, tylko zimny mur. Tess była zamknięta w sobie, prawie załamana. Skoro przeszła pomyślnie badania lekarskie, o co mogło chodzić?
Pomimo podobieństw istniejących między nimi, Tess wciąż pozostawała zagadką. Starała się usilnie unikać jego wzroku i rozmowy z nim. Nie zraniło go to zbytnio, lecz zjadała go ciekawość. Dlatego uważnie studiował jej zachowanie do chwili, gdy skończyła posiłek i umknęła do swojego pokoju.
Tess powoli rozebrała się. Czuła się źle, a w najlepszym wypadku niewyraźnie.
Jak to możliwe, że przeszła pomyślnie badania lekarskie? To pytanie prześladowało ją cały dzień. Wciąż nie mogła znaleźć na nie odpowiedzi. Jakim cudem blizna, jaką ma pod kolanem, odpowiada tej, którą miała Elizabeth? Materiały zgromadzone przez Berta milczały na ten temat. A przecież były tam dokładne informacje na temat wyglądu Elizabeth i stanu jej zdrowia. Czy Bert wiedział o bliźnie? Musiał wiedzieć! Dlaczego nic jej nie powiedział? Jaką grę prowadził?
Może to Jane prowadziła grę? Albo Luke? Tak badawczo dziś na nią patrzył. A może Elizabeth nie miała żadnej blizny? Może lekarz tylko tak powiedział, żeby doprowadzić... do czego? Do największej klęski jej życia?
- O Boże, dlaczego mam wrażenie, że tylko ja jedna nie wiem, o co tu chodzi? - mruknęła Tess. Wsunęła się pod kołdrę i zwinęła w kłębek.
Nic nie szło zgodnie z planem! Miała zamiar kontrolować sytuację od pierwszej wizyty Berta, a tymczasem miała wrażenie, że gubi się w gmatwaninie zagadek, poczucia winy, strachu i szczęścia.
- Co tu jest grane? - powiedziała Tess, siadając na łóżku.
Jak mogła być szczęśliwa? Dlaczego miała być szczęśliwa? Była oszustką i złodziejką. Nie zasługiwała na szczęście! Ale jednak tak się czuła.
- Cóż, będę przeklęta - mruknęła, kładąc się z powrotem. Zawsze chciała należeć do jakiegoś miejsca, do kogoś. Oszustka o niewiadomym pochodzeniu nie mogła należeć do tego domu, do Luke'a i Jane. Uśmiechnęła się do siebie.
W pewnym sensie należała jednak do tego miejsca i była zadowolona, że zdecydowała się na tę robotę. Dzięki niej dowiedziała się, jak to jest, gdy ma się poczucie przynależności. Wiedziała już kim chciałaby być w przyszłości - chciałaby być Jane.
Cieszyło ją wszystko, czego dowiedziała się o sobie dzięki Luke'owi. Podobała jej się kobieta, którą odkrywała z jego pomocą. Ta kobieta uwielbiała podejmować wyzwania rzucane przez Luke'a i spalała się w jego ramionach.
- Co ty możesz o tym wiedzieć? - powiedziała, uśmiechając się w ciemnościach.
Przedtem nie bardzo lubiła samą siebie. Luke to zmienił. Właściwie zmienił wszystko. Narodziła się na nowo. Wypełniła się pustka, którą nosiła w sobie przez tyle lat, bojąc się nawiązać bliższych kontaktów z innymi ludźmi. Pustka, której nie mogła zapełnić praca. Luke zmienił jej podejście do życia, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy. Sprawił, że wstąpiła na inną, niepewną ścieżkę.
Nie miała pojęcia, dokąd prowadzi ta ścieżka. Ale czuła, że powinna nią iść, niezależnie od tego, czy uda jej się zdobyć kolię, czy nie; czy pójdzie do więzienia, czy nie; czy Luke i Jane będą ją przeklinać do końca życia, czy nie.
Ta kręta niebezpieczna ścieżka była jej ścieżką.
- Wolałabym być teraz w Filadelfii - stwierdziła, przewracając się z boku na bok. Ale na jej ustach gościł słaby uśmiech.
Nie dziwiło ją, że nie może zasnąć. Przez dwie godziny przewracała się z boku na bok, myśląc z radością o Luke'u i Jane, a z przerażeniem o swoim zadaniu. Do tej pory nie wiedziała, że szczęście i poczucie winy mogą iść w parze.
Wreszcie z jękiem przewróciła się na bok i pozwoliła, żeby ogarnął ją sen.
I wtedy przyśnił jej się koszmar.
Zawsze śniło jej się to samo. Szczegóły mogły się różnić, ale główny wątek pozostawał nie zmieniony. Była księżniczką w średniowiecznym świecie pełnym słońca, rycerzy galopujących na koniach, dam dworu śmiejących się i tańczących na trawie, a jej rodzice siedzieli razem, pochylając ku sobie królewskie głowy i dołączali do wszechobecnego śmiechu.
Nagle na niebie pojawiały się ciemne burzowe chmury, wszyscy rozglądali się dokoła, ale nikt nie patrzył na Tess. Nagle ktoś zasłaniał jej ręką usta i unosił ze sobą ponad ziemię.
Nie mogła złapać tchu, nie mogła krzyczeć, ale wszystko widziała. Potwór bez twarzy niósł ją wysoko ponad drzewami, ponad zamkiem. Płynęła w ciemnych chmurach, a olbrzym wciąż zasłaniał jej usta ręką.
Dusiła się!
Spoglądając z góry na świat widziała, że nikt nie spostrzegł, co się stało. Wszyscy pospiesznie schronili się przed burzą do zaniku. Zostawili ją na pastwę ogromnego potwora bez twarzy.
Nagle potwór wypuścił ją z rąk. Zaczynała spadać coraz niżej. Wiedziała, że zginie, jeśli uderzy o ziemię, ale nie mogła temu zapobiec. Ziemia była coraz bliżej.
Tess wydała z siebie zduszony okrzyk, który wyrwał ją ze snu. Usiadła na łóżku. Miała lodowatą skórę i płytki oddech.
- Przeklęta Elizabeth! - syknęła Tess przez zaciśnięte zęby, uderzając przy tym pięścią w materac. - Przeklęta, przeklęta, przeklęta!
Ten koszmar prześladował Tess od dzieciństwa aż do chwili, gdy w wieku trzynastu lat zdołała się go pozbyć za pomocą autohipnozy. Pomagała jej złość na samą siebie z powodu ulegania takim słabościom. Teraz, gdy sypiała w pokoju Elizabeth Cushman, koszmar powrócił. Powracał każdej nocy.
Ten sen miał co najmniej dwadzieścia lat i nigdy nie zdarzyło się, żeby przy Tess był ktoś, kto mógłby ją przytulić i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
Jej serce zaczęło powoli się uspokajać, a płuca znów zaczerpnęły wystarczającą ilość tlenu. Tess wstała i ruszyła na dół po jakąś książkę. Nie zakładała ani kapci, ani szlafroka. Było już po drugiej i w całym domu panowała cisza. Tess zamierzała powrócić szybko do rzeczywistości. W tej sytuacji Zbrodnia i kara wydawała jej się najodpowiedniejsza.
Weszła do biblioteki.
Luke stał przy kominku, patrząc na puste palenisko. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią z radosnym uśmiechem, który stopniowo ustąpił miejsca zaniepokojeniu.
- Co się stało, Tess? - zapytał z troską.
Tak bardzo pragnęła rzucić mu się w ramiona i utulić swój strach.
- Ja tylko... obudziłam się i nie mogłam zasnąć.
- To wszystko?
- Pewnie - ucięła i odwróciła się, żeby nie dojrzał pożądania w jej oczach. - Co ty tu robisz tak późno?
- Zdaje się - odparł z uśmiechem - że przeprowadzałem eksperyment, żeby sprawdzić, czy telepatia naprawdę działa. I działa - dodał z jeszcze szerszym uśmiechem.
- Przepraszam, że przeszkodziłam - zaczęła Tess nerwowo. Nigdy wcześniej nie widziała u niego takiego uśmiechu. - Chciałam tylko... - urwała, gdy podszedł blisko, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów.
- Ta piżama to najseksowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem - powiedział zduszonym głosem.
Porwał Tess w ramiona, zanim zdążyła zaprotestować albo chociażby o tym pomyśleć.
- Przypuszczam, że mam teraz do czynienia z doktorem Jekyllem? - spytała, patrząc na niego z walącym sercem. Upajała się siłą i bijącym od niego ciepłem.
- Aha. Zapewne poznałaś już mojego potwornego brata bliźniaka?
Gładził ją po włosach i szyi.
- Był... - szepnęła Tess. Coraz trudniej było jej oddychać. - Był całkiem do rzeczy.
- Zachowywał się jak głupiec - powiedział Luke, przyciągając ją bliżej. - Przepraszam, Tess. Nie będę już ani tak wystraszony, ani tak głupi.
Przytuliła się mocniej.
- Ale, Luke, to nie jest bezpieczne ani mądre, ani nawet rozsądne!
- Wiem - powiedział, przeczesując palcami jej włosy - ale nie mogę przestać. A ty?
Spojrzała na niego i zadrżała, uświadamiając sobie prawdę.
- Ja też nie.
- To dobrze - powiedział, pochylając się nad nią. - Nie chciałbym przechodzić przez to sam.
Objął ją jeszcze mocniej. Przylgnęła do niego ciałem. Chciała go czuć całego. Chciała czuć się pożądana. Taka była prawda. Jego pocałunki sprawiły, że zapomniała o wszystkim poza jedynym radosnym uczuciem, że robi to, co powinna.
- Tess - szepnął Luke, wyznaczając wargami ścieżkę wzdłuż jej policzka i szyi. - Tess.
I wszystko w niej powiedziało „tak” na jego dotyk, jego głód i niewypowiedziane pragnienie.
Jak we śnie patrzyła, że doszedł do drzwi i zamknął je. Znów pochwycił ją w ramiona, szukając ustami jej ust, a ona wtuliła się w niego. Czuła, jak wszystkie nocne koszmary znikają pod wpływem wzajemnego pożądania.
- Luke - szepnęła obcym i nabrzmiałym namiętnością, głosem. Jąknęła, gdy zęby Luke'a musnęły jej ucho, a potem szyję. Pragnienie wypaliło wszystkie inne uczucia.
Palce Tess z desperacją sięgnęły do guzików jego koszuli. Gładziła gładką szeroką pierś, wyczuwając napięte mięśnie. Luke jąknął, gdy zaczęła całować jego skórę i chwycił ją mocno za biodra, przyciągając do siebie w nagłym przypływie nie kontrolowanej żądzy.
Jej wargi niecierpliwie zacisnęły się wokół twardej brodawki. Z przyjemnością wsłuchiwała się w jęki, jakie wydobyła z jego gardła.
Ujął dłońmi jej twarz i chciwie przyciągnął jej usta do swoich. Jego język poruszał się w odwiecznym rytmie, do którego natychmiast dostosowały się jej biodra. Oderwał się od jej warg, by zaznaczyć gorący szlak wzdłuż jej szyi. Wsunął rękę pod piżamę. Długie palce gładziły jej pierś, która kołysała się delikatnie. Dotknął kciukiem brodawki, która natychmiast stwardniała.
- Tess, prześliczna Tess - szeptał, pieszcząc dłońmi jej piersi. - Tak bardzo cię pragnę. Potrzebuję cię. Pragnij mnie.
- Pragnę - jęknęła Tess. - Pragnę cię całego.
Jej oddech stał się urywany, gdy Luke szybko rozpiął jej piżamę i zdarł ją z ramion.
- Pragnij mnie, Tess - błagał, pieszcząc językiem jedwabistą skórę jej piersi.
- Pragnę - szepnęła, odchylając do tyłu głowę i szukając jego ust. - Pragnę... nie mogą. Och, Luke! - wykrzyknęła, gdy wziął w usta brodawką i zaczął ją ssać w rytmie, który przenikał do głębi. Objęła go mocno, wpijając palce w jego plecy.
- Moja złota - mruczał Luke, gładząc jej skórę. Jego wilgotny i gorący język ślizgał się po drugiej brodawce. Wziął ją w usta i zaczął ssać. Przesunął rękę w dół, aż do paska od piżamy. Robił to wolno, ale zdecydowanie.
- Luke! - jęknęła Tess, gdy dotknął nabrzmiałej istoty jej kobiecości. Ugięły się pod nią kolana.
Pochwycił ją w silne ramiona i powoli osunęli się na podłogę.
- Chcę się z tobą kochać, Tess - szepnął, przyciskając usta do jej ucha. - Pragnę cię od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem.
- A więc czujesz to samo, co ja? - upewniła się Tess półprzytomnie. - Czy to dlatego świat wirował mi przed oczami?
- Tak - szepnął Luke i złożył na jej spragnionych ustach gorący pocałunek.
- O tak, tak - jęknęła Tess i oboje wiedzieli, że zgadza się na więcej niż tylko pocałunek.
Nie mogąc złapać tchu, ścigali się, kto pierwszy rozbierze partnera. Luke wygrał o ułamek sekundy. Nie miało to wielkiego znaczenia; siedzieli na podłodze objęci, pierś przy piersi, skóra przy skórze. Tego właśnie pragnęli.
Pierwsze zetknięcie ich nagich ciał stało się dla Tess czymś niesamowitym. Luke był doskonały, miał gorącą aksamitną skórę i stalowe mięśnie. Po raz pierwszy w życiu zdawała sobie sprawę ze swej cielesności. Czuła, że żyje. Jego palce powróciły do miejsca, gdzie znajdowało się źródło jej pożądania, a ustami raz jeszcze zaczął pieścić jej piersi. Z odrzuconą do tyłu głową Tess wpiła się palcami w jego gęste włosy i przyciągnęła go do piersi z całych sił. Jego palce wlewały ogień w jej żyły i powodowały, że poruszała się rytmicznie. Napięcie rosło wewnątrz jej ciała.
Nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego. Miała wrażenie, że rozpada się na kawałeczki i pragnęła tego. Niecierpliwie oczekiwała gwałtownego końca tych uniesień. Czuła, że nie jest w stanie wytrzymać tej błogości ani chwili dłużej.
Ale nie mogła z niej zrezygnować.
- Luke - szepnęła błagalnie.
Oderwał usta od jej piersi i z dziką żądzą sięgnął do jej ust.
- Chodź do mnie, Tess - powiedział, potęgując jej napięcie. Myślała, że zacznie krzyczeć albo wić się nieprzytomnie.
- Tak bardzo cię pragnę - szepnął. - Daj mi siebie. Całą. Chcę cię całą. Teraz.
W ciszy rozległ się jej zduszony krzyk.
Silne ramiona Luke'a i jego delikatne pocałunki sprawiły, że ciało Tess znów stało się jednością.
Nie czuła już żadnych niejasności, wątpliwości, wewnętrznego rozdarcia. Wszystko było jasne i to uczucie kazało jej podnieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. Jego zielone oczy. Patrzyły na nią z czułością, która przyprawiała ją o drżenie, z ogniem, który był czymś więcej niż tylko wyrazem fizycznej namiętności. Był czymś, czego wcześniej nie zaznała i nie umiała nazwać.
- Luke - szepnęła, szukając wargami jego warg i łącząc się z nimi w delikatnym pocałunku, który zdawał się mówić tak wiele.
Trzymał ją mocno w ramionach, przytulając jej głowę do piersi. Słyszała szybkie, mocne bicie jego serca i z początku, zanim nie wróciła jej świadomość, nie mogła tego zrozumieć. Poczuła, jak bardzo napięte jest jego ciało. Czuła żar jego pożądania. Wciąż trzymał ją w ramionach tak, jakby nie miał zamiaru nigdy jej puścić.
Świat wyglądał jakoś inaczej. Tess potrzebowała chwili, żeby znaleźć odpowiednie słowo.
Bezpiecznie.
Czuła się bezpiecznie po raz pierwszy w życiu.
Popchnęła Luke'a na plecy, całując go i jednocześnie gładząc napiętą skórę, starając się poznać każdy centymetr jego ciała.
- Tess...
- Nie wiesz - powiedziała prędko - nie możesz wiedzieć, jak bardzo pragnę cię dotykać. Nie masz pojęcia.
Błądziła palcami po jego ciele, całując go, smakując językiem, aż zaczął jęczeć z rozkoszy. Odczuwała najwyższą satysfakcję, że mogła sprawiać mu taką przyjemność, że pragnął jej tak bardzo, że - tak jak ona - pozbył się wszelkich zahamowań. Nigdy jeszcze nie czuła takiej radości.
- Chcę cię teraz - szepnęła.
Z jękiem przewrócił Tess na plecy całując tak, jakby chciał ją zjeść. Odwzajemniała każdą jego pieszczotę, obejmując ramionami i przyciągając coraz mocniej, jakby chciała go uwięzić.
- Nigdy w życiu - szepnął. - Nigdy... O Boże!
Wszedł w nią mocno, tak głęboko, że oboje krzyknęli. Tess odchyliła głowę, krzycząc z bólu i zaskakującej nowości tego doznania.
- Tess - odezwał się Luke, patrząc na nią zmartwiony.
- Nic nie mów - szepnęła. - Nie chcę twojego współczucia, nie chcę czułości. Chcę tego - powiedziała, przyciskając się do niego i przyciągając do siebie jeszcze mocniej.
Ziemia się rozstąpiła, gdy Luke zaczął się w niej poruszać. Nie istniało nic poza tą przyjemnością i namiętnym mężczyzną w jej ramionach. Prowadził ją ścieżką, której istnienia nawet nie podejrzewała. Mogła jedynie objąć go mocno i poddać się burzy, którą sami rozniecili. Mogła wsłuchiwać się w podniecone oddechy i czuć wszystko, każdy milimetr jego ciała i siebie samej.
Zanurzając rękę w jego włosach, wsunęła język w usta Luke'a, napotykając na jego własny, równie niecierpliwy. Czuła w sobie napięcie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Bała się tego uczucia. Bała się pozwolić mu sobą zawładnąć.
- Luke! - wykrzyknęła prosząc o coś, czego nie umiała nazwać.
Ujął jej twarz w dłonie, a szmaragdowe oczy wypaliły w niej wszelki strach.
- Zróbmy to teraz - powiedział ochrypłym głosem.
Ich zduszone okrzyki mieszały się z ciszą biblioteki.
Tess powoli wróciła do rzeczywistości. Czuła ciepło, zadowolenie i bezpieczeństwo... dopóki nie otworzyła oczu i nie zobaczyła Luke'a opierającego się na łokciu i uśmiechającego do niej.
O Boże, co ona zrobiła?
Spontanicznie - choć nie mogła tego pojąć - otworzyła serce i duszę przed tym mężczyzną, który miał zamiar ją zniszczyć. Teraz Tess poznała definicję słabości. To było przedziwne uczucie; przepełniało ją, sprawiało, że czuła każdy centymetr ciała mężczyzny spoczywającego obok niej.
- A niech to, co my teraz zrobimy? - wybuchnęła bez zastanowienia. Luke roześmiał się, a Tess zaczerwieniła się.
- Chciałam powiedzieć... - zaczęła.
- Wiem - odparł Luke, trzęsąc się ze śmiechu.
Tess także nie mogła powstrzymać uśmiechu. Po tym wszystkim, co wydarzyło się między nimi, nie mogła już dłużej ukrywać swoich uczuć i przeczyć ich istnieniu. Poznała błogość w jego ramionach i radość, która wciąż pulsowała w jej żyłach. Uśmiechnęła się, bo czuła, jak wiele pociąga ją w tym mężczyźnie, który przed chwilą był tak samo otwarty i szczery jak ona. Nie było w tym żadnego podstępu. To, co się między nimi wydarzyło, było prawdziwe i szczere. Tess była tym niezwykle zaskoczona.
Była zaskoczona nie tylko dlatego, że mury, które wzniosła wokół siebie, nagle runęły, ale także dlatego, że człowiek, który doznał w życiu tak wiele zdrady i bólu, wciąż potrafił... no właśnie, co? Tess nie umiała nazwać tego, co się stało. Ale wiedziała, co ich teraz łączyło - uczucie jedności.
- Skończyłeś już? - spytała uprzejmie, gdy Luke ostatecznie doszedł do siebie.
Posłał jej szelmowskie spojrzenie.
- Na razie.
Tess znów się zarumieniła.
- Moje pytanie jest wciąż aktualne. Co my teraz zrobimy? I proszę bez żadnych nieprzyzwoitych propozycji. Siedzimy nago w bibliotece, nasze ciała płoną, a w powietrzu unosi się zapach seksu. Nawet Hodgkins domyśli się, co tu się działo i będzie przerażony.
- A ty? - spytał Luke, odsuwając jej z czoła kosmyk włosów.
- Trochę wystraszona - stwierdziła - ale nie przerażona. Przynajmniej nie teraz.
- To dobrze - powiedział Luke, pochylając się i całując ją w usta - bo nie chciałbym cofnąć ani sekundy tego, co się między nami wydarzyło.
Tess skrzywiła się.
- Nie ma nic przyjemnego w rozprawianiu o seksie z nagim mężczyzną.
Luke zachichotał.
- To nas prowadzi do interesującej kwestii: jak to możliwe, że byłaś jeszcze dziewicą?
Tess znów spłonęła rumieńcem.
- To chyba normalne u niezamężnej kobiety.
- Chcesz mi powiedzieć, że żaden z tych milionerów czy też utalentowanych złodziei biżuterii nie był w stanie zaciągnąć cię do łóżka?
- A więc o to chodzi - westchnęła Tess. - Rozpiera cię duma. - I nie tylko. Luke!
Raz jeszcze wybuchnął śmiechem.
- Cieszę się, że przynajmniej jedno z nas dobrze się bawi - powiedziała ponuro.
- Nie czułem się tak wspaniale od lat - zapewnił ją Luke. - A zatem, co teraz zrobimy?
- Sądzę - zaczęła Tess, przygryzając dolną wargę - że będziemy musieli zaprzestać ciągłej walki ze sobą.
- Brzmi rozsądnie. Osobiście popieram zawieszenie broni.
- Zawieszenie broni?
- Myślałem, że zawarliśmy chwilowy pokój.
- Teraz już wiem, o co tu chodziło.
- Co jeszcze postanawiamy? - spytał niewinnie Luke.
Ale Tess nie dała się oszukać. Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Może - zaczęła, rzucając mu zaciekawione spojrzenie - może powinniśmy dojść do wniosku, że przyczyna, dla której jestem w tym domu, przestała już być tak ważna, jak do tej pory.
- Och, to oczywiste - odparł Luke, patrząc na nią namiętnie.
Z trudnością łapała powietrze.
- No i, przynajmniej kiedy będziemy sami, moglibyśmy zacząć zachowywać się jak... jak...
- Kochankowie?
Tess zbladła. Podciągnęła kolana pod brodę i ukryła twarz w dłoniach.
- Tracę rozum.
- Zauważyłem. Bardzo... mi się to podoba. Tess podniosła wzrok.
- Tobie zawsze podobają się dziwne rzeczy. Luke uśmiechnął się do niej.
- Przypomniałem sobie o nich, kiedy poznałem ciebie. Zdążyłem już zapomnieć, jak bardzo lubię przygody. Wniosłaś w moje życie przygodę i jestem tym zachwycony. Uwielbiam tę niepewność i podniecenie. Podoba mi się, że żadna godzina i żaden dzień nie są podobne do poprzedniego. Nie cierpię tylko tego, że muszę błądzić po omacku. Ale nie czułem się tak niesamowicie od czasu, kiedy byłem dzieckiem. Zawdzięczam ci więcej, niż możesz przypuszczać, Tess Alcott.
A co powie za tydzień lub dwa, gdy będzie już po wszystkim? Ta myśl przyprawiła Tess o dreszcze.
- Zimno ci? - spytał Luke, a kiedy przytaknęła, podał jej piżamę. - Lepiej to włóż.
Tess posłuchała go i włożyła piżamę. Nagle Luke zaczął zapinać górę jej piżamy, guzik po guziku. Tess zadrżała. Tak naprawdę pragnęła, żeby ją teraz rozebrał i zaczął kochać się z nią od nowa.
Zamiast tego stali w bibliotece, ona ubrana, a on wciąż wspaniale nagi.
- To... - odezwała się, próbując unikać jego wzroku. - To jak ostatecznie zdecydowaliśmy?
- Że będziemy kochankami.
- No tak, ale co to znaczy? Ja nigdy... to znaczy...
- Wiem, ja już też trochę zapomniałem, jak to jest - powiedział Luke, delikatnie gładząc ją po włosach. - Musimy wszystko robić powoli. Nasz konflikt interesów nie zniknął, tylko został odsunięty na boczny tor. - Jego zielone oczy pociemniały. - Na bardzo odległy tor - szepnął, biorąc ją w ramiona i przytulając tak, jakby miał jej nigdy nie puścić.
- Och - jęknęła Tess, gdy wreszcie złapała oddech. - Myślę, że powinniśmy na początek robić to co najmniej raz dziennie.
- Dwa.
- Trzy.
- Zgoda - Luke przycisnął ją mocniej.
Tess nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. Słyszała bicie jego serca tuż przy swoim policzku i czuła się bezpiecznie w jego ramionach. Dlaczego do tej pory tak bardzo się tego bała?
Powrót na górę zajął Tess kilka minut, bo jej eskortę stanowił Luke, ubrany tylko w slipy, i co kilka schodków on lub ona zatrzymywali się i przytulali do siebie na długą, błogą chwilę. Ostatecznie jednak Tess znalazła się w swoim łóżku i poczuła się wtedy bardzo dziwnie.
Czy kochanie się zawsze pozostawia po sobie uczucie tęsknoty, którego teraz doświadczała? Nowe, czy też na nowo odkryte, emocje dawały o sobie znać. Tess z trudem poznawała siebie. Gdzie się podziała ta zimna, nieczuła, wyrachowana kobieta, którą była całe swoje dorosłe życie?
- Kochankowie - powiedziała miękko w ciszy pokoju i lekko zadrżała. - Jesteśmy kochankami. - Wierzyła w to, co mówi.
Czuła się jak Dorota z Czarnoksiężnika z krainy Oz wychodząca z kina. Miała wrażenie, że była świadkiem cudu. Nic jeszcze nie zakłócało tej radości. Czuła się jak nowo narodzona i niewinna, czego nie dane jej było doświadczyć wcześniej. Ufała i wierzyła komuś innemu niż tylko sobie.
Wciąż była Tess Alcott, ale taką, jakiej wcześniej nie znała. Czy pozostanie już na zawsze tą nową Tess? Czy zadanie, jakie ma wykonać, i stałe zagrożenie ze strony Berta sprawią, że wróci do starego wizerunku?
Skrzywiła się na myśl o tym. Powrót do dawnej Tess byłby niczym powrót do klaustrofobicznego więzienia.
Przewróciła się na brzuch. Ciało przypominało jej każdą chwilę spędzoną w ramionach Luke'a. Tak właśnie wygląda wolność. Z uśmiechem na ustach powoli usnęła.
Śniło jej się, że stoi tuż obok najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek widziała. Długie ciemnobrązowe włosy Margo Holloway były ściągnięte w kok. Ta fryzura podkreślała regularne rysy jej twarzy. Miała duże, błyszczące ciemne oczy, usta pełne i zmysłowe. Mimo że była w więziennym uniformie, jej figura mogła przyprawić o zawrót głowy każdego mężczyznę.
Nagle Margo wyciągnęła rękę i chwyciła Tess za koszulę. Pociągnęła ją do siebie, aż stanęły twarzą w twarz.
- Uważaj na Luke'a Mansfielda, mała. Zamienia się w kobrę, kiedy wydaje mu się, że ktoś go zdradza. Spanie z nim to zaciskanie pętli na własnej szyi. Zaufaj mi - powiedziała Margo, wycofując się do celi. - Ja to wiem.
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi więziennej celi wyrwał Tess ze snu. Usiadła na łóżku, drżąc w szarówce dnia.
- Sypianie z nim nie jest żadną pułapką - powtarzała w kółko na głos jak jakąś mantrę. - Każdy pocałunek, każda pieszczota i każde słowo były prawdziwe. Na pewno!
Nie mogła jednak otrząsnąć się z tego snu. Z westchnieniem położyła się z powrotem, przytulając policzek do jaśka. Może najlepszym sposobem na pozbycie się Margo ze snów było spotkanie z nią i rozmowa. Musi się dowiedzieć, czy Luke rzeczywiście posłużył się seksem, żeby ją zdemaskować.
Nie, to niepodobne do Luke'a! Nigdy by nikogo tak nie wykorzystał.
Co prawda, według akt Baldwin Security, Luke zakochał się w Margo, sypiał z nią, zamieszkali razem, a kiedy Leroy Baldwin ostatecznie udowodnił, że zabiła swojego ojca, Luke pełnił rolę całodobowego obserwatora. Dzięki temu została aresztowana.
- No dobrze, dobrze - mruknęła Tess. - Luke jest niebezpiecznym człowiekiem, ale to, co wydarzyło się w bibliotece, było szczere. Tak właśnie muszę myśleć i wszystko będzie w porządku.
Nie nawiedziły jej już żadne koszmary, ale i tak obudziła się rano z uczuciem żalu, że Margo Holloway przyćmiła trochę radość wczorajszej nocy. Tess koniecznie musiała pozbyć się tej morderczyni ze swoich snów. To, co działo się między nią i Lukiem było zbyt piękne, żeby miał je zniszczyć duch z przeszłości.
Szybko wzięła prysznic i ubrała się. Zadzwoniła do Gladys, żeby poprosić ją o zorganizowanie spotkania z Margo i wreszcie zeszła na dół niepewna, co przyniesie dzień, jak postępować z Lukiem. Niepewna nawet tego, czego pragnęła.
Niepewność minęła, kiedy zbliżyła się do końca schodów.
Luke stał w holu i patrzył na nią głodnymi zielonymi oczyma. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, a mózg przestał funkcjonować.
- Luke - odezwała się nieświadoma tego faktu.
- Tess - powiedział zduszonym głosem, biorąc ją w ramiona.
Jej piersi przylgnęły do szerokiego torsu. Zaczął ją całować nienasycenie, pożądliwie... cudownie.
Czuła się jak kartka papieru obok szalejących płomieni, które ją ogarniały.
Wspięła się na palce, by móc połączyć swój ogień z jego ogniem. Zażądał dostępu, więc niecierpliwie rozchyliła usta, wydając cichy jęk, gdy zaczął intymną penetrację. Drżała w jego ramionach, które przytulały ją tak mocno, że mogła poczuć jego napiętą męskość. To było wspaniałe.
Z westchnieniem wyplątała się z jego ramion i odsunęła. Z trudem łapała powietrze.
- To był jeden z trzech razy - powiedziała wreszcie.
Luke uśmiechnął się do niej. Wszelkie obawy, które czaiły się w jego oczach, zostały rozwiane.
- Żadnego żalu? Żadnego chłodnego stwierdzenia, że musimy być rozsądni? - zdziwił się.
- Oszalałeś? - spytała Tess z założonymi rękoma.
- Pewnie - odparł Luke, całując ją delikatnie raz, a potem drugi. - Muszę iść do pracy.
- Założę się, że mówisz to wszystkim dziewczynom. Uśmiechnął się zadowolony.
- Widzę, że od razu złapałaś, o co chodzi.
- Szybko się uczę - odparła skromnie Tess.
Luke pocałował ją raz jeszcze i chichocząc skierował się do wyjścia.
Z westchnieniem szczęścia Tess weszła do jadalni, gdzie Hodgkins powitał ją lodowatym wzrokiem i poinformował, że Jane zjadła śniadanie w swoim pokoju i za chwilę zejdzie.
- Dla pani jak zwykle gorąca czekolada? Tess zastanowiła się.
- Nie, dziś nie. Mam ochotę na szklaneczkę lemoniady.
- Słucham?
- Lemoniada. To taki napój. Robi się go z cytryn. Poproszę też tosty i jajecznicę.
Hodgkins wyszedł z jadalni, a Tess zasiadła do stołu. Chwilę później Hodgkins wszedł dostojnie, niosąc telefon.
- Dzwoni doktor Weinstein - poinformował bez cienia emocji.
Jego maniery z dnia na dzień były coraz lepsze.
Tess wzięła słuchawkę i poczekała, aż służący wyjdzie.
- Witaj, Maks - powiedziała, gdy była pewna, że została sama. - O co chodzi?
- Musimy pogadać, ty idiotko. Natychmiast!
Szczęście prysło jak bańka mydlana. Strach zastąpił wszystkie uczucia. Znała ten ton głosu. W dzieciństwie zawsze oznaczał bicie.
- Hm, przykro mi, ale Jane zabiera mnie dziś ze sobą do biura.
- Spotkasz się ze mną natychmiast albo przyjadę tam osobiście i sam porachuję ci kości. Wybieraj!
- Cóż, jeśli moje zdrowie jest w takim niebezpieczeństwie, zaraz przyjadę - odparła Tess. Odłożyła słuchawkę i przez chwilę bębniła w nią palcami.
I tak skończył się świat widziany na różowo. Czuła, jak powraca jej dawna maska, a wraz z nią obojętność.
Hodgkins postawił na stole tacę ze śniadaniem. Tess popatrzyła na jedzenie. Nie miała apetytu. Sama myśl o jedzeniu przyprawiała ją o mdłości. Ale podczas spotkania z Bertem musi mieć dużo siły. Zmusiła się do przełknięcia jajek i połówki tosta. Zimna lemoniada podziałała zbawiennie na jej skołatane nerwy.
Tess wstała i ruszyła na drugie piętro do apartamentów Jane. Spotkały się w połowie drogi.
- Tu jesteś, moja droga - powiedziała Jane. - Hodgkins mówił, że miałaś telefon od doktora Weinsteina.
- To prawda - Tess miała w zanadrzu gotowe kłamstwo. - Jeden z pacjentów załamał się podczas wyjazdu do Seattle i Maks musi tam lecieć dziś wieczorem. Chce się spotkać przed wyjazdem, żeby się upewnić, czy u mnie wszystko w porządku.
- Jaki troskliwy - skwitowała Jane. - W takim razie spotkajmy się u mnie w biurze za dwie godziny. Zapraszam cię na lunch.
- Doskonale, Jane. Przepraszam za zmianę planów.
- Nie ma o czym mówić - odparła Jane, całując ją w czoło. Tess niemal podskoczyła.
- Idziemy? - Jane zaoferowała jej ramię.
Tess wzięła Jane pod rękę, chociaż miała ochotę zwiać gdzie pieprz rośnie. Jane wciąż wymuszała poufałe gesty i to wyprowadzało Tess z równowagi. Czy był to jakiś test, który tak jak badania lekarskie miał na celu przyłapanie jej na najdrobniejszym fałszywym ruchu? Jane nie sposób było oszukać. Mogła być postrachem dla przeciwników.
Czy Tess była jej celem? „Nikt i nic nie jest bezpieczne”.
Chciało jej się płakać. Po raz kolejny musiała wrócić do starych zachowań. Tak, jakby cud ostatniej nocy nigdy się nie wydarzył.
Weszły do garażu i wsiadły do samochodów: Jane do mercedesa 500E, a Tess do wolniejszego mercedesa 190E. Zmusiła się, by wesoło pomachać Jane na pożegnanie, a następnie pokonała godzinną drogę do mieszkania Weinsteina w czterdzieści minut.
Dwie godziny później szła z Jane i monsieur Antoine'em Giracault na lunch. Wymazała z pamięci nieprzyjemne spotkanie z Bertem i skoncentrowała się na swojej roli.
Nie była kochanką Luke'a, była złodziejką i nikim więcej. Bert postawił sprawę jasno: albo on, albo Luke. Bert był w stanie zniszczyć ją fizycznie, Luke zaś psychicznie. Żaden wybór nie był dobry. Możliwości Berta już znała, lecz nie miała pojęcia, czy zdołałaby przeżyć psychiczne ciosy zadane przez Luke'a. Mając do wyboru zło znane i nieznane, Tess wybrała Berta, robotę i to, kim była do tej pory. W jej duszy po raz kolejny zapanował mrok.
Zatłoczona, głośna restauracja była dokładnie tym, czego Tess potrzebowała, żeby na dobre wrócić do rzeczywistości. Całą uwagę skupiła na Jane i na siedzącym z nimi mężczyźnie. Antoine Giracault był jednym z najlepszych na świecie ekspertów w dziedzinie sztuki, chociaż zaledwie przekroczył czterdziestkę. Przez pięć minut przyglądał się domniemanemu obrazowi Vermeera i ku zaskoczeniu wszystkich pracowników stwierdził, że jest to praca Shively. Koniecznie chciał zjeść lunch z Tess, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat jej zaskakującej znajomości tematu. Jane także miała ochotę wyciągnąć od niego trochę informacji.
Tess zdawała sobie sprawę, że Jane nie bez powodu oprowadziła ją po całym imperium Cushmanów i przedstawiła swoim pracownikom. To był kolejny test, jak Tess poradzi sobie w naturalnym dla Elizabeth środowisku. Jak będzie funkcjonować między ludźmi? Czy będzie w stanie przejąć to imperium, jeśli rzeczywiście okaże się Elizabeth? Dla Tess płynął z tego jeden wniosek: Jane była bliska przekazania jej i Bertowi wszystkiego, o co im chodziło. Tess nie była już kochanką Luke'a. Była oszustką kończącą pomyślnie robotę swego życia.
Przy pierwszym daniu oboje z monsieur Giracault krytykowali pewnego fanatyka obrazów Rubensa. Człowiek ten, ignorując wszelkie ostrzeżenia Giracault, zakupił w ubiegłym roku ogromne i bardzo drogie płótno Shively. Gdy Tess zabrała się do swojej lazanii, Jane rozpoczęła dyskusję o podrabianych stylowych meblach, amerykańskich impresjonistach i francuskich manuskryptach. Momentami Tess czuła, że rozmowa ją przerasta, ale potrafiła doskonale lać wodę.
- Jak to możliwe - spytał monsieur Giracault, patrząc Tess głęboko w oczy, jak to miał w zwyczaju - że taka znawczyni sztuki nie cierpi Picassa?
- To nie tak - zaprotestowała Tess. - Podoba mi się Guernica, ale nie przepadam za Akordeonistą. Chyba że kryje w sobie jakieś trudne do odczytania przesłanie. Mnie po prostu bardziej fascynuje piękno niż czysta technika.
- Czysta technika? - oburzyła się Jane. Tess z przyjemnością umilkła i pozwoliła Jane mówić ojej ulubionym artyście.
Jednak w połowie lunchu i wywodu Jane zaczęło jej się wydawać, że Antoine (nalegał, by tak się do niego zwracać) flirtuje z nią otwarcie. Wcześniej była tak pochłonięta rozmową, że tego nie zauważyła. Przyjrzała się mężczyźnie, który od pierwszej chwili zachwycił ją swoją znajomością sztuki. Był nieco niższy od Luke'a i trochę szczuplejszy, a jego jasne włosy zaczynały się przerzedzać na czole. Miał piękne dłonie, bystry umysł i lekceważący uśmieszek, któremu Tess nie potrafiła się oprzeć. Nie był przystojny, ale był bardzo atrakcyjny, co nie uszło uwagi innych kobiet w restauracji.
Tess także to zauważyła, lecz było coś jeszcze. Miała przed sobą człowieka, który pod wieloma względami pasował do niej, do jej fascynacji i temperamentu, i zupełnie nie była nim zainteresowana, chyba że jako partnerem w rozmowie. Pomyślała, że to bardzo dziwne. Tylko Luke sprawiał, że krew w jej żyłach zaczynała pulsować, nawet wtedy, gdy chciał ją wsadzić do więzienia. To jego pragnęła, a nie dużo bardziej do niej pasującego Antoine'a Giracault.
Na szczęście, Antoine i Jane wyrwali ją z tych ryzykownych porównań, domagając się, by powiedziała co myśli na temat Poussina, Flauberta i Marii Callas.
Przyszło jej to z łatwością, bo świat Jane zaczynał ją coraz bardziej fascynować. Po lunchu Antoine niechętnie się pożegnał, a Jane raz jeszcze zabrała Tess do swojego imperium, które ją oczarowało. Chciała poznać każdy zakątek. Miała wrażenie, że to sklep ze słodyczami, a ona ma znów sześć lat. Wszystko tu było piękne. Nie była w stanie zadać wszystkich pytań, które przychodziły jej do głowy. Każda minuta sprawiała jej tyle radości.
Nawet robota papierkowa była interesująca, bo kryła się za nią jakaś waza, okazały dywan albo wspaniały Delacroix. Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni Tess odnalazła miejsce, do którego niepodzielnie należała.
Wracając wieczorem do rezydencji Cushmanów pomyślała, że to prawdziwa ironia losu. Kiedy wreszcie udało jej się znaleźć coś, co ją pochłaniało i sprawiało ogromną radość, wiedziała, że nic z tego nie będzie. Jeśli zrobi to, czego się podjęła i Jane pozna prawdę, Tess z pewnością dostanie wilczy bilet na wszystkie aukcje nie tylko w kraju, ale pewnie i w Europie. Nie będzie mogła znaleźć żadnej pracy, nawet przy temperowaniu ołówków.
Wjechała do garażu za Jane, zaparkowała obok i weszła do domu.
- Lepiej się pospiesz i przebierz do kolacji - powiedziała Jane, gdy znalazły się w holu. - Luke powinien wrócić lada moment.
- Dobrze - odparła Tess, na próżno usiłując ukryć rumieniec. Wbiegła po schodach, zdając sobie sprawę, że Jane wciąż na nią patrzy.
Przejrzała w rozpaczy garderobę. Nie miała co na siebie włożyć. Ta myśl ją zaskoczyła. Wisiały tu wszelkie możliwe ciuchy, a ona nie miała w co się ubrać? Z niedowierzaniem kręciła głową. Miała mnóstwo ubrań, ale żadne nie było dość atrakcyjne dla Luke'a ani dość mocne, żeby uchronić ją przed jego przeszywającym spojrzeniem. Z westchnieniem wzięła do ręki pierwszą lepszą suknię wieczorową. Skrzywiła się niezadowolona.
Nie miała ochoty poddawać się stereotypowi, według którego kobieta ubiera się dla mężczyzny. On nie jest moim kochankiem, tylko przeszkodą na drodze do celu - przypomniała sobie. Trwając w tym postanowieniu, włożyła czekoladową suknię i dobrane do niej buty, a następnie zasiadła przy toaletce, czesząc włosy. Spędziła przed lustrem nieco więcej czasu niż zwykle, starając się doprowadzić do porządku niesforne kosmyki. Kiedy zdała sobie sprawę z tego, co robi, pokazała sobie język.
- Głupia - mruknęła do siebie. Zeszła do jadalni, gdzie natychmiast napotkała gorące spojrzenie Luke'a. Sparaliżowana patrzyła, jak zbliża się do niej niczym lew do swojej ofiary. Jej mózg przestał zupełnie funkcjonować, gdy zobaczyła głód w jego oczach. Doznawała czegoś podobnego; czuła ogień w zakończeniach wszystkich swoich nerwów.
- Chodź do mnie - powiedział i pochwycił ją w ramiona, całując namiętnie. Z jękiem uświadomiła sobie, jak bardzo czekała na to cały dzień, jak bardzo tego pragnęła, jak bardzo go jej brakowało. Bez wahania odrzuciła podszepty zdrowego rozsądku i niecierpliwie oddawała pocałunki. Bert mógł się mścić. Jeśli niebezpieczeństwo ma tak słodki smak, z przyjemnością się na nie zdecyduje.
Kiedy wreszcie zabrakło im powietrza, oderwali od siebie usta, wciąż jednak stykali się czołami.
- Miałeś ciężki dzień? - spytała Tess, gdy tylko zaczerpnęła powietrza.
- Długi - mruknął Luke. - Bardzo, bardzo długi.
Słysząc Jane, która rozmawiała z Hodgkinsem w holu, szybko odskoczyli od siebie i zajęli miejsca po przeciwnych stronach stołu.
Gdy Jane weszła do jadalni, Tess była pochłonięta rozkładaniem serwetki, ale czuła, że Jane nie dała się oszukać. Pochwalała czy potępiała to, co się działo? Miała wątpliwości, co do pobudek Tess, czy też w ogóle jato nie obchodziło?
Przez całą kolację Tess zmuszała się do udziału w niewinnej konwersacji, przyjmując największe wyzwanie swego życia. Na nic zdadzą się jej zaprzeczenia, była kochanką Luke'a, dlatego jej życiu groziło niebezpieczeństwo.
Bert był już i tak na granicy wytrzymałości nerwowej z powodu tempa, które narzuciła Jane przy podejmowaniu decyzji w sprawie Tess. Świadczyła o tym poranna pogawędka z nim. Jeśli spostrzeże, że popełniła błąd z powodu Luke'a, to swoją wściekłość wyładuje na niej. Tess wiedziała, co Bert potrafi zrobić z człowieka gołymi rękami i zadrżała na samą myśl o tym. Zdawała sobie sprawę, że będzie mu szczególnie przyjemnie pastwić się nad nią, jeśli uzna, że zepsuła mu największą robotę jego życia.
Śmiech Luke'a przyprawił Tess o ciarki i po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę mu się przyjrzała.
Siedział wygodnie, rozluźniony, z kieliszkiem wina w dłoni i śmiał się z jakiegoś pieprznego dowcipu Jane. Tess uderzyło, że był jakiś inny. Coś się w nim zmieniło, tylko co? Nagle spojrzał, jakby zapraszał ją do przyłączenia się do zabawy. Wtedy znalazła odpowiedź na swoje pytanie. Jego oczy straciły swój chłód. Był otwarty, wesoły, ale nie bezbronny, bo Luke Mansfield należał do najczujniejszych stworzeń na świecie. Stał się jednak bardziej... urny i delikatny.
Mur, którym dotychczas odgradzał się od Tess, runął na dobre zeszłej nocy. A jej własny mur?
Uśmiechnęła się nieśmiało, przysłuchując słownemu pojedynkowi między Lukiem i Jane.
No jasne. Luke tak na nią działał - rozbudzał spojrzeniem, rozpalał śmiechem - że jej własna tarcza obronna zamieniła się w drobny pył. Nieważne, że Bert usiłował ją porządnie nastraszyć. Nie zamierzała rezygnować z miłości do Luke'a. Musiała zdecydować się na największy skok życia. Musiała uwierzyć, że ten człowiek jej nie skrzywdzi, że jego słowa i pieszczoty nie są grą. Musiała uwierzyć, że uda jej się jakoś uniknąć gniewu Berta.
- Co powiesz na spacer po ogrodzie różanym? - Luke stał obok, uśmiechając się ciepło i znacząco.
- Z przyjemnością - odparła zadowolona, podając mu dłoń i ignorując zdziwione spojrzenie Jane.
Upał letniego dnia wreszcie zelżał. Wieczorne powietrze było chłodniejsze i świeże. Przesycone zapachem róż i chórem świerszczy. Tess szła obok Luke'a, trzymając go pod rękę. Pomyślał, że tak właśnie wygląda szczęście.
Pokręcił głową nad samym sobą. Zerwał z dotychczasowym życiem.
Na rzecz czego - nie wiedział. Ale był inny, cały świat był inny i to wszystko za sprawą utalentowanej oszustki, która z zadowoleniem kroczyła u jego boku. Nie było to rozsądne ani łatwe do wytłumaczenia. Ale Luke czuł się szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy po raz pierwszy w życiu i nie miał zamiaru z tego rezygnować. Nie mógł z tego zrezygnować.
- Jak tam spotkanie z wielkim Giracault? - spytał, przerywając ciszę.
- Pouczające i bardzo miłe - odparła Tess bez zastanowienia. - Jego poglądy są niezwykle interesujące.
- Nigdy nie lubiłem Francuzów - powiedział Luke z groźną miną.
- A kogo lubisz? - roześmiała się Tess.
- Ciebie.
Poczuł, że zadrżała.
- To niemądre, Mansfield. Wybrałeś niewłaściwie. Wcześniej czy później spotka cię rozczarowanie.
- Mówisz o czymś, o czym nie masz pojęcia - stwierdził Luke. - Nie miałaś ani rodziny, ani przyjaciół, ani kochanków. Co możesz wiedzieć o uczuciach?
- Niewiele - zgodziła się Tess. - Ale to dotyczy także ciebie.
- Wręcz przeciwnie, moja droga. Ja byłem zaręczony. Mam rodzinę i przyjaciół. Miałem nawet kochanki.
- To gdzie się podziały? - wypaliła Tess. - Z Jennifer rozstałeś się dwanaście lat temu, Ellen Monroe porzuciłeś dziewięć lat temu, a przed pięcioma laty wykołowała cię niejaka Margo Holloway. Żadna inna kobieta nie cieszyła się dłużej twoim zainteresowaniem.
- No, no, no, widzę, że przeprowadziłaś śledztwo na mój temat - oświadczył Luke z podziwem. Był zaintrygowany. Dlaczego interesowała się jego przeszłością? I czemu się do tego przyznała?
- Przyjaciele nie odwiedzają cię tutaj - ciągnęła Tess. - Rodzina też się nie pojawiła. Przyznaj, Luke, że jesteś takim samym outsiderem jak ja.
- Jane zawsze twierdziła, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
- Myliła się.
- No, nie wiem. - Luke przystanął, aby musnąć palcami jej satynowy policzek. Zachwyciło go, że zadrżała. - Jesteśmy oboje dobrzy w tym, co robimy, mamy podobne temperamenty, uwielbiamy się sprzeczać, uwielbiamy się kochać i oboje do tej pory stroniliśmy od wszelkich uczuć.
- No dobrze - przyznała Tess nie bez oporów. - Może i mamy coś tam ze sobą wspólnego. Mogę zrozumieć twoją awersję do kobiet po tym, jak zostałeś potraktowany przez Okropną Trójcę, ale dlaczego stronisz od rodziny?
- Jest między nami konflikt interesów - powiedział Luke z nutą żalu w głosie. Rodzina była dla niego tak samo czułym punktem, jak amnezja dla Tess.
- Nam to nie przeszkodziło - zauważyła Tess.
Luke uśmiechnął się i poprowadził ją wzdłuż głównej żwirowej alejki ogrodu.
- Może nasz konflikt nie był tak duży, jak nam się wydawało.
- Może podobnie jest z twoim konfliktem rodzinnym. - Tess...
- Luke...
Nie zdołał powstrzymać chichotu.
- Dobrze już, dobrze. Moi rodzice są ludźmi, którzy przywiązują wagę do właściwego ubioru, właściwych przyjaciół, spędzania wakacji we właściwych miejscach i ślubu z odpowiednią dziewczyną. Koniecznie chcieli, żeby ich dzieci powielały ten schemat.
- I co, zmuszali was do tego?
- Codziennie. Nie liczyło się, że lubiłem hotdogi i chciałem umawiać się z fankami naszej drużyny. To był dyshonor dla Mansfielda i za karę wysłali mnie do męskiej szkoły z internatem. Miałem się poprawić i nie demoralizować rodzeństwa. Nie spełniałem ich oczekiwań jako najstarszy syn i to ich wyprowadzało z równowagi.
- Ale mimo to kochali cię.
- Tak - powiedział Luke, patrząc w gwiazdy. - Na swój specyficzny sposób kochali mnie i nadal kochają.
- Czasami - powiedziała cicho Tess - rodziny nie są takie, jak byśmy chcieli.
- To prawda - zgodził się Luke. - Od najwcześniejszego dzieciństwa wpajano mi, że należę do rodziny Mansfieldów i jako jeden z nich powinienem być taki a taki i robić to a to. Moje życie miało biec wzdłuż prostej linii, którą mi wyznaczono. Buntowałem się przy każdej okazji, ale w końcu robiłem to, co mi kazano. Z powodu jakiegoś głupiego poczucia winy... Nie chciałem nawet zostać prawnikiem, chociaż tego oczekuje się od najstarszego syna. Za nic w świecie nie chciałem iść do Harvardu. Śmieszna sprawa, bo kiedy się tam znalazłem, okazało się, że uwielbiam prawo. Marzyłem o tym, by zostać obrońcą biednych i uciśnionych, walczyć o prawdę i sprawiedliwość. Mało brakowało, a naprawdę bym się tym zajął.
- Zamiast tego skończyłeś w firmie Mansfield i Roper.
- Najstarszy syn zawsze przejmuje interesy rodzinne - westchnął Luke.
- Ohyda.
- Właśnie.
- Zastanówmy się - powiedziała Tess. - Rodzice wysłali cię do odpowiedniej szkoły, następnie przejąłeś interesy rodzinne i jeszcze spotykasz się z córkami znajomych twoich rodziców. A więc długo już grasz rolę posłusznego syna. Luke, masz trzydzieści pięć lat. Możesz żyć tak, jak ci się podoba.
Luke zachichotał. - I robię to.
- Ale pracujesz w Mansfield i Roper.
- Już niedługo.
Tess zatrzymała się.
- Ty coś knujesz. Widzę to po twojej zadowolonej minie. Co chcesz zrobić, Ponuraku?
- Będziesz się śmiać.
- Nie będę.
- Powiesz, że jestem sentymentalny.
- Nigdy nie użyłabym tego określenia w stosunku do ciebie.
Luke znów zachichotał. Tess potrafiła dowartościować mężczyznę i to bez wielkiego wysiłku.
- No dobrze. Zamierzam otworzyć kancelarię w tej dzielnicy Brooklynu, która ma wybitnie złą sławę. Chcę, żeby ludzie stamtąd wiedzieli, że prawo może być od czasu do czasu po ich stronie.
Tess spojrzała na niego.
- Chyba za często oglądałeś Robin Hooda... ale myślę, że to najlepsza rzecz, jaką mogłeś zrobić.
- Jedna z najlepszych - poprawił Luke. Był zdziwiony, jak bardzo go uszczęśliwiła swoją opinią.
- Cały brud świata w promieniu dwóch przecznic - mruknęła Tess. - Będziesz miał więcej spraw, niż Harvard potrafi sobie wyobrazić.
- Właśnie - przyznał Luke z najwyższą satysfakcją.
- Kiedy się przenosisz?
- Za dwa miesiące.
- Cóż…
- Co na to twoja rodzina?
- Nie powiedziałeś im? Luke zaczerwienił się.
- Przecież sama zauważyłaś, że nie odwiedzili mnie tutaj. Poza tym na rezerwację w restauracji „Twilight” czeka się tygodniami.
- Knujesz coś, Mansfield.
Podobało mu się, że potrafiła go tak łatwo rozszyfrować.
- Żeby nie wiem jak się wściekli i oburzyli na tę wiadomość, żaden Mansfield nigdy nie posunie się do urządzenia publicznej sceny w jednej ze swoich ulubionych restauracji.
- Bardzo sprytnie - pochwaliła Tess.
- Dzięki - odparł Luke z uśmiechem. - A jakie ty masz plany? Zamierzasz poprowadzić dom aukcyjny?
- Jeśli okaże się, że jestem Elizabeth Cushman, to tak. A jeśli okaże się, że jestem tylko zwykłą Tess Alcott, nie wiem, co zrobię. - Wzruszyła ramionami. - Pewnie znajdę sobie nowego psychiatrę, bo jeśli nie jestem Elizabeth to znaczy, że Maks wszystko wymyślił. Chyba będę pracować dla ŚBŚ, dopóki nie znajdę czegoś lepszego.
- A co będzie z nami?
- Z nami? - zająknęła się Tess. - Możemy mówić o „nas”?
- Pojęcie „kochankowie” zakłada właśnie coś takiego - poinformował ją Luke.
- Aha.
Musnął palcami jej alabastrowy policzek.
- Gnębią cię jakieś myśli?
- Sto myśli - odparła Tess.
- No to przebiłaś mnie o jakieś siedemnaście. Tess parsknęła śmiechem.
- A niech to, jesteśmy do siebie świetnie dopasowani, prawda?
- Świetnie - zgodził się Luke. - A więc, co z nami będzie?
Spojrzała na niego z powagą w błękitnych oczach.
- Luke, nie mam pojęcia, co przyniesie jutro, nie mówiąc już o kolejnych dniach. Wszystko dzieje się tak szybko, świat wokół nas ciągle się zmienia i czuję się tym trochę... oszołomiona.
- Nie ty jedna.
Tess zaskoczyła Luke'a, gwałtownie przytulając się do niego.
- To dobrze - powiedziała, obejmując go ramionami i przytulając policzek do jego piersi. - Nie chcę przechodzić przez to sama.
Była taka cudowna! Pocałował ją w czubek głowy, potem w ucho, potem w policzek... - Luke? - Hm?
- Jesteśmy obserwowani.
- Przez kogo?
- Przez ludzi Baldwina, rzecz jasna.
Luke spojrzał na nią i uśmiechnął się szeroko.
- Znam tu taką altankę, do której nie zajrzą żadne lornetki.
- Och! - westchnęła, gdy wargami zaczął pieścić gładką skórę jej szyi.
- Wyobrażałaś sobie kiedykolwiek kochanie się w ogrodzie różanym?
- My naprawdę tracimy rozum - westchnęła, tuląc się do niego.
Następnego ranka Luke zdecydował, że musi być rozsądny. Kochanie się z Tess to jedno, ale czy powinien jej bezgranicznie wierzyć?
Kiedy jednak weszła rano do jadalni z cieniami pod oczami, które wydawały się jeszcze większe i bardziej niewinne, Luke zrozumiał, że nie ma szans.
Pochwycił Tess w ramiona i pocałował z namiętnością, która obudziła się w nim ostatniej nocy. Nie przestawał jej całować tak długo, aż odezwał się alarm w jego zegarku. Choć /i wtedy trudno mu było się od niej oderwać.
- Jedno z nas - szepnęła - musi nauczyć się nad sobą panować.
- Czuję się tak, jakbym ciągle był pod wpływem jakiegoś narkotyku - wyznał Luke.
Roześmiała się i wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo podoba mu się jej śmiech. Lubi rozśmieszać i chłonąć jej śmiech. Ten śmiech był prawdziwy, tak jak jej pocałunki, a do tego niesamowicie zaraźliwy.
Godzinę później wszedł do biura, czując wciąż słodki smak ust Tess i nucąc sobie w duchu. Nie przerwał tego nucenia ani na widok Carol, która z ołówkiem za uchem taszczyła do swojego gabinetu stos książek, ani gdy Harriet, jego prawie sześćdziesięcioletnia sekretarka, pomachała mu przed nosem plikiem pozostawionych dla niego wiadomości. Wziął do ręki różowe kartki, uśmiechając się przy tym i chwaląc Harriet za postawienie kolejnego kwiatka na zagraconym już wcześniej biurku. Wszedł do swego gabinetu i opadł na fotel z uczuciem zadowolenia.
Otworzył szufladę w biurku i wyciągnął dwie fotografie, które pokazał Barbarze Carswell. Pierwsza była powiększeniem policyjnego zdjęcia zrobionego, gdy Tess miała dziesięć lat i została aresztowana za okradanie sklepów. Jej twarz, była ponura, a w oczach miała przerażenie. W przeciwieństwie do twarzy oczy wyrażały prawdziwe uczucia. Tak, jak i teraz. Potrafiła doskonale maskować uczucia, ale oczy od czasu do czasu ją zdradzały. Można z nich było wszystko wyczytać, przynajmniej on to potrafił.
Spojrzał na drugie zdjęcie zrobione przez ludzi Leroya. Stała w oknie sypialni Elizabeth, spoglądając na ogród, ale nie widziała ani pięknych trawników, ani drzew. Zdawała się patrzeć na coś ponurego i przygnębiającego, coś, co płynęło z jej serca lub pamięci. Wyglądała na całkowicie sparaliżowaną i zupełnie... zagubioną.
Luke dobrze znał to uczucie. Przez tyle lat czuł się zagubiony, że gdy odnalazł siebie na nowo, takiego jakim był, czy też jakim powinien być, czuł się zupełnie zszokowany. Choć Tess starała się panować nad swoim zachowaniem, nie udało się jej ukryć tych krótkich chwil szczerości, gdy stała w oknie sypialni, gdy się całowali i kochali.
Luke zadrżał na to cudowne wspomnienie. Wiedział, że kiedy trzymał Tess w swoich ramionach, panowała między nimi absolutna szczerość. Dopiero teraz, gdy tego doświadczył, mógł się przed sobą przyznać do rozmiarów rany, którą przez tyle lat nosił w sercu. Sam zresztą rozdrapywał tę ranę, obarczając się winą za Jennifer, Ellen i nawet Margo.
Przejął od swoich rodziców więcej, niż mu się wydawało. Mansfield nigdy nie okazuje słabości. Mansfield nigdy nie zachowuje się niewłaściwie. Mansfield nigdy nie żyje naprawdę.
Ale on żył naprawdę. Czuł, że żyje pełnią życia, od kiedy spotkał Tess na swojej drodze. A kiedy zaczął żyć, współczuł człowiekowi, jakim był dotychczas. Ktoś powinien był mu pomóc znieść ból, strach i poczucie winy, jakie nosił w sobie od lat. Ale nikt tego nie zrobił. Może to Tess Alcott zjawiła się, by zmienić jego życie?
Luke raz jeszcze spojrzał na zdjęcia przedstawiające, zdaniem większości ludzi, zatwardziałą kryminalistkę. Ale on wiedział lepiej. Tess Alcott była bardzo twarda na zewnątrz, ale w środku to słodka bita śmietana. Na jego ustach pojawił się dziwny uśmieszek. Możliwe, że właśnie znalazł długo poszukiwaną kobietę swego życia.
Zamrugał oczami.
Dobry Boże. Po raz pierwszy od pięciu lat jego serce zwyciężyło nad rozumem. Kochał Tess.
- Co za głupota... - zaczął.
Poprzedniego dnia dzwonił Leroy i oznajmił, że jest bliski udowodnienia, iż Weinstein to oszust. A jeśli Weinstein okaże się oszustem, Tess także jest oszustką, bez względu na to, co sądzi Jane.
A mimo to kochał Tess. Kochał ją na przekór wszystkiemu! Co będzie, jeśli razem z Leroyem odkryją wszystkie tajemnice jej przeszłości? Czy wciąż będzie miał ochotę ją całować? Czy nadal będzie ją kochał? Czyjego serce pozostanie niezmienne?
- A niech to! - mruknął. Jakim cudem wpakował się w to wszystko?
Pamiętał jej uroczy śmiech, błyskotliwą inteligencję, jej cudowne błękitne oczy, gniew, w który czasem wpadała, i jej gorące pocałunki.
- Ona jest drugą połówką jabłka - szepnęło mu serce.
- Świetnie, to wszystko wyjaśnia - mruknął. Nagle uśmiechnął się szeroko. Do licha. Zakochał się i było mu z tym dobrze. Czy chcieli tego, czy nie, pasowali do siebie jak ulał, stanowili idealną parę. Koniec i kropka. Byli jednością.
Luke oparł się wygodnie. Teraz, kiedy wreszcie przyznał się, że kocha Tess i to od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, otworzył swoje serce i mógł poznać siebie naprawdę. Współczuł rodzicom, że mieli tak nudne i pozbawione niespodzianek życie. Był nawet gotów przyznać, że ich kocha. Fakt, że Tess nie miała rodziny, otworzył mu oczy na to, że jest szczęściarzem, należąc do swojego niedoskonałego klanu.
Zdał sobie sprawę i z tego, że od lat był przywiązany do Harriet, Carol i nawet Rogera, swego wiecznie ponurego dyrektora. W końcu czuł także dumę ze swojej pracy, dumę, którą skrzętnie ukrywał, bo przecież nie zajmował się tym, czym powinien. W jego duszy obudził się śmiech. Po wielu latach Luke na nowo odkrył i poczuł, czym jest radość.
Mając trzydzieści pięć lat Luke Mansfield wreszcie dowiedział się, kim jest i czego pragnie.
Numer pierwszy na tej liście zajmowała Tess.
Zanim zdołał przywołać się do jakiego takiego porządku i zająć pracą, czego domagało się jego poczucie obowiązku, Harriet zawiadomiła go, że jakiś Leroy Baldwin chce się z nim natychmiast widzieć, mimo że nie był wcześniej umówiony.
Po chwili Leroy wszedł do gabinetu. Był to wysoki, doskonale zbudowany czarnoskóry mężczyzna zbliżający się do czterdziestki, ubrany niezobowiązująco w koszulkę polo i sportową kurtkę. Jedną rękę wyciągnął do Luke'a na powitanie, w drugiej trzymał teczkę i kasetę wideo.
- Leroy, miło cię znowu widzieć - powiedział Luke z uśmiechem. - Siadaj i opowiadaj, co cię sprowadza z Bostonu w moje skromne progi.
Leroy westchnął i usiadł po przeciwnej stronie biurka.
- Wolałbym, żebyś nie był w takim świetnym nastroju. Nie lubię psuć ludziom humoru, szczególnie jeśli płacami bez zwłoki kosmiczne rachunki.
Luke usiadł i przyjrzał się swemu gościowi czując, że ogarnia go wewnętrzny chłód. Miał okropne przeczucie, że historia powtórzy się po raz kolejny.
- O co chodzi? - zapytał.
- Chcesz, żebym mówił bez znieczulenia?
- Jeśli masz zarówno dobrą, jak i złą wiadomość, to najpierw poproszę o dobrą.
Leroy westchnął.
- Obawiam się, że wszystkie wiadomości są złe. Nie znaleźliśmy jeszcze tego Hala Marsha, ale udało nam się namierzyć Violet. Naprawdę nazywała się Anna Mae Smith. Od dawna już nie żyje.
- Jak to?
- Zamordowana czternaście lat temu. Policja podejrzewała jej alfonsa, ale niczego przeciwko niemu nie znaleźli. Teoretycznie był wystarczająco silny, żeby to zrobić. Została uduszona gołymi rękoma.
- Mój Boże - przeraził się Luke. „Wywiozła mnie z Miami w swoim cadillacu, zostawiła w jego posiadłości i zniknęła. Koniec historii”. Zniknęła. Bert już o to zadbał. I to był rzeczywiście koniec historii Anny Mae Smith.
Tess żyła z tym potworem?
- Co jeszcze? - spytał.
- Udało mi się rozszyfrować Weinsteina.
- Jak? - Luke ledwo mógł usiedzieć na krześle.
Leroy uśmiechnął się tajemniczo.
- Dzięki cudom współczesnej techniki. Porozsyłałem faksem zdjęcia i odciski palców, które zdjęliśmy z jego samochodu, do różnych agencji śledczych. Trzy z nich miały go w swoich aktach. Okazuje się, że doktor Weinstein istnieje naprawdę, tyle że to nie jest twój Weinstein. Są do siebie podobni.
Przynajmniej na tyle, że ludzie mogą ich mylić.
Otworzył teczkę i rzucił na biurko plik fotografii.
- Prawdziwy doktor poleciał w zeszłym tygodniu na Antarktydę z poufną misją rządową. Niektórzy z naukowców biorących udział w trzyletniej wyprawie badawczej przechodzą załamanie psychiczne i Weinstein próbuje im pomóc. Nikt nie wie o jego misji, nawet żona. Ona spędza wakacje z synem i synową w Minnesocie myśląc, że mąż bierze udział w jakiejś tajnej europejskiej konferencji z Rosjanami. Dlatego twój oszust mógł korzystać z mieszkania i gabinetu Weinsteina.
- Mój Boże - powiedział Luke. - Kimkolwiek jest ten mój Weinstein, musi mieć dobre układy, żeby dowiedzieć się takich rzeczy.
- To prawda - przyznał Leroy, wyciągając z teczki kolejne zdjęcia i podając je Luke'owi. - Twój człowiek nazywa się Arnold Clifton. Często zmienia nazwiska i jest bardzo niebezpieczny. W czasie swojej długiej działalności zajmował się wieloma rzeczami, od oszustw począwszy, a na prostytucji i przemycie kokainy skończywszy. Wiele wskazuje na to, że dokonał kilku morderstw. Jest tak dobry w swoim fachu, że nigdy go nawet nie aresztowano. Nigdy. To pierwsza liga, Luke, naprawdę.
Luke zesztywniał.
- A co go łączy z Tess?
- Bałem się, że o to zapytasz - przyznał Leroy, rozglądając się po gabinecie. - Pozwolisz, że skorzystam z twojego wideo?
- Oczywiście, a co tam masz?
- Kazałem moim ludziom śledzić go przez ubiegły tydzień - powiedział Leroy, wkładając kasetę do magnetowidu. - Przez cały ten czas był niezwykle ostrożny, aż do wczoraj. Miał gościa i po raz pierwszy nie zasłonił żaluzji. Dzięki temu moi ludzie mogli wszystko nagrać. - Leroy spojrzał na Luke'a. - Nie spodoba ci się to.
- Tess?
Leroy skinął głową.
- Przykro mi. Ona robi to, co Margo.
Ból przeszył serce Luke 'a niczym sztylet. Nie czuł niczego oprócz strachu.
- Obejrzyjmy.
Leroy włączył wideo i wrócił na miejsce. Luke pozostał na swoim fotelu czując, że robi mu się niedobrze. Na ekranie Arnold Clifton, alias Maks Weinstein, spacerował po wytwornie urządzonym mieszkaniu. Rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi, potem krótka pauza i jeszcze dwa puknięcia. Clifton otworzył drzwi z twarzą ściągniętą gniewem.
W progu stała Tess.
Clifton złapał ją za rękę i wciągnął do środka, zatrzaskując z hukiem drzwi wejściowe.
- Ty głupia, nieudolna suko! - wrzasnął na nią.
Twarz Luke'a wykrzywiła się z bólu.
Ale Tess zachowywała spokój.
- Co się stało, Bert? - spytała.
Bert? Arnold Clifton to Bert? Jej opiekun? Alfons i prawdopodobnie także morderca Violet? Tess wciąż pracowała dla tego potwora?
- Co się stało?! - wrzasnął Bert. - Powiem ci, co się stało! Wyjeżdżam z miasta na kilka dni w interesach, a ty tymczasem umyślnie niszczysz moją pracę, to się stało!
- Sądziłam, że wszystko idzie dobrze - odparła Tess, nie przestraszona tym napadem furii.
- Nie ty jesteś tu od wydawania sądów! - ryknął Bert, rzucając się po pokoju. - Za każdym razem, kiedy zaczynasz myśleć, pakujesz nas w kłopoty. Co ty sobie wyobrażasz, próbując uwieść Luke'a Mansfielda?
- Co takiego? - zdziwiła się Tess.
Pięć lat spędzonych w więzieniu nie wpłynęło na urodę Margo Holloway. Tess przyznała to niechętnie, siadając naprzeciwko niej. Nic dziwnego, że Luke jej pragnął. Nic dziwnego, że nie był w stanie zobaczyć, co się kryje za tą piękną fasadą. Była kwintesencją wdzięku i zmysłowości, od fryzury począwszy, a skończywszy na sposobie, w jaki zakładała nogę na nogę. Ale w oczach... w tych oczach, które w zdjęciach prasowych wyglądały tak niewinnie, czaiło się teraz zimno i siła.
- Nie wygląda pani na pisarkę - powiedziała Margo.
- A pani nie wygląda na morderczynię - odparła spokojnie Tess. Margo uśmiechnęła się nieprzyjemnie, zadowolona z siebie.
- Powinna mi pani poświęcić całą książkę, a nie tylko jeden rozdzialik.
- Niewykluczone - zgodziła się Tess. - Może poświęcę pani kolejną część tej książki, jeśli nasza rozmowa wypadnie pomyślnie. Pani mnie fascynuje, panno Holloway. Oczyszczono panią z zarzutu morderstwa własnego ojca, a niedługo potem została pani skazana za podwójne morderstwo brata i siostry. Jaka była przyczyna tej wpadki?
- Luke Mansfield - odparła jadowitym głosem.
- Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek, mała - warknął Bert, ciągnąc Tess za złociste włosy - bo inaczej skończę z tobą tu i teraz.
- Nic nie rozumiesz, Bert.
- Oczywiście, że rozumiem, ty mała dziwko! - Bert podniósł rękę i Luke zadrżał, oczekując ciosu.
- Nie. - Głos Tess był chłodny i pewny siebie. Kładła nacisk na każde słowo. - Nie psuj swojego towaru.
Jakimś cudem to go powstrzymało. Popatrzył na nią przez chwilę, a. następnie, wciąż trzymając za włosy, pchnął ją z całej siły na drugą stronę pokoju, jakby była szmacianą lalką.
Luke tak ścisnął dłońmi poręcz swojego fotela, że aż zbielały mu palce.
Tess upadła bezwładnie na podłogę. Przez moment panowała cisza. Po chwili Tess podniosła się, poprawiła ubranie i spojrzała Bertowi prosto w oczy.
- Moje uwodzenie Luke'a Mansfielda - odezwała się, tłumiąc wzbierający gniew - to najprostszy sposób unieszkodliwienia go do czasu, gdy stara przekaże mi kolię!
W tej chwili Luke umarł. Kobieta na wideo - z zimnymi i złymi oczami - była kimś obcym.
- Są na to lepsze sposoby! - ryknął Bert.
- Wydawał się mną zainteresowany - powiedziała obojętnie Tess. - Postanowiłam to wykorzystać. Przecież zawsze uczyłeś mnie, że trzeba korzystać z nadarzającej się okazji. Chcesz, żebym zapomniała twoje cenne wskazówki?
- Co się stało? - spytała Tess. Margo wzruszyła ramionami.
- Nie podobało mu się, że go wykorzystuję.
- A w jaki sposób go pani wykorzystywała, panno Holloway - drążyła Tess, drżąc w środku.
Margo uśmiechnęła się drapieżnie. - A jak pani myśli?
- Uwiodła go pani - zgadła Tess. - Sprawiła pani, żeby się w pani zakochał, bronił pani i pomógł oddalić oskarżenia.
- Bardzo dobrze. Powinna pani zostać detektywem.
- Ale czy musiała pani zrobić z niego swojego kochanka?
Margo spojrzała na nią rozbawiona.
- Lubię czerpać przyjemność z życia. Dwadzieścia milionów dolarów po ojcu zapewniało mi dostatnie życie. Musiałam tylko zostać uniewinniona i sprawić, aby Luke uwierzył, że jestem niewinna niczym nowo narodzone niemowlę. Pomyślałam, że nie będzie mógł kochać się ze mną i jednocześnie wątpić w to, co mówię. A poza tym, uwiedzenie go nie było niczym trudnym. Trzeba przyznać, że był świetny. Było mi przykro, że po pierwszym procesie musiałam go odstawić.
- To czemu pani to zrobiła?
Margo roześmiała się.
- Kotku, mając do wyboru dwadzieścia milionów dolarów albo sypianie z Lukiem Mansfieldem, zawsze wybrałabym to pierwsze.
Bert zerwał z głowy perukę z lwią grzywą i rzucił ją przez cały pokój.
- Dobrze wiesz, że seks może obrócić się przeciwko tobie!
- Tak, oczywiście - powiedziała niecierpliwie Tess. - Dlatego właśnie tak długo trzymałam go na dystans. Czyżby twoi szpiedzy tego nie zauważyli?
Potwór był wyraźnie zaskoczony. - A skąd wiesz...
- Daj spokój, Bert. Przecież ty mnie wszystkiego nauczyłeś. To oczywiste, że mi nie ufasz i kazałeś mnie obserwować. Ale możesz już odetchnąć. Stara jest o krok od uznania mnie za swoją wnuczkę i zaoferowania mi miejsca w swoim sercu. Za jakiś tydzień powinniśmy mieć to wszystko za sobą.
Bert uderzył w ścianę swoją potężną pięścią.
- Dlaczego tak zwleka? Już od zeszłego weekendu powinno być po robocie!
Tym razem to Tess była zaskoczona.
- Co takiego? Daj spokój, Bert, nigdy jeszcze nie działaliśmy tak szybko. Ta stara jest inteligentna, twarda i czujna, ale dała się przerobić. To samo Mansfield. Zawsze mówiłeś, że z nim będzie największy kłopot. Wciąż jeszcze próbuje nam przeszkodzić, ale stał się dużo mniej niebezpieczny. Wkrótce sprawię, że w ogóle przestanie nam zagrażać. Coś ci powiem: posunę się trochę dalej i zobaczymy, czy uda się wszystko zakończyć w przyszłym tygodniu. Dobrze?
- Czytałam oczywiście wycinki prasowe na ten temat, ale nic z nich nie wynika. Jak pani tu trafiła? - spytała Tess.
- Przez chciwość - odparła Margo ponuro. - Chciałam całe dwadzieścia milionów, a nie tylko jedną trzecią. I wtedy właśnie nie doceniłam Mansfielda.
- Jak to?
- Myślałam, że mam go z głowy. Sądziłam, że użala się nad moim losem. - Margo pokręciła piękną głową, niezadowolona z siebie. - Okazało się, że on tymczasem wynajął jakichś ludzi, żeby śledzili każdy mój krok. To się zaczęło, kiedy Luke pracował nad moją pierwszą sprawą. Ten prywatny detektyw rozpracował dowody, jakie przedstawiłam, żeby oczyścić się z zarzutów. Ale nie poprzestał na tym. Jakimś cudem dowiedział się całej prawdy o ojcu i wszystko powiedział Luke'owi. Ponieważ według prawa nie można być sądzonym po raz drugi za tę samą zbrodnię, Luke musiał obserwować mnie i czekać, aż zrobię jakiś fałszywy krok. Jedynym moim błędem było \o, że nie zorientowałam się, że jestem śledzona. Kiedy Cindy i Rob zginęli w wypadku, który zaplanowałam, ten detektyw miał w ręku gotowe dowody, przekazał je policji i aresztowano mnie.
- Dowody były naprawdę przekonujące - zgodziła się Tess. - Ale Luke nie zeznawał, prawda?
- Nie musiał - powiedziała gorzko Margo. - Gliny miały dosyć, żeby mnie skazać. Mansfield zadowolił się siedzeniem na sali sądowej każdego dnia tego cholernego procesu i przyglądaniem mi się. Chciał się zemścić i to mu się udało.
Przez chwilę panowała cisza.
- Dobra - powiedział wreszcie Bert. - Ale nie podejmuj żadnych decyzji, dopóki ze mną nie porozmawiasz, jasne?
- Jasne, Bert.
- Jeśli tylko zobaczę, że Mansfield sprawia kłopoty albo cię wykorzystuje, pozbędę się go. Mógłbym nawet pozbyć się starej w taki sposób, że i tak dostałabyś swoją kolię i majątek. Zawsze jest jakieś wyjście, kotku, zawsze.
- Daj spokój, Bert, nie ma powodu do podejmowania takich kroków! Zdobędę kolię tak, jak planowaliśmy. Dlaczego przychodzą ci do głowy takie pomysły?
Bert złapał rękę Tess w żelazny uścisk.
- Chcę mieć tę kolię już teraz. Jeden z moich byłych współpracowników wpadł właśnie w ręce policji i mnie też grunt zaczyna się palić pod nogami. Czas uciekać, póki jeszcze można. Nie ma czasu na poprawianie naszego scenariusza, malutka. Muszę mieć tę kolię do północy w niedzielę albo pożałujesz, że się kiedykolwiek urodziłaś. Przemyśl to, Tess, a teraz wynoś się stąd.
Otworzył drzwi. Tess wyszła nonszalanckim krokiem.
Leroy podniósł się i wyłączył wideo.
W gabinecie panowała grobowa cisza.
Tess szła wolno do samochodu, czując wciąż chłód więzienia na plecach. Margo wykorzystała Luke'a do swoich własnych brudnych celów. Zdradziła go. A on zdradził swoje umiłowanie sprawiedliwości pozwalając, żeby uniknęła kary za pierwszym razem.
Tess wiedziała, że musiał czuć potrzebę pokuty. Margo miała rację twierdząc, że Luke chciał zemsty. Nikt, a już szczególnie ktoś z takim poczuciem honoru jak Luke, nie pozwoliłby, żeby oszustwo i morderstwo uszły Margo na sucho. Załatwił ją na cacy. Gdyby Tess była pisarką, miałaby w rękach gotowy bestseller o historii Holloway - Mansfield.
Zamiast tego miała na głowie bardzo niebezpiecznego Luke'a Mansfielda. Tess zadrżała. Wykorzystywała Luke'a tak, jak kiedyś Margo. Czy wiedział o tym? I czy on z kolei miał zamiar załatwić ją tak jak Margo?
- Przynajmniej wiemy teraz, kto nasłał tamtych ludzi - powiedział w końcu Leroy. - Ten Bert to Albert Carne - kolejne fałszywe nazwisko Cliftona. Pomyślałem, że muszę ci to pokazać, żebyś mi uwierzył.
- Dzięki - powiedział Luke, mając sucho w ustach. - Zostaw mi kasetę, dobrze? Muszę pokazać ją Jane.
- Ta kopia jest twoja. Mam oryginał u siebie w biurze. Dobrze się czujesz, Luke?
Luke spojrzał na Leroya i dostrzegł w jego ciemnych oczach współczucie i troskę.
- Nie - powiedział słabym głosem - ale przeżyję. Dzięki, że wpadłeś.
- Chcesz, żebym doniósł o wszystkim policji?
- Nie, chcę się nad tym zastanowić.
- W porządku - rzekł Leroy, idąc w stronę wyjścia. - Ale bądź ostrożny. Mówiłem ci, że to zawodowcy. Radziłbym ci potraktować pogróżki Cliftona bardzo poważnie.
- Będę ostrożny - odparł Luke.
Przez następną godzinę siedział w swoim gabinecie, patrząc przez okno na piękną panoramę Nowego Jorku, wcale jej nie widząc.
Jane siedziała nieruchomo po obejrzeniu kasety Baldwina.
- Będę zadowolona, gdy ten potwór znajdzie się wreszcie w najgorszej z możliwych celi - powiedziała Jane z błyskiem w niebieskich oczach. - Myślisz, że zranił Tess?
- Nie sądzę - odparł Luke. - Wyglądało na to, że... wiedziała jak upaść.
- Ona gra w bardzo niebezpieczną grę.
- Tak i chciałbym wiedzieć, co się za tym kryje. Ty nie?
- Oczywiście, że tak; Co proponujesz? Luke uśmiechnął się.
- Dajmy Tess to, czego pragnie Bert.
Jane popatrzyła na niego przez chwilę i wreszcie zaczęła chichotać.
- Zawsze podziwiałam twoją inteligencję, Luke. Ukłonił się.
- Myślę, że to najlepszy sposób, żeby zarzucić na nich przynętę. - I to ogromną.
- Oczywiście. Trzeba wyjąć kolię ze skarbca bankowego. Skontaktuję się z prasą. Chcę, żeby wieść o odnalezieniu twojej od lat zaginionej wnuczki znalazła się w każdej gazecie i stacji telewizyjnej w kraju. Myślisz, że to przekona Berta, że zdołaliśmy się nabrać?
- Tak, ale trzeba wprowadzić jedną poprawkę.
- Co masz na myśli?
- Co? Przyjęcie oczywiście! Ogromne przyjęcie na cześć Elizabeth.
- Zawsze podziwiałem twoją inteligencję, Jane.
Tess zorientowała się, że coś jest nie w porządku. I to bardzo. Luke gawędził z Jane. Był jak zawsze pogodny i zatopiony w rozmowie, ale coś go wyraźnie gryzło. Gdy tylko spoglądał na nią, jego zielone oczy natychmiast traciły blask. Czuła obcą nutę w jego głosie, ilekroć wymawiał jej imię. Coś się stało, coś, co zmieniło go nie do poznania. Zamiast mężczyzny, którego całowała dziś rano, miała przed sobą człowieka z jakąś tajemnicą w zielonych oczach.
To się na pewno obróci przeciwko niej. Tess poczuła nagłą potrzebę ucieczki.
- Zgadzasz się, Tess?
- Hm? - spytała, patrząc nieprzytomnie na Jane.
- Pytam, czy zgadzasz się ze mną, czy nie? - powtórzyła Jane.
- Zawsze zgadzam się z tym, kto stawia kolację.
- Więc uważasz, że Catherine O'Connor powinna dostać nagrodę dla najlepszej aktorki musicalowej w tym roku?
- Uhm... czy ona przypadkiem nie gra w nowej wersji Finian's Rainbow.
- Tess, ona jest gwiazdą tego musicalu, a ty w ogóle nie słuchasz, o czym mówimy. Dobrze się czujesz?
- Prawdę mówiąc, ta pogoda źle na mnie wpływa. Nie masz nic przeciwko temu, jeśli położę się dziś wcześniej? Sen zazwyczaj pomaga na wszystko.
Jane stała się natychmiast niezwykle troskliwa i spytała, czy Tess życzy sobie, by Hodgkins przyniósł jej do pokoju gorącą czekoladę. Luke uprzejmie wyraził nadzieję, że rano Tess poczuje się lepiej. Zmusiła się do uśmiechu, podziękowała Jane za zrozumienie i uciekła do swojego pokoju.
Zamknęła za sobą na klucz drzwi sypialni i oparła się o nie od wewnątrz. Łzy stanęły jej w oczach. Z wielkim trudem udało jej się powstrzymać od płaczu.
Co się z nią działo? Co się działo z Lukiem? Jego szmaragdowe oczy ani razu nie pałały dziś namiętnością. Ani razu jej nie rozśmieszył, ani się z nią nie drażnił. Ani razu nie próbował jej pocałować.
Ani razu nie zrobił żadnej z rzeczy, do których zdążyła się już przyzwyczaić.
Rzeczy, których zaczynało jej teraz brakować.
Ten brak sprawił, że wreszcie poznała prawdę.
Kochała tego człowieka. Kochała Luke'a Mansfielda i dlatego bolało ją serce, a do oczu napływały łzy. Dlatego nie potrafiła chłodno kalkulować. To że pozbawił ją dziś wszystkiego, co ofiarował jej rano i wczoraj, i każdego dnia, sprawiało niewymowny ból.
Kochała go!
Na chwiejnych nogach podeszła do łóżka i usiadła na brzegu.
Pokochała Luke'a niemal od pierwszej chwili i dlatego od pierwszej chwili obawiała się go i obawiała samej siebie. Po raz pierwszy miała odwagę się do tego przyznać.
A zaledwie tydzień temu uważała, że miłość jest zupełnie obca jej naturze.
Okazało się jednak, że miłość jest jej integralną częścią, która napełnia ją wewnętrznym światłem. Niestety, człowiek, którego pokochała, nie tylko nie odwzajemniał jej uczucia, ale wręcz zamierzał ją zniszczyć. Czuła to przez skórę. Tylko dzięki takim przeczuciom i instynktowi udawało jej się być dobrą oszustką przez tyle lat. A teraz instynkt kazał jej pakować manatki i czym prędzej wynosić się z rezydencji Cushmanów.
Z jednej strony była ciężka praca, wszystkie plany, marzenia i nadzieje związane z tą robotą. Z drugiej ciążyło jej poczucie winy z powodu wykorzystywania Luke'a i Jane do własnych celów. W ciągu ostatniego tygodnia to poczucie winy nie opuszczało jej ani na chwilę i gnębiło coraz bardziej. Zaczynała ich oboje darzyć uczuciem.
Wreszcie z trzeciej strony tego upiornego trójkąta stał Bert, zdecydowany osiągnąć swój cel. W takich sytuacjach bywał groźny. „Zawsze jest jakieś wyjście, kotku, zawsze”. Był bardzo niebezpieczny.
- To bez sensu - stwierdziła, chodząc po pokoju tam i z powrotem. - To wszystko nie ma sensu. Czy ta robota warta jest poświęcenia życia Luke'a i Jane?
Odpowiedź nasuwała się sama.
- Muszę stąd zniknąć - mruknęła Tess, przeczesując palcami włosy.
Wyciągając walizkę, doszła do wniosku, że mogła to zrobić już wczoraj, zaraz po rozmowie z Bertem. Jaka była głupia! Jane i Luke znajdowali się w niebezpieczeństwie od dwudziestu czterech godzin, a ona niczego nie zrobiła. Niczego! Poczuła rosnący ucisk w gardle. Po pierwsze, nigdy nie powinna się zgodzić na tę robotę, bo było to wbrew jej zasadom. Dlaczego stała się tak bezwzględna, tak chciwa?
Jak mogła tak brutalnie wykorzystać Jane? Jak mogła codziennie okłamywać Luke'a, skoro go kochała?
Ta robota, ta cholerna robota była dla Tess wszystkim, zanim uprzejmość Jane i gorący wzrok Luke'a nie rozpaliły jej do czerwoności. Zgadzając się na tę robotę, zdradziła samą siebie. Zdradziła Luke'a i Jane.
Teraz mogła jedynie działać i mieć nadzieję, że nie jest za późno.
Zaczęła się pakować, nie mogąc uspokoić myśli.
Będzie musiała zaczekać, aż Luke i Jane zasną. Trzeba się też upewnić, że nie wpadnie na ludzi Baldwina ani na ludzi Luke'a. Jak tylko się stąd wydostanie, musi skontaktować się z Amandą McCormick z Solitaire, żeby załatwić ochronę dla Luke'a i Jane. Potem zadzwoni do Gladys i Cyryla i zapozna ich ze swoimi planami. W przeszłości pomogli jej wiele razy. Może teraz pomogą jej unieszkodliwić Berta. Jeśli to w ogóle jest możliwe.
Tess zadrżała, patrząc na spakowaną walizkę.
- Nie powinnam w ogóle w to wchodzić - szepnęła, zamykając walizkę. - Nigdy, przenigdy.
Spakowała resztę rzeczy, sprawdziła, czy nie zostawiła czegoś w pokoju lub w łazience, usiadła na łóżku i spojrzała na zegarek. Luke zwykle chodził spać około wpół do jedenastej, a Jane gdzieś między jedenastą a dwunastą.
Przez następne dwie godziny nie będzie jeszcze bezpiecznie. Miała dwie godziny, żeby zdać sobie sprawę z konsekwencji, jakie pociągnie za sobą jej krok.
Zostawić teraz Jane.
Zostawić Luke'a.
Miała wyrzec się wszystkiego, czego w głębi duszy pragnęła. Poczuła przeszywający ból.
- O Boże - szepnęła. - Mam już nigdy nie zobaczyć Luke'a?
Nigdy go nie pocałować, nie dotknąć, nie poczuć jego gorącego wzroku. Nigdy już nie usłyszeć jego śmiechu.
„Nic nie trwa wiecznie”. To była kolejna życiowa maksyma, którą wyznawała. Teraz się właśnie sprawdziła.
Łzy popłynęły jej po policzkach. Dopiero teraz mogła się przyznać, że tak naprawdę zawsze pragnęła mieć rodzinę, kochać i być kochaną. Jane i Luke dali jej spróbować tego wszystkiego. Było to słodsze i piękniejsze niż Tess przypuszczała. Podarowali jej coś niezwykle cennego, a ona ich zdradziła. To ona, Tess Alcott, świadomie naraziła ich na niebezpieczeństwo.
Nie miała prawa przebywać w tym domu ani cieszyć się szacunkiem Luke'a i Jane.
Odkrycie prawdy o sobie samej, przygniotło ją tak bardzo, że zwinęła się w kłębek i płakała przez następną godzinę.
Musiała zmobilizować całą swoją wolę, żeby przestać płakać i uspokoić skołatane nerwy. Musiała teraz wymyślić sposób, aby wymknąć się niepostrzeżenie. Gdyby tego nie zrobiła, zarówno Luke, jak i Jane byliby zagrożeni. Już Bert by o to zadbał. Musiała zapewnić im bezpieczeństwo.
Wyciągnęła z pudełka kilka chusteczek higienicznych i poszła do łazienki obmyć twarz. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała tak samo okropnie, jak się czuła.
Napisała kartki do Luke'a i Jane. Były niemal identyczne. Wyjaśniała w nich, że jest oszustką i musi stąd odejść, zanim sprawy zajdą za daleko. Tak jak sobie postanowiła, listy pozbawione były wszelkich emocji. Zakleiła koperty i sięgnęła po pudełko czekoladek, ale zmieniła zdanie.
Czekoladki nie pomogą. Nic nie pomoże.
Już zawsze będzie żyła w bólu i z poczuciem winy.
Kwadrans po północy Tess zebrała swoje rzeczy, otworzyła drzwi, nasłuchiwała przez kilka minut i wreszcie ruszyła ostrożnie w stronę schodów. Minęła bibliotekę i czarno - białe ściany holu, docierając do drzwi frontowych.
- Czy nie jest już trochę za późno na spacer? - spytała Jane, wyrastając nagle za jej plecami.
Tess stała załamana, z twarzą wciąż zwróconą w kierunku drzwi. Człowiek musi ponieść karę za swoje grzechy. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się.
Jane i Luke przyglądali jej się z życzliwym zainteresowaniem.
- Wybierasz się gdzieś? - spytał Luke.
- Wybaczcie - powiedziała głośno i wyraźnie. - Pożegnania nie są moją mocną stroną.
- To widać - zauważyła Jane.
Tess z trudem powstrzymywała łzy.
- Byłaś dla mnie taka dobra, Jane. Najlepsze, co mogę teraz zrobić, to odejść stąd. Dziękuję za okazaną gościnność. To dla mnie zaszczyt, że mogłam cię poznać. Chętnie zajęłabym miejsce Elizabeth, ale ono nie jest dla mnie. Nie jestem Elizabeth. Nigdy nią nie byłam i nigdy nie będę. Zawsze byłam, jestem i będę tylko oszustką.
- Nie sądzę - odparła spokojnie Jane, wyciągając dłoń.
Trzymała w niej kolię Farleigha. Ciemnozielone szmaragdy oprawione w złoto błyszczały w świetle lampy.
Po skórze Tess przebiegł zimny dreszcz.
- Co robisz? - szepnęła.
- Daję ci to, czego pragnęłaś, twoją przeszłość - odparła Jane.
- Na sobotę zaplanowałem dużą konferencję prasową - powiedział Luke, patrząc jej w oczy. - Ogłosimy odnalezienie zaginionej wnuczki Jane. Chcemy zrobić z tego największe wydarzenie od dnia, kiedy Armstrong stanął na Księżycu.
Tess słuchała go i niczego nie widziała przez łzy. Serce łomotało jej jak oszalałe. Co tu się działo?
- A ja wydaję huczne przyjęcie na twoją cześć - dodała Jane. Podeszła do Tess i założyła jej kolię. Była ciężka i chłodna. - W piątek wieczorem wydaję kolację dla sześćdziesięciu moich najbliższych przyjaciół, a w sobotę urządzam bal. Wszyscy na nim będą. Ten dom znów napełni się muzyką!
Nie mogę się doczekać, kiedy znów zatańczę w sali balowej.
Po twarzy Tess zaczęły płynąć łzy.
- Nie róbcie tego - prosiła. - Nie można. Nie wiem, kim jestem, ani skąd pochodzę, ale wiem, że nie jestem Elizabeth. Musicie mnie wysłuchać!
- Moja droga. - Jane uśmiechnęła się, ocierając jej z twarzy łzy. - Rozumiem, że wciąż trudno ci w to uwierzyć, aleja i Luke jesteśmy tego pewni i będziemy się zachowywać zgodnie z tym przekonaniem. Bądź tak dobra i rozchmurz się. To mnie bardzo ucieszy.
Tess całkowicie zaskoczona, patrzyła to na Jane, to na Luke'a. Obserwował ją, studiował każdą łzę i każdy oddech. I uśmiechał się.
- Nie - pomyślała. - Nie. Robili dokładnie to, czego chciał Bert. Mogła więc dostać to, czego na początku pragnęła, a Luke i Jane będą bezpieczni.
Tylko że poczują się oszukani, kiedy prawda wyjdzie na jaw.
Nie mogła tego zrobić.
Nagle zaczęła oddychać z trudem, tak jakby ta kolia ją dusiła.
- Nie! - jęknęła. - Proszę, nie róbcie tego!
- Moja droga - Jane chwyciła Tess w ramiona - musi tak być. Witaj w domu, Elizabeth! Witaj w domu!
Nigdy jeszcze nie przeżyła tak potwornej nocy, a przynajmniej nie pamiętała niczego podobnego. Gdy zadzwoniła do Berta z informacją, że została uznana za Elizabeth, przez resztę nocy dręczyły ją senne koszmary. Kładła się spać z poczuciem winy i z nim się obudziła. Nawet prysznic nie przyniósł żadnej ulgi.
Od poprzedniego dnia nie mogła nawet swobodnie oddychać.
Zeszła po schodach, czując się źle i niepewnie. Jak powinna zachować się wobec Luke'a i Jane po tym, jak uznali ją za Elizabeth? Jakim cudem zdoła skupić wszystkie myśli i całą energię, by zakończyć sprawę według scenariusza Berta, skoro jedyne, o czym teraz myślała, było to, że jest podła?
Powiedz im prawdę. Ale nie będą chcieli słuchać. Nie chcieli wysłuchać jej poprzedniego dnia i Tess wiedziała, że nie zechcą i dzisiaj.
Nie, to kłamstwo. Jest po prostu okropnym tchórzem. Gdyby naprawdę chciała, postarałaby się, żeby Luke i Jane jej uwierzyli. Nie mogła zdobyć się raz jeszcze na odwagę i zaryzykować, że ich utraci. I nie mogła zrezygnować z kolii, na którą tak ciężko pracowała.
Kochała Luke'a i Jane. Pragnęła kolii. Obie te rzeczy wzajemnie się wykluczały. Była podła. Była oszustką, która podawała się za dziedziczkę fortuny tylko po to, by o parę dni przedłużyć swoje szczęście.
Skronie zaczęły jej pulsować i poczuła ostry ból głowy.
Przynajmniej Luke i Jane byli teraz bezpieczni. Nie będzie musiała się o nich martwić. Za kilka dni wypłacze się z tej sprawy. Nie zostanie tutaj z Jane. To jedno wiedziała na pewno. Po raz kolejny jej oczy napełniły się łzami i Tess ledwo zdołała je powstrzymać. Nie mogła się teraz rozkleić. O nie! Opuści ten dom i to będzie koniec.
Opuści Luke' a.
Coś ścisnęło ją w gardle. Do licha z nim! Skradł jej serce, gdy po raz pierwszy spojrzała w jego szmaragdowe oczy.
- I kto tu jest złodziejem? - mruknęła.
Przeraziło jato, że będzie musiała zasiąść z nim do śniadania. Nie miała na to ochoty, ale musiała. Z bijącym sercem zeszła po schodach, a gdy weszła do jadalni, zastała tam tylko Jane, sączącą poranną kawę.
- Luke został w łóżku? - spytała Tess, siadając. Z trudem powstrzymując drżenie rąk, nalała sobie filiżankę gorącej czekolady.
- Wręcz przeciwnie - odparła Jane. - Wstał i wyszedł, zanim zdążyłam zejść na dół.
- Wyszedł? - spytała Tess, starając się zachować obojętność.
- Zostawił wiadomość, że ma trzydziestosześciogodzinny dzień w pracy. Nie zobaczymy go do wieczora, to pewne.
- Och - Tess skurczyła się.
W miarę upływu czasu zaczęła się bać. Ostatniej nocy Luke uznał ją za Elizabeth Cushman, ale dziś rano wolał zwiać. Czyżby miał zamiar jej unikać?
Pojechała na zakupy, żeby się trochę uspokoić. Była pewna, że gdy wróci, zastanie Luke' a w domu. Ale nie było go. Kiedy nie pojawił się na kolacji, ogarnęło ją przerażenie. Co dojrzy w jego oczach, gdy w końcu wróci do domu?
Nie kładła się spać tak długo, jak to było możliwe. Udawała, że czyta książkę, naprawdę chciała zaczekać na Luke'a. Ale gdy minęła jedenasta, nie mogła już dłużej zwlekać. Pożegnała się z Jane i poszła spać. Nie mogła zmrużyć oka przez dwie godziny, aż wreszcie usnęła niepocieszona.
Gdy następnego ranka zeszła na śniadanie, Luke był już w biurze. Miała ochotę krzyczeć ze złości. Dlaczego to robił? Dlaczego jej unikał? Dlaczego nie chciał z nią nawet porozmawiać? Dlaczego nie może uzyskać odpowiedzi na żadne z nurtujących ją pytań? Czy coś miało obrócić się teraz przeciwko niej?
Czy miał to być Luke?
Był piątek. Nad rezydencją Cushmanów powoli zapadał wieczór. Tess wzięła godzinną kąpiel, bezskutecznie próbując zmobilizować siły. W myślach powtarzała rolę odnalezionej wnuczki, którą miała odegrać dziś wieczorem, ale cała jej uwaga skupiona była na Luke'u; na tym, że go kocha i jednocześnie się go boi.
Zadrżała, podniosła się i wyszła z wanny. Wytarła się energicznie ogromnym ręcznikiem kąpielowym. Ubrała się w złotą suknię kupioną specjalnie na tę okazję. Spódnica sięgała jej do kostek, a góra miała wycięcie w kształcie litery V. Do tego włożyła złotą kolię wysadzaną niebieskimi szafirami i takie same kolczyki. Na koniec włożyła buty i przejrzała się w lustrze.
Obejrzała się z każdej strony i stwierdziła, że wygląda nieźle. Było w niej coś z Kopciuszka, ale w tym przypadku Kopciuszek zdawał sobie sprawę z tego, która godzina. Tess uśmiechnęła się do swojego odbicia. Wyglądała na tyle dobrze, żeby być pewną siebie. Bardzo potrzebowała tej pewności, bo przecież miała stanąć oko w oko z Lukiem.
W holu Jane w srebrnoszarej wieczorowej sukni witała już pierwszych gości. Gdy zobaczyła schodzącą Tess, przyciągnęła ją do siebie z uśmiechem. Od tej chwili przedstawiała ją każdemu z wchodzących imieniem „Tess”. Goście spoglądali na nią ze zdziwieniem, ale nikt nie spytał, dlaczego zajmuje tak uprzywilejowaną pozycję. Tess, pomna swoich doświadczeń z angielską księżną - kobietą zajmującą się hodowlą psów, ogrodnictwem i wydawaniem przyjęć - stała spokojnie, zachowując dystans podczas tych wszystkich ukłonów, spojrzeń i uścisków dłoni... aż do chwili, gdy wszedł Luke.
Był w garniturze od Armaniego, który leżał doskonale na jego wspaniałym, muskularnym ciele. Spojrzał na nią i jego szmaragdowe oczy pociemniały. Tess miała wrażenie, że pożerają wzrokiem i bardzo jej się to podobało. Podszedł bliżej i Tess zabrakło tchu.
- Wyglądasz cudownie - mruknął. Przez krótką chwilę myślała, że ją pocałuje, nie zważając na Jane i tych wszystkich ludzi dokoła. Jednak opanował się i zaczął przedstawiać osoby ze swego towarzystwa.
Swoją rodzinę.
Tess poczuła, że krew odpływa jej z twarzy, ale zachowała uprzejmy uśmiech i przywitała się z jego dwiema siostrami, Hannah i Miriam i z bratem, Joshuą. Potem Luke przedstawił jej rodziców.
Matka Luke'a, Regina, była o dobre dwadzieścia parę centymetrów wyższa od Tess. Miała cerę koloru kości słoniowej, na sobie suknię od Yves Saint Laurenta, a na twarzy kosmetyki Elizabeth Arden, Jej zielone oczy błysnęły, gdy podała Tess rękę.
- Bardzo mi miło panią poznać - powiedziała chłodno. - Luke w ogóle o pani nie wspominał. Ale on zawsze lubił tajemnice. Cudownie pani wygląda. Pani twarz wydaje mi się znajoma. Czy nie spotkałyśmy się już gdzieś wcześniej? W Cannes? A może w Rzymie?
- Mamo - upomniał ją Luke.
- Ona ma w sobie coś światowego, Luke, a ja tylko pytałam. Luke pokręcił głową.
- Przedstawię ci jej rodowód później, a teraz przechodź dalej.
- Racja. Daj szansę innym - odezwał się Daniel Mansfield, podając rękę Tess. Miał wzrost i budowę Luke'a, ale szpakowate włosy i czarne oczy. Jego twarz nie zdradzała wieku. - Cudownie pani wygląda. Rozwódka?
- Tato!
- Panna - odparła Tess.
- Jaki uniwersytet? - Tato!
- Oksford.
- Doskonale. Poluje pani?
- Nigdy, nawet na rowerze - powiedziała Tess.
- Szkoda. Urządzamy małe polowanie w następny weekend. Pomyślałem, że może byłaby pani zainteresowana.
- Dość już tego wścibstwa, tato - oświadczył stanowczo Luke.
- Jakiego wścibstwa? Żaden Mansfield nie pozwoliłby sobie na coś takiego. Porównywałem tylko nasze zainteresowania.
- Uhm - mruknął Luke. - Chodźcie, drodzy rodzice. Blokujemy przejście.
- Bardzo dobrze poradziłaś sobie z tym pierwszym spotkaniem - stwierdziła Regina Mansfield, wbijając w Tess świdrujący wzrok. - Śmiem twierdzić, że bez większego trudu poradziłabyś sobie z całym klanem Mansfieldów.
- Chyba że przedtem wzięłabym dużą dawkę narkotyków - odparła Tess.
Regina Mansfield pozwoliła sobie na uśmiech, następnie przeszła do salonu razem z Lukiem, a za nią podążyła reszta rodziny. Tess przysunęła się do Jane.
- Jeśli ona jest twoją przyjaciółką, nie chciałabym spotkać twoich wrogów.
- Regina była zawsze specyficznym typem kobiety - odparła Jane. Kiedy wszyscy z sześćdziesięciu najbliższych przyjaciół Jane zebrali się w jadalni, zajęła ona główne miejsce przy stole, mając Luke'a po swojej lewej stronie, a jego ojca po prawej. Tess przydzielono miejsce po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Jane. Gdy goście usiedli, Jane wstała i poprosiła o ciszę.
- Moi drodzy przyjaciele - zaczęła. - Zaprosiłam was tutaj, żebyście byli świadkami najważniejszej chwili w moim życiu. Dzisiejsza kolacja i jutrzejszy bal są tylko skromnymi obchodami tego wydarzenia, ale wasza obecność z pewnością je uświetni. Panie, panowie, po dwudziestu latach poszukiwań mogę wreszcie stwierdzić z całą stanowczością, że odnalazłam moją wnuczkę, Elizabeth. Nazywa siebie „Tess” i siedzi po przeciwnej stronie stołu.
Wszyscy, nawet służba, spojrzeli w jej kierunku. Tess czuła się jak Kopciuszek, wkraczający do sali balowej w samej halce. W półhalce.
- Ależ to niemożliwe! - wykrzyknęła młoda kobieta i natychmiast zarumieniła się, zdając sobie sprawę z popełnionego faxcpas.
- Wręcz przeciwnie - oświadczył Luke donośnym głosem, docierającym do każdego zakątka pokoju. Cała jego rodzina przyglądała się Tess natarczywie. To było u nich uwarunkowane genetycznie. - Sprawdziliśmy każdy szczegół i przeprowadziliśmy wszelkie możliwe testy. Tess - powiedział, przeszywając ją swoimi zielonymi oczyma - to Elizabeth Cushman.
Gratulacje, pytania i zapewnienia, że wszyscy zawsze wierzyli w odnalezienie Elizabeth, trwały dwadzieścia minut. Wreszcie Jane udało się nad tym zapanować i wznieść toast za swoją wnuczkę. Goście powstali i z uniesionymi kieliszkami zwrócili się w stronę Tess.
Tess nie była w stanie ukryć rumieńca na policzkach, ale zdołała powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Pomyślała, że gdyby Elizabeth żyła, byłaby zachwycona zgotowanym jej powitaniem. Tess pozazdrościła jej miłości, którą ci ludzie gotowi byli ją obdarzyć. Zrobiło jej się smutno, bo sama nigdy nie zaznała szczęścia rodzinnego. Mimo to uśmiechała się do wszystkich i wreszcie wstała, by wznieść toast za Jane.
- Za moją babcię - powiedziała lekko drżącym głosem. - Za jej szczodrość, dobroć i miłość. Dobrze jest znowu być w domu.
Niewiele zapamiętała z tego wieczoru. Jedyne, na co zwracała uwagę, to Luke... i fakt, że przez cały czas zachowywał bezpieczną od niej odległość. Bez przerwy była otoczona przez życzliwych i ciekawskich ludzi. Kiedy tylko udawało jej się złapać oddech i zaczynała szukać Luke'a, natychmiast dopadał ją jakiś stary przyjaciel rodziny, który nie posiadał się z radości z powodu jej powrotu.
Po godzinie rozbolała ją okropnie głowa. Oddech stał się płytki i przyspieszony. Chciało jej się płakać. Ogarnęła ją wściekłość.
Nigdy jeszcze nie była tak bliska załamania. Miała ochotę rzucić to wszystko i ukryć się gdzieś na dobre. Przyszła jej do głowy Nowa Zelandia. Nie przestawała jednak uśmiechać się do gości i obserwować każdy ruch Luke'a.
W Tess wstąpiła nadzieja, gdy około drugiej nad ranem Jane oświadczyła stanowczym głosem, że jeśli chcą dobrze się bawić następnego dnia, muszą się już położyć. Trzydziestu gości, w tym Mansfieldowie, mieli spędzić tę noc w rezydencji Cushmanów. Nazajutrz, w sobotę, kancelaria Luke'a była zamknięta, a do rezydencji byli zaproszeni dziennikarze. Luke także miał być obecny. Nie znajdzie już wymówki, żeby jej unikać. Istniała nawet szansa, że jeszcze tej nocy zdoła z nim porozmawiać.
Ale Tess nie wzięła pod uwagę rodziny Luke'a. Stwierdziła z goryczą, że ci Mansfieldowie to dziwni ludzie. Rodzice nie opuszczali swego najstarszego syna na krok i razem z nim weszli do biblioteki w chwili, gdy Jane objęła Tess w talii, chcąc ją koniecznie wprowadzić osobiście do pokoju.
Po raz pierwszy, od kiedy się poznały, Tess była zła na Jane.
Poszła jednak na górę do sypialni Elizabeth, powiedziała „dobranoc” babce Elizabeth, a następnie bezzwłocznie pozbyła się wszystkiego, co ją łączyło z Elizabeth: sukni, klejnotów i kunsztownej fryzury. Włożyła swoją bawełnianą piżamę i z ulgą przejrzała się w lustrze. Znowu była sobą. Była Tess Alcott, złodziejką, w której żyłach nie płynęła ani jedna kropla błękitnej krwi.
Jej ramiona tęskniły do Luke'a Mansfielda.
- Do licha! - powiedziała, rzucając się na łóżko.
Tess wmieszała się w tłum ponad dwustu gości, którzy przybyli na sobotni lunch i wieczorny bal. Miała na sobie koszulę uniwersytetu Oksford, tweedową spódnicę i wygodne buty. Śmiała się i rozmawiała z każdym, kto do niej podszedł. Jedynie Luke się nie pojawiał. Nie miała odwagi go szukać.
Rozmawiając o różnych błahostkach z każdym, kto chciał z nią pogadać, poczuła na sobie gorący wzrok Luke'a. Dlaczego śledził każdy jej krok?
Dlaczego do niej nie podszedł, nie porozmawiał, nie pocałował? Pragnęła tego, czego nie mogła mieć i jednocześnie bała się, co przyniesie kolejna chwila. Jakiego rodzaju będzie to pocisk? Kiedy i jak zostanie zdetonowany?
Chciała, żeby już było po wszystkim. Luke coś na nią szykował, była tego pewna. To jedyne wyjaśnienie. Nigdy nie sądziła, że Luke i Jane mogą być tak okrutni; najpierw uśpili jej czujność, uznając ją za Elizabeth, a teraz szykują na nią pułapkę. Na co jeszcze czekają? Po co to przyjęcie, bal i prasa? Czy to miał być rodzaj zemsty? Czy aż tak ich zraniła?
Uśmiechnęła się smutno. Co za głupie pytanie. Oczywiście, że bardzo ich zraniła. Złamała wszelkie zasady etyczne, jakie kiedykolwiek wyznawała. Oszukała i Luke'a, i Jane. To wyczekiwanie i zastanawianie się było dla niej najlepszą karą.
O drugiej do sali balowej zaczęli napływać dziennikarze. Dla ich wygody ustawiono rzędy krzeseł. O trzeciej do sali weszła Jane, a za nią Tess i Luke. Luke nie odezwał się do Tess ani słowem, mimo że stali obok siebie. Patrząc na dziennikarzy Jane spokojnie złożyła swoje oświadczenie. W sali na chwilę zapanowała cisza, wszyscy byli zaskoczeni, a po kilku sekundach posypał się grad pytań, z którymi Jane i Tess doskonale sobie radziły. Luke odzywał się tylko wtedy, gdy uznał to za konieczne. Tess wiedziała, co należy robić. Doskonale odegrała przed prasą rolę wnuczki, która w cudowny sposób powróciła na łono rodziny. Dziennikarze zachwycali się nią, nie wiedząc, że Tess nimi manipuluje. W swej najnowszej roli była wygadana, fotogeniczna, zabawna i śmiała. Dostarczała materiału na historię, którą czytelnicy i widzowie będą interesować się przez wiele tygodni. Wydawcy i producenci również uwielbiali takie historie.
Tess pomyślała, że Bert będzie zadowolony z jej wystąpienia w mediach. Ale istniała też druga strona medalu. Gdy wszystkie gazety i stacje telewizyjne pokażą jej twarz, rozpoznają ją wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Nigdy nie będzie mogła robić tego, co do tej pory. Nie będzie już pracować z Cyrylem i Gladys.
Mimo to była zadowolona. Opłakała już tamtą starą Tess. Nie chciała dłużej być złodziejką. Nie chciała już nikogo nabierać. Za to chciała miłości Luke'a i Jane, a tego nie mogła mieć. Będzie musiała znaleźć sobie nowe zajęcie. Coś, co odciągnie jej myśli. Ukoi ból i poczucie winy. Pozostała jej tylko rola doradcy, spędzającego czas bezpiecznie za biurkiem. Skrzywiła się z niesmakiem. Może Cyryl coś dla niej wymyśli. Podobno miał znakomite kontakty.
Po dwóch godzinach opuściła salę balową i znów otoczył ją tłum życzliwych i wścibskich. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się z nią działo przez ostatnich dwadzieścia lat. To przynajmniej było bezpieczne. Tess opowiedziała im o swoim życiu. Powiedziała to samo, co dziennikarzom, a wcześniej Luke'owi i Jane, kiedy ich poznała.
Znała tę historyjkę na pamięć. Mogła się więc skupić na spojrzeniach Luke'a i łowić go wzrokiem w tłumie. Wreszcie, koło piątej, poczuła, że nie wytrzyma już dłużej i zdecydowała się na mały spacer. Nie miała odwagi podejść do Luke'a, ale mogła podsłuchać, o czym rozmawiał i ewentualnie włączyć się do rozmowy. Mogła też sprowokować go do odezwania się lub fizycznego kontaktu. Podeszła do ogromnego dębu, przy którym stał Luke, rozglądając się z poważnym wyrazem twarzy.
- Pewnie myśli o mnie - mruknęła do siebie Tess.
- Przestań się dąsać, chłopcze - rozkazał Daniel Mansfield, stając obok Luke'a. - My, Mansfieldowie, mamy reputację ludzi towarzyskich.
- Przepraszam, tato, nie pomyślałem o tym.
- Po prostu myślałeś o czymś ponurym. Jak tam konferencja prasowa?
- Doskonale. Tess powinna zostać aktorką.
Tess zaschło w ustach.
Daniel uniósł brwi.
- Widzę, że nie wiemy o wszystkim. Luke spojrzał ojcu w oczy.
- Nie wiecie o czymś bardzo ważnym.
- Ale Jane nie zostanie skrzywdzona, prawda?
- Nie, jeśli ja mam tu jeszcze coś do powiedzenia. Daniel Mansfield odetchnął z ulgą.
- Dzielny chłopak. Moja krew. Więc o co chodzi? Luke znowu spoważniał.
- O coś bardzo poważnego.
Ojciec zmierzył go wzrokiem, jakby widział go po raz pierwszy.
- Brzmi interesująco - stwierdził. - Czy będziesz mnie informował na bieżąco?
- Oczywiście.
- Słychać pogłoski, że się wyłamujesz z tradycji i wynosisz gdzieś do biednej dzielnicy. Jest w tym coś z prawdy?
- Trochę.
Daniel westchnął ciężko.
- Zawsze sprawiałeś kłopoty. Ale Mansfieldowie są w stanie wszystko przełknąć. No to w takim razie powiedz, co zamierzasz robić?
. - Zarezerwowałem stolik w „Twilight” na przyszły tydzień. Daniel Mansfield zbladł.
- Jest aż tak źle? - Tak.
- Nie ożenisz się z Marią Franklin? - Nie.
- Dzięki Bogu. Muszę się napić. Ty też?
- Nie, dziękuję.
- W takim razie znikam - odparł Daniel Mansfield, udając się na poszukiwanie szkockiej z wodą sodową.
- Tu jesteś, Elizabeth! - wykrzyknęła przysadzista matrona o niebieskich włosach.
Tess podskoczyła i czym prędzej oderwała się od ponurego Luke'a Mansfielda, zwracając się w stronę Amelii Franklin, babci Marii.
Pani Franklin rozpoczęła tyradę, jak to cieszy się z powrotu Tess na łono rodziny i napomknęła o możliwości połączenia ich rodzin przez swojego wnuka Marshalla. Opowiedziała też ze szczegółami o swoim ostatnim pobycie w Cannes. Była to niesamowicie męcząca rozmowa, a raczej monolog. Tess była już wykończona i właśnie zaczęła desperacko obmyślać plan ucieczki. Wtedy zupełnie nieoczekiwanie ktoś przyszedł jej na odsiecz.
- Pani Franklin, proszę mi wybaczyć, ale muszę porwać Tess na parę minut.
Tess spojrzała na Luke'a całkowicie zaskoczona.
- Oczywiście, mój drogi, oczywiście! - wykrzyknęła pani Franklin i żegnała się z nimi dobre pięć minut. Wreszcie Luke ujął Tess pod rękę i odeszli.
Nareszcie.
- Nawet nie wiesz, jaka ci jestem wdzięczna.
- Niepotrzebnie - odparł z uśmiechem. - Znam całą rodzinę. Oni wszyscy są tacy sami.
- O Boże - jęknęła Tess. - To jak wytrzymujesz z Olbrzymką?
- Codzienne dawki novocainy mogą zdziałać cuda. Luke nagle stanął i pogłaskał Tess po policzku.
- Jak się czujesz?
To pytanie mogło oznaczać tak wiele, że Tess nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Zmęczyło mnie ciągłe uśmiechanie się - odparła wreszcie.
- Te przyjęcia są strasznie nudne, to prawda, ale Jane je lubi. To dzisiejsze było konieczne. Chciałem cię mieć choć przez chwilę tylko dla siebie, ale byłaś rozchwytywana.
Serce Tess zaczęło bić szybciej.
- Nie wyglądałeś na opuszczonego. Razem z ojcem sprawialiście wrażenie, że omawiacie ważne męskie sprawy.
- Tak, można to tak określić. - Luke spoważniał. Dotknął palcami ciemnych cieni pod oczami Tess. - Nie oczarujesz gości Jane, jeśli dobrze się nie wyśpisz - powiedział łagodnie.
- Spróbuję jutro odrobić zaległości - odparła Tess, drżąc leciutko, gdy musnął palcami jej rękę. Przypomniała sobie, jak trzymał ją w ramionach tamtej wtorkowej nocy. Miała ochotę błagać go o to samo, tu i teraz.
- Wydaje mi się, że nie sypiasz dobrze od jakiegoś czasu - stwierdził.
- Od kiedy tu jestem - przyznała Tess.
Ujął jej twarz w ciepłe dłonie i zmusił do spojrzenia mu w oczy.
- Co się dzieje?
- Miewam koszmary - odparła Tess zaskoczona, że to mówi. Kto by pomyślał, ile potrafi zdziałać dotyk mężczyzny.
- Miałam... miałam je kiedyś w dzieciństwie. Sądzę, że to wynik tego ogromnego stresu. Trudno jest... być Elizabeth.
- Biedna Tess - szepnął Luke.
Musnął delikatnie jej usta, a potem objął ją ramieniem i poszli do parku.
- Poznawanie swojej przeszłości może być trudne - przyznał.
- Znam łatwiejsze zajęcia.
- Takie jak wsadzenie Carswellów za kratki?
Tess zatrzymała się i spojrzała na niego zaskoczona.
- Co? Ja... ja tego nie zrobiłam.
- Ależ, Tess, to czyste kłamstwo.
- Ale... skąd wiesz o Carswellach?
Luke wydawał się bardzo z siebie zadowolony.
- W zeszłym tygodniu złożyłem wizytę pani Carswell. Okazało się, że to dzięki tobie zainteresowało się nią FBI. Nie jest jej tam zbyt dobrze. Szczególnie drażni ją dźwięk nazwiska Jeanne - Marie St. Juste.
Tess nie wiedziała, co powiedzieć, żeby wybrnąć z tej sytuacji.
- Dajesz mi do zrozumienia, że nie jestem już jej ulubionym dzieciakiem?
Luke roześmiał się.
- Takie właśnie odniosłem wrażenie.
- Aha.
- Czego nie chciałaś zrobić, mając szesnaście lat? - spytał, dotykając półokrągłej blizny na jej skroni.
Tess nie mogła powstrzymać drżenia.
- Nie chciałam zabawiać Dennisa Fouchera.
- Co się stało? - nalegał Luke.
- Miałam się nim zająć zgodnie z planem.
- I zabawiłaś go?
- Aż za dobrze. - Tess skrzywiła się z niesmakiem. - Chciał mnie zgwałcić. Udało mi się tego uniknąć.
- Pobił cię?
- To było dawno temu.
- A zatem bardzo cię pobił.
- Tego nie powiedziałam!
- Ale zrobiły to twoje oczy.
- Nie bądź taki bystry - mruknęła Tess, biorąc go pod rękę i ruszając dalej.
- Elizabeth Auroro Cushman, któregoś dnia opowiesz mi wszystko o swoim tragicznym życiu.
- Nie jestem aż taka głupia.
- Ale ja jestem bardzo wytrwały.
Nie wiedziała, co się kryje pod tym stwierdzeniem. Faktycznie, był bardzo wytrwały, dążąc do zemsty na Margo Holloway. Czy teraz jego wytrwałość miała oznaczać to samo? Ale jak mógł chcieć się na niej odegrać, skoro nie wiedział, że go oszukała? A może wiedział? Tess pomyślała, że czasami nienawidzi swego życia.
Luke odprowadził ją do gości wcześniej, niż się tego spodziewała. Zbliżała się pora rozpoczęcia balu. Tess poszła do swego pokoju i przyjrzała się już znajomemu i dziwnie łagodnemu wzorkowi na ścianach. Dzisiejsza noc będzie jej ostatnią w tym pokoju. Co powinna zrobić? Na dokończenie zadania potrzebowała jeszcze kilku dni, a to oznaczało kilka dni szczęścia u boku Luke'a i Jane. Miała do wyboru: albo dalej się zamartwiać, albo zatopić się w szczęściu, starając się zapamiętać każdą chwilę, bo wkrótce wszystko straci.
Przypomniała sobie fragment starej piosenki: spróbujmy szczęścia w miłości... Uśmiechnęła się i poszła wziąć prysznic.
Dwie godziny później Tess dołączyła do gości zasiadających do kolacji. Swoje złote włosy upięła w kok, zostawiając kilka luźnych kosmyków wijących się wokół uszu. Włożyła długą, czarną, aksamitną suknię z odkrytymi plecami, która miękko przylegała do ciała, niczym druga skóra.
- Nie gap się tak - skarciła żartobliwie Luke'a, czekającego na nią na dole.
- Czy ty świadomie chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa? - jęknął.
Tess uśmiechnęła się olśniewająco. Niezależnie od wszystkiego, Luke wciąż jej pragnął. Tego mogła się trzymać dziś wieczorem.
- Cieszę się, że podoba ci się moja suknia. Kupując ją, myślałam o tobie.
Luke przyglądał się Tess przez chwilę, po czym podał jej ramię i weszli do jadalni.
- Przez cały wieczór masz nie odstępować mnie na krok, jasne?
- Tak, panie - roześmiała się Tess.
Luke najwyraźniej tak poprzestawiał wizytówki przy stole, jak było mu wygodnie. Tess znowu siedziała naprzeciwko Jane, ale tym razem Luke usiadł po jej prawej stronie. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na to, kto siedzi z lewej. Rozmawiali o krajach, w których byli, dziełach sztuki, które pragnęli mieć na własność (tu Tess wykazywała dużo większą aktywność) i o filmach, na których zawsze płakali. Tess bawiła się doskonale.
Wstali od stołu i wraz z innymi gośćmi przeszli do sali balowej. Ośmioosobowy zespół zaczął grać. Luke porwał Tess w ramiona i poprowadził na parkiet. Jak dobrze było znów znaleźć się blisko niego! Powinna zatańczyć dziś z każdym, kto ją poprosi, ale Luke i tak odbijał ją w połowie tańca. Do północy pozostali panowie poddali się i Luke mógł mieć Tess tylko dla siebie.
- Nie wiedziałam, że prawnicy potrafią tak dobrze tańczyć - szepnęła, pieszcząc palcami jego kark.
- Nabieramy wprawy, wciąż się kłaniając i krygując w sądzie - odparł Luke, gładząc dłonią jej odsłonięte plecy.
Zachowywała się sztywno, gdy tańczyła z jakimkolwiek innym mężczyzną. Odżywała dopiero w ramionach Luke'a. Tańczyli tak, jakby od zawsze robili to razem, poruszając się po niewielkim okręgu, jaki wytyczyli sobie pośrodku sali balowej.
Czuła ciepło jego ciała i subtelny zapach, który ją oszałamiał.
Nie dbała o to, czy to podstęp. Była szczęśliwa, bo czuła wzbierające w nich obojgu pożądanie, gdy wtulona w jego ramiona poruszała się w takt muzyki.
Mimo miłosnego oszołomienia była na tyle przytomna, by dostrzec, że Luke prowadzi ją w tańcu aż na taras. Do muzyki płynącej z sali przyłączyły się świerszcze, lekki wiaterek chłodził rozpalone ciała. Byli sami. Tess nigdy jeszcze nie zaznała uczucia takiej błogości.
Luke objął ją jedną ręką, a drugą uniósł jej dłoń do ust. Wzmógł pieszczoty, gdy usłyszał cichy jęk. Drżała cała z rozkoszy pod gorącym spojrzeniem szmaragdowych oczu, które nagle pociemniały z namiętności. Szepnęła jego imię głosem ciężkim od pożądania, jakby obcym. Jego usta błądziły po jej nagim ramieniu, zamiast odpowiedzieć na szeptaną prośbę.
- Tak dobrze mieć cię w swoich ramionach - powiedział zduszonym głosem.
Musnął wargami jej wrażliwą szyję. Z okrzykiem, który zdawał się wydobywać z głębi serca, porwał Tess w ramiona i odnalazł ustami jej usta. Ukryła dłonie w jego gęstych włosach. Ich języki zmagały się ze sobą. W jej żyłach płonął prawdziwy ogień, który niszczył ostatni mur, który zbudowała dawno temu w obronie przed wszelkimi uczuciami.
Dopiero po chwili Tess zorientowała się, że Luke wziął ją na ręce. Spojrzała na niego; szmaragdowe oczy płonęły ogniem.
- Znam doskonały sposób - wyszeptał - żeby przegonić twoje koszmary. Westchnęła z zadowoleniem, opierając głowę na jego silnym ramieniu.
- Dobrze.
Nie czekając ani chwili, Luke ruszył w stronę sali balowej, ale Tess, chichocząc, powstrzymała go.
- Nie, nie. Co ludzie powiedzą, kiedy nas tak zobaczą?
- Nie dbam o to.
- Ja też nie, ale pomyśl o Jane. Możemy skorzystać z tylnych schodów. Luke uśmiechnął się przebiegle.
- Tylko ten jeden raz - powiedział, kierując się na tyły domu.
- Mogę iść o własnych siłach.
- Ale za wolno, jak dla mnie.
Po chwili byli już na schodach. Luke pokonywał je po dwa stopnie naraz. Tess, przez całą drogę pieściła ustami jego ucho, równie wrażliwe, jak jej własne.
- Pomóc ci? - spytała, gdy Luke zatrzymał się przed drzwiami swojej sypialni.
- Nie, dzięki - odparł, przerzucając ją sobie przez ramię.
Wszedł do środka i zamknął drzwi kopniakiem. Przekręcił klucz w zamku i postawił ją na podłodze. Oparł się plecami o drzwi i uśmiechnął zmysłowo.
- Wyjdź za mnie, Elizabeth.
Kto by pomyślał, że cztery słowa mogą sprawić, że świat leży u twoich stóp?
- Wyjść za ciebie? Od kiedy się poznaliśmy, próbujesz mnie wsadzić do więzienia, a teraz chcesz się ze mną ożenić?
- Tak - odpowiedział spokojnie Luke.
Była w szoku. Mówił poważnie. Pokręciła przecząco głową.
- Nie, Luke. Nie teraz.
Luke uśmiechał się bez śladu rozczarowania.
- Zła odpowiedź. Spróbuj jeszcze raz. Powiedziałem Jane, że mam wobec ciebie wyłącznie przyzwoite zamiary, ale gdy na ciebie patrzę, moje dobre chęci mogą nie wystarczyć. Wyjdź za mnie, Tess.
- Nie mogę - szepnęła. Nie była w stanie się poruszyć.
- Oczywiście, że możesz.
Pocałował ją czule i delikatnie, wzbudzając pożądanie. Zapomniała, że miała odpowiedzieć. Zapomniała o pytaniu i o całym świecie poza potrzebą przyjęcia wszystkiego, co ten wspaniały mężczyzna miał do zaoferowania i chęcią oddania mu tego dziesięciokrotnie.
Palce Luke'a odnalazły zamek błyskawiczny z tyłu sukni.
- Cały wieczór marzyłem o tym, żeby zerwać z ciebie tę suknię.
- Po to właśnie ją kupiłam - szepnęła Tess, drżącymi palcami rozpinając jego marynarkę.
- Kupiłaś ją po to, by doprowadzić mnie do szaleństwa - stwierdził, Luke całując ją w szyję.
Tess z trudem wydobyła z siebie głos.
- Nie... nie wiedziałam, że tak łatwo mnie przejrzeć.
- O, nie - szepnął Luke, zsuwając z niej sukienkę. - Jesteś jak labirynt, cudowny labirynt. Ale udało mi się znaleźć drogę do twojego serca.
Stała prawie naga, tylko w skąpych, czarnych, satynowych majteczkach.
- Mój Boże, jaka jesteś piękna - szepnął.
Ujął w dłonie jej piersi. Kciukami drażnił sutki, które natychmiast stwardniały i nabrzmiały, jakby prosiły o dalszą pieszczotę. Powoli zniżył głowę i wziął w usta jeden z nich. Tess jęknęła.
- Luke, proszę! Chcę cię widzieć, dotykać, kochać.
- Spróbuję nie być taki samolubny - mruknął, mierząc ją wzrokiem. - Ale nie wiem, czy dam ci równe szanse.
Tess z uśmiechem zdjęła mu muszkę i zaczęła rozpinać jedwabną koszulę.
- Co za wspaniały kochanek - powiedziała, ściągając mu marynarkę razem z koszulą.
Opuszkami palców dotknęła mięśni na jego torsie. Napięta skóra i przyspieszony oddech zahipnotyzowały ją. Nigdy nie sądziła, że można tak pragnąć mężczyzny.
- Chyba - powiedziała drżącym głosem - mogłabym pożreć cię całego.
- Chcę cię natychmiast mieć w swoim łóżku! - Luke wziął ją na ręce i zaniósł do ogromnego, mahoniowego łoża.
- Mówisz tak, jakbym stawiała opór - mruknęła.
Uklękła pośrodku ogromnego łoża i patrzyła, jak Luke zrzuca z siebie resztę ubrania.
Szumiało jej w uszach, z trudem mogła złapać oddech.
Piękny! Dlaczego nikt jej wcześniej nie powiedział, że mężczyzna może być taki piękny? Do tej pory kochali się dwukrotnie, ale olśnienie nim ciągle rosło. Miał wyraźnie zarysowane mięśnie, szeroki tors, wąskie biodra i długie, muskularne nogi. I tak bardzo jej pragnął. Spojrzała na niego, a napotykając jego głodny wzrok zadrżała. Ich wzajemne pożądanie było wręcz dzikie. Wypełniało ich i kierowało nimi.
- Chodź do mnie - powiedziała namiętnie.
Luke zdjął z niej jedyną dzielącą ich jeszcze barierę. Tess uniosła biodra, by mógł ściągnąć czarną satynę. Zbliżył się do niej, a ona objęła go ramionami i mocno przytuliła.
- Hej! - krzyknął, gdy nagle przewróciła go na plecy. Uśmiechnęła się lubieżnie i zaczęła go pieścić.
Ustami drażniła jego stwardniałe sutki, a stopą głaskała owłosione nogi. Zachwycała się połączeniem swojej gładkości z jego szorstkością i jękami, jakie z siebie wydawał. Wreszcie dotarła palcami do sztywnej męskości, zdradzającej ogrom jego pożądania. Nie przerywając pieszczot, zajrzała mu głęboko w oczy.
- Dzisiaj należysz do mnie - szepnęła.
Luke ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął jej usta do swoich ust.
- Tak - szepnął, drżąc pod wpływem jej pieszczot. - Bardziej niż umiem to wyrazić.
- Spróbuj - ponagliła go Tess.
Z jękiem rozkoszy Luke przewrócił ją na plecy. Zębami drażnił jej ramię i szyję, a dłońmi piersi, delikatnie zaokrąglony brzuch i uda. Jej jęki stały się głośniejsze, gdy dotknął palcami źródła jej żądzy, przytrzymując jednocześnie jej nogi swoimi.
- Luke, błagam! - szepnęła, prężąc się pod jego delikatnym dotykiem.
- Wyjdź za mnie - zażądał.
Otworzyła oczy szeroko ze zdziwienia, krzycząc, gdy jego palce dotykały coraz mocniej jej najczulszego miejsca.
- Nie mogę - powiedziała. - Nie wiesz...
- Wyjdź za mnie - powtórzył, pieszcząc ustami jej piersi i poruszając palcami w jej wnętrzu.
Tess, wciąż pamiętając niewysłowioną przyjemność, jaką sprawił jej już dwukrotnie, mogła jedynie pokręcić przecząco głową. Żar jego pieszczot wypalił w niej wszystko, poza desperacką potrzebą, aby Luke wypełnił w niej ciemną i spragnioną pustkę. Jej napięcie sięgało zenitu. Chciała, aby ją od niego uwolnił.
A Luke tylko powtarzał:
- Wyjdź za mnie.
- Nie mogę!
- Możesz - mruknął, całując ją delikatnie w usta, oczy, policzki.
Swoimi dłońmi doprowadzał ją do szaleństwa. Jego napięte ciało świadczyło o tym, jak wiele kosztowało go zwlekanie z tym, czego oboje pragnęli.
- Wyjdź za mnie - powtórzył, poruszając palcami w jej wnętrzu.
Wygięła biodra, prosząc o więcej, ale znów odmówił jej tego, czego teraz pragnęła bardziej niż powietrza. To było ważniejsze i od zdrowego rozsądku, i od strachu.
- Wyjdź za mnie, Tess - szepnął.
- Dobrze, Boże, dobrze! - krzyknęła. - Tylko weź mnie, Luke. Weź mnie teraz!
Wdarł się w nią i oboje aż krzyknęli. Tess nigdy jeszcze nie zaznała czegoś takiego. Serce waliło jej w piersiach w rytm bicia jego serca. Coś nowego narodziło się między nimi.
Objęła go ramionami, nogi oplotła wokół jego bioder, by czuć go mocniej. Wciąż pozostawał nieruchomy, z napiętymi mięśniami, pozwalając i sobie, i jej odczuć to niezwykłe zespolenie.
Do duszy Tess zawitało światło, zniknęła z niej ciemność.
- Och, Luke. Tak bardzo cię kocham!
Jęknął i zaczął się wolno poruszać. Tess objęła go mocniej, poruszając się we wspólnym rytmie.
- Mój, jesteś mój - szeptała w kółko, gdy ich ciała stopiły się w jedno.
Ujęła jego głowę w dłonie i przyciągnęła jego usta do swoich. Poruszała językiem w rytm jego ruchów. Kierowała nią jakaś pierwotna siła. Zniknęły resztki zahamowań i konwenansów. To trwało wieczność, jak i jedną chwilę. Nigdy wcześniej nie przeżyła czegoś podobnego. Tego właśnie zawsze pragnęła.
Przewróciła Luke'a na plecy i teraz leżała na nim. Niesamowita fala napięcia i rozkoszy wezbrała jeszcze, gdy czuła go w sobie coraz głębiej, gdy jego dłonie pieściły jej piersi, a kciuki drażniły nabrzmiałe sutki.
Spalała się. Umierała. Szybowała w kosmos.
- Pragnę cię - szepnęła, przyciągając go do siebie.
Czas się zatrzymał, a potem ogarnęła ich fala gorąca. Oboje krzyknęli jednocześnie, drżąc od nowa i wtulając się w siebie. Ich serca biły jednakowym rytmem. Okrzyki stawały się coraz cichsze. Serce Luke'a biło równo tuż obok jej policzka.
Poranne słońce przedzierające się przez zasłony obudziło Tess. Po raz pierwszy nie dręczyły jej tej nocy żadne koszmary. Spojrzała czule na śpiącego obok mężczyznę. Naprawdę udało mu się przepłoszyć złe sny.
Leżeli na boku, zwróceni do siebie twarzami. Luke zaborczym gestem obejmował ramieniem jej biodro. Gdyby się poruszyła, choćby nieznacznie, jego uścisk natychmiast byłby silniejszy. Tess uśmiechnęła się. Nie miała nic przeciwko temu, że Luke był taki zaborczy. Podobało jej się także uczucie wzajemnego zaufania, które nie opuszczało ich tej nocy, gdy po raz pierwszy się kochali.
Co powiedziała w środę Jane? Że nie wie, kim jest? Teraz już wiedziała. Była wielbicielką sztuki, szmaragdów i Luke'a Mansfielda. Okazała się staromodną romantyczką, gdy w grę wchodziło małżeństwo. I była z tego zadowolona.
Tess nie pamiętała, aby kiedykolwiek czuła się tak dobrze: taka bezpieczna, szczęśliwa i podniecona. Ten mężczyzna, ten wspaniały, kochający, inteligentny, zabawny i seksowny mężczyzna chciał ją poślubić, a właściwie zamierzał ją poślubić, niezależnie od tego, jak bardzo będzie się sprzeciwiała.
A ona się zgodziła. Odpowiedziała „tak”.
Poślubić Luke'a Mansfielda. Co za szalona i niebezpieczna decyzja! To nie mogła być pułapka. Nawet Luke nie posunąłby się tak daleko. Nie, tym razem mówił szczerze i cieszyła się z tego.
Jej świat został wywrócony do góry nogami. Tess była zaskoczona, jak bardzo zmieniło się jej życie w ciągu dwóch tygodni. Od oszustki do zamężnej damy... no, powiedzmy, zaręczonej, ale już się postara, żeby narzeczeństwo nie trwało zbyt długo. Podobało jej się przebudzenie w ramionach Luke’a i chciała tego doświadczać każdego ranka.
A jednak... prawda o tym, co robiła w tym domu wyjdzie w końcu na jaw. Na pewno. Wtedy Luke ją znienawidzi. I Tess nienawidziła siebie od chwili, gdy przekroczyła próg rezydencji Cushmanów. Oszukała i wykorzystała ludzi, których kochała. Czy zdołają jej wybaczyć?
Musiała uchronić ich przed prawdą. Musiała uchronić swoje własne serce. Ale jak?
Desperacko poszukiwała jakiegoś wyjścia. Luke zacieśnił uścisk wokół biodra. Jej serce otworzyło się niczym kielich kwiatowy. Znalazła odpowiedź.
Może... może jednak mogła stać się Elizabeth! Oni już w to uwierzyli. Tak twierdzą. Jane potrzebowała spadkobierczyni, Luke pragnął żony, a Tess tęskniła do posiadania rodziny. Może... Tess zadrżała. Może się uda. Może dzięki miłości będzie w stanie rozpocząć nowe życie.
Myśl o przyszłości nie dawała jej spokoju. Jane będzie zadowolona, Luke nigdy nie pozna haniebnej prawdy, a ona będzie się cieszyć ich miłością. I będzie ich kochać. Sto razy mocniej niż oni ją. Wszystko wydawało się możliwe. Mogła zmienić marzenia w rzeczywistość. Mogła mieć rodzinę, której zawsze pragnęła.
Ta myśl ją jednocześnie zachwycała i przerażała.
Nagle zdała sobie sprawę, że Luke patrzy na nią. O, tak. Zrobi wszystko, aby do końca życia budzić się każdego ranka w jego ramionach.
- Dzień dobry - powiedziała, całując go przelotnie w usta. - Czy życzy pan sobie na śniadanie podwójną porcję płatków?
Chichocząc, Luke przewrócił się na plecy i pociągnął ją na siebie.
- Wolałbym zjeść panią - powiedział, zatapiając zęby w jej ramię.
- No, no, no! - zawołała Tess z francuskim akcentem. - Narzeczonej nie ma w dzisiejszym menu. Zjadł ją pan już w nocy, jeśli dobrze pamiętam.
- Rzeczywiście - przyznał Luke. - Ale jestem nie tylko głodny, jestem uzależniony. Muszę mieć cię stale. Zawsze.
Tess poczuła, że jej szczęście wybucha ze zdwojoną siłą.
- Sadzę - mruknęła już własnym głosem - że to się da załatwić. Zaczęła całować, lizać i gryźć całe jego ciało.
- Ja też się uzależniłam.
- Miło mi to słyszeć - szepnął.
- Dziś - rzekła Tess uroczyście - rozpoczynamy nowe życie. Luke jęknął.
- Frazesy o świcie! Co ja takiego zrobiłem? Tess uśmiechnęła się przebiegle.
- Zaraz ci pokażę.
Zerknęła na stojący obok łóżka zegar.
- O, nie! - krzyknęła, odpychając od siebie Luke'a.
- Hej! - Chciał ją zatrzymać, ale mu się nie udało.
- Co ty wyprawiasz? - spytał widząc, jak Tess pospiesznie zbiera swoje ubrania.
- Już prawie siódma. Za chwilę w domu zacznie się ruch.
To była doskonała wymówka. Naprawdę martwiła się o to, że ludzie Berta będą ich obserwować. Nie chciała, żeby Bert wiedział, co tu się działo. Już dość jasno wyraził swoją dezaprobatę.
- To co?
- Nie mogę przecież wrócić do swojego pokoju w tym stanie, jeśli wszędzie będą się kręcić ludzie, prawda?
- Mnie się podobasz w tym stanie.
- Dziękuję. Gdzie rzuciłeś moje...uhm... figi?
Luke założył ręce za głowę i próbował zrobić niewinną minę.
- Hm?
- Luke, gdzie są moje figi?
Wychylił się za łóżko i palcem wskazującym podniósł kawałek czarne go materiału.
- O to chodzi?
- Tak, dziękuję. Luke!
Schował czarną satynę pod poduszkę, na której się położył. - Hm?
- Luke! Oddaj je. Natychmiast! Uśmiechnął się przymilnie.
- Będziesz musiała sama je sobie wziąć.
- Pewnie - powiedziała Tess, stojąc z założonymi rękoma. - I skończę z tobą w łóżku na następnych pięćdziesiąt lat. Nie jestem taka głupia. Oddaj je. Nie mogę stąd wyjść bez majtek.
- Czemu nie? Twój cudowny negliż będzie ukryty pod tą skandaliczną suknią. Kto się domyśli braku bielizny?
- Ja. Oddaj je.
- Nie.
- Znając mnie trochę, nie powinieneś narażać się na moją zemstę. Luke spokojnie rozważył to ostrzeżenie, potem westchnął i rzucił jej czarną bieliznę.
- Dziękuję - powiedziała Tess i zaczęła się ubierać.
- Musi istnieć jakiś lepszy sposób dziękowania.
- Niewątpliwie. Ale nie wyszłabym z tego pokoju do południa. Nie chcę, żeby trzydzieści osób, które nocowały w tym domu, wiedziały, że my... że jesteśmy tak zaangażowani. I bez tego muszę odpowiadać na mnóstwo pytań.
- Dobrze - powiedział Luke, siadając na łóżku i przeczesując dłonią włosy. - Nasze zaręczyny pozostaną tajemnicą do czasu, aż wszyscy goście się wyniosą. Ale to nie znaczy, że...
- Owszem - odparła Tess, wkładając pantofle. - Nie życzę sobie żadnych oznak pożądania.
- To straszne - mruknął Luke.
Tess posłała mu całusa, otworzyła drzwi, rozejrzała się na wszystkie strony i ruszyła do swojego pokoju. Odetchnęła z ulgą dopiero, kiedy zamknęła za sobą drzwi.
Stojąc pośrodku sypialni, patrzyła w nieokreślonym kierunku, czując jedynie wewnętrzny żar, który rozpalił się w niej poprzedniej nocy. Ogrzewał jej serce i ciało. Z radosnym westchnieniem zaczęła zdejmować ubranie, które dopiero co włożyła. Przyrzekła sobie, że nigdy nie zostawi Luke'a w takiej chwili, bo sama nie może zaznać spokoju, chociaż poprzedniej nocy kochali się przez wiele godzin. Tess czuła, że pragnie więcej. Potrzebuje więcej. Mogłaby spokojnie spędzić z nim w łóżku cały dzień i całą noc, i następny dzień...
- To straszne - mruknęła, wchodząc do łazienki.
Odkręciła prysznic i weszła pod wodę, pozwalając, by spływała po całym jej ciele.
W tym momencie drzwi kabiny otworzyły się i Tess nie była już sama.
- Przepraszam - powiedziała z godnością, odsuwając z oczu mokre włosy. - Co ty tu robisz?
- Kończę to, co zaczęłaś i wcielam w życie swoją małą fantazję - odparł Luke, przytulając ją do swego nagiego ciała.
Tess jęknęła, czując jego bliskość. Zalała ją fala gorąca.
- Wiesz, że większość wypadków domowych ma miejsce pod prysznicem?
- Naprawdę? - zdziwił się Luke, przesuwając dłońmi po jej śliskiej skórze. - To interesujące.
Dotknął ustami szyi w miejscu, gdzie wyczuwalny był puls.
- Nie... nie powinniśmy - szepnęła Tess, ale jej ręce już go obejmowały. Palce Luke'a były coraz niżej.
- Nie jesteś w stanie się sprzeciwiać - mruknął.
- Wiem! Luke, proszę. Już nie wytrzymam. Nie mogę...
- Tak mnie pragniesz - zachwycił się Luke, pieszcząc Tess i przyciskając plecami do ścianki kabiny. Nagle wszedł w nią, podtrzymując jej drżące ciało ramionami. Tess zdusiła w sobie okrzyk, wpijając się zębami w jego ramię. Jęk rozkoszy, jaki wydał z siebie Luke, zlał się z odgłosem lejącej się wody.
Po godzinie byli wykąpani, wysuszeni, odpowiednio ubrani i uśmiechali się do siebie.
- Idź pierwsza - powiedział Luke. - Nie będziemy wtedy budzić podejrzeń.
- Ja pierwsza? - zdziwiła się Tess. - Nawet ślepiec zauważy, że ledwo się trzymam na nogach. Ty idź pierwszy i daj mi chwilę, żebym doszła do siebie.
- Możemy zejść razem.
- Świetnie - żachnęła się Tess. - Mamy wilgotne włosy, zaróżowioną skórę i błyszczące oczy. Wszyscy się domyśla, co się stało.
- Dobrze już, dobrze - zgodził się Luke. - Pójdę pierwszy.
- Tylko najpierw pozbądź się tego wyrazu zadowolenia z twarzy.
Luke westchnął ciężko.
- Po nocy i poranku pełnym uniesień mam udawać, że co najwyżej rozegrałem partyjkę scrabble'a. Nie tak miały wyglądać nasze zaręczyny.
- Wiem, jak miały wyglądać i pogadamy o tym później - powiedziała stanowczo Tess. - A teraz wynoś się!
Luke podszedł do drzwi, otworzył je, rozejrzał się na wszystkie strony, pomachał jej leniwie na pożegnanie i wyszedł na korytarz. Pod Tess wciąż uginały się nogi. Padła na łóżko i usiłowała pozbyć się z twarzy rumieńca i błysku z oczu.
Po dziesięciu minutach zeszła na dół pozornie spokojna, ale wewnątrz cała rozdygotana. W jadalni czekało już śniadanie. Stwierdziła, że jest bardzo głodna i nałożyła sobie tyle jedzenia, jak dla dwóch głodnych atletów. Ruszyła na poszukiwanie Luke'a.
Jeszcze niewiele osób kręciło się po domu, ale Luke'a nie było wśród nich. Sprawdziła kilka pomieszczeń, zanim znalazła go w salonie Belle Epoque, siedzącego nad śniadaniem przy stoliku do gry w szachy.
- Jesz za dwoje? - spytał przekornie, wskazując widelcem na jej przeładowany talerz. - Wiesz, rzeczywiście nie pomyśleliśmy o żadnym zabezpieczeniu.
- Uzupełniam swoje mocno nadwerężone zapasy energii - odparła górnolotnie i podeszła powoli do niego. - I nie potrzebuję żadnego zabezpieczenia przed czymś, co mogliśmy powołać do życia. Luke! - syknęła, gdy przyszły mąż posadził ją sobie na kolanach. - Uważaj na moje śniadanie!
- Do licha z twoim śniadaniem - szepnął i złożył na jej ustach gorący pocałunek, który znów przyprawił ją o drżenie nóg.
- Czy powinnam udawać zaskoczoną? - spytała Jane, stając w progu.
Tess skurczyła się ze strachu.
- Dzień dobry, Jane! - wykrzyknął Luke, jedną ręką wciąż przytrzymując Tess na swoich kolanach, mimo desperackich prób, jakie czyniła, by się uwolnić. - Jak się czujesz po wczorajszych hulankach?
- Doskonale - odparła Jane, obserwując ich z błyskiem w oku. - Dość wcześnie wczoraj zniknęliście z balu.
- Spędziliśmy wiele godzin, walcząc z naszą... przyszłością - odparł poważnie Luke. W kąciku jego ust pojawił się uśmieszek, gdy dostrzegł ciemny rumieniec na policzkach Tess. - Z prawdziwą przyjemnością mogę cię poinformować, Jane, że dotrzymałem złożonej ci obietnicy. Prawda i sprawiedliwość zwyciężyły. Tess i ja pobieramy się.
- To cudownie! - wykrzyknęła Jane ku zaskoczeniu Tess. - Kiedy nastąpi ten szczęśliwy dzień?
- Jeszcze tego nie ustaliliśmy - przyznał Luke. - Myślę, że za jakieś trzy dni, bo tyle czeka się na wynik testu krwi albo za trzy godziny, bo tyle trwa lot do Vegas. Ale nie wiem, czy będę aż tak cierpliwy.
- Ciekawy sposób myślenia - stwierdziła Jane, patrząc na Tess rozpromienionym wzrokiem. - Tak się cieszę ze względu na ciebie, moja droga.
- Dziękuję, Jane - powiedziała Tess. Jej oczy napełniły się łzami. Właśnie uświadomiła sobie, jak bardzo pokochała starszą panią. - To dla mnie wiele znaczy.
- Jeśli to możliwe, zaczekajcie trzy dni. Chciałabym, aby wasz ślub odbył się właśnie tutaj - powiedziała Jane. - Ten stary dom potrzebuje dużo miłości i radości.
- Ależ, Jane... - powiedziała Tess.
- Nalegam. - Mówiąc to, Jane ujęła w dłonie twarz Tess i uśmiechnęła się do niej. - Zjedzcie teraz śniadanie i wrócimy do tej rozmowy, gdy przyjdę z kościoła.
- Jane! - krzyknęła za nią Tess. - Do jutra chcemy nasze zaręczyny zachować w tajemnicy.
- Dobrze - odparła Jane z uśmiechem i wyszła. Tess spojrzała na Luke'a.
- Kiedy obiecałeś Jane, że się ze mną ożenisz?
- W środę. Zrobiłbym to wcześniej, ale nigdy o to nie pytała.
Tess westchnęła i wstała z kolan Luke'a. Usiadła na krześle obok, stawiając talerz na marmurowym blacie stolika.
- Czy prawnicy zawsze są tacy pewni siebie?
- Wcale nie. Ja po prostu byłem pewny ciebie.
- Nie powinieneś popadać w samozachwyt tylko dlatego, że poddaję się twoim dłoniom.
- Wierzysz w to, co mówisz?
Tess westchnęła i ukryła twarz w dłoniach.
- To nie pomoże.
Kiedy zabrali się do jedzenia, w salonie zaczęli pojawiać się goście. Zajmowali miejsca przy stolikach, zwracając się do nich od czasu do czasu z jakimś pytaniem, ale na ogół zostawiono ich w spokoju. Luke obserwował, jak Tess powoli zmiata wszystko z talerza.
- To niesamowite - stwierdził, gdy wreszcie skończyła i westchnęła zadowolona.
- Mówiłam ci, że muszę odbudować zapas energii.
- Żadna kobieta nie mogłaby zjeść takiej porcji.
- Moje zapasy energetyczne były na wyczerpaniu. To ty masz wysoki poziom testosteronu, więc nie krytykuj mojego apetytu.
Luke zmarszczył brwi.
- Widzę, że nie możesz się obejść bez podtekstów.
- Nie bądź taki - powiedziała Tess, nie mogąc ukryć rumieńca. - Nigdy jeszcze nie byłam zaręczona. Wszystko idzie nie tak, jak trzeba.
- Tego bym nie powiedział - zaprzeczył z uśmiechem Luke.
- Sadysta!
Luke wstał śmiejąc się, wziął ją za rękę i wyszli razem, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Zaledwie Tess zdołała odzyskać równowagę, a już pojawił się Hodgkins i jak zwykle lodowato oznajmił, że właśnie przybył doktor Weinstein. Hodgkins wyraził nadzieję, że panna Cushman nie ma nic przeciwko przyjęciu doktora w saloniku.
- Idę z tobą - powiedział Luke.
- Nie, to nie będzie konieczne. Luke jednak nie puszczał jej ręki.
- Dla mnie to jest konieczne. Nie mogę spuścić cię z oczu. Tess była zbyt poruszona tą deklaracją, by pomyśleć o odmowie. Ramię w ramię weszli do salonu. Bert przebrany za Maksa Weinsteina w okularach i z lwią grzywą stał przy oknie i patrzył na podjazd.
- Witaj, Maks - powiedziała Tess wesoło. - Jak tam było w Seattle?
Bert odwrócił się i spojrzał badawczo na Tess. Nie zdziwił się wcale, widząc Luke'a u jej boku.
- Tess, widziałem dzisiejsze gazety. Nie mogłem w to uwierzyć! Czemu nie zadzwoniłaś, żeby się pochwalić?
- Wszystko wydarzyło się w środę wieczorem, a ty byłeś wtedy poza miastem.
- Tak się cieszę, Tess - powiedział Bert, biorąc ją za rękę. - Naprawdę cieszę się, że pani Cushman odnalazła wreszcie swoją wnuczkę. Ale czy ty, Tess, jesteś o tym do końca przekonana?
- Nie mam wyboru, Maks. Dowody są naprawdę niezbite.
- Walczyła zażarcie - dodał Luke. - Ale udało nam się ją przekonać. Jane i ja... jesteśmy panu bardzo wdzięczni, doktorze Weinstein.
- Panie Mansfield - powiedział Bert - jeśli pan jest przekonany, co do tożsamości mojej pacjentki, nie muszę się już o nic martwić.
- To dobrze - odparł Luke.
- Wszystko dzieje się tak szybko, Maks - wtrąciła Tess, żeby ukryć napięcie Luke'a. Co się z nim działo? - Czuję się tak, jakbym poznała połowę mieszkańców Nowego Jorku w ciągu jednego weekendu. Jane.. to znaczy moja babcia, przedstawia mnie dosłownie wszystkim. I chce, żebym jutro podpisała jakieś dokumenty, które przygotowuje kancelaria Luke'a. Jane zmienia testament i przekazuje mi część majątku Eli... to znaczy mojego majątku od razu. Może mógłbyś wpaść jutro, powiedzmy o drugiej, żeby to uczcić razem ze mną? Wypijemy dobrego szampana.
Bert uśmiechnął się zadowolony.
- Będę zaszczycony, Tess, chociaż nie przepadam za alkoholem. Jednak z prawdziwą przyjemnością wypiję za twoje szczęście.
- To będzie najlepsze zakończenie tej sprawy - powiedziała Tess. - No bo, gdyby nie ty, nigdy nie odzyskałabym rodziny.
- A co z twoją pamięcią - spytał profesjonalnie Bert.
- Wróciło parę szczegółów, głównie dotyczących rodziców. Widzę teraz ich twarze znacznie wyraźniej. Ale poza tym nic konkretnego.
- Teraz, kiedy jesteś znowu wśród bliskich, pamięć na pewno ci powróci.
- Skoro o tym mowa... - Tess odwróciła się do Luke'a. - Luke, czy mógłbyś zostawić nas na chwilę samych? Jak lekarza z pacjentem, rozumiesz.
Tess wiedziała, że gdyby mógł, zabiłby ją spojrzeniem. Mimo to uśmiechnął się, powiedział „oczywiście” i wyszedł.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Bert wybuchnął śmiechem.
- Tess, byłaś wspaniała! Jak ci się to udało?
- Mówiłam ci, że cierpliwość jest cnotą. Ilość dowodów tak bardzo przytłoczyła starą, że błagała mnie, żebym przyjęła kolię.
- Wiedziałem, że tego dokonasz. Wiedziałem!
- Daj spokój, Bert, zawstydzasz mnie. Słuchaj - powiedziała, odciągając go od okna - Mówiłam poważnie o jutrzejszej wizycie. Papiery, które mam podpisać, zapewnią mi od razu masę szmalu, a jeszcze więcej dostanę, kiedy stara ostatecznie kopnie w kalendarz. Jutro ty i ja możemy spotkać się na chwilę. Przyniosę kolię, żebyś mógł ją zamienić na kopię i spokojnie przejść sobie na wcześniejszą emeryturę.
- Brzmi nieźle, ale muszę zaplanować parę rzeczy. Spotkamy się tu o drugiej. Jeszcze tylko jedna sprawa. - Ten Mansfield jest trochę dziwny. Może nam pomieszać szyki.
Tess roześmiała się.
- Bert, ten facet tak bardzo siedzi u mnie pod pantoflem, że w ogóle nie wie, co się z nim dzieje. Zachowywał się dziwnie, bo przeszkodziłeś nam w... prywatnej rozmowie.
Bert parsknął śmiechem.
- Jest całkowicie unieszkodliwiony, Bert. Nie ma się czym martwić.
- Moja dziewczynka zajęła się wszystkim - pochwalił ją Bert, idąc w kierunku wyjścia. - Dobrze się spisałaś, kotku. Jak profesjonalistka.
- Co mogę powiedzieć? To twoja szkoła.
Bert roześmiał się i wyszedł z salonu.
Jane, Luke i Tess stali na schodach i machali na pożegnanie do ostatnich odjeżdżających gości. Było niedzielne popołudnie.
- Świetnie się bawiłam - powiedziała Jane.
- Bo to nie ty uśmiechałaś się bez przerwy przez siedemdziesiąt dwie godziny - westchnęła Tess. - Moja szczęka nigdy już nie powróci do poprzedniego stanu.
Jane roześmiała się i poprowadziła Tess z powrotem do domu, obejmując ją w pasie. Luke szedł z tyłu.
- Byłaś cudowna, moja droga. Wszyscy się tobą zachwycali. Byłam z ciebie naprawdę dumna.
- Masz wielu znajomych - stwierdziła Tess. - Było naprawdę przyjemnie, jeśli nie liczyć tego ciągłego uśmiechania się.
Jane poklepała japo ręce.
- Teraz, kiedy oficjalnie zostałaś członkiem rodziny, nadszedł czas, żeby powierzyć ci pewien sekret. Chodźmy do mojej sypialni. Musisz coś zobaczyć.
- Jane, jesteś pewna, że to odpowiedni moment? - spytał Luke.
- Najodpowiedniejszy - odparła Jane. - Chodźmy.
- O co chodzi? - spytała Tess, gdy szli po schodach.
- Najwyższy czas, żebyś poznała prawdę o sobie, Elizabeth - oświadczyła Jane.
Zastanawiając się, co to za sekret, Tess weszła do prywatnego sanktuarium Jane. Był to duży pokój urządzony w stylu art deco. Jedną ścianę zajmowały książki, a na podłodze leżał bladozielony dywan.
- Czy kiedykolwiek widziałaś portret mojej prababki? - spytała Jane. - Nie? Była bardzo piękna, nawet w podeszłym wieku. Wiesz, że kobiety w mojej rodzinie są długowieczne. Odziedziczyłam jej portret po mojej matce i zawsze bardzo go lubiłam. Moja prababka miała niesamowite poczucie humoru i była jedyną osobą, która mnie nie rozpieszczała. W jej towarzystwie znajdowałam ulgę i swobodę. Była wspaniała. Jej portret wisi tam, nad biurkiem.
Zastanawiając się, o co chodzi, Tess posłusznie spojrzała na portret. Była na nim kobieta w balowej sukni koloru morskiego. Ta kobieta wyglądała niczym siostra bliźniaczka Tess. Poczuła, że nagle brakuje jej powietrza.
- Nie rozumiem - wydusiła z trudem.
- Widzisz, Tess - powiedziała łagodnie Jane. - Od początku podejrzewaliśmy, że ten twój doktor Weinstein to oszust, ale co do ciebie, od razu wiedziałam, że jesteś Elizabeth.
- Wiemy, że znalazłaś się tu po to, aby zdobyć kolię - powiedział cicho Luke. - Wiemy wszystko o tym potworze, którego nazywasz „Bert”. Wiemy, że nam groził. Wiemy, że chodzi mu o kolię.
Świat wokół Tess rozpadał się na drobne kawałki, które kaleczyły jej serce niczym rozbite szkło. „Nic nie trwa wiecznie”.
- Jak... jak się dowiedzieliście? - zdołała wreszcie wykrztusić.
- Baldwin Security rejestruje jego każdy ruch - odparł Luke. - W środę Bert zapomniał o ostrożności i mamy na wideo całe wasze spotkanie.
Tess zakręciło się w głowie. A więc Luke wiedział, że go oszukiwała i wykorzystał to, żeby się zemścić. Znowu stawała się Margo Holloway.
Każda chwila w jego ramionach była oszustwem, a ona o tym nie wiedziała!
- To dlatego unikałeś mnie w czwartek i piątek - powiedziała, czując w środku martwą pustkę.
- Unikałem? - zdziwił się Luke. - Pracowałem. Nie unikałem cię. Myślałem o tobie w każdej sekundzie. Tak bardzo mnie to rozpraszało, że cała praca poszła na marne i moi pracownicy byli wściekli. Musiałem pracować, żeby mieć ten weekend wolny. Żeby być z tobą.
- Wspaniale, ale skoro wiedziałeś o planowanym oszustwie - powiedziała Tess niskim głosem, starając się, żeby nie zauważyli, że cała drży - dlaczego pozwoliłeś mi robić z siebie idiotkę przez cały weekend? Dlaczego mnie nie wyrzuciliście ani nie wezwaliście glin? Dlaczego... zeszłej nocy... Nie rozumiem.
- To oszustwo nic dla nas nie znaczy, Tess - powiedział łagodnie Luke. - Skradłaś nasze serca w chwili, gdy po raz pierwszy przekroczyłaś próg tego domu. Kochamy cię i tylko to się liczy.
- Jesteś moją wnuczką - powiedziała Jane zdecydowanym głosem. - I to niezależnie od celu, jaki cię tu przywiódł. Nic więcej mnie nie obchodzi.
Przez chwilę świat wirował dokoła niej, ale Tess zdołała przywołać go do porządku. Serce jej waliło, ale pokręciła przecząco głową.
- Nie. Jeśli wiecie o Bercie, zabawa jest skończona. Musicie przyjąć do wiadomości, że jestem oszustką. Bert pewnie wiedział o portrecie i dlatego mnie wybrał, ze względu na fizyczne podobieństwo. Mówiłam wam tysiąc razy - nie jestem Elizabeth!
- To nie tylko kwestia podobieństwa fizycznego, Tess - powiedziała Jane. - Masz bliznę po operacji wyrostka robaczkowego, którą według doktora Westona przeszłaś w wieku czterech lat, tak jak Elizabeth. Masz też bliznę pod lewym kolanem, o której nawet Bert nie mógł wiedzieć. Kiedy miałaś dwa lata niechcący upuściłaś szklankę z sokiem w kuchni. Szklanka się potłukła, a ty przewróciłaś się i rozcięłaś sobie skórę pod kolanem.
Zawroty głowy powróciły. Przez moment Tess czuła, jak ostre szkło rozcina jej skórę. Ból z kolana wdarł się do jej mózgu niczym sztylet. Potarła skronie.
- Przestań - powiedziała. - Nie chcę być okrutna, Jane, ale oszukujesz samą siebie. Znam ten dom, bo nauczyłam się na pamięć jego rozkładu, który Bert zdobył cudem. Wszystko, co mówiłam o Elizabeth, było przygotowane przez Berta.
- Tak, oczywiście - zgodziła się Jane. - Ale czasem, gdy czytasz książkę albo jesz, wyglądasz dokładnie jak John. Odziedziczyłaś nawet trochę manieryzmu Eugenii.
- I masz też śmiech Elizabeth - dodał Luke.
- Nie! - sprzeciwiała się Tess. Było jej trudno oddychać.
- Tess, Bert prawdopodobnie wiedział, że ty to Elizabeth - rzekł Luke, kładąc jej dłonie na ramionach. Ale nie poczuła nawet tego dotyku, bo jego ciepło nie mogło przebić warstwy lodu, która ją dusiła. - Dlatego cię wykorzystał. Pewnie był wspólnikiem Hala Marsha albo miał coś na niego, kto wie? Ale to go naprowadziło na ciebie i...
- Hal Marsh? ~ szepnęła Tess. Jej oddech stał się urywany.
- Barbara Carswell zdradziła mi, że kupili cię od kogoś o nazwisku Hal Marsh - powiedział Luke. - Kazałem Baldwinowi, żeby się tym zajął. Kiedy tylko go namierzymy...
- Carswellowie kupili mnie od Hala Marsha? - powtórzyła Tess. Nie widziała Luke'a. Nie mogła złapać tchu.
Niejasno zdawała sobie sprawę, że Luke trzymają coraz mocniej.
- Tess, co ci jest? Co się stało?
- Ja... Duszę się!
Zabrakło jej powietrza i wokół zapanowała ciemność.
Luke stał w kącie zaciemnionej sypialni Elizabeth. Słabe światło lampki przy łóżku oświetlało bladą twarz Jane siedzącej przy Tess, która wciąż była nieprzytomna. Doktor Weston wyszedł przed dwiema godzinami. Stwierdził, że Tess zemdlała na skutek szoku. Polecił im, żeby ją dobrze przykryli i pozwolili wypocząć. Przez cały ten czas Luke stał nieopodal łóżka, a Jane siedziała tuż przy Tess, trzymając ją za rękę i odgarniając z jej twarzy nieposłuszne kosmyki włosów.
- Nie powinnam mówić jej tego wszystkiego w taki sposób - powtórzyła Jane po raz dziesiąty w ciągu ostatniej godziny.
- Myślę, że reakcja Tess byłaby taka sama niezależnie od sposobu, w jaki jej to powiedziałaś - odparł delikatnie Luke. - Przyzwyczaiła się do ukrywania przeszłości, a nie do stawiania jej czoła. Nie obarczaj się winą.
Nagle Tess poruszyła się. Rzucała głową z boku na bok.
- Co to? Co się z nią dzieje? - przestraszyła się Jane. Luke podszedł i uklęknął przy łóżku.
- Tess mówiła mi, że dręczą ją koszmary. Wszystko będzie dobrze.
- Koszmary - powtórzyła Jane, patrząc na Tess. - Jej życie było jednym wielkim koszmarem, a ja nie mogłam zrobić niczego, aby temu zapobiec.
- Ale odziedziczyła po tobie siłę i to jej pomogło przetrwać. Jest teraz z nami i bardzo jej na tobie zależy. Myśl o tym, a nie o przeszłości.
Tess nagle krzyknęła. Jane wzięła ją w ramiona i starała się ukołysać.
- Wszystko w porządku, kochanie - uspokajała ją. - Babcia jest tutaj.
Nie jesteś sama. Obiecuję, że cię nie opuszczę.
Tess westchnęła z ulgą, jakby wielki kamień spadł jej z serca i powoli znowu się położyła. Po chwili zasnęła, a Jane wciąż trzymała ją za rękę, siedząc nieruchomo.
Luke nie mógł ustać spokojnie ani chwili dłużej. Podszedł do okna wychodzącego na ogród.
- Luke?
- Tak, Jane?
- Nie mam gwałtownej natury, ale jeśli uda mi się znaleźć ludzi, przez których moja wnuczka tak cierpi, zabiję ich.
- Pomogę ci.
- Biedne dziecko - mruknęła Jane, spoglądając znów na Tess. - Pamięta tyle okropnych rzeczy.
Luke spojrzał na Jane ze współczuciem. Biedna Jane, ona też musiała znieść bardzo wiele. Ale nie załamała się. Elizabeth przeżyła porwanie i Jane miała ją teraz z powrotem. Tylko to się liczyło. Uśmiechnął się na wspomnienie środowego wieczoru, kiedy Jane z taką łatwością przekonała go do swojej wersji po obejrzeniu kasety Baldwina. Jane Cushman była niesamowitą kobietą.
- I co będzie z Tess? - spytała Jane ostatniej środy.
- Sądzę, że trzeba zapewnić jej nieco mniej mroczną przyszłość.
- Dobry chłopiec. Spodziewam się, że masz poważne zamiary wobec mojej wnuczki?
- Wyłącznie poważne - zapewnił ją Luke z uśmiechem... który nagle zniknął. - Wnuczki?
- Oczywiście.
Luke wstał, z poważną miną podszedł do Jane i nachylił się nad nią.
- Mam już dość tańczenia tak, jak mi zagrasz. O co w tym wszystkim chodzi? Czy wiesz o czymś, o czym ja nie wiem?
Jane była daleka od zakłopotania. Z uśmiechem poklepała go po ramieniu jak dziecko.
- Zaraz ci powiem, ale najpierw ty mi musisz coś zdradzić. Dlaczego zaufałeś Tess pomimo tego okropnego wideo?
Luke zajrzał w swoje serce i wolno odpowiedział.
- Kocham ją. Wbrew rozsądkowi. Ufam samemu sobie i swojemu instynktowi. Nie zakochałbym się już w drugiej Margo. Przed kimś takim umiałbym się bronić. Wiem, co Tess kryje w sercu. Jest oszustką, ale nie potrafiłaby być tak dwulicowa, jak na tym okropnym wideo. Nie umiałaby być tak zimna i wyrachowana. To właśnie trzeba o niej wiedzieć.
Jane nalała brandy do dwóch szklaneczek i podała mu jedną.
- Myślę, że najlepsze będą krótkie zaręczyny.
Luke uniósł znacząco szklaneczkę.
- Bardzo krótkie. A teraz powiedz, dlaczego, po tym, co widziałaś i słyszałaś, nadal wierzysz, że Tess to Elizabeth?
Jane powoli sączyła brandy, patrząc na niego swymi jasnymi oczyma i zdając sobie sprawę z jego niecierpliwości.
- Po pierwsze, jest parę drobiazgów, których nikt poza mną nie mógłby zauważyć. Czasem, gdy Tess wydaje się, że nikt na nią nie patrzy, trzyma głowę tak i stoi w taki sposób, jak John albo Eugenie. Tess mogła się nauczyć wszystkiego o domu, Fredzie i huśtawce, ale nie mogła wiedzieć, jak trzymać głowę, żeby przypominać Johna, gdy był zatopiony w myślach.
Słowa Jane oświeciły Luke'a niczym błyskawica.
- Mój Boże - powiedział. - Masz rację! Gdy się spieraliśmy, coś w niej mnie zastanawiało, ale nie wiedziałem, co. Aż do teraz. Kiedy Tess się wścieka, wygląda dokładnie jak Eugenie i krzyczy jak ona. Podobieństwo jest uderzające!
- Prawda? - uśmiechnęła się Jane.
- Ale jest coś jeszcze - rzekł podejrzliwie Luke. - Musi być coś jeszcze. Byłaś pewna, że Tess to Elizabeth, zanim się tu wprowadziła. Zdradź swój sekret!
Jane uśmiechnęła się tajemniczo.
- Dowiesz się wszystkiego dziś po powrocie do domu.
Teraz wszystkie sekrety były już wyjawione i Luke stał, patrząc na kobietę, którą kochał. Leżała blada i nieruchoma. Była taka delikatna.
Zabić tych, którzy jej to zrobili? Tych, którzy pozbawili ją bezpieczeństwa, miłości i szczęścia? O nie. Nawet powolne tortury nie byłyby wystarczające. Teraz w pokoju dziecinnym, myślał o szczęśliwym silnym dziecku, które znał kiedyś i o silnej kobiecie, którą kochał. Poczuł, że musi coś zrobić. Ale mógł tylko spokojnie czekać.
Godziny mijały powoli. Żadne z nich nie miało ochoty rozpoczynać rozmowy. Nie czuli też głodu. Wreszcie, gdy zegar na kominku wybił trzecią, Luke wstał i podszedł do Jane.
- Powinnaś się położyć - powiedział. - Ja przy niej posiedzę.
- Przyrzekłam jej, że zostanę.
Luke złapał Jane za ramię i zmusił żeby spojrzała mu w oczy.
- Jane, jesteś wyczerpana. Tess będzie spać jeszcze przez wiele godzin.
Rano będzie cię potrzebować. Wciąż ma wiele trudnych chwil przed sobą.
Tak jak mówiłaś, jej koszmary nie skończą się natychmiast. Połóż się, Jane.
Zadbaj o siebie, abyś potem mogła dbać o nią.
Jane westchnęła i podniosła się.
- Dobrze, ale jeśli Tess poruszy choćby jednym palcem, masz mnie obudzić.
- Daję ci moje słowo - powiedział Luke, całując ją w czoło.
Jane ruszyła w stronę drzwi i jeszcze na chwilę odwróciła się do Luke'a.
- Luke?
- Tak?
- Bardzo się cieszę, że ją pokochałeś.
- Ja też, ja też - odparł z uśmiechem Luke.
Przez następne trzy godziny Luke nie spuszczał oczu z Tess. Wyglądała tak młodo, bezradnie, jak dziecko, którym nigdy nie dane jej było być. Chciałby mieć magiczną różdżkę i sprawić, by mogła odzyskać wszystko, czego kiedyś ją pozbawiono. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to kochać ją mocno i na zawsze, ofiarowując jej życie, na jakie zasługiwała.
Zegar na kominku wybił szóstą i Tess nagle otworzyła oczy.
- Czas wstawać - oświadczyła dziecinnym głosem. Luke był tak zaskoczony, że się roześmiał.
- Doprawdy?
Tess zmarszczyła brwi i jej twarz stopniowo zaczęła się rozpogadzać. Odwróciła głowę.
- Luke? - powiedziała już własnym głosem.
- Tak, kochanie?
- Czuję się tak... dziwnie. Gdzie ja jestem?
- W łóżku.
- Niczego nie pamiętam...
- Wszystko jest w porządku - uspokajał ją Luke, prostując dłonią zmarszczkę na jej czole. - Nie rób niczego na siłę.
- Czuję się tak, jakbym wypiła butelkę trucizny. - Tess urwała i spojrzała na niego. - Zrobiłam to?
- Nie.
- To dlaczego czuję się tak okropnie?
- To są jeszcze skutki szoku. Odpoczywaj, wkrótce poczujesz się lepiej.
- Szok? - Tess na chwilę zamknęła oczy, a jej twarz wyrażała najwyższą koncentrację. Po chwili znów otworzyła oczy.
- Luke! Ja... jestem Elizabeth!
- Tak, kochanie, wiem.
Tess usiadła i popatrzyła przed siebie.
- Jestem Elizabeth - szepnęła i zaczęła tak drżeć, że aż szczękała zębami.
Luke usiadł przy niej i wziął ją w ramiona. Przeraziło go, że była taka zimna. Żołądek podszedł mu do gardła, gdy czuł, jak strasznie drży.
- Spokojnie, kochanie, spokojnie - szeptał.
- O Boże, Luke - westchnęła. - Moje koszmary były prawdziwe! Wydała z siebie kilka urywanych szlochów, a po chwili płakała już na dobre w jego ramionach.
Obejmował ją mocno, przytulał i kołysał, a mimo to nie przestawała szlochać. Wiedział, że musiało tak być. W ten sposób odreagowywała dwadzieścia lat strachu i bólu. Musiała przez to przejść, jeśli miała powrócić do normalnego życia. Wiedział, że tak musi być, mimo to cierpiał z tego powodu. Cieszył się tylko, że może być przy niej, gdy ona tego tak bardzo potrzebuje.
Płakała ponad godzinę, tak jakby łzy wypływały z dwudziestoletniej studni, w której były ukryte. Wreszcie płacz powoli ucichł. Rozluźniła się trochę i zaczęła spokojniej oddychać. Luke wziął kilka chusteczek ze stojącego przy łóżku pudełka. Delikatnie wytarł jej twarz i poprosił, by wydmuchała nos. Potem znów wziął ją w ramiona, kołysał i szeptał czułe słówka; aż jej powieki znów się zamknęły. Bez słowa zapadła w mocny sen.
Luke ostrożnie zdjął buty i położył się obok niej. Trzymał ją mocno w ramionach, ogrzewając ciepłem własnego ciała, aż i jego zmorzył sen.
- Dobrze, że jesteście zaręczeni, bo inaczej musiałabym się oburzyć na taki widok.
Luke z trudem otworzył oczy i zobaczył Jane, która stała nad nimi z uśmiechem.
- Która godzina? - spytał niskim głosem.
- Właśnie minęła jedenasta. Jak ona się czuje?
- Myślę, że lepiej. Obudziła się koło szóstej, wypłakała za wszystkie czasy i znowu zasnęła. Nie miałem możliwości, żeby iść po ciebie.
- Rozumiem - powiedziała Jane. - Pozwólmy jej jeszcze trochę odpocząć, ale potem będzie musiała wstać. Czyż ten ohydny Bert nie przychodzi tu o drugiej?
- Tak - odparł ponuro Luke. - Nie martw się, Jane, dopilnuję, żeby Tess była gotowa na czas.
Tess obudziły pocałunki w czoło, skronie, oczy, nos i policzki. I dopiero, gdy w niemej prośbie odwróciła głowę, została pocałowana także w usta. Otworzyła oczy i napotkała gorące spojrzenie zielonych oczu.
- Jak się czujesz? - spytał Luke.
Omal nie wpadła w panikę z powodu tego niewinnego pytania. Ale wszystko powoli ułożyło się w jej głowie. Zmusiła się do wejścia w nową rolę, którą teraz miała grać.
- Czuję się wspaniale wycałowana, dziękuję - powiedziała, przywierając całym ciałem do Luke'a. Tym razem jego ciepło nie zdołało skruszyć skuwającego ją lodu.
- Wydaje mi się, że spałam całe lata.
- Zaledwie parę godzin. Masz za sobą niespokojną noc.
- Nie musisz mi tego mówić - odparła z kwaśną miną. - Nie wiem, jak uda mi się być Elizabeth. Nigdy jeszcze nie byłam nikim naprawdę.
Luke był zaskoczony tym stwierdzeniem, ale postanowił utrzymać rozmowę w podobnym tonie.
- Po prostu bądź sobą i w ten sposób będziesz Elizabeth - poradził jej. - Nie sprawi ci to żadnego kłopotu.
- To bardzo żenujące.
- Masz przy sobie kochających ludzi, którzy ci pomogą.
Tess uśmiechnęła się i musnęła wargami usta Luke'a. Usiadła na łóżku.
- Będziesz wspaniałym mężem. Czy teraz, gdy okazało się, że naprawdę jestem Elizabeth, nadal zamierzasz się ze mną ożenić?
- Bezwarunkowo.
- To dobrze. Która godzina?
- Wpół do dwunastej.
- Wpół do dwunastej?! - wykrzyknęła Tess. - Bert przychodzi o drugiej!
- Uspokój się, wszystko przygotowałem. Moja kancelaria ma wszystkie potrzebne dokumenty. Masz mnóstwo czasu, żeby wziąć prysznic, zjeść śniadanie i przygotować się do tego, co zaplanowałaś. Bo coś planujesz, prawda?
Tess musiała użyć całej siły Cushmanów, żeby powstrzymać ogarniającą ją histerię.
- Wypytywanie nic ci nie pomoże - poinformowała go. - Wszystko jest objęte tajemnicą.
- Ale przecież nie jestem byle kim - zauważył.
- To prawda - zgodziła się Tess, całując go ponownie. - Jesteś najwspanialszym mężczyzną na świecie i przeszkadzasz mi we wstaniu z łóżka.
Luke rzucił okiem na swoją nogę przerzuconą przez nią.
- Zgadza się.
- Bądź tak uprzejmy i się odsuń. Mam parę spraw do załatwienia.
- Tess - powiedział Luke, nie kryjąc troski. - Musimy porozmawiać.
Nie, odparła w duchu Tess. Przez następne dwadzieścia lat będę musiała wrzeszczeć i zawodzić, żeby pozbyć się bólu, który zalega w mojej głowie.
- Oczywiście, że musimy porozmawiać - powiedziała głośno. - Dzięki temu małżeństwa są bardziej trwałe. Ale nie teraz. Muszę wziąć prysznic i przygotować się do spotkania z Bertem.
Luke chwycił ją za ramiona i zmusił do spojrzenia mu w oczy.
- Do cholery, Tess! Musimy porozmawiać tu i teraz. Co ty wyprawiasz?
- Usiłuję wygonić cię z mojego łóżka - powiedziała, popychając go. - Przez ciebie zaspałam, więc teraz musisz ponieść konsekwencje. Wstawaj i wyjdź stąd.
Luke był w bojowym nastroju.
- Ani myślę! - krzyknął. - Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz, co chcesz zrobić!
Tess przesunęła się na drugą stronę łóżka, wstała i popatrzyła na Luke'a z taką samą wściekłością, jaka płonęła w jego oczach.
- Kim ty jesteś, żeby mi mówić, co mam robić? - powiedziała. - Nie jestem twoim tresowanym pieskiem. Jestem niezależną kobietą i taką pozostanę bez względu na to, czy wyjdę za ciebie, czy nie!
- Do licha, Tess - syknął Luke, także wstając i spoglądając na nią poprzez dzielące ich łóżko. - Podobno jesteśmy zaręczeni i kochamy się Powinniśmy sobie ufać. Powinniśmy! Ale ty planujesz coś niebezpiecznego widzę to po twoich oczach, więc nie próbuj zaprzeczać. I nie masz zamian! mi o tym powiedzieć. Kłamiesz udając, że wszystko jest w porządku, chociaż oboje wiemy, że masz przed sobą najtrudniejszy moment w życiu!
- Nie musisz mi mówić czuję i myślę? - wybuchła Tess. Obeszła łóżko dookoła i zaczęła wypychać Luke'a z pokoju, mobilizując wszystkie siły. - Będziesz wiedzieć, co czuję dopiero wtedy, gdy ci powiem. Nie znasz mnie nic o mnie nie wiesz. Znasz tylko suche fakty, ale nie znasz mnie naprawdę. A co powiesz na to, że nie jesteś mi wcale potrzebny? Może potrzebuję trochę prywatności?
Szmaragdowe oczy spojrzały na nią z wściekłością.
- Nie potrzebujesz mnie? Nie chcesz mnie? Dobra! Graj sobie w swoje gierki i sama baw się z Bertem. Wkrótce się przekonasz, że jedyna rzecz jaką możesz w ten sposób osiągnąć, to samotność!
Luke wypadł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami. Słyszała, jak ruszył w stronę holu i nagle się zatrzymał.
- Ta mała kotka drażni się ze mną - powiedział do siebie.
Skuliła się... i podskoczyła, gdy zaczął walić pięścią w zamknięte na klucz drzwi.
- Elizabeth Auroro Cushman, otwieraj! Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Otwieraj i nie chowaj się, do cholery!
- Zamierzam teraz wziąć prysznic - odparła twardo, cofając się spod drzwi.
- Jesteś bardzo dobra w tym, co robisz, Tess, ale nie próbuj znów odstawić mnie na boczny tor. Nie jestem taki głupi. Możesz wygonić mnie ze swojego pokoju, ale i tak nie uda ci się mnie pozbyć. Otwórz drzwi!
Tess wycofała się do łazienki, zakrywając dłońmi uszy, by nie słyszeć jego głosu. To jednak nie pomogło. Wciąż słyszała, jak namawiał ją do zaufania mu na tych kilka ostatnich godzin bycia Tess Alcott, ale nie mogła tego zrobić. Zbyt mocno go kochała, aby narażać na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Odkręciła wodę, zamknęła drzwi na klucz i zaczekała chwilę, żeby sprawdzić, czy Luke nie będzie próbował wyważyć drzwi. Minęła minuta. Dwie. Powoli się uspokoiła.
Po pięciu minutach zdjęła piżamę, w którą Jane i doktor Weston ubrali ją poprzedniego wieczoru, i weszła pod prysznic.
W chwili gdy poczuła na swym ciele mocny strumień wody, pięć pierwszych lat życia stanęło jej przed oczami. Ostatni dzień tych pięciu lat widziała teraz szczególnie wyraźnie.
On tam był. Hal Marsh, wysoki i kościsty, rudowłosy z krzaczastymi wąsami i tak przerażającym uśmiechem, że serce zamierało jej ze strachu, gdy bił japo twarzy raz, drugi, trzeci. Wreszcie pod wpływem szoku przestała płakać. Nigdy wcześniej nikt jej nie uderzył.
Hal Marsh.
Przypomniała sobie tego potwora po tylu latach. Widziała go teraz tak dokładnie, jak wtedy.
W jej sypialni.
Elizabeth. Była Elizabeth Cushman, a Hal Marsh porwał ją z łóżka.
- Przestań, przestań, przestań - powtarzała przez zaciśnięte zęby, uderzając pięścią o biodro.
Nie miała czasu zmagać się teraz ze wspomnieniami, z całymi pięcioma latami, których do tej pory nie mogła sobie przypomnieć. Nie miała czasu, aby tęsknić do ramion Luke'a i do tego, by przegonił strach.
Musiała poradzić sobie z nową tożsamością, a tu głowa jej pękała, a serce było poharatane i nie miała siły zmierzyć się z tym zadaniem. Chwila obecna i następne dwie i pół godziny wymagały od niej uwagi, koncentracji i sprytu, jeśli miało jej się udać to, co sobie zaplanowała.
- Okropne - mruknęła, podstawiając twarz pod gorącą wodę.
Miała ochotę ukryć się w ramionach Luke'a i pozostać tam na zawsze. Chciała wziąć Jane za rękę i uwierzyć, że trzyma dłoń swojej babci. Chciała po raz ostatni zobaczyć swoich rodziców, usłyszeć ich śmiech i poczuć ich miłość.
Rodzice. Jej biedni kochani rodzice. Potrzebowała czasu, żeby przeboleć ich stratę.
Sięgnęła po szampon i zaczęła myć włosy.
Po dziesięciu minutach wyszła z łazienki w szlafroku i z ręcznikiem na głowie. Nie było już po niej widać żadnych emocji. Przez chwilę nasłuchiwała uważnie pod drzwiami. Ponieważ było cicho, zaczęła się ubierać. Założyła bieliznę, usiadła na łóżku i podniosła słuchawkę. Po drugiej stronie ktoś odebrał już po drugim dzwonku.
- Halo? - powiedział głos kobiecy z irlandzkim akcentem.
- Czy mogę rozmawiać z Cyrylem Bainbridgem? - odezwała się Tess.
- Cyryl właśnie bierze walium. Spóźniłaś się, Tess. Odchodziliśmy od zmysłów!
- Wybacz, Gladys, ale sprawy trochę wymknęły mi się spod kontroli. Dziś o drugiej planuję przyjęcie - niespodziankę. Możecie przyjść?
- Będzie ciężko, ale z dobrym wykrywaczem radarów powinno nam się udać. Wszędzie o tobie głośno. Cyryl i ja jesteśmy naprawdę dumni.
- Dzięki. Tylko nie wchodźcie, dopóki nie zostanę sama z Bertem i nie dam wam znaku.
- Mam nadzieję, że jesteś ostrożna, Tess. Moje nerwy są na granicy wytrzymałości.
Tess nie mogła powstrzymać uśmiechu. Gladys była najspokojniejszą osobą na świecie. Tess chciałaby mieć takie nerwy.
- Wszystko pójdzie jak z płatka, wierz mi, Gladys. - Zadrżała, mówiąc to i szybko dodała: - Za daleko już jesteśmy, żeby się wycofać.
- W porządku. Wiesz, że możesz na nas liczyć. Powiem Cyrylowi, że nie musi już brać walium.
- Świetnie - stwierdziła Tess i z uśmiechem odłożyła słuchawkę. Cyryl był ostatnią osobą na świecie, która ratowałaby się lekarstwami. Nawet aspiryna wydawała mu się groźna. Tess wręcz przeciwnie, uważała, że buteleczka walium byłaby dobrym rozwiązaniem.
Weszła z powrotem do łazienki, żeby wysuszyć włosy. Następnie włożyła długą, zieloną, satynową suknię, którą Grace Kelly mogłaby z powodzeniem nosić po domu. Zapięła kolię i przejrzała się w lustrze.
Kolia była olśniewająca, wykonana ze szmaragdów najwyższej klasy. Oprawa z dwudziestodwukaratowego złota podkreślała urodę kamieni. Kolia nieco ciążyła jej na szyi, jakby przypominała, że należy doceniać, że ma się ją na sobie.
- Jesteś Elizabeth Cushman - powiedziała do swojego odbicia.
Poczuła, że wzbiera w niej gniew. To dobrze. Potrzebowała go teraz.
Pomoże jej przetrwać najbliższe godziny.
Wyciągnęła z szuflady kasetkę z biżuterią, odsłoniła podwójne dno i wyciągnęła mały automatyczny pistolet, który przed kilkoma dniami ukradła z kolekcji broni swojego dziadka. System zabezpieczeń w tym domu był naprawdę zastanawiający. Dobrze, że we wtorek przychodzą ludzie z Solitaire.
Sprawdziła, czy magazynek jest pełny i schowała pistolet do bocznej kieszeni. Stanęła przed lustrem i obejrzała się ze wszystkich stron. Zielona suknia została doskonale dobrana. Pistolet był niewidoczny. Zresztą postara się, żeby przez większość czasu trzymać rękę w kieszeni.
- Czas rozpocząć przedstawienie - szepnęła do swego odbicia.
Otworzyła drzwi na korytarz i zobaczyła Luke'a stojącego pod ścianą.
- Ukazuje się - zadeklamował - niczym Wenus wynurzająca się z morskiej piany.
Tess wsunęła rękę do kieszeni, próbując drżącymi palcami ukryć pistolet.
- Bogu dzięki, że nie zostałeś poetą. Umarlibyśmy w nędzy.
- Och, ty masz tyle talentów, że zdołałabyś utrzymać nas na przyzwoitym poziomie. Czy mogę towarzyszyć pani w drodze na lunch? - zapytał Luke, podając jej ramię.
Tess spojrzała na niego zaskoczona. Co tu się działo? Dlaczego był taki milutki, skoro zaledwie pół godziny temu udało jej się doprowadzić go do wściekłości? O co mu chodziło?
Wzięła go pod ramię i ruszyli na dół. Luke z radością mówił o swojej doskonale zapowiadającej się karierze politycznej, niechętny zamianie na karierę prawniczą. W połowie schodów Tess zatrzymała się.
- Dobra, dość tego - powiedziała poważnie. - Do czego ty zmierzasz, Ponuraku?
- Miałem nadzieję na przyjemną pogawędkę przed lunchem - odparł niewinnym głosem.
- O Boże - mruknęła Tess. - Jest gorzej, niż myślałam.
- No, a jeśli przyjemna pogawędka cię nie interesuje - ciągnął Luke - to może spróbujesz powiedzieć mi prawdę.
- O czym?
Luke uśmiechnął się.
- No tak, nie wiem jeszcze o tylu sprawach. Ale teraz chciałbym wiedzieć, po co ty i Bert pojawiliście się w tym domu?
- Żeby ukraść kolię Jane, to proste.
- Ach, Tess, to tylko połowa prawdy i dobrze o tym wiesz. Spróbuj jeszcze raz.
- Co to ma być, inkwizycja?
Luke rozłożył ręce.
- Nie mam przy sobie żadnych narzędzi tortur i mówię do ciebie słodkim głosem. Czy to jest typowe zachowanie inkwizytora?
- Jestem głodna - powiedziała Tess, ruszając po schodach.
Luke natychmiast ją dogonił.
- Małżeństwo z tobą będzie czymś naprawdę ekscytującym. Co minuta coś nowego. Zmuszenie cię do przyjęcia od czasu do czasu jakiejś pomocy stanie się największym wyzwaniem mojego życia. Czy wiesz, że czternaście lat temu twój przyjaciel Bert zamordował Annę Mae Smith, znaną także jako Violet? Udusił ją gołymi rękoma.
Tess zmroziło. Co takiego? Bert zamordował jedyną dorosłą osobę, która była dla niej miła od czasu porwania? Uśmiech Luke'a nie był wesoły.
- Pomyślałem, że cię to zainteresuje. W aktach policji ta sprawa figuruje jako nie wyjaśnione morderstwo. Sądzę, że chętnie wznowią śledztwo, gdy Leroy przekaże im dowody.
Tess zmusiła się do wzruszenia ramionami i szła dalej, nie zatrzymując się.
- Wiem o dziewięciu osobach, które Bert zamordował. A może było ich znacznie więcej. On nie szanuje ludzkiego życia.
- Więc czemu bawisz się z nim w kotka i myszkę? - spytał Luke, gdy przechodzili przez hol.
- Bawi mnie, że będzie świadkiem początku mojego nowego życia.
- Do licha, Tess, przestań bawić się w te swoje gierki! - krzyknął Luke i złapał ją za ramię.
- Jak możesz mnie oskarżać o gierki! - wrzasnęła. - To ty bawiłeś się mną, od kiedy tu mieszkam. Dopiero, gdy okazało się, że naprawdę jestem Elizabeth uznałeś, że możesz mnie pokochać!
Luke patrzył na nią z otwartymi ze zdziwienia ustami.
- Ty ptasi móżdżku! - wykrzyknął, łapiąc ją za oba ramiona i potrząsając tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. - Pokochałem cię w chwili, gdy przekroczyłaś próg tego domu i twoje błękitne oczy spotkały się z moimi.
Kochałem cię przez cały czas, gdy myślałem, że jesteś tylko oszustką próbującą pozbawić Jane jej milionów. Kochałem cię pomimo tego cholernego wideo! Kochałem cię! Sercem i duszą, ciałem i umysłem. Nawet teraz nie obchodzi mnie, czy planujesz jakieś grubsze oszustwo. Tess, kocham cię i, na Boga, będę cię miał!
Tak bardzo chciała mu wierzyć, ale było to niemal ponad jej siły.
- Jak mogłeś mnie kochać po obejrzeniu tej okropnej kasety? - powiedziała cicho, a w jej oczach pojawiły się łzy. - To niemożliwe. To wszystko, co... mówiłam o tobie.... o Jane. Jak mogłeś mnie kochać po czymś takim?
Luke uniósł jej podbródek i musiała spojrzeć na niego przez łzy.
- Znałem twoje serce i zaufałem ci - powiedział łagodnie. - Nauczyłaś mnie ufać kobiecemu instynktowi. Wiedziałem, że nie mogłabyś być tak wyrachowana, że musiałaś tak mówić z powodu Berta. Nie wiedziałem tylko, dlaczego. I nadal nie wiem, dlaczego zgodziłaś się z nim pracować. Ta robota nie jest w twoim stylu. Czy on ma coś na ciebie, Tess?
Przez chwilę była cicho, ale jego delikatny uścisk nie pozwalał jej na ucieczkę.
- Można tak powiedzieć - odparła wreszcie.
- Muszą być jakieś sposoby, żeby cię od niego uwolnić.
- Uznałam, że ta robota to jedyny sposób.
- Nie rozumiem - powiedział Luke, patrząc na nią czule. - Czy naprawdę nie powiesz mi, o co tutaj chodzi? Nie zaufasz mi na tyle, by zdradzić prawdę?
- Moja miłość do ciebie jest prawdą - szepnęła Tess.
- Wiem, kochanie, ale pragnę czegoś więcej. Zamierzamy się pobrać. To małżeństwo nie przetrwa próby czasu, jeśli nie będziemy sobie ufać. Powiedz mi, dlaczego Bert wciąż ci zagraża. Dlaczego chcesz się z nim dziś zobaczyć? Zaufaj mi, Tess.
Nie mogła odmówić. Spojrzała mu w oczy i słowa same popłynęły jej z ust.
- W czasie swojej długiej i owocnej działalności przestępczej Bert używał wielu nazwisk - powiedziała szorstko. - Rudowłosy Hal Marsh był jednym z nich. To on jest człowiekiem, który mnie porwał.
Luke zbladł, a jego oczy zapłonęły gniewem.
- Bert?
- Kiedy wczoraj wieczorem powiedziałeś mi o Halu Marshu, w mojej głowie wszystko zawrzało i... przypomniałam sobie. Przypomniałam sobie Berta wyciągającego mnie z łóżka w środku nocy. Dłonią zasłaniał mi usta, żebym nie mogła krzyczeć. Jego łapa była tak ogromna, że zakrywała mi także nos i zaczęłam się dusić. Zanim zniósł mnie po drabinie przystawionej do ściany domu, tak bardzo brakowało mi tlenu, że zaczęłam się rzucać. Udało mi się nawet oswobodzić i upadłam głową na ziemię. To wszystko, co pamiętam aż dc chwili, gdy obudziłam się parę dni później. Zobaczyłam Berta chodzącego tam i z powrotem po pokoju w motelu. Nie wiedziałam, kim jestem, gdzie jestem i kim on jest. Wkrótce wszystko mi wyjaśnił. Powiedział, że należę do niego. Tak wyglądało nasze oficjalne zapoznanie. Po kilku tygodniach sprzedał mnie Carswellom.
- Moje kochanie - powiedział Luke, ale nie pozwoliła sobie na komfort pocieszenia się w jego ramionach.
- Kiedy Bert odkupił mnie po kolejnych sześciu latach, zamienił moje życie w prawdziwe piekło. Nie traktował mnie jak istoty ludzkiej. Dla niego byłam narzędziem. Wykorzystywał mnie na różne sposoby. Ale popełnił ogromny błąd, bo za dobrze mnie wyszkolił. Kiedy przestałam mu być potrzebna, miałam prawie osiemnaście lat i jedyne, o czym mogłam myśleć to była zemsta. Ale najpierw potrzebowałam pieniędzy i dobrych kontaktów, więc zajęłam się pracą.
Ta historia, którą wam opowiedziałam o tym, jak zaczęłam pracować dla ŚBŚ to prawda. A kiedy odpracowałam umówiony czas, powiedziałam im o Bercie. Pragnęli wsadzić go za kratki niemal tak samo, jak ja. Przydzielili mi do pomocy swoich najlepszych ludzi - Dianę Hunter i Blake'a Thorntona.
- A więc od początku działałaś na dwa fronty?
Tess pokręciła przecząco głową.
- Nie, nazwałabym to raczej podwójnym oszustwem. Planowałam to latami. Uruchomiłam kontakty, o których Bert nie miał nawet pojęcia, po to by go wydalono z Ameryki Południowej. Wszystko dlatego, że wiedziałam, że wcześniej czy później powróci na swój stary teren i wtedy znajdę jakiś sposób, żeby znów pracować dla niego. Chciałam go dopaść, gdy będzie myślał, że to on kogoś wykiwał. Złapany na gorącym uczynku, nie wyszedłby już nigdy z pudła. I wiesz, że ta cała ciężka praca się opłaciła? Bert sam się do mnie zgłosił!
Luke z trudem mógł oddychać.
- A teraz, po ostatniej nocy - powiedziała Tess z wściekłością - kiedy dowiedziałam się, że to Bert zniszczył moje życie, zrozumiałam, że więzienie to za mało. Ząb za ząb, oko za oko. Zniszczył moje życie, a ja zniszczę jego.
- Jak? - spytał z napięciem Luke.
- Gdy przyjdzie tu dzisiaj, dam mu życiową nauczkę, tak jak uczył mnie tego przez siedem lat, gdy byłam jego własnością. Nie będzie pewien, czy dożyje następnej chwili, czy zdąży jeszcze choć raz zaczerpnąć powietrza. Taki ktoś, jak Bert nie będzie mógł tego przeżyć.
- Tess. - Luke nie ukrywał troski. - Co ty zamierzasz?
Tess z uśmiechem wyjęła z kieszeni pistolet i zaprezentowała go zadowolona.
- Piękny, prawda? Mały, ale skuteczny. Bert przekona się, jak bardzo skuteczny.
- Tess, nie! - krzyknął Luke, chwytając ją za nadgarstek i próbując odebrać broń. Tess jednak zdołała się uwolnić. - Nie możesz narażać swojego życia!
- Więzienie to dla niego za mało! - wykrzyknęła.
- Dla Carswellów wystarczyło...
- Ale ten człowiek zniszczył moje życie!
- A jednak udało ci sieje odzyskać! - powiedział Luke, chwytając ją za ramiona. - Jesteś znów niezależna, masz babcię, majątek i moją miłość. Masz teraz własne życie pośród ludzi, którzy cię kochają. Nie możesz tego odrzucić.
- Ty zemściłeś się na Margo Holloway. Dlaczego ja nie mogę zemścić się na Bercie?
- Sprawiłem, że Margo została aresztowana i skazana za zbrodnie, które popełniła - odparł ponuro Luke. - Moje życie ani życie moich najbliższych nie było nawet przez chwilę w niebezpieczeństwie. I wiesz co, Tess? Zemściłem się, ale to niczego nie zmieniło. Nie poczułem się przez to lepiej.
- Nic nie rozumiesz - powiedziała cicho Tess. - Przez dziesięć lat marzyłam właśnie o tej chwili.
- Marzenia się zmieniają - stwierdził Luke. - Pojawiłaś się tu, by wsadzić Berta za kratki, a zamiast tego spotkałaś swoje przeznaczenie i miłość, która będzie ci towarzyszyć do końca życia. Pozwól, by twoi agenci z ŚBŚ zajęli się Bertem. Nie ma sensu, żebyś ryzykowała życiem, stając oko w oko z najniebezpieczniejszym człowiekiem, jakiego znam.
- Wręcz przeciwnie - warknęła Tess.
Luke spojrzał na nią z narastającym gniewem.
- Czy Jane nic dla ciebie nie znaczy? Czy moja miłość nic nie znaczy?
- Jane i twoja miłość to całe moje życie.
- To dlaczego, do cholery, świadomie je odrzucasz?
- Nieprawda!
- Boże, Tess, naprawdę nie widzisz, że to robisz? Jeśli użyjesz dziś tej broni, odrzucisz wszystko, na czym ci zależy. Wybierzesz śmierć zamiast życia!
- Nie będę mogła żyć w szczęściu i miłości, dopóki nie zemszczę się na Bercie.
- Nieprawda. Będziesz mogła, jeśli tak zadecydujesz.
- Luke - powiedziała Tess słabym głosem. Czuła, jak wyrasta między nimi mur i nie potrafiła temu zaradzić. - Gdybyś poprosił mnie o to wczoraj albo przedwczoraj, zgodziłabym się bez wahania. Ale dziś wiem, że ten człowiek pozbawił mnie poczucia bezpieczeństwa, zabił mojego ojca, skrzywdził moją mamę i babcię. Odpłacenie mu za to jest moim obowiązkiem.
- Tess, jeśli to zrobisz, Bert wygra. Zniszczy ponownie twoje życie, tyle że tym razem z twoją pomocą. Nie rób tego, proszę.
Tess popatrzyła na Luke'a ze smutkiem w oczach.
- To wszystko - powiedziała miękko - zaczęło się od Berta.
Spojrzał na nią i odepchnął ją od siebie.
- Nie będę uczestniczyć w tej głupocie, zaślepieniu i ryzykowaniu życiem. Chcesz konfrontacji z Bertem? Dobrze! Chcesz wpakować mu kulkę? Świetnie! Ale ja nie zamierzam przyglądać się, jak niszczysz wszystko, na czym mi zależy. Nie chcę patrzeć, jak odrzucasz wszystko, nawet mnie. Nie chcę widzieć, jak dobijasz Jane tylko dlatego, że chcesz odegrać się na Bercie. Będę ci przysyłał raz w roku widokówkę do więzienia.
Luke z hukiem otworzył drzwi frontowe i wypadł na zewnątrz, trzaskając drzwiami z taką siłą, że zabrzmiało to niczym wystrzał.
Tess czuła się jak przybysz z obcej planety. Czy naprawdę wybrała śmierć zamiast życia? Czy odwróciła się plecami do wszystkiego, co kochała i na czym jej zależało? Czy odepchnęła Luke'a? Czy Bertowi udało się jednak uczynić z niej osobę podobnie bezduszną, jak on sam? Czy sama na własne życzenie wpadła w to bagno? Czy był jakikolwiek sens w jej kłótniach z Lukiem?
- Nie! - wykrzyknęła, biegnąc do drzwi. Wyszła na podjazd przed domem.
- Luke! - zawołała.
Spóźniła się. Jego jaguar wziął ostatni zakręt na podjeździe i zniknął za bramą posiadłości.
- O, Boże! - jęknęła Tess. - On gotów się zabić, zanim zdążę go przeprosić!
Przez kilka minut stała, patrząc na widniejącą w oddali bramę, aż wreszcie westchnęła i powoli poszła w kierunku domu. Zatrzymała się w holu, nie wiedząc od czego zacząć. Jane... jej babcia, czekała na nią w jadalni. Miały sobie tyle do powiedzenia. Z kolejnym westchnieniem spojrzała na korytarz wiodący do jadalni, ale poszła na górę. Musi skończyć to, co rozpoczęła, a dopiero potem może zacząć nowe życie. Miała nadzieję, że Luke w końcu ochłonie i wróci. Wtedy będzie mogła paść mu do nóg i błagać o przebaczenie.
Otworzyła drzwi do swojej sypialni - swojej sypialni - i usiadła na łóżku. Zerknęła na telefon, zadrżała, podniosła słuchawkę i wykręciła numer.
- Cześć, Diana - powiedziała, gdy odebrano telefon. Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza.
- Chciałaś chyba powiedzieć Gladys?
- Już nie. Przeanalizowałam swoje życie, zajrzałam w głąb swojej duszy i doszłam do wniosku, że jestem idiotką.
- Co takiego?
- Nieuleczalną idiotką. Zdecydowałam się więc na zmianę planu. Nie ma sensu, żebym ryzykowała wszystko, co mam, włączając życie, żeby się zemścić. Przyjeżdżajcie i aresztujcie Berta od razu. Macie wszystko, co potrzeba.
Po drugiej stronie znowu była cisza.
- Z przyjemnością bym to zrobiła, moja droga, ale go zgubiliśmy.
- Co takiego? - Tess zadrżała.
- Znalazł czujnik. Nie wiem, jakim cudem, ale go znalazł. Zniknął z mieszkania i zostawił lincolna. Wściekł się. Lepiej zniknij teraz na parę godzin. Znajdziemy go.
- Jakim sposobem? - spytała Tess.
- Sądzimy, że się połapał, że mamy na niego oko i będzie próbował zwiać z kraju. Blake jedzie na lotnisko Kennedy'ego, a ja na LaGuardię. Leroy Baldwin...
- Baldwin?
- On jedzie do Newark. Jego ludzie szukają wszędzie. Dostaniemy Berta, a ty do tego czasu uważaj.
Telefon zamilkł. Miała uważać? Nie było takiego miejsca na świecie, które byłoby bezpieczną kryjówką przed Bertem, jeśli chciał kogoś dostać w swoje ręce. A skoro rozpracował Blake'a i Dianę, Tess nie miała wątpliwości, że rozpracował i ją. Jej życie nie było nic warte, skoro Bert nadal był na wolności. Blake, Diana i Leroy Baldwin byli dobrzy, wspaniali, ale gdy Bert się wściekał, stawał się najgroźniejszym stworzeniem na świecie. Wiedział, jak się ukrywać i jak się mścić.
Pytanie tylko, czy będzie chciał się zemścić tylko na niej, czy także na Luke'u i Jane? W jego stylu byłoby pozwolić Tess konać powoli i patrzeć, jak zabija Luke'a i Jane, zanim zajmie się nią. Tess ukryła twarz w dłoniach.
Nie była w stanie spokojnie myśleć. Co powinna teraz zrobić? Wynieść się stąd? Miała kilka własnych kryjówek i jeśli zniknie, Luke i Jane będą prawdopodobnie bezpieczni. Ale co będzie, jeśli ona zniknie, a Bert pojawi się tutaj? Wtedy Luke i Jane będą w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Nie mogła do tego dopuścić. Musi tu zostać. Musi zostać, żeby pilnować Jane. Dość już w życiu uciekała. Już dość ukrywania się dla własnej wygody. Zostanie i zajmie się Jane, jeśli będzie trzeba. Tak wiele przecież zawdzięcza swojej babce. Blake i Diana złapią Berta wcześniej czy później. Nigdy nie uda mu się zbiec z kraju. Agenci ŚBŚ są zbyt dobrzy, żeby na to pozwolić. Przesadziła trochę ze swoimi planami i teraz nadeszła pora, by się opamiętać. Nie było powodu, by alarmować Jane. Przynajmniej nie w tej chwili. Będzie miała jeszcze dosyć zmartwień. Bert najpierw zatroszczy się o własną skórę, a dopiero potem pomyśli o zemście. Mogła się jeszcze czuć bezpieczna.
Zeszła na parter, wyrzucając sobie, że była tak głupia i sprawiła Luke'owi tyle bólu, rozpoczynając tę bezsensowną kłótnię. Jeśli nie wróci po godzinie, była gotowa stąpać po rozbitym szkle, żeby go odzyskać.
Przechodziła właśnie przez hol, gdy usłyszała dzwonek do drzwi.
- W porządku, Hodgkins! - zawołała do lokaja, który krzątał się w pobliżu schodów. - Otworzę.
Sądziła, że Luke ochłonął dużo wcześniej, niż przypuszczała i właśnie wrócił. Podbiegła do drzwi i otworzyła je, gotowa rzucić mu się w ramiona i pozostać w nich już na zawsze.
- Witaj, kotku.
Pod Tess ugięły się kolana. Przytrzymując się drzwi, patrzyła na Berta przebranego za Maksa Weinsteina i czuła, że krew odpływa jej z twarzy. Po chwili włączył się instynkt przetrwania, który wpoił jej kiedyś Bert.
- Bert! - syknęła. - Przestań się wygłupiać i wejdź w swoją rolę. Hodgkins stoi tuż za drzwiami! Maks! - zawołała wesoło. - Co tu robisz tak wcześnie? Wejdź.
Zawahał się chwilę, zanim wszedł do holu, przybierając minę Maksa Weinsteina.
- Pojawiła się.... pewna sprawa, którą chciałbym przedyskutować z tobą na osobności. Mam nadzieję, że nie sprawię ci kłopotu.
Widziała trybiki pracujące w jego mózgu. Wiedziała, że ją rozgryzł, a może nie? Jeśli tak, będzie miał prawdziwą frajdę, zwodząc ją przez chwilę, zanim odkryje karty.
- Nie ma sprawy - odparła Tess. - Mój dom jest twoim domem.
Chciała, żeby pozostał w niepewności tak długo, jak to możliwe. Potrzebowała czasu, żeby pozbyć się z domu Jane. Co będzie potem, nie miało już większego znaczenia. Już nie kusiło jej przetrwanie za wszelką cenę. Najważniejszą sprawą było bezpieczeństwo babki. Jane nie była bezpieczna, jeśli Bert znajdował się w promieniu stu kilometrów od niej. Dobrze, że Luke wyszedł już wcześniej.
- Hodgkins, przygotuj brandy dla doktora Weinsteina. Myślę, że pójdziemy do biblioteki. Och! Ale najpierw muszę zamienić dwa słowa z Jane, to znaczy z moją babcią. Luke i ja pokłóciliśmy się okropnie i myślę, że jato zmartwiło. Chwileczkę, Maks.
Spokojnym krokiem, bez śladu pośpiechu, poszła do jadalni. Jane siedziała przy stole, sącząc herbatę z filiżanki. Jane Cushman. Jej babcia.
- Cześć - powiedziała Tess drżącym mimo woli głosem.
- Witaj - odparła Jane, patrząc na nią z ciepłem i miłością w jasnych oczach.
Przez krótką chwilę Tess miała ochotę rzucić się w jej ramiona i wypłakać w nich. Siłą woli powstrzymała wszelkie emocje i uśmiechnęła się do Jane.
- Przepraszam, że tak cię wystraszyłam ubiegłej nocy.
- W porządku, kochanie. Ja sama też cię wystraszyłam.
Tess zmusiła się do śmiechu, który zabrzmiał naturalnie.
- Masz rację. Wiem, że mamy sobie wiele do powiedzenia, ale najpierw chciałam cię prosić o przysługę.
- Oczywiście. O co chodzi?
Tess miała ponury wyraz twarzy.
- Wiesz, zaczęłam zupełnie bezsensowną kłótnię z Lukiem. Miał rację, a ja nie chciałam mu jej przyznać. Wybiegł z domu i tak bardzo się boję, że nie wróci.
- No to nieźle się musieliście pokłócić - skomentowała Jane.
- Okropnie. Wiem, że jestem ostatnią osobą, którą chciałby teraz oglądać, ale tak bardzo pragnę go przeprosić i wszystko naprawić. Może mogłabyś go odszukać i powiedzieć mu to. Tobie na pewno uwierzy. Nie jestem pewna, czy zechce uwierzyć mnie.
- Nie martw się o Luke'a, Tess. On cię uwielbia. Prędzej czy później ochłonie i sam wróci.
- Ale ja nie mogę czekać! - powiedziała Tess, załamując ręce. - Wkrótce przychodzi Bert i muszę wiedzieć, czy między mną a Lukiem wszystko jest w porządku. Inaczej nie będę w stanie skończyć tego, co zaczęłam. Wiesz, gdzie on mógł pojechać? Możesz go odnaleźć?
Jasne oczy Jane błyszczały z rozbawieniem na widok miłosnych cierpień.
- Myślę, że wiem, dokąd mógł pojechać - powiedziała wstając. - Pojadę tam i sprawdzę, czy zdołam go nakłonić do przebaczenia ci.
- Dziękuję, babciu! - wykrzyknęła Tess, rzucając się jej na szyję i przytulając mocno. Mogła to być jedyna okazja w jej życiu.
- Będziemy z powrotem za pół godziny, zapamiętaj moje słowa.
- Jesteś aniołem - powiedziała Tess, całując Jane w policzek. Wzięła ją za rękę i poprowadziła w stronę korytarzyka prowadzącego bezpośrednio do garażu. - Powiedz mu, że kocham go najbardziej na świecie, poza tobą oczywiście. I powiedz mu, że miał rację i zrobię dokładnie tak, jak mówił.
- Tylko nie bądź za bardzo uległa, Tess. Tess zachichotała.
- Tylko ten jeden raz. On naprawdę miał rację.
- Cieszę się, że wrodzona duma Cushmanów nie przesłoniła ci prawdy - powiedziała Jane, klepiąc ją w policzek.
- O nie - zaprzeczyła Tess, otwierając drzwi do garażu. - Mam też właściwą dla Cushmanów dozę samokrytyki. Dzięki temu nigdy mi nie odbije, nie martw się.
Poczekała, aż Jane wsiądzie do swojego mercedesa i wyjedzie za bramę. Ruszyła z powrotem do domu, do biblioteki... i do Berta. W holu minęła Hodgkinsa.
- Och, Hodgkins - zatrzymała go. - Moja babcia właśnie wyjechała na przejażdżkę i prosiła, żebyś natychmiast zaczął przegląd piwniczki z winem w związku z przygotowaniami do ślubu.
- Mam dokładne informacje, co do stanu zapasów wina, proszę pani - odparł Hodgkins.
- Naturalnie - zgodziła się Tess. - Tyle że babcia jest wyjątkowo podekscytowana tym ślubem, a przecież ostatnie przyjęcie i bal musiały nieco naruszyć zapasy. Zróbmy jej przyjemność i sprawdźmy to, dobrze?
- Oczywiście, panno Cushman - odparł lodowato Hodgkins, kłaniając się. Odwrócił się i ruszył w stronę piwnic z winem.
- Aha, powiedz też pokojówkom, że doktor Weinstein i ja będziemy w bibliotece i nie życzymy sobie, żeby nam przeszkadzano pod jakimkolwiek pretekstem! - zawołała za nim.
- Tak, proszę pani.
Gdy się oddalił, złapała szybko słuchawkę telefonu w holu i wybrała numer Diany.
- Halo?
- Bert tu jest.
Tess odłożyła słuchawkę i wzięła głęboki wdech. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby ochronić ludzi z tego domu. Z jej domu. Teraz musi przeciągać spotkanie z Bertem, żeby Diana i Blake zdążyli pospieszyć jej na ratunek.
Dotknęła małego pistoletu w kieszeni. Nigdy jeszcze nie użyła broni. Za to Bert był zawsze uzbrojony i nie wahał się z tego skorzystać.
Pomodliła się cicho i weszła do biblioteki, zamykając za sobą drzwi. Bert stał przy stylowym biurku w drugim końcu pomieszczenia. W ręce trzymał pustą szklaneczkę po brandy.
- Co ty sobie, do licha, myślisz? - wygarnęła mu Tess, zanim zdążył się odezwać. - Miałeś tu być dopiero o drugiej. Nie podpisałam jeszcze dokumentów. Nic nie zostało formalnie na mnie przepisane. Nic nie jest załatwione i nie jesteśmy bezpieczni, dopóki te papiery nie będą podpisane!
Bert przyglądał jej się przez moment.
- Pojawiła się sprawa, którą muszę z tobą przedyskutować. Tess zaklęła na dowód irytacji.
- Mamy gliny na karku?
- Jedynie ŚBŚ.
- ŚBS? - Tess zmartwiała. - Musimy stąd wiać! Do diabła z papierami i całym imperium. Zwijajmy się!
Widziała, jak w zimnych szarych oczach Berta pojawiają się na przemian podejrzliwość i niepewność. Czy agenci śledzili go na własną rękę i Tess była tylko przypadkiem w to wplątana? Czy też właśnie ona wszystko zorganizowała? Gdzie było bezpiecznie, a gdzie czaiło się niebezpieczeństwo w tym ogromnym pokoju, w którym było tylko dwoje ludzi?
Jane przejechała kilkanaście kilometrów, zanim przypomniała sobie o pewnym osiągnięciu techniki. Zaśmiała się sama z siebie. Chyba się jednak starzeje. Zjechała na pobocze, włączyła światła postojowe i wybrała numer samochodowego telefonu Luke'a.
Nie odbierał aż do trzeciego dzwonka.
- Czego? - warknął niczym ranny niedźwiedź grizzly.
- Luke, mój drogi, gdziekolwiek jesteś, zjedź na pobocze i zatrzymaj się.
- Po co?
- Bo chcę z tobą porozmawiać.
- Ja nie chcę...
- Zrób to albo pożałujesz.
- Dobra, zatrzymałem się. O co chodzi, u diabła? - spytał, mrucząc pod nosem coś nieprzyjemnego.
- Przybywam z misją pogodzenia dwóch walczących stron.
- Znowu wypiłaś za dużo sherry?
Jane zachichotała.
- - Tess ubłagała mnie, żebym cię odszukała.
- Co zrobiła?
- ... i żebym ci powiedziała, że kocha cię najbardziej na świecie, oczywiście oprócz mnie, i że miałeś całkowitą rację, i zamierza postąpić tak, jak mówiłeś.
Jane spojrzała na słuchawkę, z której nie dochodził żaden dźwięk.
- Halo?
- To niepodobne do Tess - powiedział wreszcie Luke.
- Też jej to powiedziałam, ale zapewniła mnie, że miałeś rację. To prawda?
- Oczywiście. Ale to niepodobne do Tess, żeby wysyłać kogokolwiek w charakterze posłańca.
- Luke?
W jego głosie było wyczuwalne wyraźne napięcie.
- Mam złe przeczucie, Jane. Wracam natychmiast do domu, a ty... lepiej zostań tam, gdzie jesteś.
- Cóż to za absurdalne...
Luke jednak już się rozłączył.
- Jeśli mamy zamiar uciec przed ŚBŚ, będziemy potrzebować gotówki.
Dużo gotówki - powiedział w końcu Bert.
- A twoje szwajcarskie konta?
- Zostały niespodziewanie zablokowane... przez kogoś. Oczy Tess rozszerzyły się z udawanego przerażenia. - A niech to. Depczą ci po piętach.
- Takie odniosłem wrażenie.
Tess oparła ręce na biodrach, żeby ukryć ich drżenie.
- W każdym razie mam kolię. Nie jest to co prawda gotówka, ale może nam ją przynieść. Poza tym mamy dość pieniędzy, żeby chociaż wyjechać z kraju.
Bert nagle złapał ją za włosy i boleśnie pociągnął.
- Nie potrzebuję żadnego towarzystwa. Chcę tylko dostać kolię... i muszę komuś podziękować.
- Co masz na myśli? Bert uderzył Tess w twarz.
- Ktoś mnie wrobił! W mieszkaniu Weinsteina był podsłuch!
Znów ją uderzył, tym razem mocniej. Świat zawirował Tess przed oczami.
- W samochodzie też znalazłem pluskwę! Uderzył ją po raz trzeci i upadła na podłogę.
Telefon w samochodzie Luke'a dzwonił natarczywie raz, drugi. Podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku. - Jane, nie chcę...
- To nie Jane. Tu Leroy. Mamy kłopoty.
Jaguar gwałtownie skręcił. Przejeżdżająca obok prawym pasem mazda zatrąbiła. Luke z trudem zdołał zapanować nad kierownicą.
- Jakie kłopoty?
- Dzwonił do mnie agent ŚBŚ, niejaki Blake Thornton. Gdzieś przed godziną. Razem z inną agentką śledzili Berta przez prawie trzy tygodnie, a dwie godziny temu go zgubili.
- Co takiego?
- Rozpoczęli poszukiwania i zadzwonili do mnie. Zdaje się, że wiedzą, że pracuję dla ciebie. Potrzebowali szybkiej pomocy. Sądziliśmy, że ten twój Bert będzie próbował zwiać z kraju, ale właśnie przed chwilą dzwonili do mnie z informacją, że Bert najwyraźniej ma tu jeszcze coś do załatwienia. Nie pojechał na lotnisko. Jest teraz w rezydencji Cushmanów.
Tess paliła twarz i bolała ją głowa od ciosów Berta. Poruszyła się wolno, ostrożnie. Nie chciała dawać mu żadnych powodów do nowego wybuchu wściekłości.
- Bert, co ty wyprawiasz? - spytała, podnosząc się i patrząc na niego z miną niewiniątka. - Wiem, że jesteś zdenerwowany. Ja sama jestem śmiertelnie przerażona, ale to nie powód, żeby bić swoją najlepszą dziewczynę.
Tym razem go miała. Nawet nie próbował ukryć zaskoczenia.
- W porządku - powiedział powoli. - Ubijmy interes. Ty dasz mi kolię, a ja cię zostawię w spokoju.
- Wielkie dzięki. A co z moimi dziesięcioma procentami?
- Wybrałaś całe imperium, kotku, i nie udało ci się. Masz pecha. Ja chcę kolię.
Tess patrzyła na niego przez chwilę, a potem westchnęła ciężko.
- Dobra. Ostatecznie mogę włamać się do któregoś z sejfów i ukraść coś, żeby ta robota mi się opłaciła. Ale najpierw musisz mi coś powiedzieć, Bert.
Grała na czas, starając się odwlec decydujący moment.
- Czy dwadzieścia lat temu, kiedy nazywałeś się Hal Marsh i porwałeś mnie... Czy planowałeś odsprzedać mnie kiedyś mojej rodzinie?
Bert spojrzał na nią zaskoczony. Na jego twarzy pojawił się uśmiech uznania.
- A więc wiesz.
- Tak - odparła spokojnie Tess.
- Od kiedy?
- Wystarczająco długo. Najpierw byłam... zaskoczona, ale wkrótce dostrzegłam śmieszną stronę tej sytuacji. Bert uśmiechnął się.
- Sprzedawać prawdziwy artykuł jako podróbkę to jest dopiero coś! Mówię ci, Tess, leżałem w łóżku i zwijałem się ze śmiechu.
- Ja też, ja też. Więc co wydarzyło się dwadzieścia lat temu? Dlaczego zostawiłeś mnie Carswellom?
- Ta cholerna robota nie szła od samego początku. Przez ciebie nie zająłem się na dobre kidnapingiem. Co to było! Najpierw spadłaś z drabiny i nie wiedzieliśmy z Jerrym, czy w ogóle przeżyjesz. Potem trzeba było zlikwidować Jerry'ego. Łajdak miał zachcianki.
- Kim był Jerry?
- Jerry Burns, pracował u Cushmanów jako lokaj. Był moją wtyczką.
- To ty go zlikwidowałeś?
Bert wzruszył ogromnymi ramionami.
- Jasne. I tak miałem zamiar to zrobić, tylko trochę później. Zostałem bez wspólnika, z ledwo żywym dzieciakiem i glinami na karku. Zrobiło się tyle szumu, że nie miałem szansy dostać za ciebie miliona dolarów okupu. Ukrywałem się przez kilka tygodni, potem obciąłem ci włosy i sprzedałem Carswellom za tysiąc dolców. Marny tysiąc dolców - mruknął, patrząc ze złością na Tess. - Liczyłem na okrągły milion, a dostałem za ciebie marny tysiąc. Uważałem, że jesteś mi coś winna i zamierzałem dostać to, co mi się należy w ten czy inny sposób.
Tess poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
- To dlatego odkupiłeś mnie znów od Carswellów?
Uśmiechnął się rozbawiony.
- Do tego czasu już wiedziałem, w jaki sposób możesz mi przynieść milion dolarów. Postanowiłem poczekać jakieś pięć, sześć lat, aż sprawa przycichnie, odkupić cię od Carswellów i odsprzedać Cushmanom. Ale kiedy Violet cię przywiozła, nie rozpoznałaś mnie. Wtedy zmieniłem plany. Postanowiłem, że owszem, sprzedam cię Cushmanom, ale dopiero wtedy, gdy będziesz na tyle przygotowana, że pomożesz mi zdobyć o wiele więcej niż milion dolarów. I tak się stało. Dobrze się spisałaś, kotku.
- Dzięki, Bert, to dla mnie wiele znaczy. Mam jeszcze tylko jedną rzecz do dodania.
Tess wyciągnęła z lewej kieszeni swoją legitymację służbową i odznakę, a z prawej pistolet i uśmiechnęła się szeroko.
- Mam cię, kotku! Masz prawo odmówić zeznań, a jeśli cokolwiek powiesz, może to być wykorzystane przeciwko tobie.
Bert przyjrzał się jej i wybuchnął śmiechem.
- Bardzo zabawne. Prawie dałem się nabrać.
- To nie żarty, Bert. Ja naprawdę pracuję dla ŚBŚ i mam zamiar wsadzić cię do więzienia na resztę życia.
Jego oczy zwęziły się ze wściekłości.
- A więc to byłaś ty.
- Moja największa i najlepsza robota - powiedziała z dumą Tess. - Doskonale mnie wyszkoliłeś, Bert. Pamiętasz, jak wspominaliśmy twoje poprzednie sukcesy podczas przygotowań do tej roboty? Miałeś rację: w mieszkaniu Weinsteina był podsłuch i te wszystkie rozmowy są nagrane. Przyznajesz się w nich do ponad trzydziestu przestępstw, od kradzieży do morderstwa. Moi współpracownicy zebrali potrzebne dowody. Twoi byli wspólnicy pomogli zebrać tyle dowodów w sprawie twoich powiązań z syndykami narkotykowymi w Australii i Ameryce Południowej, że nawet adwokat Noriegi był bez szans. Namówiliśmy Mendozę, żeby zeznawał przeciwko tobie.
Bert lekko zzieleniał.
- A teraz wyciągnij swoją trzydziestkę ósemkę, połóż ją na ziemi i kopnij w moją stronę.
- Jaką trzydziestkę ósemkę?
- Daj spokój, Bert. Ta spluwa jest już niemal częścią twego ciała. Wyciągaj ją.
Powoli, nie spuszczając oka z Tess, wyciągnął rewolwer, położył go na podłodze i kopnął w jej kierunku.
- Dziękuję.
Tess właśnie chowała do kieszeni odznakę i legitymację, gdy Bert się na nią rzucił.
Luke niemal zderzył się z mercedesem Jane, parkując przed wejściem do rezydencji.
Wyskoczył z samochodu i przytrzymał drzwi Jane.
- Zostań tu!
- Możesz to powtórzyć? - spytała lodowatym głosem.
- Do cholery, Bert tam jest! I ma Tess!
Jane zbladła.
Luke wbiegł po schodach i otworzył z impetem drzwi, rozglądając się dokoła. Gdzie ona jest? Czy jest bezpieczna? Czy jeszcze żyje?
Ciszę przerwał wystrzał.
Luke'owi zamarło serce. Biblioteka!
Przebiegł hol zlany zimnym potem. Drugi wystrzał rozległ się w chwili gdy otwierał drzwi.
- Tess! - krzyknął.
Bert przechylał ją nad blatem biurka. Krew lała mu się z ramienia. Walczyli o pistolet, który Tess trzymała w ręce. Krzyk Luke'a odwrócił uwagę Berta. Tess zdołała go kopnąć z całej siły w krocze. Ryk bólu ucichł, gdy Luke złapał go za szyję. Był tak przerażony i wściekły, że miał ochotę udusić Berta. Odciągnął go od Tess na środek pokoju.
Twarz Berta zrobiła się czerwona. Rozpaczliwie próbował zaczerpnąć powietrza i uwolnić się.
- Luke, przestań! - krzyknęła Tess. - Zabijesz go!
Ciągnęła go za ramiona, ale odepchnął ją. Jeszcze chwila, a złamałby Bertowi kark.
Nagle dwie dłonie chwyciły go za włosy i odciągnęły do tyłu.
- Nie waż się go zabić! - warknęła Tess, a jej niebieskie oczy ciskały gromy.
Do Luke'a powoli zaczęło docierać, co chciał zrobić. Puścił Berta, który upadł na podłogę. Luke popatrzył na niego, półprzytomny z gniewu i przerażenia. Niemal zabił człowieka!
- Tess - powiedział niespokojnie. Objęła go ramionami i mocno przytuliła.
- Już dobrze - szepnęła. - Znam to uczucie.
- Wszystko w porządku?
- Tak. Masz - powiedziała wciskając mu do ręki pistolet. - Lepiej, żebyś ty to wziął. Wciąż trzęsą mi się ręce. Pewnie szybciej trafiłabym ciebie niż Berta.
- Dzięki Bogu jesteś bezpieczna - szepnął Luke, biorąc ją w ramiona. Cały drżał. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że po policzkach płynęły mu łzy. - Tak się bałem, że cię stracę...
- Nigdy - mruknęła Tess, całując go. - Nigdy się mnie nie pozbędziesz.
Bert jęknął i spróbował podnieść się na kolana. Luke natychmiast odsuną się od Tess i wycelował pistolet w Berta.
Ta ostrożność nie była konieczna, bo po chwili do biblioteki weszło dwoje uzbrojonych po zęby ludzi. Pierwsza wkroczyła kobieta z gęstymi ciernymi włosami upiętymi w kok. Wycelowała broń w głowę Berta. Za nią wkroczył mężczyzna, który przeraził Luke'a niemal tak samo jak Bert. Miał niemal białe włosy i ogniście czarne oczy. Był wysoki i dobrze zbudowany Jego twarz była najtwardszą, najzimniejszą twarzą, jaką Luke kiedykolwiek widział. Ten mężczyzna także wycelował swoją broń w Berta. Trzecią osobą był Leroy Baldwin.
- Przeszkodziliśmy w czymś? - spytała kobieta z mocnym irlandzkim głosem.
- Ależ skąd. Robiliśmy właśnie porządki. Dzięki, że jesteś, Diana - powiedziała Tess.
- Dlaczego on tak krwawi? - spytał blondyn. Jego miękki południowy akcent kontrastował z szorstkim głosem.
- Postrzeliłam go - odparła Tess. - Stawiał opór podczas aresztowania i tak dalej.
- A skąd, u licha, zdobyłaś broń? - spytała kobieta.
- Ukradłam ją, oczywiście - przyznała Tess. - Tu za nami znajduje się niezła kolekcja broni, a zamki, jak już wielokrotnie wspominałam, są do niczego.
- Tess?
Jane stała w drzwiach. Była blada i wyglądała na sto lat.
- Wszystko w porządku, babciu - rzuciła Tess. Wyswobodziła się z objęć Luke'a i podbiegła do Jane, przytulając ją mocno. - Koszmar już się skończył.
- Tak się martwiłam - szepnęła Jane.
- Ja też.
Nagle Jane odsunęła Tess na wyciągnięcie ramion.
- Czy to dlatego wysłałaś mnie na te idiotyczne poszukiwania Luke'a?
Bert tu był i chciałaś pozbyć się mnie z domu?
- Mógłby cię zranić, gdyby miał okazję - powiedziała łagodnie Tess.
- Na szczęście - stwierdził blondyn - nie miał szans i już tego nie zrobi. Kobieta osłaniała go, gdy zbliżał się do Berta. Wyciągnął mu z kieszeni sprężynowy nóż i rzucił go partnerce.
- Tess, kim są ci ludzie? - spytała Jane.
- No tak, gdzie się podziały moje dobre maniery?! - wykrzyknęła Tess. - Pozwólcie, że wam przedstawię: Blake Thornton i Diana Hunter, agenci ŚBŚ i moi współpracownicy przy tym zadaniu.
- Jakim zadaniu? - spytała Jane.
Tess spłonęła rumieńcem.
- Nadszedł czas, żeby wszystko wyjaśnić. Pojawiłam się w tym domu, żeby dorwać Berta. Żeby go złapać na gorącym uczynku. Nie wiedziałam, że was poznam. Że sprowadzę na was niebezpieczeństwo. Myślałam jedynie o zemście i o wyrazie jego twarzy, gdy się zorientuje, że wpadł w zasadzkę. Ale, jak to sprytnie zauważył Luke, Blake i Diana mają dosyć dowodów, żeby go zamknąć w więzieniu na najbliższych tysiąc lat. Więc poprosiłam ich, żeby go aresztowali. Niestety, Bert zdążył się zorientować i przyszedł tu, żeby się ze mną policzyć. Musiałam mieć pewność, że nie zrobi wam krzywdy. I jest jeszcze coś, babciu. Bert używał kiedyś nazwiska Hal Marsh. To on jest człowiekiem, który mnie porwał.
- Porwał? - powtórzył zaskoczony Leroy Baldwin. - Czy to ma znaczyć, że naprawdę jesteś Elizabeth Cushman?
Tess roześmiała się.
- Co za ironia losu, prawda? Pojawiłam się, żeby się zemścić, a zamiast tego znalazłam rodzinę.
- Wspaniale - stwierdziła Diana. - Zawsze twierdziłam, że Tess ma klasę.
- Dziękuję, Diano.
Nagle Luke przyciągnął Tess do siebie.
- Co z twoją twarzą? - spytał ponuro.
- No nie, czyżby już pojawiły się siniaki? - Tess dotknęła dłońmi policzków.
- Czy ten potwór cię uderzył? - spytała Jane.
- Tylko trochę - odparła cicho Tess. - Jestem do tego przyzwyczajona. Nie ma się czym martwić, babciu.
- Wręcz przeciwnie - powiedział Luke, biorąc ją w ramiona. - Następnym razem, gdy się pokłócimy, ty wychodzisz z domu. Jasne?
- Jasne - odparła z uśmiechem Tess. Spojrzała na Dianę.
- A co z ludźmi Berta?
- Jego tak zwany zespół wywiadowczy już siedzi w więzieniu - powiedziała Diana, chowając broń. - Nie znoszę amatorów.
- To wszystko musiało być dla ciebie okropne, Diano - powiedziała Tess. Diana nagle roześmiała się i pocałowała Tess w policzek.
- Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo. Blake skuł Berta i postawił go na nogi. Bert zwijał się z bólu.
- Nie powinieneś się brać do tej roboty, skoro jesteś taki delikatny - poradził mu Blake głosem, który przyprawił Luke'a o dreszcze. - Skrzywdziłeś moją przyjaciółkę. Nie podoba mi się to. Wolałbym, żebyś za to zapłacił tu i teraz, ale pozwolę, żeby zajął się tobą wymiar sprawiedliwości. Wiesz chyba, że więzienia federalne mają... podwyższony rygor?
Diana roześmiała się.
- Więzienie federalne - powiedziała Tess z westchnieniem ulgi. - Co za piękne słowa. Brzmią jak muzyka: więzienie federalne.
- Nie uda wam się mnie zamknąć - prychnął Bert. - Mam znajomości.
- O tak, wiemy - oświadczyła Tess. - Phil Larkin, Barry Kincaid i inni. Wszyscy siedzą w więzieniu i czekają na swoje procesy.
- Lubimy być dokładni - wyjaśniła Diana.
- I bardzo chcieliśmy cię dopaść - dodał swym chłodnym głosem Blake.
- Czasami - powiedział Luke, przytulając Tess - żałuję, że nie pracuję dla FBI. Ale nie martw się, Bert - dodał, mierząc go spojrzeniem. - Mam wysoko postawionych przyjaciół. Czasem jednak opłaca się być Mansfieldem. Dopilnuję, żeby trafił ci się sędzia i prokurator z piekła rodem.
Blake spojrzał na Luke'a z zainteresowaniem. - Podoba mi się ten facet.
- Mnie też - dodała Tess.
Ku zaskoczeniu Luke'a, Blake przyciągnął Tess do siebie, przytulił ją na chwilę i puścił.
- Świetnie się spisałaś, Tess - pochwalił ją. - W każdej chwili możesz stanąć na czele jednej z moich grup specjalnych.
- Dzięki - odparła miękko Tess.
- To była wielka gra - stwierdziła Diana. - Jesteś zdecydowanie najlepszą oszustką na świecie. Nie mogę się już doczekać następnego wspólnego zadania.
- O nie, Diano, nic z tego - powiedziała Tess. - Odchodzę z ŚBŚ. Będę zbyt zajęta, żeby pracować. Muszę się nauczyć zarządzać imperium Cushmanów.... a poza tym, wkrótce wychodzę za mąż. Prawda? - spytała, patrząc na Luke'a.
- Jak najszybciej - szepnął, biorąc ją znów w ramiona i całując namiętnie. Popatrzył na Dianę i wreszcie złapał oddech.
- Przyjdziecie na nasz ślub?
- Nie opuściłabym tego za żadne skarby świata - odparła Diana z uśmiechem.
Tess przytuliła się do Luke'a z pełnym zaufaniem.
- Leroy, jesteś pierwszy na liście gości - oświadczył Luke.
- Rozważę koszty wypożyczenia smokingu - odparł Leroy ciepło.
- Nie wyjdę za mąż, jeśli ciebie przy tym nie będzie, Blake - oświadczyła Tess.
- Na pewno przyjdę - powiedział. - Uwielbiam płakać na ślubach.
Uśmiechnęła się do niego czule.
- Zawsze wiedziałam, że masz miękkie serce. Broń, którą zabezpieczyłeś, to prawdopodobnie ta sama broń, z której siedem lat temu Bert zastrzelił Eddiego Graftona. Specjaliści od balistyki mogą to potwierdzić.
- Uwielbiam styl twojej pracy - mruknął Blake.
Razem z Dianą wyprowadzili Berta. Leroy wyszedł za nimi. Biorąc głęboki wdech, Tess podeszła do Jane i ujęła jej dłonie w swoje. Stojąc w drugim końcu pokoju Luke widział, że Tess drży.
- Muszę cię przeprosić, ale słowa nie są w stanie wszystkiego oddać - powiedziała. - Pojawiłam się w tym domu, żeby wrobić Berta, co oznaczało, że musiałam cię oszukiwać. I wykorzystywać. Wtedy nie dbałam o to. Myślałam jedynie o posłaniu Berta za kratki. Nic poza tym się nie liczyło. To niewybaczalne. Fakt, że okazałam się być osobą, którą udawałam, to żadne usprawiedliwienie. Chcę cię przeprosić za wszystkie kłamstwa, oszustwa i dzisiejszą strzelaninę. Ale dziś... to Bert zaczął. Ja musiałam skończyć to, co zaczęłam.
- Jesteś bardzo dobra w tym, co robisz - stwierdziła Jane. - I jestem z ciebie bardzo dumna. Dawno ci już wybaczyłam, a teraz chcę, żebyś usłyszała, co mam ci do powiedzenia: Witaj w domu, Elizabeth. Witaj w domu. - Mówiąc to wzięła swoją wnuczkę w ramiona.
- Czasy kawalerskie masz już za sobą. - Hura!
- Wiesz, że masz zaskakująco ładny baryton?
- Jesteś zbyt łaskawa.
- Nigdy nie słyszałam La Cucaracha śpiewanej przez nagiego mężczyznę. Byłam pod wrażeniem. A z tego, co wiem, babcia też miała niezły ubaw.
- Tego tylko pragnąłem.
- Pewnie - odparła Tess z uśmiechem. - Twój brat, Joshua, ogromnie mi dziękował, ale musiałam mu wyjaśnić, że nie miałam z tym nic wspólnego. To ty złożyłeś tak głupią obietnicę.
- Gdybym znał cię wcześniej, nigdy bym tego nie zrobił.
- Lepiej przewidywać takie rzeczy. Nie powinieneś też nigdy grać w rozbieranego pokera ze mną lub z babcią.
- Zapamiętam to.
Tess roześmiała się.
- Czy jesteś pewien, że chcesz mieszkać w rezydencji Cushmanów? Babcia zrozumie, jeśli zamieszkamy we własnym domu.
- Ta rezydencja jest dość duża, żeby zapewnić nam intymność. Nie jestem tak okrutny, żeby zabierać cię Jane po tym, jak cię odzyskała. Wprowadzę się tu po naszym miesiącu miodowym i zrobię to z przyjemnością.
- Czasami jesteś po prostu za dobry. Nie wiem, jak zdołam ci się za to odpłacić.
- Już ja znajdę jakiś sposób, bądź pewna.
- Wierzę - odparła Tess z uśmiechem. - Wiesz, bardzo mi się podoba bycie mężatką - powiedziała, sącząc szampana w ogromnym apartamencie hotelowym. Podniosła dłoń i z czułością spojrzała na cienką złotą obrączkę i pierścionek zaręczynowy ze szmaragdem. Luke kupił je na długo przed tym, zanim poprosił ją o rękę. Taki z niego narwaniec.
- Bardzo mi się podoba twoja koszulka - powiedział z uśmiechem. Siedział na ogromnym łóżku, opierając się o zagłówek. Był nagi.
- Dziękuję. Kupując ją, myślałam o tobie. Wiesz, twój ojciec jest naprawdę miły, gdy nieco rozluźni krawat. Ale może mi się tylko wydaje. Pamiętam, że był najlepszym wierzchowcem, na jakim jeździłam w wieku trzech lat, a mam z kim go porównywać. Myślę, że ty też będziesz dobrym wierzchowcem dla naszych dzieci.
- Naszych dzieci? Czyżbyś już była w ciąży?
Tess spojrzała na niego.
- Jesteśmy małżeństwem zaledwie od siedmiu godzin. Te rzeczy wymagają czasu.
Luke zapraszająco rozpostarł ramiona.
- Jestem gotów poświęcić temu cały swój czas.
Tess postawiła kieliszek z szampanem na stoliku obok łóżka.
- Niecierpliwość może być zaletą i wadą. W twoim przypadku jest całkowicie uzasadniona, drogi mężu. Bądź jednak łaskaw zauważyć, że jestem nadal ubrana.
- Już niedługo, droga żono - powiedział Luke, wstając z łóżka i podchodząc do niej. - To wszystko trzyma się tylko na dwóch kokardkach? - zdziwił się, oglądając Tess ze wszystkich stron. - Jakie to praktyczne.
Tess roześmiała się.
- Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem - powiedział Luke, delikatnie rozwiązując czarną kokardkę na jej lewym ramieniu - jak razem z Jane zdołałyście przygotować tak ogromne wesele w zaledwie trzy dni.
- My, Cushmanowie, jesteśmy bardzo dobrymi organizatorami.
- Ach tak - odparł, przyglądając się kokardce na jej prawym ramieniu. Pociągnął ją wolno i rozwiązała się. Czarna haftowana koszulka z szelestem jedwabiu upadła na podłogę.
- Cudownie. To prawda, że małe jest piękne.
- Ty zawsze mówisz takie miłe rzeczy - mruknęła Tess, obejmując go w pasie, podczas gdy jego usta musnęły jej szyję.
- To specjalność Mansfieldów - odparł biorąc ją w ramiona. - Pozwól, że ci zademonstruję jeszcze jedną specjalność Mansfieldów - powiedział, niosąc Tess do łóżka. Położył ją i sam prędko zajął miejsce obok. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą muszę wiedzieć, zanim skonsumujemy nasze małżeństwo - powiedział, pieszcząc dłońmi jej piersi, a zębami drażniąc jej tak bardzo wrażliwe ucho.
- Tak? - szepnęła Tess, głaszcząc go po plecach.
- Wiesz, że byłbym szczęśliwy nawet, gdybyśmy spędzili nasz miesiąc miodowy zamknięci w klatce na pustyni. Nie myśl więc, że narzekam, ale dlaczego chciałaś koniecznie przyjechać nad Niagarę?
Tess uśmiechnęła się do męża. Nie bardzo mogła skupić myśli, zajęta pieszczotami.
- Żyjąc tak długo bez tradycji rodzinnych, zaczęłam teraz je cenić. Moi dziadkowie spędzili tu swój miesiąc miodowy.
- Doprawdy? - zdziwił się Luke, pochylając głowę i biorąc w usta jeden z jej nabrzmiałych sutków.
- Tak. Och, Luke!
- A czy hołdując tradycjom - spytał, unosząc głowę i spoglądając w jej błękitne oczy - zamierzasz także porzucić dotychczasowe zajęcia, oszustwa i kradzieże, by zająć się prowadzeniem imperium Cushmanów?
Tess uśmiechnęła się, przesuwając dłonią po jego twardym brzuchu i dalej w dół. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, słysząc jęk rozkoszy.
- Mam to imperium we krwi - szepnęła. - Nie widać tego? Luke jęknął.
- Tak myślałem.