Michelle Martin
Przekład
Maria Głowacka
Katharine Glyn z rozbawieniem obserwowała, jak Thomas Carrington usiłuje napełnić jej szklankę lemoniadą, nie oblewając przy tym, jak to miał w zwyczaju, ani swego surduta w purpurowe prążki, ani swych butów, ani wreszcie jej samej.
Tym razem jego wysiłki uwieńczył sukces.
- Brawo, Tommy! - powiedziała z uznaniem, gdy szklanka bezpiecznie dotarła wreszcie do jej rąk. - To był prawdziwy majstersztyk.
- Nabrałem wprawy - odrzekł, uśmiechając się z zakłopotaniem.
- To widać. Nim sezon dobiegnie końca, będziesz niedoścignionym mistrzem elegancji i wdzięku - zauważyła panna Glyn, a w jej oczach pokazały się wesołe błyski.
- No, no, Kate, chyba trochę przesadziłaś. Nie zapominaj rautu u Bennetów z ubiegłego tygodnia.
- Ktoś cię szturchnął w ramię, Tommy! Jestem pewna, że ktoś cię potrącił - zauważyła z powagą.
Nagle jej wzrok zatrzymał się na lady Huntington, której imponujących rozmiarów ciało wciśnięte było w suknię, niemal trzeszczącą pod tym niewyobrażalnym naporem. Lady Huntington, matka pięciu córek na wydaniu, mówiła coś z przejęciem jakiemuś wytwornie ubranemu dżentelmenowi, którego Katharine Glyn nigdy dotąd nie widziała. Włosy miał ciemne i krótko ostrzyżone, oczy szare i lekko przymknięte, gdy, bez szczególnego entuzjazmu, przytakiwał lady Huntington. Jego wyrazistą twarz znaczyły wystające kości policzkowe i kanciasty podbródek. Panna Glyn musiała przyznać, że był wyjątkowo przystojny.
- Tommy, kim jest ten piękniś usidlony przez lady Huntington? - zapytała.
Carrington posłusznie podążył za jej wzrokiem.
- Och - odrzekł bez specjalnego zainteresowania. - To chyba lord Blake. Naśladowca Brakstona, sądząc po surducie. Jak można się ubierać w tak niewyszukany sposób?
- Jak widać nie każdy musi hołdować modzie, mój drogi. Co wiesz o tym, w tak niewyszukany sposób ubranym, lordzie Blake'u?
- Niewiele. Chyba nie bywa w mieście zbyt często. Och, jest jednak coś, słyszałem, że dla swoich kochanek jest hojny. A gdy tylko zjawia się w mieście, natychmiast oblega go tłum wielbicielek.
- Aha! „Tańczy dziś lekko w niewieściej alkowie, przy dźwięcznej lutni miłosnych akordach”1.
Carrington spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Ryszard III, akt pierwszy, scena pierwsza.
Jednak Carrington wciąż zdawał się nie rozumieć.
Katharine uśmiechnęła się.
- To Szekspir, Tommy, dla podkreślenia, jak bardzo mnie bawi odkrycie wśród nas rozpustnika.
- To niezupełnie rozpustnik. Nie uwodzi niewinnych panienek. Interesują go jedynie doświadczone kobiety.
- Boże mój! A to szczwany lis.
Carrington uśmiechnął się szeroko.
- Przykro mi, że cię rozczarowałem, Kate.
- Cóż, przynajmniej ma na tyle zdrowego rozsądku, aby nie udawać, że się dobrze bawi - zauważyła, obserwując jednocześnie, jak lord Blake bezskutecznie usiłuje uwolnić się od niezmordowanej lady Huntington. - Czy Montclairowie kiedykolwiek wydali udany bal?
- Z tego, co wiem, nie. Czy uważasz, że powinniśmy posłać po specjalistów od balsamowania zwłok?
Katharine podniosła do ust szklaneczkę z ponczem.
- Sądzę, że nasi gospodarze już o tym pomyśleli - rzuciła złośliwie, gdy lady Danforth, zanadto wystrojona i upudrowana, zbliżyła się do nich, aby porwać ze sobą Carringtona... w jakim jednak celu, Katharine nie miała pojęcia.
Pozostawiona sama sobie, podeszła do wychodzących na ogród przeszklonych drzwi i oparłszy się o chłodne szyby, jakby w ten sposób chciała uciec od dusznego powietrza zatłoczonej sali balowej, oddała się jednej ze swoich ulubionych rozrywek: obserwowaniu najzabawniejszych słabostek wielkiego świata, który przesuwał się przed jej oczami.
Zerknęła na tego nierozpustnika, ale zasłoniły go dwie matrony. Każda z nich, panna Glyn była tego pewna, próbowała wcisnąć swoje niezamężne córeczki jakiemuś niczego niepodejrzewającemu poczciwcowi. A piękniś był kolejną partią na tym małżeńskim targu. Z każdą chwilą stawał się dla niej coraz mniej ciekawy. Co za nudy.
Odwróciła się w poszukiwaniu ciekawszego obiektu i jej wzrok zatrzymał się teraz na lordzie Bingsleyu, największym dandysie ostatniej dekady, rozmawiającym o czymś z gospodarzem balu. Ulubieniec wielu młodych mężczyzn z towarzystwa, nie wyłączając Tommy'ego Carringtona, lord Bingsley, zaskakiwał wszystkich oszałamiającym strojem na każdym przyjęciu czy balu, w którym uczestniczył.
Dziś wieczorem zjawił się ubrany w wieczorowy surdut w różowe i srebrne prążki, niebieską kamizelkę w złote cętki i jasnożółte pantalony. Jego jasne włosy ufryzowane były a la Byron, fular zawiązany zgodnie z modą minionego tygodnia, a rogi kołnierzyka były tak sztywne i sterczały tak wysoko, że głowa lorda Bingsleya sięgała o dobre pięć centymetrów wyżej niż zazwyczaj. Całość robiła niesamowite wrażenie.
Zanim jednak Katharine Glyn zdołała uświadomić sobie, jak bardzo to było w złym guście, gospodyni balu, pulchna matrona około trzydziestki, posiadaczka sześciorga dzieci i okropnej fryzury ozdobionej pawimi piórami, zbliżyła się do niej w towarzystwie dwóch mężczyzn do złudzenia przypominających Adonisa i Satyra. Adonis był jasnowłosym młodym dżentelmenem o bardzo sympatycznej fizjonomii, nieśmiałym uśmiechu i stosownym stroju. Satyr natomiast przystojnym pięknisiem, który przed chwilą rozmawiał z lady Huntington. Katharine odniosła wrażenie, że spierał się o coś z Adonisem. W pewnej chwili wyglądało to nawet tak, jakby się chciał wycofać, ale Adonis skutecznie mu to uniemożliwił.
- Droga panno Glyn - powiedziała lady Montclair - chciałabym przedstawić pani sir Williama Athertona oraz lorda Blake'a. Sir William bardzo pragnie poznać miss Fairfax, a ponieważ jest pani jej opiekunką, pomyślałam, iż stosownie będzie, jeśli to ty ją przedstawisz.
- Dziękuję, ale nie sądzę, aby to było konieczne - odpowiedziała panna Glyn. - Jestem pewna, że pani zrobi to z większym niż ja zaangażowaniem.
- Ale... ale panno Glyn - zawołał złotowłosy młodzieniec. - Jeśli pani jest rzeczywiście opiekunką panny Fairfax, to chyba oczywiste, że powinienem się przedstawić najpierw pani.
- Doskonale - odparła Katharine, z pewnym ociąganiem odwracając wzrok od nieco sennych oczu lorda Blake'a. - Czy jest pan żonaty, sir Williamie?
Mężczyzna się zaczerwienił.
- Dobry Boże, panno Glyn, oczywiście, że nie jestem! Nigdy nie byłem nawet zaręczony.
- Ach tak. A ile pan ma lat?
- Dwadzieścia sześć.
Powoli poruszyła wachlarzem.
- To już samo w sobie jest zdumiewające. Każdy młody mężczyzna, który mając dwadzieścia sześć lat, nie był przynajmniej dwukrotnie zaręczony, zasługuje na to, aby mu się wnikliwie przyjrzeć.
- Panno Glyn, proszę o wybaczenie, ja... nie miałem nawet okazji, żeby się zaręczyć. Byłem na kontynencie.
- W jakim celu? - zapytała.
Sir William patrzył na nią, jakby nie rozumiał sensu pytania. Lord Blake trącił go łokciem i szepnął mu coś na ucho. Sir William zaczerwienił się, po czym odparł:
- Walczyłem na wojnie, panno Glyn.
- Ach tak! Z jakimi efektami?
- Wierzę, że... że wypełniłem mój obowiązek.
- I to wystarczy, sir Williamie. Skąd pochodzi pańska rodzina?
- Z Suffolk, panno Glyn. Jesteśmy starą rodziną z odpowiednimi dochodami. Z moich najbliższych pozostała mi tylko matka.
- Był pan osobiście zamieszany w jakiś skandal?
- Boże uchowaj, skądże!
- Szkoda. A więc ma pan to jeszcze przed sobą - oświadczyła. - Lady Montclair, może pani przedstawić tego dżentelmena Georginie.
- Ależ, panno Glyn, pani powinna to zrobić - zaprotestowała lady Montclair. - Panna Fairfax jest tak oblegana przez młodych dżentelmenów, że jeśli to ja przedstawię jej sir Williama, z pewnością nie zwróci na niego uwagi. Jeśli jednak zrobi to pani, przynajmniej na niego spojrzy.
Panna Glyn uśmiechnęła się.
- Nie bardzo rozumiem, co innego mogłaby zrobić, ale dobrze, niech będzie tak, jak pani proponuje. A pan, lordzie Blake, też pragnie być przedstawiony pannie Fairfax?
- Dziękuję, nie - odrzekł lord Blake, nie kryjąc znudzenia. - Za bardzo jestem onieśmielony jej urodą, aby się zdobyć na jakąś sensowną rozmowę.
Katharine Glyn spojrzała na niego z rozbawieniem i zaczęła rozglądać się po sali w poszukiwaniu swojej przyjaciółki i towarzyszki, panny Georginy Fairfax, dwudziestoletniej piękności, której lśniące czarne włosy, głęboko osadzone błękitne oczy, twarzyczka w kształcie serduszka, zgrabna figura i łagodne usposobienie wielu mężczyzn przyprawiały o zawrót głowy. Dodatkowym atutem pięknej panny była ogromna fortuna.
W końcu ją zauważyła. Panna Fairfax stała zaledwie kilka kroków na lewo od niej, otoczona przez sześciu młodych elegantów.
- Chodźmy, sir Williamie - powiedziała panna Glyn, ciągnąc go w stronę otaczającego pannę Fairfax męskiego kręgu.
Używając na zmianę łokcia i uprzejmych przeprosin, osiągnęła zamierzony efekt. Wielbiciele panny Fairfax, choć niechętnie, rozstąpili się i panna Glyn podprowadziła sir Williama do obiektu jego westchnień i dokonała krótkiej prezentacji.
Kiedy jednak zauważyła, jak pod wpływem uśmiechu blond boga pod jej przyjaciółką uginają się nogi, a jej twarz nagle blednie, nie mogła opanować rozbawienia. Nigdy nie widziała panny Fairfax w takim stanie. Blond bóg z Olimpu był również nieco wytrącony z równowagi, nie na tyle jednak, aby nie móc poprowadzić swojej wybranki na parkiet.
Samotność panny Glyn nie trwała zbyt długo, ponieważ już po chwili podeszła do niej siostra Tommy'ego, Elizabeth Carrington.
- Kim jest ten młody bóg, który tańczy właśnie z Georginą i dlaczego najpierw mnie z nim nie poznałaś? - zapytała.
Katharine opowiedziała jej krótko, czego dowiedziała się o sir Williamie, po czym skierowała rozmowę na inny temat:
- Kim jest ten Blake, który przez cały czas dotrzymuje towarzystwa sir Williamowi? Znasz go?
- Nie - odparła miss Carrington. - I niewiele o nim wiem. To najwyraźniej jego pierwszy sezon w Londynie po latach nieobecności.
- Wygląda na sensownego.
- I ma furę pieniędzy.
- Biedaczysko. Nic dziwnego, że ta Huntington tak na niego poluje. Majątek i tytuł. Jakie to pospolite. Zaczynam tracić do niego sympatię. Szkoda. Odniosłam wrażenie, że mógłby mnie nieźle bawić.
- Kate, ciebie wszyscy bawią.
- To prawda. Jednak lord Blake szczególnie. Tommy twierdzi, że panienki przepadają za nim. Jak myślisz, zabrał dziś ze sobą jakąś?
- Kate, nie bądź śmieszna!
- Nie jestem śmieszna, tylko zrozpaczona. Jeśli wkrótce nie dostrzegę czegoś interesującego, zasnę na stojąco.
Rozejrzała się po sali i szybko odkryła, że mężczyzna, o którym mowa, tańczył właśnie z drugą na liście najpiękniejszych kobiet na tym balu.
- O Boże! - zawołała.
- Co się stało?
- On zna Priscillę Inglewood. Widzisz? Uśmiecha się do niej.
Panna Carrington podążyła za jej wzrokiem.
- Już wiem, skąd znam to nazwisko! Siostry Pomeroy twierdzą, że ten Blake wrócił do miasta właśnie z powodu Priscilli.
- Chcesz powiedzieć, że ma zamiar związać się z Panną Doskonałą? To pogrąża go w moich oczach ostatecznie. Szkoda, wygląda dosyć... zajmująco. Cóż, muszę znaleźć inny obiekt zainteresowania. Nie rozmawiałam jeszcze z księżną Newberry.
- Uważaj, Kate. Lady Mankin - zwyczajna baronowa - zjawiła się dziś w prawie identycznej sukni i księżna jest wściekła.
- Wcale się nie dziwię. Lady Mankin wyszła, naturalnie?
- Oczywiście! Biedaczka była zdruzgotana. Wątpię, czy jeszcze kiedyś otrzyma zaproszenie od kogoś z towarzystwa, a jej zgłoszenie do klubu Almack's stoi teraz pod dużym znakiem zapytania.
- Och, co za dramat w towarzystwie. Nawet w Drury Lane nie zobaczy się lepszego.
W chwilę później panna Glyn złożyła wyrazy współczucia księżnej Newberry, przeżyła kadryla z młodym Carringtonem i odprawiła z kwitkiem z pół tuzina dżentelmenów, palących się do zawarcia z nią znajomości... aby mieć łatwiejszy dostęp do panny Fairfax.
Nie potrafiła ukryć, jak bardzo nie cierpiała pochlebstw, szczególnie z ust dżentelmenów szukających ładnej buzi i fortuny, a nie charakteru. Jej zadaniem było trzymać takich niegodziwców jak najdalej od panny Fairfax. Traktowała ich więc tak, by na długo zapomnieli o swoich marzeniach.
To, że żaden, chcący zawrzeć związek małżeński mężczyzna, nie jest nią zainteresowany, Katharine Glyn wiedziała od dawna. Jednak wcale z tego powodu nie cierpiała, nie zależało jej bowiem ani na konkurentach, ani na ich kiepskich wierszach, ani na samym wyjściu za mąż. Jej dochody, aczkolwiek skromne, zapewniały środki do życia i niczego więcej nie potrzebowała.
Uważając, że najwyższy czas wracać do domu, zaczęła się rozglądać za swoją podopieczną, co, jak się okazało, wcale nie było łatwe. W końcu znalazła ją w jakimś ustronnym miejscu, pochłoniętą rozmową z panną Carrington.
- Och, Katharine! - zawołała podekscytowana panna Fairfax na widok zbliżającej się przyjaciółki. - To najcudowniejszy wieczór w moim życiu! Właśnie zwierzałam się Beth ze wszystkich moich myśli i uczuć. Nic nie poradzę na to, że nie potrafię ich zatrzymać. Są jak potężny wodospad. Są...
- Cieszę się, Georgino - przerwała jej stanowczo panna Glyn. - Zanim jednak ten wodospad zaleje wszystko dookoła, chciałabym uświadomić ci, że minęła już druga i czas wracać do domu. Beth, myślę, że powinnaś poszukać swojego brata. Widziałam, jak rozmawiał z tą Morweną Devon.
- Co takiego? Znowu ta wymalowana modliszka? - oburzyła się panna Carrington. - Myślałam, że Tommy ma więcej rozumu - powiedziała, rzucając się na poszukiwanie zbłąkanego brata.
- Chodź, Georgino. - Panna Glyn wzięła przyjaciółkę pod rękę i pociągnęła ją w kierunku wyjścia. - Czeka cię jutro ciężki dzień i musisz się dobrze wyspać.
- Jutro, jutro! - powtarzała wciąż panna Fairfax. - Zobaczę go jutro. Och, Katharine, tyle się wydarzyło w ciągu tych ostatnich kilku godzin!
- To widać po twojej rozgorączkowanej twarzy i błyszczących oczach. Lepiej jednak będzie, jak opowiesz mi o tym w powozie. Uzewnętrznianie uczuć na środku sali balowej naraża na zarzut trzpiotowatości. To świadczy o braku obycia, a obycie, moja droga, jest bardzo ważne, jeśli się chce utrzymać odpowiednią pozycję w towarzystwie.
- Och, Kate - zachichotała panna Fairfax. - Mówisz od rzeczy!
Panna Glyn, która nigdy dotąd nie słyszała, żeby Georgina chichotała, poczuła niepokój. Szybko wyprowadziła młodą przyjaciółkę z sali i kiedy zajęły miejsce w powozie, a stangret zaciął konie, opadła na oparcie siedzenia i, spojrzawszy spod oka na pannę Fairfax, powiedziała:
- Możesz zaczynać.
- Nie patrz tak na mnie, Kate, jakbyś się obawiała czegoś strasznego - odparła panna Fairfax ze śmiechem. - Zapewniam cię, że jeszcze nigdy nie było mi tak cudownie. Kręci mi się w głowie i jest mi tak lekko, jakbym za chwilę miała się unieść do gwiazd, zatańczyć walca dookoła Wielkiego Wozu, wyśpiewać hymn Strzelcowi i dosiąść Wielkiej Niedźwiedzicy.
- Nic z tego, Georgino, dobrze wiesz, że nawet na koniu trzymasz się fatalnie.
- Och, Katharine! Jestem taka szczęśliwa! - powtarzała panna Fairfax. - Poznałam najcudowniejszego pod słońcem mężczyznę. Jest taki piękny, że, kiedy o tym myślę, czuję, jak zapiera mi dech w piersiach. Wiesz, przez pierwsze pięć minut znajomości nie mogłam wymówić słowa. Jest taki miły, uprzejmy, inteligentny i czuły. Ma tyle gracji i wdzięku, a przy tym tyle siły, że mógłby nieść mnie w ramionach na koniec świata.
Katharine straciła opanowanie i wybuchnęła śmiechem.
- Och, Georgie, gdybyś mogła siebie słyszeć. Jeszcze się nigdy tak nie ubawiłam.
- Ale ja mówię poważnie.
- Wiem, kochanie, wiem. To jest właśnie takie zachwycające. Miłość od pierwszego wejrzenia! Nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę cię w takim stanie. I pomyśleć, że to ja się do tego przyczyniłam!
- Katharine, nie chciałabym, żebyś kpiła z moich uczuć do Will... do sir Williama.
- Przepraszam - odparła jej przyjaciółka z powagą. - Już nie będę, przyrzekam. Sama mnie jednak do tego sprowokowałaś... ale niech będzie, co ma być - odkaszlnęła. - Cieszę się, że wybrałaś kogoś, kto ma na imię William. Chrześcijańskie imię ma ogromny wpływ na charakter mężczyzny i szczęście jego małżonki. Taki na przykład Basil. To imię nieodparcie kojarzy mi się z łasicą. Wskazuje na mężczyznę, któremu nie powinny ufać ani kobiety, ani ich kieszenie. A Percy. Unikaj tego imienia, Georgino, jak diabeł święconej wody, ponieważ mężczyzna, który je nosi, nigdy nie wyrwie się z objęć swojej mamusi. Waldos zachoruje na podagrę, Brian odda się bez reszty polowaniom, a Roger rozpuście.
- Katharine, doprawdy! - zachichotała ponownie panna Fairfax.
- Natomiast William - ciągnęła jej przyjaciółka wciąż z tą samą powagą - to imię wspaniałe pod każdym względem. Kryje w sobie siłę i urok historii. Zauważ tylko, że kojarzy się z walką - przypomnij sobie Wilhelma Zdobywcę2 - i twój Willie nie jest wyjątkiem. Jeśli będziesz go krótko trzymała, a nie bawiła się w jakieś ckliwe „mój słodki Willie”, myślę, że będą z niego ludzie. Moja rozmowa z nim była z konieczności króciutka i oczywiście potrzebuję więcej informacji, zanim ostatecznie powiem ci, co o nim myślę. Wspomniał, że ma jedynie matkę, to prawda?
- Tak. Jego ojciec zmarł cztery lata temu, pozostawiając po sobie jedyne dziecko, właśnie Williama.
- Doskonale. Nie będziesz musiała szukać mężów dla jego sióstr i spłacać długów jakiegoś brata utracjusza. A jakie ma zdanie na temat dzieci?
- Dzieci? - wykrztusiła z trudem panna Fairfax. - Katharine, my dopiero co się poznaliśmy!
- Ależ moja droga Georgino, słuchając, z jakim entuzjazmem mówisz o jego silnych ramionach, miałam prawo przypuszczać...
- Katharine, doprawdy! - prychnęła panna Fairfax. - Sir William to po prostu uprzejmy, inteligentny, dowcipny, wytwornie wyrażający się młody mężczyzna o szlachetnym sercu, mądrych oczach i...
- I jutro masz zamiar się z nim zobaczyć - dodała z uśmiechem Katharine Glyn.
- O tak! - westchnęła uszczęśliwiona Georgina. - Wildingowie zaprosili go na jutrzejszy raut. Czy życie nie jest cudowne?
Powóz zatrzymał się przed rezydencją Fairfaksów przy Russel Court, gdzie na obydwie panie czekał już Wainwright, majordomus Fairfaksów od dwudziestu prawie lat.
- Dobry wieczór, Wainwright - powiedziała panna Glyn, zdejmując płaszcz. - Ogromnie cię przepraszam za tę nieprzyzwoitą godzinę. Usiłowałam wyciągnąć pannę Fairfax wcześniej, ale tak świetnie się bawiła, że okazało się to zupełnie niemożliwe.
- Nic nie szkodzi, panno Glyn - odparł majordomus. - Piliśmy właśnie z Rossem herbatę w kuchni.
- Nie pozwól więc, aby ostygła - odpowiedziała z uśmiechem panna Fairfax. - Zamknij tylko drzwi i wracaj do Rossa. Katharine i ja idziemy natychmiast do łóżka.
- Doskonale, panienko. - Wainwright skłonił się nisko, podczas gdy one weszły na schody prowadzące do ich sypialni.
- Do łóżka, oczywiście - powtórzyła Katharine - ale dopiero wtedy, gdy opowiesz mi wszystko o sir Williamie Athertonie, moja droga.
- Powiedziałam ci wszystko, co wiem, Kate. Zapominasz, że dopiero dziś wieczorem się poznaliśmy.
- Nie, nie, moja droga. To ty zapominasz.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nic, Georgino, nic! Idź do łóżka i śnij o swoim... nowym adoratorze.
- Och, Kate, czy nie jest cudowny! - powtórzyła panna Fairfax, obejmując ponownie przyjaciółkę. - Jestem pewna, że wy dwoje jutro będziecie mieli okazję lepiej się poznać.
- Jutro? Ależ ja jutro nie spotkam się z nim, Georgino.
- Ale raut u Wildingów...
- Nie wybieram się do Wildingów.
- Kate!
- Mówiłam ci już tydzień temu, że nie przyjęłam zaproszenia. Twoja popularność, Georgino, zmusiła mnie do życia, które mi wcale nie odpowiada. Ciągłe obcowanie z ludźmi na każdym kroku podkreślającymi swoją wyższość nawet świętego mogłyby wyprowadzić z równowagi... a obie wiemy, że nie jestem żadną świętą. Zrezygnowałam z rautu u Wildingów. Tęsknię do objęć Dantego, Swifta, Jonsona! Oni są wierni.
- Tak, ale teraz, kiedy poznałam sir Williama...
- To nie jest powód, dla którego mogłabym zrezygnować ze spędzenia wieczoru w bibliotece. Marzę o tym od miesiąca. To tempo, które w tym sezonie nam narzuciłaś, Georgino, niszczy moje duchowe życie. Sir William moje wstępne oględziny przeszedł pozytywnie i wszystko wskazuje na to, że twoje również. Zobaczymy, czy spełni nasze oczekiwania, nieprawdaż, Georgie?
- O tak! - westchnęła panna Fairfax, po czym zarumieniła się nagle.
- Wspaniale - odparła panna Glyn z uśmiechem. - Nim minie tydzień, sir William rozgłosi wszystkim dookoła swoją dozgonną miłość do ciebie.
Obie panny mieszkały razem w domu Fairfaksów przy Russel Court od półtora roku, od śmierci rodziców panny Fairfax. Jeremy, starszy brat Georginy, służył w kawalerii i nie mógł zapewnić siostrze opieki. W tej sytuacji opiekunowie dziewczyny, lord i lady Egerton, zaproponowali jej, aby zamieszkała z nimi. Jednak młodziutka panna Fairfax zdawała sobie sprawę z tego, że ta oferta nie była zupełnie szczera. Dla ludzi, którzy mieli cztery córki na wydaniu - w tym trzy niezbyt urodziwe - oraz dwóch synów, których upodobanie do pięknych młodych kobiet dla nikogo nie było tajemnicą, przyjęcie pod swój dach Georginy Fairfax mogłoby skończyć się katastrofą. I wtedy to Katharine Glyn zaproponowała, że może zamieszkać z panną Fairfax w roli jej opiekunki.
Panna Glyn straciła matkę, gdy miała pięć lat, ojca w wieku lat szesnastu. Wtedy to przeniosła się do domu Fairfaksów, wyznaczonych jej przez ojca na prawnych opiekunów. Od tej chwili datuje się jej przyjaźń z pięć lat młodszą Georginą. Śmierć państwa Fairfax w przededniu debiutu Georginy sprawiła, że ta przyjaźń jeszcze bardziej się zacieśniła.
Katharine doszła do wniosku, iż, skoro zdecydowała, że sama nie wyjdzie za mąż, powinna zająć się młodziutką przyjaciółką, przynajmniej do czasu, aż Jeremy Fairfax, dwudziestotrzyletni brat Georginy, mając dosyć służby w wojsku, wróci do Londynu i w sposób odpowiedzialny zajmie się siostrą. A że panna Glyn znana była w towarzystwie z inteligencji i dużej wiedzy o świecie - na tę opinię ciężko pracowała - Egertonowie, aczkolwiek z pewnym wahaniem, zaakceptowali w końcu jej propozycję.
Przez rok panna Glyn i panna Fairfax mieszkały same w Russel Court w idealnej harmonii, rzadko wychodząc z domu i widując się jedynie z najbliższymi przyjaciółmi. Jednak pod koniec żałoby Katharine zaczęła nalegać, aby jej przyjaciółka zaczęła znowu bywać w towarzystwie. Po dwóch tygodniach od debiutu panna Fairfax została uznana za piękność sezonu i największą jego sensację, co ją nieco zakłopotało, natomiast pannę Glyn rozśmieszyło do łez. Po tym, jak książę regent podczas debiutu zwrócił na pannę Fairfax szczególną uwagę, jej sukces był murowany, a ona sama nie była już panią swego losu.
Katharine Glyn nie zamierzała jednak rezygnować ze swoich ulubionych zajęć jedynie po to, aby uczestniczyć w triumfie przyjaciółki. Tak więc zamiast pójść z nią na raut, na którym pewnie zanudziłaby się na śmierć, uprzedziła Wainwrighta, że nie ma jej w domu dla nikogo, po czym przebrała się w domowy strój i zaszyła w bibliotece, gdzie w ulubionym skórzanym fotelu zagłębiła się w lekturze pierwszego tomu Fausta. Koncentracja, towarzysząca jej dotąd podczas zgłębiania dzieł Monteskiusza, Swifta, Wollstonecrafta i Dantego, tym razem została brutalnie przerwana przez nagłe pojawienie się Georginy, która wpadła do biblioteki i z rozdzierającym okrzykiem - Kate! - rzuciła się do jej kolan.
- Dobry wieczór, Georgino - powiedziała panna Glyn, starając się zachować spokój. - Mam nadzieję, że miło spędziłaś czas?
- Och, Katharine! - zawołała panna Fairfax, ściskając kolana przyjaciółki. - Było cudownie!
- Domyślam się, że widziałaś się z sir Williamem Athertonem.
- Widziałam się z nim, rozmawiałam z nim, tańczyłam z nim!
- Cieszy mnie, że na tym się skończyło.
- Och, Katharine, nasze spojrzenie na świat jest identyczne - entuzjazmowała się panna Fairfax. - Nasze serca i umysły czują i myślą tak samo. Mamy te same nadzieje i te same marzenia. William ma wszystko, czego zawsze szukałam w mężczyźnie. Jest... jest niezwykle łagodny i delikatny, Kate, a mimo to taki pewny siebie. Opanowany i inteligentny, chociaż czasem bardzo impulsywny. Wiesz, rozmawiał dziś ze mną aż trzy razy!
- Przepraszam, moja droga, ale muszę to skomentować. Jedna rozmowa to tylko grzeczność z jego strony, druga - to już głębsze zainteresowanie, trzecia świadczy o głębi uczuć, ale i... twoim przyzwoleniu, Georgino.
- Och, Katharine - zawołała panna Fairfax, ponownie obejmując przyjaciółkę. - Jesteś kochaną, słodką, cudowną kobietą. Jak możesz tak mówić!
- To samo mogłabym powiedzieć o tobie.
- Gdybyś jeszcze ty zakochała się wreszcie w kimś wartościowym, moje szczęście byłoby już całkowite.
- Błagam, Georgino, oszczędź mi tych twoich wartościowych mężczyzn. Dobrze wiesz, że nie interesuje mnie ani miłość, ani małżeństwo. Jestem szczęśliwa. Dlaczego życzysz mi takiego nieszczęścia?
- Miłość nie jest nieszczęściem.
- Oczywiście, że jest. Jeśli nie zwiodą cię intencje dżentelmena, wystawiając na pośmiewisko, to narażasz się na cierpienie, oczekując spotkania z ukochanym lub chwili, kiedy cię poprosi, abyś wpisała jego nazwisko do swojego karnetu, lub na akceptację przez jego szanowną mamusię. Żadna zakochana kobieta nie zachowała rozsądku i pogody ducha. Pytam cię więc, Georgino, czy może mnie spotkać coś gorszego niż miłość i niemożność swobodnego zachowania się na salonach?
Twarz panny Fairfax pobladła nagle.
- Katharine, sir William ma przyjść do mnie jutro. Zaproponowałam, żeby przyszedł w porze przedpołudniowych wizyt. Powiedział, że tak zrobi!
- Doskonale. Będę miała okazję wyspowiadać go z każdej godziny życia. W końcu to mój obowiązek.
- Tak, ale ty... on... ja...
- My. Tak, moja droga, mów, proszę, dalej.
- Katharine, twój język...
- Mój język? To już będzie nas czworo. Czy może być coś bardziej przyjemnego?
- Powściągliwość - odparła stanowczo panna Fairfax. - Powściągliwość byłaby o wiele przyjemniejsza.
- Georgino...
- Och, Katharine - zawołała panna Fairfax, patrząc na nią błagalnie. - Nie mam zamiaru cię krytykować, doskonale wiesz, jak bardzo jestem do ciebie przywiązana i jak bardzo cię kocham, ale... cóż... masz tendencję do mówienia rzeczy kąśliwych i szczerze mówiąc dziwacznych, kiedy sądzisz, że nikt tego nie słyszy. Sir William może je niewłaściwie zrozumieć, nie znając cię i nie kochając tak jak ja i... boję się, że możesz go przestraszyć.
- Georgino - odparła panna Glyn, chwytając przyjaciółkę za ramiona - mężczyzna, który może się przestraszyć tego, co mówię, nie jest wart, aby go zatrzymać.
- Ale on jest! To jest... to znaczy... - Panna Fairfax zarumieniła się gwałtownie. - To bardzo wartościowy i godny zaufania dżentelmen i zależy mi na tym, aby w moim domu wywrzeć na nim dobre wrażenie. To tylko przez jakiś czas, Kate, zanim cię lepiej nie pozna. Później będziesz się z nim przekomarzać, ile tylko dusza zapragnie. Na razie jednak nie mogłabyś być trochę bardziej powściągliwa? Zrobisz to dla mnie? Proszę?
- Dla ciebie, Georgino, mogłabym obciąć swój język tępym nożem.
- Nie sądzę, żeby to było potrzebne. Pójdę teraz powiedzieć kucharzowi, co ma przygotować na jutro dla gości. Och, gdybym tylko wiedziała, co sir Atherton lubi. Szkoda, że nie pomyślałam, aby go o to zapytać.
- Ośmielam się twierdzić, że myślałaś o czymś zupełnie innym.
Panna Fairfax wybiegła już jednak z pokoju i nie usłyszała ostatniego komentarza.
Katharine w zamyśleniu nawijała na palec pasmo włosów. A więc Georgina w końcu wpadła. Katharine od dawna się tego spodziewała, ponieważ jej przyjaciółka miała serce gotowe na przyjęcie miłości. A jednak, szkoda. Przez ostatnie półtora roku przyzwyczaiła się do towarzystwa przyjaciółki. I oto znalazł się mężczyzna, który wywrócił jej wygodne życie do góry nogami. Nie mogła pojąć, dlaczego kobiety zakochują się w mężczyznach, mimo że później obiekt ich wzniosłych uczuć krzywdzi je i rozczarowuje. Dzięki Bogu, pomyślała, że jestem zbyt rozsądna na to, aby znaleźć się w takiej sytuacji.
Panna Fairfax leciała jednak w ogień miłości jak ćma i trzeba ją było chronić, żeby się w tym ogniu nie poparzyła. Katharine rzuciła lekko, że wyspowiada sir Williama z całego życia, ale w tych słowach kryła się jej głęboka troska i niepokój. Jej obowiązkiem było upewnić się, że droga przyjaciółka będzie w ramionach sir Williama bezpieczna, nie dozna rozczarowania i nie będzie cierpiała.
Jeśli sir William pozytywnie tę próbę przejdzie, a Georgina wciąż będzie go chciała, to Katharine Glyn była pewna, że w stosownym czasie zostaną ogłoszone zapowiedzi i pan młody nie ucieknie sprzed ołtarza.
Następnego dnia po południu panna Glyn podejmowała w ogromnym błękitnym salonie Thomasa i Elizabeth Carringtonów, lorda Falkhursta, lorda Mowbry'ego oraz panny Mary i Elvirę Pomeroy. Georgina Fairfax była również, ale jej serce biło tak mocno, a krew tak pulsowała w skroniach, że niewiele do niej docierało i w prowadzeniu konwersacji panna Glyn musiała liczyć tylko na siebie. Sytuacja była o tyle niezręczna, że, z wyjątkiem Carringtona, pozostałych dżentelmenów sprowadziło tu wyłącznie zainteresowanie osobą panny Fairfax.
Panna Carrington robiła, co mogła, aby ratować sytuację i to nawet z niezłym rezultatem, ponieważ poza urodą miała wiele wdzięku i, co nie było bez znaczenia, spory posag. Katharine Glyn zaczęło to nawet bawić, ale wtedy do salonu wszedł Wainwright i zaanonsował:
- Sir William Atherton i lord Blake.
Panna Glyn odwróciła się i ujrzała młodego Adonisa z balu u Montclairów i jego znudzonego kompana. Trudno, będzie musiała jakoś przeżyć wizytę przyjaciela Priscilli Inglewood. Po prostu zignoruje go.
Na szczęście są tu inni, którzy zabawią lorda Blake'a... jeśli przyjaciel lady Inglewood zasługuje na to, aby go zabawiać.
Widząc, z jaką determinacją jej przyjaciółka idzie w kierunku obydwu dżentelmenów, Katharine szybko do niej dołączyła.
- Sir Williamie - powiedziała miękko panna Fairfax. - Tak się cieszę, że mógł pan przyjść.
- To ogromna przyjemność widzieć panią znowu, panno Fairfax - odparł sir William równie miękkim głosem. - Ośmieliłem się przyprowadzić ze sobą mojego najlepszego przyjaciela. Lord Blake, jeśli panie pozwolą.
Lord Blake skłonił się, podniósł dłoń panny Fairfax do ust i matowym głosem, który sprawił, że Katharine nagle zaparło dech w piersiach, powiedział:
- Wiele o pani słyszałem, panno Fairfax, ale nigdy nie miałem odwagi podnieść oczu na tak olśniewającą urodę.
Panna Glyn przymrużyła oczy. Jej oddech i zdrowy rozsądek znowu były w normie. To tylko puste słowa, powiedziała sobie, i więcej o nim mówią niż głos.
- Jest pan niezwykle uprzejmy, lordzie Blake. Każdy przyjaciel sir Williama jest mile widziany w moim domu. Sir Williamie, miał pan już okazję poznać pannę Glyn. Lordzie Blake, niech mi będzie wolno przedstawić pana mojej najserdeczniejszej przyjaciółce, Katharine Glyn - powiedziała panna Fairfax.
- Jakże się cieszę, że znowu panią widzę, panno Glyn - rzekł sir William, skłaniając głowę. - Pani imię prawie nie schodzi z ust panny Fairfax.
- Cóż za zdumiewający brak rozsądku - mruknęła Katharine, starając się nie widzieć złośliwego uśmiechu lorda Blake'a. - Ja również się cieszę, sir Williamie, ponieważ nieustannie słyszę same dobre rzeczy o panu, ataki wzorzec doskonałości zawsze chętnie widzę w moim domu. Niestety, o panu, lordzie Blake, niewiele słyszałam.
- Nie? - odparł, unosząc do góry jedną brew.
Znaczące szturchnięcie łokciem sprawiło, że panna Glyn szybko dodała:
- I to dobrze o panu świadczy. Zdaje się, że w dzisiejszych czasach ludzie mówią jedynie o tych, którzy są zamieszani w jakieś skandale. Napije się pan herbaty?
Lord Blake z powagą uznał, że to doskonały pomysł.
Panna Glyn skinęła na pokojówkę i natychmiast pojawiły się dwie filiżanki herbaty. Cała czwórka skierowała się teraz do stojącej w pobliżu sofy, gdzie panie zajęły miejsca, a panowie stanęli przed nimi.
- Wspomniał pan, sir Williamie - odezwała się panna Glyn - że porzucił niedawno służbę w wojsku i zdecydował się na życie w cywilu.
- Tak. Wróciłem do Anglii cztery miesiące temu. W Londynie jestem zaledwie od dwóch tygodni.
- Opatrzność musiała nad panem czuwać, ponieważ, jak widzę, wrócił pan z frontu bez szwanku.
- Miałem szczęście, to prawda, na przekór całej tej rzezi - odparł sir William. - W ubiegłym roku zostałem lekko draśnięty w ramię. I to była jedyna rana, jaką odniosłem.
- Pańska matka musi być ogromnie szczęśliwa, że wrócił pan bezpiecznie do domu - dodała panna Glyn.
- To prawda. Zrezygnowałem z wojska dla niej - przyznał. - Bardzo się o mnie bała, a zarządzanie majątkiem okazało się dla niej zbyt wielkim obciążeniem. Nie powinienem tak długo być poza domem.
- To bardzo chwalebna postawa - skomentowała panna Glyn. - A pan, milordzie? - powiedziała, zwracając się do lorda Blake'a. - Pan również brał udział w tym konflikcie?
- Boże uchowaj! - zawołał ze zgrozą lord Blake. - Wojna to prawdziwa klęska dla garderoby. Słyszałem, że Francuzi uwielbiają bić się na bagnety. Wszystko razem to raczej nie najlepszy sposób spędzania czasu.
- Cóż za praktyczny umysł - mruknęła panna Glyn. - Prawda Georgino? Georgino? - powtórzyła, trącając łokciem przyjaciółkę patrzącą z uwielbieniem na sir Williama.
- Hm? Och... co mówiłaś, Kate?
- Rozmawiałam właśnie z lordem Blakiem o ogrodnictwie i lord wspomniał, że sir William uwielbia cieplarnie, a to doskonale się składa, sir Williamie - powiedziała panna Glyn, zwracając się do nieco oszołomionego młodzieńca - ponieważ mamy wspaniałą cieplarnię z tyłu ogrodu. Może panna Fairfax dałaby się namówić i pokazała ją panu?
Panna Fairfax szybko zamrugała powiekami.
- O tak. To wspaniały pomysł, Kate - wykrztusiła. - To znaczy... jeśli ma pan na to ochotę, sir Williamie?
- Z radością przemierzyłbym pustynię, gdyby tylko pani tam była, panno Fairfax - oświadczył młodzieniec.
Wyekspediowawszy tych dwoje z salonu, Katharine podniosła się z sofy i zatrzymała przed lordem Blakiem.
- Nie rozmawialiśmy o ogrodnictwie, panno Glyn - zauważył.
- Nie? - odparła, marszcząc brwi.
- Z całą pewnością.
- Coś takiego - mruknęła. - Dałabym głowę, że tak było.
Lord Blake patrzył na nią z rozbawieniem.
- Wygląda na to, panno Glyn, że ten Atherton po prostu wymknął się z panną Fairfax! - rzekł z oburzeniem lord Mowbry, tęgawy dżentelmen o różowej cerze.
- Myli się pan, lordzie Mowbry. To panna Fairfax wymknęła się z sir Williamem - poprawiła go panna Glyn.
- Czyżby?
- Widzi pan, Georgina błagała mnie, żebym nic o tym nie mówiła - wyznała, biorąc Mowbry'ego pod rękę. - Wierzę jednak w pańską dyskrecję. Biedna panna Fairfax cierpi od pewnego czasu na chorobę świętego Walentego.
Lord Blake odwrócił się, aby ukryć uśmiech.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - zdziwił się lord Mowbry.
- Och, to bardzo rzadka choroba i prawie nieuleczalna - powiedziała ze smutkiem panna Glyn.
- Co to ma jednak wspólnego z tym, że Atherton wyciągnął ją do ogrodu?
- Ależ wiele, drogi lordzie Mowbry. Wie pan, oczywiście, że sir William wrócił właśnie z wojny?
- Tak, tak, ale...
- To wielka tajemnica, ale jestem pewna, że mogę panu zaufać - ciągnęła panna Glyn głosem pełnym ekscytacji. - Sir William wiele widział na pustyni egipskiej. Tam też spotkał pewną Cygankę, która nauczyła go wielu cudownych rzeczy, w tym również - dodała z triumfem - jak uleczyć osobę dotkniętą chorobą świętego Walentego. Właśnie teraz usiłuje jej pomóc!
Lord Mowbry przez chwilę patrzył w milczeniu na pannę Glyn, po czym oznajmił, iż wcale mu się to wszystko nie podoba, dlatego wychodzi, i pospiesznie opuścił pokój.
Lord Falkhurst, przystojny mężczyzna koło trzydziestki, wyraźnie czymś poirytowany, natychmiast podszedł do panny Glyn.
- Katharine, zauważyłaś, że panna Fairfax wyszła z tym Athertonem?
- Wydaje mi się, że rzeczywiście coś takiego widziałam. Oczywiście moje oczy nie są już tak dobre jak kiedyś.
- Dlaczego im nie towarzyszysz, chociaż należy to do twoich obowiązków? Chyba nie powiesz, że pozostawienie tych dwojga sam na sam jest właściwe?
- Bardziej właściwe niż te okropne myśli, które kłębią się w twojej głowie, Falkhurst - odparła panna Glyn.
Lord Falkhurst zbladł gwałtownie, a jego szczęki zacisnęły się nerwowo. Ten młody mężczyzna o zgrabnej figurze, bujnej, ciemnej czuprynie, czarnych, ponurych oczach, zawziętym charakterze i sporej fortunie dawno temu był zaręczony z panną Glyn.
- Ależ, Bertie - ciągnęła panna Glyn z promiennym uśmiechem - doskonale wiedziała, że lord Falkhurst nie cierpiał tego przezwiska z czasów dzieciństwa - nie rób takiej kwaśnej miny. Wyglądasz jak nadąsany uczniak... choć te czasy masz już dawno za sobą. Przestań się na mnie boczyć. Przecież możemy porozmawiać jak ludzie kulturalni. Powiedz, jak czuje się wuj Archibald? Zdaje się, że cierpi z powodu kamieni w nerkach?
- Dziękuję, jest już całkiem zdrowy - odparł lord Falkhurst obojętnym tonem.
Katharine Glyn, sapiąc ze złości, zerwała się nagle i z całej siły uderzyła lorda Falkhursta w twarz.
- Jak pan śmie, sir?! Jak pan śmie obrażać mnie w moim własnym domu? Proszę wyjść! Natychmiast!
Siedem par oczu ze zdumieniem obserwowało tę zaskakującą scenę.
- Katharine - syknął lord Falkhurst - czyżbyś postradała rozum? Co ty, do diabła, wyprawiasz?
- Żadne przeprosiny nie są w stanie zatrzeć tego, co pan zrobił, lordzie Falkhurst - powiedziała z naciskiem panna Glyn. - Proszę opuścić ten dom i nigdy tu już nie wracać!
Widząc malującą się na twarzach pozostałych gości wrogość, lord Falkhurst, wyraźnie zmieszany, skłonił się sztywno i zrobił to, o co go poproszono.
Panna Glyn z nieskrywaną satysfakcją obserwowała, jak hrabia opuszcza salon. Kiedy po chwili odwróciła się, zauważyła, że lord Blake, który stał oparty o gzyms kominka, z zainteresowaniem się jej przygląda. Nie przejęła się tym jednak. W końcu obiecała poprawne zachowanie w obecności sir Williama. Postanowiła zignorować jego lordowską mość.
- Och, biedactwo! - zawołały ze współczuciem siostry Pomeroy.
- Jakież to musiało być dla ciebie okropne! - zauważyła Elvira.
- Ten człowiek to straszny cham - dodała Mary. - Mama zawsze twierdziła, że lord Falkhurst to cham.
- Twoja reakcja była niesamowita, te błyszczące gniewem oczy, wysoko uniesiona głowa! - ekscytowała się Elvira. - Czułam, jak ciarki mi przechodzą po plecach.
- Byłaś wspaniała, moja droga - powiedziała Mary. - Po prostu wspaniała.
Katharine Glyn ze łzami w oczach - zawsze idealnie wcielała się w każdą rolę - przycisnęła dłonie panien Pomeroy do piersi.
- Co za wspaniałe przyjaciółki! Takie wrażliwe. Takie troskliwe - dramatycznie zawiesiła głos.
- Ależ moja droga, musisz się położyć. Musisz się położyć natychmiast - oświadczyła lady Mary.
- Tak, tak, Mary ma rację - przyznała lady Elvira. - Potrzebujesz chłodnego kompresu i herbatki z mniszka lekarskiego, by dojść do siebie po tym skandalicznym ekscesie.
Odprowadzając panny Pomeroy do drzwi, Katharine wciąż powtarzała:
- Jesteście dla mnie takie dobre. Nie wiem, jak mam wam dziękować. Jak dałabym sobie radę bez takich przyjaciółek jak wy? Mam tylko nadzieję, że zapomnicie tę przykrą scenę. Kiedy następnym razem nas odwiedzicie, z pewnością będzie o wiele przyjemniej.
Siostry Pomeroy zapewniły pannę Glyn, iż absolutnie nie czują się dotknięte, ponownie poradziły, aby nie zapomniała o herbatce z mniszka lekarskiego, i wyszły.
- Nie przyjmujemy już dziś nikogo, Wainwright - poinformowała panna Glyn majordomusa i ponownie wróciła do salonu.
- Koniec wizyty - oznajmiła, podchodząc do rodzeństwa Carringtonów, po czym, stanąwszy między nimi, ujęła obydwoje pod ręce i zaczęła ich prowadzić w kierunku wyjścia. - To była ogromna przyjemność widzieć was znowu. Pozdrówcie ode mnie, kogo chcecie, pamiętajcie o mnie w modlitwach, a teraz adieu.
- Co proszę? - wykrztusił z trudem Carrington w połowie drogi do holu.
- Po prostu wyrzucam was - wyjaśniła Katharine.
- Ale dlaczego? - zapytał ze zdumieniem.
- Ponieważ tu wciąż jesteście.
- Ale... ale...
- Chodźże, Tommy - powiedziała stanowczym tonem panna Carrington, ciągnąc brata w kierunku wyjścia. - Siostra Beth wszystko ci wyjaśni. Do widzenia, Kate - rzuciła przez ramię. - Doskonale się bawiłam.
- Miło mi - odparła panna Glyn. - Musimy to kiedyś powtórzyć.
Wesoły kobiecy śmiech był jedyną odpowiedzią, gdy Wainwright żegnał przy drzwiach Carringtonów.
Katharine odetchnęła z ulgą, zadowolona z dobrze wykonanego zadania, ponownie wróciła do salonu i, zamknąwszy za sobą drzwi, ze zdumieniem zauważyła lorda Blake'a, niedbale opartego o marmurowy gzyms kominka.
- Coś takiego! - zawołała ze zdumieniem. - Pan wciąż tutaj?
- A nie powinienem? - zapytał spokojnie, podchodząc do niej. - Prawdę mówiąc, już trzęsę się ze strachu, kiedy pomyślę, co może pani zrobić, aby mnie wyrzucić z domu.
- Postaram się, żeby pańskie wyjście odbyło się w miarę bezboleśnie - zapewniła go chłodno.
- Jestem ogromnie zobowiązany, ale czy naprawdę muszę wyjść?
- Jak słusznie zauważył pewien wieszcz, nieproszeni goście są najsympatyczniejsi, kiedy wychodzą. Ale proszę zaczekać - powiedziała, podnosząc rękę w wymownym geście, po czym zamknęła na chwilę oczy, jakby się chciała nad czymś zastanowić. - Jest pan, o ile pamiętam, przyjacielem sir Williama, tak? - zapytała.
- Istotnie, jesteśmy zaprzyjaźnieni.
- Do licha! - westchnęła. - Skoro jest pan przyjacielem sir Williama Athertona, a sir William jest przyjacielem panny Fairfax, wyrzucając pana, mogłabym obrazić sir Williama, upokorzyć pannę Fairfax i sprowadzić tysiąc nieszczęść na moją biedną głowę. Może pan zostać - zdecydowała bez specjalnego entuzjazmu.
- Jest pani, doprawdy, zbyt łaskawa.
- Nie jestem łaskawa. Zastanawiam się tylko, jak z tego wybrnąć. Od dawna jest pan lordem?
- Od zawsze.
- Ach tak!
Obserwował ją przez monokl.
- Sądząc z tonu pani głosu, żyłem w grzechu? Czy, podobnie jak Francuzi, nie lubi pani arystokracji?
- Czy nie lubię? Przyznaję, że jest w was coś, co mnie okropnie bawi. Ale poza tym...
- Nic dobrego nie da się powiedzieć, tak?
Jego uśmiech wydał się jej ogromnie ujmujący.
- Przykro mi, ale nie. Trudno znaleźć coś dobrego w robaczywym jabłku.
- Protestuję. Pewnie pani nie uwierzy, ale nie wszyscy jesteśmy łobuzami. A przynależność do wyższych sfer jest raczej przyjemna. Wykwintne jedzenie, wspaniałe stroje... Odpowiada mi takie życie. Łachmany i bieda to nic miłego. Gdyby pani widziała marokańską bonżurkę, którą dziś rano miałem na sobie, nie oceniałaby pani nas aż tak surowo, zapewniam panią.
- Nie zmieniłabym zdania z powodu jakiejś tam bonżurki. Z powodu wieczorowego surduta - być może, ale bonżurki - nigdy. Widziałam, jak tańczył pan z lady Priscillą Inglewood na balu u Montclairów. Od dawna ją pan zna?
- Od dziecka.
- Ach tak.
- Moja droga, czyżbym znów popełnił błąd?
- Po prostu zaskoczył mnie pan, milordzie. Nie mogę pojąć, dlaczego, będąc przyjacielem lady Inglewood, zdecydował się pan wejść do jaskini lwa.
Lord Blake bawił się trzymanym w ręku monoklem.
- Zdumiewa mnie pani, panno Glyn. Najwyraźniej nie lubi pani lady Inglewood, wzorca doskonałości, a jednocześnie szydzi z arystokracji. Czemu przypisać to dziwne nastawienie?
- Doprawdy, nic w ty dziwnego, milordzie. W młodości bywałam źle traktowana przez wiele osób z towarzystwa i pamiętam, jak okropnie się wtedy czułam. Nie chciałabym doświadczyć tego znowu.
- A lady Inglewood?
- Ma w tym duży udział. „Gdyby jej oddech tak był jadowity jak jej wyrazy, ani podobna byłoby żyć w jej sąsiedztwie, zaraziłaby powietrze do północnego bieguna” .
- Wiele hałasu o nic3, akt drugi, scena pierwsza, ale nietrafnie dobrana, jak sądzę.
- Pozostańmy więc każdy przy swoim. Lady Inglewood z pewnością nie podziękuje panu, że pan tu dziś przyszedł. Uzna pana za potwora i zażąda zadośćuczynienia. Być może będzie pan musiał opuścić kraj na dłuższy czas.
- Nigdy. Czyż jest gdzieś kraj tak zabawny jak Anglia?
- Nie mam pojęcia, nigdy z niej nie wyjeżdżałam. Bardzo się jednak cieszę, że pan to powiedział, ponieważ od dawna uważam, że Anglia nie cieszy się w świecie taką opinią, na jaką zasługuje. Czy lubi pan czytać, lordzie Blake?
Kąciki jego ust leciutko zadrżały.
- Czasami.
- Mamy tu wspaniałą bibliotekę. Może chciałby pan z niej skorzystać do powrotu sir Williama?
- Nie odpowiada pani moje towarzystwo - skonstatował ze smutkiem.
- „...abyśmy mogli być bardziej obcy wobec siebie”4.
- Jak wam się podoba, akt trzeci, scena druga.
- Cenię pańską znajomość Szekspira, ale nie pańskich przyjaciół. Nasza znajomość jest zbyt krótka, bym mogła wiedzieć, czy odpowiada mi pańskie towarzystwo, ale zdecydowanie nie podoba mi się to, co pan mówi. Dawno już osiągnęłam pełnoletność, sir, i zdecydowałam żyć tak, jak chcę. Postanowiłam nie utrzymywać żadnych kontaktów z przyjaciółmi lady Inglewood i, jak sądzę, ona również żąda od swoich przyjaciół, aby nie utrzymywali kontaktów ze mną. Radzę więc, żeby pan tu już więcej nie wracał.
- Krzywdzi pani tę godną szacunku kobietę, mówiąc o niej takie rzeczy. Lady Inglewood nie ma zwyczaj u żądać od swoich przyjaciół, by postępowali zgodnie z jej życzeniem.
- Och, niech pan nie mówi głupstw. Przed chwilą twierdził pan przecież, że znają od dziecka.
- I właśnie dlatego uważam lady Inglewood za czarującą, inteligentną kobietę, która cieszy się w towarzystwie ogromnym szacunkiem.
- Rzeczywiście. Czy może być coś bardziej obiektywnego?
- Mówi pani zagadkami, panno Glyn.
- To mój dom, lordzie Blake i mówię tak, jak chcę.
Lord Blake oparł się niedbale o marmur kominka i patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek.
- Wygląda na to, że chyba się nie pogodzimy. Zostańmy więc, jeśli chodzi o lady Inglewood, przy własnym zdaniu. Niech mnie pani tylko nie wysyła do biblioteki. Proszę mi pozwolić zostać i słuchać tego, co pani zechce powiedzieć... i wypić jeszcze jedną filiżankę herbaty. Podaje pani znakomitą herbatę, panno Glyn.
Westchnęła z rezygnacją i ponownie napełniła filiżankę jego lordowskiej mości.
Korzystając z chwili przerwy w rozmowie, uważnie przyjrzała się rozmówcy. Lord Blake, na pierwszy rzut oka, ubrany był zgodnie z najnowszym trendem w modzie: srebrzysty surdut w czerwone różyczki znakomicie uwydatniał jego szerokie ramiona; na rudobrązowej kamizelce wisiał na srebrnym łańcuszku monokl; bryczesy uwypuklały wspaniale umięśnione nogi, a długie buty lśniły oślepiająco.
Po chwili jednak zauważyła, że kołnierzyk koszuli nie sięga tak wysoko, jak powinien, ale umożliwia za to swobodne ruchy głową. Krótko obcięte, ciemne włosy układały się naturalnie, a na długich, wąskich palcach, poza rodowym sygnetem, nie było żadnych pierścieni. Lord Blake najwyraźniej nie był niewolnikiem mody.
Obiekt tej tak drobiazgowej lustracji, obserwował ją również, co Katharine bardzo rozbawiło. Rzadko się zdarzało, żeby ktokolwiek, a tym bardziej mężczyzna, obdarzał ją czymś więcej niż tylko przelotnym spojrzeniem, nie mówiąc już o lustracji od stóp do głów.
Spojrzała na niego spod oka i jej usta zadrżały w uśmiechu.
- Skończył pan? - zapytała.
- Proszę o wybaczenie, ale gubię się w domysłach. Czy nigdy nikomu nie pozwala pani zajrzeć pod tę maskę, za pomocą której odgradza się pani od świata?
- Ale to wcale nie jest maska! To jestem ja, lordzie Blake. Chyba nie chce pan obnażać mnie przed światem? Pomyśleć, jakie to byłoby nieprzyzwoite!
- Nie kuś zdesperowanego człowieka.
Panna Glyn przycisnęła dłoń do ust, aby nie zareagować śmiechem na ten cytat.
W szarych oczach lorda Blake'a widać było satysfakcję.
- Czy czułaby się pani urażona, gdybym zadał jej bardziej osobiste pytanie?
- Przeciwnie - odparła, starając się odzyskać zimną krew. - Osobiste pytania, zadane przez kogoś obcego, są zupełnie nieszkodliwe, ponieważ osoba zapytana właściwie może mówić, co jej tylko przyjdzie do głowy, a pytający nie jest w stanie stwierdzić, czy zapytany mówi prawdę. Ponieważ jednak my dwoje więcej się już nie spotkamy, postaram się panować nad wyobraźnią. Proszę pytać, milordzie.
Przez chwilę obserwował ją w milczeniu, po czym odchrząknął i rzekł:
- Zastanawiam się po prostu, dlaczego tak surowo potraktowała pani lorda Falkhursta, gdy poinformował panią, że jego wuj Archibald doszedł do siebie po ataku kamieni nerkowych.
- Ponieważ marzyłam od lat o tym, żeby uderzyć lorda Falkhursta - oznajmiła, najwyraźniej uważając to za całkiem wystarczający powód.
- Często ulega pani takim zachciankom?
- Jedynie w stosunku do lorda Falkhursta.
- Nie lubi pani tego dżentelmena?
- Zbyt wysoko pan go ceni. Szekspir trafnie ocenił takich jak on: „W najkorzystniejszych chwilach jest czymś nieco gorszym niż człowiek; w najmniej korzystnych czymś nieco lepszym niż zwierzę...”5
- Rozumiem, że nie lubi pani jego towarzystwa?
- „...którego nieobecności nie pragnęłabym żarliwie...”6
- To były dwa cytaty z Kupca weneckiego. Czy może pani przytoczyć jakiś trzeci?
- „Bóg go stworzył, dlatego trzeba go uznać za człowieka...”7
- Brawo, panno Glyn! - zawołał, klaszcząc w ręce, chociaż bez zbytniego entuzjazmu. - Widzę, że będę musiał odświeżyć sobie Szekspira, by móc z panią swobodnie konwersować. Dlaczego jednak właśnie dziś zdecydowała się pani uderzyć lorda Falkhursta, skoro, jak sama pani przyznaje, czekała na tę okazję od lat?
- Och, czy zdobyłabym się na tę zuchwałość, gdybym nie liczyła na trzy pozytywne efekty tego chwalebnego czynu?
- I były?
- Po pierwsze mogłam wreszcie spełnić moje marzenie. Po drugie było dla mnie oczywiste, że po takim afroncie opuści mój dom. A po trzecie wyobraziłam sobie tę burzę nieprzychylnych komentarzy, które prześladować będą łajdaka przez wiele tygodni, gdyż traf chciał, że lady Elvira i lady Mary Pomeroy były świadkami tego szokującego zdarzenia. Nim słońce wzejdzie, będzie już o nim wiedział cały Londyn. Nie wiem, czy pan się orientuje, ale to największe plotkarki w mieście.
- Słyszałem coś o tym.
- Co mi nie przeszkadza bardzo je lubić - ciągnęła panna Glyn, dzielnie panując nad śmiechem. - Uważam je za najzabawniejsze stworzenia w towarzystwie. Znają wszystkie krążące po Londynie plotki i zawsze je ubarwiają. Plotki, jak pan zapewne wie, mają to do siebie, że szybko się zmieniają, ale to, co robią z nimi Mary i Elvira, to prawdziwy artyzm! Często sama wymyślam jakąś plotkę o sobie, aby się przekonać, do jakich rozmiarów potrafi urosnąć dzięki nieprawdopodobnej inwencji tych pań. To bardzo zabawne.
- Sprowadza mnie pani na manowce, panno Glyn. Zaczynają mi się podobać te pani nonsensy.
- Bez obawy. To tylko chwilowe zboczenie z drogi. Mężczyźni z natury są bardzo zmienni.
- Nie, madame, źle mnie pani zrozumiała! Moja słabość jest tak niezmierzona, jak Zatoka Portugalska.
Panna Glyn nie mogła już opanować chichotu, który szybko zamienił się w głośny śmiech.
Sir William Atherton i panna Fairfax wybrali właśnie ten moment, aby wrócić do salonu. Sir William wydawał się zakłopotany widokiem panny Glyn śmiejącej się z jego przyjaciela. Wyraz twarzy panny Fairfax natomiast był mieszaniną gniewu i przerażenia.
- Kate! - zawołała. - Co tu się dzieje?
Lord Blake starał się zachować powagę.
- Przepraszam cię, Georgino - wykrztusiła panna Glyn, z trudem łapiąc powietrze. - Lord Blake opowiadał mi właśnie wyborną historyjkę o wielbłądach w Himalajach, niestety, niezbyt nadającą się do powtórzenia.
Lord Blake spojrzał na nią ze zdumieniem, ale ona udawała, że tego nie widzi.
- Cieszę się, że wreszcie wróciliście - ciągnęła. - Już chciałam zawiadomić policję, żeby was szukała. Drogi sir Williamie - szybko dodała, biorąc go pod rękę - proszę usiąść i pogawędzić ze mną przez chwilę. Panna Fairfax zupełnie panem zawładnęła, a ja tak bardzo pragnęłam zamienić z panem kilka słów.
- Ale, panno Glyn - sir William rozejrzał się ze zdumieniem dookoła - gdzie są pani pozostali goście?
- Mieli... jakieś inne, wcześniej już uzgodnione spotkanie - odparła wymijająco. - Georgino - rzuciła przez ramię, prowadząc sir Williama w kierunku ciemnozielonej kanapy - spróbuj, z łaski swojej, zająć się lordem Blakiem.
Przez następne pół godziny panna Glyn rozmawiała z młodym człowiekiem, starając się taktownie wypytać o wszystkie szczegóły z jego życia, co, jak uważała, było jej szczególnym obowiązkiem. Bardzo szybko jednak doszła do wniosku, że jej przyjaciółka nie myliła się w ocenie sir Williama. Charakter młody człowiek miał wypisany na twarzy, a to, co z niej wyczytała, wyglądało obiecująco. Mogła sprzyjać tej znajomości bez obawy, że przyniesie ona jakiś zawód czy cierpienie jej przyjaciółce.
Uświadomiwszy sobie, że czas wizyty został już dawno przekroczony, sir William wstał, oznajmiając, że on i jego przyjaciel muszą już iść.
- Och, jestem pod wrażeniem - powiedziała panna Glyn, wstając również. - Drogi panie, musi mi pan solennie obiecać, że odwiedzi nas jutro. Bardzo miło mi się z panem rozmawiało.
- To dla mnie ogromny zaszczyt, panno Glyn - odrzekł sir William, skłaniając z uśmiechem głowę.
Zręcznie manewrując przyjaciółką i sir Williamem, tak aby mogli jeszcze chwilę ze sobą porozmawiać, zanim się pożegnają, panna Glyn cofnęła się parę kroków, dołączając do lorda Blake'a.
- Mistrzowskie zagranie - rzekł z uznaniem.
- Dziękuję, milordzie. Patronowanie rozkwitającej romantycznej miłości to trudne i dosyć wyczerpujące zadanie. Jeśli nie otrzymuje się w zamian dostatecznego uznania, można zacząć się zastanawiać, czy warto się było trudzić.
- Nie aprobuje więc pani romantycznej miłości?
- Oczywiście, że nie aprobuję, tak zresztą jak każdy rozsądny człowiek. Romantyczna miłość zamienia inteligentnych skądinąd ludzi w skończonych idiotów. Georgina już wpadła w cielęcy zachwyt i zaczynam się obawiać, żeby sytuacja nie wymknęła się spod mojej kontroli.
- Musi być pani dzielna - rzekł lord Blake. - Przytoczę słowa niejakiego Ralpha Bottswaya, handlarza nawozem z Lancaster, przy których pani problemy będą jak trzepot skrzydeł ćmy podczas huraganu. Powiedział do mnie: „Nieszczęścia mogą na nas spadać ze wszystkich stron, wasza lordowska mość, nasze pola nie obrodzić, studnie wyschnąć. Ktoś uprowadzi nam stada owiec i nasze dzieci... ale przynajmniej nie będziemy się musieli obawiać szarańczy”.
Panna Glyn nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- Proszę już iść i nie wracać - powiedziała. - Nie mogę pozwolić, aby jakiś arystokrata wyprowadzał mnie w pole w moim własnym domu, a co dopiero ktoś, kto od dziecka przyjaźni się z Priscillą Inglewood.
Lord Blake skłonił się w milczeniu i wraz z sir Williamem, który z ciężkim sercem pożegnał się wreszcie z panną Fairfax, opuścił Russel Court.
- Och, Kate! - zawołała panna Fairfax, rzucając się w ramiona przyjaciółki. - Jestem taka szczęśliwa! Nie potrafię znaleźć słów, by powiedzieć, co czuję. To tak, jakby gdzieś wewnątrz mnie zapłonęło jakieś złociste światło!
- Tak, tak kochanie - powtarzała spokojnie panna Glyn, prowadząc podekscytowaną dziewczynę schodami do pokoi na piętrze.
- Och, Kate! - westchnęła panna Fairfax, kiedy weszła do swojej sypialni i rzuciła się na łóżko. - On jest naprawdę czarujący i ma takie nienaganne maniery. Czy wiesz - powiedziała, siadając nagle - że on ma spaniela, który uwielbia kornwalijskie ciasteczka, tak jak mój kochany mały Scotty?
- Wprost trudno w to uwierzyć - mruknęła panna Glyn, idąc do swego pokoju.
Czcigodny markiz Blake Park, baron Willoughby - on - the Marsh, lord Theodore Francis Beauregard Quentin Blake wyjeżdżał z Russel Court z mieszanymi uczuciami. Nie spodziewał się, że ta przedpołudniowa wizyta u dwóch wytwornych dam z towarzystwa minie tak szybko i będzie taka fascynująca. Jego doświadczenie, jeśli chodzi o tego typu wizyty, nie było najlepsze, ale William tak bardzo go prosił. Czy mógł odmówić przyjacielowi? Tak więc wybrał się z nim do Russel Court i co? Nie było troskliwych pytań o zdrowie jego i jego rodziców. Żadnych wynurzeń na temat pięknej pogody. Ani minuty rozmowy o najświeższych towarzyskich wydarzeniach. Zamiast tego - piękno, urok i panna Katharine Glyn. Całkowicie nieprzewidywalna i ogromnie intrygująca. Nawet teraz, kiedy zręcznie manewrując zaprzęgiem, przejeżdżał zatłoczone centrum Londynu, nie mógł o niej zapomnieć.
Była najbardziej stanowczą młodą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał... W jej zachowaniu nie było nic, co mogłoby świadczyć o tym, że usiłuje złapać go na męża. Już sam ten fakt był nadzwyczajny, ponieważ zdążył się przyzwyczaić, że w ciągu ostatnich pięciu lat był nieustannie ścigany przez wszystkie polujące na arystokratyczne tytuły kobiety.
Zamyślił się. Czy Oliver naprawdę zginął pięć lat temu? Ból, który odczuwał za każdym razem, kiedy myślał o swoim bracie, przeszył jego serce ponownie. Mimo iż minęło już tyle lat, wciąż mógł powtarzać za Hamletem: Jakież przeraźliwie nudne, banalne i bez sensu zdają się mi te wszystkie uroki życia... Wiosenny Londyn i zakochany William nie były w stanie wyrwać go z melancholii. I chociaż Katharine Glyn też nie udało się tego dokonać, zdołała jednak tę szarość nieco ubarwić. Może jego krótki pobyt w mieście nie będzie czasem zupełnie straconym.
Najwyraźniej jego kompan czuł to samo, gdyż siedząc obok niego w faetonie, od chwili opuszczenia Russel Court nie przestawał rozwodzić się nad cnotami panny Fairfax i nawet nie zauważył, gdy zatrzymali się przed klubem White's.
- Błagam, przestań już, Will - jęknął lord Blake, rzucając wodze pachołkowi i wyskakując z faetonu. - Za chwilę wchodzimy do środka. Chyba nie masz zamiaru ośmieszyć się tymi tak głośno wyrażanymi zachwytami?
- Co, już przyjechaliśmy do White's? - rzekł William, rozglądając się z niedowierzaniem.
- Owszem, mój drogi - odparł lord Blake, nie kryjąc rozbawienia. - I tak spóźniliśmy się na lunch, sądząc po burczeniu w moim żołądku. Chodź, Will, musimy szybko coś zjeść. Po emocjach, jakich doświadczyłeś tego ranka, twój organizm także wymaga regeneracji. Myślę, że udziec barani obu nas postawi na nogi.
Sir William wyskoczył z faetonu i podążył za przyjacielem.
- Tak się składa - odparł, gdy kłaniali się licznym znajomym - że nie bardzo mam apetyt.
- Och, nie wątpię - zauważył lord Blake. - Przynajmniej usiądź, wypij kieliszek porto i dotrzymaj mi towarzystwa.
Kiedy weszli do jadalni, lord Blake zauważył siedzących przy jednym ze stolików Robbinsa i lorda Braxtona i zdecydował się do nich dołączyć. Chociaż dawno temu wybrał życie odludka, cieszyło go, że jeszcze niezupełnie zdziwaczał. Codzienność na prowincji, w otoczeniu służby, dzierżawców i organizacji dobroczynnych, była tak cholernie nudna i... monotonna. Nie o takim życiu kiedyś marzył.
Jednak teraz starał się odpędzić czarne myśli i cieszyć towarzystwem przyjaciół. Zamówili lunch i rozmowa potoczyła się wartko. Dyskutowali o wyścigach konnych, ostatnich prezentacjach na dworze i płochych sercach kobiet.
Peter Robbins - w brązowym jeździeckim surducie, spodniach ze skóry kozłowej i wysokich butach - ze wzburzeniem opowiadał o niejakim Jamisonie Knoksie, wyjątkowo cynicznym łobuzie, który, nie dalej jak dwa dni temu, miał czelność odebrać mu kochankę. Niepocieszony amant, którego wzrost, cera i nos wskazywały na pokrewieństwo z Blakiem - w rzeczywistości byli kuzynami - siedział naprzeciw niego.
Hrabia Braxton, siedzący po prawej stronie lorda Blake'a, był najwyraźniej szczerze ubawiony żałosną historią Robbinsa, ale taktownie krył śmiech, zasłaniając usta koronkową chusteczką. Lord Braxton, trzydziestoletni dżentelmen, uważany był za największego, po lordzie Bingsleyu, eleganta. O ile jednak Bingsley wciąż szukał czegoś nowego, śmiałego i wyszukanego, Braxton największą wagę przywiązywał do eleganckiego kroju surduta, właściwego odcienia pończoch oraz subtelnych manier i zainteresowań, które były istotnym uzupełnieniem stroju.
Po lewej stronie Blake'a siedział sir William Atherton, ale wnikliwy obserwator zauważyłby, że ten młody człowiek błądzi gdzieś po Polach Elizejskich, wsłuchując się w bicie swego serca.
- Opamiętaj się, drogi chłopcze - rzekł lord Braxton do Robbinsa. - Powinieneś był spodziewać się tego, skoro paradujesz w tych ohydnych spodniach, a rozmawiać umiesz jedynie o... uprawie roli, zawodach bokserskich i innych nudziarstwach niestosownych dla niewieścich uszu. Och, Peter, gdybyś tylko pozwolił mi sobą pokierować, wkrótce byłbyś otoczony tłumem pięknych kobiet. Mógłbym ci nawet wybrać piękną i cnotliwą kandydatkę na żonę.
- Żonę? - zawołał z przerażeniem Robbins. - Dobry Boże, Braxton, cenię kobiety, lecz jedynie jako chwilową rozrywkę, ale... ale małżeństwo...? - Wzdrygnął się gwałtownie. - Potrzebny mi jeszcze jeden drink, a nie twoja pomoc, milordzie.
Lord Blake zawołał kelnera i ich kieliszki natychmiast zostały ponownie napełnione.
- I co ty na to, Will? - zwrócił się do Williama Braxton. - Nie przeszkadza ci to, że Peter należy do twoich najbliższych przyjaciół?
- Co proszę? - Sir William spojrzał na niego nieprzytomnie. - Co mówiłeś, Nigel? Przepraszam, ale chyba trochę się zamyśliłem.
- Naszego Williama od trzech dni nie interesuje nic poza pewną parą wymownych, błękitnych oczu - poinformował przyjaciół lord Blake.
- Nie mów! - zawołał Robbins, patrząc z zaciekawieniem na Williama. - Nareszcie wpadł, tak? Kim jest ta ślicznotka, która cię ujarzmiła, biedaku? Powiedz wujkowi Peterowi wszystko.
- Nie życzę sobie, abyś mówił o pannie Fairfax w taki sposób - zaprotestował sir William.
- Wielkie nieba! - zawołał lord Braxton. - Fairfax? Georgina Fairfax? Największa, najsłodsza piękność, jakiej Londyn nie widział od ponad dziesięciu lat? Muszę przyznać, przyjacielu, że masz wyborny gust!
- Theo, powiedz im, że to nie tak - błagał sir William.
Lord Blake uśmiechnął się lekko, odchrząknął, po czym uroczyście zaczął:
- William jest pod działaniem czystej, anielskiej miłości, nieskażonej jakimiś tam fizycznymi czy też innymi przyziemnymi pragnieniami. On żyje w innym świecie, gdzie nie ma miejsca na małostkowość naszego zepsutego świata. Mam rację, Will?
- Nie pozwolę, abyś kpił z mojego szacunku dla panny Fairfax! - zaprotestował ponownie sir William.
- Ależ nic podobnego nie miałem na myśli, Will - uspokajał go lord Blake. - Powiedziałem prawdę, opisując jedynie to, co sam zaobserwowałem. Will i ja - poinformował przyjaciół - wróciliśmy właśnie z wizyty u panny Fairfax i jej opiekunki... panny Glyn, o ile dobrze pamiętam. Nawet ja muszę przyznać, że z przyjemnością zostałbym dłużej.
- Jest śliczna, prawda, Theo? - niecierpliwił się sir William.
- Hm? O tak, powiedziałbym, że to całkiem... sympatyczna osoba.
- Sympatyczna? - zawołał z oburzeniem sir William. - Jej widok zapiera dech w piersiach. To bogini w ludzkim ciele. Panna Fairfax - oświadczył, patrząc na przyjaciół płomiennym wzrokiem - to prawdziwe uosobienie kobiecości.
- Zawsze uważałem, że Will będzie pierwszą ofiarą Kupidyna, ponieważ jest niepoprawnym romantykiem, i to od chwili, gdy skończył dziesięć lat - zauważył Robbins. - Ja nigdy nie miałem takich skłonności. Braxton jest od dawna zakochany w swoim lustrzanym odbiciu, a Theo jest na to całkiem uodporniony.
- Jeśli o mnie chodzi - wtrącił lord Blake - to wolę określenie zrażony. Każdą młodą kobietę, która chce wydać się za mąż, interesują jedynie dwie rzeczy: mój tytuł i fortuna. Dlaczego miałbym rezygnować z dobrego snu, biorąc sobie na kark taki bagaż?
- Theo, musisz się z tym pogodzić - rzekł z uśmiechem lord Braxton. - Żadna rozsądna kobieta nie może ignorować takiego tytułu i takiej fortuny. Co za uparty osioł - hrabia zwrócił się do dwóch pozostałych przyjaciół. Panny na wydaniu oblegają go, ożywione pragnieniem mamusie popisują się swoimi córkami przy każdej nadarzającej się okazji, Priscilla Inglewood bije wszystkie konkurentki na głowę, a on wciąż się wzbrania dać na zapowiedzi.
Radzę ci, Nigel, nie mów tak lekceważąco o Priscilli - ostrzegł przyjaciela lord Blake. - To szlachetna, piękna i inteligentna młoda kobieta, którą łączą z moją rodziną silne więzy przyjaźni i nie życzę sobie słyszeć ani słowa przeciw niej.
- To harpia, nawet się nie spostrzeżesz, jak zaciągnie cię do ołtarza, o ile nie powiesz jej wprost, że jej nie chcesz - zauważył Robbins.
- Co to za bzdury - odparł lord Blake. - Dlaczego miałbym obrażać przyjaciółkę od dziecięcych lat, skoro nigdy nie dałem jej najmniejszego powodu, żeby sądziła, iż mam wobec niej jakieś matrymonialne plany?
- Odziedziczyłeś po bracie majątek, tytuły i wszystkie związane z nimi nadzieje, dlaczego nie miałbyś odziedziczyć i narzeczonej? - powiedział lord Braxton.
- Poza tym - dodał Robbins - mógłbym pójść o zakład, że to ojciec wbił jej do głowy te wiążące się z tobą matrymonialne oczekiwania, stary cwaniak.
- Córka wierzy mu bezgranicznie - zauważył lord Braxton.
- Dosyć! - rzekł stanowczo lord Blake - Obrażacie mnie i Inglewoodów.
- Ależ, Theo - zaprotestował Robbins - to takie zabawne zastanawiać się, jaka będzie ta twoja przyszła żona. Poza tym musisz się ożenić i wszyscy dobrze o tym wiedzą.
- Szczególnie Priscilla - dodał lord Braxton.
- Skończyłeś trzydziestkę i nie masz narzeczonej - ciągnął Robbins. - Wkrótce będziesz stary, zdziwaczały i niezdolny do zdobycia względów żadnej, nawet najbardziej zdeterminowanej łowczyni fortun.
- Poza, oczywiście, Priscillą - rzekł lord Braxton.
- Dosyć, Nigel! - powtórzył lord Blake. - Bardziej niż wy zdaję sobie sprawę z ciążącego na mnie obowiązku ożenku i spłodzenia dziedzica fortuny i nazwiska. Kiedy pogodzę się z myślą, że jakaś kobieta towarzyszyć mi będzie do końca moich dni, dam ogłoszenie do gazety. Ale póki co jednak rozmawiamy o sercu Williama, a nie moim.
- Sercu? - zdziwił się lord Braxton. - Nie rozmawiamy o twoim sercu, Theo, ponieważ wszyscy doskonale wiemy, że umkniesz przed każdą zastawioną przez kobietę pułapką. Nie, nie, ty się ożenisz wyłącznie z rozsądku. Śmiem twierdzić, że na miłość i szczęście nie będzie tam miejsca.
- Zaczynasz mnie nudzić, Nigel - przerwał mu lord Blake i chciał coś dodać, ale podszedł do niego lokaj i przekazał mu wiadomość, że lord Falkhurst chciałby zamienić z nim parę słów i czeka na niego w bibliotece.
- Falkhurst? - zdziwił się Robbins. - Nie wiedziałem, że utrzymujesz kontakty z tą zimną rybą.
- Poznaliśmy się przed laty - odrzekł lord Blake, wstając od stołu - i przez przypadek znaleźliśmy się dziś w tym samym salonie. Panowie, wybaczcie, proszę, ale muszę was na chwilę porzucić.
Kiedy wszedł do biblioteki, lord Falkhurst rozmyślał nad czymś, trzymając w ręku kieliszek porto.
- Chciałeś się widzieć ze mną, sir - rzekł Theo, skłaniając lekko głowę.
- Ach, jesteś więc, Blake - odparł Falkhurst, odstawiając kieliszek i odwracając się w jego stronę.
- Mam nadzieję, że doszedłeś już do siebie po tym szokującym zdarzeniu w Russel Court?
- Nie przywiązuję wagi do tego, co mówi i robi ta diablica, Kate Glyn. Nikt zresztą nie powinien. Nie mam jednak zamiaru rozmawiać o tej prowincjuszce. Chcę pomówić o pannie Fairfax.
- O pannie Fairfax? A co ja mam wspólnego z tą rozkoszną istotą?
- Możesz wpłynąć na Athertona, żeby dał jej spokój.
- Ja? - zapytał lord Blake, unosząc brwi. - Dlaczego miałbym zachować się jak impertynent?
- Jesteś jego sponsorem i...
- Sponsorem? Skąd ten pomysł? Will od dawna jest pełnoletni, pochodzi z dobrej rodziny i jest zamożny. Nie potrzebuje sponsorów. Właściwie, Falkhurst, powinieneś porozmawiać z nim.
- Chłopak przeżywa szczenięcą miłość - odparł z rosnącą irytacją Falkhurst. - I nie jest to żadną tajemnicą, ponieważ wszyscy dziś mieli okazję słuchać jego bredzenia. Nie będzie słuchał rywala, ale chcę wierzyć, że posłucha ciebie.
- A dlaczego, wyjaśnij mi z łaski swojej, miałbym odciągać go od panny Fairfax? - zapytał Blake, strząsając z rękawa surduta nieistniejący pyłek. - Stanowią bardzo ładną parę.
- Jedynie dla jego dobra. Zrobi z siebie głupca, jeśli nie przestanie kręcić się koło panny Fairfax. Ona ma zbyt wiele rozsądku, żeby oddać rękę takiemu nieopierzonemu żółtodziobowi.
- I wystarczająco wiele, by przyjąć twoje zaloty, hm?
- Wierzę, że tak.
- Och, jakie to szczęście, kiedy się ma tak niewiele wątpliwości i obaw. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, Falkhurst, że Will nie ma żadnych szans w rywalizacji z tobą... o względy panny Fairfax.
- To mu to powiedz, Blake. Nie będę dłużej tolerował jego śmiesznych zabiegów. Lepiej niech mi nie wchodzi w drogę.
Zadowolony z siebie Falkhurst sztywnym krokiem opuścił bibliotekę odprowadzany rozbawionym spojrzeniem Blake'a.
- O Panie, jacy ci ludzie są beznadziejni - mruknął, zanim ruszył w stronę jadalni, by znów dołączyć do przyjaciół.
- I czego chciał ten Ponury Rycerz? - zapytał Braxton, gdy Blake ciężko opadł na krzesło.
- Dużo więcej, niż miał prawo oczekiwać - brzmiała odpowiedź. - Nasza rozmowa przebiegała w nieco szekspirowskim tonie. Najwyraźniej mam dziś szczęście do bardów.
- Dobry Boże, teatr! - zawołał sir William.
- Uwaga, panowie - ostrzegł Robbins. - Ta cała afera z panną Fairfax odebrała biedakowi rozum.
- Co ty pleciesz - zirytował się sir William. - Źle mnie zrozumiałeś. Georgina... to znaczy panna Fairfax powiedziała mi, że razem z panną Glyn wybiera się dziś wieczorem do teatru. Musimy iść!
Lord Braxton wzdrygnął się.
- Nie ze mną - oświadczył. - Atmosfera teatru źle działa mi na trawienie.
- Peter? - zapytał sir William.
- Wybacz, Will - odparł Robbins. - Przecież wiesz, że niedobrze mi od patrzenia na te zniewieściałe pląsy na scenie. Wcale się nie dziwię, że Braxton ma wtedy kłopoty z żołądkiem.
- Theo - rzekł William błagalnym głosem - przynajmniej ty mnie nie zawiedź. Musisz towarzyszyć mi dziś wieczorem. Jeśli pójdę sam, nigdy się nie odważę wejść do loży panny Fairfax, gdyż niewątpliwie otaczać ją będzie wielu adoratorów znaczniejszych niż ja. Odwaga szybko ujdzie ze mnie jak woda przez sito. Musisz mnie dziś podtrzymać na duchu, Theo, musisz!
- No dobrze - westchnął lord Blake. - Ostatecznie mogę się zgodzić. Przypomniałem sobie, że nowy wieczorowy surdut przysłano mi dziś rano, a teatr to najwłaściwsze miejsce do pokazania się. Jestem zdumiony, Nigel, bo to dość, abyś i ty pojawił się w Drury Lane.
- Publiczność jest tam tak krzykliwie ubrana, a przecież wiesz, jak tego nie cierpię.
- Masz rację. Ktoś jednak musi dać dobry przykład, nie sądzisz?
- I to właśnie ty - zauważył złośliwie Robbins.
- Oczywiście, skoro Braxton nie odpowiada na wezwanie do broni - odparł lord Blake.
- Będziesz odpowiedzialny za występ tego fircyka, Braxton.
- Fircyka? - zawołał z oburzeniem lord Blake. - Powinienem cię wyzwać za taką obrazę, Peter. To Bingsley jest fircykiem. Natura, na szczęście, obdarzyła mnie dosyć wyrafinowanym poczuciem smaku.
- Też coś! - powiedział Robbins.
- Spodobałby ci się mój nowy surdut, Peter - ciągnął lord Blake. - Zieleń jest prawie taka sama jak zieleń lasów w Insley, gdzie ustrzeliłeś tego ogromnego jelenia.
W odpowiedzi Robbins wzruszył jedynie ramionami.
- Doskonale, Will - oświadczył lord Blake, najwyraźniej niezrażony tą niezbyt przychylną reakcją - ty jeden dostąpisz zaszczytu podziwiania mojego nowego surduta.
Lord Blake, po kilkugodzinnej grze w karty w klubie White's, opuszczał go ze znacznie cięższym portfelem, niż wtedy gdy do niego wchodził. Wrócił do domu, gdzie bez pośpiechu zjadł kolację, po czym oddał się w ręce zaufanego kamerdynera, dla którego sensem istnienia, jak się wydawało, była nieustanna troska o stan garderoby jego lordowskiej mości.
- Myślę - rzekł lord Blake, uważnie przyglądając się swemu odbiciu w lustrze - że zwykły krawat fularowy będzie w tym przypadku najstosowniejszy.
- Zgadzam się z panem, milordzie - odparł Maxwell. - Klasyczna prostota zawsze jest najstosowniejsza, gdy tak się składa, że musimy uczestniczyć w jakiejś publicznej imprezie.
- No właśnie - powiedział z powagą lord Blake.
Wiążąc fular na kamizelce w kolorze matowego złota, Maxwell zapytał, jakie plany na wieczór ma jego lordowska mość.
- Nie musisz się martwić, mój drogi. Nie zniweczę twoich wysiłków. Planuję jedynie teatr, krótką wizytę w moim domu rodzinnym i wczesne spotkanie z poduszką.
- Żadnych więc szermierczych zawodów? Żadnych wyścigów konnych o zmierzchu, milordzie?
Lord Blake przypomniał sobie niedawne słowa krytyki Robbinsa pod jego adresem i uśmiechnął się.
- Nie. Sprawdziłem mój kalendarz i nie ma w nim tego typu rozrywek... na dzisiejszy wieczór.
- Jestem z tego powodu niezmiernie rad, milordzie - rzekł Maxwell, przekładając mu przez głowę monokl na złotym łańcuszku i cofając się parę kroków, aby sprawdzić efekt własnej pracy. Najwyraźniej nie był rozczarowany. - Pozwoliłem sobie przejrzeć pańską pocztę, milordzie - dodał. - Leży na biurku w pańskim gabinecie. Zauważyłem list od wielce czcigodnego Otherby.
- Ach, tak. Pewnie jakaś informacja o nowej szkole.
- Jeszcze jedna szkoła, sir?
- Tym razem to szkoła dla dziewcząt. W pobliżu Danforth. Nigdy za dużo szkół... szczególnie dla biednych, Max.
- To prawda, milordzie.
Lord badawczo przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze.
- Doskonale, Max. Co ja bym zrobił bez ciebie?
- Boję się pomyśleć, milordzie.
Kąciki ust lorda Blake'a leciutko zadrżały.
- Poleciłeś Scrantonowi przygotować mój faeton? - zapytał.
- Czeka na podjeździe, milordzie.
Po drodze Blake zabrał sir Williama, po czym razem pojechali do Drury Lane. Wchodząc na widownię, lord Blake zmuszał się do ukłonów i uśmiechów kierowanych do licznych znajomych, którzy go pozdrawiali. O Chryste, jak on nie cierpiał takiej szopki! Po chwili w jednej z lóż zauważył Priscillę Inglewood i ukłonił się jej. Lekko skłoniła złotowłosą głowę, po czym ponownie odwróciła się do tłumu zabiegających o jej względy wielbicieli. Wszyscy byli szlachetnie urodzeni i bogaci. Dlaczego więc, do diabła nie wyjdzie za mąż i nie zostawi jego sumienia w spokoju? Czyżby Braxton miał rację? Czyżby rzeczywiście czekała na niego, aby zrealizować swoje marzenie zostania księżną Insley?
Nigdy nie uważał lady Inglewood za kogoś więcej niż przyjaciela rodziny, chociaż... pod wieloma względami byłaby perfekcyjną żoną: piękna, elegancka, zrównoważona, wiedząca, co i kiedy powiedzieć i byłby... wolny. Mógłby spędzać całe dnie, nie kochając jej ani nie potrzebując; w nocy mógłby dzielić z nią łoże, nie pragnąc jej; rankiem pocałować w policzek przy śniadaniu. W takim małżeństwie nie ma miejsca na cierpienie. Być może... być może powinien wnikliwie rozważyć oczekiwania zarówno lady Inglewood... jak i jej ojca.
Po wejściu do loży, która zapewniała doskonałe warunki, żeby widzieć i być widzianym, lord Blake i sir William zdjęli płaszcze i zajęli miejsca.
- No i jak? - zapytał lord Blake, zakładając nogę na nogę.
- Nie widzę jej jeszcze.
- Nie chodzi mi o pannę Fairfax!
- A o co?
- O mój surdut, Will - odparł z westchnieniem lord Blake. - Co sądzisz o moim nowym surducie?
- Ach tak - odparł William, nie przestając się rozglądać. - Jest... bardzo ładny, Theo.
- Ładny? Jest fantastyczny! To efekt twórczej pracy Raoula DeBries i mojej! Kolorem tak świetnie pasuje do moich oczu. A jaki krój! Spójrz tylko, jak znakomicie uwydatnia moje ramiona i tors. Ładny, też coś! Nie znajdziesz efektowniejszego w całym Londynie. Nawet Braxton nie ma się co ze mną równać.
- Tam! - zawołał nagle sir William zduszonym głosem. - Ona jest tam!
Wskazywał na lożę z lewej strony, w której tłoczyło się przynajmniej dziesięciu młodych mężczyzn. Wśród nich widać było nieco oszołomioną pannę Fairfax i jej niekryjącą rozbawienia przyjaciółkę, pannę Glyn.
- Niezły tłum - skomentował lord Blake, krzywiąc w uśmiechu twarz.
Sir William opadł na siedzenie.
- Przy ich bogactwie, tytułach i biegłości w czarowaniu kobiet, jak mogę marzyć o zdobyciu jej?
- Spokojnie, Will - rzekł markiz, klepiąc przyjaciela po ramieniu. - Ty również jesteś bogaty i utytułowany. A co ważniejsze masz co najmniej dwukrotną przewagę, jeśli chodzi o prezencję. I co najmniej trzykrotną, jeśli chodzi o charakter, nad każdym mężczyzną w tamtej loży... szczególnie nad lordem Falkhurstem. Nie rezygnuj z polowania, zanim się zaczęło. Staraj się o nią, Will, używając wszelkich dostępnych metod. Jeśli ty tego nie zrobisz, może się zdarzyć, że ona sama przyjdzie do ciebie.
- Theo! Czy ty myślisz...
- Ja nie myślę, chłopcze - przerwał mu Blake. - Ja to po prostu wiem.
W tej właśnie chwili rozległ się dzwonek i publiczność zajęła swoje miejsca w oczekiwaniu na podniesienie kurtyny. Lord Blake miał wreszcie doskonałą okazję do obserwacji zarówno panny Fairfax, jak i jej niezmiernie intrygującej towarzyszki.
Po niespełna godzinnej rozmowie wiedział, że piękna panna Fairfax to inteligentna, czarująca, słodka, młoda kobieta. Tę opinię potrafił zresztą sformułować już po kilkuminutowej obserwacji jej twarzy. Była prostolinijna i uczciwa, a to niezwykle rzadkie nie tylko wśród kobiet. Nietrudno zrozumieć, dlaczego William tak łatwo dał się zauroczyć.
Cała uwaga lorda Blake'a skupiła się teraz na pannie Glyn. Na jej ustach błąkał się zagadkowy uśmiech. Była niezwykłą młodą kobietą i w przeciwieństwie do panny Fairfax zupełnie nieprzeniknioną. Ciemnobrązowe włosy i oczy, wąski nos, pełne usta... chociaż bez cienia wulgarności. Jej twarz i figura, którą znakomicie podkreślała suknia z czerwonego i brązowego jedwabiu, tworzyły atrakcyjną, chociaż z pewnością nieporażającą całość. Mimo to lord Blake nie mógł oderwać od niej wzroku.
Podziwiał ją za jej otwarcie demonstrowane chimeryczne usposobienie i odwagę często graniczącą z zuchwałością; za przenikliwy umysł i wyobraźnię, która zdawała się służyć jej jedynie dla własnej rozrywki. Z drugiej jednak strony mówiła przecież o nim i do niego takie absurdalne rzeczy. Chociaż...
Pokręcił głową i uśmiechnął się. Prawda była taka, że nie bardzo wiedział, co sądzić o pannie Glyn. Intrygowała go, co już samo w sobie było intrygujące, ponieważ rzadko się zdarzało, aby ktoś zainteresował go aż tak. Ciężko i długo na to pracował. I gdyby tylko mógł przestać o niej myśleć.
Tymczasem światła na widowni przygasły i lord Blake zmuszony był skierować wzrok na scenę, gdzie kurtyna powoli odsłaniała machinacje zwaśnionych rodów Montekich i Kapuletich. Zanim opadła ponownie, kilkakrotnie złapał się na tym, że wpadał w objęcia Morfeusza i tylko dzięki ogromnej sile woli obronił się przed zaśnięciem. Gdyby tylko miał przy sobie jakąś bratnią duszę, która czułaby podobnie jak on. Tuż przy nim, po prawej stronie, sir William tak chłonął każde padające ze sceny słowo, jakby od tego zależało jego życie. No cóż, nie każdy był tak krytyczny jak on. Sir William miał inne, godne podziwu cechy.
W loży po lewej stronie panna Fairfax siedziała wychylona tak, jakby chciała chwycić każde słowo, każdą emocję, każdą myśl, które aktorzy usiłowali wydobyć z tekstu Szekspira. Następnie oczy lorda Blake'a dostrzegły sylwetkę panny Glyn. Jej głowa spoczywała na oparciu fotela, lewa ręka ospale poruszała wachlarzem, a prawa usiłowała zasłonić potężne ziewnięcie... ale nie zdążyła.
Pierwszy akt sztuki skończył się wreszcie, światła ożywiły się, a wraz z nimi sir William Atherton. Lord Blake spojrzał ze zdumieniem na przyjaciela.
- Chyba nie zamierzasz opuścić naszej loży? - zapytał.
- Ale to wspaniała okazja do złożenia wizyty pannie Fairfax. Rusz się, Theo. Jej loża jest jeszcze prawie pusta.
- Drogi Williamie - rzekł lord Blake, poprawiając się w fotelu - pod żadnym pozorem nie wolno ci opuszczać loży. Musisz ze znużonym wyrazem twarzy czekać, aż twoje wielbicielki przyjdą do ciebie.
- Theo, skończ z tymi frazesami - odparł przytłumionym głosem sir William. - Powiedziałeś, że pójdziesz ze mną, aby mnie wspierać w moich staraniach o pannę Fairfax.
- Przyszedłem pokazać mój nowy surdut, Will, sądziłem, że wypowiedziałem się dziś w tej kwestii dosyć jasno. Gdybym wiedział, że przyjdzie ci do głowy opuścić naszą lożę...
- Theo - przerwał mu sir William - przestań wreszcie. Jesteś okropnie zabawny, ale to nie czas na żarty! Musisz się nauczyć większej wstrzemięźliwości, Theo. Naprawdę musisz. Jako twój przyjaciel, błagam cię, chodź ze mną do loży panny Fairfax. Od tego, być może, zależy moje przyszłe szczęście.
- No dobrze - odparł z westchnieniem Blake. - Skoro jest tak, jak mówisz...
- Żadnych przemówień - przerwał mu sir William, usiłując ściągnąć go z fotela. - Spójrz, jej loża jest już pełna.
Markiz z ociąganiem ruszył za przyjacielem, torując sobie drogę w tłumie teatralnych bywalców. Po chwili pomyślał, że Will miał rację, ponaglając go do pośpiechu. Lord Falkhurst już zdążył zająć miejsce u boku panny Fairfax, skutecznie broniąc jej przed naporem tłumu wielbicieli i jednocześnie zabawiając rozmową.
Niezwykle zdeterminowany facet i jaki bezwzględny. Nic dziwnego, że panna Fairfax woli szczere uwielbienie Williama od tej, jak go Peter trafnie określił, wielkiej zimnej ryby. Dźwięczny śmiech panny Fairfax popłynął nagle ponad głowami tych, co byli przed nimi. Sir William ruszył do przodu, rozepchnął dwóch młodych dżentelmenów, po czym zaczął przeciskać się przez tłum, usiłując zwrócić na siebie uwagę panny Fairfax.
Obserwując poczynania przyjaciela z rosnącym rozbawieniem, lord Blake doszedł do wniosku, że jego pomoc nie jest mu już potrzebna. Przepełniona loża panny Fairfax nieoczekiwanie skojarzyła mu się z przepełnioną klatką dla bydła. Jego surdut z pewnością nie wyszedłby z tego bez szwanku. Są inne formy rozrywki.
Nagle do jego uszu dobiegł głośny kobiecy śmiech. Rozglądając się dookoła, aby ustalić jego źródło, zauważył pannę Glyn. Stała tyłem do sceny, oparta o balustradę loży, obserwowała kłębiący się przed nią tłum i zanosiła od śmiechu. Lord Blake okrążył lożę i wszedł do niej ponownie z drugiego, bardziej odległego końca.
- Dobry wieczór, panno Glyn - powiedział, skłaniając lekko głowę.
Panna Glyn drgnęła nagle i odwróciła się. Jej ogromne brązowe oczy stały się jeszcze większe, gdy w intruzie rozpoznała lorda Blake'a.
- Przyjaciel przyjaciela przyjaciółki - powiedziała chłodno. Uśmiechnął się, niezrażony tym wyraźnym brakiem entuzjazmu.
- Nadzoruje pani tę pielgrzymkę do stóp panny Fairfax?
- Zastanawiająca popularność, nie sądzi pan? - zauważyła podejrzanie miłym głosem. - Do tego zwierzęcego pędu adorujących hord zdążyłam się już trochę przyzwyczaić, ale to, co widzę dziś, rozśmiesza mnie do łez. Czy pan wie, lordzie Blake, że trywialność tłumu rośnie wprost proporcjonalnie do liczby utytułowanych uczestników. To efekt moich bardzo wnikliwych studiów.
- Fascynujące - mruknął lord Blake. - Teoria wystarczająca, by u wielu ostudzić entuzjazm z powodu szlachetnego urodzenia. Czy to samotne czuwanie, które właśnie zakłóciłem, to jedyna pani korzyść z popularności panny Fairfax?
- Przypuszczam, że usiłuje pan zapytać, czy zawsze stoję z boku skazana jedynie na własne towarzystwo?
- Cóż... takie pytanie rzeczywiście przyszło mi na myśl - przyznał.
- W takim razie odpowiem, że tak! Nie, w reakcji na pańskie następne, podchwytliwe pytanie. Panna Fairfax po takich objawach uwielbienia ma zawsze posiniaczone palce, pomiętą suknię i straszliwy ból głowy. Każdy na jej miejscu mógłby stłumić skrupuły i zapomnieć o dobrym wychowaniu. Szczerze mówiąc, kilka razy miałam wrażenie, że widzę w jej oczach iskierkę buntu. Na razie jednak potrafi jeszcze nad sobą panować. I wielka szkoda!
Spojrzał na nią ze współczuciem.
- Dlaczego usuwa się pani bez walki? Dlaczego nie wykorzysta pani sytuacji i nie pokieruje sprawami tak, aby któregoś z odrzuconych wielbicieli panny Fairfax poprowadzić do ołtarza?
Roześmiała się ciepło i perliście.
- Do twarzy panu z tą szczerością, milordzie. Tak się składa, że wcale nie pragnę zaciągnąć kogoś z tego stada do kościoła. Mężczyźni, moim zdaniem, czasem są nawet zabawni, ale często nieznośni i w końcu zawsze rozczarowują. Nie chciałabym sprawić panu przykrości, sir, ale z doświadczenia wiem, że mężczyźni, ogólnie biorąc, są bardzo powierzchowni i przywiązują wagę jedynie do urody i posagu kobiety, której nadskakują.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Po tym, co usłyszałem, zaczynam tracić do siebie całą sympatię. Przyjmuję, panno Glyn, że to również wynika z pani doświadczenia...
- I z obserwacji.
- A więc zamierza pani spędzić całe życie samotnie, wyśpiewując hymny do zimnego, jałowego księżyca.
Zmarszczyła brwi.
- Czy to nie żałosne, że kobieta jest podporządkowana jakiemuś zeru? Że ceni sobie życie z jakąś bezrozumną bryłą błota?
- Muszę koniecznie znaleźć jakąś rysę na tym pani szekspirowskim pancerzu albo źle się to dla mnie skończy.
- Niech pan szuka, bawi mnie chłostanie arystokracji. Piękny surdut ma pan na sobie!
- Jest fantastyczny, prawda?
- Po prostu olśniewający. Braxton zzielenieje z zazdrości. Bez trudu go pan zaćmi.
- Jest pani zbyt uprzejma.
- Wcale nie jestem uprzejma. Cieszę się jedynie, że dostrzegłam blade światełko wśród tej całej teatralnej miernoty. Co się stało z naszą słynną angielską sceną?
- Zeszła na psy, sądząc po dzisiejszym przedstawieniu - odparł lord Blake. - Aktorom udało się z tej i tak już dostatecznie nudnej sztuki zrobić coś, co teraz wydaje się nie mieć końca.
- Miło mi to słyszeć. Czy pan wie, lordzie Blake, że jest pan pierwszą osobą, która otwarcie przyznaje, że nie lubi Romea i Julii?
- A więc pani również? - W spojrzeniu lorda Blake'a widać było jednocześnie zdumienie i ogromną satysfakcję.
- Tak, jestem ofiarą szekspirowskiego pióra. Muszę panu powiedzieć, Blake, że pana obecność uratowała ten wieczór i wlała trochę otuchy w moje serce. Pomyśleć, że znalazłam tu bratnią duszę, którą tak samo nudzą te nieprzyzwoicie długie godziny szekspirowskiej fanfaronady!
- Jestem szczęśliwy, że mogłem wyświadczyć pani przysługę - odparł, starając się ukryć uśmiech.
- Mógłby pan wyświadczyć jeszcze jedną, gdyby pan zechciał.
- Wszystko, co może wesprzeć siostrę w cierpieniu - odrzekł z galanterią.
- Proszę mnie zatem upewnić, że pański przyjaciel nie działa jedynie pod wpływem głupiej namiętności, która po kilku dniach się wypali.
- Zaklina się, że to zadana strzałą Amora śmiertelna rana.
- Nie raz już byłam zmuszona do wysłuchiwania takich idiotyzmów. Jak może pan to znieść?
- Dziękując niebiosom, że nie jestem w takiej sytuacji.
Kąciki ust panny Glyn leciutko zadrżały.
- Niech mi pan powie coś więcej o tym śmiertelnie zranionym młodzieńcu.
- Dlaczego?
Zawahała się, po czym z zaskakującą szczerością odparła:
- A dlaczego nie? To byłoby takie zabawne. Mógłby mi pan na przykład opowiedzieć o jego romansie z żoną wiejskiego pastora, licznych pojedynkach, wojennych profitach, długach karcianych i kiepskim oku do koni. Wtedy ja opowiem panu o moich beznadziejnie idealistycznych pierwszych impresjach, które pan mógłby brutalnie rozwiać, przepełniając mnie rozczarowaniem i wstydem. Wówczas pan mógłby wspomnieć o jego bogatym i umierającym wuju, który ma zamiar zostawić mu dwa miliony funtów, łowiska na Morzu Północnym i składy piór bażancich w Indiach, a wtedy ja udzielę temu związkowi błogosławieństwa i wszystko będzie czyste jak łza!
Patrzył na nią ze zgrozą.
- Stało się coś, lordzie Blake? - zapytała.
- Zastanawiam się, dlaczego nie spotkałem pani wcześniej.
- Wielkie nieba, dlaczego miałby pan tego chcieć? - zdziwiła się. - Nie jestem piękna. Nie jestem bogata. Czasem nie jestem nawet uprzejma. Oczywiście, pamiętam, że to ja bronię dostępu do panny Fairfax. Mogę pana do niej zaprowadzić, jeśli do tego pan zmierza.
- To jakiś nonsens, panno Glyn.
- Też tak sądzę, lordzie Blake.
- Jak?
- No cóż, to nonsens chcieć poznać mnie, gdy tyle o wiele bardziej interesujących kobiet marzy, aby poznać dżentelmena noszącego tak wytworne okrycie.
- Czy wcześniej nie wyraziła pani identycznego pragnienia?
- Oczywiście, że nie. Wyraziłam jedynie uznanie dla surduta, a nic dla tego, kto go nosi.
- Jest pani okrutna - zauważył wyraźnie przygaszonym głosem.
- Nie sądzę, raczej protekcjonalna.
Jego głośny śmiech zaintrygował stojące w pobliżu osoby.
- W ten sposób wszystkie moje wnioski przepadły - powiedział.
- A były jakieś?
- Obawiam się, że sporo.
- Zastanawia mnie, lordzie Blake, pańska znajomość z Priscillą Inglewood. Jestem zdumiona, że miał pan odwagę przyjść do tej loży, milordzie. Lady Inglewood z pewnością nie będzie tym zachwycona.
- Błagam, a cóż ona ma do moich rozmów?
- Och, z tego, co ludzie mówią, bardzo wiele. Przede wszystkim pomyśli, że wchodząc do obozu nieprzyjaciół, jest pan nielojalny. Wkrótce się pan o tym przekona.
Chwilę obserwował ją przez monokl.
- Wygląda więc na to, że są panie w stanie wojny?
- Cóż za niestworzone rzeczy pan wygaduje! Kobiety nie prowadzą działań wojennych, a jedynie potyczki... chociaż, im więcej krwi, tym lepiej.
- Rozumienie kobiecej psychiki idzie mi dosyć opornie. Co, pomińmy Szekspira, ma pani przeciwko lady Inglewood?
- Właściwie nic, sir... publicznie.
- Czego, w takim razie, ona nie lubi w pani?
- Wszystkiego, sir. Czy to nie oczywiste?
- Jak to?
- Czyżby pan nie widział, że jestem zaprzeczeniem prawdziwej lady?
- Coś w tym jest.
- Obawiam się, że dużo... ale nie aż tak, żebym miała się zmienić. Właściwie, dlaczego pan ze mną rozmawia, lordzie Blake? To skrajna nielojalność. Lady Inglewood rości sobie prawo do pana. Czy nie jej ucho powinien pan pieścić błyskotliwymi żarcikami?
- Niestety, ta dama wcale nie uważa ich za błyskotliwe. Jak pani zapewne wie, to bardzo rozsądna kobieta.
- Nic o tym nie wiem. Jak może nie lubić żartów tak znakomicie wyedukowanego mężczyzny? Mam coraz gorsze o niej zdanie. Właściwie, jak można być lojalnym wobec tej góry lodu?
Szare oczy lorda Blake'a zwęziły się.
- Nie jestem aż tak bezwzględny, żeby zrywać przyjaźń z kobietą tylko dlatego, że natura nie obdarzyła jej poczuciem humoru. Śmiem twierdzić, że lady Inglewood nie darzy pani sympatią z powodu pani niezrozumiałego zachowania.
- Wolałabym, żeby nie oceniał pan jej awersji w stosunku do mnie, lordzie Blake. Ani lady Inglewood, ani mnie nie przeszkadza niechęć, jaką czujemy do siebie. Ona purpurowieje na mój widok, a mnie w jej obecności natychmiast wysuwają się pazury. Nigdy jej nie polubię, sir. Jeśli dalej będzie jej pan z uporem bronił, wyrzucę pana z tej loży natychmiast.
Groźba zabrzmiała poważnie, co do tego nie było wątpliwości. Zastanawiające, jak kilka słów o lady Inglewood mogło tak wzburzyć pannę Glyn?
- Pani mnie zdumiewa. Wszystkie znajome kobiety bardzo lubią moje towarzystwo, pani natomiast wciąż je odrzuca, jakby sprawiało pani przykrość.
- Doprawdy? Jakoś coraz mniej ufam kobietom z pańskiego otoczenia.
- Czyżby pani należała do tych kobiet, które z lekceważeniem odnoszą się do osób własnej płci?
- Proszę mnie nie obrażać, panie Blake. Lekceważę jedynie tych, którzy na to zasługują, bez względu na płeć. Każdy, kto twierdzi, że jest przyjacielem lady Inglewood, musi się spodziewać mojej ostrej reakcji. A skoro już mówimy o tej damie, czy widzi pan to przeszywające spojrzenie?
Lord Blake odwrócił się. Rzeczywiście wzrok lady Inglewood nie wróżył niczego dobrego. Skłonił głowę, czego ona zdawała się celowo nie dostrzegać. Czyżby panna Glyn miała rację?
- Niech pan uważa, lordzie Blake, inaczej wzrok Panny Doskonałej zamieni pana w głaz.
- Czyj?
- Priscilli Inglewood, oczywiście.
Lord Blake wybuchnął śmiechem.
- Jest pani niepoczytalna, panno Glyn.
- Jestem znana w towarzystwie z trafności sądów - odparła z wyraźną wymówką.
- Nie jestem takim głupcem, by kupić taką deklarację, a pani zbyt lekkomyślna, aby być wiarygodną.
- Ale nie aż tak, by skrzyżować z panem szpadę - zauważyła.
- Przekonamy się - odparł z uśmiechem. - Pani sługa, panno Glyn.
Szybkie spojrzenie, gdy opuszczał lożę, poinformowało go, że sir William dotarł do panny Fairfax w stosunkowo dobrym stanie i zdołał skupić na sobie całą jej uwagę. Przeciskając się przez przemieszczający się we wszystkie strony tłum widzów, analizował przed chwilą odbytą rozmowę. Było dla niego jasne, że panna Glyn nie lubi Priscilli i że nie chce mieć nic wspólnego z nim. Zastanawiał się, co wybrać: możliwość prowadzenia tych fascynujących konwersacji czy też trwającą od wielu lat przyjaźń?
- Theo! Theo! Wpadnij do mnie na chwilę!
Lord Blake podniósł głowę i zauważył machającą do niego lady Inglewood. Idąc do jej loży, nie spuszczał z niej wzroku. Lady Inglewood była wysoką, piękną blondynką z władczymi, piwnymi oczami i posagiem wartym trzysta tysięcy. Miała już dwadzieścia cztery lata i od dawna powinna być zamężna. Gdyby nie śmierć jego brata przed pięciu laty, byłaby jego bratową. Teraz, jego brat nie żyje, może zostać jego żoną.
- Och, Priscillo! - powiedział, podnosząc jej dłoń do ust. - Jesteś coraz piękniejsza.
- Ach, ty komplemenciarzu! - odparła ze śmiechem. - Dobrze wiesz, Theo, że właściwie jestem już starą panną!
- Sądząc po tłumie adoratorów w twojej loży, nie myślę, abyś musiała się tego bać.
- Tak, wiem, że mogę mieć każdego z nich, ale żaden mi nie odpowiada - odrzekła, patrząc na niego spod oka.
Lord Blake zmusił się do uśmiechu.
- Jesteś widocznie zbyt wybredna.
- Być może. Powiedz mi jednak, Theo, od jak dawna jesteś w mieście i dlaczego mnie jeszcze nie odwiedziłeś?
- Przyjechałem tu przed niespełna dwoma tygodniami i nie spotkałem się jeszcze z nikim, droga Priscillo, poza grupą wesołej młodzieży, dla której karty i wino są wszystkim.
- Mam nadzieję, że teraz znajdziesz odpowiedniejszą rozrywkę.
- Myślę, że jestem już gotów do skorzystania z szerszego wachlarza londyńskich przyjemności.
- Takich jak zjedzenie kolacji z moim ojcem i ze mną jutro?
- Będę liczył godziny.
Rozległ się dźwięk dzwonka, sygnalizujący koniec przerwy i lord Blake zaczął się żegnać, ale dłoń lady Inglewood spoczęła na jego ramieniu i zatrzymała go na chwilę.
- Jeszcze słówko, Theo, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Widziałem, jak rozmawiałeś z Kate Glyn. Chciałabym cię przed nią ostrzec.
Lord Blake spojrzał uważnie na swoją starą przyjaciółkę.
- Czy mam rozumieć, że grozi mi ze strony panny Glyn jakieś niebezpieczeństwo?
- Och, nie, jedynie obcowanie z tą osóbką jest groźne. Ona nie cieszy się zbyt dobrą opinią w towarzystwie, Theo. Jej ojciec był prowincjonalnym zerem, a matkę spłodził zwykły pastor. Nieustannie prowokując wszystkich swoim zachowaniem, jakby szokowanie sprawiało jej przyjemność, obraca przeciw sobie całe towarzystwo.
- Naprawdę? - rzekł, z uwagą przyglądając się szwom na rękawie swojego surduta. - A co powiesz o jej przyjaciółce, pannie Fairfax?
- Och, panna Fairfax jest bez zarzutu! Nikt nie może powiedzieć o niej złego słowa. Wielka szkoda, że Egertonowie nierozważnie powierzyli ją opiece tak nieodpowiedzialnej osoby, jak Kate Glyn. Najwyraźniej potrafiła sprytnie zamydlić im oczy.
- Ale nie tobie, jak sądzę, Priscillo? Uśmiechnęła się protekcjonalnie.
- Pochlebiam sobie, że niełatwo to zrobić.
- Wszyscy podziwiamy twoją przenikliwość - przyznał lord Blake, po czym pożegnał się i z ulgą wrócił do swojej loży.
Już po raz trzeci ostrzeżono go przed znajomością z Kate Glyn: raz zrobiła to Priscilla Inglewood i dwa razy sama panna Glyn. Lojalność wobec lady Inglewood walczyła w nim z niezgodą na ingerencję innych w dobór przez niego przyjaciół. Oczywiście, powinien zastosować się do życzenia panny Glyn i wstrzymać kontakty z nią, ale mimo wszystko chciał, żeby go polubiła. Na zastanawianie się, dlaczego ma się przejmować sympatią panny Glyn, nie miał już czasu, bo w chwilę później w loży pojawił się naładowany emocjami William Atherton i z westchnieniem opadł na fotel.
- Widzę, że ponowne rzucenie okiem na mój surdut pozwoliło ci znacznie lepiej go ocenić - zakpił lord Blake.
- Anioł, po prostu anioł - rzekł sir William, wyciągając się w fotelu.
- Raoul DeBries to rzeczywiście geniusz, ale żeby zaraz anioł?
- Co za łagodność, co za urok, co za uroda!
- Williamie - dodał z powagą lord Blake - czyżbyś wiedział o Raoulu DeBries coś, o czym ja nie wiem?
- O kim? - zdumiał się William.
Lord Blake tylko się uśmiechnął i spytał przyjaciela o postępy w kontaktach z panną Fairfax.
- Theo - oświadczył sir William. - Jestem zakochany!
Po podwiezieniu pełnego euforii przyjaciela do domu, lord Blake skierował zaprzęg w stronę Grosvenor Square, gdzie znajdował się jego rodzinny dom. Po chwili zatrzymał się przed podjazdem, rzucił wodze stajennemu i szybkim krokiem ruszył w stronę głównego wejścia.
Nagle się zatrzymał.
To było trudniejsze, niż sądził. Dręczyły go wyrzuty sumienia. I nie dlatego, że nie kochał rodziców, ale dlatego, że kochał ich za bardzo. Minął już prawie rok od ostatniego spotkania z rodzicami. Lękał się miłości, która czekała za tymi drzwiami. Gdyby choć raz stchórzył, uniknąłby tego spotkania.
Niestety, nie był tchórzem.
Lekko pociągnął za dzwonek i w drzwiach stanął Hamilton, majordomus Insleyów od siedemnastu lat.
- Witaj, Hamilton, stary druhu - rzekł lord Blake, wchodząc do holu.
- Boże, lord Blake! - zawołał wierny sługa. - Czy to naprawdę pan?
- Rozumiem aluzję, Hamilton! - odparł Blake, wręczając kapelusz, płaszcz i rękawice majordomusowi. - Domyślam się, że to jedynie subtelny wstęp do tego, co mnie za chwilę czeka. Życie krnąbrnego syna nie jest łatwe, Hamilton.
- Nie, milordzie.
- Książę i księżna w dużym salonie?
- Tak, milordzie.
- Doskonale, zaanonsuję się więc sam - powiedział lord Blake, ruszając w stronę salonu.
Zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami, otworzył je szeroko i dźwięcznym głosem zawołał:
- Powrót syna marnotrawnego!
Księżna Insley uniosła na chwilę głowę, po czym wróciła do pisania listu.
- Kto to Fitzgeraldzie? - zapytała małżonka. - Ktoś, kogo znamy?
Lord Blake wyraźnie skruszony zbliżył się do księżnej i, ucałowawszy jej dłoń, rzekł:
- Maman, z każdym dniem jesteś coraz cudowniejsza.
- Chciałeś powiedzieć po dziewięciu miesiącach i trzech dniach - sprostowała księżna.
- No właśnie - odparł z uśmiechem, niezrażony chłodnym powitaniem ze strony ukochanej matki.
Książę Insley, wysoki pięćdziesięciosześcioletni mężczyzna, siedział przy dębowym biurku w pobliżu wychodzącego na ogród okna.
- Cóż to, Theo, nie przywitasz się z ojcem?
- Wybacz, pater - odparł z uśmiechem lord Blake - ale piękno ma pierwszeństwo przed obowiązkiem. - Podszedł do księcia i podniósł monokl do oka. - Co widzę, nowy surdut i... bardzo efektowny. Czyżbyś w końcu wziął sobie do serca moją radę i rzucił tego Wilmingtona dla kogoś o bardziej wyrafinowanym smaku?
- Chcę ci powiedzieć, że to właśnie on uszył mi ten surdut w ubiegłym tygodniu!
- Naprawdę? - Lord Blake uniósł brew. - Jak widać, każdemu może zdarzyć się gafa.
Książę zaśmiał się cicho.
- Dobrze cię widzieć, synu.
Lord Blake skłonił głowę.
- Jeśli już zdecydowałeś się przypomnieć nam o swoim istnieniu, to nie stój tak i nie trać czasu na bzdury, Theodore - wtrąciła księżna. - Usiądź przy mnie i opowiedz o sobie.
- Theo, mamo - poprawił ją, siadając na stojącej naprzeciwko kanapie. - Theo, błagam cię. Nie miałem głosu, gdy wybierałaś dla mnie to okropne imię, ale chyba teraz mam wpływ na to, jak się na mnie mówi?
- Theodore to imię twojego dziadka - dodała sucho księżna.
- I tak samo jak ja go nie cierpiał. Kiedyś powiedział mi, że kojarzy mu się z wiewiórką.
Zduszony śmiech księcia szybko zamienił się w kaszel.
- Ponieważ prawie od roku nie mieliśmy od ciebie żadnej wiadomości - ciągnęła księżna, patrząc spod oka na małżonka - czy mamy rozumieć, że byłeś aż tak leniwy?
- Mamo, ja protestuję! - zawołał lord Blake, zrywając się z sofy. - Jak możesz tak mówić, i to po obejrzeniu mojego najnowszego surduta? To model, przy którym bledną wszystkie inne.
Wykonał kilka teatralnych póz, aby pokazać nowy nabytek w pełnej krasie.
- Rzeczywiście to bardzo udany fason - przyznała księżna, usiłując stłumić uśmieszek, który drżał w kącikach jej warg. - Ale może już dosyć o głupstwach. Przez dziewięć miesięcy pozbawieni byliśmy nie tylko twojego towarzystwa, ale i słowa od ciebie. Jakie zatem masz dla nas nowiny, Theo? Jakie wiadomości?
Lord Blake poprawił koronkę przy mankiecie.
- Bingsley odnosi bezapelacyjny sukces. Książę regent przegrał zakład z księciem Richmondu i przez tydzień musiał żyć o chlebie i wodzie. Lady Lacson uważa sok z ananasa i dojrzałych wiśni za niezwykle skuteczny na pryszcze, natomiast...
- Theo - przerwał mu książę - nie chcemy słuchać plotek. Chcemy, żebyś nam opowiadał o sobie i o tym, czego dokonałeś. Zrzuć w końcu tę maskę i choć przez chwilę bądź znowu sobą.
- Miałam nadzieję, że to szaleństwo do tej pory ci przeszło - odezwała się księżna. - Powinnam była wiedzieć, że nie przeszło, skoro tak długo cię nie było. Jeśli to potrwa dłużej, synu, tamten Theo może już nigdy nie wrócić.
- Tak byłoby lepiej - odparł lord Blake.
- Ale tamten mi się podobał - wtrącił książę - i chciałbym usłyszeć, co się z nim działo od ostatniej u nas wizyty.
- Ja również - dodała księżna z nutą zniecierpliwienia. - Czy byłeś szczęśliwy? Samotny? Zdrowy?
Lord Blake westchnął, opadł na oparcie kanapy i wyciągnął przed siebie długie nogi.
- W ciągu ostatnich kilku miesięcy byłem w Rosebriar i Danforth - odparł. - Fredericks wykonał kawał dobrej roboty przy restauracji Rosebriar Manor. Poza tym eksperymentalnie wprowadził pewne zmiany, o których dyskutowaliśmy rok temu i w tym roku powinniśmy mieć rekordowe zbiory.
Książę podszedł do żony i ich dłonie splotły się w pełnym satysfakcji geście.
- Przy tak dużym popycie na żywność - ciągnął lord Blake - możemy osiągnąć wspaniałe zyski, pomimo wysokich nakładów na sprzęt i cieplarnie, których używamy do przetestowania nowych nasion. Llewellyn oprowadził mnie po Danforth. Stada owiec znajdują się w doskonałym stanie, a straty w jagniętach okazały się niewielkie. Odwiedziłem również kopalnię miedzi w Kornwalii i farmę mleczną w Hertfordshire; zastanawiam się nad poszerzeniem działalności.
- Uważasz, że to rozsądne inwestować w kopalnię miedzi, Theo? - zaniepokoiła się księżna. - Od dwóch lat mamy na rynku zastój. Możesz łatwo stracić koszulę.
- Mam wiele koszul, mamo. Strata jednej to nie zmartwienie. Byle nie była to ta niebieska jedwabna, bo bez niej życie straciłoby sens.
- A co u twoich przyjaciół, Theo? - zapytał książę.
- Myślę, że sobie radzą, chociaż Braxton od dwóch tygodni jest jakby nieco wytrącony z równowagi. On ma słabość do niebieskiego jedwabiu.
- Miałem na myśli to, co dzieje się z nimi ostatnio.
- Ach tak! Bardzo proszę - zawołał z nagłym ożywieniem. - Mam dla ciebie sensacyjną wiadomość: William Atherton właśnie dziś ogłosił, że jest śmiertelnie zakochany. Nie poznałbyś go. Wygląda tak, jakby nagle postradał rozum, biedny głupiec.
- Theo, nie bądź cyniczny - wtrąciła księżna. - Lepiej powiedz, w kim sir William jest zakochany!
- Już mówię. To panna Georgina Fairfax: piękna, inteligentna, czarująca i do tego całkiem niegłupia.
- Georgina Fairfax? Dobry Boże, no to przepadł! - zawołała księżna.
- Też tak uważam - odparł z uśmiechem.
- Czy ma u niej jakąś szansę, jak sądzisz, Theo? - zapytał książę.
- Myślę, że ma, sądząc po tym, co mówi jej przyjaciółka i opiekunka o dziwacznym nazwisku Glyn.
- Katharine Glyn? - zapytała księżna.
- Tak. Znasz ją?
- Jedynie ze słyszenia. To ulubienica pań Jersey i Montclair, chociaż Priscilla Inglewood nie ma o niej najlepszego zdania.
- Panna Glyn rewanżuje się jej tym samym - zauważył Blake. - Panna Glyn jest dziwną osobą i w niczym nie przypomina swojej podopiecznej, panny Fairfax. Will i ja byliśmy dziś u nich z wizytą. Właściwie to Will składał wizytę pannie Fairfax. Zabrał mnie ze sobą, żeby mieć we mnie moralne wsparcie, po czym zostawił na łasce panny Glyn. Była nawet chwila, że zaczynałem się bać o moje życie. Ta osóbka nagle uderzyła w twarz lorda Falkhursta właściwie bez powodu.
- Wielkie nieba! - zawołał książę. - Dlaczego?
- Powiedziała, że marzyła o tym od dawna.
- - Brawo! - powiedziała z uznaniem księżna. - Od dawna mu się to należało.
- Zaciekawiasz mnie, mamo. Wytłumacz, proszę, co właściwie miałaś na myśli.
- Falkhurst i Katharine Glyn zaręczyli się, gdy ona miała piętnaście lat - odparła księżna. - Wszystko zaaranżowały ich rodziny. Stary hrabia chciał przejąć ziemię Glyna. W grę wchodziły ogromne pieniądze. Jednak ojciec panny Glyn zmarł rok później, a tydzień po pogrzebie młody Falkhurst zerwał zaręczyny i wyjechał na polowanie do Walii.
- Teraz i ja przypominam sobie ten mały dramat - przyznał książę. - Zachowanie Falkhursta spotkało się z powszechną dezaprobatą. W klubie, ilekroć się tylko pojawił, traktowano go bardzo ozięble.
- Ale dlaczego zerwał zaręczyny? Przecież po śmierci Glyna wystarczyło ożenić się z jego córką i natychmiast przejąć ziemię.
- Niestety nie - odparła księżna. - Falkhurst dowiedział się, że ogromna część majątku Glyna przechodzi na własność pierwszego kuzyna z Yorku, ponieważ panna Glyn nie była w chwili śmierci ojca zamężna, a jej długotrwałe narzeczeństwo nie miało żadnego znaczenia. Pozostała z niemałymi środkami na utrzymanie, ale bez ziemi i prawa do tytułu. To było stanowczo za mało, aby zaspokoić apetyt Falkhursta.
- Obrzydliwe! - zawołał książę. - Nigdy nie lubiłem tego typa i bardzo się cieszę, że panna Glyn znalazła okazję do rewanżu.
- A więc to jest powód jej dziwacznego zachowania - mruknął lord Blake, z uwagą wpatrując się w czubek lśniącego buta.
- Czy teraz, kiedy wróciłeś do miasta, możemy mieć nadzieję, że będziesz częściej u nas bywać? - zapytała księżna. - Przyjdziesz do nas jutro na kolację?
- Niestety, nie, maman. Priscilla Inglewood już zatroszczyła się o mój żołądek.
- Co słyszę? Czyżbyś złożył jej wizytę, zanim raczyłeś zjawić się u swoich rodziców? - oburzyła się księżna.
- Ależ skąd. Spotkaliśmy się przez przypadek. Widzisz, właśnie wracam z przedstawienia w Drury Lane. Priscilla piękna jak zawsze i... wciąż niezamężna. Zastanawiam się, czy nie powinienem naprawić tego, co się stało.
Księstwo spojrzeli na syna z konsternacją.
- Mówisz poważnie, Theo? - zapytała księżna. - Zamierzasz poślubić Priscillę?
- Taka właśnie myśl przyszła mi do głowy. - Blake oparł się o poduszkę sofy i przez chwilę w milczeniu obracał w palcach monokl. - Zdałem sobie sprawę, że mam już swoje lata i najwyższy czas się ożenić i mieć dzieci. Znam swoje powinności.
- Zawsze znałeś, Theo - powiedziała cicho księżna. - Czy jednak Priscilla to dla ciebie odpowiednia żona?
Blake, wyraźnie zaskoczony tym, co usłyszał, wypuścił z palców monokl i wstał.
- Ależ mamo, ona jest ideałem, wszyscy o tym wiedzą! Oliver chciał się z nią ożenić, a przecież świetnie wiesz, że miał doskonały gust. Poza tym jest dobra jak każda inna i z pewnością zasługuje na więcej niż każda inna. Mogłaby już od dawna spokojnie czekać na przyszły tytuł księżnej, gdyby nie moja głupota.
- Świadomość winy i poczucie obowiązku to nie są powody do zawierania związku małżeńskiego - zauważyła księżna. - Możesz spokojnie ożenić się z miłości, mój drogi.
- Nie sądzę - mruknął Blake.
- W każdym razie, proszę cię, nie spiesz się do małżeństwa, którego wkrótce możesz żałować - rzekł książę. - Dobrze się jeszcze zastanów, Theo.
- Nie chcecie zatem, żebym się ożenił i spłodził syna i dziedzica majątku i nazwiska?
- Chcemy, żebyś był szczęśliwy, Theo - powiedziała księżna.
- Niestety - odparł Blake - to akurat nie jest możliwe.
Przekonawszy Egertonów, ciotkę i wuja panny Fairfax, żeby wysłali sir Williamowi zaproszenie na bal, Katharine Glyn zawiozła pannę Fairfax swoim faetonem do sióstr Pomeroy. Ojciec posadził Katharine na konia, gdy tylko nauczyła się chodzić. Kilka lat później tak długo prosiła go, aby nauczył ja powozić, aż w końcu ustąpił. Kiedy mając osiemnaście lat, po raz pierwszy samodzielnie przejechała faetonem przez Hyde Park, w mieście zawrzało od plotek. To, co wydawało się skandalem, szybko jednak stało się modą gdy kilka młodych kobiet z towarzystwa (nie chcąc być gorszymi od wiejskiej przybłędy) zaczęło naśladować jej wyczyn. Niektóre potrafiły powozić dwukółką, ale żadna nie radziła sobie z zaprzęgiem składającym się z kilku koni. Nie mając umiejętności panny Glyn, szybko zrezygnowały z samodzielnej jazdy. Ona jednak wciąż jeździła na wizyty własnym faetonem, budząc lęk i szokując.
Było ciepłe marcowe popołudnie. Zima tego roku była wyjątkowo łagodna i w ogrodach i parkach pojawiły się już pierwsze kwiaty, a w powietrzu czuło się powiew wiosennego ciepła.
- Spójrz na uszy Chaucera i Cervantesa - powiedziała panna Glyn. - Te konie wprost rwą się do biegu.
- Błagam, nie pozwól im na to - odparła nerwowo panna Fairfax.
- Dlaczego? Gdzie twoja żądza przygody, Georgie?
- Opuszcza mnie, gdy patrzę na takie włochate, czworonożne monstra.
- Zastanawiam się, dlaczego cię lubię, skoro masz taką awersję do koni - skomentowała Katharine Glyn, zręcznie manewrując miedzy powozami. - Nie wiedziałam, że mam taki szlachetny charakter.
Skierowała zaprzęg na promenadę, po czym puściła konie truchtom wzdłuż jednej z elegantszych ulic Londynu, zatrzymując się od czasu do czasu, aby pogawędzić z jakimś znajomym.
W pewnej chwili Georgina Fairfax chwyciła przyjaciółkę za ramie i krzyknęła jej prosto do ucha:
- Kate, stop!
Katharine gwałtownie ściągnęła wodze i konie stanęły dęba. Georgina Fairfax krzyknęła z przerażenia, ale jej przyjaciółka błyskawicznie opanowała sytuację.
- Może byłabyś tak uprzejma, Georgino - syknęła przez zaciśnięte zęby - i wyjaśniła mi, o co ci chodziło? No, uspokój się, Chaucer - powiedziała do wciąż drżącego gniadego. - Już dobrze, Cervantes. Uspokój się, staruszku.
- Tak mi przykro, Kate. Wszystko przez to, że zauważyłam nadchodzącego sir Williama i chciałam zamienić z nim kilka słów.
- Athertona? - zdumiała się panna Glyn, ale kiedy podniosła głowę, zauważyła jadącego na kasztanie sir Williama, a tuż obok niego lorda Blake'a na wspaniałym koniu czystej krwi.
Obydwaj panowie podjechali do faetonu od strony panny Fairfax i zatrzymali się.
- Panno Fairfax, czy nic się pani nie stało? - zapytał sir William, na którego twarzy wciąż widać było śmiertelne przerażenie.
- Och, naturalnie, że nic - odparła szybko, uśmiechając się na powitanie. - Nie było żadnego niebezpieczeństwa, a poza tym to była wyłącznie moja wina. Zachowałam się tak nieodpowiedzialnie. Niepotrzebnie przestraszyłam Chaucera i Cervantesa.
- Kogo? - zdziwił się lord Blake.
- Gniadosze Katharine - wyjaśniła panna Fairfax.
- Panny Glyn? - powtórzył z niedowierzaniem lord Blake, ponieważ konie były wyjątkowej urody.
- Wyhodowałam je od źrebiąt - powiedziała Katharine, śmiejąc się szeroko.
Nagle dotarło do niej, że lubi się śmiać, gdy lord Blake jest w pobliżu i że to oznaka słabości. Zbyt wiele różnych rzeczy się przy nim wydarzyło, aby mogła się czuć w jego obecności szczęśliwa. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Jak może pani mówić, że było bezpiecznie? - zaprotestował sir William. - Te bestie mogły ponieść i Bóg jeden wie, jak mogło to się skończyć!
- Spokojnie, Will, spokojnie - mruknął lord Blake.
- Ale naprawdę nie było żadnego niebezpieczeństwa - powtórzyła panna Fairfax. - Katharine doskonale powozi. Panowała nad sytuacją przez cały czas. Jest fantastyczna.
- Dziękuję ci, Georgino - odparła ponuro panna Glyn.
- Za pozwoleniem, panno Glyn - rzekł chłodno sir William. - Nie uważam za rozsądne, że dwie młode kobiety jadą powozem w Londynie same. Zbyt wiele na każdym kroku niebezpieczeństw.
Widząc, jak policzki panny Glyn nagle purpurowieją, a w oczach zapalają się niebezpieczne błyski, lord Blake szybko powiedział:
- Myślę, że mój młody przyjaciel ma rację. Wiem, że od kilku lat krzykiem mody jest, aby młode kobiety same powoziły. Nie sądzę jednak, żeby należało modzie bezkrytycznie ulegać. Ostatnio lansuje się na przykład wyszczuplające gorsety dla mężczyzn i niektórzy dżentelmeni, chcąc mieć talię osy, coś takiego wkładają, ale to nie znaczy, że i ja muszę wziąć udział w tym szaleństwie.
- Theo, nie sądzę... - zaczął sir William.
- Poza tym - ciągnął z niezmąconym spokojem lord Blake - gdyby miała pani wprawę słynnej Diablicy z Hampshire, nie musielibyśmy się bać, skoro jednak pani nią nie jest, a odpowiada za najbardziej ubóstwianą kobietę w Londynie, uważam, iż lepiej byłoby, gdyby...
- Ależ, lordzie Blake - przerwała mu panna Glyn - ja jestem Diablicą z Hampshire.
- Co? - zawołał ze zdumieniem lord Blake, podczas gdy sir William patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Powiedz im, Georgie - dodała panna Glyn, trącając przyjaciółkę łokciem.
- Kate, wiesz, że nie lubię tego przezwiska - odparła panna Fairfax.
- Och, mnie się nawet... podoba. Dużo nad tym myślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że najlepiej zrobią to siostry Pomeroy i upoważniłam je do upublicznienia tej informacji. Jak możesz mówić, że go nie lubisz?
Lord Blake przypomniał sobie wszystkie skandaliczne historie o tym najsłynniejszym artykule eksportowym Hampshire do Londynu... i wszystkie skandaliczne rzeczy, które panna Glyn powiedziała i zrobiła podczas ich krótkiej znajomości i nagle wszystko zrozumiał.
- Oczywiście, że pani nią jest, powinienem to wiedzieć od początku. Kiedyś będę opowiadał o tym moim wnukom. Poznać osobiście słynną Diablicę z Hampshire...!
Sir William, czerwieniąc się, wykrztusił jakieś słowa przeprosin, które panna Glyn przyjęła w milczeniu.
- Teraz, kiedy wszystko jest już jasne - powiedziała - chciałabym poinformować pana, sir Williamie, że może się pan spodziewać zaproszenia na bal u Egertonów.
- Przyjdzie pan, prawda? - zapytała panna Fairfax.
- Tylko wtedy, jeśli pani tam będzie.
- Może być pan tego absolutnie pewien - zauważyła panna Glyn, widząc, jak policzki jej przyjaciółki oblewa rumieniec.
- Czy wolno mi mieć nadzieję, że zaproszenie to pani zasługa, panno Fairfax? - zapytał sir William z czarującym uśmiechem.
- Mogłam o nie poprosić, ale to argumenty Katharine przekonały moją ciotkę i wuja.
- Pozostanę więc pani dozgonnym dłużnikiem, panno Glyn - odparł sir William, skłaniając głowę.
- Czyżby więc miała pani zyskać kogoś, kto nie tylko będzie słuchał pani absurdalnych teorii, ale również się z nimi zgadzał? Nigdy nie sądziłem, że to może się zdarzyć - zdumiał się lord Blake.
- Gdyby miał pan kontakty z osobami cieszącymi się autorytetem w towarzystwie, lordzie Blake, poza sir Williamem, oczywiście, z pewnością słyszałby pan, że jestem ceniona za inteligencję i rozum daleko większe niż to właściwe mojej płci.
- Najwyraźniej mam słaby słuch, ponieważ słyszę to tylko od pani.
Brązowe oczy panny Glyn zwęziły się, ale nagle usłyszała władczy kobiecy głos i błyskotliwa riposta zamarła jej na ustach.
- Theo! Co za spotkanie!
Elegancki powozik, minąwszy faeton panny Glyn, zatrzymał się trochę dalej i lady Priscilla Inglewood, ubrana w zgrabny różowy płaszczyk, wychyliła się przez okno.
- Twój uniżony sługa, Priscillo! - odparł lord Blake, z uśmiechem skłaniając głowę.
- Mam nadzieję, że nie zapomniałeś o dzisiejszej kolacji z nami. Mój ojciec nie może się ciebie doczekać. Wiesz, jak bardzo sobie ceni twoje umiejętności gry w pikietę. Błagał mnie nawet, żebym nie wypłoszyła cię swoją trzpiotowatością, zanim zasiądziesz z nim do kart.
- Ależ Priscillo! - zaprotestował, z trudem powstrzymując westchnienie. Nie przepadał za grą w karty ze starym Inglewoodem, ponieważ zawsze musiał przy tym wysłuchiwać aluzji do przyszłego połączenia ich rodów. - Wszyscy wiedzą, że nie ma w tobie nic z trzpiotki. Poza tym, jak mógłbym dobrowolnie rezygnować z tak uroczego towarzystwa jak twoje? Nie jestem takim głupcem. Zapewne znasz pannę Glyn i pannę Fairfax?
- Oczywiście - odparła lady Inglewood. - Jak się pani ma, panno Fairfax?
- Jesteśmy już okropnie spóźnione - wtrąciła panna Glyn. - Wybaczycie nam państwo? Miło nam było pana spotkać, sir Williamie. Niestety, musimy się spieszyć. A zatem do wtorku, sir Williamie.
- To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność - odrzekł z galanterią, gdy panna Glyn zacięła konie.
Lord Blake z gracją uchylił kapelusza, ale spotkało się to jedynie z chłodnym spojrzeniem panny Glyn i ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy. Boże mój! Czyżby ta publiczna rozmowa z obozem przeciwnika miała go pozbawić tak zabawnego jej towarzystwa?
- Biedna panna Fairfax - westchnęła lady Inglewood - być zmuszoną do znoszenia towarzystwa tak ordynarnej opiekunki. Mam nadzieję, że pamiętasz, co ci mówiłam wczoraj, Theo, i nie będziesz kontynuował znajomości z panną Glyn?
- Doskonale pamiętam, co mówiłaś, Priscillo. To był bardzo trafny opis Diablicy z Hampshire.
- Okropne przezwisko, nieprawdaż? Ale, moim zdaniem, świetnie pasuje do panny Glyn. Do zobaczenia dziś wieczorem, Theo - powiedziała, po czym poleciła stangretowi jechać dalej.
Lord Blake przez chwilę w milczeniu obserwował niknący w oddali powóz.
W tym czasie panna Fairfax mówiła z wyrzutem do przyjaciółki:
- Kate, jak mogłaś być tak obcesowa?
- Sądziłam, że pożegnałyśmy się, zachowując wszelkie zasady dobrego wychowania?
- Cokolwiek byś nie mówiła, zrobiłaś lady Inglewood afront.
- I dobrze.
Panna Fairfax westchnęła.
- Nie mogę pojąć, dlaczego tak bardzo się nie znosicie.
- Już ci mówiłam, Georgie. Nie gustuję w osobach, które są doskonałe pod każdym względem, a Priscilla jest...
- Wzorem doskonałości. Tak, wiem. Ale dlaczego nie możesz jej wyśmiać, tak jak wyśmiewasz innych?
- To stara historia i nie ma sensu do niej wracać.
- Jednak mi powiedz.
- Georgino...
- Kate!
Katharine westchnęła ciężko.
- Kiedy miałam szesnaście lat i na swoje nieszczęście byłam zaręczona z Berthiem Falkhurstem, uczestniczyłam w letnim balu jako gość jego rodziny. Priscilla też tam była. Ponieważ większość życia spędziła w Londynie, a ja, niestety, w Hampshire, zdecydowanie górowała nade mną ogładą i z jej tylko znanych powodów czerpała jakąś niezdrową radość z ciągłego upokarzania mnie w towarzystwie. Byłam nieobyta, wiesz, i bez przerwy popełniałam jakieś gafy; tak więc nie brakowało jej okazji, żeby mi dokuczyć. Tak samo było podczas mojego pierwszego londyńskiego sezonu. Bardzo trudno jest to wybaczyć, a jeszcze trudniej zaprzestać wojny między nami i zrezygnować z satysfakcji, jaką mi daje ośmieszanie jej. Teraz ta wojna zaostrza się, ponieważ jestem twoją najbliższą przyjaciółką.
Panna Fairfax spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Co? - wykrztusiła po chwili, chwytając ją za ramię i zmuszając do zatrzymania. - Katharine, o czym ty mówisz?
Panna Glyn, żałując zbyt lekkomyślnie wypowiedzianych słów, starała się wykręcić od dalszych wyjaśnień, ale przyjaciółka nie zamierzała ustąpić.
- To całkiem proste, Georgino - odparła cicho. - Panna Doskonała była gwiazdą towarzystwa od chwili debiutu. Ten sezon jednak nie należy już do niej, ale do ciebie. I ona nie może tego znieść. Czy nie widzisz tego, jak zielenieje z zazdrości?
- Tak, wiem. Ale jaki to ma związek z tobą?
- Georgino, wszyscy wiedzą, że nie sposób cię nie lubić - odparła z uśmiechem panna Glyn. - Priscilla, nie mogąc otwarcie wystąpić przeciw tobie, zamierza zaatakować cię, godząc we mnie. Skoro jestem kimś dla ciebie najbliższym, najłatwiej cię zranić, atakując mnie.
- Jakie to obrzydliwe! - zawołała panna Fairfax. - Jak można coś takiego wymyślić?
- Droga Georgino - powtórzyła jej przyjaciółka z rozbawieniem. - Wcale się tym nie przejmuję. Właściwie ta animozja bawi mnie. To takie męczące być słodką, cierpliwą i uprzejmą dla każdego. Nawet nie wiesz, jaka to frajda wyładować się na kimś takim. Ona nie jest w stanie mnie zranić, gdyż nasz system wartości jest diametralnie różny. To wszystko mnie naprawdę tylko bawi, możesz więc być spokojna.
- Och, Kate, czuję się doprawdy paskudnie.
- Nie ma potrzeby. Musisz być tylko w stosunku do Panny Doskonałej ogromnie ostrożna. Może cię zranić, jeśli tylko znajdzie ku temu sposobność.
- Kate, ty chyba nie mówisz poważnie.
- Śmiertelnie poważnie, Georgino. Pod tą ujmującą fasadą kryje się niebezpieczna kobieta. Za wszelką cenę wystrzegaj się jej żądła.
- Znowu ten Szekspir - zauważyła panna Fairfax. - Ach, wy erudyci!
- Tak się składa, że ta parafraza jest wyjątkowo trafna. Żądło Panny Doskonałej ukryte jest w jej języku i w każdej chwili może ukłuć. Błagam więc, Georgino, bądź ostrożna.
- Obiecuję, Katharine. Obiecuję - śmiejąc się, powtórzyła panna Fairfax.
Jednak Katharine Glyn wcale nie była tego pewna.
Lord Blake nie mógł odżałować tego, że idąc na bal do Egertonów, nie pomyślał o zabraniu ze sobą wachlarza. Wkrótce szczęki bolały go od tłumienia ziewania, gdy musiał wysłuchiwać nudnych uwag pewnej piskliwej mamuśki i jej dwóch nieciekawych córeczek, które wciąż powtarzały, że od dawna marzyły o poznaniu jego lordowskiej mości i bez przerwy chichotały na każde jego słowo. Piskliwa mamuśka nie kryła zdumienia na wieść, że jego lordowska mość nie był na ostatnim balu u Wraxtonów, bo przecież Wraxtonowie zajmowali wysoką pozycję w towarzystwie i bardzo lubili jej nudnawe córeczki.
W końcu, pod jakimś pretekstem, udało mu się uciec, ale natychmiast został porwany przez jednego z przyjaciół ojca i uraczony niezwykle barwną historyjką o niedawnym polowaniu. Kiedy jednak zobaczył nadchodzącego Williama Athertona, wcale nie był pewien, czy powinien traktować go jako wybawienie.
Zdecydowawszy, że ma dość romantycznych zwierzeń przyjaciela, szybko przerwał opowieść o polowaniu i umknął, znikając w tłumie czterystu przybyłych na bal gości.
W pewnej chwili, uciekając przed nudą i osamotnieniem, podszedł do stojącej w pobliżu ogromnej palmy eleganckiej pary.
- Witam szanownych rodziców - powiedział. - Wasza miłość, wyglądasz imponująco, pomimo sabotujących wysiłków Wilmingtona.
- Musisz wiedzieć, Theo - odparł książę - że dostosowuję się jedynie do wymogów mody.
- Otóż to - mruknął z uśmiechem lord Blake. - Najdroższa mamo - dodał, zwracając się do księżnej - jesteś po prostu wspaniała. Powinnaś zawsze ubierać się w ten odcień błękitu. Idealnie podkreśla kolor twoich oczu.
- Drogi synu - odparła księżna, pozwalając pocałować się w policzek. - Widzieć cię dwukrotnie w ciągu tygodnia to zbyt wiele szczęścia dla mojego starego serca.
- Co ty mówisz, maman, twoje serce jest wciąż dziewczęco młode. A propos, mam dla was szokującą nowinę. Poznałem słynną Diablicę z Hampshire.
- Niemożliwe! - zawołał książę. - To fantastycznie! Słyszałem, że to najzręczniejsza para rąk w Londynie. Może wygrać dla ciebie fortunę, jeśli kiedyś zaangażujesz ją do wyścigu powozów do Brighton.
- Będę musiał jej to zaproponować - śmiejąc się, odparł lord Blake. - Jeśli chodzi o powożenie, to panna Glyn dała już dowód swoich nadzwyczajnych zdolności.
- Panna Glyn? Opiekunka panny Fairfax? - spytała księżna.
- Ona i Diablica z Hampshire to jedna i ta sama osoba.
- Naprawdę? W takim razie z pewnością jest tutaj. Musisz ją nam przedstawić, Theo.
- To może być trudne. Nie chce utrzymywać ze mną kontaktów.
- Dlaczego? - zapytał książę.
- Nie podoba się jej mój tytuł i moja przyjaźń z Priscillą Inglewood.
- Co ty mówisz? - zdziwiła się księżna. - Teraz jeszcze bardziej pragnę ją poznać. Możesz zerwać te kontakty, ale dopiero wtedy, gdy nas sobie przedstawisz.
- Tak, mamo. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ją przedstawić z jak najzabawniejszej strony - odparł Blake, po czym natychmiast ruszył na poszukiwanie niczego niepodejrzewającej panny Glyn.
Katharine miała już za sobą dwa tańce regionalne, walca i trzy wyjątkowo nudne rozmowy, kiedy ponownie zjawiła się obok panny Fairfax, która, wolna w danej chwili od męskiego towarzystwa, postanowiła pogawędzić z przyjaciółką.
- Co, tak szybko znużone? - dobiegł z tyłu jakiś chłodny głos.
Kiedy się odwróciły, spostrzegły piękną, młodą kobietę w sukni z zielonego muślinu. Ogromna ilość blond loków otaczała owalną twarz i opadała na długą, smukłą szyję.
- Panna Doskonała! - zawołała panna Glyn, uśmiechając się złośliwie. - Teraz już wiem, skąd ten powiew chłodu.
- Jaka piękna suknia, Priscillo! ~ powiedziała szybko panna Fairfax. - Nigdy jeszcze takiej nie widziałam. Świetnie w niej wyglądasz. Co za fason! Pozazdrościć. Czuję się przy tobie jak Kopciuszek.
Lady Inglewood, która w tej kwestii zupełnie się z nią zgadzała, odparła:
- To prawda. Została uszyta według jednego z moich projektów. Pani Foote jest rzeczywiście świetną krawcową.
- Masz szczęście. Marzę o tym, żeby uszyła coś dla mnie, ale jest tak zajęta, że musiałam się zapisać na listę oczekujących.
- A to pech! - powiedziała lady Inglewood, uśmiechając się jednocześnie z nieskrywaną satysfakcją, ponieważ to właśnie ona ostrzegła panią Foote, że ją zrujnuje, jeśli ta ośmieli się uszyć nie tylko suknię, ale nawet chusteczkę dla Georginy Fairfax. - Słyszała pani zapewne, że wczoraj na raucie u lady Jersey, wicehrabia Chamberlin oświadczył mi się w obecności księcia regenta, księcia Insleya i lady Jersey. Mój ojciec był niestety przeciwny temu związkowi, odmówiłam więc wicehrabiemu. Bardzo to przeżył. Żal mi było biedaka.
- To smutne, kiedy trzeba odrzucić tak romantyczną i cenną ofertę - zauważyła panna Fairfax.
- Ale jakie szczęście dla Chamberlina - mruknęła panna Glyn.
- To prawda, Georgino - przyznała lady Inglewood. - Przykro odrzucać takie oświadczyny, ale ja miałam już przynajmniej z dziesięć podobnych. Poza tym, syn Insleya również zamierza mi się oświadczyć. Mój ojciec powiedział mi, że najdalej w ciągu miesiąca spodziewa się deklaracji lorda Blake'a. Insleyowie są starymi przyjaciółmi naszej rodziny, nie sądzę więc, żeby ojciec czekał na próżno. Mam nadzieję, Georgino, że otrzyma pani ofertę przynajmniej w połowie tak interesującą.
Nawet panna Fairfax nie była w stanie ukryć zdumienia, ale to panna Glyn stanęła w obronie przyjaciółki.
- Płonna nadzieja, Panno Doskonała, ponieważ Georgina wyjdzie za mąż z miłości, a nie dla tytułu i wystawnego grobowca, który da jej schronienie po śmierci. Chociaż dla ciebie to bardzo stosowne miejsce. Ciekawe, jak szybko markiz znajdzie kogoś, kto ogrzeje jego łoże, które ty możesz jedynie schłodzić? Z pewnością wiesz, że ma opinię mężczyzny, który zmienia spódniczki tak szybko, jak niektórzy buty.
Wachlarz, który lady Inglewood trzymała w ręku, z trzaskiem zamknął się.
- Osiem sezonów w mieście, jak widać, niczego cię nic nauczyło. Wciąż jesteś tą samą pospolitą prowincjuszka, która ma więcej jadu niż rozumu. Możesz wyprowadzać w pole innych, ale ze mną ten numer ci się nie uda. Nie będę tu stała i pozwalała się bezkarnie obrażać jakiejś prymitywnej dziewusze, spłodzonej przez wiejskiego pijaczka!
- Kate, jak mogłaś? - powiedziała z wyrzutem panna Fairfax, gdy blada z wściekłości lady Inglewood zniknęła w tłumie.
- Cóż za ohydny człowiek! - wybuchnęła Katharine. - Jak śmiał dopuścić do tego, że go polubiłam, gdy nosi się z zamiarem poprowadzenia kogoś takiego jak Priscilla do małżeńskiego łoża!
- Kate, o kim ty mówisz?
- O Blake'u! To przecież syn Insleya, dobry Boże, i to z nim Priscilla wiąże nadzieje.
- Ale dlaczego tak cię to denerwuje? Co cię obchodzi, z kim ożeni się lord Blake?
Panna Glyn chwilę milczała, po czym uśmiechnęła się do przyjaciółki.
- Błogosławię twój rozsądek Georgino. Masz całkowitą rację. W tej samej chwili, gdy Panna Doskonała wyjdzie za mąż, znowu odzyskamy spokój. Niech sobie bierze tego swojego markiza. Obydwoje są siebie warci.
Sir William wybrał właśnie ten moment, aby podejść do swojej Afrodyty i poprosić ją do tańca.
Katharine nie została jednak zbyt długo sama. Lord Blake dał znak swoim rodzicom, żeby poszli za nim i szybko ruszył w jej kierunku. Nie zdążył jednak nawet się ukłonić, gdy wybuchnęła:
- Ty! - syknęła - Ty... ty niegodziwcze! - tupnęła nogą.
- Ja? - Blake cofnął się, zaskoczony takim atakiem furii.
- Dziedzic Insleyów, pieszczoch Inglewoodów! Jak mogłam tracić tyle czasu dla pana?
- Muszę przyznać, że z każdym dniem intryguje mnie pani coraz bardziej. Czy ma pani coś przeciwko staremu i powszechnie szanowanemu domowi Insleyów?
- Drwię z pańskiego starego domu, ty... ty rozpustniku. Popełniłam niewybaczalny błąd, świadczący o skrajnej głupocie, kiedy uwierzyłam, że pewien wdzięczący się potomek Insleyów może być czymś więcej niż... niż jedynie zapatrzonym w siebie salonowcem.
- Kiedy się nad tym zastanawiam - rzekł lord Blake, uważnie przypatrując się swoim wypolerowanym paznokciom - nie sądzę, abym kiedykolwiek miał się wdzięczyć.
Panna Glyn musiała się roześmiać.
Lord Blake roześmiał się również.
- O właśnie! Tak jest znacznie lepiej. Lubię pani śmiech, panno Glyn, ponieważ kiedy nie patrzy pani na mnie groźnie, jest szczery i spontaniczny.
- Błagam pana, Blake, niech mnie pan nie rozśmiesza, skoro tak pana nie znoszę.
- Nie może być pani taka okrutna, by mnie nie znosić za coś, czego nie wybierałem.
- Nonsens. Lady Inglewood wybrał pan całkiem dobrowolnie.
- Miałem na myśli majątek mojego ojca.
- Dlaczego właściwie nie powiedział mi pan, że jest dziedzicem księcia?
- Sądziłem, że pani o tym wie.
- Dlaczego więc nigdy dotąd pana nie widziałam ani nigdy o nim nie słyszałam?
- Objeżdżałem ojcowskie posiadłości niemal pięć lat i jestem tu dopiero od trzech tygodni. Jeśli zaś chodzi o to, że nie słyszała pani o mnie, to powód jest bardzo prosty. Otóż przechodzenie tytułów w rodzinie to bardzo skomplikowana sprawa. Nawet ja mam kłopoty z wymienieniem wszystkich, które mi przysługują. Nie uwierzy pani, ale wcale nie pragnąłem być markizem. Chętnie zamieniłbym wszystkie moje klejnoty na zwykłe paciorki, wspaniały pałac na pustelnię, a bogate szaty na ubranie mieszkańca przytułku, ale mam określone obowiązki względem rodziny.
- Markiz? Spadkobierca Insleya - pokręciła głową. - Jak mogłam być taka ślepa? A jednak bardzo mi pana żal. Jakie to straszne, kiedy się musi być księciem! Jak rodzice mogą być aż tak bezwzględni, żeby na barki niczego niespodziewającego się dziecięcia nałożyć takie brzemię, przygniatające patyną wieków i masą zobowiązań? Powinien pan z nimi porozmawiać, lordzie Blake. Koniecznie.
- Usiłowałem - odrzekł z melancholijnym westchnieniem. - I to wielokrotnie, ale nic do nich nie dociera.
- Biedactwo. Naprawdę panu współczuję. Potrzebuje pan jakiejś otuchy i nawet wiem, co ją panu przyniesie: jakaś urocza spódniczka. Lubi je pan, nieprawdaż?
- Słucham? - wykrztusił.
- Czyżby nie lubił pan spódniczek?
- Tak... Nie!... To znaczy...
- O Boże, uważa pan, że użyłam niewłaściwego określenia? Może powinnam powiedzieć podwiązek? A może gorsetów? Już wiem - koszulek!
- Nie, nie - odparł przytłumionym głosem - spódniczka to właściwe określenie.
- Cieszę się. Przyzna pan, lordzie Blake, że najważniejszy jest dobry humor, gdyż czasem tylko dobrym humorem można zatuszować największą nawet gafę.
- Pamiętając o tym - powiedział lord Blake z figlarnym uśmiechem - chciałbym przedstawić panią moim rodzicom.
Katharine odwróciła się i, ku swojej wielkiej konsternacji, ujrzała ogromnie rozbawionego, wytwornego księcia Insleya z, zachowującą znacznie większą rezerwę, księżną Insley u boku. Nie miała wątpliwości, że książęca para słyszała całą rozmowę.
Krew odpłynęła jej z twarzy i z desperacją powiedziała:
- Jakże się cieszę, że mogę wreszcie państwa poznać! Państwa syn - rzuciła mordercze spojrzenie w kierunku ogromnie rozbawionego lorda Blake'a - wiele mi o państwu opowiadał. Czuję się więc tak, jakbym znała państwa od lat. Bywa jednak różnie - powiedziała z czarującym uśmiechem. - Mój ojciec w latach młodości często towarzyszył królowi na polowaniach i wiele mi o naszym monarsze opowiadał. Kiedy jednak zostałam mu przedstawiona, przeżyłam ogromne rozczarowanie, ponieważ zupełnie nie przypominał tego władcy, którego opisywał mój ojciec. Oczywiście król był już wtedy obłąkany i zapewne wywarło to jakiś wpływ na jego wygląd. Jednak mój zawód był ogromny i przez tydzień pocieszałam się ogromnymi ilościami owoców z kremem. Widzę jednak, że teraz mi to nie grozi, ponieważ jesteście państwo wspaniali. Lordzie Blake - dodała, patrząc na niego z dezaprobatą - podczas naszej rozmowy nie był pan sprawiedliwy w ocenie swojej rodziny. Czy podoba się panu bal, wasza miłość? - zapytała księcia.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłem.
- Bardzo się cieszę, wasza miłość.
Prawda jednak była taka, że tak fatalnie nie czuła się od swojego pierwszego sezonu w Londynie. Tamto upokorzenie było porównywalne z obecnym. A zawinił on - lord Blake. Nie tylko sprowokował ją do tej kretyńskiej rozmowy, ale również nie zadał sobie trudu, aby uprzedzić ją o konsekwencjach.
Wprawdzie panna Glyn kpiła z zasad dobrego wychowania, jednak nie była ich pozbawiona. Wiedziała, jak powinna zachować się w każdej sytuacji, i żeby nie wiem jak bardzo chciała się zemścić na lordzie Blake'u, nie uczyni nic, co mogłoby zniszczyć jej, z takim trudem zdobytą, dobrą reputację w towarzystwie. Jednego była pewna - lord Blake wkrótce się przekona, co znaczy zaleźć jej za skórę.
Kiedy książę Insley skończył opowieść o pewnym balu w Szkocji, w którym uczestniczył w młodości, do rozmowy włączyła się księżna.
- Panno Glyn, jest już pani jakiś czas w mieście, jak sądzę? - powiedziała.
Panna Glyn skinęła głową.
- I wciąż nie jest pani zamężna?
Panna Glyn skinęła głową ponownie.
- Nie obawia się pani, że tak już zostanie?
- Wręcz przeciwnie ~ odparła z uśmiechem. - Tak się składa, że wszyscy dookoła już pozakładali rodziny, księżno. Proszę mi pozwolić, jeśli łaska, cieszyć się, że los oszczędził mi losu mężatek.
- Jest pani przeciwna rynkowi małżeństw?
- Mam na nim niskie notowania, dlatego jestem przeciwna. W młodości miałam pecha być dziedziczką fortuny i wtedy plasowano mnie wysoko pomimo braku urody i towarzyskiej ogłady. Kiedy przestałam być dziedziczką zostałam pozbawiona wszystkiego i potraktowana jak coś bez wartości. Moja romantyczna naiwność rozwiała się nagle, za co jestem losowi ogromnie wdzięczna. Kiedy byłam dziedziczką, stanowiłam towar do wystawienia na małżeńskim targu. Teraz, gdy moje dochody zostały znacznie ograniczone, należę do świata. Skoro tak, to niech drży u moich stóp!
Księżna roześmiała się.
- Nie można zaprzeczyć, że w pani pozornie absurdalnym rozumowaniu jest jakiś sens. Do niedawna mój syn również był przeciwny małżeństwu.
- I chyba dobrze, gdyż z pewnością chciałby podporządkować kobietę swoim wątpliwym regułom gry.
- Sugeruje pani, że małżeństwo ze mną nie byłoby rozkoszą? - zapytał lord Blake, wziąwszy się pod boki.
Panna Glyn spojrzała na niego chłodno.
- Czy jest ktoś, kto wziąłby mnie w obronę? - zawołał lord Blake.
Odpowiedziało mu milczenie.
W tej właśnie chwili podeszła do nich lady Inglewood.
- Dobry wieczór, wasza miłość - powiedziała. - Księżno, jak miło panią widzieć.
- Priscillo, wyglądasz jak zawsze pięknie - zauważył książę.
- Mam nadzieję, że twój ojciec dobrze się czuje? - powiedziała księżna.
- Jest w salonie karcianym - odparła lady Inglewood. - Może nie czuje się najlepiej, ale humor mu dopisuje. Theo, proszę cię, pomóż mi ułagodzić księżnę Newberry. Nie złożyłam jej w tym tygodniu wizyty i obawiam się, że może zażądać mojej głowy. Może ty zdołasz ją od lego odwieść, dobrze wiesz, jak lubi atrakcyjnych mężczyzn.
Nie miał wątpliwości, że to podstęp, ale nie mógł odmówić prośbie Priscilli, nie narażając się przy tym na opinię człowieka źle wychowanego. Skinął więc głową pannie Glyn i podał ramię lady Inglewood.
- Zawsze z radością gram dla ciebie rolę świętego Jerzego, Priscillo. Prowadź mnie więc do tego smoka.
- Drogi Theo, sama nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła - zauważyła lady Inglewood i, zanim pociągnęła za sobą lorda Blake'a, spojrzała na pannę Glyn z triumfalnym uśmiechem. Po chwili jednak, kiedy odeszli wystarczająco daleko, ton jej głosu uległ radykalnej zmianie. - Jak mogłeś, Theo. Jak mogłeś przedstawić tę kobietę księciu i księżnej, skoro uprzedzałam cię, żebyś nie podtrzymywał tej znajomości?
- Moja matka chciała ją poznać - odparł spokojnie Blake.
- Nie mogłeś jej tego odradzić? Dobrze wiesz, jaką kobietą jest ta Glyn! Przy jej braku dobrych manier mogła jedynie zrobić twoim rodzicom jakiś afront.
- Skoro o tym mowa, Priscillo - odparł lord Blake, marszcząc brwi - nie mam pojęcia, co masz na myśli. Moi rodzice spędzili kilka miłych chwil na rozmowie z panną Glyn i, jak sądzę, ona również uważa je za miłe. Szkoda tylko, że nie znali się wcześniej.
Lady Inglewood z trzaskiem zamknęła trzymany w ręku wachlarz.
- Czy ty jesteś ślepy, Theo? A może otumaniony lub pijany? Kate Glyn całkowicie zasłużyła na swój przydomek. Urodziła się diablicą i wciąż nią jest. Gdyby cię tak traktowała jak mnie, nie mówiłbyś do mnie w taki... obraźliwy sposób.
- Czym, na Boga, aż tak bardzo się tobie naraziła, Priscillo?
- Nie dalej jak dziś wieczorem napadła na mnie. Nie potrafię powtórzyć, jakich obelżywych słów używała. To prawdziwe monstrum, Theo, i chciałabym, żebyś to wreszcie zrozumiał. To zazdrosna, pazerna i ordynarna kobieta, z satysfakcją zadająca innym ból swoim żmijowatym językiem.
Lord Blake obserwował, jak twarz lady Inglewood czerwienieje z gniewu.
- To okrutne słowa, Priscillo.
- Są niczym w porównaniu do tych, którymi ona obrzuciła mnie. To dlatego prosiłam cię, żebyś nie tańczył przed tą diablicą.
- Prawdę mówiąc, panna Glyn, jak dotąd, nawet nie stanęła ze mną do kotyliona.
- Theo - westchnęła lady Inglewood - proszę, abyś nie robił sobie żartów z poważnych spraw. To ma dla mnie ogromne znaczenie.
- Wiem o tym, Priscillo, Naprawdę wiem.
Katharine Glyn obserwowała, jak odchodzą i z ożywieniem o czymś rozmawiają.
- Podziwiam determinację, z jaką osiągnęła swój cel. Muszę jednak przyznać, że świetnie razem wyglądają. Lord Blake porusza się z taką lekkością. Czyżby trenował szermierkę?
- Przy każdej nadarzającej się okazji - odparła księżna.
- Wspaniale. Może przyjmie moje wyzwanie.
- Pani uprawia szermierkę? - zapytali jednocześnie książę i jego małżonka.
- Oczywiście. Kiedy miałam trzynaście lat, wymogłam na ojcu, że jeśli jego najnowszym faetonem, zaprzęgniętym w najlepszą parę koni, trzykrotnie przejadę w pełnym galopie między słupkami bramy wjazdowej naszej posiadłości bez najmniejszej rysy na farbie, to on pozwoli mi na naukę szermierki. Jeśli jednak przegram, nie będę go już więcej o to nagabywać i pokryję koszty naprawy wszystkich spowodowanych przeze mnie szkód. Nie muszę chyba mówić, że wygrałam. Oczywiście to, że wstałam o drugiej nad ranem i przesunęłam słupki, mogło mieć wpływ na mój sukces, ale ja wolę wierzyć, że to zasługa moich umiejętności jeździeckich.
- O tak - zauważyła księżna. - Przecież słynna Diablic z Hampshire to pani.
- Postrach trzech hrabstw i całego Londynu - odparła panna Glyn z szerokim uśmiechem. - Papa chciał mieć syna i ja zawsze starałam się mu to wynagrodzić.
- I stąd ta wiedza o spódniczkach? - zapytała z uśmiechem księżna.
- Diablica z Hampshire znowu pędzi ku zagładzie - westchnęła panna Glyn.
- Drogi Fitzgeraldzie - zawołała księżna - ona się rumieni.
- Nieprawda! - zaprotestowała Katharine. - Ja nigdy się nie czerwienię. To tylko... nagłe skoki temperatury związane z rzadką tropikalną chorobą. Jeszcze nie wiem, jaką. Czy pani mogłaby sprawić, żeby lord Blake spędził noc w państwa domu?
Insleyowie spojrzeli na nią ze zdumieniem.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby pani wcale tego nie chciała. Wiem, jaki potrafi być irytujący. Jakie to dziwne, że ma takich wspaniałych rodziców. Jesteście państwo pewni, że ktoś nie zostawił go pod państwa drzwiami?
- Całkowicie - odparł książę, krztusząc się ze śmiechu.
- Szkoda. Obawiam się, że jego finansowa ruina trochę państwa dotknie.
- Ruina? - zdziwiła się księżna. - Co pani knuje?
- Zemstę, oczywiście. Paskudnie mnie podszedł, musicie państwo przyznać.
- Rzeczywiście. Jakie to fascynujące. Regino, ujrzymy Diablicę z Hampshire w akcji. Co ma pani zamiar zrobić, panno Glyn?
- Mam... przyjaciółkę, Phoebe Lovejoy. Myślę, że doskonale spełni swoją rolę... jeśli tylko postaracie się państwo, aby spędził noc w państwa domu i zjadł razem z wami śniadanie.
Następnego dnia po balu u Egertonów lord Blake oraz książę i księżna Insley siedzieli właśnie przy śniadaniu, gdy do jadalni wszedł lokaj, niosąc zabawnie zapakowane pudełko.
- Co to ma być, u licha? - zdziwił się książę. Jego ręka, trzymająca filiżankę z kawą, zamarła w powietrzu.
- Właśnie dostarczono tę przesyłkę, wasza miłość - odparł lokaj. - Polecono mi oddać ją do rąk własnych lorda Blake'a. Kurier bardzo na to nalegał. Jest również list adresowany do księżnej.
Pudełko zostało postawione na stole przed lordem Blakiem w chwili, gdy księżna otwierała list. Nagle znieruchomiała, ze zdumieniem patrząc na trzymaną w ręku kartkę.
- Co u licha...? - mruknęła.
- Co to jest, Regino? - zapytał książę.
- Nie bardzo rozumiem... - powiedziała księżna zduszonym głosem.
- Czytaj głośno, mamo - zaproponował Blake. - Intrygujesz nas. Czytaj głośno.
- Chyba rzeczywiście tak będzie lepiej - przyznała księżna.
Droga księżno. Mam nadzieję, że ten list zastanie panią i jej małżonka, księcia, w dobrym zdrowiu. Chociaż z tego, co mówił Teddy, pani i książę nigdy nie czują się źle.
- Teddy? - powiedział książę, patrząc na syna z rozbawieniem. - Kto to może być?
Autor listu nie może mieć na myśli mnie - zauważył lord Blake, podnosząc widelec z kawałkiem pstrąga do ust. - Nikt nigdy nie ośmielił się nazywać mnie Teddy.
- Czy mogę kontynuować? - zapytała księżna, po czym wróciła do listu.
Spotkaliśmy się - czytała dalej - gdy jeden z moich klientów źle mnie potraktował w Berry Patch Tavern. Teddy był prawdziwym bohaterem, zupełnie jak Robin Hood. Potem szybko zostaliśmy przyjaciółmi. Pragnę jednak zapewnić panią, księżno, że nigdy nie wzięłam od niego grosza, nawet wtedy, gdy urodził się mały Joey...
- Chwileczkę! - zawołał lord Blake. - Mamo, przysięgam, ja nigdy…
Ale księżna czytała dalej.
...gdy urodził się mały Joey, ani żadnych prezentów poza tym, co dziś zwracam Teddy emu. Nie żeby nie próbował dać mi funta czy dwa, ale jak mu powiedziałam od początku, miłość nie ma ceny.
Tak kochałam pani syna, księżno, i on kochał mnie, ale wiedziałam, że nic z tego nie będzie, pomimo wszystkich obietnic Teddy ego. A kiedy przekonałam się, że w drodze jest mała Nellie...
- Dwoje? - zawołał książę. - Ależ ty jesteś płodny, Theo!
W szarych oczach jego syna zalśniły wesołe iskierki.
...że w drodze jest mała Nellie, wiedziałam, że musimy to skończyć, abym mogła związać się z jakimś mężczyzną, który będzie dbał o mnie i dzieci. Poślubiłam więc Percy ego i powiedziałam Teddy emu, że musimy się rozstać...
- Dalsza część listu jest zamazana, jakby biedne dziewczę płakało - powiedziała księżna. - Zaraz, zaraz! Czy to może być A? Nie, nie, to M. Teraz to brzmi tak: ...Moje serce krwawiło przy rozstaniu, wiedziałam jednak, że tak będzie lepiej, a Percy był dobry dla mnie i moich maleństw, nie mogłam więc się uskarżać. Miałam tylko kłopot, kiedy Percy znalazł jedyny prezent, jaki przyjęłam od Teddy'ego w ubiegłym roku. O Chryste! Jak on na mnie wrzeszczał! Jakoś jednak udało mi się go uspokoić, kiedy obiecałam, że ten prezent natychmiast zwrócę i tak też zrobiłam, i teraz wszystko jest już w porządku.
Lord Blake, nie mogąc opanować ciekawości, zaczął nerwowo rozrywać różowy papier, w który opakowana była przesyłka, tak że nie zauważył, jak jego ojciec, zasłaniając się serwetką, usiłuje stłumić śmiech.
...Niech pani powie Teddy'emu - czytała dalej księżna - że Joey i Nellie kochają go i że bardzo szybko uczą się liter. Proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku, Phoebe Lovejoy.
Lord Blake wyciągnął z pudełka bardzo skąpy stanik z czarnej koronki i koszulkę nocną z czerwonego atłasu, bogato ozdobioną wstążkami i do złudzenia przypominającą rekwizyt z Porwania Sabinek. Książę Insley szybko odwrócił się, żeby ukryć rozbawienie.
Nagle ramiona lorda Blake'a zaczęły dziwnie drżeć i krzykliwy strój wysunął mu się z rąk. Tylko księżnej udało się zachować powagę.
- Theodore - powiedziała chłodno. - Co znaczy ten list i ten... ten... okropny strój i kto to jest ta biedna Phoebe Lovejoy?
- Kto? - zawołał z triumfem lord Blake. - To przecież Diablica z Hampshire!
Jego lordowska mość wybuchnął śmiechem i ukrył głowę w ramionach, podczas gdy jego rodzice uśmiechali się do siebie z satysfakcją.
Rankiem drugiego dnia po balu u Egertonów panna Glyn i jej przyjaciółka panna Fairfax siedziały naprzeciw siebie w saloniku i, pijąc herbatę, przeglądały poranną pocztę.
- O nie! - zawołała w pewnej chwili panna Fairfax.
Katharine spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Co się stało? - zapytała.
- To jest list od księżnej Insley - odparła panna Fairfax, pokazując dopiero co otwartą kopertę.
- Naprawdę? To bardzo miłe.
- Miłe? Ostrzegałam cię, że to tak się skończy. Ostrzegałam. I teraz spójrz, jakie skutki przyniósł twój upór. To jest zaproszenie na małe garden party, które książę i księżna Insley wydają jutro.
- Naprawdę? To brzmi bardzo obiecująco.
- Obiecująco? - zawołała ze zdumieniem panna Fairfax. - Po tym, jak, pomimo moich usilnych próśb, wysłałaś im tę okropną przesyłkę i ten absurdalny list, publiczne upokorzenie nazywasz czymś obiecującym?
- Być może źle usłyszałam. Sądziłam, że zostałyśmy zaproszone na garden party.
- To jedynie pretekst, przecież musisz zdawać sobie z tego sprawę. Insleyowie, w obecności śmietanki towarzyskiej, wezmą na nas rewanż! Nigdy nie powinnaś była wysyłać tej przeklętej paczki. Nigdy, nigdy, nigdy. Nie obchodzi mnie, co ci lord Blake zrobił. O, Boże, co Insleyowie muszą teraz myśleć o nas - zawołała z przerażeniem panna Fairfax i ciarki przeszły jej po plecach.
- Georgino - powtórzyła panna Glyn z godnym podziwu spokojem. - Nie sądzę, żebyś miała dobrze w głowie.
- Och! Ty... ty...
- Czy wiesz, że powtarzasz jedno i to samo, kiedy tylko jesteś zdenerwowana?
- Nieprawda - zawołała z oburzeniem panna Fairfax.
- Prawda.
- Nieprawda, nieprawda, nieprawda!
- Sama widzisz - zauważyła z satysfakcją panna Glyn.
- Jesteś taka denerwująca - rzuciła ze złością panna Fairfax.
- Tak, wiem. Co zamierzasz włożyć na party u Insleyów?
- Co zmierzam włożyć? Nic!
- Georgino!
- Uważam, że moje miejsce jest raczej pod pręgierzem.
- Nie bądź śmieszna. Oczywiście, że pójdziesz. Ktoś przecież musi mi towarzyszyć.
- Chyba nie masz zamiaru pójść?
- Co z twoją głową, Georgino? Oczywiście, że mam zamiar. To będzie wspaniała zabawa.
- Po tym jak wysłałaś tę paczkę? Czy ty zupełnie nie masz wstydu?
- Rzeczywiście nie mam - odparła panna Glyn. - Zastanów się, Georgino. Odmówienie Insleyom to towarzyskie samobójstwo. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
- Nie dbam o to.
- Rób więc, co chcesz - odpowiedziała z westchnieniem Katharine. - Przekażę w twoim imieniu ubolewanie i wymyślę jakiś powód twojej nieobecności: malarię, ospę, ucieczkę z ukochanym lub coś w tym rodzaju.
- Doskonale, pójdę więc, ale z pewnością przeklnę dzień, w którym przyszłam na świat - odparła z goryczą panna Fairfax.
- Grzeczna dziewczynka.
Georgina przez chwilę patrzyła na przyjaciółkę w milczeniu.
- Jak ci się to udaje? - zapytała w końcu.
- Jak mi się co udaje?
- Jak ci się to udaje, że robię w końcu to, na co zupełnie nie mam ochoty?
- Ależ, Georgino, będziesz się jutro fantastycznie bawiła. Zaufaj mi.
Panna Fairfax miała na końcu języka kilka odpowiedzi, ale żadna z nich nie była uprzejma. Na szczęście dla panny Glyn do salonu wszedł Wainwright i beznamiętnym głosem zaanonsował przybycie sir Williama Athertona.
- Tak wcześnie? - zdziwiła się panna Glyn. - Ten młodzieniec najwyraźniej umiera z tęsknoty.
Gniewne spojrzenie panny Fairfax powstrzymało ją od dalszych komentarzy. Wzruszyła więc jedynie ramionami i zabrała się do sprzątania porozrzucanej korespondencji.
Panna Fairfax poleciła lokajowi wprowadzić sir Williama, a sama zaczęła gorączkowo przygotowywać się na przyjęcie gościa. Przestudiowała kilka póz na fotelu, po czym doszła do wniosku, że sofa będzie odpowiedniejszym miejscem do wyeksponowania swoich wdzięków. Szybko przebiegła przez pokój i najpierw ułożyła się w pozycji półleżącej, aby po chwili znowu wrócić do poprzedniej.
Panna Glyn przez cały czas tej gorączkowej aktywności była wyjątkowo powściągliwa, mrucząc jedynie:
- Uważaj, Georgino. Wypalisz się, zanim twój luby zdąży się pojawić.
Sir William, ubrany w strój do jazdy konnej, wpadł jak burza do pokoju. Jego blond włosy powiewały w nieładzie, a upięcie fularu dalekie było od finezji.
Szybkim krokiem przemierzył salon i, zatrzymawszy się przed obiektem swoich westchnień, osunął na kolana, po czym ujmując dłonie ukochanej, rzekł:
- Najdroższa Georgino, przyszedłem tu wprost od sióstr Pomeroy. Usłyszałem tam coś, w co nie mogę uwierzyć. Powiedziały, że jesteś zaręczona z lordem Falkhurstem i że wyjeżdżasz dziś wieczorem do Gretna Green!
- Co?! - zawołała panna Fairfax.
- Twierdziły, że cały Londyn wiedział, że Falkhurst zamierzał się oświadczyć, tylko ja - skończony głupiec - nic nie wiedziałem. Nie powinienem był tu przychodzić, wiem, że nie powinienem. Dałaś słowo i rękę innemu i ja muszę się z tym pogodzić.
Mówiąc to, sir William pokrywał dłonie panny Fairfax gorącymi pocałunkami.
Panna Glyn, uważając swoją obecność za niezbyt stosowną i wierząc, że jej przyjaciółka sama potrafi wszystko wyjaśnić, dyskretnie opuściła salon i udała się do biblioteki.
Z ciężkim westchnieniem rozpoczęła wędrówkę po ogromnym, ciemnym pokoju. Tu nie mogło być żadnych wątpliwości. Panna Fairfax spotkała swego Adama, swego Romea, swego księcia z bajki. Najwyższy czas znaleźć inne schronienie. Pobyt pod wspólnym dachem z młodą parą był dla niej nie do przyjęcia, choć pewnie przyjaciółka to zasugeruje. Czułaby się jak święty Bernard wśród turkawek. Nie, to zupełnie nie wchodzi w grę.
Znowu westchnęła. Przecież od dawna wiedziała, że kiedyś to nastąpi. Jednak teraz, kiedy ta chwila nadeszła, poczuła piekący ból. Świadomość, że już wkrótce nie będą razem spędzały poranków, że czasy, gdy miała łatwy dostęp do myśli i serca przyjaciółki, minęły bezpowrotnie, przepełniła ją niewypowiedzianym smutkiem.
Małżeństwo, jak sądziła panna Glyn, samo w sobie nie było czymś złym, oznaczało jednak ciężką próbę dla kobiecej przyjaźni. Mężatka musiała przyjąć zupełnie nowe obowiązki. Dom, służba, mąż, dzieci nie zostawiały jej zbyt wiele czasu dla siebie, a jeszcze mniej dla przyjaciół.
Małżeństwo panny Fairfax z sir Williamem będzie poza tym kolejną stratą, którą pannie Glyn przyjdzie dołączyć do całej serii strat, jakie poniosła w krótkim czasie. Dodatkowy argument na to, żeby nikogo nie kochać, gdyż ci, których obdarzała uczuciem, albo odchodzili, albo ją rozczarowywali, a ból za każdym razem był taki sam.
Wzięła głęboki oddech, uderzyła zaciśniętą dłonią w poduszkę kanapy i znowu zaczęła krążyć po pokoju, rzucając pod swoim własnym adresem mało cenzuralne epitety za poddanie się aż takiej melancholii. Diablica z Hampshire nie może narzekać, powinna działać. Kiedyś Londyn nudził ją. Musiała wiele nad sobą pracować, aby miejskie życie choć trochę zaczęło ją bawić. A teraz nawet utarczki z Panną Doskonałą przestały sprawiać jej przyjemność. Nagle stanęła. Utarczki z Panną Doskonałą przestały ją cieszyć od chwili, gdy poznała lorda Blake'a.
Zmarszczyła brwi. Życie w mieście właściwie nigdy jej nie odpowiadało. Najwyższy czas na zmiany. Jest wieśniaczką z urodzenia i wychowania i do wiejskiego spokoju i piękna powinna jak najszybciej wrócić. Jej dochody pozwolą na kupno domu i pięćdziesięciu akrów ziemi. Jej ojciec postarał się o to, żeby nie mogła wrócić do rodzinnego domu. Czy ból z tym związany nigdy nie minie? Z ojcowskim brakiem wiary w nią i jej umiejętności walczyła, dopóki ojciec żył. Kiedy jednak odczytano zapis w jego testamencie: „...żadna kobieta nie nadaje się do zarządzania Tryton Hall, szczególnie moja córka...” bezlitośnie dał o sobie znać. Ciężko było pogodzić się ze śmiercią ojca, jeszcze ciężej ze skutkami jego lekceważenia i tyranii. Kroplą, która przelała kielich goryczy, było zachowanie Falkhursta w tydzień po pogrzebie. A panna Fairfax nie mogła zrozumieć, dlaczego jej przyjaciółka gardziła małżeństwem!
Musi wziąć się w garść. Zacząć nowe życie w nowym domu. Może zaszyć się gdzieś na wsi: hodować konie i krowy, owce i kurczęta; uprawiać żyto i pszenicę; założyć ogród warzywny; zająć się gospodarstwem mlecznym i dziękować losowi, że w porę uciekła z Londynu.
Jednak uczucie smutku nie opuszczało jej. Pomyślała o czekającej ją samotności i o tym, że tej samotności w pewnym sensie już doświadcza. Panna Fairfax, aczkolwiek bliska przyjaciółka, nie była jej bratnią duszą; nie rozumiała jej szalonych pomysłów, nie lubiła tych samych autorów co ona ani takich form aktywności, które jej życiu nadawały sens.
Nagle wyprostowała się i uniosła wysoko głowę. Czego nie da się pokonać, trzeba w miarę możliwości polubić. Dokąd tylko sięgnie pamięcią, zawsze była samotna. Nic się więc w jej życiu nie zmieni.
Nie mogąc dłużej powstrzymać ciekawości, podkradła się do salonu i, uchyliwszy odrobinę drzwi, zajrzała do środka.
Sir William trzymał Georginę w objęciach i cicho coś do niej mówił. Panna Glyn, ufając w rozsądek obojga młodych, zamknęła drzwi i, powróciwszy do biblioteki, zagłębiła się w ciekawej lekturze.
A wtedy ja pokazałam trzy damy! - poinformowała z triumfem lady Inglewood. - Bingsley gwałtownie zbladł i karty wysunęły mu się z dłoni. „Zostałem zrujnowany przez złotowłosą królową pikiety” - zawołał. To było bardzo zabawne.
Lord Blake zmusił się do uśmiechu.
- Jego gust, jeśli chodzi o strój, jest oczywiście okropny - ciągnęła lady Inglewood - ale Bingsleyowie są dobrze notowani w naszym środowisku, a Freddie, kiedy mu na tym zależy, potrafi czarować.
- Trzeba być elokwentnym, gdy się ma do czynienia z tak pięknym przeciwnikiem - odparł z galanterią lord Blake.
Lady Inglewood z ożywieniem kontynuowała monolog, podczas gdy jej słuchaczowi coraz trudniej było okazywać zainteresowanie. Rodzice obiecali mu dobrą zabawę, jeśli da się namówić na to przyjęcie, ale jak dotąd dobra zabawa była mirażem.
Zaanonsowano przybycie panien Glyn i Fairfax. Kiedy zaskoczony lord Blake podniósł głowę, obie witały się właśnie z księciem i księżną, a panna Glyn powiedziała coś, co sprawiło, że jego ojciec się roześmiał.
- Och, to okropne! - zawołała lady Inglewood. - Jak Kate Glyn śmiała tu przyjść? Pewnie nawet nie była zaproszona.
- Wręcz przeciwnie, podejrzewam, że otwiera listę gości.
- Ufam, że księżna ma więcej rozsądku - odparła z wyższością. - Panna Glyn jest tu najwyraźniej po to, aby znaleźć odpowiedniego męża dla swojej przyjaciółki. Podejrzewam, że ukradła zaproszenia!
- Spróbujmy sprawdzić twoją teorię, Priscillo - rzekł lord Blake, wsuwając jej rękę pod ramię i ciągnąc w stronę panny Glyn.
Lady Inglewood uśmiechnęła się z triumfem. Wkrótce markiz pokaże Diablicy z Hampshire, gdzie jej miejsce.
Panna Glyn, widząc, z jaką determinacją jego lordowska mość zmierza ku niej, zebrała całą odwagę i z uśmiechem powiedziała:
- Lordzie Blake, jestem zaskoczona pańskim widokiem. Słyszałam, że musiał pan uciekać z kraju, ponieważ jakiś rozwścieczony kowal depcze panu po piętach.
Tym razem lord Blake nie potrafił utrzymać powagi. Śmiech, który nie mógł znaleźć ujścia, gdy otrzymał przesyłkę od Phoebe Lovejoy, teraz wybuchnął ze zdwojoną siłą.
Lady Inglewood nie kryła wściekłości. Blake obraził ją... i to na oczach tej... Glyn!
- Jakie to dla ciebie typowe, obrazić gospodarza, i to zaledwie w pięć minut od wejścia do jego domu.
- Szykujesz się już do roli mężatki, Prissie? - odcięła się z uśmiechem panna Glyn.
Lady Inglewood zaniemówiła.
- Diablica! - rzuciła po chwili i odeszła dumnym krokiem.
Cudownie było pokonać jednocześnie lorda Blake'a i lady Inglewood! Panna Glyn, dumna z odniesionego triumfu, skierowała się do stołów z przekąskami. Zwycięstwo w bitwie wymagało regeneracji sił. To przyjęcie wciąż było dla niej zagadką. Dlaczego ją tu zaproszono? Będzie, co ma być, pomyślała. Najważniejsze, że tak łatwo pokonała tego pyszałka.
Lord Blake, który czmychnął do ogrodu, żeby w samotności lizać rany i zrugać siebie za tak anemiczną obronę i zupełny brak chęci odwetu, doszedł do wniosku, że męska duma nie pozwala mu na oddanie pola bez walki. Energicznie wkroczył do salonu i zatrzymał się przed prowokatorką w chwili, gdy podnosiła do ust kawałek ciasta z owocami.
Spojrzała na niego badawczo spod uniesionych brwi. Z trudem utrzymując powagę, powiedział:
- Piękną dziś m - m - mamy pogodę, nieprawdaż?
Po chwili jednak, nie mogąc się opanować, znowu wybuchnął śmiechem i jeszcze raz salwował się ucieczką.
Zadowolona z siebie Katharine Glyn ponownie sięgnęła po ulubiony placek z owocami.
Tymczasem markiz zdecydował pokrzepić się mocną whisky, którą na takie właśnie okazje trzymał w sekretnym schowku w bibliotece, po czym znowu wrócił do salonu i jeszcze raz stanął przed Diablicą z Hampshire.
- Tak szybko z powrotem? - zdziwiła się.
- Musiałem wrócić - odrzekł z powagą lord Blake. - Coś ciągnie mnie w to miejsce.
- A ja odniosłam wrażenie, że coś ciągnie pana w przeciwną stronę. Pomyślałam nawet, że to może mieć jakiś związek z finansową katastrofą. Może z policją? Albo koszulkami?
- Spódniczkami - sprostował.
- Przepraszam. Spódniczkami. Jest pan dzisiaj jakoś dziwnie poruszony. Zastanawiam się, czy mogę być z panem bezpieczna.
- O wiele bezpieczniejsza niż ja z panią.
- Nie rozumiem dlaczego, lordzie Blake?
- Phoebe Lovejoy.
- Zmienia pan nazwisko? A może to jakaś pana znajoma?
Markiz mężnie stłumił chichot.
- Nie zmieniam nazwiska, a pannę Lovejoy z jej bujną wyobraźnią poznałem niedawno całkiem dobrze.
- Jak mam rozumieć ten dziwny komentarz?
- Och, niech pani przestanie, panno Glyn. Jest pani przecież inteligentną osobą. Spróbuję ożywić pani pamięć: zapakowane w różowy papier pudełko, łzawy list, mały Joey i Nellie. Porwanie Sabinek?
- Proszę, milordzie, sprawia pan, że się rumienię.
- Nieprawdopodobne!
Tłumiąc wybuch śmiechu, Katharine przybrała niewinną minę i powiedziała:
- Pańskie nerwy wydają się nieco rozstrojone. Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, mogę sprezentować panu trochę leków na nerwy z naszych zapasów.
- Ależ, panno Glyn, wolnej kobiecie z towarzystwa nie wypada dawać prezentów wolnemu mężczyźnie z towarzystwa.
- Nie? - zdziwiła się.
- Stanowczo nie - odparł z naciskiem. - Języki dopiero miałyby używanie.
Panna Glyn ponownie wybuchnęła śmiechem.
- Powinna pani częściej się śmiać, panno Glyn. Do twarzy pani z uśmiechem.
- Pańskie żarty i wybiegi rozbrajają mnie.
Lord Blake napuszył się.
- Nie znajdziesz mnie, pani, w rejestrze zwykłych ludzi.
Panna Glyn zaśmiała się.
- Pean ku czci własnych cnót.
- Wielkość zna swoją wartość.
- Czyżby pana jedyną aspiracją było pokonać mnie w pojedynku na cytaty z Szekspira?
- Moją jedyną ambicją jest modernizacja dóbr Insleyów i ochrona mojego dziedzictwa.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Rzadko mnie ktoś tak zdumiewa, ale panu z pewnością się to udało. Czy to, co przed chwilą usłyszałam, to prawda?
- Najprawdziwsza.
- Pan będzie stanowił najbardziej interesujący rozdział w mojej autobiografii - powiedziała, kręcąc głową. - Jestem o tym głęboko przekonana.
- Pochlebia mi pani - odparł, skłaniając głowę.
- To prawda. Pierwotnie miała to być jedynie notka.
Lord Blake ponownie wybuchnął śmiechem.
Lady Inglewood z przeciwległego końca salonu obserwowała to urocze tete - a - tete z coraz większą furią. Wszystkie uroczyste zapewnienia lorda Blake'a o przyjaźni i szacunku nie miały żadnego znaczenia, gdy tak ostentacyjnie okazuje swoje zainteresowanie tej diablicy! To, że bawiło go towarzystwo panny Glyn, było oczywiste nawet dla lady Inglewood. Doszła jednak do wniosku, że jej długotrwała przyjaźń i rodzinne powiązania z Insleyami skłonią go wreszcie do wybrania jej za swoją żonę. Poza tym, każdy wiedział, że spadkobierca Insleyów musi się dobrze ożenić, a czy może być lepszy wybór niż córka lorda Inglewood?
Jej ojciec już zastawiał na niego pułapkę, opowiadając każdemu, że córka wkrótce będzie żoną Blake'a.
- Nie martw się, moja droga - powiedział, głaszcząc ją po ręku. - Przyprowadzę ci tego młodzika, i to wkrótce. Chłopak wie, jaki ma wobec ciebie obowiązek. Nie pozwolę, aby się wymknął. Gdy wszyscy będą się spodziewać oświadczyn, nie będzie miał innego wyjścia.
Czyżby Kate Glyn miała te plany pokrzyżować? Chociaż otwarcie gardziła małżeństwem, lady Inglewood nie wykluczała, że tytuł księżnej jest dla niej magnesem.
Poza tym lord Blake najwyraźniej szukał jej towarzystwa. Wszyscy to już zauważyli. Czyżby jej ojciec się mylił? Czyżby Theo miał się jednak wymknąć z ich sideł i wpaść w zastawioną przez tę intrygantkę pułapkę?
Cóż to byłoby za upokorzenie! Spojrzenia rzucane ukradkiem w jej kierunku. Chłodna grzeczność Reginy Insley, świadomość, że jest już właściwie starą panną: dwadzieścia cztery lata, wciąż niezamężna, bez perspektyw, bez tytułu książęcego w przyszłości. To było nie do zniesienia.
Gdyby tylko Oliver żył, powtarzała sobie. Gdyby Oliver żył, nie musiałaby polować na Thea i znosić tylu upokorzeń. Była pewna Olivera, kiedy miała zaledwie szesnaście lat. Zaręczyła się z nim, mając lat osiemnaście. Mając dziewiętnaście mogła zostać mężatką, a księżną Insley zanim osiągnie... trzydziestkę? Dlaczego by nie? Fitzgerald i Regina nie będą żyć wiecznie.
Jednak Oliver zginął i pozostał tylko Theo Blake. Czy aby rzeczywiście pozostał?
Po tych wszystkich planach, wysiłkach i marzeniach.
Nic?
Nie, to niemożliwe! Lady Inglewood nie wątpiła, że lord Blake poczuwał się do zobowiązań w stosunku do niej. Musi się nagiąć do oczekiwań środowiska i oświadczyć. To oczywiście nie będzie małżeństwo z miłości, ale jakie to miało znaczenie? Olivera też nie kochała. Najważniejsze, że będzie żoną Blake'a. Jeśli Kate Glyn jej w tym nie przeszkodzi.
Tymczasem obiekt tych czarnych myśli, Kate Glyn, opuściła lorda Blake'a i przechadzała się od jednej grupy gości do drugiej, będąc pod wrażeniem nieoczekiwanego towarzystwa najwyższych sfer, nie tracąc jednocześnie krytycznego do nich stosunku. Już jako dziecko zauważyła, że ludzie szlachetnie urodzeni są na ogół straszliwie nudni, aby po latach dojść do wniosku, że tamta opinia była słuszna. I dlatego tak bardzo ceniła Insleyów. Byli zupełnie inni: otwarci, uczciwi, interesujący. Bardzo rzadkie okazy.
- Wędruje pani z muzami po Olimpie? - zapytał jakiś przyjazny głos.
- Wasza miłość! - zawołała, gdy odwróciwszy się, ujrzała uśmiechającego się do niej księcia Insleya. - Właśnie o panu myślałam.
- Dla mężczyzny w moim wieku to ogromny komplement - zajmować myśli tak ślicznej i uroczej młodej damy.
- Pan jest cudowny! - powiedziała z nieskrywanym uwielbieniem. - Gdyby pan nie był już żonaty, mogłabym oddać panu rękę.
- A ja, panno Glyn, gdybym był dwadzieścia lat młodszy, z pewnością bym o tę rękę zabiegał - odparł książę, śmiejąc się cicho.
- Nic by z tego nie było.
- Nie?
- Prawda jest taka, że nie pragnę być księżną. Właściwie, nie mogę sobie nawet wyobrazić gorszego losu. Poza tym byłabym okropną księżną, wasza miłość, bo tak się składa, że ciągle robię jakieś dziwne rzeczy, świadczące o moim kompletnym braku rozsądku. W konfrontacji z ogromnym autorytetem obecnej księżnej, nie miałabym żadnych szans. Niewiele jest kobiet, jeśli w ogóle są, które potrafiłyby jej dorównać. Z mojej strony głupotą byłoby wierzyć, że mnie może się udać.
- Theo ma taki sam problem - rzekł książę z dziwnym wyrazem twarzy.
- Nie jest w stanie dorównać matce?
- Nie, nie - odparł z uśmiechem książę - swojemu bratu, lordowi Wycomb. Oliver był cudownym chłopcem pod każdym względem. Jednym z tych, którym wszystko się zawsze udaje, przyjazny i wrażliwy. Liczyliśmy na to, że to on odziedziczy tytuł, ziemię, wszystko. Theo bardzo tego pragnął i był szczęśliwy, że to nie on będzie musiał dźwigać ten ciężar. Często z tego żartował, ale wiedzieliśmy, jak bardzo... był pod wrażeniem zdolności brata. I nagle... ciężar spadł na ramiona Thea. To było pięć lat temu, a jednak... dobrze, że chociaż Theo tam był. Oliver nie umierał samotnie.
- Tam? - powiedziała z zakłopotaniem panna Glyn. - Ale ja usłyszałam, że pański syn zginął podczas kampanii na półwyspie, a lord Blake wspomniał mi kiedyś, że jego brat nie walczył na wojnie.
- To prawda, nie walczył. Służył jednak krajowi w inny sposób. Oliver, jako nasz następca, nie mógł brać udziału w wojnie, chociaż bardzo tego pragnął i zazdrościł bratu jego patriotycznych uniesień. Chciał pojechać na półwysep do Thea, który zawsze siebie o to obwiniał... Oliver, widzi pani, nie powinien był znaleźć się na linii frontu. Namówił Thea, aby go zabrał na szybki objazd. Nieoczekiwanie walki zostały wznowione i śmierć położyła kres patriotycznym ideałom Thea. Nawet nie wspomina o wojnie. Bez reszty poświęcił się dobrom Insleyów, obwiniając siebie o śmierć Olivera i chowając się za szczelną zasłoną dyletanta.
- Pod każdą maską kryje się jakiś osobisty dramat, wasza miłość. Ale właściwie dlaczego mi pan o tym wszystkim opowiada?
Książę ujął jej dłoń w swoje dłonie i uśmiechnął do niej ciepło.
- Księżna i ja chcieliśmy wyrazić naszą głęboką wdzięczność za wszystko, co pani zrobiła dla Thea.
- Ja?!
- Nauczyła go pani znowu się śmiać. To taki cenny dar.
- Proszę, wasza miłość, błagam - odparła, rumieniąc się. - Doprawdy, nie zrobiłam nic, żeby... Dobry Boże, co on tu robi? - zawołała nagle.
Dżentelmenem, którego widok tak ją zaskoczył, był lord Falkhurst, niezwykle efektownie prezentujący się w rdzawym surducie, kamizelce w odcieniu matowego złota i brązowych bryczesach.
- Ma w naszych sferach zbyt wysoką pozycję, moja droga - odparł książę. - Nie mogliśmy go zlekceważyć, chociaż ten Falkhurst to strasznie zimna ryba.
- Doskonałe określenie - powiedziała z uśmiechem.
- Chodźmy - rzekł książę, podając jej ramię - uwolnię panią od jego przykrego widoku. Ogród o tej porze roku jest taki piękny.
Podczas gdy Katharine Glyn cieszyła się towarzystwem księcia, panna Fairfax i sir William Atherton, promieniejąc szczęściem, siedzieli w kąciku salonu na małej dwuosobowej kanapie i wyglądało na to, że nic poza sobą nie widzą.
Wśród licznych gości, którzy zauważyli to niezwykłe tete - a - tete był doprowadzony do wściekłości lord Falkhurst. Jeszcze w grudniu nie miał żadnych wątpliwości, że po wielu miesiącach wytrwałych zabiegów jego szanse u panny Fairfax nie tylko wzrosły, ale były niemal stuprocentowe, a przejęcie Meadowbrook i Pennington, majątków, które stanowiły posag panny Fairfax, coraz bardziej realne. To, że okazywała mu nie więcej względów niż innym konkurentom, w ogóle do niego nie docierało. Ludzie tacy jak Falkhurst w każdym trochę cieplejszym uśmiechu lub miłej rozmowie natychmiast widzieli oznaki nadzwyczajnego zainteresowania.
Widok, najwyraźniej zakochanej Georginy Fairfax, rumieniącej się przy każdym słowie sir Williama, doprowadzał go do furii. Twarz mu zbladła, a szczęki nerwowo się zaciskały i wiele wysiłku kosztowało go, aby nie rzucić się na Athertona i nie skręcić mu karku.
- Uważaj, Bertram - rzuciła lady Inglewood, zatrzymując się przy nim. - Twoje rozdrażnienie staje się zbyt widoczne.
- Byłbym ci wdzięczny, Priscillo - wycedził lord Falkhurst, zaciskając dłonie - gdybyś zachowała te uwagi dla siebie.
- Radzę ci, abyś trzymał nerwy na wodzy.
- Nie martw się, panuję nad sobą.
- Morderczy błysk w twoich oczach zdaje się świadczyć o czymś zupełnie innym. Chyba nie łudziłeś się, że zdobędziesz rękę Georginy Fairfax?
Jego pełne wściekłości spojrzenie było wystarczającą odpowiedzią.
- Och, Bertram, jak możesz być takim głupcem! - zawołała ze śmiechem. - Przecież ona uważa Katharine Glyn za swoją najlepszą przyjaciółkę!
- Jeśli ja jestem głupcem, to ty jesteś nim również.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparła, czerwieniąc się gwałtownie.
- Czyżby, moja droga? O Blake'u, oczywiście. Wydaje się, że rozgłaszane wszem i wobec buńczuczne zapowiedzi twojego ojca były zdecydowanie przedwczesne, żeby nie powiedzieć poronione. Jak mogłaś pomyśleć, że poślubisz Blake'a, kiedy dla wszystkich było oczywiste, że w ciągu tych ostatnich pięciu lat ledwie cię toleruje?
Śliczna twarz lady Inglewood wykrzywiła się z gniewu.
- Lord Blake żywi do mnie ogromny szacunek i przywiązanie.
- Przestanie żywić, kiedy dotrą do niego plotki o waszych rzekomych zaręczynach. Mówi się nawet - ciągnął Falkhurst, uśmiechając się złośliwie - że adoruje tę małą diablicę, Katharine Glyn. Jakie to zabawne widzieć, jak ta prowincjonalna gąska pokonuje córkę hrabiego.
- Ona tylko go bawi, to wszystko.
- To i tak dużo więcej, niż osiągnęłaś ty.
Lady Inglewood obrzuciła go pełnym nienawiści spojrzeniem, ale cisnące się jej na usta ostre słowa zamarły, bo salon nagle przeszył krzyk.
Wszystkie oczy zwróciły się na pannę Fairfax, która zerwała się z kanapy, a jej błękitne oczy, w nagle pobladłej twarzy, wydawały się ogromne.
- Jeremy! - zawołała i rzuciła się biegiem przez pokój, aby wpaść w wyciągnięte ramiona wysokiego, młodego dżentelmena o ciemnych włosach i niebieskich oczach, niezwykle efektownie prezentującego się w szkarłatnym mundurze.
Gwar rozmów w salonie wzmógł się, gdy goście rozpoznali w nowo przybyłym męską połowę rodziny Fairfaksów. Panna Fairfax tymczasem, nieprzytomna ze szczęścia, całowała brata, śmiała się, płakała i paplała coś bez końca. Młody człowiek najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu, co więcej, sam też tę radość podzielał.
- Powinieneś zostać aktorem, Jeremy - powiedziała z uśmiechem panna Glyn. - Nigdy nie widziałam lepszego wejścia.
- Niezłe, czyż nie? - zauważył nieśmiało. - Witaj, Kate - dodał, biorąc ją w ramiona. - Jak się czujesz?
- Jak ktoś, kto po raz pierwszy w życiu nie bardzo wie, co powiedzieć - odparła ze śmiechem panna Glyn.
- Już tylko po to warto było przeprawić się przez Kanał - zauważył młody Fairfax.
- Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że to prawda - powiedziała panna Fairfax, patrząc z uwielbieniem na brata.
- Ja również - dodała panna Glyn. - Co ty tu robisz, Jeremy? Należałoby raczej oczekiwać, że bijesz się gdzieś z Francuzami.
- Przyjechałem na wcześniejszy urlop i, kierując się wskazówkami Wainwrighta, znalazłem się tutaj. Jestem pod wrażeniem kariery, jaką robisz w wielkim świecie, Georgino, i wierzę, że w wirze towarzyskich zobowiązań nie zapomnisz o swoim biednym bracie. Spraw tylko, aby jakaś godna uwagi dziedziczka, a najlepiej dwie, stanęły na mojej drodze.
- Barbarzyńca - zawołała ze śmiechem panna Fairfax, ściskając brata ponownie.
- Widzę niewielki wpływ wojny na poprawę jego charakteru - zauważyła panna Glyn.
- I ty nic się nie zmieniłaś - rzekł Fairfax i w jego oczach pokazały się wesołe iskierki.
- Wręcz przeciwnie - zaprotestowała. - Jestem starsza i mądrzejsza.
- O Boże, jak ja się za tobą stęskniłem, Kate! - zawołał Jeremy, ponownie biorąc ją w ramiona. - Tak zresztą, jak cały mój regiment. Ale zrobiłaś na nich wrażenie, kiedyście ostatnio razem z Georginą przyjechały do mnie do obozu w odwiedziny. Wszyscy przesyłają ci gorące pozdrowienia.
- To miłe z ich strony - odparła z uśmiechem panna Glyn.
- Ale dosyć grzeczności - rzekł Fairfax. - Gdzie jest ten Atherton, o którym tyle mi naopowiadał poczciwy Wainwright?
- William? - zmieszała się panna Fairfax. - Och, jak mogłam o nim zapomnieć?! Musisz go natychmiast poznać, Jeremy. Polubisz go, jestem pewna.
- Potraktuj to jako polecenie - poradziła mu panna Glyn, zanim Georgina chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.
Lord Blake, który bezwstydnie podsłuchał całą rozmowę, ponownie zjawił się obok panny Glyn.
- Obiekt westchnień całego obozu! - zawołał. - Jakież to musi budzić cudowne wspomnienia.
- Pan zawsze musi usłyszeć niewłaściwe komentarze - zauważyła z westchnieniem.
- Z tego, co zdążyłem wywnioskować podczas naszej krótkiej, ale bogatej w wydarzenia znajomości, pani życie to jeden niewłaściwy komentarz.
- To nie fair!
- Kokietka.
- Nieprawda!
- Proszę to powiedzieć tym chłopakom.
- Ignoruję pana - oświadczyła, odwracając się w drugą stronę.
Jego lordowska mość wybuchnął śmiechem.
- Na Boga, uwielbiam panią, panno Glyn. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Czy to jednak rozsądne, milordzie? Inglewoodowie, formy towarzyskie, poczucie lojalności i zdrowy rozsądek - wszystko to sprzysięgnie się przeciw panu.
Lord Blake uśmiechnął się.
- Dzięki pani, panno Glyn, wraca do mnie szczęśliwa i beztroska młodość. Reszta jest bez znaczenia. Zostańmy przyjaciółmi.
- To ryzykowny krok, szczególnie gdy się weźmie pod uwagę, ile radości daje mi dokuczanie panu.
- Jestem pewien, że to się zmieni, kiedy już zostaniemy przyjaciółmi.
Panna Glyn roześmiała się.
- Nie sądziłam, że jest pan taki przebiegły, milordzie. A więc dobrze. Muszę się przyznać, że nawet pana lubię, chociaż wiem, że nie powinnam. Mimo to zaryzykuję i przyjmę oferowaną mi przyjaźń.
- Skoro więc nasze pokojowe zmagania mają się zamienić w ciepłe, braterskie uczucia, mów do mnie Theo.
- A ty do mnie - odparła, patrząc na niego z uśmiechem - Katharine lub Kate, jeśli wolisz.
- A więc przyjaciele?
- Choć wiele nas dzieli.
- A jednak jesteśmy przyjaciółmi.
- Tak - odpowiedziała z wahaniem. - Chcę wierzyć, że jesteśmy. Słysząc przyspieszone bicie swego serca i widząc, jak twarz Blake'a rozjaśnia się w uśmiechu, przeraziła się. Miał taki zniewalający uśmiech! Ta przyjaźń nagle wydała się ogromnym zagrożeniem.
Gdyby widziała mordercze spojrzenie lady Inglewood, zagrożenie stałoby się dla niej jeszcze bardziej realne.
Och nie, milordzie, tylko nie to! Lord Blake uśmiechnął się szeroko do lokaja, który pomagał mu ściągnąć rękawice do jazdy konnej.
- Nie chciałem zniszczyć efektów twojej ciężkiej pracy, Max, naprawdę nie chciałem. Jednak panna Glyn narzuciła takie tempo, że musiałem włożyć wiele wysiłku, by ją pokonać.
- Cieszę się, że jego lordowska mość odniósł zwycięstwo - odparł Maxwell, ponuro patrząc na zmierzwione włosy swego pana, zaczerwienioną twarz, pochlapany błotem surdut, bryczesy i długie buty. Widok fularu wstrząsnął nim do głębi. Z kapeluszem wcale nie było lepiej, ale rękawice, tego stary sługa nie mógł już znieść.
- Nie patrz na mnie z takim oburzeniem, Max. To w końcu tylko strój do jazdy konnej.
Maxwell patrzył na niego w milczeniu. Kąciki ust lorda Blake'a podejrzanie zadrżały.
- Chciałem cię zapewnić, że nikt z towarzystwa mnie w takim stanie nie widział. Tak więc twoja nienaganna reputacja nic na tym nie ucierpiała.
- Co za ulga, milordzie - odparł Maxwell, pomagając swemu panu zdjąć surdut.
Lord Blake ukrył uśmiech. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był taki szczęśliwy i pełen chęci do życia, jak w ciągu tych dwóch tygodni, które upłynęły od wydanego przez rodziców garden party. Ostry język Kate Glyn i jej zdumiewający intelekt zmuszały go do działania na najwyższych obrotach przez cały czas. Nie był już tym „okropnym ponurakiem”, jak jeszcze niedawno nazywał go kuzyn Peter. Pogoda ducha towarzyszyła mu przez cały dzień. Bez żalu rozstał się z płaszczem Hamleta. Nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem.
- Dobry Boże, odmieniła mnie ta Diablica z Hampshire!
- Słucham, mi lordzie? - rzekł Maxwell, przygotowując zmianę ubrania.
Ale jego lordowska mość uśmiechnął się tylko i pokręcił głową. Jak wytłumaczyć tę niebywałą transformację jego życia? A fenomen Katharine Glyn, skoro tak konsekwentnie unikała rozmów o sobie? A to ogromne pragnienie wywołania uśmiechu na jej twarzy? Jak to wszystko wytłumaczyć komuś, skoro sam tego nie pojmował.
Przypomniał sobie, jak to Nigel Braxton dwa tygodnie temu tańczył z nią na balu u Jerseyów. Poruszała się z taką gracją i sprawiała, że Braxton bez przerwy się śmiał. Jak bardzo mu wtedy zazdrościł - i tego tańca, i śmiechu. Gdy Tommy Carrington poprowadził ją do następnego tańca, Braxton poprosił Priscillę Inglewood. Tylko że wówczas już się nie śmiał, a gdy tylko muzyka umilkła, natychmiast zjawił się u boku przyjaciela.
- Mam ci przekazać pretensje Priscilli za towarzyszenie pannie Glyn na wczorajszym balu u Jerseyów - powiedział bez zbytniego entuzjazmu.
- Równie dobrze mogłaby mieć do mnie pretensję o to, że mieszkam w tym samym hrabstwie, co panna Glyn. Wiesz, one prowadzą ze sobą wojnę.
- Naprawdę? Cóż, skoro między twoją przyszłą narzeczoną a moją uroczą znajomą jest rzeczywiście wojna, to gotów jestem założyć się o duże pieniądze, że to Priscilla pierwsza zaatakuje i będzie miała ku temu powód. Jest doskonale wyedukowaną, inteligentną osóbką. Świetnie zna wagę pierwszego uderzenia, gdy ma do czynienia z groźnym przeciwnikiem. Nigdy nie pogodzi się z odsunięciem w cień przez kogokolwiek. A ponieważ to panna Glyn podbiła moje serce swoim ostrym językiem i czarującym uśmiechem, stawiam na nią jako na zwyciężczynię. W tej sytuacji ty, w trosce o przyszłą małżeńską harmonię, powinieneś postawić na Priscillę.
- Nigel...
- To tylko dygresja. Lepiej wróćmy do o wiele bardziej fascynującej Kate Glyn.
- Chyba zawróciła ci w głowie, przyznaj się - rzekł z uśmiechem lord Blake.
- W moim sercu zajmuje drugie miejsce, tuż po moim krawcu.
Lord Blake roześmiał się głośno.
- Czy wiesz, że od śmierci Olivera dopiero drugi raz słyszę, jak się śmiejesz i oba przypadki miały miejsce w ciągu ostatniego tygodnia. Mam nadzieję, że wracasz na łono rodziny.
- Nic mi nie wiadomo, bym go porzucał.
- Zniknąłeś bez śladu. - Lord Braxton zażył szczyptę tabaki. - Czy to Katharine Glyn cię odnalazła?
Lord Blake tak właśnie pomyślał, gdy poprosił Kate do tańca. Ich pierwszego wspólnego tańca. Tak łatwo dała się prowadzić. Tańczyli razem tak, jakby to robili od zawsze. Była uosobieniem wdzięku i lekkości i nie pamiętał, by kiedyś czuł się tak szczęśliwy jak w chwili, gdy droczyła się z nim w tańcu, to chwaląc jego garderobę, to śmiejąc się z jego godnego politowania losu. Jakież to okropne być dziedzicem tytułu książęcego.
A potem zupełnie go zawojowała, chociaż nie mógł powiedzieć, żeby starała się być szczególnie miła.
- Doskonale, sir, pożartował pan sobie z mojej maski, to teraz pozwoli pan, że porozmawiamy trochę o tej, pod którą ty się chowasz, gdyż uważam, że jest dużo groźniejsza od mojej.
- Nie rozumiem, Kate.
- Wcale nie trudno jest zamknąć się przed ludźmi, zapewniam cię, ale ostatecznie to nie daje szczęścia, bo przeszkadza w zbliżeniu się do tych kilkorga osób z twego kręgu, które na to zasługują. Czy musisz odrzucać miłość przyjaciół i rodziny?
Dzwonek u drzwi wejściowych odezwał się natarczywie i Maxwell, najwyraźniej zadowolony wreszcie z efektów swojej pracy, skłoniwszy się głęboko, ruszył w stronę drzwi, aby sprawdzić, kto ośmiela się niepokoić jego lordowską mość.
Tymczasem markiz w milczeniu patrzył na swoje odbicie w lustrze. Nie, nie będzie już dłużej rezygnował z miłości.
Peter Robbins gwałtownie wtargnął do jego gotowalni, wołając od progu:
- No to znalazłeś się w prawdziwych tarapatach, kuzynie, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Lord Blake odwrócił się do gościa i podniósłszy do oka monokl, ze zdumieniem patrzył na jego niezwykle, jak na tę porę dnia, elegancki strój.
- A niech cię, stary! A niech cię! Ten szyk musi coś znaczyć.
- Theo, czyś ty zwariował?
- Nie, przyjacielu. Trochę mnie tylko zamroczyło. Dlaczegoś się tak wystroił? Zakochałeś się?
Robbins wybuchnął śmiechem.
- Boże uchowaj! - odparł. - Na razie mi to nie grozi. Byłem z wizytą u ciotki Aurelii. Jestem, jak wiesz, jej spadkobiercą i nie chciałbym, żeby zmieniła testament tylko dlatego, że nie znosi stroju do jazdy konnej przy śniadaniu.
- Bardzo roztropnie.
- Nie przyszedłem tu jednak, aby dyskutować o moich nadziejach na spadek, lecz po to, żeby cię ostrzec o grożącej ci katastrofie.
- Zaintrygowałeś mnie, Peter. Wytężam słuch.
- Do diabła, Theo! To nie są żarty! Ciotka Aurelia kupiła ci już ślubny prezent!
Blake ze zdumieniem spojrzał na kuzyna.
- Jesteś szalony - rzekł.
- Zaczynam w to wierzyć. Ciotka Aurelia poinformowała mnie, że cały Londyn już o tym mówi.
- A kogóż to, jeśli łaska, mam poślubić?
- Jak myślisz? Priscillę Inglewood! Jej ojciec już od trzech tygodni chełpi się waszym ślubem, a ona, udając skromnisię, wygłasza głupstwa w rodzaju: „No mnie nie wypada mówić o zamiarach lorda Blake'a”. Powiem ci wprost, Theo, jeśli natychmiast nie podejmiesz działań, to ta wiedźma przykuje cię do siebie na zawsze!
- Nie jestem znowu taki bezwolny, aby dać się wciągnąć w coś, co mnie zupełnie nie interesuje.
Peter Robbins przez chwilę obserwował go w milczeniu.
- Zrobiłeś to rok temu. Niewiele brakowało, aby twoje głupie poczucie obowiązku zaprowadziło cię do ołtarza.
- Jestem dziś starszy i mądrzejszy - odparł Blake i uśmiechnął się, myśląc o Kate Glyn.
- Uwierzę ci, gdy położysz kres tym okropnym plotkom.
Blake obracał w palcach monokl i wpatrywał się w czubki swoich butów.
- Prawdę mówiąc, kuzynie i do mnie docierały te głupie plotki, ale zakładałem, że Priscilla powstrzyma ojca przed ośmieszeniem nas obojga. A teraz ty twierdzisz, że ona jest współautorem tej szalonej intrygi.
- A może ona nie wie, że jesteś starszy i mądrzejszy?
- A może jej celem jest bycie księżną?
- Możliwe, że i to, i to, ale jakie to w końcu ma znaczenie? Przez nią znalazłeś się w tarapatach i sam musisz z tego wybrnąć, zanim DeBries zacznie ci szyć ślubne ubranie.
- Doskonale, Peter. Złożę Priscilli wizytę jeszcze dziś. O Chryste, co za paskudna sytuacja!
- A nie mówiłem? Powiedziałem ciotce Aurelii, żeby na razie schowała głęboko ten kupiony dla ciebie ślubny prezent - odparł Robbins, śmiejąc się szeroko.
- No, może nie za głęboko. Dzięki, Peter. Jesteś prawdziwym przyjacielem.
Lord Blake stał przed imponującą miejską rezydencją Inglewoodów przy Grosvenor Square, myśląc o tym, co musi powiedzieć i jak bardzo to było odległe od tego, co miał zamiar powiedzieć jeszcze trzy tygodnie temu. Wówczas wiedział, jakie ma obowiązki w stosunku do Priscilli i własnej rodziny i gotów był je wypełnić. Ale teraz nie miał już zamiaru godzić się z takim losem.
Coś się w nim zmieniło. Ciepło w jego sercu zajęło miejsce bryły lodu, którą nosił w sobie przez pięć lat od śmierci Olivera. I to ciepło w obecności Priscilli Inglewood nikło, jakby pierzchało przed wiejącym od niej chłodem.
Otworzył bramę, minął podjazd i wszedł po schodach na górę, po czym energicznie zastukał do ogromnych wejściowych drzwi rezydencji. Już po chwili otworzył mu lokaj w liberii, który, przyjąwszy od gościa bilet wizytowy, wprowadził go do utrzymanego w błękitnej tonacji dziennego salonu, po czym poszedł po lady Inglewood.
Na kominku płonął ogień, ale pokój wydawał się chłodny i dziwnie nieprzytulny. Blake miał ochotę usiąść, jednak fotele nie wyglądały na wygodne, podszedł więc do kominka, aby się trochę ogrzać. Rozejrzał się dookoła i pomyślał, jak bardzo ta dzisiejsza wizyta różni się od wczorajszej, którą wraz z Williamem Athertonem złożył Kate Glyn i jej przyjaciółce, Georginie Fairfax. Tamten pokój był ciepły, przyjazny i przytulny. Słodki uśmiech panny Fairfax i jej urocze rumieńce potrafiły oczarować nawet kogoś tak zgorzkniałego jak on, podczas gdy błyskotliwa, ale chwilami zupełnie absurdalna konwersacja z panną Glyn sprawiała, że śmiał się przez cały czas wizyty.
- Och, Theo, jak to dobrze, że jesteś! - zawołała lady Inglewood, wchodząc do salonu.
Blake podszedł do niej, chcąc się przywitać. Ujął wyciągniętą ku niemu dłoń, ale nie podniósł jej do ust.
- Priscillo, wyglądasz ślicznie jak zawsze. Jak się masz?
- Zupełnie dobrze, dzięki Theo. Zechcesz usiąść? Napijesz się herbaty?
Zaakceptował pierwszą propozycję, odrzucając drugą, po czym zajął miejsce obok lady Inglewood na stojącej w pobliżu kominka błękitnej sofie. Chciał wyjawić cel swojej wizyty, ale lady Inglewood zaczęła komentować bal u Jerseyów i skandaliczne, jej zdaniem, zachowanie Katharine Glyn, która ośmieliła się tańczyć z jednym z najbardziej znanych uwodzicieli i często śmiała się hałaśliwie, co zupełnie nie przystoi kobiecie z towarzystwa. Wspomniała, że panna Glyn już jako młoda dziewczyna przejawiała podobne skłonności. Ta wiejska dziewucha, przyzwyczajona do przebywania z farmerami, bez skrępowania mówiła o problemach, jakie mieli z rozpłodem jednego z ich najcenniejszych byków. Zbulwersowała tym wszystkich. Podczas swojego debiutu wcale nie wypadła lepiej, tańcząc walca w klubie Almack's przy dezaprobacie stałych bywalców, dyskutując wszędzie i z każdym w zbyt agresywny i chwilami obraźliwy sposób. Prowadziła faeton po męsku, spacerowała ulicami Londynu bez towarzystwa służącej. I wreszcie jeździła konno po Hyde Parku bez pachołka.
Następnie lady Inglewood wspomniała ich ostatni wypad do Almack's, gdzie tak dobrze się razem bawili oraz jej wizytę wspólną z ojcem u księcia i księżnej Insley, gdzie tak wspaniale im się razem rozmawiało. Świadomość, że starzy przyjaciele mogą być siebie pewni, była dla niej cudowna.
W odpowiedzi lord Blake wstał, przeszedł w drugi koniec pokoju, następnie wrócił, aby zatrzymać się przed lady Inglewood.
- Priscillo - rzekł - muszę z tobą porozmawiać o pewnej delikatnej i przykrej sprawie. Bardzo bym nie chciał cię zranić, ale chyba nie mam wyjścia, jak zapytać wprost. Czy ty spodziewasz się propozycji małżeństwa z mojej strony?
Lady Inglewood zarumieniła się i opuściła wzrok na leżące na kolanach dłonie.
- Dlaczego pytasz, Theo? Nie sądzisz chyba, że mogę być aż tak pewna siebie.
- Ale może twój ojciec jest i ośmieszył nas przed całym miastem. Krążą niewiarygodne plotki o tym, że ty i ja zaręczamy się i że przed końcem roku będziemy już małżeństwem - powiedział spokojnie markiz. - Nie mogę ich tolerować Priscillo. I choć bardzo sobie cenię naszą przyjaźń i wiele nas łączy, nie jestem w stanie spełnić oczekiwań twojego ojca.
Twarz Lady Inglewood gwałtownie spurpurowiała, ale nie z powodu zakłopotania, a narastającego gniewu.
- Czyżbyś miał zamiar poślubić kogoś innego?
- Wiesz, że ożenek mnie czeka.
- Kto ma zatem lepsze kwalifikacje niż ja na małżonkę i księżną? Blake ujął jej dłoń.
- Byłabyś wspaniałą książęcą żoną, gdybyś tylko mierzyła tak wysoko. Zapewniam cię, że w tym wypadku wina leży po mojej stronie.
- Chyba nie zamierzasz ożenić się z tą... Glyn?
Lord Blake wypuścił jej dłoń i cofnął się.
- Nie rozmawiamy o pannie Glyn. Mówimy o kłopotliwej sytuacji, którą trzeba natychmiast wyjaśnić. Mogłem porozmawiać z twoim ojcem sam, Priscillo, ale zasługujesz przecież na to, aby o sprawach, które ciebie dotyczą, dowiadywać się z pierwszej ręki.
- Ale twoja rozwaga, Theo...
- Jestem potworem, Priscillo, wiem, ponieważ nie potrafię dać ci tego, na co zasługujesz. Nie pozwolę jednak wmanewrować się w żadne małżeństwo, choćby i najbardziej szacowne.
Lady Inglewood gwałtownie wstała. Jej twarz pobladła.
- Jeśli nadzieje mego ojca i jego słowa wprawiły cię w zakłopotanie, to przykro mi i dopilnuję, aby to się więcej nie powtórzyło. Jeśli pozwolisz, Theo, muszę się teraz przebrać na spotkanie z lady Montclair.
Nie podała mu ręki. Odwróciła się tylko i z dumnie podniesioną głową opuściła pokój, a lord Blake, patrząc, jak odchodzi, poczuł ulgę. O tym, że źle przyjmie jego słowa, dobrze wiedział. Podejrzewał, że poczuje się zdradzona i zawiedziona w swoich naturalnych przecież nadziejach. Nie przewidział jednak, że jej dłonie mogą zacisnąć się w pięści, a spojrzenie, pomimo pozornie grzecznych słów, zwiastuje wojnę. Nagle pojął, że Priscilla Inglewood może stać się jego śmiertelnym wrogiem. Miał tylko nadzieję, że nie stanie się odwrotnie.
Po południu, po porannej przejażdżce z lordem Blakiem, Katharine wysłała sir Williama i Georginę do ogrodu.
W bibliotece wynalazła tomik wierszy i umościwszy się w ulubionym fotelu, miała nadzieję na godzinkę zagłębić się w świat historii i poezji. Otworzyła poemat satyryczny Drydena. Absalom i Achitophel. Zaledwie jednak przeczytała parę linijek, gdy prawda w nich zawarta sprawiła, że myśli jej pobiegły do Thea Blake'a. Po chwili wróciła do poematu, ale po przeczytaniu kolejnych linijek poddała się. Wspomnienia minionych dwóch tygodni okazały się silniejsze.
Wszędzie, gdzie tylko się pojawiła, spotykała Thea: w teatrze, na różnych przyjęciach, rautach i balach. Gawędzili ze sobą, tańczyli i śmiali się godzinami. Jej opowieści o różnych, czasem niezbyt miłych przygodach z czasów wczesnej młodości spędzonej w Hampshire rozśmieszały jego lordowską mość do łez. Nieważne, czy była to historia o ugrzęźnięciu w moczarach, gdy ścigała szopa, a potem cała w błocie stanęła przed księciem Lancaster, czy też opowieść o rym, jak miała trzynaście lat i z rapierem w ręku przyparła ojca do ściany, by wymóc zgodę na naukę łaciny. O Boże! Jakże Theo się śmiał. Ten jego szczery, radosny śmiech wciąż miała w uszach.
Przyjaciele. Jak cudownie mieć kogoś, z kim można się pośmiać z ludzkiej bezmyślności i ludzkich słabostek, rozkoszować konną przejażdżką po Hyde Parku, dyskutować godzinami o Locke'u i Monteskiuszu, Platonie i Szekspirze. Ona i Theo byli przyjaciółmi.
- Nawet wbrew Priscilli Inglewood - mruknęła i zachmurzyła się.
Plotki ogromnie ją bawiły, a wiele z nich wymyślała sama. Wiedziała więc, iż nie należy traktować poważnie wszystkiego, o czym się szepcze na mieście. Jednak pogłoska o zbliżającym się ślubie Thea z Panną Doskonałą była tak uporczywa, a jej uśmieszek pełen satysfakcji, że Katharine musiała w końcu uznać tę wieść za prawdziwą. No i cóż z tego? Jeśli Theo był jej przyjacielem podczas dość burzliwego okresu narzeczeństwa, równie dobrze może nim być po zawarciu tego wstrętnego małżeństwa.
Nagle przyszło jej na myśl, że mogłaby wykorzystać pobyt panny Fairfax i sir Williama w ogrodzie i spokojnie się wypłakać z powodu zbliżającego się rozstania z przyjaciółką i czekającej ją nieuchronnej samotności. Ze zdumieniem jednak stwierdziła, że wcale nie ma ochoty na płacz i nie czuje się samotna. Spotkała bratnią duszę po dwudziestu pięciu latach poszukiwań... nawet gdyby on nalegał na okazanie sympatii Priscilli Inglewood. Kate i Theo lubili te same książki i sztuki, tak samo kochali konie, wiejskie życie i taniec.
Taniec.
Minęły już dwa tygodnie, a ona wciąż pamiętała drżenie, które przebiegło przez jej ciało, gdy Theo po raz pierwszy na balu u Jerseyów brał ją w ramiona. To było tak, jakby dwie połówki tego samego jabłka połączyły się znowu. Wspomnienia były tak silne, że w pewnej chwili zabrakło jej tchu, a serce zaczęło walić jak młotem. Podniosła dłonie do płonących policzków.
- Dobry Boże, ja płonę!
Czując, że sprawy zaczynają się wymykać z jej rąk, wstała nagle, odstawiła tomik poezji na półkę, po czym zaczęła nerwowo krążyć po pokoju... co w końcu zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
- Nie jestem pensjonarką - mruknęła. - Co się ze mną dzieje?
Po chwili do pokoju wpadła panna Fairfax.
- Kate - zawołała, chwytając ją w ramiona - on się oświadczył. William oświadczył się! Pięć minut temu poprosił mnie o rękę!
Przyciągnęła przyjaciółkę do siebie i zaczęła ją mocno ściskać.
- I co mu odpowiedziałaś? - zdołała wydusić z siebie panna Glyn.
- Kate, cóż to za pytanie! - zawołała panna Fairfax, wypuszczając przyjaciółkę z ramion. - William i ja pobieramy się.
- Hurra! - krzyknęła Katharine, wyrzucając w górę ramiona, co wywołało u Georginy prawdziwy paroksyzm śmiechu. - Niech wszyscy bogowie pobłogosławią waszemu związkowi i zachowają was w dobrym zdrowiu. Tylko niech absolutnie nie uczestniczą w weselnym przyjęciu. Zapasy wina mogłyby tego nie wytrzymać. Och, Georgie - powiedziała, ściskając przyjaciółkę. - Jestem taka szczęśliwa z twojego powodu!
- A ja jaka jestem szczęśliwa!
- Tylko dlaczego tak długo z tym zwlekał? - dziwiła się Katharine i jej przyjaciółka ponownie zaniosła się śmiechem tak zaraźliwym, że Katharine nie mogła już dłużej utrzymać powagi i sama zaczęła się serdecznie śmiać.
Wrzawa była tak wielka, że zaniepokojony Jeremy Fairfax i jak zawsze czujny Wainwright natychmiast zjawili się w bibliotece.
- Co tu się dzieje, do diabła? - zapytał zdumiony Jeremy.
Panna Fairfax rzuciła mu się w ramiona.
- Och, braciszku, jestem zaręczona! William poprosił mnie o rękę!
- Droga Georgino! - zawołał Fairfax, całując siostrę. - Moje serdeczne gratulacje. Nawet nie wiesz, jak się cieszę! Już myślałem, że nigdy się ciebie nie pozbędę.
- Czy wolno mi życzyć pani z tej okazji wszystkiego najlepszego, panno Fairfax? - szybko wtrącił Wainwright, ratując nos Jeremy'ego przed rozkwaszeniem.
- Możesz zrobić coś więcej, Wainwright - odparła Georgina. - Podaj szampana! Dużo szampana! Musimy to uczcić!
- Doskonale, panienko - odrzekł majordomus i skłoniwszy głowę, opuścił pokój.
- A gdzie narzeczony? - zawołał Fairfax, rozglądając się dookoła. - Czyżby już się ulotnił?
- William pojechał rozmawiać z naszym wujem - odpowiedziała Georgina i nagle zbladła. - Och, Jeremy, jak myślisz, czy wuj Rupert powie tak?
- Lepiej niech powie, albo pożałuje, że się urodził - odparł z uśmiechem Fairfax.
Tymczasem sir William Atherton stał przed lordem i lady Egertonami i z drżeniem usiłował powiedzieć coś sensownego. Lord Egerton z sympatią patrzył na nieszczęśnika, przypominając sobie podobną scenę sprzed trzydziestu lat. Pomyślał, że on sam czuł się wtedy identycznie, jeśli nie gorzej. Spojrzał na swoją małżonkę, która z powagą słuchała, jak sir William tłumaczy się, że nie jest godny tak wielkiego zaszczytu, jak zdobycie ręki panny Fairfax.
Uśmiechnął się lekko, gdy wzrok lady Egerton spotkał się na chwilę z jego wzrokiem. A więc ona również pamiętała tę scenę sprzed lat? Mimo to patrzyła na biedaka tak, że drżał jak liść, chociaż jeszcze w ubiegłym tygodniu mówiła, iż najwyższy czas, by Atherton się zdeklarował. Mogliby wydać Georginę za mąż i wrócić wreszcie do normalnego życia.
Lord Egerton oderwał się od swoich myśli, gdy Atherton zaczynał formułować końcowe wnioski. Uważając, że taki dzień powinien pozostać w żywej pamięci młodego człowieka nawet po pięćdziesięciu latach i że nic tak temu nie sprzyja bardziej niż paraliżujący strach, postanowił porozmawiać z nim jeszcze przez parę minut, zanim da swoją zgodę. Sir William kiedyś będzie mu za to wdzięczny.
W godzinę po tym, jak opuścił rezydencję Fairfaksów, sir William, zapomniawszy odebrać konia od stajennego Egertonów, biegł z Berkeley Square z powrotem na Russel Court. Po chwili był już przed domem ukochanej. Nie zatrzymując się, wbiegł jak burza do holu, minął wystraszonego lokaja, pokojówkę i osłupiałego Wainwrighta, następnie, otwierając szeroko jedne drzwi po drugich, wpadł do biblioteki i nie widząc nikogo poza ukochaną, rzucił się do niej i wziął ją w ramiona.
- Powiedział tak, Georgino, obydwoje powiedzieli tak! - wołał, całując ją i ściskając.
- Wygląda na to, że są zaręczeni - zauważył Jeremy Fairfax.
- Wszystko na to wskazuje - mruknęła panna Glyn, popijając szampana. - Jak oni mogą tak oddychać?
Następnego dnia w klubie Almack's wiadomość o zaręczynach panny Fairfax z sir Williamem Athertonem była na ustach wszystkich. Dziedziczka wielkiej fortuny i niezrównana piękność, która mogła poślubić kogoś z najwyższych sfer, wybrała zwykłego szlachcica! Wiele młodych kobiet odetchnęło z ulgą, ponownie planując strategię jak najlepszego zamążpójścia. Szczęśliwa para stała pod ścianą, otoczona grupą przyjaciół, wielbicieli i plotkarzy, którzy nie mogli się doczekać, aby usłyszeć, jak doszło do tego sensacyjnego wydarzenia. Panna Glyn po przeciwnej stronie pokoju zgromadziła własny krąg przyjaciół: Thea Blake'a, Elizabeth i Tommy'ego Carringtonów oraz Jeremy'ego Fairfaksa. Oni także dyskutowali o zaręczynach budzących największe w tym sezonie emocje, pomimo gorących protestów panny Glyn, która uprzedzała, że jeśli usłyszy choć jeden żarliwy komentarz na temat zbliżającego się mariażu, zacznie krzyczeć. Została jednak zignorowana.
- Zdrajcy! - powiedziała panna Glyn. - Jestem otoczona przez podłych zdrajców. Zmusza się mnie do wysłuchiwania tych wszystkich romantycznych bzdur i nikt nie ma w sobie choćby tyle grzeczności, żeby okazać mi odrobinę współczucia.
- Biedactwo - powiedziała panna Carrington, zabawnie mlasnąwszy wargami i Katharine z trudem zdusiła chichot.
- A co z zaręczynowym przyjęciem? - zapytał Carrington, jakby nie dostrzegał morderczego błysku w oku panny Glyn.
- Raczej balem, sądząc po kilometrowej liście gości - odparł Jeremy Fairfax. - Ciotka i wuj zdecydowali, że zaręczyny muszą mieć odpowiednią oprawę. Każdy, kto w Londynie coś znaczy, będzie na balu u Egertonów od dziś za dwa tygodnie.
- Mnie to nie dotyczy - zauważyła panna Glyn. - Jestem jedynie przyjaciółką i powiernicą narzeczonej. Pomogłam tylko Athertonowi zbliżyć się do niej, a jej zbliżyć się do niego. Nie jestem nikim ważnym.
- Nie zwracajcie na nią uwagi - poradził Carrington rozbawionej grupie. - W takim nastroju jest nie do zniesienia.
- Wobec tego nic tu po mnie - odparła panna Glyn.
- Weź mnie ze sobą - rzekł Blake, chwytając ją za ramię. - Muszę się trochę rozruszać. Poproś mnie do tańca.
- Ja mam cię prosić? Ja pozwolę ci ze sobą zatańczyć - odparła panna Glyn, po czym obydwoje zgodnie ruszyli w stronę parkietu.
- Powiedz mi, mój sympatyczny odludku, jak to się stało, że zostałaś Diablicą z Hampshire?
Czuła, jak fala gorąca popłynęła przez jej ciało, gdy wziął ją w ramiona i poprowadził walca. Gardło miała tak ściśnięte, że przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- N - n - nie pamiętam. To było tak dawno, a moja pamięć nie jest już taka jak kiedyś.
Jednak Blake nie miał zamiaru ustąpić.
- Kate - powiedział, wymownie patrząc jej w oczy.
- To strasznie nudna historia. Z pewnością cię nie zainteresuje.
- Kate.
- Dobrze więc. Moja matka zmarła, kiedy byłam mała, a ojciec nie mógł się zdecydować na powtórny związek, choć to oznaczało, że nie będzie miał męskiego potomka, który przedłuży jego ród. Nieco ekscentryczny z natury, widząc moje niespokojne, skłonne do ryzyka usposobienie, postanowił wychowywać mnie jak syna, którego już nie spodziewał się mieć; zatrudniając odpowiednich dla chłopców nauczycieli, ucząc jazdy konnej i powożenia, a nawet fechtunku. Z lekceważeniem odnosząc się do moich osiągnięć w nauce, chełpił się jednocześnie moimi męskimi uzdolnieniami, opowiadając wszystkim, że jego córka ma sprawniejsze ręce niż wszyscy chłopcy w hrabstwie.
Kiedy miałam szesnaście lat, ojciec nagle zmarł. Zgodnie z jego wolą, jako kobieta nie mogłam odziedziczyć Tryton Hall, domu rodzinnego, w którym się wychowywałam. Na moich prawnych opiekunów wybrał Fairfaksów. Pani Fairfax, widząc braki w mojej kobiecej edukacji, robiła, co mogła, żeby je wyrównać. Szycie, taniec, flirt, prowadzenie interesującej rozmowy z najbardziej nudnym rozmówcą to umiejętności, których mnie nauczyła, przygotowując do debiutu. Ostrzegała mnie również przed zbytnią szczerością, lekkomyślnością i ignorowaniem opinii innych osób. Jednak ja uważałam te przestrogi za nonsensowne i nie zważałam na nie.
Wkrótce po moim debiucie przekonałam się, niestety, iż wszystko, czego mnie uczyła, nie było nonsensem, ale wielką sztuką przetrwania. Krótko mówiąc, mój debiut okazał się katastrofą. Każde moje słowo, każdy krok stał się źródłem ogromnych upokorzeń. Oczywiście, niektórzy w towarzystwie czerpali radość z upokarzania mnie, ale winić za to powinnam siebie.
Kiedy minęło sześć najgorszych w moim życiu tygodni, postanowiłam przemyśleć moją sytuację i zdecydować, co dalej robić. Wrócić na wieś i zaszyć się tam na zawsze, co byłoby kapitulacją? Czy może wziąć się w garść i zmienić w ostentacyjną skromnisię, szanowaną w towarzystwie? A może jeszcze inaczej? Sądzę, że wybrałam.
Uwierzyłam, że pilnie obserwując zwyczaje, prezencję i maniery śmietanki towarzyskiej, nauczę się konwersacji i zachowania. Nie rezygnując z właściwej mi szczypty zuchwałości, stanę się nie tyle ekscentryczką, co pewną indywidualnością, która nie będzie więcej obiektem lekceważenia. I tak zaczęła się moja zdumiewająca transformacja, której efekty zaskoczyły nie tylko mnie, ale i cały towarzyski Londyn.
Kiedy zaproponowałam, że mogę zostać opiekunką i powiernicą Georginy, z pewnością znaleźli się tacy, którzy unosili brwi ze zdziwienia. Jednak wszyscy musieli się zgodzić: mądra, zdolna i dowcipna panna Glyn to najlepszy wybór na towarzyszkę ślicznej panny Fairfax. Któż bowiem może znać lepiej meandry towarzyskiego życia niż słynna Diablica z Hampshire? To brzmi jak bajka i jak każda bajka ta również musi mieć swój morał. Niech no pomyślę. Już mam! Nie bądź durniem i zawsze szanuj starszych. Amen.
- Myślę, że to nie tak, Kate - powiedział cicho Blake. - Z tej bajki można się wiele dowiedzieć.
. - Tak, jak bezdenna może być ludzka głupota. Ale wcześniej dyskutowałeś o czymś bardziej zajmującym. Mam na myśli małżeństwo Georginy z twoim przyjacielem. Ufam, że jesteś zadowolony z efektów moralnego wsparcia, jakiego mu nie szczędziłeś?
- Cieszę się, że jest taki szczęśliwy. Choć przykro mi, że tracę kompana. A jakie są twoje plany teraz, gdy panna Fairfax już wkrótce wyjdzie za mąż? - zapytał, wirując z nią w tańcu.
- Myślę, że zaszyję się gdzieś na wsi - odparła Katharine. - Zawsze bardziej odpowiadało mi życie na prowincji niż w mieście. Teraz mogę stąd uciec. Miejskie życie zmęczyło mnie i tęsknię już za urokami wsi. Najpierw jednak muszę przygotować posłanie młodej parze.
- Czy ty czasem nie jesteś zazdrosna, Kate? - zachichotał.
- Tak, jestem zazdrosna.
Uśmiechnął się.
- Czego tak naprawdę zazdrościsz pannie Fairfax: urody, pieniędzy, narzeczonego?
- Szczęścia - powiedziała cicho.
- Chyba nie mówisz poważnie.
- Bardzo poważnie.
- Wyglądasz na bardzo szczęśliwą osobę.
- Och, zwykle jestem. Ale spójrz na Georginę. - Ruchem głowy wskazała na przyjaciółkę i sir Williama, którzy tańczyli zapatrzeni w siebie. - Ona promienieje szczęściem, którego ja nigdy nie zaznam. Wiem, że takie uczucie nie będzie trwało wiecznie. Ogień kiedyś zamieni się w żar. Chciałabym jednak chociaż raz przeżyć to, co ona teraz.
- Czy to nieosiągalne?
- Oczywiście. Jak możesz o to pytać? - Zmieszała się nagle, widząc, jak na nią patrzy. - Mam dwadzieścia pięć lat, niezbyt pokaźny posag i... bardzo ostry język.
Blake roześmiał się.
- W męskich sercach wzbudzam uczucie przyjaźni, nic więcej. I cieszę się z tego, ponieważ małżeństwo zupełnie mnie nie pociąga. Zbyt cenię sobie niezależność. Niewielu jest mężczyzn, którzy wytrzymaliby z kimś takim jak ja, a jeszcze mniej takich, z którymi ja mogłabym wytrzymać. Poza tym, gdybym jednak wyszła za mąż, to z pewnością nie dla pozycji czy majątku, ponieważ jestem szczęśliwa, będąc nikim i nie brakuje mi pieniędzy na utrzymanie. To znaczy, że byłoby to małżeństwo z miłości, a czy może być coś gorszego? Jestem rozsądną kobietą i odrzucam miłość. Nie ufam jej. A skoro już musimy mówić o miłości - ciągnęła - to dlaczego ty wciąż jesteś kawalerem? Dziedziczysz majątek i tytuł książęcy, jesteś przystojny, wytwornie się wyrażasz i zawsze jesteś nienagannie ubrany. Twoi rodzice z pewnością nalegali, żebyś się ożenił?
- Nie dawałem im ku temu zbyt wielu okazji.
- Rzeczywiście. Czy zawsze musisz uciekać od swojego przeznaczenia?
Jego szare oczy zwęziły się.
- A któż by chciał zastępować brata? To nie ja miałem być dziedzicem majątku i nazwiska. Nigdy nie chciałem być księciem. To Oliver był spadkobiercą. Był stworzony do tej roli.
- Twój brat nie żyje - powiedziała cicho.
- Wiem o tym. Jestem odpowiedzialny za jego śmierć, tak jakbym to ja go zastrzelił.
- Czasem, choćby w tej chwili, marzę o tym, aby cię z całej siły kopnąć.
Blake wybuchnął śmiechem.
- Mój drogi - ciągnęła - masz takie samo prawo do tytułu książęcego, jak ja do mojego nazwiska. Żadne z nas nie miało wpływu na to, co wyznaczył nam los, ale musimy się z tym pogodzić. W końcu nie jest najgorzej. I chociaż pozbawiono mnie ukochanego rodzinnego domu, mogę czytać ulubione książki i skakać na koniu przez przeszkody, a ty, choć straciłeś ukochanego brata, lubisz elegancki świat, do którego przecież należysz. Wiesz, jak twój ojciec w rozmowie ze mną opisał twego brata? Nazwał go cudownym chłopcem pod każdym względem. Jednym z tych nielicznych, którym wszystko wychodzi, czego tylko się dotkną. Pomyślałam, że to opis doskonale pasujący... do ciebie. Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Jesteś szalona.
- Niedawno opowiadał mi - ciągnęła - o wszystkich innowacjach, które wprowadziłeś w majątkach Insleyów. Sama niejednokrotnie miałam okazję podziwiać, jak świetnie jeździsz konno i powozisz, jak cudownie tańczysz i prawisz komplementy surowym matronom. Tommy Carrington zachwycał się twoją grą w piłkę, a lord Braxton nieprawdopodobną zręcznością w posługiwaniu się szpadą. Musisz zaakceptować to, co ci los przeznaczył, Theo. Jesteś doskonały lub przynajmniej niezrównany. Nie mogę się nadziwić, że jestem z tobą w takiej dobrej komitywie, ponieważ na ogół nie lubię chodzących ideałów. I albo straciłam rozum, albo twój perfekcjonizm jest jedynie maską szorstkiego prostaka przedkładającego zwierzęta nad ludzi.
Lord Blake westchnął.
- Czyżbyś rzeczywiście nigdy nie zniżała się do pochlebstw?
- Mój drogi Theo - odparła - przez cały dzień słyszysz tyle pochlebstw od zabiegających o twe względy pań, że straciłabym do siebie szacunek, gdybym zniżyła się do prawienia ci komplementów z powodu twoich niezaprzeczalnych talentów na parkiecie... nawet, jeśli jesteś najlepszym partnerem, jakiego kiedykolwiek miałam.
- Teraz wiem, dlaczego tak długo tkwię w Londynie.
Jego uśmiech był jak pieszczota.
- Dlaczego? - zapytała.
- Znalazłem wreszcie kobietę, która z gracją i wyczuciem potrafi tańczyć walca.
- Byłbyś rozczarowany, widząc, jak tańczyłam go po raz pierwszy w Almack's. Usiłowałam prowadzić.
Lord Blake stłumił śmiech.
- Problem większości ludzi polega na tym, że tańcząc walca, usiłują przez cały czas dominować. Ja natomiast czuję, że walca powinno tańczyć dwoje ludzi o tych samych umiejętnościach, którzy chcą się dopełnić. Chyba właśnie dlatego tak dobrze nam to wychodzi.
Lord Blake ze zdumieniem, ale i satysfakcją, obserwował, jak oblała się rumieńcem.
- No, no, czyżby tych dwoje zaczynało się dogadywać? - zauważyła panna Carrington, ruchem głowy wskazując pannę Glyn i lorda Blake'a, którzy po skończonym tańcu zajęli stojące pod ścianą dwa wolne fotele i zagłębili się w rozmowie.
- Każdego zastanawia przedłużający się pobyt Blake'a w Londynie i częste towarzyszenie Kate - rzekł Fairfax. - Jestem gotów się założyć, że ta jego skłonność mocno skomplikuje sytuację lady Inglewood. Będzie musiała rozejrzeć się za kimś innym. Rzecz w tym, czy ktoś jeszcze ją zechce.
- Niewątpliwie, choć czekanie na księcia sprawiło, że najlepsze lata ma już za sobą - odparła panna Carrington. - Teraz liczyć już może jedynie na jakiegoś łowcę posagu.
Ostatnie dwa tygodnie były dla lady Inglewood prawdziwym horrorem. Cały Londyn zauważył, że lord Blake coraz częściej dotrzymuje towarzystwa pannie Glyn, że lubi z nią rozmawiać i tańczyć i nie interesuje się innymi kobietami.
Rzucało się również w oczy, że przestał bywać w domu Inglewoodów. W ciągu dwóch tygodni nie był u niej z wizytą ani razu, a kiedy spotkali się w klubie czy na przyjęciu, ograniczał się jedynie do uprzejmego przywitania, zapytania o zdrowie jej ojca, a potem, pod byle pretekstem odchodził, aby wesoło spędzić czas w towarzystwie panny Glyn.
Jego nazwisko ani razu nie pojawiło się w karnecie lady Inglewood.
Nie bez zdumienia zauważono również, że lord Inglewood nie mówi już o zbliżającym się małżeństwie córki z Blakiem.
Upokorzenie okazało się dla lady Inglewood dotkliwsze, niż sądziła. Straciła Thea Blake'a i nadzieję na tytuł księżnej... za sprawą Kate Glyn. Była na ustach wszystkich, plotkowano o niej, wyśmiewano się z niej i użalano nad nią. A wszystko przez tę prymitywną prostaczkę.
Czując, że budzi się w niej żądza mordu, ruszyła dumnym krokiem przez salę. Lord Falkhurst, który z nią tańczył już raz tego wieczoru, szybko podszedł do niej.
- Uważaj, Priscillo - rzekł - twoje rozdrażnienie staje się zbyt widoczne.
- Żmija - syknęła, wskazując Katharine Glyn, która wciąż siedziała z lordem Blakiem, a obok stała grupa ich przyjaciół: lord Braxton, Carringtonowie i Jeremy Fairfax. - Gdybym miała pazury, zdarłabym jej ten bezczelny uśmiech z twarzy. Ona to wszystko robi, żeby mnie upokorzyć.
- Ta jędza jest ostatnio bardzo aktywna - przyznał ponuro Falkhurst. - Jestem pewien, że to ona nastawiła Georginę Fairfax przeciw mnie. Żmija! Rozpierała ją radość, gdy panna Fairfax poinformowała mnie o swoich absurdalnych zaręczynach z tym wiejskim gburem. Dałbym głowę, że to ona ich skojarzyła.
- Och, nie ma co do tego wątpliwości. Nasza panna Glyn uwielbia wtykać nos w nie swoje sprawy. To jej zawdzięczam, że lord Blake odwrócił się ode mnie.
- Być pokonanym przez tego parweniusza - powtarzał ze złością Falkhurst. - Niech diabli go wezmą! Niech diabli wezmą ich wszystkich!
Uczucia lady Inglewood były identyczne. Patrzyła na rozbawioną grupę i czuła, jak narasta w niej złość. Dać się okpić przez taką Fairfax i upokorzyć przez tę jej przyzwoitkę!
- Uważam, że dosyć już przez nich wycierpieliśmy - powiedziała ze złością.
Lord Falkhurst ożywił się nagle.
- Czy nie przyszło ci na myśl, że być może dałoby się coś zrobić?
- Co proponujesz?
- Dotarła dziś do mnie pewna bardzo interesująca informacja o balu z okazji zaręczyn panny Fairfax z jej błędnym rycerzem.
- I jakie ma to dla nas znaczenie?
- Ogromne, droga przyjaciółko, jeśli chcesz ujrzeć, jak ten związek z hukiem się rozpada i jak ta banda zostaje w ciągu dwóch tygodni definitywnie rozgromiona.
- A Katharine Glyn?
- Sądząc po jej przywiązaniu do panny Fairfax, otrzyma cios, którego nie powinna przeżyć.
- To fascynujące, Falkhurst. Mów dalej. Zamieniam się w słuch.
Następnego ranka panna Fairfax i panna Glyn siedziały w salonie i przeglądały poranną pocztę. Bileciki z gratulacjami zaczynały napływać szerokim strumieniem i stos korespondencji do panny Fairfax pęczniał z każdą chwilą. Rozpromieniona brała do ręki jeden bilecik po drugim i jej entuzjastycznym okrzykom nie było końca.
- Och, spójrz! - zawołała w pewnej chwili. - To list od pani Foote.
- Nie ekscytuj się tak, moja droga - odpowiedziała panna Glyn, biorąc do ręki leżące na stoliku czasopismo.
- Kate! Ona pisze, że ma możliwość uszycia dla mnie sukni! To podobno jakiś nadzwyczajny fason.
- Zastanawiające - zauważyła panna Glyn, unosząc wzrok znad okładki magazynu.
- To fantastyczne! Może mi uszyć tę suknię na mój zaręczynowy bal.
- Ciekawa jestem, jak zerwała się ze smyczy Panny Doskonałej?
- Wcale mnie to nie interesuje - odparła panna Fairfax. - Najważniejsze, że będę miała suknię uszytą przez najlepszą krawcową w Londynie.
I jeszcze tego dnia wybrała się po południu do pracowni pani Foote, żeby ta mogła wziąć miarę.
Po tygodniu sir William Atherton otrzymał bilecik napisany ręką ukochanej z prośbą by spotkał się z nią w pracowni słynnej pani Foote, a potem zabrał ją na lunch. Zaskoczony odwołał spotkanie z Blakiem i udał się na miejsce spotkania o podanej na bilecie godzinie. Jednak, ku swemu rozczarowaniu, w pracowni nie zastał Georginy. Pulchna kobieta w średnim wieku, która przedstawiła mu się jako właścicielka pracowni, powiedziała:
- Panna Fairfax poprosiła mnie, abym przekazała panu najszczersze wyrazy ubolewania, gdyż jej ciotka i wuj Egertonowie wezwali ją nagle i niestety musi odwołać spotkanie z panem.
Sir William z niepokojem pomyślał, jak wyjaśni przyjacielowi tę zaskakującą zmianę planów.
- Aby pańska wyprawa tu nie była bezowocna, chciałabym zaprezentować kreację panny Fairfax na zaręczyny.
Ponieważ wszystko, co dotyczyło ukochanej, bardzo sir Williama interesowało, zgodziły się z ochotą na propozycję krawcowej i pani Foote zniknęła na zapleczu, aby po chwili zjawić się znowu z suknią w ręku.
Sir William z zachwytem patrzył na suknię. Co prawda niewiele się znał na kobiecej modzie, ale potrafił docenić piękno. Suknia składała się z tuniki ze srebrnego jedwabiu i pajęczej sieci ozdobionej girlandami pereł i diamentów. Rękawy były prawie niewidoczne. Stanik również.
- Jest wspaniała! - zawołał.
- Proszę zwrócić uwagę na jakość wykonania i lekkość trenu - powiedziała pani Foote, podnosząc do góry suknię. - Och, pańska narzeczona będzie w niej wyglądała jak księżniczka. W całej Anglii nie znajdzie pan takiej drugiej.
- Jest bardzo piękna - wymamrotał sir William, wyobrażając sobie, jak będzie w niej wyglądała Georgina. Po kilku minutach pożegnał panią Foote i wyszedł poszukać lorda Blake'a. który zgodnie z jego oczekiwaniami długo natrząsał się z przyjaciela, że tak szybko daje się narzeczonej wodzić za nos.
Po kilku godzinach rozstali się i sir William poszedł do klubu, gdzie, spotkawszy trzech kolegów ze szkolnej ławy, przesiedział kilka następnych godzin przy winie, wspominając dawne lata. Kiedy w końcu pożegnał przyjaciół, czując, że nadmiar wypitego wina zaczyna uderzać mu do głowy, nagle usłyszał, że ktoś go woła:
- Sir Williamie! Sir Williamie! Co za zbieg okoliczności, że się tu spotkaliśmy!
Zdumiony odwrócił się i ujrzał lorda Falkhursta, który rozpromieniony szedł w jego kierunku. Po chwili poczuł, że Falkhurst bierze go pod ramię i prowadzi w kierunku prywatnej loży.
- Muszę panu pogratulować - rzekł Falkhurst. - Zdobycie pięknej panny Fairfax to wielki sukces - dodał, popychając młodzieńca na fotel i dając znak kelnerowi. - Musimy to koniecznie uczcić szampanem.
- To bardzo uprzejme z pana strony - zdołał powiedzieć sir William. Wylewność Falkhursta, który zachowywał się tak, jakby spotkał od dawna niewidzianego przyjaciela, wprawiła go w zakłopotanie. Widząc jednak butelkę szampana, która błyskawicznie zjawiła się na ich stole, i kieliszki, które równie szybko zostały napełnione, nie chciał zbytnią dociekliwością obrazić gospodarza. Podniósł więc swój kieliszek i jednym haustem go opróżnił. Zawartość kieliszka była nieustannie uzupełniana.
- Szczęściarz z ciebie, Atherton - rzekł Falkhurst, siadając naprzeciw gościa. - Ogromny szczęściarz - powtórzył. - Ja od tak dawna się starałem o względy Georginy, ale kiedy ona wbije coś sobie do głowy, to trudno ją od tego odwieść.
- Ja... nie bardzo rozumiem.
- Przyjacielu! - zawołał ze śmiechem Falkhurst. - Georgina już tego wieczoru, kiedy cię poznała, powiedziała do mnie, że wyjdzie za ciebie za mąż. Zepsuła mi wtedy cały wieczór.
- Co też pan opowiada! - zdziwił się sir William.
- Błagałem ją, niemal każdego dnia. Czasem nawet na kolanach. Jednak ona jest uparta jak dziecko. Zdecydowała, że woli piękny wygląd od najpiękniejszego nawet majątku. No cóż, zauważ proszę, że z jej majątkiem stać ją nawet na poślubienie kominiarza, jeśli taka myśl przyjdzie jej do głowy. Ale do dna, przyjacielu.
Sir William machinalnie opróżnił zawartość kolejnego kieliszka. Może szampan pomoże mu zrozumieć sens tego, co mówił Falkhurst.
- Nie wiedziałem, że pan i Georgina byliście aż tak... zaprzyjaźnieni - powiedział, a ku jego zdumieniu, Falkhurst wybuchnął śmiechem.
- Z - z - zaprzyjaźnieni? - zawołał. - Dobre sobie!
- Powiedziałem coś zabawnego?
- Chcesz powiedzieć, że o niczym nie wiedziałeś?
- Nie wiedziałem o czym?
- Och, daj spokój, chłopie - zirytował się Falkhurst. - Nie udawaj głupiego. Cały Londyn zna prawdę o Georginie.
- Jaką prawdę? - zawołał z furią Atherton.
Falkhurst przez chwilę obserwował go w milczeniu.
- Georgina wspomniała mi dziś podczas lunchu, że masz klapki na oczach, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy...
- Lunch? - zdziwił się William Atherton. - Dzisiaj? Georgina jadła dziś lunch z panem?
- Oczywiście. Pod Białym Jeleniem.
- Niewierze.
- Dwaj kelnerzy mogą to w każdej chwili potwierdzić.
- Georgina jadła lunch z Egertonami! - zawołał z rozpaczą Atherton.
- Jeśli w to wierzysz, to jesteś większym durniem, niż przypuszczałem - rzekł Falkhurst z szyderczym uśmiechem.
- Georgina nie mogłaby mnie okłamać.
- Nie? Wobec tego, gdzie twoja nieskazitelna narzeczona była w czwartek wieczorem?
- Z bólem głowy poszła wcześnie do łóżka.
- Och, poszła do łóżka, oczywiście, ale nie powiedziałbym, że z bólem głowy.
Sir William chlusnął mu zawartością kieliszka w twarz, po czym jak szalony wybiegł z klubu.
W poniedziałek rano sir William szedł jak zwykle na codzienne zajęcia do Jackson's, dzień był pogodny i ciepły, ale nie zwracał na to uwagi. Wciąż myślał o tym, co w sobotę usłyszał od Falkhursta i lady Inglewood musiała trzykrotnie powtórzyć jego imię, żeby oprzytomniał.
- Dzień dobry, sir Williamie - zawołała ponownie.
- Och! Lady Inglewood, proszę o wybaczenie. Byłem trochę... nieobecny.
- Myśląc zapewne o zbliżających się zaślubinach - odparła z uśmiechem lady Inglewood. - Cały Londyn mówi o waszych zaręczynach. Wszyscy spodziewali się, że Georgina poślubi Falkhursta.
- Falkhursta?
- Ich wzajemne uczucie wydawało się tak trwałe i żarliwe - ciągnęła lady Inglewood - i naturalnie, gdy związek staje się tak... bliski... jak ich, każdy myśli o czymś takim jak małżeństwo. Ale pan, sir Williamie, wszystkich nas wyprowadził w pole. Moje gratulacje.
- Lady Inglewood - zawrzał z gniewu sir William, chwytając ją za przegub dłoni - czy chce pani powiedzieć, że Georgina miała romans z lordem Falkhurstem?
- Oczywiście! Czyżby pan o tym nie wiedział? Cały Londyn wie o tym od sześciu miesięcy.
- Nie wierzę pani - zawołał z oburzeniem, odpychając ją od siebie.
- Nie jestem przyzwyczajona do tego, by mi zarzucano kłamstwo. Gdybym była mężczyzną, wyzwałabym pana na pojedynek za taką obrazę. Mówię tylko to, co jest publiczną tajemnicą. Mówi się nawet, że Falkhurst i panna Fairfax spotykają się wieczorem, kiedy nie ma Katharine Glyn. Oczywiście są ku temu okazje, gdy panna Glyn uczestniczy w spotkaniach towarzyskich, a Georgina zostaje w domu... sama. Nie byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że to sama panna Glyn pomaga aranżować te spotkania. Jest przecież w takich sprawach biegła. Georgina często mówiła, że gdyby nie jej pomoc, nigdy by się jej nie udało przyciągnąć pana do siebie. To oczywiście absurdalne. Każdy przecież wie, jak bardzo ją pan kocha. Bo jakże inaczej ignorowałby pan jej przeszłość i decydował się poślubić wbrew opinii przyzwoitych ludzi?
- Przeszłość Georginy jest bez zarzutu. Bez zarzutu!
- Jeśli pan tak uważa - odparła lady Inglewood, wzruszając ramionami.
- Nie pozwolę, lady Inglewood, zniesławiać mojej narzeczonej ani publicznie, ani prywatnie!
- Drogi sir Williamie, powiedziałam panu tylko to, co słyszałam od wielu innych osób. Oczywiście, byłam pewna, że pan o tym wszystkim wie. Proszę jednak o wybaczenie, jeśli mimowolnie pana obraziłam.
- Obraziłam? - powtórzył, trzęsąc się z oburzenia. - Obraziłam? Nazywając kobietę, którą bezgranicznie kocham, publiczną dziewką, pani mnie pyta, czy nie jestem obrażony?
- Naprawdę przepraszam. Ja...
- Nie będę tu stał i wysłuchiwał tych ohydnych kłamstw. Żegnam, lady Inglewood - rzucił z furią i ruszył w przeciwnym kierunku, zapominając o swoich zajęciach w klubie.
Jak śmiała, powtarzał w duchu, jak miała czelność insynuować, że Georgina mogła tak postąpić? Jak ktokolwiek mógł uważać Georginę za publiczną dziewkę? Czystość i niewinność ma przecież wypisane na twarzy.
A jednak - zatrzymał się nagle - jeśli wszyscy o tym mówią, to chyba coś w tym jest.
Nie! To niemożliwe! Znał duszę Georginy, tak jak ona znała jego. Stała przed nim czysta i nietknięta. Jej niewinność była prawdziwa, to nie żadne pozory.
A jednak, pomyślał, wlokąc się do domu, Falkhurst często kręcił się przy Georginie i ona zdawała się lubić jego towarzystwo. Poza tym parę tygodni temu mówiło się, że Falkhurst zdecydował postawić wszystko na jedną kartę i uciec z nią do Gretna Green. Wprawdzie Georgina śmiała się z tej historii, ale czyż w każdej plotce nie ma odrobiny prawdy?
A jednak...
Targany sprzecznymi uczuciami dotarł wreszcie do domu, gdzie przez dobre trzy godziny krążył po salonie, nie mogąc się pozbyć ani narastającego gniewu, ani nurtujących go wątpliwości. Gdyby tylko mógł zwrócić się z tym do przyjaciół! Ale jak mógł te straszne myśli wyrazić słowami? W końcu, czując, że zaczyna się dusić, zdecydował się wyjść, wierząc, że spacer na świeżym powietrzu przywróci mu rozsądek i ukoi nerwy. Jednak natychmiast po wyjściu na ulicę ponownie wpadł na Falkhursta.
- Niech mi pan zejdzie z drogi - warknął przez zaciśnięte zęby.
- Atherton, proszę, muszę z tobą chwilę porozmawiać - rzekł Falkhurst, kładąc mu na ramieniu dłoń, którą sir William z odrazą strącił.
- Nie mam panu nic do powiedzenia i nie chcę mieć z panem nic wspólnego - oświadczył, usiłując go wyminąć, ale hrabia ponownie zastąpił mu drogę.
- Doskonale, aleja, drogi chłopcze, mam tobie coś ważnego do powiedzenia. Chcę przeprosić i błagać o wybaczenie za wszystko, co powiedziałem w sobotę wieczorem i co mogło cię obrazić. Ja... byłem pijany i tak, przyznaję, zżerała mnie zazdrość, że zdobyłeś kobietę, którą kocham nad życie. Z pewnością, kochając Georginę tak, jak ja ją kocham, zrozumiesz, co wycierpiałem w ciągu minionego tygodnia.
- Chyba... tak - odrzekł z wahaniem sir William.
- Od soboty wymyślam sobie od ostatnich. Proszę, Atherton, bądź dżentelmenem, którym ja, niestety, nie byłem tamtego wieczoru, i przyjmij moje przeprosiny.
Sir William obserwował w milczeniu jego twarz, czując, jak gniew powoli zaczyna go opuszczać.
- No dobrze - odparł z westchnieniem. - Przyjmuję pańskie przeprosiny.
- Równy z ciebie gość! Możesz mi podać rękę na zgodę?
Kolejne westchnienie i dwie męskie dłonie połączyły się.
- Niech Bóg cię błogosławi, Atherton - zawołał uszczęśliwiony Falkhurst. - Nie potrafię ci powiedzieć, jaki ogromny ciężar zdjąłeś mi z serca. Od dwóch dni nie mogłem spać, tak mi to nie dawało spokoju. To, co wtedy powiedziałem, jest niewybaczalne.
- W porządku, Falkhurst - odparł spokojnie sir William. - Rozumiem i podaję ci rękę na zgodę.
- Pozwól jednak, że spróbuję się jakoś zrehabilitować. Jadłeś już? Zrób mi tę przyjemność i chodź ze mną na lunch.
- Doprawdy, to wcale niepotrzebne.
- Nalegam!
- Właściwie nie jestem głodny.
- Wciąż jesteś na mnie wściekły, to widać. No cóż - westchnął - powinienem był się tego spodziewać.
- Nie, to nie o to chodzi. - Sir William był wyraźnie zmieszany. - Rzecz w tym, że ja... No dobrze... będzie mi miło zjeść z panem lunch, milordzie - rzekł w końcu.
Lord Falkhurst wziął go pod rękę i wprowadził do eleganckiej restauracji, w której często bywał ze swoimi przyjaciółmi. Po chwili sir William siedział już przy ogromnym stole naprzeciwko hrabiego. Sala restauracyjna usytuowana była na dwóch poziomach. Z wyższego, gdzie siedzieli obydwaj panowie, doskonale widać było całe wnętrze restauracji. W rogu sali kwartet smyczkowy cicho grał Haydna, podczas gdy dookoła słychać było gwar wesołych rozmów.
Lord Falkhurst wyraził zdziwienie, że sir William nigdy tu jeszcze nie był.
- Dziwne - powiedział. - Sądziłem, że Georgina... Najważniejsze, że w końcu tu jesteś. Jedzenie jest wyśmienite, obsługa bez zarzutu, a piwnica doskonale zaopatrzona w wino.
- Och, lordzie Falkhurst - powiedział kelner, odbierając karty. - Jak miło znowu pana widzieć. Mademoiselle nie ma dziś z panem?
- Cóż... nie, Parkins - odrzekł Falkhurst. - Zaczniemy chyba od zupy szparagowej, a potem...
Lord Falkhurst złożył zamówienie, podczas gdy sir Williama ponownie opadły wątpliwości. Mademoiselle? Czyżby ten durny kelner miał na myśli Georginę? Sądząc po tym, co Falkhurst powiedział w sobotę i dziś, kelner nie mógł mieć na myśli nikogo innego. Z drugiej jednak strony Falkhurst interesował się wieloma kobietami. Może to zupełnie ktoś inny, jakaś aktorka lub tancerka? Patrząc jednak na zimną, arystokratyczną twarz Falkhursta, sir William odrzucił tę myśl.
Podniósł do ust kieliszek z winem, gdy nagle dobiegł go znajomy śmiech. Burgund oblał mu dłoń, gdy osłupiały odstawiał kieliszek na stół, starając się zlokalizować źródło tego śmiechu. Po chwili usłyszał go znowu. Dochodził z dołu.
Lord Falkhurst, widząc dziwny wyraz twarzy gościa, opadł na oparcie krzesła, a kąciki jego ust zadrżały w uśmiechu.
- To prawda, przysięgam! Bardzo go kocham, pomimo wszystkich jego słabości.
- Georgina!
Sir William czuł, jak serce zaczyna mu mocno bić.
- Masz bardzo wyrozumiałą naturę - zauważyła jej towarzyszka.
- Nie jestem święta, Priscillo - odparła panna Fairfax. - Wszyscy mamy jakieś wady, nawet mój najdroższy narzeczony.
- Niemożliwe! - zawołała lady Inglewood, nie kryjąc zdumienia. - Nie sir William!
- Nawet on.
- Teraz rozumiem. Urzekła cię piękna twarz. Blondyn czy ciemnowłosy, jak twój kompan podczas sobotniego lunchu, to dla ciebie wszystko jedno.
- No, niezupełnie - odparła panna Fairfax i obydwie panie znowu wybuchnęły śmiechem.
- Przepraszam - mruknął Falkhurst. - Nie sądziłem, że Georgina zjawi się tu trzy dni pod rząd. Posłuchaj, Atherton, chociaż jesteśmy rywalami, to czy w tym wypadku nie możemy się zachować jak dżentelmeni?
- Niech cię diabli wezmą, Falkhurst - rzucił z furią sir William. Odsunął krzesło, gwałtownie wstał i cisnął serwetkę na stół jak rękawicę. - Obyś trafił na samo dno piekła!
Rzucił się do wyjścia, roztrącając gości i kelnerów, którzy uciekali przed nim w popłochu. Oczy wszystkich obecnych skierowały się na niego, w tym również oczy panny Fairfax.
- William! - zawołała, zrywając się z krzesła. - William!
Jednak jej wołanie pozostało bez echa.
Tego wieczoru jeszcze przed dziewiątą sir William Atherton cisnął butem w swoją gospodynię, grubiańsko potraktował Petera Robbinsa, wyrzucając go z domu bez żadnego wyjaśnienia, opróżnił prawie dwie butelki brandy, gdy do salonu nieśmiało zajrzała gospodyni.
- Sir Williamie? Właśnie doręczono mi ten list.
- Wrzuć do ognia - burknął, leżąc twarzą w dół na obitej błękitnym brokatem sofie.
- Ależ, sir, lokaj, który go przyniósł, powiedział, że to pilne i że trzeba to panu natychmiast doręczyć.
- Lokaj?
- Z rezydencji Inglewoodów.
- Czego oni mogą ode mnie chcieć? - zapytał, próbując usiąść.
- Mam tu ten list, sir - powiedziała gospodyni.
- Daj go, kobieto! Nie mogę go przecież czytać na odległość.
Gospodyni szybko podała mu list i jeszcze szybciej wymknęła się z pokoju.
Sir William rozerwał kopertę niepewnymi rękami, ale potrzebował paru minut, aby się skupić i zacząć czytać.
Drogi sir Williamie!
Zazwyczaj nie mieszam się do takich spraw, gdy jednak w grę wchodzi mój honor, muszę się bronić.
Jeśli pan chce się przekonać, czy to, co mówiłam, jest prawdą, to proszę zjawić się dziś przed rezydencją Fairfaksów przy Russel Court nie później niż o jedenastej wieczorem. Georgina wyznała mi, że planuje na dziś randez - vous z lordem Falkhurstem i że zawsze spotykają się przy południowo - zachodnim wejściu do domu, zanim udadzą się do jej pokoju na prywatną rozmowę.
Jeśli nie wierzy pan w moją informację, wystarczy, że pójdzie pan dziś wieczorem pod dom swojej narzeczonej, a wtedy przekona się pan, że każde moje słowo było prawdziwe. Oczekuję jutro rano pańskich przeprosin.
Lady Priscilla Inglewood
Zmiął kartkę w maleńką kulkę i przez chwilę trzymał ją w zaciśniętej pięści.
- A niech ją wszyscy diabli - mruknął, po czym z trudem stanął na chwiejnych nogach.
Zmięty list wylądował w kominku.
Wyciągnął nową butelkę brandy, nalał do pełna i ponownie zaczął krążyć po pokoju, paraliżowany przez gniew i narastający strach, że jego życie może lec w gruzach tej nocy.
Podkradając się do rezydencji Fairfaksów, był już niemal trzydzieści metrów od południowo - zachodniego skrzydła domu, gdy nagle przy drzwiach wejściowych zauważył jakąś parę w namiętnym uścisku. Zamarł w bezruchu, a serce podeszło mu do gardła. Ten mężczyzna to pewnie Falkhurst, a kobieta... Jej czarne włosy spływały na ramiona i plecy; srebrna suknia z leciutkiej jak pajęcza sieć tkaniny, ozdobionej festonami pereł i diamentów uwydatniała jej piękną figurę.
Georgina!
To nie mógł być nikt inny. Georgina, ubrana w suknię uszytą specjalnie na bal z okazji ich zaręczyn, całowała lorda Falkhursta z namiętnością, którą, jak do niedawna sir William wierzył, żywiła tylko do niego. Poczuł, że fala mdłości podchodzi mu do gardła, gdy miłośnie objęta para rozłączyła się i sylwetka Georginy znalazła się w półmroku.
- Czy możemy wejść, ukochana? - wymruczał Falkhurst, wodząc palcem po jej smukłym ramieniu. W odpowiedzi zarzuciła mu ramiona na szyję i ponownie go objęła. W końcu rozłączyli się i objęci wpół weszli do domu.
William Atherton nie mógł już opanować mdłości. Po kilku minutach, kiedy jakoś doszedł do siebie, przesunął drżącą dłonią po włosach. Patrząc na drzwi, za którymi zniknęła para cudzołożnych kochanków, usiłował zrozumieć, co się stało.
Kobieta, którą kochał nad życie, zdradzała go i kpiła z niego, a cały Londyn o tym mówił! Śmiali się z niego od tygodni, a on o niczym nie wiedział. Upokorzenie oblało jego twarz purpurą. Nawet przyjaciele trzymali to przed nim w tajemnicy. Nawet Theo nie zrobił nic, by go wyciągnąć z tej pułapki. Ożeniłby się z Georgina, a później szydzono by z niego jako z największego rogacza w Anglii.
Nagle w jednym z okien na pierwszym piętrze domu Fairfaksów zapaliło się światło. Falkhurst zbliżył się do okna i przyciągnąwszy do siebie Georginę, powoli zaciągnął zasłony.
Jednak sir William zobaczył już i tak wystarczająco wiele.
Wczesnym rankiem następnego dnia sir William zjawił się przy drzwiach wejściowych domu Falkhursta ze śladami bezsennej nocy na twarzy, potarganymi włosami i w wymiętym ubraniu. Prawą dłoń zacisnął na szpadzie, lewą z furią walił w drzwi. Kiedy w końcu stanął w nich majordomus, sir William brutalnie odepchnął go i wbiegł do środka, głośno domagając się wyjścia lorda Falkhursta, obrzucając go jednocześnie najgorszymi epitetami, jakie mu tylko przyszły do głowy podczas tej koszmarnej, bezsennej nocy.
Po chwili lord Falkhurst, w czarnym, jedwabnym szlafroku, pojawił się na podeście.
- Co to ma znaczyć, Atherton? - zapytał chłodno, schodząc powoli na dół.
- Usiłowałem go zatrzymać - wyjaśniał drżącym głosem służący - ale on...
- W porządku, Langton - powiedział Falkhurst. - Dam sobie radę. Możesz odejść.
Stary sługa pospiesznie opuścił hol.
- Słucham, Atherton. Czego chcesz?
W odpowiedzi sir William uderzył go z całej siły w twarz i jego lordowska mość z ogromnym tylko trudem powstrzymał wybuch gniewu.
- Chyba nie bardzo wiesz, co robisz - rzekł z doskonale wyreżyserowanym zdumieniem.
- Wiem.
- Mam więc rozumieć, że mnie wyzywasz?
- Tak - rzucił William przez zaciśnięte zęby.
- Ale dlaczego?
- Dobrze wiesz, dlaczego! Za upodlenie uczciwej kobiety i za moje poniżenie. Znajdź lepiej jakąś szpadę, Falkhurst. Nie zabiję przecież nieuzbrojonego człowieka.
- Co, chcesz się ze mną bić bez sekundantów?
- Zabiję cię jak psa, którym i tak zresztą jesteś.
- Doskonale - rzekł z westchnieniem Falkhurst - jeśli nalegasz.
Wprowadził Athertona do gabinetu, zdjął ze ściany szpadę, zrzucił szlafrok, odsunął parę krzeseł na bok i stanął na środku pokoju.
- Jestem gotów - rzekł.
Wykonali symulowany gest powitania i po chwili rozległ się brzęk uderzających o siebie kling. Sir William z furią zaatakował, ale Falkhurst bez trudu ten atak odparł. Sir William zaatakował jeszcze raz i jeszcze raz, jednak jego przeciwnik, górując nad nim umiejętnościami i opanowaniem, nie dawał mu żadnych szans.
- Niech cię piekło pochłonie, Falkhurst! Zabiję cię! Przysięgam, że cię zabiję! - ryknął sir William, rzucając się na znienawidzonego przeciwnika.
Jednak Falkhurst z łatwością posłał go na ziemię.
- Może byś i chciał, chłopcze - rzekł ironicznie - ale prawda jest taka, że nie potrafisz mnie pokonać. Błagam, dałeś już zrobić z siebie durnia, nie pozwól więc, aby to trwało dalej. Nie uwiodłem Georginy Fairfax, mój drogi. Chyba nie wierzysz, że byłem jej pierwszym kochankiem?
Atherton, ciężko dysząc, spojrzał na niego błędnym wzrokiem.
- Co to ma znaczyć?
- Dobry Boże, człowieku. Georgina swoją słynną łóżkową karierę zaczęła już w wieku siedemnastu lat. Z tego, co wiem, od tamtego czasu była kochanką pułkownika, barona, dwóch wicehrabiów i nawet pewnego księcia. Oskarżanie mnie o uwiedzenie twojej cudownej Georginy ma tyle samo sensu, co oskarżanie o uwiedzenie cesarzowej Francji. Zamiast szukać zemsty na mnie, powinieneś raczej zwrócić swój gniew przeciwko prawdziwemu sprawcy twojego... upokorzenia. Czy ty naprawdę uważasz, że mógłbym uwieść Georginę, gdyby ona sama tego nie chciała? Czy wyobrażasz sobie, że chciałbym ciągnąć nasz romans po ogłoszeniu waszych zaręczyn, gdyby ona sama na to nie nalegała? Powiedziałem ci już, że nigdy nie umiałem się jej oprzeć. Georgina potrafi być bardzo przekonująca, jeśli czegoś chce.
- A ona, oczywiście, chce ciebie - rzekł William, usiłując wstać.
- Tak długo jak ją bawię, nie mam co do tego złudzeń. Wkrótce mnie porzuci, tak jak wcześniej porzucała innych.
- Jak mogłem tak dać się oszukać? - jęknął nieszczęśnik, opadając ciężko na krzesło.
- Mogę cię tylko pocieszyć, że nie jesteś pierwszy - dodał spokojnie Falkhurst. - Masz szczęście, że w porę odkryłeś prawdę.
- Dlaczego nikt nie powiedział mi o jej nikczemnej przeszłości? - zawołał z rozpaczą sir William.
- Uwierzyłbyś, gdyby ktoś na to się zdobył?
- Nie - wymamrotał sir William, usiłując pokonać nagłą suchość w gardle.
W pokoju zaległa cisza i lord Falkhurst mógł w pełni rozkoszować się efektownym zwycięstwem. Wszystko poszło tak, jak zaplanował.
- Jak ona śmie pokazywać się w towarzystwie z podniesioną głową?
- To cwana osóbka, ta nasza Georgina. Podczas swojej błyskotliwej kariery pozyskała wielu wpływowych przyjaciół. Gdy ktoś z tytułem, powiedzmy, księcia, życzy sobie, aby była traktowana w towarzystwie jak osoba bez skazy, to Georgina wie, że nic jej nie grozi. Mając takich protektorów, jest pewna, że nikt nie odważy się stawić jej czoło.
- Ja to zrobię - zapewnił z determinacją William. - Zemszczę się. Pokażę jej, gdzie jest jej miejsce, przysięgam!
Pojawienie się Georginy Fairfax na jej zaręczynowym balu wzbudziło ogromną sensację. Nigdy jeszcze Georgina nie wyglądała tak pięknie i nigdy też żadna kobieta nie widziała tak wspaniałej sukni.
Towarzysząca jej Katharine Glyn podeszła właśnie do lorda i lady Egertonów, żeby się z nimi przywitać, gdy nagle kątem oka spostrzegła lady Inglewood i lorda Falkhursta, którzy w odległym końcu sali z ożywieniem o czymś rozmawiali.
- Co oni tu robią? - zapytała ze zdumieniem.
- Ależ, moja droga. Nie mogliśmy przecież pominąć tak ważnych osób z najwyższych sfer - odparł lord Egerton. - Poza tym, sir William nalegał, żeby ich zaprosić, a ponieważ to narzeczony Georginy, Charlotte i ja pomyśleliśmy, że dobrze będzie spełnić jego życzenie.
- Rozumiem - odparła panna Glyn. Jednak wcale nie rozumiała. Dziwny ten Atherton, pomyślała, przechadzając się po sali. Nagle poczuła lęk.
- Stało się coś?
Podniosła głowę. Przed nią stał lord Blake, a na jego twarzy widać było zatroskanie.
- Czyżby sir William i lord Falkhurst zdążyli się tak szybko zaprzyjaźnić? - zapytała wprost.
Lord Blake patrzył na nią ze zdumieniem.
- Nie mogę w to uwierzyć - dodała.
- O ile wiem, z pewnością nie - odparł. - Chociaż nie widziałem Williama już od kilku dni.
- W takim razie dlaczego nalegał, aby zaprosić Falkhursta na dzisiejszy bal?
- To jakiś nonsens!
- Niestety to prawda. Wiem to od lorda Egertona i nie muszę cię chyba przekonywać, że bardzo mnie to zaniepokoiło. Falkhurst to trucizna, pijawka, która żyje na cudzy koszt i zatruwa innych. Kto zbyt długo przebywa w jego towarzystwie, sam staje się taki jak on. - Po chwili milczenia z wymuszonym uśmiechem dodała: - Staję się obrzydliwie melodramatyczna. Nie zwracaj na mnie uwagi, Theo. Za bardzo dałam się ponieść wyobraźni.
- Tak, ale...
- Przepraszam, milordzie.
Lokaj lorda Blake'a, Maxwell, nieoczekiwanie zjawił się przed nimi.
- Max, co ty tu, u licha, robisz? - zawołał zdumiony lord Blake.
- Pan wybaczy, milordzie - odrzekł z niezmąconą powagą Maxwell - ale ten list z Danforth doręczono przed chwilą z usilną prośbą, żeby go pan przeczytał niezwłocznie.
Sir William podszedł tymczasem do lady Inglewood i lorda Falkhursta.
- Nie miałem jeszcze okazji, aby pani podziękować, lady Inglewood, za okazaną mi życzliwość i uratowanie od tego żałosnego związku - powiedział. - Jestem pani ogromnie zobowiązany.
- Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc.
- Kiedy masz zamiar uderzyć? - zapytał lord Falkhurst.
- Za chwilę, tak jak pan sugerował.
- A więc postanowione? - zapytał ponownie Falkhurst.
- Moja decyzja jest nieodwołalna - zapewnił William.
- Sir Williamie! - zawołała lady Egerton, pospiesznie podchodząc do Athertona. - Szukałam pana. Lord Egerton pragnie wznieść toast. No chodźże wreszcie, niesforny chłopcze. W końcu to twój bal.
Mówiąc to, ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą na środek sali, gdzie czekał już lord Egerton, trzymając za rękę pannę Fairfax.
Lord Egerton uniósł do góry kieliszek szampana i poprosił o uwagę trzystu zebranych w sali gości. Gwar rozmów umilkł natychmiast i wszystkie oczy zwróciły się ku środkowi sali.
- Przyjaciele - powiedział. - Zebraliśmy się tu dziś z okazji zaręczyn mojej siostrzenicy, Georginy Fairfax z sir Williamem Athertonem, jak wszyscy się pewnie zgodzicie, wielce obiecującym, młodym człowiekiem. Wypijmy więc za ich zdrowie i przyszłe szczęście.
Kieliszki zgodnie powędrowały do góry, a serca przepełniła radość, gdy nagle... William Atherton, z pobladłą twarzą, cisnął kieliszkiem o ziemię.
- Dosyć! - zawołał z gniewem. - Dosyć tej farsy! Po sali przebiegł szmer.
- William, co pan, u diabła... - zaczął lord Egerton.
- Ten bal to jedna wielka farsa - zawołał William Atherton - ale ja nie będę już dłużej grał w niej roli głupca. Zaręczyny panie i panowie, zerwane.
- William! - krzyknęła blada jak ściana panna Fairfax.
- Nie poślubiłbym tej dziewki - wołał Atherton, wskazując oskarżycielko palcem na drżącą narzeczoną - tej nierządnicy, za żadne skarby świata!
- William, co ty mówisz? - krzyknęła z rozpaczą Georgina Fairfax.
- Nie rozumiesz, skarbie? - kpił Atherton. - Cóż, skoro nikt nie ma odwagi obnażyć twojej prawdziwej twarzy, muszę to zrobić ja. Czy ty naprawdę sądziłaś, że maska niewinności zasłoni brud twojej duszy? Powiedz mi, Georgino, czy po ślubie planowałaś przyprawić mi rogi z Falkhurstem, czy też zamierzałaś znaleźć nowego ogiera do swego łoża?
Lord Blake, przecisnąwszy się przez tłum gości, podszedł do stojącej na środku sali oniemiałej grupy i położył dłoń na ramieniu Athertona.
- Straciłeś rozum czy się upiłeś? - syknął. - Przeproś natychmiast i wynoś się!
- Ja mam przeprosić? - zawołał Atherton, uwalniając ramię. - Ją? Kogoś, czyje miejsce jest na kupie gnoju? Na pewno nie ja! Znajdź kogoś innego, kto będzie słuchał twoich wzniosłych kazań, Theo! Powtarzam, twoja cudowna panna Fairfax to ladacznica i nie chcę więcej mieć z nią nic wspólnego!
Po tych słowach odwrócił się i z podniesioną głową ruszył w stronę wyjścia. W sali balowej rozpętało się istne piekło, gdy panna Fairfax osunęła się zemdlona na ziemię.
- Georgina! - krzyknęła panna Glyn, rzucając się na kolana obok leżącej bez życia przyjaciółki.
Lord Blake wraz z Maxwellem szybko ruszyli jej na pomoc.
- Trzeba ją przenieść do gabinetu - rzekł Blake.
- Tak, tak, oczywiście - powtarzała bezradnie panna Glyn.
- Usatysfakcjonowana? - zapytał lady Inglewood Falkhurst.
- Zupełnie - odparła z uśmiechem.
Tymczasem lord Blake ostrożnie wziął pannę Fairfax na ręce i eskortowany przez Maxwella i pannę Glyn szybko ruszył w stronę gabinetu Egertona.
Katharine zamknęła za sobą drzwi, lord Blake ułożył wciąż nieprzytomną pannę Fairfax na niewielkiej kanapie, po czym odszedł na bok, aby zamienić parę słów z Maxwellem. Katharine uklękła przy wciąż nie - dającej znaków życia przyjaciółce. Lewą ręką starała się wyczuć puls, prawą położyła na kredowo białym, zimnym czole.
- Maxwell, proszę cię - powiedziała, nie odrywając oczu od panny Fairfax - wiem, że gdzieś tu muszą być sole trzeźwiące. Kiedy je zdobędziesz, idź do kuchni i przygotuj tonik, przynajmniej w połowie z brandy. Mam nadzieję, że wiesz, co trzeba jeszcze do niego dodać.
Maxwell spojrzał na swojego pana, a kiedy ten skinął głową, bezszelestnie opuścił pokój.
- Co z nią? - zapytał Blake, podchodząc do klęczącej przy kanapie Katharine.
- Puls ledwo wyczuwalny.
- Max na pewno za chwilę wróci.
W pokoju zaległa cisza.
- Co, na Boga, wymyślił ten twój słodki, uprzejmy, nienagannie wychowany William? - zawołała nagle zrozpaczona Katharine.
- Nie mam pojęcia, ale wkrótce się dowiem. On nie mógł odejść zbyt daleko - powiedział Blake, wychodząc z gabinetu.
Słysząc wzburzone głosy w pobliżu bocznego wejścia do sali balowej, szybko przecisnął się przez tłum około setki gości i po chwili ujrzał Williama opartego plecami o ścianę. Otaczali go: Jeremy Fairfax, Tom - my Carrington i Elizabeth Carrington. Jeremy obrzucał go stekiem wyzwisk, Tommy żądał satysfakcji, a panna Carrington błagała brata, żeby nie ryzykował życia dla takiej kanalii. William był blady z wściekłości, a dookoła słychać było gwar podekscytowanych głosów.
Blake chwycił Carringtona za ramię i odciągnął go na bok, ciągnąc jednocześnie pannę Carrington, która przywarła do brata z rozpaczliwą determinacją.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz? - protestował Carrington, usiłując uwolnić się z uścisku.
- Daj spokój, Tommy. Will nie zechce z tobą walczyć, a jeśli nawet zechce, wylądujesz w więzieniu.
- Nie pozwolę, żeby taki szubrawiec chodził po świecie - nie ustępował Carrington.
Blake zablokował mu dostęp do Athertona.
- Twoje życie jest o wiele więcej warte niż jego. Chyba nie chcesz skończyć na szubienicy? Sprawiedliwości stanie się zadość, przysięgam.
- Nie mogę przecież stać bezczynnie i pozwalać tej kanalii kalać honor najsłodszej dziewczyny, jaką kiedykolwiek widział Londyn.
- Odpowie za to, zapewniam cię. A ja nie zwykłem rzucać słów na wiatr. Proszę cię, daj spokój. Nic dobrego by z tego nie wyszło.
- To takie niesprawiedliwe - powtarzał Tommy. - Dlaczego spotkało to właśnie Georginę?
- Imponuje mi twoja lojalność, Tommy, jednak nalegam, żebyś to zostawił! Zabierz swoją siostrę do domu. Czy nie widzisz, jak jest blada? Ledwo się trzyma na nogach.
Carrington spojrzał na siostrę i zreflektował się.
- Przepraszam, Beth. Nie pomyślałem.
- Byłeś zdenerwowany. Wszyscy zresztą byliśmy. Doskonale to rozumiem - odpowiedziała Elizabeth z bladym uśmiechem. - Jednak teraz chciałabym już iść do domu.
- Jak sobie życzysz - odparł Carrington, podając siostrze ramię.
Panna Carrington uśmiechnęła się z wdzięcznością do lorda Blake'a i wyszła z bratem z sali balowej.
Blake pozostał teraz sam na sam z żądnym krwi Fairfaksem i, szczerze mówiąc, chętnie pozostawiłby mu wolną rękę. Sam zresztą z przyjemnością dałby Athertonowi po gębie. Wiedział jednak, że nie wolno do tego dopuścić. Przynajmniej na razie.
- W porządku - rzekł szorstko, stając za Fairfaksem. - Dosyć! Cofnij się, pozwól mu odetchnąć.
- Najpierw pozna smak szpicruty, zanim pozwolę mu odetchnąć smrodem, którego narobił - syknął Fairfax, niebezpiecznie zaciskając fular na szyi Athertona.
- Powiedziałem, dosyć! - warknął Blake, odciągając Fairfaksa od ofiary. - Jeśli nie myślisz o swojej siostrze, to pomyśl przynajmniej o Egertonach i skandalu, jaki wywołasz, jeśli go zabijesz.
- Byłbym przeklęty, gdybym pozwolił tej bestii bezkarnie obrażać moją siostrę.
- Czyja cię o to proszę? Mówię tylko, że to ani miejsce, ani czas na zemstę.
- Co wobec tego mam zrobić? - zapytał nieufnie Fairfax.
- Idź do domu. Upij się. Williama zostaw mnie.
- Do cholery! Przecież ja jestem bratem Georginy!
- Czy myślisz, że Georginę ucieszyłby przelew krwi, być może twojej? - zapytał Blake. - Chyba bardziej myślisz o sobie niż o swojej siostrze. Puść Williama. Dopilnuję, by nie opuścił miasta. Jeśli jutro rano wciąż będziesz chciał jego głowy, dam ci go wraz z moim błogosławieństwem.
Fairfax zawahał się.
- Zgoda - powiedział wolno. - Mam nadzieję, że, mając więcej czasu, wymyślę skuteczniejszy sposób załatwienia tej świni. Jeśli jednak jutro nie będzie go w mieście, Blake, ty będziesz za to odpowiedzialny.
William Atherton, widząc, jak Fairfax odchodzi, odetchnął z ulgą.
- Jestem ci bardzo wdzięczny, Theo - rzekł. - Już zacząłem się obawiać o moje życie.
W odpowiedzi Blake, otoczywszy jego szyję ramieniem, tak żeby ten nie mógł się ruszyć, pchnął go na ścianę.
- Straciłeś rozum? - wybuchnął. - Zniesławić tę słodką dziewczynę tak podłymi kłamstwami?
- Kłamstwami? - zawołał William, usiłując wyswobodzić się z uścisku. - Bóg jeden wie, jak bardzo bym chciał, żeby to były kłamstwa. Niestety, każde moje słowo jest prawdą. Prawdą, słyszysz? Zrobiono ze mnie największego błazna od czasów Faistaffa. Dałem sobie wmówić wszystko, Theo: niewinność, słodycz, urodę, wszystko - głos mu się załamał, przechodząc w łkanie, ale natychmiast się opanował. - Teraz wyrównałem rachunki.
Blake opuścił ramię i uwolnił przyjaciela z uścisku.
- Nie mam pojęcia, jak to się stało, że uwierzyłeś w te ohydne kłamstwa, William, ale mylisz się. Bardzo, bardzo się mylisz.
- Czyżby, Theo? Falkhurst opowiedział mi wiele fascynujących historyjek o tym, jak Georgina przechodziła przez najświetniejsze w Londynie sypialnie. Przyznał się nawet, że od dawna ma z nią romans, i że ten romans wciąż jeszcze trwa.
- I ty uwierzyłeś temu łajdakowi?
- Och, nie - odparł William, uśmiechając się gorzko - uwierzyłem własnym oczom.
- Co?
- Widziałem ich, Theo, trzy dni temu. Była pełnia księżyca, lampy paliły się. Widziałem ich objętych w miłosnym uścisku, takim, który poprzedza pójście do łóżka. Georgina była w sukni, którą miała na sobie dziś. Nie ma mowy o pomyłce. To na pewno była ona. Wyglądała tak nieziemsko pięknie w świetle księżyca, Theo. To oczywiste, że Falkhurst nie potrafił oprzeć się jej urokowi.
- Will - rzekł Blake - na Boga, nie...
- A potem poszli na górę. Widziałem, jak obejmują się w jej sypialni. Nie od razu opuścili zasłony. Kłamstwa, Theo? O, nie! Nie wtedy, kiedy widziałem i słyszałem, co wydarzyło się między nimi.
- Will - chciał coś powiedzieć Blake, ale Atherton odepchnął jego wyciągniętą dłoń i wybiegł z sali.
Blake, przygnębiony tym, co usłyszał, z ciężkim sercem wracał do gabinetu pana domu.
Kiedy lord Blake wszedł do gabinetu Egertona, Katharine siedziała na kanapie i trzymając w ramionach łkającą Georginę, nuciła coś miękkim, melodyjnym głosem, podczas gdy Maxwell z kamienną twarzą stał z boku.
Najwyraźniej jej wysiłki zaczynały przynosić efekty, ponieważ panna Fairfax stopniowo odzyskiwała spokój. Oczy Katharine i Blake'a spotkały się i żadne z nich nie odwróciło wzroku aż do chwili, gdy drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wbiegła lady Egerton.
- Moje biedne dziecko - zawołała, biorąc pannę Fairfax w ramiona i tuląc ją do siebie. - Cóż to za koszmar! Kazałam przygotować dla ciebie pokój. Eugenia użyczyła ci coś ze swojej nocnej bielizny, a na górze czeka filiżanka aromatycznej herbatki. Chodź, moja droga, musisz położyć się do łóżka. Jestem pewna, że jutro wszystko się jakoś wyjaśni.
- Dziękuję ci, ciociu Charlotte - ledwie szepnęła panna Fairfax.
Lady Egerton poprosiła Maxwella, aby pomógł jej zaprowadzić pannę Fairfax na górę, i po chwili cała trójka powoli opuściła gabinet.
Panna Glyn podniosła się z kanapy i zaciskając dłonie, długo stała, w milczeniu wpatrując się w stojące w odległym kącie pokoju biurko.
Cisza przedłużała się i Blake bezradnie patrzył na jej cierpienie. Bardzo pragnął jakoś ją pocieszyć, ale wiedział, że to niemożliwe. Wiele by dał, aby nie musiał powtarzać jej słów Williama. Nigdy mu nawet nie przyszło do głowy, że będzie musiał zranić Kate.
- No i czego się dowiedziałeś? - zapytała twardo i chłodno.
- Rozmawiałem z Williamem - odparł. Katharine nie poruszyła się. - Jest przekonany o prawdziwości swoich oskarżeń. Nie wiem, jak to się stało i dlaczego, ale on uwierzył, że panna Fairfax nie jest taka... jak się wydaje.
- Gdybym była mężczyzną - powiedziała, wciąż odwrócona do niego tyłem - zabiłabym Athertona gołymi rękami i z przyjemnością poszłabym na galery, wiedząc, że uwolniłam świat od potwora.
- Musiałabyś stać w kolejce do tej przyjemności.
Odwróciła twarz. Łzy, które ujrzał w jej oczach, wstrząsnęły nim bardziej niż to, co się wydarzyło tego wieczoru.
- To jakiś koszmarny sen - powiedziała cicho. - Jak mogłam być tak nieostrożna i pozwolić, aby do tego doszło?
- Ty?
- Mój Boże, Theo, sprzyjałam temu związkowi! To ja stwarzałam mu okazje, aby mógł być z nią sam na sam. Czy nie rozumiesz, że to ja jestem winna temu, co się stało? Powinnam była strzec Georginy jak źrenicy oka, a zamiast tego doprowadziłam ją do katastrofy. O tym Jaki okrutny potrafi być świat, wiedziałam znacznie więcej niż ona. Powinnam była wiedzieć, że William Atherton... nadużyje jej miłości.
- Kate, to nie tak. To, co Will mówił dziś wieczorem, to nie jego słowa, jestem pewien. Ktoś zatruł jego umysł i myślę, że to musiał być Falkhurst.
Katharine drgnęła.
- Ale jak i dlaczego? - ciągnął Blake. - Nie mam pojęcia.
- Falkhurst? - zawołała. - Falkhurst? O, dobry Boże, nie! Łzy popłynęły jej po policzkach.
- Kate, co się stało? - zapytał miękko, podchodząc do niej.
- To straszne, Theo - wyszeptała. - Historia lubi się powtarzać, a ja nie byłam wystarczająco czujna, żeby temu zapobiec. Jestem bezdennie głupia. Pozwolić Falkhurstowi zabiegać ojej względy, gdy wiedziałam... - Odetchnęła głęboko. - Kiedy byłam dzieckiem, majątek należący do naszej rodziny sąsiadował z Monticle Park, majątkiem Falkhursta w Hampshire. Nasze rodziny, już od chwili, gdy przyszłam na świat, postanowiły, że nasze ziemie się połączą poprzez moje małżeństwo z Bertramem. Jednakże moja ogromnie buntownicza natura sprawiła, że zaczęto się obawiać, czy te plany zaakceptuję. Z tego powodu odizolowano mnie od wszelkiego towarzystwa, a Falkhurst zaczął się do mnie zalecać, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły. Miałam piętnaście lat, byłam niedoświadczona, bardzo uczuciowa i ogromnie mi schlebiało, że taki słynny bywalec salonów zwrócił na mnie uwagę. Tak więc łatwo przewidzieć, że się zakochałam.
Świetnie grał swoją rolę, a ja nie miałam żadnego powodu, aby mu nie ufać. Jednak w tydzień po pogrzebie mego ojca, przyszedł do mnie i powiedział, co o mnie myśli. Dowiedziałam się wtedy, że jestem nieokrzesaną, brzydką dziewczyną bez odrobiny wdzięku i że żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie chciałby mnie nawet do łóżka, a co dopiero mówić o poślubieniu mnie. Skoro więc nie jestem dziedziczką majątku, nie poślubi mnie, tak jak nie poślubiłby krowy.
Zatopiona w bolesnych wspomnieniach, nie widziała, jak dłonie lorda Blake'a zaciskają się w pięści.
- Pamiętam, że gdy wyszedł, długo jeszcze stałam w salonie, czując się tak, jakby nagle zawalił się cały świat. Przysięgłam sobie wówczas, że żaden mężczyzna nigdy już więcej mnie nie upokorzy. I oto ten sam człowiek osiągnął swój cel po raz drugi, tyle że tym razem zniszczył szczęście mojej przyjaciółki.
- Nie zrezygnujesz chyba z zemsty, Kate. Czas wyrównać rachunki. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Co masz na myśli?
- Jesteś teraz starsza, mądrzejsza i z pewnością silniejsza, gdyż są przy tobie oddani przyjaciele. Jeśli Falkhurst rzeczywiście maczał w tym palce, to masz doskonałą okazję do zemsty za siebie i pannę Fairfax.
Panna Glyn szybko otarła łzy, przyjęła ofiarowaną jej chustkę i wydmuchawszy nos, podniosła głowę, jakby nagle odzyskała wiarę w siebie.
- Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogę zachować się jak pensjonarka. Masz rację, Theo. Falkhurst mógł się nie zmienić, aleja zmieniłam się z pewnością i tym razem nie pozwolę, by uciekł przed moim gniewem. Nie wiem tylko, od czego zacząć. Jak mam dowiedzieć się, co się stało i jak pomścić Georginę?
- My dowiemy się, co się stało i my pomścimy pannę Fairfax - poprawił ją Blake.
- Ależ, Theo, to przecież nie twoja sprawa.
- Pozwól, że sam o tym zdecyduję. Przeanalizowałem każde słowo Willa i doszedłem do wniosku, że tak zachowuje się jedynie człowiek straszliwie zraniony i jednocześnie całkowicie pewny swoich racji. On naprawdę w to wszystko wierzy, Kate. Wymienił Falkhursta z nazwiska i od tego musimy zacząć. Czy to możliwe, że to, co powiedział William, w jakiejś części jest prawdziwe?
Katharine nagle zesztywniała.
- Co masz na myśli?
- Chodzi mi o to, czy panna Fairfax może być w jakiś sposób związana z Falkhurstem lub czy mogła popełnić jakąś nieostrożność?
Katharine z całej siły uderzyła lorda Blake'a w twarz, po czym odwróciła się i chciała wybiec z pokoju, ale Blake chwycił ją za ramiona.
- Puść mnie! - krzyknęła.
- Nie - odparł z kamiennym spokojem. - Nie puszczę cię, dopóki mnie nie wysłuchasz.
Katharine miała wielką ochotę kopnąć go w piszczel, ale Blake w ostatniej chwili odskoczył na bok, po czym mocno nią potrząsnął.
- Psiakrew, Kate, posłuchaj mnie! Nie chciałem nikogo obrazić. Doskonale wiem, że panna Fairfax jest tak samo uczciwa jak ty, ale w każdej plotce tkwi zwykle ziarenko prawdy. Dlatego właśnie są tak szkodliwe. Siadaj więc i słuchaj!
Panna Glyn usiadła na stojącej obok sofie.
- Nie przerywaj, a jeśli mi uwierzysz, to jak dwoje dorosłych, racjonalnie myślących ludzi zastanowimy się, co robić - rzekł uroczyście.
Katharine słuchała go w skupieniu.
- Chyba tracę rozum - powiedziała w końcu. - Atakować przyjaciela, gdy prawdziwy łajdak chodzi wolno i śmieje się z nas? Co się ze mną dzieje?
- Wszystko w porządku, Kate. W takiej sytuacji nikt nie reaguje właściwie. - Blake potarł policzek. - Czy ty czasem nie trenujesz w Jackson’s Saloon?
Katharine wy buchnęła śmiechem.
- O tak, teraz już znacznie lepiej - zauważył z uśmiechem Blake.
- Och, Theo, przepraszam...
- Nie trzeba. Śmiem twierdzić, że każdy na twoim miejscu potraktowałby mnie tak samo. Powinienem być szczęśliwy, że mnie nie zastrzeliłaś.
- Zastrzeliłabym - odparła, śmiejąc się szeroko - gdybym tylko miała broń.
- Uwierz mi, że i bez broni świetnie sobie radzisz. Powiedz mi jednak, co sądzisz o opowieści Williama? Czy Falkhurst może stać za tym skandalem?
- Bertie i Georgina zaangażowani w długotrwały romans? Czule objęci w świetle księżyca? Och, ta historyjka z daleka śmierdzi Falkhurstem, bez wątpienia. Ale jak tego dokonał? I dlaczego? Z pewnością jest zdolny do takich intryg, ale tylko wtedy, kiedy czuje się sprowokowany, a przecież Georgina nie zrobiła mu nic złego!
- Odrzuciła go, zaręczając się z Williamem.
Po zastanowieniu Katharine uznała, że to bardzo prawdopodobne.
- Myślę, że aby rozsupłać ten węzeł, musimy zacząć od początku. Dopiero potem wolno, ostrożnie posuwać się naprzód. Koniec trzymamy w ręku, musimy znaleźć początek sznura, na którym William sam się powiesił. Coś mi jednak mówi, że to Falkhurst przygotował pętlę.
Panna Glyn obserwowała jego lordowską mość przez dłuższą chwilę.
- Wreszcie maska opadła - powiedziała cicho.
- Omawiamy plan działania, a nie moją garderobę.
- A więc - powiedziała, biorąc głęboki oddech - sir William jest przekonany, że widział Falkhursta i pannę Fairfax razem.
- I tu rodzi się podstawowe pytanie: jak Falkhurst zdołał zaaranżować coś tak nieprawdopodobnego?
- Theo! - zawołała nagle Katharine, chwytając go za ramię i ciągnąc w dół, żeby usiadł przy niej. - On musiał mieć wspólnika, a ściślej mówiąc wspólniczkę, do odegrania roli Georginy!
- Interesujące - mruknął markiz. - Intryga skomplikowała się... z konieczności. William nigdy nie uwierzyłby w same słowa. Falkhurst musiał pokazać mu pannę Fairfax w chwili, gdy dokonuje zdrady.
- Tak, oczywiście! - zawołała Katharine, zapominając o łzach. - Kiedy William rzekomo widział Falkhursta i Georginę?
- Trzy dni temu, w poniedziałkowy wieczór.
- Właśnie wtedy był bal u księcia regenta.
- Tak, masz rację. Wszyscy tam byli...
- Poza Georgina.
- O nie! - jęknął Blake.
- Została w domu. Nagle poczuła mdłości i położyła się do łóżka.
- Tak więc Georgina nie ma nic na swoją obronę. Falkhurst może spokojnie twierdzić, i pewnie już tak zrobił, że udawała chorobę, aby się z nim spotkać.
Katharine uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
- Nie, Georgina nie udawała, zapewniam cię. Jednak niepokoi mnie, iż cała intryga opierała się na tym, aby tego wieczoru nikt nie zobaczył jej w miejscu publicznym. Jej choroba idealnie rozwiązywała ten problem, ale skąd Falkhurst mógł wiedzieć, że Georgina właśnie tego dnia zachoruje i zostanie w domu?
- Są metody, żeby wywołać przynajmniej symptomy choroby.
- Tylko że Falkhurst przez cały dzień nawet nie zbliżał się do naszego domu.
- Musiał więc polegać na kimś wewnątrz domu. To właśnie mogła być jego wspólniczka.
- Ja... nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś u nas mógłby... rozmyślnie zrobić coś takiego Georginie - zaprotestowała Katharine.
- Może ta osoba nie wiedziała, do czego zmierza Falkhurst - odparł Blake, ujmując dłoń panny Glyn. - Musimy zdobyć więcej faktów, zanim będziemy mogli pójść dalej. Gdy tylko panna Fairfax dojdzie do siebie, będziesz musiała z nią porozmawiać. Wypytaj o wszystkie szczegóły jej poniedziałkowej niedyspozycji. Może przypomni sobie coś, co zaprowadzi nas do tajemniczej wspólniczki Falkhursta. I koniecznie zapytaj o suknię.
- Suknię?
- Tę, którą miała na sobie dziś wieczorem.
- Dobry Boże, dlaczego?
- William twierdzi, że tamtej nocy dziewczyna, która spotkała się z Falkhurstem, a którą on uważa za pannę Fairfax, miała na sobie tę samą suknię, co dziś wieczorem.
- Niemożliwe.
- Sprawdź to.
- Dobrze. A ty co będziesz robił?
Blake wstał i zaczął krążyć po pokoju.
- Mam zamiar wziąć na widelec Williama. Muszę wyciągnąć z niego wszystko, co wie lub myśli, że wie, oraz wszystko, co powiedział mu Falkhurst. Być może uda się nam sprawić, że nasz Posępny Rycerz sam wpadnie we własne sidła.
- I żeby zrobił to publicznie - dodała stanowczo. - Jak rewanż to rewanż. Falkhurst publicznie zniesławił Georginę, a więc powinniśmy zrobić mu to samo.
- Zgoda - odparł Blake, zatrzymując się przed nią. - Musimy także przekonać Williama, jak bardzo się mylił... Boże, jakże on będzie siebie nienawidził, gdy pozna prawdę. Mam tylko nadzieję, że uda się nam ich pogodzić.
- Co takiego? - sapnęła ze złością Katharine. - Ty chyba nie mówisz poważnie! Georgina miałaby pogodzić się z tym łajdakiem? Prędzej sama wydam się za Falkhursta, niż do tego dopuszczę.
- To z pewnością jest jakiś sposób, aby wymierzyć Falkhurstowi sprawiedliwość.
Panna Glyn znowu wybuchnęła śmiechem.
- Co za okropny człowiek! - zawołała.
Jego lordowska mość skłonił się nisko.
- W końcu co do jednego jesteśmy zgodni - rzekł. - Musimy ujawnić perfidię Falkhursta przed światem, znaleźć jego wspólniczkę i przekonać Williama, jak bardzo się mylił.
- Ambitny plan - zauważyła panna Glyn.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że słynna Diablica z Hampshire utknęła już na pierwszej przeszkodzie - rzekł Blake, zmuszając ją, żeby wstała.
- Ja? Nigdy!
- Ani ja. A więc uzgodnione.
- Uzgodnione - potwierdziła.
Ich oczy na chwilę się spotkały.
- Powinnaś wrócić do domu - powiedział, patrząc na nią z zatroskaniem. - Musisz być bardzo wyczerpana, Kate.
- Tak, rzeczywiście, jestem... Ja... chciałabym ci podziękować, Theo, za pomoc Georginie, za to, że pomogłeś mi się pozbierać i za twoje wsparcie. I pomyśleć, że chciałam zrobić ci krzywdę! - Jej dłoń delikatnie dotknęła jego policzka. - Nie rozumiem tylko, dlaczego miałbyś się w to mieszać.
- Muszę, Kate. Muszę, gdy ktoś, kogo cenię, potrzebuje pomocy.
- Ale przecież Georginę ledwie znasz.
- Nie miałem na myśli panny Fairfax.
Twarz panny Glyn nagle pobladła i Blake delikatnie dotknął palcami jej czoła.
- Idź do domu, Kate - powiedział miękko. - Wpadnę do ciebie jutro.
Lord Blake wrócił późnym wieczorem od Egertonów dziwnie milczący. Wręczył lokajowi płaszcz, kapelusz i rękawice, po czym, zamiast pójść do swojej sypialni, zamknął się w gabinecie i prawie dwie godziny krążył po pokoju. Ciekawość służących, zaskoczonych niecodziennym zachowaniem, w końcu została zaspokojona. Jego lordowska mość wezwał swoich czterech lokajów, stajennego Scrantona i Maxwella do gabinetu.
Siedział za biurkiem bez surduta, w mocno rozluźnionym fularze i rozpiętej kamizelce. Przed nim leżało sześć zaklejonych kopert.
- Przez jakiś czas będziecie pełnić nowe obowiązki - powiedział. - Rano usłyszycie zapewne, co się wydarzyło dziś na balu u Egertonów. Mówiąc w skrócie, sir William Atherton publicznie i w sposób brutalny zerwał swoje zaręczyny z panną Fairfax. Został w to jakoś wrobiony i musimy dojść, jak. Ty, Caroll, i ty, Yarner będziecie śledzić sir Williama dniem i nocą. Nie muszę wspominać, że musicie to robić tak, aby nie wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń. Sir Williamowi nie wolno opuszczać miasta. Chcę wiedzieć o każdej wizycie, zarówno tej, którą składa, jak i tej, którą przyjmuje, znać zawartość korespondencji, która do niego przychodzi lub opuszcza jego dom. Szczegółowe instrukcje znajdziecie tu - wyjaśnił, wręczając lokajom koperty. - Dawson i Merriott - ciągnął lord Blake - będziecie robić to samo, ale obiektem waszego zainteresowania będzie lord Falkhurst.
- Lord Falkhurst, sir? - nie krył zdumienia Dawson. - Ten hrabia?
- Ten sam.
- Czy to on właśnie oszukał sir Williama? - zapytał Merriott.
- Tak sądzę.
- Będziemy chodzić za nim jak cień - obiecał Merriott.
- Wiedziałem, że mogę wam zaufać - odrzekł z uśmiechem lord Blake, wręczając im koperty. Scranton, chcę, byś zajrzał do każdego urzędu pocztowego i pubu w promieniu trzydziestu kilometrów od Londynu. Porozmawiajcie z każdym listonoszem, z każdym pachołkiem, każdą służącą. Sprawdź, z kim Falkhurst się ostatnio spotykał i kiedy.
- Zrobię to z przyjemnością, sir - odparł Scranton. - Słyszałem, że w niektórych przydrożnych gospodach warzą całkiem niezłe piwo.
- Pij, co chcesz, bylebyś zachował trzeźwą głowę - rzekł lord Blake, wręczając mu kopertę z instrukcją.
- A co ja mam robić, milordzie? - zapytał Maxwell.
- Wybadaj służbę Falkhursta, szczególnie jego lokaja. Chcę wiedzieć dokładnie, co Falkhurst robił w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
Maxwell bez słowa odebrał przeznaczoną dla niego kopertę. Po rozdzieleniu zadań Blake z ulgą opadł na oparcie fotela.
- Chcę mieć od każdego z was dzienne raporty - dodał - godzinne, jeśli wydarzy się coś niezwykłego. Jakieś pytania?
Odpowiedziało mu zgodne milczenie.
- Doskonale - rzekł z uśmiechem. - A zatem do roboty.
Scranton i czterej lokaje szybko opuścili gabinet.
Jedynie Maxwell ociągał się z wyjściem, z kamienną twarzą obserwując, jak jego pan pospiesznie robi jakieś notatki.
- Tak, Max, potrzebujesz czegoś? - zapytał lord Blake, nie podnosząc głowy znad biurka.
- Chciałem tylko wyrazić moje zadowolenie, że znowu jest pan w takim bojowym nastroju. Lepiej, że wykorzystuje pan swoje imponujące możliwości w jakimś szlachetnym celu, niż miałby je pan marnować, przemierzając tę wyspę wzdłuż i wszerz.
Blake chwilę przyglądał się staremu słudze w milczeniu.
- Cóż to, ty również martwiłeś się o mnie, Max?
- Każdy, komu na panu zależy, martwił się, sir. Czy panna Glyn... hm... nie załamała się pod ciężarem tego skandalu?
- Skądże, mój drogi. Będzie walczyć do końca.
- Tak, to silna kobieta, milordzie. Jednak, w tej sytuacji to dobrze, że ma w panu przyjaciela.
- Dziękuję ci, Max. Mam tylko nadzieję, że będę w stanie pomóc.
- Panna Fairfax ma wielu przyjaciół, którzy w każdej chwili gotowi są stanąć w jej obronie.
- Tak - odparł lord Blake, patrząc w zadumie na płomień świecy. - Szkoda, że Kate, będąc młodziutką dziewczyną, nie miała ich w ogóle.
- Ale teraz to się przecież zmieniło, nieprawdaż, milordzie?
Lord Blake podniósł głowę i przez chwilę obserwował go w milczeniu.
- Tak, Max, zmieniło się - powiedział. - Zanim wyjdziesz, chcę cię jeszcze o coś prosić. Nie mów o swoich spostrzeżeniach nikomu. Pozwól, że jeszcze przez jakiś czas będę nosił tę swoją maskę. Lord Falkhurst nie może niczego podejrzewać.
- Będę czujny, milordzie - zapewnił Maxwell, wychodząc z pokoju.
Blake uśmiechnął się, po czym, wyciągnąwszy się w fotelu, oparł stopy na blacie biurka i przez następną godzinę wpatrywał się w lśniące czubki swoich butów, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.
Późnym popołudniem następnego dnia lord Blake zjawił się przed wejściem do rezydencji Fairfaksów. Po chwili Wainwright wprowadził go do biblioteki i natychmiast dyskretnie się wycofał. Blake cicho wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Panna Glyn była sama i zupełnie nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Ubrana w prostą suknię stała przy wiodących do ogrodu ogromnych przeszklonych drzwiach. Jej włosy były związane z tyłu głowy w ciasny węzeł, twarz blada i mizerna, oczy podkrążone. Najwyraźniej miała za sobą fatalną noc i niewiele lepszy dzień, mimo to panowała i nad sobą, i nad sytuacją, w jaką została wplątana.
Odwróciła się nagle. Jej oczy spotkały się z jego oczami i natychmiast złagodniały.
- Theo, jak to dobrze, że jesteś - powiedziała i uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Przepraszam, że nie mogłem przyjść wcześniej - odparł, ujmując jej dłoń. - Co słychać?
- Jeremy wyniósł się z samego rana i nie dał jeszcze znaku życia. Georgina śpi w swoim pokoju.
- Jest tutaj? - zdziwił się Blake.
- Nalegała, żeby rano wrócić do domu.
- Jak się czuje?
- Lepiej niż mogłam przypuszczać. Wzięła się w garść. Ma twardy charakter. Jednak widać po niej, że tej nocy wcale nie spała, nalegałam więc, żeby się położyła. Dodałam do jej porannej czekolady parę kropel laudanum i wciąż jeszcze śpi.
- Robisz jej czekoladę? - roześmiał się.
- Po co się ma przyjaciół?
- Boję się pomyśleć. - Milczał przez chwilę. - Mam ci dużo do powiedzenia, Kate.
- Ja tobie również. Może jednak przejdziemy do ogrodu. Ten pokój wydaje mi się dziś jakiś ciemny i ponury. Pokażę ci nasze róże.
- Mógłbym przemierzyć nawet pustynię, byłe tylko z panią, parno Glyn.
Uśmiechając się na wspomnienie jego pierwszej w tym domu wizyty, oparła mu dłoń na ramieniu i razem wyszli na zewnątrz. Tonący w ciepłych promieniach popołudniowego słońca ogród otaczał biegnący półkolem ceglany mur. Po lewej stronie znajdowała się niewielka oranżeria i rosły drzewa owocowe, po prawej był warzywnik i rabaty kwiatowe, a w centralnej części altana z drewnianą ławeczką.
- Bardzo tu pięknie - powiedział z zachwytem Blake.
- Prawda? To miejsce często bywa azylem tych, co szukają samotności.
Przez jakiś czas spacerowali w milczeniu.
- Jak na takie gaduły jak my, ta cisza jest czymś niezwykłym - zauważyła Katharine. - Skoro jednak jestem tu gospodynią, to chyba pierwsza muszę ją przerwać. Zanim laudanum zaczęło działać, udało mi się porozmawiać z Georginą i dużo się od niej dowiedziałam. Jeśli chodzi o tę suknię, którą miała na sobie ostatniego wieczoru, to wiąże się z nią dość ciekawa historia.
Opowiedziała Blake'owi, jak to pani Foote nieoczekiwanie zgodziła się uszyć Georginie suknię, nalegając na odbiór cztery dni wcześniej niż trzeba.
- W poniedziałek, w dniu, w którym był bal u księcia regenta - dodał Blake.
- No właśnie. Mogłabym przysiąc, Theo, że tej sukni nikt nie wkładał aż do wczorajszego wieczoru. Gdyby to była suknia, którą William widział w poniedziałkowy wieczór, nosiłaby ślady zagnieceń i wymagałaby odprasowania. To jednak w ogóle nie wchodzi w grę. Nikt, poza Georginą, od poniedziałku rano, gdy suknia powędrowała do jej szafy, aż do chwili, gdy ją stamtąd sama wyjęła ostatniego wieczoru, na pewno nie dotykał sukni. Poza tym suknia nie miała żadnych zagnieceń.. a Georginą nie ma najmniejszego pojęcia o prasowaniu.
We wtorek zauważyła, że sir William radykalnie zmienił swój stosunek do niej i tak dalece ją to zaniepokoiło, że wspomniała mi o tym. Jednak w swojej głupocie złożyłam to na karb zdenerwowania narzeczonego. Rozumiesz teraz, co to znaczy? Sir William nie wierzył w te kłamstwa aż do poniedziałku.
- Co oznacza, że manipulacja postępowała z zadziwiającą szybkością - rzekł Blake. - Falkhurst i jego wspólniczka potrzebowali dwóch tygodni na przygotowanie sukni, ale tylko dwóch lub trzech dni, żeby otumanić Williama. Falkhurst niewątpliwie obawiał się, że jeśli Will będzie miał więcej czasu na myślenie, być może dostrzeże w tej historii poważne luki. Kto zna go tak jak ja, wie, że to bardzo prawdopodobne. Ale o tym później. Powiedz, czego dowiedziałaś się o chorobie panny Fairfax.
- Dolegliwości były bardzo dokuczliwe i przyszły nagle - odparła Katharine. - Zaczęły się tuż po popołudniowej herbatce.
- Najwyraźniej nie jesteś jedyną, która przyrządza napoje dla panny Fairfax.
- To oczywiste.
Blake westchnął.
- I tak panna Fairfax została skutecznie wyeliminowana z gry.
- Co gorsza, pokojówka tego wieczoru wprawdzie zaglądała do Georginy kilka razy, ale o dziesiątej Georgina zasnęła i pokojówka wkrótce też poszła spać. Rozmawiałam ze wszystkimi służącymi, ale nikt tej nocy do Georginy nie zaglądał.
- Cholera! Czy panna Fairfax mówiła coś o Falkhurście?
- O tak i nawet była na tyle uprzejma, żeby poinformować mnie o listach miłosnych, które Falkhurst jej przysyłał! Chylę czoła przed twoją umiejętnością przewidywania, milordzie. Nie mówiła mi o tym wcześniej, gdyż bała się, że mogę go wyzwać na pojedynek za taką bezczelność. I tak bym na pewno zrobiła.
- I z pewnością pokonałabyś go bez trudu.
- Też tak sądzę, ale, jak widać, Georgina nie ufała mi. Pomyśleć, że Falkhurst był aż tak bezczelny... a ona mi nic nie napomknęła.
- Nie robiła nic, aby go zniechęcić?
- Oczywiście, że robiła. Nie odpowiadała na jego listy i traktowała ozięble. Na to jednak, żeby go porządnie zbesztać, jest za miękka. Nie umie być niemiła w stosunku do kogoś, kto zaklina się, że wzięła jego serce do niewoli.
- Tak więc Falkhurst mógł cały czas wierzyć w to, w co bardzo chciał wierzyć - westchnął Blake. - Co za okropna sytuacja.
Znowu przez jakiś czas milczeli. Katharine czuła, że zakłopotanie Blake'a wynika z tego, że nie chce jej sprawić przykrości. Uśmiechnęła się więc promiennie i zapytała:
- A co sir William miał do powiedzenia tobie?
- Bardzo wiele i wyrzucał to z siebie z ogromnym żalem i gniewem. Najpierw opowiem ci o tej nieszczęsnej sukni.
Blake zaczął od zdarzeń, które miały miejsce w ubiegłą sobotę. Opowiedział więc, jak William otrzymał bilecik od panny Fairfax, jak zjawił się w pracowni pani Foote, a potem przekonał się, że panna Fairfax go oszukała.
Katharine spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Theo, w ubiegłą sobotę, Georgina, Jeremy i ja wybraliśmy się na piknik do Kensington. Wyjechaliśmy rano, wróciliśmy późnym popołudniem. Georgina nie mogła więc być u pani Foote i nie mogła napisać do sir Wiliama, żeby się z nią tam spotkał... chyba że...
- Tak?
Panna Glyn chwilę się nad czymś zastanawiała.
- Jakiś tydzień temu Georgina i sir William spotkali się u pani Foote przed pójściem na raut. Będąc z natury romantykiem, sir William mógł nie zniszczyć listu, który wówczas rzeczywiście od niej otrzymał. Prawdopodobnie list został skradziony i posłużył Falkhurstowi do sporządzenia tego fałszywego.
- Przecież Will mógłby rozpoznać fałszerstwo.
- Niekoniecznie. Nie znał jeszcze tak dobrze jej pisma, a poza tym, dlaczego miałby mu się tak dokładnie przyglądać?
- Rzeczywiście.
- Tylko dlaczego Falkhurstowi miałoby zależeć na ściągnięciu sir Williama do pani Foote?
- Suknia - mruknął Blake w nagłym olśnieniu. - Kate, chodziło o suknię! Pani Foote nalegała, żeby Will ją zobaczył. Nie rozumiesz? Musiał widzieć ją wcześniej, żeby później można go było przekonać, że to pannę Fairfax widzi w ramionach Falkhursta w poniedziałkowy wieczór. Will powiedział nawet, że jest pewien, że to była ona, ponieważ miała na sobie tę samą suknię, którą widział w sobotę.
- Wszystko jasne! Och, Theo, trafiłeś w dziesiątkę! Czego się jeszcze dowiedziałeś?
- Otóż, po incydencie w pracowni pani Foote nastąpiła cała seria czegoś, co określiłbym prowokacyjnymi rozmowami.
Blake zrelacjonował rozmowę Williama z Falkhurstem w sobotni wieczór w White's, podczas której Falkhurst przyznał się do romansu z panną Fairfax. Następnie opisał ich rzekomo przypadkowe spotkanie w poniedziałkowe popołudnie i wspólny, dramatycznie przerwany lunch.
Katharine jęknęła głucho na wspomnienie tej historii.
- Georgina opowiedziała mi to. Priscilla Inglewood zaprosiła ją na lunch i, kiedy z ożywieniem rozmawiały, Georgina nagle ujrzała wybiegającego z restauracji i ogromnie czymś wzburzonego Williama. Bardzo ją to wówczas poruszyło.
- Nie wątpię. Historia Williama jest bardziej sensacyjna. Zaklinał się, że słyszał, jak Georgina wychwala Falkhursta pod niebiosa i mówi, że go kocha. Później wzburzony wybiegł.
- Georgina wychwalająca Falkhursta? To jakiś absurd.
- Will przysięga, że słyszał to na własne uszy.
- Nie mógł słyszeć, ponieważ Georgina i Panna Doskonała rozmawiały o Jeremym. To dlatego zachowanie sir Williama tak ją zbulwersowało. Nie mogła pojąć, dlaczego rozmowa ojej bracie tak go wzburzyła. Co jeszcze naplótł twój słodki Will?
Blake zrelacjonował jej spotkanie Williama z pewną „lady o nienagannej reputacji”, która zapewniła go o cudzołóstwie panny Fairfax. Następnie opowiedział o liście, w którym zapraszała go do Russel Court w poniedziałek wieczorem.
Katharine w milczeniu patrzyła przed siebie.
- Kiedy po wypiciu ogromnej ilości alkoholu - ciągnął lord Blake - William przyszedł tam, zobaczył Falkhursta z kobietą, którą, jak twierdzi, była panna Fairfax. Czule objęci wchodzili do domu, a potem, stojąc na wprost okna na pierwszym piętrze południowo - zachodniego skrzydła, znów się obejmowali.
- Theo - powiedziała spokojnym głosem panna Glyn - pokój Georginy ma dwa okna. Oba wychodzą na ogród. Możesz je stąd zobaczyć.
Lord Blake spojrzał w zadumie na ogromne, zasłonięte ciężkimi kotarami okna.
- Rzeczywiście.
- Jedyne, które odpowiada twojemu opisowi, to okno od pomieszczenia gospodarczego.
- Raczej dziwne miejsce na schadzkę - zauważył.
- A już z pewnością niezbyt wygodne. - Katharine umilkła na chwilę, po czym, patrząc Blake'owi w oczy, zapytała cicho: - Theo, kim jest ta „dama o nienagannej reputacji”?
Zawahał się, ale trwało to tylko parę sekund.
- To Priscilla Inglewood.
Krew odpłynęła z twarzy Katharine.
- Jesteś pewien, że to była ona?
- Najzupełniej.
Panna Glyn nagle poczuła się tak, jakby wpadła do głębokiej i bardzo niebezpiecznej wody. Pomyślała, jakie to musiało być okropne dla Blake'a dowiedzieć się, że jego narzeczona lub kobieta, która wkrótce ma nią być, mogła zrobić coś takiego. Musi się czuć zdradzony. Przerażenie i gniew przepełniły jej serce. Chciała krzyczeć i złorzeczyć tej kobiecie, ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić. Nie mogła sprawiać mu dodatkowego bólu.
- Przykro mi - powiedziała tylko. - Wiem, jak bliską osobą jest ona dla... twojej rodziny. To musi być dla ciebie bardzo trudne.
- Rzeczywiście, trudno w to wszystko uwierzyć. Nie wiedziałem, że Priscilla może być tak okrutna.
- Wierzysz zatem, że lady Inglewood była wspólniczką Falkhursta?
- Tak.
- To potworne, że zdradziła cię w taki sposób - ugryzła się w język. - Przepraszam, Theo, ale moje nerwy są jeszcze w niezbyt dobrym stanie. Nie rozumiem tylko, dlaczego lądy Inglewood wmieszała się w to wszystko? Wiem, że była zazdrosna o Georginę, ale dlaczego zaatakowała ją w taki sposób? Georgina nic złego jej nie zrobiła.
- Podejrzewam, że powodów jest kilka - rzekł ostrożnie. - Zanim jednak przedyskutuję je z tobą, wolałbym jeszcze sam dokładnie je przeanalizować.
- W porządku. Co wobec tego robimy dalej?
- Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że zachowując dotychczasowy, zgodny z płcią podział pracy, powinniśmy skupić się na nowych zadaniach. Do ciebie będzie należało odkrycie, jak Priscilli udało się odegrać rolę Georginy.
- Tak, to powinno być interesujące, ponieważ suknia jest kluczem do tej intrygi - roześmiała się, choć dość smętnie. - Miała drugą, identyczną suknię, idę o zakład. Jako stała klientka tej Foote bez trudu mogła to zaaranżować.
- Coś w tym jest.
- Poza tym wydaje mi się, że aby ta randka Priscilli się udała, potrzebny był jeszcze jeden wspólnik: perukarz. Nawet jeśli sir William był pijany jak bela - a myślę, że był - dwa razy by się zastanowił, gdyby jego rzekoma narzeczona miała blond loki.
- Wspaniale, naprawdę wspaniale - rzekł z uznaniem lord Blake. - Pomiędzy szukaniem perukarza a odkrywaniem sposobu, w jaki Priscilla dostała się do środka Russel Court, niewiele będziesz miała czasu dla siebie.
Chociaż akurat tym wcale nie miał zamiaru się martwić. Im bardziej panna Glyn będzie zajęta, tym mniej czasu pozostanie jej na bolesne refleksje.
- A czym będziesz zajmował się ty, kiedy ja będę przemierzać ulice Londynu?
Blake uśmiechnął się szeroko.
- Mam zamiar zdemaskować Falkhursta.
- Och, nie! Błagam, Theo, zostaw to mnie. Żądam jego głowy!
Uśmiech znikł z jego twarzy.
- Musiał bardzo cię zranić.
Katharine milczała chwilę.
- To była moja wina - powiedziała cicho. - Zakochałam się w pięknej twarzy, w gładkim obejściu i moja wrodzona inteligencja zawiodła mnie.
Przykrył jej dłoń swoją dłonią.
- Nie obwiniaj siebie za to, że byłaś tak perfidnie wykorzystywana. Żadna dziewczyna, szczególnie piętnastoletnia, nie umiałaby ominąć tak zastawionej pułapki. Pomyśl, ten łajdak potrafił zatruć umysł i serce żołnierza, dżentelmena, człowieka światowego. Jeśli William w nią wpadł, jak mogłaś uniknąć jej ty?
Katharine uśmiechnęła się.
- Przez długie lata rozkoszowałam się myślą jakby to było, gdybym w porę odzyskała rozum i zdemaskowała Falkhursta, ale dopiero przy ołtarzu. Wyobraź sobie, jaki byłby skandal!
- Jesteś niepoprawna - odparł Blake, krztusząc się od tłumionego śmiechu.
- Mówię serio.
- Wiem. Jesteś cudowna. I pomyśleć, że szokowałaś środowisko przez długie lata, a ja spotkałem cię zaledwie siedem tygodni temu. Mam sobie za złe, że tak się stało. Wyobraź sobie, ile cudownych chwil mogliśmy razem przeżyć.
- Aż strach pomyśleć - odparła z uśmiechem.
- Możemy to jednak nadrobić. Przed nami całe życie.
- Tak - odparła, czując, jak mocno bije jej serce. - To prawda. A więc strategia na jutro ustalona. Czeka nas zemsta.
- Niestety, na razie czekają na mnie rodzice. Muszę iść.
Katharine, starając się za wszelką cenę ukryć rozczarowanie, odprowadziła Blake'a do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymali się i odwrócili, aby spojrzeć sobie w oczy.
- Jestem ci bardzo... wdzięczna, Theo - powiedziała panna Glyn cicho, w/ciągając do niego rękę. - Nie dałabym sobie rady sama, mimo całej brawury. Dziękuję za wszystko, co dla nas robisz. Jesteś dobrym przyjacielem Williama.
- Jestem także twoim przyjacielem - odparł, ujmując jej dłoń. - Mówiąc szczerze, nie myślałem o nim ani nawet o pannie Fairfax.
I zamiast uścisnąć jej dłoń, tak jak się tego spodziewała, podniósł ją wolno do ust. Katharine poczuła, że jej policzki czerwienieją, a serce znowu zaczyna głośniej bić.
- Adieu, Katharine - powiedział, wciąż patrząc jej w oczy.
Panna Glyn nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.
Markiz uwolnił wreszcie jej dłoń, po czym odwrócił się i wolno minął oszołomionego Wainwrighta, który, zamknąwszy za jego lordowską mością drzwi, z milczącym zdumieniem patrzył na swoją panią.
Panna Glyn, w pełni odzyskawszy już nad sobą panowanie, rzuciła mu piorunujące spojrzenie. Twarz majordomusa znowu przybrała obojętny wyraz.
- Doprawdy - rzuciła z pełnym irytacji i westchnieniem - można by pomyśleć, że nigdy nie widziałeś, jak komuś mówię do widzenia.
- Nie, panienko - mruknął Wainwright, kiedy panna Glyn zniknęła na schodach i nie mogła go już słyszeć. - Nie spodziewałem się być świadkiem takiej sceny.
Lord Blake wstał wcześnie. Pierwsze godziny spędził przy biurku w swoim gabinecie, studiując przy cygarach i kilku filiżankach herbaty obszerne raporty służących. W końcu wezwał lokaja i polecił mu natychmiast posłać po pana Robbinsa i lorda Braxtona. Obydwaj dżentelmeni już o dziesiątej zameldowali się u niego w gabinecie.
- Angielska punktualność nie ma sobie równej - powiedział Blake. - Siadajcie, przyjaciele, siadajcie.
- Gdzie twoja marokańska bonżurka, Blake, gdzie cygaro i chiński czajniczek? - zawołał Robbins, podejrzliwie przyglądając się jego wyprasowanemu surdutowi, nienagannym pantalonom i lśniącym, długim butom.
- To nie czas ani miejsce na dekadentyzm - odparł Blake. - Wezwałem was panowie w sprawie niecierpiącej zwłoki. Chciałbym, żebyście w ten miły kwietniowy poranek poszwendali się trochę po starym Londynie, łowiąc plotki.
Braxton i Robbins spojrzeli na niego ze zdumieniem.
- Myślę - rzekł Robbins - że powinieneś wyrażać się jaśniej!
Następne pół godziny Blake spędził na relacjonowaniu wszystkiego, co on i Katharine Glyn odkryli, i co zamierzają robić dalej. Powoływał się przy tym ciągle na pannę Glyn i bezustannie ją wychwalał. Kiedy więc zmierzał ku końcowi opowieści, obaj zaproszeni panowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- Coś mi się zdaje - skomentował lord Braxton, z uwagą patrząc na rubinowy pierścień na prawym ręku - że wchodzisz w głęboką wodę, mój drogi.
- W najgłębszą - poprawił go Blake.
Braxton i Robbins znów porozumieli się wzrokiem, co wywołało na twarzy Blake'a uśmiech.
- Dość tych ukradkowych spojrzeń - powiedział. - Skupcie się raczej na intrydze. Na balu u Egertonów William, chcąc ukarać pannę Fairfax, wymienił z nazwiska Falkhursta. Falkhurst, chcąc uwiarygodnić oskarżenia Williama i ostatecznie pogrążyć pannę Fairfax, będzie napomykał o swoim romansie z nią jak największej liczbie osób. Każda zatem puszczona przez niego pogłoska, którą uda się obalić, to kolejny gwóźdź do jego trumny. W tym celu podzielmy miasto między nas i ruszajmy na łowy.
Trzej przyjaciele rozdzielili się, umawiając się na spotkanie w domu Blake'a na późny lunch. Po lunchu, podczas którego uzgodnili plan działania na najbliższe godziny, ponownie się rozdzielili, umawiając się tym razem, że po godzinie spotkają się w White's. Lord Blake poszedł do swojego pokoju, aby przebrać się w bardziej wytworny strój, zgodnie z rolą, którą miał wkrótce odegrać.
Wchodząc do klubu, pozdrawiał licznych znajomych, rozglądając się jednocześnie za Falkhurstem. W końcu znalazł go w czytelni. Siedział tam w skórzanym fotelu w pobliżu okna, z kieliszkiem brandy na stojącym obok pomocniku i londyńską „Gazette” w ręku. Blake, uśmiechając się szeroko, ruszył w kierunku niczego niepodejrzewającej ofiary.
- Falkhurst, co za niespodzianka! - zawołał. - Jakie to szczęście, że cię tu spotkałem. Wiedziałem, oczywiście, że jesteś członkiem klubu, ale nigdy się jakoś tu na ciebie nie natknąłem. Czasem tu trochę ciasno, ale White's ma swój styl i bywanie tu jest w dobrym tonie. Co pijesz? Brandy? - Lord Blake skinął na kelnera. - Jeszcze jedną brandy dla lorda Falkhursta i bordo dla mnie. No i co powiesz, przyjacielu? - zapytał, zagłębiając się w stojącym obok Falkhursta fotelu. - Doszedłeś już do siebie po tym skandalu u Egertonów? Okropna afera, po prostu okropna. Uważam, że Atherton musiał stracić rozum. Znałem go, oczywiście, od wielu lat, ale teraz zerwałem z nim wszelkie kontakty. Jego zachowanie było nie do wybaczenia. W okropnie złym tonie. Och, dziękuję - rzekł, gdy kelner podał mu kieliszek bordo.
- Jak widzę, szczęście mi sprzyja - zawołał Braxton, podchodząc do obu mężczyzn. - Theo, zostań moim partnerem w grze w wista. Peter, po tym, jak go wczoraj ograłem z całej forsy, nie może się doczekać rewanżu.
- Nigel, nic z tego - odparł Blake. - Dopiero co znalazłem ten wygodny fotel i razem z Falkhurstem ucięliśmy sobie miłą pogawędkę.
- Nie ma sprawy, bierz go więc ze sobą - nie ustępował Braxton. - Peter też szuka partnera, a słyszałem, że Falkhurst ma szczęście do kart.
- To prawda - przyznał Falkhurst - ale nie mogę grać. Miałem zamiar...
- Ależ musisz zagrać! - napierał Braxton. - Wyświadczysz mi ogromną przysługę, Falkhurst, jeśli się zgodzisz. Peter Robbins ściga mnie dziś cały dzień. Jedyne wyjście, to jak najszybciej z nim zagrać. Przysięgam, że to wyśmienity gracz. Po prostu wczoraj karta mu nie szła. To każdemu się zdarza. Bądź dżentelmenem, Falkhurst, i dosiądź się do nas.
- Chodź, Falkhurst - powiedział Blake, wstając z miejsca. - Nie da się odmówić Braxtonowi, gdy ma taki uśmiech na twarzy. Zgódź się na parę rozdań. Ja będę dbał o brandy, Braxton dodawał szyku, a Peter będzie nas bawił.
Lord Falkhurst w końcu dał się namówić. Kiedy weszli do salonu karcianego, Robbins już zajął stolik do gry w odległym końcu pokoju, butelki brandy, porto i czerwonego wina czekały już na nich. Mężczyźni zajęli swoje miejsca. Uzgodniono pulę i rozdano karty.
- Falkhurst i ja rozmawialiśmy właśnie o tej okropnej awanturze u Egertonów ubiegłego wieczoru - powiedział Blake, rzucając kartę. - Sądzę, że trochę alkoholu dobrze ci zrobi, Falkhurst. Te publicznie rzucane na ciebie oszczerstwa, mogą ci zrujnować reputację.
- Wcale nie - odparł Falkhurst - schlebia mi wręcz sposób, w jaki kojarzy się mnie z najbardziej pożądaną kobietą z towarzystwa.
- Wie, co mówi - rzekł Robbins, uzupełniając kieliszek Falkhursta. - Ta Fairfax to ładna kobietka, bez wątpienia, i dojrzała do zerwania.
- Sądząc po słowach Williama Athertona - zauważył Falkhurst - już została... zerwana.
Mężczyźni wybuchnęli nieprzyzwoitym śmiechem. Falkhurst i Robbins wygrali pierwsze rozdanie. Karty potasowano i rozdano ponownie.
- Ty masz łeb, Falkhurst - powiedział z uznaniem Blake, po czym szybko upił spory łyk wina. - A tak mówiąc między nami - dodał, pochylając się do Falkhursta - czy w oskarżeniach Athertona jest chociaż trochę prawdy?
- Naprawdę nie wiesz, Blake? - zdziwił się Falkhurst. - Nie mogłeś porozmawiać o tym z Katharine Glyn?
- Uchowaj Boże! - skrzywił się Blake. - Ta diablica zatrzasnęła mi przed nosem drzwi. Wini mnie za zachowanie Athertona. I bardzo dobrze, naprawdę. Te rozmowy z nią stawały się już nudne. A co powiesz o pannie Fairfax? Czy rozmowy z nią są bardziej... zajmujące?
- Tak się składa, że... - cedził z uśmieszkiem Falkhurst - sir William wcale tak do końca się nie mylił.
- Nie! - zawołał Blake. - Ty chyba nie mówisz serio! Georgina Fairfax? A to ci aktorka!
- To prawda - potwierdził Falkhurst, opróżniając kieliszek. Robbins natychmiast napełnił go znowu. - Wszystkich wyprowadziła w pole. Niewiele brakowało, a ze mną również by się to jej udało. Ale ja, gdy chodzi o kobiety, mam szósty zmysł. Wiedziałem, że nie jest taka, jaką udaje. - Palce Falkhursta zaczęły gładzić szkło kieliszka. - I nie była, panowie, zapewniam was. Nie była.
Falkhurst, nieustannie zachęcany przez Robbinsa i Braxtona, a od czasu do czasu również przez Blake'a, w miarę jak rosła jego wygrana i malała ilość alkoholu na stole, coraz chętniej opowiadał o swoich schadzkach z panną Fairfax.
- Nie osiągnąłeś jeszcze dna, Falkhurst - zauważył Blake, uśmiechając się złośliwie. - Jeśli uczciwe kobiety poznają twój prawdziwy charakter, wszystkie drzwi zamkną się przed tobą.
- Wręcz przeciwnie - odrzekł Falkhurst, biorąc do ust kolejny łyk brandy. - Kobiety uważają uwodziciela za bardzo interesującego. Lista przysyłanych do mnie zaproszeń wydłużyłaby się w dwójnasób.
- Wiesz - odezwał się Braxton - zawsze mnie zastanawiało, że panna Glyn nigdy cię nie nakryła. Sprawia wrażenie wyjątkowo surowego cerbera.
- Och, śmiem twierdzić, że wiedziała o wszystkim, ale to wierny kundel i nie zdradziłaby drogiej przyjaciółki za żadne skarby świata. Egertonowie uczynili ją odpowiedzialną za reputację panny Fairfax i Kate Glyn to właśnie robi. Dba o jej reputację.
- Zasługuje na medal - oświadczył Blake.
- Oczywiście, miałem nawet okazję odwdzięczyć się za jej... dyskrecję - odparł Falkhurst.
Blake roześmiał się.
- Dyskrecja jest czymś, czego bym nigdy pannie Glyn nie powierzył. To mała jadowita żmija.
Falkhurst, któremu niewiele już brakowało do kompletnego upicia, wybuchnął śmiechem.
- Pięknie ją podsumowałeś - rzekł z uznaniem. - Powiem wam coś, panowie. To ogromne szczęście, że jej ojciec tak szybko zmarł. Gdyby nie to, mógłbym tę kulę mieć u nogi przez całe życie! Czy możecie sobie wyobrazić małżeństwo z Katharine Glyn? Ona nawet w łóżku nie jest zabawna.
- Wiesz to z własnego doświadczenia? - zapytał szybko Braxton, widząc, jak szczęki Blake'a zaciskają się i jak w jego oczach pojawiają się mordercze błyski.
- Mówiąc między nami - odparł Falkhurst, pochylając się do przodu i wydychając opary brandy - przekoziołkowaliśmy się kiedyś parę razy na sianie. Nie ma o czym wspominać, ale nic lepszego nie było akurat pod ręką.
Blake szybko przełknął ostatni łyk wina.
- Uważam, że można ci to wybaczyć - rzekł z wymuszonym uśmiechem Braxton. - Jak widać to świetnie dobrana para, ta panna Fairfax i ta jej, pożal się Boże, towarzyszka, panna Glyn. Jak sądzisz, długo jeszcze potrwa ta farsa?
- Niedługo - zapewnił Falkhurst. - Po tym smrodzie, który rozszedł się dzięki Athertonowi, towarzystwo będzie się do tych pań odnosić z dużą rezerwą.
- I dobrze im tak - powiedział Robbins.
- Tak - wycedził Falkhurst. - Kate Glyn będzie nareszcie miała to, na co zasłużyła od dawna.
- A panna Fairfax? - zapytał Braxton.
- Zawsze zadzierała nosa. Wreszcie pokazano jej, gdzie jest jej miejsce i będzie musiała się z tym oswoić.
- A wszystko dzięki Williamowi Athertonowi - mruknął Blake.
- Tak, wykonał dobrą robotę - wybełkotał Falkhurst. - Sam nie zrobiłbym tego lepiej.
Późnym popołudniem następnego dnia Katharine Glyn zapukała do frontowych drzwi Russel Court. Jej ciemne włosy były upięte z tyłu i schowane pod zieloną chustką, zamiast eleganckiego stroju miała na sobie suknię ze zgrzebnej, szarej wełny, na nogach grube, czarne pończochy. Wainwright, który po chwili pojawił się w drzwiach, obrzucił nieproszonego gościa chłodnym spojrzeniem.
- Wejście dla służby jest... - Nagle zauważył znajomy błysk w oku i charakterystyczny grymas ust. - Panna Glyn! - wykrztusił z trudem.
- We własnej osobie - rzuciła wesoło Katharine, wchodząc do holu. - Jest ktoś do mnie?
- Lord Blake, panienko - odparł Wainwright, usiłując odzyskać tak typową dla niego powściągliwość. - Przyszedł jakieś dziesięć minut temu i czeka na panienkę we frontowym salonie.
- Wspaniale. Napijemy się herbaty, Wainwright - powiedziała, mijając wciąż niemogącego dojść do siebie majordomusa.
Po chwili zatrzymała się przed drzwiami do salonu, otworzyła je szeroko i zawołała po francusku:
- To ten człowiek, panie oficerze. Niech pan go aresztuje! Uratował mnie od gilotyny tylko po to, żeby mnie wykorzystać! O Boże, jaki wstyd! Jak przyjaciel mego ojca, za tyle okazanego mu serca, mógł nam odpłacić taką nikczemnością!
Lord Blake zakrztusił się łykiem madery, który właśnie wziął do ust i szybko się odwrócił.
- Kate! - zawołał, z trudem łapiąc powietrze.
- Jak się masz, Theo - odparła, zamykając za sobą drzwi i wyjmując mu z ręki kieliszek. - Zamówiłam herbatę.
Lord Blake wybuchnął śmiechem.
- Francuska emigrantka - powiedział, usiłując pokonać czkawkę. - Ciekawe, co wymyślisz jeszcze.
- Och, w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin byłam już włoską hrabiną, a dziś irlandzką praczką.
- Katharine, Katharine, Katharine - powiedział, patrząc na nią z ukosa. - Jesteś nadzwyczajna!
- Wiem. Miałam bardzo udane dwa dni. Mam nadzieję, że o sobie możesz powiedzieć to samo.
- Chyba tak - odparł, odbierając z jej rąk filiżankę z herbatą. - Jednak zacznijmy od ciebie.
Panna Glyn łyknęła herbaty i opisała swoją wędrówkę po słynnych londyńskich pracowniach peruk. Uwieńczoną sukcesem, bo natrafiła na pana LeBeau, francuskiego emigranta, który przyznał się, że robił ostatnio czarną perukę dla Priscilli Inglewood. Następnie powtórzyła Blake'owi słowa Harriet Perm, nowej pokojówki, która, ulegając szantażowi Falkhursta, zgodziła się wypełnić jego polecenia. W poniedziałkowy wieczór dolała Georginie do herbaty środka nasennego, zostawiła Falkhurstowi i lady Inglewood otwarte drzwi do południowo - zachodniego skrzydła domu i wskazała im pomieszczenie gospodarcze z oknem, które odgrywało w ich planie wiodącą rolę.
- A skąd ten strój irlandzkiej praczki, który widzę na tobie? - zapytał Blake.
Panna Glyn opowiedziała mu więc o długich godzinach spędzonych w pralni Inglewoodów. Bonnie, młoda dziewczyna z Yorkshire, od niedawna pokojówka, miała wiele do opowiedzenia o lady Inglewood. W poniedziałkowy wieczór, tuż przed balem u księcia regenta, Bonnie weszła do jej pokoju, zanim lady Inglewood włożyła płaszcz. Jej pani miała na głowie czarną perukę, a na sobie srebrną suknię przybraną perłami i diamentami, której Bonnie nigdy nie widziała. I najważniejsze, lady Inglewood wróciła z balu bardzo późno tej nocy w różowej empirowej sukni i bez peruki. Bonnie nie wiedziała, co o tym sądzić, ale lord Blake i panna Glyn wiedzieli doskonale.
- Jesteś nieoceniona - powiedział Blake.
- Ty tak uważasz. Mam tylko nadzieję, że zdołamy przekonać o tym resztę towarzystwa. Teraz bądź dobrym chłopcem i opowiedz o swoich przygodach.
- O czym chcesz usłyszeć najpierw: o tym, jak giermek Falkhursta usiłował zepchnąć mnie z Tower Bridge, czy o tym, jak zostałem uwięziony w pokoju pełnym ogromnych, jadowitych węży? - zapytał.
W odpowiedzi otrzymał jedynie piorunujące spojrzenie, pospiesznie więc dodał:
- Może lepiej opowiem ci jednak o mojej rozmowie z Falkhurstem.
- Ależ to musiało być nudne.
- No tak - odparł Blake, uśmiechając się szeroko. - Okazał się wyjątkowo niedyskretny, co pewnie zawdzięczamy wspaniałej brandy oraz moim i Braxtona umiejętnościom przegrywania, kiedy mamy w tym jakiś cel. Posunął się tak daleko, że wymienił daty, czas i miejsca swoich rzekomych schadzek z panną Fairfax.
Wyciągnął notes i wręczył go Katharine, która już po szybkim przejrzeniu zapisków zauważyła, że w niektórych przypadkach będą pewne kłopoty z zapewnieniem pannie Fairfax alibi.
- Postanowiłem sam sprawdzić te historyjki Falkhursta - ciągnął Blake - i okazało się, iż w niektórych tkwi ziarno prawdy. Falkhurst miał rzeczywiście schadzki w przydrożnych gospodach poza miastem, ale ich właściciele gotowi są przysiąc w sądzie, iż żadna z towarzyszących mu pań w niczym nie przypominała panny Fairfax. Dotarłem nawet do jednej z tych ślicznotek i uzyskałem jej zapewnienie, że w każdej chwili może nam dostarczyć wszystkich potrzebnych dowodów.
- Dlaczego twoje wysiłki muszą przyćmiewać moje? Tak czy inaczej mamy go, Theo. Jestem pewna.
- Myślę, że damy sobie z tym radę. Poza tym jestem pewien, że Falkhurst sam siebie zgubi.
- Mówił coś jeszcze?
- Kto? Falkhurst? On... nie, nic więcej.
- Daj spokój, Blake, bądź dużym chłopcem - roześmiała się szeroko - i opowiedz wszystko cioci Kate.
- Naprawdę, nie uważam, że... - Urwał nagle, czując na sobie jej wymowny wzrok. - No dobrze - dodał z westchnieniem. - Pozwolił sobie na kilka dosyć swobodnych uwag o sobie i o tobie... To znaczy... on się zaklinał, że romansował z tobą... kiedyś.
Obserwowała go przez chwilę w milczeniu, po czym nieoczekiwanie rzuciła się na oparcie fotela i wybuchnęła śmiechem.
Blake musiał mieć niezbyt mądrą minę i śmiech Katharine, pomimo jej wysiłków, żeby się opanować, gdy tylko spojrzała na niego, wybuchał na nowo.
- Romansował! - jęknęła. - Romansował - powtórzyła i znowu zaniosła się śmiechem. Był on tak zaraźliwy, że nawet Blake nie był w stanie dłużej utrzymać powagi.
Kiedy Katharine opanowała się, wspólnie z Blakiem przez chwilę zastanawiali się nad zapłatą Falkhurstowi i lady Inglewood za ich nikczemność.
- Wiemy już wszystko i mamy już prawie wszystkie potrzebne dowody - zauważył Blake. - Pułapka przygotowana i wkrótce możemy przystąpić do zadania ostatniego ciosu. Nadszedł czas, Kate, żeby panna Fairfax poznała całą prawdę.
- Wiem - westchnęła - i bardzo się boję. Nie wiem, jak ona to przyjmie.
- Jest silna i z twoją pomocą jakoś przez to przejdzie. Powiedz jej, Katharine. Powiedz jeszcze dziś.
- Masz rację, oczywiście. Tak zrobię - zawahała się. - To musi być... trudne dla ciebie.
Spojrzał na nią spod oka.
- Dlaczego?
- Dowiedzieć się takich okropieństw o Priscilli. Nikogo nie może uszczęśliwić odkrycie, że jego narzeczona nie jest taka, jak myślał.
- Narzeczona? Jaka narzeczona?
Serce zabiło jej mocniej.
- Zerwałeś z nią?
- W żaden sposób nigdy nie byłem z nią związany. Nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę zaręczony z Priscillą Inglewood.
Filiżanka z herbatą zadrżała w jej ręku i Katharine szybko postawiła ją na tacy.
- Ależ Theo, cały Londyn już kupuje wam ślubne prezenty.
- W takim razie cały Londyn nie grzeszy rozumem. Jestem zdumiony, Katharine, że mogłaś uwierzyć w takie bzdury, szczególnie teraz, gdy Priscillą tak podle z wami postąpiła.
- A jednak masz wobec niej zobowiązania...
- Wiele by o tym mówić, ale może niekoniecznie dziś - odparł, patrząc jej w oczy. - Wiele w swoim życiu wycierpiałaś, Kate, rozumiesz więc, co przeżywałem, kiedy umarł mój brat. Obwiniałem się o coś, czemu nie byłem w stanie zapobiec, tak jak ty obwiniasz się o to, co spotkało pannę Fairfax. Po śmierci brata zamknąłem się w sobie jak żółw w skorupie, uciekając od tych, których kochałem najbardziej. Utrwalałem w sobie absurdalne kłamstwa, które mnie zatruwały. Uwierzyłem w końcu, że nie potrzebuję miłości. W pewnym sensie mam dług wdzięczności wobec Priscilli. Myśląc o małżeństwie z nią, zrozumiałem, jak odrażający byłby dla mnie ten oziębły dyktowany rozsądkiem związek. Determinacja Priscilli w dążeniu do uzyskania tytułu księżnej Insley unaoczniła mi, że wmawianie sobie zobowiązań wobec niej to jakieś szaleństwo. Teraz nie jestem już winien jej nic, prócz zemsty za was, za ciebie i pannę Fairfax.
- Tak, ale wobec mnie jej taktyka była inna - powiedziała cicho i zamyśliła się.
- Kate! - zawołał, ściskając jej dłonie. - Co ci jest? Stało się coś?
Katharine wzdrygnęła się i odetchnęła głęboko.
- Przyszło mi na myśl - powiedziała głucho - że okrucieństwo Falkhursta i Priscilli wobec Georginy i Williama jest niewspółmierne do przyczyny. Owszem, Priscillą była zazdrosna o Georginę, a Falkhurst o sir Williama i mógł się czuć upokorzony przez Georginę. Ale podstawowy element tej układanki gdzieś się nam zagubił. Chyba jednak go wreszcie odnalazłam, Theo. Chodzi o mnie.
- Kate...
- Nie próbuj mnie przekonywać, że jest inaczej! - zawołała. - Znam prawdę. Falkhurst, Priscillą i ja prowadzimy ze sobą wojnę już niemal dziesięć lat i ja, jak zwykle zresztą, posunęłam się za daleko. Kto by ścierpiał te wszystkie obelgi, którymi ich obrzucałam. To jedyna sensowna odpowiedź, Blake. Jak najlepiej mnie zaatakować, jeśli nie przez zniszczenie Georginy? A czy można bardziej zniszczyć Georginę, niż nastawić przeciwko niej kogoś, kogo pokochała bezgranicznie? Nie widzisz tego, Theo? To pasuje. Wszystko nareszcie pasuje. - Panna Glyn odwróciła się szybko.
Jednak Blake nie pozwolił jej odejść. Chwycił ją za ramiona i odwrócił do siebie.
- Kate, dość. Nie możesz się obwiniać za wszystko. Nie masz prawa. Jeśli Priscilla i Falkhurst chcieli zranić tylko ciebie, mogli to zrobić na wiele innych, prostszych sposobów. Ale nie zrobili. Zaatakowali pannę Fairfax i Williama wprost, bo to ich chcieli zranić. Oczywiście ciebie zranili też i... zgadzam się, że chcieli tego. Ale chodzi o to, że ich ofiarami są nasi przyjaciele, osoby, których Priscilla i Falkhurst nienawidzą właściwie bez powodu, i że jesteś tym przybita, a może...
- Jesteś bardzo przekonujący, Theo - powiedziała, uśmiechając się blado. - Teraz już znasz tę gorszą część duszy. Czasem potrafię być niezłą zołzą!
- Co to, to nie!
Z jej ust wyrwał się zduszony śmiech.
- Łotr!
Blake ponownie ujął jej dłonie.
- Kate, wiem, że to trudne, ale musisz to zrobić. Prawdę mówiąc, i ja za to odpowiadam, bo... powiedziałem Priscilli coś, co mogła uznać za niewybaczalne. Jeśli zdecydowała się uderzyć... cóż, wiedziała, że jesteś moją przyjaciółką. Ale w końcu, jakie to ma znaczenie? Tego, co ona i Falkhurst zrobili, nie da się wytłumaczyć. Poza tym ich intryga dotknęła nie tylko pannę Fairfax, Williama i ciebie, ale również Jeremy'ego Fairfaksa, Egertonów, twoich przyjaciół... Lista jest nieskończona - i właśnie to ich zgubi.
Wainwright zapukał do drzwi i po chwili wszedł do pokoju.
- Kiedy mam podawać kolację, panno Glyn?
- Theo, zostaniesz? - zapytała Katharine.
- Dziękuję, ale nie mogę - odparł Blake, wstając. - Czeka mnie jeszcze kilka wizyt. Może innym razem.
- A więc za godzinę, Wainwright.
Majordomus skłonił się i wyszedł.
- Cóż - powiedziała Katharine, też wstając - to była... bardzo interesująca wizyta. - Wyciągnęła do Blake'a rękę. - Dziękuję ci, Theo - powiedziała cicho. - Jestem ci wdzięczna za wszystko, co... powiedziałeś... i co zrobiłeś.
- To była dla mnie, zapewniam cię, ogromna przyjemność - odparł, unosząc jej dłoń do ust. - Dobrej nocy, Katharine.
Panna Glyn patrzyła, jak Wainwright odprowadza Blake'a do wyjścia. Ta wizyta zupełnie wytrąciła ją z równowagi. Najchętniej zaszyłaby się w swoim pokoju, ale wiedziała, że ma przed sobą zadanie, którego nie można odkładać. Weszła do holu.
- Czy Georgina jest u siebie, Wainwright? - zapytała.
- Tak, panienko - odrzekł majordomus z kamienną, jak zawsze, twarzą.
- Dziękuję ci.
Powoli ruszyła schodami w górę do swego pokoju. Weszła do środka, zrzuciła strój praczki, włożyła szlafrok, po czym, wziąwszy głęboki oddech, skierowała się do saloniku panny Fairfax.
Niebo w czwartkowy wieczór było całkowicie pokryte chmurami. Wiosenne ciepło ostatnich kilku tygodni zastąpił przejmujący chłód. Kolory wyraźnie przygasły, ludzie mniej chętnie zatrzymywali się na ulicach, aby zamienić ze sobą parę słów, a na kominkach ogień znowu płonął przez cały dzień. Książę i księżna Insley oraz Katharine Glyn siedzieli w salonie Insleyów, czekając na przybycie Blake'a i Williama Athertona.
- Wolałabym, żeby pogoda nie dostrajała się do naszego nastroju - westchnęła panna Glyn.
- Jest rzeczywiście ponuro - przyznała księżna.
- Myślę, że nie musicie być państwo przy tym obecni - powiedziała panna Glyn. - Theo i ja możemy porozmawiać z nim sami.
- Nie, nie, panno Glyn, chcemy zostać - odparł książę. - Z tego, co Theo powiedział o stanie umysłu Williama, biedak może w to wszystko nie uwierzyć, sądząc, że usiłujecie bronić panny Fairfax. Jeśli to jednak my potwierdzimy waszą wersję, będzie zmuszony ją zaakceptować.
Po chwili lord Blake w towarzystwie sir Williama wszedł do salonu.
- O, jesteście tu wszyscy - powiedział. - Wspaniale! Will, znasz moich rodziców, oczywiście, i, jak sądzę, pannę Glyn również.
Sir William ze zdumieniem rozejrzał się dookoła.
- Co to wszystko ma znaczyć? - zapytał.
- Zaraz się dowiesz. Siadaj - rzekł lord Blake, wskazując mu fotel obok księcia i księżnej. - Opowiem ci pewną historię.
- Jeśli o Georginie... - zaczął zapalczywie sir William.
- Również - przerwał mu lord Blake. - Przede wszystkim jednak o Priscilli Inglewood i Bertramie Falkhurście. Siadaj, Will - powtórzył, wciskając go w stojący za nim fotel.
- Jeszcze nie widziałam, żeby kogoś tak zdecydowanie namawiano do zajęcia miejsca - zauważyła panna Glyn.
Lord Blake uśmiechnął się szeroko, po czym podszedł do kominka i oparłszy się o marmurowy gzyms, zwrócił w stronę audytorium.
- A więc - zaczął - pewnego razu był sobie pewien lord i pewna lady, o sercach przepełnionych zazdrością i nienawiścią do pewnej bardzo w sobie zakochanej pary młodych ludzi. A że ów lord i owa lady byli bardzo samolubni i okrutni, wymyślili intrygę, która miała zniszczyć szczęście kochanków.
- Posłuchaj, Theo - przerwał mu sir William - jeśli myślisz, że będę spokojnie siedział i wysłuchiwał tych bzdur...
- Niegrzecznie jest przerywać komuś w pół zdania - zauważyła z powagą księżna.
Lord Blake kontynuował więc opowieść z pomocą panny Glyn, która uzupełniała ją o bardziej dramatyczne i barwne opisy tego, jak to sir William został wyprowadzony w pole.
- Uważacie mnie za durnia? - zawołał z furią William, kiedy opowieść dobiegła końca. - Sądzicie, że uwierzę w te ckliwe bajdy? Wiem, co słyszałem i widziałem! Sądzicie, że uwierzę wam, a nie własnym oczom i uszom? Georgina i Falkhurst są kochankami i nie ma znaczenia, co o tym my ślą jej lojalni przyjaciele!
Panna Glyn powiedziała spokojnie:
- Mamy tu złożone pod przysięgą zeznanie pani Foote, słynnej krawcowej, którą miał pan okazję poznać, stwierdzające, że lady Inglewood zleciła jej wykonanie na wasz zaręczynowy bal dwóch identycznych sukni. Jedną włożyła lady Inglewood, gdy w poniedziałkowy wieczór odgrywała rolę Georginy.
- Wspaniale - zadrwił sir William. - Ile zapłaciłeś pani Foote za to oświadczenie, Theo?
Oczy lorda Blake'a niebezpiecznie się zwęziły.
- Jestem przede wszystkim twoim przyjacielem, Will, proszę cię więc, nie oskarżaj mnie o przekupstwo i szantaż. Ja, chociaż mógłbym, nie oskarżam cię o głupotę.
- William - odezwała się z powagą księżna - wiem, że odrzucasz to, co tu dziś usłyszałeś. Uznanie tej prawdy to tak jak nagła utrata gruntu pod nogami. Musisz być jednak dzielny dla dobra panny Fairfax i swego własnego. Otwórz serce i rozum na to, co przed chwilą usłyszałeś, tak wygląda prawda.
- Theo zebrał złożone pod przysięgą oświadczenia - wtrącił książę. - Wszystkie zaprzeczają rzekomym schadzkom Falkhursta z panną Fairfax. Theo jest w stanie udowodnić, że w żadnej z wymienionych sytuacji, panny Fairfax nie mogło tam być.
- Zostałeś wykorzystany, Will - powiedział spokojnie lord Blake - haniebnie wykorzystany. Nie jest łatwo z tym się pogodzić, wiem, ale dla spokoju twojego sumienia musisz uwierzyć we wszystko, co ci powiedziałem. Co jest gorsze: uwierzyć w niewinność panny Fairfax czy w kłamstwa, które tak cię zatruły?
Sir William powoli przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, podczas gdy kolor jego własnej z każdą chwilą coraz bardziej przypominał popiół, a żołądek coraz bardziej podchodził mu do gardła. W końcu zatrzymał wzrok na Blake'u i w milczeniu przez dłuższy czas go obserwował. Nagle jęknął i wybiegł z pokoju, zanim zmaltretowany żołądek zdążył się pozbyć swojej zawartości.
Lord Blake pobiegł za nim.
- Biedny chłopiec - szepnęła księżna.
- Falkhurst i Priscilla muszą za to odpowiedzieć - oświadczył książę.
- I pomyśleć, że znając kogoś przez całe życie, można go nie znać wcale - dodała w zadumie księżna.
Chwilę później lord Blake wrócił do salonu.
- Jak on się czuje? - zapytała księżna.
- Wątpię, czy w ciągu najbliższych dwóch tygodni jego żołądek będzie w stanie cokolwiek przyjąć - odparł Blake, zagłębiając się w fotelu. - Szkoda chłopaka - dodał z westchnieniem. - Czy tak samo było po twojej rozmowie z panną Fairfax?
- Gorzej - odparła Katharine. - Georgina od wtorku wieczorem nie opuszcza swojego pokoju. Nie chce jeść ani z nikim rozmawiać.
- Nie wiedziałem.
- Nie mówiłam ci - powiedziała, wzruszając ramionami. - Właściwie, nie martwię się tym. W końcu dojdzie do siebie.
- To musi być trudny dla pani okres, panno Glyn - zauważyła księżna.
- Bywało gorzej - odparła Katharine, wzruszając ponownie ramionami.
Sir William, który bardziej przypominał ducha, wrócił wreszcie do salonu.
- Uważam - powiedział drżącym głosem - że winien jestem wszystkim przeprosiny. Źle się zachowałem, podczas gdy wy staraliście się jedynie pomóc mi.
- Nie musisz przepraszać, Williamie - odparł książę. - Każdy młody człowiek w twojej sytuacji zrobiłby to samo.
- Boże, szkoda, że nie umarłem! - jęknął sir William, opadając na fotel i kryjąc głowę w ramionach. - Jak mogłem być tak ślepy?
- Falkhurst i Priscilla bardzo sprytnie wszystko zaplanowali - powiedział lord Blake. - Musieli działać szybko, żeby cię zaskoczyć i nie dać czasu na otrzeźwienie.
- Ale dlaczego? - zawołał sir William, podnosząc głowę. - Dlaczego zrobili to mnie? Nam?
- Najwyraźniej lord Falkhurst wierzył, że to on jest wybrańcem panny Fairfax - odparła księżna. - Kiedy ogłoszono wasze zaręczyny, jego zazdrość i gniew stały się nie do opanowania. I wszystko wskazuje na to, że Priscilla wykorzystała okazję, aby zranić swoją największą rywalkę. Zazdrość, Williamie, to straszny przeciwnik.
- Muszę się z nią zobaczyć - rzekł sir William, patrząc błagalnie na pannę Glyn. - Muszę porozmawiać z Georginą.
- Jeszcze nie teraz - powiedziała cicho Katharine. - Ona już wie to, o czym pan dowiedział się przed chwilą, i sądzę, że to dotknęło ją bardziej niż pańskie oskarżenia. Georginą potrzebuje czasu. Ja, a może nawet ona sama, zawiadomimy pana, kiedy będzie w stanie zobaczyć się z panem.
- Jeśli... w ogóle zechce - jęknął i ponownie ukrył twarz w dłoniach.
Panna Glyn wróciła do Russel Court w dosyć ponurym nastroju. Weszła na pierwsze piętro, czując w głowie zamęt, po czym, zamiast skierować się do swojego pokoju, zatrzymała się przed sypialną swojej przyjaciółki i, odetchnąwszy głęboko, zapukała do drzwi.
- Tak? - odparł przytłumiony głos.
- To ja, Georgino. Chciałabym z tobą porozmawiać.
- Nie chcę nikogo widzieć.
- Nonsens - powiedziała Katharine, mimo protestów przyjaciółki wchodząc do środka. I zamknęła za sobą drzwi.
Panna Fairfax, w szlafroku, z luźno opuszczonymi na ramiona włosami, stała przy oknie, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami.
- Pięknie wyglądasz - skomentowała panna Glyn.
- Odejdź, Kate - rzuciła z westchnieniem panna Fairfax. - Nie jestem w towarzyskim nastroju.
- Biedactwo. Musisz się więc przełamać, ponieważ mam zamiar tu zostać.
- Doprawdy, Kate - westchnęła ponownie panna Fairfax, kładąc się na łóżku i zwijając w kłębek - czy ty w ogóle nie uznajesz prywatności?
- Nie, jeśli widzę kogoś takiego jak ty - rzuciła panna Glyn, siadając obok przyjaciółki. - Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego nie chcesz stanąć do walki. To zupełnie do ciebie niepodobne. Dlaczego się poddałaś, Georgino?
- A niby co miałabym zrobić? - zapytała panna Fairfax, wyrywając rękę z uścisku panny Glyn. - Wydrapać Priscilli oczy? Uderzyć Falkhursta w twarz? Dać anons w „Gazette”?
- Wszystko jedno - odparła panna Glyn z powagą. - Tylko, na Boga, coś zrób!
- Dlaczego? Co to da? Czy wymaże z pamięci koszmar, który przeżywam od kilku dni? I te wszystkie potworne rzeczy, które William mówił o mnie? Czy zwróci mi utracone szczęście?
- Nie, ale przynajmniej będzie ci lżej.
- Jakim cudem?
- Manipulowano tobą i Williamem. Czujesz się więc zraniona i bezsilna, jak nigdy dotąd i, co zrozumiałe, czujesz odrazę. Ale jeśli z tym coś zrobisz, odzyskasz wpływ na swoje życie. A wtedy, jak sądzę, zaczniesz sama siebie traktować lepiej niż teraz.
- Jakie to ma znaczenie? - zauważyła z goryczą Georgina. - Nie wyjdę za mąż w czerwcu. Nie odzyskam przyjaźni i miłości Williama. Nie będę go kochać.
- A chciałabyś? - zapytała ze zdumieniem panna Glyn.
- Nie wiem! - zawołała ze złością panna Fairfax, uderzając pięścią w materac. - To dziwne, kochać go po tym, co mi powiedział i zrobił, a jednocześnie nienawidzić, że tak uległ manipulacji, tak mnie zranił i nie ufał mi.
- Nie on rozdawał karty.
- To nie ma znaczenia.
- Jesteś niemądra.
- Wiem! Jeśli on mógł postępować głupio, dlaczego ja nie mogę. Jest we mnie tyle złości, bólu i przerażenia, Kate, że chwilami czuję, że już tego nie wytrzymam. Nigdy się tak nie czułam. Och, Kate, jestem taka nieszczęśliwa! - załkała.
Katharine wzięła przyjaciółkę w ramiona, tuląc i kołysząc jak dziecko.
- Gdybym tylko mogła przestać o nim myśleć - mówiła panna Fairfax, szlochając. - Tak mi wstyd.
- A jak myślisz, dlaczego sir William tak brutalnie wobec ciebie postąpił? - zapytała panna Glyn. - Pomimo tego, co widział i słyszał, wciąż cię kochał. Wciąż kochał kobietę, która, jak sądził, haniebnie go zdradziła, i nienawidził siebie za to.
- On nadal mnie kocha? - zapytała panna Fairfax, odsuwając się od przyjaciółki, aby spojrzeć jej w twarz. - Pomimo tych wszystkich paskudnych rzeczy, które o mnie myślał?
- Tak sądzę.
- Jakie to... dziwne.
- Nie bardziej niż to, że ty go kochasz, pomimo wszystko.
- Ale to jest różnica.
- Jaka?
- W porządku, Kate, może i nie ma różnicy. Ale ja przynajmniej nie wierzyłam w te wszystkie kłamstwa o nim. Podczas gdy on wierzył w każde oskarżenie, które z takim okrucieństwem rzucał mi w twarz. Jak mogę go dalej kochać, jak mogę mu przebaczyć, wiedząc to wszystko?
- Dlaczego uważasz, że musisz? Mylisz się Georgino. Nikt nie miałby ci za złe, gdybyś podeszła do sir Williama i napluła mu w twarz.
- Mówisz od rzeczy! - zawołała panna Fairfax i nagle się roześmiała.
- Ależ, Georgino, absurd to moja specjalność.
- Jak zwykle przesadzasz - odparła z uśmiechem panna Fairfax. - Ostatnio, jak sądzę, nie miałaś ku temu zbyt wielu okazji. Zmieniłaś się, Kate, a może to oni cię zmienili? A co z twoim rewanżem?
- Książę ma zamiar wydać bal na cześć nowego ambasadora w Hiszpanii. Nie wiem jeszcze, kiedy ten bal się odbędzie, ale książę i księżna Insley zapytają jego wysokość, czy będziemy mogli wystawić w jego trakcie nasz mały melodramat. Na razie to jeszcze nic pewnego.
- Przypuszczam, że przewidziałaś w nim rolę dla mnie?
- Droga Georgino, występujesz podczas całego trzeciego aktu!
- A... William... też otrzyma w nim jakąś rolę?
- Nie wiem. Mam nadzieję. W tej chwili nie jest w stanie myśleć o czymkolwiek poza horrorem, który nam wszystkim zafundował. Widzisz, on nawet nie wierzy, że kiedykolwiek mu wybaczysz. Świadomość tego, co ci zrobił... bardzo nim wstrząsnęła. - Katharine wzięła głęboki oddech. - On... chce się z tobą zobaczyć.
Blada twarz panny Fairfax nagle stała się szara.
- O Boże, Kate, co ja mam zrobić?
- Nie wiem, Georgie - powiedziała cicho Katharine. - Bardzo mi przykro, ale nie wiem. Theo i ja, a nawet książę i księżna, chcielibyśmy widzieć was znowu razem, podczas gdy Jeremy i Tommy Carrington chcieliby oblać go smołą i oblepić piórami, a potem ściąć mu głowę. Część mnie chciałaby zobaczyć sir Williama powieszonego na najwyższym maszcie, inna natomiast... żałuje go. A sam sir William stracił nadzieję na szczęście w chwili, gdy ujrzał Priscillę i Bertiego odgrywających swoją scenę. Dałabym wszystko, żeby ci móc doradzić, Georgino, ale nie potrafię. Ten problem musisz rozwiązać sama.
Następnego dnia rano panna Fairfax weszła do pokoju śniadaniowego, gdzie Katharine Glyn i Jeremy Fairfax siedzieli przy porannym posiłku.
- Georgina! - zawołała ze zdumieniem panna Glyn.
- Dzień dobry wszystkim - powiedziała panna Fairfax, po czym podeszła do stolika, nalała sobie do filiżanki kawy, wzięła z tacy grzankę i usiadła przy stole.
- Jak dobrze znowu cię widzieć - rzekł Jeremy, uśmiechając się do niej ciepło. - Stęskniliśmy się już za tobą.
- Napisałam do Williama - powiedziała cicho panna Fairfax. - Prosiłam, żeby przyszedł do mnie dziś po południu.
- Dobry Boże, dlaczego?! - Jej brat nie krył oburzenia.
- Ponieważ muszę z nim porozmawiać - wyjaśniła chłodno.
- Brawo! - Siedząca po przeciwnej stronie stołu panna Glyn wzniosła toast, unosząc filiżankę z herbatą. - Życzę ci szczęścia, Georgino.
Po południu, gdy panna Fairfax nerwowo spacerowała po salonie, pomyślała, że będzie jej ono dziś bardzo potrzebne. Boże, czyżby straciła rozum, decydując się na napisanie tego listu do Williama? Jej niepewność i niezdecydowanie zdawały się rosnąć z każdą minutą.
Wreszcie rozległo się ciche pukanie do drzwi i Wainwright wprowadził jej byłego narzeczonego do pokoju, po czym dyskretnie wycofał się i zamknął za sobą drzwi.
Panna Fairfax została sam na sam z Williamem Athertonem. Zmiany, jakie zauważyła w jego wyglądzie, głęboko nią wstrząsnęły. Twarz miał bladą i wymizerowaną, a ubranie wisiało na nim, jakby schudł parę kilo.
- Dziękuję, że zechciałaś się ze mną widzieć. - Jego głos brzmiał głucho w ciszy salonu.
- Nie wyglądasz najlepiej - powiedziała miękko.
- Mam... za sobą trudny tydzień.
- Proszę, usiądź. - Wskazała ręką fotel, stojący naprzeciwko kanapy, na której po chwili sama usiadła.
Sir William ani na chwilę nie spuszczał wzroku z jej twarzy, podczas gdy ona ani na chwilę nie spuszczała wzroku ze swoich kolan.
- Napisałaś... - zaczął sir William. - Z twojego listu zrozumiałem, że... chcesz ze mną rozmawiać.
- Tak.
W salonie znowu zaległa cisza.
- Posłuchaj, jeśli to jest dla ciebie... - zaczął ponownie.
- Och nie, to nie tak - przerwała mu szybko. - Tylko to takie trudne. - Nie wiem... od czego zacząć, a nawet, co tak naprawdę chcę powiedzieć.
- Ja wiem, co powinienem powiedzieć - odparł z przejęciem sir William.
- Tak?
Gwałtownie wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po leżącym przed kanapą dywanie.
- Posłuchaj - rzekł w końcu, zatrzymując się przed panną Fairfax. - Zraniłem cię, rzucając publicznie oskarżenie i... zdradzając miłość i zaufanie, jakimi mnie kiedyś obdarzyłaś. Ja tę twoją miłość czy też przyjaźń zabiłem. Wiem, że nigdy nie wróci to, co między nami było, ale wspomnienia będę nosił w sercu aż do końca życia. Wiem, że nigdy nie wybaczysz mi tego, co ci zrobiłem. Ale... ale proszę cię, Georgino, proszę tylko o to, żebyś mnie nie nienawidziła. Masz, oczywiście, do tego prawo, bardziej niż kiedykolwiek na świecie. Tylko że... - przesunął drżącą dłonią po włosach - ja nie mogę tego znieść. Proszę, powiedz mi, że pewnego dnia przestaniesz mnie nienawidzić. Że taki dzień nastąpi, Georgino. Błagam cię, daj mi chociaż cień nadziei.
- Williamie - powiedziała spokojnie panna Fairfax - sprawiłeś, że cierpiałam tak, jak chyba nikt na świecie. Nie sądziłam, że to zniosę.
- Dobry Boże, Georgino! - zawołał William, rzucając się przed panną Fairfax na kolana. - Powiedz tylko, że kiedyś przestaniesz mnie nienawidzić, błagam cię.
- Mój słodki Williamie - szepnęła, wplatając palce w jego jedwabiste włosy. Nagle poczuła, jak ogarniają spokój. - Nie nienawidzę cię. Ja ciebie kocham. Pokochałam od pierwszej chwili i nie przestałam kochać nawet na sekundę.
Spojrzał na nią jak człowiek bliski śmierci na pustyni, który nieoczekiwanie dociera do oazy.
- A ponieważ cię kocham - ciągnęła panna Fairfax - i wiem, że zostałeś bezwzględnie wykorzystany, bardzo mi łatwo ci wybaczyć.
- Niech Bóg ci błogosławi, Georgino - zawołał, szlochając, i łzy popłynęły mu po policzkach.
Panna Fairfax przyciągnęła jego głowę do piersi.
- Och, mój ukochany - szepnęła. - Byliśmy na samym dnie piekła i cierpieliśmy męki, bo byliśmy sami. Gdyby to miało się powtórzyć, idźmy tam razem.
- Razem? - William niemal stracił oddech.
- Czyżbyś zapomniał, że kiedyś prosiłeś mnie o rękę? Nie porzucisz mnie przed ołtarzem, mam nadzieję?
- A więc... wciąż chcesz wyjść za mnie? Po tym, co ci zrobiłem?
- Po tym, co zrobiono nam - poprawiła go panna Fairfax. - Tak, mam zamiar.
Sir William spojrzał na nią tak jak człowiek, któremu nagle pomieszało się w głowie, po czym przyciągnął ją do siebie i wziął w objęcia.
- Tak jest o wiele lepiej - powiedziała w chwilę później.
William siedział teraz obok niej na kanapie. Jej ramiona obejmowały jego szyję, a głowa spoczywała na jego piersiach.
- Zrobię wszystko, abyś była szczęśliwa, Georgino, przysięgam! - powtarzał żarliwie. - Sprawię, że zapomnisz o tym koszmarze, przez który musieliśmy przejść.
- Och nie, Will, nie rób tego. Nie chcę zapomnieć. Widziałam cię od dobrej i złej strony, a ty widziałeś, jak cierpię, i jak łatwo mnie zranić. To, co się stało, odmieniło nas oboje. Nie możemy tego odrzucać. Myślę, że właśnie dzięki temu jesteśmy lepsi. Większość młodych ludzi przed ślubem nie wie, jak się zachowa w chwili próby. My już wiemy i nie wolno ci myśleć, że stało się coś, czego powinniśmy się wstydzić. Kochaliśmy się, gdy inni w takiej sytuacji zerwaliby natychmiast wszelkie łączące ich więzy. Zostaliśmy poddani ciężkiej próbie i najważniejsze, że wyszliśmy z niej zwycięsko.
- Grałaś kiedyś w sztuce? - zapytał lord Blake pannę Glyn, gdy na balu u księcia regenta poprawiali kostiumy przed wyjściem na scenę.
- Raz - powiedziała, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. - W dzieciństwie.
- Czy była tam jakaś gorąca scena miłosna?
- Nie nazwałabym jej gorącą - odparła, poprawiając perukę. - Miałam wtedy dziesięć lat i grałam rolę Beatrycze, a moim partnerem był Benedykt, jedenastoletni syn miejscowego pastora. Z tego, co pamiętam, nie byłam wówczas zbyt tą grą poruszona.
- Nieczuła istota. Mam nadzieję, że dziś będzie inaczej.
- Nie przypominam sobie żadnej gorącej sceny w naszym scenariuszu - zauważyła z powagą panna Glyn.
- Możemy przecież odegrać tę scenę identycznie jak Falkhurst i Priscilla tamtego wieczoru... Najlepsi aktorzy zawsze improwizują.
- Nie tym razem. Wielkie dzięki. Nie chcę wyglądać na zmieszaną.
Spojrzał na nią spod oka i uśmiechnął się.
- A mogłabyś być zmieszana?
- Mając tak arystokratyczne audytorium? Z pewnością.
- No trudno - rzekł Blake z westchnieniem. - Musimy przenieść nasz eksperyment na inny dzień. Ale lepiej miej się na baczności, Kate. Moja ciekawość wymaga zaspokojenia.
- Ciekawość, jak mówią, to pierwszy stopień do piekła.
- Śmierć to bardzo atrakcyjne zakończenie.
- Twoja miłosna scena z każdą minutą coraz bardziej się komplikuje.
- Improwizacja, jak już powiedziałem, to istotna część gry.
- Czy ta sentencja jest gdzieś wyryta w kamieniu?
- Och nie, w znacznie bardziej podatnym materiale.
Nie chcąc dać się wprawić w zakłopotanie, Katharine - pomimo przyspieszonego bicia serca - odważnie spojrzała jego lordowskiej mości w oczy i odparowała:
- Miałeś dużo okazji, żeby sprawdzić prawdziwość tego twierdzenia, jak sądzę.
- Nie tak znowu wiele, jak niektórzy usiłują ci wmówić.
- Nie bądź taki skromny! Z tego, co słyszę, pod tym względem nie masz sobie równych.
- Ma pani ostry język, panno Glyn.
- Przydaje się... w improwizowanych sytuacjach.
Lord Blake uśmiechnął się zniewalająco i już szykował jakąś celną ripostę, gdy ktoś gwałtownie zapukał do drzwi zamienionego na garderobę pokoju.
Jeremy Fairfax wsunął głowę, mówiąc, że do sali weszła właśnie jego siostra w sukni z pamiętnego balu zaręczynowego, budząc wśród zebranych zrozumiałą sensację.
- Wszyscy są już na swoich miejscach - powiedział. - Myślę, że nie ma na co czekać.
- Chciałabym jak najszybciej mieć to już za sobą. Gdybym tylko nie musiała wkładać tej przeklętej peruki!
- Współczuję ci - powiedział Blake, zatrzymując się przed nią. - Przyznaję, że będę tęsknił do twoich ciemnych loków.
Palce prawej dłoni Blake'a przez chwilę gładziły blond pukle peruki, po czym, elektryzując całe ciało Katharine, przesunęły się w dół po jej nagim ramieniu, następnie dotarły do karku, podczas gdy kciuk przesunął się w kierunku brody i uniósł do góry jej głowę.
- Katharine, ty masz w sobie siłę... - zaczął Blake, ale przerwały mu trzy szybko po sobie następujące puknięcia do drzwi.
- Książę! - zawołała panna Glyn. - Są gotowi?
W oczach lorda Blake'a widać było rozczarowanie. Wolno wypuścił ją z ramion i ruszył w stronę drzwi. Katharine szczęśliwa, że wyszła obronną ręką z opresji, odetchnęła głęboko, starając się jak najszybciej odzyskać tak potrzebną jej dziś zimną krew.
- Gotowa? - zapytał Blake.
- Mam nadzieję - mruknęła, zaniepokojona płomiennym spojrzeniem jego szarych oczu. Przez moment, gdy ruszył w jej kierunku, obawiała się, że znowu weźmie ją w ramiona, ale tuż przed nią zatrzymał się nagle, aby podać jej ramię i po chwili bez słowa opuścili garderobę.
Po niespełna trzytygodniowych przygotowaniach służba księcia regenta przygotowała wspaniały bal na cześć najnowszego angielskiego ambasadora. Na bal zaproszono osoby z najwyższych kręgów towarzyskich. Zgodnie z przyjętymi regułami sir William Atherton, Fairfaksowie, Carringtonowie jak również Peter Robbins nie powinni byli w nim uczestniczyć, ale otrzymali książęcą dyspensę. Obecność Egertonów, lorda Braxtona oraz księcia i księżnej Insley była ze zrozumiałych względów oczywista.
Zażywny książę regent powoli wszedł po schodach na niewielkie podium w odległym końcu sali balowej i kiedy ostatnie uderzenie dzwonu oznajmiło północ, uniósł do góry ręce, prosząc o ciszę.
- Drodzy przyjaciele - powiedział, uśmiechając się łaskawie do zebranych gości. - Przygotowałem dziś dla was prawdziwą ucztę duchową. Małe divertissment, jeśli nie macie nic przeciwko temu. A tableau, sztukę lub jak kto woli misterium. Waszym zadaniem będzie rozpoznać odtwarzane przez aktorów postacie. Proszę jedynie o zachowanie ciszy, aż aktorzy skończą grę. Panie i panowie, oto Intryga, autorzy wkrótce zostaną ujawnieni.
Dookoła rozległy się gromkie oklaski i książę, kłaniając się ponownie, wrócił na swoje miejsce. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku podium, gdy prowadzące na nie boczne drzwi otworzyły się i ukazała się w nich elegancko ubrana para.
- Czy to czasem nie Priscilla Inglewood? - szepnęła lady Jersey do lady Montclair.
- Ja też tak sądzę, ale kim jest ten mężczyzna?
- Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że jest podobny do lorda Falkhursta. Widziałam, jak wchodził ubrany w taki właśnie płaszcz.
- Ale dlaczego udają aktorów? - zapytała lady Montclair, szybko jednak umilkła, uciszona syknięciami siedzących w pobliżu gości.
Tymczasem przedstawienie zaczęło się.
- Suknia gotowa? - zapytał aktor swojej blond towarzyszki.
- Oczywiście - odpowiedziała aktorka. - Peruka również. A co z tym durniem, Adonisem?
- Moja historyjka o cudzołóstwie doprowadziła go do białej gorączki. List, w którym donosisz o mojej planowanej schadzce z Glorianną, dobije go. Kiedy odegramy dziś wieczorem naszą scenę, będzie musiał uwierzyć, że Glorianna i ja jesteśmy kochankami, a on stał się z tego powodu dla wszystkich pośmiewiskiem.
- Jesteś pewien, że pokojówka doda środka nasennego do herbaty Glorianny i zostawi otwarte boczne drzwi?
- Zbyt wiele mi zawdzięcza, Panno Doskonała, aby mogła sprawić nam zawód. Pamiętaj, żebyś, udając Gloriannę, nie odezwała się słowem. Naszemu Adonisowi mógłby się nie spodobać twój północny akcent.
- Nie jestem głupia, lordzie Fiend8 . Musimy stanąć tak, żeby światło padało na suknię. Suknia i peruka upewni go, że to ja jestem jego ukochaną narzeczoną. Zagraj dobrze swoją rolę, a twój przeciwnik będzie zniszczony.
- I twój również. Nikt o niczym się nie dowie.
- Zbrodnia doskonała - zachichotała aktorka.
- A naszą zemstą będzie widok twarzy Glorianny, gdy Adonis oskarży ją o zdradę. Tej nocy zapomnę o wszystkich upokorzeniach, których przez nich doświadczyłem.
- A ja o tych, które zawdzięczam tej dziewce. Nadszedł wreszcie czas zemsty.
- Dosyć! - zawołał nagle lord Falkhurst, idąc w kierunku podium, na którym odgrywała się cała scena. - Nie będę tu stał i pozwalał się obrażać przez tych oszustów ani chwili dłużej! Przepuśćcie mnie, słyszycie! Wylądujecie w kryminale! Obydwoje!
- Coś mi się zdaje - odezwał się książę regent, podchodząc do lorda Falkhursta, który dotarł już na środek sali - że to pan, milordzie, znajdzie się w kryminale, a nie panna Glyn i lord Blake, jeśli się pan natychmiast nie uspokoi.
Szmer przebiegł po sali, gdy do zaintrygowanej publiczności dotarło, kto kryje się pod maskami aktorów.
- Wasza wysokość! - zawołała lady Inglewood, rzuciwszy się w stronę księcia. - Chyba nie wierzysz w te nikczemne kłamstwa.
- Ależ właśnie uwierzyłem - odparł z uśmiechem książę.
Szmer na sali nasilał się.
- Poza tym, w jaki sposób rozpoznaliście siebie w sztuce, skoro nikt ani razu nie wymienił waszych nazwisk?
- To jakaś intryga! - grzmiał lord Falkhurst. - Przeklęta, brudna intryga, aby mnie zniszczyć. - Wciąż wrzeszczał i jego atak był tak zaciekły, że ci, którzy znajdowali się w pobliżu, zaczęli się od niego odsuwać. Nawet książę się cofnął.
- Milordzie - zawołał książę regent i rozwścieczony Falkhurst odwrócił się do przyszłego monarchy - wydaje mi się, że twój protest jest trochę przesadny.
Sala zatrzęsła się od śmiechu.
Nagle do sprawców swojego upadku zbliżyła się panna Fairfax z pałającą gniewem twarzą.
- Oskarżam was oboje o nikczemną potwarz - zawołała. - Wtargnęliście do mojego domu, zastraszyliście służbę, truliście mnie i niewiele brakowało, a zniszczylibyście najczystszą miłość. Nazwaliście mnie dziwką. Jesteście jak szakale usiłujące nasycić się trupem mego honoru i szczęścia.
- Przysięgam przed Bogiem - oświadczył donośnym głosem sir William Atherton, stając u boku panny Fairfax - że lord Falkhurst i lady Inglewood zatruli mój umysł tak nikczemnie, że nie jestem w stanie spokojnie o nich myśleć. Posłużyli się mną w swojej grze jak pionkiem, aby mnie unicestwić i pozbawić honoru kobietę, którą kocham. Wasz widok - rzekł do zszokowanej pary - budzi we mnie odrazę.
Chlusnął szampanem Falkhurstowi w twarz i rozbił kielich u jego stóp. Szmer przebiegł po sali, lecz zanim zszokowani goście zdołali dojść do siebie, do Falkhursta i lady Inglewood zbliżył się lord Egerton.
- Za parę, która splugawiła mój dom! - zawołał i cisnął swój kielich z szampanem do stóp bladej jak ściana lady Inglewood.
- Nie będę - tu stał i słuchał tych idiotyzmów ani chwili dłużej - wybuchnął lord Falkhurst.
Usiłował wydostać się z sali, ale czyjeś ręce skutecznie mu w tym przeszkodziły. Próbował w innym kierunku, po czym jeszcze w innym, ale za każdym razem był brutalnie odpychany.
On i lady Inglewood stali samotnie, a dookoła nich wrogi krąg utworzony przez przyjaciół Georginy Fairfax. Falkhurst czuł, jak zaczyna go ogarniać panika.
Ci, którzy utworzyli krąg, jeden po drugim, od lorda Braxtona do Elizabeth Carrington, rzucali swoje oskarżenia, przypominając kłamstwa, które Falkhurst i lady Inglewood rozsiewali w ciągu minionych trzech tygodni.
- To... to oburzające! - wykrztusiła z trudem lady Inglewood. - Jak śmiecie... Jak śmiecie mówić takie rzeczy o mnie?
- Jak ty śmiałaś sączyć truciznę do ucha sir Williama? - zawołała stojąca na podium panna Glyn.
- Jestem córką hrabiego! Nie będę stała bezczynnie i wysłuchiwała wyzwisk jakiejś wiejskiej prostaczki.
- Cóż to, uciekasz, Priscillo? - zawołał lord Blake. - Czyżbyś się bała sądu równych sobie?
- Zostaliście zdemaskowani - rzekł książę regent, wchodząc do środka kręgu. - Na nic się nie zdadzą protesty i zapewnienia o niewinności. Mam tu złożone pod przysięgą oświadczenia dwudziestu ludzi honoru - powiedział, podnosząc do góry plik dokumentów - obalające wszystkie kłamstwa i insynuacje, które z takim upodobaniem rozsiewaliście dookoła, i uznaję was winnymi zawiązania najbardziej podstępnej intrygi, z jaką miałem do czynienia. Oświadczam wam, że jesteście zrujnowani. Lady Inglewood, będzie pani pariasem wśród własnej sfery - rzekł książę. - Odtąd wszystkie drzwi będą przed panią zamknięte. Żadnemu mężczyźnie ze szlachetnego rodu nie wolno będzie pani poślubić. Natomiast pan, lordzie Falkhurst, którego udział w tej aferze był bardziej haniebny, zostanie pozbawiony tytułu i wszystkich dóbr. Pański majątek w Hampshire mam zamiar przekazać w prezencie ślubnym sir Williamowi i pannie Fairfax.
Lady Inglewood osunęła się bez czucia na ziemię, a na sali zawrzało.
- Szczęśliwa? - zapytał lord Blake.
- Nie - odpowiedziała Katharine Glyn. - Jak można być szczęśliwym, kiedy się patrzy na takie marne stworzenia. Ale jestem... wdzięczna. Dziękuję ci, Theo.
Osiem dni po wydarzeniach na balu u księcia regenta, Wainwright wszedł do biblioteki, aby zapytać, czy panna Glyn zechce przyjąć księżną Insley.
- Dobry Boże, Wainwright, straciłeś rozum, żeby trzymać jej wysokość w holu? Wprowadź ją natychmiast, człowieku! - zawołała panna Glyn, zrywając się z fotela i w pośpiechu poprawiając suknię.
- Ależ, panno Glyn, pani sama uprzedzała mnie, że nie ma jej dla nikogo.
- Wainwright, nie mów głupstw, tylko zrób to, o co prosiłam.
Po chwili majordomus wprowadził księżną Insley do biblioteki.
- Cieszę się, że zastałam panią w domu - powiedziała z uśmiechem, ściskając rękę panny Glyn.
- Przynajmniej nie wywołuję skandali w wielkim świecie, tak? - zapytała z przekąsem panna Glyn.
- Gdybym się tego obawiała, nie byłoby mnie tutaj. Szukam Thea.
Katharine spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Na Boga, dlaczego szuka go pani u mnie?
- Ponieważ obydwoje od siedmiu dni nie dajecie znaku życia. Książę podejrzewa nawet, że spiskujecie, jak tu zniszczyć arystokrację, żeby Theo nie musiał dziedziczyć księstwa.
Panna Glyn uśmiechnęła się.
- Zapewniam, że nic takiego państwu nie grozi. Zagrzebałam się w książkach, nie widziałam pani syna i nie mam pojęcia, gdzie może być. Jednakże z tego co wiem, znikanie bez słowa na długo to chyba jego zwyczaj. Prawdopodobnie tak właśnie zrobił. Cóż mogłoby teraz trzymać go w Londynie? Kto wie, może właśnie pojedynkuje się z Percym o rękę Phoebe Lovejoy.
- Wolałabym raczej, żeby walczył o pani rękę, panno Glyn.
- Moją? - zdziwiła się Katharine. - Proszę o wybaczenie, wasza miłość, ale czy na pewno pani wie, co mówi? Nie mam ani urody, ani majątku, ani tytułu - niczego, co by za mną przemawiało. Nie nadaję się na pani synową, księżno. Insleyowie zawsze zawierają właściwe związki, każdy o tym wie.
- Ja jednak się upieram, nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej synowej niż Diablica z Hampshire.
Panna Glyn patrzyła na nią ze zdumieniem.
- Czyżby ostatnio polubiła pani sherry?
- Jakże bardzo brakowało mi pani fantazji - powiedziała księżna, tłumiąc śmiech. - Jak się pani czuje, panno Glyn?
- Bardzo dobrze, dziękuję, księżno.
- Doprawdy? Nie powiedziałabym. Jest pani blada i ma sińce pod oczami.
- Pochlebstwo jest pani obce - zauważyła z uśmiechem panna Glyn.
- Nie uznaję nudnych konwersacji ani pustosłowia. Czy ma pani jakieś zmartwienie?
- Ja? Skądże! Dlaczego?
- Może dlatego, moja droga, że nie widziałaś Theodore'a już od siedmiu dni.
Twarz panny Glyn pobladła jeszcze bardziej.
- No cóż... przyznaję, że jest mi trochę przykro. Po tym wszystkim, cośmy razem przeżyli z powodu Georginy i Williama, to nagłe zniknięcie bez słowa...
- To bardzo bezduszne.
- Można by nawet pomyśleć, że mnie unika. Oczywiście, nie miałabym do niego pretensji, gdyby nawet tak było. Często postępuję dosyć dziwacznie, jak to określa Georgina, i...
- Katharine, czy ty kochasz mojego syna? - zapytała cicho księżna.
Panna Glyn nagle zaczęła szlochać. Przycisnęła dłoń do ust, usiłując stłumić łkanie, ale nie na wiele to się zdało. Łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach.
- No, no, moja droga - powiedziała księżna, tuląc ją do siebie. - Nie ma powodu do łez.
- Jestem potwornie głupia - wyrzuciła z siebie panna Glyn, usiłując nabrać powietrza w płuca. Uwolniła się z objęć księżnej i szybko otarła łzy. - Proszę o wybaczenie. Moje nerwy trochę mnie ostatnio zawodzą.
- Nie mów głupstw, moja droga - zaprotestowała księżna. - Tu nie ma nic do wybaczania. A ja jestem pewna, że Theo uwielbia wszystkie twoje dziwactwa. Jest zbyt uczciwy i szczery, żeby w tak ważnej sprawie robić jakieś uniki.
- Będzie, co będzie - powiedziała panna Glyn, biorąc głęboki oddech i zmuszając się do uśmiechu. - Może pani uspokoić księcia, że monarchii nie grozi przewrót. Przyszła tu pani w poszukiwaniu lorda Blake'a, ale mogę panią zapewnić, iż ten dom to ostatnie miejsce na ziemi, gdzie mógłby być. Oczywiście bardzo się cieszę z tej wizyty - dodała nagle, biorąc księżną pod ramię i prowadząc ją w stronę drzwi. - To było urocze tete - a - tete. Musimy koniecznie spotkać się kiedyś znowu.
- Panno Glyn, czy mam rozumieć, że pani mnie wyrzuca?
- O Boże, czyżbym była aż tak obcesowa?
Księżna przez chwilę obserwowała ją uważnie, po czym uśmiechnęła się i pocałowała ją w policzek.
- Myślę, że bardzo się mylisz, moja droga. Mam wrażenie, że to jest właśnie to miejsce, skąd Theo zechce łaskawie przypomnieć nam o swoim istnieniu. Adieu, Katharine.
Po chwili księżna Insley opuściła rezydencję Fairfaksów. Wainwright, zamykając frontowe drzwi, pomyślał, iż nigdy jeszcze nie widział swojej młodej pani tak bladej i przygnębionej. Kiedy poinformował ją, że Georgina i Jeremy wybrali się na raut do Carringtonów i mają nadzieję, iż do nich dołączy, skinęła tylko głową, po czym oznajmiła, że idzie do swojego pokoju i nie będzie jadła kolacji. Majordomus z niepokojem obserwował, jak wolno wchodzi po schodach i zastanawiał się, czy nie powinien posłać po doktora Lindleya.
Jednak doktor niewiele by pomógł pannie Glyn. Dotarłszy do swojego pokoju, zdjęła suknię, włożyła nocną koszulę i usiadła w bujanym fotelu. Czuła się nieszczęśliwa, odrzucona i samotna jak nigdy. Nikogo, poza sobą, nie obwiniała o to. To przecież ona okazała się aż tak głupia, żeby zakochać się w Blake'u. Trudno mieć pretensję do jego lordowskiej mości, że nie zachował się honorowo. Najwyraźniej jego elokwencja i wrodzony dar przyciągania wszystkich żądnych małżeństwa kobiet popchnęły go w końcu na ścieżkę, którą wcale nie miał zamiaru podążać. Skorzystał więc z pierwszej okazji, aby zdystansować się od spekulacji co do swoich przyszłych zamierzeń. Po tym, czego doświadczył od kierującej się chorobliwą ambicją Priscilli Inglewood, panna Glyn w najmniejszym stopniu nie mogła go za to winić.
Osiem dni. Właściwie dziwiła się nawet, że przeżyła je w zupełnie niezłej formie. To okropne widowisko, które zrobiła z siebie przed księżną, nie może się już więcej powtórzyć. I pomyśleć, że mogła aż tak bardzo się odkryć! Musi koniecznie wziąć się w garść. Jest słynną Diablicą z Hampshire i nie może łkać na ramieniu księżnej oraz całymi dniami zastanawiać się, co Theo Blake zrobił ze swoim życiem.
Przeklinała swoją, z takim trudem zdobytą, reputację i obrzucała arystokratów najgorszymi epitetami, jakie znała. Po czym znów po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, co też ten cholerny Blake robił w ciągu ostatnich ośmiu dni, nie zważając na łzy roszące jej policzki.
Późnym wieczorem ósmego dnia po balu, lord Blake zatrzymał zaprzęg siwków przed swoim londyńskim domem, rzucił wodze Scrantonowi i zeskoczył na chodnik, czując w obolałych kościach każdy kilometr przebytej drogi. Pomyślał, że zrobić ponad trzysta kilometrów w jeden dzień, choćby i najlepiej resorowanym faetonem, to jednak męka.
Wszedł do domu, oddał lokajowi płaszcz, kapelusz i rękawice i poszedł na górę do swojej sypialni. Maxwell czekał już na niego i powstrzymując się od komentarzy na widok brudnego ubrania, zauważył jedynie, że kąpiel gotowa, a kolacja na stole. Lord Blake, stwierdziwszy, że jego ubranie nie jest jedyną rzeczą, która cuchnie, najpierw wziął kąpiel, rozkoszując się gorącą wodą, która, usuwając brud i zmęczenie, przywracała mu ludzki wygląd.
Kolację zjadł w swoim pokoju, pochwalił zakup nowych mebli, którego Maxwell dokonał na jego życzenie i upewnił się, że realizację zmian, które zarządził w Rosebriar w ciągu ostatnich siedmiu dni, powierzył właściwej osobie, po czym zrezygnowawszy z przejrzenia przygotowanej mu przez Maxwella korespondencji, zdecydował się na kieliszek brandy i życzył Maxwellowi dobrej nocy.
Siedząc przed płonącym kominkiem z kieliszkiem w jednym ręku i cygarem w drugim, czuł się tak, jakby uszło z niego powietrze. Gdyby ktoś widział, jak pracuje podczas minionych ośmiu dni, musiałby dojść do wniosku, że chce popełnić samobójstwo. Roześmiał się cicho. Samobójstwo było ostatnią rzeczą, o której by teraz pomyślał, chociaż... znowu się roześmiał, śmierć jest zawsze wzruszającym zakończeniem.
Wypił brandy, rzucił cygaro w ogień, zgasił lampę i z ulgą wyciągnął się na łóżku. Niewiele spał od słynnego balu, ale był zbyt zajęty i samotny, aby poświęcać na sen więcej niż parę godzin dziennie. Teraz jego myśli skupiały się na jednej postaci i jednym pragnieniu.
Pomimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Mijały kolejne, wybijane przez zegar godziny, a sen wciąż nie przychodził. W końcu zrezygnowany zapalił stojącą przy łóżku nocną lampę i, oparłszy się na wysoko ułożonych poduszkach, spędził w tej pozycji parę kolejnych minut. Przeżył osiem samotnych dni, przeżyje jedną więcej samotną noc.
Po kolejnych minutach przewracania się z boku na bok, wstał z łóżka, włożył szlafrok i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Szaleństwem byłoby wychodzić z domu o tej porze. Wszystko było przygotowane dopiero na rano.
Kiedy jednak zegar wybił trzecią po północy, zdecydował, że to już rano. Zrzucił szlafrok, wciągnął spodnie z kozłowej skóry, długie buty i białą koszulę, pospiesznie przejechał grzebieniem po włosach i zszedł na dół. Maxwell, zaniepokojony dochodzącymi z sypialni jego lordowskiej mości odgłosami, wyszedł do holu.
- Czy coś się stało, milordzie? - zapytał, z niepokojem obserwując, jak jego pan narzuca na siebie pelerynę.
- Wychodzę, Max - powiedział lord Blake, wciągając rękawice.
- Pozwoli pan, milordzie, że ośmielę się wskazać na bardzo późną porę.
- Lepiej późno niż wcale, Max. Moja żona i ja powinniśmy wrócić przed zmrokiem. Dopilnuj, żeby wszystko było w porządku - odparł lord Blake, zanim zniknął za frontowymi drzwiami i zbiegł po schodach w kierunku podjazdu.
- Oczywiście, sir... żona, sir?
Kilka minut później lokaj panny Glyn był równie zszokowany jak Maxwell.
- Panno Glyn, panno Glyn! - szeptał zdesperowany, zastanawiając się, czy nie będzie musiał potrząsnąć swoją panią. - Proszę się obudzić, panno Glyn, błagam panią!
- Co się stało, Wainwright? - jęknęła, z trudem otwierając oczy.
- To lord Blake, panienko. Jest na dole i żąda widzenia się z panią. Nie chce wyjść, panienko.
- Theo? - zawołała, siadając gwałtownie na łóżku. - Tutaj? Teraz?
- Tak, panienko. Czy mam zawołać Rossa, aby go wyrzucił?
- Nie waż się! - zawołała z furią, wyskakując z łóżka.
Pospiesznie wciągnęła szlafrok i nie zwracając uwagi na potargane włosy i bose stopy, zbiegła po schodach i po chwili z bijącym mocno sercem stanęła przed Blakiem.
- Witaj, cudzoziemcze - powiedziała, bezskutecznie usiłując uspokoić bijące nieprzytomnie serce.
- To nie trwało aż tak długo - zauważył z uśmiechem Blake. - Dobrze cię znowu widzieć, Kate.
- Nie rozumiem, dlaczego aż osiem dni odmawiałeś sobie tej przyjemności - powiedziała chłodno, starając się nie ulec zniewalającej mocy jego uśmiechu.
- Jesteś rozdrażniona.
- Nie jestem. Żadna dobrze wychowana kobieta nie może być rozdrażniona. Jestem tylko nieco wytrącona z równowagi.
- Boże, jak się za tobą stęskniłem - szepnął Blake i aksamitny ton jego głosu sprawił, że nagle poczuła, jak przez jej ciało przebiega dreszcz. - Muszę z tobą porozmawiać. Sam na sam.
Nie odwracając od niego wzroku, jakby jego szare oczy trzymały ją na uwięzi, poleciła Wainwrightowi wracać do łóżka.
- Ależ panno Glyn! - zaniepokoił się stary sługa. - To nieprzyzwoite.
- Wracaj do łóżka, Wainwright. Dotrzymam towarzystwa jego lordowskiej mości - powtórzyła Katharine, wciąż nie odwracając wzroku od lorda Blake'a.
- Ale...
- Wainwright!
- Pan Fairfax nie pochwaliłby tego - prychnął majordomus.
- Wyjdź! - powtórzyli jednocześnie panna Glyn i lord Blake.
Westchnąwszy głęboko, Wainwright z ociąganiem opuścił hol.
Kilka minut trwało, zanim Katharine była w stanie wyzwolić się spod władzy zniewalających szarych oczu.
- Czy coś się stało, Theo? Coś złego? - zapytała w końcu.
- Tak - przyznał. - Właściwie stało się coś złego. Mam dosyć mojej samotności. Dosyć samotności w domu i dosyć samotności w moim łóżku. Pomyślałem, że ty masz ten sam problem, Kate. Postanowiłem więc, że musimy się pobrać.
Patrzyła na niego, jakby nie rozumiała, co do niej mówi.
- Pobrać? Z kim?
Usta Blake'a zadrżały.
- Ze sobą, ty okropna kobieto. Teraz. Zaraz.
- W koszuli nocnej?
- W ten sposób zaoszczędzimy trochę czasu - odparł z uśmiechem.
- Upiłeś się?
- O nie! - odparł i odgarnąwszy burzę ciemnych loków z karku, położył jej dłoń na ramieniu. - Nie mogę sobie na to pozwolić. Dziś muszę być trzeźwy jak nigdy. - Przyciągnął ją do siebie.
- Nie zrobiłeś... nic, aby mnie przekonać, że mnie kochasz - zaprotestowała. - Nie powiedziałeś ani słowa o miłości.
- Wszystko, co mówię i robię, wypływa z miłości do ciebie - wyszeptał, biorąc ją w ramiona. - Dobrze o tym wiesz.
- Jesteś zbyt pewny siebie. Nie zapytałeś mnie jeszcze, co do ciebie czuję.
- Nie muszę pytać. Kochasz mnie, prawda?
- Tak, naturalnie, że tak. Wolałabym jednak sama ci to powiedzieć.
- Więc? - powiedział, a jego usta znalazły się niebezpiecznie blisko jej ust.
- Kocham cię, Theo - wyszeptała, gdy lord Blake, zerwawszy ostatnie hamujące go więzy, mocno ją do siebie przytulił i pocałował z całą od tak dawna tłumioną namiętnością.
W odpowiedzi Katharine zarzuciła mu ręce na szyję, z żarliwością oddając zarówno uścisk, jak i pocałunek.
- O Boże, Kate - powiedział, całując jej czoło, policzek - miałem zamiar przyjść do ciebie rano, poślubić w południe i zaraz potem porwać do Rosebriar, gdzie moglibyśmy swobodnie się sobą nacieszyć. Nie chciałem jednak czekać do rana.
- Tak się cieszę, że nie czekałeś - odparła, przyjmując i oddając pocałunki. - Kto to jest Rosebriar?
Lord Blake stłumił śmiech.
- To urocza wiejska posiadłość, którą poleciłem przygotować do przyjęcia na miesiąc miodowy pewnej młodej pary. Nie muszę dodawać, że doglądałem wszystkiego osobiście.
- Ach, to tam właśnie byłeś?
- Zgadłaś!
Katharine z całej siły wbiła piętę w palce jego stopy.
- Co ty, do diabła, sobie myślałeś, wyjeżdżając tak bez słowa i trzymając mnie w niepewności przez osiem długich dni? - zawołała ze złością.
Blake miał ochotę się roześmiać, a jednocześnie wziąć ją znowu w ramiona.
- Niełatwo to wyjaśnić - rzekł. - Sam do końca tego nie rozumiem. Wiem tylko, że tak bardzo cię pragnąłem, że gdybym cię zobaczył, porozmawiał z tobą, to mógłbym cię porwać i wywieźć bez ślubu, a przecież nie mogłem tego zrobić.
- Dlaczego?
Przez chwilę obserwował ją w milczeniu.
- Zgodnie z tym, co powiedział twój wierny Wainwright, to byłoby nieprzyzwoite.
- Tak, jakby mi na tym zależało.
- Kate...
- Theo, czy ty mnie słuchałeś? Byłam bardzo nieszczęśliwa! Gdybyś mi o wszystkim powiedział, zgodziłabym się bez wahania. Nie może być nic gorszego niż te siedem okropnych dni. Poza tym życie z tobą w grzechu byłoby całkiem przyjemne.
Blake wybuchnął śmiechem.
- O, nie. To nie byłby dobry pomysł. Musisz się poświęcić. Nie ścierpiałbym złośliwości na temat mojej żony. Lepiej jak wszystko odbędzie się zgodnie z dobrymi obyczajami... chociaż trochę.
- Boże - westchnęła ciężko. - Ten człowiek nie ma skrupułów, gdy idzie do łóżka z połową rozpustnic w tym kraju, a ze mną musi być taki szlachetny.
- Wybacz, kochana - odparł Blake, ponownie okrywając ją pocałunkami. - Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie trudne. Próbowałem się czymś zająć, ale nie pomagało. Poza tym prace w Rosebriar jeszcze trwają, chociaż twój ślubny prezent już na ciebie czeka. Będziemy mogli przenieść się do Tryton Hall w następnym miesiącu. Chyba spodoba ci się mieć Athertonów za sąsiadów, nieprawdaż?
Twarz panny Glyn nagle stała się kredowobiała.
- Co powiedziałeś? - wyszeptała.
- Ta sprawa zajęła mi kilka dni. Musiałem się ostro targować. Ten twój kuzyn to straszny sknera, ale Tryton Hall jest znowu twój.
Lord Blake nie był w stanie powiedzieć nic więcej, ponieważ Katharine zaczęła go dosłownie obsypywać pocałunkami, jednocześnie przepraszając za wszystkie złośliwości, jakich mu nigdy nie szczędziła.
Uśmiechnął się i spojrzał na nią spod oka.
- Ja i moje zmaltretowane palce wybaczamy ci.
Wtuliła twarz w jego ramiona.
- Jesteś kochanym, słodkim, cudownym mężczyzną i uwielbiam cię!
- A więc wyjdziesz za mnie?
Znowu go pocałowała.
- Ty wiesz, że tak. Nie mogłabym być szczęśliwa bez ciebie. Tryton Hall! Wciąż nie mogę w to uwierzyć. To jakieś szaleństwo, Theo. Będę okropną księżną. Poza tym Insleyowie zawsze zawierają znakomite związki.
- Będziesz wspaniałą księżną, a ja nie wyobrażam sobie lepszej żony niż ty, najdroższa.
Panna Glyn uśmiechnęła się do ukochanego.
- Zawsze potrafisz powiedzieć coś miłego.
- Mam... specjalny patent w kieszeni - mruknął Blake, drżąc pod dotykiem jej rąk. - A biskup Londynu mieszka zaledwie dwie przecznice dalej.
- Ale z ciebie spryciarz, Theo. Pomyślałeś o wszystkim.
- Niezupełnie o wszystkim - zawołała panna Fairfax, pochylając się nad balustradą podestu pierwszego piętra. - Będzie wam potrzebna druhna.
- I drużba - - dodał Jeremy Fairfax, stając u boku siostry.
- Widzisz, Blake, mieliśmy audytorium.
- Na to wygląda - westchnął.
- Załatwimy się z nimi później - szepnęła, delikatnie muskając ustami jego usta.
- Doskonale.
- A co z biskupem? - zapytał Jeremy.
Lord Blake z westchnieniem oderwał się od narzeczonej.
- Chyba będziemy ich musieli zabrać ze sobą.
- Skoro tak, nalegam, żeby twoi rodzice również byli obecni.
- Daj spokój, Kate, bądź rozsądna.
- Ja zawsze jestem rozsądna - odparła panna Glyn. - Jeśli mam być członkiem twojej rodziny, to chcę, aby to stało się przy pełnej aprobacie księcia i księżnej. Nie uważam, żeby to dla nich była miła niespodzianka, gdy nieoczekiwana, niechciana i trochę stuknięta synowa złoży im rano wizytę. Muszą być o wszystkim uprzedzeni.
- No, dobrze - odparł lord Blake z westchnieniem. - To wymaga jednak pewnych zmian w ustalonej już ceremonii ślubnej. Katharine i ja - zawołał do rozbawionego dwuosobowego audytorium - idziemy do biskupa, a wy się szykujcie. Spotkamy się w domu moich rodziców przy Grosvenor Square. I nie zapomnijcie wziąć ze sobą pantofli rannych dla mojej uroczej panny młodej - rzekł, biorąc ją ponownie w ramiona. - Nie chciałbym, aby w noc poślubną śmiertelnie się zaziębiła.
Pół godziny później, gdy zaspany i raczej skonsternowany biskup Londynu, panna Glyn oraz Fairfaksowie czekali w salonie Insleyów, lord Blake pobiegł na górę po rodziców. Wesoło pogwizdując jakąś niezbyt cenzuralną piosenkę, wszedł do ich sypialni i zaczął bezceremonialnie budzić ojca.
- Halo, pater, czas wstawać - zawołał. - Maman, ty także.
Usiadł na brzegu łóżka, podczas gdy książę i księżna, tak brutalnie wyrwani ze snu, usiłowali dojść do siebie.
- Theo, co tu się dzieje, u licha? - zapytała księżna, nie kryjąc niezadowolenia.
- Czy wiesz, która godzina? - wymamrotał książę. - Jak możesz być tak nieodpowiedzialny?
- Mon cher papa, ależ ja właśnie jestem jak najbardziej odpowiedzialny - odparł z oburzeniem lord Blake. - Wiedziałem, ponad wszelką wątpliwość, że będziecie chcieli być obecni na ślubie swojego syna i dziedzica. Przyszedłem więc poprosić, żebyście zeszli na dół.
- Na ślubie? - powtórzyli jednocześnie książę i księżna.
- Diablicy z Hampshire i moim - odparł lord Blake, śmiejąc się szeroko. - Panna Glyn uparła się, że powinniście dowiedzieć się o ślubie przed ceremonią. Oryginalny pomysł, nieprawdaż? Nie marudźcie więc. Nie wypada, żeby biskup czekał tak długo.
O godzinie czwartej nad ranem, w obecności biskupa Londynu, lord Blake włożył pannie Glyn na palec ślubną obrączkę, po czym biskup ogłosił ich mężem i żoną. Lord Blake natychmiast skorzystał z okazji, aby wziąć pannę młodą w objęcia.
- Pocałuj mnie, Kate - powiedział.
- Och, naprawdę, Theo - westchnęła lady Blake - mógłbyś pomyśleć o czymś bardziej oryginalnym.
W ślubnym orszaku rozległy się chichoty.
- Słodka Kate - odparł pan młody drżącym głosem - niech twój pocałunek uczyni mnie nieśmiertelnym.
- I tak zapewne się stanie - odpowiedziała lady Blake, zarzucając małżonkowi ramiona na szyję i całując go do utraty tchu.
To szokujące zachowanie wzbudziło aplauz zgromadzonych osób. Radosnym okrzykom i wiwatom jeszcze długo nie było końca.
- Wiesz - szepnęła małżonkowi do ucha lady Blake - myślę, że mimo wszystko, spodoba mi się małżeńskie życie.
- Dopilnuję tego osobiście - odparł.
1 Ryszard III, akt I, scena 1, tłum. Leon Ulrich (przyp. red.).
2 Polskim odpowiednikiem imienia William jest Wilhelm. Wilhelm Zdobywca - książę Normandii, od roku 1066 król ang. (przyp. red.).
3 Wiele hałasu o nic, akt II, scena 1, tłum. Leon Ulrich (przyp. red.).
4 Jak wam się podoba, akt III, scena 2, tłum. Maciej Słomczyński (przyp. red.).
5 Kupiec wenecki, tłum. Maciej Słomczyński (przyp. red.).
6 Jak wyżej.
7 Jak wyżej.
8 fiend (ang.) - diabeł, szatan (przyp. red.).