GAWROŃSKI FRANCISZEK
CHIO
Przedmowa, do powieści — jest czemś w rodzaju objaśnienia do obrazu. Zbyteczna. Obraz może dać tyle, ile widz wziąć potrafi. A jednak jest ona czasem potrzebną, niekiedy — niezbędną.
Dawniej pisano przedmowę dia czytelnika, teraz — dla krytyków. Mówiąc bez obrazy honoru krytyki i krytyków, przedmowa ułatwić może wzajemne poznanie się i porozumienie się. Po co krytyk ma szukać tego, czego nie ma w powieści, a błąkając się, prowadzić na bezdroża czytelnika? Krótko mówiąc, to co napisałem jest marzeniem historycznem. Jest w tem określeniu pewna sprzeczność w pojęciu i zestawieniu wyrazów — marzenie i historja, fantazya, wyobraźnia i prawda. A jednak powieść moja jest marzeniem — jeżeli się komu lepiej podoba,—na tle dziejowem.
Chio. — 1. -j
W każdej powieści musi być prawda i fik- cya, prawda—to życie; fikcya — możliwość, prawdopodobieństwo. Skąd wziąłem to, co prawdą historyczną da się nazwać, łatwo odnaleźć. Można ją streścić w dwóch słowach: Herodot i archeologia. Myśl ó Chio i Chionitach rozwinięta w powieści także nie moja. Człowiek tak mało z siebie daje, chociaż zdaje się mu że dużo! Uplastyczniłem ją tylko. W życiu państw i narodów nie miała ona prawdopodobnie żadnego urzeczywistnienia. W Chio, które, jak nie trudno odgadnąć, utożsamiłem z Kijowem, nie pozostało prawie żadnych pamiątek po pierwotnej kulturze greckiej — trochę monet i to z okresu rozkwitu Grecyi.
Dopiero w IX wieku spotykamy się z kulturą grecką, ale* już chrześciańską. Wolno było wszakże wybrać Nestorowego Kija lub mitycznych Chionitów. Obie wersye są równie możliwe, równie prawdopodobne, równie niepewne i jednaki mające zapach legendy.
Tyle co do tła.
Chodzi teraz o myśl przewodnią autora. Myśli tej dostarczyły mi czasy dzisiejsze i trochę rozmyślania nad losami dziejowemi narodów i państw. Trudno być pozytywistą historykowi. Trzeba koniecznie wierzyć, że losami państw i narodów kie
rują po połowie: opatrzność i własna nasza wola. Nie chodzi mi o wyrazy lecz o pojęcia do tych wyrazów przywiązane. Czy my tę siłę, leżącą po za granicami naszej woli i możności, nazwiemy fatalizmem, fatum lub opatrznością, nie wielka będzie w gruncie różnica, tembardziej, że nie umiemy nazwać i poznać ręki, kierującej tą siłą. Każdy naród, a często i człowiek, nazywa ją inaczej. Mniejsza zresztą o to.
Stwierdzić tylko możemy, że pod ciosami tej siły padają kultury, cywilizacje narodów, wie-
#
kami zdobyte, państwa całe wówczas dopiero, kiedy zaczyna szwankować a nieraz psuje się moralność publiczna. Jużci dla każdej cywilizacyi jest ona inną. Ja mam na myśli tylko cywilizacyę naszą, europejską, różną na różnych stopniach państwowości. Moralność musi istnieć nie tylko w ustach profesora, ale w życiu publicznem narodów i państw. Gdy ona ginie — giną soki żywotne. I wówczas to zjawia się owa siła fatalna, która niszczy państwa, jak siła życia, która rozkłada próchno, ażeby z niego nowe życie stworzyć.
Chio padło skutkiem swego egoizmu politycznego i braku moralności publicznej.
Myśl wypowiedziana jest niewątpliwie potęż
niejszą niż wyobraźnia moja, którą ozdobić ją pragnąłem.
Czy ten na poły dziki obraz, jaki przedstawiłem, będzie dla kogo przestrogą? Jestem pewny, że nie. Stanie się, co stać się musi. Ciało, trącone po równi pochyłej, spada i rychlej lub
później spadnie. Takie jest prawo.
Kto doczeka upadku i niewiadomego nowego życia?
Trzy dni drogi dzieliło Agatyrsów od Greków. Pas ten ziemi na północ zamknięty był greckiem miastem Chio, a na południe osadą Chionitów Kremnoj, leżącą w tem samem miejscu, gdzie rozpoczynały się szeregi skał, od zachodu ku jutrzence przecinające w poprzek B o- rystenes. Nie bez przyczyny usadowili się Grecy w Kremnoj. Łodzie greckie, naładowane woskiem, futrami, pszenicą'w Chio, szły do Kremnoj, tu przeładowywano wszystko na wozy, odwożono do Olbii, składano na okręty i wysyłano do ftten, Sparty, Teb. Ażeby towary swoje uchronić od napaści Agatyrsów, barbarzyńców, włóczących się ze stadami swemi na płaszczyźnie między Borystenem i Hypanisem, kupcy trzymali w Kremnoj załogę konną, którą dowodził hiporeta, towarzyszący karawanie aż do Olbii i z Olbii do Kremnoj.
Koczowiska Agatyrsów od Kremnoj aż do Hypanisu sięgały, a od hypanisu aż do Chio.
*
W tej pustyni, zielonej na wiosnę, szarej w jesieni, a białej w zimie, nie było ani jednego miasta; w dzikim stepie, tu i ówdzie, w głębokiej dolinie lub pod lasem nad rzeką, widać było ich siedzibę jako okrągłe okopy, z ziemi sypane, jak pierścień kamieniem, zamknięte bramą, która się zataroso- wywała w razie potrzeby dębowemi bierwionami. Tam, kiedy już trawy uschły, a długie jesienne deszcze padać poczęły i utrudniały wędrówkę na wozach, postępujących ze stadami bydła wraz z całym rodem, wszyscy ściągali się do okopów i pod ich obroną zimę spędzali, mało troszcząc się
0 bydło i konie, które same sobie szukały pożywienia i pójła. Przez zimę robiono strzały, przysposabiano narzędzia kuchenne i broń z kamienia, szyto odzież i oczekiwano z niecierpliwością pierwszych promieni wiosennego słońca, potem rozpoczynały się wzajemne rabunki, a ci, co uprawą zboża trudnili się, prowadzili handel z Chio, nie tylko zboże, lecz i zdobytych niewolników sprzedając.
Akropolis w Chio był miejscem niezdo- bytem prawie i pięknem. Wznosił się na wysokiej górze, bronionej od wschodu Borystenem, od północy i południa porosłemi lasem szerokiemi wąwozami, a od zachodu przegrodzony wąwóz kazał stratega z Chio jeszcze bardziej pogłębić
1 przekopać, tak, że łącząc się z północnymi i południowymi wąwozami, tworzył jeden wielki pierścień. Drogim i najpiękniejszym kamieniem tego
pierścienia była, wznosząca się na szczycie góry, tuż nad szeroko, niby morze rozlanym Boryste- nem, świątynia Zeusa herkejosa. Poważny i spokojny jej portal, białemi kolumnami, zdobnemi w kwieciste głowice, spoglądał na miasto, rozrzucone kolisto u stóp tronu Zeusa. Szeroki i wielki dziedziniec świątyni, wysadzony lipami cieniste- mi i otoczony białą marmurową balustradą, zamykającą szczyt góry, staczającej się ku falom Bo- rystenu, stanowił miejsce odpoczynku, zabaw i narad Chionitów. Świeży powiew od wody, zapach jodłowych i sosnowych lasów, który przylatywał na skrzydłach wiatrów z drugiej strony Borystenu, skupiał tu zawsze liczne gromady Greków, lubujących się w czystem powietrzu i w dalekim widoku na dziką krainę Scytów, których koczowiska ciągnęły się aż do brzegów Tanaisu i dalej w kraje nieznane nikomu.
O kilkaset kroków od balustrady, otaczającej świątynię Zeusa, stał dom strategi, frontem zwrócony do południowej kolumnady świątyni. Był to olbrzymi budynek, w czworobok podłużny zabudowany, którego tylko przednia część, do połowy prawie, znajdowała się pod dachem; druga połowa, wysokim murem opasana, nie miała dachu nad sobą, a gonne korony jaworów, lip i dębów, wznoszące się po nad mury, świadczyły, że to był ogród połączony z mieszkaniem.
Przez szeroki prostas, wiodący środkiem wielkiej kolumnady, wchodziło się do obszernego,
z góry oświetlonego dziedzińca, z którego po obu stronach wiodły drzwi do sypialnych pokojów go-
r
ści, szafami i rozmaitych składów. Środkiem tego dziedzińca biegła lekka kolumnada dwuramien- na i łączyła się z salą, z której było wyjście do talamos i antitalamos, potem szły pokoje niewolnic służebnych, a na wprost sali prowadziły drzwi do ogrodu. Po środku kolumnady, wiodącej do gynaikonitis, stał niewielki ołtarz ofiarny, domowym bogom wzniesiony. Wielki ten dziedziniec wewnętrzny, przybrany w dem nie, tripody, tetrapody, stoliki i stołki różnych wielkości, o rzeźbionych podnóżach i oparciach, służył za salę do uczt uroczystych, ile razy słota nie pozwalała ucztować w ogrodzie.
Na straży kresów i koczowisk Agatyrsów stał Timnes, wódz z ramienia Ariapejtosa. Siedziba części plemienia, z królem na czele, była nad Wielką wodą, nad jeziorem Białem, które łączyło się szeregiem nieskończonych jezior, zwanych Irdyń, z Borystenesem. Barbarzyńcy tę płaszczyznę wodną, rozciągniętą na dzień drogi wszerz, dwa wzdłuż, ku ujściu Borystenesa, nazywali Wielką wodą, bo była niby morze słodkie, bezbrzeżne i niedostępne, a zasiane małemi kępami dzikiej roślinności. Ktoby tu się na łodzi, drogi nie znając, puścił pomiędzy tę lśniącą powierzchnię jezior, pomiędzy ostrowy, jak zielone czuby wyglądające z wody, byłby się zbłąkał i do ojczyzny nie wrócił. Nad brzegami tej wody, a na
wet pośród zielonych wysp, pełnych zwierza różnego i ptactwa, mieszkali rozrzuceni osadami figatyrsowie, bezpieczni, bo z jednej strony broniła ich niezmierzona płaszczyzna rozlanego w jeziora i stawy Borystenesu, z drugiej horodyszcza stepowe. Tylko od Neurów, najbliższych sąsiadów, bezpieczni nie byli.
Ledwie śniegi zeszły, a słońce zieloną trawę z czarnej ziemi wywabiło, Ariapejtos ruszył na Neurów, całe plemię figatyrsów na tę wyprawę powołał, rozgniewany tem, że Neurowie, przeprawiwszy się w zimie przez Mypanis, liczne stada zrabowali i popędzili w głąb swego kraju, aż nad brzegi Tyrasu, a dużo niewiast i dzieci do niewoli zabrali. Timnes z garstką wojowników ledwie zdołał uciec i schować się za okopy.
Wyruszył tedy na nieprzyjaciół Ariapejtos — i nie wracał. Wyrostki i starzy koczowali w stepach nad Irdyniem, ‘dzieci i niewiasty na Wielkiej wodzie siedziały w swoich osadach, ale jedni i drudzy czuli się bezpieczni, bo z Grekami żyli w przymierzu, a walka z Neurami tak była rzeczą zwykłą, jak powrót wiosny i zimy.
Na Białem jeziorze, tuż na początku prawie Wielkiej wody, daleko na środek jeziora wysunięta, stała osada Kruków. Niedawno jeden z nich, Spargapejtos, panował nad Agatyrsami, lecz wódz innego rodu, chociaż tego samego plemienia, ojciec Ariapejtosa, zwyciężył w bitwie Kruka, zabrał jego stada, żony, wozy, skóry — tysiąc łuków kazał
u nóg swoich złożyć, wszystkie siekiery kamienne odebrał od jego wojowników, wszystkie strzały krzemienne, nad bezbronnymi objął panowanie, a głowę Spargapejtosa zatknął na żerdzi w swojej osadzie. Kruk, syn zwyciężonego, upokorzył się przed Ariapejtosem, ale własne założył ognisko. Gdy ostatni śnieg stopniał na ziemi, pięćset dębów zrąbał w najbliższym lesie, pięćset pali wbił w jezioro, a na nich zbudował osadę, daleko od Ariapejtosa, ażeby widokiem jego twarzy nie przypominać sobie utraconej władzy. Ale pogodził się z tą władzą, zemstę zaprzysiągłszy królowi. Dwadzieścia osób składało tę osadę: powino-
*
waci, rodowiczy, niewolnicy, własne jego żony i dzieci, a najstarsza między nimi Goa, matka Kruka, najmilsza niegdyś żona zabitego króla Aga- tyrsów.
Kruka w osadzie było —poszedł na wyprawę z Ariapejtosem, jego woli i sile posłuszny, a ród, jego pilnował koczowisk i siedziby.
Na pomoście z nieociosanych dębów, ułożonych na palach sterczących na wysokość jednego chłopa nad wodą, wznosiły się zabudowania, podobne zdaleka do namiotów. Były to mieszkania, większe po środku pomostu, mniejsze opodal i po skrajach, z takich samych nieociosanych, z kory jeno odartych bierwion dębowych, ustawionych pochyło w ten sposób, że podstawa tego budowania była rozkraczysta, a górna część kończyła się śpi- czasto. Wejście do owej kołyby, podobnej do na-
miotu z drzewa, stało przez cały dzień otworem, a na noc zasuwało się zaworą, przypominającą drzwi, zbitą z rozłupanych bierwion dębowych, połączonych z sobą przecznicami, związanemi roślinami wodnemi i łykiem lipowem. Do palów uwiązane stały łodzie, z pnia lipowego wydrążone, długie i wąskie.
Wnętrze kołyby było równie proste jak i jej budowa. To wszystko, co się tam widziało, zaledwie zasługiwało na nazwę narzędzi i sprzętów. Na sęku dębowym wisiał łuk i kołczan skórzany, strzałami wypełniony, w kącie leżały skóry wołowe i baranie na włos wyprawne, które widocznie za posłanie i odzież służyły. Tu i ówdzie na pomoście widać było rozrzucone czaszki ludzkie, niektóre całe jeszcze, białemi połyskujące zębami, inne odcięte od szczęki górnej w ten sposób, że tworzyły rodzaj puharów do czerpania wody, wewnątrz wygładzone starannie, świeciły jakimś ponurym blaskiem.
Na pomoście, na palach wetkniętych, suszyły się skóry bobrowe, rosomasze, wiewiórcze, kunie; jedne już suche zupełnie, w trąbkę zwinięte, sterczały ku górze, inne czerwieńiły się do słońca świeżem mięsem. Na bierwionach pomostu leżały szczątki niedojedzonych ryb, kości rozmaitych ptaków i zwierząt, łupiny jaj ptasich—a nikt nie myślał uprzątać tego. Nad pomostem i kołybą krążyły stada kruków i wron, siadały na szczycie, zrywały się, przelatywały na pole, sadowiły się na
świeżo obłupionych skórach, wiszących okrwawioną stroną do słońca, wydziobywały robaki, gnieżdżące się we krwi, walczyły z sobą zawzięcie, krakając gwałtownie i uderzając o siebie skrzydłami. Gdy się zmęczyły walką, zlatywały na pomost, chwytały niedojedzone świeże kości i znowu walczyły o nie ze sobą lub z psami.
Pośród rozrzuconych resztek i niedojadków, pośród gromady psów, prowadzących wojnę z wronami, siedziały dwie postacie ludzkie o kilkanaście kroków od kołyby. Chociaż to był cichy i ciepły wieczór wiosenny, na pomoście kurzyło się ognisko dla opędzania cisnących się ze wszech stron gromad komarów. '.Kruk zbudował je starannie z kamienia ogładzonego, którego dostarczyły mu w obfitości brzegi wodne, ułożył na polepie z gliny i kształt nadał okrągły, wielkiej misy, płaskiej zupełnie, która na wysokość dwóch piędzi wznosiła się nad poziomem pomostu. Opodal tego. ogniska, zagłębionego nieco we środku, z obawy ażeby popiół lub węgle nia wypadały na pomost, widać było wielki przerąb, mniej więcej w kwadrat regularny zrobiony, przez który połyskiwała srebrzysta powierzchnia wody. Przy innych koły- bach były mniejsze ogniska, ale tym samym kształtem budowane i posiadały obok takie same otwory, które służyły do zsypywania popiołów, do zrzucania resztek i niedojadków do wody, gdy się ich już zbyt wiele nagromadziło, do czerpania wody, a nawet do łowienia ryb, nęconych odpadkam
pożywienia ludzi i mnożących się obficie pod pomostem.
Z dwóch postaci niewieścich, siedzących przy ognisku, jedna była dzieckiem sześcio- siedmio- letniom, druga dziewczyną około lat dwudziestu,
o ile można było wnosić z całej postaci i zupełnego fizycznego rozwoju, chociaż siedziała zgarbiona. Obie nie miały na sobie żadnego okrycia. Dziecko siedziało pod olbrzymią skórą turzą, rozwieszoną na czterech palach, tak że tworzyła rodzaj nakrycia czy parasola od deszczu i słońca. Na wysuszonej, jak pęcherz, powierzchni słychać było, niby bębnienie, skakanie po niej wróbli, wron i kruków, pokrzykujących niemiłosiernie z całą swobodą i bezpieczeństwem. Koło jednego z palów, na którym skóra turza wisiała, siedziało dziecko na długim rzemieniu za nogę przywiązane, z obawy ażeby, pozostawione samo sobie, nie wpadło do wody i nie utopiło się. Jasne jak len włosy, skłaczone w gęste kędziory na głowie, stanowiły jedyne przykrycie jego. Ma gołe ciało, zbrunatniałe od słońca i niepogody, padały tysiące komarów, które, pomimo kurzącego się ogniska, rojami krążyły koło dziecka, szukając młodego ciała i świeżej krwi.
Spało przed chwilą. Tylko co się obudziło, przecierało oczy pięściami i powolnym, leniwym ruchem odpędzało roje komarów, obsiadających twarz jego, ramiona, plecy, piersi. Robiło to machinalnie, obojętnie, spokojnie, ze spokojem i obo-
*
iętnością konia lub wolu, uderzającego się ogonem po biodrach.
Dziewczyna, siedząca przy dziecku, także nie miała na sobie żadnego okrycia. Tern się tylko różniła od dziecka, że nie była przywiązaną, włosy na głowie miała dłuższe i jeszcze bardziej skła- czone, skórę jeszcze bardziej osmaloną od wiatrów i słońca — to też komary wcale prawie na niej nie siadały. Przed nią, a właściwie na kolanach jej leżały wyprawione na włos czarne skóry owcze, które ona zszywała razem — na posłanie i okrycie. Miała w ręku zaostrzoną szczękową kość suma, którą'z wielkim wysiłkiem robiła w skórze dziurki i przewlekając je wysuszonemi baraniemi jelitami, łączyła mocno ze sobą. Przy tej robocie, zapatrzona w kudły baranie, mruczała coś pod nosem — coś podobnego do śpiewu, do płaczu, do narzekania. Smutne jęczenie dziewczyny rozlegało się w ciszy wieczornej po całym porno-
*
ście, łączyło się ze szczekaniem psów i wyciem, z krakaniem wron, i niby płacz czajki płynęło po wodzie daleko i echem między ostrowami ginęło.
Jęczenie to przerwało dziecko Kruka;
— Tauro, jeść...
Dziewczyna, którą dziecko Taurą nazwało, nie ruszyła się nawet i zszywania skór nie przerwała.
— Poszukaj — odrzekła spokojnie.
Dziecko, skrobiąc ciało, napastowane przez
komary i głowę, zdawało się nie słyszeć czy nie rozumieć skierowanych do niego wyrazów.
Jeść... — powtórzyło.
— Pójdź do ogniska Grypa, może tam co znajdziesz...
— Odwiąż...
Taura odrzuciła niechętnie skóry, leżące na jej kolanach, podniosła się, wyprostowała i znowu schyliła się nad dzieckiem, które odwiązywać poczęła.
— T\ wpadnij do wody!—rzekła z akcentem przestrogi.
Dziewczynka, leniwie skrobiąc się po całem ciele, poszła' na drugi koniec pomostu, a Taura znowu zasiadła do zszywania skór owczych i jęczącym głosem, podobnym do wycia psa, śpiewała a raczej mruczała pod nosem:
Gdzież ty teraz jesteś Jno moja?
Czy ukradli ciebie Hiperborcje?
Czy może tur nogami podeptał, rogami skłół ciebie?
Czy może niedźwiedź żarłoczny,
Spotkawszy w stepie zielonym,
Ciebie, towarzyszko lat moich dziecinnych,
Zjadł mięso twoje słodkie, wypił krew ciepłą,
A białe kości wilkom do gryzienia zostawił...
Gdy śpiew Taury, jak wycie żałosne, rozlegał się na pomoście, wewnątrz kołyby szmer jakiś się dał słyszeć, baranie skóry, w kącie leżące, ' poruszyły się nagle, a po chwili wysunęła się z ką
ta postać starej kobiety. Włosy miała skłaczone w kędziory, siwe, rozwichrzone, twarz pooraną zmarszczkami, a na obwisłe, stare ciało, oliwkowego koloru, narzuconą skórą owczą, włosem do góry zwróconą. Okrycie to trzymała obiema rękoma z przodu i przytulała do wychudzonych swoich piersi. Była to Goa, matka Kruka, a żona zamordowanego przez firiapejtosa króla figa- tyrsów. Nosiła na sobie ślady królewskiego dostojeństwa: miała naszyjnik ze złotych kółek, a przy każdem kółku zwieszała się na łańcuszku okrągła złota blaszka, przedzielona zębami wilka lub lisa, tak, że każdemu poruszeniu się naszyjnika brzęk towarzyszył. Złote zausznice, misternej greckiej roboty, w kształcie wielkich kół, obwieszonych świecidełkami, u dołu, brzęczały i połyskiwały za każdem pochyleniem się starej kobiety.
%
Na stawach rąk, suchych, pomarszczonych o cie- mno-brunatnych żyłach, wyciągniętych jak struny, błyszczały szerokie menele, w sznur skręcone,*
o głowach żmij z otwartemi paszczami. Wszystkie te błyskotki, rzeźbione lub robione ręką mistrza greckiego, dziwacznie wyglądały na gołem zupełnie ciele, mającem za całe okrycie skórę baranią.
Goa, wysunąwszy się powoli z kąta, na progu kołyby stanęła i ociężałem spojrzeniem na mruczącą Taurę spojrzała.
— Gdzie dziecko? — spytała.
— Poszło do ogniska Grypa.
W tej chwili właśnie dziewczynka wracała od Grypa, głośno zawodząc, jak małe szczenie.
— Co ci jest? — odezwała się niechętnym głosem Goa.
— Nic nie znalazłam...
Goa zwróciła się do Taury:
— Słuchaj, przecie przed kilku dniami upolowaliśmy suhaka, coś musiało zostać mięsa w popiele?
Taura, nie podnosząc się z siedzenia, odrzekła niechętnie.
— Zostało... ale chowam... Jeżeli Gryp wróci głodny i nic nie dostanie? Bić będzie.
— Daj mu, daj — odrzekła stara z akcentem prośby i rozkazu.
Taura odrzuciła leżące na jej kolanach skóry owcze, przyczołgała się na rękach do ogniska, wzięła popychaczkę do ognia, z długiego kawałka krzemienia zrobioną, i grzebać nią poczęła na boku ogniska. Rozgarnęła popiół, a z pod szarej jego masy ukazało się tylne udo suhaka.
— Przynieś siekierę!—zawołała do dziecka.
Dziecko, jak psiątko uradowane, skoczyło ku
kołybie i przyniosło siekierę bronzową, do drzewca przymocowaną.
Taura odgarnęła z uda resztki popiołu, a potem odrębywać poczęła kawał mięsa. Robota szła powolnie, ciężko. Zrobiwszy siekierą nacięcie, próbowała potem rękami odrywać nacięty kawałek, a gdy się jej to nieudawało tak, jak sobie
życzyła, brała znowu siekierę do rąk, znowu rąbała, znowu brudne swoje ręce, od kożucha baraniego odjęte, kładła na udo i z krwawiącej się masy na pół surowego mięsa odrywała napół odcięty kawałek. Udało się jej to wreszcie. Wzięła go do rąk i dziecku podała, które z rozpromie- nionem okiem, uśmiechnięte przypatrywało się całej czynności, a pochwyciwszy mięso, jeść poczęło skwapliwie, oblizując krew z palców i ust.
Taura, nie rzekłszy ani słowa, kamiennym pogrzebaczem poczęła nagartywać popiół na okrwawione udo suhaka, ażeby je w ten sposób dłużej od zepsucia,. uchronić.
Słońce już się ku zachodowi chyliło. Daleko, na nieobjętym N okiem przestworzu wodnem widać było ruch ptactwa, krążącego stadami nad zielonemi ostrowami, jakby szukało dla siebie noclegu i spoczynku. Na cichej powierzchni, ozłoconej słońcem, rzucały się ryby do góry, z pluskiem i trzepotem. Stada rybitew krążyły nad osadami, napełniając powietrze krzykiem i jękiem, schylały się nad zwierciadłem, piersią swoją muskając ledwie zmarszczoną wieczornym powiewem wiatru jego powierzchnię; ta lub owa chwytała ciekawą rybkę, wysuwającą z wody biały łebek z czerwo- nemi płetwami i leciała z nią w błękit bezbrzeżny. Jak oko zasięgnąć mogło, po nad brzegami Białego jeziora czarniały nawodne osady ftgatyr- sów, a nad niemi słupem unosiły się ku górze białe dymy i ginęły w błękicie. Nad tym wielkim
obrazem dzikiej natury osiadła cisza wieczorna tak potężna, że krzyki ptactwa, psów szczekanie, głosy ludzkie rozpływały się w tern morzu ciszy niby szepty jakieś, niby półtony, krążących nad osadami komarów.
Goa posępna, zamyślona zdawała się nie zwracać uwagi na to wszystko, co ją otaczało, a Taura zasiadła znowu do zszywania skór owczych.
— Słuchaj — zwróciła się ku niej stara królowa — czy nie chodziłaś dzisiaj w step za pożywieniem?
— Nie, bałam się!
— Cóż znowu! Duch stepowy strach na ciebie rzucił? Trzeba było przynajmniej mleka przynieść.
Taura spojrzała na królowę.
— Boję się — rzekła z naciskiem. — Alboż nie wiesz, że Timnes poszedł z Ariapejtosem na Neurów? W okopach niema nikogo. W taki czas właśnie Alanowie polują na nieostrożnych.
Stara mruczeć coś poczęła. Taura, nie podnosząc głowy od skóry, rzuciła:
— Oni przecież Jnę porwali...
Na przypomnienie Jny, córki swojej, która niegdyś za pożywieniem w pole wyszła i znikła na zawsze, twarz starej królowej sposępniała. Wspomnienia ją ogarnęły. Gdy się Jna rodziła, Goa była królową. Całe plemię Agatyrsów znosiło do ich osady skóry bobrowe i turze, mięso upolowa
nych zwierząt zawsze świeże piekło się w popiele na ognisku, dostarczano pod dostatkiem kumysu, który rozweselał myśli, rozwiązywał języki, członkom nadawał świeżość i gibkość młodości. Grecy kupowaii u nich niewolników i skóry, a dawali słodkie wino i błyszczące ozdoby. Wszystko to odebrał od nich ojciec Ariapejtosa, ulubionego męża w boju zabił, a skóry i niewolników kazał u nóg swoich składać. Wspomnienia te mieszały się z uczuciem głodu.
Myślała właśnie nad tem, czem się posilić, gdy Taura, ukończywszy robotę, podniosła się z siedzenia i poczęła się wyprostowywać, wyciągając kolejno ręce i nogi z elastycznością młodego żbi-
«
ka. Nagle zesztywniała i wzrok utkwiła w bezbrzeżny przestwór Wielkiej wody. Sępie jej spojrzenie coś godnego uwagi dojrzało, chociaż na pozór nic nie było widać, coby zaniepokoić mogło. Srebrząca się i migająca do światła powierzchnia wody zlewała się na horyzoncie ciemnoszafirową smugą mgieł, nad którą wisiało niebo, a na niem, niby punkty ciemne, stada wodnego ptactwa, które zdaleka wydawały się jakby zawieszone w powietrzu.
Taura, ażeby lepiej mogła widzieć, przyłożyła obie dłonie do czoła, tworząc rodzaj zasłony nad oczyma i odezwała się:
— Niewiasty wracają z jeziora.
Goa spojrzała w tym samym kierunku, dokąd biegło spojrzenie Taury.
— Nie widzę... — odrzekła spokojnie.
Istotnie, zdawało się, że Taura się myli; oprócz jednego punktu, który wydawał się większym od
innych, nic nie było widać.
Taura na ten punkt ręką wskazała
— Tam...
Goa spojrzała znowu.
— Trzcina nadbrzeżna... — zauważyła obojętnie.
— Nie — odpowiedziała Taura stanowczo — będziemy mieli świeże mięso i jaja.
Powiedziawszy to, skoczyła zwinnym ruchem w bok, jak zając, pobiegła ku tylnej części kołyby i wiosło wzięła.*
— Przywiozę drzewa na ognisko — rzekła.
Zarzuciła sobie na plecy okrycie ze skóry owczej, spięła pod szyją bronzową fibułą i z wio- słem w ręku do wiszącej tuż przy palu łodzi skoczyła. Była to ładna, kształtna, zwinna jak tygry- siątko dziewczyna, o ruchach lekkich i swobodnych. Zesunęła się jak wiewiórka po żerdzi do łodzi, odwiązała ją, plusnęła wiosłem o wodę — i łódź,
o dziobie spiczastym, jak strzała pomknęła wybrzeżem jeziora w górę i wkrótce pomiędzy szuwarami znikła zupełnie.
Goa siedziała przy ognisku, wpatrzona w ciemny punkt, wskazany jej przez Taurę. Długo, przez pół godziny może, punkt ten wydawał się nieruchomym, niby ptak zawieszony w błękicie nad nieobjętym przestworem nieba, ale coraz sta
wał się wyraźniejszy, bliższy. Taura miała wzrok dobry. To wracały łodzie z plemienia Kruka, które na polowanie jeździły na błota Irdyńskie, gdzie na małych ostrowach urządzano zasadzki na zające i ptaki i zbierano jaja dzikich gęsi i kaczek. Wyprawie tej kobiet i dzieci przewodniczył stary Gryp, brat królowej, najstarszy z pokolenia, któremu Ariapejtos pozwolił w domu pozostać, bo już nie miał siły łuku naciągnąć i uciekać dość chyżo przed nieprzyjacielem.
X
Trzy łodzie, wracające z wyprawy na Irdyń- skie wody, przypłynęły równocześnie prawie z Tau- rą, która przywiozła drobnych gałęzi i dwie kłody dębowe, uwiązane ż tyłu do czółna. Jedna część przybyłych kobiet wyładowywała ryby, jaja i kilka złapanych w sidła zajęcy, a druga zajęła się wyciąganiem chrustu i kłód dębowych na pomost. W osadzie zakipiało życie, pełne gwaru, wrzawy, wzajemnych opowiadań i przypomnień. Tłumy uiewiast i dzieci różnego wieku bez odzieży prawie lub na poły skórami przykrytych, snuły się po pokładzie. Jedne z nich miały konopne szaty, krótkie, przy biodrach okręcone i sięgające do połowy łydek, inne ubrane były w strój, do greckiego chitonu podobny, który w strzępkach, w nieładzie otaczał ciało. Młodzież, korzystając z ciepłej pogody, nie krępowała swoich ruchów żadną odzieżą. Większość kobiet, na szaty greckiego kroju miała zawieszone na ramiotach krótsze lub dłuższe okrycie ze skóry owczej lub wołowej. Wy-
»
ładowawszy zapasy, w łodzi nagromadzone, układano przy ognisku jaja, zające, ptactwo wodne — kaczki, łabędzie i gęsi, rzucając to wszystko na kupę.
Inna grupa zdołała wsunąć na ognisko przywiezione przez Taurę kłody, podkładała pod nie chrust, a odgrzebawszy z popiołu żywy ogień, kazano dzieciom dmuchać i rozniecać. Trwało to dmuchanie z kwadrans wśród krzyku, wrzawy, ogólnego ruchu, gdyż tylko część przywiezionego pożywienia złożono przy ognisku Kruka, każdy trochę z tych zapasów do swojej kołyby odnosił lub wprost na ognisko własne układał.
Po pewnym czasie przy ognisku Kruka buchnął płomyczek, potem rozrastał się coraz bardziej i mnóstwo czerwonych języków obejmowało suche gałęzie chrustu, które trzeszczeć poczęły. Gdy spostrzeżono ogień, powitano go ogólnym wykrzy- kiem radości, klaskaniem rąk, i wesołemi ruchami ciała, które rytmicznością swoją przypominały taniec. Coraz więcej płomyków ogarniało wężyko- watemi liniami cieniutkie pręciki chrustu, a z głębi jego wydobywał się dym bury i falistemi kłębami buchał w rozpostarty błękit nieba.
Gdy na ognisku już całą siłą ogień się palił, gromada ludzi otoczyła je dokoła, a stary Gryp, wysunąwszy się nieco na czoło, doniosłym głosem krzyczeć począł:
— Bądź pozdrowiony najpiękniejszy darze Papeosa...
Pochylił rozczochraną swoją siwą głowę nad ogniskiem i wszyscy za przykładem jego schylać się poczęli pokornie.
— Nie wygasaj nigdy na naszem tabiti, ogrzewaj nas, oświecaj, przygotawiaj nam pożywienie obfite...
Tłum ludzi powtarzał chórem:
— Bądź pozdrowiony najpiękniejszy darza Papeosa... bądź pozdrowiony...
Gryp pochwycił leżącego pod ręką łabędzia i w ogień rzucił. Snop iskier wysypał się w górę, ogień na tabiti zatrzeszczał, zaskwierczały palące się pióra, a powietrze napełniło się wonią spalenizny. Nikt jednak na nią uwagi nie zwracał, przeciwnie, ten swąd obrzydliwy był pewnego rodzaju podnietą dla wszystkich do nowej czynności. Przywiezioną zwierzynę poczęto układać na taBiti, na ogniu bezpośrednio lub najbliżej ognia, gdzie kto uważał za najlepsze. Goa złożyła jaja na brzegu tabiti i przysypała je z góry gorącym popiołem. Skwierk palącej się sierści, pierza i skóry napełnił całą osadę ostrą wonią, a tymczasem ludzie obsiedli ognisko i wpółleżąc na baranich lub wołowych skórach wpatrywali się w ogień, płonący na tabiti, rozmawiając wesoło ze sobą. Od czasu do czasu ten lub ów podnosił się z siedzenia i, wziąwszy w rękę kamienny pogrzebacz,, przesuwał nim skwierczącego na ogniu łabędzia lub zająca.
Gdy to iub owo upiekło się dostatecznie,
Gryp wyjmował z tabiti, rozrąbywał lub rozrywał na części, a kto chciał, z rąk jego brał i spożywał. Niedojedzone resztki zagrzebano w popiele. Po uczcie zapanowała większa rozmowność i wesołość. Noc była piękna, cicha, księżycowa, jasna. Powietrze całe dokoła osady było białe, niby srebrne. Z sąsiedniej, najbliższej osady Aria- pejtosa dolatywały wesołe śpiewy niewiast, pełne dzikiego wrzasku.
Mimowoli spojrzenia wszystkich zwróciły się w tę stronę.
— Może król wrócił z wyprawy? — zapytał
Gryp.
Nikt mu na to nie odpowiedział, tylko Goa podniosła się gwałtownie z siedzenia, roziskrzo- nem okiem pełnem niepohamowanego gniewu spojrzała nań i w twarz mówiącego plunęła z najwyż- szem oburzeniem.
— Ty, niewolniku Ariapejtosal—krzyknęła —
o jakim królu mówisz!
Gryp zdawał się nie rozumieć tego uniesienia. Otarł powolnie twarz ręką i rzekł:
— Zły duch wstąpił w ciebie.
— Nie prawda! Dobry duch Spargapejtosa, prawdziwego króla figatyrsów, każe mi zaprzeczyć tobie.
— Królem jest Ariapejtos. Czy chcesz ażeby wymordował nas wszystkich?
Słowa te nie bez powodu Gryp wyrzekł, rozgniewana jednak Goa krzyknęła:
— Jest złodziejem władzy i siły, nie królem!
Do młodych niewiast zwróciła się:
— Wy tego nie pamiętacie — rzekła — ale ty pamiętasz Grypie... Póki żył Spargapejtos Grecy przynosili nam odzież, pożywienie, wesołe wino, dzisiaj jemu wszystko niosą. F\ prawdziwy król — tam...
Skinęła ręką w kierunku osady Ariapejtosa.
— Wy macie dobre oczy... Widzieliście nieraz tę żerdź wysoką... Sterczy aż pod sam błękit, gdzie Papeos króluje...
Każdy ze zgromadzonych widział niejednokrotnie ową żerdź wysoką, ile razy w step z bydłem wyruszał lub na Irdyń płynął, pomimo to, podnieceni słowami starej królowej, porwali się na nogi, ze spojrzeniem wlepionem w ciemną przestrzeń, a Goa mówiła dalej:
— Na tej żerdzi sterczy głowa Spargapejto- sa na hańbę waszą i na nędzę...
Po tych słowach zwróciła się do Grypa.
— Tam twój król, na tej żerdzi wysokiej...— zawołała, ręką wskazując.
Gryp zamilkł. Istotnie, czaszka zabitego króla, jak znak tryumfu, sterczała na wysokiej żerdzi tuż przed samym progiem kołyby Ariapejtosa, na dowód zwycięstwa i świadectwo, że każdego zwyciężonego taki los czeka.
— Ty już nie jesteś mężem, Grypie, skoro zamiast nienawiści przebaczenie w sobie znajdujesz.
— Aiboż nie upokorzyli się przed nim wszyscy? — zapytał Gryp.
— Pokora jest duszą niewolników... Ja nie upokorzyłam się. Kiedy Apia weźmie mię do siebie, jeszcze z kraju Zamo!xisa powrócę, ażeby pomścić ducha Spargapejtosa. A ty... możesz nawet spijać wino greckie z Ariapejtosem...
Powiedziawszy to, zamilkła, owinęła się szczelnie w skórę owczą i wzrok utkwiła w czarny punkt sterczący nad namiotem króla.
Noc stawała się coraz głuchszą, cichszą, rozmowy, głośne z początku, rwały się a sen schodził spokojny i zamykał oczy wszystkim po kolei. Nie spała tylko Goa. Sprzeczka z Grypem wywołała w niej z całą siłą dawne wspomnienia, życie inne, śmierć człowieka, który ją sobie wybrał za żonę i powiernicę. Dzisiaj opuszczona, stara, dostawała pożywienie z łaski współplemieńców, a przez Ariapejtosa traktowaną była jak niewolnica. Nie spała. Smutek nią miotał, że ci wszyscy, którzy schylali głowy przed Spargapejtosem, pochylili je teraz przed jego zwyciężcą. Ona jedna pochylić nie mogła.
W tej chwili stanął jej przed oczyma Timnes, odważny, zuchwały, który sam, z oszczepem w ręku rzucał się na piersi stepowego niedźwiedzia, teraz służy wrogowi własnego rodu. Czyż nigdy w jego duszy nie zakipi zemsta dla zwycięzcy ojców? Czyż nigdy nie przyjdzie mu myśl zamordować Ariapejtosa, głowę jego na wysokiej żerdzi
zawiesić i królować nad ich rodami? A Kruk — syn jej... także stał się niewolnikiem zwycięzcy...
Wśród tego rozmyślania zdawało się jej, że szmer jakiś wyraźny, ludzki uderza o jej uszy od stepu. Podniosła się trochę, nasłuchiwała — były to ludzkie głosy istotnie.
— Może to napad Neurów? — przez głowę jej przemknęło się. W ciszy nocnej słychać było wyraźnie echa jeźdźców, które zdawały się zbliżać ku osadzie.
Inne kobiety podniosły także głowy i słuchały niespokojnie.
— Coś się stało...
— Coś się stało... — szeptały jedna do drugiej strworzone.
Gryp obudził się również: cały w słuch się zamienił.
Ranek tylko co szarzeć poczynał. Już z daleka słychać było świegot budzącego się ptactwa wodnego lub krzyki przeraźliwe ruszających- się z noclegu stad łabędzi, kaczek, czajek, które wrzaskliwemi swemi głosami napełniały powietrze. Od osady Ariapejtosa, w której także same tylko niewiasty i dzieci zostały, dolatywały echa głosów ludzkich — radośne, niby śpiew jaki.
Nikt z obecnych nie umiał sobie zdać z tego sprawy.
— Jeźdźcy jacyś wprost ku nam dążą — zauważył Gryp.
Słowa te wywołąły popłoch wśród kobiet.
— Łodzie odwiązać! — zawołała Goa. — Jeśli to nasi, zdołamy wrócić, jeżeli Neurowie lub Alazonowie, zdołamy jeszcze uciec i schronić się od nich na wyspach Wielkiej wody.
Trafiło to do przekonania wszystkich. Rzucono się tedy do łodzi — i wnet na cichej bez- brzeznej wodzie uderzyły wiosła.
Tymczasem kopyta jeźdźców rozlegały się tuż nad brzegami jeziora, a wkrótce odezwały się głosy ludzkie.
— Zwycięstwo nad Neurami! Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Kobiety były już daleko od brzegu, jednak w ciszy poranku doleciał do nich dobitnie wyraz: zwycięstwo.
— Nasi! — krzyknęły w jeden głos.
Słyszeli wyraźnie wołanie:
— Zwycięstwo! zwycięstwo!
Zatrzymano ruch wioseł i słuchano dalej. Wołania jeźdźców wyraźnie brzmiały:
— Zwycięstwo nad Neurami! Ariapejtos zwyciężył króla Neurów Oktomazada, zabrał w niewolę jego wszystkie żony i dzieci... moc niewolników prowadzi ze sobą... Spieszcie na ucztę wielką do okopów Timnesa i na złożenie objaty Aresowi...
Łodzie nawróciły do osady.
— Zwycięstwo... zwycięstwo... — szeptano, a poszmer szedł głuchem echem po wodzie.
— Już nie będą Neurowie chwytać kobiet naszych i sprzedawać Grekom.
Jeźdźcy owi posłani byli przez Ąriapejtosa dla zwołania najbliżej siedzących rodów w celu złożenia dziękczynnych objat Aresowi. Zatrzymywali się przed każdą osadą, wykrzykiwali rozkaz królewski i jak wiatr w pustyni pędzili dalej, aże- by innym obwieścić wesołą nowinę.
Kobiety, starcy, dzieci — wszyscy ci, którzy w trwodze i niepokoju pozostali nad łrdyniem — wyruszyli na miejsce wskazane przez posłańców firiapejtosa, ku świątyni Aresa. Wozy, w woły zaprzężone, postępowały powoli, skrzypiąc i poruszając się wśród trawy w stepowej pustyni. Z pod skór, rozpiętych na nich, wychylały się ciekawie rozwichrzone głowy dziecinne, lub splątane siwe kudły starców i niewiast.
Cały ten orszak podążał ku świątyni z ciekawością i trwogą niepewności. Świątynia Aresa stała w środku posiadłości Ariapejtosa.
Trzy dni i trzy noce wędrowano ku niej stepami. Gdy słońce schylało się i gasło, stawały wozy taborem, tworzyły czworokąt, który ich bronił od napadu dzikich zwierząt i wędrownych rabusiów, porywających dzieci i niewiasty w niewolę.
Orszakowi podróżnemu przewodził Gryp. Pomimo starości umiał jeszcze rozglądać się skupio
nym wzrokiem po niebie, gwiazdy liczyć i drogę
podług gwiazd kierować.
Gdy się na noc obóz ulokował, rozłożono
ognisko, a woły puszczano na paszę.
Dzieci spały na wozach, a starzy przy ognisku siedzieli, spoglądając na ogień, rychło-li upiecze się wrzucone w popiół ostatnie udo baranie.
Gryp zmęczony drzemał siedząc, podgiąwszy nogi pod siebie, a Goa coś półszeptem opowiadała Taurze. Cicho było wszędzie, tylko gwiazdy wyiskrzone spoglądały z ciemno-błękitnego nieba, mrugając jasnem światłem. Z daleka doleciał czasem głos jakiś, ciszę zakłócił, przez powietrze przepłynął echem i skonał. Głos niby jęk rozdzierający, niby płacz ludzki.
— Łabędzie na żer lecą... — mruknął Gryp. Otworzył oczy szybko, błysnął niemi i zamknął znowu.
— Daleko... — szepnął sam do siebie.
Śród ciszy Taura poruszyła się, a wziąwszy
leżący obok ogniska pogrzebacz kamienny, nasunęła węgli na skwierczące mięso. Ogień szerszym płomieniem buchnął, iskrami sypnął — i znowu ucichło wszystko. Sen nakłaniał coraz niżej głowy siedzących przy ognisku ludzi. Goa schyliła się na kolana Taury, a z pod skór, rozpiętych na wozie, słychać było chrapanie śpiących dzieci.
Ciszę tę zamącił ryk daleki, ostry.
Gryp znowu się ocknął. Nie tylko on. Goa podniosła także głowę niespokojnie.
— Bardzo daleko... — zauważył starzec, jakby wyrazem tym pragnął uspokoić.
— Może nas zwietrzy? — spytała Goa, a w dźwięku jej głosu przebijała trwoga.
— Mam oszczep...
— Czy podołasz?
— Podołam...
— Pamiętaj, że ostatnie udo baranie wrzuciliśmy na ognisko...
Uwaga Goi rozbudziła Grypa. Powstał leniwie, do wozu poszedł i długo czegoś tam szukał. Znalazł widocznie, bo wrócił na to samo miejsce, znowu usiadł i jakiś przedmiot błyszczący, podobny do długiego noża przy sobie na ziemi położył.
On wiedział dobrze co to za ryk. To niedźwiedź stepowy niespokojny i głodny szukał świeżego mięsa. Musiał się przeto przygotowić na spotkanie gościa, tembardziej, że sam jak i gość spodziewany świeżego mięsa pragnął.
Położył tedy oszczep przy sobie, znowu za- drzemał, aż wreszcie, schyliwszy się głową ku ziemi, usnął.
Daleko jeszcze było do świtu, gdy Grypa szmer jakiś zbudził. Podniósł lekko głowę i zwrócił w tę stronę, skąd szmer dochodził. Spojrzenie jego spotkało się ze spojrzeniem lisa — oko w oko. Głodny lis, zwęszywszy przytulisko ludzkie, po żer przyszedł. Pachniało mu mięso na ognisku, które na ranne pożywienie ludziom służyć miało,— wsunął się przeto pod koła i myślał,
że się do ogniska przedostanie. Ruch głową Grypa spłoszył go. Cofnął pysk i wyczekiwał cierpliwie. Gryp odgadł jego zamiary. Nie wstając z ziemi, ujął kij leżący przy nim i po kołach wozu uderzył. Lis pomyszkował dalej, ale stuknięcie kija stało się niby hasłem do obudzenia się wszystkich. Najprzód podniosła głowę Taura, za nią Goa, potem kwik i płacz dzieci napełnił obozowisko wrzawą.
Ledwie się trochę wszystko uspokoiło, a świt się rozjaśnił, wszyscy zasiedli do spożycia mięsa i resztek pozostałych z wieczornego pożywienia.
Przebudzenie się taboru przerwało hałasem ciszę pięknego poranku. Wrzask dzieci, głośne rozmowy starych, poryk wołów, dalekie świegoty ptactwa stepowego, które, niewidzialne prawie, napełniło wrzawą powietrze — wszystko to razem zmieszane mąciło ciszę. Dzieci kłóciły się i biły się- z sobą o kawałki niedogryzionycn kości i jak młode pieski przewracały się w trawie, warcząc ku sobie i pokazując białe zęby. Nikt jednak na nie uwagi nie zwracał, nikt sprzeczkom i bójkom nie przeszkadzał. Od czasu do czasu ich głosy wrzaskliwe zlewały się w jedną dziką harmonię z jakimś głosem stepowym, który jak zgrzyt przeleciał w powietrzu, niewiadomo gdzie się urodził i gdzie skonał. Tylko echo jego, złączywszy się z echem podróżnej gromady po nad płaszczyznę stepową długo, lecąc, grało.
Wprzęgnięto wreszcie woły do wozów, zaskrzypiały koła i cały obóz ruszył.
Mniejsze dzieci wsadzono na wozy pod napięte skóry, a starsze wraz z matkami i dziewczętami biegły z tyłu, z przodu lub po bokach wozu, brnąc śród trawy i pokrzykując wesoło.
Wozy sunęły się powoli za leniwie postępującymi wołami, a koła ich nurzały się zupełnie prawie w soczystej trawie, długą wężykowatą linią ślad swego przejścia znacząc. Kroplistą rosą połyskująca trawa, czuby swoje zielone schylała ku ziemi, okręcała się koło piastów z sykiem, a sprężyste badyle wymykały się niekiedy z pod szpry- chów i, oderwane, z szelestem odlatywały daleko.
Woły, brnąc po brzuchy wśród bujnej roślinności stepowej, schylały od czasu do czasu ociężałe łby swoje i szorstkim językiem wyrywały pęki trawy, żując ją leniwie, jakby się pragnęły oświe- żyć tylko obfitą rosą na liściach.
Posuwano się w kierunku zachodnim, bez drogi, znacząc swój pochód śladem stłoczonej trawy i rozlegającem się dokoła echem różnych głosów. Przy wozie tylko gromadka starszych postępowała, a oczy ich biegały pilnie i badawczo na wszystkie strony, czy gdzie zwierzyny nie dojrzą. Gdy się zbliżali do niziny jakiej, śród której błyszczała srebrzystym połyskiem mała tafla wody, otoczona niby wieńcem, lasem olbrzymich tataraków, oczeretów, paproci i rdestów, porywały się * stadami łabędzie, dzikie szare gęsi, które niby
chmura szara przelatywały z krzykiem i wrzaskiem, wówczas Gryp łuk z ramienia ściągał, przykładał się do niego, mierzył do oka—a nie chybił nigdy. Strzelał tylko do wielkich ptaków, najchętniej strzała jego pędziła za leniwie porywającym się dropiem i ociężałym pelikanem.
Zawsze coś upadło na ziemię.
Wówczas kupka dzieci i dziewcząt z krzykiem rzucała się za zabitym lub ranionym ptakiem; zabitego przynosiła z tryumfem, za rannym goniła tak długo, aż zmęczonego dobiła kijami lub zadusiła rękoma. Zabicie jakiejkolwiek zwierzyny napełniało radością cały orszak. Składa-no ją na wozie, a dzieci znowu rozbiegały się po stepie, szukając młodych piskląt lub jaj ptasich w trawie. Od czasu do czasu głowy ich, jak odcięte, poruszały się po nad szczytami traw, a głosy rozbrzmiewały w powietrzu.
Goa i Gryp, jakby korzystając ze świeżości poranka, szli tuż za wozami pieszo, śladem stratowanej przez woły i koła trawy; szli obok siebie i żywą wiedli rozmowę.
— Ot, widzisz — wołała zapalczywie — Aria- pejtos pędzi całe tabory Agatyrsów przez stepy, ażeby się przyglądały jego zwycięstwom! A my jak niewolnicy musimy iść posłusznie...
Gryp powtórzył ostatnie wyrazy:
— Musimy iść posłusznie... do czasu.
Oczy Goi błysnęły złością. Nachyliła rękę
do kamiennego młota, który przy biodrach, za
tknięty za pas rzemienny, wisiał, i zrobiła taki ruch, jakgdyby porwać go miała i w siwą rozwichrzoną
głowę Grypa uderzyć.
Zastanowił ją jednak dźwięk głosu, z jakim Gryp powiedział: musimy iść. Ręka opadła przy biodrze, a spojrzenie Goi zatrzymało się na posępnej twarzy Grypa.
— I cóż ty na to mówisz? — pytała go. — Widzę, że pogodziłeś się z jego władzą i niema komu pomścić śmierci Spargapejtosa.
— Musimy iść... — powtórzył Gryp z naciskiem, jak gdyby tego co mówiła nie słyszał wcale. \
*
Usta Goi skrzywiły się do wykrzyku gwałtownego.
Nagle podniosła ręce do góry, uchwyciła się niemi za siwe kosmyki włosów i targać je poczęła rozpaczliwie.
— Musimy... musimy... musimy!... — wołała dzikim głosem. — I długoż tej sile ulegać będziemy? Czyż pośród was nie będzie mściciela?!
Nikt jednak uwagi na te jej wykrzyki rozpaczliwe nie zwracał.
Goa, niespokojna, ciągnęła dalej:
— Timnes z Ariapejtosem ze wspólnej czary pije, siaduje przy wspólnem tabiti, o nas zapomniał, Kruk za nim pociągnął na Neurów, Figa- tyrsowie jak niewolnicy greccy schylają karki przed zabójcą Spargapejtosa, a głowa prawdziwego króla sterczy na tyce niepomszczona...
Wykrzyczawszy to z jękiem, płakać poczęła płaczem podobnym do żałosnego wycia psa. Szła powoli — jęczała, wyła, skarżyła się, wyrzucała z siebie urywane wyrazy, skargi, przekleństwa—ustawała na chwilę, znowu płakała.
Gryp szedł przy niej zamyślony i nie odzywał się. On także żal w sercu nosił do Ariapej- tosa, który władzę od jego plemienia zagarnął i sam stanął na czele figatyrsów. f\le on znał miarę sił — i milczał.
Gdy się żal Goi utulił nieco, Gryp zwrócił się do niej spokojnie:
— Słuchaj, Goa, po co ty gadasz niepotrzebnie i narzekasz?
Stara królowa rzuciła się ku niemu z roz- czepionemi palcami, jak gdyby zadusić go chciała.
Gryp cofnął się.
— Czy ty myślisz, że dla mnie Ariapejtos jest przyjacielem?
— O, przeklętyl — zawołała Goa — niech on nigdy nie ogląda królestwa Zamolxisa! Niech cień jego po śmierci błąka się po ziemi! Niech wody nie znajdzie nigdzie, niech go głód prześladuje, jak zły demon...
Gryp wysłuchał spokojnie.
— Widzisz, niewiasto,— rzekł—ty robisz tak jak pardwa, która, wysunąwszy łeb z trawy, głośno swoje pisklęta zwołuje. Nie wie tego, że orzeł patrzy na nią z góry. Póki w trawie siedzi—nie dojrzy jej, ale niech tylko głowę wychyli—z pew
nością w pazurach orła życie zakończy. Sama zginie i dzieci zginą.
Goa, zdawało się, nie rozumiała tego porównania.
Gryp ciągnął dalej.
— Kto nie może mieć siły niedźwiedzia, może zadowolnić się zręcznością i przebiegłością lisa. My nie możemy napaść na Ariapejtosa jak niedźwiedź na wołu, musimy się skradać jak lis, aby go zdusić. Trzeba czekać. Gdy będziemy krzyczeć wszyscy, firiapejtos usłyszy, on ma dobry słuch i pochlebnych niewolników — wówczas głowy nasze do jego stóp spadną... fi tymczasem jego głowa spaść musi! Rób tak, jak myślisz, a mów tak, jak wróg chce abyś myślał.
— Dobrze mówisz, czekać trzeba... ale dłu- goż tego czekania? fAy odejdziemy do kraju Za- molxisa na wieczny spoczynek, zapomniawszy
o tem, że niepomszczona głowa Spargapejtosa sterczy na żerdzi... a któż za dzieci nasze i dalsze pokolenia ręczyć będzie?
Gryp rozgniewał się.
— Głupia jesteś!—krzyknął.—Czegóż chcesz?
— Zemsty I
— Schowaj tę chęć najgłębiej. Zemsta nie przychodzi na zawołanie. Trzeba jej długo i ostrożnie wyczekiwać. Ja pragnę także krwi firiapejto- sa, lecz nie chcę, ażeby on z mojej głowy czaszę sobie sporządził do wina!
Goa milczała.
— Czy ty nie wiesz, że on zaprzyjaźnił się z Grekami, że co roku za jednego Neura miecz żelazny dostaje i łuki lepsze od naszych — a my czem będziemy z nim walczyć? Jego strzały trzy razy dalej lecą od naszych, jego miecz ledwie się dotknie — śmierć przynosi odrazul fi my z kamiennymi młotami co zrobimy? Trzeba myśleć
0 tem, ażeby łuki greckie i miecze do nas przeszły, a wówczas...
— Nigdyś mi tego nie mówił, Grypie.
— Zbyt blisko od nas osada Ariapejtosa — odpowiedział Gryp. — U niego słychać co u nas mówią.
Rozmowa ta, zdawało się, uspokoiła Goę. Szła bez narzekań ociężałym, powolnym krokiem, w zamyśleniu rozważając słowa Grypa.
— A Timnes? A Kruk? Oni stoją tuż przy boku Ariapejtosa... — rzekła.
Gryp odpowiedział zamyślony:
— Niech stoją... do czasu.
Po tych słowach zamilkł. Szerokie jego, gęsto porosłe brwi zsunęły się aż na oczy prawie
1 tworzyły daszek, który je zasłaniał od słońca, a równocześnie nadawały twarzy jego wyraz surowy, ostry, pochmurny. Z pod gęstej zasłony siwiejących włosów nad brwiami wybiegało czasem bystre spojrzenie szarych, przymglonych nieco oczu, które jednym rzutem obejmowały daleką okolicę; błądziły chwilkę w mglistej atmosferze
poranku, mgłą wypełnionej, szukając tam zdobyczy, potem schylały się ku zielonej płaszczyźnie stepowej, jakgdyby głąb trawy pragnęły przeniknąć. Ze spojrzeń sądząc, miał on podobieństwo do sępa, szukającego bystrem okiem żeru. Były to jednak spojrzenia mimowolne, z przyzwyczajenia, z nałogu. Wzrok jego nie próżnował nigdy — ile razy podniósł się do góry lub ku ziemi się schylił, zawsze jedną, najważniejszą myśl przed sobą gonił — szukał pożywienia lub wroga.
Brnął boso obok Goi, bez okrycia głowy, na biodrach mając tylko pas skórzany, na ramionach dwie zeszyte skóry wilcze, włosem do góry zwrócone tak, że kły i łby sterczały z dwóch stron jego głowy, tworząc niejako tarczę. Pod burką z wilczury wysuwał się łuk i widać było wyglądające z sajdaka ostro wycięte lotki strzał. Szedł wolno, lekko, krokiem młodości, a tylko skłaczo- ne i spłowiałe siwe włosy, którymi wiatr igrał, świadczyły, że już od wielu dziesiątków lat po stepie chodzi.
Po długiej chwili milczenia odezwał się niby sam do siebie:
— Tak... dobrze... Przyjdzie czas, znajdzie się strzała i na niego... On Aresowi ufa... Szabli składa ofiary... Prawda, szabla straszniejsza od młota, ale krótsza od strzały, która, choć skrzydeł nie ma, leci daleko.
Goa coś niewyraźnie mruczała.
— Ta szabla i jego głowę utnie kiedyś i nic mu Ares nie pomoże.
— Wszystkiemu winna Opea — odezwała się Goa — ona, co w Olbii wyciskała nogami swemi winne jagody i cebuię sadziła w ogrodzie, wyszła na królowę Agatyrsów... ona to pociągnęła Aria- pejtosa do Greków, do przyjaźni z nimi, do zwyczajów greckich.
— Co nas teraz Opea obchodzi! Niema jej.
— Niema, ale jej duch wraca z krainy cieniów i o potędze Greków szepce jemu do ucha.
— Niech szepce! — zawołał groźnie Gryp — on znajdzie zgubę tam, gdzie szuka zbawienia. Nikt u nas, jak zapamiętają najstarsi ludzie, nie składał objat Aresowi; on dopiero pierwszy wetknął szablę na szczycie najwyższej mogiły i powiedział: ciebie czczę, ostre żelazo, które śmierć
*
wszystkim przynosisz... Z żelaza zrobił boga. Ale bóg Ariapejtosa ma dwie ostre twarze: jedną zwraca ku wrogom, drugą — ku niemu.
Śród monologu Grypa, wypowiedzianego ury- wanemi słowy, słychać było czasem pomrukiwanie Goi, która w ten sposób wyrażała swój smutek, gorycz, nienawiść dla Ariapejtosa, lecz równocześnie wyrażała zgodę na to, co Gryp mówił.
— Zamiast Papeosowi, składa objaty Aresowi. Gdyby nie przyjaźń Greków, jużby ten miecz, wetknięty w ziemię, szyję jego przeciął dawno...
Gryp podniósł nagle głowę do góry. W oczach jego odbiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Różowy pąk światła błysnął zaledwie na dalekim widnokręgu nieba. Strzały złociste sze- rokiemi smugami przebijały się przez mgły poranne, które wznosiły się nad płaszczyzną stepową i, gnane wiatrem, pędziły na zachód. Na wysokich badylach dziewann, burkunów, na wysmukłych kłosach brzanki, na kupkach niestrawy, błyszczała rosa, a po nad tym zielonym kobiercem na promieniach słonecznych płynęły zapachy ziół i traw. Wesoły poryk bydła rozlegał się szeroko po stepie i zlewał się z ciszą poranku.
Cały orszak zatrzymał się. Dokoła popłynęły echa wesołych głosów dziecinnych, witających wschodzące słońce.
Gryp, ledwie oczy jego ujrzały pierwsze promienie, stanął, twarz ku wschodowi obrócił i głośno wołać począł:
— Bądź dla nas, o słońce, zawsze miłosierne i dobre. Niech twoje ciepło spada na śniegi w zimie, trawom daje soczystość i bujność, wodzie świeżość, niech oświeca, ożywia i zapładnia wszystko co żyje...
Po tej krótkiej modlitwie znowu tabor w drogę ruszył.
Im bardziej zbliżali się do miejsca, zwanego świątynią Aresa, tem częściej spotykano w drodze orszaki figatyrsów, zdążających do jednego punktu na rozkaz ftriapejtosa. Orszaki te, tak samo
jak Grypa, składały się przeważnie z iudzi starych, niewiast i dzieci. Wszędzie mówiono o wojnie. Mówiono o zwycięstwie, o spokoju, który panować będzie i bezpieczeństwie dla tych, którzy w stepie szukają pastwiska dla swego bydła a pożywienia dla siebie.
«
świątynię Aresa widać było z daleka.
Kto ją zbudował i kiedy? Niewiadomo. Była to mogiła jak góra wysoka, z której na okół daleki, bardzo daleki ścielił się widok. Dawniej Agatyrsowie mieli tu swoją strażnicę od Budynów, Neurów, Melanchlen.ów, Alazonów i innych plemion, które wzajemnie napadały na siebie, zabierając woły i ludzi. Woły szły na pożywienie, ludzie — na ofiarę bogom i w niewolę.
flriapejtos, zaprzyjaźniwszy się z Grekami przez żonę, niewolnicę grecką, wymienioną niegdyś za cztery woły i jedną skórę turzą w Olbii, począł u nich lepszą broń kupować. Całe plemię ftgatyrsów używało jeszcze młotów i siekier krzemiennych, a rzadko który posiadał nóż bronzowy. Ariapejtos cały ród swój uzbroił w ostre greckie miecze i odrazu zyskał przewagę nad innymi rodami z plemienia Rgatyrsów. Niejednokrotnie odniesione zwycięstwa nad Budynami i Neurami wzmocniły jego powagę i siłę. Pokonał, przy po-
mocy uzbrojonych w miecze swoich rodowiczów, króla flgatyrsów Spargapejtosa, jego rodzinę przykuł do siebie i odtąd, ufny w pomoc grecką
i w niezwyciężony miecz żelazny, — cześć mu począł oddawać jak bogu i do tej czci całe plemię zmusił. Siłę widział w żelazie — i uczcił tę siłę, dawszy jej imię boga firesa.
Agatyrsowie niechętnie szli za przykładem flriapejtosa, który starodawne zwyczaje zarzucił, ale szli — sile posłuszni, nienawiść i zemstę chowając głęboko.
Im bardziej zbliżano się do mogiły, zwanej świątynią flresa, tem wyraźniej widać było obóz Rgatyrsów, rozłożony u podnóża świątyni.
Obóz przedstawiał się jak bezładna kupa ludzi, snująca się bez celu. pośród pasącego się bydła, pomiędzy wozami, nad któremi naciągnięte łukowato skóry wołowe tworzyły niby szałase czy kołyby przenośne. Właściwie każdy wóz był namiotem niewielkim, dającym się przenosić przy pomocy wołów z miejsca na miejsce. Pod dachem ze skóry było schronisko w czasie słoty
i chłodu, było łoże dla odpoczynku—zwykła skóra barania, skład broni, trochę narzędzi i sprzętów. Z tyłu na tyce wisiał garczek gliniany, duży, czerwony, w którym przechowywano ogień. Od czasu do czasu ktoś ze starszych osób zaglądał do niego, ogień poprawiał, rozdmuchiwał i miał pieczę o to, ażeby nie wygasł. Gdy wóz zatrzymywał się na nocleg lub wypoczynek dzienny, zdej
mowano garnek, rozniecano ogień, a gdy obóz ruszał — znowu go wypełniano rozżarzonemi węglami.
Im ród był większy, tern więcej należało doń wozów.
Każdy ród stawał osobno ze swoimi wozami, wołami i ludźmi, a tam gdzie stawał, nad wozem naczelnika rodu sterczała wysoka żerdź ze znakiem rodowym na niej. Po tych znakach poznawali się rodowicze.
Nad wozem Grypa był wetknięty na szczycie tyki kruk.
Tłumy wojowników, którzy z Ariapejtosem na Neurów chodzili“, tworzyły osobny obóz; pośrodku ozdobniej od innych przybrany stał wóz królewski, a nad nim, na wysokiej żerdzi, przymocowane dwa miecze, jako wyobrażenie czczonego przez nowego króla boga Aresa.
Gdy Gryp przybył i zajął swoje stanowisko, wszystko do uroczystości było już gotowe. Kruk
i Timnes dostrzegli wprawdzie swoje godło, ale na powitanie rodowiczów przyjść nie zdołali, — Ariapejtos kazał właśnie konnym i łucznikom gromadzić się razem, gdyż pragnął rozpocząć złożenie ofiary dziękczynnej Aresowi. Miał za co dziękować. Pędził ze sobą trzystu niewolników neur- skich, tysiąc wołów rogatych i wszystkie skarby złupione na wrogach wiózł na wozach swoich. Chciał przeto, ażeby ci przynajmniej z Agatyrsów, którzy bliżej świątyni mieli swoje siedziby, byli
świadkami niebywałej dotychczas uroczystości. Trzy niewiasty neurskie i dziesięciu naczelników plemienia przeznaczył Ariapejtos na ofiarę Aresowi.
Przybyłe tłumy ftgatyrsów, złożone ze starców, niewiast i dzieci, ciekawie spoglądały na wielką mogiłę, której brzegi, jasną zielenią pokryte, odbijały promienie słoneczne. Wszystkich oczy zwracały się ku szczytowi. Tam widać było wyniesienie niewielkie na podobieństwo pomostu z kloców drzewnych. Ze środka tego pomostu strzelał w górę snop światła, jakgdyby słońce odbijało się od zwierciadła. Błyszcząca smuga szkliła się, rzucając na wszystkie strony ostre, jasne promienie.
Był to miecz dobrze wypolerowany, utkwiony w drzewo, który Ariapejtos czcić kazał jako wyobrażenie boga.
U podnóża mogiły kłębiły się tłumy wojowników, jakoteż przybyłych z dalszych osad figa- tyrsów.
Na rozkaz jakiś niewidzialny poruszały się kupy pieszych i konnych łuczników, oddziały żołnierzy konnych, tworzących widocznie straż przyboczną Ariapejtosa. Poznać to można było po tem, że nie tylko łuki mieli na sobie, ale przy biodrach wisiały im na rzemieniu miecze różnej długości i kształtu, jak gdyby kupiono je w różnych miejscach przypadkowo. Część tych wojowników, pomimo dobrze doskwierającego słońca, miała narzucone na krótkie koszule, do pół-chitonów greckich podobne, skóry rozmaitych zwierząt, włosem
do góry odwrócone, wiszące na ramionach zupełnie swobodnie i tylko z przodu spięte na klamrę bronzową albo wprost na węzeł, zadzierzgnięty ze skóry, zaczepione. Temu lub owemu sterczały z za pasa rzemiennego młot krzemienny lub takaż siekiera.
Jeźdźcy siedzieli na twardych łęczykach z drzewa lipowego lub klonowego ciosanych, skórą tylko powleczonych i skórzanemi popręgami do konia przymocowanych. U jednych łęczyki były bez ozdób żadnych, inni mieli kulbaki nabijane bronzowemi błyskotkami. Na trokach, krótko na rzemieniach uwiązane za włcsy, widać było czuby z głów ludzkich, odcięte od czoła po-za ucho i oddzielone od czaszki. Przy uździe, po nad uszami koni, wisiały takież same ozdoby, ale tak uwiązane, że włosy schylały się w dół ku ziemi i do kolan końskich sięgały.
Były to trofea zdobyte na Neurach, Im ktoś więcej nawiązał ich przy sobie, ten większą łaskę u flriapejtosa posiadał, bo świadczyły one o męstwie wojowników.
Jeźdźcy, którzy na tak przyozdobionych koniach siedzieli, nie mieli jednak oprócz skóry i pół- chitonu greckiego żadnego ubrania na sobie, a bose ich nogi zwieszały się swobodnie.
Wszyscy skupieni tłoczyli się, bez ładu żadnego, chociaż spostrzedz można było, że ruch ten odbywał się w jednym kierunku i skupiał się w jednym punkcie. Śród wojowników, posuwa-
jących się kupami, dowolnie zupełnie, wyróżniały się zawsze dwie grupy—konnych i pieszych, a każda z tych grup trzymała się odrębnie i posuwała się za naczelnikiem, który na przedzie jadąc, wiódł wszystkich. Obecność jego można było poznać po tem tylko, że tam wszędzie, gdzie on się znajdował, niesiono zawsze na wysokiej żerdzi godło rodu, do którego należał.
Dośrodkowym punktem skupiania się wszystkich było wyobrażenie Aresa, sterczące na żerdzi w górze. Ci, którzy je widzieli, wiedzieli gdzie ' jest król, w którą stronę podąża—więc i sami ku tej stronie dążyli.
Ruchy wojowników i poruszanie się tłumów na pół nagich Agatyrsów odbywały przy nieskończonym wrzasku i krzyku tak, że te wszystkie głosy, zlewając się ze rżeniem koni, z porykiem bydła, z wykrzykami radości i zwycięstwa, z płaczem wreszcie dzieci i szczekaniem psów, — wytwarzały dziki i pełen grozy chaos, który mącił ciszę i spokój stepu.
Nagle krzyk powstał jeszcze większy i tłumy ludzi, skupiających się u podnóża świątyni Aresa, poruszyły się jak fala. Równie nagle, jak powstanie wrzawy, z wielkiej kupy jeźdźców otaczających Ariapejtosa rozdzieliły się dwa ramiona i z dwóch stron obejmować poczęły mogiłę. Konni tratowali dzieci, kobiety, starców — i zdołali wreszcie utworzyć obręcz, otaczającą dookoła świątynię.
Niezadługo miała rozpocząć się ofiara Are-
sowi. fiżeby się lepiej przypatrzyć, cały tłum rzucił się ku wozom i stojąc przyglądał się ruchowi wojowników, trwającemu ciągle i powolnie ku temu miejscu, gdzie godło T\resa wskazywało obecność Ariapejtosa. Ciekawość tłumiła wszelkie inne uczucia.
Wreszcie pod mogiłą stanął orszak więźniów
i jeńców przeznaczonych na ofiarę.
Przodem jechał firiapejtos, w towarzystwie Timnesa i Kruka, w ręku trzymał miecz podniesiony wysoko i krzyczał. F\le nikt jego głosu w ogólnej wrzawie nie słyszał.
Jeńcy powolnie wspinali się na mogiłę. Szli bez okrycia żadnego, ze związanemi w tył ręko- ma, każdy z osobna i wszyscy razem skrępowani powrozami. Szli z głowami posępnie pochylone- mi. Kobiety zawodziły żałośnie. Niektóre szły same; inne niosły na plecach dzieci, które przed chwilą piersią karmiły. Starsze dzieci jak szczeniaki biegły przy matkach, skomląc lub trzymając się ręką powrozu, nieświadome niebezpieczeństwa ku któremu dążyły, chociaż przeczuwały je może.
Gdy się jeńcy ukazali na pochyłości mogiły, u podnóża jej podniosła się burza wrzawy.
— Śmierć Neurom! Śmierć!
— Krew za krew!
— Wszystkich na ofiarę bogu! Wszystkich!
— Psy zdradzieckie! Nie będziecie już wołów naszych i owiec zapędzać w swoje siedziby!
— Nie będziecie dzieci chwytać i Grekom w niewolę sprzedawać.
Groźby i przekleństwa wtórowały pochodowi jeńców.
Po chwili ukazały się na wzgórzu łby końskie i wysunął się przodem orszak z kilkunastu ludzi złożony, przy którym na żerdzi niesiono zatknięte dwa miecze, jako znak, że w orszaku znajduje się Ariapejtos. Konie postępowały wolno, wolno ku szczytowi mogiły posuwała się żerdź z przymocowanymi do niej mieczami, które jasnym blaskiem migotały do słońca.
1 tak orszak Ariapejtosa i orszak niewolników neurskich, na ofiarę Aresowi przeznaczonych, śród dzikiej wrzawy tłumu na szczycie stanął.
U samego podnóża wzniesienia, na którem błyszczał wysoko miecz, jako wyobrażenie ftresa, stał kapłan i kilku jego pomocników. Ta grupka ludzi niczem nie różniła się od innych — ani strojem ani odznakami. Nie mieli na sobie innego ubrania oprócz przepaski na biodrach — zwykły strój letni Agatyrsów. Śniade, opalone, porosłe włosami ich ciała były tylko silniejsze i bardziej rozwinięte od innych. Każdy z nich krótki miecz w ręku trzymał — ani siekier ani młotów krzemiennych nie miał żaden przy sobie. Na uboczu nieco stały wielkie lecz niezbyt głębokie misy z czerwonej lub czarnej wypalane gliny.
Gromadkę jeńców prowadzono wprost ku
kapłanom, oczekującym na nich. Ariapejtos z orszakiem na uboczu zatrzymał się.
Jeńcy postępowali ociężałym, powolnym krokiem, jakby każdy z nich pragnął życie swoje bodaj o jedno mgnienie oka przedłużyć. Szli w spo- kojnem skupieniu, poddając się losowi bez szemrania.
Gdy już obok kapłanów stanęli, kobiety przeznaczone na ofiarę Aresowi wybuchnęły gwałtownym płaczem; dzieci poczęły im wtórować — a jęki ich i wycia, z głębi duszy idące, rozlegały się boleśnem echem po okolicy całej. Matkom nie żal było własnego życia, lecz dzieci. Płacz ten nie wzruszał jednak idących obok Neurów — tylko brwi ściągały się im posępniej, czoła marszczyły się głębiej i niżej ku ziemi pochylały się głowy — smutne, bo rozumiejące bezsilność swoją wobec wroga. Nie płakali razem z kobietami, ale cierpieli razem z niemi.
ftriapejtos coś mówił—kapłan mówił także, lecz wrzask radosny tłumu, zgromadzonego u podnóża mogiły, głuszył ich słowa.
Wreszcie mowa kapłana zwrócona do jeńców wyraźniej zabrzmiała.
— Krew waszą oddacie na cześć Aresa, wielkiego, niezwyciężonego boga, któremu wszyscy ludzie ofiary składać będą; on stanie się najwyższym bogiem, który królować będzie nad ziemia całą.
— Przeklęty bóg wasz, — odezwali się jeńcy — który krwi ludzkiej żąda!
— Przeklęty niech będzie! Przeklęty!
— Niech kraj, w którym panuje, nie rodzi trawy dla wołów, niech z niego uciekają niewiasty, niech dzieci zły duch zabiera do siebie...
Kobiety nie przeklinały, tylko zawodziły ża- łośnem wyciem.
— Któż dzieci nasze karmić będzie? Kto da im pożywienie? Kto dla nich ciepły spoczynek wynajdzie, gdy wiatr zimny śniegiem ziemię posypie, gdy wody w lód zetnie...
Dzieci przytulały się do płaczących matek
i skomliły jak szczenięta, gdy się ku nim wilk zbliża.
Śród tego chaosu jęków i przekleństw nagle chwilka ciszy nastąpiła. Tłum flgatyrsów, otaczający mogiłę, zamilkł.
Mimowolnie spojrzenia F.riapejtosa i orszaku jego w dół, ku tłumom pobiegły.
Nic nadzwyczajnego nie stało się, tylko na pochyłości góry ukazała się postać niewieścia, która wzrok wszystkich przykuła do siebie i wywołała, jakby czarodziejskim sposobem, ciszę.
Była to Taura.
Szła nie ku orszakowi króla, lecz ku miejscu gdzie się skupili jeńcy neurscy koło kapłana—nie szła, biegła prawie. Była to niewiasta młoda,
o silnie rozwiniętych formach ciała i muskułach, piękna pięknością dzikiej i bujnej natury. Ujrzą-
wszy dziecko, idące obok matki na śmierć skazanej, przypomniała sobie Jnę, siostrę swoją, która oderwana od matki zginęła gdzieś, może śmiercią głodową. Żal ją ścisnął tak głęboki nad tem bez- bronnem dzieckiem, że, niezdając sobie sprawy ze swego czynu, pobiegła za niewiastami aby je uratować.
Timnes, znajdujący się tuż obok Ariapejtosa, pochylił się z konia do Kruka i szepnął:
— Taura... Czego ona chce?
flriapejtos groźnie odwrócił się do Timnesa
i Kruka.
— Co to za niewiasta? — zapytał. — Jedź
i zrzuć ją z mogiły Timnesie, niech nieprzeszka- dza ofierze.
Timnes wydzielif'się z orszaku i odjechał. Zanim jednak zdążył się ku niej zbliżyć, Taura już stanęła koło jeńców neurskich. Przybiegła wprost do jednej z kobiet, przeznaczonych na ofiarę i kilkoletnią dziewczynkę, która, obiema rączkami przyczepiona do szyi matki, siedziała na plecach jej i płakała, porwała gwałtownie. Dziecko, obcą twarz ujrzawszy, jeszcze silniej zacisnęło ręce i jeszcze mocniej płakać poczęło.
— Chodź ze mną! — zawołała Taura.
Neurka podniosła na nią łez pełne oczy, nie mogąc się domyśleć co to wszystko znaczy.
Taura odgadła stan duszy matki.
— Po twojej śmierci zginie dziecko jak
szczenię, któremu mleka zabraknie... ja je będę żywić...
W oczach Neurki błysnęło uczucie wdzięczności.
— Weź...— rzekła, patrząc na nią wzrokiem pełnym pokory, bojaźni, niepewności.
Sama stała wprawdzie w obliczu śmierci, ale myśl o możności uratowania dziecka napełniała ją radością.
Taura poczęła z szyi matki dziecko ściągać— ledwie z wielkim wysiłkiem uczynić to zdołała.
Ściągnęła jednak i płaczące postawiła przy matce.
Neurka poczęła do niego przemawiać łagodnie.
— Idź do niej, moja ptaszyno mała... idź... to kobieta dobra, kiedy ma litość nade mną... ona cię karmić będzie... w zimie okryje wątłe twoje ciało ciepłym włosem baranim...
— Chodź... chodź... — nalegała Taura.
— Idź... cień mój nie odstąpi od ciebie nigdy...
flriapejtos niecierpliwy wnet za Timnesem posłał dwóch konnych wojowników, aby przed oczy jego stawili niewiastę, która na mogiłę ftresa weszła zuchwale.
Jeźdźcy przybyli równocześnie z Timnesem.
W tej chwili kapłan zbliżył się do Neurki, która schyliła się nad dzieckiem, aby ostatni raz szyję matki objęło.
Dwaj pomocnicy jego uchwycili ją za oba ramiona, odcięli powróz konopny, łączący ją z innymi i poczęli krępować nogi.
Posłańcy ftriapejtosa zabrali Taurę z dzieckiem i podążyli wprost do orszaku króla, mało troszcząc się o to, co się z niemi stanie.
Tymczasem przygotawiano się do spełnienia
ofiary Aresowi.
Gdy nogi Neurki krępowano, ona zdawała się nie wiedzieć nic o tem, nie myśleć o niczem, nie wiedzieć tego, co się z nią stanie. Głowa jej odchylała się od ramion mimowolnie i spojrzenia biegły w tę stronę, gdzie szła Taura, wiodąc za rękę dziecinę gołą i bosą. Patrzyła za odchodzą- cem dzieckiem i jękliwym głosem szeptała: — Cóż się z tobą stanie, moje szczeniątko małe? Co się stanie? Czy ona ciebie karmić będzie? Czy ona cię od zimna zasłoni?
Jęki i narzekania przerwał głos krępującego ją kapłana, głos pełen niecierpliwości i brutalstwa. Jeden wyraz tylko wyleciał mu z gardła:
— Dosyci
Ale brzmienie tego wyrazu strachem ją przejęło. Słowa już zamarły na ustach, ale nie zamarły myśli. Jęczała cicho, bojaźliwie, zgłuszonym jękiem, bojąc się nie miecza, który kapłan w ręku trzymał, lecz głosu ludzkiego. Stało jej przed oczyma bezbronne dziecko, które na niepewne losy zostawiła.
Z tego odrętwienia obudził ją rozkaz kapłana.
— Przynieść misę!
Równocześnie się obiło o uszy inne wołanie:
— Uklęknij!
Uklękła posłuszna cudzej sile i woli.
Uczuła nagle, że czworo silnych rąk uczepiło się jej ramion, a inne ręce wplątały się we włosy i głowę podniosły do góry.
— Koniec... — pomyślała.
Potem dziecko stanęło jej w myśli... zamknęła oczy... i dziecko widziała...
— Przyjdę do ciebie, przyjdę szczeniątko moje małe... Cień mój przypłynie z innego świata, kiedy w nocy spać będziesz... Czy ty mię poznasz wtedy?
Głowę jej na kark odchylono, gardło wyprężono tak, że ledwie oddychać mogła...
Oczy miała zamknięte, nie widziała co się koło niej dzieje.
Uczuła nagle uderzenie w szyję, ból... chciała się porwać i uciekać—ręce kapłanów trzymały ją... powrozy cisnęły... Głowa odchylać się poczęła coraz bardziej na plecy i zwisła bezwładnie... Z szyi płynęła krew...
Kapłan podstawił misę ofiarną, a w kilka chwil misa napełniła się jasnym czerwonym płynem.
Ci, co trzymali Neurkę, pchnęli ją od siebie- Trup jeszcze ciepły potoczył się, drgał, charczał, głowa ruszała brwiami, ustami — jakgdyby słowa jakieś wyrywały się i konały na ustach...
Nikt się już o nią nie troszczył.
Na dole tłum zawył radosnem wyciem.
Kapłan wziąwszy misę, krwią napełnioną, stanął na podniesieniu, na którem utkwiony był miecz i wołać począł:
— Oto krew niewiasty neurskiej, która wrogów naszych rodziła. Składamy ją w ofierze tobie Aresie, coś nam do zwycięstwa dopomógł...
Rzekłszy to, krew z misy w tem miejscu, gdzie miecz był utkwiony na żerdzi, wylał.
Tłum ftgatyrsów wrzeszczał u podnóża mogiły dzikim wrzaskiem:
— Niechaj giną ci, którzy nam odbierają pożywienie i spokój!
Jeńcy, przeznaczeni na ofiarę Aresowi, nie zwracali uwagi na te wołania, oni, na pół mówiąc
i na pół śpiewając, wygłaszali pożegnanie tej, której przed chwilą krew wylaną została u stóp boga ftgatyrsów.
— Idź w krainę cieniów spokojnie, niewiasto neurska. Niech ci tam będzie dobrze, lepiej niż na ziemi. Niech ci nie braknie nigdy pożywienia, niech jasne słońce zawsze nad tobą świeci i grzeje, niech Hestia obdarza ciebie ogniskiem nigdy niegasnącem... Niech tur stepowy nie bodzie ciebie rogami, niedźwiedź nie zjada ci dzieci, które rodzić będziesz...
Kapłani z kolei przystępowali z tą samą uroczystością i z tymi samymi obrzędami do składa
nia na ofiarę krwi innych jeńców. T\ bóg flaatyr- sów był zawsze jednako nieubłagany.
Ta tylko zachodziła różnica w składaniu ofiary, że trupy niewiast odtrącono na bok, a mężczyznom ucinano jeszcze prawą rękę. Ile razy kapłan krew wylał i kiścień ręki odciął, ciskał o ile mógł najdalej od trupa i wołał:
— Niech ta ręka, która się zuchwale podniosła na króla Agatyrsów, nigdy już do ciała twego nie wróci; Niech ją sęp pochwyci i daleko zaniesie od rodzinnego ogniska, a resztę ciała niech wilki po stepie rozniosą...
Długo trwała ofiara ftresowi — aż wreszcie wszyscy wybrani padli pod nożem kapłana.
Nikt nie myślał o grzebaniu trupów. Mięso zwykle zjadały dzikie zwierzęta, roznosiły po stepie kruki i sępy, a część kości stała się gniazdem jaszczurek i białym blaskiem świeciła w trawie.
Ariapejtos udziału w ofierze nie brał — o tyle chyba, że kapłan w jego imieniu krwią Neurów spłacał wdzięczność Aresowi. Dumny był ze zwy- . cięstwa i dokonanej zemsty, dumny z łupów i niewolników, których prowadził — i to mu wystarczało. Nic więcej nie pragnął i pragnień innych nie rozumiał.
Gdy na wzgórzu składano ofiarę krwi Aresowi, przyprowadzono właśnie Taurę przed oblicze firiapejtosa.
Król spojrzał na jej piękne, zdrowe, silne ciało, które prężyło się siłą młodości i energii życia—i gniew znikał powoli z jego oblicza. Uczuł
w tej chwili, że jest królem—posiadaczem wszystkiego, do czego władza jego sięgnąć może.
Taura, stojąca naga prawie przed nim, bo tylko krótki chiton narzucony miała na ramię i konopną opaskę na biodrach, z takiego samego płótna jak chiton utkaną, patrzyła śmiało w oczy Ariapejtosa. Trzymane za rękę, dziecko płakało.
Król, zapatrzony w jej ciało piękne i kształtne, milczał przez chwilę.
— Coś ty za jedna?—spytał wreszcie.
— Z rodu Kruka, z pod Kruczej głowy jestem... — odrzekła śmiało.
Odpowiedź zmieszała flriapejtosa, gdyż wiedział o tem, że najposłuszniejsi i najdzielniejsi jego pomocnicy—Timnes i Kruk także do rodu kruczej głowy należą.
— Cóż robisz tutaj?
Timnes odpowiedział za Taurę:
— Ma rozkaz twój, Ariapejtosie, przybyły do świątyni flresa najbliższe rody, ażeby oglądać wielkość twoją, chwałę i siłę.
Odpowiedź uspokoiła króla.
— Pocóżeś ty dziecko wzięła?
— Krew Neurki — odpowiedziała Taura — poszła na ofiarę Aresowi, a dziecię byłoby z głodu zginęło, wzięłam je. Będę żywić...
firiapejtos zamyślił się. Milczał i wszyscy otaczający go milczeli także. Z daleka dolatywały echa wykrzyków ftgatyrsów, przekleństw Meurów
i żałosne pożegnania ich z uczestnikami wspólne smutnej doli. Spojrzenia milczącego króla od stópJ do głowy mierzyły Taurę tak, że dreszcz ją jakiś, nieznany dotąd, przejmować począł. Nie była to bynajmniej obawa przed siłą. Jedyny lęk, jakiego doznawała, stąd pochodził, że króL mógł od niej odebrać dziecko Neurki.
firiapejtos po długiej chwili milczenia odezwał się:
— Wracaj do swego ogniska...
Posłyszawszy te słowa, odetchnęła swobodniej i nic nie odpowiedziawszy poszła, ciągnąc przemocą prawie dziecko za sobą.
Schodziła z mogiły powolnie, zaprzątnięta cała myślą o dziecku i królu tak, że nic nie widziała przed sobą, tylko o uszy jej obijały się różne dźwięki. Jedne przechodziły bez wrażenia, inne sprawiały jej przykrość i ból.
Wiodła za sobą płaczącą dziewczynkę—i przez myśl jej przesuwały się zapytania: co powie Goa? Co Gryp stary powie, gdy przy wspólnem ognisku zasiędzie dziecko wrogów?
A jednak nie miała siły porzucić jej na wolę losów; coś ją wiązało do tego dziecka, które ojca nie znało nigdy, a matkę ślepy los wybrał na ofiarę dresowi.
Skończyła się wreszcie uroczystość ofiary.
Krew skrzepła otaczała podnóże tronu Aresa, a trupy pomordowanych ofiar leżały w trawie, porastającej na mogile. Stada ptactwa unosiły się od rana nad kopcem, zwanym świątynią, snać przeczuciem żeru wiedzione. Wrony i kruki krążyły pojedyńczo lub gromadami, kracząc i bijąc się z sobą. Czasem stada tych czarnych towarzyszów ludzkiej śmierci spłoszone zostały szelestem skrzydeł sępa lub orlika, zataczających powoli, poważnie, szerokie koła nad głowami kapłanów, jakby się przypatrywały ponurej uroczystości. Wówczas kruki i wrony podnosiły wrzask, zagłuszający dzikie krzyki ludzi, płacz i jęki ofiar. Chmury czarne otaczały sępa gromadą tak zwartą, że tylko szelest ich skrzydeł i krakań słychać było, a sęp ginął w tej czarnej powodzi. Nagle chmura rozpadała się na dwie połowy, jakby ją siła jakaś niewidzialna przecięła — chwila wrzasku, potem kilka świstów skrzydeł i sęp znowu wypływał szerokiemi wzlotami z wrzaskliwego otoczenia kruków i wron, podnosił się w górę i zawisał w powietrzu.
Ariapejtos, po dokonanej ofierze, cofnął się do obozu.
Ludzie, zgromadzeni z różnych stron, także wyruszać poczęli do domów swoich i siedzib, pędząc w tryumfie bydło i niewolników, przypadłe im po podziale- zdobyczy. Dokoła rozlegały się
wykrzyki radości, zmieszane z poszczekiwaniem
psów i rykiem bydła.
W taborze, otoczonym w wielki czworobok wozami, najbliżsi wojownicy ucztowali wraz z królem, który każdemu z nich, oprócz części zdobyczy, dawał jeszcze jeńców neurskich w darze, w miarę tego, ile kto głów nieprzyjacielskich miał przytroczonych do siodła.
Sobie zostawił głowę zabitego króla Okto- mazada.
Gdy już dary rozdane zostały, kazał tę głowę przynieść, a gdy przyniesiono, ujął ją silnie lewą ręką za pęk włosów na środku ciemienia rosnących, do góry podniósł, o ile tylko ręka pozwalała i pełnem dzikości spojrzeniem patrzył w bladą twarz wroga, któremu los nie pozwolił tak samo trzymać głowy Ariapejtosa. Twarz ta, marmurowej prawie białości, miała wyraz posępny, jak gdyby myśl o zemście była ostatnią myślą, która na niej zastygła.
firiapejtos wpatrywał się w nią w milczeniu, potem potrząsnął, zaśmiał się i rzekł:
— Zwyciężyłem ciebie... wiesz teraz jaką jest moc Ariapejtosa! O włosy twoje będę wycierał brudne ręce, a z czaszki twojej wino greckie pić będę!
Wyjął krótki nóż żelazny z za pasa i głowę Oktomazada, oparłszy o kolano, nacisnął mocno
9
lewą ręką, prawą zaś, w której nóż trzymał, zręcznym ruchem obciął skórę do kości od górnej czę
ści czoła aż po kości potyliczne, Potem, podniósłszy do góry, trząść nią począł gwałtownie i długo, obciął nożem przyrosłe do czaszki części, aż wreszcie głowa oddzieliła się od skóry i na ziemię upadła. Ariapejtos nogą ją trącił z pogardą i zawołał niewolnika, pilnującego koni.
Włosy ze skórą z czaszki króla Neurów oddał służebnikowi.
— Przytroczysz to do siodła mego — rzekł.
Potem pokazał mu głowę w trawić leżącą.
— Ten czerep Oktomazada oczyść z mięsa, przepiłuj nad powiekami, a gdy do Chio pojedzie- my, oddasz Grekowi, ażeby puhar do wina z niego zrobił. Niech złotem wyścieli wnętrze, aże by usta moje nie dotykały się kości nieprzyjaciela.
Niewolnik odszedł.
Mimo zwycięstwa, Ariapejtos był zaniepokojony i pomieszany. Jakaś myśl tajemna trawiła go widocznie, do której przyznać się nie chciał.
Wieczór się zrobił. Król jednak nie poszedł na odpoczynek, lecz konia kazał osiodłać i sam pojechał, pojechał wprost do taboru, nad którym wznosiło się godło Kruków.
Upoiła go zemsta, rozmarzyło wino, a przed oczyma jego stanęły piękne kształty młodej Taury.
Przyjechał i tarczę swoją na wozie Grypa powiesił. Był to znak, że Ariapejtos z rodu tego umiłował sobie niewiastę. Pod Krukiem jedna tylko była do wzięcia—Taura.
Do niej też przyjechał Ariapejtos.
Przy ognisku, przygasłem już, bawiło się kilkoro dzieci, psy siedziały na tylnych łapach i na wytiałe ognisko, z którego sterczały kości, spoglądały, a opodal nieco, w skórę zawinięty, leżał
Gryp.
Tętent konia i szmer, jaki się zrobił, obudził go z półuśpienia. Dzieci poczęły się także ruszać. Gryp podniósł głowę i poznał flriapejtosa. Równocześnie uderzył go blask tarczy, wiszącej na wozie.
Domyślał się, co to wszystko znaczy. Zaki- piała w nim zemsta na widok tego, który ród ich poniżył a głowę zwyciężonego Spargapejtosa nad swojem zatknął ogniskiem. Teraz dzika pożądliwość sprowadza go do tych upokorzonych. Czy zdaje się jemu, że lata, które od czasu tego upłynęły, zatarły zemstę z pamięci ludzkiej?
Gdyby miał taką samą broń jak flriapejtos, rzuciłby się na niego i może pokonał. Z młotem lub siekierą kamienną w ręku nie można przecie pójść na ostrze miecza — po to chyba, ażeby zginąć, niedokonawszy zemsty. Tak rozumując, Gryp ukrył nienawiść swoją głębiej jeszcze.
Król zbliżył się do leżącego starca.
— Grypie, nie poznajesz mnie?
Starzec porwał się na równe nogi z udane- mi oznakami pokory.
— Poznałem, o niezwyciężony firiapejtosie.
— Chcę mieć niewiastę z rodu waszego.
— Niech się stanie według woli twojej.
2L-jp^ '' r * V
-*^
*r~ V-
*v.
V 14
•l Ąj,
« • •
•' t /rs
— Gdzie jest Taura?
%»
- — Nie ma jej teraz. Siedzi przy obcem ta-
biti i słucha opowiadań o zwycięstwach twoich ś i chwale.
¿¿: v
Ą — Poszlij które z dzieci niech powie jej, że
tarczę moją zawiesiłem na waszym wozie.
LI Ł
Dzieci pobudziły się, postawały dokoła konia firiapejtosa i przyglądały się ciekawie ozdobom, wiszącym na nim.
Do jednego z nich zwrócił się Gryp.
— Pójdź do ogniska Sępa i powiedz starej Goi, że firiapejtos czeka na Taurę.
Wiedział dlaczego kierował go do Goi.
Posławszy dziecko po Taurę, przypatrywać ^ się jął królowi. Nie ciekawość go do tego skła- :J;_ niała, lecz pamięć przeszłości. Dawno tak blisko nie oglądał wroga swego rodu i nie czuł się tak bezsilnym wobec niego jak teraz. Widok jego roz- budził i rozdmuchał w nim myśl o zemście.
*
Olbrzymia postać Ariapejtosa w sile wieku ‘' i młodości wydawała się jeszcze potężniejszą i więk- i szą. Na śniadem jego obliczu widać byto zuchwa-
!• ; łą odwagę niepohamowanego w niczem człowieka, [. który do dzikiej swojej woli naginał wszystkich,
| któremu zdawało się, że pokora, okazywana mu,
jest miłością.
Gryp, z zemstą w myśli, spoglądał na tego czciciela Aresa takiem spojrzeniem, jakby szukał miejsca, w które miał ugodzić. Spojrzenia ich
£
a*
spotkały się nagle. Zdawało się, że król odgadł tajemne myśli starca.
Gryp starał się je ukryć.
— Niezwyciężony Hriapejtosiel Zbliż się... usiądź... wnet przyjdzie Taura, którą sobie upodobałeś.
flriapejtos zbliżył się do tabiti, pochylił się na znak czci ku wygasłemu ognisku i rzekł:
— Niech moja bytność przyniesie wam spokój i obfitość wszystkiego.
— Niech się stanie.
Niedługo czekano na przybycie Goi i Taury.
Gdy Goi powiedziano, że ftriapejtos tarczę swoją zawiesił na wozie ich rodu — wierzyć nie chciała.
'4
Niewiasty, które ją otaczały, klaskać poczęły w ręce.
— Teraz znowu szczęście wraca do waszego rodu — mówili starzy.—Timnes i Kruk są naczelnikami wojowników firiapejtosa, a Taura zasiądzie pierwsza przy jego tabiti i pierwsza najlepszy kawałek mięsa do ust sobie włoży.
Goa milczała. Inne myśli snuły się jej po głowie. Taura mogła się stać narzędziem zemsty, długo podsycanej, długo tajonej w głębiach myśli. Zamiast radości smutek ją ogarniał — bo nie wiedziała, jak tej zemsty dokonać. Zabić na łożu miłości? Będzie to tylko zemsta na flriapejtosie. Inny z jego rodu obejmie władzę, bo ma wojow
ników i większość obojętnego ludu za sobą. Nie, trzeba czekać... słusznie Gryp radził.
Niewiasty, nie mogąc zrozumieć co się Goi stało, nalegały wrzaskliwie.
— Idź... idź... — wołały.
— Tauro, szczęście do ciebie uśmiecha się.
Dziewczyna, zasypywana słowami i życzeniami, ani radości nie czuła, ani szczęścia, które ją spotkać miało, nie rozumiała.
Po raz pierwszy mężczyzna zwracał ku niej miłosne spojrzenia i chęci, a los chciał, ażeby tym mężczyzną był Ariapejtos.
Obie kobiety wracały samotne do swego taboru i ogniska. Taura milczała. Goa, pochylona ku niej, bezustanku szeptem mówiła, co chwila odwracając głowę, ażeby się przekonać, że nie ma świadków tej rozmowy.
— Papeos wybrał ciebie, abyś za cały ród nasz, pokrzywdzony przez Ariapejtosa, zemściła się... Nie szczędź mu pocałunków i uśmiechów, uśpij go, ukołysz słowami, abyś potem, kiedy przyjdzie chwila zemsty, tem łatwiej wykonać ją mogła... Niech ciebie jedną kocha, tobie jednej wierzy...
Taura nic na to nie odpowiadała. Wyrosła śród ludzi, mających zemstę ustawicznie w myślach i słowach, gotowa była uwierzyć, że los wybrał ją istotnie dla wykonania zemsty nad człowiekiem, który jej nic złego nie zrobił. Nie wiedziała, kochać, czy nienawidzieć tego człowieka.
Gdy posłaniec wrócił z wiadomością, że Goa z Taurę idą, Ariapejtos z Grypem wyszli na ich spotkanie. Szary zmrok łączył się już z nocą, gdy bystre oko króla dostrzegło niewyraźnie zarysowywane postacie ludzkie na równinie stepowej. Zbliżały się one coraz bardziej ku taborowi, aż nareszcie zetknęły się z Grypem i Ariapejtosem,
Ariapejtos poznał starą królowę. Wzrok jego przelatywał co chwila od pomarszczonej twarzy Goi do Taury, zmieszanej nieświadomością tego, co ją spotkać miało.
Król odezwał się pierwszy.
— Przeznaczenie przyprowadziło mię do waszego ogniska. \
— Obyś tutaj śmierć znalazł — pomyślała Goa. Nie powiedziała jednak tego, tylko ręce obie do piersi przyłożywszy, schyliła głowę jeszcze niżej na znak pokory i rzekła:
— Niech fipia obdarzy ciebie skarbami swe- mi, Hestia nigdy nie zgasi twego ogniska... Oby ci nigdy nie zabrakło najlepszego greckiego wina • i puharów z czaszek nieprzyjaciół.
Powiedziawszy to, ujęła za rękę Taurę, pomieszaną i milczącą.
— A ona—ciągnęła dalej — niech ci da rozkosz i liczne potomstwo...
Ariapejtos, wyciągnąwszy ręce obie ku milczącej dziewczynie, rzekł:
— Moją będziesz...
Taura odpowiedziała:
— Niech się stanie...
Po tych słowach Ariapejtos poprowadził Tau- rę do taboru Grypa. Goa została sama. Stała i za odchodzącymi patrzyła. Dziwne uczucie, jakiego dawno nie doznawała, opanowały ją. Chciała płakać — nie mogła. Gdy Taura znikła jej z oczu, Goa upadła na ziemię twarzą, włosy na głowie targać poczęła i wyła. Po długiej chwili wycia powstała wreszcie uspokojona.
— O, Artimpazo! — wyszeptała — ty, co się opiekujesz szczęściem każdej niewiasty, ty, co dajesz ludziom rozkosz miłości, nie zgaś w myśli jej zemsty!
Gdy nieco tylko ochłonął z pierwszego wrażenia, Ariapejtos zrozumiał całe niebezpieczeństwo, na jakie niepohamowana namiętność narazić go mogła. On, ¡ak wilk4 dziki, który za samicą idzie niebaczny aż pod drzwi mieszkania ludzkiego, gdzie na głowę jego często siekiera krzemienna spada— poszedł za śladem niewiasty do taboru wroga. Lżej odetchnął gdy spostrzegł, że uszedł niebezpieczeństwa, dzięki temu tylko, że w obozie wrogów byli starcy i dzieci—ale czy ujdzie drugi raz?
Najwięcej obawy budziła w nim Goa, bo ona w rodzie Kruka była jedyną, która władzy i panowania zaznała i pamięć o tem przechowywała najdłużej. Słusznie przeto podejrzywał, że w duszy jej najgłębiej siedzi schowana zemsta. Timnesa i Kruka zdołał wprawdzie przykuć do siebie wszyst- kiem, co daje władza i siła, ale nie zapominał
o tem, że z musu to uczynił: ich obu słuchali wojownicy, oni znali najlepiej stepy, wiedzieli gdzie każda kryjówka Neurów lub Budynów, z której
oni urządzają łowy myśliwskie na Agatyrsów. Podejrzliwość i względem nich obudziła się także.
Nie dał tego wszakże poznać po sobie.
Ledwie niewolnik konia odprowadził, flria- pejtos na skórze niedźwiedziej usiadł przed żarzą- cem się tabiti.
Długo siedział milczący i zamyślony.
Kilku niewolników stało za nim w trwodze i oczekiwaniu na rozkazy.
Król podniósł głowę i przed siebie okiem rzucił.
Gwar i hałas dolatywały z obozu. Rriapej- tos wsłuchiwał się w te gwary, jakby pragnął znane sobie dźwięki głosu pochwycić, myśli hałasujących zgadnąć.
— Gdzie Kruk i Timnes? — zapytał.
— W obozie, niezwyciężony — odpowiedzieli niewolnicy chórem.
Czekali na rozkazy, ale firiapejtos milczał.
Minęła długa chwila ciszy.
— Zawołać mi obydwuch — odezwał się wreszcie.
Jeden z niewolników poleciał jak strzała, ażeby rozkaz spełnić.
— Co się stało z dzikiem, upolowanym dziś rano? — zapytał po chwili.
— Jest... najlepsze udo czeka na twoje chęci, niezwyciężony.
— Przynieś je tutaj.
— Leży zagrzebane w popiele na twojem
tabiti.
— Chcę jeść...
Jedni rzucili się do pogrzebaczy, inni po noże i siekiery. Wnet wyciągnięto udo dzika i poczęto je rąbać.
— Wina... — rzekł krótko.
Znowu dwóch niewolników wybiegło.
W tym czasie nadeszli Timnes i Kruk.
Ariapejtos odwrócił ku nim twarz rozweseloną.
— Tu siadajcie.^ przy mnie— ręką miejsce wskazał.—Moja chwałą jest waszą chwałą... zwyciężyliśmy razem.
— Ty pokonałeś\ wrogów — odezwał się Kruk — naszą dłonią.
Przyniesiono wino.
Na brzegu tabiti leżały kęsy dzika. Ariapejtos jadł i krew ocierał skórką cielęcą. Timnes i Kruk brali także i jedli.
Późną wieczerzę zapijali winem.
Król podochocony mówił:
— Na przyszłą wiosnę znowu wyruszymy na Neurów. Na waszą wierność liczę...
— Licz, niezwyciężony.
— Za głowy Neurów ja was ubiorę w suknie greckie, żółtego złota nawieszam na wasze szyje i ręce.
— Bądź dobry dla nas i łaskawy...
Ariapejtos, rozgrzany winem, wołał, ręką na kołybę wskazując:
— Widzicie te głowy rozwieszone? Widzicie te czaszki bielejące na ziemi? Całą Grecyę kupię za nie... wam oddam wszystkie skarby... wasze będą...
Ani słówkiem jednak nie wspomniał o tem, że tarcza jego wisiała na wozie rodu Kruka.
Śród osób zaufanych i zbliżonych do króla, siedział także Grek jeden. Siedział na ustroniu, na ziemi, w himatyon zawinięty tak, że ledwie głowę jego widać było, na której światło, padając od tabiti, odbijało błyski złociste, — to połyskiwała przepaska, otaczająca górną część jego czoła i w puklach czarnych włosów ginęła z tyłu. Z zamyślonej, pięknej jego twarzy łatwo można było wnosić, że myśl jego nie bierze żadnego udziału w dzikiej pijatyce barbarzyńców, którym czerwoność wina przypominała krew nieprzyjaciół, wytoczoną w walce lub wylaną u stóp tronu Aresa. Opowiadali więc, winem zagrzani, o tem, jakie mieli walki do przebycia, jak nieprzyjaciół pokonywali, a każdy pokazywał głowy, odcięte przez siebie, na znak zwycięstwa i chluby. Grek ów siedział spokojnie, własną myślą zajęty, przechwałek barbarzyńców nie słuchał, tylko na flecie tęskną jakąś melodyę wygrywał.
— Abarysie, płaczesz?—zwrócił się do niego Ariapejtos z ironią.
— Gram—odpowiedział obojętnie i grał dalej.
Widocznie jednak, jednostajna muzyka młodzieńca drażniła rozigrane zmysły barbarzyńcy — rad byłby ją przerwać, więc znowu odezwał się:
— Mówiłeś, że Aristeas będzie obecny przy składaniu ofiary Aresowi, nie był jednak... czekałem na niego i czekam daremnie, czas tylko tracę.
Abarys grać przestał.
— Spóźnił się zapewne, o królu — odrzekł spokojnie. — Wiesz jaką miłość ma Aristeas dla ciebie. Byłoby to najwyższą przyjemnością dla niego, gdyby mógł być uczestnikiem sławy twego zwycięstwa. Z Olbii do ciebie dziesięć dni drogi, coś mu przeszkodzić ^mogło stawić się na czas oznaczony. J
Mowa ta nie uspokoiła jednak Ariapejtosa.
— Wy, Grecy, wszyscy fałszywi jesteście! — zawołał podochocony winem.
Rola fibarysa stawała się trudną. Miał przed sobą gromadę barbarzyńców, pijanych zwycięstwem i winem, widział budzące się namiętności, musiał przeto panować nad sobą, ażeby nie rozdrażniać lecz łagodzić.
— O, niezwyciężony, — rzekł — wiesz przecie, że Aristeas zawsze Ci okazywał największą przyjaźń i szacunek; miałeś od niego najlepsze miecze i najlepsze łuki, takie dary tylko przyjaciołom się dają.
Słowa te trafiły do przekonania króla.
— Przez jutro jeszcze poczekam — odrzekł uspokojony. — Chcę wiedzieć, czy Grecy odnowią
ze mną przymierze, chcę wiedzieć, czy mamy żyć w zgodzie, czy walczyć ze sobą.
— Ariapejtosie! Ty wiesz, że Grecy przyjaźni tylko i spokoju z tobą pragną. Gdybyś teraz nie zdołał z Aristeasem porozumieć się, bo dłużej czekać na niego nie chcesz, uczynić to możesz w Chio, gdzie zawsze, jak wiesz o tem, jesteś mile witanym i pożądanym gościem.
Słodko brzmiąca ta mowa trąciła próżną dumę Ariapejtosa.
— Młody Greku! — zawołał — kto ciebie taką mową mówić nauczył?
Powiedziawszy to, król porwał się na równe nogi i z winem, wypełniającem do połowy czaszkę ludzką, do niego zbliżył się gwałtownie.
— Pij ze mną! — krzyknął, do ust mu prawie czarę przytykając.
Abarys cofnął się o pół kroku z pewnem uczuciem wstrętu. Przemógł jednak obrzydzenie i zapanował nad sobą.
— Dobrze — rzekł spokojnie.
Czaszkę ludzką wziął z rąk króla, do góry ją podniósł nieco i wyraźnie lecz bez śladu uniesienia powiedział:
— Piję za zdrowie twoje, o niezwyciężony Ariapejtosie, i na pomyślność przymierza z Grecyą.
Wypił połowę wina, czaszkę wypełniającego, i wręczył ją królowi, który milcząc resztę wychylił.
Krzyk, wrzawa, hałasy pijanych figatyrsów cichły powoli, ognisko przygasało, a u podnóża
jego kładły się do spoczynku głowy Ariapejtosa i jego dostojników jedna po drugiej.
Grek tylko nie zasnął—ale i nie grał, ażeby pijanych barbarzyńców nie budzić. Zarzucił hi- mation na ramiona i powolnym krokiem do swego namiotu podążył.
Po odjeździe Ariapejtosa przy ognisku Grypa zapanowała cisza. Taura, ukryta pod namiotowem napięciem wozu, nie pokazywała się. Goa siedziała skulona, milcząca i zamyślona. W tem odezwało się szczekanie psa, ale jakieś łagodne i przyjacielskie, jakby znajomego witał.
Goa podniosła\oczy.
Przed nią stał" siwowłosy i siwobrody starzec, czarnym półchitonem okryty. Poznała go. Był to Diomed, śpiewak Ągatyrsów, przyjaciel starych zwyczajów praojców swoich, a wróg Ariapejtosa. Chodził on jak cień za królem Agatyr- sów, zdaleka, kroki jego i myśli śledził.
Do Goi zdziwionej odezwał się:
— Był tu Ariapejtos?
— Był.
— Taurę wybrał?
— Wybrał.
Diomed zamyślił się.
— Ale z drugą Greczynką ożeni się—rzucił.
Goa porwała się na nogi z wściekłością.
Śród nocy błyszczały jej oczy jak tygrysicy.
— Zabiję go... zaduszę... — rzekła, sycząc prawie z. gniewu.
Diomed rzekł uspokajająco:
— Poczekaj stara... poczekaj... zemsta przyjdzie... Przyjaźń z Grekami zły będzie miała koniec...
Powiedziawszy to, odszedł cicho jak przyszedł.
*
Na ftbarysa niewolnik czekał. Pośrodku namiotu płonęło migotliwym ogniem światełko fanoi, koło którego przesunął się jak cień milczący Aba- rys i, zawinąwszy się jeszcze lepiej w himation, usiadł w głębi. Ręką skinął na niewolnika aby wyszedł. Abarys nie zasnął jednak, nie mógł zasnąć. Szklanem spojrzeniem patrzył na światełko fanoi, a myśl jego biegła do Olbii, do Chio, lub błądziła po stepie za podróżnym orszakiem Ari- steasa.
flristeas był strategiem w Chio. Przed paru tygodniami pojechał do Olbii z rodziną, ażeby tam w gronie krewnych czas jakiś spędzić, a z powrotem miał być na uroczystości składania ofiar Rresowi. Miał być i nie był. Dzika duma Rria- pejtosa pragnęła pokazać oczom potężnego stratega niewolników i krew Neurów, na ofiarę wylaną—i spotkał go zawód. Złożono więc ofiary bez współuczestnictwa Greków.
Abarys, towarzyszący stale flriapejtosowi w roli doradcy i przyjaciela ze strony eklesyi w Chio, wła
ściwie po to tylko towarzyszył, aby śledzić myśli i zamiary króla Agatyrsów, aby mu nie pozwolić nic zrobić, coby mogło być na szkodę interesów eupatrydów greckich. Była to rola trudna i ciężka, mimo to archontowie powierzyli ją młodemu Abarysowi, ufni w jego powagę, spokój i rozum. Jakoż istotnie, od roku przeszło spełniał tę rolę ku zadowoleniu eklesyi, eupatrydów i archontów.
Pobyt pośród barbarzyńców był dla niego ciężarem. Kilkunastu żołnierzy, którzy rodzaj straży przybocznej jego stanowili, i kilku niewolników—oto był cały orszak Rbarysa. Grek spełniał swój obowiązek sunpiennie, ale zarówno jak wśród barbarzyńców tak i wśród swego małego orszaku czuł się osamotnionym. Tęsknił do Chio, gdzie się wychowywał, gdzie zostawił towarzyszy młodości, rodzinę — tak, tęsknił... teraz właśnie, dla czego teraz? Rozumiał siłę swojej tęsknoty i postanowił prosić archontów, ażeby mógł inaczej służyć rodzinnemu miastu.
Nazajutrz, po wesołej i dzikiej uczcie królewskiej, wszyscy wstali późno, firiapejtos wydał rozkaz ruszenia taboru do swojej siedziby, nad wody Irdyńskie. Poczęto się przysposabiać powoli do wyruszenia w drogę.
Tymczasem straż flgatyrsów od stepów dała znać do obozu, że jacyś jeźdźcy podążają w tę stronę. Wieść zaniepokoiła cały tabor, ftbarys domyślał się odrazu co to za jeźdźcy i co to za orszak być może i sam, w towarzystwie tylko trzech
Greków ze swego otoczenia, postanowił na zwiady wyjechać.
Przypuszczał, że jest to orszak powracającego z Olbii firisteasa.
Tb, co było przypuszczeniem, sprawdziło się w godzinę może. Drogą, zwaną wielką, łączącą Olbię z Chio, podążał firisteas. Spotkanie było nieuniknione.
Ledwie przyszła wiadomość od fibarysa, że to firisteas zbliża się do obozu Ariapejtosa i pragnie króla powitać, firiapejtos wsiadł na koń i w towarzystwie kilkunastu przybliżonych naprzeciwko stratega wyjechał.
Orszak Greków świecił przepychem i wygodą. Była to, ściśle mówiąc, karawana podróżna, której towarzyszył oddział konny z hiporetą na ' czele. Szedł on powoli falangą czyli szykiem klinowym: Na przednim szpicu trójkąta jechał hipo- reta, a środek klina wypełniał orszak podróżnych, złożony z kilku kobiet i mężczyzn. Wozy postępowały jedne za drugimi, lecz były zupełnie różne od wozów figatyrsów: mniejsze, na niższych kołach osadzone, i dwukolne wszystkie. Na jednym z wozów, bezpośrednio na osi, spoczywało poręczyste, o wysokich bocznicach siedzenie, całkowicie miękkiem posłaniem wyścielone. W siedzeniu tem wygodnem mieściły się swobodnie dwie osoby, a woźnica siedział na przodzie, na niewielkiem podwyższeniu, tuż przy samej osadzie dyszla i kierował mułami. Po bokach wozów
i z tyłu szły objuczone muły, prowadzone przez niewolników, dźwigając na sobie namioty, przyrządy i sprzęty, niezbędne w podróży, a także miechy, napełnione winem i wodą.
Cały ten orszak postępował wesoło, śród ożywionej rozmowy, a niekiedy rozlegającego się śpiewu, do południowego odpoczynku. Na przednim wozie jechał ftristeas, a siedzący obok niego fibarys zdawał sprawę z wypadków, które świeżo zaszły i na które w obozie Agatyrsów patrzył zbliska.
liiporeta, będący na czele greckiego orszaku, dostrzegł zdaleka tłum Agatyrsów, zdążający ku nim. *
— Barbarzyńcy jadą—rzekł, zbliżywszy się do Aristeasa. s
— Ariapejtos na powitanie podąża — dodał Abarys.
ftristeas dał znak ręką, ażeby się orszak zatrzymał, konia dosiadł, a w otoczeniu hiporety, Abarysa i uszykowanych za nim kilku muzykantów zbliżenia się Ariapejtosa oczekiwał.
Gdy postacie zdążających ku nim Agatyrsów stały się już wyraźnie widzialne, Aristeas ku muzykantom skinął — i echa dźwięków powitalnego peanu napełniły powietrze. Do wtóru melodyjnych głosów trigononu odezwały się ostre dźwięki ar- giwskich piszczałek, a połączone z wrzaskliwą muzyką tympanów, rozbudziły wszystkio echa śpiące w dzikiej pustyni.
Dwa orszaki, zbliżające się ku sobie, przedstawiały dwa światy. Aristeas ubrany był w podróżną półzbroję. Koń jego miał tylko na głowie i na kolanach błyszczące metalowe okrycia, zresztą żadnej ozdoby ani obroży na nim nie było. Głowa Aristeasa uzbrojoną była w hełm żelazny, polerowany, w kształcie grzebienia koguciego zrobiony, zasłaniał on wprawdzie głowę, ale twarz i kark nie miały żadnego przykrycia. Na ramieniu jego wisiała niewielka, okrągła tarcza skórzana, żółtym metalem obramiona i po środku mająca kolistą metalową płaszczyznę. Krótki miecz przy boku, a łuk i kołczan na ramionach stanowiły całe jego uzbrojenie. Reszta, z wyjątkiem muzykantów, którzy oprócz miecza i tarczy żadnej innej broni nie mieli przy sobie, prawie tak samo była ubraną.
Zdążający ku nim orszak Ariapejtosa zupełnie inaczej wyglądał. Na przedzie jego jechał król na koniu, którego zaledwie głowę widać było. Od grzywy, z obu stron łopatek, jakoteż rzemienie napiersne obwieszone były skórami z czaszek ludzkich zdartemi, a skłaczone i skłębione ich włosy spływały do ziemi prawie. Ostre kolce bodziaków, pasma traw plątały się między włosami, tworząc jakąś dziwaczną, dziką mieszaninę. Bliżej ku siodłu, przytroczone, wisiały nie wypatroszone jeszcze głowy niedawno zwyciężonych nieprzyjaciół; żółto-brunatne, a niekiedy poczerniałe już od słoty i zeschłe jak kamień twarze ko
łysały się za każdym ruchem konia i uderzały go po bokach.
Uzbrojenie Ariapejtosa było mieszaniną barbarzyństwa i dowolności. Obok tarczy greckiej i miecza miał na sobie łuk scytyjski, za pasem siekierę krzemienną, na ramionach skórę niedźwiedzią, a na głowie żadnego przykrycia. Twarz jego opalona od skwaru i słońca, pomimo barbarzyńskiego wyglądu, była jednak piękną, pięknością zuchwałej odwagi i siły.
Gdy się orszaki zbliżać ku sobie poczęły, od strony Agatyrsów powstała dzika wrzawa i wrzaski, które odrazu tak napełniły powietrze, że dźwięki muzyki greckiej utonęły pośród nich zupełnie i tylko chwilami słychać było przeraźliwy głos piszczałek.
Na krótką chwilkę, gdy się dwaj wodzowie zbliżyli do siebie, zatrzymały się orszaki.
Ariapejtos, klasnąwszy w dłonie tuż przed samą twarzą stratega na znak radości i przywitania, odezwał się pierwszy:
— Jakże zdrowie twoje, potężny Aristeasie, twojej rodziny i dzieci?
— Przebywamy drogę naszą Szczęśliwie — niech będą dzięki wszechwładnemu Zeusowi i bogom opiekuńczym.
— Niech ciebie twoi i moi bogowie mają
zawsze w opiece.
— Obyś i ty miał długie i spokojne życie, a osady wasze aby nigdy nie oglądały Neurów.
Po grzecznych powitaniach, którym towarzyszyły dzikie wrzaski Agatyrsów i muzyka Greków, Aristeas zwrócił się do króla.
— Zbliżamy się właśnie do południowego odpoczynku,— rzekł — tam będziemy mogli mówić
o wspólnych naszych sprawach; pozwól przeto, o niezwyciężony Ariapejtosie, że w dalszą podróż ruszymy.
Ariapejtos do Timnesa się nachylił, coś mu powiedział, a Timnes rozkaz króla powtórzył. Wnet tłum Agatyrsów rozchylił się na dwie strony i drogę uczynił wolną dla Greków.
Orszak podróżny ruszył dalej. Ha czele jego jechało tylko cztery osoby: Aristeas, Abarys, Ariapejtos i Timnes, za nimi falanga grecka, a w otoczeniu jej niewiasty, goście z Olbii i rodzina Aristeasa.
— Słyszałem już o twoich zwycięstwach, Ariapejtosie, mówił mi Abarys.
— Niech będzie chwała Aresowi.
— Wziąłeś do niewoli Oktomazada?
Ariapejtos ręką po prawej stronie troków
uderzył.
— Skóra z głowy jego tu wisi—rzekł z dumą — a z czaszki będą miał puhar do wina.
Aristeas mimowolnie w tę stronę okiem rzucił, w którą uwagę jego ściągał król; istotnie, przy siodle wisiała skóra, z głowy niedawna zdjęta; kosmyki włosów zlepione były czarną masą skrzepłej krwi, a brzegi skóry, świeżo odcięte,
ciemno-sine, roiły się od mnóstwa komarów i much, które żeru na mięsie ludzkiem szukały.
Rozmowa o różnych wypadkach wojny i przygodach podróży ciągnęła się bez przerwy, a śród rozmowy zdążano na miejsce odpoczynku, tuż u podnóża świątyni Aresa. Z jednej strony miał rozłożyć się obóz Greków, z drugiej zataczało się kołem nieściągnięte jeszcze obozowisko Agatyrsów.
Gdy orszak stanął już na miejscu, niewiasty wysiadły z wozów, a z mułów ściągać poczęto juki, Aristeas odezwał się:
— Bądź moim gościem Ariapejtosie i spożyj posiłek, jaki bogowie dadzą.
— Jestem twoim przyjacielem.
— Z przyjaciółmi dzielimy się chętnie pożywieniem i winem. \
A
Przygotowania do posiłku robiono na wol- nem powietrzu. Rozesłano wprost na ziemi makaty, a niewolnicy znosili wszystko, co było do jedzenia, i układali na nie. Jedni przynieśli kym- bion wina i wody, a drudzy kubki, czasze i rogi znosili; obok tego kładziono figi, suche winogrona i placki jęczmienne.
Całą tą czynnością kierowały dwie młode niewiasty. Jedna z nich, czarnooka, o smagłej twarzy, smukła i kształtna, miała w ruchach swoich spokój i powagę piękna. Była to Nauzyka, córka Aristeasa, która od kilku lat już pełniła obowiązki gospodyni domu, gdyż matkę, dzieckiem jeszcze będąc, straciła. Lata dziecinne spędziła
w Olbii, w rodzinnem mieście ojca i wychowała się tam pod opieką krewnych. Druga miała imię Gorgo. Obie ubrane były jednakowo—w jednakie białe chitony, jednakie sandały, miały włosy w tył zgarnięte, w jeden pukiel umocowane, a na szczycie głowy tessalijskie kapelusze na kształt parasola, od słońca. Gorgo nie posiadała takich oczu rozżarzonych jak Nauzyka, ani smagłej twarzy, tylko jasne, błękitne oczy, różową cerę i spojrzenie łagodne i dobre. Była to przyjaciółka lat dziecinnych i młodości Nauzyki. Niewolnicy szeptali między sobą, że Gorgo była niewolnicą, ale Aristeas i Nauzyka traktowali ją, Aristeas jak córkę, Nauzyka jak siostrę i przyjaciółkę. Gorgo, jakkolwiek typem nie przypominała Greczynki, mówiła jednak po heleńsku jak Greczynka, a żadnej innej obcej mowy nie znała dobrze. Konieczność zetknięcia się z figatyrsami, którzy często do Chio zaglądali, sprawiła, że Gorgo, łatwiej niż każda inna Greczynka, nauczyła się nieco ich mowy i rozumiała, używając jej na targu w Olbii i Chio.
Gdy wszystko było przygotowane do spożycia posiłku, firisteas odezwał się:
— Córka moja daje znak, że wszystko gotowe, chodźmy flriapejtosie.
Skinął równocześnie głową do Abarysa, jakby skinieniem tem pragnął powtórzyć już powiedziane słowa i zachęcić. Poszli. Aristeas przodem, za nim król i Abarys.
Ariapejtos znał Nauzykę i Gorgo, bo niejed
nokrotnie w Chio dla handlu i interesu bywał, a domu Aristeasa ominąć nie mógł. Zresztą, jakkolwiek panował nad dzikiemi plemionami, sam przez matkę i żonę — a szczególnie przez nieżyjącą już żonę — należał do świata greckiego, którego wyższość cenił i do niego się chętnie garnął. Dopóki żyła Opea, pierwsza jego żona, zaglądał często do Chio, gdzie nawet dom zbudował, w którym żona lubiła przesiadywać. Ariapejtos niejednokrotnie spędzał przy niej część zimy, na co Aga- tyrsowie narzekali. Mróz i śnieg przykuwał wówczas współplemieńców jego do miejsca, z wiosną dopiero, gdy słońca, ciepła i pożywienia wszędzie
4
było poddostatkiem, rozlatywały się koczownicze gromady Agatyrsów po stepie. Wtedy i król, ażeby utrzymać władzę, na czele ich stawał i musiał razem z nimi włóczyć się i walczyć. Od kilku lat jednak, od śmierci Opei, zaniechał Greków i ich obyczaj i żył tak, jak żyli jego podwładni. Odsunięcie się ftriapejtosa było mocno nie na rękę Archontom; starano się go przeto zjednać sobie, a w celu lepszego śledzenia jego kroków polecono czuwanie przy nim Abarysowi — w charakterze przyjaciela i doradcy.
Gdy wszyscy trzej zbliżyli się do zastawy, na prędce urządzonej, przy której stały Nauzyka i Gorgo, a za niemi kilkunastu niewolników, Nauzyka pochyliła ku królowi głowę i rzekła:
— Spożyj z nami, o niezwyciężony Piriapej- tosie, co dają nieśmiertelni bogowie.
— Zawsze rad z wami, Grecy, jem i piję, bo jestem przyjacielem waszym.
— Niech cię Zeus długiem życiem obdarzy— odpowiedział Aristeas.
Wszyscy jedli z wielkim apetytem, który mało chwil pozostawiał do rozmowy. Od czasu do czasu tylko niewolnicy nalewali do rogów i puha- rów wina, które Grecy pili, według swego zwyczaju, z wodą, tylko Ariapejtosowi, jako barbarzyńcy, pozwalano uchylać się od tego i wody nie dolewano do wina.
Abarys siedział przy Gorgo i ciągle coś jej szeptał do ucha. Dziewczyna od czasu do czasu odwracała głębokie swoje, błękitne oczy i spojrzenie topiła w młodzieńcu. Wówczas twarz jego ożywiała się jeszcze bardziej, a wzrok, szukający wzroku dziewczyny, pozwalał się domyślać do kogo tęsknił on w obozie Agatyrsów i dla czego.
Udział w tej rozmowie brała półsłówkami Nauzyka, obojętna, spokojna, przyglądająca się z ciekawością królowi barbarzyńców, ubranemu w dziwaczny strój, pijącemu wino bez wody i rozmawiającemu poprawną greczyzną z jej ojcem.
Gdy Ariapejtos od czary z winem odejmował spojrzenie, biegło ono często ku Nauzyce, którą ^ chciwem okiem ogarniał tak zuchwale, że dziewczyna mimowoli zwracała się do Gorgo i Abarysa z rozmową, aby tych spojrzeń uniknąć. Jakie myśli kłębiły się w głowie podochoconego winem barbarzyńcy, nietrudno było zgadnąć.
Zwrócił się do stratega.
— Aristeasie, która jest twoją córką?
— Nauzyka, — odrzekł spokojnie — przed kilku laty znałeś ją jako dorastającą dziewczynę.
— Nauzyka... znałem ją... Wiesz... dziewczęta przemieniają się często z gąsiąt w orlice...
Powiedziawszy to, utkwił spojrzenie w czarnych oczach Nauzyki.
Aristeas nie odpowiedział. Słychać było tylko szmer rozmowy niewolników i urywane wyrazy pochylonego ku Gorgo Abarysa. Ariapejtos przeżuwał powoli figi i, głowę pochyliwszy, milczał. Zwrócił się wreszcie do stratega.
— Aristeasie, przyjadę do ciebie — rzekł z pewną stanowczością.
— Przyjedź... będziesz zawsze powitany przyjaźnie.
— Każ oczyścić i przygotować dom, w którym Opea mieszkała.
— Uczynię to.
— Wprowadzę do niego inną żonę... a zanim to nastąpi, na święto Dyonizosa już pewnie będę mógł przyjechać.
Spojrzenia jego zatrzymały się na twarzy Nauzyki, która mimo woli pokraśniała. Ariapejtos ciągnął dalej:
— Chcę żyć z wami i pośród was...
— Archontowie będą szczęśliwi, gdy zechcesz z nami odnowić przymierze.
— Odnowię...
Ponieważ posiłek już był ku końcowi, a niewolnicy poczęli siodłać konie i juczyć muły, Aristeas skorzystał z tej chwili.
— Mamy ruszyć w dalszą podróż — rzekł— pozwóh Ariapejtosie, że wypiję za pomyślność naszego przymierza.
Trącił się puharem z królem i wypił.
— Obyśmy ciebie jaknajrychlej powitali w Chio... — dodał. -
— Przyjadę i zawrę z wami wieczne przymierze.
— Niech ci bogowie dopomogąl
Vil.
Rozjechali się z myślą spotkania się — Aria- pejtos wrócił do osady swojej nad wody Irdyńskie, Aristeas do Chio. ^Abarys został, jak zawsze, przy boku króla Agatyrsów, z poleceniem towarzyszenia mu do Chio,
Aristeas po powrocie do domu wnet wydał rozkaz, ażeby opuszczoną oddawna siedzibę Aria- pejtosa przyprowadzić do porządku, gdyż przyjazdu jego oczekiwano na pewno. Bardzo mu chodziło o to, ażeby odnowić przymierze i zacieśnić węzły przyjaźni z królem Agatyrsów, a przy jego pomocy podbić, uprawiających pszenicę, Neurów i Budynów i rozszerzyć handel z Atenami i Spar- tą. Sycylia dostarczała coraz mniej ziarna, z Mi- letu przychodziło jeszcze mniej, a Ateny potrzebowały coraz więcej. Godzili się na to eupatry- dzi, uznawali za rzecz potrzebną archontowie, Aristeas przeto według woli wszystkich działał, — tak, ale myśl miał inną, ukrytą: pragnął szerszej władzy niż posiadał, potężniejszej, świetniejszej.
Nikomu jednak o tem nie mówił i nikt zamiarów dumnego stratega nie domyślał się. Przedstawił tedy eupatrydom i archontom potrzebę co najrychlej zawarcia przymierza z królem figatyrsów, aby z" przyszłą wiosną można było panowanie Greków rozciągnąć na siedziby Budynów i Neu- rów. Przedstawienie owe miało ten skutek, że umyślnie wysłane poselstwo do Ariapejtosa miało go zaprosić do Chio.
Zamiar ten nie napotkał na żadne trudności. Król w towarzystwie ftbarysa, Timnesa, jakoteż nielicznego orszaku swego i Greków udał się do Chio.
Ostrożny Ariapejtos tylko w otoczeniu Timnesa, Abarysa i Greków do miasta wjechał—Aga- tyrsom kazał się rozłożyć obozowiskiem na przedmieściu. U wrót bramy zachodniej, prowadzącej wprost do Akropolis, powitał go archont wspólnie ze strategiem i do opuszczonego przed kilku laty domu jego, urządzonego odpowiednio, odprowadził. Czekała tam na króla służba grecka i wszystko, co tylko grecki przepych mógł mu zgotować.
Narady Ariapejtosa z eupatrydami i strategiem skończyły się bardzo pomyślnie. Król był tak powolny, że każde życzenie Greków zdawał się wyprzedzać. Ta powolność w zawarciu przymierza i ustawiczne tajemne rozmowy z Aristea- sem nasunęły Timnesowi pewne podejrzenia. Dziki, przebiegły i podejrzliwy z natury, żyjący w warunkach takich, że przebiegłością musiał ustawicz-
nie walczyć, ażeby się utrzymać przy władzy, słusznie podejrzywał go o jakiś zamach, kryjący się pod pozorami przyjacielskich stosunków z Ariste- asem.
Przyczynę zbytniego zbliżenia się wyjaśnił mu wkrótce sam Ariapejtos, spostrzegłszy, że tajemnica wobec Timnesa byłaby niemożliwą. Wolał ją odkryć, niż się narażać na odkrycie i domysły. Powiedział mu przeto, że zawarł przymierze z Grekami, które można nazwać świetnem, gdyż dać może w przyszłości Agatyrsom przewagę nad innymi koczowniczymi i rolniczymi plemionami i złączyć je wszystkie pod władzę jednego króla. Tę szczęśliwą możebność zawdzięczyć należy temu, że Grecy \ zobowiązali się sformować i uzbroić na sposób grecki trzystu jeźdźców i utrzymywać ich stale kosztem Chionitów w ciągu dwudziestu pięciu lat.
Król powiedział prawdę, ale tylko połowę i uśpił nią Timnesa. Część tajemnicy miała być odkrytą dopiero po uroczystościach Dyonizosa.
Owa druga połowa tajemnicy właśnie stanowiła przyczynę zadowolenia Ariapejtosa, a jeszcze bardziej Greków i Aristeasa; była ona zwycięstwem polityki greckiej i krokiem naprzód do wielkiej potęgi młodej ale bogatej kolonji heleńskiej, siedzącej jak oaza w pustyni, wśród dzikich plemion Scytów i Sarmatów. Aristeas umiał zręcznie połączyć interes swego rodu z interesem całej eklesyi.
Cóż to mogła być za tajemnica? Bardzo zwykła napozór: Aristeas przyrzekł oddać córkę swoją, Nauzykę, za żonę Ariapejtosowi, z tym jednak warunkiem, że król będzie czcić bogów greckich, wprowadzi tę cześć do Agatyrsów, za* mieszka staleu w Chio, które się stanie niejako stolicą jego królestwa, skupi tam władzę i siłę królewską, a przy pomocy stałego i dobrze uzbrojonego wojska będzie prowadzić dalej podboje w krajach barbarzyńskich na rzecz swoją i Greków, a rządzić szczęśliwie Agatyrsami. Układ ten miał się stać wiadomym dopiero z chwilą wykonania, gdy będzie już możność bronienia tego układu. Dziś świadkami tajemnicy była tylko rodzina Aristeasa i Abarys.
Znajomość obyczajów greckich i języka, które Ariapejtos po matce i pierwszej żonie zdobył, otwierała wrota do przyjaźni z Grekami i do świetniejszego panowania w przyszłości przy ich pomocy. Nauzyka przyjęła także układ ojca z radością. Politycznych względów ojca nie znała i nie rozumiała. Widziała się w przyszłości wywyższoną po nad inne niewiasty, upojoną tytułem królowej— i to jej wystarczało.
Tak więc wszystko się ułożyło najlepiej. Ariapejtos rad był co najrychlej do domu wrócić, zająć się formowaniem nowego wojska, dla którego broń miał stratega wydać w każdej chwili.
Aristeas, pragnąc jednak uczcić i pożegnać swego przyszłego zięcia tak, jak przystało godno
ści króla, zaprosił go do domu swego na pożegnalny symposion.
Archontowie, eupatrydzi, przyjaciele Aristea- sa — wszyscy byli zaproszeni, ażeby uczcie dodać więcej blasku a umowie więcej powagi. Przymierze, zawarte z Ariapejtosem, otwierało dla młodej dotychczas kolonii greckiej szerokie i dalekie widoki na przyszłość. Wszystkie te wielkie nadzieje zawdzięczało miasto niedalekiemu związkowi gałęzi z drzewa Aristeasa z dzikim barbarzyńcą, który za pozory, za koronę, za blask grecki składał u nóg małego miasta całą nieświadomą potęgę i nieznane skarby swoich współplemieńców. Był to nie lada tryumf polityki greckiej, który należało obchodzić uroczyście.
Ariapejtos stawił się na ucztę w greckim stroju, który przywdział od chwili wstąpienia do opuszczonego swego domu i nie zrzucał go podczas pobytu w Chio. Timnes gwoli życzeniu króla wdział także na siebie greckie szaty.
Licznych gości, sproszonych na tę uroczystość, witał pod kolumnami pronaos Aristeas, a przez wielki dziedziniec prowadził prawie do progu prostasu. Tu w roli gospodyni domu występowały Nauzyka i Gorgo. Ubrane jak dwie siostry, zupełnie jednakowo, w wieńcach laurowych na głowie, wyglądały iak nimfy, które darzyły każdego zbliżającego się ku nim uśmiechem powitania i uprzejmemi słowy, a doprowadziwszy do drzwi ogrodowych, wracały aby nowych gości witać.
Słońce ostatnie swoje blaski rzucało na ziemię— blaski wesołe, łagodne, dobre, które kładły się szerokiemi pasmami Via liściach drzew, igrały na twarzach mężczyzn i niewiast, dodając im jeszcze więcej ożywienia. Łączyły się one ze świeżością wieczoru w spokojną, przyjemną harmonię ciszy, która wisiała, zda się, nad tłumem poruszających się w ogrodzie gości, wciskała się w dusze ludzkie i rozlewała się w nich wesołym spokojem.
Śród olbrzymiej lipowej alei, splecionej u góry zielonemi gałęziami koron, przez które przełamywały się ostatnie promienie zachodzącego słońca, ciągnął się przez całą jej długość niski stół, otoczony różnorodnemi siedzeniami; niektóre z nich były na dwie osoby, z poręczami bocznemi, na podobieństwo sofy, inne na jedną, stołki różno- kształtne, lub proste siedzenia ławkowe, z drzewa. Wszystko to było ustawione dowolnie, bez żadnego planu i myśli, ażeby każdy mógł usiąść tam, gdzie mu się podoba. Pod drzewami na uboczu stały wielkie dzbany z wodą i winem, wprost na ziemi, obdk nich, w równem oddaleniu widać było okrągłe lub czworogranne stoliki, czteronożne, trójnożne, na których piętrzyły się stosy fig, pomarańcz, owoców południowych i leśnych poziomek — na innych stały kubki ze szkła, na podobieństwo szklanek, lub leżały oprawne rogi i czasze.
Po całym ogrodzie niewielkim lecz cienistym i zaopatrzonym w ustronne altany i siedzenia snu
ło się mnóstwo ludzi, kobiet i mężczyzn, zmieszanych w jednym tłumie, rozmawiających wesoło i swobodnie. Tu i ówdzie przesuwali się spokojnie, jak cienie, liczni niewolnicy, kierowani niewidzialną ręką, niosąc rozmaite potrawy i pieczywa i układając na stole na niewielkich półmiskach tak, ażeby każda grupa biesiadników wszystko, co dom posiadał, mieć mogła w pobliżu siebie.
Zapełniały się więc stoły powoli różnemi gatunkami ryb, jednych dostarczał obficie Borystenes, inne z nad brzegów Mylei dowożono łodziami, lądem i wodą naprzemian z wielkim trudem do Chio. Nie brakło też ulubionej skumbii. Mięsa było najmniej, ale natomiast owoce, ostrygi, sałaty różne, placki jęczmienne i pszenne wypełniały zastawy. N
Z daleka dolatywały dźwięki niewidzialnych harf i fletni, mieszały się z chaosem głosów ludzkich i wytwarzały podniecającą harmonię uczty, tak miłą uchu każdego Greka.
Słońce zaszło, gdy wszedł Ariapejtos w towarzystwie Timnesa. Nie był to już ów dziki król Agatyrsów, składający na ofiarę Aresowi głowy i krew jeńców, z okiem zemstą pałającem, zdzierający skórę z głowy Oktomazada, ale Grek prawdziwy — z głową wieńcem ozdobioną, ciałem na- maszczonem wonnemi olejami. Zmienił on wprawdzie tylko ubranie, lecz nie zmienił dzikiej duszy. Czterej niewolnicy nieśli go w bogato złoconej lektyce Aristeasa.
Rozpoczęła się uczta. Każdemu z gości przynosił po kolei niewolnik pachnące płyny, wodę w misie i ręcznik — wszyscy myli ręce i zasiadali do stołu w takiem towarzystwie, które każdy sam sobie wybrał i jedli, co komu przypadło do smaku.
Wieczór zapadał coraz bardziej, a cienie drzew podnosiły ciemności. Niewolnicy wnosić poczęli wysokie fanoi i ustawiali większe na rogach alei i w środku, mniejsze tuż obok stolików, przy których dwójkami siedzieli ucztujący goście. Powoli ciemność rozjaśniać się poczęła czerwo- nem, brudnem światłem zapalanych fanoi. Im uczta szła dalej, tem ożywienie stawało się większe, gęściej krążyły wśród gości puhary z winem, czerwone światło nadawało twarzom ucztujących jeszcze więcej ożywienia i wesołości. Tony muzyki stawały się żywsze, szybsze, jakgdyby się dostrajały do uczuć i myśli ludzkich, a ostre uderzenia tympanonu zdawały się zwiększać jeszcze podniecenie i wesołość.
Ariapejtos, w otoczeniu Aristeasa i Archon- tów, mało się bawił — musiał hamować swój język i pragnienie. Greckie ubranie nie zrobiło wcale z niego Greka, a uczta z Grekami była mu stokroć uciążliwszą, niż uczta przy obozowem ta- biti Agatyrsów. Pił zamało, ażeby być bezwzględnie wesołym. Rzucał tylko okiem ku Nauzyce, która, jako gospodyni domu, nie miała czasu na siedzenie przy stole, przechadzała się tylko po
między gośćmi, zatrzymując się najdłużej, gwoli życzeniu ojca, przy Ariapejtosie, bawiąc go wesołą rozmową i przy Gorgo, siedzącej w towarzystwie Abarysa, tuż naprzeciwko Timnesa.
W pełnym ożywienia rozgwarze nie czuć było wcale dysonansu milczenia i posępności Aria- pejtosa.
Jeszcze uczta wrzała, gdy do Aristeasa zbliżył się niewolnik i do ucha mu coś szepnął.
— Przyprowadzić zaraz...—odrzekł Aristeas.
Powiedziawszy to powstał i do gości się
zwrócił.
— Zaszczyt mię spotkał wielki, że w domu moim mogę uczcić potężnego króla Agatyrsów a powitać równocześnie sprzymierzeńca Greków. Jest tu śpiewak, który, towarzyszył ostatniemu pochodowi króla na Neurów, świadek jego zwycięstw i chwały, kazałem go przywołać—niech w mowie Agatyrsów śpiewa zwycięstwa niezwyciężonego króla. Śpiew ten miły będzie Ariapejtosowi a nam przypomni chwałę sprzymierzeńca.
Szmer ożywionej rozmowy wzmógł się po tych słowach, a ożywieniu towarzyszyła muzyka fletni, piszczałek i tympanonu.
Abarys nachylił się do Gorgo.
— Grecka uczta nie powinna się kalać słowami barbarzyńców — rzekł z dumą.
Gorgo nie zdołała już mu odpowiedzieć, gdyż ciekawe spojrzenia wszystkich zwróciły się ku drzwiom, wiodącym do gynakoitis, gdzie większy
ruch się zrobił. W tej chwili właśnie na progu drzwi ukazała się postać starca słusznego wzrostu i pięknej postawy. Na siwej kształtnej głowie nie miał żadnego nakrycia, tylko metalowy obręcz, nasunięty aż na czoło, trzymał w kupie rozwichrzone włosy, które od ucha łączyły się z szeroką i długą brodą. Rzemienne sandały na nogach podwiązane były aż do kolan, tworząc naokoło goleni i łydek koliste pierścienie. Na konopny długi chiton, przepasany szerokim rzemiennym pasem, miał narzucony czarny płaszczyk z wełny tkany, krótki i bez rękawów. Pod pachwiną lewej ręki trzymał* pięciostrunny citron, z lekka go przyciskając.
Wszedł, przystanął chwilkę, jakby był zdziwiony i zaciekawiony nieco i spokojnem spojrzeniem po ucztujących powiódł.
— Będziesz śpiewał królowi twemu — szepnął mu niewolnik.
Śpiewak przyjął te słowa w milczeniu, szukając okiem króla. Dostrzegł go wreszcie i poznał, bo wprost ku niemu podążył i o kilka kroków od demnii, na której siedział Ariapejtos, zatrzymał się. Prawą ręką, pochyliwszy się, dotknął
ziemi i rzekł:
— Niech cię Papeos broni od nieszczęścia
i przyjaciół.
Powiedział to głosem spokojnym równym, jakgdyby coś najzwyklejszego. Dwóch tylko ludzi zrozumiało go w tem zgromadzeniu ucztują-
jących Greków—król i Timnes, zrozumiało słowa i myśl w nich zawartą.
Mnóstwo osób powstało, ażeby się bliżej przypatrzyć niezwykłemu zjawisku.
— Kto przyprowadził tego starca ? Skąd ten barbarzyńca? — pytano dokoła.
Starzec położył prawą rękę na strunach i milczał, rozkazu oczekując i wodząc ciekawem spojrzeniem po całem zgromadzeniu.
Ariapejtos skinął głową ku niemu i powiedział :
— Śpiewaj.
Był to starzec, znany dobrze śród figatyr- sów, Diomed. $
Przyniesiono stołek. Usiadł na nim, odrzucił na bok połę płaszczyka, przykrywającego citron, i stroił, nachylając ku niemu ucho — potem grać począł i śpiewać monotonnym, cichym głosem, jakgdyby opowiadał tylko przy wtórze citronu. Wszyscy patrzyli i słuchali z wyrazem zaciekawienia na twarzy. Ariapejtos tylko siedział z pochyloną głową, słówka do nikogo nie mówiąc, spojrzeniem od czasu do czasu po zgromadzonych gonił, zatrzymując je na twarzy Nauzyki lub Tim- nesa. Tak samo, jak spojrzenia, biegły jego myśli. Obawiał się, że to, co miało być tajemnicą, jutro tajemnicą być przestanie, a więc tych wszystkich, których do zwycięstwa wodził, będzie miał jako wrogów przeciwko sobie.
Tak myślał, a tymczasem starzec opiewał
zwycięstwa jego i chwałę słowami niezrozumiałe- mi dla Greków, wyliczał ilość jeńców wziętych w niewolę, ilość ludzi złożonych na ofiarę Aresowi, ilość głów uciętych w boju.
Śpiew ten z początku nowością swoją bawił wszystkich, potem nużyć poczynał usypiającą jed- nostajnością niezrozumiałej mowy. Nąjpilniejszym słuchaczem była Gorgo. Czasem jakiś frazes wyśpiewany pogrążył ją w zadumie, czasem rumieniec przeleciał po twarzy, a utkwionych w starca oczu oderwać nie mogła. Timnes dostrzegł to.
— Czy wiesz, co on śpiewa? — zapytał, nachyliwszy się ku niej. v
— Rozumiem trochę... opowiada o zwycięstwach waszych.
Wyraz „rozumiem“ zdziwił Timnesa.
— Czy to wszystko prawda? — zwróciła się ku niemu Gorgo.
— Prawda.
— Jakie to straszne rzeczy...
W tem miejscu właśnie starzec opiewał ofiary składane po zwycięstwie.
Urwała na tych słowach, pomyślała chwilkę i znowu do Timnesa zwróciła się:
— Czy to prawda, że wy zabijacie niewiasty na ofiarę Aresowi?
— Prawda.
Spojrzała w oczy Timnesowi i pomyślała: barbarzyńcy! Nie powiedziała jednak tego. Sta
rała się ukryć wzruszenie, jakie ją przejmowało do głębi i spytała łagodnie:
— Dlaczego?
— Z tymi, którzy mordują nasze niewiasty, zabierają nam dzieci, odbierają pożywienie, polują na nas, jak na zwierzęta dzikie, nie ma zgody.
Krew za krew.
Ta straszna logika barbarzyńcy zaimponowała jej. Więc oni nie mordują dla tego, ażeby krew ludzką chłeptać, ale bronią się i wołają do pomocy sprzymierzeńca słabych i uciśnionych — zemstę. Ten, który się bronić musi, wybiera najboleśniejsze miejsce, aby w nie uderzyć.
Gdy już śpiewuj, barbarzyńcy było wszystkim dosyć, Ariapejtos skinął ku niemu ręką na znak że przestać pora. Ci i owi poczęli wstawać, niewolnicy roznosili znovyu naczynia z wodą wonną, a inni weszli z koszami i uprzątać poczęli resztki jadła i kości, rozrzucone po ziemi i na stole — na znak, że uczta skończona.
Aristeas przywołał do siebie Abarysa i wspólnie z archontami, eupatrydami i domownikami po~ ,szli wszyscy do trapezy przed ołtarzem bogów domowych, ażeby im cześć zwykłą złożyć.
Gorgo, idąc za innymi, nachyliła się do Tim-
nesa i rzekła:
— Jeszcze mam o coś bardzo ciekawego
zapytać ciebie.
— Wszystko ci opowiem.
Ofiara dziękczynna bogom trwała krótko —
goście znowu się zgrupowali dowolnie, gwarna wesoła rozmowa biła jednym wielkim, przygłuszonym rozgwarem, uciekała w górę i pod wyiskrzo- nem sklepieniem błękitnego nieba rozpływała się.
Gorgo zbliżyła się do Timnesa.
Wódz Agatyrsów, niezgrabnym trochę ruchem człowieka, nieprzyzwyczajonego jeszcze do noszonej sukni, nachylił się ku niej:
— Miałaś mię o coś zapytać, o najpiękniejsza.
Pytanie to rzucił w ojczystym swoim języku. Może stało się to bezwiednie, może chciał ją wyciągnąć na rozmowę swobodniejszą, niezrozumiałą dla innych.
Dźwięk obcej mowy zmieszał ją, a równocześnie sprawił jej niesłychanie wielką przyjemność — nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego ta dzika barbarzyńska mowa Agatyrsów milszą jej była niż muzyka fletni, kitary i trigononu. Poczerwieniała pod wpływem tego wrażenia i odpowiedziała mową Agatyrsów:
— Zaraz cię zapytam, Timnesie.
Chwilkę trwało milczenie, jakgdyby oboje namyślali się nad tem, co dalej mówić wypada.
— Jesteś pierwszą Greczynką,—odezwał się Timnes — która nie gardzi mową barbarzyńców.
— Lubię ją... nie wiem dlaczego... Znam ją od dziecka.
Szli powolnym krokiem wzdłuż cienistej alei klonów szerokolistnych, sobą zajęci, nie zwracając
wcale uwagi na rozgwar panujący dokoła, który przytłumiał ich głosy. W tern hałaśliwy brzęk timpanonu rozmowę przerwał zupełnie.
Przestali do siebie mówić, czekając aż dźwięki muzyki uciszą się nieco. Gdy grupę muzykantów minęli, Gorgo odezwała się znowu:
— Powiedz mi, czy to prawda co starzec
o Taurze śpiewał?
— Tak było.
— A Taura—to prawdziwe imię?
— Prawdziwe, najpiękniejsza.
Gorgo zamyśliła się i znowu szli chwileczkę w milczeniu. \
— Nie myślałam, ażeby śród barbarzyńców mogły być tak piękne dusze, a tembardziej ażeby śpiewacy wasi opiewali takie czyny.
— Oni zapisują w pamięci naszej wszystko, co godne pamięci.
— Wiesz, podoba mi się to śpiewanie dziejów życia.
Umilkła, a zanim Timnes na odpowiedź się zdobył, spytała:
— Kto to jest owa Taura? Pragnęłabym ją poznać.
— Pochodzi z królewskiego rodu, który panował niedawno. '
— I... nie panuje?
— Nie.
— Któż go pozbawił panowania?
— Ariapejtos... przy pomocy Greków.
Mówił to spokojnie, bez gniewu, bez uniesienia, bez żalu, chociaż sam do tego wydziedziczonego rodu należał.
— A jakim sposobem?
— Chciał władzy, a Grecy dali mu broń do ręki. Spargapejtos, zwyciężony król, miał młoty i siekiery kamienne, krótkie miecze bronzowe, a Grecy uzbroili Firiapejtosa w miecze i strzały żelazne.
Gorgo słuchała z wielkiem zaciekawieniem słów Timnesa.
— O, to żelazo... — wyszeptała niby sama do siebie.
Pragnąc jednak pokryć wrażenie i ciekawość swoją, zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
— Teraz może będziecie mieli spokój —
— Dlaczego?
— Zawarliście przymierze z Grekami...
— Czy to nam da spokój?
— Może...
Pomilczała chwilkę i rzekła znowu:
— Zresztą... firiapejtos zobowiązał się mieszkać stale w Chio...
Timnes o tem nie wiedział. Z bystrością błyskawicy mignęła przed nim myśl jakaś.. Nie zawahał się przeto skłamać.
— Wiem — odrzekł, nadając o ile mógł najspokojniejszy ton swojej mowie.
Gorgo z całą naiwnością ciągnęła dalej:
— Po uroczystościach Dyonizosa Ariapejtos
weźmie sobie za żonę moją ukochaną Nauzykę, a ona z niego potrafi zrobić prawdziwego Greka.
Timnes każdy dźwięk wyrazu łowił ciekawem uchem i rozsnuwał dalej myśl, która nagle w jego
głowie zrodziła się.
— Podoba się tobie ten zamiar?
— Bardzo.
Timnes kłamał, mówił zupełnie co innego niż myślał, lecz przyzwyczajony życiem do lisiej obłudy, robił to zręcznie i spokojnie.
Goście, pełni ochoty, gwarzyli wesoło do wtóru muzyki, a wino coraz żywszą budziło wesołość. ^
— Nie spodziewałem się, — odezwał się — że moją mową barbarzyńców będę z tobą, o najpiękniejsza, rozmawiał."
— Pierwszy raz spróbowałam...
— Oddawna znasz tę mowę?
— Tak... nie wiem skąd... już mówiłam w Olbii... teraz przypomniałam trochę, a mogłabym mówić lepiej, gdybym tylko miała z kim mówić.
— A jednak zapomnisz ją zupełnie, o piękna.
— Dlaczego?
— flbarys zawiezie ciebie daleko... on dla Agatyrsów pogardę tylko chowa, a marzy o tem, ażeby zamieszkać w Atenach lub Chio.
Gorgo poczerwieniała trochę, ale rychło zapanowała nad sobą.
— Ja nie jestem bynajmniej żoną Abarysa,
a kto wie, czy nią kiedy będę... Jeszcze on mego słowa nie ma... Wolny jest przeto, może w każdej chwili jechać do Aten. Co do mnie, ja zostanę w Chio i tej, która mnie nie opuściła — nie opuszczę.
W mowie jej czuć było nutę niezadowolenia.
— Rodziny nie mam... do kogo pójdę i gdzie? — dodała.
Tam, gdzie siedział Ariapejtos w otoczeniu Aristeasa i eupatrydów, ruch się zrobił. Król Aga- tyrsów od chwili zjawienia się Diomeda zbyt często wychylał kielichy—pragnął przeto odpoczynku, tembardziej, że nazajutrz miał zamiar wyruszyć do siedziby swojej nad brzegiem Irdyni.
Późną nocą opuścił dom Aristeasa i w towarzystwie Timnesa wracał, przecinając w poprzek miasto tuż po pod fronton świątyni Zeusa Herke- josa. Szedł zamyślony, pochmurny. U ludzi czystej myśli wino budzi wesołość, u złych — zabija wesołość. Póki tedy siedział w otoczeniu Greków, pokazywał im rozpromienione oblicze, gdy wyszedł, a nie potrzebował udawać — znikła wesołość. Popsuł mu humor ów starzec śpiewak, który się tak nie w porę na uczcie zjawił.
— Kto go przyprowadził?—zapytał Timnesa.
— ftristeas pragnał ci, o niezwyciężony, zrobić przyjemność, abyś w mowie ojczystej wysłuchał powieść o zwycięstwach twoich.
— Słyszałeś co mówił o przyjaciołach?
— Słyszałem.
— Już więcej mówić nie będzie... Gałązką czerwonej wikliny zamknę mu gardło.
Timnes milczał.
Ariapejtos wzburzony dodał:
— Ja nie potrzebuję rady od śpiewaków, nie potrzebuję świadków uczt z Grekami.
Wróciwszy do domu, rzucił się w ubraniu na łoże i zasnął takim snem silnym, jak sypiał na ziemi wśród trawy stepowej.
Sen miał jednak pełen gorączki i niepokoju. Śnił mu się ów starzec, który w mowie rodzinnej winszował mu przyjaciół i opiewał ostatnie zwycięstwo. .
Obawiał się, że wróciwszy pomiędzy figatyr- sów, opowiadać będzie niestworzone rzeczy o uczcie u Greków i o sprzeniewierzeniu się staremu zwyczajowi. Lękał się zdrady i zemsty.
Ledwie się tylko obudził, wnet rozesłał posłańców po mieście, ażeby wyszukali i przyprowadzili do niego owego starca.
Nigdzie jednak w Chio znaleźć go nie mogli.
Ariapejtos postanowił go wynaleźć koniecznie. Jużci z nieba on nie spadł i w głębi ziemi nie zniknął. Rozpoczęto robić poszukiwania ja- kiemi wrotami wszedł do Chio i króremi wyszedł. I tu poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu — nikt go nie widział wchodzącego ani wychodzącego.
Na poszukiwaniu pieśniarza dzień cały minął. Zaniepokoiło to trochę firisteasa, gdyż spo
strzegł, że na uczcie jeszcze pojawienie się jego sprawiło niemiłe wrażenie na królu figatyrsów.
— Czy to nie był może zdrajca przebrany?— zapytał go nazajutrz flristeas.
— O, nie, najlepszy—odpowiedział pochlebnie firiapejtos. — Znamy go wszyscy, był z nami na wyprawie Neurskiej... Chciałem go wyszukać
i przy sobie zatrzymać... Ot, niech-by śpiewał czasem...
Uspokoił w ten sposób Aristeasa, sam się uspokoił, zapomniawszy o nim, a kilka dni ucztował jeszcze z Grekami w domu Aristeasa.
Gorgo wiele chwil poświęciła rozmowie z Tim- nesem z wielkim smutkiem Abarysa, który jej tego przebaczyć nie mógł.
— Uczysz się barbarzyńskiej mowy? — pytał ją, aby przerwać rozmowę z Timnesem.
— Uczę się.
— Jakże idzie nauka?
— Bardzo łatwo.
Abarys nie mógł znieść tej obojętności dziewczyny.
m
— Żałuję ciebie—rzekł z gniewem tajonym.
Gorgo wyprostowała się dumnie i w oczy
mu śmiało spojrzała.
— Abarysie! Ty jesteś stokroć więcej godzien litości.
Skinęła ku niemu głową.
— Proszę cię pójdź do Nauzyki. Widzę, że
spogląda ku nam... może pragnie dowiedzieć się czego.
Powiedziawszy to, poszła dalej z Timnesem, zostawiwszy stojącego i patrzącego za nią Rbarysa. Gdy już daleko odeszli, gdy fibarys z oczu
im zniknął, do Timnesa zwróciła się.
— Jutro jedziecie stanowczo? — spytała.
— Stanowczo, o najpiękniejsza.
Gorgo umilkła, zamyśliła się i tak szli przez chwilkę, nie mówiąc do siebie. Nagle odezwała się:
— Wiesz, Timnesie, chciałabym być śród stepów waszych, prowadzić życie koczownicze,
mieszkać pod namiotami...
• Timnes oczy szeroko otworzył i patrzył w twarz Greczynki, na której smutek wisiał, słuchał tego co mówiła i nie chciał wierzyć, ażeby
to prawdą było.
— O, pięknal Nie potrafiłabyś oderwać się
od twego życia.
Gorgo odpowiedziała zamyślona:
— Kilka razy przejeżdżałam przez stepy wasze, a zawsze zdawało mi się, żem się wśród nich zrodziła... Wszystko tam było jakby moje... W Olbii i w Chio smutno mi...
Ledwie Timnes na odpowiedź się zdobył,
Gorgo znowu głos zabrała.
— Wspominałeś o Taurze... Tak mi to imię tkwi w pamięci, jakbym je dawno słyszała... Chciałabym ją poznać.
— Trudno, o piękna. Ty w stepach z nami nie zamieszkasz nigdy, a Taura umarłaby wśród Greków z tęsknoty.
Gorgo jak echo odpowiedziała:
— Umarłaby...
Wtem niewolnik zbliżył się do nich i rzekł do Timnesa:
— Król flgatyrsów wraca do domu i tobie iść każe.
Timnes powtórzył słowa niewolnika:
— Król iść każe... Bądź zdrowa, Gorgo... Obaczymy się na święto Dyonizosa.
— Obaczymy się... Niech cię Zeus prowadzi szczęśliwie.
Gdy już Timnes odszedł, w ślad za nim rzuciła:
— Powiedz Taurze, że ma nieznaną przyjaciółkę w Chio...
— Powiem...
Ariapejtos powracał na stepy nadirdyńskie z pewnym niepokojem, a nawet trwogą.
Już ów przytyk do „przyjaciół“, starego a dobrze znanego śród Agatyrsów śpiewaka, wydawał mu się jak ¿krakanie wron i krążenie sępów nad miejscem, ¡gdzie wkrótce krew ma pc-
% V
płynąć i na żer im padną trupy.
Wiedział, że śród gromady wpółuzbrojonych przez Greków wojowników, jakoteż w najbliższem otoczeniu posiada życzliwych i oddanych sobie ludzi, ale zbyt był doświadczonym, aby nie wiedzieć, że życzliwość jest towarzyszką powodzenia i zwycięstwa; w chwili, gdy się tylko noga powinie, z tych samych ludzi wyrastają wrogowie.
f\ teraz, czyż nie było powodu do tego?
Nie tak dawno ojciec jego zatknął przecie na żerdzi głowę Spargapejtosa, a pokolenie Kruka nie mogło rychło tej krzywdy zapomnieć. Teraz nowem uniesieniem opanowany, czy sam nie zawiesił tarczy na wozie wrogów? I cóż? IAy-
ślał, że go kobieta zbliży i pojedna z rodziną nieprzyjaciół, a tymczasem stało się co innego. Zdawało mu się, że Taura będzie łącznikiem, a ona stać się może mieczem obosiecznym, którego ostrze, w dwie strony zwrócone, niewiadomo w którą uderzy. Ledwie się do niej zbliżył, już porzucić musiał. Musiał—parły go do tego okoliczności, które same niejako, jedna z drugiej wywiązywały się, aż w końcu przedstawiły się jako następstwa nieuniknione.
Pojednanie z wrogami było trudne, należało przeto szukać innego sposobu utrwalenia władzy. Czuł to oddawna i był przekonany, że się nie może oprzeć na swoich, szukał przeto oparcia w Grekach. Dlatego, ażeby je znaleźć, musiał zbliżać się ku nim, to znaczy oddalać się coraz bardziej od swoich.
Wprowadził cześć nowego boga, uzbroił po grecku część wojowników swoich i Greków wprowadził do obozu F\gatyrsów. Obawiano się go przeto i słuchano, ale spodem życia, po osadach
i koczowiskach szedł głuchy pomruk niezadowolenia z tych nowych porządków, na korzyść których trzeba było zrzec się swobody i odegrywać rolę niewolników greckich.
Wszystko to coraz bardziej zbliżało Ąriapej- tosa do Greków.
Ostatnie przymierze było tryumfem tego zbliżenia. W wojsku, uzbrojonem kosztem Greków, król Agatyrsów pozyskiwał siłę, jakiej nikt przed
tem nie posiadał, a wzięcie za żonę Nauzyki dawało mu nadzieję jeszcze ściślejszego zbliżenia się. Podobał mu się coraz bardziej zamiar stałego zamieszkania w Chio, skupienia tam wojska
i rządzenia krajem Agatyrsów zdaleka.
Hic jednak Timnesowi nie mówił o tem, tak samo, jak i o zamiarze wzięcia za *żonę Nauzyki. Pierwej wojsko, potem Nauzyka i Chio.
Timnes, dowiedziawszy się od Gorgo o zamiarach Ariapejtosa względem Nauzyki i chęci zamieszkania w Chio, domyślił się dalszego planu, a zamiary króla chciał wyzyskać na korzyść rodu Kruka. ^
Powrót do domu'dawał mu właśnie dosko-
v
nałą sposobność porozumienia się ze swoimi w celu obmyślenia środków odebrania władzy, zdobytej zdradą.
Obydwa — król i wódz ukrywali swe zamiary w głębi duszy, jeden myślał w jaki sposób najmocniej utrzymać zdobytą władzę, drugi—jak ma ją odebrać.
— Teraz jesteśmy sami — rzekł flriapejtos, gdy już daleko po za bramę Chio odjechali, a towarzyszący im orszak Greków do domu wrócił— żaden Grek nas nie podsłucha... powiedz, Timne- sie, co myślisz o przymierzu zawartem?
— Oszukałeś ich, niezwyciężony.
Słowa te widocznie trafiły w najskrytszą myśl króla, bo się uśmiechnął z zadowoleniem.
A Timnes, aby lepiej własne myśli ukryć, spostrzegłszy to, pochlebiał dalej:
— Przy ich pomocy staniesz się największym i najpotężniejszym królem nietylko śród Agatyrsów, lecz na całej przestrzeni od Olbii do Chio, od Chio do Aten i Adriatyku.
Ariapejtos uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Trzystu wojowników w tarcze i miecze uzbrojonych... — szeptał sam do siebie.
— To potęga* której nikt nie oprze się.
Słowa Timnesa uśpiły na chwilę czujność
króla. Myśl o potędze zakryła przed nim wszystkie inne.
— Tylko przyjaźń z Grekami da nam siłę,— rzekł Ariapejtos niby sam do siebie, jakgdyby rozumował głośno — czyż nie widzisz tego, że oni panują nad wszystkimi ludami od morza Egejskiego aż po kraje nieznane Hiperboreów? Cóż zyskali inni, którzy się z Grekami biją? Włóczą się ze swemi stadami po stepach jak wilcy i jednego dnia z głodu giną, drugiego—ze zbytku pożywienia.
— Gdybyś mógł, niezwyciężony, — przerwał mu Timnes — zbudować takie miasto jak Chio, wówczas siedziałbyś w niem bezpiecznie i panował nad innymi.
Ta uwaga przypomniała mu zobowiązania dane Grekom. Ażeby się jednak niezdradzić z niemi, przytakiwał Timnesowi.
— Mógłbym...
— Nie nad Irdyniem chyba.
— O, nie! Grecy mistrzami są w budowaniu okrętów... ale Rusy ze Skandynawii, którzy często Borystenesem aż do skał poprzecznych dojeżdżają, w tem jeszcze od Greków zmyślniejsi...
— Prawda... prawda... Mogą łatwo rzucić ogień z okrętów na nasze miasto i spalić je. Trzebaby takiego położenia poszukać, jakie ma Chio: od Borystenesu strzała nie dosięgnie, a od lądu bronią je mosty, jary i baszty...
Ariapejtos rzucił ukośne spojrzenie na Tim- nesa, jakby go pragnął zbadać: czy prawdę mówi, czy prawdę ukrywa?
Timnes ciągnął dalej:
— Grecy usadowili się tam mocno... a jednak, niegdyś pradziadowie nasi z rodu Kija mieli tam osadę swoją, a Grecy, opanowawszy ją i wzmocniwszy, z helleńska ją tylko nazwali—Chio.
— Dawne czasy... — szepnął Ariapejtos.
— Dawne...
Nagle w umyśle Ariapejtosa zarysował się plan nowy: czy nie dobrze byłoby w rzeczy samej, wzmocniwszy się tam, Greków wypędzić i w Chio stolicę założyć? Wydawało się mu to zupełnie możliwem. Grecy sami do tego niejako dopomódz mogą. Pragnąc jednak ukryć ten plan, rzekł:
— Nie bić się, ale przyjaźni z Grekami nam trzeba...
— A jednak zbytnio im ufać nie można.
Uwaga ta zastanowiła Ariapejtosa.
— Dlaczego?
Spojrzenie króla spotkało się ze wzrokiem Trmnesa. Obydwa badali siebie wzajemnie i myśleli o tem, w jaki sposób możnaby wyciągnąć z przeciwnika wszystko a nic nie odkryć?
— Bardzo to dobrze, o niezwyciężony, — rzekł Timnes — że Grecy sformują i uzbroją dla nas trzystu wojowników, ale dlaczego Grecy to czynią?
Ariapejtos utkwił w niego spojrzenie.
— Jużci nie dlatego, ażeby dogodność nam zrobić, lecz — sobie. Jest to z ich strony ustępstwo’ dla nas. Dobrze nikt nie robi daremnie, czyżby mieli robić Grecy?
Wzrok króla łagodniał powoli.
— Czyż nie wiesz, Timnesie, że Grecy chcą, abyśmy, walczyli za nich z Neurami i Budynami, bo gdy my będziemy walczyć, oni nietylko w Chio, lecz także w Olbii będą siedzieć spokojnie.
— Tak, oby im jednak nie zachciało się, abyśmy stali się niewolnikami, których obowiązkiem jest krew przelewać za Greków.
— Przyjaciółmi i sprzymierzeńcami będziemy — poprawił Ariapejtos.
— Z początku... A zresztą zobaczymy.
— Zobaczymy... nie damy się.
Długą chwilę milczeli obydwa.
— A jak myślisz, o niezwyciężony, komu Grekowie powierzą dowództwo nad tym oddziałem, który sformować mają? Nam, czy swoim?
— Nie mówiłem o tern z Aristeasem.
— Ja myślę, że Abarysowi-.
Słowa te dotknęły Ariapejtosa, jakby go kto nożem dźgnął. Timnes wiedział, dlaczego je rzucił i wiedział, jakie wrażenie sprawią. Zanim się jednak król na odpowiedź zdobył, ciągnął dalej:
— Grecy chcą Greków zwerbować. Na czele ich może stanąć Abarys, posłuszny wprawdzie twoim rozkazom, ale Grecy, którzy pogardę tylko mają dla Agatyrsów, słuchać będą Abarysa.
Ariapejtos wzburzony zawołał:
— Nie pozwolę Grekom na to, ażeby swoich zaciągali; pod rozkazami króla Agatyrsów tylko Agatyrsowie służyć będą.
Timnes szeroką piersią, długim tłumionym oddechem odetchnął. Jemu bardzo chodziło o to, ażeby śród nowo-zaciężnych wojowników nie było Greków.
— Dobrze zrobisz, o niezwyciężony!
— Trzeba będzie natychmiast przystąpić do wyboru najlepszych mężów z pośród Agatyrsów do tego wojska, a po powrocie powiadomimy zaraz Aristeasa, ażeby się niezajmował werbunkiem Greków.
Timnes słuchał, potakując głową.
— Umówiliśmy się wprawdzie, że będzie to wojsko mieszane z Agatyrsów i Greków... ale boję się, ażeby mi zawiele Greków nie dał. Jak myślisz Timnesie.
— W ten tylko sposób oszukać ich możesz,
o królu.
Obawa, podsunięta przez Timnesa, trafiała do przekonania ftriapejtosa. Timnes niczego więcej nie żądał. On pragnął odwrócić uwagę i troski króla ku Grekom, ażeby własny plan ten lepiej zakryć — i udało mu się to najzupełniej.
— Abarys ma niezadługo powrócić do nas. Trzeba będzie powrót jego uprzedzić wiadomością, ażeby nie werbował Greków, gdyż potrzebnych ludzi już posiadamy. Ty pojedziesz, Timnesie, z tą wiadomością do ftristeasa...
— Pojadę.
— Wytłumaczysz mu, że każdy barbarzyńca będzie dziesiątą część tego kosztował, a bić się będzie za Greków tak samo.
— Wytłumaczę.
Tak Timnes rozbudził niewiarę do Greków a uśpił czujność Ariapejtosa.
Taura wróciła do domu z uroczystości Are- sowej śród powszechnej -radości. Dla Grypa i Goi zbliżenie się do niej firidpejtosa było otwarciem wrót dla zemsty tajemnej, nad zwycięzcami i nadzieją odzyskania władzy!. Chwycili się nadziei oboje z utajonem pragnieniem i gorączką jak deski zbawienia, nie wiedząc o tem, że nadzieja z innej strony zbliża się ku nim. Od tej chwili Taura stała się dla nich jedynie narzędziem zemsty — przez nią tylko można było powrócić władzę rodowi Kruka i zgładzić ze świata nienawistnego wroga.
Nikt jednak nie pytał, co się dzieje w duszy dziewczyny.
Wyrosła i dojrzała już po śmierci Spargapej- tosa, nie znała i nie miała pojęcia o lepszem lub innem życiu niż to, jakie od dzieciństwa wiodła, nieposiadała zupełnie tych uczuć, jakie nawskroś przenikały starą Goę i Grypa. W duszy jej nie
było wcale pragnienia ani chęci zemsty, bo w urny* śle jej żaden powód nie nastręczył się dotychczas.
Zbliżenie się ku niej flriapejtosa wywołało rozbudzenie się miłości. Wybrał ją — to znaczy kochał, takie najprostsze nasuwało się jej rozumowanie.
Po powrocie przeto do domu z początku słuchała obojętnie planów starej królowej o zemście, mającej się jej ręką dokonać, potem opanowała ją pewna tęsknota i smutek, inne zupełnie niż te, które dawniej budziły się czasem w jej duszy. W myślach jej niepostrzeżenie pewne miejsce zajął Ariapejtos — a tem większe zajmował, im częściej słyszała o zemście. Nie dlatego bynajmniej wstrzymywała się z wykonaniem zemsty, a nawet myśli tej niedopuszczała do siebie, ażeby na przeszkodzie stawało jakieś ludzkie uczucie. Przyczyna tego nastroju sformułowała się w jej umyśle daleko prościej: czy on mnie zrobił co złego? Gdyby zrobił — nie zatrzymałaby swej ręki z pewnością.
Do tej przyczyny łączyła się inna: rozbudzonej miłości, która z dniem każdym rosła dla ftria- pejtosa.
Wiedząc jaki nastrój panował przy ognisku Kruka dla króla Rgatyrsów, nigdy z uczuciem swojem dla niego nie zdradziła się. Słuchała wszystkiego z obojętnością i wszystkie zamiary, jakich narzędziem stać się miała, przyjmowała spokojnie. Nie wiedziała jak wybrnie z tego, co zro
bi, jak zrobi. Opanowało ją jedno uczucie tęsknoty za tym, który ją pierwszy w ramiona swoje objął, i rosło z dniem każdym.
W tę stronę przeto, gdzie stała osada króla, biegło mimowolnie jej spojrzenie, zatrzymywało się na tym skraju błękitnego nieba, który wisiał nad nią, a serce jakoś żywiej odczuwało i ściskało się, ile razy posłyszała szmer zbliżających się z tamtej strony kroków lub płynące echa głosów ludzkich.
Wówczas jeden tylko wyraz w myśli jej stawał:
— flriapejtos...
Jej dusza i usta znały tajemnicę—nikt więcej.
ftriapejtos nie przychodził jednak.
Nieobecność zwiększała jeszcze bardziej tęsk-
0
notę dziewczyny, ale zwiększała równocześnie obawę Grypa i Goi, że ofiara zemsty, upatrzona od- dawna, z rąk ich się wymknąć może.
Co się działo z Ariapejtosem?
Z osady królewskiej przychodziły różne wieści, które przynosiły nieco uspokojenia i pozwalały podsycać dalej uczuciem zemsty nadzieję Grypa i Goi. Wieści te przynosili od czasu do czasu Kruk lub Timnes. Rzadko się pokazywali obydwa przy ognisku swego rodu, gdyż uchodzili za tych, którzy zupełnie pojednali się z Ariapejtosem, a od zwyciężkiej wyprawy na Neurów coraz bardziej zbliżali się do niego. Większość współplemieńców nie widziała w tem ani zdrady ani zasługi żadnej.
Do rodzinnego ogniska częściej od Kruka zaglądał Timnes. Od niego dowiedziano się, że po powrocie z wyprawy król wypoczywał, potem polował w stepach na niedźwiedzie i tury, potem pojedzie do Chio z Timnesem dla zawarcia przymierza z Grekami.
Taura słuchała tych wieści z gorączkową ciekawością — nie zdradzała się z tem jednak.
Przez dłuższy czas nie widać było firiapej- tosa. Nagle zjawił się znowu i rozbiegła się pogłoska, że z Chio wrócił. Tak, wrócił, ale nie wracał do Taury. Dawniej zrzadka były przynajmniej wieści od niego, teraz nikt nie pokazywał się. Nie było nawet od kogo zaczerpnąć wiadomości o tem, co się dzieje w osadzie ftriapejtosa, bo i Timnes nie przychodził.
Taurę ogarniał smutek coraz większy. Z początku poddawała mu się, niby sile jakiejś, niemo, posłusznie, potem wzmagała się coraz bardziej tęsknota bezbrzeżna, nieokreślona, niejasna i zdawała się rozsadzać serce dziewczyny. Gdy się cała rodzina gromadziła przy tabiti, posępność opanowywała wszystkich: starych trawiła myśl, że upatrzona ofiara z rąk się ich wymyka i jedynemu pragnieniu, które za całe życie starczyło, może nie stanie się zadość.
Taura tęskniła do tego, który dał jej poznać miłość, rzucił w dziką jej duszę nieznane dotąd uczucie, rozniecił dziwne jakieś płomienie—i znikł, uciekł od niej tak, że nawet oblicza jego oglądać
nie mogła. Utworzyło się nagle przy ognisku koczowniczych Agatyrsów dwa światy tam, gdzie był jeden tylko, światy, żyjące każdy obok siebie i dla siebie, obce sobie i różne. W jednym panowała rozbudzona nienawiść, w drugim — miłość.
A każdy z tych światów był tak odrębnym, tak w sobie zamkniętym, jak gdyby po za myślą przenikającą go nic więcej nie istniało.
Ani Gryp ani Goa nie przypuszczali nawet, że w duszy Taury może być miejsce na inne uczucie niż zemsta.
Równocześnie z wieścią, że Ariapejtos do
osady wrócił, rozeszła się inna: że z Grekami
i
przymierze zawarł, że król nowych wojowników zbiera. Dokąd pójdą? ^Z kim miał wojować?
O tem nikt nie wiedział.ś A pewnych wiadomości od nikogo zasięgnąć nie można było.
W tej niepewności czas upływał.
— Grypie, — odezwała się Goa — a jeżeli Ariapejtos nie wróci do Taury?
Stary siedział przy tabiti z podgiętemi nogami i węcierze naprawiał. Na pytanie, rzucone przez Goę, iglica w ręku mu się zatrzymała bezwiednie. Układał plan zemsty, pewny był możności wykonania, ale myśl o tem, że Ariapejtos zemstę uknutą odgadł i do Taury nie wróci, nigdy nie błysnęła przed nim.
A stać się to jednak mogło.
Podniósł przeto spojrzenie od sieci i na po
marszczonej twarzy Goi zatrzymał. Taury nie było przy ognisku.
— Czyżby odgadł to, co się stać może?
— Zdaje się.
Goa zamilkła, a po chwili dodała:
— Gdyby się niczego nie domyślał, byłby przyszedł po powrocie z wyprawy. Nie przyszedł jednak, obawia się.
Gryp odpowiedział spokojnie:
— Przyjdzie czas na niego.
Słowami temi zamknął usta starej, ale nie zamknął myśli.
— Słuchaj,—odezwała się z akcentem gniewu i niecierpliwości—my tego czasu, który przyjść ma, szukać musimy, a nie czekać cierpliwie. Dużo mieliśmy pożytku z czekania zanim chwila nadarzyła się? A jeżeli teraz sposobność zemsty minie?
Stary słuchał uważnie i powoli, ująwszy znowu iglicę w rękę, przesuwać nią począł.
Ten spokój Grypa niecierpliwił Goę.
— Cóż myślisz?
— Poczekamy.
— Głupia rada — czekanie, gdy działać jak najrychlej trzeba.
Na te słowa Gryp uniósł się także.
— Cóż na to poradzisz? — zawołał gniewnie.— Nie mamy siły przyprowadzić tutaj za szyję firiapejtosa... gdybyśmy tę siłę mieli...
— Można... — przerwała Goa.
— Jak?
— Taura go przyprowadzić powinna... ma
prawo do tego...
Gryp znowu iglicę w powietrzu zatrzymał.
Uwaga ta zastanowiła go.
— Prawda — rzekł powoli.— Taura przyprowadzić go może.
— Ma prawo — powtórzyła Goa.
Na te słowa Gryp nie odpowiedział, jakby znaczenia ich nie rozumiał, zauważył tylko spokojnie:
— Jeżeli innej niewiasty nie upodobał jeszcze.
Goa gwałtownym'* ruchem obu rąk porwała się za głowę, schyliła ją aż do kolan i tak w siedzącej postawie, z pochyloną głową, wyła żało- śnie. Długo zawodziła, niepodnosząc głowy do góry i rąk od twarzy nie odejmując. Była to rozpacz bezsilnego gniewu. Słowa Grypa odbierały jej nadzieję rychłej zemsty, którą karmiła się jak pożywieniem.
Po długiej chwili wstała i, nie mówiąc ani słowa do siedzącego nad poprawianiem sieci Grypa, rozglądać się poczęła dookoła.
— Gdzie Taura?
— Niewiem. Niedawno widziałem ją.
Goa wodziła okiem za Taurą i nie znajdowała. Poszła wzdłuż pomostu, jakby umyślnie, aby ją odszukać. Odnalazła. Na skraju pomostu, tuż nad samym brzegiem prawie, przy najdal-
szem tabiti plemienia swego siedziała. Nic nie robiła. Przed nią szarą masą połyskiwał popiół ogniska, na którem kurzyła się kłoda dębowa, a wiatr co chwila od wód irdyńskich przylatywał, piersią w kłodę uderzał, jeden płomień rozżarzał, drugi gasił, a porwawszy garść popiołu, sypał nim na pomost i dachy całej osady.
Taura siedziała niema, nieporuszona, nieczuła na ten wiatr, który jej twarz muskał, z włosami ¡grał1, popiołem sypał. Zasłuchana w szum jego, spojrzeniem wpiła się w bezbrzeżną jasność wody, w tę mgłę szarą, która na dalekim horyzoncie wisiała nieruchomo — myślała o czemś, za czemś myślą pędziła.
Dostrzegła ją w tej siedzącej postawie Goa i do niej zbliżyła się. Nie rzekłszy ani słowa, tuż obok Taury przy ognisku usiadła.
Zdawało się, że obie kobiety o jednym przedmiocie myślały, a milczenie ich było tylko niemą rozmową.
Przerwała owo milczenie Goa.
— Wiesz, firiapejtos już wrócił z Chio.
— Wrócił.
Kobiety spojrzały sobie w oczy i zamilkły.
— Powinien przyjść do ciebie — rzekła po chwili Goa.
Taura głową potrząsnęła.
— Nie przyjdzie...
W głosie młodej dziewczyny czuć było smutek i przeświadczenie, że nie przyjdzie.
Goa nie pytała: dlaczego? Ona chciałaby go tu mieć, w swojej osadzie, przy swojem ognisku i gdyby mogła, toby kościstemi suchemi rękoma przyciągnęła go do siebie, ażeby mu oczy wy- drapać, głowę odgryźć i zrobić z niej czaszę do wina, tak jak firiapejtos zrobił z czaszką Sparga- pejtosa. Tymczasem wydawało się jej, że Taura wiadomość tę przyjmuje obojętnie. To ją jeszcze bardziej podniecało.
Nie chciała jednak zrazić dziewczyny do siebie, boby to równało się zrzeczeniu się zemsty lub odłożeniu jej na czas nieograniczony.
— Pójdź do niego.
— Nie pójdę.
— Wybrał przecić ciebie za żonę w obliczu całego plemienia. \
— On nie naszym, lecz greckim zwyczajom hołduje.
Odpowiedź ta w szalony gniew wprawiła Goę. Zdawało się jej, że ostatnia nitka nadziei rwie się. Ten człowiek, którego z całej' duszy nienawidziła, miał szczęście: po mordercy króla władzę objął, pogardził bogami swego narodu, nie Hestii i Papeosowi, lecz nowemu bogu cześć składał, obyczaj ojczysty lekceważył, a grecki wprowadził, teraz pogardą okrył cały ród Kruka— i wszystko to uchodzi mu berkarnie.
— Pójdź do niego... Złóż objaty firtimpa- zie, niech go uśpi, i młotem roztrzaskaj mu głowę!
Mówiąc to, Goa podniosła rękę do góry, czoło jej zmarszczyło się gniewem, brwi zesunęły się i nastrzępiły, jak u rysia, a kościstą, zczerniałą od słońca rękę swoją pchnęła w przestrzeń powietrza z taką siłą, jakby istotnie młotem waliła w głowę Ariapejtosa.
— Niech ginie, niech przepada za krzywdę naszą i hańbę.
Na ten objaw szalonego gniewu Taura nie poruszyła się nawet. Twarz jej wyrażała nie gniew, ale smutek.
W duszy jej rodziły się wątpliwości. Z początku zdawało się jej, że obawa zemsty powstrzymuje Ariapejtosa i zamyka mu drogę do rodu Kruka. Poszedł za pierwszą chwilą popędu i uniesienia miłosnego, a gdy przyszła rozwaga—cofnął się. Wydawało się to jej rzeczą zupełnie naturalną. Wolał wyrzec się Taury, niż w jej ramionach śmierć znaleźć.
A jeżeli przyczyna usunięcia się inna? Jeżeli między Taurą a ftriapejtosem stanęła inna kobieta? Myśl ta sprawiała jej niewysłowioną przykrość. Może... któżby to mógł być?
Postawiła pytanie i myślała nad niem. Już- ci, Greczynka jakaś, nikt inny. Nie daremnie przeto wszystko Grekom poświęcił, nie daremnie z nimi się brata, ich wzorem uzbraja żołnierza, objatuje ich bogom... Lgnie do nich, jak mucha do miodu. Alboż nie wziął do swego boku Opei, niewolnicy greckiej i nie słuchał jej we wszyst-
kiem? Cóż mu przeszkodzi znowu wziąć Gre- czynkę? Tu obawia się zemsty, tam —■ znajdzie opiekę i pomoc.
Takie nastręczało się jej rozwiązanie tej za- gadki, jaką los najniespodziewaniej przed nią ułożył.
Goa, po gwałtownym wybuchu gniewu, milczała. Była bezradną i bezsilną. Siedziała z na- sępionemi brwiami, zła, nachmurzona i nie wiedziała co począć dalej. Jedyna nadzieja zemsty oddalała się od niej coraz bardziej i w mgle niepewności nikła. Po za nią wysuwała się powoli inna myśl i przybierała* coraz jaśniejsze, coraz wybitniejsze kształty: wszakże z usunięciem się Aria- pejtosa od Taury spadało na cały ród Kruka no- we upokorzenie, nowa hańba. Wszystko to jeszcze bardziej podniecało zapamiętałość i gniew Goi. Siedziała, skurczywszy nogi tak, że brodę kościstą na nich oparła i w dal patrzyła.
Nagle, podburzona tym niepokojem, jaki nią opanował, odwróciła głowę i wzrok pałający utkwiła w Taurze.
— I cóż myślisz robić? — spytała.
— Nie wiem...
Słowa te niezadowoliły jej widocznie. Porwała się gwałtownie z siedzenia.
— Jeśli ty go z rąk wypuścisz... jeśli wypuścisz...—mówiła groźnie, mierząc Taurę zagniewa- nem spojrzeniem — niech duch twój zginie, jak
oman stepowy... niech oczy twoje nie oglądają światła Papeosa...
Taura wysłuchała tych pogróżek w milczeniu, niepodnosząc nawet oczu na rozgniewaną Goę.
Słońce daleko już pochyliło się na drugą połowę widnokręgu i zbliżało się ku wieczorowi, a Taura nie ruszyła się z miejsca. Zamyślona, milcząca siedziała wciąż na skraju pomostu z błęd- nem spojrzeniem, utkwionem w bezbrzeżną szaro- siną dal.
Wreszcie podniosła się i poszła.
Zatrzymała się po drodze przy jakiemś ognisku, głód uczuła, wyprosiła kawałek mięsa i, żując je, powoli poszła przed siebie bezwiednie, bezmyślnie, bez planu żadnego, jak idą ludzie, którym jedna tylko myśl mózg przygniata. Czuła się upokorzoną w swojej dumie niewieściej. Na większą hańbę, od tej jakiej doznała, żadna niewiasta Agatyrsów narażoną nie była. Ten, kto tarczę swoją na wozie obcego rodu zawieszał, brał z niego żonę lub zuchwałość śmiercią przepłacał. Ariapejtos porzucił jednak tę, którą sam sobie za żonę wybrał—a nie było komu pomścić zniewagi. Nad wszystkimi panował.
Sprawiało to Taurze zmartwienie nie do określenia. Zamknięta w sobie, żółć połykała, między nadzieją a rozpaczą walcząc.
— Nie... on wróci jeszcze... przyjdzie... — szeptała idąc.— Zbiera wojsko... nie ma czasu...
— A jeżeli nie wróci? Jeżeli w Chio znalazł sobie Greczynkę?
Nienawiść i zazdrość piętrzyły się w niej i rosły, jak zwiększające się po deszczu fale górskiego potoku.
Uczuła jakieś szarpnięcie serca i ból.
— Nie przebaczę mu.., nie przebaczę... — jękła. — Pójdę do niego... znajdę... ją własnemi rękami zaduszę... ciało jego rozszarpię... gryźć będę... jeść będę... zemszczę się sama za siebie...
Podniecona własnemi słowami czuła podnoszące się w piersi fale zemsty coraz większe, coraz groźniejsze, a wśród ciszy stepowej, oświeconej tylko blaskiem księżyca, głos niewidzialnego ducha szeptał: \
— Pójdź... zabij gó...
Noc ją otaczała, cisza, spokój, świeżość. Jakieś dalekie echa spływały się, łączyły, grały niewiadomo gdzie i życiem tajemniczem otaczały ją dokoła. Czuła, że jest pod wpływem siły jakiegoś ducha, który tak samo rzucał jej ciałem, jak jej myślami. Posłuszną i pokorną była wobec tej niewidzialnej potęgi.
Zbliżała się właśnie do mogiły, znanej dobrze, gdzie bawiła się z Jną, z której oglądać można było cały, ledwie okiem objęty obszar wód Irdyńskich, jakoteż osady Kruka i Fłriapejtosa, rozrzucone nad brzegiem i jakby pływające na powierzchni wielkiej wody. Ruchem nagłym rzuciła się ku mogile.
— Zobaczę...
Skoczyła na stłoczoną nieco trawę i z szybkością kota znalazła się na szczycie. Oko jej pobiegło w kierunku osady Ariapejtosa. Nad nią unosiła się łuna świetlna, błyszczały liczne ognie, a bure dymy wiły się ku górze. Pochyliła się mimowolnie, jakby pragnęła we wzrok i słuch zamienić się całkowicie, aby wszystko widzieć, wszystko słyszeć, co się tam dzieje. Daremnie jednak. Oprócz ciemnej masy o niewyraźnych kształtach, rozrzuconej na lśniącej powierzchni wody, oprócz jasnych ognisk, niby plama na cierń nem tle, niczego dopatrzyć nie mogła.
Wyciągnęła szyję, słuchała—nic. Szmer jakiś płynął powietrzem i łączył się z echem nocy.
9
Zal ją ogarnął i tęsknota bezbrzeżna. Rzuciła się jak w przepaść ze szczytu mogiły.
— Pójdę tam... chcę widzieć kto zasiada przy jego ognisku, na mojem miejscu.
Brnęła w trawie, kierując się machinalnie w stronę swojej osady.
Świeżość nocy, wilgoć rosy ogarnęły ją uczuciem chłodu i uspokojenia. Chwila uniesienia mijać poczęła powoli.
— Może się mylę... — pocieszała siebie.
Tymczasem głos jakiś szeptał jej do ucha*.
— Ojciec jego zamordował twego ojca... on zaparł się czci bogom ojczystym, więc i ciebie zaprzeć się może... Grecy nauczyli go gardzić ojczystym obyczajem...
Na wspomnienie o Grekach znowu buchnęła jej do myśli fala nienawiści i snuć się poczęły różne zamiary.
Śród takiego rozmyślania zdało się jej, że słyszy jakieś echo, dolatujące z daleka. Wsłuchiwać się poczęła z pewnym niepokojem. Najprzód zatrzymała się przez chwilkę i natężyła słuch, ażeby tem łatwiej zdać sobie mogła sprawę z tego, z której strony niebezpieczeństwo się zbliża. Potem przyspieszyła kroku.
— Ktoś jedzie wprost ku mnie — pomyślała
sobie.
Tymczasem echa jeźdźców śród ciszy nocnej i spokoju rozlegały się coraz wyraźniej i jaśniej. Płynęły one zwykłą drogą nabrzeżną, którą komunikowały się ze sobą osady Agatyrsów. Przywykła zdawania sobie sprawy z niebezpieczeństwa, Taura rychło bardzo zoryentowała się.
— Echa słabe... musi być nie wielu... może podjazd... straż przednia...
Zeszła ze ścieżki stepowej w bok i znikła śród trawy.
Szła szybko. Słychać było szelest trawy, zwilżonej rosą nocną, gdy się uginała pod jej nogami. Biegła pochylona ku trawie, jakby umyślnie starała się zniżyć ku niej, z nią się złączyć, jeden wspólny cień utworzyć i w ten sposób ślad wszelki za sobą zatrzeć. Gdy się jej zdało, że już dość daleko oddaliła się od drogi, zapadła w trawę jak pardwa i wzdłuż się rozciągnęła na miękkiem po-
ścielisku traw. Od czasu do czasu podnosiła tylko głowę i nasłuchiwała. Cisza panowała ogłuszająca, tylko kiedy-niekiedy głos zbudzonego ptaka ją przerwał, który, odezwawszy się krótko, urwanem tempem przeleciał przez tę ciszę, jakby zgrzyt jaki, i skonał. Na wierzchołkach traw ślizgały się błyski księżyca i chwiały się cienie dziewann, bur- kunów, bodiaków.
— Nie dojrzą mnie — myślała, przytulając się ku ziemi.
Jeźdźcy, jakby umyślnie, zwolnili biegu.
Do uszu jej doleciało chrapanie koni.
Taura słyszała wyraźnie drganie nożdrży nerwowe, niespokojne.
Nagle konie zwolniły biegu. Chrapanie konia zdawało się ostrzegać jeźdźca o niebezpieczeństwie.
Taura drżeć poczęła z przestrachu. Zdało się jej, że jeden z jeźdźców konia ku niej nawraca... Jeszcze chwila — a byłaby się zerwała, jak przestraszona pardwa.
Był to firiapejtos, wracający z nowej wycieczki.
Zaciekawiony niespokojnem zachowaniem się konia, nawrócił w tę stronę, z której koń się boczył. Ledwie kilkanaście kroków postąpił, gdy natknął się na skuloną w trawie Taurę. Siedziała przestraszona zdarzeniem nieznanem i nieoczeki- wanem. Poznał kształty kobiety. Schylił się z ko
nia i śród jasności księżycowej błysnęły mu oczy Taury.
Nadjechali towarzysze wycieczki.
— Wracajcie do domu... ja wnet podążę...
Był to rozkaz stanowczy.
Odjechali w milczeniu, a gdy już byli daleko, jeden z nich odezwał się:
— Taura...
Gdy Taura twarz Ariapejtosa w blaskach księżyca rozpoznała, lęk ją ogarnął i rozkosz. Instynktownie porwała się z trawy i uciekać poczęła. Uciekała i pragnęła aby ją król dogonił. Bała się go a chciała spojrzeć w jego siwe sępie oczy, które taki urok na nią rzuciły, że widziała je we śnie i na jawie. \
Ariapejtos biegł za rtią, ciągnąc za sobą konia, który szarpał się i głową rwał do góry.
Puścił go wreszcie i obaj byli wolni.
Wnet ją dogonił. Stanęła zdyszana, przelękniona, drżąca, w milczeniu. Pochwycił ją w mocne ramiona.
— Uciekasz odemnie — wyszeptał.
Milczała.
— Nigdyś nie przyszła do naszej osady...
Milczała.
— Nigdy nie zasiadłaś ze mną przy wspól- nem tabiti...
Ściskał ją, przytulając do piersi, i czuł jak serce jej biło.
— Dlaczego milczysz?
— Nie wiem... — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem.
— Nie chcesz mnie?
Dziewczyna spojrzała na niego oczyma peł- nemi łez.
— Wybrałeś... porzuciłeś...
Odwróciła głowę od jego piersi i słychać było tłumione szlochanie. Król nachylił się ku niej i po twarzy pogładził.
— Bądź dobrą dla mnie...
— Boję się...
— Czym ci nie miły?
— Płakałam za tobą... śniłeś mi się... nie przyszedłeś nigdy...
Na stepie panowała cisza nocy, przerywana niekiedy jakimś niewyraźnym głosem lub echem. Znowu znaleźli się sami, jak niegdyś. Niebo wisiało nad nimi wyiskrzone i ciche.
Taura, zdawało się, zapomniała o wszyst- kiem — o smutkach, goryczach, podejrzeniach. Upojona rozkoszą, czuła tylko uścisk ramion Aria- pejtosa.
Noc już mijała. Wielka Niedźwiedzica gasła, pochyliwszy się ku ziemi. Trzeba się było rozstać.
— Kiedyż przyjdziesz do naszego ogniska?— spytała.
ftriapejtosowi pytanie to nasunęło cały szereg obaw i myśli. Miłość mogła uśpić i upoić Taurę, ale nie jego. Dla niego istniały tylko wła
dza, siła, potęga. W imię tych bogów ojciec jego zamordował Spargapejtosa, on przyjaźnił się z Grekami, zawierał umowy, a nawet wyciągnął ramiona swoje żylaste po słodką Nauzykę. Czuł instynktem dzikiej swojej duszy, że w rodzie Kruka ma nieprzyjaciół, którzy na niego zastawili sidła. Czyhają na siebie wzajemnie — kto kogo zmoże. Czyż mógł zasiąść przy wspólnem ognisku z tymi, którzy na jego życie ważyli?
Nie powiedział Taurze, jakie obawy nękały go, ale je sama odgadła. Starał się ją uspokoić.
— Przyjdę...— szeptał do przytulonej ku niemu dziewczynie. ^
— Pamiętaj... jeśli* inną wybierzesz...
— Nie... \
— Jeśli inną tak przytulać będziesz...
Spojrzeli sobie w oczy.
— Zabiję cię...
Powiedziała te słowa z taką mocą, że Aria- pejtos nie mógł nie wierzyć.
Ranek ledwie szarzeć zaczynał, gdy Taura zbliżała się do osady swojej. Idąc, co chwila zatrzymywała się i zdziwionem okiem przed sobą wodziła, jak gdyby wierzyć sama sobie nie chciała. Ognisko sypało iskrami, dokoła niego siedziało kilka postaci i echa żywej rozmowy rozlegały się w ciszy nocnej.
— Coś niezwykłego stało się... — pomyślała.
Nie pomyliła się.
Dostrzegła uwiązanego przy brzegu konia Tim- nesa. To ją uspokoiło. Na brzegu żywego ducha nie było. Psy tylko, budzone gwarem rozmowy i zapachem pieczonego na ognisku mięsa, podnosiły głowy niespokojnie i poszczekiwały lub wyły. Taura przeszła się wzdłuż wybrzeża czy łodzi nie dostrzeże, ażeby się do swoich dostać mogła — nigdzie nie było. Jej łodzią widocznie odpłynął Timnes. Krzyczeć i wołać o łódkę nie chciała, ażeby innych nie budzić. Chodziła brzegiem, namyślając się co zrobić, wreszcie zdję-
ła z siebie okrycie, złożyła na kupkę na piasku i wpław rzuciła się. Słychać było plusk wody, potem powierzchnia jej zadrgała kręgami i zmarszczkami fal, a po chwili widać było tylko głowę ludzką, niby punkt ciemny, na jasnem zwierciadle wody błyszczący. Posuwał się on powoli ku ciemnej masie osady Kruka, która stała ponuro i nieruchomo, cała otoczona jasnością, przez co wydawała się jeszcze ciemniejszą — i znikł wreszcie w ciemności.
Przy ognisku Kruków siedzieli Goa, Gryp i Timnes, wiodąc bardzo ożywioną rozmowę z Dio- medem.
Zbliżyła się Taura, która zdołała już inne okrycie na siebie narzucić.
— Przestraszyłeś mnie... — rzekła, do Tim- nesa zwróciwszy się.
— Dlaczego?
— Nie wiem... Bałam się czegoś.
Fo chwilce dodała:
— Poznałam twego konia i uspokoiłam się.
Goa odezwała się:
— Weź pogrzebacz... trochę mięsa dla ciebie zostało.
Taura odgrzebała mięso z popiołu i poczęła od ziobra oddzielać kawałek.
— Widziałam objuczonego konia... wybrałeś się daleko? — spytała.
— Już nie pojadę... aż jutro rano.
— Dokąd?
— Opowiadałem właśnie... do Chio.
— Sam?
— Nie, wyprawiłem swoich towarzyszy jeszcze przed wieczorem... i kazałem im czekać na siebie.
Słowa te nie zaspokoiły bynajmniej ciekawości Taury. Ona pragnęłaby coś słyszeć o flria- pejtosie, wiedzieć dlaczego Timnes do Chio je- dzie—Timnes nie mówił. Taura rzuciła okiem na zgromadzonych przy ognisku i tak się jej wydało, jak gdyby wszyscy wskutek jej przybycia przerwali jakąś ważną rozmowę i wrócić do niej już nie chcą. Goa wydawała się złą, Timnes zamyślonym, a Diomed w jasność Irdynia wzrok puścił i siedział milcząc, nieruchomo, od czasu do czasu pogłaskując tylko wielką swoją siwą brodę.
— O czemś ważnem mówiliście? — spytała Taura.
— Mówiliśmy... — odezwała się Goa.
I znowu trwało milczenie.
— Cóż się stało? — spytała niespokojna.
Goa podniosła głowę i spojrzenie skierowała do Taury. Kłoda na ognisku buchać poczęła większym ogniem i trzaskając rozrzucała iskry do koła, a czerwony, migotliwy płomień padał wprost na twarz starej królowej. Goa chwilkę patrzyła milcząca na Taurę, potem rzekła.*
— Teraz już wiemy wszystko...
— Ja nic nie wiem...
— Ten wisielec... ten wychowanek grecki już sobie inną żonę wybrał.
Taura milczała. Zdało się jej, że ją ktoś młotem kamiennym uderzył mocno. Pochyliła tylko głowę i błędny wzrok w popiół utkwiła. Wszystkie jej podejrzenia i obawy rozbudziły się na nowo.
Goa ciągnęła dalej:
— Króla zamordowali, bogów swoich zdradzili, a teraz ftriapejtos ciebie poświęcił i rzucił na hańbę całego plemienia.
Taura jak przez sen spytała:
— Któż to jesóta przyszła jego żona?
— Greczynka... córka stratega z Chio...
— Czy to tylko pewno?
Diomed głową skinął na znak potwierdzenia.
— Pewno... pewno... moje dziecko... Tim- nes wie także o wszystkiem.
♦
Gryp nachmurzone czoło podniósł.
— Tylko ani słowa o tem... ani słowa... nikomu...
Po chwili dodał z naciskiem*.
— Zginiesz sama i wszyscy zginą, a trzeba aby on... — nie dokończył.
Taura odgadła, że w słowach Grypa kryje się jakiś zamiar zemsty; nie miała pojęcia tylko w jaki sposób on się wykonać może. Widocznie przed jej przyjściem była o tem mowa.
W duszy dziewczyny walczyły uczucia żalu i smutku z pewnem zadowoleniem, które jej da
wała nadzieja zemsty. Pochyliła się nad ogniskiem, oparła łokcie o kolana i w dłoniach głowę ukrywszy siedziała cicho. Milczenie panowało ogólne.
Diomed powstał i zbliżywszy się do Taury, rękę na ramieniu jej położył. Dziewczyna mimowolnie podniosła głowę i spojrzenia ich spotkafy się.
— Będziesz pomszczoną—rzekł.—Oby tylko dobre duchy sprzyjały zamiarom Timnesa.
Timnes odezwał się*.
— Będziesz pomszczoną... Tego boga greckiego, który sterczy na szczycie świątyni, zbudowanej przez Ariapejtosa, w piersi Greków utopimy!
m
Żywsze jakieś uczucie ogarnęło wszystkich; nawet twarz Goi rozjaśniła się nieco.
Gdy wszyscy powstali, Diomed odmówił zwykłe modlitwy, ku płonącemu ogniowi zwrócony.
— O, hestio! Pozostaw nam zawsze bodaj jedną iskrę ognia swego w popiele, nie dozwól aby nieprzyjaciel przyszedł i zrujnował nasze siedziby, a ciebie, światło boskie, zalał wodą i zniszczył; pozwól aby pożywienie nigdy z ogniska domowego nie schodziło, ażeby się przy niem ród cały zgromadzał zawsze do rady i obrony.
Potem do Timnesa rzekł:
— Musimy jechać teraz, abyśmy towarzyszy dogonili... Nie chcę aby mię i ciebie kto ze sług i niewolników Ariapejtosa oglądał.
— Jedźmy...
— Ja was odwiozę—odezwała się Taura — mam na brzegu odzież moją, którą zabiorę.
— Dobrze.
Dziewczyna jednym skokiem rzuciła się do łodzi, tuż przy słupie pomostu uwiązanej i wiosło do ręki ujęła.
Diomed i Timnes wsiedli, a Taura poczęła łódź odwiązywać.
— Goa, pamiętaj—rzekł Diomed już w łodzi stojąc—wszystko zależy od twego milczenia.
— Niedługo będę milczeć..,
— Bądź-że cierpliwą...
— Timnesie, przyszlij nam wiadomość przez
Diomeda. *
i
Cichy szmer wiosła uderzonego o wodę rozległ się jako znak że-^łódź już odpływa.
Na skraju pomostu stał Gryp, oświetlony
blaskiem gasnącego księżyca.
— Wracajcie z dobrą nowiną — rzekł za
odjeżdżającymi.
A gdy już widział że do brzegu przypływają,
szeptać począł:
— Niech was Papeos według waszych myśli prowadzi, a gdy niebezpieczeństwo ku wam się zbliży, niech F\pia śród gąszczów swoich lasów lub na miękkiem posłaniu traw was ukryje...
Diomed i Timnes dwiema różnemi drogam pojechali do Chio. Timnes połączył się z orszakiem i jako poseł króla figatyrsów ruszył wielką drogą, do wielkiej bramy, wiodącej wprost do świątyni Zeusa Herkajosa. Diomed stepami podążył.
Jechał na koniu objuczonym soczewicą, prosem i cebulą, które wiózł na sprzedaż do Chio. handlował temi produktami, które Rgatyrsowie w pobliżu osad swoich hodowali umyślnie dla Greków, gdyż sami najchętniej żywili się mięsem. U jednego ze strażników furty, Jurgo na imię, zatrzymywał się zawsze od wielu lat i z nim się zaprzyjaźnił. W czasie wypraw na Neurów i Bu- dynów Diomed chadzał w orszaku króla i rozweselał go opowiadaniem bohaterskich czynów; w czasie pokoju—handel prowadził soczewicą i prosem. Śmieli się z niego wszyscy, bo więcej czasu przejeździł, niż na prosie zarobił u Greków, ale Diomed nic sobie z tego nie robił.
Należał on do rodziny królewskiej Kruków i o tem nie zapomniał. Z Ariapejtosem godził się tak jak człowiek słaby z silnym godzić się musi, ale mu zdradą zdobytej władzy przebaczyć nie mógł i o niepomszczonej głowie Spargapejtosa myśleć nie przestawał.
Handel z Grekami był mu bardzo na rękę, a przyjaźń z Jurgiem bardzo przydatną. Tu miał stałe przytulisko, a roznosząc po rynku i domach soczewicę i cebulę, wsłuchiwał się w rozmowy Greków i od nich dowiadywał się o każdej ich myśli. Wiedział czego chcą i pragną, co robić zamierzają, w jaką stronę udają się na wyprawę— i w ten sposób niejedną usługę swoim oddał, flriapejtosa, jako nieprawego króla nie cierpiał zawsze i głęboko utajaną zemstę w sercu chował.
Ścieżki i drogi, prowadzące do Chio znał dobrze — ze wszystkich Agatyrsów on jeden najlepiej, z pewnością, gdyż najczęściej do Chio zaglądał, gdy dla innych Akropolis greckie było wiecznym postrachem.
Przywędrował tedy powoli stepem nad pierścień rzeczny, zwany Łybedią, a opasujący Chio- nitów tak, że prawie okrągłą wyspę tworzyli wraz z grodem swoim. Połowę pierścienia stanowił Borystenes a połowę Łybed’. Na górze wznosiło się miasto, świątynie, rynek i domy mieszkalne Greków, otoczone dużemi ogrodami i winnicami.
Diomed przeszedł przez Łybed’ w bród, gdyż fale rzeki płytko płynęły, podążył borem
po pod górą Sokolą, dlatego tak zwaną, że się na jej szczycie sokoły i orły gnieździły, potem wązką drogą, po nad moczarem ciągnącą się, wszedł w dobrze sobie znany las gęsty. Buki i dęby pokrywały pasmo gór od południo-zachodu idące nieprzerwanym szeregiem aż do Borystenesu, a w głębokich jarach porosłych leszczyną i brzozą biły źródła, spływały w potoki i złączywszy się z innemi, wartkim korytem do Borystenesu płynęły. Ścieżka małym spadem szła ciągle na dół, pośród gór stromych, lasem zarosłych. Puszcza głucha i cicha panowała dokoła, tylko górą, po nad szczytami lasów, echa wrzawy ludzkiej płynęły, na dowód że miasto niedaleko być musi. Nie widać go było, ¿ile już słychać w powietrzu, nad głową.
Powoli wązką ścieżką przedzierał się Dio- med, co chwila zatrzymując się i nasłuchując. Prowadził w ręku objuczonego konia, który, korzystając z powolności gospodarza, skubał trawę i zrywał wierzchołki młodych brzózek i leszczyny.
Zatrzymali się obadwa nad krzyżującą się ścieżką, która prowadziła pod górę.
— Tędy... — pomyślał Diomed.
Pociągnął za sobą konia i sam ku górze ruszył.
Nie więcej jak pół godziny wspinał się wraz z koniem, aż nareszcie znaleźli się na miejscu $ równiejszem nieco—przed basztą jakąś i murem. Baszta była niezbyt wysoka, w sześć chłopów
najwyżej, ale szeroko rozkraczyście osadzona przy samej ziemi.
W regularne koło zbudowana, poza obręb ściskającego go muru małym łukiem tylko wychylała się. Ha prawo i na lewo od niej biegł mur w dwie strony przeciwne, do pół wysokości jej sięgając, z kamieni tylko, bez cementu i wapna ułożony. Szczyt jego strzępił się w nieprawidłowe zazębienie, ostremi końcami kamieni ku górze zwróconemi, jakby umyślnie na to, ażeby sam przez się bronił się od nieprzyjaciół w razie potrzeby.
Od wysokości muru wznosiło się drugie piętro baszty, tak samo jak dolne, z kamienia budowane, które zdawało się jest grubsze jeszcze i lepiej wykończone. Zamiast gęsto obok siebie stojących zazębień muru, baszta miała na szczycie szerokie w regularnych odstępach od siebie stojące szczeliny, przez które mógłby człowiek w uzbrojeniu greckiem z tarczą przesunąć się. Sięgały one mało nie na pół wysokości drugiego piętra. Na szczycie zaś tego piętra zgromadzone były kamienie różnej wielkości do ciskania ręcznie w razie potrzeby na nieprzyjaciół i stały z drzewa bardzo chytrze wyrobione maszyny, które przy pomocy jednego chłopa podnosiły olbrzymie kamienie, dźwigały je do góry po nad wysokość baszty i rzucały na głowy nieprzyjaciół, gruchocząc ich czaszki i ciała. Nigdy jeszcze żaden barbarzyńca, od Mylei i Olbii począwszy aż w nieznane kraje hiperboreów,
takiej rzucającej kamienie maszyny nie zbudował. Niekiedy stratega z Chio, pragnąc przekonać barbarzyńców o swojej potędze i sile, zapraszał ich do siebie i pokazywał jak owe maszyny dźwigały i ciskały kamienie, — flgatyrsowie przestraszeni i zdziwieni myśleli, że to się dziać może tylko potęgą niewidzialnego boga. T\ grecy posiadali dwadzieścia cztery takich ciskających maszyn, na każdej z baszt otaczającej ftkropolis Chioski.
Przed taką basztą właśnie zatrzymał się Diomed.
Miała ona na górnem piętrze w środku prawie czworogranne, podłużne nieco okienko, otwór raczej, z wewnątrz zasunięty. W tej samej linii, na dole był większy otwór, ledwie nie wysokości człowieka—zwyczajna furta w murze, którą w razie potrzeby ludzi wpuszczano do miasta. Zwykle jednak nikt tą furtą nie chadzał. Kto tylko na targ do miasta przychodził, miał się do głównej bramy stawić, gdzie straż stała codziennie zmieniająca się, a naczelnik straży osobiście oglądał każdego czy broni jakiej ze sobą ukrytej nie ma—i dopiero wówczas do miasta puszczał.
Furta bywała wszakże zawsze otwarta dla Diomeda. Najprzód dlatego, że strażnikiem bram- nym był Jurgo — stary i dobry znajomy Diome- desa. Od pół wieku znali się ze sobą. Jurgo urodził się w Chio, z flgatyrsami stykał się usta- * wicznie, język ich znał dobrze, a nie miał dla nich tej pogardy i nienawiści, jaką Grecy, urodzeni
daleko, miewali zwykle. Kupował u niego taniej niż u innych soczewicę, cebulę, czosnek, a w podarunku dostawał nieraz jałowicę lub barana.
Dawniej był on celnikiem na głównej bramie, ale gdy się postarzał, aby mu w robocie ulżyć trochę, stratega poruczył straż pierwszej południowej baszty.
Diomed stanąwszy przed basztą, odsapał trochę, a potem konia do drzewa uwiązał i ku furcie poszedł. Tuż obok niej wisiał na kołku kawałek deski dębowej, mającej niewielki otwór, w którym sterczało wetknięte jakieś niewielkie narzędzie na podobieństwo młota. Stary zbliżył się, młot ów wyjął i, nie zdejmując deski z zawieszenia, walić
0 nią począł. \
A
Głuche echa tego‘ uderzenia rozlegały się w gęstwinie leśnej i ginęły, między drzewami konając.
Z poza murów dolatywał gwar miasta, poryk osłów, psów szczekanie.
Gdy się już kołataniem zmęczył, zatknął w dziurze młotek i ku górze, ku otworowi spoglądał — ale nadaremnie. Więc znowu w deskę walił na świadectwo, że ktoś z zewnątrz murów pragnie się ze strażnikiem zobaczyć.
Po kilku chwilach kołatania, nareszcie w otworze górnym błysnęło światło słoneczne i ukazała się łysa głowa starca, okoiona tylko na skroniach
1 z tyłu wieńcem siwych włosów. Stary wychylił
się zupełnie przez otwór, ażeby się bliżej kołata- jącemu przypatrzeć.
Był to Jurgo.
— Hej! na Zeusa!—zawołał niecierpliwie,— a komu to tak pilno do miasta? Proszę do głównej bramy.
Diomed kołatać przestał.
— To ja... Niepoznaliście starego Diomeda?
— Cha... cha... cha... cha... Skąd-że ciebie bogowie prowadzą?
Nie czekał jednak na odpowiedź jeno dalej ciągnął:
— Poczekajcie trochę... wnet zejdę i dolną furtę wam odrygluję.
Powiedziawszy to znikł, otwór górny zamknąwszy.
Długą chwilę czekał Diomed przed furtą, aż nareszcie zaskrzypiały wrzeciądze i rygle i furta się otworzyła.
Na progu stał Jurgo. Wysoki, kształtny starzec miał tylko sandały na bosą nogę obute, a na sobie biały, szeroko zrobiony chiton, rzemiennym pasem podpasany. Stał cały w słońcu z gołą głową i dobrodusznie uśmiechniętą twarzą.
»
— Już dwa targi ominąłeś Diomedzie —
rzekł.
— Ale mam tegoroczną soczewicę i młodą cebulę — odparł Diomed.
— Tem lepiej dla was... rychło sprzedacie...
*
— No, ale bądźcie łaskawi i pozwólcie mi wszystko złożyć u was po dawnemu.
— Dobrze, dobrze Diomedzie... jesteśmy przecie starzy przyjaciele. Pomogę wam pością- gać juki.
Powiedziawszy to ruszył do konia i wraz z Diomedem poczęli juki odwiązywać. Przenieśli to wszystko przez furtę do mieszkania Jurgi.
Gdy ostatni juk odwiązywano, Diomed odezwał się:
— A cóż będzie z największym jukiem?
— Jakim?
— Tym który potrzebuje trochę jęczmienia z trawą i miejsca na nocleg.
— Z tym zawsze kłopot...
Diomed ręką pokłonił się do nóg strażnikowi dotykając kolana.
— Pozwólcie go wciągnąć przez furtkę...
— Ach mój Diomedzie najlepszy! Teraz u nas taka czujność, jak nigdy nie bywało... Gdyby hiporeta dowiedział się, że nietylko Aga- tyrsów lecz ich konie przechowuję u siebie, doniósłby o tem strategowi, a Eupatrydzi pozbawiliby mię niezawodnie mojej codziennej porcyi jęczmienia i soli... Chciałbyś abym z głodu umarł?
— O, niech cię Zeus drugie tyle jeszcze na świecie trzyma! Przecież wiesz, o najsprawiedliwszy, że teraz Agatyrsowie w przyjaźni z Grekami, a tego którego puszczasz z koniem od pięćdziesięciu lat znasz doskonale...
Słowa te zdały się przekonać strażnika.
— ha, trudno — odrzekł po namyśle, — gdyby kto konia dojrzał, muszę powiedzieć, że do mnie należy...
— Niech się stanie.
Potem zabrali się obydwaj do konia. Diomed wziął go za uzdę, Jurgo z tyłu popędzał — i tak z wielkim wysiłkiem zdołali przeprowadzić przez wązką furtkę w baszcie.
Gdy nazajutrz wybierał się Diomed z soczewicą i młodą cebulą na targ, Jurgo rzekł:
— Tam na mieście spotkasz się ze swoimi...
— Dlaczego?
— Od kilku dni poselstwo króla Agatyrsów bawi w Chio. Jest ich kilkunastu i wódz z nimi.
Diomed udał że nie wie o niczem.
— Jakie poselstwo?
— Musiał wam król obwieszczać?
— Mówiono głucho o przymierzu zawartem z Grekami.
— Tak, zawarto... Stratega i eupatrydzi przyrzekli swoim kosztem uzbroić 300 Agatyrsów dla zabezpieczenia drogi handlowej i obrony od Neurów.
— Trzystu — to ćma!
Jurgo ciągnął dalej:
— Będą mieć greckie miecze, greckie tarcze
łuki...
Diomed kiwał głową.
— Nigdy jeszcze tego śród ftgatyrsów nie widziano!
Jurgo rozgadał się.
— O, zanosi się u nas na wielką uroczystość! Powiadają, że stratega Aristeas oddaje córkę swoją Nauzykę za żonę waszemu królowi...
Diomed miał minę człowieka zachwyconego tem co słyszy.
— Jaka cześć! jaka chwała dla Agatyrsów! Nie dość, że przymierze sobie przysięgną, jeszcze je związkiem tak ścisłym zwiążą!
Wiedział on już o wszystkiem, lecz się jak
lis zaczaił. 1
k
Nazajutrz rano Diomed udał się na targ. Młoda cebula i czosnek^a świeża soczewica roz- chwytane zostały skwapliwie przez Greków. Chodził przeto po rynku próżne woreczki na ręku przewiesiwszy, na znak, że już wszystko wyprzedał; tu się spotkał z wysłańcami Ariapejtosa, którzy pierwszy raz oglądali wspaniałości greckiego miasta i nadziwić się im nie mogli. Chodzili jak niemi, bo po grecku mało co rozumieli, cieka- wemi oczyma spoglądając na wszystko co ich otaczało. Jedni z nich mieli na sobie długie szaty medyjskie, inni kożuch barani do góry włosem zwrócony i takież czarne czapki, zwisające im na czoła i oczy, inni ledwie przepaskę na biodrach mieli i skórę wilczą na plecach. Przechadzali się jak aktorowie na scenie wzdłuż i wszerz rynku, a za nimi tłumy dzieci i niewiast, spoglądających
na posłów barbarzyńskiego króla jak na cudackie widowisko.
Diomed dowiedział się od nich w jaki sposób uroczystość poselska odbyła się, jakoteż i o tem, że Grecy dotrzymali przyrzeczenia. Z Timnesem naznaczył sobie spotkanie pod kolumnami świątyni Zeusa herkejosa i do mieszkania wrócił.
Jurgo siedział pod cieniem jaworu i przymocowywał rzemienie do nowych sandałów, gdy dostrzegł wracającego z rynku Diomeda. Próżne woreczki wisiały mu na ramieniu.
— Widzę Diomedzie, że targ udał się dobrze.
— Pomyślny dzień, o najlepszy. Gdybym trochę soczewicy i cebuli u ciebie nie zostawił, sprzedałbym wszystko.
— Pocóż zostawiłeś?
— Czy myślisz, że tylko na sprzedaż cebulę przywożę? Weselej mi i milej gdy ją mogę z przyjaciółmi zjeść społem.
Jurgo nachylony nad sandałem milczał.
— Nie domyślasz się zapewne, o najlepszy, że cebula z tobą zjedzona większą mi sprawia przyjemność niż wzięte za nią obole.
— Wierzę ci, wierzę, Diomedzie, wszak oto pół wieku mija jak się znamy.
A potem skinął głową na stołek obok sto-
jący.
— Złóż worki, usiądź i odpocznij.
Diomed worki na kupę „złożył, wytrząsając starannie.
— Byłbym dwa razy tyle sprzedał, gdyby tylko koń zdołał udźwignąć — mówił worki wy- trzepujac.
— Dużo ludzi?
— Przecisnąć się przez rynek nie można. Z moimi spotkałem się także.
— Jużci..., przecież oni są jeszcze w mieście.
— Pójdę popołudniu i zobaczę się z dowódcą poselstwa, który pod kolumnami świątyni Zeusa czekać będzie na mnie.
— Gdy się nagadacie, przyjdźcie tu — pod tym jaworem usiądziemy sobie i wypijemy wspólnie dzban wina. v
— O, najlepszyl Uakże się mój młody przyjaciel ucieszy, gdy mu pozwolisz mówić ze sobą.
Jakoż nad wieczorem przyszedł Timnes wraz z Diomedem.
— Oto jest dowódca poselstwa, Timnes, który z tej samej krwi co i ja pochodzi, tylko szczęśliwszy odemnie, bo posiada młodość i łaskę u swego króla.
— Niechaj bogowie mego domu opiekują się
tobą.
— Słyszałem niejednokrotnie o twojej dobroci, — o najzacniejszy, od Diomeda, teraz dopiero oczy moje mogą się cieszyć, że cię widzą.
Jurgo uśmiechnął się łagodnie.
— Nie rozdawaj tak hojnie, młody ulubieńcze
bogini szczęścia, wszystkich słodyczy, które masz przy sobie — rzekł.
A potem dodał poważnie:
— Bądź gościem moim i usiądź.
Ledwie usiedli wszyscy koło krągłego stołu pod jaworem, weszła niewiasta, dzban złocistego wina postawiła, a kubek przy każdym.
Schyliła się i rzekła:
— Niech wesołość i zdrowie wam służą.
Jurgo do kubków nalał i pierwszy spróbował. Po nim pili inni i rozmowa potoczyła się żywo.
— Teraz wy jesteście najmilszym dla Greków narodem — odezwał się Jurgo.
— Niech będą za to dzięki bogom. Zasłużyliśmy na miłość i łaskę. Agatyrsowie zawsze byli wierni Grekom i krew swą w obronie spokoju przelewali.
— Z łaski Zeusa staniemy się nietylko związani przyjaźnią, lecz i krwią — rzekł Jurgo — bo jak słyszę Ariapejtos zaślubia córkę stratega.
— Tak się stanie w samej rzeczy. Dotychczas dla Agatyrsów i Greków jest to tajemnicą, a przestanie nią być dopiero po uroczystościach Dyonizosa.
— Nie długo czekać — wtrącił Diomed.
Timnes ciągnął dalej:
— Już teraz mamy dowody przyjaźni greckiej. Gdy tu piję z wami wino i rozmawiam,
o najlepsi, firisteas wydał rozkaz, ażeby z maga
zynów wojskowych ładowano wszelką broń dla uzbrojenia trzystu Agatyrsów. Nie dość tego — da nam zbrojny orszak z Abarysem na czele, który broń tę odda Aziapejtesowi... i szczęśliwie
przez stepy przeprowadzi.
— Już was żaden naród barbarzyński nie
zdoła zwyciężyć! — zawołał Jurgo.
— Mamy nadzieję. Aristeas przyrzekł nam, że Abarys przez czas jakiś zostanie ażeby Agatyrsów nauczyć robić bronią grecką.
— Szczęście uśmiecha się do Ariapejtosa! —
rzucił Diomed.
— Gdy się Grrecy z Agatyrsami połączą —
j»
można wówczas śmiało dotrzeć do Miperborećw i do tych narodów?\ które zaklęte zostały przez heraklesa i otoczone górami skalistemi, a wydobyć się ztamtąd nie mogą.
— Alboż to prawda?
— Prawda... Kupcy greccy, którzy Tanaisem w górę jeździli, a potem rzekę Atyl przeszedłszy, powiadali, że do gór hiperborejskich dochodzili i te narody własnemi oczyma oglądali.
— Jakto oglądali? Więc był ktoś, kto się między nich dostał.
— Nie. Od czasów heraklesa nikt nie był. Ale przez góry słychać szczęk młotów... to oni skały swoje tak kują, ażeby się stamtąd wyrąbać.
— Dziwny naród! — zawołał Timnes. Czy im tam ciasno?
— Nie. Ale pragną wolności. Pragną wyrąbać się do słońca.
— I nikt im nie pomaga?
— Nie. Obawiają się, że wolność i siła barbarzyńców stanie się nieszczęściem innych.
Zamyśleli się wszyscy o tym dziwnym narodzie, który tak pragnął słońca i wyrąbać się z niewoli nie może.
Timnes pomilczawszy odezwał się:
— Jeżeli nam Miperboreje, wyzwoleni z niewoli, mają przynieść nieszczęście, pocóż im rozwiązywać ręce? Po co iść im z pomocą?
— Jeżeli okaże się, że wyzwoleni Niperbo- reje będą szkodliwi Grekom — wówczas walczyć z nimi będziemy, a jeżeli wyzwolenie przyniesie im i Grekom spokój i szczęście?
Ani Timnes ani Diomed nie rozumieli ducha słów Greka.
— No, zobaczymy co będzie — odezwał się Diomed. Tymczasem teraz od was, Grecy, mamy wszystko: wyście nam dali i nauczyli czcić największego boga Aresa, wy daliście broń Agatyr- som i nauczyli nią władać, od was uczymy się lepszych obyczajów i zapominamy barbarzyństwa— za wasze zdrowie, Grecy, nauczyciele nasi, ten puhar wypijem.
Bardzo to było zręczne i Jurgowi podobało się.
— Oby przyjaźń nasza trwała tak długo, jak długo słońce będzie świecić.
\
— Mamy nadzieję, że ta przyjaźń jeszcze się wzmocni — rzekł Timnes — od tej chwili gdy firiapejtos zamieszka w Chio.
— Czy to się stanie może?
— Stanie się. Dom, w którym mieszkała Opea, przygotowują już na przyjęcie firiapejtosa...
— Niechże Papeos zdarzy, aby on w tym
pałacu znalazł... szczęście.
Słowa te Diomeda nie wiązały się z pochmurną jego twarzą i z błyskiem jego oczu, ale życzenie szczęścia przyjęto i powtórzono.
Noc tymczasem nadeszła. Ta sama niewiasta, córka Jurga, zapaliła fanoi i ustawiła je tak, aby wiatr płomieni i*dymu w oczy rozmawiającym nie rzucał. \
Godzina była już późna.
Timnes powstał pierwszy.
— Dziękuję ci, o najlepszy z Greków, za gościnność i dobroć twoją. Obyś był zawsze dobrym i łaskawym dla przyjaciół Greków. Zostałbym tu z wami aż do chwili, kiedy Niedźwiedzica wielka czołem dotknie się kraju ziemi, ale dziś jeszcze muszę być u Aristeasa.
— Niech cię prowadzą bogi szczęśliwie.
Diomed odprowadził Timnesa.
— Jakże ci się ten starzec podoba?
— Dobry i gościnny.
— Jest on na poły T\gatyrsą a na poły Grekiem.
— Czy nie domyśla się niczego?
— Czuwam nad tern, ażeby się nie domyślał.
Pomyślawszy chwilkę dodał:
— Szkoda, że nie rozpatrzyłeś za dnia tej wieży.
— Znam ją... podobna do innych.
— A kiedyż wyruszycie w podróż?
— Jutro zapewne.
— Z Abarysem?
— Z Abarysem. Będzie miał tylko dziesięciu Greków przy sobie, wyćwiczonych w używaniu broni, ażeby naszych wyćwiczyć mogli.
— Tem lepiej.
— Nie. Boję się go. On zazdrosny o Gorgo, gotów przez zemstę to i owo szepnąć Ariapejto- sowi. Oby przedwcześnie nie szepnął. Muszę czuwać nad nim i kłamać.
Radość firiapejtosa nie miała granic, gdy po raz pierwszy ujrzał taką mnogość lśniącej i pięknej broni, o której w snach swoich nawet nie myślał, nie śmiał myśleć. fibarys pragnął zupełnie po grecku uźbroić figatyrsów: w krótkie miecze, tarcze i łuki. ‘"firiapejtosowi wszakże nie
0 dokładność uzbrojenia, lecz o ilość żołnierzy chodziło. Pragnął tą bronią, którą posiadał teraz, ledwie nie wszystkich figatyrsów uzbroić. Timnes podtrzymywał jego w tych zamiarach i ostatecznie fibarys ustąpić musiał: jedni dostali miecze i tarcze, drudzy — łuki.
Ujednostajnienie ubrania było rzeczą daleko trudniejszą, gdyż każdy z figatyrsów był równocześnie żołnierzem, a ubierał się w to co miał. Większość nie nosiła wcale przez lato, wiosnę
1 jesień dolnego ubrania — przepaska na biodrach z tkaniny konopnej, a kożuch lub inna skóra na plecach rzucona stanowiła strój cały. Ci tylko, którzy się stykali bliżej z Grekami i od nich szyć
chitony nauczyli się lub je sobie wymieniać mogli za soczewicę, proso lub jarzyny, w greckie chitony stroili się, niezaniedbując przytem skór zwierzęcych i szerokich pasów na biodrach.
Ariapejtos niezbyt się troszczył o to aby falangi były jednakowe i jednostajnie uzbrojone — on miał swoją taktykę, swoje pomysły, swoje doświadczenie. Chodziło mu tylko o dalekonośne strzały i mlecze ostre, o umiejętność robienia bronią,— resztę według swojej potrzeby regulował. Inaczej walczyli Grecy, inaczej Agatyrsowie. Na stepie chodziło o to aby nieprzyjaciela można było jaknajrychlej dopędzić, — trzystu przeto Agatyrsów wsadził Ariapejtos na konie i w łuki uzbroił, resztę przeznaczył do obrony na miejscu, do ścierania się ręcznego i tym dał miecze do ręki.
Obiiczywszy cały zapas sił swoich, przekonał się, że posiadał przeszło tysiąc tak dobrze uzbrojonych żołnierzy, że nawet mogliby się mierzyć z Grekami. Żaden król sąsiednich plemion nie mógł się tem poszczycić, ani mu dorównać, gdyż najlepsze siekiery krzemienne, największe oszczepy nie w stanie były wytrzymać w walce greckiemu uzbrojeniu.
Ariapejtos, gdy się znalazł w posiadaniu żołnierzy i broni, lekceważył sobie rady i uwagi Aba- rysa. Timnes pragnąc się także pozbyć jego co rychlej, starał się niezadowolenie ku niemu utrzymać i pielęgnować, aż nareszcie doprowadził do tego, że młody Grek objawił chęć powrotu do domu.
— Największy z królów — rzekł do firiapej- tosa — powinność moją względem eupatrydów i ciebie spełniłem: — broń przywiozłem, żołnierzom rozdałem, pokazałem jak jej używać mają, pozwól teraz, o najpotężniejszy, że wrócę do Chio i ze wszystkiego zdam sprawę przed strategą.
— Wracaj pod opieką bogów i powiedz flrl- steasowi, że na święto Dyonizosa będę jego gościem.
Tak więc stało się, że w królewskiej osadzie Figatyrsów ani jednego Greka nie było.
— Dobrze zrobiłeś, o królu, że flbarysowi pozwoliłeś odjechać do Chio — rzekł Timnes.
— Dobrze zrobiłem.
— Eupatrydzi żądali a ftbarys pragnął dowodzić nowozaciężną .drużyną Pigatyrsów, ale lepiej się stało gdy na czele jej ty stać będziesz, niż gdyby stać mieli Grecy.
— Wojsko pragnę mieć przez Greków, ale nie dla Greków.— Pragnę siły dla siebie, a oni, jeżeli zechcą, niech z mojej siły korzystają.
— Wielkim jesteś, o najsprawiedliwszy! Niech chwała twego imienia z pokolenia w pokolenie przechodzi.
Stało się tedy według woli flriapejtosa i Ti- mnesa.
Król, uradowany widokiem i mnogością wojska, jakiego przedtem żaden z jego poprzedników nie oglądał, -na ćwiczenia konne dużo czasu tracił, daleko w stepy aż do Hipanisu zapuszczał się
i stał się wkrótce postrachem sąsiednich rodów i plemion. Timnes wraz z królem dzielił władzę nad konną falangą, Kruk przewodził miecznikom.
Ustawiczna obecność Kruków w towarzystwie firiapejtosa była dowodem zawiązania się ścisłego węzła przyjacielskiego między wodzami oddanymi całą duszą, a ukochanym królem.
O wypadku, który zaszedł i o przyszłości, jaką pociągnąć miał za sobą rozmawiali często. Najbliższem następstwem tego wypadku miał być oczekiwany wkrótce związek króla z Nauzyką.
firiapejtos odkrył wreszcie przed doradzcami swymi tajemnicę.
— Trzeba wysłać kogoś do firisteasa — rzekł — ażeby niezapomniał przysposobić domu Opei dla Nauzyki.
— O wielki firiapejtosie! Mądry Grek pamięta o nim. Widziałem kilkudziesięciu majstrów murarskich, pracujących tam pilnie.
— Trzeba przyspieszyć.
— flristeas myśli o tern... Myśl jego, o ile z robót tam wykonywanych sądzić można, dalej nawet sięga...
— Dokąd — dalej?
— On dom Opei rozszerza tak, ażeby stał się godnem mieszkaniem nietylko córki stratega, ale króla flgatyrsów.
Timnes dawał do zrozumienia, że flriapejtos zamieszkać może w Chio.
Król uśmiechnął się zadowolony.
— Jak myślisz, czy-by to było możliwe?
— Dlaczego nie, o najpotężniejszy królu I W Chio powinna być siedziba króla Agatyrsów, obok tronu Zeusa. Papeos miejsce to stworzył nie dla Greków, lecz dla ciebie, bo nie śród Greków lecz w kraju Agatyrsów rozrzucił piękne góry nad brzegiem Borystenesu.
— O tem nie czas teraz myśleć.
— O wielkich sprawach trzeba wcześnie myśleć.
Uwaga ta została mu w pamięci. Timnes rozbudził myśl, drzemiącą w jego duszy od dawna, a tak miłą dla niego. Trafił w jego ukryte życzenia i zamiary.
Przymierze zawarte między Grekami i Aga- tyrsami było tylko zaprzestaniem walki jawnej, a rozpoczęciem agitacyi krętemi drogami. Nie zgoda była na celu przymierza lecz pragnienie wyprowadzenia w pole przeciwnika. Grecy myśleli o tem, ażeby za pomocą religii swojej i broni narzucić jarzmo na Agatyrsów i uczynić z nich posłusznych sobie niewolników, — Ariapejtos o tem myślał, żeby przy pomocy Greków taką zdobyć władzę, któraby pozwoliła mu rozciągnąć panowanie na wszystkie scytyjskie plemiona między Istrem, Bo- rystenesem a Tanaisem rozsiadłe.
Drogę do tego panowania otwierały mu przymierze i spokrewnienie się z Grekami.
Ariapejtos ażeby się jeszcze więcej Grekom przypodobać, począł u siebie w domu nosić strój
grecki — przepaskę na czole, chiton wełniany, szeroką chlamidę i wysoko podwiązane sandały. Ile razy jednak broń przywdziewał i na konia siadał, wracał do burki ze skóry i stroju Agatyrsów.
Minęło lato — zawitała jesień i zbliżało się święto Dyonizosa. Ariapejtos przygotawiał się do podróży i wesela. O podróży wiedzieli wszyscy,
0 weselu — oprócz Timnesa i rodziny Kruka — nikt. Agatyrsowie mieli się dowiedzieć o wszystkiem już po świętach Dyonizosa.
Zaniechanie Taury a wybór Nauzyki pragnął Ariapejtos wynagrodzić zaufaniem i łaską okazy- wanemi Timnesowi i Krukowi; pragnął w ten sposób zatrzeć zniewagę wyrządzoną ich rodowi
1 krzywdę przez zamordowanie Spargapejtosa i odebranie władzy królewskiej. Ariapejtos wierzył, że ani Timnes ani Kruk o zniewagę i krzywdę nie upomną się, bo nagrodzeni zostali sowicie wyniesieniem ich ponad innych. To też stawało się coraz jaśniej, że nietylko znikły wszelkie ślady niezadowolenia, ale że Timnes i Kruk zerwali ze swoim rodem zupełnie i przeszli na służbę Aria- pejtosa. Nie robili z tego tajemnicy wcale—całe otoczenie króla wiedziało o tem.
Zapomnienie to jednak nie było ani tak wielkie ani tak zupełne, jak Timnes i Kruk rozgłaszali.
Rozgłaszali jednak, ażeby tem łatwiej uwagę otoczenia i mściwe myśli Ariapejtosa uśpić.
Tak tedy między rodem zwyciężonego Spar-
gapejtosa a zwycięzcą toczyła się tajemna i podstępna waika. Zdawało się, że zupełna przewaga była po stronie zwycięzkiego króla Agatyrsów, który wiele już zrobił dla ugruntowania zwycięztwa, ale wiele jeszcze do zrobienia pozostało. W miarę tego im wyżej posuwał się w łasce Greków, im więcej widział w tej stronie zaszczytów dla siebie i świetniejszą przyszłość, tem poczynał ostrożniej oglądać się po za siebie. Timnesa i Kruka uważał za najlepszych przyjaciół swoich, ale w osadzie Kruków było jeszcze gniazdo niezadowolenia, a w tem gnieźdźie dwie gadziny: Gryp i Goa. Niedowierzał im. Dochodziły do niego echa, że syczały niezadowolone, ale miarkował się. Mógłby sobie poradzić z nimi tak, jak poradził ojciec jego ze Spargapejtosem, ale tamten zwyciężony był w bitwie, a z tymi jak walczyć?
— Posłać stu Agatyrsów, pochwycić cały ród Kruków, nienawidzący go, wydusić i wrzucić do Irdyni.
Takie myśli nasuwały mu się w chwili oburzenia.
Ale rychło przychodziła rozwaga.
— Kruk i Timnes mają dużo przyjaciół... Agatyrsowie słuchają ich chętnie; kto wie* w jaką pójdą stronę?
Nie chciał wywoływać burzy przed czasem.
Myśl zakończenia zatargu snuła mu się inaczej:— Gdy już w Chio zasiędę... gdy Timnesa i Kruka będę miał przy sobie, poszlę posłusznych
niewolników i każę ze szczętem zniszczyć całe gniazdo Kruków — ażeby śladu po nim nie pozostało...
Pragnienie władzy niepodzielnej, jedynej, spokojnej podsuwało inne jeszcze myśli.
— Z Grekami rozprawię się także...
Zamiary swoje chował jednak głęboko w duszy i do podróży się przysposabiał.
W tej chwili najwięcej go niepokoił Diomed. Żył on ze wszystkimi Agatyrsami w przyjaźni — i właśnie ta przyjaźń była powodem jego zmartwień. Od czasu, gdy się pokazał na uczcie Ari- steasa, przypatrywał się wszystkiemu, a może i przysłuchiwał — znikł bez wieści. W osadzie Ariapejtosa już go nikt nie oglądał ani też śród obozowiska Agatyrsów. Domyślił się zapewne, że król karb na niego naznaczył. Snuł się jednak ustawicznie między osadą Ariapejtosa a Kruków i tajemne zamiary układał, które miały na celu nietyiko zemstę Kruków.
Niemożność przyłapania go słusznie tedy niepokoiła Ariapejtosa.
Na kilka dni przed wyruszeniem do Chio odezwał się do Timnesa:
— Co się dzieje z Diomedem?
— Nie wiem, o najmiłościwszy. Od uczty w Chio nie widziałem go. Może choroba powaliła starego na łoże.
— Nikt nie mówił o tem, aby był chorym.
— Słuszna uwaga, najmiłościwszy. Jeżeli
nie chory, to się włóczy pewnie po targach greckich. Wiesz przecie, że handluje soczewicą, cebulą i czosnkiem.
Ariapejtos rzeki z udanem zaciekawieniem:
— Stęskniłem się za nim... Jego pieśni
i muzyka rozweselały nas nieraz...
— Poszlę go poszukać, gdy każesz.
— Poszlij... Pragnąłbym go ze sobą zabrać do Chio, aby nam drogę krótszą czynił swojemi pieśniami i rozmową.
Rozesłano gońców po wszystkie strony, ale żaden Diomeda odszukać nie mógł.
Gdy noc nastała Timnes opuścił osadę Aria- pejtosa i wrócił do swojej siedziby, niżej za królewską położonej. Wysunął ją daleko na wodę
i wzniół wysoko na palach, a otoczył wierzbami
i olchami od brzegu tak, że zdaleka osada jego wydawała się jak wyspa. Sam w niej mieszkał mając na usługach kilku niewolników Neurskich, których od śmierci wybawił, a dobrem obchodzeniem się umiał do siebie przywiązać. Powiadano, że to nie byli niewolnicy, lecz najlepsi przyjaciele Timnesa. Żyli oni w zupełnej wolności, łowili ryby wraz z innymi Agatyrsami, polowali na bobry
i wydry, napędzali w zasadzkę dziki i niedźwiedzie, błąkające się w łozach nadbrzeżnych — nie myśląc nawet nigdy o ucieczce do swoich, bo im w tej niewoli lżej i bezpieczniej było niż w domu. Mieli tu pożywienia podostatkiem zawsze, nie potrzebowali, ukrywając się od wrogów, przepędzać bezsenne noce na drzewach lub zaroślach rzecznych.
Nic przeto dziwnego, że życie, które im Timnes uratował, gotowi byli za niego poświęcić.
Timnes późną godziną wróciwszy do siebie,
V
kazał rozniecić duże ognisko na znak, że jest w domu i że suta wieczerza przy ogniu się piecze, a tymczasem zawołał najsilniejszego niewolnika.
— Słuchaj, — rzekł — włóz do mojej łodzi dwa mocne wiosła i pożywienie na kilka osób.
— Stanie się według twojej woli.
— Pojedziesz ze mną...
— Stanie się.
— Zabierzesz najlepsze łuki i najlotniejsze strzały.
— Stanie się.
— Pojedziemy głęboko w Irdyń, a stamtąd przedostaniemy się na Czaple błota za Żukowym ostrowem. Za parę dni jedziemy do Chio, pragnę mieć więcej, niż mam"; piór czaplich... Dopomożesz mi upolować kilka...
— Stanie się.
— Pójdź i powiedz swoim towarzyszom, że wrócimy nad ranem.
Orik pochylił się na znak posłuszeństwa
i odszedł do swoich. Rozmawiał z nimi chwilę, tłomaczył wszystko, potem wraz z innymi począł spełniać rozkaz Timnesa. W bardzo krótkim czasie w łodzi znajdowało się wszystko, czego wódz sobie życzył. Zeszli obydwa i odpłynęli na południe, w kierunku owego Czaplego błota, o którem mowa była.
Timnes, owinięty w baranią skórę, położył się na dnie łodzi i, zdawało się, że zasnął. Nie spał
jednak. Po gładkiej powierzchni wody, nie marszczonej nawet lekkim wiatrem, szybko niosła się łódź, wprawną ręką Orika pędzona. Osady Aga- tyrsów, ich ognie i dymy, wrzawa ich głosów, dawno już zginęły i rozpłynęły się nad powierzchnią wody. Głucha i ciemna noc o wyiskrzonem niebie wisiała nad nimi, ciszą swoją pokrywając całą naturę. Bardzo daleko we mgle nocnej mignął niekiedy ostrów, niby jakaś olbrzymia ciemna massa, z niewyraźnym rysunkiem drzew, niby w wodę zatopionych i łudził widokiem brzegów — za chwilę ominięto ostrów, — i znowu szeroka, bezbrzeżna płaszczyzna wodna otaczała ze wszech stron małą łódź, wyglądającą na łupinę orzecha, rzuconą na fale.
W tem dał się słyszeć klekot żórawi i czapli, zlatujących się na żer na błota.
— Jesteśmy już blisko—odezwał się Orik.
Timnes nic nie odpowiedział. Jeszcze chwilkę
jechali w milczeniu.
— Timnesie, zdaje mi się, że do tego małego ostrowu przybić musimy — tu czaple najgęściej siadają.
Timnes podniósł głowę i po okolicy rozglądał się:
— Widzisz te góry, Oriku? — spytał, ręką prawą wskazawszy na ciemne pasmo gór zawieszone nad płaszczyzną wodną.
— Widzę.
— Skieruj łódź w tamtą stronę.
Chio. — 12.
Orik, zdziwiony, zatrzymał wiosło w ręku.
— Timnesie, rzekł — Czaple błoto na lewo... za tym ostrowem...
— Dziś już tam nie pojedziemy...
Orik pochylił głowę.
— Stanie się.
Równocześnie słychać było lekki plusk wiosła o wodę. Łódź zmieniła kierunek i popłynęła na prawo.
Jeszcze godzinę może płynęli ku onym górom, które występowały w coraz wyraźniejszych
i jaśniejszych zarysach. Timnes podniósł się
i w środku łodzi usiadł, badając pozycyę miejscowości, śród której znaleźli się. Ciemna massa górska, gęstym lasem dębów, jaworów i lip pokryta, zwieszała się posępnie ku wodnej płaszczyźnie, cienie swoje w niej kąpiąc.
— Oriku, kieruj łódź do brzegu—zauważył Timnes, upatrzywszy miejsce stosowne.
Orik wiosło zatrzymał, skręcił niem w wodzie, a łódź siłą swego pędu, ku brzegowi się zwróciła. Jeszcze chwilka i czoło jej uderzyło
o piaszczyste dno wody, spód zaskrzypiał i łódź wysunęła się do połowy na piasek.
Timnes wysiadł. Broń ze sobą zabrał, łuk przewiesił przez ramię, sajdak ze strzałami założył, poprawił sterczący mu za pasem krótki mieczyk i stał chwilkę w milczeniu.
— Oriku — odezwał się wreszcie — chodź
do mnie.
Niewolnik wysiadł i stanął przy Timnesie.
— Czy ciężyła ci kiedy niewola u mnie? — zapytał.
— O, najlepszy! Byłeś dla nas nie panem ale przyjacielem.
— Czy przeciążałem ciebie kiedy pracą?
— Nigdy, najlepszy.
— Czy ci zabrakło kiedy mięsa, jaj i nabiału?
— Nigdy, najlepszy.
Orik przestraszony trochę tym szeregiem zapytań, stał w postawie pokornej, nie wiedząc do czego się one ściągają.
Timnes, pomilczawszy chwilę, zapytał go znowu:
— Czy mógłbyś mię zdradzić, Oriku?
Orik upadł do nóg Tirnnesa.
— O, najlepszy! — zawołał płaczliwym głosem — przecież pies nie kąsa tej ręki, która dlań jest przyjazną, wół nie bodzie gospodarza, za cóż- bym ja miał zdradzać ciebie?
— Ja odejść muszę — rzekł Timnes — nie wiem kiedy wrócę. Poczekasz na mnie.
— Stanie się.
— Wszystkim będziesz opowiadać żeśmy na Czaple błoto jeździli...
— Stanie się.
— Żeśmy nie mogli ani jednej zabić.
— Tak jest.
— Gdyby kto dojrzał cię tutaj i rozpytywał, powiesz, żeś mnie na Czaplem błocie zostawił.
— Powiem.
— Zostań w spokoju. Czekaj na mnie.
Niech cię Papeos opieką swoją otoczy.
Powiedziawszy to Timnes łuk na ramieniu poprawił i wprost pod górę, gęsto porosłą krzakami, poszedł. Chwilkę widać było postać jego, kołyszącą się między gałęziami krzaków — potem znikł zupełnie i tylko łopot i szelest słychać było — w końcu ucichło wszystko, a noc ciemna pokryła
go zupełnie.
Orik siedział w łodzi, wpatrzony w tę stronę, w którą Timnes powędrował, ale bystre jego oczy nic w ciemności dopatrzyć nie mogły. Tylko wiatr z gór spływał nad wodę i liśćmi cicho szeleścił.
Timnes znał widocznie dobrze drogę, którą szedł. Z początku przewijał się ostrożnie między gałęziami leszczyny, głogu i młodych sosen, które wiatr posiał na brzegu wody śród piasków, potem w las wkroczył olbrzymich dębów, jesionów i t. p. Szedł pod górę, co pewien czas zatrzymując się i spoglądając to na pnie drzewne, jakby tam znaków jakich szukał, to wzrok ku szczytom drzew podnosząc. Ścieżki albo drogi śladu nawet nie
było widać.
Śród tej wędrówki zbliżył się nareszcie do
występu skalnego, zwróconego czołem ku wodzie
Irdyńskiej. Przy boku tego skalistego złomu widać
było coś na podobieństwo otworu, zarosłego krza
kami wilczego łyka i szeroko rozsiadłej leszczyny. Tuż w sąsiedztwie tak bliskiem, że ledwie pień jego nie dotykał otworu, rósł dąb wysoki, wielki, jak gdyby stał na straży.
Oczy Timnesa widziały jak w dzień. Zbliżył się do dębu, potem nachylił się i obiema rękami odchylać począł krzaki wilczego łyka i leszczyny, ażeby się do otworu dostać. Ukląkł tuż naprzeciw ciemnej paszczy otworu i, rozdymając nozdrza, wąchać począł. Dobiegł go zapach dymu.
— Musi tam być — pomyślał.
Nie namyślając się długo, schylił się, wsunął głowę w otwór i po chwili zniknął w głębi pieczary. Tylko słychać było szelest liści i głuche echa pełzającego człowieka. Wkrótce znowu ucichło wszystko tylko splecione u góry gałęzie drzew ocierając się o siebie szeleściły i skrzypiały.
Była to tajemna pieczara, w której mieszkał Diomed, schowawszy się przed zemstą ftriapejtosa. Tylko ród Kruków o jej istnieniu wiedział.
Przeraczkowawszy kilkadziesiąt kroków, Ti- mnes spróbował powstać — powstał, jak gdyby pragnął przekonać się o wysokości, i znowu raczkować począł.
— Jeszcze nie — pomyślał.
Potem znowu powstał i wyprostował się swobodnie. Szedł powoli i ostrożnie ciemnym korytarzem, macając obiema rękoma po ścianach, nawąchując i nasłuchując rozważnie.
Usta same złożyły się na wyraz:
— Dym...
Jakoż istotnie zapach dymu stawał się wybitniejszym.
Po chwilce zdało mu się, że coś niby na podobieństwo cienia światła prześlizgnęło po ścianie.
Szedł jeszcze — tak jest, nie omylił się, było to światło. Teraz gęste jego, czerwono-bure, z dymem zmieszane promienie kładły się szeroko na ścianach pieczary i świadczyły o zbliżaniu się do zapalonego ogniska. Korytarz pieczary wił się jak labirynt zygzakowato. Śród ciemności uczuwał tylko zapach dymu i powietrza, przesiąkniętego wilgocią. Pełzając, kib idąc schylony spostrzegł nagle coś podobnego do cienia migającego na ścianie. Po chwili cień stawał się jaśniejszym i szmer jakiś dolatywał; W podziemnym korytarzu było coraz jaśniej i jaśniej — wreszcie błysnęła pochodnia a za nią twarz Diomeda.
Spotkali się.
— W sam czas przychodzisz. Chciałem jechać do Kruków i dowiedzieć się co się dzieje.
— Wróćmy. Opowiem ci.
Diomed obrócił się i trącił palącą się głownię, ażeby ogień uczynić jaśniejszym. Tysiące iskier posypało się znowu, "bury dym gęstą smugą buchnął do góry — potem zrobiło się jaśniej.
Szli chwilkę w milczeniu. Diomed przodem, Timnes za nim, aż przyszli wreszcie do jakiegoś wydrążenia w pieczarze na podobieństwo izby. Było ono na półtora chłopa wysokie, o niekształ
tnych, nierównych ścianach i o nierównem koli- stem sklepieniu. Na czterech jego rogach widać było cztery otwory, na podobieństwo drzwi, które widocznie łączyły się z wyjściem na zewnątrz. W środku tej izby było okrągłe ognisko na podwyższeniu, z gliny ulepionem, umieszczone, a na niem stały powoli, czerwonawym światłem oświetlając izbę, różnej wielkości kawałki drzewa. Przy jednej ścianie było złożone drzewo aż do szczytu, — widocznie przezorny gospodarz tego mieszkania o przyszłości myślał, — przy drugiej — rodzaj łoża, odgrodzonego od reszty izby kawałkiem młodego dębczaka, przeciągniętego od jednej ściany do drugiej. Za tern przegrodzeniem była podściółka z suchych liści drzewnych i traw leśnych. Ognisko otoczone było rowkiem, dokąd spadały iskry, węgle, zsypywał się popiół, a w ten sposób przerywała się łączność ogniska z resztą izby i zapobiegało się wypadkowi pożaru.
Wszedłszy do tej izby, czarnej, okopconej, dymem przesiąkniętej, Diomed rzucił na ognisko palącą się głownię.
— Siadaj i opowiadaj co się stało.
— ftriapejtos sam sobie stryczek robi, my tylko zaciągniemy.
Uwaga ta nie wystarczyła Diomedowi, — czekał wyjaśnienia.
— Pojutrze z małym orszakiem wyjeżdżamy do Chio, reszta flgatyrsów pozostanie pod wodzą Kruka, na obozowisku pod Mogiłą.
Diomed głową skinął.
— figatyrsowie uzbrojeni... posłuszni Krukowi... trzeba tylko z siły ich i uzbrojenia skorzystać.
Diomed słuchał uważnie.
— Ty nie pokazuj się teraz... — już cię kazał szukać... Mówił, że pragnie abyś towarzyszył mu do Chio i drogę jego rozweselał.
— Znam tę wesołość!
— Nie można jej ufać. Już wówczas w Chio, gdyś mu pieśń zaśpiewał, odgrażał się, że podziękuje tobie. Nie szukaj tego podziękowania.
— Nie szukam.^
— Zapytywał mnie gdzie jesteś. Nie potrzebowałem pokazywać wilkowi drogi do stada.
Diomed poprawił "kłodę na ognisku.
— Czy jesteś głodny? — zapytał.
— Nie bardzo.
— Mam tu w popiele kawałek mięsa—możemy zjeść.
Wydobył mięso, oskrobał, oddzielił kawałek bronzowym nożem, który miał za pasem i wspólnie z Timnesem jeść poczęli. Żuli powoli, wodą popijając.
— Otóż —ciągnął dalej Timnes — gdy słońce conajmniej pięć razy schowa się i podniesie złotą swoją głowę, pojedziesz do ogniska Kruków i powiesz im, że teraz przyszedł czas na zemstę. Miech zaczną od gadania. Co im ślina na język przyniesie, niech mówią. Kruk nic im nie zrobi;
%
uda, że nie wie i nie słyszy o niczem. Trzeba niezadowolenie pośród figatyrsów posiać — a plony zbierzemy w Chio. I ty możesz szeptać na prawo i na lewo co wiesz najgorszego, co może nienawiść przeciwko Ariapejtosowi obudzić. Trzeba tu rozpocząć działać, a dokończymy — tam. Myślał
o Chio. Zapłaci on za głowę Spargapejtosa i za Taurę.
Umilkł na chwilkę i na ogień patrzył.
— Musimy go pokonać... Dowództwo nad Agatyrsami obejmę ja i Kruk — do nas przeto władza nad całym krajem należeć będzie.
Diomed rzekł zamyślony:
— Dosyć nam tej przyjaźni greckiej, która dla kawałka szmaty, w którą nas ubiera, za cześć żelaznym i kamiennym bogom, każe oddać sobie naszą wolność, bogów swoich wyrzec się i krew naszą za nich przelewać...
Timnes, jak gdyby tej uwagi nie słyszał, ciągnął dalej:
— Opowiesz to wszystko, Diomedzie, całemu rodowi Kruków, a sam co rychlej wyruszysz do Chio. A weź z sobą kilku najwierniejszych Aga- tyrsów, abyś mógł im zaufać w potrzebie — kilku ludzi starszych, poważnych, których głosów słu- chano-by chętnie. Naradzisz się o tem z Krukiem, — on ci wybierze najlepszych zanim sam podąży za Ariapejtosem.
— Rozpoczynamy walkę — rzekł Diomed,— niechże nam Papeos co rychlej zwycięztwo poszle.
— Musimy zwyciężyć.
Powiedziawszy to, z siedzenia powstał.
— Dosyć już. Wiesz o wszystkiem. Oba- czymy się w Chio. Teraz muszę spieszyć abym przed błyskiem jutrzenki był w domu.
— Jakże dostałeś się tutaj?
— Orik mię przywiózł i czeka.
— Ufasz mu?
— Ufam.
Diomed wziął w kącie leżące smolne łuczywo i, powolnie dmuchając, zapalił przy ognisku.
— Przeprowadzę ciebie — rzekł.
— Dobrze. ^
. i
— Pójdę naprzód.
Podniósł łuczywot do góry i powoli przodem ruszył, za nim szedł "Timnes. Wydostali się na zewnątrz.
— Czy trafisz do łodzi?
— O, trafię. Stoi ona naprzeciw Czaplego błota. No, wracaj, Diomedzie.
— Miech cię bogowie prowadzą.
— Spełnij wszystko i zobacz się ze mną w Chio...
XIV.
Chlo przybrało barwy świąteczne. Dwie uroczystości jedna po drugiej nastąpić miały wkrótce: święto Dyonizosa i zapieczętowanie przymierza z Agatyrsami ślubem Ariapejtosa z Nauzyką. Krewni Aristeasa z Olbii, kupcy z sąsiednich kolonii greckich zjechali się licznie dla handlu i uroczystości do Chio.
Już z chwilą przybycia Ariapejtosa rozpoczęły się dnie świąteczne. Aristeas pragnął przyjąć z królewską godnością przyszłego zięcia, ażeby wobec Greków okazać wspaniałość swoją, a wobec Agatyrsów dowieść przepychem i okazałością, że stratega greckiego miasta niżej nie stoi od króla ' Agatyrsów.
Jednego dnia przeto bawiono się w teatrze, którego amfiteatr zwrócony na Borystenes i ciągnące się za nim dzikie puszcze, mniejszym wprawdzie, lecz piękniejszym był od Ateńskiego. Piękniejszym nie budową, ale położeniem. Gdy oczy widzów odrywały się od proscenium, aktorów i masek, miały przed sobą nie mury miasta, nie
dachy domów, lecz wielki i daleki widok, ciągnący się za Borystenesem. W tych lasach dalekich, w ciemno-szafirową mgłę owiniętych lub czarnem pasmem odbijających od jasności nocy, było tyle potęgi i siły dziewiczej, że spojrzenia utopione w nie oderwać się nie mogły.
Gdy aktorowie zmęczeni potrzebowali odpoczynku, wówczas rozpoczynano mocowanie się atletów, ćwiczenia w konnej jeździe i rzucanie diska do celu. Najlepsi Grecy i Agatyrsowie w zabawie tej udział brali. A gdy i tego było dosyć, wracano do domów, do zabawy rozmową w gronie rodziny, znajomych i przyjaciół.
Ale najweselej bawiono się i najlepiej ucztowano w domu Aristeasa. Ogród jego płonął morzem różnobarwnego 'światła, rozlegały się tam dźwięki tympanonu a echa wesołych rozmów wyrywały się w górę i pod stropem błękitnego nieba, gwiazdami zasianego, konały.
Pomiędzy gośćmi snuły się wesołe twarze domowników, zachęcając do jadła i wesołości, a białe lniane tuniki Mauzyki i Gorgo co chwila połyskiwały w tej lub owej stronie ogrodu.
Ariapejtos najchętniej i najdłużej rozmawiał z Aristeasem o wyprawach wojennych, o zwycięstwach swoich, o zamiarach.
— Jeśli tylko do uległości doprowadzę wszystkie sąsiednie plemiona, pojadę z tobą do Aten— pragnę oglądać własnemi oczyma piękności miasta, świątynie bogom wystawione i waszą potęgę.
— Uczyń to flriapejtosie.
— Pragnę widzieć największy — jak powiadasz — naród na świecie u siebie w domu, przy pracy i zabawie.
— Naród mój nie jest tak liczny jak sarmacki, ftriapejtosie.
— Dlaczegóż mówią o nim, że jest największy?
— Bo najwięcej ze wszystkich ludzi na świecie ukochał piękno i filozofię.
— Nie dobrze rozumiem ciebie, flristeosie.
— Powiedz co chcesz rozumieć, a postaram się abyś rozumiał.
— Mówisz, że największy jest, bo kocha piękno i filozofię.
— Tak jest.
— F\ gdyby się znalazł naród, któryby mniej kochał piękno i filozofię, a jednak zwyciężył was?
— Grecy, o najpotężniejszy, pomimo tego, nie przestaliby być największym narodem, a tamci — barbarzyńcami.
— Nawet wtedy, gdyby barbarzyńcy zniszczyli Greków?
— Nawet wtedy.
— Dlaczegóż byliby wielcy, gdy po nich nic- by już nie pozostało?
— Mylisz się, o najpotężniejszy, pozostałoby piękno i filozofia, których żadna potęga zniszczyć nie może. Myśli ludzkiej zabić niepodobna. Ona pozostanie w czynach, w pamięci ludzkiej, do niej
późniejsze pokolenia wracają ciągle, jak spragnieni do źródła.
— Zdaje mi się — rzekł po chwili ftriapej- tos — że piękno i filozofia są tylko wyrazami bez znaczenia, któremi się bawicie.
— Nie, najpotężniejszy, one dają rozkosz temu, kto je rozumie.
W tej chwili zbliżyła się do rozmawiających Nauzyka. Nie chciała przeszkadzać w rozmowie, nachyliła się tylko do ramienia ojca i rękami szyję objąwszy, w milczeniu pocałowała go w czoło.
Ojciec, wzruszony tym objawem czułości Nauzyki, wpół ją ujął i łagodnie ku sobie pociągnął. *
— Będziesz miał żonę dobrą, wierną i słodką — rzekł do ftriapejtosa zwrócony.
ftriapejtos nie rozumiał tego uczucia, które Nauzykę wiązało do ojca. On widział przed sobą tylko niewiastę, której ciało zachwycało go i pociągało ku sobie. Spojrzał na nią okiem pożą- dliwem.
— Rristeasie— odezwał się— dam jej wszystko, czego tylko niewiasta pragnąć sobie może.
Ojciec czuł jednak, że Ariapejtos nie wszystko dać może. Jego dusza, wrażliwa na dźwięki nieuchwytne, od dawna to odgadła. Oddawał jednak córkę swoją w ręce dzikiego króla barbarzyńców dlatego, ażeby dać poznać piękno i filozofię, które sam kochał, a za nie zdobyć władzę.
ftristeas zwrócił się do niej:
— Na znak, że stajesz się przymierzem między światem ftgatyrsów a Greków, nalej nam wina.
Nauzyka, posłuszna, dzban na stole stojący ujęła i najprzód ojcu, potem przyszłemu mężowi nalała.
— Pijcie na zdrowie... — rzekła.
flristeas podniósł róg, winem nalany do góry.
— Niech wam życie będzie spokojne i dobre.
Timnes towarzyszył właśnie w tej chwili
Gorgo i żywą jakąś rozmowę prowadzili. Gorgo podniosła oczy i spojrzenie jej zatrzymało się na Nauzyce, stojącej przy ojcu i ftriapejtosie.
— Największą przykrość mi sprawia — zauważyła — że wkrótce będę musiała się rozstać z moją słodką Nauzyką.
— Dla czego?
— Zapewne wiesz, Timnesie— rzekła żartobliwie.
— Nie wiem.
— Żona firiapejtosa nie będzie potrzebowała przyjaciółki obok męża.
— O, najpiękniejsza! Nie wyrzekniesz się zapewne przyjaźni dla tego, że Nauzyka stanie się żoną króla figatyrsów.
— Nie wyrzeknę się, — ale też nie będę mogła być nieodstępną od niej, jak dotychczas byjam.
W tej chwili właśnie Nauzyka nalała wina ojcu, ftriapejtosowi i kielichy podniosły się do góry.
— O, oni tam bardzo wesoło się bawią...— zauważyła Gorgo.
Potem zamyśliła się i zamyślona spytała:
— Czy ty patrzyłeś w tej chwili na nich?
— Patrzyłem.
— I cóż?
— Widzę, że twarze wszystkich są smutne.
— Prawda. Boję się tych, którzy piją wino są smutni. Żal mi mojej Nauzyki.
— O, piękna! — zawołał Timnes — gdyby Nauzyka nie była dzieckiem urodzonem śród murów, pokochałaby nasze stepy.
— Dobrze powiedziałeś... fi jednak nie koniecznie trzeba urodzić się śród stepów aby je kochać — rzekła, zalotnie w oczy Timnesa patrząc.
W tej chwili spinka, ściągająca chiton Gorgo, oderwała się i na ziemię spadła. Końce chitonu odchyliły się i Timnes dostrzegł na niższej stronie łopatki znak jakiś — dobrze snać mu znany, bo oczy jego wyraziły zdziwienie i radość.
Ukrył jednak te uczucia w sobie.
Podniósł fibułę i pomógł przypiąć rozchylone końce chitonu.
Tymczasem w ogrodzie ruch się zrobił. Goście poczęli wychodzić przestraszeni nadchodzącą nagle burzą. Już od godziny niebo pokrywało się chmurami, bez wiatru, tak, że liść żaden na gałęzi nie poruszył się i nie zdradził ciszy. I dla tego właśnie nikt na te chmury wiszące nad Chio — czarne, posępne, żadnej uwagi nie zwrócił.
Nie długo jednak trwał spokój.
Goście śród ożywionej rozmowy przy winie posłyszeli nagle daleki grzmot, który kędyś nad Borystenesem przepłynął. Potem strzała ognista przeleciała po niebie — jedna, druga i oświetliła ciemną i głęboką przepaść jego. Było to znakiem do odwrotu. Niewiasty i mężczyźni jedni za drugimi wychodzić poczęli, ftriapejtos rozglądał się także za towarzyszami. Dostrzegł to Timnes.
— Muszę iść — rzekł. — ftriapejtos czeka
mnie.
— Obyście zdołali zdążyć przed burzą.
— Zdołamy...
— Do widzenia... Czy będziesz uczestniczyć w orszaku Dyonizosa?
— Nie...
— Dla czego?
Timnes zatrzymał się chwilkę i spoglądał w oczy Gorgo badawczem spojrzeniem. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, rzekł:
— Gorgo... wiesz... ty należysz do królewskiej rodziny...
Zanim Gorgo, zdziwiona, zdołała mu odpowiedzieć, Timnes, pochyliwszy przed nią głowę, odszedł do Rrispejtosa.
Długa chwila minęła, nim zdumiona dziewczyna do siebie przyszła.
— Poco on mi to powiedział? — myślała.
Nie wiedziała, czy w słowach tych była pra*
wda, czy też może zamiar ukryty, którego powodu
domyśleć się nie mogła.
Tak stojącą nieruchomie spostrzegła zdaleka
Nauzyka. Zbliżyła się do niej.
— Cóż się tobie, o najsłodsza, stało? — spytała. Stoisz niema jakby cię Cyrce w posąg jaki zaklęła.
— O, nic mi nie jest! — odrzekła, usiłując nadać wesoły akcent słowom swoim. O tobie myślałam i o twojem szczęściu.
Nauzyka objęła ją za szyję.
— O, dobra moja...
Potem figlarnie spojrzała jej w oczy.
— Słuchaj —rzekła wesoło—oby tylko Amor nie strzelał z oczu tego młodego barbarzyńcy.
W tej chwili rozległ się znowu grzmot i błyskawice przejęły ciemną głębię niebios.
Goście z pośpiechem zaczęli opuszczać gościnny dom Aristeasa.
Ariapejtos w towarzystwie Timnesa i przybocznej drużyny wracał do swego domu, który, niezamieszkały jeszcze, miał stać się niezadługo siedliskiem jego i Nauzyki. Ponieważ noc była ciemna, ledwie oświetlona niekiedy szerokiem światłem błyskawic lub strzałami piorunów, dwaj niewolnicy postępowali przodem, niosąc w ręku zapalone fanoi i w ten sposób drogę oświetlali.
Ariapejtos podniecony winem, rozmową i marzeniem, szedł powoli jakby umyślnie oświeżyć się'
dził. Mówili o Grekach, o ich gościnności, przepychu, zabawach.
— Oni szanują tylko siłę — rzekł Timnes.
Uwaga ta zbudziła dumę Ariapejtosa.
— Wkrótce nas będą jeszcze więcej szanować...
— O, najpotężniejszy, nie wątpię, że potrafisz ich zmusić do tego.
— Zmuszę...
— Greków trzeba się zawsze obawiać, bo to naród obłudny; ich sile swoją przeciwstawiać— wówczas staną się posłusznymi niewolnikami.
— Prawdę mówisz, Timnesie...
— Prawdę...
Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Wiesz, o najpotężniejszy, mnie się zdaje, że jak na chwilę tak uroczystą, to za mało masz Agatyrsów przy sobie. Grecy byliby jeszcze mięksi i posłuszniejsi, gdyby nas więcej widzieli koło ciebie.
Myśl ta podobała się Ariapejtosowi.
— Nie chciałem drażnić Greków... — zauważył.
— Nie ty ich lecz oni ciebie, o najpotężniejszy, obawiać się powinni.
Słowa te głaskały pychę barbarzyńcy.
— Pomyśl tylko, o potężny, ile teraz Grecy doznają zaszczytów od nas: zawarłeś z nimi przymierze, przybyłeś na święto Dyonizosa, z ich małego i gnuśnego plemienia bierzesz żonę...
1'ŁTL,'
Błyskawica oświetliła pół nieba i żóitem światłem powlokła twarze rozmawiających.
Timnes ciągnął dalej:
— I oto w takiej chwili ty posiadasz przy sobie zaledwie kilkudziesięciu Agatyrsów. Gdyby się Grecy chcieli teraz rzucić na nas, ani jeden nie wyszedłby z Chio...
— Nie uczynią tego.
— Nie, nie uczynią. Trzeba być jednak na to przygotowanym, co uczynić mogą.
— Nie myśleliśmy o tem poprzednio.
— Nie myśleliśmy. Ale czas jeszcze błąd poprawić. Niech przynajmniej połowa konnych Agatyrsów stanie obozem o ćwierć dnia drogi do Chio... ażeby powrót twój, o najpotężniejszy, uczynić okazalszym. Kruk potrafi ominąć wielką drogę, a stepem i lasami tak się prześlizgnąć chytrze, że żaden Grek nie dostrzeże.
Ariapejtos słuchał uważnie. Błyskawice migały jedna po drugiej, a grzmoty stawały się co chwila groźniejsze i bliższe. Deszcz kroplisty zaczął padać. Wszyscy przyspieszali kroku.
Timnes szeptał półgłosem:
— Rozkaż tylko, o najpotężniejszy. Pojadę rozkaz twój powtórzę, a pojutrze, na pierwsze święto Dyonizosa, będziesz miał w pobliżu Chio stu pięćdziesięciu Agatyrsów, posłusznych twojej woli... Gdy się Grecy dowiedzą o tem, łatwo ich oszukasz, o najmędrszy.
—* Dobrze, posziij do Kruka.
— Stanie się według twego życzenia. Odprowadzę cię, najpotężniejszy, do portyku i wrócę rozkaz twój spełnić.
Już weszli w dziedziniec. Światło błyskawicy oświetlafo drogę, prowadzącą od furty do głównego portyku. Pomiędzy kolumnami widać było zdaleka stojących niewolników greckich, trzymających zapalone fanoi w ręku. Powietrze wypełnione było dymem i zapachem smoły. Orszak Ariapejtosa podążał powoli szeroką drogą, wiodącą do pałacu; z obu stron jej pomiędzy liście laurów, tui, magnolii, migały twarze zamyślonych sfinksów, dzioby i szpony gryfów, piękne posągi Afrodyty i Satyrów, po których ślizgały się blade promienie błyskawic.
W tem grzmot rozległ się gwałtowny, na niebie mignął zygzag piorunem i huk nieopisany zagłuszył wszystkich. Połowa orszaku, ogłuszona, upadła na ziemię, inni zatrzymali się na miejscu, jak gdyby huk grzmotu w posągi ich zmienił'. Daszcz kroplisty począł gęsto padać.
Echo grzmotu stukrotnem odbiciem nad Bo- rystenesem i puszczą popłynęło. Niewolnicy z przestrachu cofnęli się w głąb portyku.
Gdy >wrażenie przestrachu minęło, ktoś z orszaku odezwał się:
— Piorun w pobliżu nas uderzył...
— Największego sfinksa w kawały strzaskał...
Jakoż istotnie kawały drobnoziarnistego sza
rego granitu aż do stóp Ariapejtosa poleciały. W powietrzu czuć było zapach siarki.
Niewolnicy szeptali:
— Zły znak... Zeus rozgniewany.
Timnes posłyszał to i odezwał się głośno:
— O, najpotężniejszy! Dobra to wróżba wita ciebie... Nawet Zeus gromowładca strzały swoje
u nóg twoich rzuca.
Słowa te uspokoiły przelękłych. Jeszcze kilkadziesiąt kroków—i wszyscy znaleźli się pod nakryciem portyku.
— Teraz, najpotężniejszy — rzekł Timnes — idę spełnić wolę twoją.
n
l
*T
s
t
i
<
Wysławszy posłańca do Kruka, Timnes nie wrócił do domu lecz poszedł do Diomeda.
Stary, w kożuch zawinięty, drzemał pod mu- rem wieży, przytuliwszy się do ściany, aby wiatr nie smagał go w oczy. Czekał na Timnesa, który mu codziennie wiadomości przynosił.
Poznali się przy blasku błyskawic.
— Przekonałem firiapejtosa, że potrzeba dla jego chwały aby sprowadził większy orszak F\ga- tyrsów. Zgodził się na 150, ale przyjdą wszyscy. Grecy nie będą liczyć. Niech stoją w pobliżu, ażeby ich można było użyć w każdej chwili...
— Dobrze... niech się firiapejtosowi zdaje, że oni jemu potrzebni... Już rozporządziłem się. Kruk idzie.
— Uprzedziłeś rozkaz.
Za dwa dni będziesz ich miał w pobliżu... niech obozowisko rozłożą w Czarnym lesie i czekają... Grekom powiemy, że przyjdzie orszak, który powiększy okazałość powrotu Ariapejtosa... Rozpuściliśmy już szeroko pogłoskę, że król przy
jął obyczaje greckie, greckim bogom ofiarę składa że zamieszka w Chio, a wszystkich gatyrsów sprzeda do ten i Sparty... Kto zechce — niech bidzie na uroczystości Dyonizosa a przekona się. Pomiędzy figatyrsami dzień i noc wędrują tacy, których słuchają wszyscy... Kruk także nie będzie milczał... Teraz każde kłamstwo na niekorzyść Piriapejtosa będzie krokiem naprzód do naszego zwycięztwa.
Mimo zapewnień Diomeda, Timnes wysłał jeszcze posła z poleceniem firiapejtosa, który dzień i noc miał pędzić do Kruka, ażeby figatyrsów co rychlej pod mury Chio sprowadził. Gdy Kruk rozesłał posłańców do wszystkich osad figatyrsów z rozkazem stawienia się natychmiast i ciągnienia p:>d Chio, nikt nie został od tego wyłączony — ani starcy, ani kobiety, 'ani dzieci. Było to ruszenie tak wielkie, że się równało poszukiwaniu nowej siedziby dla siebie, innych pastwisk dla bydła. Skrzypiące wozy, skórami opięte, w towarzystwie dzieci, niewiast i starców, trzody owiec, bydła, tabuny koni — wszystko to zerwało się z miejsca jak wicher, zakłębiło się i jak wicher popłynęło w jednym kierunku — do Chio. Była to wielka, żywa fala — o tyle straszniejsza, że uzbrojona w młoty i siekiery krzemienne, w łuki i strzały, w noże i miecze.
Podniecona zemstą, płynęła groźna, pozostawiając za sobą obłoki kurzu i step czarny, jak gdyby po przejściu szarańczy.
Kruk polecenie Diomeda i rozkaz Ariapej- tosa wykonał po swojemu.
Rozpuścił pogłoskę, że król, związawszy się przymierzem z Grekami, wszystkich Agatyrsów zaprzedał w niewolę a sam żeni się z Greczynką, przenosi się na stałe mieszkanie do Chio, skad
* 4»
wyszle wojsko z całej Grecyi, ażeby Agatyrsów na rynki handlowe jako niewolników popędzić Uzbrojonych niedawno żołnierzy wzywa teraz do Chio, ażeby ich chytrze broni pozbawić i tem łatwiej zamiar sprzedania Agatyrsów w niewolę do skutku doprowadzić.
Znano powszechnie dzikość i gwałtowność Ariapejtosa, znano jego miękkość dla Greków — nie było więc powodu nie wierzyć pogłoskom, tembardziej, że przybycie posła od Ariapejtosa Kruk wytłomaczył wedle swojej potrzeby.
Nie dziw przeto, że na myśl samoobrony zerwały się wszystkie osady Agatyrsów, a kupy, niedawno uzbrojonych barbarzyńców, upojone pragnieniem krwi, jednogłośnie wydały okrzyk: do Chio! do Chio!
Hasło to rozlegało się wzdłuż Irdyni, płynęło stepem nad Roś i Taśminę, wszędzie podnosząc na nogi Agatyrsów.
— Nie chcemy niewoli! Wolimy raczej poszukać nowej siedziby!
— Wybrać nowego króla!
— Kto się wyrzekł czci wiecznie jasnego i promiennego Papeosa, kto schylił głowę przed
bogami greckiemi z kamienia, ten nie może być
królem Figatyrsów.
Jedni za drugimi płynęli nieprzerwaną falą za Krukiem, który na ćwierć dnia od Chio sam się zatrzymał i długą linię z Rgatyrsów wyciągnął, ażeby żaden z nich po za nią nie wyruszył i do Chio nie zbliżył się bez rozkazu.
Dowódcy plemion zgromadzili się w obozowisku Kruka na naradę.
Na dwie godziny przed zachodem słońca tłumy flgatyrsów stanęły w lasach, otaczających wielkim pierścieniem góry piętrzące się nad Ły- bedzią.
Był to właśnie pierwszy dzień święta Dyoni- zosa. Grecy upojeni czcią boga, oddani od świtu wesołości i zabawie inie wiedzieli nic o tej fali barbarzyńców, która, burzą zemsty i obawy pędzona, ku Chio zbliżała się i zatoczyła pierwsze swoje obozy prawie pcd murarni miasta—pozbawionego straży i obrony. Kupy ftgatyrsów nie budziły obawy wobec przymierza z Piriapejtosem.
Gdy się na naradę do Kruka zgromadzili dowódcy plemion i starcy flgatyrsów, znalazł się
pośród nich Diomed.
Prawdziwość krążących pogłosek potwierdził.
— Cóż robić? — posypały się pytania.
-r- Nie możemy przecie pozwolić, aby nas i nasze dzieci ftriapejtos sprzedawał jak barany
Grekom.
— Trzeba się bronić!
— Bronić się trzeba — to prawda, ale tak, ażeby gorzej nie zrobić!
— Zniszczyć Greków do szczętu I Spalić i popioły ich domów z wiatrem rozwiać.
Myśl ta odpowiadała widocznie usposobieniu wszystkich.
— Zniszczyć! Spalić! — posypały się głosy.
— Poczekajcie — odezwał się Diomed. — Należy się pierwej przekonać, czy istotnie firia- pejtos wyrzekł się swoich bogów i swego plemienia. Dziś oni obchodzą święto szaleństwa, poświęcone najgłupszemu z ich bogów, wybierzmy kilku z pośród siebie, niech pójdą do Chio, przekonają się naocznie o wszystkiem, — wtedy... pomyślimy.-
— Dobrze! Dobrze! Dobra rada!
— file czy Grecy wpuszczą naszych do Chio?
— Postaram się o to — rzekł Diomed. Czasu jednak do stracenia nie ma. Wybierajcie zaraz.
Pośpiech tem bardziej był potrzebny, że niepodobieństwem było ukryć przez dłuższy czas pochód figatyrsów i oburzenie panujące pośród nich. Grecy mogliby się dowiedzieć o wszystkiem, obudzić czujność firiapejtosa i cały plan zemsty zniszczyć przed czasem.
Wybrano trzech najwiarogodniejszych, którzy wraz z Diomedem natychmiast w drogę wyruszyli.
Poszli znanemi już nam ścieżkami wprost do baszty, w której stróżował Jurgo.
Starzec na stukanie do furty, otworzył. Zdzi
wiony by i trochę, ujrzawszy nieznajomych w towarzystwie Diomeda.
— Mój stary przyjacielu, przyprowadzam ci oto ciekawych barbarzyńców, którzy nigdy jeszcze święta Dyonizosa nie oglądali.
— Najsłodszy Diomedzie, ciebie wpuszczę — wszak znamy się od lat pięćdziesięciu, twoich współplemieńców — nie.
— O, najlepszy, puść ich. Niech oglądają wielkie święto Greków, a potem, powróciwszy do domu, o chwale waszej opowiadać będą.
Jurgo wahał się. Twarze przybyłych Aga- tyrsów wydały mu się nie dość spokojne, jak na ludzi ciekawych przystało.
— Skądże się oni tu wzięli? — zapytał.
— Na rozkaz fjriapejtosa przybyli, przypędziwszy woły i owce, które mają służyć na pożywienie w podróży powracającego do swoich siedzib króla.
Jurgo przypatrywał się im badawczo.
— Możesz ich puścić, o najlepszy. Sam będę towarzyszyć każdemu ich krokowi, ażeby nie zbłądzili śród murów wielkiego miasta, jak w lesie.
Strażnik zmiękł trochę.
— Bądź-że uważny Diomedzie aby ich hipo- reta lub stratega nie dojrzeli. Mogliby poznać obcych ludzi, a właśnie wydali rozkazy, ażeby nikogo nie wpuszczać.
— Będę, o najlepszy, uważny.
Jurgo ręką skinął.
— Chodźcie... Teraz oto szykuje się orszak z chórami od domu stratega do świątyni Zeusa. Będziecie oglądać jeden z najpiękniejszych obrazów.
ftgatyrsowie, widząc przed sobą otwartą furtę i głębię jej ciemną, wahali się.
— Niema najmilsi ani chwili do stracenia — naglił Jurgo.
Diomed, zrozumiawszy powody ich bojaźni, odezwał się:
— idźcie za mną...
A potem zwrócony do Jurga, dodał:
— Boją się... ponieważ pierwszy raz w życiu przekraczają mury greckiego miasta.
Jurgo uśmiechnął się zadowolony. Diomed pośzedł pierwszy do furty, za nim figatyrsowie, a pochód ten dziwaczny zamknął Jurgo, który furtę zatrzasnął i zaryglował.
figatyrsowie, znalazłszy się w ciemnej bramie baszty, uczuli przestrach i cofać się poczęli instynktownie.
— Nie bójcie się, o najmilsi — odezwał się Diomed. — Jesteście pod opieką moją i mego najlepszego przyjaciela.
— Idźcie za nim — dodał Jurgo.
— Poprowadzę was najpzód na wieżę, ażeby wam całe miasto pokazać i wszystką potęgę Greków, a potem dalej pójdziemy. Chodźcie za mną...
Powiedziawszy to, kilka kroków postąpił naprzód i zatrzymał się przed wschodkiem wiodącym do otworu na podobieństwo drzwi odchylonych.
Sam poszedł przodem i w ciemnej czeluści otworu zniknął.
ftgatyrsowie stali na zewnątrz obawiając się iść za Diomedem.
Jurgo uśmiechał się, widząc nieśmiałość i bojaźliwość barbarzyńców.
— Idźcie za Diomedem, idźcie najlepsi... nie stanie się wam żadna krzywda.
W tem z ciemności wyciągnęła się ku nim ręka Diomeda.
— Chodźmy... niema czasu do stracenia! — odezwał się głos.
Za tą ręką szli koleją figatyrsowie i w ciemnościach ginęli. Trzymając się jeden drugiego i szaty Diomeda przęstępowali z trudem i obawą wschodki kamienne, ^a ciemność coraz większa otaczała ich.
— Diomedzie!. Tu może być zasadzka Greków... Zginiemy wszyscy od ich ostrych mieczów.
— Bądźcie spokojni...
Szli tak dalej, podtrzymując chwiejące się kroki opieraniem się rękoma o ściany.
Chwilkę wędrowali w zupełnej ciemności, nareszcie powoli jasność poczęła przenikać — coraz większa, większa... Z jasnością przybywała odwaga. Jeszcze kilkanaście kroków — i wszyscy znaleźli się na gładkiej, równej kamiennej podłodze, na której ustawione były maszyny ciskające kamienie, a obok nich stosy pocisków różnej wielkości.
Otoczyła ich odrazu atmosfera jasna, słoneczna, pełna niewidzialnych głosów ludzkich i wrzawy, które ją miłem i wesołem echem napełniły, a ogrom widoku, jaki uderzył ich oczy, przeraził nowem, nieznanem wrażeniem.
Żaden z nich głosu z siebie wydobyć nie
mógł.
Diomed zwrócił ich uwagę najprzód na ową maszynę, ciskającą kamienie, o której figatyrsowie pojęcia nie mieli. Poruszał korbą i podnosił wysoko sam jeden kamienie tak wielkie, że wszyscy razem nie byliby w stanie dźwignąć na pół dłoni od ziemi.
— Jakże my możemy walczyć z Grekami? — pytali zdziwieni.
— Na to ażeby kamień rzucić potrzebna ręka ludzka...
— Patrz, ile oni rąk mająl
Jeden z rozmawiających wskazał na falę ludu, poruszającą się we wszystkich kierunkach.
— Dziś Grecy są zbyt upojeni wesołością... ręce ich niezdatne są do ciskania kamieni i strzał.
Uwaga ta uspokoiła ich nieco.
Gdy się na maszynę ową napatrzyli dostatecznie, Diomed skierował ich oczy w inną stronę. Pokazał im świątynię Zeusa, dom stratega, formujący się przy nim orszak bachijski, a potem dom firiapejtosa.
— Widzicie tam daleko... bieleją do słońca
ludzie z marmuru wykuci i ten rząd kolumn i tych ptaków dziwacznych z podniesionymi skrzydłami.
Wszystkich spojrzenia skierowały się w tę stronę w milczeniu i szukały tych ptaków, owych ludzi białych i kolumn. Znalazły nareszcie i utkwiły się w nich oczy pełne podziwu.
— To jest dom, w którym będzie mieszkać Plriapejtos.
Niemy wybuch gniewu objawił się wykrzy- kiem figatyrsów, niedającym się naśladować ani opisać.
— Masze osady nie mają tyle kamieni i ozdób, takiej trwałości i wygód, jakie tam Grecy przygotowali dla Ariapejtosa — wtrącił Diomed.
Towarzysze jego\ wydali równocześnie jeden okrzyk tylko:
— O - o - o - o 1
Dźwięczało tam podziwienie i gniew.
Diomed zrozumiał ten nastrój i korzystał z niego.
— Dostał to wszystko od Greków za sprzedanych w niewolę Agatyrsów.
Chwilę trwało milczenie pełne oburzenia i gniewu.
Diomed ciągnął dalej:
— Ariapejtos czeka tylko zakończenia świąt greckich... Gdy wrócicie, opowiecie coście widzieli... Agatyrsom potrzebny król, któryby naszych bogów kochał, naszym cześć składał... Cóż? Będziemy czekać dopóki nas wszystkich w niewolę
zaprzeda? Musimy się bronić, musimy uprzedzić jego zamiary, dzień jeden stracony niepotrzebnie stać się może dniem naszej zguby...
Z piersi Agatyrsów wyrwał się znowu okrzyk:
— O - o - o - o!.,.
Tymczasem miasto całe, obiane promieniami wieczornego słońca, wrzało ruchem i ożywieniem niezwykłem. Ze wszystkich stron przeciągały ku rynkowi, ku świątyni Zeusa i ku świątyni Demetry tłumne orszaki młodzieńców i niewiast, przystrojone w liście dębu i tui, spadające wieńcami, na głowie lub opasujące biodra. Jedni szli parami, śpiewając pieśni na cześć Dyonizosa, inni, pobrawszy się za ręce z dziewczętami, posuwali się naprzód, zataczając szerokie koła, tańcząc i śpiewając.
Tuż obok postępowali atleci i żołnierze, na pół nadzy, bo tylko lekką tuniką mieli pokryte biodra i ramiona. Jedni z nich ubrani byli w złociste hełmy na głowie, z czubem, rozszczepionym na kształt piór, które, bogato złocone, bawiły się z promieniami cichego i pogodnego słońca; za pasem krótkie miecze i okrągłe tarcze, przewieszone na lewem ręku, inni z dzidą tylko i bez sandałów szli obok śmiejąc się, upojeni całodzienną czcią bachijską i rozmawiając wesoło. Tu widziałeś konnego atletę, popisującego się piękną jazdą, straszącego dzieci i niewiasty, ówdzie grupa starców szła spokojnie, ale znać było w czerwonych policzkach i ożywionych spojrzeniach podniecenie
winem — wszyscy płynęli do jednego miejsca, które stało się środkowym punktem zabawy.
Agatyrsowie wraz z Diomedem zeszli z wieży i, trzymając się na uboczu trochę, postępowali z tłumem naprzód.
Zjawienie się na ulicach Chio tych ludzi w skóry owiniętych, o włosach długich, spadających na ramiona i plecy, o brodach i wąsach zarosłych, rozczochranych, którzy, zamiast mieczów przy boku, mieli siekiery krzemienne, a zamiast kształtnych łuków greckich, jakieś dziwaczne kawały drzewa
o dwóch końcach,'■* połączonych suchem jelitem baraniem—zwróciło na nich powszechną uwagę. Jeden tylko Diomed pośród nich był trochę z gre- cka ubrany i grecką mowę rozumiał.
— Co to za barbarzyńcy? — pytano.
— Z orszaku Ariapejtosa — odpowiadał Diomed. Wyprosili sobie pozwolenie ażeby oglądać
wielką uroczystość grecką.
— Zanieczyszczą nam miasto ci mleko-jady!
— Zatrują powietrze zapachem skór!
— Pozwólcie im, o Grecy, podziwiać was, a gdy wrócą — chwalić.
Grecy żartowali dalej:
— Hej, wy! Czosnykarze!
— Cybularzel
— Przywieźliście może na święto Dyonizosa czosnek i cebulę!
Znaczenie tych żartów rozumiał tylko Dio-
med; towarzyszący mu Agatyrsowie słuchali tak obojętnie, jak się słucha dalekiego szczekania psa.
— Pragnęlibyśmy oglądać króla Agatyrsów,
0 Grecy, kroczącego w waszym orszaku.
— Różni się od was tylko suknią grecką...— odpowiedziano sarkastycznie.
W tej chwili różnobarwna masa ludu zakoły- sała się, odezwały się zdaleka dźwięki muzyki
1 powietrze napełniło się wrzawą.
— Orszak rusza... zaraz go będziecie mogli oglądać...
— Niema obawy... nie przecisną się do orszaku i chórów...
— Jeśli zręczni jesteście — odezwał się jakiś starzec — możecie wyleźć na dach tego domu i cały orszak oglądać.
Diomed powtórzył propozycyę towarzyszom i wkrótce wszyscy znaleźli się wygodnie ulokowani na płaskim dachu jakiegoś domu.
Dostrzeżono wkrótce te dziwne postacie barbarzyńców — czarne, obrosłe, pełne dzikości i ku nim pobiegły ciekawe spojrzenia.
Poczęto pokazywać ich palcami.
— Niedźwiedzie neurscy! Niedźwiedzie! — wołano.
Agatyrsowie nie rozumieli jednak tych obelg i żartów.
Oni mieli przed sobą widok nieznany, nie- oglądany nigdy, o jakim pojęcia wytworzyć nie mogli — i to wszystko przejmowało ich zgrozą,
obawą, strachem. — Ogarniało ich uczucie sił tajemniczych, przed którymi korzyła się, drżała i buntowała się ich dzika dusza. Orszak posuwał się
o kilkadziesiąt kroków od nich jak wąż różnobarwny. Błyszczały od słońca hełmy i miecze, migały białe chitony niewiast, rozwiewały się szerokie poły himationów, w które zawinięci, szli starce—przesuwały się koturny i maski aktorów— a wszyscy ożywieni winem, podnieceni uroczystością, z pieśnią lub wesołą rozmową na ustach. Nad tym wesołym, rozbawionym tłumem, w zielone wieńce i kwiaty strojnym, wisiała jasno-nie- bieska kopuła, napełniona drgającemi promieniami łagodnego wieczornego słońca, które złocistą twarzą szeroką i pogodną spoglądało na szczęśliwe miasto.
Agatyrsowie, przykucnąwszy do gładkich dachów, spoglądali wzrokiem tygrysa, mającego się rzucić na ofiarę.
Wreszcie z gardła wszystkich jeden okrzyk
się wyrwał:
— Ariapejtos! Ariapejtos!
Postacie ich zakołysały się na dachu, jak gdyby skoczyć chciały.
Diomed szepnął do nich:
— Cicho 1 Bo was tu Grecy rozszarpią na kawałki.
C>, którzy wykrzyk Agatyrsów, pełen dzikich, nieznanych im dźwięków słyszeli, mimowolnie pod
nieśli spojrzenia do góry, zatrzymując je na dziwacznych postaciach barbarzyńców.
— Wyją z radości, że ujrzeli króla swego...
— Hej, wy, cybularze—cicho!...
— Nie jesteście w lesie śród dzików i niedźwiedzi!
Agatyrsowie nie rozumieli jednak obelg i żartów. Spojrzenia ich utkwione były nieruchomo w jeden punkt, wpatrzone tak uporczywie i namiętnie, jak gdyby chcieli obraz widziany zapamiętać na długo ze wszelkiemi szczegółami. W tej chwili właśnie dostrzegli Ariapejtosa.
Jechał na dwukolnym wozie tryumfalnym, jak zwycięzca. Niewolnik trzymał lejce trzech zaprzężonych koni, w kwiaty i zielone girlandy ubranych, które postępowały powoli, hamując swoje ogniste temperamenty. Jakby rozumiejąc takt muzyki, robiły rytmiczne ruchy głowami i nogami, tak że pochód ich równał się raczej tańcowi niż pochodowi zwykłemu. Ariapejtos miał na głowie okrągłą, przystającą do ciała czapkę, która na szczycie ostrym szpicem kończyła się; kuta ze stali, złocona, ozdobiona rzeźbami dokoła, połyskiwała do słońca niby kula złocista. Na nim błyszczał pancerz, zakrywający tylko pierś i plecy, rzemiannym pasem przepasany. W prawem ręku trzymał buławę rzeźbioną, a lewą obejmował w pasie stojącą obok niego Nauzykę. Miała ona na sobie białą wełnianą tunikę, sięgającą do stóp prawie, tak, że ledwie nogi w sandały obute, widać było. Przepasana
213
frWttłra* Z-l ' •» ’1
na biodrach wązkim pasem czerwonym tunika, sfałdowana lekko na piersi, pozwalała widzieć piękne ramiona i ręce i piękne kształty Nauzyki. Mały hełm, z szerokim brzegiem nad czołem, jak u Ateny, pokrywał jej głowę i bujne ciemne sploty włosów, szerokiemi puklami wydobywały się z pod hełmu nad czołem i na skroniach. Za nimi stał Aristeas w szyszaku złocistym.
Za wozem cisnęły się tłumy domowników i dostojników, w gronie których był także Abarys, nieodstępny przy boku Gorgo.
— Uważajcie, czy Timnesa tam nie ma — spytał Diomed.
«
Wiedział, że qo nie będzie.
Agatyr:owie wysilali swoje spojrzenia — ale go dostrzedz nie mogli.
— Nie ma.
— Nie ma. Tam gdzie Grecy odprawiają uroczystości na cześć swoich bogów, nie może być Timnes, który nie sprzedaje ani bogów swoich, ani ludzi Grekom.
— Gdy orszak ruszył dalej, Diomed odezwał się:
— Teraz możecie wracać do obozu. Opowiecie wszystko coście oglądali Krukowi, a potem wszystkim, fi zapamiętajcie drogę z powrotem, abyście w nocy trafić mogli. '
— Trafimy.
Diomed przyprowadził do furty Agatyrsów, odryglował i wypuścił ich sam, gdyż przy bramie
nie było nikogo. Nawet Jurgo podążył do świątyni. Odprowadziwszy ich, wrócił na rynek. Pragnął ujrzeć kogoś z orszaku firiapejtosa ażeby się
0 Timnesa zapytać i zdać mu sprawę z tego co zaszło.
Orszak tymczasem rozwijał się coraz szerzej
1 po kolei odzywać się poczęły chóry: chór starców zwiastował nastąpić mający wkrótce sen natury, posępny, smutny, podobny do śmierci; biadali oni nad tem, że wkrótce słońce zatoczy swój wóz promienisty w głąb nieba i tylko z łaski rzucać będzie niekiedy garść promieni złotych, ale bez ciepła i życia. Chór młodzieńców śpiewał pieśń wesołą — że życie jest nieśmiertelne a młodość najpiękniejszym darem bogów na ziemi. Ona jest odrodzicielką życia, siłą twórczą, potęgą jako słońce, które w łonie swojem trzyma światło i ciepło. Wiosna jest młodością natury. Z niej wytry- śnie nowe życie, tak jak z ogrzanej ziemi wyrosną nowe liście winnej latorośli, a na nich błysną złociste i różowe jagody — dar Dyonizosa.
Nikt jednak, zdawało się, nie słyszał narzekań, skarg i ożywczej nadziei chórów — dokoła kipiało życie jak puhar, musującem winem nalany. Żarty, dowcipy, ucinki latały w powietrzu, krzyżując się z sobą jak pociski strzał z dwóch stron przeciwnych puszczane.
Gdy orszak Ariapejtosa przesunął się, ukazała się postać dziwaczna nieco, która powszechną uwagę na siebie zwróciła — snać dobrze znaną
była wszystkim. Był to mężczyzna słuszny, o wąz- kiej śniadej twarzy, szerokim, wielkim nosie, uśmiechniętych głupich oczach i wązkich ale grubych ustach, skrzywionych do uśmiechu nawet wtedy, gdy z nikim nie mówił. Ubrany w szeroką chla- midę, brudną i wytartą, miał na wązkiem czole
o brwiach wydatnych jak u małpy, olbrzymi wieniec laurowy, który mu całą głowę prawie zakrywał, a w ręku niósł tabliczkę i rysik. Obok niego, w medyjską szatę ubrany, szedł człowieczek niewielkiego wzrostu, z dużym zgarbionym nosem,
o małych ciekawych oczkach, pochlebnie uśmiechających się do każdegQ, z całego wyglądu podobny do psa, który nieśmiało kiwa ogonem każdemu, niepewny czy dostanie, kość do ogryzienia, czy — kije. ^
— Poeta! Poeta!—krzyczeli wyrostki szkolne.
— Netejczyk! Hetejczyk!
— Z drogi! idą przyjaciele!
Poeta kiwał głową na wszystkie strony, jak koń gdy się od much opędza, zadowolony ze swojej popularności, a Hetejczyk uśmiechał się słodko do wszystkich i szedł cichutko jak lis skradający się do kury.
— Poeto! napisz mi wierszyk...
— Dobrze... rozkaż tylko... Po ile obolów płacisz od wiersza?
— To zależy od tego, co napiszesz.
— Wszystko czego pragniesz, o najlepszy wypiszę.
Pochylił tabliczkę, rysik ujął w rękę i uśmiechnięty czekał.
— O, on potrafi... ręczę że potrafi.
— Hetejczyk za okpiwanie ludzi w buzię dostał — napisz elegię.
— Wszystko jest względne — odrzekł uśmiechnięty hetejczyk.
— Napisz... masz dwa obole.
Poeta przyłożył rysik i pisać począł:
O, ty co wiatry zamknąłeś w pieczarze
Wypuść je — niech łzy otrą z mojej twarze...
Niewiasty i młodzieńce zaglądali do tabliczki i śmieli się do rozpuku.
— Dosyć! dosyć! Więcej nie płacę.
— Słuchaj... jutro w teatrze będzie przedstawienie na cześć króla figatyrsów — napisz chór, że firiapejtos jest najpiękniejszym i najmędrszym w świecie.
— Ile wierszy i po czemu?
— Po cebuli od wiersza...
— Nie, najmilsi — tylko za obole pisuję, albo — za wino.
— Patrz, patrz ten warchlak z obory Apol- lina udaje dowcipnego.
— Słuchaj... poeto! Helena wynalazła nowe narzędzie do zamiatania izby—napisz hymn.
— Gotów jestem... po obolu...
Chwycił rysik, przyłożył i pisał:
O, najpiękniejsza! Ty coś trojańskiej Helenie podobna...
— Dosyć! Dosyć! Niech nikogo nie ośmiesza...
— Przestań pisać — idź świnie paść na Argos ..
Poeta uśmiechał się słodko.
— Mam żonę i czworo dzieci, które wyżywić muszę...
— Stań przed świątynią Zeusa i rękę wyciągnij, a nie szargaj poezyi po błocie.
— Talent, dar bogów, tyle wart ile za niego płacą —wtrącił półszeptem i pokornie Hetejczyk.
Dowcip przechodził w oburzenie.
— Uciekajmy, \iciekajmy od takiej poezyi
i takich poetów, oni zatruwają myśli i powietrze.
— Poezya nieśmiertelna jak bogowie — wtrącił poeta.
— Poezya, ale nie słowa sklejone głupią myślą.
— Z takich jak wy rozrodzi się liczne potomstwo poetów, którzy każdą gębę nacierać będą rymami — za obole.
— Precz z nim! Precz z hetejczykiem!
— Dajcie mu pokój! Oni dopomagają sobie wzajemnie do okpiwania ludzi... i dobrze im razem!
— Żyd w dzierżawę wziął natchnienie jego!
— Precz! Precz!
Miotając obelgi, tłum ruszył dalej, zostawiwszy za sobą uśmiechniętego poetę, któremu coś do ucha szeptał słodkim głosem hetejczyk.
Gdy się to działo na rynku, pierwsze szeregi kapłanów i chórów zbliżały się już do świątyni Zeusa.
Diomed nadaremnie rozglądał się dokoła, szukając kogoś z Agatyrsów. W tern posłyszał dotknięcie się czyjeś z tyłu. Obejrzał się — przed nim stał Timnes.
— Szukałem ciebie... Byli tu?
— Byli... Widzieli wszystko... Wysłałem ich do Kruka..
— Dobrze...
— Wiedzą co powiedzieć należy.
— Tem lepiej. Zostawmy Greków, niech się bawią... Teraz rozpoczną się na nowo libacye. tańce i zabawy, które do północy trwać będą, a potem zmęczone ciało i oszołomione głowy złożą do spoczynku.
Słońce już zaszło, gdy tłum, ucztujący, ani myślał rozchodzić się do domów. Wieczór był tak pogodny i cichy jakby nie jesień, złocąca liście zawitała, ale panowało lato obfite i płodne. Przedsionki wszystkich świątyń, wszystkie wschody prowadzące do portyków, ^ wszystkie miejsca, gdzie tylko usiąść można, usiane były grupami ludzi. Siedząc i stojąc, pito wino, spożywano przyniesione z domu pożywienie, a wesołe rozmowy, pełne ożywienia, wzbijały się głośnemi wybuchami śmiechu po nad miasto.
Na rynku formowały się coraz nowe orszaki do tańca i popisów atletycznych.
Niewolnicy, w usługach winiarzy będący, roznosili pomiędzy wesołym tłumem pełne difros wina, które rozkupywano tak rychło, że ledwie nastarczyć można było. Dziewczęta i młodzieńce, Starce i niewiasty ucztowali pod gołem niebem. Z domów najbliższych wynoszono stoły i stołki, naczynia i puhary, placki jęczmienne i mięsiwo —
i zasiadano do żywej biesiady. W powietrzu czuć było zapach baraniny z czosnkiem, słychać było głuche dźwięki puharów i mis.
Rozchodzić się poczęli wszyscy gdy Niedźwiedzica dobrze już zmęczoną paszczę nachyliła ku ziemi.
Diomed, powróciwszy do domu Jurga, zastał starego przyjaciela należycie podchmielonego winem. Dwaj pomocnicy jego, dozorcy wieży, także na cześć Dionizosa nie mało wina wypili. Ale Diomed hojnym był tego wieczora. Wróciwszy z miasta przyniósł pełny difros przedniego wina, które u kupca z Olbii kupił.
Jurgo siedział z dwoma Grekami przy stole
i resztki wina dopijał. Uradował się bardzo gdy dostrzegł Diomeda.
— O, najlepszy! — zawołał ujrzawszy go — w złą godzinę przychodzisz. Ma stole próżny dzban stoi.
— Przeczuwałem to — odrzekł wesoło Dio- med — i pomyślałem ażeby próżny pełnym zastąpić.
Wiadomość ta przyjęta była okrzykiem radości.
Difros stanął na stole — i kubki poczęły krążyć na nowo.
Gdy ostatni puhar wypity został, a na twarzach znać było zmęczenie, Diomed odezwał się:
— Teraz czas odpocząć... odprowadzę was do izby, najmilsi.
Nie było z ich strony żadnego oporu. Wesołość połączona była u wszystkich ze znużeniem. Każdy szedł chętnie do łoża.
Diomed jeden tylko w tej gromadce był trzeźwy, chociaż także pijanego udawał.
Gdy już wszystkich do spoczynku ułożył, do leżących odezwał się:
— Usiądę jeszcze na wschodach portyku, bo czuję, że głowa moja zbyt jest rozpalona.
Nikt mu już na to nie odpowiedział.
Diomed wyszedł, usiadł i nasłuchiwał czy śpią. Spali — słychać było wyraźnie nerwowe,
4
gorączkowe chrapanie wszystkich. Wszedł tedy znowu do izby i przekonał się czy śpią istotnie. Spali jak zabici, nie było żadnej wątpliwości.
Opuścił więc izbę i poszedł szybkim krokiem w kierunku pałacu Ariapejtosa. Pod kolumnami leżał Timnes.
— Siadaj — rzekł ujrzawszy Diomeda.
— Cóż zrobiłeś? — spytał po cichu.
— Już otaczają Chio dokoła... — Kruk przy- pełzał na brzuchu wraz z pieszymi żołnierzami prawie pod główną bramę... Grecy śpią... kilkunastu strażników zaledwie czuwa... Konni w najbliższym lesie czekają... Dzięki uroczystości straż pijana... Do baszty Jurga podszedł pieszy oddział... wpuścisz go cicho...
— Wpuszczę...
— Masz klucze?
— Wezmę zaraz... wiem gdzie są. U Jurga śpią wszyscy.
— Gdy już będą pod furią, dasz mi znać... Rzucę się z tą garstką Pigatyrsów, która jest ze mną, na czuwających strażników i wszystkich w pień wytnę... i tak głowy, jak na pół odcięte, kiwają się im od wina...
— Bądź gotów...
— Ruszaj Diomedzie... Czasu do stracenia nie ma... Teraz sen Greków najtwardszy.
Diomed powróciwszy, przekonał się, że strażnicy spali, zabrał klucze od furty, wiszące na kołku, a wychodząc śpiących w izbie na klucz zamknął. Obszedł część baszty cichutko, wszedł do bramy i po omacku do furty trafił. Otworzył ją ostrożnie o tyle tylko ażeby mógł przesunąć się i wyszedł. Bór szeroko przed nim leżący, szumiał ledwie dosłyszalnym szeptem. Niebo było głębokie, ciemno błękitne aż czarne, a gwiazdy jak małe punkciki błyszczały. Diomed stał w ciemną i głuchą głębię lasu wpatrzony i nasłuchiwał. Zdało mu się, że szelest jakiś posłyszał w dole, między krzakami. Wyszeptał jakieś słowo—i posłyszał odpowiedź. Cicho, prawie bez szmeru żadnego, poczęli się czołgać ku niemu ludzie — wstawali i jak cienie wślizgiwali się jeden za drugim do otwartej furty. Diomed ustawiał ich w szyi bramnej jednego przy drugim, a gdy już weszli — klucze odniósł, furtę pozostawiwszy nie zamkniętą.
Przysposobiwszy wszystko według ułożonego planu, poszedł chyłkiem i zawiadomił Timnesa.
— Są już?
— Czekają.
— Wracaj... Gdy tylko hałas usłyszysz, bierz się do Greków. Najprzód zapalić co się tylko da zapalić... potem opanowywać wieże, ażeby ani jedna żywa dusza nie zdołała się wymknąć... O ftriapejtosie ja sam pomyślę...
Mówiąc to już nie miał miny skradającego się lisa, ale stał prosto, śmiało, pełen dzikiej zuchwałości i odwagi, gotów do walki, której pragnienie długo na dnie swojej duszy ukrywał.
Diomed poszedł.
Timnes zniknął,, jak gdyby pod ziemię się schował.
Nie było komu patrzyć co się w Chio dzieje. Wszyscy spali. Tylko garstka na pół sennych strażników czuwała przy głównej bramie — czuwaniem nieprzytomnych i zmęczonych ludzi. Od murów i baszt cień padał szerokiemi smugami, a w tym cieniu chyłkiem zbliżali się Aga- tyrsowie do głównej strażnicy. Naraz w kilku miejscach miasta błysnęły łuny pożarów, a przy strażnicy rozległ się krzyk głosów ludzkich. Płomienie buchały coraz gęściej, coraz silniej, a krzyki oderwane przeobrażały się powoli w wrzawę.
Trwało to zaledwie kilka minut. Ten i ów zbudził się i wybiegł na ulicę. Trudno było z początku zoryentować się co się dzieje: czy to alarm
skutkiem pożaru, czy jakiegoś innego wypadku. Wątpliwość nie długo jednak trwała. Przez główną bramę, opanowaną prawie bez oporu przez Timnesa, buchnęła fala Agatyrsów uzbrojonych po grecku, która zalewała powoli całe miasto. Od strony furty Diomeda przychodzili inni, roznosząc zapalone głownie po mieście i mordując każdego, kogo tylko napotkali.
O obronie mowy nawet być nie mogło. Wodzowie i żołnierze, pijani świętem bachijskiem, spali bez broni, a zbudzeni hałasem, przestraszeni jękami i łunami pożarów, nie o wspólnej obronie lecz o ratowaniu własnego życia myśleli. Ci i owi rzucili się do furt i bram, ale wszystkie były już opanowane, a strażnicy pomordowani. Kto zdołał wydostać się za mury, wpadał w ręce Agatyrsów, którzy przybywali w liczbie coraz większej i uzbrojeni tylko w młoty i siekiery krzemienne, pędzili jak huragan pod mury. Kto mógł wchodził bezpiecznie przez bramy opanowane już przez Agatyrsów lub przy pomocy haków wdzierał się na mury, aby się rychlej do miasta dostać. Chio wypełniło się lamentem i krzykiem niewiast, nawoływaniem się żołnierzy, jękiem mordowanych.
Pożar ze wszystkich stron przyświecał walce bezbronnych Greków, niewiast i dzieci z bezlitośną massą barbarzyńców, podnieconych zemstą, upojonych łatwem zwycięztwem.
Widziano wprawdzie uwijających się przy świetle pożarów tłumy zbrojnych figatyrsów, ale
dużo czasu minęło zanim Grecy domyśleli się co się dzieje.
Jeden tylko Ariapejtos odgadł odrazu co się święci.
Z początku myślano, że pożar jest rzeczą przypadku i nieostrożności, a walka—następstwem burdy ulicznej.
Rychło jednak przekonano się, że to obmyślony napad na miasto, będące już w ręku i władzy Agatyrsów. Oprócz żołnierzy uzbrojonych, tłumy piesze i konne barbarzyńców, w otoczeniu dzieci i niewiast przesuwały się przez miasto, mordując bezlitośnie każdego Greka. Małe ich, zwinne i chyże konie przelatywały śród dymu
i płomieni i tratowały, niedobitków leżących na ziemi.
Jedni zajęci byli rabunkiem, inni mordowaniem ludzi. Grecy, przekonawszy się, że niema ratunku, walczyli do ostatniej kropli krwi, drogo sprzedając życie.
Śród mordujących się tłumów, od pałacu Ariapejtosa pędziła konna grupa Agatyrsów. Wiodła ją niewiasta w pół chiton grecki odziana, mająca na ramionach skórę niedźwiedzią, w ręku młot kamienny, a za pasem krótki mieczyk brązowy we krwi zbroczony. Włosy jak węże rozrzucone na ramionach i szyi, twarz ogorzała, okopcona dymem. W spojrzeniu miała coś dzikiego
i strasznego, jak koń, na którym siedziała.
Była to Taura.
— Gdzie jest dom Aristeasa? — wołała pędząc.
— Gdzie jest dom Aristeasa?—pokażcie mi!
Dom Aristeasa, w którym przypadkowo skupiła się garstka żołnierzy, bronił się zawzięcie. Ani dostać się do wnętrza, ani go zdobyć było niepodobieństwem, figatyrsowie kilkakrotnie podkładali ogień — ale bezskutecznie. Wreszcie buchnęły bure kłęby dymu z kilku miejsc naraz.
Tłum figatyrsów, otaczający go, wydał jeden okrzyk dziki:
— Hu - u - u - u!
Grecy wdzierali się na dachy i strzałami zasypywali figatyrsów. Płomień spędzał ich z dachów. Skupiać się poczęli pod portykami i tam zawiązywała się walka na młoty i miecze. Przed nimi nie było zwycięstwa. Jedni kładli się obok drugich i ciałami swemi zamykali drogę do wnętrza.
W tem hałas nowy, inny jakiś dał się słyszeć.
To świeża fala figatyrsów przybyła na pomoc. Grekom nikt z pomocą nie przychodził.
Taura wdzierała się konno na wschodki, prowadzące do portyku.
— Nauzyka! Gdzie jest Nauzyka! Ja chcę ją zadusić... Zadusić...
Palce kurczyły się jej jak szpony jastrzębie.
— Zaduszę ją! Zaduszę! — Wybuch zemsty tak gwałtowny ogarnął ją, że wydawała się szaloną.
227
Kopyta końskie ślizgały się po kamieniu.
Wtem we drzwiach ukazały się dwie postacie niewieście. Gorgo niosła ranioną i na pół żywą Nauzykę.
Stanąwszy we drzwiach i ujrzawszy tłum rozbestwiony przed sobą, chciała się cofnąć, ale już było zapóźno. Języki ogniste i kłęby dymu buchać poczęły przez drzwi.
Gorgo powiodła zrozpaczonem, pełnem trwogi śmiertelnej okiem po zgromadzonych. Oczy jej błysnęły, pierś wydęła się.
— Timnesie! Tiłnnesie! Ratuj Nauzykę!
Taura posłyszawszy to imię, w bok młotem krzemiennym uderzyłaU<onia i zmusiła go zrobić skok nad siłę prawie. Stęknął, zgrzytnął kopytami
0 marmur i w jednej chwili znalazł się obok Nau- zyki i Gorgo.
Taura rzuciła się koniem na obie kobiety
1 rozłączyła je. Zeskoczyła w jednej chwili i młotem w piersi Nauryki walić poczęła. Głuchy bezdźwięczny jęk był odpowiedzią na to uderzenie.
Tłum rzucił się na bezbronną Gorgo. Zawiązała się walka na pięście. Gorgo broniła trupa przyjaciółki. Zdołała odebrać któremuś z walczących figatyrsów siekierę i broniła się tak zręcznie, że przystępu do siebie nie dała.
Przed wzrokiem jej, rozpalonym walką, migały blaski pożarów, o uszy obijała się wrzawa dzika—echo zwycięztw barbarzyńców. Broniła się bez nadziei obrony.
W tem zdało się jej, że tłum zakołysał się jakby trącony niewidzialną siłą, a za chwilkę dostrzegła czyjeś potężne ramiona, roztrącające zbitą
masę ludzi.
— Precz ztądl Precz!
Poznała głos Timnesa.
Piersi jej podniosły się wysoko a głosem pełnym przerażenia krzyknęła:
— Timnesie! PrędzejI Spiesz się! Ratuj Nauzykę.
U nóg jej leżał już tylko trup Nauzyki.
Timnes się na wschodki portyku wdzierał, gdy dostrzegł młot Taury podniesiony nad głową Gorgo.
— Tauro! Ina... — krzyknął co sił mu starczyło.
Było już za późno. Młot Taury roztrzaskał głowę siostry. W chwili, gdy doleciał ją głos Timnesa, Ina, zbroczona krwią upadła na trupa Nauzyki. Zdawało się, że z nią ostatnia zapora, wstrzymująca tłum barbarzyńców, runęła—wszyscy posunęli się ku drzwiom, wiodącym do wnętrza, padali jedni na drugich, jedni — drugim tworząc barykadę. Pożar jednak objął już wnętrze domu flristeasa i płomienie wydobywały się na zewnątrz. Przez drzwi główne buchnęły płomienie z dymem zmieszane i zmusiły barbarzyńców do cofnięcia się.
* *
« *
w
Świt szarzeć począł na niebie, gdy Greków nie było już w Chio — były tylko trupy. Miasto płonęło całe. Śród płomieni i dymu uwijały się dzikie, okopcone postacie flgatyrsów, zajętych rabunkiem domów i trupów. Furty i bramy miejskie stały otworem. Jak mrówki wszystkiemi szczelinami, wypełzały do palącego się bezbronnego miasta tłumy figatyrsów z zewnątrz, napływające bez przerwy jak fala za falą — dzikie, mściwe, krwi żądne i rabunku.
Świątynie, posągi, ozdoby — wszystko co praca ducha ludzkiego tworzyła powoli, stało się pastwą ognia i rąk ludzkich mściwych barbarzyńców. Wspaniały Zeus u stóp swego tronu leżał rozpryśnięty na kawałki, poczerniały od dymu, a mury, tworzące jego*świątynię, okopcone dymiły się powoli.
Pałac flriapejtosa był jedną wielką kupą kamieni, na której tu i owdzie dopalały się resztki sprzętów i leżały w nieładzie ogorzałe krokwie
i belki. Ogród do niedawna pełen cienia i ciszy, zawalony trupami figatyrsów i Greków, szczątkami posągów, sterczał gołemi pniakami opalonych drzew, a zamiast woni kwiatów, wypełniał go zapach dymu i smród palących się trupów.
W jednym z jego końców widać było kupkę Agatyrsów — a na czele jej Kruka. Otaczali oni zbitą massą jeden punkt i spoglądali zakrwawio- nem okiem na zgliszcza i ruiny.
Była to straż Ariapejtosa.
W środku jej leżał król skrępowany powrozami. Ręce i nogi miał związane tak mocno, że powstać nie mógł. Leżał nieruchomo na grzbiecie, na pół nagi, bez broni i ozdób. Nie miotał się, nie krzyczał. Czuł, że jest bezbronnym. Myśl
0 wyswobodzeniu się i chęć zemsty miotała nim po kolei.
Paliło go pragnienie — usta otwierał mimowolnie, wciągał powietrze ażeby się oświeżyć
1 wzrokiem, pełnym gniewu, wodził szukając twarzy znajomych.
— Gdzie jest Timnes? — pytał charczącym głosem.
— Wnet go obaczysz... Przyjdzie tu ze stryczkiem na ciebie.
Ariapejtos, zdawało się, pogróżki tej nie słyszał.
— Gdzie Kruk?
Odpowiedź była równie groźna.
— Leż spokojnie, niewolniku grecki!
— Gdzie Kruk? Pragnę go widzieć... Byłem dla nich nie królem ale bratem... czyżby zdradą mi zapłacili?...
Któryś z Agatyrsów bliżej stojących, usłyszawszy, kopnął go nogą.
— Cicho bądź, ty psie, wychowany na greckich kościach. Ty wszystkich zdradziłeś... wszystkich sprzedać chciałeś—za ozdóbki greckie i wino.
W tej chwili większy hałas się zrobił w tłumie. Przybyli nowi żołnierze, a na ich czele Timnes.
Za nim ze wszystkich stron sunęły się tłumy Aga- tyrsów. Śród wykrzyków rozmaitych przeważały głosy niewieście. Do środka tłumu wdzierała się Goa.
— Śmierć synowi zabójcy! Śmierć za śmierć Spargapejtosa!
Inni wołali złośliwie:
— Hejl Grecy! Wstawajcie bronić przyjaciela!
— Rozszarpać go w kawały!
— Wywlec za miasto!
— Wywlec jajc psa, który cudzego ogniska
pilnuje. •
Woły zaprzężone w jarzmie stały właśnie
opodal. t,
Rzucono się i wyprzężono je w jednym momencie. Tłum rozstępować się począł. Woły przyprowadzono do Rriapejtosa.
Zaczepiono go sznurami za nogi, a potem przymocowano sznury do ogonów wolich i popędzono.
— Za miasto! za mury!
— Niech wszyscy oglądają tego zdrajcę bogów i ludzi! *
Zbrojni flgatyrsowie otoczyli woły i flriapej- tosa i tak w tem otoczeniu dziwny orszak zdążał do głównej bramy — tej samej, przez którą wjeżdżał niedawno, witany jako tryumfator. Ciało jego zaczepiało się co chwila o kamienie, głowa podskakiwała, a hałas ludzi i przekleństwa głu-
szyły wykrzyki zemsty króla figatyrsów. Ale dzikie chychoty były odpowiedzią na nie.
Tak, gdy jedni kończyli ruinę i rabunek miasta, inna część, przeważnie z kobiet i starców złożona, towarzyszyła urągowisku Ariapejtosa.
Śmierć jego była już zdecydowaną. Miał zginąć tak, jak każdy zdrajca ginął. Największy wóz, jaki się znalazł w obozowisku flgatyrsów, naładowano suchym chrustem, na którym położono skrępowanego Ariapejtosa i przywiązano mocno aby nie spadł. Do wozu zaprzężono najsilniejszą parę wołów. Na pół żywego, krwią zbroczonego, pyłem i błotem pokrytego króla włożono na wierzch wozu. Gibkość ciała była tylko śladem życia. Zamknięte powieki kiedy niekiedy podnosiły się i spadały—bezsilne.
Zapalono chrust od spodu i tak wóz płomieniem buchający w drogę sunął w asystencyi przekleństw i krzyków. Ryk przestraszonych wołów łączył się z wyciem tłumu w jeden głos dziki. Chrust rozpalał się coraz bardziej, trzeszczał i syczał, a ogniste języki otaczały ze wszech stron znienawidzonego króla.
Raz tylko śród syku płomieni i wrzasku
tłuszczy ozwał się głos jego:
— Grecy! — Grecy!
Czy to było wołanie o pomoc, czy skarga na Greków, którzy jego i siebie zgubili — nikt się domyśleć nie mógł. Rzadko kto to wołanie usłyszał — a było ono ostatniem.
Wkrótce gdy dolna część wozu przepaliła się, woły oderwały się z rozworą i jarzmem, uciekając przestraszone, a trup flriapejtosa zgorzał do szczętu. Na tern jednak nie zakończyła się zemsta, którą Gryp i Goa kierowali. Gdy wóz
i chrust spłonęły doszczętnie, zebrali oni szczątki kości i niedopalone części ciała na jedną kupę, narzucili na nią stos drzewa i podpalili znowu. W ten sposób po Ariapejtosie pozostał tylko popiół, z popiołem drzewnym zmięszany.
Gdy już wszystko wygasło doszczętnie, Goa przyskoczyła do tej kupy popiołu i kościstemi rękoma rozrzuciła ję na wszystkie strony. Potem dopiero podążyła za Timnesem, który, okrzyknięty królem Agatyrsów, jako zwycięzca, pociągnął na czele tłumów do osad nad Irdyniem.
Chio było jedną wielką kupą rumowisk i gruzów, nad którymi unosił się swęd pożarów, zapach niedopalonych trupów i kłęby dymu. Wschodzące słońce powitało zamiast pięknego miasta ruiny
i zgliszcza, śród których snuli się spóźnieni goście, żądni rabunku pozostałych pod gruzami resztek.
Nad wielką i smutną.ciszą miasta przelatywało ptactwo gromadnie, żer obfity czując, siadając tu i owdzie na sterczących kolumnach i niedopalonych dachach, a słońce sypało snopy łagodnego i cichego światła.
Pomiędzy przebiegające tu i owdzie postacie Agatyrsów podążał Diomed, wprost do domu Ari- steasa, jakby miał plan jakiś ukryty i zamiar.
Po dokonaniu zemsty nad Ariapejtosem, gdy nie dostrzegł w tłumie Taury, powrócił do miasta. Przypomniał sobie ostatnią walkę na wschodach portyku flristeasa, śród której ją widziano. Poszedł jej szukać. Znalazł. Odrzuciwszy kilka trupów, dostrzegł trzy ciała niewieście, jedno na drugiem leżące: Nauzyki, Gorgo i Taury. Ostatnią była Taura, strzałą przeszyta przez piersi — strzałą Figatyrsy skierowaną widocznie do Greka.
Stanął zamyślony, po trupach i zgliszczach okiem wodząc.
— Poczekaj... — rzekł — wrócę tu, nanoszę drzewa i sprawię ci pogrzeb, jakiego największy z Greków nie był godzien... nad twemi popiołami usypię największą mogiłę i śpiewać będę do końca życia o tem, że byłaś — dobrą.
Zeszedł ze wschodków, trupy przestępując
i podążył wprost do wieży Jurga.
Okute drzwi jego mieszkania zamknięte były. Strażnik, gdy posłyszał zgrzyt klucza, ku drzwiom się pochylił i natknął się na Diomeda.
— Co się stało! — zawołał przestraszony.
— Pójdź i obacz!
Jurgo miał złe przeczucia, ale o tem co się stało pojęcia nie miał. Zapach dymu i spalenizny uderzył go. Zrobił kilkanaście kroków naprzód i domyślał się wszystkiego.
Zakrył dłońmi oczy i płakać począł.
— O, Grecyo! — zawołał.
Diomed odezwał się:
— Przeznaczenie... Oszczędziłem ci boleści
■»
patrzenia...
KONIEC
V )• '.i/.
ił»0'*'* 5"!
O '■
*f ^F '1 < £
BAD 'K ;■
i' *
u i. r .
oa-T-iO v/
*Z: T&
V- v
-* u i-r 72
■»
AK
T.J. 26-Ż3-5, 2^>ra
31 w. 4 2
\