Gawroński Franciszek CHIO

GAWROŃSKI FRANCISZEK

CHIO



PRZEDMOWA.

Przedmowa, do powieści — jest czemś w ro­dzaju objaśnienia do obrazu. Zbyteczna. Obraz może dać tyle, ile widz wziąć potrafi. A jednak jest ona czasem potrzebną, niekiedy — niezbędną.

Dawniej pisano przedmowę dia czytelnika, teraz — dla krytyków. Mówiąc bez obrazy honoru krytyki i krytyków, przedmowa ułatwić może wza­jemne poznanie się i porozumienie się. Po co krytyk ma szukać tego, czego nie ma w powieści, a błąkając się, prowadzić na bezdroża czytelnika? Krótko mówiąc, to co napisałem jest marzeniem historycznem. Jest w tem określeniu pewna sprzeczność w pojęciu i zestawieniu wyrazów — marzenie i historja, fantazya, wyobraźnia i praw­da. A jednak powieść moja jest marzeniem — jeżeli się komu lepiej podoba,—na tle dziejowem.

Chio. — 1. -j

W każdej powieści musi być prawda i fik- cya, prawda—to życie; fikcya — możliwość, praw­dopodobieństwo. Skąd wziąłem to, co prawdą historyczną da się nazwać, łatwo odnaleźć. Moż­na ją streścić w dwóch słowach: Herodot i arche­ologia. Myśl ó Chio i Chionitach rozwinięta w po­wieści także nie moja. Człowiek tak mało z sie­bie daje, chociaż zdaje się mu że dużo! Upla­styczniłem ją tylko. W życiu państw i narodów nie miała ona prawdopodobnie żadnego urzeczy­wistnienia. W Chio, które, jak nie trudno odgad­nąć, utożsamiłem z Kijowem, nie pozostało prawie żadnych pamiątek po pierwotnej kulturze greckiej — trochę monet i to z okresu rozkwitu Grecyi.

Dopiero w IX wieku spotykamy się z kultu­rą grecką, ale* już chrześciańską. Wolno było wszakże wybrać Nestorowego Kija lub mitycz­nych Chionitów. Obie wersye są równie możli­we, równie prawdopodobne, równie niepewne i je­dnaki mające zapach legendy.

Tyle co do tła.

Chodzi teraz o myśl przewodnią autora. My­śli tej dostarczyły mi czasy dzisiejsze i trochę roz­myślania nad losami dziejowemi narodów i państw. Trudno być pozytywistą historykowi. Trzeba ko­niecznie wierzyć, że losami państw i narodów kie­

rują po połowie: opatrzność i własna nasza wola. Nie chodzi mi o wyrazy lecz o pojęcia do tych wyrazów przywiązane. Czy my tę siłę, leżącą po za granicami naszej woli i możności, nazwie­my fatalizmem, fatum lub opatrznością, nie wielka będzie w gruncie różnica, tembardziej, że nie umiemy nazwać i poznać ręki, kierującej tą siłą. Każdy naród, a często i człowiek, nazywa ją ina­czej. Mniejsza zresztą o to.

Stwierdzić tylko możemy, że pod ciosami tej siły padają kultury, cywilizacje narodów, wie-

#

kami zdobyte, państwa całe wówczas dopiero, kie­dy zaczyna szwankować a nieraz psuje się moral­ność publiczna. Jużci dla każdej cywilizacyi jest ona inną. Ja mam na myśli tylko cywilizacyę naszą, europejską, różną na różnych stopniach państwowości. Moralność musi istnieć nie tylko w ustach profesora, ale w życiu publicznem naro­dów i państw. Gdy ona ginie — giną soki żywot­ne. I wówczas to zjawia się owa siła fatalna, która niszczy państwa, jak siła życia, która roz­kłada próchno, ażeby z niego nowe życie stwo­rzyć.

Chio padło skutkiem swego egoizmu poli­tycznego i braku moralności publicznej.

Myśl wypowiedziana jest niewątpliwie potęż­

niejszą niż wyobraźnia moja, którą ozdobić ją pragnąłem.

Czy ten na poły dziki obraz, jaki przedsta­wiłem, będzie dla kogo przestrogą? Jestem pew­ny, że nie. Stanie się, co stać się musi. Ciało, trącone po równi pochyłej, spada i rychlej lub

później spadnie. Takie jest prawo.

Kto doczeka upadku i niewiadomego nowe­go życia?

Trzy dni drogi dzieliło Agatyrsów od Gre­ków. Pas ten ziemi na północ zamknięty był greckiem miastem Chio, a na południe osadą Chionitów Kremnoj, leżącą w tem samem miej­scu, gdzie rozpoczynały się szeregi skał, od za­chodu ku jutrzence przecinające w poprzek B o- rystenes. Nie bez przyczyny usadowili się Grecy w Kremnoj. Łodzie greckie, naładowa­ne woskiem, futrami, pszenicą'w Chio, szły do Kremnoj, tu przeładowywano wszystko na wozy, odwożono do Olbii, składano na okręty i wysyła­no do ftten, Sparty, Teb. Ażeby towary swoje uchronić od napaści Agatyrsów, barbarzyńców, włóczących się ze stadami swemi na płaszczyźnie między Borystenem i Hypanisem, kupcy trzymali w Kremnoj załogę konną, którą dowo­dził hiporeta, towarzyszący karawanie aż do Olbii i z Olbii do Kremnoj.

Koczowiska Agatyrsów od Kremnoj aż do Hypanisu sięgały, a od hypanisu aż do Chio.

*

W tej pustyni, zielonej na wiosnę, szarej w jesie­ni, a białej w zimie, nie było ani jednego miasta; w dzikim stepie, tu i ówdzie, w głębokiej dolinie lub pod lasem nad rzeką, widać było ich siedzibę jako okrągłe okopy, z ziemi sypane, jak pierścień kamieniem, zamknięte bramą, która się zataroso- wywała w razie potrzeby dębowemi bierwionami. Tam, kiedy już trawy uschły, a długie jesienne deszcze padać poczęły i utrudniały wędrówkę na wozach, postępujących ze stadami bydła wraz z całym rodem, wszyscy ściągali się do okopów i pod ich obroną zimę spędzali, mało troszcząc się

0 bydło i konie, które same sobie szukały poży­wienia i pójła. Przez zimę robiono strzały, przy­sposabiano narzędzia kuchenne i broń z kamienia, szyto odzież i oczekiwano z niecierpliwością pier­wszych promieni wiosennego słońca, potem roz­poczynały się wzajemne rabunki, a ci, co uprawą zboża trudnili się, prowadzili handel z Chio, nie tylko zboże, lecz i zdobytych niewolników sprze­dając.

Akropolis w Chio był miejscem niezdo- bytem prawie i pięknem. Wznosił się na wyso­kiej górze, bronionej od wschodu Borystenem, od północy i południa porosłemi lasem szerokiemi wąwozami, a od zachodu przegrodzony wąwóz kazał stratega z Chio jeszcze bardziej pogłębić

1 przekopać, tak, że łącząc się z północnymi i po­łudniowymi wąwozami, tworzył jeden wielki pier­ścień. Drogim i najpiękniejszym kamieniem tego

pierścienia była, wznosząca się na szczycie góry, tuż nad szeroko, niby morze rozlanym Boryste- nem, świątynia Zeusa herkejosa. Poważny i spo­kojny jej portal, białemi kolumnami, zdobnemi w kwieciste głowice, spoglądał na miasto, rozrzu­cone kolisto u stóp tronu Zeusa. Szeroki i wiel­ki dziedziniec świątyni, wysadzony lipami cieniste- mi i otoczony białą marmurową balustradą, zamy­kającą szczyt góry, staczającej się ku falom Bo- rystenu, stanowił miejsce odpoczynku, zabaw i na­rad Chionitów. Świeży powiew od wody, zapach jodłowych i sosnowych lasów, który przylatywał na skrzydłach wiatrów z drugiej strony Borystenu, skupiał tu zawsze liczne gromady Greków, lubu­jących się w czystem powietrzu i w dalekim wi­doku na dziką krainę Scytów, których koczowiska ciągnęły się aż do brzegów Tanaisu i dalej w kra­je nieznane nikomu.

O kilkaset kroków od balustrady, otaczającej świątynię Zeusa, stał dom strategi, frontem zwró­cony do południowej kolumnady świątyni. Był to olbrzymi budynek, w czworobok podłużny zabu­dowany, którego tylko przednia część, do połowy prawie, znajdowała się pod dachem; druga połowa, wysokim murem opasana, nie miała dachu nad sobą, a gonne korony jaworów, lip i dębów, wzno­szące się po nad mury, świadczyły, że to był ogród połączony z mieszkaniem.

Przez szeroki prostas, wiodący środkiem wielkiej kolumnady, wchodziło się do obszernego,

z góry oświetlonego dziedzińca, z którego po obu stronach wiodły drzwi do sypialnych pokojów go-

r

ści, szafami i rozmaitych składów. Środkiem te­go dziedzińca biegła lekka kolumnada dwuramien- na i łączyła się z salą, z której było wyjście do talamos i antitalamos, potem szły po­koje niewolnic służebnych, a na wprost sali pro­wadziły drzwi do ogrodu. Po środku kolumnady, wiodącej do gynaikonitis, stał niewielki ołtarz ofiarny, domowym bogom wzniesiony. Wielki ten dziedziniec wewnętrzny, przybrany w dem nie, tripody, tetrapody, stoliki i stołki różnych wielkości, o rzeźbionych podnóżach i oparciach, służył za salę do uczt uroczystych, ile razy słota nie pozwalała ucztować w ogrodzie.

Na straży kresów i koczowisk Agatyrsów stał Timnes, wódz z ramienia Ariapejtosa. Sie­dziba części plemienia, z królem na czele, była nad Wielką wodą, nad jeziorem Białem, które łą­czyło się szeregiem nieskończonych jezior, zwa­nych Irdyń, z Borystenesem. Barbarzyńcy tę pła­szczyznę wodną, rozciągniętą na dzień drogi wszerz, dwa wzdłuż, ku ujściu Borystenesa, nazy­wali Wielką wodą, bo była niby morze słod­kie, bezbrzeżne i niedostępne, a zasiane małemi kępami dzikiej roślinności. Ktoby tu się na łodzi, drogi nie znając, puścił pomiędzy tę lśniącą po­wierzchnię jezior, pomiędzy ostrowy, jak zielone czuby wyglądające z wody, byłby się zbłąkał i do ojczyzny nie wrócił. Nad brzegami tej wody, a na­

wet pośród zielonych wysp, pełnych zwierza róż­nego i ptactwa, mieszkali rozrzuceni osadami figatyrsowie, bezpieczni, bo z jednej strony broni­ła ich niezmierzona płaszczyzna rozlanego w je­ziora i stawy Borystenesu, z drugiej horodyszcza stepowe. Tylko od Neurów, najbliższych sąsiadów, bezpieczni nie byli.

Ledwie śniegi zeszły, a słońce zieloną tra­wę z czarnej ziemi wywabiło, Ariapejtos ruszył na Neurów, całe plemię figatyrsów na tę wyprawę powołał, rozgniewany tem, że Neurowie, przepra­wiwszy się w zimie przez Mypanis, liczne stada zrabowali i popędzili w głąb swego kraju, aż nad brzegi Tyrasu, a dużo niewiast i dzieci do niewoli zabrali. Timnes z garstką wojowników ledwie zdo­łał uciec i schować się za okopy.

Wyruszył tedy na nieprzyjaciół Ariapejtos — i nie wracał. Wyrostki i starzy koczowali w ste­pach nad Irdyniem, ‘dzieci i niewiasty na Wielkiej wodzie siedziały w swoich osadach, ale jedni i dru­dzy czuli się bezpieczni, bo z Grekami żyli w przy­mierzu, a walka z Neurami tak była rzeczą zwy­kłą, jak powrót wiosny i zimy.

Na Białem jeziorze, tuż na początku prawie Wielkiej wody, daleko na środek jeziora wysunię­ta, stała osada Kruków. Niedawno jeden z nich, Spargapejtos, panował nad Agatyrsami, lecz wódz innego rodu, chociaż tego samego plemienia, ojciec Ariapejtosa, zwyciężył w bitwie Kruka, zabrał jego stada, żony, wozy, skóry — tysiąc łuków kazał

u nóg swoich złożyć, wszystkie siekiery kamienne odebrał od jego wojowników, wszystkie strzały krzemienne, nad bezbronnymi objął panowanie, a głowę Spargapejtosa zatknął na żerdzi w swo­jej osadzie. Kruk, syn zwyciężonego, upokorzył się przed Ariapejtosem, ale własne założył ogni­sko. Gdy ostatni śnieg stopniał na ziemi, pięćset dębów zrąbał w najbliższym lesie, pięćset pali wbił w jezioro, a na nich zbudował osadę, daleko od Ariapejtosa, ażeby widokiem jego twarzy nie przypominać sobie utraconej władzy. Ale pogo­dził się z tą władzą, zemstę zaprzysiągłszy królo­wi. Dwadzieścia osób składało tę osadę: powino-

*

waci, rodowiczy, niewolnicy, własne jego żony i dzieci, a najstarsza między nimi Goa, matka Kruka, najmilsza niegdyś żona zabitego króla Aga- tyrsów.

Kruka w osadzie było —poszedł na wyprawę z Ariapejtosem, jego woli i sile posłuszny, a ród, jego pilnował koczowisk i siedziby.

Na pomoście z nieociosanych dębów, ułożo­nych na palach sterczących na wysokość jednego chłopa nad wodą, wznosiły się zabudowania, po­dobne zdaleka do namiotów. Były to mieszkania, większe po środku pomostu, mniejsze opodal i po skrajach, z takich samych nieociosanych, z kory jeno odartych bierwion dębowych, ustawionych po­chyło w ten sposób, że podstawa tego budowania była rozkraczysta, a górna część kończyła się śpi- czasto. Wejście do owej kołyby, podobnej do na-

miotu z drzewa, stało przez cały dzień otworem, a na noc zasuwało się zaworą, przypominającą drzwi, zbitą z rozłupanych bierwion dębowych, połączonych z sobą przecznicami, związanemi ro­ślinami wodnemi i łykiem lipowem. Do palów uwiązane stały łodzie, z pnia lipowego wydrążone, długie i wąskie.

Wnętrze kołyby było równie proste jak i jej budowa. To wszystko, co się tam widziało, zale­dwie zasługiwało na nazwę narzędzi i sprzętów. Na sęku dębowym wisiał łuk i kołczan skórzany, strzałami wypełniony, w kącie leżały skóry woło­we i baranie na włos wyprawne, które widocznie za posłanie i odzież służyły. Tu i ówdzie na pomo­ście widać było rozrzucone czaszki ludzkie, niektó­re całe jeszcze, białemi połyskujące zębami, inne odcięte od szczęki górnej w ten sposób, że two­rzyły rodzaj puharów do czerpania wody, wewnątrz wygładzone starannie, świeciły jakimś ponurym blaskiem.

Na pomoście, na palach wetkniętych, suszyły się skóry bobrowe, rosomasze, wiewiórcze, kunie; jedne już suche zupełnie, w trąbkę zwinięte, ster­czały ku górze, inne czerwieńiły się do słońca świeżem mięsem. Na bierwionach pomostu leżały szczątki niedojedzonych ryb, kości rozmaitych pta­ków i zwierząt, łupiny jaj ptasich—a nikt nie my­ślał uprzątać tego. Nad pomostem i kołybą krą­żyły stada kruków i wron, siadały na szczycie, zrywały się, przelatywały na pole, sadowiły się na

świeżo obłupionych skórach, wiszących okrwawio­ną stroną do słońca, wydziobywały robaki, gnież­dżące się we krwi, walczyły z sobą zawzięcie, krakając gwałtownie i uderzając o siebie skrzy­dłami. Gdy się zmęczyły walką, zlatywały na po­most, chwytały niedojedzone świeże kości i znowu walczyły o nie ze sobą lub z psami.

Pośród rozrzuconych resztek i niedojadków, pośród gromady psów, prowadzących wojnę z wro­nami, siedziały dwie postacie ludzkie o kilkanaście kroków od kołyby. Chociaż to był cichy i ciepły wieczór wiosenny, na pomoście kurzyło się ogni­sko dla opędzania cisnących się ze wszech stron gromad komarów. '.Kruk zbudował je starannie z kamienia ogładzonego, którego dostarczyły mu w obfitości brzegi wodne, ułożył na polepie z gli­ny i kształt nadał okrągły, wielkiej misy, płaskiej zupełnie, która na wysokość dwóch piędzi wzno­siła się nad poziomem pomostu. Opodal tego. ogniska, zagłębionego nieco we środku, z obawy ażeby popiół lub węgle nia wypadały na pomost, widać było wielki przerąb, mniej więcej w kwa­drat regularny zrobiony, przez który połyskiwała srebrzysta powierzchnia wody. Przy innych koły- bach były mniejsze ogniska, ale tym samym kształ­tem budowane i posiadały obok takie same otwo­ry, które służyły do zsypywania popiołów, do zrzu­cania resztek i niedojadków do wody, gdy się ich już zbyt wiele nagromadziło, do czerpania wody, a nawet do łowienia ryb, nęconych odpadkam

pożywienia ludzi i mnożących się obficie pod po­mostem.

Z dwóch postaci niewieścich, siedzących przy ognisku, jedna była dzieckiem sześcio- siedmio- letniom, druga dziewczyną około lat dwudziestu,

o ile można było wnosić z całej postaci i zupeł­nego fizycznego rozwoju, chociaż siedziała zgar­biona. Obie nie miały na sobie żadnego okrycia. Dziecko siedziało pod olbrzymią skórą turzą, roz­wieszoną na czterech palach, tak że tworzyła ro­dzaj nakrycia czy parasola od deszczu i słońca. Na wysuszonej, jak pęcherz, powierzchni słychać było, niby bębnienie, skakanie po niej wróbli, wron i kruków, pokrzykujących niemiłosiernie z ca­łą swobodą i bezpieczeństwem. Koło jednego z palów, na którym skóra turza wisiała, siedziało dziecko na długim rzemieniu za nogę przywiązane, z obawy ażeby, pozostawione samo sobie, nie wpadło do wody i nie utopiło się. Jasne jak len włosy, skłaczone w gęste kędziory na głowie, sta­nowiły jedyne przykrycie jego. Ma gołe ciało, zbrunatniałe od słońca i niepogody, padały tysiące komarów, które, pomimo kurzącego się ogniska, rojami krążyły koło dziecka, szukając młodego ciała i świeżej krwi.

Spało przed chwilą. Tylko co się obudziło, przecierało oczy pięściami i powolnym, leniwym ruchem odpędzało roje komarów, obsiadających twarz jego, ramiona, plecy, piersi. Robiło to ma­chinalnie, obojętnie, spokojnie, ze spokojem i obo-

*

iętnością konia lub wolu, uderzającego się ogonem po biodrach.

Dziewczyna, siedząca przy dziecku, także nie miała na sobie żadnego okrycia. Tern się tylko różniła od dziecka, że nie była przywiązaną, wło­sy na głowie miała dłuższe i jeszcze bardziej skła- czone, skórę jeszcze bardziej osmaloną od wia­trów i słońca — to też komary wcale prawie na niej nie siadały. Przed nią, a właściwie na kola­nach jej leżały wyprawione na włos czarne skóry owcze, które ona zszywała razem — na posłanie i okrycie. Miała w ręku zaostrzoną szczękową kość suma, którą'z wielkim wysiłkiem robiła w skórze dziurki i przewlekając je wysuszonemi baraniemi jelitami, łączyła mocno ze sobą. Przy tej robocie, zapatrzona w kudły baranie, mruczała coś pod nosem — coś podobnego do śpiewu, do płaczu, do narzekania. Smutne jęczenie dziewczy­ny rozlegało się w ciszy wieczornej po całym porno-

*

ście, łączyło się ze szczekaniem psów i wyciem, z krakaniem wron, i niby płacz czajki płynęło po wodzie daleko i echem między ostrowami ginęło.

Jęczenie to przerwało dziecko Kruka;

Tauro, jeść...

Dziewczyna, którą dziecko Taurą nazwało, nie ruszyła się nawet i zszywania skór nie przer­wała.

Poszukaj — odrzekła spokojnie.

Dziecko, skrobiąc ciało, napastowane przez

komary i głowę, zdawało się nie słyszeć czy nie rozumieć skierowanych do niego wyrazów.

Jeść... — powtórzyło.

Pójdź do ogniska Grypa, może tam co znajdziesz...

Odwiąż...

Taura odrzuciła niechętnie skóry, leżące na jej kolanach, podniosła się, wyprostowała i znowu schyliła się nad dzieckiem, które odwiązywać po­częła.

T\ wpadnij do wody!—rzekła z akcentem przestrogi.

Dziewczynka, leniwie skrobiąc się po całem ciele, poszła' na drugi koniec pomostu, a Taura znowu zasiadła do zszywania skór owczych i ję­czącym głosem, podobnym do wycia psa, śpiewa­ła a raczej mruczała pod nosem:

Gdzież ty teraz jesteś Jno moja?

Czy ukradli ciebie Hiperborcje?

Czy może tur nogami podeptał, rogami skłół ciebie?

Czy może niedźwiedź żarłoczny,

Spotkawszy w stepie zielonym,

Ciebie, towarzyszko lat moich dziecinnych,

Zjadł mięso twoje słodkie, wypił krew ciepłą,

A białe kości wilkom do gryzienia zostawił...

Gdy śpiew Taury, jak wycie żałosne, rozle­gał się na pomoście, wewnątrz kołyby szmer ja­kiś się dał słyszeć, baranie skóry, w kącie leżące, ' poruszyły się nagle, a po chwili wysunęła się z ką­

ta postać starej kobiety. Włosy miała skłaczone w kędziory, siwe, rozwichrzone, twarz pooraną zmarszczkami, a na obwisłe, stare ciało, oliwko­wego koloru, narzuconą skórą owczą, włosem do góry zwróconą. Okrycie to trzymała obiema rę­koma z przodu i przytulała do wychudzonych swoich piersi. Była to Goa, matka Kruka, a żo­na zamordowanego przez firiapejtosa króla figa- tyrsów. Nosiła na sobie ślady królewskiego do­stojeństwa: miała naszyjnik ze złotych kółek, a przy każdem kółku zwieszała się na łańcuszku okrągła złota blaszka, przedzielona zębami wilka lub lisa, tak, że każdemu poruszeniu się naszyjni­ka brzęk towarzyszył. Złote zausznice, misternej greckiej roboty, w kształcie wielkich kół, obwie­szonych świecidełkami, u dołu, brzęczały i poły­skiwały za każdem pochyleniem się starej kobiety.

%

Na stawach rąk, suchych, pomarszczonych o cie- mno-brunatnych żyłach, wyciągniętych jak struny, błyszczały szerokie menele, w sznur skręcone,*

o głowach żmij z otwartemi paszczami. Wszyst­kie te błyskotki, rzeźbione lub robione ręką mi­strza greckiego, dziwacznie wyglądały na gołem zupełnie ciele, mającem za całe okrycie skórę baranią.

Goa, wysunąwszy się powoli z kąta, na pro­gu kołyby stanęła i ociężałem spojrzeniem na mruczącą Taurę spojrzała.

Gdzie dziecko? — spytała.

Poszło do ogniska Grypa.

W tej chwili właśnie dziewczynka wracała od Grypa, głośno zawodząc, jak małe szczenie.

Co ci jest? — odezwała się niechętnym głosem Goa.

Nic nie znalazłam...

Goa zwróciła się do Taury:

Słuchaj, przecie przed kilku dniami upo­lowaliśmy suhaka, coś musiało zostać mięsa w po­piele?

Taura, nie podnosząc się z siedzenia, odrze­kła niechętnie.

Zostało... ale chowam... Jeżeli Gryp wró­ci głodny i nic nie dostanie? Bić będzie.

Daj mu, daj — odrzekła stara z akcen­tem prośby i rozkazu.

Taura odrzuciła leżące na jej kolanach skóry owcze, przyczołgała się na rękach do ogniska, wzięła popychaczkę do ognia, z długiego kawałka krzemienia zrobioną, i grzebać nią poczęła na bo­ku ogniska. Rozgarnęła popiół, a z pod szarej jego masy ukazało się tylne udo suhaka.

Przynieś siekierę!—zawołała do dziecka.

Dziecko, jak psiątko uradowane, skoczyło ku

kołybie i przyniosło siekierę bronzową, do drzew­ca przymocowaną.

Taura odgarnęła z uda resztki popiołu, a po­tem odrębywać poczęła kawał mięsa. Robota szła powolnie, ciężko. Zrobiwszy siekierą nacięcie, próbowała potem rękami odrywać nacięty kawa­łek, a gdy się jej to nieudawało tak, jak sobie

życzyła, brała znowu siekierę do rąk, znowu rą­bała, znowu brudne swoje ręce, od kożucha ba­raniego odjęte, kładła na udo i z krwawiącej się masy na pół surowego mięsa odrywała napół od­cięty kawałek. Udało się jej to wreszcie. Wzię­ła go do rąk i dziecku podała, które z rozpromie- nionem okiem, uśmiechnięte przypatrywało się ca­łej czynności, a pochwyciwszy mięso, jeść poczę­ło skwapliwie, oblizując krew z palców i ust.

Taura, nie rzekłszy ani słowa, kamiennym pogrzebaczem poczęła nagartywać popiół na okrwawione udo suhaka, ażeby je w ten sposób dłużej od zepsucia,. uchronić.

Słońce już się ku zachodowi chyliło. Dale­ko, na nieobjętym N okiem przestworzu wodnem widać było ruch ptactwa, krążącego stadami nad zielonemi ostrowami, jakby szukało dla siebie noc­legu i spoczynku. Na cichej powierzchni, ozłoco­nej słońcem, rzucały się ryby do góry, z pluskiem i trzepotem. Stada rybitew krążyły nad osadami, napełniając powietrze krzykiem i jękiem, schylały się nad zwierciadłem, piersią swoją muskając led­wie zmarszczoną wieczornym powiewem wiatru jego powierzchnię; ta lub owa chwytała ciekawą rybkę, wysuwającą z wody biały łebek z czerwo- nemi płetwami i leciała z nią w błękit bezbrzeż­ny. Jak oko zasięgnąć mogło, po nad brzegami Białego jeziora czarniały nawodne osady ftgatyr- sów, a nad niemi słupem unosiły się ku górze białe dymy i ginęły w błękicie. Nad tym wielkim

obrazem dzikiej natury osiadła cisza wieczorna tak potężna, że krzyki ptactwa, psów szczekanie, głosy ludzkie rozpływały się w tern morzu ciszy niby szepty jakieś, niby półtony, krążących nad osadami komarów.

Goa posępna, zamyślona zdawała się nie zwracać uwagi na to wszystko, co ją otaczało, a Taura zasiadła znowu do zszywania skór ow­czych.

Słuchaj — zwróciła się ku niej stara kró­lowa — czy nie chodziłaś dzisiaj w step za poży­wieniem?

Nie, bałam się!

Cóż znowu! Duch stepowy strach na ciebie rzucił? Trzeba było przynajmniej mleka przynieść.

Taura spojrzała na królowę.

Boję się — rzekła z naciskiem. — Alboż nie wiesz, że Timnes poszedł z Ariapejtosem na Neurów? W okopach niema nikogo. W taki czas właśnie Alanowie polują na nieostrożnych.

Stara mruczeć coś poczęła. Taura, nie pod­nosząc głowy od skóry, rzuciła:

Oni przecież Jnę porwali...

Na przypomnienie Jny, córki swojej, która niegdyś za pożywieniem w pole wyszła i znikła na zawsze, twarz starej królowej sposępniała. Wspo­mnienia ją ogarnęły. Gdy się Jna rodziła, Goa była królową. Całe plemię Agatyrsów znosiło do ich osady skóry bobrowe i turze, mięso upolowa­

nych zwierząt zawsze świeże piekło się w popie­le na ognisku, dostarczano pod dostatkiem kumy­su, który rozweselał myśli, rozwiązywał języki, członkom nadawał świeżość i gibkość młodości. Grecy kupowaii u nich niewolników i skóry, a da­wali słodkie wino i błyszczące ozdoby. Wszystko to odebrał od nich ojciec Ariapejtosa, ulubionego męża w boju zabił, a skóry i niewolników kazał u nóg swoich składać. Wspomnienia te mieszały się z uczuciem głodu.

Myślała właśnie nad tem, czem się posilić, gdy Taura, ukończywszy robotę, podniosła się z sie­dzenia i poczęła się wyprostowywać, wyciągając kolejno ręce i nogi z elastycznością młodego żbi-

«

ka. Nagle zesztywniała i wzrok utkwiła w bez­brzeżny przestwór Wielkiej wody. Sępie jej spoj­rzenie coś godnego uwagi dojrzało, chociaż na po­zór nic nie było widać, coby zaniepokoić mogło. Srebrząca się i migająca do światła powierzchnia wody zlewała się na horyzoncie ciemnoszafirową smugą mgieł, nad którą wisiało niebo, a na niem, niby punkty ciemne, stada wodnego ptactwa, które zdaleka wydawały się jakby zawieszone w powietrzu.

Taura, ażeby lepiej mogła widzieć, przyłoży­ła obie dłonie do czoła, tworząc rodzaj zasłony nad oczyma i odezwała się:

Niewiasty wracają z jeziora.

Goa spojrzała w tym samym kierunku, do­kąd biegło spojrzenie Taury.

Nie widzę... — odrzekła spokojnie.

Istotnie, zdawało się, że Taura się myli; oprócz jednego punktu, który wydawał się większym od

innych, nic nie było widać.

Taura na ten punkt ręką wskazała

Tam...

Goa spojrzała znowu.

Trzcina nadbrzeżna... — zauważyła obo­jętnie.

Nie — odpowiedziała Taura stanowczo — będziemy mieli świeże mięso i jaja.

Powiedziawszy to, skoczyła zwinnym ruchem w bok, jak zając, pobiegła ku tylnej części kołyby i wiosło wzięła.*

Przywiozę drzewa na ognisko — rzekła.

Zarzuciła sobie na plecy okrycie ze skóry owczej, spięła pod szyją bronzową fibułą i z wio- słem w ręku do wiszącej tuż przy palu łodzi sko­czyła. Była to ładna, kształtna, zwinna jak tygry- siątko dziewczyna, o ruchach lekkich i swobodnych. Zesunęła się jak wiewiórka po żerdzi do łodzi, odwiązała ją, plusnęła wiosłem o wodę — i łódź,

o dziobie spiczastym, jak strzała pomknęła wy­brzeżem jeziora w górę i wkrótce pomiędzy szu­warami znikła zupełnie.

Goa siedziała przy ognisku, wpatrzona w cie­mny punkt, wskazany jej przez Taurę. Długo, przez pół godziny może, punkt ten wydawał się nieruchomym, niby ptak zawieszony w błękicie nad nieobjętym przestworem nieba, ale coraz sta­

wał się wyraźniejszy, bliższy. Taura miała wzrok dobry. To wracały łodzie z plemienia Kruka, któ­re na polowanie jeździły na błota Irdyńskie, gdzie na małych ostrowach urządzano zasadzki na za­jące i ptaki i zbierano jaja dzikich gęsi i kaczek. Wyprawie tej kobiet i dzieci przewodniczył stary Gryp, brat królowej, najstarszy z pokolenia, które­mu Ariapejtos pozwolił w domu pozostać, bo już nie miał siły łuku naciągnąć i uciekać dość chy­żo przed nieprzyjacielem.

X

Trzy łodzie, wracające z wyprawy na Irdyń- skie wody, przypłynęły równocześnie prawie z Tau- rą, która przywiozła drobnych gałęzi i dwie kłody dębowe, uwiązane ż tyłu do czółna. Jedna część przybyłych kobiet wyładowywała ryby, jaja i kilka złapanych w sidła zajęcy, a druga zajęła się wy­ciąganiem chrustu i kłód dębowych na pomost. W osadzie zakipiało życie, pełne gwaru, wrzawy, wzajemnych opowiadań i przypomnień. Tłumy uiewiast i dzieci różnego wieku bez odzieży pra­wie lub na poły skórami przykrytych, snuły się po pokładzie. Jedne z nich miały konopne szaty, krótkie, przy biodrach okręcone i sięgające do po­łowy łydek, inne ubrane były w strój, do greckie­go chitonu podobny, który w strzępkach, w nieła­dzie otaczał ciało. Młodzież, korzystając z ciep­łej pogody, nie krępowała swoich ruchów żadną odzieżą. Większość kobiet, na szaty greckiego kroju miała zawieszone na ramiotach krótsze lub dłuższe okrycie ze skóry owczej lub wołowej. Wy-

»

ładowawszy zapasy, w łodzi nagromadzone, ukła­dano przy ognisku jaja, zające, ptactwo wodne — kaczki, łabędzie i gęsi, rzucając to wszystko na kupę.

Inna grupa zdołała wsunąć na ognisko przy­wiezione przez Taurę kłody, podkładała pod nie chrust, a odgrzebawszy z popiołu żywy ogień, ka­zano dzieciom dmuchać i rozniecać. Trwało to dmuchanie z kwadrans wśród krzyku, wrzawy, ogólnego ruchu, gdyż tylko część przywiezionego pożywienia złożono przy ognisku Kruka, każdy trochę z tych zapasów do swojej kołyby odnosił lub wprost na ognisko własne układał.

Po pewnym czasie przy ognisku Kruka buch­nął płomyczek, potem rozrastał się coraz bardziej i mnóstwo czerwonych języków obejmowało suche gałęzie chrustu, które trzeszczeć poczęły. Gdy spostrzeżono ogień, powitano go ogólnym wykrzy- kiem radości, klaskaniem rąk, i wesołemi ruchami ciała, które rytmicznością swoją przypominały ta­niec. Coraz więcej płomyków ogarniało wężyko- watemi liniami cieniutkie pręciki chrustu, a z głębi jego wydobywał się dym bury i falistemi kłębami buchał w rozpostarty błękit nieba.

Gdy na ognisku już całą siłą ogień się palił, gromada ludzi otoczyła je dokoła, a stary Gryp, wysunąwszy się nieco na czoło, doniosłym głosem krzyczeć począł:

Bądź pozdrowiony najpiękniejszy darze Papeosa...

Pochylił rozczochraną swoją siwą głowę nad ogniskiem i wszyscy za przykładem jego schylać się poczęli pokornie.

Nie wygasaj nigdy na naszem tabiti, ogrze­waj nas, oświecaj, przygotawiaj nam pożywienie obfite...

Tłum ludzi powtarzał chórem:

Bądź pozdrowiony najpiękniejszy darza Papeosa... bądź pozdrowiony...

Gryp pochwycił leżącego pod ręką łabędzia i w ogień rzucił. Snop iskier wysypał się w gó­rę, ogień na tabiti zatrzeszczał, zaskwierczały pa­lące się pióra, a powietrze napełniło się wonią spalenizny. Nikt jednak na nią uwagi nie zwra­cał, przeciwnie, ten swąd obrzydliwy był pewnego rodzaju podnietą dla wszystkich do nowej czynno­ści. Przywiezioną zwierzynę poczęto układać na taBiti, na ogniu bezpośrednio lub najbliżej ognia, gdzie kto uważał za najlepsze. Goa złożyła jaja na brzegu tabiti i przysypała je z góry gorącym popiołem. Skwierk palącej się sierści, pierza i skó­ry napełnił całą osadę ostrą wonią, a tymczasem ludzie obsiedli ognisko i wpółleżąc na baranich lub wołowych skórach wpatrywali się w ogień, płonący na tabiti, rozmawiając wesoło ze sobą. Od czasu do czasu ten lub ów podnosił się z sie­dzenia i, wziąwszy w rękę kamienny pogrzebacz,, przesuwał nim skwierczącego na ogniu łabędzia lub zająca.

Gdy to iub owo upiekło się dostatecznie,

Gryp wyjmował z tabiti, rozrąbywał lub rozrywał na części, a kto chciał, z rąk jego brał i spoży­wał. Niedojedzone resztki zagrzebano w popiele. Po uczcie zapanowała większa rozmowność i we­sołość. Noc była piękna, cicha, księżycowa, jas­na. Powietrze całe dokoła osady było białe, ni­by srebrne. Z sąsiedniej, najbliższej osady Aria- pejtosa dolatywały wesołe śpiewy niewiast, pełne dzikiego wrzasku.

Mimowoli spojrzenia wszystkich zwróciły się w tę stronę.

Może król wrócił z wyprawy? — zapytał

Gryp.

Nikt mu na to nie odpowiedział, tylko Goa podniosła się gwałtownie z siedzenia, roziskrzo- nem okiem pełnem niepohamowanego gniewu spoj­rzała nań i w twarz mówiącego plunęła z najwyż- szem oburzeniem.

Ty, niewolniku Ariapejtosal—krzyknęła —

o jakim królu mówisz!

Gryp zdawał się nie rozumieć tego uniesie­nia. Otarł powolnie twarz ręką i rzekł:

Zły duch wstąpił w ciebie.

Nie prawda! Dobry duch Spargapejtosa, prawdziwego króla figatyrsów, każe mi zaprzeczyć tobie.

Królem jest Ariapejtos. Czy chcesz aże­by wymordował nas wszystkich?

Słowa te nie bez powodu Gryp wyrzekł, rozgniewana jednak Goa krzyknęła:

Jest złodziejem władzy i siły, nie królem!

Do młodych niewiast zwróciła się:

Wy tego nie pamiętacie — rzekła — ale ty pamiętasz Grypie... Póki żył Spargapejtos Gre­cy przynosili nam odzież, pożywienie, wesołe wi­no, dzisiaj jemu wszystko niosą. F\ prawdziwy król — tam...

Skinęła ręką w kierunku osady Ariapejtosa.

Wy macie dobre oczy... Widzieliście nie­raz tę żerdź wysoką... Sterczy aż pod sam błę­kit, gdzie Papeos króluje...

Każdy ze zgromadzonych widział niejedno­krotnie ową żerdź wysoką, ile razy w step z by­dłem wyruszał lub na Irdyń płynął, pomimo to, podnieceni słowami starej królowej, porwali się na nogi, ze spojrzeniem wlepionem w ciemną prze­strzeń, a Goa mówiła dalej:

Na tej żerdzi sterczy głowa Spargapejto- sa na hańbę waszą i na nędzę...

Po tych słowach zwróciła się do Grypa.

Tam twój król, na tej żerdzi wysokiej...— zawołała, ręką wskazując.

Gryp zamilkł. Istotnie, czaszka zabitego kró­la, jak znak tryumfu, sterczała na wysokiej żerdzi tuż przed samym progiem kołyby Ariapejtosa, na dowód zwycięstwa i świadectwo, że każdego zwy­ciężonego taki los czeka.

Ty już nie jesteś mężem, Grypie, skoro zamiast nienawiści przebaczenie w sobie znaj­dujesz.

Aiboż nie upokorzyli się przed nim wszy­scy? — zapytał Gryp.

Pokora jest duszą niewolników... Ja nie upokorzyłam się. Kiedy Apia weźmie mię do sie­bie, jeszcze z kraju Zamo!xisa powrócę, ażeby pomścić ducha Spargapejtosa. A ty... możesz na­wet spijać wino greckie z Ariapejtosem...

Powiedziawszy to, zamilkła, owinęła się szczel­nie w skórę owczą i wzrok utkwiła w czarny punkt sterczący nad namiotem króla.

Noc stawała się coraz głuchszą, cichszą, rozmowy, głośne z początku, rwały się a sen scho­dził spokojny i zamykał oczy wszystkim po kolei. Nie spała tylko Goa. Sprzeczka z Grypem wy­wołała w niej z całą siłą dawne wspomnienia, ży­cie inne, śmierć człowieka, który ją sobie wybrał za żonę i powiernicę. Dzisiaj opuszczona, stara, dostawała pożywienie z łaski współplemieńców, a przez Ariapejtosa traktowaną była jak niewolni­ca. Nie spała. Smutek nią miotał, że ci wszyscy, którzy schylali głowy przed Spargapejtosem, po­chylili je teraz przed jego zwyciężcą. Ona jedna pochylić nie mogła.

W tej chwili stanął jej przed oczyma Timnes, odważny, zuchwały, który sam, z oszczepem w rę­ku rzucał się na piersi stepowego niedźwiedzia, teraz służy wrogowi własnego rodu. Czyż nigdy w jego duszy nie zakipi zemsta dla zwycięzcy oj­ców? Czyż nigdy nie przyjdzie mu myśl zamor­dować Ariapejtosa, głowę jego na wysokiej żerdzi

zawiesić i królować nad ich rodami? A Kruk — syn jej... także stał się niewolnikiem zwycięzcy...

Wśród tego rozmyślania zdawało się jej, że szmer jakiś wyraźny, ludzki uderza o jej uszy od stepu. Podniosła się trochę, nasłuchiwała — były to ludzkie głosy istotnie.

Może to napad Neurów? — przez głowę jej przemknęło się. W ciszy nocnej słychać było wyraźnie echa jeźdźców, które zdawały się zbliżać ku osadzie.

Inne kobiety podniosły także głowy i słucha­ły niespokojnie.

Coś się stało...

Coś się stało... — szeptały jedna do dru­giej strworzone.

Gryp obudził się również: cały w słuch się zamienił.

Ranek tylko co szarzeć poczynał. Już z da­leka słychać było świegot budzącego się ptactwa wodnego lub krzyki przeraźliwe ruszających- się z noclegu stad łabędzi, kaczek, czajek, które wrzaskliwemi swemi głosami napełniały powietrze. Od osady Ariapejtosa, w której także same tylko niewiasty i dzieci zostały, dolatywały echa głosów ludzkich — radośne, niby śpiew jaki.

Nikt z obecnych nie umiał sobie zdać z te­go sprawy.

Jeźdźcy jacyś wprost ku nam dążą — zauważył Gryp.

Słowa te wywołąły popłoch wśród kobiet.

Łodzie odwiązać! — zawołała Goa. — Je­śli to nasi, zdołamy wrócić, jeżeli Neurowie lub Alazonowie, zdołamy jeszcze uciec i schronić się od nich na wyspach Wielkiej wody.

Trafiło to do przekonania wszystkich. Rzu­cono się tedy do łodzi — i wnet na cichej bez- brzeznej wodzie uderzyły wiosła.

Tymczasem kopyta jeźdźców rozlegały się tuż nad brzegami jeziora, a wkrótce odezwały się głosy ludzkie.

Zwycięstwo nad Neurami! Zwycięstwo! Zwycięstwo!

Kobiety były już daleko od brzegu, jednak w ciszy poranku doleciał do nich dobitnie wyraz: zwycięstwo.

Nasi! — krzyknęły w jeden głos.

Słyszeli wyraźnie wołanie:

Zwycięstwo! zwycięstwo!

Zatrzymano ruch wioseł i słuchano dalej. Wołania jeźdźców wyraźnie brzmiały:

Zwycięstwo nad Neurami! Ariapejtos zwy­ciężył króla Neurów Oktomazada, zabrał w nie­wolę jego wszystkie żony i dzieci... moc niewolni­ków prowadzi ze sobą... Spieszcie na ucztę wiel­ką do okopów Timnesa i na złożenie objaty Are­sowi...

Łodzie nawróciły do osady.

Zwycięstwo... zwycięstwo... — szeptano, a poszmer szedł głuchem echem po wodzie.

Już nie będą Neurowie chwytać kobiet naszych i sprzedawać Grekom.

Jeźdźcy owi posłani byli przez Ąriapejtosa dla zwołania najbliżej siedzących rodów w celu złożenia dziękczynnych objat Aresowi. Zatrzymy­wali się przed każdą osadą, wykrzykiwali rozkaz królewski i jak wiatr w pustyni pędzili dalej, aże- by innym obwieścić wesołą nowinę.

Kobiety, starcy, dzieci — wszyscy ci, którzy w trwodze i niepokoju pozostali nad łrdyniem — wyruszyli na miejsce wskazane przez posłańców firiapejtosa, ku świątyni Aresa. Wozy, w woły zaprzężone, postępowały powoli, skrzypiąc i poru­szając się wśród trawy w stepowej pustyni. Z pod skór, rozpiętych na nich, wychylały się ciekawie rozwichrzone głowy dziecinne, lub splątane siwe kudły starców i niewiast.

Cały ten orszak podążał ku świątyni z cie­kawością i trwogą niepewności. Świątynia Aresa stała w środku posiadłości Ariapejtosa.

Trzy dni i trzy noce wędrowano ku niej ste­pami. Gdy słońce schylało się i gasło, stawały wozy taborem, tworzyły czworokąt, który ich bro­nił od napadu dzikich zwierząt i wędrownych ra­busiów, porywających dzieci i niewiasty w niewolę.

Orszakowi podróżnemu przewodził Gryp. Po­mimo starości umiał jeszcze rozglądać się skupio­

nym wzrokiem po niebie, gwiazdy liczyć i drogę

podług gwiazd kierować.

Gdy się na noc obóz ulokował, rozłożono

ognisko, a woły puszczano na paszę.

Dzieci spały na wozach, a starzy przy ogni­sku siedzieli, spoglądając na ogień, rychło-li upie­cze się wrzucone w popiół ostatnie udo baranie.

Gryp zmęczony drzemał siedząc, podgiąwszy nogi pod siebie, a Goa coś półszeptem opowiada­ła Taurze. Cicho było wszędzie, tylko gwiazdy wyiskrzone spoglądały z ciemno-błękitnego nieba, mrugając jasnem światłem. Z daleka doleciał cza­sem głos jakiś, ciszę zakłócił, przez powietrze przepłynął echem i skonał. Głos niby jęk roz­dzierający, niby płacz ludzki.

Łabędzie na żer lecą... — mruknął Gryp. Otworzył oczy szybko, błysnął niemi i zamknął znowu.

Daleko... — szepnął sam do siebie.

Śród ciszy Taura poruszyła się, a wziąwszy

leżący obok ogniska pogrzebacz kamienny, nasu­nęła węgli na skwierczące mięso. Ogień szerszym płomieniem buchnął, iskrami sypnął — i znowu ucichło wszystko. Sen nakłaniał coraz niżej gło­wy siedzących przy ognisku ludzi. Goa schyliła się na kolana Taury, a z pod skór, rozpiętych na wo­zie, słychać było chrapanie śpiących dzieci.

Ciszę tę zamącił ryk daleki, ostry.

Gryp znowu się ocknął. Nie tylko on. Goa podniosła także głowę niespokojnie.

Bardzo daleko... — zauważył starzec, jak­by wyrazem tym pragnął uspokoić.

Może nas zwietrzy? — spytała Goa, a w dźwięku jej głosu przebijała trwoga.

Mam oszczep...

Czy podołasz?

Podołam...

Pamiętaj, że ostatnie udo baranie wrzu­ciliśmy na ognisko...

Uwaga Goi rozbudziła Grypa. Powstał leni­wie, do wozu poszedł i długo czegoś tam szukał. Znalazł widocznie, bo wrócił na to samo miejsce, znowu usiadł i jakiś przedmiot błyszczący, podob­ny do długiego noża przy sobie na ziemi położył.

On wiedział dobrze co to za ryk. To niedź­wiedź stepowy niespokojny i głodny szukał świe­żego mięsa. Musiał się przeto przygotowić na spotkanie gościa, tembardziej, że sam jak i gość spodziewany świeżego mięsa pragnął.

Położył tedy oszczep przy sobie, znowu za- drzemał, aż wreszcie, schyliwszy się głową ku zie­mi, usnął.

Daleko jeszcze było do świtu, gdy Grypa szmer jakiś zbudził. Podniósł lekko głowę i zwró­cił w tę stronę, skąd szmer dochodził. Spojrze­nie jego spotkało się ze spojrzeniem lisa — oko w oko. Głodny lis, zwęszywszy przytulisko ludz­kie, po żer przyszedł. Pachniało mu mięso na ognisku, które na ranne pożywienie ludziom słu­żyć miało,— wsunął się przeto pod koła i myślał,

że się do ogniska przedostanie. Ruch głową Gry­pa spłoszył go. Cofnął pysk i wyczekiwał cier­pliwie. Gryp odgadł jego zamiary. Nie wstając z ziemi, ujął kij leżący przy nim i po kołach wo­zu uderzył. Lis pomyszkował dalej, ale stuknię­cie kija stało się niby hasłem do obudzenia się wszystkich. Najprzód podniosła głowę Taura, za nią Goa, potem kwik i płacz dzieci napełnił obo­zowisko wrzawą.

Ledwie się trochę wszystko uspokoiło, a świt się rozjaśnił, wszyscy zasiedli do spożycia mięsa i resztek pozostałych z wieczornego pożywienia.

Przebudzenie się taboru przerwało hałasem ciszę pięknego poranku. Wrzask dzieci, głośne rozmowy starych, poryk wołów, dalekie świegoty ptactwa stepowego, które, niewidzialne prawie, na­pełniło wrzawą powietrze — wszystko to razem zmieszane mąciło ciszę. Dzieci kłóciły się i biły się- z sobą o kawałki niedogryzionycn kości i jak młode pieski przewracały się w trawie, warcząc ku sobie i pokazując białe zęby. Nikt jednak na nie uwagi nie zwracał, nikt sprzeczkom i bójkom nie przeszkadzał. Od czasu do czasu ich głosy wrzaskliwe zlewały się w jedną dziką harmonię z jakimś głosem stepowym, który jak zgrzyt prze­leciał w powietrzu, niewiadomo gdzie się urodził i gdzie skonał. Tylko echo jego, złączywszy się z echem podróżnej gromady po nad płaszczyznę stepową długo, lecąc, grało.

Wprzęgnięto wreszcie woły do wozów, za­skrzypiały koła i cały obóz ruszył.

Mniejsze dzieci wsadzono na wozy pod na­pięte skóry, a starsze wraz z matkami i dziewczę­tami biegły z tyłu, z przodu lub po bokach wozu, brnąc śród trawy i pokrzykując wesoło.

Wozy sunęły się powoli za leniwie postępu­jącymi wołami, a koła ich nurzały się zupełnie prawie w soczystej trawie, długą wężykowatą linią ślad swego przejścia znacząc. Kroplistą rosą po­łyskująca trawa, czuby swoje zielone schylała ku ziemi, okręcała się koło piastów z sykiem, a sprę­żyste badyle wymykały się niekiedy z pod szpry- chów i, oderwane, z szelestem odlatywały daleko.

Woły, brnąc po brzuchy wśród bujnej roślin­ności stepowej, schylały od czasu do czasu ocię­żałe łby swoje i szorstkim językiem wyrywały pę­ki trawy, żując ją leniwie, jakby się pragnęły oświe- żyć tylko obfitą rosą na liściach.

Posuwano się w kierunku zachodnim, bez drogi, znacząc swój pochód śladem stłoczonej tra­wy i rozlegającem się dokoła echem różnych gło­sów. Przy wozie tylko gromadka starszych po­stępowała, a oczy ich biegały pilnie i badawczo na wszystkie strony, czy gdzie zwierzyny nie dojrzą. Gdy się zbliżali do niziny jakiej, śród której bły­szczała srebrzystym połyskiem mała tafla wody, otoczona niby wieńcem, lasem olbrzymich tatara­ków, oczeretów, paproci i rdestów, porywały się * stadami łabędzie, dzikie szare gęsi, które niby

chmura szara przelatywały z krzykiem i wrzaskiem, wówczas Gryp łuk z ramienia ściągał, przykładał się do niego, mierzył do oka—a nie chybił nigdy. Strzelał tylko do wielkich ptaków, najchętniej strzała jego pędziła za leniwie porywającym się dropiem i ociężałym pelikanem.

Zawsze coś upadło na ziemię.

Wówczas kupka dzieci i dziewcząt z krzy­kiem rzucała się za zabitym lub ranionym ptakiem; zabitego przynosiła z tryumfem, za rannym goniła tak długo, aż zmęczonego dobiła kijami lub zadu­siła rękoma. Zabicie jakiejkolwiek zwierzyny na­pełniało radością cały orszak. Składa-no ją na wozie, a dzieci znowu rozbiegały się po stepie, szukając młodych piskląt lub jaj ptasich w trawie. Od czasu do czasu głowy ich, jak odcięte, poru­szały się po nad szczytami traw, a głosy rozbrzmie­wały w powietrzu.

Goa i Gryp, jakby korzystając ze świeżości poranka, szli tuż za wozami pieszo, śladem stra­towanej przez woły i koła trawy; szli obok siebie i żywą wiedli rozmowę.

Ot, widzisz — wołała zapalczywie — Aria- pejtos pędzi całe tabory Agatyrsów przez stepy, ażeby się przyglądały jego zwycięstwom! A my jak niewolnicy musimy iść posłusznie...

Gryp powtórzył ostatnie wyrazy:

Musimy iść posłusznie... do czasu.

Oczy Goi błysnęły złością. Nachyliła rękę

do kamiennego młota, który przy biodrach, za­

tknięty za pas rzemienny, wisiał, i zrobiła taki ruch, jakgdyby porwać go miała i w siwą rozwichrzoną

głowę Grypa uderzyć.

Zastanowił ją jednak dźwięk głosu, z jakim Gryp powiedział: musimy iść. Ręka opadła przy biodrze, a spojrzenie Goi zatrzymało się na posęp­nej twarzy Grypa.

I cóż ty na to mówisz? — pytała go. — Widzę, że pogodziłeś się z jego władzą i niema komu pomścić śmierci Spargapejtosa.

Musimy iść... — powtórzył Gryp z naci­skiem, jak gdyby tego co mówiła nie słyszał wcale. \

*

Usta Goi skrzywiły się do wykrzyku gwał­townego.

Nagle podniosła ręce do góry, uchwyciła się niemi za siwe kosmyki włosów i targać je poczę­ła rozpaczliwie.

Musimy... musimy... musimy!... — wołała dzikim głosem. — I długoż tej sile ulegać będzie­my? Czyż pośród was nie będzie mściciela?!

Nikt jednak uwagi na te jej wykrzyki roz­paczliwe nie zwracał.

Goa, niespokojna, ciągnęła dalej:

Timnes z Ariapejtosem ze wspólnej cza­ry pije, siaduje przy wspólnem tabiti, o nas zapo­mniał, Kruk za nim pociągnął na Neurów, Figa- tyrsowie jak niewolnicy greccy schylają karki przed zabójcą Spargapejtosa, a głowa prawdziwego króla sterczy na tyce niepomszczona...

Wykrzyczawszy to z jękiem, płakać poczęła płaczem podobnym do żałosnego wycia psa. Szła powoli — jęczała, wyła, skarżyła się, wyrzucała z siebie urywane wyrazy, skargi, przekleństwa—usta­wała na chwilę, znowu płakała.

Gryp szedł przy niej zamyślony i nie odzy­wał się. On także żal w sercu nosił do Ariapej- tosa, który władzę od jego plemienia zagarnął i sam stanął na czele figatyrsów. f\le on znał miarę sił — i milczał.

Gdy się żal Goi utulił nieco, Gryp zwrócił się do niej spokojnie:

Słuchaj, Goa, po co ty gadasz niepotrzeb­nie i narzekasz?

Stara królowa rzuciła się ku niemu z roz- czepionemi palcami, jak gdyby zadusić go chciała.

Gryp cofnął się.

Czy ty myślisz, że dla mnie Ariapejtos jest przyjacielem?

O, przeklętyl — zawołała Goa — niech on nigdy nie ogląda królestwa Zamolxisa! Niech cień jego po śmierci błąka się po ziemi! Niech wody nie znajdzie nigdzie, niech go głód prześladuje, jak zły demon...

Gryp wysłuchał spokojnie.

Widzisz, niewiasto,— rzekł—ty robisz tak jak pardwa, która, wysunąwszy łeb z trawy, gło­śno swoje pisklęta zwołuje. Nie wie tego, że orzeł patrzy na nią z góry. Póki w trawie siedzi—nie dojrzy jej, ale niech tylko głowę wychyli—z pew­

nością w pazurach orła życie zakończy. Sama zginie i dzieci zginą.

Goa, zdawało się, nie rozumiała tego po­równania.

Gryp ciągnął dalej.

Kto nie może mieć siły niedźwiedzia, może zadowolnić się zręcznością i przebiegłością lisa. My nie możemy napaść na Ariapejtosa jak niedźwiedź na wołu, musimy się skradać jak lis, aby go zdusić. Trzeba czekać. Gdy będziemy krzyczeć wszyscy, firiapejtos usłyszy, on ma do­bry słuch i pochlebnych niewolników — wówczas głowy nasze do jego stóp spadną... fi tymczasem jego głowa spaść musi! Rób tak, jak myślisz, a mów tak, jak wróg chce abyś myślał.

Dobrze mówisz, czekać trzeba... ale dłu- goż tego czekania? fAy odejdziemy do kraju Za- molxisa na wieczny spoczynek, zapomniawszy

o tem, że niepomszczona głowa Spargapejtosa sterczy na żerdzi... a któż za dzieci nasze i dalsze pokolenia ręczyć będzie?

Gryp rozgniewał się.

Głupia jesteś!—krzyknął.—Czegóż chcesz?

Zemsty I

Schowaj tę chęć najgłębiej. Zemsta nie przychodzi na zawołanie. Trzeba jej długo i ostroż­nie wyczekiwać. Ja pragnę także krwi firiapejto- sa, lecz nie chcę, ażeby on z mojej głowy czaszę sobie sporządził do wina!

Goa milczała.

Czy ty nie wiesz, że on zaprzyjaźnił się z Grekami, że co roku za jednego Neura miecz żelazny dostaje i łuki lepsze od naszych — a my czem będziemy z nim walczyć? Jego strzały trzy razy dalej lecą od naszych, jego miecz ledwie się dotknie — śmierć przynosi odrazul fi my z ka­miennymi młotami co zrobimy? Trzeba myśleć

0 tem, ażeby łuki greckie i miecze do nas prze­szły, a wówczas...

Nigdyś mi tego nie mówił, Grypie.

Zbyt blisko od nas osada Ariapejtosa — odpowiedział Gryp. — U niego słychać co u nas mówią.

Rozmowa ta, zdawało się, uspokoiła Goę. Szła bez narzekań ociężałym, powolnym krokiem, w zamyśleniu rozważając słowa Grypa.

A Timnes? A Kruk? Oni stoją tuż przy boku Ariapejtosa... — rzekła.

Gryp odpowiedział zamyślony:

Niech stoją... do czasu.

Po tych słowach zamilkł. Szerokie jego, gęsto porosłe brwi zsunęły się aż na oczy prawie

1 tworzyły daszek, który je zasłaniał od słońca, a równocześnie nadawały twarzy jego wyraz suro­wy, ostry, pochmurny. Z pod gęstej zasłony si­wiejących włosów nad brwiami wybiegało czasem bystre spojrzenie szarych, przymglonych nieco oczu, które jednym rzutem obejmowały daleką okolicę; błądziły chwilkę w mglistej atmosferze

poranku, mgłą wypełnionej, szukając tam zdoby­czy, potem schylały się ku zielonej płaszczyźnie stepowej, jakgdyby głąb trawy pragnęły przeniknąć. Ze spojrzeń sądząc, miał on podobieństwo do sę­pa, szukającego bystrem okiem żeru. Były to jednak spojrzenia mimowolne, z przyzwyczajenia, z nałogu. Wzrok jego nie próżnował nigdy — ile razy podniósł się do góry lub ku ziemi się schylił, zawsze jedną, najważniejszą myśl przed sobą go­nił — szukał pożywienia lub wroga.

Brnął boso obok Goi, bez okrycia głowy, na biodrach mając tylko pas skórzany, na ramionach dwie zeszyte skóry wilcze, włosem do góry zwró­cone tak, że kły i łby sterczały z dwóch stron jego głowy, tworząc niejako tarczę. Pod burką z wilczury wysuwał się łuk i widać było wyglą­dające z sajdaka ostro wycięte lotki strzał. Szedł wolno, lekko, krokiem młodości, a tylko skłaczo- ne i spłowiałe siwe włosy, którymi wiatr igrał, świadczyły, że już od wielu dziesiątków lat po ste­pie chodzi.

Po długiej chwili milczenia odezwał się niby sam do siebie:

Tak... dobrze... Przyjdzie czas, znajdzie się strzała i na niego... On Aresowi ufa... Sza­bli składa ofiary... Prawda, szabla straszniejsza od młota, ale krótsza od strzały, która, choć skrzy­deł nie ma, leci daleko.

Goa coś niewyraźnie mruczała.

Ta szabla i jego głowę utnie kiedyś i nic mu Ares nie pomoże.

Wszystkiemu winna Opea — odezwała się Goa — ona, co w Olbii wyciskała nogami swemi winne jagody i cebuię sadziła w ogrodzie, wyszła na królowę Agatyrsów... ona to pociągnęła Aria- pejtosa do Greków, do przyjaźni z nimi, do zwy­czajów greckich.

Co nas teraz Opea obchodzi! Niema jej.

Niema, ale jej duch wraca z krainy cieniów i o potędze Greków szepce jemu do ucha.

Niech szepce! — zawołał groźnie Gryp — on znajdzie zgubę tam, gdzie szuka zbawienia. Nikt u nas, jak zapamiętają najstarsi ludzie, nie składał objat Aresowi; on dopiero pierwszy we­tknął szablę na szczycie najwyższej mogiły i po­wiedział: ciebie czczę, ostre żelazo, które śmierć

*

wszystkim przynosisz... Z żelaza zrobił boga. Ale bóg Ariapejtosa ma dwie ostre twarze: jedną zwra­ca ku wrogom, drugą — ku niemu.

Śród monologu Grypa, wypowiedzianego ury- wanemi słowy, słychać było czasem pomrukiwanie Goi, która w ten sposób wyrażała swój smutek, gorycz, nienawiść dla Ariapejtosa, lecz równocze­śnie wyrażała zgodę na to, co Gryp mówił.

Zamiast Papeosowi, składa objaty Areso­wi. Gdyby nie przyjaźń Greków, jużby ten miecz, wetknięty w ziemię, szyję jego przeciął dawno...

Gryp podniósł nagle głowę do góry. W oczach jego odbiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Różowy pąk światła błysnął zaledwie na dalekim widnokręgu nieba. Strzały złociste sze- rokiemi smugami przebijały się przez mgły poran­ne, które wznosiły się nad płaszczyzną stepową i, gnane wiatrem, pędziły na zachód. Na wyso­kich badylach dziewann, burkunów, na wysmuk­łych kłosach brzanki, na kupkach niestrawy, błysz­czała rosa, a po nad tym zielonym kobiercem na promieniach słonecznych płynęły zapachy ziół i traw. Wesoły poryk bydła rozlegał się szeroko po stepie i zlewał się z ciszą poranku.

Cały orszak zatrzymał się. Dokoła popły­nęły echa wesołych głosów dziecinnych, witających wschodzące słońce.

Gryp, ledwie oczy jego ujrzały pierwsze pro­mienie, stanął, twarz ku wschodowi obrócił i gło­śno wołać począł:

Bądź dla nas, o słońce, zawsze miłosier­ne i dobre. Niech twoje ciepło spada na śniegi w zimie, trawom daje soczystość i bujność, wo­dzie świeżość, niech oświeca, ożywia i zapładnia wszystko co żyje...

Po tej krótkiej modlitwie znowu tabor w dro­gę ruszył.

Im bardziej zbliżali się do miejsca, zwanego świątynią Aresa, tem częściej spotykano w drodze orszaki figatyrsów, zdążających do jednego pun­ktu na rozkaz ftriapejtosa. Orszaki te, tak samo

jak Grypa, składały się przeważnie z iudzi starych, niewiast i dzieci. Wszędzie mówiono o wojnie. Mówiono o zwycięstwie, o spokoju, który pano­wać będzie i bezpieczeństwie dla tych, którzy w stepie szukają pastwiska dla swego bydła a po­żywienia dla siebie.

«

świątynię Aresa widać było z daleka.

Kto ją zbudował i kiedy? Niewiadomo. Była to mogiła jak góra wysoka, z której na okół daleki, bardzo daleki ścielił się widok. Dawniej Agatyrsowie mieli tu swoją strażnicę od Budynów, Neurów, Melanchlen.ów, Alazonów i innych ple­mion, które wzajemnie napadały na siebie, zabie­rając woły i ludzi. Woły szły na pożywienie, lu­dzie — na ofiarę bogom i w niewolę.

flriapejtos, zaprzyjaźniwszy się z Grekami przez żonę, niewolnicę grecką, wymienioną niegdyś za cztery woły i jedną skórę turzą w Olbii, po­czął u nich lepszą broń kupować. Całe plemię ftgatyrsów używało jeszcze młotów i siekier krze­miennych, a rzadko który posiadał nóż bronzowy. Ariapejtos cały ród swój uzbroił w ostre greckie miecze i odrazu zyskał przewagę nad innymi ro­dami z plemienia Rgatyrsów. Niejednokrotnie od­niesione zwycięstwa nad Budynami i Neurami wzmocniły jego powagę i siłę. Pokonał, przy po-

mocy uzbrojonych w miecze swoich rodowiczów, króla flgatyrsów Spargapejtosa, jego rodzinę przy­kuł do siebie i odtąd, ufny w pomoc grecką

i w niezwyciężony miecz żelazny, — cześć mu po­czął oddawać jak bogu i do tej czci całe plemię zmusił. Siłę widział w żelazie — i uczcił tę siłę, dawszy jej imię boga firesa.

Agatyrsowie niechętnie szli za przykładem flriapejtosa, który starodawne zwyczaje zarzucił, ale szli — sile posłuszni, nienawiść i zemstę cho­wając głęboko.

Im bardziej zbliżano się do mogiły, zwanej świątynią flresa, tem wyraźniej widać było obóz Rgatyrsów, rozłożony u podnóża świątyni.

Obóz przedstawiał się jak bezładna kupa ludzi, snująca się bez celu. pośród pasącego się bydła, pomiędzy wozami, nad któremi naciągnięte łukowato skóry wołowe tworzyły niby szałase czy kołyby przenośne. Właściwie każdy wóz był na­miotem niewielkim, dającym się przenosić przy pomocy wołów z miejsca na miejsce. Pod da­chem ze skóry było schronisko w czasie słoty

i chłodu, było łoże dla odpoczynku—zwykła skó­ra barania, skład broni, trochę narzędzi i sprzętów. Z tyłu na tyce wisiał garczek gliniany, duży, czer­wony, w którym przechowywano ogień. Od cza­su do czasu ktoś ze starszych osób zaglądał do niego, ogień poprawiał, rozdmuchiwał i miał pie­czę o to, ażeby nie wygasł. Gdy wóz zatrzymy­wał się na nocleg lub wypoczynek dzienny, zdej­

mowano garnek, rozniecano ogień, a gdy obóz ruszał — znowu go wypełniano rozżarzonemi wę­glami.

Im ród był większy, tern więcej należało doń wozów.

Każdy ród stawał osobno ze swoimi woza­mi, wołami i ludźmi, a tam gdzie stawał, nad wozem naczelnika rodu sterczała wysoka żerdź ze znakiem rodowym na niej. Po tych znakach po­znawali się rodowicze.

Nad wozem Grypa był wetknięty na szczy­cie tyki kruk.

Tłumy wojowników, którzy z Ariapejtosem na Neurów chodzili“, tworzyły osobny obóz; po­środku ozdobniej od innych przybrany stał wóz królewski, a nad nim, na wysokiej żerdzi, przymo­cowane dwa miecze, jako wyobrażenie czczonego przez nowego króla boga Aresa.

Gdy Gryp przybył i zajął swoje stanowisko, wszystko do uroczystości było już gotowe. Kruk

i Timnes dostrzegli wprawdzie swoje godło, ale na powitanie rodowiczów przyjść nie zdołali, — Ariapejtos kazał właśnie konnym i łucznikom gro­madzić się razem, gdyż pragnął rozpocząć złoże­nie ofiary dziękczynnej Aresowi. Miał za co dzię­kować. Pędził ze sobą trzystu niewolników neur- skich, tysiąc wołów rogatych i wszystkie skarby złupione na wrogach wiózł na wozach swoich. Chciał przeto, ażeby ci przynajmniej z Agatyrsów, którzy bliżej świątyni mieli swoje siedziby, byli

świadkami niebywałej dotychczas uroczystości. Trzy niewiasty neurskie i dziesięciu naczelników plemienia przeznaczył Ariapejtos na ofiarę Aresowi.

Przybyłe tłumy ftgatyrsów, złożone ze star­ców, niewiast i dzieci, ciekawie spoglądały na wielką mogiłę, której brzegi, jasną zielenią pokry­te, odbijały promienie słoneczne. Wszystkich oczy zwracały się ku szczytowi. Tam widać było wy­niesienie niewielkie na podobieństwo pomostu z klo­ców drzewnych. Ze środka tego pomostu strzelał w górę snop światła, jakgdyby słońce odbijało się od zwierciadła. Błyszcząca smuga szkliła się, rzu­cając na wszystkie strony ostre, jasne promienie.

Był to miecz dobrze wypolerowany, utkwio­ny w drzewo, który Ariapejtos czcić kazał jako wyobrażenie boga.

U podnóża mogiły kłębiły się tłumy wojow­ników, jakoteż przybyłych z dalszych osad figa- tyrsów.

Na rozkaz jakiś niewidzialny poruszały się kupy pieszych i konnych łuczników, oddziały żoł­nierzy konnych, tworzących widocznie straż przy­boczną Ariapejtosa. Poznać to można było po tem, że nie tylko łuki mieli na sobie, ale przy bio­drach wisiały im na rzemieniu miecze różnej dłu­gości i kształtu, jak gdyby kupiono je w różnych miejscach przypadkowo. Część tych wojowników, pomimo dobrze doskwierającego słońca, miała na­rzucone na krótkie koszule, do pół-chitonów grec­kich podobne, skóry rozmaitych zwierząt, włosem

do góry odwrócone, wiszące na ramionach zupeł­nie swobodnie i tylko z przodu spięte na klamrę bronzową albo wprost na węzeł, zadzierzgnięty ze skóry, zaczepione. Temu lub owemu sterczały z za pasa rzemiennego młot krzemienny lub takaż siekiera.

Jeźdźcy siedzieli na twardych łęczykach z drzewa lipowego lub klonowego ciosanych, skó­rą tylko powleczonych i skórzanemi popręgami do konia przymocowanych. U jednych łęczyki były bez ozdób żadnych, inni mieli kulbaki nabijane bronzowemi błyskotkami. Na trokach, krótko na rzemieniach uwiązane za włcsy, widać było czuby z głów ludzkich, odcięte od czoła po-za ucho i od­dzielone od czaszki. Przy uździe, po nad uszami koni, wisiały takież same ozdoby, ale tak uwiąza­ne, że włosy schylały się w dół ku ziemi i do ko­lan końskich sięgały.

Były to trofea zdobyte na Neurach, Im ktoś więcej nawiązał ich przy sobie, ten większą łaskę u flriapejtosa posiadał, bo świadczyły one o mę­stwie wojowników.

Jeźdźcy, którzy na tak przyozdobionych ko­niach siedzieli, nie mieli jednak oprócz skóry i pół- chitonu greckiego żadnego ubrania na sobie, a bo­se ich nogi zwieszały się swobodnie.

Wszyscy skupieni tłoczyli się, bez ładu żad­nego, chociaż spostrzedz można było, że ruch ten odbywał się w jednym kierunku i skupiał się w jednym punkcie. Śród wojowników, posuwa-

jących się kupami, dowolnie zupełnie, wyróżniały się zawsze dwie grupy—konnych i pieszych, a każ­da z tych grup trzymała się odrębnie i posuwała się za naczelnikiem, który na przedzie jadąc, wiódł wszystkich. Obecność jego można było poznać po tem tylko, że tam wszędzie, gdzie on się znaj­dował, niesiono zawsze na wysokiej żerdzi godło rodu, do którego należał.

Dośrodkowym punktem skupiania się wszyst­kich było wyobrażenie Aresa, sterczące na żerdzi w górze. Ci, którzy je widzieli, wiedzieli gdzie ' jest król, w którą stronę podąża—więc i sami ku tej stronie dążyli.

Ruchy wojowników i poruszanie się tłumów na pół nagich Agatyrsów odbywały przy nieskoń­czonym wrzasku i krzyku tak, że te wszystkie głosy, zlewając się ze rżeniem koni, z porykiem bydła, z wykrzykami radości i zwycięstwa, z pła­czem wreszcie dzieci i szczekaniem psów, — wy­twarzały dziki i pełen grozy chaos, który mącił ciszę i spokój stepu.

Nagle krzyk powstał jeszcze większy i tłumy ludzi, skupiających się u podnóża świątyni Aresa, poruszyły się jak fala. Równie nagle, jak powsta­nie wrzawy, z wielkiej kupy jeźdźców otaczających Ariapejtosa rozdzieliły się dwa ramiona i z dwóch stron obejmować poczęły mogiłę. Konni trato­wali dzieci, kobiety, starców — i zdołali wreszcie utworzyć obręcz, otaczającą dookoła świątynię.

Niezadługo miała rozpocząć się ofiara Are-

sowi. fiżeby się lepiej przypatrzyć, cały tłum rzu­cił się ku wozom i stojąc przyglądał się ruchowi wojowników, trwającemu ciągle i powolnie ku temu miejscu, gdzie godło T\resa wskazywało obecność Ariapejtosa. Ciekawość tłumiła wszelkie inne uczucia.

Wreszcie pod mogiłą stanął orszak więźniów

i jeńców przeznaczonych na ofiarę.

Przodem jechał firiapejtos, w towarzystwie Timnesa i Kruka, w ręku trzymał miecz podnie­siony wysoko i krzyczał. F\le nikt jego głosu w ogólnej wrzawie nie słyszał.

Jeńcy powolnie wspinali się na mogiłę. Szli bez okrycia żadnego, ze związanemi w tył ręko- ma, każdy z osobna i wszyscy razem skrępowani powrozami. Szli z głowami posępnie pochylone- mi. Kobiety zawodziły żałośnie. Niektóre szły same; inne niosły na plecach dzieci, które przed chwilą piersią karmiły. Starsze dzieci jak szcze­niaki biegły przy matkach, skomląc lub trzymając się ręką powrozu, nieświadome niebezpieczeństwa ku któremu dążyły, chociaż przeczuwały je może.

Gdy się jeńcy ukazali na pochyłości mogiły, u podnóża jej podniosła się burza wrzawy.

Śmierć Neurom! Śmierć!

Krew za krew!

Wszystkich na ofiarę bogu! Wszystkich!

Psy zdradzieckie! Nie będziecie już wo­łów naszych i owiec zapędzać w swoje siedziby!

Nie będziecie dzieci chwytać i Grekom w niewolę sprzedawać.

Groźby i przekleństwa wtórowały pochodowi jeńców.

Po chwili ukazały się na wzgórzu łby koń­skie i wysunął się przodem orszak z kilkunastu ludzi złożony, przy którym na żerdzi niesiono za­tknięte dwa miecze, jako znak, że w orszaku znaj­duje się Ariapejtos. Konie postępowały wolno, wolno ku szczytowi mogiły posuwała się żerdź z przymocowanymi do niej mieczami, które jasnym blaskiem migotały do słońca.

1 tak orszak Ariapejtosa i orszak niewolni­ków neurskich, na ofiarę Aresowi przeznaczonych, śród dzikiej wrzawy tłumu na szczycie stanął.

U samego podnóża wzniesienia, na którem błyszczał wysoko miecz, jako wyobrażenie ftresa, stał kapłan i kilku jego pomocników. Ta grupka ludzi niczem nie różniła się od innych — ani stro­jem ani odznakami. Nie mieli na sobie innego ubrania oprócz przepaski na biodrach — zwykły strój letni Agatyrsów. Śniade, opalone, porosłe włosami ich ciała były tylko silniejsze i bardziej rozwinięte od innych. Każdy z nich krótki miecz w ręku trzymał — ani siekier ani młotów krze­miennych nie miał żaden przy sobie. Na uboczu nieco stały wielkie lecz niezbyt głębokie misy z czerwonej lub czarnej wypalane gliny.

Gromadkę jeńców prowadzono wprost ku

kapłanom, oczekującym na nich. Ariapejtos z or­szakiem na uboczu zatrzymał się.

Jeńcy postępowali ociężałym, powolnym kro­kiem, jakby każdy z nich pragnął życie swoje bo­daj o jedno mgnienie oka przedłużyć. Szli w spo- kojnem skupieniu, poddając się losowi bez szem­rania.

Gdy już obok kapłanów stanęli, kobiety prze­znaczone na ofiarę Aresowi wybuchnęły gwałtow­nym płaczem; dzieci poczęły im wtórować — a ję­ki ich i wycia, z głębi duszy idące, rozlegały się boleśnem echem po okolicy całej. Matkom nie żal było własnego życia, lecz dzieci. Płacz ten nie wzruszał jednak idących obok Neurów — tylko brwi ściągały się im posępniej, czoła marszczyły się głębiej i niżej ku ziemi pochylały się głowy — smutne, bo rozumiejące bezsilność swoją wobec wroga. Nie płakali razem z kobietami, ale cier­pieli razem z niemi.

ftriapejtos coś mówił—kapłan mówił także, lecz wrzask radosny tłumu, zgromadzonego u pod­nóża mogiły, głuszył ich słowa.

Wreszcie mowa kapłana zwrócona do jeńców wyraźniej zabrzmiała.

Krew waszą oddacie na cześć Aresa, wielkiego, niezwyciężonego boga, któremu wszyscy ludzie ofiary składać będą; on stanie się najwyż­szym bogiem, który królować będzie nad ziemia całą.

Przeklęty bóg wasz, — odezwali się jeń­cy — który krwi ludzkiej żąda!

Przeklęty niech będzie! Przeklęty!

Niech kraj, w którym panuje, nie rodzi trawy dla wołów, niech z niego uciekają niewia­sty, niech dzieci zły duch zabiera do siebie...

Kobiety nie przeklinały, tylko zawodziły ża- łośnem wyciem.

Któż dzieci nasze karmić będzie? Kto da im pożywienie? Kto dla nich ciepły spoczy­nek wynajdzie, gdy wiatr zimny śniegiem ziemię posypie, gdy wody w lód zetnie...

Dzieci przytulały się do płaczących matek

i skomliły jak szczenięta, gdy się ku nim wilk zbliża.

Śród tego chaosu jęków i przekleństw na­gle chwilka ciszy nastąpiła. Tłum flgatyrsów, ota­czający mogiłę, zamilkł.

Mimowolnie spojrzenia F.riapejtosa i orszaku jego w dół, ku tłumom pobiegły.

Nic nadzwyczajnego nie stało się, tylko na pochyłości góry ukazała się postać niewieścia, która wzrok wszystkich przykuła do siebie i wy­wołała, jakby czarodziejskim sposobem, ciszę.

Była to Taura.

Szła nie ku orszakowi króla, lecz ku miejscu gdzie się skupili jeńcy neurscy koło kapłana—nie szła, biegła prawie. Była to niewiasta młoda,

o silnie rozwiniętych formach ciała i muskułach, piękna pięknością dzikiej i bujnej natury. Ujrzą-

wszy dziecko, idące obok matki na śmierć skaza­nej, przypomniała sobie Jnę, siostrę swoją, która oderwana od matki zginęła gdzieś, może śmiercią głodową. Żal ją ścisnął tak głęboki nad tem bez- bronnem dzieckiem, że, niezdając sobie sprawy ze swego czynu, pobiegła za niewiastami aby je uratować.

Timnes, znajdujący się tuż obok Ariapejtosa, pochylił się z konia do Kruka i szepnął:

Taura... Czego ona chce?

flriapejtos groźnie odwrócił się do Timnesa

i Kruka.

Co to za niewiasta? — zapytał. — Jedź

i zrzuć ją z mogiły Timnesie, niech nieprzeszka- dza ofierze.

Timnes wydzielif'się z orszaku i odjechał. Zanim jednak zdążył się ku niej zbliżyć, Taura już stanęła koło jeńców neurskich. Przybiegła wprost do jednej z kobiet, przeznaczonych na ofiarę i kilkoletnią dziewczynkę, która, obiema rącz­kami przyczepiona do szyi matki, siedziała na ple­cach jej i płakała, porwała gwałtownie. Dziecko, obcą twarz ujrzawszy, jeszcze silniej zacisnęło rę­ce i jeszcze mocniej płakać poczęło.

Chodź ze mną! — zawołała Taura.

Neurka podniosła na nią łez pełne oczy, nie mogąc się domyśleć co to wszystko znaczy.

Taura odgadła stan duszy matki.

Po twojej śmierci zginie dziecko jak

szczenię, któremu mleka zabraknie... ja je będę żywić...

W oczach Neurki błysnęło uczucie wdzięcz­ności.

Weź...— rzekła, patrząc na nią wzrokiem pełnym pokory, bojaźni, niepewności.

Sama stała wprawdzie w obliczu śmierci, ale myśl o możności uratowania dziecka napeł­niała ją radością.

Taura poczęła z szyi matki dziecko ściągać— ledwie z wielkim wysiłkiem uczynić to zdołała.

Ściągnęła jednak i płaczące postawiła przy matce.

Neurka poczęła do niego przemawiać ła­godnie.

Idź do niej, moja ptaszyno mała... idź... to kobieta dobra, kiedy ma litość nade mną... ona cię karmić będzie... w zimie okryje wątłe twoje ciało ciepłym włosem baranim...

Chodź... chodź... — nalegała Taura.

Idź... cień mój nie odstąpi od ciebie ni­gdy...

flriapejtos niecierpliwy wnet za Timnesem posłał dwóch konnych wojowników, aby przed oczy jego stawili niewiastę, która na mogiłę ftresa weszła zuchwale.

Jeźdźcy przybyli równocześnie z Timnesem.

W tej chwili kapłan zbliżył się do Neurki, która schyliła się nad dzieckiem, aby ostatni raz szyję matki objęło.

Dwaj pomocnicy jego uchwycili ją za oba ramiona, odcięli powróz konopny, łączący ją z in­nymi i poczęli krępować nogi.

Posłańcy ftriapejtosa zabrali Taurę z dziec­kiem i podążyli wprost do orszaku króla, mało troszcząc się o to, co się z niemi stanie.

Tymczasem przygotawiano się do spełnienia

ofiary Aresowi.

Gdy nogi Neurki krępowano, ona zdawała się nie wiedzieć nic o tem, nie myśleć o niczem, nie wiedzieć tego, co się z nią stanie. Głowa jej odchylała się od ramion mimowolnie i spojrzenia biegły w tę stronę, gdzie szła Taura, wiodąc za rękę dziecinę gołą i bosą. Patrzyła za odchodzą- cem dzieckiem i jękliwym głosem szeptała: — Cóż się z tobą stanie, moje szczeniątko małe? Co się stanie? Czy ona ciebie karmić będzie? Czy ona cię od zimna zasłoni?

Jęki i narzekania przerwał głos krępującego ją kapłana, głos pełen niecierpliwości i brutalstwa. Jeden wyraz tylko wyleciał mu z gardła:

Dosyci

Ale brzmienie tego wyrazu strachem ją prze­jęło. Słowa już zamarły na ustach, ale nie za­marły myśli. Jęczała cicho, bojaźliwie, zgłuszo­nym jękiem, bojąc się nie miecza, który kapłan w ręku trzymał, lecz głosu ludzkiego. Stało jej przed oczyma bezbronne dziecko, które na nie­pewne losy zostawiła.

Z tego odrętwienia obudził ją rozkaz kapłana.

Przynieść misę!

Równocześnie się obiło o uszy inne wołanie:

Uklęknij!

Uklękła posłuszna cudzej sile i woli.

Uczuła nagle, że czworo silnych rąk ucze­piło się jej ramion, a inne ręce wplątały się we włosy i głowę podniosły do góry.

Koniec... — pomyślała.

Potem dziecko stanęło jej w myśli... zam­knęła oczy... i dziecko widziała...

Przyjdę do ciebie, przyjdę szczeniątko moje małe... Cień mój przypłynie z innego świa­ta, kiedy w nocy spać będziesz... Czy ty mię poznasz wtedy?

Głowę jej na kark odchylono, gardło wyprę­żono tak, że ledwie oddychać mogła...

Oczy miała zamknięte, nie widziała co się koło niej dzieje.

Uczuła nagle uderzenie w szyję, ból... chcia­ła się porwać i uciekać—ręce kapłanów trzymały ją... powrozy cisnęły... Głowa odchylać się po­częła coraz bardziej na plecy i zwisła bezwład­nie... Z szyi płynęła krew...

Kapłan podstawił misę ofiarną, a w kilka chwil misa napełniła się jasnym czerwonym płynem.

Ci, co trzymali Neurkę, pchnęli ją od siebie- Trup jeszcze ciepły potoczył się, drgał, charczał, głowa ruszała brwiami, ustami — jakgdyby słowa jakieś wyrywały się i konały na ustach...

Nikt się już o nią nie troszczył.

Na dole tłum zawył radosnem wyciem.

Kapłan wziąwszy misę, krwią napełnioną, stanął na podniesieniu, na którem utkwiony był miecz i wołać począł:

Oto krew niewiasty neurskiej, która wro­gów naszych rodziła. Składamy ją w ofierze to­bie Aresie, coś nam do zwycięstwa dopomógł...

Rzekłszy to, krew z misy w tem miejscu, gdzie miecz był utkwiony na żerdzi, wylał.

Tłum ftgatyrsów wrzeszczał u podnóża mo­giły dzikim wrzaskiem:

Niechaj giną ci, którzy nam odbierają po­żywienie i spokój!

Jeńcy, przeznaczeni na ofiarę Aresowi, nie zwracali uwagi na te wołania, oni, na pół mówiąc

i na pół śpiewając, wygłaszali pożegnanie tej, któ­rej przed chwilą krew wylaną została u stóp bo­ga ftgatyrsów.

Idź w krainę cieniów spokojnie, niewiasto neurska. Niech ci tam będzie dobrze, lepiej niż na ziemi. Niech ci nie braknie nigdy pożywienia, niech jasne słońce zawsze nad tobą świeci i grze­je, niech Hestia obdarza ciebie ogniskiem nigdy niegasnącem... Niech tur stepowy nie bodzie cie­bie rogami, niedźwiedź nie zjada ci dzieci, które rodzić będziesz...

Kapłani z kolei przystępowali z tą samą uro­czystością i z tymi samymi obrzędami do składa­

nia na ofiarę krwi innych jeńców. T\ bóg flaatyr- sów był zawsze jednako nieubłagany.

Ta tylko zachodziła różnica w składaniu ofia­ry, że trupy niewiast odtrącono na bok, a męż­czyznom ucinano jeszcze prawą rękę. Ile razy kapłan krew wylał i kiścień ręki odciął, ciskał o ile mógł najdalej od trupa i wołał:

Niech ta ręka, która się zuchwale pod­niosła na króla Agatyrsów, nigdy już do ciała twe­go nie wróci; Niech ją sęp pochwyci i daleko za­niesie od rodzinnego ogniska, a resztę ciała niech wilki po stepie rozniosą...

Długo trwała ofiara ftresowi — aż wreszcie wszyscy wybrani padli pod nożem kapłana.

Nikt nie myślał o grzebaniu trupów. Mięso zwykle zjadały dzikie zwierzęta, roznosiły po ste­pie kruki i sępy, a część kości stała się gniazdem jaszczurek i białym blaskiem świeciła w trawie.

Ariapejtos udziału w ofierze nie brał — o ty­le chyba, że kapłan w jego imieniu krwią Neurów spłacał wdzięczność Aresowi. Dumny był ze zwy- . cięstwa i dokonanej zemsty, dumny z łupów i nie­wolników, których prowadził — i to mu wystarcza­ło. Nic więcej nie pragnął i pragnień innych nie rozumiał.

Gdy na wzgórzu składano ofiarę krwi Are­sowi, przyprowadzono właśnie Taurę przed oblicze firiapejtosa.

Król spojrzał na jej piękne, zdrowe, silne ciało, które prężyło się siłą młodości i energii ży­cia—i gniew znikał powoli z jego oblicza. Uczuł

w tej chwili, że jest królem—posiadaczem wszyst­kiego, do czego władza jego sięgnąć może.

Taura, stojąca naga prawie przed nim, bo tylko krótki chiton narzucony miała na ramię i ko­nopną opaskę na biodrach, z takiego samego płót­na jak chiton utkaną, patrzyła śmiało w oczy Ariapejtosa. Trzymane za rękę, dziecko płakało.

Król, zapatrzony w jej ciało piękne i kształt­ne, milczał przez chwilę.

Coś ty za jedna?—spytał wreszcie.

Z rodu Kruka, z pod Kruczej głowy je­stem... — odrzekła śmiało.

Odpowiedź zmieszała flriapejtosa, gdyż wie­dział o tem, że najposłuszniejsi i najdzielniejsi je­go pomocnicy—Timnes i Kruk także do rodu kru­czej głowy należą.

Cóż robisz tutaj?

Timnes odpowiedział za Taurę:

Ma rozkaz twój, Ariapejtosie, przybyły do świątyni flresa najbliższe rody, ażeby oglądać wiel­kość twoją, chwałę i siłę.

Odpowiedź uspokoiła króla.

Pocóżeś ty dziecko wzięła?

Krew Neurki — odpowiedziała Taura — poszła na ofiarę Aresowi, a dziecię byłoby z gło­du zginęło, wzięłam je. Będę żywić...

firiapejtos zamyślił się. Milczał i wszyscy otaczający go milczeli także. Z daleka dolatywały echa wykrzyków ftgatyrsów, przekleństw Meurów

i żałosne pożegnania ich z uczestnikami wspólne smutnej doli. Spojrzenia milczącego króla od stópJ do głowy mierzyły Taurę tak, że dreszcz ją jakiś, nieznany dotąd, przejmować począł. Nie była to bynajmniej obawa przed siłą. Jedyny lęk, jakiego doznawała, stąd pochodził, że króL mógł od niej odebrać dziecko Neurki.

firiapejtos po długiej chwili milczenia odez­wał się:

Wracaj do swego ogniska...

Posłyszawszy te słowa, odetchnęła swobod­niej i nic nie odpowiedziawszy poszła, ciągnąc przemocą prawie dziecko za sobą.

Schodziła z mogiły powolnie, zaprzątnięta cała myślą o dziecku i królu tak, że nic nie wi­działa przed sobą, tylko o uszy jej obijały się róż­ne dźwięki. Jedne przechodziły bez wrażenia, in­ne sprawiały jej przykrość i ból.

Wiodła za sobą płaczącą dziewczynkę—i przez myśl jej przesuwały się zapytania: co powie Goa? Co Gryp stary powie, gdy przy wspólnem ognisku zasiędzie dziecko wrogów?

A jednak nie miała siły porzucić jej na wo­lę losów; coś ją wiązało do tego dziecka, które ojca nie znało nigdy, a matkę ślepy los wybrał na ofiarę dresowi.

Skończyła się wreszcie uroczystość ofiary.

Krew skrzepła otaczała podnóże tronu Are­sa, a trupy pomordowanych ofiar leżały w trawie, porastającej na mogile. Stada ptactwa unosiły się od rana nad kopcem, zwanym świątynią, snać przeczuciem żeru wiedzione. Wrony i kruki krą­żyły pojedyńczo lub gromadami, kracząc i bijąc się z sobą. Czasem stada tych czarnych towarzy­szów ludzkiej śmierci spłoszone zostały szelestem skrzydeł sępa lub orlika, zataczających powoli, poważnie, szerokie koła nad głowami kapłanów, jakby się przypatrywały ponurej uroczystości. Wówczas kruki i wrony podnosiły wrzask, zagłu­szający dzikie krzyki ludzi, płacz i jęki ofiar. Chmury czarne otaczały sępa gromadą tak zwar­tą, że tylko szelest ich skrzydeł i krakań słychać było, a sęp ginął w tej czarnej powodzi. Nagle chmura rozpadała się na dwie połowy, jakby ją siła jakaś niewidzialna przecięła — chwila wrzasku, potem kilka świstów skrzydeł i sęp znowu wypły­wał szerokiemi wzlotami z wrzaskliwego otoczenia kruków i wron, podnosił się w górę i zawisał w po­wietrzu.

Ariapejtos, po dokonanej ofierze, cofnął się do obozu.

Ludzie, zgromadzeni z różnych stron, także wyruszać poczęli do domów swoich i siedzib, pę­dząc w tryumfie bydło i niewolników, przypadłe im po podziale- zdobyczy. Dokoła rozlegały się

wykrzyki radości, zmieszane z poszczekiwaniem

psów i rykiem bydła.

W taborze, otoczonym w wielki czworobok wozami, najbliżsi wojownicy ucztowali wraz z kró­lem, który każdemu z nich, oprócz części zdoby­czy, dawał jeszcze jeńców neurskich w darze, w miarę tego, ile kto głów nieprzyjacielskich miał przytroczonych do siodła.

Sobie zostawił głowę zabitego króla Okto- mazada.

Gdy już dary rozdane zostały, kazał tę gło­wę przynieść, a gdy przyniesiono, ujął ją silnie lewą ręką za pęk włosów na środku ciemienia rosnących, do góry podniósł, o ile tylko ręka po­zwalała i pełnem dzikości spojrzeniem patrzył w bladą twarz wroga, któremu los nie pozwolił tak samo trzymać głowy Ariapejtosa. Twarz ta, marmurowej prawie białości, miała wyraz posęp­ny, jak gdyby myśl o zemście była ostatnią myślą, która na niej zastygła.

firiapejtos wpatrywał się w nią w milczeniu, potem potrząsnął, zaśmiał się i rzekł:

Zwyciężyłem ciebie... wiesz teraz jaką jest moc Ariapejtosa! O włosy twoje będę wy­cierał brudne ręce, a z czaszki twojej wino grec­kie pić będę!

Wyjął krótki nóż żelazny z za pasa i głowę Oktomazada, oparłszy o kolano, nacisnął mocno

9

lewą ręką, prawą zaś, w której nóż trzymał, zręcz­nym ruchem obciął skórę do kości od górnej czę­

ści czoła aż po kości potyliczne, Potem, pod­niósłszy do góry, trząść nią począł gwałtownie i długo, obciął nożem przyrosłe do czaszki części, aż wreszcie głowa oddzieliła się od skóry i na ziemię upadła. Ariapejtos nogą ją trącił z pogar­dą i zawołał niewolnika, pilnującego koni.

Włosy ze skórą z czaszki króla Neurów od­dał służebnikowi.

Przytroczysz to do siodła mego — rzekł.

Potem pokazał mu głowę w trawić leżącą.

Ten czerep Oktomazada oczyść z mięsa, przepiłuj nad powiekami, a gdy do Chio pojedzie- my, oddasz Grekowi, ażeby puhar do wina z nie­go zrobił. Niech złotem wyścieli wnętrze, aże by usta moje nie dotykały się kości nieprzyjaciela.

Niewolnik odszedł.

Mimo zwycięstwa, Ariapejtos był zaniepoko­jony i pomieszany. Jakaś myśl tajemna trawiła go widocznie, do której przyznać się nie chciał.

Wieczór się zrobił. Król jednak nie poszedł na odpoczynek, lecz konia kazał osiodłać i sam pojechał, pojechał wprost do taboru, nad którym wznosiło się godło Kruków.

Upoiła go zemsta, rozmarzyło wino, a przed oczyma jego stanęły piękne kształty młodej Taury.

Przyjechał i tarczę swoją na wozie Grypa powiesił. Był to znak, że Ariapejtos z rodu tego umiłował sobie niewiastę. Pod Krukiem jedna tylko była do wzięcia—Taura.

Do niej też przyjechał Ariapejtos.

Przy ognisku, przygasłem już, bawiło się kil­koro dzieci, psy siedziały na tylnych łapach i na wytiałe ognisko, z którego sterczały kości, spoglą­dały, a opodal nieco, w skórę zawinięty, leżał

Gryp.

Tętent konia i szmer, jaki się zrobił, obudził go z półuśpienia. Dzieci poczęły się także ruszać. Gryp podniósł głowę i poznał flriapejtosa. Rów­nocześnie uderzył go blask tarczy, wiszącej na wozie.

Domyślał się, co to wszystko znaczy. Zaki- piała w nim zemsta na widok tego, który ród ich poniżył a głowę zwyciężonego Spargapejtosa nad swojem zatknął ogniskiem. Teraz dzika pożądli­wość sprowadza go do tych upokorzonych. Czy zdaje się jemu, że lata, które od czasu tego upły­nęły, zatarły zemstę z pamięci ludzkiej?

Gdyby miał taką samą broń jak flriapejtos, rzuciłby się na niego i może pokonał. Z młotem lub siekierą kamienną w ręku nie można przecie pójść na ostrze miecza — po to chyba, ażeby zgi­nąć, niedokonawszy zemsty. Tak rozumując, Gryp ukrył nienawiść swoją głębiej jeszcze.

Król zbliżył się do leżącego starca.

Grypie, nie poznajesz mnie?

Starzec porwał się na równe nogi z udane- mi oznakami pokory.

Poznałem, o niezwyciężony firiapejtosie.

Chcę mieć niewiastę z rodu waszego.

Niech się stanie według woli twojej.

2L-jp^ '' r * V

-*^

*r~ V-

*v.

V 14

l Ąj,

« • •

' t /rs

Gdzie jest Taura?

- — Nie ma jej teraz. Siedzi przy obcem ta-

biti i słucha opowiadań o zwycięstwach twoich ś i chwale.

¿¿: v

Ą — Poszlij które z dzieci niech powie jej, że

tarczę moją zawiesiłem na waszym wozie.

LI Ł

Dzieci pobudziły się, postawały dokoła konia firiapejtosa i przyglądały się ciekawie ozdobom, wiszącym na nim.

Do jednego z nich zwrócił się Gryp.

Pójdź do ogniska Sępa i powiedz starej Goi, że firiapejtos czeka na Taurę.

Wiedział dlaczego kierował go do Goi.

Posławszy dziecko po Taurę, przypatrywać ^ się jął królowi. Nie ciekawość go do tego skła- :J;_ niała, lecz pamięć przeszłości. Dawno tak blisko nie oglądał wroga swego rodu i nie czuł się tak bezsilnym wobec niego jak teraz. Widok jego roz- budził i rozdmuchał w nim myśl o zemście.

*

Olbrzymia postać Ariapejtosa w sile wieku ‘' i młodości wydawała się jeszcze potężniejszą i więk- i szą. Na śniadem jego obliczu widać byto zuchwa-

!• ; łą odwagę niepohamowanego w niczem człowieka, [. który do dzikiej swojej woli naginał wszystkich,

| któremu zdawało się, że pokora, okazywana mu,

jest miłością.

Gryp, z zemstą w myśli, spoglądał na tego czciciela Aresa takiem spojrzeniem, jakby szukał miejsca, w które miał ugodzić. Spojrzenia ich

£

a*

spotkały się nagle. Zdawało się, że król odgadł tajemne myśli starca.

Gryp starał się je ukryć.

Niezwyciężony Hriapejtosiel Zbliż się... usiądź... wnet przyjdzie Taura, którą sobie upodo­bałeś.

flriapejtos zbliżył się do tabiti, pochylił się na znak czci ku wygasłemu ognisku i rzekł:

Niech moja bytność przyniesie wam spo­kój i obfitość wszystkiego.

Niech się stanie.

Niedługo czekano na przybycie Goi i Taury.

Gdy Goi powiedziano, że ftriapejtos tarczę swoją zawiesił na wozie ich rodu — wierzyć nie chciała.

'4

Niewiasty, które ją otaczały, klaskać poczę­ły w ręce.

Teraz znowu szczęście wraca do wasze­go rodu — mówili starzy.—Timnes i Kruk są na­czelnikami wojowników firiapejtosa, a Taura za­siądzie pierwsza przy jego tabiti i pierwsza naj­lepszy kawałek mięsa do ust sobie włoży.

Goa milczała. Inne myśli snuły się jej po głowie. Taura mogła się stać narzędziem zemsty, długo podsycanej, długo tajonej w głębiach myśli. Zamiast radości smutek ją ogarniał — bo nie wie­działa, jak tej zemsty dokonać. Zabić na łożu miłości? Będzie to tylko zemsta na flriapejtosie. Inny z jego rodu obejmie władzę, bo ma wojow­

ników i większość obojętnego ludu za sobą. Nie, trzeba czekać... słusznie Gryp radził.

Niewiasty, nie mogąc zrozumieć co się Goi stało, nalegały wrzaskliwie.

Idź... idź... — wołały.

Tauro, szczęście do ciebie uśmiecha się.

Dziewczyna, zasypywana słowami i życzenia­mi, ani radości nie czuła, ani szczęścia, które ją spotkać miało, nie rozumiała.

Po raz pierwszy mężczyzna zwracał ku niej miłosne spojrzenia i chęci, a los chciał, ażeby tym mężczyzną był Ariapejtos.

Obie kobiety wracały samotne do swego ta­boru i ogniska. Taura milczała. Goa, pochylona ku niej, bezustanku szeptem mówiła, co chwila odwracając głowę, ażeby się przekonać, że nie ma świadków tej rozmowy.

Papeos wybrał ciebie, abyś za cały ród nasz, pokrzywdzony przez Ariapejtosa, zemściła się... Nie szczędź mu pocałunków i uśmiechów, uśpij go, ukołysz słowami, abyś potem, kiedy przyjdzie chwila zemsty, tem łatwiej wykonać ją mogła... Niech ciebie jedną kocha, tobie jednej wierzy...

Taura nic na to nie odpowiadała. Wyrosła śród ludzi, mających zemstę ustawicznie w my­ślach i słowach, gotowa była uwierzyć, że los wy­brał ją istotnie dla wykonania zemsty nad czło­wiekiem, który jej nic złego nie zrobił. Nie wie­działa, kochać, czy nienawidzieć tego człowieka.

Gdy posłaniec wrócił z wiadomością, że Goa z Taurę idą, Ariapejtos z Grypem wyszli na ich spotkanie. Szary zmrok łączył się już z nocą, gdy bystre oko króla dostrzegło niewyraźnie zary­sowywane postacie ludzkie na równinie stepowej. Zbliżały się one coraz bardziej ku taborowi, aż nareszcie zetknęły się z Grypem i Ariapejtosem,

Ariapejtos poznał starą królowę. Wzrok je­go przelatywał co chwila od pomarszczonej twarzy Goi do Taury, zmieszanej nieświadomością tego, co ją spotkać miało.

Król odezwał się pierwszy.

Przeznaczenie przyprowadziło mię do wa­szego ogniska. \

Obyś tutaj śmierć znalazł — pomyślała Goa. Nie powiedziała jednak tego, tylko ręce obie do piersi przyłożywszy, schyliła głowę jeszcze niżej na znak pokory i rzekła:

Niech fipia obdarzy ciebie skarbami swe- mi, Hestia nigdy nie zgasi twego ogniska... Oby ci nigdy nie zabrakło najlepszego greckiego wina • i puharów z czaszek nieprzyjaciół.

Powiedziawszy to, ujęła za rękę Taurę, po­mieszaną i milczącą.

A ona—ciągnęła dalej — niech ci da roz­kosz i liczne potomstwo...

Ariapejtos, wyciągnąwszy ręce obie ku mil­czącej dziewczynie, rzekł:

Moją będziesz...

Taura odpowiedziała:

Niech się stanie...

Po tych słowach Ariapejtos poprowadził Tau- rę do taboru Grypa. Goa została sama. Stała i za odchodzącymi patrzyła. Dziwne uczucie, ja­kiego dawno nie doznawała, opanowały ją. Chcia­ła płakać — nie mogła. Gdy Taura znikła jej z oczu, Goa upadła na ziemię twarzą, włosy na głowie targać poczęła i wyła. Po długiej chwili wycia powstała wreszcie uspokojona.

O, Artimpazo! — wyszeptała — ty, co się opiekujesz szczęściem każdej niewiasty, ty, co da­jesz ludziom rozkosz miłości, nie zgaś w myśli jej zemsty!

Gdy nieco tylko ochłonął z pierwszego wra­żenia, Ariapejtos zrozumiał całe niebezpieczeństwo, na jakie niepohamowana namiętność narazić go mogła. On, ¡ak wilk4 dziki, który za samicą idzie niebaczny aż pod drzwi mieszkania ludzkiego, gdzie na głowę jego często siekiera krzemienna spada— poszedł za śladem niewiasty do taboru wroga. Lżej odetchnął gdy spostrzegł, że uszedł niebez­pieczeństwa, dzięki temu tylko, że w obozie wro­gów byli starcy i dzieci—ale czy ujdzie drugi raz?

Najwięcej obawy budziła w nim Goa, bo ona w rodzie Kruka była jedyną, która władzy i pano­wania zaznała i pamięć o tem przechowywała naj­dłużej. Słusznie przeto podejrzywał, że w duszy jej najgłębiej siedzi schowana zemsta. Timnesa i Kruka zdołał wprawdzie przykuć do siebie wszyst- kiem, co daje władza i siła, ale nie zapominał

o tem, że z musu to uczynił: ich obu słuchali wo­jownicy, oni znali najlepiej stepy, wiedzieli gdzie każda kryjówka Neurów lub Budynów, z której

oni urządzają łowy myśliwskie na Agatyrsów. Po­dejrzliwość i względem nich obudziła się także.

Nie dał tego wszakże poznać po sobie.

Ledwie niewolnik konia odprowadził, flria- pejtos na skórze niedźwiedziej usiadł przed żarzą- cem się tabiti.

Długo siedział milczący i zamyślony.

Kilku niewolników stało za nim w trwodze i oczekiwaniu na rozkazy.

Król podniósł głowę i przed siebie okiem rzucił.

Gwar i hałas dolatywały z obozu. Rriapej- tos wsłuchiwał się w te gwary, jakby pragnął zna­ne sobie dźwięki głosu pochwycić, myśli hałasują­cych zgadnąć.

Gdzie Kruk i Timnes? — zapytał.

W obozie, niezwyciężony — odpowiedzieli niewolnicy chórem.

Czekali na rozkazy, ale firiapejtos milczał.

Minęła długa chwila ciszy.

Zawołać mi obydwuch — odezwał się wreszcie.

Jeden z niewolników poleciał jak strzała, ażeby rozkaz spełnić.

Co się stało z dzikiem, upolowanym dziś rano? — zapytał po chwili.

Jest... najlepsze udo czeka na twoje chę­ci, niezwyciężony.

Przynieś je tutaj.

Leży zagrzebane w popiele na twojem

tabiti.

Chcę jeść...

Jedni rzucili się do pogrzebaczy, inni po no­że i siekiery. Wnet wyciągnięto udo dzika i po­częto je rąbać.

Wina... — rzekł krótko.

Znowu dwóch niewolników wybiegło.

W tym czasie nadeszli Timnes i Kruk.

Ariapejtos odwrócił ku nim twarz rozwese­loną.

Tu siadajcie.^ przy mnie— ręką miejsce wskazał.—Moja chwałą jest waszą chwałą... zwy­ciężyliśmy razem.

Ty pokonałeś\ wrogów — odezwał się Kruk — naszą dłonią.

Przyniesiono wino.

Na brzegu tabiti leżały kęsy dzika. Ariapej­tos jadł i krew ocierał skórką cielęcą. Timnes i Kruk brali także i jedli.

Późną wieczerzę zapijali winem.

Król podochocony mówił:

Na przyszłą wiosnę znowu wyruszymy na Neurów. Na waszą wierność liczę...

Licz, niezwyciężony.

Za głowy Neurów ja was ubiorę w suk­nie greckie, żółtego złota nawieszam na wasze szyje i ręce.

Bądź dobry dla nas i łaskawy...

Ariapejtos, rozgrzany winem, wołał, ręką na kołybę wskazując:

Widzicie te głowy rozwieszone? Widzicie te czaszki bielejące na ziemi? Całą Grecyę ku­pię za nie... wam oddam wszystkie skarby... wa­sze będą...

Ani słówkiem jednak nie wspomniał o tem, że tarcza jego wisiała na wozie rodu Kruka.

Śród osób zaufanych i zbliżonych do króla, siedział także Grek jeden. Siedział na ustroniu, na ziemi, w himatyon zawinięty tak, że ledwie gło­wę jego widać było, na której światło, padając od tabiti, odbijało błyski złociste, — to połyskiwała przepaska, otaczająca górną część jego czoła i w puklach czarnych włosów ginęła z tyłu. Z za­myślonej, pięknej jego twarzy łatwo można było wnosić, że myśl jego nie bierze żadnego udziału w dzikiej pijatyce barbarzyńców, którym czerwo­ność wina przypominała krew nieprzyjaciół, wyto­czoną w walce lub wylaną u stóp tronu Aresa. Opowiadali więc, winem zagrzani, o tem, jakie mieli walki do przebycia, jak nieprzyjaciół pokony­wali, a każdy pokazywał głowy, odcięte przez sie­bie, na znak zwycięstwa i chluby. Grek ów sie­dział spokojnie, własną myślą zajęty, przechwałek barbarzyńców nie słuchał, tylko na flecie tęskną jakąś melodyę wygrywał.

Abarysie, płaczesz?—zwrócił się do nie­go Ariapejtos z ironią.

Gram—odpowiedział obojętnie i grał dalej.

Widocznie jednak, jednostajna muzyka mło­dzieńca drażniła rozigrane zmysły barbarzyńcy — rad byłby ją przerwać, więc znowu odezwał się:

Mówiłeś, że Aristeas będzie obecny przy składaniu ofiary Aresowi, nie był jednak... czeka­łem na niego i czekam daremnie, czas tylko tracę.

Abarys grać przestał.

Spóźnił się zapewne, o królu — odrzekł spokojnie. — Wiesz jaką miłość ma Aristeas dla ciebie. Byłoby to najwyższą przyjemnością dla niego, gdyby mógł być uczestnikiem sławy twego zwycięstwa. Z Olbii do ciebie dziesięć dni drogi, coś mu przeszkodzić ^mogło stawić się na czas oznaczony. J

Mowa ta nie uspokoiła jednak Ariapejtosa.

Wy, Grecy, wszyscy fałszywi jesteście! — zawołał podochocony winem.

Rola fibarysa stawała się trudną. Miał przed sobą gromadę barbarzyńców, pijanych zwycięstwem i winem, widział budzące się namiętności, musiał przeto panować nad sobą, ażeby nie rozdrażniać lecz łagodzić.

O, niezwyciężony, — rzekł — wiesz prze­cie, że Aristeas zawsze Ci okazywał największą przyjaźń i szacunek; miałeś od niego najlepsze miecze i najlepsze łuki, takie dary tylko przyjacio­łom się dają.

Słowa te trafiły do przekonania króla.

Przez jutro jeszcze poczekam — odrzekł uspokojony. — Chcę wiedzieć, czy Grecy odnowią

ze mną przymierze, chcę wiedzieć, czy mamy żyć w zgodzie, czy walczyć ze sobą.

Ariapejtosie! Ty wiesz, że Grecy przy­jaźni tylko i spokoju z tobą pragną. Gdybyś te­raz nie zdołał z Aristeasem porozumieć się, bo dłużej czekać na niego nie chcesz, uczynić to mo­żesz w Chio, gdzie zawsze, jak wiesz o tem, je­steś mile witanym i pożądanym gościem.

Słodko brzmiąca ta mowa trąciła próżną dumę Ariapejtosa.

Młody Greku! — zawołał — kto ciebie ta­ką mową mówić nauczył?

Powiedziawszy to, król porwał się na równe nogi i z winem, wypełniającem do połowy czasz­kę ludzką, do niego zbliżył się gwałtownie.

Pij ze mną! — krzyknął, do ust mu pra­wie czarę przytykając.

Abarys cofnął się o pół kroku z pewnem uczuciem wstrętu. Przemógł jednak obrzydzenie i zapanował nad sobą.

Dobrze — rzekł spokojnie.

Czaszkę ludzką wziął z rąk króla, do góry ją podniósł nieco i wyraźnie lecz bez śladu unie­sienia powiedział:

Piję za zdrowie twoje, o niezwyciężony Ariapejtosie, i na pomyślność przymierza z Grecyą.

Wypił połowę wina, czaszkę wypełniającego, i wręczył ją królowi, który milcząc resztę wychylił.

Krzyk, wrzawa, hałasy pijanych figatyrsów cichły powoli, ognisko przygasało, a u podnóża

jego kładły się do spoczynku głowy Ariapejtosa i jego dostojników jedna po drugiej.

Grek tylko nie zasnął—ale i nie grał, ażeby pijanych barbarzyńców nie budzić. Zarzucił hi- mation na ramiona i powolnym krokiem do swego namiotu podążył.

Po odjeździe Ariapejtosa przy ognisku Grypa zapanowała cisza. Taura, ukryta pod namiotowem napięciem wozu, nie pokazywała się. Goa siedzia­ła skulona, milcząca i zamyślona. W tem odez­wało się szczekanie psa, ale jakieś łagodne i przy­jacielskie, jakby znajomego witał.

Goa podniosła\oczy.

Przed nią stał" siwowłosy i siwobrody sta­rzec, czarnym półchitonem okryty. Poznała go. Był to Diomed, śpiewak Ągatyrsów, przyjaciel starych zwyczajów praojców swoich, a wróg Aria­pejtosa. Chodził on jak cień za królem Agatyr- sów, zdaleka, kroki jego i myśli śledził.

Do Goi zdziwionej odezwał się:

Był tu Ariapejtos?

Był.

Taurę wybrał?

Wybrał.

Diomed zamyślił się.

Ale z drugą Greczynką ożeni się—rzucił.

Goa porwała się na nogi z wściekłością.

Śród nocy błyszczały jej oczy jak tygrysicy.

Zabiję go... zaduszę... — rzekła, sycząc prawie z. gniewu.

Diomed rzekł uspokajająco:

Poczekaj stara... poczekaj... zemsta przyj­dzie... Przyjaźń z Grekami zły będzie miała ko­niec...

Powiedziawszy to, odszedł cicho jak przyszedł.

*

Na ftbarysa niewolnik czekał. Pośrodku na­miotu płonęło migotliwym ogniem światełko fanoi, koło którego przesunął się jak cień milczący Aba- rys i, zawinąwszy się jeszcze lepiej w himation, usiadł w głębi. Ręką skinął na niewolnika aby wyszedł. Abarys nie zasnął jednak, nie mógł za­snąć. Szklanem spojrzeniem patrzył na światełko fanoi, a myśl jego biegła do Olbii, do Chio, lub błądziła po stepie za podróżnym orszakiem Ari- steasa.

flristeas był strategiem w Chio. Przed pa­ru tygodniami pojechał do Olbii z rodziną, ażeby tam w gronie krewnych czas jakiś spędzić, a z po­wrotem miał być na uroczystości składania ofiar Rresowi. Miał być i nie był. Dzika duma Rria- pejtosa pragnęła pokazać oczom potężnego stra­tega niewolników i krew Neurów, na ofiarę wyla­ną—i spotkał go zawód. Złożono więc ofiary bez współuczestnictwa Greków.

Abarys, towarzyszący stale flriapejtosowi w roli doradcy i przyjaciela ze strony eklesyi w Chio, wła­

ściwie po to tylko towarzyszył, aby śledzić myśli i zamiary króla Agatyrsów, aby mu nie pozwolić nic zrobić, coby mogło być na szkodę interesów eupatrydów greckich. Była to rola trudna i cięż­ka, mimo to archontowie powierzyli ją młodemu Abarysowi, ufni w jego powagę, spokój i rozum. Jakoż istotnie, od roku przeszło spełniał tę rolę ku zadowoleniu eklesyi, eupatrydów i archontów.

Pobyt pośród barbarzyńców był dla niego ciężarem. Kilkunastu żołnierzy, którzy rodzaj stra­ży przybocznej jego stanowili, i kilku niewolni­ków—oto był cały orszak Rbarysa. Grek spełniał swój obowiązek sunpiennie, ale zarówno jak wśród barbarzyńców tak i wśród swego małego orszaku czuł się osamotnionym. Tęsknił do Chio, gdzie się wychowywał, gdzie zostawił towarzyszy mło­dości, rodzinę — tak, tęsknił... teraz właśnie, dla czego teraz? Rozumiał siłę swojej tęsknoty i po­stanowił prosić archontów, ażeby mógł inaczej służyć rodzinnemu miastu.

Nazajutrz, po wesołej i dzikiej uczcie kró­lewskiej, wszyscy wstali późno, firiapejtos wydał rozkaz ruszenia taboru do swojej siedziby, nad wody Irdyńskie. Poczęto się przysposabiać powoli do wyruszenia w drogę.

Tymczasem straż flgatyrsów od stepów dała znać do obozu, że jacyś jeźdźcy podążają w tę stronę. Wieść zaniepokoiła cały tabor, ftbarys domyślał się odrazu co to za jeźdźcy i co to za orszak być może i sam, w towarzystwie tylko trzech

Greków ze swego otoczenia, postanowił na zwia­dy wyjechać.

Przypuszczał, że jest to orszak powracające­go z Olbii firisteasa.

Tb, co było przypuszczeniem, sprawdziło się w godzinę może. Drogą, zwaną wielką, łączącą Olbię z Chio, podążał firisteas. Spotkanie było nieuniknione.

Ledwie przyszła wiadomość od fibarysa, że to firisteas zbliża się do obozu Ariapejtosa i pra­gnie króla powitać, firiapejtos wsiadł na koń i w towarzystwie kilkunastu przybliżonych naprze­ciwko stratega wyjechał.

Orszak Greków świecił przepychem i wygo­dą. Była to, ściśle mówiąc, karawana podróżna, której towarzyszył oddział konny z hiporetą na ' czele. Szedł on powoli falangą czyli szykiem kli­nowym: Na przednim szpicu trójkąta jechał hipo- reta, a środek klina wypełniał orszak podróżnych, złożony z kilku kobiet i mężczyzn. Wozy postę­powały jedne za drugimi, lecz były zupełnie róż­ne od wozów figatyrsów: mniejsze, na niższych kołach osadzone, i dwukolne wszystkie. Na jed­nym z wozów, bezpośrednio na osi, spoczywało poręczyste, o wysokich bocznicach siedzenie, cał­kowicie miękkiem posłaniem wyścielone. W sie­dzeniu tem wygodnem mieściły się swobodnie dwie osoby, a woźnica siedział na przodzie, na niewielkiem podwyższeniu, tuż przy samej osadzie dyszla i kierował mułami. Po bokach wozów

i z tyłu szły objuczone muły, prowadzone przez niewolników, dźwigając na sobie namioty, przyrzą­dy i sprzęty, niezbędne w podróży, a także mie­chy, napełnione winem i wodą.

Cały ten orszak postępował wesoło, śród ożywionej rozmowy, a niekiedy rozlegającego się śpiewu, do południowego odpoczynku. Na przed­nim wozie jechał ftristeas, a siedzący obok niego fibarys zdawał sprawę z wypadków, które świeżo zaszły i na które w obozie Agatyrsów patrzył zbliska.

liiporeta, będący na czele greckiego orsza­ku, dostrzegł zdaleka tłum Agatyrsów, zdążający ku nim. *

Barbarzyńcy jadą—rzekł, zbliżywszy się do Aristeasa. s

Ariapejtos na powitanie podąża — dodał Abarys.

ftristeas dał znak ręką, ażeby się orszak za­trzymał, konia dosiadł, a w otoczeniu hiporety, Abarysa i uszykowanych za nim kilku muzykantów zbliżenia się Ariapejtosa oczekiwał.

Gdy postacie zdążających ku nim Agatyrsów stały się już wyraźnie widzialne, Aristeas ku mu­zykantom skinął — i echa dźwięków powitalnego peanu napełniły powietrze. Do wtóru melodyjnych głosów trigononu odezwały się ostre dźwięki ar- giwskich piszczałek, a połączone z wrzaskliwą muzyką tympanów, rozbudziły wszystkio echa śpią­ce w dzikiej pustyni.

Dwa orszaki, zbliżające się ku sobie, przed­stawiały dwa światy. Aristeas ubrany był w pod­różną półzbroję. Koń jego miał tylko na głowie i na kolanach błyszczące metalowe okrycia, zresz­tą żadnej ozdoby ani obroży na nim nie było. Głowa Aristeasa uzbrojoną była w hełm żelazny, polerowany, w kształcie grzebienia koguciego zro­biony, zasłaniał on wprawdzie głowę, ale twarz i kark nie miały żadnego przykrycia. Na ramie­niu jego wisiała niewielka, okrągła tarcza skórza­na, żółtym metalem obramiona i po środku ma­jąca kolistą metalową płaszczyznę. Krótki miecz przy boku, a łuk i kołczan na ramionach stano­wiły całe jego uzbrojenie. Reszta, z wyjątkiem muzykantów, którzy oprócz miecza i tarczy żadnej innej broni nie mieli przy sobie, prawie tak samo była ubraną.

Zdążający ku nim orszak Ariapejtosa zupeł­nie inaczej wyglądał. Na przedzie jego jechał król na koniu, którego zaledwie głowę widać by­ło. Od grzywy, z obu stron łopatek, jakoteż rze­mienie napiersne obwieszone były skórami z cza­szek ludzkich zdartemi, a skłaczone i skłębione ich włosy spływały do ziemi prawie. Ostre kolce bodziaków, pasma traw plątały się między włosa­mi, tworząc jakąś dziwaczną, dziką mieszaninę. Bliżej ku siodłu, przytroczone, wisiały nie wypa­troszone jeszcze głowy niedawno zwyciężonych nieprzyjaciół; żółto-brunatne, a niekiedy poczernia­łe już od słoty i zeschłe jak kamień twarze ko­

łysały się za każdym ruchem konia i uderzały go po bokach.

Uzbrojenie Ariapejtosa było mieszaniną bar­barzyństwa i dowolności. Obok tarczy greckiej i miecza miał na sobie łuk scytyjski, za pasem siekierę krzemienną, na ramionach skórę niedź­wiedzią, a na głowie żadnego przykrycia. Twarz jego opalona od skwaru i słońca, pomimo barba­rzyńskiego wyglądu, była jednak piękną, piękno­ścią zuchwałej odwagi i siły.

Gdy się orszaki zbliżać ku sobie poczęły, od strony Agatyrsów powstała dzika wrzawa i wrza­ski, które odrazu tak napełniły powietrze, że dźwięki muzyki greckiej utonęły pośród nich zu­pełnie i tylko chwilami słychać było przeraźliwy głos piszczałek.

Na krótką chwilkę, gdy się dwaj wodzowie zbliżyli do siebie, zatrzymały się orszaki.

Ariapejtos, klasnąwszy w dłonie tuż przed samą twarzą stratega na znak radości i przywita­nia, odezwał się pierwszy:

Jakże zdrowie twoje, potężny Aristeasie, twojej rodziny i dzieci?

Przebywamy drogę naszą Szczęśliwie — niech będą dzięki wszechwładnemu Zeusowi i bo­gom opiekuńczym.

Niech ciebie twoi i moi bogowie mają

zawsze w opiece.

Obyś i ty miał długie i spokojne życie, a osady wasze aby nigdy nie oglądały Neurów.

Po grzecznych powitaniach, którym towarzy­szyły dzikie wrzaski Agatyrsów i muzyka Greków, Aristeas zwrócił się do króla.

Zbliżamy się właśnie do południowego odpoczynku,— rzekł — tam będziemy mogli mówić

o wspólnych naszych sprawach; pozwól przeto, o niezwyciężony Ariapejtosie, że w dalszą podróż ruszymy.

Ariapejtos do Timnesa się nachylił, coś mu powiedział, a Timnes rozkaz króla powtórzył. Wnet tłum Agatyrsów rozchylił się na dwie strony i dro­gę uczynił wolną dla Greków.

Orszak podróżny ruszył dalej. Ha czele je­go jechało tylko cztery osoby: Aristeas, Abarys, Ariapejtos i Timnes, za nimi falanga grecka, a w otoczeniu jej niewiasty, goście z Olbii i rodzina Aristeasa.

Słyszałem już o twoich zwycięstwach, Ariapejtosie, mówił mi Abarys.

Niech będzie chwała Aresowi.

Wziąłeś do niewoli Oktomazada?

Ariapejtos ręką po prawej stronie troków

uderzył.

Skóra z głowy jego tu wisi—rzekł z du­mą — a z czaszki będą miał puhar do wina.

Aristeas mimowolnie w tę stronę okiem rzu­cił, w którą uwagę jego ściągał król; istotnie, przy siodle wisiała skóra, z głowy niedawna zdję­ta; kosmyki włosów zlepione były czarną masą skrzepłej krwi, a brzegi skóry, świeżo odcięte,

ciemno-sine, roiły się od mnóstwa komarów i much, które żeru na mięsie ludzkiem szukały.

Rozmowa o różnych wypadkach wojny i przy­godach podróży ciągnęła się bez przerwy, a śród rozmowy zdążano na miejsce odpoczynku, tuż u podnóża świątyni Aresa. Z jednej strony miał rozłożyć się obóz Greków, z drugiej zataczało się kołem nieściągnięte jeszcze obozowisko Agatyrsów.

Gdy orszak stanął już na miejscu, niewiasty wysiadły z wozów, a z mułów ściągać poczęto juki, Aristeas odezwał się:

Bądź moim gościem Ariapejtosie i spożyj posiłek, jaki bogowie dadzą.

Jestem twoim przyjacielem.

Z przyjaciółmi dzielimy się chętnie poży­wieniem i winem. \

A

Przygotowania do posiłku robiono na wol- nem powietrzu. Rozesłano wprost na ziemi ma­katy, a niewolnicy znosili wszystko, co było do jedzenia, i układali na nie. Jedni przynieśli kym- bion wina i wody, a drudzy kubki, czasze i rogi znosili; obok tego kładziono figi, suche winogrona i placki jęczmienne.

Całą tą czynnością kierowały dwie młode niewiasty. Jedna z nich, czarnooka, o smagłej twarzy, smukła i kształtna, miała w ruchach swo­ich spokój i powagę piękna. Była to Nauzyka, córka Aristeasa, która od kilku lat już pełniła obo­wiązki gospodyni domu, gdyż matkę, dzieckiem je­szcze będąc, straciła. Lata dziecinne spędziła

w Olbii, w rodzinnem mieście ojca i wychowała się tam pod opieką krewnych. Druga miała imię Gorgo. Obie ubrane były jednakowo—w jednakie białe chitony, jednakie sandały, miały włosy w tył zgarnięte, w jeden pukiel umocowane, a na szczy­cie głowy tessalijskie kapelusze na kształt paraso­la, od słońca. Gorgo nie posiadała takich oczu rozżarzonych jak Nauzyka, ani smagłej twarzy, tyl­ko jasne, błękitne oczy, różową cerę i spojrzenie łagodne i dobre. Była to przyjaciółka lat dziecin­nych i młodości Nauzyki. Niewolnicy szeptali mię­dzy sobą, że Gorgo była niewolnicą, ale Aristeas i Nauzyka traktowali ją, Aristeas jak córkę, Nau­zyka jak siostrę i przyjaciółkę. Gorgo, jakkolwiek typem nie przypominała Greczynki, mówiła jednak po heleńsku jak Greczynka, a żadnej innej obcej mowy nie znała dobrze. Konieczność zetknięcia się z figatyrsami, którzy często do Chio zaglądali, sprawiła, że Gorgo, łatwiej niż każda inna Gre­czynka, nauczyła się nieco ich mowy i rozumiała, używając jej na targu w Olbii i Chio.

Gdy wszystko było przygotowane do spoży­cia posiłku, firisteas odezwał się:

Córka moja daje znak, że wszystko go­towe, chodźmy flriapejtosie.

Skinął równocześnie głową do Abarysa, jak­by skinieniem tem pragnął powtórzyć już powie­dziane słowa i zachęcić. Poszli. Aristeas przo­dem, za nim król i Abarys.

Ariapejtos znał Nauzykę i Gorgo, bo niejed­

nokrotnie w Chio dla handlu i interesu bywał, a domu Aristeasa ominąć nie mógł. Zresztą, jak­kolwiek panował nad dzikiemi plemionami, sam przez matkę i żonę — a szczególnie przez nieżyją­cą już żonę — należał do świata greckiego, które­go wyższość cenił i do niego się chętnie garnął. Dopóki żyła Opea, pierwsza jego żona, zaglądał często do Chio, gdzie nawet dom zbudował, w któ­rym żona lubiła przesiadywać. Ariapejtos niejed­nokrotnie spędzał przy niej część zimy, na co Aga- tyrsowie narzekali. Mróz i śnieg przykuwał wów­czas współplemieńców jego do miejsca, z wiosną dopiero, gdy słońca, ciepła i pożywienia wszędzie

4

było poddostatkiem, rozlatywały się koczownicze gromady Agatyrsów po stepie. Wtedy i król, aże­by utrzymać władzę, na czele ich stawał i musiał razem z nimi włóczyć się i walczyć. Od kilku lat jednak, od śmierci Opei, zaniechał Greków i ich obyczaj i żył tak, jak żyli jego podwładni. Odsunięcie się ftriapejtosa było mocno nie na rę­kę Archontom; starano się go przeto zjednać so­bie, a w celu lepszego śledzenia jego kroków po­lecono czuwanie przy nim Abarysowi — w charak­terze przyjaciela i doradcy.

Gdy wszyscy trzej zbliżyli się do zastawy, na prędce urządzonej, przy której stały Nauzyka i Gorgo, a za niemi kilkunastu niewolników, Nau­zyka pochyliła ku królowi głowę i rzekła:

Spożyj z nami, o niezwyciężony Piriapej- tosie, co dają nieśmiertelni bogowie.

Zawsze rad z wami, Grecy, jem i piję, bo jestem przyjacielem waszym.

Niech cię Zeus długiem życiem obdarzy— odpowiedział Aristeas.

Wszyscy jedli z wielkim apetytem, który ma­ło chwil pozostawiał do rozmowy. Od czasu do czasu tylko niewolnicy nalewali do rogów i puha- rów wina, które Grecy pili, według swego zwycza­ju, z wodą, tylko Ariapejtosowi, jako barbarzyńcy, pozwalano uchylać się od tego i wody nie dole­wano do wina.

Abarys siedział przy Gorgo i ciągle coś jej szeptał do ucha. Dziewczyna od czasu do czasu odwracała głębokie swoje, błękitne oczy i spojrze­nie topiła w młodzieńcu. Wówczas twarz jego ożywiała się jeszcze bardziej, a wzrok, szukający wzroku dziewczyny, pozwalał się domyślać do ko­go tęsknił on w obozie Agatyrsów i dla czego.

Udział w tej rozmowie brała półsłówkami Nauzyka, obojętna, spokojna, przyglądająca się z ciekawością królowi barbarzyńców, ubranemu w dziwaczny strój, pijącemu wino bez wody i roz­mawiającemu poprawną greczyzną z jej ojcem.

Gdy Ariapejtos od czary z winem odejmował spojrzenie, biegło ono często ku Nauzyce, którą ^ chciwem okiem ogarniał tak zuchwale, że dziew­czyna mimowoli zwracała się do Gorgo i Abarysa z rozmową, aby tych spojrzeń uniknąć. Jakie myśli kłębiły się w głowie podochoconego winem barbarzyńcy, nietrudno było zgadnąć.

Zwrócił się do stratega.

Aristeasie, która jest twoją córką?

Nauzyka, — odrzekł spokojnie — przed kilku laty znałeś ją jako dorastającą dziewczynę.

Nauzyka... znałem ją... Wiesz... dziew­częta przemieniają się często z gąsiąt w orlice...

Powiedziawszy to, utkwił spojrzenie w czar­nych oczach Nauzyki.

Aristeas nie odpowiedział. Słychać było tyl­ko szmer rozmowy niewolników i urywane wyra­zy pochylonego ku Gorgo Abarysa. Ariapejtos przeżuwał powoli figi i, głowę pochyliwszy, mil­czał. Zwrócił się wreszcie do stratega.

Aristeasie, przyjadę do ciebie — rzekł z pewną stanowczością.

Przyjedź... będziesz zawsze powitany przy­jaźnie.

Każ oczyścić i przygotować dom, w któ­rym Opea mieszkała.

Uczynię to.

Wprowadzę do niego inną żonę... a za­nim to nastąpi, na święto Dyonizosa już pewnie będę mógł przyjechać.

Spojrzenia jego zatrzymały się na twarzy Nau­zyki, która mimo woli pokraśniała. Ariapejtos cią­gnął dalej:

Chcę żyć z wami i pośród was...

Archontowie będą szczęśliwi, gdy zechcesz z nami odnowić przymierze.

Odnowię...

Ponieważ posiłek już był ku końcowi, a nie­wolnicy poczęli siodłać konie i juczyć muły, Aristeas skorzystał z tej chwili.

Mamy ruszyć w dalszą podróż — rzekł— pozwóh Ariapejtosie, że wypiję za pomyślność na­szego przymierza.

Trącił się puharem z królem i wypił.

Obyśmy ciebie jaknajrychlej powitali w Chio... — dodał. -

Przyjadę i zawrę z wami wieczne przy­mierze.

Niech ci bogowie dopomogąl

Vil.

Rozjechali się z myślą spotkania się — Aria- pejtos wrócił do osady swojej nad wody Irdyńskie, Aristeas do Chio. ^Abarys został, jak zawsze, przy boku króla Agatyrsów, z poleceniem towa­rzyszenia mu do Chio,

Aristeas po powrocie do domu wnet wydał rozkaz, ażeby opuszczoną oddawna siedzibę Aria- pejtosa przyprowadzić do porządku, gdyż przyjaz­du jego oczekiwano na pewno. Bardzo mu cho­dziło o to, ażeby odnowić przymierze i zacieśnić węzły przyjaźni z królem Agatyrsów, a przy jego pomocy podbić, uprawiających pszenicę, Neurów i Budynów i rozszerzyć handel z Atenami i Spar- tą. Sycylia dostarczała coraz mniej ziarna, z Mi- letu przychodziło jeszcze mniej, a Ateny potrze­bowały coraz więcej. Godzili się na to eupatry- dzi, uznawali za rzecz potrzebną archontowie, Aristeas przeto według woli wszystkich działał, — tak, ale myśl miał inną, ukrytą: pragnął szerszej władzy niż posiadał, potężniejszej, świetniejszej.

Nikomu jednak o tem nie mówił i nikt zamiarów dumnego stratega nie domyślał się. Przedstawił tedy eupatrydom i archontom potrzebę co najry­chlej zawarcia przymierza z królem figatyrsów, aby z" przyszłą wiosną można było panowanie Greków rozciągnąć na siedziby Budynów i Neu- rów. Przedstawienie owe miało ten skutek, że umyślnie wysłane poselstwo do Ariapejtosa miało go zaprosić do Chio.

Zamiar ten nie napotkał na żadne trudności. Król w towarzystwie ftbarysa, Timnesa, jakoteż nielicznego orszaku swego i Greków udał się do Chio.

Ostrożny Ariapejtos tylko w otoczeniu Tim­nesa, Abarysa i Greków do miasta wjechał—Aga- tyrsom kazał się rozłożyć obozowiskiem na przed­mieściu. U wrót bramy zachodniej, prowadzącej wprost do Akropolis, powitał go archont wspólnie ze strategiem i do opuszczonego przed kilku laty domu jego, urządzonego odpowiednio, odprowa­dził. Czekała tam na króla służba grecka i wszyst­ko, co tylko grecki przepych mógł mu zgotować.

Narady Ariapejtosa z eupatrydami i strate­giem skończyły się bardzo pomyślnie. Król był tak powolny, że każde życzenie Greków zdawał się wyprzedzać. Ta powolność w zawarciu przy­mierza i ustawiczne tajemne rozmowy z Aristea- sem nasunęły Timnesowi pewne podejrzenia. Dzi­ki, przebiegły i podejrzliwy z natury, żyjący w wa­runkach takich, że przebiegłością musiał ustawicz-

nie walczyć, ażeby się utrzymać przy władzy, słu­sznie podejrzywał go o jakiś zamach, kryjący się pod pozorami przyjacielskich stosunków z Ariste- asem.

Przyczynę zbytniego zbliżenia się wyjaśnił mu wkrótce sam Ariapejtos, spostrzegłszy, że ta­jemnica wobec Timnesa byłaby niemożliwą. Wo­lał ją odkryć, niż się narażać na odkrycie i do­mysły. Powiedział mu przeto, że zawarł przy­mierze z Grekami, które można nazwać świetnem, gdyż dać może w przyszłości Agatyrsom przewa­gę nad innymi koczowniczymi i rolniczymi plemio­nami i złączyć je wszystkie pod władzę jednego króla. Tę szczęśliwą możebność zawdzięczyć na­leży temu, że Grecy \ zobowiązali się sformować i uzbroić na sposób grecki trzystu jeźdźców i utrzy­mywać ich stale kosztem Chionitów w ciągu dwu­dziestu pięciu lat.

Król powiedział prawdę, ale tylko połowę i uśpił nią Timnesa. Część tajemnicy miała być odkrytą dopiero po uroczystościach Dyonizosa.

Owa druga połowa tajemnicy właśnie stano­wiła przyczynę zadowolenia Ariapejtosa, a jeszcze bardziej Greków i Aristeasa; była ona zwycięstwem polityki greckiej i krokiem naprzód do wielkiej po­tęgi młodej ale bogatej kolonji heleńskiej, siedzą­cej jak oaza w pustyni, wśród dzikich plemion Scytów i Sarmatów. Aristeas umiał zręcznie po­łączyć interes swego rodu z interesem całej eklesyi.

Cóż to mogła być za tajemnica? Bardzo zwykła napozór: Aristeas przyrzekł oddać córkę swoją, Nauzykę, za żonę Ariapejtosowi, z tym jednak warunkiem, że król będzie czcić bogów greckich, wprowadzi tę cześć do Agatyrsów, za* mieszka staleu w Chio, które się stanie niejako stolicą jego królestwa, skupi tam władzę i siłę królewską, a przy pomocy stałego i dobrze uzbro­jonego wojska będzie prowadzić dalej podboje w krajach barbarzyńskich na rzecz swoją i Gre­ków, a rządzić szczęśliwie Agatyrsami. Układ ten miał się stać wiadomym dopiero z chwilą wyko­nania, gdy będzie już możność bronienia tego układu. Dziś świadkami tajemnicy była tylko ro­dzina Aristeasa i Abarys.

Znajomość obyczajów greckich i języka, któ­re Ariapejtos po matce i pierwszej żonie zdobył, otwierała wrota do przyjaźni z Grekami i do świet­niejszego panowania w przyszłości przy ich pomo­cy. Nauzyka przyjęła także układ ojca z radością. Politycznych względów ojca nie znała i nie rozu­miała. Widziała się w przyszłości wywyższoną po nad inne niewiasty, upojoną tytułem królowej— i to jej wystarczało.

Tak więc wszystko się ułożyło najlepiej. Ariapejtos rad był co najrychlej do domu wrócić, zająć się formowaniem nowego wojska, dla które­go broń miał stratega wydać w każdej chwili.

Aristeas, pragnąc jednak uczcić i pożegnać swego przyszłego zięcia tak, jak przystało godno­

ści króla, zaprosił go do domu swego na poże­gnalny symposion.

Archontowie, eupatrydzi, przyjaciele Aristea- sa — wszyscy byli zaproszeni, ażeby uczcie dodać więcej blasku a umowie więcej powagi. Przymie­rze, zawarte z Ariapejtosem, otwierało dla młodej dotychczas kolonii greckiej szerokie i dalekie wi­doki na przyszłość. Wszystkie te wielkie nadzie­je zawdzięczało miasto niedalekiemu związkowi gałęzi z drzewa Aristeasa z dzikim barbarzyńcą, który za pozory, za koronę, za blask grecki skła­dał u nóg małego miasta całą nieświadomą potę­gę i nieznane skarby swoich współplemieńców. Był to nie lada tryumf polityki greckiej, który na­leżało obchodzić uroczyście.

Ariapejtos stawił się na ucztę w greckim stroju, który przywdział od chwili wstąpienia do opuszczonego swego domu i nie zrzucał go pod­czas pobytu w Chio. Timnes gwoli życzeniu kró­la wdział także na siebie greckie szaty.

Licznych gości, sproszonych na tę uroczy­stość, witał pod kolumnami pronaos Aristeas, a przez wielki dziedziniec prowadził prawie do pro­gu prostasu. Tu w roli gospodyni domu występo­wały Nauzyka i Gorgo. Ubrane jak dwie siostry, zupełnie jednakowo, w wieńcach laurowych na głowie, wyglądały iak nimfy, które darzyły każde­go zbliżającego się ku nim uśmiechem powitania i uprzejmemi słowy, a doprowadziwszy do drzwi ogrodowych, wracały aby nowych gości witać.

Słońce ostatnie swoje blaski rzucało na zie­mię— blaski wesołe, łagodne, dobre, które kładły się szerokiemi pasmami Via liściach drzew, igrały na twarzach mężczyzn i niewiast, dodając im je­szcze więcej ożywienia. Łączyły się one ze świe­żością wieczoru w spokojną, przyjemną harmonię ciszy, która wisiała, zda się, nad tłumem porusza­jących się w ogrodzie gości, wciskała się w du­sze ludzkie i rozlewała się w nich wesołym spo­kojem.

Śród olbrzymiej lipowej alei, splecionej u gó­ry zielonemi gałęziami koron, przez które przeła­mywały się ostatnie promienie zachodzącego słoń­ca, ciągnął się przez całą jej długość niski stół, otoczony różnorodnemi siedzeniami; niektóre z nich były na dwie osoby, z poręczami bocznemi, na podobieństwo sofy, inne na jedną, stołki różno- kształtne, lub proste siedzenia ławkowe, z drzewa. Wszystko to było ustawione dowolnie, bez żadne­go planu i myśli, ażeby każdy mógł usiąść tam, gdzie mu się podoba. Pod drzewami na uboczu stały wielkie dzbany z wodą i winem, wprost na ziemi, obdk nich, w równem oddaleniu widać by­ło okrągłe lub czworogranne stoliki, czteronożne, trójnożne, na których piętrzyły się stosy fig, po­marańcz, owoców południowych i leśnych pozio­mek — na innych stały kubki ze szkła, na podo­bieństwo szklanek, lub leżały oprawne rogi i czasze.

Po całym ogrodzie niewielkim lecz cienistym i zaopatrzonym w ustronne altany i siedzenia snu­

ło się mnóstwo ludzi, kobiet i mężczyzn, zmiesza­nych w jednym tłumie, rozmawiających wesoło i swobodnie. Tu i ówdzie przesuwali się spokoj­nie, jak cienie, liczni niewolnicy, kierowani niewi­dzialną ręką, niosąc rozmaite potrawy i pieczywa i układając na stole na niewielkich półmiskach tak, ażeby każda grupa biesiadników wszystko, co dom posiadał, mieć mogła w pobliżu siebie.

Zapełniały się więc stoły powoli różnemi ga­tunkami ryb, jednych dostarczał obficie Borystenes, inne z nad brzegów Mylei dowożono łodziami, lą­dem i wodą naprzemian z wielkim trudem do Chio. Nie brakło też ulubionej skumbii. Mięsa było najmniej, ale natomiast owoce, ostrygi, sała­ty różne, placki jęczmienne i pszenne wypełniały zastawy. N

Z daleka dolatywały dźwięki niewidzialnych harf i fletni, mieszały się z chaosem głosów ludz­kich i wytwarzały podniecającą harmonię uczty, tak miłą uchu każdego Greka.

Słońce zaszło, gdy wszedł Ariapejtos w to­warzystwie Timnesa. Nie był to już ów dziki król Agatyrsów, składający na ofiarę Aresowi głowy i krew jeńców, z okiem zemstą pałającem, zdzie­rający skórę z głowy Oktomazada, ale Grek praw­dziwy — z głową wieńcem ozdobioną, ciałem na- maszczonem wonnemi olejami. Zmienił on wpraw­dzie tylko ubranie, lecz nie zmienił dzikiej duszy. Czterej niewolnicy nieśli go w bogato złoconej lektyce Aristeasa.

Rozpoczęła się uczta. Każdemu z gości przy­nosił po kolei niewolnik pachnące płyny, wodę w misie i ręcznik — wszyscy myli ręce i zasiadali do stołu w takiem towarzystwie, które każdy sam sobie wybrał i jedli, co komu przypadło do smaku.

Wieczór zapadał coraz bardziej, a cienie drzew podnosiły ciemności. Niewolnicy wnosić poczęli wysokie fanoi i ustawiali większe na ro­gach alei i w środku, mniejsze tuż obok stolików, przy których dwójkami siedzieli ucztujący goście. Powoli ciemność rozjaśniać się poczęła czerwo- nem, brudnem światłem zapalanych fanoi. Im uczta szła dalej, tem ożywienie stawało się więk­sze, gęściej krążyły wśród gości puhary z winem, czerwone światło nadawało twarzom ucztujących jeszcze więcej ożywienia i wesołości. Tony mu­zyki stawały się żywsze, szybsze, jakgdyby się do­strajały do uczuć i myśli ludzkich, a ostre ude­rzenia tympanonu zdawały się zwiększać jeszcze podniecenie i wesołość.

Ariapejtos, w otoczeniu Aristeasa i Archon- tów, mało się bawił — musiał hamować swój ję­zyk i pragnienie. Greckie ubranie nie zrobiło wcale z niego Greka, a uczta z Grekami była mu stokroć uciążliwszą, niż uczta przy obozowem ta- biti Agatyrsów. Pił zamało, ażeby być bezwzglę­dnie wesołym. Rzucał tylko okiem ku Nauzyce, która, jako gospodyni domu, nie miała czasu na siedzenie przy stole, przechadzała się tylko po­

między gośćmi, zatrzymując się najdłużej, gwoli życzeniu ojca, przy Ariapejtosie, bawiąc go wesołą rozmową i przy Gorgo, siedzącej w towarzystwie Abarysa, tuż naprzeciwko Timnesa.

W pełnym ożywienia rozgwarze nie czuć było wcale dysonansu milczenia i posępności Aria- pejtosa.

Jeszcze uczta wrzała, gdy do Aristeasa zbli­żył się niewolnik i do ucha mu coś szepnął.

Przyprowadzić zaraz...—odrzekł Aristeas.

Powiedziawszy to powstał i do gości się

zwrócił.

Zaszczyt mię spotkał wielki, że w domu moim mogę uczcić potężnego króla Agatyrsów a powitać równocześnie sprzymierzeńca Greków. Jest tu śpiewak, który, towarzyszył ostatniemu po­chodowi króla na Neurów, świadek jego zwycięstw i chwały, kazałem go przywołać—niech w mowie Agatyrsów śpiewa zwycięstwa niezwyciężonego kró­la. Śpiew ten miły będzie Ariapejtosowi a nam przypomni chwałę sprzymierzeńca.

Szmer ożywionej rozmowy wzmógł się po tych słowach, a ożywieniu towarzyszyła muzyka fletni, piszczałek i tympanonu.

Abarys nachylił się do Gorgo.

Grecka uczta nie powinna się kalać sło­wami barbarzyńców — rzekł z dumą.

Gorgo nie zdołała już mu odpowiedzieć, gdyż ciekawe spojrzenia wszystkich zwróciły się ku drzwiom, wiodącym do gynakoitis, gdzie większy

ruch się zrobił. W tej chwili właśnie na progu drzwi ukazała się postać starca słusznego wzrostu i pięknej postawy. Na siwej kształtnej głowie nie miał żadnego nakrycia, tylko metalowy obręcz, nasunięty aż na czoło, trzymał w kupie rozwichrzo­ne włosy, które od ucha łączyły się z szeroką i długą brodą. Rzemienne sandały na nogach podwiązane były aż do kolan, tworząc naokoło goleni i łydek koliste pierścienie. Na konopny długi chiton, przepasany szerokim rzemiennym pa­sem, miał narzucony czarny płaszczyk z wełny tkany, krótki i bez rękawów. Pod pachwiną le­wej ręki trzymał* pięciostrunny citron, z lekka go przyciskając.

Wszedł, przystanął chwilkę, jakby był zdzi­wiony i zaciekawiony nieco i spokojnem spojrze­niem po ucztujących powiódł.

Będziesz śpiewał królowi twemu — szep­nął mu niewolnik.

Śpiewak przyjął te słowa w milczeniu, szu­kając okiem króla. Dostrzegł go wreszcie i po­znał, bo wprost ku niemu podążył i o kilka kro­ków od demnii, na której siedział Ariapejtos, za­trzymał się. Prawą ręką, pochyliwszy się, dotknął

ziemi i rzekł:

Niech cię Papeos broni od nieszczęścia

i przyjaciół.

Powiedział to głosem spokojnym równym, jakgdyby coś najzwyklejszego. Dwóch tylko lu­dzi zrozumiało go w tem zgromadzeniu ucztują-

jących Greków—król i Timnes, zrozumiało słowa i myśl w nich zawartą.

Mnóstwo osób powstało, ażeby się bliżej przypatrzyć niezwykłemu zjawisku.

Kto przyprowadził tego starca ? Skąd ten barbarzyńca? — pytano dokoła.

Starzec położył prawą rękę na strunach i milczał, rozkazu oczekując i wodząc ciekawem spojrzeniem po całem zgromadzeniu.

Ariapejtos skinął głową ku niemu i powie­dział :

Śpiewaj.

Był to starzec, znany dobrze śród figatyr- sów, Diomed. $

Przyniesiono stołek. Usiadł na nim, odrzu­cił na bok połę płaszczyka, przykrywającego citron, i stroił, nachylając ku niemu ucho — potem grać począł i śpiewać monotonnym, cichym głosem, jakgdyby opowiadał tylko przy wtórze citronu. Wszyscy patrzyli i słuchali z wyrazem zaciekawie­nia na twarzy. Ariapejtos tylko siedział z pochy­loną głową, słówka do nikogo nie mówiąc, spoj­rzeniem od czasu do czasu po zgromadzonych gonił, zatrzymując je na twarzy Nauzyki lub Tim- nesa. Tak samo, jak spojrzenia, biegły jego my­śli. Obawiał się, że to, co miało być tajemnicą, jutro tajemnicą być przestanie, a więc tych wszyst­kich, których do zwycięstwa wodził, będzie miał jako wrogów przeciwko sobie.

Tak myślał, a tymczasem starzec opiewał

zwycięstwa jego i chwałę słowami niezrozumiałe- mi dla Greków, wyliczał ilość jeńców wziętych w niewolę, ilość ludzi złożonych na ofiarę Areso­wi, ilość głów uciętych w boju.

Śpiew ten z początku nowością swoją bawił wszystkich, potem nużyć poczynał usypiającą jed- nostajnością niezrozumiałej mowy. Nąjpilniejszym słuchaczem była Gorgo. Czasem jakiś frazes wy­śpiewany pogrążył ją w zadumie, czasem rumie­niec przeleciał po twarzy, a utkwionych w starca oczu oderwać nie mogła. Timnes dostrzegł to.

Czy wiesz, co on śpiewa? — zapytał, na­chyliwszy się ku niej. v

Rozumiem trochę... opowiada o zwycię­stwach waszych.

Wyraz „rozumiem“ zdziwił Timnesa.

Czy to wszystko prawda? — zwróciła się ku niemu Gorgo.

Prawda.

Jakie to straszne rzeczy...

W tem miejscu właśnie starzec opiewał ofia­ry składane po zwycięstwie.

Urwała na tych słowach, pomyślała chwilkę i znowu do Timnesa zwróciła się:

Czy to prawda, że wy zabijacie niewiasty na ofiarę Aresowi?

Prawda.

Spojrzała w oczy Timnesowi i pomyślała: barbarzyńcy! Nie powiedziała jednak tego. Sta­

rała się ukryć wzruszenie, jakie ją przejmowało do głębi i spytała łagodnie:

Dlaczego?

Z tymi, którzy mordują nasze niewiasty, zabierają nam dzieci, odbierają pożywienie, polują na nas, jak na zwierzęta dzikie, nie ma zgody.

Krew za krew.

Ta straszna logika barbarzyńcy zaimponowa­ła jej. Więc oni nie mordują dla tego, ażeby krew ludzką chłeptać, ale bronią się i wołają do pomocy sprzymierzeńca słabych i uciśnionych — zemstę. Ten, który się bronić musi, wybiera naj­boleśniejsze miejsce, aby w nie uderzyć.

Gdy już śpiewuj, barbarzyńcy było wszystkim dosyć, Ariapejtos skinął ku niemu ręką na znak że przestać pora. Ci i owi poczęli wstawać, nie­wolnicy roznosili znovyu naczynia z wodą wonną, a inni weszli z koszami i uprzątać poczęli resztki jadła i kości, rozrzucone po ziemi i na stole — na znak, że uczta skończona.

Aristeas przywołał do siebie Abarysa i wspól­nie z archontami, eupatrydami i domownikami po~ ,szli wszyscy do trapezy przed ołtarzem bogów do­mowych, ażeby im cześć zwykłą złożyć.

Gorgo, idąc za innymi, nachyliła się do Tim-

nesa i rzekła:

Jeszcze mam o coś bardzo ciekawego

zapytać ciebie.

Wszystko ci opowiem.

Ofiara dziękczynna bogom trwała krótko —

goście znowu się zgrupowali dowolnie, gwarna wesoła rozmowa biła jednym wielkim, przygłuszo­nym rozgwarem, uciekała w górę i pod wyiskrzo- nem sklepieniem błękitnego nieba rozpływała się.

Gorgo zbliżyła się do Timnesa.

Wódz Agatyrsów, niezgrabnym trochę ruchem człowieka, nieprzyzwyczajonego jeszcze do noszo­nej sukni, nachylił się ku niej:

Miałaś mię o coś zapytać, o najpięk­niejsza.

Pytanie to rzucił w ojczystym swoim języku. Może stało się to bezwiednie, może chciał ją wy­ciągnąć na rozmowę swobodniejszą, niezrozumiałą dla innych.

Dźwięk obcej mowy zmieszał ją, a równo­cześnie sprawił jej niesłychanie wielką przyjem­ność — nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego ta dzika barbarzyńska mowa Agatyrsów milszą jej była niż muzyka fletni, kitary i trigononu. Po­czerwieniała pod wpływem tego wrażenia i odpo­wiedziała mową Agatyrsów:

Zaraz cię zapytam, Timnesie.

Chwilkę trwało milczenie, jakgdyby oboje namyślali się nad tem, co dalej mówić wypada.

Jesteś pierwszą Greczynką,—odezwał się Timnes — która nie gardzi mową barbarzyńców.

Lubię ją... nie wiem dlaczego... Znam ją od dziecka.

Szli powolnym krokiem wzdłuż cienistej alei klonów szerokolistnych, sobą zajęci, nie zwracając

wcale uwagi na rozgwar panujący dokoła, który przytłumiał ich głosy. W tern hałaśliwy brzęk timpanonu rozmowę przerwał zupełnie.

Przestali do siebie mówić, czekając aż dźwięki muzyki uciszą się nieco. Gdy grupę muzykantów minęli, Gorgo odezwała się znowu:

Powiedz mi, czy to prawda co starzec

o Taurze śpiewał?

Tak było.

A Taura—to prawdziwe imię?

Prawdziwe, najpiękniejsza.

Gorgo zamyśliła się i znowu szli chwileczkę w milczeniu. \

Nie myślałam, ażeby śród barbarzyńców mogły być tak piękne dusze, a tembardziej ażeby śpiewacy wasi opiewali takie czyny.

Oni zapisują w pamięci naszej wszystko, co godne pamięci.

Wiesz, podoba mi się to śpiewanie dzie­jów życia.

Umilkła, a zanim Timnes na odpowiedź się zdobył, spytała:

Kto to jest owa Taura? Pragnęłabym ją poznać.

Pochodzi z królewskiego rodu, który pa­nował niedawno. '

I... nie panuje?

Nie.

Któż go pozbawił panowania?

Ariapejtos... przy pomocy Greków.

Mówił to spokojnie, bez gniewu, bez unie­sienia, bez żalu, chociaż sam do tego wydziedzi­czonego rodu należał.

A jakim sposobem?

Chciał władzy, a Grecy dali mu broń do ręki. Spargapejtos, zwyciężony król, miał młoty i siekiery kamienne, krótkie miecze bronzowe, a Grecy uzbroili Firiapejtosa w miecze i strzały żelazne.

Gorgo słuchała z wielkiem zaciekawieniem słów Timnesa.

O, to żelazo... — wyszeptała niby sama do siebie.

Pragnąc jednak pokryć wrażenie i ciekawość swoją, zwróciła rozmowę na inny przedmiot.

Teraz może będziecie mieli spokój —

Dlaczego?

Zawarliście przymierze z Grekami...

Czy to nam da spokój?

Może...

Pomilczała chwilkę i rzekła znowu:

Zresztą... firiapejtos zobowiązał się miesz­kać stale w Chio...

Timnes o tem nie wiedział. Z bystrością błyskawicy mignęła przed nim myśl jakaś.. Nie zawahał się przeto skłamać.

Wiem — odrzekł, nadając o ile mógł naj­spokojniejszy ton swojej mowie.

Gorgo z całą naiwnością ciągnęła dalej:

Po uroczystościach Dyonizosa Ariapejtos

weźmie sobie za żonę moją ukochaną Nauzykę, a ona z niego potrafi zrobić prawdziwego Greka.

Timnes każdy dźwięk wyrazu łowił ciekawem uchem i rozsnuwał dalej myśl, która nagle w jego

głowie zrodziła się.

Podoba się tobie ten zamiar?

Bardzo.

Timnes kłamał, mówił zupełnie co innego niż myślał, lecz przyzwyczajony życiem do lisiej obłudy, robił to zręcznie i spokojnie.

Goście, pełni ochoty, gwarzyli wesoło do wtóru muzyki, a wino coraz żywszą budziło we­sołość. ^

Nie spodziewałem się, — odezwał się — że moją mową barbarzyńców będę z tobą, o naj­piękniejsza, rozmawiał."

Pierwszy raz spróbowałam...

Oddawna znasz tę mowę?

Tak... nie wiem skąd... już mówiłam w Olbii... teraz przypomniałam trochę, a mogła­bym mówić lepiej, gdybym tylko miała z kim mówić.

A jednak zapomnisz ją zupełnie, o piękna.

Dlaczego?

flbarys zawiezie ciebie daleko... on dla Agatyrsów pogardę tylko chowa, a marzy o tem, ażeby zamieszkać w Atenach lub Chio.

Gorgo poczerwieniała trochę, ale rychło za­panowała nad sobą.

Ja nie jestem bynajmniej żoną Abarysa,

a kto wie, czy nią kiedy będę... Jeszcze on me­go słowa nie ma... Wolny jest przeto, może w każdej chwili jechać do Aten. Co do mnie, ja zostanę w Chio i tej, która mnie nie opuściła — nie opuszczę.

W mowie jej czuć było nutę niezadowolenia.

Rodziny nie mam... do kogo pójdę i gdzie? — dodała.

Tam, gdzie siedział Ariapejtos w otoczeniu Aristeasa i eupatrydów, ruch się zrobił. Król Aga- tyrsów od chwili zjawienia się Diomeda zbyt czę­sto wychylał kielichy—pragnął przeto odpoczynku, tembardziej, że nazajutrz miał zamiar wyruszyć do siedziby swojej nad brzegiem Irdyni.

Późną nocą opuścił dom Aristeasa i w to­warzystwie Timnesa wracał, przecinając w poprzek miasto tuż po pod fronton świątyni Zeusa Herke- josa. Szedł zamyślony, pochmurny. U ludzi czy­stej myśli wino budzi wesołość, u złych — zabija wesołość. Póki tedy siedział w otoczeniu Gre­ków, pokazywał im rozpromienione oblicze, gdy wyszedł, a nie potrzebował udawać — znikła we­sołość. Popsuł mu humor ów starzec śpiewak, który się tak nie w porę na uczcie zjawił.

Kto go przyprowadził?—zapytał Timnesa.

ftristeas pragnał ci, o niezwyciężony, zro­bić przyjemność, abyś w mowie ojczystej wysłu­chał powieść o zwycięstwach twoich.

Słyszałeś co mówił o przyjaciołach?

Słyszałem.

Już więcej mówić nie będzie... Gałązką czerwonej wikliny zamknę mu gardło.

Timnes milczał.

Ariapejtos wzburzony dodał:

Ja nie potrzebuję rady od śpiewaków, nie potrzebuję świadków uczt z Grekami.

Wróciwszy do domu, rzucił się w ubraniu na łoże i zasnął takim snem silnym, jak sypiał na ziemi wśród trawy stepowej.

Sen miał jednak pełen gorączki i niepokoju. Śnił mu się ów starzec, który w mowie rodzinnej winszował mu przyjaciół i opiewał ostatnie zwy­cięstwo. .

Obawiał się, że wróciwszy pomiędzy figatyr- sów, opowiadać będzie niestworzone rzeczy o ucz­cie u Greków i o sprzeniewierzeniu się staremu zwyczajowi. Lękał się zdrady i zemsty.

Ledwie się tylko obudził, wnet rozesłał po­słańców po mieście, ażeby wyszukali i przyprowa­dzili do niego owego starca.

Nigdzie jednak w Chio znaleźć go nie mogli.

Ariapejtos postanowił go wynaleźć koniecz­nie. Jużci z nieba on nie spadł i w głębi ziemi nie zniknął. Rozpoczęto robić poszukiwania ja- kiemi wrotami wszedł do Chio i króremi wyszedł. I tu poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu — nikt go nie widział wchodzącego ani wychodzącego.

Na poszukiwaniu pieśniarza dzień cały mi­nął. Zaniepokoiło to trochę firisteasa, gdyż spo­

strzegł, że na uczcie jeszcze pojawienie się jego sprawiło niemiłe wrażenie na królu figatyrsów.

Czy to nie był może zdrajca przebrany?— zapytał go nazajutrz flristeas.

O, nie, najlepszy—odpowiedział pochleb­nie firiapejtos. — Znamy go wszyscy, był z nami na wyprawie Neurskiej... Chciałem go wyszukać

i przy sobie zatrzymać... Ot, niech-by śpiewał czasem...

Uspokoił w ten sposób Aristeasa, sam się uspokoił, zapomniawszy o nim, a kilka dni uczto­wał jeszcze z Grekami w domu Aristeasa.

Gorgo wiele chwil poświęciła rozmowie z Tim- nesem z wielkim smutkiem Abarysa, który jej te­go przebaczyć nie mógł.

Uczysz się barbarzyńskiej mowy? — pytał ją, aby przerwać rozmowę z Timnesem.

Uczę się.

Jakże idzie nauka?

Bardzo łatwo.

Abarys nie mógł znieść tej obojętności dziew­czyny.

m

Żałuję ciebie—rzekł z gniewem tajonym.

Gorgo wyprostowała się dumnie i w oczy

mu śmiało spojrzała.

Abarysie! Ty jesteś stokroć więcej go­dzien litości.

Skinęła ku niemu głową.

Proszę cię pójdź do Nauzyki. Widzę, że

spogląda ku nam... może pragnie dowiedzieć się czego.

Powiedziawszy to, poszła dalej z Timnesem, zostawiwszy stojącego i patrzącego za nią Rbarysa. Gdy już daleko odeszli, gdy fibarys z oczu

im zniknął, do Timnesa zwróciła się.

Jutro jedziecie stanowczo? — spytała.

Stanowczo, o najpiękniejsza.

Gorgo umilkła, zamyśliła się i tak szli przez chwilkę, nie mówiąc do siebie. Nagle odezwa­ła się:

Wiesz, Timnesie, chciałabym być śród stepów waszych, prowadzić życie koczownicze,

mieszkać pod namiotami...

Timnes oczy szeroko otworzył i patrzył w twarz Greczynki, na której smutek wisiał, słu­chał tego co mówiła i nie chciał wierzyć, ażeby

to prawdą było.

O, pięknal Nie potrafiłabyś oderwać się

od twego życia.

Gorgo odpowiedziała zamyślona:

Kilka razy przejeżdżałam przez stepy wasze, a zawsze zdawało mi się, żem się wśród nich zrodziła... Wszystko tam było jakby moje... W Olbii i w Chio smutno mi...

Ledwie Timnes na odpowiedź się zdobył,

Gorgo znowu głos zabrała.

Wspominałeś o Taurze... Tak mi to imię tkwi w pamięci, jakbym je dawno słyszała... Chcia­łabym ją poznać.

Trudno, o piękna. Ty w stepach z nami nie zamieszkasz nigdy, a Taura umarłaby wśród Greków z tęsknoty.

Gorgo jak echo odpowiedziała:

Umarłaby...

Wtem niewolnik zbliżył się do nich i rzekł do Timnesa:

Król flgatyrsów wraca do domu i tobie iść każe.

Timnes powtórzył słowa niewolnika:

Król iść każe... Bądź zdrowa, Gorgo... Obaczymy się na święto Dyonizosa.

Obaczymy się... Niech cię Zeus prowa­dzi szczęśliwie.

Gdy już Timnes odszedł, w ślad za nim rzuciła:

Powiedz Taurze, że ma nieznaną przyja­ciółkę w Chio...

Powiem...

Ariapejtos powracał na stepy nadirdyńskie z pewnym niepokojem, a nawet trwogą.

Już ów przytyk do „przyjaciół“, starego a dobrze znanego śród Agatyrsów śpiewaka, wy­dawał mu się jak ¿krakanie wron i krążenie sę­pów nad miejscem, ¡gdzie wkrótce krew ma pc-

% V

płynąć i na żer im padną trupy.

Wiedział, że śród gromady wpółuzbrojonych przez Greków wojowników, jakoteż w najbliższem otoczeniu posiada życzliwych i oddanych sobie lu­dzi, ale zbyt był doświadczonym, aby nie wiedzieć, że życzliwość jest towarzyszką powodzenia i zwy­cięstwa; w chwili, gdy się tylko noga powinie, z tych samych ludzi wyrastają wrogowie.

f\ teraz, czyż nie było powodu do tego?

Nie tak dawno ojciec jego zatknął przecie na żerdzi głowę Spargapejtosa, a pokolenie Kru­ka nie mogło rychło tej krzywdy zapomnieć. Te­raz nowem uniesieniem opanowany, czy sam nie zawiesił tarczy na wozie wrogów? I cóż? IAy-

ślał, że go kobieta zbliży i pojedna z rodziną nie­przyjaciół, a tymczasem stało się co innego. Zda­wało mu się, że Taura będzie łącznikiem, a ona stać się może mieczem obosiecznym, którego ostrze, w dwie strony zwrócone, niewiadomo w którą ude­rzy. Ledwie się do niej zbliżył, już porzucić mu­siał. Musiał—parły go do tego okoliczności, któ­re same niejako, jedna z drugiej wywiązywały się, aż w końcu przedstawiły się jako następstwa nie­uniknione.

Pojednanie z wrogami było trudne, należało przeto szukać innego sposobu utrwalenia władzy. Czuł to oddawna i był przekonany, że się nie może oprzeć na swoich, szukał przeto oparcia w Grekach. Dlatego, ażeby je znaleźć, musiał zbliżać się ku nim, to znaczy oddalać się coraz bardziej od swoich.

Wprowadził cześć nowego boga, uzbroił po grecku część wojowników swoich i Greków wpro­wadził do obozu F\gatyrsów. Obawiano się go przeto i słuchano, ale spodem życia, po osadach

i koczowiskach szedł głuchy pomruk niezadowo­lenia z tych nowych porządków, na korzyść któ­rych trzeba było zrzec się swobody i odegrywać rolę niewolników greckich.

Wszystko to coraz bardziej zbliżało Ąriapej- tosa do Greków.

Ostatnie przymierze było tryumfem tego zbli­żenia. W wojsku, uzbrojonem kosztem Greków, król Agatyrsów pozyskiwał siłę, jakiej nikt przed­

tem nie posiadał, a wzięcie za żonę Nauzyki da­wało mu nadzieję jeszcze ściślejszego zbliżenia się. Podobał mu się coraz bardziej zamiar stałe­go zamieszkania w Chio, skupienia tam wojska

i rządzenia krajem Agatyrsów zdaleka.

Hic jednak Timnesowi nie mówił o tem, tak samo, jak i o zamiarze wzięcia za *żonę Nauzyki. Pierwej wojsko, potem Nauzyka i Chio.

Timnes, dowiedziawszy się od Gorgo o za­miarach Ariapejtosa względem Nauzyki i chęci za­mieszkania w Chio, domyślił się dalszego planu, a zamiary króla chciał wyzyskać na korzyść rodu Kruka. ^

Powrót do domu'dawał mu właśnie dosko-

v

nałą sposobność porozumienia się ze swoimi w ce­lu obmyślenia środków odebrania władzy, zdobytej zdradą.

Obydwa — król i wódz ukrywali swe zamiary w głębi duszy, jeden myślał w jaki sposób naj­mocniej utrzymać zdobytą władzę, drugi—jak ma ją odebrać.

Teraz jesteśmy sami — rzekł flriapejtos, gdy już daleko po za bramę Chio odjechali, a to­warzyszący im orszak Greków do domu wrócił— żaden Grek nas nie podsłucha... powiedz, Timne- sie, co myślisz o przymierzu zawartem?

Oszukałeś ich, niezwyciężony.

Słowa te widocznie trafiły w najskrytszą myśl króla, bo się uśmiechnął z zadowoleniem.

A Timnes, aby lepiej własne myśli ukryć, spo­strzegłszy to, pochlebiał dalej:

Przy ich pomocy staniesz się najwięk­szym i najpotężniejszym królem nietylko śród Agatyrsów, lecz na całej przestrzeni od Olbii do Chio, od Chio do Aten i Adriatyku.

Ariapejtos uśmiechnął się z zadowoleniem.

Trzystu wojowników w tarcze i miecze uzbrojonych... — szeptał sam do siebie.

To potęga* której nikt nie oprze się.

Słowa Timnesa uśpiły na chwilę czujność

króla. Myśl o potędze zakryła przed nim wszyst­kie inne.

Tylko przyjaźń z Grekami da nam siłę,— rzekł Ariapejtos niby sam do siebie, jakgdyby ro­zumował głośno — czyż nie widzisz tego, że oni panują nad wszystkimi ludami od morza Egejskie­go aż po kraje nieznane Hiperboreów? Cóż zy­skali inni, którzy się z Grekami biją? Włóczą się ze swemi stadami po stepach jak wilcy i jednego dnia z głodu giną, drugiego—ze zbytku pożywienia.

Gdybyś mógł, niezwyciężony, — przerwał mu Timnes — zbudować takie miasto jak Chio, wówczas siedziałbyś w niem bezpiecznie i panował nad innymi.

Ta uwaga przypomniała mu zobowiązania dane Grekom. Ażeby się jednak niezdradzić z nie­mi, przytakiwał Timnesowi.

Mógłbym...

Nie nad Irdyniem chyba.

O, nie! Grecy mistrzami są w budowa­niu okrętów... ale Rusy ze Skandynawii, którzy często Borystenesem aż do skał poprzecznych do­jeżdżają, w tem jeszcze od Greków zmyślniejsi...

Prawda... prawda... Mogą łatwo rzucić ogień z okrętów na nasze miasto i spalić je. Trzebaby takiego położenia poszukać, jakie ma Chio: od Borystenesu strzała nie dosięgnie, a od lądu bronią je mosty, jary i baszty...

Ariapejtos rzucił ukośne spojrzenie na Tim- nesa, jakby go pragnął zbadać: czy prawdę mówi, czy prawdę ukrywa?

Timnes ciągnął dalej:

Grecy usadowili się tam mocno... a jed­nak, niegdyś pradziadowie nasi z rodu Kija mieli tam osadę swoją, a Grecy, opanowawszy ją i wzmoc­niwszy, z helleńska ją tylko nazwali—Chio.

Dawne czasy... — szepnął Ariapejtos.

Dawne...

Nagle w umyśle Ariapejtosa zarysował się plan nowy: czy nie dobrze byłoby w rzeczy sa­mej, wzmocniwszy się tam, Greków wypędzić i w Chio stolicę założyć? Wydawało się mu to zupełnie możliwem. Grecy sami do tego niejako dopomódz mogą. Pragnąc jednak ukryć ten plan, rzekł:

Nie bić się, ale przyjaźni z Grekami nam trzeba...

A jednak zbytnio im ufać nie można.

Uwaga ta zastanowiła Ariapejtosa.

Dlaczego?

Spojrzenie króla spotkało się ze wzrokiem Trmnesa. Obydwa badali siebie wzajemnie i my­śleli o tem, w jaki sposób możnaby wyciągnąć z przeciwnika wszystko a nic nie odkryć?

Bardzo to dobrze, o niezwyciężony, — rzekł Timnes — że Grecy sformują i uzbroją dla nas trzystu wojowników, ale dlaczego Grecy to czynią?

Ariapejtos utkwił w niego spojrzenie.

Jużci nie dlatego, ażeby dogodność nam zrobić, lecz — sobie. Jest to z ich strony ustęp­stwo’ dla nas. Dobrze nikt nie robi daremnie, czyżby mieli robić Grecy?

Wzrok króla łagodniał powoli.

Czyż nie wiesz, Timnesie, że Grecy chcą, abyśmy, walczyli za nich z Neurami i Budynami, bo gdy my będziemy walczyć, oni nietylko w Chio, lecz także w Olbii będą siedzieć spokojnie.

Tak, oby im jednak nie zachciało się, abyśmy stali się niewolnikami, których obowiązkiem jest krew przelewać za Greków.

Przyjaciółmi i sprzymierzeńcami będzie­my — poprawił Ariapejtos.

Z początku... A zresztą zobaczymy.

Zobaczymy... nie damy się.

Długą chwilę milczeli obydwa.

A jak myślisz, o niezwyciężony, komu Grekowie powierzą dowództwo nad tym oddzia­łem, który sformować mają? Nam, czy swoim?

Nie mówiłem o tern z Aristeasem.

Ja myślę, że Abarysowi-.

Słowa te dotknęły Ariapejtosa, jakby go kto nożem dźgnął. Timnes wiedział, dlaczego je rzu­cił i wiedział, jakie wrażenie sprawią. Zanim się jednak król na odpowiedź zdobył, ciągnął dalej:

Grecy chcą Greków zwerbować. Na cze­le ich może stanąć Abarys, posłuszny wprawdzie twoim rozkazom, ale Grecy, którzy pogardę tylko mają dla Agatyrsów, słuchać będą Abarysa.

Ariapejtos wzburzony zawołał:

Nie pozwolę Grekom na to, ażeby swo­ich zaciągali; pod rozkazami króla Agatyrsów tylko Agatyrsowie służyć będą.

Timnes szeroką piersią, długim tłumionym oddechem odetchnął. Jemu bardzo chodziło o to, ażeby śród nowo-zaciężnych wojowników nie było Greków.

Dobrze zrobisz, o niezwyciężony!

Trzeba będzie natychmiast przystąpić do wyboru najlepszych mężów z pośród Agatyrsów do tego wojska, a po powrocie powiadomimy za­raz Aristeasa, ażeby się niezajmował werbunkiem Greków.

Timnes słuchał, potakując głową.

Umówiliśmy się wprawdzie, że będzie to wojsko mieszane z Agatyrsów i Greków... ale bo­ję się, ażeby mi zawiele Greków nie dał. Jak myślisz Timnesie.

W ten tylko sposób oszukać ich możesz,

o królu.

Obawa, podsunięta przez Timnesa, trafiała do przekonania ftriapejtosa. Timnes niczego wię­cej nie żądał. On pragnął odwrócić uwagę i tro­ski króla ku Grekom, ażeby własny plan ten le­piej zakryć — i udało mu się to najzupełniej.

Abarys ma niezadługo powrócić do nas. Trzeba będzie powrót jego uprzedzić wiadomością, ażeby nie werbował Greków, gdyż potrzebnych ludzi już posiadamy. Ty pojedziesz, Timnesie, z tą wiadomością do ftristeasa...

Pojadę.

Wytłumaczysz mu, że każdy barbarzyńca będzie dziesiątą część tego kosztował, a bić się będzie za Greków tak samo.

Wytłumaczę.

Tak Timnes rozbudził niewiarę do Greków a uśpił czujność Ariapejtosa.

Taura wróciła do domu z uroczystości Are- sowej śród powszechnej -radości. Dla Grypa i Goi zbliżenie się do niej firidpejtosa było otwarciem wrót dla zemsty tajemnej, nad zwycięzcami i na­dzieją odzyskania władzy!. Chwycili się nadziei oboje z utajonem pragnieniem i gorączką jak de­ski zbawienia, nie wiedząc o tem, że nadzieja z in­nej strony zbliża się ku nim. Od tej chwili Tau­ra stała się dla nich jedynie narzędziem zemsty — przez nią tylko można było powrócić władzę ro­dowi Kruka i zgładzić ze świata nienawistnego wroga.

Nikt jednak nie pytał, co się dzieje w duszy dziewczyny.

Wyrosła i dojrzała już po śmierci Spargapej- tosa, nie znała i nie miała pojęcia o lepszem lub innem życiu niż to, jakie od dzieciństwa wiodła, nieposiadała zupełnie tych uczuć, jakie nawskroś przenikały starą Goę i Grypa. W duszy jej nie

było wcale pragnienia ani chęci zemsty, bo w urny* śle jej żaden powód nie nastręczył się dotychczas.

Zbliżenie się ku niej flriapejtosa wywołało rozbudzenie się miłości. Wybrał ją — to znaczy kochał, takie najprostsze nasuwało się jej rozu­mowanie.

Po powrocie przeto do domu z początku słuchała obojętnie planów starej królowej o zem­ście, mającej się jej ręką dokonać, potem opano­wała ją pewna tęsknota i smutek, inne zupełnie niż te, które dawniej budziły się czasem w jej du­szy. W myślach jej niepostrzeżenie pewne miej­sce zajął Ariapejtos — a tem większe zajmował, im częściej słyszała o zemście. Nie dlatego by­najmniej wstrzymywała się z wykonaniem zemsty, a nawet myśli tej niedopuszczała do siebie, ażeby na przeszkodzie stawało jakieś ludzkie uczucie. Przyczyna tego nastroju sformułowała się w jej umyśle daleko prościej: czy on mnie zrobił co złego? Gdyby zrobił — nie zatrzymałaby swej rę­ki z pewnością.

Do tej przyczyny łączyła się inna: rozbudzo­nej miłości, która z dniem każdym rosła dla ftria- pejtosa.

Wiedząc jaki nastrój panował przy ognisku Kruka dla króla Rgatyrsów, nigdy z uczuciem swojem dla niego nie zdradziła się. Słuchała wszystkiego z obojętnością i wszystkie zamiary, ja­kich narzędziem stać się miała, przyjmowała spo­kojnie. Nie wiedziała jak wybrnie z tego, co zro­

bi, jak zrobi. Opanowało ją jedno uczucie tęsk­noty za tym, który ją pierwszy w ramiona swoje objął, i rosło z dniem każdym.

W tę stronę przeto, gdzie stała osada króla, biegło mimowolnie jej spojrzenie, zatrzymywało się na tym skraju błękitnego nieba, który wisiał nad nią, a serce jakoś żywiej odczuwało i ściska­ło się, ile razy posłyszała szmer zbliżających się z tamtej strony kroków lub płynące echa głosów ludzkich.

Wówczas jeden tylko wyraz w myśli jej sta­wał:

flriapejtos...

Jej dusza i usta znały tajemnicę—nikt więcej.

ftriapejtos nie przychodził jednak.

Nieobecność zwiększała jeszcze bardziej tęsk-

0

notę dziewczyny, ale zwiększała równocześnie oba­wę Grypa i Goi, że ofiara zemsty, upatrzona od- dawna, z rąk ich się wymknąć może.

Co się działo z Ariapejtosem?

Z osady królewskiej przychodziły różne wie­ści, które przynosiły nieco uspokojenia i pozwala­ły podsycać dalej uczuciem zemsty nadzieję Gry­pa i Goi. Wieści te przynosili od czasu do czasu Kruk lub Timnes. Rzadko się pokazywali obydwa przy ognisku swego rodu, gdyż uchodzili za tych, którzy zupełnie pojednali się z Ariapejtosem, a od zwyciężkiej wyprawy na Neurów coraz bardziej zbliżali się do niego. Większość współplemieńców nie widziała w tem ani zdrady ani zasługi żadnej.

Do rodzinnego ogniska częściej od Kruka zaglądał Timnes. Od niego dowiedziano się, że po powrocie z wyprawy król wypoczywał, potem polował w stepach na niedźwiedzie i tury, potem pojedzie do Chio z Timnesem dla zawarcia przy­mierza z Grekami.

Taura słuchała tych wieści z gorączkową ciekawością — nie zdradzała się z tem jednak.

Przez dłuższy czas nie widać było firiapej- tosa. Nagle zjawił się znowu i rozbiegła się po­głoska, że z Chio wrócił. Tak, wrócił, ale nie wracał do Taury. Dawniej zrzadka były przynaj­mniej wieści od niego, teraz nikt nie pokazywał się. Nie było nawet od kogo zaczerpnąć wiado­mości o tem, co się dzieje w osadzie ftriapejtosa, bo i Timnes nie przychodził.

Taurę ogarniał smutek coraz większy. Z po­czątku poddawała mu się, niby sile jakiejś, niemo, posłusznie, potem wzmagała się coraz bardziej tęsknota bezbrzeżna, nieokreślona, niejasna i zda­wała się rozsadzać serce dziewczyny. Gdy się cała rodzina gromadziła przy tabiti, posępność opanowywała wszystkich: starych trawiła myśl, że upatrzona ofiara z rąk się ich wymyka i jedynemu pragnieniu, które za całe życie starczyło, może nie stanie się zadość.

Taura tęskniła do tego, który dał jej poznać miłość, rzucił w dziką jej duszę nieznane dotąd uczucie, rozniecił dziwne jakieś płomienie—i znikł, uciekł od niej tak, że nawet oblicza jego oglądać

nie mogła. Utworzyło się nagle przy ognisku ko­czowniczych Agatyrsów dwa światy tam, gdzie był jeden tylko, światy, żyjące każdy obok siebie i dla siebie, obce sobie i różne. W jednym panowała rozbudzona nienawiść, w drugim — miłość.

A każdy z tych światów był tak odrębnym, tak w sobie zamkniętym, jak gdyby po za myślą przenikającą go nic więcej nie istniało.

Ani Gryp ani Goa nie przypuszczali nawet, że w duszy Taury może być miejsce na inne uczu­cie niż zemsta.

Równocześnie z wieścią, że Ariapejtos do

osady wrócił, rozeszła się inna: że z Grekami

i

przymierze zawarł, że król nowych wojowników zbiera. Dokąd pójdą? ^Z kim miał wojować?

O tem nikt nie wiedział.ś A pewnych wiadomości od nikogo zasięgnąć nie można było.

W tej niepewności czas upływał.

Grypie, — odezwała się Goa — a jeżeli Ariapejtos nie wróci do Taury?

Stary siedział przy tabiti z podgiętemi noga­mi i węcierze naprawiał. Na pytanie, rzucone przez Goę, iglica w ręku mu się zatrzymała bez­wiednie. Układał plan zemsty, pewny był moż­ności wykonania, ale myśl o tem, że Ariapejtos zemstę uknutą odgadł i do Taury nie wróci, nigdy nie błysnęła przed nim.

A stać się to jednak mogło.

Podniósł przeto spojrzenie od sieci i na po­

marszczonej twarzy Goi zatrzymał. Taury nie by­ło przy ognisku.

Czyżby odgadł to, co się stać może?

Zdaje się.

Goa zamilkła, a po chwili dodała:

Gdyby się niczego nie domyślał, byłby przyszedł po powrocie z wyprawy. Nie przyszedł jednak, obawia się.

Gryp odpowiedział spokojnie:

Przyjdzie czas na niego.

Słowami temi zamknął usta starej, ale nie zamknął myśli.

Słuchaj,—odezwała się z akcentem gnie­wu i niecierpliwości—my tego czasu, który przyjść ma, szukać musimy, a nie czekać cierpliwie. Du­żo mieliśmy pożytku z czekania zanim chwila na­darzyła się? A jeżeli teraz sposobność zemsty minie?

Stary słuchał uważnie i powoli, ująwszy zno­wu iglicę w rękę, przesuwać nią począł.

Ten spokój Grypa niecierpliwił Goę.

Cóż myślisz?

Poczekamy.

Głupia rada — czekanie, gdy działać jak najrychlej trzeba.

Na te słowa Gryp uniósł się także.

Cóż na to poradzisz? — zawołał gniew­nie.— Nie mamy siły przyprowadzić tutaj za szyję firiapejtosa... gdybyśmy tę siłę mieli...

Można... — przerwała Goa.

Jak?

Taura go przyprowadzić powinna... ma

prawo do tego...

Gryp znowu iglicę w powietrzu zatrzymał.

Uwaga ta zastanowiła go.

Prawda — rzekł powoli.— Taura przypro­wadzić go może.

Ma prawo — powtórzyła Goa.

Na te słowa Gryp nie odpowiedział, jakby znaczenia ich nie rozumiał, zauważył tylko spo­kojnie:

Jeżeli innej niewiasty nie upodobał je­szcze.

Goa gwałtownym'* ruchem obu rąk porwała się za głowę, schyliła ją aż do kolan i tak w sie­dzącej postawie, z pochyloną głową, wyła żało- śnie. Długo zawodziła, niepodnosząc głowy do góry i rąk od twarzy nie odejmując. Była to roz­pacz bezsilnego gniewu. Słowa Grypa odbierały jej nadzieję rychłej zemsty, którą karmiła się jak pożywieniem.

Po długiej chwili wstała i, nie mówiąc ani słowa do siedzącego nad poprawianiem sieci Gry­pa, rozglądać się poczęła dookoła.

Gdzie Taura?

Niewiem. Niedawno widziałem ją.

Goa wodziła okiem za Taurą i nie znajdo­wała. Poszła wzdłuż pomostu, jakby umyślnie, aby ją odszukać. Odnalazła. Na skraju pomo­stu, tuż nad samym brzegiem prawie, przy najdal-

szem tabiti plemienia swego siedziała. Nic nie robiła. Przed nią szarą masą połyskiwał popiół ogniska, na którem kurzyła się kłoda dębowa, a wiatr co chwila od wód irdyńskich przylatywał, piersią w kłodę uderzał, jeden płomień rozżarzał, drugi gasił, a porwawszy garść popiołu, sypał nim na pomost i dachy całej osady.

Taura siedziała niema, nieporuszona, nieczu­ła na ten wiatr, który jej twarz muskał, z włosa­mi ¡grał1, popiołem sypał. Zasłuchana w szum je­go, spojrzeniem wpiła się w bezbrzeżną jasność wody, w tę mgłę szarą, która na dalekim hory­zoncie wisiała nieruchomo — myślała o czemś, za czemś myślą pędziła.

Dostrzegła ją w tej siedzącej postawie Goa i do niej zbliżyła się. Nie rzekłszy ani słowa, tuż obok Taury przy ognisku usiadła.

Zdawało się, że obie kobiety o jednym przed­miocie myślały, a milczenie ich było tylko niemą rozmową.

Przerwała owo milczenie Goa.

Wiesz, firiapejtos już wrócił z Chio.

Wrócił.

Kobiety spojrzały sobie w oczy i zamilkły.

Powinien przyjść do ciebie — rzekła po chwili Goa.

Taura głową potrząsnęła.

Nie przyjdzie...

W głosie młodej dziewczyny czuć było smu­tek i przeświadczenie, że nie przyjdzie.

Goa nie pytała: dlaczego? Ona chciałaby go tu mieć, w swojej osadzie, przy swojem ogni­sku i gdyby mogła, toby kościstemi suchemi ręko­ma przyciągnęła go do siebie, ażeby mu oczy wy- drapać, głowę odgryźć i zrobić z niej czaszę do wina, tak jak firiapejtos zrobił z czaszką Sparga- pejtosa. Tymczasem wydawało się jej, że Taura wiadomość tę przyjmuje obojętnie. To ją jeszcze bardziej podniecało.

Nie chciała jednak zrazić dziewczyny do sie­bie, boby to równało się zrzeczeniu się zemsty lub odłożeniu jej na czas nieograniczony.

Pójdź do niego.

Nie pójdę.

Wybrał przecić ciebie za żonę w obliczu całego plemienia. \

On nie naszym, lecz greckim zwyczajom hołduje.

Odpowiedź ta w szalony gniew wprawiła Goę. Zdawało się jej, że ostatnia nitka nadziei rwie się. Ten człowiek, którego z całej' duszy nienawidziła, miał szczęście: po mordercy króla władzę objął, pogardził bogami swego narodu, nie Hestii i Papeosowi, lecz nowemu bogu cześć składał, obyczaj ojczysty lekceważył, a grecki wprowadził, teraz pogardą okrył cały ród Kruka— i wszystko to uchodzi mu berkarnie.

Pójdź do niego... Złóż objaty firtimpa- zie, niech go uśpi, i młotem roztrzaskaj mu głowę!

Mówiąc to, Goa podniosła rękę do góry, czo­ło jej zmarszczyło się gniewem, brwi zesunęły się i nastrzępiły, jak u rysia, a kościstą, zczerniałą od słońca rękę swoją pchnęła w przestrzeń powie­trza z taką siłą, jakby istotnie młotem waliła w gło­wę Ariapejtosa.

Niech ginie, niech przepada za krzywdę naszą i hańbę.

Na ten objaw szalonego gniewu Taura nie poruszyła się nawet. Twarz jej wyrażała nie gniew, ale smutek.

W duszy jej rodziły się wątpliwości. Z po­czątku zdawało się jej, że obawa zemsty powstrzy­muje Ariapejtosa i zamyka mu drogę do rodu Kruka. Poszedł za pierwszą chwilą popędu i unie­sienia miłosnego, a gdy przyszła rozwaga—cofnął się. Wydawało się to jej rzeczą zupełnie natural­ną. Wolał wyrzec się Taury, niż w jej ramionach śmierć znaleźć.

A jeżeli przyczyna usunięcia się inna? Je­żeli między Taurą a ftriapejtosem stanęła inna kobieta? Myśl ta sprawiała jej niewysłowioną przykrość. Może... któżby to mógł być?

Postawiła pytanie i myślała nad niem. Już- ci, Greczynka jakaś, nikt inny. Nie daremnie przeto wszystko Grekom poświęcił, nie daremnie z nimi się brata, ich wzorem uzbraja żołnierza, objatuje ich bogom... Lgnie do nich, jak mucha do miodu. Alboż nie wziął do swego boku Opei, niewolnicy greckiej i nie słuchał jej we wszyst-

kiem? Cóż mu przeszkodzi znowu wziąć Gre- czynkę? Tu obawia się zemsty, tam —■ znajdzie opiekę i pomoc.

Takie nastręczało się jej rozwiązanie tej za- gadki, jaką los najniespodziewaniej przed nią ułożył.

Goa, po gwałtownym wybuchu gniewu, mil­czała. Była bezradną i bezsilną. Siedziała z na- sępionemi brwiami, zła, nachmurzona i nie wie­działa co począć dalej. Jedyna nadzieja zemsty oddalała się od niej coraz bardziej i w mgle nie­pewności nikła. Po za nią wysuwała się powoli inna myśl i przybierała* coraz jaśniejsze, coraz wy­bitniejsze kształty: wszakże z usunięciem się Aria- pejtosa od Taury spadało na cały ród Kruka no- we upokorzenie, nowa hańba. Wszystko to jeszcze bardziej podniecało zapamiętałość i gniew Goi. Siedziała, skurczywszy nogi tak, że brodę kościstą na nich oparła i w dal patrzyła.

Nagle, podburzona tym niepokojem, jaki nią opanował, odwróciła głowę i wzrok pałający utkwi­ła w Taurze.

I cóż myślisz robić? — spytała.

Nie wiem...

Słowa te niezadowoliły jej widocznie. Por­wała się gwałtownie z siedzenia.

Jeśli ty go z rąk wypuścisz... jeśli wypu­ścisz...—mówiła groźnie, mierząc Taurę zagniewa- nem spojrzeniem — niech duch twój zginie, jak

oman stepowy... niech oczy twoje nie oglądają światła Papeosa...

Taura wysłuchała tych pogróżek w milcze­niu, niepodnosząc nawet oczu na rozgniewaną Goę.

Słońce daleko już pochyliło się na drugą połowę widnokręgu i zbliżało się ku wieczorowi, a Taura nie ruszyła się z miejsca. Zamyślona, milcząca siedziała wciąż na skraju pomostu z błęd- nem spojrzeniem, utkwionem w bezbrzeżną szaro- siną dal.

Wreszcie podniosła się i poszła.

Zatrzymała się po drodze przy jakiemś ogni­sku, głód uczuła, wyprosiła kawałek mięsa i, żu­jąc je, powoli poszła przed siebie bezwiednie, bezmyślnie, bez planu żadnego, jak idą ludzie, którym jedna tylko myśl mózg przygniata. Czuła się upokorzoną w swojej dumie niewieściej. Na większą hańbę, od tej jakiej doznała, żadna nie­wiasta Agatyrsów narażoną nie była. Ten, kto tarczę swoją na wozie obcego rodu zawieszał, brał z niego żonę lub zuchwałość śmiercią prze­płacał. Ariapejtos porzucił jednak tę, którą sam sobie za żonę wybrał—a nie było komu pomścić zniewagi. Nad wszystkimi panował.

Sprawiało to Taurze zmartwienie nie do okre­ślenia. Zamknięta w sobie, żółć połykała, między nadzieją a rozpaczą walcząc.

Nie... on wróci jeszcze... przyjdzie... — szeptała idąc.— Zbiera wojsko... nie ma czasu...

A jeżeli nie wróci? Jeżeli w Chio zna­lazł sobie Greczynkę?

Nienawiść i zazdrość piętrzyły się w niej i rosły, jak zwiększające się po deszczu fale gór­skiego potoku.

Uczuła jakieś szarpnięcie serca i ból.

Nie przebaczę mu.., nie przebaczę... — jękła. — Pójdę do niego... znajdę... ją własnemi rękami zaduszę... ciało jego rozszarpię... gryźć bę­dę... jeść będę... zemszczę się sama za siebie...

Podniecona własnemi słowami czuła podno­szące się w piersi fale zemsty coraz większe, co­raz groźniejsze, a wśród ciszy stepowej, oświeco­nej tylko blaskiem księżyca, głos niewidzialnego ducha szeptał: \

Pójdź... zabij gó...

Noc ją otaczała, cisza, spokój, świeżość. Jakieś dalekie echa spływały się, łączyły, grały niewiadomo gdzie i życiem tajemniczem otaczały ją dokoła. Czuła, że jest pod wpływem siły ja­kiegoś ducha, który tak samo rzucał jej ciałem, jak jej myślami. Posłuszną i pokorną była wobec tej niewidzialnej potęgi.

Zbliżała się właśnie do mogiły, znanej do­brze, gdzie bawiła się z Jną, z której oglądać można było cały, ledwie okiem objęty obszar wód Irdyńskich, jakoteż osady Kruka i Fłriapejtosa, roz­rzucone nad brzegiem i jakby pływające na po­wierzchni wielkiej wody. Ruchem nagłym rzuciła się ku mogile.

Zobaczę...

Skoczyła na stłoczoną nieco trawę i z szyb­kością kota znalazła się na szczycie. Oko jej po­biegło w kierunku osady Ariapejtosa. Nad nią unosiła się łuna świetlna, błyszczały liczne ognie, a bure dymy wiły się ku górze. Pochyliła się mi­mowolnie, jakby pragnęła we wzrok i słuch za­mienić się całkowicie, aby wszystko widzieć, wszystko słyszeć, co się tam dzieje. Daremnie jednak. Oprócz ciemnej masy o niewyraźnych kształtach, rozrzuconej na lśniącej powierzchni wody, oprócz jasnych ognisk, niby plama na cie­rń nem tle, niczego dopatrzyć nie mogła.

Wyciągnęła szyję, słuchała—nic. Szmer ja­kiś płynął powietrzem i łączył się z echem nocy.

9

Zal ją ogarnął i tęsknota bezbrzeżna. Rzuciła się jak w przepaść ze szczytu mogiły.

Pójdę tam... chcę widzieć kto zasiada przy jego ognisku, na mojem miejscu.

Brnęła w trawie, kierując się machinalnie w stronę swojej osady.

Świeżość nocy, wilgoć rosy ogarnęły ją uczu­ciem chłodu i uspokojenia. Chwila uniesienia mi­jać poczęła powoli.

Może się mylę... — pocieszała siebie.

Tymczasem głos jakiś szeptał jej do ucha*.

Ojciec jego zamordował twego ojca... on zaparł się czci bogom ojczystym, więc i ciebie za­przeć się może... Grecy nauczyli go gardzić oj­czystym obyczajem...

Na wspomnienie o Grekach znowu buchnę­ła jej do myśli fala nienawiści i snuć się poczęły różne zamiary.

Śród takiego rozmyślania zdało się jej, że słyszy jakieś echo, dolatujące z daleka. Wsłuchi­wać się poczęła z pewnym niepokojem. Najprzód zatrzymała się przez chwilkę i natężyła słuch, aże­by tem łatwiej zdać sobie mogła sprawę z tego, z której strony niebezpieczeństwo się zbliża. Po­tem przyspieszyła kroku.

Ktoś jedzie wprost ku mnie — pomyślała

sobie.

Tymczasem echa jeźdźców śród ciszy nocnej i spokoju rozlegały się coraz wyraźniej i jaśniej. Płynęły one zwykłą drogą nabrzeżną, którą ko­munikowały się ze sobą osady Agatyrsów. Przy­wykła zdawania sobie sprawy z niebezpieczeństwa, Taura rychło bardzo zoryentowała się.

Echa słabe... musi być nie wielu... może podjazd... straż przednia...

Zeszła ze ścieżki stepowej w bok i znikła śród trawy.

Szła szybko. Słychać było szelest trawy, zwilżonej rosą nocną, gdy się uginała pod jej no­gami. Biegła pochylona ku trawie, jakby umyślnie starała się zniżyć ku niej, z nią się złączyć, jeden wspólny cień utworzyć i w ten sposób ślad wszel­ki za sobą zatrzeć. Gdy się jej zdało, że już dość daleko oddaliła się od drogi, zapadła w trawę jak pardwa i wzdłuż się rozciągnęła na miękkiem po-

ścielisku traw. Od czasu do czasu podnosiła tylko głowę i nasłuchiwała. Cisza panowała ogłuszają­ca, tylko kiedy-niekiedy głos zbudzonego ptaka ją przerwał, który, odezwawszy się krótko, urwanem tempem przeleciał przez tę ciszę, jakby zgrzyt ja­ki, i skonał. Na wierzchołkach traw ślizgały się błyski księżyca i chwiały się cienie dziewann, bur- kunów, bodiaków.

Nie dojrzą mnie — myślała, przytulając się ku ziemi.

Jeźdźcy, jakby umyślnie, zwolnili biegu.

Do uszu jej doleciało chrapanie koni.

Taura słyszała wyraźnie drganie nożdrży ner­wowe, niespokojne.

Nagle konie zwolniły biegu. Chrapanie ko­nia zdawało się ostrzegać jeźdźca o niebezpieczeń­stwie.

Taura drżeć poczęła z przestrachu. Zdało się jej, że jeden z jeźdźców konia ku niej nawra­ca... Jeszcze chwila — a byłaby się zerwała, jak przestraszona pardwa.

Był to firiapejtos, wracający z nowej wy­cieczki.

Zaciekawiony niespokojnem zachowaniem się konia, nawrócił w tę stronę, z której koń się bo­czył. Ledwie kilkanaście kroków postąpił, gdy natknął się na skuloną w trawie Taurę. Siedziała przestraszona zdarzeniem nieznanem i nieoczeki- wanem. Poznał kształty kobiety. Schylił się z ko­

nia i śród jasności księżycowej błysnęły mu oczy Taury.

Nadjechali towarzysze wycieczki.

Wracajcie do domu... ja wnet podążę...

Był to rozkaz stanowczy.

Odjechali w milczeniu, a gdy już byli daleko, jeden z nich odezwał się:

Taura...

Gdy Taura twarz Ariapejtosa w blaskach księżyca rozpoznała, lęk ją ogarnął i rozkosz. Instynktownie porwała się z trawy i uciekać po­częła. Uciekała i pragnęła aby ją król dogonił. Bała się go a chciała spojrzeć w jego siwe sępie oczy, które taki urok na nią rzuciły, że widziała je we śnie i na jawie. \

Ariapejtos biegł za rtią, ciągnąc za sobą ko­nia, który szarpał się i głową rwał do góry.

Puścił go wreszcie i obaj byli wolni.

Wnet ją dogonił. Stanęła zdyszana, przelęk­niona, drżąca, w milczeniu. Pochwycił ją w moc­ne ramiona.

Uciekasz odemnie — wyszeptał.

Milczała.

Nigdyś nie przyszła do naszej osady...

Milczała.

Nigdy nie zasiadłaś ze mną przy wspól- nem tabiti...

Ściskał ją, przytulając do piersi, i czuł jak serce jej biło.

Dlaczego milczysz?

Nie wiem... — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem.

Nie chcesz mnie?

Dziewczyna spojrzała na niego oczyma peł- nemi łez.

Wybrałeś... porzuciłeś...

Odwróciła głowę od jego piersi i słychać było tłumione szlochanie. Król nachylił się ku niej i po twarzy pogładził.

Bądź dobrą dla mnie...

Boję się...

Czym ci nie miły?

Płakałam za tobą... śniłeś mi się... nie przyszedłeś nigdy...

Na stepie panowała cisza nocy, przerywana niekiedy jakimś niewyraźnym głosem lub echem. Znowu znaleźli się sami, jak niegdyś. Niebo wi­siało nad nimi wyiskrzone i ciche.

Taura, zdawało się, zapomniała o wszyst- kiem — o smutkach, goryczach, podejrzeniach. Upojona rozkoszą, czuła tylko uścisk ramion Aria- pejtosa.

Noc już mijała. Wielka Niedźwiedzica ga­sła, pochyliwszy się ku ziemi. Trzeba się było rozstać.

Kiedyż przyjdziesz do naszego ogniska?— spytała.

ftriapejtosowi pytanie to nasunęło cały sze­reg obaw i myśli. Miłość mogła uśpić i upoić Taurę, ale nie jego. Dla niego istniały tylko wła­

dza, siła, potęga. W imię tych bogów ojciec jego zamordował Spargapejtosa, on przyjaźnił się z Gre­kami, zawierał umowy, a nawet wyciągnął ramio­na swoje żylaste po słodką Nauzykę. Czuł in­stynktem dzikiej swojej duszy, że w rodzie Kruka ma nieprzyjaciół, którzy na niego zastawili sidła. Czyhają na siebie wzajemnie — kto kogo zmoże. Czyż mógł zasiąść przy wspólnem ognisku z tymi, którzy na jego życie ważyli?

Nie powiedział Taurze, jakie obawy nękały go, ale je sama odgadła. Starał się ją uspokoić.

Przyjdę...— szeptał do przytulonej ku nie­mu dziewczynie. ^

Pamiętaj... jeśli* inną wybierzesz...

Nie... \

Jeśli inną tak przytulać będziesz...

Spojrzeli sobie w oczy.

Zabiję cię...

Powiedziała te słowa z taką mocą, że Aria- pejtos nie mógł nie wierzyć.

Ranek ledwie szarzeć zaczynał, gdy Taura zbliżała się do osady swojej. Idąc, co chwila za­trzymywała się i zdziwionem okiem przed sobą wodziła, jak gdyby wierzyć sama sobie nie chcia­ła. Ognisko sypało iskrami, dokoła niego siedzia­ło kilka postaci i echa żywej rozmowy rozlegały się w ciszy nocnej.

Coś niezwykłego stało się... — pomyślała.

Nie pomyliła się.

Dostrzegła uwiązanego przy brzegu konia Tim- nesa. To ją uspokoiło. Na brzegu żywego ducha nie było. Psy tylko, budzone gwarem rozmowy i zapachem pieczonego na ognisku mięsa, pod­nosiły głowy niespokojnie i poszczekiwały lub wyły. Taura przeszła się wzdłuż wybrzeża czy łodzi nie dostrzeże, ażeby się do swoich do­stać mogła — nigdzie nie było. Jej łodzią widocz­nie odpłynął Timnes. Krzyczeć i wołać o łódkę nie chciała, ażeby innych nie budzić. Chodziła brzegiem, namyślając się co zrobić, wreszcie zdję-

ła z siebie okrycie, złożyła na kupkę na piasku i wpław rzuciła się. Słychać było plusk wody, potem powierzchnia jej zadrgała kręgami i zmar­szczkami fal, a po chwili widać było tylko głowę ludzką, niby punkt ciemny, na jasnem zwierciadle wody błyszczący. Posuwał się on powoli ku ciem­nej masie osady Kruka, która stała ponuro i nie­ruchomo, cała otoczona jasnością, przez co wy­dawała się jeszcze ciemniejszą — i znikł wreszcie w ciemności.

Przy ognisku Kruków siedzieli Goa, Gryp i Timnes, wiodąc bardzo ożywioną rozmowę z Dio- medem.

Zbliżyła się Taura, która zdołała już inne okrycie na siebie narzucić.

Przestraszyłeś mnie... — rzekła, do Tim- nesa zwróciwszy się.

Dlaczego?

Nie wiem... Bałam się czegoś.

Fo chwilce dodała:

Poznałam twego konia i uspokoiłam się.

Goa odezwała się:

Weź pogrzebacz... trochę mięsa dla cie­bie zostało.

Taura odgrzebała mięso z popiołu i poczęła od ziobra oddzielać kawałek.

Widziałam objuczonego konia... wybrałeś się daleko? — spytała.

Już nie pojadę... aż jutro rano.

Dokąd?

Opowiadałem właśnie... do Chio.

Sam?

Nie, wyprawiłem swoich towarzyszy je­szcze przed wieczorem... i kazałem im czekać na siebie.

Słowa te nie zaspokoiły bynajmniej ciekawo­ści Taury. Ona pragnęłaby coś słyszeć o flria- pejtosie, wiedzieć dlaczego Timnes do Chio je- dzie—Timnes nie mówił. Taura rzuciła okiem na zgromadzonych przy ognisku i tak się jej wydało, jak gdyby wszyscy wskutek jej przybycia przer­wali jakąś ważną rozmowę i wrócić do niej już nie chcą. Goa wydawała się złą, Timnes zamy­ślonym, a Diomed w jasność Irdynia wzrok pu­ścił i siedział milcząc, nieruchomo, od czasu do czasu pogłaskując tylko wielką swoją siwą brodę.

O czemś ważnem mówiliście? — spytała Taura.

Mówiliśmy... — odezwała się Goa.

I znowu trwało milczenie.

Cóż się stało? — spytała niespokojna.

Goa podniosła głowę i spojrzenie skierowa­ła do Taury. Kłoda na ognisku buchać poczęła większym ogniem i trzaskając rozrzucała iskry do koła, a czerwony, migotliwy płomień padał wprost na twarz starej królowej. Goa chwilkę patrzyła milcząca na Taurę, potem rzekła.*

Teraz już wiemy wszystko...

Ja nic nie wiem...

Ten wisielec... ten wychowanek grecki już sobie inną żonę wybrał.

Taura milczała. Zdało się jej, że ją ktoś młotem kamiennym uderzył mocno. Pochyliła tyl­ko głowę i błędny wzrok w popiół utkwiła. Wszyst­kie jej podejrzenia i obawy rozbudziły się na nowo.

Goa ciągnęła dalej:

Króla zamordowali, bogów swoich zdra­dzili, a teraz ftriapejtos ciebie poświęcił i rzucił na hańbę całego plemienia.

Taura jak przez sen spytała:

Któż to jesóta przyszła jego żona?

Greczynka... córka stratega z Chio...

Czy to tylko pewno?

Diomed głową skinął na znak potwierdzenia.

Pewno... pewno... moje dziecko... Tim- nes wie także o wszystkiem.

Gryp nachmurzone czoło podniósł.

Tylko ani słowa o tem... ani słowa... ni­komu...

Po chwili dodał z naciskiem*.

Zginiesz sama i wszyscy zginą, a trzeba aby on... — nie dokończył.

Taura odgadła, że w słowach Grypa kryje się jakiś zamiar zemsty; nie miała pojęcia tylko w jaki sposób on się wykonać może. Widocznie przed jej przyjściem była o tem mowa.

W duszy dziewczyny walczyły uczucia żalu i smutku z pewnem zadowoleniem, które jej da­

wała nadzieja zemsty. Pochyliła się nad ogni­skiem, oparła łokcie o kolana i w dłoniach głowę ukrywszy siedziała cicho. Milczenie panowało ogólne.

Diomed powstał i zbliżywszy się do Taury, rękę na ramieniu jej położył. Dziewczyna mimo­wolnie podniosła głowę i spojrzenia ich spotkafy się.

Będziesz pomszczoną—rzekł.—Oby tylko dobre duchy sprzyjały zamiarom Timnesa.

Timnes odezwał się*.

Będziesz pomszczoną... Tego boga gre­ckiego, który sterczy na szczycie świątyni, zbudo­wanej przez Ariapejtosa, w piersi Greków utopimy!

m

Żywsze jakieś uczucie ogarnęło wszystkich; nawet twarz Goi rozjaśniła się nieco.

Gdy wszyscy powstali, Diomed odmówił zwy­kłe modlitwy, ku płonącemu ogniowi zwrócony.

O, hestio! Pozostaw nam zawsze bodaj jedną iskrę ognia swego w popiele, nie dozwól aby nieprzyjaciel przyszedł i zrujnował nasze sie­dziby, a ciebie, światło boskie, zalał wodą i zni­szczył; pozwól aby pożywienie nigdy z ogniska domowego nie schodziło, ażeby się przy niem ród cały zgromadzał zawsze do rady i obrony.

Potem do Timnesa rzekł:

Musimy jechać teraz, abyśmy towarzyszy dogonili... Nie chcę aby mię i ciebie kto ze sług i niewolników Ariapejtosa oglądał.

Jedźmy...

Ja was odwiozę—odezwała się Taura — mam na brzegu odzież moją, którą zabiorę.

Dobrze.

Dziewczyna jednym skokiem rzuciła się do łodzi, tuż przy słupie pomostu uwiązanej i wiosło do ręki ujęła.

Diomed i Timnes wsiedli, a Taura poczęła łódź odwiązywać.

Goa, pamiętaj—rzekł Diomed już w łodzi stojąc—wszystko zależy od twego milczenia.

Niedługo będę milczeć..,

Bądź-że cierpliwą...

Timnesie, przyszlij nam wiadomość przez

Diomeda. *

i

Cichy szmer wiosła uderzonego o wodę roz­legł się jako znak że-^łódź już odpływa.

Na skraju pomostu stał Gryp, oświetlony

blaskiem gasnącego księżyca.

Wracajcie z dobrą nowiną — rzekł za

odjeżdżającymi.

A gdy już widział że do brzegu przypływają,

szeptać począł:

Niech was Papeos według waszych myśli prowadzi, a gdy niebezpieczeństwo ku wam się zbliży, niech F\pia śród gąszczów swoich lasów lub na miękkiem posłaniu traw was ukryje...

Diomed i Timnes dwiema różnemi drogam pojechali do Chio. Timnes połączył się z orsza­kiem i jako poseł króla figatyrsów ruszył wielką drogą, do wielkiej bramy, wiodącej wprost do świątyni Zeusa Herkajosa. Diomed stepami po­dążył.

Jechał na koniu objuczonym soczewicą, pro­sem i cebulą, które wiózł na sprzedaż do Chio. handlował temi produktami, które Rgatyrsowie w pobliżu osad swoich hodowali umyślnie dla Gre­ków, gdyż sami najchętniej żywili się mięsem. U jednego ze strażników furty, Jurgo na imię, zatrzymywał się zawsze od wielu lat i z nim się zaprzyjaźnił. W czasie wypraw na Neurów i Bu- dynów Diomed chadzał w orszaku króla i rozwe­selał go opowiadaniem bohaterskich czynów; w cza­sie pokoju—handel prowadził soczewicą i prosem. Śmieli się z niego wszyscy, bo więcej czasu prze­jeździł, niż na prosie zarobił u Greków, ale Dio­med nic sobie z tego nie robił.

Należał on do rodziny królewskiej Kruków i o tem nie zapomniał. Z Ariapejtosem godził się tak jak człowiek słaby z silnym godzić się musi, ale mu zdradą zdobytej władzy przebaczyć nie mógł i o niepomszczonej głowie Spargapejtosa myśleć nie przestawał.

Handel z Grekami był mu bardzo na rękę, a przyjaźń z Jurgiem bardzo przydatną. Tu miał stałe przytulisko, a roznosząc po rynku i domach soczewicę i cebulę, wsłuchiwał się w rozmowy Greków i od nich dowiadywał się o każdej ich myśli. Wiedział czego chcą i pragną, co robić zamierzają, w jaką stronę udają się na wyprawę— i w ten sposób niejedną usługę swoim oddał, flriapejtosa, jako nieprawego króla nie cierpiał zawsze i głęboko utajaną zemstę w sercu chował.

Ścieżki i drogi, prowadzące do Chio znał dobrze — ze wszystkich Agatyrsów on jeden najle­piej, z pewnością, gdyż najczęściej do Chio zaglą­dał, gdy dla innych Akropolis greckie było wiecz­nym postrachem.

Przywędrował tedy powoli stepem nad pier­ścień rzeczny, zwany Łybedią, a opasujący Chio- nitów tak, że prawie okrągłą wyspę tworzyli wraz z grodem swoim. Połowę pierścienia stanowił Borystenes a połowę Łybed’. Na górze wznosiło się miasto, świątynie, rynek i domy mieszkalne Greków, otoczone dużemi ogrodami i winnicami.

Diomed przeszedł przez Łybed’ w bród, gdyż fale rzeki płytko płynęły, podążył borem

po pod górą Sokolą, dlatego tak zwaną, że się na jej szczycie sokoły i orły gnieździły, potem wązką drogą, po nad moczarem ciągnącą się, wszedł w dobrze sobie znany las gęsty. Buki i dęby pokrywały pasmo gór od południo-zachodu idące nieprzerwanym szeregiem aż do Borystenesu, a w głębokich jarach porosłych leszczyną i brzozą biły źródła, spływały w potoki i złączywszy się z innemi, wartkim korytem do Borystenesu pły­nęły. Ścieżka małym spadem szła ciągle na dół, pośród gór stromych, lasem zarosłych. Puszcza głucha i cicha panowała dokoła, tylko górą, po nad szczytami lasów, echa wrzawy ludzkiej płynęły, na dowód że miasto niedaleko być musi. Nie widać go było, ¿ile już słychać w powietrzu, nad głową.

Powoli wązką ścieżką przedzierał się Dio- med, co chwila zatrzymując się i nasłuchując. Prowadził w ręku objuczonego konia, który, ko­rzystając z powolności gospodarza, skubał trawę i zrywał wierzchołki młodych brzózek i leszczyny.

Zatrzymali się obadwa nad krzyżującą się ścieżką, która prowadziła pod górę.

Tędy... — pomyślał Diomed.

Pociągnął za sobą konia i sam ku górze ruszył.

Nie więcej jak pół godziny wspinał się wraz z koniem, aż nareszcie znaleźli się na miejscu $ równiejszem nieco—przed basztą jakąś i murem. Baszta była niezbyt wysoka, w sześć chłopów

najwyżej, ale szeroko rozkraczyście osadzona przy samej ziemi.

W regularne koło zbudowana, poza obręb ściskającego go muru małym łukiem tylko wychy­lała się. Ha prawo i na lewo od niej biegł mur w dwie strony przeciwne, do pół wysokości jej się­gając, z kamieni tylko, bez cementu i wapna uło­żony. Szczyt jego strzępił się w nieprawidłowe zazębienie, ostremi końcami kamieni ku górze zwróconemi, jakby umyślnie na to, ażeby sam przez się bronił się od nieprzyjaciół w razie po­trzeby.

Od wysokości muru wznosiło się drugie pię­tro baszty, tak samo jak dolne, z kamienia bu­dowane, które zdawało się jest grubsze jeszcze i lepiej wykończone. Zamiast gęsto obok siebie stojących zazębień muru, baszta miała na szczycie szerokie w regularnych odstępach od siebie stojące szczeliny, przez które mógłby człowiek w uzbro­jeniu greckiem z tarczą przesunąć się. Sięgały one mało nie na pół wysokości drugiego piętra. Na szczycie zaś tego piętra zgromadzone były ka­mienie różnej wielkości do ciskania ręcznie w razie potrzeby na nieprzyjaciół i stały z drzewa bardzo chytrze wyrobione maszyny, które przy pomocy jednego chłopa podnosiły olbrzymie kamienie, dźwi­gały je do góry po nad wysokość baszty i rzucały na głowy nieprzyjaciół, gruchocząc ich czaszki i ciała. Nigdy jeszcze żaden barbarzyńca, od Mylei i Olbii począwszy aż w nieznane kraje hiperboreów,

takiej rzucającej kamienie maszyny nie zbudował. Niekiedy stratega z Chio, pragnąc przekonać bar­barzyńców o swojej potędze i sile, zapraszał ich do siebie i pokazywał jak owe maszyny dźwigały i ciskały kamienie, — flgatyrsowie przestraszeni i zdziwieni myśleli, że to się dziać może tylko potęgą niewidzialnego boga. T\ grecy posiadali dwadzieścia cztery takich ciskających maszyn, na każdej z baszt otaczającej ftkropolis Chioski.

Przed taką basztą właśnie zatrzymał się Diomed.

Miała ona na górnem piętrze w środku pra­wie czworogranne, podłużne nieco okienko, otwór raczej, z wewnątrz zasunięty. W tej samej linii, na dole był większy otwór, ledwie nie wysokości człowieka—zwyczajna furta w murze, którą w ra­zie potrzeby ludzi wpuszczano do miasta. Zwykle jednak nikt tą furtą nie chadzał. Kto tylko na targ do miasta przychodził, miał się do głównej bramy stawić, gdzie straż stała codziennie zmieniająca się, a naczelnik straży osobiście oglądał każdego czy broni jakiej ze sobą ukrytej nie ma—i dopiero wówczas do miasta puszczał.

Furta bywała wszakże zawsze otwarta dla Diomeda. Najprzód dlatego, że strażnikiem bram- nym był Jurgo — stary i dobry znajomy Diome- desa. Od pół wieku znali się ze sobą. Jurgo urodził się w Chio, z flgatyrsami stykał się usta- * wicznie, język ich znał dobrze, a nie miał dla nich tej pogardy i nienawiści, jaką Grecy, urodzeni

daleko, miewali zwykle. Kupował u niego taniej niż u innych soczewicę, cebulę, czosnek, a w po­darunku dostawał nieraz jałowicę lub barana.

Dawniej był on celnikiem na głównej bra­mie, ale gdy się postarzał, aby mu w robocie ulżyć trochę, stratega poruczył straż pierwszej po­łudniowej baszty.

Diomed stanąwszy przed basztą, odsapał tro­chę, a potem konia do drzewa uwiązał i ku furcie poszedł. Tuż obok niej wisiał na kołku kawałek deski dębowej, mającej niewielki otwór, w którym sterczało wetknięte jakieś niewielkie narzędzie na podobieństwo młota. Stary zbliżył się, młot ów wyjął i, nie zdejmując deski z zawieszenia, walić

0 nią począł. \

A

Głuche echa tego‘ uderzenia rozlegały się w gęstwinie leśnej i ginęły, między drzewami ko­nając.

Z poza murów dolatywał gwar miasta, poryk osłów, psów szczekanie.

Gdy się już kołataniem zmęczył, zatknął w dziurze młotek i ku górze, ku otworowi spo­glądał — ale nadaremnie. Więc znowu w deskę walił na świadectwo, że ktoś z zewnątrz murów pragnie się ze strażnikiem zobaczyć.

Po kilku chwilach kołatania, nareszcie w otwo­rze górnym błysnęło światło słoneczne i ukazała się łysa głowa starca, okoiona tylko na skroniach

1 z tyłu wieńcem siwych włosów. Stary wychylił

się zupełnie przez otwór, ażeby się bliżej kołata- jącemu przypatrzeć.

Był to Jurgo.

Hej! na Zeusa!—zawołał niecierpliwie,— a komu to tak pilno do miasta? Proszę do głó­wnej bramy.

Diomed kołatać przestał.

To ja... Niepoznaliście starego Diomeda?

Cha... cha... cha... cha... Skąd-że ciebie bogowie prowadzą?

Nie czekał jednak na odpowiedź jeno dalej ciągnął:

Poczekajcie trochę... wnet zejdę i dolną furtę wam odrygluję.

Powiedziawszy to znikł, otwór górny zam­knąwszy.

Długą chwilę czekał Diomed przed furtą, aż nareszcie zaskrzypiały wrzeciądze i rygle i furta się otworzyła.

Na progu stał Jurgo. Wysoki, kształtny sta­rzec miał tylko sandały na bosą nogę obute, a na sobie biały, szeroko zrobiony chiton, rzemiennym pasem podpasany. Stał cały w słońcu z gołą głową i dobrodusznie uśmiechniętą twarzą.

»

Już dwa targi ominąłeś Diomedzie —

rzekł.

Ale mam tegoroczną soczewicę i młodą cebulę — odparł Diomed.

Tem lepiej dla was... rychło sprzedacie...

*

No, ale bądźcie łaskawi i pozwólcie mi wszystko złożyć u was po dawnemu.

Dobrze, dobrze Diomedzie... jesteśmy przecie starzy przyjaciele. Pomogę wam pością- gać juki.

Powiedziawszy to ruszył do konia i wraz z Diomedem poczęli juki odwiązywać. Przenieśli to wszystko przez furtę do mieszkania Jurgi.

Gdy ostatni juk odwiązywano, Diomed ode­zwał się:

A cóż będzie z największym jukiem?

Jakim?

Tym który potrzebuje trochę jęczmienia z trawą i miejsca na nocleg.

Z tym zawsze kłopot...

Diomed ręką pokłonił się do nóg strażni­kowi dotykając kolana.

Pozwólcie go wciągnąć przez furtkę...

Ach mój Diomedzie najlepszy! Teraz u nas taka czujność, jak nigdy nie bywało... Gdyby hiporeta dowiedział się, że nietylko Aga- tyrsów lecz ich konie przechowuję u siebie, do­niósłby o tem strategowi, a Eupatrydzi pozbawili­by mię niezawodnie mojej codziennej porcyi jęcz­mienia i soli... Chciałbyś abym z głodu umarł?

O, niech cię Zeus drugie tyle jeszcze na świecie trzyma! Przecież wiesz, o najsprawie­dliwszy, że teraz Agatyrsowie w przyjaźni z Gre­kami, a tego którego puszczasz z koniem od pięćdziesięciu lat znasz doskonale...

Słowa te zdały się przekonać strażnika.

ha, trudno — odrzekł po namyśle, — gdyby kto konia dojrzał, muszę powiedzieć, że do mnie należy...

Niech się stanie.

Potem zabrali się obydwaj do konia. Diomed wziął go za uzdę, Jurgo z tyłu popędzał — i tak z wielkim wysiłkiem zdołali przeprowadzić przez wązką furtkę w baszcie.

Gdy nazajutrz wybierał się Diomed z socze­wicą i młodą cebulą na targ, Jurgo rzekł:

Tam na mieście spotkasz się ze swoimi...

Dlaczego?

Od kilku dni poselstwo króla Agatyrsów bawi w Chio. Jest ich kilkunastu i wódz z nimi.

Diomed udał że nie wie o niczem.

Jakie poselstwo?

Musiał wam król obwieszczać?

Mówiono głucho o przymierzu zawartem z Grekami.

Tak, zawarto... Stratega i eupatrydzi przy­rzekli swoim kosztem uzbroić 300 Agatyrsów dla zabezpieczenia drogi handlowej i obrony od Neurów.

Trzystu — to ćma!

Jurgo ciągnął dalej:

Będą mieć greckie miecze, greckie tarcze

łuki...

Diomed kiwał głową.

Nigdy jeszcze tego śród ftgatyrsów nie widziano!

Jurgo rozgadał się.

O, zanosi się u nas na wielką uroczy­stość! Powiadają, że stratega Aristeas oddaje córkę swoją Nauzykę za żonę waszemu królowi...

Diomed miał minę człowieka zachwyconego tem co słyszy.

Jaka cześć! jaka chwała dla Agatyrsów! Nie dość, że przymierze sobie przysięgną, jeszcze je związkiem tak ścisłym zwiążą!

Wiedział on już o wszystkiem, lecz się jak

lis zaczaił. 1

k

Nazajutrz rano Diomed udał się na targ. Młoda cebula i czosnek^a świeża soczewica roz- chwytane zostały skwapliwie przez Greków. Cho­dził przeto po rynku próżne woreczki na ręku przewiesiwszy, na znak, że już wszystko wyprze­dał; tu się spotkał z wysłańcami Ariapejtosa, którzy pierwszy raz oglądali wspaniałości greckiego miasta i nadziwić się im nie mogli. Chodzili jak niemi, bo po grecku mało co rozumieli, cieka- wemi oczyma spoglądając na wszystko co ich otaczało. Jedni z nich mieli na sobie długie szaty medyjskie, inni kożuch barani do góry włosem zwrócony i takież czarne czapki, zwisające im na czoła i oczy, inni ledwie przepaskę na biodrach mieli i skórę wilczą na plecach. Przechadzali się jak aktorowie na scenie wzdłuż i wszerz rynku, a za nimi tłumy dzieci i niewiast, spoglądających

na posłów barbarzyńskiego króla jak na cudackie widowisko.

Diomed dowiedział się od nich w jaki sposób uroczystość poselska odbyła się, jakoteż i o tem, że Grecy dotrzymali przyrzeczenia. Z Timnesem naznaczył sobie spotkanie pod kolumnami świątyni Zeusa herkejosa i do mieszkania wrócił.

Jurgo siedział pod cieniem jaworu i przy­mocowywał rzemienie do nowych sandałów, gdy dostrzegł wracającego z rynku Diomeda. Próżne woreczki wisiały mu na ramieniu.

Widzę Diomedzie, że targ udał się dobrze.

Pomyślny dzień, o najlepszy. Gdybym trochę soczewicy i cebuli u ciebie nie zostawił, sprzedałbym wszystko.

Pocóż zostawiłeś?

Czy myślisz, że tylko na sprzedaż cebulę przywożę? Weselej mi i milej gdy ją mogę z przy­jaciółmi zjeść społem.

Jurgo nachylony nad sandałem milczał.

Nie domyślasz się zapewne, o najlepszy, że cebula z tobą zjedzona większą mi sprawia przyjemność niż wzięte za nią obole.

Wierzę ci, wierzę, Diomedzie, wszak oto pół wieku mija jak się znamy.

A potem skinął głową na stołek obok sto-

jący.

Złóż worki, usiądź i odpocznij.

Diomed worki na kupę „złożył, wytrząsając starannie.

Byłbym dwa razy tyle sprzedał, gdyby tylko koń zdołał udźwignąć — mówił worki wy- trzepujac.

Dużo ludzi?

Przecisnąć się przez rynek nie można. Z moimi spotkałem się także.

Jużci..., przecież oni są jeszcze w mie­ście.

Pójdę popołudniu i zobaczę się z do­wódcą poselstwa, który pod kolumnami świątyni Zeusa czekać będzie na mnie.

Gdy się nagadacie, przyjdźcie tu — pod tym jaworem usiądziemy sobie i wypijemy wspól­nie dzban wina. v

O, najlepszyl Uakże się mój młody przy­jaciel ucieszy, gdy mu pozwolisz mówić ze sobą.

Jakoż nad wieczorem przyszedł Timnes wraz z Diomedem.

Oto jest dowódca poselstwa, Timnes, który z tej samej krwi co i ja pochodzi, tylko szczęśliwszy odemnie, bo posiada młodość i łaskę u swego króla.

Niechaj bogowie mego domu opiekują się

tobą.

Słyszałem niejednokrotnie o twojej do­broci, — o najzacniejszy, od Diomeda, teraz do­piero oczy moje mogą się cieszyć, że cię widzą.

Jurgo uśmiechnął się łagodnie.

Nie rozdawaj tak hojnie, młody ulubieńcze

bogini szczęścia, wszystkich słodyczy, które masz przy sobie — rzekł.

A potem dodał poważnie:

Bądź gościem moim i usiądź.

Ledwie usiedli wszyscy koło krągłego stołu pod jaworem, weszła niewiasta, dzban złocistego wina postawiła, a kubek przy każdym.

Schyliła się i rzekła:

Niech wesołość i zdrowie wam służą.

Jurgo do kubków nalał i pierwszy spróbo­wał. Po nim pili inni i rozmowa potoczyła się żywo.

Teraz wy jesteście najmilszym dla Gre­ków narodem — odezwał się Jurgo.

Niech będą za to dzięki bogom. Zasłu­żyliśmy na miłość i łaskę. Agatyrsowie zawsze byli wierni Grekom i krew swą w obronie spo­koju przelewali.

Z łaski Zeusa staniemy się nietylko zwią­zani przyjaźnią, lecz i krwią — rzekł Jurgo — bo jak słyszę Ariapejtos zaślubia córkę stratega.

Tak się stanie w samej rzeczy. Dotych­czas dla Agatyrsów i Greków jest to tajemnicą, a przestanie nią być dopiero po uroczystościach Dyonizosa.

Nie długo czekać — wtrącił Diomed.

Timnes ciągnął dalej:

Już teraz mamy dowody przyjaźni gre­ckiej. Gdy tu piję z wami wino i rozmawiam,

o najlepsi, firisteas wydał rozkaz, ażeby z maga­

zynów wojskowych ładowano wszelką broń dla uzbrojenia trzystu Agatyrsów. Nie dość tego — da nam zbrojny orszak z Abarysem na czele, który broń tę odda Aziapejtesowi... i szczęśliwie

przez stepy przeprowadzi.

Już was żaden naród barbarzyński nie

zdoła zwyciężyć! — zawołał Jurgo.

Mamy nadzieję. Aristeas przyrzekł nam, że Abarys przez czas jakiś zostanie ażeby Aga­tyrsów nauczyć robić bronią grecką.

Szczęście uśmiecha się do Ariapejtosa! —

rzucił Diomed.

Gdy się Grrecy z Agatyrsami połączą —

można wówczas śmiało dotrzeć do Miperborećw i do tych narodów?\ które zaklęte zostały przez heraklesa i otoczone górami skalistemi, a wydo­być się ztamtąd nie mogą.

Alboż to prawda?

Prawda... Kupcy greccy, którzy Tanaisem w górę jeździli, a potem rzekę Atyl przeszedłszy, powiadali, że do gór hiperborejskich dochodzili i te narody własnemi oczyma oglądali.

Jakto oglądali? Więc był ktoś, kto się między nich dostał.

Nie. Od czasów heraklesa nikt nie był. Ale przez góry słychać szczęk młotów... to oni skały swoje tak kują, ażeby się stamtąd wyrąbać.

Dziwny naród! — zawołał Timnes. Czy im tam ciasno?

Nie. Ale pragną wolności. Pragną wyrą­bać się do słońca.

I nikt im nie pomaga?

Nie. Obawiają się, że wolność i siła bar­barzyńców stanie się nieszczęściem innych.

Zamyśleli się wszyscy o tym dziwnym naro­dzie, który tak pragnął słońca i wyrąbać się z niewoli nie może.

Timnes pomilczawszy odezwał się:

Jeżeli nam Miperboreje, wyzwoleni z nie­woli, mają przynieść nieszczęście, pocóż im roz­wiązywać ręce? Po co iść im z pomocą?

Jeżeli okaże się, że wyzwoleni Niperbo- reje będą szkodliwi Grekom — wówczas walczyć z nimi będziemy, a jeżeli wyzwolenie przyniesie im i Grekom spokój i szczęście?

Ani Timnes ani Diomed nie rozumieli ducha słów Greka.

No, zobaczymy co będzie — odezwał się Diomed. Tymczasem teraz od was, Grecy, mamy wszystko: wyście nam dali i nauczyli czcić naj­większego boga Aresa, wy daliście broń Agatyr- som i nauczyli nią władać, od was uczymy się lepszych obyczajów i zapominamy barbarzyństwa— za wasze zdrowie, Grecy, nauczyciele nasi, ten puhar wypijem.

Bardzo to było zręczne i Jurgowi podo­bało się.

Oby przyjaźń nasza trwała tak długo, jak długo słońce będzie świecić.

\

Mamy nadzieję, że ta przyjaźń jeszcze się wzmocni — rzekł Timnes — od tej chwili gdy firiapejtos zamieszka w Chio.

Czy to się stanie może?

Stanie się. Dom, w którym mieszkała Opea, przygotowują już na przyjęcie firiapejtosa...

Niechże Papeos zdarzy, aby on w tym

pałacu znalazł... szczęście.

Słowa te Diomeda nie wiązały się z po­chmurną jego twarzą i z błyskiem jego oczu, ale życzenie szczęścia przyjęto i powtórzono.

Noc tymczasem nadeszła. Ta sama niewia­sta, córka Jurga, zapaliła fanoi i ustawiła je tak, aby wiatr płomieni i*dymu w oczy rozmawiającym nie rzucał. \

Godzina była już późna.

Timnes powstał pierwszy.

Dziękuję ci, o najlepszy z Greków, za gościnność i dobroć twoją. Obyś był zawsze do­brym i łaskawym dla przyjaciół Greków. Został­bym tu z wami aż do chwili, kiedy Niedźwiedzica wielka czołem dotknie się kraju ziemi, ale dziś jeszcze muszę być u Aristeasa.

Niech cię prowadzą bogi szczęśliwie.

Diomed odprowadził Timnesa.

Jakże ci się ten starzec podoba?

Dobry i gościnny.

Jest on na poły T\gatyrsą a na poły Gre­kiem.

Czy nie domyśla się niczego?

Czuwam nad tern, ażeby się nie domy­ślał.

Pomyślawszy chwilkę dodał:

Szkoda, że nie rozpatrzyłeś za dnia tej wieży.

Znam ją... podobna do innych.

A kiedyż wyruszycie w podróż?

Jutro zapewne.

Z Abarysem?

Z Abarysem. Będzie miał tylko dziesięciu Greków przy sobie, wyćwiczonych w używaniu broni, ażeby naszych wyćwiczyć mogli.

Tem lepiej.

Nie. Boję się go. On zazdrosny o Gorgo, gotów przez zemstę to i owo szepnąć Ariapejto- sowi. Oby przedwcześnie nie szepnął. Muszę czuwać nad nim i kłamać.

Radość firiapejtosa nie miała granic, gdy po raz pierwszy ujrzał taką mnogość lśniącej i pięknej broni, o której w snach swoich nawet nie myślał, nie śmiał myśleć. fibarys pragnął zupełnie po grecku uźbroić figatyrsów: w krótkie miecze, tarcze i łuki. ‘"firiapejtosowi wszakże nie

0 dokładność uzbrojenia, lecz o ilość żołnierzy chodziło. Pragnął tą bronią, którą posiadał teraz, ledwie nie wszystkich figatyrsów uzbroić. Timnes podtrzymywał jego w tych zamiarach i ostatecznie fibarys ustąpić musiał: jedni dostali miecze i tar­cze, drudzy — łuki.

Ujednostajnienie ubrania było rzeczą daleko trudniejszą, gdyż każdy z figatyrsów był równo­cześnie żołnierzem, a ubierał się w to co miał. Większość nie nosiła wcale przez lato, wiosnę

1 jesień dolnego ubrania — przepaska na biodrach z tkaniny konopnej, a kożuch lub inna skóra na plecach rzucona stanowiła strój cały. Ci tylko, którzy się stykali bliżej z Grekami i od nich szyć

chitony nauczyli się lub je sobie wymieniać mogli za soczewicę, proso lub jarzyny, w greckie chitony stroili się, niezaniedbując przytem skór zwierzę­cych i szerokich pasów na biodrach.

Ariapejtos niezbyt się troszczył o to aby fa­langi były jednakowe i jednostajnie uzbrojone — on miał swoją taktykę, swoje pomysły, swoje do­świadczenie. Chodziło mu tylko o dalekonośne strzały i mlecze ostre, o umiejętność robienia bronią,— resztę według swojej potrzeby regulował. Inaczej walczyli Grecy, inaczej Agatyrsowie. Na stepie chodziło o to aby nieprzyjaciela można było jaknajrychlej dopędzić, — trzystu przeto Agatyrsów wsadził Ariapejtos na konie i w łuki uzbroił, re­sztę przeznaczył do obrony na miejscu, do ście­rania się ręcznego i tym dał miecze do ręki.

Obiiczywszy cały zapas sił swoich, przekonał się, że posiadał przeszło tysiąc tak dobrze uzbro­jonych żołnierzy, że nawet mogliby się mierzyć z Grekami. Żaden król sąsiednich plemion nie mógł się tem poszczycić, ani mu dorównać, gdyż najlepsze siekiery krzemienne, największe oszczepy nie w stanie były wytrzymać w walce greckiemu uzbrojeniu.

Ariapejtos, gdy się znalazł w posiadaniu żoł­nierzy i broni, lekceważył sobie rady i uwagi Aba- rysa. Timnes pragnąc się także pozbyć jego co rychlej, starał się niezadowolenie ku niemu utrzy­mać i pielęgnować, aż nareszcie doprowadził do tego, że młody Grek objawił chęć powrotu do domu.

Największy z królów — rzekł do firiapej- tosa — powinność moją względem eupatrydów i ciebie spełniłem: — broń przywiozłem, żołnie­rzom rozdałem, pokazałem jak jej używać mają, pozwól teraz, o najpotężniejszy, że wrócę do Chio i ze wszystkiego zdam sprawę przed strategą.

Wracaj pod opieką bogów i powiedz flrl- steasowi, że na święto Dyonizosa będę jego go­ściem.

Tak więc stało się, że w królewskiej osadzie Figatyrsów ani jednego Greka nie było.

Dobrze zrobiłeś, o królu, że flbarysowi pozwoliłeś odjechać do Chio — rzekł Timnes.

Dobrze zrobiłem.

Eupatrydzi żądali a ftbarys pragnął do­wodzić nowozaciężną .drużyną Pigatyrsów, ale le­piej się stało gdy na czele jej ty stać będziesz, niż gdyby stać mieli Grecy.

Wojsko pragnę mieć przez Greków, ale nie dla Greków.— Pragnę siły dla siebie, a oni, jeżeli zechcą, niech z mojej siły korzystają.

Wielkim jesteś, o najsprawiedliwszy! Niech chwała twego imienia z pokolenia w pokolenie przechodzi.

Stało się tedy według woli flriapejtosa i Ti- mnesa.

Król, uradowany widokiem i mnogością woj­ska, jakiego przedtem żaden z jego poprzedników nie oglądał, -na ćwiczenia konne dużo czasu tracił, daleko w stepy aż do Hipanisu zapuszczał się

i stał się wkrótce postrachem sąsiednich rodów i plemion. Timnes wraz z królem dzielił władzę nad konną falangą, Kruk przewodził miecznikom.

Ustawiczna obecność Kruków w towarzystwie firiapejtosa była dowodem zawiązania się ścisłego węzła przyjacielskiego między wodzami oddanymi całą duszą, a ukochanym królem.

O wypadku, który zaszedł i o przyszłości, jaką pociągnąć miał za sobą rozmawiali często. Najbliższem następstwem tego wypadku miał być oczekiwany wkrótce związek króla z Nauzyką.

firiapejtos odkrył wreszcie przed doradzcami swymi tajemnicę.

Trzeba wysłać kogoś do firisteasa — rzekł — ażeby niezapomniał przysposobić domu Opei dla Nauzyki.

O wielki firiapejtosie! Mądry Grek pa­mięta o nim. Widziałem kilkudziesięciu majstrów murarskich, pracujących tam pilnie.

Trzeba przyspieszyć.

flristeas myśli o tern... Myśl jego, o ile z robót tam wykonywanych sądzić można, dalej nawet sięga...

Dokąd — dalej?

On dom Opei rozszerza tak, ażeby stał się godnem mieszkaniem nietylko córki stratega, ale króla flgatyrsów.

Timnes dawał do zrozumienia, że flriapejtos zamieszkać może w Chio.

Król uśmiechnął się zadowolony.

Jak myślisz, czy-by to było możliwe?

Dlaczego nie, o najpotężniejszy królu I W Chio powinna być siedziba króla Agatyrsów, obok tronu Zeusa. Papeos miejsce to stworzył nie dla Greków, lecz dla ciebie, bo nie śród Gre­ków lecz w kraju Agatyrsów rozrzucił piękne góry nad brzegiem Borystenesu.

O tem nie czas teraz myśleć.

O wielkich sprawach trzeba wcześnie myśleć.

Uwaga ta została mu w pamięci. Timnes rozbudził myśl, drzemiącą w jego duszy od da­wna, a tak miłą dla niego. Trafił w jego ukryte życzenia i zamiary.

Przymierze zawarte między Grekami i Aga- tyrsami było tylko zaprzestaniem walki jawnej, a rozpoczęciem agitacyi krętemi drogami. Nie zgoda była na celu przymierza lecz pragnienie wyprowa­dzenia w pole przeciwnika. Grecy myśleli o tem, ażeby za pomocą religii swojej i broni narzucić jarzmo na Agatyrsów i uczynić z nich posłusznych sobie niewolników, — Ariapejtos o tem myślał, żeby przy pomocy Greków taką zdobyć władzę, któraby pozwoliła mu rozciągnąć panowanie na wszystkie scytyjskie plemiona między Istrem, Bo- rystenesem a Tanaisem rozsiadłe.

Drogę do tego panowania otwierały mu przy­mierze i spokrewnienie się z Grekami.

Ariapejtos ażeby się jeszcze więcej Grekom przypodobać, począł u siebie w domu nosić strój

grecki — przepaskę na czole, chiton wełniany, sze­roką chlamidę i wysoko podwiązane sandały. Ile razy jednak broń przywdziewał i na konia siadał, wracał do burki ze skóry i stroju Agatyrsów.

Minęło lato — zawitała jesień i zbliżało się święto Dyonizosa. Ariapejtos przygotawiał się do podróży i wesela. O podróży wiedzieli wszyscy,

0 weselu — oprócz Timnesa i rodziny Kruka — nikt. Agatyrsowie mieli się dowiedzieć o wszystkiem już po świętach Dyonizosa.

Zaniechanie Taury a wybór Nauzyki pragnął Ariapejtos wynagrodzić zaufaniem i łaską okazy- wanemi Timnesowi i Krukowi; pragnął w ten spo­sób zatrzeć zniewagę wyrządzoną ich rodowi

1 krzywdę przez zamordowanie Spargapejtosa i ode­branie władzy królewskiej. Ariapejtos wierzył, że ani Timnes ani Kruk o zniewagę i krzywdę nie upomną się, bo nagrodzeni zostali sowicie wynie­sieniem ich ponad innych. To też stawało się coraz jaśniej, że nietylko znikły wszelkie ślady niezadowolenia, ale że Timnes i Kruk zerwali ze swoim rodem zupełnie i przeszli na służbę Aria- pejtosa. Nie robili z tego tajemnicy wcale—całe otoczenie króla wiedziało o tem.

Zapomnienie to jednak nie było ani tak wielkie ani tak zupełne, jak Timnes i Kruk roz­głaszali.

Rozgłaszali jednak, ażeby tem łatwiej uwagę otoczenia i mściwe myśli Ariapejtosa uśpić.

Tak tedy między rodem zwyciężonego Spar-

gapejtosa a zwycięzcą toczyła się tajemna i pod­stępna waika. Zdawało się, że zupełna przewaga była po stronie zwycięzkiego króla Agatyrsów, który wiele już zrobił dla ugruntowania zwycięztwa, ale wiele jeszcze do zrobienia pozostało. W miarę tego im wyżej posuwał się w łasce Greków, im więcej widział w tej stronie zaszczytów dla siebie i świetniejszą przyszłość, tem poczynał ostrożniej oglądać się po za siebie. Timnesa i Kruka uważał za najlepszych przyjaciół swoich, ale w osadzie Kruków było jeszcze gniazdo niezadowolenia, a w tem gnieźdźie dwie gadziny: Gryp i Goa. Niedowierzał im. Dochodziły do niego echa, że syczały niezadowolone, ale miarkował się. Mógłby sobie poradzić z nimi tak, jak poradził ojciec jego ze Spargapejtosem, ale tamten zwyciężony był w bitwie, a z tymi jak walczyć?

Posłać stu Agatyrsów, pochwycić cały ród Kruków, nienawidzący go, wydusić i wrzucić do Irdyni.

Takie myśli nasuwały mu się w chwili obu­rzenia.

Ale rychło przychodziła rozwaga.

Kruk i Timnes mają dużo przyjaciół... Agatyrsowie słuchają ich chętnie; kto wie* w jaką pójdą stronę?

Nie chciał wywoływać burzy przed czasem.

Myśl zakończenia zatargu snuła mu się ina­czej:— Gdy już w Chio zasiędę... gdy Timnesa i Kruka będę miał przy sobie, poszlę posłusznych

niewolników i każę ze szczętem zniszczyć całe gniazdo Kruków — ażeby śladu po nim nie pozo­stało...

Pragnienie władzy niepodzielnej, jedynej, spo­kojnej podsuwało inne jeszcze myśli.

Z Grekami rozprawię się także...

Zamiary swoje chował jednak głęboko w du­szy i do podróży się przysposabiał.

W tej chwili najwięcej go niepokoił Diomed. Żył on ze wszystkimi Agatyrsami w przyjaźni — i właśnie ta przyjaźń była powodem jego zmar­twień. Od czasu, gdy się pokazał na uczcie Ari- steasa, przypatrywał się wszystkiemu, a może i przysłuchiwał — znikł bez wieści. W osadzie Ariapejtosa już go nikt nie oglądał ani też śród obozowiska Agatyrsów. Domyślił się zapewne, że król karb na niego naznaczył. Snuł się jednak ustawicznie między osadą Ariapejtosa a Kruków i tajemne zamiary układał, które miały na celu nietyiko zemstę Kruków.

Niemożność przyłapania go słusznie tedy niepokoiła Ariapejtosa.

Na kilka dni przed wyruszeniem do Chio odezwał się do Timnesa:

Co się dzieje z Diomedem?

Nie wiem, o najmiłościwszy. Od uczty w Chio nie widziałem go. Może choroba powaliła starego na łoże.

Nikt nie mówił o tem, aby był chorym.

Słuszna uwaga, najmiłościwszy. Jeżeli

nie chory, to się włóczy pewnie po targach greckich. Wiesz przecie, że handluje soczewicą, cebulą i czosnkiem.

Ariapejtos rzeki z udanem zaciekawieniem:

Stęskniłem się za nim... Jego pieśni

i muzyka rozweselały nas nieraz...

Poszlę go poszukać, gdy każesz.

Poszlij... Pragnąłbym go ze sobą zabrać do Chio, aby nam drogę krótszą czynił swojemi pieśniami i rozmową.

Rozesłano gońców po wszystkie strony, ale żaden Diomeda odszukać nie mógł.

Gdy noc nastała Timnes opuścił osadę Aria- pejtosa i wrócił do swojej siedziby, niżej za kró­lewską położonej. Wysunął ją daleko na wodę

i wzniół wysoko na palach, a otoczył wierzbami

i olchami od brzegu tak, że zdaleka osada jego wydawała się jak wyspa. Sam w niej mieszkał mając na usługach kilku niewolników Neurskich, których od śmierci wybawił, a dobrem obchodze­niem się umiał do siebie przywiązać. Powiadano, że to nie byli niewolnicy, lecz najlepsi przyjaciele Timnesa. Żyli oni w zupełnej wolności, łowili ryby wraz z innymi Agatyrsami, polowali na bobry

i wydry, napędzali w zasadzkę dziki i niedźwiedzie, błąkające się w łozach nadbrzeżnych — nie myśląc nawet nigdy o ucieczce do swoich, bo im w tej niewoli lżej i bezpieczniej było niż w domu. Mieli tu pożywienia podostatkiem zawsze, nie potrzebo­wali, ukrywając się od wrogów, przepędzać bez­senne noce na drzewach lub zaroślach rzecznych.

Nic przeto dziwnego, że życie, które im Timnes uratował, gotowi byli za niego poświęcić.

Timnes późną godziną wróciwszy do siebie,

V

kazał rozniecić duże ognisko na znak, że jest w domu i że suta wieczerza przy ogniu się piecze, a tymczasem zawołał najsilniejszego niewolnika.

Słuchaj, — rzekł — włóz do mojej łodzi dwa mocne wiosła i pożywienie na kilka osób.

Stanie się według twojej woli.

Pojedziesz ze mną...

Stanie się.

Zabierzesz najlepsze łuki i najlotniejsze strzały.

Stanie się.

Pojedziemy głęboko w Irdyń, a stamtąd przedostaniemy się na Czaple błota za Żukowym ostrowem. Za parę dni jedziemy do Chio, pragnę mieć więcej, niż mam"; piór czaplich... Dopomo­żesz mi upolować kilka...

Stanie się.

Pójdź i powiedz swoim towarzyszom, że wrócimy nad ranem.

Orik pochylił się na znak posłuszeństwa

i odszedł do swoich. Rozmawiał z nimi chwilę, tłomaczył wszystko, potem wraz z innymi począł spełniać rozkaz Timnesa. W bardzo krótkim cza­sie w łodzi znajdowało się wszystko, czego wódz sobie życzył. Zeszli obydwa i odpłynęli na połu­dnie, w kierunku owego Czaplego błota, o którem mowa była.

Timnes, owinięty w baranią skórę, położył się na dnie łodzi i, zdawało się, że zasnął. Nie spał

jednak. Po gładkiej powierzchni wody, nie mar­szczonej nawet lekkim wiatrem, szybko niosła się łódź, wprawną ręką Orika pędzona. Osady Aga- tyrsów, ich ognie i dymy, wrzawa ich głosów, da­wno już zginęły i rozpłynęły się nad powierzchnią wody. Głucha i ciemna noc o wyiskrzonem niebie wisiała nad nimi, ciszą swoją pokrywając całą naturę. Bardzo daleko we mgle nocnej mignął niekiedy ostrów, niby jakaś olbrzymia ciemna massa, z niewyraźnym rysunkiem drzew, niby w wodę zatopionych i łudził widokiem brzegów — za chwilę ominięto ostrów, — i znowu szeroka, bez­brzeżna płaszczyzna wodna otaczała ze wszech stron małą łódź, wyglądającą na łupinę orzecha, rzuconą na fale.

W tem dał się słyszeć klekot żórawi i czapli, zlatujących się na żer na błota.

Jesteśmy już blisko—odezwał się Orik.

Timnes nic nie odpowiedział. Jeszcze chwilkę

jechali w milczeniu.

Timnesie, zdaje mi się, że do tego ma­łego ostrowu przybić musimy — tu czaple najgę­ściej siadają.

Timnes podniósł głowę i po okolicy rozglą­dał się:

Widzisz te góry, Oriku? — spytał, ręką prawą wskazawszy na ciemne pasmo gór zawie­szone nad płaszczyzną wodną.

Widzę.

Skieruj łódź w tamtą stronę.

Chio. — 12.

Orik, zdziwiony, zatrzymał wiosło w ręku.

Timnesie, rzekł — Czaple błoto na lewo... za tym ostrowem...

Dziś już tam nie pojedziemy...

Orik pochylił głowę.

Stanie się.

Równocześnie słychać było lekki plusk wio­sła o wodę. Łódź zmieniła kierunek i popłynęła na prawo.

Jeszcze godzinę może płynęli ku onym gó­rom, które występowały w coraz wyraźniejszych

i jaśniejszych zarysach. Timnes podniósł się

i w środku łodzi usiadł, badając pozycyę miejsco­wości, śród której znaleźli się. Ciemna massa gór­ska, gęstym lasem dębów, jaworów i lip pokryta, zwieszała się posępnie ku wodnej płaszczyźnie, cienie swoje w niej kąpiąc.

Oriku, kieruj łódź do brzegu—zauważył Timnes, upatrzywszy miejsce stosowne.

Orik wiosło zatrzymał, skręcił niem w wo­dzie, a łódź siłą swego pędu, ku brzegowi się zwróciła. Jeszcze chwilka i czoło jej uderzyło

o piaszczyste dno wody, spód zaskrzypiał i łódź wysunęła się do połowy na piasek.

Timnes wysiadł. Broń ze sobą zabrał, łuk przewiesił przez ramię, sajdak ze strzałami zało­żył, poprawił sterczący mu za pasem krótki mie­czyk i stał chwilkę w milczeniu.

Oriku — odezwał się wreszcie — chodź

do mnie.

Niewolnik wysiadł i stanął przy Timnesie.

Czy ciężyła ci kiedy niewola u mnie? — zapytał.

O, najlepszy! Byłeś dla nas nie panem ale przyjacielem.

Czy przeciążałem ciebie kiedy pracą?

Nigdy, najlepszy.

Czy ci zabrakło kiedy mięsa, jaj i na­biału?

Nigdy, najlepszy.

Orik przestraszony trochę tym szeregiem za­pytań, stał w postawie pokornej, nie wiedząc do czego się one ściągają.

Timnes, pomilczawszy chwilę, zapytał go znowu:

Czy mógłbyś mię zdradzić, Oriku?

Orik upadł do nóg Tirnnesa.

O, najlepszy! — zawołał płaczliwym gło­sem — przecież pies nie kąsa tej ręki, która dlań jest przyjazną, wół nie bodzie gospodarza, za cóż- bym ja miał zdradzać ciebie?

Ja odejść muszę — rzekł Timnes — nie wiem kiedy wrócę. Poczekasz na mnie.

Stanie się.

Wszystkim będziesz opowiadać żeśmy na Czaple błoto jeździli...

Stanie się.

Żeśmy nie mogli ani jednej zabić.

Tak jest.

Gdyby kto dojrzał cię tutaj i rozpytywał, powiesz, żeś mnie na Czaplem błocie zostawił.

Powiem.

Zostań w spokoju. Czekaj na mnie.

Niech cię Papeos opieką swoją otoczy.

Powiedziawszy to Timnes łuk na ramieniu poprawił i wprost pod górę, gęsto porosłą krza­kami, poszedł. Chwilkę widać było postać jego, kołyszącą się między gałęziami krzaków — potem znikł zupełnie i tylko łopot i szelest słychać było — w końcu ucichło wszystko, a noc ciemna pokryła

go zupełnie.

Orik siedział w łodzi, wpatrzony w tę stronę, w którą Timnes powędrował, ale bystre jego oczy nic w ciemności dopatrzyć nie mogły. Tylko wiatr z gór spływał nad wodę i liśćmi cicho szeleścił.

Timnes znał widocznie dobrze drogę, którą szedł. Z początku przewijał się ostrożnie między gałęziami leszczyny, głogu i młodych sosen, które wiatr posiał na brzegu wody śród piasków, potem w las wkroczył olbrzymich dębów, jesionów i t. p. Szedł pod górę, co pewien czas zatrzymując się i spoglądając to na pnie drzewne, jakby tam zna­ków jakich szukał, to wzrok ku szczytom drzew podnosząc. Ścieżki albo drogi śladu nawet nie

było widać.

Śród tej wędrówki zbliżył się nareszcie do

występu skalnego, zwróconego czołem ku wodzie

Irdyńskiej. Przy boku tego skalistego złomu widać

było coś na podobieństwo otworu, zarosłego krza­

kami wilczego łyka i szeroko rozsiadłej leszczyny. Tuż w sąsiedztwie tak bliskiem, że ledwie pień jego nie dotykał otworu, rósł dąb wysoki, wielki, jak gdyby stał na straży.

Oczy Timnesa widziały jak w dzień. Zbliżył się do dębu, potem nachylił się i obiema rękami odchylać począł krzaki wilczego łyka i leszczyny, ażeby się do otworu dostać. Ukląkł tuż naprze­ciw ciemnej paszczy otworu i, rozdymając nozdrza, wąchać począł. Dobiegł go zapach dymu.

Musi tam być — pomyślał.

Nie namyślając się długo, schylił się, wsunął głowę w otwór i po chwili zniknął w głębi pie­czary. Tylko słychać było szelest liści i głuche echa pełzającego człowieka. Wkrótce znowu uci­chło wszystko tylko splecione u góry gałęzie drzew ocierając się o siebie szeleściły i skrzypiały.

Była to tajemna pieczara, w której mieszkał Diomed, schowawszy się przed zemstą ftriapejtosa. Tylko ród Kruków o jej istnieniu wiedział.

Przeraczkowawszy kilkadziesiąt kroków, Ti- mnes spróbował powstać — powstał, jak gdyby pragnął przekonać się o wysokości, i znowu racz­kować począł.

Jeszcze nie — pomyślał.

Potem znowu powstał i wyprostował się swobodnie. Szedł powoli i ostrożnie ciemnym korytarzem, macając obiema rękoma po ścianach, nawąchując i nasłuchując rozważnie.

Usta same złożyły się na wyraz:

Dym...

Jakoż istotnie zapach dymu stawał się wybi­tniejszym.

Po chwilce zdało mu się, że coś niby na podobieństwo cienia światła prześlizgnęło po ścianie.

Szedł jeszcze — tak jest, nie omylił się, było to światło. Teraz gęste jego, czerwono-bure, z dy­mem zmieszane promienie kładły się szeroko na ścianach pieczary i świadczyły o zbliżaniu się do zapalonego ogniska. Korytarz pieczary wił się jak labirynt zygzakowato. Śród ciemności uczuwał tylko zapach dymu i powietrza, przesiąkniętego wilgocią. Pełzając, kib idąc schylony spostrzegł nagle coś podobnego do cienia migającego na ścianie. Po chwili cień stawał się jaśniejszym i szmer jakiś dolatywał; W podziemnym korytarzu było coraz jaśniej i jaśniej — wreszcie błysnęła pochodnia a za nią twarz Diomeda.

Spotkali się.

W sam czas przychodzisz. Chciałem je­chać do Kruków i dowiedzieć się co się dzieje.

Wróćmy. Opowiem ci.

Diomed obrócił się i trącił palącą się gło­wnię, ażeby ogień uczynić jaśniejszym. Tysiące iskier posypało się znowu, "bury dym gęstą smugą buchnął do góry — potem zrobiło się jaśniej.

Szli chwilkę w milczeniu. Diomed przodem, Timnes za nim, aż przyszli wreszcie do jakiegoś wydrążenia w pieczarze na podobieństwo izby. Było ono na półtora chłopa wysokie, o niekształ­

tnych, nierównych ścianach i o nierównem koli- stem sklepieniu. Na czterech jego rogach widać było cztery otwory, na podobieństwo drzwi, które widocznie łączyły się z wyjściem na zewnątrz. W środku tej izby było okrągłe ognisko na pod­wyższeniu, z gliny ulepionem, umieszczone, a na niem stały powoli, czerwonawym światłem oświe­tlając izbę, różnej wielkości kawałki drzewa. Przy jednej ścianie było złożone drzewo aż do szczy­tu, — widocznie przezorny gospodarz tego mie­szkania o przyszłości myślał, — przy drugiej — rodzaj łoża, odgrodzonego od reszty izby kawał­kiem młodego dębczaka, przeciągniętego od jednej ściany do drugiej. Za tern przegrodzeniem była podściółka z suchych liści drzewnych i traw le­śnych. Ognisko otoczone było rowkiem, dokąd spadały iskry, węgle, zsypywał się popiół, a w ten sposób przerywała się łączność ogniska z resztą izby i zapobiegało się wypadkowi pożaru.

Wszedłszy do tej izby, czarnej, okopconej, dymem przesiąkniętej, Diomed rzucił na ognisko palącą się głownię.

Siadaj i opowiadaj co się stało.

ftriapejtos sam sobie stryczek robi, my tylko zaciągniemy.

Uwaga ta nie wystarczyła Diomedowi, — czekał wyjaśnienia.

Pojutrze z małym orszakiem wyjeżdżamy do Chio, reszta flgatyrsów pozostanie pod wodzą Kruka, na obozowisku pod Mogiłą.

Diomed głową skinął.

figatyrsowie uzbrojeni... posłuszni Kru­kowi... trzeba tylko z siły ich i uzbrojenia sko­rzystać.

Diomed słuchał uważnie.

Ty nie pokazuj się teraz... — już cię kazał szukać... Mówił, że pragnie abyś towarzyszył mu do Chio i drogę jego rozweselał.

Znam tę wesołość!

Nie można jej ufać. Już wówczas w Chio, gdyś mu pieśń zaśpiewał, odgrażał się, że podzię­kuje tobie. Nie szukaj tego podziękowania.

Nie szukam.^

Zapytywał mnie gdzie jesteś. Nie potrze­bowałem pokazywać wilkowi drogi do stada.

Diomed poprawił "kłodę na ognisku.

Czy jesteś głodny? — zapytał.

Nie bardzo.

Mam tu w popiele kawałek mięsa—mo­żemy zjeść.

Wydobył mięso, oskrobał, oddzielił kawałek bronzowym nożem, który miał za pasem i wspól­nie z Timnesem jeść poczęli. Żuli powoli, wodą popijając.

Otóż —ciągnął dalej Timnes — gdy słońce conajmniej pięć razy schowa się i podniesie złotą swoją głowę, pojedziesz do ogniska Kruków i po­wiesz im, że teraz przyszedł czas na zemstę. Miech zaczną od gadania. Co im ślina na język przyniesie, niech mówią. Kruk nic im nie zrobi;

%

uda, że nie wie i nie słyszy o niczem. Trzeba niezadowolenie pośród figatyrsów posiać — a plony zbierzemy w Chio. I ty możesz szeptać na prawo i na lewo co wiesz najgorszego, co może niena­wiść przeciwko Ariapejtosowi obudzić. Trzeba tu rozpocząć działać, a dokończymy — tam. Myślał

o Chio. Zapłaci on za głowę Spargapejtosa i za Taurę.

Umilkł na chwilkę i na ogień patrzył.

Musimy go pokonać... Dowództwo nad Agatyrsami obejmę ja i Kruk — do nas przeto władza nad całym krajem należeć będzie.

Diomed rzekł zamyślony:

Dosyć nam tej przyjaźni greckiej, która dla kawałka szmaty, w którą nas ubiera, za cześć żelaznym i kamiennym bogom, każe oddać sobie naszą wolność, bogów swoich wyrzec się i krew naszą za nich przelewać...

Timnes, jak gdyby tej uwagi nie słyszał, ciągnął dalej:

Opowiesz to wszystko, Diomedzie, całemu rodowi Kruków, a sam co rychlej wyruszysz do Chio. A weź z sobą kilku najwierniejszych Aga- tyrsów, abyś mógł im zaufać w potrzebie — kilku ludzi starszych, poważnych, których głosów słu- chano-by chętnie. Naradzisz się o tem z Kru­kiem, — on ci wybierze najlepszych zanim sam podąży za Ariapejtosem.

Rozpoczynamy walkę — rzekł Diomed,— niechże nam Papeos co rychlej zwycięztwo poszle.

Musimy zwyciężyć.

Powiedziawszy to, z siedzenia powstał.

Dosyć już. Wiesz o wszystkiem. Oba- czymy się w Chio. Teraz muszę spieszyć abym przed błyskiem jutrzenki był w domu.

Jakże dostałeś się tutaj?

Orik mię przywiózł i czeka.

Ufasz mu?

Ufam.

Diomed wziął w kącie leżące smolne łu­czywo i, powolnie dmuchając, zapalił przy ognisku.

Przeprowadzę ciebie — rzekł.

Dobrze. ^

. i

Pójdę naprzód.

Podniósł łuczywot do góry i powoli przodem ruszył, za nim szedł "Timnes. Wydostali się na zewnątrz.

Czy trafisz do łodzi?

O, trafię. Stoi ona naprzeciw Czaplego błota. No, wracaj, Diomedzie.

Miech cię bogowie prowadzą.

Spełnij wszystko i zobacz się ze mną w Chio...

XIV.

Chlo przybrało barwy świąteczne. Dwie uro­czystości jedna po drugiej nastąpić miały wkrótce: święto Dyonizosa i zapieczętowanie przymierza z Agatyrsami ślubem Ariapejtosa z Nauzyką. Kre­wni Aristeasa z Olbii, kupcy z sąsiednich kolonii greckich zjechali się licznie dla handlu i uroczy­stości do Chio.

Już z chwilą przybycia Ariapejtosa rozpo­częły się dnie świąteczne. Aristeas pragnął przyjąć z królewską godnością przyszłego zięcia, ażeby wobec Greków okazać wspaniałość swoją, a wobec Agatyrsów dowieść przepychem i okazałością, że stratega greckiego miasta niżej nie stoi od króla ' Agatyrsów.

Jednego dnia przeto bawiono się w teatrze, którego amfiteatr zwrócony na Borystenes i cią­gnące się za nim dzikie puszcze, mniejszym wpra­wdzie, lecz piękniejszym był od Ateńskiego. Pię­kniejszym nie budową, ale położeniem. Gdy oczy widzów odrywały się od proscenium, aktorów i masek, miały przed sobą nie mury miasta, nie

dachy domów, lecz wielki i daleki widok, ciągnący się za Borystenesem. W tych lasach dalekich, w ciemno-szafirową mgłę owiniętych lub czarnem pasmem odbijających od jasności nocy, było tyle potęgi i siły dziewiczej, że spojrzenia utopione w nie oderwać się nie mogły.

Gdy aktorowie zmęczeni potrzebowali odpo­czynku, wówczas rozpoczynano mocowanie się atletów, ćwiczenia w konnej jeździe i rzucanie diska do celu. Najlepsi Grecy i Agatyrsowie w za­bawie tej udział brali. A gdy i tego było dosyć, wracano do domów, do zabawy rozmową w gro­nie rodziny, znajomych i przyjaciół.

Ale najweselej bawiono się i najlepiej uczto­wano w domu Aristeasa. Ogród jego płonął mo­rzem różnobarwnego 'światła, rozlegały się tam dźwięki tympanonu a echa wesołych rozmów wy­rywały się w górę i pod stropem błękitnego nieba, gwiazdami zasianego, konały.

Pomiędzy gośćmi snuły się wesołe twarze domowników, zachęcając do jadła i wesołości, a białe lniane tuniki Mauzyki i Gorgo co chwila połyskiwały w tej lub owej stronie ogrodu.

Ariapejtos najchętniej i najdłużej rozmawiał z Aristeasem o wyprawach wojennych, o zwy­cięstwach swoich, o zamiarach.

Jeśli tylko do uległości doprowadzę wszy­stkie sąsiednie plemiona, pojadę z tobą do Aten— pragnę oglądać własnemi oczyma piękności miasta, świątynie bogom wystawione i waszą potęgę.

Uczyń to flriapejtosie.

Pragnę widzieć największy — jak powia­dasz — naród na świecie u siebie w domu, przy pracy i zabawie.

Naród mój nie jest tak liczny jak sar­macki, ftriapejtosie.

Dlaczegóż mówią o nim, że jest naj­większy?

Bo najwięcej ze wszystkich ludzi na świe­cie ukochał piękno i filozofię.

Nie dobrze rozumiem ciebie, flristeosie.

Powiedz co chcesz rozumieć, a postaram się abyś rozumiał.

Mówisz, że największy jest, bo kocha piękno i filozofię.

Tak jest.

F\ gdyby się znalazł naród, któryby mniej kochał piękno i filozofię, a jednak zwyciężył was?

Grecy, o najpotężniejszy, pomimo tego, nie przestaliby być największym narodem, a tamci — barbarzyńcami.

Nawet wtedy, gdyby barbarzyńcy znisz­czyli Greków?

Nawet wtedy.

Dlaczegóż byliby wielcy, gdy po nich nic- by już nie pozostało?

Mylisz się, o najpotężniejszy, pozostałoby piękno i filozofia, których żadna potęga zniszczyć nie może. Myśli ludzkiej zabić niepodobna. Ona pozostanie w czynach, w pamięci ludzkiej, do niej

późniejsze pokolenia wracają ciągle, jak spragnieni do źródła.

Zdaje mi się — rzekł po chwili ftriapej- tos — że piękno i filozofia są tylko wyrazami bez znaczenia, któremi się bawicie.

Nie, najpotężniejszy, one dają rozkosz temu, kto je rozumie.

W tej chwili zbliżyła się do rozmawiających Nauzyka. Nie chciała przeszkadzać w rozmowie, nachyliła się tylko do ramienia ojca i rękami szyję objąwszy, w milczeniu pocałowała go w czoło.

Ojciec, wzruszony tym objawem czułości Nauzyki, wpół ją ujął i łagodnie ku sobie pocią­gnął. *

Będziesz miał żonę dobrą, wierną i słod­ką — rzekł do ftriapejtosa zwrócony.

ftriapejtos nie rozumiał tego uczucia, które Nauzykę wiązało do ojca. On widział przed sobą tylko niewiastę, której ciało zachwycało go i po­ciągało ku sobie. Spojrzał na nią okiem pożą- dliwem.

Rristeasie— odezwał się— dam jej wszyst­ko, czego tylko niewiasta pragnąć sobie może.

Ojciec czuł jednak, że Ariapejtos nie wszystko dać może. Jego dusza, wrażliwa na dźwięki nie­uchwytne, od dawna to odgadła. Oddawał jednak córkę swoją w ręce dzikiego króla barbarzyńców dlatego, ażeby dać poznać piękno i filozofię, które sam kochał, a za nie zdobyć władzę.

ftristeas zwrócił się do niej:

Na znak, że stajesz się przymierzem mię­dzy światem ftgatyrsów a Greków, nalej nam wina.

Nauzyka, posłuszna, dzban na stole stojący ujęła i najprzód ojcu, potem przyszłemu mężowi nalała.

Pijcie na zdrowie... — rzekła.

flristeas podniósł róg, winem nalany do góry.

Niech wam życie będzie spokojne i dobre.

Timnes towarzyszył właśnie w tej chwili

Gorgo i żywą jakąś rozmowę prowadzili. Gorgo podniosła oczy i spojrzenie jej zatrzymało się na Nauzyce, stojącej przy ojcu i ftriapejtosie.

Największą przykrość mi sprawia — zau­ważyła — że wkrótce będę musiała się rozstać z moją słodką Nauzyką.

Dla czego?

Zapewne wiesz, Timnesie— rzekła żarto­bliwie.

Nie wiem.

Żona firiapejtosa nie będzie potrzebo­wała przyjaciółki obok męża.

O, najpiękniejsza! Nie wyrzekniesz się zapewne przyjaźni dla tego, że Nauzyka stanie się żoną króla figatyrsów.

Nie wyrzeknę się, — ale też nie będę mogła być nieodstępną od niej, jak dotychczas byjam.

W tej chwili właśnie Nauzyka nalała wina ojcu, ftriapejtosowi i kielichy podniosły się do góry.

O, oni tam bardzo wesoło się bawią...— zauważyła Gorgo.

Potem zamyśliła się i zamyślona spytała:

Czy ty patrzyłeś w tej chwili na nich?

Patrzyłem.

I cóż?

Widzę, że twarze wszystkich są smutne.

Prawda. Boję się tych, którzy piją wino są smutni. Żal mi mojej Nauzyki.

O, piękna! — zawołał Timnes — gdyby Nauzyka nie była dzieckiem urodzonem śród mu­rów, pokochałaby nasze stepy.

Dobrze powiedziałeś... fi jednak nie ko­niecznie trzeba urodzić się śród stepów aby je kochać — rzekła, zalotnie w oczy Timnesa patrząc.

W tej chwili spinka, ściągająca chiton Gorgo, oderwała się i na ziemię spadła. Końce chitonu odchyliły się i Timnes dostrzegł na niższej stronie łopatki znak jakiś — dobrze snać mu znany, bo oczy jego wyraziły zdziwienie i radość.

Ukrył jednak te uczucia w sobie.

Podniósł fibułę i pomógł przypiąć rozchy­lone końce chitonu.

Tymczasem w ogrodzie ruch się zrobił. Go­ście poczęli wychodzić przestraszeni nadchodzącą nagle burzą. Już od godziny niebo pokrywało się chmurami, bez wiatru, tak, że liść żaden na gałęzi nie poruszył się i nie zdradził ciszy. I dla tego właśnie nikt na te chmury wiszące nad Chio — czarne, posępne, żadnej uwagi nie zwrócił.

Nie długo jednak trwał spokój.

Goście śród ożywionej rozmowy przy winie posłyszeli nagle daleki grzmot, który kędyś nad Borystenesem przepłynął. Potem strzała ognista przeleciała po niebie — jedna, druga i oświetliła ciemną i głęboką przepaść jego. Było to znakiem do odwrotu. Niewiasty i mężczyźni jedni za dru­gimi wychodzić poczęli, ftriapejtos rozglądał się także za towarzyszami. Dostrzegł to Timnes.

Muszę iść — rzekł. — ftriapejtos czeka

mnie.

Obyście zdołali zdążyć przed burzą.

Zdołamy...

Do widzenia... Czy będziesz uczestniczyć w orszaku Dyonizosa?

Nie...

Dla czego?

Timnes zatrzymał się chwilkę i spoglądał w oczy Gorgo badawczem spojrzeniem. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, rzekł:

Gorgo... wiesz... ty należysz do królew­skiej rodziny...

Zanim Gorgo, zdziwiona, zdołała mu odpo­wiedzieć, Timnes, pochyliwszy przed nią głowę, odszedł do Rrispejtosa.

Długa chwila minęła, nim zdumiona dzie­wczyna do siebie przyszła.

Poco on mi to powiedział? — myślała.

Nie wiedziała, czy w słowach tych była pra*

wda, czy też może zamiar ukryty, którego powodu

domyśleć się nie mogła.

Tak stojącą nieruchomie spostrzegła zdaleka

Nauzyka. Zbliżyła się do niej.

Cóż się tobie, o najsłodsza, stało? — spy­tała. Stoisz niema jakby cię Cyrce w posąg jaki zaklęła.

O, nic mi nie jest! — odrzekła, usiłując nadać wesoły akcent słowom swoim. O tobie myślałam i o twojem szczęściu.

Nauzyka objęła ją za szyję.

O, dobra moja...

Potem figlarnie spojrzała jej w oczy.

Słuchaj —rzekła wesoło—oby tylko Amor nie strzelał z oczu tego młodego barbarzyńcy.

W tej chwili rozległ się znowu grzmot i bły­skawice przejęły ciemną głębię niebios.

Goście z pośpiechem zaczęli opuszczać go­ścinny dom Aristeasa.

Ariapejtos w towarzystwie Timnesa i przy­bocznej drużyny wracał do swego domu, który, niezamieszkały jeszcze, miał stać się niezadługo siedliskiem jego i Nauzyki. Ponieważ noc była ciemna, ledwie oświetlona niekiedy szerokiem świa­tłem błyskawic lub strzałami piorunów, dwaj nie­wolnicy postępowali przodem, niosąc w ręku za­palone fanoi i w ten sposób drogę oświetlali.

Ariapejtos podniecony winem, rozmową i ma­rzeniem, szedł powoli jakby umyślnie oświeżyć się'

dził. Mówili o Grekach, o ich gościnności, prze­pychu, zabawach.

Oni szanują tylko siłę — rzekł Timnes.

Uwaga ta zbudziła dumę Ariapejtosa.

Wkrótce nas będą jeszcze więcej sza­nować...

O, najpotężniejszy, nie wątpię, że potra­fisz ich zmusić do tego.

Zmuszę...

Greków trzeba się zawsze obawiać, bo to naród obłudny; ich sile swoją przeciwstawiać— wówczas staną się posłusznymi niewolnikami.

Prawdę mówisz, Timnesie...

Prawdę...

Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej:

Wiesz, o najpotężniejszy, mnie się zdaje, że jak na chwilę tak uroczystą, to za mało masz Agatyrsów przy sobie. Grecy byliby jeszcze mięksi i posłuszniejsi, gdyby nas więcej widzieli koło ciebie.

Myśl ta podobała się Ariapejtosowi.

Nie chciałem drażnić Greków... — zau­ważył.

Nie ty ich lecz oni ciebie, o najpotężniej­szy, obawiać się powinni.

Słowa te głaskały pychę barbarzyńcy.

Pomyśl tylko, o potężny, ile teraz Grecy doznają zaszczytów od nas: zawarłeś z nimi przy­mierze, przybyłeś na święto Dyonizosa, z ich ma­łego i gnuśnego plemienia bierzesz żonę...

1'ŁTL,'

Błyskawica oświetliła pół nieba i żóitem światłem powlokła twarze rozmawiających.

Timnes ciągnął dalej:

I oto w takiej chwili ty posiadasz przy sobie zaledwie kilkudziesięciu Agatyrsów. Gdyby się Grecy chcieli teraz rzucić na nas, ani jeden nie wyszedłby z Chio...

Nie uczynią tego.

Nie, nie uczynią. Trzeba być jednak na to przygotowanym, co uczynić mogą.

Nie myśleliśmy o tem poprzednio.

Nie myśleliśmy. Ale czas jeszcze błąd poprawić. Niech przynajmniej połowa konnych Agatyrsów stanie obozem o ćwierć dnia drogi do Chio... ażeby powrót twój, o najpotężniejszy, uczy­nić okazalszym. Kruk potrafi ominąć wielką drogę, a stepem i lasami tak się prześlizgnąć chytrze, że żaden Grek nie dostrzeże.

Ariapejtos słuchał uważnie. Błyskawice mi­gały jedna po drugiej, a grzmoty stawały się co chwila groźniejsze i bliższe. Deszcz kroplisty za­czął padać. Wszyscy przyspieszali kroku.

Timnes szeptał półgłosem:

Rozkaż tylko, o najpotężniejszy. Pojadę rozkaz twój powtórzę, a pojutrze, na pierwsze święto Dyonizosa, będziesz miał w pobliżu Chio stu pięćdziesięciu Agatyrsów, posłusznych twojej woli... Gdy się Grecy dowiedzą o tem, łatwo ich oszukasz, o najmędrszy.

* Dobrze, posziij do Kruka.

Stanie się według twego życzenia. Od­prowadzę cię, najpotężniejszy, do portyku i wrócę rozkaz twój spełnić.

Już weszli w dziedziniec. Światło błyska­wicy oświetlafo drogę, prowadzącą od furty do głównego portyku. Pomiędzy kolumnami widać było zdaleka stojących niewolników greckich, trzy­mających zapalone fanoi w ręku. Powietrze wy­pełnione było dymem i zapachem smoły. Orszak Ariapejtosa podążał powoli szeroką drogą, wio­dącą do pałacu; z obu stron jej pomiędzy liście laurów, tui, magnolii, migały twarze zamyślonych sfinksów, dzioby i szpony gryfów, piękne posągi Afrodyty i Satyrów, po których ślizgały się blade promienie błyskawic.

W tem grzmot rozległ się gwałtowny, na niebie mignął zygzag piorunem i huk nieopisany zagłuszył wszystkich. Połowa orszaku, ogłuszona, upadła na ziemię, inni zatrzymali się na miejscu, jak gdyby huk grzmotu w posągi ich zmienił'. Daszcz kroplisty począł gęsto padać.

Echo grzmotu stukrotnem odbiciem nad Bo- rystenesem i puszczą popłynęło. Niewolnicy z prze­strachu cofnęli się w głąb portyku.

Gdy >wrażenie przestrachu minęło, ktoś z or­szaku odezwał się:

Piorun w pobliżu nas uderzył...

Największego sfinksa w kawały strza­skał...

Jakoż istotnie kawały drobnoziarnistego sza­

rego granitu aż do stóp Ariapejtosa poleciały. W powietrzu czuć było zapach siarki.

Niewolnicy szeptali:

Zły znak... Zeus rozgniewany.

Timnes posłyszał to i odezwał się głośno:

O, najpotężniejszy! Dobra to wróżba wita ciebie... Nawet Zeus gromowładca strzały swoje

u nóg twoich rzuca.

Słowa te uspokoiły przelękłych. Jeszcze kil­kadziesiąt kroków—i wszyscy znaleźli się pod na­kryciem portyku.

Teraz, najpotężniejszy — rzekł Timnes — idę spełnić wolę twoją.

n

l

*T

s

t

i

<

Wysławszy posłańca do Kruka, Timnes nie wrócił do domu lecz poszedł do Diomeda.

Stary, w kożuch zawinięty, drzemał pod mu- rem wieży, przytuliwszy się do ściany, aby wiatr nie smagał go w oczy. Czekał na Timnesa, który mu codziennie wiadomości przynosił.

Poznali się przy blasku błyskawic.

Przekonałem firiapejtosa, że potrzeba dla jego chwały aby sprowadził większy orszak F\ga- tyrsów. Zgodził się na 150, ale przyjdą wszyscy. Grecy nie będą liczyć. Niech stoją w pobliżu, ażeby ich można było użyć w każdej chwili...

Dobrze... niech się firiapejtosowi zdaje, że oni jemu potrzebni... Już rozporządziłem się. Kruk idzie.

Uprzedziłeś rozkaz.

Za dwa dni będziesz ich miał w pobliżu... niech obozowisko rozłożą w Czarnym lesie i cze­kają... Grekom powiemy, że przyjdzie orszak, który powiększy okazałość powrotu Ariapejtosa... Rozpuściliśmy już szeroko pogłoskę, że król przy­

jął obyczaje greckie, greckim bogom ofiarę składa że zamieszka w Chio, a wszystkich gatyrsów sprzeda do ten i Sparty... Kto zechce — niech bidzie na uroczystości Dyonizosa a przekona się. Pomiędzy figatyrsami dzień i noc wędrują tacy, których słuchają wszyscy... Kruk także nie będzie milczał... Teraz każde kłamstwo na niekorzyść Piriapejtosa będzie krokiem naprzód do naszego zwycięztwa.

Mimo zapewnień Diomeda, Timnes wysłał jeszcze posła z poleceniem firiapejtosa, który dzień i noc miał pędzić do Kruka, ażeby figatyrsów co rychlej pod mury Chio sprowadził. Gdy Kruk rozesłał posłańców do wszystkich osad figatyrsów z rozkazem stawienia się natychmiast i ciągnienia p:>d Chio, nikt nie został od tego wyłączony — ani starcy, ani kobiety, 'ani dzieci. Było to rusze­nie tak wielkie, że się równało poszukiwaniu no­wej siedziby dla siebie, innych pastwisk dla bydła. Skrzypiące wozy, skórami opięte, w towarzystwie dzieci, niewiast i starców, trzody owiec, bydła, tabuny koni — wszystko to zerwało się z miejsca jak wicher, zakłębiło się i jak wicher popłynęło w jednym kierunku — do Chio. Była to wielka, żywa fala — o tyle straszniejsza, że uzbrojona w młoty i siekiery krzemienne, w łuki i strzały, w noże i miecze.

Podniecona zemstą, płynęła groźna, pozo­stawiając za sobą obłoki kurzu i step czarny, jak gdyby po przejściu szarańczy.

Kruk polecenie Diomeda i rozkaz Ariapej- tosa wykonał po swojemu.

Rozpuścił pogłoskę, że król, związawszy się przymierzem z Grekami, wszystkich Agatyrsów zaprzedał w niewolę a sam żeni się z Greczynką, przenosi się na stałe mieszkanie do Chio, skad

* 4»

wyszle wojsko z całej Grecyi, ażeby Agatyrsów na rynki handlowe jako niewolników popędzić Uzbrojonych niedawno żołnierzy wzywa teraz do Chio, ażeby ich chytrze broni pozbawić i tem ła­twiej zamiar sprzedania Agatyrsów w niewolę do skutku doprowadzić.

Znano powszechnie dzikość i gwałtowność Ariapejtosa, znano jego miękkość dla Greków — nie było więc powodu nie wierzyć pogłoskom, tembardziej, że przybycie posła od Ariapejtosa Kruk wytłomaczył wedle swojej potrzeby.

Nie dziw przeto, że na myśl samoobrony zerwały się wszystkie osady Agatyrsów, a kupy, niedawno uzbrojonych barbarzyńców, upojone pra­gnieniem krwi, jednogłośnie wydały okrzyk: do Chio! do Chio!

Hasło to rozlegało się wzdłuż Irdyni, płynęło stepem nad Roś i Taśminę, wszędzie podnosząc na nogi Agatyrsów.

Nie chcemy niewoli! Wolimy raczej po­szukać nowej siedziby!

Wybrać nowego króla!

Kto się wyrzekł czci wiecznie jasnego i promiennego Papeosa, kto schylił głowę przed

bogami greckiemi z kamienia, ten nie może być

królem Figatyrsów.

Jedni za drugimi płynęli nieprzerwaną falą za Krukiem, który na ćwierć dnia od Chio sam się zatrzymał i długą linię z Rgatyrsów wyciągnął, ażeby żaden z nich po za nią nie wyruszył i do Chio nie zbliżył się bez rozkazu.

Dowódcy plemion zgromadzili się w obozo­wisku Kruka na naradę.

Na dwie godziny przed zachodem słońca tłumy flgatyrsów stanęły w lasach, otaczających wielkim pierścieniem góry piętrzące się nad Ły- bedzią.

Był to właśnie pierwszy dzień święta Dyoni- zosa. Grecy upojeni czcią boga, oddani od świtu wesołości i zabawie inie wiedzieli nic o tej fali barbarzyńców, która, burzą zemsty i obawy pę­dzona, ku Chio zbliżała się i zatoczyła pierwsze swoje obozy prawie pcd murarni miasta—pozba­wionego straży i obrony. Kupy ftgatyrsów nie budziły obawy wobec przymierza z Piriapejtosem.

Gdy się na naradę do Kruka zgromadzili dowódcy plemion i starcy flgatyrsów, znalazł się

pośród nich Diomed.

Prawdziwość krążących pogłosek potwierdził.

Cóż robić? — posypały się pytania.

-r- Nie możemy przecie pozwolić, aby nas i nasze dzieci ftriapejtos sprzedawał jak barany

Grekom.

Trzeba się bronić!

Bronić się trzeba — to prawda, ale tak, ażeby gorzej nie zrobić!

Zniszczyć Greków do szczętu I Spalić i popioły ich domów z wiatrem rozwiać.

Myśl ta odpowiadała widocznie usposobieniu wszystkich.

Zniszczyć! Spalić! — posypały się głosy.

Poczekajcie — odezwał się Diomed. — Należy się pierwej przekonać, czy istotnie firia- pejtos wyrzekł się swoich bogów i swego plemie­nia. Dziś oni obchodzą święto szaleństwa, poświę­cone najgłupszemu z ich bogów, wybierzmy kilku z pośród siebie, niech pójdą do Chio, przekonają się naocznie o wszystkiem, — wtedy... pomyślimy.-

Dobrze! Dobrze! Dobra rada!

file czy Grecy wpuszczą naszych do Chio?

Postaram się o to — rzekł Diomed. Czasu jednak do stracenia nie ma. Wybierajcie zaraz.

Pośpiech tem bardziej był potrzebny, że nie­podobieństwem było ukryć przez dłuższy czas po­chód figatyrsów i oburzenie panujące pośród nich. Grecy mogliby się dowiedzieć o wszystkiem, obu­dzić czujność firiapejtosa i cały plan zemsty zni­szczyć przed czasem.

Wybrano trzech najwiarogodniejszych, którzy wraz z Diomedem natychmiast w drogę wyruszyli.

Poszli znanemi już nam ścieżkami wprost do baszty, w której stróżował Jurgo.

Starzec na stukanie do furty, otworzył. Zdzi­

wiony by i trochę, ujrzawszy nieznajomych w towa­rzystwie Diomeda.

Mój stary przyjacielu, przyprowadzam ci oto ciekawych barbarzyńców, którzy nigdy jeszcze święta Dyonizosa nie oglądali.

Najsłodszy Diomedzie, ciebie wpuszczę — wszak znamy się od lat pięćdziesięciu, twoich współplemieńców — nie.

O, najlepszy, puść ich. Niech oglądają wielkie święto Greków, a potem, powróciwszy do domu, o chwale waszej opowiadać będą.

Jurgo wahał się. Twarze przybyłych Aga- tyrsów wydały mu się nie dość spokojne, jak na ludzi ciekawych przystało.

Skądże się oni tu wzięli? — zapytał.

Na rozkaz fjriapejtosa przybyli, przypę­dziwszy woły i owce, które mają służyć na poży­wienie w podróży powracającego do swoich sie­dzib króla.

Jurgo przypatrywał się im badawczo.

Możesz ich puścić, o najlepszy. Sam będę towarzyszyć każdemu ich krokowi, ażeby nie zbłądzili śród murów wielkiego miasta, jak w lesie.

Strażnik zmiękł trochę.

Bądź-że uważny Diomedzie aby ich hipo- reta lub stratega nie dojrzeli. Mogliby poznać obcych ludzi, a właśnie wydali rozkazy, ażeby nikogo nie wpuszczać.

Będę, o najlepszy, uważny.

Jurgo ręką skinął.

Chodźcie... Teraz oto szykuje się orszak z chórami od domu stratega do świątyni Zeusa. Będziecie oglądać jeden z najpiękniejszych obrazów.

ftgatyrsowie, widząc przed sobą otwartą furtę i głębię jej ciemną, wahali się.

Niema najmilsi ani chwili do stracenia — naglił Jurgo.

Diomed, zrozumiawszy powody ich bojaźni, odezwał się:

idźcie za mną...

A potem zwrócony do Jurga, dodał:

Boją się... ponieważ pierwszy raz w ży­ciu przekraczają mury greckiego miasta.

Jurgo uśmiechnął się zadowolony. Diomed pośzedł pierwszy do furty, za nim figatyrsowie, a pochód ten dziwaczny zamknął Jurgo, który furtę zatrzasnął i zaryglował.

figatyrsowie, znalazłszy się w ciemnej bra­mie baszty, uczuli przestrach i cofać się poczęli instynktownie.

Nie bójcie się, o najmilsi — odezwał się Diomed. — Jesteście pod opieką moją i mego naj­lepszego przyjaciela.

Idźcie za nim — dodał Jurgo.

Poprowadzę was najpzód na wieżę, ażeby wam całe miasto pokazać i wszystką potęgę Gre­ków, a potem dalej pójdziemy. Chodźcie za mną...

Powiedziawszy to, kilka kroków postąpił na­przód i zatrzymał się przed wschodkiem wiodącym do otworu na podobieństwo drzwi odchylonych.

Sam poszedł przodem i w ciemnej czeluści otworu zniknął.

ftgatyrsowie stali na zewnątrz obawiając się iść za Diomedem.

Jurgo uśmiechał się, widząc nieśmiałość i bojaźliwość barbarzyńców.

Idźcie za Diomedem, idźcie najlepsi... nie stanie się wam żadna krzywda.

W tem z ciemności wyciągnęła się ku nim ręka Diomeda.

Chodźmy... niema czasu do stracenia! — odezwał się głos.

Za tą ręką szli koleją figatyrsowie i w cie­mnościach ginęli. Trzymając się jeden drugiego i szaty Diomeda przęstępowali z trudem i obawą wschodki kamienne, ^a ciemność coraz większa otaczała ich.

Diomedzie!. Tu może być zasadzka Gre­ków... Zginiemy wszyscy od ich ostrych mieczów.

Bądźcie spokojni...

Szli tak dalej, podtrzymując chwiejące się kroki opieraniem się rękoma o ściany.

Chwilkę wędrowali w zupełnej ciemności, nareszcie powoli jasność poczęła przenikać — coraz większa, większa... Z jasnością przybywała odwaga. Jeszcze kilkanaście kroków — i wszyscy znaleźli się na gładkiej, równej kamiennej podło­dze, na której ustawione były maszyny ciskające kamienie, a obok nich stosy pocisków różnej wielkości.

Otoczyła ich odrazu atmosfera jasna, słone­czna, pełna niewidzialnych głosów ludzkich i wrza­wy, które ją miłem i wesołem echem napełniły, a ogrom widoku, jaki uderzył ich oczy, przeraził nowem, nieznanem wrażeniem.

Żaden z nich głosu z siebie wydobyć nie

mógł.

Diomed zwrócił ich uwagę najprzód na ową maszynę, ciskającą kamienie, o której figatyrsowie pojęcia nie mieli. Poruszał korbą i podnosił wy­soko sam jeden kamienie tak wielkie, że wszyscy razem nie byliby w stanie dźwignąć na pół dłoni od ziemi.

Jakże my możemy walczyć z Grekami? — pytali zdziwieni.

Na to ażeby kamień rzucić potrzebna ręka ludzka...

Patrz, ile oni rąk mająl

Jeden z rozmawiających wskazał na falę ludu, poruszającą się we wszystkich kierunkach.

Dziś Grecy są zbyt upojeni wesołością... ręce ich niezdatne są do ciskania kamieni i strzał.

Uwaga ta uspokoiła ich nieco.

Gdy się na maszynę ową napatrzyli dosta­tecznie, Diomed skierował ich oczy w inną stronę. Pokazał im świątynię Zeusa, dom stratega, formu­jący się przy nim orszak bachijski, a potem dom firiapejtosa.

Widzicie tam daleko... bieleją do słońca

ludzie z marmuru wykuci i ten rząd kolumn i tych ptaków dziwacznych z podniesionymi skrzydłami.

Wszystkich spojrzenia skierowały się w tę stronę w milczeniu i szukały tych ptaków, owych ludzi białych i kolumn. Znalazły nareszcie i utkwiły się w nich oczy pełne podziwu.

To jest dom, w którym będzie mieszkać Plriapejtos.

Niemy wybuch gniewu objawił się wykrzy- kiem figatyrsów, niedającym się naśladować ani opisać.

Masze osady nie mają tyle kamieni i ozdób, takiej trwałości i wygód, jakie tam Grecy przygo­towali dla Ariapejtosa — wtrącił Diomed.

Towarzysze jego\ wydali równocześnie jeden okrzyk tylko:

O - o - o - o 1

Dźwięczało tam podziwienie i gniew.

Diomed zrozumiał ten nastrój i korzystał z niego.

Dostał to wszystko od Greków za sprze­danych w niewolę Agatyrsów.

Chwilę trwało milczenie pełne oburzenia i gniewu.

Diomed ciągnął dalej:

Ariapejtos czeka tylko zakończenia świąt greckich... Gdy wrócicie, opowiecie coście wi­dzieli... Agatyrsom potrzebny król, któryby naszych bogów kochał, naszym cześć składał... Cóż? Bę­dziemy czekać dopóki nas wszystkich w niewolę

zaprzeda? Musimy się bronić, musimy uprzedzić jego zamiary, dzień jeden stracony niepotrzebnie stać się może dniem naszej zguby...

Z piersi Agatyrsów wyrwał się znowu okrzyk:

O - o - o - o!.,.

Tymczasem miasto całe, obiane promieniami wieczornego słońca, wrzało ruchem i ożywieniem niezwykłem. Ze wszystkich stron przeciągały ku rynkowi, ku świątyni Zeusa i ku świątyni Demetry tłumne orszaki młodzieńców i niewiast, przystro­jone w liście dębu i tui, spadające wieńcami, na głowie lub opasujące biodra. Jedni szli parami, śpiewając pieśni na cześć Dyonizosa, inni, po­brawszy się za ręce z dziewczętami, posuwali się naprzód, zataczając szerokie koła, tańcząc i śpie­wając.

Tuż obok postępowali atleci i żołnierze, na pół nadzy, bo tylko lekką tuniką mieli pokryte biodra i ramiona. Jedni z nich ubrani byli w zło­ciste hełmy na głowie, z czubem, rozszczepionym na kształt piór, które, bogato złocone, bawiły się z promieniami cichego i pogodnego słońca; za pa­sem krótkie miecze i okrągłe tarcze, przewieszone na lewem ręku, inni z dzidą tylko i bez sandałów szli obok śmiejąc się, upojeni całodzienną czcią bachijską i rozmawiając wesoło. Tu widziałeś konnego atletę, popisującego się piękną jazdą, straszącego dzieci i niewiasty, ówdzie grupa star­ców szła spokojnie, ale znać było w czerwonych policzkach i ożywionych spojrzeniach podniecenie

winem — wszyscy płynęli do jednego miejsca, które stało się środkowym punktem zabawy.

Agatyrsowie wraz z Diomedem zeszli z wieży i, trzymając się na uboczu trochę, postępowali z tłumem naprzód.

Zjawienie się na ulicach Chio tych ludzi w skóry owiniętych, o włosach długich, spadających na ramiona i plecy, o brodach i wąsach zarosłych, rozczochranych, którzy, zamiast mieczów przy boku, mieli siekiery krzemienne, a zamiast kształtnych łuków greckich, jakieś dziwaczne kawały drzewa

o dwóch końcach,'■* połączonych suchem jelitem baraniem—zwróciło na nich powszechną uwagę. Jeden tylko Diomed pośród nich był trochę z gre- cka ubrany i grecką mowę rozumiał.

Co to za barbarzyńcy? — pytano.

Z orszaku Ariapejtosa — odpowiadał Dio­med. Wyprosili sobie pozwolenie ażeby oglądać

wielką uroczystość grecką.

Zanieczyszczą nam miasto ci mleko-jady!

Zatrują powietrze zapachem skór!

Pozwólcie im, o Grecy, podziwiać was, a gdy wrócą — chwalić.

Grecy żartowali dalej:

Hej, wy! Czosnykarze!

Cybularzel

Przywieźliście może na święto Dyonizosa czosnek i cebulę!

Znaczenie tych żartów rozumiał tylko Dio-

med; towarzyszący mu Agatyrsowie słuchali tak obojętnie, jak się słucha dalekiego szczekania psa.

Pragnęlibyśmy oglądać króla Agatyrsów,

0 Grecy, kroczącego w waszym orszaku.

Różni się od was tylko suknią grecką...— odpowiedziano sarkastycznie.

W tej chwili różnobarwna masa ludu zakoły- sała się, odezwały się zdaleka dźwięki muzyki

1 powietrze napełniło się wrzawą.

Orszak rusza... zaraz go będziecie mogli oglądać...

Niema obawy... nie przecisną się do orszaku i chórów...

Jeśli zręczni jesteście — odezwał się jakiś starzec — możecie wyleźć na dach tego domu i cały orszak oglądać.

Diomed powtórzył propozycyę towarzyszom i wkrótce wszyscy znaleźli się wygodnie ulokowani na płaskim dachu jakiegoś domu.

Dostrzeżono wkrótce te dziwne postacie bar­barzyńców — czarne, obrosłe, pełne dzikości i ku nim pobiegły ciekawe spojrzenia.

Poczęto pokazywać ich palcami.

Niedźwiedzie neurscy! Niedźwiedzie! — wołano.

Agatyrsowie nie rozumieli jednak tych obelg i żartów.

Oni mieli przed sobą widok nieznany, nie- oglądany nigdy, o jakim pojęcia wytworzyć nie mogli — i to wszystko przejmowało ich zgrozą,

obawą, strachem. — Ogarniało ich uczucie sił taje­mniczych, przed którymi korzyła się, drżała i bun­towała się ich dzika dusza. Orszak posuwał się

o kilkadziesiąt kroków od nich jak wąż różno­barwny. Błyszczały od słońca hełmy i miecze, migały białe chitony niewiast, rozwiewały się sze­rokie poły himationów, w które zawinięci, szli starce—przesuwały się koturny i maski aktorów— a wszyscy ożywieni winem, podnieceni uroczysto­ścią, z pieśnią lub wesołą rozmową na ustach. Nad tym wesołym, rozbawionym tłumem, w zie­lone wieńce i kwiaty strojnym, wisiała jasno-nie- bieska kopuła, napełniona drgającemi promieniami łagodnego wieczornego słońca, które złocistą twa­rzą szeroką i pogodną spoglądało na szczęśliwe miasto.

Agatyrsowie, przykucnąwszy do gładkich da­chów, spoglądali wzrokiem tygrysa, mającego się rzucić na ofiarę.

Wreszcie z gardła wszystkich jeden okrzyk

się wyrwał:

Ariapejtos! Ariapejtos!

Postacie ich zakołysały się na dachu, jak gdyby skoczyć chciały.

Diomed szepnął do nich:

Cicho 1 Bo was tu Grecy rozszarpią na kawałki.

C>, którzy wykrzyk Agatyrsów, pełen dzikich, nieznanych im dźwięków słyszeli, mimowolnie pod­

nieśli spojrzenia do góry, zatrzymując je na dzi­wacznych postaciach barbarzyńców.

Wyją z radości, że ujrzeli króla swego...

Hej, wy, cybularze—cicho!...

Nie jesteście w lesie śród dzików i nie­dźwiedzi!

Agatyrsowie nie rozumieli jednak obelg i żar­tów. Spojrzenia ich utkwione były nieruchomo w jeden punkt, wpatrzone tak uporczywie i namię­tnie, jak gdyby chcieli obraz widziany zapamiętać na długo ze wszelkiemi szczegółami. W tej chwili właśnie dostrzegli Ariapejtosa.

Jechał na dwukolnym wozie tryumfalnym, jak zwycięzca. Niewolnik trzymał lejce trzech zaprzę­żonych koni, w kwiaty i zielone girlandy ubranych, które postępowały powoli, hamując swoje ogniste temperamenty. Jakby rozumiejąc takt muzyki, ro­biły rytmiczne ruchy głowami i nogami, tak że pochód ich równał się raczej tańcowi niż pocho­dowi zwykłemu. Ariapejtos miał na głowie okrą­głą, przystającą do ciała czapkę, która na szczycie ostrym szpicem kończyła się; kuta ze stali, złocona, ozdobiona rzeźbami dokoła, połyskiwała do słońca niby kula złocista. Na nim błyszczał pancerz, zakrywający tylko pierś i plecy, rzemiannym pasem przepasany. W prawem ręku trzymał buławę rze­źbioną, a lewą obejmował w pasie stojącą obok niego Nauzykę. Miała ona na sobie białą wełnianą tunikę, sięgającą do stóp prawie, tak, że ledwie nogi w sandały obute, widać było. Przepasana

213

frWttłra* Z-l ' •» ’1

na biodrach wązkim pasem czerwonym tunika, sfałdowana lekko na piersi, pozwalała widzieć piękne ramiona i ręce i piękne kształty Nauzyki. Mały hełm, z szerokim brzegiem nad czołem, jak u Ateny, pokrywał jej głowę i bujne ciemne sploty włosów, szerokiemi puklami wydobywały się z pod hełmu nad czołem i na skroniach. Za nimi stał Aristeas w szyszaku złocistym.

Za wozem cisnęły się tłumy domowników i dostojników, w gronie których był także Abarys, nieodstępny przy boku Gorgo.

Uważajcie, czy Timnesa tam nie ma — spytał Diomed.

«

Wiedział, że qo nie będzie.

Agatyr:owie wysilali swoje spojrzenia — ale go dostrzedz nie mogli.

Nie ma.

Nie ma. Tam gdzie Grecy odprawiają uroczystości na cześć swoich bogów, nie może być Timnes, który nie sprzedaje ani bogów swoich, ani ludzi Grekom.

Gdy orszak ruszył dalej, Diomed ode­zwał się:

Teraz możecie wracać do obozu. Opo­wiecie wszystko coście oglądali Krukowi, a potem wszystkim, fi zapamiętajcie drogę z powrotem, abyście w nocy trafić mogli. '

Trafimy.

Diomed przyprowadził do furty Agatyrsów, odryglował i wypuścił ich sam, gdyż przy bramie

nie było nikogo. Nawet Jurgo podążył do świą­tyni. Odprowadziwszy ich, wrócił na rynek. Pra­gnął ujrzeć kogoś z orszaku firiapejtosa ażeby się

0 Timnesa zapytać i zdać mu sprawę z tego co zaszło.

Orszak tymczasem rozwijał się coraz szerzej

1 po kolei odzywać się poczęły chóry: chór star­ców zwiastował nastąpić mający wkrótce sen na­tury, posępny, smutny, podobny do śmierci; bia­dali oni nad tem, że wkrótce słońce zatoczy swój wóz promienisty w głąb nieba i tylko z łaski rzu­cać będzie niekiedy garść promieni złotych, ale bez ciepła i życia. Chór młodzieńców śpiewał pieśń wesołą — że życie jest nieśmiertelne a mło­dość najpiękniejszym darem bogów na ziemi. Ona jest odrodzicielką życia, siłą twórczą, potęgą jako słońce, które w łonie swojem trzyma światło i cie­pło. Wiosna jest młodością natury. Z niej wytry- śnie nowe życie, tak jak z ogrzanej ziemi wyrosną nowe liście winnej latorośli, a na nich błysną zło­ciste i różowe jagody — dar Dyonizosa.

Nikt jednak, zdawało się, nie słyszał narze­kań, skarg i ożywczej nadziei chórów — dokoła kipiało życie jak puhar, musującem winem nalany. Żarty, dowcipy, ucinki latały w powietrzu, krzy­żując się z sobą jak pociski strzał z dwóch stron przeciwnych puszczane.

Gdy orszak Ariapejtosa przesunął się, uka­zała się postać dziwaczna nieco, która powszechną uwagę na siebie zwróciła — snać dobrze znaną

była wszystkim. Był to mężczyzna słuszny, o wąz- kiej śniadej twarzy, szerokim, wielkim nosie, uśmie­chniętych głupich oczach i wązkich ale grubych ustach, skrzywionych do uśmiechu nawet wtedy, gdy z nikim nie mówił. Ubrany w szeroką chla- midę, brudną i wytartą, miał na wązkiem czole

o brwiach wydatnych jak u małpy, olbrzymi wie­niec laurowy, który mu całą głowę prawie zakry­wał, a w ręku niósł tabliczkę i rysik. Obok niego, w medyjską szatę ubrany, szedł człowieczek nie­wielkiego wzrostu, z dużym zgarbionym nosem,

o małych ciekawych oczkach, pochlebnie uśmiecha­jących się do każdegQ, z całego wyglądu podobny do psa, który nieśmiało kiwa ogonem każdemu, niepewny czy dostanie, kość do ogryzienia, czy — kije. ^

Poeta! Poeta!—krzyczeli wyrostki szkolne.

Netejczyk! Hetejczyk!

Z drogi! idą przyjaciele!

Poeta kiwał głową na wszystkie strony, jak koń gdy się od much opędza, zadowolony ze swo­jej popularności, a Hetejczyk uśmiechał się słodko do wszystkich i szedł cichutko jak lis skradający się do kury.

Poeto! napisz mi wierszyk...

Dobrze... rozkaż tylko... Po ile obolów płacisz od wiersza?

To zależy od tego, co napiszesz.

Wszystko czego pragniesz, o najlepszy wypiszę.

Pochylił tabliczkę, rysik ujął w rękę i uśmie­chnięty czekał.

O, on potrafi... ręczę że potrafi.

Hetejczyk za okpiwanie ludzi w buzię dostał — napisz elegię.

Wszystko jest względne — odrzekł uśmie­chnięty hetejczyk.

Napisz... masz dwa obole.

Poeta przyłożył rysik i pisać począł:

O, ty co wiatry zamknąłeś w pieczarze

Wypuść je — niech łzy otrą z mojej twarze...

Niewiasty i młodzieńce zaglądali do tabliczki i śmieli się do rozpuku.

Dosyć! dosyć! Więcej nie płacę.

Słuchaj... jutro w teatrze będzie przed­stawienie na cześć króla figatyrsów — napisz chór, że firiapejtos jest najpiękniejszym i najmędrszym w świecie.

Ile wierszy i po czemu?

Po cebuli od wiersza...

Nie, najmilsi — tylko za obole pisuję, albo — za wino.

Patrz, patrz ten warchlak z obory Apol- lina udaje dowcipnego.

Słuchaj... poeto! Helena wynalazła nowe narzędzie do zamiatania izby—napisz hymn.

Gotów jestem... po obolu...

Chwycił rysik, przyłożył i pisał:

O, najpiękniejsza! Ty coś trojańskiej Helenie podobna...

Dosyć! Dosyć! Niech nikogo nie ośmie­sza...

Przestań pisać — idź świnie paść na Ar­gos ..

Poeta uśmiechał się słodko.

Mam żonę i czworo dzieci, które wyży­wić muszę...

Stań przed świątynią Zeusa i rękę wy­ciągnij, a nie szargaj poezyi po błocie.

Talent, dar bogów, tyle wart ile za niego płacą —wtrącił półszeptem i pokornie Hetejczyk.

Dowcip przechodził w oburzenie.

Uciekajmy, \iciekajmy od takiej poezyi

i takich poetów, oni zatruwają myśli i powietrze.

Poezya nieśmiertelna jak bogowie — wtrą­cił poeta.

Poezya, ale nie słowa sklejone głupią myślą.

Z takich jak wy rozrodzi się liczne po­tomstwo poetów, którzy każdą gębę nacierać będą rymami — za obole.

Precz z nim! Precz z hetejczykiem!

Dajcie mu pokój! Oni dopomagają sobie wzajemnie do okpiwania ludzi... i dobrze im razem!

Żyd w dzierżawę wziął natchnienie jego!

Precz! Precz!

Miotając obelgi, tłum ruszył dalej, zosta­wiwszy za sobą uśmiechniętego poetę, któremu coś do ucha szeptał słodkim głosem hetejczyk.

Gdy się to działo na rynku, pierwsze szeregi kapłanów i chórów zbliżały się już do świątyni Zeusa.

Diomed nadaremnie rozglądał się dokoła, szukając kogoś z Agatyrsów. W tern posłyszał dotknięcie się czyjeś z tyłu. Obejrzał się — przed nim stał Timnes.

Szukałem ciebie... Byli tu?

Byli... Widzieli wszystko... Wysłałem ich do Kruka..

Dobrze...

Wiedzą co powiedzieć należy.

Tem lepiej. Zostawmy Greków, niech się bawią... Teraz rozpoczną się na nowo libacye. tańce i zabawy, które do północy trwać będą, a potem zmęczone ciało i oszołomione głowy złożą do spoczynku.

Słońce już zaszło, gdy tłum, ucztujący, ani myślał rozchodzić się do domów. Wieczór był tak pogodny i cichy jakby nie jesień, złocąca liście zawitała, ale panowało lato obfite i płodne. Przed­sionki wszystkich świątyń, wszystkie wschody pro­wadzące do portyków, ^ wszystkie miejsca, gdzie tylko usiąść można, usiane były grupami ludzi. Siedząc i stojąc, pito wino, spożywano przynie­sione z domu pożywienie, a wesołe rozmowy, pełne ożywienia, wzbijały się głośnemi wybuchami śmiechu po nad miasto.

Na rynku formowały się coraz nowe orszaki do tańca i popisów atletycznych.

Niewolnicy, w usługach winiarzy będący, roz­nosili pomiędzy wesołym tłumem pełne difros wina, które rozkupywano tak rychło, że ledwie nastarczyć można było. Dziewczęta i młodzieńce, Starce i niewiasty ucztowali pod gołem niebem. Z domów najbliższych wynoszono stoły i stołki, naczynia i puhary, placki jęczmienne i mięsiwo —

i zasiadano do żywej biesiady. W powietrzu czuć było zapach baraniny z czosnkiem, słychać było głuche dźwięki puharów i mis.

Rozchodzić się poczęli wszyscy gdy Nie­dźwiedzica dobrze już zmęczoną paszczę nachyliła ku ziemi.

Diomed, powróciwszy do domu Jurga, zastał starego przyjaciela należycie podchmielonego wi­nem. Dwaj pomocnicy jego, dozorcy wieży, także na cześć Dionizosa nie mało wina wypili. Ale Diomed hojnym był tego wieczora. Wróciwszy z miasta przyniósł pełny difros przedniego wina, które u kupca z Olbii kupił.

Jurgo siedział z dwoma Grekami przy stole

i resztki wina dopijał. Uradował się bardzo gdy dostrzegł Diomeda.

O, najlepszy! — zawołał ujrzawszy go — w złą godzinę przychodzisz. Ma stole próżny dzban stoi.

Przeczuwałem to — odrzekł wesoło Dio- med — i pomyślałem ażeby próżny pełnym za­stąpić.

Wiadomość ta przyjęta była okrzykiem ra­dości.

Difros stanął na stole — i kubki poczęły krążyć na nowo.

Gdy ostatni puhar wypity został, a na twa­rzach znać było zmęczenie, Diomed odezwał się:

Teraz czas odpocząć... odprowadzę was do izby, najmilsi.

Nie było z ich strony żadnego oporu. We­sołość połączona była u wszystkich ze znużeniem. Każdy szedł chętnie do łoża.

Diomed jeden tylko w tej gromadce był trzeźwy, chociaż także pijanego udawał.

Gdy już wszystkich do spoczynku ułożył, do leżących odezwał się:

Usiądę jeszcze na wschodach portyku, bo czuję, że głowa moja zbyt jest rozpalona.

Nikt mu już na to nie odpowiedział.

Diomed wyszedł, usiadł i nasłuchiwał czy śpią. Spali — słychać było wyraźnie nerwowe,

4

gorączkowe chrapanie wszystkich. Wszedł tedy znowu do izby i przekonał się czy śpią istotnie. Spali jak zabici, nie było żadnej wątpliwości.

Opuścił więc izbę i poszedł szybkim kro­kiem w kierunku pałacu Ariapejtosa. Pod ko­lumnami leżał Timnes.

Siadaj — rzekł ujrzawszy Diomeda.

Cóż zrobiłeś? — spytał po cichu.

Już otaczają Chio dokoła... — Kruk przy- pełzał na brzuchu wraz z pieszymi żołnierzami prawie pod główną bramę... Grecy śpią... kilku­nastu strażników zaledwie czuwa... Konni w naj­bliższym lesie czekają... Dzięki uroczystości straż pijana... Do baszty Jurga podszedł pieszy oddział... wpuścisz go cicho...

Wpuszczę...

Masz klucze?

Wezmę zaraz... wiem gdzie są. U Jurga śpią wszyscy.

Gdy już będą pod furią, dasz mi znać... Rzucę się z tą garstką Pigatyrsów, która jest ze mną, na czuwających strażników i wszystkich w pień wytnę... i tak głowy, jak na pół odcięte, kiwają się im od wina...

Bądź gotów...

Ruszaj Diomedzie... Czasu do stracenia nie ma... Teraz sen Greków najtwardszy.

Diomed powróciwszy, przekonał się, że stra­żnicy spali, zabrał klucze od furty, wiszące na kołku, a wychodząc śpiących w izbie na klucz zamknął. Obszedł część baszty cichutko, wszedł do bramy i po omacku do furty trafił. Otworzył ją ostrożnie o tyle tylko ażeby mógł przesunąć się i wyszedł. Bór szeroko przed nim leżący, szumiał ledwie dosłyszalnym szeptem. Niebo było głębokie, ciemno błękitne aż czarne, a gwiazdy jak małe punkciki błyszczały. Diomed stał w cie­mną i głuchą głębię lasu wpatrzony i nasłuchiwał. Zdało mu się, że szelest jakiś posłyszał w dole, między krzakami. Wyszeptał jakieś słowo—i po­słyszał odpowiedź. Cicho, prawie bez szmeru żadnego, poczęli się czołgać ku niemu ludzie — wstawali i jak cienie wślizgiwali się jeden za dru­gim do otwartej furty. Diomed ustawiał ich w szyi bramnej jednego przy drugim, a gdy już weszli — klucze odniósł, furtę pozostawiwszy nie zam­kniętą.

Przysposobiwszy wszystko według ułożonego planu, poszedł chyłkiem i zawiadomił Timnesa.

Są już?

Czekają.

Wracaj... Gdy tylko hałas usłyszysz, bierz się do Greków. Najprzód zapalić co się tylko da zapalić... potem opanowywać wieże, ażeby ani jedna żywa dusza nie zdołała się wym­knąć... O ftriapejtosie ja sam pomyślę...

Mówiąc to już nie miał miny skradającego się lisa, ale stał prosto, śmiało, pełen dzikiej zu­chwałości i odwagi, gotów do walki, której pra­gnienie długo na dnie swojej duszy ukrywał.

Diomed poszedł.

Timnes zniknął,, jak gdyby pod ziemię się schował.

Nie było komu patrzyć co się w Chio dzieje. Wszyscy spali. Tylko garstka na pół sen­nych strażników czuwała przy głównej bramie — czuwaniem nieprzytomnych i zmęczonych ludzi. Od murów i baszt cień padał szerokiemi smu­gami, a w tym cieniu chyłkiem zbliżali się Aga- tyrsowie do głównej strażnicy. Naraz w kilku miejscach miasta błysnęły łuny pożarów, a przy strażnicy rozległ się krzyk głosów ludzkich. Pło­mienie buchały coraz gęściej, coraz silniej, a krzyki oderwane przeobrażały się powoli w wrzawę.

Trwało to zaledwie kilka minut. Ten i ów zbudził się i wybiegł na ulicę. Trudno było z po­czątku zoryentować się co się dzieje: czy to alarm

skutkiem pożaru, czy jakiegoś innego wypadku. Wątpliwość nie długo jednak trwała. Przez głó­wną bramę, opanowaną prawie bez oporu przez Timnesa, buchnęła fala Agatyrsów uzbrojonych po grecku, która zalewała powoli całe miasto. Od strony furty Diomeda przychodzili inni, roznosząc zapalone głownie po mieście i mordując każdego, kogo tylko napotkali.

O obronie mowy nawet być nie mogło. Wodzowie i żołnierze, pijani świętem bachijskiem, spali bez broni, a zbudzeni hałasem, przestraszeni jękami i łunami pożarów, nie o wspólnej obronie lecz o ratowaniu własnego życia myśleli. Ci i owi rzucili się do furt i bram, ale wszystkie były już opanowane, a strażnicy pomordowani. Kto zdołał wydostać się za mury, wpadał w ręce Agatyrsów, którzy przybywali w liczbie coraz większej i uzbro­jeni tylko w młoty i siekiery krzemienne, pędzili jak huragan pod mury. Kto mógł wchodził bez­piecznie przez bramy opanowane już przez Aga­tyrsów lub przy pomocy haków wdzierał się na mury, aby się rychlej do miasta dostać. Chio wypełniło się lamentem i krzykiem niewiast, na­woływaniem się żołnierzy, jękiem mordowanych.

Pożar ze wszystkich stron przyświecał walce bezbronnych Greków, niewiast i dzieci z bezlitośną massą barbarzyńców, podnieconych zemstą, upo­jonych łatwem zwycięztwem.

Widziano wprawdzie uwijających się przy świetle pożarów tłumy zbrojnych figatyrsów, ale

dużo czasu minęło zanim Grecy domyśleli się co się dzieje.

Jeden tylko Ariapejtos odgadł odrazu co się święci.

Z początku myślano, że pożar jest rzeczą przypadku i nieostrożności, a walka—następstwem burdy ulicznej.

Rychło jednak przekonano się, że to obmy­ślony napad na miasto, będące już w ręku i wła­dzy Agatyrsów. Oprócz żołnierzy uzbrojonych, tłumy piesze i konne barbarzyńców, w otoczeniu dzieci i niewiast przesuwały się przez miasto, mordując bezlitośnie każdego Greka. Małe ich, zwinne i chyże konie przelatywały śród dymu

i płomieni i tratowały, niedobitków leżących na ziemi.

Jedni zajęci byli rabunkiem, inni mordowa­niem ludzi. Grecy, przekonawszy się, że niema ratunku, walczyli do ostatniej kropli krwi, drogo sprzedając życie.

Śród mordujących się tłumów, od pałacu Ariapejtosa pędziła konna grupa Agatyrsów. Wio­dła ją niewiasta w pół chiton grecki odziana, ma­jąca na ramionach skórę niedźwiedzią, w ręku młot kamienny, a za pasem krótki mieczyk brą­zowy we krwi zbroczony. Włosy jak węże rozrzu­cone na ramionach i szyi, twarz ogorzała, okop­cona dymem. W spojrzeniu miała coś dzikiego

i strasznego, jak koń, na którym siedziała.

Była to Taura.

Gdzie jest dom Aristeasa? — wołała pę­dząc.

Gdzie jest dom Aristeasa?—pokażcie mi!

Dom Aristeasa, w którym przypadkowo sku­piła się garstka żołnierzy, bronił się zawzięcie. Ani dostać się do wnętrza, ani go zdobyć było niepodobieństwem, figatyrsowie kilkakrotnie pod­kładali ogień — ale bezskutecznie. Wreszcie buch­nęły bure kłęby dymu z kilku miejsc naraz.

Tłum figatyrsów, otaczający go, wydał jeden okrzyk dziki:

Hu - u - u - u!

Grecy wdzierali się na dachy i strzałami za­sypywali figatyrsów. Płomień spędzał ich z da­chów. Skupiać się poczęli pod portykami i tam zawiązywała się walka na młoty i miecze. Przed nimi nie było zwycięstwa. Jedni kładli się obok drugich i ciałami swemi zamykali drogę do wnę­trza.

W tem hałas nowy, inny jakiś dał się sły­szeć.

To świeża fala figatyrsów przybyła na po­moc. Grekom nikt z pomocą nie przychodził.

Taura wdzierała się konno na wschodki, prowadzące do portyku.

Nauzyka! Gdzie jest Nauzyka! Ja chcę ją zadusić... Zadusić...

Palce kurczyły się jej jak szpony jastrzębie.

Zaduszę ją! Zaduszę! — Wybuch zemsty tak gwałtowny ogarnął ją, że wydawała się szaloną.

227

Kopyta końskie ślizgały się po kamieniu.

Wtem we drzwiach ukazały się dwie po­stacie niewieście. Gorgo niosła ranioną i na pół żywą Nauzykę.

Stanąwszy we drzwiach i ujrzawszy tłum rozbestwiony przed sobą, chciała się cofnąć, ale już było zapóźno. Języki ogniste i kłęby dymu buchać poczęły przez drzwi.

Gorgo powiodła zrozpaczonem, pełnem trwogi śmiertelnej okiem po zgromadzonych. Oczy jej błysnęły, pierś wydęła się.

Timnesie! Tiłnnesie! Ratuj Nauzykę!

Taura posłyszawszy to imię, w bok młotem krzemiennym uderzyłaU<onia i zmusiła go zrobić skok nad siłę prawie. Stęknął, zgrzytnął kopytami

0 marmur i w jednej chwili znalazł się obok Nau- zyki i Gorgo.

Taura rzuciła się koniem na obie kobiety

1 rozłączyła je. Zeskoczyła w jednej chwili i mło­tem w piersi Nauryki walić poczęła. Głuchy bez­dźwięczny jęk był odpowiedzią na to uderzenie.

Tłum rzucił się na bezbronną Gorgo. Za­wiązała się walka na pięście. Gorgo broniła trupa przyjaciółki. Zdołała odebrać któremuś z walczą­cych figatyrsów siekierę i broniła się tak zręcznie, że przystępu do siebie nie dała.

Przed wzrokiem jej, rozpalonym walką, mi­gały blaski pożarów, o uszy obijała się wrzawa dzika—echo zwycięztw barbarzyńców. Broniła się bez nadziei obrony.

W tem zdało się jej, że tłum zakołysał się jakby trącony niewidzialną siłą, a za chwilkę do­strzegła czyjeś potężne ramiona, roztrącające zbitą

masę ludzi.

Precz ztądl Precz!

Poznała głos Timnesa.

Piersi jej podniosły się wysoko a głosem pełnym przerażenia krzyknęła:

Timnesie! PrędzejI Spiesz się! Ratuj Nauzykę.

U nóg jej leżał już tylko trup Nauzyki.

Timnes się na wschodki portyku wdzierał, gdy dostrzegł młot Taury podniesiony nad głową Gorgo.

Tauro! Ina... — krzyknął co sił mu star­czyło.

Było już za późno. Młot Taury roztrzaskał głowę siostry. W chwili, gdy doleciał ją głos Tim­nesa, Ina, zbroczona krwią upadła na trupa Nau­zyki. Zdawało się, że z nią ostatnia zapora, wstrzymująca tłum barbarzyńców, runęła—wszyscy posunęli się ku drzwiom, wiodącym do wnętrza, padali jedni na drugich, jedni — drugim tworząc barykadę. Pożar jednak objął już wnętrze domu flristeasa i płomienie wydobywały się na zewnątrz. Przez drzwi główne buchnęły płomienie z dymem zmieszane i zmusiły barbarzyńców do cofnię­cia się.

* *

« *

w

Świt szarzeć począł na niebie, gdy Greków nie było już w Chio — były tylko trupy. Miasto płonęło całe. Śród płomieni i dymu uwijały się dzikie, okopcone postacie flgatyrsów, zajętych ra­bunkiem domów i trupów. Furty i bramy miej­skie stały otworem. Jak mrówki wszystkiemi szczelinami, wypełzały do palącego się bezbron­nego miasta tłumy figatyrsów z zewnątrz, napły­wające bez przerwy jak fala za falą — dzikie, mściwe, krwi żądne i rabunku.

Świątynie, posągi, ozdoby — wszystko co praca ducha ludzkiego tworzyła powoli, stało się pastwą ognia i rąk ludzkich mściwych barbarzyń­ców. Wspaniały Zeus u stóp swego tronu leżał rozpryśnięty na kawałki, poczerniały od dymu, a mury, tworzące jego*świątynię, okopcone dymiły się powoli.

Pałac flriapejtosa był jedną wielką kupą kamieni, na której tu i owdzie dopalały się resztki sprzętów i leżały w nieładzie ogorzałe krokwie

i belki. Ogród do niedawna pełen cienia i ciszy, zawalony trupami figatyrsów i Greków, szczątkami posągów, sterczał gołemi pniakami opalonych drzew, a zamiast woni kwiatów, wypełniał go zapach dymu i smród palących się trupów.

W jednym z jego końców widać było kupkę Agatyrsów — a na czele jej Kruka. Otaczali oni zbitą massą jeden punkt i spoglądali zakrwawio- nem okiem na zgliszcza i ruiny.

Była to straż Ariapejtosa.

W środku jej leżał król skrępowany powro­zami. Ręce i nogi miał związane tak mocno, że powstać nie mógł. Leżał nieruchomo na grzbiecie, na pół nagi, bez broni i ozdób. Nie miotał się, nie krzyczał. Czuł, że jest bezbronnym. Myśl

0 wyswobodzeniu się i chęć zemsty miotała nim po kolei.

Paliło go pragnienie — usta otwierał mimo­wolnie, wciągał powietrze ażeby się oświeżyć

1 wzrokiem, pełnym gniewu, wodził szukając twa­rzy znajomych.

Gdzie jest Timnes? — pytał charczącym głosem.

Wnet go obaczysz... Przyjdzie tu ze strycz­kiem na ciebie.

Ariapejtos, zdawało się, pogróżki tej nie słyszał.

Gdzie Kruk?

Odpowiedź była równie groźna.

Leż spokojnie, niewolniku grecki!

Gdzie Kruk? Pragnę go widzieć... Byłem dla nich nie królem ale bratem... czyżby zdradą mi zapłacili?...

Któryś z Agatyrsów bliżej stojących, usły­szawszy, kopnął go nogą.

Cicho bądź, ty psie, wychowany na gre­ckich kościach. Ty wszystkich zdradziłeś... wszyst­kich sprzedać chciałeś—za ozdóbki greckie i wino.

W tej chwili większy hałas się zrobił w tłu­mie. Przybyli nowi żołnierze, a na ich czele Timnes.

Za nim ze wszystkich stron sunęły się tłumy Aga- tyrsów. Śród wykrzyków rozmaitych przeważały głosy niewieście. Do środka tłumu wdzierała się Goa.

Śmierć synowi zabójcy! Śmierć za śmierć Spargapejtosa!

Inni wołali złośliwie:

Hejl Grecy! Wstawajcie bronić przyjaciela!

Rozszarpać go w kawały!

Wywlec za miasto!

Wywlec jajc psa, który cudzego ogniska

pilnuje. •

Woły zaprzężone w jarzmie stały właśnie

opodal. t,

Rzucono się i wyprzężono je w jednym mo­mencie. Tłum rozstępować się począł. Woły przy­prowadzono do Rriapejtosa.

Zaczepiono go sznurami za nogi, a potem przymocowano sznury do ogonów wolich i popę­dzono.

Za miasto! za mury!

Niech wszyscy oglądają tego zdrajcę bo­gów i ludzi! *

Zbrojni flgatyrsowie otoczyli woły i flriapej- tosa i tak w tem otoczeniu dziwny orszak zdążał do głównej bramy — tej samej, przez którą wje­żdżał niedawno, witany jako tryumfator. Ciało jego zaczepiało się co chwila o kamienie, głowa podskakiwała, a hałas ludzi i przekleństwa głu-

szyły wykrzyki zemsty króla figatyrsów. Ale dzi­kie chychoty były odpowiedzią na nie.

Tak, gdy jedni kończyli ruinę i rabunek mia­sta, inna część, przeważnie z kobiet i starców złożona, towarzyszyła urągowisku Ariapejtosa.

Śmierć jego była już zdecydowaną. Miał zginąć tak, jak każdy zdrajca ginął. Największy wóz, jaki się znalazł w obozowisku flgatyrsów, naładowano suchym chrustem, na którym poło­żono skrępowanego Ariapejtosa i przywiązano mo­cno aby nie spadł. Do wozu zaprzężono najsil­niejszą parę wołów. Na pół żywego, krwią zbro­czonego, pyłem i błotem pokrytego króla włożono na wierzch wozu. Gibkość ciała była tylko śladem życia. Zamknięte powieki kiedy niekiedy podno­siły się i spadały—bezsilne.

Zapalono chrust od spodu i tak wóz płomie­niem buchający w drogę sunął w asystencyi prze­kleństw i krzyków. Ryk przestraszonych wołów łączył się z wyciem tłumu w jeden głos dziki. Chrust rozpalał się coraz bardziej, trzeszczał i sy­czał, a ogniste języki otaczały ze wszech stron znienawidzonego króla.

Raz tylko śród syku płomieni i wrzasku

tłuszczy ozwał się głos jego:

Grecy! — Grecy!

Czy to było wołanie o pomoc, czy skarga na Greków, którzy jego i siebie zgubili — nikt się domyśleć nie mógł. Rzadko kto to wołanie usły­szał — a było ono ostatniem.

Wkrótce gdy dolna część wozu przepaliła się, woły oderwały się z rozworą i jarzmem, uciekając przestraszone, a trup flriapejtosa zgo­rzał do szczętu. Na tern jednak nie zakończyła się zemsta, którą Gryp i Goa kierowali. Gdy wóz

i chrust spłonęły doszczętnie, zebrali oni szczątki kości i niedopalone części ciała na jedną kupę, narzucili na nią stos drzewa i podpalili znowu. W ten sposób po Ariapejtosie pozostał tylko po­piół, z popiołem drzewnym zmięszany.

Gdy już wszystko wygasło doszczętnie, Goa przyskoczyła do tej kupy popiołu i kościstemi rękoma rozrzuciła ję na wszystkie strony. Potem dopiero podążyła za Timnesem, który, okrzyknięty królem Agatyrsów, jako zwycięzca, pociągnął na czele tłumów do osad nad Irdyniem.

Chio było jedną wielką kupą rumowisk i gru­zów, nad którymi unosił się swęd pożarów, zapach niedopalonych trupów i kłęby dymu. Wschodzące słońce powitało zamiast pięknego miasta ruiny

i zgliszcza, śród których snuli się spóźnieni goście, żądni rabunku pozostałych pod gruzami resztek.

Nad wielką i smutną.ciszą miasta przelaty­wało ptactwo gromadnie, żer obfity czując, sia­dając tu i owdzie na sterczących kolumnach i nie­dopalonych dachach, a słońce sypało snopy łago­dnego i cichego światła.

Pomiędzy przebiegające tu i owdzie postacie Agatyrsów podążał Diomed, wprost do domu Ari- steasa, jakby miał plan jakiś ukryty i zamiar.

Po dokonaniu zemsty nad Ariapejtosem, gdy nie dostrzegł w tłumie Taury, powrócił do miasta. Przypomniał sobie ostatnią walkę na wschodach portyku flristeasa, śród której ją widziano. Poszedł jej szukać. Znalazł. Odrzuciwszy kilka trupów, dostrzegł trzy ciała niewieście, jedno na drugiem leżące: Nauzyki, Gorgo i Taury. Ostatnią była Taura, strzałą przeszyta przez piersi — strzałą Figatyrsy skierowaną widocznie do Greka.

Stanął zamyślony, po trupach i zgliszczach okiem wodząc.

Poczekaj... — rzekł — wrócę tu, nanoszę drzewa i sprawię ci pogrzeb, jakiego największy z Greków nie był godzien... nad twemi popiołami usypię największą mogiłę i śpiewać będę do końca życia o tem, że byłaś — dobrą.

Zeszedł ze wschodków, trupy przestępując

i podążył wprost do wieży Jurga.

Okute drzwi jego mieszkania zamknięte były. Strażnik, gdy posłyszał zgrzyt klucza, ku drzwiom się pochylił i natknął się na Diomeda.

Co się stało! — zawołał przestraszony.

Pójdź i obacz!

Jurgo miał złe przeczucia, ale o tem co się stało pojęcia nie miał. Zapach dymu i spale­nizny uderzył go. Zrobił kilkanaście kroków naprzód i domyślał się wszystkiego.

Zakrył dłońmi oczy i płakać począł.

O, Grecyo! — zawołał.

Diomed odezwał się:

Przeznaczenie... Oszczędziłem ci boleści

»

patrzenia...

KONIEC

V )• '.i/.

ił»0'*'* 5"!

O '■

*f ^F '1 < £

BAD 'K ;■

i' *

u i. r .

oa-T-iO v/

*Z: T&

V- v

-* u i-r 72

»

AK

T.J. 26-Ż3-5, 2^>ra

31 w. 4 2

\


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gawroński Franciszek Z RÓŻNYCH SFER
Gawroński Franciszek MONOGRAFIE Z POWSTANIA STYCZNIOWEGO
Gawroński Franciszek ODERWANIE CHEŁMSZCZYZNY I RUSINI
Gawroński Franciszek KARTKI Z HISTORII SZKOLNICTWA W ZABORZE ROSJI
Gawroński Franciszek KIJÓW LEGENDY PODANIA DZIEJE
Gawroński Franciszek KSIĄŻĘTA NIEŚWIECCY
Gawroński Franciszek STUDIA I SZKICE HISTORYCZNE TOM 3
Gawroński Franciszek KOBIETY NA TRONIE CARÓW MOSKIEWSKICH W XVIII WIEKU
Gawroński Franciszek DZIEJE RODZINY ŻYWOTOWSKICH 1863
Gawroński Franciszek HENRYKA PUSTOWÓJTÓWNA BIOGRAFIA 1838 1881
Gawroński Franciszek NA CECORSKIM POLU
Gawroński Franciszek MOJE PRZYGODY W ROKU 1863 1864
Gawroński Franciszek WIKOŁAKI I WILKOŁACTWO
Gawroński Franciszek DZIKI CZŁOWIEK
Błędne ogniki Franciszek Gawroński ebook
Marzenia Powieść współczesna Franciszek Gawroński ebook
Złotobrody emir Powieść ukraińska Franciszek Gawroński ebook
Marzenia powieść współczesna Franciszek Gawroński ebook
Alergeny ukryte Sytuacja prawna w Polsce i na Świecie E Gawrońska Ukleja 2012

więcej podobnych podstron