Gawroński Franciszek
DZIKI CZŁOWIEK
I wan Matwijowicz Markowskij był obywatelem ziem-
skim na Podola rosyjskiem. Długoby o tem mówić, w jaki sposób dorobił się tego obywatelstwa, ale dość, że dorobił się, kupił wioskę nad Dniestrem i w sile wieku będąc, osiadł w tej wiosce. Różnie też opowiadano i o tem, jak do posiadania owej wioski doszedł, ale nikt na pewno nie wiedział, a plotki ludzkie powtarzać — po co ?
Nic mu nie brakło, nic. Wioska, choć niewielka, bo kilkaset morgów licząca, leżała w tej żyznej dolinie Dniestrowej, gdzie jeszcze dotychczas urodzaj nie chybia nigdy, gdzie winograd obradza obficie, kukurudza, od niepamiętnych czasów na tej samej glebie awsze jednaki bujny plon daje, pszenica złote ziarno sypil, a jęczmień perły rodzi. Na arbuzy i melony nie potrzeba inspektów
— gdzie ziarno rzucisz, tam się ziemia szmaragdami kawonów pokrywa, błyszczy purpurą i złotem melonów. Chowa się na tej bujnej paszy i wodzie dniestrowej tuczne
bydło, wełniste owce, a tak tłuste , że w jesieni nie są już w stanie nosić własnych „kurdiuków“^ tylko pod nie
kółka podkładać trzeba.
Wesoła, żyzna, piękna okolica, spływała w promieniach słonecznych, pełna skarbów i bogactw, aż do brzegów i norza Czarnego.
Tylko Iwan Matwijowicz, śród tej wesołej przyrody był jakiś pochmurny i dostroić się do pogody, jaka go
otaczała, nie mogł. I***)* _ ^óżne przecież bywają natury — wesołe, gorzkie, smutne, on miał pochmurną. * Nie koniec jednak na tern. Kiedy knpował tę wioskę, Nenadychą zwaną, a działo się to w parę lat po krwawym i ciężkim roku 1863, był młodym, silnym, pięknym, mało co więcej, niż trzydzieści lat liczył - a teraz zwiądł, postarzał, zgarbił się i chodził posępny nie mówiąc do nikogo ani słowa, albo pił. Otóż to właśnie — pi • Nie było pijaka w całym rodzie jego, on sam brzydził
fą\ dłU?°’ dhlg° opierał się pokusie i do ust
hnlałi'«¡le.'kZ 3 n*6 nigdy — aż nareszcie za
Trwii r° ł T- ^3Z’ dnig'’ trzeci — i pił bez pamięci. n«ł -° ° <1 ’ dWił’ ~ P0*9111 znowu kieliszka do ust me przytknął, ale wówczas działo się w nim coś dzi-
nnV^°" ° ^ od ludzi, albo w swoim ?"*U. Za^rf^ * mówić z nikim nie chciał. Nie chciał
/>i i •^ ^ czasem w interesie ktoś do niego przy-
“V“ g0 do móffieuia> to w taką wściekłość wpadał, ze oczy krwią mu nabiegały, jak wilkowi.
Q j ^ w e strony zawitał, od razu zabrał się do go-
r7virSv, p A, *“" Uie miał żadnycl> stosunków towa- , ° a * Pjac^regularnie, z robotnikami rozpłacał
nawoł^U arnie’ a wi?cej ZI)ać nikogo nie chciał; do cerkwi dnat 11 Die c^0<^z^ nBatiuszka“ jak zaczął je
na nip ° ° tleg° Skakać ~ rozruszał trochę. Może i miał
pokazać. ^ ^ Z3IDiary ~ PeW"ie miał’ jak się t0 później
inw,V,W wyM CZaSie’ gdy Nena<tychę nabył Iwan Matwi-
dwie ,'ń\,a 10 8 ’ starszy od niego, miał już
a non»/ V-a Wjdaniu\ Młod7 dziedzic był kawalerem,
i przychodziły często spacerować do pięknego
ogrodu Nenadyskiego, rozłożonego na wzgórku tuż nad samym Dniestrem prawie. Nie zakładał go Iwan Mątwi- jowicz, o nie! — wieki upływały powoli, zanim rozrosły się dęby, jesiony i lipy, które z wiatrem Dniestrowym wiodły długie nocne rozmowy; on do gotowego już przyszedł — i do ogrodu i do domu.
Dom był obszerny, murowany, wyglądał jak płótno białe, rozwieszone między drzewami; budowano go wygodnie, dostatnio, nie dla siebie tylko, lecz i dla tych, którzy przyjdą.
Człek strzela, a Bóg kule nosi. Nie domyślali się nawet ci, którzy kamień węgielny zakładali, ani kto w tym domu mieszkać będzie, ani też, co się stanie z tymi, którzy w nim wesoło i spokojnie lata pędzili. Budowali na spokój dla siebie i potomstwa, na radość i szczęście —
Nenadycha owa należała niegdyś do polskiej rodziny „buntowników“. Cuda o niej opowiadał „batiuszka“. Dobrze im było w tym domu, bardzo dobrze. To samo słońce świeciło nad nimi, co i teraz, rola tak samo rodziła, złocił się winograd na górach dniestrzańskich — tylko jakoś weselej bywało, niż teraz. Goście zjeżdżali się często, bawiono się- hucznie, a wszystkiego w bród było i gościom i swoim. Zdawało się, że żądać więcej od Pana Boga nie można. Ot, nie — powiadał, kiwając głową — Lach, to taka harda i dumna dusza, że zawsze chce więcej i więcej. Jak przyszły wieści, że Warszawa buntuje się i tutaj zaraz zakipiało inaczej. Zachciało się im wolności jakiejś! Miły Boże! Czy można żądać piękniejszego raju na ziemi, jak był tutaj,, większej wolności, jak zażywali panowie
z Nenadychy! Nie! dawaj innej jakiejś wolności, a Bóg wie jakiej.
O, ta wolność... Po co jej żądali Polacy? Dobrze im się działo, spokojnie, dostatki wielkie, marszałkami, gubernatorami nawet mogli być — nie, nie dosyć! Niechże kto duszę ludzką zgadnie! Jak tam było, to było — konkludował „batiuszka“, — dobrzy byli panowie, ale ich Bóg za dumę pokarał. Nagle stała się jakaś zawierucha * *
— zakręciła, zakręciła, narobiła szkody — i poszła. Ot, zupełnie tak, jak to się dzieje na drodze w lecie. Zerwie się wicher ni stąd ni z owąd, narwie kłosów, słomy, liLci, zmiesza to wszystko z kurzawą, skręci się jak wąż, stanie na dyby — potem zerwie się, w step poleci, długo tam wyje, aż się w niewidzialny pyłek rozsypie. '
Kiedyś w nocy zrobił się hałas, najechało z Kamieńca żandarmów, oficerów, „stanowy prystaw“, „sprawoik“ het wszystko! Spędzili chłopów z całej Nenadychy na dziedziniec dworu, pobudzili panów i nie gadali nawet pół godziny. Zabrali co do jednego starych i młodych, i nikt nie wie, gdzie powieźli i co się z nimi stało.
Kilka lat od tego czasu minęło. Nagle Iwan Matwi- jowicz kupił Nenadychę. Kupił, sprowadził się i zagospodarował się w pustym domu. Najbliższem następstwem sprowadzenia się było poznanie się z „batiuszką“ Onufre- jem, z jego pięknemi córkami Katią i Lizą i w krótkim czasie potem ożenienie się z Katią. Skoligaciwszy się z „batiuszką“ Iwan Matwijowicz wszedł z konieczności niejako do tej sfery życia, do jakiej i „batiuszka“ należał- Nie była ona ani zbyt ponętną, ani rozgałęzioną. Tworzyła raczej kółko rodzinne, które do niedawna składało się
z „batiuszki“ i „sprawnika“, żonatego z jego siostrą. Do tej gromadki przyłączył się Iwan Matwijowicz.
Życie tego kółka płynęło zwykłem szarem korytem, i nad poziom codziennej fali nie podnosiło się nigdy. Odwiedzano się od czasu do czasu wzajemnie, a wówczas do „jeryłasza“ lub „stukałki“ rozkładano karty na zielonym stoliku, a w sąsiednim pokoju zastawiono stół „przekąskami“ i wódką. Ropoczynała się gra, prowadzona z całą drobiazgowością i namiętnością próżniaków, którzy zwykle utrzymują, że w ten sposób odpoczywają po pracy. Otóż aki odpoczynek trwał bez przerwy całą noc aż do rana, jeżeli nazajutrz bywał dzień zwykły; jeżeli zaś świąteczny
— odpoczywano najczęściej tyle dni, ile trwały święta. Od czasu do czasu wstawał tylko któryś z grających, szedł do stolika pił, jadł, co mu się podobało i wracał znowu do kart, stolika, i krzesła. Gdy się okazało, że jeden z czterech bywał zbyt zmęczony odpoczynkiem, wychodził do sąsiedniego pokoju, kładł się na kanapie i zasypiał, — reszta grała z dziadkiem, dopóki się tamten nie obudził. Krótkie chwile owego drogiego wywczasu poświęcano obiadom i wieczerzom — herbatę pijano, nie przerywając „jeryszała“ — a potem znowu siadano, dyskutowano, debatowano, kłócono się zażarcie o popełnione błędy i obliczano sfarannie, ile każdy z nich byłby zyskał na tem, gdyby błąd popełniony nie został.
Tak szczęśliwie, bez trosk, upływało im życie. Katia wykształciła się na doskonałą kucharkę i gospodynię, a z roli pani „pomieszczykowej“ była nader zadowoloną. Iwanowi Matwijowiczowi urodził się syn Pietia — i na tem się progenitura zakończyła. Gdy „batiuszka“, w chwili do*
brego humoru przekonywał, że zdałaby się córka, Iwan Matwijowicz odpowiadał przysłowiem:
— Nie miała baba kłopota... Na co? Ażeby więcej
było harmideru w domu?
Iwan Matwijowicz powoli wciągnął się do tego życia, pił tak samo jak „batiuszka“ i sprawnik, i tak samo grał w karty — a nawet poczynał się rozmiłowywać w tych rozrywkach. Zresztą, były one tak zwyczajne w okolicy, pośród sfery służbowej urzędników i popów, że z konieczności poddać się zwyczajowi musiał, potem przyzwyczaił się, a w końcu zwyczaj stał się nałogiem.
W okolicy nie brak było jeszcze właścicieli ziemskich Polaków, ale ci żyli swojem życiem 1 nigdy ich nikt w towarzystwie sprawnika i „batiuszki“ nie widywał.
Oprócz powolnego przyzwyczajania się do trybu życia tylko co opisanego, który doprowadził go z czasem do ift|ilJ^uości — opilstwa, — Iwan Matwijowicz, miał jeszcze inną; ukrytą namiętność: strasznie nie lubił Polaków. Nigdy o nich sam rozmowy nie zaczynał, lecz gdy tylko kto z jego otoczenia dał mu bodaj w daleki sposób do zrozumienia, że na świecie istnieje naród, który się zwie Polakami — wówczas wpadał w prawdziwą furyę. I Katia i „batiuszka“ i sam „sprawnik“, który przecie miał obowiązek prześladowania Polaków, nie mogli tej nienawiści Iwana Matwijowicza zrozumieć. Boć przecie wszystko mieć musi swoją racyę — a tu nie było żadnej Ot, taka nienawiść i koniec. Żaden Polak u niego nie bywał, ani on u żadnego.
Z wiekiem nienawiść ta nie zmiejszała się bynajmniej, ale potężniała, a w miarę tego, jak rosła, Iwan Matwijowicz stawał się coraz bardziej ponurym i już nie-
zadawalał się wychylaniem częstych kielichów przy „jery- łaszu“ lub „stukałce“ ale upijał się w pojedynkę, a w ten- czas ani przystępu do niego nie było! Rzucał się wprost do oczu ludziom, albo uciekał w nocy do ogrodu, że sobą rozmawiał, kogoś wołał, a nawet, powiadano — płakał.
Wielkiem pragnieniem Kati było nawiązanie stosunku z sąsiedztwem: gorąco życzył tego „batiuszka“ także — ale Iwan Matwijowicz oparł się stanowczo — nie chcę i nie chcę! I Katia i „batiuszka“ mieli swoje am- bicye. Mąż i zięć był posiadaczem wsi, a tymczasem żadnego znaczenia w powiecie — pies nawet w ich stronę ogonem nie kiwnął.
Nic jednak nie pomogło. Iwan Matwijowicz nie dał się namówić.
— Braknie ci czego? — pytał wówczas żony.
— Masz dach nad głową i jadła dosyć?
— Bóg łaskaw, to prawda.
— Gdy masz wszystkiego dosyć, to siedź cicho. Zachciewa się tobie lackich marcepanów — co?
Tak samo zamykał usta „batiuszce“.
I znowu do czasu wszystko szło dobrze i spokojniej, aż dopóki Iwan Matwijowicz nie zaczął pić, i nie wpadł w swoją malignę pijacką.
Lata całe tak bywało. „Batiuszka“ i „sprawnik“ wyglądali jak beczki od piwa, krew im z czerwonych nosów i z policzków ledwie nie tryskała, a Iwan Matwijowicz chudł, stawał się jak drzazga, cerę miał żółtą, jak świeca woskowa, tylko oczy mu albo paliły się niespokoj-
Nie.
nym blaskiem, albo tak^jeęgłały. jakby kto je mgłą zasłonił.
Ten i ów nazywał go dzikim człowiekiem, a potem ta nazwa tak do niego przyrosła, że go już nawet „batiuszka“ i ,,sprawnika inaczej nie nazywali.
Nie było czasu nikomu zastanawiać się nad powodami jego dziwactwa i dzikości — najprzód służba boża i carska, a potem „jeryłasz“ i „stukałka“...,
— Taka już jego natura! — mówiono powszechnie i to wystarczyło.
Syn jedyny rósł, wyrósł, szkoły ukończył, do uniwersytetu wstąpił, ale to w niczem ogólnego położenia i stanu duszy Iwana Matwijowicza nie zmieniło. Ot, prawdę powiedziawszy, było nawet gorzej. Jeżeli Iwan Ma- twijowicz nie pił, to z nikim prawie nie mówił; gdy kogoś zbliżającego się zoczył — uciekał chyłkiem, udając że go nie spostrzega, a kiedy pił — wówczas albo zamykał się w pokoju i nikogo do siebie nie dopuszczał, albo zwykłym trybem do ogrodu uciekał. W karty grywał tylko po dawnemu, ale bez namiętności żadnej, grał — bo w ten sposób czas zabijał — nie grać wydawało mu się czemś stokroć gorszem. Gdy nie grał, wówczas sam z sobą szamotał się
— chodził, mruczał, palił i nieprzeparta siła ciągnęła go, tak długo do wódki, póki pić nie zaczął....
Pomału zaniedbał gospodarstwo i interesy, — wszystko zdawszy na Katię i „batiuszkę“.... Potrzeby jego osobiste były coraz mniejsze, stosunków nie miał żadnych, żadne towarzyskie obowiązki nie wiązały go i nie krępowały — mógł przeto z coraz większą namiętnością oddawać się ulubionej samotności, a w chwilach szału —- pijaństwu.
Powolne opuszczanie się doszło nareszcie do tego, że całe dnie spędzał w szlafroku, z fajką na długim cy
buchu w ustach siedział nieruchomie w swoim pokoju, którego jedno okno potrojne wychodziło na dziedziuiec, a drzwi szklanne na werandę i ogród.
Zima rozgościła się na dobre, jedna z tych zim podolskiej równych/pięknych w miarę śnieżnych, a pełnych
czerstwości i zdrowia.
0
Święta Bożego Narodzenia minęły w domu Nena- dyskim spokojnie, a dla Iwana Matwijowicza smutno. Pie- tia nie przyjechał, uskarżał się, że ma egzamina bardzo ostre, przygotować się musi pilnie i dopiero na Wielkanoc przyjazd obiecywał. Zmartwiła ta wiadomość ojca, — bardzo zmartwiła. Od pewnego czasu w duszy jego odbywała się zmiana, która słowami na zewnątrz nie manifestowała się. Iwan Matwijowicz tak samo jak dawniej grywał w karty; jeżeli zaś nie mógł złożyć swojej domowej partyi, nudził się, męczył, palił namiętuie i pomrukiwał jakieś niezrozumiałe wyrazy. Było to złą przepowiednią — i źle się zawsze kończyło. Katia znała już to usposobienie męża, zamykała staraunie szafkę z wódką, nie dawała mu klucza od piwnicy — ale nie było rady. Stary wpadał we furyę bił chłopca, jeśli wykręcał się i wódki z karczmy przynieść nie chciał — i wreszcie pięścią zdobywał wszystko. Potem rozpoczynała się dopiero pijatyka bez granic i miary.
Pomimo to wszystko w duszy tego zamkniętego dla wszystkich człowieka budziły się uczucia, nieznane dawniej: miłość i tęsknota do syna. Zdawało się mu, że energia, wesołość, żywość Pieti ożywia i rozwesela cały posępny dom, nad którym widmo złowieszcze unosiło się. Dawny piękny, wesoły dwór Nenadyski wyglądał teraz jak opuszczona karczma, skazana na to, ażeby ją mrozy i deszcze rozgryzły i rozwaliły do reszty. Drogi i ścieżki, prowadzą
ce do niego od wsi, zarosły podróżnikiem i perzem, pod murem, opasującym ogród i dziedziniec, rosły bujne pokrzywy, dziewanny i bodziaki, których szkielety szronem okryte, sterczały teraz smutnie, odkrywając taty szczerby i ruiny wysokiego niegdyś muru. Ogród w las się rozrósł. Od dwudziestu lat siekiera i piła ogrodnicza niedotknęły gałęzi stuletnich dębów i lip, a krzaki bzu, migdałów różowych i jaśminu aż do okien się wdzierały.
Wigilia przeszła smutnie, tembardziej że nawet spra- wnik nie przyjechał, bo po świętach nagły jakiś interes służbowy wyparł go z domu na czas dłuższy.
Wieczerzę spożywano w ścisłem kółku domowem, milcząc. Z początku odzywał się „batiuszka“ o tem i o- wem, ale nikt mu nie odpowiadał, albo otrzymał odpowiedź półgębkiem tylko. Katia także była zmartwiona z powodu nieprzyjazdu Pieti i sióstr — i tak wieczerza wigilijna zdawała się być raczej smutną jakąś przepowiednią, niż dniem nadziei.
Kiedy nareszcie kutię wniesiono, „batiuszka“ starym zwyczajem, nabrawszy jej do łyżki, pierwszą łyżkę wyrzucił przez okno na mróz, aby rodziło się żyto i pszenica a drugą do góry na sufit — na szczęście i pomyślność domu całego. Dawnemi laty, kutia zwykle grubemi kupka- mi przylepiała się do sufitu ku zadowoleniu i radości wszystkich, a dziś stało się coś niepojętego — ani jedno ziarno nie przylepiło się, wszystkie spadły na obrus, na wieczerzę i na głowy obecnych. Zjawisko to, na pozór zwykłe, wywołało nadzwyczajne wrażenie na zgromadzonych, uie wyłączając nawet służby.
Zdawało się, że gdyby w tym czasie piorun uderzył, nie byłby w stanie wywołać potężniejszego wrażenia. „Ba-
«
%
tiuszka“ stanął nieruchomie z łyżką w ręka i utkwiwszy oczy w przestrzeń, zdawał się być przerażony niezwykłein zdarzeniem, którego się lękał, a wytłumaczyć sobie nie umiał. Lękliwe jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Kati, która zbladła, załamała ręce i głosem przestraszonym wyrzuciła ze siebie dwa wyrazy tylko:
— Ach Boże!
Iwan Matwijowicz siedział ponuro nasępiony, ze wzrokiem utkwionym w białą płaszczyznę talerza.
Po chwilce odezwał się jakby sam do siebie:
— Na głowę spadło!
„Batiuszka“ starał się wrócić do równowagi i zatrzeć przykre wrażenie wywołane wróżbą.
— Boża wola we wszystkiem — rzekł — a reszta, przesądy ludzkie.
Iwan Matwijowicz powtórzył machinalnie, nie podnosząc oka od talerza.
— No, Katinka — odezwał się „batiuszka“ — rozdawaj kutię...
Nadał umyślnie wesołe brzmienia głosowi, aby kobiety uspokoić, ale nie było to rzeczą zbyt Jatwą. Naprzód „matuszka“ zerwała się od stołu, ryknęła płaczem i z pokoju wybiegła; za nią ruszyła Katinka, tylko „batiuszka“ z Iwanem Matwijowiczem zostali. Zmięszani byli obydwa.
— Ot, masz tobie, baby.., — odezwał się „batiuszka,“ aby zatrzeć ,nieco tę scenę — i zamilkł. Więcej nie mógł z siebie słów wydobyć. Spojrzał na Iwana Matwijowicza, ten siedział, jak przykuty do krzesła, w talerz patrzał i milczał.
— Taka to zawsze z babami robota — ciągnął „batiuszka“ — no, czego tu ryczeć? Kutia nie przylepiła się... wielkie nieszczęście! Alboż to się nie zdarza, że czasem ręka drgnie, jakby w nią kto trącił...
Iwan Matwijowicz, nie podnosząc oczu, powtórzył półgłosem:
— Trącił ktoś...
Głuche i ponure brzmienie tego wyrazu niemile dotknęło popa. Spojrzał z góry na zięcia badawczem spojrzeniem. Złość go naprzód ogarnęła, potem pohamo- wał się i siadając rzekł:
— A no, spożywajmy dary Boże, Iwanie Matwijo- wiozu, baby wygadają się i przyjdą.
Usiadł i półmisek z kutią przysunął ku sobie.
Wtem nagle Iwan Matwijowicz porwał się z krzesła, błędne spojrzenie w przestrzeń pokoju rzucił i zawołał:
— Niech spada!
Wyrzekłszy to tak, jakby oprócz niego nikogo więcej nie było, jakby myślał o czemś i koniec myśli tylko wypowiedział, obrócił się w milczeniu i do swego pokoju poszedł.
„Batiuszka“ został sam. W pierwszej chwili wstał gwałtownie od stołu i taki ruch zrobił, jak gdyby pragnął biedź za Iwanem Matwijowiczem, porwać go za ramię i zawrócić, potem pohamował się, i utkwiwszy wzrok we drzwi, któremi zięć wyszedł, rzekł gniewnie:
— Dziki człowiek! dziki! W klatce go można obwozić i pokazywać za pieniądze, jej Bohu!
Wybuch gniewu zrównoważył go nieco; usiadł tedy znowu na krześle, podparł się obiema rękoma, zamyślił się, posiedział tak chwilkę niemo zupełnie, potem oczy
podniósł, powiódł niemi po pustym pokoju, na stole zatrzymał, na nietkniętym półmisku kuti — i powoli z pokoju wyszedł.
Tak smutnie zakończyła się wieczerza wigilijna w Nenadyskim dworze. Domiownicy zeszli, się potem przy herbacie, ale nastrój spokojny i wesoły nie wrócił, a przesądna służba wypadek z kutią przez całą noc komentowała.
Iwan Matwijowicz ten wypadek tak przyjął, jakby zła wróżba bezpośrednio do niego stosowała się. Gdy się tylko w pokoju swoim znalazł i fajkę zapalił, gdy od wrażeń przeszedł do myśli, stanęło przed nim pytanie:
— Czy Pieti nie stało się co złego ?
1 nad tem pytaniem zastanawiał się. Cóżby się stać mogło? Przypomniał sobie wszystkie szczegóły listów ostatnich — nic w nich nie znajdował ani podejrzanego, ani zatrważającego. Uczy się... dobrze się uczy... gorąco kocha naukę... rozrywki się wyrzekł, byleby tylko egzamina mógł złożyć dobrze... Gdyby tylko Pan Bóg pozwolił mu uniwersytet ukończyć — potem w świat... niech pracuje dla
V.
innvch...
ar
Chodził po pokoju, fajkę palił i myślał dalej:
...W świat... w świat z pochodnią nauki w ręku... nic tak, jak ja... niech go Bóg broni... O pieniądz starać się nie potrzebuj^., nie będzie na to marnować sił i... sumienia...
Wypuścił kłęby dymu z fajki i wyszeptał:
— Sumienia... — jakby brzmienie tego wyrazu posłyszeć pragnął.
Eóżne myśli wiły się przed nim i kręciły się jak płatki spadającego śniegu w powietrzu. Stanął nagle po
środku pokoju i nieruchomy wzrok utkwił w szybę okienną, zarysowaną przez mróz wiaty, arabeski. Stal#pa- trzał wzruszony i zdziwiony e widział ani okna, ani
kwiatów przed sobą, Jleijinny obraz — daleki, zatarty dawno w pamięci... Za tym obrazem następował drugi, trzeci — otaczały go rojem, snuły się przed jego oczyma... Poznał je widocznie, bo się uśmiechnął sam do siebie i w jeden wyraz złączył.
Przesuwały się przed nim po kolei: baszta przed kościołem... kolumnada... dawny ogród' botaniczny... góra zamkowa...
Potem obrócił się i pełen rezygnacyi ruch ręką
zrobił.
Zbliżył się do fotelf* i usiadł. Starał się myśl oderwać od tych przedmiotów, w inną stronę skierować, ale ona, nieposłuszna, krążyła koło niego i drażniła bezustan-
— Niech go Bóg broni — pomyślał. Brwi mu się nasępiły, a palce konwulsyjnie zaciskały się, jak szpony jastrzębie, gdy się dotkną ciepłego ciała skowronka. — Pojechałem do Moskwy na uniwersytet innym, młodym, z nadzieją w duszy, z miłością do ludzi... a potem... potem spadłem w przepaść...
Nagle pięść zaciśniętą podniósł do góry i z całą gwałtownością opuścił ją na własne kolano, na które z głuchym łoskotem spadła, jak gdyby pragnął w ten sposób uplastycznić swój upadek.
Burza wewnętrzna, z którą się nigdy przed nikim nie zdradzał, opanowywała go coraz bardziej. Otoczony
Wilno
Duraczestwo — pomyślał.
nie.
atmosferą dymu i ciszą pokoju, Iwan Matwijowicz prowadził ze sobą jakieś rozmowy i walki i uchylał rąbek nie- *
znanego nikomu świata i życia. Gdy siedział zamyślony i nieruchomy, cicho otworzyły się drzwi i ukazała się na progu twarz żony.
— Może chcesz herbaty?
*
— Dobrze.
— Pójdziesz do sali jadalnej ?
— Nie, przyszlij mi tutaj.
Katia bojaźliwie zamknęła drzwi i wyszła. Wróciła po chwili, niosąc w ręku szklankę herbaty i postawiła na stoliku, tuż obok fotelą. Postawiła i stała zmięszana nieco zarówno milczeniem męża, jak i tem, co się stało.
— Bóg da, nic złego nie będzie — rzekła wreszcie na męża patrząc.
Ale Iwan Matwijowicz spojrzenia na nią nie podniósł. Słowa jej nie sprawiły mu ani pociechy, ani radości. Przeciwnie, zdało mu się, że wiatr chłodny powiał na niego.
Po wyjściu żony, przechyliwszy się nieco do stolika, obojętnym ruchem szklankę z herbatą ku sobie przysunął, parę łyków pociągnął i znowu w obłokach dymu utonął.
Obrazy młodzieńczych lat, spędzonych w Wilnie, były tym wichrem, który w nocy na stepie wyje, śniegiem sypie, wygrzebuje z ziemi zwiędłe i przemarzłe badyle niedawno jeszcze wysmukłych dziewann, rosochatych bur|fc na skrzydłach swoich Bóg wie gdzie unosi. Przesuwały się one przez całe jego życie, oświetlając je coraz innem światłem.
Dzieckiem prawie opuścił Wilno i już do niego nie wrócił, W Moskwie znalazł naukę, pracę, ale zatarło się życie dawne. Dla spokojft. dużo poświęcił, a jednak
1.
stało się inaczej. Nie szczęście przybywało z wiekiem, ale tęsknota i smutek Bóg wie zaczem, Bóg wie do czego — do innego świata, innych ludzi; a uspokojenia szukać musiał w kieliszku. Nie., nie uspokojenia. Wódka innym dawała zapomnienie i wesele, a jemu smutek. On pił dlate go, że podbudzona wyobraźnia przenosiła go w inny świat — dziecinnego szczęścia, życia przy rodzicach i malowała mu na tera tle tysiące obrazów. Wywoływał je sztucznie, roz- raniał duszę umyślnie, ażeby ten świat, ledwie zapamiętany, zamierzchły, zatracony, do życia powołać.
płynęły jego dnie i lata, gdy go karty i kieliszki, doraźnie wychylane, nie zadawalały — zaczynał pić namictnie bez- ustanku, ażeby w tem sztucznem podnieceniu czas jakiś przeżyć,
O tem, co się z nim dzieje, nie mówił nikomu, — komuż miał mówić ? Wpadł w otoczenie przypadkowe, pospolite, związał się z niem, skrępował swoje życie i już się odłączyć nie mógł. I po co ? Wiedział, że już nie do nowej wiosny, ale do grobu idzie. Męczyło go to ustawiczne drażnienie siebie i zamykanie myśli, ażeby nie wymknęła się, nie zdradziła się ani przeszłością, ani teraźniejszością,
W miarę, jak go ogarniała coraj bardziej choroba nieznanej dawnej tęsknoty i żądza osamotnienia, stawała przed nim przyszłość syna — co z niego będzie i co z nim będzie ?
— Niech da pokój ze służbą... dosyć... pójdzie taką
drogą, jak ja, albo taką, jak oni...
Przesuwały się wówczas w pamięci jego szeregi wysokich dygnitarzy, utuczonych, wygolonych, nadętych jak indyki, rozprawiających o sprawiedliwości i prawie, które
Gdy go wstrętem napełniała
im pomogły utuczyć się, zebrać pieniądze i resztę życia spędzać przy pełnem korycie.
— Niech go Bóg strzeże...
Tak nim miotały różne marzenia i myśli, że sobie rady dać nie mógł. Gdy go smutek bezgraniczny zmęczył, usiadł w fotelu, twarz zakrywszy obiema rękoma i siedział bezwładny, otoczony rojem brzęczących koło niego myśli, które z ciszą zlewały się w jedną niepojętą, pełną smutków i bólów muzykę. Od czasu do czasu zdawało się mu, że przesunęła się przez pokój postać syna, — wówczas roz- twierał gorączkowo powieki, poruszył się niecierpliwie i znowu zamykały mu się oczy, ażeby nowy obraz w tej ciszy mogła mu własna wyobraźnia pokazać.
Na stoliku stała do połowy wypróżniona butelka jakiejś nalewki — ale Iwan Matwijowicz nie sięgał ręką do niej i do kieliszka. Miał już tego dosyć. Pił dużo, ażeby zagłuszyć gorycz, rozlaną w sobie — i nie mógł; pił — i nie zdołał się upić, ażeby módz przynajmniej zasnąć i zapomnieć o wszystkiem.
Siedział z zamróżonemi oczyma, przytomny przytomnością pijaka, o którego słuch uderzyły tylko szmery i dźwięki ciszy i zdawało mu się, że słyszy własne myśli ujęte w jeden wyraz:
— Syn... syn... syn...
Nagle twarz jego trupio-blada ożywiła się nieco, a głowa pochyliła się naprzód, jak gdyby miał zamiar zerwać się z fotelu i biedź do kogoś; powieki poruszyły się, jakby się pragnęły otworzyć i nie mogły. W tej ciszy i ciemności posępnej, wśród której grały jakieś szmery i drgały promienie niewidzialnego świata, cichy szelest zwrócił jego uwagę. Słuch natężył i spojrzeniem zamkniętych
oczu wpatrzył się w ten punkt, skąd szelest doleciał do niego.
Nagle zdało mu się, że wiatr musnął go po twarzy* jak gdyby cień jakiś przesunął się koło niego.
Istotnie... cień.., ktoś wszedł... suknia kobiety...
Chciał się zerwać — i nie mógł. Ktoś znajomy... wpatruje się... wzrok natęża — nie może poznać. Wreszcie zawołał gwałtownie:
— Kto to?
Cisza... Tylko cień ów poruszył się i stanął wprost naprzeciwko niego i zdawało mu się, że wyraźnie słyszy głos jakiś:
— Janku... mój biedny Janku...
Poznał ją — poznał.
Rzucił się konwulsyjnie, jak gdyby pchnięcie sztyletem w serce dostał, oczy przemocą otworzył i błędny wzrok w przestrzeń utkwiwszy, wybełkotał przestraszonym
głosem:
— Matka... matka...
Nerwowym ruchem rąk zaczepił o stolik i szklankę, które z łoskotem na ziemię runęły, ale on nie słyszał tego łoskotu. Ręce, wyciągnięte do widma, które się przed
• • •
nim zjawiło, osunęły się powoli, a Iwan Matwijowicz wstrząśnięty do głębi, upadł na fotel i płakać gwałtownie począł.
Płacz sprawił mu nieco ulgi.
— Co się zemną dzieje — co dzieje? — szeptał sam do siebie — chory jestem....
Przytomność umysłu wracała mu na chwilę, a wówczas starał się zanalizować stan swój dziwny, nerwowy, rozdrażniony — i mimowolnie wracał znowu do młodości,
do życia, do tej smutnej teraźniejszości, która próżnią swoją tak go gniotła i w nicość bezdenną wtrąciła. Porównywał siebie do bociana, zranionego w skrzydła, który widząc innych odlatujących z krzykiem wesołym w dale* kie i nieznane kraje, zrywa się do lotu, podskakuje, upada,
— i wreszcie pozostaje samotny, wśród tej samej łąki, gdzie jeszcze niedawno brzmiały ożywione klekoty współbraci.
Czy pomyślał kiedy o tem, czem się stanie, gdy pełen nadziei ostatni raz przez Ostrą-bramę przejeżdżał? A co się stało? Zamiast dawnego ciepła, o którem tyle serdecznych wspomnień mu pozostało, otaczała go sucha, obojętna inna jakaś atmosfera duchowa, w której się dusił i czuł, że co dnia truduiej mu o oddech swobodny.
Wstrząśnięty tem widzeniem, które przesunęło się przed nim niby wyrzut sumienia, niby echo, które brzmieniem swojem przypominało głos dawno znany, wpadł w zupełną apatyę, z takiem osłabieniem fizycznem, że przez kilka dni świąt Bożego Narodzenia wcale z pokoju nie wychodził. Przyjechał sprawnik, kilku urzędników sądu okręgowego; przez dwa dni i dwie noce słychać było tylko bezustannie: „pas“ i „stuczutt — ale Iwan Matwijowicz nie brał żadnego udziału w tej rozrywce i „odpoczynku“. Otworzył przed nimi dom swój, ale przed żadnym nie otworzył serca. „Batiuszka“ i Katia rządzili w tym domu bez opozycyi, szczególnie od czasu, gdy Iwan Matwijowicz coraz bardziej zapadać począł na melancholię. Na wszystko patrzył obojętnie.
— Jeszcze rok — dwa i oddam majątek PietL. niech sobie robi, co chce...
Na trzeci dzień rozjechali się nieproszeni goście,
ale w usposobieniu i stanie Iwana Matwijowicza nie się nie zmieniło. Pod wpływem przygniatającego go uczucia smutku, goryczy i osamotnienia, napisał do syna długi list, prosząc, ażeby egzamina swoje przyspieszył i koniecznie na Zielone Święta przyjechał, napomknął mu o tem swojem osamotnieniu, o tem, że go źyeie przedwcześnie zmęczyło, że pragnąłby Nenadychę oddać co rychlej w jego ręce. Włożył list do koperty, zapieczętował, położył na stoliku z zamiarem oddania nazajutrz na pocztę i o losie syna zamyślił się.
Po chwilce zdało mu się, że szmer jakiś za oknem
posłyszał, któremu towarzyszyło dalekie szczekanie psów.
Podniósł głowę, wzrokiem natężonym do okna spojrzał
i widział wyraźnie kilka postaci ludzkich, przesuwających
się powoli. Powstał z fotelu, ażeby się do okna zbliżyć
i przypatrzeć temu, gdy nagle szyby okienne zadrżały od
uderzeń fal głosowych, a w powietrzu zabrzmiały znane słowa kolendy:
Przybieżeli do Betlejem pasterze,
Grając skocznie dzieciąteczku na lirze:
Chwała na wysokości,
Chwała na wysokości,
A pokój na ziemi...
Oddawali swe ukłony w pokorze Tobie z serca ochotnego, o Boże!
Chwała na wysokości,
Chwała na wysokości,
A pokój na ziemi...
Przyspieszone tempo kolendy, te głosy proste nieu- czone, lecz szczere, które z serca śpiewaków rwały się* uderzyły całą wielką, świeżą falą w umysł i serce Iwana Matwijowicza i zatrzymały go pośrodku pokoju?
Nieodczuwana od dawna siła jakaś szarpnęła wszystkie struny moralne w jego duszy — stanął więc jak posąg, zasłuchany w tę pieśń, niesłyszaną od pół wieku i wchłaniał w duszę całą jej świeżość i naiwność. Rozbudziła ona w nim cały rój wspomnień i szereg obrazów wywołała, które go w jednej chwili otoczyły, jakby na skinienie jakiego czarodzieja.
Niespodziankę tę sprawił mu nowy organista z Ry- bnicy, który z kolendą wszystkie domy objeżdżał. W dawnym spisie*kolatorów i dobrodziejów znalazł Nenadychę. Mówiono mu, ze tam od trzydziestu lat nigdy noga księdza katolickiego nie postała, ale poszedł spróbować — i spróbował.
Iwan Matwijowicz słuchał z rozkoszą i rozrzewnieniem, których od dawna, od bardzo dawna nie doznawał. Zdało mu się, że ze słów tej pieśni, słyszanej w latach dziecinnych, spływały w jego duszę łagodne i spokojne wrażenia, He razy zwrotka zakończyła się słowami:
A pokój na ziemi...
tyle razy uczuł mocne drgnięcie serca, żal za tem, co przeszło i do tych ludzi, wśród których tak jednostajnie upływało jego życie.
Gdy stał w środku pokoju, zamyślony i zasłuchany w pieśni, rozlegającej się głuchem echem wśród mroźnego powietrza, wbiegła na pół przestraszona Katia.
— Co to jest? Co to za śpiewy? Pozwoliłeś?
Wzrok jej zdziwiony biegł od szyby okiennej do zamyślonej twarzy milczącego męża, który zamiast odpowiedzi ręką tylko ku niej skinął.
— Co to za zuchwałość! — krzyknęła. — Cóż
stróż nocny robi, że śmie tutaj puszczać, przed okna dworu, włóczęgów ?
Iwan Matwijowicz nie odpowiadał. Kolędnicy właśnie ostatnią zwrotkę kończyli. Żona stała zdziwiona, nie umie- jąc pogodzić zachowania się męża z tą jego wyrozumiałością, nieznaną dawniej. v
— Daj im pokój — odezwał się wrzesżcie. Zwrócił
się do biurka, otworzył i wyjął ciemno-szafirową asygnatę, którą do rąk żony wcisnął,
— Każ im oddać.,.
— Waniusza... omyliłeś się — rzekła, przenosząc wzrok swój od asygnaty w ręku trzymanej do twarzy męża.
Wziął „bumażkę“ z rąk żony, schował machinalnie i z równą obojętnością wyjął inną — różową.
Wprawiło to w podziwienie jeszcze większe Katię.
— Wadiusza... co tobie? To dziesięć rubli...
Iwan Matwijowicz niecierpliwie zawołał:
— Daj im... daj... zostaw mię w spokoju...
Katia zmierzyła go pogardliwie od stóp do głowy i szepnęła:
— Duraczestwo...
Wyszedłszy, w sąsiednim pokoju spotkała się z „batiuszką“.
— Co to się stało? — spytał z akcentem podzi* wienia i niepokoju.
— Znowu pijany... dla polskich kolędników dał dziesięć rubli.
Pokazała ojcu papierek w ręku trzymany.
Oczy popa błysnęły gniewem.
— Zmarnuje... zmarnuje wszystko... przepije i
rozda...
Nagle zwrócił się do córki:
— Zawołać Griszkę... każesz tych włóczęgów polskich wypędzić zaraz... Jeszcze czego brakło! Dziś jednej kupie da dziesięć rubli, a jutro druga przyjdzie...
Iwan Matwijowic''. nic o tej naradzie nie wiedział.
Tymczasem zachowanie się jego od dłuższego czasu zwróciło na się pilną uwagę codziennego otoczenia. Przede w szystkiem przestał pić i grać w karty i zdawało się, że umyślnie unikał towarzystwa, w którem dawniej dnie i noce przesiadywał, a pragnąc czas swój czemkolwiek zająć, zwrócił się do książek. Gdy przyszła wiosna, a z nią dnie cieplejsze, spędzał je z upodobaniem w ogrodzie, a nawet w polu, wśród robotników i gospodarstwa. Nie przeszkadzało mu to jednak od przypadkowej swojej rodziny stać nieco na uboczu i nie zbliżać się przez karty i gorzałkę, jak to dawniej czynił.
Drażniło takie zachowanie się „sprawnika“ i popa, którzy przy „stukałce“ i „jeryłaszu“ żartowali z Iwana Matwijowicza.
— Barinom zażił — powiadał sprawnik.
— Na romantyka choruje — dodawał pop.
W tych żartach czuć było jednak nutę obrazy osobistej i niezadowolenia, które streszczały się niezmiennie w uwadze:
— Dziki człowiek... prawdziwy dziki... W skórę wil- czą go tylko ubrać i do lasu puścić...
Iwan Matwijowicz wiedział o tem, jaką ma opinię ale się wcale o to nie martwił i w niczem postępowania swego nie zmienił. Im bardziej odsuwał iię od długoletniego towarzystwa, tem z większą miłością zbliżał się do
I
!
u
syna, nawiązując z nim długą korespondencyę, pełną tro* j
skliwości o przyszłość. Już od lat kilku, od chwili, kiedy Pietia do uniwersytetu wstąpił, między ojcem a synem następowało coraz większe zbliżenie się, które teraz przerodziło się w rodzaj przyjaźni dwóch pokoleń, dwóch światów, myśli i uczuć różnych, a jednak pokrewnych sobie, j
Po długiem oczekiwaniu nadeszły wreszcie Zielone j Święta, i Pietia przyjechał na dwutygodniowy odpoczynek. Był to ostatni odpoczynek przed ostatnim egzaminem. Potem miała się rozpocząć inna nauka — życie. ;
Zjechali się domownicy i przyjaciele i po dawnemu j rozpoczęła się pijatyka, po dawnemu „jeryłasz“ i „stukał* ka nieprzerwana przez dnie i noce, z nieprzerwaną za- ( kąską i wódką. Pietia nie dał się wciągnąć. Z początku, | był obojętnym świadkiem, potem nudził się, a potem wraz £
Z oififtm o-j/ł/lł J~ -
z ojcem szedł do ocn-nH., V uT “‘v’
% i brzostów, długie i J- W ciemnych alejach
Do t.nwnr,goiące prowadził z nim rozmowy.
n piuwauzu z nim rozu
Uo towarzystwa domowego nie zdradzał ani chęci, »u. zaufania.
Wiesz ojcze — mówił, gdy się już sami znaleźli
- muszę się przyznać przed tobą, że do mundurów policyjnych osobliwej sympatyi.,.
uczuł, że zimno przeszło mu ią. n także do tych mundurów sympatyi nie >«“ inSt.,tto„nie, jak ¡„„j.
Pietia, Bóg z tobą... cicho, zmiłuj się!
nip nr* °bydwaj poza siebie, jakby się umyśl
ona pragnęli, czy istotnie nikt ich nie podsłuchuje*
nip<* e rze^ Pietia z akcentem — ja^
u’a zwierzyny, tak oni węszą, czy w czyjem sercu
4
I
jaka świeża, nowa myśl nie zabrzęczy. Oni muszą ją wy,
tropić i zamordować...
Ojciec wyszeptał z trwogą:
— Dajże pokój... zmiłuj się...
Syn uczuł się jednakże podrażniony samem wspomnieniem policyi, bo na przestrogi ojca nie zważał wcale.
— Oni są tymi „opricznikami“ carskimi, którzy niegdyś dusili i grabili wszystkich nieposłusznych...
Między ojcem a synem wywiązała się na ten temat bardzo ożywiona rozmowa, — przez jednego prowadzona półszeptem, przez drugiego z rozgoryczeniem młodzieńczem. Nagle ojciec za ramię ujął syna i rzekł szeptem:
— Cicho...
Na progu werandy ukazała się beczkowata postać sprawnika. Stanął we drzwiach, podparł się obiema ręko* ma i sapiąc, w ciemną aleję spoglądał, którą zbliżali się
ojciec z synem.
— Jakże tam idzie? — zagadnął Iwan Matwijowicz, ażeby inną rozmowę rozpocząć.
— Doskonale.,, doskonale... daliśmy tylko co „batiuszce“ wielkiego szlema.
— O, to bohaterstwo!... —. zawołał Pietia.
Sprawnik poznał się na ironii — odpłacił mu pięknem za nadobne.
— A wy, „mołodoj czełowiek“, chcielibyście ciągle
o polityce i socyaliźmie rozmawiać — rzekł zjadliwie, wpatrując się w niego badawczo.
Pietia uczuł się zadraśniętym tą uwagą.
— Ciągle? Nie... — odpowiedział, starając się głosowi swemu nadać o ile można najspokojniejszy akcent.
W tej chwili dało się słyszeć głośne wołanie:
— Antonie Iwanowiczu! Antonie Iwanowiczu! Karty rozdane...
Sprawnik krzyknął tubalnym głosem:
— Idę zaraz!
Posapał jeszcze chwilkę, powachlował twarz klapami od surduta i nie powiedziawszy ani słowa, do pokoju wrócił.
Ojciec z synem nawrócili znowu w głębie ciemnej alei i znikli. Słuchać było tylko głuchy szelest ich kroków.
Uszczypliwy ton sprawnika mocno dotknął Pietię. Szedł zamyślony, nie mówiąc ani^słówka, aż wreszcie odezwał się namiętnie:
— Cierpieć nie nogę tej psiarni carskiej!
Iwan Matwijowicz zrobił marsowatą minę.
— Proszę cię — rzekł — tylko ty w żadną politykę i żaden socyalizm nie wdawaj się.
— Dla czego?
— Nie czas... Nie opatrzysz się, jak wpadniesz w paszczę tej psiarni...
— Ach, ojcze — tysiące naszych wpada... jedni marnują się po Syberyach i Sachalinach, a drudzy spokojnie żrą chleb, przeznaczony dla dojeżdżaczy carskich.
Zuchwała ta mowa syna przestraszyła Iwana Mątwi jowicza. Nie odpowiedział nic, ale idąc w milczeniu roz" “»yślał;
— Nie uchroni się... duch czasu swoje
Pietia, zdawało się, zrozumiał i odgadnął myśli ojca.
— Już dotąd mamy niewoli i ucisku — rzekł miętnie, przesuwając ręką po gardle — każde pragnienie sprawiedliwe i szlachetne, każdą myśl szlachetniejszą za" duszą w człowieku, zr.nim się w jakiś czyn przyoblecze.
To straszne... Ludzkość idzie naprzód, do światła, a u nas
policya i cenzura gaszą starannie każdy promyczek, na każdy błędny ognik nawet rzucają się z kapturem.
Iwan Matwijowicz milczał.
Pietia rozgoryczony mówił dalej:
— Na całym świecie sądy publiczne wymierzają ludziom sprawiedliwość, — u nas każdy urzędnik powiada. sprawiedliwość — to ja... a car najmiłościwszy pokazuje ją swoim poddanym w formie zaciśniętej pięści...
Wybuchy oburzenia, rwące się z młodej piersi, przejmowały trwogą ojca, ale oponować im nie mógł — alboż się tak nie działo? On, wychowany w tej kuźni, gdzie się wszystkie narzędzia niewoli kują, znał ją najlepiej, sam pracował w niej długo, ażeby w końcu poznać i pogardzić,
— aż nareszcie uczuł, że się w jego duszy budzi powoli reakcya przeciwko panowaniu brutalnej potęgi, gruchocącej wszystko dokoła siebie.
Teraz przez usta syna odzywała się inna nuta — nienawiść dla tej siły, która niedawno czczoną była jeszcze więcej niż bóstwo; a czuł, że ule£a powoli wpływowi syna, porwany gorącym protestem niesplamionej jeszcze duszy młodzieńca,
Gdy się goście rozjechali, ojciec i syn noc całą aż do dnia prawie spędzili na rozmowie o duchu i kierunku, panującym w Rosyi, które acz gnębione i prześladowane, rozsadzają stopniowo stary gmach jednako strasznego dla wszystkich więzienia, zwanego cesarstwem rosyj- skiem. Dom bez okien można zbudować, ale w nim
mieszkać nie można. Można czas jakiś żyć bez słońca, ale całe życie nie można.
Nazajutrz przy rannej herbacie Pietia odezwał się;
— Przywiozłem śliczną książkę.
Potem wprost do ojca się zwrócił:
— Przepiękna rzecz... „Dziady“ polska książka.
Ojciec podniósł na niego oczy i spojrzenie pytające na twarzy utkwił. Tytuł tej książki zatrzymał się w jego pamięci i wiązał się z wspomnieniami lat dziecinnych. Nie zdradzał się jednak z myślami i uczuciami.
— Co nas polskie książki obchodzą? — odezwał
się batiuszka z akcentem niezadowolenia — ot dura-
\
czewstwo.
Pietia zamilkł. Zmiarkował rychło, że skala urny- słowa batiuszki nie wiele wyżej po za „stufcałkę“ i »jery- łasza“ sięgała.
Iwan Matwijowicz umyślnie naprowadził rozmowę na inny temat i w ten sposób wrażenie wystąpienia Pieti zatarło się.
Gdy po śniadaniu ojciec z synem znaleźli się w o- grodzie, Iwan Matwijowicz sam do przerwanego tematu wrócił.
— Cóż to za książka? — zapytał — o której wspomniałeś przy herbacie. Pietia opowiedział szczegółowo treść.
— A zkądże po polsku nauczyłeś się ?
— To cała historya, ojcze. Mam kolebę Janowi* cza... Polak...
— Janowicz? Co to za Janowicz? Zkąd? Czy nie z Wiloa?
— Z Wilna.
Iwan Matwijowicz zamilkł. Pietia ciągnął dalej:
Zaprzyjaźniłem się z nim, jak z bratem.,, dobra piękna dusza...
— Więc to on uczył ciebie po polsku?
— On. Gdyśmy się parę razy zetknęli ze sobą, on dawał wyraźnie do zrozumienia, że stosunków koleżeńskich utrzymywać ze mną nie chce. W liczniejszem kole zawsze się odemnie boczył. Raz wprost go zagadnąłem:
— Pan mnie nie lubisz? Prawda?
— Nie mógłbym tego powiedzieć, ale stosunek
z panem sprawiałby mi przykrość.
— Dla czego?
— Pozwól mi to pan zatrzymać do mojej wiadomości. Wolno panu mnie nienawidzieć, chociażby całą duszą.
Skinął ledwie dostrzeżenie głową przedemną i odszedł.
Gdy te słowa wymówił Pietia, spojrzenie jego padło niechcący ua bladą twarz Iwana Matwijowicza.
~ Co tobie, ojcze? — zapytał z przerażeniem.
— Nic... głowa mię trochę boli.
— Może usiądziemy?
— I owszem.
Usiedli w cienistej, lipowej altanie.
— No i jakże się wasza przyjaźń z Janowiczem nawiązała? — spytał.
— Bardzo dziwnie... Kiedyś w towarzystwie kolegów rozpoczęła się rozmowa o Podolu, w której i ja gorący bardzo udział wziąłem, jako ziemią rodzinną zachwycając się. Gdy skończyłem podszedł do mnie Janowicz.
— Pan nie jesteś z Wilna? — zapytał.
— Nie panie, urodziłem się na Podolu i w Wilnie nigdy nie byłem.
Wówczas Janowicz wyciągnął ku mnie rękę.
- i Drapał ZWr<5ciiem nwagę na pana - rzekł
cznie dh lem m5° ZbIiżyć si* serdecznie... wielką Jv ula pana sympatyę.
Wyciągnął ku mnie rękę.
— \łnA^Z ^t* ^0<*ał bądźmy przyjaciółmi.
Iwan v7* Z°3taliŚmy Przyjaeiółmi. sobem za wiór* Wl',0wiezzamy^'^ się nad tym dziwnym spo- syna nie znał T *.° owym Janowiczu. Kolegi
bo z H dziecięcych.3 1bir f™0’ bard"°’
■—i + i P„S!li "*** ‘etia ciągnął dalej: 8
»<j ^.uThS1;" ,? rpolsk": kociM toi
0Q mi raz powiedział? P„ ? yzmu- AIe’ ffiesz- co kiem, że gałęź debn h Wledział’ że ieste“> także Polanie przestaje być dębem.. ^ Pn'3 macierzJsteg°’ Ojciec słuchał eonu*!
Jową i Dic nie odpowiedział n 7 ^ ‘ P°ChyI°Dą pietia z zapytaniem: zwrócił się do niego
- Zim.li p°,sld jwk ?
piiheg. f g<rXki«^eo^“” po^tl,pare “‘»o* ! ^
Jak C1 się podoba rietia zerwał si« * ,. .
Pokoju pobiegł. UWł eczkl 1 wprost do swego
beczkę w ręku i • h P° niosąc niewielką ksią-
począł. Sla Sz^ Przy ojcu, kartki przewracać
cenzurę. ^ 111 CI część IV. zakazaną przez
1 czytać począł. Akcent jego brzmiał trochę i rosyjska, ale dykcya była wyraźna, silna, z wielkiem zrozumieniem myśli i odczuciem wygłoszona. Gdy przyszło do słów Tomasza:
Bronić się daremnie —
I śledztwo i sąd cały toezą się tajemnie;
Nikomu nie powiedzą, za co oskarżony —
Ten, co nas skarży, naszej ma słuchać obrony.
Pietia książkę na kolana odłożył i rzekł wzruszony:
— I dziś to samo — z nimi i z nami...
Iwan Matwijowicz milczał, potem podniósł oczy na syna i rzekł:
— Czytaj dalej:
Pietia powoli przybliżył książkę do oczu i miejsce, gdzie się zatrzymał, znalazłszy, znowu czytać począł: doszedł nareszcie do wyrazów:
Jeśli będzie uczciwy, pod moskiewskim rządem
Spotka się niezawodnie z kibitką i sądem...
— Czy to nieprawda, ojcze ? Cóż wnosi do ogólnego dorobku cywilizacyjnego takie państwo? Jaka może być jego przyszłość?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał:
— O, są tu i lepsze rzeczy.,, słuchaj tylko.
I znowu czytał, aż wreszcie doszedł do opowiadania
Jana.
♦
Iwan Matwijowicz podniósł głowę, utkwił źrenice w przestrzeń alei, oświetloną wesoło łagodnem słońcem majowem i słuchał w milczeniu. Znać było tylko z wyrazu jego twarzy, te prosta i smutna opowieść poety nie przechodzi bez wrażenia dla słuchacza. Niekiedy głową skinął na znak przytwierdzenia jakiegoś faktu lub uczucia, potem znowu słuchał, nachylając nieznacznie głowę
6
i ucho w stronę czytającego, ażeby żadnego dźwięktt, żadnego wyrazu nie stracić.
On spostrzegł, że lud płacze, patrząc na łańcuchy.
Wstrząsał nogą łańcuch na znak, źe mu niezbyt cięży
A w tem zacięto konia — kibitka runęła ^
On zdjął z głowy kapelusz, wstał i głos natężył,
I trzykroć krzyknął: „Jeszcze Polska nie zginęła.
Wpadli w tłum; — ale dłago ta ręka ku niebu,
Kapelusz czarny jako chorągiew pogrzebu,
Głowa, z której włos przemoc odarła bezwstydna,
Głowa niezawstydzona, dumna, z dala widna...
Iwan Matwijowicz rękę na książce położył i czytanie przerwał.
— 'Dosyć... dosyć!.,, wszystko prawda... widziałem na własne oczy.
Pietia spojrzał na ojca, którego twarz zmieniona była do niepoznania, i dwie wielkie łzy toczyły się P°
niej. Nie rzekłszy ani słowa, nachylił się i w rękę ojca pocałował.
— Byłeś tam ojcze?
— Byłem... byłem,..
Nastała cisza. Żaden z nich nie mógł mówić ze wzruszenia i z natłoku myśli, nie mogących się wydobyć
przez krtań zaciśniętą. — Iwan Matwijowicz przerwał wreszcie ciszę.
— Obyś takiego widoku nie oglądał nigdy. Ja r0" biłem tak, jak robi głupi sługa, który przychodzi z »i*10 czałką“ i kurz, osiadły na pięknym obrazie, wyciera, wiedząc o tem, że barwę obrazu zetrze. Ty tej poblakłej i okurzonej barwie nadałeś znowu świeżość.
W tej chwili na drodze alei dał się słyszeć skrzyp piasku i przed altanką ukazała się postać „batiuszki.*
L trudem dźwigał swój beczkowaty, opasły kadłub i sapał*
— Cóż to wy tutaj we dwójkę siedzicie, jak zakochani — rzekł zatrzymawszy się przed nimi — chodźmy coś przekąsić, wnet obiad podadzą.
Ojciec i syn nie odpowiadali. „ Batiuszka“ wtoczył się do altanki i na książkę» leżącą na ławeczce spojrzał.
— Polskie książki czytacie ? Słaumo... sławno... jej Bogu...
Wyciągnął rękę po książkę, ale Pietia szybkim ruchem umknął książkę i złożył.
— Przecież mówiłem, że chcę ojcu przeczytać parę ustępów z „Dziadów“ — odrzekł z akcentem zniecierpliwienia w głosie.
Pop uśmiechnął się zjadliwie.
— Nu, niczewo... niczewo... bawcie się... tylko uważajcie, abyście się nie spolaczyli, a to możecie biedy napytać...
Iwan Matwijowicz nie odpowiadał, ale Pietia, rozuer- wowany cały, odrzekł z zapałem:
— Po co to „batiuszka“ rzeszotem wodę mierzyć? Nie znacie tego — i dosyć — nie ma o czem mówić.
Pop obraził się,
—- A... to w uniwersytecie uczą was tak do starszych przemawiać co ? Pięknie... pięknie... pamiętaj jednak, że nietylko w polskiej literaturze, ale i u nas znajdziesz wiele arcydzieł.
Pietia zirytowanym głosem odrzekł:
— Wiem, wiem, tylko ja wam powiem, „batiuszka“, że książka, którą my czytamy, a której wy nie znacie, nie jest ani polską, ani naszą, ale — ludzką, bo duszę ludzką, duszę narodu przedstawia.
Wyrazy te zdziwiły „batiuszkę“ mocno. Stał z początku niemy, potem uśmiechnął się przymusowo, a w końcu rzeki:
Duraczestwo wszystko, co mówisz... duraczestwo wybij sobie z głowy, bo pojedziesz z pewnością tam — gdie Makar tielał nie pasiot...
Po takiem stanowczem twierdzeniu popa, wszelka o- pozycya i dyskusya były niemożebne. Iwan Matwijowicz, pragnąc złagodzić niemiłe starcie się syna z dziadkiem, odezwał się z akcentem udanej obojętności:
dajcie mu pokój... młode piwo... ma czas wy-
szumić się...
Tak, prawda... ale nie w tę stronę wylewa się — zauważył „batiuszka“.
Pietia nie mógł już strawić w sobie uszczypliwych s ów „batiuszki“, a gdy tylko znaleźli się sami, zauważył
Biby spokojnie:
»seminarskau nauka dalej swego nosa nie
Daj im spokój — łagodził ojciec.
Nie tak jednak łatwo było złagodzić wybuch zranionego uczucia młodzieńca.
Pol (^u^° &adać — krzyknął z zapałem —
d7ip,C\S^ n^awo(^Ńe jodnym z największych narodów w
kiedy ich cierpienia moralne tyle geniuszów zdolne były wydać!
Ojciec objął syna za szyję i pocałował.
Kochasz prawdę... — rzekł.
z ,Dziad(5CłlW'^ JednaŁ PKyszfy mu na myśl słowa
Jeśli będzie uczciwy, pod raoskiewskiem rządem Spotka się niezawodnie z kibitką i sądem...
— Trudno ich zniszczyć — ciągnął Pietia — miłość, nienawiść, idee wolności, dziedziczą się także z pokolenia na pokolenie...
Słowa te zdziwiły Iwana Matwijowicza, zdało mu się, że syn do niego się zwracał i jakoby żądał wyjaśnienia prawdy, której nie znał, lecz domyślał się tylko i męczył się domysłem.
Wtem zaproszono ich na obiad.
Minęło kilka dni spokojnych, w których Pietia zażywał całej młodzieńczej swobody, jakiej tylko wieś zdolną jest udzielić. Chodził, jeździł konno, kąpał się i szerokie dysputy prowadził z ojcem, zmieniającym się co dnia prawie do niepoznania. Wywiązywała się między nimi przyjaźń i otwartość przekonań, która zbliżała ich ku sobie coraz bardziej. Nieraz pragnął się wyspowiadać z długich mąk swoich i życia, wstrzymywał się jednak. Po co? Przestanie pamięć moją szanować... Niech idzie drogą, którą los jemu przeznaczył.
Wieczorem, kiedy już mieli siadać do wieczerzy, rozległ się turkot bryczki na dziedzińcu. „Batiuszka“ wejrzał przez okno.
— No, będzie pula — rzekł-Pan Bóg gości prowadzi.
Nikt mu jednak na to nie odpowiedział.
— Sprawnik i jeszcze dwóch panów — zauważył. —
Tem lepiej. Ty Iwanie Matwijowiczu pewnie grać nie
będziesz ?
— Nie.
— Ładno... poczytajcie sobie z synem polską książkę — zauważył złośliwie.
Tymczaszem bryczka stanęła przed gankiem i goście wysiedli. W przedpokoju było ciemno; tylko przez otwarte drzwi od jadalnego pokoju wąska smuga światła wdzie- ^ rała się. Na progu staoął „batiuszka“ i głosem tubalnym wołał: I
• I <
— Iwan|(Matwijowiczft,Każ stolik do kart rozsunąć.
Stał i śmiał się tubalnym głosem, z własnego dow- j
cipu, spoglądając na gości, którzy narzutki od kurzu za- ? wieszali na szaragach. Goście rozbierali się w milczeniu i widocznie do żartów nie byli usposobieni. Za drzwiami w przedpokoju słychać było także szmer ludzki.
— To tylko nieszczęście, że baby moje wyjechały do miasta i daj Boże, żeby jutro wróciły — rzekł pop z dobrą miną.
Gdy goście byli już gotowi do wejścia, pop usunął się nieco na bok z progu, aby wolne przejście uczynić i odezwał się zachęcająco:
— Miłosti prosim.
Sprawnik podał mu obojętnie rękę, nieznajomy ukłonił się tylko i weszli.
Ten chłód niepodobał się „batiuszce“, Nadrabiał miną i prowadził gości do salonu. Usiedli. Sprawnik wyglądał trochę na zmięszanego, a nieznajomi w ziemię patrzyli w milczeniu.
— Pietia w domu? — zapytał.
— W domu,
«
Wreszcie jeden z nieznajomych odezwał się:
— Mam polecenie od generał-gubernatora aresztować Piotra Iwanowicza Markowskiego i natychmiast z nim do Kijowa się udać.
Słowa te wypowiedziane zimno, spokojnie, z obojętnością człowieka, który je nieraz już wypowiadał, sprawiły na „batiuszkę“ wrażenie, jak trucizna, nadająca sztywność wszystkim członkom. Wodził wyłupiastemi oczyma od jednego do drugiego, jakby czekał bliższych wyjaśnień. W spojrzeniu tem małował się przestrach, połączony z u- czuciem litości.
— Zmiłujcie się... jakże to — wybełkotał.
Nieznajomy ręce rozwiódł i z miną rezygnacyi spokojnie odrzekł:
— Prikaz
Ten krótki wyraz miał oznaczać, że spełni co mu polecono, co do joty wszystko, i nic go w wykonaniu rozkazu nie wstrzyma.
— O cóż to chodzi? — zapytał wreszcie nieśmiało
♦
„batiuszka“.
Nieznajomy zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć: nie wiem.
Sprawnik nachylił się do popa i rzekł półgłosem<
— Wolnodumstwo... socyalizm, batińka — ot, co gubi naszą młodzież. A kto do tego ciągnie? Polacy.., zachciewa im się ojczyzny...
„Batiuszka“ z przestraszoną miną ręce podniósł do góry nabożnie, potem żegnać się począł. Wreszcie pół- szeptem, jakby sam do siebie, mówił:
— Nieszczęście... nieszczęście...
— No, dosyć „batiuszka“, narzekać — odezwał się sprawnik — nie pora,.. Prowadźcie nas do Piotra Iwano- wicza.
* \
atiuszka“ zawahał się. Sprawnik spostrzegł wahanie się i dodał z naciskiem:
— „Batiuszka, to nie żarty.
Pop ruszył się ociąźale i nie mówiąc ani słówka, poszedł. Sprawnik i nieznajomi — jeden z nich był k*
pitanem od żandarmów, a drugi podoficerem P° ^ żyli za nim,
Ojca z synem zastali nad „Dziadami“.
„Batiuszka“ stanął nieco na uboczu, tak, że pozwo lił nieznajomemu i sprawnikowi na środek pokoju wysu nąć się, Iwan Matwijowicz powstał, ażeby się przywitać, ale uderzyła go sztywna postawa przybyłych, wyraz twa rzy „batiuszki“, jako też chłodna, urzędowa atmos era, którą ze sobą wnieśli.
Chwilkę wahania się i niepewności przerwał spraw nik zwróciwszy się wprost do Pieti.
— Jak się pan miewa, mołodoj czełowiek? — z akcentem ironicznym.
— Dziękuję panu... co panu potrzeba?
Spojrzał na przybyłych ostro i domyślał się, 0 c0 chodzi.
— Interes do pana — zauważył sprawnik, usuwając się nieco na stronę i robiąc miejsce przybyłemu ze so ą kapitanowi od żandarmów,
— Czy pan jesteś Piotr Iwanowicz Markowskij ?
zapytał sucho kapitan.
— Ja jestem...
— Aresztuję pana. _ .
»Słowa te wywarły piorunujące wrażenie. Iwan wijowicz zbladł jak płótno i zdołał tylko wykrzyknąć:
— Boże!
Pietia stał z uśmiechem trochę ironicznym.
r* Czy mogę pana zapytać za co?
— Dowiesz się pan w Kijowie. Proszę pana natychmiast ubrać się i pojedziemy.
Iwan Matwijowicz stał, załamawszy ręce i tylko powtarzał:
— Boże! Boże!
W jednej chwili podoficer stanął przy Pieti i wyjął rewolwer, a równocześnie ukazało się na progu kilku żandarmów.
— Proszę nie ruszać się z miejsca.
Kapitan z galanteryą zwrócił się do Iwana Matwi- jowicza.
— Pan pozwoli, że w domu jego zrobimy rewizyę.
Iwan Matwijowicz przyszedł nieco do równowagi.
— Po co mię pan pytasz o pozwolenie — zawołał gwałtowuie — u was siła, u was prawo! Rób, co chcesz
Kapitan, zdawało się, nie zwrócił uwagi na ten wykrzyk rozpaczy wobec przemocy, zawołał jednego z podoficerów i począł starannie przeglądać i przetrząsać przy jego pomocy wszystko, co tylko było w pokoju. Sprawnik stał w milczącej postawie na uboczu nieco, a Iwan Matwijowicz chodził zamyślony, przystawał na chwilkę i coś sam do siebie mruczał. Wreszcie przed sprawnikiem za
trzymał się.
— Ty masz dzieci? — zapytał.
Sprawnik zdziwiony tem zapytaniem, akcentem jego i ruchami iwana Matwijowicza gorączkowymi, nerwowymi, przyjął je za jeden ze zwykłych wybryków nieprzytomnego człowieka, boć pnwcie Iwan Matwijowicz nietylko wiedział, ile dzieci ma sprawnik, ale jednego z synów, rówieśnika Pieti, sam do chrztu trzymał.
— Mam — odrzekł.
gnąwS!rńni!fWij0WiCZ ^ Ua^ i rękę wjcu,
wyciągnięta ręka Wskazał\ stai tak chwilkę z
zawołał ostro: ' 3 ^ z oburzeDia i gniewu, wreszcie
Na JldJiSZ? "' T° Sam° Z twoJ'erai będzie!
miłością rodzicidslkaPra]WnikiOWI-drgnęł0 SerCe’ P°r,1S2i01)e słuszny urzędnik Hińr * gmenie. to P«yg*uszył po- i wyrzec sip w u - lojalność swoję okazać
0 Zbrodnie nnlif Solidaruości z ludźmi, oskarżonymi
1 wykrzykną- Prz^brał tedy postawę teatralną
Bogu i carowi f° * sa^datj oddam, jeśli nie będzie wierny __ b0„^W^0W*CZ patrzy* na niego pogardliwie.
^Jślme zaakcenlwTSnic^ SMf ^
zawołał snrafl-n;v cz^ow‘e^ jesteście, Iwanie Matwijowicz—
słowo: zakon R„r<s . e wiecie> co to jest zakon — jedno
Iwan Ma' ^ Urzędnikiem-
go oburzenia. W',J0Wlcz n‘e mógł jednak pohamować swe-
nem razem, którvdz^ człowiek, ty, z twoim zako- wiedliwości, ale w .anJie ^U(3zi i gniecie, nie w imię spra-
W tej chwili,ot)awy przed sprawiedliwością!
i oglądał. Kapitaa trzymał w ręku tom „Dziadów“
H to ksiitfka ?
. ~ NieJ3jei cel?6^ MatffiJowicz- zawiera obronę zbr d • U °^. ~ zauważył sucho kapitan— ' obrazę majestatu° 01 ^rze®w porządkowi państwowemu,
Powiedziawszy to, odłożył ją na boku stolika.
— Jak to? — zawołał z oburzeniem Iwan Matwijowicz _ więc Polakom polskiej książki czytać nie wolno ?
Kapitan zauważył spokojnie:
— Uczciwa ruska dusza oburza się na takie brednie.
— A polska i ludzka ze smutkiem i rozpaczą je
czyta.
Kapitan począł znowu przeglądać papiery, książki, czytać listy, a Iwan Matwijowicz nerwowo wyrzucał z siebie wyrazy:
— To katy.. opriczniki... zbóje, trzeba mieć waszą krew, wyssać ją z mlekiem... ja nie mam... nie mam... trudno! Dusza buntuje się... oburza się na to... co się dzieje.. .
Sprawnik zbliżył się do kapitana i szepnął:
— On już od pewnego czasu zdradza pewne po- mięszanie.. Dawniej pił dużo, teraz przestał nagle. Może to wpłynęło...
Kapitan nic nie odpowiedział.
Iwan Matwijowicz blady, z oczyma w przestrzeń utkwionemi, mówił, przerywając nerwowo wyrazy.
— To trudno... trudno... zmieniłem wiarę, zaparłem
języka, ale krwi polskiej nie mogłem wytoczyć z siebie... nikt nie wytoczy... Polakiem jestem... Spałem... obudziłem się, kocham tych, którzy cierpią...
Wyczerpany walką wewnętrzną, zbliżył się do kanapy i usiadł.
W tej chwili kapitan skończył rewizyę i zwrócił się do Iwana Matwijowicza.
— Pan jesteś także aresztowany...
A