Gawroński Franciszek NA CECORSKIM POLU

GAWROŃSKI FRANCISZEK

NA CECORSKIM POLU



Było to w roku pańskim 1875 w styczniu. Miałem interes do Soroki nad Dniestrem. Jechałem od Baru. W Mohylowie nocleg. W owym czasie podróże takie odbywały się końmi. Wybrałem się tedy na tygodniową wycieczkę należycie zaopatrzony, czwórką dobrych koni w lejc. Muszę się przyznać, że zawsze miałem chętkę oglądnaia różnych oso­bliwości po drodze, kupowania starożytności, monet — słowem co się trafi. Ponieważ interes mój wymagał koniecznie pomocy człowieka miejscowego, obznajmionego z tajemnicami lokalnemi, zaangażowałem sobie na kilku­dniową podróż Imć pana Ruwima. Imię tyl­ko zapamiętałem i postać. Był to stary po­ważny Żyd, z Wielką siwą brodą, tak zwany faktor miejscowy z Mohylowa. Zręczny, sprytny, obrotny, wszystko wiedział, wszy-

stleich znal. Sesje z p. Ruwimem zajęty mi dzień cały. Na noc nie chciatem wyjeżdżać. Przenocowałem więc w zajezdnym domu z tym zamiarem, że nazajutrz razem z Ru­wimem w dalszą drogę, wprost do Soroki się udamy. Dawne domy zajezdne miały zwy­kle ściany najdziwaczniejszemŁ obrazkami ozdobione. Nie tyle dziwacznemi co do tre­ści, ile co do wykonania. Były to, tak zwane bohomazy w jaskrawych kolorach, przedsta­wiające rozmaite zjazdy monarchów, bitwy, jakieś sentymentalne spotkania, a wszystko to miało myszkę XVIII i początku XIX w. Najczęściej Napoleon I lub Aleksander I figurowali w czerwonych lub zielonych munr durach, albo na apokaliptycznych koniach. I podpisy odznaczały się niemniej humory­styczną powagą, jak same obrazy. Wodząc okiem po tej galerji, zatrzymałem się nad bardzo ładnym i rzadkim portretem Ko­ściuszki, rytym na kamieniu, współczesnej roboty, w ogromnie krzyczących złocistych ramach. Postanowiłem go kupić, tem chęt­niej, że już w karczmie Wendyczańskiej, po drodze, kupiłem kilka dobrze zachowanych rzymskich monet.

Właśnie wszedł gospodarz dla obrachun­ku.

W czasie rozmowy spytałem go nagle:

Kto to panu te ramki do obrazu robił?

Wskazałem na Kościuszkę.

Gospodarz jął długo i szeroko opowiadać. Pokazało się, że robił je żydek, mohylowski stolarz, który wszystkie ekonomskie żony w sąsiedztwie zaopatrywał w meble i w ra­my dla wszystkich świętych.

Niech mi pan to sprzeda.

Nu? a obraz?

Można z obrazem, chociaż on mi wcale

niepotrzebny.

Trzymałem się, niestety, metody przyjętej przez wszystkich zbieraczy.

Po długich dysputach na ten temat, że na calem Podolu nikt takich ram mieć nie bę­dzie, bo artysta dawno już umarł, zdecydo­wał się wreszcie ustąpić mi to arcydzieło za rubla*).

Zapłaciłem rubla, kazałem zdjąć obraz ze ściany, nożem delikatnie podniosłem, szkło i wysunąłem portret Kościuszki z ram.

Gospodarz przypatrywał się, co to dalej będzie.

Wyjąwszy portret, owe piękne ramy, tak

%

*) Około 5 złotych.

wysoko cenione przez gospodarza, wręczy­łem .mu wraz ze szkłem.

Nu, pan przecie kupił.

Kupiłem... ale podaruję panu, gdyż nie mogę zabrać z sobą.

Portret zaś Kościuszki, zwinąwszy w ru­lonik, schowałem do mego podróżnego ku­ferka.

Żyd długo cmokał i kiwał głową, a wątpię, czy zrozumiał, o co mi chodzi.

Ruszyliśmy wreszcie w dalszą drogę z Ruwimem.

Podróż była nie bez przygód. Ciekawość moja je wywołała. Chcąc zrobić koniecznie coś inaczej niż wszyscy, zapragnąłem jechać wzdłuż Dniestru.

Ruwim, doświadczony człowiek, bez ogró­dek powiedział:

Na co panu szukać nieszczęścia? Tfu na niego! Tfu!

Dlaczego?

Jakby tam dobrze było jechać, toby wszyscy jeździli.

Dlaczegóż źle? — nalegałem.

Proszę pana... w niektórych miejscach rzeka nie zamarza zupełnie, w innych prze­ręble porobili i ryby łowią. Czy to tak trud­no o biedę, co?

Trafiło to do mego przekonania i zanie­chałem projektu.

Ale miałem inny w pogotowiu. Prawy

brzeg Dniestru jest bardzo malowniczy. Widziałem z miasta, że się tam wiją jakieś drożyny nad przepaściami, zapragnąłem te- . dy brzegiem rzeki dostać się do Soroki.

Ruwim i teraz oponował. Tłumaczył, przekonywał, że tam dobrej drogi niema, że droga nad przepaściami idzie, że co zimy są wypadki śmiertelne. Ale młodość jest od­ważna, bo nie zna niebezpieczeństwa. Poje­chaliśmy tedy już dobrze po obiedzie. Dro­ga z początku była, ot sobie, tylko ciężka, z góry na górę. Co kilkadziesiąt kroków sa­nie potrącały o kamienie. Nareszcie — bęc!

i wylecieliśmy wszyscy w śnieg. Nic nam się nie stało. Konie oswojone zatrzymały się przy uderzeniu sanek, my wstaliśmy, otrzą­snęli śnieg z futra, wsiedli i pojechali dalej.

Widziałem, że Ruwim był niezadowolony.

Droga była coraz gorsza. Wąska, górzy­sta, z zatokami.

Prędko dojedziemy do Soroki? — spy­tałem go.

Jak tędy pojedziemy, to, daj Boże, rano.

Zamilkłem. I Ruwim milczał. Jechaliśmy

milcząc, znowu może godzinę. Ja rozgląda-

u

łem się po okolicy, cudownie pięknej, zawinię­tej jak w całun, w jasną, iskrzącą się od słońca powłokę śnieżną. Zachodzące słońce kładło ró­żowe blaski po szczytach gór. Z prawej stro­ny piętrzyły się wzgórza, z lewej strony spady biegły aż do Dniestru, a dołem sinawa płaszczyzna rzeki wiła się, jak wstęga i w mglistej dali ginęła. Byłem zadowolony, że wybrałem tę drogę. Śliczna, daleka per­spektywa zimowego krajobrazu, pozwalała .długo nasycać się widokiem.

Piękne wrażenia przerwane zostały nagle.

Zjeżdżając z góry, sanie poszły w zatokę, uderzyły o kamień, i znowu wszyscy razem znaleźliśmy się na śniegu. Tym razem sytu­acja była groźniejszą. Uniknęliśmy nie­szczęścia, dzięki szczęściu. Sanie nasze wy­wróciły się na prawą stronę, pod górę. Gdy wstałem ze śniegu i począłem się otrzepy­wać, spojrzałem na lewo. Mimowoli dreszcz mnie przeszedł. O krok jeden od sań zwisa­ła prostopadle przepaść, pewnie na jakie- 150 albo 200 metrów, wprost do Dniestru. Niegdyś była w tem miejscu barjera, ale, jako ślad po niej sterczały tylko dwa słupki na dwóch końcach przepaści.

Ruwim stał milczący przed saniami i na mnie patrzył.

Za pozwoleniem pana, ale ja dalej nie pojadę. • i ! I I

Dlaczego?

Ja chcę żyć... ja mam żonę i dzieci...

Namyślałem się, co robić, a Ruwim cią­gnął dalej:

Teraz dzień, a co będzie w nocy?

Widząc moje wahanie się. dodał:

Rano ludzie kości nasze zbierać będą.

I ja miałeim dosyć wrażeń. Nie chciałem

dla wrażeń tracić życia.

Naradziwszy się wspólnie, ujechaliśmy jeszcze kawał drogi, znaleźliśmy jakąś dro­żynę boczną i wyjechali pod górę w kierun­ku stepu. Dobiliśmy wśród kopnej drogi do traktu, a później konie raźnym kłusem równą drogą ruszyły do Soroki. Już noc za­padała, gdyśmy z Sorockiej góry zjechali do miasta. Licha, uboga mieścina, niegdyś na trakcie tatarskim, dziś w kącie siedzi. Jedyną jej sławą były jarmarki na woły, na które zjeżdżali się kupcy z lesistych oko­lic Podola. 1 tutaj dzień jeden i dwie noce spędziłem, delektując się miejscowymi pro­duktami Mołdowanów: mamałygą, bryndzą, we Lwowie zwaną „majową“ albo „węgier­ską“ i kwaskowatem winem, przypominają- cem szwajcarskie, a zwane „wymorozkiem“.

Wino, trzy kopiejki*) litr czyli kwarta,-na­turalne, czyste, doskonały materjał do wy­robu prawdziwego Burgunda. Nikt tu nie fałszuje wina, bo się nie opłaci, łałszowane drożej kosztuje niż naturalne.

Mieliśmy wracać do Mohylowa tak zwa­nym traktem, wielką drogą, łączącą Sorokę z Mohylowem, wiodącą stepem. Jeszcze w Soroce wspomniałem memu Ruwimowi, że niedaleko Mohylowa musi być przy dro­dze wielki słup kamienny. Przypomniałem sobie, że pomnik cecorski widziałem w albu­mie Napoleona Ordy. Czemuż dziś taki ry­sownik się nie znajdzie! Ileżby to pamiątek mógł uratować od zapomnienia. Nawiasem powiedziawszy, gdy przed ośmiu laty zwie­dzałem siedliska kozackie od Kijowa do Czehrynia, Subotowa i szukałem towarzysza rysownika, nikogo nie znalazłem.

Wypytywałem ludzi — mówił jeszcze w Soroce Ruwim — o ten słup. Jest, jest, nie­daleko traktu.

To mi go pan pokażesz — rzekłem.

Dobrze.

Rano około 8-ej wyjechaliśmy z Soroki. Mróz był siarczysty, co się zowie. Droga

*) Około 15 groszy.

równa, gładka, jak po stole. Ogromna śnie­żysta płaszczyzna stepowa tak była przepo­jona słońcem, że błyszczała, jak szkło, mi­gając złocistemi i srebrzystemi promykami, jakby ktoś na niej brylanty rozsypał.

Nie wiem, jak długo jechaliśmy, dość, że Ruwim odezwał się:

Tu będzie karczma... Trzeba się za­trzymać, ja zapytam, gdzie to ten „słup“ stoi. Już ze dwadzieścia lat, jak w tej stronie nie byłem. Dobrze nie pamiętam.

Dojechaliśmy wreszcie do owej karczmy. Stała samotna przy gościńcu wśród bez­brzeżnej, białej, iskrzącej się płaszczyzny śniegowej. Wyglądała z daleka, jak kopicą siana na stepie. Przy niej ani ducha żywego.

Wysiedliśmy z sań i poszli do środka.

Ot, karczma, jak tysiące innych, lepsza trochę od innych. W wielkiej frontowej izbie na prawo, w rogu było okratowane grubemi drewnianemi sztachetami sanctu- arium arendarza. Mówiąc zwykłym języ­kiem, była to komórka wielkości 2 i pół do 3 metrów kwadratowych, od spodu deskami oszalowana, z góry w kraty zaopatrzona, a wiodły do niej równie niewybredne drzwi, na hak wewnątrz zamykane. W komórce owej stała beczka z wódką, -zydelek, na któ­

rym pan arendarz mógł przesiadywać, przy beczce szeregiem ustawione różnej wielko­ści naczyńka blaszane i szklane dla wymia­ru gorzałki, a na półeczce, do ściany przy­piętej, leżały bułki i obwarzanki. Tu, gdy bywało dużo a głośnych gości, pan arendarz zamykał się, odbierał pieniądze przez kra­ty — naprzód, a potem wydzielał każdemu w^edług chęci kupującego, a swojej sprawie­dliwości — przepalankę.

Ażeby czemś upozorować nasze wejście, kazałem dać furmanowi kieliszek gorzałki, dla siebie dwa jaja na twardo, bo innych nie było, trochę soli i usiadłem przy długim a wąskim stole, przy oknie stojącym. Ru- wim rozmawiał z arendarzem, ja rozgląda­łem się po wielkiej sali kasynowej, prze­znaczonej dla przypadkowych gości. Uwagę moją zwróciły dywaniki, któremi ściany pod oknami, na wysokości siedzeń były ob­ciągnięte. Były to tak zwane kilimki w de­senie wschodnie, o łamanych linjach, w dwóch kolorach: czarnym i żółtym wy­rabiane. Robota gładka, delikatna, czysta. Nić mocno skręcona, była podobną raczej do konopnej lub lnianej niż wełnianej.

Widziałem, że arendarz w czasie rozmo­wy z Ruwimem spoglądał na mnie zukosa,

jakby chciał sobie zdać sprawę z osoby mo­jej i przyczyny niezwykłej ciekawości.

Wreszcie zagadnął:

To pan chce ten „słup“ widzieć?

Tak jest.

Zamilkł i brodę gładził.

Niedaleko przy drodze — rzekł od nie­chcenia.

Pan areindarz mówił łamanym językiem rosyjskim, Ruwim jeszcze po polsku. Nale­żał do starej generacji Żydów.

Z kiepska malowniczą arogancją, oparty

o szynkwas, pan arendarz rzucał spojrzenia zukosa na mnie.

Ażeby przerwać milczenie, spytałem:

Pan nie wie, na co ten „słup“ tam po­stawiany?

Nie. Stoi sobie, to stoi, niech stoi.

A co ludzie starzy gadają o tem?

Nu, co mają gadać Nic.'Słup, to słup, co tu gadać.

Źle, myślę sobie. Nic z niego wydobędę. Postanowiłem zagadnąć z innej beczki:

Starzy ludzie pisali, że na tych polach kiedyś wielka bitwa była.

Dlaczego nie, może była. Kto to pa­mięta?

Na Cecorskiem polu — 2

17

Nagle odskoczył od szynkwasu i z rado­ścią zawołał:

A zoj! A zoj! Tak jest! Starzy ludzie zawsze prawdę mówią. Była Litwa... Tu kie­dyś chłopi z Sawek bili się o grunty.... Tak się bili. aj, aj... Pokłóli się widłami, porą­bali się siekierami. Sam sprawnik z Soroki przyjeżdżał...

I tyle tylko mówią?

Nu, albo to mało?

Taki mnie smutek i gorycz ogarnęły, że już dłużej rozmawiać z Żydem nie chciałem.

Zapłaciłem, i pojechaliśmy. Nie wiem, czy dłużej, jak godzinę jechaliśmy. Spoglą­dałem ciągle na lewo, czy nie zobaczę owe­go „słupa“. Nareszcie w mgle słonecznej do­strzegłem niewyraźne kontury niby budyn­ku jakiegoś, niby dzwonnicy.

Panie Ruwim, czy to nie „słup“ zdale- ka widać?

Ruwim kołnierz barankowy odchylił tro­chę i w oślepiającą jasność śniegu, w dale­kiej perspektywie mgłą zakończoną, wpa­trywać się począł.

Tak, to wun, wun — odrzekł.

Jechaliśmy dalej, a ów „słup“ coraz wy­raźniej rysował się na jasnem tle połysku­jącego śniegu.

A jakże się do niego dostać?

To sztuka!

Istotnie nie mała to była sztuka. Kazałem wolno jechać i patrzyłem, czy gdzie droży­ny jakiej nie obaczę, ażeby można było do­stać się do owego „słupa“. Ani śladu!

Biała, jasna, błyszcząca aż do oślepienia pokrywa śniegu, była wszędzie jednaką. Cisza stepowa wisiała dokoła nas tak wiel­ka, że, zdaje się, byłoby słychać lot ptaka w powietrzu. Dwa tylko punkty odcinały się> w jasności śnieżnej1 kolumna, której kształty stawały się wyraźniejsze, i niewiel­ki dębowy lasek, który żółtą barwą tworzył wybitny kontrast ze śnieżną płaszczyzną stepową. Przekonawszy się, że dojazdu nie­ma do „słupa“, kazałem furmanowi zatrzy­mać konie.

Nu, a teraz co? — zapytał Ruwim zdzi­wiony.

' — Pójdziemy piechotą do „słupa“.

Niebardzo pododał mu się ten projekt, ale, widząc, że ja z sanek wysiadam, wysiadł także.

Od drogi do pomnika było kilkaset kro- ków.

Śnieg był tak głęboki, że literalnie brnę­liśmy po kolana, posuwając się powoli na­

przód. Stawałem, wypoczywałem chwilkę i znowu szedłem. Młodość moja pokonywała łatwo przeszkody. Ruwim ledwie się wlókł, ale czuł się w obowiązku iść za mną.

Gdyśmy stanęli u stóp wielkiej mogiły, na szczycie której stał pomnik. Ruwim odezwał się:

Nu, dosyć! Co pan jeszcze zobaczy? Trochę kamieni i nic więcej.

Zamiast odpowiedzi, poszedłem dalej.

Stojący na szczycie mogiły pomnik przedstawiał się, jako czworoboczna kolum­na ścięta. Podnóże jego otaczały ciernie, które rosły bujnie i znaczną część mogiły pokrywały. Przedarłszy się przez nie, sta­nąłem wreszcie u stóp pomnika i począłem przyglądać się jemu. Rozpadał on już się w gruzy, ale widoczne jeszcze były kontu­ry. Na fundamencie z dzikiego, miejscowe­go kamienia, wznosił się duży czworobok z cegły, na jakie trzy metry wysoko. Na szczycie brzoza, zwykła towarzyszka ruin, już była zapuściła korzenie. Obszedłem pomnik dokoła i szukałem napisu. Nie było go już niestety, pozostały tylko ślady: wklę- śnienia w murze, przeznaczone widocznie na tablicę z napisem. Ale tablicę już wyrwała złośliwa ręka dzikiego człowieka.

I to było wszystko, co na Cecorskiem po- . łu pozostało z chwały polskiej.

Stojąc na szczycie mogiły śród ciszy i ja­sności stepowej, wodziłem wzrokiem po tem smutnem polu bitwy. Nieco na zachód, da­leko na płaszczyźnie śniegowej, migały żółte kity oczeretów i bladym szafirem połyski­wało zwierciadło rzeczki. Naprawo nieco żółciły się, nieopadłe jeszcze liście młodego dębowego lasu.

Nie było wówczas tego lasu — pomy­ślałem. — Gdyby był, nie byłoby może klęski, bo stałby się on oparciem dla nas.

Otóż i ciekawość moja była zaspokojona. Z wielkiej sławy i poświęcenia się jednych, z warcholstwa drugich, nic nie pozostało więcej nad kupę rumowisk.

W milczeniu wycofaliśmy się tymi samy­mi śladami z pod pomnika i wsiedli do sa­nek. Z milczenia mego musiał odgadnąć Ru- wim, że nie prosta ciekawość wiodła mnie przez te śniegi.

Gdyśmy już ruszyli, odezwał się:

Nu, niech mi pan powie, co to jest ta­kiego ten „słup“?

Opowiedziałem mu pokrótce smutne dzie­je pomnika. Siedemdziesięcioletni starzec pa­miętał lepsze czasy. Opowiadanie moje wy-

wołało widocznie w jego umyśle szereg wspo­mnień, szereg myśli, nieujętych w żadne rozu­mowanie, umiał się tylko zdobyć na wykrzy­knik:

Aj~aj-aj~aj! Co się dzieje na świecie!... Odtąd Ruwima, pola Cecorskiego i Mohy- lowa już nie widziałem.

UCIECZKA Z NIEWOLI TATARSKIEJ.

(Opowiadanie z XVII-go stulecia).

Wracałem właśnie pod wieczór z Suboto- wa konno wraz z Teterą, który na ów czas przy Hetmanie C z eh ryńskim bawił, drogą, wiodącą pod górą zamkową, gdy ujrzeliśmy tuż przy zjeździe z zamku do miasta tłum ludzi, którzy dokoła otaczali kogoś. I my zatrzymaliśmy się i z koni zsiedli.

A Tetera pyta:

Co to za zbiegowisko?

Kilku ludzi w jeden głos odpowiada z tłu­mu:

Z jasyru... do myru...

Byli to jeńcy tatarscy, którym udało się powyżej Kudaku przez Dniepr przeprawić się i Dzikiemi polami przemknąć się do Czehryńskiego zameczku, skąd straż, lę­kająca się podejścia i zdrady, na dwór het­mański dla rozprawy ich wiodła.

Zbliżyliśmy się do jeńców. Było ich dwo­je: młody Tatar i Tatarka. Stali milcząco, za uzdę konie trzymając, i nie bez trwogi spoglądali dokoła na tłum, z niedowierza­niem ku nim zwrócony, tembardziej że Ta­tarka mówiła idobrze po polsku, i Tatarzyn ladajako odpowiadał. Oboje mówili, że po­chodzą z Wołynia i prosili, aby ich do wła­dzy odprowadzono.

Poznawszy Teterę, tłum się rozstąpił. Nie rozpytując o nic, Tetera kazał straży prowa­dzić ich za sobą na Dwór hetmański, aby tam wypytać: kto zacz są, skąd i jak się tu .dostali.

Szliśmy tedy piechotą do Dworu, a za na­mi owi zbiegowie wlekli się, konie ze sobą prowadząc. Twarze ich były smutne, zczer- niałe od słońca, suknie potargane, wymię­te, snać długą a niewygodną drogę przeby­ły. Konięta, na których przyjechali, ledwie nogami wlokły — skóra i kości. Szły, obo­jętne pochyliwszy łby ku ziemi.

Gdy do izby poczekalnej weszli, Tetera, ulitowawszy się nad jeńcami, kazał im na ławie usiąść. A jam z ciekawości nie odstę- stępował Tetery, nie bez nadziei i o mojej Zofce czegoś się dowiedzieć.

Tetera najpierw zwrócił się do Tatarki:

Skąd pochodzisz?

Z Wołynia... Wzięto mnie w Trockiem mona sterze w* Kijowie... Nazywam się Zo- fja Peretiatkowiczówna...

Gdym to usłyszał, zemdlałem i stoczyłem się z ławy na ziemię, jak długi. Gdy mnie wodą zlewać poczęto, wróciłem do przytom­ności i straciłem mowę. Czułem tylko, że łzy, jak groch staczają mi się po twarzy. Nikt nie wiedział, co za przyczyna była te­go zamięszania. Wreszcie zdołałem wykrzy­knąć: I !

O Boże! Wielkie jest miłosierdzie Two­je... Dziecko... Zofko moja...

Porwałem się na równe nogi i przytuli­łem głowę moją do twarzy dziecka.

Wracasz cudem, moja detynko droga, opłakana już... opłakana... ale wymodlona u Boga.

Radość moja i wzruszenie obecnych przy­czyniły się do tego, że przez chwilę zapo­mniano o drugim jeńcu.

A ty jak się nazywasz? — zwrócił się do mnie Tetera.

Hulanicki...

O, biedny mój przyjacielu! — zawoła­łem — czemuż ty nie dożyłeś tej radości, ja­ką Bóg mnie obdarzył!

Zabrałem Zofkę do siebie, a Hulanickim zaopiekował się Tetera.

Jakim cudem dostali się do Czehrynia, opowiedział Hulanicki, a ja ze słów jego spisałem dla potomności, aby wiedziano

o naszych męczarniach i chwalono Boga mi­łosierdzie.

*

* *

Dzieckiem byłem, gdym się dostał do nie­woli tatarskiej. Tatarzyn, który mnie po­chwycił i wiódł obok siebie na siodle, nie sprzedał mnie. Żydzi, którzy handel brań- cami prowadzą, nie kupują dzieci, chyba wyjątkowo ładne płci żeńskiej, a wtedy chowają je dla haremów w Bakczysarajn lub dla baszów. Naród to ostrożny. Dzieci, wyrwa­ne od rodziców, tęsknią, płaczą i z różnych chorób umierają przedwcześnie; skąd czę­sto zamiast zysków mają straty. Tatarzyn, którzy mnie pochwycił, miał na stepie, za Perekopem, niedaleko tego miejsca, gdzie do morza wpada Mius, swoje gospodarstwo niewielkie: trzysta owiec i kilkanaście kla­czy. Pastuch był mu więc potrzebny.

Rosłem przeto na stepie wraz z dwoma je­go synami przez wiele lat, i statarzyłem się.

Odprawiałem namaz po mahometańsku i po­woli zapomniałem mowy ojczystej. Pa­miętałem tylko pacierz, który rano i wieczo­rem cicho odmawiałem. A gdym był sam na stepie z moimi baranami, tom się ku Polsce zwracał, modlił się głośno i płakał, błagając miłosierdzia bożego. Mijały długie lata. Smutek mój łagodniał i tylko w*nocy, gdym z psem razem sypiał przy stadzie, mając nad sobą niebo gwiaździste, śnił mi się często dom ojcowski i matka, gdy mnie uczyła składać ręce i modlić się, prosząc o zdrowie i szczęście caej rodziny. Co nocy śniło mi się co innego: moje zabawy dziecinne, ście­ranie się z rówieśnikami w palanty, wyciecz­ki z ojcem w pole na gniadym kucyku, •przechadzki w ogrodzie. Na wiosnę śniły mi się kwitnące jabłonie w sadzie, a ja z dziecinną radością dotykałem blado-różo- wych płatków i całowałem je. Śniły mi się bzy kwitnące i jaśminy pod oknem matki i zdawało mi się nieraz, że słyszę głos ojca lub matki, który woła ku mnie: „Wra­caj../4 Zrywałem się wówczas na równe no­gi, a szczekanie przestraszonych psów przy­pominało mi, gdzie jestem.

I tak mijały lata za latami!

W sąsiedztwie naszem miał swój ułus bo-

gaty Tatarzyn Ali-bej, Posiadał tysiąc owiec, pięćdziesiąt klaczy i dwadzieścia wielbłądów. Pastwisko, jak oko sięgnie, na­leżało do niego. Co roku orał kawałek ca­lizny i prosem obsiewał, a na wyprawę do Polski po zdobycz wynajmował konie Tata­rom, którzy własnych nie posiadali, a brał za to połowę zdobyczy.

Otóż, lat temu kilkanaście przywiózł Ta­tar do Ali-beja dziewczynkę, nic więcej nie udało mu się pochwycić. Ali-bej miał już lat z pięćdziesiąt, ale dziećmi nie obdarzył go Pan Bóg.

Jakże się tem dzieckiem podzielimy?— spoglądając na bladą wychudzoną dziew­czynkę, pytał. Cóż ja z nią będę robił? Daj mi trzy barany i zabierz sobie.

Ali-bej ulitował się nad dzieckiem, dał trzy barany, a dziewczynkę zabrał do swego na­miotu.

Gdy się trochę uspokoiła, poczęli się koło Ali-bej a kręcić żydzi, którzy niewolnikami w Kaffie handlowali. Bardzo się im ten to­war podobał, ale Ali-bej sprzedać nie chciał. Nie mając dzieci własnych, przyzwyczaił się do dziewczyny.

Widywałem ją nieraz zdaleka i choć ubra-

t

ną była zwyczajem tatarskim, zdawało mi się, że musi to być polskie dziecko.

Gdy już podrosła, co rana przychodziła do zagrody, gdzie pasły się klacze, do udo­ju i co rana dwie konwie mleka odnosiła do namiotu. Postanowiłem raz, niby niechcący, zajść jej drogę.

Widziałem, w krzakach cierniowych ukry­ty, jak dźwigała dwie pełne konwie mleka, a, zmęczona, postawiła je na ziemi.

O Boże! Jakże jestem zmęczona! — zawołała.

Zbliżyłem się do niej i nie wiedziałem, jak przemówić — po polsku możebym nie potrafił, po tatarsku nie chciałem. Zdoby­łem się tylko na dwa wyrazy:

Polak jestem.

Zamiast odpowiedzi, jakby się przelękła słów moich,, pochwyciła gwałtownie kon­wie i szybko podążyła w kierunku ułusu

Ali-beja.

I tak poznaliśmy się.

Ona przychodziła codziennie doić klacze, a ja spędzałem wtedy swoje barany jak najbliżej, ażeby się z nią zetknąć. I rozma­wialiśmy o Polsce, o naszych stronach, krewnych, znajomych. Ja uczyłem się od niej mowy ojczystej.

Mijały lata . Mówiliśmy nieraz ze sobą

0 tern, jak się z tej niewoli tatarskiej wy­dobyć. Trudno było. W Perekopie siedział żyd celnik tatarski, który czujnem okiem na wszystkie strony patrzył. Można byłoby przez płytkie zatoki morskie przedostać się na szlak tatarski, wiodący do Moskwy. Gdy­by się udało przemknąć niepostrzeżenie, z jednej niewoli wpadlibyśmy w drugą, al­bo zginęli na stepie lub stali się zdobyczą kozaków tatarskich czy wilków stepowych.

Lepszem wydawało się nam próbować drogi przez Perek op. Gdyby nam udało

przemknąć się przez straż perekopską, cze­kał na nas wiodący dzikim i bezludnym ste­pem szlak Murawski, wielki cmentarz, za­siany kośćmi uciekających z Krymu do Pol­ski niewolników.

Ale postanowiliśmy szczęścia próbować

1 wydostać się przez Perekop. Lepszem wydawało się nam zginąć na stepie niż mar­nie dokończyć życie w Tatarszczyźnie. Cho­dziło o to, ażeby obejść straż perekopską. Dopomógł nam wypadek. Pewnej nocy od­łączyło się od stada pięć klaczy Alirbeja i przez zatokę morską w step uciekło.

Ali-bej był w wielkiem poszanowaniu u baszy perekopskiego. Pojechał sam do

niego i oświadczył, o co rzecz chodzi, żąda­jąc certyfikatu dla dwucli służebników, których miał zamiar wysłać na poszukiwa­nie klaczy. Szczęście chciało, że w tym właśnie czasie był u baszy w interesie cel­nik żydowski i o zaginięciu klaczy wiedział. Basza kazał wydać certyfikat, ale żaden ze sług jechać nie chciał, bo wycieczka była niebezpieczna, a odszukanie klaczy wątpli­we.

Oświadczyłem się z chęcią zastąpienia go, zapewniając, że klacze znajdę, bo wiem w! jakiim kierunku poszły, byłe-by tylko przed Ali-bejem nie przyznawał się.

Umówiliśmy się próbować szczęścia w ucieczce. Towarzyszkę moją przebrałem po męsku po tatarsku, .wybrałem dwa najwy- trwalsze konie, żywności w torbę i dwa mie­chy skórzane wody.

Puszczono nas bez przeszkody za bramę. Jechaliśmy tedy powoli, kierując się ku północy i pilnie przyglądając się śladom. Dokoła nas, jak oko zajrzeć mogło, sła­ła się płaszczyzna stepowa, a widać było wszędzie złocisty kobierzec spalonej od słoń­ca i wiatru trawy. Gdzie niegdzie spo­tykało się kilka krzaków cierniowych, któ­re, jakby z bojaźni przed spieką słoneczną,

Na Cecorskiem polu — 3. 33

przytuliły się do siebie. Ani drzewka ni­gdzie, ani źródła wody. Nawet wiatr ucichł i nie chciał chłodzić naszych spalonych w słońcu twarzy. Lękaliśmy się tylko, aby konie nam nie padły w drodze, bo wtedy już tylko śmierć pewna. Słońce wisiało nad nami, jak kula ognista, jak wielkie płonące ognisko, z którego żar spływał na nasze rozpalone głowy.

Śród ciszy słonecznej widzieliśmy tylko gromadkę sępów, które towarzyszyły naszej podróży, *na żer czekając, a krzyk ich zło­wrogi zdawał się .przemawiać do nas strasz­liwym głosem: śmierć... śmierć... śmierć...

Zatrzymywaliśmy się przy krzakach cier­niowych dla odrobiny cienia, dla trochę chłodu, dla wypoczynku koni. Orzeźwiwszy usta odrobiną wody, dawaliśmy trochę ko­niom. Więcej dbaliśmy o pragnienie koni niż

o własne. Byliśmy śród stepu, gdzie tyLko widać było błękitne niebo i złocistą pożół­kłą trawę. Woda była dla nas jedynem zbawieniem i życiem. Trzeba ją było oszczędzać dla niewiadomego jutra i dla na­dziei ujrzenia ojczyzny.

Rozjuczone konie uwiązawszy clo krza­ków, szliśmy w step, ażeby suchej trawy na- skubać dla koni. Stanowiliśmy z nimi nie-

\

rozerwalną całośc, od nicli w znacznej mie­rze zależało nasze życie i wyzwolenie. Ko­nie miały tylko suchą trawę za pożywienie,

a my trochę prosa, ser owczy i suszoną na słońcu baraninę.

Na drodze naszej, oprócz towarzyszą­cych sępów, ani żywego ducha nie spoty­kaliśmy. Wszystko, co żyło, skupiało się w pobliżu siedzib ludzkich. Na szlaku na­szym bezdrożnym i bezwodnym spotykaliś- my tylko tu i owdzie suchą gałązkę ciernio­wą, rzuconą może ręką rozpaczliwą, jako ślad dla tych, którzy tą drogą śmierci wę­drować będą lub białe kości ludzkie przez sępy może zgubione.

Nocowaliśmy zwykle pod krzakami cier- niowemi, a noc przynosiła nam nie wypo­czynek, lecz trochę odświeżenia. A gdy się niebo wyiskrzyło, szukałem zmęczonem okiem Wielkiej Niedźwiedzicy i wpatrywa­łem się w jej paszczę, nachyloną ku ziemi. Od Tatarów wiedziałem, że łeb jej wskazy­wał Polskę, a zad prowadził w głąb Mo­skwy.

I tak minął dzień jeden, i minął drugi, a w podróży naszej nic się nie zmieniło- nad nami spokojne, ciche, lekko przymglone szafirowe niebo, a przed nami równa i gład­

ka stepowa płaszczyzna, pokryta trawą zło­cistą, spaloną w słońcu. Pogoni*nie lękaliśmy się wcale. Tatarzy rzadko zapuszczali się na bezwodny i bezludny szlak Murawski. Kto n-a tę drogę wyjeżdżał, tylko śmierci szukał. Ze smutkiem patrzyliśmy na nasze miechy, w których tylko na dnie odrobina pozostała wody. Nie piliśmy już sami, jeno ko­niom wlewali po trochę w pyski, aby pragnie­nie zagasić. I nas z braku wody siły opuszczać poczęły. Aby wszakże koniom ulżyć, szliśmy piechotą, daremnie zmęczonem okiem szu­kając obłoczka na niebie, któryby nam kroplę deszczu przyniósł. Wiatr nie musnął naszej twarzy, rosa nie dawała świeżości, kropla deszczu nie gasiła naszego pragnie­nia. Cicha rozpacz ogarniać nas poczęła. Je­chaliśmy w milczeniu, poruszając niememi wargami, ale nie było nawet śliny, aby je odwilżyć.

Przy odpoczynku południowym konie wy­piły ostatnią kroplę wody i szły już tak po­woli, że lada chwila paść mogły na rozpa­loną żarem słonecznym ziemię. Zdawało się, że zgasł w duszy naszej ostatni promyk nadziei.

Uczuwszy, że koń ledwie plącze nogami, zsiadłem, aby mu ulżyć. Szedłem zgnębio­

ny, smutny, z głową pochyloną ku ziemi, oczekując śmierci z rezygnacją beznadziej­ną.

Podniósłszy głowę do góry, krzyknąłem nagle:

. — Woda!’ w^oda!

Imć panna Zofka spojrzała na mnie z przerażeniem. Krzyk mój zdawał się krzy­kiem szalonego. Naokół, oprócz nieba i ste­pu nic nie było widać.

A ja wołałem, przejęty dziwną, nieznaną mi radością. Zdawało mi się, że dziki, pusty, smutny złocisty step śmiał się także i cieszył się moją radością. Przejęty uczuciem szczę­ścia, upadłem na kolana i, głowę schyliwszy z pokorą ku zeschłej trawie, zawołałem:

Boże wielki, dzięki Ci za życie! Alłach, Ałłach kerim!

Gdy podniosłem się i chciałem podzielić się radością moją z Imć panną Zofką, spoj­rzałem na nią i zasmuciłem się. Patrzyła na mnie wzrokiem napół przytomnym i przygasłym, jak dopalająca się świeca, i przeraziłem się. W tem niemem spojrzeniu wyczytałem fatalny wyraz: śmierć. Wargi miała spieczone od skwaru słonecznego, a oczy w niemem spojrzeniu utkwiła we mnie pytająco.

A u mnie przez usta jeden tylko wyraz się wyrywał:

Woda! woda!

Podniosłem rękę do góry z niemym ge­stem. Górą nad głowami naszemi przelaty­wał sznur dzikich kaczek.

Ptaki lecą! — zawołałem radośnie.

Imć panna Zofka spojrzała w górę, a usta

jej blade złożyły się do uśmiechu ledwie do­strzegalnego. Twarz jej wyrażała powątpie­wanie i smutek.

Do wody lecą! — zawołałem. — Nie­daleko bvć musi...

*

- Od starych Tatarów, którzy za młodu w stepach bezwodnych włóczyli się, wiedzia­łem, że ptaki, lecące w pewnym kierunku były niewątpliwą wskazówką, że w tamtej stronie jest woda. Wierzyłem w to szczęście, ale męczyła mnie myśl, czy siły nasze star­czą, czy konie nie padną śród spieki. Byłby to koniec naszych nadziei. Imć panna Zofka także omdlała srodze, a niemoc usta jej .zamknęła.

Zatrzymaliśmy się śród stepu, aby koniom dać wypoczynek, a miałem jakąś cichą na­dzieję, że się zdołamy uratować. Wpatry­wałem się w niebo, śledząc kierunek lecą­cych ptaków, aż mi z oczu znikły.

Zdjąłem próżne miechy z koni i wycią­gnąłem z nich ostatnią kroplę wody, które- mi odwilżyłem usta Imć panny Zofki i ko­niom do zamkniętych pysków z trudem wla­łem po kilka kropel.

Konie położyły się na zeschłej trawie. Le­żały, łbami ziemi dotykając, ale nic nie ja­dły. My usiedliśmy w ich cieniu i tak mil­cząco czekaliśmy śmierci, albo wybawienia.

Wypocząwszy, ruszyliśmy dalej bardzo powoli, jak idą skazani na śmierć, aby bodaj

o chwilę jedną życie sobie przedłużyć. Ko­nie z największym wysiłkiem ledwie plą­tały nogami. Po drodze gęściej spotykaliś­my krzaki cierniowe i powietrze wydawało się nam jakieś świeższe i łagodniejsze.

Nagle spostrzegłem, że konie nastroszyły uszy, jakby nasłuchiwały niedosłyszalnego jesziczie głosu i raźniej iść poczęły. Radość we niniie wystąpiła. Nad głowami naszemi szum się uczynił, podniosłem głowę i ujrzałem le­cącą czaplę.

Bogu niech będzie chwała! — zawoła­łem. — Blisko już... blisko... zbawienie na­sze. Bóg jest wielki! — wołałem w uniesie­niu — chronił nas od Tatarów stepowych

i od- śmierci z pragnienia ochroni.

Nic jeszcze nie było widać na płaszczyź-

%

nie stepowe], ale dolatywał uszu naszych gwar niewyraźny, ślad życia. Zbliżaliśmy się do wody. Czuliśmy ją wpobliżu, ale oczy nie oglądały jeszcze, a usta spragnione ostatnim wysiłkiem woli tęskniły do niej.

Wzrokiem wytężonym wpatrywałem się w szafirową głębię nieba, zlewTającą się ze złocistą barwą stepu, nic, nic, nic, zawsze to samo.

Nagle wydało mi się, że na płaszczyźnie dostrzegłem ciemną smugę, niby z ziemią złączoną.

Chmury się podnoszą — myślałem. — Boże! Boże! ześlij nam Twoją wodę niebie­ską, która da nam życie.

Smuga zarysowała się coraz wyraźniej.

To nie chmury... — myślałem ze smu­tkiem. — Może jaki baj rak stepowy, jakaś bałka... Co chce, niech będzie, byle trochę cienia, trochę świeżości, kroplę wody...

Wytężałem wzrok w przestrzeń słoneczną.

Nie, to nie las...

Nagle nad tą smugą oczy moje blask ude­rzył.

Woda! — krzyknąłem z dziką radością.

Przypomniałem sobie opowiadania starych

«

tatarskich włóczęgów stepowych, którzy mówili, że na szlaku Murawskim, w pół

dnia drogi od Kudaku znajduje się jezioro, -które Tatarzy nazywają świętem. Kto zdą­ży do tego jeziora, ten już się wybawił od niechybnej śmierci.

Konie ruszyły raźniej i widzieliśmy już wyraźnie wielkie zwierciadło wody, okolo­ne zielonemi ramami tataraków i czerwonej wikliny, zwanej tawołgą, a z tego zielonego obramienia dolatywał gwar ptactwa.

'Gdyśmy się do brzegów zbliżyli, zdjąłem z koni łęczyki i juki i puściłem wolno. Wi­działem zdaleka, jak pokładły się w wodzie, chłodząc się z rozkoszą.

Nabrałem do tykwy wody, dałem się tro­chę napić Imć pannie Zofce, a potem twarz jej i głowę odświeżyłem. Potem padłem twarzą do ziemi i zawołałem ze wzrusze­niem, radością przepełnionego serca:

Błogosławiona bądź, wodo, która życie przynosisz! Błogosławiony niech będzie Bóg, który stworzył źródło, z którego wy­tryskasz! Błogosławioną niech będzie ra­dość życia, którą nam przynosisz!

Nie czuliśmy ani głodu, ani zmęczenia. Woda wróciła nam siły. Wiedziałem, że stąd tylko pół dnia drogi do Kudaku, ale trzeba było dać wypoczynek koniom, bo od nich, jak i od wody zależało nasze życie.

O dalszej podróży pod noc mowy być nie mogło. Trzeba było tu przepędzić noc jed­ną albo i dwie, bo konie pomęczone mogły paść w pół drogi. Wiedziałem, że nocleg w stepie nie zawsze bywa bezpieczny. Tata­rów nie obawiałem się, ale wilki błąkały się gromadami nieraz, a kto na bezwodziu uni­knął śmierci, mógł ją znaleźć pod kłami w ile ze mi. Ale nie było wyboru: konie, zi sil wybite, leżały nieruchome i milcząco od­mawiały posłuszeństwa. Wybrałem przeto nad samą wodą miejsce dogodne. Byłem pewny, że wilki od strony wody nas nie na-, padną, ale od stepu. Narwałem przeto moc trawy suchej i ułożyłem ją w półkole, na trawę nakładłem kupę tataraku i oczeretu, różnych badyli suchych, a Iinć panna Zofka, przyszedłszy trochę do siebie, uśmiechała się milcząco, patrząc, jak błahemi przeszkoda­mi zamyślam bronić się od wilków. Konie dla bezpieczeństwa przyprowadziłem do tej twier­dzy i tręzlami do oczeretu przywiązałem. Nie było obawy, aby ich kły dosięgły, ale ostroż­ność i do tego uciec się kazała. Na skubałem trawy na stepie i przed nimi położyłem, a z ra­dością spostrzegłem, że jeść poczęły.

Bóg nas prowadzi do dobrego końca — myślałem.

Gdy się już noc zbliżyła, wykrzesałem ognia i one suche trawska stepowe, odgra­dzające nas od stepu, zapaliłem. I tak przez całą noc tliły się powoli, czasem płomie­niem wybuchając. Trochę baraniny, jaką mieliśmy jeszcze, upiekłszy nieco w popio- le, służyło nam za wieczerzę, a urda (świe­ża bryndza owcza) za najlepszy przysmak.

Na wszelki przypadek wziąłem był ze so­bą mój garłaczyk niewielki, który służył do odstraszania wilków od stada i opatrzyłem go na noc. Podsypałem świeżego prochu na panewkę, poprawiłem krzemień pod kur­kiem i tak całą noc siedziałem, jak na war­cie. Gdyby wilki zdołały przeskoczyć przez ogień, garłacz byłby nas nie obronił, ale Bóg był litościwszy niż moje przewidywa­nia. Tej nocy Imć panna Zofka spała spo­kojnie i dobrze. Wschodzące słońce, zaj­rzawszy jej w oczy, obudziło ją. Była spo­kojniejsza, rzeźwiejsza i żartowała sobie z mojej obawy przed wilkami. Konie, wy­kąpawszy się, poszły w step i pasły się do­brze.

Mieliśmy po południu w drogę wyruszyć. Napełniłem miechy wodą i począłem roz­glądać się za końmi. Jeden pasł się spokoj­nie, drugiego nie było. Rozpacz moja nie

miała granic. Poszedłem w step na poszuki­wanie. Wiedziałem, że to na nic, jakby ktoś pod niebem ptaka szukał. Wróciłem bez ko­nia. Zdecydowałem się nazajutrz rano wsa­dzić Imć pannę Zofkę na tego, który pozo­stał, a sam piechotą miałem jej towarzyszyć. Innej rady nie było. Ale to zmuszało nas do spędzenia jeszcze jednej nocy nad jezio­rem. Jąłem się tedy znowu gromadzić ba­dyle, i trawę, i oczerety, aby na noc zapalić.

Gdy tak się mozolę nad układaniem tego wszystkiego, słyszę od wo.dy- radosny głos Imć panny Zofki:

Koń się znalazł.

Spojrzę ku jezioru, aż widzę wlecze się konisko przez oczerety i tataraki cały bło­tem wymazany, a on drab, znalazłszy spo­kojne i ustronne miejsce, położył się i wy­poczywał. Ażeby drugi raz figla nie spła­tał, wziąłem go na tręzlę i do oczeretu przy­wiązałem.

Przyszła noc: zapaliłem moją twierdzę, a sam przykucnąłem do ziemi w swoim gar- łaczem.

Już może było po drugich kurach,’ zdrze­mnąłem się trochę, a obudziwszy się nagle, ujrzałem na kilkanaście kroków o,d ogniska błyszczące ślepia wilcze. Stał i przypatry-

«

wał się, jak iskry z ogniska od czasu do czasu wylatywały w górę. I patrzyliśmy milcząco na siebie. Konie niespokojnie po­ruszać się poczęły. Był to samotnik, włóczący się po stepie.

Stanął ostrożnie zdaleka od ogniska i bły­skał świecącemi się oczyma. Ile razy snop iskier wysypał się ku górze, wilczysko cofa­ło się o kilka kroków wstecz, potem zbliżało się znowu. I tak patrzyliśmy sobie w oczy milcząco. Jam trzymał mocno w garści mój garłacz i byłem gotów każdej chwili rzucić mu między ślepia siekance, któremi hojnie naładowałem lufę, alem wyczekiwał. Wilk zniecierpliwiony czekaniem, ociężałym swo­im krokiem obchodził ognisko, a, zbliżyw­szy się do wody, nawracał i znowu stawał naprzeciw mnie.

Dla Imć panny Zofki zrobiłem niby na­miot: na trzech wielkich łodygach suchego oczeretu rozpiąłem mój kurtak, pod głowę podłożyłem łęczyk i próżne miechy, bo wi­działem, że strasznie potrzebowała spoczyn­ku. To też spała mocno, nie podejrzewając, że na straży jej snu czuwa mój garłacz i chciwe kły stepowego wilka.

O moim śnie ani mowy oczywiście być nie mogło. Brzask szarzeć poczynał, a wytrwałe

wilczysko wciąż się kręciło koło ogniska. Już też mi i badyli suchych, i trawy, i ocze- retu brakło, aby je podsycać.

Nagle znudzone wilczysko podniosło łeb do góry, paszczę szeroko otworzyło i poczę­ło wyć przeraźliwie. ,

A zdechłbyś, tatarski synu! — zawo­łałem. 1! ;

Wycie to obudziło Imć pannę Zofkę.

Nic, nic — rzekłem — niech Waćpanna śpi spokojnie.

Znać domyślała się, jaki to ptaszek śpie­wa, bo porwała się na równe nogi, ale też i wilk, doczekawszy ranka, truchtem w step podążył.

Bogu dzięki — zawołała Zofka — że ko­ni nie pokaleczył.

A ja dodałem:

Gorzej byłoby, gdyby ich półtuzina zja­wiło się.

Ranek przy wodzie wydał się nam rajem śród stepu. W powietrzu panowała świe­żość, od zarośli nadbrzeżnych i tataraków dolatywał gwar budzącego się ptactwa. Ra* dość i wesołość wstąpiły do duszy mojej. Zwracałem się do wschodzącego słońca

i dziękowałem zarówno Bogu mojemu, jak

i A ł łachów i za wybawienie.

Napełniwszy miechy świeżą wodą, pokrze­pieni na ciele i duchu, ruszyliśmy w dalszą drogę, błogosławiąc święte jezioro, które nam wróciło życie i nadzieję.

Przed zachodem słońca dojechaliśmy do Dniepru, do przewozu powyżej Kudaku.

Stanęliśmy nad' brzegiem bezradni. Ni­gdzie żywej ¡duszy nie widać. Myśleliśmy nad tern, jak się przedostać na drugą stronę, gdy na przeciwnym brzegu ujrzałem kilku jeźdźców. Była to straż kozacka. Zacząłem wołać, co sił starczy. Usłyszeli snać nasze wołanie, bo po chwili znikli, a w półgodzi­ny może potem ujrzeliśmy niewielką czaj­kę, płynącą ku nam, a w niej siedziało i wio­słowało dwóch kozaków z samopałami za plecami. Zatrzymali się daleko od brzegu

i wołali ku nam:

Kto zacz jesteście i czego chcecie?

Odpowiedziałem:

Z jasyru uciekamy.

Wnet czajka przybiła ,do brzegu. Kozacy wysiedli i poczęli nas wypytywać. Opowie­działem, jak było. A wtedy stary kozak rzecze:

Macie szczęście, Lachy, żeście się ani z wilkami, ani z Tatarami aż do świętego jeziora nie spotkali.

Na Cecorskiem polu — 4. 49

Poczęli radzić, jak nas przewieźć na dru­gą stronę.

Musimy im po tatarsku urządzić prze­prawę — rzeki stary kozak.

Nie wiedziałem, jaka to będzie przepra­wa, ale trzeba się było na wszystko zgodzić.

Kozacy mieli ze sobą siekiery, niedługo się namyślając, jęli się rąbać nadbrzeżną wiklinę i w pęki wiązać, a potem te pęki wiązali ze sobą, aż utworzył się niby po­most jakiś zielony. Gdy jeden był gotów, poczęli wiązać drugi.

Jam na to patrzył, nie rozumiejąc, jak się zakończy. Gdy już wszystko było gotowe, młodszy kozak spytał mnie:

Czy konie macie mocne?

A starszy na to:

Kiedy szlak Murawski nogami zmie­rzyli, a wilkom i sępom się nie dali, to i Dniepr przepłyną.

Poczęli tedy owe wiązki wikliny do ogo­nów Końskich wiązać, a gdy się to stało, starszy powiada:

Kładźcie tu, co macie.

#

Położyłem łęczyki i miechy.

Siadajcie — powiada — i trzymajcie się ogonów końskich.

Wprowadzili nam konie do wody i uzda­

mi związali je, ale tak swobodnie, że każdy mógł płynąć, nie dotykając drugiego, potem długi sznur przywiązali do uzdy. Wówczas dopiero zrozumiałem w jaki sposób ma się odbyć nasza przeprawa. Młodszy, ujął sznur w rękę, starszy odepchnął łódź od brzegu

i znaleźliśmy się na pełnej wodzie. Stary kozak skierował łódź ukośnie, tak że pra­wie z biegiem wody i czajka nasza, i konie płynęły bez wysiłku.

I tak dotarliśmy szczęśliwie do brzegu, prawie do samej strażnicy kozaczej.

Tydzień cały cieszyłem się moją dzieciną drogą. A że Chmielnicki trzymał mnie przy sobie, obiecując ciągle dać odpowiedz JWPanu Kasztelanowi, postanowiłem wy­prawić ją do domu i na ten cel wyrobiłem był u Wyhowskiego list bezpieczeństwa

i dwóch kozaków do asystencji.

Przed wyjazdem zjawił się u mnie Hula­nicki, który także z Zofką wracał, mając na­dzieję, że od księży Dominikanów swoje ro­dzinne siedlisko odbierze.

Powiada tedy do mnie:

Pan Bóg opiekował się Imćpanną Zof- ką, a mnie też miał w łasce swojej. Zbliżył

' ♦ V

nas na tatarskich koćzowiskach, przez step -bezwodny i dziki wiódł razem...

Padł mi do kolan i uścisnął je mocno. r-V Niechże Wasza Miłość pozwoli, abyśmy razem przez resztę życia wędrowali... Wi­docznie Bóg przeznaczył nas sobie.

Bogiem a prawdą powiedziawszy, urado­wałem się tym oświadczynom. Ścisnąłem go za głowę i rzekę:

Niech was Bóg szczęśliwie i dalej wspólną drogą prowadzi do chwały swojej.

Wyprawiłem ich z błogosławieństwem na Wołyń.

ŚMIERĆ ŻÓŁKIEWSKIEGO.

0

Młody cesarz turecki Osman miał różne żale do Rzeczpospolitej Polskiej. Wyprawy kozackie na czajkach aż do Synopy i Trape- zuntu docierały, a niedawno zapędzali się aż pod Konstantynopol; Lisowczycy nisz: czyli posiadłości Betlen-Gabora, który się uznawał za lennika cesarza tureckiego. Nie- podobały mu się także przyjazne stosunki Rzplitej z Wołoszczyzną, której egzystencja wisiała zawsze między Turcją a Polską. Ale wołoscy hospodarowie, naciskani przez Tur­ków, udawali się pod opiekę Polski. Nie było to tajemnicą na dworze sułtańskini; Betlen - Gabor, tytułujący się królem wę­gierskim z ramienia cesarza tureckiego, cią­gle szeptał do ucha wezyrowi -Ali-baszy

o zdradzieckich zamiarach wobec Turcji

mołdawskiego hospodara GratianTego i do

i

A «■* •

zemsty przeciwko Rzplitej młodego ambit­nego Osmana podburzał.

Przez hospodara mołdawskiego i przez konfidentów carogradzkich wiedziano do­brze na dworze Zygmunta 111, że Turcja sposobi się do wojny z Polską, a cesarz Osman odgraża się, że sam na czele wojska stanie. Chodziły wieści, że hordy Krymska i Nogajska już się do wspólnej wyprawy na Polskę sposobią.

Przy takim nastroju wojowniczym na dworze cesarza tureckiego można się było niechybnie spodziewać wojny z Padysza­chem; chodziło o to, czy czekać na miejscu wkroczenia w nasze granice tej całej mu­zułmańskiej hałastry, czy też rozpocząć ofensywę i wojnę prowadzić na lennych ziemiach cesarza, w Mołdawji. Tak czy ina­czej posiadłości wołoskie nie uniknęłyby ciężkich następstw wojny. Gratiani, pod którym Betlen-gabor dołki kopał w Kon­stantynopolu, nie był pewny ani stolicy swo­jej ani życia.

Obiecywał tedy, w razie gdyby Polska zdecydowała się na rozpoczęcie wojny z Turcją, dostarczyć 25.000 żołnierza. Odpcr wiadała ta obietnica intencjom Hetmana W. K. Żółkiewskiego, tembardziej że i kozacy,

którzy swemi rabowniczemi napadami i za- chadzkami na morze, nie mało przyczyniali się do burzenia się żółci tureckiej, obiecy­wali wziąć udział w wojnie. Wszystko to było w myśl Hetmana, rozpoczęcia wojny zaczepnej z Turcją. Udało mu się także pociągnąć ku tej imprezie panów wołyń­skich, którzy woleli najazd na tureckie po­siadłości, niż czekać Turków i Tatarów u siebie w domu.

Ale przygotowania do wyprawy szły opornie. Panowie dostarczyli bardzo nie­liczne hufce, które leniwie gromadziły się pod Barem. Zaciągi szły też opieszale, tak że zebrało się zaledwie 8.000 żołnierza, a w tem garstka kozaków, zamiast obiecy­wanych licznych tysięcy ochotników. Sahaj- daczny, który najwięcej okazywał ochoty, siedział na Niżu, jakby nie wiedział, co się święci.

Turcy stawiali się butnie: żądali wytępie­nia kozaków, zniesienia mast ukrainnych. Gdy w Konstantynopolu o Ukrainę rzucano kości, Sahajdacziiiy i Borodawka kłócili się

o to, kto lepszy, a o wojnie z Turkami za­pomnieli.

Intrygi Bellem-Gabora przeciwko Gratia- ni‘emu ziwyciężyły wreszcie. Uznany został

jako zdrajca, którego należy z tronu hospo- darskiego usunąć. Z wiosną tedy 1620 roku Iskander-basza wyruszył na Mołdawję, aże­by zdradzieckiego hospodara ukarać. Gra- tiani nie czekał przybycia Turków, tylko umknął ze swej stolicy, błagając o pomoc Żółkiewskiego.

Przyszła chwila stanowcza: albo trzeba było czekać Turków i Tatarów w domu, al­bo przeciwko nim wystąpić. Żółkiewski, nie czekając na zwiększenie się wojska, na po­czątku jesieni wyruszył ku lassom, stanął obozem na starem obozowisku polakiem, nad Prutem i otoczył się taborem.

Nadciągnął Iskander-basza, a wziął sobie do pomocy Tatarów i zbieraninę Betlen-ga- bora. Gratiani, zamiast 25.000 — przypro­wadził tylko 600 ludzi uzbrojonych. Roz­poczęła się uporczywa kilkudniowa bitwa: ani Polacy nie mogli pokonać Turków, ani Turcy nie zdołali rozerwać taboru polskie­go. Hetman, widząc, że siły nieprzyjaciela są zbyt wielkie, postanowił cofnąć się ku granicy polskiej.

Niepowodzenie w^ojenne wzbudziło nieu- kontentowanie w cofającym się taborze.

«•

$

*

* >Y

W taborze hetmańskim zapanowało zmie­szanie.

Wpadliśmy w pułapkę — odzywały się głosy.

Rozbił tabor! W stepie szukać ratunku!

Było to wyraźne nawoływanie do buntu, do ucieczki. To, co mówili głośno towarzy­sze, odbijało się cichem echem śród żołnie­rzy wyczerpanych i zmęczonych bezustanną czujnością i odpieraniem szarpaniny Tata­rów, wieszających się na wozach taboru. Ledwie kto głowę wychylił, syczała mu nad uchem strzała Nogajca lub Krymca. W nocy zagony tatarskie napadały na pasące się woły i zawsze coś urwali, tak że rano trze­ba było skrócać tabor. AV dzień skrzyp wo­zów, poryk głodnego i spragnionego bydła hałasem napełniały powietrze i siały dokoła przerażenie, zwiększone harcującemi dokoła kupami Tatarów. Snuły się przy taborze, jak sępy, wróżąc śmierć.

Odwrót posuwTał się powoli ku Dniestro­wi. Nadaremno wszyscy spoglądali w stro­nę Mohylowa, szukając jakiejkolwiek od­sieczy. Żadne echo nadziei nie dolatywało z tamtej strony.

Już półtora dnia drogi dzieliło ich od

Dniestru. W nocy w tylnej części taboru zrobił się nagle hałas.

Hetman drzemał, oparty o szablę w małym polowym namiocie. Drzemał w poręczystem składanem krzesełku i czekał aż kur obozo­wy ,da znak ruszenia taboru.

Hetman podniósł głowę i niespokojnie na­słuchiwał. W otworze namiotu ktoś stanął. Głucha ciemność panowała dokoła.

Kto to?

Ja, ojcze...

Co się stało? Co to za hasło?

Kozacy rozerwali tabor i w step ucie­kli...

Hetman przyjął tę wiadomość milcząco, jakby jej oczekiwał, tylko lewą dłonią gło­wę sobie mocno ścisnął.

Kto tam jest?

Jego Miłość Hetman polny pilnuje, aże­by żołdactwo nie wymykało się.

Gratiani jest?

Jest... ale cały jego orszak na nogach... Strasznie hałasują i pokrzykują na hospoda­ra... Dwa swoje działka zagwoździli...

Żółkiewski westchnął i rzekł:

Niechże mi konia wnet podadzą.

Siadł i począł powolnym krokiem objeż­dżać tabor, uspokajając, że rychło staną na

ziemi ojczystej. Ale zamiast radości, dolaty­wały go z ciemności pomruki niezadowole­nia. Usiadł tedy znowu na swojem połowem krześle, czekając świtu, a osiodłanego konia kazał pachołkowi trzymać przy namiocie.

Za taborem była głucha cisza nocy. Kupy wieszających się przy taborze Tatarów zni­kły, jakby kędyś w stepie wypoczywały, do nowej szarpaniny się sposoŁiąc.

Za namiotem słychać było szeptaną roz­mowę.

Kto to? — krzyknie Hetman.

Zasłona namiotu odchyliła się i na tle czar­nej nocy ukazała się postać jakaś.

Kotwicz jestem... na rozkazy Waszej Mi­łości.

Cóż tam znowu nowego?

Gratiani wymknął się z kilkoma boja­rami, a wślad za nim Wołochy uciekają.

Zadumał się stary Hetman.

Taka Boża wola... Ale lepiej mieć zdraj­ców za taborem, niż w taborze.

Jaki mam rozkaz? — odezwał się Ko­twicz.

Wnet się tam stawię — rzekł Hetman.

Ujrzawszy ruch ku cofnięciu się znanego mu jeszcze z wojny moskiewskiej towarzy­

sza chorągwi pancernej Kotwiczą, rzekł krótko:

Poczekaj — i zamilkł.

Widzisz, co się dzieje... jesteśmy o dzień jeden zaledwie oddaleni od progów ojczy­stych, a Bóg wie, czy miłosierdzie jego poz­woli nam te progi przekroczyć. Niezgoda i fanaberje swoich groźniejsze są niż szarpa­nina tatarska. Upadli zupełnie na duchu... Gdyby jakakolwiek pomoc z za Dniestru...

Rzekłszy to, zamilkł.

Uradziliśmy wczoraj z Jego Miłością Hetmanem polnym, aby posłać wiadomość do Mohylowa... co mają, niech tu wyślą... bo­daj jedną chorągiew, aby się odgonić Tata­rom, zanim Skinder-basza nadciągnie.

Tu znowu do Kotwiczą się zwrócił.

Znam odwagę Twojej Miłości... Prze­pływałeś Dniestr pod Smoleńskiem, a Dniestr nie szerszy od Dniepru... Opowiesz, coś wi­dział...

Rozkaz, Mości Hetmanie... Koń mój wy­trzyma... Tatarów na stepie niema... noc cie­mna... Stąd ćwierć mili niema do Dniestru, a za Dniestrem Bronnica, stamtąd na dwa strzelania z łuku Mohylów...

Hetman słuchał w zamyśleniu, i rzekł krótko:

Jedź z Bogem.

Los zawistny nie pozwolił Hetmanowi do­czekać spokojnie rana. Ledwie Kotwicz od­jechał, zjawiła’ się pod namiotem deputacja z Koła rycerskiego.

Na czoło deputacji wysunął się znany krzy­kacz i zawad jaka, dobrze zaprawiony na awanturnika w służbie cara Dymitra, Kry- czyński i rzekł hardo:

Źle jest, Mości Hetmanie... idziemy na pewną zgubę... Kozacy nie chcieli bić się z Tatarami... Wołosi uciekli... tylna część taboru rozbita... Hetman polny nadaremnie pragnie związać wozy, nie ma ani łańcuchów, ani wołów... połowa z paszy nocnej nie wróciła...

Hetman stał wyprostowany i z nachmurzo- nem czołem słuchał.

Wiem o tem wszystkiem — rzekł, — ale i to wiem, że na wojnę nie tylko trzeba iść z wiarą i nadzieją w zwycięstwo, ale z ser­cem mocnem, któreby niepowodzenie mężnie znosić umiało. Ojczyzna jednakowo nagra­dza zwycięstwa, jak i nieszczęścia dla niej wycierpiane, tam — powodzenie, tu — moc ducha. Jesteśmy u kresu naszej drogi powro­tnej... Dajcie żołnierzom, Mości panowie, przykład waszej wytrzymałości i hartu...

*».. ^^._

i-s- '>:••'

Szmer powstał śród deputatów. Dały się słyszeć skargi.

Nie widzimy innego wyjścia, jak sko­rzystać zbliskośei granicy i do domów wró­cić.

Tatarów niema... poco mamy wlec się taborem... ani bić się nie możemy z pożyt­kiem, ani bronić się...

Żółkiewski, wysłuchawszy, rzekł twardo:

Proszę Wasz mości ów natychmiast na swoje stanowiska wracać. Radzić w niebez­pieczeństwie należy nie do żołnierza, lecz do wodza. On jest odpowiedzialny przed su­mieniem i ojczyzną. W czasie mego hetmano- wania nigdy jeszcze żołnierz z pola bitwy nie uciekł. Gdy się tylko rozwidni, zwołam radę wojenną, która postanowi, czy mamy iść dalej taborem, czy tabor rozwiązać.

Skinieniem głowy pożegnał deputację.

Ledwie świt się uczynił, Żółkiewski zwołał radę wojenną, zaprosiwszy hetmana polne­go, księcia Koreckiego i kilku doświadczeń- szych oficerów.

Wbrew życzeniu hetmana postanowiono tabor wołowy rozwiązać, a dalej podążać ta­borem konnym. Wkrótce wyjaśniła się omyłka: co lękliwsi poczęli wymykać się

w pojedynkę. Żółkiewski, mimo podeszłego wieku, z konia nie zsiadał.

Zaledwie trzytysięczny oddział niedobit­ków posuwał się nieco raźniej. Ani Węgrzy Betlen-gabora, ani Tatarzy nie nacierali, krą­żąc zdaleka i jakby czekając na jakieś wzmocnienie się. Już w przededniu, o<ł przy­łapanego tu i owdzie języka, dowiadywano się, że nadciąga Skinder-pasza. Jeszcze kil­ka godzin* i błyszczałby przed nimi Dniestr, jako zbawienie.

Ledwie wojsko ruszyło z noclegu, ujrzano od strony Mohylowa pędzącego Tatara. Le­ciał wprost, jakby naoślep, na czołową kolu­mnę wojska i jakąś białą szmatą w ręku wy­wijał na znak poddania się. Już ten i ów rusz­nicę na niego skierował, gdy on Tatar na głos wołać począł:

Hetman! Hetman!... do Hetmana.

Dawał znak, że chce z Hetmanem mówić.

Tak krzycząc, podjechał pod same czołowe szeregi ,wołając.głośno:

Z dobrą nowiną do Hetmana!

Rozbroiwszy go, stawiono przed Hetma­nem.

Był to rzeczywiście Tatar z Waki, Sobo­lewski, który oddawna w polskim stroju chadzał i był na służbie zamkowej w Barze.

Przebranego w strój tatarski, wysłano z po­leceniem, ażeby dotarł do cofającego się z wojskiem Hetmajna i oświadczył, że od­siecz zcłąża już do Mohylowa i lada godzina przez Otaki w step wyruszy.

Hetman zdjął kołpak z głowy i rzekł głośno:

Chwała niech będzie Bogu, Zbawicielowi naszemu. Otrąbić tę wiadomość przed woj­skiem.

Ale w wojsku już nurtowało znużenie i nie­chęć. Głośno poczęto mówić, że to wykręt Hetmana, który sam sposobi się do ucieczki i czeka tylko sposobnej chwili, aby umknąć do domu i dlatego, zamiast jechać w kolebie, siodła się trzyma.

Gdy ta wiadomość doszła do Hetmana, zwo­łał na postoju południowym wszystkich ofi­cerów ku sobie.

Z woli króla Jegomości i Rzeczpospoli­tej wyruszyłem, aby bronić honoru i całości Ojczyzny i króla, albo zwyciężyć, albo zgi­nąć, ale zawsze z żołnierzem, wiernym złożo­nej przysiędze na posłuszeństwo. Chodzą głupie, a uwłaczające czci mojej pogłoski, ja­kobym, ratując swoje życie, miał zamiar opu­ścić wojsko. Mości Panowie! Jeśli, mimo wie­ku mego, nieopuszczam siodła, to dla tego,

ażebym żołnierzom dał przykład wytrwania w służbie i obowiązku. Nie chcecie, abym siedząc na koniu ulżył mojej starości, pójdę piechotą. Nieraz za dni mojej młodości i siły wodziłem piechotą wojsko do zwycięstw i chwały i teraz, gotów jestem iść z wami do końca, jaki nam Bóg przeznaczył.

Powiedziawszy to, pchnął szablą własnego konia, który u nóg jego się zwalił.

Pomruk poszedł śród zgromadzonych.

Umiałem nieraz zwyciężać i chwały oj­czyźnie przysparzać, jeśli przeto taka wola Boża, to i umrzeć dla niej potrafię.

Skinął ręką w stronę zgromadzonych.

Proszę zająć swoje stanowiska... za pół­godziny dam rozkaz otrąbić wymarsz.

Hetman, głęboko wzruszony, usiadł na swojem żołnierskiem krzesełku i wypoczy­wał. Przyszedł ksiądz Piotr, kapelan woj­skowy, syn i kilku z otoczenia Hetmana. Roz­mawiano o odsieczy, która lada cli wiła na­dejdzie i o tem, że w nocy już może staną w Otakach.

Oby na nas tylko na przeprawie pohań- cy nie uderzyli... Niepodoba mi się ta cisza

ze strony Tatarów.

Dano sygnał do ruszenia. Hetman, widocz­

nie osłabiony mocno, szedł pieszo, podtrzy­mywany przez syna i księdza Piotra.

Nagle usłyszano ze wszystkich siron ogłu­szający krzyk:

Ałłach! Ałłach — i wysypywać się po­częły kupy Tatarów, zasypując wojsko strza­łami z łuków, niewiele szkody wyrządzając.

Nasi odstrzeliwali się ostrożnie, nie zatrzy­mując się. Wreszcie kupy tak się zgęściły na froncie, że tabor trzeba było zatrzymać, aby dać odpór.

To przygrywka tylko — zauważył Het­man. — Wstrzymują nas, aby dać czas nadą­żyć Skinder-baszy.

Niedługo na to trzeba było czekać. Z tyłu wojska odezwały się działa.

Zrozumiano niebezpieczeństwo- od Dniestru zamknęli drogę Tatarzy, z tyłu zaatakowali Turcy. Pozostała tylko walka rozpaczy. Nie­którzy szablą próbowali utorować sobie dro­gę do Dniestru. Gdy tyły wojska opierały się naporowi Turków, z boków i z ' frontu uderzyli Tatarzy tak szczelną kupą, że zł>ite w je,dną masę wojsko polskie, nie mogło się skutecznie bronić. Ledwie nie o pierś z pier­sią walczono.

Kantemir, chan Nogajski, od frontu natarł, gdzie garstka wybranych otoczyła starego

Hetmana, broniąc go pod natarciem Tatarów. Ale Nogajcy odrazu spostrzegli, że w tem miejscu wisiała przed chwilą chorągiew het­mańska, domyślali się przeto, że Hetman w tem miejscu być musi i podwoili natarcie na orszak, otaczający Hetmana.

Jeden z Tatarów poznał Żółkiewskiego, bro­niącego się, stojąc na ziemi i zarzucił mu ar­kan na szyję, ale pętla rozluźniła się i za­dzierzgnęła się w pół ciała Hetmana.

Runął na ziemię skrwawiony, a Tatar po­wlókł go ze sobą za koniem, krzycząc radoś­nie:

Hetman! Hetman! Najzłośliwszego giau- ra mam na arkanie!

I w step pędził, wlokąc za sobą na półży­wego hetmana.

Gdy się to działo na froncie, konnica turec­ka klinem uderzyła na tyły wojska, a Tata- rzy Krymscy i Nogajscy wyłapywali na ar­kan każdego, kto tylko dostatniej był ubrany, spodziewając się okupu, a w panicznym stra­chu wymykających się żołnierzy szablami . siekli.

Rozpoczęła się ucieczka jazdy w kierunku Dniestru, którą panika jeszcze bardziej po­większyła. Step cały przemienił się w nieby­wałe widowisko goniących się wzajem lu-

dzi luf) ścierających się ze sobą. Wszystko to się działo przy odgłosie wystrzałów armat­nich, przy brzęku szabel, wrzasku Tatarów, któremu wtórował poryk bydła i jęki ran­nych. W ciągu godziny kilkotysięczny od­dział polski został rozbity, wymordowany i rozproszony.

Nadjeżdżający Kantemir ujrzał Tatara, wlokącego na arkanie Hetmana. Kazał go od­wiązać i bezbronnego postawić przed sobą. Stał przed nim z szyderczym uśmiechem, trzymając szablę do rozmachu, w twarz Het­mana patrzył.

Nie będziesz więcej niepokoił Padysza­cha. , I • ! . *

1 « ;

Hetman zdołał tylko wyszeptać:

Boże! Bądź miłościw nad duszą moją.

W tej chwili świsnęła szabla Kantemira,

a głowa hetmana potoczyła się ku niemu.

Tatar odskoczył, jakby się głowy jeszcze lę­kał, potem tknął ją spisą i ociekającą jesz­cze krwią podniósł z triumfem do góry. Potrząsał nią i krzyczał:

Będziesz ozdobą chwały Padyszacha...

Na stepie Cecorskim wsiąknęła krew pol­ska, pozostały kości polskie i pozostała pa­mięć, że ta krew była przelana za chrześcjau- stwo i dla spokoju świata.

* i

i *- •

Kiecly zbudowany został zamek kijowski, zwany także litewskim albo litewsko-pol­skim, nie wiemy. Dotychczas braknie zu­pełnie dat pewnych, na podstawie których można byłoby ustalić fakt założenia zam­ku kijowskiego. To tylko jest rzeczą pew­ną, że nie był zbudowany w okresie do- mongolskim. Wskazuje na to wyraźnie sa­ma nazwa: zamek. W książęcej epoce Ru­si nie znano tego wyrazu; nie posługiwano się nim, a miejsca obronne nosiły prymi­tywny charakter okopów ziemnych, wałów, niekiedy częstokołów, ostrokołów, parka­nów, wogóle „grodów44.

Obronnym punktem w powyższem zna­czeniu był Kijów oddawna, nieomal od czasu pierwszych książąt no^mańskich. Za Jarosława już był „grodem“, t. j. miejscem obronnem mocnem. Gdy w r. 1036 Pie-

czyngowie obiegli Kijów, miasto już miało taki .,gród“, w którym zamkną! się Jaro­sław z drużyną, a, wyszedłszy z tego „gro­du“, uszykował wojsko do walki na polu „wnie grada“. Zwyciężywszy wrogów, na miejscu zwycięstwa, w rok później, zało­żył metropolję kijowską, kościół św. Zofji. Tegoż roku (1037) powiększył okopy, ota­czające Kijów, czyli założył,, gród wielki“ i zamknął go słynną Złotą bramą, w której była cerkiew Zwiastowania Najświętszej Marji Panny. Gdy * tedy „gród“ Włodzi­mierza obejmował zaledwie dzisiejszy kwa­drat między cerkwią św. Andrzeja, św. Ba­zylego, wrotami Batyja, a cerkwią Dziesię- cinną, „wielki gród“ Jarosława szedł szczy­tem wyżyny od cerkwi św. Michała, pra­wie równą lin ją aż do Złotych wrót, stam­tąd wzdłuż Pańkowszczyzny aż do później­szych wrót lwowskich, potem wzgórzem po­nad doliną Kożemiacką aż do dzisiejszej cerkwi św. Andrzeja. Był przeto dwa razy większy od „grodu“ Włodzimierzowego. Wysokie nasypy ziemne, zamykające wej­ście do miasta, do siedziby księcia i lud­ności posiadały wielkie przykopy, zaopa­trzone w bramy, przez które komunikowa­no się z „grodem“, z miastem. Jak wielkie

byty fe wały, te nasypy, te ogrodzenia daje nam pojęcie o tern Wereszczyński, biskup kijowski. Mówi on, że było właściwie dwa zamki w Kijowie czyli „grody“ — „jeden podle drugiego, dwu braci rodzonych Kija i Szczyka, które stoją i teraz jeszcze puste, z ziemie wałami ogromnemi usypane, z nie­małym też kosztem i przewagą ludzką led- wieby ich usypał grabarzami1 za pięćkroć sto tysięcy czerwonych złotych“. (Sposób osady Nowego Kijowa 1595). Jeszcze w koń­cu XVI wieku, po tylu klęskach i zniszcze­niach przedstawiały się tak imponująco. Ze . słów Wereszczyńskiego widzimy, że utoż­samiał on okopy z zamkiem, co pośród na­szych pisarzy zdarzało się bardzo często, dając powód do fałszywych wniosków. Ża­den wszakże z pisarzy, piszących o .Kijo­wie: Berliński, Sementowski, Zakrewski, Maksymowicz, Pietrow, Żurawski (Krzyża­nowski) i inni, którzy przygodnie historją Kijowa się zajmowali, nie zwrócili należy­tej uwagi na ten1 ustęp Wereszczyńskiego, w którym on mówi o „wspaniałych zam­kach Kija i Szczyka i o okopach, pozosta­łych po nich. Czy to był wymysł Weresz­czyńskiego? Bynajmniej. Było to powtórze­niem opowiadań i legend miejscowych, kto-

re go doszły i zapisane zostały. Inaczej trudno sobie te słowa wytłumaczyć. Wie­my, że za czasów Włodzimierza tam nic nie było, żadnych budowli; Jarosław wyłączył także Zamkową górę od ogrodzenia, od oto­czenia ścianą. Było to rzeczą zupełnie na­turalną: potrzebował już więcej miejsca, więcej przestrzeni niż góra zajmowała. Wy­starczała na zamek, nie wystarczała na gród wielki. Zaniechaną przeto została, tak samo, jak wojewodowie Aleksieja Mi- chajłowicza zaniedbali zameczek, a Piotr W7ielki zaniechał stary gród kijowski i prze­niósł go na Peczersk, do fortecy. Cała ta ewolucja nie tylko nie zaprzecza istnienia odrębnej siedziby na górze zamkowej, ale ją potwierdza poniekąd. Prawidłowych po­szukiwań nikt na tej górze nie robił, ale część jej stanowi własność prywatną, część zajęta pod cmentarz. Otóż przekonano się, że cały szczyt tej góry na głębokości pra­wie 21/2 metrów, posiada pewne uwarstwie­nie różnych stopni kultury, początku wieku żalaznego i kultury greckiej, nieokreślo­nej ściśle, lecz sięgającej VI — VIII w. Wspominam o tem mimochodem tylko. Mniejsza tedy o Kija, ale było tu siedlisko ludzkie ze śladami wyższej kultury.

> •»

W czusie zdobycia Kijowa przez Batego (1240) jeszcze śladu nie było „zamku“, jako punktu obronnego, cytadeli, miejsca, gdzie- by się skupiać miała obrona. Baty rozpo­czął zdobywanie Kijowa od góry, noszącej za czasów Jarosława nazwę Perewiesiszcza, zawieszano tam siecie, w które zwierzęta ło­wiono — i od miejsca, zwanego „ogrodami“ m. w. od linij cerkwi św. Michała do Zło­tych wrót. Naprzeciwko św. Zofji, m. w. przy wylocie dzisiejszej ulicy Sofijskiej, były lackie wrota. Ztąd rozpoczęło się oblę­żenie. Bito taranami we wrota i rozkopy­wano wał ziemny. Latopis Hipacego nazy­wa ten wał „ścianą“. Walczono tedy nie w „zamku“, lecz na „ścianie“, a gdy Tata- rzy wtargnęli do grodu, usypano nowy wał koło cerkwi Dziesięcinnej i tu walczono znowu. Słowem, broniono się w okopach. Mnóstwo przykładów tego.

Zniszczono miasto, zrabowano cerkwie, ale nie niszczono wałów obronnych. Nie było komu bronić się za niemi. Dlatego też Wereszczyński jeszcze w końcu XVI w. wi­dział je i dziwił się ich wielkości. Na Za­chodzie już murowano zamki. Ruś broniła

się jeszcze ziemią.

Kiedy Giedymin w r. 1321 zdobył Kijów,

jeszcze tam zamku, w pojęciu zachodnio-eu­ropejskim, nie było. Po rozgromię tatar­skim miasto przedstawiało ruiny. Latopisiec Woskreseński wyraźnie zapisał: „mieszkań­cy rozbiegli się w dalekie strony, po gó­rach i lasach, a niektórzy ukryli się piecza­rach ziemnych“, zajmując legowiska pier­wotnego1 człowieka. Rządy tatarskie były zbyt ciężkie. „Metropolita Maksym — pi­sze mnich Ławrenty — nie chcąc znosić gwałtów tatarskich, porzucił metropolję i uciekł z Kijowa, a mieszkańcy wraz z me­tropolitą przesiedlili się do ziemi Suzdalskiej“.

Nie było komu budować zamku i bronić go. .Powoli jednak, w 20 lat po owej uciecz­ce Maksyma i mieszkańców Kijowa do Suz- dala, miasto zaczęło się zaludniać, a w roku 1321 już stawiło czoło Gedyminowi, który, podstąpiwszy pod miasto, miesiąc cały oble­gał je i zdobyć nie mógł. Aż po miesiącu dopiero Kijowianie, naradziwszy się ze so­bą, bramy mu otworzyli. Bychowiec powia­da, że „uczciwie do-grodu wjechał“, a nasz Stryjkowski, że „przez gród do zamku kijow­skiego wjechał“. Znaczyło to niewątpliwie, że przez miasto do grodu — prawdopodo­bnie do Włodzimierzowskiego ogrodzenia —

wjechał. Miejsce obronne nazywał zam­kiem.

Kijów przechodził potem różne koleje i losy. Zdobył go Olgierd i osadził syna swego Włodzimierza. Włodzimierz „nie chciał uderzyć czołem64 W. X. Witoldowi, stracił przeto „stolec kijowski44, usunął się do głuchego zakątka Kopyla, a miejsce pod koniec XV w. zajął Skirgajło Olgerdowic. „Biegał do Moskwy — pisał Latopisiec — i przebiegał swoją dziedzinę44. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w4 tym okresie mógł dopiero powstać zamek kijow­ski. Albo go zbudował sam Skirgajło, albo z polecenia Witolda, który nie tylko umac­niał granicę swoją od Tatarów, ale i Kijo­wem mocno się interesował, metropolitom kijowskim nie pozwolił rabować cerkwi, a wzmacniał panowanie litewskie, rozdając „panom44 swoim ziemie około Kijowa.

Per wszą wzmiankę o zamku kijowskim spotykamy w latopisie Gustyńskim. W 1419 r. Edyga z ramienia * Tamerlana zdobył i zniszczył monaster Peczerski, splądrował miasto Kijów, ale „zamku zdojbyć p*rze£ie nie mógł44. Gdy Michał Zygmuntowicz w r. 1442 zdobył Kijów, już bliższym był praw-

dy Stryjkowski, kiedy mówił, że „owład­nął zamkiem i miastem (grodem) Kijowem“.

Po śmierci Symeona Olelkowicza (1471) księcia kijowskiego, król polski Kazimierz zmienił księstwo kijowskie na wojewódz­two i osadził na niem Marcina Gasztolda (1471—1480). Za czasów jego rządów już zamek istniał. Ambroży Cantarini, poseł Rzplitej Weneckiej do Persji, przejeżdżał przez Polskę w r. 1473 i dwakroć był w Ki­jowie, jadąc do Persji i z powrotem. Z „pa­nem Marcinem“ widział się osobiście, był u niego na obiedzie wraz z bratem Marcina biskupem kijowskim i odjechał bardzo za­dowolony. Obiad miał miejsce w „zamku“, który jest „cały z drzewa“. W owym zam­ku mieszkał i „pan Marcin“ (1474). Potem idą głuche wieści. Dopiero za dzierżenia zamku i Kijowa przez Fryderyka Glebowi- * cza, księcia Prońskiego (1544—1551), dowia­dujemy się dużo szczegółów co do zamku sa­mego i jego położenia.

W roku 1545 odbyła się rewizja zamku kijowskiego i pozostał opis tej lustracji. Wogóle odbywały się co pewien czas lustra­cje zamków pogranicznych i dzięki temu zwyczajowi nieco szczegółów o kijowskim zamku pozostało. Jednym z takich rewizo-

rów był Michał Litwin, wysłany, jako komi­sarz do lustracji zamków, przez sejm w ro­ku 1544; i prawdopodobnie lustracja z cza­sów Prońskiego przez niego uskutecznioną została. Gwagnin, pisząc w swojej Sarmacji europejskiej, wydanej w 40 lat po lustracji za Prońskiego, o województwie kijowskiem, wspomniał o Kijowie. „Niedaleko miasta nad Dnieprem — miasto w owym czasie było na Padole — stoi dość mocny zamek, budowany z dębów, kamienia i ziemi“. Wiadomość ta wszakże sięga o wiele wcześniej niż rok 1545, gdyż rewizja Prońskiego zna tylko zamek „sosnowy“. W tym samym czasie pi­szący Wereszezyński mówi o zamku w rui­nie. A zatem przed rewizją 1545 r., o wiele lat wstecz, istniał już zamek w Kijowie.

Lustrator z r. 1545, pisze: „zamek kijowski, prawie no nowo zbudowany od dziesięciu lat, za sprawą ho- rodniezego pana Iwana Służki“. Z tej lustra­cji dowiadujemy się, że był „budowany z drzewa sosnowego, ciosanego“. Posiadał 133 „horodni“, z których każda miała prawie 4 sążni długości, „blankowanie“ dobre, gru- bemi dranicami kryte, „pomosty“ dla bro­niących zamku ludzi, na słupach, w drzwi zaopatrzone. W obwodzie swoim miał 15

wież sześciokątnych, o ścianach w zrąb cio­sanych, a tylko jedna wieża była czworo­kątna. Wszystkie wieże posiadały pomosty do rzucania pocisków z góry, górne i dolne strzelnice. Ściany zarówno wież, jak i ota­czające zamek, były gliną lepione aż do blankowania, na dwie piędzie grubości, od ziemi jeszcze grubiej. Zamek przedstawiał jakby odrębne miasteczko: posiadał dom piętrowy z drzewa, zapewne na mieszkanie dla wojewody przeznaczony, śpichlerz na skład prochu i saletry, szopę na działa, dzie­sięć sążni długości, już w czasie lustracji pochyloną nieco, pięć mniejszych budynków na składy żywności, trzy cerkwie wschodnie­go obrządku, jedną rzymsko-katolicką, ze­gar wybijający 24 godziny, studnię 30 sążni głęboką, dwa domy cerkiewne — Peczer- skiego i Pustynnego monasteru, domy kilku ziemian, między innymi Hornostajów i Rot­mistrza, 30 domków dziesiętników, a nieco niżej zamku, na stokach góry, ku dzisiejsze­mu Padołowi schylonej, były stajnie dla ko­ni i browar. Do tego zameczku, otoczonego dokoła wieżami i ścianą drewnianą, wiodły dwie bramy: jedna wojewódzka, północna, mająca wyjście dzisiejszym wąwozem hłu- boczy ckim na Padół, na Żytni targ, a dr u-

*

ga południowa — rotmistrzowa albo drab- ska, wiodąca między dzisiejszą cerkwią św. Andrzeja a cerkwią Dziesięcinną ku dzi­siejszej ul. Włodzimirskiej, na stare miasto. Prócz bram, była także furtka, na Padół, za­mknięta zawsze, a klucz od niej znajdował się u horodniczego. Wąwozem, dzielącym dwie góry, t. j. zamkową i Szczykawicę, pły­nął w owym czasie potoczek, zwany Hłubo- czycą, zasilany drugim potokiem mniejszym, Kijanką. Na llłuboczycy, w tem miejscu, gdzie góra zamkowa oddzielała się oid Szezy- kawicy, był, jak się zdaje, młynek, na po­toku zaś Kudraweć — drugi, który tylko za­mek w- mlewo zaopatrywał. Od bramy wo­jewódzkiej była bardzo kręta droga na Pa­dół, którą obowiązani byli utrzymywać i po­prawiać mieszczanie kijowscy: w zimie prze-> rąbywali ją, ażeby komunikację ułatwić. Zamek od bramy Drabskiej był najsłabiej broiniony, gdyż dotykał płaszczyzny pochy­łej, dlatego też przed bramą był rów głębo­ki, przez który rzucony most wiszący pod­noszono i spuszczano łańcuchami Ten most i bramę opatrywali ludzie, należący do mo- nasterów świętego Spasa Peczerskiego.

Nie będę opisywał i wyliczał, jakie posia­dał w owym czasie działa do obrony zamek

kijowski, jakie miał zapasy prochu, ołowiu, kul lanych żelaznych i kamiennych, dość, że bywał strzeżony dobrze. Jedna straż, mieszczańska, stała od bramy wojewódzkiej, a druga, silniejsza, od bramy rotmistrzow- akiej albo drabskiej czuwała. 10v-ciu dra­bów w dzień i w nocy, przechadzało się po blankówaniach i nawoływało do czujności. Oprócz tego była stała straż mieszczańska na Padole przed bramą wjazdową, a druga polna, czuwająca od Złotych wrót.

Władzy wojewodzińskiej, koncentrującej się w zamku podlegało całe miasto, opłacając różne podatki bądź w naturze, bądź pieniędz­mi. Przedewszystkiem wszyscy mieszczanie obowiązani byli w razie niebezpieczeństwa stawić się zbrojno pod rozkazy wojewody. Mieszczanie brali podatek „na ratusz44 od wy­szynku gorzałki, od wosk obój ni, od osadni­ctwa na ziemi miejskiej. Od każdego, kto „siadał44, brano 4 albo 5 groszy. Natomiast „pomierne44 od zboża pobierano kościół św.

np / •

I rojcy.

Na wojewodę szły pobory bardzo rozmaite. Przedewszystkiem kupcy, przyjeżdżający do miasta drogą lądową, płacili od kopy po dwa grosze, a od Wyszogrodu, bez względu na: to, jaką drogą przybywają, płacili po 4 gr.

Kupcy, wędrujący z karawanami z Turcji, z Ordy, z Moskwy płacili od kopy po dwa grosze, a przytem „pokłony“, jeżeli z Tur­cji — jedwabiami dawali, jeżeli z Moskwy — sobolami. Rzeźnicy dawali od jałowicy po groszu „na zamek“, rybnicy, którzy z obcych włości wędrowali za połowem ryb, z Mozy- rza, Mohylowa, Rohaczowa, Rzeczycy i ło­wili niżej Kijowa, dawali dziesiątą rybę, a gdy liczyć nie chcieli, układali się od każ­dej „komiahy“ (łodzi) osobno, niekiedy po 10 kóp groszy; od solonych po 3 gr. od beczki» od jesiotrów — dziesiąty jesiotr, a gdy dziesię­ciu nie było, to z każdego jesiotra grzbiet da­wano, od beczki jesiotrzyny po 6 groszy, bie- ługa szła wszystka na wojewodę. Z bobro­wych gon na Dnieprze, Rosi, Udaj u, dawa­no do zamku połowicę. Rzemieślnicy raz na rok, na Boże Narodzenie, dawali kolendę po

2 grosze, oprócz tego łucznicy — łuk, szew­cy — po parze butów, kowale — po siekie­rze, strzelnicy — po 10 strzał, rymarze, ku­śnierze, krawcy robili dla wojewody dare­mnie, cokazano. Oprócz tego 'płacono kap- szczynę od piwa i gorzałki, od każdego waru. Szły także na zamek pobory od przyjezdnych kozaków — grosz od soli i in. Nawet winnic nie brakło w Kijowie —. były dwie; jedna

przed zanikiem na górze Szczykawicy, czyli jak Wereszczyński pisał Szczykawce, dru­ga — na Wyszogrodzie. „Ale pożytku z tych winnic mało — pisze lustrator — wina nie tłoczą, winogrona tylko bywają“.

Od tej rewizji zamku przez pół wieku pra­wie głucho. Żadnych szczegółów. Napotyka­my tylko luźne uwagi. Eryk Lassota, który zawadził o Kijów w podróży swojej do Ko­zaków, szeroko rozwodzi się% nad wielkością obronnej pozycji Kijowa, pisze o jego wa­łach, cerkwiach w ruinie, nawet powtarza legendy popowskie o zamurowaniu przez W. X. Włodzimierza w cerkwi św. Zof ji żony swojej — chyba, przed powstaniem jeszcze cerkwi! — ale o zamku kijowskim ani sło­wa. Heidenstein, sekretarz Zygmunta III i Stefana, w swoich Dziejach zapisuje bar­dzo smutną wiadomość: „nad miastem panu­je zamek z drzewa, ale nie wart nawet naz­wy zamku. Zgnił prawie zupełnie i zanied­bany“. A Michał Litwin pisał o nim, że „jest znakomitą fortecą“.

W takiem stadjum upadku zamku kijow­skiego, objął biskupstwo kijowskie Weresz- czyńsJki (1580 — 1599) człowiek rozumny, przedsiębiorczy, ruchliwy, patrzący dalej niż inni senatorowie w przyszłość Rzplitej.

Budził drzemiące pod wpływem dobrobytu państwo polskie, nawoływał do kolonizowa­nia rycerstwem pustyń ukrainnych, do wal­ki z Tatarami i Turkami wspólnie z Moskwą, w celu złamania ich potęgi, słowem, prawie proroczo patrzył w przyszłość, dostrzegając niebezpieczeństwo, które w pięćdziesiąt lat niespełna po nim przyszło. On zastał Kijów i zamek w ruinie. „Zamek kijowski dzisiej­szy — pisał — jest nie tylko pusty, ale na poły zgniły44. Począł więc wołać na gwałt. Radził przedewszystkiem stary, jak mówił, zamek, czyli okopy i wały wielkoksiążęcej epoki, wzmocnić basztami murowanemi, a gdyby to było niemożliwe, z powodu braku kamienia i wapna w pobliżu, bodaj z drzewa wystawionemi, a wąły uzbroić działami i ha- kownicami. Za Prańskiego było jeszcze około 30 dział, część zabrali kozacy Nalewaj ki. część niewiadomo gdzie się podziała. Nawo­ływał do opatrzenia samego zamku, „który jest na kopcu dosyć pięknie wyniosłym, albo­wiem sam kopiec teraźniejszego zamku, jest na zwyż sam w sobie jako wierzch ratusza krakowskiego, a wszerz i wzdłuż jako jest zamek w sobie krakowski z przy gródkiem wszystkiem44 Otóż, przez porównanie, mamy po raz pierwszy określoną wielkość zamku

kijowskiego. Na przeciwległej górze, roz­dzielonej tylko wąwozem hłuboczyckim, zwanej przez Wereszczyńskiego Szczykaw- ka, od siedziby tam legendarnego Szczyka, bi­skup kijowski dopatrzył się jeszcze resztek wałów i okopów tego księcia. Góra ta, czyli, według Wereszczyńskiego, „zamek“, Szczyk, zwana już była wówczas wraz z przedłuże­niem do Kudrawca Biskupią górą, gdyż nale­żała, na mocy nadań królów polskich do ka­tedry biskupów kijowskich. Była niebez­pieczną dla zamku kijowskiego, raz z powo­du zbyt małego oddalenia, a następnie dla tego, że zamkowa góra miała naturalne po­chylenie ku Szczykawce, tak, że widać było wszystko, co się w zamku dzieje. Ażeby ją uczynić nieszkodliwą dla zamku kijowskie­go, Wereszczyński radził założyć na niej drugi zameczek — biskupi. Tym sposobem uniknęłoby się niebezpieczeństwa dla Rzptej i pozyskałoby się większą obronę miasta Przeznaczenie nie pozwoliło ziścić się tym planom, ale echa nawoływań biskupa ki­jowskiego nie przeszły bez pożytku, bodaj

względnego.

Gdy w r. 1601 dawny zameczek litewsko-

polski zgorzał doszczętnie, Zygmunt III na mocy zobowiązania do budowania zamków

obronnych (pacta con venta), postanowił ki­jowski zamek odbudować, a konstytucją sej­mową tegoż roku wzywał do współdziałania w tej robocie poddanych województwa i mie­szkańców Kijowa, obowiązanych do stawa­nia zbrojnie przy wojewodzie. Prawdopodob­ni w ciągu kilku lat po konstytucji sejmo­wej 1607 r. powstał ze zgliszcz na nowo za­mek kijowski. Przebywali tam Stanisław Żółkiewski (1622). Janusz Tyszkiewicz (1636— 1649) i Adam Kisiel (1649—1653), a po nim powstała nowa nazwa góry zamkowej: Ki- sielówka, „Kisieliwhorodok“. Jerlicz, Rusin, w swoim Latopiscu zapisał pod dniem 6-go listopada; „Pan wojewoda Kisiel na woje­wództwo kijowskie zajechał, z którym oby- watelów tegoż województwa nie mało było, co ,daj Boże szczęśliwie i pokój od bezboż­nych ludzi, które pragną, jak bestje, łakome wilcy, krwi ludzkiej, nie znając bojaźni bo­żej“. Kisiel, zjechawszy na województwo, „w zamku kijowskim zamieszkał w pustkach, nie bez strachu i odwagi zdrowia“. Nie spra­wdziły się życzenia Jerlicza. Nie długo trwa­ła władza Kisiela. Był on rzeczywistym wo­jewodą kijowskim ostatnim i ostatni z ra­mienia Rzptej na zamku siedział. Przyjecha­wszy, darmo czekał na czołobitność Chmiel-

0

nickiego, do której hetman kozacki zobowią­zał się. Już był wyruszył do Białej Cerkwi, gdy dano mu znać, że Chmielnicki jedzie. Nawrócił przeto i w zamku wspólnie nara­dzali się nad ułożeniem rejestru Kozaków. Wyjechawszy w grudniu 1649 r. na sejm, Ki­siel wrócił dopiero w początkach maja 1650 roku. Zjechał także Chmielnicki, pragnąc dowiedzieć się, co postanowiono na sejmie warszawskim. Ale ze złożeniem „poczciwo­ści Kisielowi, jako wojewodzie tych krajów, nie spieszył“. Czuł już potęgę i nie rad był uchylać czoła przed wojewodą. Może czekał na pierwszeństwo ze strony Kisiela. Dość, że były kwasy wzajemne. I dopiero w tydzień po przyjeździe „rozbójnicki hetman“ na zam­ku się stawił.

Ale bardzo butnie i groźnie. Przyjechał z pułkownikami i setnikami, za nim wtar­gnęło 2.000 czerni. Kozacy z bronią w ręku otoczyli zamek. Nie brakło nawet przyjaciół, Tatarów; 200 łuczników stanęło gotowych na

skinienie Chmielą do rabunku i morderstwa. W takiej asystencji hetman kozacki wysłu­chał sprawozdania sejmowego. Zanosiło się na burzę. Kisiel, jak zwykle# słodkiemi sło­wami upominał Chmielnickiego do posłu­szeństwa, do zaniechania buntów- i swawoli.

Hetman kozacki znał już na pamięć Kisielo- we frazesy i może w głębi duszy śmiał się, że do niedawna jeszcze potężna Rzpta, groź­na całemu Wschodowi i Kozakom, pragnie zdobywać pokój nie z bronią w ręku, lecz frazesami o miłości chrześcijańskiej. Powoli nastąpiło uspokojenie stron obu. Kisiel i Chmielnicki kilkakrotnie jeszcze mieli na­rady na zamku kijowskim, o których szcze­gółów żadnych ne posiadamy. Wreszcie 22 maja 1650 r. hetman kozacki opuścił Kijów. Kisiel został i zwyczajem wojewodów czy­nił sprawiedliwość na zamku, wieszając dla postrachu złoczyńców i rabowników. Była władza, ale nie było siły. Po wyjeździe Ki­siela z zamku i Kijowa i po rychłej jego śmierci już tylko byli nominalni wojewodo-

%

wie.

Pamięć Kisiela pozostała jednak w trady- cyi kozackiej i ludowej. Jako pośrednik między Rzptą a kozakami był popularny, a krótkie rządy jego w Kijowie nie pozosta­ły bez wrażenia. Od chwili, kiedy go nie stało, gdy zamek począł rozsypywać się •w gruzy, ludność miejscowa górę zamkową przezwała Kisielową lub Kisielówką.

Zamek kijowski posiadał jedną wielką wa­dę, jak i cały ówczesny Kijów: brak wody.

Kijowianie ratowali się — trunkami. Żartu­je sobie z tego rubasznie Wereszczyński. „Używają — pisze — brahy miasto piwa, uparzonej z prosa, która mało co jest lepsza od pomyj gorzałczanych albo schyłków piwnych z drożdżami zmieszanych. A gdyby

i tego zabrakło, dawnoby pozdychali“. A .da­lej: „gdyby onego piwa kozie nalał w gar­dło, nie doczekałaby trzeciego dnia“. Gorzał­ką kijowską, chociaż „djabłu się godzi“, „upijają się na każdy dzień, bidę swoją cie­sząc“.

Paweł z Alepo, opisujący podróż patryar- chy Makarego do Kijowa i Moskwy w r. 1653, widział jeszcze zamek „na wierzchołku gó­ry“, ale interesowały go pieczary i święci ugodnicy, poskąpił przeto opisu. W r. 1651 chwilę tu gościł Janusz Radziwiłł, ale już zaniku snać nie uważał za centrum obronne, bo się rozłożył na dzisiejszym Starym Kijo­wie i jarosławowe nasypy poprawiał, na wy­padek gdyby się wypadło bronić. Drewnia­ny zameczek już nie wystarczał. Wielkość dział i technika wojskowa czyniły go nie­użytecznym. Był tylko środowiskiem admini- stracyjnem, i to nie długo.

Z tego czasu pozostał nam jedyny rysunek, który może dawać bardzo niedokładne po-

jęcie o samym zamku i jego położeniu. Jest to epizod z wojen kozackich połowy XVII w.: zdobycie Kijowa przez J. Radziwiłła. Niezna­jomy autor tego rysunku skoncentrował akcję wojenną na Padole i z tej racji dał widok perspektywiczny na cały Padół i, tak zwaną „Górę“. Jest to nie plan, lecz rysunek, pod względem artystycznym bardzo słaby, ale pod względem topograficznym dający pojęcie o położeniu główniejszych punktów współczesnego Kijowa. Z tego powodu ma znaczenie historyczne. Otóż, w perspektywie bardzo prymitywnej z Padołu, z Obołoni, z kąta jej dotykającego Padołu, widać za­mek kijowski, zmodyfikowany o tyle, o ile potrzeba było przystosować się do nowych wymagań wojny. Jest on brdzo odmienny od tego, który istniał za czasów księcia Proń- skiego. Wież owych sześciokątnych, blanko- wania, bram niema wcale. Wszystko to w cią­gu jednego 'stulecia zgniło i runęło. Zostało tylko to, co było wewnątrz zamku: trzy cer­kwie i kościół, dom, o ile domyślić się wolno, wojewodzin, piętrowy, niedaleko bramy wo- jewodzińskiej, kilka domków urzędników zamkowych, grupa drzew — oto wszystko. Zameczek ten, otoczony zwykłym ostroko- łem, który w górnej części posiada otwory

podobne do strzelnic. Nasuwa się pytanie- czy to jest obraz prawdziwy, czy zmyślony? Logicznie rzecz biorąc, nie ulega żadnej wąt­pliwości, że prawdziwy. Czy ścisły, to inna sprawa. Od rysunku wolnoręcznego nie moż­na żądać dokładności topograficznej, ale nie można również przypuścić, ażeby rysownik, mając przed sobą widok miasta, które chciał zachować dla potomności, fałszował rzeczy widziane. Zameczek kijowski był zatem w połowie XVII w. w takim stanie niewątpli­wie, jakim go nieznany malarz przedstawił. Z. dzisiejszego stanowiska, nie miał on żadnej wartości obronnej, już był historją, symbo­lem władzy i panowania. Gdyby go muro­wano z kamienia, byłby przetrwał do ‘na­szych czasów. Ale życzeniom biskupa Were- szczyńskiego nie pozwoliły losy spełnić «się. Gnił, butwiał powoli, rozsypał się w gruzy kościół, w ruinę poszły cerkwie, na miejscu starych domów powstały nowe i miejsce, za­jęte niegdyś przez zameczek, zabudowywać się nowem osadnictwem poczęło. •

W roku 1654 Kijów przeszedł pod panowa­nie Moskwy na mocy aktu poddania się Boh­dana Chmielnickiego wraz z wojskiem zapo- roskiem pod „mocną rękę“ Aleksie ja Micha j- łowicza. Tegoż samego roku Moskwa o-sadzi-

ła tu swego wojewodę, kniazia Fiodora Sie- mi o nowie za Kurakina. Lichy zameczek pol­ski nie przedstawiał dla nowych panów żad­nej wartości obronnej: był i za mały i za ciasny. Przenieśli się oni do starego Kijowa, w okopy i wały Włodzimierzowe i Jarosławo- we, poczęli je rozszerzać i budować nowe forty. Jak ta robota postępowała, ile każdy z wojewodów carskich zbudował nowych „wywodów“ (bateryj), ile sążni usypał wału, jakiemi miejscowościami je prowadził, to już do historji polsko-litewskiego zamku nie należy raczej do historji Kijowa wogóle. W lu­stracji w^ojewody Iwana Rżewskiego (1661 r.) już nawet nazwa zamku nie została wtspom- mianą. Zdaje się, że go nazwano poprostu „stro- giem“, a dawne ściany dębowe i sosnowe za­stąpiono wałami ziemnemi.

Późniejsza lustracja, także już moskiew­ska, z roku 1682, o zameczku ani wspomina: zdaje się, że w owym czasie utworzyła się tam osada zamiejska. Miejsce, gdzie on istniał niegdyś, lustrator nazywa Kisiełową górą. Ty­le pozostało wspomnienia o tym wojewodzie, który, godząc Rzplitą polskę z kozaczyzną, żadnej strony nie zadowolnił.

Wkrótce i ta zniknąć miała na zawsze. Widzieliśmy, że wojewodowie kijowscy prze­

nieśli fortecę w stare okopy wielkoksiążącej epoki, wyłączywszy z nich szczyt góry, „ko­piec“, jak mówił Wereszczyński. Ale czas biegł szybko. Sztuka wzajemnego mordowa­nia się zdobyła nowe działa,' nowe środki obronne, wyszukiwała innych niż dawniej były, dogodniejszych miejsc, pod fortece. Młody car, Piotr Aleksiejewicz, nie był za­dowolony z fortecy na Starym Kijowie. Za mało tam było miejsca. Sztuka inżynjerska nie mogła rozwinąć swoich zdolności i wy­magań. W r. 1706 forteca została tedy prze­niesiona na Peczersk i rozpoczęło się nowe budowanie. Pamięć o zameczku kijowskim zaginęła zupełnie.

Opisawszy krótkie dzieje tego zameczku, wypada nam powiedzieć jeszcze słówko o to­pograf ji jego, określić miejsce, gdzie on stał

i stosunek tego miejsca do topografji oto­czenia.

Zobaczymy, jaik miegdyś, od czasu kiedy mamy pierwszą lustrację zamku, nazywano tę górę i jakie nosiły nazwy wzgórza, ota­czające zamek, jakie komunikacje istniały między starym Kijowem Włodzimierza i Ja­rosława a Padołem, a może będziemy mogli oznaczyć dokładnie topografję zamku.

-Rewizja ż czasów księcia Proń&kiego mówi

wyraźnie o „górze zamkowej“, wyróżnia­jąc w ten sposób tę właśnie górę od innych. „Góra zamkowa“ — pisze lustrator — dosyć wysoka i przykra, a w pobliżu jej są inne góry, także wysokie“.. Jakież to góry? Poło­żenie ich określone wyraźnie. „0,d północnej strony za bramą Wojewodzińską przyległa góra nosi nazwę Szczykawicy“, u Węresz- czyńskiego Szczykawka, u Rozwidowskiego Biskupia góra. Od południa zaś — notują re- wizorowie zamku — za Drabską bramą, tylko przez rów, po koniec mostu, dokąd człowiek kamieniem rzucić może, przyległa góra, rów­na zamkowej, na imię Klin (Klinek, Kliniec). „A druga tamże, dalej nieco, wyższa od niej, nazywa się Wzdychalnica, ale ta może być kopaniem zniżona“. „Z trzeciej zaś strony, od zachodu, od cerkwi Zbawiciela (Spasa) przy­lega góra równie wysoka, jak Zamkowa“. Z te­go szczegółowego wyliczania gór, otaczają­cych zamek kijowski, łatwo domyśleć się, że lustratorom chodziło o bezpieczeństwo zam­ku, o trudność jego zdobycia. Radzili przeto Wzdychalnicę obniżyć, od Szczekawicy usy­pać osobny wał, a Klinek (Kliniec), jako mały, w rachubę brany nie był. Ale to są określenia, pozwalające oznaczyć położenie samego zamku. Według tych jasnych i nie-

ulegających żadnej wątpliwości wskazówek, góra, na której stał zamek nosiła nazwę Zamkowej góry, a sam zamek nazywano we­dług Rozwidowskiego Wysokim zamkiem ki­jowskim. Wereszczyński pisał również, że ,.zamek jest na kopcu dosyć pięknie wynio­słym“ i nazywa go „zamkiem Kija“, gdy drugi, „zamkiem Szczyka“, leżącym na prze­ciwległej górze od północy Szczykawicy — nazwa i dotychczas utrzymała się. Za czasów Wereszczyńskiego „Szczykawka“ była osa­dzona Żydami.

Zważywszy przeto, że góra Zamkowa od Szczykawicy wąwozem, od Kożemiaków wiel­ką doliną, od starego miasta mostem zwodzo­nym oddzieloną była; że do połowy XVII w. nie było przejazdu ze starego Kijowa na Pa­dół dzisiejszym zjazdem koło cerkwi św. An­drzeja, gdyż Paweł z Alepo powiada wyraź­nie, że „jadąc na Padół, trzeba było wjechać w jedne wrota zamkowe (drabskie), a wy­jechać drugiemi (wojewódzkiemi)“, łatwo już określić położenie zamku. Stał on na gó­rze zupełnie odrębnej, stanowiącej całość sa­mą dla siebie, a z Klinem i Wzdychalnicą tyle tylko miał wspólnego, że tworzył część wyżyn kijowskich i posiadał szczyt, „Kopiec“ tak odosobniony, jak Szezykawica, Wzdy-

chalnica, Klin i Kudrawiec. Góry nosiły naz­wę kijowskie od czasów Nestora, tylko po- jedyńcze szczyty ich, wierzchołki, nazywano każdy inaczej. 1 dziś podobno część dawnej góry zamkowej nazywają Wzdychalnica. Być bardzo może, że w XVI i XVII w. cały „Kopiec“ zamkowy, całą górę zamkową na­zywano Wzdychaln¿cą, z czasem jednak dla Kopca ustaliła się najprzód nazwa Góry Zam­kowej, a później Kisielówki, tak, że Wzdy- chalnicą nazywano tylko szczyt przyległy, bliżej Dniepru położony, przylegający do Klina, a zatem zbliżony do dzisiejszego wzgó­rza, na którem stoi cerkiew św. Andrzeja. Klin zabudował się, rozkopano go i stracił swoją nazwę historyczną.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gawroński Franciszek KOBIETY NA TRONIE CARÓW MOSKIEWSKICH W XVIII WIEKU
2 4 Uprawa ryżu na suchym polu
Chwast sciaga, Chwast- każda obca roślina w łanie nie bedąca przedmiotem uprawy na danym polu
BITWA NA KULIKOWYM POLU
Chirurgia naczyniowa na współcz.polu walki, MEDYCYNA, RATOWNICTWO MEDYCZNE, BTLS+chirurgia
Gawroński Franciszek Z RÓŻNYCH SFER
Gawroński Franciszek MONOGRAFIE Z POWSTANIA STYCZNIOWEGO
Gawroński Franciszek ODERWANIE CHEŁMSZCZYZNY I RUSINI
Jaske Choiński Teodor NA KOSOWYM POLU
Gawroński Franciszek KARTKI Z HISTORII SZKOLNICTWA W ZABORZE ROSJI
Gawroński Franciszek KIJÓW LEGENDY PODANIA DZIEJE
Chleb z San Francisco (na zakwasie)
Gawroński Franciszek KSIĄŻĘTA NIEŚWIECCY
Bitwa na Kulikowym Polu
Gawroński Franciszek STUDIA I SZKICE HISTORYCZNE TOM 3
BITWA NA KULIKOWYM POLU kw
Gawroński Franciszek CHIO
Gawroński Franciszek DZIEJE RODZINY ŻYWOTOWSKICH 1863
Malewicz Kazimierz Czarny kwadrat na białym polu

więcej podobnych podstron