SAUL BELLOW
PLANETA PANA SAMMLERA
Przekłokład Lech Czyżewski
I
Wkrótce po świcie albo czymś, co na normalnym niebie byłoby świtem, pan Artur Sammler przyjrzał się uważnie spod krzaczastej brwi książkom i papierom w swej sypialni na West Side, podejrzewając mocno, że są to niewłaściwe książki, niewłaściwe papiery. W zasadzie nie miało to większego znaczenia dla człowieka po siedemdziesiątce, swobodnie rozporządzającego czasem. Trzeba mieć bzika, żeby się upierać przy posiadaniu we wszystkim racji. To, czy się ma rację, jest w dużej mierze sprawą wyjaśnień. Człowiek ery intelektu stał się istotą wyjaśniającą. Ojcowie dzieciom, żony mężom, mówcy słuchaczom, specjaliści laikom, koledzy kolegom, lekarze pacjentom, człowiek własnej duszy – wyjaśniają. Korzenie tego, przyczyny czegoś innego, źródła wydarzeń, historię, strukturę, powody. I zwykle wszystko to jednym uchem wlatuje, drugim wypada. Dusza chce, czego chce. Ma własną przyrodzoną wiedzę. Siedzi nieszczęśliwa na rusztowaniach wyjaśnień, biedny ptak, który nie wie, dokąd polecieć.
Oko zamknęło się na chwilę. Holenderska harówka, przemknęło Sammlerowi przez myśl, pompować i pompować, żeby utrzymać kilka akrów suchego lądu. Wdzierające się morze jako metafora mnożących się faktów i wrażeń. Bo ziemia jest ziemią idei.
Ponieważ nie musiał wstawać do żadnej pracy, pomyślał, że może dać wyobraźni jeszcze jedną szansę rozwiązania we śnie pewnych problemów, i podciągnął wyłączony koc elektryczny, pełen wewnętrznych ścięgien i guzów. Atłasowa lamówka przyjemnie łechtała końce palców. Był jeszcze rozespany,lecz właściwie nie chciało mu się już spać. Pora na świadomość.
Usiadł i włączył do gniazdka kuchenkę elektryczną. Wodę przygotował przed pójściem spać. Lubił przyglądać się zmianom w popielatych drucikach. Wściekle budziły się do życia, sypiąc iskierkami i zapadając w czerwoną sztywność pod kolbą laboratoryjną z żaroodpornego szkła. Jeszcze głębiej. Potem bladły. Miał tylko jedno sprawne oko. Lewe rozróżniało jedynie światło i mrok. Lecz sprawne oko, błyszczące i ciemne, obserwowało bacznie przez nawisłą brew, jak u niektórych ras psów. W stosunku do wzrostu miał drobną twarz. Ta dysproporcja zwracała uwagę.
Zaprzątało to jego myśli, niepokoiło go. Od kilku dni, wracając jak zwykle późnym popołudniem autobusem z biblioteki przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, pan Sammler obserwował złodzieja kieszonkowego przy pracy. Mężczyzna wsiadał na Columbus Circle. Czyn, przestępstwo, popełniano przed osiągnięciem Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Gdyby nie jego wzrost i zwyczaj jeżdżenia na stojąco z ręką na skórzanym uchwycie, pan Sammler niczego by swoim jednym sprawnym okiem nie zobaczył. Teraz jednak się zastanawiał, czy nie podszedł zbyt blisko, czy tamten go również nie widział, gdy patrzył. Chroniąc wzrok, nosił stale ciemne okulary, lecz nie mógł uchodzić za ślepca. Nie miał białej laski, jedynie brytyjskim zwyczajem zwinięty parasol. Zresztą nie wyglądał na ślepca. Złodziej również nosił ciemne okulary. Był to potężnie zbudowany Murzyn w płaszczu z wielbłądziej wełny, ubrany z wyszukaną elegancją, jakby prosto od Fisha z West Endu albo Turnbulla i Assera z Jermyn Street (Pan Sammler nieźle znał Londyn). Doskonale okrągłe, ciemnofioletowe szkła Murzyna, w pięknej złotej oprawce, zwróciły się w stronę Sammlera, lecz na twarzy malował się zuchwały wyraz wielkiego zwierzęcia. Sammler nie był bojaźliwy, lecz miał w życiu dosyć kłopotów. Z dużą ich częścią, ciągle nie przetrawioną, nigdy nie miał się uporać. Przypuszczał, że przestępca dostrzegł wysokiego białego mężczyznę (udającego ślepca?), który go obserwował i widział jego przestępstwa w najdrobniejszych szczegółach. Spoglądał na nie z wysoka. Jakby śledził operację na otwartym sercu. I chociaż pan Sammler nie dał niczego po sobie poznać i postanowił się nie odwracać, kiedy złodziej na niego spojrzał, jego stara, mięsista, kulturalna twarz zabarwiła się mocno, krótkie włosy zjeżyły się, wargi i dziąsła zapiekły. Odczuwał sztywność, bolesny ucisk u podstawy czaszki, gdzie gęsto splatały się nerwy, mięśnie i naczynia krwionośne. Tchnienie wojennej Polski przebiegło po nadwerężonych tkankach – tym spaghetti nerwów, jak je w myślach nazywał.
Autobusy były znośne, metro go zabijało. Czy musi zrezygnować z autobusu? Wtykał nos w nie swoje sprawy, czego siedemdziesięciolatek w Nowym Jorku nie powinien robić. Wiecznym problemem pana Sammlera było to, że zapominał o swoim wieku, niewłaściwie oceniał swą sytuację, on, którego nie chroniła tutaj żadna pozycja, żadne dystansujące go przywileje – członkostwo klubu, taksówki, portierzy, strzeżone wejścia – jakie zapewniało w Nowym Jorku pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznego dochodu. Dla niego były autobusy albo zgrzytliwe metro, lunch w samoobsługowym barze. Żadnych powodów do poważniejszych narzekań, lecz jego „angielskie” lata, dwie dekady w roli korespondenta warszawskich gazet i czasopism w Londynie, wyrobiły w nim postawę niezbyt przydatną dla uchodźcy na Manhattanie. Przywykł do sposobu wysławiania się stosownego w oksfordzkim pokoju profesorskim, miał twarz czytelnika z biblioteki Muzeum Brytyjskiego. Przed pierwszą wojną światową, jako uczeń w Krakowie, Sammler zakochał się w Anglii. Bzdurę tę w dużej mierze wybito mu do tej pory z głowy. Przemyślał na nowo cały problem anglofilstwa, snując sceptyczne rozważania o Salvadorze de Madariaga, Mario Prazie, Andre Maurois i pułkowniku Bramble. Rozpoznał zjawisko. A jednak, w obliczu eleganckiego łotra, którego widział przy opróżnianiu torebki – torebka wciąż jeszcze zwisała otwarta – przybrał angielską pozę. Sucha, zadbana, niedostępna twarz oznajmiała, że nie przekroczono niczyich granic, zadowalano się własnymi sprawami. Lecz wysoko, pod pachami pana Sammlera, panowało dotkliwe gorąco, wilgoć; wisząc na skórzanym uchwycie, oblepiony ciałami, czuł na sobie ich ciężar i składał na nich swój własny, podczas gdy grube opony zataczały potężny zakręt przy Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy z pomrukiem ślamazarnej siły.
Istotnie sprawiał wrażenie, jakby nie znał swojego wieku ani nie wiedział, w jakim punkcie życia się znajduje. Widoczne to było w jego chodzie. Na ulicy był szybki, napięty, nieobliczalnie zwinny i zuchwały, posiwiałe włosy falowały mu na karku. Przechodząc przez jezdnię, podnosił zwinięty parasol, wskazując samochodom, autobusom, pędzącym ciężarówkom i sunącym na niego taksówkom drogę, którą zamierzał pójść. Mogły go nawet przejechać, lecz on nie potrafił zmienić swego zwyczaju chodzenia na oślep.
W sprawie z kieszonkowcem zachowywał się z podobną brawurą. Wiedział, że mężczyzna operuje na linii Riverside. Widział, jak plądruje torebki, i zgłosił to na policji. Doniesienie niezbyt ich zainteresowało. I Sammler poczuł, jak bardzo się wygłupił, pędząc prosto do budki telefonicznej przy Riverside Drive. Aparat był oczywiście rozbity. Większość ulicznych automatów była rozbita, unieruchomiona. Budki służyły również jako pisuary. Nowy Jork stawał się gorszy od Neapolu czy Salonik. Przypominał pod tym względem azjatyckie albo afrykańskie miasto. Nawet bogate dzielnice nie były od tego wolne. Wysadzane klejnotami drzwi otwierało się na upodlenie, z cywilizowanego bizantyjskiego przepychu wprost na obszar natury, barbarzyński świat barwy, buchający od spodu. Mógł być przy tym barbarzyński po obu stronach wysadzanych klejnotami drzwi. W sferze seksu na przykład. Najwyraźniej, zaczynał pojmować pan Sammler, chodziło o zdobywanie przywilejów i barbarzyńskich swobód pod osłoną cywilizacji i porządku, praw własności, wyrafinowanej organizacji technologicznej i tak dalej. Tak, na tym musiało to polegać.
Pan Sammler mełł kawę w kwadratowym młynku, kręcąc korbką między długimi kolanami w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Codzienne obowiązki wypełniał ze szczególną nieporadną pedanterią. W Polsce, Francji, Anglii za jego czasów studenci, młodzi panicze, nie mieli styczności z kuchnią. Teraz wykonywał czynności, które niegdyś należały do kucharek i służących. Wykonywał je z pewną kapłańską sztywnością. Jakby w uznaniu społecznego upadku. Historycznej ruiny. Przemiany społecznej. Nie miało to nic wspólnego z osobistym upokorzeniem. Wyzbył się tych przesądów w czasie wojny w Polsce – zupełnie się wyzbył, zwłaszcza idiotycznego bólu z powodu utraty przywilejów klasowych. Na ile to było możliwe przy jednym oku, cerował sobie skarpetki, przyszywał guziki, szorował zlew, wiosną spryskiwał wełniane kalesony środkiem antymolowym. Były oczywiście i panie: jego córka Shula, jego siostrzenica (poprzez małżeństwo) Margotte Arkin, u której mieszkał. Pomagały mu, kiedy im to przyszło do głowy. Czasem pomagały dość znacznie, lecz nie na stałe, nie było to zasadą. Prace bieżące załatwiał sam. Być może stanowiło to nawet część jego młodzieńczości – młodzieńczości zachowywanej z pewnymi wstrząsami. Sammler znał te wstrząsy. To było zabawne – Sammler dostrzegał u starych kobiet noszących wzorzyste rajstopy, u starych lubieżnych mężczyzn tę drżącą żywotność, z jaką okazywali posłuszeństwo wszechwładnemu młodzieńczemu stylowi. Potęgi są potęgami – władcy, królowie, bogowie. I oczywiście nikt nie wiedział, kiedy odejść. Nikt nie potrafił rzeczowo i przyzwoicie ułożyć się ze śmiercią.
Szufladkę ze zmieloną kawą przechylił ponad kolbą. Czerwony zwój rozjarzył się mocniej, stał się bledszy, biały. Spiralę ogarnął szał. Kropelki wody wybiegały w górę. Jedna po drugiej, liderki wdzięcznie wypływały na powierzchnię. Potem kipiały wszystkie razem. Wsypał kawę. W filiżance kostka cukru, łyżeczka pylistej śmietanki w proszku. W nocnej szafce przechowywał torebkę bułeczek cebulowych od Zabara. Były umieszczone w plastyku, przezroczystym macicznym woreczku, zamkniętym białym plastykowym klipsem. W nocnej szafce, wyłożonej miedzią, byłej chłodni na cygara, rzeczy zachowywały świeżość. Należała kiedyś do męża Margotte, Usshera Arkina. Arkina, który zginął przed trzema laty w katastrofie lotniczej, dobrego człowieka, Sammlerowi brakowało, żałował go i opłakiwał. Kiedy wdowa zaproponowała mu, żeby zajął sypialnię w wielkim mieszkaniu przy Dziewięćdziesiątej Ulicy, Sammler poprosił, by pozwoliła mu trzymać w pokoju chłodnię Arkina. Margotte, również sentymentalna, powiedziała: „Oczywiście, wujku. Jaki miły pomysł. Naprawdę kochałeś Usshera”. Margotte była Niemką, romantyczką. Z Sammlerem rzecz miała się inaczej. Nie był nawet jej wujkiem. Była siostrzenicą jego żony, która zginęła w 1940 roku w Polsce. Jego nieżyjąca żona. Zmarła ciotka wdowy. Gdziekolwiek człowiek spojrzał albo usiłował spojrzeć, byli zmarli. Trudno było się do tego przyzwyczaić.
Sok grapefruitowy pił z puszki z dwoma trójkątnymi otworami, stojącej na parapecie okna. Kiedy po nią sięgał, rozchyliła się zasłona i wyjrzał na zewnątrz. Piaskowiec, balustrady, wykuszowe okna, kute żelazo. Jak znaczki w albumie – ciemny róż budynków ostemplowany ciężką czernią krat, żebrowanych rynien. Jakże ciężkie jest tutaj życie ludzkie, wśród form mieszczańskiej solidności. Dążenie do trwałości jest smutne. Latamy teraz na Księżyc. Czy człowiek ma prawo do prywatnych nadziei, które są jak te pęcherzyki w kolbie? Lecz jednocześnie ludzie wyolbrzymiają tragiczne akcenty swej sytuacji. Zbyt mocno podkreślają nie spełnione obietnice; to, w co wcześniej wierzono, czemu ufano, jest teraz gorzko obwiedzione czarną ironią. Takiej przemianie uległa odrzucona burżuazyjna czerń stabilności. To także jest nieprzyzwoite, niestosowne. Ludzie, którzy usprawiedliwiają bezczynność, głupotę, płytkość, podniecenie, zmysłowość – stawiając na głowie dawniejszą czcigodność.
Taki widok rozciągał się przed Sammlerem na wschodzie: miękko wygięty asfaltowy brzuch, w którym spoczywały parujące pępki kanałów. Spękane chodniki z grudami pojemników na śmieci. Piaskowiec. Żółta cegła budynków z windami, takich jak jego własny. Gaiki telewizyjnych anten. Podobne do batów, wdzięcznie drżące metalowe dendryty, które ściągały obrazy z powietrza, przynosząc braterstwo, wspólnotę zamurowanym w mieszkaniach ludziom. Na zachodzie, między Sammlerem a wielkimi zakładami Sprya w New Jersey, przepływał Hudson. Zakłady rzucały swe migotliwe elektryczne przesłanie przez zalegającą noc. SPRY. Lecz przecież był na wpół ślepy.
W autobusie widział wystarczająco dobrze. Był świadkiem przestępstwa. Zgłosił je na policji. Nie wstrząsnęło to nimi zbytnio. Mógł więc później unikać tego właśnie autobusu, lecz on przeciwnie usilnie starał się powtórzyć doświadczenie. Poszedł na Columbus Circle i kręcił się tam, aż znowu zobaczył mężczyznę. Cztery razy przyglądał się z fascynacją, jak rzecz się odbywa –przestępstwo; pierwszego popołudnia przypatrywał się męskiej dłoni, która zbliżyła się od tyłu, uniosła zapięcie i lekko przechyliła torebkę, żeby się otworzyła. Sammler widział, jak wypielęgnowany murzyński palec wskazujący bez pośpiechu, bez przestępczego drżenia odsunął plastykowy futerał z legitymacją ubezpieczeniową albo kartami kredytowymi, pilniczki do paznokci, szminkę, koralowe chusteczki z papieru i otworzył zatrzask portmonetki – a tam zieleniły się pieniądze. Wciąż w tym samym tempie palce wyjęły dolary. Następnie, delikatnie jak lekarz obmacujący brzuch pacjenta, Murzyn wyprostował przekrzywione zapięcie, przekręcił pozłacany muszelkowaty zatrzask. Sammler, któremu własna głowa wydawała się mała, skurczona z napięcia, wciąż z zaciśniętymi zębami przyglądał się torebce z lakierowanej skóry, która zwisała splądrowana na biodrze kobiety, i stwierdzał, że ta go irytuje. Że niczego nie poczuła. Co za idiotka! Musi mieć sieczkę w głowie. Zerowy instynkt, zielonego pojęcia o Nowym Jorku. Tymczasem mężczyzna odwrócił się od niej, barczysty, w płasczu z wielbłądziej wełny. Ciemne okulary, oryginalny model Christiana Diora, potężna szyja otoczona oficerskim kołnierzykiem, z którego wybuchał wiśniowy jedwabny krawat. Pod afrykańskim nosem przystrzyżony wąs. Sammlerowi wydawało się, choć stał bardzo nieznacznie pochylony w jego stronę, że czuje francuskie perfumy unoszące się znad gorsu płaszcza z wielbłądziej wełny. Czy mężczyzna go wtedy zauważył? Może poszedł za nim do domu? Tego Sammler nie był pewien.
Kpił sobie ze splendoru, stylu, kunsztu przestępców. Nie byli dla niego bohaterami społecznymi. Kilkakrotnie rozmawiał na ten temat z jedną ze swoich młodych kuzynek, Angelą Gruner, córką doktora Arnolda Grunera z New Rochelle, który sprowadził go w 1947 roku do Stanów, wydobywszy z obozu dla przesiedleńców w Salzburgu. Bo Arnold (Elya) Gruner posiadał europejskie uczucia rodzinne. I przeglądając listy uchodźców w żydowsko języcznych gazetach, odnalazł nazwiska Artura i Shuli Sammlerów. Angela, która kilka razy w tygodniu bywała w sąsiedztwie Sammlera, gdyż tuż za rogiem mieszkał jej psychiatra, często wpadała z wizytą. Była jedną z tych ładnych, namiętnych, bogatych dziewcząt, które zawsze stanowiły ważną kategorię ludzką i społeczną. Kiepskie wykształcenie. Z literatury – głównie francuska. W Sarah Lawrence College. I pan Sammler musiał się mocno wysilać, żeby sobie przypomnieć Balzaka czytanego w 1913 roku w Krakowie. Vautrin, zbiegły przestępca. Z galer. Ołży–śmierć. Nie, nie pociągała go romantyka bezprawia. Angela wysyłała pieniądze na fundusze obrony czarnych morderców i gwałcicieli. Była to oczywiście jej sprawa.
Jednakże pan Sammler musiał w duchu przyznać, że raz ujrzawszy złodzieja kieszonkowego przy pracy, bardzo chciał to znowu zobaczyć. Nie wiedział dlaczego. Było to przejmujące doznanie i w sposób niedozwolony – to jest wbrew własnym ustalonym zasadom – pragnął jego powtórzenia. Jeden szczegół z dawnych lektur przypominął sobie bez trudu – moment w Zbrodni i karze, kiedy Raskolnikow opuszcza siekierę na obnażoną głowę staruchy, jej rzadkie, siwiejące i tłusto naoliwione włosy, mysi ogonek umocowany na karku ułamkiem rogowego grzebyka. To znaczy, że przerażenie, zbrodnia, morderstwo ożywiają wszystkie zjawiska, najbardziej banalne szczegóły doświadczenia. Zarówno w złu, jak i w sztuce zawiera się wyjaśnienie. Przypomina to oczywiście nieco opowiadanie Charlesa Lamba, w którym spalono dom, żeby upiec prosię. Czy powszechna pożoga jest konieczna? Wystarczy utrzymywać kontrolowany ogień w odpowiednim miejscu. A jednak wymagać od wszystkich, by powstrzymywali się od rozpalania ognia, aż będzie to można zrobić w odpowiednim miejscu, znaczyłoby może żądać zbyt wiele. I chociaż Sammler wysiadał z autobusu z zamiarem powiadomienia policji, to jednak zawdzięczał przestępstwu pewną korzyść – rozszerzenie pola widzenia. Na dworze było jaśniej – późne popołudnie, czas letni. Świat, Riverside Drive, był złowieszczo oświetlony. Złowieszczo, gdyż jasne światło dnia przydawało wszystkiemu szczególnej wyrazistości i wyrazistość ta szydziła z pana Sammlera–Bacznego Obserwatora. Wszyscy metafizycy niechaj zwrócą uwagę. Tak to wygląda. Nigdy wyraźniej tego nie ujrzycie. I co wy na to? Ta budka telefoniczna ma metalową podłogę, zielone drzwi składane przesuwają się miękko na zawiasach, lecz podłoga cuchnie wyschniętym moczem, plastykowy aparat telefoniczny jest rozbity i kikut zwisa na sznurze.
Minął trzy przecznice, nie znajdując automatu, do którego bez obaw wrzuciłby monetę; poszedł więc do domu. W holu administracja umieściła ekran telewizyjny, żeby portier mógł wypatrywać przestępców. Lecz portiera nigdy nie było. Buczący prostokąt elektronicznego promieniowania był pusty. Pod stopami leżał szacowny dywan, brązowy jak sos. Wewnętrzne drzwi windy, elastyczne mosiężne romby, złożyły się, brudne i lśniące. Sammler wszedł do mieszkania i usiadł w przedpokoju na kanapie, którą Margotte okryła wielkimi kolorowymi chustami od Woolwortha, zawiązanymi na rogach i przypiętymi do starych poduszek. Wykręcił numer policji i powiedział:
– Chciałbym zgłosić przestępstwo.
– Jakiego rodzaju przestępstwo?
– Złodzieja kieszonkowego.
– Chwileczkę, łączę.
Odezwało się przeciągłe buczenie. Bezbarwny z obojętności albo zmęczenia głos powiedział:
– Słucham.
Pan Sammler usiłował swoim cudzoziemskim, polsko–oksfordzkim angielskim przedstawić sprawę możliwie zwięźle, bezpośrednio i rzeczowo. Żeby oszczędzić na czasie. Żeby uniknąć zawiłej indagacji, niepotrzebnych szczegółów.
– Chciałbym zgłosić złodzieja kieszonkowego w autobusie
– Okay.
– Słucham?
– Okay. Powiedziałem okay. Niech pan zgłasza.
– Murzyn, około sześciu stóp wzrostu, około dwustu funtów, około trzydziestu pięciu lat, bardzo przystojny, bardzo dobrze ubrany.
– Okay.
– Wydawało mi się, że powinienem zadzwonić.
– Okay.
– Czy zamierzacie coś zrobić?
– Od tego jesteśmy, nieprawdaż? Jak się pan nazywa?
– Artur Sammler.
– Świetnie, Art. Gdzie pan mieszka?
–Drogi panie, zaraz panu powiem, ale najpierw chciałbym się dowiedzieć, co zamierzacie zrobić z tym człowiekiem.
– A co według pana powinniśmy zrobić?
– Aresztować go.
– Najpierw trzeba go złapać.
– Możecie umieścić swojego człowieka w autobusie.
– Nie mamy człowieka, którego byśmy mogli umieścić w autobusie. Jest cała fura autobusów, Art, a mało ludzi. Cała fura zjazdów, bankietów i podobnych rzeczy, które musimy ubezpieczać, Art. Prominenci i wysokie szarże. Cała fura pań, które robią zakupy u Lorda i Taylora, u Bonwita, u Saksa i zostawiają torebki na krzesłach, idąc pomacać towar.
– Rozumiem. Brakuje wam ludzi i są priorytety, naciski polityczne. Ale ja mógłbym wskazać tego człowieka.
– Innym razem.
– Nie chcecie, żebym go wskazał?
– Chcemy, ale mamy kolejkę.
– Mam się u was zapisać w kolejce?
– Właśnie, Abe.
– Artur.
– Arthur.
Napięty, pochylony do przodu w jasnym świetle lampy, Artur Sammler, jak motocyklista uderzony w czoło kamykiem z drogi, lekko draśnięty, rozciągnął usta w uśmiechu. Ameryko! (mówił do siebie). Reklamowana w całym świecie jako najbardziej godny uwielbienia, najprzykładniejszy z wszystkich krajów.
– Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałem, panie posterunkowy... inspektorze. Ten człowiek nadal będzie okradał ludzi, a wy nie zamierzacie nic w tej sprawie zrobić. Czy tak?
– Właśnie tak. Potwierdzało to milczenie, choć nie było to zwyczajne milczenie.
– Do widzenia – powiedział pan Sammler.
I chociaż Sammler powinien był się potem wystrzegać autobusu, jeździł nim częściej niż kiedykolwiek. Złodziej miał stałą trasę i ubierał się specjalnie do jazdy, do pracy. Zawsze wspaniale wystrojony. Pewnego dnia pana Sammlera uderzył, choć już właściwie nie zdumiał, widok złotego kolczyka w jego uchu. Było to zbyt wiele, by mógł to zachować dla siebie, i po raz pierwszy
powiedział Margotte, swej siostrzenicy i gospodyni, oraz Shuli, swej córce, o tym przystojnym, tym niezwykłym, bezczelnym złodzieju kieszonkowym, tym afrykańskim księciu albo wielkiej afrykańskiej bestii szukającej ofiary, którą mogłaby pożreć między Columbus Circle a Verdi Square.
Margotte wydało się to fascynujące. Wszystko, co ją fascynowało, gotowa była omawiać przez cały dzień, z każdego punktu widzenia, z iście niemiecką pedanterią. Kim jest ten Murzyn? Jakie jest jego pochodzenie, przekonania klasowe albo rasowe, pogląd na psychologię, jego prawdziwe uczucia, zapatrywania estetyczne, polityczne? Czy jest rewolucjonistą? Czy popiera murzyńską partyzantkę miejską? Gdyby Sammlera nie zaprzątały własne myśli, nie wytrzymałby tych rozmów z Margotte. Była przemiła, lecz okropnie nudna, kiedy zaczynała teoretyzować, i gdy zabrała się do jakiegoś poważnego tematu, człowiek był zgubiony. Dlatego mełł sobie kawę, gotował wodę w kolbie, przechowywał bułeczki cebulowe w chłodni, a nawet oddawał mocz do umywalki (stając na palcach w medytacji nad melancholią przyrodzoną zwierzęcej naturze, skazanej, według Arystotelesa, na ciągły mozół). Bo całe przed południa mogły przemijać, a Margotte w swej dobroci rozważała. Dostał nauczkę pewnego tygodnia, gdy zapragnęła przeanalizować sformułowanie Hanny Arendt „banalność zła” i trzymała go w salonie, na kanapie (z gumy piankowej na sklejce umieszczonej na pięciocentymetrowych rurkach i z oparciem z trapezoidalnych poduszek, a wszystko to powleczone ciemnoszarym drelichem). Nie potrafił wydobyć z siebie tego, co myśli. Po pierwsze, Margotte rzadko sobie przerywała, żeby posłuchać. A poza tym wątpił, czy potrafi się jasno wysłowić. Ponadto, większość jej rodziny, podobnie jak jego własnej, została zgładzona przez hitlerowców, chociaż ona sama zdołała się wydostać w 1937 roku. On nie. Wojna zaskoczyła go z Shulą i nieżyjącą już żoną w Polsce. Pojechali tam zlikwidować interesy jego teścia. Była to sprawa dla adwokatów, lecz Antonina uznała, że osobiście powinna wszystkiego dopilnować. Zginęła w 1940 roku, a fabryka przyrządów optycznych należąca do jej ojca (niewielka) została rozmontowana i wysłana do Austrii. Po wojnie nie wypłacono żadnego odszkodowania. Margotte otrzymywała od zachodnio niemieckiego rządu spłaty za rodzinną posiadłość we Frankfurcie. Arkin nie zostawił jej zbyt wiele; potrzebowała tych niemieckich pieniędzy. Nie można się spierać z ludźmi w podobnych okolicznościach. Oczywiście on również był ofiarą okoliczności, co sama przyznawała. On to naprawdę przeżył, stracił żonę, stracił oko. Mimo to można było rozważać problem teoretycznie. Jedynie jako problem. Wujek Sammler siedział na kanapie, z wysoko sterczącymi kolanami, ciemne szkła ocieniały oczy pod siwymi kępkami brwi, z guzów na czole zbiegały rozwidlone żyły, a szerokie usta zdecydowane były milczeć.
– Myśl jest taka – powiedziała Margotte – że duch zła tutaj nie jest wielki. Ci ludzie znaczyli zbyt mało, wujku. To byli zupełnie zwyczajni ludzie z niższych klas, administratorzy, drobni biurokraci albo lumpenproletariat. Społeczeństwo masowe nie wydaje wielkich zbrodniarzy. Wynika to z podziału pracy w całym społeczeństwie, który zupełnie unicestwił pojęcie globalnej odpowiedzialności. Wszystkiemu winna jest praca akordowa. To tak, jakby zamiast o lesie z olbrzymimi drzewami człowiek musiał myśleć o małych roślinkach z krótkimi korzonkami. Nowoczesna cywilizacja nie wydaje już wielkich zjawisk indywidualnych.
Nieżyjący Arkin, z zasady czuły i cierpliwy, potrafił zmusić Margotte do milczenia. Był wysokim, wspaniałym, na wpół łysym mężczyzną z wąsami i dobrym, subtelnym umysłem. Specjalizował się w naukach politycznych. Był profesorem w Hunter College – nauczał kobiety. Urocze, głupiutkie, niedorzeczne dziewczęta, zwykł był mawiać. Od czasu do czasu potężna kobieca inteligencja, lecz bardzo gniewna, bardzo oskarżycielska, za dużo ideologii seksualnej, biedne stworzenia. Jego samolot się rozbił, kiedy leciał do Cincinnati, gdzie miał wygłosić wykład w jakimś hebrajskim college'u. Sammler zauważył, że jego żona usiłuje się teraz w niego wcielać. Stała się specjalistką od polityki. Mówiła w jego imieniu, jak on przypuszczalnie by mówił, i nie było nikogo, kto broniłby jego poglądów. Los, który spotkał również Sokratesa i Jezusa. Trzeba przyznać, że Arkin do pewnego stopnia lubił dręczącą dialektykę Margotte. Bawiła go jej niedorzeczność i uśmiechał się do siebie pod wąsem; jego długie ramiona sięgały końców trapezoidalnych poduszek, a stopy w skarpetkach (siadając, natychmiast zdejmował buty) leżały założone jedna na drugą. Lecz gdy mówiła już przez chwilę, przerywał jej: „Dosyć, dosyć tego weimarskiego klajstru. Skończ już, Margotte!” Ten mocny męski wykrzyknik już nigdy nie miał się rozlec w ich zbzikowanym salonie.
Margotte była niska, okrągła, pulchna. Jej nogi w czarnych siatkowych pończochach, zwłaszcza tylne części ud, miały pewien ociężały urok. Kiedy siedziała, wysuwała jedną stopę jak tancerka, wyginając podbicie do przodu. Opierała małą, silną pięść na biodrze. Arkin powiedział kiedyś do wujka Sammlera, że jest pierwszorzędną maszynką, pod warunkiem, że właściwie się nią pokieruje. Ma poczciwą duszę, mówił, lecz jej energiczna dobroć może być straszliwie źle zastosowana. Sammler wszystko to widział. Nie potrafiła umyć pomidora, nie mocząc sobie rękawów. Kiedyś włamano się do mieszkania, bo otworzyła okno, żeby podziwiać zachód słońca, i zapomniała je potem zamknąć. Włamywacze przedostali się do pokoju stołowego z daszku znajdującego się tuż poniżej. Pamiątkowa wartość jej medalionów, łańcuszków, pierścieni, rodzinnych klejnotów nie została uznana przez towarzystwo ubezpieczeniowe. Okna były teraz zabite gwoździami i zasłonięte. Jadano przy świecach. Akurat dość światła, by zobaczyć oprawne w ramy reprodukcje obrazów z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a po drugiej stronie stołu Margotte, która podawała, plamiąc przy tym obrus; jej uroczy uśmiech, mroczny i czuły, w którym odsłaniała czyste i niezupełnie równe drobne zęby, i jej ciemnoniebieskie, nie znające podłości oczy. Uciążliwa istota, chętna, pogodna, zdecydowana, niezręczna. Filiżanki i nakrycia były tłuste. Zapominała spuszczać wodę w ubikacji. Lecz do tego wszystkiego można się było przyzwyczaić. To jej powaga sprawiała kłopot – że rozważała wszystko pod słońcem z takim niemieckim zacietrzewieniem. Jakby to, że jest Żydówką, było niewystarczającym nieszczęściem, biedaczka była również Niemką.
– Tak. A jakie jest twoje zdanie, drogi wujku Sammler? – spytała w końcu.– Wiem, że dużo o tym myślałeś. Tak wiele doświadczyłeś. I prowadziłeś z Ussherem takie rozmowy o tym starym szaleńcu, Królu Rumkowskim. Tym z Ło dzi... Co o tym sądzisz?
Wujek Sammler miał pełne policzki, cerę niezłą jak na siedemdziesięciolatka, skórę niezbyt pomarszczoną. Po lewej stronie jednak, ślepej stronie, przebiegały cienkie, długie bruzdy, jak rysy na pękniętym szkle albo bryle lodu.
Odpowiadać nie miało sensu. Wywołałoby to jedynie nową dyskusję, nowe wyjaśnienia. A jednak zwracała się do niego inna istota ludzka. Był staroświecki. Grzeczność wymagała udzielenia odpowiedzi.
– Pomysł, żeby wytworzyć wokół największej zbrodni wieku atmosferę nudy, nie jest banalny. Politycznie, psychologicznie Niemcy mieli genialny pomysł. Banalność była jedynie kamuflażem. Czy istnieje lepszy sposób, żeby zdjąć z morderstwa klątwę, aniżeli sprawiając, by wydawało się zwyczajne, nudne albo błahe? Z przerażającą intuicją polityczną znaleźli sposób na zamaskowanie sprawy. Intelektualiści tego nie rozumieją. Czerpią swoje wyobrażenia o takich rzeczach z literatury. Oczekują nikczemnego bohatera w rodzaju Ryszarda III. Lecz czy sądzisz, że naziści nie wiedzieli, czym jest morderstwo? Wszyscy (oprócz pewnych sawantek) wiedzą, czym jest morderstwo. To bardzo stara ludzka wiedza. Najlepsi i najczystsi ludzie jak świat światem rozumieli, że życie jest święte. Urągać tej starej prawdzie nie jest banałem. Istniała zmowa przeciw świętości życia. Banalność jest przybraną maską bardzo potężnej woli unicestwienia sumienia. Czy taki plan jest błahy? Tylko wówczas, jeśli ludzkie życie jest błahe. Wrogiem tej pani profesor jest sama nowoczesna cywilizacja. Niemcami posługuje się jedynie po to, żeby zaatakować dwudziesty wiek, żeby go potępić w kategoriach wymyślonych przez Niemców. Wykorzystując tragiczną historię dla lansowania szalonych idei weimarskich intelektualistów.
Dyskusje! Wyjaśnienia! – myślał Sammler. Wszystko wyjaśnia wszystko wszystkim do czasu, aż będzie gotowa następna, nowa, powszechnie uznawana wersja. Wersja ta, pozostałość tego, co ludzie mówią do siebie na przestrzeni około wieku, będzie – podobnie jak dawna – fikcją. Być może w nową uda się włączyć więcej elementów rzeczywistości. Lecz ważną rzeczą jest, by życie odzyskało swą pełnię, swą zwykłą pogodną obrzmiałość. Cała stara stęchlizna musi oczywiście zostać zdmuchnięta, abyśmy mogli zbliżyć się do natury. Zbliżenie do natury jest konieczne dla utrzymania w równowadze zdobyczy nowoczesnej Metody. Niemcy byli gigantami tej Metody w przemyśle i wojnie. Dla wytchnienia od racjonalności i kalkulacji, maszyn, planów, techniki, mieli romantykę, mitomanię, szczególny estetyczny fanatyzm. One również przypominały maszyny – maszyna estetyczna, maszyna filozoficzna, maszyna od mitomanii, maszyna kultury. Maszyna w sensie podporządkowania się systemowi. System wymaga przeciętności, nie wielkości. System opiera się na pracy. Praca w połączeniu ze sztuką jest banałem. Stąd wrażliwość kulturalnych Niemców na wszelką banalność. Banał demaskował zasadę, potęgę Metody oraz ich uległość wobec Metody. Sammler wszystko to dobrze przemyślał. Wyczulony na niebezpieczeństwo i hańbę wyjaśnień, sam posiadł niezgorzej ich sztukę. I nawet w dawnych czasach, w czasach, kiedy był „Brytyjczykiem”, w pięknej epoce lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy mieszkał przy Great Russell Street, kiedy przestawał z Maynardem Keynesem, Lyttonem Stra- cheyem i H.G. Wellsem i wielbił „brytyjskie” poglądy, przed wielkim dokręceniem śruby, ludzką fizyką wojny, z jej objętościami, jej próżniami, jej pustkami (tym okresem dynamiki i bezpośredniego oddziaływania na jednostkę, biologicznie porównywalnym do narodzin), nigdy nie dowierzał zbytnio swemu sądowi, gdy chodziło o Niemców. Republika weimarska nie pociągała go w żaden sposób. Nie, był jeden wyjątek – podziwiał jej Plancków i Einsteinów. I chyba nikogo więcej.
W każdym razie nie zamierzał być jednym z tych dobrotliwych europejskich wujaszków, z którymi wszystkie Margotte tego świata mogłyby toczyć całodzienne wysublimowane dyskusje. Życzyłaby sobie, żeby roztrząsając problemy chodził za nią po mieszkaniu, kiedy przez dwie godziny rozpakowywała zakupy i szukała przeznaczonego na lunch salami, które leżało już na półce; kiedy krótkimi, mocnymi rękoma klepała i wygładzała poduszki (z pietyzmem pozostawiła sypialnię bez zmiany po śmierci Usshera – jego fotel obrotowy, jego podnóżek, jego Hobbesa, Vica, Hume’a i Marksa z podkreśleniami). Stwierdzał, że nawet jeśli udało mu się wtrącić słowo, zostawało ono natychmiast obudowane i wycięte. Margotte mówiła dalej, w ogromnym pragnieniu czynienia dobra. I rzeczywiście była dobra (o to właśnie chodziło), była bezgranicznie, boleśnie, beznadziejnie po właściwej stronie, najlepszej stronie każdego ludzkiego problemu: za tworzeniem, za młodzieżą, za Murzynami, biednymi, uciśnionymi, za ofiarami, za grzesznikami, za głodnymi.
Ussher Arkin poczynił ważną uwagę, która po jego śmierci dawała dużo do myślenia; powiedział, że nauczył się czynić dobro, jakby popełniał występek. Musiał mieć na myśli swoją żonę jako partnerkę seksualną. Pobudzała go zapewne do innowacji erotycznych, czyniąc z monogamii fascynujące wyzwanie. Margotte, która bezustannie wspominała Usshera, mówiła o nim zawsze z niemiecka jako o swoim mężczyźnie. „Kiedy mój mężczyzna jeszcze żył... mój mężczyzna mawiał”. Sammler współczuł swej owdowiałej siostrzenicy. Można ją było bez końca krytykować. Ze swoją wielkodusznością była nudna, okrutnie pożerała człowiekowi czas, myśli, cierpliwość. Prawiła lichotę, gromadziła w mieszkaniu odpadki i lichotę, płodziła lichotę. Wystarczyło spojrzeć na rośliny, które próbowała hodować. Posadziła nasiona awokado i cytryny, groch i ziemniaki. Czy istniało kiedykolwiek coś równie nędznego i żałosnego jak te doniczkowe obiekty? Rozgałęzienia i pędy wlokły się po podłodze, usiłowały się wznieść po zwisających wachlarzowato żyłkach, przymocowanych z optymizmem do sufitu. Łodygi awokado przypominały laski sztucznych ogni opadające po eksplozji na ziemię i wypuszczały kilka rdzawych, kolczastych, owrzodzonych i wszawych listków. Ta botaniczna obrzydliwość, efekt takiego grzebania widelcem, podlewania, takich wysiłków i zabiegów, serca i nadziei o czymś chyba mówiła? Przede wszystkim mówiła, że jednostkowe fakty pełne są przesłań i znaczeń, lecz nigdy nie można być pewnym, czego przesłanie dotyczy. Chciała mieć w salonie altanę, ścianę lśniących liści, kwiatów, ogród, oazę świeżości i piękna – coś, co mogłaby pielęgnować jako kobieta rodzicielka, wszechwładna matka spichrzów i ogrodów. Ludzkość, złakniona symboli, usiłująca wyrazić coś, czego sama nie wie. Tymczasem rozpościerają się w wachlarz nieopierzone pióra: żadnej pawiej purpury, żadnego słodkiego błękitu, żadnej prawdziwej zieleni, lecz jedynie plamy przed oczyma. Okupione poczuciem zawsze obecnego i dostępnego ludzkiego ciepła? Nie, tego nie było się pewnym. Napięcie nieprzerwanego analitycznego wysiłku przyprawiło pana Sammlera o ból głowy. Najgorsze ze wszystkiego było to, że te wystrzępione rośliny nie chciały, nie mogły reagować. Było za mało światła. Zbyt duży bałagan.
Lecz gdy chodziło o bałagan, jego córka, Shula, była dużo gorsza. Mieszkał z Shulą kilka lat, zaraz na wschód od Broadwayu. Miała zbyt wiele dziwactw jak na jej starego ojca. Była namiętną zbieraczką. Mówiąc prościej: gromadziła odpadki. Niejednokrotnie widział, jak grzebie w kubłach na śmieci na Broadwayu. Nie była stara, nieźle wyglądała, nawet ubierała się nie najgorzej, biorąc każdą część garderoby z osobna. W sumie sprawiałoby to co najwyżej wrażenie wulgarności, gdyby nie była w oczywisty sposób stuknięta. Zjawiała się w spódniczce mini, zielonej jak stół bilardowy, odsłaniając nogi zmysłowe w kształcie, lecz pozbawione wewnętrznej zmysłowości; w talii szeroki skórzany pas, na ramionach i biuście szorstka, gruba, wyszywana koszula z Gwatemali; na głowie peruka, jaką komik mógłby włożyć do kobiecej roli w skeczu na zjeździe sprzedawców. Jej własne włosy kręciły się nieznacznie. Ten drobny feler doprowadzał ją do szału. Krzyczała, że są rzadkie, że ma męskie włosy. Rzadkie z pewnością były, lecz nic poza tym. Odziedziczyła je po matce Sammlera, rozhisteryzowanej kobiecie, bez wątpienia, i w najmniejszym stopniu nie męskiej. Lecz któż mógłby wiedzieć, jak wiele trudności i komplikacji seksualnych wiązało się z włosami Shuli? I gdy, poczynając od kłopotliwej spiczastej nasady włosów, prowadziło się w wyobraźni wiele mówiącą linię po jej nosie, z natury swej ładnym, lecz zniekształconym przez ciągłe grymasy, po niedorzecznym komentarzu ust (nabrzmiałych, pomalowanych na ciemno–czerwono) i w dół między piersiami ku środkowi ciała – jakież musiały się tam kryć problemy! Sammler słyszał wciąż na nowo o tym, jak wzięła swoją perukę do dobrego fryzjera, żeby ją uczesał, a ten wykrzyknął: ależ proszę! – niech to za bierze, jej peruka jest zbyt tandetna, by miał się nią zajmować. Sammler nie wiedział, czy był to odosobniony wypadek z jednym fryzjerem homoseksualistą, czy też wydarzyło się to przy kilku różnych okazjach. Dostrzegał w córce wiele nie spełnionych możliwości. Rzeczy, które powinny tworzyć więzi, lecz tego nie czyniły. Peruki, na przykład, wskazywały na ortodoksję; Shula istotnie miała powiązania z Żydami. Wydawała się znać całe mnóstwo rabinów w słynnych bóżnicach i synagogach w Central Park West i na East Side. Chodziła wszędzie na nabożeństwa i bezpłatne wykłady. Skąd czerpała do tego cierpliwość, Sammler nie umiał powiedzieć. On sam nie potrafił wysiedzieć na wykładzie dłużej niż dziesięć minut. Lecz ona, z obłąkanymi, mądrymi, wielkimi oczyma, twarzą białą od krytycyzmu i skórą nabrzmiałą z koncentracji, siedziała w podkasanej spódnicy, trzymając między kolanami torbę na zakupy pełną wygrzebanych odpadków, łupów, kuponów i ulotek reklamowych. Potem jako pierwsza zadawała pytania. Poznała dobrze rabina, jego żonę i rodzinę – toczyła dadaistyczne dyskusje o wierze, rytuale, syjonizmie, Masadzie, Arabach. Lecz miewała również chrześcijańskie okresy. Przez cztery lata, które spędziła ukryta w polskim klasztorze, nazywano ją Sławą i jeszcze teraz zdarzało się, że reagowała tylko na to imię. W Wielkanoc niemal zawsze była katoliczką. Święciła środę popielcową i często wchodziła w jasne pole widzenia starego pana z szarą plamą między oczami. Z małymi żydowskimi kosmykami kręconych włosów wystających spod peruki przy uszach i nabrzmiałymi ustami, ciemnoczerwonymi, sceptycznymi, pełnymi wyrzutu, stwierdzającymi coś istotnego o jej prawie do życia, do bycia czymkolwiek – czymkolwiek miałoby się to wszystko skończyć. Jej usta, zawsze gotowe do dyskusji, uzupełniały przesłanki wysuwane pod obłąkańczym kątem przez blisko siebie osadzone, ciemne oczy. Może niezupełnie szalona. Lecz, na przykład, wchodziła mówiąc, że przewrócili ją konni policjanci w Central Parku. Usiłowali pochwycić jelenia, który uciekł z zoo, i potrącili ją, pogrążoną w lekturze artykułu w „Looku”. Była jednak całkiem pogodna. O wiele za pogodna jak dla pana Sammlera. W nocy pisywała na maszynie. Śpiewała przy tym. Pracowała u ich kuzyna, Grunera, lekarza, który specjalnie dla niej wymyślił to zajęcie. Dziesięć lat wcześniej Gruner wybawił ją (do tego się to sprowadzało) od jej równie szalonego męża Eisena w Izraelu, wysyłając Sammlera, żeby przywiózł Shulę–Sławę do Nowego Jorku.
Była to pierwsza podróż Sammlera do Izraela. Krótka. W sprawie rodzinnej.
Eisen, niezwykle przystojny, o bardzo inteligentnej twarzy, był ranny pod Stalingradem. Znalazłszy się później wraz z innymi kontuzjowanymi weteranami w Rumunii, został wyrzucony z jadącego pociągu. Dlatego, jak się zdaje, że był Żydem. Odmroził sobie wówczas stopy, amputowano mu palce. „Ach, byli pijani powiedział Eisen w Hajfie – Porządne chłopy, towa–ńszczi. Ale wiesz, jacy są Rosjanie, kiedy sobie popiją”. Uśmiechnął się do Sammlera. Czarne kędziory, piękny rzymski nos, lśniące, ostre, absurdalne, wilgotne od śliny zęby. Problem pole gał na tym, że dość często kopał i bił Shulę–Sła wę, i to już wkrótce po ślubie. W ciasnym, pachnącym kamieniem, wybielonym mieszkaniu w Hajfie stary Sammler przyglądał się przez okno gałęziom palmy w ciepłej, przejrzystej atmosferze. Shula gotowała im z meksykańskiej książki kucharskiej, robiła gorzkie kremy czekoladowe, nacierała piersi kurczaków wiórkami kokosowymi, skarżyła się, że w Hajfie nie można dostać sosu chutney.
– Kiedy mnie wyrzucili – wesoło powiedział Eisen – pomyślałem, że wybiorę się do papieża. Wziąłem laskę i pojechałem do Włoch. Laska służyła mi za kulę, rozumiesz?
– Tak.
– Pojechałem do Castel Gandolfo. Papież był dla nas bardzo miły.
Po upływie trzech dni pan Sammler zrozumiał, że będzie musiał zabrać córkę. Nie mógł pozostać długo w Izraelu. Nie chciał wydawać pieniędzy Elyi Grunera. Odwiedził jednak Nazaret i pojechał taksówką do Galilei, dla jej historycznych osobliwości, skoro już znajdował się w pobliżu. Na piaszczystej drodze napotkał gaucza. W wielkim kapeluszu zawiązanym pod wydatnym podbródkiem, w bufiastych argentyńskich spodniach wpuszczonych w buty, z wąsikiem a la Douglas Fairbanks, mieszał pokarm dla małych zwierzątek uwijających się wokół niego w zagrodzie otoczonej gęstą siatką. Woda z gumowego węża, przejrzysta i miła w promieniach słońca, lała się na żółtą mączkę albo mieszankę, barwiąc ją na pomarańczowo. Zwierzątka, choć tłuste, były zwinne, ich sierść lśniła, obfita i gęsta. Były to nutrie. Z ich futra robiono czapki noszone w zimnym klimacie. Okrycia dla pań. Sammler, który czuł, jak jego twarz czerwienieje w galilejskim słońcu, wypytywał tego człowieka. Swoim basem znakomitego podróżnika – z papierosem między owłosionymi kostkami palców, wśród dymu, który ulatywał obok jego owłosionych uszu – zadawał gauczowi pytania. Żaden z nich nie mówił po hebrajsku. Ani językiem Jezusa. Pan Sammler poratował się włoskim, który hodowca nutrii, pogrążony w argentyńskiej melancholii, rozumiał, przy czym jego piękna, masywna twarz pozostała zwrócona w stronę łakomych zwierzątek przy jego butach. Był besarabsko–syryjskim Południowoamerykaninem, mówiącym po hiszpańsku izraelskim poganiaczem bydła z pampy.
Czy sam zarzyna zwierzątka? – interesował się Sammler. Nigdy zbyt dobrze nie mówił po włosku. Uccidere? Ammazzare? Gauczo zrozumiał. Kiedy nadchodzi pora, sam je zabija. Uderzeniem pałki w głowę.
Czy nie jest mu przykro postępować w ten sposób wobec swojego stadka? Czy nie zna ich od małego – czy nie żywi czułości do poszczególnych zwierząt – czy nie ma ulubieńców? Gauczo wszystkiemu zaprzeczał. Potrząsał piękną głową. Mówił, że nutrie są bardzo głupie.
– Son muy tontos.
– Arrivederci – powiedział Sammler.
– Adios. Szalom.
Wynajęty samochód zawiózł pana Sammlera do Kafamaum, gdzie Jezus nauczał w synagodze. Z daleka zobaczył Górę Błogosławieństw. Dwojga oczu nie wystarczyłoby, by wchłonąć soczystość i słodycz barwy, którą z trudem rozdzielały łodzie rybackie – błękit wody, niezwykle nasycony, głęboki, zdawał się pogrążać pod masywem nagich wzgórz syryjskich. Uczucia targały sercem pana Sammlera, gdy stał pod niskimi bananowcami o długich, kołyszących się liściach.
Czy to te właśnie kroczyły stopy Po łagodnych...
Tu jednak chodziło o zielone wzgórza Anglii. Góry naprzeciw, wijące się i nagie, wcale nie były zielone, lecz czerwonawe, z mrocznymi wgłębieniami i tajemnicami nieludzkiej potęgi płomieniejącej nad nimi.
Rozliczne wrażenia i przeżycia zdawały się nie zachodzić już każde we własnej, właściwej mu przestrzeni, jedno po drugim, każde z własnym rozpoznawalnym znaczeniem religijnym lub estetycznym; ludzie cierpieli upokorzenia niekonsekwencji, przemieszanych stylów, długiego życia, zawierającego kilka oddzielnych istnień. W istocie całe doświadczenie ludzkości ogarniało teraz swym zalewem każde oddzielne życie. Czyniło równoczesnymi wszystkie epoki historii. Zmuszało kruchego człowieka do przyjmowania, rejestrowania, pozbawiając go, ze względu na objętość, masę, możliwości uczestnictwa w tworzeniu.
Były to więc pierwsze odwiedziny Sammlera w Ziemi Świętej. Dziesięć lat później pojechał tam znowu, w innym celu.
Shula wróciła z Sammlerem do Ameryki. Wybawiona od Eisena, który tłukł ją, jak mówił, za to, że chodziła do katolickich księży, że kłamała (kłamstwa go rozwścieczały; paranoicy, zakonkludował Sammler, żywią większą namiętność do czystej prawdy niż inni szaleńcy), Shula–Sława założyła gospodarstwo domowe w Nowym Jorku. To znaczy, stworzyła wielkie centrum bałaganu w Nowym Świecie. Pan Sammler, uprzejmy Chudeusz (przydomek nadany mu przez doktora Grunera), troskliwy ojciec, który mruczał z uznaniem przy każdym śmieciu, jaki mu pokazywała, w pewnych nastrojach był wybuchowy, reagował gwałtowniej niż inni na prowokacje. W istocie jego żądanie odszkodowania od rządu bońskiego miało za podstawę w równej mierze uszkodzenie systemu nerwowego, co utratę oka. Napady szału, bardzo rzadkie, lecz wstrząsające, kończyły się u niego ostrymi migrenami, wtrącały go w stan poepileptyczny. Leżał wtedy niemal cały tydzień w zaciemnionym pokoju, sztywny, z rękoma zaciśniętymi na piersi, posiniaczony, obolały, niezdolny do udzielenia odpowiedzi, kiedy go ktoś zagadnął. Przy Shuli–Sławie miał całą serię podobnych ataków. Przede wszystkim nie mógł znieść budynku, w którym umieścił ich Gruner, gdzie kamienny taras opadał na jedną stronę, ku piwnicznym schodom sąsiedniej chińskiej pralni. Korytarz przyprawiał go o mdłości, kafelki przypominające żółte zęby okryte potwornymi brudem, i cuchnący szyb windy. Łazienka, w której Shula tak długo trzymała wielkanocne kurczę od Kresge’a, aż zmieniło się w kurę gdaczącą na obrzeżu wanny. Dekoracje bożonarodzeniowe, które pozostawały do wiosny. Same pokoje przypominały zakurzone gwiazdkowe dzwonki z czerwonego papieru, zwój w zwoju. Kura z żółtymi nogami w jego pokoju, na jego papierach i książkach, któregoś dnia przepełniła miarę. Zdawał sobie sprawę, że słońce jasno świeci, niebo jest błękitne, lecz wielkie wybrzuszenie domu mieszkalnego, ociężały, bombiasty barok sprawił, że jego pokój na dwunastym piętrze wydał mu się szafką na porcelanę, w której go zamknięto, a szatańskie kurze łapki, żółte i pomarszczone, które zaciskały się na jego papierach, doprowadziły go do krzyku.
Shula–Sława zgodziła się wówczas na jego przeprowadzkę. Mówiła wszystkim, że dzieło życia ojca, książka wspomnieniowa o H.G. Wellsie, utrzymuje go w zbyt wielkim napięciu, by można z nim było mieszkać. Miała głowę pełną H.G. Wellsa, rozległej panoramy jednego życia. Wells był najdostojniejszym człowiekiem, o jakim słyszała. Była małą dziewczynką, kiedy Sammlerowie mieszkali przy Woburn Square w Bloomsbury, i z geniuszem dziecka bezbłędnie odgadywała namiętności rodziców – ich dumę ze znakomitych powiązań, ich snobizm, to, jak wielkie upodobanie znajdowali w kulturalnej elicie Anglii. Stary Sammler, myśląc o swej żonie w przedwojennym Bloomsbury, analizował ów pełen spokoju, zdecydowany sposób, w jaki przesuwając dłoń z góry na dół, tak nieznacznie, że trzeba ją było dobrze znać, by rozpoznać w tym geście przechwałkę – dawała do zrozumienia: pozostajemy w bliskiej zażyłości z najelegantszymi ludźmi w Anglii. Niewielka przywara – niemal odżywcza, trawienna – która zapewniała Antoninie miększe policzki, gładsze włosy, żywsze kolory. Jeśli niewielka wspinaczka po drabinie społecznej dodawała jej urody (pulchności między nogami – wdarła się nieproszona myśl, a Sammler przestał już odganiać te wdzierające się myśli), to miała ona swe kobiece uzasadnienie. Miłość jest wprawdzie najpotężniejszym kosmetykiem, lecz są również inne. I dziewczynka być może istotnie zauważyła, że samo napomknienie o Wellsie wywierało na jej matkę połączony społeczno–erotyczny wpływ. Powstrzymując się od osądów i zawsze wspominając Wellsa z szacunkiem, Sammler wiedział, że był on lubieżnikiem o zawikłanej, niezwykłej zmysłowości. Jako biolog, jako myśliciel społeczny zajmujący się władzą i przebudową świata, kształtowaniem porządku uniwersalnego, jako dostawca poglądów i opinii dla wykształconych mas – we wszystkich tych wcieleniach zdawał się mieć wielką potrzebę kopulacji. Dzisiaj Sammler myślał o nim jako o małym Angliku z niższych sfer oraz jako o starzejącym się mężczyźnie o malejących zdolnościach i uroku. I w mękach rozstania z piersiami, ustami i drogocennymi wydzielinami płciowymi kobiet, biedny Wells, urodzony nauczyciel, emancypator seksualny, objaśniacz, litościwy błogosławiciel ludzkości, potrafił w końcu wszystkim jedynie wymyślać i złorzeczyć. Oczywiście pisał takie rzeczy w czasie swej ostatniej choroby, straszliwie przygnębiony drugą wojną światową.
To, co mówiła Shula–Sława, powracało do Sammlera w zabawnej formie za pośrednictwem Angeli Gruner. Shula odwiedzała Angelę na jednej z sześćdziesiątych ulic wschodnich, gdzie jej kuzynka miała idealne nowojorskie mieszkanie pięknej, wolnej i bogatej młodej kobiety. Shula była pełna podziwu. Bez zazdrości, jak się wydaje, bez zakłopotania, Shula siedziała w peruce i z torbą na zakupy, z białą twarzą pomarszczoną od nieustannej inspiracji (odbierając i wysyłając szaleńcze sygnały), niezgrabnie jak to tylko możliwe w superkomforcie wyściełanych mebli Angeli, pozostawiając ślady szminki na porcelanie i widelcach. Według wersji Shuli jej ojciec prowadził z H.G. Wellsem ciągnące się przez kilka lat rozmowy. Zabrał notatki do Polski w 1939 roku, sądząc, że znajdzie trochę wolnego czasu na pisanie książki wspomnieniowej. Właśnie wtedy kraj ten eksplodował. W gejzerze, który wytrysnął na kilka kilometrów w górę, znajdowały się również zapiski papy. Lecz (ze swoją pamięcią!) ma to wszystko w głowie i wystarczy go tylko zapytać, co Wells mówił mu o Leninie, Stalinie, Mussolinim, Hitlerze, światowym pokoju, energii atomowej, jawnej konspiracji, kolonizacji planet – papa przypomina sobie całe ustępy. Oczywiście musi się koncentrować. Tak długo obracała na wszystkie strony jego przeprowadzkę do Margotte, aż uznała ten pomysł za własny. Wyprowadził się, żeby móc się lepiej koncentrować. Mówi, że nie pozostało mu już wiele czasu. Lecz oczywiście przesadza. Tak dobrze wygląda. Jest takim urodziwym człowiekiem. Podstarzałe wdowy zawsze ją o niego pytają. Matka rabina Ipsheimera. Już prędzej babka Ipsheimera. W każdym razie (wciąż według relacji Angeli) Wells przekazał Sammlerowi rzeczy, o których świat nie wie. Gdyby je w końcu opublikowano, wywołałyby powszechne zdumienie. Książka miałaby formę dialogów, w rodzaju tych z A.N. Whiteheadem, które Sammler tak bardzo podziwia.
Cichym, zachrypniętym głosem, z nutką metalicznej ironii w tonie, Angela (kobieta piękna na samej granicy wulgarności) mówiła:
– Ten jej numer z Wellsem jest wspaniały. Czy byłeś z H.G. tak blisko, wujku?
– Byliśmy dobrymi znajomymi.
– Ale kumplami? Czy byliście serdecznymi przyjaciółmi?
– Mhm? Moja droga, pomimo moich lat jestem człowiekiem nowoczesnej epoki. Nie spotyka się już dzisiaj nierozłącznych przyjaciół w rodzaju Dawida i Jonatana, Rolanda i Oliwiera. Był bardzo miły w obejściu. Myślę, że on również lubił rozmowy ze mną. Jeśli chodzi o jego poglądy, to był po prostu kopalnią inteligentnych poglądów. Wypowiadał ich tyle, ile tylko mógł, i o każdej porze. Wszystko, co mówił, znajdowałem ostatecznie w druku. Był, jak Wolter, grafomanem. Miał niezwykle aktywny umysł, uważał, że powinien wszystko wyjaśnić, i rzeczywiście kilka rzeczy świetnie sformułował. Na przykład: „Nauka jest umysłem gatunku”. To jest prawda, wiesz? To zasługuje na uwypuklenie bardziej niż inne fakty zbiorowe, jak choroba albo grzech. I kiedy widzę skrzydło odrzutowca, to widzę nie tylko metal, lecz metal zahartowany przez wspólny wysiłek wielu umysłów znających ciśnienie, prędkość i ciężar, wyliczających je na suwaku, czy to w Indiach, czy w Chinach, w Kongo albo Brazylii. Tak, w sumie był rozumnym, inteligentnym człowiekiem, zajmującym niewątpliwie właściwe stanowisko w wielu kwestiach.
– A ciebie to interesowało?
– Tak, interesowało mnie to.
– Ale ona mówi, że tworzysz to wielkie dzieło z zawrotną prędkością.
Zaśmiała się. Nie tylko się zaśmiała, lecz zaśmiała się olśniewająco. U Angeli miało się do czynienia ze zmysłową kobiecością w nie rozcieńczonej postaci. Czuło się również jej zapach. Nosiła dziwne szykowne rzeczy, na które Sammler patrzył z oschłą i oczyszczoną obojętnością, jak gdyby z innej części wszechświata. Cóż to takiego było, sznurowane buty z białej koźlęcej skóry? Cóż to były za rajstopy – to cieniuteńkie, to nieprzezroczyste? Do czego prowadziły? Ten fryzjerski efekt zwany „szronem”, ten płowy kolor włosów, to kołysanie się dla zwiększenia naturalnej atrakcyjności biustu! Jej plastykowy płaszcz, natchniony przez kubistów lub Mondrianów, biało–czarne geometryczne formy; jej spodnie od Courregesa i Pucciego. Sammler śledził te przelotne zjawiska w „New York Timesie” i pismach dla kobiet, które przysyłała sama Angela. Niezbyt uważnie. Nie czytał tego zbyt wiele. Uważając, by nie zmęczyć wzroku, szybko przesuwał strony tam i z powrotem przed zdrowym okiem, podczas gdy wysokie czoło rejestrowało podniety oddziałujące na umysł. Uszkodzone lewe oko zdawało się zwracać w inną stronę, jak gdyby zajęte nie zależnie odmiennymi sprawami. W ten sposób Sammler poznał, wśród wielu szybkich przemian, Warhola, Baby Jane Holzer, dopóki trwała, Living Theater, eksplozje coraz zuchwalszych manifestacji nagości, Dionizosa ’69, kopulację na scenie, filozofię Beadesów, a w świecie sztuki pokazy elektryczne i minimal painting. Angela była teraz kobietą po trzydziestce, materialnie niezależną, o rumianej cerze, złotoblond włosach, wydatnych ustach. Obawiała się otyłości. Albo się odchudzała, albo jadła jak robotnik portowy. Ćwiczyła w ekskluzywnej sali gimnastycznej. Znał jej problemy– musiał je znać, bo przychodziła i szczegółowo je omawiała. Ona jego problemów nie znała. On rzadko mówił, a ona rzadko pytała. Co więcej, on i Shula byli na garnuszku u jej ojca, byli na jego utrzymaniu – jakkolwiek by się to nazwało. Tak więc Angela przychodziła po sesjach u psychiatry do wujka Sammlera, żeby odbyć seminarium i przeanalizować minioną godzinę. W ten sposób stary pan wiedział, co robi i z kim, i co przy tym czuje. Wszystkiego, co po trafiła wyrazić, musiał słuchać. Nie miał innego wyboru.
Jako gimnazjalista Sammler przetłumaczył kiedyś ze świętego Augustyna: „Diabeł założył swe miasta na północy”. Często o tym myślał. W Krakowie przed pierwszą wojną światową doświadczył innej tego wersji – rozpaczliwa ciemność, ponure, wodniste, żółte błoto, okrywające kilku centymetrową warstwą kocie łby żydowskich ulic. Ludzie potrzebowali swoich świec, lamp i miedzianych imbryków, plasterków cytryny jako wizerunków słońca. W ten sposób odnoszono zwycięstwo nad posępnością, zawsze z pomocą śródziemnomorskich symboli. Mroczne otoczenie pokonane przez importowane znaki religijne i lokalny, rodzimy powab. Bez potęgi północy, jej kopalń, rzemiosła, świat nigdy by nie osiągnął swej zdumiewającej nowoczesnej postaci. I nie zważając na Augustyna, Sammler zawsze kochał swe północne miasta, zwłaszcza Londyn, dobrodziejstwa jego mętnego światła, węglowego dymu, szarych deszczów, a także możliwości, jakie otwierało przed człowiekiem, przed jego duchem, mroczne, przytłumione środowisko. Tak układano się z półmrokiem, z przygaszonymi barwami, nie żądano pełnej jasności umysłu czy motywu. Lecz osobliwe stwierdzenie Augustyna wymagało te raz nowej interpretacji. Uważnie przysłuchując się Angeli, Sammler dostrzegał odmienne zjawiska. Mozół purytanizmu dobiegał końca. Mroczne szatańskie fabryki zmieniały się w jasne szatańskie fabryki. Potępieńcy przeistaczali się w dzieci szczęścia, wyzwolone masy Nowego Jorku, Amsterdamu, Londynu przejmowały zwyczaje seksualne seraju i kongijskiego buszu. Stary Sammler ze swoimi zbzikowanymi wizjami! Widział narastający triumf Oświecenia – Wolność, Braterstwo, Równość, Cudzołóstwo! Oświecenie, powszechne nauczanie, powszechne prawo wyborcze, prawa większości uznawane przez wszystkie rządy, prawa kobiet, prawa dzieci, prawa przestępców, potwierdzenie jedności odmiennych ras, ubezpieczenia społeczne, medycyna społeczna, godność osoby ludzkiej, prawo do sprawiedliwości – walki trzech rewolucyjnych stuleci uwieńczone sukcesem, podczas gdy feudalne więzy Kościoła i rodziny rozluźniły się, a przywileje arystokracji (bez żadnych obowiązków) upowszechniły się, udemokratyzowały, zwłaszcza lubieżne przywileje, prawo do zupełnej swobody, spontaniczności, wydalania, czkania, parzenia się we wszystkich pozycjach, w trójkę, we czworo, wielopostaciowe, szlachetne w naturalności, prymitywizmie, łączące bezczynność i zmysłową inwencję Wersalu z porosłą hibiskusem erotyczną beztroską Samoa. Do głosu dochodził teraz mroczny romantyzm. Co najmniej tak stary jak dziwny orientalizm templariuszy i zapełniony od tamtego czasu paniami Stanhope, Baudelaire’ami, de Nervalami, Stevensonami i Gauguinami – tymi miłującymi południe barbarzyńcami. O tak, templariusze. Ubóstwiali muzułmanów. Jeden włos z głowy saracena był cenniejszy od całego ciała chrześcijanina. Taka szaleńcza namiętność! A teraz cały ten rasizm, wszystkie te dziwne prądy w erotyce, turystyka i koloryt lokalny – egzotyka tego wszystkiego rozwiała się, lecz obdarzone umysłem masy, które dziedziczą wszystko w skażonej postaci, stworzyły sobie wyobrażenie o zgubnej chorobie bycia białym i uzdrawiającej mocy czerni. Sny dziewiętnastowiecznych poetów zatruły atmosferę psychiczną wielkich dzielnic i przedmieść Nowego Jorku. Jeśli dodać do tego niebezpieczną, napastliwą, zatrważającą, szaleńczą gwałtowność fanatyków, problem sięgał bardzo głęboko. Podobnie jak wielu, na oczach których świat już raz się zawalił, pan Sammler dopuszczał możliwość, że zawali się po raz drugi. Nie zgadzał się ze swoimi przyjaciółmi – uchodźcami, że zguba jest nieunikniona, lecz wydawało się, że przekonania liberalne nie są zdolne do samoobrony i w powietrzu czuć było rozkład. Widać było, że instynkty samobójcze napierają coraz mocniej. Człowiek zadawał sobie pytanie, czy zachodnia kultura zdoła przetrwać ogólnoświatowe upowszechnienie – czy tylko jej nauka i technologia albo praktyki administracyjne będą wędrować, będą przejmowane przez inne społeczeństwa. Albo czy najgorszymi wrogami cywilizacji nie okażą się jej wypieszczeni intelektualiści, którzy ją atakują w momentach największej słabości – atakują w imię rewolucji proletariackiej, w imię rozumu i w imię irracjonalności, w imię zwierzęcych prawd, w imię seksu, w imię całkowitej, natychmiastowej wolności. Gdyż oznaczało to nieograniczone żądanie – nienasycenie, odmowę skazanej na zagładę istoty (bo śmierć jest pewna i ostateczna) odejścia z tego świata w niezaspokojeniu. Każdy z osobna przedstawiał więc całą listę skarg i żądań. I wszystkie były poza dyskusją. Nie przyjmowano do wiadomości niedostatków w jakiejkolwiek ludzkiej sferze. Oświecenie? Wspaniale. Ale czy ktoś jeszcze nad tym panował?
Sammler dostrzegał to w Shuli–Sławie. Przy chodziła sprzątać mu pokój. Musiał siedzieć w berecie i płaszczu, bo potrzebowała świeżego powietrza. Zjawiała się ze środkami do czyszczenia w torbie na zakupy – amoniakiem, papierem na półki, płynem do okien, pastą do podłogi, ścierkami. Siadała od zewnątrz na parapecie, żeby umyć okno, i opuszczała ramę na uda. Małe podeszwy jej stóp znajdowały się wewnątrz pokoju. W ustach – wykwicie szkarłatnej, asymetrycznej, miazgowatej, na wpół marzycielskiej, na wpół rzeczowej zmysłowości – papieros dopalający się przy filtrze. Była również peruka, włosy jaka i pawiana przemieszane z syntetycznymi włóknami. Shula, jak może wszystkie kobiety, miała potrzeby –potrzebowała zaspokojenia licznych instynktów, potrzebowała ciepła i uścisków mężczyzn, potrzebowała dziecka, żeby dawać mu pierś i je karmić, potrzebowała kobiecej emancypacji, potrzebowała ćwiczeń umysłowych, potrzebowała ciągłości, potrzebowała zainteresowania –zainteresowania! – potrzebowała pochlebstwa, potrzebowała triumfu, władzy, potrzebowała rabinów, księży, paliwa do wszystkie go, co było w niej perwersyjne i szalone, potrzebowała szlachetnych operacji intelektu, potrzebowała kultury, żądała wzniosłości. Nie chciała słyszeć o niedostatku czegokolwiek. Jeśli człowiek usiłował się zająć wszystkimi tymi palącymi potrzebami, był zgubiony. Nawet jeśli rozważało się to wszystko tak, jak ona to rozważała – spryskując szyby zimną pianą, którą ścierała lewą ręką, z biustem kołyszącym się w lewo (ohne Büstenhalter) – nie było w tym ani sympatii dla niej, ani zbawienia dla jej ojca. Kiedy przychodziła i otwierała okna i drzwi, wydawało się, że ulatuje atmosfera, którą pan Sammler nagromadził i utrzymywał. Tylne drzwi mieszkania wychodziły na schody dostawcze, gdzie ze zsypu dobywał się gorący swąd spalenizny, zwęglonego papieru, kurzych wnętrzności i spalonych piór. Portorykańscy zamiatacze ulic nosili tranzystory grające latynoską muzykę. Jakby zaopatrywało je w ten jazz jakieś uniwersalne, niewyczerpane źródło, jak promienie kosmiczne.
– No, ojcze, jak ci idzie?
– Co idzie?
– Praca. H.G. Wells.
– Jak zwykle.
– Ludzie zabierają ci zbyt wiele czasu. Za mało czytasz. Wiem, że musisz oszczędzać wzrok. Ale czy dobrze ci idzie?
– Tak. W porządku.
Popijał ranną kawę. Dzisiaj, tego właśnie popołudnia, miał wygłosić wykład w Columbia University. Namówił go do tego jeden z jego tamtejszych młodych przyjaciół. Miał również zadzwonić w sprawie swego siostrzeńca, doktora Grunera. Jak się zdawało, doktor sam trafił do szpitala. Musiał się poddać, jak poinformowano Sammlera, niewielkiemu zabiegowi. Nadęcie na szyi. Lepiej byłoby nie mieć dzisiaj tego wykładu. To był błąd. Czy nie mógłby się jakoś wycofać, wymówić? Nie, chyba nie.
Shula wynajmowała mu studentów do głośnego czytania, żeby nie męczył oczu. Sama wcześniej próbowała to robić, ale jej głos go usypiał. Po półgodzinie jej czytania krew odpływała mu z mózgu. Powiedziała Angeli, że ojciec usiłuje ją wyłączyć ze swych zajęć wyższego rzędu. Jakby trzeba ich było strzec właśnie przed osobą, która w nie najbardziej wierzy! Był to bardzo smutny paradoks. Lecz od czterech czy pięciu lat wynajdywała mu studentów do czytania. Niektórzy pokończyli tymczasem studia, pracowali w wolnych zawodach albo w biznesie, lecz wciąż jeszcze odwiedzali Sammlera. „Jest czymś w rodzaju ich guru”, mówiła Shula–Sława. Od niedawna jego lektorami byli działacze studenccy. Pan Sammler żywo interesował się ruchem radykalnym. Sądząc z ich umiejętności czytania, ci młodzi ludzie nie odebrali zbyt starannego wykształcenia. Czasem ich obecność wywoływała (albo pogłębiała) u niego długi, spokojny uśmiech, który bardziej niż cokolwiek innego upodabniał go do ślepca. Zarośnięci, brudni, pozbawieni stylu, zrównywacze, ignoranci. Gdy czytali mu już kilka godzin, stwierdzał, że musi im przyswoić temat, wyjaśnić pojęcia, wywieść etymologie, jakby mieli po dwanaście lat. „Ianua – drzwi. Janitor – ten, który zajmuje się drzwiami”. „Lapis – kamień. Dilapidate – rozrzucać kamienie. Nie można tego słowa użyć w odniesieniu do człowieka”. Gdyby jednak było można, użyłoby się go w odniesieniu do tych młodych ludzi. Niektóre z biednych dziewcząt brzydko pachniały. Protest w stylu bohemy wyrządzał im ogromną krzywdę. Zasadniczą sprawą wśród zadań i problemów cywilizacji, myślał pan Sammler, jest to, że pewne obszary natury wymagają większej kontroli niż inne. Kobiety z natury rzeczy łatwiej popadają w wulgarność, wydzielają więcej zapachów, wymagają częstszego mycia, przystrzygania, przewiązywania, przycinania, pielęgnacji, perfumowania i treningu. Te biedne dzieciaki postanowiły być może wspólnie cuchnąć na znak buntu przeciw spodlonej tradycji, zbudowanej na nerwicy i kłamstwie, lecz pan Sammler sądził, że nieprzewidzianym wynikiem ich stylu życia jest utrata kobiecości, szacunku dla własnej osoby. W swej pogardzie dla autorytetu nie szanowały już nikogo. Nawet siebie.
Zresztą miał już dość tych lektorów w wielkich zabłoconych buciorach, z ich bezradnym patosem witalnym młodych psów z pierwszymi czerwonymi erekcjami, i z pryszczami wyskakującymi im na policzkach spod spienionych bród – zmagających się w jego pokoju z trudnymi słowami i myślami, które trzeba im było tłumaczyć, przedzierających się z wysiłkiem przez Toynbeego, Freuda, Burckhardta, Spenglera. Bo czytywał historyków cywilizacji – Karola Marksa, Maxa Webera, Maxa Schelera, Franza Oppenheimera. Zbaczając czasem w stronę Adomo, Marcusego, Normana O. Browna, których uznał za pozbawionych wartości. Jednocześnie przerabiał Doktora Faustusa, Les Noyers de l'Altenburg, Ortegę, eseje Valéry’ego o historii i polityce. Lecz po czterech czy pięciu latach takiej diety chciał czytać już tylko pewnych pisarzy religijnych z trzynastego wieku – Suso, Taulera i Mistrza Eckharta. Po przekroczeniu siedemdziesiątki interesowało go już niewiele rzeczy poza Mistrzem Eckhartem i Biblią. Do tego nie potrzebował lektorów. Łacinę Eckharta czytywał z mikrofilmu w bibliotece. Czytał kazania i nauki moralne – po kilka zdań na posiedzenie akapit w staroniemieckim umieszczony w niewielkiej odległości od sprawnego oka. Margotte tymczasem jeździła po pokojach szczotką do dywanów. Większość kurzu zbierała oczywiście na spódnicę. I śpiewała. Uwielbiała pieśni Schuberta. Czemu musiała je mieszać z warkotem odkurzacza, przekraczało jego zdolność pojmowania. Lecz przecież nigdy nie potrafił sobie wy tłumaczyć zamiłowania do pewnych kombinacji: na przykład kanapek z jesiotrem, serem szwajcarskim, ozorem, tatarem i rosyjskim majonezem w warstwach – rzeczy, jakie się widuje w fantazyjnych spisach potraw. A jednak, jak się wydaje, klienci je zamawiali. Gdziekolwiek człowiek spojrzał, ludzkość, skłębiona i splątana, serwowała więcej niedorzeczności, niż można ich było strawić.
Ot, choćby dzisiaj – piętrowa niedorzeczność, która wciągała go w sam środek zdarzeń. Jeden z jego byłych lektorów, młody Lionel Feffer, poprosił go, żeby wygłosił wykład o Wielkiej Brytanii lat trzydziestych na seminarium w Columbia University. Z jakiegoś powodu wydało się to Sammlerowi interesujące. Lubił Feffera. Pomysłowy organizator, bardziej impresario niż student. Ze swoją rumianą cerą, brązową bobrzą brodą, wydłużonymi czarnymi oczami, dużym brzuchem, gładkimi włosami, różowymi, niezdarnymi, wielkimi rękoma, tubalnym głosem, którym innym przerywał, niespożytą energią, wydawał się Sammlerowi czarujący. Nie godny zaufania. Jedynie czarujący. To znaczy, sprawiało czasem Sammlerowi wielką przyjemność przyglądanie się, jak Lionel Feffer poczyna sobie na swój specjalny sposób, słuchanie, jak syczy jego życiowy gaz, paliwo.
Sammler nie wiedział, o jakie seminarium chodzi. Nie zawsze uważny, nie wszystko jasno zrozumiał; być może nie było nic jasnego do zrozumienia; lecz wydawało się, że obiecał, choć nie mógł sobie przypomnieć, żeby cokolwiek obiecywał. Lecz Feffer wprawiał go w zamęt. Było tyle projektów, tak wiele odsyłaczy, tyle zwierzeń i próśb o dyskrecję, tyle skandali, oszustw, przesłań duchowych – ciągłe przelewanie się w tył, do przodu, na boki, w górę, w dół; jak na której kolwiek ze stron Ulissesa Joyce’a, zawsze in medias res. Tak czy owak, wydawało się, że Sammler zgodził się wygłosić ten wykład na rzecz studenckiej akcji dopomożenia opóźnionym dzieciom murzyńskim w nauce czytania.
– Musi pan przyjść i przemówić do tych facetów, to ogromnie ważne. Nigdy nie mieli okazji zapoznać się z punktem widzenia takim jak pański – powiedział Feffer. Różowa bawełniana koszula przydawała jeszcze rumieńców jego twarzy. Broda, prosty, zmysłowy nos upodabniały go do Franciszka I, króla Francji. Energiczny, oddany, niecierpliwy, wybuchowy, przedsiębiorczy typ. Spekulował na giełdzie. Był wiceprezesem gwatemalskiego towarzystwa ubezpieczeniowego dla pracowników kolei. Na uniwersytecie specjalizował się w historii dyplomacji. Należał do korespondencyjnego stowarzyszenia pod nazwą Klub Ministrów Spraw Zagranicznych. Jego członkowie podejmowali problem w rodzaju wojny krymskiej albo powstania bokserów i inscenizowali całą rzecz na nowo, pisując do siebie listy jako ministrowie spraw zagranicznych Francji, Anglii, Niemiec, Rosji. Uzyskiwali zupełnie odmienne rezultaty. Ponadto Feffer był aktywnym uwodzicielem, zwłaszcza, jak się wydaje, młodych mężatek. Lecz znajdował również czas, by zabiegać o sprawy upośledzonych dzieci. Zdobywał dla nich darmowe zabawki i fotografie z autografami gwiazd hokeja na lodzie; znajdował czas, by je odwiedzać w szpitalu. „Znajdował czas”. Dla Sammlera był to wysoce znamienny amerykański fakt. Feffer prowadził wyładowane energią amerykańskie życie, na krawędzi anarchii i załamania. A jednak z pełnym oddaniem. I oczywiście pozostawał pod opieką psychiatry. Jak oni wszyscy zresztą. Zawsze mogli powiedzieć, że są chorzy. Niczego nie zaniedbano.
– Wielka Brytania lat trzydziestych – musi pan. Dla mojego seminarium.
– Ten oklepany temat?
– Tak. Tego nam właśnie potrzeba.
– Bloomsbury? Cała tamta historia? Ale po co? I dla kogo?
Feffer przyjechał po Sammlera taksówką. Pojechali w wielkim stylu. Fefferowi specjalnie na tym zależało. Powiedział, że kierowca ma czekać, kiedy Sammler będzie prowadził wykład. Kierowca, Murzyn, odmówił. Feffer podniósł głos. Powiedział, że to łamanie prawa. Sammler przekonał go, żeby dał spokój, kiedy już zamierzał wezwać policję.
– Nie musi na mnie czekać taksówka powiedział Sammler.
– No to spadaj – rzekł Feffer do taksówkarza. I nie będzie napiwku.
– Niech go pan nie obraża – powiedział Sammler.
– Nie będę robił różnicy dlatego, że jest Mu rzynem – odparł Lionel. – Ale właśnie, słyszałem od Margotte, że natykał się pan ostatnio na czarnego kieszonkowca.
– Gdzie my idziemy, Lionel? Teraz, kiedy mam zabrać głos, nachodzą mnie złe przeczucia. Czuję się niewyraźnie. Co właściwie mam mówić? Temat jest taki rozległy.
– Zna pan go lepiej niż ktokolwiek.
– Znam, owszem. Ale jestem niespokojny, jakiś roztrzęsiony.
– Będzie pan wspaniały.
Następnie Feffer wprowadził go do wielkiej sali. Spodziewał się czegoś małego, sali seminaryjnej. Przyszedł, żeby powspominać przed garstką studentów o R.H. Tawneyu, Haroldzie Laskim, Johnie Stracheyu, George’u Orwellu, H.G. Wellsie. Ale to był jakiś wiec. W swym ograniczonym polu widzenia dostrzegł wielką, rozlaną, kudłatą, różnorodną ludzką masę. Wydzielała przykry zapach, dziwnie jełki, siarczany. Amfiteatr był zapełniony. Pozostały jedynie miejsca stojące. Czyżby był to jakiś nowy kant Feffera? Czy zamierzał przywłaszczyć sobie pieniądze za wstęp? Sammler stłumił i odrzucił to podejrzenie, przypisując je zaskoczeniu i nerwowości. Był bowiem zaskoczony, wystraszony. Lecz wziął się w garść. Spróbował rozpocząć żartobliwie, opowiadając o prelegencie, który zwracał się do nieuleczalnych alkoholików w przekonaniu, że mówi do członków abstynenckiego Browning Society. Lecz nikt się nie zaśmiał i Sammler przypomniał sobie, że Towarzystwo Browninga od dawna już nie istnieje. Na piersi zawieszono mu mikrofon. Zaczął mówić o klimacie duchowym w Anglii przed drugą wojną światową. O imperialnej awanturze Mussoliniego we wschodniej Afryce. Hiszpanii w 1936 roku. Wielkich czystkach w Rosji. Stalinizmie we Francji i Wielkiej Brytanii. Blumie, Daladierze, Froncie Ludowym, Oswaldzie Mosleyu. Nastrojach wśród angielskich intelektualistów. Nie potrzebował do tego notatek, z łatwością przypominał sobie, co ludzie mówili i pisali.
– Przypuszczam – powiedział – że znają państwo ogólne tło, wydarzenia roku 1917. Wiedzą państwo o zbuntowanych armiach, rewolucji lutowej w Rosji, całkowitym załamaniu się autorytetu. We wszystkich krajach europejskich starzy przywódcy zostali zdyskredytowani przez Verdun, Flandrię i Tannenberg. Może mógłbym rozpocząć od upadku Kiereńskiego. Albo od pokoju w Brześciu nad Bugiem.
Podwójny cudzoziemiec, polski oksfordczyk, z nastroszonymi siwymi włosami z tyłu głowy, zmarszczkami wybiegającymi spod przydymionych okularów, wyciągał z kieszeni na piersi chusteczkę, rozkładał ją i składał, dotykał twarzy, wycierał dłonie z miękką delikatnością starego człowieka. Nie znajdował przyjemności w swoim wystąpieniu, nie zachęcała go postawa publiczności (panował spory hałas); pewną satysfakcję sprawiało mu jedynie mizerne widmo dumy, jaką jego i jego żonę napawały niegdyś ich brytyjskie sukcesy. Jego sukces, polskiego Żyda, tak świetnie ustosunkowanego, tak pochlebnie ocenianego przez śmietankę, przez H.G. Wellsa. Włączono go na przykład wraz z Geraldem Heardem i Olafem Stapledonem do programu Cosmopolis budowy Państwa Światowego i Sammler pisywał artykuły do „News of Progress” i tej drugiej publikacji, „The World Citizen”. Jak wyjaśniał głosem, w którym pomimo jego imponującej głębi wciąż jeszcze pobrzmiewały polskie głoski trące i nosowe, program polegał na upowszechnieniu biologii, historii i socjologii oraz praktycznym zastosowaniu zasad naukowych do ulepszenia życia ludzkiego; budowie planowego, uporządkowanego i pięknego społeczeństwa światowego: znoszącego suwerenność narodową, zakazującego wojny, podporządkowującego pieniądz i kredyt, wytwarzanie, dystrybucję, transport, zaludnienie, produkcję broni i tak dalej ogólnoświatowej zbiorowej kontroli, zapewniającego bezpłatne powszechne nauczanie, wolność osobistą (dającą się pogodzić z dobrem ogółu) w najwyższym możliwym zakresie – społeczeństwa na usługach człowieka, opartego na racjonalnej, naukowej posta wie wobec życia. Wspominając to wszystko z co raz większym zaangażowaniem i pewnością siebie, Sammler opowiadał o Cosmopolis przez pół godziny, uświadamiając sobie przy tym, jakim wielkodusznym, pomysłowym, głupim było ono przedsięwzięciem. Mówił do oświetlonej, niespokojnej wnęki amfiteatru o zabrudzonej kopule i okratowanych instalacjach świetlnych, aż przerwał mu wyraźny, donośny głos. Ktoś go o coś pytał, ktoś do niego krzyczał.
– Hej!
Usiłował kontynuować: – Tego rodzaju próby odciągnięcia intelektualistów od marksizmu od nosiły niewielki skutek...
Mężczyzna w dżinsach, o gęstej brodzie, lecz przypuszczalnie młody, przysadzista i wykrzywiona postać, stał i krzyczał w jego stronę.
– Hej! Starcze!
Wśród ciszy, jak zapanowała, pan Sammler zsunął swe przydymione okulary i spojrzał na mężczyznę nie uszkodzonym okiem.
– Starcze! Cytowałeś wcześniej Orwella.
– Tak?
– Cytowałeś jego wypowiedź, jakoby wszyscy brytyjscy radykałowie pozostawali pod ochroną Królewskiej Marynarki Wojennej. Czy Orwell powiedział, że brytyjscy radykałowie pozostają pod ochroną Marynarki Królewskiej?
– Tak, wydaje mi się, że tak powiedział.
– Gówno prawda.
Sammler nie mógł wydobyć z siebie głosu.
– Orwell był szpiclem. Był nędznym kontr rewolucjonistą. Dobrze, że tak wcześnie umarł. A to, co opowiadasz, to gówno. – Odwrócił się w stronę widowni i rozkładając w gwałtownym geście ramiona i unosząc dłonie jak grecki tancerz, powiedział: – Czemu słuchacie tego stare go, zgrzybiałego gówna? Co on wam może powiedzieć? Ma wyschnięte jaja. Jest trupem. Już mu nie staje.
Sammlerowi wydawało się później, że w jego obronie podniosły się głosy. Ktoś powiedział:
– Co za wstyd. Ekshibicjonista.
Lecz nikt naprawdę nie próbował go bronić. Większość młodych ludzi zdawała się być przeciwko niemu. Okrzyki brzmiały wrogo. Feffera nie było, odwołano go do telefonu. Sammler odwrócił się od pulpitu, odnalazł swój parasol, płaszcz deszczowy i kapelusz i opuścił podium, odprowadzany przez młodą dziewczynę, która przybiegła, żeby wyrazić swe oburzenie i współczucie, mówiąc, że to skandal, żeby przerywać taki piękny wykład. Wyprowadziła go przez drzwi, w dół po kilku stopniach, i znalazł się na Broadwayu, na rogu Sto Szesnastej Ulicy.
Nagle poza uniwersytetem.
Z powrotem w mieście.
I był nie tyle osobiście obrażony wydarzeniem, co raczej uderzony wolą obrażenia. Jakież przemożne pragnienie, żeby być prawdziwym. Lecz prawdziwy oznaczało również brutalny. I przyjęcie ekskrementu za kryterium? Jakież to zdumiewające! Młodość? Wraz z ideą potencji seksualnej? Cała ta pogmatwana seksualno–ekskrementalna wojowniczość, wybuchowość, grubiaństwo, szczerzenie zębów, wycie małp z Berberii. Albo jak te małpy szerokonose na drzewach, które, jak Sammler gdzieś czytał, wypróżniają się w łapy i z wrzaskiem obrzucają badaczy na dole. Nie żałował, że stanął twarzą w twarz z faktami, jakkolwiek przygnębiające, godne ubolewania były to fakty. Lecz efekt był taki, że pan Sammler poczuł się nieco odizolowany od reszty swego gatunku, jeśli nawet nie w jakiś sposób wyłączony – wyłączony nie tyle przez wiek, co raczej przez zbyt odległe i obce innym troski, przesadnie ześrodkowane na duchowości, platonizmie, augustynizmie, trzynastym wieku. Wiatr przelewał się wśród przelewającego się ulicznego ruchu, a słońce, stosunkowo jasne jak na Manhattan – świeciło i przelewało się przez otwory i szczeliny w swej substancji. Jakby było odlane przez Henry Moore’a. Z dziurami, lukami. Znowu, jak po spotkaniu z kieszonkowcem, zawdzięczał wydarzeniom jakąś odmianę, wyostrzenie wzroku. Posłaniec z kwietnym krzyżem wypełniającym obydwa ramiona, z łysą, guzowatą głową, wydawał się pijany, lawirował, zmagając się z wiatrem. Jego pozbawione połysku buty były małe, a krótkie, szerokie spodnie wydymały się jak spódnice. Gardenie, kamelie, kalle szybowały nad nim pod lekkim przezroczystym plastykiem. Natomiast na przystanku autobusowym przy Riverside Drive pan Sammler spostrzegł obok siebie czekające go studenta i wytężając wzrok zauważył, że ma on na sobie urynowozielone spodnie ze sztruksu w szerokie prążki, tweedową marynarkę w marchewkowym kolorze z węzełkami niebieskiej wełny, że bokobrody obramowują mu twarz jak potężne kosmate filary, że przecinają je eleganckie poprzeczki z szylkretu, że ma włosy przerzedzone z przodu, żydowski nos, mięsiste, żądne wszystkiego, gardzące wszystkim usta. Ach, była to artystyczna rozrywka, jakiej dostarczały panu Sammlerowi ulice, kiedy ożywiło go jakieś silne wrażenie. Był namiętnym czytelnikiem, był molem książkowym i najlepsi pisarze nauczyli go bawić się obserwacjami. Kiedy wychodził z domu, nie otaczała go pustka. Tymczasem zdecydowani, agresywni, goniący za interesem, zmysłowi ludzie zachowywali się tak, jak ludzie normalnie się zachowują. Jeśli większość chodziła jak pod działaniem uroku, lunatycy usidleni, owładnięci przez drobne, neurotyczne, banalne cele, to indywidua w rodzaju Sammlera znajdowały się zaledwie o krok dalej, nastawione nie na osiągnięcie celu, lecz na estetyczny odbiór otaczającego świata. Nawet kiedy je obrażono, zraniono, kiedy gdzieś krwawiły, nie wybuchały gniewem, nie wydawały okrzyków przygnębienia, lecz przekładały cierpienie na język wnikliwej, niemal bolesnej obserwacji. Drobiny unoszone porywistym wiatrem, lecące na południe, uderzały w twarz jak szmergiel. Słońce świeciło, jakby nie istniała śmierć. Było tak przez całą minutę, kiedy posapując ciężko, nadjeżdżał autobus. Potem pan Sammler wsiadł i przesunął się jak dobry obywatel do tyłu, z nadzieją, że nie zostanie przepchnięty poza tylne drzwi, gdyż miał do przejechania jedynie piętnaście przecznic, a autobus był przepełniony. Zwykły zapach długo spoczywających na fotelach siedzeń, przepoconych butów, śluzu tytoniowego, cygar, wody kolońskiej, pudru. A jednak nad rzeką budziła się wiosna, prześwitywały pierwsze żółcie i brązy – kilka tygodni słońca, ciepła i Manhattan połączy się (na krótko) z północno amerykańskim kontynentem w dniu niegdysiejszej zieleni, aksamitnego przepychu, blasku tej pory roku, lśniącej i połyskującej, dereniowej bieli, różu, kwitnącej dzikiej jabłoni. Wówczas stopy będą ludziom obrzmiewać od ciepła, a pod Centrum Rockefellera spacerowicze będą przysiadali na wygładzonych kamiennych płytach obok rządków tulipanów i trytonów, nad wodą, w powszechnym nastroju brzemienności. Istoty ludzkie w ciepłym cieniu drapaczy chmur, od czuwające głęboką radość płynącą z ich własnej natury i ulegające jej. Sammler również będzie się cieszył wiosną – jedną z tych przedostatnich. Oczywiście był wzburzony. Bardzo. Oczywiście cała ta gadanina o pokoju brzeskim, wszystkie te stare nowiny o opozycji rewolucyjnych intelektualistów wobec niemieckiego kierownictwa wojskowego były w tym kontekście po prostu śmieszne. Pozbawione związku. Oczywiście ci studenci byli również komiczni. A co było ze wszystkiego najgorsze (poza grubiaństwem)? Istnieją odpowiednie sposoby uciszenia starego nudziarza. Bardzo możliwe, że ze swoimi wywodami o Cosmopolis, zwłaszcza w trakcie publicznej manifestacji, był starym nudziarzem. Najgorsze, z punktu widzenia samych tych młodych ludzi, było to, że zachowywali się bez godności. Nie dostrzegali nobilitacji zawartej w przynależności do inteligencji i sędziów porządku społecznego. Jaka szkoda! – myślał stary Sammler. Człowiek ceniący samego siebie dla słusznych powodów nosi w sobie i zaprowadza wokół siebie porządek, autorytet. Kiedy wewnętrzne elementy są uporządkowane. Muszą być uporządkowane. Ale co się dzieje, jeśli człowiek zatrzymuje się na etapie brudzęnia w pieluchy? Co, jeśli staje się więźniem patologicznego kryterium? (Sammler winił za to Niemców i ich psychoanalizę). Kto wywiesił pieluchę jako sztandar? Kto uczynił sakrament z gówna? Jakiż to ruch literacki i psychologiczny? Pan Sammler trzymał się z gorzką irytacją górnej po ręczy zatłoczonego autobusu i jechał na południe – krótka podróż.
Myśl o czarnym kieszonkowcu nie przyszła mu nawet do głowy. Tego wiązał z Columbus Circle. Mężczyzna zawsze jeździł do północnej części miasta, nigdy na południe. A jednak stał w tylnej części autobusu, w płaszczu z wielbłądziej wełny, wypełniając kąt swym potężnym ciałem. Sammler dostrzegł go, pokonując silny wewnętrzny opór. Opierał się, ponieważ w tej trudnej chwili niepewności nie miał ochoty go zobaczyć. Boże! Nie teraz! Sammler uczuł we wnętrzu nagłe opadanie, jego serce osunęło się. Pewne jak los, jak prawo natury: kamień opada, gaz się unosi. Wiedział, że autobus nie służy złodziejowi za środek transportu. Na spotkanie z kobietą, do domu – jakie kolwiek były jego rozrywki – niewątpliwie jeździł taksówką. Mógł sobie na to pozwolić. Lecz teraz pan Sammler, najwyższy poza złodziejem mężczyzna w autobusie, spoglądał w dół na jego ramię. Dostrzegł, że tamten osaczył kogoś na długim tylnym siedzeniu. Potężne plecy, szerokie i zgięte, ukrywały ofiarę przed pozostałymi pasażerami. Jedynie Sammler z wysokości swojego wzrostu coś widział. Nie było za co dziękować wzrostowi czy wzrokowi. Osaczony mężczyzna był stary, wątły: słabe oczy łzawiące z przerażenia, białe rzęsy, czerwone powieki i te oczy w bladoniebieskim kolorze morskiego śluzu, otwarte usta ze sztuczną szczęką opadającą z górnych dziąseł. Płaszcz i marynarka były rozpięte, koszula wyciągnięta do przodu jak odklejona zielona tapeta, a podszewka marynarki rozdarta. Złodziej szarpał go za ubranie jak lekarz przed zbadaniem pacjenta. Odrzucił krawat i szalik i wyciągnął portfel. Następnie własny filcowy kapelusz odsunął nieznacznie (zwierzęcy gest, po prostu) z czoła, zmarszczonego, lecz wolnego od nie pokoju. Portfel był długi, z imitacji skóry, z plastyku. Otwarty, ukazał kilka banknotów dolarowych. Były też jakieś karty. Złodziej wziął je do ręki. Przeczytał, przechylając głowę. Upuścił je. Obejrzał zielony czek, sprawiający wrażenie federalnego, prawdopodobnie z ubezpieczalni. Pan Sammler w swoich ciemnych okularach miał trudności z akomodacją oka. Nadmiar adrenaliny przepływał mu przez serce z lekką, wartką, zatrważającą nagłością. On sam się nie bał, lecz wydawało mu się, że jego serce odczuwa strach, przechodzi atak. Rozpoznawał to – wiedział, jak to się nazywa: tachykardia. Oddychanie sprawiało trudność. Nie mógł zaczerpnąć dosyć powietrza. Zastanawiał się, czy nie zasłabnie. Czy nie stanie się coś gorszego. Czarny mężczyzna włożył sobie czek do kieszeni. Fotografie opadły z jego palców jak wcześniej karty. Skończywszy, opuścił portfel z powrotem w szarą, znoszoną, rozdartą podszewkę, poprawił szalik starego. Z ironicznym spokojem kciuk i palec wskazujący uchwyciły węzeł krawata i lekkim szarpnięciem przesunęły go mniej więcej, ale tylko mniej więcej, na miejsce. W tej właśnie chwili, szybko odwracając głowę, zobaczył pana Sammlera. Pan Sammler, dostrzeżony w chwili, gdy obserwował, wciąż wyczuwał gwałtowne prądy przebiegające jego serce. Jakby było spłoszonym zwierzątkiem, które od niego ucieka. Gardło bolało go aż po nasadę języka. Odczuwał przenikliwy ból w chorym oku. Lecz zachował pewną przytomność umysłu. Schwycił chromowaną poręcz nad głową i po chylił się do przodu, jakby chciał sprawdzić, jaka będzie następna ulica. Dziewięćdziesiąta Szósta. Innymi słowy, unikał wysłania spojrzenia, które mogłoby zostać pochwycone, czy jakiegokolwiek krzyżowania spojrzeń. Nie dawał niczego po sobie poznać i zaczął się teraz przepychać z łagodną natarczywością do tylnego wyjścia, pochylając się w stronę drzwi. Odnalazł ręką sznurek, pociągnął go, dotarł na stopień, przecisnął się przez drzwi i stanął na chodniku, trzymając parasol za materiał, przy guziku.
Tachykardia zaczęła się już uspokajać i był w stanie iść, chociaż nie w swoim zwykłym tempie. Według planu, jaki sobie ułożył, miał przeciąć Riverside Drive i wejść do pierwszego budynku, jakby tam mieszkał. Ubiegł złodzieja w drodze do drzwi. Może ten w swej arogancji uzna go za niegodnego pościgu. Nie wydawało się, żeby ten człowiek czuł się przez kogokolwiek zagrożony. Słabość, tchórzostwo świata przyjmował za pewnik. Sammler otworzył z wysiłkiem wielkie, oszklone, czarno okratowane drzwi i znalazł się w pustym holu. Wyminąwszy windę, odszukał schody, wspiął się na pierwsze półpiętro i usiadł na podeście. Kilka minut odpoczynku wystarczyło, by odzyskał swój zwykły poziom tlenu, choć miał uczucie, jakby coś w jego wnętrzu się rozrzedziło. Po prostu wyparowało. Przed powrotem na ulicę (nie było tylnego wyjścia) ukrył parasol pod płaszczem, zawieszając go w wycięciu pod pachą i przewiązując dość solidnie paskiem. Spróbował także zmienić kształt kapelusza, wypychając go od wewnątrz. Przeciąwszy West End, dotarł do Broadwayu, wszedł do pierwszego z brzegu baru, usiadł w głębi i zamówił herbatę. Opróżnił do dna ciężką filiżankę, aż po taninowy posmak, wycisnął ociekającą torebkę i poprosił mężczyznę za ladą o dolanie wody, gdyż ciągle miał sucho w gardle. Za oknem nie było śladu złodzieja. Największym pragnieniem Sammlera było teraz znaleźć się we własnym łóżku. Lecz wiedział trochę, co znaczy się ukrywać. Nauczył się tego w Polsce, w czasie wojny, w lasach, piwnicach, bramach, na cmentarzach. Rzeczy, przez które kiedyś przeszedł i które unicestwiły pewien margines bezpieczeństwa czy swobody, brany zwykle za coś oczywistego. Przyjmowanie za coś oczywistego, że nie zostanie się zastrzelonym przy wychodzeniu na ulicę ani zatłuczonym na śmierć, kiedy się przykucnie, żeby sobie ulżyć, ani zaszczutym w bramie jak szczur. Po tym, jak ten margines ufności raz został zniesiony, pan Sammler już nigdy nie zdołałby w pełni uwierzyć w jego przywrócenie. W Nowym Jorku miał niezbyt wiele okazji, by doskonalić się w sztuce ukrywania się i ucieczki. Lecz teraz, chociaż jego kości wyrywały się do łóżka, a czaszka tęskniła za poduszką, siedział przy ladzie popijając herbatę. Nie będzie mógł już dłużej korzystać z autobu sów. Od dzisiaj pozostawało mu metro. Metro, ta obrzydliwość.
Lecz pan Sammler nie pozbył się złodzieja. Mężczyzna z pewnością potrafił się szybko poruszać. Być może wydostał się z autobusu między przystankami i popędził do tyłu, ciężki, lecz szybki w filcowym kapeluszu i płaszczu z wielbłądziej wełny. Co znacznie bardziej prawdopodobne, złodziej już wcześniej go obserwował, kiedyś przedtem go śledził i poszedł za nim do domu. Tak, tak właśnie musiało być. Bo kiedy pan Sammler wszedł do holu swego budynku, mężczyzna nagle zbliżył się do niego od tyłu i nie tylko się zbliżył, lecz zaczął go popychać, przyciskając brzuch do jego pleców. Nie podniósł na Sammlera ręki, tylko popychał. W pobliżu nie było nikogo z obsługi domu. Portierzy, którzy zajmowali się również windą, spędzali wiele czasu w piwnicy.
– O co chodzi? Czego pan chce?:– zapytał Sammler.
Nie dane mu było usłyszeć głosu Murzyna. Nie był on bardziej rozmowny niż puma. Zepchnął po prostu Sammlera w kąt obok długiego, czamarawego, rzeźbionego stołu, z grubsza w renesansowym stylu mebla, który przydawał jeszcze holowi melancholii, przy wybrzuszonej tapecie na starym murze, w blasku czerwonookich świateł podwójnego mosiężnego kinkietu. Tam mężczyzna przyparł Sammlera przedramieniem do ściany. Parasol upadł na podłogę, ostro stuknąwszy rączką o posadzkę. Nie zwrócono nań uwagi. Złodziej się rozpiął. Sammler usłyszał, jak zamek błyskawiczny przesuwa się w dół. Następnie z twarzy Sammlera zdjęto przydymione okulary i położono je na stole. Milcząco wezwano go do spojrzenia w dół. Murzyn otworzył rozporek i wyciągnął członka. Z wielkimi owalnymi jądrami, ukazywał się przed Sammlerem ogromny brązowoliliowy, nie obrzezany przedmiot tuba, wąż; u grubej nasady jeżyły się metaliczne włosy, a czubek wyginał się na zewnątrz podtrzymującej, demon strującej dłoni, przywodząc na myśl zmysłową ruchliwość trąby słonia, chociaż skóra nie była gruba ani szorstka, lecz lekko opalizująca. Po nad ramieniem i pięścią, które go przytrzymywały, Sammler musiał się wpatrywać w ten organ. Przymus nie byłby zresztą konieczny. Tak czy owak by patrzył.
Chwila się przeciągała. Twarz mężczyzny nie wyrażała właściwie groźby, lecz dziwną, spokojną wyższość. Przedmiot demonstrowany był z oszołamiającą pewnością siebie. Pańskością. Potem włożono go z powrotem do spodni. Quod erat demonstrandum. Sammler został uwolniony. Zasunięto rozporek, zapięto płaszcz, potężną dłonią wygładzono na potężnej piersi wspaniały, lśniący jedwabny krawat w łososiowym kolorze. Czarne oczy, w których połyskiwał blask niewymownej szczerości, poruszyły się łagodnie, kończąc sesję, ostrzeżenie, spotkanie, przekaz. Mężczyzna podniósł ciemne okulary Sammlera i włożył mu je z powrotem na nos. Następnie rozchylił i założył własne, okrągłe, ciemnofioletowe, w dyskretnej oprawce z pięknego złota od Diora.
Potem odszedł. Winda powracająca z piwnicy zatrzymała się ze wstrząsem i otworzyła równocześnie z drzwiami domu. Pochylając się z wysiłkiem, Sammler podniósł z podłogi parasol i pojechał do góry. Portier nie próbował nawiązać pogawędki. Za tę smutną nietowarzyskość było się wdzięcznym. Co jeszcze lepsze, nie nadział się na Margotte. A co najlepsze ze wszystkiego, opadł na łóżko i wyciągnął się na nim tak jak był, z piekącymi stopami, płytkim oddechem, bólem w sercu, zamroczonym umysłem i – ach! – chwilową pustką w duszy. Jak ekran telewizyjny w holu, białoszary, buczący bez obrazu. Między głową a poduszką leżał twardy prostokąt, marmurkowa okładka zeszytu w kolorze morskiej zieleni. Taś mą klejącą była do niej przymocowana kartka. Przesunął ją do światła, umieścił w pobliżu oka i, bezgłośnie, boleśnie poruszając wargami, zmusił się do odczytania pojedynczych liter. Kartka była od S (Shula albo Sława).
„Tatusiu! Te wykłady doktora V. Govindy Lala o Księżycu wypożyczono mi na krótko. Mają związek z Książką”. Wells, oczywiście, który pisał o Księżycu około 1900 roku. „Są tu najnowsze rzeczy. Fascynujące. Tatusiu – musisz to przeczytać. Koniecznie! Bez względu na oczy. I możliwie szybko – proszę! – bo doktor Lal wykłada gościnnie na Uniwersytecie Columbia. Musi je mieć z powrotem!” Potwornie marszcząc brwi – cała cierpliwość i wyrozumiałość zniknęły bez śladu – myślał z odrazą o jednostronnej, uporczywej, dręczącej, przerażającej, a zarazem komicznej obsesji córki. Odruchowo prostując ciało, wziął głęboki, rozdzierający płuca oddech.
Następnie odchylił okładkę zeszytu i przeczytał napisane sepią, rdzawozłocistym atramentem: Przyszłość Księżyca. „Jak długo jeszcze – brzmiało pierwsze zdanie – będzie ta Ziemia jedynym domostwem człowieka?”
Jak długo? O Boże, no właśnie! Czyż nie nadszedł już czas – najwyższa pora do odlotu? W każdym możliwym celu. Jest czas na zbieranie kamieni i czas na ich rozrzucanie. Przy czym sama Ziemia nie miała być tutaj odrzuconym kamieniem, lecz czymś, od czego należy się oderwać – czego trzeba się pozbyć. Przetrącić tę wielką niebieską, białą, zieloną planetę albo samemu zostać z niej strąconym.
II
Średni promień Księżyca 1737 kilometrów. Ziemi 6371 kilometrów. Siła ciążenia Księżyca 161 cm/sek.2, Ziemi 981 cm/sek.2. Uskoki i szczeliny w skalnym podłożu Księżyca spowodowane przez ekstremalne temperatury. Oczywiście nie ma wiatru. Pięć miliardów bezwietrznych lat. Jeśli nie liczyć wiatru słonecznego. Kamień kruszy się, lecz bez normalnej erozji. Odłupana skała długo nie spada, gdyż siła przyciągania jest mniejsza, a kąt spadania odpowiednio ostrzejszy. Co więcej, w księżycowej próżni kamienie, piasek, pył i ciała badaczy będą spadały z tą samą prędkością, więc przed podjęciem próby wspinaczki konieczne będzie zbadanie niebezpieczeństwalawin z wszystkich stron. Narzędzia informacji gwałtownie się rozwijają. Spektrometry laserowe. Baterie słoneczne. Elektryczność wytwarzana przez izotopy radioaktywne, stront 90, polon 210, i termoelektryczną konwersję energii. Doktor Lal poświęcił wiele uwagi telemetrii, przekazywaniu danych. Czy coś pominął? Zaopatrzenie będzie można umieszczać na orbicie i sprowadzać na dół wedle potrzeby przy użyciu systemu hamulcowego. Komputery będą musiały być nad zwyczaj dokładne. Gdyby potrzeba było tony dynamitu w punkcie X, nikt nie chciałby go sprowadzić o 800 kilometrów dalej. A gdyby chodziło o nieodzowny do życia tlen? Ponadto, ze względu na większe zakrzywienie powierzchni Księżyca, horyzonty są krótsze, a istniejące obecnie instrumenty nie mogą przesyłać sygnałów z poleceniami poza horyzont. Niezbędna będzie jeszcze precyzyjniejsza koordynacja. Dla dobra księżycowej załogi, w celu podniesienia jej inwencji i po prostu jako pożądany bodziec intelektualny doktor Lal zalecał warzenie w koloniach pionierskich piwa. Do produkcji piwa konieczny jest tlen, do otrzymywania tlenu ogrody, do uprawiania ogrodów cieplarnie. Krótki rozdział został poświęcony doborowi księżycowej flory. Cóż, krzepcy przedstawiciele roślinnego królestwa żyli w bawialni Margotte. Wystarczyło otworzyć dwoje drzwi, i oto były: bataty, awokado, drzewka kauczukowe. Doktor Lal miał raczej na myśli chmiel i buraki cukrowe.
Sammler myślał: To nie sposób na wyrwanie się z więzienia czasoprzestrzeni. Co odległe, jest wciąż jeszcze skończone. Skończoność to wciąż jeszcze macanie przez zasłonę, badanie nagiej wewnętrznej rzeczywistości dłonią w rękawiczce. Widoczna była jednak korzyść płynąca z wydostania się stąd, budowania w próżni plastykowych igloo, mieszkania w spokojnych koloniach, z konieczności spartańskich, picia kopalnianej wody i rozważania jedynie zasadniczych kwestii. Bez sprzecznie. Shula–Sława przyniosła mu tym razem dokument godny jego uwagi. Wynajdywała zawsze idiotyczne tytuły na Czwartej Alei, z ulicznych straganów, książki z wypłowiałymi grzbietami i plamami od deszczu – Anglia w latach dwudziestych i trzydziestych, Bloomsbury, Downing Street, Clare Sheridan. Miał półki zapchane takimi śmieciami po osiem sztuk za dolara, przywleczonymi w rozpadających się torbach na zakupy. A nawet książki, które on sam kupił, były w wielkiej mierze zbyteczne. Gdy poświęciło się tyle trudu lekturze poważnych pisarzy, znajdowało się niewiele rzeczy, których by się już wcześniej nie wiedziało. Tyle falstartów, ślepych zaułków, postulatów załamujących się przed zakończeniem wywodu. Nawet najzdolniejsi myśliciele błądzili po omacku, docierając do granic swych możliwości, wyczerpywały im się dowody, brakowało im pewności. Jednakże niezależnie od tego, czy byli optymistami, czy pesymistami, czy ich ostateczna wizja była mroczna, czy jasna, niemal zawsze okazywała się to terracognita dla starego Sammlera. Doktor Lal posiadał zatem pewną wartość. Dostarczał czegoś nowego. Oczywiście wciąż jeszcze powinno być możliwe poszukiwanie prawdy na drodze wewnętrznej, bez skomplikowanych przygotowań, komputerów, telemetrii, całej tej wiedzy technicznej, nakładów i złożonej organizacji, niezbędnych do odbycia podróży na Marsa, Wenus czy na Księżyc. A jednak być może te same ludzkie działania, które nas tak uwięziły, miały nas znowu wypuścić. Siły, które uczyniły Ziemię zbyt małą, mogły nas uwolnić z zamknięcia. Wedle zasady homeopatycznej. Przez doprowadzenie do końca biegu rewolucji purytańskiej, która narzuciła swe panowanie światu materialnemu, oddała całą siłę procesom materialnym, przekształcając i wyczerpując w ten sposób uczucia religijne. Albo, według druzgoczącego pod sumowania Maxa Webera, które Sammler znał na pamięć: „Specjaliści bez ducha, sensualiści bez serca, ta nicość sobie wyobraża, że wzniosła się na poziom cywilizacji nigdy przedtem nie osiągnięty”. Może więc nie było innego wyboru, jak tylko brnąć dalej w tym samym kierunku, czekając, aż pozostawiona z tyłu, zlekceważona siła wystrzeli znowu do przodu i odzyska dominację. Być może poprzez coraz pełniejsze porozumienie najlepszych umysłów, przypominające trochę „jawną konspirację” H. G. Wellsa. Może staruszek (zastanawiał się Sammler, sam będący teraz staruszkiem) miał mimo wszystko rację.
Odłożył jednak szmaragdowy zeszyt w tekturowej okładce, połyskujące złociście zdania V. Govindy Lala zapisane sztywną, po edwardiańsku pedantyczną hinduską angielszczyzną, by powrócić w – istocie pod wewnętrznym przymusem – do kieszonkowca i rzeczy, którą ten mu pokazał. Co to miało oznaczać? Wywołało to wstrząs. Wstrząsy pobudzały świadomość. Wprawdzie tylko do pewnego stopnia. Ale co miało na celu obnażanie genitaliów? Qu’est-ce que cela prouve? Czy to nie jakiś francuski matematyk zadał to pytanie po obejrzeniu tragedii Racine’a? O ile pan Sammler dobrze pamiętał. Nie żeby lubił uprawiać starą europejską grę kulturalną. Tego miał już dosyć. A jednak, nie proszone, przychodziły mu w ten sposób do głowy takie zdania. Tak czy owak, miał przed oczami członka tego mężczyzny, wielki kawał seksualnego ciała, na wpół nabrzmiały w swej dumie i pokazywany dla swej własnej ważności, znaczący i osobny obiekt, przeznaczony do tego, by komunikować autorytet. Co, zważywszy dzisiejszą ideologię seksualną, z powodzeniem mógł robić. Był symbolem super prawomocności lub wszechwładzy. Był tajemnicą. Nie było nań odpowiedzi. Stanowił pełne wyjaśnienie. Całe po co i dlaczego. Jasne? Och, przytłaczający, ostateczny i nieodparty dowód. Uważamy te rzeczy, stary, za same przez się zrozumiałe. A jednak mrówkojad również posiada takie wrażliwe podługowatości, nie skomplikowane deklaracjami władzy, choćby nad mrówkami. Lecz uczyń z natury swego Boga, wynieś pod niebo biologizm, a możesz być pewien odpychających wyników. Niewykluczone, że możesz być pewien odpychających wyników w każdych okolicznościach.
Sammler wiedział bardzo wiele o takim nadmiernie podkreślanym biologizmie, chociaż wcale tego nie chciał. Ze szczególnych względów był ostatnio bardzo poszukiwany, często go odwiedzano, często zasięgano jego rady i zwierzano mu się. Być może działo się to za sprawą plam na Słońcu albo pór roku, jakiegoś zjawiska barometrycznego lub nawet astrologicznego. Lecz wciąż ktoś przychodził i pukał do drzwi. Właśnie gdy myślał o mrówkojadach, o tym, że Murzyn już dawno go zauważył i zaczął śledzić, rozległo się pukanie do tylnych drzwi.
Kto tam? Sądząc po głosie, Sammler mógł się wydawać bardziej rozdrażniony, niż był w istocie. Czuł jedynie, że inni mają więcej sił do życia niż on. Wywoływało to skrytą trwogę. Lecz wchodziło tu w grę pewne złudzenie, gdyż zważywszy potęgę przeciwnika, nikt nie posiadał dość sił.
Wchodził Walter Bruch, członek rodziny. Walter, kuzyn Margotte, był również spokrewniony z Grunerami.
Kuzynka Angela zabrała kiedyś Sammlera na wystawę Rouaulta. Ślicznie ubrana, woniejąca, subtelnie umalowana, prowadziła Sammlera z sali do sali, aż w końcu wydało mu się, że jest ona toczącą się obręczą o cudownych złocistych i mieniących się barwach, a on, idący za nią, starą laską, która musi ją jedynie od czasu do czasu trącić. Lecz kiedy później zatrzymali się razem przed jednym z portretów Rouaulta, oboje mieli to samo skojarzenie: Walter Bruch. Był to barczysty, przysadzisty, ciężki, rumiany mężczyzna o grubych rysach, kędzierzawych włosach, świdrującym spojrzeniu i ogorzałej twarzy, spoglądający dość śmiało, lecz najwyraźniej nie będący w stanie znieść własnych uczuć. Ten sam człowiek. Muszą istnieć tysiące takich mężczyzn. Ale to był nasz Walter. W czarnym płaszczu deszczowym, czapce, z siwymi włosami zaczesanymi na uszy; czerwonawośniade, pucołowate policzki, duże usta w kolorze morwy – no, wyobraźcie sobie Tamten Świat, wyobraźcie sobie w nim dusze całymi beczkami, wyobraźcie sobie, że wysyła się je ab initio z dominującymi cechami do wcielenia i narodzin. W przypadku Brucha głos byłby istotny od samego początku. Był człowiekiem głosu, z beczek z duszami. Śpiewał w chórach, w zespołach bóżnicowych. Z zawodu był barytonem i muzykologiem. Odnajdywał stare rękopisy i opracowywał je albo aranżował dla grup wykonujących muzykę dawną i barokową. Taka jego mała chałtura, jak mówił. Dobrze śpiewał. Miał ładny głos śpiewaczy, lecz głos, którym mówił, był szorstki, pośpieszny, gardłowy. Bulgotał, gdakał, chrząkał, połykał sylaby.
Ponieważ zbliżał się, kiedy Sammler był tak zaabsorbowany, Bruch ze wszystkimi swoimi osobliwościami został przyjęty w bardzo specjalny sposób. Mniej więcej taki: Rzeczy, z którymi stykamy się na tym świecie, powiązane są z formami naszego postrzegania w przestrzeni i czasie oraz z formami naszego myślenia. Widzimy to, co jest przed nami, to, co obecne, obiektywne. Byt wieczny w ten sposób manifestuje się w czasie. Wyjście ze zniewolenia w formach, z zamknięcia w więzieniu projekcji, nawiązanie kontaktu z wiecznością jest możliwe jedynie poprzez wolność. Sammler uważał, że jest w wystarczającym stopniu kantystą, aby się z tym zgodzić. I wydawało mu się, że ktoś taki jak Walter Bruch zadręcza się w niewoli form. Z tego właśnie powodu przychodził do Sammlera. Z tego powodu błaznował, bo zawsze błaznował. Shula–Sława opowiadała człowiekowi o tym, jak została powalona przez konnych policjantów ścigających zbiegłego jelenia, kiedy pogrążona była w lekturze artykułu w „Looku”. Bruch potrafił całkiem niespodziewanie zacząć śpiewać jak ślepiec na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy, wlokący za sobą psa–przewodnika, grzechoczący miedziakami w kubku: „Jakże wielkiego przyjaciela mamy w Chrystusie – niech Bóg panu błogosławi, sir”. Lubił także parodiować pogrzeby z łaciną i muzyką, Monteverdim, Pergolesim, mszą c–moll Mozarta; śpiewał falsetem „Et incamatus est”. W pierwszych latach uchodźstwa on i jeszcze jeden Żyd niemiecki, zatrudniony w domu towarowym Macy’ego, wzajemnie odprawiali za siebie msze, przy czym jeden z nich leżał w skrzyni pakunkowej ze sznurkami tanich paciorków okręconymi wokół nadgarstków, drugi zaś prowadził nabożeństwo. Bruchowi nadal sprawiało to przyjemność, uwielbiał odgrywać trupa. Sammler dość często to oglądał. Wraz z innymi błazeństwami. Wiece nazistowskie w Sportpalaście. Bruch używał pustego garnka jako rezonatora, trzymał go przy ustach, by uzyskać pogłos, wrzeszczał jak Hitler i przerywał sobie, żeby krzyczeć „Sieg Heil”. Sammlera nigdy nie bawiły te wygłupy. Prowadziły wkrótce do wspomnień Brucha z Buchenwaldu. Całej tej strasznej, komicznej, absurdalnej, bezsensownej historii. Jak to ni stąd, ni zowąd, w 1937 roku, zaproponowano więźniom kupno patelni. Setek tysięcy, nowych, prosto z fabryki. Czemu? Bruch kupił ich tyle, ile się dało. Po co? Więźniowie próbowali sprzedawać patelnie sobie nawzajem. A potem jakiś człowiek wpadł do latryny. Nikomu nie pozwolono mu pomóc, i utopił się tam, podczas gdy inni więźniowie siedzieli bezradnie przykucnięci na deskach. Tak, udusił się w odchodach!
– Dobrze już, Walter, dobrze już! – surowo przerywał mu Sammler.
– Tak, wiem, nie przeszedłem tam wcale przez najgorsze, wujku Sammler.
– A ty tkwiłeś w samym środku całej tej wojny. Ale siedziałem tam z biegunką i bólami. Moje bebechy! Goły arschloch.
– Dobrze już, Walter, nie powtarzaj się tak.
Niestety, Bruch musiał się powtarzać i Sammlera ogarniało współczucie. Był poirytowany i ogarniało go współczucie. A u Waltera, podobnie jak u tylu innych, chodziło zawsze i wciąż, bez końca, nieodmiennie o seks. Bruch zakochiwał się w ramionach kobiet. Musiały to być dość młode, pulchne kobiety. Z reguły o ciemnej karnacji. Często były to Portorykanki. I latem, przede wszystkim latem, kiedy ramiona kobiet są odkryte. Widział je w metrze. Jechał za nimi do Hiszpańskiego Harlemu. Przywierał do metalowego pręta. W głębi Harlemu był jedynym białym pasażerem. I wszystko to razem – uwielbienie, hańba, ryzyko zasłabnięcia, kiedy miał wytrysk! Teraz, opowiadając to, zaczął przebierać palcami po owłosionej nasadzie tej swojej grubej szyi. Kliniczne! Jednocześnie utrzymywał z reguły wysoce idealistyczne i wykwintne związki z jakąś damą. Klasyczne! Zdolny do współczucia, poświęcenia, miłości. Nawet do wierności, na swój niecodzienny sposób.
Chwilowo był, jak to określał, „zadurzony” w ramionach kasjerki w drugstorze.
– Chodzę tam najczęściej, jak mogę.
– Ach tak – powiedział Sammler.
– To czyste szaleństwo. Pod pachą trzymam teczkę. Bardzo solidną. Pierwszorzędna skóra. Dałem za nią trzydzieści osiem pięćdziesiąt w sklepie z walizkami Wilta przy Piątej Alei. Rozumiesz?
– Mniej więcej.
– Kupuję coś za ćwierć dolara, dziesięć centów. Gumę do żucia. Bibułki do okularów. Daję duży banknot – dziesięć, nawet dwadzieścia dolarów. Idę do banku i podejmuję świeże pieniądze.
– Rozumiem.
– Wujku Sammler, nie masz pojęcia, czym dla mnie jest to krągłe ramię. Takie ciemne! Takie masywne!
– Nie, chyba nie mam.
– Opieram teczkę o kontuar i przyciskam się. Kiedy ona wydaje mi resztę, przyciskam się.
– Dobrze już, Walter, oszczędź mi dalszego ciągu.
– Niech mi wujek wybaczy. Co na to poradzę? To dla mnie jedyny sposób.
– No, to już twój problem. Po co mnie to opowiadasz?
– Jest jakiś powód. Czemu nie miałbym ci opowiadać? Musi być jakiś powód. Proszę, nie powstrzymuj mnie. Bądź tak miły.
– Sam powinieneś się powstrzymać.
– Nie mogę.
– Jesteś pewien?
– Przyciskam się. Mam orgazm. Moczę się. Sammler podniósł głos: – Czy nie możesz ni czego pominąć?
– Wujku Sammler, co mam zrobić? Mam ponad sześćdziesiąt lat.
Bruch uniósł do oczu grzbiety swoich grubych, krótkich dłoni. Z nabrzmiałym szerokim nosem, otwartymi ustami, ronił krokodyle łzy i jak małpa wykręcał ramiona i tułów. I te wzruszające szpary między zębami. A kiedy płakał, jego głos nie był chrapliwy. Słyszało się wtedy muzyka.
– Całe moje życie było takie.
– Przykro mi, Walter.
– Jestem załatwiony.
– No cóż, nie wyrządziłeś nikomu krzywdy. I naprawdę ludzie traktują te rzeczy dużo mniej poważnie niż dawniej. Czy nie mógłbyś się skupić bardziej na innych sprawach, Walter? Poza tym twój problem jest tak podobny do problemów innych ludzi, jesteś tak bardzo współczesny, Walter, że powinno ci to pomóc. Czy to nie pocieszające, że nie istnieją już wiktoriańskie cierpienia seksualne znoszone w samotności? Wydaje się, że wszyscy posiadają te przywary i opowiadają o nich całemu światu. Dzisiaj jesteś już nawet nieco staroświecki. Tak, cierpisz na starą, dzie więtnastowieczną przypadłość Kraffta–Ebinga.
Lecz pan Sammler sam sobie przerwał, nie mogąc zaaprobować lekkiego tonu, jaki się wkradał w jego słowa pociechy. Co się jednak tyczy przeszłości, naprawdę myślał to, co mówił. Problemy seksualne człowieka pokroju Brucha miały swe źródło w tłumieniu popędów w innej epoce, w zanikających wyobrażeniach kobiety i matki. On sam, urodzony w starym stuleciu i w cesarstwie austro–węgierskim, dostrzegał te przemiany. Lecz wydawało mu się również nie w porządku leżeć w łóżku i czynić podobne uwagi. Ów dawny, pierwotny, krakowski Sammler nie był jednak nigdy specjalnie miły. Był jedynakiem rozpuszczonym przez matkę, która sama była rozpuszczoną córką. Zabawne wspomnienie: kiedy Sammler był małym chłopcem, kaszląc zakrywał usta dłonią służącej, żeby nie okryć zarazkami własnej. Rodzinna anegdota. Służąca, szczerząca zęby, czerwona na twarzy, dobroduszna, dziąślasta (z dziwnymi guzami na dziąsłach) Władzia, pozwalała małemu Sammlerowi korzystać ze swej dłoni. Potem, kiedy był starszy, sama matka, nie Władzia, przynosiła chudemu, nerwowemu młodemu Sammlerowi czekoladę i rogaliki, gdy siedział w swoim pokoju, czytając Trollope’a i Bagehota, robiąc z siebie „Anglika”. On i jego matka mieli w tamtych czasach opinię osób ekscentrycznych i drażliwych. Nie potrafiących współczuć. Niełatwych do zadowolenia. Wyniosłych. Oczy wiście w przypadku Sammlera wszystko to zmieniło się znacznie w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Lecz oto Walter Bruch, ze swoimi knykciami podstarzałego urwisa w oczach, siedział w jego pokoju i szlochał, naskarżywszy na siebie. A kiedy nie było nic do naskarżenia? Zawsze coś było. Bruch opowiadał, jak kupował sobie zabawki. U F.A.O. Schwarza albo w antykwariatach kupował nakręcane małpki, które czesały się przed lustrem, grały na cymbałkach i tańczyły skoczne tańce, w zielonych kubraczkach albo czerwonych czapeczkach. Murzyńscy minstrele potanieli. Bawił się zabawkami w swoim pokoju, sam. Wysyłał również oskarżycielskie, obraźliwe listy do muzyków. Potem przychodził, spowiadał się i płakał. Nie płakał na pokaz. Płakał, bo uważał, że zmarnował życie. Czy można mu było powiedzieć, że się myli?
Z kimś takim jak Bruch łatwiej było przenieść się na grunt szerszych rozważań, czynić porównania, myśleć o historii i tematach o ogólnym znaczeniu. Na przykład na tym samym polu nerwicy seksualnej Brucha przewyższali ludzie w rodzaju freudowskiego człowieka–szczura, któremu w jego delirium wydawało się, że szczury wgryzają mu się w odbyt, był przekonany, że jego organ płciowy również przypomina szczura i że on sam jest rodzajem szczura. W porównaniu z nim ktoś taki jak Bruch cierpiał na lekki przypadek fetyszyzmu. Jeśli przyjmowało się perspektywę porównawczą lub historyczną, interesujące były jedynie przykłady najbardziej godne uwagi, uderzające. Gdy się nimi dysponowało, można było zostawić, wyrzucić na śmietnik i zapomnieć resztę, będącą jedynie balastem i zbytecznym bagażem. Kiedy się człowiek zastanawiał, co przechowa pamięć historyczna ludzkości, dochodził do wniosku, że nie zada ona sobie trudu przechowania Brachów; ani też Sammlerów, jeśli o to chodzi. Sammler nie przejmował się zbytnio, że zostanie zapomniany, zwłaszcza gdy myślał o tych, którzy mieliby go wspominać. Wydawało mu się, że odkrył mizantropię całej idei „najbardziej godnych pamięci”. Było oczywiście możliwe, że perspektywa historyczna ułatwiała wyeliminowanie większości przypadków. Innymi słowy, wyrzucenie za burtę większości z nas. Lecz oto siedział przed nim Walter Bruch, który przyszedł do jego pokoju, gdyż miał uczucie, że może z nim porozmawiać. I przypuszczalnie Walter, kiedy przestanie płakać, będzie urażony aluzją do Kraffta–Ebinga, stwierdzeniem, że jego dewiacja nie jest niczym nadzwyczajnym. Wydawało się, że nic tak nie rani jak to, że wyniszcza nas przywara, która nie jest najgorszą przywarą. Przywiodło to Sammlerowi na myśl komiczną relację Kierkegaarda o ludziach, którzy podróżują po świecie, żeby zobaczyć rzeki i góry, nowe gwiazdy, ptaki o niezwykłym upierzeniu, dziwacznie zdeformowane ryby, niedorzeczne rasy ludzkie – turystach oddających się zwierzęcemu otępieniu, w którym człowiek gapi się na otaczającą go rzeczywistość i wydaje mu się, że coś widział. To nie mogło interesować Kierkegaarda. On szukał Rycerza Wiary, prawdziwie cudownej istoty. Ta prawdziwie cudowna istota, ułożywszy swe stosunki z tym, co nieskończone, czuła się zupełnie swojsko w skończoności. Zdolna do noszenia klejnotu wiary i do symbolicznej realizacji nieskończoności, nie potrzebowała w rezultacie niczego poza tym, co skończone i zwyczajne. Podczas gdy inni szukali w świecie niezwykłości. Albo chcieli być tym, na co się gapiono. Sami chcieli być ptakami o niezwykłym upierzeniu, dziwacznie zdeformowanymi rybami, niedorzecznymi rasami ludzkimi. Tylko pan Sammler, rozciągnięty na kanapie, długie stare ciało z ceglastoczerwonymi kośćmi policzkowymi i często naelektryzowanymi włosami, na stroszonymi z tyłu głowy – tylko pan Sammler był zatroskany. Myślał z niepokojem o próbie zbrodni, jaką Rycerz Wiary musiał przejść. Czy Rycerz Wiary będzie miał dość siły, by złamać ustanowione przez człowieka prawa w imię posłuszeństwa Bogu? Ależ tak, z pewnością! Lecz może Sammler wiedział o morderstwie rzeczy, które mogły uczynić rozstrzygnięcia nieco trudniejszymi. Często myślał o tym, jak ogromnie pociągająca była zbrodnia dla dzieci mieszczańskiej cywilizacji. Nawet najlepsi, czy to jako rewolucjoniści, czy supermani, czy święci, Rycerze Wiary, podbechtywali i sprawdzali samych siebie myślami o nożu czy pistolecie. Niepraworządni, Raskolnikowowie. Och tak...
– Walter, przykro mi, przykro mi widzieć, że cierpisz.
Dziwaczne rzeczy, które wydarzały się w pokoju Sammlera, z jego papierami, książkami, chłodnią, zlewem, kuchenką elektryczną, kolbą laboratoryjną, dokumentami.
– Będę się za ciebie modlił, Walter.
Bruch przestał płakać, wyraźnie zaskoczony.
– Co masz na myśli, wujku Sammler? Ty się modlisz?
Dźwięczny baryton zniknął z jego głosu, znów brzmiał on szorstko i Bruch wypowiadał słowa z chropawym bulgotem.
– Wujku Sammler, ja mam swoje ramiona. Ty masz modlitwy? – gruchnął głośnym śmiechem. Śmiał się i parskał, komicznie kołysząc tułowiem w przód i do tyłu, trzymając się za boki, ukazując nozdrza pod zaciśniętymi powiekami. Nie natrząsał się jednak z Sammlera. To nie było to. Człowiek musiał się nauczyć rozróżniać. Rozróżniać, rozróżniać i jeszcze raz rozróżniać. Ważne było rozróżnianie, a nie wyjaśnianie. Wyjaśnianie było dla obdarzonych umysłem mas. Oświata dla dorosłych. Podnoszenie powszechnej świadomości. Poziom umysłowy porównywalny, powiedzmy, z poziomem ekonomicznym proletariatu w 1848 roku. Lecz rozróżnianie? Czynność wyższego rzędu.
– Będę się za ciebie modlił – powiedział Sammler.
Po tym rozmowa zeszła na chwilę do poziomu zwykłej pogawędki. Sammler musiał obejrzeć listy, które Bruch wysłał do „Washington Post”, „Newsday”, „New York Timesa” i w których wykłócał się z ich krytykami muzycznymi. To znowu była swarliwa, niedorzeczna strona rzeczy, grubo ciosany, niepewny siebie, kabotyński, nieokrzesany Bruch. Właśnie kiedy Sammler chciał odpocząć. Zebrać trochę sił. Doprowadzić się do porządku. A swawolny, gardłowy, dadaistyczny ton Bracha był zaraźliwy. Idź, Walter, idź już sobie, żebym mógł się za ciebie pomodlić, Sammler miał ochotę powiedzieć, popadając w styl Bracha. Lecz w tym momencie Bruch zapytał: – A kiedy spodziewasz się swego zięcia?
– Kogo? Eisena?
– Tak, przyjeżdża. Może już jest tutaj.
– Nie wiedziałem. Wielokrotnie odgrażał się, że przyjedzie, żeby zainstalować się jako artysta w Nowym Jorku. W ogóle nie zależy mu na Shuli.
– Wiem – powiedział Brach. – A ona tak się go boi.
– Z pewnością nic by z tego nie wyszło. Jest zbyt gwałtowny. Tak, przerazi ją to. Będzie się również czuła mile połechtana, bo sobie wyobrazi, że przyjechał, aby ją odzyskać. Ale jemu nie w głowie żony i małżeństwo. Chce wystawiać swoje obrazy przy Madison Avenue.
– Wydaje mu się, że jest taki dobry?
– Uczył się drukarstwa i rytownictwa w Hajfie i mówiono mi w jego warsztacie, że jest solidnym fachowcem. Ale potem odkrył Sztukę i zaczął w wolnych chwilach malować i robić grafiki. Potem wysłał każdemu członkowi rodziny jego portret skopiowany z fotografii. Widziałeś któryś z nich? Były potworne, Walter. Te obrazy stworzył szalony umysł i przerażająca dusza. Nie wiem, jak tego dokonał, lecz używając barwy, pozbawił barwy wszystkie modele. Wszyscy wyglądali jak trapy, z czarnymi ustami i czerwonymi oczyma, i z twarzami w zielonym kolorze nadpsutej gotowanej wątroby. Jednocześnie wyglądało to jak obrazki małej dziewczynki uczącej się rysować ładnych ludzi o słodkich usteczkach i długich rzęsach. Mówiąc szczerze, byłem zaszokowany, ujrzawszy siebie jako pucołowatą lalkę z katakumb. W tym błyszczącym werniksie, jakiego używa, rzeczywiście wyglądałem na nieboszczyka. Wydawało się, jakby jednej śmierci nie było dla mnie dosyć i muszę mieć podwójną. No cóż, niech przyjeżdża. Jego szalone wyobrażenia o Nowym Jorku mogą się okazać trafne. To pogodny wariat. Obecnie tylu intelektualistów odkryło, że szaleństwo to wyższa forma wiedzy. Gdyby namalował w tej manierze Lyndona Johnsona, generała Westmorelanda, Ruska, Nixona albo pana Lairda, mógłby się stać znakomitością w świecie sztuki. Władza i pieniądze oczywiście wpędzają ludzi w szaleństwo. Czemu więc ludzie nie mieliby również zdobywać władzy i bogactwa za sprawą szaleństwa? Te rzeczy powinny iść w parze.
Sammler zdjął wcześniej buty i teraz było mu zimno w długie, szczupłe stopy w brązowych skarpetkach, więc nałożył na nie koc z wystrzępioną jedwabną lamówką. Bruch odebrał to jako sygnał, że Sammler chce pójść spać. Albo może rozmowa zeszła na tory, które nie interesowały Sammlera? Śpiewak pożegnał się.
Kiedy Bruch śpiesznie wychodził – czarny płaszcz, krótkie nogi, szeroki workowaty zad, ciasno naciągnięta czapka, spinacze u nogawek spodni (samobójcze wyzwanie polegające na jeżdżeniu rowerem po Manhattanie) – Sammler i myślał znowu o kieszonkowcu, ucisku jego ciała, holu i wybrzuszonej tapecie na ścianach, dwóch parach ciemnych okularów, trzymanej w dłoni wygiętej tubie, jaszczurzogrubej, w mdłym, przy ćmionym fioletowoczekoladowym kolorze i mocno przywodzącej na myśl dziecko, do którego poczęcia była powołana. Brzydka, odpychająca, śmieszna, lecz jednak ważna. A sam pan Sammler (jedna z tych inwazji myślowych, którym nie było już sensu się opierać) miał zwyczaj patrzeć na rzeczy pod własnym, bardzo odmiennym kątem. Oczywiście on i kieszonkowiec różnili się od siebie. Wszystko było różne. Ich profile umysłowe, charakterologiczne, duchowe były od siebie o mile odległe. W przeszłości pan Sammler uważał, że pod tym samym, biologicznym względem jest dość urodziwy, na swój własny, żydowski sposób. Nigdy nie miało to wielkiego znaczenia, a teraz, kiedy przekroczył siedemdziesiątkę, znaczyło jeszcze mniej niż kiedykolwiek. Lecz świat zachodni ogarniało seksualne szaleństwo. Sammler przypominał sobie teraz nawet mgliście, że słyszał, iż jeden z prezydentów Stanów Zjednoczonych miał się pokazać w podobny sposób przedstawicielom prasy (poprosiwszy uprzednio panie o wyjście), po czym zapytał, czy mężczyźnie tak wspaniale wyposażonemu przez naturę nie można z ufnością zawierzyć rządów nad krajem. Historia była naturalnie zmyślona, lecz nie wydawało się to tak zupełnie niemożliwe, zważywszy osobę prezydenta, istotne zaś było, że powstała i rozeszła się tak szeroko, iż dotarła nawet do Sammlerów w ich sypialniach na West Side. Za inny przykład mogłaby posłużyć ostatnia wystawa Picassa. Angela zabrała go ze sobą na otwarcie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Była to ekshibicja również w sensie czysto seksualnym. Stary Picasso miał dziką obsesję na tle seksualnych szczelin, fallusów. W gorączkowym i zabawnym bólu swego pożegnania tworzył organy tysiącami, może nawet dziesiątkami tysięcy. Linga i joni. Sammler pomyślał, że przywołanie sanskryckich słów może tu coś rozjaśnić. Użyczyć perspektywy. Lecz nie mogło to zbyt wiele pomóc w przypadku tak obciążonego tematu. A był on bardzo obciążony. Sammler przypominał sobie na przykład stwierdzenie Angeli Gruner, które wyrzuciła z siebie po kilku kieliszkach, kiedy się śmiała, była wesoła i najwyraźniej czuła się swobodnie (do granic brutalności) w towarzystwie starego wujka Sammlera. „Żydowski umysł, murzyński członek, nordycka uroda – powiedziała – oto czego chce kobieta”. Kompletowała idealnego mężczyznę. Cóż, miała otwarty kredyt w najelegantszych nowojorskich sklepach i dostęp do wszystkiego, co najlepsze w świecie. Jeśli Pucci nie miał tego, czego chciała, zamawiała to u Hermesa. Wszystko, co można kupić za pieniądze, co ma do zaoferowania luksus, co może dać własna uroda, a wyrafinowanie seksualne odwzajemnić. Gdyby zdołała znaleźć idealnego mężczyznę, swą boską syntezę – cóż, była pewna, iż potrafiłaby sprawić, żeby nie miał czego żałować. Najlepsze nie było dla niej za dobre. Wydawało się, ze nie ma co do tego kwestii. W takich chwilach większą niż kiedykolwiek przyjemność sprawiały panu Sammlerowi nawiedzające go wizje księżycowe. Artemida – lunarna niewinność. Na Księżycu ludzie będą musieli ciężko pracować, po prostu żeby utrzymać się przy życiu, żeby oddychać. Będą musieli bacznie obserwować wskaźniki wszystkich urządzeń. Całkowicie odmienne warunki. Surowi technicy – niemalże stan kapłański.
Kiedy nie był to Brach, wdzierający się ze swymi wyznaniami, kiedy nie była to Margotte (bo zaczynała teraz myśleć o sprawach serca po trzech latach obyczajnego wdowieństwa á z pewnością bardziej roztrząsania niż realne widoki: rozważania, poważne analizy ad infinitum), kiedy nie był to Feffer ze swoimi niewybrednymi przygodami łóżkowymi, wówczas była to Angela, która przy chodziła się zwierzać. Jeśli zwierzenia są tu właściwym słowem. Komunikować chaos. Przyprawiać o udrękę. Zwłaszcza ostatnio, od kiedy jej ojciec był niezdrów. W tej chwili znajdował się nawet w szpitalu. Sammler miał własne zdanie o tym chaosie pomiął własny pogląd na wszystko, niezwykle osobliwy pogląd, ale na czym innym mógłby się oprzeć? Oczywiście dopuszczał możliwość błędu. Był Europejczykiem, a to były amerykańskie zjawiska. Europejczycy często mieli komiczne wyobrażenia o Ameryce. Pamiętał, że po pierwszej porażce Stevensona wielu uchodźców pakowało walizki i chciało jechać do Meksyku albo Japonii w przekonaniu, że Ike ustanowi wojskową dyktaturę. Niektóre europejskie towary importowe miały w Stanach Zjednoczonych wielkie powodzenie – psychoanaliza, egzystencjalizm. Obydwa związane z rewolucją seksualną.
Tak czy owak, wielkie brzemię smutku czyhało na wolną, śliczną, bogatą, odrobinę wulgarną Angelę Gruner i szybowała ona teraz pod grubą warstwą chmur. Po pierwsze miała kłopoty z Whartonem Horrickerem. Lubiła, darzyła sympatią, przypuszczalnie nawet kochała Whartona Horrickera. W ciągu ostatnich dwóch lat Sammler słyszał o niewielu innych mężczyznach. Wierność, w ścisłym i dosłownym znaczeniu, nie leżała w naturze Angeli, lecz odczuwała ona staroświecką potrzebę posiadania Horrickera. Pracował na Madison Avenue, był czymś w rodzaju eksperta od badań rynkowych i genialnym statystykiem. Był młodszy od Angeli. Miłośnik kultury fizycznej (tenis, podnoszenie ciężarów). Wysoki, rodem z Kalifornii, ze wspaniałymi zębami. W domu miał zainstalowane przyrządy gimnastyczne. Angela opisywała pochyłą deskę z rzemieniami na stopy do ćwiczenia mięśni brzucha, stalowy drążek w drzwiach do podciągania się. I meble z chromu i chłodnego marmuru, skórzane pasy i angielskie oficerskie krzesła składane, dzieła op– i pop–artu, pośrednie oświedenie i obfitość luster. Horricker był przystojny. Sammler to przyznawał. Pogodnego usposobienia, trochę jeszcze nieuformowany, Horricker został być może przewidziany przez naturę na szubrawca (po co cała ta muskulatura? Zdrowie? Nie do rozboju?). „A jak on się ubiera!” – mówiła z za chwytem Angela ochrypłym głosem komediantki. Z długimi kalifornijskimi nogami, wąskimi biodrami, kręconymi, długimi włosami z cudownym lokiem na karku był uosobieniem dandysa. Nadzwyczaj krytyczny w odniesieniu do sposobu ubierania się innych ludzi. Nawet Angela musiała się poddawać wojskowej inspekcji. Raz, kiedy uznał, że jest nieodpowiednio ubrana, zostawił ją na ulicy. Przeszedł na drugą stronę. Szyte na miarę koszule, buty, swetry napływały bez przerwy z Londynu i Mediolanu. Można było grać kościelną muzykę, kiedy strzyżono (nie: „układano!”) mu włosy, mówiła Angela. Chodził do pewnego Greka na Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy Wschodniej. Tak, Sammler wiedział dość sporo o Whartonie Horrickerze. Jego kuchnia dietetyczna. Horricker przynosił mu nawet słoiki z proszkiem drożdżowym. Sammler stwierdził, że drożdże podziałały na niego dobroczynnie. Istniał jeszcze problem krawatów. Kolekcja pięknych krawatów Horrickera! W tym miejscu porównanie z jego własnym czarnym kieszonkowcem było nieuchronne. Ten kult męskiej elegancji wymagał przemyślenia. Coś ważnego, choć jeszcze mglistego, o Salomonie w całej jego glorii, przeciwstawionym liliom na polu. Zobaczymy. A jednak pomimo jego rozkochanego w sobie wydelikacenia, nietolerancji dla źle ubranych ludzi, pomimo jego szykownego nazwiska amerykańskiego Żyda w trzecim pokoleniu, Sammler traktował Whartona poważnie. Żywił dla niego współczucie, gdyż rozumiał zwodniczą i niszczycielską moc Angeli, która była podstępna, nie mając takiej intencji. Pragnęła jedynie być wesoła, dająca rozkosz, pełna życia, wolna, piękna, zdrowa. Tak, jak to widzieli młodzi Amerykanie (pokolenie pepsi, nieprawdaż?). I opowiadała staremu wujkowi Sammlerowi wszystko – przypadł mu w udziale zaszczyt wysłuchiwania jej zwierzeń. Dlaczego? Och, uważała, że jest najbardziej wyrozumiałym, najbardziej europejskim doświadczonym–niezaściankowym–umysłowo–wszechstronnym–inteligentnym–młodym–duchem ze starych uchodźców i naprawdę interesuje się nowymi zjawiskami. Czy sam nie dołożył starań, żeby zasłużyć sobie na tę opinię? Czy nie oddał się do dyspozycji, nie włączył w grę, nie wszedł w rolę dojrzałego, starego uchodźcy? Jeśli tak, to miał to sobie za złe. A właśnie tak było. Jeśli słyszał rzeczy, których nie chciał słyszeć, to istniała do tego analogia – w autobusie widział rzeczy, których nie chciał widzieć. Czyż jednak nie poszedł z tuzin razy na Columbus Circle, żeby poszukać czarnego złodzieja?
Bez skrępowania, w bezpośrednich słowach Angela opisywała wujkowi wydarzenia. Wchodziła do jego pokoju, zdejmowała płaszcz, chustkę z głowy, wytrząsała włosy z farbowanymi pasmami jak futro szopa, pachnąca arabskim piżmem, który to zapach utrzymywał się później długo w lichych tkaninach, poduszkach do siedzenia, narzucie na tapczan, uporczywie jak plamy po orzechach włoskich na palcach, i siadała w białych wzorzystych pończochach – bas de poule, jak nazywali je Francuzi. Z policzkami tryskającymi barwą, ciemnoniebieskimi, zmysłowymi oczyma, białym, pełnym życia żarem ciała na szyi przekazywała mężczyznom doniosły komunikat, potężne przesłanie płci. W dzisiejszych czasach, w naszej epoce ludzie czuli się zobowiązani do łagodzenia wszelkich tego rodzaju potężnych przesłań humorem, i tego również dostarczała. W Ameryce pewne formy powodzenia wymagały elementu parodii, autoironii, satyry na „rzecz samą w sobie”. Mae West to miała. Senator Dirksen także. Również u Angeli dostrzegało się oznaki osobliwej umysłowej zemsty na rzekomej „rzeczy samej w sobie”. Zakładała nogę na nogę na krześle niemal zbyt delikatnym, by pomieścić takie uda, zbyt kanciastym dla jej bioder. Otwierała torebkę, żeby wyjąć papierosa, i Sammler podawał jej ogień. Uwielbiała jego maniery. Dym dobywał się z jej nozdrzy, a ona, gdy była w dobrej formie, spoglądała na niego wesoło i z odrobiną czegoś szelmowskiego w oczach. Piękne dziewczę. On zaś był starym pustelnikiem. Kiedy stawała się wobec niego serdeczna i śmiała się, okazywało się, że ma szerokie usta i duży język. W eleganckiej kobiecie dostrzegał wulgarną. Usta były czerwone, język często blady. Ten język, kobiecy język z pewnością odgrywał zdumiewającą rolę w jej swobodnym, zbytkownym życiu.
Na pierwsze spotkanie z Whartonem Horrickerem przybiegła pieszo z East Village. Z imprezy, od której nie mogła się wykręcić. Twierdziła, że nie paliła tamtego wieczoru trawki, piła tylko whisky. Trawka nie podniecała jej tak, jak to najbardziej lubiła. Czterokrotnie dzwoniła do Whartona z zatłoczonej knajpy. Powiedział, że musi iść spać; było po pierwszej w nocy; miał bzika na punkcie snu, zdrowia. W końcu wpadła jak burza do jego mieszkania, całując go zachłannie. Krzyknęła: „Będziemy się pieprzyć całą noc!” Lecz najpierw musi się wykąpać. Bo tęskniła za nim przez cały wieczór. „Ach, kobieta to skunks. Tyle zapachów, wujku”, powiedziała. Zdjąwszy z siebie wszystko, lecz zapomniawszy o rajstopach, wskoczyła do wanny. Wharton był zdumiony i siedział w szlafroku na pokrywie sedesu, podczas gdy ona, zarumieniona od whisky, namydlała sobie piersi. Sammler dobrze wiedział, jak te piersi muszą wyglądać. W końcu jej wydekoltowane sukienki niewiele skrywały przed wzrokiem. Namydlono ją więc i spłukano, z rozbawieniem, choć nie bez trudu ściągnięto mokre rajstopy i zaprowadzono ją za rękę do łóżka. Albo to ona prowadziła. Bo Horricker szedł za nią, całując ją w kark i ramiona. Krzyknęła „Ach!”, a on jej dosiadł.
Od pana Sammlera oczekiwano, że będzie życzliwie wysłuchiwał wszelkiego rodzaju intymnych relacji. Zastanawiające, że również H.G. Wells, choć z większą rozwagą i dyskrecją, rozmawiał z nim o namiętnościach seksualnych. Od tak wybitnego człowieka można było spodziewać się poglądów bardziej zgodnych ze stwierdzeniem sędziwego Sofoklesa: „Z największym zadowoleniem wymknąłem się temu, o czym mówisz; czuję się, jakbym uszedł z rąk szalonego i rozsierdzonego pana”. Nic z tych rzeczy. O ile Sammler pamiętał, Wells po siedemdziesiątce miał wciąż jeszcze obsesję na punkcie dziewcząt. Wysuwał potężne argumenty za całkowitą rewizją zachowań seksualnych, które powinny zostać dostosowane do zwiększonej długości życia. Gdy przeciętny osobnik umierał w wieku trzydziestu lat, to wyniszczona pracą, niedożywiona, chorowita ludzkość była pod względem seksualnym skończona przed osiągnięciem trzeciego dziesięciolecia. Romeo i Julia byli nastolatkami. Lecz teraz, gdy średnia długość życia w społeczeństwach cywilizowanych sięga siedemdziesięciu lat, dawne brutalne kryteria krótkotrwałości, wczesnego zużycia oraz zatracenia muszą zostać odrzucone. W pewnym momencie Wellsa ogarniała złość, a stopniowo nawet wściekłość, kiedy mówił o możliwościach mózgu, jego ograniczonej chłonności, malejącej w podeszłym wieku zdolności interesowania się nowymi zjawiskami. Chociaż był utopistą, nie wyobrażał sobie nawet, że wytęskniona przyszłość przyniesie rozpasanie, pornografię, zboczenia seksualne. Wierzył raczej, że gdy usunięty zostanie stary brud i ponure choroby, pojawi się roślejszy, silniejszy, dojrzalszy, inteligentniejszy, lepiej odżywiony, bardziej dotleniony, obdarzony większą żywotnością typ ludzki, zdolny do racjonalnego odżywiania się i picia, całkowicie autonomiczny i ustabilizowany w swoich żądzach, chodzący nago przy wypełnianiu w spokoju swych obowiązków, wykonujący fascynującą i pożyteczną pracę umysłową. Tak, stopniowo długotrwałe drżenie ludzkości przed gwałtowną przemijalnością śmiertelnego piękna i przyjemności ustanie i zastąpi je mądrość zrodzona z wydłużonego życia.
Ach, pomarszczone twarze, siwe brody, oczy sączące gęsty śluz albo ropę, wielki niedostatek dowcipu połączony ze zwiotczałymi udami – z powietrza, tyłem jak rak, do grobu: Hamlet miał na ten temat własne przemyślenia. I Sammler, słuchając wielokrotnie Angeli, gdy leżał w łóżku i przyglądał się dwóm (co najmniej) grupom zagadnień dwoma niepodobnymi do siebie oczyma, podczas gdy ostry ból między żebrami a biodrem sprawiał, że podciągał jedną nogę, szukając ulgi, która nie przychodziła, miał na twarzy wyraz lekkiej przygany, a jednocześnie życzliwego zaciekawienia. Codzienna łyżka pożywnych drożdży, esencjonalnego produktu z naturalnych cukrów, rozpuszczonego w soku owocowym i rozbełtanego do uzyskania różowej piany, utrzymywała jego kolory w świeżości. Być może jednym z wyników długowieczności są boskie rozrywki. Można ocenić rozrywki Boga na podstawie tworzenia się wzorów wymagających czasu, by się w pełni rozwinąć. Sammler znał dziadków Angeli. Byli ortodoksyjni. Przydawało to szczególnego smaczku jego znajomości z pogaństwem Angeli. W głębi duszy powątpiewał w przystawalność tych Żydów do takiego erotyczno–rzymskiego szamańskiego prymitywizmu. Nie sądził, by wyzwolenie od długotrwałej żydowskiej dyscypliny umysłowej, wpajanego przez pokolenia szacunku dla prawa dało się osiągnąć na indywidualne życzenie. Mimo że pretensje do erotycznego przywództwa również były wysuwane przez nowoczesnych żydowskich lekarzy umysłu i duszy, Sammler miał wątpliwości.
Przyjmijmy i uznajmy za słuszne, że szczęście polega na robieniu tego, co robi większość innych ludzi. Wówczas należy uosabiać to, co uosabiają inni. Jeśli są to przesądy, to przesądy. Jeśli furia, to furię. Jeśli seks, to seks. Lecz nie wolno przeciwstawiać się swoim czasom. Po prostu nie wolno im się przeciwstawiać, i tyle. Chyba że jest się akurat Sammlerem i uważa się, że miejsce honoru jest na zewnątrz. A jednak to, co osiąga się przez stanie na uboczu, przez to, że jest się jedynie reliktem, bawiącą przejazdem świadomością rezydującą przypadkiem w sypialni na West Side, nie upoważnia człowieka do położonego na zewnątrz honoru. Co więcej, wnętrze jest tak przestronne i mieści w sobie tylu ludzi, że jeśli jest się na jednej z dziewięćdziesiątych ulic zachodnich, jeśli jest się w istocie tutaj, jest się Amerykaninem. I urok, nieprzeparty czar, niemal nieznośne pod niecenie płynące z faktu, że można siebie określić jako Amerykanina dwudziestego wieku, są dostępne dla wszystkich. Dla każdego, kto ma oczy pozwalające mu czytać gazety albo oglądać telewizję, dla każdego, kto uczestniczy z innymi w zbiorowej ekstazie wiadomości, kryzysów, władzy. Każdemu według jego pobudliwości. Lecz może chodziło tu o coś jeszcze głębszego. Ludzkość obserwuje i opisuje samą siebie na zakrętach swego przeznaczenia. Sama jest podmiotem żyjącym lub tonącym w nocy, sama przedmiotem przeżywającym albo ginącym i odczuwającym w sobie porywy siły i napady paraliżu – gdyż własne namiętności rodzaju ludzkiego są zarazem jego wielkim widowiskiem, obiektem głębokiego i osobliwego uczestnictwa, na wszystkich poziomach, od melodramatu i zwykłego zgiełku aż po najgłębsze pokłady duszy i najsubtelniejsze obszary milczenia, gdzie spoczywa nie odkryta wiedza. Ten rodzaj doświadczeń mógł, w opinii pana Sammlera, dostarczyć niektórym ludziom fascynujących możliwości duchowych i umysłowych, lecz po pierwsze ktoś taki musiałby być nadzwyczaj inteligentny, a ponadto nie zwykle giętki i przenikliwy. Nie sądził nawet, by on sam spełniał stawiane przez siebie wymagania. Ze względu na wielkie tempo wszystkiego, dziesięciolecia, wieki, epoki zagęszczają się do miesięcy, tygodni, dni, a nawet zdań. Tak więc, żeby nadążyć, trzeba biec, pędzić, szybować, lecieć ponad lśniącymi wodami, trzeba umieć dostrzec, co wypada z ludzkiego życia, a co w nim pozostaje. Nie można być staroświeckim mędrcem siedzącym w swoim kącie. Trzeba trenować. Trzeba być dość silnym, żeby się nie przerażać miejscowym działaniem przemiany, żyć wśród rozpadu, oszalałych ulic, plugawych koszmarów sennych, zbudzonych do życia potworności, narkomanów, pijaków i zboczeńców, publicznie celebrujących swą rozpacz w centrum miasta. Trzeba umieć znosić splątanie duszy, widok okrutnego rozkładu. Trzeba mieć cierpliwość dla idiotyzmów władzy, nieuczciwości w świecie interesów. Codziennie o piątej albo szóstej rano pan Sammler budził się na Manhattanie i próbował znaleźć klucz do sytuacji. Nie sądził, by miało mu się to udać. Ani – gdyby mu się to udało – żeby zdołał kogokolwiek przekonać lub nawrócić. Mógł zapisać klucz Shuli w testamencie. Ta mogłaby wyjawić fakt jego posiadania rabbiemu Ipsheimerowi. Mogłaby wyszeptać księdzu Roblesowi w konfesjonale, że go posiada. Co może być w tym wszystkim najważniejsze? Świadomość i jej cierpienia? Ucieczka od świadomości w prymitywizm? Wolność? Przywileje? Demony? Wypędzenie tych demonów i duchów z powietrza, gdzie zawsze przebywały, za pomocą oświecenia i racjonalizmu? A przecież ludzkość nigdy nie żyła bez władających nią demonów i zawsze musiała je mieć z powrotem! Ach, z jakimż żałosnym, niespokojnym, krwawiącym, potrzebującym, idiotycznym, genialnym stworzeniem mamy tu do czynienia! I jakże dziwacznie poczyna sobie ono (on, ona) z wszystkimi dziwnymi właściwościami egzystencji, z wszystkimi odmianami możliwości, z wszelkiego rodzaju błazeństwami, z duszą świata, ze śmiercią. Czy dałoby się to sprowadzić do jednego albo dwóch zdań? Ludzkość nie może znieść braku przyszłości. Na dzisiaj jedyną widoczną przyszłością jest śmierć.
Rodzina, krąg przyjaciół, grupa żyjących nadaje rzeczom bieg, i nagle pojawia się śmierć i nikt nie jest gotów przyjąć jej do wiadomości. Ujawniono, że doktor Gruner miał niewielki zabieg, małą operację. Słabe ścianki prowadzącej do mózgu arterii, tętnicy szyjnej, zaczęły przeciekać. Sammler powoli, niechętnie pojmował, co to może oznaczać. Miał może praktyczny powód do takiej niechęci. Od 1947 roku on i Shula byli zdani na pomoc doktora Grunera. Opłacał ich czynsz, wymyślił pracę dla Shuli, dokładał do czeków z ubezpieczalni i niemieckich odszkodowań. Był wspaniałomyślny. Oczywiście, był bogaty, lecz ludzie bogaci są zwykle skąpi. Niezdolni do zerwania z praktykami, które przyniosły im pieniądze: zażartą walką, pospolitymi oszustwami, szaleńczą zręcznością w zawiłych matactwach, osobliwymi konwencjami dozwolonych prawem szachrajstw. Dla starego Sammlera, który o tym rozmyślał, z jego rumianą, drobną twarzą, zaciągniętą bielmem gałką oka i brwiami nastroszonymi trochę jak u kota – kontemplacyjna wyspa na wyspie Manhattan – było jasne, że znani mu bogaci ludzie są zwycięzcami w igrzyskach przestępczości, dozwolonej przestępczości. Innymi słowy, triumfują w formach występku i bezwzględności, które istniejący porządek polityczny jako całość uznaje za produktywne; rodzajach oszustwa, złodziejstwa czy (w najlepszym wypadku) marnotrawstwa, które w ogólnym rachunku powodują zwiększenie produktu narodowego brutto. Ale chwileczkę: Sammler odmówił sobie przywileju moralizującego intelektualisty, który zawsze musi stosować najczystsze kryteria i tłuc całą resztę swego gatunku po głowie. Kiedy usiłował wyobrazić sobie sprawiedliwy porządek społeczny, nie był w stanie. Nie skorumpowane społeczeństwo? Tego również nie potrafił. Nie przypominał sobie rewolucji, której nie dokonano by w imię sprawiedliwości, wolności i nieskażonej dobroci. Ich ostatnie stadium zawsze było bardziej nihilistyczne od pierwszego. Jeśli więc doktor Gruner był skorumpowany, należało również przyjrzeć się innymi bogaczom, zobaczyć, jakie mają serca. Nie ulegało kwestii. Doktor Gruner, który zarobił mnóstwo pieniędzy jako ginekolog, a potem jeszcze więcej na handlu nieruchomościami, był ogólnie biorąc dobrym człowiekiem i posiadał wysoce rozwinięte uczucia rodzinne, znacznie bardziej niż Sammler, który w młodości wybrał przeciwną orientację, tę nowoczesną na Marksa–Engelsa–własność–prywatną–pochodzenie–rodziny–i–pań–stwa,
Sammler był zaledwie o sześć lub siedem lat starszy od Grunera, swego siostrzeńca przez zabawny splot okoliczności. Sammler był dzieckiem z drugiego małżeństwa, urodzonym, gdy jego ojciec miał sześćdziesiąt lat. (Najwyraźniej ojciec Sammlera był przedsiębiorczy w sprawach seksu). A doktor Gruner tęsknił za europejskim wujkiem. W bardzo wyszukany sposób okazywał szacunek, przestrzegał staroświeckich form z niemalże chińską drobiazgowością. Opuścił stary kraj w wieku dziesięciu lat, miał sentymentalny stosunek do Krakowa i chciał snuć wspomnienia o dziadkach, ciotkach, kuzynach, z którymi Sammler nigdy nie miał zbyt wiele do czynienia. Niełatwo przychodziło mu wytłumaczyć, że byli to ludzie, od których pragnął się uwolnić i z powodu których popadł w swoją niedorzeczną brytyjskość. Lecz sam doktor Gruner po pięćdziesięciu latach miał w sobie jeszcze coś z imigranta. Pomimo wielkiego domu w Westchester County i rolls-royce’a lśniącego jak srebrna waza do zupy i skrywającego jego szacowną żydowską łysinę. Zmarszczki doktora Grunera były łagodne. Wyrażały cierpliwość, a czasem nawet rozkosz. Miał duże, szlachetne usta. Wyczuwało się w nich również ironię i pesymizm. Była to przyjemna, przyjemnie rozświetlona twarz.
A Sammler, wujek przez przyrodnią siostrę – wujek właściwie przez uprzejmość, przez pobożne, staroświeckie życzenie Grunera – był w jego oczach (wysoki, postarzały, obcokrajowiec) ostatnim przedstawicielem wspaniałej starej generacji. Brat mamy, wujek Artur, z wielkimi, wyblakłymi kępkami włosów nad oczami, z drobnymi zmarszczkami przebiegającymi dostojnie pod szerokim rondem kapelusza, który miał w sobie być może coś romantycznie brytyjskiego. Sammler rozumiał, spoglądając na twarz swego „siostrzeńca” z jej szerokim uśmiechem i odstającymi uszami, że jego znaczenie historyczne dla Grunera jest poważne. Również jego doświadczenia były szanowane. Wojna. Holocaust. Cierpienie.
Ze względu na swoje rumieńce Gruner zawsze wy dawał się Sammlerowi zdrowy. Lecz któregoś dnia doktor powiedział: – Nadciśnienie, wujku, nie zdrowie.
– Może nie powinieneś grać w karty.
Dwa razy w tygodniu Gruner rozgrywał w swoim klubie wielogodzinne partie remika albo kanasty o wysokie stawki. Tak twierdziła Angela, której ta przywara ojca sprawiała przyjemność. Mogła się powoływać na dziedziczne obciążenie – ona i jej młodszy brat Wallace. Wallace był urodzonym hazardzistą. Przepuścił już swoje pierwsze pięćdziesiąt tysięcy, inwestując je w firmie mafijnej w Las Vegas. A może była to jedynie pseudomafia, bo nic z tego nie wyszło. Sam doktor Gruner wyrósł w gangsterskiej dzielnicy i czasami popadał jeszcze w gangsterskie nawyki, mówiąc przez zaciśnięte zęby. Był wdowcem. Jego żona była niemiecką Żydówką wywodzącą się z wyższej niż on sfery, tak przynajmniej uważała. Pochodziła z rodziny pionierów 1848 roku. Gruner był Ostjude, imigrantem ze wschodniej Europy. Jej zadaniem było nadanie mu ogłady, dopomożenie w zbudowaniu praktyki lekarskiej. Nieboszczka pani Gruner była osobą obyczajną i przyzwoitą, z chudymi nogami, spiętrzonymi, usztywnionymi lakierem włosami, kostiumami od Pecka & Pecka, geometrycznie nienaganną co do milimetra. Gruner wierzył w wyższą pozycję społeczną swej żony.
– To nie remik podwyższa mi ciśnienie. Gdy by nie było kart, byłaby jeszcze giełda, a gdyby nie było giełdy, byłoby kondominium na Florydzie, byłby proces z towarzystwem ubezpieczeniowym albo wciąż jeszcze byłby Wallace. Byłaby Angela.
Powściągając swe wielkie, żarliwe uczucie, mieszając ojcowską miłość z przekleństwami, Gruner mruczał „Suka”, kiedy jego córka zbliżała się, kołysząc wszystkimi częściami ciała – udami, biodrami, biustem, wystawionymi na widok z rodzajem udanej niewinności. Przypuszczalnie doprowadzając do szału mężczyzn i rozwścieczając kobiety. Gruner mówił „Zdzira!” albo „Wywłoką!” Mimo to złożył na nią pieniądze w banku, żeby mogła żyć wygodnie z procentów. Miliony zepsutych damulek, konstatował Sammler, dysponują fortunami, z których żyją. Głupie stworzenia, albo coś jeszcze gorszego, trwoniące bogactwo kraju. Gruner nigdy nie byłby w stanie znieść szczegółów, które Sammler słyszał od Angeli. Zawsze go ostrzegała: „Tato by umarł, gdyby o tym wiedział”. Sammler był odmiennego zdania; Elya przypuszczalnie wiedział bardzo wiele. Prawdę znali oczywiście wszyscy zainteresowani. Była widoczna w łydkach Angeli, w kroju jej bluzek, w ruchach koniuszków jej palców, w metalicznym brzmieniu jej szeptu.
Doktor Gruner zwykł był mawiać: „O tak, znam tę dziwkę. Znam moją Angelę. I Walla- ce’a!”
Sammler z początku nie wiedział, co oznacza tętniak; słyszał od Angeli, że Gruner jest w szpitalu, gdzie ma mieć przeprowadzoną operację gardła, W dzień po tym, jak przydybał go kieszonkowiec, poszedł na East Side odwiedzić Grunera. Zastał go z obandażowaną szyją.
– Co słychać, wujku?
– Elya, jak się miewasz? Dobrze wyglądasz.
I stary Sammler sięgnął długim ramieniem pod siebie, wygładził dolną część płaszcza deszczowego, zgiął szczupłe nogi i usiadł. Między czubkami popękanych i pomarszczonych czarnych półbutów postawił szpic parasola i wsparł się obiema rękami na zgiętym uchwycie, pochylając się w stronę łóżka z polsko–oksfordzką uprzejmością. Nienaganny w każdym szczególe, gość w pokoju chorego. Lewa strona jego twarzy, pokryta siatką delikatnych zmarszczek, przypominała mapę profilową trudnego terenu.
Doktor Gruner siedział wyprostowany, nie uśmiechając się. Jego twarz, na której przez całe życie malowała się pogoda ducha, wciąż miała zasadniczo przyjemny wyraz. W tej chwili nie miało to związku z sytuacją, wynikało jedynie z nawyku.
– Jestem w trakcie czegoś.
– Zabieg się udał?
– Mam aparacik w gardle, wujku.
– Do czego?
– Do regulacji przepływu krwi w arterii, w tętnicy szyjnej.
– Ach tak? Coś w rodzaju zaworu?
– Mniej więcej.
– Ma zmniejszyć ciśnienie?
– Tak, temu ma służyć.
– Tak. No cóż, wydaje się, że działa. Wyglądasz tak jak zawsze. Normalnie, Elya.
Najwyraźniej było coś, czego doktor Gruner nie miał zamiaru wyjawić. Wyraz jego twarzy nie był ani złowieszczy, ani posępny. Panu Sammlerowi wydawało się, że dostrzega na niej nie tyle chłód, co raczej osobliwy rodzaj pełnej napięcia lekkości. Doktor, w szpitalu, w piżamie, był dobrym pacjentem. Mówił do pielęgniarek: – To mój wujek. Powiedzcie mu, jakim jestem pacjentem.
– O, doktor jest wspaniałym pacjentem.
Gruner zawsze starał się pozyskać życzliwe potwierdzenie, akceptację, dobrą wolę wszystkich, którzy się do niego zbliżali.
– Jestem całkowicie w rękach chirurga. Robię dokładnie to, co mi każe.
– To dobry lekarz?
– O tak. To chłopak z Południa. Wieśniak z Georgii. Był gwiazdą futbolu w college’u. Pamiętam, że czytałem o nim w gazetach. Grał w drużynie Politechniki Stanu Georgia. Ale pod względem zawodowym jest bardzo dobry; stosuję się do jego zaleceń i nie dyskutuję o swoim przypadku.
– Nie jesteś z niego w pełni zadowolony?
– Wczoraj śruba była za mocno dokręcona.
– Z jakim skutkiem?
– No, miałem trudności z mówieniem. Straciłem też trochę koordynację ruchów. Wiesz, że mózg potrzebuje dopływu krwi. Musieli więc ją znowu trochę poluźnić.
– Ale dzisiaj czujesz się lepiej?
– O tak.
Przyniesiono pocztę i doktor Gruner poprosił wujka Sammlera, by przeczytał kilka informacji z biuletynu giełdowego. Sammler uniósł gazetę do prawego oka, skupiając na niej światło z okna. „Ministerstwo Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych zamierza wystąpić na drogę sądową, by zmusić Ling–Temco–Vought do wycofania udziałów ze stalowni Jonesa i Laughlina. Podejmując kroki przeciwko wielkiemu kartelowi...”
– Te kartele wchłaniają wszystkie przedsiębiorstwa w kraju. Podobno jeden z nich przejął na własność wszystkie zakłady pogrzebowe w Nowymi Jorku. Dochodzą mnie słuchy, że Campbell w Riverside został wykupiony przez tę samą firmę, która wydaje magazyn „Mad”.
– Jakie to dziwne.
– Młodzież to znakomity interes. Uczniowie wydają fantastyczne sumy. Jeśli dostateczna liczba dzieciaków się zradykalizuje, powstanie nowy rynek masowy, a tym samym możliwość wielkich operacji.
– Potrafię sobie wyobrazić.
– Niewiele rzeczy pozostaje w bezruchu. Najpierw zarabia się pieniądze, potem zabezpiecza się je przed inflacją. Jak je zainwestować, komu zaufać – nie ufa się nikomu – co można za nie uzyskać, jak je uratować przed rabusiami z urzędu skarbowego, straszliwymi służbami podatkowymi. I jak je pozostawić po sobie... testamenty! To są najgorsze problemy w życiu. Rozdzierające.
Wujek Sammler pojmował teraz w pełni, jak rzeczy wyglądają. Jego siostrzeniec Gruner miał w głowie wielkie naczynie krwionośne, wadliwe od urodzenia, a teraz zużyte i nadwerężone przez wieloletnie pulsowanie. Z sączącej się krwi powstał skrzep. Cała ta galareta trzęsła się. Człowiek był wzywany nad krawędź otchłani. Każde uderzenie serca mogło otworzyć arterię i spryskać mózg krwią. Przebłyski tej prawdy docierały do umysłu Sammlera. Czy wybiła godzina? T a godzina? Jakie to straszne! Ale tak! Elya miał umrzeć na wylew. Czy o tym wiedział? Oczywiście, że tak. Był lekarzem, więc musiał wiedzieć. Lecz był również człowiekiem, więc potrafił z wieloma rzeczami dochodzić do ładu. Jednocześnie wiedzieć i nie wiedzieć – jedno z częstszych ludzkich rozwiązań. Pan Sammler, wytężając do maksimum uwagę, doszedł po dziesięciu czy dwudziestu minutach do wniosku, że Gruner z pewnością wie. Czuł, że dla Grunera nadeszła chwila godności, owa chwila, w której człowiek może się odwołać do swoich najlepszych cech. Pan Sammler żył długo i wiedział co nieco o tych przypadkach przedśmiertnej galanterii. Jeśli jeszcze był czas, dokonywano czasem czegoś dobrego. Jeśli miało się pewnego rodzaju szczęście.
– Wujku, spróbuj tych galaretek owocowych. Cytrynowe i pomarańczowe są najlepsze. Z Beer Szewy.
– Nie pilnujesz wagi, Elya?
– Nie. Robią teraz wspaniałe rzeczy w Izraelu. – Doktor kupował izraelskie obligacje i grunta. W Westchester częstował gości izraelskim winem i brandy. Rozdawał masywne długopisy ze srebra wyprodukowane w Izraelu. Można było nimi podpisywać czeki. Do zwykłych celów nie nadawały się. A dwukrotnie zdarzyło się, że doktor Gruner powiedział, sięgając po kapelusz: – Chyba pojadę na trochę do Jerozolimy.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– Teraz.
– W tej chwili?
– Oczywiście.
– Tak jak jesteś?
– Tak jak jestem. Mogę sobie kupić szczoteczkę do zębów i maszynkę do golenia po wylądowaniu. Uwielbiam tam być.
Polecał swemu szoferowi, żeby go zawiózł na lotnisko Kennedy’ego.
– Zadepeszuję do ciebie, Emilu, kiedy będę wracał.
W Jerozolimie żyło jeszcze kilku starych krewnych, takich jak Sammler, i Gruner ustalał z nimi genealogie, co było jedną z jego ulubionych rozrywek. Więcej niż rozrywką. Pasjonowały go więzy pokrewieństwa. Sammlerowi wydawało się to dziwne, zwłaszcza u lekarza. Jako człowiek, którego dobrobyt był zbudowany na kobiecym śluzie rozrodczym, mógł żywić mniej zdecydowane uczucia do własnego plemienia. Teraz jednak, widząc śmiertelną suchość pod jego oczami, Sammler lepiej pojmował tego przyczynę. Każdemu według jego przeczuć. Gruner od dziesięciu lat nie pracował w swoim zawodzie. Miał zawał i przeszedł na emeryturę pokrytą z ubezpieczenia. Po płaceniu przez rok albo dwa towarzystwo ubezpieczeniowe uznało, że stan jego zdrowia pozwala mu na wykonywanie zawodu, i doszło do procesu. Doktor Gruner dowiedział się wówczas, że towarzystwa ubezpieczeniowe mają podpisane umowy z największymi talentami prawniczymi w mieście. Najlepsi adwokaci mieli związane ręce, a sądy były celowo zasypywane przez towarzystwa błahymi powództwami, tak że upłynęły lata, zanim jego sprawa trafiła na wokandę. Lecz wygrał. Albo był bliski wygranej. Nie lubił swojego fachu – noża, krwi. Był sumienny. Wykonywał swe obowiązki. Ale nie lubił swojego fachu. Nadal miał jednak starannie wypielęgnowane dłonie, jak praktykujący chirurg. Tu, w szpitalu, posyłano po manikiurzystkę i podczas odwiedzin Sammlera palce Grunera moczyły się w metalowej miseczce. Osobliwy kolor męskich palców w mydlinach. Kobieta w białym kitlu, której każdy włos na pozbawionej szyi głowie miał ten sam odcień farbowanej czerni, bez najmniejszej różnicy, była ponura, a jej stopy wyglądały niechlujnie w białych ortopedycznych butach. Z przyrządami w ręku pochylała ciężkie ramiona nad jego paznokciami, skupiona na pracy. Miała nadmiernie szeroki, nabrzmiały od łez nos. Doktor Gruner musiał się przymilać, żeby uzyskać od niej jakąś reakcję. Nawet od tak przygnę biającej istoty.
Pokój był zalany słonecznym światłem, co być może (dla Elyi) nie miało się powtórzyć zbyt wiele razy. W świetle tym przybierano znajome ludzkie pozy. Które nie przyniosły zbyt wielkich wyników w przeszłości. Po których niewiele można się było spodziewać o tej późnej porze. A gdyby manikiurzystka polubiła doktora Grunera? Gdyby odwzajemniła jego tęsknotę? Czym była jego tęsknota? Pan Sammler bał się tych nieproduktywnych chwil jasności. Kiedy widział, jak poszczególna istota ludzka żąda czegoś więcej, chociaż suma ludzkich faktów nic więcej dać nie mogła. Sammler nie lubił takich chwil, niemniej jednak zdarzały się one.
Kobieta odepchnęła skórkę paznokcia. Nie dawała się wywabić ze swych podziemnych korytarzy. Sugestia poufałości została odrzucona.
– Wujku Arturze, czy możesz mi coś opowiedzieć o bracie mojej babki w starym kraju?
– O kim?
– Nazywał się Hessid.
– Hessid? Hessid? Tak, była rodzina Hessidów. Miał młyn zbożowy i sklep niedaleko zamku. Jakiś zupełnie mały interes z paroma beczkami.
– Musisz się mylić. Nie pamiętam, żeby ktoś w rodzinie cokolwiek mełł. Swoją drogą, masz znakomitą pamięć. Lepszą niż ja.
– Hessid. Piękny starzec z rozłożystą białą brodą. Nosił melonik i bardzo ozdobną kamizelkę z zegarkiem na łańcuszku. Wzywano go często, żeby czytał z Tory, chociaż nie mógł zbyt wiele łożyć na synagogę.
– Ach, synagoga. Widzisz, Elya, ja nie miałem za dużo do czynienia z synagogą. Byliśmy niemal wolnomyślicielami. Zwłaszcza moja matka. Miała polskie wykształcenie. Dała mi wyemancypowane imię: Artur.
Sammler żałował, że wspomnienia rodzinne nie są jego mocną stroną. Zważywszy, jak mało zadowalające były współczesne kontakty, chętnie pomógłby Grunerowi w upiększaniu przeszłości.
– Kochałem starego Hessida. Wiesz, byłem bardzo uczuciowym dzieckiem.
– Jestem pewien – odparł Sammler. Prawie wcale nie pamiętał Grunera jako dziecka. Wstając, powiedział: – Nie będę cię męczył długą wizytą.
– Ależ wcale mnie nie męczysz. Ale pewnie masz coś do zrobienia. W bibliotece. Jeszcze jedno, zanim pójdziesz, wujku – wciąż jesteś w świetnej formie. Bardzo dobrze zniosłeś tę ostatnią podróż do Izraela, a była naprawdę wyczerpująca. Nadal lubisz sobie pobiegać w parku Riverside, jak dawniej?
– Ostatnio nie. Czuję się na to za sztywny.
– Miałem właśnie powiedzieć, że nie jest bezpiecznie tam biegać. Nie chciałbym, żeby cię napadnięto. Kiedy będziesz zdyszany od biegu jakiś zwariowany łobuz wyskoczy i poderżnie ci gardło! Tak czy owak, jeśli nawet jesteś za sztywny, żeby biegać, to wcale nie jesteś słaby. Wiem, że nie jesteś z natury chorowity, wyjąwszy twoje dolegliwości nerwowe. Nadal otrzymujesz te niewielkie przekazy z zachodnich Niemiec? I rentę? Tak, cieszę się, że wzięliśmy adwokata do załatwienia tej sprawy z Niemcami. I nie chciałbym, żebyś się martwił, wujku Arturze.
– Czym?
– Czymkolwiek. Zabezpieczeniem na starość. Czy będziesz miał dom. Zostaniesz z Margotte. To dobra kobieta. Będzie się tobą opiekowała. Zdaję sobie sprawę, że Shula jest dla ciebie trochę zbyt narwana. Innych ludzi to w niej bawi, ale własnego ojca nie. Wiem, jak to bywa.
Á Tak, Margotte jest przyzwoita. Trudno byłoby życzyć sobie kogoś lepszego.
– Więc pamiętaj, wujku, żadnych zmartwień.
– Dziękuję, Elya.
Plącząca myśli, ściągająca brwi chwila, wdzierająca się człowiekowi do piersi, do głowy, a nawet w dół do trzewi i w pobliże serca, i za oczy – coś ściskającego, bolesnego, piekącego. Kobieta polerowała paznokcie Grunera, który siedział wyprostowany w zapiętej na ostatni guzik piżamie; nieco wyżej bandaż skrywający gardło ze śrubą. Szeroka, czerwonawa twarz Grunera była raczej nieładna, z jego łysiną, dużymi, szpecącymi uszami, bulwiastym zakończeniem nosa; Gruner należał do pospolitej gałęzi rodziny. Była to jednak męska twarz i jeśli pominąć powierzchowne zastrzeżenia, miła twarz. Sammler znał defekty tego człowieka. Patrzył na nie jak na pył i kamyki, jak na gruz na mozaice, który można wymieść. Pod spodem odkrywało się piękny, szlachetny wyraz. Człowiek, na którym można było polegać i który przejmował się losem innych.
– Zawsze byłeś dobry dla Shuli i dla mnie, Elya.
Gruner ani tego nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Być może sztywnością swej pozy wzbraniał się przed wdzięcznością, na którą nie w pełni zasługiwał.
W krótkich słowach: jeśli Ziemia zasługuje na to, by ją opuścić, jeśli mamy zostać teraz wyekspediowani w inne światy, zaczynając od Księżyca, to nie z powodu ludzi takich jak ty, powiedziałby Sammler. Wyraził to zwięźlej: – Jestem ci wdzięczny.
– Jesteś dżentelmenem, wujku Arturze.
– Będę z tobą w kontakcie.
– Tak, przyjdź znowu. Dobrze mi to robi.
Za wytłumionymi kauczukiem drzwiami Sammler włożył kapelusz. Był to kapelusz z Soho. Ruszył korytarzem swoim zwykłym szybkim krokiem, faworyzując nieco widzącą stronę ciała, wysuwając do przodu prawą nogę i ramię. Wszedłszy do poczekalni, słonecznej sali z miękkimi, pomarańczowymi meblami z plastyku, zastał tam Wallace’a Grunera z lekarzem w białym kitlu. Był to chirurg Elyi.
– Wuj ojca. Doktor Cosbie.
– Moje uszanowanie, panie doktorze – przypuszczalnie nie dostrzeżony urok manier pana Sammlera. Któż był dzisiaj wrażliwy na te dziwactwa rodem ze Starego Świata! Od czasu do czasu jakaś kobieta mogła docenić styl jego powitania. Ale nie taki doktor Cosbie. Były gwiazdor amerykańskiego futbolu, słynny w Georgii, sprawiał wrażenie ludzkiego muru. Wysoki i płaski. Jego twarz była tajemniczo milcząca i bardzo biała. Górna warga była stroma i wysunięta do przodu. Same usta wąskie i proste. Wydawał się trochę nieprzystępny z rękami złożonymi na plecach. Miał w sobie coś z generała, którego myśli zwrócone są ku zastępom uwikłanym w krwawą walkę, niewidocznym za pobliskim wzgórzem. Cywilnemu natrętowi, który zbliżał się do niego w tym momencie, nie miał nic do powiedzenia.
– Jak miewa się doktor Gruner?
– Jego stan się poprawia. To bardzo dobry pacjent.
Doktor Gruner był widziany tak, jak chciał być widziany. Każda sytuacja miała swoją propagandę. Demokracja była propagandą. Biorąc początek we władzy, propaganda wkraczała w każdy przejaw życia. Człowiek miał pragnienie, pogląd, przewodnią ideę i rozpowszechniał je. I przyjmowały się one, wszyscy mówili o wydarzeniach we właściwy sposób, pod jego wpływem. W tym wypadku Elya, lekarz, pacjent, oznajmił światu, że jest pacjentem doskonałym. Niewinna słabostka, chłopięca, ale jakie to miało znaczenie? Było w tym coś zastanawiającego.
Stojąc przed obliczem lekarza, Sammler uświadamiał sobie pewną własną słabostkę, gdyż często chciał zapytać o swoje objawy. Powściągał się oczywiście. Lecz impuls ten był obecny. Chciał powiedzieć, że budzi się w nocy z szumem w głowie, że w kąciku zdrowego oka pojawiła się plamka, której nie może wydrapać, utkwiła w fałdce skóry, że w nocy nieznośnie pieką go stopy, że cierpi na pruritis ani. Lekarze nie znoszą laików stosujących terminy medyczne. Wszystko to oczywiście zostało ocenzurowane. Na samym końcu tachykardia. Doktorowi Cosbie nie ukazano nic poza chłodnymi, czerstwymi rumieńcami. Zimowe jabłko. Starzec o żywym umyśle. Ciemne okulary. Szerokie, pomarszczone rondo kapelusza. Parasol w słoneczny dzień – niekonsekwencja. Długie, wąskie buty, popękane, lecz starannie wypolerowane.
Czy był nieczuły wobec Elyi? Nie, martwił się. Ale co mógł zrobić? Nie przestawał myśleć, i patrzeć.
Jak zwykle, nawet w środku rozmowy, Wallace, z okrągłymi, czarnymi oczyma, był pogrążony w marzeniach. Głęboko rozmarzony. On również wydawał się bardzo blady. Mimo że dobiegał trzydziestki, wciąż jeszcze był młodszym braciszkiem z loczkami, ustami małego chłopca. Być może trochę niedbały w swoich zwyczajach toaletowych, również jak mały chłopiec, przy ciepłej pogodzie często wysyłał w stronę Sammlera (może powonienie Sammlera było nadmiernie wrażliwe) lekko nieczysty zapach od strony pośladków. Ledwie wyczuwalna sugestia fekalnej niedbałości. Nie obrażało to wujka–dziadka. Było po prostu odnotowywane przez niezwykle czuły aparat rejestracyjny. W istocie młody człowiek wydawał się Sammlerowi raczej sympatyczny. Wallace należał do tej samej kategorii ludzi co Shula. Istniało nawet pewne podobieństwo rodzinne, zwłaszcza w oczach – okrągłych, ciemnych, szeroko rozstawionych, wypełniających duże, kościste oczodoły, zdolnych do widzenia wszystkiego, lecz rozmarzonych, marzycielskich, jakby pod działaniem narkotyków. Angela nazywała go postrzelonym typem. Z doktorem Cosbie rozmawiał o sporcie. Wallace nie interesował się niczym zwyczajnie. Wszystkie jego zainteresowania były nadzwyczajne. Ogarniała go paląca gorączka. Konie, futbol, hokej, baseball. Znał średnie wyniki, rekordy, statystyki. Można go było przepytywać z almanachem sportowym w ręku. Doktor Gruner mówił, że wstaje o czwartej rano, uczy się na pamięć tabel i z ogromną szybkością notuje lewą ręką w poprzek ciała. Do tego intelektualne, choć nieco pedomorficzne czoło, finezja nosa, nieco za małego, środek twarzy, trochę zbyt wklęsły, oraz wyraz siły umysłowej, męskości, szlachetności, wszystko to nieco zepsute. Wallace niemalże został swego czasu fizykiem, niemalże został matematykiem, niemalże adwokatem (kiedyś zdał nawet prawniczy egzamin państwowy i otworzył biuro), niemalże inżynierem, niemalże doktorem behawiorystyki. Był licencjonowanym pilotem. Niemalże alkoholikiem, niemalże homoseksualistą. Obecnie, jak się zdawało, był handikaperem. Trzymał w ręku żółte arkusze papieru kancelaryjnego pokryte nazwami drużyn oraz cyframi i wraz z doktorem Cosbie, który również sprawiał wrażenie gracza, studiował te zawiłe obliczenia o wielu współczynnikach, i doktor był autentycznie zafascynowany, nie tylko z chęci sprawienia Wallace’owi przyjemności. Szczupły Wallace w ciemnym ubraniu był bardzo przystojny. Młody człowiek o zdumiewających talentach. Trudno było się w tym połapać.
– Mógł pan źle obstawić mecz w Rose Bowl – powiedział lekarz.
– Wcale nie – odparł Wallace. – Niech pan się przyjrzy analizie dystansów. Rozpisałem zeszłoroczne wielkości i wstawiłem je do własnego specjalnego równania. Niech pan spojrzy...
Tylko do tego miejsca Sammler był w stanie śledzić rozmowę. Poczekał chwilę przy oknie, obserwując ruch uliczny, kobiety z psami, na smyczy albo bez. Opustoszały dom naprzeciw, przeznaczony do rozbiórki. Wielkie białe iksy na szybach. Na oknie wystawowym pustego sklepu widoczne były dziwne figury albo antyfigury namalowane grubą białą kreską. Większość bohomazów nie zasługiwała na uwagę. Te z jakiegoś powodu wydały się panu Sammlerowi znaczące. Wiele mówiące. O czym? O przyszłym niebycie. (Elya!) Lecz również o ogromie wieczności, która wydźwignie nas z obecnej płycizny. Dzisiaj siły, energie, które mogłyby wynieść ludzkość ku górze, ściągały ją w dół. Istniało niewiele środków do realizacji szlachetniejszych celów życia. Strach przed wzniosłością mącił wszystkie umysły. Zdolności, wrażenia, wizje, które narastały w ludziach od prapoczątku, być może od momentu, gdy materia po raz pierwszy rozbłysła okruchem świadomości, były w wielkiej mierze związane z próżnością, negacją i objawiały się jedynie w bezkształtnych aluzjach czy symbolach nabazgranych na oknach sklepów przeznaczonych do likwidacji. Wszyscy oczywiście bali się przyszłości. Nie śmierci. Nie tej przyszłości. Innej przyszłości, w której dusza skoncentruje się bez reszty na bycie wiecznym. Pan Sammler w to wierzył. A na razie można się było tłumaczyć szaleństwem. Cały naród, być może cała cywilizowana ludzkość szukała nieskażonego stanu szaleństwa. Uprzywilejowanego, niemal arystokratycznego stanu szaleństwa. Tymczasem przemawiały te grube pętle i szerokie łuki na starym oknie wystawowym sklepu krawieckiego.
To w Polsce, podczas wojny, zwłaszcza w ciągu trzech lub czterech miesięcy, które spędził ukryty w mauzoleum, Sammler po raz pierwszy zaczął się zwracać ku światu zewnętrznemu w poszukiwaniu dziwnych szyfrów i znaków. Martwe życie tamtego lata i wczesnej jesieni, gdy był obserwatorem znaków, i to bardzo dziecinnym, gdyż wiele okazalszych form znaczenia zostało wykorzenionych i trzeba było interpretować źdźbło słomy albo nitkę pająka, albo plamę, żuka czy wróbla. Wszędzie symbole i przesłania metafizyczne. W grobowcu rodziny Mierzwińskich był, by tak rzec, lokatorem. Przedwojenny dozorca cmentarza dostarczał mu chleba. Również wody. W niektóre dni się nie zjawiał, lecz zdarzało się to rzadko, zresztą Sammler zgromadził niewielki zapas chleba i nie głodował. Na starym Cieślakiewiczu można było polegać. Przynosił chleb w kapeluszu. Czuć go było skórą głowy, potem. A wszystko miało wówczas żółty odcień, na niebie utrzymywało się żółte światło. W tym świetle rozchodziły się złe wiadomości dla Sammlera, złe wiadomości dla ludzkości, złe wieści o samej istocie istnienia. Coś nienawistnego, a czasami przytłaczającego. W swej najgorszej postaci zdawało się to brzmieć jakoś tak: Zostałeś powołany do istnienia. Powołany z materii. Dlatego tu jesteś. I chociaż olbrzymi plan ogólny może być ogromnie interesujący, niezależnie od tego, czy pochodzi od Boga, czy z jakiegoś nieokreślonego źródła, które powinno mieć inną nazwę, to ty sam, skończona istota, musisz czekać, wśród bólu, niepokoju, udręki, w tej żółtej rozpaczy. Właściwie dlaczego? Ale musisz! Leżał więc i czekał. Dochodziły do tego jeszcze inne rzeczy, kiedy Sammler zamieszkiwał w grobowcu. Nie najlepszy czas do rozmyślań, być może, lecz co lepszego miał do roboty? Nie było żadnych wydarzeń. Wydarzenia ustały. Nie było żadnych wiadomości. Cieślakiewicz, z sumiastym wąsem, opuchniętymi rękoma, drgawkami, brzydkimi niebieskimi oczyma – wybawca Sammlera – nie miał wiadomości albo nie chciał ich udzielać. Cieślakiewicz narażał dla niego życie. U podstaw tego faktu leżało coś nader dziwnego. Nie lubili się nawzajem. Co można było lubić w Sammlerze – półnagim, wygłodniałym, z pozlepianymi włosami i brodą, wypełzającym z lasu? Długie obcowanie ze zmarłymi, kontakt z ludzkimi kośćmi przygotowały być może dozorcę na pojawienie się Sammlera. Wpuścił go do grobowca Mierzwińskich, przyniósł mu parę szmat, żeby się okrył. Po wojnie Sammler wysyłał Cieślakiewiczowi pieniądze, paczki. Prowadził korespondencję z rodziną. Później, po kilku latach, listy zaczęły zawierać akcenty antysemickie. Nic specjalnie zjadliwego. Jedynie słabe odbicie tego, co było wcześniej. Nie wywołało to wielkiego zaskoczenia, albo tylko krótkotrwałe. Cieślakiewicz miał swój czas godności i miłosierdzia. Narażał życie, by ratować Sammlera. Stary Polak również był bohaterem. Lecz bohaterstwo się skończyło. Był zwyczajnym człowiekiem i chciał znowu być sobą. Co za dużo, to niezdrowo. Czy nie miał prawa być sobą? Pofolgować starym przesądom? Jedynie osoba „myśląca”, ze swymi nadzwyczajnymi wymaganiami, trwała w samoudręczeniu – odpowiedzialna wobec „wyższych wartości”, wobec „cywilizacji”, prąca naprzód i tak dalej. To Sammlerowie nie ustawali w daremnym usiłowaniu wypełnienia jakiegoś symbolicznego zadania. Często głównym wynikiem był niepokój, wystawienie się na kłopoty. Pan Sammler miał charakter symboliczny. Osobiście był symbolem. Przyjaciele i rodzina uczynili z niego sędziego i kapłana. I czego był symbolem? Nawet nie wiedział. Czy było tak dlatego, że przeżył? Nawet tego nie zrobił, gdyż tak wiele z dawnej osoby zniknęło. To nie było przeżycie, a tylko przetrwanie. Przetrwał. Być może przetrwa jeszcze czas jakiś. Z pewnością nieco dłużej od Elyi Grunera z jego zaciskiem czy śrubą w gardle. To nie mogło na długo powstrzymać śmierci. Nagłe rozlanie się czerwonego płynu i będzie po człowieku. Z całą jego wolą, zamierzeniami, zaletami, zasługami jako lekarza, przedsięwzięciami, grą w karty, lojalnością wobec Izraela, antypatią do de Gaulle’a, całą dobrocią serca, zachłannością serca, ustami okazującymi namiętną miłość do tego, co dotykalne, gadaniną o pieniądzach, żydowskim ojcostwem, miłością i rozpaczą, jaką budzili w nim syn i córka. Gdy jego życie – albo to życie, tamto życie, inne życie – przeminie, zostanie zabrane, Sammlerowi pozostanie, dopóki będzie trwał, ta zła dosłowność, żółte światło upalnego polskiego lata za drzwiami mauzoleum. Było to również światło pokoju z szafką na porcelanę w mieszkaniu, w którym przeżył udrękę uwięzienia z Shulą–Sławą. Nie kończące się, wyzbyte treści godziny, gdy człowiek czuje się pożerany od środka. Pożerany, ponieważ brak jest spójności. Być może za karę, że nie umiało się odnaleźć spójności. Albo pożerany przez tęsknotę za świętością. Tak, spróbuj ją znaleźć, kiedy wszyscy wszystkich mordują. Kiedy zamordowano Antoninę. Kiedy on sam doświadczył mordu u jej boku. Kiedy do niego i sześćdziesięciorga czy siedemdziesięciorga innych ludzi, rozebranych do naga i stojących nad wykopanym przez siebie grobem, oddano strzały i wpadli do dołu. Ciała na jego ciele. Przygniatające go. Jego martwa żona gdzieś obok. Z trudem wydostał się znacznie później spod ciężaru ciał, wygrzebał się z luźno usypanej ziemi. Przeczołgał się dalej na brzuchu. Ukrył się w szopie. Znalazł łachman, którym się okrył. Przeleżał wiele dni w lesie.
Niemal trzydzieści lat później, w dni kwietniowe, słońce, czas wiosny, kolejna pora roku, pęd i intensywność Nowego Jorku, które wkrótce zostaną nazwane wiosną; oparty o miękką pomarańczową kanapę obitą imitacją skóry, ze stopami na ciemnobrązowymi fińskim dywanie z żółtym jądrem czy rdzeniem, z którego rozchodziły się mitotyczne promienie; spoglądając na ulicę w dole; na tej ulicy – okno sklepu krawieckiego, na którym duch czasu za pośrednictwem nieświadomej ręki chłopca nabazgrał swe proroctwo. Czy nasz gatunek jest szalony? Wiele na to wskazuje. Wszystko wydaje się oczywiście ludzkim wynalazkiem. Łącznie z szaleństwem. Które może być jeszcze jednym wytworem tej udręczonej wynalazczości. Na obecnymi szczeblu ewolucji ludzkiej stawiano tezy (i Sammler po części pozostawał pod ich wpływem), które zawężały wybór do świętości i szaleństwa. Jesteśmy szaleni, jeśli nie jesteśmy święci, święci tylko wówczas, gdy wznosimy się ponad szaleństwo. Siła ciążenia szaleństwa ściąga świętego ku upadkowi. Być może co poniektórzy rozumieją, że to siła codziennego i sprawnego wypełniania swych obowiązków czyni z ludzi świętych i bohaterów. Niewielu. Większość oddaje się rojeniom o wznoszeniu się w wyższe stany i czuje się akurat dostatecznie szalona, by się do tego kwalifikować.
Na przykład taki Wallace Gruner. Lekarz już odszedł i Wallace stał ze swoimi żółtymi kartkami, zgrabny, przystojny, z długimi rzęsami. Jak wiele normalności, stabilności był Wallace gotów poświęcić, by dostąpić łaski szaleństwa?
– Wujku?
– Ach tak, Wallace?
Niektórzy byli ekscentrykami, inni komediantami. Wallace był przypuszczalnie naprawdę pomylony. Musiał dokonywać ogromnego wysiłku, żeby się zainteresować zwykłymi wydarzeniami. Może właśnie dlatego statystyki sportowe wprawiały go w takie podniecenie, może dlatego tak często wydawał się przebywać w przestrzeni kosmicznej. Dans la lune. Cóż, przynajmniej nie traktował Sammlera jako symbolu i, jak się zdaje, nie przepadał za kapłanami, sędziami i spowiednikami. Wallace mówił, że tym, co ceni w wujku Sammlerze, jest jego dowcip. Sammler, zwłaszcza gdy był wielce poirytowany albo sprowokowany, kiedy czuł się dotknięty do żywego, mówił dowcipne rzeczy. W starym europejskim stylu. Dowcipy te często sygnalizowały zbliżanie się ataku nerwowego.
Lecz gdy Wallace rozpoczynał rozmowę z Sammlerem, natychmiast się uśmiechał, a czasem powtarzał pointy dowcipów Sammlera.
– Niezaokrąglona osobowość, wujku?
Mówiąc o sobie, Sammler kiedyś stwierdził:
– W pewnych sprawach jestem głupszy niż w innych; niejednakowo głupi we wszystkich kierunkach; mam niezaokrągloną osobowość.
Albo ulubiony ostatnio cytat Wallace’a: – Stół bilardowy, wujku. Stół bilardowy.
Była to aluzja do podróży Angeli do Meksyku. Spędzili z Horrickerem nieszczęśliwe meksykańskie wakacje. W styczniu poczuła, że ma dosyć Nowego Jorku i zimy. Chciała jechać do Meksyku, w gorące miejsce, jak mówiła, gdzie mogłaby zobaczyć coś zielonego. Wtedy Sammler nagle, nim zdążył się powstrzymać, powiedział: – Gorące? Coś zielonego? Stół bilardowy w piekle od powiadałby temu opisowi.
– A niech mnie! Naprawdę myślałem, że pęknę – powiedział Wallace.
Potem pytał Sammlera, czy dokładnie go cytuje. Sammler uśmiechał się, jego drobne policzki oblewały się rumieńcem, ale nie chciał powtarzać swoich powiedzonek. Wallace nie był dowcipny. Nie miał takich powiedzonek. Ale miał doświadczenia, wymyślał dziwaczne przedsięwzięcia. Kilka lat wcześniej poleciał do Tangeru z zamiarem kupienia konia i odbycia konnej podróży przez Maroko i Tunezję. Nie zabrał swojej hondy, gdyż jak twierdził – zacofane ludy należy oglądać z grzbietu konia. Pożyczył od Sammlera Siłę i wolność Jacoba Burckhardta i książka ta zrobiła na nim duże wrażenie. Chciał badać ludy stojące na różnym szczeblu rozwoju. W hiszpańskim Maroku został okradziony w hotelu. Przez męż czyznę z pistoletem, ukrytego w szafie. Potem poleciał do Turcji i spróbował jeszcze raz. Jakimś sposobem udało mu się wjechać konno do Rosji. W radzieckiej Armenii został zatrzymany przez policję. Po pięciu czy sześciu wizytach Grunera u senatora Javitsa wypuszczono go z więzienia. Później, już po powrocie do Nowego Jorku, wybrawszy się z pewną młodą damą do kina na film Narodziny dziecka, Wallace zasłabł dokładnie w momencie narodzin, uderzył głową o oparcie fotela i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, leżał na podłodze. Stwierdził, że jego towarzyszka oddaliła się od niego, w zakłopotaniu zmieniła miejsce. Zrobił jej awanturę o to, że go zostawiła. Pożyczywszy sobie kiedyś ojcowego rolls-royce’a, Wallace pozwolił mu się zawieruszyć: niedbale zaparkowany, wylądował na dnie zbiornika retencyjnego gdzieś w pobliżu Croton. Wallace został kierowcą miejskiego autobusu, żeby pospłacać długi. Deptała mu po piętach mafia. Jego bukmacher dał mu dwa miesiące na zapłacenie. Jego system obstawiania wyników nie wypalił. Poleciał z przyjacielem do Peru, żeby powspinać się w Andach. Miał opinię zupełnie dobrego pilota. Zaproponował Sammlerowi, że zabierze go z sobą samolotem („Nie, raczej nie. Niemniej jednak dziękuję ci bardzo, Wallace”). Zgłosił się na ochotnika do krajowego oddziału Korpusu Pokoju. Chciał być przydamy murzyńskim dzieciom, zostać trenerem koszykówki na placach zabaw.
– Co ten chirurg naprawdę sądzi o szansach Elyi, Wallace?
– Chce mu zrobić nowe prześwietlenie głowy.
– Czy planują teraz operację mózgu?
– To zależy od tego, czy zdołają się dostać w tamto miejsce. Być może nie będą w stanie go dosięgnąć. No, a jeśli nie będą w stanie go dosięgnąć, to nie będą w stanie go dosięgnąć.
– Patrząc na niego, nigdy by się nie pomyślało... Tak dobrze wygląda.
– O tak – powiedział Wallace. – Czemu nie?
Sammler westchnął na to. Domyślał się, jak zadowolona musiała być nieżyjąca pani Gruner ze swego Wallace’a, z jego kształtnej głowy, długiej szyi, kędzierzawych włosów i delikatnych brwi, krótkiej, czystej linii nosa i schludnej nagości zębów, dzieła fachowej ortodoncji.
– To dziedziczne, taki tętniak. Człowiek rodzi się po prostu z cienką ścianką arterii. Ja mogę to mieć, Angela też, chociaż bym się zdziwił, gdyby miała jakieś cienkie miejsce. Ale ludzie, również młodzi, czasem najzupełniej zdrowi pod każdym innym względem, padają od tego trupem. Idą sobie, silni, piękni, w promiennym nastroju, kiedy to w środku nagle wybucha. Umierają. Najpierw pojawia się bąbelek. Być może taki, jaki jaszczurki wydmuchują na gardle. Potem śmierć. Tak długo żyjesz, z pewnością już się z czymś takim zetknąłeś.
– Nawet dla mnie wciąż zdarza się coś trochę nowego.
– Miałem wielkie trudności z krzyżówką z zeszłego tygodnia, w niedzielnym wydaniu. Rozwiązywałeś ją?
– Nie.
– Czasem to robisz.
– Margotte nie przyniosła do domu „Timesa”.
– Twoja znajomość słów jest zdumiewająca.
Przez kilka miesięcy Wallace praktykował nawet jako adwokat. Jego ojciec wynajął biuro; matka je umeblowała z fachową pomocą Croze’a, dekoratora wnętrz. Przez sześć miesięcy Wallace wstawał punktualnie jak każdy człowiek pracy i jechał do biura. Lecz w biurze okazywało się, że zajmuje się jedynie rozwiązywaniem krzyżówek, zamykając na klucz drzwi, zdejmując z widełek słuchawkę telefonu i leżąc na skórzanej kanapie. To było wszystko. Nie, jeszcze jedno: rozpinał sukienkę stenotypistce i oglądał jej piersi. Ta informacja pochodziła od Angeli, która wiedziała to bezpośrednio od samej dziewczyny. Czemu dziewczyna na to pozwalała? Może myślała, że doprowadzi to do małżeństwa. Wiązać nadzieje z Wallace’em? Żadna zdrowa na umyśle kobieta by tego nie robiła. Lecz jego zainteresowanie piersiami było najwyraźniej naukowe. Coś w związku z brodawkami sutkowymi. Jak Jan Jakub Rousseau, który pogrążył się w tak głębokiej kontemplacji piersi pewnej weneckiej kurtyzany, że ta go odepchnęła, mówiąc, żeby lepiej szedł studiować matematykę. (Jeszcze jeden przykład wielkiego oczytania wujka Sammlera, jego europejskiej kultury).
– Nie lubię ludzi układających krzyżówki. Mają poślednie umysły rzekł Wallace. – Po co ludzie mieliby wiedzieć wszystkie te bzdury? Cały ten wyedukowany chłam ze Wschodniego Wybrzeża. Wiadomości z quizów wiedzy ogólnej dla przemądrzałych gnojków z Columbia University. Nawet dzwoniłem do ciebie w sprawie starego tańca angielskiego. Giga, reel i hornpipe to wszystko, na co było mnie stać. Ale ten zaczynał się na m.
– Na m? Czy mógł to być morris?
– Do licha! Oczywiście, że morris. O Boże, ależ twój umysł pracuje. Jakim cudem to pamiętasz?
– Milton, Comus. Rozkołysanym morrisem na księżyc.
– Jakie to ładne. To naprawdę śliczne, rozkołysany morris.
– „A teraz ruszają rozkołysanym morrisem na księżyc”. To ryby, całymi miliardami, jak mi się zdaje, i samo morze wykonują ten taniec.
Ależ to wspaniałe! Musisz żyć we właściwy sposób, skoro pamiętasz takie ładne rzeczy. Twojego umysłu nie pożerają idiotyzmy. Jesteś cudownym staruszkiem, wujku Arturze. Nie lubię starych ludzi. Nie szanuję zbyt wielu osób – może kilku fizyków. Ale ty – jesteś w pewnym sensie bardzo poważny, ale masz wspaniałe poczucie humoru. Opowiadam tylko te dowcipy, które usłyszałem od ciebie. Przy okazji, chciałem się upewnić, czy dobrze zapamiętałem dowcip o de Gaulle’u. Powiedział, że nie chce być pochowany pod Łukiem Triumfalnym obok kogoś nieznanego. A côté d’un inconnu. Tak?
– Jak dotąd, tak.
– Mój ojciec nie cierpi de Gaulle’a, bo zabiega o względy Arabów. Ja lubię de Gaulle’a, bo jest żywym pomnikiem. I nie godził się również, żeby go umieszczono u Inwalidów u boku Napoleona, który był jedynie nędznym kapralem.
– Tak.
– Ale Izraelczycy zażądali od niego stu tysięcy dolarów za miejsce w grobie Chrystusa.
– To sedno dowcipu.
– A de Gaulle powiedział: „Za trzy dni? To za drogo”. ,,Pour trois jours?” Zamierzał zmartwychwstać, tak? Uważam, że to naprawdę bardzo zabawne, Ważki osąd Wallace’a. – Polacy uwielbiają opowiadać dowcipy – powiedział. Nie miał poczucia humoru. Czasami miewał okazję, żeby się pośmiać.
– Pokonani ludzie są zwykle dowcipni.
– Niezbyt lubisz Polaków, wujku.
– Myślę, że ogólnie biorąc lubię ich bardziej, niż oni lubili mnie. A poza tym jeden z nich uratował mi kiedyś życie.
– I Shulę w klasztorze.
– Tak, to również. Zakonnice ją ukryły.
– Pamiętam, jak kiedyś przed laty w New Rochelle Shula zeszła na dół po schodach w koszuli nocnej, a nie była już dzieckiem, musiała mieć jakieś dwadzieścia siedem lat, i uklękła przed wszystkimi w bawialni i zaczęła się modlić. Po łacinie chyba? W każdym razie ta koszula była diabelnie cieniutka. Wydawało mi się, że chce cię wyprowadzić z równowagi tym swoim chrześcijańskim występem. W żydowskim domu to była obelga, nieprawdaż? Ładni Żydzi, swoją drogą! Nadal jest chrześcijanką?
– Trochę, w Boże Narodzenie i Wielkanoc.
– I zamęcza cię H.G. Wellsem. Ale ojcowie mają słabość do córek. Zobacz, jak ojciec faworyzuje Angelę. Dał jej dziesięć razy więcej. Bo przypominała mu Mae West. Zawsze uśmiechał się do jej cycków. Nie zdawał sobie z tego sprawy. Matka i ja to widzieliśmy.
– Jak sądzisz, co będzie, Wallace?
– Z ojcem? Nie wyjdzie z tego. Ma jakieś dwie szanse na sto. Co może pomóc ta śruba?
– Walczy.
– Każda ryba walczy. Z haczykiem w skrze- lach. Zostaje wyrzucona w niewłaściwą część wszechświata. To musi przypominać topienie się w powietrzu.
– Och, to straszne – powiedział Sammler.
– A jednak dla niektórych śmierć jest czymś pożądanym. Jestem pewien, że wielu wolałoby umrzeć, kiedy już zrujnowali swój aparat rozkoszy. Przychodzi mi w tej chwili do głowy, że dopóki żyją rodzice, stoją między człowiekiem a śmiercią. Muszą odejść pierwsi, potem na człowieka kolej, i przed nim w szeregu nie ma już nikogo. Jednocześnie widzę już, że mam nieodpowiednie nastawienie emocjonalne, i wiem, że później za to zapłacę. Jestem częścią systemu, czy mi się to podoba, czy nie. – Kolejna chwila niemej, zabłąkanej refleksji – pan Sammler wyczuwał zagęszczenie i niesforność myśli Wallace’a. Potem Wallace powiedział: – Ciekaw jestem, dla czego doktor Cosbie tak się entuzjazmuje totalizatorem piłkarskim.
– A ty nie?
– Nie tak jak kiedyś. Ojciec powiedział mu, jak dużo wiem o profesjonalnym futbolu. Również o uniwersyteckim. To wszystko mam już za sobą. Ale to w stylu ojca, że składa mnie w ofierze swemu chirurgowi, żebym coś dla niego zrobił i żebyśmy wszyscy się ze sobą zbliżyli i zaprzyjaźnili.
– Ale teraz pasjonujesz się czymś innym?
– Tak. Feffer i ja mamy pomysł na pewne przedsięwzięcie handlowe. Jest to właściwie jedyna rzecz, o jakiej mogę teraz myśleć.
– Ach, Feffer. Zostawił mnie samemu sobie na Columbii i od tamtego czasu go nie widziałem. Zastanawiałem się nawet, czy nie chce na mnie zarobić pieniędzy.
– Ma niesamowitą głowę do interesów. Wykołowałby każdego. Ale może ciebie nie. Oto jakie przedsięwzięcie sobie umyśliliśmy. Fotografie lotnicze domów za miastem. Potem sprzedawca przychodzi ze zdjęciem – nie jakąś zwykłą odbitką, ale w pełni dopracowaną fotografią – i oferuje pakiet usług. Zidentyfikujemy rosnące na posesji drzewa i krzewy i pięknie je opiszemy, po łacinie i po angielsku. Ludzie chcą wiedzieć więcej o roślinach na swojej posiadłości.
– Czy Feffer zna się na drzewach?
– W każdej okolicy zatrudnimy studenta botaniki. W Dutchess County, na przykład, będziemy mogli zaangażować jakąś dziewczynę z Vassar.
Pan Sammler nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Feffer ją uwiedzie, podobnie jak panią domu.
– Och, nie. Będę uważał, żeby nie wymknął się spod kontroli. Potrafię zapanować nad tym typem. To fantastyczny handlowiec. Wiosna to dobry okres na rozpoczęcie. Właśnie teraz. Zanim liście staną się za gęste dla fotografii lotniczych. Latem możemy obsłużyć Montauk, Chilmark, Wellfleet i Nantucket od strony morza. Ojciec nie chce mi dać pieniędzy.
– Czy dużo potrzeba?
– Na samolot i sprzęt? Tak, dość sporo.
– Zamierzasz kupić samolot, nie wypożyczyć?
– Wypożyczanie nie ma sensu. Kupując, uzyskuje się odpis od podatku – amortyzacja. Tajemnica powodzenia w interesach polega na sprawieniu, by rząd ubezpieczał twoje ryzyko. Przy dochodach ojca zaoszczędzilibyśmy siedemdziesiąt centów na dolarze. Stopa podatkowa jest zabójcza. Od śmierci mamy nie składa wspólnej deklaracji i nie jest głową rodziny. Nie chce wypłacić mi kolejnej sumy w gotówce. Pieniądze są złożone na mnie notarialnie w banku, tak że będę musiał żyć z procentów. Kiedy raz miałem szansę, to utopiłem pięćdziesiąt tysięcy w tamtym butiku.
– Myślałem, że je przegrałeś. W Las Vegas.
– Nie, nie, to był kompleks motelowy w Vegas, gdzie mieliśmy sklep odzieżowy, butik dla panów.
– Cóż za wściekły przyodziewacz i przyozdabiacz męskich ciał byłby z Wallace’a.
– Wujku Arturze, chciałbym cię umieścić na naszej liście płac. Feffer się zgadza. Musisz wiedzieć, że Feffer cię uwielbia. Jeśli ty nie chcesz, to wciągniemy tam Shulę ze stawką pięćdziesięciu dolarów tygodniowo.
– A w zamian za to? Chcesz, żebym porozmawiał z twoim ojcem?
– Użyj swego wpływu.
– Nie, Wallace, obawiam się, że nie mógłbym. Pomyśl tylko, co się dzieje. To straszne. Jestem przerażony.
– Nie zdenerwowałbyś go. Obraca w głowie te same myśli, niezależnie od tego, czy się do nie go mówi, czy nie. Na jedno wychodzi. Rozmyśla o tym tak czy owak.
0 Nie, nie.
Cóż decyzja należy do ciebie. Ale jest jeszcze coś. Tam u nas w New Rochelle są pieniądze. W domu.
– Słucham? – Głos Sammlera zabrzmiał głośniej, z ciekawości, niepewności.
– Ukryta gotówka. Olbrzymia suma. Nigdy nie zadeklarowana.
– To chyba niemożliwe?
– Ależ możliwe, wujku. Jesteś zaskoczony. Gdyby ludzie byli w środku tak mało skomplikowani jak arbuz – czerwony miąższ, czarne pestki. Od czasu do czasu, żeby wyświadczyć przysługę wysoko postawionym osobom, ojciec przeprowadzał operacje. Mówiąc prościej, skrobanki. Tylko w naprawdę kryzysowych sytuacjach, kiedy jakaś młoda dziedziczka z dobrego towarzystwa dorobiła się brzucha. Ściśle tajne. Wyłącznie ze współczucia. Ojciec współczuł słynnym rodzinom i do stawał w prezencie wielkie sumy pieniędzy.
– Wallace, posłuchaj. Porozmawiajmy otwarcie. Elya jest dobrym człowiekiem. Jego życie do biega końca. Ty jesteś jego synem. Zostałeś wychowany w przekonaniu, że dla własnego zdrowia musisz odrzucić ojca. Miałeś pogmatwane życie, wiem. Ale trzeba wreszcie skończyć z tą przestarzałą kapitalistyczną wojną psychologiczno–rodzinną. Mówię ci to, bo jesteś w gruncie rzeczy inteligentny. Dokonałeś wielu niecodziennych rzeczy. Nikt nie może cię nazwać nudnym. Ale możesz stać się nudny, jeśli się nie zatrzymasz. Mógłbyś się teraz godnie wycofać z mnóstwem ciekawych doświadczeń na koncie. Dosyć. Powinieneś spróbować czegoś innego.
– Tak, wujku Sammler, masz świetne maniery. Wiem o tym. Pod pewnymi względami jesteś też pełen rezerwy. Z jakimś dystansem do życia. Ale tolerujesz wygłupy i błazeństwa innych. To ta twoja staroświecka polska uprzejmość. Istnieje tu jednak także pewien problem praktyczny. Czysto praktyczny.
– Praktyczny?
– Mój ojciec ma ileś milionów dolarów w domu i nie chce powiedzieć, gdzie są. Jest na nas zły. To on prowadzi kapitalistyczną wojnę psychologiczno0 rodzinną. Masz całkowitą słuszność po co ktoś miałby się spalać w neurotycznej gorączce? Są wyższe cele w życiu. Nie uważam ich za gówno. Jestem od tego daleki. Ale widzisz, wujku, jeśli będę miał ten samolot, zapewnię sobie ładne dochody kilkoma godzinami latania. Resztę czasu mogę spędzać na czytaniu filozofów. Mogę dokończyć doktorat z matematyki. Powiem ci, co myślę. Ludzie są jak zwyczajne liczby całkowite. Rozumiesz?
– Nie, oczywiście, że nie, Wallace.
–Liczby również posiadają istotny związek z ludźmi. Ciąg liczb jest jak ciąg ludzi – nieskończonej liczby osobników. Właściwości liczb są takie jak właściwości materii, inaczej wyrażenia matematyczne nie mogłyby nam powiedzieć, co stanie się z materią albo co może się z nią stać. Równania matematyczne prowadzą nas do realności fizycznych. Rzeczy jeszcze nie widzianych. Jak turbulencja rozgrzanych gazów. Teraz rozumiesz?
– Tylko bardzo mgliście.
– Równania poprzedzają rzeczywiste obserwacje. A zatem potrzebny nam jest podobny system znaków dla ludzi. Czym w tym systemie jest Jedność? Jak wygląda ludzka liczba całkowita? Widzisz, sprawiłeś, że rozmawiam z tobą poważnie. Ale jeszcze przez minutę albo dwie chcę pomówić o tamtym. W domu są pieniądze. Sądzę, że przez strych przebiegają fałszywe rury, w których ojciec ukrył banknoty. Wypożyczył kiedyś od mafii hydraulika. Wiem o tym. Mógłbyś po prostu podczas następnej rozmowy zrobić aluzję do rur albo strychów. Zobaczyć, jak zareaguje. Może zdecyduje się ci powiedzieć. Nie chcę być zmuszony do rozwalenia całego domu.
– Nie, naturalnie, że nie – powiedział Sammler.
Czym jest Jedność?
Do domu.
III
Przy Drugiej Alei słychać było wiosenne szuranie wrotek na wydrążonych, spękanych chodnikach, kojąca szorstkość. Odwracając się od Nowego Jorku spiętrzonych mieszkań w stronę starszego Nowego Jorku z piaskowca i kutego żelaza, Sammler widział przez wielkie czarne obręcze w ogrodzeniu narcyzy i tulipany, których kielichy były otwarte i połyskiwały, lecz czysta żółć upstrzona już była plamkami sadzy. W tym mieście można było zostać zmywaczem kwiatów. Jeszcze jedna sposobność do zrobienia interesu dla Wallace’a i Feffera.
Obszedł raz dookoła Stuyvesant Park, elipsę w kwadracie z posągiem Holendra o drewnianej nodze, gdzie w rogach stroszyły się krzewy. Stukając przy co czwartym kroku okuciem laski o płyty alejki, Sammler trzymał pod pachą rękopis doktora Govindy Lala. Wziął go, żeby przeczytać w metrze, chociaż nie lubił zwracać na siebie uwagi w miejscach publicznych, przesuwając strony tam i z powrotem przed okiem, odginając do tyłu rondo kapelusza, z wyrazem napiętej koncentracji na twarzy. Rzadko to robił.
Opuść prostopadłą z Księżyca. Niech przetnie grób. W jego wnętrzu mężczyzna dotąd zadbany, utrzymywany w cieple, o wypielęgnowanych dłoniach. Pojawiają się te ciężkie tęczowe kolory. Rozkład. Pan Sammler stał kiedyś na znacznie bardziej poufałej stopie ze śmiercią. Ustąpił pola, cofnął się. Był bardzo zaabsorbowany swoim siostrzeńcem, człowiekiem całkowicie odmiennym od niego. Podziwiał go i kochał. Nie potrafił sobie poradzić z pełną sumą faktów o nim. Odległe rozważania wydawały się pomocne – Księżyc z jego nieobecnością życia, z jego nieobecnością śmierci. Biała zwietrzała perła. Przez pojedyncze oko widziana jako pojedyncze oko.
Sammler nauczył się uważać na publicznych chodnikach w Nowym Jorku, nieodmiennie zabrudzonych przez psy. Na ogrodzonych żelaznymi barierkami trawnikach zielone światła trawy były niemal wygaszone, wypalone przez zwierzęce odchody. Platany o plamistej korze, lecz bardzo ładne, szykowały się do wypuszczenia liści. Czerwona cegła, Seminarium Kwakrów, i brunatny, szorstki, ciepły kamień – szeroki, niezgrabny, solidny kościół anglikański św. Jerzego. Sammler słyszał, że J. Pierpont Morgan, ten prawdziwy, był w nim szwajcarem. W austro–węgiersko–polsko–krakowskiej starożytności starzy panowie, którzy czytali o Morganie w gazetach, mówili o nim z wielkim nabożeństwem jako o Piepernotter–Morganie. W niedziele u św. Jerzego bóg maklerów giełdowych mógł przez chwilę swobodnie odetchnąć w hałaśliwym mieście. W duchu pan Sammler był zły na Białą Protestancką Amerykę, że nie utrzymuje lepiej porządku. Tchórzliwa kapitulacja. Słaba klasa rządząca. W tajemny, upokarzający sposób pragnąca zstąpić w dół i zmieszać się z wszelkimi mniejszościowymi motłochami, i wrzeszczeć przeciwko samej sobie. A duchowieństwo? Przekuwało miecze na lemiesze? Nie, raczej zamieniało koloratki na pasy pachwinowe atletów. Ale to nie należało do rzeczy.
Stąpając ostrożnie (psy), przez dziesięć minut szukał wzrokiem ławki, żeby pomyśleć albo uniknąć myślenia o Grunerze. Albo pomimo wielkiego smutku przeczytać parę akapitów tego pasjonującego rękopisu o Księżycu. Zauważył bezdomną kobietę, śpiącą po pijanemu jak diugoń, z wzdymającym się brzuchem krowy morskiej, spuchniętymi, fioletowymi nogami; krótka sukienka, miniłach. W rogu ogrodzenia pijak siusiał melancholijnie na gazety i stare liście. Policjanci rzadko troszczyli się o te staroświeckie ruiny ludzkie. Młodsi ludzie, przypominający aborygenów, również tutaj byli. Bosonodzy chłopcy wyglądający jak żebracy z Bombaju, o posklejanych brodach, wydmuchujący bujne włosy z nozdrzy, z głowami przetkniętymi przez otwory wełnianych poncho, trochę na modłę Peruwiańczyków. Krajowcy skądś tam. Niewinni, wyzbyci agresji, trzymający się na uboczu, zupełnie jak Byczek Fernando. Nie dla nich corrida; tylko wąchanie kwiatków pod ślicznym drzewem korkowym. Jakże również podobni do Elojów z fantazji H.G. Wellsa Wehikuł czasu. Piękne, młode ludzkie bydło, hodowane przez ludożerczych Morloków, wiodących podziemne życie i bojących się światła oraz ognia. Tak, ten uparty, dzielny staruszek Wells miewał jednak prorocze wizje. Shula nie całkiem bez racji prowadziła kampanię na rzecz książki wspomnieniowej. Książka powinna zostać napisana. Tylko że pozostało niewiele czasu na spokojne opowiadanie o tym i o owym, o rzeczach nader osobliwych samych w sobie, jak na przykład to, że Wells w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat wciąż dobijał się o przyjęcie do Royal Society – jego rozprawa (o dżdżownicach?) nie spełniała wymogów. „Czynnik iluzji w ciągłości indywidualnego życia u wyższych tkankowców”. Nie chcieli przyjąć go na członka. Lecz uporanie się z tym zajęłoby tygodnie, a Sammler nie dysponował wolnymi tygodniami. Miał inne obowiązki, wyższe priorytety.
Nie powinien był nawet czytać tego – tym były strony Govindy Lala, zapełnione złocistym atramentem i staroświeckim charakterem pisma. Pisał gotykiem. Lecz pan Sammler, który tak wiele rzeczy przejrzał do głębi, nie potrafił się oprzeć prawdziwej fascynacji. Na stronie siedemdziesiątej Lal zaczynał spekulować o organizmach zdolnych, być może, do zaadaptowania się w ekstremalnych warunkach księżycowych. Czy nie istniały rośliny mogące pokryć powierzchnię Księżyca? Obecne musiałyby być woda i dwutlenek węgla, zniesione skrajne temperatury. Govinda sądził, że może porosty zdołałyby tego dokonać. Również niektóre odmiany kaktusów. Zwycięska roślina, krzyżówka porostu z kaktusem, z pewnością przedstawiałaby dziwaczny widok dla ludzkich oczu. Lecz możliwości życia nawet teraz są niewyobrażalnie różnorodne. Jakim to niemożliwościom nie stawiło dotąd czoła? Kto wie, co mogą jeszcze ukazać głębiny morskie? Stworzenia, być może nawet pojedyncze egzemplarze gatunku. Groteskowy unikat, który odnalazł swą równowagę dwadzieścia mil pod wodą. Nic dziwnego, stwierdzał Govinda, że istoty ludzkie tak zawzięcie podkreślają następne dające się zrealizować możliwości i pałają tak wielką chęcią odbicia się od powierzchni Ziemi. Wyobraźnia jest wrodzoną cechą biologiczną, usiłującą przezwyciężyć niemożliwe warunki.
Pan Sammler uniósł twarz, czując, że ktoś śpiesznie się ku niemu zbliża. Ujrzał Feffera. Zawsze w biegu. Feffer był otyły, powinien stracić na wadze. Miał problemy z plecami i nosił czasem elastyczny gorset. Duży, ze świeżą cerą, bujną kasztanowatą brodą a la Franciszek I i prostym nosem, Feffer zawsze zdawał się wymagać od swego ciała, od swoich nóg pośpiechu. Niemal pędząca intensywność. Dłonie, niezgrabne i różowe, były uniesione, jakby obawiał się zderzenia z innym pędem, podobnym do jego własnego. Piwne oczy kształtem przypominały klucze. Z wiekiem ich kąciki miały się stawać coraz wyraźniej pomarszczone.
– Tak właśnie myślałem, że może się pan tu na chwilę zatrzymać – rzekł Feffer. – Wallace powiedział, że dopiero co pan wyszedł, więc zbiegłem na dół.
– Naprawdę? No cóż, świeci słońce, a ja nie musiałem się śpieszyć z zejściem do metra. Nie widziałem pana od czasu wykładu.
– To prawda. Musiałem pójść do telefonu. Podobno był pan wspaniały. Szczerze przepraszam za zachowanie studentów. Takie właśnie jest to moje pokolenie! Nie wiem nawet, czy byli to prawdziwi studenci, czy po prostu jakieś łobuzy – wie pan, radykałowie, wykolejeńcy. To nie dzieciaki wszczynają rozróby. Wszyscy prowodyrzy są starsi. Ale Fanny się panem zajęła, prawda?
– Ta młoda dama?
– Nie zniknąłem po prostu. Wyznaczyłem dziewczynę, żeby się panem opiekowała.
– Ach tak. Może to pańska żona?
– Nie, nie. – Feffer uśmiechnął się szybko i szybko mówił dalej, siedząc na brzegu ławki. Miał na sobie granatową dwurzędową marynarkę z dużymi perłowymi guzikami. Jego ręka uniosła się na oparcie ławki i leżała czule obok ramienia Sammlera. – Nie żona. Po prostu dziewczyna, którą posuwam od czasu do czasu i którą się opiekuję.
– Rozumiem. Wszystko to wydaje się takie nagłe. Odnoszę wrażenie, jakby pańskie kontakty z ludźmi miały w sobie coś elektronicznego. Nie powinien był pan odchodzić. Byłem pańskim gościem. Za późno chyba, żeby uczył się pan manier. W każdym razie ona była bardzo miła. Wyprowadziła mnie z sali. Nie spodziewałem się takiego tłumu. Pomyślałem, że może zarabia pan na mnie pieniądze.
– Ja? Nie. Nigdy. Niech mi pan wierzy – nie. To była impreza dobroczynna na rzecz murzyńskich dzieci, tak jak mówiłem. Musi mi pan wierzyć, panie Sammler. Nie oszukiwałbym pana, za bardzo pana szanuję. Może pan tego nie wie, albo nie ma to dla pana znaczenia, ale zajmuje pan u mnie specjalną pozycję, która jest praktycznie święta. Pańskie życie, pańskie doświadczenia, pański charakter, pańskie poglądy – plus pańska dusza. Istnieją związki, dla podtrzymania których zrobiłbym wszystko. I gdybym nie został odwołany do telefonu, zgnoiłbym tego faceta. Znam tego typka. Napisał książkę o homoseksualistach w więzieniu; to taki Jean Genet dla ubogich. Sodomia za kratkami. Albo o tym, że jest się czystym chrześcijańskim aniołem, ponieważ popełnia się morderstwo i ma się piękne męskie romanse. Wie pan, jak to jest.
– Mam ogólne pojęcie. Ale wprowadził mnie pan w błąd, Lionel.
– Nie miałem takiego zamiaru. Ale w ostatniej chwili nie zjawił się prelegent na inną imprezę studencką i dopadło mnie paru moich koleżków z roku, którzy spanikowali. Dostrzegłem w tym sposób na podwojenie wpływów. Na pomoc dla dzieci z trudnościami w czytaniu. Sądziłem, że nie sprawi to panu wielkiej różnicy. Że pan to zrozumie. Dobiłem targu. Wycisnąłem z nich, ile się dało.
– Jaki był temat nieobecnego mówcy?
– Sorel a nowoczesna przemoc, zdaje się.
– A ja mówiłem o Orwellu i jakim był zrównoważonym człowiekiem.
– Wielu młodych radykałów uważa Orwella za członka zimno wojennej antykomunistycznej bandy. Nie wychwalał pan Marynarki Królewskiej, prawda?
– A tak panu powiedziano?
– Gdyby to nie był taki ważny telefon, nigdy bym nie wyszedł. Chodziło o to, czy kupić, czy nie kupować lokomotywy. Rząd federalny stwarza te komiczne sytuacje z ulgami podatkowymi mającymi zachęcać do inwestowania. Tam, gdzie jego zdaniem powinny popłynąć pieniądze. Można kupić odrzutowiec i wydzierżawić go liniom lotniczym. Można wydzierżawić lokomotywę Penn Central albo B&O. Podobnie wspierane są inwestycje w hodowlę bydła.
– Czy już zarabia pan takie sumy, że potrzebuje pan tych upustów?
Sammler nie chciał wciągać Feffera w księżycowe rozmowy, wyolbrzymienia, fantazje, kłamstwa. Nie wiedział, ile biedny chłopiec wymyśla, po prostu żeby zrobić wrażenie, by zabawić słuchacza. Feffer odczuwał dziwną potrzebę okrywania się brokatem przechwałek. Pieniądze, przechwałki – żydowskie słabostki. Amerykańskie również? Ponieważ Sammler nie posiadał dostatecznej ilości współczesnych amerykańskich informacji, był tutaj ostrożny. Jednakże nie z uprzejmości słuchał tego samochwalstwa. Sammler doceniał poziom witalności młodego Feffera, wspaniałe, zdrowe kolory jego policzków, pełne namiętności tony, w jakie uderzał. Głos przypominający instrument grał z coraz większą intensywnością, lecz pod względem muzycznym był beznadziejny – niskie rejestry błagały wręcz o pomoc.
Czasem jednak pan Sammler miał uczucie, że jego widzenie spraw może nie być właściwe. Jego doświadczenia były zbyt osobliwe i obawiał się, że może dokonywać projekcji tych osobliwości na życie. Życie nie było zapewne wolne od winy, lecz często myślał, że nie jest ono i nie może być tym, co on widzi. Kiedy indziej czuł jednak z wielką mocą, że przeciwnie, przejawy życia o milion razy prześcigają jego przypadek pod względem nie zwykłości. Co za dziwy!
– Mówiąc poważnie, Lionel, nie zamierza pan chyba kupować całej lokomotywy?
– Nie sam. Jako członek grupy. Sto tysięcy dolarów od łebka.
– A co z tym drugim planem, do spółki z Wallace’em? Fotografowaniem domów i identyfikowaniem drzew?
– To się wydaje szalone, ale to naprawdę znakomity pomysł. Zamierzam osobiście z tym poeksperymentować. Mogę o sobie powiedzieć, że mam wielki talent handlowy. Jeżeli ta rzecz wypali, zorganizujemy to na skalę ogólnonarodową, z zespołami sprzedawców we wszystkich częściach kraju. Będziemy potrzebowali lokalnych znawców roślin. Problemy będą inne w Portland w stanie Oregon niż w Miami Beach albo w Austin w Teksasie. „Wszyscy ludzie z natury dążą do poznania”. To pierwsze zdanie z Metafizyki Arystotelesa. Nigdy nie zabrnąłem o wiele dalej , ale uznałem, że reszta tak czy owak musi być przestarzała. Skoro jednak dążą do poznania, to jest dla nich przygnębiające, jeśli nie potrafią nazwać krzewów na swojej posesji. Czują się jak przybłędy. Krzewy są na swoim miejscu. Oni nie. I jestem przekonany, że znajomość nazw rzeczy dodaje ludziom pewności siebie. Od lat chodzę do psychoanalityków i czy z czegoś mnie oni wyleczyli? Z niczego. Zaopatrzyli jedynie moje problemy w naukowo brzmiące etykiety. To wielka ulga i warto za to zapłacić. Człowiek mówi: „Jestem typem maniakalnym”. Albo mówi: „Jestem reaktywno–depresyjny”. O problemie społecznym mówi się: „To kolonializm”. Wtedy nawet najtępszy umysł doświadcza wewnętrznych fajerwerków i iskry rozsadzają człowiekowi głowę. To boskie uczucie. Człowiek czuje się jak nowo na rodzony. Otóż droga do bogactwa i władzy polega na tym, żeby się pod to podłączyć. Zakładając nowe przedsiębiorstwo, człowiek na nowo opisuje zjawiska i stwarza wrażenie, że osiągamy jakiś cel. Jeśli ludzie chcą, żeby rzeczom nadawano albo zmieniano nazwy, to można zrobić fortunę, stając się taksonomem. Tak, zdecydowanie zamierzam wypróbować ten pomysł Wallace’a.
– To pojawia się nie w porę. Czy on musi mieć samolot?
– Nie potrafię powiedzieć, czy jest niezbędny, ale on wydaje się mieć hysia na punkcie latania. To taki jego feblik. Każdy ma jakiegoś feblika.
To ostatnie stwierdzenie o innych ludziach zostało wypowiedziane bardzo znaczącym tonem. Sammler dostrzegł, co się szykuje. Feffer udawał, że przez delikatność zachowuje dla siebie wiadomość, od której wyjawienia ledwie mógł się powstrzymać. Ochota emanowała z jego twarzy. Z oczu. Z rozchylonych ust.
– Co pan ma na myśli?
– Mam w samej rzeczy na myśli pewnego hinduskiego uczonego. Wydaje mi się, że nazywa się Lal. Zdaje się, że ten Lal wykłada gościnnie na Uniwersytecie Columbia.
– Co w związku z nim?
– Parę dni temu, po jego wykładzie, podeszła do niego kobieta. Poprosiła, żeby jej pokazał rękopis. Myślał, że po prostu chce rzucić okiem na coś w tekście, i pozwolił jej go wziąć. Wokół zgromadził się mały tłumek. Wydaje mi się, że padło nazwisko H.G. Wellsa. Potem owa dama zniknęła wraz z rękopisem.
Pan Sammler zdjął kapelusz i położył go na kolanach, zakrywając zieloną marmurkową okładkę.
– Wyszła z nim?
– Zniknęła z jedynym egzemplarzem pracy.
– Och. Co za pech. Jedynym, tak? To okropne.
– Tak, sądziłem właśnie, że tak pan sobie pomyśli. Doktor Lal spodziewał się, że ta kobieta z nim wróci, że może jest po prostu roztargniona. Nic nie mówił przez dwadzieścia cztery godziny. Ale potem poszedł do administracji. Czy chodziło o wydział astronomii? Czy o jakiś program kosmiczny prowadzony na Columbii?
– Jak to się dzieje, że pan zawsze posiada tego rodzaju informacje, Lionel?
– Muszę utrzymywać takie kontakty przy moim stylu życia. Znam oczywiście ludzi z ochrony, kampusową policję. Tak czy owak, nie byli odpowiednio wyposażeni, by zająć się tą sprawą. Musieli wezwać agentów dochodzeniowych. Pinkertonów. Wie pan, że prawdziwy Pinkerton został wyznaczony przez samego Abrahama Lincolna do zorganizowania tajnych służb. Wie pan o tym, prawda?
– Nie wydaje mi się, żeby miało to jakieś znaczenie. Sądzę, że ci Pinkertonowie będą wiedzieli, jak odzyskać ten artykuł. Czy to nie głupie posiadać tylko jeden egzemplarz? Zważywszy, że istnieją wszystkie te kserokopiarki i powielacze, a ten człowiek jest w końcu naukowcem.
– Nie jestem pewien. Był taki Carlyle. Był T. E. Lawrence. Bardzo inteligentni ludzie, prawda? A obaj zgubili jedyny egzemplarz arcydzieła.
– Niedobrze, niedobrze.
– Cały kampus jest oblepiony plakatami. Zaginął rękopis. I jest podany rysopis tej kobiety. Często widywana na publicznych wykładach. Nosi perukę, ma torbę na zakupy i jest w jakiś sposób powiązana z H.G. Wellsem.
– Tak, rozumiem.
– Nic pan o tym nie wie, prawda, panie Sammler? Oczywiście chcę pomóc.
– Jestem zdumiony ilością informacji, jakie lgną do pana. Przypomina mi pan język żaby. Wyskakuje i wraca pokryty komarami.
– Nie sądziłem, że robię coś szkodliwego. Tam, gdzie o pana chodzi, panie Sammler, tylko jedno mnie interesuje, a mianowicie ochrona. Mam w związku z panem instynkt obronny. Zdaję sobie sprawę, że może w tym być coś edypalnego – znowu te nazwy – ale mam dla pana uczucie uwielbienia. Jest pan jedyną osobą na świecie, w stosunku do której użyłbym takiego słowa jak uwielbienie. To słowo z rodzaju tych, które się pisze, ale których się nie wymawia.
– Tak, rozumiem to trochę, Lionel. – Czoło pana Sammlera, które stało się wilgotne, swędziało go. Dotknął go delikatnie wyprasowaną chusteczką. To Shula odnosiła mu jego chusteczki tak równo wyprasowane i gładkie.
– Wiem, że próbuje pan zreasumować swą wiedzę, swoje doświadczenie duchowe. W swego rodzaju Testamencie.
– Skąd pan to wie?
– Pan mi powiedział.
– Naprawdę? Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek to mówił. To bardzo osobiste. To bardzo zły znak, jeśli mówię rzeczy bezwiednie. Z pewnością nigdy nie chciałem o tym wspominać.
– Staliśmy przed hotelem Bratton Hall, tą żałosną ruderą, a pan opierał się o parasol. I niech mi wolno będzie powiedzieć – pojawiły się oznaki wzbierającego uczucia – że mogę mieć wątpliwości co do innych osób, czy w ogóle są ludźmi, ale pana kocham bez zastrzeżeń. I żeby ulżyć pańskiej duszy, niczego pan ze mną nie omawiał, powiedział pan tylko, że chciałby streścić swe doświadczenie życiowe do kilku zdań. Może nawet do pojedynczego stwierdzenia.
– Sydney Smith.
– Smith?
– Powiedział: „Zwięzłe poglądy, na miłość boską, zwięzłe poglądy”. Angielski duchowny.
Opis tego, co uczyniła Shula–Sława (groteskowa kradzież popełniona z szaleńczego przywiązania do ojca), wypełnił dręcząco pewne obszary do udręczenia, które otworzyły się i rozrosły w ciągu ostatnich trzech dziesięcioleci. Z powodu Elyi wszystkie one stały dzisiaj szeroko rozwarte. Sammler nie przypominał sobie takiego ciężaru i ciemności przed 1939 rokiem. Czy gdzieś na świecie istniała nalewka obkurczająca, którą można by przepisać na takie rozwarcia? Pan Sammler usiłował skierować uwagę na komiczną stronę sprawy, wyobrażając sobie Shulę w butach kosmicznych, z rozmazaną szminką na ustach, pod chodzącą jak mały demon z baśni braci Grimm i uciekającą ze skarbem hinduskiego mędrca. Sam Sammler był traktowany przez Shulę jak swego rodzaju czarodziej. Uważała go za Prospera. Potrafił stwarzać cudowną kulturę. Napisać książkę wspomnieniową najwyższego lotu, tak czarowną, że świat długo będzie pamiętał, jak wspaniałą rzeczą jest być Sammlerem. Odpowiedzią prywatnego szaleństwa na publiczne szaleństwo (w erze overkillu) była większa wybitność, więcej znakomitych osiągnięć, więcej olśniewających brylantów rozsypanych przed podziwiającą ludzkością. Perły przed wieprze? Pan Sammler, myśląc o rabbim Ipsheimerze, na którego nabożeństwo zaciągnęła go Shula, modyfikował stare przysłowie. Sztuczne perły przed prawdziwe wieprze były rzucane przez tych kaznodziei–światowców. Ta myśl wprawiła go w lepszy nastrój. Jego nerwowa, elegancka dłoń utworzyła ponad przyciemnionymi okularami drżący mostek, poprawiając je bez potrzeby na nosie. Cóż, nie był tym, za kogo brał go Feffer. Jak mógłby zaspokoić potrzeby tych wyobraźni? Feffer wśród wściekłego wirowania swego ducha brał go za punkt stały. Wśród takich hiperenergetycznych obrotów człowiek zakochiwał się w ideach stabilności, a Sammler był ideą stabilności. I jakże szczodrze Feffer mu schlebiał! Sammlerowi było z tego powodu przykro. Upewnił się, czy jego duży kapelusz całkowicie zakrywa notatnik.
– Czy chciałby pan, żebym coś zrobił? – za pytał Feffer.
– Owszem, Lionel. – Wstał. – Niech mnie pan odprowadzi do metra. Jadę na Union Square.
Opuścili mały park przez bramę z kutego żelaza, poszli na zachód obok zboru kwakrów, a potem obok budynków z piaskowca ukrytych za drzewami. Spięte łańcuchami, brzuchate kubły na śmieci. Jeden z łańcuchów miał nawet futerał. I były tam psy, następne psy. Pełna oddania opieka nad psami – ze strony dzieci w wieku szkolnym, kobiet w dość wielkim stylu, niektórych homoseksualistów. Miało się ochotę powiedzieć, że jedynie Eskimosi mieli podobnie wiele do czynienia z psami, co ta lokalna odmiana ludzkości. Weterynarze musieli chyba pływać jachtami. Ich honoraria były wysokie.
Muszę natychmiast odnaleźć Shulę, postanowił pan Sammler. Nie cierpiał scen ze swoją córką. Mogła się zaciąć w uporze, zacząć wrzeszczeć. Za bardzo ją lubił. Ubóstwiał ją. A poza tym była jego jedynym wkładem w przetrwanie gatunku! Napełniało go bólem i smutkiem, że on i Antonina nie wydali na świat bardziej udanej mieszanki. Od kiedy była dzieckiem, widział, zwłaszcza w szczupłości jej szyi, tak niepokojąco wiotkiej, w widocznych gruczołach i błękitnych żyłach, w dużych sinych powiekach i zbyt ciężkiej głowie, smutne dziedzictwo, szalone, kruche, napawające go strachem przed zgubą. No tak, uratowały ją polskie zakonnice. Kiedy przyjechał po nią do klasztoru, miała już czternaście lat. Teraz miała ponad czterdzieści i błąkała się po Nowym Jorku z torbami na zakupy. Będzie musiała natychmiast zwrócić rękopis. Doktor Govinda Lal będzie wściekły. Kto mógł wiedzieć, jaką azjatycką postać przybierała rozpacz tego człowieka.
Tymczasem również w świadomości Sammlera pojawiła się czerwona plama. Być może w związku ze stanem Elyi Grunera. Przybrała ona osobliwy kształt, olbrzymiej szkarłatnej koperty, jedwabnej materii wypełniającej niebo, o klapce zapiętej na czarny guzik. Zapytywał siebie, czy tego właśnie mistycy nie określają jako widzenie mandałi, i sądził, że wyobrażenie to mogło mu się nasunąć przez skojarzenie z Govindą, który był Azjatą. Ale on sam, Żyd, niezależnie od tego, jak zbrytanizowany czy zamerykanizowany, również był Azjatą. Kiedy ostatnim razem odwiedził Izrael, a miało to miejsce całkiem niedawno, zastanawiał się, jak europejscy są w istocie Żydzi. Kryzys, którego był tam świadkiem, wydobył na światło dzienne pewien głębszy orientalizm. Nawet wśród niemieckich i holenderskich Żydów, jak sądził. Co się zaś tyczy czarnego guzika, czy był to powidok białego księżyca?
Piętnastą Ulicą szedł ciepły wiosenny powiew. Bez i ścieki. Na razie nie było jeszcze bzów, lecz jakiś składnik morderczego gazu był aksamitny i słodki i przypominał kwitnący bez. Wokół panowała jakaś miękkość, być może rozkładającej się sadzy albo powietrza, które przeszło przez wiele ludzkich piersi albo zostało spalone w licznych mózgach, albo wypuszczone z równie wielu jelit, i zapadało w człowieka – och, jak głęboko! Od czasu do czasu doznawało się pełnej podziwu albo kapryśnej przyjemności, z pozoru pozbawionej związku, wywołanej przez rdzawy brąz piaskowca, chłodne zakątki wśród ciepła. Rozkosz płynąca z otoczenia! Przez pewien okres pan Sammler opierał się takim cielesnym wrażeniom – gdy do człowieka niemal komicznie umizga się ulotna i przypadkowa słodycz. Przez całkiem długi czas wydawało mu się, że niekoniecznie jest człowiekiem. Nie miał w owym czasie zbyt wiele serca dla większości stworzeń. Bardzo mało interesował się sobą. Chłodnym pozostawiała go nawet myśl o powrocie do sił. Do czego miałby wracać? Odczuwał niewielki szacunek dla wcześniejszych form samego siebie. Zobojętniały. Jego władza sądzenia niemal wyczerpana. Ale potem, dziesięć lub dwadzieścia lat po wojnie, uświadomił sobie, że to także się zmienia. W ludzkiej scenerii, wraz ze wszystkimi innymi, wśród wydarzeń życia co dziennego był człowiekiem – i, mówiąc krótko, znów wśliznął się biologizm. Jego niskie sztuczki, jego psi urok – psów obwąchujących się pod ogonem. Tak że teraz Sammler naprawdę nie wiedział, jaki mieć do siebie stosunek. Chciał, wraz z Bogiem, być wolny od więzów tego, co zwyczajne i skończone. Być duszą uwolnioną od Natury, od wrażeń i życia codziennego. Na wydarzenie się tego z pewnością musi czekać sam Bóg. A człowieka, który został zabity i pogrzebany, nie powinno nic innego interesować. Powinien być całkowicie odosobniony. Eckhart powiedział niedwuznacznie, że Bóg kocha odosobnioną czystość i jedność. Samego Boga pociąga odosobniona dusza. O cóż poza duchem powinien się troszczyć człowiek, który powrócił z grobu? A jednak, i w sposób bardzo tajemniczy, działo się tak – zauważał Sammler – że człowiek był zawsze, i z taką siłą, tak przekonująco, przyciągany z powrotem do ludzkich uwarunkowań. Tak że te plamki we własnej substancji zawsze będą cętkować swymi odbiciami wszystko, ku czemu człowiek się zwraca, co płynie wokół niego. Cień jego nerwów zawsze będzie rzucał smugi, jak drzewa na trawę, jak woda na piasek, utkaną ze światła sieć. Było to drugie spotkanie odosobnionego ducha z nieuchronnymi koniecznościami biologicznymi, mecz rewanżowy z nieustępliwym stworzeniem.
Dlatego w drodze do metra, do stacji Union Square, człowiek słyszy, jak Feffer wyjaśnia, dlaczego konieczny jest zakup dieslowskiej lokomotywy. Piękne pociągnięcie handlowe. Tak utrafione w czasie! Tak dostrojone do wiosny, śmierci, orientalnych mandali, gazu ze ścieków zmieszanego z usypiającą słodyczą bzów. Rozkosz płynąca z cegieł, z nieba! Rozkosz i mistyczna radość!
Pan Artur Sammler, powiernik nowojorskich ekscentryków, opiekun duchowy zwariowanych mężczyzn i prokreator zwariowanej córki, rejestrator szaleństwa. Wystarczy, że człowiek raz zajmie stanowisko, wykreśli linię końcową, a opadają go przeciwieństwa. Opowiedz się za normalnością, a rzucą się na ciebie dewiacje. Wszystkie postawy są wyszydzane przez swe odwrotności. To właśnie się dzieje, kiedy człowiek zaczyna być wyciągany z odosobnienia z powrotem do uwarunkowań biologizmu. Odżywają elementy lub aspekty jego wcześniejszego „ja”. Dawny charakter domaga się swoich praw, i to czasami w sposób nieprzyjemny, wątły, upokarzający. To wcześniejszy Sammler, krakowski i londyński, wysiadał z autobusu na Columbus Circle, wypełniony głupim pragnieniem ujrzenia czarnego przestępcy. Teraz musiał unikać autobusu w obawie przed kolejnym spotkaniem. Został ostrzeżony, wyraźnie pouczony, by nie pokazywał się więcej.
– Chwileczkę – powiedział Feffer. – Wiem, że nie znosi pan metra. Czy coś się w tym względzie zmieniło? Wydawało mi się, że cierpi pan na klaustrofobię.
Feffer był nadzwyczaj inteligentny. Został przyjęty na Uniwersytet Columbia bez świadectwa szkoły średniej, ponieważ uzyskał na egzaminie wstępnym niesłychane oceny. Był bystry, przebiegły, natrętny, a przy tym świeży, czarujący i energiczny. W jego oczach pojawiło się osobliwe kłujące spojrzenie, jakaś przeszywająca na wskroś intensywność. Sammler, wcześniejszy Sammler, nie miał dość sił, by opierać się takim spojrzeniom.
– To chyba nie z powodu złodzieja, którego widział pan w autobusie, prawda?
– Kto panu o nim powiedział?
– Pańska siostrzenica, pani Arkin. Wspomniałem o tym przed wykładem.
– Rzeczywiście. Więc ona to panu powiedziała, tak?
– Tak, o eleganckim garniturze, dodatkach od Diora i całej reszcie. Co za wspaniała historia! Więc pan się go boi. Dlaczego? Zauważył pana?
– Coś w tym rodzaju.
– Czy coś powiedział?
– Ani słowa.
– Coś się stało, panie Sammler. Sądzę, że będzie lepiej, jeśli mi pan o tym opowie. Może pan nie rozumieć nowojorskiego idiomu. Coś może panu zagrażać. Powinien pan to opowiedzieć jakiejś młodszej osobie.
– Wprawia mnie pan w zamęt, Feffer. Są chwile, kiedy pod pańskim wpływem nie całkiem jestem sobą. Wszystko mi się plącze. Jest pan bardzo hałaśliwy, bardzo żywiołowy.
– Ten człowiek coś panu zrobił. Czuję to. Co zrobił? Gotów wyrządzić panu krzywdę. Może pan być w niebezpieczeństwie i nie powinien pan zachowywać tego dla siebie. Jest pan mądry, ale niezbyt oblatany, a ten zwierzak wygląda na prawdziwego tygrysa. Widział go pan w akcji?
– Tak.
– A on widział, jak pan patrzy?
– To także.
– To poważne. No więc, co zrobił, żeby odstraszyć pana od korzystania z autobusu? Zgłosił pan to na policji?
– Usiłowałem. Wystarczy, Feffer, wciąga mnie pan w rzeczy, których nie lubię.
– Tym, że przepędzono pana z autobusu, powinien się pan przejmować, zakłóceniem pańskich przyzwyczajeń, nawyków i tak dalej. Czy pan się go boi?
– No, byłem poruszony. Serce rzeczywiście biło mi bardzo mocno. Umysł jest taki nieobliczalny. Obiektywnie nie przepadam za tego rodzaju doświadczeniami, ale istnieje jakaś absurdalna tęsknota za działaniami, które zazębiają się z innymi działaniami, za spójnością, za formami, za tajemnicami albo legendami. Być może sądziłem, że nie pozostało już we mnie nic ze zwykłej ludzkiej ciekawości, ale ogromnie się myliłem.
– I nie podoba mi się to. Wcale a wcale.
– Kiedy pana zobaczył, ruszył w pościg za panem? – zapytał Feffer.
– Poszedł za mną, tak. Ale zostawmy już to.
Feffer nie był w stanie tego uczynić. Jego twarz płonęła. W staromodnym obramowaniu brody pałała dzikimi nowoczesnymi namiętnościami.
– Poszedł za panem, ale nic nie powiedział? Musiał jednak jakoś panu przekazać, o co mu chodzi. Co zrobił? Zagroził panu. Czy postraszył pana nożem?
– Nie.
– Pistoletem? Czy wymierzył w pana pistolet?
– Żadnego pistoletu. – Gdyby Sammler był w lepszej formie, potrafiłby się oprzeć Fefferowi. Ale jego forma nie była dobra. Zejście do metra stanowiło mękę. Grób, Elya, Śmierć, pogrzeb, krypta Mierzwińskich.
– Ale ustalił, gdzie pan mieszka? – zapytał Feffer.
– Tak, Feffer, wytropił mnie. Musiał mieć mnie na oku od jakiegoś czasu. Wszedł za mną do holu mojego domu.
– Ale co zrobił, panie Sammler? Na miłość boską, czemu pan nie powie?
– Co tu jest do powiedzenia? To niedorzeczne. Nie warto o tym mówić. To po prostu bez sensu.
– Bez sensu? Jest pan pewien? Powinien pan lepiej pozwolić to osądzić komuś młodszemu. Z innego pokolenia. Z innego...
– No, być może ma pan naturalne prawo do tych dziwacznych, bezsensownych rzeczy. Budzą w panu taką żarłoczną ciekawość. Powiem krótko. Ten człowiek obnażył się przede mną.
– Nie! To czyste szaleństwo! Przed panem? To kapitalne! Czy zepchnął pana w kąt?
– Tak.
– W pańskim własnym holu wyciągnął przy panu interes? Pokazał go panu?
Sammler nie chciał nic więcej na ten temat po wiedzieć.
– Niesamowite! – rzekł Feffer. – Jak to do diabła wyglądało? – Śmiał się również. Jakie to wspaniałe, cóż za... nagła gratka. I jeśli Sammler choć trochę potrafił interpretować śmiech, Feffer umierał z chęci ujrzenia tego zjawiska. Chronić Sammlera, tak. Przeprowadzać go przez niebezpieczeństwa Nowego Jorku, tak. Ale patrzeć, mieszać się, wtrącać, to był dopiero cały Lionel. Musiał być w kursie zdarzeń – Sammlerowi wydawało się, że takie jest aktualne wyrażenie. – Wyciągnął malucha? Nic nie powiedział? Tylko go pokazał? Do diabła, panie Sammler! Co u licha mógł mieć na myśli? Jakie duże to było? Nie powiedział pan. Wyobrażam sobie. To jest jak żywcem wyjęte z Finnegans Wake. „Każdy musi obnażyć krocze!” I operuje między Columbus Square a Siedemdziesiątą Drugą Ulicą w godzinach szczytu? Nowy Jork to naprawdę szałowe miasto. I wszyscy ci faceci, którzy kandydują na stanowisko burmistrza jak kupa idiotów. A Lindsay, niech pan tylko sobie wyobrazi, że Lindsay prowadzi kampanię, powołując się na swoje zasługi. Jego zasługi, ni mniej, ni więcej, podczas gdy nie potrafią nawet wysłać policjanta, żeby zaaresztował bandytę. Tak samo ci inni faceci ze swoimi zasługami! Panie Sammler, znam człowieka w telewizji NBC, który ma własny talk–show. Tak naprawdę jest to mąż Fanny. Powinien pan wystąpić w tym programie, żeby to wszystko przedyskutować.
– Och, niech pan da spokój, Feffer.
– Wysłuchanie pana cholernie dobrze by wszystkim zrobiło. Wiem, wiem, to jest tak, jak ktoś powiedział, że nie dociera się do umysłu widza, ale do jego siedzenia. Łechce się jego siedzenie pięknymi piórami głębokiej myśli.
– Oczywiście.
– A jednak, panie Sammler, mieć wpływy i władzę. Albo po prostu przeciwstawić błyskotce prawdziwą rzecz. Powinien pan oskarżyć Nowy Jork. Powinien pan przemówić jak prorok, jakby z innego świata. Powinno się do tego użyć telewizji. My powinniśmy jej użyć – i może spodobało by się panu wyjście z izolacji.
– Zrobiliśmy to wczoraj na Columbii, Feffer. Wyszedłem z izolacji. Już zrobił pan ze mnie aktora.
– Myślę tylko o dobru, jakie mógłby pan uczynić.
– Myśli pan o przedsięwzięciach, które mógłby pan promować, o tym, jak mógłby pan uzyskać znaleźne od męża Fanny i jak blisko mógłby pan skojarzyć ze sobą telewizję i genitalia tamtego
człowieka. – Pan Sammler uśmiechał się szeroko. Jeszcze chwila, a naprawdę zacząłby się śmiać, zapominając o swoich zmartwieniach.
– Doskonale – powiedział Feffer. – Nie hołduję tym samym ideałom prywatności co pan. Jestem gotów od tego odstąpić.
– I słusznie.
– Pojadę z panem autobusem.
– Nie, dziękuję.
– Żeby dopilnować, by nikt pana nie niepokoił.
– Chce pan tylko, żebym go panu wskazał.
– Wiem przecież, jak bardzo pan nie lubi, a nawet nie cierpi metra.
– Nie ma o czym mówić.
– Rzeczywiście rozbudził pan moją ciekawość, po cóż miałbym temu zaprzeczać? Wiem, że w końcu mi pan o nim opowiedział, żeby się mnie pozbyć, a ja nadal pana zamęczam. Mówi pan, że nosi płaszcz z wielbłądziej wełny?
– Takie odniosłem wrażenie.
– Filcowy kapelusz? Ciemne okulary od Diora?
– Co do kapelusza, jestem pewien. Z Diorem to tylko domysł.
– Jest pan dobrym obserwatorem, wierzę panu na słowo. Jeszcze wąsy, szykowne koszule i psychodeliczne krawaty. To jakiś książę, albo uważa się za takiego.
– Tak – odparł Sammler. – jest w tym sugestia pewnego majestatu.
– Mam w związku z nim pewien pomysł.
– Niech mu pan da spokój. Niech go pan zostawi, radzę panu.
– W nic bym się z nim nie wdawał. Tego bym nigdy nie zrobił. Nie podejrzewałby nawet, że tam jestem. Ale aparat fotograficzny można wprowadzić wszędzie. Robią nawet zdjęcia dziecka w macicy. Jakoś umieścili tam aparat. Właśnie sprawiłem sobie nowego minoxa, małego jak zapalniczka.
– Niech pan się nie wygłupia, Lionel.
– Nic by nie wiedział. Zapewniam pana. Nie zdawałby sobie z niczego sprawy. Zdjęcia mogły by być wartościowe. Łapie się przestępcę, a reportaż sprzedaje się „Lookowi”. Przy okazji nie zostawia się suchej nitki na policji i Lindsayu, który nie ma prawa być burmistrzem, kandydując na prezydenta. Trzy pieczenie na jednym ogniu.
Niski mur Union Square, podniesiona zielona platforma trawnika pociętego suchymi, szarymi alejkami i szybki, kołujący ruch uliczny – obrzydliwe, pędzące na oślep, cuchnące samochody. Sammler nie potrzebował ręki Feffera na swoim łokciu. Uwolnił się od niej.
– Tutaj schodzę.
– O tej porze nie złapie pan taksówki. Odbywa się właśnie zmiana kierowców. Pojadę z panem.
Sammler, wciąż trzymając przy boku kapelusz i zeszyt, z parasolem zawieszonym na nadgarstku, posuwał się naprzód w półmroku korytarzy, wśród dymu pieczonych kiełbasek. Szybkie koło wrotki przeliczały monety z terkotem kół zębatych. Bawoli łoskot pociągów. Sammler chciał jechać sam. Feffer uważał, że nie może go puścić. Feffer nie potrafił usiedzieć spokojnie. Odczuwał nieustanną potrzebę bycia zajmującym, promieniowania świeżymi podnietami. I oczywiście, ponieważ tak bardzo szanował Sammlera, musiał przeprowadzać próby, wplatać niewielkie oznaki czy sugestie braku szacunku, trochę tu, odrobinę tam, zuchwalstwa, poufałości i insynuacje, w poszukiwaniu słabych punktów. Mój drogi, po co się tak wysilać? Zepsucie panuje w wielu miejscach. Mógłbym je panu wskazać.
– Ta Fanny... dziewczyna, która pana wyprowadziła... jest bardzo chętna – powiedział Feffer.
Paplał dalej: – Dzisiaj dziewczyny są takie. Jeszcze trochę nieśmiała. Wcale nie taka wspaniała w łóżku. Pomimo dużych cycków. Oczywiście zamężna. Mąż pracuje w nocy. Jest szefem tego talk–show, o którym wspominałem... – I dalej:
– Lubię towarzystwo. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. I kiedy przyszedł ten rzeczoznawca ubezpieczeniowy...
– Co znowu za rzeczoznawca? – zapytał Sammler.
– Wystąpiłem o odszkodowanie za bagaż uszkodzony na lotnisku. Ten facet przyszedł, kiedy była u mnie Fanny, i – łups! – zakochał się w niej. Właśnie tak. Był przy tym dryblasem, z zębami szympansa. Powiedział, że wyrzucono go z Harvardzkiej Szkoły Businessu. Zupełnie żółta twarz, a na dodatek się pocił. Ohyda. Wyglądał jak filtr olejowy, który powinien był zostać wymieniony pięć tysięcy mil temu.
–Naprawdę?
– Podsycałem więc jego zainteresowanie Fanny. To było korzystne dla mojego wniosku o odszkodowanie. Czy mógłbym mu podać jej numer telefonu? Oczywiście zrobiłem to.
– Za jej pozwoleniem?
– Nie wydawało mi się, żeby miała coś przeciwko temu. Potem zadzwonił i powiedział: „Tu Gus, kochanie. Spotkajmy się na drinka”. Ale telefon odebrał jej mąż. Pracuje w nocy. I kiedy Gus przyszedł do mnie następnym razem, powiedziałem: „Gus, chłopie, jej mąż jest naprawdę wściekły. Daj sobie z tym spokój. On potrafi być brutalny”. Na co Gus odparł...
Czy nie było stacji przy Osiemnastej Ulicy? Była Dwudziesta Trzecia, Trzydziesta Czwarta. Na Czterdziestej Drugiej należało się przesiąść na inną linię.
– Gus odparł: „Czego miałbym się bać? Zobacz, noszę przy sobie broń”. I wyciągnął pistolet. Zbaraniałem. Ale nie był to specjalnie imponujący pistolet. „Taka zabawka? – zapytałem. – Czymś takim nie przestrzeliłoby się nawet książki telefonicznej”. I zanim zdążyłem się połapać, ustawił książkę telefoniczną na stojaku do nut i wymierzył do niej. Stuknięty sukinsyn. Stanął zaledwie półtora metra od niej i wypalił. Nigdy nie słyszałem takiego huku. Cały budynek go usłyszał. Ale miałem rację. Kula wbiła się zaledwie na dwa cale. Nie zdołała przebić książki telefonicznej Manhattanu.
– Tak, kiepska broń.
– Zna się pan trochę na broni?
– Trochę.
– No, można by było z tego pistoletu co najwyżej zranić faceta. Prawdopodobnie by nie zabił, chyba że strzeliłoby się z bliskiej odległości w głowę. Swoją drogą, iluż szaleńców łazi po świecie.
– No właśnie.
– Ale dostanę z ubezpieczenia około dwustu dolarów, to znaczy więcej, niż ta walizka jest warta, stary rupieć.
– Tak, to dobry interes.
Następnego dnia Gus przyszedł znowu i chciał, żebym napisał mu rekomendację.
– Dla kogo?
– Dla jego przełożonego w dziale odszkodowań.
Przy Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy wyszli razem na górę, pogrążając się w pełnym zgiełku Broadwayu. Feffer odprowadził Sammlera pod jego drzwi.
– Gdyby pan potrzebował pomocy, panie Sammler...
– Nie zapraszam pana na górę, Lionel. Na prawdę czuję się zmęczony.
– To wiosna. Mam na myśli zmianę temperatury powiedział Feffer. – Nawet młodzi są na to podatni.
W windzie pan Sammler wyciągnął z portmonetki klucz patentowy. Wcisnął się do przedpokoju. Na cześć wiosny Margotte wstawiła do słoików forsycje. Jeden z nich od razu się przewrócił. Sammler przyniósł z kuchni rolkę papierowych ręczników, upewniając się po drodze, że jego siostrzenica wyszła. Zebrał rozlaną wodę, przyglądając się, jak nasiąkający nią papier ciemnieje, po czym ustawił telefon na klonowej poręczy kanapy, usiadł na wzorzystym pokrowcu i wykręcił numer Shuli. Nikt nie odpowiadał. Być może wyłączyła telefon. Sammler nie widział jej od kilku dni. Bardzo prawdopodobne, że będąc teraz złodziejką, ukrywała się. Jeśli Eisen rzeczywiście był w Nowym Jorku, miała dodatkowy powód, żeby się chować. Sammler nie sądził jednak, by Eisen naprawdę chciał się jej naprzykrzać. Miał inne pieczenie na ogniu, inne sroki do łapania za ogon (jakże Sammler lubił takie porzekadła!).
Odniósłszy z powrotem do kuchni papierowe ręczniki, te ociekające i te suche, Sammler ukroił sobie parę plasterków salami dużym nożem kuchennym (Margotte wydawała się nie mieć małych noży, nawet cebulę obierała takimi wielkimi ostrzami). Zrobił sobie kanapkę. Angielska musztarda Colmana, wciąż jego ulubiona. Niskokaloryczny sok żurawinowy Margotte. Nie mogąc znaleźć czystych szklanek, popijał z papierowego kubka. Dotyk parafiny był nieprzyjemny, ale on wychodził z domu i nie miał czasu na zmywanie i wycieranie. Przeszedł od razu na drugą stronę Broadwayu do mieszkania Shuli. Zadzwonił, zastukał, podniósł głos i powiedział: „Shula, to ja, ojciec. Otwórz. Shula?” Napisał kartkę i wsunął ją pod drzwi. „Zadzwoń do mnie natychmiast”. Następnie, zjechawszy na dół czarną windą (jakże była pordzewiała i czarna!), zajrzał do jej skrzynki na listy, której nigdy nie zamykała. Była pełna i przejrzał korespondencję. Rachunki i ulotki reklamowe. Żadnych prywatnych listów. Najwyraźniej więc jej nie było, nie wyjęła swojej poczty. Może pojechała pociągiem do New Rochelle. Miała klucz do domu Grunerów. Sammler odmówił przyjęcia klucza do jej mieszkania. Nie chciał wejść, kiedy będzie z kochankiem. Takiego kochanka, jakiego mogła mieć, z pewnością należało się wystrzegać. Niewątpliwie miała jakiegoś od czasu do czasu. Może na cerę, kiedy nie była dobra. Kiedyś słyszał, jak powiedziała to jakaś kobieta. A Shula była dumna ze swojej czystej skóry. Skąd człowiek mógł wiedzieć, co ludzie poszczególne indywidua – naprawdę robią!
Po powrocie zapytał Margotte: – Nie widziałaś przypadkiem Shuli?
– Nie, wujku Sammler, nie widziałam. Ale był do ciebie telefon, od twojego zięcia.
– Eisen dzwonił?
– Powiedziałam mu, że jesteś w szpitalu.
– Czego mógł chcieć?
– No, odwiedzić rodzinę. Chociaż powiedział, że inni go nie odwiedzają, kiedy są w Izraelu, ani Elya, ani ty. Naprawdę wydawał się urażony.
Współczucie Margotte, tak łatwe do obudzenia, tak pełne, sprawiało, że inni wydawali się sobie nieczuli.
– A jak się czuje Elya? – zapytała.
– Niestety, nie najlepiej.
– Och, muszę pójść odwiedzić biednego Elyę.
– Może powinnaś, ale na bardzo krótko.
– Och, nie męczyłabym go. Co do Shuli, to boi się spotkania z Eisenem. Uważa, że wyrządziła mu wielką krzywdę, kiedy zmusiłeś ją do opuszczenia go.
– Do niczego jej nie zmuszałem. Z radością wyjechała. On również wydawał się zadowolony. Czy Eisen o nią pytał?
– Ani słowem. Nawet nie wymienił jej imienia. Mówił o swojej pracy. Swojej twórczości. Szuka pracowni.
– Tak... Cóż, nie będzie łatwo ją znaleźć w tym mieście artystów. Są poddasza. Ale przecież walczył pod Stalingradem, mógłby przezimować na poddaszu.
– Chciał pojechać do szpitala i narysować portret Elyi.
– Temu powinniśmy za wszelką cenę zapobiec.
– Wujku Sammler, zjesz ze mną kotlet? Robię sznycle.
– Dziękuję, jadłem już.
Poszedł do swojego pokoju.
Trzymając drżące szkło powiększające w długiej lewej ręce, Sammler zaczął kreślić rozedrgane przezroczyste litery na kartce papieru. Szkliste korale jasności z lampy na biurku biegały za pisanymi przezeń słowami.
Szanowny Panie Profesorze Doktorze,
Pański rękopis jest bezpieczny. Kobieta, która go pożyczyła, jest moją córką. Nie miała złych zamiarów. Była to tylko jej niezręczna, pożałowania godna próba dopomożenia mi i posunięcia naprzód pewnego urojonego zamierzenia, stanowiącego jej obsesję. Owładnęła nią pewna wizja – H. G. Wells, nauka przyszłości. Sądzi, że jest to nasza wspólna wizja. Mnie czasem boleśnie przenika skądinąd wizja jej poczynań. Jako osoba psychicznie archaiczna – wszystkie skamieliny jej pokładów duchowych żyją pełnią życia (Księżyc również jest swego rodzaju skamieliną) ― śni o przyszłości. Każdy jednak zmaga się na swój nieporadny, otępiały sposób z jakąś potęgą, aniołem Jakuba, by osiągnąć ostateczną satysfakcję lub chwałę, która zostaje mu odmówiona. W każdym razie, niech Pan będzie tak dobry i poprosi władze o odwołanie poszukiwań. Błagam Pana. Moja córka najwidoczniej sądziła, że pożycza jej Pan ten dokument, chociaż na premedytację z jej strony może wskazywać fakt, że nie podała Panu swego nazwiska i adresu. Chętnie jednak przywiózłbym Panu Przyszłość Księżyca. Czytałem to z fascynacją, chociaż moje kwalifikacje naukowe są żadne. Z górą trzydzieści lat temu swoją przyjaźnią zaszczycał mnie H. G. Wells, którego fantazję księżycową niewątpliwie Pan zna– Selenici, podziemny ocean księżycowy i cała reszta.
Jako korespondent wschodnioeuropejskich czasopism, mieszkałem przez wiele lat w Anglii. Woburn Square. Ach, to było wspaniałe. Lecz przepraszam za córkę. Potrafię sobie świetnie wyobrazić duchowe katusze, jakich Panu przysporzyła. U kobiet najgłębszy zmysł dobra i zła zdaje się być ulokowany w innym miejscu. Zeszyt leży w tej chwili przede mną. Ma marmurkową zieloną okładkę z kartonu, a atrament jest brązowy i opalizujący, niemalże w kolorze spiżu. Można do mnie dzwonić o każdej porze nocy pod numer w Endicott podany pod datą u góry.
Pański uniżony sługa Artur Sammler
– Margotte powiedział, wstając od biurka.
Siedziała sama, jedząc w pokoju stołowym pod imitacją klosza od Tiffany’ego z wesołego czerwono–zielonego papieru. Obrus był wykonany z indonezyjskiej drukowanej tkaniny. Wszystko było właściwie bardzo ciemne w tym niepraktycznym pokoju. Ona również wydawała się tak ciemna, krojąc cielęcinę o żółtej skórce na swoim talerzu. Powinien częściej z nią jadać. Bezdzietna wdowa. Współczuł jej, drobnej twarzyczce z gęstą czarną grzywką. Usiadł na krześle. – Posłuchaj, Margotte, mamy kłopot z Shulą.
– Pozwól, że nakryję dla ciebie.
– Nie, dziękuję. Nie mam apetytu. Usiądź, proszę. Obawiam się, że Shula coś ukradła. Nie była to prawdziwa kradzież. To byłby absurd. Rękopis hinduskiego naukowca z Columbii. Oczywiście zrobiła to dla mnie. Ten idiotyzm z H. G. Wellsem. Widzisz, Margotte, ta indyjska książka dotyczy kolonizacji Księżyca i planet. Shula zabrała jedyny egzemplarz.
– Księżyc. Jakie to fascynujące, wujku.
– Tak, zakłady przemysłowe na Księżycu. Centra produkcyjne na Księżycu. Jak budować miasta.
– Potrafię zrozumieć, dlaczego Shula chciała jej dla ciebie.
– Ale musi zostać zwrócona. Przecież to skradziona własność, Margotte, i zostali zaangażowani detektywi. A ja nie mogę znaleźć Shuli. Wie, że postąpiła niewłaściwie.
– Och, wujku Sammler, czy określiłbyś to jako przestępstwo? Nie w odniesieniu do Shuli. Biedactwo.
– Tak, biedactwo. Czy istnieje ktoś, kogo nie dałoby się tak nazwać, jeśli raz zacznie się mówić „biedactwo”?
– Nigdy nie powiedziałabym tego o Ussherze. Nie powiedziałabym tego również o tobie.
– Naprawdę? No, dobrze. Przyjmuję tę poprawkę. Tak czy owak, ten Hindus musi zostać powiadomiony. Mam tu list do niego.
– Czemu nie telegram?
– To byłoby bezcelowe. Telegramy nie są już doręczane.
– To samo mówił Ussher. Mówił, że doręczy ciele wrzucają je po prostu do ścieków.
– Nie ma sensu wysyłać pocztą. List mógłby iść trzy dni. Wszystkie miejscowe środki łączności są w stanie rozkładu – powiedział Sammler.
– Nawet Kraków w czasach Franciszka Józefa funkcjonował sprawniej niż amerykański system pocztowy. A Shula może zostać zatrzymana przez policję, tego właśnie się boję. Czy moglibyśmy wysłać portiera taksówką?
– A dlaczego nie załatwić tego przez telefon?
– Tak, oczywiście, gdybym był pewien, że będę rozmawiał z samym doktorem Lalem. Bez pośrednie wyjaśnienie. Nie pomyślałem o tym. Ale jak zdobyć jego numer?
– Czy nie mógłbyś po prostu zawieźć mu rękopisu?
Teraz, kiedy wiem, że mam jedyny egzemplarz, waham się, Margotte, wyjść z nim na ulicę, zwłaszcza po zmroku, kiedy zdarzają się napady. A gdyby wyrwano mi go z rąk?
– A policja?
– Raz już się nie spisali. Wolę ich unikać. Myślałem ewentualnie o agentach ochrony z Columbii albo nawet o prywatnych detektywach, ale wolałbym wręczyć go osobiście doktorowi Lalowi, żeby mieć pewność, że Shuli nie zostaną postawione żadne zarzuty. Indyjski temperament jest taki pobudliwy, wiesz. Jeśli nie spotka się z żadnym z nas, nie pozna nikogo osobiście, pozwoli policji udzielać sobie rad. Wtedy potrzebowalibyśmy adwokata. Nie proponuj Wallace’a. Kiedyś Elya miał pana Widicka do „zajmowania się takimi sprawami.”
– Tak, może najlepiej będzie doręczyć mu list. To lepsze niż telefon. Może ja powinnam mu go zawieźć, wujku. Osobiście.
– O tak, kobieta. Mogłoby mieć kojący efekt, gdyby dostarczyła go kobieta.
– To lepsze niż portier. Jest jeszcze jasno. Mogę wziąć taksówkę.
– Mam trochę pieniędzy w pokoju. Około dziesięciu dolarów.
Po chwili usłyszał Margotte zasięgającą informacji przez telefon. Podejrzewał, że wszystko jest załatwiane w najmniej skuteczny sposób. Ale Margotte była natychmiast gotowa do pomocy, kiedy wyłaniały się prawdziwe trudności. Nie zaczynała dyskusji o Shuli – skutkach wojny albo śmierci Antoniny, albo dojrzewaniu płciowym w polskim klasztorze, albo o tym, jaki wpływ na psychikę małej dziewczynki może mieć przerażenie. Elya miał rację. Ussher także. Margotte była poczciwą duszą. Nie zasklepiała się mechanicznie w swoich nawykach, kiedy rozlegał się sygnał. Jak robili inni, wpadając w swe koleiny. Zbaczając na utarty tor.
W łazience głośno szumiała woda. Margotte brała prysznic, zwykła oznaka, że szykuje się do wyjścia. Jeśli trzykrotnie musiała wyjść z domu, brała trzy prysznice w ciągu dnia. Później usłyszał, jak chodzi bardzo szybko po swojej sypialni, bez butów, lecz pośpiesznie tupiąc stopami, otwierając szafy i szuflady. Po około dwudziestu minutach, ubrana w prostą czarną sukienkę i w czarnym słomkowym kapeluszu na głowie, stanęła w jego drzwiach i poprosiła o list. Była kochaną istotą.
– Wiesz, gdzie jest? – zapytał Sammler. – Rozmawiałaś z nim?
– Nie z nim samym. Gdzieś wyszedł. Ale mieszka w Butler Hall i na centrali o wszystkim wiedzieli.
Rękawiczki, chociaż wieczór był ciepły. Perfumy, w dużej ilości. Nagie ramiona. Brachowi mogłyby się spodobać te ramiona. Posiadały pewną naturalną masywność. Czasami była ładną kobietą. I Sammler widział, że jest zadowolona ze swojej misji. Ratowała ją przed nudnym wieczorem w domu. Ussher lubił nocne programy w telewizji. Margotte rzadko włączała telewizor. Często był zepsuty. Po śmierci Usshera zaczął wyglądać staroświecko w swojej drewnianej skrzyni. Może nie było to drewno, ale drewnopodobna obudowa z jakiegoś ciemnego i fladrowanego tworzywa.
– Jeśli spotkam doktora Lala... i czy powinnam na niego czekać w Butler Hall? Mam go ze sobą przyprowadzić?
– Zamierzałem pójść znowu do szpitala – odparł Sammler. – Wiesz, z Elyą jest bardzo nie dobrze.
– Och, biedny Elya. Wiem, to wszystko tak się zbiegło. Ale nie forsuj się zbytnio. Dopiero co wróciłeś do domu.
– Położę się na kwadrans. Tak, jeśli doktor Lal zechce przyjść, to oczywiście, tak. Niech przyjdzie.
Przed wyjściem Margotte chciała pocałować starszego pana. Nie odsunął się, chociaż uważał, że ludzie rzadko znajdują się w odpowiednim stanie do wymiany pocałunków i że zwykle czyni się to – w nie dość godny sposób – na pamiątkę błogosławieństwa. Ale ten pocałunek Margotte, sięgającej ku górze, stającej na palcach i napinającej swe pulchne, mocne nogi, był stosowny. Wy dawała się wdzięczna za to, że woli mieszkać z nią niż z Shulą, że tak bardzo ją lubi i że zwraca się do niej również w potrzebie. Dzięki niemu, co więcej, mogła poznać wybitnego człowieka, hinduskiego uczonego. Była wyperfumowana, miała makijaż na oczach.
– Powinienem być w domu przed dziesiątą – powiedział.
– W takim razie, jeśli go zastanę, drogi wujku, przyprowadzę go tutaj i będzie mógł ze mną poczekać. Tak bardzo będzie mu zależało na odzyskaniu swego rękopisu.
Wkrótce potem zobaczył ją na ulicy. Dotykając ratynowej zasłony, patrzył, jak idzie w stronę West End Avenue, po bladym pasie chodnika, wypatrując taksówki. Była nieduża, była silna i posiadała rodzaj zwartej kobiecej dumy. Kołysała się nieco, jak wszystkie kobiety, kiedy się śpieszą. Osobliwie ubrana. I w ogóle dziwaczna. Kobiety! Przeciągi muszą im wiać między nogami. Takie obserwacje rodziły się zwykle w życzliwym oddaleniu, w pożegnalnym oddaleniu, w obiektywizmie kogoś, kto wkrótce opuści ziemię.
Jeszcze przy świetle dziennym biały neon Sprya po drugiej stronie Hudsonu zaczął mrugać na bladozielonym tle, rzucając również promienie na ciemną wodę, podczas gdy w miedzianym świetle zachodu asfaltowy brzuch ulicy wydawał się lekko zniekształcony, lekko cuchnący, ze swoimi pokrywami kanałów. I samochody zawsze gęsto wypełniające ulicę. Maszyny do odjeżdżania.
Zdjąwszy buty i skarpetki, pan Sammler uniósł długą stopę do umywalki. Czy nie był za stary na takie ruchy? Najwidoczniej nie. W prywatności swego pokoju był w istocie mniej sztywny w stawach. Umył stopy i nie wytarł ich dokładnie, bo wieczór był ciepły. Parowanie łagodziło bóle. W kategoriach czasu ewolucyjnego dopiero od niedawna byliśmy dwunogami i cierpiało na tym ciało stóp, zwłaszcza na wiosnę, kiedy organizmy doświadczają szczególnej ekspansji. Zmęczony, oddychając spokojnie, Sammler położył się. Stopy pozostawił nie przykryte. Naciągnął chłodne prześcieradło na płaską, szczupłą pierś. Odwrócił lampę, tak by świeciła na zaciągniętą zasłonę.
Luksus nieodczuwania lęku przed przeznaczeniem – tak można by opisać jego stan. Ponieważ Ziemia była teraz w istocie peronem, rampą załadowczą, można było myśleć o odjeździe z absolutnym minimum przerażenia. Nie żeby w ten sposób za kogoś innego rozprawiać się z jego przerażeniem (myślał o Elyi z nacechowanym metalowym narzędziem tortur w gardle). Ale sam często czuł się niemal zupełnie od niego wolny. A wkrótce wszystko musi się zmienić. Ludzie będą nastawiali zegarki według innych słońc niż to. Albo sam czas zniknie. Nie będziemy potrzebować osobistych imion w gwiezdnej przyszłości, gdzie nie będzie nic stałego. Będziemy oznaczani innymi rzeczownikami. Dnie i noce staną się eksponatami muzealnymi. Ziemia będzie parkiem wspomnieniowym, wirującym jak karuzela cmentarzem. Morza będą ucierać nasze kości jak kwarc, tworząc piasek, mieląc dla nas nasz spokój przez eony. Tak, to byłoby dobre – na melancholijny sposób dobre.
Ach. Zanim po zniknięciu Margotte zaciągnął zasłonę, zanim usiadł na krześle, żeby zdjąć buty, zanim obrócił się, żeby umyć stopy, zobaczył – jak teraz sobie uświadomił ― księżyc niezbyt daleko od reklamy Sprya, okrągły jak światło uliczne. Ten obraz księżyca albo jego kolisty powidok miał wciąż w oczach. A znamy obecnie, dzięki fotografiom zrobionym przez astronautów, piękno Ziemi, jej biel i jej błękit, jej owczy puch, wielkie płynące lśnienie. Wspaniała planeta. Lecz czyż nie czyniono wszystkiego, by dalszy pobyt tutaj uczynić nieznośnym, czyż nieświadoma współpraca wszystkich dusz nie rozprzestrzeniała szaleństwa i trucizny? Żeby nas stąd wykurzyć? Nie tyle faustowskie dążenie, pomyślał Sammler, co raczej strategia spalonej ziemi. Spustoszcie wszystko, a co dostanie się śmierci? Zbrukajcie, co się da, a potem ucieknijcie w rozkosz zapomnienia. Albo pomknijcie ku innym światom.
Rozpoznał po tych myślach, że przygotowuje się na spotkanie z Govindą Lałem. Może będą rozmawiać o takich rzeczach. Doktor Lal, którego specjalnością wydawała się być biofizyka i który mógł, jak większość ekspertów, okazać się wyzbyty osobowości, dawał, przynajmniej w swoim tekście, dowody głębszej refleksyjności. Bo po każdym fragmencie technicznym snuł rozważania o ludzkich aspektach przyszłych wydarzeń. Wydawał się na przykład dostrzegać, że odkrycie Ameryki obudziło w grzesznym Starym Świecie nadzieje na Nowy Eden. „Wspólna świadomość – pisał Lal – może się z powodzeniem okazać nową Ameryką. Dostęp do centralnych mechanizmów danych może zrodzić nowego Adama”. To, na robieniu czego pan Sammler się przyłapywał, leżąc w swoim pokoju, w starym budynku, było jednak bardzo dziwne. Podczas osiadania budynku popękał tynk i wzdłuż tych ukośnych rys Sammler zapisał w myślach pewne twierdzenia. Według jednego z nich on osobiście stał poza wszelkimi wydarzeniami. Z poczucia uległości, z racji wieku i posiadania dobrych manier czasem stwierdzał, że jest na zewnątrz wszystkiego, hors d’usage że nie jest człowiekiem tego czasu. Nie będąc siłą natury, nie mając w sobie niczego paradoksalnego czy demonicznego, nie odczuwał pędu do przebijania się przez maski pozorów. Żadnego „Ja i Wszechświat”. Nie, w swoim osobistym ujęciu postrzegał istotę ludzką jako uwarunkowaną przez inne istoty ludzkie i wiedzącą, że teraźniejsze ustalenia nie są, sub specie aeternitatis, prawdą, lecz że człowiek powinien zadowalać się taką prawdą, jaką można osiągnąć na drodze kolejnych przybliżeń. Usiłując żyć z nieskażonym sercem. Z bezinteresowną wielkodusznością. Z poczuciem mistycznej potencji ludzkości. Ze skłonnością do wiary w archetypy dobroci. Pragnienie cnoty nie było przypadkiem.
Nowe światy? Świeże początki? Nie taka prosta sprawa. (Sammler chciał czymś zająć myśli). Co robił kapitan Nemo w 20 000 mil podmorskiej żeglugi? Siedział w łodzi podwodnej, Nautilusie, i na dnie oceanu grał Bacha i Haendla na organach. Dobra rzecz, ale stara. A jak było z Wellsowskim Podróżnikiem w Czasie, kiedy znalazł się o tysiące lat w przyszłości? Zakochał się bez pamięci w pięknej dziewczynie z plemienia Elojów. Zabrać ze sobą, czy to w głębiny, czy w czasoprzestrzeń, coś drogiego i zachować to – taki wydawał się być impuls. Jules Verne miał całkowitą słuszność, chcąc, by na dnie oceanu grano Haendla, a nie Wagnera, chociaż w czasach Verne’a Wagner był awangardą wśród symbolistów, stapiając w jedno słowo i dźwięk. Według Nietzschego Niemcy, nieznośnie udręczeni faktem bycia Niemcami, używali Wagnera jak haszyszu. W uszach pana Sammlera Wagner był tłem muzycznym do pogromu. A czego człowiek powinien słuchać na Księżycu, muzyki elektronicznej? Pan Sammler by tego odradzał. Sztuka płaszcząca się przed Nauką.
Lecz Sammlera zaprzątały inne rzeczy, wcale nie wesołe. Feffer, chcąc go rozerwać, opowiedział mu historię o rzeczoznawcy ubezpieczeniowym, który wyciągnął pistolet. Nie rozerwało to Sammlera. Feffer powiedział, że z tej nędznej broni trzeba by strzelać do człowieka z bliska i prosto w głowę. Zabijając z minimalnej odległości. Właśnie to strzelanie w głowę Sammler usiłował odgrodzić od siebie, odseparować. Beznadziejnie. Próba rozerwania zwiędła jak liść. Był zmuszony ustąpić, stawić czoło pewnym trudnym do zniesienia rzeczom. Rzeczy te nie poddawały się kontroli. Trzeba je było ścierpieć. Stały się siłą w jego wnętrzu, która nie troszczyła się o to, czy jest w stanie je wytrzymać, czy nie. Dla innych wizje albo koszmary senne, ale dla niego zdarzenia przeżyte na jawie, z pełnym udziałem świadomości. Oczywiście Sammler nie doświadczył rzeczy, które byłyby oszczędzone wszystkim innym. Inni mieli podobne przejścia. Przedtem i potem. Zwłaszcza nie–Europejczycy przyjmowali tego rodzaju rzeczy z większym spokojem. Z pewnością jakiś Indianin Navajo albo Apacz spadł kiedyś do Wielkiego Kanionu, przeżył to, pozbierał się i być może nie powiedział nic członkom swego szczepu. Po co o tym mówić? Co się zdarzyło, to się zdarzyło. Tak więc, w jego przypadku, zdarzyło się, że Sammler wraz z żoną oraz z innymi, w zupełnie bezchmurny dzień, musiał rozebrać się do naga. Potem czekać, aż zostanie zastrzelony w masowym grobie. (Eichmann zeznawał, że szedł po podobnym nowym grobie i świeża krew wypływająca spod jego butów przyprawiła go o mdłości. Przez dzień albo dwa musiał leżeć w łóżku). Już wcześniej tamtego dnia Sammler został uderzony w oko kolbą karabinu i oślepiony. Cofając się lękliwie przed życiem, kiedy stał nagi, czuł się już martwy. Lecz jakoś nie udało mu się, w odróżnieniu od innych, uzyskać połączenia. Porównywał to zdarzenie, jak czasem w myślach robił, do obwodu telefonicznego: śmierć nie podniosła słuchawki, żeby odpowiedzieć na jego sygnał. Czasem, gdy szedł dzisiaj Broadwayem i słyszał dzwoniący telefon w sklepie z otwartymi drzwiami, usiłował znaleźć, odgadnąć słowa, które człowiek usłyszałby od śmierci. „Halo? Ach, to w końcu ty”. „Halo”. A powietrze na ulicy w sposób widoczny parowało ołowiem i mieniło się kolorem miedzi. Lecz jeśli obok przechodziły żywe nowojorskie ciała, tak jak kiedyś spiętrzone nad nim leżały martwe ciała, jeśli istniał ten tłum przechadzający się, spacerujący, wlokący się, podskakujący (broadwayowska tłuszcza, do której należał) – jeśli to było, to było również czym wszystkie usta wykarmić: pieczone potrawy, surowe mięso, wędzone mięso, krwawiące ryby, wędzone ryby, wieprzowina i kurczaki z rożna, jabłka jak amunicja, przeciw głodowe granaty pomarańczowe. W rynsztokach, wzdłuż chodników leżało wiele żywności, zjadanej, jak widział o trzeciej godzinie nad ranem, przez wyłaniające się nocą szczury. Bułki, kości kurczaków, za które kiedyś dziękowałby Bogu. Kiedy był partyzantem w zamojskim lesie, przemarznięty, z martwym okiem jak bryłą lodu w głowie. Zazdrościł opadłym gałęziom, sam będąc bliski ich stanowi. W spleśniałej, zamarzniętej końskiej derce i z nogami owiniętymi w szmaty. Pan Sammler nosił z sobą broń. On i inni wygłodniali mężczyźni żuli korzenie i trawę, żeby utrzymać się przy życiu. Wymykali się nocą wysadzać mosty, rozkręcać tory kolejowe, zabijać niemiec kich maruderów.
Sammler również strzelał do ludzi. Był ten szalony rzeczoznawca ubezpieczeniowy Feffera, który pod wpływem impulsu albo z chęci popisania się wypalił do książki telefonicznej na stojaku do nut. Był w tym jakiś komiczny fanatyzm. Przeszyć kulą milion gęsto wydrukowanych nazwisk – gra salonowa. Lecz Sammler został przepędzony przez salon i zagnany z powrotem do zamojskiego lasu. Tam z bardzo bliska zastrzelił człowieka, którego wcześniej rozbroił. Zmusił go do odrzucenia karabinu. Na bok. O dobre półtora metra w śnieg. Karabin upadł płasko i zapadł się. Sammler kazał temu człowiekowi zdjąć płaszcz. Potem kurtkę od munduru. Sweter, buty. Kiedy to się stało, tamten powiedział cicho do Sammlera: „Nicht schiessen”. Poprosił o darowanie życia. Rudy, z okrytym brązową szczeciną masywnym podbródkiem, ledwie oddychał. Był bardzo blady. Z siną obwódką pod oczami. Sammler widział ziemię cętkującą już jego twarz. Widział grób na jego skórze. Brud wokół ust, długie bruzdy na skórze biegnące w dół od nosa, już wypełnione błotem – ten człowiek dla Sammlera znajdował się już pod ziemią. Nie był już odziany do życia. Był naznaczony, zgubiony. Musiał odejść. Już odszedł. „Niech mnie pan nie zabija. Niech pan weźmie te rzeczy”. Sammler nie odpowiadał, stał poza zasięgiem tamtego. „Mam dzieci”. Sammler pociągnął za spust. Ciało leżało potem w śniegu.
Drugi strzał przeszedł przez głowę i roztrzaskał ją. Kość rozprysła się. Wypłynęła treść.
Sammler wziął, ile zdołał – karabin, naboje, jedzenie, buty, rękawice. Dwa wystrzały w zimowym powietrzu; odgłos musiał się roznieść na wiele kilometrów. Pobiegł, raz jeden odwracając się. Spoza zarośli widział rude włosy i szeroki nos. Niestety, nie było możliwości zabrania koszuli. Cuchnące wełniane skarpety tak. Bardzo ich potrzebował. Był zbyt słaby, by móc daleko unieść swój łup. Usiadł pod skrzypiącymi zimowo drzewami i zjadł chleb Niemca. Jednocześnie wkładał śnieg do ust, żeby ułatwić sobie przełykanie, które sprawiało trudność. Nie miał śliny. Rzecz z pewnością odbyłaby się inaczej w przypadku innego człowieka, który niedługo przedtem jadł, pił, palił i którego krew pieniłaby się od tłuszczu, nikotyny, alkoholu, seksualnych wydzielin. Niczego takiego w krwi Sammlera. Nie był wówczas w pełni człowiekiem. Szmaty i papier, owinięty sznurkiem tłumok, i rzeczy te mogłyby się rozlecieć na wszystkie strony, gdyby sznurek pękł. Nie spowodowałoby to wielkiego zmartwienia. Osiągnęliśmy takie minimum. Nie pozostało wiele miejsca na ludzkie błaganie, prośby wykrzywionej twarzy i napinających się na szyi ścięgien.
Kiedy pan Sammler ukrył się potem w mauzoleum, to nie przed Niemcami, lecz przed Polakami. W lesie zamojskim polscy partyzanci zwrócili się przeciwko bojowcom żydowskim. Wojna miała się ku końcowi, zbliżali się Rosjanie i, jak się zdaje, zapadła decyzja o odbudowie Polski bez Żydów. Odbyła się więc masakra. Polacy nadeszli strzelając o świcie. Kiedy tylko zrobiło się dość jasno na mordowanie. Była mgła, dym. Słońce usiłowało wzejść. Ludzie zaczęli padać martwi i Sammler uciekł. Jeszcze dwóch innych przeżyło. Jeden udawał zabitego. Drugi, podobnie jak Sammler, znalazł rozstęp i przedarł się przezeń. Ukrywając się na bagnie, Sammler leżał pod pniem drzewa, w błocie, pod brudną pianą. W nocy wyszedł z lasu. Następnego dnia spróbował szczęścia z Cieślakiewiczem. (Czy był to tylko dzień? Może dłużej). Spędził tamte letnie tygodnie na cmentarzu. Potem pojawił się w Zamościu, w samym mieście, zdziczały, wychudły, zaropiały, z martwym okiem nabrzmiałym jak wrzód. Jeden ze skazanych na zagładę, którzy to wszystko przetrwali.
Być może nie było to warte takiego wysiłku. Są czasy, kiedy rozsądniej i przyzwoiciej jest odejść, a trzymanie się życia jest haniebne. Nie przekraczać pewnej miary w trzymaniu się życia. Nie przeciążać zbytnio materiału ludzkiego. Szlachetniejszy wybór. Tak uważał Arystoteles.
Sam pan Sammler mógł dodać do tej elementarnej wiedzy, że zabicie mężczyzny, na którego zaczaił się w śniegu, sprawiło mu przyjemność. Czy tylko przyjemność? Coś więcej. Była to radość. Czy nazwałoby się to mrocznym uczynkiem? Przeciwnie, był to również jasny uczynek. Głównie jasny. Oddawszy strzał ze swojej broni, Sammler, sam będący niemal trupem, obudził się do życia. Trzęsąc się z zimna w zamojskim lesie, marzył często, by znaleźć się blisko ognia. To było zbytkowniejsze niż ogień. Miał uczucie, jakby jego serce było wyściełane połyskującym, wspaniałym atłasem. Zabić tego człowieka i zabić go bez litości, bo był zwolniony z litości. Powietrze rozdarł błysk, plama ognistej bieli. Kiedy strzelił ponownie, to nie po to, żeby upewnić się o śmierci tamtego, ale żeby raz jeszcze odczuć tę rozkosz. Wypić jeszcze trochę płomieni. Dziękowałby Bogu za tę sposobność. Gdyby miał jakiegoś Boga. W owym czasie nie miał. Przez wiele lat w jego umyśle nie było innego sędziego poza nim samym.
W prywatności swego łóżka powrócił na chwilę myślami do tamtego szału (zrobił to dla nabrania perspektywy). Błogość. I to kiedy on sam został niemal zatłuczony na śmierć. Musiał zepchnąć z siebie martwe ciała. Straszliwe! Wygrzebać się. Ach, rozdzierające! Ach, obrzydli we! Potem on sam się dowiedział, jakie to uczucie pozbawić kogoś życia. Stwierdził, że może to być upojne.
Wstał. Było tutaj przyjemnie – światło lampy, jego własny pokój. Zbudował wokół siebie bardzo przyjemny rodzaj intymności. Lecz wstał. Nie odpoczywał i mógł równie dobrze pojechać do szpitala. Jego siostrzeniec Gruner potrzebował go. Tamta rzecz syczała w jego głowie. Ziemia cętkowała jego twarz. Przyjrzyj się uważnie. Z pewnością dostrzeżesz kilka drobinek. Wstając, Sammler wygładził więc prześcieradło, koc. Nigdy nie zostawiał łóżka nie posłanego. Naciągnął czyste skarpetki. Po kolana.
Niedobrze! To niedobrze być tak niedorzecznie odbijanym tam i z powrotem na kortach, jak piłka między potężnymi graczami. Albo być igraszką nieobliczalnych przypadków. Ach, bezlitosne! Dziękuję, nie, nie! Nie chciałem spaść do Wielkiego Kanionu. To miłe, że się nie zginęło? Lepiej byłoby w ogóle nie spadać. Zbyt wiele wewnętrznych elementów uległo zerwaniu. Niektórym ludziom, to prawda, doświadczenie wydawało się bogactwem. Cierpienie miało wielką wartość. Przerażenie było majątkiem. Tak. Ale ja nigdy nie chciałem takich skarbów.
Po skarpetkach dziesięcioletnie buty. Wciąż oddawał je do żelowania. Wystarczająco dobre do poruszania się po Manhattanie. Bardzo dbał o swoje rzeczy, wypychał swój dobry garnitur bibułką, wkładał na noc prawidła do butów, chociaż skóra była popękana ze starości i zużycia, pocięta zmarszczkami. Te same buty pan Sammler nosił w Izraelu, latem 1967 roku. Nie tylko w Izraelu, ale również w Jordanii, na pustyni Synaj, a także na terytorium syryjskim podczas wojny sześciodniowej. Jego drugie odwiedziny. Jeśli to były odwiedziny. To była wyprawa. Na początku kryzysu w zatoce Akaba nagle ogarnęło go podniecenie. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Napisał do starego przyjaciela, dziennikarza w Londynie, stwierdzając, że czuje się w obowiązku pojechać, że absolutnie musi pojechać jako dziennikarz i informować o wydarzeniach. Istniało stowarzyszenie wschodnioeuropejskich wydawnictw. Jedyną rzeczą, jakiej Sammler naprawdę potrzebował, była akredytacja, karta umożliwiająca mu wysyłanie depesz, przepustka prasowa, która zadowoliłaby Izraelczyków. Pieniędzy dostarczył Gruner. W ten sposób Sammler przebywał z armiami na wszystkich trzech frontach. To było niezwykłe. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat na polach bitwy, mając na sobie te buty, bawełnianą kurtkę i zabrudzoną białą czapkę od Kresge’a. Ze względu na kurtkę czołgiści brali go za Amerykanina i wołali: „Jankes!” Podchodząc do nich, rozmawiał z niektórymi po polsku, z innymi po francusku, po angielsku. Czasami myślał o sobie jako o wielbłądzie między pojazdami pancernymi. Nie był syjonistą i od wielu lat mało interesował się sprawami żydowskimi. A jednak od początku kryzysu nie potrafił siedzieć w Nowym Jorku, czytając prasę światową. Już choćby dlatego, że po raz drugi w ciągu dwudziestu pięciu lat ten sam naród był zagrożony eksterminacją: tak zwane mocarstwa pozwalały sprawom dryfować ku katastrofie; ludzie uzbrojeni do masakry. Nie mógł pozostać na Manhattanie i oglądać telewizji.
Być może tym, co najmocniej poruszyło Sammlera, było szaleństwo zdarzeń. Nieustępliwość, maniakalny napór pewnych idei, które już same w sobie są głupie, głupich idei, które przetrwały wieki – to właśnie wywoływało w nim najbardziej osobliwe reakcje. Głupi sułtanizm jakiegoś Ludwika XIV powielony w generale de Gaulle’u Neo–Karolu–Wielkim, jak ktoś powiedział. Albo ambicje imperialne carów na Morzu Śródziemnym. Chcieli być dominującą potęgą na Morzu Śródziemnym, głupie pragnienie utrzymujące się przez dwa wieki, a pod „rewolucyjnymi” auspicjami Kremla wciąż nad nim pracowano, w ten sam sposób – pracowano! Czy nie miało znaczenia, że wkrótce pływająca supremacja u zbrojonych okrętów będzie równie anachroniczna jak bóstwa egipskie o psich głowach? Otóż nie, nie miało to znaczenia. Nie większe niż zniknicie Żydów z Polski dla antysemityzmu Polaków. Taka jest istota historycznej głupoty. I Rosjanie również, ze swoją narodową zawziętością. Dajcie im system, pozwólcie im pojąć jakąś ideę, a pójdą z nią na dno, będą ją stosować do końca, wy brukują cały wszechświat twardym tłuczniem kretynizmu. Tak czy owak, Sammlerowi wydawało się, że musi dotrzeć na scenę wydarzeń. W ten sposób byłby przynajmniej na miejscu, przysyłałby korespondencje, robiłby coś, być może zginąłby w masakrze. Gdy działo się coś takiego, nie mógł siedzieć w Nowym Jorku. Rzeczywiście! Rozdygotanym, jazgotliwym, wyzywającym Nowym Jorku – odlotowym mieście Feffera! A i Sammler posuwał się do ostateczności, stawał się może nazbyt zdesperowany, porwany przez wypadki, zaczynał myśleć o pigułkach nasennych, o truciźnie. Winien był temu w istocie splątany system nerwowy, „nerwowe spaghetti”. To jego stare polskie nerwy szalały. Odzywała się jego dawna panika, jego szczególna przypadłość. Nie chciał czytać korespondencji z drugiego dnia o Arabach Shukairy’ego zabijających w Tel Awiwie tysiące ludzi. Powiedział to Grunerowi. Gruner odparł: „Skoro tak cię to angażuje, to chyba powinieneś jechać”. Teraz Sammler sądził, że dopuścił się przesady. Stracił głowę. Słusznie jednak zrobił, że pojechał.
Sammler, który tak długo zachowywał swoje zdanie dla siebie i przez siedem dziesięcioleci u siebie samego zasięgał rady, miał własne poglądy na większość spraw. Lecz nawet największa niezależność była niedostateczna, wciąż nie wystarczała. Istniały również wyschnięte dukty w jego głowie, nieinteresujące być może dla kogokolwiek innego – takie rzeczy nazywają się chyba wadi, niewielkie parowy, wydrążone przez ciągłą erozję rozmyślań. Odbieranie życia było jedną z nich. Tylko tym. Jemu samemu niemalże odebrano życie. Widział, jak odbierano życie. Sam je odebrał. Wiedział, że jest to jedna z wielkich rozkoszy. Nic dziwnego, że książęta tak długo rezerwowali sobie prawo bezkarnego mordowania. Na samym dole społeczeństwa również istniała pewna bezkarność, gdyż nikt nie przejmował się tym, co się tam dzieje. Pod tą ciemną, brutalną masą krwawe zbrodnie często pozostawały nie zauważone. A na samym szczycie prastare immunitety królów i szlachty. Sammler uważał, że o to naprawdę chodziło w rewolucjach. Podczas rewolucji odbierało się przywileje arystokracji i rozdzielało je między innych. Co oznaczała równość? Czy oznaczała, że wszyscy ludzie są przyjaciółmi i braćmi? Nie, oznaczała, że wszyscy należą do elity. Zabijanie było prastarym przywilejem. Dla tego rewolucje brodziły we krwi. Gilotyny? Terror? To zaledwie początek – nic. Przyszedł Napoleon – gangster, który porządnie skąpał Europę we krwi. Przyszedł Stalin, dla którego naprawdę wielką nagrodą władzy było niczym nie ograniczone pławienie się w mordowaniu. Ta wielka rozkosz wchłaniania oddechów ludzkich nozdrzy, połykania ich twarzy jak Saturn. To właśnie zdawało się oznaczać zdobycie władzy. Sammler zawiązał sznurówki – ubierał się dalej. Wyszczotkował włosy. Jak w transie. O parę kroków od swego „ja” w lustrze naprzeciw. A dla pośredniej warstwy społeczeństwa była zawiść i uwielbienie dla tej potęgi zabijania. Jakże ci Sorele i Maurrasowie z klasy średniej ją wielbili – rękę, która w poczuciu władzy chwytała za nóż. Jakże kochali człowieka dość silnego, by wziąć na siebie winę za przelaną krew. Elita musiała według nich wykazać się tą zdolnością do mordowania. Według takich ludzi święty musiał być rozumiany jako ktoś, kto sprosta w duchu palącej tęsknocie za zbrodnią, drzemiącej w najgłębszych zakątkach jego serca. Nadczłowiek poddający się próbie z siekierą, rozłupujący czaszki starych kobiet. Rycerz Wiary zdolny do poderżnięcia gardła swe mu Izaakowi na ołtarzu Boga. A teraz pogląd, że można odzyskać albo ustanowić własną tożsamość przez zabijanie, stając się przez to równym komukolwiek innemu, równym największym. Człowiek żyjący wśród ludzi wie, jak mordować. Patrycjusz. Klasa średnia nie wykształciła niezależnego kodeksu honorowego. Dlatego nie była odporna na splendor zabójców. Klasie średniej, która nie zdołała stworzyć własnego życia duchowego, gdyż inwestowała wszystko w ekspansję materialną, groziła katastrofa. Ponieważ jednocześnie świat doznawał rozczarowania, duchy i demony wypędzone z powietrza zostały teraz przyjęte do wnętrza. Rozum wysprzątał i przystroił dom, lecz ostatnie stadium mogło być gorsze od pierwszego. No więc, co zabrałoby się z sobą na Księżyc?
Przetarł łokciem filcowy kapelusz, wyszedł tyłem na korytarz, zamknął na klucz i sprawdził drzwi, zadzwonił na windę i zjechał na dół. Pan Sammler, znowu idący ulicami, które były teraz ciemnoniebieskie od niebieskawego blasku latarni ulicznych. Przygarbiony, idący szybkim krokiem. Miał tylko dwie godziny i gdyby nie udało mu się złapać autobusu jadącego Osiemdziesiątą Szóstą Ulicą do Drugiej Alei, byłby zmuszony pojechać taksówką. West End Avenue była bardzo mroczna. Wolał już dymiący, falujący, rojący się od głupców, rozedrgany, cuchnący Broadway. Jedwabiste, siwiejące, splątane kępki brwi ponad okularami unosiły się, kiedy stawał twarzą w twarz ze zjawiskiem. Nie miało sensu być wrażliwym obserwatorem, turystą (czy istniał jakiś kraj dość stabilny, by po nim podróżować?), filozoficznym wędrowcem na Broadwayu, badającym zjawisko. Zjawisko w jakiś sposób uzyskało świadomość własnej ciekawości i oglądalności. Zdawało sobie sprawę, że jest sceną perwersji, znało własną rozpacz. I strach. Zawarte w nim przerażenie. Tutaj można było zobaczyć duszę Ameryki, zmagającą się z problemami historycznymi, walczącą z pewnymi niemożliwościami, doświadczającą w sposób gwałtowny stanów ze swej istoty statycznych. Duszę, która jest urzeczywistniana, lecz sama również usiłuje urzeczywistniać, działać. Próbuje budzić zainteresowanie. Ta próba budzenia zainteresowania była dla pana Sammlera jedną z przyczyn pogoni za szaleństwem. Szaleństwo budzi zainteresowanie. Szaleństwo jest usiłowaniem wyzwolenia się ludzi, którzy czują się przytłoczeni gigantycznymi siłami zorganizowanej kontroli. Którzy szukają magii skrajności. Szaleństwo jest niską formą życia religijnego.
Ale poczekaj – Sammler przestrzegł siebie samego. Nawet to szaleństwo jest w znacznej mierze sprawą gry, udawania. Pod spodem utrzymuje się, i to z wielką mocą, solidne poczucie tego, co jest normalne dla ludzkiego życia. Wypełnia się obowiązki. Podtrzymuje się związki. Jest praca. Ludzie stawiają się do niej. To nadzwyczajne. Przyjeżdżają autobusem do fabryki. Otwierają sklep, zamiatają, pakują, myją, naprawiają, obsługują, liczą, czuwają nad komputerami. Co dzień, co noc. I jakkolwiek by byli zbuntowani w głębi duszy, jakkolwiek zrozpaczeni, przerażeni albo zmordowani, zabierają się do swoich zajęć. Jeżdżą w górę i w dół windą, siadają do swoich biurek, za kierownicą, obsługują maszyny. U takiego żywotnego i niespokojnego zwierzęcia, takiego nadwrażliwego, osobliwego zwierzęcia, małpy podatnej na tak wiele chorób, na lęk, nudę, taka dyscyplina, taki dryl, tak silna skłonność do regularności, takie poczucie obowiązku, taki szacunek dla porządku (nawet wśród nieporządku) jest również wielką tajemnicą. Och, jest to tajemnica. Nie można więc tego mylnie brać za totalne szaleństwo. Jedno tylko: zdyscyplinowani nienawidzą niezdyscyplinowanych tak bardzo, że mogliby ich zamordować. W ten sposób klasa pracująca, zdyscyplinowana, jest wielkim rezerwuarem nienawiści. W ten sposób urzędnikowi w okienku trudno jest wybaczyć tym, którzy przychodzą i odchodzą, ich pozorną wolność. A biurokrata jest zadowolony, kiedy nieporządni ludzie są za bijani. Wszyscy zabijani.
Co widzi się na Broadwayu w drodze do autobusu. Wszystkie typy ludzkie zreprodukowane: barbarzyńca, czerwonoskóry albo Papuas, dandys, łowca bizonów, desperado, pedał, erotoman, squaw, niebieska pończocha, księżniczka, poeta, malarz, poszukiwacz złota, trubadur, guerilla, Che Guevara, nowy Thomas á Becket. Nie naśladowani są biznesmen, żołnierz, kapłan i mieszczuch. Kryterium jest estetyczne. Pan Sammler widział to w ten sposób, że istoty ludzkie, kiedy dysponują niezbędną przestrzenią, kiedy posiadają swobodę i są przy tym zaopatrywane w idee, mitologizują się. Czynią z siebie legendę. Rozrastają się za sprawą wyobraźni i usiłują się wznieść ponad ograniczenia powszednich form zwyczajnego życia. A co jest „zwyczajnego” w „zwyczajnym” życiu? Co by było, gdyby jakiś geniusz uczynił ze „zwyczajnym życiem” to, co Einstein uczynił z „materią”? Znalazł jego energię, odkrył jego promieniowanie? Lecz na obecnym poziomie surowej wizji niespokojne duchy uciekały od uwierającego brzemienia „zwyczajnego życia”, oddzielały się od reszty swego gatunku, od życia swego gatunku, mając być może nadzieję, że unikną (w jakimś szczególnym sensie) śmierci swego gatunku. Na to, by dokonywać czynów wyższego rzędu, by służyć wyobraźni ze specjalną dystynkcją, nieodzowne wydaje się odgrywanie ról. To także jest oznaką szaleństwa. Szaleństwo zawsze było jednym z ulubionych wyborów człowieka cywilizowanego, przygotowującego się do szczytnych osiągnięć. Często jest to najprostszy stan dostępności dla ideałów. Większości z nas to wystarcza: wykazywanie poprzez jakiś rodzaj szaleństwa oddania wobec i dostępności dla wyższych celów. Wyższe cele wcale nie muszą się pojawić.
Jeśli mamy wkrótce zakończyć nasze ziemskie urzędowanie a przynajmniej jego pierwszy wielki etap – to lepiej podsumujmy to wszystko. Ale krótko. Najkrócej jak można.
Zwięzłe poglądy, na miłość boską!
A zatem: szalony gatunek? Tak, być może. Chociaż szaleństwo jest również maskaradą, projekcją głębszego powodu, wynikiem rozpaczy, jaką odczuwamy w obliczu nieskończoności i wieczności. Szaleństwo jest diagnozą albo werdyktem niektórych spośród naszych największych lekarzy i geniuszów oraz ich rozczarowanych człowiekiem umysłów. Ach, człowiek oszołomiony nagłym odrodzeniem się ludzkich sił. I co robić? W kwestii odgrywania ról zobacz na przykład, co zrobił ten wściekły podgrzewacz świata Marks, utrzymujący, że rewolucje były dokonywane w kostiumach historycznych: cromwellczycy jako starotestamentowi prorocy, Francuzi w 1789 odziani w rzymskie szaty. Lecz proletariat, jak mówił, twierdził, zapewniał, dokona pierwszej nie przebieranej rewolucji. Nie będzie potrzebował narkotyku historycznych wspomnień. Ze zwykłej ignorancji, nieznajomości wzorów, po prostu dokona rzeczy w czystej postaci. Był równie zbzikowany na punkcie oryginalności jak wszyscy inni. A tylko klasa robotnicza była oryginalna. W ten sposób historia miała się oderwać od zwykłej poezji. Wówczas życie ludzkości miało uwolnić się od naśladownictwa. Miało być wolne od Sztuki. Och, nie. Nie, nie, nie tak, myślał Sammler. Za miast tego Sztuka rosła w siłę, i jakiś rodzaj chaosu. Więcej możliwości, więcej aktorów, małp, imitatorów, więcej pomysłów, więcej fikcji, iluzji, więcej fantazji, więcej rozpaczy. Życie okradające Sztukę z jej bogactwa, a także niszczące Sztukę przez swe pragnienie zostania samą rzeczą. Wtłaczające się w obrazy. Rzeczywistość wciskająca samą siebie we wszystkie te kształty. Spójrz tylko (Sammler spojrzał) na tę naśladowczą anarchię ulic – te chińskie bluzy rewolucyjne, te podlotki w uniseksowej krainie zabawek, ci surrealistyczni wodzowie wojenni, woźnice dyliżansów z wester nu wśród nich doktorzy filozofii (Sammler takich spotykał, dyskutował z nimi). Poszukiwali oryginalności. W oczywisty sposób byli wtórni. I wobec kogo – Pajutów, Fidela Castro? Nie, wobec hollywoodzkich statystów. Odgrywali sceny mityczne. Rzucali się w chaos, mając nadzieję, że przylgną do wyższej świadomości, że zostaną zmyci przez fale na brzegi prawdy. Lepiej, pomyślał Sammler, uznać nieuchronność imitacji, a następnie imitować dobre rzeczy. Starożytni mieli w tym względzie słuszność. Wielkość bez wzorów? Nie do pomyślenia. Nie można być samą rzeczą – Rzeczywistością. Trzeba się zadowolić symbolami. Uczynić celem imitacji osiągnięcie i wyzwolenie najlepszych cech. A zatem zawrzeć pokój z zapośredniczeniami i przedstawieniami. Lecz wybierać przedstawienia wyższego rzędu. Inaczej człowiek musi być nieudacznikiem, jakim się teraz widzi i którym wie, że jest. Pan Sammler, pełen współczucia dla wszystkich i z bólem w sercu.
Przed odlotem, przed tym skokiem na Księżyc i we wszechświat, zastanówmy się lepiej nad niektórymi z tych rzeczy. Co się tyczy autobusu przelotowego przez miasto, o tej wieczornej porze był to całkowicie bezpieczny autobus.
IV
Doktor Grüner miał prywatne pielęgniarki przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszedłszy, Sammler zobaczył kobietę w kitlu siedzącą przy łóżku. Pacjent spał. Sammler przedstawił się ostrożnym szeptem. – Jego wuj... ach tak, mówił, że zapewne pan przyjdzie – powiedziała pielęgniarka. W jej ustach nie brzmiało to jak miła przepowiednia. Pod nakrochmalonym czepkiem piętrzyły się farbowane włosy. Sama twarz, w średnim wieku, była mięsista, zdrowa, despotyczna. Oczy miały władczy wyraz. Pacjentów prowadzono przeznaczoną im drogą: wyzdrowienie albo śmierć.
– Czy już śpi na noc, czy tylko drzemie? – zapytał Sammler.
– Może się wkrótce obudzić, ale to tylko domysł. Panna Gruner jest w pokoju odwiedzin.
– Postoję chwilę – powiedział Sammler, którego nie poproszono, by usiadł.
Było wiele kwiatów, kosze owoców, bombonierki, bestsellery. Grał telewizor, bez fonii. Pielęgniarka słuchała przez słuchawki. Na ścianie nad łóżkiem połyskiwało odbite światło. Dłonie Elyi spoczywały płasko przy jego bokach, jak gdyby ułożył się symetrycznie przed zaśnięciem. Owłosione ręce były czyste, mocne, pocięte żyłami, z wypolerowanymi paznokciami. Paznokcie miały ten sam połysk co opalizująca szklanka, z której Gruner pił swój olej parafinowy. Butelka z Nujolem była tam również, a obok „Wall Street Journal”. Łysogłowa godność. Powyżej włączony był przewód elektrycznej maszynki do golenia. Zawsze był gładko ogolony. Kapłani byka Apisa, jak opisał ich Herodot, o ogolonych głowach i ciałach. I ze śpiącymi ustami, odętymi z jednej strony, jakby Elya, który lubił mawiać, że wychował się na Greenpoincie wśród chuliganów, śnił o gangsterach i strzelaninach. Bandaż pod jego brodą wyglądał jak wojskowy kołnierzyk. Sammler myślał o nim jako o człowieku, który usilnie, wręcz rozpaczliwie potrzebuje potwierdzenia, oparcia i dotyku. Gruner był dotykowcem. Miał zwyczaj, nawet przechodząc przez pokój, dotykać, chwytać ludzi za ramiona, być może uzyskując nawet w ten sposób medyczne informacje o ich mięśniach, gruczołach, wadze lub owłosieniu. Zaszczepiał również w ich sercach swoje poglądy i nadzieje i kiedy potem pytał: „No więc, czy tak nie jest?”, to rzeczywiście tak było. Jak nowoczesny generał wojsk lądowych, jakiś Eisenhower, czynił przygotowania logistyczne. Ta przebiegłość była nader dziecinna. Lecz łatwa do wybaczenia. Zwłaszcza w takim momencie. W takim momencie, jak mógł spać?
Sammler wycofał się cicho przez drzwi i poszedł do pokoju odwiedzin. Siedziała tam Angela paląc papierosa, ale nie na swój zwykły zmysłowy i elegancki sposób. Płakała wcześniej i miała białą, rozpaloną twarz. Jej postać była ociężała, piersi stanowiły brzemię, kolana wybrzuszały się blado w obcisłych jedwabnych pończochach. Czy płakała jedynie z powodu ojca? Sammler wyczuwał złożoną przyczynę tych łez. Usiadł naprzeciw niej, kładąc na kolanach krecio–szary filcowy kapelusz.
– Ciągle śpi?
– Tak – odparł Sammler.
Szerokie wargi Angeli były rozchylone, jakby chciała się ochłodzić; oddychała przez usta. Płaska, rozpalona twarz o gładkiej skórze wydawała się bardzo napięta. Również z białek jej oczu emanował żar.
– Czy on naprawdę rozumie sytuację?
– Sam nie wiem. Ale jest lekarzem, więc chyba tak.
Angela znowu zaczęła płakać i Sammler był jeszcze mocniej przekonany, że istnieje jakaś druga przyczyna jej łez. I nic poza tym mu nie dolega – rzekła Angela. – Jest najzupełniej zdrowy poza tą jedną rzeczą, tą jedną maleńką, przeklętą rzeczą. Więc sądzisz, że on wie, wujku?
– Tak, zapewne.
– Ale zachowuje się tak normalnie. Mówi o rodzinie. Tak się ucieszył z twoich odwiedzin i miał nadzieję, że przyjdziesz znowu dziś wieczór. I wciąż martwi się o Wallace’a.
– Można zrozumieć dlaczego. Wallace jest takim utrapieniem. W wieku sześciu, siedmiu lat był takim ślicznym, uzdolnionym chłopczykiem. Rozwiązywał problemy matematyczne. Sądziliśmy, że mamy drugiego Einsteina. Ojciec posłał go na MIT. Ale wkrótce potem dowiedzieliśmy się, że jest barmanem w Cambridge i pobił niemal na śmierć jakiegoś pijaka.
– Słyszałem o tym.
– A teraz zamęcza ojca, żeby mu sprawił samolot. W takim momencie! Spodek latający byłby bardziej na miejscu. Oczywiście sama ponoszę część winy za Wallace’a. – Sammler wiedział, że rozmowa przybiera nużący psychiatryczno–pediatryczny obrót i będzie musiał znieść pewną ilość wyjaśnień. – Oczywiście byłam obrażona na cały świat, kiedy przywieziono dziecko ze szpitala. Poprosiłam mamę, żeby wstawiła jego kołyskę do garażu. Jestem pewna, że od początku czuł się odrzucony. Nigdy go nie lubiłam. Był zbyt ponury. Po prostu nie taki jak inne dzieci. Miewał straszliwe napady wściekłości.
– Cóż, każdy ma jakąś historię – powiedział Sammler.
– Sądzę, że w okresie dojrzewania uznałam, że mój brat zostanie pederastą. Uważałam, że to moja wina, bo byłam taka flądrowata, że zaczął się bać dziewcząt.
– Naprawdę? No cóż, pamiętam twoją konfirmację – rzekł Sammler. – Byłaś bardzo pilna w nauce. Imponowało mi, że uczysz się hebrajskiego.
– To tylko fasada, wujku. Byłam w rzeczywistości brudną małą dziwką.
– Nie wiem. Ludzie tak przesadzają, spoglądając w przeszłość.
– Ani ojciec, ani ja nigdy nie lubiliśmy Wallace’a. Wpychaliśmy go w ramiona matce, a to było jak skazywanie go na dożywocie. Potem następowało już jedno po drugim, okres otyłości, okres alkoholizmu. A teraz, słyszałeś? Uważa, że w domu ukryte są pieniądze.
– Czy ty też tak sądzisz?
– Nie jestem pewna. Ojciec sam robił takie aluzje. Mama również przed śmiercią. Zdawała się wierzyć, że ojciec od czasu do czasu... że zbaczał z prostej drogi, jak to określała.
– Żeby dopomóc sławnym rodzinom z Dutchess County, jak mówił mi Wallace?
– Tak powiedział? Nie, wujku, z tego, co ja słyszałam, ojciec wyświadczał przysługi typom z mafii, z którymi wspólnie dorastał. Najwyżej postawionym ludziom w syndykacie. Bardzo dobrze znał Lucky’ego Luciano. Ty zapewne nigdy nie słyszałeś o Luckym Luciano.
– Piąte przez dziesiąte.
– Luciano od czasu do czasu przyjeżdżał do New Rochelle. A jeśli ojciec robił te rzeczy i płacili mu gotówką, to musiało to być krępujące. Przypuszczalnie nie wiedział, co robić z tymi pieniędzmi. Ale nie to mnie gnębi.
– Skoro mowa o New Rochelle, nie widziałaś przypadkiem Shuli, Angelo?
– Nie widziałam. Co ona znowu zmalowała?
– Przyniosła mi bardzo interesującą książkę. Tylko że nie należała do niej.
– Przypuszczam, że ukrywa się przed Eisenem. Myśli, że przyjechał, aby ją odzyskać.
– Pochlebna obawa. Gdyby tylko był zdolny do przybycia w takiej misji. Gdyby jej przy tym nie bił, zaspokoiłoby to wiele potrzeb. Byłoby to błogosławieństwem. Nie, wcale nie sądzę, żeby jej chciał. Nie podoba mu się, że pozuje na katoliczkę. To posłużyło mu za pretekst. Chociaż mówił, że dobrze rozmawiało mu się z papieżem Piusem w Castel Gandolfo. Ale teraz Eisen nie jest przyjacielem papieży, lecz artystą. Nie sądzę, żeby posiadał wiele geniuszu, chociaż jest dostatecznie szalony, żeby pragnąć wielkiej sławy.
Lecz Angela nie chciała teraz tego słuchać. Najwyraźniej sądziła, że Sammler usiłuje skierować rozmowę na tor teoretyczny – rozprawiać o twórczym psychopacie.
– W każdym razie był tutaj.
– Widziałaś Eisena? Niepokoił Elyę? Czy wszedł do środka?
– Chciał porobić rysunki... wiesz, naszkicować jego portret.
– Nie podoba mi się to. Wolałbym, żeby zostawił Elyę w spokoju. Czego on do diabła chce? Trzymajcie go z dala.
– Tak, może nie powinnam go była wpuszczać. Pomyślałam, że może rozerwać ojca.
Sammler miał już odpowiedzieć, lecz przez myśl przemknęło mu kilka przebłysków zrozumienia, sprawiając, że ujrzał sprawę w innym świetle. Oczywiście. O tak. Angela miała własne problemy z doktorem Grunerem. Nie była jedną z tych wielkich płaczek, nie przypominała Margotte z jej wysoką średnią roczną opadów łez. Jeśli Angela wyglądała na tak zmęczoną, że nawet jej farbowane włosy, zwykle tak lśniące i zdrowe, wydawały się sterczeć jak strąki i Sammler miał wrażenie, że widzi ciemne plamy mieszkowe na skórze jej głowy, to dlatego, że wcześniej kłóciła się z ojcem. Pod działaniem stresu, sądził Sammler, całość zaczynała się chwiać i części (na przykład plamy) stawały się wyraźne. Tak przynajmniej wynikało z jego obserwacji. Elya musiał być na nią wściekły i usiłowała odwrócić jego uwagę. Goście. Najwidoczniej dlatego od razu wprowadziła Eisena. Ale Eisen nie dostarczał rozrywki. Był jednym z tych uśmiechających się ponurych maniaków. Naprawdę bardzo ponurym. Przygnębiający typ. Elegancki jedwabny garnitur, który miał na sobie dziesięć lat wcześniej w Hajfie, kiedy on i jego teść wyszli na ulicę, do kawiarni, żeby porozmawiać o Shuli, z powodzeniem nadałby się do wyściełania trumny. Eisen z pewnością zasługiwał na to, żeby się nim zajmowano, i było jednym z pożytków Izraela, że przyjmował tego rodzaju kaleki. Ale teraz Eisen się wyrwał, usłyszał wesołą, frenetyczną muzykę Ameryki i chciał się przyłączyć do zabawy. Przybył najkrótszą drogą do bogatego kuzyna. Bogaty kuzyn leżał w szpitalu z czymś w rodzaju kołka do skrzypiec w szyi. To niezwykłe, jaki wszyscy oni posiadali instynkt naprzykrzania się umierającemu człowiekowi.
– Czy Eisen wydał się Elyi zabawny? Wątpię w to.
Angela miała na głowie wesołą czapkę dobraną do czarno-białych pantofli. Teraz, kiedy pochyliła głowę, Sammler zobaczył wielki guzik z koźlęcej skóry, od którego promieniście rozchodziły się fałdy.
– Przez chwilę chyba tak – odparła. ― Eisen szkicował ojca. Ale potem usiłował mu te szkice sprzedać. Ojciec ledwie rzucił na nie okiem.
– Nic dziwnego. Ciekaw jestem, skąd Eisen wziął pieniądze na podróż do Ameryki.
– Nie wiem, może zaoszczędził. Gniewa się na ciebie, wujku.
– Jestem tego pewien.
– Że nie odwiedziłeś go w Izraelu. Byłeś tam w związku z wojną. Mówi, że go uraziłeś.
– Niezbyt mnie to obchodzi. Nie byłem tam po to, żeby złożyć uszanowanie zięciowi albo odbywać grzecznościowe wizyty.
– Skarżył się na ciebie ojcu.
– To potworne! – rzekł Sammler. – Wszyscy tłuką na oślep tymi idiotyzmami. W takim momencie!
– Ale ojca interesuje tyle różnych rzeczy. Gdyby wszystko nagle ustało, byłoby to nienormalne. Oczywiście nie powinno się go denerwować. Na przykład jest zły na mnie.
– Widocznie nie ma dla Elyi dobrego sposobu na zrobienie tego.
– Uważam, że powinien przestać rozmawiać z Widickiem. Znasz tego grubego adwokata, Widicka?
– Oczywiście, poznałem go.
– Telefonuje cztery albo pięć razy dziennie. A ojciec mnie prosi, żebym wyszła z pokoju. Wciąż coś kupują i sprzedają, grają na giełdzie. Sądzę również, że omawiają jego testament, bo inaczej nie wypraszałby mnie.
– Najwidoczniej, Angelo, pomimo zarzutów, jakie stawiasz panu Widickowi, sama w jakiś sposób rozgniewałaś ojca. I, zdaje się, chcesz, żebym cię o to zapytał?
– Chyba powinnam ci powiedzieć.
– Nie brzmi to dobrze.
– I nie jest. To się stało, kiedy Wharton i ja pojechaliśmy do Meksyku.
– Wydaje mi się, że Elya lubi Horrickera. Nie miałby nic przeciwko temu.
– Nie, miał nadzieję, że Wharton i ja pobierzemy się.
– A nie pobierzecie się?
Angela trzymała w rozwidlonych palcach przy twarzy zapalonego papierosa. Gesty zwykle pełne wdzięku, teraz przygnębiająco ociężałe. Pokręciła głową, jej oczy nabiegły łzami, zaczerwieniły się. Aha, kłopoty z Horrickerem. Sammler już wcześniej domyślał się czegoś takiego. Trochę trudno mu było zrozumieć, dlaczego ona zawsze ma tyle kłopotów. Być może tłumaczył sobie, że Angela posiada tak wiele przywilejów – czego jeszcze chciała? Dysponowała dochodem z pół miliona dolarów na życie: wolne od podatku obligacje miejskie, jak Elya ciągle powtarzał. Miała to ciało, te seksualne powaby i talenty – miała volupté. Odświeżała mu w pamięci francuski słownik seksualny, którego Sammler nauczył się na uniwersytecie krakowskim, czytając Emila Zolę. Tamta książka o targu owocowym. Le Ventre de Paris. Hale. I tamta apetyczna kobieta, która również była czymś dobrym do zjedzenia, prawdziwym sadem. Volupté, seins, épaules, hanches. Sur un lit de feuilles. Cette tiédeur satinée de femme. Znakomicie, Emilu! I – niechby nawet – sady cierpiące, gdy ziemią wstrząsały drżenia, mogły pogubić wszystkie swoje gruszki; to również Sammler potrafił współczująco zrozumieć. Lecz Angela zawsze była niezwykle uwikłana w kłopoty i cierpienia, potykając się o niewidoczne przeszkody, wywołując komplikacje przez nieznośne wybryki, co sprawiało, że zastanawiał się, czy ta volupté me jest jednym z najbardziej uciążliwych, najdziwniejszych ciężarów, jakie mogą być nałożone na duszę kobiety. Widział tę kobietę (za sprawą jej własnej erotycznej relacji), niemal jakby znajdował się w jej sypialni. Był tam jako zaproszony gość, zakłopotany widz. Najwyraźniej uważała za konieczne, by wiedział, co dzieje się w Ameryce. Nie potrzebował tak wielu informacji. Ale lepszy był nadmiar niż niewiedza. Zarówno USA, jak i ZSRR były dla Sammlera utopijnymi projektami. Tam, na Wschodzie, kładziono nacisk na dobra pierwszej potrzeby, buty, czapki, spłuczki toaletowe i blaszane wanny dla chłopów i robotników. Tutaj akcentowano pewne przywileje i radości. Tutaj brodzenie nago w rajskich wodach, i tak dalej. Ale zawsze przyjemność podszyta była jakąś rozpaczą, śmierć siedziała w kapsule zdrowia i kierowała nią, a ciemność mrugała do człowieka ze złotego słońca utopii.
– A więc pokłóciłaś się z Whartonem Horrickerem?
– Jest na mnie zły.
– A ty na niego nie?
– Niezupełnie. Zdaje się, że wina leży po mojej stronie.
– Gdzie on teraz jest?
– Powinien być w Waszyngtonie. Prowadzi jakieś prace nad pociskami anty balistycznymi. Dla senackiego bloku przeciw ABM–om. Nic z tego nie rozumiem.
– To przykre, że masz teraz taki kłopot, podwójne zmartwienie.
– Boję się, że ojciec dowiedział się o tym.
W wyrazie twarzy Angeli, podobnie jak Wallace’a, było coś miękkiego, sugestia dziecinności czy niemowlęcego marzycielstwa. Rodzice musieli nadmiernie tęsknić za dzidziusiami i zakłócili przez to coś w cyklu rozwojowym swoich dzieci. Ostatnie spojrzenie Angeli, zanim zaczęła łkać, zdumiało Sammlera. Rozchylone wargi, zmarszczone czoło, skóra wyrażająca pełną kapitulację, rysy pierwotnej osoby. Małe dziecko! Ale oczy nie utraciły wyrazu erotycznego doświadczenia.
– Dowiedział się o czym?
– O czymś, co wydarzyło się w Acapulco. Nie sądziłam, że to takie poważne. Wharton też nie. Wtedy nas to po prostu kręciło. To znaczy, było to zabawne. Urządziliśmy sobie imprezę z inną parą.
– Jakiego rodzaju imprezę?
– No, takie seks party dla nas czworga.
– Z innymi ludźmi? Kim oni byli?
– Oni byli zupełnie w porządku. Poznaliśmy ich na plaży. Tamta kobieta to zaproponowała.
– Wymiana?
– No tak. Och, teraz robi się takie rzeczy, wujku.
– Tak, słyszałem.
– Jesteś mną zdegustowany, wujku.
– Ja? Niespecjalnie. Wiedziałem to wszystko od dawna. Ubolewam, kiedy rzeczy przybierają tak głupi obrót, to prawda. Wydaje mi się, że to, co kiedyś biedni profesjonaliści musieli robić dla chleba, produkując się na przyjęciach kawalerskich albo w cyrkach seksualnych na placu Pigalle, zwyczajni ludzie, gospodynie domowe, archiwiści, studenci, robią teraz po prostu ze względów towarzyskich. I naprawdę nie potrafię powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Może jest to jakiś wspólny wysiłek zmierzający do przezwyciężenia wstrętu? Albo wykazania, że wszystkie odrażające rzeczy z przeszłości nie są wcale takie odrażające? Nie wiem. Czy jest to próba „liberalizacji” ludzkiej egzystencji i wykazania, że nic, co dzieje się między ludźmi, nie jest naprawdę odstręczające? Afirmacji Ludzkiego Braterstwa? A zresztą... – Sammler powściągnął się i opanował. Nie chciał znać szczegółów tamtego zdarzęnia w Acapulco, nie chciał usłyszeć, że uczestniczący w nim mężczyzna był sędzią municypalnym z Chicago, albo kręgarzem, albo księgowym, albo handlarzem narkotyków, albo że produkował perfumy lub formaldehyd.
– Wharton w tym uczestniczył, zrobił swoje, ale potem coś go ugryzło. Później w samolocie, w drodze powrotnej, powiedział mi, jaki jest z tego powodu wściekły.
– No cóż, jest wymagającym młodym człowiekiem. Widać to po jego koszulach. Sądzę, że odebrał dobre wychowanie.
– Zachowywał się nie lepiej od pozostałych.
– Jeśli zamierzałaś wyjść za Whartona, to zrobienie czegoś takiego z pewnością było nieroztropne.
Sammler bardzo chciał zakończyć tę rozmowę. Elya powiedział mu, żeby nie martwił się o przyszłość, dając do zrozumienia, że jest zabezpieczony; lecz istniały również praktyczne problemy, które trzeba było mieć na względzie. Co się stanie, jeśli on i Shula będą zależni od Angeli? Angela zawsze była wspaniałomyślna – łatwo wydawała pieniądze. Kiedy szli do galerii albo na lunch, ona naturalnie płaciła za taksówki, regulowała rachunek, zostawiała napiwek, wszystko. Ale nie było by wskazane zbytnio zagłębiać się z Angelą w ten aspekt jej życia. Fakty były zbyt naganne, zbyt rażące, odpychające, żałosne. Do pewnego stopnia takie zachowanie opierało się na teorii, pokoleniowej ideologii, stanowiło część liberalnej edukacji i w ten sposób było w pewnej mierze bezosobo we. Ale wiedział, że Angela będzie później żałować tych zwierzeń – żałować i mieć mu za złe jego dezaprobatę. Ogólnie mówiąc, wysłuchiwał jej zwierzeń w beznamiętny sposób. Nie był wyzbyty współczucia, nieczuły; był (sama to wcześniej powiedziała) obiektywny, nieosądzający. Ponieważ musieli się liczyć ze śmiercią Elyi, postanowił, że w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem nie uwikła się z Angelą w dwuznaczne stosunki, kiedy musiałby jej wysłuchiwać w zamian za kolację. Jego bezstronność nigdy nie stanie się jedną z jej wygód, elementem jej życiowego inwentarza. Nawet niepokój o przyszłość Shuli nie mógłby go zmusić do zaakceptowania takiej pozycji. Odbiorca wszelkich plugastw? Całym sercem wzdragał się przeciwko temu.
– Ojciec zadaje bardzo znaczące pytania o Whartona.
– Słyszał o tym incydencie?
– Tak, wujku.
– Kto opowiada mu takie rzeczy? To wydaje się nadzwyczaj okrutne.
– Nie wiem, czy dobrze rozumiesz, jak się sprawy mają z tym grubym Widickiem, adwoka tem. On i Wharton są jakoś spokrewnieni. To łajdak.
– Wcale nie odnoszę takiego wrażenia. Umiarkowanie nieuczciwy, być może, ale to są tylko interesy.
– To skurwiel. Ojciec ma o nim znakomite zdanie. Widick wygrał dla niego duży proces przeciwko agencji ubezpieczeniowej. Mówiłam ci, ze rozmawiają cztery albo pięć razy dziennie przez telefon. A Widick mnie nie cierpi.
– Skąd wiesz?
– Czuję to. Patrzy na mnie jak na rozpuszczoną córkę. Zawsze byli wokół ludzie, którzy uważali, że ojciec miał do mnie nadmierną słabość, uczynił mnie zbyt niezależną finansowo. Wiesz – rozpieszczał mnie i zostawiał mi za dużo swobody.
– Czy nie był nadzwyczaj pobłażliwy?
– Nie tylko ze względu na mnie, wujku Sammler. Człowiek nie robi tego, co robi, tylko dla siebie, i on żył również za moim pośrednictwem. Możesz w to wierzyć.
Mężczyźni, pomyślał Sammler, często grzeszą w pojedynkę, kobiety rzadko obywają się bez towarzystwa w grzechu. Lecz choć Angela mogła usiłować narzucić mu tę interpretację dobroci swego ojca, było możliwe, że Elya również miał swoje lubieżne skłonności. Kim był Sammler, żeby temu zaprzeczać. Ogólny stan rzeczy wydawał się beznadziejny. Rozdęcie arterii w mózgu Elyi musiało już wcześniej rzucać cień – pojedyncze krople przed ulewą. Sammler wierzył w przeczucia, a śmierć była potężnym podżegaczem pomysłów erotycznych. Impulsy seksualne samego Sammlera (może jeszcze i teraz nie całkiem wygasłe) były bardzo odmienne. Ale on potrafił szanować odmienności. Nie mierzył innych swoją miarą. Otóż Shula nie posiadała volupté. Miała coś innego. Oczywiście nie była córką bogatego człowieka, a pieniądze, dolary, stanowiły z pewnością wspaniałą domieszkę seksualną. Lecz nawet Shula, choć była zbieraczką odpadków albo sroką, nigdy przedtem niczego naprawdę nie ukradła. Potem nagle ona również stała się kimś takim jak czarny kieszonkowiec. Od czarnej strony nad wszystkimi przetaczały się mocne prądy. Dziecko, Murzyn, czerwonoskóry – nie zepsuty Seminol przeciw straszliwemu Białemu Człowiekowi. Miliony cywilizowanych ludzi pragnęły oceanicznej, nieograniczonej, swobodnej szlachetności, doświadczały osobliwego wyzwolenia galopujących popędów i osiągały szczególny cel seksualnego niewolnictwa dla wszystkich. Ludzkość utraciła swą dawną cierpliwość. Żądała przyśpieszonych uniesień, nie akceptowała żadnej chwili bez doniosłych znaczeń, takich jak w epice, tragedii, komedii albo filmie. Wyrobił sobie nawet pogląd, że bardzo specjalny rozwój znaczenia więzień od osiemnastego wieku miał pewien związek z tą malejącą zdolnością do znoszenia ograniczeń. Kara musi być dopasowana, dokładnie przykrojona do stanu ducha, dostosowana do potrzeb duszy. Tam, gdzie najgłośniej obiecywano wolność, istniały największe i najcięższe więzienia. I jeszcze jedno pytanie: Czy Elya wykonywał aborcje, by wyświadczyć przysługę swoim starym przyjaciołom z mafii? Na ten temat Sammler nie miał zdania. Po prostu nie potrafił powiedzieć. Elya nigdy nie chciał być lekarzem. Nie cierpiał praktyki medycznej. Ale wypełniał swój obowiązek. A nawet lekarze wykonują dzisiaj gesty seksualne w stosunku do swoich pacjentów. Kładą sobie dłonie kobiet na genitaliach. Sammler o tym słyszał. Lekarze, którzy odrzucali Przysięgę, którzy przyłączali się do Epoki. Również Shula, kradnąca Shula, była współczesna – niepraworządna. Doświadczała Epoki. Robiąc to, wciągała z sobą ojca. Więc może również Elya, ze śrubą w gardle, nie chciał być pozostawiony z tyłu i wydelegował Angelę, by doświadczała Epoki za niego.
Jakkolwiek by się rzeczy miały – życie niemal się kiedyś skończyło. Ktoś z przodu, niosący światło, potknął się, zachwiał, i pan Sammler myślał, że już po wszystkim. A jednak wciąż żył. Nie wyszedł jednak cało, gdyż wyjście cało oznaczałoby jakieś osiągnięcie, a niewiele zostało osiągnięte. Został zawiedziony z Krakowa do Londynu, z Londynu do zamojskiego lasu, a w końcu do Nowego Jorku. Jednym z efektów takiej historii było, że wykształcił w sobie nawyk kondensacji. Był specjalistą od zwięzłych poglądów. I wedle takiego zwięzłego poglądu Angela obraziła swego umierającego ojca. Był zagniewany i chciała, żeby Sammler się za nią wstawił. Może Elya wyłączy ją z testamentu, zapisze pieniądze na cele dobroczynne. Ofiarowywał wielkie sumy Instytutowi Weizmanna. Temu trustowi mózgów, jak go określano, w Rehovoth. Albo może obawiała się, że on sam, Sammler, tak bliski Elyi, zostanie jego spadkobiercą.
– Porozmawiasz z ojcem, wujku?
– O tej... twojej sprawie? To by musiało wyjść od niego. Ja sam nie poruszyłbym tego tematu. Nie sądzę, żeby dopiero teraz zdał sobie sprawę z twojego stylu życia. Nie wiem, jaką wyciągał z niego korzyść – zastępczo, jak sugerujesz. Ale nie jest głupi, a dając młodej kobiecie takiej jak ty kapitał pół miliona dolarów na życie w Nowym Jorku, musiałby być bardzo głupi, gdyby sądził, że nie będziesz się zabawiać.
Wielkie miasta to wszetecznice. Czy nie wszyscy to wiedzą? Babilon był wszetecznicą. Ô La Reine aux fesses cascadantes. Dzięki penicylinie Nowy Jork wygląda czyściej. Żadnych twarzy przeżartych syfilisem, z ziejącymi dziurami po nosach jak za dawnych czasów.
– Ojciec darzy cię takim szacunkiem.
Jaki użytek powinienem zrobić z tego szacunku?
– Wszystkie najstarsze, najgłębsze, najgorsze uprzedzenia seksualne są mobilizowane przeciw ko mnie.
– Bóg jeden wie, co dzieje się w jego głowie – rzekł Sammler. – Być może jest to tylko jedno z wielu cierpień.
– Powiedział mi okrutne rzeczy.
– Ten meksykański epizod nie jest pierwszy – rzekł Sammler. – Twój ojciec z pewnością zawsze o wszystkim wiedział. Miał nadzieję, że wyjdziesz za Horrickera i skończysz te seksualne niedorzeczności.
– Zobaczę, czy się obudził powiedziała Angela, wstając. Jej miękkie i ciężkie ciało odziane było w jeden ze swoich kostiumów. Jej nogi, odsłonięte aż po ostatnią ćwiartkę uda, były naprawdę bardzo mocne, prawie niezgrabne. Jej twarz była w tym momencie blada jak u niemowlęcia i miękka pod skórzaną czapeczką. Kiedy oderwała się od plastikowego siedzenia – a wieczór był dość ciepły – uniósł się zapach. Miała w sobie jednocześnie coś z niskiej komedii i wysokiej powagi. Bogini i doboszka. Wielka Grzesznica! Cóż za udręka dla biednego Elyi. Cóż za przesada w ocenie. Cóż za straszliwa mieszanka uczuć. Angela była niezadowolona z Sammlera. Odeszła.
Kiedy odchodziła, przypomniał sobie, gdzie ostatnio widział taką czapeczkę. To było w Izraelu – podczas wojny sześciodniowej, którą oglądał.
Oglądał.
To było niemal tak, jakby uczestniczył w spektaklu – pośród innych widzów. Był jednym z grupy dziennikarzy przybyłych szybkimi samochodami na miejsce przed górą Hermon, gdzie toczyła się bitwa czołgów, i obserwujących walkę w dole. W płaskiej dolinie poniżej, jak w vistavision. W miejscu, gdzie stali, pan Sammler i pozostali – izraelscy oficerowie prasowi i dziennikarze – byli dość bezpieczni. Bitwa toczyła się o trzy kilometry albo więcej od nich. Kolumny czołgów manewrowały wśród kurzu. Bomby sypały się z samolotów maleńkich jak owady. Widziało się skrzydła, kiedy obracały się w świetle, a potem słychać było detonacje i na krótko wznosiły się pióropusze dymu. Z oddali dobiegał odgłos pojazdów – gąsienice czołgów. Słyszało się nikłe odgłosy wojenne. Potem na pełnym gazie nadjechały następne samochody, dołączyły do grupy i wyskoczyli z nich fotoreporterzy. Byli to Włosi, paparazzi, jak ktoś wyjaśnił, i przywieźli ze sobą trzy modnie ubrane dziewczęta. Dziewczęta te wyglądały, jakby pojawiły się prosto z Carnaby Street albo z King’s Road w swoich sznurowanych botkach, spódniczkach mini i sztucznych rzęsach. Rzeczywiście były to Angielki, bo pan Sammler słyszał, jak rozmawiają, i jedna z nich miała taką samą czapeczkę, jaką nosiła Angela, w pepitę. Młode damy nie miały pojęcia, gdzie się znajdują i o co w tym wszystkim chodzi, kłóciły się wcześniej ze swoimi kochankami, którzy leżeli teraz na drodze brzuchem do ziemi. Fotografując bitwę, z koszulami łopoczącymi na plecach. Dziewczęta były złe. Zostały zapewne zabrane z Via Veneta, nie wiedząc dobrze, dokąd odrzutowiec leci. Potem szwajcarski korespondent, nagi do pasa, krótkonogi, lecz muskularny, z kędzierzawą blond bródką i piersią obwieszoną aparatami fotograficznymi, zaczął się uskarżać izraelskiemu kapitanowi, że jest niewłaściwe, by te dziewczęta znajdowały się na froncie. Sammler słyszał, jak wyraża swój protest przez popsute, drobne zęby. Miejsce, gdzie stali, zostało wcześniej zbombardowane. Nie sposób było zrozumieć dlaczego. Wydawał się nie istnieć po temu żaden militarny powód. Lecz teren pełen był wielkich lejów, wciąż jeszcze czarnych od świeżej sadzy bomb.
– Niech pan przynajmniej umieści je w tych dołach – nalegał Szwajcar.
– Co?
– W dołach, dołach. Może nadlecieć następny pocisk. Nie można pozwolić, żeby tak chodziły po drodze. Nie można, nie rozumie pan? – Był nieznośnym małym człowieczkiem. Te dziewczę ta w kostiumach rujnowały jego wojnę. Izraelski oficer ustąpił. Polecił dziewczętom wejść do wypalonych lejów. Potem widać było jedynie ich głowy i ramiona. Jeszcze nie całkiem zapomniały ze strachu o swoim gniewie, ale niewiele im do tego brakowało. Były teraz nieco oszołomione, w barwach wielkiej kochliwości, jedna zaczęła trochę chlipać, a inna puchnąć i czerwienieć na twarzy. Stając się kobietą w średnim wieku – posługaczką. Wokół dziewcząt wznosiły się koronki połyskującej czerni, lśniąca jak kordyt trawa.
Wydarzały się inne, równie zadziwiające rzeczy. Był tam ksiądz Newell, korespondent jezuita. Nosił kompletny mundur połowy z wietnamskiej dżungli – żółto–czamo–zielone plamy i prążki kamuflażu. Był wysłannikiem gazety z Tulsy w stanie Oklahoma, a może było to Lincoln w stanie Nebraska? Sammler wciąż był mu winien dziesięć dolarów, swoją część należności za taksówkę, którą wynajęli w Tel Awiwie, żeby pojechać na front syryjski. Ale nie miał adresu księdza Newella. Mógł bardziej się postarać o jego uzyskanie. W drodze powrotnej z południowo–wschodniej Azji ksiądz przebywał jako turysta w Atenach i oglądał Akropol, kiedy usłyszał o walkach i natychmiast pojechał. Wielkie buty z dżungli były obszerne jak kalosze. Ksiądz Newell pocił się w swoim zielonym mundurze polowym. Miał włosy krótko ostrzyżone w stylu marines, oczy również zielone, a policzki we wspaniałym kolorze surowego mięsa. W dole pędziły czołgi i znad ziemi unosiły się żółte kłęby dymu. Docierało do nich niewiele odgłosów.
Pan Sammler siedzący w poczekalni poruszył się teraz i wstał. Wallace, wchodzący z ogólnego oświetlenia korytarza w światło lampy pokoju odwiedzin, już do niego mówił:
– Angela mi powiedziała, że ojciec śpi. Pewnie nie miałeś okazji porozmawiać z nim o strychu?
– Nie miałem.
Wallace nie był sam. Wszedł za nim Eisen.
Wallace i Eisen znali się. Jak dobrze? Ciekawe pytanie. Ale w każdym razie dość długo. Poznali się, kiedy Wallace, po swojej próbie odbycia konnej podróży po Azji Środkowej i aresztowaniu przez władze rosyjskie, odwiedził Izrael i zatrzymał się u kuzyna Eisena. Wallace poczynił wówczas całą serię notatek (od razu zabierając się do roboty) do eseju mającego wykazać, że modernizacja, jaką Izrael wprowadza na Bliskim Wschodzie, jest zdecydowanie zbyt szybka dla Arabów. Szkodliwa. Wallace musiał oczywiście przeciwstawiać się syjonizmowi Elyi. Ale Eisen, niczego nie rozumiejący, nieświadomy nagłej namiętności Wallace’a (wkrótce mającej przeminąć) do kultury arabskiej, przynosił mu do łóżka kawę, kiedy on pracował. Bo Wallace dopiero co wyszedł z sowieckiego więzienia, dzięki Grunerowi i senatorowi Javitsowi, a Eisen wiedział, co oznacza znaleźć się w rosyjskich rękach. Kazał Wallace’owi odpoczywać, usługiwał mu. Nauczył się szybko poruszać na swoich okaleczonych nogach. Zręczna adaptacja. W Hajfie szuranie jego pozbawionych palców stóp niemal doprowadzało Sammlera do szału. Nie byłby w stanie znieść dwóch godzin sam na sam z przystojnym, kędzierzawym, uśmiechniętym Eisenem. Lecz Wallace, ze swoimi oczami o wielkich oczodołach i długi mi nogami, wyciągając w łóżku chude, owłosione ramię i – bez patrzenia – odbierając drżącymi palcami kawę, wylegiwał się dziesięć dni w łóżku Eisena po więzieniach sowieckiej Armenii. Rosjanie wysłali go do Turcji. Z Turcji pojechał do Aten. Z Aten, jak później jezuita Newell, poleciał do Izraela. Czule i z oddaniem Eisen mu usługiwał.
– Ach, otóż i mój teść.
Czy Eisen poczerwieniał z radości na jego widok, czy też dlatego, że samo wydarzenie (Eisen po raz pierwszy w Nowym Jorku) było takie wspaniałe? Był wesoły, lecz sztywny, gdyż jego nowe amerykańskie ubranie piło go pod pachami i w kroku. Wallace musiał go zabrać do jednego z tych ohydnych sklepów z męską modą, na przykład do Bameya. Być może do jednego z uniseksowych magazynów. Szaleniec miał na sobie karmazynową koszulę z krawatem w daktylowym kolorze, szerokim jak język wołu. Smutek jego nigdy nie ustającego śmiechu, blask jego wspaniałych zębów, nie naruszonych przez oblężenie Stalingradu i nie nadwerężonych przez okres głodu, kiedy kuśtykał przez Karpaty i Alpy. Takie zęby zasługiwały na zdrowszą głowę.
– Jak miło cię tu spotkać – rzekł Eisen do Sammlera po rosyjsku.
Sammler odpowiedział po polsku: – Jak się masz, Eisen?
– Nie chciałeś mnie odwiedzić w moim kraju, więc przyjechałem odwiedzić cię w twoim – powiedział Eisen.
W tej wymówce, swojskim i tradycyjnym żydowskim wstępie do rozmowy, był przynajmniej ślad normalności. Niczego takiego w następnym zdaniu: – Przyjechałem do Ameryki, żeby rozpocząć nową karierę. – Słowem, którego użył, było karjera. Ubrany w obcisłe i wąskie szare dżinsowe rzeczy, najwyraźniej stare zapasy z okresu Ivy League, które mu na siłę wciśnięto, w kolorach fuksyny, śliwki daktylowej i pomidorów (czerwone buty z Chelsea sięgające do kostek), z nie przyciętymi lokami stapiającymi głowę i ramiona i brutalnie eliminującymi szyję, w oczywisty sposób sprawiał sobie nowy wizerunek, rewidując koncepcję własnej osoby. Już nie ofiara Hitlera i Stalina, zagłodzona na szkielet i pozostawiona na izraelskim piasku, z wszami, obłędem i gorączką jako jedynym majątkiem, zabrana z internowania na Cyprze, nauczona języka i zawodu. Ale nie można było nakazać powrotowi do zdrowia zatrzymać się w odpowiednim miejscu. Eisen posunął się dalej i został artystą. Dźwigając się z nicości, zbędności, z pozycji czegoś, co czekało na zaszlachtowanie narzędziem do kopania (Eisen mówił, że obserwował to przed ucieczką z obszaru pod okupacją hitlerowską do strefy rosyjskiej – ludziom zbyt mało znaczącym, by marnować na nich kule, roztrzaskiwano głowy łopatą); lecz dźwigając się i dźwigając do wyżyn panowania nad światem. Za sprawą boskości sztuki. Przemawiając w natchnionym stanie do ludzkości. Czyniąc znaki w uniwersalnym języku naładowanych energią barwników. Hura, Eisen latający ze szczytu na szczyt! Mimo że jego kolory były bardziej szare niż łupek, czarniejsze od węgla, czerwiejsze niż choroba, a jego studia z życia podwójnie martwe, autobus, który przywiózł go z lotniska Kennedy’ego, był limuzyną, autostrady witały go jak sławnego astronautę i wychodził naprzeciw swej karierze z wilgotnymi, śmiejącymi się zębami, w pełnej desperacji ekstazie. (Do pary z rosyjską karierą potrzebny był rosyjski ekstassl).
On i Wallace robili już wspólne interesy. Eisen projektował szyldziki na drzewa i krzewy. Pokazali Sammlerowi próbne karty: QUERCUS i ULMUS wypisane grubymi i rozmazanymi literami w gotyckiej czerni. Inne plakietki, wypisane zagranicznym pismem pochyłym, jakiego Eisen nauczył się w gimnazjum, były porządniejsze. Biedny Eisen był uczniem, kiedy wybuchła wojna, i nie miał wyższego wykształcenia. Sammler dokonał wysiłku, żeby powiedzieć coś stosownego i nieszkodliwego, chociaż jego odrazę budziło wszystko, co Eisen nanosił na papier.
– Tu i ówdzie trzeba je będzie przerobić – powiedział Wallace. – Ale sam pomysł jest zadziwiąjąco trafny. Jak na nowicjusza, rozumiesz?
– Więc naprawdę zamierzasz zaangażować się w ten interes?
Wallace odpowiedział stanowczo, a nawet z lekkim szyderstwem (które uformowało się wokół dołeczka na policzku) z wątpliwości starszego pana:
– Naturalnie, że naprawdę, wujku. Już jutro zamierzam wypróbować kilka samolotów, w Westchester. Wracam dziś wieczór i spędzę noc w starym domu.
– Czy twoja licencja pilota jest jeszcze ważna?
– Oczywiście, że ważna.
– No cóż, to musi być przyjemne, podniecające uczucie: nowe przedsięwzięcie, z przyjaciółmi i krewnymi. Co tam masz, Eisen?
Na sznurkach okręconych wokół nadgarstka Eisena wisiała ciężka zielona bajowa torba. – Tutaj? Przywiozłem swoje prace w innym środku wyrazu – odparł Eisen. Z brzękiem postawił ciężar na szklanymi blacie stołu; torba rozchyliła się.
– Zrobiłeś przyciski do papieru?
– To nie są przyciski do papieru. Można by ich używać do tego celu, teściu, ale są to medaliony. Nie można było urazić Eisena, tak wielką przyjemność sprawiały mu własne dokonania. Jakby wdychał jakiś rzadki aromat, zaczął przymykać oczy i ukazywać te niezrównane kości, swoje zęby, przygładzając obiema rękami kędziory na uszach. – Wynalazłem nowy proces w odlewni – powiedział. Zaczął wyjaśniać technicznym rosyjskim, lecz Sammler rzekł: – Nie nadążam, Eisen. Nie znam tego słownictwa.
Metal wyglądał surowo, po części był brązowy, lecz również bladożółty, zabarwiony siarczkami jak piryt. I Eisen wykonał tradycyjne gwiazdy Dawida, wieloramienne kandelabry, zwoje Tory i rogi baranie albo płonące inskrypcje hebrajskie: Nachamu! „Otuchy!” Albo rozkaz udzielony przez Boga Jozuemu: Hazak! Z pewnym zainteresowaniem Sammler przyglądał się, jak te toporne, niedorzeczne obiekty są wykładane na stół. Po każdym pauza, podczas której obserwowano uważnie twarz konesera, szukając na niej pięknej, niewątpliwie należnej reakcji. Te żelazne piryty, których miejsce było na dnie Morza Martwego.
– A co to jest, Eisen, czołg, jak sądzę, czołg Shermana?
– Metafora czołgu. Nic w mojej twórczości nie jest dosłowne.
– Nikt już nie ogranicza się do zwykłych halucynacji – powiedział pan Sammler po polsku. Uwaga pozostała nie zauważona.
– Czy nie powinny być bardziej wygładzone? m- zapytał Wallace. – I co to za słowo?
– Hazak, hazak – powiedział Sammler. Rozkaz, jakiego Bóg udzielił Jozuemu pod Jerycho. „Umocnij się”.
– Hazak, v’ematz – rzekł Eisen.
– Tak, no cóż... Dlaczego Bóg przemawia takim komicznym językiem?
– Przyniosłem te medaliony, żeby pokazać je kuzynowi Elyi.
– Nonsens! odparł Sammler: – Elya jest chory. Nie może podnosić takiego surowego, cięż kiego metalu.
– Nie, nie, będę mu je pokazywał jeden po drugim. Chcę, żeby zobaczył, co osiągnąłem. Dwadzieścia pięć lat temu przyjechałem do Erecu jako złamany człowiek. Ale nie chciałem umierać. Nie mogłem zamknąć oczu – nie zanim dokonam czegoś jako człowiek, czegoś ważnego, pięknego.
Sammler powstrzymał się od komentarza. W końcu jego serce nie tak trudno było poruszyć. Co więcej, był wychowany w starej szkole uprzejmości. Niemal tak samo, jak kobiety wychowywane były niegdyś do czystości. Dobrze wyćwiczony w pomrukach nad śmieciami, jakie Shula wynajdywała w koszach na odpadki, wydał z siebie niezbędne dźwięki i wykonał stosowne gesty, po czym powtórzył jednak, że Elya jest bardzo chory. Te medaliony mogłyby go zmęczyć.
– Jestem innego zdania – rzekł Eisen. – Przeciwnie. Jak sztuka może zaszkodzić? – Zaczął wkładać pobrzękujące przedmioty z powrotem do bajowej torby.
W tym samym momencie Wallace powiedział do kogoś za plecami Sammlera: Tak, jest. – Weszła prywatna pielęgniarka.
– Kto jest?
– Ty, wujku. To właśnie jest pan Sammler.
– Czy Elya chce mnie widzieć?
Jest pan proszony do telefonu. To pan jest wuj Sammler?
– Słucham? Jestem Artur Sammler.
– Dzwoni pani Arkin. Prosi, żeby pan za dzwonił do domu.
– Ach, Margotte. Czy zadzwoniła do pokoju Elyi? Mam nadzieję, że go nie obudziła.
– Telefon był na piętro, nie do pokoju.
– Dziękuję. Ach tak, gdzie jest automat?
– Potrzebujesz monet, wujku? – Sammler wziął dwie ciepłe monety z dłoni Wallace’a. Wallace ściskał wcześniej pieniądze w garści.
Margotte ogromnie starała się mówić mocnym głosem:
– Wujek? Więc słuchaj. Gdzie zostawiłeś rękopis doktora Lala?
– Zostawiłem go na moim biurku.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście, że jestem pewien. Na biurku.
– Czy nie mogłeś go zostawić w żadnym innym miejscu? Wiem, że nie jesteś roztargniony, ale napięcie jest takie wielkie.
– Nie ma go na biurku? Czy doktor Lal jest z tobą?
– Posadziłam go w bawialni.
– Wśród doniczek z ziemią. Co ten Lal musi sobie myśleć!
– I wie, że go nie ma?
– Nie bardzo mogłam go okłamywać. Musiałam mu powiedzieć. Chciał tutaj na ciebie czekać. Oczywiście przyjechaliśmy pędem z Butler Hall. Był taki niecierpliwy.
– No, no, Margotte, nie wolno nam tracić głowy.
– Jest taki przygnębiony. Naprawdę, wujku, nikomu nie wolno narażać kogoś innego na takie rzeczy.
– Przeproś doktora Lala w moim imieniu. Ubolewam nad tym bardziej, niż jestem w stanie wyrazić... Potrafię sobie wyobrazić, jaki jest zawiedziony. Ale, Margotte, tylko jedna osoba na świecie mogła wziąć ten notatnik. Musisz się do wiedzieć u windziarza. Czy była tam Shula?
Rodriguez wpuszcza ją jako członka rodziny. Ona jest członkiem rodziny. Rodriguez miał olbrzymie kółko na klucze, prawdziwą obręcz. W razie potrzeby zdejmował je z gwoździa na ścianie piwnicy.
– Doprawdy, głupota Shuli jest nieznośna. Wszystko ma swoje granice. Byłem dla niej zbyt wyrozumiały. Co za okropny wstyd. Być ojcem wariatki, która urządza zasadzki na tego biedne go Hindusa. Rozmawiałaś z Rodriguezem?
– To była Shula.
– Ach.
– Doktor Lal otrzymał raport od detektywa, który odwiedził ją dzisiaj w południe. Mam wrażenie, że ten człowiek jej groził.
– Tego się obawiałem.
– Powiedział, że rękopis musi się odnaleźć do dziesiątej jutro rano; inaczej przyjdzie z nakazem.
– Rewizji? Aresztowania?
– Nie wiem. Doktor Lal również nie. Ale Shula bardzo się przejęła. Powiedziała, że pójdzie do swojego kapłana. Pójdzie do księdza Roblesa i poskarży się Kościołowi.
– Margotte, lepiej sprawdź u tego księdza. Nakaz rewizji w tamtym mieszkaniu? Od dwunastu lat wypełnia go śmieciami. Jeśli policjanci położą gdzieś czapki, już nigdy ich nie znajdą. Ale wydaje mi się, że pojechała do New Rochelle.
– Tak sądzisz?
– Jeśli nie ma jej u księdza Roblesa, to jest tam. – Sammler znał jej zwyczaje; znał je tak, jak Eskimosi znają zwyczaje fok, ich otwory oddechowe. – Ona mnie teraz osłania, ponieważ skradziona własność jest w moich rękach. Musiała się okropnie przestraszyć tego detektywa, biedactwo, a potem czekała, aż oboje wyjdziemy z domu. – Szpiegując pod drzwiami jak tamten czarny mężczyzna. Czując, że ojciec nie umieszcza jej w rzędzie swoich najważniejszych trosk. Zdecydowana odzyskać status najwyższego priorytetu. – Pozwoliłem jej zabrnąć za daleko z tym Wellsowskim absurdem. A teraz ktoś z tego powodu cierpi.
Ten nieszczęsny Lal, który już wcześniej musiał mieć dosyć Ziemi, skoro wiązał takie nadzieje z Księżycem.
I po części miał rację, gdyż ludzkość wciąż na nowo wyczyniała te same sztuczki. Stary komiczno–łzawy kram. Związki emocjonalne. Pragnienia, których nie można było z pożytkiem zaspokoić. Wciąż na nowo, usiłując uwolnić i opróżnić pierś z pewnych okrzyków, z pewnych żarliwości. Jaki pozytywny bilans był możliwy? Czy ta pełna namiętności walka była całkowicie bezużyteczna? Była bankiem energii również dla szlachetnych celów. Szczekanie, syczenie, małpie trajkotanie i plucie. Ale bywały okresy, kiedy Miłość wydawała się wielkim architektem życia. Czyż nie? Nawet głupota mogła czasami zostać ukuta w złociste tło dla wspaniałych czynów. Czyż nie? Ale czy istniały prawdziwe lekarstwa na te słabości i uporczywe choroby? Czasami sama idea lekarstw wydawała się Sammlerowi bardzo szkodliwa. Co było leczone? Można było inaczej uporządkować, można było zorkiestrować chaos. Ale uleczyć? Nonsens. Zamień Grzech na Chorobę, prosta zamiana słów (Feffer miał rację), a wówczas oświeceni doktorzy zlikwidują chorobę. Och tak! A zatem filozofowie, ludzie nauki, o znakomitej inteligencji, rozumiejący to coraz wyraźniej, są zmuszeni zabiegać o rozwód ze wszystkimi tymi ludzkimi stanami. Potem wystrzeliwują w przestrzeń, w stronę Księżyca, swoje latające stawonogie żelastwo.
– Pojadę z Wallace’em do New Rochelle – powiedział Sammler. – Ona na pewno tam jest. Oczywiście sprawdzimy u księdza Roblesa. Czy nie wie, gdzie ona jest... Oddzwonię do cie bie.
Odczuwał pewną solidarność z Margotte, ponieważ nie była Amerykanką. Przed nią nie musiał ukrywać swego (zagranicznego) upokorzenia. A ona wykazała delikatność, pamiętając, żeby nie dzwonić do pokoju Elyi.
– Co mam zrobić z doktorem Lałem?
– Przeproś go – odparł. – Uspokój. Pociesz go, Margotte. Powiedz mu, że jestem pewien, iż rękopis jest bezpieczny. Wytłumacz szacunek Shuli dla słowa pisanego. I poproś, żeby nie mieszał do tego detektywów.
– Poczekaj chwilę. Jest tutaj. Chciałby ci coś powiedzieć.
W słuchawce rozległ się ciepły orientalny głos.
– Czy to pan Sammler?
– Tak.
– Tu doktor Lal. To druga kradzież. Nie zdołam już znieść wiele więcej. Ponieważ pani Arkin zaapelowała o cierpliwość, mogę jeszcze odrobinę poczekać. Ale bardzo niedługo. Później będę zmuszony zwrócić się do policji o zatrzymanie pańskiej córki.
– Gdyby tylko posadzenie jej za kratkami cokolwiek pomogło! Proszę mi wierzyć, jest mi bardziej przykro, niż potrafię wyrazić. Ale jestem całkowicie pewien, że rękopis jest bezpieczny. Jeśli dobrze rozumiem, nie posiada pan innego egzemplarza.
– Trzy lata pracy.
– To bardzo przykre. Miałem nadzieję, że nie zajęło to więcej niż pół roku. Ale potrafię sobie wyobrazić, jak wielu starannych przygotowań to wymagało. – Normalnie Sammler wystrzegał się pochlebstw, ale tym razem nie miał wyboru. Na czarnym aparacie przy jego uchu pojawiła się wilgoć, a na policzku odcisnął się czerwony ślad. Powiedział: – Praca jest znakomita.
– Miło mi, że tak pan uważa. Niech pan sam osądzi, jak bardzo jestem tym poruszony.
– Potrafię osądzić. Każdy może schwycić każdego i zakręcić nim jak frygą. Najgorsi potrafią zmusić najszlachetniejszych do tańca. Mędrcy muszą się kręcić w koło z podrygującymi głupca mi. – Proszę spróbować zbytnio się nie niepokoić, drogi panie. Jestem w stanie odzyskać pański rękopis i zrobię to jeszcze dzisiejszego wieczoru. Nie dość często stosuję swój autorytet. Niech mi pan wierzy, potrafię zapanować nad swoją córką i zrobię to.
– Miałem nadzieję opublikować to przed pierwszym lądowaniem na Księżycu – rzekł Lal. – Może pan sobie wyobrazić, ile ukaże się kiepskich paperbacków. Mącących ludziom w głowach. Efekciarskich.
– Oczywiście. – Sammler wyczuwał, że ten Hindus, przypuszczalnie nie wolny od namiętności, opierający się wielkiej presji wewnętrznej, zachowuje się mimo wszystko przyzwoicie, mając na względzie kruchość starego człowieka, drażliwość sytuacji. Pomyślał: Ten facet jest dżentelmenem. Pochylając głowę w dźwiękoszczelnej metalowej wnęce z nakrapianym tworzywem izolacji, Sammler uległ pokusie orientalnej sugestii:
– Oby słońce rozjaśniało pańską twarz. Jeszcze przez wiele lat wyróżniało pana spośród tłumu (zawsze wyobrażał sobie Hindusów w tłumie: jak rojące się od makreli morze) Sammler po stanowił sobie, że Shula nigdy już nie zrani nikogo poza nim samym. On musiał to znosić, ale nikt poza nim.
– Będę ciekaw pańskich uwag o moim eseju.
– Oczywiście – odparł Sammler – przeprowadzimy na jego temat długą rozmowę. Proszę czuwać przy telefonie. Zadzwonię do pana, kiedy tylko będę coś wiedział. Dziękuję za wyrozumiałość dla mnie.
Obaj rozmówcy odłożyli słuchawkę.
– Wallace – powiedział Sammler – chyba pojadę z tobą do New Rochelle.
–Naprawdę? Więc ojciec powiedział coś o strychu?
– To nie ma nic wspólnego ze strychem.
– Więc po co? Czy ma to jakiś związek z Shulą? Musi mieć.
– Tak, rzeczywiście. Z Shulą. Czy możemy wkrótce wyruszać?
– Emil stoi z rollsem na dole. Powinniśmy z niego korzystać, dopóki jeszcze możemy. Co Shula knuje? Dzwoniła do mnie.
– Kiedy?
– Niedawno. Chciała coś umieścić w ściennym sejfie ojca. Pytała, czy znam kombinację. Naturalnie nie mogłem powiedzieć, że ją znam. Nie powinienem jej znać.
– Skąd dzwoniła?
– Nie pytałem. Na pewno widziałeś, jak Shula szepce do kwiatów w ogrodzie – powiedział Wallace.
Wallace nie był spostrzegawczy i niezbyt interesował się zachowaniem innych. Ale z tego właśnie powodu bardzo sobie cenił rzeczy, które zauważył. To, co zauważył, sprawiało mu rozkosz. Zawsze był miły i ciepły w stosunku do Shuli.
– W jakim języku z nimi rozmawia? Po polsku?
– W języku schizofrenii, najprawdopodobniej.
– Czytałem jej kiedyś Alicję w krainie czarów. O mówiących kwiatach. Ogrodzie żywych kwiatów.
Sammler otworzył drzwi do pacjenta i zobaczył go siedzącego w łóżku, samego. Doktor Gruner w swoich wielkich czarnych okularach, czytał, albo próbował czytać, jakąś umowę albo dokument prawniczy. Czasem mawiał, że powinien być adwokatem, a nie lekarzem. Studia medyczne nie były jego wyborem, lecz jego matki. Z własnej nieprzymuszonej woli przypuszczalnie zrobił niewiele. Wystarczyło pomyśleć o jego żonie.
– Wejdź, wujku, i zamknij drzwi. Pogadajmy sobie jak dwaj ojcowie. Nie chcę widzieć dziś wieczór dzieci.
– Rozumiem to uczucie – rzekł Sammler. – Często je miałem.
– Bardzo mi przykro z powodu Shuli, biedna kobieta. Ale ona jest tylko postrzelona. Moja córka to brudna dziwka.
– Inne pokolenie, inne pokolenie.
– I mój syn, kretyn z wysokim ilorazem inteligencji.
– Może jeszcze pójdzie po rozum do głowy, Elya.
– Nie wierzysz w to nawet przez chwilę, wujku. Co, odrobienie strat w ostatniej rundzie? Zadaję sobie pytanie, na czym strawiłem tyle lat życia. Musiałem wierzyć w to, co mówiła mi Ameryka. Płaciłem za to, co najlepsze. Nigdy nie podejrzewałem, że nie dostaję tego, co najlepsze.
Gdyby Elya mówił w podnieceniu, Sammler usiłowałby go uspokoić. Mówił jednak rzeczowo i wydawał się zupełnie opanowany. W okularach wyglądał szczególnie roztropnie. Jak przewodniczący komisji senackiej, który słucha skandalicznego zeznania, nie tracąc zimnej krwi.
– Gdzie jest Angela?
– Poszła popłakać do damskiej toalety, jak mi się zdaje. Jeśli nie robi minety pielęgniarzowi albo nie uprawia seksu grupowego. Kiedy znika za rogiem, nigdy nie wiadomo.
– Och, to okropne. Nie powinniście się kłócić.
– Nie kłócę się. Po prostu stawiam spra wę jasno, mówię, jak jest. Sądziłem, że ten Horricker ożeni się z nią, ale teraz już tego nie zrobi.
– Czy to pewne?
– Mówiła ci, co wydarzyło się w Meksyku?
– Nie w szczegółach.
– To nawet lepiej, że nie znasz szczegółów. Twój dowcip trafił w dziesiątkę, ten o stole bilardowym w piekle, o czymś zielonym w upalnym miejscu.
– To nie było wymierzone w Angelę.
– Oczywiście wiedziałem, że moja córka z dwudziestoma pięcioma tysiącami wolnych od podatku dolarów musi sobie używać. Spodziewałem się tego i dopóki zachowywała się dojrzale i rozsądnie, nie miałem obiekcji. Wszystko teoretycznie jest w porządku. Człowiek używa słowa „dojrzały” i „rozsądny” i czuje się uspokojony. Ale potem przygląda się z bliska i widzi coś innego. Widzi kobietę, która robiła to na zbyt wiele sposobów ze zbyt wieloma mężczyznami. Teraz już pewnie nie zna nawet imienia mężczyzny między swoimi nogami. A wygląda... Jej oczy , ma skurwione oczy.
– Przykro mi.
Coś bardzo dziwnego w wyrazie twarzy Elyi. Gdzieś blisko były łzy, lecz godność nie pozwalała na nie. Może była to samodyscyplina, a nie godność. Ale nie pokazały się. Zostały skierowane na inny tor, wchłonięte w system. Zostały stłumione, przetworzone na tony. Były obecne w głosie, w kolorze skóry, w światełkach oczu.
– Muszę iść, Elya. Zabiorę ze sobą Wallace’a. Przyjdę znowu jutro.
V
Emil w rolls–roysie mógł wieść godne pozazdroszczenia życie. Srebrzysta limuzyna była jego kurkiem. Miał całą tę moc do odkręcenia. Znajdował się również poza żałosną, nerwową rywalizacją, niechęcią, nienawiścią i wojną podjazdową zwyczajnych kierowców pomniejszych aut. Parkując na drugiego, nie był nagabywany przez policję. Kiedy stał przy wspaniałej limuzynie, jego pośladki, wydłużone w linii prostej ku dołowi przez bryczesy liberii, znajdowały się bliżej ziemi niż u większości ludzi. Wydawał się posiadać spokojne, poważne usposobienie; głębokie bruzdy na twarzy, zawinięte do wewnątrz wargi, które nigdy nie odsłaniały zębów, rozdzielone pośrodku włosy, opadające jak kaptur na uszy, mięsisty nos a la Savonarola. Rolls wciąż miał na tablicach rejestracyjnych znaki lekarskie.
– Emil był szoferem u Costella i Lucky’ego Luciano – powiedział Wallace, uśmiechając się.
W świetle wyściełanego szarego wnętrza widoczne były punkciki zarostu na twarzy Wallace’a. Wielkie ciemne oczy w szerokich oczodołach pałały chęcią dostarczenia uprzejmej rozrywki. Gdy się zważyło, jak głęboko Wallace był zaabsorbowany i pochłonięty przez interesy, problemy własnego charakteru, przez śmierć, dostrzegało się, jakie było to wielkoduszne i trudne – jak wiele wymagało samozaparcia, jakiego wysiłku i gwałtu na samym sobie. Wywołanie na twarzy miłego uśmiechu dla starego wujka.
– Luciano? Przyjaciel Elyi? Tak. Mafijny prominent. Angela o nim wspominała.
– Powiązania z odległej przeszłości.
Wyjechali na West Side Highway biegnącą wzdłuż Hudsonu. Była tam woda – jakże piękna, nieczysta, podstępna! – a tam krzaki i drzewa, zasłona dla seksualnej przemocy, napadów z nożem w ręku, pobić i morderstw. Na wodzie, łagodne i przyjemnie lśniące, połyskiwało światło mostów i światło księżyca. A gdybyśmy oderwali się od tego wszystkiego i zanieśli ludzkie życie w przestrzeń? Pan Sammler gotów był wierzyć, że mogłoby to mieć otrzeźwiający wpływ na gatunek, w tym momencie znajdujący się w stanie nadzwyczajnego wzburzenia. Przemoc mogłaby osłabnąć, wzniosłe idee odzyskać znaczenie. Gdybyśmy tylko wyzwolili się z tellurycznych uwarunkowań.
W rollsie znajdował się ładny barek; miał małe światełko w wyłożonej lustrami szafce. Wallace zaproponował starszemu panu alkohol albo lemoniadę, ale on nie miał na nic ochoty. Trzymając parasol między wysokimi kolanami, dokonywał przeglądu pewnych faktów. Podróże w przestrzeni kosmicznej stały się możliwe dzięki współpracy ekspertów. Tymczasem na ziemi drażliwa ignorancja wciąż marzyła o tym, aby być czymś osobnym i „całym”. „Całość”? Jaka „całość”? Dziecinne wyobrażenie. Prowadziło do tego całego szaleństwa, obłąkanych religii, LSD, samobójstw, zbrodni.
Zamknął oczy. Westchnął, usuwając z duszy coś złego i wdychając coś dobrego. Nie, dziękuję, Wallace, nie chcę whisky. Wallace nalał sobie.
W jaki sposób pozbawiony wiedzy niespecjalista mógł posiadać siłę wystarczającą, by stawić czoło tym technicznym cudom, które czyniły go czymś w rodzaju bezrozumnego dzikusa z Kongo? Za sprawą wizji, za sprawą archaicznej, przedpiśmiennej wewnętrznej czystości, za sprawą naturalnej siły stanowiącego szlachetną całość? Dzieci podpalały biblioteki. I wkładały perskie spodnie, zapuszczały bokobrody. To była ich symboliczna całość. Oligarchia techników, inżynierów, ludzi obsługujących wspaniałe maszyny, nieskończenie bardziej wymyślne niż ten samochód, nadejdzie, by rządzić ogromnymi slumsami pełnymi scyganionych niedorostków, znarkotyzowanych, przystrojonych w kwiaty i stanowiących „całość”. Pan Sammler rozumiał, że on sam jest fragmentem. I miał szczęście, że tak było. Pełnia tak samo przerastała jego możliwości, jak wykonanie rolls–royce’a, kawałek po kawałku, własnymi rękami. Więc być może, być może! kolonie na Księżycu zmniejszą tutejszą gorączkę i opuchliznę, a namiętność do nieograniczoności i całości dozna bardziej materialnego uśmierzenia. Ludzkość, pijana przerażeniem, uspokoi się, otrzeźwieje.
Pijana przerażeniem? Tak, i fragmenty (fragment taki jak pan Sammler) rozumiały: ta Ziemia jest grobem, nasze życie zostało jej wypożyczone przez jej żywioły i musiało zostać zwrócone: nadchodził czas, kiedy proste żywioły zdawały się tęsknić za wyzwoleniem ze skomplikowanych form życia, kiedy każdy element każdej komórki mówił: „Dosyć!” Ta planeta była naszą matką i naszym cmentarzem. Nic dziwnego, że duch ludzki pragnął to miejsce opuścić. Opuścić ten płodny brzuch. Opuścić również ten wielki grób. Namiętność do nieskończoności wywołana przez przerażenie, przez timor mortis, wymagała materialnego uśmierzenia. Timor mortis conturbat me. Dies irae. Quid sum miser tunc dicturus.
Księżyc był tego wieczoru tak duży, że przyciągnął spojrzenie Wallace’a pijącego na tylnym siedzeniu, w bezgranicznym luksusie obić i dywanów. Z nogą założoną na nogę, wygodnie oparty, wskazał obok Emila w stronę księżyca ponad gładką jak stół autostradą, na północ od Mostu George’a Washingtona.
– Czyż księżyc nie jest wspaniały? Krążą z bzykiem wokół niego – powiedział.
– Kto?
– Statki kosmiczne. Moduły.
– Ach tak. Piszą o tym w gazetach. Poleciał byś tam?
– Jeszcze jak! Choćby zaraz – odparł Wallace. – w kosmos... w kosmos? Pewnie, że bym poleciał. Z rozkoszą. Zapisałem się już zresztą na listę Pan Arnu.
– Czyją?
– Linii lotniczych. Zdaje mi się, że byłem pięćset dwudziestą osobą, jaka zadzwoniła z prośbą o rezerwację.
– Czy już przyjmują rezerwacje na wycieczki księżycowe?
– Ależ oczywiście. Setki tysięcy ludzi chcą lecieć. Także na Marsa i Wenus, startując z Księżyca.
– Jakie to dziwne.
– Co w tym dziwnego? Że chcą lecieć? To wcale nie jest dziwne. Mówię ci, linie lotnicze otrzymują całe worki zgłoszeń. A ty, wujku, wybrałbyś się?
– Nie.
– Może ze względu na wiek?
– Być może. Nie, moje podróże skończone.
– Ale na Księżyc, wujku! Oczywiście fizycznie nie byłbyś do tego zdolny, ale ktoś taki jak ty? Nie mogę uwierzyć, że osoba twojego pokroju nie paliłaby się do tego, żeby polecieć.
– Na Księżyc? Ależ ja nawet nie chcę jechać do Europy – odparł pan Sammler. – Poza tym, gdybym mógł wybierać, wolałbym dno oceanu. W batyskafie doktora Piccarda. Wydaje się, że jestem raczej człowiekiem głębin niż człowiekiem wysokości. Osobiście nie przepadam za nieskończonością. Ocean, choćby najgłębszy, ma wierzch i dno, podczas gdy niebo nie ma żadnego sufitu. Sądzę, że jestem człowiekiem Wschodu, Wallace. W końcu Żydzi są ludźmi Wschodu. Wystarcza mi, że siedzę tutaj na West Side i przyglądam się, i podziwiam te wspaniałe faustowskie odloty ku innym światom. Osobiście potrzebuję sufitu, chociaż wysokiego. Tak, lubię sufity, i raczej wysokie niż niskie. W literaturze, jak sądzę, istnieją arcydzieła o niskim suficie – Zbrodnia i kara na przykład – i arcydzieła o wysokim suficie, W poszukiwaniu straconego czasu.
Klaustrofobia? Śmierć to zamknięcie.
Wallace, który nie przestawał łagodnie się uśmiechać, był zdecydowanie odmiennego zdania; okazywał jednak taktowne zainteresowanie dla poglądów wujka Sammlera.
– Oczywiście – powiedział – świat wygląda inaczej dla ciebie. Dosłownie. Ze względu na oczy. Czy dobrze widzisz?
– Tylko częściowo. Masz rację.
– A mimo to opisałeś tego Murzyna i jego członek.
– Ach, Feffer ci opowiedział. Twój wspólnik. Powinienem był wiedzieć, że zaraz zacznie to rozpowiadać. Mam nadzieję, że nie mówił poważnie o robieniu zdjęć w autobusie.
– Uważa, że jest w stanie, swoim minoxem. Jest trochę narwany. Zdaje mi się, że kiedy ludzie są młodzi i pełni entuzjazmu, mówi się: „Ach, ten młodzieńczy entuzjazm”, ale kiedy robią się starsi, mówi się po prostu, o tym samym zachowaniu: „Co za wariat”. Był bardzo podekscytowany twoją przygodą. Co właściwie zrobił ten człowiek, wujku? Obnażył się. Spuścił spodnie?
– Nie.
– Rozpiął je. A potem wyciągnął interes. Jak wyglądał? Ciekaw jestem... Czy przyszło mu do głowy, że masz za słaby wzrok, żeby zobaczyć?
– Nie wiem, co mu przyszło do głowy. Nie powiedział.
– No więc, opowiedz mi o jego członku. Nie był zupełnie czarny, tak? Musiał być czekoladowy z fioletowym odcieniem, albo może w kolorze jego dłoni?
Naukowy obiektywizm Wallace’a!
– Naprawdę nie chcę o tym mówić.
– Och, wujku, wyobraź sobie, że jestem zoologiem, który nigdy nie widział żywego kaszalota, a ty oglądałeś Moby Dicka ze statku wielorybniczego. Miał szesnaście, osiemnaście cali?
– Nie potrafię powiedzieć.
– Ile twoim zdaniem mógł ważyć, dwa funty, trzy funty, cztery?
– Nie umiałbym tego ocenić. A ty nie jesteś zoologiem. Dopiero w tej chwili się nim stałeś.
– Nie obrzezany.
– Takie odniosłem wrażenie.
– Ciekaw jestem, czy kobiety naprawdę wolą coś takiego.
– Sądzę, że interesują je jeszcze inne rzeczy.
– Tak twierdzą. Ale wiesz, że nie można im ufać. W końcu są zwierzętami.
– Obecnie istnieje pewien nacisk na zwierzęcość.
– Nikt mnie nie nabierze na śpiewkę o delikatnej, wykwintnej damulce. Kobiety są lubieżne. Są według mnie bardziej wyuzdane od mężczyzn. Z całym szacunkiem dla twojego doświadczenia i wiedzy o życiu, wujku Sammler, to jest dziedzina, w której nie byłbym skłonny wierzyć ci na słowo. Angela zawsze mówiła, że jeżeli mężczyzna ma grubego fiuta... wybacz mi, wujku.
– Angela to być może szczególny przypadek.
– Wolisz myśleć, że odstaje od normy. A jeśli tak nie jest?
– Proszę, zostawmy ten temat, Wallace.
– Nie, to naprawdę zbyt interesujące. I chodzi tu o czysty obiektywizm, a nie o świńską roz mowę. Angela wystawia Whartonowi Horrickerowi dobre świadectwo. Wydaje się, że to zdrowy, mocny chłop. Mówi jednak, że za dużo ćwiczy, jest zbyt muskularny. Trudno liczyć na delikatne uczucia u człowieka mającego ramiona jak stalowe liny i mięśnie klatki piersiowej rozrośnięte od podnoszenia ciężarów. Żelazny człowiek. Ona twierdzi, że przeszkadza to w swobodnym przepływie delikatnych uczuć.
– Nie myślałem o tym.
– Co ona wie o delikatnych uczuciach? Wystarczy jakiś facet między jej nogami – jej kocha nek to Każdy. Nie, Ktokolwiek. Mówi się, że goście, którzy się tak pompują – „byłem słabeuszem ważącym dziewięćdziesiąt funtów” – że tacy goście są narcystycznymi pedałami. Nikogo nie osądzam. Co z tego, jeśli są homoseksualistami? To już nic nie znaczy. Nie uważam, że homoseksualizm to po prostu inny sposób bycia człowiekiem, uważam w istocie, że to choroba. Nie wiem, dlaczego homoseksualiści robią tyle hałasu i ogłaszają się za takich normalnych. Takich dżentelmenów. Oczywiście mogą wskazywać na nas – a my również nie jesteśmy tacy wspaniali. Sądzę, że ta koniunktura na cioty została spowodowana przez nowoczesny sposób prowadzenia wojny. To jeden z wyników roku 1914, tej rzezi w okopach. Mężczyźni byli rozrywani na strzępy. Zdecydowanie zdrowiej było być kobietą niż mężczyzną. Lepiej było być dzieckiem. Najlepiej ze wszystkiego jest być artystą łączącym w sobie dziecko, kobietę albo derwisza... czy rzeczywiście chodziło mi o derwisza? Szamana? Przypuszczalnie chodziło mi o nekromantę. Plus milionera. Tylu milionerów pragnie być artystą albo dzieckiem, albo kobietą i nekromantą. O czym to ja mówiłem? Aha, o Horrickerze. Mówiłem, że pomimo całej tej kulturystyki i podnoszenia ciężarów nie jest pedałem. Ale że posiada fantastyczne wyobrażenia o męskiej sile. Człowiek z determinacją pracujący nad sobą. Zadanie Angeli zdawało się polegać na tym, żeby przytrzeć mu trochę rogów. Dzisiaj maże się z jego powodu, ale jest łajdaczką i jutro nie będzie o nim pamiętać. Uważam, że moja siostra jest świnią. Jeśli on ma za dużo mięśni, to ona ma za dużo tłuszczu. A czy tłusty biust nie hamuje przepływu delikatnych uczuć? Co przed chwilą powiedziałeś?
– Ani słowa.
– Czasami w nocy, tuż przed zaśnięciem, dokonuję przeglądu całej listy ludzi i nazywam ich wszystkich świniami. Uważam, że to znakomita terapia. Oczyszczam umysł na noc. Gdybyś był w pokoju, słyszałbyś tylko, jak mówię: „Świnia, Świnia, Świnia!” Nie nazwiska. Każde nazwisko jest tylko pomyślane. Nie zgadzasz się ze mną, że do jutra zapomni o Horrickerze?
– Myślę, że to możliwe. Ale mam przeświadczenie, że nie jest specjalnie zagubiona.
– Ona należy do typu dominujących kobiet, femme fatale. Każdy mit ma swoich naturalnych wrogów. Wrogiem mitu wybitnego mężczyzny jest femme fatale. Między tymi udami wyobrażenie mężczyzny o samym sobie zostaje po prostu zamordowane. Jeśli uważa się on za kogoś tak specjalnego, to ona już mu pokaże. Nikt nie jest taki specjalny. Angela uosabia realizm rasy, który zawsze wskazuje na to, że mądrość, uroda, sława i odwaga u mężczyzn są jedynie próżnymi pozorami, a jej rolą jest zatłuc legendę mężczyzn o nich samych. Dlatego właśnie między nią a Horrickerem wszystko skończone i dlatego pozwoliła tamtemu gnojkowi w Meksyku pieprzyć ją od przodu i od tyłu na oczach Whartona, przy czym kto wie, czego jeszcze nie dorzuciła gratis. W duchu współuczestnictwa.
– Nie wiedziałem, że Horricker ma takie wygórowane mniemanie o sobie.
– Wróćmy do tamtej drugiej sprawy. Co jeszcze zrobił ten mężczyzna, potrząsnął przed tobą interesem?
– Nic podobnego. Ale ten temat staje się nieprzyjemny. Ostrzegł mnie, żebym nie bronił biednego staruszka, którego okradł. Żebym nie informował policji. Już wcześniej próbowałem to zrobić.
– Współczujesz oczywiście ludziom, których okrada?
– To obrzydliwe. Nie dlatego, żebym miał takie miękkie serce.
–Przypuszczalnie za dużo widziałeś. Czy nie zaproszono cię, żebyś zeznawał w procesie Eichmanna?
– Zwrócono się do mnie. Nie czułem się na siłach.
– Napisałeś artykuł o tamtym szalonym typie z Łodzi – Królu Rumkowskim.
– Tak.
– Często myślę, że męskie genitalia są pełne wyrazu. Kobiece też. Wydaje mi się, że za chwilę coś powiedzą, spośród tych kędziorów.
Sammler nie odpowiedział. Wallace popijał swoją whisky, jak chłopiec mógłby popijać coca–colę.
– Oczywiście – rzekł Wallace – Czarni mówią innym językiem. Jakiś dzieciak błagał o darowanie życia...
– Jaki dzieciak?
– Było o tym w gazetach. Dzieciak, który został otoczony przez bandę czarnych czternastolatków. Błagał ich, żeby nie strzelali, ale oni po prostu nie rozumieli tego, co mówi. Dosłownie nie ten sam język. Nie te same uczucia. Żadnego porozumienia. Żadnych wspólnych pojęć. Poza zasięgiem. Mnie również błagano. – Sammler jednak tego nie powiedział.
– Chłopak zginął?
– Ten dzieciak? Po paru dniach zmarł od rany. Ale tamci chłopcy nawet nie wiedzieli, co mówił.
– Jest taka scena w Wojnie i pokoju, o której czasem myślę – powiedział Sammler. – Francuski generał Davout, który był bardzo okrutny, o którym zdaje się mówiono, że wyrwał jakiemuś mężczyźnie bokobrody z korzeniami, wysyłał w Moskwie ludzi na rozstrzelanie, lecz kiedy podszedł do niego Pierre Bezuchow, spojrzeli sobie w oczy. Wymienione zostało ludzkie spojrzenie i Pierre został oszczędzony. Tołstoj mówi, że nie zabija się innego człowieka, z którym wymieniło się takie spojrzenie.
– Och, to wspaniałe! Co o tym sądzisz?
– Sympatyzuję z tak wielkim pragnieniem takiego przeświadczenia.
– Tylko sympatyzujesz.
– Nie, głęboko sympatyzuję. Sympatyzuję ze smutkiem. Kiedy geniusze myślą o ludzkości, są niemal zmuszeni do wiary w tę formę psychicznej jedności. Życzyłbym sobie, aby tak było.
– Bo nie chcą uważać siebie za kogoś zupełnie wyjątkowego. Rozumiem to. Ale ty nie sądzisz, by ta wymiana spojrzeń mogła zadziałać?
– Czy to się nie zdarza?
– Och, przypuszczalnie zdarza się od czasu do czasu. Pierre Bezuchow miał w ogóle wiele szczęścia. Oczywiście był postacią w książce. A oczywiście życie jest dla jednostki swego rodzaju szczęściem. To bardzo książkowe. Ale Pierremmiał wyjątkowe szczęście, że pochwycił spojrzenie swego kata. Ja nigdy nie widziałem, żeby to zadziałało. Nie, nigdy nie byłem świadkiem czegoś takiego. To coś, o co warto się modlić. I co ma jakieś podstawy. Nie jest to pomysł wyssany z palca. Opiera się na wierze, że w sercu każdego człowieka tkwi ta sama prawda, albo odprysk ducha samego Boga, i że jest to najwspanialsza rzecz, jaką wszyscy dzielimy. I do pewnego stopnia bym się z tym zgodził. Lecz chociaż nie jest to wyssane z palca, nie liczyłbym na to.
– Mówi się, że byłeś już kiedyś w grobie.
– Tak się mówi?
– Jakie to było uczucie?
– Jakie to było uczucie. Zmieńmy temat. Jesteśmy już na Cross County Highway. Emil jest bardzo szybki.
– O tej porze nie ma ruchu. Kiedyś uratowano mi życie. To było pod New Rochelle. Nie poszedłem do szkoły i łaziłem po parku. Laguna była zamarznięta, ale załamał się pode mną lód. Był tam taki japoński mostek i wspinając się od spodu po jego belkach, spadłem. Był grudzień i lód był szary. Śnieg był biały. Woda czarna. Trzymałem się lodu, robiąc w portki z przerażenia, i czułem, jakby moja dusza była małą kulką toczącą się coraz dalej i dalej ode mnie. Jakiś większy chłopak przyszedł i mnie uratował. On też był na wagarach i wyczołgał się na lód z gałęzią. Złapałem się jej i wyciągnął mnie. Potem poszliśmy do męskiej toalety na przystani łódek i rozebrałem się. Natarł mnie swoim kożuchem. Położyłem swoje rzeczy na grzejniku, ale nie chciały wyschnąć. On powiedział: „Jezu, mały, ale dostaniesz wciry”. Moja droga mama rzeczywiście zrobiła piekło. Wytargała mi uszy za to, źe miałem mokre ubranie.
– Bardzo słusznie. Powinna była robić to częściej.
– Wiesz co? Zgadzam się z tobą. Masz rację. To wspomnienie jest mi drogie. O wiele bardziej wyraziste niż tort czekoladowy i o wiele intensywniejsze. Ale, wujku Sammler, następnego dnia w szkole, kiedy zobaczyłem tego chłopaka, postanowiłem oddać mu swoje kieszonkowe, które wynosiło dziesięć centów.
– Wziął je.
– No pewnie.
– Lubię takie historie. Co powiedział?
– Ani słowa. Skinął tylko głową i wziął dziesiątkę. Włożył ją do kieszeni i wrócił do swoich większych koleżków. Uważał chyba, że zarobił ją tam na lodzie. To była jego zasłużona nagroda.
– Widzę, że masz tego rodzaju wspomnienia.
– Potrzebuję ich. Każdy potrzebuje swoich wspomnień. Odpędzają spod drzwi upiora naszej znikomości.
I wszystko to będzie trwało nadal. Po prostu będzie trwało nadal. Następnych sześć miliardów lat, zanim Słońce eksploduje. Sześć miliardów lat ludzkiego życia! Serce truchleje na myśl o takiej liczbie. Sześć miliardów lat! Co się z nami stanie? Z innymi gatunkami, tak, i z nami? Czy w ogóle zdołamy przetrwać? A kiedy będziemy musieli porzucić Ziemię i opuścić ten układ słoneczny w poszukiwaniu innego, cóż to będzie za przeprowadzka. Ale do tego czasu ludzkość bardzo się zmieni. Ewolucja trwa. Olaf Stapledon uważał, że w przyszłych epokach każdy osobnik będzie żył tysiące lat. Człowiek przyszłości, ogromna postać, w pięknym zielonym kolorze, z rękoma, które rozwiną się w zestaw zdumiewających instrumentów, silnych i subtelnych narzędzi, z kciukiem i palcem wskazującym będącymi w stanie wywierać nacisk równy wielu tonom. Każdy umysł będzie należał do wspaniałego analitycznego kolektywu, przemyśliwując swoją matematykę i fizykę jako część wzniosłej całości. Rasa na wpół nieśmiertelnych olbrzymów, naszych zielonych potomków, drogich krewniaków i braci, którzy w sposób nieunikniony wciąż będą posiadać niektóre z naszych przykrych właściwości, zarówno jak siły duchowe. Rewolucja naukowa liczy sobie dopiero trzysta lat. Dajcie jej jeszcze milion, dajcie jej miliard. A Bóg? Wciąż ukryty, nawet przed tym potężnym braterstwem umysłów, wciąż poza zasięgiem?
Lecz teraz rolls znajdował się w bocznych alejkach. Słychać było szelest świeżych wiosennych liści poruszonych przez przejeżdżający samochód. Po wielu latach Sammler wciąż nie znał drogi do domu Elyi w podmiejskim lasku, tak kręte były wąskie uliczki. Lecz oto mieli przed sobą ten budynek, na wpół drewniany, w stylu Tudorów, gdzie szacowny chirurg i jego prowadząca dom żona wychowywali dwoje dzieci i grali w badmintona na tej pięknej trawie. W 1947 roku Sammler, jako uchodźca, zdumiony był ich figlarnością – dorośli ludzie z rakietami i kometkami. Trawnik był teraz opromieniony światłem księżyca, który wydawał się Sammlerowi gładko ogolony; żwir, drobny, biały i miałki, przyjemnie chrzęścił pod kołami. Wiązy były grube, stare – starsze niż zsumowany wiek wszystkich Grunerów. W świetle reflektorów ukazały się zwierzęce oczy albo zalśniły szkiełka odblaskowe rozmieszczone na skraju dróżek: mysz, kret, świstak, kot albo kawałki szkła wyzierające z trawy i krzewów. W żadnym z okien nie paliło się światło. Emil skierował reflektory na drzwi frontowe. Wallace, wysiadając w pośpiechu, rozlał swoją whisky na dywan. Sammler po omacku poszukał szklanki i podał ją szoferowi, wyjaśniając: „To upadło”. Potem ruszył za Wallace’em po skrzypiącym żwirze.
Kiedy tylko Sammler wszedł do domu, Emil wycofał samochód pod garaż. W pokojach pozostało już tylko światło księżyca. Dom błędnie pojętych celów, jak zawsze wydawało się Sammlerowi, gdzie nic oprócz urządzeń technicznych nie funkcjonowało należycie. Lecz Gruner zawsze sumiennie się nim zajmował, zwłaszcza po śmierci żony, w duchu wspomnieniowym. Tak samo jak Margotte w odniesieniu do Usshera Arkina. Żwir na podjeździe był świeży. Kiedy tylko kończyła się zima, Gruner polecał go wysypywać. Blask księżyca obmywał zasłony i pienił się jak woda utleniona na powierzchni białych, ciężkich dywanów. Wallace? – Sammlerowi wydawało się, że usłyszał go w piwnicy na dole. Jeśli nie zapalał światła, to dlatego, że nie chciał, by Sammler widział, co robi. Biedak miał pomieszane w głowie. Pan Sammler, zmuszony przez życie, przez los, przez co chcecie do tego, by być beznamiętnym, by myśleć w miarę możności o problemach uniwersalnych, nie miał zamiaru zniżać się do nadzorowania Wallace’a w domu jego ojca, przeszkadzania mu w odkopywaniu pieniędzy – prawdziwych czy urojonych przestępczych dolarów z aborcji.
Sprawdzając w kuchni, Sammler nie znalazł niczego, co by wskazywało, że ktoś tu ostatnio przebywał. Szafki były zamknięte, zlew z nierdzewnej stali i blaty suche. Jak na wzorcowej wystawie. Filiżanki na swoich haczykach, w komplecie. Ale na dnie kubła na śmieci wyłożonego brązową papierową torbą leżała pusta puszka po tuńczyku, w zalewie wodnej, marki Gejsza, wydzielająca świeży zapach ryby. Sammler uniósł ją do nosa. Aha! Czy ktoś jadł tu lunch? Może szofer Emil? Albo sam Wallace, prosto z puszki, bez octu czy majonezu? Wallace pozostawiłby okruchy na blacie i brudny widelec, nieporządne ślady jedzenia. Sammler zagiął z powrotem wycięty krążek blachy, zwolnił pedał kubła i poszedł do saloniku. Tam dotknął kolczugowatej osłony kominka, bo Shula lubiła ogień. Osłona była chłodna. Ale wieczór był ciepły. To niczego nie dowodziło.
Następnie wszedł na piętro, przypominając sobie, jak on i ona bawili się w chowanego w Londynie przed trzydziestu pięciu laty. Był w tym dobry, mówił głośno do siebie: „Czy Shula jest w tej szafce na miotły? Zobaczmy. Gdzież ona może być? Nie ma jej w szafce na miotły. Jakie to dziwne! Czy jest pod łóżkiem? Nie. Ależ z niej zmyślna dziewczynka. Jak dobrze się chowa. Po prostu zniknęła”. Podczas gdy mała, zaledwie pięcioletnia, drżąca z emocji, blada jak kreda, siedziała przycupnięta za mosiężnym wiadrem na węgiel, gdzie udawał, że jej nie widzi, z pupą przy podłodze, z małą czerwoną kokardą na dużej kędzierzawej głowie – tak już na całe życie. Przygnębiające. Nawet gdyby nie było wojny.
Jednakże kradzież! To było poważne. A co gorsza, kradzież własności intelektualnej. I w mroku poddał się nieco starczej słabości. Za stary na to. Piął się z mozołem przy balustradzie, w męczącym luksusie dywanu. Jego miejsce było w szpitalu. Stary krewny w poczekalni. O wiele bardziej właściwe. Na piętrze znajdowały się sypialnie. Poruszał się ostrożnie w ciemności. W zastałym powietrzu unosiły się stare zapachy mydła i wody kolońskiej. Nikt ostatnio nie wietrzył domu.
Dobiegł go odgłos wody, niewielkie poruszenie w pełnej wannie. Pluśnięcie. Jego ręka sięgnęła do środka, ze zgiętym nadgarstkiem, przesuwając się po kafelkach, aż odnalazł kontakt. W świetle zobaczył Shulę usiłującą okryć myjką piersi. Olbrzymia wanna była jedynie w połowie wypełniona przez jej krótkie ciało. Zobaczył podeszwy białych stóp, czarny kobiecy trójkąt i białe wypukłości z dużymi fioletowo–brązowymi krążkami. Żyłki. Tak, tak, należała do klubu. Do klubu płci. To była kobieta. Tamto był mężczyzna. Jakie mogło to mieć dla niego znaczenie?
– Ojcze. Proszę. Proszę, zgaś światło.
– Nonsens. Poczekam w sypialni. Owiń się w coś. Pośpiesz się.
Usiadł w dawnym pokoju Angeli. Z czasów, gdy była młodą dziewczyną. Albo początkującą dziwką. Cóż, ludzie wyruszali na wojny. Brali taką broń, jaką mieli, i szli na front.
Sammler siedział w obitym kretonem buduarowym fotelu w brzoskwiniowym kolorze. Nie słysząc żadnego poruszenia w łazience, zawołał: „Czekam”, i Shula dźwignęła się z wody. Usłyszał jej stopy, mocne, szybkie. Idąc, zawsze ocierała się o przedmioty. Nigdy nie chodziła po prostu. Dotykała rzeczy i brała je w posiadanie. Jako własność. Po chwili weszła tupiąc szybko, w męskim wełnianym płaszczu kąpielowym i z ręcznikiem na głowie. Wydawała się z trudem chwytać powietrze, zaszokowana, że ojciec widział ją w wannie.
– No więc, gdzie to jest?
– Tato!
– Nie, to ja jestem zaszokowany, a nie ty. Gdzie jest ten dokument, który dwukrotnie ukradłaś?
– To nie była kradzież.
– Inni ludzie mogą tworzyć nowe zasady wedle upodobania, ale ja nie będę tego robił i nie postawisz mnie w takiej sytuacji. Miałem właśnie zwrócić rękopis doktorowi Lalowi, kiedy zabrano go z mojego biurka. Podobnie jak zabrano go z jego rąk. Ta sama metoda.
– Nie powinno się na to patrzeć w ten sposób. Ale nie denerwuj się nadmiernie.
– Po tym wszystkim nie troszcz się o moje serce ani nie dawaj do zrozumienia, że jestem starcem, który może umrzeć rażony apopleksją. Nie wykręcisz się niczym takim. No więc, gdzie jest ten przedmiot?
– Naprawdę jest najzupełniej bezpieczny. – Zaczęła mówić po polsku. Surowo zabronił jej używania tego języka. Usiłowała przywołać straszne czasy ukrywania się – klasztor, szpital, oddział zakaźny, kiedy przybyła niemiecka grupa poszukiwawcza.
– Przestań. Odpowiedz po angielsku. Przywiozłaś go tutaj?
– Zrobiłam kopię. Tato, poszłam do biura pana Widicka...
Sammler zapanował nad sobą. Ponieważ nie pozwolił jej mówić po polsku, uciekała się do czegoś innego, dziecinności. Miękkim ruchem małej dziewczynki pochyliła swą dojrzałą, mocno już osadzoną w średnim wieku twarz. Odpowiadała teraz na jego spojrzenie z ukosa, jednym tylko szeroko otwartym dziecięcym okiem, przy czym jej podbródek opadał nieśmiało, przebiegle na wełniany szlafrok.
– Tak? I co robiłaś w biurze pana Widicka?
– On ma taką maszynę do powielania. Używałam jej dla kuzyna Elyi. A pan Widick nigdy nie chodzi do domu. Musi go nie cierpieć. Zawsze jest w biurze, więc zadzwoniłam i zapytałam, czy mogę skorzystać z maszyny, a on odparł: „Oczywiście”. Skserowałam całość.
– Dla mnie?
– Albo dla doktora Lala.
– Pomyślałaś, że mogę chcieć mieć oryginał?
– Jeśli bardziej ci to odpowiada.
– I co zrobiłaś z tymi rękopisami?
– Zamknęłam je w dwóch skrytkach na Grand Central Station.
– Na Grand Central. Dobry Boże. Masz kluczyki, czy je zgubiłaś?
– Mam je, ojcze.
– Gdzie są?
Shula była na to przygotowana. Wyciągnęła dwie duże ofrankowane i zaklejone koperty. Jedna z nich była zaadresowana do niego, druga do doktora Govindy Lala w Butler Hall.
– Zamierzałaś wysłać je pocztą? Skrytki są wynajmowane tylko na dwadzieścia cztery godziny. Te przesyłki mogłyby iść przez tydzień. I co wtedy? A czy zapisałaś numery schowków? Nie. Skąd więc ktoś miałby wiedzieć, gdzie są, gdyby listy zaginęły? Musiałabyś złożyć podanie i dowieść własności, autorstwa. To wystarczy, żeby doprowadzić człowieka do szału.
– Nie łajaj mnie tak mocno. Zrobiłam to wszystko dla ciebie. Miałeś w domu skradzioną własność. Detektyw powiedział, że jest to skradziona własność i każdy, kto ją przechowuje, jest paserem.
– Na przyszłość nie wyświadczaj mi takich przysług. Nie można nawet z tobą o tym rozmawiać. Wydajesz się w ogóle nie rozumieć sytuacji.
– Przyniosłam ci to, żeby zademonstrować moją wiarę w książkę wspomnieniową. Chciałam ci przypomnieć, jaka jest ważna. Czasami sam o tym zapominasz. Jak gdyby H.G. Wells nie był kimś specjalnym. Może dla ciebie nie, ale dla bardzo wielu ludzi H.G. Wells jest wciąż kimś ważnym i bardzo, bardzo specjalnym. Czekałam, aż ją skończysz i będziesz miał recenzje w gazetach. Chciałam zobaczyć w księgarniach fotografię mojego ojca zamiast wszystkich tych tępych twarzy i nieważnych, głupich książek.
Brudne klucze do schowków w kopertach. Pan Sammler obejrzał je. Shula była nie tylko irytująca i uciążliwa, ale oczywiście również na swój sposób zabawna. Jeśli skrytki zawierały rękopisy, a nie pliki papieru w aktówkach. Nie, nie sądził, aby tak było. Była tylko trochę szalona. Jego biedne dziecko. Istota powołana przez niego do życia, zagubiona w bezładnym, nieograniczonym świecie. W jaki sposób stała się taka? Być może wewnętrzne, intymne, drogie życie – to, czym się jest od najwcześniejszych dni – często popada w szaleństwo, kiedy po raz pierwszy dowiaduje się o śmierci. Muszą tutaj dopomóc siły magiczne, ukoić, pocieszyć, a dla kobiety tymi cudównymi siłami są często siły mężczyzny. Jak wówczas, gdy umierał Antoniusz, Kleopatra krzyczała, że nie pozostanie na tym nędznym świecie, który „bez ciebie nie lepszy jest od chlewu”. A dalej? Chlew i co dalej? Przypomniał sobie teraz dokończenie, pasujące do tej nocy. „I nie zostało nic nadzwyczajnego pod wędrującym księżycem.
I to on miał być tą nadzwyczajną rzeczą, on, który siedział na tym lśniącym pokrowcu i czuł pod sobą nudę jego brzoskwiniowej barwy i dużych czerwonych kwiatów. Taki przedmiot, przeznaczony do tego, by dręczyć i nękać duszę, nawet teraz osiągał swój cel. Pan Sammler pozostał podatny na urazy, na zranienie przez błahostki. Lecz również odbierał wciąż przesłania o elementarnym znaczeniu. A bezpośrednie, zasadnicze przesłanie było takie, że ona, ta kobieta ze swoimi seksualnymi, żeńskimi kształtami, wyraźnymi w spowijającym ją ciasno wełnianym płaszczu kąpielowym (zwłaszcza pod talią, gdzie znajdowała się rzecz, która przyprawia kochanka o zadyszkę), ta dojrzała kobieta nie powinna teraz prosić, by jej tatuś uczynił podksiężycowe tematy nadzwyczajnymi. Po pierwsze on nigdy nie stał okrakiem nad światem jak Kolos z armiami i flotami, upuszczając diademy z kieszeni. Był tylko starym Żydem, którego kiedyś usiłowali zatłuc, do którego strzelali, lecz jakoś nie zdołali zabić, chociaż zamordowali wszystkich pozostałych swoimi salwami. W dziwaczny sposób przeobrażeni: naród przebrany w mundury, zamaskowany wojskowym suknem i hełmami, przybywający z maszynerią po to, by mordować chłopców, dziewczęta, mężczyzn, kobiety, przelewać krew, grzebać, a na końcu ekshumować i palić gnijące trupy. Człowiek jest zabójcą. Człowiek ma naturę moralną. Anomalię tę można rozwiązać jedynie poprzez szaleństwo, przez szalone sny, w których rojenia świadomości są podtrzymywane przez organizację, w stanach obłąkanego zatracenia czepiając się form gospodarczej administracji. Czyniąc z tego „działalność rządową”. Z tego wszystkiego! Ale na tym świecie on, właśnie on, dobry Boże! miał dostarczać swej postrzelonej, niezrównoważonej psychicznie córce szczytnych celów! Przy czym oczywiście w oczach Shuli stawał się zbyt delikatny do ziemskiego życia, zbyt zaangażowany w nie dzielone z nikim problemy uniwersalne, które ją wykluczały. I poprzez ekstrawagancję, przez zwierzęce sztuczki aktorskie, przez podkradanie dokumentów, przez głupawe historie z torbami na zakupy, nerwice na tle koszy na śmieci, egzotyczną kuchnię spod znaku zgagi pragnęła go uwikłać i sprowadzić z powrotem, uwiązać i zatrzymać w świecie obok siebie. Ładny świat! I ona także! Ich wzloty byłyby wspólnymi wzlotami. Ona by go wspierała, a on dokonywałby wspaniałych rzeczy w świecie kultury. Gdyż była ona kultumaja. Shula była taka kultumaja. Żadne określenie nie było bardziej odpowiednie niż to filisterskie rosyjskie słowo. Kultumyj. Mogła padać na kolana i modlić się jak chrześcijanka; mogła robić ojcu ten kawał; mogła się wślizgiwać do ciemnych konfesjonałów; mogła biegać do księdza Roblesa i błagać o chrześcijańską ochronę przed jego żydowskim gniewem; lecz ze swym zwariowanym nabożeństwem do kultury nie mogłaby być bardziej żydowska.
– Znakomicie, moja fotografia w księgarniach. Doskonały pomysł. Wspaniały. Ale kradzież...?
– To właściwie nie była kradzież.
– Więc jakie słowo wolisz i co to może zmienić? Jak w tym starym dowcipie: czego więcej dowiem się o koniu, jeśli będę wiedział, że po łacinie nazywa się equus?
– Ale ja nie jestem złodziejką.
– Doskonale. We własnym mniemaniu nie jesteś złodziejką. Tylko w rzeczywistości.
– Myślałam, że jeśli naprawdę, naprawdę poważnie podchodzisz do H.G. Wellsa, musiałbyś wiedzieć, czy trafne były jego przepowiednie dotyczące Księżyca, albo Marsa, i że zapłaciłbyś każdą cenę, żeby uzyskać najnowsze, najbardziej aktualne informacje naukowe. Twórcza osoba nie cofnęłaby się przed niczym. Dla twórczych ludzi nie istnieją przestępstwa. A czy ty nie jesteś twórczą osobą?
Sammlerowi wydawało się, że w jego wnętrzu (faute de mieux, w jego umyśle) znajduje się pole, na którym wielu myśliwych, wzajemnie wchodząc sobie w drogę, strzela ze śrutu do pierzastego zjawiska branego za ptaka. Shula zamierzała wystawić go na próbę. Czy jest prawdziwą rzeczą, czy nie? Czy jest twórcą, siłą natury, rzeczywistym autentykiem, czy nie? Tak, był to test sprawnościowy i było to bardzo amerykańskie ze strony Shuli. Czy istniał Amerykanin, który nie uprawiałby moralnej dydaktyki? Czy istniało jakieś przestępstwo, którego ofiara nie byłaby doświadczana dla „większego dobra”? Czy istniał jakiś grzesznik, który nie grzeszyłby pro bono publico? Tak wielkie było zło gotowości niesienia pomocy i tak potężny liberalny duch wyjaśniania. Psychopatologia nauczania w Stanach Zjednoczonych. No więc, czy papa był prawdziwym twórczym bezkompromisowcem zdolnym do zuchwałej kradzieży dla dobra książki wspomnieniowej? Czy potrafił zaryzykować wszystko dla H.G.?
– Z ręką na sercu, moje dziecko, czy przeczytałaś kiedyś jakąś książkę Wellsa?
– Tak, przeczytałam.
– Powiedz mi – ale prawdę, tylko między nami.
– Przeczytałam jedną książkę, ojcze.
– Jedną? Jedna książka Wellsa to jak próbować się kąpać w pojedynczej fali. Jaka to była książka?
– O Bogu.
– Bóg, niewidzialny król?
– Właśnie ta.
– Przeczytałaś ją do końca?
– Nie.
– Ja też nie.
– Ach, ojcze – ty?
– Po prostu nie mogłem jej czytać. Ludzka ewolucja z Bogiem jako Inteligencją. Szybko po jąłem sens, po czym reszta wydawała mi się nudna, przegadana.
– Ale to było takie inteligentne. Przeczytałam kilka stron i byłam taka zafascynowana. Wiedziałam, że jest wielkim człowiekiem, chociaż nie mogłam przeczytać całej książki. Wiesz, że nie potrafię przeczytać żadnej książki do końca. Jestem zbyt nerwowa. Ale ty przeczytałeś wszystkie jego pozostałe książki.
– Nikt nie byłby w stanie przeczytać ich wszystkich. Przeczytałem wiele. Może zbyt wiele.
Uśmiechając się, Sammler opróżnił koperty i wrzucił zmiętą kulę do używanego przez Angelę kosza na papiery ze złoconej florenckiej skóry. Zdobytego przez jej matkę podczas jakiejś podróży. Kluczyki włożył do marynarki, odchylając się mocno w buduarowym fotelu, żeby sięgnąć do klapki od kieszeni. Shula, przyglądająca mu się w milczeniu, również się uśmiechała, trzymając palcami nadgarstki, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, żeby nie pozwolić się rozchylić płaszczowi kąpielowemu. Sammler, pomimo myjki, widział brązowo–fioletowe koniuszki, ukrwione wydatnymi żyłkami. W kąciku ust, teraz, kiedy dopuściła się swego wybryku, widoczny był niewinny grymas satysfakcji. Zbite, czarne, kręcone włosy były za kryte, owinięte ręcznikiem, poza koszernymi pejsami wymykającymi się jak zawsze przy uszach. I uśmiechała się, jakby zjadła talerz boskiej, zakazanej zupy, i co teraz można było na to poradzić, skoro już została przełknięta? Z tyłu, jej biały kark był mocny. Biologiczna siła. Pod karkiem widoczne było dojrzałe zaokrąglenie pleców. Dorosła kobieta. Ale ramiona i nogi nie były proporcjonalne. Jedyne spłodzone przezeń dziecko. Nigdy nie miał wątpliwości, że jej uczynki miały swe źródło w odległej przeszłości, w nieświadomych pokładach rodowych. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest to prawdą w odniesieniu do niego samego. Zwłaszcza w kwestiach religijnych. Ona była rozmodloną wariatką, lecz w końcu on również był oddany modlitwie, często zwracał się do Boga. Właśnie teraz prosił, by dane mu było zrozumieć, dlaczego tak bardzo kocha tę głupią kobietę o grubej, bezużytecznie zmysłowej mlecznej skórze, umalowanych ustach i w turbanie z ręcznika na głowie.
– Shula, wiem, że zrobiłaś to dla mnie...
– Jesteś ważniejszy od tego człowieka, ojcze. Potrzebowałeś tego artykułu.
– Ale na przyszłość nie używaj mnie jako usprawiedliwienia. Dla swoich wyczynów...
– Niemalże straciliśmy cię w Izraelu, podczas wojny. Bałam się, że nie ukończysz dzieła swego życia.
– To nonsens, Shula. Jakie dzieło życia! A gdybym został zabity? Tam? To byłaby najpiękniejsza śmierć, jaką mógłbym sobie wyobrazić. Poza tym nie było żadnego niebezpieczeństwa. To niedorzeczne!
Shula wstała. – Słyszę koła – rzekła. – Ktoś właśnie podjechał.
On nie słyszał. Miała wyostrzone zmysły. Idiotyczne, zmyślne zwierzę, miała uszy jak lis. Pod niosła się nagle i stanęła w milczeniu, nasłuchując, –królewska, tępa, czujna. I te białe stopy. Jej stopy nie były zniekształcone przez modne buty.
– To pewnie Emil.
– Nie, to nie Emil. Muszę się ubrać.
Wybiegła z pokoju.
Sammler zszedł na dół, zastanawiając się, dokąd poszedł Wallace. Rozległ się dzwonek i nie przestawał brzęczeć. Margotte nie potrafiła dzwonić, nie wiedziała, kiedy przestać naciskać guzik. Widział ją przez długą wąską szybę, w słomkowym kapeluszu, a obok niej stał profesor V. Govinda Lal.
– Wynajęliśmy samochód u Hertza – powiedziała. – Profesor nie mógł dłużej znieść wyczekiwania. Rozmawialiśmy przez telefon z księdzem Roblesem. Nie widział Shuli od kilku dni.
– Profesor Lal. Imperial College. Biofizyka. Jestem ojcem Shuli.
Nastąpiły krótkie ukłony, uścisk dłoni.
– Możemy usiąść w salonie. Czy mam zaparzyć kawę? Shula jest tutaj?
– Tak.
– A mój rękopis? – zapytał Lal. – Przyszłość Księżyca?
– Jest bezpieczny – odparł Sammler. – Wprawdzie nie ma go w samym domu, ale jest bezpiecznie zamknięty. Mam klucze. Profesorze Lal, zechce pan przyjąć moje przeprosiny. Moja córka zachowała się bardzo niewłaściwie. Sprawiła panu ból.
W świetle holu Sammler zobaczył zaszokowaną i rozczarowaną twarz Lala: brązowe policzki, czarne włosy, czyste, lśniące i wdzięcznie rozdzielone, oraz wielką, rozłożystą brodę. Niedoskonałość słów – potrzeba kilku równoczesnych języków, by zwrócić się do wszystkich części umysłu naraz, zwłaszcza do tych nie zajętych skąpą komunikacją, funkcjonujących wściekle na własną rękę. Zamiast tego – jakby paliło się dziesięć papierosów jednocześnie, pijąc przy tym whisky, do tego uprawiając seks z trzema lub czterema innymi osobami, słuchając kilku orkiestr, odbierając informacje naukowe – w ten sposób engagé do granic możliwości... bezmierność, ciśnienie nowoczesnych oczekiwań.
Lal wykrzyknął: – Wielki Boże! To nie do zniesienia! Nie do zniesienia! Za co spotyka mnie ta kara?
– Nalej doktorowi Lalowi brandy, Margotte.
– Ja nie piję! Ja nie piję!
W ciemnym obramowaniu brody jego zęby były zaciśnięte. Po chwili, uświadamiając sobie hałaśliwość swego wybuchu, powiedział spokojniejszym tonem: – Zwykle nie piję.
– Ależ, doktorze Lal, zalecał pan piwo na Księżycu. Jednakże – to ja jestem nielogiczny. Idź już, Margotte, nie miej takiej zatroskanej miny. Przynieś brandy. Ja się napiję, jeśli pan nie chce. Wiesz, gdzie jest alkohol. Przynieś dwa kieliszki. Niech mi pan wierzy, profesorze, niepokój wkrótce się skończy.
Salon był, jak to się określa, „wpuszczony”. Trzeba było zejść w dół. Wyściełana dywanem studnia, basen, zbiornik. Był umeblowany, czy też udekorowany, z profesjonalną kompletnością, gęsto zapełniony. To, jeśli się na to pozwoliło, sprawiało ból. Sammler znał dekoratora wnętrz zmarłej pani Gruner. Albo udziwniacza. Croze’a. Croze był filigranowy, lecz posiadał siłę osobowości artystycznej. Stojąc, wyglądał jak drozd. Jego mały brzuszek sterczał daleko do przodu i podciągał mu spodnie wysoko nad kostki. Jego twarz miała śliczny kolor, włosy były przystrzyżone stosownie do kształtnej małej głowy, miał usta jak pączek róży, a kiedy człowiek uścisnął Croze’owi dłoń, jego własna przez cały dzień pachniała perfumami. Był twórczy. Przypuszczalnie zdolny do czynów przestępczych. Wszystko to było jego dziełem. Tutaj upłynęło wiele nudnych godzin, zwłaszcza po kolacjach rodzinnych. Nie byłoby złym zwyczajem wysyłać takie sprzęty wraz ze zmarłym do grobu, na modłę egipską. Były tu jednak one wszystkie, te trofea z jedwabiu, skóry, szkła i antycznego drewna. Tutaj Sammler wprowadził kosmatego doktora Lala, niedużego mężczyznę, bardzo ciemnego. Nie czarnego, o ostrym nosie, w typie drawidyjskim, dolichocefalicznym, lecz o zaokrąglonych rysach. Przypuszczalnie z Pendżabu. Miał szczupłe i owłosione nadgarstki, kostki, nogi. Był dandysem. Macaroni (Sammler nie potrafił zrezygnować ze starych słów, które z taką przyjemnością wynajdywał w Krakowie w osiemnastowiecznych książkach). Tak, Govinda był galantem. Był również wrażliwy, inteligentny, nerwowy, żarliwy, był przystojnym, szykownym mężczyzną o nieco ptasim wyglądzie. Jedna poważna niespójność: okrągła twarz powiększona przez miękką, lecz bujną brodę. Z tyłu: szczupłe łopatki sterczały przez lniany blezer. Miał przygarbione plecy.
– Gdzie jest pańska córka, jeśli wolno zapytać?
– Zaraz zejdzie. Poproszę Margotte, żeby po nią poszła. Przestraszyła się pańskiego detektywa.
– Wykazał zręczność, że w ogóle ją odnalazł. Dobra robota. Zrobił, co do niego należało.
– Niewątpliwie, ale w przypadku mojej córki metody Pinkertonów nie były odpowiednie. Z powodu Polski, rozumie pan, i wojny... policja. Ukrywała się. Więc wpadła w panikę. To okropne, że musiał pan z tego powodu cierpieć. Ale co można zrobić, skoro ona jest nieco...?
– Psychotyczna?
– To za mocno powiedziane. Nie jest całkowicie niepoczytalna. Zrobiła kopię pańskiego rękopisu i wynajęła dwie skrytki na Grand Central Station na kopię i oryginał. Oto klucze.
Dłoń Lala, długa i szczupła, przyjęła je. – Skąd mogę mieć pewność, że naprawdę jest tam moja książka? – zapytał.
– Doktorze Lal. Znam moją córkę. Jestem absolutnie pewien. Bezpieczna w żaroodpornej stali. Prawdę mówiąc jestem zadowolony, że nie przywiozła książki pociągiem. Mogła ją zgubić, zapomnieć na siedzeniu. Grand Central jest dobrze oświetlony, strzeżony, i gdyby nawet jedna skrytka została splądrowana przez złodziei, byłaby jeszcze druga. Proszę nie mieć więcej obaw. Widzę, że siedzi pan jak na szpilkach. Może pan uważać ten nieprzyjemny epizod za zakończony. Rękopis jest bezpieczny.
– Mam taką nadzieję, sir.
– Napijmy się odrobinę brandy. Mieliśmy kilka ciężkich dni.
– Koszmarnych. W pewnym sensie był to rodzaj zgrozy, jakiej spodziewałem się w Ameryce. To moja pierwsza wizyta. Miałem przeczucie.
– Czy cała Ameryka okazała się taka?
– Niezupełnie. Ale prawie.
Hałasując w kuchni, Margotte otwierała puszki, zdejmowała naczynia, zatrzaskiwała lodówkę, dzwoniła talerzami. Odgłosy domowych czynności Margotte nieustannie docierały do ich uszu.
– Mógłbym pojechać pociągiem do Nowego Jorku – powiedział Lal.
– Margotte nie umie prowadzić. Co pan zrobi z samochodem od Hertza?
– O do diabła! Samochód! Przeklęte maszyny!
– Żałuję, że nie umiem prowadzić – rzekł Sammler. – Nie prowadzić to najnowszy snobizm, jak mi mówiono. Ale ja jestem wolny od tego grzechu. To przez mój wzrok.
– Musiałbym wrócić po panią Arkin.
– Mógłby pan oddać samochód w New Rochelle, ale wątpię, czy mają tam otwarte w nocy. Musi gdzieś być rozkład jazdy kolei Penn Central. Tyko że już jest prawie północ. Moglibyśmy poprosić Wallace’a, żeby zawiózł pana na pociąg, jeśli nie wymknął się jeszcze tylnymi drzwiami. Wallace Gruner – wyjaśnił. – Jesteśmy w domu Grunerów. Mój krewny, siostrzeniec przez przyrodnią siostrę. Ale najpierw zjedzmy kolację, którą przygotowuje Margotte. To, co pan wcześniej mówił, zaciekawiło mnie, pańskie przeczucia dotyczące Stanów Zjednoczonych. Mój własny przyjazd przed dwudziestoma dwoma laty był wybawieniem.
– Oczywiście w pewnym sensie cały świat jest obecnie Stanami Zjednoczonymi. To nieuniknione – odparł Govinda Lal. ― Są jak wielka wrona, która porwała z gniazda naszą przyszłość, a my, cała reszta, jesteśmy jak małe zięby, ścigające ją i usiłujące ją dziobać. Jednakże misje Apollo są amerykańskie. Byłem zatrudniony przez NASA. Przy innych badaniach. Ale właśnie tutaj moje pomysły będą się liczyć, jeśli są coś warte. Proszę mi wybaczyć, jeśli to, co mówię, wydaje się panu niezrozumiałe. Byłem ostatnio udręczony.
– Miał pan powody. Moja córka wyrządziła panu wielką krzywdę.
– Zaczynam być trochę spokojniejszy. Nie sądzę, żeby miały pozostać między nami jakieś złe uczucia.
Spoglądając przez przyciemnione soczewki i wdychając opary brandy, Sammler zaaprobował wstępnie Govindę Lala, który pod pewnymi względami przypominał mu Usshera Arkina. Bardzo często, częściej niż to sobie uświadamiał, i z wielką intensywnością myślał o Ussherze pod ziemią, w tej lub innej pozie, w takiej lub innej barwie czy stanie fizycznym. Tak samo jak myślał o Antoninie, swej żonie. O ile wiedział, olbrzymi grób nie był ponownie ruszany. Z którego on sam, rozdrapując ziemię, spychając trupy, wyszedł zachłyśnięty krwią i poczołgał się dalej na brzuchu. Te uporczywe myśli były więc całkiem zrozumiałe.
Teraz Margotte siekała cebule w misce. Coś do jedzenia. Życie w swych jasnych kropelkowatych komórkach kontynuowało swoje przedstawienia. Biedny Ussher w tamtym samolocie na lotnisku w Cincinnati. Sammler tęsknił za nim i przyznawał przed sobą, że wprowadził się do mieszkania Margotte ze względu na kontakt z Ussherem, jaki mu zapewniało.
Lecz dostrzegał niektóre z tych samych cech, cech Arkina, w tym bardzo odmiennym, ciemniejszym, mniejszym, bardziej owłosionym Lalu, którego nadgarstek nie był szerszy od linijki.
Potem Shula–Sława zeszła po schodach. Lal, który zobaczył ją po raz pierwszy, miał taki wyraz twarzy, że Sammler natychmiast się obejrzał. Ubrała się w sari albo coś w tym rodzaju, znalazłszy kawałek indyjskiej tkaniny w szufladzie. Nie mogła ona być prawidłowo zawinięta. Okrywała jej również głowę. Zwłaszcza w biuście coś było nie tak. (Sammler przejawiał tego wieczora większą troskę o wrażliwość w tej sferze; jeśli istniało niebezpieczeństwo wystawienia na szwank czy zranienia, odczuwał to własnymi trzewiami). Nie był pewien, czy Shula ma na sobie bieliznę. Nie, nie było Bustenhalter ’a. Była niezwykle blada – gruba jak na cytrusie skóra, kremowe policzki – a jej usta, które wydawały się pełniejsze i bardziej miękkie niż kiedykolwiek, były uszminkowane na szczególny pomarańczowy kolor. Jak neapolitańskie cyklameny, które Sammler podziwiał w ogrodzie botanicznym. Poza tym przykleiła sztuczne rzęsy. Na czole widniała hinduska plamka zrobiona pomadką. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się plama ze środy popielcowej. Ogólna idea była taka, by oczarować i obłaskawić rozgniewanego Lala. Jej oczy, kiedy nie patrząc schodziła szybko do studni pokoju, były rozpalone i, jak starszy pan określił to na własny użytek, obłąkańczo rozszerzone, obsesyjnie zmysłowe. Choć wyglądała jak dama, za bardzo gestykulowała, podeszła zbyt blisko, o wiele zbyt pośpiesznie, mając zdecydowanie za dużo do powiedzenia.
– Profesor Lal!
– Moja córka.
– Tak, domyśliłem się.
– Przepraszam. Tak strasznie mi przykro, doktorze Lal. Zaszło nieporozumienie. Był pan otoczony ludźmi. Musiał pan sądzić, że po prostu pozwala mi pan rzucić okiem na rękopis. A ja sądziłam, że pozwala mi pan go zabrać do domu dla mojego ojca. Tak jak powiedziałam, pamięta pan?
– Że pisze książkę o H.G. Wellsie?
– Wellsie? Nie. Ale mam wrażenie, że jest on bardzo przestarzały.
– A jednak w imię nauki, nauki oraz w imię literatury i historii, ponieważ mój ojciec pisze ważne dzieło historyczne, a ja, widzi pan, pomagam mu w jego intelektualnej i kulturalnej pracy. Nikt poza nim nie mógłby tego zrobić. Nie miałam zamiaru sprawić kłopotu.
Nie. Żadnego kłopotu. Tylko wykopać dół i przykryć go gałęziami, a kiedy jakiś mężczyzna do niego wpadnie, położyć się płasko na ziemi i rozprawiać z nim miłośnie. Bo Sammler podejrzewał teraz, że uciekła z Przyszłością Księżyca po to, by stworzyć tę sposobność, doprowadzić do tego spotkania. Czyżby zatem on i Wells byli w gruncie rzeczy drugorzędni? Czy zostało to naprawdę zrobione po to, by wzbudzić zainteresowanie? Czy nie był to znajomy podstęp? Wobec niego, przypominał sobie Sammler, kobiety zachowywały się czasem bezwstydnie, by przyciągnąć jego uwagę, i mówiły uszczypliwe rzeczy, wyobrażając sobie, że stają się w ten sposób fascynujące. Czy dlatego Shula wzięła książkę? Z kobiecej potrzeby uwodzenia? Jeden gatunek: ale płcie jak dwa różne dzikie plemiona. W pełnych barwach wojennych. Zaskakujące się i szokujące nawzajem wśród buszu. Ten Govinda, ten lekki, żwawy, brodaty, ciemny, kruchy, przemykający typ mężczyzny – intelektualista. A ona szalała za intelektualistami. Dzięki nim świat pozostawał nadzwyczajny pod tym wędrującym księżycem. Rozpalali żarem jej łono. Być może nawet Eisen, by odzyskać jej szacunek (poza innymi powodami), porzucił odlewnię i został artystą. Przypuszczalnie stracił już z pola widzenia pierwotny motyw: pokazać, że on również, jak jej ojciec, jest człowiekiem kultury. A teraz był malarzem. Biedny Eisen.
Lecz Shula siedziała bardzo blisko doktora Lala na kanapie, niemal chwytając go za rękę, za ramię, jakby miała wielką potrzebę dotykania jego ciała. Zapewniała go, że powielała jego rękopis bardzo ostrożnie. Martwiła się, że kserokopiarka może wywabić atrament i wymazać strony do czysta. Odbiła pierwszą, umierając z niepokoju. „Używa pan takiego specjalnego atramentu i co by było, gdyby nastąpiła niewłaściwa reakcja? Umarłabym chyba”. Ale wszystko poszło znakomicie. Pan Widick powiedział, że kopie są pięknie odbite. A teraz rękopis znajduje się w dwóch skrytkach. Kopia jest umieszczona w prawniczym segregatorze. Pan Widick powiedział, że na Grand Central można zostawić nawet okup. Wszystko jest tam absolutnie bezpieczne. Shula chciała zwrócić uwagę Govindy Lala na to, że pomarańczowe kółko między oczami ma lunarne znaczenie. Ciągle przechylała twarz, podsuwając czoło.
– I No, Shula, kochanie – powiedział Sammler. – Margotte potrzebuje pomocy w kuchni. Idź jej pomóc.
– Ależ ojcze. – Mówiąc na stronie po polsku, usiłowała dać mu do zrozumienia, że chce pozostać.
– Shula! Idź! Idźże już – idź!
Usłuchała, lecz jej policzki były rozpalone i emanowało z nich rozgoryczenie. Przy Lalu chciała okazywać należne ojcu posłuszeństwo, lecz kiedy odchodziła, z ruchów jej siedzenia można było wyczytać irytację.
– Nigdy bym jej nie poznał, nie zidentyfikował – powiedział Lal.
– Tak? Bez peruki. Często nosi perukę.
Urwał. Govinda zastanawiał się. Przypuszczalnie nad wydostaniem swej pracy ze skrytki. Tak. Dotykał od spodu kieszeni swego blezera, upewniając się o obecności kluczy.
– Jest pan Polakiem? – zapytał.
– Byłem Polakiem.
– Artur?
– Tak. Jak Schopenhauer, którego czytywała moja matka. Artur, w tamtym okresie, niezbyt żydowskim, było najbardziej międzynarodowym, oświeconym imieniem, jakie można było nadać chłopcu. Takim samym we wszystkich językach. Ale Schopenhauer nie przepadał za Żydami. Nazywał ich wulgarnymi optymistami. Optymistami? Żyjąc w pobliżu krateru Wezuwiusza lepiej być optymistą. Na szesnaste urodziny matka podarowała mi Świat jako wola i przedstawienie. Naturalnie był to przyjemny komplement, że mogę już być uważany za tak poważnego i głębokiego. Jak wielki Arthur. Studiowałem więc jego system i nadal go pamiętam. Dowiedziałem się, że jedynie Przedstawienia nie są zdominowane przez Wolę – kosmiczną siłę, która wszystko napędza. Oślepiająca moc. Wewnętrzna twórcza furia świata. Widzimy jedynie jej manifestacje. Jak indyjska filozofia – maja, zasłona pozorów wisząca ponad wszystkimi ludzkimi doświadczeniami. Tak, i pomyśleć tylko, że według Schopenhauera siedliskiem Woli u ludzi jest...
– Co nim jest?
– Narządy płciowe są siedliskiem Woli.
Złodziej w holu podzielał ten pogląd. Wyciągnął narzędzie Woli. Odsunął na bok nie samą zasłonę mai, lecz jeden z poprzedzających ją muślinów i pokazał Sammlerowi swoje metafizyczne upoważnienie.
– I był pan przyjacielem sławnego H.G. Wellsa, to w każdym razie jest prawdą, tak?
– Nie chcę przypisywać sobie przyjaźni człowieka, który nie żyje, a tym samym nie może tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć, lecz w pewnym okresie, kiedy był po siedemdziesiątce, często go widywałem.
– Och, musiał pan zatem mieszkać w Londynie.
– Istotnie mieszkaliśmy tam, przy Woburn Square, niedaleko British Museum. Chodziłem ze starszym panem na spacery. W tamtych czasach nie miałem zbyt wyrobionych poglądów, więc słuchałem tego, co on miał do powiedzenia. Naukowy humanizm, wiara w wyzwoloną przyszłość, w aktywną dobroczynność, w rozum, w cywilizację. Obecnie niezbyt popularne idee. Oczywiście mamy cywilizację, ale jest taka nie łubiana. Myślę, że rozumie pan, o co mi chodzi, profesorze Lal?
– Sądzę, że tak.
– A jednak, wie pan, Schopenhauer nie nazwałby Wellsa wulgarnym optymistą. Wells miał wiele mrocznych myśli. Niech pan weźmie taką książkę jak Wojna światów. Marsjanie przybywają w niej, żeby rozprawić się z ludzkością. Traktują nasz gatunek, jak Amerykanie traktowali bizony i inne zwierzęta albo, powiedzmy, Indian. Eksterminacja.
– Ach, eksterminacja. Przypuszczam, że zawarł pan osobistą znajomość z tym fenomenem?
– W pewnej mierze, tak.
– Naprawdę? – zapytał Lal. – Sam tego po trosze doświadczyłem. Jako mieszkaniec Pendżabu.
– Pan pochodzi z Pendżabu?
– Tak, i w 1947 roku studiowałem na uniwersytecie w Kalkucie i byłem obecny podczas strasznych rozruchów, walk ulicznych między hindusami i muzułmanami. Zwanych od tamtego czasu wielką rzezią Kalkuty. Myślę, że widziałem wówczas ludobójczych maniaków.
– Ach.
– Tak, i zabijanie pałkami z ołowianą kulą i ostrymi metalowymi prętami. I trupy. Gwałty, podpalenia, plądrowanie.
– Rozumiem. Sammler spojrzał na niego. Był to inteligentny i wrażliwy człowiek o wyrazistej twarzy. Oczywiście taka wyrazistość była czasem oznaką subiektywności i zwróconych do wewnątrz nawyków myślowych. Nie była to ekstrawertyczna wyobraźnia. Zaczynał jednak myśleć, że ten Lal jest – jak był Ussher Arkin – człowiekiem, z którym może rozmawiać. – A więc nie jest to dla pana kwestia teoretyczna. Dla mnie również nie. Ale znakomici, dobrotliwi dżentelmeni, pan Arnold Bennett, pan H.G. Wells, którzy jadali obiady w Savoyu... Olimpijczycy z niższych sfer. Tacy mili. Tacy poważni. Taki angielski, pan Wells. Schlebiało mi, że zostałem wybrany na słuchacza jego monologów. Lubiłem go również. Oczywiście od czasu Polski, 1939 roku, moje poglądy są inne. Odmienione. Podobnie jak mój wzrok. Widzę, że usiłuje pan odkryć, co kryje się za tymi ciemnymi szkłami. Nie, nie, to mi nie przeszkadza. Jedno oko funkcjonuje. Jak w starym powiedzeniu o jednookim będącym królem w Krainie Ślepców. Wells napisał osnute na tym opowiadanie. Niezbyt dobre opowiadanie. Tak czy owak, ja nie znajduję się w Krainie Ślepców, a tylko jestem jednooki. Jeśli chodzi o Wellsa... był pisarzem. Pisał, pisał i pisał.
Sammlerowi wydawało się, że Govinda chce się odezwać. Kiedy umilkł, przetoczyło się kilka fal milczenia zawierających nieme pytanie: Pan? Nie, pan: niech pan mówi. Lal słuchał. Wrażliwość kosmatego stworzenia; zwierzęcy brąz jego oczu; dobre wychowanie emanujące z jego uważnej pozy.
– Chce pan, żebym powiedział więcej o Wellsie, ponieważ Wells stoi w pewnym sensie za tym wszystkim?
– Czy byłby pan tak uprzejmy? – rzekł Lal.
– Ma pan wątpliwości co do wartości pisarstwa Wellsa.
– Tak, oczywiście, że je mam. Poważne wątpliwości. Za sprawą powszechnej oświaty i tanie go druku biedni chłopcy stali się bogaci i potężni. Dickens bogaty. Shaw również. Przechwalał się, że lektura Karola Marksa uczyniła z niego mężczyznę. Nie wiem, czy istotnie tak było, ale marksizm dla szerokiej publiczności uczynił z niego milionera. Jeśli ktoś pisał dla elity, jak Proust, nie stawał się bogaty, ale jeśli jego tematem była sprawiedliwość społeczna i miał przy tym radykalne poglądy, był nagradzany bogactwem, sławą i wpływami.
– To bardzo ciekawe.
– Tak pan uważa? Niech mi pan wybaczy, jestem dziś wieczór przygnębiony. Zarazem przy gnębiony i rozmowny. A kiedy poznam kogoś, kto przypadnie mi do gustu, bywam zwykle z początku gadatliwy.
– Nie, nie, proszę niech pan kontynuuje te wyjaśnienia.
– Wyjaśnienia? Mam zastrzeżenia wobec rozwlekłych wyjaśnień. Jest ich zbyt wiele. To sprawia, że życie duchowe ludzkości staje się niesterowalne. Ale rozmyślałem o sprawie Wellsa, sprawie Shawa i o ludziach takich, jak Marks, Jean Jacques Rousseau, Marat, Saint Just, potężnych mówcach, pisarzach, którzy zaczynali bez żadnego kapitału poza kapitałem duchowym i osiągali ogromne wpływy. I o wszystkich innych, drobnych adwokatach, lektorach, blagierach, pamflecistach, naukowcach amatorach, artystycznych cyganach, librecistach, wróżbitach, szarlatanach, wyrzutkach, klaunach. Obłąkany prowincjonalny prokurator żądający głowy króla i otrzymujący ją na dodatek. W imieniu ludu. Albo Marks, student, słuchacz uniwersytetu, piszący książki, które podbijają świat. Był naprawdę znakomitym dziennikarzem i publicystą. Sam byłem dziennikarzem, więc potrafię ocenić jego zdolności. Jak wielu innych dziennikarzy, kompilował rzeczy z rozmaitych artykułów gazetowych, z europejskiej prasy, lecz kompilował je nadzwyczaj zręcznie, pisząc o Indiach albo o amerykańskiej wojnie domowej, sprawach, o których właściwie nic nie wiedział. Lecz był człowiekiem fantastycznie przenikliwym, geniuszem intuicji, potężnym polemistą i retorykiem. Jego ideologiczny haszysz był bardzo skuteczny. Tak czy owak, rozumie pan, co mam na myśli: ludzie stają się autorytatywni, a genialni plebejusze wznoszą się wpierw do szlachectwa, a potem do uniwersalnej chwały, a wszystko dlatego, że mieli to, co wszystkie biedne dzieci uzyskują z piśmienności: abecadło, słownik, elementarze, klasyków. Aż w końcu, wydostawszy się ze swoich slumsów albo drobnomieszczańskich bawialni, zaczęli się zwracać do milionów na całym świecie. To są ludzie, którzy ustalają pojęcia, którzy kształtują dyskurs, a potem historia przebiega wedle ich słów. Niech pan pomyśli o wojnach i rewolucjach, w które zostaliśmy wbazgrani.
– Indyjska prasa była w znacznej mierze odpowiedzialna za tamte rozruchy, z pewnością – powiedział Lal.
– Na korzyść Wellsa przemawia to, że z powodu osobistych niepowodzeń nie domagał się przynajmniej poświęcenia cywilizacji. Nie stał się postacią kultową, królewską osobistością, wielkim bohaterem sztuki czy radykalnym przywódcą. Nie czuł się upodlony przez słowa. A wielu czuło się i czuje.
– To znaczy, sir?
– Cóż, widzi pan – rzekł Sammler – w wielkim okresie mieszczańskim pisarze stawali się arystokratami. A ponieważ stawali się nimi dzięki swej biegłości w posługiwaniu się słowami, czuli się zobowiązani przejść do działania. Widocznie zastępowanie czynów słowami jest upadlające dla prawdziwej szlachty. Widać to w karierze pana Malraux albo pana Sartre’a. Widać to już o wiele wcześniej u Hamleta, kiedy odczuwa to upokorzenie, doktorze Lal, i mówi: „że ja... muszę jak kurwa obnażać swe serce w słowach”.
– „I klątwy miotam niby dziewka sprzedajna”. Tak, taki jest pełny cytat. Albo do Poloniusza: „Słowa, słowa, słowa”. Słowa są dla starych albo dla młodych, którzy są starzy duchem. Oczywiście jest to stan księcia, którego ojciec został zamordowany. Lecz kiedy ludzie z pogardy dla niemocy i bezsilnej gadaniny rzucają się w szlachetne działania, czy wiedzą, co czynią? Kiedy zaczynają wołać o krew i opowiadać się za terrorem albo proklamować wielkie tłuczenie jaj na historyczny omlet, czy wiedzą, o co wołają? Kiedy uderzyli w lustro młotkiem, mając zamiar je naprawić, czy potrafią złożyć kawałki na nowo? Cóż, doktorze Lal, nie jestem pewien, co dobrego może przynieść to badanie czy przygana. Nie jest tak, bym mógł stwierdzić z całą pewnością, że istoty ludzkie mogą być kontrolowane na jakimkolwiek poziomie złożoności. Nie przysiągł bym, że ludzkością w ogóle daje się rządzić. Lecz Wells skłonny był wierzyć, że tak jest. Uważał przez długi czas, że cywilizacja mniejszości może zostać przeniesiona na wielkie masy i że możliwe są uporządkowane warunki tego przeniesienia. Przyzwoite, brytyjskie, wiktoriańsko–edwardiańskie, wolne od ostracyzmu, nie obłąkane, przyjemne warunki. Lecz podczas drugiej wojny światowej stracił nadzieję. Porównał ludzkość do szczurów w worku, rozpaczliwie walczących i gryzących się. Rzeczywiście było w tym coś szczurzego i workowatego. Rzeczywiście. Ale teraz wyczerpałem już swoje zainteresowanie Wellsem. Mam nadzieję, że pańskie również, doktorze Lal.
– Ach, rzeczywiście dobrze pan znał tego człowieka – rzekł Lal. – I jakże klarownie pan się wypowiada. Jest pan mistrzem kondensacji. Chciałbym posiadać pański talent. Boleśnie od czuwałem jego brak przy pisaniu książki.
– Pańska książka, to z niej, co zdążyłem przeczytać, jest bardzo klarowne.
– Mam nadzieję, że przeczyta pan całą. Niech mi pan wybaczy, panie Sammler, jestem trochę
zdezorientowany. Nie wiem dokładnie, dokąd pani Arkin mnie przywiozła ani gdzie jesteśmy. Pan to tłumaczył, ale niezupełnie zrozumiałem.
– Jesteśmy w Westchester County, niedaleko od New Rochelle, w domu mojego siostrzeńca, doktora Arnolda Grunera. Elyi Grunera. W tej chwili znajduje się on w szpitalu.
– Rozumiem. Czy jest bardzo chory?
– Ma krwawienie w mózgu.
– Tętniak. Jest niedostępny chirurgicznie?
– Niedostępny.
– Mój Boże! I jest pan tym ogromnie przejęty.
– Umrze za dzień albo dwa. Umiera. Dobry człowiek. Sprowadził nas z obozu dla uchodźców, Shulę i mnie, i przez dwadzieścia dwa lata serdecznie się nami zajmował. Dwadzieścia dwa lata bez dnia zaniedbania, bez jednego szorstkiego słowa.
– Dżentelmen.
– Tak, dżentelmen. Widzi pan, że moja córka i ja nie jesteśmy zbyt zaradni. Ja uprawiałem trochę dziennikarstwo, ale przestałem około piętnastu lat temu. Nigdy nie było tego wiele. Ostatnio napisałem po polsku relację z wojny w Izraelu. Ale to doktor Gruner opłacił moją podróż.
– Po prostu pozwolił panu być swego rodzaju filozofem?
– Jeśli rzeczywiście nim jestem. Jestem obznajomiony z wieloma wyjaśnieniami rzeczy. Prawdę mówiąc, mam dość większości z nich.
– Ach, ma pan zatem eschatologiczny punkt widzenia. Jakie to ciekawe.
Sammler, który niezbyt lubił słowo „eschatologiczny”, wzruszył ramionami. – Czy sądzi pan, że powinniśmy wyruszyć w kosmos, doktorze Lal?
– Jest pan bardzo smutny z powodu swego siostrzeńca. Może wolałby pan nie rozmawiać.
– Kiedy raz zacznie się mówić, kiedy umysł zacznie się w ten sposób obracać, nie przestaje się obracać i przetacza się przez wszystkie zdarzenia.I być może rzeczy stają się nieco znośniejsze, jeśli pozwolimy mu się obracać. Chociaż nie wiem, dlaczego miałyby być znośne. To naprawdę straszny moment. Ale cóż można poradzić? Myśli nie przestają się obracać. Jak wielkie koło w wesołym miasteczku rzekł kruchy, czarnobrody Govinda Lal. – Powinienem powiedzieć, że pracowałem dla Worldwide Technics w Connecticut. Moje zadania są bardzo intelektualne i teoretyczne, ponieważ dotyczą porządku w systemach biologicznych, oraz tego, w jaki sposób reprodukują się złożone mechanizmy. Chociaż niewiele to panu powie, jestem związany z hipotezą bangbang, zajmującą się wystrzeliwaniem jednoczesnych impulsów, atomowymi teoriami przewodnictwa komórkowego. Ponieważ wspomniał pan Rousseau: człowiek mógł urodzić się wolny albo nie. Lecz ja mogę stwierdzić z całą pewnością, że nie istniałby bez swoich łańcuchów atomowych. Mam nadzieję, że podobają się panu moje żarty. Mnie bardzo odpowiada pańskie poczucie humoru. Byłoby przykre, gdyby to nie było wzajemne. Mówię o tamtych strukturach łańcuchowych komórki. Są to problemy porządku, panie Sammler. Chociaż nie jestem w stanie przedstawić pełnego planu. Nie jestem jeszcze tym uniwersalnym geniuszem. Cha, cha! Mówiąc jednak poważnie, nauki biologiczne znajdują się w stanie nadzwyczajnego rozwoju. Och, są takie cudowne, takie piękne! Zajmować się nimi jest przywilejem. Ów porządek chemiczny, będący fundamentalną zasadą życia, jest wielkiej urody. O tak, bardzo wielkiej. I cóż za wielki przywilej! Przyszło mi do głowy, kiedy mówił pan o czymś innym, że pragnąć żyć bez porządku to pragnąć odwrócić się od fundamentalnej biologicznej zasady rządzącej. O której powszechnie się sądzi, że istnieje tylko po to, by nas uwolnić, że jest platformą dla impulsów. Jesteśmy szaleni, czy co? Istota ludzka może się oderwać od porządku, od rządzącej zasady, by wyrazić swój ogromny przywilej absolutnej wolności impulsów i braku odpowiedzialności za nie. Fundamentalne zasady biologiczne są jak chłopstwo, pełna osoba uważa się za księcia. To cigale fourmi. Mrówka była kiedyś bohaterem, ale teraz konik polny zajmuje środek sceny. Mój ojciec uczył mnie matematyki i francuskiego. Głównym lękiem w życiu mego ojca było, że jego uczniowie potną brzytwami Encyclopedia Britannica i zabiorą z sobą jej artykuły, żeby zapoznać się z nimi w domu. Był prostolinijnym człowiekiem. Za jego sprawą zawsze kochałem literaturę francuską. Najpierw w Kalkucie, a potem w Manchesterze , studiowałem ją do czasu, aż dojrzały moje zainteresowania naukowe. Ale wracając do pańskiego pytania o kosmos. Istnieje oczywiście wiele obiekcji wobec tych wypraw. Naturalnie wysuwane jest oskarżenie, że są to pieniądze odebrane szkołom, slumsom i tak dalej. Tak samo jak pieniądze Pentagonu są wydatkowane kosztem poprawy sytuacji socjalnej. Co za bzdura! To propaganda biurokratów od nauk społecznych. To on i chętnie zagarnęliby fundusze. Poza tym, same pieniądze niczego jeszcze nie zmieniają, prawda? Myślę, że nie. Amerykanie zawsze byli rozrzutni. To bez wątpienia niedobrze, ale istnieje coś takiego jak owocny gaspillage. Marnotrawstwo może być usprawiedliwione, jeśli zezwala na pomysłowość, oryginalność, przygodę. Niestety, rezultaty są w większości i zwykle skażone zepsuciem, gdyż polegają na czerpaniu nieczystych zysków, organizowaniu rozrywek dla playboyów i zbijaniu reakcyjnych fortun. Z punktu widzenia Waszyngtonu wyprawa na Księżyc to niewątpliwie wspaniałe public relations. To show biznes. Mój slang nie jest zapewne najświeższej daty. – Dźwięczny orientalny głos był bardzo przyjemny.
– Nie jestem w tej dziedzinie autorytetem.
– Wie pan jednak, co mam na myśli. Cyrk. Sypanie piaskiem w oczy. Stany Zjednoczone jako największy dostawca rozrywek z gatunku science–fiction. Z punktu widzenia organizatorów i inżynierów jest to ogromna szansa, lecz nie posiada to wielkiej wartości teoretycznej. Jednocześnie coś ważnego wydarza się jednak we wnętrzu. Dusza z całą pewnością odczuwa wspaniałość tego osiągnięcia. Nieudanie się tam, gdzie można się udać, może hamować rozwój. Sądzę, że dusza to czuje, i dlatego jest to konieczność. Może to sprowadzić nową trzeźwość. Naturalnie technologia będzie robiła na umysłach większe wrażenie niż osobowości. Astronauci mogą się nie wydawać tak wielkimi herosami. Raczej czymś w rodzaju superszympansów. Zwłaszcza jeśli się pięknie nie wysławiają. Lecz w końcu jest to funkcja poetów. Jeśli w ogóle jakąś mają. Lecz nawet technicy, śmiem przypuszczać, dostąpią nobilitacji. Ale czy zgadza się pan, że powinniśmy wyruszyć w kosmos?
– No cóż, dlaczego nie? Do pewnego stopnia tak. Choć nie uważam, by dało się to racjonalnie uzasadnić.
– Czemu nie? Ja potrafię sobie wyobrazić liczne uzasadnienia. Widzę to jako racjonalną konieczność. Powinien pan był doczytać do końca moją książkę.
– Wówczas znalazłbym nieodparty dowód? – Sammler uśmiechnął się przez przyciemnione okulary, a ślepe oko usiłowało w tym uczestniczyć. Miał na sobie swój stary czarny, schludny garnitur, jego sztywne i szczupłe ciało było wyprostowane, a palce, drżące mocno z napięcia, luźno oplatały kolana. Między niezdarnymi, owłosionymi kostkami palców jarzył się papieros (palił zaledwie trzy albo cztery dziennie).
– Chodzi mi jedynie o to, że zapoznałby się pan z moją argumentacją, którą opieram po części na historii Stanów Zjednoczonych. Po roku 1776 istniał kontynent otwarty dla ekspansji i przestrzeń ta wchłaniała wszelkie błędy. Oczywiście nie jestem historykiem. Ale jeśli nie można wysuwać śmiałych domysłów, pozostawia się wszystko ekspertom. Europa po 1789 roku nie miała przestrzeni na swoje błędy. Rezultat: wojny i rewolucje, przy czym rewolucje kończyły w rękach szaleńców.
– De Maistre to powiedział.
– Naprawdę? Nie wiem o nim zbyt wiele.
– Może wystarczy wiedzieć, że się z tym zgadza. Rewolucje rzeczywiście kończą w rękach szaleńców. Naturalnie zawsze jest wystarczająco wielu szaleńców do każdego celu. Poza tym, jeśli władza jest dostatecznie potężna, stwarza własnych szaleńców przez swoje ciśnienie. Władza z pewnością korumpuje, lecz stwierdzenie to jest po ludzku niekompletne. Czy nie jest zbyt abstrakcyjne? Tym, co z pewnością należałoby dodać, jest ta szczególna prawda, że posiadanie władzy niszczy zdrowie psychiczne władców. Pozwala, by ich irracjonalne pomysły opuściły sferę snów i wkroczyły do realnego świata. Ale tutaj... niech mi pan wybaczy. Nie jestem psychologiem. Jak pan jednak mówi, człowiek musi mieć prawo do snucia domysłów.
– Być może to naturalne, że Hindus jest przeczulony na punkcie nadmiaru ludzi. Kalkuta jest taka przeludniona, taka wybuchowa. Chińczyk byłby podobnie wyczulony. Każdy naród o nie przeliczonych masach. Jesteśmy teraz stłoczeni, upchnięci, i ludzie muszą czuć, że istnieje wyjście, że potęga intelektualna i talenty ich własnego gatunku stwarzają to wyjście. Zaproszenie do podróży, Baudelaire’owskie pragnienie wydostania się – wydostania się z ludzkich uwarunkowań – albo tęsknota, by stać się statkiem pijanym albo duszą, której życzeniem jest otworzyć zamknięty wszechświat, są wciąż realne, tyle że impuls nie musi być przypisywany nudzie i pustce życia i że nie musi to być koniecznie podróż śmierci. Problem polega na tym, że jedynie wyszkoleni specjaliści będą mogli odbyć tę wyprawę. Tęskniąca dusza nie może polecieć na mocy doraźnego impulsu tylko dlatego, że odczuwa bezgraniczną potrzebę lub pragnienie tego albo że posiada zdolność do cierpienia. Będzie musiała znać inżynierię i wkładać te dziwaczne skafandry, i znosić krępujące fizjologiczne niedogodności. Być może problem radiacji okaże się nie do pokonania albo w innych światach dotkną nas dziwne choroby. Jednakże istnieje wszechświat, w który możemy się przelać. Najwidoczniej nie możemy się ograniczyć do jednej planety. Ani odrzucić wyzwania nowego typu doświadczenia. Musimy przyjąć do wiadomości ekstremizm i fanatyzm natury ludzkiej. Nieskorzystanie ze sposobności sprawiłoby, że ta Ziemia wydawałaby się coraz bardziej więzieniem. Gdybyśmy mogli odlecieć i nie zrobili tego, wydalibyśmy na siebie wyrok. Bylibyśmy bardziej niż kiedykolwiek rozdrażnieni życiem. W obecnym stanie rzeczy gatunek pożera sam siebie. A Przyszły Świat jest teraz wprost nad nami i czeka na przyjęcie resztek ostatniej eksplozji. O wiele lepszy jest Księżyc.
Sammler nie sądził, by musiało się to koniecznie wydarzyć. – Czy pan uważa, że nasz gatunek nie chce żyć? – zapytał.
– Wielu pragnie położyć temu kres ― odparł Lal.
– No cóż, jeśli jesteśmy, jak pan mówi, tego rodzaju istotami, które są zmuszone do robienia tego, do zrobienia czego są zdolne, to wynikało by stąd, że musimy samych siebie unicestwić. Ale czy nie zależy to od uznania gatunku? Czy moglibyśmy powiedzieć, że na tym etapie polityka jest wszystkim innym raczej niż czystą biologią? W Rosji, w Chinach i tutaj bardzo pośledni ludzie posiadają moc położenia ostatecznego kresu życiu. Ci przedstawiciele – nie przedstawiciele najlepszych, lecz Kalibanowie albo, mówiąc potocznie, gnoje – będą decydować za nas wszystkich, czy będziemy żyć, czy nie. Człowiek odgrywa teraz dramat powszechnej śmierci. Czy wszyscy nie powinni umrzeć jednocześnie, razem, jak gdyby jedną wielką pojedynczą śmiercią, wyrażając swobodnie wszystkie ludzkie namiętności wobec własnego fatum? Wielu mówi, że pragnęliby to skończyć. Oczywiście może to być zwykła retoryka.
– Panie Sammler rzekł Lal – sugeruje pan, jak mi się zdaje, że w woli życia zawarta jest moralność i że te miernoty na urzędach wypełnią swój obowiązek wobec gatunku. Nie jestem tego pewien. W biologii nie istnieje nic takiego jak obowiązek. Nie ma nadrzędnej powinności wobec własnego plemienia. Kiedy przeznaczenie biologiczne zostanie wypełnione w akcie reprodukcji, pojawia się często pragnienie śmierci. Znajdujemy upodobanie w wywodzeniu z biologii idei obowiązku. Lecz obowiązek to ból. Obowiązek jest nienawistny – jest udręką, uciemiężeniem.
– Tak? – zapytał Sammler z powątpiewaniem. – Kiedy człowiek pozna, czym jest ból, przyznaje, że lepiej byłoby się nie urodzić. Skoro już jednak się urodził, respektuje siły stworzenia, jest posłuszny woli Boga, z wszelkimi wewnętrznymi zastrzeżeniami, jakie narzuca prawda. Jeśli chodzi o obowiązek, myli się pan. Ból obowiązku czyni ludzkie stworzenie prawym, a prawość ta nie jest rzeczą błahą. Nie, obstaję przy tym, co powiedziałem wcześniej. Istnieje również instynkt przeciwny skokowi w Przyszły Świat.
Sceneria była sama w sobie dość dziwna dla takiej rozmowy – zielone dywany, wielkie donice, jedwabne zasłony salonu nieżyjącej Hildy Gruner. Tutaj Govinda Lal, drobny, zgarbiony, smagły, o rdzawozłocistej cerze, pełnej twarzy i z brodą, wyglądał jak wschodni ornament albo malowidło. Sammler również ulegał temu wpływowi, przypominając figurę w indyjskich kolorach czerwone policzki, nastroszone siwe włosy na karku, okrągłe szkła okularów i dym papierosowy wokół włosów. W rozmowie z Wallace’em stwierdził, że jest człowiekiem Wschodu, a teraz czuł, że tak właśnie wygląda.
– Jeśli chodzi o obecny stan rzeczy – rzekł Govinda – widzę, że osobiste niezadowolenie, które jest tak wielkie, może dostarczyć energii do największego zadania, jakie los potajemnie przygotował – opuszczenia Ziemi. Może to być kompresja poprzedzająca nową ekspansję. Żeby cisnąć samego siebie w stronę Księżyca, potrzebna może się okazać równie wielka i przeciwnie skierowana bezwładność. Bezwładność głęboka na co najmniej dwieście pięćdziesiąt tysięcy mil. Albo więcej. W dodatku wydaje się, że ją posiadamy. Kto wie, jak te rzeczy funkcjonują? Czy zna pan słynnego Obłomowa? Nie mógł wstać z łóżka. To widmo bezwładu czy paraliżu. Przeciwieństwem był gorączkowy aktywizm – rzucanie bomb, wojna domowa, kult przemocy? Wspominał pan o tym. Czy musimy zawsze, zawsze, aż po granicę cierpienia, coś robić? Nie ustawać aż do całkowitego wyczerpania sił? Być może. Niech pan weźmie na przykład mój temperament. Wyznam panu, panie Sammler (i jakże jestem zadowolony, że osobliwości pańskiej córki zetknęły nas ze sobą – myślę, że zostaniemy przyjaciółmi)... wyznam, że jestem z urodzenia – z urodzenia, rozumie pan – człowiekiem o melancholijnym, depresyjnym usposobieniu. Jako dziecko nie mogłem znieść rozłączenia z matką. Zresztą również z ojcem, który był, jak mówiłem, nauczycielem francuskiego i matematyki. Ani z domem, ani z towarzyszami zabaw. Kiedy goście musieli wyjść, robiłem potworne sceny. Byłem płaczliwym chłopczykiem. Każde rozstanie stanowiło taką emocjonalną udrękę, że chorowałem od tego. Musiałem wewnętrznie odczuwać rozłączenie aż po swoje elementarne molekuły i dygotałem w miliardach jąder atomów. Przesada? Być może, drogi panie Sammler, ale od czasu moich wczesnych prac nad biofizyką łożysk naczyniowych (nie będę pana nudził szczegółami) byłem przekonany, że natura ma w sobie więcej z artysty niż z inżyniera. Zachowanie jest poezją, jest metaforycznym porządkiem, jest metafizyką. Począwszy od trwających dziesiąte części mikrosekund reakcji mózgowych o wysokiej częstotliwości w sieciach kortykotalamicznych aż po najbardziej banalne zjawiska ekologiczne, wszystko to jest wydrukiem, w tajemniczym kodzie, wzniosłej metafory. Mówię o moich własnych dziecięcych namiętnościach, a ciało człowieka jest pod względem elektronicznym bardziej gęste, niż las tropikalny jest gęsty od organizmów. A wszystkie te istnienia są, co często samo się nasuwa, poematami. Nawet nie usiłuję już przezwyciężyć tego wrażenia uniwersalnej poezji. Ale wracając do kwestii mojej własnej osobowości, widzę teraz, że postawiłem sobie zadanie utrzymywania dystansu wobec obiektów, do których jestem najbardziej przywiązany. Pod tym zaś względem, panie Sammler, kosmos stanowi przeciwieństwo – dla mnie osobiście emocjonalny biegun. Człowiek rodzi się między nogami matki, po czym wytrwale dąży na zewnątrz. Widzieć syderalne archipelagi to jedno, lecz rzucić się w nie, we wszechświat bez dnia i nocy, otóż to, widzi pan, sprawia, że głębia mo rza wydaje się znikoma, a lewiatan nie większy od kijanki...
Weszła Margotte – na krótkich, grubych, szybkich, zwinnych nogach, lecz nieporadnie wycierająca ręce jednocześnie w spódnicę i fartuch – i powiedziała: – Wszyscy poczujemy się lepiej, jeśli coś zjemy. Dla ciebie, wujku, mamy sałatkę z homara i trochę zupy cebulowej Crosse’a i Blackwella, chleb wiejski z masłem i kawę. Doktorze Lal, przypuszczam, że nie je pan mięsa. Czy lubi pan twaróg?
– Jeśli można, żadnej ryby.
– Ale gdzie jest Wallace? – zapytał Sammler.
– Och, poszedł na górę z narzędziami, żeby naprawić coś na strychu. – Uśmiechnęła się, wracając do kuchni, uśmiechnęła się zwłaszcza do Govindy Lala.
Lal powiedział: – Jestem pod wielkim urokiem pani Arkin.
Sammler pomyślał: Było jej zamiarem, jeszcze zanim pana ujrzała, by znalazł się pan pod jej urokiem. Mogę udzielić panu wskazówek, w jaki sposób być z nią szczęśliwym. Być może utracę swój azyl, lecz jestem gotów z niego zrezygnować, jeśli to coś poważnego. W obliczu kosmicznej perspektywy doraźne potrzeby i egoizm być może tracą na znaczeniu, a małżeństwo byłoby dobroczynnym związkiem sub specie aeternitads. Poza tym Govinda, mimo że nieduży, przypominał pod pewnymi względami Usshera Arkina. Kobiety nie lubią zbyt wielkich zmian.
– Margotte to wspaniała osoba – odparł Sammler.
– Takie odnoszę wrażenie. I ogromnie, nadzwyczaj atrakcyjna. Czy jej mąż od dawna nie żyje?
– Trzy lata, biedaczysko.
– Rzeczywiście biedaczysko, że umarł młodo, i to mając taką pociągającą żonę.
– Chodźmy, jestem głodny – rzekł Sammler. Już zastanawiał się nad tym, jak wyeliminować z tego Shulę. Była zadurzona po uszy w tym Hindusie. Miała swoje pożądania. Potrzeby. W końcu była kobietą. Co można było zrobić dla kobiety? Mało, bardzo mało. Albo dla Elyi, w którego głowie tryskała i pieniła się krew? Straszne. Elya pojawiał się dziwnie i nieustannie, jakby jego twarz krążyła po orbicie – jakby był satelitą.
Usiedli jednak do małej kolacji w kuchni Elyi i kontynuowali rozmowę.
Teraz, kiedy Sammler znalazł się pod urokiem Govindy i dostrzegł, albo wyobraził sobie, jego podobieństwo do Usshera Arkina, i czuł się emocjonalnie zaangażowany, odpowiadało jego nawykom myślowym, że widział go również w innym aspekcie, jako wschodnią osobliwość, kosmatego, małego orientalnego demona, krążącego z bzykiem wokół planety, odbijającego się duchowo od granic, jak giez koński od szyby. Zastanawiał się, czy ten człowiek może być w jakimś stopniu szarlatanem. Nie, nie, to nie. Nie było czasu na czynienie komicznych spostrzeżeń, albo małodusznych; człowiek musiał być zdecydowany i ufać swoim instynktom. Lal był prawdziwy. Jego wypowiedzi były wypowiedziami, a nie mydleniem oczu. To nie był szarlatan, a jedynie dziwoląg. Był wspaniały, solidny. Jego jedyną od razu widoczną słabością było to, że chciał, by poznano jego referencje. Sypał nazwami i tytułami – Imperial College, jego serdeczny przyjaciel profesor Waddington, jego pozycja bliskiego doradcy profesora Hoyle’a, jego powiązania z doktorem Feltsteinem z NASA i jego udział w konferencji na temat biologii teoretycznej w Bellagio. Było to wybaczalne u małego cudzoziemca. Reszta była absolutnie poprawna. Oczywiście bawiło Sammlera, że on i Lal mówili tak różnymi odmianami cudzoziemskiej angielszczyzny, a było również rozweselające, że jeden z nich był wysoki, a drugi niski. Wysoki wzrost oznaczał dla niego nadaktywność przysadki mózgowej i być może marnotrawstwo sił żywotnych. Duzi czasami zdawali się cierpieć na niedostatek rozumu, jak gdyby proces gwałtownego wzrastania odbywał się kosztem mózgu. Najdziwniejsze jednak w ósmej dekadzie jego życia było spontaniczne uczucie przyjaźni. W jego wieku? To pasowało do młodego człowieka, wciąż jeszcze marzącego o miłości, o spotkaniu kogoś odmiennej płci, kto uleczyłby wszystkie jego troski, serce i duszę, i kogo on sam podobnie uleczyłby i spełnił. Stąd brała się skłonność do nagłych przywiązań, takich, jakie dostrzegało się teraz u Lala, Margotte i Shuli. Ale dla niego, w tym okresie życia i dlate go, że wrócił z tamtego świata, nie było nagłych związków. Jego własny pierwszy przybór uczuć wyczerpał się. Jego niegdyś ludzkie, niegdyś cenne życie spłonęło bez reszty. Nowe zielone pędy wyrastające ze zwęglonej czerni byłyby jedynie przejawem naturalnej wytrwałości, Siły Życiowej, która działała i usiłowała zacząć wszystko od nowa.
Jednakże, kiedy trwała ta mała kolacja w kuchni (podana z niezręczną szczodrością przez Margotte), smutny starzec doświadczał także najwyższej radości. Wydawało mu się, że pozostali również czują się tak jak on. Shula–Sława w swoim niewłaściwie zawiniętym sari przysłuchiwała się rozmowie z pełnymi oddania oczami i bezgłośnie powtarzała każde słowo miękkimi, umalowanymi na pomarańczowo ustami, z głową wspartą na dłoni; Margotte oczywiście zachwycona; była zakochana w tym małym Hindusie; atmosfera była intelektualna, a ponadto ona wszystkich karmiła. Czy jakiś moment życia mógł być przyjemniejszy? Sammlerowi te kobiece osobliwości wydawały się przemiłe.
Doktor Lal mówił, że nie uzyskujemy zbyt wiele od naszego mózgu, zważywszy, czym on jest pod względem elektronicznym, z miliardami natychmiastowych połączeń, – Oczywiście to, co dzieje się w głowie człowieka – mówił – znacznie przekracza jego zrozumienie. Niemal tak samo, jak jaszczurka, szczur albo ptak nie są w stanie zrozumieć, że są organizmami. Lecz człowiek, dzięki budzącemu się zrozumieniu, może przynajmniej czuć, że jest szczurem mieszkającym w świątyni. W swoim rozwoju zewnętrznym, jako rzecz, jako stworzenie, posiada w elektronice cerebralnej zdolność adaptacji, adekwatność, która pozwala mu wyczuć nieadekwatność jego osobistych ludzkich wysiłków. A zatem, na najniższym poziomie, jest szczurem w świątyni. Na najwyższym – nieporadną istotą z budzącą się świadomością subtelności wewnętrznej organizacji, stosowanej do prymitywnych celów.
– Tak – powiedział Sammler – to bardzo zgrabne ujęcie problemu, chociaż nie jestem pewien, czy istnieje wielu ludzi wystarczająco subtelnych, by wyczuć ów nikły ciężar tego, że są czymś znacznie więcej, niż potrafią pojąć.
– Ogromnie by mnie interesowało wysłuchanie pańskich poglądów – powiedział Lal.
– Moich poglądów?
– O tak, papo.
– Tak, drogi wujku Sammler.
–Moich poglądów.
Stało się coś dziwnego. Poczuł, że za chwilę wypowie w pełni swoje myśli. Na głos! To właśnie było najbardziej zdumiewające. Nie to co zwykle komunikowanie się z samym sobą starego i osobliwego człowieka. Za chwilę miał powiedzieć, co myśli, i to viva voce.
– Shula lubi wykłady, ja nie – powiedział. – Jestem nadzwyczaj sceptycznie nastawiony do wyjaśnień, racjonalistycznych praktyk. Nie lubię nowoczesnej religii pustych kategorii i ludzi wykonujących gesty wiedzy.
– Niech pan to potraktuje jako recital, a nie wykład – rzekł Lal. – Niech pan spojrzy na to z muzycznego punktu widzenia.
– Recital. To doktor Lal powinien go dać, ma muzyczny głos. Recital, to bardziej zachęcające –rzekł Sammler, odstawiając filiżankę. – Recitale to coś dla wyszkolonych wykonawców. Nie jestem gotowy do wyjścia na scenę. Ale nie pozostało wiele czasu. A zatem gotowy czy nie... O wiele za często zachowuję swoje zdanie dla siebie i rzeczywiście odczuwam pokusę przekazania niektórych ze swoich poglądów. Albo wrażeń. Oczywiście starzy ludzie zawsze się boją, że niepostrzeżenie ulegli uwiądowi. Skąd mam wiedzieć, że mnie to nie spotkało? Shula, która uważa, że jej papa jest potężnym czarodziejem, i Margotte, która tak bardzo lubi rozprawiać o ideach, zaprzeczą temu.
– Oczywiście – powiedziała Margotte. – Po prostu tak nie jest.
– Cóż, widziałem, jak przydarzało się to innym, więc dlaczego nie miałoby się przydarzyć mnie? Człowiek musi żyć z wszystkimi kombinacjami faktów. Przypominam sobie słynną anegdotę o obłąkanym mężczyźnie: ktoś powiedział: „Ma pan manię prześladowczą, mój drogi”, a on od parł: „Być może, ale nie przeszkadza to ludziom spiskować przeciwko mnie”. To ważny promień światła z ciemnego źródła. Nie mogę powiedzieć, żebym odczuwał jakieś osłabienie zdolności umysłowych, ale może ono mieć miejsce. Na szczęście moje poglądy są zwięzłe. Sądzę, doktorze Lal, że ma pan rację. Pod względem biologicznym, chemicznym, wyrafinowanie istoty przerasta zdolność pojmowania istoty. Domyślamy się tego i czujemy, jak chaotyczny w porównaniu z nim jest stan wewnętrzny, cóż za galimatias odi et amo. Mówią, że nasza protoplazma jest jak morska woda. Nasza krew ma śródziemnomorską bazę. Ale teraz żyjemy w morzu społecznym i ludzkim. Wynalazki i idee omywają nasze mózgi, które czasami muszą jak gąbki przyjmować to, co niosą prądy, i przetrawiać umysłowe pierwotniaki. Nie mówię, że nie ma alternatywy dla takiej bierności, która jest po trosze komiczna, lecz są okresy, stany, kiedy leżymy na dole i czujemy straszliwe ciśnienie skumulowanej świadomości, czujemy ciężar świata. Nie jest to wcale zabawne. Świat jest z pewnością czymś przerażającym, a ludzkość znajdująca się w rewolucyjnym usposobieniu staje się, jak to mówimy, nowoczesna – coraz bardziej mentalna, zaś królestwo natury, jak je nazywano, przemienia się w park, zwierzyniec, ogród botaniczny, wystawę światową, indiański rezerwat. A potem zawsze są ludzie, którzy biorą na siebie odgrywanie albo przedstawianie dawnej dzikości, trybalizmu, pierwotnego barbarzyństwa barbarzyńców, tak byśmy nie zapomnieli prehistorii, dzikości, zwierzęcych korzeni. Mówi się nawet tu i ówdzie, że prawdziwym celem cywilizacji jest pozwolić nam wszystkim żyć jak prymitywni ludzie i prowadzić neolityczne życie w zautomatyzowanym społeczeństwie. To zabawny punkt widzenia. Nie chcę jednak robić panu wykładu. Jeśli żyje się w swoim pokoju tak jak ja, chociaż Shula i Margotte tak wspaniale się mną opiekują, to ma się fantazje o przemawianiu do zniewolonego audytorium. Bardzo niedawno temu usiłowałem wygłosić prelekcję na Columbii. Nie wypadła dobrze. Myślę, że się wygłupiłem.
– Ależ proszę, niech pan kontynuuje – powiedział doktor Lal. – Słuchamy z największą uwagą.
– Poglądy człowieka są albo niezbędne, albo zbyteczne – rzekł Sammler. – To, co zbyteczne, irytuje mnie w najwyższym stopniu. Jestem nadzwyczaj niecierpliwym osobnikiem. Moja nie cierpliwość czasami graniczy z wściekłością. To przypadek kliniczny.
– Nie, nie, papo.
– Jednakże czasami konieczne jest powtórzenie tego, co wszyscy wiedzą. Wszyscy kartografowie powinni lokować Missisipi w tym samym miejscu i unikać oryginalności. To może być nudne, ale człowiek musi wiedzieć, gdzie się znajduje. Nie możemy pozwolić Missisipi dla odmiany płynąć w stronę Gór Skalistych. Otóż, jak wszystkim wiadomo, dopiero w ciągu ostatnich dwóch stuleci większość ludzi w cywilizowanych krajach zgłosiło pretensje do przywileju bycia indywiduami. Uprzednio byli niewolnikami, chłopami, robotnikami, nawet rzemieślnikami, ale nie osobami. Jest jasne, że ta rewolucja, będąca pod wieloma względami triumfem prawa – niewolnicy powinni być wolni, mordercza praca powinna się skończyć, dusza powinna mieć swobodę – przyniosła również nowe rodzaje zgryzoty i cierpienia i, jak dotąd, na najszerszą skalę, nie była pełnym sukcesem. Nie będę nawet mówił o krajach komunistycznych, gdzie nowoczesna rewolucja została w największym stopniu pokrzyżowana. Dla nas wyniki są potworne. Pomyślmy tylko o naszej części świata. Pogrążyliśmy się głęboko w brzydocie. Jest oszołamiające, jak bardzo te nowe indywidua cierpią, ze swoim nowym wolnym czasem i swobodą. Choć niekiedy czuję się zupełnie odcieleśniony, jest we mnie niewiele złości i cała masa współczucia. Często pragnę coś zrobić, lecz niebezpiecznym złudzeniem jest sądzić, że można uczynić wiele dla więcej niż bardzo nielicznych.
– Co powinno się zrobić?
– Może najlepszą rzeczą jest zaprowadzić po rządek we własnym wnętrzu. To lepsze od tego, co wielu nazywa miłością. Być może to właśnie jest miłość.
– Proszę, powiedz coś o miłości – rzekła Margotte.
– Kiedy ja nie chcę. To, co mówiłem... widzi pan, starzeję się. Mówiłem, że to wyzwolenie w indywidualność nie było wielkim sukcesem. Ogromnie interesujące dla historyka, ale przerażające dla kogoś dostrzegającego cierpienie. Serca nie otrzymujące prawdziwej zapłaty, dusze nie znajdujące pożywienia. Kłamstwa, bez ograniczeń. Pragnienia, bez ograniczeń. Możliwości, bez ograniczeń. Niemożliwe do spełnienia wymagania wobec złożonych rzeczywistości, bez ograniczeń. Odrodzenie w dziecinnej i wulgarnej formie starożytnych idei religijnych, tajemnic, oczywiście całkowicie nieświadome – to zdumiewające. Orfizm, mitraizm, manicheizm, gnostycyzm. Kiedy moje oko jest w formie, czytuję czasem hasła w Encyklopedii religii i etyki Hastingsa. Pojawia się wiele fascynujących podobieństw. Ale najczęściej można dostrzec osobliwe aktorstwo, wyszukany i czasami bardzo artystyczny sposób przedstawiania siebie jako indywiduum oraz dziwne pragnienie oryginalności, wyrazistości, zainteresowania – tak, zainteresowania! Dramatyczne wywodzenie siebie z wzorów, połączone z odrzucaniem wzorów. Starożytność akceptowała wzory, średniowiecze również – nie chcę się na pańskich oczach zmienić w podręcznik historii – lecz człowiek ery nowożytnej, być może z powodu kolektywnego modelu życia, jest ogarnięty gorączką oryginalności. Ideą niepowtarzalności duszy. To wspaniała idea. Prawdziwa idea. Ale w tych formach? W tych nędznych formach? Dobry Boże! Z włosami, ubraniami, lekami i kosmetykami, z genitaliami, z podróżami tam i z powrotem przez zło, potworności i orgie, gdy nawet zbliżenie do Boga następuje poprzez wszeteczeństwa? Jakże przerażona musi być dusza w tym rozgardiaszu, jak niewiele z tego, co naprawdę jest jej drogie, może dostrzec w tych sade’owskich ćwiczeniach. Ale nawet markiz de Sade na swój zwariowany sposób był oświeceniowym filozofem. Jego głównym celem było bluźnierstwo. Lecz tym, którzy (nieświadomie) stosują zalecane przez niego praktyki, nie chodzi już o bluźnierstwo, lecz raczej o higienę, przyjemność, która również jest higieną, oraz czarowne i interesujące życie. Interesujące życie jest najwyższym ideałem tępaków.
Być może nie myślę jasno. Jestem dzisiaj bardzo smutny i rozdarty. Poza tym mam świadomość nienormalności moich doświadczeń. Czasami zastanawiam się, czy jest dla mnie miejsce tutaj, między ludźmi. Przypuszczam, że jestem jednym z was. Ale również nie jestem. Nie dowierzam własnym sądom, ponieważ mój los był skrajny. Byłem rozmiłowanym w nauce młodym człowiekiem, nie stworzonym do działania. Nagle wszystko stało się działaniem – krew, karabiny, groby, głód. Bardzo drastyczna interwencja chirurgiczna. Nie sposób wyjść nietkniętym. Przez długi czas widziałem wszystko ze szczególną surowością. Niemal jak przestępca człowiek, który zmiata na bok wątłe powszednie normy oraz usprawiedliwienia i wszystko brutalnie upraszcza. Niezupełnie tak, jak powiedział pan Brecht: Erst kommt das Fressen, dann kommt die Morał. To jest fanfaronada. Arystoteles powiedział coś podobnego i nie fanfaronował ani nie próbował nikogo zastraszyć. Tak czy owak, musiałem pod presją okoliczności zadać sobie proste pytania, takie jak: „Czy go zabiję? Czy on mnie zabije? Jeśli zasnę, czy jeszcze się obudzę? Czy naprawdę żyję, czy pozostało jedynie złudzenie życia?” I wiem teraz, że ludzkość naznacza pewnych ludzi do śmierci. Przed nimi zatrzaskują się drzwi. Shula i ja należeliśmy do tej spisanej na straty kategorii. Jeśli potem mimo wszystko się żyje, to fakt, że było się wykreślonym, pozostawia w człowieku pewne przewrażliwienia. Niemcy usiłowali mnie zabić. Potem Polacy również do mnie strzelali. Umarłbym, gdyby nie pan Cieślakiewicz. Był jedynym człowiekiem, dla którego nie byłem spisany na straty. Otwierając przede mną grobowiec, pozwolił mi żyć. Tego rodzaju doświadczenie deformuje. Przepraszam za tę deformację.
– Ależ pan nie jest zdeformowany.
– Oczywiście, że jestem zdeformowany. I opętany. Widzi pan, że wciąż mówię o odgrywaniu ról, oryginalności, dramatycznej indywidualności, teatralności w ludziach, formach przybieranych przez dążenia duchowe. Wszystko to krąży mi bezustannie po głowie. Nie potrafię panu powiedzieć, jak często na przykład myślę o Rumkowskim, szalonym żydowskim Królu Łodzi.
– Kto to taki? – zapytał Lal.
– Człowiek wyniesiony do wielkiego znaczenia w Łodzi, dużym mieście włókienniczym. Kiedy przyszli Niemcy, ustanowili tego osobnika jako zwierzchnią władzę. Wciąż jeszcze często się o nim dyskutuje w kręgach uchodźców. Nazywał się Rumkowski. Był niewydarzonym człowiekiem interesu. W podeszłym wieku. Hałaśliwy osobnik, skorumpowany, dyrektor sierocińca, organizator zbiórek pieniędzy, kiepski aktor, odpychający obiekt żartów w społeczności żydowskiej. Człowiek z maleńką rólką do odegrania, jak tyle współczesnych indywiduów. Słyszał pan kiedyś
o nim?
Lal o nim nie słyszał.
– No więc usłyszy pan trochę. Naziści zrobili z niego Judenaltester. Miasto było odgrodzone płotem. Getto stało się obozem pracy. Dzieci były wyłapywane i deportowane do miejsc zagłady. Panował głód. Zmarłych wynoszono na chodnik i leżeli tam w oczekiwaniu na wózek do wywożenia trupów. Wśród tego wszystkiego Rumkowski był Królem. Miał własny dwór. Drukował pieniądze i znaczki pocztowe ze swoją podobizną. Kazał urządzać widowiska i przedstawienia na swoją cześć. Odbywały się uroczystości, podczas których przywdziewał królewskie szaty, a jeździł zdezelowaną karetą z ubiegłego stulecia, bogato zdobioną, ze złoceniami, zaprzężoną w dogorywającą białą szkapę. W jednym wypadku wykazał odwagę, protestując przeciw aresztowaniu i deportacji, a mówiąc wprost, przeciw zamordowaniu swej rady. Został za to pobity i wyrzucony na ulicę. Ale był postrachem łódzkich Żydów. Był dyktatorem. Był ich żydowskim Królem. A właściwie jego parodią – szalonym żydowskim królem, prezydującym nad śmiercią pół miliona ludzi. Być może jego ukrytym zamysłem było uratowanie resztki. Być może jego obłąkańcze zachowanie miało na celu zabawienie i odwrócenie uwagi Niemców. Te błazeństwa nie spełnionej indywidualności, te wielkopańskie czy dyktatorskie zapędy – ta zajadła niechęć do ewolucji ludzkiej świadomości, wyciągająca z każdej dziury i kąta te miotające się istoty, straszliwych klaunów. Tak, to musiało się podobać tamtym ludziom. Humor rzadko był nieobecny w ich morderczych programach. Ta surowość wobec niezręcznych uroszczeń, wobec kiepskiego żartu ludzkiego „ja”, którą wszyscy odczuwamy. Wyimaginowana wielkość insektów. A poza tym drzwi zatrzasnęły się już przed tymi Żydami, należeli do kategorii spisanych na straty. Ta teatralność Króla Rumkowskiego najwyraźniej sprawiała Niemcom przyjemność. Żydów jeszcze bardziej degradowało to, że mają karykaturę króla. Nazistom to się podobało. Mieli predylekcję do tego rodzaju morderczych fars w stylu Ubu Króla. Bawili się w patafizykę. Umniejszało to albo łagodziło zgrozę. Tutaj w każdym razie widać szczególnie dobrze kwestię form, jakie muszą zostać znalezione dla poczynań wyzwolonej świadomości, oraz żądną krwi nienawiść, rozkosz, jaką znajduje morderca w jej niepowodzeniu i poniżeniu.
– Niech mi pan wybaczy, ale umknął mi tutaj związek logiczny – powiedział Lal.
– Tak, z pewnością mógłbym się wyrażać jaśniej. To wynika z mojej obsesji rozmawiania z samym sobą. Ale w Księdze Hioba znajduje się skarga, że Bóg wymaga o wiele za dużo. Hiob protestuje, twierdząc, że jest nieznośnie uświetniany: „Czym jest człowiek, że uświetniasz go i że na niego zważasz? I nawiedzasz go każdego ranka, i doświadczasz go w każdej chwili? Kiedyż wreszcie odwrócisz swój wzrok ode mnie, zaniechasz mnie, abym przełknął ślinę?” I mówiąc: „Nie będę żył wiecznie”. „Legnę teraz w prochu”. To zbyt wielkie wymaganie wobec ludzkiej świadomości i ludzkich możliwości przekroczyło ludzką wytrzymałość. Nie mówię tylko o wymaganiu moralnym, lecz również o wymaganiu wobec wyobraźni, by wydała ludzką postać odpowiedniego formatu. Jaki jest prawdziwy format istoty ludzkiej? To, doktorze Lal, miałem na myśli, mówiąc o rozkoszy, jaką znajduje morderca w poniżeniu obecnym w parodii – w Rumkowskim, Królu szmat i odchodów, Rumkowskim, władcy trupów. To właśnie zajmuje mnie w teatralności epizodu Rumkowskiego. Oczywiście aktor był skazany na zagładę. Wielu innych aktorów, nie cierpiąc tak bardzo, również ma poczucie zguby. Jeśli chodzi o pozostałych, wielką masę potępionych, to sądzę, że ponieważ umierali z głodu, czuli coraz mniej. Nawet głodujące matki nie mogły odczuwać dłużej niż dzień lub dwa braku wyszarpniętych im dzieci. Bóle głodowe zagłuszały zgryzotę. Erstkommt das Fressen, rozumie pan. Być może mój zmysł logicznych powiązań wadliwie funkcjonuje. Proszę, niech mi pan powie, jeśli tak się panu wydaje. Moim celem jest wykazanie... chociaż być może ten człowiek był szalony od samego początku; być może szok uczynił go nawet normalniejszym; tak czy owak, na końcu wsiadł dobrowolnie do pociągu do Auschwitz... wykazanie słabości zewnętrznych form, jakie są obecnie dostępne dla naszej ludzkości, oraz żałosny brak zaufania do nich. Wczesny wynik naszego nowoczesnego boomu na indywidualność. Taka postać stanowi najgorszy z możliwych wariantów. Najpotworniejszy rodzaj przesady. Widzimy dezintegrację najgorszych koncepcji ego. Koncepcji ego wziętych z poezji, historii, tradycji, biografii, kina, dziennikarstwa, reklamy. Jak zauważył Marks... – Ale nie powiedział, co zauważył Marks. Myślał, a pozostali milczeli. Jego jedzenie stało nietknięte. – Podobno ten staruch był bardzo lubieżny – powiedział. –Obmacywał małe dziewczynki. Być może swoje sieroty. Wiedział, że wszystkie zginą. Potem wszystko zdawało się wyłaniać jako rozkwit, rozlanie się jego „osobowości”. Być może kiedy ludzie są tak rozpaczliwie bezsilni, grają na tym instrumencie, osobowości, głośniej i z większą gwałtownością. Wydaje mi się, że często to widziałem. Pamiętam, że czytałem w jakiejś książce, ale nie pamiętam gdzie, że kiedy ludzie znaleźli dla siebie nazwę, Człowiek, spędzali wiele czasu na zachowywaniu się „po ludzku”, śmiejąc się i płacząc, i doprowadzając innych do śmiechu i płaczu, szukając okazji, prowokując, znajdując taką rozkosz w załamywaniu rąk, wyciskaniu łez ze swoich gruczołów, pływaniu i żeglowaniu po tym mglistym, zatrutym, mieszającym w głowie, wzburzonym medium ludzkich uczuć, pijąc wody namiętności i wznosząc okrzyki nad swoim losem. Praktyki te zostały w książce potępione, zwłaszcza brak oryginalności. Autor wolał intelektualną ścisłość, nie cierpiał emocji, domagał się wyłącznie wzniosłych łez, łez wylewanych na samym końcu, po długim oporze, w wyniku najszczytniejszych konstatacji. Ale przypuśćmy, że ktoś nie lubi całego tego teatru duszy? Ja również uważam za męczące, że muszę go napotykać tak często i w tak dobrze znajomych formach. Czytałem wiele nieprzyjemnych relacji o nim. Spotykałem się z określaniem go jako rumowisko wieków, historyczny szmelc, martwe brzemię, jako burżuazyjną własność, jako dziedziczną deformację. „Ja” może myśleć, że nosi na szyi wesołą nową ozdobę, ślicznie pomalowaną, ale od zewnątrz widzimy, że to kamień młyński. Albo znowu, ta osobowość, z której właściciel jest tak dumny, pochodzi ze sklepu Woolwortha, to tandetna blacha albo plastyk z groszowego stoiska z duszami. Patrząc na to w ten sposób, człowiek może pomyśleć, że człowieczeństwo jest niezbyt warte zachodu. Gdzie jest to godne pożądania „ja”, którym mogłoby się być? Dov’e sia, jak to pytanie jest śpiewane w operze. To zależy. Zależy po części od woli dostrzeżenia dobrych stron przez pytającego. Zależy od jego talentu i bezinteresowności. To słuszne, że nie lubimy wymyślonej indywidualności, złego pastiszu, banalności i całej reszty. To jest odpychające. Ale indywidualizm w ogóle nie jest interesujący, jeśli nie powiększa obszaru prawdy. W kategoriach osobistego wyróżnienia, wywyższenia, sławy, zupełnie mnie nie interesuje. Ma dla mnie znaczenie jedynie jako instrument osiągania prawdy – powiedział Sammler. – Ale odsuwając to na chwilę na bok, sądzę, że możemy streścić moją myśl w następujący sposób: że wielu przedarło się do przodu w nowożytnej historii, po długich epokach bezimienności i gorzkiego zapoznania, by upomnieć się o imię, godność osoby, życie takie, jakie w przeszłości było jedynie przywilejem szlachty, arystokracji, książąt albo mitycznych bogów, i cieszyć się nimi (tak jak ludzie cieszą się dzisiaj rzeczami). I że to przedarcie się, jak wszystkie takie wielkie ruchy, sprowadziło cierpienie i rozpacz, że jego sukcesy nie są wyraźnie widoczne, lecz że ból serca, jakiego przysparza wielu ludziom, jest niezmierzony, że większość form osobistego istnienia wydaje się zdyskredytowana i że występuje szczególna tęsknota za niebytem. Jak długo nie istnieje życie etyczne i wszystko jest w tak barbarzyński i lekkomyślny sposób przelewane w osobisty gest, trzeba to znosić. A występuje szczególna tęsknota za niebytem. Może bardziej trafne byłoby stwierdzenie, że ludzie chcą doświadczyć wszystkich innych stanów istnienia w stanie rozrzedzonej świadomości, nie pragnąc być żadną określoną rzeczą, lecz zamiast tego stać się zdolnymi do nieograniczonej przemiany, wchodząc i wychodząc wedle upodobania. Czemu mieliby być ludzcy? W większości oferowanych form niewiele jest miejsca dla wielkich sił natury w jednostce, bogatych, szczodrych sił. W biznesie, w wolnych zawodach, w klasie robotniczej, jako członek społeczeństwa, jako mieszkaniec wielkich miast, tych osobliwych otchłani, jako istota doświadczająca przymusów, manipulacji, jako ofiara napięć, jako ojciec, mąż oddający przysługę ogółowi przez wykonywanie swej porcji czynności – poszczególny osobnik wydaje się coraz mniej i mniej odczuwać te siły. Dlatego jestem przeświadczony, że chce wziąć rozbrat ze wszystkimi znanymi sobie stanami.
Zarzucano chrześcijaninowi, że chce się pozbyć samego siebie. Ci, którzy wysunęli ten zarzut, nalegali na niego, by dokonał transcendencji poza swe niezadowalające człowieczeństwo. Ale czy transcendencja nie jest takim samym zamętem? Czy ona również nie oznacza pozbywania się istoty ludzkiej? No cóż, być może człowiek powinien pozbyć się siebie. Oczywiście. Jeśli może. Lecz ma on w sobie również coś, czego kontynuacja wydaje mu się ważna. Coś, co zasługuje na trwanie. Jest to coś, co musi trwać, i wszyscy to wiemy. Duch czuje się oszukany, zhańbiony, splugawiony, zepsuty, rozczłonkowany, zraniony. Wciąż jednak wie to, co wie, i tej wiedzy nie można się pozbyć. Duch wie, że jego wzrost jest prawdziwym celem istnienia. Tak mi się wydaje. Poza tym ludzkość nie może być czymś innym. Nie może pozbyć się samej siebie inaczej niż poprzez akt powszechnej autodestrukcji. Ale nie jesteśmy nawet powołani do tego, żeby głosować Tak lub Nie. A ja nie przedstawiłem swoich argumentów, bo niczego nie chcę udowodnić. Przedstawiłem jedynie swoje myśli. Zapytano o nie, a ja chciałem je wypowiedzieć. Stwierdziłem, że najlepiej jest być odosobnionym. Nie tak jak mizantropi, którzy odcinają się od świata poprzez osądzanie, lecz poprzez nieosądzanie. Przez chcenie tego, czego chce Bóg.
Podczas wojny nie miałem żadnej wiary i zawsze odczuwałem niechęć do postaw ortodoksów. Widziałem, że śmierć nie robi na Bogu wrażenia. Piekłem była jego obojętność. Lecz nieumiejętność wytłumaczenia nie jest powodem do niewiary. Tak długo nie jest, jak długo utrzymuje się poczucie Boga. Mógłbym pragnąć, by nie utrzymywało się ono. Sprzeczności są tak bolesne. Żadnej troski o sprawiedliwość? Ani krzty litości? Czy Bóg jest jedynie plotką żyjących? Potem patrzymy, jak ci żyjący przemykają jak ptaki nad powierzchnią wody i jeden z nich zanurkuje albo pogrąży się, ale już nie wypłynie na wierzch i nikt go więcej nie zobaczy. A potem nas z kolei nikt więcej nie zobaczy, gdy przebijemy się przez powierzchnię. Ale znowu nie mamy dowodu, że pod tą powierzchnią nie ma żadnej głębi. Nie możemy nawet powiedzieć, że nasza wiedza o śmierci jest płytka. Nie ma żadnej wiedzy. Jest tęsknota, cierpienie, żałoba. Biorą się one z potrzeby, uczucia, miłości – potrzeb żyjącej istoty, bo jest ona żyjącą istotą. Jest również obcość, milcząco obecna. Jest również niejasne przeczucie. Wyczuwa się inne stany. Nie wszystko jest bez reszty poznawalne. Bez tego przeczucia nie byłoby nigdy żadnego dociekania, nie byłoby żadnej wiedzy. Ale ja nie jestem badaczem życia, ani jego znawcą, i niczego nie chcę udowodnić. Oczywiście człowiek pocieszałby, gdyby mógł. Ale nie jest to moim celem. Pocieszyciele nie mogą być zawsze prawdomówni. Lecz bardzo często, niemal co dzień, mam mocne doznania wieczności. Może to mieć związek z moimi dziwnymi doświadczeniami albo z wiekiem. Chcę powiedzieć, że mnie samemu nie wydaje się to wynikać ze starości. Nie miałbym też nic przeciwko temu, żeby po śmierci nie było niczego. Gdyby tylko miało być tak, jak było przed narodzeniem, czemu człowiek miałby się przejmować? Tam nie otrzymywałby już żadnych nowych informacji. Jego małpi niepokój ustałby. Myślę, że brakowałoby mi jedynie moich przeczuć Boga w wielu codziennych postaciach. Tak, tego by mi brakowało. Tak więc, doktorze Lal, gdyby Księżyc miał nam przynieść korzyści metafizyczne, byłbym całkowicie za tym. Jako przedsięwzięcie inżynieryjne kolonizacja przestrzeni kosmicznej niezbyt mnie interesuje, jeśli pominąć zajmujący charakter i pomysłowość operacji. Oczywiście pragnienie, wola zorganizowania tej naukowej wyprawy musi być jedną z owych irracjonalnych konieczności, które tworzą życie – to życie, o którym myślimy, że możemy je zrozumieć. Przypuszczam więc, że musimy wykonać ten skok, ponieważ taki jest nasz ludzki los. Gdyby był to problem racjonalny, wówczas racjonalne byłoby zaprowadzenie najpierw sprawiedliwości na tej planecie. Potem, kiedy mielibyśmy już Ziemię pełną świętych, a nasze serca wyrywałyby się ku Księżycowi, moglibyśmy wsiąść do swoich maszyn i unieść się...
– Ale co to jest tu na podłodze? – zapytała Shula. Wszyscy czworo wstali od stołu, żeby popatrzeć. Od strony tylnych schodów po białej plastykowej wykładzinie z wzorem pompejańskiej mozaiki płynęła woda. – Nagle poczułam, że mam mokre stopy.
– Czy nie przelewa się wanna? – zapytał Lal.
– Shula, czy zakręciłaś wodę w wannie?
– Jestem absolutnie pewna, że tak.
– Myślę, że leje się za szybko jak na wodę z wanny – rzekł Lal. – Przypuszczalnie pękła rura. –Nadstawiając uszu, usłyszeli z góry odgłos tryskania i miarowy, szybki chlupot, ociekanie, spływanie, ciurkanie wody na schodach. – Ot warta rura. Sądząc z odgłosów, to prawdziwa powódź. – Oderwał się od stołu i pobiegł przez wielką kuchnię, z kościstymi, owłosionymi pięściami ułożonymi na piersi i z głową wciśniętą między szczupłe ramiona.
– Och, wujku Sammler, co to jest?
Kobiety pobiegły za Lałem. Sammler, z konieczności wolniejszy, również ruszył na górę.
Teoria Wallace’a, że na strychu znajdują się fałszywe rury wypełnione nielegalnymi pieniędzmi, została poddana próbie. Ponieważ Wallace miał tak matematyczny umysł, kochał równania i spędzał noce na obliczaniu prawdopodobieństwa wygranej w grach hazardowych, Sammler domyślał się, że przed wzięciem do ręki klucza angielskiego sporządził plan instalacji hydraulicznej.
Na piętrze ostrożne stąpanie po suchych miejscach stało się bezcelowe. Dywan wyściełający korytarz przypominał rozmokły trawnik i przysysał popękane buty Sammlera. Drzwi na strych były zamknięte, lecz wypływała spod nich woda.
– Margotte – powiedział Sammler. – Idź natychmiast na dół. Zadzwoń do hydraulika i do straży pożarnej. Zadzwoń najpierw do straży i powiedz im, że wzywasz hydraulika. Nie stój tak. Pośpiesz się. – Schwycił ją za ramię i obrócił w stronę drzwi.
Wallace usiłował widocznie zapchać otwór koszulą. Kiedy ta kalkulacja zawiodła, stracił głowę. Koszula leżała na podłodze, a on i Lal próbowali połączyć otwarte końce rury.
– Coś jest nie tak ze złączem. Musiałem zerwać gwint powiedział Wallace. Stał okrakiem nad lejącą się rurą. Doktorowi Lalowi, który próbował połączyć oba końce, woda tryskała na brodę i pierś. Shula stała obok niego. Gdyby wielkie oczy mogły stanowić techniczną pomoc – gdyby wpatrywanie się i bliskość mogły powodować stapianie się w jedno!
– Czy nie ma gdzieś kurka? Czy nie ma za woru głównego? ― zapytał Sammler. – Shula, nie zamocz się. Cofnij się, kochanie, przeszkadzasz.
– Wątpię, byśmy zdołali coś osiągnąć w ten sposób – powiedział Lal. Woda syczała głośno.
– Tak pan sądzi? – rzekł Wallace.
Rozmawiali bardzo kulturalnie.
– Raczej tak. Przede wszystkim jest za duże ciśnienie wody. I jak pan widzi, to metalowe złą cze nie daje się przesunąć do przodu – odparł Lal. Opuścił rurę i odstąpił na bok. W pasie jego szare spodnie były czarne od wody. – Czy zna pan tutejszą instalację wodociągową?
– W jakim sensie miałbym ją znać?
– Chodzi mi o to, czy jest zasilana przez miasto, czy też macie własne źródło? Jeśli to woda miejska, należy zadzwonić do administracji. Jeśli jednak jest to studnia głębinowa, rozwiąza nie może się znajdować w piwnicy. Jeśli to studnia, to musi być pompa.
– To dziwne, ale nigdy tego nie wiedziałem.
– A jak jest ze ściekami, są komunalne?
– Tego też nie umiem powiedzieć.
– Jeśli to studnia i jest pompa, to musi być również wyłącznik. Zejdę na dół. Czy jest tu latarka?
– Znam dom – rzekła Shula. Zejdę z panem. – W sari, luźno owinięta, w sandałach spadających z jej gorliwych stóp, pośpieszyła za Lalem, który zbiegł po schodach.
– Czy nie ma żadnych wiader? – Sammler zapytał Wallace’a. – Stropy się zawalą.
– Dom jest ubezpieczony. Nie przejmuj się stropami.
Niemniej jednak... Sammler zszedł na dół.
Pod kuchennym zlewem i w szafce na miotły znalazł żółte plastykowe wiadra i wszedł z powrotem na górę. Zauważył, że odczuwa typowe niepokoje ubogiego krewnego. Zdecydowanie nie lubił tego domu, nigdy. Było mu trudno zachowywać się tu naturalnie, jedząc chleb swego dobroczyńcy. Poza tym cały ten stłoczony komfort, pokoje zapełnione obrazami rodzajowymi, bibelotami, stał na fundamencie nicości. Dzieło pana Croze’a z ustami jak pączek róży, widocznymi nozdrzami, uczesaniem a la Oscar Wilde, zaokrąglonym brzuszkiem i wyperfumowanymi palcami, który, jak Elya kiedyś z goryczą powiedział, przysłał mu najbardziej bezduszne i cyniczne rozliczenie finansowe, jakie kiedykolwiek widział. Elya przyznawał, że dom został odpowiednio wyposażony, a on sam dobrze obsłużony, lecz nie podobało mu się, że zawyża jego status pan Croze, który za sute honoraria urządzał podmiejskie księstwa dla chłopców z biedoty, którym się powiodło! Tak czy owak jednak powódź! Sammler nie mógł tego znieść. Poza tym był to typowy wyczyn Wallace’a, jak zatopienie limuzyny w zbiorniku retencyjnym w Croton, konna pielgrzymka do sowieckiej Armenii, urządzenie kancelarii adwokackiej po to, żeby rozwiązywać w niej krzyżówki – protesty przeciw „bezwartościowemu” sukcesowi ojca. Nie było w tym nic nowego. Regularnie już, od pokoleń, zamożne rodziny wydawały anarchistycznych synów – tych chłopięcych Bakuninów, geniuszów wolności, podpalaczy, burzycieli więzień, własności, pałaców. Bakunin tak bardzo kochał ogień. Wallace pracował w wodzie, innym medium. I było bardzo dziwne (Sammler z dwoma plastykowymi wiadrami, żółtymi i lekkimi jak liście lub pióra, miał dość czasu na schodach – podczas gdy woda się lała – by dać upust ciekawości), że mówiąc tego popołudnia o swym ojcu, Wallace powiedział, że jest przez tętniaka złapany jak ryba na haczyk i wyrzucony w niewłaściwą część wszechświata, gdzie dusi się w powietrzu.
– Przyniosłeś wiadra. Zobaczmy, czy uda nam się wstawić je pod rurę. To wiele nie pomoże.
– Może trochę. Możesz otworzyć okno i wylewać wodę do rynien.
– Przez rurę odprowadzającą. Dobrze. Ale jak długo możemy czerpać wodę?
– Aż przyjedzie straż pożarna.
– Wezwałeś strażaków?
– Oczywiście. Kazałem Margotte zadzwonić.
– Złożą meldunek. Będą się na nim opierać agenci ubezpieczeniowi. Lepiej usunę stąd te narzędzia. Widzisz, chcę, żeby to wyglądało na wypadek.
– Że niby te rury po prostu się rozpadły? Same się otworzyły? To nonsens, Wallace, rury pękają tylko w zimie.
– Tak, chyba masz rację
– Więc sądziłeś, że są pełne banknotów tysiącdolarowych? Och, Wallace!
– Nie łajaj mnie, wujku. Gotówka jest gdzieś tutaj. Przysięgam, że jest. Znam ojca. Należy do tych, którzy lubią ukrywać rzeczy. I na co mu teraz pieniądze? Nie mógłby sobie pozwolić na ich zadeklarowanie, nawet gdyby...
– Nawet gdyby przeżył?
– Właśnie. A to wygląda tak, jakby się od nas odwracał. Jak pies na sianie.
– Uważasz, że to odpowiednie określenie?
– Byłoby nieodpowiednie u ciebie, ale kiedy ja go używam, nie ma to większego znaczenia. Należę do innej generacji. Od samego początku nie posiadałem żadnej godności. Zupełnie inny zestaw danych. Brak naturalnego poczucia szacunku. No cóż, rzeczywiście porządnie rozpieprzyłem te rury.
Sammler zastanawiał się nad tym, jak bardzo podobni do siebie są Wallace i Shula ze swoimi wybrykami. Człowiek musiał się zatrzymywać, odwracać i czekać na nich. Nie można ich było pominąć. Sammler trzymał drugie wiadro pod tryskającą rurą. Wallace poszedł opróżnić pierwsze przez dymnik i wrócił z brudnymi, mokrymi rękami i nagą piersią, którą schludnie i symetrycznie porastały krótkie, czarne włoski, upodabniając ją do gorsu duchownego. Ręce były długie, ramiona białe, kształtne nie wiedzieć po co. Uśmiechając się do siebie z lekko wykrzywionymi ku dołowi ustami, Wallace ożywiał w Sammlerze, jak już bywało wcześniej, matczyne wyobrażenie o uroczym chłopcu, z dużą czaszką i długą szyją dziecka, czysto zakreślonymi brwiami, kręconymi włosami i zgrabnym małym nosem. Ale jak na niektórych starych obrazach, u góry przedstawiony był również inny świat i można było sobie wyobrazić w prostej linii ponad głową Wallace’a symbole zamętu: dym, ogień, latające czarne obiekty. Arbitralne decyzje. Przypieczętowany wyrok.
– Gdyby mi powiedział, gdzie jest forsa, przynajmniej pokryłoby to koszty zalania. Ale on tego nie zrobi, a ty go nie poprosisz.
– Nie, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– Uważasz, że powinienem sam zarabiać forsę.
– Tak. Oznaczaj drzewa i krzewy. Zarabiaj na siebie.
– Zrobimy to. Właściwie tego tylko chcę od staruszka, pieniędzy na sprzęt. To jego ostatnia okazja, żeby okazać mi zaufanie. Żeby życzyć mi powodzenia. Żeby mi udzielić czegoś w rodzaju błogosławieństwa. Czy myślisz, że mnie kochał?
– Oczywiście, że cię kochał.
– Jako dziecko. Ale czy kochał mnie jako mężczyznę?
– Kochałby cię.
– Gdybym odpowiadał jego wyobrażeniu mężczyzny. To masz na myśli, prawda?
Sammler zawsze mógł przekazać swą myśl, odwołując się do jednego ze swoich wyrazów twarzy ślepca. Albo gdybyś ty go kochał, Wallace. To bardzo ulotne sposobności. Trzeba być zwinnym.
– Przykro mi, że tak późno w nocy musisz wylewać wodę. Na pewno jesteś zmęczony.
– Chyba jestem. Wysuszeni starcy są w stanie trudzić się bez końca. Zaczynam jednak od czuwać znużenie.
– Sam nie czuję się nadzwyczajnie. Jak jest na dole, źle? Dużo wody?
– Bez komentarza.
– Zawsze tak się kończy. Czy to jest przesłanie do świata od mojego nieświadomego „ja”?
– Po co wysyłać takie przesłania? Cenzuruj je. Wsadź swego podświadomego ducha za kratki
o chlebie i wodzie.
– Nie, taka już jest moja przeklęta natura. Nie można jej utrzymać w ryzach. Musi się wydostać na zewnątrz. Ja także jej nie cierpię. Szczupły pan Sammler, delikatnie przystawiający lekkie wiadro do rury, z której chlustała spieniona woda. – i Wiem, że ojciec sprowadzał tu na górę facetów, którzy montowali lipne złącza.
– Wydaje mi się, że gdyby chodziło o wielką ilość pieniędzy, fałszywa rura byłaby gruba.
– Nie, nie zrobiłby czegoś tak oczywistego. Masz o nim niewłaściwe wyobrażenie. Posiada mnóstwo naukowej trzeźwości. To mogła być ta rura. Mógł zwinąć banknoty w małe rulony. Jest chirurgiem. Posiada niezbędne zdolności i cierpliwość.
Nagle plusk wody ustał, – Zobacz! Wyłączył ją. Już tylko ciurka. Hura! – wykrzyknął Wallace.
– Doktor Lal!
– Co za ulga. Znalazł zawór. Kim jest ten facet?
–– Profesor V. Govinda Lal.
– Od czego jest profesorem?
– Wydaje mi się, że jego specjalnością jest biofizyka.
– W każdym razie ma głowę na karku. Nawet nie przyszło mi na myśl, żeby ustalić, skąd pochodzi nasza woda. Musi tu być studnia. Wyobrażasz to sobie! I mieszkaliśmy tutaj od ukończenia przeze mnie dziesiątego roku życia. 8 czerwca 1949 roku. Jestem spod znaku Bliźniąt. Moim kwiatem urodzinowym jest konwalia. Czy wiedziałeś, że konwalia jest bardzo trująca? Przeprowadziliśmy się w moje urodziny. Żadnego przyjęcia. Wóz meblowy zaklinował się w dniu przeprowadzki między słupami bramy. A więc nie jest to woda miejska... Jestem zdumiony. – Z właściwą sobie lekkością wprowadził do rozmowy rozważania ogólne. – Uważasię za oznakę człowieka masowego, że nie dostrzega różnicy między Naturą a wytworami ludzkimi. Myśli, że tanie towary – woda, elektryczność, metro, hot dogi – są jak powietrze, słońce i liście na drzewach.
Tak po prostu?
– Ortega y Gasset tak uważa. No, lepiej zobaczę, jakie są szkody, i sprowadzę sprzątaczkę.
– Mógłbyś zebrać wodę mopem. Nie zostawiaj kałuż na całą noc.
– Nie mam pojęcia o zbieraniu wody. Wątpię, czy kiedykolwiek trzymałem mopa w ręku. Ale mógłbym porozkładać gazety. Stare numery „Timesa” z piwnicy. Ale jest jeszcze jedno, wujku.
– Co takiego?
– Nie odczuwaj do mnie niechęci z powodu tej historii.
– Nie odczuwam.
– Wiesz, nie patrz na mnie z góry... nie pogardzaj mną.
– No cóż, Wallace...
– Wiem, że musisz. Ale potraktuj to jako apel. Chciałbym, żebyś miał o mnie dobre zdanie.
– Czy jesteś zdeprymowany, Wallace, kiedy coś tak się nie udaje?
– Coraz mniej.
– Chcesz powiedzieć, że robisz postępy – rzekł Sammler.
– Widzisz, jeśli Angela odziedziczy dom, będzie to koniec moich szans na te pieniądze. Wystawi go na sprzedaż, ponieważ jest niezamężna. Nie ma żadnego sentymentu do starego gniazda. Korzeni. Ja wprawdzie też nie, jeśli o to chodzi. Ojciec właściwie również nie lubi tego domu. Nie, nie odczuwam czarnego przygnębienia w związku z tym zalaniem. Wszystko jest do zastąpienia. Po zawrotnych cenach. Ale masa spadkowa pokryje rachunek, który będzie jednym wielkim szwindlem. I jest jeszcze ubezpieczenie. Instynkty posiadania znajdują się w fazie przejściowej. Naprawdę tak myślę. – Wallace potrafił nagle stawać się poważny, lecz jego powadze brakowało głębi. Powaga była przypuszczalnie ideałem Wallace’a, jego autentyczną potrzebą, lecz młody człowiek nie był zdolny do odnalezienia tego, co w nim samym najistotniejsze. – Powiem ci, czego się boję, wujku – rzekł. – Jeśli będę musiał żyć ze stałego dochodu z majątku pośmiertnego, będzie to mój koniec. Wówczas nigdy nie zdołam się odnaleźć. Chcesz, żebym marnie skończył? Muszę się wyrwać z przyszłości, jaką przygotował dla mnie ojciec. Inaczej wszystko po prostu pozostanie możliwe, a wszystkie te możliwości będą moją śmiercią. Muszę posiadać swoje własne konieczności, a tych nigdzie nie widzę. Widzę jedynie dziesięć tysięcy rocznie, jak wydany na mnie przez ojca wyrok dożywocia. Muszę się wyrwać, dopóki on jeszcze żyje. Kiedy umrze, wpadnę w taką melancholię, że nie będę w stanie ruszyć palcem.
– Może zbierzemy trochę tej wody? – zapytał Sammler. – Zaczniemy rozkładać „Timesy”?
– Och, to może poczekać. Do diabła z tym. I tak nas okantują na remoncie. Wiesz, wujku, myślę, że jestem zaledwie w połowie tak inteligentny, jak musi być człowiek, żeby połapać się w tym wszystkim, więc zawsze będę się zatrzymywał w pół drogi do celu.
– Więc nic cię nie wiąże z tym domem, nie masz żadnego pragnienia korzeni, Wallace?
– Nie, oczywiście, że nie. Korzenie? Korzenie nie są nowoczesne. To chłopskie pojęcia, ziemia i korzenie. Chłopstwo zaniknie. Oto prawdziwe znaczenie nowoczesnej rewolucji: przygotować światowe chłopstwo do nowego stanu istnienia. Ja z pewnością nie mam żadnych korzeni. Ale nawet ja jestem przeżytkiem. Wszystko, co posiadam, to kupa starych drutów, a nawet druty należą do starej technologii. Teraz liczy się telemetria. Cybernetyka. Praktycznie już zdecydowałem, wujku Sammler, że jeśli to przedsięwzięcie z Fefferem nie wypali, wyjadę na Kubę.
– A więc na Kubę? Ale nie jesteś chyba również komunistą, Wallace?
– W żadnym razie. Podziwiam jednak Castro. Ma znakomity styl, jest radykałem z bohemy, i stawił czoło superpotędze Waszyngtonu. On i jego gabinet jeżdżą jeepami. Spotykają się w trzcinie cukrowej.
– Co chcesz mu powiedzieć?
– To mogłoby być ważne, nie śmiej się ze mnie, wujku Sammler. Mam przemyślenia o rewolucji. Kiedy Rosjanie przeprowadzili swoją rewolucję, wszyscy mówili: „Skok naprzód w nowy etap historii”. Nic podobnego. Rewolucja rosyjska była działaniem opóźniającym... och, mój Boże, co za hałas. To wozy strażackie. Lepiej tam pobiegnę. Gotowi wyważyć drzwi. Ci chłopcy lubią sobie poszaleć z siekierami. A ja muszę mieć alibi na użytek zakładu ubezpieczeń.
Pobiegł.
Na podwórzu wirujące światła omiatały drzewa, rzucając ciemnoczerwony blask na trawnik, mury i okna. Dzwonek jazgotał przeraźliwie, a niżej na drodze, zachłystując się namiętnym piskiem, zbliżały się złowieszczo brzmiące syreny. Przybywały następne wozy. Z okna na strychu Sammler patrzył, jak Wallace wybiega z podniesionymi rękami, tłumacząc coś ludziom w hełmach, wyskakującym w miękkich gumowych butach z samochodów.
Przywieźli wodę.
Pan Sammler miał tej nocy kilka bezsennych godzin. Przewidywalny skutek zmartwienia o Elyę. Zalania. Również rozmowy z doktorem Lałem, która zmusiła go do przedstawienia swich poglądów – historycznych, planetarnych i wszechświatowych. Kolejność przypuszczalnie powinna być odwrócona: najpierw były poglądy, planetarne lub wszechświatowe, a potem ukryte dolary, rury wodociągowe, strażacy. Sammler wyszedł i chodził po ogrodzie, za domem, tam i z powrotem po podjeździe. Był niezadowolony. Wyjaśnił, zajął stanowisko, powiedział rzeczy, których nie miał na myśli, miał na myśli rzeczy, których nie powiedział. Wewnątrz panowało poruszenie, dyskutowano, wyjaśniano, podejmowano decyzje, zmieniano decyzje. W domu umierającego człowieka. Znowu do głosu doszły pewne drobne rzeczy, które ludzie z uporem rozdymali, wyolbrzymiali, przesuwali na środek: wzajemne związki, architektura wnętrz, kłótnie rodzinne, fotografowanie minoxem złodziei w autobusie, ramiona Portorykanek w pociągu ekspresowym do Bronxu, odi–et–amo, potrzeba i odrzucenie, emocjonalne introspekcje, erotyczne przygody w Acapulco, fellatio z sympatycznymi nieznajomymi. Trywialne sprawy. Trywialne wszystkie co do jednej! Wzniosłe umysły, takie jak Platon (teraz nie tylko robił wykład, lecz nawet robił wykład samemu sobie), pragnęły raz na zawsze pozbyć się tego kramu – kłótni, procesów, histerii, wszelkiej takiej stroniącej od światła małostkowości. Inni wielcy koryfeusze zaprzeczali, by można to było osiągnąć. Utrzymywali (jak Freud), że najpotężniejsze instynkty są uwikłane w taki właśnie kram, każda błahostka jest symptomem głębokiej choroby u istoty, której cały los jest chorobą. Co począć z takimi rzeczami? Absurdalnymi w formie, lecz być może rzeczywistymi? Ale być może nierzeczywistymi? Uwolnienie się od tego stało się bezwarunkowym nakazem. I właśnie dlatego podczas kryzysu w zatoce Akaba pan Sammler musiał pojechać na Bliski Wschód.
W tej chwili, chodząc w białym świetle księżyca po wymytym żwirze Elyi Grunera, pociętym czarnymi śladami kół wozów strażackich, rozpoznawał i na nowo identyfikował swoje motywy. Wrócił do roku 1939. Chciał znowu nawiązać do lasu zamojskiego, do bardziej podstawowych cech ludzkich. Kiedy rzeczy wydawały się rzeczywiste, prawdziwe? W Polsce, kiedy został oślepiony, w Zamościu, kiedy umierał z zimna, w grobowcu, kiedy był głodny. Przekonał więc Elyę, żeby pozwolił mu pojechać, żeby go wysłał, i odnowił znajomość z pewnego rodzaju faktami. Które, ponieważ był starszy i bardziej kruchy, sprawiły, że mocniej drżały mu nogi; im bardziej próbował się usztywnić, tym bardziej się trząsł. Dawał niewiele zewnętrznych oznak tego. Ale czy nie był za stary? Czy miał prawo lecieć na wojnę?
W Atenach ogłoszono w samolocie, że lot nie będzie kontynuowany, ponieważ w Izraelu rozpoczęły się już walki. Zakaz startu! Musiał się wydostać. Grecki upał na lotnisku mącił zmysły. Muzyka z głośników krążyła po niechętnej głowie pana Sammlera. Osłodzona kawa i lepkie napoje również wystawiały go na próbę. Napięcie, opóźnienie były nieznośną udręką. Pojechał do miasta i odwiedził biura linii lotniczych, poprosił o pomoc korespondenta handlowego Elyi, z branży naftowej czy paliwowej, odwiedził konsulat izraelski i otrzymał miejsce w pierwszym rejsie linii El Al. Czekał znowu na lotnisku do czwartej rano wśród dziennikarzy i hippisów. Ci młodzi ludzie – Holendrzy, Niemcy, Skandynawowie, Kanadyjczycy, Amerykanie – obozowali wcześniej w Ejlacie nad Morzem Czerwonym. Beduini na starożytnym szlaku z Arabii do Egiptu sprzedawali im haszysz. Było to wesołe miejsce. Teraz ze swoimi gitarami chcieli wracać. Reagując na zdarzenie o fundamentalnym znaczeniu. Chociaż nie uznawali żadnych rządów.
Odrzutowiec był zatłoczony. Nie można się było ruszyć. Szczupłym, starszym mężczyznom oddychanie sprawiało trudność. Dziennikarz telewizyjny siedzący obok Sammlera zaproponował mu łyk ze swojej butelki whisky. „Dziękuję”, odparł Sammler i przyjął poczęstunek. Przełknął szkocką Bella. Właśnie wtedy słońce wybiegło z morza jak rudy lis. Nie było okrągłe, lecz wydłużone, nie dalekie, lecz bliskie. Metal silników, tych kształtnych kadzi, w których wyło mroźne powietrze – światło w czerń, czerń w światło wisiał pod skrzydłami obok okna Sammlera. Whisky z butelki – uśmiechnął się do siebie – uczyniło zeń prawdziwego korespondenta wojennego. Dziwny osobnik pośród ludzi pędzących na tę wojnę, chociaż nie dziwniejszy od tych bohèmes z epoki kamienia łupanego z ich uroczystymi brodami. Poza tym byli jeszcze inni, którzy nie wydawali się zbyt przydatni w kryzysowej sytuacji. Sammler miał wysyłać swoje staro świeckie korespondencje do pana Jerzego Zielońskiego w Londynie, z przeznaczeniem dla bardzo zróżnicowanej polskiej publiczności.
Pan Sammler nie powinien był w swoim wieku, w białej czapce i pasiastej bawełnianej marynarce, jechać autobusem prasowym za tamtymi czołgami do Gazy, El-Arisz i dalej. Ale sam to wszystko zaaranżował. Nie było w tym nic przypadkowego. W tych amerykańskich częściach garderoby być może wydawał się młodszy, niż był w istocie. Amerykanie i Anglicy zawsze wyglądali na nieco młodszych. Tak czy owak, znajdował się tam. Był jednym z dziennikarzy. Chodził po zdobytej Gazie. Ludzie zamiatali rozbite szkło. Na placu wozy pancerne i działa. Nieco dalej mury cmentarza, kopuły białych grobowców. W kurzu prażyły się nadpsute resztki jedzenia; fetor rozgrzanych śmieci i moczu. Nadawany przez radio orientalny jazz wił się po jelitach jak biegunka. Taka zabójcza, komiczna muzyka. Kobiety, wyłącznie starawe kobiety, robiły zakupy na targu, albo przynajmniej chodziły na targ; nie mogło tam być wiele do kupienia. Czarne woalki były przezroczyste. Pod spodem widać było grubokościste męskie twarze – duże nosy, surowe usta wysunięte do przodu ponad przypominającymi kamienie zębami. Nie było niczego, co mogłoby na długo zatrzymać człowieka w Gazie. Autobus przystanął, by zabrać Sammlera, i powitał go młody ksiądz Newell w swoim mundurze polowym z Wietnamu.
Znając nowoczesne sposoby prowadzenia wojny, ksiądz był w stanie wskazywać Sammlerowi rzeczy, które mógłby on przeoczyć, kiedy mijali ostatnie nawadniane pola i wjeżdżali na pustynię Synaj. Potem zaczęli dostrzegać zabitych, nie pogrzebane arabskie trupy. Ksiądz Newell pokazał mu pierwszego. Sammler mógł go w ogóle nie zauważyć, mógł wziąć trupa po prostu za zielony worek jutowy, ciasno wypchany, zrzucony z ciężarówki na biały piasek.
Zepchnięte z drogi, zagrzebane w piasku, zniszczone na wydmach, wiele spalonych – wszystkie te pojazdy, transportery, czołgi, ciężarówki, lekkie samochody zgniecione na placek, ich koła oderwane, uwolnione; i bardzo gęsto wokół tych maszyn zabici. Były tam okopane pozycje, stanowiska ogniowe, transzeje, i w nich również leżały setki trupów. Zapach przypominał woń mokrego kartonu. Ubrania zabitych, zielonkawobrązowe swetry, kurtki, koszule były ponapinane przez obrzmienia, gazy, płyny. Spuchnięte, olbrzymie ramiona, opiekane słońcem. Psy jadły ludzką pieczeń. W okopach ciała opierały się o nasypy. Psy podchodziły z podwiniętym ogonem, spłaszczone przy ziemi. Mieszkańcy uciekli z obozów, jakie widziało się tu i ówdzie – niskie namioty w stylu beduińskim, lecz wykonane z foliowych opakowań skrzynek wyrzuconych ze statków, kawałków styropianu, brudnych płacht celulozy przypominających puste larwy owadów, wielkie łuski karaluchów. Biedni ludzie! Ach, biedne istoty!
– No, odwalili tutaj kawał roboty – rzekł ksiądz Newell. Jak wielkie, pana zdaniem, były straty?
– Nie mam pojęcia.
– To był mały rosyjski eksperyment, jak sądzę – powiedział ksiądz Newell. – Teraz wiedzą.
Na słońcu twarze miękły, czerniały, topniały i rozpływały się. Ciało przywierało do czaszki, chrząstka nosa wykrzywiała się, usta się kurczyły, oczy rozpuszczały, płyny wypełniały zagłębienia i połyskiwały na skórze. Dziwny aromat ludzkiego tłuszczu. Jak zapach mokrej miazgi papierowej. Pan Sammler walczył z mdłościami. Kiedy on i ksiądz Newell szli tak razem, ostrzeżono ich, żeby nie zbaczali z drogi. Ze względu na miny. Sammler przeczytał księdzu rosyjskie litery wymalowane biało przez szablon na zielonych czołgach i ciężarówkach: GORKIJSKIJ AVTO–ZAVOD, brzmiała większość z nich. Ksiądz Newell zdawał się wiedzieć bardzo dużo o kalibrach dział, grubości pancerzy, zasięgach ognia. Ściszonym głosem, przez respekt dla Izraelczyków, którzy zaprzeczali jego użyciu, rozpoznawał napalm. Widzi pan to czerwonawe, to bladofioletowe tam dalej? Kolor łososioworóżowy z zielonym nalotem na klinkierze był niezawodnym znakiem. Z całą pewnością napalm. To była prawdziwa wojna. Ci Żydzi są twardzi. Rozmawiał z Sammlerem jak Amerykanin z Amerykaninem. Odpowiedzialne za to były długie bawełniane prążki, za brudzona biała czapka od Kresge’a i mały skoroszyt, również od Kresge’a, w którym robił notatki do swoich polskich artykułów. To była prawdziwa wojna. Wszyscy respektowali zabijanie. Czemu nie miałby tego robić ksiądz? Chodził w wielkich amerykańskich butach polowych, jakby wcale nie był duchownym. Nie był kapelanem. Był reporterem prasowym. Nie był tym, za kogo go brano. Sammler też nie. Kim był Sammler, tego on sam nie potrafiłby jasno sformułować. Człowiekiem, w jakiejś zmienionej postaci. Istotą ludzką w punkcie, w którym usiłowała ona uzyskać zwolnienie z człowieczeństwa. Czy nie do tego właśnie zmierzał Sammler w kuchni, mówiąc do Lala i pań o braniu rozbratu z każdym ludzkim stanem? Błagając o uwolnienie od boskiego zainteresowania? Moje dni są próżnością. Nie chciałbym żyć wiecznie. Zostaw mnie w spokoju. Być nawiedzanym każdego ranka, być wzywanym, uświetnianym. Zostaw mnie w spokoju.
Szedł z księdzem Newellem wąską drogą, podnosił osobliwie wyglądające przedmioty, pociski, bandaże, arabskie komiksy i listy, schodził na bok, by przepuścić ciężarówki załadowane wysoko chlebem, ciężko osiadające na resorach, ze sterczącymi z tyłu przyczepami. Ale zasadniczy temat naprawdę nie mógł zostać zmieniony, temat zabitych. Usłanych gęsto w zielonobrązowych i mających kolor sosu ubraniach. Duszące wyziewy mokrego kartonu, jakie od nich biły. W nieznośnym upale, w oślepiającym świetle, szklistej uporczywości i deformacji pustynnego światła te wzdęte kształty były najważniejszą rzeczą, jaką się widziało. Były jedynym tematem, jaki dusza musiała brać poważnie. I być może instynkt Sammlera to właśnie nakazał mu zrobić. Pojechać na lotnisko Kennedy’ego, wsiąść do odrzutowca, wylądować w Tel Awiwie, dać sobie zrobić zdjęcie, otrzymać kartę prasową, znaleźć autobus do Gazy, odwiedzić wielki słoneczny krąg białej pustynii, w którym spoczywały te egipskie trupy i maszyny, nawiązać elementarny kontakt. W ten sposób spełnione zostały pewne pragnienia, których nie potrafił wytłumaczyć. A wojna ta była, wedle ludzkich miar, bardzo niewiele znaczącą sprawą. W nowoczesnym doświadczeniu czymś tak nieistotnym. Niczym zgoła. A uwikłani w nią ludzie, ci chłopcy, po walce grali w piłkę nożną w El Arisz. Uprzątali plac i kopali, i główkowali, podskakiwali, biegali po piasku. Albo w cieniu hangarów wyjmowali książki i zagłębiali się w biologii albo chemii, filozofii, być może przygotowując się do egzaminów. Potem jego i księdza Newella zawołano, żeby popatrzyli na schwytanych snajperów na przyczepie ciężarówki, spętanych i z zawiązanymi oczami. Pod tymi szmatami na oczy zdesperowane twarze, jakby nie była to bardzo niewiele znacząca sprawa. Widziało się to, a potem kolejne rzeczy i jeszcze inne. I najwyraźniej pan Sammler odczuwał jakąś potrzebę tych widoków, dla których opanowywał drżenie nóg albo pragnienie płaczu, jakie go ogarniało, kiedy widział obandażowane twarze snajperów.
Paru ludzi zabrało go z sobą nad morze. Weszli do wody, żeby się odświeżyć. On także wszedł i stał. W szerokim pasie wzdłuż plaży na przestrzeni wielu kilometrów piana mieszała się z lśnieniem rozgrzanego powietrza, w zmieniających się głębokich wygięciach gotującej się bieli między piaskiem a ogromnym błękitem. Przez krótką chwilę, w wodzie, nie czuł zapachu gnijącego mięsa, lecz wkrótce musiał zawiązać sobie chusteczkę na twarzy. Chusteczka szybko wchłonęła zapach. Przesiąknął on jego ubranie. Smakowała nim jego ślina.
Dziesięć dni później poleciał via Londyn z powrotem. Jak gdyby był w jakiegoś rodzaju misji: zleconej przez siebie samego: w poszukiwaniu prawdy. Stwierdził, że nowoczesny Londyn jest bardzo wesoły. Odwiedził swoje dawne mieszkanie przy Woburn Square. Zauważył, że ruch drogowy jest bardzo gęsty, że jest więcej pijaków na ulicach, że brytyjski przemysł reklamowy odkrył damski akt i że większość plakatów wzdłuż ruchomych schodów metra przedstawia kobiety w bieliźnie. Stwierdził, że jego znajomi postarzeli się tak jak on. Następnie samolot linii BO AC przeniósł go z powrotem na lotnisko Kennedy’ego,
i wkrótce potem siedział w bibliotece przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, czytając, jak zwykle, Mistrza Eckharta.
„Błogosławieni ubodzy w duchu. Ubogi to ten, który nie ma nic. Ten, który jest ubogi w duchu, jest otwarty na przyjęcie całego ducha. Owóż Bóg jest Duchem duchów. Owocem ducha jest miłość, radość i spokój. Bacz na to, abyś był uwolniony od wszelkich stworzeń, wszelkiej pociechy od stworzeń. Bo zaprawdę, jak długo stworzenia pocieszają cię i są w stanie cię pocieszyć, nie odnajdziesz prawdziwej pociechy. Lecz jeśli nic nie może cię pocieszyć poza Bogiem, wówczas zaiste Bóg cię pocieszy”.
Pan Sammler nie mógł powiedzieć, że wierzy dosłownie w to, co czytał. Mógł jednak powiedzieć, że nie zależy mu na czytaniu czegokolwiek innego
Na trawniku pod na wpół drewnianym domem grunt był bardzo wilgotny, trawa wydawała przyjemną woń. A może to sama ziemia tak świeżo pachniała? W przejrzystym, oczyszczonym blaskiem księżyca powietrzu zobaczył nadchodzącą Shulę, która go szukała.
– Czemu nie jesteś w łóżku?
– Już idę.
Podała mu wełniany koc Elyi, żeby się przykrył, i Sammler położył się.
Czując, do jakiego dziwnego należy gatunku, który w tak wielkim stopniu urządził swoją planetę. Z tej masy pomysłowych istot mniej więcej połowa zapadła w stan snu, na poduszkach, spowita prześcieradłami, owinięta, okryta, otulona. Czuwający, jak załoga, obsługiwali maszyny świata, i wszyscy chodzili tam i z powrotem, i w koło, z obliczeniami dokładnymi do miliardowej części stopnia, pokrywy silników były zdejmowane, zakładane na nowo, wytyczane były trajektorie mierzące miliony kilometrów. Przez tych geniuszy, czuwających. Śpiący, podobni zwierzętom, fantaści, marzyciele. Potem oni budzili się, a druga połowa szła spać.
I tak właśnie wspaniała rasa ludzka kieruje tym wirującym globem.
Na krótko dołączył do innych śpiących.
VI
Umywalka w małej ubikacji obok gabinetu była z ciemnego onyksu, armatura złota, kurki w kształcie delfinów. Miseczka na mydło w kształcie muszli, ręcznik gruby jak futro norki. Lustra na czterech ścianach ukazywały panu Sammlerowi jego samego w większej ilości odbić, niż by sobie życzył. Mydło miało zapach drzewa sandałowego i konsystencję spermy. Żyletka była tępa i trzeba ją było naostrzyć o porcelanę. Bardzo prawdopodobne, że panie od czasu do czasu wślizgiwały się tutaj golić tą maszynką nogi. Sammlerowi nie chciało się szukać innej żyletki na górze. Woda poczyniła znaczne szkody w głównej sypialni. Panie przeciągnęły materace z łóżek w suchy kąt. Doktor Lal spał w pokoju gościnnym. Wallace? Być może spędził noc stojąc na głowie, jak jogin.
Nagle Sammler przestał się golić, znieruchomiał i przyjrzał się sobie, swej suchej, drobnej, „zakonserwowanej” twarzy, doznającej w lustrze mocnego przypływu barwy. Nawet lewe, nabrzmiałe, mętne rybie oko nabrało od tego pewnego blasku. Gdzie są wszyscy? Otworzywszy drzwi, nasłuchiwał. Nie było żadnego odgłosu. Poszedł do ogrodu. Samochodu doktora Lala nie było. Zajrzał do garażu. Był pusty. Wyjechali, uciekli!
Shulę zastał w kuchni. – Wszyscy wyjechali? – zapytał. – Jak teraz dostanę się do Nowego Jorku?
Nalewała kawę przez stożkowaty filtr, zaparzywszy uprzednio na sposób francuski zmielone ziarna.
– Wyjechali – odparła, – Doktor Lal nie mógł czekać. Dla mnie nie było miejsca. Wynajął dwuosobowy samochód. Cudownego małego austina healy, widziałeś go?
– A Emil, gdzie on jest?
– Musiał zawieźć Wallace’a na lotnisko. Wallace musi latać – oblatywać samolot. W związku ze swoim przedsięwzięciem handlowym, wiesz, co mam na myśli. Zamierzają robić zdjęcia i tak dalej.
– A ja jestem uziemiony. Czy jest tu rozkład jazdy? Muszę być w Nowym Jorku.
– Już prawie dziesiąta i nie ma zbyt wielu pociągów. Zadzwonię. A poza tym Emil powinien niedługo wrócić. Będzie mógł cię odwieźć. Spałeś. Doktor Lal nie chciał cię niepokoić.
– To nadzwyczaj nieuprzejme. Ty wiedziałaś, i Margotte także, że muszę wracać.
– Ten samochodzik był bardzo ładny. Margotte do niego nie pasowała.
– Jestem rozdrażniony.
– Margotte ma grube nogi, ojcze. Przypuszczalnie nigdy nawet tego nie zauważyłeś. No, w samochodzie nie będzie ich widać. Doktor Lal zadzwoni później w ciągu dnia. Zobaczysz go jeszcze.
– Kogo? Lala? Czemu? Ten dokument tam jest, prawda?
– Tam?
– Nie irytuj mnie powtarzaniem pytań. Jestem już wystarczająco zirytowany. Czemu mnie nie obudziłaś? Dokument jest w skrytce, prawda?
– Sama go tam zamknęłam, wrzucając ćwierć–dolarówkę, i wyjęłam kluczyk. Nie, zobaczysz doktora Lala, ponieważ Margotte się nim interesuje. Może tego również nie zauważyłeś. Naprawdę muszę z tobą o tym porozmawiać, ojcze.
– Tak, z pewnością. Owszem, zauważyłem to, jeśli mam być szczery. No cóż, jest wdową i wystarczająco długo była w żałobie. Potrzebuje kogoś takiego. My nie stanowimy dla niej zbyt wielkiej pociechy. Nie wiem, co widzi w tym kosmatym, czarnym człowieczku. Myślę, że to po prostu samotność.
– Ja widzę, co ona widzi. Doktor Lal jest kimś bardzo wybitnym. Wiesz o tym. Nie udawaj po tym, w jaki sposób rozprawiałeś w kuchni. To było piękne.
– No, no. Co ja zrobię? Wiesz, z Elyą jest bardzo niedobrze.
– Bardzo?
– Najgorzej jak może być. A ja powinienem był przewidzieć, że powrót może nastręczać trudności.
– Ojcze, zostaw to mnie. I nie skończyłeś się golić. No, idź już, a ja ci przyniosę filiżankę kawy.
Poszedł, myśląc o tym, jak został wyłuskany ze swojej pozycji. Wymanewrowany. Jak Pompejusz albo Labienus przez Cezara. Nie powinien był opuszczać miasta. Został odcięty od swego zaplecza. I jak miał teraz dotrzeć do Elyi, który go dzisiaj potrzebował? Podniósłszy słuchawkę w gabinecie, żeby zadzwonić do szpitala, usłyszał sygnał zajętości, jaki Shula odbierała z dworca Penn Central. Konieczna była teraz cierpliwość, wyczekiwanie – rzeczy, do których pan Sammler nie miał talentu. Ale uczył się, ćwiczył samego siebie. Zaczynało się od zewnętrznego opanowania. Usiadł więc na podnóżku, spoglądając na kanapę i na jedwabistą, zieloną, puszystą wełnę koca Elyi, pod którym spał. Był zresztą wspaniały poranek. Słońce wpadało do środka, kiedy popijał kawę, którą przyniosła mu Shula. Szklane stoły na nogach i półkolistych podpórkach z mosiądzu skrapiały światłem wschodni dywan, wydobywając kolory i motywy.
– Zajęte – powiedziała.
– Tak, wiem.
– Tak czy owak, w całym Nowym Jorku panuje kryzys telefoniczny. Fachowcy pracują nad jego rozwiązaniem.
Poszła do ogrodu i Sammler znowu spróbował wykręcić numer szpitala. Wszystkie linie były zajęte w tym ponurym miejscu, więc odłożył jednostajnie skrzeczącą słuchawkę. Myśląc o kolosalnej liczbie rozmów, wszystkich tych między ludzkich połączeń. Wykorzystywaniu niewidzialnych sił wszechświata. W ogrodzie Shula również prowadziła rozmowę. Było ciepło. Tulipany, narcyzy, żonkile i raj powiewów. Najwyraźniej pytała kwiaty, jak się dzisiaj czują. Odpowiedzi nie były konieczne. Wystarczały wspaniałe przykłady. Ona sama była wspaniałym przykładem czegoś organicznie dziwnego. Rzut oka na całą Shulę zeszłej nocy sprawił, że czuł jej specyficzny ciężar, kiedy stąpała po trawie. Całe kobiece ciało zostało przywołane z pamięci, wszędzie biała skóra, uda, tułów, same stopy, brzuch z jego narządami oraz kręcone włosy wymykające się spod chustki. Wszystko to widoczne i niemal dotykalne. A nawet gdy chodzi o rośliny, kto zna całą prawdę? Pewnego wieczora w telewizji edukacyjnej on i Margotte oglądali niezwykłego botanika, który podłączył poligraf – wykrywacz kłamstw – do kwiatów i zarejestrował reakcje róż na łagodne i gwałtowne bodźce. Przenikliwe dźwięki sprawiały, że kurczyły się one. Zdechły pies rzucony pod nie wywoływał awersję. Sopran śpiewający kołysanki miał przeciwne działanie. Sammler skłonny był przypuszczać, że sam badacz ze swoim oślizłym spojrzeniem na bladej twarzy i potężnym, surowym policyjnym nosem mógł stresować róże, alpejskie fiołki. Pomimo braku nerwów organizmy te posiadały rozumną wrażliwość. My z naszym nadmiarem receptorów znajdowaliśmy się w stanie nerwowego chaosu. Wśród cieni drzew – giętkich, i cieni ram okiennych – sztywnych, oraz refleksów mosiądzu i szkła – na wpół nieruchomych, pan Sammler wytarł buty papierowym ręcznikiem, który Shula położyła pod filiżanką do kawy. Wciąż były wilgotne. Były przemoczone, w nieprzyjemny sposób. Margotte również hodowała rośliny, a Wallace zamierzał wkrótce otworzyć roślinny interes. Byłoby godne pożałowania, gdyby pierwszy kontakt rośliny miały wyłącznie z wariatami. Może ja powinienem zamienić z nimi słowo. Panu Sammlerowi było ciężko na sercu i usiłował się rozweselić. Uczucie ciężaru było jednak brutalnie nieustępliwe.
Przeszedł do rzeczy. Po pierwsze, jak bardzo na miejscu było, że Wallace zalał strych. Przecież była to metafora stanu Elyi. W związku z tym stanem pojawiły się inne obrazy – pęcherzyki na mózgu, piana albo rdzawa zawiesina krwi na tej innej roślinie, spoczywającej w ludzkiej głowie. Coś jak powój. Nie, jak tłusty kalafior. Śruba na arterii nie mogła zmniejszyć ciśnienia i tam, gdzie naczynie było żylakowate i słabsze niż pajęczyna, miało się otworzyć. Straszliwa powódź! Można było próbować myśleć o łagodzących aspektach
– Że, no cóż! Życie! Każdy, kto je posiada, musi je utracić. Albo że jest to chwila godności Elyi
i że odwołuje się on do swoich najlepszych cech. Wszystko było pięknie, dopóki śmierć nie skierowała spojrzenia wprost na człowieka. Wówczas wszelkie takie rozważania były niczym. Chodziło o to, że on, Sammler, powinien być teraz w szpitalu; żeby zrobić to, co można było zrobić, żeby powiedzieć to, co można było powiedzieć i co należało powiedzieć. Dokładnie, co można było i należało powiedzieć, Sammler nie wiedział. Nie potrafił znaleźć odpowiedniego sformułowania. Żyjąc tak, jak on żył, w tym skierowanym do wewnątrz stylu, wypracowując swoje kondensacje czy streszczenia, człowiek stawał się niekomunikatywny. Wyjaśnianie czy rozwijanie swoich myśli męczyło i irytowało go, jak stwierdził poprzedniej nocy. Lecz nie czuł się niekomunikatywny wobec Elyi. Przeciwnie, chciał powiedzieć wszystko, co możliwe. Chciał pojechać do szpitala i coś powiedzieć! Kochał swego siostrzeńca i posiadał coś, czego Elya potrzebował. Wszyscy zainteresowani powinni byli to posiadać. Pierwsze miejsce przy łóżku Elyi należało do Wallace’a albo do Angeli, ale oni nie zamierzali go zajmować.
Elya był lekarzem i człowiekiem interesu. Trzeba powiedzieć na jego korzyść, że w stosunku do własnej rodziny nie był interesowny. Niemniej jednak patrzył na świat przez pryzmat interesów. A interesy, w rządzonej interesami Ameryce, były również systemem treningowym dla dusz. Strach przed niezaradnością w interesach był bardzo wielki. Niewykluczone, że umierając, Elya mógł czerpać siły z prowadzenia interesów. Naprawdę tak było. Wciąż rozmawiał z Widickiem. A Sammler nie miał mu do zaoferowania niczego, co miałoby posmak interesów. Lecz na samym końcu żaden interes i tak na nic by się nie zdał. Niektórzy, wielu, uprawialiby interesy do ostatniego tchnienia, lecz Elya taki nie był, nie był taki ograniczony. W ostatecznym rachunku postępowaniem Elyi nie kierował wzgląd na interes. Nie znajdował się w tym owadzim i mechanicznym stanie – taka kapitulacja, taka owadzia katastrofa dla istot ludzkich. Nawet teraz (teraz może bardziej niż kiedykolwiek) Elya był przystępny. W istocie Sammler nie dostrzegł tego w porę. Wczoraj, kiedy Elya zaczął mówić o Wal- lasie, kiedy potępił Angelę, on, Sammler, powi nien był z nim pozostać. Każdy stopień otwartości byłby zapewne możliwy. Wedle obiegowego sformułowania, chwila prawdy. Co oczywiście oznaczało, że większość rozmów była kompilacją kłamstw. Lecz system Elyi nie był jednym z tych zapieczętowanych, skończonych, nieprzeniknionych systemów, a on sam jednym z tych potwornych kryształów czy sopli lodu. Dotykając czy gładząc długie zielone włókna wełnianego koca, Sammler poddał sobie pod rozwagę myśl, że ponieważ on i Antonina zostali wyznaczeni, stali się częścią dowodu na bezsens tego ożywionego kuśtykania naprzód z jego bolesnymi przebłyskami wyższej intuicji z jednej strony i ciągłym grzęźnięciem w błocie grobu pod stopami – że z tego powodu on sam, Artur Sammler, stawił zaciekły opór. A Elya również był oddany zasadom postępowania, które wydawały się zdyskredytowane, których niewielu ludzi otwarcie broniło. To nie zachowania zniknęły. Zniknęły stare słowa. Nieobecne były formy i znaki. Nie honor, lecz słowo „honor”. Nie szlachetny poryw, lecz wyrazy ubite w płaski nonsens. Nie współczucie; lecz jaka była współczująca wypowiedź? A współczująca wypowiedz była absolutną koniecznością. Wypowiedź, dźwięki nadziei i pragnienia, okrzyki dojmującego żalu. Takie rzeczy były zdławione, jakby niedozwolone. Czasami przebijały się w szyfrach, w niewyraźnych figurach nabazgranych na szybach budynków przeznaczonych do rozbiórki (pusty sklep krawiecki naprzeciwko szpitala). W tym stadium spraw panowała straszliwa niemota. O rzeczach najistotniejszych nic prawie nie mogło zostać powiedziane. Można było jednak czynić znaki, należało je czynić, musiało się je czynić. Należało oświadczyć coś takiego: ,Jakkolwiek rzeczywisty ja mogę wydawać się wam, a wy mnie, wcale nie jesteśmy tacy rzeczywiści. Umrzemy. Niemniej jednak istnieje zobowiązanie. Istnieje zobowiązanie”. Pan Sammler uważał, że jeśli nie mówiono tego wprost, powinno to zostać powiedziane milcząco. W istocie było to nieustannie stwierdzane, w wielu postaciach. Tak czy owak zresztą wiemy, jak sprawy stoją. Lecz Elya w tej chwili odczuwał bardzo szczególną potrzebę znaku i on, Sammler, powinien być przy nim, żeby tę potrzebę zaspokoić.
Ponownie zadzwonił do szpitala. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że rozmawia z Grunerem. Prosił o połączenie z prywatną pielęgniarką. Więc można się było dodzwonić bezpośrednio? Elya musiał być zamęczany telefonami. Ze śmiertelnym obrzmieniem w głowie wciąż uczestniczył w grze, prowadził interesy.
– Jak się masz? – Jak się masz, wujku?
Prawdziwe znaczenie tego pytania mogło być takie: „Gdzie jesteś?”
– Jak się czujesz?
– Nic się nie zmieniło. Myślałem, że się zobaczymy.
– Niedługo przyjadę. Przepraszam. Kiedy jest coś ważnego, zawsze następuje jakaś zwłoka. Na to zawsze można liczyć, Elya.
– Kiedy wczoraj wyszedłeś, coś pozostało między nami jak nie załatwiony interes. Odciągnęła nas od tematu Angela i inne takie beznadziejne kwestie. Było coś, o co chciałem cię zapytać. O Krakowie. Dawnych czasach. Ale właśnie, chwaliłem się tobą przed tutejszym polskim lekarzem. Bardzo chciał zobaczyć polskie artykuły, które wysyłałeś z wojny sześciodniowej. Czy masz egzemplarze?
– Naturalnie, w domu. Mam ich całe mnóstwo.
– A teraz nie jesteś w domu?
– Prawdę powiedziawszy, nie.
– Czy nie sprawiłoby ci kłopotu przywiezienie wycinków? Mógłbyś po nie wstąpić po drodze?
– Tak, oczywiście. Ale nie chcę tracić czasu. Może będę musiał zjechać na badania. – Głos Elyi pełen był niemożliwych do zidentyfikowania tonów. Zdolności interpretacyjne Sammlera okazywały się niewystarczające. Odczuwał niepokój. – Dlaczego miałoby nie być czasu? – za pytał Elya. – Jest dość czasu na wszystko. – Zabrzmiało to dziwnie, a intonacja była osobliwa.
– Tak?
– Oczywiście, że tak. Dobrze, że zadzwoniłeś. Przed chwilą próbowałem do ciebie telefonować. Nikt nie odbierał. Wcześnie wyszedłeś.
Niepokój nieco utrudniał Sammlerowi oddychanie. Wysoki i suchy, trzymał słuchawkę pełen skupienia, świadomy trwożliwego napięcia na swojej twarzy. Milczał. Elya powiedział:
– Angela jest w drodze tutaj.
– Ja też przyjadę.
– Tak. – Elya ociągał się nieco przy wypowiadaniu najkrótszych słów. – A zatem, wujku?
– Tymczasem do widzenia.
– Do widzenia, wujku Sammler.
Stukając w szybę, Sammler spróbował przyciągnąć uwagę Shuli. Wśród kiwających się kwiatów była uderzająco biała. Jego Primavera. Na głowie miała ciemnoczerwoną chustkę. Motała coś zawsze, gdyż cierpiała z powodu swoich rzadkich włosów. Być może w kwiatach podziwiała właśnie ich naturalną obfitość, siłę wzrostu, żywotność. Widząc ją wśród jasnych, szeroko rozwartych żonkili, które przelewały się tam i z powrotem na wietrze, jej ojciec miał wrażenie, że jest zakochana. Po zwieszonych ramionach, wygięciu pomarańczowych ust poznawał, że jest już gotowa przystać na nie odwzajemnioną tęsknotę. Doktor Lal nie był dla niej; nigdy nie miała objąć ramionami jego głowy ani trzymać jego brody między piersiami. Rzadko można było nakłonić ludzi do tęsknoty za czymś, co możliwe – to właśnie było w tym takie okrutne. Otworzył oszklone drzwi do ogrodu.
– Gdzie jest rozkład jazdy? – zapytał.
– Nie mogę go znaleźć. Grunerowie nie jeżdżą pociągami. Tak czy owak, szybciej dostaniesz się do Nowego Jorku z Emilem. Jedzie do szpitala.
– Nie sądzę, żeby czekał na lotnisku na Wallace’a. Nie dzisiaj.
– Dlaczego powiedziałeś to o Lalu, że jest tylko kosmatym czarnym człowieczkiem?
– Mam nadzieję, że nie jesteś nim osobiście zainteresowana.
– Czemu nie?
– Jest zupełnie nieodpowiedni i nigdy nie wyraziłbym zgody.
– Nie wyraziłbyś?
– Nie, nie. Nie byłby z niego żaden mąż dla ciebie.
– Bo jest Azjatą? Nie miałbyś przecież tego rodzaju uprzedzeń. Nie ty, ojcze.
– Nawet najmniejszych obiekcii przeciwko Azjacie. Da się wiele powiedzieć na korzyść egzotycznych małżeństw. Jeśli czyjś mąż jest nudziarzem, o wiele więcej lat zajmuje odkrycie tego po francusku. Ale naukowcy są złymi mężami. Szesnaście godzin dziennie w laboratorium, pochłonięci badaniami. Byłabyś zaniedbywana. Byłabyś raniona. Nie pozwoliłbym na to.
– Nawet gdybym go kochała?
– O Eisenie też myślałaś, że go kochasz.
– On mnie nie kochał. Nie na tyle, żeby wybaczyć mi katolickie wychowanie. I nie mogłam z nim o niczym dyskutować. Poza tym pod względem seksualnym był bardzo wulgarnym człowiekiem.To rzeczy, o których wolałabym ci nie opowiadać, ojcze. Ale jest nadzwyczaj pospolity i podły. Jest tutaj w Nowym Jorku. Jeśli się do mnie zbliży, to go zadźgam.
– Zdumiewasz mnie, Shula. Naprawdę dźgnęłabyś Eisena nożem?
– Albo widelcem. Często żałuję, że pozwalałam mu bić mnie w Hajfie i niczym mu się nie odpłacałam. Tłukł mnie naprawdę mocno i powinnam się była bronić.
– Tym bardziej powinnaś unikać błędów w przyszłości. Muszę cię chronić przed niepowodzeniami, które jestem w stanie przewidzieć. To powinność ojca.
– Ale gdybym kochała doktora Lala? A to ja zobaczyłam go pierwsza.
– Rywalizacja to kiepski motyw. Shula, musimy się sobą nawzajem opiekować. Podobnie jak ty zajmujesz się mną w związku z H.G. Wellsem, ja myślę o twoim szczęściu. Margotte jest o wiele mniej wrażliwą osobą niż ty. Gdyby ktoś taki jak doktor Lal był całymi tygodniami nieobecny duchem, nawet by tego nie zauważyła. Nie pamiętasz, jak Ussher do niej mawiał?
– Mówił jej, żeby siedziała cicho.
– Otóż to.
– Gdyby mnie mąż tak traktował, nie mogłabym tego znieść.
– No właśnie. Wells również uważał, że ludzie pracujący naukowo są kiepskimi mężami.
– Nieprawda!
– Pamiętam, jak mi się zdaje, że to powiedział.
– Czy Wallace naprawdę ma jakieś pojęcie o foto grafii lotniczej?
– On wie tyle rzeczy. Co sądzisz o jego pomyśle?
– On nie ma pomysłów, on ma urojenia, zwariowane koncepty. Nie byłby jednak pierwszym szaleńcem, który zrobił pieniądze. A jego plan ma urok, handel nazwami roślin... no cóż, nie które rośliny rzeczywiście mają piękne nazwy. Na przykład taka Gazania pavonia.
– Gazania pavonia to śliczne. No, wyjdź na słońce i porozkoszuj się pogodą. Czuję się o wiele lepiej, kiedy się mną interesujesz. Cieszę się, że rozumiesz, iż wzięłam tę rzecz o Księżycu dla ciebie. Nie zamierzasz chyba zrezygnować z tego projektu, prawda? To byłby grzech. Jesteś do tego stworzony, żeby napisać książkę o Wellsie, i byłoby to arcydzieło. Stanie się coś strasznego, jeśli tego nie zrobisz. Nieszczęście. Czuję to w głębi duszy.
– Może znowu spróbuję.
– Musisz.
– Znaleźć na to miejsce wśród innych zajęć.
– Nie powinieneś mieć żadnych innych zajęć. Tylko twórcze.
Pan Sammler, czując zapach mydła z olejkiem sandałowym, postanowił usiąść w ogrodzie i czekać na Emila. Może woń mydła ulotni się na słońcu. Nie czuł się na siłach jeszcze raz się opłukiwać w onyksowej łazience. Było tam za duszno.
– Wynieś swoją kawę.
– Chętnie, Shula. ― Podał jej filiżankę i wyszedł na trawnik. – A moje buty są mokre od zeszłej nocy.
Czarny płyn, białe światło, zielona murawa, ziemia rozgrzana i miękka, przeszywana przez świeżą roślinność. W trawie spiętrzony blask cząsteczek, rozpryśnięta w darni biel – i wśród tej rosy, wszędzie tam, gdzie mogło jej dosięgnąć słońce, rozbłyskiwało widmo barw: jak nocne miasta widziane z odrzutowca albo galaktyczne nasienie światów.
– Tutaj. Usiądź. Zdejmij te rzeczy. Przeziębisz się. Mogę je wysuszyć w kuchence. – Klękając, ściągnęła mokre buty. – Jak możesz je nosić? Chcesz dostać zapalenia płuc?
– Czy Emil wraca od razu, czy czeka na tego wariata?
– Nie wiem. Dlaczego wciąż nazywasz go wariatem? Dlaczego Wallace jest wariatem?
Jak zdefiniować wariatce wariata? I czy on sam był wzorem normalności? Z pewnością nie. Oni byli jego rodziną – on był ich Sammlerem. Posiadali te same duchowe podstawy.
– Bo zalał dom? – zapytała Shula.
– Bo go zalał. Bo teraz lata w kółko samolotem ze swoimi aparatami fotograficznymi.
– Szukał pieniędzy. To nie jest chyba oznaka szaleństwa?
– Skąd wiesz o tych pieniądzach?
– Powiedział mi. Uważa, że tu jest majątek. Co o tym sądzisz?
– Nie mam pojęcia. Ale takie fantazje są podobne do Wallace’a, rojenia o skarbach w stylu Ali Baby, kapitana Kidda albo Tomka Sawyera.
– Ale on mówi, bez żartów, że w domu jest majątek w pieniądzach. Nie spocznie, dopóki ich nie znajdzie. Czy to nie byłoby trochę nikczemne ze strony kuzyna Elyi...
– Gdyby umarł, nie powiedziawszy, gdzie są?
– Tak. – Shula wydawała się lekko zawstydzona, teraz, kiedy stało się jasne, co ma na myśli.
– To zależy od niego. Elya zrobi, jak będzie chciał. Przypuszczam, że Wallace prosił cię, że byś mu pomogła odnaleźć ten ukryty skarb.
– Tak.
– Co zrobił, obiecał ci nagrodę?
– Tak, obiecał.
– Nie chcę, żebyś się wtrącała, Shula. Nie mieszaj się do tego.
– Przynieść ci grzankę, ojcze?
Nie odpowiedział. Odeszła, zabierając jego mokre buty.
Ponad New Rochelle warczało i bzyczało kilka małych samolotów. Przypuszczalnie Wallace pilotował jeden z nich. Dla niego ryczące centrum. Dla nas rozgrzany chrabąszcz, komar przelatujący przez błękitne niwy. Sammler przesunął swoje krzesło do tyłu w cień. To, co przed chwilą było w słońcu masą sosnowych gałęzi, rozłożyło się teraz na poszczególne igły i drzewa. Potem z zakrętu między wysokimi żywopłotami wyjechał srebrzystoszary rolls. Geometryczna, dostojna, przyozdobiona monogramem chłodnica zalśniła swoimi prętami. Emil wysiadł, spoglądając w górę. Nad domem przelatywał żółty samolot.
– To na pewno Wallace. Mówił, że będzie latał cessną.
– To chyba on.
– Chciał wypróbować sprzęt na znajomym terenie.
– Emilu, czekałem, żeby pojechać na stację.
– Oczywiście, panie Sammler. Ale o tej porze jest niewiele pociągów. Może pan wie, jak miewa się doktor Gruner?
– Rozmawiałem z nim – odparł Sammler. – Bez zmian.
– Chętnie zabiorę pana do miasta.
– Kiedy?
– Bardzo niedługo.
– To oszczędziłoby czasu. Muszę wstąpić po drodze do domu. Nie wraca pan na lotnisko po Wallace’a?
– Zamierzał wylądować w Newark i przyjechać autobusem.
– Czy pana zdaniem on wie, co robi, Emilu?
– Bez licencji nie pozwoliliby mu latać.
– Nie to mam na myśli.
– On należy do tych młodych ludzi, którzy lubią robić wszystko po swojemu.
– Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będzie wiedział...
– Odkryje, w miarę jak będzie się tym zajmował. Mówi, że tak postępują action painters.
– Chciałbym mieć więcej wiary w ten proces. Nie wydaje mi się, żeby powinien dzisiaj latać. Jego uczucia, jakiekolwiek są – rywalizacja z ojcem, smutek, czy cokolwiek innego – mogą go ponieść.
– Gdyby to był mój ojciec, siedziałbym teraz w szpitalu. Dziś jest inaczej. My, starzy, musimy się z tym pogodzić.
Uniósłszy czapkę, żeby poszerzyć cień nad oczami, patrzył na przemykającą cessnę. Ukazał swój długi, mięsisty lombardzki nos. Miał wilczy wygląd Włocha z Północy. Jego skóra była napięta. Może był kiedyś, jak utrzymywał Wallace, Emiliem, groźnym małym kierowcą mafii. Lecz teraz znajdował się na etapie życia, kiedy dawniej mocno zbudowana osoba zaczyna przejawiać kruchość właściwą starszemu wiekowi. Widoczne to było w ramionach i na karku, który przecinały głębokie bruzdy. Był związany z najwspanialszym, niezrównanym pojazdem naziemnym. Żadna konkurencja dla samolotu. Stał oparty o błotnik, z założonymi rękoma, uważając, by żaden guzik nie drapał lakieru. Trzymał pachnącą włosami czapkę i postukiwał się nią. Lekko uderzał opadające tarasy, potężne zmarszczki na swoim czole.
– Sądzę, że chce mieć zdjęcia z różnych wysokości. Lata naprawdę nisko.
– Będę bardzo zadowolony, jeśli nie uderzy w dom.
– W ten sposób osiągnąłby pełny sukces, po tym jak zalał chałupę. Człowiek zadaje sobie pytanie, co jeszcze zechce zmalować.
Pan Sammler wyciągnął złożoną chusteczkę, by wsunąć ją pod szkła przed zdjęciem okularów, ukrywając w ten sposób przed Emilem swoje okaleczenie. Nie był w stanie dłużej patrzeć w górę, piekły go oczy.
– Skąd można to wiedzieć? – odparł Sammler. – Wczoraj powiedział, że to jego nieświadome „ja” otworzyło niewłaściwą rurę.
– Tak, ze mną też w ten sposób rozmawia. Ale jestem u Grunerów od osiemnastu lat i znam tego chłopaka. Jest bardzo, bardzo zaniepokojony z powodu doktora.
– Tak, chyba jest. Zgadzam się. Ale ta mała maszyna... Jak deska do prasowania albo ubijaczka do jajek. Czy ma pan rodzinę, Emilu – czy ma pan dzieci?
– Dwoje. Dorosłych i po studiach.
– Kochają pana?
– Sądząc z ich zachowania, tak.
– To bardzo dużo.
Zaczynał myśleć, że może nie dotrzeć do Nowego Jorku na czas. Nawet prośba Elyi o wycinki mogła zatrzymać go za długo. Ale – jedna rzecz na raz. Potem warkot silnika Wallace’a stał się głośniejszy. Hałas rozsadzał czaszkę. Przyprawiał Sammlera o ból głowy. Uszkodzone oko wyczuwało ciśnienie. Powietrze zostało rozdzielone. Z jednej strony coś uprzykrzonego, z drugiej osobliwy prąd, zdradliwa wiosenna jasność.
Hucząc i połyskując, jasnożółta Cessna, w kolorze ptasiego dzioba, raz jeszcze przeleciała nad domem, tym razem niżej. Drzewa pod nią zatrzęsły gałęziami.
– Rozbije się. Następnym razem uderzy o dach.
– Nie sądzę, by mógł przelatywać bliżej, robiąc zdjęcia – rzekł Emil.
– Z pewnością znajduje się poniżej dozwolonego pułapu.
Wzlatując ku górze, przechylając się na bok, samolot stał się mniejszy, ledwie było go teraz słychać.
– Czy o mało nie zawadził o komin?
– Tak wyglądało, ale tylko stąd, gdzie stoimy – odparł Emil.
– Nie powinni pozwolić mu latać.
– No, odleciał. Może to już koniec.
– Będziemy ruszać? – zapytał Sammler.
– O jedenastej mam odebrać sprzątaczkę... wydaje mi się, że dzwonił telefon.
– Sprzątaczkę? Shula jest w domu. Odbierze.
– Nie ma jej – odparł Emil. – Podjeżdżając, widziałem ją na drodze, idącą z torebką.
– Dokąd szła?
– Nie wiem. Może do sklepu. Odbiorę telefon.
Telefon był do Sammlera. Dzwoniła Margotte.
– Cześć, Margotte. I co...?
– Otworzyliśmy skrytki.
– Co znaleźliście? To, co powiedziała?
– Niezupełnie, wujku. W pierwszej skrytce była jedna z toreb na zakupy Shuli, a w niej tylko to, co zwykle. Egzemplarze „Christian Science Monitor” sprzed Bóg wie jak dawna, wycinki prasowe i kilka starych numerów „Life’u”. Również mnóstwo literatury z okresu rewolty studenckiej. SDS. Doktor Lal był zaszokowany. Był bardzo wzburzony.
– Dobrze, a co było w drugiej skrytce?
– Dzięki Bogu! Znaleźliśmy tam rękopis.
– Nienaruszony?
– Tak sądzę. Przegląda go. – Zapytała w bok od słuchawki: – Czy są powyrywane strony? Nie, wujku, nie wydaje mu się.
– Och, to jestem bardzo zadowolony. Ze względu na niego i na siebie. Nawet ze względu na Shulę. Ale gdzie jest kopia, którą zrobiła na maszynie Widicka? Musiała ją gdzieś zapodziać albo zgubić. Ale doktor Lal musi być uszczęśliwiony.
– O tak, jest. Będzie po prostu czekał przy barku z wodą sodową. Na Grand Central panuje taki chaos.
– Szkoda, że nie zapukałaś do moich drzwi. Wiedziałaś, że muszę się dostać do miasta.
– Drogi wujku Sammler, myśleliśmy o tym, ale w samochodzie nie było miejsca. Czy mi się zdaje, czy jesteś poirytowany? Sprawiasz wrażenie rozdrażnionego. Mogliśmy wysadzić cię na stacji. – Pan Sammler powstrzymał się od stwie rdzenia, że to on i Lal mogli wysadzić ją, Margotte, na stacji. Czy był rozdrażniony! Lecz nawet teraz, z uciskiem w czaszce i przeszywającym bólem oczu, nie chciał być dla niej zbyt surowy. Nie. Miała swoje własne kobiece, żywotne cele. Żadnej wrażliwości na żywotne cele innych. Jego obecne napięcie. – Govindzie tak się śpieszyło. Nalegał. Pociągi są przecież szybkie. Poza tym zadzwoniłam do szpitala i rozmawiałam z Angelą. Stan Elyi się nie zmienił.
– Wiem, rozmawiałem z nim.
– No widzisz. I musi mieć jakieś badania. Więc musiałbyś tylko czekać, gdybyś tam był. Teraz zabieram doktora Lala do domu na lunch. Jest tyle rzeczy, których nie jada, a Grand Central to dom wariatów. I tak tu pachnie hot dogami. Z jego powodu po raz pierwszy to czuję.
– Oczywiście. W domu jest lepiej. Zdecydowanie.
– Angela rozmawiała ze mną w bardzo dojrzały sposób. Była smutna, ale wydawała się taka spokojna, i świadoma. – Życzliwe i taktowne sądy Margotte o ludziach były dla Sammlera straszliwie męczące. – Mówiła, że Elya o ciebie pytał. Bardzo chce cię zobaczyć.
– Mogłem teraz tam być...
– Ale on i tak jest na dole – odparła. – Więc nie śpiesz się. Zjedz z nami lunch.
– Muszę wstąpić do domu. Ale żadnego lunchu.
– Nie przeszkadzałbyś. Govinda tak bardzo cię lubi. Podziwia cię. W końcu jesteś moją rodziną. Kochamy cię jak ojca. Wszyscy. Wiem, że jestem dla ciebie utrapieniem. Dla Usshera też byłam. Mimo to kochaliśmy się.
– No, no, Margotte. Już dobrze. Rozłączmy się teraz.
– Wiem, że chcesz się stamtąd wydostać. I nie lubisz długich rozmów telefonicznych. Ale, wujku, jestem pełna niepewności, czy mogę być interesująca intelektualnie dla kogoś takiego jak doktor Lal.
– Nonsens, Margotte, nie bądź niemądra. Nie wdawaj się w nic intelektualnego. On jest tobą oczarowany. Wydajesz mu się egzotyczna. Nie prowadź długich dyskusji. Pozwól jemu mó wić.
Lecz Margotte mówiła dalej. Wrzucała następne monety. Rozlegały się gongi i dzwonki. Nie odkładał słuchawki. Ani też nie słuchał.
Kolejne badania Elyi uważał za wybieg lekarzy. Chronili swój prestiż, stwarzając wrażenie, że podejmują rzeczywiste kroki. Ale Elya sam był lekarzem. Przez całe życie wykonywał takie gesty, a teraz musiał je cierpliwie znosić. Z pewnością to zrobi. Ale co z nie załatwionym interesem Elyi? Zanim ścianka naczynia ustąpi, czy I naprawdę chciał kontynuować rozmowę o Krakowie? Rozmawiać o wujku Hessidzie, który mełł zboże i nosił melonik oraz pstrokatą kamizelkę? Sammler nie przypominał sobie kogoś takiego. Nie. Elya z silnymi uczuciami rodzinnymi, których nie potrafił zaspokoić, potrzebował przy sobie Sammlera jako reprezentanta rodziny. Jego szczupłej, chudej obecności, jego drobnej rumianej twarzy, pomarszczonej z jednej strony. Było to nawet coś więcej niż nabożeństwo dla związków pokrewieństwa, które epoka, działając poprzez jego dzieci („kretyn z wysokim ilorazem inteligencji, skurwione oczy”), strąciła szyderstwem z piedestału i zrównała z ziemią. A Gruner chciał widzieć w Sammlerze kogoś więcej niż starego wujka, jednookiego, pomrukującego dziwacznie w polsko–oksfordzkim żargonie. Musiał sądzić, że posiada on jakąś niezwykłą moc, być może magiczną, utwierdzania ludzkiej więzi. Co zrobił, żeby spowodować tę wiarę? Jak ją wzbudził? Przypuszczalnie przez swój powrót spośród zmarłych.
Margotte miała wiele do powiedzenia. Nie zauważyła jego milczenia.
Przez swój powrót, zaabsorbowanie tematem, umieraniem, tajemnicą umierania, stanem śmierci. Również przez to, że był kiedyś wewnątrz śmierci. Że dano mu łopatę i kazano kopać, że kopał obok swej kopiącej żony. Kiedy opadła z sił, usiłował jej pomóc. Tym kopaniem, nie mówieniem, usiłował coś jej przekazać i ją wzmocnić. Lecz jak się okazało, przygotował ją na śmierć, nie dzieląc jej z nią. Ona została zabita, nie on. Ona zdała swój egzamin, a on nie. Dół stawał się coraz głębszy, piaszczysta glina i kamienie Polski, ich kraju urodzenia, otworzyły się. Przed chwilą został oślepiony, miał odrętwiałą twarz i nie zdawał sobie sprawy, że krwawi, dopóki nie rozebrał się i nie zobaczył krwi na swoim ubraniu. Kiedy byli nadzy jak dzieci wprost z łona matki, a dół widocznie dość głęboki, karabiny zaczęły szczekotać, a potem rozległ się inny odgłos – ziemi. Ciężkie opadanie ziemi. Tona, dwie tony, wrzucane do środka. Metaliczny odgłos łopat, zgrzytanie. Co nadzwyczaj osobliwe, pan Sammler zdołał się wydostać na wierzch. Rzadko przychodziło mu do głowy poczytywać to sobie za osiągnięcie. Na czym miało polegać osiągnięcie? Wygrzebał się na zewnątrz. Gdyby znajdował się na spodzie, udusiłby się. Gdyby nad nim znajdowało się jeszcze pół metra ziemi. Być może inni zostali pogrzebani żywcem w tym dole. Nie było żadnej specjalnej zasługi, żadnych czarów. Było jedynie uniknięcie uduszenia. A gdyby wojna potrwała parę miesięcy dłużej, zginąłby jak reszta. Żaden Żyd nie uszedłby śmierci. On jednak wciąż posiadał świadomość, cielesność, ludzką realność – wstawał, wdychał i wydychał ziemskie gazy, pił kawę, spożywał swoją porcję dóbr, zjadał bułkę od Zabara, przybierał pewne pozy – wszystkie istoty ludzkie przybierają pewne pozy – jeździł autobusem na Czterdziestą Drugą Ulicę, jak gdyby miał jakieś stałe zajęcie, natykał się na czarnego kieszonkowca. Krótko mówiąc, był żywym człowiekiem. Albo kimś, kto został wysłany z powrotem na koniec kolejki. I na coś czekał. Z zadaniem przemyślenia pewnych rzeczy, skondensowania, w zwięzłych poglądach, jakiejś istoty doświadczenia, i z tego powodu posądzany o posiadanie pewnej magicznej mocy. Rzeczywiście istniał nie załatwiony interes. Ale jak załatwiało się interes? Wkraczaliśmy w środek czegoś i w jakiś sposób dochodziliśmy do przekonania, że musimy to zakończyć. Jak? A ponieważ przetrwał – przeżył – ze straszliwym bólem głowy nie chciał spierać się o słowa – czy dawało się z tego logicznie wywieść zadanie? Czy był przeznaczony do tego, żeby coś zrobić?
– Nie chcę irytować Lala – rzekła Margotte. – Jest delikatny i drobny. Przy okazji, wujku, czy jest tam kobieta do sprzątania?
– Kto? Sprzątanie?
– Ty mówisz posługaczka. Więc czy to posługaczka? Słyszę włączony odkurzacz.
– Nie, kochanie, to, co słyszysz, to twój krewniak Wallace w samolocie. Nie pytaj mnie o więcej. Zobaczymy się później.
Znalazł swoje przemoczone buty przypiekające się w kuchni. Shula ustawiła je na otwartych drzwiczkach kuchenki elektrycznej i z czubków unosił się dym. Jeszcze i to! Po ich ostudzeniu z wysiłkiem włożył je na nogi za pomocą uchwytu łyżki stołowej. Odzyskanie rękopisu pomagało mu zachować cierpliwość względem Shuli. Właściwie nie przekroczyła granicy. Użyteczność tych butów dobiegła jednak końca. Nadawały się do kosza na śmieci. Nawet Shula nie zechciałaby ich stamtąd ratować. A doraźnym problemem nie były buty, mógł dotrzeć do Nowego Jorku bez butów. Emil pojechał już po posługaczkę. Hasło „taksówki” znajdowało się na żółtych stronach książki telefonicznej, lecz Sammler nie wiedział, do której firmy zadzwonić ani ile mogłoby to kosztować. Miał tylko cztery dolary. Żeby nie stawiać Grunerów w kłopotliwej sytuacji, trzeba by dać przynajmniej pięćdziesiąt centów napiwku. Do tego dochodziła opłata za kurs do miasta. Z rozciągniętymi ustami, milczący i z wypiekami na twarzy, usiłował dokonywać groszowych wyliczeń. Widział siebie gdzieś z brakującymi ośmioma centami, próbującego przekonać policjanta, że nie jest naciągaczem. Lepiej było po czekać. Być może Emil spotka Shulę na drodze i przywiezie ją z powrotem z posługaczką. Shula zwykle miała pieniądze. Ale Emil wrócił z samą Chorwatką i pokazawszy jej szkody poczynione przez wodę, włożył czapkę i, zachowując się wobec Sammlera jak szofer, wcale nie traktując go jak ubogiego krewnego, otworzył srebrzyste drzwiczki.
– Czy życzy pan sobie, żebym włączył klimatyzację, panie Sammler?
– Tak, dziękuję, Emilu.
Przyglądając się niebu, Emil powiedział: – Wygląda na to, że Wallace ma już wszystkie zdjęcia. Musi być w drodze do Newark.
– Tak, dzięki Bogu odleciał.
– Wiem, że doktor chce pana zobaczyć. – Sammler już siedział. – Co się stało z pańskimi butami?
– Miałem kłopoty z ich włożeniem, a teraz nie mogę ich zasznurować. W domu mam drugą parę. Czy możemy się zatrzymać pod moim mieszkaniem?
– Doktor bez przerwy o panu mówi.
– Naprawdę?
– Jest uczuciowym człowiekiem. Nie chcę mówić nic złego o pani Gruner, ale wie pan, jaka ona była.
– Niezbyt wylewna.
Emil zatrzasnął drzwiczki i, bardzo poprawny, obszedł samochód od tyłu i usiadł na siedzeniu szofera. – No cóż, była bardzo zorganizowana – powiedział. – Pierwszorzędna jako pani domu. Nienaganna w każdym calu. Pełna rezerwy. Sprawiedliwa. W porządku. Kierowała domem jak komputer – ogrodnikiem, praczką, kucharką, mną. Doktor był jej wdzięczny, będąc dzieckiem z niedobrej dzielnicy. Zrobiła z niego prawdziwego człowieka z towarzystwa. Dżentelmena. – Emil powoli wycofał srebrzysty, wysoki samochód, samochód biednego Elyi, na podjazd. Pozostawił Sammlerowi należny mu wybór między rozmową a prywatnością. Sammler wybrał prywatność i zasunął szklaną przegrodę.
Pan Sammler żywił głębokie przekonanie (przesąd, jeśli kto woli), że kobiety o nadzwyczaj szczupłych nogach nie mogą być kochającymi żonami ani namiętnymi kochankami. Zwłaszcza jeśli przy takich nogach miały puszyste fryzury. Hilda była miłą osobą, pogodną, sympatyczną, pełną energii, czasami nawet tryskającą humorem. Ale bezwzględnie poprawną. Doktor często demonstracyjnie ją obejmował i mówił: „Najlepsza żona na świecie. Och! Kocham cię, Hil”. Oplatał ją z boku ramionami i całował w policzek. To wolno mu było robić. Było to dopuszczalne na mocy nowego przyzwolenia, uznającego wysoką wartość ciepła i spontaniczności. Niewątpliwie uczucia Elyi były mocne, w odróżnieniu od uczuć Hildy. Ale spontaniczność? W jego zachowaniu zawarty był silny element propagandy. Miał on być może swe źródło w amerykańskim systemie jako całości i dowodził uległości Elyi. Każdy miał wobec każdego sposób na uprawianie propagandy dobra. Demokracja była propagandowa w stylu. Rozmowa często bywała jedynie powtarzaniem liberalnych zasad. Lecz Elya z pewnością był rozczarowany żoną. Sammler miał nadzieję, że miewał romanse. Może z jakąś pielęgniarką? Albo z pacjentką, która została kochanką? Sammler nie zalecał tego dla wszystkich, lecz w przypadku Elyi byłoby to zbawienne. Ale nie, doktor był przypuszczalnie obyczajny. A zgubiony jest człowiek, który tak usilnie zabiega o uczucie.
Wkrótce miała nastać pełnia wiosny. Pobocza autostrad Cross County, Saw Mill River i Henry Hudson były gęsto porośnięte odżywającą trawą i mleczami, słoneczny piec znowu przypiekał zielone życie. To wirowanie, ta szorstkość i słodycz zarówno przyprawiała o mdłości, jak i wzmacniała. Potem – pan Sammler opierał łokieć na szarej poduszce, trzymając grzbiet jednej dłoni w drugiej – potem były szare, żółte, jednorodne arterie, tak imponujące z inżynieryjnego punktu widzenia, zaś z moralnego, estetycznego i politycznego zgoła inne. Przywłaszczone grube miliardy. Ale mężowie stanu byli, jak ktoś powiedział, najtłustszymi gadareńskimi wieprzami. Kto to powiedział? Nie mógł sobie przypomnieć. A jednak nie był cyniczny w tych sprawach. Nie był przeciwko cywilizacji ani przeciwko polityce, instytucjom, ani przeciwko porządkowi. Kiedy kopano tamten grób, instytucje i cała reszta nie były dla niego. Żadna polityka, żaden porządek nie zainterweniowały na rzecz Antoniny. Lecz nie było potrzeby rzucać się osobiście w każdą ogólną kwestię – atakować Churchilla, Roosevelta za to, że wiedzieli (bo z pewnością wiedzieli), co się dzieje, i nie zbombardowali Auschwitz. Dla czego nie zbombardowali Auschwitz? Ale nie zrobili tego. No cóż, nie zrobili. Nie chcieli. Uczucia uzasadnionego wyrzutu, wyższości w przyganie nie przemawiały do Sammlera. Jednostka nie była najwyższym sędzią niczego. Ponieważ musiała wcześniej dociec wielu rzeczy na swój użytek, była z konieczności pośredniczącym sędzią. Ale nigdy ostatecznym. Istnienie nie musiało się przed nią z niczego tłumaczyć. Zaiste nie. Nigdy też nie miała połączyć tego, co nieorganiczne, organiczne, naturalne, zwierzęce, ludzkie i nadludzkie w jakiś godny zaufania porządek, lecz, jakkolwiek fascynujący i oryginalny był jej geniusz, jedynie na zasadzie czysto osobistej mogła stworzyć chwiejny schemat, głównie dekoracyjny albo błyskotliwy. Oczywiście w momencie startu z tej planety na inną coś się kończyło, konieczne były ostateczne wnioski, podsumowania. Każdy zdawał się odczuwać tę potrzebę. Jednomyślnie i każdy na swój sposób, wszyscy próbowali smaku końca rzeczy, jakimi je znamy. I być może poprzez podsumowanie każdy akcentował mocniej swój własny subiektywny styl oraz praktyki, z których był znany. I tak Wallace, w dniu rozstrzygającym o losie jego ojca, huczał i terkotał w cessnie, pstrykając fotografie. I tak Shula, ukrywając się przed Sammlerem, niewątpliwie zamierzała szukać skarbu, rzekomych dolarów z aborcji. I tak Angela przeprowadzała kolejne eksperymenty na polu zmysłowości, seksuologii, smarując wszystko swymi kobiecymi sokami. I tak Eisen ze swoją sztuką, Murzyn ze swoim członkiem. I w tym samym szeregu, ale nie na końcu, on sam ze swoimi skondensowany mi poglądami. Eliminujący to, co zbyteczne. Rozpoznający to, co niezbędne.
Wyglądając przez okno, przejeżdżając w wielkim stylu samochodem kosztującym ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, pan Sammler dostrzegał jednak, że pomimo końca rzeczy, jakimi je znamy, bardzo mocne było poczucie nowego początku. Dla Margotte małżeństwo, dla Eisena Ameryka, dla Wallace’a interesy, dla Govindy miłość. I oderwać się od tej brzemiennej śmiercią, gnijącej, zepsutej, zanieczyszczonej, drażniącej, grzesznej Ziemi, lecz spoglądając już ku Księżycowi i Marsowi z planami zakładania miast. A dla niego samego...
Zastukał monetą w szklaną przegrodę. Zbliżali się do rogatki.
W porządku, panie Sammler.
Sammler nalegał: – Proszę, Emilu, niech pan weźmie, niech pan weźmie...
Mierzona wskazówkami zegarka jazda była krótka. W godzinach poza szczytem ruch kołowy posuwał się szybko po szaro–żółtych wspaniałych drogach. Emil prowadził z wielką wprawą. Był nienagannym kierowcą nienagannego samochodu. Wjechał do miasta Sto Dwudziestą Piątą Ulicą, pod niezwykle wysokim wiaduktem kolejowym, przecinającym teren miejskich hurtowni. Sammler miał pewną słabość do tego skomplikowanego mostu i strukturalnego cienia, jaki rzucał. Odbitego w połysku ciężarówek z mięsem. Owinięte w folię, splamione krwią wołowe i wieprzowe tusze. To, co jadalne, zawsze będzie darzone szacunkiem przez człowieka, który kiedyś niemal umarł z głodu. Również robotnicy w białych fartuchach, szerocy i masywni, krzepko zbudowany personel, czeladnicy rzeźnika. Nad rzeką zapach był dwuznaczny. Nie było się pewnym, czy jego cierpkość ma źródło w wodach przypływu czy we krwi. Tutaj właśnie Sammler widział kiedyś szczura, którego wziął za jamnika. Powiew wiatru z tego rozjaśnionego światłem elektrycznym zakątka miał woń mięsnego pyłu. Był on rozsiewany przez piły taśmowe rozcinające zmro żony tłuszcz, marmurkową czerwień albo lodowaty porfir, i przerzynające ze zgrzytem kości. Spróbujcie się tędy przejść. Bruk jest nawoskowany tłuszczem.
Potem zakręt w prawo, w kierunku południowym, na Broadway. Ulica wznosiła się, podczas gdy linia kolejki podziemnej opadała. W górze brązowe tynki, a na dole czarny cień i stalowe szyny. Dalej domy czynszowe, portorykańskie zapuszczenie. Potem uniwersytet, zapuszczony na inny sposób. W mieście było już za ciepło. Wiosna utraciła ostre tchnienie zimy i przybrała szatę letniej wybujałości. Pomiędzy filarami przy Sto Szesnastej Ulicy Sammler zaglądał w ceglane prostokąty. Oczekiwał niemal, że będzie tamtędy przechodził Feffer albo brodaty mężczyzna w dżinsach, który powiedział, że już mu nie staje. Zobaczył rosnącą zieleń. Lecz zieleń w tym mieście nie kojarzyła się już ze spokojnym azylem. Dawna poezja parków została wyrugowana. Przestarzała gęstość cienia prowadząca do samotnych rozmyślań. Prawda była teraz bardziej zadomowiona w slumsach i domagała się śmieci w dekoracjach. Liściasta zaduma? To należało do przeszłości.
Z wyjątkiem specjalnych okazji (wykład Feffera, przed dwudziestoma czterema? czterdziestoma ośmioma godzinami?) Sammler nigdy już tu nie zaglądał. Chodząc dla treningu, nie zapuszczał się tak daleko na północ. A teraz, z rollsroyce’a Elyi, przyglądał się subkulturze społecznie upośledzonych (terminologia ostatnio przyswojona z „New York Timesa”), jej karaibskim owocom, jej oskubanym, nagim kurom z obwisającymi szyjami i sinymi powiekami, falującym oparom spalin i gorącego smalcu. Potem Dziewięćdziesiąta Szósta Ulica, pochyła na wszystkich czterech rogach, kioski i kina, wały obronne powiązanych drutem pakietów gazet i powiewające proporce paniki. Broadway, nawet kiedy było coś pilnego, kiedy się śpieszył, żeby zobaczyć się z Elyą, być może po raz ostatni, zawsze stanowił dla Sammlera wyzwanie. Nigdy nie był w stanie mu sprostać. I dlaczego miałaby się tu odbywać jakaś próba sił? A jednak się odbywała, za każdym razem. Gdyż coś było tutaj wypowiadane. Za sprawą zbieżności wszystkich umysłów i wszystkich ruchów przekonanie komunikowane przez ten tłum zdawało się być takie, iż rzeczywistość jest czymś strasznym, a ostateczna prawda o ludzkości jest przytłaczająca i miażdżąca. Ten wulgarny, tchórzliwy wniosek, całym sercem odrzucany przez Sammlera, był milcząco wyznawaną miejscową ortodoksją, gdyż sama tutejsza ludność była metafizyczna i żyła zgodnie z tą interpretacją rzeczywistości i tym poglądem na prawdę. Sammler nie mógłby przysiąc, że obserwacja ta jest trafna, ale Broadway przy Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy wywoływał w nim takie uczucie. Kiedy życie było takie, sprowadzało się jedynie do pytań i odpowiedzi od intelektualnych szczytów aż po sam dół, wówczas rzeczywiście było stanem szczególnej, straszliwej nędzy. Kiedy sprowadzało się jedynie do pytań i odpowiedzi, nie miało żadnego uroku. Kiedy życie nie miało uroku, sprowadzało się jedynie do pytań i odpowiedzi. Działało to w obie strony. Co więcej, pytania były niedobre. Co więcej, odpowiedzi były straszne. To ubóstwo duszy, jej oderwany stan widać było na twarzach na ulicy. I on również nosił w sobie ślad tej samej choroby – choroby pojedynczego „ja” wyjaśniającego, co jest czym i kto jest kim. Wyniki można było prze widzieć, przepowiedzieć. Tak więc, wieziony Broadwayem w wielkim stylu, Sammler odwiedzał swoje własne (jak Wallace to określił?) swoje własne podwórko. Jako turysta. A potem Emil, przejechawszy kawałek Riverside Drive, skręcił za róg i wysadził go pod wielką, sfatygowaną, zabrudzoną masą technicznych udogodnień, gdzie mieszkał wraz z Margotte. Było wpół do pierwszej.
– To nie powinno długo potrwać. Elya prosił o pewne papiery.
Czuł ucisk w sercu. Środkiem zaradczym było głębsze oddychanie, lecz nie mógł sprawić, by jego klatka piersiowa wznosiła się i opadała. Coś ją unieruchomiło. Margotte i Govinda nie wrócili. Ścienna lampa paliła się niepotrzebnie w przedpokoju ponad kanapą z klonowymi oparciami, wzorzystym pokrowcem. W domu panował pewien spokój. A może tak mu się wydawało, ponieważ nie miał czasu usiąść? Zmienił buty, wytrząsnął parę dolarów ze słoika, włożył wycinki gazetowe do portfela. Na jego biurku stała butelka wódki. Shula go w nią zaopatrywała za pieniądze z pensji, jaką płacił jej Elya. Była znakomita, Stolicznaja, sprowadzana ze Związku Radzieckiego. Sammler używał jej mniej więcej raz na miesiąc. Odkorkował teraz butelkę i wypił kieliszek. Poczuł pieczenie przy przełykaniu i wykrzywił twarz. Pierwsza pomoc dla starców. Następnie otworzył drzwi na tylne schody, blokując zatrzask, żeby nie zamknął ich przeciąg i nie zostawił go na zewnątrz. Wrzucił stare buty do zsypu. Nie chciał wysłuchiwać zapewnień Shuli, że ich nie uszkodziła w kuchence elektrycznej. Odsłużyły swoje.
Telewizor w holu wyjątkowo działał. Szare i białawe postacie, wyginające się w pionie, kołysały się i syczały. Sammler zobaczył siebie same go, śmiertelnie bladego, na ekranie. Rozedrgany obraz starego człowieka. Ten hol przypominał podziemne, wyłożone dywanami pomieszczenia w nieczynnych teatrach – przestrzenie, których należy się wystrzegać. Niespełna dwa dni wcześniej kieszonkowiec, przyciskając brzuch do jego pleców, zepchnął go po tym szarym, przytwierdzonym mosiężnymi okuciami dywanie do kąta obok florenckiego stołu. Rozpinając w pumim milczeniu swój płaszcz w pumim kolorze, żeby się obnażyć. Czy był to rodzaj człowieka, jakie go Goethe nazywał eine Natur? Elementarna siła?
Powstrzymał Emila, który chciał wysiąść z samochodu, żeby mu usłużyć.
– Sam poradzę sobie z drzwiczkami.
– A zatem ruszamy. Niech pan otworzy barek i naleje sobie drinka.
– Mam nadzieję, że ruch nie będzie zbyt wielki.
– Pojedziemy prosto Broadwayem. Niech pan włączy telewizor.
– Dziękuję. Żadnej telewizji.
Znowu Sammler czuł zapach zamkniętego, przesyconego wonią tkaniny powietrza. Nie rozsiadł się wygodnie. Ucisk w sercu był większy niż przedtem. Wciąż się kurczyło; myślał, że nie może być gorzej, a potem było gorzej. Ruch był nadzwyczaj gęsty, spiętrzony przed ulicznymi światłami. Ciężarówki dostawcze stały zaparkowane „na drugiego”, „na trzeciego”. Używanie prywatnych samochodów na Manhattanie nigdy jeszcze nie wydawało się tak irracjonalne i szkodliwe. Ogarnęło go zniecierpliwienie na kierowców tych wielkich, bezsensownych maszyn, lecz potem wzbierające w nim uczucia opadły. Unoszony w klimatyzowanej ciszy przez bezgłośną moc silnika, siedział pochylony do przodu z udami na grzbietach dłoni. Elya najwyraźniej uważał, że jest winien samemu sobie utrzymywanie tego rollsa. Nie mógł mieć wielu okazji do używania tak prestiżowego samochodu. Nie był wszak producentem z Broadwayu, międzynarodowym bankierem, tytoniowym milionerem. Dokąd rolls go zawoził? Do kancelarii Widicka. Do Hayden, Stone Incorporated, gdzie miał konto bankowe. W wielkie święta jeździł do synagogi przy Piątej Alei. Przy Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy pracownię mieli jego krawcy, Felsher i Kitto. Synagoga i krawcy zostali wybrani przez Hildę. Sammler wysłałby go do innego krawca. Elya był wysoki i miał szerokie, sztywne ramiona, zbyt szerokie, zważywszy płaskość jego ciała. Miał za wysoko osadzone pośladki. Jak on sam zresztą. Sammler, w wytłumionym wnętrzu rollsa, dostrzegał podobieństwo. Felsher i Kitto ubierali go z przesadną elegancją. Spodnie były zbyt obcisłe. Męskie wybrzuszenie, które się ukazywało, kiedy siedział, było niestosowne. Używał dobranych krawatów i chusteczek od hrabiny Mara oraz szykownych, nieco krzykliwych butów, kojarzących się nie tyle z medycyną, co raczej z Las Vegas, z wyścigami, dziwkami i śpiewaczkami w gangsterskich spelunkach. Rzeczami dwuznacznie związanymi z jego dobrocią. Kołysał ramionami jak rewolwerowiec. Nosił marynarki z podwójnym rozcięciem z tyłu. Grał w remika i kanastę o wysokie stawki i mówił przez zęby. Nie cierpiał kulturnych lekarzy, chcących rozprawiać o Heideggerze i Wittgensteinie. Prawdziwi lekarze nie mieli czasu na te wydumane historie. Był bystrym demaskatorem pozerów. Mógł sobie z łatwością pozwolić na ten samochód, lecz nie prowadził życia, które mogłoby iść z nim w parze. Żadnych musicali na Broadwayu, żadnego prywatnego odrzutowca. Jego jedyną zbytkowną ekstrawagancją było to, że leciał bez uprzedzenia do Izraela i wchodził bez bagażu do Hotelu Króla Dawida, z rękami w kieszeniach. Traktował to nieomal jako wyczyn sportowy. Oczywiście, myślał Sammler, Elya był również osobliwy; chirurgia jest pod względem psychicznym czymś osobliwym. Wkraczać z nożem do nieprzytomnego ciała? Wyjmować organy, szyć w ciele, bryzgać krwią? Nie każdy jest w stanie to robić. A może trzymał samochód ze względu na Emila. Co robiłby Emil, gdyby nie było rollsa? Oto była najbardziej prawdopodobna odpowiedź ze wszystkich. Elya posiadał rozwinięty instynkt opiekuńczy. Skryte akty dobroczynności sprawiały mu rozkosz. Rozporządzał wieloma taktykami życzliwości. Mam powody, żeby to wiedzieć. Jakże dziwne, zdumiewające to pragnienie, żeby nam ulżyć i nas ochronić. Było to zdumiewające, ponieważ Elya–chirurg pogardzał również niedołęstwem i słabością. Jedynie wielkie i potężne instynkty działają tak głęboko i przewrotnie, występując w obronie rzeczy pogardzanych. Ale w jaki sposób Elya mógł sobie pozwolić na posiadanie twardych wyobrażeń o sile? On sam trzepotał na haku. Hilda była o wiele od niego silniejsza. W fanfaronadzie mafiosa zawarta była pretensja do nie liczącej się z prawem swobody. Ale to mała Hilda z nogami jak zapałki, ufryzowanymi włosami, nienagannymi lamówkami i słodkim wyrafinowaniem była prawdziwym przestępcą. Trzymała Elyę na haku. I znikąd nie było dla Elyi pomocy. Kto miałby mu pomóc? Był typem człowieka, od którego wychodzi pomoc. Nie istniały żadne mechanizmy rewanżu. Jednakże wkrótce miało się to skończyć. Wszystko miało zostać zmyte przez fale.
A co się tyczy świata, czy rzeczywiście miał się wkrótce zmienić? Dlaczego? Jak? Za sprawą wyruszenia w kosmos, oderwania się od Ziemi? Czy miała się dokonać przemiana w sercach? Czy miały się pojawić nowe zachowania? Dlaczego? ponieważ mieliśmy dość starych zachowań? To nie był wystarczający powód. Dlaczego – ponieważ świat się rozpadał? W każdym razie Ameryka, jeśli nie świat. W każdym razie chwiała się w posadach, jeśli nie rozpadała.
Emil znowu jechał w równiejszym tempie, poniżej Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Ruch się zmniejszył. Nie było samochodów dostawczych, które by go blokowały. Zbliżało się Lincoln Center i – przy Columbus Circle–Huntington Hartford Building, który Bruch nazywał Taj Mahole. Czy to nie komiczne! – mówił Bruch. Śmiał się do rozpuku z własnych dowcipów. Jak małpa kładł ręce na brzuchu i zamykał oczy, wy wieszając język z nie widzącej głowy. Co za budynek! Same dziury. Ale jaki lunch serwowali tam za jedyne trzy dolary. Rozpływał się nad jadłospisem – kurczak po hawajsku z ryżem szafranowym. W końcu zabrał tam starszego pana. Był to rzeczywiście wspaniały lunch. Ale Centrum Lincolna Sammler widział jedynie od zewnątrz. Pozostawał chłodny wobec produkqi scenicznych i wystrzegał się wielkich tłumów. Na wystawy, sztuki elektrycznej czy aktu, chodził jedynie dla tego, że Angelę bawiło utrzymywanie go w kursie zdarzeń. Ale omijał strony „Timesa” traktujące o malarzach, śpiewakach, skrzypkach czy aktorach. Oszczędzał swoje czytające oko dla lepszych rzeczy. Obserwował z wrogim zainteresowaniem robotników burzących ładne stare kamienice i re stauracyjki oraz wznoszące się nowe gmachy.
Lecz teraz, kiedy zbliżali się do Centrum, Emil zatrzymał samochód i odsunął szklaną przegrodę.
– Czemu się pan zatrzymuje?
– Coś się dzieje po drugiej stronie ulicy – odparł Emil. Z głęboko pomarszczoną twarzą wyglądał tak, jakby to wyjaśnienie wymagało naprawdę poważnego potraktowania. Ale dlaczego w takim momencie miałby się zatrzymywać z jakiegokolwiek powodu? – Czy nie rozpoznaje pan tych ludzi, panie Sammler?
– Których? Czy ktoś kogoś potrącił? Czy to jakiś wypadek drogowy? – Oczywiście brakowało mu autorytetu, żeby kazać Emilowi jechać dalej, niemniej jednak gestykulował grzbietem dłoni. Dawał znak Emilowi, by ruszał.
– Nie, myślę, że zechce się pan zatrzymać. Widzę tam pańskiego zięcia. Czy to nie on, z wielką zieloną torbą? A czy tamten to nie wspólnik Wallace’a?
– Feffer?
– Tamten gruby chłopak. Różowa twarz, broda. Bije się. Nie widzi pan?
– Gdzie? Na ulicy? Czy to Eisen?
– To ten drugi ma kłopoty. Ten młody, z brodą. Wydaje mi się, że obrywa.
Na wschodniej stronie opadającej ulicy autobus zatrzymał się pod szerokim kątem przy krawężniku, tamując ruch. Sammler widział teraz, że ktoś tam walczy, w środku tłumu.
– Jednym z nich jest Feffer? – Tak, panie Sammler.
– Szarpie się z kimś... z kierowcą autobusu? – Nie, nie z kierowcą. Chyba nie. Z kimś innym.
– Więc muszę pójść zobaczyć, co się dzieje.
Szaleństwo tych opóźnień! Niemalże rozmyślnie, niemalże celowo obalały wszelkie bariery cierpliwości. W końcu dopadały człowieka. Czemu to, czemu Feffer? Lecz teraz widział, co Emil miał na myśli. Feffer stał przyciśnięty do maski autobusu. To rzeczywiście był Feffer przy szerokim zderzaku. Sammler zaczął ciągnąć za klamkę drzwiczek.
– Nie od strony ulicy, panie Sammler. Coś na pana najedzie.
Lecz Sammler, którego cierpliwość zupełnie się wyczerpała, podążał już śpiesznie w poprzek ulicznego ruchu.
W środku tłumu Feffer bił się z czarnym mężczyzną, kieszonkowcem. Było tam co najmniej dwadzieścia osób i następne się zatrzymywały, lecz nikt nie zamierzał się wtrącać. Szamocąc się w uścisku przestępcy, Feffer został zepchnięty do tyłu na wielki, niezgrabny pojazd. Jego głowa uderzała o szybę pod pustym fotelem kierowcy. Mężczyzna przygniatał go i Feffer był przerażony. Opierał się, bronił, ale był bezradny. Ulegał przytłaczającej przewadze. Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Na jego brodatej twarzy malował się przestrach. Szerokie, zwrócone ku górze policzki płonęły, a jego szeroko rozstawione piwne oczy błagały o pomoc. Albo zastanawiały się, co zrobić. Co powinien był zrobić? Jak człowiek po omacku szukający w strumieniu zgubionego przedmiotu, wpatrzony przed siebie, z rozdziawionymi w brodzie ustami. Ale nie wypuszczał minoxa. Jedno ramię było wyciągnięte w górę, poza zasięgiem napastnika. Ciężar wielkiego ciała w brunatnym garniturze rozgniatał go. Miał pecha, że udało mu się zrobić zdjęcie z ukrycia. Czarny mężczyzna usiłował mu wyrwać minoxa. Schwycić mały aparat, dać Fefferowi parę kopniaków w żebra, w brzuch – co jeszcze mógł chcieć zrobić? Oddalić się, w miarę możności bez pośpiechu, przed przybyciem policji. Lecz Feffer, bliski paniki, wciąż nie ustępował. Zmieniając uchwyt, Murzyn złapał i wykręcił jego kołnierzyk, trzymając go tak, jak wcześniej trzymał Sammlera, przedramieniem przy ścianie. Dusił Feffera kołnierzykiem. Przyciemnione okulary od Diora, okrągłe i niebieskawe, nie zsunęły się z nosa o wgniecionej nasadzie. Feffer schwycił w garść wysunięty czerwony krawat, ale nie był w stanie nic z nim zrobić.
Jak mamy uratować tego wścibskiego, głupiego, niepoczytalnego chłopca? Może mu się stać krzywda. A ja muszę jechać. Nie ma czasu. – Któryś z was – rozkazał Sammler. – Wy tam! Pomóżcie mu. Rozdzielcie ich. – Ale oczywiście żaden „któryś z was” nie istniał. Nikt nie chciał nic zrobić i nagle Sammler poczuł się bardzo obco – głos, akcent, składnia, sposób bycia, twarz, umysł, wszystko obce.
Emil widział wcześniej Eisena. Sammler poszukał go teraz wzrokiem. I oto był tam, uśmiechnięty i bardzo blady. Najwyraźniej czekał, aż zostanie dostrzeżony. Kiedy to się stało, wydawał się uradowany.
– Co tutaj robisz? – zapytał Sammler po rosyjsku.
– A ty, teściu, co robisz?
– Pędzę do szpitala odwiedzić Elyę.
– Tak. A ja jechałem z moim młodym przyjacielem autobusem, kiedy on zrobił zdjęcie. Tego, jak otwierano torebkę. Sam to widziałem.
–Co za głupota!
Eisen miał swoją zieloną bajową torbę. Zawierała jego rzeźby albo medaliony. Te obiekty z Morza Martwego – żelaziste piryty, czy cokolwiek to było.
– Niech odda aparat. Dlaczego mu go nie da? – zapytał Sammler.
– Ale jak mamy go przekonać? – odparł Eisen tonem rzeczowej dyskusji.
– Sprowadź policjanta – rzekł Sammler. Miałby również ochotę powiedzieć: „Przestań się tak uśmiechać”.
– Ale ja nie znam angielskiego.
– Więc pomóż chłopcu.
– Ty mu pomóż, teściu. Ja jestem cudzoziemcem i kaleką. Ty jesteś wprawdzie starszy. Ale ja dopiero co przyjechałem do tego kraju.
Sammler powiedział do kieszonkowca: – Niech pan puści. Niech pan go puści. Wielka twarz mężczyzny odwróciła się. W szkłach odbijał się Nowy Jork, pod sztywnymi wygięciami kapelusza. Być może rozpoznał Sammlera. Ale nie padła żadna odpowiedź.
– Niech pan mu da aparat, Feffer. Niech mu pan go odda – rzekł Sammler.
Feffer, z przerażonym i błagalnym spojrzeniem, wyglądał tak, jakby się spodziewał, że zaraz straci świadomość. Nie opuścił ramienia.
– Mówię, żeby pan mu dał ten głupi przedmiot. On chce mieć film. Niech pan nie będzie idiotą.
Być może Feffer wytrzymywał w oczekiwaniu na radiowóz, mając nadzieję, że uratuje go policja. Inaczej trudno byłoby wyjaśnić jego opór. Zważywszy siłę Murzyna – przygarbioną, miażdżącą, przemożną, zwierzęcą siłę jego uścisku, straszliwe obrzmienie karku i naprężenie pośladków, kiedy stawał na palcach. W napinających się półbutach z krokodylej skóry! W brunatnych spodniach! W dobranym do krawata pasku – szkarłatnym pasku! Jakże taki fakt chłostał świadomość!
– Eisen! – rzekł Sammler z wściekłością.
– Tak, teściu.
– Proszę cię, żebyś coś zrobił.
– Niech oni coś zrobią. – Bajową torbą wskazał gapiów. – Ja przyjechałem dopiero czterdzieści osiem godzin temu.
Pan Sammler znowu obrócił się w stronę tłumu, wpatrując się intensywnie. Czy nikt nie pomoże? A więc nawet teraz teraz jeszcze! – człowiek wierzył w coś takiego jak pomoc. Gdzie byli ludzie, mogła być pomoc. Był to instynkt i odruch. (Wolna od gniewu nadzieja?) Więc krótko przyjrzał się twarzom, przenosząc wzrok z jednej na drugą w tłumie ludzi przy krawężniku – czerwonych, bladych, ogorzałych, o napiętych lub łagodnych zmarszczkach, posępnych lub rozmarzonych, o bladoniebieskich, czerwonawych jak jodyna, czarnych jak węgiel oczach – jakże dziwną jakość miała ich bezczynność. Oczekiwali zaspokojenia, och! w końcu! zawiedzionych, oszukanych, wygłodzonych potrzeb. Ktoś miał oberwać za swoje! Tak. A czarne twarze? Podobne pragnienie. Inna strona. Ale to samo. Chociaż nic nie było słychać, Sammler miał wrażenie, że coś zawzięcie ujada. Potem przyszło mu do głowy, że tym, co wszystkich jednoczy, jest błogość obecności. Coś jakby – tak – błogosławieni są obecni. Są tutaj i nie tutaj. Są obecni, będąc nieobecnymi. Więc czekali w tym ekstatycznym stanie. Cóż za wspaniały przywilej! I tylko Eisen mógł przerwać walkę. Która była w końcu dziwaczną walką. Sammler nie sądził, by Murzyn miał zadławić Feffera do utraty przytomności; miał jedynie dalej go przyduszać, mocniej skręcać kołnierzyk, aż Feffer odda minoxa. Oczywiście zawsze istniała możliwość, że go uderzy, wyciągnie nóż, dźgnie go. Lecz było w tym coś gorszego niż samo zdarzenie, a mianowicie uczucie, jakie owładnęło Sammlerem.
Było to uczucie przerażenia, nieustannie przybierające na sile. Co to było? Jak można to było wyrazić? Był człowiekiem, który powrócił. Dołączył znowu do życia. Był blisko innych. Lecz pod innym zasadniczym względem był również samotny. Był stary. Brakowało mu siły fizycznej. Wiedział, co należy zrobić, ale nie miał siły, żeby tego dokonać. Musiał się zwrócić do kogoś innego – do jakiegoś Eisena! człowieka, który sam znajdował się daleko na innym torze, krążył wokół bardzo odmiennego, obcego centrum. Sammler był bezsilny. Taka bezsilność oznaczała śmierć. I nagle zobaczył siebie nie tyle stojącego, co osobliwie odchylonego do tyłu, leżącego i dziwnie umieszczonego w profilu, i jako osobę minioną. To nie był on. To był ktoś – i to go uderzyło – ubogi w duchu. Ktoś pomiędzy stanem ludzkim i nieludzkim, między zawartością a pustką, między pełnią a próżnią, znaczeniem i nieznaczeniem, między tym światem a brakiem świata. Lecącym, uwolnionym od ciążenia, lekkim w swym wyswobodzeniu i lęku, wątpiącym o swym miejscu przeznaczenia, bojącym się, że nie istnieje nic, co mogłoby go przyjąć.
– Eisen, rozdziel ich – powiedział. – Jest już wystarczająco podduszony. Przyjedzie policja i przeprowadzi aresztowania. A ja muszę jechać. Stać tutaj to szaleństwo. Proszę. Weź tylko aparat. Weź go. To położy temu kres.
Wtedy przystojny Eisen, wzruszając ramionami, uśmiechając się szeroko, wykonując koślawy ruch barkami, żeby poluźnić na nich obcisłą dżinsową kurtkę, odstąpił od Sammlera, jakby na jego specjalną prośbę robił coś bardzo zabawnego. Podciągnął rękaw na prawym ramieniu. Ciemne włoski były gęste. Następnie, skróciwszy uchwyt na paskach torby, zamachnął się nią bardzo szeroko, odwinął się z całą siłą i uderzył kieszonkowca w bok twarzy. Był to potężny cios. Zleciały okulary. Kapelusz. Feffer nie został od razu uwolniony. Mężczyzna zdawał się na nim opierać. Najwyraźniej ogłuszony. Eisen był robotnikiem, pracownikiem odlewni. Posiadał siłę nie tylko swego zawodu, ale i szaleństwa. Było coś nieograniczonego, bezmiernego w sposobie, w jaki się ustawił i otaksował mężczyznę wzrokiem, rodzaj krzepkiej zjadliwości. Wszystko zawarło się w tym ciosie, dyscyplina, żądza mordu, wszystko. Co ja zrobiłem! To jest o wiele gorsze! To jest najgorsza rzecz jak dotąd. Sammler myślał, że Eisen zmiażdżył twarz mężczyzny. A teraz miał zamiar uderzyć go znowu, swoimi medalionami. Murzyn wypuścił z rąk Feffera i odwracał się. Jego wargi zsunęły się z zębów. Eisen rozciął mu skórę, policzek krwawił i nabrzmiewał. Eisen zadzwonił ciężarami wiszącymi na jego nadgarstku i rozstawił nogi.
– Zabije tego frajera! – powiedział ktoś w tłumie.
– Nie bij go, Eisen. Tego nie powiedziałem. Mówię ci, nie! – powiedział Sammler.
Lecz torba z ciężarami leciała już z drugiej strony, bardzo szeroko, lecz dokładnie. Uderzyła mocniej niż poprzednio, zbijając mężczyznę z nóg. Nie upadł. Przykucnął, jakby postanowił położyć się na ulicy. Krew ciekła z kilku miejsc na jego policzku. Straszliwy metal poranił go przez materiał.
Eisen zarzucił teraz swój oręż z powrotem na ramię, gotowy do grzmotnięcia nim z góry w czaszkę mężczyzny. Sammler chwycił go za ramię i odwrócił. Zabijesz go. Chcesz, żeby mu wypłynął mózg?
– Przecież powiedziałeś, teściu!
Kłócili się przed tłumem po rosyjsku.
– Powiedziałeś, że muszę coś zrobić. Powiedziałeś, że musisz jechać. Że muszę coś zrobić. Więc zrobiłem.
– Nie powiedziałem, żebyś go uderzył tym cholernym żelastwem. W ogóle nie mówiłem, żebyś go uderzył. Jesteś szalony, Eisen, wystarczająco szalony, żeby go zabić.
Przez chwilę kieszonkowiec usiłował dźwignąć się na łokciach. Jego ciało spoczywało teraz na złożonych ramionach. Krwawił obficie na asfalt.
– Jestem przerażony! – powiedział Sammler.
Eisen, wciąż przystojny, kędzierzawy, wciąż z uśmiechem na twarzy, choć teraz sapał, i z osobliwą parą pozbawionych palców stóp. Wydawał się rozbawiony komiczną niekonsekwencją Sammlera. Powiedział: – Nie można uderzyć człowieka w ten sposób tylko raz. Jeśli go uderzasz, musisz uderzyć naprawdę. Inaczej cię zabije. Wiesz o tym. Obaj walczyliśmy na wojnie. Byłeś partyzantem. Miałeś karabin. Więc miałbyś nie wiedzieć? – Jego śmiech, jego logika, podśmiewanie się z niedorzeczności Sammlera i rezonowanie o nich sprawiało, że się powtarzał, aż zaczął się jąkać. – Jak już, to już. Nie? Jak wcale, to wcale. Tak? Nie? Więc odpowiedz.
Właśnie to rezonowanie do reszty pognębiło Sammlera. – Gdzie jest Feffer? zapytał i od wrócił się.
Feffer, oparty czołem o autobus, powoli odzyskiwał oddech. Niewątpliwie trochę blagował. Sammlerowi ta przesada wydała się odrażająca.
Niech diabli wezmą te... te sytuacje! – myślał. Niech je diabli, to Elya go potrzebował. Tylko Elyę chciał zobaczyć. Któremu miało się coś do powiedzenia. Tutaj nie było nic do powiedzenia.
Teraz usłyszał, jak ktoś pyta: – Gdzie jest policja?
– Są zajęci. Robieniem kasy. Wypisują gdzieś mandaty. Ci gnoje. Kiedy człowiek ich potrzebuje.
– Pełno tutaj krwi. Powinni raczej wezwać karetkę.
Światło padające na matowe kędziory, porowatą węglową bryłę głowy mężczyzny, z której wciąż kapała krew, pokazywało, że jego oczy są zamknięte. Próbował jednak dźwignąć się na nogi. Czynił wysiłki.
Eisen rzekł do Sammlera: – To ten człowiek, prawda? O którym mówiłeś, że poszedł za tobą? Który pokazał ci swojego dżindżika?
– Odejdź ode mnie, Eisen.
– Co powinienem zrobić?
– Odejdź. Idź stąd. Możesz mieć kłopoty – powiedział Sammler. Zwrócił się do Feffera: – Co ma pan teraz do powiedzenia?
– Przyłapałem go na gorącym uczynku. Niech pan chwilę poczeka, proszę, uszkodził mi gardło, – Nonsens, niech pan nie odgrywa przede mną tych cierpień. To o n, ten człowiek jest ciężko ranny.
Przysięgam, że okradał torebkę, i zrobiłem mu dwa zdjęcia.
– Co pan powie!
– Wydaje się pan być zły, panie Sammler. Dlaczego jest pan na mnie taki zły?
Sammler zobaczył teraz radiowóz z wirującym światłem na dachu i policjantów zbliżających się nieśpiesznym krokiem, rozpychających tłum. Emil odciągnął Sammlera na bok autobusu i powiedział: – Lepiej, żeby się pan w to nie mieszał. Musimy jechać.
Przeszli przez ulicę. Unikać wdawania się w cokolwiek z policją. Mogliby go przetrzymywać godzinami. Nie powinien był przystawać pod mieszkaniem. Trzeba było pojechać prosto do szpitala.
– Myślę, że chciałbym usiąść z panem z przodu, Emilu.
– Ależ oczywiście. Jest pan bardzo roztrzęsiony? – Pomógł mu wsiąść. Ręka samego Emila trzęsła się, a Sammlerowi drżały ramiona i nogi. Niezwykła słabość ogarniała nogi od dołu.
Wielki silnik zapalił. Z klimatyzatora popłynął chłód. Po chwili rolls włączył się w ruch uliczny.
– O co w tym wszystkim chodziło?
– Sam chciałbym wiedzieć – odparł Sammler.
– Kim był ten czarny typ?
– Biedak, naprawdę nie potrafię powiedzieć, kim jest.
– Oberwał dwa paskudne ciosy.
– Eisen jest brutalny.
– Co on miał w tej torbie?
– Kawałki metalu. Czuję się odpowiedzialny, Emilu, ponieważ zachęcałem Eisena, bo tak bardzo chciałem jechać do doktora Grunera. Cóż, może ten gość ma twardą czaszkę. Chyba nigdy nie widział pan nikogo bijącego tak, żeby zabić. Chce się pan położyć z tyłu na dziesięć minut? Mogę się zatrzymać. Czy niezdrowo wyglądam? Nie, Emilu. Ale chyba przymknę oczy.
Sammler był chory z wściekłości na Eisena. Czarny mężczyzna? Czarny mężczyzna był megalomanem. Lecz cechowała go pewna... pewna książęcość. Ubranie, okulary, pyszne kolory, barbarzyńsko–majestatyczny sposób bycia. Był przypuszczalnie szalonym duchem. Ale szalonym z poczuciem noblesse. I jak bardzo Sammler z nim sympatyzował – jak wiele by zrobił, żeby zapobiec tak straszliwym ciosom! Jakże czerwona była krew, i jaka gęsta – i jak potworne te zaskorupiałe, kanciaste bryły metalu! A Eisen? Liczył się między ofiary wojny, chociaż mógł tak czy owak być szalony. Ale jego miejsce było w szpitalu psychiatrycznym. Morderczy maniak. Gdyby tylko, pomyślał Sammler, Shula i Eisen byli trochę mniej pomyleni. Tylko trochę. Nadal graliby w Hajfie w kasyno, ta para dudków w swo jej wybielonej śródziemnomorskiej klatce. Bo mieli zwyczaj wyciągać karty, kiedy nie gorszyli sąsiedztwa swoimi wrzaskami i bijatykami. Ale nie. Takie indywidua miały prawo do tego, by uważano je za normalne. Miały ponadto swobodę ruchu. Miały paszporty, bilety. Tak więc biedny Eisen przyleciał ze swoimi pracami. Biedaczysko, biedny zrywający boki Eisen.
Wszyscy oni tak świetnie się bawili! Wallace, Feffer, Eisen, Bruch także, i Angela. Tak dużo się śmiali. Drodzy bracia, bądźmy wszyscy pospołu ludzcy. Bierzmy wszyscy udział w wielkim targowisku wesołości i ćwiczmy ze sobą nawzajem tę ucieszną śmiertelność. Bądźcie rozweselaczami swoich drogich i bliskich. Poszukiwanie skarbów, latające cyrki, komiczne kradzieże, medaliony, peruki i sari, brody. Wszystko to dobroczynność, czysta dobroczynność, jeśli zważyć stan rzeczy, zaślepienie żyjących. To straszliwe! Nie do wytrzymania! Nieznośne! Zabawiajmy się nawzajem, dopóki żyjemy!
– Zaparkuję tutaj i wejdę z panem na górę – powiedział Emil. – Niech wlepią mi mandat, jeśli chcą.
– Doktor jeszcze nie wrócił? – zapytał Emil.
– Najwyraźniej nie. Angela siedziała sama w pokoju szpitalnym.
– To w porządku. Będę do dyspozycji, gdyby mnie państwo potrzebowali.
– Wygląda na to, że palę trzy paczki dziennie. Skończyły mi się papierosy, Emilu. Nie mogę się nawet skupić na gazecie.
– Benson and Hedges, tak?
Kiedy wyszedł, powiedziała: Nie lubię wysyłać starszych ludzi po sprawunki.
Sammler nie odpowiedział. Trzymał kapelusz w ręku. Nie kładł go na czystym, świeżo posła nym łóżku.
– Emil jest członkiem gangu ojca. Są do siebie bardzo przywiązani.
– Co się dzieje?
– Sama chciałabym wiedzieć. Zwieziono go na dół na badania, ale dwie godziny to trochę długo. Mam nadzieję, że doktor Cosbie zna się na swoim fachu. Nie lubię tego człowieka. Nie przepadam za południowym czarem. Zachowuje się, jakby prowadził akademię wojskową na Południu. Ale ja nie jestem jednym z jego chłopców. Dryl to nie dla mnie. Jest niezadowolony, zimny i odpychający. To jeden z tych przystojnych mężczyzn, którzy nie zdają sobie sprawy, że kobiety ich nie cierpią. Weź to proste krzesło, wujku. Wolisz takie. Muszę z tobą porozmawiać.
Sammler podciągnął pod siebie krzesło, usuwając je ze światła – nie mógł znieść patrzenia w okna, przez które nie było widać niczego poza błękitnym niebem. Przeczuwał kłopoty. Sam będąc pobudzony, był wrażliwy na wszelkie znaki. Inna kobieta miałaby wypieki na twarzy; Angela była blada jak wosk. Zabawny chrypiący głos, być może naśladujący Tallulhę Bunkhead, tym razem nie bawił. Miała wydatne gardło, które wydawało się obrzmiałe, a jasnobrązowe brwi, zakreślone ołówkiem jak skrzydła, wciąż się unosiły. Czasami usiłowała posyłać mu błagalne spojrzenie. Ona też była zła. To była ciężka przeprawa. Nawet marszczenie czoła zdawało się jej sprawiać trudność. Coś było zablokowane. Do głęboko wyciętej jedwabnej bluzki włożyła spódniczkę mini. Nie, Sammler uściślił to, była to spódniczka mikro, zielona przepaska na udach. Farbowane włosy miała gładko zaczesane do tyłu; skóra pełna była kobiecych właściwości (hormony). Na policzkach spoczywały wielkie złote kolczyki. Duża, zgrabna kobieta, po dziewczęcemu ubrana, erotycznie odgrywająca dziecko; było mało prawdopodobne, by wzięto ją za chłopca. Sammler, siedzący obok niej, nie czuł tego co zwykle zapachu arabskiego piżma. Natomiast bardzo wyraźne były jej kobiece emanacje, woń soli, podobna do zapachu łez albo morskiej wody, coś z wnętrza kobiety. Słowa Elyi mocno podziałały – jego „Za dużo seksu”. Nawet biała pomadka wskazywała na perwersję. Lecz w osobliwy sposób było to wolne od przesądu. Sammler nie żywił uprzedzeń wobec perwersji, wobec spraw seksu. Nic. Było już na to za późno. Odczuwało się zbyt wielką presję. Działały o wiele potężniejsze siły deformacji. Sammler wciąż miał w oczach grzmotnięcie medalionów Eisena o twarz kieszonkowca. Jego własne nerwy – w elementarny, właściwy nerwom sposób – połączyły to ze zmiażdżeniem jego oka pod kolbą karabinu trzydzieści lat wcześniej. Uczucia duszenia się i spadania – można to było znowu przeżyć. Czekał na wytłumione gumą stuknięcie wózka Elyi o drzwi.
– Czy Wallace się pokazał? Miał wylądować w Newark.
– Nie. Muszę ci coś powiedzieć o braciszku. Kiedy go widziałeś? Słyszałam od Margotte o rurach.
– W cielesnej postaci? Widziałem go zeszłej nocy. I dziś rano na niebie.
– Och, więc widziałeś, jak kręci pętle w powietrzu, ten idiota.
– Czy miał wypadek?
– Och, nie martw się, nie jest ranny. Chciała bym, żeby porządnie się potłukł, ale on jest jak hollywoodzki kaskader.
– Nie rozbił się chyba?
– A jak ci się zdaje? Podawali to już przez radio. Urwał koła na jakimś domu.
– Dobry Boże! Czy musiał skakać ze spadochronem? Czy to był wasz dom?
– Lądował awaryjnie. To była jakaś wielka chałupa w Westchester. Bóg jeden wie, dlaczego ten pomyleniec fruwa nad domami, kiedy jesteśmy w takim położeniu. To doprowadza mnie do szału.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że Elya słyszał o tym w radiu!
– Nie, nie słyszał. Zjeżdżał wtedy windą.
– Mówisz, że Wallace nie jest ranny?
– Wallace jest w siódmym niebie. Rozradowany. Musieli mu założyć szwy na policzku.
– Rozumiem. Będzie miał bliznę. Wszystko to jest straszne!
– Masz dla niego zbyt wiele współczucia.
– Przyznaję, że całe to użalanie się nad ludźmi może być męczące. Jestem również zły na niego.
– I słusznie. Naprawdę należałoby zamknąć mojego braciszka. Wysłać do szpitala dla wariatów. Trzeba ci było słyszeć, jak ględził.
– Więc z nim rozmawiałaś?
– Poprosił jakiegoś faceta, żeby opisał jego cudowne lądowanie. Potem sam wziął słuchawkę. Coś wspaniałego. Jakby dotarł rowerem na biegun północny. Wiesz, będą nas skarżyć za uszkodzenie domu. Samolot jest rozbity. Aeroklub odbierze mu licencję. Chciałabym, żeby jego także zabrali. Ale on jest w świetnym humorze. Zapytał: „Czy nie powinniśmy powiedzieć ojcu?”
– Nie!
– Tak – powiedziała Angela. Była wściekła. Na doktora Cosbiego, na Wallace’a, na Widicka, Horrickera. I była też rozżalona na Sammlera. A on sam był w stanie dalekim od normalnego. Dalekim! Zraniony Murzyn. Krew. A teraz, w obliczu całej tej superkobiecości, zmysłowości, widział wszystko ze wzmożoną ostrością. Tak jak widział Riverside Drive, ohydnie oświetloną, po tym jak był świadkiem okradzenia torebki w autobusie. W taki właśnie sposób widział teraz. Widzieć było rozkosznie. Ach, oczywiście! Najwyższa przyjemność! Słońce może świecić i być błogosławieństwem, ale czasem ukazuje furię świata. Taka ostrość, wyrazistość wszystkiego również go zatrważała. Miękka przejrzystość twarzy Angeli, wysiłek jej brwi – pełna mieszanka wyrafinowania i wulgarności, jaką tam widział. A słońce wypełniało całe okno. Żłobkowane szkło spływało światłem jak miodem. Położona została zapora słodyczy i nieznośnej jasności. Sammler nie chciał tak naprawdę tego doświadczać. Wszystko to podnosiło się przeciwko niemu, nazbyt mącące w głowie, zbyt burzliwe.
– Widzę, że ty i Elya rozmawialiście jeszcze o tej sprawie.
– Nie chce zostawić tego w spokoju. To okrutne. Zarówno dla niego samego, jak i dla mnie. Nie potrafię go powstrzymać.
– Co ty w ogóle możesz zrobić, jeśli nie ustąpić? To on ma coś do zrobienia. Nie powinno być żadnych sporów. Może młody pan Horricker powinien tu przyjść. Czemu nie przyjeżdża? Pokazać, że nie bierze sobie tego zbytnio do serca. Czy może bierze, nawiasem mówiąc?
– Tak twierdzi.
– Może cię kocha.
– On? Kto wie. Ale nie poprosiłabym go, żeby przyjechał. To byłoby wykorzystywanie choroby ojca.
– Nie chcesz, żeby do ciebie wrócił?
– Czy tego chcę? Może. Nie jestem pewna.
Czy na horyzoncie był następca? Jako że ludzkie przywiązania są tak słabe, istniały zapewne całe listy zmienników, nieuświadomione rezerwy – mężczyźni spotkani w parku podczas wyprowadzania psa, ludzie, z którymi gawędziło się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, ten facet z baczkami, tamten z ciemnymi seksownymi oczami, człowiek z dzieckiem w sanatorium, którego żona cierpiała na stwardnienie rozsiane. W parze z mnogością idei i celów szła mnogość ludzi. A wszystko to pochodziło z opowieści Angeli. Słyszał i pamiętał wszystko, każdy bezbarwny fakt, każdy pikantny szczegół. A Angela naprawdę była pięknością. Była duża, ale była pięknością, zdrową młodą kobietą. Zdrowe młode kobiety mają swoje potrzeby. Jej nogi były... – jej uda niemal całe wystawione na pokaz poniżej zielonego paska spódniczki – ona cała była śliczna. Horricker cierpiałby, gdyby wiedział, że ją stracił.
Sammler wciąż rozmyślał nad sytuacją. Zmęczony, z zawrotami głowy, zrozpaczony, wciąż myślał. Wciąż utrzymywał kontakt. Z rzeczywistością.
– Wharton nie jest dzieckiem. Wiedział, w co się wdaje, tam w Meksyku – powiedziała Angela.
– Och, nic z tego nie rozumiem. Przypuszczam, że przeczytał kilka z tych książek, które mi pożyczałaś – Bataille’a i innych teoretyków – o wykroczeniu, bólu i seksie, żądzy, zbrodni i pragnieniu, morderstwie i rozkoszy erotycznej. Dla mnie nie miało to większego sensu, cały ten kram.
– Wiem, że nie przepadasz za takimi rzeczami. Ale Wharton dobrze się bawił z tą małą. Podobała mu się. Bardziej niż mnie tamten mężczyzna. Nigdy więcej bym się z nim nie spotkała. Ale potem w samolocie Wharton stał się perwersyjnie zazdrosny. Nie chciał zostawić tego w spokoju.
– Chodzi mi tylko o to, że Elya mógłby się czuć bardziej pogodzony z tobą, gdyby zobaczył Horrickera.
– Jestem wściekła, że Wharton napaplał Widickowi, a Widick ojcu.
– Nie chce mi się wierzyć, żeby pan Widick mógł rozmawiać o tym z Elyą. Ogólnie biorąc, jest dość przyzwoity. Oczywiście nie znam go dobrze. Kiedy o nim myślę, widzę przede wszystkim otyłego adwokata. Nie łajdaka. Duża, nalana twarz.
– Ten tłusty sukinsyn. Naubliżam mu, kiedy go zobaczę. Powyrywam mu włosy z głowy.
– Nie bądź taka pewna, że maczał w tym palce jakiś złoczyńca. Możesz się mylić. Elya jest ogromnie inteligentny i w lot chwyta aluzje.
– Więc kto to mógł być? Wallace? Emil? Lecz ktokolwiek poczynił aluzję, zaczęło się to od Whartona, który jest za słaby, żeby trzymać język za zębami. Cóż, jeśli zechce odwiedzić ojca, to niech to zrobi. Ale jestem obrażona. Jestem wściekła.
– Rzeczywiście wyglądasz na rozgorączkowaną, Angelo. Nie chcę cię denerwować. Ale zważy wszy, jak bardzo twojego ojca absorbuje cała ta sprawa, Meksyk, czy sądzisz, że powinnaś się zjawiać w takim stroju?
– Masz na myśli tę spódniczkę?
– Jest bardzo krótka. Moja opinia może być bezwartościowa, ale wydaje mi się, że to kiepski pomysł nosić tego rodzaju wyzywającą sukienkę dziewczynki z przedszkola.
– Teraz znowu moje ubranie! Czy mówisz za niego, czy za siebie?
– Światło słoneczne było żółte, słodkie. To było straszne.
– O tak, wiem, że mogę być nie na miejscu ze swoimi niedobrymi purytańskimi nastawieniami z chorej przeszłości, które tak bardzo zaszkodziły cywilizacji. Czytałem twoje książki. Dyskutowaliśmy o tym wszystkim. Ale naprawdę, jak możesz oczekiwać, że twój ojciec nie zdenerwuje się, nie rozzłości, kiedy zobaczy ten prowokujący strój a la Baby Doli?
– Naprawdę? Moja spódniczka? Nie przyszło mi to do głowy. Ubrałam się szybko i wybiegłam. To dziwne, że podejmujesz teraz ze mną ten temat. Wszystkie noszą takie spódniczki. Myślę, że nie podoba mi się sposób, w jaki o tym mówisz.
– Niewątpliwie mogłem to lepiej sformułować. Nie chcę być niemiły. Są inne rzeczy, o któ rych trzeba pomyśleć.
– To prawda. A ja czuję na sobie straszne brzemię. To okropne.
– Z pewnością.
– Jestem zrozpaczona, wujku.
– Tak, musisz być. Oczywiście, że jesteś. Tak.
– Co tak? To zabrzmiało, jakby było coś jeszcze.
– Jest. Ja również jestem roztrzęsiony w związku z twoim ojcem. Był dla mnie wspaniałym przyjacielem. Ja także jestem przybity z jego powodu.
– Nie musimy owijać w bawełnę, wujku.
– Nie. On umrze.
– To znaczy nazywać rzeczy po imieniu – powiedziała. Była za mówieniem wprost, czy to było nazbyt wprost?
– Równie strasznie jest to powiedzieć, jak usłyszeć.
– Jestem pewna, że kochasz ojca – rzekła.
– Kocham go.
– Niezależnie od wszystkich względów praktycznych – to mam na myśli.
– Oczywiście, Shula i ja byliśmy przez niego utrzymywani. Nigdy nie ukrywałem swojej wdzięczności. Mam nadzieję, że nie był to sekret – powiedział Sammler. Ponieważ był wysuszony i stary, bicie jego serca, nawet gwałtowne, nie uwidaczniało się na zewnątrz. – Gdybym był praktyczny, gdybym był bardzo praktyczny, uważąłbym, żeby cię sobie nie zrazić. Myślę, że istnieją inne względy niż praktyczne.
– No, mam nadzieję, że nie będziemy się kłócić.
– Słusznie – odparł Sammler. Była zła na Wallace’a, na Cosbiego, Horrickera. Nie chciał dodawać siebie do tej listy. Nie potrzebował zwycięstwa nad Angelą. Chciał ją tylko o czymś przekonać i nie wiedział, czy nawet to jest możliwe. Ale z pewnością nie chciał wojować z cierpiącymi kobietami. Zaczął mówić: – Czuję się bardzo niespokojny, Angelo. Istnieją pewne uszkodzone nerwy, które nie odzywają się latami, a potem nagle ożywają, wybuchają ogniem. Teraz płoną, bardzo boleśnie. Chciałbym teraz powiedzieć coś o twoim ojcu, kiedy tu na niego czekamy. Sądząc z pozoru, nie mam wiele wspólnego z Elyą. On jest sentymentalnym człowiekiem. Przywiązuje wagę, przesadną wagę do pielęgnowania pewnych starych uczuć. Należy do starego systemu, do którego ja zawsze byłem nastawiony sceptycznie. Można by zapytać, gdzie jest nowy system? Ale nie musimy się w to zagłębiać. Nigdy nie żywiłem naturalnej skłonności do ludzi czyniących otwarte deklaracje uczuć. Bycie „Brytyjczykiem” stanowiło jedną z moich słabostek. Chłodny? Ale wciąż cenię sobie pewną powściągliwość. Nie podobał mi się sposób, w jaki Elya zabiegał o względy wszystkich, usiłował nawiązywać kontakt z ludźmi, podbijając ich serca, wzbudzając ich zainteresowanie, spoufalając się nawet z kelnerkami, laborantkami, manikiurzystkami. Zawsze zbyt łatwo przychodziło mu mówienie „kocham cię”. Wciąż mówił to przy ludziach do twojej matki, wprawiając ją w zakłopotanie. Nie zamierzam rozprawiać z tobą o niej. Miała swoje dobre strony. Lecz podobnie jak ja snobowałem się na brytyjskość, ona była niemiecką Żydówką kultywującą biały, anglosaski, protestancki styl życia (który zresztą wyszedł już dzisiaj z mody), a ja to wyraźnie dostrzegałem. Zamierzała nadać ogładę twemu ojcu, który był Ostjude. To on miał być tym bezpośrednim, tym z sercem. Czy tak nie było? Więc twemu ojcu wyznaczono zada nie bycia bezpośrednim. Twoja matka dokładnie przykroiła mu pracę. Myślę, że łatwiej byłoby kochać twierdzenie geometryczne niż twoją biedną matkę. Wybacz, Angelo, że w ten sposób mówię.
– Czekając tutaj i tak jakbyśmy siedzieli na skraju urwiska – odparła.
– Dobrze, Angelo. Można więc spokojnie mówić. Nie po to, żeby mnożyć twoje trudności... Po prostu widziałem po drodze tutaj coś ogromnie nieprzyjemnego. Częściowo była to moja wina. Jestem przygnębiony. Mówiłem jednak, że twój ojciec miał swoje zadania. Mąż, medyk – był dobrym lekarzem – głowa rodziny, człowiek sukcesu, Amerykanin, zasobna emerytura z rolls–royce’em. Mamy swoje zadania. Uczucie, wylewność, bezpośredniość, dobroć, serce – wszystkie te piękne ludzkie rzeczy, które w wyniku osobliwego zwrotu opinii wydają się obecnie ludziom podejrzanymi sprawkami. Otwartość i szczerość w odniesieniu do przywar wydają się o wiele łatwiejsze. Tak czy owak, mamy oto zadanie Elyi. Jest wypisane na jego dobrej twarzy. Dlatego ma ona taki ludzki wyraz. Doszedł do czegoś. Nieźle sobie poradził. Nie lubił chirurgii. Wiesz o tym. Bał się tych trzy, czterogodzinnych operacji. Ale je przeprowadzał. Robił coś, czego nie cierpiał. Cechowała go niepewna lojalność wobec pewnych czystych stanów. Wiedział, że przed nim istnieli dobrzy ludzie i że w przyszłości będą dobrzy ludzie, i chciał być jednym z nich. Myślę, że świetnie się sprawił. Ja nie wypadam nawet w przybliżeniu tak dobrze. Mniej więcej do czterdziestki byłem po prostu polsko–żydowskim intelektualistą anglofilem i człowiekiem kultury – relatywnie bezużytecznym. Lecz Elya, za sprawą sentymentalnych powtórzeń i, jeśli chcesz, za sprawą formułek, a częściowo za sprawą propagandy, dokonał czegoś dobrego. Zdołał siebie ocalić. Kocha cię. Jestem pewien, że kocha Wallace’a. Sądzę, że kocha mnie. Wiele się od niego nauczyłem. Zrozum, że nie mam złudzeń co do twego ojca. Jest drażliwy, lubi się przechwalać, powtarza się. Jest próżny, gderliwy, dumny. Ale dobrze się sprawił i podziwiam go.
– A więc jest ludzki. No dobrze, jest ludzki. – Być może tylko w połowie śledziła to, co mówił, chociaż patrzyła prosto na niego, zwrócona do niego twarzą, z rozsuniętymi kolanami, tak że widział różowy materiał jej majtek. Widząc ten różowy pasek, pomyślał: „Po co się sprzeczać? Jaki to ma sens?” Ale odpowiedział.
– No cóż, każdy jest ludzki tylko w jakimś stopniu. Niektórzy bardziej niż inni.
– Niektórzy bardzo mało?
– Tak się wydaje. Bardzo mało. Wadliwie. Skąpo. Niebezpiecznie.
– Sądziłam, że wszyscy rodzą się ludzcy.
– To wcale nie jest przyrodzony dar. Jedynie zdolność jest przyrodzona.
– Powiedz, wujku, dlaczego poddajesz mnie temu wszystkiemu? O co ci chodzi? Masz jakiś cel.
– Tak, myślę, że mam.
– Krytykujesz mnie.
– Nie, chwalę twego ojca.
Oczy Angeli były rozszerzone, błyszczące, rozmazane, gniewne. Żadnych kłótni, na miłość boską, z rozpaczającą kobietą. A jednak coś chciał osiągnąć. Trzymał sztywno swoje szczupłe ciało; rudo–szare brwi zwisały nad przyciemnionymi szkłami okularów.
– Nie podoba mi się opinia, jaką zdajesz się mieć o mnie – powiedziała.
– Czemu miałoby to mieć znaczenie w taki dzień jak dzisiaj? Cóż, może rzeczywiście czuję, że dzisiaj powinno być inaczej. Być może gdybyśmy znajdowali się w Indiach albo Finlandii, moglibyśmy nie być w dokładnie tym samym nastroju. Nowy Jork skłania do myślenia o upadku cywilizacji, o Sodomie i Gomorze, końcu świata. Koniec nie stanowiłby tutaj niespodzianki. Wielu ludzi już na niego liczy. I nie wiem, czy ludzkość rzeczywiście jest o tyle gorsza. Cezar w ciągu jednego dnia zmasakrował Tenkterów, czterysta trzydzieści tysięcy dusz. Nawet Rzym był przerażony. Nie jestem pewien, czy to są najgorsze czasy. Ale czuje się teraz w powietrzu, że wszystko się rozpada, i oddziałuje to na mnie. Nigdy nie cierpiałem ludzi, którzy obwieszczali, że to już koniec. Cóż oni wiedzieli o końcu? Z osobistego doświadczenia, z perspektywy grobu, jeśli wolno mi tak powiedzieć, ja coś o tym wiedziałem. Ale kompletnie, bez reszty się myliłem. Każdy może czuć prawdę. Ale przypuśćmy, że to prawda – prawda, a nie nastrój, nie ignorancja albo destrukcyjna przyjemność, albo zguba upragniona przez ludzi, którzy wszystko spartaczyli. Przypuśćmy, że tak jest. Wciąż jeszcze jest coś takiego jak człowiek – albo było. Istnieją wciąż ludzkie cechy. Nasz słaby gatunek walczył ze swoim strachem, nasz szalony gatunek walczył ze swoją zbrodniczością. Jesteśmy genialnym zwierzęciem.
Było to coś, co często przychodziło mu na myśl. W tej chwili była to jedynie formuła. Nie czuł tego do głębi.
– W porządku, wujku.
– Ale nie musimy rozstrzygać, czy świat się kończy. Chodzi o to, że dla twojego ojca to jest koniec.
– Dlaczego tak to podkreślasz, jakbym nie wiedziała. Czego ode mnie chcesz?
Rzeczywiście, czego? Od niej, siedzącej tam, z odsłoniętymi piersiami, rozsiewającej kobiece zapachy, z wielkimi oczyma, niemalże zlewającymi się ze sobą; udręczonej i w tym momencie osobliwie znękanej przez Cezara i Tenkterów, przez idee. Zostaw tę biedną istotę w spokoju. Bo teraz podawała się za biedną istotę. I była nią. Ale nie mógł zostawić jej w spokoju jeszcze nie.
– Z reguły te tętniaki powodują natychmiastową śmierć – powiedział. – U Elyi nastąpiła zwłoka, co stwarza pewną sposobność.
– Sposobność? Co masz na myśli?
– Szansę rozwiązania pewnych problemów.
– I to sprawiło, że twój ojciec spojrzał na rzeczy realistycznie – stawił czoło faktom, które były nieprzejrzyste.
– Faktom o mnie, na przykład? Nie chciał naprawdę nic o mnie wiedzieć.
– Owszem.
– Do czego zmierzasz?
– Musisz coś dla niego zrobić. Potrzebuje czegoś.
– Co takiego mam zrobić?
– To zależy od ciebie. Jeśli go kochasz, możesz dać jakiś znak. On się zamartwia. Jest wściekły. Jest zawiedziony. I tak naprawdę nie sądzę, żeby chodziło o seks. W tym momencie może się on wydawać błahą okolicznością. Nie rozumiesz, Angelo? Nie musiałabyś robić nic wielkiego. Dałoby mu to ostatnią sposobność pozbierania się.
– O ile jestem w stanie zrozumieć – w jeśli w ogóle jest jakiś sens w tym, co mówisz – chcesz staroświeckiej sceny przy łożu umierającego.
– Co za różnica, jak to nazwiesz?
– Powinnam go poprosić, żeby mi przebaczył? Mówisz poważnie?
– Najzupełniej poważnie.
– Ale jak bym mogła... To szłoby na przekór wszystkiemu. Mówisz do niewłaściwej osoby. Nawet dla ojca byłoby to zbyt ckliwe. Nie wyobrażam sobie tego.
– On był dobrym człowiekiem. A teraz ma odejść na zawsze. Czy nie możesz wymyślić niczego, co mogłabyś mu powiedzieć?
– Co można powiedzieć? A czy ty nie możesz myśleć o niczym innym niż o śmierci?
– Ale ją właśnie mamy przed sobą.
– I nie chcesz przestać. Wiem, że chcesz po wiedzieć coś jeszcze. Więc dobrze, mów.
– Krótko i węzłowato?
– Krótko i węzłowato. Im krócej, tym lepiej.
– Nie wiem, co wydarzyło się w Meksyku. Szczegóły nie mają znaczenia. Odnotowuję jedy nie tę osobliwość, że można wesoło, romantycznie i intymnie obcować ze znajomymi z wakacji. Zabawy, grupowe stosunki płciowe, fellatio z obcymi ludźmi – to można robić, ale nie można przy ostatniej nadarzającej się okazji dojść do porozumienia z własnym ojcem. On ulokował w tobie ogromną ilość uczuć. Przypuszczalnie większość jego uczuć zwrócona była ku tobie. Jeśli możesz w jakiś sposób to dostrzec i uczynić coś w zamian...
– Wujku Sammler! – Była wściekła.
– Och. Jesteś zła. Naturalnie.
– Obraziłeś mnie. Bardzo się starałeś. I dopiąłeś swego – obraziłeś mnie, wujku Sammler.
– Nie miałem takiego zamiaru. Sądzę jedynie, że są rzeczy, które każdy wie i musi wiedzieć.
– Na miłość boską, przestań już.
– Będę pilnował własnego nosa.
– Prowadzisz odosobnione życie w tym swoim ponurym pokoju. To czarujące, ale co to ma wspólnego z czymkolwiek? Nie sądzę, żebyś rozumiał sprawy innych ludzi. Co masz na myśli, mówiąc o fellatio? Co ty o tym wiesz?
No cóż, nie udało się. To, czym go teraz obrzucała, było tym samym, co wykrzykiwał również młodzieniec na Columbii. Wypadł z obiegu. Wysoki, suchy, niezbyt przyjemny starzec, krytyczny, udający ważnego. Kim on do diabła był? Hors d’usage. Przyparty do ściany. A la lanterne! Bardzo dobrze. To było dość mało. Być może nie powinien był tak boleśnie prowokować Angeli. Teraz już on sam się trząsł.
W tym momencie przyszła szara pielęgniarka i zawołała Sammlera do telefonu. – To pan jest pan Sammler, prawda?
Wzdrygnął się. Szybko podniósł się na nogi. „Ach! Kto chce ze mną rozmawiać? Kto dzwoni?” Nie wiedział, czego oczekiwać.
– Jest pan proszony do telefonu. To pańska córka. Może pan odebrać na zewnątrz, przy pulpicie.
– Tak, Shula, słucham? –powiedział jej ojciec. – Mów głośniej. O co chodzi? Gdzie jesteś?
– W New Rochelle. Gdzie jest Elya?
– Czekamy na niego. Czego teraz chcesz, Shula?
– Czy słyszałeś o Wallasie?
– Tak, słyszałem.
– Dokonał naprawdę wielkiej rzeczy, lądując tym samolotem bez kół.
– Tak, wielkiej. Jest naprawdę wspaniały. A teraz, Shula, chcę, żebyś stamtąd wyjechała. Nie powinnaś kręcić się po tamtym domu, nie masz tam nic do roboty. Chciałem, żebyś ze mną wróciła. Nie powinnaś być mi nieposłuszna.
– Nie przyszłoby mi to do głowy. Ale byłaś.
– Nie byłam. Jeśli nie zgadzamy się ze sobą, to jest to w twoim interesie.
– Shula, nie igraj ze mną. Dosyć już moich interesów. Zostaw je w spokoju. Zadzwoniłaś w jakimś celu. Obawiam się, że zaczynam rozumieć.
– Tak, ojcze.
– Udało ci się!
– Tak, ojcze, nie jesteś zadowolony? W... zgadnij gdzie. W pokoiku, w którym spałeś. W podnóżku, na którym siedziałeś dziś rano. Kiedy przyniosłam kawę i zobaczyłam cię na nim, powiedziałam: „To tam są pieniądze”. Byłam prawie pewna. Więc kiedy wyjechałeś, wróciłam i otworzyłam go, i był pełen... pełen pieniędzy. Czy podejrzewałbyś o to kuzyna Elyę? Zaskoczył mnie. Nie chciałam w to wierzyć. Podnóżek był wypchany paczkami banknotów studolarowych. Pieniądze były wyściółką.
– Dobry Boże.
– Nie przeliczyłam ich – powiedziała.
– Tylko mnie nie okłamuj.
– Więc dobrze, przeliczyłam. Ale ja naprawdę nie znam się na pieniądzach. Nie mam pojęcia o interesach.
– Czy rozmawiałaś z Wallace’em przez telefon?
– Tak.
– I powiedziałaś mu o tym?
– Nie powiedziałam ani słowa.
– To dobrze, bardzo dobrze, Shula. Oczekuję, że przekażesz je panu Widickowi. Zadzwoń do niego, żeby przyjechał i je zabrał, i powiedz, że chcesz dostać pokwitowanie.
– Ojcze!
– Tak, Shula.
Czekał. Wiedział, że ściskając jedną z tych białych słuchawek w New Rochelle zbiera argumenty, mobilizuje swoją niechęć do jego uporu i głupiej uczciwości starego ojca. Jej kosztem. Wiedział dobrze, co ona czuje. – Z czego będziesz żył, ojcze, kiedy zabraknie Elyi? – zapytała.
Doskonałe pytanie, inteligentne, trafiające w sedno pytanie. Popsuł wszystko z Angelą, rozwścieczył ją. Wiedział, co powie: „Nigdy ci nie wybaczę, wujku”. A co gorsza, rzeczywiście ni gdy mu nie wybaczy.
– Będziemy żyli z tego, co jest.
– A jeśli nie poczyni żadnych zabezpieczeń?
– Będzie to oznaczało, że tak sobie życzył. To zależy wyłącznie od niego.
– Należymy do rodziny. Ty jesteś mu najbliższy.
– Zrobisz tak, jak ci mówię.
– Posłuchaj mnie, ojcze. Muszę się troszczyć o ciebie. Nawet nic mi nie powiedziałeś w związku ze znalezieniem tego.
– To było diablo zręczne z twojej strony, Shula. Tak. Gratulacje. To było zręczne.
– Naprawdę było. Zauważyłam, jak podnóżek wybrzusza się pod tobą, nie tak jak inne pod nóżki, i kiedy go pomacałam, usłyszałam szelest pieniędzy. Poznałam po szeleście, co to jest. Oczywiście nie powiedziałam nic Wallace’owi. On by je roztrwonił w ciągu tygodnia. Pomyślałam, że kupię sobie trochę ubrań. Gdybym ubierała się u Lorda i Taylora, być może byłabym mniej ekscentryczna i miałabym u kogoś szanse.
– Na przykład u Govindy Lala.
– Tak, czemu nie? Postarałam się być tak interesująca, jak mogłam na miarę swych możliwości.
Jej ojciec był tym zdumiony. Ekscentryczna? Była więc świadoma samej siebie. Istniał pewien stopień wolnego wyboru. Peruka, zbieranie odpadków, torby na zakupy były w pewnej mierze celowe. Czy to miała na myśli? Jakie to fascynujące!
– I uważam – mówiła ― że powinniśmy je zatrzymać. Sądzę, że Elya by się zgodził. Jestem kobietą bez męża i nigdy nie miałam dzieci, a te pieniądze pochodzą z zapobiegania przychodzeniu na świat dzieci i uważam za całkowicie właściwe, żebym je sobie wzięła. Również dla ciebie, ojcze.
– Obawiam się, że nie, Shula. Elya mógł był już powiedzieć panu Widickowi o tym skarbie. Przykro mi. Ale nie jesteśmy złodziejami. To nie nasze pieniądze. Powiedz mi, ile tego było?
– Za każdym razem, kiedy liczę, wychodzi mi coś innego.
– Ile było ostatnim razem?
– Albo sześć, albo osiem tysięcy. Ułożyłam je wszystkie na podłodze. Ale byłam zbyt podniecona, żeby porządnie policzyć.
– Sądzę, że jest tego dużo, dużo więcej, i nie mogę pozwolić, żebyś cokolwiek zatrzymała.
– Nie zrobię tego.
Oczywiście to zrobi, był tego pewien. Jako kolekcjonerka śmieci, łowczyni skarbów, będzie niezdolna do oddania wszystkiego.
– Musisz dać Widickowi wszystko co do grosza.
– Tak, ojcze. To bolesne, ale to zrobię. Przekażę pieniądze Widickowi. Myślę, że popełniasz błąd.
– Nie popełniam. I nie przepadnij jak z rękopisem Govindy.
Zbyt późno na pokusę. Jeszcze jedno pragnienie odeszło w niebyt. Bardzo niewiele brakowało, żeby uśmiechnął się do siebie.
– Do widzenia, Shula. Jesteś dobrą córką. Najlepszą ze wszystkich. Nie ma lepszej córki.
Więc jednak Wallace miał rację w związku ze swoim ojcem. Wyświadczał usługi mafii. Przeprowadzał jakieś operacje. Pieniądze rzeczywiście istniały. Nie było jednak czasu o tym myśleć. Odłożył słuchawkę i odszedł od marmurowego pulpitu, by stwierdzić, że czeka na niego doktor Cosbie. Niegdysiejszy gwiazdor futbolu w białym kitlu miał dolną wargę przyciśniętą do górnej. Bezkrwista twarz i bladoniebieskie oczy były wyszkolone do przekazywania lekarskich wiadomości. Wiadomość była jednoznaczna. Wszystko skończone.
– Kiedy umarł? – zapytał Sammler. – Właśnie teraz? Kiedy ja tak głupio nalegałem na Angelę!
– Krótką chwilę temu. Umieściliśmy go na oddziale specjalnym na dole i robiliśmy, co w ludzkiej mocy.
– Nie mogliście nic poradzić na krwotok, rozumiem, tak.
– Jest pan jego wujem. Prosił mnie, żebym pana pożegnał.
– Życzyłbym sobie, żebym ja również mógł to zrobić. A więc nie stało się to od razu?
– Wiedział, że się zaczyna. Był lekarzem. Wiedział to. Poprosił mnie, żebym go zabrał z pokoju.
– Poprosił pana o to?
– Było oczywiste, że chce oszczędzić córkę. Więc powiedziałem, że chodzi o badania. To panna Angela?
– Tak, Angela.
– Powiedział, że woli na dole. Wiedział, że zabiorę go tak czy owak.
– Oczywiście. Jako chirurg, Elya wiedział. Z pewnością wiedział, że operacja była daremna, cała ta udręka ze wstawianiem śruby do gardła.
– Sammler zdjął okulary. Jego oczy, z których jedno było ślepą gałką, pod kępkami zwisających brwi, znajdowały się na tej samej wysokości, co oczy doktora Cosbiego. – Oczywiście było to daremne.
– Postępowanie było prawidłowe. Wiedział, że tak jest.
– Mój siostrzeniec zawsze chciał się zgadzać. Oczywiście, że wiedział. Byłoby może jednak bardziej po ludzku nie kazać mu przez to przechodzić.
– Sądzę, że zechce pan wejść i powiedzieć pannie Angeli.
– Proszę, niech pan sam powie pannie Angeli. Ja chciałbym tymczasem zobaczyć mojego siostrzeńca. Jak mogę się do niego dostać? Niech mi pan udzieli wskazówek.
– Będzie pan musiał poczekać, aż zostanie umieszczony w kaplicy. Nie wolno inaczej.
– Młody człowieku, to jest ważne i lepiej będzie, jeśli mi pan pozwoli. Niech mi pan wierzy. Jestem zdecydowany. Nie urządzajmy przykrej sceny na korytarzu. Chyba by pan tego nie chciał, prawda?
– Urządziłby pan scenę?
– Tak.
– Wyślę z panem pielęgniarkę – rzekł doktor. Zjechali windą, szara kobieta i pan Sammler, i poszli dolnymi korytarzami o nakrapianej posadźce, tunelami, w górę i w dół pochylniami, obok laboratoriów i magazynów. Cóż, ta sławetna prawda, której tak bardzo pragnął, miał ją teraz, albo ona miała jego. Czuł, że jest niszczony – to, co z niego pozostało. Płakał w duchu. Szedł swoim zwykłym szybkim, posuwistym krokiem, czekając na przecięciach korytarzy na eskortującą go pielęgniarkę. W poruszającym się powietrzu, przesiąkniętym zapachem cielesności, choroby, leków. Czuł, że się rozpada, że nieregularne wielkie fragmenty w jego wnętrzu topnieją, iskrzą się bólem, odpływają w dal. Tak, Elya odszedł. Znowu został czegoś pozbawiony, okradziony z jeszcze jednej istoty. Zniknął jeszcze jeden powód, by żyć. Na chwilę stracił oddech. Potem dogoniła go kobieta. Kolejne setki metrów w tych krętych podziemiach pachnących surowicą, organiczną zupą, grzybem, odwarem komórkowym. Pielęgniarka odebrała kapelusz Sammlera i powiedziała: – Tam. – Na drzwiach widniały li tery: PM. To musiało oznaczać post mortem. Byli gotowi wykonać sekcję, kiedy tylko Angela podpisze dokumenty. A ona je oczywiście podpisze. Dowiedzmy się, co poszło nie tak. A potem kremacja.
– Zobaczyć doktora Grunera. Gdzie?
Strażnik wskazał wózek, na którym leżał Elya. Sammler odsłonił jego twarz. Nozdrza, bruzdy na skórze były bardzo ciemne, zamknięte oczy blade i pełne, łysa głowa pocięta poziomicami zmarszczek. Na ustach rozgoryczenie mieszało się z wyrazem posłuszeństwa. Sammler wyszeptał w myślach: „Ach, Elya. Ach, ach, Elya”. A potem w ten sam sposób po wiedział: „Pamiętaj, Boże, o duszy Elyi Grunera, który tak chętnie, jak to było możliwe, i tak dobrze, jak potrafił, i aż do granic wytrzymałości, nawet dusząc się i nawet kiedy zbliżała się śmierć, usiłował, być może nawet dziecinnie (niech mi to będzie wybaczone), nawet z pewną służalczością, robić to, czego od niego wymagano. W swoich najlepszych chwilach był człowiekiem o wiele większej dobroci, niż ja w swoich najlepszych byłem lub mogłem być. Miał świadomość, że musi dotrzymać, i dotrzymał – w całym zamęcie i niegodnym błazeństwie tego życia, przez które pędzimy – dotrzymał warunków swej umowy. Warunków, o których w najgłębszych pokładach serca wie każdy człowiek. Bo taka właśnie jest prawda – że wszyscy wiemy, Boże, że wiemy, że wiemy, wiemy, wiemy”.