Saul Bellow
Korzystaj z dnia
Seize the Day
Tłumaczył Andrzej Nowicki
S&C
Exlibris
Jeżeli chodzi o ukrywanie swych zmartwień i kłopotów, Tommy Wilhelm robił to nie gorzej od innych. Tak przynajmniej myślał, a istniały pewne dane na poparcie jego przekonania. Był kiedyś aktorem – no, niezupełnie aktorem, statystą – i wiedział, jak się powinno udawać. Palił również cygara, a gdy człowiek pali cygaro i jest przy tym w kapeluszu na głowie, ma ten plus, że trudniej poznać, co czuje. Zjeżdżał z dwudziestego trzeciego piętra na mezzanin do holu, by zabrać przed śniadaniem swoją pocztę, i uważał, raczej miał nadzieję, że wygląda możliwie. Pozostała mu już tylko nadzieja, bo niewiele więcej mógł zrobić, niż w tym celu zrobił. Spodziewał się, że na czternastym piętrze ojciec wsiądzie do windy; często spotykali się o tej porze w drodze na śniadanie. Jeśli martwił się swym wyglądem, to głównie ze względu na ojca. Ale winda nie przystanęła na czternastym piętrze i zapadała niżej i niżej. W końcu rozwarły się bezszelestnie drzwi, a szeroki, ciemnoczerwony, szorstki dywan podpłynął do stóp Wilhelma. Bliżej windy hol był ciemny, zaspany. Zasłony, niby żagle, nie dopuszczały słońca, ale trzy wysokie, wąskie okna były otwarte i Wilhelm dostrzegł w niebieskim powietrzu gołębia siadającego na potężnym łańcuchu, który trzymał daszek zwisający nad kinem. Przez moment słyszał mocne uderzenia skrzydeł.
Większość gości hotelu „Gloriana" przekroczyła wiek emerytalny. Wzdłuż Broadwayu, przy ulicach Siedemdziesiątej, Osiemdziesiątej i Dziewięćdziesiątej mieszka większość ogromnej liczby starych mężczyzn i kobiet, żyjących w Nowym Jorku. Jeśli pogoda nie jest zbyt wilgotna i chłodna, zapełniają ławki na małych, ogrodzonych skwerach i przy kratach kolejki podziemnej, między placem Verdiego a Uniwersytetem Columbia, zaludniają sklepy, kafeterie, tanie magazyny wielobranżowe, herbaciarnie, ciastkarnie, salony kosmetyczne, czytelnie i kluby. Wilhelm czuł się nie na miejscu wśród tych starych ludzi z hotelu „Gloriana". Był stosunkowo młody, około czterdziestki, wielki, o włosach blond, szeroki w ramionach; plecy miał barczyste i krzepkie, może nieco zbyt przygarbione. Po śniadaniu ci starzy hotelowi goście rozsiadali się w zielonych, krytych skórą fotelach, gawędzili i przeglądali pisma, nie mieli nic do roboty, przeczekiwali dzień. A Wilhelm, przywykły do aktywnego życia, lubił energicznie wkraczać w poranek. Od kilku miesięcy, właśnie dlatego że nie miał stałego zajęcia, trzymało go moralnie to, że wcześnie wstawał; o ósmej już ogolony zjawiał się w holu. Kupował dzienniki i cygara, wypijał jedną lub dwie szklaneczki coca-coli i szedł na śniadanie z ojcem. A po śniadaniu – wyjść, wyjść, wyjść za interesami. Funkcja wychodzenia stała się najważniejszym z tych interesów. Lecz dziś uświadomił sobie, że tak dłużej trwać nie może, i ogarną! go strach. Zrozumiał, że ten jego tryb życia niebawem się załamie, przeczuwał oczekujące go jakieś wielkie zmartwienie, dawno przewidywane, choć nie całkiem dotąd sprecyzowane. Stanie się to jeszcze przed wieczorem, wiedział dobrze.
Ale nie zmienił codziennej kolejności swych zajęć i przeszedł przez hol.
Rubin, sprzedawca w kiosku z gazetami, miał chore oczy. Może nawet i dobrze widział, ale jego oczy były bez wyrazu, powieki pomarszczone w kącikach. Ubierał się dobrze. Nie było to konieczne – większość czasu spędzał za ladą – ale ubierał się bardzo dobrze. Nosił porządny, brązowy garnitur; mankiety koszuli ściśle opinały wąskie przeguby jego rąk. Na szyi krawat a la Countess Mara. Wilhelm podszedł, lecz Rubin go nie zauważył. Spoglądał marząco na hotel „Ansonia", który znajdował się o parę bloków dalej, widoczny z jego kąta. „Ansonię", ważny punkt w najbliższym sąsiedztwie, budował Stanford White. Gmach ten wyglądał jak barokowy pałac przeniesiony z Pragi czy Monachium, stokrotnie powiększony, z wieżami, kopułami, potężnymi wzdęciami i baniami z metalu, które zzieleniały od słoty, z żelaznymi ozdobami i girlandami, gęsto obsadzony antenami telewizyjnymi na okrągłych wierzchołkach. Zależnie od pogody wyglądał niby zrobiony z marmuru lub z morskiej wody; we mgle czarny jak z łupku; biały jak z wapna w świetle słońca. Tego ranka zdawał się własnym odbiciem w głębokiej wodzie – biały i kłębiasty powyżej jej poziomu, przepaścisty i wykoślawiony poniżej. Obaj patrzyli na tę budowlę.
– Pański ojciec już przy śniadaniu – odezwał się po chwili Rubin.
– Już? Dziś wcześniej ode mnie?
– Ma pan fantastyczną koszulę – powiedział Rubin. – Od Saksa?
– Nie, od Jacka Fagmana, z Chicago.
Gdy Wilhelm marszczył czoło, wyglądało to zabawnie, nawet gdy sam był czymś szczerze zmartwiony. Wyraz jego twarzy zmieniał się spokojnie, jakby bez zbytniego pośpiechu, co sprawiało przyjemne wrażenie. Zrobił krok do tyłu, udając, że się odsuwa, by lepiej obejrzeć swoją koszulę. Jego spojrzenie było kpiące, komentarz do własnego niedbalstwa. Lubił nosić dobre rzeczy, ale cokolwiek włożył, jakoś nie pasowało do reszty. Zaśmiał się, trochę przy tym zasapał; miał drobne zęby; policzki, gdy się śmiał i dyszał, stały się okrągłe i wyglądał teraz bardzo młodo na swoje lata. W dawnych czasach, kiedy był świeżo upieczonym studentem i nosił futrzany płaszcz i czapkę na jasnych włosach, ojciec mawiał, że choć zbyt duży i wyrośnięty, jest czarusiem, na co każdy się daje złapać. Do dziś zachował wiele wdzięku.
– Lubię kolor gołębio-szary – powiedział w swój przyjazny, życzliwy sposób. – Nie wolno jej samemu prać. Trzeba oddawać do prania. Ale wtedy nie pachnie tak ładnie; dobra koszula, przyznaję. Zapłaciłem coś szesnaście czy osiemnaście dolarów.
Wilhelm nie kupił tej koszuli; dostał ją od swego szefa – dawnego szefa, z którym mu się nie powiodło. Ale po co miał opowiadać Rubinowi tę całą historię. Chociaż może Rubin wiedział, Rubin był takim człowiekiem, co to wie, wie i wie. Wilhelm też wiedział dużo o Rubinie, na przykład o żonie Rubina, o jego interesikach i zdrowiu. Ale o tym wszystkim nie wolno było nawet napomknąć i wielki ciężar niedopowiedzianego zostawiał im niewiele tematów do rozmowy.
– Świetnie pan dziś wygląda – rzekł Rubin.
– Naprawdę? Tak pan uważa? – ucieszył się Wilhelm. Sam nie mógł w to uwierzyć. Widział swoje odbicie w oszklonej szafce pełnej pudełek z cygarami, wśród wielkich pieczęci, czerpanego papieru z wytłaczanymi w złocie portretami sławnych mężów na banderolach – Garcii, Edwarda Siódmego, Cyrusa. Należało uwzględnić ciemność holu i zniekształcenie odbicia w szybie, ale mimo to nie uważał, że wygląda zbyt dobrze. Szeroka zmarszczka, jak wszystko obejmujący nawias, wyryta na czole, wgłębienia między brwiami, brązowe smugi na twarzy. Zaczynało go nawet trochę bawić mroczne odbicie własnych marzących, skłopotanych, łaknących oczu i nosa, i warg. Jasnowłosy hipopotam – tak siebie widział. Ta duża, okrągła twarz, szerokie, czerwono kwitnące usta, pieńki zębów. A także kapelusz, no i cygaro. „Powinienem ciężko pracować całe życie – pomyślał. – Ciężka, solidna praca, która wyciska człowieka bez reszty i po której dobrze się śpi. Powinienem dawać z siebie wszystko, całą energię, do końca, czułbym się lepiej. Zamiast tego wciąż musiałem się wybijać – i wciąż jeszcze muszę".
Niby mnóstwo wysiłku, ale nie to samo, co ciężko pracować, prawda? A jeżeli jako młody człowiek źle wystartował, to przez tę właśnie twarz. Był taki okres na początku lat trzydziestych, kiedy uważano, że uda się go wylansować na aktora filmowego, taki był wówczas przystojny; pojechał nawet do Hollywood. Tam przez siedem lat uparcie zabiegał, by dostać jakąś rolę. Na długo przedtem rozwiały się jego ambicje czy złudzenia, ale duma, a może lenistwo, sprawiła, że został w Kalifornii. Zaczął się w końcu zajmować czymś innym, lecz te siedem lat zmarnowanych wysiłków doprowadziło do tego, że nie nadawał się już do stałej pracy zawodowej czy do robienia interesów; a potem było już zbyt późno na zdobycie jakiegoś stanowiska. Dojrzewał powoli, potem stracił grunt pod nogami, nie miał okazji spożytkowania swej energii i w końcu uznał, że właśnie jego energia najwięcej mu przyniosła szkody.
– Nie zauważyłem pana wczoraj przy remiku – rzekł Rubin.
– Nie miałem czasu. Jak szła gra?
W ciągu ostatnich paru tygodni Wilhelm prawie co wieczór grywał w rummy, ale wczoraj doszedł do wniosku, że nie może sobie pozwolić na dalsze przegrywanie. Nigdy nie wygrał. Ani razu. Choć niewiele to kosztuje, zysku nie przynosi, prawda? Bo jednak kosztuje. Znudziło go, że przegrywa, znudziło towarzystwo, więc poszedł sam do kina.
– O – ciągnął Rubin – dobrze szła gra. Carl robił z siebie idiotę, wrzeszczał na wszystkich. Tym razem doktor Tamkin mu nie przepuścił. I wygarnął wszystko. Psychologicznie.
– Co mu powiedział?
– Nie umiem powtórzyć dokładnie. Kto by umiał? Sam pan wie, jak Tamkin gada. „Trybunę" dla pana? – zapytał Rubin. – Nie zajrzy pan, jakie były notowania przed zamknięciem giełdy?
– Po co mi to? Znam wczorajsze ceny z trzeciej po południu – odparł Wilhelm. – Ale daj pan „Trybunę".
Uniósł ramię, by sięgnąć do kieszeni marynarki. Przypomniał sobie, że wrzucił jakieś drobne między pudełeczka z pigułkami, zgniecione niedopałki i ciasno skręcone kawałki celofanu z opakowań, których używał jako wykałaczek.
– Nie wygląda to wszystko dobrze – stwierdził Rubin. Pragnął prowadzić lekką, towarzyską rozmowę, ale jego głos był zbyt jednostajny, a przygaszone i przymknięte oczy zwracały się w inną stronę. Nie chciał też słuchać. Było mu obojętne. Może już zresztą wiedział, będąc człowiekiem, który wszystko wie.
Nie, nie wyglądało dobrze. Wilhelm zawarł trzy transakcje na smalec. On i doktor Tamkin wspólnie kupili te akcje cztery dni temu po 12. 96, a tu od razu cena zaczęła spadać i dalej spada. Na pewno jeszcze dziś rano znajdzie wśród swej poczty wezwanie do zwiększenia zabezpieczenia. Każdego dnia coś takiego przychodzi.
Wciągnął go w to doktor Tamkin, psycholog. Tamkin mieszkał w „Glorianie" i grywał w remika. Przekonał Wilhelma, że można spekulować na giełdzie towarowej korzystając z usług miejskiej filii jednego z solidnych domów bankowych z Wall Street, bez wpłacania całego zabezpieczenia, jak tego wymagają przepisy. Decyzję pozostawiono kierownikowi oddziału. Jeśli kogoś znał – a wszyscy managerowie oddziałów bankowych znali Tamkina – mógł zezwolić na dokonywanie krótkoterminowych transakcji. Trzeba było tylko otworzyć sobie małe konto bankowe.
– Cała tajemnica tego typu spekulacji – tłumaczył mu Tamkin – polega na przytomności umysłu. Trzeba szybko działać, kupować i sprzedawać, sprzedawać i znowu kupować. Byle szybko! Podejść do okienka i we właściwym momencie posłać depeszę do Chicago. Uderzyć i znowu uderzyć. I wycofać się jeszcze tego samego dnia. Wówczas w mgnieniu oka obraca się cyframi rzędu piętnastu, dwudziestu tysięcy dolarów, w fasoli, kawie, kukurydzy, skórach, pszenicy, bawełnie.
Widać było, że doktor zna rynek. Inaczej nie mógłby wyjaśnić tego tak prosto.
– Ludzie wpadają, bo są zbyt łapczywi i nie potrafią się wycofać, gdy ceny zaczynają iść w górę. Grają na giełdzie, ja też gram, ale robię to w sposób naukowy. Tu nie wolno zgadywać. Zarobić na paru punktach zwyżki i wycofać się. Na litość boską! – zapalał się doktor Tamkin, który miał wyłupiaste oczy, łysą czaszkę i opadającą dolną wargę. – Czyś nigdy nie zastanawiał się, ile forsy można zarobić na giełdzie?
Wilhelm słuchał tych wywodów raczej w ponurym nastroju, ale nagle wybuchnął swym zasapanym śmiechem i wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił.
– Czy się nad tym zastanawiałem? – powiedział. – A jak myślisz? Każdy wie, co było zaraz po roku dwudziestym ósmym i dziewiątym i jak to dalej narasta. Każdy zna raport Fulbrighta. We wszystkim są pieniądze. Każdy je zbija. Pieniądze są... są...
– Więc czy można siedzieć z założonymi rękami, jeśli tak się dzieje? – zapytał doktor Tamkin. – Wyznam, że ja nie mogę! Wciąż myślę o ludziach, którzy zbijają fortuny tylko dlatego, że mają te parę dolarów do puszczenia w ruch. Brak im rozumu, nie mają talentu – nic, tylko te trochę dolarów ekstra, które przynoszą im coraz więcej dolarów. Myśl o tym męczy mnie i niszczy, stałem się niespokojny, nerwowy, jeszcze jak nerwowy! Nie mogę już nawet wykonywać mojego zawodu. Tyle dokoła pieniędzy, nie wolno być idiotą, trzeba je zgarniać jak inni. Znam facetów, którzy zbijają pięć, dziesięć tysięcy miesięcznie i niby nic nie robią, tylko szwendają się tu i tam. Na przykład taki jeden z hotelu „Pierre". Dla niego to nic zamówić skrzynkę szampana do lunchu. Albo inny z Central Park South... Szkoda gadać. Ci ludzie zbijają miliony. Mają sprytnych adwokatów, którzy wyciągną ich z podatków, są na to tysiące sposobów.
– A ja właśnie wpadłem – wtrącił Wilhelm. – Moja żona odmówiła podpisania łącznego zeznania o dochodzie. Jeden niezły rok, łupnęli mi trzydzieści dwa procent i leżę. A co mówić o złych latach?
– Biznesmeni nami rządzą – stwierdził doktor Tamkin. – Bądź pewny, że ci ludzie, którzy zarabiają pięć tysięcy tygodniowo...
– Ja nie żądam takich pieniędzy – powiedział Wilhelm. – Ale żebym tak mógł sobie zabezpieczyć stały, niewielki dochód. Nie, niedużo, nie potrzeba mi wiele. Ale muszę mieć teraz około... Byłbym ci ogromnie wdzięczny, gdybyś mógł mi wskazać, jak to się robi.
– Ależ oczywiście! Siedzę w tym. Mogę ci pokazać wykaz moich wpływów. A poza wszystkim zgadzam się w zupełności z twoim podejściem. Nie chcesz się zarazić gorączką robienia pieniędzy. To budzi w człowieku wrogie uczucia, niezdrowe żądze. Sam możesz się przekonać, do czego to tych ludzi doprowadza. Idą na giełdę z chęcią mordu w sercu.
– Słyszałem, jak ktoś kiedyś powiedział, że człowiek nie jest lepszy od tego, co kocha – przypomniał sobie Wilhelm.
– Otóż to, właśnie to – zgodził się Tamkin. – Nie trzeba tak postępować, jak oni. Należy podchodzić do sprawy chłodno i racjonalnie, jednym słowem, psychologicznie.
Ojciec Wilhelma, stary doktor Adler, żył w zupełnie innym świecie niż jego syn, niemniej ostrzegł go kiedyś przed doktorem Tamkinem. Raczej zdawkowo – był bardzo wyrozumiałym starszym panem – powiedział: – Wydaje mi się, Wilky, że ty coś zanadto słuchasz tego, co ten Tamkin plecie! Owszem, on jest dosyć interesujący w rozmowie. Bez wątpienia. Myślę, że to człowiek raczej pospolity, chociaż umie mówić przekonywająco. Ale nie wiem, do jakiego stopnia można na nim polegać.
Wilhelm czuł się urażony, że ojciec, mówiąc z nim, zawsze odcinał się od jego życiowych problemów. Doktor Adler lubił uchodzić za człowieka przystępnego. Przystępny! Jego własny syn, jego jeden jedyny syn nie mógł mu niczego wyznać otwarcie; nie mógł wobec niego ulżyć swemu sercu. „Nie zbliżyłbym się tak do Tamkina – myślał – gdybym mógł zwrócić się do ojca. Tamkin mi przynajmniej współczuł, starał się podać mi pomocną dłoń, podczas gdy ojciec chce mieć jedynie święty spokój', '.
Stary doktor Adler wycofał się z praktyki; miał spory majątek i mógłby pomagać synowi. Niedawno Wilhelm oświadczył mu: – Ojcze, tak się złożyło, że źle mi teraz idzie. Przykro mi, lecz muszę o tym z tobą mówić. Wołałbym, żeby było inaczej. Ale tak to jest. A ponieważ tak jest... Co robić, tato... źle mi się powodzi.
Inny ojciec rozumiałby, jak trudno przychodzi podobne wyznanie – tyle życiowego pecha, męki, udręczeń i klęsk. Starał się naśladować sposób mówienia ojca, żeby to, co ma mu do powiedzenia, brzmiało kulturalnie, było przyciszone i w dobrym guście. Ale doktor milczał. Tylko kiwał głową. Równie obojętnie przyjąłby wiadomość, że miasto Seattle leży niedaleko Puget Sound lub że drużyny Giantów i Dodgerów rozegrały mecz baseballowy w nocy, tak mało go to obchodziło w jego czerstwej, pogodnej, dobrodusznej starości. Zachowywał się w stosunku do swego syna jak dawniej wobec pacjentów; o to właśnie Wilhelm miał do niego głęboki żal; za dużo, żeby znieść. Czy nie mógł zrozumieć – nie umiał odgadnąć? Czy zatracił wszelkie rodzinne uczucia ?
Wilhelm, mimo że głęboko dotknięty, usiłował być wyrozumiały. „Ludzie się na starość zmieniają – tłumaczył sobie. – Myślą o rzeczach nieprzyjemnych. Przygotowują się do odejścia, gdziekolwiek to jest, dokąd się odchodzi. Nie mogą już żyć swym dawnym życiem, to, co ich czeka, będzie zawsze takie samo, nic się nie zmieni i wszyscy stają się tacy sami – krewni czy znajomi. Ojciec nie jest już tamtym człowiekiem – rozmyślał Wilhelm. – Miał trzydzieści dwa lata, kiedy się urodziłem, a teraz ma prawie osiemdziesiąt. I już najwyższy czas, żebym przestał czuć się przy nim jak dziecko, jak jego mały synek".
Stary doktor dobrze się trzymał i wyróżniał się spośród innych mieszkańców hotelu. Wszyscy go uwielbiali, mówili o nim: – To profesor Adler, wykładał na internie. Był jednym z najlepszych diagnostów w Nowym Jorku, miał ogromną praktykę. Wspaniale wygląda, prawda? Przyjemnie na niego popatrzeć. To naukowiec starej daty. Zawsze zadbany i nieskazitelny. Trzyma się prosto, wszystko rozumie i wszystkie klepki ma w porządku. Można z nim dyskutować na każdy temat.
Portierzy, windziarze, telefonistki, kelnerki, pokojówki i cała administracja hotelu schlebiali mu I dogadzali. Tego właśnie chciał. Zawsze był próżny. Obserwowanie, jak ojciec kocha samego siebie, oburzało Wilhelma, nieraz doprowadzało go do wściekłości.
Rozłożył swoją „Trybunę", gęsto zadrukowane sensacjami szpalty, czytał nie rozumiejąc ani słowa, bo wciąż myślał o próżności ojca. Sam stworzył legendę o sobie. Ludzie nabierali się na to bezwiednie. Po co mu były te pochlebstwa? W hotelu każdy jest czymś zajęty, kontakty są krótkie i nieważne – dlaczego mu na tym zależało? Od czasu do czasu ktoś o nim pomyślał: pomyślał i przestał. Nie mógł mieć dla tych ludzi większego znaczenia. Wilhelm westchnął ciężko, wzniósł brwi nad okrągłymi oczami. Spoglądał teraz poza brzeg grubej gazety.
... kochaj to, co niebawem będziesz musiał porzucić.
[W. Szekspir, sonet LXXIII]
Ten wiersz przyniósł mu mimowolne wspomnienie. Pomyślał zrazu, że to odnosi się do ojca, po chwili pojął – że raczej do niego. On sam powinien naprawdę to kochać. „Bądź świadom tego, co miłość twoją czyni silniejszą". Znajomość z Tamkinem sprawiła, że zaczął sobie przypominać dawno czytane wiersze. Tamkin znał – raczej twierdził, że zna – wielkich angielskich poetów, a kiedyś zacytował swój własny wiersz. Dawno już nikt z Wilhelmem nie mówi! na podobne tematy. Nie lubił wspominać szkolnych czasów, ale jeśli w ogóle uczono go czegoś z sensem, to literatury. Za podręcznik służyła „Angielska poezja i proza", Liedera i Lovetta, czarna, ciężka księga o cieniutkich kartkach. „Czytałem to?" – pytał sam siebie. Tak, czytał, przynajmniej tyle zyskał, że mógł z zadowoleniem do tego powracać. Znał „Raz jeszcze, o wawrzyny... " Jak nieskazitelnie to brzmiało! Piękne.
Choć pogrążony pod wodnistym dnem...
[J. Milton, Lyciadas.]
Zawsze to na niego działało, a teraz siła tych słów była znacznie, znacznie większa.
Wilhelm szanował prawdę, ale zdarzało się, że kłamał, najczęściej gdy chodziło o jego wykształcenie. Mówił, że skończył Uniwersytet w Pensylwanii, a w rzeczywistości przerwał studia przed końcem drugiego roku. Jego siostra Catherine zrobiła magisterium. Nieżyjąca już matka ukończyła Bryn Mawr. Z całej rodziny tylko on nie miał wyższego wykształcenia. Jeszcze jeden drażliwy punkt. Przynosił wstyd ojcu.
Ale słyszał, jak starszy pan przechwalał się przed innymi starszymi panami: – Mój syn stoi na czele działu sprzedaży. Nie starczyło mu cierpliwości na kończenie studiów. Ale dobrze sobie radzi. Zarabia rocznie kilkadziesiąt tysięcy.
– Co? Trzydzieści, czterdzieści tysięcy? – dziwił się stary i przygarbiony znajomy ojca.
– Przynajmniej tyle mu potrzeba, żeby żyć, tak jak żyje: co najmniej tyle.
Mimo swych zmartwień i kłopotów, Wilhelm omal się głośno nie roześmiał. Cóż za chełpliwy stary hipokryta! Wiedział przecież, że jego syn nie jest już kierownikiem sprzedaży. Dawno już przestał nim być, niczego nie sprzedawał, nic nie zarabiał. Ale jakże miło jest dobrze wyglądać w oczach świata – jak piękni są starzy ludzie wznoszący zamki na lodzie! „To ojciec – myślał Wilhelm – jest kierownikiem sprzedaży. Mnie sprzedaje. Powinien być komiwojażerem".
A jak wygląda prawda? Ach, prawdą jest to, że ma poważne życiowe trudności, a ojciec odcina się od tego. Ojciec się go wstydzi. „Prawda – myślał Wilhelm – jest bardzo niewygodna". Ściągnął wargi, język mu zwiotczał; poczuł ból w głębi gardła, przy strunach głosowych, i kiełkującą złość w piersiach. „Ojciec nigdy nie był moim przyjacielem, nawet za moich młodych lat. Stale siedział w swoim gabinecie albo w szpitalu, albo na wykładach. Uważał, że sam muszę o siebie dbać, i niewiele mi poświęcał uwagi. A teraz patrzy na mnie z góry. I chyba jednak ma rację".
Nic więc dziwnego, że Wilhelm opóźniał moment wejścia do sali restauracyjnej. Przesunął się do samego końca kontuaru Rubina. Otworzył „Trybunę"; środkowe stronice wypadły mu z ręki. Cygaro już się wypaliło, sam kapelusz nie bronił Wilhelma. Mylił się sądząc, że lepiej od innych umie ukrywać swoje zmartwienia. Były wypisane na jego twarzy. Nie zdawał sobie z tego sprawy.
Istniała też kwestia ich różnych nazwisk, na co w hotelu nieraz zwracano uwagę. » Pan jest synem doktora Adlera?" „Tak, ale nazywam się Tommy Wilhelm". A doktor mówił: „Mój syn ma inne nazwisko. Ja trzymam się tradycji. On lubi zmiany". „Tommy", było własnym wynalazkiem Wilhelma. Przybrał to imię i odrzucił „Adler", gdy wyjeżdżał do Hollywood. Hollywood to też był jego pomysł. Udawał, że wszystko się stało przez agenta filmowego, poszukiwacza talentów, nazwiskiem Maurice Venice. Tylko że ten agent nigdy mu nie zaproponował kontraktu z żadną wytwórnią. Owszem, zwrócił się pierwszy do Wilhelma, ale rezultaty próbnych zdjęć nie były dobre. Później Wilhelm przejął całą inicjatywę i póty naciskał na Venice'a, póki nie usłyszał: „Dobrze, może się panu uda". Wilhelm na podstawie tych słów rzucił studia i pojechał do Kalifornii. Ktoś kiedyś powiedział – i Wilhelm zgadzał się z tym – że w Los Angeles nagromadziło się wszystko, co nie było dobrze przymocowane; jak gdyby Ameryka przechyliła się i wszystko to zsunęło się do Południowej Kalifornii. Między innymi i on. Opowiadał czasem o sobie: – Byłem zbyt dojrzały na uniwersytet. Byłem dojrzałym chłopcem, rozumiecie. No dobrze, myślałem, ale od kiedy wreszcie mam być już dorosłym człowiekiem? – Gdy pojeździł trochę małym, jaskrawym autem, ponosił żółty płaszcz deszczowy z wypisanymi sloganami, pograł w niedozwolonego pokera, pochodzi! na coca-colę z dziewczynami – uważał, że ma uniwersytet z głowy. Chciał spróbować czegoś innego i kłócił się z rodzicami na temat swojej kariery. Wtedy przyszedł list od Maurice'a Venice.
Historia z poszukiwaczem talentów była długa i zawiła, miała kilka wersji. Nikt się nigdy nie dowiedział prawdy. Wilhelm kłamał, początkowo, żeby się chwalić, a później przez litość dla siebie. Ale miał dobrą pamięć, wciąż jeszcze potrafił odróżnić to, co sam wymyślił, od tego, jak było naprawdę – i dzisiejszego ranka, gdy stał z „Trybuną" w ręku przy kiosku Rubina, ogarnęła go chęć przypomnienia sobie całego zwariowanego przebiegu wydarzeń.
„Nawet sobie chyba nie zdawałem wtedy sprawy, że był kryzys gospodarczy. Jak mogłem być takim tumanem i nie przygotować się jakoś do tego, a tylko liczyć na szczęście i natchnienie?"
I gdy usiłował wyjawić przed sobą wszystko, co ukrywał, rozszerzyły się jego szare oczy, zacisnęły duże, kształtne usta, twarz przybrała wyraz surowości dla samego siebie. „Ojca to w ogóle nie obchodziło. Tylko matka starała się mnie powstrzymać, co doprowadzało do ciągłych scysji, krzyków i błagań. Im więcej kłamałem, tym bardziej podnosiłem głos i nacierałem – jak hipopotam. Biedna matka! Jakże ją rozczarowałem!" Rubin posłyszał załamujące się, ciężkie westchnienie Wilhelma, który stał przyciskając do siebie zapomnianą, pogniecioną „Trybunę".
Uświadomił sobie, że Rubin spostrzegł, jak się leniwie ociąga nie wiedząc, co ma z sobą począć, więc podszedł do automatu z coca-colą. Pokasłując, z trudem łykał cocę z butelki, ale pogrążony w myślach nie zauważył nawet, że się krztusi, że stoi z oczami w słup, zakrywając dłonią usta. Zwykle chodził z postawionym kołnierzem marynarki, jakby właśnie wiał wiatr. Nigdy go nie układał jak należy. Ale na jego szerokich barach pochylonych i zniekształconych pod własnym ciężarem, kołnierz sportowej marynarki i tak wydawał się nie szerszy od wstążki.
Słuchał brzmienia własnego głosu sprzed dwudziestu pięciu lat, gdy w saloniku na West End Avenue mówił: – Ależ mamo, jeśli mi nie wyjdzie z aktorstwem, zawsze będę mógł wrócić na studia.
Lecz ona bała się, że jej syn się zmarnuje. Powiedziała : – Wilky, tata mógłby ci pomóc, gdybyś poszedł na medycynę. – Zadławiło go to wspomnienie.
– Nie znoszę szpitali. Poza tym mógłbym coś pokręcić i wyrządzić któremuś z pacjentów krzywdę, może nawet zabić go. I nie mam powołania w tym kierunku.
Potem matka popełniła błąd wspominając Artie'ego, kuzyna Wilhelma, który na uniwersytecie Columbia został odznaczony za wybitne osiągnięcia w studiach matematycznych i językowych. Ten mały, ciemny, ponury Artie, z odrażającą wąską twarzą, krostowaty, pociągający nosem, gdy się sobą zachwycał, nie umiejący zachować się przy stole, nudziarz wiecznie koniugujący czasowniki, nawet kiedy się szło z nim na spacer. „Rumuński jest łatwy. Do wszystkiego dodaje się „tl". – Teraz był profesorem, ten sam Artie, z którym Wilhelm bawił się pod pomnikiem żołnierzy i marynarzy na Riverside Drive. Czy to coś takiego nadzwyczajnego, że się jest profesorem? Jak można w ogóle żyć znając tyle języków naraz? Artie dalej został Artiem, co już samo w sobie jest dostatecznie złe. Ale może sukcesy go zmieniły. Ma już swoje miejsce w świecie, chyba mu to coś pomogło? Czy Artie kocha te swoje wszystkie języki i oddałby za nie życie, czy w głębi serca jest także cyniczny? Tylu teraz wszędzie cyników. Jakby nikt nie był z niczego zadowolony. Wilhelma oburzał cynizm tych, "którym się dobrze powodziło. Cynizm dla każdego był powszednim chlebem. Ironia też. Może nie było na to sposobu. Może tak musiało już być. Mimo wszystko napawało to Wilhelma strachem. Jeżeli po całym dniu czuł się wyczerpany, przypisywał to panującemu wokół cynizmowi. Za wiele naraz spraw o znaczeniu światowym. Za wiele fałszu. Posiadał duży zasób słów na wyrażenie tego, co czuł. „Tchórze! Brudasy! Pchają się! – wykrzykiwał w myślach. – Szczury! Oszuści! Mordercy! Grajcie uczciwie, dranie!"
Z początku list od poszukiwacza talentów wydawał się tylko czymś w rodzaju pochlebnego żarciku. Kiedy Wilhelm kandydował na skarbnika wydziału, w uniwersyteckiej gazetce ukazało się jego zdjęcie; Maurice Venice zobaczył je i napisał, proponując zrobienie próbnych zdjęć. Wilhelm z miejsca wsiadł w pociąg do Nowego Jorku. Agent był duży jak wół, zdawało się, że jego ramiona siłą wyzwalają się z mięsa i tłuszczu – i że to musi być bardzo bolesne. Miał niewiele włosów na głowie. Ale wyglądał na zdrowego. Oddychał głośno, mówił chrapliwie, jakby jego głos wydobywał się z trudem z otłuszczonego gardła. Nosił dwurzędowe ubranie kroju zwanego wówczas „pudełeczko", w różowe prążki na granatowym; nogawki spodni opinały mu kostki u nóg.
Spotkali się, podali sobie ręce i siedli. Przy tych dwóch wielkich mężczyznach jeszcze bardziej skarłowaciało maleńkie biuro na Broadway, meble wyglądały jak zabawki.
Kiedy Wilhelm czuł się dobrze, jego policzki miały kolor złotej renety, włosy jakby nabierały życia, prostowały się szerokie ramiona; twarz mu się nieco ściągała, oczy rozszerzały i jaśniały; tylko nogi dalej były niezgrabne, ale sprawiał wrażenie bardzo przystojnego mężczyzny.
Za chwilę miał popełnić swój pierwszy błąd życiowy. „Jak gdybym – myślał nieraz później – miał chwycić za broń i zadać sobie cios".
Majaczyli nad biurkiem w małym pokoiku przyciemnionym wysokimi budynkami śródmieścia – gołe mury, wielkie przestrzenie szarości, jałowe laguny asfaltu i żwiru – Maurice Venice zaczął od uwierzytelnienia swojej osoby. Powiedział: – Mój list był napisany na papierze firmowym, ale może chciałby pan sprawdzić, z kim ma do czynienia?
– Kto, ja? – spytał Wilhelm. – Dlaczego?
– Niektórzy biorą mnie za naciągacza, co każe sobie płacić za próbne zdjęcia. A tymczasem to nie kosztuje ani centa. Nie jestem, ściśle mówiąc, agentem. Nie płaci mi się żadnej prowizji.
– Nigdy mi to nie przyszło do głowy – rzekł Wilhelm. , A może jest coś nie w porządku z tym Maurice'em Venice? Zanadto mnie przekonuje" – pomyślał.
Szorstkim, zachrypniętym głosem Venice rzucił ostatnie wyzwanie: – Jeśli nie jest pan pewny, starczy zadzwonić do przedstawiciela studia i dowie się pan, kim jestem.
Wilhelm przez chwilę patrzył na niego z wahaniem. – Dlaczego nie miałbym panu wierzyć? Naturalnie, że panu wierzę.
– Bo widzę, jak pan na innie patrzy i mnie taksuje, no i ten rozkoszny lokalik nie robi na panu dobrego wrażenia. Nie ufa mi pan. Mówię serio. Niewielu ludzi ma od razu do mnie zaufanie. Sami nie wierzą, że zdobędą sławę i majątek.
– Ależ mówię panu, że mam do pana zaufanie – powiedział Wilhelm i pochylił się tłumiąc swój gorący, zadyszany śmiech. Czysto nerwowy odruch. Miał zaczerwieniony kark, był gładko wygolony za uszami – przyszedł prosto od fryzjera; twarz mu pałała z niepokoju, pragnął sprawić dobre wrażenie. Wszystko to na nic, bo Venice, tak samo jak on, też pragnął sprawić dobre wrażenie.
– Jeśli jest pan nieco zaskoczony, wyjaśnię, o co mi chodzi – mówił Venice. – Jakieś może piętnaście miesięcy temu siedząc w tym samym biurze, ujrzałem w pewnym magazynie coś naprawdę pięknego. To nie był fotos, tylko rysunek, reklama biustonoszy, ale z miejsca wyczułem materiał na gwiazdę. Zadzwoniłem do redakcji, aby dowiedzieć się, co to za dziewczyna, dali mi adres agencji reklamowej. Zadzwoniłem do tej agencji, dali mi nazwisko tego, kto rysował. Złapałem go I dostałem telefon centrali modelek. Aż w końcu, w końcu zdobyłem numer tej dziewczyny, zadzwoniłem do niej i powiedziałem: „Tu Maurice Venice, poszukiwacz talentów dla Kaskaskia Films". A ona z miejsca: „Taak, gadaj do lampy". Więc zrozumiałem, że z nią niełatwo, i mówię: „Dobrze, panienko. Nie mam żalu. Rozumiem, jesteś bardzo ładna i kręci się przy tobie mnóstwo wielbicieli, chłopców, którzy robią ci telefoniczne kawały. Ale ja jestem człowiekiem bardzo zajętym, nie mam czasu na żarciki, więc słuchaj, co masz zrobić. Oto mój numer, a to numer Kaskaskia Distributors Inc. Zapytaj ich, kto to jest Maurice Venice, poszukiwacz talentów". Zrobiła to. Zaraz potem zadzwoniła do mnie, tłumaczyła się, przepraszała. Oczywiście nie chciałem jej peszyć, żeby nie zaczynać od razu źle z przyszłą artystką. Znam się na tym. Więc mówię, że to zrozumiała ostrożność i nic nie szkodzi. Chciałem jej zaraz robić próbne zdjęcia. Bo ja rzadko się mylę, jak idzie o talent. Gdy go dostrzegę, znaczy się jest. A wie pan, kto to ta dziewczyna?
– Nie – rzekł Wilhelm z zaciekawieniem. – Kto?
– Nita Christenberry – odparł Venice znaczącym głosem.
Na Wilhelmie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Klęska. Nie znał tego nazwiska, a Venice czekał na odpowiedź i mógł się obrazić.
Rzeczywiście był urażony. Powiedział: – Co z panem? Nie ogląda pan magazynów? Ona jest już znaną gwiazdą.
– Przepraszam – rzekł Wilhelm. – Jestem na studiach i mam pewne braki w tej dziedzinie. Ale to, że o niej nie słyszałem, niczego nie dowodzi. Na pewno zrobiła furorę.
– Jeszcze jaką! Oto jej zdjęcia. – Wręczył Wilhelmowi kilka fotosów. Typowa piękność reklamowa, niewysoka, piersi jak trzeba, uda też, gładkie pośladki. Zupełnie niezła, zreasumował Wilhelm przypominając sobie to wszystko. Na wysokich obcasach, hiszpański grzebień we włosach; mantyla, w ręku wachlarz.
– Wygląda szalenie apetycznie – oświadczył.
– Boska dziewczyna, co? A jaka osobowość! Nie jak te inne z biznesu rozrywkowego, może mi pan wierzyć. – Miał dla Wilhelma niespodziankę: – Znalazłem przy niej prawdziwe szczęście – stwierdził.
– Doprawdy? – powiedział Wilhelm, który nie miał szybkiego refleksu.
– Tak, chłopie, jesteśmy zaręczeni.
Wilhelm obejrzał jeszcze inną fotografię znad morza. Venice w plażowym stroju z materiału frote: on i dziewczyna, policzek przy policzku, patrzą wprost w obiektyw. Poniżej podpis białym atramentem: „Miłość w Malibu Colony".
– Na pewno będzie pan bardzo szczęśliwy. Życzę panu...
– Wiem – powiedział Venice z przekonaniem. – Wiem, że będę szczęśliwy. Ale jeszcze wtedy patrząc na ten rysunek poczułem na sobie oddech przeznaczenia. Na całym ciele.
– Ach racja, to nie ma nic wspólnego, ale czy nie jest pan czasem krewnym Martiala Venice, tego producenta filmowego? – spytał nagle Wilhelm.
Maurice Venice był albo jego bratankiem, albo synem kuzyna z pierwszej linii. Z pewnością nie powodziło mu się dobrze. Wilhelm łatwo mógł się o tym przekonać. Biuro było nędzne. Venice nerwowo się przechwalał, usiłując zdobyć jego zaufanie – biedaczek. Był niewydarzonym odpadkiem agresywnego i potężnego klanu. I jako taki zyskał pełne współczucie Wilhelma.
Venice mówił: – A teraz, jak to było z panem. Wpadła mi przypadkiem w ręce wasza uniwersytecka gazetka. Pan jest wyjątkowo fotogeniczny.
– No, chyba nie aż tak – powiedział Wilhelm śmiejąc się i sapiąc.
– Znam się na tym – rzekł Venice. – Proszę to zostawić mnie. Wyspecjalizowałem się.
– Nigdy sobie nie wyobrażałem... A jak pan myśli, do jakich ról najbardziej bym się nadawał?
– Obserwowałem pana podczas naszej rozmowy. Pan nawet nie zauważył. Pan mi kogoś przypomina. Tylko kogo?... Kogoś z tych wielkich, starej daty. Czy nie Miltona Sillsa? Nie, nie jego. Conway Tearle'a, Jacka Mulhalla? George'a Bancrofta? Nie, on miał bardziej nieregularne rysy. Ale jedno mogę śmiało powiedzieć, pan nie jest w typie George'a Rafta – wie pan, mówię o tych twardych, lecz ogładzonych, czarnych charakterach.
– Nie, nie wydaje mi się, żeby to był mój typ.
– Nie jest pan też takim facetem wagi muszej, co ma mocne pięści, zabójcze baczki i tańczy tango lub bolero w nocnym klubie. Ani nie jest pan Edwardem G. Robinsonem – po prostu głośno myślę. Ani Cagneyem w roli taksówkarza, który ciska się na wszystkie strony, co on ma za cios i te jego usta.
– Tak, zdaję sobie sprawę.
– Nie jest pan wytworny jak William Powell ani liryczno młodzieńczy jak Buddy Rogers. Pan chyba nie gra na saksofonie? Nie. Ale...
– Ale co?
– Pański typ, to taki, co traci dziewczynę dla kogoś w rodzaju George'a Rafta albo Williama Powella. Pan jest zrównoważony, wierny, stoi pan na własnych nogach. Starsze kobiety lepiej się na tym znają. Matki są po pana stronie. Po tym, co same przeszły, pana wzięłyby bez wahania. Jest pan wyrozumiały, nawet młode dziewczyny to doceniają. Mógłby pan kobiecie zapewnić wszystko. A jednak gonią za innymi typami. Jasne jak kryształ.
Nie takim się Wilhelm widział. I teraz, gdy rozmyślał nad tym, co przeszło, uświadomił sobie, że go to nie tylko speszyło, ale i dotknęło. Czemu, zastanawiał się, nawet on, już wtedy, ustawił mnie jako przegrywającego.
Powiedział wówczas chcąc, by to zabrzmiało wyzywająco:
– Tak pan sądzi?
Venice'owi nie przyszło do głowy, że ktoś może nie chcieć zostać gwiazdorem filmowym za cenę grania takiej roli. – Oto pańska szansa – powiedział. – Jest pan obecnie na studiach. A co pan takiego studiuje? – strzepnął palcami. – Same bzdury. – Wilhelm myślał podobnie. – Może pan harować i pięćdziesiąt lat, zanim pan do czegoś dojdzie. A tu jeden skok i cały świat o panu wie. Staje się pan kimś, ma pan znane nazwisko, jak Roosevelt czy Gloria Swanson. Od Wschodu po Zachód, od Chin do Południowej Ameryki. To nie żadne banialuki. Zostaje pan kochankiem całego świata. Świat tego potrzebuje, chce tego. Jeden facet się uśmiecha i miliardy się uśmiechają. Jeden facet płacze i miliardy łkają wraz z nim. Słuchaj, człowieku... – Venice zebrał się w sobie przed ostatecznym uderzeniem. Starał się zrzucić z siebie jakiś wielki ciężar, którego nie mógł się pozbyć. Chciał, żeby Wilhelm też odczuł jego wagę. Wykrzywił grube, gładkie, znamionujące głupotę rysy twarzy, starał się nadać jej przychylny wyraz, co mu z trudem przychodziło i powiedział przyduszonym, ciężko dobywającym się z gardła głosem: – Słuchaj pan, wszędzie dokoła widzi pan ludzi, którzy się strasznie męczą, nieszczęśliwych, skłopotanych, przygnębionych, zmordowanych – którzy męczą się i męczą. Chcieliby, żeby coś się zmieniło, no nie? Żeby coś się zmieniło na lepsze, chcą pomocy, szczęścia, ludzkiej sympatii.
– To na pewno prawda – zgodził się Wilhelm. Pojął to, co Venice odczuwał w tej chwili, i czekał, co powie dalej. Ale Venice nie miał nic więcej do powiedzenia, wyczerpał temat. Wręczył Wilhelmowi kilka spiętych kartek niebieskiego, odbitego na powielaczu skryptu i polecił, żeby się przygotował do próbnych zdjęć. – Niech pan przerabia ten tekst przed lustrem – zalecił – całkiem swobodnie. Rola powinna pana wziąć. Niech pan się nie wstydzi, niech pan robi różne miny i podda się uczuciom. Musi się pan poświęcić. Bo jak się zaczyna grać, nie jest się już zwykłym człowiekiem, nic innego nie istnieje. Zachowuje się pan inaczej niż przeciętni ludzie.
I Wilhelm nigdy już nie wrócił na Uniwersytet Pensylwański. Kolega, z którym mieszkał, odesłał mu rzeczy do Nowego Jorku, a władze uczelni zwróciły się do doktora Adlera o wyjaśnienia.
Wilhelm opóźnił jednak o całe trzy miesiące swój wyjazd do Kalifornii. Chciał rozpocząć nowe życie mając błogosławieństwo rodziny, lecz nigdy go nie uzyskał. Pokłócił się z rodzicami i siostrą. A potem, kiedy w pełni zdał sobie sprawę z całego ryzyka i ze stu przynajmniej powodów przemawiających przeciw wyjazdowi, kiedy omal się nie rozchorował ze strachu – opuścił dom. To właśnie było dla niego typowe. Po zastanawianiu się, wahaniach i rozważaniach, nieuchronnie wybierał tę drogę, którą przedtem nieskończoną ilość razy odrzucał. Dziesiątki powziętych w ten sposób decyzji wytyczały historię jego życia. Doszedł do wniosku, że popełniłby szalony błąd jadąc do Hollywood, więc pojechał. Postanowił nie żenić się ze swoją żoną, ale się ożenił. Zdecydował, że nie zainwestuje pieniędzy wspólnie z Tamkinem i dał mu swój czek.
Lecz Wilhelm gorąco pragnął rozpocząć prawdziwe życie. Studia były tylko jeszcze jednym opóźnieniem. Zjawił się Venice i stwierdził, że świat wybrał sobie Wilhelma, aby przed nim zabłysnął. Miało go to wybawić od kłopotów i od szarego, przeciętnego życia. Co więcej, Venice zapewnił go, że nigdy się nie myli. Jego instynkt do wykrywania talentów jest niezawodny, tak mówił.
Ale gdy Venice zobaczył wyniki próbnych zdjęć, szybko się wycofał. Wilhelm miał w owym czasie trudności z wymową. Nie żeby się jąkał, ale zacinał się, co taśma dźwiękowa jeszcze wyolbrzymiła. Film uwydatnił pewne szczegóły normalnie niewidoczne. Gdy wzruszał ramionami, jego dłonie znikały w rękawach. Klatkę piersiową miał szeroką, ale w świetle reflektorów nie wyglądał na silnego. Sam się nazwał hipopotamem, lecz bardziej przypominał niedźwiedzia. Miał niedźwiedzi chód, szybki i raczej miękki, palce stóp do wewnątrz, jakby go buty uwierały. Venice miał rację co do jednego. Wilhelm był fotogeniczny i jego faliste blond włosy (teraz siwiejące) dobrze na zdjęciach wychodziły. Ale po pierwszej próbie Venice wolał go do niczego nie namawiać. Próbował pozbyć się go. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby postawić na Wilhelma, popełnił już zbyt wiele pomyłek i bał się swoich potężnych mocodawców.
Wilhelm oświadczył rodzicom: – Venice mówi, że popełniłbym błąd wobec samego siebie, gdybym nie pojechał. – Jakże się teraz wstydził tego kłamstwa! Błagał Venice'a, by go nie opuszczał. Prosił go: – Nic mi pan nie może pomóc? Powrót na uniwersytet to dla mnie śmierć.
A kiedy dotarł do Kalifornii, przekonał się, że rekomendacja Venice'a była przekleństwem. To Venice'owi bardziej niż jemu potrzebna była pomoc i miłosierdzie ludzkie. W kilka lat później, gdy Wilhelm stracił wszelkie szanse i pracował jako posługacz w szpitalu, zobaczył w gazecie fotografię Venice'a. Oskarżono go o stręczycielstwo. Śledząc w prasie przebieg procesu dowiedział się, że Venice istotnie był zatrudniony przez Kaskaskia Films, ale wykorzystał to do stworzenia łańcuchowej organizacji tak zwanych cali girls. „Czego chciał ode mnie?" – Wilhelm zapytywał samego siebie. Jakoś nie mógł uwierzyć w te ciężkie zarzuty stawiane Venice'owi. Może był po prostu głupi i nie miał szczęścia, przegrany facet, ofiara losu, naiwniak – za to nie należy się człowiekowi piętnaście lat więzienia. Wilhelm nieraz chciał napisać do niego, że bardzo go żałuje. Przypominał sobie, jak Venice mówił o szczęściu, które się do niego uśmiechnęło, i tę jego pewność, że będzie mu w życiu dobrze. Nita Christenberry została skazana na trzy lata. Wilhelm rozpoznał ją na zdjęciu, chociaż zmieniła nazwisko.
Wilhelm też właśnie zmienił swe nazwisko. W Kalifornii stal się Tommym Wilhelmem. Doktor Adler nigdy tego nie zaakceptował. Do dziś nazywał swego syna Wilky, jak przedtem, przez więcej niż czterdzieści lat. „No cóż – myślał Wilhelm teraz o sobie, ściskając pod pachą niedbale złożoną gazetę – mało jest rzeczy, które człowiek może z własnej woli zmienić". Nie jest w stanie zmienić swoich płuc ani nerwów, ani swej budowy, ani usposobienia. Nie posiada nad tym władzy. Kiedy człowiek jest młody i silny, i impulsywny, i niezadowolony z porządku rzeczy, chce wszystko zmieniać, aby zdobyć sobie wolność. Nie może obalić rządu albo być innym, niż się urodził; ma tylko ograniczony zakres działania, podświadomie wyczuwa, że nie może zmienić się zasadniczo. Jednak Wilhelm uczynił to, że stał się Tommym Wilhelmem. Zawsze pragnął być Tommym. Ale nigdy nie czuł się jak Tommy I w głębi duszy na zawsze pozostał Wilkym. Kiedy był pijany, czynił straszne wyrzuty sobie jako Wilky'emu. „Jesteś dureń, jesteś drań, jesteś Wilky!" – wymyśla! sobie. A może to i lepiej, zastanawiał się, że nie odniósł żadnego sukcesu życiowego jako Tommy, nie byłby to prawdziwy sukces. Bałby się, że to nie on, a Tommy go odniósł, pozbawiając Wilky'ego praw pierworództwa. Tak, postąpił wtedy głupio, miał dwadzieścia lat, nie był zrównoważony. Odrzucił ojcowskie nazwisko i zarazem opinię, jaką ojciec miał o nim. To było – wiedział już, co to było – to było dążenie do uzyskania wolności, bo uważał, że „Adler" to tylko tytuł przynależności do pewnego gatunku, a „Tommy" oznacza wolność osobistą. Lecz „Wilky" to był on sam, od tego nie mógł uciec.
Kiedy człowiek jest w średnim wieku, nie zastanawia się już tak nad sprawą wolnego wyboru. Jest wówczas przeświadczony, że po jednym dziadku odziedziczył te właśnie włosy, które zjaśnieją na kolor miodu lub cukru w cukiernicy; po drugim zaś – szerokie i mocne ramiona; specyficzną wymowę ma po jednym wujku, drobne zęby – po innym i te szare oczy z przyciemnieniem zachodzącym nawet na białka, i usta z grubymi wargami, jak statua z Peru. Takie są rasy wędrowne – kości jednego szczepu, skóra innego. Po matce odziedziczył Wilhelm wrażliwość uczuć, miękkie serce, naturę refleksyjną, nieumiejętność przeciwstawiania się naporowi z zewnątrz.
Zmiana nazwiska była błędem i Wilhelm otwarcie to przyznawał. Ale tego błędu nie można było łatwo naprawić, więc dlaczego ojciec musi mu ciągle przypominać, jak bardzo zgrzeszył? Jest już za późno. Trzeba by wrócić do owego żałosnego dnia, w którym grzech został popełniony. Ale gdzie jest ten dzień? Minął i przepadł. Czyje są te upokarzające wspomnienia? Jego własne, a nie ojca. Czy był w stanie wrócić myślą do czegoś, co mógłby nazwać dobrym? Bardzo, bardzo mało tego było. Trzeba przebaczać. Najpierw sobie, potem wszystkim. Czy nie cierpiał z powodu swych błędów znacznie bardziej niż ojciec?
„O Boże – modlił się Wilhelm – wybaw mnie z kłopotów i zmartwień. Uwolnij mnie od moich myśli i pozwól mi uczynić z siebie kogoś lepszego. Bardzo żałuję, że tyle zmarnowałem czasu. Wybaw mnie z tej pułapki i daj mi zacząć inne życie. Bo jestem zupełnie wykończony. Zlituj się nade mną".
Poczta.
Pracownik hotelowy, który mu ją wydal, nie interesował się, jak Wilhelm wygląda tego ranka. Zerknął tylko spod brwi w górę, gdy podawał mu listy. Dlaczego hotelowi funkcjonariusze mieli być dla niego specjalnie uprzejmi? Znali numer jego pokoju. Ten, który mu wręczył listy, wiedział, że znajduje się między nimi rachunek hotelowy. Wilhelm zrobił minę, która znaczyła, że jest ponad takie drobiazgi. Ale było źle. Chcąc zapłacić za hotel, musiałby wycofać pieniądze, które miał na rachunku u agenta giełdowego, a ten rachunek pilnie obserwowano, bo spadły ceny smalcu. Według cyfr podanych w „Trybunie", smalec stał wciąż dwadzieścia punktów poniżej zeszłorocznego poziomu. Rząd sztucznie utrzymywał ceny. Wilhelm nie rozumiał, na czym to polegało, wiedział tylko, że farmerzy są pod opieką rządu i że Komisja Regulacji Wymiany Handlowej pilnuje cen na rynku; smalec na pewno pójdzie w górę i Wilhelm nie bardzo się przejmował. Ale ojciec mógłby sam zaproponować, że tymczasem pokryje jego rachunek hotelowy. Czemu tego nie zrobił? Co za samolubny starzec! Wiedział, jak jego syn się męczy. A łatwo mógł mu pomóc. Jakże mało by to dla niego znaczyło, a jakże wiele dla Wilhelma! Gdzie on miał serce? „Może – myślał Wilhelm – byłem dawniej zbyt sentymentalny i przesadnie oceniałem jego czułość i to całe ciepło rodzinne. Może tego nigdy nie było".
Jeszcze nie tak dawno ojciec powiedział do niego: – No co, Wilky? Znowu po tylu latach mieszkamy pod jednym dachem.
Wilhelma ucieszyło to na krótko. Będą sobie mogli przynajmniej pogadać o tamtych czasach. Równocześnie jednak najeżył się cały przeciw ewentualnym insynuacjom. Czy przypadkiem nie znaczyło to: „Dlaczego mieszkasz w tym hotelu razem ze mną, a nie w swoim domu w Brooklynie z żoną i dwoma synami? Nie jesteś ani wdowcem, ani kawalerem. Przynosisz mi tu ze sobą cały ten swój życiowy nieporządek. I czego się spodziewasz? Że niby co ja mam z tym wszystkim począć?" Więc Wilhelm zastanawiał się chwilę nad uwagą ojca.
– Dach jest dwadzieścia sześć pięter nad nami. A ile to minęło łat? – powiedział.
– O to się właśnie ciebie pytam.
– Mój Boże, tato! Nie jestem pewny. Czy to nie było wtedy, kiedy mama umarła? Który to był rok?
Zadał to pytanie z niewinnym wyrazem twarzy koloru złotego, dojrzałego jabłka, jakby nie znał roku, miesiąca, dnia, nawet godziny śmierci matki.
– Czy czasem nie trzydziesty pierwszy? – powiedział doktor Adler.
– Czyżby? – zdziwił się Wilhelm. Starając się ukryć smutek i ironię zawarte w tym pytaniu, zadrżał i potrząsnął głową, aż poczuł szybkie ukłucia rogów kołnierzyka.
– Chyba wiesz – mówił dalej ojciec – że nie można polegać na pamięci starego człowieka. To było w zimie, tego jestem pewny. W trzydziestym drugim.
„Tak, to już wina wieku. Nie rób z tego kwestii – Wilhelm doradzał sam sobie. – Gdyby ktoś zapytał starego doktora, kiedy rozpoczął praktykę w klinice, otrzymałby bezbłędną odpowiedź. Mimo to, nie rób z tego kwestii. Nie sprzeczaj się z własnym ojcem. Współczuj jego ułomnościom".
– Zdaje mi się, że to było koło roku trzydziestego czwartego, tato – powiedział.
Lecz doktor Adler właśnie myślał: „Dlaczego on, u diabła, nie może stać spokojnie, kiedy ze mną rozmawia. Albo podciąga i opuszcza spodnie, trzymając ręce w kieszeniach, albo szura nogami. Niebawem stanie się cały jednym wielkim kłębkiem nerwów". Wilhelm miał zwyczaj szurania nogami, jakby spieszył się, wchodził do domu i musiał przedtem wytrzeć buty o wycieraczkę.
Po chwili powiedział. – To był początek końca, prawda, ojcze? – Wilhelm często zadziwiał doktora Adlera. „Początek końca? Co on przez to rozumie? O co mu właściwie chodzi? Co za koniec? Koniec życia rodzinnego?" Stary doktor był zaskoczony, ale za nic nie dałby Wilhelmowi sposobności do tego, by się przed nim mógł wyżalać. Dobrze wiedział, że lepiej nie podejmować dziwacznych wyzwań Wilhelma. Szybko i uprzejmie zgodził się z synem – był mistrzem towarzyskiej ogłady – i powiedział: – To straszne nieszczęście dotknęło nas wszystkich. – A równocześnie myślał: „Czemu on się nagle wzrusza śmiercią matki?"
Stali tak twarzą w twarz w wiele mówiącym milczeniu. Rozważali: Czy to był, czy nie był początek końca – końca czegoś.
Wilhelm, uważając to za rzecz normalną, bo często to robił, wyłuskał żarzący się tytoń z papierosa i machinalnie wsunął niedopałek do kieszeni, w której wiele już ich było. I kiedy wpatrywał się w ojca, mały palec prawej dłoni zaczął mu drgać; tego również sobie nie uświadomił.
Mimo to uważał, że jeśli sobie z góry postanowi, może zachowywać się nienagannie, a nawet bardziej poprawnie niż ojciec. Choć miał lekką wadę wymowy – czasami prawie się jąkał, zaczynał to samo zdanie parę razy, usiłując przezwyciężyć chrypienie – mógł mówić płynnie. Inaczej nie byłby dobrym sprzedawcą. Gdy słuchał kogoś, ściągał usta i przymykał w zamyśleniu oczy. Ale szybko go to męczyło, zaczynał oddychać krótko, głośno, niecierpliwie i powtarzał: „Ach tak... tak... tak... tak... Całkowicie się zgadzam". A jeżeli w żaden sposób nie mógł być tego samego zdania, mówił: „Nie jestem tak zupełnie pewny. Patrzę na to trochę inaczej. Widzę to i tak, i tak. " Zawsze się starał nie urazić niczyich uczuć.
Ale gdy mówił z ojcem, łatwo tracił panowanie nad sobą. Potem ogarniało go uczucie niezadowolenia, które po rozmowach na tematy rodzinne najbardziej się nasilało. Pozornie starał się dopomóc ojcu w przypomnieniu dat z przeszłości, w istocie zaś usiłował mu powiedzieć: „Kiedy mama umarła, stałeś się wolnym człowiekiem, chciałeś o niej zapomnieć. Chciałeś pozbyć się Catherine. Mnie też. Co się będziemy oszukiwać". Wilhelm próbował to powiedzieć, a jego ojciec nie chciał tego usłyszeć. W końcu Wilhelm pozostał na placu miotany rozterką, podczas gdy ojciec wydawał się niczym nie poruszony.
A później raz jeszcze musiał sobie powiedzieć: „Ależ człowieku! Nie jesteś już dzieckiem. Nawet wówczas nim nie byłeś". Spojrzał w dół po sobie na swój gruby, nieprzyzwoicie gruby, zniekształcony korpus. Tracił figurę, miał duży brzuch, wyglądał jak hipopotam. Jego młodszy syn, mały Paul, nazywał go „hiperpotamem". A tu on sam wciąż jeszcze walczy ze swoim starym tatą, pełny zadawnionych zadrażnień. Zamiast po prostu powiedzieć sobie: „Żegnaj, młodości! Ach, żegnajcie te cudowne, szalone, zmarnowane dni! Jakimże bałwanem byłam – nie, dotąd jestem".
Wilhelm wciąż jeszcze grubo płacił za swoje pomyłki. Jego żona, Margaret, nie chciała mu dać rozwodu i musiał utrzymywać ją i dwóch synów. Od czasu do czasu zgadzała się na rozwód, później twierdziła, że musi jeszcze raz wszystko przemyśleć i stawiała nowe, trudniejsze warunki. Żaden sąd nie przyznałby jej takich sum, jakie on płacił. Jeden z dzisiejszych listów, jak tego oczekiwał, był od niej. Pierwszy raz zdarzyło się, że posłał jej czek z późniejszą datą i ona nie chciała go przyjąć. Przysłała również rachunki za ubezpieczenie szkolne chłopców, których termin płatności mijał w przyszłym tygodniu. Teściowa Wilhelma załatwiła to ubezpieczenie jeszcze na Beverly Hill i od jej śmierci, to jest od dwóch lat, musiał za to płacić. Po co wtrącała się do nie swoich rzeczy? To są jego dzieci, on się nimi opiekuje i będzie się opiekował. Planował, że otworzy na ich imię rachunek w banku. Ale to było dawniej, kiedy sądził, że inaczej się sprawy ułożą. Teraz musi na nowo przemyśleć całą przyszłość ze względu na trudności finansowe. A tymczasem te oto rachunki do płacenia. Kiedy ujrzał cyfry tak wyraźnie wybite na małych karteczkach, przeklinał towarzystwo ubezpieczeń i jego nowoczesne buchalteryjne wyposażenie. Złość go zalewała. Chcą, żeby każdy miał pieniądze. Dla towarzystwa ubezpieczeń to nic nie znaczy. Publikuje sobie w pismach ilustrowanych widoczki z pogrzebów i straszy naiwniaków, potem wybija w kartonie małe dziurki, a jego klienci nie śpią po nocach martwiąc się, skąd wziąć forsę. Powinni się wstydzić, że jej nie mają. Nie mogą przecież zawieść swojego wspaniałego towarzystwa ubezpieczeń i muszą skądś pieniądze wytrzasnąć. Dawniej szło się za długi do więzienia, teraz istnieją subtelniejsze sposoby. Wymyślili, że to wstyd nie mieć pieniędzy, i kazali wszystkim pracować.
A co poza tym przysłała mu Margaret? Rozdarł palcem kopertę do końca, zaklinając się, że jeśli to jakiś rachunek, to go odeśle. Na szczęście niczego więcej nie było. Wsadził podziurkowane karty do kieszeni. Czy Margaret zdawała sobie sprawę, że znalazł się na dnie? Oczywiście. Instynktownie wyczuła okazję i zwalała na niego wszystkie kłopoty.
Wszedł do sali restauracyjnej. Kuchnia w hotelu „Gloriana" była prowadzona na sposób austro-węgierski. Zupełnie jak w Europie. Wspaniałe ciasta, specjalność strudel. Często zamawiał po południu jabłeczny strudel i kawę.
Od razu spostrzegł małą głowę ojca w słonecznym wykuszu na drugim końcu sali i posłyszał jego wyróżniający się głos. Twarz Wilhelma przybrała osobliwy, groźny wyraz, gdy przechodził przez salę restauracyjną.
Doktor Adler lubił siadać w kącie sali, skąd rozciągał się widok poprzez Broadway aż do rzeki Hudson i dalej na New Jersey. Po przeciwnej stronie ulicy znajdowała się supernowoczesna kafeteria z kolumnami pokrytymi złoto-szkarłatną mozaiką. Drugie piętro tego samego domu zajmowała szkoła prywatnych detektywów, zakład odchudzający, klub kombatantów i kursy hebrajskiego. Starszy pan posypywał cukrem porcję truskawek. Szklaneczki do wody rzucały małe obrączki odblasku na biały obrus, wśród panującego, mimo słonecznego dnia, półmroku. Było wczesne lato i długie okna otwarto do wewnątrz; ćma przywarła do szyby, popękał kit i biały lakier marszczył się na ramach okien.
– Ha, Wilky – odezwał się starszy pan do swego spóźnionego syna. – Znasz chyba pana Perlsa, naszego sąsiada, prawda? Z piętnastego piętra.
– Dzień dobry – rzekł Wilhelm. Nie był zadowolony z obecności tego obcego człowieka; z miejsca zaczął patrzyć na niego krytycznie. Pan Perls chodził podpierając się laską. Farbowane włosy, kościste czoło – to wszystko nie są dostateczne powody do niechęci. Nie było też winą pana Perlsa, że doktor Adler posłużył się nim, aby nie jeść śniadania sam na sam ze swym synem. Lecz burkliwy, wewnętrzny głos Wilhelma pytał: „Kto to jest ten przeklęty śledź z wymiętą twarzą, farbowanymi włosami, rybimi zębami i ociekającymi wąsami? Chyba któryś z dawnych przyjaciół ojca, jakiś Niemiec. Skąd on wyciąga tylu facetów? Co to jest, co on ma w zębach? W życiu nie widziałem takich ostrych koron. Nierdzewna stal, srebro czy co? Jak można normalną, ludzką twarz doprowadzić do podobnego stanu! Brrrr!"
Wilhelm siadł patrząc przed siebie szeroko rozstawionymi, szarymi oczami i kuląc potężne plecy pod sportową marynarką. Złożył ręce na stole niby w błagalnym geście. Po chwili zmiękł trochę w stosunku do pana Perlsa, skłonny był mu wybaczyć jego wygląd, poczynając od zębów. Każda z tych koron zastępowała starty do cna ząb. A jeśliby smutek tego człowieka z powodu utraty zębów policzyć jako dwa procent całego jego smutku, dodać ucieczkę z Niemiec i prawdopodobny powód tych rozedrganych zmarszczek (których nie należy mylić ze zmarszczkami przy uśmiechu) – to otrzymałoby się razem całkiem niezłą sumę.
– Pan Perls pracował w hurcie konfekcyjnym – objaśnił doktor Adler.
– Czy to właśnie pan jest tym synem doktora, który jest fachowym sprzedawcą? – zapytał pan Perls.
– Mam tylko tego jednego syna – odparł doktor Adler. – I jedną córkę. Zanim wyszła za mąż, była lekarzem anestezjologiem. W swoim czasie miała poważne stanowisko w Mount Sinai.
Nie umiał mówić o swych dzieciach, by się nimi nie chwalić. Zdaniem Wilhelma nie było czym. Catherine, podobnie jak on, była duża i jasnowłosa. Wyszła za mąż za sprawozdawcę sądowego, któremu źle się wiodło. Mimo czterdziestki, wciąż miała ambicje malarskie. Ona również zmieniła imię – podpisywała swoje obrazy „Philippa". Wilhelm nie ryzykował opinii na temat jej twórczości. To do mnie nie przemawia – stwierdzał – ale nie jest przecież krytykiem sztuki. W każdym razie żył z siostrą na bakier i rzadko oglądał jej obrazy. Pracowała ciężko, ale w Nowym Jorku było pięćdziesiąt tysięcy ludzi uzbrojonych w farby i pędzle, z których każdy wytyczał swój własny kierunek. Istna Wieża Babel farby. Nie chciał się w to wgłębiać. Wszystko wokół było i tak już dość chaotyczne.
Doktor Adler uważał, że tego ranka Wilhelm wyglądał wyjątkowo niedbale – sprawiał też wrażenie niespokojnego, powieki miał zaczerwienione od nadmiernego palenia. Oddychał przez usta, widoczne było, że jest czymś zaabsorbowany, przewracał przekrwionymi oczami niby dziki człowiek. Swoim zwyczajem postawił kołnierz marynarki, jakby musiał wyjść na deszcz. Tylko wtedy potrafił się trochę bardziej wziąć w karby, gdy miał coś poważniejszego do załatwienia, poza tym nie dbał o swój wygląd i nie robił najlepszego wrażenia.
– Co z tobą, Wilky, nie spałeś w nocy?
– Niewiele.
– Za dużo bierzesz różnego rodzaju proszków – najpierw podniecające, potem uspokajające, analeptyki po anodynach – i w końcu nieszczęsny organizm nie wie, co się z nim dzieje. A ludzie dziwią się później, że nie mogą zasnąć po luminalu albo że pervitin czy benzedryna na nich nie działają. Na Boga! Te środki powinny być równie ostrożnie traktowane jak trucizna, a każdy absolutnie im ufa.
– Nie, tato, to nie proszki. Po prostu nie wytrzymuję już dłużej Nowego Jorku. Jak na kogoś, co się tu urodził, to może się wydać dziwne, prawda? Ale nigdy nie było tu tak hałaśliwie, zwłaszcza w nocy, byle drobiazg działa mi na nerwy. Na przykład parkowanie. Trzeba wybiegać o ósmej rano, żeby przesunąć swój wóz. A gdzie go zmieścić? I jeśli się człowiek o minutę spóźni, biorą samochód na hol i odjeżdżają. A później jacyś durnie zatykają swoje reklamy pod wycieraczki i człowieka mało szlag nie trafi, kiedy o blok dalej widzi swój wóz, bo myśli, że to coś z policji. A jak wlepią mandat, to nie ma żadnego gadania. Żadnej szansy przed sądem. Miasto chce zarabiać na karach.
– Lecz musi pan mieć samochód przy pańskim zawodzie, prawda? – wtrącił się pan Perls.
– Bóg raczy wiedzieć, po kiego licha wariaci, którzy nie muszą, trzymają w mieście samochody.
Swojego starego Pontiaka Wilhelm parkował na ulicy. Dawniej, gdy firma pokrywała jego wydatki służbowe, zawsze trzymał go w garażu. Teraz bał się ruszać swój samochód z Riverside Drive, żeby nie stracić miejsca i używał go tylko w soboty, kiedy drużyna Dodgerów grała na Ebbets Fields, bo wtedy zabierał swoich synów na mecz. Ale ostatniej soboty Dodgerowie grali w innym mieście, więc pojechał odwiedzić grób matki.
Doktor Adler nie chciał się z nim zabrać. Nie wytrzymywał nerwowo, kiedy jego syn prowadził. Wilhelm, przez roztrzepanie, jechał całymi milami na drugim biegu; rzadko kiedy w odpowiednim pasie na jezdni. Nigdy nie dawał znaków, nie zwracał uwagi na światła. Tapicerka jego Pontiaka była tłusta od brudu i zakurzona popiołem. Jeden papieros dopalał się w popielniczce, drugi w palcach Wilhelma, trzeci na podłodze wśród map, papierków i butelek po coca-coli. Zamyślał się przy kierownicy albo rozprawiał o czymś gestykulując i dlatego stary doktor nie lubił z nim jeździć!
Wilhelm wrócił z cmentarza zły, bo jacyś wandale przewrócili i rozbili kamienną ławkę, która stała między grobami jego matki i babki. – Ci cholerni chuligani są coraz niebezpieczniejsi – mówił – musieli mieć chyba młot kowalski, bo jak by inaczej mogli tak idealnie ją na pół rozbić. Gdybym tylko którego złapał! – Chciał, żeby ojciec zapłacił za nową ławkę, ale doktor wcale się nie kwapił. Oświadczył, że po śmierci każe się spalić.
Pan Perls powiedział: – Nie dziwię się, że pan nie może spać w swoim pokoju. – Jego głos brzmiał dziwnie ostro, jakby pan Perls był głuchawy. – Czy nie mieszka tam gdzieś obok nauczycielka śpiewu, Parigi ? Boże, co za dziwne typy można tu spotkać. Na którym piętrze mieszka ta Estonka ze swoimi kotami i psami? Dawno już ją powinni usunąć.
– Przenieśli ją niżej, na dwunaste – powiedział doktor Adler. Wilhelm zamówił do śniadania dużą coca-colę i grzebiąc ukradkiem między torebkami w kieszeni namacał dwie pigułki. Papierek, w który były zawinięte, zwiotczał i ściemniał od wielokrotnego dotykania. Zasłaniając serwetką usta połknął dwa proszki uspokajające, ale doktor był spostrzegawczy.
– Wilky, co ty tam zażywasz? – spytał.
– To witaminy.
Odłożył niedopałek cygara na popielniczkę stojącą na stole za nim, bo ojciec nie znosił zapachu cygar. Potem wypił coca-colę.
– Pan to bierze do śniadania? Czemu nie sok pomarańczowy? – wtrącił pan Perls. Jakby wyczuł, że bynajmniej nie straci sympatii doktora Adlera przyjmując ironiczny ton w stosunku do jego syna.
– Kofeina pobudza działalność mózgu – rzekł stary doktor – ale rozmaicie działa na centra organów oddechowych.
– Po prostu przyzwyczajenie, jakie mi pozostało po moich wyjazdach – odparł Wilhelm. – Długie prowadzenie samochodu szkodzi na żołądek, na mózg i na wszystko inne.
Jego ojciec wyjaśnił: – Wilky pracował dla Rojax Corporation. Przez wiele lat był ich przedstawicielem na obszar północno-wschodni, ale niedawno zerwał z nimi.
– Tak – wtrącił Wilhelm. – Byłem u nich od końca wojny.
Popijał coca-colę i ssał lód patrząc to na jednego, to na drugiego z wyrazem nieco zachwianej, lecz wielkiej i cierpliwej godności. Kelnerka postawiła przed nim dwa jajka na miękko.
– W czym się specjalizuje Rojax? – zapytał pan Perls.
– Meble dla dzieci, foteliki, kołyski, stoliczki, przyrządy gimnastyczne, ześlizgi, huśtawki, trapezy – wyliczył doktor Adler.
Wilhelm pozostawił ojcu wszelkie wyjaśnienia. Duży i sztywny starał się siedzieć spokojnie, ale jego stopy były nienormalnie ruchliwe. W porządku! Chce ojciec wywrzeć dobre wrażenie na panu Perlsie? On może jeszcze raz przyjść mu z pomocą i odegrać swoją rolę. Pięknie! Będzie ją grał i dopomoże ojcu w utrzymywaniu jego stylu. Bo o styl tu głównie chodziło. Po prostu coś pięknego!
– Prawie przez dziesięć lat byłem przedstawicielem Rojax Corporation – powiedział. – Rozstałem się z nimi, bo chcieli wpuścić jeszcze kogoś na mój teren. Przyjęli do firmy czyjegoś tam zięcia, całkiem nowego faceta. To przez niego.
A do siebie Wilhelm mówił: „Tylko Bóg jeden wie, dlaczego obnażam całe moje życie przed tym wymoczonym śledziem. Nikt prócz mnie nigdy by tego nie zrobił. Inni zachowują swoje sprawy dla siebie. Ale nie ja".
Powiedział głośno: – Motywowano to tym, że za duży teren na jednego. Że niby mam tam monopol. Lecz to nie był prawdziwy powód. Musieliby mi dać wysokie stanowisko w zarządzie. Wicedyrektorskie. Byłem na drodze do tego, ale zamiast mnie, ten zięć je dostał... i...
Doktor Adler zorientował się, że Wilhelm zbyt otwarcie mówi o swoich krzywdach.
– Zarobki mojego syna osiągnęły pięciocyfrowe sumy – powiedział.
Gdy tylko poruszono sprawę pieniędzy, pan Perls znacznie się ożywił: – Tak? Coś w granicach trzydziestodwuprocentowego podatku? Nawet więcej, jak sądzę?
Domagał się bliższych danych. Wymieniał cyfry nie tak sobie, całkiem obojętnie, ale jakby pieścił je i smakował. „Ach, jak oni kochają pieniądze – myślał Wilhelm. – Wielbią pieniądze! Święte pieniądze! Śliczne pieniądze! Do tego doszło, że ludzie są obojętni na wszystko, prócz pieniędzy. Jeśli ich nie posiadasz, to naprawdę cię nie ma, nie ma! Powinieneś przeprosić i zniknąć z powierzchni ziemi. Bzdura! Ale tak to z tym jest. Świat to biznes. Żebym mógł tylko znaleźć jakieś wyjście z tego".
Podobne rozważania zawsze doprowadzały go do punktu wrzenia. Jeśliby pofolgował sobie i dalej to roztrząsał, poniosłaby go wściekłość. Więc przestał mówić i zaczął jeść.
Zanim uderzył łyżką w jajko, wytarł je serwetką. Potem tłukł skorupkę mocniej, zdaniem ojca, niż potrzeba. Gdy jajko było już obrane, na białku widniały lekkie ślady brudu z jego palców. Doktor Adler dostrzegł je z milczącym obrzydzeniem. Takiego to Wilky'ego ofiarował światu! Nawet rano rąk nie umyje. Goli się elektryczną maszynką, byle nie dotknąć wody. Doktor nie mógł znieść niechlujstwa Wilhelma. Tylko raz był w jego pokoju i przysiągł sobie, że nigdy więcej tam nie wejdzie. Wilhelm, w skarpetkach i pidżamie, siedział na łóżku, pił dżin garnuszkiem do kawy i zagrzewał do walki Dodgerów w telewizji. „Jest już dwa i dwa dla ciebie, Duke! Dalej – odbij teraz!" Rzucił się na materac – bum! Pościel na łóżku była rozrzucona. Napił się dżinu, jakby to była herbata, i dalej ze wzniesioną pięścią zagrzewał do walki swoją drużynę. Okropny był zapach brudnych ubrań. Przy łóżku leżała butelka po ćwiartce dżinu, jakieś idiotyczne pisma i książki z niesamowitymi opowiadaniami. Wilhelm żył w większym brudzie niż najgorszy dzikus. Kiedy doktor mu to powiedział, odparł: – Nie mam żony, która by dbała o moje rzeczy. – A kto – kto kogo opuścił? Nie Margaret jego. Doktor był pewny, że chciała, by jego syn do niej wrócił.
Wilhelm pił kawę i ręka mu się trzęsła. W jego pełnej twarz}7 rolowały to w górę to w dół nabiegłe krwią, pełne oburzenia, szare oczy. Niezgrabnie odstawił filiżankę i wpakował pól papierosa w usta, trzymał go w zębach jak cygaro.
– Nie pozwolę im tak ze mną skończyć – mówił. – Jest to także kwestia morale.
Ojciec poprawił go: – Chciałeś powiedzieć, Wilky, kwestia moralna.
– To także miałem na myśli. Muszę coś zrobić, sam muszę stanąć w swojej obronie. Obiecano mi stanowisko w zarządzie.
Czuł się upokorzony, że ojciec poprawił go przy obcym. Jego twarz ciemnego blondyna zmieniła kolor, zbladła, potem bardziej jeszcze pociemniała. Mówił dalej zwracając się do Perlsa, ale oczami śledził ojca: – To ja zdobyłem dla nich nowe tereny. Mógłbym tam wrócić, pracować dla konkurencji i odebrać im klientelę. Moją klientelę. Morale ma tu coś do rzeczy, przecież oni starali się podważyć zaufanie, jakie ludzie do mnie mieli.
– Czy wówczas oferowałby pan inny towar tym samym odbiorcom? – zainteresował się pan Perls..
– A czemu by nie? Znam błędy produktów Rojaxa.
– Nonsens – powiedział doktor Adler. – Nonsens i dziecinne gadanie, Wilky. Tylko naraziłbyś się na przykrości i kłopoty. Co byś zyskał mszcząc się w taki sposób? Musisz przede wszystkim myśleć o zarabianiu na życie i pokrywaniu swych zobowiązań finansowych.
Rozgniewany i rozgoryczony, szurając pod stołem nogami, Wilhelm oświadczył dumnie: – Mnie nie trzeba przypominać o moich zobowiązaniach. Zawsze je sam pokrywałem. Od przeszło dwudziestu lat nie otrzymałem znikąd żadnej pomocy. Wolałem nawet brać zasiłek dla bezrobotnych, niż kogoś prosić, by płacił za mnie długi.
– Wilky przeszedł przez różne życiowe próby – wyjaśnił doktor Adler.
Stary doktor miał zdrową, czerwonawą cerę, prawie przezroczystą jak dojrzała morela. Tylko przy uszach głębokie bruzdy, bo skóra twarzy była bardzo naciągnięta na kościach policzkowych. Robił wszystko, co mógł, aby być czerstwym, schludnym starszym panem. Nosił białą kamizelkę w dyskretną kratkę. Fantazyjną koszulę w czerwone i czarne paski. W kieszeni – aparacik słuchowy. Zaopatrywał się w eleganckim sklepie męskim w dobrej dzielnicy. Wilhelm uważał, że ojciec nie powinien ubierać się jak dżokej, bez należytego szacunku dla swego zawodu.
– Tak – rzeki pan Perls. – Rozumiem, co pan odczuwa. Chce pan z tym walczyć. Nie należy do przyjemności zaczynać wszystko od początku, gdy się już jest w pewnym wieku, chociaż człowiek zdolny zawsze da sobie radę. W każdym razie pan chce dalej pozostać w branży, którą pan zna, i nie zabiegać o nowe stosunki i kontakty.
Wilhelm znowu myślał: „Dlaczego mówi się o mnie i o moich sprawach, a nie o nim i jego życiu? Bo on nigdy by do tego nie dopuścił. A ja jestem idiota. Brak mi rezerwy. Ze mną tak można. Gadam. Sam się napraszam. Każdy czasem chce z kimś poufnie porozmawiać, ale sprytniejsi faceci nie zdradzają się, tylko głupcy to robią. Sprytniejsi mówią poufale z głupcami, wyciągają ich na zwierzenia i udzielają im swoich rad. Czemu do tego dopuściłem?"
Czuł się dotknięty aluzją do swojego wieku. Nie, nie można powiedzieć, że wszystko jest, jak być powinno, przyznał. Wiele spraw wymyka się z rąk.
– Tymczasem – powiedział doktor Adler – Wilky specjalnie się nie przejmuje i rozpatruje różne propozycje. Nie jest tak, Wilky?
– Mniej więcej – przyznał Wilhelm.
Pozwolił, by ojciec podniósł go w oczach pana Perlsa. Branie zasiłku dla bezrobotnych przyniosło wstyd całej rodzinie. Był już trochę zmęczony. To nieuchwytne, szczególne brzemię samego istnienia uwierało go jak wrzód, jak nieznośny ciężar, jak garb. W spokojniejszych momentach, gdy był po prostu zbyt zmęczony, aby dalej walczyć, odczuwał ten tajemniczy nacisk, napór wciąż wzrastającej ilości nieokreślonych spraw, które dźwigać było zadaniem jego życia. Widocznie do tego właśnie jest powołany mężczyzna. Ta dziwaczna, ociężała, podniecona, mięsista, narwana osobowość nazywana Wilhelm czy Tommy jest tutaj, obecna, w obecnej chwili – doktor Tamkin wbił mu do głowy mnóstwo refleksji na temat chwili bieżącej, tego „teraz i tutaj" – ten Wilky czy Tommy Wilhelm, wiek czterdzieści cztery lata, ojciec dwóch synów, zamieszkały w hotelu „Gloriana" był wyznaczony do dźwigania ładunku, który jest nim samym, który jego samego określa. Nie ma żadnych liczb oceniających wartość tego ładunku. Lecz prawdopodobnie wyolbrzymia go obciążony nim osobnik znany jako T. W. , który należy do ssaków posiadających wyobraźnię. Który musi wierzyć w to, że może się kiedyś dowie, po co istnieje. Chociaż nigdy nie starał się na serio zbadać, po co.
Pan Perls powiedział, że jeśli chciałby przemyśleć wszystko spokojnie, to mógłby pojechać na Florydę, aby trochę odpocząć. Cicho tam teraz i tanio po sezonie. Kraina z bajki. Drzewa mangowe właśnie kwitną. Ma tam dwa akry ziemi. Zupełnie jakby się było w Indiach.
Pan Perls wprawił Wilhelma w ostateczne zdumienie tym, że mówił o krainie z bajki cudzoziemskim akcentem. Drzewa mangowe – Indie? Co miał na myśli przez te Indie?
– Kiedyś – rzekł Wilhelm – robiłem propagandę prasową dla pewnego dużego hotelu na Kubie. Gdyby mi się teraz znowu udało umieścić notatkę o tym hotelu u Leonarda Lyonsa czy w jakimś innym piśmie, mógłbym tam sobie jakiś czas za darmo pomieszkać. Dawno już nie miałem żądnych wakacji i przydałby mi się odpoczynek po tych wszystkich trudach i kłopotach. Ty, ojcze, wiesz chyba najlepiej, prawda?
Chciał przez to powiedzieć, że ojciec zdaje sobie sprawę, w jak ciężkiej sytuacji znalazł się jego syn; jak bezlitośnie zabierano mu pieniądze; że ani na chwilę nie mógł odetchnąć i że byle potknięcie zniszczyłoby go całkowicie; i że zobowiązania, które musi spłacać, kompletnie go wykańczają. Nie wolno mu nikogo zawieść. Myślał: „Pieniądze! Płynęły ze mnie, gdy je posiadałem. Puszczali je ze mnie jak krew. Krwawiłem pieniędzmi. Teraz już prawie zupełnie się skończyły i skąd niby mam je brać?"
Powiedział: – W gruncie rzeczy, ojcze, jestem piekielnie zmęczony.
Lecz pan Perls zaczął się uśmiechać. – Wnoszę z tego, co wiem od doktora Tamkina, że obaj panowie w coś tam na spółkę inwestujecie pieniądze.
– Pan wie, ten Tamkin to bardzo pomysłowy człowiek – stwierdził doktor Adler. – Z prawdziwą przyjemnością słucham, co mówi. Zastanawiam się tylko, czy on jest rzeczywiście doktorem medycyny.
– Czyżby nim nie był ? – zdziwił się pan Perls. – Wszyscy uważają, że jest. Tyle opowiada o swoich pacjentach. Nie wypisuje recept?
– Doprawdy nie mam pojęcia, co on robi – powiedział doktor Adler. – Ale ma swój spryt.
– Zdaje się, że jest psychologiem – wtrącił Wilhelm.
– Nie wiem, jaki tam z niego psycholog czy psychiatra – ciągnął jego ojciec. – Nie mówi o tym wyraźnie. A ta cała psychiatria robi się teraz wielkim przemysłem i to bardzo intratnym. Ludzie starają się mieć jak najlepsze posady, żeby zarobić na honoraria dla psychiatrów. W każdym razie ten Tamkin jest chytry. Nigdy nie mówi, że tutaj praktykuje. Był, zdaje się, doktorem w Kalifornii. Tam, o ile wiem, nie ma zbyt ścisłych przepisów regulujących te sprawy i, jak słyszałem, można za tysiąc dolarów otrzymać dyplom lekarski korespondencyjnej szkoły w Los Angeles. Mam wrażenie, że on zna się trochę na chemii i na takich rzeczach, jak hipnotyzm. Nie ufałbym mu.
– Ale dlaczego? – zapytał Wilhelm.
– Bo najprawdopodobniej kłamie. Czy wierzysz, że wynalazł to wszystko, o czym opowiada?
Pan Perls uśmiechał się.
– Pisano o nim w „Fortune" – powiedział Wilhelm. – W magazynie „Fortune". Pokazał mi ten artykuł. Widziałem wycinki.
– Żaden dowód – zaoponował doktor Adler. – To mogło być o innym Tamkinie. Nie ma się co łudzić, to mitoman. Może nawet wariat.
– Wariat?
Pan Perls wtrącił: – Może rzeczywiście jest wariatem.
– Elektryczny przyrząd dla kierowców ciężarówek umieszczony w czapce – doktor Adler mówił o jednym z wynalazków Tamkina – który ma ich budzić wywołując szok, gdy zasypiają przy prowadzeniu. Działa wskutek zmiany ciśnienia krwi w momencie, gdy zaczynają drzemać.
– Mnie się to wcale nie wydaje takie niemożliwe – rzekł Wilhelm.
Pan Perls powiedział: – Opisywał mi kiedyś skafander, w którym człowiek może bezpiecznie spacerować po dnie Hudsonu w razie ataku atomowego. Twierdził, że mógłby w tym przejść nawet do Albanii.
– Cha, cha, cha, cha, cha! – śmiał się doktor Adler starczym śmiechem. – Szaleństwo Tamkina. Można by się w tym wybrać na kemping pod Niagarę.
– Po prostu ma fantazję – bronił go Wilhelm. – To jeszcze nic nie znaczy. Wynalazcy powinni ją mieć. Nawet ja miewam czasami różne dziwaczne pomysły. Każdy chce coś wymyślić. Każdy Amerykanin.
Jego ojciec zignorował to i zwrócił się do pana Perlsa: – O jakich jeszcze swoich wynalazkach panu opowiadał?
Kiedy pan Perls o wymiętej twarzy i ojciec w tej jego niebywałej, zrobionej jak na szympansa koszuli w paski zaśmiewali się z Tamkina, Wilhelm też nie mógł wytrzymać i dołączył swój zadyszany śmiech. Jednak był w rozpaczy. Kpili z człowieka, któremu powierzył bez żadnych zastrzeżeń swoje ostatnie siedemset dolarów, aby spekulował nimi na giełdzie towarowej w jego imieniu. Kupili za wszystko akcje smalcu. Dziś mają zwyżkować. O dziesiątej czy dziesiątej trzydzieści na giełdzie będzie już ruch i wtedy się dowie.
Między białymi obrusami, szkłem i błyszczącym srebrem, poprzez pełnię światła, oddalała się w ciemność holu długa postać pana Perlsa. Opierał przed sobą laskę i wlókł duży ortopedyczny but, którego Wilhelm nie włączył do szacunku jego ułomności. Doktor Adler zaczął o nim mówić: – Biedny człowiek, choroba kości stopniowo go wykańcza.
– Jeden z tych nieuleczalnych wypadków? – zapytał Wilhelm.
– Bardzo z nim źle. Nauczyłem się – mówił dalej doktor – współczucia dla prawdziwego cierpienia. Nie znam nikogo bardziej godnego litości niż on.
Wilhelm zrozumiał aluzję i nie wyraził swojego zdania. Jadł i jadł. Nie spieszył się, nakładał sobie kolejno na talerz, póki nie wykończył grzanych bułeczek, truskawek ojca i po tym wszystkim – resztek bekonu; wypił kilka filiżanek kawy, skończył wreszcie jeść, siedział duży, znieruchomiały i wydawało się, że nie wie, co ma z sobą dalej począć.
Przez chwilę ojciec i syn zachowywali spokój. Zupełnie zawiódł plan Wilhelma przypodobania się ojcu, bo stary doktor właśnie myślał: „Nikt by nie zgadł, że dałem mu tak staranne wychowanie" – i: „Co za niechluj z tego mojego syna. Dlaczego nie zadba choć trochę o swój wygląd? Czemu wszędzie łazi i pokazuje się ludziom w tym stanie? Robi z siebie takiego niby idealistę".
Wilhelm siedział wielki i zwalisty. W rzeczywistości nie był taki niechlujny, jak myślał jego ojciec. Można by nawet dopatrzyć się w nim pewnych subtelności. Usta, mimo że szerokie, miał delikatnie zarysowane, czoło i łagodne załamanie nosa przydawały mu godności, jego blond włosy, prócz odrobiny siwizny, miały odcień kasztanowozłoty. Kiedy Wilhelm pracował w Rojax Corporation, miał małe mieszkanie w Roxbury, dwa pokoje z werandką i ogrodem w dużym domu, i w czasie wolnych od pracy poranków, przy późnowiosennej pogodzie, jak dzisiejsza, wyciągał się na trzcinowym fotelu; słoneczne światło przeciekało poprzez plecionkę zieleni i wyjedzone przez ślimaki dziury w liściach ostrokrzewu sięgając głęboko, w trawę, aż po małe ukryte w niej kwiatki. Ten spokój (zapomniał, że wtedy też miał swoje kłopoty), ten spokój odszedł od niego. Pewnie nigdy naprawdę nie był jego udziałem, bo to, że znajdował się tutaj w Nowym Jorku, wraz ze swoim ojcem, bardziej pasowało do całego jego życia. Zdawał sobie dobrze sprawę, że nie ma żadnej szansy na wzbudzenie współczucia w ojcu, który, jak oświadczył, chowa je tylko dla prawdziwego cierpienia. Ponadto nieraz przecież obiecywał sobie, że nie będzie poruszał dręczących go problemów w rozmowie z ojcem, który z pewną nawet słusznością dążył do tego, by nic mu nie zakłócało spokoju. Wilhelm wiedział też dobrze, że gdy tylko zaczyna mówić o swoich kłopotach, odczuwa ich nacisk jeszcze dotkliwiej, jest nimi zbyt wypełniony, daje się im całkowicie opanować. Więc ostrzegał sam siebie: „Daj spokój, chłopie. To jedynie wszystko rozjątrzy". Ale z głębi świadomości przychodził inny impuls. Jeśliby nie myślał wciąż o swoich kłopotach, ach, zapomniałby o nich zupełnie, a doświadczenie nauczyło go, że to było znacznie gorsze. Co więcej, nie uważał, aby wiek usprawiedliwiał ojca, nie umiał się zdobyć na takie stwierdzenie. Nie. Nie umiał. „Jestem jego synem – myślał. – On jest moim ojcem. Jest w tej samej mierze moim ojcem, co ja jego synem – czy jest stary, czy nie". Stwierdziwszy to, siedział w całkowitym milczeniu, a przez to właśnie, że siedział, trzymał ojca. przy stole i przy sobie.
– Wilkie – odezwał się stary doktor – czy chodzisz na dół do kąpieli?
– Nie, ojcze. Jeszcze tam nie byłem.
– Wiedz, że „Gloriana" ma jeden z najlepszych basenów w Nowym Jorku. Osiemdziesiąt stóp, niebieskie kafelki. Piękny.
Wilky wiedział. Po drodze na partyjkę rummy mija się schodki wiodące do basenu. Nie lubił zapachu zamkniętej w murach chlorowanej wody.
– Powinieneś przekonać się, czyby ci nie zrobiła dobrze łaźnia rosyjska i turecka, naświetlania i masaż. Nie jestem specjalnie za naświetlaniem. Ale masaż to doskonała rzecz i nie ma nic lepszego jak hydroterapia, jeśli się serio do tego zabrać. Zwykła woda działa uspokajająco i zrobiłaby ci lepiej, niż te wszystkie barbituraty i alkohole.
Wilhelm zrozumiał, że całe współczucie i pomoc ojca ograniczą się jedynie do tej rady.
– Zdawało mi się – powiedział – że wodą leczy się tylko wariatów.
Doktor przyjął to za jeden z typowych żartów swego syna i powiedział z uśmiechem: – W każdym razie woda nie robi wariata ze zdrowego. Na mnie świetnie działa. Nie mógłbym żyć bez masażu i łaźni parowej.
– Chyba ojciec ma rację. Muszę kiedy spróbować. Wczoraj po południu myślałem, że głowa mi pęknie, chciałem się trochę przewietrzyć, poszedłem się przejść i posiedziałem chwilę przy placu do zabaw. Odprężyłem się nieco patrząc, jak dzieci grają w klasy i skaczą przez skakankę.
– No właśnie, przynajmniej coś w tym rodzaju – zauważył doktor z aprobatą.
– Bzy już się kończą – mówił Wilhelm. – Gdy więdną, zaczyna się lato. Przynajmniej w mieście. Mniej więcej wtedy właśnie zaczynają opuszczać okna w sklepach ze słodyczami i sprzedawać lody w bocznych ulicach. A chociaż tutaj się wychowałem, nie mogę już dłużej znieść życia w mieście, brak mi wsi. Za wielki tu tłok. Zbyt mnie to męczy. Zanadto się wszystkim przejmuję. Dziwi mnie, ojcze, dlaczego nie przeniosłeś się gdzieś, gdzie jest spokojniej.
Doktor rozwarł swą małą dłoń leżącą na stole, tak typowym i tak odwiecznym ruchem, że Wilhelm odczul to, jak realne dotknięcie samych podwalin własnego życia.
– Nie zapominaj, że ja sam pochodzę z miasta – powiedział doktor Adler. – Ale jeśli miasto tak na ciebie działa, powinieneś wyjechać.
– Zrobię to – rzekł Wilhelm – gdy tylko uda mi się nawiązać Odpowiednie kontakty. Tymczasem...
– Tymczasem – przerwał mu ojciec – zaleciłbym ci dać spokój z tymi proszkami.
– Przesadzasz, ojcze. Ja naprawdę nie... To tylko, żeby się trochę uodpornić przeciw...
Omal nie wypowiedział słowa „nieszczęściu". Ale dotrzymał postanowienia, że nie będzie się skarżył.
Lecz doktor popełnił błąd, bo ze zbyt mocnym naciskiem udzielał mu swoich rad. To było wszystko, co miał do ofiarowania synowi i dał mu to raz jeszcze: – Woda i ruch – podkreślił.
„Chciałby mieć młodego, błyskotliwego, zadowolonego z życia syna" – myślał Wilhelm i głośno powiedział: – Ach, ojcze, to ładnie z twojej strony, że udzielasz mi lekarskiej porady, ale łaźnia parowa nie pomoże na to, co mi dolega.
Doktor wycofał się nieco, ostrzeżony nutą słabości w głosie Wilhelma, tym, że rysy jego twarzy nagle obwisły, że brzuch mu się wydął, co zdradził ściskający go pasek.
– Jakieś nowe kłopoty ? – zapytał niechętnie.
Wilhelm robił wstępne podsumowanie, w co zaangażował całe swoje ciało. Wciągnął długim wdechem i zatrzymał powietrze, zmieni! się kolor jego twarzy, zakręciło mu się przed oczami.
– Nowe? – powiedział.
– Zanadto się przejmujesz swoimi kłopotami – rzekł doktor. – One nie powinny wpływać na twoją karierę. Pomyśl o prawdziwych nieszczęściach – o nieuleczalnych chorobach, nieszczęśliwych wypadkach.
Całe zachowanie się starego doktora mówiło: „Wilky, tylko tak nie zaczynaj ze mną. Mam prawo żądać, żebyś mi tego oszczędził".
Wilhelm modlił się o powściągliwość: znał swoją słabość i walczył z nią. Znał też charakter ojca, więc zaczął łagodnie: – Jeśli chodzi o śmiertelne choroby czy wypadki, to wszystkich nas żyjących dzieli od grobu ten sam dystans. Nie, moje kłopoty nie są nowe. Muszę opłacić ubezpieczenie za moich chłopców. Margaret przesłała mi wezwanie. Wszystko na mnie zwala. A ma swoje dochody po matce. Nawet nie chce złożyć wspólnego zeznania podatkowego. Jestem w sytuacji bez wyjścia. I tak dalej. Słyszałeś już przedtem to wszystko.
– O tak, słyszałem – powiedział stary doktor. – I radziłem ci, abyś nie dawał jej tyle pieniędzy.
Wilhelm zacisnął wargi, żeby nie móc mówić. Lecz zbyt dużo się tego nagromadziło. – Ach, ale moje dzieci, ojcze. Moje dzieci. Kocham je. Nie chcę, żeby im czegokolwiek brakowało.
Doktor powiedział z półświadomą dobrodusznością: – Tak, oczywiście. A na nią, założę się, ubezpieczenie jest wystawione. W razie czego ona korzysta.
– A niech korzysta. Wolałbym sam umrzeć, niż wziąć choć jednego centa z takich pieniędzy.
– O tak. – Stary doktor westchnął. Nie lubił, gdy wspominano przy nim o śmierci. – Mówiłem ci, że twoja siostra Catherine, znaczy Philippa, znowu mnie prześladuje?
– Czego chce?
– Wynająć galerię na swoją wystawę.
Chłodno, ale lojalnie, Wilhelm powiedział: – – Oczywiście załatwisz to, ojcze.
Stary doktor o kształtnej głowie, pięknych, siwych jak białe pióra, starannie uczesanych włosach zaprzeczył: – Nie, Wilky. Niczego tam nie ma w tych jej obrazach. Nie wierzę w nie, coś jak z tymi szatami króla. Może jestem już taki stary, że przeżywam drugie dzieciństwo, ale pierwsze już jest dawno poza mną. Z przyjemnością kupowałem dla niej kredki, gdy miała cztery lata. Ale teraz ma czterdzieści i jest zbyt dorosła, żeby utwierdzać w niej te złudzenia. Żadna z niej malarka.
– Nie nazwałbym jej urodzoną artystką – zauważył Wilhelm – ale nie można kogoś potępiać, gdy robi coś, co mu się wydaje, że robić warto.
– Niech ją sobie jej mąż rozpieszcza.
Wilhelm zrobił, co mógł, by być sprawiedliwym dla swojej siostry, i szczerze starał się oszczędzić ojca, ale ciasna, dobrowolna głuchota starego doktora zirytowała go jak zwykle.
Powiedział: – Gdy chodzi o kobiety i pieniądze, to nie znam się na tym. Dlaczego na przykład Margaret tak ze mną postępuje?
– Pokazuje ci, że bez niej nie dasz sobie rady – rzekł doktor – chce ściągnąć cię z powrotem do siebie, posługując się sprawami finansowymi.
– Ale jeśli mnie zrujnuje, tato, to jak może liczyć na mój powrót? Nie, mam swój honor. Czy nie rozumiesz, że ona za wszelką cenę stara się mnie wykończyć?
Doktor Adler otworzył szeroko oczy. Dla niego to był nonsens. A Wilhelm myślał: „Raz człowiek się pośliźnie, a on od razu uważa go za durnia. Za skończonego durnia. I jeszcze jest dumny, że tak uważa. Ale to nie jest powód do dumy... prawda, chłopcze? No nic. Nie winię ojca za tego rodzaju stosunek. Ale nie ma się czym szczycić".
– Nic z tego nie rozumiem – rzekł doktor. – Ale jeśli tak uważasz, to czemu nie ugodzisz się z nią raz na zawsze?
– Jak to, ojcze? – powiedział Wilhelm ze zdumieniem. – Zdawało mi się, że ci mówiłem. Myślisz, że nie chcę się z nią ugodzić? Cztery lata temu, gdy zerwaliśmy ze sobą, zostawiłem jej wszystko – meble, majątek, oszczędności. Starałem się wykazać dobrą wolę, ale to do niczego nie doprowadziło. Ja chciałem wziąć Scyzora, naszego psa, bo był do mnie przywiązany i ja do niego – już i tak to okropne, że opuszczałem dzieci – ona stanowczo odmówiła. Nie, żeby jej na tym psie choć trochę zależało. Ojciec go, zdaje się, nie zna. Australijski owczarek. One zwykle mają jedno oko ślepe, raczej takie z bielmem, co może zmylić, ale to najłagodniejsze psy, bardzo delikatne, jeśli chodzi o jedzenie, rozumieją, co się do nich mówi. Niechbym miał chociaż przyjaźń tego zwierzęcia. Ale nie, nigdy.
Wilhelm bardzo się wzruszył. Wytarł serwetką całą twarz, dokładnie.
Doktor Adler uważał, że jego syn zanadto folguje swoim uczuciom.
– Nie przepuści żadnej okazji, żeby mi dokuczyć, jakby żyła tylko po to. I żąda coraz więcej i więcej. Dwa lata temu zachciało jej się wrócić na studia i skończyć jeszcze jeden wydział. To powiększało moje wydatki, lecz pomyślałem, że w końcu opłaci się, bo dostanie lepszą posadę. Ale dalej bierze ode mnie tyle co przedtem. Teraz może jej się zachcieć zostać doktorem filozofii. Mówi, że w jej rodzinie kobiety długo żyją, a ja będę musiał płacić i płacić do śmierci.
Doktor powiedział z niecierpliwością: – To są szczegóły, nie sprawy zasadnicze. Drobiazgi, które możesz pominąć. Ten pies! Mieszasz różne nieistotne rzeczy. Weź dobrego adwokata.
– Mówiłem ci już przecież, ojcze. Mam adwokata i ona ma swojego, i oni obaj gadają ze sobą i nic, tylko przysyłają mi rachunki, a ja się zżeram. Ach, ojcze, ojcze, jak ja wpadłem! – mówił Wilhelm w ostatecznej rozpaczy. – Wiesz, jacy są prawnicy. Spisują umowę, ona w poniedziałek powiada „zgoda", a we wtorek żąda więcej pieniędzy. I wszystko od początku.
– Zawsze uważałem, że to dziwna kobieta – zauważył doktor Adler. Nigdy nie lubił Margaret, był przeciwny temu małżeństwu, więc zrobił wszystko, co do niego należało.
– Dziwna, ojcze? Oto, jaka ona jest!
Wilhelm chwycił się nagle za gardło brązowymi od tytoniu palcami, wbił w krtań paznokcie i zaczął się dusić.
– Co ty wyprawiasz? – krzyknął stary doktor.
– Tak ona ze mną postępuje!
– Przestań, przestań! – powiedział stary człowiek i uderzył w stół nakazująco.
– Tak, ona mnie nienawidzi. Czuję, jak mnie dusi. Nie daje mi złapać oddechu. Postanowiła mnie zabić. Może to z czasem zrobi. Pewnego dnia szlag mnie trafi. Uduszę się albo będę miał przez nią zawał. Po prostu nie mogę złapać oddechu.
– Zdejmij ręce z gardła, głupcze. Daj spokój tym bzdurom. Nie myśl, że się dam złapać na tego rodzaju zagrania.
– Jeśli ojciec tak to nazywa, to w porządku.
Twarz Wilhelma poczerwieniała, zbladła i obrzękła, oddychał z trudem.
– Mówię ci, ojcze, odkąd ją spotkałem, jestem w niewoli. Proklamacja Wolności dotyczyła tylko Murzynów. Mąż, taki jak ja, jest niewolnikiem w żelaznej obroży. Kościół wznosi się wysoko ponad sprawy przyziemne, a jednocześnie ma władzę nad prawem. Nie uznaje rozwodów. Sąd mówi: „Chcesz być wolny. Dobrze, ale musisz pracować dwa razy więcej – co najmniej dwa razy! Pracuj, darmozjadzie !" Więc faceci walczą ze sobą o każdego dolara i chociaż uwalniają się od żon, które ich nienawidzą, zaprzedają się byle przedsiębiorstwu. A ono wie, że gość musi mieć swoją pensję, i wyzyskuje to do końca. Co tu mówić o wolności. Bogaty może być wolny i to jeśli ma na czysto przynajmniej milion. Biedny też może być wolny, bo nikogo nie obchodzi, co się z nim dzieje. Ale człowiek w mojej sytuacji musi wyprać z siebie wszystko, póki nie skona.
Doktor Adler odpowiedział na to: – To tylko twój błąd, Wilky. Nie powinieneś był do tego dopuścić.
Wilhelm, gwałtownie powstrzymany w swojej elokwencji, nie mógł przez chwilę powiedzieć słowa. Oniemiały i bezradny krzywił się z wysiłku i dyszał ciężko w twarz ojcu.
– Nie rozumiem twoich problemów – rzekł stary człowiek. – Nigdy takich nie miałem.
Ale Wilhelm już stracił głowę i powtarzał wymachując rękami: – Ach, ojcze, tylko nie to, tylko nie to. Proszę cię, nie mów do mnie w ten sposób.
– Lecz to prawda – obstawał ojciec. – Mój świat jest inny. Twoja matka i ja wiedliśmy zupełnie inne życie.
– Jak możesz przyrównywać ją do matki – oburzył się Wilhelm. – Matka była ci pomocą. Czy cię kiedykolwiek skrzywdziła?
– Nie ma powodu wpadać w styl operowy, Wilky – powiedział doktor. – To wszystko tak wygląda tylko od twojej strony.
– Co? Ależ to tak jest!
Stary doktor nie dał się przekonać, potrząsnął okrągłą głową, obciągnął kamizelkę na fantazyjnej koszuli i odchylił się do tyłu z całkowitą swobodą i elegancją, co sprawiło, że dla każdego, kto tej wymiany zdań nie słyszał, była to najzwyklejsza rozmowa między człowiekiem w średnim wieku a jego ogólnie szanowanym ojcem. Wilhelm sterczał wysoko nad stolikiem, chwiał się wielki i niechlujny, szare oczy nabiegły mu krwią, włosy koloru miodu skręcone w płomienne kosmyki zwisały na czoło. Niesprawiedliwość wzbudziła w nim gniew, a jednocześnie skłoniła do błagań. Chciał porozumienia z ojcem, usiłował skapitulować przed nim. Powiedział:
– Nie można porównywać matki i Margaret, tak jak nie można porównywać ciebie i mnie, bo tobie, ojcze, powiodło się w życiu. A jak komu idzie – to idzie. Mnie się nigdy dobrze nie powodziło.
Stara twarz doktora straciła cały upozowany wyraz, stała się zła i zacięta. Jego wąska pierś uniosła się gwałtownie pod czerwono-czarną koszulą.
– Tak. Bo ciężko pracowałem – mówił. – Nie oszczędzałem się, nie próżnowałem. Mój ojciec handlował towarami bławatnymi w Williamsburgu. Byliśmy niczym, rozumiesz ? Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na : marnowanie jakiejkolwiek szansy.
– Nigdy się nie zgodzę, że jestem leniwy – rzekł Wilhelm. – Jeśli o to idzie, pracowałem nawet zbyt ciężko. Przyznaję, popełniałem błędy. Na przykład zdawało mi się, że nie powinienem robić tego, co ty już robiłeś. Studiować chemii. Ty studiowałeś. To już było w naszej rodzinie.
Jego ojciec mówił dalej: – Nie latałem też za pięćdziesięcioma kobietami naraz. I nie byłem gwiazdą Hollywood. Nie miałem czasu, żeby spędzić wakacje na Kubie. Siedziałem w domu i dbałem o dzieci.
„Ach – myślał Wilhelm wznosząc w górę oczy – po co zamieszkałem tu tak blisko niego? Nowy Jork działa jak trujący gaz. Wysysa krew. Głowa mi pęka, nie wiem, co robię. Jemu się wydaje, że chcę mu zabrać pieniądze, że mu zazdroszczę. Nie rozumie, czego od niego chcę".
– Tato – powiedział głośno – jesteś bardzo niesprawiedliwy. To prawda, że wyjazd do Hollywood był złym posunięciem. Ale kocham moich chłopców. Nie opuściłem ich. Odszedłem od Margaret, bo musiałem.
– Dlaczego musiałeś?
– Bo... – zaczął Wilhelm starając się zmieścić tak wiele przyczyn w kilku słowach. – '-Musiałem, musiałem...
Z nagłą i zaskakującą szczerością jego ojciec powiedział :
– Miałeś z nią kłopoty łóżkowe? Powinieneś to przetrzymać. Prędzej czy później każdy ma. Normalni ludzie wytrzymują z tym. To mija. Ale tyś się na to nie zdobył i teraz płacisz za swoje głupie romantyczne urojenia. Czy dosyć jasno wyjaśniłem, jak na to patrzę?
Tak, bardzo jasno. Wilhelmowi zdawało się, że te słowa dochodzą go z różnych stron i w różne strony kłonił głowę, i słuchał, i myślał. W końcu rzekł:
– Przypuszczam, że to tylko medyczny punkt widzenia. Może ojciec ma rację. Po prostu nie mogłem żyć z Margaret. Chciałem to przetrzymać, ale to mnie bardzo męczyło. Ona była inna i ja byłem inny. Nie mogła być jak ja, więc starałem się być jak ona i nie udawało się.
– Jesteś pewny, że to nie ona powiedziała ci, byś odszedł?
– Chciałbym, żeby tak było. Znalazłbym się teraz w lepszej sytuacji. Nie, ja to zrobiłem. Nie chciałem jej opuścić, ale nie mogłem zostać. Ktoś musiał podjąć decyzję. Ja podjąłem. Teraz jestem przegrany.
Nie zwracając uwagi na wszelkie ewentualne sprzeciwy syna, doktor zapytał wprost:
– Dlaczego usunęli cię z Rojaksu?
– Nie usunęli, tłumaczyłem ci.
– Kłamiesz. Sam nie zerwałbyś z nimi. Zanadto ci potrzeba pieniędzy. Na pewno wpakowałeś się w jakieś kłopoty. – Stary człowiek mówił zwięźle i stanowczo. – Jeśli chcesz mówić o tym, zamiast dać wszystkiemu spokój, mów chociaż prawdę. Czy był jakiś skandal – jakaś kobieta?
Wilhelm bronił się gwałtownie:
– Nie ojcze, nie było żadnej kobiety. Mówiłem ci, jak to się stało.
– A może to był mężczyzna? – zapytał złośliwie stary doktor.
Wilhelm spojrzał na niego płonąc i blednąc. Wargi mu wyschły, skóra jakby pożółkła.
– Zdaje się, że nie wiesz, co mówisz – odparł po chwili. – Niepotrzebnie puszczasz wodze fantazji. Ponieważ mieszkasz blisko Broadwayu, wydaje ci się, że rozumiesz współczesne życie. Powinieneś trochę lepiej znać własnego syna. Zostawmy to na razie. '
– Dobrze, Wilky, cofam to. Ale jednak coś musiało się zdarzyć w Roxbury. Nigdy tam nie wróciłeś. Gadasz bez sensu o reprezentowaniu konkurencyjnej firmy. Ale tego nie robisz. Zdaje mi się, że w jakiś sposób zepsułeś sobie opinię. Masz tam jakieś przyjaciółeczki, które czekają na ciebie, co?
– Brałem ze sobą od czasu do czasu którąś z pań na wyjazdy – rzekł Wilhelm. – Nie jestem mnichem.
– Nie zawsze tę samą? Jesteś pewny, że nie wynikły z tego jakieś komplikacje?
„Chciałem zwierzyć mu się ze swoich. trosk – myślał Wilhelm – a zamiast tego poddaję się dobrowolnie śledztwu, które ma wykazać, że nie zasługuję na jego współczucie. Bo, według ojca, robiłem wszystko, co może być najgorszego".
– Była w Roxbury pewna kobieta, z którą się spotykałem. Kochaliśmy się i chcieliśmy się pobrać, ale zmęczyło ją czekanie na mój rozwód. Margaret domyślała się tego. Na domiar ta kobieta była katoliczką, musiałem z nią chodzić do księdza i tłumaczyć wszystko.
To wyznanie bynajmniej nie wzbudziło w doktorze Adlerze sympatii, jego trzeźwy umysł starego człowieka'przyj4 je obojętnie, twarz nie zmieniła wyrazu.
– Nie, nie, nie! Wszystko to źle – powiedział.
Wilhelm znowu przestrzegł się w myślach: „Miej wzgląd na jego wiek. To nie ten sam człowiek, co dawniej. Nie znosi kłopotów. A ja jestem tak przyduszony, tak naładowany tym wszystkim, że niczego nie widzę jasno. Czy kiedyś wyzwolę się z tego i odzyskam równowagę? Nigdy już pewno człowiek nie jest taki sam. Troski zżerają mózg".
– Czy naprawdę chcesz się rozwieść? – zapytał stary doktor.
– Tyle mnie to kosztuje, że chyba powinienem coś za to mieć.
– W takim razie – rzekł doktor Adler – wydaje mi się, że żaden normalny człowiek nie wytrzymałby takiego traktowania przez kobietę.
– Ach, ojcze, ojcze! – wykrzyknął Wilhelm. – Z tobą zawsze to samo. Zobacz, jak mnie podprowadziłeś. Zawsze zaczynasz od tego, że niby chcesz mi dopomóc w moich kłopotach, współczuć mi i tak dalej. Wzbudzasz tym nadzieje we mnie i zaczynam być ci wdzięczny. Ale zanim nasza rozmowa dobiegnie końca, czuję się sto razy bardziej pognębiony niż przedtem. Dlaczego tak jest? Nie współczujesz mi. Chcesz na mnie zwalić całą winę za wszystko. Może i mądrze robisz. – Wilhelm zaczynał się gubić. – Myślisz tylko o swojej śmierci. Przepraszam. Ale ja także umrę. I jestem twoim synem. Nie moja to wina. Powinniśmy znaleźć nawzajem jakąś drogę do siebie, być sprawiedliwymi dla siebie. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego zaczynasz ze mną o tych sprawach mówić, jeśli ani ci w głowie pomóc mi? Dlaczego chcesz znać wszystkie moje troski, ojcze? Aby złożyć na mnie całą odpowiedzialność i przekonać się samemu, że nie zasługuję na twoją pomoc?
Wilhelm czuł w piersi wielki, ciasno zawiązany węzeł krzywd. Łzy nabiegły mu do oczu, ale je powstrzymał. I tak już był w okropnym stanie. Jego głos brzmiał grubo i szorstko, jąkał się, nie umiał wyrzucić z siebie tych wszystkich strasznych uczuć.
– Chyba masz w tym jakiś swój ukryty cel – rzekł doktor – żeby zachowywać się w tak nierozważny sposób. Czego właściwie ode mnie chcesz? Czego oczekujesz?
– Czego się spodziewam ? – powtórzył Wilhelm. Zdawało mu się, że nie jest w stanie odzyskać czegoś, co właśnie mu się wymyka. Tracił opanowanie, jak się traci piłkę, którą unoszą fale, której już dosięgnąć nie można.
– Spodziewam się pomocy!
Te słowa wyrwały mu się z ust głośnym, dzikim, szalonym okrzykiem, zdumiały starego doktora i dwóch czy trzech panów jedzących w pobliżu śniadanie spojrzało w ich stronę. Na twarz Wilhelma zsunęły się jego gęste i długie włosy koloru jasnego miodu.
– Ciebie to nic nie obchodzi, że ja się męczę – mówił – bo nie masz dla mnie odrobiny uczucia, bo mnie nie znosisz.
– Czemu na przykład miałoby mi się podobać twoje zachowanie. Nie, nie podoba mi się – odparł doktor Adler.
– W porządku. Chcesz, żebym był inny. Ale przypuśćmy nawet, że mógłbym się zmienić – czym bym się stał? No czym? Powiedzmy, że przez całe życie myliłem się co do siebie i nie byłem taki, jak myślałem. I nawet nie stać mnie było na te trochę przezorności, nie ubezpieczyłem się z góry jak wszyscy – jak nawet kret, który zawsze zostawia sobie kilka wyjść ze swojej jamy. Co mam teraz począć? Przeżyłem już połowę życia. Więcej niż połowę. I oto mówisz mi, że nie jestem nawet normalnym człowiekiem.
Stary doktor też stracił spokój:
– Żądasz pomocy – powiedział – a kiedy zachciało ci się pójść do wojska, co miesiąc posyłałem Margaret pieniądze. Mogłeś przecież postarać się o zwolnienie, jako jedyny żywiciel rodziny. Lecz nie! Wojna nie mogła się toczyć bez twojego udziału, więc zaciągnąłeś się, żeby być chłopcem na posyłki w czasie akcji na Pacyfiku. Byle urzędas mógł robić to samo. Nie wymyśliłeś nic lepszego ponad to, że zostałeś prostym kołnierzem!
Wilhelm już miał na to odpowiedzieć i uniósł swoją niedźwiedziowatą postać z krzesła, chwytając stół rozcapierzonymi, zbielałymi z wysiłku palcami, ale stary doktor nawet nie dał mu zacząć:
– Widuję tu innych starszych ludzi, również mających dzieci, które do niczego w życiu nie doszły I pomagają im, utrzymują je nawet z pełnym poświęceniem. Ale ja nie zrobię tego błędu. Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że za rok, dwa umrę, a ty dalej będziesz żył. Bardzo często o tym myślę.
Chciał powiedzieć: „Mam już chyba prawo żądać, by mnie zostawiono w spokoju". Lecz Wilhelmowi wydawało się, że ojciec czuje się pokrzywdzony, bo on, lepszy z nich dwóch, bardziej pożyteczny, bardziej poważany – musi pierwszy opuścić ten świat. Może w pewnej mierze doktor Adler i to miał na myśli: ale nigdy w żadnym innym wypadku nie wyraziłby tego tak otwarcie.
– Ojcze – zaczął Wilhelm z niezwykłą szczerością. – Myślisz, że nie wiem, co odczuwasz? Żal mi ciebie. Chcę, byś żył i żył. Jeśli mnie przeżyjesz, to w porządku, uważam, że w porządku.
Ale ojciec nic nie odpowiedział na to wyznanie, odwrócił wzrok i wtedy Wilhelm wybuchnął:
– Lecz nie, ty mnie nienawidzisz. A gdybym miał pieniądze, nie byłoby tak. Na Boga, musisz to przyznać. Pieniądz, oto cała różnica. Gdybym je miał, byłbyś dobrym ojcem, a ja – przykładnym synem. Gdybyś miał ze mnie pociechę, przechwalałbyś się mną i chełpił na cały hotel. Ale ja nie jestem takim synem, jak należy. Jestem już za stary, za stary i za pechowy.
Jego ojciec powiedział: – Nie mogę ci dać żadnych pieniędzy. Gdybym raz zaczął, nie byłoby końca. Ty i twoja siostra wydarlibyście ze mnie wszystko do ostatniego dolara. Jeszcze żyję, nie umarłem. Jeszcze jestem tutaj. Moje życie jeszcze się nie skończyło. Jestem tak samo żywy, jak ty czy ktokolwiek inny. I nie chcę nikogo dźwigać na moich barkach. Daj mi święty spokój. Mogę ci tylko to samo poradzić: nie dźwigaj na sobie nikogo.
– Żeby tylko zachować swoje pieniądze – powiedział Wilhelm przygnębionym głosem. – Trzymaj je i ciesz się nimi. O to ci wyłącznie chodzi.
Osioł! Idiota! Tępy muł! Głupie bydlę! Dzikus! Ohydny, wściekły hipopotam – wymyślał sobie Wilhelm idą: na uginających się nogach przez hotelową restaurację. Ta jego duma! Zapalczywość! Ta żebranina i słabość! Po co obrażał ojca – po co wszystko zamącił. Okazał się słaby, godny pogardy, śmieszny! Przypomniał sobie, jak wyrzucał ojcu: „Powinieneś lepiej znać własnego syna" – oj, jakie to płaskie i odrażające.
Nie był w stanie szybko wyjść z tej lśniącej sali. Był straszliwie wyczerpany; szyja i ramiona, cała klatka piersiowa bolały go jakby ciasno ściągnięte sznurami. Czuł w gardle słony smak łez.
Ale jednocześnie – bo posiadał głęboko ukryte odczucia, których istnienie tylko podejrzewał – jakieś oddalone źródło świadomości podsunęło mu, że funkcja życia, istotna funkcja życia – dźwigać powierzony sobie ciężar, czuć wstyd i bezsilność, i smak tych dławionych łez – jedynie ważna, najwznioślejsza funkcja życia, została spełniona.
Być może, prawdziwym jego celem, istotnym powodem jego obecności na tej ziemi jest to, że ma popełniać błędy. Być może, przeznaczone mu było popełniać je i przez nie cierpieć. I chociaż, jak sobie wmawiał, wynosiło go to ponad pana Perlsa i ojca, bo uwielbiali pieniądze, to jednak właśnie oni powołani byli do aktywnego działania, a to jest lepsze niż lament i płacz, błagania i żebranie, potknięcia i omyłki, gwałtowne zrywy, upadki i wpadanie w zastawione przez życie sidła. Aby w końcu „pogrążyć się pod wodniste dno" – miałby to być jego twardy los czy szczęśliwe wyzwolenie?
Lecz raz jeszcze poniosła go złość na ojca: „Inni ludzie, którzy mają pieniądze, chcą wiedzieć jeszcze za życia, że posłużą one jakiemuś dobremu celowi. Oczywiście, nie o to chodzi, żeby ojciec mnie utrzymywał. Ale czy go kiedy o to prosiłem? Czy domagałem się kiedy od niego choćby jednego dolara dla Margaret, dla dzieci czy dla siebie? Nie chodzi mi o pieniądze, tylko o pomoc; nawet nie o pomoc, a jedynie o trochę uczucia. Lecz on próbuje mnie uczyć, że dorosły człowiek powinien się wyzbyć takich słabości. Uczucia były powodem moich kłopotów w Rojaksie. Miałem uczucie, że należę do tej firmy i to moje uczucie zostało pogwałcone, gdy wpakowali mi tego Gerbera. Ojciec myśli, że jestem zbyt naiwny. Nie jestem taki naiwny, jak mu się zdaje. A co sam czuje? Na jedną chwilę nie przestaje myśleć o śmierci i dlatego właśnie jest taki, jaki jest. I nie tylko sam się wciąż nad tym zastanawia, ale przez te swoje pieniądze zmusza i mnie także do myślenia o tym. To mu daje władzę nade mną. Sam mnie do tego zmusza, a potem czuje się dotknięty. Gdyby był biedny, zobaczyłby, jak bym się o niego troszczył. Żebym tylko miał szansę, mógłbym mu moją troskliwość okazać. Przekonałby się, ile mam dla niego miłości i poważania. I stałby się wówczas innym człowiekiem. Wyciągnąłby do mnie dłonie i błogosławiłby mnie".
W holu zaczepił Wilhelma jakiś człowiek w szarym, słomkowym kapeluszu z kakaową wstążką. Było tu ciemno, czerwona smuga dywanu na podłodze; zieleń skórzanych mebli; żółte rozproszone światło.
– Hej, Tommy! Jak się masz.
– Przepraszam – rzekł Wilhelm, sięgając do hotelowego telefonu. Ale to właśnie był doktor Tamkin, do którego miał dzwonić.
– Wyglądasz, jakbyś był czymś bardzo zaabsorbowany – rzekł doktor Tamkin.
Wilhelm myślał: „Oto właśnie on, właśnie on. Gdybym tylko mógł wiedzieć, kim jest naprawdę?"
– Ach – powiedział – rzeczywiście tak wyglądam? Zgadnij, o czym myślę. Na pewno trafisz.
Widok Tamkina zakończył jego wewnętrzny spór z ojcem. Jakby zwekslował na inny tor.
– Co robimy? – zapytał. – Co będzie dziś z naszym smalcem?
– Nie martw się. Jedno nam tylko pozostało: trzymać się go, bo na pewno pójdzie w górę. Ale coś taki rozgorączkowany? – pytał Tamkin.
– Nic, rodzinne kłopoty.
Nadeszła właściwa chwila, by spojrzeć na Tamkina świeżym okiem, więc przyglądał się uważnie, ale nic mu z tego nie przyszło. Zupełnie możliwe, że jest on pod każdym względem taki, za jakiego się podaje, i że wszystkie pogłoski były fałszywe. Ale czy jest doktorem, czy nie? Jeśli nie, to powinien się tym zająć prokurator. Czy kłamał? To raczej sprawa delikatna. Nawet kłamca może być niekiedy godny zaufania. Czy on sam mógłby wierzyć Tamkinowi? Szukał odpowiedzi gorączkowo i bezskutecznie.
Za późno już było, aby mógł się nad tym zastanawiać, i teraz musiał mu ufać. Po długich, wewnętrznych zmaganiach zdecydował powierzyć mu swoje pieniądze. Normalna ocena sytuacji nie wchodziła tu w grę. Zamęczał się sam i jego decyzja nie była w istocie decyzją. Jak to się stało? A jak się zaczęła ta cała jego hollywoodzka kariera? Nie przez Maurice'a Venice, który się okazał alfonsem. Ale dlatego, że sam dojrzał do popełnienia błędu. Z małżeństwem było tak samo. Tego rodzaju decyzje kształtowały jego życie.
I dlatego od momentu, w którym pociągnął go ów szczególny posmak fatalizmu, jaki niósł w sobie Tamkin, nie mógł już utrzymać swoich pieniędzy.
Pięć dni temu Tamkin powiedział: – Spotkamy się jutro i pójdziemy na giełdę. – Więc Wilhelm musiał pójść. O jedenastej weszli do biura agenta. Po drodze Tamkin oznajmił Wilhelmowi, że chociaż wkłady ich mają być równe, nie może jeszcze wpłacić całej swojej części; zaangażował pieniądze, na tydzień czy coś, w realizację jednego ze swych patentów. Brak mu dwustu dolarów, ale w przyszłym tygodniu wszystko pokryje. Zresztą żadnemu z nich nie są tak znów bardzo potrzebne te dochody z giełdy. Robią to przecież tylko dla sportu, mówił Tamkin. Wilhelm musiał na to powiedzieć „Oczywiście", bo już było za późno na wycofanie się. Co miał innego zrobić? Potem nastąpiło formalne załatwianie całej transakcji, przerażająca sprawa. Już sam zielony kolor czeku Tamkina sprawiał niedobre wrażenie; był to jakiś sztuczny, zniechęcający kolor. Poza tym miał szczególny, niebywały nawet charakter pisma: „e" podobne do „i", „t" i „1" takie same, a „h" niby brzuch osy. Pisał jak uczeń ze szkoły powszechnej. Lecz naukowcy posługują się głównie symbolami, pismem drukowanym. Tak sobie to Wilhelm tłumaczył.
Doktor Tamkin dał mu czek na trzysta dolarów. W ślepym i niepohamowanym zapamiętaniu Wilhelm mocno naciskał pióro, starając się opanować drżenie rąk, kiedy podpisywał swój tysiącdolarowy czek. Zacisnął usta, skulił swoje szerokie plecy nad stołem, palce mu drżały, gdyż zdawał sobie sprawę, że jeśli czek Tamkina jest bez pokrycia, to i jego nie będzie honorowany. Zdobył się jedynie na tę przebiegłość, że postawił datę o jeden dzień późniejszą, aby zostało trochę czasu na realizację zielonego czeku Tamkina.
Następnie, co było jeszcze okropniejsze, podpisał pełnomocnictwo, dające Tamkinowi prawo spekulowania jego pieniędzmi. Tamkin nigdy nie napomknął o tym słowem, ale już byli na miejscu i należało to zrobić.
Jedynym środkiem ostrożności, jaki podjął Wilhelm, było to, że po podpisaniu wszystkiego wrócił do kierownika agencji i zapytał go prywatnie:
– Hm, chodzi mi o doktora Tamkina. Byliśmy tu razem kilka minut temu, pamięta pan?
Dzień był deszczowy i mglisty. Wilhelm uwolnił się od Tamkina pod pretekstem, że musi iść na pocztę. Tamkin poszedł sam na lunch, a Wilhelm był znowu tutaj, zadyszany, w ociekającym kapeluszu, i niepotrzebnie pytał agenta, czy go sobie przypomina.
– Tak, proszę pana, pamiętam – powiedział agent, chłodny, chudy, starannie ubrany Niemiec. Z szyi zwisała mu lornetka służąca do odczytywania ceduł giełdowych. Był to człowiek niezwykle poprawny i na miejscu, z tym tylko wyjątkiem, że się nigdy rano nie golił, bo mało go obchodziło, jak wygląda w oczach włóczęgów, staruszków, giełdziarzy, hazardzistów i próżniaków zaludniających okolice Broadwayu. Giełdę zamykano o trzeciej. Być może, zgadywał Wilhelm, ma twardy zarost i wybiera się z jakąś panią na kolację, więc przed tym dopiero się ogoli, żeby świeżo wyglądać.
– Tylko jedno małe pytanie – ciągnął Wilhelm. – Parę minut temu podpisałem tu pełnomocnictwo dla doktora Tamkina, upoważniające go do inwestowania pieniędzy w moim imieniu. Pan mi dał blankiety.
– Tak, proszę pana, pamiętam.
– Chciałbym wiedzieć – mówił dalej Wilhelm – bo nie jestem prawnikiem i zaledwie rzuciłem okiem na ten papier: Czy to upoważnia doktora Tamkina do rozporządzania wszystkim innym, co do mnie należy – pieniędzmi lub nieruchomościami?
Deszcz skapywał z przezroczystego, zdeformowanego płaszcza Wilhelma; guziki jego koszuli, które zawsze wydawały się zbyt małe, połamały się w perłowe półksiężyce i ciemnozłote włosy, które mu rosły na brzuchu, wystawały na wierzch. Agent umiał dobrze ukryć swoją opinię o nim; był przebiegły poważny, nienagannie wyglądający (choć nie ogolony), ale prócz spraw, które załatwiał przy swoim biurku, na niewielu rzeczach się znał. Jednak na pewno rozpoznał w Wilhelmie człowieka, który długo się zastanawia, zanim poweźmie decyzję już poprzednio ze dwadzieścia razy odrzuconą. Siwowłosy, chłodny, zrównoważony, posiadający dobrze ustalone opinie, doświadczony, obojętny, i spostrzegawczy, z tą subtelnością nieogolenia – zaledwie patrzył na Wilhelma, który drżał w straszliwym zakłopotaniu. Twarz agenta, niemal bezbarwna, długonosa, działała niby wszystkowidzący przyrząd. Był jak Rubin, który wiedział, wiedział i wiedział. On, cudzoziemiec, wiedział; Wilhelm, w swym rodzinnym mieście, nie wiedział nic.
Agent oświadczył: – Nie, proszę pana, to mu nie daje takich uprawnień.
– Dotyczy tylko pieniędzy, które zdeponowałem u pana?
– Tak, proszę pana, tylko tych.
– Dziękuję. To właśnie chciałem wiedzieć – rzekł Wilhelm z wdzięcznością w głosie.
Odpowiedź agenta pocieszyła go. Jakkolwiek nie miało to znaczenia. Żadnego. Bo Wilhelm niczego więcej nie posiadał. Dał Tamkinowi ostatnie pieniądze. Nie wystarczyłoby ich nawet na pokrycie wszystkich długów i Wilhelm uważał, że obojętne, czy zbankrutuje teraz, czy za miesiąc. „Albo wszystko stracę, albo będę bogaty" – tak sobie postanowił i ta dewiza dodawała mu odwagi, gdy grał na giełdzie. Niech nawet nie będzie bogaty; nie spodziewał się tego, ale być może Tamkin nauczy go zarabiać na tym tyle, ile mu potrzeba. Teraz jednak zapomniał o swoich kalkulacjach i wiedział jedynie, że stoi wobec możliwości utraty siedmiuset dolarów do ostatniego centa.
Doktor Tamkin przyjął taką postawę, jakby on i Wilhelm byli po prostu dwoma dżentelmenami, którzy bawią się w eksperymenty, grając na wahaniach cen smalcu i żyta. Pieniądze, te kilkaset dolarów, nie mają dla żadnego z nich znaczenia. Powiedział Wilhelmowi: – Tylko dobrze uważaj. Będziesz miał dużo emocji i sam będziesz się dziwił, czemu więcej ludzi tego nie robi. Wydaje ci się, że faceci z Wall Sreet są tacy chytrzy – sami geniusze? Myślisz tak, bo jak wielu z nas jesteś psychicznie nie przygotowany do zajmowania się szczegółami. Powiedz mi jedno: Kiedy prowadzisz samochód nie znając się na działaniu tego, co znajduje się pod maską silnika, niepokoisz się, bo nie wiesz, jak sobie dasz radę, jeśli coś tam się zepsuje. Prawda, mam rację? – Tak, miał. – Dobrze więc – mówił dalej doktor Tamkin z wyrazem cichego triumfu i niemal drwiącym uśmiechem. – Ta sama zasada psychologiczna jest tutaj, Wilhelmie. Oni są bogaci, bo ty nie rozumiesz, jak to działa. Ale nie ma w tym żadnej tajemnicy, wystarczy włożyć trochę pieniędzy, zastosować pewne metody obserwowania tynku i zaczyna się chwytać, o co chodzi. Nie można się tego uczyć w oderwaniu. Samemu trzeba zaryzykować i na sobie doświadczyć, żeby wyczuć, jak to się dzieje, gdzie płyną pieniądze, żeby poznać całą złożoność procesu. Gdy chcesz wiedzieć, co czują wodorosty, musisz sam zanurzyć się w wodzie. W bardzo krótkim czasie osiągniemy stuprocentowy zysk. – Dlatego właśnie Wilhelm musiał udawać, że jego zainteresowanie rynkiem towarowym jest czysto teoretyczne.
– No co? – pytał go teraz Tamkin w holu hotelowym. – Cóż to za kłopoty, jakie masz problemy rodzinne? Powiedz.
Ofiarowywał swoje usługi wnikliwego psychiatry naukowca. Ilekroć to się zdarzało, Wilhelm nie wiedział, jak się zachować. Cokolwiek mówił, cokolwiek zrobił, zawsze miał wrażenie, że Tamkin widzi go na wskroś.
– Pokłóciłem się z ojcem.
Doktor Tamkin nie uważał tego za nic nadzwyczajnego.
– Ta sama odwieczna historia – oświadczył. – Elementarny konflikt między rodzicami i dziećmi. To się nigdy nie kończy. Nawet jeśli wchodzi w grę tak nienaganny starszy dżentelmen, jakim jest twój ojciec.
– Nie przypuszczam, że to się kiedyś skończy. Po prostu, nie umiem się z nim dogadać. Odrzuca moje uczucia. Brzydzi się nimi. Wyprowadziłem go z równowagi i wściekł się na mnie. Pewnie wszyscy starzy ludzie są do siebie podobni.
– Synowie też. To ci mówi jeden z nich – zapewnił doktor Tamkin. – Mimo to, możesz być dumny, że masz tak świetnego, szanowanego ojca. Powinno cię to podtrzymać na duchu. Im dłużej on żyje, tym dłużej sam możesz oczekiwać czegoś od życia.
– Chyba tak – przyznał Wilhelm w zadumie. – Ale myślę, że więcej wziąłem po matce, a ona umarła mając pięćdziesiąt lat.
– Między młodym człowiekiem, którego leczę, a jego ojcem powstał pewien ciekawy konflikt – rzeki doktor Tamkin zdejmując swój ciemnoszary kapelusz. – Właśnie udzielałem mu porady.
– Tak wcześnie rano? – zapytał podejrzliwie Wilhelm.
– Oczywiście przez telefon.
Cóż to była za dziwna postać z tego Tamkina, zwłaszcza kiedy nie miał na głowie kapelusza! Rozproszone światło uwydatniło jeszcze wszelkie szczegóły jego łysej czaszki, ptasiego nosa, nawet ładnie zarysowanych brwi, dumnych wąsów, brązowych oczu krętacza. Figurę miał przysadzistą i sztywną, szyję tak krótką, że wielka kula jego potylicy opierała się na kołnierzu marynarki. Jego kości miały szczególną właściwość, jakby mógł je wykręcać dwa razy bardziej niż normalny człowiek; ramiona sterczały niby dwa spiczaste daszki pagody. Był tęgi w pasie, stopy miał zwrócone do środka – może to była oznaka przebiegłości lub tego, że wiele musiał ukrywać. Skóra na jego dłoniach była zniszczona, starcza, paznokcie matowe i wklęsłe niby szpony i jakby się nie trzymały palców. Oczy miał brązowe koloru bobrowego futra, poprzecinane pogmatwanymi liniami. Te dwie duże i brązowe nagie gałki patrzyły myśląco – czy naprawdę myśląco? I uczciwie – ale czy doktor Tamkin był uczciwy? Jego oczy miały pewien magnetyzm, lecz nie zawsze jednakowo mocny i Wilhelm wątpił czasem, czy to było całkiem naturalne. Miał wrażenie, że Tamkin stara się nadać swym oczom w sztuczny sposób specjalny wyraz i że z najwyższym trudem osiąga ów hipnotyczny efekt. Niekiedy jego wysiłki zawodziły i wówczas to, co nadawało wyraz jego twarzy, przesuwało się niżej do obwisłej (może znamionującej głupotę?) dolnej wargi.
Wilhelm chciał z nim mówić o akcjach smalcu, ale doktor Tamkin ciągnął dalej:
– Ten właśnie przypadek stosunków między ojcem i synem powinien cię czegoś nauczyć. Chodzi tu o zupełnie inny typ psychiczny niż twój tata. Ojciec mojego pacjenta sądzi, że on nie jest jego synem.
– Dlaczego?
– Bo dowiedział się, że jakoby jego żona przez dwadzieścia pięć lat żyła z przyjacielem domu.
– Nigdy nie można mieć pewności – rzekł Wilhelm. „Bzdury, czyste bzdury" – myślał.
– Zwróć uwagę, co to za interesująca kobieta. Ma dwóch mężów. Czyje są dzieci? Ten człowiek śledził ją i musiała zeznać na piśmie, że dwoje z ich czworga dzieci są z innego ojca.
– Niesłychane – zdumiał się Wilhelm jakby nieobecny. Tyle już słyszał podobnych historii opowiadanych przez Tamkina. Jeśliby mu wierzyć, to cały świat jest taki. Każdy mieszkaniec hotelu był nienormalny albo miał tajemniczą przeszłość lub cierpiał na jakąś ukrytą chorobę. Żonę Rubina z kiosku z gazetami utrzymywał jakoby Carl, wrzaskliwy gracz w rummy. Żona Franka z zakładu fryzjerskiego uciekła z jakimś żołnierzem, właśnie w momencie gdy Frank oczekiwał jej przybycia na przystani Francuskich Linii Okrętowych. Każdy był jak figura w kartach – z jednej strony do góry nogami. Każda znana osobistość cierpiała na jakąś nerwową chorobę. A największymi wariatami byli biznesmeni, ta bezlitosna, pyszałkowata, rozpychająca się klasa, która rządziła krajem w sposób twardy, posługując się bezczelnymi kłamstwami i bzdurnymi sloganami, w które nikt nie wierzył. Oni byli bardziej szaleni niż inni. Rozsiewali zarazę. Wilhelm, przypominając sobie Rojax Corporation, skłonny był zgodzić się z tym. I przypuszczał, że Tamkin, mimo wszystkich swoich dziwactw, miał jednak jakąś rację i że na pewnych ludzi dobrze działał. To, co usłyszał, zwłaszcza o tej zarazie, potwierdzało jego własne sądy.
– Całkiem się z tobą zgadzam – powiedział. – Oni wszystko przehandlują, wszystko ukradną, są cyniczni do szpiku kości.
– A trzeba ci wiedzieć – mówił dalej Tamkin wracając do swego pacjenta czy klienta – że to zeznanie matki nie jest ważne. Zrobione pod przymusem. Staram się wyjaśnić temu młodemu człowiekowi, że nie powinien zawracać sobie głowy jakimś fałszywym dokumentem. Ale to nie pomaga, chociaż tłumaczę mu w sposób racjonalny.
– Nie pomaga? – rzekł Wilhelm bardzo nerwowo. – Zdaje się, że powinniśmy już iść na giełdę. Zaraz otwierają.
– Po co się śpieszyć – uspokajał go Tamkin. – Jeszcze nawet nie ma dziesiątej, a i tak w ciągu pierwszej godziny jest bardzo mało transakcji. Giełda w Chicago rozgrzewa się dopiero o pół do jedenastej, a nie zapominaj, tam czas jest o godzinę późniejszy. Mówiłem, że smalec pójdzie w górę, i zobaczysz, że pójdzie. Wierz mi na słowo. Dobrze przestudiowałem psychologiczny problem ataku inspirowanego poczuciem winy, który się za tym kryje. Popraw kołnierz.
– Ale tymczasem – powiedział Wilhelm – dostaliśmy w tym tygodniu cięgi. Być może zawiodła cię intuicja. Czy nie lepiej na razie odłożyć wszystko i przeczekać?
– Zrozum, że nie można dążyć prostą drogą do zwycięstwa – odparł doktor Tamkin. – Należy posuwać się po linii falistej. Linia prosta, to czasy Euklidesa albo Newtona. Nowoczesna nauka analizuje wahania. Ja sam dostałem lanie na skórze i kawie. Ale wierzę w siebie. Wiem na pewno, że ich przechytrzę. – Uśmiechnął się do Wilhelma przyjaźnie, kojąco, przebiegle jak magik, protekcjonalnie, tajemniczo, przekonywająco. Zrozumiał jego obawy: traktował je z uśmiechem. – To ciekawe – dodał – obserwować, jak czynnik współzawodnictwa ujawnia się w rozmaitych indywidualnościach.
– Więc idziemy?
– Nie jadłem jeszcze śniadania.
– Ja już jadłem.
– Chodź, napijesz się ze mną kawy.
– Nie chciałbym znowu spotkać ojca.
Spojrzał przez szklane drzwi i przekonał się, że ojciec opuścił salę innym wyjściem. Pomyślał: „On także nie chciał, żebyśmy się spotkali".
– Dobrze; siądę z tobą – zwrócił się do Tamkina – ale pośpieszmy się, bo chciałbym zdążyć, póki jeszcze będzie na czym siedzieć. Wszyscy tam pewnie już są.
– Chcę ci opowiedzieć o tym chłopcu. To szalenie zajmujące. Jego ojciec był nudystą. Wszyscy chodzili po domu nago. Może ta kobieta uważała, że ubrani mężczyźni są bardziej atrakcyjni. Poza tym jej mąż nigdy się nie strzygł. Był dentystą. W swoim gabinecie nosił spodnie do konnej jazdy, buty z cholewami i zielony daszek.
– Och, daj już z tym spokój! – powiedział Wilhelm.
– To autentyczna historia przypadku chorobowego.
Całkiem niespodziewanie Wilhelm zaczął się śmiać. Jego samego zaskoczyła ta zmiana nastroju. Twarz mu się wypogodziła, zapomniał o ojcu i o kłopotach; uszczęśliwiony, dyszał przez zęby jak niedźwiedź.
– Pewnie był końskim dentystą. Po co kładł te spodnie? Żeby leczyć konie? Co mi jeszcze opowiesz? Może jego żona grała na mandolinie? A syn wstąpił do kawalerii? Ach, Tamkin, z ciebie to prawdziwy komik.
– Myślisz, że chcę cię rozśmieszyć? – zdziwił się Tamkin. – Nie rozumiesz dobrze mojego punktu widzenia. Mam do czynienia z faktami. A fakty są zawsze zaskakujące. Powtórzę to raz jeszcze: fakty są zawsze zaskakujące.
Wilhelm chciał utrzymać swój dobry nastrój. Tamkin miał niewiele poczucia humoru. Poważnie spoglądał na Wilhelma.
– Mogę się założyć o każdą sumę – powiedział – że fakty, które ciebie dotyczą, są również zaskakujące.
– Cha, cha, cha, cha! Chcesz je znać? Mógłbyś je odprzedać jakiemuś magazynowi drukującemu tak zwane szczere zwierzenia.
– Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo zaskakujące bywa to, co robią. Sami tego nie widzą. To się zlewa z tłem ich codziennego życia.
Wilhelm uśmiechnął się.
– Skąd wiesz, że ten chłopiec mówi prawdę?
– Znam jego całą rodzinę od lat.
– Więc robisz doświadczenia psychologiczne na przyjaciołach. Czy to jest dopuszczalne?
– Jestem bezwzględny w moim fachu. Czynię dobrze, gdziekolwiek mogę.
Twarz Wilhelma znowu obwisła i przybladła. Przycisnął drżące palce do stołu, zafalowały jego jasne złote włosy. Zaskakujący, ale i dziwnie nudny. Zlewa się z tłem. Śmieszny, ale i nieśmieszny. Prawdziwy, ale i fałszywy. Nieobliczalny, a zarazem przemyślny był ten Tamkin. Wzbudzał w Wilhelmie najgorsze podejrzenia, zwłaszcza gdy zaczynał mówić w sposób suchy i rzeczowy.
– Jeśli o mnie chodzi – ciągnął dalej doktor Tamkin – to osiągam najlepsze rezultaty, gdy nie dbam o honorarium. Kiedy jedynie kocham. Bez żadnego wynagrodzenia. Mogę się wówczas oddzielić od wszelkich wpływów otoczenia. Zwłaszcza od spraw pieniężnych. Duchowe zadowolenie – oto, czego szukam dla siebie. Żeby sprowadzać ludzi do chwili bieżącej, do owego „teraz i tutaj". Do realnego świata. To znaczy do obecnego momentu. Przeszłość się nie liczy. Przyszłość budzi niepokój. Tylko chwila bieżąca jest. realna – jest teraz i tutaj. Korzystaj z dnia.
– Tak – rzekł Wilhelm z powracającym zainteresowaniem. – Wiem, że jesteś człowiekiem nieprzeciętnym. Podoba mi się to, co mówisz o tym „teraz i tutaj". Ale czy wszyscy ludzie, którzy się ciebie radzą, są twoimi bliskimi przyjaciółmi i zarazem pacjentami? Jak na przykład ta wysoka przystojna dziewczyna, która nosi takie ładne kloszowe spódnice ściśnięte jak miotła w pasie?
– To epileptyczka, jej stan był bardzo groźny. Leczę ją z powodzeniem. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy nie miała ataku, a dawniej miewała co tydzień.
– A młody operator filmowy, ten, co pokazywał nam zdjęcia z dżungli brazylijskiej, czy to jakiś jej krewny?
– Brat. Jest też pod moją opieką. Posiada pewne straszne skłonności, których raczej można się spodziewać u kogoś, kto ma epileptyczne rodzeństwo. Zetknąłem się bliżej z nimi, gdy rozpaczliwie potrzebowali pomocy, i zająłem się obojgiem. Ta dziewczyna znajdowała się pod całkowitym wpływem pewnego mężczyzny, starszego od niej o czterdzieści lat, który ilekroć próbowała go porzucić, doprowadzał ją do ataków epileptycznych przy pomocy sugestii. Gdybyś tylko znał chociaż jeden procent tego, co dzieje się w Nowym Jorku! Ja rozumiem, co to znaczy, gdy człowiek samotny zaczyna czuć się jak zwierzę. Kiedy nadchodzi noc, wyłby jak wilk ze swego samotnego okna. Wziąłem tę dziewczynę i jej brata pod swoją całkowitą opiekę. A gdybym tego młodego człowieka nie doprowadził do równowagi, błąkałby się gdzieś między Brazylią i Australią. Utrzymuję go w poczuciu owego „teraz i tutaj" przez to, że uczę go greki.
To była zupełna niespodzianka!
– Co? Ty znasz grekę?
– Mój przyjaciel nauczył mnie, kiedy byłem w Kairze. Studiowaliśmy razem Arystotelesa, dla zabicia czasu.
Wilhelm starał się uwierzyć w te nowe rewelacje i zastanawiał się nad nimi. Jeszcze wycie w nocy przy oknie jak wilk brzmiało całkiem prawdopodobnie. Coś w tym było. Ale greka! Zdał sobie sprawę, że Tamkin obserwuje go, chcąc sprawdzić, jakie to na nim zrobiło wrażenie. Stale przybywało coś nowego. Parę dni temu Tamkin wspomniał, że swojego czasu należał do świata przestępców i był członkiem Szkarłatnego Gangu w Detroit. Kiedy indziej znów sta! na czele kliniki chorób psychicznych w Toledo. Poza tym pracował z pewnym polskim wynalazcą nad konstrukcją nietonących statków. Był również doradcą technicznym w dziedzinie telewizji. W życiu człowieka genialnego wszystko to mogło się zdarzyć. Ale czy zdarzyło się Tamkinowi? Czy był genialny? Często powtarzał, że jako psychiatra opiekował się kilkoma członkami egipskiej rodziny królewskiej. – Ale wszyscy są tacy sami – mówił do Wilhelma – ludzie prości czy arystokraci. Arystokraci gorzej znają życie.
W Kalifornii leczył pewną egipską księżniczkę cierpiącą na straszliwe dolegliwości, które szczegółowo Wilhelmowi opisał. Księżniczka wzięła go ze sobą do Egiptu i tam kurował wielu jej krewnych i przyjaciół. Urządzono, specjalnie dla niego, willę nad Nilem. – Ze względu na etykę lekarską nie mogę cię wtajemniczać w szczegóły – mówił – ale Wilhelm już znał je wszystkie, dziwne i szokujące – jeżeli prawdziwe. Właśnie – jeżeli prawdziwe, bo Wilhelm nie mógł się wyzbyć pewnych wątpliwości. Budziła je choćby historia o generale, który nosił damskie jedwabne pończochy, nic więcej, i goły przeglądał się w lustrze. Słuchając Tamkina, który mówił o tym w sposób zadziwiająco rzeczowy, Wilhelm musiał tłumaczyć jego słowa na swój własny język, ale nie robił tego dostatecznie szybko. Trudno mu było znaleźć właściwe określenia pasujące – do tego, co słyszał. .
– Te rozmaite egipskie grube ryby także grały na giełdzie dla samego dreszczyku. Bo i na co były im potrzebne dodatkowe dochody? Grając i przyjaźniąc się z nimi, omal że nie zostałem milionerem, a gdybym postępował chytrze, kto wie, co mogłoby się zdarzyć. Mógłbym nawet zostać ich ambasadorem...
„Amerykanin? Egipskim ambasadorem?"
– Jeden z moich przyjaciół podszepnął mi, żebym stawiał na bawełnę. Zakupiłem ogromne jej ilości. Nie miałem potrzebnych pieniędzy, ale wszyscy mnie znali. Nigdy by im nie przyszło do głowy, że ktoś, kto się obraca w ich towarzystwie, może nie mieć forsy. Załatwiłem tę transakcję telefonicznie. A gdy cały ładunek był już na morzu, ceny bawełny trzykrotnie zwyżkowały. Na światowym rynku zrobił się gwałt i zaczęli sprawdzać, kto jest właścicielem tak wartościowego transportu. Ja nim byłem! Zbadano mój kredyt, wyszło na jaw, że jestem tylko skromnym lekarzem, i wszystko unieważniono. To było bezprawne. Wytoczyłem proces. Ale nie miałem dość pieniędzy, by wałczyć, więc sprzedałem całą sprawę pewnemu prawnikowi z Wall Street, za dwadzieścia tysięcy dolarów. Procesował się z nimi dalej i już wygrywał. Ugodzili się poza sądem na więcej niż milion. A kiedy ten prawnik wracał samolotem z Kairu, zdarzyła się katastrofa lotnicza. Nikt się nie uratował. Zamordowałem go, mam go na sumieniu. Mimo że to był kanciarz.
Wilhelm myślał: „Jestem widać nieźle stuknięty, jeżeli siedzę spokojnie wysłuchując tych niestworzonych bzdur. Skończony frajer ze mnie, łatwo mnie nabrać na dyskusje o głębokich życiowych problemach, nawet gdy ktoś mówi o tym tak jak on".
– My, ludzie nauki, często zastanawiamy się nad irracjonalnym poczuciem winy – ciągnął dalej Tamkin zwracając się do Wilhelma jak do swojego ucznia w szkole. – Wytworzyła się taka sytuacja, że przez te pieniądze życzyłem owemu prawnikowi źle. Zdaję sobie z tego sprawę. Nie czas na szczegóły, ale to pieniądze sprawiły, że byłem winny. Pieniądze, złoto. Złoto. Zbrodnia. Zło. Wszystko zaczyna się na zet.
Wilhelm rzucił na chybił trafił, nie panując nad swymi myślami:
– A zamiłowanie? Ten zaczyn ludzkiej dobroci?
– Przynajmniej to jedno powinno być dla ciebie jasne: robienie pieniędzy jest aktem agresji. W tym cała rzecz. Tylko wyjaśnienie funkcjonalne jest tu do przyjęcia. Ludzie idą na giełdę z mordem w sercu, żeby zabić. Nawet mówią: „Ubiję dziś dobry interes, zbiję forsę". To nieprzypadkowe skojarzenia. Tylko nie starcza im odwagi, żeby zabijać, więc stworzyli sobie pojęcia symboliczne. Pieniądze. Ale w myślach zabijają. Obliczanie, rachowanie – to zawsze są czynności sadystyczne. Tak jak strzelanie. Biblia mówi, że Żydzi nie pozwalali, aby ich liczono. Wiedzieli, że to sadyzm.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedział Wilhelm. Szarpał nim dziwny niepokój. Dzień był coraz gorętszy, w głowie mu się mąciło. – Dlaczego chcą zabijać? – zapytał.
– Z czasem uchwycisz cały sens – zapewnił go Tamkin. Jego zdumiewające oczy jakby się nagle pokryły błyszczącą, brązową sierścią. Niezliczone, krystaliczne igiełki światła połyskiwały na ich wypukłej powierzchni. – Nie możesz tego zrozumieć, bo nie strawiłeś długich lat życia na badaniu krańcowości postępowania ludzi i zwierząt, na sięganiu do głęboko ukrytych chemicznych, organicznych i duchowych tajników życia. Jestem poetą psychologii.
– Jeżeli jesteś poetą i to tego rodzaju – rzekł Wilhelm, starając się namacać palcami w kieszeni małą torebkę z pastylkami phenaphenu – to co robisz na giełdzie?
– Słuszne pytanie. Może dlatego dobrze gram na giełdzie, bo mi na tym nie zależy. Nie staram się zdobyć pieniędzy za wszelką cenę i dlatego robię to na zimno.
Wilhelm myślał: „O tak, na pewno. To przynajmniej jest odpowiedź. Założę się, że gdybym twardo nalegał, wycofałby się ze wszystkiego. Płaszczyłby się przede mną. Jak on na mnie ukradkiem spogląda, chcąc sprawdzić, czy się daję nabierać!"
Przełknął pastylkę phenaphenu popijając dużym haustem wody. Poczerwieniały mu oczy. Po chwili ogarnął go spokój.
– Przekonajmy się, czy mogę ci dać zadowalającą odpowiedź – mówił dalej Tamkin. Kelner postawił przed nim naleśniki. Posmarował je masłem, polał syropem klonowym, pokrajał na ćwiartki i zaczął jeść mocnymi, ruchliwymi szczękami, które czasem skrzypiały u nasady. Przycisnął trzonek noża do piersi i mówił dalej: – Tu, w ludzkim wnętrzu – moim, twoim, każdego – jest nie tylko jedna dusza. Jest ich wiele. Ale dwie z nich są naprawdę ważne: dusza prawdziwa i dusza udająca. A więc! Każdy człowiek zdaje sobie sprawę, że musi kochać coś lub kogoś. Czuje, że musi to zamanifestować. „Kimże jesteś, jeżeli mnie nie miłujesz?" Rozumiesz, co mam na myśli?
– Tak, chyba tak – rzekł Wilhelm słuchając trochę sceptycznie, niemniej jednak uważnie.
– „Kimże jesteś?" Niczym. Oto odpowiedź. Niczym. W istocie rzeczy – niczym! Więc oczywiście nie chcesz się z tym pogodzić i pragniesz być Czymś, i starasz się to osiągnąć. Ale człowiek zamiast sam stać się tym Czymś, przerzuca to na kogoś innego. Nie może być tak surowym dla siebie. Kocha, ale trochę. Jak ty ma swego psa (Scyzor!). Albo daje pieniądze na dobroczynny cel. Ale to nie jest miłość, prawda? A co to jest? Egoizm, czysty egoizm. Tak właśnie kocha dusza udająca. Próżność. To jest tylko próżność. I liczenie się ze środowiskiem. Interes duszy udającej pokrywa się z interesem socjalnym, porusza nią mechanizm środowiska. Oto główna tragedia ludzkiego życia. To jest straszne! Straszne! Nie jesteś wolny. Twój własny zdrajca siedzi wewnątrz ciebie i sprzedaje cię. Musisz go słuchać jak niewolnik. Zmusza cię, żebyś pracował jak wół. I po co? Dla kogo?
– Tak, po co? – słowa Tamkina przypadły Wilhelmowi do serca. – Najzupełniej się zgadzam – powiedział. – Kiedy się od tego uwalniamy?
– To wszystko razem działa. Prawdziwa dusza za to płaci. Cierpi, męczy się i wie, że duszy udającej nie można kochać. Bo jest kłamstwem. Prawdziwa dusza kocha prawdę i kiedy zda sobie z tego sprawę, pragnie zabić duszę udającą. Miłość przemienia się w nienawiść. I stajesz się niebezpieczny. Stajesz się zabójcą. Chcesz zabić tego, co udaje.
– Czy to się każdemu zdarza?
Tamkin powiedział po prostu: – Tak, każdemu. Oczywiście tylko dla uproszczenia mówiłem o duszy, żebyś mógł łatwiej zrozumieć. Kiedy zabójca zabija, chce zabić w sobie duszę, która go zdradziła i oszukała. Kto jest jego wrogiem? On sam. A jego miłością? Też on sam. Dlatego każde samobójstwo jest morderstwem i każde morderstwo samobójstwem.
Jest to jedno i to samo zjawisko. Biologicznie rzecz biorąc, dusza udająca czerpie energię z prawdziwej duszy i osłabia ją jak pasożyt Dzieje się to podświadomie, gdzieś w głębiach ludzkiego organizmu. Studiowałeś kiedy parazytologię?
– To mój ojciec jest doktorem, nie ja.
– Powinieneś trochę o tym poczytać.
– Ale to oznacza – rzekł Wilhelm – że mordercy zaludniają ten świat. A więc nie jest światem, lecz piekłem.
– Naturalnie – zgodził się doktor. – W każdym razie czymś w rodzaju czyśćca. Stąpa się tu po ciałach. Pełno ich wszędzie. Słyszę, jak jęczą „de profundis" i załamują ręce. Słyszę je, biedne ludzkie bestie. Muszę słyszeć. Mam na to wszystko otwarte oczy. I też muszę płakać. Oto cała ludzka tragikomedia.
Wilhelm starał się wczuć w tę wizję. Ale znowu wydało mu się, że Tamkin nie jest człowiekiem godnym zaufania i znowu w niego zwątpił.
– Tak – powiedział. – Ale są również zwykli, przychylni i pomocni indzie. Może nie tutaj – ale na wsi. Tam ich można znaleźć. Zajmujesz się niezdrową lekturą.
Pokój doktora był zapchany książkami.
– Stałe czytuję najcelniejsze dzieła literackie oraz naukowe i filozoficzne – rzekł Tamkin. Wilhelmowi przypomniało się, że nawet antena telewizyjna stała tam na stosie tomów. – Korzybski, Arystoteles, Freud, Sheldon i wszyscy wielcy poeci. A ty mówisz jak laik. Nie posiadasz umysłu przystosowanego do takich rzeczy.
– Bardzo interesujące – powiedział Wilhelm. Zdawał sobie sprawę, że jakoś nie postarał się o to, by jego umysł był do czegokolwiek przystosowany. – Nie myśl jednak, że jestem kompletnym bałwanem. Też miewam różne swoje teorie.
Rzucił okiem na zegarek. Niebawem otworzą giełdę. Ale mogli parę minut posiedzieć. Jeszcze było kilka spraw, o których mógł od Tamkina coś ciekawego usłyszeć. Wiedział, że wyraża się on niejasno, ale naukowcy nie zawsze umieją dobrze się wypowiedzieć. Ten opis dwóch dusz zaniepokoił Wilhelma. „Tommy" był pewnie tym udawaczem. Nawet „Wilky" mógł nie być nim samym. Czy imię jego prawdziwej duszy nie było przypadkiem „Velvet", jak nazywał go jego dziadek? Prawdziwa dusza musi mieć chyba jedną tylko nazwę: Dusza. Jak ona wygląda? Czy moja dusza wygląda tak samo jak ja? Czy istnieje dusza, która wygląda jak ojciec? Albo jak Tamkin? Skąd prawdziwa dusza bierze swą moc? Dlaczego koniecznie musi kochać prawdę? Zadręczał się, ale usiłował zbagatelizować to, że się zadręcza. Modlił się w skrytości, żeby mu Tamkin udzielił jakiejś zbawczej rady, która zmieniłaby całe jego życie.
– Tak, doskonale to wszystko rozumiem – powiedział. – Kto może to lepiej zrozumieć ode mnie ?
– Nigdy nie mówiłem, że nie jesteś inteligentny – ciągnął Tamkin – uważam tylko, żeś powinien te rzeczy przestudiować. Jesteś osobowością głęboką i masz dobrze ugruntowane możliwości twórcze, ale zarazem dużo w tobie sprzeczności. Zaciekawiłeś mnie i od pewnego czasu staram się ciebie leczyć.
– Bez mojej wiedzy. Nie miałem pojęcia o twoich poczynaniach. I co to w ogóle ma znaczyć? Nie bardzo mi się podoba, że ktoś mnie leczy, a ja nic o tym nie wiem. Może sądzisz, że nie jestem całkiem normalny?
Rzeczywiście nie wiedział, co ma o tym myśleć. Sprawiło mu przyjemność, że Tamkin troszczy się o niego. Spragniony był, żeby ktoś o niego dbał, dobrze mu życzył. Chciał przychylności, współczucia. Ale – uniósł swe ciężkie ramiona w sobie właściwy sposób, wciągając dłonie w rękawy, a jego stopy poruszały się nerwowo pod stołem – zmartwił się i nawet trochę zaniepokoił. Jakim prawem Tamkin wtrąca się nie proszony? Jakiego rodzaju życiowe przywileje uzurpuje sobie ten człowiek? Bierze pieniądze innych ludzi i spekuluje nimi. Troszczy się o innych. Niczego przed nim nie można ukryć.
Doktor spojrzał na niego swymi martwobrązowymi, ciężkimi, nieprzeniknionymi oczami. Jego naga czaszka błyszczała, czerwona dolna warga mu opadła.
– Jest w tobie wiele winy – powiedział.
Wilhelm poczuł, że gorąco napływa mu do twarzy, i przyznał z całą bezbronnością:
– Tak, mnie się też tak wydaje. Ale osobiście – dodał – osobiście nie uważam się za mordercę. Zawsze staram się trzymać z daleka. To inni na mnie naskakują. Rozumiesz – sprawiają, że czuję się osaczony. A jeśli można prosić i nie robi ci to różnicy, to wolałbym wiedzieć, kiedy mnie leczysz, a kiedy nie. Słuchaj, Tamkin, na litość boską, już przygotowują stoliki do lunchu. Podpisz rachunek i chodźmy.
Tamkin podpisał i wstali. Kiedy przechodzili koło kasy, wyciągnął gruby plik papierów i powiedział :
– To są potwierdzenia transakcji. Duplikaty. Ty je lepiej trzymaj, bo rachunek jest na twoje nazwisko i będziesz tego potrzebował do podatku dochodowego. A to wiersz, który wczoraj napisałem.
– Muszę tu coś zostawić dla ojca – rzeki Wilhelm i włożył do koperty swój hotelowy rachunek z notatką: „Drogi tatku, proszę cię, piać za mnie przez ten miesiąc. W. ". Chwilę obserwował, jak sztywny kasjer o profilu smutnego mopsa wkładał kopertę do przegródki ojca.
– Mogę wiedzieć, o co pokłóciłeś się z ojcem? – zapytał Tamkin, który czekał przygarbiony.
– Poszło o moją przyszłość – wyjaśnił Wilhelm. Zbiegł pośpiesznie schodami, niby ruchoma góra, ręce trzymał w kieszeniach. Wstydził się mówić o tym. – Ojciec uważa, że są powody, dla których nie mogę wrócić do mojej dawnej pracy, i rzeczywiście są. Wszystkim opowiadałem, że mam dostać wysokie stanowisko w mojej dawnej firmie. I tak miało być. Obiecano mi. Ale potem utrącili to przez tego zięcia głównego wspólnika. A ja już się przechwalałem i robiłem z siebie ważnego.
– Jeśli stać cię na pokorę, mógłbyś tam wrócić. Ale to nie ma większego znaczenia. Sprawimy, że będziesz mógł dobrze żyć z giełdy.
Wyszli na słoneczne światło górnego Broadwayu, niezupełnie czyste, przebijające się przez kurz i opary, przez powietrze skażone gazami widocznymi gołym okiem, buchającymi spod autobusów. Wilhelm postawił z przyzwyczajenia kołnierz marynarki. /
– Tylko jedno pytanie techniczne – powiedział. – Co się stanie, jeżeli czyjeś straty są większe niż depozyt?
– Nie martw się. Oni tam mają ultranowoczesne elektronowe maszyny buchalteryjne i nie dadzą ci wpaść w długi. Wykluczą cię automatycznie. Ale chcę, żebyś przeczytał ten wiersz. Jeszcze tego nie zrobiłeś.
Wyskoczył ponad miasto lekki jak pasikonik helikopter przewożący pocztę z lotniska Newark do portu lotniczego La Guardia.
Kartka papieru, którą Wilhelm rozwijał, była poliniowana czerwonym atramentem. Czytał:
Mechanizm przeciw Funkcjonalizmowi
Jaizm przeciw Jegoizmowi
Azalibyś Ty mógł dostrzec w sobie
Wielkość swą, która jest i będzie w tobie.
To zachwyt, radość, piękno odczuć możesz,
U stóp twych trójca: Ziemia, Księżyc, Morze.
Więc czemu się ociągasz, czemu zwlekasz
I ledwo okruch nikły przypadł ci,
I ledwo ziemi powierzchni dotykasz,
Gdy cały świat jest taki jak i Ty.
Po to, czego tu nie ma, nie sięgaj,
We własną chwalę przystrój twarz.
Dojrzyj. Nieodkryta twa potęga.
Tyś – Królem. Ty moc w sobie masz.
Wznieś w górę twarz,
Przed siebie patrz,
U stóp Góry Spokojności
Jest twa kolebka wieczności.
„Cóż to za bujdy, bzdury! Czego on ode mnie chce? – oburzał się i zżymał całkowicie zdezorientowany Wilhelm. – Niech go diabli wezmą! Mógłby równie dobrze grzmotnąć mnie w głowę, pozbawić przytomności, zabić. Po co mi to dał? W jakim celu? Żeby mnie umyślnie wypróbować przy pomocy tego testu? Chce mi wszystko zamącić. Już mi dość w głowie pomieszał. Nie umiem rozwiązywać zagadek. Najlepiej pożegnać się z tym tysiącem dolarów i nazwać to jeszcze jedną pomyłką wśród długiej listy życiowych pomyłek – och, mamo! jakiej długiej!"
Stał przed lśniącą wystawą sklepu z egzotycznymi owocami trzymając w ręku kartkę z wierszem Tamkina, całkowicie oszołomiony, jakby go oślepił nagły błysk fleszu fotografa.
„On czeka na moją reakcję. Muszę mu coś powiedzieć o tym wierszu. Tu nie ma żartów. Co mu powiem? Kto to jest ten Król? Napisał ten wiersz do kogoś. Ale do kogo? Nie mogę wykrztusić ani słowa. Jakbym się zachłysnął, dusił. Tyle się facet książek naczytał, a jest takim analfabetą. I dlaczego ludzie uważają, że każdy musi zrozumieć, o czym mówią? Nie. Ja nie rozumiem i nikt nie rozumie. I planety nie wiedzą, i gwiazdy nie wiedzą, i nieskończona przestrzeń kosmiczna też nie wie. To się nie pokrywa ani z teorią kwantów Plancka, ani z niczym. Więc co komu z tego? Czemu to służy? Co on rozumie przez tę Górę Spokojności? Może to taka poetycka nazwa Mount Everestu? Mówił, że wszyscy ludzie popełniają samobójstwa, więc może wszyscy ci faceci, co się wspinają na Mount Everest, chcą się w ten sposób zabić, a ci, co pragną jedynie spokoju, powinni zatrzymać się u stóp tej góry. A może to jest to jego «teraz i tutaj»? Ale teraz i tutaj może się zdarzyć i na zboczu tej góry, i na jej Szczycie, gdzie się wspięli, by chwycić dzień. A to wąskie dotykanie powierzchni ziemi, po prostu nie do wiaty! Zaczyna mnie to wściekać, czuję pianę na ustach. A «kolebka wieczności»... Kto leży w tej kolebce, we własnej chwale? Nie mogę zebrać myśli. Jakbym miał ścianę przed sobą. Dosyć tego. Mam to gdzieś! Pieniądze i wszystko. Weźcie sobie. Gdy miałem pieniądze, zjadali mnie żywcem, jak te żarłoczne ryby piranie na filmie o brazylijskiej dżungli. Straszne, jak pożerały byka w rzece. Zbielał do koloru wypalonej gliny i w pięć minut nic z niego nie zostało, prócz szkieletu, który odpływał cały, nienaruszony. Kiedy nie będę już miał nic, przynajmniej dadzą mi spokój".
– No, co o tym myślisz? – zapytał Tamkin. Uśmiechał się w specyficzny, przebiegły sposób, że niby Wilhelm już teraz wie, z jakim to człowiekiem ma do czynienia.
– Ładne. Bardzo ładne. Długo to pisałeś?
– Główną myśl rozwijałem przez całe lata. Wszystko zrozumiałeś?
– Chciałbym wiedzieć, kto to jest ten „Ty"?
– Ty? Ten „Ty" to ty.
– Ja? To się odnosi do mnie?
– A dlaczego by nie? Ciebie miałem na myśli, gdy to tworzyłem. Ale oczywiście głównym bohaterem* jest chora ludzkość. Gdybyż tylko umiała przejrzeć na oczy!
– Tak, ale jak ja się do tego dostałem?
– Głównym tematem tego utworu jest: konstrukcja czy destrukcja? Nie ma miejsca na rzeczy pośrednie. Mechanizacja to destrukcja. Pieniądze są też oczywiście destrukcją. Kiedy zostanie wykopany ostatni na ziemi grób, trzeba będzie jeszcze zapłacić grabarzowi. Jeśli człowiek by miał zaufanie do natury, nie potrzebowałby się niczego obawiać. Ona utrzyma go przy życiu. Natura jest twórcza. Gwałtowna. Hojna. Pobudzająca. Kształtuje liście drzew. Popycha i toczy wody świata. Człowiek tym włada. Słusznie dziedziczy wszystko, co zostało stworzone. Ale sam nie wie, co w nim jest. Tworzy albo niszczy. Bo w naturze nie ma neutralności...
– Zdaję sobie sprawę, że bynajmniej nie jesteś początkującym poetą – powiedział taktownie Wilhelm. – Tylko jedno mi się nie bardzo podoba. Myślę, że to „azalibyś" nie jest dobre. Powinieneś napisać „gdyby" i tak dalej...
Nagle zreflektował się. A więc? „Przyjąłem jego grę. Teraz tylko cud może mnie uratować. Stracę moje pieniądze, zatem nie będą mogły mnie zniszczyć. Chociaż on też ich nie może Wziąć i stracić. Razem w tym siedzimy. Zdaje się, że jemu też źle się wiedzie. Na pewno. Tak, jestem pewny, teraz sobie przypominam, jak się pocił, jak czerwieniał, gdy podpisywał ten czek. Ale dlaczego dałem się w to wciągnąć? Wody tego świata przewalą sie przeze mnie".
Człowiek w oknie wystawowym owocarni cierpliwie układał szufelką pokruszony lód między rzędami jarzyn, Wśród perskich melonów, bzów i tulipanów z ciemnymi plamami wewnątrz kielichów. Gwar uliczny wracał po chwili, jak odbity od sklepienia nieba. Wilhelm przedzierał się teraz przez napierający ruch Broadwayu i rozmyślał: „Tamkin tak mnie poucza dlatego, że jego też ktoś musiał kiedyś pouczać, a napisał ten wiersz, bo chce mi udzielić kilku dobrych rad. Każdemu się wydaje, że coś wie. Nawet facetom w rodzaju Tamkina. Wielu ludzi rozumie, co powinni robić, ale ilu to robi?"
Wierzył, że musi, powinien i mógłby odzyskać to, co jest w życiu dobre, szczęśliwe i kojące. Popełniał błędy, ale nie ma co do tego wracać. Postępował głupio, ale to można wybaczyć. Stracony czas – trzeba odżałować. Co pozostaje innego? Wszystko jest bardzo zawikłane, lecz może dałoby się jakoś uprościć. Istniała możliwość ratunku. Po pierwsze, musi wyjechać z miasta. Nie, przede wszystkim musi wycofać swoje pieniądze...
Z karnawałowej ulicy – ręczne wózki, harmonia i skrzypce, czyściciel butów, żebracy, kurz kręcący się w kółko, niby kobieto na szczudłach – weszli do wąskiej, zatłoczonej sali agencji giełdowej, wypełnionej po brzegi ludźmi z Broadwayu. Jak dziś rano stoi smalec? Wilhelm starał się odczytać z końca sali niewielkie cyfry. Makler giełdowy, Niemiec, patrzył przez okulary. Tamkin, który szedł po lewej stronie Wilhelma, nakrył swoją zwracającą uwagę łysą głowę.
– Facet na pewno zaczepi mnie w sprawie zabezpieczenia – mruknął. Ale przeszli nie postrzeżeni. – Patrz, smalec dalej się trzyma I – powiedział.
Musiał mieć świetny wzrok, żeby przeczytać cyfry z tej odległości, nad tyloma głowami – jeszcze jedna niezwykła w nim rzecz.
Sala była jak zawsze pełna. Każdy coś mówił. Ci, co siedzieli na przodzie, słyszeli szum mechanizmu zmieniającego cyfry na tablicy. Nadawane dalekopisem notowania giełdowe przesuwały się po oświetlonym ekranie.
– Smalec. Ale co z żytem? – rzekł Tamkin wspinając się na palce. Tu był znowu innym człowiekiem – aktywny i niecierpliwy. Przepychał się przez ludzi, którzy stali mu na drodze. Miał teraz zdecydowany wyraz twarzy, w niezwykły sposób wydęły mu się wargi pod wąsami. Pokazywał Wilhelmowi nowy układ cyfr na tablicy.
– Coś się dzisiaj szykuje – zaznaczył.
– Więc dlaczego tak długo grzebałeś się ze śniadaniem? – powiedział Wilhelm.
Nie było tu miejsc rezerwowanych, ale wiedziano, gdzie kto zwykle siadał. Tamkin – zawsze w drugim rzędzie, po tej stronie, gdzie notowano transakcje rynku towarowego. Znajomi zajęli dla niego krzesła kapeluszami.
– Dziękuję. Dziękuję – rzeki Tamkin i zwrócił się do Wilhelma: – Załatwiłem to wczoraj.
– Dobry pomysł – przyzna! Wilhelm i usiedli.
Pod. ścianą siedział z założonymi rękami stary chiński biznesmen ubrany w kurtkę z surowej bawełny. Tłusty i gładki, z białą bródką a la Van Dyck. Pewnego dnia Wilhelm spotkał go na Riverside Drive, popychającego wózek dziecinny z dwoma małymi dziewczynkami – które były jego wnuczkami. Siedziały tu też dwie pięćdziesięcioletnie mniej więcej kobiety, przypuszczalnie siostry, chytre i umiejące robić pieniądze, jak twierdzi! Tamkin. Nigdy nie zamieniły słowa z Wilhelmem. Za to często rozmawiały z Tamkinem. Ten gadał ze wszystkimi. Wilhelm siadł między panem Rowlandem, który był dosyć stary, a panem Rappaportem, który był bardzo stary. Pan Rowland powiedział wczoraj Wilhelmowi, że w roku 1908, kiedy był studentem na Harvardzie, matka dała mu na urodziny dwanaście akcji stali, od tego czasu zaczął uważnie śledzić wszystkie wiadomości finansowe i przez resztę życia grał na giełdzie. Obecnie Tamkin twierdził, że stosując swoje staroświeckie metody, wyciąga na czysto dwieście dolarów tygodniowo. Grosze, dodawał, ale jest kawalerem, ma emeryturę i nie potrzebuje dużo pieniędzy.
– Nikogo na utrzymaniu – mówił Tamkin – nie/ma takich problemów jak ty i ja.
Czy Tamkin musiał kogoś utrzymywać? Posiadał wszystko, co człowiek może mieć – był wykształcony, znał grekę, chemię, pisał wiersze – a teraz dochodzą jeszcze do tego ci, których ma na utrzymaniu. Może ta piękna epileptyczka. Często mawiał, że to niewinne, wspaniałe, uduchowione dziecko, które nie, zna świata. Opiekował się nią i, o ile nie kłamał, uwielbiał ją. Aluzje Tamkina były bardziej wymowne, gdy czuł się ośmielony tym, że mu się wierzy, czy nawet tym, , że nie zadaje mu się pytań. Czasem mówił, że płaci za jej lekcje muzyki. Czasem dawał do zrozumienia, że pokrył koszty fotograficznej wyprawy jej brata do Brazylii. Napomknął również o wspomaganiu osieroconego dziecka swej zmarłej miłości. Te aluzje, rzucane mimochodem aż do znudzenia, stały się przez ciągłe powtarzanie niezbitymi faktami.
– Mnie samemu niewiele potrzeba – mówił Tamkin. – Ale człowiek nie żyje tylko dla siebie i pieniądze są mu potrzebne na pewne bardzo ważne rzeczy. Jak sądzisz, ile powinieneś mieć, żeby jakoś dać sobie radę?
– Nie mniej niż piętnaście kawałków rocznie, po zapłaceniu podatków. To tylko na żonę i moich dwóch chłopców.
– A czy nie ma jeszcze tam kogoś? – pytał Tamkin z niemal okrutną chytrością. Lecz stał się bardziej pobłażliwy, gdy Wilhelm jąkał się nie chcąc wyjawić jeszcze innych zmartwień.
– No cóż... był ktoś. Ale to nie jest kwestia pieniędzy.
– Mam nadzieję! – mówił Tamkin. – Jeśli miłość jest miłością, musi być niezależna i bezinteresowna. Piętnaście tysięcy to nie za wiele, minimum tego, co człowiek o twoich zdolnościach może żądać od życia. Tylko wariaci, zatwardziali kryminaliści i mordercy szastają milionami. Łapią się za wszystko – ropa, węgiel, drzewo, metale, ziemia – wysysają nawet powietrze i niebo. Wchłaniają wszystko i nie dają nawet nikomu zarobić. A taki człowiek jak ty, który nie wymaga zbyt wiele, który chce tylko wiedzieć, że żyje, ma trudności i kłopoty – bo nie żąda niczego więcej – ciągnął Tamkin wtrącając marginesowe uwagi w sobie właściwy sposób – nie chce wymienić ani uncji swojej duszy na funt tego, co się nazywa „mieć znaczenie w społeczeństwie". Nigdy sam, bez pomocy, nie osiągnie tego na takim świecie jak ten. Ale nie martw się – Wilhelm uchwyci! się tego zapewnienia. – Nie zwracaj na to uwagi. Łatwo zarobimy więcej niż suma, którą wymieniłeś.
Słowa Tamkina pokrzepiły Wilhelma. Często mawiał, że Wilhelm będzie mógł zarobić przynajmniej tysiąc dolarów tygodniowo na giełdzie towarowej. Wilhelm przegląda! jego wykazy rachunkowe, ale jak dotąd nie przyszło mu do głowy, że" mogą też być gdzieś wykazy jego zadłużenia. Tamkin pokazywał mu tylko potwierdzenia wpływów.
– Tak, piętnaście tysięcy to niezbyt wygórowana suma – mówił. – W każdym razie nie musisz za to marnować się jako komiwojażer i stykać z ograniczonymi ludźmi. Wielu z nich pewnie nie lubi Żydów, co?
– Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby to zauważyć. Byłem zadowolony, bo miałem swój zawód. Tamkin, jak myślisz, uda się ocalić nasze pieniądze?
– Och, czyżbym zapomniał ci powiedzieć, co zrobiłem wczoraj po zamknięciu giełdy? Rozumiesz, zlikwidowałem jedną z naszych umów na smalec i kupiłem dla asekuracji partię grudniowe-, go żyta. Żyto już poszło w górę o trzy punkty i pokryje część możliwej straty. Ale smalec też będzie zwyżkował.
– Co? Boże, tak, masz rację – entuzjazmował się pełen zapału Wilhelm i uniósł się, by zobaczyć notowania. Nowa nadzieja wstąpiła mu w serce. – Dlaczegoś mi wcześniej nie powiedział?
Tamkin mówił teraz uśmiechając się jak dobry czarownik: – Musisz nauczyć się ufać. Obniżka smalcu nie potrwa długo. Spójrz tylko na jajka. Czy nie przepowiadałem, że już więcej nie spadną? Ciągle idą w górę. Gdybyśmy zakupili jajka, mielibyśmy już duże zyski.
– Więc dlaczego tego nie zrobiliśmy?
– Mało brakowało. Już miałem kupić po 24, ale ceny podskoczyły na 26 i || i chybiłem o włos. Nie szkodzi. Ceny smalcu spadną do poziomu z zeszłego roku.
Może. A wtedy? Wilhelm nie mógł sobie pozwolić na zbyt wybujałe nadzieje. Ale choć przez moment bardziej swobodnie oddychał. Ożywiały się przedpołudniowe transakcje. Świecące cyfry tylko furczały na tablicy, która rozbrzmiewała niby wielka klatka z mechanicznymi ptakami. Smalec wahał się w granicach dwóch punktów, lecz żyto szło pomału, do góry.
Zamknął na moment zmęczone oczy i kiwał swą głową Buddy, zbyt wielką, by mogła ścierpieć tyle niepewności. Na kilka spokojnych chwil przeniósł się do małego ogródka w Roxbury.
Oddychał słodyczą i świeżością poranku.
Słyszał długie pasaże ptaków.
Nikt nie czyhał na jego życie.
„Wyjadę stąd. Nowy Jork to nie miejsce dla mnie" – pomyślał i westchnął jak przez sen..
– Przepraszam – rzekł Tamkin i odszedł. Nie mógł spokojnie usiedzieć i krążył między sektorami notowań pieniężnych a sektorami notowań, towarowych. Znał mnóstwo ludzi, bez przerwy wdawał się w rozmowy. Udzielał porad, zbierał informacje i dawał je czy też może wypełniał swe zawodowe czynności – ale jaki był właściwie ten jego tajemniczy zawód? Hipnotyzer? Może wprowadzał ludzi w trans mówiąc do nich? Cóż to za niebywały typ ten Tamkin. Te spiczaste ramiona, goła czaszka, paznokcie jak szpony i brązowe, łagodne, martwe, nabrzmiałe oczy.
Mówił o sprawach, które się liczą, i posiadał rzadką umiejętność zaskakiwania i inspirowania. Może chciał być dobry, może windował się sam na wyższy poziom, może wierzył w swoje własne przepowiednie, może sam się wzruszał w głębi serca. Co można wiedzieć? Nazbierał gdzieś całe mnóstwo dziwacznych teorii; Wilhelm podejrzewał tylko, bo nie miał pewności, że Tamkin przejął je i uważał za własne.
Tamkin i on mieli teraz jako wspólnicy równe prawa. Z tym, że Tamkin wyłożył tylko trzysta dolarów. Zakładając, że nie zrobi tego raz, ale pięć razy, wyłożenie tysiąca pięciuset dolarów umożliwi mu obracanie towarami o wartości pięciu tysięcy. Gdyby miał stałe pełnomocnictwo, mógłby przerzucać pieniądze z jednego konta na drugie. Ale nie, na pewno ten Niemiec miał go na oku. Jednak było to możliwe. Tego rodzaju rozmyślania nie wpłynęły dobrze na samopoczucie Wilhelma. Na pewno Tamkin był ryzykantem. Ale jak mu szło dotąd? Musi mieć więcej niż pięćdziesiąt lat. Z czego żył? Pięć lat w Egipcie; przedtem Hollywood, Michigan, Ohio, Chicago. Mężczyzna pięćdziesięcioletni musi zarabiać na siebie przez co najmniej trzydzieści lat. Na pewno Tamkin nigdy nie pracował w żadnym biurze czy fabryce. Jak mu się to udawało? Ubierał się okropnie i bez gustu, ale nie kupował tanich rzeczy. Nosił sztruksowe czy aksamitne koszule od Clyde'a, wzorzyste krawaty, skarpetki w paski. Czuć go było niezdrowym, kwaskowatym zapachem; jak na doktora nie kąpał się zbyt często. Ale miał bardzo dobry pokój w „Glorianie" i zajmował go prawie od roku. Co prawda Wilhelm sam był gościem z nie zapłaconym rachunkiem, który teraz leżał w skrytce ojca. Czy ta piękna dziewczyna w spódnicy z paskiem płaciła mu coś? Czy oszukiwał swoich tak zwanych pacjentów? Tyle rozmaitych pytań bez odpowiedzi nie mogło dotyczyć uczciwego człowieka. Ani, być może, człowieka normalnego. Więc Tamkin był wariatem? Ten schorowany pan Perls mówił przy śniadaniu, że trudno jest odróżnić człowieka normalnego od wariata i miał rację, jeśli chodzi o wielkie miasta, a specjalnie o Nowy Jork – z tą gmatwaniną i zmechanizowaniem, murami i kolejkami podziemnymi, drutami I kamiennymi gmachami, po prostu koniec świata. Czy wszyscy tu są zwariowani? Jakiego rodzaju ludzi tu się spotyka? Co drugi człowiek mówi swoim całkowicie własnym językiem, który wytworzył ze swojego własnego, prywatnego sposobu myślenia; ma swoje własne idee i własne sposoby. Jeśli chcesz mówić o szklance wody, musisz zacząć od stworzenia świata: jabłko; Abraham; Mojżesz i Jezus; Rzym; Średniowiecze; wynalazek prochu; Rewolucja; z powrotem do Newtona; i naprzód do Einsteina; wojna i Hitler. Po przeanalizowaniu i właściwym ustawieniu tego wszystkiego można zacząć mówić o szklance wody. „Słabo mi, proszę o szklankę wody". I nawet wówczas trzeba mieć dużo szczęścia, żeby człowieka zrozumieli. Zdarza się to wciąż, wciąż i wciąż, z każdym, na kogo się człowiek natknie. Musisz tłumaczyć i przedkładać, wyjaśniać i objaśniać, tam i z powrotem i cierpisz piekielne męki, nie wiedząc, czy ciebie rozumieją, czy sam dobrze rozumiesz, nie rozróżniając, kto wariat, kto normalny, kto mądry, kto głupi, kto stary, kto młody, kto chory, a kto czuje się dobrze. Ojcowie nie są ojcami, synowie – synami. Pozostaje ci tylko rozmowa z samym sobą w ciągu dnia i kłócenie się z samym sobą w nocy. Z kim innym można się dogadać w takim mieście jak Nowy Jork ?
Twarz Wilhelma przybrała dziwny wyraz – oczy zwrócone w górę, milczące usta, wzniesiona warga. Posunął się kilka stopni dalej, doszedł do stanu, w którym człowiekowi wydaje się, że nikt nie jest nic wart, że to wcale nie jest najważniejsze. Istnieje wielka grupa ludzi, od której nie można się oddzielić. Blednie sprawa szklanki wody. Nie ruszasz od prostego „a" czy prostego „b", aby dojść do wielkiego „X" czy „Y"; nie ma znaczenia, czy się porozumiesz w sprawie szklanki wody, sięga to dalej niż podobne sprawy; to, co Tamkin nazywa prawdziwą duszą, mówi rzeczy jasne i zrozumiale dla każdego. Synowie i ojcowie są synami i ojcami, a szklanka wody nie ma znaczenia.
Ta prawdziwa dusza jest niby świetlista obręcz na suknie, niby usta anioła. Można znaleźć jedną prawdę dla wszystkich, a istniejący zamęt jest tylko – tylko tymczasowy, zastanawiał się Wilhelm.
Myśl o istnieniu tej wielkiej grupy ludzi zakiełkowała w nim parę dni temu, gdy znalazł się pod Times Square w drodze przez śródmieście po bilety na niedzielny baseball (dwa mecze jeden po drugim na Polo Grounds). Szedł podziemnym tunelem, nienawidził tego miejsca bardziej jeszcze niż teraz. Na ścianach, między reklamami, widniały napisane kredą słowa: „Nie grzesz więcej" i „Nie jedz wieprzowiny". Utkwiły mu one w pamięci. I w tym ciemnym tunelu, w panującym tu gorącu, pośpiechu i mroku, który zniekształcił i udziwniał fragmenty nosów, oczu i zębów, wielka miłość dla wszystkich tych niedoskonałych i niesamowicie wyglądających ludzi wybuchła nagle w sercu Wilhelma. Kochał ich. Każdego z nich i wszystkich razem namiętnie kochał. To byli jego bracia i jego siostry. Był niedoskonały i zniekształcony, ale czy miało to znaczenie, jeśli jest z nimi związany żarem tej miłości? Idąc dalej zaczął szeptać: „Ach, moi bracia – moi bracia i siostry", błogosławiąc im i sobie.
Więc czy to ważne, że ludzie mówią tyloma różnymi językami i trudno porozumieć się w sprawie szklanki wody? I czy to ważne, że w kilka minut potem wcale nie czuł się bratem człowieka, który sprzedawał mu bilety? ^
Fala czułości i miłości przestała mu się wydawać tak wzniosła jeszcze tego samego popołudnia. Jak do tego doszło? W ludziach gromadzą się tego rodzaju podświadome uczucia i od czasu do czasu muszą dać im ujście. To tylko jeszcze jedna z tych rzeczy zdarzających się w podziemnych tunelach świadomości. Jak przypadkowa erekcja. Ale dziś, w dniu obrachunku z samym sobą, znowu odwołał się do wspomnień i myślał: – Muszę do tego wrócić. To jest właściwy ślad, to jest, czego mi potrzeba. Coś naprawdę wielkiego. Prawda – chyba tak.
Starszy człowiek – po jego prawej stronie, pan Rappaport, był niemal ślepy i wciąż pytał Wilhelma: – Jak stoi listopadowa pszenica? A lipcowa soja? – A gdy Wilhelm mówił mu, nie dziękował. Mruczał „w porządku" albo „zgadza się" i odwracał się, póki znowu czegoś nie potrzebował. Był bardzo stary, starszy nawet od doktora Adlera, a jeśli wierzyć Tamkinowi, był kiedyś królem drobiu i wycofał się z grubymi pieniędzmi.
Wilhelm miał pewne zastrzeżenia co do przemysłu drobiarskiego, myślał, że jest w nim coś okrutnego. Gdy jeździł samochodem do swoich klientów, często mijał kurze farmy. Obszerne, walące się zabudowania wśród zaniedbanych pól; zupełnie jak więzienie. Światła palące się całą noc, żeby oszukać biedne kury i zmusić je do składania jaj. A potem rzeź. Jeśli zwalić wszystkie zarżnięte kury na jedną kupę, to po tygodniu powstałby z tego prawdziwy Mount Everest albo Góra Spokojności. Ich krew wypełniłaby Zatokę Meksykańską. Kurze gówienka mogłyby zakwasić, wypalić całą ziemię.
Stary, jakże stary był ten pan Rappaport! Szkarłatne wżarte plamy na nosie, chrząstki uszu zgniecione i pomarszczone jak listki kapusty. Pod pochylonymi okularami przydymione i wyblakłe oczy.
– Przeczytaj mi teraz, chłopcze, notowania soi – powiedział, i Wilhelm przeczytał. Spodziewał się, że staruszek da mu kiedy jakąś wskazówkę, udzieli fachowej porady lub może powie coś ciekawego o Tamkinie. Ale nie. Notował coś na bloczku papieru, który zaraz chował do kieszeni. Nie pozwalał, żeby ktoś zobaczył, co tam zapisywał. A Wilhelm myślał, że tak właśnie powinien postępować człowiek, który doszedł do bogactwa, mordując miliony kurczaków. Jeśli istnieje przyszłe życie, będzie musiał odpowiadać za zabicie ich wszystkich. A może I one na nie czekają. Jeśli jednak istnieje przyszłe życie, każdy zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Jeśli jednak istnieje przyszłe życie, rachunki tych kur zostaną wyrównane.
Co za idiotyczne myśli przychodzą mu dziś do głowy! Fuj!
W końcu jednak stary Rappaport zwrócił uwagę na Wilhelma. Zapytał go, czy zarezerwował sobie miejsce w synagodze na Jom Kippur.
– Nie – powiedział Wilhelm.
– Lepiej się pośpiesz, chłopcze, jeśli chcesz odmówić Jizkor za twoich rodziców. Ja nigdy o tym nie zapominam.
A Wilhelm pomyślał: „Tak, powinienem się czasem modlić za matkę". Jego matka wyznawała judaizm zreformowany. Ojciec nie uznawał żadnej religii. Wilhelm płacił na cmentarzu człowiekowi, który modlił się za matkę. Zawsze był tam, wśród grobów i brał napiwek za „El mole' rachmim". Wilhelm pomyślał: „Znaczy to: «Bóg pełen miłosierdzia», zaś «B'gan Eden» – «W raju»". Ta złamana ławka przy grobie, trzeba by coś z tym zrobić. Wilhelm często modlił się na swój sposób. Nie chodził do synagogi, ale zdarzało się, że gdy czuł potrzebę, odmawiał niektóre modlitwy. „Ojciec uważa mnie za złego Żyda – przyszło mu na myśl. – Nie podoba mu się moje postępowanie. Tylko on jest dobrym Żydem. Czym bym nie był, zawsze okazuje się, że jestem zły".
Pan Rappaport mruczał coś i zaciągał się swym długim cygarem, a tablica z cyframi furczała jak rój elektrycznych pszczół.
– Sądziłem, że pan spekuluje na jajach, bo pan był w przemyśle drobiarskim – powiedział Wilhelm starając się oczarować staruszka swym ciepłym, zadyszanym śmiechem.
– O, taaak, niby przez lojalność powinienem się trzymać kur, co? – odparł stary Rappaport. – Poświęciłem im mnóstwo czasu. Stałem się ekspertem od kurzej płci. Kiedy się kurczak wylęga, trzeba umieć odróżnić chłopczyka od dziewczynki. Wcale nie łatwa sprawa. Trzeba bardzo długiej praktyki. Nie myśl, że to żart. Cały przemysł na tym polega, Tak, od czasu do czasu kontraktuję jaja. A ty na czym grasz dzisiaj?
– Smalec. Żyto – powiedział Wilhelm z niepokojem.
– Kupujesz? Sprzedajesz?
– Kupiłem.
– Hmm – rzekł staruszek. Wilhelm nie domyślał się, co przez to chciał powiedzieć. Ale oczywiście nie mógł się spodziewać, że powie coś bardziej określonego. Obowiązujący tu kodeks nie dopuszczał udzielania informacji. Drżąc z niecierpliwości Wilhelm czekał, że pan Rappaport może zrobi dla niego wyjątek. Tylko ten jeden raz! Bo sytuacja była krytyczna. W cichości, jakby się telepatycznie koncentrując, błagał staruszka, żeby powiedział choć jedno słowo, które by go uratowało, żeby mu dał choć jakiś znak. „Ach, proszę, proszę, pomóż mi" – powiedział niemal głośno. Gdyby Rappaport chociaż zamknął jedno oko albo przechylił głowę, albo podniósł palec i wskazał szpaltę w gazecie lub cyfrę w swoim bloczku. Byłby to jakiś znak! Wskazówka!
Długa, nie naruszona laseczka popiołu uformowała się na końcu cygara, biały duch skręconego liścia z wszystkimi żyłkami i o słabnącym zapachu. Staruszek zignorował jej piękno. Bo to było piękne. Wilhelm też to zignorował.
– Wilhelm, spójrz, jak nasze żyto podskoczyło – odezwał się Tamkin.
Z napięciem patrzyli na tablicę. Grudniowe żyto podniosło się o trzy punkty. Automatyczne przełączniki pracowały coraz szybciej, światła maszyny bzykały jak muchy.
– Jeszcze półtora punktu i pokryjemy straty na smalcu – rzekł Tamkin. Pokazał mu swoje obliczenia zrobione na marginesie „Timesa".
– Myślę, że powinieneś już dać polecenie sprzedaży. Wyjdziemy z tego z niewielką stratą.
– Właśnie teraz? Nic podobnego!
– Dlaczego nie? Na co czekać?
– Bo – powiedział Tamkin uśmiechając się niemal drwiąco – bo powinieneś trzymać nerwy w garści, kiedy rynek zaczyna się wahać. Kiedy można coś zarobić.
– Ja bym sprzedał teraz, kiedy idzie dobrze.
– Nie, nie trzeba tracić głowy. Dla mnie jasny jest cały mechanizm tego, wiem, co dzieje się w Chicago. Brak im zapasów grudniowego żyta. Patrz, znowu poszło o ćwierć punktu. Powinniśmy jechać na tym.
– Nie mam ochoty ryzykować – rzekł Wilhelm. – To niebezpieczne, że tak szybko idzie w górę. Może równie szybko spaść.
Tamkin, jakby miał do czynienia z dzieckiem, powiedział rzeczowo, tonem zmęczonej cierpliwości: – Posłuchaj mnie, Tommy. Moja diagnoza była słuszna. Jeśli jednak chcesz, mogę sprzedać, dam polecenie. Ale na tym właśnie polega różnica między stanem zdrowia a stanem patologicznym. Człowiek musi się czegoś trzymać, nie zmieniać co minutę zdania, cieszyć się elementem ryzyka. Natomiast usposobienie neurotyczne...
– Idź do diabła, Tamkin! – przerwał brutalnie Wilhelm. – Daj z tym spokój! Dość już mam. Nie zajmuj się moim charakterem. Nie zawracaj mi tym więcej głowy. Mówię ci, że mam dosyć.
Więc Tamkin nie poszedł dalej; wycofał się.
– Chodzi mi jedynie o to – powiedział łagodnie – że jak na komiwojażera, masz bardzo artystyczne usposobienie. Ale sprzedawca jest w biznesie tym, który powinien mieć wizję. A jeszcze jesteś do tego aktorem.
„Nieważne, kim jestem"... – Wciąż gniewne, ale już zaprawione słodyczą uczucie ścisnęło Wilhelmowi gardło. Zakaszlał, jakby miał grypę. Minęło dwadzieścia lat od czasu, gdy ukazał się na ekranie jako statysta. Dmuchał w kobzę w filmie , Annie Laurie". Annie przyszła ostrzec młodego dziedzica; ale on jej nie wierzył i kazał swoim kobziarzom ją utopić. Drwił z niej, a ona załamywała ręce. Wilhelm w szkockiej spódniczce, z gołymi kolanami dmuchał, dmuchał, dmuchał i nic nie było słychać. Bo naturalnie muzykę nagrano osobno. Dostał z tego grypy i od tego czasu łatwo zapadał na płuca. .
– Czy coś ci utkwiło w gardle ? – zapytał Tamkin. – Wydaje mi się, że jesteś zbyt zdenerwowany, by móc jasno myśleć. Powinieneś zastosować niektóre z moich ćwiczeń psychicznych z serii „Teraz i tutaj". Wstrzyma cię to od myślenia o przeszłości i przyszłości, odzyskasz równowagę.
– Tak, tak, tak, tak – rzekł Wilhelm wlepiając oczy w grudniowe żyto.
– Natura zna tylko jedno: chwilę bieżącą. Teraźniejszość, teraźniejszość, zawsze teraźniejszość, jak wielka, ogromna, gigantyczna fala. Kolosalna, jasna, piękna, wypełniona życiem i śmiercią, wznosząca się pod niebo i nie tonąca w morzach. Musisz iść razem z chwilą bieżącą, z tym „teraz i tutaj", z chwałą...
... choroba płuc – wspomnienia Wilhelma snuły się dalej – Margaret pielęgnowała go. Mieli dwa pokoje, dużo mebli, które później zajęto. Siedziała na jego łóżku i czytała mu. Kazał jej czytać po całych dniach, więc czytała mu opowiadania, wiersze, cokolwiek było w domu do przeczytania. Gdy próbował palić, dusił się, kręciło mu się w głowie. Zmusili go do noszenia flanelowej kamizelki.
A więc przyjdź, smutku!
Najsłodszy smutku,
Jak swoje dziecię do piersi cię przytulę!
Dlaczego to właśnie mu się przypomniało? Dlaczego ?
– Musisz uchwycić, co właśnie "Się zdarza, teraz, w tym momencie – mówił Tamkin. – I powtarzaj sobie: „Teraz – tutaj, teraz – tutaj, teraz – tutaj. Gdzie jestem? Tutaj. Kiedy? Teraz". Weź jakiś przedmiot czy osobę. Kogokolwiek. „Teraz i tutaj widzę tę osobę. Teraz i tutaj widzę człowieka. Teraz i tutaj widzę człowieka siedzącego na krześle". Weź choćby mnie na przykład. Nie odbiegaj myślą. „Teraz i tutaj widzę człowieka w brązowym ubraniu. Teraz i tutaj widzę sztruksową koszulę". Musisz to coraz bardziej zwężać do jednego przedmiotu w danej chwili i nie pozwalaj wyobraźni wybiegać naprzód. Bądź w chwili bieżącej. Pochwyć godzinę, moment, mgnienie chwili.
„Czy on chce mnie zahipnotyzować, czy pokazać, jak to się robi? – zastanawiał się Wilhelm. – A może stara się odwrócić moją uwagę od sprawy sprzedania smalcu? Ale, jeśli nawet odzyskam siedemset dolarów, to i co z tego?"
Tamkin jakby się modlił, opuszczał poszarpane, nabrzmiałe żyłkami powieki i powtarzał: – Teraz i tutaj widzę guzik. Teraz i tutaj widzę zieloną nitkę.
Po trochu sam się wprowadzał w trans, aby pokazać Wilhelmowi, jak to uspokaja. Ale Wilhelm słyszał tylko głos Margaret, która czytała raczej niechętnie:
Przybądź, smutku!
. . . . .
Chciałem cię opuścić,
Chciałem cię oszukać,
Lecz teraz kocham cię nad wszystko.
A potem starcza dłoń Rappaporta nacisnęła mu udo.
– Co z moją pszenicą? Ci przeklęci faceci zasłaniają mi. Nic nie widzę – skarżył się.
Kiedy wychodzili na lunch, zboże wciąż zwyżkowało, a smalec utrzymywał swoją cenę.
Poszli do kafeterii z bogato zdobionym frontem. Ten sam styl wewnątrz co na zewnątrz. Jedzenie wyglądało okazale. Ryby, otoczone marchewką jak obrazy ramą, sałaty – niby górskie krajobrazy czy meksykańskie piramidy; plasterki cytryny, cebula i rzodkiewki jak słońce i księżyc, i gwiazdy ; ciasto z kremem było grube na stopę, a zwykłe ciastka – napęczniałe, zdawało się, że to uśpieni ludzie wypiekali je w swoich snach.
– Co będziesz jadł? – zapytał Tamkin.
– Niewiele. Jestem po dużym śniadaniu. Poszukam stolika. Weź dla mnie jogurt, biskwity i filiżankę herbaty. Nie chcę tracić czasu na lunch.
– Powinieneś porządnie jadać – stwierdził Tamkin.
Znalezienie o tej porze wolnego miejsca nie było sprawą łatwą. Starsi ludzie siedzieli długo, plotkując przy kawie. Podstarzałe damy wyróżowane, wymalowane maskarą i henną, miały włosy zrobione na niebiesko i podcienione oczy, nosiły sztuczną biżuterię, niektóre zachwycone sobą spoglądały na mężczyzn w sposób nieodpowiedni dla ich wieku. Gdzie się podziały szanowne, starsze panie, które robiły na drutach, gotowały i doglądały wnucząt? Babka Wilhelma sprawiła mu marynarskie ubranko, podrzucała go na kolanach, studziła kaszkę i mówiła: – Musisz to zjeść, admirale. – Ale po co przypominać sobie to wszystko teraz, kiedy człowiek ma tyle lat?
Udało mu się znaleźć wolny stolik i doktor Tamkin wkrótce nadszedł z tacą zastawioną talerzami i filiżankami. Dla siebie przyniósł pieczeń po jankesku w kokilce, czerwoną kapustę, ziemniaki, duży kawałek melona i dwie filiżanki kawy. Wilhelm nie mógł nawet przełknąć jogurtu. Ciągle jeszcze czuł ból w piersiach.
Tamkin od razu wciągnął go w długą dyskusję. Czy zrobił to chcąc zatrzymać Wilhelma i nie dopuścić do sprzedania zboża, czy też pragnął odzyskać pozycję utraconą przez to, że rozzłościł Wilhelma uwagami o jego neurotycznym charakterze? Może nie miał żadnego specjalnego celu, a po prostu chciał pogadać.
– Chyba zanadto się przejmujesz tym, co mówi twój ojciec lub twoja żona. Czy to naprawdę takie ważne? – zaczął.
– Człowiek czuje się w końcu zmęczony ciągłym przyglądaniem się sobie i wysiłkami, żeby się jakoś odnaleźć. Można strawić całą drugą połowę swego życia na wygrzebywaniu się z błędów popełnionych w pierwszej – powiedział Wilhelm.
– Twój tata wspominał mi chyba kiedyś, że zostawi ci trochę pieniędzy w spadku?
– Zdaje się, że coś tam ma.
– Dużo?
– Co można wiedzieć – rzekł ostrożnie Wilhelm.
– Musisz się zastanowić, jak je ulokować.
– Gdy je w końcu dostanę, mogę już być zbyt niedołężny, by móc z nimi coś zrobić. O ile cokolwiek dostanę.
– Takie rzeczy powinno się starannie z góry przemyśleć. Żeby dobrze zainwestować.
Zaczął rozwijać szerokie plany, jakie najlepiej zakupić akcje, które stanowiłyby gwarancję przy kupnie czegoś innego i w ten sposób zarobić bez ryzyka dwanaście procent wyłożonego kapitału. Wilhelm nie był w stanie nadążyć za jego wywodami.
– Gdyby ci ojciec teraz przekazał te pieniądze jako darowiznę, nie musiałbyś płacić podatku spadkowego – powiedział Tamkin.
– Myśl o własnej śmierci przesłania mu wszystko inne – rzekł gorzko Wilhelm. – Sam mnie zmusza do myślenia o jego śmierci. A potem ma o to do mnie żal, nienawidzi mnie. Oczywiście, że kiedy jestem w rozpaczliwej sytuacji, myślę o tych pieniądzach. No, ale nie chcę, żeby mu się coś stało. A na pewno nie pragnę jego śmierci.
Tamkin błysnął na niego przebiegłym spojrzeniem.
– Nie wierzysz mi – mówił dalej Wilhelm. – Może to się psychologicznie nie zgadza. Ale daję ci słowo honoru. Lubię żartować, lecz nie na takie tematy. Kiedy on umrze, będzie mi go brak, nie będę już miał ojca.
– Kochasz go?
Wilhelm uchwycił się tego.
– Naturalnie, naturalnie, kocham go. Mój ojciec. Moja matka... – Mówiąc to poczuł gdzieś w głębi serca gwałtowne szarpnięcie. Kiedy ryba złapie się na haczyk, wędkarz czuje w ręku jej żywą siłę. Tajemnicza istota pod wodą, pędzona głodem, połyka haczyk, rzuca się, miota i walczy. Wilhelm nie uświadomił sobie, co tak nim wewnętrznie szarpnęło. Pozostało nieodkryte. Odeszło.
A Tamkin, ten zwodziciel wyobraźni, zaczął opowiadać czy fabrykować przedziwną opowieść o swoim ojcu.
– Był wielkim śpiewakiem – mówił. – Porzucił nas, pięcioro dzieci, bo zakochał się w sopranistce z opery. Nigdy mu tego nie miałem za złe, podziwiałem, że umie postępować według tego, co życie narzuca. Chciałem postępować tak samo. Ciągłe zmartwienia powodują, że w pewnym wieku mózg zaczyna obumierać. – („Prawda, prawda" – myślał Wilhelm). – Dwadzieścia lat później robiłem eksperymenty w zakładach Eastman Kodak w Rochester i spotkałem tam mego ojca. Miał pięcioro nowych dzieci. – („Kłamstwo! Kłamstwo!") – Płakał, było mu wstyd. Nie miałem do niego pretensji. Był dla mnie kimś obcym.
– Mój ojciec też jest dla mnie jakby obcy – rzekł Wilhelm i zadumał się. „Gdzie jest ten bliski człowiek, którym ojciec niegdyś był dla mnie? Lub którym ja byłem dla niego? Catherine – ona już nawet nie rozmawia ze mną, moja własna siostra. Być może Papa separuje się nie tyle od moich kłopotów, co od mojego życiowego bałaganu; za dużo tego. Zrujnowane życie i na dodatek ten nieład – chaos i... mrok. A może łatwiej ojcu przyjdzie się ze mną na zawsze pożegnać, jeśli nie rozstaniemy się przyjaźnie? Być może pożegna mnie w złości: – Przeklinam cię, niech cię diabli wezmą! „Bo niby dlaczego – pytał się w duchu Wilhelm – miałby mi współczuć, on czy ktokolwiek inny? I czemu mam bardziej zasługiwać na współczucie niż inni? To tylko w mojej naiwnej głowie powstała myśl, że ludzie gotowi są współczuć tym, którym tego potrzeba".
Pomyślał o swoich dwóch synach, zastanawiał się, jaki on im się wydaje, co o nim sądzą. Teraz jeszcze baseball dawał mu pewne szanse. Kiedy wstępował po nich, by ich zabrać do Ebbets Fields, było mu nieswojo. Udawał, że jest niby swobodny, ale czuł się, jakby połknął garść piasku. Obcy, rodzinny dom, okropnie głupio; Scyzor kładł się na grzbiecie, szczekał i skomlał. Wilhelm zachowywał się, jakby nic się nie zmieniło, lecz bardzo mu było ciężko. W drodze do Fiatbush opowiadał synom anegdotki o starym Pigtownie, Charlie Ebbetcie i innych dawnych gwiazdach baseballu, ale trudno mu to szło. Chłopcy nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo się o nich troszczy. Nie. Dotkliwie to odczuwał i, winił Margaret, że ich przeciwko niemu nastawiła. Chciała go zniszczyć, a jednocześnie przywdziewała maskę życzliwości. Wtedy w Roxbury musiał wyjaśniać wszystko księdzu, który nie był zbyt wyrozumiały. Tych księży mało obchodzą poszczególni ludzie, liczą się tylko zasady. Olive powiedziała, że zgodzi się nawet na cywilny ślub, byle dostał rozwód. Ale Margaret nie chciała do tego dopuścić. Ojciec Olive, bardzo porządny człowiek, lekarz osteolog, rozumiał sytuację. Ale w końcu rzekł: – Słuchaj no, musiałem . coś poradzić Olive. Prosiła mnie o to. Osobiście jestem bardzo liberalny, ale dziewczyna musi żyć w tym mieście. – Już teraz Wilhelm i Olive mieli masę kłopotów. Olive mówiła, że boi się jego przyjazdów do Roxbury. A on drżał, bo nie chciał krzywdzić tej małej, ładnej, ciemnej dziewczyny, którą uwielbiał. Jeśli w niedzielę rano trochę zaspała, budziła go niemal we łzach, że się spóźni na mszę. Pomagał jej zapiąć podwiązki, wkładać halkę i suknię, wciskał jej drżącymi rękami kapelusz na głowę; potem wiózł pośpiesznie do kościoła, jadąc jak zwykle, przez zapomnienie, drugim biegiem, przepraszał i starał się ją uspokoić. Wysiadała parę domów przed kościołem, żeby uniknąć plotek. Mimo to wszystko kochała go i była gotowa wyjść za niego, byle tylko otrzymał rozwód. Ale Margaret musiała to wyczuć. Margaret wmawiała mu, że w rzeczywistości on wcale nie chce rozwodu: że boi się tego. Wrzeszczał: – Weź sobie wszystko, co mam, Margaret. Daj mi jechać do Reno, tam mi dadzą rozwód. Czy nie chcesz sama znowu wyjść za mąż ? – Nie. Włóczyła się z innymi mężczyznami, lecz od niego brała pieniądze. Jedynym celem jej życia było zemścić się na nim.
– Twój ojciec tobie zazdrości – rzekł doktor Tamkin.
– Mnie? A to wspaniałe! – uśmiechnął się Wilhelm.
– Na pewno. Ludzie zawsze zazdroszczą człowiekowi, który rzucił żonę.
– Ach – żachnął się Wilhelm z lekceważeniem – jeśli chodzi o żonę, nie musi mi zazdrościć.
– Tak. I twoja żona też ci zazdrości. Myśli sobie: „On jest wolny, lata za młodymi dziewczynami". Bardzo się postarzała?
– Nie, nie bardzo – powiedział Wilhelm i posmutniał na wspomnienie żony. Dwadzieścia lat temu, w niebieskim, wełnianym kostiumie i miękkim kapeluszu z tego samego materiału – ujrzał ją wyraźnie. Pochylił głowę i zajrzał pod jej kapelusz, widział jej jasną, szczerą twarz, żywe, ruchliwe oczy, prosty, mały nos, zarys szczęki. Dzień był chłodny, ale w granitowym kanionie czuć było zapach nasłonecznionych sosen. To było na południe od Santa Barbara.
– Ma czterdzieści z czymś – dodał.
– Ożeniłem się z pijaczką – rzekł Tamkin – nałogową alkoholiczką. Nie mogłem jej zabierać do restauracji, bo od razu mówiła, że musi iść do damskiej toalety i znikała w barze. Musiałem prosić barmanów, żeby jej nie obsługiwali. Ale kochałem ją bardzo. Była najbardziej uduchowioną kobietą, jaką znałem.
– Co się z nią teraz dzieje?
– Utopiła się – powiedział Tamkin. – W Provincetown, Cape Cod. Na pewno samobójstwo. Ona taka była – samobójcza. Starałem się, jak mogłem, żeby ją z tego wyleczyć. Bo – mówił dalej Tamkin – bo moim powołaniem jest leczyć ludzi. Szukam cierpiących. Sam przez to cierpię. Pragnę się wyzwolić z bólu, który dolega innym, ale nie mogę. Jestem, można by powiedzieć, tylko wypożyczony samemu sobie. Należę do całej ludzkości.
„Łgarz! – pomyślał Wilhelm. – Wstrętne kłamstwo. Wymyśla sobie jakąś kobietę, zabija ją, potem robi z siebie uzdrawiacza ludzi, a wszystko z powagą złośliwej owcy. Nadęty nabieracz na małą skalę, blagier, któremu śmierdzą nogi. Doktor! Doktor by się przynajmniej mył! Myśli, że wywiera na innych potężne wrażenie i wymaga, żeby słuchać z najwyższym szacunkiem, kiedy mówi o sobie; wydaje mu się, że ma ogromną wyobraźnię, ale wcale jej nie ma i nawet nie jest sprytny. Więc, co ja z nim tu robię, dlaczego dałem mu siedemset dolarów?" – zastanawiał się.
„Och, to był dzień obrachunku. To był dzień – rozmyślał dalej – w którym, chce czy nie chce, widzi całą prawdę z bliska".
Oddychał ciężko i zdeformowany kapelusz opadł na jego twarz, pociemniałą od nabiegłej krwi. Ładnie to wszystko wygląda. Tamkin jest szarlatanem, i do tego szarlatanem zdecydowanym na wszystko. A co więcej, Wilhelm zawsze o tym wiedział. Lecz zaczęła mu kiełkować w głowie coraz wyraźniejsza myśl, że przecież Tamkin, w ciągu ostatnich trzydziestu czy czterdziestu lat, nieraz już bywał w opałach i jakoś zawsze z tego wylazł; więc może i z tego kryzysu siebie i jego wyciągnie. I uświadomił sobie, że siedzi Tamkinowi na karku. Właściwie jakby oderwał się od ziemi i dał się innemu człowiekowi nieść. Znalazł się w powietrzu. Do Tamkina należało podjęcie dalszych kroków.
Doktor, o ile był doktorem, nie wyglądał na zaniepokojonego. Lecz jego twarz nigdy nie wyrażała dużego wachlarza odczuć. Choć wiele mówił o spontanicznych wzruszeniach, nie ukrywanej wrażliwości i odruchach naturalnych, sam miał w sobie tyle ekspresji, co poduszeczka na szpilki. Jeśli zawodziła jego hipnotyczna siła, opadała mu gruba dolna warga i wyglądał na głupca. Wyzierał mu z oczu strach, tak upokarzający, że wzbudzało to litość. Wilhelm widział go takim parę razy. „Zupełnie jak pies" – myślał. Może nie wyglądał tak teraz, ale był bardzo zdenerwowany. Wilhelm wiedział o tym, lecz nie mógł pozwolić sobie na to, by pokazać, że wie. Tamkin potrzebował teraz trochę czasu, trochę przestrzeni. Nie należało go naciskać. Więc pozwolił mu dalej snuć swoje opowieści.
Wilhelm mówił sobie: „Siedzę mu na karku. Zaryzykowałem siedemset dolarów, więc musi mnie nieść. A ja muszę dać mu się nieść. Już za późno. Nie mogę zsiąść".
– Wiesz – powiedział Tamkin – ten stary I ślepy Rappaport – on jest prawie zupełnie ociemniały – to jedna z najciekawszych postaci w tym środowisku. Gdyby udało ci się go nakłonić, żeby ci powiedział całą prawdę o sobie. Coś fascynującego. Posłuchaj tylko, co mi sam o sobie mówił. Słyszałeś pewnie nieraz o bigamistach prowadzących w tajemnicy podwójne życie? Ten staruszek nigdy niczego przed nikim nie ukrywał. Prawdziwy patriarcha. A wiesz, co zrobił? Miał dwie duże, zupełnie osobne rodziny, jedną w Williamsburgu, drugą w Bronx. Obie żony wiedziały nawzajem o sobie. Żona z Bronx była młodsza; teraz ma już prawie siedemdziesiąt lat. Kiedy jedna z żon zaczynała go irytować, jechał do drugiej. Ą cały czas prowadził w New Jersey swój interes, tę hodowlę drobiu. Z jedną żoną miał czworo dzieci, z drugą – sześcioro. Są już teraz dorosłe, ale nigdy nie spotkały się ze swoimi przyrodnimi braćmi i siostrami I wcale tego nie chcą. Wszystkich ich razem możesz znaleźć obok siebie w książce telefonicznej.
– Niemożliwe – rzekł Wilhelm.
– Sam mi opowiadał. A wiesz co jeszcze? Dawniej, kiedy miał oczy w porządku, masę czytał, ale tylko książki napisane przez Teodora Roosevelta. Trzymał dwa komplety tych książek, po jednym w każdym mieszkaniu. Wychował na nich wszystkie swoje dzieci.
– Proszę cię – powiedział Wilhelm – nie nadziewaj mnie tego rodzaju bzdurami, dobrze? I bądź łaskaw...
– Mówię ci to – rzekł Tamkin, stosując jedną z subtelnych odmian swego hipnotyzmu – ponieważ mam w tym specjalny cel. Chcę ci udowodnić, że są ludzie, którzy potrafią się wyzwolić z chorobliwego poczucia winy i idą za swoim instynktem. Kobieta ma wrodzoną umiejętność paraliżowania mężczyzny przez zwalanie na niego winy za wszystko. Jest to specyficzna zdolność destrukcyjna i kobieta używa jej niby przekleństwa, kiedy chce uczynić z mężczyzny impotenta. Zupełnie jakby mówiła mu: „'Nie będziesz więcej mężczyzną, chyba że ja na to pozwolę". Ale mężczyźni, tacy jak mój ojciec czy stary Rappaport, odpowiadają na to: „Kobieto, czymże ty dla mnie jesteś?" Ty jeszcze nie możesz tego zrobić. Znajdujesz się w połowie drogi. Chcesz iść za instynktem, ale wciąż masz zbyt wiele kłopotów i zmartwień. Na przykład, twoje dzieci...
– Słuchaj no – przerwał Wilhelm tupiąc nogą – tylko jedno: nie mieszaj do tego moich chłopców. Zostaw ich w spokoju.
– Chciałem podkreślić, że lepiej im się teraz wiedzie niż wtedy, kiedy w domu były konflikty.
– Pozbawiono mnie moich dzieci. – Wilhelm przygryzł wargi. Za późno, żeby się cofnąć. Targnął nim ból. – Płacę i płacę. Nigdy ich nie widuję. Rosną beze mnie. A ona wychowuje ich na moich wrogów. Takich, jaką sama jest. Proszę cię, nie mówmy o tym.
Lecz Tamkin powiedział: – Dlaczego dopuściłeś do tego, że przez nią cierpisz? To przeczy celowi, dla którego ją opuściłeś. Nie daj się wciągnąć w jej grę. Słuchaj, Wilhelm, ja staram się tobie pomóc. Powiem ci jedno: nigdy nie żeń się z cierpieniem. Niektórzy to robią. Żenią się z cierpieniem, śpią i jedzą z nim jak mąż z żoną. Jeśli ich kiedy coś cieszy, wydaje im się, że popełniają zdradę małżeńską.
Wilhelm, słuchając go, musiał, mimo wszystko, przyznać, że jest w tym wiele słuszności. „Tak – myślał Wilhelm – wydaje im się, że od życia mogą oczekiwać tylko cierpienia, a gdy cierpieć przestają, boją się, że już nic więcej życie im nie da. On to zna. Tym razem oszust wie, o czym mówi".
Spojrzał na Tamkina i wydawało mu się, że ujrzał wszystko to wypisane na jego twarzy, zwykle pozbawionej wyrazu. Tak, tak – on także. Sto kłamstw i w końcu jedna prawda. Jak wilk wyjący z okna pośród miasta. Nikt tego nie może długo znieść. Każdy jest tym wypełniony, aż w końcu musi o tym krzyczeć. O tym! Właśnie o tym!
Nagle podniósł się. – Dosyć tego, Tamkin. Wracamy na giełdę – powiedział.
– Nie skończyłem melona.
– Nie szkodzi. Już się chyba najadłeś. Chcę wracać.
Doktor Tamkin pchnął dwa rachunki przez stół.
– Kto płacił wczoraj? Twoja kolej, zdaje się.
Dopiero wychodząc z kafeterii Wilhelm przypomniał sobie, że płacił również i wczoraj. Ale nie było o co się kłócić.
Szli ulicą i Tamkin ciągle mówił o tych, których przeznaczeniem jest cierpieć. Ale powiedział też Wilhelmowi: – Jeśli chodzi o ciebie, to jestem optymistą, a widziałem wielu ludzi nie umiejących się przystosować do okoliczności. Lecz ty możesz mieć nadzieję. Nie chcesz sam siebie niszczyć. Usiłujesz zachować swą wrażliwość. Tak, Wilhelmie, widzę to jasno. Siedem procent mieszkańców tego kraju zabija się przy pomocy alkoholu. Trzy procent – przez używanie narkotyków. Dalsze sześćdziesiąt – wyniszcza się stopniowo z nudy. I jeszcze masz dwadzieścia procent tych, co zaprzedali duszę diabłu. A istnieje tylko niewielki procent takich, co naprawdę chcą żyć. To jedno ma jakieś znaczenie w całym tym dzisiejszym świecie. Bo są tylko dwa rodzaje ludzi: ci, którzy chcą żyć, i ogromna większość tych, którzy nie chcą. – Nieprawdopodobny doktor Tamkin przechodził teraz sam siebie: – Nie chcą – powtórzył. – Bo inaczej, po co te wojny? Powiem ci więcej. Zamiłowanie do umierania sprowadza się do jednego: oni chcą, żebyś umierał razem z nimi. Ponieważ cię kochają. To całkiem jasne.
„Prawda, prawda! – myślał Wilhelm głęboko poruszony tymi rewelacjami. – Skąd on to wszystko wie? Jak można być takim pomyleńcem, może nawet kombinatorem i oszustem, a zarazem tak dobrze rozumieć, o co chodzi? Wierzę temu, co mówi. To wiele wyjaśnia – wszystko. Ludzie giną jak muchy. Ja usiłuję utrzymać się przy życiu, ale zbyt ciężko się o to staram. Tylko to przewala mi się przez mózg. Mój ogromny wysiłek niszczy ceł, w którym go robią. Z jakiego miejsca powinienem zacząć wszystko od nowa? Cofnę się i raz jeszcze spróbuję".
Tylko kilkaset jardów dzieliło kafeterię od agencji giełdowej, i podczas tej krótkiej drogi Wilhelm stopniowo wracał do szeroko zakrojonych rozważań na tematy ogólne, do palących problemów chwili. Im bliżej było do agencji giełdowej, tym intensywniej myślał o pieniądzach.
Minęli kino wyświetlające aktualności filmowe, przed którym zaczepili ich mali czyściciele butów. Ten sam staruszek z brodą stał na krótkich, koślawych nogach przy futerale od skrzypiec wylepionym wycinkami ze starych gazet, które świadczyły, że kiedyś grywał na koncertach; gdy Wilhelm przechodził, wskazał na niego smyczkiem mówiąc: – Pan!
Wilhelm, zakłopotany i pochylony, szedł dalej do skrzyżowania z Siedemdziesiątą Drugą ulicą. Wśród hałasu i zgiełku potężna fala popołudniowego ruchu płynęła w kierunku Columbus Circle, gdzie czekała na nią rozwarta paszcza śródmieścia, gdzie drapacze chmur odbijały żółte promienie światła. Zbliżali się do wykładanego polerowanym kamieniem nowego biurowca.
– Czy to stary Rappaport stoi przed drzwiami! – powiedział doktor Tamkin. – Powinien nosić białą laskę, chociaż za nic nie chce przyznać, że prawie nic nie widzi.
Pan Rappaport nie stal pewnie na nogach; kolana się pod nim uginały, spodnie luźno zwisały, jakby nic w nich nie było. Wyciągnął rękę i zatrzymał Wilhelma, którego rozpoznał w jakiś sposób.
– Zaprowadź mnie do sklepu z cygarami – rozkazał głębokim głosem.
– Pan chce, żebym ja?... Tamkin! – szepnął Wilhelm. – Zaprowadź go.
Tamkin przecząco potrząsnął głową.
– On chce ciebie. Nie odmawiaj staremu dżentelmenowi : – powiedział dodając ciszej i znacząco: – W tym właśnie momencie masz jeden jeszcze przykład tego „teraz i tutaj". Musisz żyć tą właśnie chwilą, a wahasz się. On prosi cię o pomoc. Nie myśl o giełdzie. Nie ucieknie. Okaż szacunek staremu człowiekowi! To może być więcej warte.
– Zaprowadź mnie tam – powtórzył były handlarz drobiu.
Wilhelm skrzywił się do Tamkina z niezadowoleniem. Ujął starego Rappaporta za sterczący suchy łokieć, za samą kość.
– Idziemy – powiedział. – Albo... chwileczkę. Tylko rzucę okiem na tablicę, zobaczę, jak stoimy.
Ale Tamkin już zaczął prowadzić pana Rappaporta, który szedł i burczał na Wilhelma: – Nie zostawiaj mnie samego na środku chodnika. Jeszcze mnie kto potrąci i przewróci.
– Chodźmy, chodźmy – naglił go Wilhelm. Tamkin zostawił ich i wszedł do agencji giełdowej.
Ruch uliczny jakby spływał na Broadway prosto z nieba, po którym przetaczały się rozżarzone szprychy słońca. Gorący, kamienny zapach szedł od krat kolejki podziemnej.
– Te nastolatki, ci chuligani wciąż mi dokuczają. Najbardziej boję się małych Portorykańczyków i tych młodych osobników, co się narkotyzują – skarżył się pan Rappaport. – Włóczą się wszędzie półprzytomni.
– Chuligani? – rzekł Wilhelm. – Kiedy byłem na cmentarzu, zobaczyłem, że ktoś rozbił ławkę przy grobie mojej matki. Skręciłbym kark temu, co to zrobił! Do którego sklepu chce pan iść?
– Po drugiej stronie Broadwayu. Tam, gdzie szyld „La Magnita", zaraz za barem samoobsługowym.
– A ten sklep po tej stronie nie wystarczy?
– Nie, bo nie mają mojego gatunku cygar.
Wilhelm zaklął urywając w pół słowa.
– Co tam mówisz? – zapytał pan Rappaport.
– Diabelskie taksówki. Po prostu najeżdżają na człowieka.
Weszli do chłodnego, wonnego sklepu. Pan Rappaport starannie układał zakupione cygara po różnych kieszeniach, a Wilhelm mruczał: – Śpiesz się stara pluskwo! Co za nudziarz! Cały świat na niego czeka!
Rappaport nie poczęstował Wilhelma cygarem, uniósł tylko jedno, żeby mu pokazać, i zapytał: – Jak ci się podoba ta wielkość, co? Takie właśnie pali Churchill.
„Ledwo łazi po ziemi – myślał Wilhelm – spodnie z niego spadają, bo nie mają się na czym trzymać. Jest stary, prawie ślepy, cały w plamach, a wciąż jeszcze zbija grube pieniądze na giełdzie. Naładowany forsą. I mogę się założyć, że nic dzieciom nie daje. Pewnie niektóre mają już koło pięćdziesiątki. Przez to właśnie ludzie w średnim wieku czują się jak dzieci. Jest panem swojej forsy. Pomyśleć, tylko pomyśleć! Kto ma wszystko w ręku? Tego typu starcy. Którzy niczego nie potrzebują. Nie potrzebują, więc mają. Ja potrzebuję, więc nie mam. Inaczej byłoby za proste".
– Jestem starszy od Churchilla – powiedział pan Rappaport.
„Teraz to mu się zachciało rozmawiać! A jak zapytać go o coś na giełdzie, nie kwapi się z odpowiedzią".
– Na pewno pan jest starszy – rzekł Wilhelm. – Ale chodźmy już, chodźmy.
– Ja też walczyłem jak Churchill – chwalił się staruszek. – Zaciągnąłem się do floty, kiedyśmy lali Hiszpanów. Tak, byłem marynarzem. Co miałem do stracenia? Nic. Po bitwie o San Juan Hill Teddy Roosevelt wykopsał mnie z wybrzeża.
– Uwaga, krawężnik – ostrzegł Wilhelm.
– Bo byłem ciekawy, chciałem wiedzieć, co się dzieje. Wbrew zakazom wziąłem ze statku łódź i powiosłowałem na brzeg. Leżało tam dwóch naszych zabitych, przykryli ich flagą amerykańską, żeby odpędzić muchy. Więc mówię gościowi na służbie, co trzymał przy nich wartę: „Odsłoń ich. Chcę zobaczyć, co tam z nimi zrobili". On na to: „Nie", ale jakoś dał się namówić. Zdjął z nich flagę, leżą sobie sztywno. Obaj bardzo wysocy, na pewno dżentelmeni. Z długimi wąsami. Jeden chyba nazywał się Fish i pochodzi! z Hudsonu, bardzo dobra rodzina. Oglądam się, a tu przy mnie Teddy Roosevelt stoi z odkrytą głową i też na tych dwóch patrzy. Nikogo więcej wtedy nie zabili. I mówi do mnie: „Co tu robi flota? Masz rozkaz, żeby tu być?" „Nie, sir", mówię. A on: „Zabieraj się stąd, do diabła".
To wspomnienie napawało dumą starego Rappaporta.
– Wszystko, co mówił, miało ten błysk, tę klasę. Człowieku! Kochaną Teddy Roosevelta! Kocham go po prostu!
Oto, jacy są ludzie! Już jest prawie jedną nogą na tamtym świecie, jego życie dobiega końca, ale Teodor Roosevelt raz na niego wrzasnął i kocha go za to. To także jest rodzaj miłości. Wilhelm uśmiechnął się. A może i reszta tego, co opowiadał Tamkin, jest prawdziwa? O tych dziesięciorgu dzieciach i dwóch żonach w spisie telefonów.
– Chodźmy, chodźmy, panie Rappaport – ponaglał i pośpiesznie wyprowadził staruszka ze sklepu, trzymając go za próchniejący łokieć; wyczuł go pod cienkim, bawełnianym materiałem rękawa.
Weszli do biura maklera i Wilhelm wytężył oczy, patrząc na oświetloną tablicę, po której przebiegały" cyfry w rytm klekotu przełączników, jakby uderzano pałeczkami w drewniane bloki; zupełnie jak muzyka w chińskim teatrze.
Zmieniły się notowania smalcu. To chyba nie mógł być smalec! Pewnie te cyfry źle uszeregowano. Przeniósł wzrok na margines. Smalec spadł do 19 i stał teraz dwadzieścia punktów poniżej południowych notowań. A co z żytem? Spadło do dawnej pozycji. Stracili szansę, nie sprzedali w porę.
– Odczytaj mi, jak stoi pszenica – powiedział stary Rappaport.
– Chwileczkę, muszę spokojnie pomyśleć – rzekł Wilhelm i zdecydowanym ruchem zasłonił przed nim twarz. Rozglądał się za Tamkinem, za Tamkina łysą głową lub za Tamkina szarym, słomkowym kapeluszem z kakaową wstążką. Nie mógł go nigdzie dostrzec. Gdzie on się podział? Jacyś obcy ludzie zajęli ich miejsca obok Rowlanda.
Rzucił się do przejścia popychając krzesło, na którym przedtem siedział stary Rappaport, teraz zajęte przez jakiegoś nudnego faceta z chudą, zdecydowaną twarzą, który pochylił się do przodu, żeby zejść mu z drogi, ale miejsca nie ustąpił.
– Gdzie jest Tamkin? – zapytał Rowlanda.
– Nie wiem. Stało się coś złego?
– Musiał go pan widzieć. Przed chwilą tu wrócił.
– Ale go nie widziałem.
Wilhelm wyciągnął ołówek z kieszonki marynarki i zaczął liczyć. Palce mu drętwiały, był roztrzęsiony, bał się, że robi błędy w dziesiętnych punktach, mnożył i odejmował po kilka razy jak uczeń na egzaminie. Serce, przywykłe do wszelkiego rodzaju wstrząsów, zapadło mu gdzieś głęboko w panicznym strachu. Bo by! wykończony. Nie trzeba pytać o to niemieckiego agenta. Sam mógł się przekonać, że elektroniczna maszyna buchalteryjna już go wykluczyła z dalszych transakcji. Agent pewnie wiedział, że Tamkinowi nie należy ufać i od razu, pierwszego dnia, mógł Wilhelma ostrzec. Ale dlaczego miał się wtrącać.
– Stuknęło pana co? – rzekł Rowland.
– O, mogło być gorzej – odparł już całkiem chłodno.
Wsadził kartkę z obliczeniami w kieszeń, między niedopałki i torebki pastylek. Kłamstwo zrobiło mu dobrze, a przez chwilę myślał, że się rozpłacze. Zaciął się w sobie. Wysiłek, jaki w to włożył, sprawił, że przeszył mu klatkę piersiową gwałtowny, pionowy ból, podobny do tego, jaki wywołuje nagły prąd powietrza puszczony pod obojczyk. Starego milionera od drobiu, który już zdążył się dowiedzieć o spadku smalcu i żyta, równie chłodno zapewnił, że nic się takiego nie stało:
– Tylko chwilowe załamanie cen. Nie ma się czego obawiać – powiedział i dalej trzymał się w karbach. Czuł nachodzącą go potrzebę płaczu; jakby ktoś w tłumie pchał go i szturchał, i wymyślał mu, a on nie odważył się nawet odwrócić. Powtarzał sobie: – Nie rozpłaczę się przy tych ludziach. Niech mnie szlag trafi, ale nie załamię się jak dziecko, choć wiem, że '-żadnego z nich już chyba nigdy nie spotkam. Nie! Nie!
Ale łzy, których nie wylał, napływały pod powieki, wyglądał jak człowiek, który zaraz utonie. Mówiono coś do niego, odpowiadał bardzo wyraźnie.
– ... wyjeżdża pan? – doszło go pytanie Rowlanda.
– Co?
– Myślałem, że pan może także wyjeżdża. Tamkin powiedział, że jedzie odpocząć do Maine.
– Ach, co, wyjeżdża?
Urwał rozmowę i poszedł szukać Tamkina w męskiej toalecie. W drugiej stronie korytarza zainstalowano maszynerię tablicy notowań giełdowych. Szumiała i wirowała jak mechaniczne ptaki, błyszczały w ciemności jakieś rurki. W klozecie kilku biznesmenów rozmawiało trzymając papierosy w palcach. Na górnej framudze zamkniętych drzwi leżał szary, słomkowy kapelusz z kakaową wstążką.
– Tamkin – rzekł Wilhelm. Starał się zidentyfikować buty wystające spod drzwi. – Jesteś tam, doktorze Tamkin? – mówił dalej z tłumioną wściekłością. – Odezwij się. To ja, Wilhelm.
Zniknął kapelusz, klamka się uniosła i wyszedł jakiś obcy człowiek spoglądając na niego z obrażoną miną.
– Pan też czeka? – zapytał Wilhelma jeden z biznesmenów, dając mu do zrozumienia, że to jeszcze nie jego kolej.
– Ja? Nie, ja nie czekam. Szukam tylko kogoś. Zawziął się w gniewie i postanowił sobie, że Tamkin musi zapłacić mu przynajmniej dwieście dolarów, swój udział w depozycie.
– Zrobi to, zanim wsiądzie w pociąg do Maine. I zanim wyda choć centa na swoje wakacje. Co za łgarz. Weszliśmy przecież w ten cały interes jako równi partnerzy.
Ja byłem tym, który niósł; dźwigałem Tamkina, a myślałem, że to on mnie dźwiga. Oprócz Margaret, jeszcze jego miałem na karku. Jeżdżą sobie na mnie, jakbym był koniem, szarpią mnie i kopią. Rwą mnie na sztuki, depczą po mnie, gruchoczą mi kości...
Raz jeszcze stary, siwy skrzypek, gdy Wilhelm mijał go w pośpiechu, wskazał na niego smyczkiem. Ale zlekceważył ten żebraczy gest, odtrącił zawartą w nim groźbę. Z trudem lawirował przez uliczny ruch, krótkimi, szybkimi krokami wbiegł na klatkę schodową hotelu „Gloriana", gdzie przyciemnione lustra były tak uprzejme dla ludzkich defektów. Zatelefonował z holu do pokoju Tamkina; nikt nie odpowiadał, więc wsiadł do windy, żeby pojechać na górę. Zastał w niej wyróżowaną kobietę w nurkowym szalu z trzema małymi, nerwowymi pieskami o wypukłych oczach – skarłowaciałe samy, nogi jak sękate gałązki. Była to ekscentryczna Estonka, którą przeniesiono wraz z jej pupilami na dwunaste piętro.
Poznała Wilhelma.
– Pan jest synem doktora Adlera – odezwała się.
Skłonił się sztywno.
– Jestem bardzo zaprzyjaźniona z pańskim ojcem.
Stał w kącie windy unikając jej wzroku, przyjęła to za umyślną niegrzeczność i postanowiła poinformować o tym starego doktora.
Podręczny wózek, którym rozwożono pościel, stał przed drzwiami pokoju Tamkina, w zamku tkwił klucz z dużą metalową tabliczką.
– Czy doktor Tamkin był u siebie? – zapytał pokojówkę.
– Nie, nie widziałam go.
Wilhelm jednak wszedł do środka. Uważnie przyjrzał się fotografiom na biurku, żeby jakoś połączyć widoczne na nich twarze z bohaterami dziwacznych opowieści Tamkina. Na stosie ciężkich tomów stała antena telewizyjna. Przeczytał jeden z tytułów: „Wiedza i zdrowie", prócz tego jakieś zbiory poezji. Luźne stronice „Wall Street Journal" zwisały z nocnego stolika podłożone pod ciężki, srebrny dzbanek na wodę. Kąpielowy szlafrok w białe i czerwone pasy i batikowa pidżama leżały w nogach łóżka. Pokój był jak cela więzienna, ale z okna rozciągał się widok na długi odcinek rzeki – od mostu w dzielnicy rezydencyjnej, poprzez handlowe śródmieście, aż do Hoboken. Wszystko to, co leżało daleko w dole między obu tymi krańcami, było błękitne i brudne, powikłane, krystaliczne i rdzawe; czerwone szkielety wznoszonych na stokach New Jersey domów mieszkalnych, wielkie statki w przystaniach i holowniki z sznurowymi matami ochronnymi na dziobach. Aż tu czuć było słonawy i mdły jak mokra ścierka zapach rzeki zasilanej morskim przypływem. Ze wszystkich stron dochodził do Wilhelma gwar pomieszanych ludzkich głosów, śpiew kobiet ćwiczących gamy i operowe arie, dźwięki pianin, gruchanie gołębi siedzących na występach i w zagłębieniach murów.
Chwycił za telefon.
– Może pani znajdzie w holu pana Tamkina – powiedział telefonistce. Gdy usłyszał, że go nie ma, poprosił o połączenie z ojcem. Ale jego też nie było.
– To proszę mi dać masażystę – zażądał. – Znaczy salę masaży. Pani nie rozumie? Sala zdrowia dla mężczyzn czy jak tam. Dobrze, klub Maxa Schlipera. Skąd mogłem wiedzieć, jak to się nazywa?
Po chwili jakiś dziwny, obcy głos powiedział: – Toktor Adler? – Był to Czech, dawny bokser zawodowy ze zdeformowanym nosem i uszami, który teraz tam pracował, wydawał mydło, prześcieradła i sandały. Odszedł od telefonu. Nastąpiła głucha, nie kończąca się cisza. Wilhelm stuknął paznokciami w słuchawkę, gwizdał w nią, ale nie udało mu się przywołać ani czeskiego boksera, ani telefonistki.
Pokojówka zauważyła, że egzaminuje stojące na stole buteleczki z lekarstwami, i stała się podejrzliwa. Jego własny zapas phenophenu już się wyczerpywał, ale Wilhelm szukał czegoś jeszcze. W końcu połknął jedną ze swoich tabletek, wyszedł z pokoju Tamkina i zjechał windą. Na samym dnie klatki schodowej, przez zamglone parą okna zobaczy! zieloną, ruchliwą taflę basenu. Wsuną! się do przebieralni oddzielonej portierami. Dwóch panów owiniętych ręcznikami grało w ping-ponga. Robili to źle, piłeczka skakała bardzo wysoko. W umywalni Murzyn czyścił komuś buty. Nie znał doktora Adlera z nazwiska. Wilhelm zszedł niżej do pokoju masaży. Na stołach leżeli nadzy mężczyźni. Nie było tu zbyt jasno, ale bardzo gorąco; pod białym sklepieniem lśniły blade ciała. Na ścianach kalendarzowe fotografie skąpo przystrojonych frędzelkami ładnych dziewcząt. Na pierwszym stole jakiś mężczyzna pogrążony w milczącej rozkoszy – oczy mocno zamknięte, duża kwadratowa broda, krótkie nogi, krępy i czarnoowłosiony. Może prawosławny, Rosjanin? Za nim – drugi; świeżo ogolony, czerwony po łaźni parowej, zawinięty w prześcieradła. Spał z wyrazem uszczęśliwienia. Dalej – ktoś jak atleta, muskularny, silny i młody, z białym łukiem brzucha, niemal gniewnie uśmiechnięty. Na czwartym stole leżał doktor Adler; Wilhelm stanął nad bladym i drobnym ciałem ojca. Wąskie i małe żebra, okrągły brzuch, biały i sterczący. Ten brzuch żył swoim własnym życiem, jak coś osobnego. Wilhelm patrzył na zwiotczałe uda, zapadnięte mięśnie ramion i pomarszczone gardło ojca.
Masażysta w podkoszulku nachylił się i szepnął mu do ucha: – Przyszedł pański syn – i doktor Adler otworzył oczy prosto na twarz Wilhelma. Od razu dostrzegł widoczne na niej kłopoty i zmartwienia, błyskawicznym refleksem odciął się od nich i od niebezpieczeństwa zarażenia się nimi.
Powiedział pogodnie: – No co, Wilky, posłuchałeś mojej rady?
– Och, tato! – rzekł Wilhelm.
– Wykąpałeś się, wziąłeś masaż?
– Dostałeś moją kartkę? – zapytał Wilhelm.
– Tak, lecz obawiam się, że będziesz musiał zwrócić się do kogoś innego, bo ja nic nie mogę zrobić. Nie miałem pojęcia, że tak źle stoisz z pieniędzmi. Jak mogłeś do tego dopuścić? Nie masz żadnych oszczędności?
– Ależ, tato, proszę cię... – błagał niemal Wilhelm składając dłonie z cichym klaśnięciem.
– Żałuję – mówił doktor – naprawdę bardzo żałuję. Ale mam swoje zasady. Owszem, zastanawiałem się nad tym, ale doszedłem do wniosku, że moje zasady są słuszne i nie należy ich zmieniać. Nie postępowałeś rozsądnie. Ale co się znowu stało ?
– Wszystko, co mogło się stać najgorszego. Po prostu wszystko. Przyznaję, miałem trochę pieniędzy, ale okazało się, że jestem za mało sprytny.
– Grałeś na giełdzie? I straciłeś? Przez Tamkina? Mówiłem ci, Wilky, nie buduj na tym Tamkinie. Czy ty?... Zdaje się, że...
– Tak, ojcze, zaufałem mu.
– Zaufałeś! I nabrał cię?
– Obawiam się, że ja... – Wilhelm rzucił okiem na masażystę, lecz przekonał się, że był całkowicie pochłonięty pracą. Na pewno nie słuchał ich rozmowy. – Tak. Lepiej to powiedzieć wyraźnie. Powinienem się ciebie słuchać.
– Nie chcę przypominać, jak często cię ostrzegałem. Bardzo dużo straciłeś?
– Tak, ojcze, bardzo dużo.
– Ile razy musisz się sparzyć, żeby się czegoś nauczyć? Popełniasz te same błędy ciągle od nowa.
– Masz zupełną słuszność, ojcze – rzeki Wilhelm z wyrazem rozpaczy. – Tak, masz całkowitą rację. Wciąż te same pomyłki i te same zawody. Wydaje mi się, że gdybym mógł... Może i jestem głupi, tato, ale żebym mógł choć na chwilę odetchnąć. Tyle się zebrało... duszę się. Po prostu nie mogę złapać oddechu.
Patrzył na nagość ojca. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że doktor Adler z wysiłkiem wstrzymuje złość. Był prawie na granicy wybuchu. Wilhelm zwiesił głowę. .
– Nikt nie lubi pechowców, prawda, tato? – powiedział.
– Tak! Teraz to jest pech, a przed chwilą była głupota!
– Jestem głupi... jedno i drugie. Prawda, że nic mnie nie może nauczyć. Ale ja...
– Nie interesują mnie szczegóły – przerwał doktor Adler. – I musisz zrozumieć nareszcie, że jestem za stary, by brać na siebie nowe obciążenia. Po prostu już jestem na to za stary. A ci, którzy nic, tylko czekają na pomoc – niech sobie czekają. Choć już dawno powinni przestać na nią liczyć.
– To nie tylko kwestia pieniędzy. Są jeszcze inne rzeczy, które ojciec może dać synowi – powiedział Wilhelm.
Podniósł do góry swoje szare oczy, rozdęły mu się nozdrza, jego cierpiętniczy widok jeszcze bardziej nastawił ojca przeciw niemu.
– Zanadto nadużywasz mojej cierpliwości, lepiej uważaj, Wilky – ostrzegł go ojciec.
– Staram się tego nie robić. Ale jedno twoje ciepłe słowo, choćby tylko jedno, wiele by dla mnie znaczyło. Nigdy nie żądałem od ciebie zbyt dużo. Ale ty, ojcze, nie jesteś dobrym człowiekiem. Nie chcesz mi dać nawet tak mało.
Wiedział już, że doprowadził ojca do wściekłości. Doktor Adler zaczął coś mówić, uniósł się i owinął prześcieradłami. Otworzył usta – szerokie, ciemne, skrzywione – i rzekł do Wilhelma:
– Chcesz być moim krzyżem. Ale ja nie podejmę tego krzyża. Choćbym miał cię widzieć martwym, Wilky! Ale na Boga, nie pozwolę, żebyś mnie krzywdził!
– Słuchaj, ojcze, słuchaj!
– Wynoś się, odejdź ode mnie! To tylko męka patrzeć na ciebie, ty niedorajdo! – krzyczał doktor Adler.
Krew uderzyła Wilhelmowi do głowy, był równie wściekły jak ojciec, ale jego uniesienie szybko minęło i stał się bezbronnym jeńcem nieszczęścia. Powiedział zimno i oficjalnie:
– Dobrze, ojcze. To już by było wszystko. Mniej więcej wszystko, co mieliśmy sobie do powiedzenia.
Powolnym, ciężkim krokiem wyszedł przez drzwi obok pływalni i łaźni parowej, z trudem wspinał się schodami wiodącymi z podziemia. Znowu wsiadł do windy, która zawiozła go do holu na półpiętrze.
Zapytał o Tamkina.
– Nie, nie widziałem go – powiedział portier. – Ale zdaje się, że tu coś jest dla pana.
– Dla mnie? Proszę mi dać – rzekł Wilhelm i rozwinął kartkę z poleceniem żony. Przeczytał: „Proszę zatelefonować do pani Wilhelm w pilnej sprawie".
Ilekroć dostawał jej niespodziane wezwania, zawsze bał się, że coś złego stało się dzieciom. Pobiegł do budki telefonicznej, wyciągnął z kieszeni drobne, rozsypał je na metalowej półeczce pod aparatem i nakręcił numer.
– Tak? – usłyszał głos Margaret. Scyzor szczekał w przedpokoju.
– Margaret?
– Tak, halo. – To było ich zwykłe powitanie. Od razu poznała jego głos.
– Chłopcy w porządku? Nic się im nie stało?
– Pojechali gdzieś na rowerach. Dlaczego by miało im się coś stać? Cicho, Scyzor!
– Przestraszył mnie twój telefon. Mówiłaś, że dzwonisz w pilnej sprawie. Wolałbym, żebyś nie nadużywała tego słowa.
– Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Jej tak dobrze znany, równy głos obudził w nim gwałtowną tęsknotę, nie za nią, ale za spokojem, którego niegdyś zaznawał.
– Przysłałeś mi czek z późniejszą datą – powiedziała. – Nie mogę się na to zgodzić. Wystawiłeś czek na dwunastego. A dziś jest piąty.
– Tak, bo nie mam pieniędzy. I nie miałem ich. Możesz mnie posłać do więzienia. Dobrze będzie, jeśli uda mi się zebrać pieniądze na dwunastego.
– Radzę ci, Tommy, postaraj się o to.
– Tak? A właściwie po co, dlaczego? No, powiedz sama, dlaczego? Za to ci mam płacić, że opowiadasz jakieś kłamstwa na mój temat? Ty...
Ucięła go krótko: – Wiesz dobrze, na co mi te pieniądze. Muszę utrzymywać i wychowywać chłopców.
Wilhelma oblał pot. Pochylił głowę, wzruszał ramionami, układał centy, dziesięciocentówki i ćwierćdolarówki w osobne rządki.
– Robię, co mogę – mówił. – Ale miałem pecha. Tak strasznego pecha, że nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie mógłbym ci nawet powiedzieć, jaki dziś dzień tygodnia. Nie umiem zebrać myśli. Nawet nie próbuję. Co to był za dzień, Margaret! Bodajbym drugiego takiego nie przeżywał. Daję ci słowo. Dziś nie jestem w stanie o niczym myśleć. Ale jutro mam się zobaczyć z pewnymi ludźmi. Między innymi z pewnym szefem sprzedaży. I z kimś z telewizji. Ale nie w sprawie występów – dodał szybko. – Chodzi o interes.
– Znowu ta twoja gadanina, Tommy – powiedziała. – Musisz jakoś załagodzić sprawy z Rojaksem. Oni by cię z powrotem przyjęli. Lecz ciągle myślisz po dziecinnemu.
– O co ci chodzi?
– Tak – mówiła dalej, opanowana, bezwzględna, nielitościwa – wciąż jeszcze myślisz jak dziecko. Już nie wolno ci tego robić. Co drugi dzień zaczynasz wszystko od początku. A za osiemnaście lat czeka cię emerytura. Nikt nie zechce przyjąć nowego pracownika w twoim wieku.
– Wiem. Lecz słuchaj: Mówisz ze mną zbyt ostrym tonem. Mam ich błagać na kolanach? I naprawdę nie powinnaś mówić ze mną w ten sposób. Nie doznałaś ode mnie żadnej wielkiej krzywdy.
– Muszę na ciebie polować i prosić o pieniądze, które mi się należą. Nienawidzę tego.
Nienawidziła również tego, że wspomniał o jej ostrym głosie.
– Z trudem się opanowuję – dodała.
Mógł ją sobie wyobrazić, jej siwiejącą grzywkę dokładnie i równo przyciętą nad ładną, zdecydowaną twarzą. Szczyciła się, że jest taka bezpośrednia.
„Nie możemy znieść świadomości tego, co robimy – myślał Wilhelm. – Nawet gdy przelewamy czyjąś krew. Nawet gdy pozbawiamy kogoś koniecznego mu do życia oddechu. Tak postępują słabi: cicho i uczciwie. A potem uderzają. Uderzają!"
– Wydaje ci się, że przyjmą mnie do Rojaksa? – powiedział. – Musiałbym chyba czołgać się przed nimi. Nie potrzebują mnie. A po tylu latach powinienem być jednym ze wspólników firmy! Jak mógłbym utrzymać was troje i siebie, jeśli mi zabrali połowę moich dawnych odbiorców? I po co mam się w ogóle o to starać, jeżeli tobie nie chce się nawet palcem ruszyć, żeby coś pomóc? Posyłałem cię na studia, znowu zaczęłaś się uczyć, płaciłem za to i co? A zapewniałaś wtedy...
Coraz bardziej podnosił głos. Drażniło ją to, więc mu przerwała:
– Źle mnie zrozumiałeś.
– Ty mnie zabijasz! Nie możesz być na tyle ślepa, żeby tego nie widzieć. Piąte: nie zabijaj! Zapomniałaś już?
– Wściekasz się i bredzisz – powiedziała. – Kiedy się uspokoisz, inaczej będziesz na to patrzał. Uważam, że umiesz zarabiać pieniądze.
– Margaret, ty nie rozumiesz sytuacji. Będziesz musiała wziąć jakąś pracę.
– Stanowczo nie! Nie mam zamiaru zostawiać dzieci bez opieki.
– To już nie są niemowlęta – powiedział Wilhelm. – Tommy ma czternaście lat. Paulie będzie miał niedługo dziesięć!
– Słuchaj – Margaret mówiła teraz cedząc słowa w charakterystyczny dla siebie sposób. – Jeżeli nie przestaniesz wrzeszczeć, nie będę prowadziła dalej tej rozmowy. Chłopcy są w wieku niebezpiecznym. Teraz potworzyło się mnóstwo tych młodzieżowych gangów. Bo rodzice pracują albo dlatego, że rodziny się rozpadają.
Raz jeszcze przypominała mu, że to on ją porzucił. A na nią spadło wychowywanie dzieci, to jest jej brzemię, on zaś milsi płacić za swoją wolność.
„Wolność! – pomyślał z goryczą. – Popiół w ustach a nie wolność! Dajcie mi moje dzieci. One są również i moje!"
Już chciał powiedzieć: „Czy ty naprawdę jesteś tą samą kobietą, z którą żyłem? Zapomniałaś, że tak długo sypialiśmy razem? Czy nie znajdziesz dla mnie litości, musisz tak ze mną postępować?"
Wtedy gdy był z Margaret, lepiej mu się wiodło. Chciała, żeby to odczuł, do tego właśnie prowadziła.
– Jesteś nieszczęśliwy? – mówiła. – Zasłużyłeś sobie na to.
Nie miał z nią wspólnego języka; nie chciała mu powiedzieć nic więcej ponad to, że powinien pójść do Rojaksa i błagać, aby go z powrotem przyjęli. Tego nie zrobi, choćby miał umrzeć. Margaret zniszczyła jego samego i jego miłość z Olive. Zadawała mu cios za ciosem, biła w niego, miażdżyła, chciała go zatłuc na śmierć.
– Margaret, prosiłbym cię, żebyś jeszcze raz zastanowiła się nad pójściem do pracy. Przecież masz już dyplom. Po co płaciłem za twoją naukę? – powiedział.
– Bo to wydawało się wtedy praktyczne. Ale nie jest. Chłopcom, którzy dorastają, potrzebny jest w domu autorytet ojca.
Zaczął ją błagać: – Margaret, bądź dla mnie bardziej wyrozumiała. Powinnaś być. Mam na szyi pętlę, czuję, jak się zaciska, czuję, że się duszę. Chyba nie chcesz brać na siebie odpowiedzialności za zniszczenie człowieka? Musisz mi trochę ulżyć, to inaczej koniec ze mną! – Napięły mu się rysy twarzy. Uderzył pięścią w obitą ścianę budki. – Musisz mi dać odetchnąć. Jeśli wyciągnę kopyta, to co będzie? Jednego nie mogę w tobie pojąć: dlaczego tak postępujesz z kimś, z kim żyłaś tyle czasu? Kto dał ci z siebie wszystko, co miał najlepszego? Robił, co mógł. Kto cię kochał. – Zadrżał wymawiając to ostatnie słowo.
– Ach – powiedziała. Słyszał jej ostry oddech. – Więc doszliśmy do tego. A co sobie wyobrażałeś? Że zrobisz wielką karierę? Że wszystko ci pójdzie gładko? Sam doprowadziłeś do tego, jak jest.
Może nie chciała być aż tak surowa, ale gorzko i często nad tym rozmyślała i musiała go ukarać, żeby poczuł ból, przez jaki sama przeszła.
Znowu walnął zaciśniętą pięścią w ścianę budki, serce podeszło mu do gardła, zabrakło mu tchu nawet, by mówić szeptem:
– Czy nie starałem się zawsze, jak mogłem? – wrzeszczał, ale zabrzmiało to słabo i nieprzekonująco w jego własnych uszach. – Wszystko z siebie daję, a w zamian nic z tego nie mam. Popełniasz na mnie zbrodnię i żadne prawo cię za to nie ukarze. Na Boga – to prawda, to nie jest żart. Na Boga. Chłopcy dowiedzą się o tym wcześniej czy później!
Równym, pewnym głosem Margaret odpowiedziała: – Nie zniosę, żebyś na mnie tak ryczał. Zadzwoń, kiedy będziesz w stanie mówić rzeczowo i rozsądnie. Wtedy wysłucham, co masz mi do powiedzenia.
Odwiesiła słuchawkę.
Wilhelm omal nie zerwał aparatu telefonicznego ze ściany. Zacisnął zęby, zagiętymi palcami chwycił małe, czarne pudełko, wydał stłumiony okrzyk i pociągnął. Nagle spostrzegł, że jakaś starsza pani przygląda mu się poprzez szklane drzwi, więc szybko wybiegł z budki zostawiając na półeczce stos drobnych.
Runął schodami w dół i wypadł na ulicę.
Na Broadwayu dalej trwało pogodne popołudnie; w przesiąknięte spalinami prawie nieruchome powietrze uderzały ciężkie jak ołów promienie słońca, przed drzwiami sklepów rzeźniczych i warzywnych, na posypanym trocinami chodniku widniały ślady stóp. I wielki, ogromny tłum, nieustanny strumień milionów ludzi wszelkich ras i rodzajów płynął i napierał, wielki tłum złożony z ludzi w każdym możliwym wieku, posiadaczy każdej możliwej osobowości, wszelkich tajemnic ludzkości przeszłych i przyszłych; na każdej twarzy wysublimowanie jednego szczególnego motywu czy treści – ja pracuję, ja zarabiam, ja wydaję, ja dążę, ja zamierzam, ja kocham, ja trwam, ja zabiegam, ja ustępuję, ja zazdroszczę, ja gardzę, ja umieram, ja ukrywam, ja pragnę. Szybciej, znacznie szybciej, niż ktokolwiek mógłby to zarejestrować.
Chodniki tej arterii były szersze niż jezdnie bocznych ulic. Wielka, rozległa droga, rozdygotana i lśniąca. Wydawało się Wilhelmowi, że jej tętno pulsuje do granic wytrzymałości. I chociaż słońce świeciło jakby spoza cienkiej, rozpiętej tkaniny, czuł na sobie jego ciężar, był jak pijany.
– Wezmę z nią rozwód, żeby to nawet miała być ostatnia rzecz, jakiej w życiu dokonam – przysięgał sobie. – A co do ojca... jeśli chodzi o ojca... Sprzedam samochód, choćby na złom, I zapłacę za hotel. Poczołgam się na kolanach do Olive i powiem jej: „Bądź teraz przy mnie. Nie pozwólmy jej zwyciężyć . Spróbuję znowu zacząć z Olive – pomyślał – ściślej biorąc: muszę. Olive mnie kocha. Olive... "
Zdawało mu się, że Tamkin stoi przy zaparkowanych wzdłuż chodnika limuzynach. Był teraz ostrożny, bo już raz wprowadził go w błąd podobny kapelusz z kakaową wstążką. Ale czy to nie Tamkin z tymi spiczastymi ramionami rozprawia z kimś przed wejściem do domu przedpogrzebowego, nad którym rozpostarto baldachim? Właśnie odbywał się jakiś okazały pogrzeb. Starał się dojrzeć jego twarz pod rondem kapelusza. Zatrzymały się dwa pełne kwiatów samochody. Policjant usiłował zrobić przejście. Czy to nie ten przeklęty Tamkin stoi tam pod baldachimem, czy to nie on tak gestykuluje i mówi do kogoś z uroczystym wyrazem twarzy ?
– Tamkin! – zawołał Wilhelm ruszając w jego kierunku. Ale policjant odsunął go na bok pałką, którą trzymał za oba końce jak wałek do ciasta. Wilhelm był teraz dalej od Tamkina niż przedtem, zaklął pod nosem, policjant wciąż go odpychał, naciskał mu na brzuch i żebra: – Proszę przechodzić ! – mówił z twarzą czerwoną i spoconą ze zniecierpliwienia aż po rude brwi.
– Nie powinien pan tak popychać ludzi – powiedział Wilhelm z godnością.
Ale to nie była wina policjanta. Kazano mu oczyścić przejście. Tłum napierał na Wilhelma, unosił go ze sobą.
– Tamkin! – zawołał znowu.
Ale Tamkin już mu zniknął. A raczej to on sam zniknął z ulicy wciśnięty do wnętrza domu przedpogrzebowego. Było tu mroczno, chłodno i przestronnie. Prąd powietrza z Wentylatorów osuszył mu twarz, którą wycierał chustką, by przerwać łaskotanie słonych kropelek potu. Westchnął słysząc muzykę, która niby drżący podmuch rozchodziła się z organowych piszczałek. Ławki były pełne ludzi. Mężczyźni w czarnych ubraniach i kapeluszach stąpali uroczyście i bezgłośnie tam i z powrotem po wyłożonej korkiem podłodze głównego przejścia. Biel witrażowych szybek lśniła jak perłowa macica, błękit Gwiazdy Dawida – jak aksamitna Wstęga.
„Jeśli to Tamkin stał tam przed wejściem, to równie dobrze mogę na niego poczekać tutaj, gdzie jest chłodno – pomyślał Wilhelm. – Dziwne, ale nic mi nie wspomniał, że ma być dzisiaj na pogrzebie. Typowe dla niego".
Szybko jednali zapomniał o Tamkinie. Stał teraz pod ścianą, patrzył na trumnę i na powolnie przesuwających się przed nią żałobników, którzy spoglądali w twarz zmarłemu. Znalazł się wśród nich i wolno, krok za krokiem, wielki i przestraszony, z niespokojnie bijącym sercem zbliżył się do trumny, stanął przed nią i patrzył. Wstrzymał oddech, twarz mu nabrzmiała, oczy zabłysły od nagłych łez.
Zmarły człowiek był siwy. Nad czołem dwie fale siwych włosów. Ale nie był stary. Miał pociągłą twarz, kościsty nos lekko i delikatnie zakrzywiony. Uniesione brwi, jakby zatopiony w najbardziej ostatecznej myśli. Osiągnął ją wreszcie, gdy już skończyły się wszelkie niepokoje, gdy jego ciało nie było już ciałem.
Wstrząsnęło Wilhelmem to zamyślenie zmarłego i nie mógł odejść. Mimo dreszczu przerażenia, mimo skurczu chorego serca – nie mógł. Wysunął się z szeregu przechodzących i został przy trumnie; łzy nabiegły mu do oczu i poprzez nie wpatrywał się w zmarłego, podczas gdy inni przesuwali się wolno, kierując ukradkowe spojrzenia poprzez wykładaną atłasem trumnę na stojące za nią kwiaty – lilie, bzy, róże. Wilhelm pochylił głowę w wielkim, dławiącym smutku, niemal w uwielbieniu.
„Na zewnątrz jakże stosownie, jak należy, wygląda w tym smokingu, sztywnej koszuli, krawacie, z przypudrowaną twarzą, a pod tym tak... czarno – myślał Wilhelm – tak mu zapadły oczy... "
Zaczął płakać; cicho, po prostu ze wzruszenia, lecz potem przejęły go głębsze uczucia. Twarz mu się wykrzywiła, stała się gorąca, parzyły go łzy, nie mógł powstrzymać głośnego łkania.
„Człowiek... ludzka istota, jak ja... – przemknęło mu przez głowę, ale inne, zupełnie inne sprawy wdarły się w jego myśli: – Co ja pocznę? Jestem wyzuty z wszystkiego, wyrzucony na bruk... Ach, ojcze, czy za wiele od ciebie żądałem? Co się stanie z chłopcami? Tommy, Paul... To moje dzieci. A Olive? Droga Olive! Tak, tak, tak – musisz mnie chronić przed tą diablicą, która chce zabrać moje życie. Jeżeli chcesz, to zabij mnie. Weź je, weź je, weź ode mnie".
Nie istniały już słowa, rozsądek, logika. Nie mógł się powstrzymać. Nagle otwarło się w nim źródło wszystkich łez – ciemne, głębokie, gorące; wylewały się z niego, wstrząsały jego ciałem, pochylały jego oporną głowę, zginały mu ramiona, wykrzywiały twarz, paraliżowały dłonie, w których trzymał chustkę. Próżno czynił wysiłki, aby się opanować. Nabrzmiewał mu w gardle wielki guz nagromadzonych krzywd i smutków, poddał się całkowicie, ujął dłońmi twarz i płakał całym swoim sercem.
On jeden jedyny spośród wszystkich zgromadzonych tu ludzi głośno płakał. Nikt nie wiedział, kim jest.
– Może to ten kuzyn z Nowego Orleanu, którego się spodziewali? – domyślała się jakaś kobieta.
– To musi być ktoś naprawdę bliski.
– No, no, no! Żeby mnie tak kiedyś opłakiwano – powiedział jakiś pan i objął błyszczącym, zazdrosnym wzrokiem szerokie, wstrząsane łkaniem ramiona Wilhelma, jego ściągniętą twarz, siwiejące włosy.
– Może to brat zmarłego?
– O, bardzo wątpię – rzekł ktoś inny. – Zupełnie niepodobny. Noc i dzień.
Kwiaty i światła stapiały się ze sobą ekstatycznie w oślepionych, mokrych oczach Wilhelma. Doszła go poważna jak daleki szum morza muzyka.
Wlewała się w niego, gdy tam stał ukryty pośród tłumu w wielkim, szczęśliwym odkupieniu łez. Słyszał ją i poprzez szloch i plącz zapadł się głębiej jeszcze niż smutek, tam gdzie spełnić się mogło to, co jego sercu najbardziej było potrzebne.