Judith Arnold
Miłość na całe życie
Tłumaczyła Urszula Wrońska
Wiedział, że nie będzie to łatwe. Wracanie pamięcią do tamtych wydarzeń sprzed pięciu łat zawsze było dla niego trudne. Mówienie o nich było jeszcze trudniejsze. Wprawdzie rany na ciele i duszy dawno się zabliźniły, mógł normalnie żyć, funkcjonować, ale...
Wspomnienia wciągały go niczym rzeczny wir, kręciły nim, rzucały w różne strony.
Trudne to było. Trudne i bolesne.
Znajdował się w przestronnym, zalanym światłem słonecznym gabinecie Maggie Tyrell, szefowej agencji detektywistycznej „Dwa Serca”, specjalizującej się w odnajdywaniu zaginionych kochanków. Przyszedł tu, ponieważ gdy już raz zdobył się na odwagę, by cofnąć się pamięcią do swego pobytu w San Pablo, zdał sobie sprawę, że wszystkie jego myśli koncentrują się na Erne Kenyon.
Tęsknił za nią.
Martwił się o nią.
Chciał ją przeprosić za to, co się stało; za to, że zniknął bez słowa. Chciał usłyszeć, że mu wybacza. I że jest szczęśliwa.
Rozmowa z panią detektyw, która siedziała po drugiej stronie biurka z ołówkiem w ręku i włączonym komputerem, stanowiła prawdziwą udrękę. Pocieszał się jednak tym, że może dzięki Maggie i agencji „Dwa Serca” zdoła odnaleźć Erne.
– Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon – zaczął – ale wszyscy mówili do niej Erne. To od jej inicjałów: M. E. Erne.
Maggie Tyrell uśmiechnęła się i skinęła zachęcająco głową. Jedną ścianę gabinetu zdobił oprawiony w ramki plakat przedstawiający elegancką parę tancerzy w wystudiowanej, pełnej gracji pozie. Właścicielka agencji wydawała się być ich zaprzeczeniem; pulchnawa, z burzą poskręcanych włosów, ubrana w luźny, sportowy kostium, w niczym nie przypominała zwiewnej, obdarzonej subtelnym wdziękiem balet – nicy na plakacie.
Sprawiała wrażenie osoby rzeczowej, konkretnej, co bardzo Michaelowi odpowiadało. Nie chciał, by ktokolwiek się nad nim litował; nie chciał słuchać uprzejmych, nic nie znaczących słów współczucia czy otuchy.
– Poznaliśmy się pięć lat temu – ciągnął, widząc wyczekujące spojrzenie. – W San Pablo, niedużym miasteczku w Ameryce Łacińskiej.
Zobaczył na jej twarzy wyraz zaciekawienia. Przestała się bawić ołówkiem i pochyliła nieco do przodu.
– Muszę pana uczciwie ostrzec, panie Molina, że poszukiwanie osoby przebywającej poza granicami Stanów jest procesem o wiele bardziej skomplikowanym niż...
– Nie sądzę, żeby Erne nadal tam przebywała – przerwał jej. – Przyjechała do San Pablo na rok. Uczyła w miejscowej szkole.
Maggie zapisała coś w leżącym na biurku notesie.
– Podstawowej? – zapytała. – Średniej?
– Pracowała z małymi dziećmi, więc to musiała być szkoła podstawowa.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć o pani Erne Kenyon?
Mógł powiedzieć, że był nią oczarowany od samego początku. W kraju śniadych, ciemnookich ludzi od razu zwrócił uwagę na tę długonogą istotę o rozwianych jasnych włosach, niebieskich oczach i policzkach zaróżowionych od słońca, która stała na targu w cienkiej bawełnianej sukience i kupowała owoce. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany, pragnąc ją poznać.
Mógł powiedzieć, że pokochał jej cudowny południowy akcent, delikatne dłonie i dźwięczny śmiech. Mógł powiedzieć, że w jej ramionach czuł się jak w raju, że wcale nie trzeba umrzeć, aby trafić do nieba; wystarczy kochać się z Erne. Mógł to wszystko powiedzieć, lecz miał świadomość, że tego typu informacje nie pomogą Maggie w odnalezieniu Erne Kenyon.
– Co jeszcze? – zadumał się. – Hm. Obecnie ma trzydzieści lat, najwyżej trzydzieści jeden. Pochodzi z Richmond w stanie Wirginia. Jej rodzice byli ludźmi dość zamożnymi.
Ołówek, który Maggie trzymała w ręce, znów poszedł w ruch. Pierwsza strona notesu powoli się zapełniała.
– Opuściłem San Pablo dość nieoczekiwanie – kontynuował ponuro. – Nie miałem czasu pożegnać się z Erne ani cokolwiek jej wyjaśnić. Po prostu... musiałem zniknąć.
Pani detektyw pokiwała głową.
– Chciałbym ją odnaleźć, wytłumaczyć jej, dlaczego wyjechałem bez słowa...
Może nie tyle wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, ile przekonać ją, że nie kłamał, kiedy mówił, że ją kocha. Dziś już nie kochał – minęło zbyt wiele czasu; zresztą gdyby się spotkali, byliby parą obcych sobie ludzi – ale wtedy, przed pięcioma laty, darzył ją autentycznym uczuciem. I zależało mu, by wiedziała, że akurat w tej sprawie nie oszukiwał jej.
Odłożywszy ołówek, Maggie odchyliła się w fotelu.
– Panie Molina, zanim przyjmę zlecenie, muszę pana uprzedzić, że poszukiwania nie zawsze kończą się sukcesem.
– Wiem, że mogą być trudności z odnalezieniem Erne.
– Och, nie. Z tym nie powinno być żadnych problemów. Agencja „Dwa Serca” działa od roku i jeszcze nie zdarzyło mi się nie znaleźć poszukiwanej osoby. Chodzi jednak o to, że czasem odnaleziona osoba nie jest tą, której klient szuka. Ludzie się zmieniają. Pani Kenyon mogła wyjść za mąż...
– Wcale by mnie to nie zdziwiło – szepnął.
Prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, by taka kobieta jak Erne tyle Jat mogła żyć sama. W końcu nie był pierwszym mężczyzną, który się w niej zakochał, ani pewnie ostatnim.
– Może mieć dom, męża, dzieci – ciągnęła Maggie – i może nie mieć ochoty na spotkanie z dawnym ukochanym.
– Tak, wiem.
– Proszę pana, stworzyłam „Dwa Serca” z myślą o tym, żeby łączyć rozdzielonych kochanków. Moi bracia również – są detektywami, mają swoją agencję tuż obok na tym samym piętrze. Oni jednak specjalizują się w czym innym, głównie wyszukują „brudy” na zlecenie adwokatów rozwodzących się par. Jestem w rodzinie największą optymistką; wierzę w szczęśliwe zakończenia.
Czekał w milczeniu, świadom, że Maggie ma jeszcze coś do dodania.
– W odnajdywaniu zaginionych kochanków odnoszę same sukcesy, ale, niestety, spotkania po latach nie zawsze kończą się szczęśliwie.
Skinął głową. Powtarzał to sobie tysiące razy, odkąd rozpoczął własne, nieudolne poszukiwania Erne.
– Przyjmę pańskie zlecenie, ale pod warunkiem, że nie będzie pan sobie robił żadnych złudnych nadziei.
Pamiętał bezsenne noce po powrocie do Stanów, kiedy bał się zamknąć oczy, by znów mu się nie przyśniły te straszne koszmary. Teraz zaś, ilekroć zamykał powieki, natychmiast stawała mu przed oczami ona – cudowna, czuła, roześmiana. Nie, nie zamierzał sobie robić złudnych nadziei, po prostu chciał się z nią spotkać, porozmawiać.
– Nie będę – obiecał.
– W porządku. Zatem bierzmy się do pracy.
Widok dziecięcego rowerku sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Pamiętał, co mówiła Maggie Tyrell: że ludzie się zmieniają, że odnaleziona osoba nie zawsze jest tą, której się szukało, że nie sposób zagwarantować szczęśliwego zakończenia. Pamiętał też ostrzeżenie Maggie, że Mary Elizabeth Kenyon, którą znalazła, nie musi być tą samą Mary Elizabeth Kenyon, którą on poznał pięć lat temu w San Pablo.
– Kenyon wcale nie jest tak rzadko spotykanym nazwiskiem – powiedziała, zadzwoniwszy do niego tydzień po podpisaniu umowy. – Pańska Mary Elizabeth mogła wyjść za maż i przyjąć nazwisko męża. Mogą też być inne kobiety o imieniu Mary Elizabeth i nazwisku Kenyon.
– W takim razie dlaczego pani dzwoni? – spytał. – Jeśli sądzi pani, że ta kobieta nie jest moją Erne...
– Tego nie powiedziałam. A dzwonię, żeby podzielić się informacjami. Otóż na liście członków dwóch największych związków nauczycielskich figuruje niejaka Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka w Wilborough w stanie Massachusetts i w miejscowej szkole „Dębowe Wzgórze” prowadzi zajęcia z trzecioklasistami. Z jej akt personalnych wynika, że ma trzydzieści lat i urodziła się w Richmond w Wirginii. Oczywiście, nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy...
– To ona – oznajmił stanowczym tonem.
Gdyby to nie była Erne, serce nie waliłoby mu tak głośno i nie zaciskałby tak mocno ręki na słuchawce.
– Ostrzegam pana, panie Molina. Może być kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kobiet o tym imieniu i nazwisku.
– Ale ta ma trzydzieści lat i uczy w szkole podstawowej.
– Jeżeli pan chce, mogę szperać dalej. Dowiedzieć się, czy mieszkająca w Wilborough Mary Elizabeth Kenyon była kiedykolwiek w San Pablo.
– Nie trzeba. To ona. Jestem o tym przekonany.
Dopiero po odłożeniu słuchawki przemknęło mu przez myśl, że może Maggie ma rację; może to nie jest Erne. Erne Kenyon, którą znał przed laty, nie mieszkałaby w Massachusetts. Nie wyobrażał jej sobie w jakiejś małej rybackiej wiosce, gdzie zimą sypie śnieg, a po drogach jeżdżą sanie. Erne, którą znał, kochała słońce i Wirginię. Była szalenie dumna ze swego pochodzenia i na pewno nie osiedliłaby się w północnej części Stanów wśród Jankesów.
Z drugiej strony, ludzie się zmieniają. Przecież sama Maggie ciągle mu to powtarzała; mówiła, że nawet jeśli odnajdzie właściwą Mary Elizabeth Kenyon, może ona w niczym nie przypominać dawnej Erne. Pięć lat to kawał czasu.
Przez opuszczoną szybę wynajętego wozu wpatrywał się przed siebie. Dom, w którym mieszkała odszukana przez agencję Erne Kenyon, stał przy czystej, cichej uliczce, porośniętej z obu stron drzewami, w szeregu innych skromnych i schludnych domów. Uwagę zwracał starannie utrzymany trawnik, kwitnące krzaki azalii, świeżo pomalowane białe ściany i odcinające się od nich zielone okiennice. Drzwi niedużego garażu były otwarte, ale w środku nie stał żaden samochód. Wnętrze wydawało się nie zagracone, chociaż ze swego miejsca po drugiej stronie ulicy Michael niewiele widział.
W domu nie paliło się światło, ale nic dziwnego – popołudniowe słońce wciąż jasno świeciło. Umieszczona na końcu podjazdu skrzynka na listy miała wymalowany z boku numer, brakowało jednak tabliczki z nazwiskiem lokatorów. I właśnie przed tym domem, na trawniku przy podjeździe, stał dziecięcy rowerek na trzech kółkach.
Michael zaklął cicho pod nosem. Mimo tego, co mu mówiła Maggie, mimo ostrzeżeń, jakie sam sobie dawał, przyłapał się na tym, że marzy, że pragnie, że jednak ma nadzieję. Marzył o tym, aby po latach spędzonych na zesłaniu – w piekle! – mógł zastukać do drzwi Erne i ofiarować jej, niczym darz dalekiej podróży, słowa przeprosin i wyjaśnienia. Pragnął, by je przyjęła i mu wybaczyła Pragnął ją przekonać, że uczucie, którym ją darzył tamtej wiosny w San Pablo, było szczere i prawdziwe, że jego koszmar się skończył, że może znów uda im się wzniecić dawny ogień.
Maggie Tyrell, szefowa agencji detektywistycznej świadczącej usługi romantykom, optymistom i zakochanym, ostrzegła go, lecz były to słowa rzucane na wiatr. Michael chciał się sam przekonać, jak się Erne wiedzie w życiu. Nie wierzył, by mogła wyjść za maż i zatrzymać po ślubie nazwisko panieńskie. Jakoś mu to do niej nie pasowało.
Ale co tam nazwisko! To widok roweru przyprawił go o dreszcze. No cóż, jeżeli Erne jest matką i żoną, to trudno; on, Michael, wycofa się po cichu, wróci do Kalifornii i postara się o niej zapomnieć.
Ale... wciąż się łudził, miał nadzieję. Może pomalowany w jaskrawe kolory trójkołowy rowerek należy do dziecka sąsiadów? Może Erne nadal jest samotna, równie śliczna, wrażliwa i delikatna jak przed laty? Może nadal ma tak urzekające spojrzenie, tak niebieskie oczy, tak cudowny i szczery uśmiech? Może na jego widok jej oczy rozbłysną z podniecenia, a radość rozpromieni twarz?
Pomyślał sobie, że to nawet lepiej, jeśli nikogo nie ma w domu. Zanim się spotkają, przynajmniej będzie miał okazję rozejrzeć się trochę po okolicy, zobaczyć, gdzie Erne zapuściła korzenie, poczuć atmosferę miasteczka, w którym się osiedliła.
W powietrzu unosił się zapach wiosny. Gdy wysiadł i zatrzasnął drzwiczki samochodu, dwie wystraszone jaskółki wyfrunęły spomiędzy gałęzi pobliskiego klonu. Zza zakrętu wyłoniła się furgonetka. Odczekał, aż go minie, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy.
Nie mógł oderwać spojrzenia od dziecięcego rowerku. Przednie koło było duże i miało kolor dojrzałego banana, siodełko było jaskrawozielone, a kierownica czerwona.
Słychać było śpiew ptaków. Z rosnącego nieopodal kwitnącego derenia wiatr zerwał pojedynczy biały płatek, który wirował w powietrzu. Ciekawe, czy Erne sama dba o teren wokół domu, czy też korzysta z pomocy ogrodnika? A może ma męża, który strzyże trawniki i przycina krzewy?
Kolejne ptaki przyłączyły się do ptasiego chóru. Wtem zza domu dobiegł wesoły śmiech dziecka. Michael zawahał się; korciło go, by sprawdzić, czy to w ogrodzie za domem Erne bawią się jakieś dzieci, ale nie bardzo mu wypadało kręcić się po czyimś prywatnym terenie. Sytuacja sama się rozwiązała, po chwili bowiem dwóch małych, roześmianych urwisów, pędząc, ile sił w nogach, czmychnęło obok kwitnącego rododendronu. Chłopcy biegli tak szybko, że Michaelowi jedynie mignęły przed oczami dwie kolorowe bluzy, dwie pary zaplamionych trawą dżinsów i dwie spłowiałe czapki baseballowe w kolorach drużyny Red Soxów.
Malcy byli w wieku przedszkolnym. Mogli mieć po pięć lat, co najmniej po pięć lat. Czyli Erne nie jest ich matką, bo pięć lat temu przebywała w San Pablo. Ale mogła chłopców zaadoptować albo być ich ciotką. Lub macochą. Tak, chłopcy mogą przecież być synami jej męża z poprzedniego małżeństwa.
Mogło też być tak, że trafił pod niewłaściwy adres, że mieszkająca w tym domu kobieta wcale nie jest jego ukochaną Erne.
Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy zza rogu wyłoniła się atletycznie zbudowana dziewczyna, przed którą malcy z piskiem uciekali. Miała ciemne włosy związane w koński ogon i ubrana była w krótkie spodenki, bawełnianą bluzę i tenisówki. W niczym nie przypominała Erne. Ogarnęło go uczucie zawodu, ale i ulgi.
– Wracajcie, szelmy jedne! – zawołała, nieświadoma tego, że na podjeździe stoi mężczyzna, który bacznie się jej przygląda. – I to natychmiast! Niech no tylko was dopadnę...
Mówiąc to, śmiała się do rozpuku. Najwyraźniej srogi ton i groźby stanowiły nieodłączną część zabawy. Chichocząc wesoło, chłopcy pognali za dom i znikli Michaelowi z oczu.
Oczywiście, dziewczyna bez trudu mogłaby ich dogonić, ale nie o to jej chodziło. Oparłszy ręce na biodrach, przystanęła na moment, żeby złapać oddech. W obszernej bluzie z napisem „Williams College” wyglądała za młodo, by być matką tych dwóch urwisów. Ale kto wie? Coraz częściej nastolatki rodzą dzieci. Z drugiej strony może tylko wyglądała tak młodo? Może już dawno skończyła studia, a bluza to pamiątka z czasów studenckich?
Po chwili oddech się jej uspokoił. Odgarnęła za ucho kosmyk włosów i spojrzała na zegarek. Chociaż zza domu wciąż dolatywał śmiech rozbawionych chłopców, dziewczyna wzruszyła ramionami i odwróciła się w kierunku dziecięcego rowerku. Na widok obcego mężczyzny zamarła w pół kroku.
Nie chcąc wzbudzać w niej lęku, nie ruszył się z miejsca. Jedynie wyciągnął przed siebie ręce, by pokazać, że są puste, że nie trzyma w nich nic, co by mogło służyć za broń. Nie wydawało mu się, aby w jasnych spodniach i niebieskiej koszuli wyglądał jak bandyta. Dziewczyna jednak go nie znała i miała prawo się go obawiać.
– Szukam pani Mary Elizabeth Kenyon – powiedział. Puściwszy rower, dziewczyna wyprostowała się.
– Nie ma jej – odparła krótko.
Z jej odpowiedzi wynikało jednoznacznie, że to nie ona jest tą Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka pod tym adresem. Odważył się postąpić krok naprzód i opuścić ręce wzdłuż ciała.
– Nie orientuje się pani, kiedy wróci?
– A kim pan jest?
– Jej starym znajomym.
– Jak się pan nazywa?
Zawahał się, po czym uświadomił sobie, że widząc jego wahanie, dziewczyna może nabrać podejrzliwości.
– Michael Molina – odparł.
– Powiem, że pan tu był – rzekła, ponownie nachylając się nad rowerkiem.
Trochę się tego bał. Jeżeli kobieta, która tu mieszka, jest jego Erne i jeżeli dziewczyna w bluzie z Williams College powie jej, że pytał o nią Michael Molina, nie wiadomo, jak się Erne zachowa Może się zabarykaduje, a potem wystąpi do sądu o to, by zakazał Michaelowi się do niej zbliżać? Oczywiście, nic jej z jego strony nie groziło, ale po tym, jak postąpił pięć lat temu, wątpił, aby chciała się z nim widzieć. Miał zamiar rozegrać to nieco inaczej: po prostu pojawić się znienacka i nie dopuszczając jej do słowa, przeprosić ją i błagać o wybaczenie.
– Muszę się z nią zobaczyć. To ogromnie ważne – powiedział. Nie chciał swoim uporem wystraszyć panny z Williams College, ale pragnął jej uzmysłowić, jak bardzo zależy mu na spotkaniu z Erne. – Szukam jej od dawna Dziewczyna zostawiła rower i przyjrzała się obcemu. Mierzyła go uważnie wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy coś knuje. Obdarzając dziewczę najbardziej ujmującym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć, obserwował, jak jej nieufność powoli topnieje.
– Zatrzymał się pan gdzieś w okolicy?
– Tak – W takim razie powiem pani Kenyon, żeby się z panem skontaktowała. W którym hotelu pan mieszka?
Zachowując kamienny wyraz twarzy, myślał nerwowo, co odpowiedzieć. Bo oczywiście nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zarezerwować sobie pokój w hotelu. Kiedy wysiadł z samolotu, od razu na lotnisku w Bostonie wynajął samochód i przyjechał prosto na Cullen Drive w Wilborough – pod adres, który otrzymał od Maggie Tyrell. Jak ostatni kretyn sądził, że kiedy tylko Erne go zobaczy i wysłucha, weźmie go w ramiona i zaproponuje u siebie gościnę.
Troszkę się pomylił, toteż teraz usiłował szybko odtworzyć w pamięci nazwy hoteli, które mijał po drodze.
– W „Holiday Inn” – odparł, modląc się w duchu, aby w hotelu znalazł się jakiś wolny pokój.
– W porządku. Michael Molina, „Holiday Inn”. Na pewno wszystko przekażę.
– Proszę powiedzieć, że to bardzo ważne.
Zastanawiał się, czyjego głos zdradza napięcie, które on sam czuje. To było szaleństwo – uganiać się po tylu latach za kobietą, którą się kiedyś, nie z własnej winy, skrzywdziło. Może należy się wycofać, dalej żyć wspomnieniami? Lecz doszedł już tak daleko... , – Dobrze, powiem – obiecała znużonym tonem dziewczyna.
Ma mnie za starego nudziarza, pomyślał, albo gorzej za intruza, burzyciela spokoju, może nawet przestępcę. Nie chciał dłużej narzucać się, upierać, prosić; by „je wystraszyć dziewczyny. Wiedział, że jeśli poczuje się zagrożona, on nic na tym nie zyska.
– Dziękuję. – Wsunął ręce do kieszeni spodni. – Będę bardzo wdzięczny. – Skinąwszy na pożegnanie głową, odwrócił się w stronę jezdni.
Już miał odejść, kiedy nagle w ogrodzie znów zabrzmiał wesoły chichot rozbrykanych chłopców. Na widok dziewczyny zaczęli wołać jeden przez drugiego:
– Widzieliśmy coś...
– Takie wielkie...
– Wielkiego potwora! – dokończyli razem, pękając ze śmiechu.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła sceptycznie na malców. Z całej siły starała się zachować poważną minę, chociaż kąciki ust jej drgały.
– Potwora? Jaki był duży?
– Taki! – Jeden z chłopców rozciągnął szeroko drobne ramionka.
– Nie! Taki! – zademonstrował jego kolega.
– Nie! Taki! – zapiszczał pierwszy, usiłując rozłożyć ramiona jeszcze szerzej.
– No dobra, już wiem – przerwała im dziewczyna. – Był bardzo, bardzo duży. A jakiego koloru miał włosy?
– Zielone! – zawołał pierwszy chłopiec.
– W kropki bordo! – zawołał drugi.
Jego odpowiedź tak bardzo się obu spodobała, że znów zaczęli pokładać się ze śmiechu.
Dziewczyna spojrzała porozumiewawczo na Michaela. Nie umiał powstrzymać się od uśmiechu. Zazwyczaj dzieci, nawet te najbardziej rozkoszne, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Nie potrafił docenić dziecięcej mądrości, którą wszyscy dorośli się tak zachwycali, a na widok uroczych szkrabów występujących w serialach telewizyjnych miał ochotę wyłączyć odbiornik. Jeżeli sytuacja tego wymagała, mógł przez chwilę podziwiać zdjęcie syna czy córki przyjaciół i nawet uczynić jakąś stosowną uwagę, ale to wszystko. Świat dzieci niewiele go obchodził.
Dziś jednak było inaczej. Po długim męczącym dniu, na który składała się pobudka w Berkeley, kilkugodzinny lot na drugi koniec kontynentu, a potem jazda samochodem przez ruchliwe centrum Bostonu do cichego, spokojnego miasteczka leżącego pół godziny dalej na północ, radosne piski dwóch rozbawionych chłopców podziałały na niego jak odprężający balsam.
Choć, prawdę mówiąc, trudno mu było całkiem się odprężyć. Znajdował się na Cullen Drive w Wilborough, ale nie miał pojęcia, co to oznacza. Czy spotka się z Erne? Jaka będzie jej reakcja? Czy nie zatrząśnie mu drzwi przed nosem?
No cóż... Mógł westchnąć głęboko, mógł zakląć siarczyście albo mógł uśmiechnąć się do dwóch małych urwisów o bujnej wyobraźni, którzy rechotali, trzymając się za brzuchy. Jeden, ten nieco wyższy, wreszcie przestał się śmiać. Zdyszany, szturchnął przyjaciela w bok i odwrócił się, gotów pognać za dom, by znów zmierzyć się z potworem o włosach w kropki bordo. W momencie, gdy stanął przodem do Michaela, Michael ujrzał piwne oczy malca i serce podskoczyło mu do gardła.
Spod czapki baseballowej i burzy ciemnych włosów spoglądała na niego jego własna twarz.
– Bardzo mi przykro, pani Kenyon, ale naprawdę nie widzę możliwości – rzekł stanowczo urzędnik miejscowego banku County Savings and Trust odpowiedzialny za przyznawanie kredytów.
Erne przyjrzała się swojemu rozmówcy. Był to nieopierzony młokos, pewnie świeżo po studiach, w tanim garniturze. Podejrzewała, że studiował na jakimś kierunku, po którym trudno znaleźć pracę, toteż szybko zrezygnował z marzeń o pasjonującym zawodzie i zapisał się na kurs bankowości. Poznawszy wszystkie prawa rządzące zasadami przyznawania kredytów, teraz jako urzędnik był władny zrujnować jej życie.
Wcześniej próbowała szczęścia w wielkich bankach o zasięgu ogólnokrajowym, które nie mają żadnych powiązań z Wilborough. Ze wszystkich otrzymała uprzejmy list z odmową. Potem pomyślała sobie, że może jedyny miejscowy bank, istniejący tu od dawna i znający problemy tutejszej społeczności, będzie chciał jej pomóc. Przecież małym, lokalnym bankom powinno zależeć na tym, by klienci byli zadowoleni.
Jednakże Ronald Petit, młody urzędnik kierujący działem kredytów, najwyraźniej nie podzielał opinii, że zadowolenie klientki jest wystarczającym powodem, aby naginać czy obchodzić obowiązujące przepisy.
– Wynajmuję ten dom od trzech lat – powiedziała Erne. – Utrzymuję go w nienagannym stanie, dbam o ogród. Właściciel bardzo chętnie by mi go sprzedał. To byłoby najlepsze rozwiązanie dla wszystkich.
– Dla wszystkich oprócz banku County Savings and Trust – wyjaśnił Ronald Petit. – Pani Kenyon, dokładnie przestudiowałem pani podanie, ale nie widzę, w jaki sposób mogłaby pani spłacić pożyczkę. Mamy specjalne metody – oceniania tak zwanej „spłacalności” klientów i obawiam się, że pani nie przeszła tego testu. Pani kontrakt ze szkołą wygasa pod koniec roku...
– Tak, ale po trzech latach pracy, czyli właśnie pod koniec roku, mogę się starać o stały etat. Jestem przekonana, że szkoła mi go przyzna – rzekła, siląc się na pewność siebie, której wcale nie czuła.
– Może. Wprawdzie zarabia pani całkiem przyzwoicie...
– w głosie mężczyzny pobrzmiewał tak protekcjonalny ton, że Erne miała ochotę pochylić się nad biurkiem i spoliczkować drania – ale nawet jeżeli otrzyma pani etat, wciąż będzie pani miała tylko jedno źródło dochodu. Zdecydowana większość ludzi, którzy po raz pierwszy kupują dom, ma dwa źródła.
Podniósł do oczu jej podanie. Po jakie licho? Przecież czytał je dziesiątki razy i pewnie za każdym razem krzywił się pod nosem, widząc liczby, które wpisała w odpowiednie rubryki.
– Innymi słowy uważa pan, że powinnam zatrudnić się po godzinach w jakiejś budce z hamburgerami?
Matka uczyła ją, że sarkazm nie przystaje damie, Erne jednak była zdania, że czasem nie tylko przystaje, ale jest wręcz konieczny.
Pytanie spłynęło po Ronaldzie Peticie jak woda po gęsi. Albo był nieczuły na sarkazm, albo go nie zauważył.
– Ma pani jedno źródło dochodu oraz sporo wydatków. Opieka nad dzieckiem kosztuje...
– Za rok Jeffrey pójdzie do szkoły – wtrąciła szybko.
– Zmniejszą się wydatki na opiekunki.
– Nie o to chodzi. Główny problem polega na tym, że nie stać pani na wpłatę pierwszej, największej raty. Pani oszczędności są znikome. – Wykrzywił się, próbując przywołać na wargi współczujący uśmiech. – Wiele osób w pani sytuacji korzysta z pomocy bliskich. Może mogłaby pani poprosić rodziców o drobną pożyczkę...
– Nie – odparła zdecydowanie.
Nie mogłaby o nic poprosić rodziców. Po pierwsze, rodzice na pewno odmówiliby jej wszelkiej pomocy. A po drugie, wolałaby nadziać się na bagnet, niż zwrócić do nich o jakąkolwiek pomoc.
– Tak postępuje większość ludzi, którzy po raz pierwszy kupują dom.
– Nie jestem taka jak większość! – burknęła, po czym wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. Wiedziała, że wykłócanie się z urzędnikiem bankowym czy dogryzanie mu do niczego nie doprowadzi. – Nie sądzi pan, że stosując właśnie takie zasady przyznawania kredytów, pan, a zatem i pański bank, dyskryminujecie samotne matki?
Ronald Petit poderwał głowę.
– Nie bardzo rozumiem...
– Gdybym podjęła kolejną pracę, to by nie zmieniło sytuacji, prawda? Mówiąc o dwóch źródłach dochodów, ma pan na myśli dochody męża i jego pracującej żony. Zgadza się, prawda?
– Nie ukrywam, że w dzisiejszych czasach jest to jedno z ważniejszych kryteriów, jakie bierze się pod uwagę przy przyznawaniu kredytu – przyznał. Miał niepewną minę, jakby spodziewał się, że klientka zaraz postraszy go sądem.
– Powiedział pan, że jednym z powodów, dla którego mi odmówiono, jest to, że mam duże wydatki na dziecko.
– Przykro mi, pani Kenyon. Muszę trzymać się przepisów. – Tym razem w jego głosie zabrzmiała autentyczna troska. – Gdybym mógł pozytywnie zaopiniować pani podanie, zrobiłbym to z największą przyjemnością. Ale nie mogę, regulamin mi zabrania. Gdyby chociaż zdołała pani zgromadzić więcej pieniędzy na pierwszą wpłatę, wtedy łatwiej byłoby pani spłacać raty. Ale bez tego bank, niestety, nie może udzielić pani kredytu. Takie są przepisy.
– W porządku. – Nie zamierzała się płaszczyć, błagać o litość, zalewać się łzami. Chciała wyjść z dumnie uniesioną głową, bo tylko to jej pozostało: poczucie godności.
Podziękowawszy urzędnikowi, wyszła z banku na zalaną słońcem ulicę. Próbowała się pocieszyć, że odmowa kredytu to nie najgorsza rzecz, jąkają w życiu spotkała. Mary Elizabeth Kenyon, prapraprawnuczka oficera armii konfederackiej, który stracił lewą nogę oraz farmę podczas wojny secesyjnej, potrafi sobie radzić z porażką. Umiejętność tę odziedziczyła po przodkach. Kenyonowie walczyli, czasem przegrywali, ale nigdy się nie załamywali i nigdy nie poddawali. Wstawali, otrząsali się i maszerowali dalej.
Erne zdawała sobie jednak sprawę, że godność i duma nie zapewnią jej oraz Jeffreyowi dachu nad głową.
Dom na Cullen Drive idealnie się dla nich nadawał. Nie za duży i nie za mały, miał spory trawnik, po którym Jeffrey mógł ganiać do woli, oraz piękny, nasłoneczniony ogród, w którym hodowała warzywa i kwiaty. Czynsz był średni, a właściciel miły i życzliwy. Erne najchętniej nigdzie by się stąd nie ruszała, dopóki Jeffrey nie dorośnie i nie wyprowadzi się do własnego domu, ale właściciel, który był starszym panem, upadł i złamał nogę w biodrze. W tej sytuacji postanowił przenieść się do Tempe w Arizonie, żeby być bliżej syna i synowej. Nie stać go jednak było na kupno nowego domu w Tempe, jeżeli nie sprzeda domu w Wilborough.
– Chciałbym, złotko, żebyś w nim została – powiedział do Erne. – Wszystkim byłoby wygodniej. Ty nie musiałabyś się przeprowadzać, a ja nie musiałbym korzystać z usług pośrednika od sprzedaży nieruchomości. Nawet obniżyłbym ci cenę o dziesięć tysięcy...
Cena była bardzo atrakcyjna. Niestety, Erne nie zarabiała tyle, by bez pożyczki mogła marzyć o własnym domu.
A więc czekają ją przenosiny. Musi rozejrzeć się za nowym dachem nad głową, chociaż wiedziała, że nie znajdzie drugiego domu, który tak idealnie odpowiadałby jej potrzebom. W dodatku przerażała ją myśl o przeprowadzce – pakowanie wszystkich rzeczy do kartonowych pudeł, wynajęcie przewoźnika, skrzyknięcie paru znajomych do pomocy. Przeprowadzka mogła być wspaniałą przygodą, jeżeli człowiek z własnej woli przenosi się w lepsze, ciekawsze miejsce. Ale ona nie przenosiła się z własnej woli; została do tego zmuszona.
Wzdychając ciężko, przewiesiła torebkę przez ramię i ruszyła przez parking w stronę swojego auta, ośmioletniego grata, którego kupiła przed trzema laty, kiedy dostała pracę w „Dębowym Wzgórzu”. Nie szastała pieniędzmi, przeciwnie, żyła bardzo oszczędnie. Za każdym razem, gdy wkładała kluczyk do stacyjki, modliła się, aby silnik zapalił. Ubrania dla Jeffreya kupowała w sklepach z tanią odzieżą, a w supermarkecie zawsze korzystała z powycinanych z gazet kuponów oferujących zniżki. Latem dorabiała, udzielając dzieciom korepetycji. Na urlopy nie wyjeżdżała. W dni wolne od pracy lub podczas wakacji zabierała synka na wycieczki do muzeum techniki albo do pobliskiego Rockport na plażę. Jedyną rzeczą, na której nie oszczędzała, było przedszkole Jeffreya. „Słoneczny Brzeg” uchodził za najlepszą tego typu placówkę w miasteczku, więc bez protestu wnosiła co miesiąc astronomiczne opłaty. Chciała zapewnić dziecku opiekę najbardziej profesjonalną z możliwych.
Kiedy się jest samotną kobietą mającą dziecko i dyplom nauczycielki, zaoszczędzenie sumy potrzebnej do wpłacenia pierwszej raty na kupno domu to zwykle zadanie ponad siły. Erne robiła, co mogła, ale – jak powiedział Ronald Petit – większość kobiet marzących o nabyciu domu albo pozostaje w związku małżeńskim, w którym obydwoje partnerzy zarabiają, albo zwraca się o pomoc do rodziców.
Erne nie mogła zwrócić się do rodziców. Te drzwi były przed nią zamknięte, w dodatku na cztery spusty.
Wsiadła do samochodu. Skoro dała sobie radę, kiedy rodzina ją odtrąciła, da sobie radę i teraz, kiedy bank odrzucił jej podanie o kredyt. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Mimo to, kiedy zatrzasnęła drzwi i oparła się na moment o kierownicę, poczuła, jak z oczu płyną jej łzy. Psiakość! Nie chce się przeprowadzać! Nie chce tracić domu na Cul len Drive! Nie chce być zdana na niczyją łaskę, zwłaszcza Ronalda Petita. Marzyła jedynie o małym, wygodnym gniazdku dla siebie i syna. Czy to naprawdę zbyt wiele?
Zrobiło się chłodno. We wschodnim Massachusetts maj był dziwnym miesiącem; jednego dnia słońce przygrzewało tak jak w połowie sierpnia, innego zaś temperatura nie przekraczała piętnastu stopni. Dziś było w sam raz – na tyle ciepło, że można było otworzyć szeroko okna i, nie marznąc, słuchać śpiewu ptaków, ale na tyle rześko, aby wszystkich nie ogarnęła ospałość i lenistwo. Erne liczyła na to, że po pracy odbierze Jeffreya ze „Słonecznego Brzegu” i pojadą razem do parku, gdzie na specjalnym placu zabaw poustawiano mnóstwo kolorowych tub, zjeżdżalni i huśtawek. Jeffrey uwielbiał szaleć w tym małpim gaju, wspinać się na wieżę, udawać, że jest piratem. Ale kiedy o wpół do czwartej wychodziła ze szkoły, dogoniła ją sekretarka Gwyn z wiadomością od Ronalda Petita, który prosił, by pofatygowała się do banku w sprawie kredytu.
Zamiast więc pojechać po synka, wróciła pędem do pokoju nauczycielskiego i zadzwoniła do Claire, która zgodziła się odebrać malca z przedszkola. Przed wyjazdem na studia często opiekowała się Jeffreyem. Erne nauczyła się na niej polegać, była więc niepocieszona, kiedy okazało się, że po skończeniu szkoły średniej dziewczyna zamierza studiować z dala od Wilborough. Na szczęście przyjechała na lato do domu, a ponieważ nie miała zbyt dużo pieniędzy, powiedziała, że chętnie podreperuje swój skromny budżet. Jeffrey znał dziewczynę i bardzo ją lubił – to było najważniejsze.
Siedząc w samochodzie, Erne potarła sztywny kark. Gdyby musiała się wyprowadzić z Cullen Drive, czy straciłaby Claire jako opiekunkę? Czy gdyby zamieszkała z Jeffreyem na drugim końcu miasta lub wręcz poza miastem, czy Claire opłacałoby się jechać taki kawał, żeby przez dwie lub trzy godziny pobyć z dzieckiem?
Nie miała siły o tym myśleć. Głowa pękała jej z bólu, a w sercu czuła nieprzyjemny ucisk. Kotłowały się w niej różne emocje: złość, strach, smutek. Jako młoda dziewczyna porzuciła wygodny, elegancki świat i wyjechała tysiące kilometrów od domu, by pomagać biednym, podświadomie jednak wierzyła, że w wieku mniej więcej trzydziestu lat znów zakosztuje takiego życia, jakie znała dawniej. Sądziła, że wróci do Stanów, do ukochanej Wirginii, że dalej będzie uczyła w szkole i udzielała się społecznie, ale że będzie miała męża, czyli dwa źródła dochodów, że będzie mieszkała w ładnym domu, jadła na ładnych talerzach, że będzie wychowywała dzieci, nie martwiąc się o ich potrzeby materialne oraz wyjeżdżała zimą na urlop – na wyspy Bahama lub na narty do Lake Tahoe.
Nigdy, przenigdy nie przyszło jej do głowy, że wróci do Ameryki w ciąży, porzucona przez kochanka. Ale nie żałowała krótkiego, płomiennego romansu, bo dał jej coś bezcennego, coś, na co nie liczyła, a z czego nie zrezygnowałaby za żadne skarby świata. Może nie miała własnego domu z ogródkiem ani męża, który przynosi pensję, może nie spędzała zimą urlopu, wygrzewając się na plaży lub szalejąc na stokach, miała za to cudownego syna.
W godzinach szczytu spokojne i zazwyczaj puste ulice Wilborough były prawie zakorkowane. Wozy poruszały się w żółwim tempie. Jednakże Erne nie przeszkadzała powolna jazda, zwłaszcza o tej porze roku, gdy kwitły posadzone wzdłuż jezdni żonkile i nawłoć, a rododendrony wyglądały tak, jakby ktoś pomalował ich grube, mięsiste liście różową farbą. Nie miała w samochodzie klimatyzacji, ale to też jej nie przeszkadzało. Lubiła jeździć z otwartym oknem, tak by do środka wpadało świeże powietrze. Po szarej, ponurej zimie, która w Massachusetts ciągnęła się w nieskończoność, mieszkańcy Nowej Anglii zawsze z utęsknieniem oczekiwali wiosny.
Te pięć kilometrów z banku w centrum miasta do domu na Cullen Drive zajęło Erne dwadzieścia minut, ale nareszcie była już na miejscu. Zwolniwszy, pomachała do Glenna Drinana z naprzeciwka, i nagle zauważyła jakiś obcy samochód przed domem Drinanów; stał w takim miejscu, że musiała wjechać na własny podjazd nieco ciaśniejszym łukiem niż zazwyczaj. Była wdzięczna Claire, że zostawiła drzwi do garażu otwarte. Obiecywała sobie, że kiedyś, gdy będzie bogata, zainstaluje w garażu drzwi zdalnie sterowane. Oczywiście zainstaluje, gdy już kupi dom...
W garażu było ciemno, chłodno, a w powietrzu unosił się cierpki zapach nawozów sztucznych. To niesprawiedliwe, pomyślała, aby bank odmawiał kredytu komuś, kto tak pieczołowicie dba o wynajmowany przez siebie dom z ogrodem. Który z lokatorów użyźnia nawozem trawę? Na ogół najemca troskę o ogród pozostawia właścicielowi, a ten opłaca ogrodnika. Ona zaś obiecała właścicielowi, że wszystkim zajmie się sama. W zamian on obiecał nie podwyższać jej czynszu.
Kochała ten dom. Tu, na Cullen Drive, zapuściła korzenie i nie chciała się stąd nigdzie przenosić.
Czując, jak łzy znów podchodzą jej do gardła, szybko wzięła się w garść. Nie może sobie pozwolić na płacz. Jeffrey nie powinien widzieć, jak bardzo zasmucają myśl o przeprowadzce. Nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób wytłumaczyć mu „radosną” zmianę w ich życiu: że muszą porzucić swój dom, zamieszkać z dala od Claire i z dala od Adama Kesslera, który był najlepszym przyjacielem chłopca.
Po paru minutach wysiadła z samochodu, zabrała z tylnego siedzenia torbę i wyszła na zewnątrz, przekonana, że w tak piękne, ciepłe popołudnie Jeffrey nie wyleguje się przed telewizorem. Nie słyszała jednak jego głosu. Może razem z Adamem bawią się za domem w piratów? Często udawali, że stojący na werandzie stół z sekwoi to piracki okręt.
Już zamierzała skręcić za dom i sprawdzić, co się tam dzieje, kiedy nagle kątem oka zauważyła jakiś ruch po drugiej stronie ulicy. Obejrzawszy się, zobaczyła, że mężczyzna, który siedział w aucie zaparkowanym przed domem Drinanów, rusza w jej kierunku.
Patrzyła, jak przechodzi przez jezdnię. Miał lekki, sprężysty chód, plecy proste, lewą rękę opuszczoną wzdłuż ciała; w prawej trzymał przewieszoną przez ramię marynarkę. Ubrany był w spodnie koloru khaki i rozpiętą pod szyją niebieską koszulę.
Może strój mężczyzny nie rzucał się w oczy, ale nie sposób było powiedzieć tego o nim samym. Włosy miał czarne jak heban, cerę śniadą, oczy jak dwa węgle. Erne stała jak zahipnotyzowana. Znała tę twarz o wyraźnie zaznaczonej szczęce i ładnie zarysowanych ustach, znała tę szczupłą sylwetkę i sprężysty krok.
Michael...
Zamknęła oczy. Kiedy je ponownie otworzyła, mężczyzna był kilka metrów bliżej; jego długie nogi w błyskawicznym tempie pokonywały dzielącą ich odległość.
Michael...
Miała ochotę krzyknąć. Miała ochotę uciec, schować się. Miała ochotę złapać Jeffreya, zamknąć go w domu, zabarykadować drzwi. Nie miała zaś ochoty na spotkanie z Michaelem. Nie życzyła sobie widzieć go ani z nim rozmawiać. Już dawno wykreśliła go z życia.
Był na podjeździe. Sześć kroków od niej. Pięć. Cztery. Kiedy dzieliły ich trzy, przystanął; dzięki Bogu, bo gdyby zbliżył się jeszcze o krok lub dwa, nie wytrzymałaby. Albo by zemdlała, albo odwróciła się i zaczęła uciekać.
– Erne – szepnął.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Nie miała temu człowiekowi nic do powiedzenia. Zresztą dobrze wiedziała, że rozmowa nic nie da.
– Szukałem cię – rzekł, podchodząc krok bliżej.
Powiedz mu, żeby zostawił cię w spokoju, rozkazała sobie w myślach. Powiedz, że trzeba mieć nie lada tupet, żeby pojawić się znienacka po tylu latach. Powiedz, że życzysz mu długiego życia obfitującego w nieszczęścia, a potem długiej, powolnej śmierci. Powiedz, żeby się natychmiast stąd wyniósł, bo inaczej wezwiesz policję.
– Ponad rok temu zacząłem cię szukać. – Najwyraźniej uznał, że jej milczenie oznacza, iż jest gotowa go wysłuchać. – W końcu zgłosiłem się do agencji detektywistycznej.
– Aha.
Aha? Nie poznawała samej siebie. Facet, który zniszczył jej życie, zjawia się nieoczekiwanie, oznajmiając, że znalazł ją dzięki pomocy agencji detektywistycznej, a ona kiwa głową i ochrypłym głosem burczy „Aha”? Oszalała!
– Czy moglibyśmy porozmawiać?
W przeciwieństwie do niej, nie miał problemów z doborem słów. Mówił normalnie, okrągłymi zdaniami, nie tak jak ona, która potrafiła się zdobyć tylko na jedno bezsensowne „Aha”.
Wzięła siew garść. W San Pablo nigdy język jej kołkiem nie stawał. Przeciwnie, od początku świetnie się dogadywali.
– Nie – odparła. – Nie moglibyśmy.
– Tęskniłem za tobą.
– Ja za tobą nie.
Łzy znów zawisły jej na rzęsach. Chciała złożyć je na karb słońca, które raziło ją w oczy, potem na karb nieudanej wizyty w banku, gdzie odmówiono jej kredytu, ale wiedziała, że się oszukuje. Tamte łzy były zupełnie inne – wyrażały frustrację, żal i smutek. Te zaś były wyrazem bólu i głęboko skrywanej złości. Były łzami kobiety skrzywdzonej, której przed laty złamano serce, kobiety, która bała się, aby człowiek, który sprawił jej tak wielki i bolesny zawód, znów nie chciał wtargnąć w jej życie.
– Proszę, odejdź. Zostaw mnie – szepnęła, żałując, że nie umie się zdobyć na bardziej władczy, rozkazujący ton.
Nie chcąc podnieść głowy, aby Michael przypadkiem nie dojrzał jej lśniących od łez oczu, zrobiła krok w stronę domu. Zacisnął rękę na jej nadgarstku. Palce miał ciepłe, silne. Ich dotyk sprawił, że poczuła do niego jeszcze większą nienawiść.
Odwróciła się. Stał blisko, zbyt blisko. Jego czarne oczy przenikały ją na wskroś. Nie wiedziała, gdzie się podziać, a bardzo chciała przed nimi uciec.
– Widziałem chłopca – oznajmił.
Poczuła, jak coś się w niej zamyka, z hukiem zatrzaskuje. Jakieś wewnętrzne drzwi broniące dostępu do jej świata. Michael Molina nie przekroczy progu domu, w którym ona mieszka z dzieckiem. Po prostu mu na to nie pozwoli.
Patrząc na niego w ciepłym, złocistym blasku zachodzącego słońca, przypomniała sobie tamten dzień przed pięcioma laty, kiedy ujrzała go po raz pierwszy na rynku w San Pablo. Widok tak przystojnego mężczyzny sprawił, że przeszły ją ciarki. Michaelowi daleko było do ideału męskiej urody, każda rzecz – usta, czoło, broda – była zupełnie przeciętna, lecz razem tworzyły niezwykle atrakcyjną całość. Erne nie mogła oderwać oczu od jego czarnych brwi, prostego nosa, lekko zapadłych policzków, oliwkowej cery i szczupłej sylwetki o pełnych wdzięku ruchach.
Nie zmienił się w ciągu tych pięciu lat. Wciąż był tak samo przystojny, o spojrzeniu równie tajemniczym jak dawniej; jego oczy zdawały się wszystko widzieć, a niczego nie zdradzać. Znała to spojrzenie; napotykała je codziennie, gdy patrzyła na swojego synka, gdy go rano budziła i gdy wieczorem układała do snu.
Ale Michael nigdy się tego nie dowie; nie dowie się, co ona widzi i czuje, kiedy spogląda na małego Jeffreya. Jeśli chodzi o chłopca, Michael nie ma do niego żadnych praw. Kiedy pięć lat temu ją porzucił, zaprzepaścił wszystko; szansę na wspólną przyszłość, prawo do dziecka, miejsce w jej sercu.
Nie potrafiła jednak powiedzieć mu tego wprost. Była zbyt wściekła, aby znaleźć właściwe słowa, zbyt przerażona, aby je głośno wypowiedzieć i zbyt świadoma bliskości Michaela, by logicznie myśleć. Od ręki, którą zacisnął na jej nadgarstku, promieniowało jakieś dziwne ciepło. Dlaczego jej nie puszcza? Miała ochotę wyrwać mu się, uciec do domu, zatrzasnąć drzwi.
– Czy on jest mój?
– Nie – odparła zgodnie z prawdą.
Dawca spermy jest dawcą spermy. To, że mężczyzna zapłodnił kobietę, nie czyni go automatycznie ojcem. Jeffrey był jej synem, nie Michaela.
– Jest do mnie podobny.
– Jest podobny do wielu osób.
Nie dając po sobie poznać, jak bardzo przeszkadza jej jego dotyk, próbowała uwolnić nadgarstek. Bezskutecznie.
– Jak ma na imię?
– Odejdź, proszę – rzekła cicho, patrząc mu w oczy. – Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Zostaw mnie.
– Ile ma lat? – spytał, ignorując jej słowa.
– Odejdź, Michael. Tu nie ma dla ciebie miejsca. Zniżywszy wzrok, ruchem głowy wskazała na swój uwięziony nadgarstek. Michael westchnął i cofnął rękę. Chociaż już jej nie trzymał, nie potrafiła zrobić kroku, pożegnać się, skierować do domu. W nozdrza uderzył ją leśny, korzenny zapach mydła, jakiego Michael używał. Zawsze pachniał czysto i świeżo, nawet w najbardziej parne, gorące dni.
Próbowała wmówić w siebie, że nie cierpi tak wonnych zapachów. Że nie podobają się jej jego długie nogi, szczupłe biodra, czarne włosy. I czarny charakter.
– Chciałem cię przeprosić za San Pablo.
Brzmiało to szczerze, jakby naprawdę żałował swojego postępowania. Lecz Erne nie była już tą samą młodą, naiwną dziewczyną, co wtedy; nie wierzyła mu.
– To nie ma teraz najmniejszego znaczenia – oznajmiła, wzruszając ramionami.
– Ależ ma. Właśnie dlatego cię szukałem. Szukałem cię ponad rok.
– W takim razie zmarnowałeś rok. – Z jej głosu przebijały zarówno złość, jak i smutek. – San Pablo należy do przeszłości. Ja mam swoje życie, ty swoje. A teraz wybacz, ale chciałabym wrócić do domu... – do domu, z którego wkrótce będzie musiała się wyprowadzić – i zająć się synem.
Synem, który zawsze będzie jej dzieckiem. Nic tego nie zmieni, ani odmowna decyzja urzędnika bankowego, ani niespodziewane pojawienie się Michaela.
Ogromnym wysiłkiem woli odwróciła się i pomaszerowała do domu. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi – cicho, choć miała ochotę nimi trzasnąć. Nie odważyła się wyjrzeć przez okno i sprawdzić, czy Michael nadal stoi na podjeździe. Nawet jeśli jeszcze nie odszedł, wolała o tym nie wiedzieć.
– Jeffrey! – zawołała.
Z kuchni mieszczącej się na drugim końcu korytarza, który ciągnął się wzdłuż salonu, wyłoniła się Claire. W tenisówkach na nogach poruszała się niemal bezgłośnie.
– Bawi się z Adamem. Pomyślałam sobie, że możemy go zaprosić...
– Słusznie. – Erne skierowała się w jej stronę.
– Są w pokoju Jeffreya – kontynuowała dziewczyna, wchodząc za Erne do kuchni.
Erne rzuciła torbę na stół i oparła się bezsilnie o blat.
– Ganiali po ogrodzie, ale... Pojawił się jakiś obcy mężczyzna. ..
Erne popatrzyła wyczekująco.
– Pytał o panią. Najpierw prosił, żeby pani do niego zadzwoniła, do hotelu „Holiday Inn”, a potem chyba postanowił na panią poczekać, bo wsiadł do samochodu i cały czas gapił się na dom. Więc kazałam chłopcom wrócić do środka.
Erne skinęła głową, wyrażając pochwałę, po czym sięgnęła do torby i zaczęła szukać portmonetki.
– Rozmawiałam z nim – rzekła. – Myślę, że już odjechał.
Oby, dodała w duchu. Nie chciała mieć z nim do czynienia.
– Powiedział, że jest pani starym przyjacielem – podjęła Claire. – Przystojny facet, prawda? Ale... to dziwne, trochę mi przypomina Jeffreya. Mają takie same oczy, takie samo spojrzenie. Aha, zapisałam jego nazwisko.
Podała Erne notes, w którym widniało imię i nazwisko Michaela oraz nazwa hotelu.
– Pan Molina jest moim starym znajomym, ale na pewno nie przyjacielem. – Erne wyrwała z notesu zapisaną kartkę i wrzuciła ją do kosza na śmieci. Następnie wyjęła z portmonetki banknot dziesięciodolarowy, by zapłacić dziewczynie za dwugodzinną opiekę nad dzieckiem. – Dzięki, Claire. Za to, że przyjechałaś i za to, że zagoniłaś chłopców do domu, kiedy pojawił się ten człowiek. Bardzo mądrze postąpiłaś.
Dziewczyna wzięła pieniądze, uśmiechając się z wdzięcznością.
– Wie pani, ja nie dlatego... On nie zachowywał się podejrzanie ani nic. Po prostu, sama nie wiem... Chyba wystraszyłam się jego spojrzenia. I tego, że nie chciał odejść.
– Rozumiem.
Erne wiedziała, dlaczego Michael ociągał się z odejściem. Dlatego, że zobaczył Jeffreya, że dostrzegł podobieństwo między sobą a chłopcem i postanowił zbadać tę sprawę. Niech go szlag trafi. Jeżeli widok chłopca wywołał w nim wyrzuty sumienia, tęsknotę, żal za tym, co było i co mogło trwać dalej, to trudno. Sam jest sobie winien. Jej to ani nie dotyczy, ani nie interesuje.
Interesowało ją zupełnie co innego: znalezienie nowego domu, który byłby w zasięgu jej możliwości finansowych. Na tym właśnie musi się skoncentrować. Michael ze swymi spóźnionymi przeprosinami do niczego nie jest jej potrzebny.
Claire przyglądała się jej z namysłem.
– Mogę odprowadzić Adama – zaoferowała. Erne posłała dziewczynie uśmiech.
– Dzięki, kochanie. Byłabym ci bardzo zobowiązana. – Nie – miała siły sama odprowadzać chłopca Czuła się jak przekłuty balon. Ponieważ jednak nie lubiła nikomu pokazywać się w takim stanie, nawet nastoletniej opiekunce do dziecka, starała się otrząsnąć z przygnębienia. – Pójdę po niego – powiedziała, kierując się do pokoju syna.
Zanim jeszcze dotarła na miejsce, usłyszała wesoły chichot. Zapukała cicho do drzwi, po czym uchyliła je. Chłopcy toczyli walkę na dinozaury. Jeffrey w jednej ręce trzymał plastikowego stegozaura, w drugiej ceratopsa, zaś jego przyjaciel Adam uzbrojony był w pachycefalozaura i ankylozaura. Podłoga zawalona była barwnymi klockami i zrzuconymi z łóżka poduszkami. Chłopcy śmiali się do rozpuku – ilekroć na siebie spojrzeli, dostawali kolejnego ataku śmiechu – toteż wałka przebiegała dość bezkrwawo.
Przez chwilę Erne stała w progu, przyglądając się zabawie. Pokój był niezwykle kolorowo urządzony: na łóżku leżała wygnieciona wiśniowa kapa, nad którą wisiał barwny rysunek przedstawiający arkę Noego – zwierzęta przyczepione były na rzepy, tak by Jeffrey mógł je odrywać i ustawiać na nowo. W rogu stało biurko o białym blacie i trzech szufladach: czerwonej, niebieskiej i zielonej. Erne kupiła je za bezcen w sklepie należącym do Armii Zbawienia, tam też kupiła regał na książki, po czym papierem ściernym starła podrapany lakier i pomalowała oba meble w wesołe, jaskrawe kolory. Komodę, w której trzymała pościel i swetry syna, kupiła z kolei na targu staroci; w domu oczyściła ją, pomalowała białą farbą, którą następnie pokryła malunkami balonów.
Stojące naprzeciw łóżka półki wypełniały aż po brzegi skarby Jeffreya: były wśród nich plastikowe ciężarówki, klocki lego, małe samochodziki różnych marek, dwa pluszowe misie – Pimpuś i Marudek – gry planszowe, z tuzin dinozaurów oraz dużo książek. Książki z obrazkami, książki do nauki alfabetu, kilka prostych książeczek, które Jeffrey sam już potrafił przeczytać, i książki, które ona czytała mu na dobranoc. Właśnie byli w połowie „Kubusia Puchatka”, który leżał na najwyższej półce, z wystającą spomiędzy stron zakładką. Na myśl o tym, że będzie musiała spakować do pudeł wszystkie rzeczy syna, po czym rozpakować je w innym pokoju i innym domu, Erne ogarnęła czarna rozpacz. Gdzie znajdzie drugi tak ładny, słoneczny pokój? Pokój narożny, o oknach w dwóch ścianach? Pokój, w którym Jeffrey czułby się tak dobrze?
– Adam musi już iść do domu – poinformowała chłopców. – Sprzątnijcie, proszę, bałagan.
– A nie może zostać z nami na kolację? – spytał Jeffrey, patrząc błagalnie na matkę.
Zacisnęła usta. Ileż to razy zwracała synowi uwagę, żeby nie zapraszał kolegów na kolację czy nocleg, nie pytając jej wcześniej o zgodę. Co jak co, ale dziś nie miała ani siły, ani ochoty na gości, nawet jeśli gościem był pięcioletni chłopiec, a kolacja składała się z klusek posypanych tartym serem.
– Przykro mi, ale nie – odparła, siląc się na spokój. – Claire odprowadzi Adama do domu.
– Ojej, a myśmy już wszystko sobie zaplanowali – powiedział Jeffrey, wciąż ściskając w rączkach dinozaury. – Chcieliśmy urządzić piknik...
– W ogródku – dodał Adam.
– Żeby być bliżej potwora.
– Jakiego potwora? – spytała Erne.
– Tego na dworze.
– Natychmiast stanął jej przed oczami obraz Michaela. Czy to on jest potworem, o którym mówią? Czy ich przestraszył? Czy próbował z nimi rozmawiać? Rany boskie, chyba nie wyjawił Jeffreyowi, kim jest?
– Tego, który ma włosy w kropki bordo – ciągnął Jeffrey – i mieszka na jabłoni.
– Chcieliśmy go nakarmić – wyjaśnił Adam. – Podzielić się z nim kolacją. Bo z biednymi trzeba się dzielić.
Odetchnęła z ulgą, słysząc, że włochatym potworem w kropki bordo jest jakiś mieszkaniec rosnącej za domem jabłoni. Lepsze to, niż gdyby miał się nim okazać mężczyzna, który już raz przewrócił jej życie do góry nogami i który z łatwością może to zrobić po raz drugi.
– Obawiam się, że dziś potwór musi pogłodować – rzekła – albo zadowolić się jabłkami.
– Jeszcze nie ma jabłek – zauważył Jeffrey. – Są same kwiatki.
– To niech zje kwiatki. Zresztą wiecie, co potwory najchętniej jedzą? Małych chłopców, którzy nie chcą sprzątnąć bałaganu, jaki narobili. Więc jak?
Przystąpili do porządków, więcej już nie marudząc. Podejrzewała, że Jeffrey od początku wiedział, że nie pozwoli Adamowi zostać na kolację – choćby dlatego, że wcześniej jej o to nie spytał. Schyliwszy się, zaczęła im pomagać. Nie chciała, by Claire musiała zbyt długo czekać, poza tym marzyła o tym, żeby wszyscy się wynieśli; pragnęła być sama, sama z synem.
Potrzebowała spokoju i wytchnienia. Nawet po wyjściu Claire i Adama – machając im w drzwiach na pożegnanie, zauważyła, że Michael również odjechał – wciąż była zdenerwowana. Rozmowa w banku, a potem spotkanie z Michaelem wytrąciły ją z równowagi. Jeszcze do siebie nie doszła.
Michael odjechał, ale nie zniknął z jej życia. Nie widząc go, czuła jego obecność, jego bliskość, zupełnie jakby był niewidocznym cieniem, jakby znajdował się poza zasięgiem jej wzroku, ale krążył gdzieś nieopodal. Na samą myśl o tym drętwiała z przerażenia.
Z odmową kredytu, a co za tym idzie, z utratą domu, umiałaby się pogodzić. Wiedziała, że kiedy nadejdzie czas, spakuje się i wyprowadzi, niechętnie, wbrew sobie, ale zrobi to, pocieszając się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może uda się jej wynająć mieszkanie na terenie jednego z tych niedużych osiedli z basenem? Wtedy latem Jeffrey mógłby codziennie pływać. Może w sąsiedztwie mieszkałoby więcej dzieci w jego wieku, do których sam mógłby chodzić w odwiedziny? Może czynsz byłby niższy? Może do sklepów byłoby bliżej?
Co z tego, że nowy dom nie miałby ogródka, w którym rosłaby dzika jabłoń, a na tej jabłoni mieszkałby potwór w kropki bordo? Bez ogródka i jabłoni można spokojnie żyć. Tak, z przeprowadzką sobie poradzi; w końcu radziła sobie z większymi problemami. Lecz nie była w stanie skoncentrować się na tym, co ją niedługo czeka, na zmianie domu, zmianie otoczenia. Wszystkie jej myśli krążyły wokół Michaela.
Jak ją odnalazł? I dlaczego w ogóle zaczął jej szukać? Czego od niej może chcieć?
Czekając, aż woda zagotuje się w garnku, a Jeffrey oskrobie marchewkę, Erne usiłowała przeanalizować całą sytuację. Wiedziała, że Michael nie miał pojęcia o istnieniu chłopca, więc to nie z jego powodu rozpoczął poszukiwania. Na pewno nie zdobył adresu od jej rodziców, ponieważ nienawidzili go za to, co zrobił ich ukochanej córeczce, ukochanej, a jednocześnie przez nich pogardzanej.
Na co liczył? Że znów połączy ich płomienny romans? Że po pięciu latach rozłąki Erne rzuci mu się w ramiona? Dlaczego jego spojrzenie wciąż miało na nią tak hipnotyczny wpływ? Dlaczego jego dotyk sprawiał, że czuła się zdenerwowana, niepewna? Dlaczego w jego obecności traciła panowanie nad sobą?
– Ta marchewka jest za śliska – powiedział z pretensją w głosie chłopiec. – Wypada mi z rąk.
Gdyby nie była tak zmęczona, tak zaaferowana niespodziewaną wizytą Michaela, zostawiłaby makaron – przecież nie musi go stale mieszać – i pomogłaby dziecku. Pokazałaby mu, jak trzymać marchewkę, a jak obieraczkę. Nie miała jednak siły cokolwiek demonstrować; lekcję obierania marchwi postanowiła odłożyć na kiedy indziej.
– Zostaw, kochanie. Sama się tym zajmę.
– To co chcesz, żebym teraz zrobił?
Odpowiedzi udzieliła synowi w myślach: obiecaj mi, że będziesz lepszym człowiekiem niż twój ojciec. Obiecaj, że nigdy nie znikniesz bez słowa. Obiecaj, że będziesz uczciwy, szlachetny, i że będziesz mnie kochał choć w połowie tak, jak ja kocham ciebie.
– Możesz zebrać obierki i nakarmić nimi potwora.
Uradowany chłopiec zgarnął ze stołu cienkie marchewkowe skórki i wybiegł na dwór. Obserwowała go przez okno – tam za domem był jego azyl, miejsce, gdzie czuł się dobrze, bezpiecznie. Jego własny prywatny świat, otoczony gęstym żywopłotem, porośnięty trawą, drzewami. Świat, w którym żyły komary i barwne motyle, w którym leżał waż do polewania się wodą i w którym stał stół z sekwoi służący za piracki okręt.
Gdzie znajdą drugie takie miejsce? Drugi tak idealny dom? Gdzieś daleko, odpowiedziała sama sobie. Gdzieś, gdzie nie odnajdzie ich Michael. Westchnęła ciężko.
Okazało się, że „Holiday Inn” dysponuje wolnymi pokojami, chociaż teraz nie miało to większego znaczenia. Widział się już z Erne, przez chwilę z nią rozmawiał i, sądząc po jej reakcji, raczej się nie spodziewał, by próbowała się z nim skontaktować.
Wyciągnąwszy się na łóżku, zacisnął powieki. Wciąż widział ją przed oczami. Była równie piękna jak dawniej. Nadal chodziła wyprostowana, z wysoko uniesioną głową, przeszywając rozmówcę wnikliwym, badawczym spojrzeniem. Nadal jednak nie potrafiła ukrywać uczuć. Gdy tylko wbiła w niego wzrok, ujrzał w jej oczach wrogość, zaciekłość, niechęć.
Pięć lat temu zachował się wobec niej bardzo brzydko; nic dziwnego, że nie ucieszyła się na jego widok. Ale przyjechał z przeprosinami i Erne, którą znał przed pięcioma laty, dałaby mu szansę wyjaśnić, co się stało. Z drugiej strony tamta dawna Erne nie miała kilkuletniego dziecka...
Nie potrafił pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie przed wyjazdem z San Pablo spłodził dziecko i przez tyle lat nic o tym nie wiedział. Żałował, że Erne jakoś się z nim nie skontaktowała. Chociaż nie bardzo miała jak. Wyjechał bez uprzedzenia, nie zostawiając adresu. Gdyby wiedział, że jest w ciąży, nie uchylałby się od odpowiedzialności. Ona pewnie nawet nie próbowała go odszukać. Pomyślała, że ktoś, kto jest takim lekkoduchem, kto znika bez słowa wyjaśnienia i na kim nie można polegać, weźmie nogi za pas, gdy tylko usłyszy o dziecku.
Dziecko. Chłopiec. Czyżby jego syn?
Może.
Powiedziała, że mały jest podobny do wielu osób. Michael widział go tylko przez chwilę, dosłownie przez sekundę, zanim dziewczę z Williams College zapędziło dwóch roześmianych smyków do domu. Może chłopiec faktycznie był podobny do wielu osób i może jedna z tych osób, a nie on, Michael, jest jego ojcem.
Zdawał sobie sprawę, że Erne nie zdradzi mu żadnych szczegółów dotyczących rodowodu dziecka. Emanowała taką wrogością, że nie zdziwiłby się, gdyby następnym razem na jego widok wezwała policję.
Nie miało to najmniejszego sensu. Przecież jeżeli on jest ojcem dziecka i jeżeli udowodni, że pragnie nadrobić stracony czas, płacić alimenty, zabierać syna na wycieczki, robić to, co robią inni ojcowie, Erne powinna się ucieszyć. Prawda?
Nieprawda. Wiedział, że cokolwiek uczyni, jej to nie zadowoli. Ze tylko jedna rzecz sprawiłaby jej przyjemność, ta sama, która przed pięcioma laty sprawiła jej ból: gdyby odszedł i na zawsze zostawił ją w spokoju.
Gdyby miał trochę rozumu, właśnie tak by postąpił. Spakowałby rzeczy do torby, pojechał na lotnisko, wsiadł w następny samolot lecący na zachód. Znikłby z życia Erne, tym razem na jej życzenie i z jej błogosławieństwem.
Ale widocznie nie miał rozumu.
Spojrzał na zegarek; szósta, czyli w San Francisco trzecia po południu. Wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył wizytówkę Maggie Tyrell. Pani detektyw prosiła, aby dał jej znać, czy Mary Elizabeth Kenyon, którą odnalazła, jest tą kobietą, o którą mu chodziło.
Wykręcił numer; na drugim końcu kontynentu rozległ się jeden sygnał, drugi, po czym telefon odebrała właścicielka agencji.
– „Dwa Serca”. Czym mogę służyć?
– Mówi Michael Molina. Dzwonię z Wilborough, żeby powiedzieć, że to właściwa Mary Elizabeth Kenyon.
– Widział się pan z nią?
– Tak – odparł krótko.
Wolał nie wdawać się w szczegóły. Nie chciał obnażać przed Maggie swoich prawdziwych uczuć, opisywać frustracji, zawodu i żalu, tłumaczyć, że Erne potraktowała go jak trędowatego i że ona, Maggie, miała rację, kiedy go ostrzegała, iż ludzie się zmieniają. Przekonał się o tym, jakże boleśnie, na własnej skórze.
– To dobrze – rzekła Maggie, przerywając ciszę, jaka zaległa po jego odpowiedzi. – Cieszę się, że udało nam sieją odnaleźć.
Usiadł na łóżku i pochylił się do przodu, jakby liczył, że w tej pozycji lepiej będzie mu się myślało.
– Mam pytanie. Jak można sprawdzić ojcostwo? Maggie zawahała się.
– Chodzi panu o...
Do diabła. Maggie Tyrell jest świetnym detektywem. Może w tym także zdoła mu pomóc?
– Chodzi mi o to, jak można sprawdzić, czy jest się ojcem dziecka?
– No tak. – Najwyraźniej domyśliła się, o co chodzi. – Pańska Erne Kenyon ma dziecko?
– Tak. Synka. – Michael wciągnął głęboko powietrze.
– Chłopiec ma moje oczy.
– Panie Molina... – Maggie westchnęła głośno. – Czy jest pan pewien, że chce to dalej ciągnąć?
– Absolutnie. I mam prośbę. Czy mogłaby mi pani mówić po imieniu?
– W porządku, Michael. Mówmy sobie po imieniu. – Na moment zamilkła. – Jeśli chodzi o sprawdzenie ojcostwa, musiałbyś dać krew do zbadania. Jeżeli twoje DNA pasowałoby do DNA chłopca, oznaczałoby to, że jesteś jego biologicznym ojcem.
– Tak, wiem, o jakie testy chodzi. Zazwyczaj przeprowadza sieje na prośbę matki, kiedy mężczyzna usiłuje wykręcić się od odpowiedzialności. Ja natomiast od niczego nie próbuję się wykręcić, przeciwnie, bardzo chętnie poddam się badaniu. Nie jestem jednak przekonany, czy Erne zgodzi się, żeby badaniu poddano również chłopca.
– To znaczy, że pani Kenyon, nie chce, żebyś okazał się ojcem jej dziecka?
Nie chce mnie znać! Nie chce mnie widzieć! – miał ochotę zawołać, ale ugryzł się w język.
– Powiedzmy, że nie skakała z radości na mój widok – oznajmił.
Maggie na moment pogrążyła siew zadumie.
– Wiesz co? Przełączę cię do mojego brata Jacka, który też prowadzi agencję detektywistyczną. Często sobie pomagamy. Myślę, że w tej sprawie Jack będzie bardziej kompetentny. Ja się specjalizuję w problemach sercowych, uwielbiam szczęśliwe zakończenia, podczas gdy Jack...
Nie dokończyła zdania, ale nie musiała. I bez tego Michael domyślił się, o co jej chodzi: była pewna, że nic dobrego nie wyniknie z jego zamierzeń, że wszystko zakończy się klęską, łzami, nienawiścią.
– W porządku – powiedział, starając się nie ulec pesymizmowi. – Połącz mnie z bratem.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem rozległ się męski głos.
– Pan Molina? Tu Jack Tyrell. Moja siostra twierdzi, że chce pan ze mną porozmawiać...
– Owszem. Bo widzi pan, wszystko wskazuje na to, że sprawa, na której mi zależy, będzie miała nieszczęśliwe zakończenie. Maggie nie bardzo chce ją kontynuować.
Mężczyzna na drugim końcu linii parsknął śmiechem.
– Tak, Maggie ma alergię na wszelkie pechy, smutki i nieszczęścia. Poza tym ostatnio jest dość zajęta planowaniem swojego ślubu. Potrafi myśleć wyłącznie o kwiatach, miłości, uśmiechach. Więc proszę mi powiedzieć, co się stało. Dawna ukochana nie ucieszyła się, że pan ją odnalazł?
– Gorzej – przyznał. – Nie tylko nie ucieszyła się, ale okazało się, że ma syna, który jest podobny do mnie.
Jack zagwizdał cicho.
– Oj, niedobrze. Ciągle tłumaczę Maggie, że te spotkania po latach rzadko ludzi uszczęśliwiają. Czasem lepiej nie wskrzeszać dawnej znajomości. Zazwyczaj istnieją ważne powody, dla których kochankowie się rozstają.
– W moim wypadku też istniały ważne powody, ale nie – miały one nic wspólnego z dzieckiem. Związek rozpadł się z mojej winy, nie wiedziałem jednak, że Erne jest w ciąży. Chciałbym sprawdzić, czy jestem ojcem chłopca. Ale bez pobierania krwi, bez badania DNA. Podejrzewam, że Erne by się na to nie zgodziła.
– Mógłby ją pan zmusić. Wystąpić do sądu...
Potrząsnął głową. Tylko tego brakowało, żeby zaczął ciągać Erne po sądach. Tak, wtedy na pewno by mu przebaczyła!
– Czy nie ma innego sposobu? Jest pan detektywem. Błagam, niech pan coś wymyśli.
– Erne to matka chłopca, tak? Pana dawna kochanka?
– Tak. Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon.
– Dobra. – Nastała chwila ciszy; prawdopodobnie Jack Tyrell notował imię i nazwisko, które podał mu klient Maggie. – A jak ma na imię chłopiec?
– Nie wiem.
– Gdyby udało się panu dowiedzieć, pewnie mógłbym odnaleźć jego akt urodzenia i zobaczyć, kto figuruje w rubryce „ojciec”. Może to by wystarczyło.
Michael zmarszczył czoło. Na miłość boską, jak ma zdobyć tę informację? Czy nie należy to do zadań detektywa?
– Nie może pan dotrzeć do aktu urodzenia dziecka, znając imię i nazwisko jego matki? – spytał.
– Mogę, ale imię dziecka znacznie by wszystko uprościło.
– W porządku – powiedział.
Jakoś się dowie; w końcu nie wymaga to chyba jakichś nadzwyczajnych talentów. Mógłby wyśledzić, gdzie chłopiec chodzi do szkoły, chociaż jeśli mały jest jego synem, to jeszcze nie chodzi do szkoły. Raczej do przedszkola, albo przychodzi do mego opiekunka. Może na przykład dziewczyna w bluzie z Williams College? Ona jednak nie wydała się zbyt chętna do udzielania obcym informacji. Nie sądził, aby powiedziała mu cokolwiek o swoim podopiecznym.
Może mógłby ponownie porozmawiać z Erne, użyć swojego wdzięku, aby wydobyć z niej informacje? Może Erne nie zdradzi mu, kto jest ojcem jej syna, ale może powie, jak mały ma na imię?
– Postaram się – dodał.
– Świetnie – rzekł Jack Tyrell. – A ja tymczasem sprawdzę, czy uda mi się coś znaleźć, dysponując danymi matki.
– Dziękuję.
– Panie Molina... – Detektyw zniżył głos, jakby zamierzał wyjawić tajemnicę. – Kocham moją siostrę, ale to niepoprawna romantyczka, która chciałaby zbawić cały świat. Uratowała małżeństwo naszego brata Sandy’ego, które było krok od rozpadu, jest zaręczona ze wspaniałym facetem, którego kocha do szaleństwa, i po prostu nie wyobraża sobie, że można żyć bez miłości. Ale czasem strzała Kupidyna nie trafia do celu. Proszę o tym pamiętać i nie robić sobie zbyt wielkich nadziei.
– Tak, oczywiście – przyznał z wahaniem Michael. – Jeśli chłopiec jest moim synem, chciałbym o tym wiedzieć.
– Zrobię, co w mojej mocy.
– Będę ogromnie wdzięczny.
Pożegnał się i odłożył słuchawkę, po czym opadł z powrotem na łóżko i wbił wzrok w sufit. Płaska biała powierzchnia była niczym ekran, po którym przesuwały się wspomnienia.
Syn? Czy to możliwe, że ma syna? Zawsze byli bardzo ostrożni, chociaż kupno prezerwatyw w zacofanej mieścinie w katolickim środkowoamerykańskim kraju stanowiło niemały problem. Tylko raz, jeden jedyny raz ostatniego wieczoru... Nie wiedział, że już więcej się nie zobaczą. Los spłatał im okrutnego figla. Tak, tylko ten jeden raz kochali się bez zabezpieczenia.
Westchnął przeciągle. Pamiętał jak dziś zapach egzotycznych kwiatów wdzierający się przez okiennice do pokoju, który wynajmowali w niedużym pensjonacie. Wynajmowali, ponieważ nie mogli się spotykać ani u niego (mieszkał ze swym współpracownikiem, Maxem Gallardem), ani u niej (rodzina, u której miała swój kąt, nie pozwoliłaby jej sprowadzać na noc kochanka). Pamiętał rześkie nocne powietrze i księżyc zawieszony na niebie, miękką pościel, fantazyjnie powyginane żelazne pręty u wezgłowia łóżka. Pamiętał koronkowy obrus na okrągłym nocnym stoliku i stojącą na nim miskę z wodą, w której pływały płatki róży.
Ale najlepiej ze wszystkiego pamiętał Erne, która spała w jego ramionach. Pamiętał jej gładką skórę, jedwabiste włosy, ciepłe ciało. Obejmując ją, myślał o tym, że zanim wzejdzie słońce, musi się z nią jeszcze raz kochać; bał się, że jeśli tego nie zrobi, to umrze.
Oczywiście, nie wiedział wówczas, jak bliski był śmierci. Wiedział tylko, że ta piękna, łagodna i mądra kobieta to najwspanialsza istota, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się poznać, i że prędzej zdołałby nakazać sercu, aby przestało bić, niż żeby się w niej odkochało.
Zużyli wszystkie prezerwatywy, nie był jednak w stanie się powstrzymać. Umierał z żądzy, tęsknoty. Pocałunkami zbudził śpiącą w jego ramionach kobietę. Zaczęła odwzajemniać jego pieszczoty. Po chwili ich ciała poruszały się rytmicznie, oddechy stawały coraz bardziej przyspieszone. Wiedział, że nie powinni się kochać bez zabezpieczenia...
Erne nie powstrzymała go. To był ten jeden jedyny raz.
Sądził, że niedługo znów się spotkają, może nazajutrz, może za kilka dni, porozmawiają o przyszłości, poczynią plany, a jeśli okaże się, że są jakieś konsekwencje tej szalonej nocy, to poniosą je wspólnie. Następnego dnia rano on i Gallard mieli wreszcie zakończyć swą misję w San Pablo; wiedział, że kiedy się ze wszystkim uporają, on wróci do Erne, wyzna jej prawdę – po co przyjechał do San Pablo, co tu robił – a potem razem zastanowią się, co dalej.
Nie spodziewał się, że sprawy przybiorą tak tragiczny obrót, że rozpęta się piekło, że zostanie wywieziony do Stanów, zanim zdąży się w czymkolwiek połapać, że obudzi się w obcym łóżku tysiące kilometrów od San Pablo, że będzie odczuwał ból i samotność, a w głowie miał tak wielki mętlik, że dopiero po upływie wielu dni zorientuje się, co mu tak bardzo doskwiera: brak Erne.
Po prostu tego wszystkiego nie brał pod uwagę.
Nie spodziewał się, że zabije człowieka.
Potrzebował kilku lat, by po tych koszmarnych przeżyciach dojść do siebie. I jeżeli tamtej nocy spłodził syna, to chciał o tym wiedzieć. Psiakość, ma prawo o tym wiedzieć.
Znów zaczęły go nawiedzać złe sny. Nawet się nie zdziwił; podświadomie czuł, że tak się stanie, kiedy wróci pamięcią do przeszłości.
Opisując odgłosy strzału z broni palnej, ludzie często porównują je do huku sztucznych ogni. W snach Michaela przypominały trzask suchych gałęzi podczas pożaru lasu. Sztuczne ognie kojarzą się z festynem, zabawą, świętem, pożar lasu zaś z niebezpieczeństwem, poczuciem zagrożenia, strachem.
Nie pamiętał ich rzeczywistego dźwięku, tego, co faktycznie słyszał, kiedy wkoło latały kule. Prawda była znacznie większym koszmarem od snów, które nawiedzały go potem całymi latami. Była jak mgliste urojenie, na które składały się dziesiątki rozmytych, nieostrych obrazów. W snach wszystko było wyolbrzymione, jaskrawe, wyraźne – liście zbyt zielone, niebo przesadnie niebieskie, Gallard zbyt pewny siebie, posiłki nadmiernie spóźnione.
– Zobaczysz, to będzie kaszka z mlekiem – oznajmił Max Gallard, prowadząc jeepa po krętej, górzystej drodze, gdy jechali w stronę leśnej kryjówki Edouarda Corteza.
– Tylko pamiętaj, ja jestem bogatym americano, który nie mówi po hiszpańsku, a ty moim tłumaczem.
– Wiem – odrzekł Michael.
On także był podniecony czekającą ich misją. Niewykluczone, że też grzeszył nadmierną pewnością siebie. Wraz z Gallardem dziesiątki razy omawiali scenariusz. Gallard miał udawać amerykańskiego milionera, który chce kupić broń, a Michael jego pomocnika. Ta rola całkiem mu odpowiadała – doskonale znał okolice San Pablo, potrafił się dogadać z miejscową ludnością, zdobyć informacje...
W młodości Michael często tu przyjeżdżał – zanim jeszcze jego dziadkowie i wujowie z rodzinami wyemigrowali do Kalifornii. Chociaż mieszkał w Bakersfield, ze dwie godziny na północ od Los Angeles, w San Pablo zawsze czuł się jak w domu, znał miejscowe zwyczaje, język, ludzi. Jego ojciec spędzał tu kilka miesięcy w roku, pomagając dziadkom przy żniwach. Niekiedy zabierał z sobą do San Pablo Michaela. Mówił o nim per „Miguel”, co doprowadzało matkę do białej gorączki.
– Chłopak ma na imię Michael, a nie Miguel! – wołała.
– Jest Amerykaninem.
Rodzice często się kłócili.
W każdym razie Michael znał San Pablo. Mówił z miejscowym akcentem, rozumiał, jak wszystko tam funkcjonuje. Kiedy więc usłyszał, że niejaki Max Gallard, łowca nagród specjalizujący się w łapaniu przestępców zbiegłych po wpłaceniu kaucji, wyrusza na południe, żeby odnaleźć Corteza, natychmiast zaofiarował mu pomoc.
Gallard był wielkim, muskularnym facetem o budowie kulturysty i kamiennym wyrazie twarzy. Michael, który niedawno obronił pracę doktorską, prowadził wykłady z nauk politycznych na uniwersytecie w Northridge. W przeciwieństwie do Gallarda nie tylko nie potrafił unieść stupięćdziesięciokilogramowej sztangi, ale i nigdy nie miał takich ambicji. Jednakże pięć lat temu w San Pablo okazało się, że jego szybkość, zwinność i inteligencja są równie przydatne jak siła, tężyzna i doświadczenie Gallarda. Całą duszą był oddany sprawie. Nie mógł się doczekać, kiedy przystąpią do akcji. Marzył o tym, by dopaść drania, przez którego zginął jego młodszy brat.
Tamtego ranka tryskał energią, czuł wręcz niesamowity przypływ adrenaliny. Noc spędził z Erne, kochając się z nią raz po raz, i teraz, nabuzowany, palił się do schwytania Corteza.
– Szybko się z tym uporamy. To będzie prosta, łatwa robota – powtarzał Gallard. – Ty mnie przedstawiasz Cortezowi, ja zaczynam gadać z nim o interesach i kiedy tylko zdołam uśpić jego czujność, wyciągam spluwę. Gdyby zrobiło się groźnie, padnij na ziemię albo schowaj się za drzewo i o nic się nie martw. Na pewno cię obronię.
Michael wolał nie myśleć o tym, jak groźnie mogłoby się zrobić. To że Cortez handlował bronią, powinno go było wystraszyć, ale nigdy niczego się nie bał. A raczej nie odczuwał strachu. Bo bać, to się bał – ale o innych, nigdy o siebie. Bał się, że kłótnie rodziców doprowadzą ich do rozwodu; bał się głupich decyzji i złych wyborów dokonywanych przez brata. Lecz o siebie się nie bał. Zawsze wiedział, co chce w życiu osiągnąć, i konsekwentnie dążył do celu. Na ogół jego dążenia kończyły się sukcesem, bez względu na to, czy pragnął zdobyć stypendium na dalszą naukę, ciekawą pracę czy piękną blondynkę, którą spostrzegł na targu.
Tamtego ranka ze wszystkich sił starał się odsunąć od siebie myśli o Erne. Wiedział, że musi mieć czysty umysł, aby skupić się na zadaniu, które zamierzali z Gallardem wykonać. Musi myśleć o Cortezie i o tym, że ma paść na ziemię lub schować się za drzewo, gdyby nagle zrobiło się groźnie.
Zrobiło się bardzo groźnie i musieli zwiewać. Rzucili się pędem przez las, ale poszycie było gęste, a nisko zawieszone gałęzie zdawały się wyciągać w ich stronę niczym ręce żebraków na widok bogaczy. Może dlatego huk wystrzałów kojarzył mu się z suchym trzaskiem...
I nagle Max Gallard został trafiony.
Pamiętał, że podniósł Gallarda i wlókł go z sobą, że starał się unikać kul, że biegł zdyszany, próbując umknąć draniowi, który gonił ich przez gęsty las, że potykał się o pnącza i korzenie, że nie zwracał uwagi na Gallarda, który w kółko powtarzał: „Puść mnie! Zostaw mnie! Ratuj własny tyłek!”
Dotarli do wąwozu i słaniając się ze zmęczenia, ruszyli w dół. Cały czas podtrzymywał Gallarda. Nagle poczuł w ramieniu świdrujący ból i zobaczył krew. Gallard, przycisnąwszy rękę do rany nad biodrem, jęknął i osunął się na ziemię. Ktoś pędził wielkimi susami w dół zbocza. Okazało się, że to był Cortez, lecz Michael nie widział jego twarzy. Patrzył gdzie indziej, na pistolet, który Max Gallard miał wetknięty za zakrwawione spodnie.
Niewiele się namyślając, schylił się, chwycił broń i skierowawszy ją w stronę mężczyzny na zboczu, nacisnął spust. Wszystko razem trwało najwyżej kilka minut, ale kiedy w końcu Michael obudził się z koszmaru, był z powrotem w Kalifornii, a od incydentu w wąwozie minęło wiele dni. Leżał w łóżku, z obandażowanym ramieniem, pogrążony w jakimś dziwnym otępieniu. Jak się wydostał z San Pablo? Dlaczego miał tak mętne wspomnienia? Dlaczego nie potrafił sobie nic przypomnieć?
Najbardziej dręczyło go pytanie, co z Erne? Gdzie jest? Czy wie, gdzie on przebywa? Czy wie, czego się dopuścił? Czy wybaczy mu, że ją okłamał? I, co gorsza, że zabił człowieka? Bo to, że kogoś zabił, wiedział ponad wszelką wątpliwość. Nacisnął na spust, powodując śmierć człowieka – była to jedna z niewielu rzeczy, jakie pamiętał po odzyskaniu przytomności.
Wątpił, czy kiedykolwiek sobie wybaczy, toteż nie wyobrażał sobie, aby mógł błagać Erne o wybaczenie.
Już od dłuższego czasu nie śniły mu się w nocy koszmary. Był pewien, że wreszcie jego rany się zagoiły. Ale widocznie niektóre nigdy się nie zabliźniają. A może to widok Erne sprawił, że rana znów zaczęła krwawić?
Kiedy otworzył oczy, otaczała go ciemność. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest; nie rozpoznawał zapachu powietrza, odgłosu klimatyzacji, dotyku pościeli. Potem, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do mroku, ujrzał przy podłodze cienką białą kreskę – i wtedy sobie przypomniał.
Jest w Wilborough, w „Holiday Inn”, a na korytarzu pali się światło, które szparą pod drzwiami sączy się do pokoju.
Usiadł na łóżku; serce waliło mu jak oszalałe, pot zrosił plecy i czoło. Może gdyby spędził noc z Erne, ona przegoniłaby demony? Może dlatego zadał sobie tyle trudu, żeby ją odszukać, bo przy niej zawsze czuł się bezpieczny?
Nie. Odszukał Erne, ponieważ wierzył, że jest wyleczony, że wyrwał się ze szponów przeszłości. Ale...
Wiedział, że jeżeli posiedzi kilka minut w ciemnym pokoju, na pomiętym prześcieradle, spocony, z wilgotnymi włosami klejącymi się do skroni i karku, to prędzej czy później odzyska spokój i znów uwierzy, że jest zdrów. Tamte koszmarne wydarzenia miały miejsce pięć lat temu. Nie można było im zapobiec. Niektórzy uważali go za bohatera, on sam uważał się za szczęściarza; cieszył się, że przeżył, że wydobyto go z wąwozu i odesłano do Stanów. Miał nadzieję, że odnalezienie Erne dostarczy mu jeszcze jednego powodu do radości.
Wyciągnął rękę w kierunku stolika nocnego i wymacawszy prztyczek, zapalił lampę. Po chwili światło przestało go razić w oczy. Odrzucił za siebie kołdrę, zeskoczył z łóżka i poczłapał boso po pokrytej wykładziną podłodze do łazienki. Odkręcił wodę w kabinie prysznicowej, po czym wszedł do brodziku, zadarł głowę i stał tak, czekając, aż strumień wody zmyje z niego zarówno pot, jak i koszmar senny.
– Tommy Cantrell! Will Simon! Joshua Key! – zawołała Erne, usiłując przekrzyczeć głosy dwudziestu trzech ośmiolatków. – Kiedy policzę do pięciu, macie siedzieć w ławkach! W przeciwnym razie każę wam przeczytać pracę domową!
Większość uczniów siedziała na swoim miejscu, prócz tych trzech małych urwisów. Chociaż Erne uwielbiała Tommy’ego, Willa i Josha, musiała trzymać ich krótko. Straszne były z nich rozrabiaki i co rusz uniemożliwiali prowadzenie lekcji. Na przykład teraz Josh z Tommym rzucali do siebie piłkę tenisową, a Will usiłował trafić w nią linijką.
Był ciepły, słoneczny dzień. Dzieci wierciły się w ławkach. A gdyby je wziąć na krótki spacer po boisku? Uspokoiłyby się czy przeciwnie, dopiero zaczęłaby je roznosić energia? Erne lubiła prowadzać dzieciaki na tak zwane „wyprawy naukowe”, podczas których znajdowali fascynujące owady albo dziwne chwasty. W zeszłym tygodniu przekopała kawałek trawnika, żeby pokazać dzieciom skomplikowany system korzeniowy zwykłej trawy oraz mieszkające w ziemi dżdżownice.
Zazwyczaj takie parominutowe wyjście w teren pomagało dzieciom pozbyć się znużenia i skupić na nauce, czasem jednak, kiedy były na powietrzu, nachodziła je ochota na zabawę; wtedy nie chciały wracać do klasy, a gdy w końcu udawało się zagonić je do środka, wierciły się w ławkach jeszcze bardziej.
Dziś ona sama trochę się bała wyjścia. Bała się, że jeśli wyjdzie, już nie wróci do klasy. Będzie szła, szła, aż zostawi daleko za sobą wszystkie swoje problemy.
Z drugiej strony wiedziała, że nie może odejść – ani od swoich problemów, ani tym bardziej od wychowanków. Byli sobie potrzebni – ona uczniom, oni jej. A od problemów – kupna domu i Michaela – ucieczki nie było; musiała stawić im czoło.
Źle spała tej nocy, a raczej w ogóle nie spała. Leżała wystraszona, zastanawiając się, co będzie, jeżeli Michael zechce odebrać jej Jeffreya. Oczywiście nie było najmniejszego powodu, by miał tak postąpić. Nie wychowywał Jeffreya, do wczoraj nawet nie wiedział o jego istnieniu. Przez pięć lat nie wykazywał żadnego zainteresowania tym, co się z nią dzieje. Co jak co, ale na pewno nie przyjechał do Wilborough w poszukiwaniu syna.
Nie potrafiła się jednak pozbyć lęku. Było im razem dobrze – jej i Jeffreyowi. Starała się stworzyć synkowi idealny świat. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, odczekała do końca roku szkolnego, po czym wyjechała z San Pablo i wróciła do Richmond w Wirginii. Długo nie mogła pogodzić się z myślą, że mężczyzna, któremu zaufała i którego pokochała, zniknął bez słowa. Sądziła jednak, że na rodziców będzie mogła liczyć. Wierzyła, iż zaakceptują fakt, że ich córka zaszła w ciążę z niejakim Michaelem i postanowiła zatrzymać dziecko.
Pomyliła się.
– Kim on jest? – spytała matka, nie posiadając się z oburzenia. – Miejscowym wieśniakiem, którego sobie poderwałaś?
– Nie. Amerykaninem – odparła, jakby to stanowiło jakąkolwiek różnicę. – Wykładowcą na uniwersytecie w Kalifornii.
– Wykładowcą? Raczej draniem! – wściekał się ojciec. – A ty? Wychowaliśmy cię na porządną dziewczynę! Pozwoliliśmy ci jechać do tej zapadłej dziury tylko dlatego, że wyjazd był organizowany przez parafię! A ty wracasz do nas w takim stanie?
Powstrzymała się od uwagi, że już dawno wyrosła z wieku, kiedy rodzice mają prawo wtrącać się do życia dzieci, zabraniać im czegoś czy na coś pozwalać. Miała dwadzieścia pięć lat i skończone studia, sama mogła o sobie decydować. Chciała jedynie, aby pogodzili się z zaistniałą sytuacją i ucieszyli na myśl o wnuku.
Nie pogodzili się. Erne nie usłyszała od nich ani jednego słowa wsparcia. Usłyszała słowa krytyki i potępienia.
Opuściła więc Wirginią i przeniosła się do Nowej Anglii. Po urodzeniu Jeffreya przez dwa lata pracowała w trzech różnych szkołach – i trzech różnych miastach – na zastępstwie, aż wreszcie dostała stałą pracę w szkole podstawowej „Dębowe Wzgórze” w Wilborough. Była dobrą, kochającą matką dbała o syna, uczyła go, rozpieszczała, a gdy trzeba było – lekko strofowała. Chociaż nienawidziła Michaela, była mu wdzięczna za te kilka tygodni, jakie spędzili w San Pablo – gdyby nie Michael i nie uczucie, które ich połączyło, nie miałaby teraz tak wspaniałego synka.
Wiedziała, że nie pozwoli, by ktokolwiek zburzył jej świat. Nawet ojciec Jeffreya. Zwłaszcza ojciec Jeffreya.
Joshua, Will i Tommy wciąż grali w palanta. Groźnym tonem Erne zaczęła liczyć:
– Raz... – Trójka urwisów rzuciła się pędem w stronę ławek. – Dwa...
Usiedli zadowoleni, że zdążyli. Wszyscy trzej uśmiechali się szeroko.
– Cóż, widzę, że nie macie ochoty na czytanie prac domowych – powiedziała. – W takim razie może Julie zechce nam przeczytać wiersz, który wczoraj napisała?
Rumieniąc się, Julie Markowitz wstała z ławki, zachichotała, po czym podniosła kartkę do twarzy i drżącym głosem zaczęła czytać uroczy wierszyk o psie, który chciał się wspinać po drzewach. Erne przysiadła na brzegu biurka i słuchała dziewczynki. Kochała te dzieci, oczywiście nie tak jak Jeffreya, ale darzyła je prawdziwie głębokim uczuciem. Od ubiegłego września obserwowała, jak dojrzewają – i dojrzewała wraz z nimi.
Nauka zawsze sprawiała jej radość, a nauczanie w „Dębowym Wzgórzu”, gdzie klasy były stosunkowo małe, dzieci syte, łatwe do opanowania i garnące się do wiedzy – radość podwójną. Pracowała w wielu szkołach, również w takich, gdzie nie przyszłoby jej nawet do głowy prosić dzieci o napisanie wiersza, ale tu wiedziała, że może więcej osiągnąć, że śmiało może stawiać przed uczniami wyzwania, a tym samym pobudzać ich wyobraźnię i poszerzać horyzonty myślowe.
Uwielbiała też dzieci w San Pablo. Chociaż często przychodziły głodne, łaknęły wiedzy. Dla wielu z nich samo dotarcie do szkoły stanowiło znacznie większe wyzwanie niż wszystko, z czym musiały się zmagać najedzone, zadbane dzieci z Wilborough.
Julie skończyła wiersz i chichocząc, usiadła z powrotem w ławce.
– Teraz ja! – zawołał Joshua.
– Poczekaj na swoją kolej – powiedziała Erne i poprosiła o przeczytanie swojego wiersza Kyle’a Dantego.
Rymowany wiersz Kyle’a był dość makabryczny, pełen wybuchów, lejącej się krwi i atakujących potworów. Erne przypomniał się wyimaginowany stwór, którego Jeffrey znalazł w ogrodzie. Potwór syna był dobry, łagodny; uśmiechnęła się w duchu na myśl o tym, jak chłopiec wyniósł mu do ogrodu obierki marchewkowe.
Cóż biedne dziecko mogło poradzić, że jego ojciec to bezlitosny, samolubny drań, który jednego dnia mówi kobiecie, że ją kocha, a drugiego znika z jej życia? To nie była wina Jeffreya, że mężczyzna, który go spłodził, okazał się kłamcą i oszustem. To nie była wina chłopca, że przez pięć lat Michael nie interesował się kobietą, którą darzył tak płomiennym uczuciem w San Pablo; że był nieobecny przy porodzie syna i w pierwszych tygodniach jego życia, kiedy Erne wstawała co dwie godziny, aby nakarmić niemowlę; że nie widział pierwszego uśmiechu malca... To ona, Erne, od samego początku troszczyła się o syna, kochała go, tuliła do siebie, zapewniała poczucie bezpieczeństwa. Michaela nie było, kiedy chłopiec po raz pierwszy złapał piłkę ani gdy zachorował na ospę. Nie było go, kiedy małemu wyrżnął się pierwszy ząb, kiedy zrobił pierwszy krok i gdy po raz pierwszy poszedł do przedszkola. W oczach Erne to wszystko przekreślało go jako ojca. Może przekazał synowi swoje geny, ale Erne od lat się starała, aby to jej geny wpłynęły na charakter chłopca.
Zanim Kyle skończył czytać wiersz, rozległ się terkot telefonu.
– Przepraszam – powiedziała Erne, podchodząc do zawieszonego na ścianie aparatu. – Erne Kenyon. Słucham?
– Erne, tu Gwyn z sekretariatu. Przed chwilą nadeszła dla ciebie przesyłka. Podrzucić ci do klasy?
– Jasne.
Niczego się nie spodziewała, ale może czyjaś matka przyniosła dla swojej pociechy drugie śniadanie albo torbę świeżo upieczonych ciasteczek dla pani nauczycielki? Wiersz Kyle’a zakończył się opisem krwawej rzezi. Chłopiec ukłonił się, jego koledzy zaczęli klaskać, wołać: „Brawo”, dziewczynki zaś wzdrygać się, krzywić, mówić: „Fuj, obrzydliwe”.
– Zanim zaczniemy wybrzydzać – rzekła Erne – zastanówmy się nad rolą poezji. Poezja powinna poruszać, wzbudzać emocje. Jeżeli wiersz Kyle’a wywołał w was niesmak, może to znaczy, że Kyle napisał dobry wiersz? Jak myślicie?
– Jest zbyt obrzydliwy, żeby być dobry – stwierdziła autorytatywnie Amber Laughton.
– Ale cel został osiągnięty – wstawił się za kolegą Tommy. – Czyli wiersz spełnił swoje zadanie.
Dzieci tak głośno zaczęły dyskutować o roli poezji i o celu, jaki jej przyświeca, że prawie nie było słychać pukania do drzwi. Erne nacisnęła klamkę i aż cofnęła się na widok ogromnego bukietu.
– To twoja przesyłka – oświadczyła wesoło sekretarka, wystawiając zza kwiatów twarz. Podała Erne ogromny, ciężki wazon. – Ciekawe, kim jest twój tajemniczy adorator?
Erne domyśliła się, kto przysłał bukiet, i ogarnęła ją złość. W dodatku uczniowie stracili zainteresowanie poezją i skupili uwagę na kwiatach.
– O rany! – zawołała Amber. – Jakie piękne!
– No coś ty! – Kyle był całkiem innego zdania. – To kicz, obrzydliwy kicz!
– Uspokójcie się – poleciła Erne i zaciskając zęby, przeniosła kwiaty na parapet. Doczepioną do nich karteczkę wsunęła do kieszeni spódnicy dżinsowej. – A teraz wróćmy do naszej dyskusji...
– Nie przeczyta pani kartki? – spytała Shawna Sikorski, drobna dziewczynka w wielkich okularach na nosie i tak błagalnym głosie, że nie sposób było jej zignorować.
Erne obejrzała się przez ramię. Sekretarka wciąż stała w drzwiach, nie kryjąc zaciekawienia.
– Czy dziś są pani urodziny? – spytała Nicole Evigan. – Bo mnie na urodziny babcia zawsze przysyła kwiaty.
– Kwiaty na urodziny? – mruknął jeden z chłopców. – Też coś!
– Może te są od pani babci... – kontynuowała Nicole, nie zrażona uwagą kolegi.
Wątpię, pomyślała Erne, i wyciągnęła z kieszeni kartkę. Wyjąwszy ją z koperty, przeczytała: „Proszę cię, porozmawiajmy. Michael”. Niżej widniał numer telefonu. Miejscowy.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa w klasie. Rzadko się zdarzało, aby dwudziestu trzech trzecioklasistów milczało jednocześnie. Ignorując ciarki, jakie przebiegły jej po plecach, Erne przełknęła ślinę i podniosła głowę. Uczniowie nie powinni widzieć, jak bardzo jest zdenerwowana. To, że ma kłopoty natury finansowej i osobistej, nie powinno nikogo obchodzić, zwłaszcza uczniów.
– Bukiet jest od mojego starego... przyjaciela – powiedziała, z trudem wymawiając ostatnie słowo. – Ładny, prawda? A teraz wracajmy do waszych wierszy.
Dotrwała do końca dnia, w miarę umiejętnie skrywając emocje. Nie dość, że bez przerwy myślała o Michaelu, to teraz za każdym razem, gdy brała oddech, unoszący się w powietrzu zapach przeklętych kwiatów przypominał jej o nim. W dodatku dołączona do bukietu kartka cały czas ją uwierała. Wsunięta do kieszeni, ocierała się ojej udo, ilekroć robiła krok. Przynajmniej nie przysłał czerwonych róż. Gdyby wybrał kwiaty jednoznacznie kojarzące się z miłością, jej wściekłość nie miałaby granic. Wiedziała bowiem aż nadto dobrze, co znaczy pożądanie.
Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć. Odkąd się rozstali, Michael mógł, na przykład, poznać wiele kobiet. Mógł się kilka razy sparzyć i dojść do wniosku, że nie warto ryzykować, że nie warto stale szukać nowych podniet. Może wtedy przypomniał sobie poczciwą, ufną Erne Kenyon i uznał, że za drugim razem zawróci jej w głowie z równą łatwością co za pierwszym. Pomylił się!
O trzeciej po południu padała ze zmęczenia; to było bardzo wyczerpujące psychicznie – prowadzić lekcje, a jednocześnie odpędzać od siebie myśli o Michaelu. Głowa pękała jej z bólu, szyję miała sztywną, mięśnie spięte. Gdy rozległ się ostatni dzwonek, wysłała dzieci do szkolnych autobusów, które miały je porozwozić do domów, a sama wydała długie i głośne westchnienie ulgi.
Zwykle po wyjściu uczniów przez kilka minut kręciła się po klasie. Ponieważ nie musiała się spieszyć z odebraniem Jeffreya z przedszkola, które było czynne do czwartej, lubiła w spokoju pozbierać swoje rzeczy i zastanowić się nad jutrzejszym programem zajęć. Dziś jednak zamierzała jak najszybciej pojechać po syna. Chciała mieć go przy sobie, na wypadek gdyby... Nie wiedziała, na jaki wypadek, po prostu chciała i już.
Wepchnęła do torby swój notes i dyktanda uczniów, po czym wsunęła rękę do kieszeni po kluczyki samochodowe. Wyczuła palcami kartkę dołączoną do bukietu. Popatrzyła na kwiaty stojące na parapecie okiennym, barwną kompozycję stokrotek i goździków, malutkich różowych różyczek, liści paproci, irysów i lilii. Przeszył ją dreszcz. Dlaczego Michael musiał pojawić się akurat teraz, kiedy grozi jej... eksmisja? Tak, to rodzaj eksmisji. Nie mógł chyba wybrać bardziej nieodpowiedniej pory.
Z drugiej strony każda pora była nieodpowiednia. Już jej na nim nie zależało. Minęło zbyt wiele czasu, aby mógł naprawić krzywdę, którą jej wyrządził.
Wrzuciła kartkę do kosza na śmieci i zostawiając w klasie Kwiaty, ruszyła na parking przed szkołą.
Jeffrey siedział na podłodze, rozładowując – lub powiększając, nie była pewna – potężny zator samochodowy. Na widok matki uśmiechnął się, po czym znów skupił uwagę na samochodach; to skręcał, to hamował, to podjeżdżał z piskiem opon.
– Przyszłam trochę wcześniej – powiedziała do przedszkolanki.
– Nie szkodzi. Zawołać Jeffreya?
– Niech skończy zabawę.
Usiadłszy z boku na krześle, obserwowała syna i jego dwóch kolegów, którzy z zapałem rajdowców manewrowali plastikowymi pojazdami. Wreszcie wszystkie wozy wpadły na siebie, a zderzeniu towarzyszyły wydawane przez chłopców dźwięki – trzask, huk, łoskot – naśladujące odgłosy kraksy. Wielki karambol na środku podłogi usatysfakcjonował Jeffreya. Chłopiec wstał, gotów do wyjścia.
Erne miała ochotę wziąć go w ramiona i uściskać z całej siły, lecz powstrzymała się. Nie chciała, żeby dzieci i ich opiekunki zauważyły jej niepokój, nie chciała też zawstydzać syna, który niedawno oświadczył, iż okazywanie czułości w miejscach publicznych jest zachowaniem bardzo niestosownym. Tak powiedział, chociaż czasem sam o tym zapominał i łasił się do matki.
Wykazując więc ogromną samokontrolę, odczekała, aż Mą w samochodzie. Dopiero wtedy, zapinając małemu pasy, obsypała jego twarzyczkę pocałunkami. Chciała czuć, jak synek obejmuje ją za szyję i tuli się do niej, a jeszcze bardziej pragnęła usłyszeć, że jej życie nie legnie w gruzach. Oczywiście, wiedziała, że Jeffrey nie da jej takiego zapewnienia, ale figlarny uśmiech syna znaczył dla niej równie wiele.
– Przyjechałam wcześniej, bo pomyślałam sobie, że moglibyśmy pojechać do parku i zobaczyć, co słychać na okręcie pirackim – powiedziała.
Atak naprawdę chodziło jej o to, aby opóźnić powrót do domu, gdzie wczoraj czekał na nią Michael.
– Fajnie – ucieszył się chłopiec.
Spędzili pół godziny na placu zabaw, po czym Erne odwlekła o kolejną godzinę powrót do domu i zabrała syna do pobliskiego lokalu na hamburgera. Dla siebie zamówiła kanapkę; wiedziała, że zostaną jej jego frytki, bo Jeffrey będzie zbyt zajęty upominkiem dołączonym do posiłku, by koncentrować się najedzeniu.
W końcu o wpół do siódmej ruszyła w stronę domu. Chciała Jeffreya wykąpać, poczytać mu, potem sprawdzić dyktanda uczniów i przygotować na jutro plan zajęć.
Słońce powoli zniżało się ku zachodowi. Po drodze Erne wskazywała Jeffrey owi różne ciekawostki.
– O, zobacz! Widziałeś tego ptaszka? To rudzik. A wiesz, dlaczego się tak nazywa? Bo ma na brzuszku rudawe piórka. O, popatrz na tulipany! Jakie śliczne.
Ale Jeffreya bardziej od rudzika czy tulipanów interesowała nowa zabawka.
Erne zwolniła; skręciła w Cullen Drive... i zdusiła w sobie przekleństwo. Przed jej domem stał zaparkowany ten sam samochód, z którego wczoraj wyłonił się Michael. Ogarnęła ją wściekłość.
Jeszcze nigdy tak bardzo nie marzyła o automatycznie sterowanych drzwiach do garażu. Wcisnęłaby przycisk w pilocie, drzwi by się otworzyły, a potem zamknęły za nią. Nie musiałaby wysiadać, z nikim rozmawiać. Wzdychając ciężko, skręciła łukiem w podjazd, wrzuciła jałowy bieg, zaciągnęła hamulec ręczny i wysiadła. Tak jak się tego obawiała, z samochodu przed domem natychmiast wyskoczył Michael i szybkim krokiem ruszył w jej stronę.
– Ani słowa – ostrzegła go, zanim cokolwiek powiedział.
Zaciskając usta, zajrzał do auta; sądził, że Erne nakazuje mu ciszę, aby przypadkiem nie zbudził śpiącego dziecka. Jeffrey jednak nie spał. Siedział z nosem przy szybie, spoglądając na dwór. Erne miała ochotę przysłonić Michaelowi wzrok, żeby tylko nie dojrzał podobieństwa. Ale było za późno; on już wczoraj je zobaczył.
– Nie zapraszałam cię – oznajmiła cicho; z jej głosu przebijała złość. – Nie życzę sobie, żebyś się tu kręcił. Jeżeli dalej będziesz mnie nachodził, wezwę policję. Powiem, że mnie prześladujesz...
– Nie prześladuję.
Emanował siłą i pewnością siebie. Korciło ją, by go spoliczkować. Jakim prawem ją niepokoi? Jakim prawem wystaje pod jej domem?
– Chcę tylko porozmawiać. Nic więcej.
Nie żądał rzeczy niemożliwych. Mówił w sposób logiczny, rozsądny. Wiedziała, że to ona zachowuje się jak neurotyczka. Postanowiła wziąć się w garść. Bądź co bądź kobieta niezależna nie powinna bać się rozmowy z mężczyzną.
– Mam w domu kilka rzeczy do zrobienia – rzekła, starając się zapanować nad sytuacją. – Jeżeli chcesz porozmawiać, będziesz musiał zaczekać.
– W porządku, zaczekam.
– Na dworze. Nie zapraszam cię do środka.
Kąciki ust mu zadrgały, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma się uśmiechnąć, czy skrzywić.
– Czyli co? Mam sterczeć pod twoim domem do północy, a potem zrezygnować i wrócić do hotelu?
– Bardzo by mnie to ucieszyło – burknęła – ale jakoś nie wierzę, że sobie pójdziesz. Możesz sterczeć, możesz przechadzać się tam i z powrotem, wszystko mi jedno. O północy będę już spała. A na razie muszę wykąpać Jeffreya i nie życzę sobie, żebyś mi przeszkadzał. Jak chcesz, usiądź na tarasie za domem. Jest tam kilka krzeseł...
– Jeffrey... – powiedział cicho, spoglądając przez szybę na chłopca.
Nie podobał się jej wyraz jego oczu.
– Do wpół do dziewiątej powinnam się ze wszystkim uporać – rzekła tylko po to, aby zmusić go do oderwania oczu od szyby. – Może pojedź gdzieś na kolację, a potem wróć.
Bo nie zamierzam zaofiarować ci nic do jedzenia, dodała w myślach.
– Nie, nie jestem głodny. Poczekam na tarasie.
Zadowolony z siebie, pomachał do siedzącego w wozie chłopca, po czym ruszył do ogrodu.
Erne westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że może szczęście jej dopisze, że Michaelowi znudzi się czekanie. Może zrozumie, jak bardzo go nienawidzi i że niepotrzebnie tracił czas, próbując ją odszukać? Może zniknie, gdy ona będzie leżała na łóżeczku synka, czytając mu przed zaśnięciem kolejny rozdział „Kubusia Puchatka”?
Oczywiście, gdyby szczęście miało jej dopisać, to Michael w ogóle by się nie pojawił na Cul len Drive.
Nie, na szczęście raczej nie powinna liczyć. Powinna liczyć wyłącznie na siebie, na własny upór, odwagę, zdecydowanie. Zajmie się synkiem, ale nie będzie się spieszyć. Wykąpie go, ułoży do snu, poczyta na dobranoc, wszystko w normalnym tempie, a dopiero potem wyjdzie na taras i łaskawie zgodzi się wysłuchać, co Michael ma jej do powiedzenia. Następnie spokojnie, choć stanowczo oznajmi mu, aby raz na zawsze wyniósł się z jej życia.
Jeffrey, powtarzał w duchu. Jeffrey Kenyon? Kto wie? Może dała chłopcu nazwisko ojca? Może w akcie urodzenia chłopiec figuruje jako Jeffrey Molina? A może – nie mógł tego przecież wykluczyć – Jeffrey jest synem innego mężczyzny?
Przynajmniej zna imię. Zdobył informację, którą może przekazać bratu Maggie z agencji Tyrell Investigative. Może ten drobny szczegół pozwoli detektywowi, czyli również i jemu, poznać prawdę o pochodzeniu małego Jeffreya.
Z domu na taras prowadziły drzwi kuchenne, choć Michael oczywiście z nich nie skorzystał – wszedł przez ogród. Nie mógł się jednak oprzeć i przez szybę w drzwiach zajrzał do środka; zobaczył czyste, wysprzątane pomieszczenie ze stołem przykrytym żółtym obrusem. Zasłony w oknie też miały żółty deseń. Na jednej z szafek leżał plik listów i reklamówek wyjętych ze skrzynki. W ustawionej obok zlewu suszarce stał kolorowy talerz, po którym ganiały się postaci z kreskówek, oraz pasujący do niego plastikowy kubek. Sprzęt kuchenny nie sprawiał wrażenia nowego czy supernowoczesnego. Na drzwiach lodówki wisiały barwne magnesy w kształcie owoców.
Odwróciwszy się od okna, Michael usiadł na krześle przy drewnianym stole i rozejrzał się wokół: drzewa, trawa, w kącie mały ogródek. Podobało mu się to, co widział.
Erne stworzyła dla siebie i syna prawdziwy dom. Skromny, bezpretensjonalny, przytulny. Ogród, chociaż niezbyt wielki, był po prostu idealny; na tyle duży, aby kilkuletnie dziecko mogło się w nim swobodnie bawić, a na tyle mały, by czuło się bezpiecznie.
Podejrzewał, że Erne jest świetną matką, mądrą, cierpliwą. Gotów był się założyć, że jeszcze przed urodzeniem Jeffreya przeczytała wszystkie książki na temat wychowywania dzieci. Na pewno znała najbardziej aktualne teorie, jak należy postępować z kilkulatkami. Była wzorem doskonałości.
Zadumał się. Gdyby była wzorem doskonałości, ucieszyłaby się z pojawienia ojca dziecka – zakładając oczy wiście, że on jest ojcem Jeffreya. A jeśli nie był, wówczas powinna przedstawić mu dziecko i jasno poinformować o sytuacji, tak by nie robił sobie żadnych nadziei. No cóż, może Erne nie ma tylu wad co on, ale z pewnością daleko jej do ideału.
Czekał w nerwowym podnieceniu. Wiedział, że będzie miał mało czasu, najwyżej kilka minut, a zatem nie może zmarnować ani sekundy. Tym bardziej że tak wiele chciał osiągnąć: przeprosić Erne, wyjaśnić jej, co się wydarzyło przed pięcioma laty oraz dowiedzieć się, czyim dzieckiem jest chłopiec, którego teraz kąpie i usypia.
Jeffrey.
Jeżeli zdoła wytłumaczyć Erne swoje tajemnicze zniknięcie i uzmysłowić jej, jak wiele wtedy dla niego znaczyła, wówczas ona powinna mu chyba zdradzić, kto jest ojcem jej syna. Tym się pocieszał: jeśli będzie mówił przekonująco, Erne po prostu nie będzie miała wyjścia – powie prawdę.
San Pablo, pięć lat wcześniej Trudno było nie zwrócić na nią uwagi. Promieniała radością. Była jak złocista smuga słońca w gęstym ciemnym lesie, jak barwny kwiat na szarej polanie.
Siedział z Maxem Gallardem przy jednym ze stolików ustawionych przed kawiarenką; sączył colę z cytryną, Max piwo. Jak zawsze w sobotnie przedpołudnia na głównej ulicy panował ożywiony ruch; samochody, fury, rowery walczyły o miejsce na drodze, kobiety robiły zakupy w sklepach i na straganach, dzieciaki biegały między przechodniami, patrząc, co by tu komu zwędzić. Michael dobrze znał ich obyczaje; spędził w San Pablo dostatecznie dużo czasu, by wiedzieć, ile kłopotów mogą przysporzyć niesforne pociechy znudzone czekaniem na matkę, która gdzieś obok targuje się o cenę mleka czy worka ryżu.
Ona jednak nie była niczyją mądre. Wyglądała zbyt młodo i świeżo. Jej twarz nie nosiła śladów zmęczenia. Jasne, jedwabiste włosy opadały jej na plecy. Cerę miała delikatną, o lekko złocistym zabarwieniu – jakby do śmietanki dodano łyżeczkę miodu.
Gallardowi usta się nie zamykały; głównie narzekał na sprzęgło w jeepie, który wynajęli na czas pobytu w San Pablo. Michael starał się w odpowiednich momentach kiwać współczująco głową, lecz wzrok miał utkwiony w szczupłej blondynce, która stała przy straganie po drugiej stronie ulicy, wybierając brzoskwinie.
– Musimy znaleźć mechanika – oznajmił Gallard. – Czy w tej zapyziałej mieścinie w ogóle mają warsztaty samochodowe?
Michael miał ochotę powiedzieć, że San Pablo nie jest żadną zapyziałą mieściną. Owszem, majowy upał za bardzo daje się we znaki, ulice są brudne, każdy przejeżdżający samochód wzbija tumany kurzu, a gzy atakują ludzi niczym kamikadze na filmach o drugiej wojnie światowej, ale przecież miasteczko ma pewien urokliwy, niepowtarzalny klimat.
Jest tu mnóstwo lokali, w których serwuje się pyszne, ostro przyprawione dania, a z otwartych okien wylewają się na zewnątrz żywe, rytmiczne dźwięki muzyki. Wkoło biegają dzieci, sprytne małe pędraki, które nie grzeszą nadmierną uczciwością, pomiędzy straganami dostojnym krokiem krążą kobiety, zaś przy kawiarnianych stolikach siedzą mężczyźni, paląc papierosy i z zapałem dyskutując o polityce. Lecz czy w ten parny wiosenny poranek koniecznie trzeba dyskutować o polityce albo o zacinającym się sprzęgle? Bynajmniej. Można popijać colę z lodem i patrzeć rozmarzonym wzrokiem na piękną dziewczynę po drugiej stronie ulicy kupującą brzoskwinie.
Nie, San Pablo z całą pewnością nie jest nudną, zapyziałą mieściną.
– Tam, gdzie są samochody, są i warsztaty – skwitował Michael.
– Nie możemy ryzykować – powtórzył Gallard. – Wyobrażasz to sobie? Łapiemy Corteza i zanim dowozimy go do aresztu, jeep staje na drodze i odmawia nam posłuszeństwa.
– Znajdę warsztat – obiecał Michael.
Max Gallard miał zadanie do wykonania i o niczym innym nie myślał. Barczysty, ostrzyżony najeża, wyglądał jak sierżant, który uwielbia musztrę i którego najprzyjemniejsze wspomnienia dotyczą najbardziej zażartych walk w Wietnamie. Znacznie lepiej pasował do roli, którą grał, niż Michael.
Michael wyglądał na faceta, który wykłada na wyższej uczelni, i faktycznie prowadził ze studentami zajęcia z nauk politycznych. Szczupły, o nieco za długich włosach, opalony, ubrany był w sprane dżinsy, białą bawełnianą koszulkę i skórzane sandały na grubych podeszwach. Nos miał długi, wąski, szczękę kwadratową, jednak nigdy dotąd nie przejmował się swoją aparycją. Dopiero teraz, obserwując atrakcyjną blondynkę kupującą brzoskwinie, zaczął się zastanawiać, czy ktoś taki jak on mógłby spodobać się komuś takiemu jak ona.
Postanowił się o tym przekonać.
– Słuchaj, Max, dziś po południu znajdę mechanika, a na razie chciałbym się zająć czymś innym.
– Czym? – spytał Gallard, po czym przekręcając się na – metalowym krzesełku, obejrzał się przez ramię, ciekaw, w co Michael wpatruje się tak intensywnie. – Ładna, ale się z nią nie zadawaj. Przyjechaliśmy tu wykonać ważne zadanie.
Michael dopił colę i wstał.
– Jedno drugiemu w niczym nie przeszkadza – rzekł.
– Nie powinieneś się rozpraszać...
– Spokojna głowa. Sprzęgło będzie naprawione. A teraz przepraszam...
I zanim Gallard zdążył ponownie zaprotestować, ruszył przez jezdnię w stronę straganu z owocami.
Stanął obok dziewczyny akurat w chwili, gdy podawała handlarce torbę wybranych przez siebie brzoskwiń do zważenia. Niewiele się namyślając, wyjął portfel i zapłacił za owoce. Zaskoczona dziewczyna obróciła się do niego twarzą, a wtedy odkrył, że jest jeszcze piękniejsza, niż sądził. Skórę istotnie miała idealnie gładką i jedwabistą, kości policzkowe wysokie, oczy niebieskie, szeroko otwarte ze zdziwienia. Ubrana była w luźną bawełnianą sukienkę bez rękawów o rozkloszowanej spódnicy, która przy każdym najlżejszym podmuchu wiatru przylegała jej do ud.
– Habla ingles! – spytał.
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa.
– Si – odparła, po czym uśmiechnęła się nieśmiało. – To znaczy, tak.
– Jesteś Amerykanką. – Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie. O tym, że dziewczyna pochodzi ze Stanów, utwierdził go jej akcent, charakterystyczny dla południowych regionów Ameryki.
– Owszem. – Trzymając w ręce torbę z brzoskwiniami, – uśmiechała się niepewnie. – Nie powinieneś był za mnie płacić.
– Dlaczego?
– Bo będziesz chciał czegoś w zamian. Miała rację.
– Wystarczy, jak mnie poczęstujesz owocem...
Nie odrywając oczu od twarzy mężczyzny, dziewczyna otworzyła torbę i wyjęła z niej soczystą brzoskwinię. Wziął owoc w lewą rękę, prawą zaś wyciągnął przed siebie.
– Michael Molina – przedstawił się.
Popatrzyła na jego dłoń, jakby wahając się, co zrobić, po czym podała mu swoją. Skórę miała miększą od brzoskwini.
– Erne Kenyon.
Nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
– Przepraszam, jak? Emily?
– Nie. Erne. Jak litery: M i E. To skrót od Mary Elizabeth.
Ucieszył się – nie dlatego, że zamiast podwójnego imienia Mary Elizabeth używała skrótu Erne, ale dlatego, że mu o tym powiedziała. Gdyby chciała siego pozbyć, nie wdawałaby się w szczegóły.
– Co cię sprowadza do San Pablo? – spytał, zadowolony, że stoi koło niej, że widzi, jak jej włosy falują na wietrze, że wdycha delikatny zapach jej perfum. Ciekaw był, czy można mieć oczy tak intensywnie niebieskie. Może nosiła kolorowe szkła kontaktowe? A może ostre słońce, które świeciło mu prosto w twarz, sprawiało, że nieco inaczej postrzegał barwy?
– Uczę w tutejszej szkole.
– Serio? Ja też jestem nauczycielem.
– Naprawdę? – Oczy jej lśniły. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że mają odcień chabrowy. – Przyjechałeś tu z grupą parafialną?
Z grupą parafialną? Bynajmniej. Przyjechał z Maxem Gallardem, żeby schwytać handlarza bronią, którego wypuszczono za kaucją z aresztu i który zwiał z Los Angeles. Procedura biurokratyczna pozwalająca na ekstradycję przestępcy mogła ciągnąć się latami, a człowiek, który wpłacił za Corteza kaucję, nie chciał czekać tak długo. Zwłaszcza że Cortez bez trudu mógłby zdobyć nowe dokumenty i wrócić do swojego dawnego zajęcia, czyli sprzedawania broni młodzieżowym gangom z Los Angeles.
Jeśli jednak Erne Kenyon przyjechała do San Pablo z grupą parafialną... Przestraszył się. Może jest osobą bardzo pobożną? Może nowicjuszka, zbyt czystą i świątobliwą, aby mieć jakiekolwiek grzeszne myśli? Takie, jakie nawiedzały jego, gdy patrzył w jej piękne niebieskie oczy.
– Wykładam na jednej z kalifornijskich uczelni. – Nie tłumaczył, że dopiero od roku prowadzi zajęcia na uniwersytecie w Northridge i, przynajmniej na razie, ma niewielkie szanse na stały etat. – A tu zbieram materiały.
– Jakiego typu? – zainteresowała się.
– Prowadzę wykłady z nauk politycznych. Specjalizuję siew historii politycznej Ameryki Środkowej.
Roześmiała się.
– No tak, przyjechałeś we właściwe miejsce. W tej części świata polityka wywołuje nie mniejsze emocje niż piłka nożna.
– Która jest sportem troszkę bardziej krwawym – rzekł, po czym zdobywając się na odwagę i lękając odpowiedzi, spytał: – A ty? Przyjechałaś z grupą parafialną?
– I tak, i nie. To znaczy moja parafia w Stanach sponsoruje wyjazdy młodych Amerykanów, którzy chcą pomagać ludziom mieszkającym w uboższych krajach. Oprócz mnie przyjechała tu brygada budowlana, która stawia nowe domy, oraz kilka pielęgniarek, które pracują w miejscowym szpitalu. Ja przyjechałam na rok; uczę dzieci, a przy okazji pomagam nauczycielom zorganizować dla młodzieży kursy komputerowe.
Bardzo szlachetnie, pomyślał, i odzyskał dobry humor.
– W soboty chyba nie masz lekcji, co?
– Na ogół nie.
Jej uśmiech stał się bardziej promienny. Widocznie uznała, że Michael jest miłym, zabawnym człowiekiem, którego nie musi się obawiać. Gdyby znała jego myśli, kto wie, czy by nie zmieniła zdania?
– A czy dziś wieczorem jesteś wolna?
– Nie wiem – odparła, przyglądając mu się uważnie. – To zależy.
– Od czego?
– Od tego, co masz mi do zaproponowania.
Teraz on wyszczerzył zęby. Podobała mu się, nie tylko z wyglądu, ale również z charakteru; lubił kobiety obdarzone inteligencją i humorem, mimo iż były trudniejsze we współżyciu niż te grzeczne i potulne.
– Kolację. Chętnie bym cię zaprosił.
Przez chwilę milczała, gładząc ręką papierową torbę z owocami i wpatrując się w coś po drugiej stronie ulicy. Obejrzał się za siebie. W pobliżu kawiarenki, przed którą siedział z Gallardem, dwa psy zajadle szczekały. Gallarda nie było już przy stoliku. Kelner odpędził psiska; zwierzęta pobiegły ulicą, zgrabnie wymijając rowerzystów i umykając spod kół rzężących autobusów.
Dziewczyna ponownie wbiła wzrok w twarz Michaela.
– Wynajmuję pokój u rodziny – rzekła. – Myślę, że moim gospodarzom nie bardzo by się spodobało, gdybyś po mnie przyszedł. Umówmy się lepiej w mieście.
W San Pablo nie było eleganckich restauracji. Trudno się jednak spodziewać wytwornych lokali w biednej mieścinie leżącej w biednym kraju. Jeśli ktokolwiek miał tu pieniądze, zdobył je nielegalnie, a zatem wiedział, że nie powinien się nimi chwalić. Było za to kilka sympatycznych hosterias, gdzie podawano smacznie przyrządzone mięso, idealnie ugotowaną fasolę, a do picia mocny rum i piwo.
– Znasz „Casa Rosita’s”? – spytał. – Może tam byśmy się spotkali?
Zmierzyła go wzrokiem, jakby po raz ostatni chciała się upewnić, że nic złego jej nie zrobi.
– W porządku.
– O ósmej?
– Dobrze.
Posyłając mu na pożegnanie uśmiech, tak ciepły i promienny, że śmiało mógłby stopić potężny sopel lodu, przeszła na drugą stronę ulicy. Poruszała się lekko, z wdziękiem baletnicy.
– Do wieczora! – zawołał za nią, ale nie odwróciła się ani nie dała żadnego znaku, że go słyszy.
Nie szkodzi, pomyślał. Wierzył, że przyjdzie. Wbił zęby w brzoskwinię i poczuł na języku soczystą słodycz. Podejrzewał, że usta Erne Kenyon są o niebo słodsze. Może dziś wieczorem będzie miał okazje się o tym prze konać?
Na razie jednak musiał poszukać mechanika.
Co jej strzeliło do głowy, żeby umawiać się z obcym facetem? Była mądra i rozważna, nie szukała kłopotów, nie podejmowała ryzyka. A jednak z jakiegoś powodu uznała, że ze strony Michaela Moliny nic złego jej nie grozi.
Bynajmniej nie był uosobieniem niewinności. Miał błysk w oczach i charyzmę, której nawet mądre, rozważne kobiety z trudem potrafiły się oprzeć. Miał też szczupłą sylwetkę i uśmiech, od którego i pruderyjnej świętoszce mogłoby zakręcić się w głowie.
Mimo to czuła, że może mu ufać – a przynajmniej wiedziała, że w miejscu publicznym się na nią nie rzuci. Mieszkała w San Pablo na tyle długo, że znała wielu tubylców, poza tym córka Rosity była jej uczennicą, więc gdyby zaczął ją napastować, mogłaby krzyknąć, a Rosita i jej mąż natychmiast przybiegliby z pomocą.
Michael był Amerykaninem, wykładowcą uniwersyteckim. Jego uśmiech wydawał się szczery. Błysk w oczach zresztą też. Nie sądziła, aby musiała wołać dziś kogokolwiek na ratunek.
Do końca pobytu w San Pablo został jej już tylko miesiąc. W czerwcu wróci do Richmond w Wirginii. Kochała swych uczniów, uwielbiała nauczycieli, wielką sympatią darzyła skromniutki budynek szkolny i ogromnie się cieszyła, gdy zdołano go podłączyć do Internetu, a poprzez Internet uzyskać połączenie z całym światem. Sprawiało jej przyjemność, że może mieszkać u państwa Cesare, być honorowym członkiem ich rodziny, że może pogłębiać swoją znajomość języka hiszpańskiego, a także poznawać nowe obyczaje i kulturę, która pod wieloma względami była jej obca, a pod wieloma – uszanowanie tradycji, poczucie więzi rodzinnej, lojalność – niezwykle bliska jej sercu. Już po paru dniach umiała targować się na bazarze, posługiwać miejscową walutą, poruszać po miasteczku lokalnymi autobusami, patrzeć na wszystko z całkiem innej perspektywy.
Była tu prawie rok, lecz ani razu serce nie zabiło jej gwałtowniej i ani jedna romantyczna myśl nie zawitała jej w głowie. Aż do dziś. Aż do chwili, gdy Michael Molina z tym swoim czarownym uśmiechem i zniewalającym spojrzeniem nie wtargnął w jej świat.
Szła przed siebie, obojętnie mijając stragany z jedzeniem. Zatrzymała się dopiero przy stoliku, na którym leżały ręcznie malowane wyroby ceramiczne. Chciała przywieźć matce jakąś pamiątkę z San Pablo, ale jeszcze nie znalazła nic odpowiedniego. Okrągłe, pękate miski w czarnobiałe geometryczne wzory były przepiękne, lecz Erne wiedziała, że nie spodobają się matce. Rodzice lubili rzeczy eleganckie, bardzo drogie i... najchętniej amerykańskie. Erne nie podzielała ich gustu, zachwycały ją miejscowe wyroby artystyczne. Sobie, na przykład, zaraz po przyjeździe kupiła barwny, ręcznie tkany koc oraz parę długich kolczyków z koralikami. Rodzice jednak... cóż, byli konserwatywni i mieli bardzo zdecydowane poglądy na sztukę.
Westchnąwszy ze smutkiem, odeszła od stolika z miskami i wkrótce skręciła w ulicę, przy której mieszkała. Dom nie był ani duży, ani elegancki, ale był skanalizowany, a ona miała własny pokój. Niczego więcej nie było jej trzeba.
Señora Cesare zmywała w kuchni naczynia. Erne przełożyła kupione na targu brzoskwinie do sitka i postawiła je koło zlewu.
– Ładne. Dojrzałe – powiedziała señora Cesare.
Mówiła po hiszpańsku z silnym miejscowym akcentem, którym Erne też nauczyła się posługiwać niemal bezbłędnie. Dziewczynie nagle przypomniał się Michael. Oczami wyobraźni widziała, jak sięga do torby po złocisty owoc, jak wgryza się w niego, a potem oblizuje ze smakiem, nie zwracając uwagi na cieknący po brodzie sok.
– Nie będzie mnie na kolacji.
Głównym posiłkiem w domu państwa Cesare był obiad; kolacji raczej nie celebrowano. Dobre maniery nakazywały jednak powiadomić gospodarzy, jeżeli zamierzało się jeść poza domem.
– Umówiłam się z przyjaciółmi – dodała, pocieszając się, że aż tak bardzo nie odbiega to od prawdy. Gdyby przyznała, że ma się spotkać z przyjacielem, a nie przyjaciółmi, señora Cesare koniecznie chciałaby wiedzieć, kim on jest. Zresztą słowo „przyjaciel” w odniesieniu do mężczyzny, którego poznała właśnie niecałą godzinę temu, też było lekką przesadą, ale...
– O której wrócisz?
Czując się jak nastolatka, która wykłóca się z matką o godzinę powrotu z randki, Erne uśmiechnęła się dobrodusznie.
– Nie za późno. Na pewno przed północą.
– Dobrze. Więc jak cię nie będzie minutę po północy, zaczynam się martwić – oznajmiła z iskierką w oczach señora Cesare.
Była niską, pulchną kobietą o siwych włosach i znużonym spojrzeniu. Erne przewyższała ją o głowę, ale traktowała z ogromnym szacunkiem. Señora Cesare wydała za maż trzy córki; przez wiele lat trzymała je krótko, pilnując, by się porządnie prowadziły, dopóki nie znalazła im odpowiednich mężów. Kiedy Erne się wprowadziła, wszyscy razem ustalili, że jest dorosłą lokatorką, która wynajmuje pokój przy rodzinie, a nie członkiem rodziny, nie dziewczynką która potrzebuje matczynej opieki. Oczywiście czasem señora Cesare nie potrafiła opanować swych naturalnych instynktów i potrzeby matkowania, lecz Erne nie miała jej tego za złe.
Najcieplejszą część dnia spędziła w swoim pokoju, pijąc szklankami mrożoną herbatę z cytryną i sprawdzając klasówki z matematyki. Miała z dziećmi zajęcia z matematyki i przyrody; zajęcia z języka hiszpańskiego prowadzili miejscowi nauczyciele. Chociaż Erne świetnie porozumiewała się po hiszpańsku, to jednak w piśmie robiła równie dużo błędów co uczniowie młodszych klas.
Skupiona na swojej pracy, nie myślała o czekającej ją randce. A przynajmniej cały czas o niej nie myślała. Chwilami jednak Michael niespodziewanie stawał jej przed oczami. Sprawdzała słupki, kiedy przyłapywała się na tym, że zamiast kolumny cyfr widzi Michaela, który – skąpany w blasku przedpołudniowego słońca – podchodzi do straganu z owocami. Poprawiała błąd w przenoszeniu, gdy wtem słyszała jego głos, niski, zmysłowy. Zakreślała nieczytelną odpowiedź, kiedy raptem przypominała sobie jego cudowny uśmiech. Za każdym razem przejmował ją dziwny żar.
Kilka razy skarciła się w duchu. Bo żar, który ją przenikał, był całkiem nie na miejscu. Przecież nic nie wiedziała o Michaelu; był obcym człowiekiem, tyle że przystojnym. Powinna mieć się na baczności.
Późnym popołudniem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a upał wreszcie nieco zelżał, Erne napełniła wannę letnią wodą, a do środka wlała kilka kropli perfum. Chciała ładnie pachnieć, nawet gdyby się okazało, że Michael nie spełnia jej oczekiwań. Ładnie pachnieć i ładnie wyglądać. Bądź co bądź jest młodą, atrakcyjną kobietą i ma prawo do marzeń, a marzyła o tym, aby wieczór spędzony w towarzystwie Michaela na zawsze zapadł jej w pamięć.
Studiował swoje odbicie w krzywym, popękanym lustrze nad komodą. W ciągu trzydziestu sześciu godzin, odkąd przybył tu z Gallardem, zdążył się przyzwyczaić do swej spaczonej podobizny, do porysowanej, poszczerbionej komody, do dwóch wąskich łóżek i duchoty, jaka panowała w małym pokoiku w budynku na tyłach apteki, zaledwie przecznicę od rynku. Hotel pozostawiał wiele do życzenia, ale ani on, ani Gallard nie narzekali. Po prostu cieszyli się, że mają gdzie spać. W końcu San Pablo to nie Nowy Jork; nikt nie wznosi tu wielkich, luksusowych hoteli.
Odbicie w lustrze, powykrzywiane, dziwnie falujące przy każdym ruchu, wyglądało dość przerażająco, lecz Michael się tym nie przejmował. Za dziesięć minut miał się spotkać z cudowną dziewczyną, z jasnowłosą pięknością z Południa, która przyjechała do tego biednego kraju jako wolontariuszka, żeby uczyć dzieci w miejscowej szkole.
Podejrzewał, że Erne Kenyon pochodzi ze starej i bogatej rodziny. Może kto inny czułby się speszony tym faktem, ale nie Michael. Gdyby zwracał uwagę na takie bzdury jak różnice klasowe, nie przyszłoby mu do głowy, by składać podanie do Berkeley, a on nie tylko dostał stypendium, aby studiować na tej ekskluzywnej uczelni, lecz również obronił tam doktorat. Jak mawiał jego ojciec, emigrant z San Pablo, właśnie to jest w Ameryce najwspanialsze – kiedy się czegoś pragnie, można osiągnąć cel bez względu na pochodzenie.
Na razie Michael myślał tylko o tym, że spędzi wieczór w towarzystwie uroczej Mary Elizabeth Kenyon.
Rano, po rozstaniu z nią, ruszył na poszukiwanie mechanika samochodowego. Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Znalazł warsztat w południowej części miasteczka, zamieszkanej głównie przez uboższą ludność. Malutkie podwórko przed domem zastawione było samochodami i ciężarówkami; gdzieś leżał wymontowany silnik, obok kilka par drzwi, dalej stos opon, a pomiędzy tymi Marnotami spacerowały chude kurczaki, które dziobały rozrzucone po ziemi ziarno. Mechanik obejrzał jeepa, powiedział, że sprzęgło może naprawić, ale dopiero za kilka dni, i podał cenę, która Michaelowi wydała się śmiesznie niska, choć ktoś miejscowy pewnie mógłby za taką sumę żywić siebie i rodzinę przez miesiąc.
Gdyby byli w dużym mieście, na przykład w Meksyku, wynajęliby samochód u Hertza lub Avisa i nie zawracali sobie głowy jakimikolwiek naprawami. Ale w San Pablo nie było żadnych wypożyczalni aut. Nie mając wyjścia, Michael zgodził się odstawić jeep do warsztatu w środę.
Gallard nie był zachwycony.
– W środę? Za cztery dni?! Dlaczego facet nie może się tym zająć szybciej?
Dlaczego? Michaelowi przypomniał się mały placyk przed domem, na którym stały pordzewiałe ciężarówki z uniesionymi maskami, rozebrane na części camaro bez kół, volkswagen z wyjętym silnikiem.
– Bo ma mnóstwo innej roboty – odparł, wcale nie zmartwiony tym, że muszą cztery dni czekać na wóz, zanim mogą cokolwiek zaplanować. Cztery dni w San Pablo oznacza możliwość bliższego poznania uroczej Erne. – Poza tym – dodał, chcąc Maxa udobruchać – zdobyłem od mechanika pewne informacje.
Wyraz twarzy Gallarda nie zmienił się.
– Jakie informacje?
– Zacząłem z nim gadać...
Właśnie po to go Gallard z sobą przywiózł – żeby rozmawiał z tubylcami, zasięgał języka. Michael czuł się w San Pablo jak ryba w wodzie, bez najmniejszego problemu przechodził z angielskiego na tutejszą odmianę hiszpańskiego, znał miejscowy slang, ludzi, ich mentalność, wiedział, jak się z nimi zaprzyjaźnić, jak znaleźć mechanika i jak wydobyć od niego parę ciekawych informacji.
Rozmawiając z mechanikiem wspomniał, niby to od niechcenia, tak jak tutejsi mieszkańcy mieli w zwyczaju, gdy mówili o ważnych sprawach, że wraz z przyjacielem przyjechał do San Pablo w interesach, że szukają biznesmena o nazwisku Cortez, Edouardo Cortez, który podobno mieszka gdzieś w okolicy, ale mają trudności ze zlokalizowaniem go. Mechanik zesztywniał i zaklął pod nosem.
– Co za bastardo? Nikt go tu osobiście nie zna, ale wszyscy go nienawidzą.
Po jeszcze kilku minutach zdawkowej, z pozoru bezładnej rozmowy, Michael dowiedział się, że Cortez ma kryjówkę w górach poza miastem, że tubylcy zieją do niego nienawiścią za to, że skrzywdził młodą, porządną dziewczynę, która mogłaby uszczęśliwić jakiegoś uczciwego mężczyznę, zostając jego żoną, ale nie uszczęśliwi właśnie z powodu Corteza. Wszyscy w miasteczku pragnęli jego śmierci, ale bastardo dysponował wielkim arsenałem broni, w dodatku miał na służbie paru oddanych mu zbirów, którzy doskonale potrafili się nią posługiwać. W tej sytuacji nawet policia bała się stawić mu czoło.
– Miejscowi tylko nam przyklasną, jak go zaaresztujemy – oznajmił Michael.
– Nie my, tylko ja – obruszył się Max Gallard. – Ty nie masz żadnego doświadczenia. Lepiej skup się na zbieraniu informacji, a ja się zajmę resztą. Podejrzewam, że jak sprowadzę drania z gór, miejscowi ustawią się w kolejce, żeby go kopnąć w cojones. – Było to jedno z niewielu hiszpańskich słów, jakie utkwiło Gallardowi w pamięci.
Tego wieczoru Michael nie miał ochoty myśleć ani o Cortezie, ani o Gallardzie. Gallard zresztą też postanowił nie myśleć o Cortezie, tylko zajrzeć do miejscowego przybytku rozkoszy, gdzie pracowały miłe młode sefwritas, które wprawdzie nie mogły nikogo uszczęśliwić jako żony, ale mogły uszczęśliwić... inaczej. Gallard namawiał Michaela, aby się z nim wybrał, Michael jednak miał inne plany na ten wieczór.
Erne Kenyon. Mary Elizabeth Kenyon o oczach niebieskich jak turkusy, skórze gładkiej jak kość słoniowa i uśmiechu jasnym jak słońce na bezchmurnym niebie.
Wsunął portfel do kieszeni i wyszedł z pokoju. Jeepa * zacinającym się sprzęgłem wziął Gallard, Michael nie potrzebował transportu. Do restauracji „Casa Rosita’s”, która znajdowała się w centrum miasteczka, kilka przecznic od apteki, śmiało mógł dojść na piechotę.
Zjawił się w lokalu pięć minut przed czasem. Erne była już na miejscu. Powstrzymał uśmiech, starając się nie okazywać radości na myśl, że dziewczyna nie mogła doczekać się chwili, kiedy go ujrzy. Przecież nic o niej nie wie. Może przyszła wcześniej, by mu powiedzieć, że się rozmyśliła, że wcale nie chce zjeść z nim kolacji? Ale pesymizm nie leżał w jego naturze. Ignorując potężnie zbudowanego męża Rosity, który stał w drzwiach małej restauracji, Michael zdecydowanym krokiem podszedł do okrągłego stolika przy jednym z okien wychodzących na rynek. Na stoliku paliła się czerwona świeczka, która rzucała ciepły, złocisty blask na twarz siedzącej przy nim blondynki.
Erne była najpiękniejszą kobietą, jaką Michael kiedykolwiek w życiu widział.
– Cześć – powiedział, wysuwając krzesło i ze zdumieniem czując, jak ogarnia go straszliwe onieśmielenie.
– Cześć. – Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Długo czekasz? Przepraszam...
– Nic nie szkodzi.
Odprężył się. Wiedział, że wieczór będzie udany. Jeżeli bogata i wykształcona piękność z Południa oznajmia „nie szkodzi”, kiedy mężczyzna zjawia się na randkę kilka minut po niej, oznacza to, że jest cudowna, wielkoduszna i nie ma zwyczaju czepiać się drobiazgów.
Maż Rosity wyrósł jak spod ziemi z dwiema butelkami piwa. Czyżby Erne je zamówiła? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Uśmiechając się z wdzięcznością, podstawiła szklankę.
Niewiele rozmawiali, dopóki nie złożyli zamówienia, dopiero gdy zostali sami, Michael zaproponował toast.
– Za spotkanie dwojga obcych sobie ludzi na obcej im ziemi.
– Którzy w dodatku mówią tym samym językiem – dodała z uśmiechem.
Podnieśli szklanki do ust. Michael odprężył się jeszcze bardziej. Byłby szczęśliwy, siedząc cały wieczór przy stoliku, popijając zimne piwo, wpatrując się w Erne i wyobrażają: sobie różne miłe rzeczy, jakie mogliby robić; to, że Erne była obdarzona inteligencją, ogromnym urokiem i poczuciem humoru, wprawiało go w podwójny zachwyt.
– Patrząc na ciebie, widzę wielką plantację na Południu i ogromny dom z kolumnami. Zgadłem czy też wyobraźnia płata mi figla?
Odrzuciła do tyłu głowę i parsknęła śmiechem. Szyję miała białą, ozdobioną cienkim złotym łańcuszkiem z maleńkim wisiorkiem w kształcie serca. Michael przyglądał się jej, nie kryjąc zachwytu w oczach.
– Nie jestem Scarlett O’Harą – odparła. – Owszem, dorastałam w dużym, ładnym domu, ale zapewniam cię, nie usługiwały mi żadne niewolnice.
Zbliżyła szklankę do ust, a on uznał, że w życiu nie widział piękniejszych palców. Przypomniał sobie ich dotyk, kiedy rano przy straganie z owocami podała mu dłoń. Były długie, zgrabne, o gładkich, zadbanych paznokciach pociągniętych bezbarwnym lakierem, który połyskiwał w blasku świecy.
– A skąd ci przyszedł do głowy pomysł wyjazdu do San Pablo? Podejrzewam, że twoja parafia sponsoruje nie tylko wyjazdy do krajów trzeciego świata, ale również pobyty w jakichś biednych i zapomnianych zakątkach Stanów...
Wstrzymała się z odpowiedzią, bo akurat w tym momencie na stole pojawiły się zamówione potrawy: talerz parujących tortillas, miska przyrządzonej na ostro mielonej wołowiny, taca pełna warzyw prosto z grilla, drobno posiekanych, tak by można je było dorzucić do mięsa i wszystko razem zawinąć w placku. Kiedy ponownie zostali sami, posłała Michaelowi szelmowski uśmiech.
– Rodzice chcieli, żebym znalazła pracę na miejscu, w Richmond. To był dostateczny argument za tym, żeby wyjechać jak najdalej.
– Aha, buntowniczka...
Z jakiegoś powodu nie spodziewał się tego po niej. Znał wiele buntowniczek, w tym sporo pięknych blondynek. Było ich mnóstwo na kampusach uniwersyteckich, na których spędził dwanaście lat życia, najpierw jako student, potem jako doktorant, a wreszcie jako wykładowca. Wiedział, że śliczne młode dziewczyny często buntują się przeciwko rodzicom, przeciwko nauczycielom, przeciwko różnym pomysłom i akcjom, które wydają im się bezsensowne. Ale ich bunty zwykle wynikają z nudy, ze zgorzknienia czy żalu i nie kończą się wyjazdem na drugi koniec świata.
– Rodzice boją się o mnie, chcą mnie chronić przed złem. Doceniam to, ale nie zamierzam żyć pod kloszem, w sztucznym świecie, gdzie nie ma zmartwień ani trosk. Uważam, że są ważniejsze sprawy w życiu niż przynależność do właściwego klubu albo kupno pantofli, które pasowałyby do danego stroju.
Michael słuchał zafrapowany; wszystko w Erne ogromnie mu się podobało, jej podejście do życia również.
– Nie wiedziałem, że jedne kluby są bardziej odpowiednie, a drugie mniej – zażartował.
– Gdyby nie moi najbliżsi, ja też bym nie wiedziała „rzekła ze śmiechem. – Niestety, moi rodzice to ludzie mało tolerancyjni. Oczywiście uważają się za bezstronnych liberałów pozbawionych jakichkolwiek uprzedzeń rasowych czy klasowych, ale w rzeczywistości lubią się otaczać wyłącznie osobami takimi samymi jak oni. Takie życie jest potwornie nudne i męczące. – Przerzuciła placek kukurydziany na talerz i zaczęła go napełniać mięsem. – Ty, jak sądzę, nie należysz do żadnych ekskluzywnych klubów?
– Raz w życiu należałem do klubu. Sportowego. Miałem wtedy kilka lat. Wychowawcy zaganiali nas na boisko i kazali grać w kosza, żebyśmy w chwilach nudy nie przystąpili do któregoś z licznych w okolicy gangów.
– I co? Zdawało to egzamin?
– Na ogół tak. – Nagle spoważniał; przypomniał mu się brat. – Choć pokusa wstąpienia do gangu dla niektórych okazywała się zbyt silna.
~ Gdzie się wychowywałeś? – spytała.
– W Bakersfieid. Mój ojciec, który pochodzi z San Pablo, uważał, że w jego wypadku spełniło się „amerykańskie marzenie”. Ożenił się z kobietą, Amerykanką z dziada pradziada, razem wynieśli się ze wschodniego Los Angeles. Ale * Bakersfieid... cóż, nie było nam łatwo. Mniejszości nigdzie nie mają łatwo. Dawano nam odczuć naszą inność.
– A teraz wykładasz na uniwersytecie.
Wzruszył ramionami. Nie lubił być stawiany za wzór: oto człowiek, syn biednego emigranta! Patrzcie, jak daleko zaszedł! Patrzcie, ile osiągnął!
– Lubiłem czytać, lubiłem myśleć. Nie chciałem paść od kuli podczas jakiejś strzelaniny.
Jedli, pili, rozmawiali. Michael opowiedział Erne o swej pracy doktorskiej, w której porównywał struktury polityczne trzech państw Ameryki Środkowej, i o analizach, które czasem przygotowywał na prośbę waszyngtońskich speców od polityki zagranicznej. Opowiedział jej o swoich częstych wizytach w San Pablo – ostatnia miała miejsce zaledwie przed kilkoma laty, kiedy był na studiach doktoranckich – i o tym, jak bardzo kocha ten kraj.
– Pewnie, czasem wszystko mnie tu doprowadza do szału. Brak podstawowych udogodnień, które w Stanach przyjmujemy za oczywiste, inne tempo życia, dużo powolniejsze niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, fakt, że załatwienie najprostszej rzeczy wymaga czasu i cierpliwości. – Max Gallard cierpliwością nie grzeszył. – A z drugiej strony nigdzie na świecie nie zjesz tak pysznie przyrządzonej wołowiny. No i ludzie. Są wspaniali, prawda? Przynajmniej większość.
– Wciąż masz tu krewnych?
– Nie. Ojciec ściągnął całą rodzinę do Stanów. Najdłużej opierali się dziadkowie, nie chcieli zostawiać bez opieki grobu jednego z synów, który zmarł w wieku kilku lat, ale w końcu tacie udało się ich przekonać. Pozostali członkowie rodziny od dawna mieszkali w Kalifornii, więc w San Pablo nie było nikogo, kto mógłby się o nich troszczyć.
– Właśnie to mi się tu ogromnie podoba – rzekła Erne. – Wielopokoleniowe rodziny. To, że starsi nie są zdani wyłącznie na siebie. Tego w Stanach nie ma. W Stanach ludzie ciągle się przemieszczają, przenoszą z miejsca na miejsce, dzieci są z dala od rodziców i dziadków...
– A dziadkowie nie widują wnuków. Tak, to smutne – przyznał. – A ty co? Po wyjeździe stąd wrócisz do Wirginii?
– Tam jest mój dom – odparła – tam mieszkają moi rodzice. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła zamieszkać gdzie indziej.
I tak jak przed chwilą on opowiadał jej o swoich bliskich, tak teraz ona opowiedziała jemu o swym domu rodzinnym. Była jedynaczką, jej ojciec z matką stanowili filary miejscowej społeczności, matka działała w Córach Konfederacji. Wspominając o tym, Erne miała lekko speszoną minę, a jeszcze bardziej speszyła się, kiedy Michael spytał ją, co to takiego.
– Jest to organizacja społeczna zrzeszająca kobiety, które wśród przodków mają potomków żołnierzy armii konfederackiej. Oboje rodzice mogą wykazać się takimi przodkami. Czasem mam wrażenie, że im się wciąż wydaje, że Południe wcale nie przegrało wojny secesyjnej, że podpisało długi rozejm i po cichu odbudowuje armię, a kiedy będzie gotowe, wtedy ruszy do boju i pokona tych cholernych Jankesów – zakończyła ze śmiechem.
– Ty też tak uważasz? – spytał.
Może dlatego, że był Amerykaninem w pierwszym pokoleniu, historia Stanów Zjednoczonych zawsze go ogromnie fascynowała. Podręczniki do historii i różne opracowania historyczne czytał z zapartym tchem, w głębi duszy ciesząc się, ze to wszystko to dawne dzieje, które jego na szczęście nie dotyczą.
– Nie, ja nie. Kocham Wirginię, lecz wcale nie oglądam się za siebie i nie marzę o tym, żeby było tak jak dawniej. Wolę patrzeć w przyszłość.
– Buntowniczka – powtórzył.
Jedzenie już dawno zniknęło ze stołu. Płacąc za kolację, Michael rozpaczliwie usiłował coś wymyślić, aby jeszcze nie rozstawać się z Erne. W San Pablo było jedno kino, ale nie miał ochoty siedzieć w ciemnej sali w milczeniu, bo rozmowa, nawet prowadzona szeptem, przeszkadzałaby innym widzom. Mógł zaprosić Erne do baru na drinka, nie chciał jednak upijać ani jej, ani siebie.
Chciał po prostu dalej z nią rozmawiać, słuchać jej opowieści o Wirginii i przodkach wywodzących się z czasów wojny secesyjnej, o szkole i uczniach. Chciał na nią patrzeć, rozkoszować się jej uśmiechem. Chciał wyciągnąć rękę, sprawdzić, czy skórę rzeczywiście ma tak gładką, jak mu się wydaje, a włosy tak miękkie i jedwabiste. Chciał zbadać wargami jej usta, chciał...
– Może byśmy się przeszli po rynku? – zaproponował.
– Chętnie.
Rynek był mały, tak mały, że można go było obejść w ciągu pięciu minut. Ale w ogródku przed jednym z lokali grał zespół, kwartet składający się z trębacza, dwóch gitarzystów i perkusisty. Przechodzący obok ludzie przystawali; jedni wybijali rytm nogą, drudzy klaskali, kilka par tańczyło.
Nigdy nie był wyśmienitym tancerzem, ale w tym momencie niczego tak bardzo nie pragnął, jak wziąć Erne w ramiona i zatańczyć z nią pod gołym niebem. Dać się porwać muzyce. Patrzeć w oczy swej partnerki, mieć twarz koło jej twarzy, trzymać jej rękę w dłoni.
Po prostu pragnął Erne.
W ciągu jednego wieczoru dowiedział się o niej bardzo dużo. Cały czas rozmawiali, słuchał jej jak urzeczony. Wszystko, co mówiła, fascynowało go.
Oczywiście ich znajomość nie miała szansy przerodzić się w poważny związek – za kilka dni wracał do Kalifornii, ona za miesiąc do Wirginii – ale to nie zmieniało faktu, że pożądał tej kobiety. Trzeba żyć teraźniejszością, pomyślał; cieszyć się dniem dzisiejszym, tym, co może nam on dać.
Stali na skraju placu, Erne lekko kołysała się w rytm muzyki. W górze rozpościerało się niebo czarne jak smoła, tu i ówdzie roziskrzone gwiazdami. W ciepłym wieczornym powietrzu unosił się zapach róż. Nagle nogą w skórzanym sandałku Erne zaczęła wystukiwać rytm.
Od lat nie prosił żadnej kobiety do tańca. Ostatni raz chyba w szkole średniej... Nie pamiętał. W okresie dorastania rzadko chodził na potańcówki; wydawały mu się czymś nudnym, głupim i banalnym.
Siostra jego najlepszego przyjaciela nauczyła go kiedyś kilku podstawowych kroków i to mu wystarczyło. Na szczęście był na tyle lubiany, że dziewczęta, z którymi zdarzyło mu się wyjść na parkiet, nie narzekały na jego niezdarne ruchy i brak wyczucia rytmu.
Z Erne jednak naprawdę chciał zatańczyć. Chciał ją trzymać w objęciach, tulić do siebie...
Zespól skończył grać i wszyscy, zarówno goście w lokalu, jak i przechodnie na rynku, zaczęli bić brawo. Po chwili zaczął się kolejny utwór, tym razem wolniejszy, bardziej romantyczny.
Michael otworzy! usta... i zamknął je. Zdziwiło go własne zachowanie. Nie należał do ludzi niepewnych, zakompleksionych, dręczonych wątpliwościami. Kiedy na czymś mu zależało, śmiało dążył do celu.
Więc nie poprosił Erne do tańca. Zamiast tego wziął ją za rękę, bez słowa obrócił twarzą do siebie, po czym objął lekko w pasie.
Zdziwił ją jego dotyk, ale tylko trochę.
Podczas kolacji, kiedy siedzieli naprzeciw siebie, śmiejąc się i rozmawiając, wytworzyła się pomiędzy nimi pewna bliskość, która sprawiła, że zachowanie Michaela – to, że zacisną! rękę na jej dłoni i przytulił do piersi, że drugą ręką otoczył ją w talii, że trzymając ją w objęciach, zaczął delikatnie kołysać się w rytm smutnej melodii granej przez zespół – już po chwili wydało się Erne całkiem naturalne.
Nie bardzo mogła się oswobodzić, i wcale nie chciała. Prawdę mówiąc, wolała, by objął ją jeszcze mocniej, pragnęła oprzeć głowę o jego ramię, czuć jego oddech na policzku. Nigdy dotąd nie reagowała w ten sposób na dotyk żadnego Mężczyzny, ale też nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego jak Michael.
Na pewno nie przypadłby do gustu jej rodzicom. Kręciliby nosem, że nie jest „biały”, jakby to robiło różnicę. Ojciec Michaela pochodził z San Pablo, matka zaś była rodowitą Amerykanką. On sam skórę miał oliwkowo-złocistą, włosy czarniejsze niż bezgwiezdne nocne niebo. Kołysząc się w jego ramionach, Erne nie myślała o pochodzeniu Michaelą; myślała o nim wyłącznie jako o mężczyźnie.
Przez moment zastanawiała się nad swoim zachowaniem: czy Michael naprawdę się jej podoba, czy może jej zauroczenie jest kolejną formą buntu. Nie mogła całkiem wykluczyć, że Michael pociągają, bo stanowi coś w rodzaju zakazanego owocu. Miała pełną świadomość, że rodzice nie pochwalaliby jej znajomości z jakimkolwiek mężczyzną, którego nazwisko kończy się na samogłoskę, w dodatku z mężczyzną, którego poznała w San Pablo, dokąd nie chcieli jej puścić.
Ale to było coś więcej niż bunt, coś więcej niż zwykłe zauroczenie wyjątkowo przystojnym człowiekiem o ciemnych oczach, magnetycznym spojrzeniu, ciepłych silnych dłoniach, szczupłej sylwetce, zwinnych, pełnych wdzięku ruchach.
Pełnych wdzięku... hm, może to nie jest najwłaściwsze określenie, pomyślała, gdy wziął ją w ramiona i zaczęli tańczyć. Nie, wcale nie deptał jej po stopach, ale w jego ruchach było coś... coś rozczulająco niezdarnego, jakby odnalazł rytm, lecz nie bardzo wiedział, co z tym fantem począć. Różnił się od dobrze wychowanych, eleganckich młodzieńców, którzy prosili ją do tańca podczas balów i wieczorków tanecznych w Richmond, od tych wymuskanych dżentelmenów w drogich garniturach, którzy poruszali się po parkiecie z taką samą beznamiętnością i wprawą, z jaką żołnierze ćwiczyli musztrę. Michael nie miał wprawy, ale czuć było, że tańczy z przyjemnością.
Podobała się jej jego bliskość, dotyk jego dłoni na plecach, ciepło bijące z jego piersi, tak inne od ciepła wiosennego powietrza. Podobały się jej jego gęste, czarne włosy i złocisty poblask, jaki rzucały na nie palące się przed wejściem do lokalu lampiony.
Przez cały wieczór doskonale się czuła w jego towarzystwie. Słuchał jej uważnie, jakby wszystko, co mówiła, było ciekawe, mądre i zabawne. Spoglądał na nią, jakby była najpiękniejszą kobietą na świecie, a trzymając ją teraz w ramionach, miał taką miną, jakby taniec z nią stanowił najbardziej cudowne, zmysłowe przeżycie.
Dookoła tańczyły również inne pary. Właśnie za to uwielbiała San Pablo – za swobodę, brak skrępowania i napuszoności. Ludzie robili to, na co mieli ochotą, nie zastanawiali się, czy wypada tańczyć na środku rynku do muzyki, którą w lokalu na świeżym powietrzu gra czteroosobowy zespół. Nikt też nie zwracał uwagi na parę gringos. Jakiś młodzian w przeraźliwie obcisłych czarnych dżinsach tańczył sam, jakby chciał zademonstrować światu swą męskość. Nieopodal tańczyły dwie niewinnie wyjadające nastolatki, które z całej siły starały się ignorować młodzieńca.
San Pablo, przemknęło Erne przez myśl, to miejsce magiczne, gdzie ludzie tańczą pod gołym niebem, gdzie w sobotni wieczór można siedzieć w ogródku przed lokalem, słuchając muzyki, pijąc piwo i nie mając żadnych trosk na głowie. Miejsce, gdzie obcy mężczyzna może zaczepić kobietę kupującą brzoskwinie i sprawić, by poczuła się bardziej atrakcyjna niż kiedykolwiek przedtem.
– Jesteś piękna – powiedział, jakby czytał w jej myślach.
W pierwszym odruchu chciała zaprotestować, lecz w ostatniej chwili przygryzła wargę. Jego komplement brzmiał szczerze, wcale nie jak pochlebstwo, które mówi się kobiecie, oczekując czegoś w zamian. Może to była magia wieczoru, może butelka piwa do kolacji i gwiaździste niebo nad głową wpłynęły na jego ostrość widzenia, ale Erne czuła, że słowa Michaela płyną prosto z serca.
– Dziękuję – szepnęła nieśmiało.
Delikatnie przesuwał rękę wyżej, aż jego palce zetknęły się z jej włosami.
– Nie przyjechałem do San Pablo w poszukiwaniu romansu.
Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Ona też nie szukała miłości, odkąd mężczyzna, którego jej rodzice uznali za idealną partię – młody dryblas z tak zwanej „dobrej” rodziny – zerwał zaręczyny, kiedy okazało się, że Erne woli spędzić rok w San Pablo, ucząc dzieci w miejscowej szkole, zamiast w domu na planowaniu największego, najwspanialszego wesela w historii Richmond. Nie chciała siać zamętu ani zawodzić niczyich nadziei, lecz w głębi duszy poczuła ogromną ulgę, kiedy Martin kazał jej wybierać: albo on i ślub, albo jej głupie pomysły i wyjazd do kraju trzeciego świata, gdzie uczyłaby dzieci początków algebry i wprowadzała je w tajniki Internetu. Z podjęciem decyzji nie miała problemów.
Wiedziała, że będzie nieszczęśliwa jako żona Martina. Rodzice zaś postarali się, żeby była nieszczęśliwa, kiedy zerwał z nią zaręczyny. Nazwali ją samolubną, bujającą w obłokach marzycielką, narcystyczną, upartą grymaśnicą – niepraktyczną buntowniczką i rebeliantką. To, że wśród przodków, którymi tak bardzo lubili się szczycić, byli żołnierze konfederaccy, potocznie zwani „Jasiami Rebeliantami”, jakoś umknęło ich uwadze.
Erne przyjechała więc do San Pablo, mając dość marne o sobie wyobrażenie. Rodzice wmówili jej, że zaprzepaściła szansę na dobre małżeństwo i że żaden odpowiedni mężczyzna już nigdy się nią nie zainteresuje. A jednak sposób, w jaki Michael ją obejmował, kiedy tańczyli, i sposób, w jaki na nią patrzył, kiedy rozmawiali, zdawał się temu przeczyć. W jego obecności i w jego ramionach nie czuła się przegrana, wręcz przeciwnie – czuła się tak, jakby wygrała największy los na loterii.
Może Michael nie pasował do wyobrażeń jej rodziców o „odpowiednim” mężczyźnie, ale ona się tym zupełnie nie przejmowała.
Melodia dobiegła końca. Erne ogarnął strach – strach, że bez muzyki Michael ją puści, że nie będzie miał powodu dłużej trzymacie, } w ramionach. Po chwili jednak muzyka znów wypełniła powietrze; tym razem był to utwór żywszy, szybszy. Ponownie zaczęli tańczyć; brak wprawy i doświadczenia Michaela rekompensowała radość w jego oczach i zapał w ruchach. W tym momencie Erne uznała, ż, e woli spontanicznych zapaleńców od wprawnych rutyniarzy.
– Nie jestem w tym zbyt dobry – rzekł przepraszająco, biorąc ją za drugą rękę.
– Nie, nie, świetnie sobie radzisz – zapewniła go. – Domyślam się, że w młodości nie chodziłeś do szkoły tańca?
– Do szkoły tańca? – Prychnął pogardliwie. – W mojej dzielnicy hermano uczący się tańczyć nie mógłby spokojnie przejść ulicą.
– Tam, gdzie ja mieszkałam, chłopcy chodzili na lekcje tańca – oznajmiła, po czym dodała z uśmiechem. – Rodzice ich do tego zmuszali.
– Podejrzewam... – Michael przyciągnął ją lekko do siebie – że dorastaliśmy w całkiem innych światach.
– Ale teraz przebywamy w jednym i tym samym – zauważyła.
Nawet nie chodziło jej o to, że stoją na tym samym rynku w tym samym miasteczku, raczej o to, że fakt, skąd pochodzą i gdzie dorastali, nie ma żadnego znaczenia. Liczy się to, kim dzisiaj są, czego chcą i dokąd podążają.
Czego chcą... Nie była pewna. Różne myśli krążyły jej po głowie, były jednak niejasne, mało sprecyzowane. Z całą pewnością nie zależało jej na krótkim, kilkudniowym romansie z obcym, który akurat przejeżdża przez miasteczko. Może jedyne, czego chciała, to przez chwilę pobyć w jego ramionach, kołysząc się w rytm muzyki. Może po prostu chciała czuć się pożądana przez takiego mężczyznę jak Michael...
Tańczyli, dopóki zespół nie zrobił sobie przerwy na odpoczynek, a gdy muzyka ucichła, ruszyli – trzymając się za ręce – po równo ułożonej kostce na drugi koniec placu. Powietrze znacznie się ochłodziło, ale dopóki byli razem, Erne wiedziała, że nie zmarznie.
– Wiesz, co mi się najbardziej kojarzy z San Pablo? spytał. – Zapachy. Wonny zapach roślin, aromatyczny zapach potraw i... taki dziwny suchy zapach. Kiedyś wydawało mi się, że wydzielają go domy.
– Domy? – zdziwiła się. – Domy nie pachną.
– Tak myślisz? A te budowane z suszonej na słońcu cegły? Muszą pachnieć gliną, ziemią, czymś.
– Roześmiała się i pokręciła głową. Owszem, San Pablo miało zupełnie inny zapach niż Richmond; powietrze, chociaż suche i gorące, przesiąknięte było upajającą wonią, która jednak z całą pewnością nie pochodziła od materiałów budowlanych.
Nie puszczając jej ręki, Michael przyśpieszył kroku, kierując się w stronę urzędu miejskiego. Był to niski, beżowy budynek pokryty czerwoną dachówką, z żelaznymi kratami w oknach na parterze. Stanęli w łukowato sklepionym przejściu prowadzącym do głównych drzwi. Michael popatrzył Erne w oczy.
– Powąchaj – powiedział, wskazując ścianę. Przysunęła nos i wciągnęła powietrze.
– Nic nie czuję.
– Chyba żartujesz! Pachnie tak intensywnie jak dym. – On też przysunął nos do ściany. – Inaczej niż dym, ale równie intensywnie.
Zbliżyła nos po raz drugi, lecz w dalszym ciągu nic nie czuła.
– Nabijasz się ze mnie – mruknęła, z trudem tłumiąc śmiech. – Nie ma żadnego zapachu.
– Wejdźmy głębiej.
Pociągnął ją dalej, w głąb pogrążonego w mroku, chłodnego przejścia. Jedyny zapach, jaki ją dobiegał, to zapach Michaela, jego świeżo umytych włosów, pachnącej mydłem skóry. Było tak ciemno, że przez moment nic nie widziała; obecność Michaela wyczuwała po zapachu i cieple, jakie od niego biło. Po chwili, kiedy jej oczy przywykły do mroku, zobaczyła, jak pochyla głowę i wtem poczuła na ustach lekkie muśnięcie.
Nawet gdyby znów chciała przysunąć nos do ściany, nie byłaby w stanie tego zrobić. Ten jeden krótki pocałunek sprawił, że znieruchomiała. Nie mogła ruszyć ręką, nogą, głowa niczym – tylko serce jej biło szybciej niż zwykle, mocniej, jakby z całej siły starało się utrzymać ją przy życiu. Jeden przelotny pocałunek sprawił, że nogi się pod nią ugięły i zalała ją fala rozkoszy. Usta Michaela miały smak piwa, soli, męskości.
– W porządku? – spytał po chwili.
Zmieszana, przygryzła wargę. W porządku? Przecież ją pocałował! Co miałoby być nie w porządku?
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, o co Michael tak naprawdę pyta: czy ona nie ma mu za złe, że ją pocałował? Pokręciła przecząco głową, a kiedy zobaczyła, że on znów się pochyla, zwróciła w jego stronę usta. Tym razem to było coś więcej niż muśnięcie.
Zarzuciła mu ręce na szyję, on zaś objął ją w pasie i przytulił mocno do siebie. Z początku wolno i delikatnie, potem nieco szybciej muskał jej wargi, badał je językiem, ona zaś nie pozostawała mu dłużna. Jej uczucie do Michaela nie miało nic wspólnego z buntem czy rebelią, z chęcią przeżycia romantycznej przygody w parnej, egzotycznej krainie. To było coś znacznie głębszego. Ledwo mogła wytrzymać niesamowity, pulsujący żar, który promieniał z jej łona i serca, żar tak przenikliwy, że aż drżała z podniecenia. Michael wsunął rękę w jej włosy, drugą zacisnął na jej talii, a ona... Ona pragnęła się w niego wtopić, połączyć z nim na zawsze, ofiarować mu wszystko i wszystko od niego wziąć, być szczodrą, bezinteresowną, hojną do przesady, a zarazem chciwą, zaborczą, zachłanną.
_ Gdzie możemy pójść? – spytał szeptem, na moment grywając usta od jej ust. Delikatnie pocałował ją w nos, w czoło, w czubek głowy. – Nie mogę cię zaprosić do siebie, ale wynajmuję pokój ze znajomym. Więc gdzie możemy pójść?
Gdyby nie była tak zauroczona Michaelem, jego bliskością dotykiem, zapachem, odparłaby, że nigdzie. Bądź co bądź, poznali się dopiero dziś rano. Bez względu na to, co czuła, zbyt mało o nim wiedziała, aby zapomnieć o swych dotychczasowych nawykach i zasadach.
Ale tak strasznie go pragnęła!
– Nie wiem – oznajmiła. – Mieszkam u rodziny. Tam na pewno nie możemy pójść.
Roześmiał się smutno.
– Kocham to miasteczko, ale niestety, nie grzeszy ono nadmiarem wolnych pokoi.
– Może... – Jej głos załamał się. Odetchnęła głęboko, starając się opanować drżenie. – Może za wcześnie na cokolwiek.
W takiej chwili odwoływać się do rozsądku? Zrobiła to niechętnie, niemal wbrew sobie, ale przecież miała rację. To była ich pierwsza randka!
Wpatrywał się w nią uważnie, bawiąc jej włosami. Minę miał tak smutną i zatroskaną, że chciała go pocieszyć, wyjaśnić mu, że choć dopiero się poznali, to pocałunków absolutnie nie żałuje. Przeciwnie, sprawiły jej radość, rozkosz, przyjemność. Pragnęła, aby wziął ją w objęcia i dalej całował. Pragnęła znaleźć jakieś zaciszne, romantyczne miejsce i kochać się z nim do upadłego. Mimo że znali się dopiero kilka godzin, a ona nie miała zwyczaju chodzić do łóżka z nieznajomymi, to w głębi duszy wiedziała, że kochając się z nim, nie popełniłaby grzechu. I nie miałaby wyrzutów sumienia.
Byłoby im razem dobrze. Więcej niż dobrze – cudownie.
Ale nie potrafiła powiedzieć tego na głos. Zamiast więc cokolwiek tłumaczyć, wspięła się na palce i delikatnie przytrzymując się jego ramion, aby nie stracić równowagi, pocałowała go leciutko w usta. Rozchylił wargi, chętny do dalszych pieszczot, po chwili jednak westchnął głęboko i ze śmiechem się odsunął.
– Nie kuś, piękna kusicielko, bo jak zacznę, to nie będę umiał przerwać.
Skinęła nieśmiało głową. Z niesłychaną czułością otoczył ją ramionami. Przez moment stali tak, przytuleni do siebie, próbując nieco ochłonąć.
– Co jutro porabiasz?
Pytanie dotarło do niej jakby z oddali. Widziała szyję Michaela i kawałek jego ramienia. Pragnęła podnieść rękę, wsunąć palce za rozpięty kołnierzyk koszuli, opuszkami dotknąć skóry, lecz się nie odważyła. „Nie kuś, piękna kusicielko – powiedział – bo nie będę umiał przerwać”. Wolała nie ryzykować.
Przetrawiła jego słowa. Co jutro porabia... To znaczy, że chce się z nią spotkać, że kilka skradzionych pocałunków go nie satysfakcjonuje.
– Jutro jest niedziela – odparła cicho, czując pod ustami miękki materiał koszuli. – Po nabożeństwie w kościele państwo Cesare przygotowują uroczysty obiad. Lubią, żebym była na nim obecna. Tego dnia przychodzą ich córki z mężami i tabuny wnuków.
– Rozumiem.
– Ale może ty byś też mógł przyjść? Jedna osoba więcej nie zrobi różnicy. Myślę, że señora Cesare nie miałaby nic przeciwko temu. – Odsunęła się, aby spojrzeć Michaelowi w twarz. W jego oczach wyczytała wahanie. – Chyba że wolałbyś inaczej spędzić popołudnie...
– Nie, nie. Chętnie przyjdę.
– Spotkajmy się w kościele. Oni chodzą na nabożeństwo o dziesiątej rano. A ja z nimi. W każdą niedzielę bez wyjątku.
– Czy to należy do twoich obowiązków? Bo skoro parafia sponsoruje twój pobyt...
Odsłaniając w uśmiechu zęby, pokręciła głową.
– Nie. Po prostu dotrzymuję towarzystwa moim gospodarzom. Sama jestem metodystką, choć oni pewnie nawet nie słyszeli o Kościele Metodystów. Ale nie szkodzi. Lubię stosować się do miejscowych obyczajów. A że wszyscy tu chodzą do kościoła katolickiego, to ja też...
– W takim razie spotkajmy się jutro na nabożeństwie.
Ponownie oparła głowę na jego ramieniu. Dobrze się czuła w jego objęciach, jakby tam było jej miejsce. Uświadomiwszy to sobie, uśmiechnęła się pod nosem. Zrobiło jej się też wesoło na myśl, że zaczęli tę rozmowę od rozważań, gdzie w San Pablo można znaleźć zaciszny kąt, by kochać się bez przeszkód, a teraz umawiają się na jutrzejsze nabożeństwo. Ale jedno i drugie wydawało jej się całkiem na miejscu.
Magia, pomyślała. Albo magia, albo szczęście.
A może cudowny zbieg okoliczności? Może są dwojgiem ludzi, których drogi skrzyżowały się jednego dnia o tej samej porze? A może Michael wcale nie pojawi się jutro w kościele? Może rozstaną się i ona już nigdy więcej go nie zobaczy?
Cóż, należy być przygotowanym na każdą ewentualność.
Czary mogą zawieść, szczęście się odwrócić. Trzeba cieszyć się chwilą. To, co dziś wydaje nam się milą zabawą, jutro może wydać się przykrym wspomnieniem.
– Powinnam wracać – powiedziała, niechętnie się cofając.
Kiedy opuścił ramiona, przeszył ją dreszcz. Z najwyższym trudem powstrzymała się, aby nie rzucić się znów w jego objęcia. To zupełnie do niej nie pasowało; nie należała ani do osób odważnych, które podnieca ryzyko, ani do niecierpliwych, które wszystko chcą natychmiast mieć.
A może w ich spotkaniu i wzajemnej fascynacji nie ma żadnej magii, tylko zwykła proza życia? Może pragnęła Michaela dlatego, że tęskniła za domem, za Ameryką, a on był Amerykaninem?
– Odprowadzę cię.
Przez chwilę wędrowali w ciszy. Kiedy mijali lokal na rynku, zespół właśnie zaczął grać miejscową wersję bluesa. Spokojna, niemal żałośnie brzmiąca melodia sprawiła, że Erne zapragnęła zatańczyć ostatni raz. Ale nie przystanęli, wędrowali dalej, a ona nic nie powiedziała – stłumiła pragnienie.
– Może jutro po południu pokazałabyś mi swoją szkołę?
Mówił tak, jakby naprawdę zamierzał spędzić z nią jutrzejszy dzień.
– Bardzo chętnie.
– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, cała szkoła to była jedna sala lekcyjna. Sporo dzieciaków w ogóle do niej nie chodziło. Właśnie tak sobie wyobrażałem raj: jako miejsce, gdzie nie trzeba się uczyć.
– No proszę, a teraz wykładasz na uniwersytecie. – Roześmiała się cicho.
– Tak. – Wzruszył ramionami. – Dorosłem i przemyślałem pewne sprawy.
Usiłuję do tego namówić niektórych moich uczniów i ich rodziców. Właśnie do przemyślenia pewnych spraw. Zwłaszcza ci, co mieszkają na wsi, uważają, że nie ma powodu posyłać dzieci do szkoły. Bo w końcu i tak będą pracować na roli, więc po co im algebra?
– I co im mówisz?
– Że bez algebry trudniej im będzie prowadzić farmy. Nie mówię, że jeśli dzieci zdobędą wykształcenie, to mogą zmienić coś w swoim życiu, wyrwać się z tej biedy, jaką klepią rodzice. Rodzice nie chcą tego słyszeć. Przeraża ich to, że dzieci mogłyby się okazać od nich lepsze czy mądrzejsze.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Wszędzie tak jest, nie tylko tu – powiedział. – Moi rodzice, na przykład, byli ze mnie niesłychanie dumni, kiedy skończyłem studia, a zarazem niepokoił ich mój dyplom. Do dziś przy każdej sposobności przypominają mi, żebym nie myślał, że jestem od nich mądrzejszy tylko dlatego, że mam doktorat.
Westchnął głęboko, bo oboje, i on, i ona, istotnie byli mądrzejsi od swoich ojców i matek, mądrzejsi niekoniecznie wiedzą nabytą w szkole, niekoniecznie doświadczeniem życiowym, ale mądrzejsi sposobem postrzegania świata, otwartością umysłu. W głosie Michaela, w jego westchnieniu, Erne słyszała miłość do rodziców, ale również frustrację i złość, że chcą go ulepić według własnego wzoru.
Skarciła się w duchu. Może zbyt wiele próbowała wyczytać z jego słów i nostalgicznego tonu? Może na siłę szuka między nimi podobieństwa duchowego, żeby sama przed sobą usprawiedliwić swoje zachowanie – to, co czuła, będąc w ramionach Michaela?
– Tu mieszkam – powiedziała, zwalniając przed małym, ładnie utrzymanym domkiem stojącym w rzędzie podobnych mu domów.
Pnące róże oplatały ściany od frontu; z tyłu podwórze było ogrodzone drucianą siatką, żeby kury nie rozeszły się po okolicy. Mimo przeprowadzki ze wsi do miasta wielu mieszkańców San Pablo trzymało drób, aby stale mieć świeże jaja.
O tej porze kury już spały. Również muzyka i głosy, którymi tętnił rynek, wydawały się odległe. W domu gospodarzy Erne nie paliły się światła; wszyscy dawno poszli spać.
– A zatem do jutra – powiedział Michael, nachylając się, by pocałować Erne na dobranoc.
Pocałował ją leciutko, z czego bardzo się ucieszyła. Bała się, że gdyby przywarł ustami nieco mocniej, to mimo najlepszych chęci nie zdołałaby mu się oprzeć.
– Do jutra – szepnęła.
Uśmiechnął się, a wtedy dziesiątki drobniutkich zmarszczek pojawiły mu się w kącikach oczu. Z grzywką opadającą na czoło wyglądał bardzo młodo, niemal chłopięco. Cofnął się o krok i wsunął ręce do kieszeni.
– Do jutra – powtórzył, po czym obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Po chwili znikł jej z pola widzenia.
Ostatni raz był w kościele wiele lat temu. Kościół od zawsze stanowił kość niezgody pomiędzy jego rodzicami. Ojciec chciał, by synowie chodzili do znajdującego się w sąsiedztwie la iglesia católica, matka zaś wolała posyłać synów do – jak go określała – „kościoła amerykańskiego”, w którym mszę celebrowano po angielsku.
– Mieszkamy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej – powtarzała z uporem. – Chłopcy są Amerykanami. Ty, Al, również jesteś obywatelem amerykańskim. Powinniśmy się więc modlić jak Amerykanie.
Matka nie miała nic przeciwko Latynosom, jednego z nich nawet poślubiła. Co prawda, kiedyś przy jakiejś okazji Michael dowiedział się, że głównym powodem małżeństwa rodziców był on, nie planowany owoc ich namiętności. Ale mimo że zostali poniekąd zmuszeni do ślubu, matka zawsze z szacunkiem odnosiła się do odmienności etnicznej i kulturowej męża. Nauczyła się gotować dania z ryżu i fasoli, a także starała się posiąść podstawy hiszpańskiego, aby móc porozumiewać się z członkami jego rodziny, którzy kolejno emigrowali do Kalifornii. Jednakże w sprawie wychowania synów była nieugięta: uważała, że powinni wyrosnąć na Amerykanów. Ojciec miał jej to za złe.
Ojciec pewnie w ogóle miał jej za złe ciążę, a co za tym idzie, konieczność małżeństwa. Owszem, całkiem mu się podobała śliczna rudowłosa sekretarka pracująca w biurze hurtowni, w której on obsługiwał jeden z wózków widłowych, ale zawsze zakładał, że kiedy dojrzeje do małżeństwa, ożeni się z miłą, porządną panną z San Pablo, może z kimś, kogo wybiorą mu rodzice. Nie przyszło mu do głowy, że jego carina może zajść w ciążę.
Kościół był jedną z wielu spraw, o które rodzice się sprzeczali. To, że ojciec postanowił ściągnąć całą swoją rodzinę do Stanów, stanowiło kolejny powód do kłótni. Także pieniądze, a raczej ich ciągły brak. Kłócili się, o której godzinie obiad powinien być na stole i z czego powinien się składać. Kłócili się o czystość i porządek w domu, a także do której wieczorem chłopcom wolno bawić się z kolegami w parku. Kiedy Michael dostał stypendium za dobre oceny w szkole, kłócili się, czy powinien dalej pracować w pobliskim sklepie – wieczorami pakował klientom zakupy do toreb – czy powinien zrezygnować z pracy i jeszcze bardziej skupić się na nauce.
Najwięcej jednak powodów do kłótni dostarczał im młodszy brat Michaela, Johnny – , Juan”, jak mówił do niego ojciec. Juan rzadko otrzymywał dobre oceny. Był inteligentny, ale szkoła go nudziła, zresztą nie chciał odstawać od swych kolegów, a ci nie grzeszyli zbytnią mądrością. Nienawidził nauczycieli, w ogóle nie uznawał żadnych autorytetów. Wierzył, że – tak jak ojciec – prędzej czy później wyląduje w hurtowni, a ponieważ praca w hurtowni nie była jego wymarzonym zajęciem, całą energię wkładał w inne rzeczy: rozbijał się po mieście sportowymi wozami, wałęsał się z kumplami, pił piwo, tequile, pozował na stuprocentowego samca.
I nagle któregoś dnia zginął, trafiony kulą w pierś – kulą wystrzeloną z pistoletu, który ktoś dostał od kogoś z Los Angeles, a z kolei ten ktoś kupił nielegalnie od Edouarda Corteza. Wówczas Michael, który często modlił się o to, by jego młodszy brat nie padł ofiarą porachunków gangsterskich, przeszedł poważny kryzys wiary.
Jednakże w ten niedzielny poranek, wiele lat po śmierci brata, z przyjemnością zamierzał udać się do kościoła – ze względu na Erne Kenyon. Wczorajszy wieczór był wyjątkowy, bo Erne była wyjątkowa. Dzisiejszy dzień też taki będzie.
Kiedy o wpół do dziesiątej opuścił pokój, ubrany w czystą białą koszulę z kołnierzykiem, której jeszcze ani razu nie miał na sobie, Max Gallard spał w najlepsze. Pomimo wczesnej pory było bardzo ciepło, dlatego też Michael zignorował wpajane mu od dwudziestu lat zasady matki, że do kościoła należy ubierać się elegancko, i zamiast butów oraz skarpet włożył skórzane sandały. Zresztą miał świadomość, że miejscowi co innego uważają za eleganckie niż jego matka.
Nabożeństwo go nie przerażało. Trochę bardziej bał się niedzielnego obiadu w domu ludzi, u których Erne wynajmowała pokój. Ale wiedział, że ze wszystkim sobie poradzi – byleby pamiętał, że jest wykładowcą akademickim, który zbiera materiały do pracy naukowej i byleby nie zaczął całować Erne na oczach jej opiekunów.
Catedral de Santa Maria nie dorastała do swej chlubnej nazwy. Klockowaty w kształcie budynek w niczym nie przypominał katedry, wyglądał raczej jak barak z przyczepioną do dachu wieżą. Zbliżając się do budynku, Michael słyszał bicie dzwonów; przyśpieszył kroku. Przez rzeźbione dębowe drzwi do środka wlewał się strumień parafian. Erne jednak wśród nich nie było; przypuszczalnie siedziała już wewnątrz. Z jednej strony korciło Michaela, aby jak najszybciej dopchać się do drzwi, z drugiej strony nie bardzo mu wypadało. Uzbroiwszy się w cierpliwość, odczekał, aż ci, którzy byli przed nim, wejdą do domu bożego.
W środku było potwornie duszno mimo obracających się wiatraków zamontowanych u sufitu. Ludzie w strojach, które spotkałyby się z aprobatą jego matki, zajmowali drewniane ławki. Rozejrzał się dokoła, szukając wzrokiem Erne, a przynajmniej kawałka pustego miejsca, gdzie mógłby przysiąść.
Wszystkie ławki były zajęte, w końcu dojrzał jednak Erne, której jasne włosy odcinały się od otaczających ją czarnych głów; prawdę mówiąc, były czymś równie zaskakują, cym jak szalejący pożar lasu na biegunie północnym. Miała na sobie białą bawełnianą bluzkę o krótkich rękawach i siedziała wyprostowana, zwrócona twarzą do ołtarza.
Nie był w stanie się zorientować, czy zarezerwowała mu koło siebie miejsce, lecz mimo to ruszył w jej kierunku. Miał nadzieję, że zdoła przyciągnąć jej uwagę, by wiedziała, że dotrzymał słowa i przyszedł. Kiedy był na wysokości jej ławy, pomachał dyskretnie dwoma palcami. Nie zauważyła.
Ujął delikatnie za łokieć siedzącego w tym samym rzędzie grubasa w pomiętym garniturze i krawacie. Grubas, cały zlany potem, energicznie wachlował się słomkowym kapeluszem. Kiedy po chwili podniósł głowę, Michael wskazał na Erne.
– A, si – ryknął grubas tak donośnie, jakby ogłaszał alarm przeciwlotniczy. Jego głos wzniósł się ponad gwar osób witających przyjaciół i zajmujących miejsca. – Muy belia chica. Es su novia! Oczywiście nie wszyscy wierni oraz nie wszyscy kościelni zapalający świeczki i przygotowujący tace na datki odwrócili się i wbili wzrok w Michaela. Miał jednak wrażenie, jakby dziewięćdziesiąt procent obecnych w katedrze osób patrzyło albo na niego, albo na Erne. Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało.
Z miną pełną skruchy wyszczerzył zęby, po czym wskazał na migi, że znajdzie miejsce w jednym z tylnych rzędów.
Ale ludzie siedzący pomiędzy Erne a grubasem szybko zaczęli się zsuwać, robiąc Michaelowi miejsce koło jego novia - narzeczonej. Nie bardzo mógł zignorować ich wielkoduszność.
Powtarzając perdón, perdón, ilekroć kogoś potrącał, z trudem przeciskał się w stronę kawałka wolnej przestrzeni. Obok Erne siedziała para w starszym wieku: kobieta w prostej, skromnej sukni i kapeluszu z woalką oraz mężczyzna w garniturze przyciasnym w ramionach i wyświechtanym ze starości. Oboje posłali Michaelowi nieufne spojrzenie, po czym przenieśli wzrok na ołtarz, do którego właśnie zbliżał się ksiądz.
Michael zajął miejsce koło Erne. Uśmiechnął się, ale nie było już czasu na rozmowę. Rozpoczęła się msza.
Siedzieli ściśnięci, stykając się biodrami i ramionami. Erne trzymała ręce na kolanach. On zaś nie potrafił oderwać od nich oczu; podziwiał nie tylko jej długie, szczupłe palce i nadgarstki, lecz także zarysy jej nóg.
– Kyrie elejson. Chryste elej’son...
Erne potarła leciutko prawym kciukiem o lewą dłoń, przesunęła kolano o milimetr. Michael przełknął ślinę. Zdawał sobie sprawę, że tak nieskromne myśli, jakie krążą mu po głowie, nie mają racji bytu w domu bożym. Az drugiej strony skoro Bóg pozwala, aby gangi uliczne bez problemu zdobywały nielegalną broń i za pomocą tej broni zabijały ludzi, tym bardziej powinien pozwolić na to, aby kobieta i mężczyzna czuli do siebie żądzę, wielką, silną, płomienną jak słowa żarliwej modlitwy.
Skupił się na głosie księdza, nie dlatego, by zrozumieć sens wypowiadanych przez niego słów, ale po to, by wsłuchać się w znajomą kadencję języka. Hiszpański kojarzył mu się z dzieciństwem, z ojcem, matką i ich ciągłymi sprzeczkami, z bratem, który wkroczył na złą drogę i zaczął się niepostrzeżenie od nich oddalać. Ale hiszpański to nie tylko przeszłość; wsłuchując się w głos księdza, Michael myślał również o tym, dlaczego przyjechał z Gallardem do San Pablo i... Nagle Erne poruszyła się, usiłując – mimo ciasnoty – nieco zmienić pozycję. To wystarczyło, by Michael zapomniał o swej wściekłości, o śmierci brata, o roli, jaką pośrednio odegrał w niej Edouardo Cortez.
Klękał razem ze wszystkimi, wstawał, żegnał się. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był u spowiedzi, więc gdy inni ruszyli w stronę ołtarza, by przyjąć komunię, pozostał na miejscu. Erne również; jako metodystce pewnie nawet nie wypadałoby jej przyjąć komunii w kościele katolickim. Wokół nich zrobiło się pusto. Wszyscy stali w nawie, wolnym krokiem przesuwając się do przodu.
Zerknął na nią; uśmiechała się. Była śliczna, a błękit jej oczu przypominał odcień wody w górskim jeziorze w bezchmurny dzień. Górskie jeziora widział jedynie na fotografiach, ale jej oczy miały właśnie taką samą zdumiewająco wyrazistą barwę co woda na zdjęciach. Ponieważ wszyscy obecni w kościele stali zwróceni twarzą do ołtarza, odważył się dotknąć ręki Erne. Palce jej drgnęły, ale nie cofnęła dłoni.
Poczuł, jak od samego dotyku budzi się w nim żądza. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie chodziło o sam wygląd Erne, o jej zniewalający uśmiech ani błękitne oczy. W końcu znał wiele atrakcyjnych kobiet. To było szaleństwo. Wczoraj wieczorem tak bardzo pragnął Erne, że porwał ją do tańca na środku rynku, a teraz gotów był się dla niej zbłaźnić w kościele.
Wierni powoli wracali na miejsca, więc chcąc nie chcąc, puścił jej dłoń. Dotrwał do końca mszy, modląc się, by zostało mu wybaczone to, że jego myśli krążą wyłącznie wokół seksu. Niedługo później rozległo się bicie dzwonów. Ludzie zaczęli wstawać; starsza para po lewej ręce Erne zmierzyła Michaela wzrokiem, po czym szeptem wymieniła z dziewczyną kilka słów. Nie słyszał, o czym mówią, ale widział, że Erne dość swobodnie porozumiewa się po hiszpańsku. Po krótkiej naradzie odwróciła się do niego z uśmiechem.
– Señor i señora Cesare bardzo by się cieszyli, gdybyś przyjął ich zaproszenie na dzisiejszy obiad – rzekła.
Michael skłonił się.
– Byłbym zaszczycony.
Surowy wyraz twarzy starszej pani wyraźnie złagodniał. Wychodząc z kościoła, Erne wzięła Michaela pod rękę. Szli kilka kroków za państwem Cesare, okazując w ten sposób szacunek starszym. Babcia Michaela wielokrotnie opowiadała mu o surowych zasadach, jakie obowiązywały narzeczonych w San Pablo za czasów jej młodości, o tym, co wolno, a czego nie było wolno, o przyzwoitkach, które wszędzie towarzyszyły pannom, o małżeństwach aranżowanych głównie przez rodziców, zarówno w wyższych sferach, jak i w niższych. Erne, która poznała mężczyznę na targu i zaprosiła go do domu, musiała się wydać swym gospodarzom osobą zuchwałą, przesadnie wyzwoloną. Michael obiecał sobie, że uczyni wszystko, aby nie przynieść jej wstydu.
Promienie słońca padały prosto na jego głowę i ramiona; miał wrażenie, że cała czaszka mu paruje. Tęsknił za klimatyzacją, tęsknił za zbiornikami z zimną wodą do picia, tęsknił za własnym mieszkaniem z szerokim, wygodnym łóżkiem, mieszkaniem, do którego zawsze o każdej porze dnia i nocy mógłby przyprowadzić kobietę.
Cesarowie mieli zamontowany w oknie kuchennym wiatrak, który obracał się głośno, pompując powietrze z zewnątrz do zatłoczonej kuchni. Michael marzył o tym, by poczuć na skórze chłodniejszy powiew, lecz wiedział, że kiedy kobiety w San Pablo szykują posiłek, mężczyznom wstęp do kuchni jest wzbroniony.
Stał więc w drzwiach i patrzył na Erne, która rozmawiając wesoło z jakimiś młodymi kobietami, układała ciężkie porcelanowe talerze na stole w jadalni. Górowała wzrostem nad swymi rozmówczyniami, którym do nóg i spódnic ciągle czepiały się dzieci.
– Moje córki – oznajmił señor Cesare, wskazując na trzy młode kobiety. – Elena, Lourdes i Maria. Jeśli poślubisz Erne, postaraj się o synów.
Uśmiechając się do gospodarza, Michael dał się zaprowadzić do niedużego pokoju, w którym było znacznie cieplej niż w kuchni. Siedzieli tam mężowie Eleny, Marii i Lourdes, pijąc mocny cydr i paląc papierosy. Michael przyjął kieliszek i pozwolił, aby znajomy zapach dymu wypełnił mu płuca. Jego ojciec palił całe życie. W San Pablo wszyscy mężczyźni palili. Gdyby nie to, że dwa lata podczas studiów poświęcił na zażartą walkę z nałogiem, z przyjemnością poczęstowałby się papierosem z drewnianej skrzyneczki na stoliku przy drzwiach. Czasem brakowało mu tego pieczenia w gardle, które palacz odczuwa, gdy zaciąga się dymem i tego miłego odprężenia, jakie daje papieros. Ale wiedząc, ile wysiłku kosztowało go odzwyczajenie się, nie zamierzał dopuścić do sytuacji, by musiał rzucać palenie po raz drugi.
Mężczyźni nie prowadzili ożywionej rozmowy. Któryś bąknął coś o pogodzie, dwóch innych wymieniło parę zdań na temat mniejszych obrotów w sklepie spożywczym zarządzanym przez jednego z nich, głównie jednak zajmowali się uważną obserwacją gościa. Michael też milczał, wychodząc z założenia, że im mniej się będzie odzywał, tym mniejsze ryzyko, że kogoś niechcący urazi.
Po paru minutach poproszono wszystkich do jadalni. Na środku stołu stała wielka misa wypełniona po brzegi przyrządzonym na ostro gulaszem, w skład którego wchodziły kawałki duszonej wieprzowiny, pomidory i papryka. Druga miska wypełniona była ryżem. Obok stał oszroniony dzban lemoniady. Señor Cesare zajął miejsce u szczytu stołu i zmówił krótką modlitwę. Dopiero wtedy wszyscy usiedli.
Erne siedziała po drugiej stronie stołu, w dodatku prawie po przekątnej. Nawet nie mógł na nią dyskretnie zerkać. Mając po jednej ręce córkę gospodarzy, po drugiej któregoś z ich zięciów, doszedł do wniosku, że bardziej od klimatyzacji i zbiorników z wodą pitną brakuje mu amerykańskiego podejścia do spraw męsko-damskich. Czy seriom Cesare musiała posadzić go tak daleko od Erne? O czym, na Boga, miał rozmawiać z tyloma obcymi sobie ludźmi? Ile razy można chwalić smak potraw?
Erne musiała wyczuć jego skrępowanie, bo przyszła mu na ratunek.
– Michael wykłada na uniwersytecie – poinformowała wszystkich. – Przyjechał tutaj w celach badawczych. Zbiera materiały do pracy naukowej.
Siedzącej po jego prawej ręce córce gospodarzy oczy rozbłysły z zaciekawienia.
– Jakie materiały? – zapytał señor Cesare.
Michael wziął głęboki oddech, błyskawicznie odtwarzając w myślach wersję, którą na użytek pytających przygotował razem z Gallardem.
– Mój ojciec urodził się w San Pablo – wyjaśnił. – Zajmuję się analizą zmian społeczno-ekonomicznych, jakie zaszły w tym rejonie na przestrzeni ostatnich kilkunastu czy kilkudziesięciu lat.
– Jakich zmian? – mruknął jeden z zięciów. – Tu nic się nigdy nie zmienia.
– Zmienia się, zmienia – sprzeciwił się łagodnym tonem Michael. – Na przykład tutejsza szkoła ma dostęp do Internetu. – Uśmiechnął się do Erne, ciesząc siew duchu, że wreszcie ma okazję na nią spojrzeć. – W porównaniu z tym, co było dwadzieścia lat temu, poprawiła się sytuacja ekonomiczna. ..
Jego słowa wywołały gorzki śmiech.
– Może sytuacja ekonomiczna skorumpowanych polityków – rzekł señor Cesare – ale nikogo poza tym. Reszta społeczeństwa cierpi taką samą biedę jak sto lat temu.
Michael wiedział, że powinien milczeć, nie mógł się jednak powstrzymać. Nie po tym, jak przesiedział półtorej godziny w kościele, dumając, dlaczego od ponad siedmiu lat jego noga ani razu nie postała w domu bożym.
– Pewnie przestępcom też się lepiej żyje – mruknął.
– Jakim przestępcom? – spytała jedna z córek. – Nie...
– Bandyci! Zbiry! – przerwał jej w pół słowa ojciec. – Są jeszcze gorsi od polityków!
– Kto? Jacy bandyci? – Erne popatrzyła pytająco na Michaela.
– Rozmawiałem wczoraj z mechanikiem samochodowym – odparł, starając się przybrać obojętny ton. – Powiedział, że w górach za miastem żyje znany handlarz bronią.
Przy stole zapadła cisza.
– W moim domu proszę nawet nie wspominać tego potwora! – warknęła señora Cesare, wykonując na piersi znak krzyża. – Nie obchodzi mnie, że jest bogaty ani to, że pozbawianie kogoś życia jest grzechem. Powinno się drania zabić i tyle!
Erne uniosła zdziwiona brwi.
– Dlaczego?
– Za to, co zrobił pewnej dziewczynie z miasteczka. Koszmar! Nie potrafię o tym mówić. – Señora Cesare potrząsnęła głową i znów się przeżegnała.
– Podobno facet boi się pojawić w miasteczku – wtrącił jeden z zięciów. – Wie, że ludzie rozerwaliby go na strzępy. Dlatego większość swoich spraw załatwia w Aranal, gdzie nikt go nie zna.
Michael natychmiast zapisał sobie tę informację w pamięci. Aranal znajduje się ze trzydzieści pięć kilometrów na zachód od San Pablo. Jeżeli Cortez faktycznie ukrywa się w górach, przypuszczalnie ma kryjówkę gdzieś między Aranal a San Pablo.
– Nie będziemy rozmawiać przy stole o bandytach – powiedziała señora Cesare. – Porozmawiajmy lepiej o tym, jak pięknie ojciec Esteban odprawił dziś nabożeństwo.
Wszyscy przychylili się do prośby gospodyni i rozmowa zeszła na temat niedzielnej mszy. Michael jadł w milczeniu gulasz, pił cydr, a od czasu do czasu zdobywał się na odwagę i rzucał Erne ciepłe spojrzenie. Oczy jej lśniły. Miał wrażenie, że widzi w nich ciekawość, rozbawienie i... bardzo chciał w to wierzyć... pożądanie.
Pożądanie, a może nawet coś więcej.
– Nie było tak strasznie, co? – spytała.
Szli spacerkiem do hotelu, w którym wynajmował z Gallardem pokój, bo tam przed wejściem stał zaparkowany jego jeep. Lojalnie uprzedził Erne, że czasem sprzęgło nawala, ale ona się tym zbytnio nie przejęła. Uznała, że gdyby miał zamiar zatrzymać się na pustkowiu, twierdząc, że wóz się zepsuł, po czym ją podstępnie uwieść, nie wspominałby o zacinającym się sprzęgle.
Uznała też, że po wczorajszej kolacji i tańcu na rynku, po dzisiejszym poranku w kościele, po świątecznym obiedzie, po każdej minucie, jaką wspólnie spędzili, Michael powinien widzieć, że nie musi uciekać się do żadnych sztuczek, jeśli jej Pragnie.
Podobał się jej jako mężczyzna i jako człowiek, a jego wizyta w domu państwa Cesare jedynie utwierdziła ją w przekonaniu, że jest nie tylko przystojny, lecz i niezwykle sympatyczny. Z przyjemnością obserwowała jego zachowanie. Był miły, uprzejmy, do wszystkich przy stole odnosił się ciepło i serdecznie. Z przyjemnością go też słuchała; mówi} po hiszpańsku z tym samym akcentem co miejscowi. Z jednej strony sprawiał wrażenie rodowitego Amerykanina, a z drugiej strony wyglądało na to, że wśród mieszkańców San Pablo czuje się jak w domu. Wiedział, jak ożywić rozmowę, jak pochwalić gospodynię i jej umiejętności kulinarne; gdyby był zbyt oszczędny w słowach, señora Cesare mogłaby się poczuć urażona, gdyby zaś rozpływał się w komplementach, mogłaby potraktować jego słowa sceptycznie. Uśmiechał się przyjaźnie do córek gospodarzy, tak by czuły się dowartościowane. Nawet wobec wnuków gospodarzy wykazywał ogromną cierpliwość. Wprawdzie nie usiadł na podłodze i nie zaczął się z nimi bawić, ale traktował je z humorem.
O wpół do drugiej wreszcie udało im się odzyskać wolność. Kiedy Erne oznajmiła, że chcieliby wyjść na spacer, señora Cesare skinęła przyzwalająco głową.
– Twój znajomy to dobry człowiek – powiedziała cicho.
– Moglibyśmy się wybrać na przejażdżkę – zaproponował Michael, kiedy opuścili gościnny dom – o ile mój współlokator nie korzysta z jeepa. Ale pewnie nie. Za bardzo go denerwuje sprzęgło.
– A kim on jest? Ten współlokator?
– Pomaga mi zbierać materiały – odparł tonem, z którego wynikało, że nie chce mówić na temat swojej pracy.
Minęli kościół, w którym rano byli na mszy. Kiedy Michael zadarł głowę, by popatrzeć na rysującą się na tle nieba białą wieżę, Erne miała wrażenie, że widzi na jego twarzy dziwny wyraz smutku i zadumy. Gdy tylko kościół pozostał w tyle, Michael wyraźnie się rozpogodził.
– Odkąd tu przyjechałem, jadam w knajpach. Dziś po raz pierwszy jadłem domowy obiad. Był naprawdę wyśmienity.
– A twoja mama przyrządza czasem miejscowe potrawy? – spytała Erne, po czym wzniosła oczy do nieba. – Zapomniałam! Przecież twoja mama jest Amerykanką.
– Tak, ale babcia nauczyła ją kilku tutejszych dań.
Rynek był zatłoczony, więc wziął Erne za rękę, by nikt ich nie rozdzielił. W ciepłe niedzielne popołudnie mieszkańcom San Pablo nie chciało się siedzieć w domu. Dzieci jeździły na rowerach, młodzi pchali przed sobą wózki, starsi odpoczywali na ławkach, obserwując, co się wokół dzieje.
Ściskając rękę Erne, Michael energicznym krokiem przemierzał rojny plac. Po chwili znaleźli się na wprost lokalu, przed którym wczorajszego wieczoru grał czteroosobowy zespół muzyków, i zwolnili. Przy jednym ze stolików ustawionych na świeżym powietrzu siedział nad butelką piwa mężczyzna w bawełnianej koszulce ciasno opinającej jego potężny tors i ramiona. Krótko przystrzyżone włosy i masywna, wysportowana sylwetka sprawiały, że na pierwszy rzut oka wyglądał jak komandos. Z kolei kolor włosów – ryżawo-blond – i jasna, piegowata cera świadczyły o tym, że nie jest tubylcem.
– To mój asystent – oznajmił Michael.
Erne zmarszczyła czoło. Facet był sporo starszy od Michaela; nie wyglądał ani na jego asystenta, ani tym bardziej na pracownika uniwersytetu. Potężne ręce o krótkich, grubych palcach jakoś nie pasowały do obrazu człowieka, który większość czasu spędza w bibliotekach, przeglądając książki i robiąc notatki. Starając się ukryć zdziwienie, Erne zganiła się w duchu: nie powinno osądzać się człowieka na podstawie jego powierzchowności. Tylko dlatego, że ktoś ćwiczył mięśnie, nie znaczy, że nie ćwiczył umysłu.
Puściwszy rękę Erne, Michael zaczął przeciskać się między stolikami, aż doszedł do tego, przy którym siedział jego przyjaciel.
– Cześć – powiedział cicho.
Mężczyzna podniósł wzrok znad butelki i wyszczerzy! zęby; uśmiech trochę mu przygasł, kiedy spostrzegł stojącą koło Michaela dziewczynę.
– Cześć. Co słychać?
– Erne, przedstawiam ci mojego asystenta, Maxa Gallarda. Max, poznaj moją przyjaciółkę, Mary Elizabeth Kenyon.
Max powiódł po niej wzrokiem. Oczy miał szare i zimne jak stal.
– Miło mi – powiedział, wyciągając na powitanie rękę.
Erne uścisnęła ją, ponownie starając się nie zdradzić żadnych emocji. Mężczyzna miał dłoń twardą jak podeszwa, pokrytą odciskami, w dotyku szorstką niczym panierowany kotlet, a palce tak silne, że gdyby zacisnął je na szyi węża, bez trudu pozbawiłby go życia.
– Mnie także – rzekła, zdobywając się na uśmiech.
– Chcielibyśmy wziąć wóz. W porządku? Max pokręcił głową.
– Chyba nie powinniście. To cholerne sprzęgło...
– Ja sobie z nim świetnie radzę – zapewnił go Michael po czym błyskając zębami, dodał: – Tobie, jak podejrzewani brakuje wyczucia i delikatności.
Max wybuchnął śmiechem. Erne miała wrażenie, że co jej umyka, że czegoś nie rozumie, ale nie wtrącała się do rozmowy.
– Słuchaj, czeka nas sporo pracy. Wydaje mi się, że...
– Co się odwlecze, to nie uciecze – rzekł Michael. – Zresztą nie przejmuj się. Wrócimy za jakieś dwie godziny. Chyba że sprzęgło faktycznie odmówi posłuszeństwa.
Zanim Max zdążył zaprotestować, ujął Erne pod łokieć i odwrócił się na pięcie. Odczekała, aż dojdą na koniec rynku, dłużej jednak nie umiała poskromić ciekawości.
– Nie rozumiem... Skoro Max jest twoim asystentem, to dlaczego próbuje wydawać ci polecenia?
– Po prostu taki ma sposób bycia. – Michael wzruszył ramionami. – Lubi myśleć, że to on wszystkim rządzi.
Obejrzała się za siebie. Max Gallard siedział pochylony nad butelką; ramiona miał potężne niczym kulturysta.
– Nie wygląda na naukowca.
– Dostał się na studia po odbyciu służby wojskowej – wyjaśnił Michael.
Doszli do kwartału poprzecinanego wąskimi uliczkami, pizy których ciągnęły się malutkie sklepiki. Skręcili w ulicę za apteką. Stał tam niski, podłużny budynek. Michael otworzył ostatnie drzwi.
W pokoju panował półmrok; nic dziwnego, bo żaluzje były do połowy opuszczone. Mimo ciemności Erne ze zdumieniem zwróciła uwagę na porządek; nie spodziewała się, że w pokoju zajmowanym przez dwóch facetów będzie tak czysto. Jedno z dwóch metalowych łóżek było posłane – miała nadzieję, że jest to łóżko Michaela. Na komodzie leżały kosmetyki i kilka drobiazgów: dwie drewniane szczotki do włosów, dwa płyny po goleniu, chustka do nosa, zestaw kluczyków. Michael zgarnął kluczyki i cofną} się do drzwi.
Erne stała w progu, zagradzając mu drogę. Mogła się odsunąć, przepuścić go, ale najpierw chciała do końca zaspo, koić ciekawość. Pod drugim łóżkiem, tym nie posłanym, leżała ciemnoczerwona brezentowa torba zamknięta na suwak. Obok niej stała para zabłoconych skórzanych butów na grubych podeszwach.
– Często urządzasz piesze wycieczki?
Powiódł wzrokiem tam, gdzie patrzyła, po czym pokręcił głową.
– To nie moje. To Maxa.
Otworzyła usta, po czym zamknęła je i cofnęła się na chodnik. Chciała wierzyć, że Max jest asystentem Michaela i pomaga mu zbierać materiały do pracy naukowej, ale miała z tym pewne trudności. Bo jeżeli nie jest asystentem Michaela, to znaczy, że Michael ją okłamuje. Ta myśl nie dawała jej spokoju.
Jeszcze wczoraj ufała mu bezgranicznie. Tak bardzo, że prawie gotowa była iść z nim do łóżka. Tak bardzo, że zaprosiła go do domu swoich gospodarzy na uroczysty obiad. Z całego serca pragnęła nadal mu ufać... ale Max Gallard wzbudzał jej podejrzenia.
Po paru krokach przystanęła. Od nagrzanych przez słońce kamiennych murów po obu stronach wąskiej uliczki bił żar, powietrze jednak było tak suche, że człowiek się nawet nie pocił. Michael również przystanął; wpatrywał się w Erne zaskoczony, nie wiedząc, o co jej chodzi.
– Nie wierzę, że Max jest twoim asystentem naukowym – oznajmiła wprost. Nie miała ochoty bawić się w jakieś aluzje i niedomówienia, po prostu chciała, aby Michael rozproszył jej wątpliwości.
Michael nie zaprotestował, nie oburzył się. Wyraz jego twarzy pozostał nie zmieniony: wciąż malowało się na niej zdumienie.
– Dlaczego? – spytał po chwili.
– Bo... – Zdała sobie sprawę, że mówiąc prawdę, wyjdzie na osobę małostkową i nietolerancyjną. Z drugiej strony, skoro już zaczęła mówić bez ogródek, nie było sensu nagle zmieniać taktyki. – Bo nie wygląda jak asystent. Ani nie mówi jak asystent – rzekła.
Leciutki uśmiech wykrzywił usta Michaela.
– A jak powinien mówić asystent?
Wiedziała, że zachowuje się niepoważnie, ale mimo to nie umiała się powstrzymać.
– Jak naukowiec. Jak erudyta...
– Innymi słowy powinien być nadęty, tak? Napuszony i pretensjonalny? Taki jak ja? – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Uprzedź mnie, jak będziesz chciała, żebym wzbogacił swoje słownictwo. Znam mnóstwo skomplikowanych słów, musiałem się ich nauczyć, zanim zatrudnili mnie na uniwersytecie, ale na co dzień ich nie używam...
– Przepraszam. – Roześmiała się z zażenowaniem. – Wiem, że to głupie, ale kiedy słyszę, że ktoś jest w jakiś sposób związany z wyższą uczelnią, natychmiast stają mi przed oczami bladzi chudzielcy z podkrążonymi oczami, którzy przesiadują godzinami w bibliotekach i cały czas myślą tylko o pracy. Mówię to jako była studentka – dodała.
I faktycznie. Kiedy studiowała na uniwersytecie stanowym w Wirginii, to dopóki nie zdobyła dyplomu magistra, była chuda, blada, miała podkrążone oczy i prawie nie wychodziła z biblioteki.
– Max też cały czas myśli tylko o pracy – rzekł Michael – Ręczę ci, że wolałby być teraz ze mną, niż siedzieć samotnie nad piwem, podczas gdy ja spędzam czas w towarzystwie uroczej pani nauczycielki.
Brzmiało to nawet logicznie. Erne postanowiła zapomnieć o swych podejrzeniach. Wysuwanie dziwnych hipotez nie ma najmniejszego sensu. Podważając prawdomówność Michaela, sama naraża się na śmieszność.
Jeep stał zaparkowany na końcu uliczki. W przeciwieństwie do drogich luksusowych wozów terenowych, jakie widywała przed klubem, do którego należeli jej rodzice i ich dobrze urodzeni przyjaciele, ten był w stylu jeepów używanych przez wojsko – stary, pordzewiały, ze składanym brezentowym dachem. Otworzywszy drzwi, Michael pomógł jej wsiąść do środka – siedzenie było w wielu miejscach popękane i posklejane taśmą – następnie sam zajął miejsce za kierownicą. Gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik zawarczał.
– Chciałbym zobaczyć szkołę, w której uczysz...
Erne podała mu adres. Skinął głową, po czym skręcił w zatłoczoną boczną drogę. Wzdłuż jezdni stały zaparkowane pod różnym kątem do krawężnika samochody i fury. Michael zręcznie je wymijał, podobnie jak rowery, pieszych oraz bezdomne psy i koty, które łaziły gdzie popadnie, szukając jedzenia. Przez moment korciło ją, by podać mu dokładniejsze wskazówki, lecz Michael najwyraźniej doskonale znał trasę.
Kiedy podjechali pod szary, ponury budynek, Michael z sykiem wypuścił z płuc powietrze. Erne siedziała spięta, gała się, że za moment Michael powie coś przykrego, skrytykuje jej miejsce pracy. Bo faktycznie, budynek przypominał więzienie: niski, o szarych kamiennych ścianach, płaskim metalowym dachu, wysoko umieszczonych oknach. Był brzydki, wręcz ohydny, ale miał sprawnie działającą kanalizację, centralne ogrzewanie oraz dostateczną liczbę linii telefonicznych, aby bez trudu można się było łączyć z Internetem.
Szykowała się do odparcia ataku, kiedy Michael wreszcie przemówił.
– Rany boskie, nie wierzę własnym oczom! To wygląda prawie jak prawdziwa szkoła!
– Nie rozumiem...
Roześmiał się i potrząsnął głową.
– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, szkoła mieściła się w starej, drewnianej szopie. Była tam jedna sala lekcyjna, zawsze doskonale wywietrzona dzięki szparom w ścianach. Na zewnątrz znajdowała się wygódka. Część lekcji... widzisz tamto drzewo? – Wskazał pojedyncze drzewo palmowe rosnące na końcu zakurzonego boiska. – Czasem, kiedy pogoda na to pozwalała, lekcje odbywały się pod tą palmą. W jednej sali lekcyjnej było uczniom za ciasno, wiec wychodzili na dwór, siadali na ziemi i próbowali się skupić na nauce. Nie było żadnych tablic, żadnych map, no i oczywiście żadnych komputerów.
– A więc... ta szkoła ci się podoba?
– No jasne. W porównaniu z poprzednią jest fantastyczna! – Znów potrząsnął głową. – Pewnie nawet przyjeżdżają ta dzieciaki spoza miasta?
– Tak, chociaż zdarza się, zwłaszcza podczas żniw, że rodzice zatrzymują je w domu, żeby pomagały w pracy na polu.
– Zatrzymują, bo nie chcą, żeby ich przerosły – oznajmił Michael.
W jego głosie pojawiła się nuta goryczy. Erne przypomniała sobie, co mówił wczoraj, kiedy odprowadzał ją po kolacji do domu: jego rodzice byli dumni z syna, który zdobył wyższe wykształcenie i pracował na uniwersytecie, a zarazem czuli z tego powodu niepokój i strach. Miała ochotę dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, ale się bała. Niewiele brakowało, by go uraziła swą dociekliwością, kiedy wcześniej wypytywała o Maxa. Nie chciała teraz zrazić go pytaniami o ojca i matkę.
Zmierzył ją uważnie wzrokiem. Może wyczytał w jej oczach pytania, które w sobie skrywała, bo rzekł:
– Pokażę ci, skąd pochodzę. Włączył się z powrotem w ruch.
– Myślałam, że urodziłeś siew Stanach? Uśmiechnął się, ale spojrzenie miał poważne, zamyślone.
– Tak, w Stanach. Pochodzę jednak stąd.
Skierował się na północ, pozostawiając za sobą gwar i zgiełk miasta. Droga wiła się pod górę. Z dala od ruchliwego centrum domy nie przylegały tak ciasno do siebie – gospodarstwa były większe, choć mniej zadbane, miały ogródki warzywne, podwórka, po których biegały kaczki i kury, chlewy, skąd dochodziły pochrząkiwania świń, i pola, na których rosła kukurydza. Przed niektórymi domami stały rozebrane na części wraki samochodów, przed innymi nie było nic poza pustym, brudnym placem. Gdzieniegdzie chude dzieciaki ganiały za chudymi psami albo nosiły wiadra z wodą.
Silnik warczał, ilekroć Michael wrzucał niższy bieg. Wznosząca się stromo droga powoli zamieniała się w coraz węższy pas rozsypującego się asfaltu.
– Chyba jeep nie odmówi nam posłuszeństwa? – spytała z lekkim zaniepokojeniem.
Czy są bezpieczni tak daleko od miasta? Zwłaszcza gdy wkoło ludzie żyją w tak dużym ubóstwie? Nie miała na sobie zbyt wielu rzeczy, na które ktoś mógłby się połasić – tylko zegarek, medalionik i proste złote kolczyki. Ale skoro Michael pochodzi z tych stron... Może, gdyby do czegoś doszło, potrafiłby wybawić ich z opresji?
– Nie odważy się – odparł, delikatnie wciskając nogą sprzęgło i biorąc kolejny zakręt.
Zwolnił, wjeżdżając na szczyt wzniesienia, a potem zatrzymał wóz na poboczu. Znajdowali się przy ruinach, które może miałyby jakąś wartość historyczną, gdyby były choć odrobinę bardziej okazałe.
Kiedyś stał tu dom, teraz smętne resztki czegoś, co w najlepszym razie przypominało szałas; dach z falistej blachy w wielu miejscach prześwitywał, ściany – z suszonych cegieł mocowanych do drewnianych belek – kruszyły się, brakowało drzwi, framuga gniła. Na podwórzu rosły kępki trawy, krótkiej i żółtej w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś było kamienne palenisko, dłuższej i bardziej zielonej w pobliżu pompy wodnej. Widok był żałosny.
Po drugiej stronie drogi stała kolejna rudera, w minimalnie lepszym stanie. Przy kamiennym palenisku kręciła się kobieta; od czasu do czasu mieszała patykiem w ogromnym garze, znad którego buchały kłęby pary.
– Gotuje? – spytała Erne, trochę zdziwiona, na co kobiecie tak wielki gar jedzenia, chyba że zamierzała wykarmić pułk wojska.
– Tak, ale pościel albo ręczniki.
Zaciągnął hamulec ręczny i wyłączył silnik.
– Poczekaj tu – szepnął, wysiadając z jeepa.
Patrzyła z niepokojem, jak Michael energicznym krokiem przechodzi przez drogę i zbliża się do kobiety. Zaczęli rozmawiać. Nie słyszała słów, ale wiele mogła się domyślić, obserwując gesty i ruchy. Michael schylił się, jakby chciał zmniejszyć dystans pomiędzy sobą a wieśniaczką. Słuchał, marszczył czoło, kiwał współczująco głową. Po minucie czy dwóch ruszył z powrotem do jeepa; za nim biegł rozjuszony brązowy kogut, który – sądząc po tym, jak machał z oburzeniem skrzydłami, gdakał i skrzeczał – najwyraźniej potraktował go jako wroga.
Michael obszedł wóz i otworzywszy drzwi od strony Erne, pomógł jej wysiąść.
– Tu – rzekł, wskazując na zniszczony, porzucony szałas – mieszkali moi dziadkowie. I tu wychowywał się mój ojciec, Erne z trudem przełknęła ślinę. Widywała ubogich ludzi mieszkających w opłakanych warunkach w Wirginii, ale z czymś takim jeszcze nigdy się nie zetknęła. Zmrużyła oczy, w myślach naprawiła dach, pozatykała szpary w ścianach, dodała drzwi, mimo to szałas wyglądał żałośnie. Wolnym krokiem zbliżyła się do ruiny; po prostu nie potrafiła sobie wyobrazić rodziny z dzieckiem żyjącej w tak skandalicznych warunkach.
– Powiedziała mi – ciągnął, ruchem głowy wskazując na zajętą praniem kobietę – że nikt tu nie mieszka od pięciu lat Podobno z ludźmi, którzy wprowadzili się po wyjeździe moich dziadków, były same kłopoty. Wreszcie żona uciekła z jakimś bogatym gogusiem, który tędy przejeżdżał, a maż przez jakiś czas urządzał pijackie burdy, a potem zniknął. Od tamtej pory miejsce stoi puste. – Obejrzał się przez ramię i uśmiechnął smutno. – Myślę, że brakujące kawałki dachu są na dachu tamtego domu, a gdybym rozejrzał się uważniej, pewnie znalazłbym również brakujące drzwi.
– Bardzo ci to przeszkadza? – spytała Erne. – No bo w pewnym sensie to profanacja domu twojego ojca...
Michael odrzucił w tył głowę i ryknął śmiechem, po czym poklepał ręką jedną z belek podtrzymującą pozostałości ściany.
– Niech sobie bidulka bierze, co chce i co tylko może się jej przydać. Tu nie ma nic do ocalenia. Zresztą, powiedziałem jej, że resztę ścian może zużyć na podpałkę.
Erne obeszła szałas. Boczna ściana zbudowana była z cieniutkiej dykty i tektury. Wewnątrz znajdowało się... hm, chyba jedno pomieszczenie.
– Dwa – rzekł Michael, jakby odpowiadając na jej pytanie. Wszedł do środka przez ziejącą w ścianie dziurę i podał Erne rękę, pomagając jej również wejść. – Tu od frontu była kuchnia, a od tyłu sypialnia. Mój ojciec, jego bracia i siostry spali w sypialni, a dziadkowie w kuchni.
Łzy napłynęły Erne do oczu; jakie to niesprawiedliwe, pomyślała, że jedni, wśród nich i ona, dorastają otoczeni przepychem, a inni, których jest większość, żyją w tak straszliwej biedzie. Było jej żal ojca Michaela, który całe dzieciństwo i młodość mieszkał w nędznej, ciasnej ruderze. I było jej żal Michaela, który wprawdzie urodził się w Stanach, ale ~ jak sam twierdził – pochodził stąd, z San Pablo. Na szczęście był jednym z tych dzieci, które chciały się uczyć i coś w życiu osiągnąć. Przerósł swych rodziców, zdobył wykształcenie, wykładał na uniwersytecie – ale wywodził się stąd.
Rozglądała się po wnętrzu. Przez dziury w suficie wpadały do środka promienie słońca, które oświetlały walające się po podłodze fragmenty dawnych ścian. Zrobiło jej się wstyd. Jakim prawem powątpiewała w słowa Michaela dotyczące Maxa? Bo Max nie wygląda na pracownika naukowego? Michael też nie wygląda na człowieka, którego przodkowie żyli w tak prymitywnych warunkach. Jest wysoki, silny, zdrowy, o jasnym, bystrym spojrzeniu i jeszcze bystrzejszym umyśle. Zdała sobie sprawę, że nie powinno się nikogo oceniać ani na podstawie wyglądu, ani na podstawie pochodzenia. Mogła jedynie przyklasnąć ojcu Michaela, że postanowił wyjechać z San Pablo, by swoim dzieciom stworzyć lepsze warunki do życia i nauki w Kalifornii.
Usłyszała kroki Michaela. Po chwili objął ją od tyłu, przyciągnął do siebie i oparł brodę na jej głowie.
– Nie po to cię tu przywiozłem, żebyś się smuciła – powiedział szeptem.
– A po co? Serio. Po co?
Na moment zadumał się.
– Z pobytów u dziadków mam wspaniałe wspomnienia – rzekł bez cienia ironii w głosie. – Przyjeżdżałem tu z ojcem prawie każdego lata. Tata próbował namówić rodzinę, żeby się przeniosła do Ameryki, a ja w tym czasie odkrywałem swoje korzenie. Tak to ojciec nazywał: odkrywaniem korzeni, poznawaniem ziemi przodków. Dobre mam stąd wspomnienia...
Przywiózł ją, aby się nimi podzielić. Nie bardzo rozumiała, jak miejsce tak smutne i ponure może pozostawiać miłe, wesołe wspomnienia, ale dzięki temu, że tu była, że widziała ziemię jego przodków, czuła się bliższa Michaelowi. Czuła mu się znacznie bliższa teraz, w tej ruderze, niż wczoraj kiedy tańczyli, kiedy się obejmowali i całowali, kiedy pragnęli się aż do bólu.
Stali w ciszy przez minutę, która wydawała się wiecznością – Cząsteczki kurzu tańczyły w blasku wdzierających się przez szpary promieni słonecznych. Michael, skupiony i milczący, myślał o przeszłości, Erne, skupiona i milcząca, myślała o teraźniejszości. Oboje, nic nie mówiąc, nie patrząc na siebie, w tym samym momencie ruszyli do wyjścia.
W milczeniu wsiedli do jeepa. Potem silnik zawarczał, pies leżący nieopodal pod furą zaskomlał, a kogut z tak wściekłym skrzekiem rzucił się w ich stronę, że Michael musiał skręcić ostro kierownicą, by nie rozjechać walecznego ptaszyska. Erne obejrzała się przez ramię na nędzne resztki domu należącego kiedyś do dziadków Michaela. Spowite tumanami kurzu miejsce wydawało się jeszcze bardziej posępne.
Zerknęła na Michaela. Siedział za kierownicą spokojny, opanowany, zadowolony z powrotu w rodzinne strony. Uśmiech miał nieco tajemniczy, spojrzenie dumne, głowę trzymał wysoko uniesioną. Umiejętnie omijał koleiny, dziury i kamienie znaczące krętą drogę.
Poczuła dziwny ucisk w sercu. Ten dzielny, dumny człowiek budził w niej szacunek. Szacunek zabarwiony sympatią, może nawet miłością.
Zjeżdżali w dół wąską, krętą drogą. Z każdym mijanym kilometrem domy były coraz większe i stały coraz bliżej siebie. Teren wokół domów ogrodzony był płotem; żadne zadziorne koguty nie straszyły przechodniów. Michael jechał przeraźliwie wolno, a jeep wydawał jakieś podejrzane odgłosy.
Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Silnik nie pracował normalnie; warczał, charczał, wył. Uświadomiła sobie również, że Michael od dobrych kilku minut nie zmienił biegu.
– Coś się stało? – spytała.
Prychnął lekceważąco.
– Nic takiego. Po prostu nie mogę przejść na wyższy bieg.
– Silnik dziwnie rzęzi.
– Na szczęście jedziemy z górki. Większość drogi możemy się toczyć. A jak nabierzemy prędkości, może uda mi się wrzucić dwójkę.
Ulice w tej części miasta były jednak zbyt zatłoczone, by wóz mógł nabrać odpowiedniej prędkości. Dzieci wyległy z domów – zamiast dzień święty święcić, bawiły się w berka, grały w piłkę, jeździły na rowerach, na desce, a te, których rodziców nie stać było na deskę z prawdziwego zdarzenia – na desce domowej roboty, wykonanej z kawałka dykty i kółek od starych wrotek. Gdyby Michael nie trzymał nogi na hamulcu, mógłby kogoś potrącić.
Erne skierowała wzrok na pedały i przez moment patrzyła, jak Michael to któryś naciska, to znów zwalnia. Może sprzęgło nawaliło, może resztę drogi będą musieli pokonać na pierwszym biegu, wierzyła jednak, że Michael bezpiecznie dowiezie ich z powrotem do domu. Jej wiara trochę się zachwiała, kiedy zobaczyła pierwszą smugę dymu wydobywającą się spod maski.
– Michael, chyba jeep się pali – powiedziała cicho, usiłując zachować spokój.
On też zauważył białe kłęby. Przeklinając pod nosem, skręcił ostrożnie w najbliższą boczną ulicę, którą po obu stronach porastały drzewa, i zahamował.
– Nie, nie pali się – rzekł. – Po prostu silnik się przegrzał. To para wodna, nie dym.
– Aha – mruknęła uspokojona.
Wiedziała, że przegrzany silnik to nie katastrofa, lecz wypadek, który każdemu może się przytrafić, choć jej akurat nie przytrafił się nigdy. Rodzice zawsze kupowali nowe samochody, które po trzech latach, zanim jeszcze cokolwiek zaczęło się psuć czy przegrzewać, wymieniali na nowsze modele.
– Co robimy? – spytała, kiedy zgasił silnik.
Oparł się na siedzeniu, westchnął, po czym uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Czekamy, aż ostygnie, potem dolewamy wody do chłodnicy i modlimy się. Powinienem był dziś rano zmówić pacierz za tego gruchota.
– Bez przesady. – Przypomniała sobie wyraz ni to smutku, ni zadumy, który pojawił się na jego twarzy, kiedy po obiedzie przechodzili koło kościoła. – Nie bardzo ci się podobała msza, prawda?
– Nie o to chodzi – odparł, przyglądając się jej uważnie. – Po prostu dawno nie byłem w kościele. Będąc tam dziś rano, przypomniałem sobie powód, dla którego unikam przybytków wiary.
– Była zdumiona, z jaką łatwością i swobodą zadaje mu pytania na tak osobiste tematy. Ale ten brak skrępowania wydawał się jej naturalny. Jakoś pasował do sytuacji.
– Kto ci się naraził? Pan Bóg czy kościół?
– Kilka lat temu straciłem brata – wyjaśnił. – Ani kościół, ani Bóg nie przyszli mi z pomocą, kiedy tego najbardziej potrzebowałem.
– Tak mi przykro, Michael. – Delikatnie pogładziła go po nadgarstku.
Zacisnął rękę na jej dłoni i podniósł głowę. Był poważny, zamyślony. Gałęzie starego wiązu rzucały cień na jego twarz, ale oczy miał jasne, błyszczące. Wpatrywały się w Erne intensywnie, jakby usiłowały ją przejrzeć na wylot.
Czy widziały, jak ogromnie poruszyła ją wyprawa do domu dziadków? Czy widziały, jakie wrażenie wywarły na niej słowa o śmierci brata? I czy widziały, jak bardzo ją cieszy szczerość i otwartość Michaela, to, że jest gotów obnażyć przed nią duszę, powierzyć najskrytsze tajemnice? Czy widziały, że ona, Mary Elizabeth Kenyon, jest nim zafascynowana? Że coraz silniej ulega jego urokowi? Ze uważa go za najbardziej interesującego, najdzielniejszego i najbardziej skomplikowanego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek znała?
Po chwili przekonała się, że Michael wpatruje się nie w nią, lecz w coś za nią. Obejrzała się. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła dom, który – sądząc po tabliczce nad drzwiami: Posada – właściciele przekształcili w pensjonat.
– Może masz ochotę się czegoś napić? – spytał, wskazując głową budynek. – Musimy poczekać, aż ten gruchot ostygnie.
– Dobrze.
– Całe szczęście, że nie zawsze czytał w jej myślach. Powinna bardziej uważać. To, że się w nim zakochała, wcale jeszcze nie oznacza, że chce, aby on o tym wiedział.
Wysiedli z jeepa. Michael podszedł do maski i ostrożnie ją uniósł. W powietrze buchnęły kłęby gorącej pary. Michael cofnął się, po czym oparł maskę na stalowym pręcie.
– Dostałem nauczkę – mruknął pod nosem. – Nie wolno jechać z górki pięć kilometrów na godzinę, w dodatku na pierwszym biegu.
– Chodźmy, ja funduję – powiedziała. – Tak będzie sprawiedliwiej. Ty się zajmiesz naprawą, a ja kupnem czegoś zimnego do picia.
– Mowy nie ma.
Wziął ją pod rękę i podprowadził do otwartych drzwi. W progu stanęła pomarszczona staruszka, która trajkocząc szybko po hiszpańsku, spytała, co się stało z samochodem. Michael wyjaśnił jej w dwóch słowach, po czym zwrócił się do Erne.
– Usiądź tutaj – rzekł, wskazując dwa krzesła, które stały na końcu niedużego tarasu – i miej wóz na oku. Ja pójdę zamówić coś do picia. Na co masz ochotę?
– Na szklankę lemoniady.
Skinął głową i ruszył za staruszką. Erne obserwowała białe kłęby pary wznoszące się znad silnika. Przynajmniej znajdują się stosunkowo blisko centrum miasteczka. W najgorszym razie, gdyby jeepa nie dało się uruchomić, mogą wrócić do domu na piechotę.
Michael wyłonił się z, oszronioną szklanką zimnej lemoniady i butelką piwa. Podał Erne lemoniadę, po czym usiadł obok na drugim krzesełku i zerknął na stojącego po drugiej stronie ulicy jeepa. Zawieszona nad silnikiem mleczna chmura mówiła sama za siebie. Wzruszywszy ramionami, przeniósł spojrzenie na dziewczynę i uśmiechnął się, nieświadom, że na widok jego uśmiechu serce bije jej szybciej.
Pociągnęła łyk lemoniady, zimnej, cierpkiej, o wyraźnie orzeźwiającym smaku. Po chwili od trzymania szklanki palce miała lodowate, gardło również, ale sama czuła się nieomal rozpalona.
– Ma pokój.
Erne zmarszczyła czoło.
– Słucham?
Skinął głową w stronę drzwi, w których kilka minut temu stała staruszka o pooranej bruzdami twarzy.
– Gospodyni. Ma pokój. – Zamilkł, po czym dodał: Wynająłem go.
Na twarzy Erne odmalowało się zdziwienie.
– Wynająłeś tu pokój?
– Tak. – Przyglądał się jej bacznie. – Dla nas.
– Na teraz?
– Na tydzień. – Jej zdziwienie odczytał jako dezaprobatę, niechęć. Odwrócił wzrok. Przez chwilę wpatrywał się w jeepa. Kłęby pary były już zdecydowanie mniejsze, nie tak gęste. – Nie musimy z niego skorzystać... Przepraszam, pewnie nie powinienem był go wynajmować, ale dużo nie kosztował i pomyślałem sobie, że gdybyśmy kiedykolwiek chcieli...
Wreszcie do niej dotarło, co Michael zrobił i w jakim celu. Mają pokój. Mają dokąd pójść. Mogą z niego skorzystać dziś, mogą jutro, mogą za tydzień. Mogą tu przyjść i być sami, we dwoje, bez gospodarzy obserwujących ich spod oka, z dala od atletycznie zbudowanego Maxa Gallarda, z którym Michael dzielił pokój przy rynku.
Mają własny kąt, do którego nikt poza nimi przez tydzień nie ma prawa wstępu. Jeżeli zechcą, mogą się w nim spotykać. Wystarczy poprosić gospodynię o klucz, potem zamknąć za sobą drzwi i...
Przez moment Erne siedziała bez słowa; musiała odbyć rozmowę sama z sobą, zastanowić się, czego pragnie, czego potrzebuje, o czym marzy i co czuje do Michaela.
– Dobrze zrobiłeś – szepnęła po chwili.
Leżeli w dużym, szerokim łożu, nadzy, przytuleni.
Michael zapłacił za pokój, nie oglądając go wcześniej, ale pokój na szczęście okazał się ładny i czysty, o ciemnej dębowej podłodze, dębowych belkach pod sufitem i ścianach pomalowanych na jasny brzoskwiniowy odcień. W oknach zamontowano fantazyjne kraty z kutego żelaza. W jednym rogu stał wieszak na ubrania, w drugim nieduża komoda, nad którą wisiało lustro w owalnej ramie. Na komodzie leżał haftowany bieżnik, na którym stał gliniany dzban oraz miednica. Ozdobę stolika nocnego stanowił koronkowy obrus i miska, w której pływały płatki róży. Łóżko było świeżo posłane.
Teraz pościel była nieco pomięta. Co Michaelowi zupełnie nie przeszkadzało. Całą uwagę miał skupioną na tej cudownej istocie, którą trzymał w ramionach.
Nie planował tego, co się stało. Kiedy pod wpływem impulsu wynajął pokój, do głowy mu nie przyszło, że Erne zgodzi się, by od razu z niego skorzystali. I chociaż nie miał przy sobie prezerwatywy – nawet nie wiedział, gdzie w tej części świata kupuje się coś takiego – kochali się namiętnie.
Zamknąwszy oczy, zaczął sobie wszystko po kolei przypominać. Speszenie Erne, kiedy powoli rozpinał jej bluzkę, rumieniec na policzkach, kiedy całował jej piersi, cichy jęk, kiedy delikatnie przesuwał rękę po jej szyi, plecach, biodrach, udach. Rano w kościele mógł na nie patrzeć, domyślać się ich kształtu; teraz mógł je dotykać, gładzić, całować.
Leżała obok niego, zaspokojona, zdyszana, z przymkniętymi powiekami i lekko rozchylonymi ustami. Przysunął rękę do jej wzgórka łonowego. Na moment wstrzymała oddech, po czym przytuliła się mocniej. Wkrótce, jęcząc cicho, zatraciła się w rozkoszy. Mógłby ją tak pieścić w nieskończoność, patrząc, jak przeżywa jeden orgazm po drugim.
– Michael... – szepnęła, unosząc powieki.
Wsparłszy się na łokciu, pocałował ją w usta. To mu tylko zaostrzyło apetyt. Zniżył głowę do jej piersi. Były pełniejsze, niż sądził, jasne, miękkie, o brodawkach w tym odcieniu różu co pływające w misce płatki.
– Nie – jęknęła bez przekonania. – Już nie mogę...
– Czego nie możesz? – spytał, spoglądając jej w oczy. Uśmiechnęła się błogo, nieco bezradnie, – Tak mi dobrze. Jeszcze chwila, a umrę.
– Od tego się nie umiera, moja śliczna – zapewnił ją, ponownie wsuwając rękę pomiędzy jej uda. Wsłuchiwał się w jęki rozkoszy, a potem odczekał, aż jej oddech się wyrówna – No widzisz? Wciąż żyjesz.
– Ledwo. Powiedz, dlaczego nie mam wyrzutów sumie, nie? Dlaczego to, co robimy, wydaje mi się takie naturalne?
– A dlaczego miałabyś mieć wyrzuty?
– Bo poznaliśmy się zaledwie wczoraj. Właściwie jesteśmy parą nieznajomych.
Cofnął rękę. Tak łatwo znów mógłby sprawić jej rozkosz, ale wolał nie ryzykować. Teraz, gdy dręczyło ją uczucie niepokoju, nie chciał dokładać jej zmartwień.
– Nie masz racji – sprzeciwił się. – Wcale nie jesteśmy parą nieznajomych. Wiesz o mnie wszystko.
Wszystko prócz prawdy, dodał w myślach. Wiedziała jednak najważniejsze rzeczy: kim jest, skąd pochodzi, jak daleką przebył drogę od miejsca, w którym urodził się jego ojciec i jak wiele go wciąż łączy z tą ziemią. Wiedziała, że miał brata, którego stracił, znała jego mieszane uczucia wobec spraw kościoła i religii, wiedziała, gdzie mieszka w miasteczku i z kim dzieli pokój.
Nie wiedziała jedynie, w jakim celu tak naprawdę przyjechał do San Pablo – nie po to, by zbierać materiały do pracy naukowej, ale po to, by pomóc Maxowi aresztować przestępcę, handlarza bronią, który uciekł za granicę, kiedy po wpłaceniu kaucji wypuszczono go na wolność. W tym momencie Cortez wydał mu się najmniej ważny.
– Gdybyśmy byli parą obcych ludzi, nie czulibyśmy tego, co czujemy – oznajmił.
– Czyli czego?
– Tego. – Położył się na niej. – Zaraz ci pokażę.
Chciał ją czuć całym ciałem, powoli zaczęło go ogarniać podniecenie. Wiedział, że musi zdobyć prezerwatywy. I że zdobędzie je, choćby miał po nie lecieć do Panamy, Erne gładziła go po piecach, po pośladkach. Zacisnąwszy mocno wokół niego ramiona, poruszała zmysłowo biodrami, podparł się na łokciach i zamierzał zsunąć obok na łóżko, ale mu nie pozwoliła. Zamknął oczy. Wstrzymywał się najdłużej jak mógł, ale potem oddał się fizycznej rozkoszy. Omywany falą cudownych doznań, zrozumiał, że kocha Erne do szaleństwa. •
– Nie jesteśmy parą nieznajomych – szepnął, lekko muskając wargami jej usta. – Nieznajomym nie byłoby tak dobrze.
Delikatnym ruchem odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. Potem patrzyła w milczeniu, jak Michael wstaje i kieruje się w stronę dzbanka oraz miednicy. Obok na komodzie leżały dwa czyste ręczniki. Polawszy jeden wodą, przyniósł go z powrotem do łóżka i powoli, z niezwykłą czułością, zaczął przecierać jej brzuch. Kiedy uniósł głowę, zobaczył, że oczy Erne lśnią – lśnią z podniecenia, ale i od łez, które wezbrały jej pod powiekami.
– Co ci jest? – spytał zaniepokojony.
– Nic.
– Masz taką smutną minę.
– Naprawdę nic mi nie jest. Po prostu... po prostu nigdy dotąd nie spotkałam kogoś takiego jak ty. I nie spodziewałam się, że spotkam. Trochę mnie to wszystko przeraża...
– Za szybkie narzuciłem tempo – powiedział przepraszającym tonem. I faktycznie, pomyślał, ma prawo czuć się zagubiona. Wylądowali w łóżku zaledwie dwadzieścia cztery godziny po tym, jak zaczepił ją wczoraj na targu. Wprawdzie nie zaciągnął jej tu na siłę i do niczego nie zmuszał; mogła najzwyczajniej w świecie odmówić, ale...
– Chyba... – Westchnęła głęboko. Oczy wciąż jej lśniły od łez, ale spojrzenie miała spokojne, przenikliwe. – Chyba się w tobie zakochałam.
Uśmiechnął się.
– To nie powód to strachu.
– Tak myślisz? – spytała, odwzajemniając uśmiech.
Podszedł do komody po drugi ręcznik. Osuszył nim jej brzuch, po czym sam wytarł się do sucha.
– Nie skrzywdzę cię, Erne – powiedział. – Przysięgam na wszystko. Nigdy cię nie skrzywdzę.
– W takim razie nie mam się czego bać.
Ubierali się w milczeniu. Michael zastanawiał się, czy zdoła dotrzymać słowa. Czy uda mu się załatwić sprawy z Gallardem, doprowadzić do aresztowania Corteza, a potem wrócić do Erne? Zastanawiał się, co by o nim pomyślała, gdyby znała prawdziwy powód jego przyjazdu do San Pablo. Czy uznałaby go za bohatera czy za głupca? A może za jedno i drugie?
W każdym bądź razie obiecał, że jej nie skrzywdzi i cokolwiek by się działo, zamierzał dotrzymać słowa.
Kiedy opuścili pokój i wyszli na dwór, znad silnika nie unosiły się już kłęby pary. Silnik był letni w dotyku, a z chłodnicy, kiedy Michael odkręcił korek, rozległ się ledwo słyszalny syk. Zostawiwszy Erne na chodniku, wrócił do pensjonatu po dzbanek zimnej wody; wlał ją do chłodnicy, po czym pomógł Erne wsiąść i oddał dzban staruszce.
– Trzymaj kciuki – powiedział do Erne, zajmując miejsce za kierownicą.
Przekręcił kluczyk. Silnik zawarczał cichutko. Wszystkie biegi działały sprawnie. Uśmiechając się krzywo pod nosem. Michael włączył się do ruchu.
– Będziesz umiała trafić do pensjonatu? – spytał, skręcając w ulicę, przy której mieszkali Cesarowie.
Roześmiała się; jej policzki przybrały różową barwę.
– Jutro pracuję.
– Ja też mam parę rzeczy do zrobienia. – Zatrzymał jeepa przed domem. – Ale może byśmy się spotkali po pracy?
– To znaczy przed kolacją czy po?
– Wszystko jedno. Przed, w trakcie, po, jak wolisz. Po prostu podaj godzinę, a będę na ciebie czekał.
– Boże, nie kuś. – Zadrżała.
– A zatem przed, w trakcie i po – oznajmił ze śmiechem.
– Nie. – Popatrzyła mu w oczy. – Mogę przyjść po szkole, o czwartej. Ale na kolację powinnam raczej wrócić do domu.
– Jak sobie życzysz. Od czwartej będę na ciebie czekał.
Nie robiło mu różnicy, czy Gallard ma coś zaplanowane na jutrzejsze popołudnie, czy nie. Skoro Erne zgodziła się przyjść o czwartej do ich pensjonatu, zamierzał godzinę wcześniej przerwać wszystko i być tam, kiedy ona się zjawi. Jeśli to oznacza, że się zakochał, w porządku. Ta myśl go wcale nie przerażała. Raczej napawała radością.
– Nie wygłupiaj się, Mike – warknął Gallard, nabierając na widelec jajecznicę z boczkiem. Jedli śniadanie w pobliskiej restauracji, siedząc przy jednym z ustawionych na dworze stolików. – Tylko marnujesz czas, zabawiając się z tą cizią Przyjechaliśmy tu, żeby wykonać konkretne zadanie. Staraj się o tym pamiętać.
– Erne nie jest żadną cizią – sprzeciwił się Michael, po czym wyszczerzył w uśmiechu zęby, gdyż uświadomił sobie, – że tłumaczenie czegokolwiek Maxowi nie ma najmniejszego sensu. Prawdę mówiąc, opinia Maxa na temat Erne nic go nie obchodziła. – Poza tym nie możemy ruszyć na poszukiwanie Corteza, dopóki nie naprawimy sprzęgła.
– Ale i tak pełno rzeczy trzeba zrobić, zdobyć sporo informacji.
– Wiem, dlatego wczoraj miałem oczy i uszy otwarte. – Nabrał na widelec porcję smażonych bananów i na moment zamilkł, aby je spokojnie zjeść. – Dowiedziałem się, że Cortez mieszka w górach na zachód od miasta. Jeździ do Aranal po sprawunki. Gdyby mieszkał na wschód lub północ od miasta, jeździłby do Puerto Bianca. A skoro jeździ do Aranal, to znaczy, że ukrywa się na zachód stąd. Do San Pablo raczej nie zagląda. Podobno napadł tu jakąś dziewczynę...
Gallard przestał żuć. Otworzył usta, wytrzeszczył oczy.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Wbrew pozorom, wcale się nie lenię – odparł Michael, nabierając kolejną porcję smażonych bananów. – A ty co wczoraj porabiałeś?
Gallard wciąż wpatrywał się w niego osłupiałym wzrokiem.
– Napadł dziewczynę, tak? To znaczy co? Zgwałcił ją?
– Chyba tak, ale nie wiem. Nikt tego nie powiedział wprost. Po prostu cały czas pomstowali na niego, złorzeczyli mu...
Gallard dorzucił własne przekleństwo, po czym ponownie zbliżył do ust widelec.
– Niedobrze, Michael.
– Dlaczego?
– Jeśli facet popełnił przestępstwo, mogą być kłopoty – z wywiezieniem go do Stanów. Miejscowa policja, jeśli prowadzi dochodzenie, może chcieć go mieć pod ręką.
– Gdyby zamierzali go aresztować, dawno by to zrobili.
– Może boją się bezpośredniej konfrontacji? Może dostali łapówkę? Diabli wiedzą. Póki Cortez żyje sobie w górach, mogą twierdzić, że wciąż im umyka. A kiedy będziemy chcieli go przewieźć przez granicę, mogą czuć się w obowiązku zająć stanowisko i aresztować go albo, jeśli im dostatecznie dużo zapłacił, chronić przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Sprawy mogą się mocno skomplikować, Mike.
Skinął głową, przyznając Maxowi rację.
– Jakie mamy wyjście?
– Możemy wybrać się z nieformalną wizytą do miejscowego komisariatu, pogadać, sprawdzić, jaki jest status prawny Corteza, powiedzieć, po co przyjechaliśmy, zobaczyć, jaka będzie reakcja. Miejscowi gliniarze są z pewnością przekupni, prawda?
Michael wybuchnął śmiechem.
– Na całym świecie są przekupni.
– W takim razie pójdziemy odpowiednio przygotowani.
Śniadanie dokończyli w milczeniu. Michael odsuwał od siebie myśli o Erne. Nie pozwalały mu się skoncentrować, powodowały, że energia odpływała mu z głowy i gromadziła się w innej części ciała. Na razie musi się skupić na sprawach bardziej przyziemnych. Wiedział, że będzie potrzebny Gallardowi jako tłumacz, kiedy pójdą na komisariat. Nie mógł sobie pozwolić na to, aby w takiej chwili snuć romantyczne marzenia o jasnowłosej i niebieskookiej nauczycielce, która wczoraj wpatrywała się w niego z taką ufnością.
Unosząc filiżankę, wypił do dna kawę i aż się skrzywił; tak mocna rzadko się w Stanach trafia. Po chwili odsunął krzesło od stolika i wyszedł za Gallardem z restauracji.
Komisariat mieścił się przy tym samym rynku, na którym w sobotni wieczór grał zespół muzyczny, i tylko w odrobinę mniejszym stopniu przypominał twierdzę niż sąsiedni budynek banku. Idąc przez plac, Michael starał się nie myśleć o tym, jak z Erne w ramionach tańczył tu pod rozgwieżdżonym niebem. Po chwili obaj weszli do pokoju dyżurnego – właśnie tak, pomyślał Michael, musiały wyglądać komisariaty w Stanach pięćdziesiąt lat temu: brzęczące telefony, stosy papierów na wielkich, drewnianych biurkach, nadmiar kręcących się wokół ludzi, brak komputerów.
Gallard szturchnął go pod żebro i podeszli do wysokiego kontuaru. Młoda funkcjonariuszka o dużych ciemnych oczach wbiła w nich wzrok i uśmiechnęła się zalotnie. Michael wyjaśnił jej po hiszpańsku, że on i jego przyjaciel chcieliby mówić z el caption. Kobieta, wciąż uśmiechając się zalotnie, wstała i ruszyła na drugi koniec sali. Spódnica ciasno opinała jej biodra, którymi zmysłowo kołysała.
Na Michaelu nie zrobiło to wrażenia. Spojrzał na Gallarda. Ten, marszcząc z niezadowoleniem czoło, odprowadzał kobietę wzrokiem.
– Powiedziałem, że chcemy się widzieć z kapitanem – wyjaśnił szeptem Michael. – Boję się, że zwykły policjant może wziąć łapówkę, a potem palcem nie kiwnąć.
– Masz rację – zgodził się Gallard. – Zwłaszcza jeśli czeka nas rozmowa w urzędzie imigracyjnym, to z kapitanem będą się bardziej liczyć.
Ponętna funkcjonariuszka wróciła po chwili w towarzystwie krępego, łysiejącego faceta. Miał na sobie beżowy mundur policjanta, lśniącą metalową odznakę policyjną przypiętą do kieszeni na piersi, a w kaburze wiszącej na ramieniu wielki, groźnie wyglądający rewolwer. Mężczyzna nie był młodzieniaszkiem, pewnie najlepsze lata kariery miał już za sobą nadal jednak sprawiał wrażenie człowieka, z którym trzeba się liczyć.
Michael uścisnął wyciągniętą dłoń kapitana, przedstawił się, następnie przedstawił Gallarda i spytał, czy mogliby porozmawiać na osobności.
– Ustedes cimericcinosl – Si.
Kapitan skinął głową i ruszył przodem przez gwarną salę do mieszczącego się na końcu holu gabinetu. Gdy znaleźli się w środku, zamknął drzwi; kakofonia dźwięków natychmiast ucichła. Wskazując gościom krzesła, obszedł biurko, zajął miejsce w skórzanym fotelu i spojrzał na nich wyczekująco.
– Powiedz mu, że szukamy Edouarda Corteza – polecił Michaelowi Gallard. – Zobaczymy, jak zareaguje.
Gdy Michael zadał to pytanie, kapitan wyprostował się.
– Dlaczego panowie szukają Corteza? Jesteście jego przyjaciółmi?
Michael przetłumaczył Maxowi słowa kapitana.
– Powiedz mu prawdę – polecił Gallard.
– Corteza aresztowano w Kalifornii. Po wpłaceniu kaucji wypuszczono go z aresztu, żeby mógł odpowiadać z wolnej stopy – rzekł Michael. – I co zrobił Cortez? Czym prędzej zwiał za granicę. Słyszeliśmy, że ukrywa się w tych stronach. Chcielibyśmy go złapać i zabrać z powrotem do Stanów.
• Odchyliwszy się w fotelu, kapitan zmrużył oczy, splótł ręce i siedział zamyślony, jakby usiłował zdecydować, czy można wierzyć tym dwóm Amerykanom.
– Został aresztowany za nielegalny handel bronią – kontynuował Michael. – Kaucję wyznaczono na milion dolarów Chcemy go ściągnąć z powrotem do Stanów, żeby staną} przed ławą przysięgłych.
– Nie chcecie go zabić? – spytał kapitan. Michael pokręcił przecząco głową.
– Nie. Tylko dowieźć do aresztu.
– Szkoda – mruknął kapitan. – Wszyscy tu woleliby go widzieć martwego.
Michael przetłumaczył Maxowi wypowiedź kapitana. Gallard wybuchnął śmiechem. Michaelowi pragnienie kapitana i mieszkańców San Pablo wcale nie wydawało się takie śmieszne.
– Dlaczego? – spytał siedzącego na wprost siebie przedstawiciela miejscowej policji.
– Bo to potwór. Wyrządził wiele zła. Zastawiliśmy na niego zasadzkę, ale nam uciekł. Moi ludzie nie są tak odważni jak wy dwaj. Boją się Corteza. Wiedzą, że ma mnóstwo broni i nie zawaha się przed jej użyciem.
Słowa kapitana powinny były napędzić Michaelowi stracha. W końcu nie przyjechał do San Pablo, by wdać się w strzelaninę z uzbrojonym po zęby potworem, ale z całego serca pragnął pomścić brata i doprowadzić Corteza przed oblicze sprawiedliwości; pragnienie zemsty było silniejsze od lęku przed śmiercią.
– Chcielibyśmy uzyskać od pana informację, czy jeśli pojmiemy Corteza, pańscy ludzie nie będą próbowali nas powstrzymać przed wywiezieniem go z kraju.
Kapitan parsknął gardłowym śmiechem.
– Jeśli tylko go stąd zabierzecie, urządzimy na waszą cześć wielką paradę. Będziecie bohaterami! – Pochylił się do przodu i ponownie zmierzył wzrokiem swoich gości. Tym razem w jego oczach malował się głęboki szacunek. – Potrzebujecie pomocy? Może uda mi się znaleźć ze dwóch ludzi na tyle odważnych, żeby wsparli was w akcji...
Michael przekazał wiadomość Gallardowi.
– Powiedz mu, że wszelka pomoc będzie mile widziana – oznajmił Max. – Damy mu znać, zanim przystąpimy do działania. A im większe wsparcie może nam zapewnić, tym lepiej.
Świadomość, że dwóch dzielnych gliniarzy będzie ich osłaniać, kiedy ruszą w pościg za Cortezem, dodała Michaelowi otuchy. Cieszył się też z faktu, że nie muszą przekupywać przedstawicieli miejscowej władzy. Był przekonany, że wszystko pójdzie gładko. Schwytają groźnego bandytę i odstawią go do Kalifornii. A potem z czystym sumieniem będzie mógł myśleć wyłącznie o Erne.
Zycie Erne po raz pierwszy uległo zmianie w dniu, kiedy poinformowała rodziców o swym wyjeździe do San Pablo. Po raz drugi uległo zmianie, kiedy Martin oświadczył jej, że chyba jednak nie powinni się pobierać.
Były to wielkie zmiany, które miały wpływ na jej los „ które ukształtowały jej osobowość. Z początku czuła się tak, jakby straciła grunt pod nogami, lecz szybko przekonała się, że nowy grunt, po którym stąpa, jest równie trwały i stabilny, i że w nowym otoczeniu, wśród nowych ludzi, doskonale sobie poradzi.
Nie tylko sobie poradziła, ale wydoroślała i stała się lepszym człowiekiem.
Teraz, kiedy poznała Michaela, jej życie uległo zmianie po raz trzeci. W ciągu zaledwie jednego dnia odkryła, czym jest miłość, jak się objawia; odkryła, że miłość ją ożywia, uskrzydla, rozpromienia, że rozjaśnia swym cudownym blaskiem cały świat. Tak, zakochała się – zakochała się w Michaelu – i to ją odmieniło; już nigdy nie będzie tą samą kobietą co przed paroma dniami.
Spotykali się codziennie o czwartej w pensjonacie. Michael zawsze tam na nią czekał i zawsze miał dla niej jakąś małą niespodziankę, a to butelkę wina, a to torebkę śliwek, a to różę z łodygą owiniętą papierem, żeby nie pokłuła się o kolce. Zawsze też przynosił z sobą prezerwatywy. Niełatwo je było zdobyć, powiedział, uśmiechając się przebiegle, dlatego powinni je cenić; byłoby grzechem zmarnować choć jedną.
Potrafił z humorem rozmawiać o zapobieganiu ciąży, a kilka minut później z powagą opowiadać o Kalifornii, o pięknym, urwistym wybrzeżu, o potężnych sztormach na Pacyfiku i zapierających dech falach, o cichej, spokojnej dolinie, w której dorastał, o pustyniach, lasach, niezwykłym uroku San Francisco. Wprost nie mógł się nadziwić, że Erne nigdy nie była w Kalifornii.
– Zabiorę cię tam – obiecał.
Kochali się, czasami powoli, leniwie, rozkoszując się każdym muśnięciem, każdym dotykiem, a czasami szybko, ledwo nad sobą panując. Erne poznała każdy centymetr ciała Michaela. Wiedziała, które miejsca ma szczególnie wrażliwe i co mu sprawia największą przyjemność. Odkryła wszystkie jego blizny: niedużą pod brodą (pamiątka po upadku z roweru w dzieciństwie) i nieco większą na kciuku (pierwszym scyzorykiem, jaki dostał, próbował wystrugać z patyka wykałaczkę. Odkryła też blizny niewidoczne gołym okiem, które nosił w sercu; spowodowały je: śmierć brata, burzliwe małżeństwo rodziców, głęboko tłumiona gorycz ojca, któremu jednego syna odebrała ulica, a drugiego uniwersytet.
Erne nadal uwielbiała swą pracę, uczniowie nadal byli dla niej ogromnie ważni, ale teraz żyła nie tylko szkołą – żyła także miłością.
– Chciałbym spędzić z tobą całą noc – powiedział w piątkowe popołudnie. – Chciałbym słyszeć, czy chrapiesz...
– Oczywiście, że nie chrapię – odparła, szturchając go żartobliwie w żebro.
– Udowodnij. Zostań ze mną na noc.
– Dzisiaj?
Skinął głową.
Ona też tego chciała. Chciała przez całą noc czuć wokół siebie jego ramiona, chciała stykać się z nim biodrami, chciała czuć na karku jego oddech, równomierny, delikatny jak kołysanka. Chciała zobaczyć, jak wygląda oblany srebrzystym blaskiem księżyca. Chciała śnić z nim wspólne sny.
Ale co sobie pomyślą Cesarowie? Czy będą zdziwieni, czy raczej zgorszeni? Czy wyrzucają z domu, każą gdzie indziej szukać pokoju? Dla Michaela była gotowa narazić się na ich dezaprobatę.
– Muszę uprzedzić moich gospodarzy – powiedziała, zdając sobie sprawę, że señora Cesare umarłaby ze zmarnienia, gdyby nie pojawiła się do rana. – I wziąć ubranie na jutro.
– W porządku, to nie problem.
Nie problem? Dla niego na pewno nie. A dla niej? Właściwie też nie. Już dawno nauczyła się dawać sobie radę w życiu. Miała dwadzieścia pięć lat, była dorosła, niezależna; chociaż darzyła gospodarzy ogromnym szacunkiem, nie mogła ignorować głosu serca.
Odprowadził ją pod drzwi i tam zostawił, sam zaś wrócił do hotelu w uliczce za apteką, do pokoju, który dzielił swoim „asystentem”. Umówili się, że spotkają się w pensjonacie za godzinę.
Erne weszła ostrożnie do domu, modląc się w duchu, aby señora Cesare nie zaczęła suszyć jej głowy. Oczywiście wiedziała, że potrafi stawić czoło srogiej matronie, wolała jednak uniknąć awantury.
– Michael i ja wybieramy się na małą wycieczkę – rzekła, w ten sposób tłumacząc swój zamiar spędzenia nocy poza domem. – Wrócę dopiero jutro po południu.
Małą wycieczkę? Od biedy można to i tak nazwać, pomyślała. Kochanie się z Michaelem było swojego rodzaju wyprawą w krainę rozkoszy. Wycieczką w świat zmysłów.
– Kochasz Miguela, co? – Señora Cesare pokiwała głową. – To chyba porządny człowiek, ale kobieta zawsze ryzykuje, kiedy kocha mężczyznę.
– Życie bez ryzyka niewiele jest warte – zauważyła Erne.
Señora Cesare zmarszczyła czoło.
– Sama, Ernelito, najlepiej wiesz, ile możesz zaryzykować. I sama wiesz, ile bólu potrafisz znieść. Idź, ale bądź ostrożna.
– Będę, na pewno – przyrzekła Erne, po czym schyliła się i cmoknęła gospodynię w policzek.
Spakowawszy kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wróciła do pensjonatu, gdzie Michael już na nią czekał. Kochali się, śmieli – W pewnym momencie położyła głowę na jego piersi i wsłuchiwała się w bicie jego serca.
– Jutro rano jestem umówiony z Maxem – powiedział ale noc mamy dla siebie. Tylko to się liczy.
Tak, tylko to się liczyło. Cudowna, wspaniała noc, którą mieli wyłącznie dla siebie. Kiedy bladoróżowy świt zaczął wyłaniać się zza widnokręgu, Michael znów wziął ją w objęcia. Zużyli wszystkie prezerwatywy, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Byli razem, ona i on. Kochali się.
A potem on zniknął i więcej się już nie zobaczyli.
Świerszcze cykały, było ciemno, a od tamtego pamiętnego dnia, kiedy Michael nieoczekiwanie zniknął z jej życia, minęło pięć lat. Erne wstała z krzesła Przez godzinę czy dwie cierpliwie słuchała wszystkiego, co mówił; słowa wpływały jej do uszu, ale rozum nie potrafił ich zaakceptować, przetrawić. Przyszło jej do głowy, że może, jeśli zrobi parę kroków... jeśli kilka razy odetchnie głęboko... jeśli odrobinę zwiększy dystans pomiędzy sobą a mężczyzną, którego kiedyś tak bardzo kochała, a który siedział teraz na ławie przy stole na tarasie jej domu w cichym, sennym Wilborough w stanie Massachusetts, siedział spięty, uważnie w nią wpatrzony, uderzając palcami oblat...
Może jeśli przejdzie do końca tarasu, potem trochę dalej do końca ogrodu, i jeszcze dalej, do końca świata, to może wtedy będzie umiała na chłodno, całkiem obiektywnie, spojrzeć na wszystko, co jej Michael usiłował powiedzieć.
– Zabiłeś człowieka.
Nie była pewna, czy zadaje pytanie, czy stwierdza fakt, chociaż przed chwilą podobne stwierdzenie padło z jego ust.
– Nie mieliśmy takiego zamiaru – wyjaśnił. Mówił tak cicho, że gdyby nie to, iż była wyczulona na każde jego słowo, gest i ruch, przypuszczalnie by go nie usłyszała. – Mieliśmy zamiar pojechać w góry, złapać Corteza i odstawić go żywego do Kalifornii. Chcieliśmy go zwabić podstępem do jeepa, a potem dać gaz do dechy. Gdyby zaczął stawiać opór, dwóch miejscowych gliniarzy miało nam służyć pomocą Ale ta pomoc nie nadeszła. Musieliśmy liczyć tylko na siebie.
– I wpakowaliście się w kłopoty.
Niemal parsknęła śmiechem. W kłopoty? Ładne kłopoty! W kłopoty wpadał Jeffrey, kiedy o wyznaczonej porze nie wracał od swojego przyjaciela Adama. Kłopoty mieli jej uczniowie, którzy zapominali odrobić lekcji albo przynieść od rodziców usprawiedliwienia z powodu nieobecności w szkole. Okłamywanie ludzi, narażanie się na śmierć i zabijanie nie miało nic wspólnego z, kłopotami, przynajmniej w jej rozumieniu tego słowa.
– Gallard wiedział, co robi – ciągnął po chwili Michael. – Dla niego łapanie zbiegłych przestępców to nie pierwszyzna. Na tym polegał jego zawód; na odnajdywaniu bandytów, często tak groźnych jak Cortez, i wsadzaniu z powrotem za kratki. Sądził, że tym razem pójdzie równie gładko, ale... Po prostu mieliśmy pecha. – Rozłożył bezradnie ręce. – Sprawy się pokomplikowały. Czasem szczęście nie dopisuje.
Erne, która odeszła na koniec tarasu, odwróciła się gwałtownie.
– Czasem szczęście nie dopisuje? Mieliśmy pecha? Na miłość boską, o czym ty mówisz? Twój przyjaciel... twój „asystent” – nienawidziła sarkazmu, który słyszała we własnym głosie – został postrzelony. Ty również zostałeś ranny. A potem ty strzeliłeś. Strzeliłeś i zabiłeś. Zabiłeś człowieka, Michael.
Opuścił ręce na kolana, ale wzroku nie zniżył; nadal wpatrywał się w Erne. Zapadła noc; niebo było czarne, jednak w świetle żółtej żarówki palącej się nad drzwiami kuchennymi Erne dokładnie widziała jego twarz, każdą bruzdę, każdą zmarszczkę. Zmarszczek miał więcej niż przed pięcioma laty, bruzdy zaś były głębsze.
– Nie chciałem go zabić. Gdybym miał odrobinę więcej czasu, gdybym mógł pomyśleć... – Potrząsnął głową. – Okłamuję się. Pewnie postąpiłbym identycznie. – Na zmianę to zaciskał pięść, to prostował palce, zupełnie jakby całe napięcie skupiło mu się w rękach. – Nie jestem mordercą, Erne. Przemoc nigdy mnie nie pociągała. To mój brat należał do gangu ulicznego, nie ja. Ja zawsze byłem molem książkowym, inteligentem. – Roześmiał się ironicznie. – Człowiek nie wie, jak się zachowa w danych okolicznościach, dopóki się w nich nie znajdzie. Nawet po tym, gdy nacisnąłem spust, nie mogłem uwierzyć, że zabiłem drania. Że byłem zdolny zabić człowieka.
– Najwyraźniej byłeś – powiedziała chłodno, starając się nie okazać współczucia. Bo oczywiście miał rację. Człowiek nie wie, jak się zachowa, dopóki... Ona też sądziła, że nie potrafiłaby nikogo skrzywdzić, ale gdyby ktokolwiek groził Jeffreyowi, w obronie syna nie zawahałaby się użyć broni.
– Kiedy później... dużo później... dotarło do mnie, co zrobiłem, przestraszyłem się. Niemal popadłem w obłęd Przez długi czas nadawałem się do czubków, a nie do życia w normalnym społeczeństwie. Zamknąłem się w sobie...
Nie chciała słuchać o jego żalu i wyrzutach sumienia. Chciała odczuwać wściekłość. Bała się wybaczyć mu to, że zniknął bez słowa, bała się, że wtedy znów może mu ulec, dopuścić do siebie. Bała się tego, że on znów może odejść i tym razem wyrządzić krzywdę nie tylko jej, ale również Jeffreyowi. Dlatego musiała być silna, niewrażliwa na jego słowa i urok.
– Wszystko toczyło się zgodnie z planem – ciągnął swą opowieść. – Doszliśmy z Cortezem niemal do samego jeepa. Przekonaliśmy go, że chcemy kupić broń, ale wolimy omówić warunki w wozie, poza zasięgiem słuchu jego współpracowników. – Zaciskał pięść i prostował ją, zaciskał i prostował. – Gallard specjalnie zostawił kluczyki w stacyjce, żeby ruszyć natychmiast, kiedy tylko Cortez wsiądzie. Ale Cortez dostrzegł je i wyjął. Zaczęli się z Maxem szamotać. Usiłowałem pomóc Maxowi, a wtedy jeden z drabów Corteza zaczął do nas strzelać.
Chciała mu przerwać, obojgu im zaoszczędzić bólu. Powiedział już wystarczająco dużo. Nie musiała znać szczegółów. Szczegóły nie sprawią, że zmieni zdanie i spojrzy na niego przychylnym okiem.
Michael jednak postanowił wszystko z siebie wyrzucić.
– Gallard puścił Corteza. Ten rzucił się pędem do swojego szałasu w górach. Pomyśleliśmy, że biegnie po broń. Miał kluczyki do jeepa, więc nie mogliśmy odjechać. Max uznał, że powinniśmy się ukryć w lesie, dopóki nie przybędą posiłki. Gliniarze zjawili się, jak już było po wszystkim.
– To znaczy, kiedy zabiłeś Corteza – powiedziała, by ani na moment nie zapomnieć, co Michael zrobił i dlaczego nie powinna okazać mu litości.
Wstał i postąpił krok w jej stronę. Widząc, jak Erne cofa się, stanął w miejscu.
– Jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że Cortez zasłużył na śmierć. Trochę się tego wstydzę, a z drugiej strony... Gallard został ranny. Strzelił do niego albo Cortez, albo jeden z jego kumpli. Poza tym Cortez był winien śmierci Johnny’ego. Może spotkała go zasłużona kara.
– Cortez nie zabił twojego brata – oznajmiła tonem dużo bardziej łagodnym, niż chciała.
– Może nie własnymi rękami, ale Johnny zginął, ponieważ tacy ludzie jak Cortez zaopatrują gangi uliczne w broń. – W słowach Michaela wyczuwało się hardość i gorycz. – Możesz powtarzać do znudzenia, że źle postąpiłem, strzelając do Corteza, źle, bezdusznie, niemoralnie, sam o tym dobrze wiem, ale mimo to cieszę się, że ten drań nie żyje.
Erne zamknęła oczy. Wyznanie Michaela powinno było sprawić jej radość, ponieważ ujawniło brzydką stronę jego charakteru. Słysząc je, powinna była się wzdrygnąć, zareagować oburzeniem, ale... rozumiała go. Tak, doskonale rozumiała jego chęć zemsty.
Wolałaby jednak, żeby chęć pozostała w sferze chęci, a nie została przemieniona w czyn. Niech inni dokonują aktów przemocy, a potem się usprawiedliwiają. Inni, nie Michael. Michael był człowiekiem, któremu z miłości oddała swe ciało i duszę. Był ojcem jej syna.
Istnieje kilku Michaelów – ciągnął po chwili. – Jeden z nich zabił Corteza. Nie chciałem, żebyś znała Michaela zabójcę – dlatego trzymałem się z dala od ciebie.
Miała trudności z oddychaniem, zupełnie jakby nadmiar emocji, w dodatku sprzecznych z sobą, ściskał ją mocno za gardło. Czuła wściekłość, smutek i żal. A także strach, wstręt i zdziwienie.
– Nie jestem przekonana, czy niedawanie mi znaku życia stanowiło najlepsze rozwiązanie.
– Nie było najlepszych rozwiązań – oznajmił cicho. – Ja przynajmniej ich nie znałem. To był koszmar, Erne. Gallard był ciężko ranny, mnie w którymś momencie kula dosięgła w ramię, a Cortez leżał martwy. Sytuacja mnie przerosła. Nie wiedziałem, co robić. Jako pracownik uniwersytetu raczej nie stykam się z bandytami. W każdym razie nie sprzeciwiłam się, kiedy miejscowa policja wywiozła nas do Kalifornii. Gliniarze cieszyli się, że Cortez wyzionął ducha, i byli nam niesamowicie wdzięczni, że zrobiliśmy coś, czego oni nie mieli odwagi zrobić.
Bacznie wpatrywał się w Erne, usiłując wyczytać coś z jej oczu Czuła się niezręcznie pod naporem jego spojrzenia, więc odwróciła się i wbiła wzrok w dziką jabłoń, na której mieszkał wyimaginowany potwór Jeffreya. Pragnęła, by jej syn żył w świecie, w którym są tylko wyimaginowane potwory, a nie w świecie, w którym okropnych aktów przemocy dopuszcza się między innymi jego ojciec.
– Ale oprócz złego Michaela jest również dobry Michael – rzekł po chwili, zwracając się do jej pleców. – Michael, który był przerażony tym, co się stało. Michael, który nie mógł sobie wybaczyć tego, co zrobił.
– Wolę tego dobrego – szepnęła. – Tego, który nie cieszyć się z zabicia bandyty.
– Nie dziwię ci się. Ja też go wolę. – Westchnął. Za brzmiało to niemal jak jęk boleści. – Spójrz na mnie, Erne Nie każ mi mówić do twoich pleców.
Odwróciła się bardzo niechętnie. Stał tam, gdzie przedtem, a jednak wydawało się bliżej. W dodatku patrzył na nią, jakoś dziwnie, jakby nie było między nimi tych pięciu lat przerwy, jakby ona, Erne Kenyon, była tą samą ufną, naiwną zakochaną dziewczyną, którą znał w San Pablo, – O czym myślisz? Powiedz – poprosił.
– Myślę... – Wolno wypuściła z płuc powietrze, usiłując zyskać choćby kilka sekund na zastanowienie się. – Myślę, że opowiedziałeś mi dość szokującą historię. I albo teraz mnie okłamujesz, albo okłamywałeś mnie w San Pablo.
– Nie okłamuję cię, Erne. Ani teraz nie kłamię, ani wtedy nie kłamałem. Naprawdę prowadziłem badania. Nad Cortezem.
– Jasne, prowadziłeś badania.
Uznała, że nie ma sensu się sprzeczać; po co przedłużać rozmowę? Nic dobrego z niej nie wyniknie. Albo zacznie współczuć Michaelowi, rozczulać się nad nim, albo ogarnie ją jeszcze większa wściekłość, że pięć lat temu tak haniebnie ją oszukał. Najrozsądniej będzie pożegnać się, pozbyć się Michaela – ze swojego tarasu, z pola widzenia, z życia.
A jednak nie umiała się powstrzymać.
– Za kogo mnie uważasz, Michael? Nie jestem idiotka! Przyjechałeś do San Pablo ze swoim umięśnionym compadre wyłącznie z jednego powodu: żeby schwytać przestępcę, wrócić z nim do Kalifornii i zgarnąć wyznaczoną za niego nagrodę!
_ Owszem, Gallard robił to dla pieniędzy, ale nie ja. Dla mnie wystarczającą nagrodą była świadomość, że Cortez nie umknie sprawiedliwości.
– Jakiś ty szlachetny!
Boże, jak strasznie nienawidziła tej goryczy, którą słyszała w swoim głosie. Nigdy dotąd nie była osobą zgryźliwą, pełną pretensji i żalu, nawet wtedy gdy dowiedziała się, że jest w ciąży i może liczyć tylko na siebie. Teraz zaś... teraz czuła się tak, jakby Michael samą swoją obecnością przebił w niej potężny ropień, który sączył się, zatruwając ją swoim jadem. Z każdym słowem, jakie Michael wypowiadał, ba, z każdą sylabą rana coraz bardziej się jątrzyła, a ona, Erne, była coraz mniej pewna siebie, coraz słabsza.
– Okłamałeś mnie, Michael. Zakochałam się w kłamcy, w oszuście. Nie wiem, na co liczyłeś, przychodząc tu po pięciu latach. Jeśli na to, że ci wybaczę, to się grubo pomyliłeś. Nie lubię ludzi, którzy mnie oszukują, a w dodatku pozują na bohaterów!
– Ten facet był winien śmierci mojego brata – oznajmił cicho. Głos drżał mu z przejęcia, z nadmiaru tłumionych emocji. – Mimo to żałuję, że go zabiłem. Zrozum, Erne, nie jestem mordercą. – Przysiadł z powrotem na ławie, jakby opowiadanie o tym, co się wydarzyło w lasach za San Pablo, całkiem pozbawiło go siły i energii. – Nie chciałem zabijać Corteza. Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. Ale Gallard potwornie krwawił, był bliski śmierci, a ja... ja byłem w szoku Spanikowałem. Wiedziałem, że jeśli ja nie zabiję Corteza, on zabije nas obu. I mnie, i Maxa. Wolałbym, żeby wszystko zakończyło się inaczej. I co jak co, ale na pewno nie pozuję na żadnego bohatera.
– Erne westchnęła ciężko. Gdzie miała szukać odpowiedzi? W jabłoni, na której mieszkał wymyślony przez Jeffreya potwór? W ciemności nocy? W cykaniu świerszczy? W blasku gwiazd, które powoli rozjaśniały czerń nieba?
– Powinieneś był mi powiedzieć – rzekła już bez goryczy. Miejsce goryczy zajął smutek. Uświadomiła sobie, że ona też była w szoku. Teraz szok powoli ustępował i przejmował ją coraz bardziej przenikliwy ból.
– Chciałem, ale uzgodniliśmy z Gallardem, że nikomu słowem nie zdradzimy prawdziwego celu naszego przyjazdu do San Pablo. Ze względów bezpieczeństwa.
– Mnie jednak mogłeś. – Usiadła po drugiej stronie stołu, jak najdalej od Michaela. – Nie byłam jakąś przypadkową osobą, byłam zakochaną w tobie kobietą.
– Zamierzałem ci o tym opowiedzieć, kiedy będzie już po wszystkim, kiedy sytuacja się unormuje. Słowo honoru. Chciałem wyekspediować Gallarda z Cortezem do Kalifornii, a samemu zostać i o wszystkim ci opowiedzieć.
– I co? Trwało pięć lat, zanim sytuacja się wreszcie unormowała?
– Nie wiem, czy ten koszmar kiedykolwiek się tak naprawdę skończy...
Przez moment bębnił palcami w stół, po czym utkwił w nich wzrok, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Erne odetchnęła z ulgą; cieszyła się, że nie patrzy na nią. Nie miała pojęcia, ile potrafi wyczytać z jej twarzy, ale bała się, że znacznie więcej, niżby chciała.
– Ramię bardzo długo mi się goiło. Kula narobiła więcej szkód, niż początkowo sądzono. W dodatku niemal każdej nocy budziły mnie potworne koszmary. Chodziłem nieprzytomny. Myślałem, że... Wierz mi, byłem wrakiem człowieka. W takim stanie nie chciałem ci się pokazywać na oczy, przysparzać kłopotów, cierpień. – Przez chwilę milczał, dumając nad przeszłością. – Kiedy w końcu koszmary minęły, uznałem, że wykreśliłaś mnie ze swojego życia, że doszłaś do wniosku, że z takim egoistycznym draniem nie chcesz mieć więcej do czynienia. Że pogodziłaś się z losem, zapomniałaś o mnie...
– Masz rację.
Ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się.
– Jednak z każdym mijającym miesiącem coraz bardziej uświadamiałem sobie, że bez względu na to, co robisz i gdzie mieszkasz, nie chcę, żebyś myślała o mnie jak o wrednym, samolubnym draniu. Postanowiłem cię odszukać. Wysłałem list do twoich gospodarzy w San Pablo, ale odpisali, że wyjechałaś kilka lat temu i od tamtej pory nie dajesz znaku życia. Skontaktowałem się z miejscową szkołą; otrzymałem mniej więcej taką samą odpowiedź. Próbowałem cię znaleźć w Richmond, ale tam mieszka wielu Kenyonów. Nie wiedziałem, od czego zacząć, więc wynająłem detektywa.
– Detektywa? – Na samą myśl o tym, że Michael zapłacił komuś, aby ją szpiegował i grzebał w jej prywatnych sprawach, wzdrygnęła się z niesmakiem.
– Jest taka agencja detektywistyczna o nazwie . , Dwa Serca”. Specjalizuje się w odnajdywaniu rozdzielonych kochanków.
Chciała zawołać, że nie są żadnymi kochankami, ale ugryzła się w język. Nie są ale byli, a potem zostali rozdzieleni przez los, więc może pomysł pójścia do „Dwóch Serc” nie był tak pozbawiony sensu, jak by się mogło wydawać.
– Bardzo mi zależało na tym, żeby cię odnaleźć, wyjaśnić, co się stało, dlaczego zniknąłem bez słowa. Miałem nadzieję, że może potem uda mi się wreszcie zapomnieć o Cortezie i rozpocząć nowe życie. Tak jak ty to zrobiłaś.
– W porządku. – Próbowała dotrzeć do pokładów goryczy, które wciąż w niej tkwiły, ale nie zdołała. – Odnalazłeś mnie. Wyjaśniłeś sytuację. Chyba ci nawet wybaczam. Nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia, prawda?
– Nieprawda. – Uśmiech na jego twarzy zgasł. – Jest jeszcze Jeffrey.
Na moment serce jej zamarło, po czym zaczęło walić jak opętane. Zanim wyszła na taras, by posłuchać wyjaśnień Michaela, spędziła godzinę z synkiem; patrzyła, jak mały myje zęby, potem pomogła mu się przebrać w piżamę i, jak każdego wieczoru, przeczytała mu rozdział z „Kubusia Puchatka”. Czytając, zmieniała intonację, to używała grubego głosu, to piskliwego, tak aby wszystkie postaci mówiły inaczej. Chłopczyk leżał do niej przytulony, a ona cieszyła się jego bliskością, dotykiem, słodkim dziecięcym zapachem. Nawet świadomość, że na tarasie za domem czeka Michael, nie odebrała jej przyjemności bycia z synem.
Nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek zepsuło ten szczególny rodzaj więzi, jaki łączył ją z Jeffreyem Ani kłopoty mieszkaniowe, ani dezaprobata jej rodziców, ani Michael Molina ze swoimi kłamstwami i opowieściami o broni, zasadzkach, strzelaninie.
– Jeffrey nie ma z tobą nic wspólnego – oświadczyła twardo.
Otworzył usta, po czym je zamknął. Ciekawa była, co chciał powiedzieć. Że jej wierzy, przeprasza i nie będzie się więcej narzucał? Czy przeciwnie – że nie wierzy, a ona jest jeszcze większym kłamcą niż on? Jej ciekawość nie została jednak zaspokojona. Michael ponownie wstał od stołu.
– Zająłem ci już dość czasu – rzekł. – Nie jestem pewien, czy powiedziałem wszystko, co chciałem, ale przynajmniej to jakiś początek.
Nie! – chciała zaprotestować. To nie początek, to koniec! Koniec! Odejdź i więcej nie wracaj!
Ale kiedy zobaczyła skruchę w jego oczach, skruchę, smutek i pustkę, pomyślała sobie – wprawdzie niechętnie i z dużym wewnętrznym oporem – że może w ciągu tych pięciu lat Michael cierpiał nie mniej od niej.
Ona przynajmniej zdołała przezwyciężyć swój ból. Miała cudownego syna, którego ubóstwiała nade wszystko. Razem cieszyli się życiem. A Michael? Cóż on miał?
Dokuczała mu samotność. Dokuczały gorzkie, ponure wspomnienia. Koszmary nocne. I potworna świadomość, że może nigdy nie uzyska przebaczenia, którego tak rozpaczliwie pragnął.
No i nie miał Jeffreya.
– Pójdę już.
Przez moment patrzył na nią, dziwnym, tęsknym wzrokiem, jakby miał ochotę okrążyć stół, wziąć ją w ramiona i mocno przytulić do piersi. A może wcale tego nie pragnął, może tylko jej się tak wydawało, może widziała w jego spojrzeniu własne pragnienia? Była gotowa mu przebaczyć, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zszedł z oświetlonego tarasu w mrok ogrodu, po czym skręcił za domem i zniknął jej z oczu.
Przydałaby mu się kuchnia.
Nie, psiakość. Sama kuchnia nie wystarczy.
Siedząc nad drugą filiżanką kawy w niedużej kawiarence naprzeciwko „Holiday Inn” i rozmyślając nad swym losem, doszedł do wniosku, że nie cierpi jedzenia śniadań poza domem. Chciał mieć kuchnię, w której mógłby zaparzyć dzbanek mocnej, aromatycznej kawy i po wypiciu pierwszej filiżanki nalać sobie drugą albo trzecią, nie musząc rozglądać się po zatłoczonej sali w poszukiwaniu przepracowanej kelnerki. Chciał mieć toster oraz świeże owoce ze sklepu, kupione po normalnej cenie. Oburzało go, że za cenę, jakiej żądano w kawiarence za plaster melona, w sklepie na rogu mógł kupić cały owoc.
Nie chodziło mu jednak o pieniądze, raczej o to, że mieszkając w hotelu i stołując się na mieście, czuł się jak gość, jak turysta będący w Wilborough przejazdem. A będąc przejazdem, nie miał szansy naprawić swoich stosunków z Erne ani stać się ojcem dla Jeffreya – zakładając oczywiście, że chłopiec jest jego synem.
W Kalifornii była dopiero szósta rano, a zatem jeszcze przynajmniej dwie godziny musi się wstrzymać z telefonem do Maggie Tyrell lub jej brata Jacka. Nie mając co z sobą zrobić, uznał, że równie dobrze może posiedzieć w kawiarni, czekając, aż ludzie na zachodnim wybrzeżu zwloką się z łóżek.
Na stoliku leżała lokalna gazeta otwarta na stronie z ogłoszeniami. Już raz ją przejrzał, ale dość pobieżnie. Teraz musi się zastanowić – jeżeli uzna, że warto zostać tu na dłużej, przejrzy ją ponownie, zakreślając długopisem ciekawsze oferty mieszkaniowe.
Życie było znacznie prostsze, kiedy nie targały nim żadne wątpliwości i gdy wiedział, co jest dobre, a co złe. Pięć lat temu wierzył w to, że trzeba postawić Corteza przed obliczem sprawiedliwości i że wolno zastosować każdą metodę zmierzającą do tego celu. Wierzył też, że postępuje słusznie, ukrywając przed Erne prawdziwy powód swojego przyjazdu do San Pablo. Ale wczoraj, gdy nazwała go kłamcą, stracił pewność siebie.
Czy wtedy, przed laty, mógł jej wyznać prawdę? Dał słowo Gallardowi, że nikomu nie wspomni o ich planach, nikomu poza miejscową policją, ale co by było, gdyby niczego mu nie obiecał? Co by było, gdyby zdradził Erne, kim jest Max Gallard i po co on mu towarzyszy?
Podejrzewał, że odrzuciłaby go, że nie chciałaby mieć z nim nic wspólnego. Była porządną dziewczyną z dobrego domu, a takie nie zadają się z pomocnikami facetów, którzy zawodowo ścigają uciekinierów. Nie zgodziłaby się pójść z nim na kolację, nie mógłby jej wziąć w ramiona i tańczyć z nią nocą na rynku, nie zaprosiłaby go do kościoła, a potem na obiad do swoich gospodarzy, nie weszłaby do rozpadającego się domu, w którym przed laty mieszkali jego dziadkowie, i nigdy, przenigdy by się z nim nie kochała.
Może warto było ją okłamać, żeby móc cieszyć się jej towarzystwem, jej bliskością? Nawet nie był pewien, czy rzeczywiście ją oszukał, czy jedynie przemilczał niektóre fakty. Ale jeśli okłamał, to wcale tego nie żałował. Znając prawdę, Erne unikałaby go jak ognia, a dzięki kłamstwu przynajmniej go pokochała.
I z powodu kłamstwa teraz go nienawidziła. Po wczorajszej rozmowie nie miał co do tego cienia wątpliwości.
Tyle czasu upłynęło pomiędzy miłością a nienawiścią pomiędzy tym, kiedy Erne czule go obejmowała, a tym, gdy wczoraj patrzyła na niego z furią. Mimo ostrzeżeń Maggie że ludzie się zmieniają, uparł się, by odnaleźć Erne. Był przygotowany psychicznie na to. że kobieta, którą porzucił, nie musi przyjąć go z otwartymi ramionami. Nie o to mu chodziło. Po prostu chciał się z nią spotkać i porozmawiać; w żaden sposób nie chciał się jej naprzykrzać. Miał nadzieję, że go wysłucha, że da sobie wytłumaczyć, co się stało. Na nic więcej nie liczył i niczego więcej nie oczekiwał.
Ale to było zanim zobaczył tego chłopca.
Teraz miał inne plany, inne zamierzenia. Teraz przeglądał gazety, czytał oferty mieszkaniowe, zastanawiał się, czy nie powinien się przenieść do Wilborough choćby na kilka lat.
Równie dobrze mógł pracować tu, jak i w Kalifornii. Nic go nie trzymało na zachodnim wybrzeżu. Po rzuceniu pracy na uniwersytecie otworzył własne biuro doradcze; wkrótce przekonał się, że biznesmeni, którzy chcą robić interesy w Ameryce Łacińskiej, gotowi są płacić ogromne sumy ludziom takim jak on, którzy znają nie tylko miejscowy język, ale także kulturę i zwyczaje. Czasem pomagał agencjom rządowym w prowadzeniu badań rynku, niekiedy służył za konsultanta w ministerstwach rolnictwa i handlu, ale największe pieniądze zarabiał od prywatnych firm.
Zanim wyszedł z pokoju hotelowego, sprawdził swoją pocztę głosową. W dzisiejszych czasach, żeby prowadzić biuro doradcze, wystarczy mieć komputer z dostępem do Internetu, faks, telefon, odpowiednią wiedzę oraz kogoś, kto by załatwiał bilety i rezerwacje lotnicze.
Laptopa z wbudowanym modemem umożliwiającym przesyłanie faksów i podłączenie do Internetu przywiózł z sobą z Kalifornii. Telefon miał w hotelu, a jeśli chodzi o rezerwacje biletów, to w Wilborough na pewno jest kilka biur podróży, które świadczą takie usługi.
Brakowało mu tylko kuchni... Tak, marzył o tym, aby samemu robić sobie śniadania.
Opróżnił filiżankę i postanowił nie wzywać kelnerki. Zostawiwszy na stoliku banknot, złożył gazetę na pół i ruszył przez jezdnię do hotelu. W powietrzu wisiała mgła. Świat wyglądał ponuro, kontury były zamazane, jakby widziane przez zaparowane okulary.
Nigdy z Erne nie rozmawiał o mgle czy o deszczu. Wiosną w San Pablo tak rzadko padało, że ani razu nie złapała ich ulewa. Ani razu nie stali skuleni razem pod parasolem, czując, jak zacinający deszcz przykleja im włosy do policzków. Ani razu podczas ich krótkiego szalonego romansu nie poruszyli tematu pogody.
Czy naprawdę myślał, że on i Erne zdołają wrócić do tego, co było kiedyś, i odbudować dawny związek? To, że z taką łatwością potrafili rozmawiać o trudnych sprawach – o śmierci Johnny’ego, o lęku, jaki w ojcu Michaela wzbudzał doktorat jego syna – nie znaczyło, że z równą łatwością będą umieli rozmawiać o sprawach zwykłych, codziennych, takich jak: czy po południu spadnie deszcz, czy może wyjdzie słońce?
Skarcił się w duchu; przecież nie po to szukał Erne, aby znów przeżyć z nią miłość. Przyjechał do Wilborough tylko w jednym celu: żeby prosić ją o wybaczenie. Na razie nawet tego nie udało mu się osiągnąć, więc dlaczego, na miłość boską w ogóle zastanawia się nad wyprowadzeniem z hotelu i Wynajęciem mieszkania?
Dlaczego? Z powodu chłopca.
Rozłożył gazetę na łóżku, obok niej położył mapę i zaczaj kolejno zakreślać wszystkie miejsca w Wilborough i okolicy które mu odpowiadały. Kiedy skończył, w San Francisco dochodziła siódma trzydzieści. Wciąż było trochę za wcześnie, by dzwonić do Tyrellów, ale nie mógł już dłużej wytrzymać.
Najpierw wykręcił numer Maggie. Po dwóch dzwonkach odezwała się sekretarka automatyczna. „Dzień dobry. Dodzwonili się państwo do agencji detektywistycznej Dwa Serca». Agencja czynna jest w godzinach od dziewiątej rano do piątej po południu. Jeżeli chcą państwo zostawić wiadomość, proszę poczekać na długi sygnał. Dziękuję”.
Zgodnie z instrukcją poczekał na sygnał, następnie zaczął nagrywać wiadomość:
– Mówi Michael Molina. Dzwonię z Massachusetts. Maggie, czy mogłabyś przekazać swojemu bratu, że chłopiec ma na imię Jeffrey? Chyba nazywa się Jeffrey Kenyon, ale nie jestem pewien. Może Jeffrey Molina? Mała szansa, ale kto wie? W każdym razie przekaż to Jackowi. Jeśli chłopiec jest moim synem, to w lutym powinien był skończyć cztery lata. Powiedz bratu, że zadzwonię do niego trochę później albo niech on się ze mną skontaktuje.
Przedyktował numer hotelu „Holiday Inn”, po czym odłożył słuchawkę i zaklął cicho pod nosem. Prawdopodobieństwo, że chłopiec ma na nazwisko Molina było zerowe. Przez chwilę wpatrywał się w milczący aparat telefoniczny. Wiedział, że musi wyjść z pokoju, bo inaczej zwariuje.
Wyjął z gazety stronę z ogłoszeniami, wsunął do kieszeni klucz i zszedł na dół. Miał świadomość, że szukając czegoś do wynajęcia, nie powinien kierować się tym, czy będzie miał blisko do Erne, z drugiej strony nie znał Wilborough; jedyna dzielnica, po jakiej się trochę kręcił, to ta, w której mieszkała jego dawna kochanka. Trudno; uznał, że równie dobrze może tam zacząć. Wsiadł do samochodu. Jechał wolno, mijając stacje benzynowe, restauracje, sklepy; potem na światłach skręcił w lewo, w stronę części mieszkalnej. Po kilku minutach był na Cullen Drive.
Mgła zwisała z gałęzi niczym kawałki zwiewnej, półprzezroczystej gazy. Szosa lśniła w blasku reflektorów. Domy o jaskrawo pomalowanych ścianach i barwnych okiennicach odcinały się od otaczającej je szarości.
Zbliżając się do domu Erne, Michael ujrzał obok podjazdu jakiś zamazany prostokątny kształt. Zwolnił i zmrużył oczy, usiłując zobaczyć, co to takiego. Po chwili zdał sobie sprawę, że to wetknięta w ziemię tabliczka z napisem. Podjechał jeszcze bliżej. Z odległości dwóch, trzech metrów udało mu sieją wreszcie odczytać: u góry widniała nazwa znanej agencji nieruchomości, niżej zaś duże drukowane litery informowały, że dom jest na sprzedaż.
Z całej siły nacisnął na hamulec, ale ponieważ ostatnie kilkanaście metrów i tak jechał w żółwim tempie, nie rozległ się pisk opon. Po szybie spływały pojedyncze krople wody. Włączył wycieraczki, jakby liczył na to, że usuną mu sprzed oczu nie tylko wilgoć, ale również majaczącą nieopodal tabliczkę. Woda znikła, tabliczka pozostała. NA SPRZEDAŻ.
Dlaczego Erne nie wspomniała o tym, że się przeprowadza? Czy była wczoraj aż tak bardzo zdenerwowana, że ten jeden drobny szczegół uleciał jej z pamięci? A może uważała, że jej życie nie powinno go obchodzić? Może chciała uciec niepostrzeżenie z miasta? Wyjechać daleko, nie zostawiając adresu? Może już jej nie ma? Może w nocy spakowała rzeczy i...
Wyłączył silnik i nie zważając na łomot serca, ruszył w stronę drzwi. Tyle czasu zbierał się na odwagę, aby ją odszukać – i tyle czasu jej szukał! Wprost nie mógł uwierzyć, że znikła w okamgnieniu, choć wczoraj jeszcze z nią rozmawiał.
Jeśli faktycznie wyjechała, co – wtedy? Czy ma od nowa podjąć poszukiwania, czy zachować się jak rozsądny człowiek, machnąć na wszystko ręką i wrócić do domu?
Mrużąc oczy, usiłował zajrzeć do środka. Salon się chyba nie zmienił; był nie tylko umeblowany, ale pełno w nim było oznak życia: na stoliku leżała gazeta, dwa pluszowe zwierzaki odpoczywały na kanapie, w otwartej szafie wisiały płaszcze i kurtki w rozmiarze dorosłym i dziecięcym. Gdyby Erne wyjechała w pośpiechu, to może zostawiłaby meble i pisma, ale nie zapomniałaby zabrać cieplejszych okryć.
A zatem jeszcze się nie wyprowadziła. Wbita w ziemię tabliczka z napisem NA SPRZEDAŻ zdawała się z niego szydzić. Wołała: Erne wyjeżdża. Nie chce cię, nie potrzebuje. Nie jesteś częścią jej życia. Nic was nie łączy.
A jednak łączy. Stał przed jej domem. Odnalazł ją, wyznał grzechy, które miał na sumieniu, próbował wytłumaczyć, dlaczego zachował się tak, jak się zachował. Przeprosił ją. Błagał o przebaczenie. Modlił się, by go zrozumiała.
Poza tym widział tego chłopca, syna Erne, który był do niego łudząco podobny. Psiakrew! Mnóstwo ich łączy.
– Co to? – spytał Jeffrey, wskazując palcem na tabliczkę sterczącą na końcu podjazdu.
Erne przygryzła wargi. Właściwie od kilku dni spodziewała się czegoś takiego. Ale co innego spodziewać się, a co innego zobaczyć wetkniętą w ziemię tabliczkę oznajmiającą światu, że Mary Elizabeth Kenyon i jej syn Jeffrey wkrótce stracą swój dom. Poczuła bolesny skurcz w sercu, suchość w gardle.
Przełknęła ślinę, starając się ukryć lęk i zdenerwowanie. Smak strachu był obrzydliwy.
– Nic takiego, kochanie. Po prostu tabliczka z napisem – odparła, próbując wszystko zbagatelizować. Tabliczka z napisem świadczącym o tym, że niedługo gniazdo, które tak pieczołowicie sobie wiła, zostanie jej odebrane.
Miała dwa wyjścia: może użalać się nad sobą, rozpaczać nad swym losem, albo wpaść we wściekłość. Wybrała to drugie wyjście. Właściciel powinien był się z nią skontaktować, uprzedzić, że zgłosił dom w biurze nieruchomości i ustalić, kiedy osoby zainteresowane kupnem mogą przychodzić na oględziny. Bądź co bądź, jej umowa najmu wygasa dopiero pod koniec czerwca, a teraz jest dopiero połowa maja. Przecież mógł jeszcze chwilę poczekać.
Czuła, jak złość ją rozpłomienia, jak dodaje jej sił. Niestety, pieniactwo nie leżało w jej naturze, nie umiała sztucznie podsycać w sobie gniewu. Szara wilgoć poranka szybko zdusiła w niej iskrę namiętności. Erne ogarnęło znużenie, uczucie beznadziei.
Na szczęście żaden obcy samochód nie stał przed domem. Może Michael uznał, że wczoraj wieczorem spełnił swą misję, że wykonał to, co sobie założył. Opowiedział jej, co mu się przydarzyło, po czym wstał, pożegnał się i wyszedł. Jeśli liczył na przebaczenie, to się przeliczył. Chyba nie potrafi mu wybaczyć, że ją oszukał, no i oczywiście nie jest zachwycona faktem, że zabił człowieka.
Ale jeżeli strzelał w samoobronie i jeżeli facet, którego zabił, był odpowiedzialny za śmierć jego brata...
Cholera. Jak ma myśleć o tabliczce przed domem, kiedy cały czas myśli o Michaelu?
A może się myli? Może jednak umie mu wybaczyć, a przynajmniej zrozumieć, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej? Może czasem człowiek musi pociągnąć za spust, by stanąć w obronie przyjaciela albo pomścić śmierć brata? Może musi trzymać język za zębami, jeżeli dał słowo honoru, że nikomu nie zdradzi tajemnicy?
I może wczoraj nie dała mu przebaczenia, którego tak bardzo pragnął, nie dlatego, że nie potrafiła mu przebaczyć, nie dlatego, że się bała. Bała się, że Michael zburzy spokój, który budowała latami, i wedrze się w jej życie, w którym nie było dla niego miejsca.
– A co na niej jest napisane? – spytał Jeffrey, przerywając jej rozmyślania.
Chłopiec, chociaż jeszcze nie chodził do szkoły, często rozpoznawał na szyldach różne słowa, na szczęście tych na tabliczce nie rozpoznał.
– Nie jestem pewna, synku. Ale kiedy wejdziemy do domu, postaram się wszystkiego dowiedzieć.
Na tablicy widniała nazwa agencji nieruchomości. Erne postanowiła zadzwonić tam i spróbować uzyskać jakieś informacje. Miała żal do właściciela, pana Arnetta – postąpił nie fair. Przecież mógł ją uprzedzić, zanim ogłosi światu, że dom jest na sprzedaż.
Wysiadła z samochodu, żeby otworzyć drzwi do garażu, po czym wsiadła z powrotem i wjechała do środka. W małej zamkniętej przestrzeni warkot silnika odbijał się od ścian, wypełniając pomieszczenie echem. Erne ogarnął smutek; wiedziała, że będzie tęskniła nie tylko za domem, w którym mieszkała kilka lat, ale nawet za garażem, w którym każdy najcichszy dźwięk rozbrzmiewał echem, za unoszącym się w powietrzu zapachem oleju silnikowego i nawozów sztucznych, za cieniutkimi rysami widocznymi w betonowej podłodze.
Gdy tylko wyjęła kluczyki ze stacyjki, Jeffrey odpiął pas, chwycił z podłogi kolorowy pojemnik na drugie śniadanie wyskoczył z auta, nieświadom rozterek, jakie nękały matkę.
– Co będzie na kolację? – spytał.
Niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, patrzył, jak Erne sięga na tylne siedzenie po torebkę, a potem szuka w niej klucza.
– Nie wiem.
Westchnęła smętnie. Po długiej bezsennej nocy, kiedy przewracała się na łóżku, wspominając San Pablo, spędziła cały dzień w szkole, potem po lekcjach przez godzinę sprawdzała klasówki, następnie pojechała do przedszkola, żeby odebrać Jeffreya, wróciła do domu i pierwsza rzecz, jaką ujrzała, była wetknięta w trawnik, nieszczęsna tabliczka... Czuła się zmęczona, przybita, i nie miała najmniejszej ochoty zastanawiać się, co przygotować na kolację.
Jeffrey chyba wyczuł jej nastrój, bo kiedy otworzyła drzwi i weszli do środka, bez słowa wniósł pojemnik na drugie śniadanie do kuchni, opłukał pod kranem termos, z przegródek na kanapki wysypał okruchy, pomiętą folię i serwetki wrzucił do kosza na śmieci. Wszystko to robił w ciszy, z powagą i skupieniem, które zupełnie do niego nie pasowały.
Ogarnęły ją wyrzuty sumienia: nie powinna psuć chłopcu humoru.
– A co ty na to, żebyśmy na kolację zjedli śniadanie? – zaproponowała.
Jeffrey uwielbiał jeść na kolację płatki śniadaniowe, rogaliki, popijać wszystko świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym – nawet nie dlatego, że tak bardzo smakowały mu płatki i rogaliki, chociaż to też, ale dlatego, że jedzenie późnym popołudniem lub wieczorem rzeczy typowo śniadaniowych wydawało mu się dziwne i śmieszne. Ponieważ ona sama nie miała apetytu, uznała, że sprawi synkowi przyjemność i nie będzie w niego wmuszać żadnych gotowanych warzyw.
– Śniadanie? Fajnie. – Uśmiechając się wesoło, zaczął klaskać w dłonie.
– Tylko najpierw muszę gdzieś zadzwonić – uprzedziła go.
– Dobrze. – Obietnica płatków na kolację wystarczyła, aby przez kilka minut nie wchodził jej w drogę.
Podskakując radośnie, pobiegł do swojego pokoju. Erne ponownie westchnęła. Tak łatwo jest poprawić małemu humor! Pomyślała sobie, że kiedy się przeprowadzą, może przekupi go paroma miskami płatków kukurydzianych z rodzynkami i orzechami. Może chłopiec bez protestu zaakceptuje ciasne, niewygodne mieszkanie, jeżeli przez kilka dni nie będzie musiał jeść na kolację mięsa i warzyw.
Niestety, sobie znacznie trudniej jest poprawić humor. Przecież to na jej głowie spoczywa odpowiedzialność za syna; pragnęła zapewnić mu jak najlepsze warunki do życia. Jeżeli zostaną zmuszeni do opuszczenia domu na Cullen Drive, będzie to oznaczało, że poniosła klęskę.
Próbując się otrząsnąć z ponurych myśli, zdjęła z półki książkę telefoniczną, odnalazła numer pośrednika, którego nazwisko figurowało na tabliczce przed domem, i zadzwoniła.
Trzymając słuchawkę przy uchu, rozglądała się po kuchni. Drzwi lodówki zdobiło jedno z wielu arcydzieł Jeffreya, wykonany kredkami rysunek przedstawiający... nie, nie kolorowe lizaki, chociaż tak to wyglądało, lecz kwiaty. Chciała wierzyć, że właśnie takie rzeczy stwarzają przytulną, prawdziwie domową atmosferę i że wystarczy przewiesić rysunki na drzwi innej lodówki, by nowe mieszkanie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stało się ukochanym, wymarzonym domem. Miała bowiem świadomość, że to nie ściany, podłogi i okna, nawet nie ogród ani potwór koczujący na jabłoni sprawiają, że tu, na Cullen Drive, ona z małym czuli się tak dobrze. Sprawiała to jej miłość do syna oraz jego pogoda ducha.
Kiedy na drugim końcu linii odebrano telefon, Erne przystąpiła do ataku. Głos miała chłodny, opanowany, sama jednak była zdenerwowana, bo niektóre słowa wymawiała z wyraźnym południowym akcentem.
– Mamusiu! – zawołał ze swego pokoju Jeffrey.
Zignorowała go. Od roku usiłowała nauczyć syna, że kiedy ona rozmawia przez telefon, on ma jej w tym czasie nie przeszkadzać, a już zwłaszcza nie krzyczeć z drugiego końca domu. Chyba że coś go boli albo dzieje się coś bardzo ważnego; wówczas powinien zawołać „Pomocy!”. W przeciwnym razie ma zaczekać, aż matka zakończy rozmowę i odłoży słuchawkę.
Chłopiec nie grzeszył nadmiarem cierpliwości. Brak natychmiastowej reakcji ze strony matki pobudził go jedynie do głośniejszego krzyku:
– Mamusiu! Ktoś jest za drzwiami!
Wzdychając głęboko, przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha.
– Pan Arnett obiecał, że uprzedzi mnie, zanim pozwoli agencji wystawić dom na sprzedaż – powiedziała do kobiety z agencji. – Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się pospieszył. Moja umowa z nim wygasa dopiero pod koniec czerwca. Zawsze dotąd dotrzymywał słowa...
– Pani zapewne ma na myśli pana Arnetta seniora, prawda? – spytała pośredniczka. – Z nami kontaktował się jego syn. To pan Arnett junior prosił, żebyśmy jak najszybciej dali ogłoszenie i zaczęli zbierać oferty. Przykro mi, jeśli państwo się między sobą nie do końca porozumieli, ale to syn pana Arnetta o wszystkim decyduje.
– Mamusiu! – Jeffrey wszedł do pokoju i wbił w nią lśniące oczy, w których malowało się coś pomiędzy irytacją a podnieceniem. – Nie słyszałaś, jak cię wołam? Za drzwiami stoi jakiś pan i trzyma w ręku wielką torbę z KFC!
Erne zacisnęła usta, nerwowo zastanawiając się nad tym, jakie ma wyjście. Skoro syn pana Arnetta zajmuje się sprzedażą domu, tablica pewnie pozostanie tam, gdzie ją wetknięto. To syn nalegał, żeby ojciec przeniósł się do Arizony i sprzedał dom w Massachusetts. Póki on wszystkim zawiaduje, Erne niewiele może zrobić, aby opóźnić transakcję.
Jakby tego było mało, za drzwiami stał jakiś człowiek z torbą od Kentucky Fried Chicken, ulubionego lokalu Jeffreya, do którego czasem zabierała syna na kurczaka.
– Skontaktuję się z panią za kilka dni – rzekła do pośredniczki. – A na razie bardzo proszę odnotować, że nie życzę sobie, aby kogokolwiek oprowadzano po domu pod moją nieobecność. Nie zgadzam się, żeby jacyś obcy ludzie zaglądali do każdego kąta, kiedy mnie nie ma.
– Będę o tym pamiętać – obiecała pośredniczka.
– Dziękuję i do widzenia.
Erne odłożyła słuchawkę. Czuła się całkiem wyzuta z energii. Może Jeffrey wierzył, że nie ma takiego problemu, o którym nie można by zapomnieć dzięki chrupiącym kurzym udkom, ale ona wiedziała, że tak nie jest. Poza tym nie miała apetytu – ani na kurczaka, ani na płatki kukurydziane i rogaliki.
Pomijając jednak apetyt – lub raczej jego brak – musiała sprawdzić, kto wpadł do niej z tak miłym poczęstunkiem. Pewnie jakiś uczynny sąsiad. Przypuszczalnie Glenn Drinan z domu naprzeciwko. Może żona Glenna, zaintrygowana tabliczką, wysłała męża po kurczaka, a potem kazała mu przyjść na przeszpiegi?
Jeffrey chwycił matkę za rękę i zaczął ciągnąć do holu. Przez okienko w drzwiach Erne ujrzała stojącego na ganku mężczyznę z torbą, na której widniał charakterystyczny znak restauracji KFC. Jednakże tym mężczyzną nie był mieszkający naprzeciw Glenn Drinan ani żaden uczynny sąsiad.
Michael Molina uśmiechnął się szeroko i podniósł torbę do okna, jakby chciał pokazać, że nie przyszedł z pustymi rękami.
– KFC! KFC! – powtarzał radośnie chłopiec.
Różne obrazy przebiegały Erne przez głowę: widziała Michaela, który siedzi na tarasie za domem i wyznaje jej prawdę o sobie, widziała siebie i Michaela w łóżku w małym, uroczym pensjonacie, w którym mieli wynajęty na tydzień pokój. Widziała Michaela z pistoletem w dłoni, strzelającego i zabijającego człowieka. Widziała tabliczkę wetkniętą w trawnik przed domem i siebie podającą dziecku śniadanie na kolację, bo nie ma siły przygotować mu ciepłego posiłku.
Była wyczerpana – fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Brakowało jej energii, by walczyć i z uparcie nachodzącym ją Michaelem, i ze swoim synem, który wprost nie posiadał się ze szczęścia na widok torby z Kentucky Fried Chicken.
Uchyliła drzwi na szerokość dłoni.
– Pomyślałem, że to będzie lepsze od kwiatów – powiedział, wskazując na torbę.
Psiakość, czy musi być taki przystojny? Nie zmienił się w ciągu tych pięciu lat, prawie się nie postarzał, nie przytył. Wciąż był wysoki i szczupły, śniady, wysportowany i piekielnie seksowny. W dżinsach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami sprawiał wrażenie człowieka pewnego siebie. Który nad wszystkim panuje. W przeciwieństwie do niej, której życie się wali.
A do diabła! – pomyślała. Niech wejdzie i niech poczęstuje dzieciaka kurczakiem. Naprawdę nie ma siły wykłócać się ani z nim, ani z Jeffreyem.
Otworzyła drzwi na oścież.
– Nie jestem dziś w najlepszym humorze – ostrzegła go, cofając się o krok, aby mógł wejść.
Przyjrzał się jej uważnie.
– Coś mi się zdaje, że od wielu dni nie jesteś w najlepszym humorze – powiedział cicho.
Zirytowała ją jego spostrzegawczość.
– Może byście zjedli ze mną kolację, co?
Po całym domu rozszedł się aromatyczny zapach. Jeffrey, pokrzykując wesoło, odtańczył taniec zwycięstwa wokół kanapy. Gdyby w tym momencie kazała Michaelowi wyjść i zabrać torbę zjedzeniem, Jeffrey przypuszczalnie oskarżyłby ją o znęcanie się nad dziećmi. I miałby rację.
Zrobiło się jej żal synka; na razie cieszył się i skakał, ale wiadomość o przeprowadzce na pewno zepsuje mu humor.
– Jeffrey, przestań krzyczeć – powiedziała, chwytając go za rękę, kiedy robił kolejną zwycięską rundę wokół pokoju.
– Ten pan jest... starym znajomym mamusi. – Zawahała się przy słowie „znajomy”, ale uznała, że lepiej przedstawić Michaela jako starego znajomego niż dawnego kochanka czy kłamcę i oszusta. – Nazywa się Michael Molina.
– Możesz do mnie mówić Michael. – Przełożył torbę z prawej ręki do lewej, a prawą wyciągnął w stronę Jeffreya.
Jeffrey potrząsnął nią energicznie.
– Lubię kurczaki z KFC – oznajmił z przejęciem.
– W takim razie dobrze, że wstąpiłem tam po drodze.
– Michael uśmiechnął się do chłopca, po czym ponownie skierował wzrok na Erne, jakby oczekiwał od niej takiego samego entuzjazmu, jaki wykazywał jej syn.
Czekaj tatka latka, pomyślała kwaśno, i odwróciwszy się na pięcie, ruszyła przez hol do kuchni.
Nagle przyszło jej do głowy, że wpuszczając Michaela do domu, zdobyła się na poważny krok. Zaledwie dwa dni temu, kiedy go po raz pierwszy ujrzała, zrobiło jej się słabo. Wczoraj wieczorem zgodziła się go wysłuchać. Z początku słuchała niechętnie, potem z przerażeniem, ale słuchała.
Nie wybaczyła mu, że pięć lat temu ją okłamał i zostawił bez słowa. Wciąż gotowa była bronić przed nim Jeffreya; nie zasłużył na to, aby być ojcem chłopca. A jednak... jednak wpuściła go do domu. Powoli, małymi kroczkami, torował sobie drogę do jej życia.
Wcale jej się to nie podobało, ale nie miała siły walczyć.
– A ja umiem nakrywać do stołu – pochwalił się chłopiec, tańcząc po kuchni.
Widać było, że cieszą go nie tylko kurczaki, lecz również obecność Michaela. Erne rzadko zapraszała do domu gości, a jeszcze rzadziej mężczyzn, których przedstawiała synowi jak o starych znajomych. Nie chodziła na randki; nie miała na nie czasu ani ochoty. Kilka razy zaprosiła na kieliszek wina przekąski innych nauczycieli, ale ciało pedagogiczne składało się głównie z kobiet, a dwóch pracujących w szkole mężczyzn było żonatych i przyprowadziło swoje połowice. Jeffrey który oczywiście nie uczestniczył w przyjęciach, czasem podglądał dorosłych, dopóki Erne nie zagoniła go spać; z jego obserwacji nie wynikało, że mama darzy jakaś szczególną sympatią Petera lub Franka, zresztą on też za nimi nie przepadał, może dlatego, że nie zwracali na niego najmniejszej uwagi.
Tego jednak nie można było powiedzieć o Michaelu. Wprawdzie nie próbował z rozhasanym chłopcem nawiązać rozmowy, lecz cały czas pilnie mu się przyglądał. Po prostu oczu z niego nie spuszczał. Trochę to zaniepokoiło Erne. Czy wie? Czy domyśla się prawdy?
Właściwie nie interesowały jej jakiekolwiek podejrzenia Michaela dotyczące Jeffreya. Stracił wszelkie prawa do syna, kiedy bez słowa pożegnania wyjechał z San Pablo. Było jej wszystko jedno, dlaczego to zrobił. Grunt, że wyjechał, że została sama. I dlatego w życiu chłopca nie było miejsca dla Michaela.
– Skoro umiesz, to nakryj – powiedziała do syna. – Bo nam wszystko wystygnie.
– Lepiej wsadźmy to na chwilę do piekarnika – zaproponował Michael, wyjmując z torby sporych rozmiarów wiaderko pełne kurzych udek i piersi. – Kupiłem też puree ziemniaczane, surówkę, marynaty...
Wyciągał z torby różne tacki oraz pojemniki i układał na stole. W przeciwieństwie do Jeffreya, który swą energię wydatkował na biegi wokół stołu i pełne zachwytu okrzyki Michael był użyteczny. Nie czekając na instrukcje od Erne, nastawił piekarnik i umieścił w nim drób.
Powoli przejmował kontrolę nad kuchnią. To także się Erne nie podobało.
– Trzymaj, Jeffrey. – Podała dziecku talerze, żeby mieć poczucie, że ona też coś robi, że wnosi choćby minimalny wkład w przygotowanie posiłku. – Postaw je, proszę, na stole. .. Michael, czego się napijesz?
– Masz piwo?
Od razu przypomniała sobie hiszpańskie słowo na piwo – cerveza – a przecież nie używała go od lat. Każdego roku uczyła pierwszoklasistów podstaw hiszpańskiego, lecz oczywiście cerveza nie wchodziło w zakres ich słownictwa.
Kilka schłodzonych butelek stało w lodówce. Podała Mchaelowi jedną, a sobie nalała kieliszek chablis; uznała, że jej nie zaszkodzi, a może nawet dobrze zrobi. Wolała mieć zmysły lekko przytępione, niż trwać w napięciu, zachowując czujność. Była czujna, a mimo to wpuściła Michaela do domu. Była trzeźwa, a mimo to zgodziła się, by wszedł do kuchni i zjadł z nimi zakupiony przez siebie posiłek. Od jednego kieliszka wina świat się nie zawali.
Kątem oka obserwowała Michaela, który śledził wzrokiem chłopca, gdy ten wyciągał z pomalowanego na żółto, drewnianego pojemnika papierowe serwetki i starannie układał je na stole. Nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu wzruszenie odebrało głos. I nie wyglądał tak, jakby miał ochotę porwać w ramiona dziecko, które sam spłodził – ale może nie wpadł na to, że jest jego ojcem.
Byłoby to bardzo dziwne. Albowiem ona, za każdym razem gdy patrzyła na syna, widziała niesamowite podobieństwo pomiędzy nim a Michaelem. Mieli identyczne spojrzenie, taki sam kolor włosów, oczu, skóry, taki sam rozbrajający uśmiech. Przyszło jej do głowy, że chyba bez drugiego kieliszka wina się nie obejdzie.
Michael, włożywszy rękawice kuchenne, otworzył piekarnik i wyjął kurczaki. Po chwili zebrali się przy stole: Jeffrey z kubkiem mleka, Michael z butelką piwa i szklanką, Erne z winem. Odstawiwszy kieliszek, wetknęła łyżkę do pojemnika z puree ziemniaczanym, drugą do pojemnika z surówką, po czym pomogła Jeffreyowi usiąść i przysunęła jego krzesło do stołu. Sama usiadła na lewo od syna, Michael zaś naprzeciwko. Potem położyła rękę na lewej rączce chłopca, a ten zacisnął prawą na ręce Michaela.
– Zawsze zmawiamy krótką modlitwę przed jedzeniem – wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie Michaela.
Skinął głową i wyciągnąwszy rękę, ujął jej lewą dłoń. Rzadko się zdarzało, by gościła w domu przystojnego mężczyznę, jeszcze rzadziej, by gościła przystojnego mężczyznę, który trzymałby ją za rękę. Tym sobie tłumaczyła swoją reakcję. Bo przecież to nie był znajomy dotyk. Po tylu latach nie pamiętała kształtu jego rąk, długości palców, ich siły, ciepła. Nie pamiętała, co czuła, kiedy błądziły po jej ciele, kiedy gładziły jej biodra, pieściły brzuch. Niczego nie pamiętała; dreszczu, który ją teraz przebiegł, nie zrodziły wspomnienia.
– Dziękujemy Ci, wszechmogący Boże, za ten pokarm na naszym stole – powiedziała szeptem. – Dziękujemy za Twoją szczodrobliwość, dobroć i łaskawość.
– Tobie, Michael, też dziękujemy – wtrącił chłopiec.
– Erne uśmiechnęła się nieznacznie.
– Tak, Michael, tobie również dziękujemy.
Popatrzył na nią, po czym przeniósł spojrzenie na chłop.
ca, który nabrał na talerz kopiastą łyżkę ziemniaków.
– Uwielbiam takie rozgniecione kartofle – oznajmił Jeffrey. – Są jak glina. Można z nich lepić różne rzeczy...
– Ale ty oczywiście nie będziesz lepił, bo wiesz, że jedzeniem nie należy się bawić – rzekła ostrzegawczym tonem Erne. – Co ci podać? Udko?
– Mniam, mniam! Uwielbiam udka!
Michael spoglądał lekko zmieszany to na Erne, to na Jeffreya. Przypuszczalnie nie bardzo wiedział, jak reagować na pełne zachwytu okrzyki chłopca. Było wyraźnie widać, że nie zna się na dzieciach. Gdyby spytał o to Erne, wyjaśniłaby mu, że czteroipółletni chłopcy nie potrafią różnicować emocji – albo coś gorąco uwielbiają, albo czegoś nie znoszą. Stąd Jeffrey takim samym gorącym uwielbieniem darzy swoją mamę, pluszowe misie, Marudka i Pimpusia, swojego najlepszego przyjaciela Adama oraz kurze udka.
Nie zamierzała jednak nic tłumaczyć. Nie chciała zdradzać żadnych szczegółów dotyczących syna.
– Mamusia nie za często robi taką packę kartoflaną ciągnął chłopiec. – Mówi, że pieczone kartofle są zdrowsze. Że w skórce jest mnóstwo witamin i że trzeba jeść witaminy, jeśli się chce urosnąć. Ty pewnie jadłeś dużo witamin, jak byłeś w moim wieku, no nie?
Michael uśmiechnął się łagodnie.
– Chyba tak.
– Więc jak będę jadł dużo skórek i innych witamin, będę tak duży jak Michael, co, mamusiu?
– Gdyby to od niej zależało, w niczym by nie przypominał Michaela, ale oczywiście nie była w stanie temu przeszkodzić. Zresztą, już teraz był bardzo do niego podobny. Za bardzo.
– Wyprowadzasz się? – spytał ni stąd, ni zowąd jej gość.
Poczuła narastającą panikę. Przejęta tym, czy Michael przypadkiem nie dostrzeże podobieństwa między sobą a Jeffreyem i nie skojarzy wieku chłopca ze swym krótkim pobytem w San Pablo, zapomniała o ustawionej przy podjeździe tabliczce. Nie chciała teraz o tym rozmawiać, zwłaszcza w obecności dziecka.
Jeffrey wytrzeszczył szeroko oczy.
– Wyprowadzamy się, mamusiu?
Zacisnęła zęby. Miała ochotę kopnąć Michaela pod stołem; wprawdzie na ostrzeżenie, by nie poruszał tematu przeprowadzki, było już za późno, ale mimo to mocny kopniak w goleń sprawiłby jej niekłamaną przyjemność.
– Nie wiem, kochanie – odparła, posyłając Michaelowi mordercze spojrzenie. – Jeszcze nie podjęłam decyzji.
– Gdybyśmy zamieszkali na Florydzie, moglibyśmy codziennie chodzić do Disney Worldu. Jedźmy na Florydę, mamusiu!
– Nie, złotko. Mamusia pracuje w Wilborough, więc musimy tutaj zostać.
– Ale i tak możemy jechać do Disney Worldu, prawda?
Erne jęknęła w duchu. Wielkie dzięki, Michael! Tak, to wszystko przez niego. Powinien był się zastanowić, zanim zadał przy dziecku pytanie.
– Kiedyś, syneczku. Nie teraz. To bardzo długa i kosztowna podróż.
– No tak, ale gdybyśmy zamieszkali na Florydzie, podróż byłaby krótka i tania – rozumował logicznie chłopiec.
– Masz rację, kochanie, ale to nie takie proste.
Westchnęła głęboko. Byłaby zachwycona, mogąc zabrać syna do Disneya, ale najpierw musiała znaleźć odpowiednie, czyli nie za drogie mieszkanie, i wyprowadzić się z domu na Cullen Drive. Ponownie wbiła oskarżycielski wzrok w Michaela, który siedział skonfundowany, z miną pełną skruchy, jakby czuł, że postąpił niewłaściwie, ale nie wiedział, czym naraził się na jej gniew.
– Todd był w Disney Worldzie. – Jeffrey trajkotał jak najęty, całkiem nieświadom napięcia między dorosłymi. – To mój kolega z przedszkola. Znasz go? – zwrócił się do Michaela.
– No, nie... Nie znam – wydukał Michael.
Na jego twarzy odmalowało się jeszcze większe zakłopotanie. Erne uśmiechnęła się pod nosem. Bardzo dobrze, pomyślała, niech się plącze, niech się gubi, niech nie wie, co powiedzieć. Niech zobaczy, że nie zna się na dzieciach i nie ma z nimi żadnego kontaktu.
– Todd mówił, że są tam różne fajne kolejki górskie, ale mama nie pozwoliła mu się na żadnej przejechać, bo one są dla większych dzieci – ciągnął z poważną miną Jeffrey. – Może za rok będę już duży i wtedy się tam wybierzemy, co?
– Może – rzekła Erne, uradowana, że chłopiec, przynajmniej chwilowo, zapomniał o przeprowadzce.
Modliła się w duchu, żeby Michael miał na tyle rozumu, aby nie wracać do tego tematu.
Na szczęście siedział bez słowa, z lekko rozbawionym uśmiechem na twarzy, obserwując Jeffrey a, który z apetytem pochłaniał jedzenie i szczebiotał – o kolizji, którą z Toddem spowodowali rano w przedszkolu, o paskudnej kanapce („Fuj! Z różową wędliną, co ma po wtykane do środka zielone oliwki!”), którą Adam przyniósł na drugie śniadanie, o rozegranym na boisku meczu, który wygrał, bo najdłużej ze wszystkich nie dał się uderzyć piłką.
– Szykujemy coś na Dzień Matki, ale... Ojej, to niespodzianka! – zawołał. – Miałem o tym nie mówić.
Erne potargała go czule po włosach.
– Będę udawała, że nic nie słyszałam.
– Niektóre dzieci obchodzą też Dzień Ojca – kontynuował chłopiec. – Ale nie wszystkie. Ja, na przykład, nie – oznajmił ze wzruszeniem ramion, po czym, pomagając sobie palcami, nałożył na widelec resztkę puree, a widelec szybko podniósł do ust. – Mamusiu, mogę dostać kilka ciastek na deser? Mamy jeszcze te pyszne z kawałkami czekolady? To moje ulubione – poinformował Michaela. – A ty jakie najbardziej lubisz?
– Jakie najbardziej lubię ciastka?
W głosie Michaela Erne wyczuła dziwne drżenie. Może myślał o biednym malcu, który nie obchodzi Dnia Ojca, bo ma tylko matkę?
– Tak. Boja czekoladowe. Powiedzieć wam coś obrzydliwego? – Jeffrey zachichotał wesoło. – Adam najbardziej lubi batony figowe!
– Och, to faktycznie... obrzydliwe – przyznał niepewnie Michael. – Ja zdecydowanie wolę ciastka czekoladowe.
– Ja też, ja też! Mogę, mamusiu, dostać kilka na deser?
– Za chwilę, kochanie. Na razie odstaw swój talerz do zlewu i idź się pobawić.
– Dobra!
Chłopiec zeskoczył z krzesła, posłusznie zaniósł talerz i kubeczek do zlewu, po czym wybiegł z kuchni, szczęśliwy, że nie musi siedzieć przy stole i nudzić się jak mops, podczas gdy dorośli guzdrzą się przy posiłku.
Erne istotnie bawiła się jedzeniem, jadła wolno i niewiele, ale to dlatego, że nie miała apetytu. Prawdę mówiąc, nie miała apetytu, odkąd Michael pojawił się w Wilborough.
Michael obejrzał się przez ramię, jakby sprawdzał, czy dziecko nie czai się gdzieś za drzwiami, nie podsłuchuje, Upewniwszy się, że są sami, pochylił się w stronę Erne.
– Mały nie wie o wyprowadzce? – spytał cicho.
– Jeszcze mu nie mówiłam – przyznała. Oczywiście, nie czuła się w obowiązku cokolwiek Michaelowi tłumaczyć, ale uznała, że nie ma powodu trzymać wszystkiego w tajemnicy. Temat był dość neutralny, a więc bezpieczny. A co ważniejsze, nie miał bezpośredniego związku z Jeffreyem.
– Skąd wziął się ten pomysł przeprowadzki? Chcesz wrócić do domu?
Roześmiała się gorzko.
– Do domu? Tu jest mój dom.
– A Richmond?
– W Richmond nie mam czego szukać – oznajmiła krótko.
Może jednak się myliła, może temat wcale nie jest tak bezpieczny, jak sądziła. Michael dalej drążył.
– Twoi rodzice już tam nie mieszkają?
– Moi rodzice i ja nie najlepiej się dogadujemy.
– Dlaczego? Z powodu Jeffreya?
Atak bardzo chciała uniknąć rozmowy o chłopcu!
– Stosunki łączące mnie z rodzicami to nie twój interes „oświadczyła, siląc się na spokój.
Nie zdołała go oszukać. Wiedział, że trafił w dziesiątkę. Ma szczęście domyślił się, że temat jest dla niej bolesny, bo wrócił do kwestii przeprowadzki.
– Więc co? Sprzedajesz dom i... dokąd się przenosisz?
– Niczego nie sprzedaję. Dom nie jest moją własnością. Wynajmowałam go, płaciłam czynsz, ale teraz właściciel chce... – Przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyła z pośredniczką od nieruchomości. – Nawet nie tyle właściciel, co syn właściciela postanowił dom sprzedać. Nie mam wyboru, muszę się wyprowadzić.
– Możesz go kupić.
– Nie stać mnie. Przyjrzał się jej uważnie.
– To nie pałac, Erne. Ile facet żąda?
Zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo brakuje jej kogoś bliskiego, komu mogłaby się zwierzyć, wypłakać na ramieniu. Jej życie wypełnione było pracą i opieką nad dzieckiem. Wprawdzie w szkole miała sporo znajomych, ale brakowało jej przyjaciółki od serca, której mogłaby opowiedzieć o trapiących ją kłopotach.
– Więcej, niż mogę mu dać – odparła, z ulgą zrzucając ciężar z serca. – Byłoby mnie stać na miesięczne raty, gdybym dostała z banku kredyt hipoteczny, ale kredytu nie dostanę, bo nie mam dość pieniędzy na pierwszą wpłatę. Więc muszę znaleźć inne mieszkanie, a stąd się wyprowadzić.
Podobnie jak wczoraj wieczorem, kiedy siedzieli na tarasie, zaczął lekko bębnić palcami w stół.
– Popatrz, jak dziwnie – powiedział cicho. – Ty się wyprowadzasz, a ja właśnie zamierzałem się tu osiedlić.
– Tu? – spytała, wciągając gwałtownie powietrze. – Tu, w Wilborough?
– Tak, chociaż oferta nie jest zbyt bogata ani ciekawa. Kilka mieszkań, i to właściwie wszystko... Może w sąsiednich miasteczkach mają większy wybór? Prawdę mówiąc, nie myślałem o kupnie domu, jednak może powinienem...
– O kupnie domu? – Wypiła łyk wina, bo w gardle czuła potworną suchość. – Dlaczego miałbyś się przenieść do Wilborough?
– Przecież wiesz, Erne. – Utkwił wzrok w jej twarzy – Michael... – Z trudem dobyła głos. – Michael, nie chcę, żebyś mieszkał koło mnie. Wczoraj wieczorem opowiedziałeś mi tę swoją straszną historię, i doceniam to. Ale ta historia to historia, przeszłość. Nie można się kurczowo trzymać tego, co było. Trzeba patrzeć w przyszłość. Po powrocie z San Pablo rozpoczęłam nowe życie i tobie radzę postąpić tak samo.
Rób, co chcesz, dodała w myślach, tylko nie wtrącaj się do mnie i do mojego syna.
– Ja też rozpocząłem nowe życie. Nie pracuję już na uniwersytecie. Mam własne biuro konsultingowe i doradzam różnym firmom rządowym oraz prywatnym, które prowadzą działalność w Ameryce Łacińskiej. Dobrze zarabiam. Mogę mieszkać, gdzie chcę, nawet w Wilborough. – Powiódł wzrokiem po kuchni. – Nawet w tym domu.
Po plecach przebiegł ją lodowaty dreszcz.
– W porządku – warknęła. – Kup go sobie. Moja umowa najmu wygasa pod koniec czerwca. Wtedy będziesz się mógł wprowadzić. Rzeczywiście, co za ironia losu – dodała pod nosem.
Westchnął. Miał taką samą poważną minę jak Jeffrey, kiedy mówił o tym, że kolejki górskie w Disney Worldzie nie są dla małych dzieci.
– Wcale nie chcę ci tego domu odbierać, Erne – powiedział cicho. – Po prostu uważam, że mylisz się, twierdząc, że nic nas nie łączy. Że to, co było, to historia. Pięć lat temu mnóstwo rzeczy sobie obiecywaliśmy...
– A ty złamałeś swoje obietnice.
– Wiesz dlaczego. Próbowałem ci to wczoraj wytłumaczyć.
– Powiedziałeś, że chcesz mojego przebaczenia. W porządku. Czy jeśli ci wybaczę, to wyjedziesz, zostawisz mnie w spokoju?
Nie chcę dzielić z tobą Jeffreya, kontynuowała w myślach. Mam tylko jego. On jeden daje mi radość, sprawia, że to, co robię, ma sens. Nie każ mi naszego życia wywracać do góry nogami.
Michael pokręcił przecząco głową.
– Rozmyśliłem się. Chcę czegoś więcej niż przebaczenia Zrozum, Erne. To, co nas łączyło pięć lat temu, to nie była przelotna znajomość. To było naprawdę coś ważnego.
– Ważne było pięć lat temu. Dziś już nie istnieje.
– Mylisz się.
Sięgnął przez stół i ujął jej rękę. Nie po to, by zmówić modlitwę, ale po to, by lepiej uzmysłowić Erne swą obecność. Skoro nie potrafił przekonać jej słowami, może zdoła przekonać ją dotykiem. Jej ciało natychmiast zareagowało na ciepło promieniujące z jego palców. Serce zaczęło jej bić przyspieszonym rytmem. Nie reagowałaby w ten sposób na lekki, niewinny dotyk innego mężczyzny. Ale mężczyzną, który ściskał jej dłoń, był, Michael, i wbrew sobie poczuła, jak wzbiera w niej żądza.
Miała ochotę wyrwać rękę.
– Erne. – Potarł delikatnie kciukiem o jej kciuk i patrzył na nią hipnotyzującym wzrokiem. – To, co nas łączyło pięć lat temu, wciąż istnieje. Ma na imię Jeffrey i jest moim synem.
Michael spędził bardzo ciekawe popołudnie. Obejrzał kilka mieszkań, z których żadne go nie zachwyciło, po czym wrócił do hotelu, by sprawdzić, czy nie ma dla niego jakichś wiadomości. Czerwone światełko na aparacie telefonicznym mrugało, a to znaczyło, że ktoś się nagrał na sekretarce.
Była jedna krótka wiadomość – od Jacka Tyrella. Michael odsłuchał ją pięć razy. „Cześć, Michael, mówi brat Maggie, Jack Tyrell. Zadzwoń do mnie. Mam coś dla ciebie”.
Mam coś dla ciebie – powtórzone pięć razy.
Bał się; nie chciał wiedzieć, co odkrył Jack, a z drugiej strony pożerała go ciekawość. Po kilkakrotnym odsłuchaniu wiadomości skasował nagranie, po czym wyszedł z pokoju.
Było chłodno, choć duszno, jakby wkrótce miał spaść deszcz. Michael żałował, że rzucił palenie. Właśnie w takiej chwili człowiek z przyjemnością sięga po papierosa.
Minąwszy parking, doszedł do ulicy i przez moment wpatrywał się w przejeżdżające samochody. Naprzeciwko znajdowała się podrzędna knajpka, w której rano zjadł śniadanie. Nie miał najmniejszej ochoty wracać tam wieczorem na kolację. Nie, raczej wybierze się do porządnego lokalu – chociaż, prawdę mówiąc, wolałby mieć towarzystwo.
Tak, chętnie zaprosiłby Erne. Mogliby spokojnie porozmawiać, a gdyby to nic nie dało... potrząsnąłby ją wtedy za ramiona i spytał wprost, dlaczego mu nic nie powiedziała...
Zakładając oczywiście, że miała mu co powiedzieć.
Jasne, że miała! Przecież z wiadomości pozostawionej przez Jacka Tyrella wyraźnie wynikało, że detektyw właśnie coś odkrył.
Zbierając się na odwagę, Michael pomaszerował z powrotem do pokoju hotelowego i wykręcił numer agencji „Dwa Serca”. Telefon odebrała Maggie.
– Mówi Michael Molina. Właśnie odebrałem wiadomość od Jacka. Jest już w biurze?
– A, cześć... Poczekaj chwilę, zaraz cię przełączę.
Usiłował wyczytać coś z głosu Maggie. Zdziwienie, rozczarowanie, podniecenie, cokolwiek. Bezskutecznie.
Usłyszał jakieś pyknięcie, jedno, drugie, potem głos Jacka Tyrella.
– Cześć, Michael. Wszystko w porządku?
– Sam nie wiem – odparł zgodnie z prawdą. – Może ty mi to powiesz?
– No dobra, więc w akcie urodzenia dziecka widnieje twoje nazwisko.
– Michael nie odezwał się. Wyraźnie czuł kształt i ciężar trzymanej w dłoni słuchawki – była z gładkiego plastiku, chłodna w dotyku, twarda. Widział, jak popołudniowe promienie słońca przedzierają się przez szarawe, przesycone wilgocią powietrze i wpadają przez okno do pokoju. Słyszał głośne bicie swojego serca, niemal czuł, jak krew przechodzi z przedsionków do komór, a potem do naczyń tętniczych.
– Figurujesz jako ojciec dziecka – powtórzył Jack, jakby nie był pewien, czy za pierwszym razem wiadomość dotarła do Michaela. – Chłopiec przyszedł na świat czternastego lutego, to Dzień Zakochanych, w szpitalu Beth Israel w Bostonie.
Michael czuł, jak tlen, który wdycha, dociera do pęcherzyków płucnych i dalej, do naczyń krwionośnych. Wprost nie mógł uwierzyć, że krew, która krąży w jego żyłach, krąży również w żyłach małego chłopca, o którego istnieniu jeszcze trzy dni temu nic nie wiedział.
– Halo! Jesteś tam? – spytał Jack.
– Tak, jestem.
– Dobrze. Wiem, że to dla ciebie duży szok. Powinienem był prosić Maggie o przekazanie ci tej wiadomości. Ona lepiej sobie radzi w takich sprawach.
– Lepiej czy gorzej, to nie ma znaczenia. Liczą się fakty. Prawda?
– No tak – przyznał Jack i zamilkł. Dopiero po dłuższej chwili spytał: – Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Na razie nie, dziękuję – odparł Michael. Czuł każdą brodawkę na języku, każdy włosek na karku. Po raz pierwszy w życiu wszystkie zmysły miał niesamowicie wyostrzone. ~ Odezwę się za kilka dni – mruknął, po czym odłożył słuchawkę.
– Jeffrey Kenyon jest moim synem. Ta myśl krążyła mu po głowie, przemieszczała się wraz z tlenem, docierając kolejno do wszystkich komórek, do serca, do płuc, do ust. Jeffrey Kenyon jest moim synem.
Kilka godzin przed zabiciem człowieka dał początek nowemu życiu. Tamtego ranka w San Pablo, gdy rozstał się z Erne, ona była już w ciąży. On, nic o tym nie wiedząc, wyruszył z Maxem Gallardem do kryjówki Corteza, którego później zastrzelił.
Co za dziwny zbieg okoliczności. Koniec i początek. Śmierć i życie. Ponura symetria.
Mniej więcej godzinę trwało, zanim zdołał dojść do siebie, jakoś się uspokoić. Nie mógł udać się do Erne świeżo po telefonie do Jacka, wiedział bowiem, że czekająca ich rozmowa będzie znacznie trudniejsza od tej, którą odbyli wczoraj. Dlatego musiał być skupiony, zwarty psychicznie.
Pomyślał sobie, że może jedzenie jakoś pomoże. Dlaczego wybrał kurczaka zamiast pizzy? Diabli wiedzą. Teraz, gdy siedział przy stole, przyszło mu do głowy, że może podświadomie wyczuł, że chłopiec uwielbia kurczaki i puree ziemniaczane. Przecież między ojcem a synem może istnieć jakieś porozumienie duchowe.
Z drugiej strony nie miał najmniejszego pojęcia, jak się zachowywać przy chłopcu. Kiedy podczas kolacji Jeffrey opowiadał o tysiącach rzeczy, które jemu były całkowicie obce, kilka razy zastanawiał się nerwowo, czy w ogóle poruszać z Erne temat ojcostwa. No bo cóż tak naprawdę, poza DNA oraz upodobaniem do kurczaków, łączy go z Jeffreyem? Nie miał żadnego doświadczenia jako rodzic; jedyne, co wiedział na ten temat, pochodziło z obserwacji własnego ojca. Ale to zupełnie co innego. Jego ojciec znał go od narodzin, był stale obecny w życiu swojego syna.
Kim był Michael dla Jeffreya? Obcym człowiekiem.
A zarazem ojcem. Erne podała jego nazwisko w akcie urodzenia dziecka. Skoro ona była gotowa uznać jego ojcostwo, on również je uzna.
Siedzieli przy stole w jasnej, żółtej kuchni, zwróceni twarzą do siebie. Erne była niemal trupio blada, oczy miała szeroko otwarte. I nagle, jakby ktoś odkręcił kurek, z oczu popłynęły jej łzy. Przysłoniwszy rękami twarz, pochyliła głowę. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Kuchnia wypełniła się przejmującym szlochem.
Nie spodziewał się, że Erne podskoczy z radości, kiedy da jej do zrozumienia, iż odkrył jej tajemnicę. Była zirytowana, a nawet wściekła, że ją odnalazł. Sądził, że jego wyznanie – o tym, iż zna prawdę – po prostu jeszcze bardziej ją rozwścieczy.
Z gniewem umiał sobie radzić. Z głuchym, rozdzierającym smutkiem – nie.
– Erne...
Nie mógł patrzeć na dreszcze, które wstrząsały jej ramionami ani spokojnie słuchać cichych, rozpaczliwych jęków, których nie była w stanie stłumić. Dzieliła ich odległość metra, najwyżej półtora, lecz odniósł wrażenie, jakby rozwarła się pomiędzy nimi niezgłębiona przepaść.
Dziś po południu, kiedy oddzwonił do Jacka, wykazał olbrzymią odwagę. Jeszcze większą zademonstrował wtedy, kiedy wstał od stołu i podszedł do płaczącej kobiety. Delikatnie, nie chcąc jej przestraszyć, ujął ją za łokcie i podniósł na nogi, po czym wziął w ramiona i przytulił.
Nie protestowała; stała w jego objęciach, łkając spazmatycznie. Po chwili całą koszulę miał mokrą.
Nie zastanawiał się nad tym, jakiej reakcji powinien był oczekiwać. Nie zdziwiłby go gniew i wrogość, nie zdziwiłby okrzyk sprzeciwu czy oburzenia, nie zdziwiłby wymierzony z całej siły policzek – albo pójście w zaparte, zaprzeczenie, stanowcze stwierdzenie, że on, Michael, nie jest ojcem jej syna.
Chociaż było to raczej mało prawdopodobne, nie wykluczał też możliwości, że Erne uśmiechnie się i powie: „Tak, Michael, to twój syn. Zastanówmy się teraz, co zrobić, żeby wszystko się jak najlepiej ułożyło”.
Albo że zawoła: „Tak się cieszę, że nas znalazłeś! Wreszcie możemy być rodziną!” Wiedział, że szansa na taką reakcję jest znikoma, ale czy człowiekowi nie wolno pomarzyć?
Po raz nie wiadomo który przemknęło mu przez myśl, że zupełnie nie zna się na dzieciach. Co ma robić jako ojciec, jak się zachować? Czy powinien uczyć chłopca gry w piłkę nożną? Jeździć z nim na ryby? A może prowadzić rozmowy? Ale o czym? O czym można rozmawiać z czteroletnim brzdącem?
Z drugiej strony, jeżeli będą rodziną, to właśnie za sprawą tego brzdąca. Gdyby nie Jeffrey, mogliby się spotkać lub nie. Nie miałoby to większego znaczenia. Byliby po prostu dwojgiem ludzi, których kiedyś coś łączyło, a którzy potem zostali rozdzieleni przez los.
Pamiętał, kiedy pierwszy raz się kochali; używali tylko rąk i ust, a rozkosz, którą przeżyli, nie dawała się porównać z żadną inną. Później takiej samej rozkoszy doświadczyli jeszcze kilka razy. Byli idealnie zgrani.
Nie dlatego szukał Erne, że tak dobrze było im w łóżku. W ogóle o tym nie myślał. Teraz jednak, kiedy stała tak blisko, pragnął wziąć ją na ręce i zanieść do sypialni, pragnął zedrzeć z niej ubranie i sprawić, by płakała z rozkoszy, a nie ze smutku. Podniecił się na samą myśl o jej ciepłym ciele. Chociaż wstrząsana szlochem pewnie i tak by nie zauważyła, jaki wpływ wywiera na niego jej bliskość, na wszelki wypadek odsunął się kilka centymetrów.
Wtedy, w San Pablo, kochał ją do obłędu. To była cudowna, zwariowana miłość od pierwszego wejrzenia. Wierzył, że ten magiczny poryw serca przekształci się w piękne, trwałe uczucie, które z każdym dniem będzie coraz głębsze i silniejsze. Że po pewnym czasie on i Erne nie będą w stanie bez siebie żyć.
Tyle lat jednak minęło! Tyle lat żyli na dwóch krańcach kontynentu! Nawet bez ostrzeżenia, którego Maggie czuła się w obowiązku mu udzielić, wiedział, że sam fakt odnalezienia Erne niewiele znaczy i nie musi pociągnąć za sobą żadnych konsekwencji.
Czy potrafiłby być ojcem? Czy potrafiłby zajmować się Jeffreyem, nie zwracając uwagi na wrogość Erne? Czy razem umieliby być dobrymi rodzicami? Nie mógł jej o to spytać, bo płakała.
– Erne – szepnął. Czuł przy ustach jej miękkie, jedwabiste włosy. Tak bardzo chciał je pocałować.
– Nie chcę – wymamrotała pod nosem. Ledwo ją było słychać. – Nie chcę cię tutaj, Michael.
Mimo to stała w jego ramionach. Nie cofnęła się, nie opuściła rąk, którymi obejmowała go w pasie, nie podniosła głowy, którą opierała o jego klatkę piersiową.
– Wiem, malutka. Wiem.
Wcale nic nie wiedział, lecz uznał, że może słowa ją uspokoją. Jeżeli Erne przestanie zanosić się szlochem, może zdołają porozmawiać. Chciał zrozumieć, co się stało, co wywołało jej atak płaczu: to, że odkrył prawdę o Jeffreyu, czy to, że jest ojcem chłopca? To, że zabił Edouarda Corteza, czy to, że ją okłamał w San Pablo? A może to, że wpuściła go do kuchni i pozwoliła się objąć? A może wszystko naraz.
Gładził ją po ramionach, po plecach. Przez cienki materiał bluzki wyczuwał kręgosłup. Miał ochotę zsunąć Erne bluzkę z ramion, wtulić głowę w jej piersi. Miał ochotę zacisnąć dłonie na jej biodrach. Miał ochotę...
Nagle wydała z siebie ciche westchnienie, oparła ręce na jego klatce piersiowej i delikatnie go odepchnęła. Spojrzał w dół na jej twarz. Policzki miała zaczerwienione, oczy lśniące, rzęsy wilgotne. W takiej sytuacji dżentelmen podałby damie czystą bawełnianą chusteczkę. Michael, nie mając chusteczki bawełnianej, sięgnął do stołu po papierową.
Erne przetarła oczy i policzki, lecz łzy wciąż wzbierały jej pod powiekami. Ilekroć osuszała twarz, kolejna kropla spływała w kierunku brody.
– Mamusiu! – zawołał za plecami Michaela chłopiec. – Mogę już dostać ciastko?
Michael instynktownie ustawił się tak, by zasłonić sobą Erne. Podejrzewał, że nie chciałaby, by dziecko widziało ją zapłakaną.
– Za chwilkę – odparła drżącym głosem.
– Co ci jest, mamusiu? Źle się czujesz?
Michael usłyszał kroki Jeffreya. I znów, odruchowo, otoczył Erne ramieniem i przytulił do siebie, tak by mogła ukryć twarz.
– Mama cię zawoła, jak będzie pora na deser – powiedział do chłopca.
– Dlaczego płacze?
– Coś jej wpadło do oka – odparł, pocieszając się, że wcale nie okłamuje chłopca. Erne rzeczywiście miała coś w oczach: morze łez. – I trocheja to zabolało – dodał zgodnie z prawdą.
– Ale będzie zdrowa? Mamusiu, będziesz zdrowa?
Erne odchyliła głowę i siląc się na uśmiech, popatrzyła na syna.
– Tak, kochanie, nie martw się – rzekła ochryple. – Jak chcesz, weź sobie trzy ciasteczka i pooglądaj telewizję.
– Mogę? Hura! – Tak bardzo ucieszył się z możliwości zjedzenia deseru przed telewizorem, że całkiem zapomniał o łzach matki.
Michael puścił Erne. Przez chwilę obserwowali w milczeniu Jeffreya, który z glinianego dzbanka w kształcie głowy klauna wyjmuje trzy ciastka, kładzie je na talerzyku, po czym wybiega radośnie z kuchni.
Kiedy zostali sami, zmierzył ją uważnie wzrokiem. Erne podeszła do zlewu i odkręciła kran. Sprawiała wrażenie znacznie bardziej opanowanej niż przed paroma minutami; oczy wciąż miała wilgotne, ale łzy już jej nie płynęły po policzku, dolna warga nie drżała. Ochlapała twarz zimną wodą, po czym wytarła ją papierowym ręcznikiem.
– Od pięciu lat nie uroniłam ani jednej łzy – rzekła.
– Dlaczego?
Cierpki uśmiech wykrzywił jej usta.
– Z braku czasu. Byłam zajęta zarabianiem na życie i wychowywaniem syna.
– Jak człowiek ma powód czy chęć do płaczu, to nawet w największym nawale obowiązków znajdzie wolną chwilę.
– Może nie miałam powodów – oznajmiła, choć sarkazm w jej głosie raczej wskazywał na to, że powodów było mnóstwo.
– Aż do dzisiaj?
– Tak, aż do dzisiaj. Ale chyba twoja obecność tutaj nie ma nic do rzeczy, prawda? – spytała ironicznie.
Wzruszył ramionami.
– Wiem, że mój przyjazd do Wilborough cię nie cieszy...
– Uśmiechnął się pod nosem, świadom, że nie tylko nie cieszy, ale wręcz napawa przerażeniem. – Ale na razie nie zamierzam wyjeżdżać. Musimy jakoś rozwikłać tę sytuację.
– Wcale nie musimy – odparła ostro. – Jestem matką Jeffreya. Wychowuję go od dnia jego narodzin. Kocham go, troszczę się o niego, uczę różnicy między dobrem a złem, doskonale sobie radzę. Ty jedynie ofiarowałeś swoją spermę, a to bynajmniej nie czyni cię ojcem.
Skinął głową, przyznając jej rację. Prawda bolała znacznie bardziej niż ironia czy obelga.
– Nie byłem ojcem, bo nie wiedziałem, że nim jestem – wyjaśnił. – Nie przyszło ci do głowy, żeby mnie powiadomić?
– Porzuciłeś mnie bez słowa – przypomniała mu. – Nie odezwałeś się, nie przysłałeś żadnego listu. Co miałam zrobić? Wynająć detektywa, żeby cię odszukał?
– Nie chciałaś alimentów?
– Niczego od ciebie nie chciałam – odparła stanowczo.
– A może ja chętnie łożyłbym na swojego syna? Nie pomyślałaś o tym?
– Tego, czego ty byś pragnął, w ogóle nie brałam pod uwagę. – Wzdychając, wróciła do stołu. Kieliszek miała prawie pusty, więc podeszła z nim do lodówki, gdzie stała napoczęta butelka wina. – Podać ci piwo?
Może alkohol przyćmiłby mu zmysły i rozmowa byłaby łatwiejsza. Michael jednak wolał cierpieć, czuć smutek i ból, niż nie odczuwać absolutnie nic.
Pokręcił przecząco głową i wrócił na miejsce. Śledząc Erne wzrokiem, czekał, aż napełni kieliszek i usiądzie przy stole. Po chwili usiadła i pociągnęła łyk. Była spokojna, opanowana, policzki miała suche, spojrzenie chłodne, nieufne. Nie było po niej widać śladu emocji, którym tak niedawno dawała wyraz: gniewu, frustracji, załamania, bezradności.
– Może przedtem niczego ode mnie nie chciałaś, ale teraz przyda ci się moja pomoc.
– Wcale nie.
– Erne, musisz się wyprowadzić z tego domu, ponieważ cię na niego nie stać.
Jej oczy zapłonęły furią. Poczytał to sobie za triumf. Tak, zdecydowanie lepiej, żeby była wściekła, niż żeby siedziała chłodna i milcząca.
– Coś wymyślimy – stwierdziła krótko.
– My? To znaczy ty i Jeffrey? Chyba nie planujesz okraść jego skarbonki, co?
Spiorunowała go wzrokiem. Michael z trudem powstrzymał uśmiech.
– Nie miałabym najmniejszych problemów z kupnem domu, gdybym udała się do rodziców i poprosiła ich o pożyczkę. Albo gdybym zaczęła wcześniej pracować, albo gdybym znalazła drugie źródło dochodów, albo gdybym... sama nie wiem. – Ogień się wypalił. Ogarnął ją smutek. – Nie szukałam drugiej pracy, bo chciałam jak najwięcej czasu spędzać z synem. Dzieci potrzebują obecności matki, a matki potrzebują miłości swoich dzieci. Tak bardzo kocham Jeffreya... – Głos uwiązł jej w gardle i Michael nastawił się na kolejny atak płaczu.
Ale łzy się nie pojawiły. Erne odetchnęła głęboko, pociągnęła łyk wina i zdobyła się na uśmiech. Była taka dzielna, taka wzruszająca! Miał ochotę objąć ją czule i zapewnić, że nie musi nic udowadniać. Już i tak był pod wrażeniem, widział, jak świetnie daje sobie radę.
– Co byś musiała zrobić, żeby pozostać w tym domu?
– Wpłacić pierwszą największą ratę. Na dalsze bank daje kredyt. – Odprężyła się, tak minimalnie, że pewnie by tego nie zauważył, gdyby się jej uważnie nie przyglądał. – Przed urodzeniem Jeffreya pracowałam na zastępstwie. Niestety, nie ma się wtedy ubezpieczenia zdrowotnego. Poród i związany z tym pobyt w szpitalu pochłonął wszystkie moje oszczędności. Póki Jeffrey był za mały, żeby go oddać do przedszkola, dalej brałam różne zastępstwa i zlecenia. Wreszcie dyrekcja szkoły w Wilborough zaproponowała mi stałą pracę. Udało mi się trochę zaoszczędzić, ale niewiele. Nie dość, żeby starczyło na kupno domu. Właściciel chciał mi go sprzedać i stać by mnie było na spłatę rat, ale nie stać na tę pierwszą...
– Mógłbym ją za ciebie wpłacić. Oczy znów rozbłysły jej gniewem.
– Wykluczone.
– Dlaczego?
– Chcesz się wkupić w moje życie, Michael? A może kierują tobą wyrzuty sumienia?
– Potraktuj to jako zaległe alimenty – oświadczył, podejmując w tym momencie nieodwołalną decyzję, że choćby się góry, mury waliły, pomoże jej kupić dom.
Przynajmniej tyle może zrobić dla niej i dziecka. Gdyby wiedział o istnieniu syna, od lat płaciłby Erne alimenty. Nie był bezdusznym draniem. Co miesiąc przysyłałby taką kwotę, że nie musiałaby pracować; gdyby chciała, mogłaby po prostu zajmować się dzieckiem. Pokryłby koszty pobytu w szpitalu. Zrobiłby to wszystko, co powinien zrobić ojciec.
Zamierzała coś powiedzieć, ale po chwili zamknęła usta. Podniosła kieliszek, przez kilka sekund w milczeniu przyglądała się Michaelowi, po czym wypiła łyk. Najwyraźniej doszła do wniosku, że warto zastanowić się nad jego ofertą.
– To duża suma – rzekła.
– Nie szkodzi.
– Gdybym się zgodziła, czego byś oczekiwał w zamian? – spytała, patrząc mu prosto w oczy.
Zaklął pod nosem. Cały czas trzymał nerwy na wodzy, pozwalając Erne dać upust emocjom. Ale, do diabła, on też coś czuje! Dziś po południu dowiedział się, że jest ojcem, że trochę ponad cztery lata temu, w dniu świętego Walentego, kobieta, którą kiedyś kochał, urodziła mu syna. Od ponad czterech lat żyło na tym świecie jego dziecko, a on nie był tego świadom. Chyba też miał prawo się zdenerwować, oburzyć?
– Jestem ojcem Jeffreya – warknął, czując, jak wzbiera w nim złość. – Jeżeli chcę płacić na utrzymanie syna, to chyba mi wolno, co?
– Nawet go nie znasz.
Zamilkł. Miała oczywiście rację. Przez chwilę bębnił palcami w stół, usiłując zebrać myśli.
– No dobrze, Erne, powiedz mi, jakie byłoby dla ciebie najbardziej optymalne rozwiązanie? Mieć dom, a mnie więcej nie oglądać na oczy?
– Zgadłeś. – Uśmiech złagodził nieco jej wypowiedź.
– Dlaczego koniecznie chcesz się mnie pozbyć? Czy po tylu latach wciąż czujesz do mnie nienawiść?
Pokręciła przecząco głową.
– Nie o to chodzi, Michael. – Mówiła wolno, z wahaniem, jakby nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. – Po prostu to jest moje życie. Stworzyłam je od podstaw, sama, bez pomocy moich rodziców czy ciebie. Zważywszy na wszystko, uważam, że odniosłam sukces. Kosztowało mnie to mnóstwo wyrzeczeń i wysiłku. Nie chcę, żebyś cokolwiek zniszczył, żebyś zburzył tę delikatną równowagę, jaką udało mi się osiągnąć.
Przypomniał sobie, że Erne pochodzi z wyższych sfer; wychowała się w bogatej, konserwatywnej rodzinie, lubiła porządek, stabilizację. Pierwsze szaleństwo, na jakie się w życiu zdobyła, to był wyjazd do San Pablo, a przecież wszystko odbyło się pod patronatem kościoła. Podczas pobytu w San Pablo zdobyła się na jeszcze większe szaleństwo: zakochała się w nim. I źle na tym wyszła.
Nie chciała więc podejmować kolejnego ryzyka. Bała się, że znów ją zawiedzie, oszuka, sprawi jej ból. Chciała chronić przed nim swój świat.
On stanowił jej przeciwieństwo: ryzyko go nie przerażało, może dlatego, że niewiele miał do stracenia. Nie bał się nowych wyzwań, nie lękał się zmian. Gdyby unikał ryzyka, pracowałby w hurtowni w Bakersfield u boku ojca, zamiast prowadzić własną firmę konsultingową.
– Nie mogę ci obiecać, że jeśli pozostanę w Wilborough, życie twoje i Jeffreya nie ulegnie zmianie. Pewnie ulegnie, ale jestem jego ojcem. Nie możesz mi zabronić kontaktów z synem.
– Co ty w ogóle wiesz o byciu ojcem?
– Nic. Ale nauczę się.
– Wiesz, jak całuje się stłuczone kolanko, żeby nie bolało? Wiesz, jak się zbija gorączkę? Wiesz, co robić, żeby ospa nie swędziała? I jak sprawdzić, czy buciki nie uwierają? Czy umiesz naśladować głos Kłapouchego z „Kubusia Puchatka”? I czy wiesz, czym się karmi wyimaginowanego potwora, który mieszka na drzewie?
Przygarbił ramiona, starał się jednak nie poddawać. Może nie potrafi naśladować głosu Kłapouchego i nie wie, co je mieszkający na drzewie potwór, parę rzeczy jednak wie.
– Wiem, że mój syn lubi kurczaka z KFC i puree – oznajmił cicho. – Reszty się stopniowo będę uczył.
– To nie takie proste ani łatwe, jak ci się wydaje.
– Łatwizna nigdy mnie nie interesowała.
Przyjrzała mu się z namysłem. Po chwili jej oczy znów zrobiły się lśniące, wilgotne, ale łzy się nie pokazały.
– Nie kocham cię, Michael – rzekła głośno i wyraźnie, tak aby nie miał najmniejszych złudzeń. – Kochałam przed laty, ale teraz już nie kocham. To się na pewno nie zmieni.
– Wiem też – ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa – że wszelkie próby odgadnięcia tego, co się może zdarzyć w przyszłości, to strata czasu. Nie przyjechałem tu po to żeby rozkochać cię w sobie, Erne. Przyjechałem... – urwał.
Przyjechał do Wilborough, ponieważ w swym ogłoszeniu Maggie napisała, że agencja „Dwa Serca” specjalizuje się w odnajdywaniu zaginionych kochanków; ponieważ znikną bez słowa z San Pablo; ponieważ nie lubił nie dokończonych spraw; ponieważ nie chciał do końca życia dumać nad tym, co się z Erne dzieje, jak sobie radzi, czy kiedykolwiek o nim myśli i czy to, co ich łączyło, dla niej również ma tak duże znaczenie.
Przyjechał do Mary Elizabeth, ponieważ seks z nią był cudownym przeżyciem i pragnął go znów doświadczyć; ponieważ uwielbiał nie tylko się z nią kochać, ale również rozmawiać; ponieważ stawała mu przed oczami, ilekroć brał do ręki brzoskwinię; ponieważ myślał o niej za każdym razem, kiedy jadł przygotowany przez swą babcię ostry gulasz i kiedy wspominał swojego brata. Dlatego postanowił ją odszukać.
Może nie przyjechał po to, aby ją na nowo w sobie rozkochać, ale po to, żeby przekonać się, czy sam nie mógłby się od nowa w niej zakochać.
Po wyjściu Michaela ułożyła dziecko do snu, po czym z kieliszkiem schłodzonego wina jeszcze długo siedziała na tarasie. Księżyc świecił jasno; wyglądał jak srebrny rożek albo jak wielki uśmiech przylepiony do niewidzialnej w ciemności twarzy. Świerszcze i piewiki cykały, a nieopodal przy żywopłocie migotały robaczki świętojańskie.
Potwór mieszkający na drzewie najchętniej jada obierki marchewkowe. Akurat tego bez trudu zdoła się nauczyć. Ona nie musi się nigdzie wyprowadzać, Jeffrey dalej może się bawić z nie istniejącym potworem. Uległa mu; zgodziła się przyjąć jego pomoc finansową.
I wcale nie czyniła sobie z tego powodu wyrzutów. Michael ma rację: jest ojcem Jeffreya, nie płacił dotąd alimentów, więc może najwyższy czas, aby zaczął łożyć na dziecko.
Jeżeli przyjęcie pieniędzy od Michaela oznacza, że jego też musi przyjąć, dopuścić go do swojego życia, w porządku – ze względu na Jeffreya gotowa jest na to przystać. Malec kilka razy w ciągu ostatnich dwóch lat pytał ją o swego ojca. Me okłamywała dziecka. Mówiła mu, że dawno temu mamusia kochała jednego pana, ale ten pan nie umiał odwzajemnić jej uczucia i wyjechał. Ona mimo to była mu dozgonnie wdzięczna za to, że dał jej jego, Jeffreya.
I rzeczywiście, była Michaelowi wdzięczna. Jeżeli miała mu coś za złe, to nie tyle jego niespodziewane zniknięcie, co fakt, iż ją okłamał – że ukrywając prawdziwy cel swojej wizyty w San Pablo, którym była chęć pomszczenia śmierci brata, udawał miłego, wrażliwego wykładowcę uniwersyteckiego. Jednak z drugiej strony może chęć zemsty była zrozumiała? I może zastrzelenie bandyty, który zamierzał zabić jego i Gallarda, też było zrozumiałe i uzasadnione?
Znienawidziła Michaela, kiedy ją porzucił. Znienawidziła dlatego, że go kochała i mu ufała, a on ją zawiódł. Ale uczucie nienawiści już dawno wygasło.
Będzie musiała jakoś wpasować go w swoje i Jeffreya życie. Oczywiście, nie zamierza mu ufać; w końcu nigdzie nie jest powiedziane, że znów jej nie zostawi, jak wtedy Przed laty. I nie zamierzała zdradzać chłopcu jego tożsamości, przynajmniej nie od razu. Nie chciała, by Jeffrey przywiązywał się do człowieka, który był jego ojcem, gdy ona sama nie miała pewności, czy ten człowiek długo zabawi w Wilborough. Jedna skrzywdzona przez Michaela osoba w rodzinie w zupełności wystarczy.
Zamierzała jednak przyjąć jego pomoc. Tak – postanowiła, że weźmie proponowane przez niego pieniądze, aby móc zatrzymać dom. A potem... potem zaś bardzo uważnie będzie pilnowała, żeby swoją obecnością i zachowaniem nie zakłócił harmonii i spokoju, które z takim trudem zdołała wreszcie osiągnąć.
Co za paradoks: rano miał szukać jakiegoś mieszkania dla siebie, a po południu wybrać się z Erne do agencji nieruchomości, by wpłacić zaliczkę na dom przy Cullen Drive. Nie znał rozkładu domu, widział tylko przedpokój, salon i kuchnię, gdzieś w głębi mieściła się jadalnia i korytarz, z którego wchodziło się do sypialni... Ile ich było? Tego nie wiedział; sądząc po metrażu, chyba trzy.
Toteż nawet gdyby Erne nie chciała z nim dzielić łoża, miejsca dla niego spokojnie by starczyło.
Rzecz jasna, nie miał odwagi pytać jej, czy nie przyjęłaby go pod swój dach. I tak niemal graniczyło z cudem, że zgodziła się zaakceptować jego pomoc finansową. Jednak co innego pieniądze, a co innego on sam. Zdawał sobie sprawę, że mysz bardziej ufa wężowi niż Erne jemu.
Umówili się o trzeciej po południu przed jej szkołą.
Stamtąd mieli razem pojechać do banku, w którym już raz odprawiono ją z kwitkiem. Chciała wytłumaczyć urzędnikowi z działu kredytów, że sytuacja się zmieniła, że Michael Molina wpłaci wymaganą przez bank pokaźną zaliczkę.
Na myśl o tym, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie musiał wypisać czek na znaczną kwotę, Michael bynajmniej nie odczuwał niepokoju. Wprost przeciwnie, nie mógł się doczekać tej chwili. Kiedy wyobraził sobie, jak ciężko Erne musiała pracować, aby zapewnić Jeffreyowi to wszystko, czego dziecko potrzebuje – jedzenie, ubranie, książki, zabawki – marzył o tym, aby jej choć trochę ulżyć.
Nie starał się kupić sobie jej sympatii ani tym bardziej prawa do widywania się z synem. Dzięki pomocy finansowej chciał zyskać spokój sumienia, poczucie, że chociaż pięć lat temu oszukał Erne, to jednak w gruncie rzeczy jest porządnym facetem.
Wszystkie mieszkania, które obejrzał, były przygnębiające. Pierwsze było duże, ale ciemne; drzewa i otaczające budynki zdawały się pochłaniać całe światło, zanim miało szansę dosięgnąć okien. Drugie było tak małe, że chodząc po ciasnych pokoikach, Michael odruchowo zgarbił ramiona i plecy, jakby w obawie, że zaraz otrze się o ścianę. Trzecie miało okna wychodzące chyba na najbardziej ruchliwą ulicę w całym stanie. W ciągu niespełna minuty policzy! aż jedenaście osiemnastokołowych ciężarówek przejeżdżających z warkotem przez widoczne z okna salonu skrzyżowanie.
Chciał mieszkać w domu Erne.
Z Erne.
I z Jeffreyem, chociaż myśl, że miałby spędzać każdy dzień z chłopcem, którego nie znał, a który był jego synem, napawała go śmiertelnym przerażeniem.
Wrócił do hotelu trochę zdenerwowany, ale i podniecony. Jego życie nigdy nie było zbyt ustabilizowane, wiele rzeczy miało na to wpływ: burzliwe małżeństwo rodziców, ich chwiejna sytuacja finansowa, spięcia wywołane odmiennością kultur latynoskiej i amerykańskiej, nierozsądne decyzje podejmowane przez brata, niezadowolenie ojca, kiedy on, Michael, postanowił zapuścić się tam, gdzie nikt z rodziny wcześniej nigdy nie był, w świat nauki i wiedzy. Parę dni więcej w niepewności nie powinno mu robić różnicy. A jednak...
Starał się skupić na raporcie dla klienta, który chciał wprowadzić na rynek środkowoamerykański produkowane przez siebie krakersy. Pracował intensywnie przez dwie godziny, ale dłużej nie wytrzymał: myśli znów zaczęły mu błądzić. Niemyślenie o Erne i Jeffreyu wymagało ogromnej koncentracji umysłowej. Był w stanie uwolnić się od nich tylko na krótki czas, potem jednak znów stawali mu przed oczami.
Wpół do trzeciej. Odrobinę za wcześnie, żeby iść na spotkanie z Erne, ale nie zamierzał siedzieć dłużej w ponurym pokoju hotelowym i wpatrywać się tępo w ekran komputera. Chwycił klucze i skierował się do drzwi.
Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się sklepy należące do wielkich ogólnokrajowych sieci, ale było też sporo małych sklepików, często prowadzonych przez samych właścicieli. Wysiadł z samochodu, wrzucił monetę do parkomatu, po czym ruszył przed siebie, zastanawiając się, jak by się czuł, gdyby mieszkał w ładnym niedużym miasteczku w Nowej Anglii. Wiosną było tu nieco chłodniej niż w południowej Kalifornii, ale o wiele bardziej zielono. Gałęzie drzew niemal uginały się pod ciężarem liści. Kwiaty ledwo mieściły się w donicach i skrzynkach na oknach.
Nagle spostrzegł sklep sportowy. Wszedł do środka i uśmiechnął się w duchu na widok kijów hokejowych i ochraniaczy na kolana. Napis obok głosił: Wiosenna przecena sprzętu hokejowego. Na co komu sprzęt hokejowy wiosną czy latem, pomyślał. Z drugiej strony w Kalifornii byłby nieprzydatny nawet zimą.
Przez chwilę krążył między stoiskami, aż doszedł do półek ze sprzętem baseballowym. Hokej nigdy go nie interesował, co innego baseball. W dzieciństwie podczas letnich wakacji grali z Johnnym non stop – wystarczył im kij, piłka, pusty plac.
Ciekaw był, czy Jeffrey ma rękawicę baseballową. Erne, naśladując głosy różnych postaci, czytała synkowi „Kubusia Puchatka”, ale czy kiedykolwiek kupiła mu sprzęt do tej najbardziej ukochanej przez Amerykanów gry?
Rękawicę baseballową i kij powinien mieć każdy dorastający amerykański chłopiec – dziewczynki też, ale na razie Michael myślał o jednym konkretnym chłopcu. A także o ojcu tego chłopca. O tym, że mógłby nauczyć syna gry w baseball.
Mógłby. Jeśli Erne mu pozwoli.
Rozejrzał się po sklepie, szukając sprzedawcy. Po chwili skinął na chłopaka, który układał towar na stoisku w sąsiednim rzędzie, i spytał, jakiego rozmiaru kij nadaje się do czteroipółletniego dziecka.
Sprzedawca powiódł wzrokiem po drewnianych i aluminiowych kijach. Pokręcił głową.
_ Najlepszy byłby lekki, plastikowy, pusty w środku, ale takich nie mamy. Prawdziwym kijem czteroipołlatek mógłby zrobić sobie albo koledze krzywdę.
– Ma pan rację – przyznał Michael. Mimo to nie chciał odejść z pustymi rękami. – A rękawice?
– A, to co innego. – Sprzedawca wskazał ścianę, która była nimi zawieszona. – Mamy je we wszystkich możliwych rozmiarach. Chłopiec jest prawo – czy leworęczny?
Michael zadumał się. Nie miał pojęcia, ale skoro on sam był praworęczny, Erne też, to Jeffrey chyba nie powinien być mańkutem?
– Prawo – odparł.
– To dobrze. Dla praworęcznych mam znacznie większy wybór.
Zdjął ze ściany kilka małych skórzanych rękawic i podał je Michaelowi. Były za małe, by mógł je przymierzyć, w dodatku wydawały mu się strasznie sztywne. Wiedział jednak, że takie powinny być, że dopiero potem układają się do ręki. Zastanawiał się, czy nie kupić też specjalnego oleju do natłuszczania.
Wyszedł ze sklepu, dźwigając torbę, w której znajdowała się rękawica, butelka oleju oraz pojemnik z piłkami do tenisa. Jeffrey jest za mały, aby grać twardymi piłkami, jakich używa się podczas meczów baseballowych. Może jest również za mały, żeby grać piłeczkami tenisowymi? Michael zupełnie się nie orientował, po prostu nie miał doświadczenia w takich sprawach, ale teraz przynajmniej będzie czuł się bardziej jak ojciec.
Wrócił do samochodu i podjechał pod szkołę, w której Erne uczyła. Szkoła mieściła się w ładnym, jednopiętrowym budynku z czerwonej cegły. Budynek miał płaski dach, duże szerokie okna. Na okrągłym podjeździe przed głównym wejściem stały jaskrawożółte autobusy; przez drzwi wybiegały grupki roześmianych dzieci.
Michael podjechał kilka metrów dalej na parking i wysiadł. Zbliżając się do wejścia, mijał nie kończący się strumień dzieci w różnym wieku; część sięgała mu do ramion, a inne, nawet gdyby stanęły na palcach, ledwo by mu sięgały do pasa. Śmiały się, popychały, trajkotały, krzyczały, używały słów, za które on w dzieciństwie byłby karany. Obserwując to rozkrzyczane towarzystwo nagle przestał się czuć jak ojciec.
Po raz kolejny uświadomił sobie, że nie ma o dzieciach, ich zwyczajach, potrzebach i zachowaniu najmniejszego pojęcia. Z mieszanymi uczuciami patrzył na ich jaskrawe ubrania, wielkie plecaki, rozwiązane sznurowadła. Dlaczego upierał się wczoraj, że koniecznie chce przejąć na siebie część obowiązków rodzicielskich? Dlaczego nie machnął na wszystko ręką?
Dlatego – przynajmniej tak to sobie tłumaczył – że w głębi duszy był uczciwym, odpowiedzialnym człowiekiem. Ale pewnie również dlatego, że pragnął Erne. I wiedział, że tylko w ten sposób, pokazując jej swoją szlachetną naturę, zdołają do siebie przekonać.
Wierzył, że mu się uda, że nauczy się radzić sobie z dziećmi. Wczoraj trafił w dziesiątkę, kupując kurczaka. Dziś pokaże Jeffreyowi, jak się gra w baseball. Powoli, z czasem, nabierze doświadczenia.
Czując się tak, jakby płynął pod prąd, przedarł się przez napierający tłum młodzieży i wszedł do budynku szkoły. Na wprost wejścia w oszklonym pokoiku mieścił się sekretariat; w środku, przy biurku, siedziała sekretarka. Zajęta rozmową przez telefon nie zauważyła Michaela, on zaś postanowił jej nie przeszkadzać; skręciwszy w korytarz, ruszył na poszukiwanie Erne.
Ściany zdobiły wykonane przez dzieci rysunki i malowidła oaz wystukane na maszynie wiersze i opowiadania. Urządzenia z wodą do picia sięgały Michaelowi do pępka, podłogi pokryte były grubym, solidnym linoleum. Większość drzwi prowadzących do sal lekcyjnych była otwarta. Zaglądał do wszystkich mijanych po drodze pomieszczeń. Krzesełka stały ustawione na ławkach, tablice były umyte, ściany pozawieszane kolorowymi kartkami. Szkoła nie różniła się tak bardzo od tej, do której sam chodził jako dziecko, mimo to czuł się tak, jakby znalazł siew obcym świecie. Na innej planecie.
Za kolejnym zakrętem, zaglądając przez otwarte drzwi do pierwszej z brzegu sali, wreszcie dostrzegł Erne. Ubrana w kwiecistą, marszczoną spódnicę oraz białą bluzkę, siedziała na brzegu biurka, rozmawiając z jakimś chłopcem.
Nie chcąc przeszkadzać, Michael cofnął się nie zauważony na korytarz. Słyszał głos Erne, niski, o kojącym brzmieniu, oraz przytłumiony głos chłopca. Nie wiedział, o czym rozmawiają ale widząc, jak Erne przechyla na bok głowę, jak się uśmiecha i poklepuje chłopca po ramieniu, domyślił się, że rozmowa dotyczy czegoś poważnego, ale nie jest dla nikogo zbyt bolesna. Wreszcie chłopiec podniósł z ziemi wypchany książkami plecak, przerzucił go przez ramię i tupiąc głośno, wybiegł z sali. Odprowadzając chłopca wzrokiem, Erne dostrzegła czekającego w drzwiach Michaela. Popatrzyła na niego zdziwiona, po czym zeskoczyła z biurka.
Tak, chciał nie tylko być ojcem małego Jeffreya, ale również wkraść się w łaski jego pięknej mamy. Promieniowała taką łagodnością, kiedy przed chwilą rozmawiała ze swoim uczniem. Obserwując jej pełne wdzięku ruchy, Michael czuł się tak samo jak pięć lat temu, kiedy ujrzał ją kupującą brzoskwinie na targu w San Pablo. Tamtego dnia też miała na sobie luźną, rozkloszowaną spódnicę, która w miarę skrzętnie zakrywała jej nogi. Była trochę bardziej opalona niż teraz, tropikalne słońce nadało jej skórze ciepły oliwkowy odcień, spojrzenie miała zdecydowanie weselsze, ale poza tym niewiele się zmieniła. Dziś była równie pociągająca co wtedy. Tamtego sobotniego poranka w San Pablo od razu wiedział, że pragnie tej ślicznej blondynki o smukłych dłoniach i zgrabnej, wiotkiej sylwetce. Dziś pragnął jej równie gorąco.
– Sądziłam, że poczekasz na mnie na dworze lub przed sekretariatem – powiedziała.
– Sekretarka rozmawiała przez telefon, więc...
Wzruszył ramionami. Przez chwilę milczał; bał się, czy nieopatrznie się nie wygada, co do niej czuje. Bał się też, czy zdoła utrzymać ręce przy sobie, bo z całej siły pragnął wziąć ją w objęcia, przywrzeć wargami do jej ust.
– Masz z nim kłopoty? – spytał, wskazując głową kierunek, w którym podążył uczeń Erne. Może poruszając temat szkoły i uczniów, zapomni o tym, co mu chodzi po głowie?
– To bystry chłopak, ale leniwy – odparła. Spakowała do torby stos luźnych kartek, które zamierzała w domu przeczytać. – Opuścił siew nauce. Jest naprawdę zdolny, ale brak mu dyscypliny wewnętrznej.
– Nie wyglądało na to, że robisz mu straszne wyrzuty.
– Bo wcale nie chciałam go przestraszyć, zirytować czy zniechęcić do nauki. Próbowałam perswazją skłonić go do trochę większego wysiłku, żeby robił to, co do niego należy. Zamknęła szufladę biurka na klucz i ruszyła w stronę drzwi – No dobrze, pora złożyć wizytę mojemu przyjacielowi w banku – rzekła, wychodząc na korytarz.
Michael zadumał się nad tym, co powiedziała. W jej ustach to brzmiało tak prosto: człowiek powinien robić, co do niego należy. Czy jeżeli on nauczy Jeffreya rzucać piłkę baseballową i łapać ją w rękawicę, jeżeli wpłaci zaliczkę na dom przy Cullen Drive i pomoże Erne uzyskać kredyt, czy to wystarczy? Czy wtedy Erne przestanie go wyganiać, czy przestanie się na niego złościć, czy wreszcie przejrzy na oczy i zobaczy, jakim naprawdę jest człowiekiem?
Tylko w jeden sposób mógł się o tym przekonać: robiąc to, co do niego należy.
Spotkanie z Ronaldem Petitem w banku County Savings and Trust miało dziś całkiem inny przebieg niż przed paroma dniami. Podczas przerwy obiadowej Erne wstąpiła do agencji nieruchomości i podpisała umowę o kupno domu. Wiedziała, że pan Arnett senior będzie zachwycony, kiedy się dowie, że to ona zostanie nowym właścicielem, natomiast zdanie jego syna zupełnie jej nie obchodziło. Pośredniczka także była zachwycona; zarobiła prowizję, mimo że nie kiwnęła palcem. Jedynym jej wkładem w sprzedaż domu było wbicie tablicy w trawnik przy podjeździe.
Uzbrojona w umowę kupna i wspierana przez Michaela, Erne bez trudu przeszła przez rozmowę wstępną i dostała kredyt. Najwyraźniej znacznie łatwiej było otrzymać od banku pieniądze, jeżeli występując o nie, miało się odpowiednio dużą sumę na koncie. Co za ironia, pomyślała, ale nie podzieliła się swoim spostrzeżeniem z Ronaldem Petitem, który aż kipiał z radości, że Mary Elizabeth Kenyon może wreszcie uzyskać kredyt.
O czwartej wyszła z Michaelem z banku; ruszyli przez placyk w stronę zaparkowanych koło siebie samochodów. Jasne promienie słoneczne jeszcze bardziej podkreślały czerń włosów Michaela.
Nie sposób było nie zauważyć, jak jest przystojny. Wprawdzie Erne już dawno temu postarała się wyrzucić ta fakt ze swej pamięci, zostawić w niej same negatywne wspomnienia, albowiem myślenie o cnotach i zaletach Michaela za bardzo bolało. Lecz dziś, widząc jego szczodrość i szlachetność, powoli zaczęła zmieniać swe nastawienie.
Stali w wąskim przejściu między dwoma zaparkowanymi samochodami. Nie była pewna, jak powinna się zachować: przed chwilą Michael podarował jej ogromną sumę pieniędzy, zatem cokolwiek ona powie – że zaprasza go na kolację albo że prosi, by zostawił ją i chłopca w spokoju – będzie tym faktem zabarwione. Niedostatek pieniędzy stanowi problem, ale ich nadmiar z pewnością też nie ułatwia życia.
– Dziękuję – powiedziała.
Poruszony wiatrem kosmyk włosów opadł jej na twarz. Michael delikatnie przysunął rękę i odgarnął go z jej policzka. Wpatrywał się w nią intensywnie; oczy miał czarne, roziskrzone, spojrzenie płomienne.
– Czy to znaczy, że mam odejść?
Nie wiedziała, czego chce. Mówiąc „dziękuję”, nie zastanawiała się nad tym. Ale chyba nie chciała się go pozbyć, chociaż może powinna, zważywszy na dreszcz, który ją przebiegł, kiedy poczuła rękę Michaela na policzku.
– Muszę odebrać Jeffreya z przedszkola...
– Chętnie bym zobaczył, gdzie przebywa całymi dniami, jeśli nie masz nic przeciwko temu...
Otrząsnęła się. Tęskny nastrój, któremu zaczynała ulegać, raptem prysł. Prośba Michaela, by zobaczyć „Słoneczny Brzeg”, trochę ją wystraszyła. Kilka minut temu wyłożył pieniądze na dom; w pewnym sensie była to jednak transakcja wiązana. Bo dom kupił nie dla niej, tylko dla swojego syna, i teraz domagał się prawa do uczestnictwa w życiu dziecka.
Od początku podejrzewała, że tak będzie, a mimo to przyjęła od niego pieniądze. Cóż, musi dzielnie stawić temu czoło i zaakceptować stan faktyczny; kto wie, może nawet zdoła przekonać samą siebie, że bywają gorsze rzeczy na świecie niż ojciec pragnący lepiej poznać syna. Z drugiej strony...
– Jeffrey nic nie wie – ostrzegła go.
– O tym, że jestem jego ojcem?
Skinęła głową.
– Tak. I jeszcze nie jestem gotowa go o tym poinformować.
Chociaż w wąskim przejściu między samochodami nie było dużo miejsca, odniosła wrażenie, że dystans pomiędzy mną a Michaelem wyraźnie się powiększył.
– A kiedy będziesz? – spytał.
Pytanie ją zezłościło; co on sobie wyobraża?
– Nie zamierzam działać pochopnie – odparła chłodno.
– Skąd mogę mieć pewność, że nagle znów nie znikniesz? nie wręczysz mi czeku i nie wrócisz do Kalifornii? Co miała, bym wtedy powiedzieć małemu? „Pamiętasz, kochanie, tego pana, który przetoczył się jak burza przez nasze życie? To właśnie był twój tatuś”.
– Nie zamierzam się przetoczyć przez wasze życie i zniknąć – odparł z powagą. – Jeffrey jest moim synem.
– Już ci to mówiłam, ale może powtórzę: nie wiesz, na czym polega bycie ojcem.
– Nie wiem, ale nauczę się.
Westchnęła. Byłoby to niewątpliwie z korzyścią i dla Michaela, i dla Jeffreya. Miała tego pełną świadomość, ale widziała też, że im bardziej Michael będzie się starał, tym mniej Jeffrey będzie należał tylko do niej.
Był jednak dzieckiem, dzieci zaś potrzebują obojga rodziców. Jeżeli Michael naprawdę czul się odpowiedzialny za syna, nie miała prawa pozbawiać Jeffreya ojca.
– W porządku – mruknęła Erne, z trudem pokonując wewnętrzny opór. – Jeśli chcesz zobaczyć przedszkole, jedź za mną.
Przez całą drogę pilnowała się, aby patrzeć prosto przed siebie i nie zerkać co rusz w lusterko wsteczne na Michaela, który jechał za nią w wynajętym aucie. Raz po raz powtarzała w myślach, że Jeffrey zasługuje na to, by mieć ojca, a jeśli tym ojcem może być akurat jego biologiczny ojciec, to tym lepiej. Tłumaczyła sobie, że to, co się wydarzyło pięć lat temu, należy do przeszłości, że chociaż Michael zachował się brutalnie, agresywnie, miał ku temu ważny powód. Zabił człowieka – bandytę; intelektualnie potrafiła zrozumieć, co nim kierowało, emocjonalnie zaś... z tym było gorzej. Ab starała się go nie potępiać, próbowała wczuć się w sytuację, dokonać sprawiedliwej oceny.
Poza tym i tak wiedziała, że Jeffrey wcale do niej nie należy. Dziecko nie jest niczyją własnością. Jest małą istotą ludzką, którą rodzice powinni kochać i o którą powinni dbać, potem jednak ta mała istota dorasta i usamodzielnia się. Nawiązuje przyjaźnie, ulega wpływom, zakochuje się, prowadzi dorosłe życie. Bez względu na to, czy ona dopuści Michaela do syna, czy nie, Jeffrey i tak kiedyś osiągnie dojrzałość, wyprowadzi się z domu, założy własną rodzinę.
Zajechawszy pod „Słoneczny Brzeg”, wysiedli z samochodów i ruszyli w stronę budynku. Michael szedł zdecydowanym krokiem, chociaż minę miał niepewną. Po chwili Erne pchnęła drzwi i znaleźli się w środku. Aż wzdrygnął się, słysząc potworny hałas dobiegający z dużej sali zabaw, w której przypuszczalnie przebywał także Jeffrey. Małe dzieci nie mają kontroli nad strunami głosowymi: wszystko jedno, czy są radosne, podniecone, nieszczęśliwe, tryskające energią czy słaniające się ze zmęczenia, zawsze wydają z siebie przeraźliwe piski.
Erne była przyzwyczajona do tej ogłuszającej wrzawy, Michael nie. No cóż, mój drogi, pomyślała, uśmiechając się z wyższością, jeżeli chcesz być ojcem, musisz przywyknąć.
Po paru sekundach, gdy minął pierwszy szok, ruszył za Erne do sali zabaw. Dla osoby nie wtajemniczonej panował tu chaos wprost nie do opisania. Michael zmarszczył czoło zasznurował usta; patrząc pod nogi, wymijał bawiące się na Podłodze dzieci. W pewnym momencie stanął w pół kroku, ty uniknąć kolizji z trzylatkiem, który pędził przez salę, trzymając w ręce statek kosmiczny. W jednym rogu grupa małych dziewczynek okropnie fałszowała, śpiewając piosenkę o abecadle. Erne rozejrzała się dookoła i po chwili dojrzała Jeffreya, Adama i Todda, którzy jak zwykle improwizował; kraksy samochodowe. Pomachała do syna, dając mu znak żeby się zbierał. Uśmiechnąwszy się szeroko, chłopiec wstał z podłogi, odniósł na miejsce swój samochód i przybiegł do matki.
– Cześć, mamuś. – Wyszczerzył ząbki do Michaela. – A to twój przyjaciel...
– Tak, jeszcze nie wyjechał – powiedziała Erne.
Zastanawiała się, co bardziej pobrzmiewa w jej głosie:
ulga czy irytacja. Bo czuła jedno i drugie.
Trwało kilka minut, zanim Jeffrey spakował swoje rzeczy – pojemnik na drugie śniadanie i zrobione na zajęciach z plastyki „dzieło sztuki” składające się z papierowego talerza, piór, kolorowej krepiny i skrawków materiału. W tym czasie Erne odbyła krótką naradę z wychowawczynią. Wreszcie, trzymając syna za rękę, ruszyła do drzwi; Michael niemal deptał im po piętach, jakby nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się na zewnątrz.
– Mogę się pobawić w pirata? – spytał chłopiec, zniżając trochę głos. Dobrze wiedział, że krzykiem i piskiem nie z matką nie wskóra.
– Czyja wiem? – Erne zawahała się, szybko jednak podjęła decyzję. – Dobrze, zgoda. – Nie chciała zapraszać Michaela do domu, a z drugiej strony nie chciała być wobec niego niegrzeczna. – W parku, który mijamy po drodze, jest wspaniały małpi gaj. Jeffrey lubi bawić się tam w pirata – wyjaśniła, kiedy szli przez parking. – Jeśli masz ochotę się z nami wybrać...
– Bardzo chętnie. – Z dala od wrzawy i harmidru Michael powoli odzyskiwał równowagę. – Pojadę za tobą.
Spojrzał na Jeffreya, który podniecony wycieczką do parku pognał przed siebie, nie czekając na dorosłych. Erne ciekawa była, co Michael czuje, kiedy patrzy na chłopca. Sympatię? Wzruszenie? Miłość? I na co liczy? Że mały pokocha go jak ojca?
Wszystko jedno, na co liczy, ona nie zamierza pozwolić, aby narzucał się dziecku. Przezwyciężając swe opory, zgodziła się, by poznał syna, ale to ona jest matką, to ona od początku troszczy się o malca, to ona jak lwica broni go przed każdym, kto próbowałby wyrządzić mu najmniejszą krzywdę.
Pokonując niedużą odległość dzielącą przedszkole od parku, znów spoglądała w lusterko i widziała Michaela za kierownicą. Kiedy tylko stanęła przy krawężniku, Jeffrey odpiął pas bezpieczeństwa, pragnąc jak najszybciej przemienić się w groźnego władcę mórz. Wysiedli. Chłopiec, nie czekając na matkę, ruszył pędem na plac zabaw. Erne rozejrzała się, szukając wzrokiem Michaela.
Zaparkował kilkanaście metrów dalej i właśnie zamykał drzwi. Trzymał pod pachą jakąś wypchaną torbę.
– Co masz? – spytała, podchodząc bliżej. Uśmiechnął się nieśmiało:
– Drobiazg dla Jeffreya.
– Jaki?
Natychmiast stalą się podejrzliwa. Co on sobie wyobraża? Że może przekupić jej syna? Mało mu, że ofiarując pieniądze na dom, zaskarbił sobie jej względy? Czy musi teraz podlizywać się chłopcu? Starać się prezentami zjednać jego sympatię?
– Rękawica baseballowa. – Wyciągnął ją z torby. – Dziecięcy rozmiar. Mam nadzieję, że nie okaże się za duża.
– Rękawica baseballowa?
Poczuła, jak targają nią mieszane uczucia, ale nie było wśród nich złości czy pretensji. Wzruszyła ją dobroć Michaela, a jednocześnie zdała sobie sprawę z własnych ograniczeń. Sama powinna była kupić Jeffreyowi rękawicę baseballową. Wszyscy chłopcy je mają. Lecz jej to nie przyszło do głowy, bo była matką, rękawice zaś... no cóż, to rzecz, jaką synom kupują ojcowie.
Miała ochotę się rozpłakać – z powodu wspaniałomyślności Michaela i własnych niedociągnięć – ale już dość wylała łez wczorajszego wieczoru. Otarła dyskretnie oczy i popatrzyła na położony wśród zieleni małpi gaj.
Wdrapawszy się na wieżę, Jeffrey pomachał do niej.
– Ahoj! – zawołał. – Wyspa od zawietrznej!
Nie wiedział, co to znaczy, ale kiedyś oglądał kreskówkę o piratach i jedna z postaci wypowiedziała właśnie te słowa.
Nagle Erne uzmysłowiła sobie, że stoi sama przy samochodzie. Michael sadził susami po trawie, kierując siew stronę drabinek, huśtawek, zjeżdżalni. W przedszkolu potrzebował jej wsparcia, tu najwyraźniej nie było mu potrzebne.
Ruszyła za nim wolnym krokiem, znów targana sprzecznymi emocjami. Chciała, żeby Jeffrey ucieszył się z rękawicy, a jednocześnie wolałaby, żeby Michael nie od razu został przez niego zaakceptowany. Wiedziała z doświadczenia, jak łatwo zakochać się w Michaelu, ale wszystko się w niej buntowało na myśl, że Jeffrey mógłby go pokochać zaledwie po paru minutach gry.
Gdyby jednak chłopiec skrzywił się i odmówił przyjęcia prezentu, Michaelowi byłoby przykro, a na tym wcale jej nie zależało. Nie chciała, by spotkała go jakaś krzywda.
Uświadomiwszy to sobie, zdziwiła się. Przecież zranił ją, porzucił, kiedy była w ciąży. Niemal pięć lat dochodziła do siebie. A teraz, gdy wrócił, ona pragnie zaoszczędzić mu bólu? Tak jak pragnie oszczędzić go swemu dziecku?
To absurd. Jeffrey był mały, bezbronny, poza tym go kocha. A Michael? Kiedyś przed laty też go kochała. Teraz starał się, robił co mógł, żeby naprawić dawne błędy. Próbował być ojcem. Jeżeli zdobędzie sympatię i zaufanie Jeffreya, nic złego się przecież nie stanie. Synek nie przestanie jej kochać czy potrzebować, nadal będzie jej najdroższym skarbem. Ale oprócz matki będzie miał ojca, na którego zasługuje. A Michael będzie miał syna, którym mógłby się cieszyć prawie od pięciu lat, gdyby los nie spłatał mu tak okrutnego figla.
Stał przy drabinkach i mówił coś do chłopca, lecz z tej odległości Erne nie była w stanie usłyszeć słów. Jeffrey pochylił się, Michael pokazał mu rękawicę. Chłopiec wyciągnął rękę, lecz Michael pokręcił głową. Jeszcze chwilę porozmawiali, po czym chłopiec zaczął schodzić. Dopiero gdy dwiema nogami stał na ziemi, Michael wręczył mu prezent. Sam przyklęknął obok na jednym kolanie.
To była pierwsza wyprawa Michaela w świat ojcostwa: pomógł chłopcu włożyć rękawicę. Erne chciała podejść bliżej, by usłyszeć, o czym mówią, ale nie śmiała im przeszkadzać. Bała się, że rozproszy uwagę dziecka, że Jeffrey przybiegnie do niej, chcąc się pochwalić wspaniałym prezentem. Nie, jeżeli ojciec z synem mają nawiązać kontakt, niech to zrobią sami, bez jej pośrednictwa.
Po chwili Michael wyprostował się. Chłopiec wpatrywał się w olbrzymią rękawicę, która zakrywała mu całą dłoń i chichotał – Erne widziała to po jego ruchach, chociaż staj zwrócony do niej tyłem. Znając syna, podejrzewała, że jest lekko speszony i nie bardzo wie, co ma robić. Wymachiwał rękawicą to w przód, to w bok, potem przysunął ją do twarzy i znów zaczął chichotać.
Michael wydobył z torby pojemnik z piłkami tenisowy, mi. Otworzył go, wyjął jedną i rzucił do chłopca. Odbiła się o czubek rękawicy i spadła na ziemię. Michael podniósł ją i ponownie rzucił. Tym razem odbiła się bliżej środka.
Nie odrywając oczu od mężczyzny i chłopca, Erne podeszła do ławki i usiadła. Michael ustawił rękę Jeffreya pod odpowiednim kątem, włożył do niej piłkę, po czym zacisnął wokół niej rękawicę. Następnie stanął za chłopcem, lewą ręką ujął rączkę w rękawicy, prawą z niedużej wysokości rzucił piłkę i znów szybko zacisnął rękawicę.
Jeffrey zadarł głowę i popatrzy] na Michaela trochę zdziwiony, bardzo zaintrygowany i bez cienia strachu. Człowiek, którego wczoraj spotkał” po raz pierwszy w życiu, niemal go obejmował, a on na tyle mu ufał, że nawet nie próbował mu się wyrwać.
– No, śmiało – szepnęła Erne, wiedząc, że Michael jej nie usłyszy. – Możesz go objąć, przytulić. Jesteś przecież jego ojcem.
Wczoraj wieczorem na pewno by czegoś takiego nie powiedziała. Wczoraj wieczorem bała się wpuścić Michaela do domu, bała się, że zburzy jej świat, zakłóci panujący w nim ład i harmonię. Ale przyglądając mu się dzisiaj, widząc, jak rzuca piłkę do Jeffreya, jak ją podnosi z ziemi i znów rzuca, musiała przyznać, że chyba się myliła. Chyba jednak Michael ma w sobie to coś, co powinien mieć ojciec: wytrwałość, cierpliwość, dobre chęci.
Ucieszyło ją to. Postanowiła, że nie będzie stawiała mu przeszkód. Pozwoli mu być ojcem Jeffreya.
Na kolacje przygotowała kurczaka z rusztu, ryż z dodatkiem szafranu i sałatkę. Prawdziwy posiłek, a nie byle danie z baru szybkiej obsługi, które kupuje się – z zabawką niespodzianką w środku – w przemoczonych tekturowych pudełkach lub papierowych torbach.
Jeffrey nie narzekał; był zbyt zajęty rozmową o baseballu, aby zwracać uwagę najedzenie.
– Jak myślisz, kto jest największym graczem w baseballa? – spytał Michaela pomiędzy jednym kęsem a drugim. – Mój przyjaciel Adam mówi, że Mo Vaughn, bo on jest dobry dla dzieci. Jeździ do nich na spotkania, czasem zabiera gdzieś z sobą całą grupę, no i w ogóle.
– W takim razie ja bym go też umieścił wysoko na liście moich faworytów – rzekł Michael, upijając łyk wina.
Erne żałowała, że nie ma lepszego rocznika, by uczcić okazję – Może nawet należałoby otworzyć butelkę szampana? Jeffrey wyczuwał, że kolacja ma bardziej uroczysty charakter niż zwykle. Oczywiście nic nie wiedział o tym, jak niewiele brakowało, by musiał wyprowadzić się z domu na Cullen Drive. Dla niego rękawica baseballowa czyniła wieczór wyjątkowym.
– A ja bym chyba najwyżej stawiał Babe’a Rutha – ciągnął chłopiec. – Tylko że Babe to śmieszne imię dla faceta.
– To prawda.
– Byłeś kiedyś na prawdziwym meczu? Na przykład w Fenway Park? – spytał, podając nazwę stadionu, na którym zawsze grała drużyna Red Soxów z Bostonu.
– Nie, w Fenway Park nigdy nie byłem, ale widziałem kilka meczów Dodgersów w Los Angeles.
– Nie znam Dodgersów – oświadczył chłopiec. – Znam Red Soxów.
Erne słuchała, zdumiona zapałem w głosie syna. Nigdy pizy niej nie mówił o baseballu. Gdyby wiedziała, że baseball tak bardzo go interesuje, wybrałaby się z nim do Fenway Park, a gdyby bilety okazały się za drogie, przynajmniej wzięłaby go na jeden z meczów ligi amatorskiej rozgrywanych na miejscu w Wilborough. Wielu jej uczniów występowało w drużynach Małej Ligi. Tak, Jeffrey na pewno z przyjemnością obejrzałby mecz grany przez zawodników, którzy są tylko parę lat starsi od niego.
Dlaczego nie wiedziała, że jej syn jest fanem baseballu? Czy dlatego nie rozmawiał z nią na ten temat, ponieważ jest jego matką, a z kobietami nie prowadzi się rozmów o sporcie? A może próbował, może dawał jej jakieś sygnały, a ona nie reagowała?
Kiedy indziej czułaby się nieszczęśliwa, że zawiodła syna, ale teraz z zafascynowaniem obserwowała relację między chłopcem a mężczyzną. Michael nie sprawiał wrażenia człowieka całkiem odprężonego. Chętnie odpowiadał na pytania, ale miał kłopoty z zadawaniem pytań. Gdyby nie entuzjazm dziecka, przypuszczalnie rozmowa wkrótce by się urwała.
– Kogo bardziej lubisz? – dopytywał się Jeffrey. – Sammy’ego Sosę czy Marka McGwire’a?
– Obaj są świetni.
– Potrafią tak daleko odbić piłkę, żeby za jednym razem obiec wszystkie bazy. Ja też chcę tak odbijać. Nauczysz mnie?
– Dobrze, ale jak będziesz starszy – obiecał Michael i popatrzył na Erne.
W jego oczach wyczytała prośbę: Pozwolisz mi? Pozwolisz mi nauczyć naszego syna odbijania piłki? Pozwolisz mi uczestniczyć w jego życiu?
Instynktownie skinęła głową. Nie chciała, żeby Michael wywrócił jej świat do góry nogami, ale bardziej niż na własnym spokoju zależało jej na szczęściu dziecka. Zdawała sobie sprawę, że Jeffrey potrzebuje w swoim życiu obecności mężczyzny, kogoś, kto by go uczył, jak się łapie piłkę w rękawicę i kto by z nim omawiał, który zawodnik zdobywa najwięcej punktów.
Jedząc kurczaka, obserwowała Michaela, który cierpliwie odpowiadał na nie kończący się strumień pytań chłopca, i zastanawiała się, czy przypadkiem ona też nie potrzebuje mężczyzny. Hm... Był jedynym mężczyzną, którego kochała. Odkąd ją zostawił, z żadnym innym się nie związała. Mieszkała razem z synem, miała satysfakcjonującą pracę, ze wszystkim sobie doskonale radziła. Nie, nie potrzebowała mężczyzny, chociaż miło było siedzieć z Michaelem przy stole. Pasował do tego domu, zupełnie jakby tu było jego miejsce.
Skarciła się w duchu: nawet nie powinna tak myśleć! Co innego udzielenie mu zgody na to, by poznał własnego syna, a co innego angażowanie się od nowa w związek z człowiekiem, który raz ją skrzywdził, i komplikowanie sobie życia.
– Na deser są ciastka i owoce – rzekła, widząc, że Michael z Jeffreyem zjedli wszystko, co było na talerzach. – Przepraszam za tak skromny posiłek, ale...
– Skromny? Nie żartuj! – zawołał Michael, odsuwając krzesło. – W dodatku przygotowałaś go po całym dniu pracy. Ja po pracy nie mam siły na gotowanie. Albo wrzucam coś na chwilę do mikrofalówki, albo kupuję hamburgera z frytkami.
– Ja też często idę na łatwiznę – przyznała z uśmiechem.
Przypomniała sobie płatki śniadaniowe, które zamierzała podać wczoraj na kolację Jeffreyowi.
– Rezygnuję z deseru. Jestem pełen – oznajmił Michael.
Wstał od stołu i zaczął zbierać brudne naczynia.
– Ja nie! – oburzył się chłopiec. – Muszę mnóstwo jeść, żebym urósł tak duży jak Mo Vaughn. Zresztą, kto by rezygnował z ciastek? – Popatrzył na Michaela z niedowierzaniem, jakby nie mieściło mu się w głowie, że można nie chcieć deseru.
– Ciastka i owoce – dodała z emfazą Erne. – Jeśli chcesz być tak duży i silny jak Mo Vaughn, musisz jeść zdrowe posiłki.
Jeffrey wywrócił oczy do nieba i spojrzał na swojego nowego przyjaciela, szukając u niego wsparcia. Michael z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
– Twoja mama ma rację – rzekł. – Weź jabłko albo banana.
Razem sprzątali ze stołu, ustawiali talerze w zlewie. Jak prawdziwa rodzina, pomyślała Erne, po czym znów zganiła się w duchu. To jest kuszące, zbyt kuszące. Wiedziała jednak, że musi się mieć na baczności; tylko dlatego, że pragnęła zaufać Michaelowi, nie znaczy, że powinna.
Nalała do zlewu wody, żeby resztki jedzenia rozmiękły, Michael zaś napełnił kieliszki. Ponownie usiedli przy stole; popijali wino, Jeffrey zaś, trajkocząc wesoło, z apetytem zjadał ciastka – z trochę mniejszym apetytem obierał banana.
– Jak dorosnę, chcę być miotaczem. Czy Mo Vaughn jest miotaczem? Chyba nie, prawda? Chcę rzucać tak jak Babe Ruth, ale nie wiem, czy on był miotaczem. Nauczysz mnie, Michael? Rzucać jak Babe Ruth?
– Nauczę cię rzucać jak Jeffrey Kenyon.
Jeffrey Kenyon, nie Jeffrey Molina – Erne od razu zwróciła na to uwagę. Była wdzięczna Michaelowi, że szanuje jej życzenia i nie narzuca się z ojcostwem. Uśmiechnęła się przyjaźnie, dając mu znać, że docenia jego dyskrecję.
Gdy odwzajemnił uśmiech, przyszło jej do głowy, że może niepotrzebnie się boi. Jeżeli Michael jest gotów wpasować się w jej świat, w świat Kenyonów, dlaczego miałaby przeciwko temu protestować? Może powinna zaufać swym instynktom, tak jak pięć lat temu? Lecz rozum podpowiadał jej, że lepiej tego nie robić, że nie powinna kierować się emocjami. Nie wolno działać pochopnie.
– Mamusiu, czy Michael i ja możemy wyjść na dwór i trochę porzucać? – spytał Jeffrey. Wreszcie skończył banana. – Jeszcze jest widno...
– Nie, kochanie. Jest późno. Zresztą powoli już zmierzcha. Musisz się jeszcze wykąpać, a potem poczytam ci na dobranoc.
– Muszę też umyć zęby – oznajmił chłopiec, wzdychając ze znużeniem i znów patrząc w sufit. – Założę się, że twoja mama nie każe ci myć zębów.
– Ale jak byłem w twoim wieku, to kazała – odparł Michael, ledwo tłumiąc śmiech.
– Pozmywam naczynia. – Erne wstała od stołu. – A potem, młody człowieku, czas na kąpiel. Jeśli przez te kilka minut chcesz z Michaelem porzucać, to...
– Nie – przerwał jej Michael. – Pomogę ci zmywać.
Trochę ją to zaskoczyło. Po pierwsze sądziła, że zależy mu na nawiązaniu z dzieckiem przyjacielskiego kontaktu, a po drugie jaki mężczyzna przy zdrowych zmysłach woli sprzątanie od gry w piłkę? Po chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie: taki, który próbuje również nawiązać przyjacielski kontakt z matką dziecka.
– W porządku.
– Aleja chcę porzucać! – zawołał płaczliwie Jeffrey.
– Twoja mamusia potrzebuje teraz pomocy – oznajmił stanowczo Michael.
Chłopiec popatrzył na niego z pretensją w oczach, jakby nie mógł uwierzyć, że jego nowy kumpel i sprzymierzeniec zmienił nagle front. Michael pozostał niewzruszony. Po chwili malec z kwaśną miną opuścił kuchnię.
– Mogłeś z nim wyjść przed dom – powiedziała cicho.
– Nie miałem ochoty. Nie jestem... – Urwał; przez moment szukał właściwych słów. – Nie jestem przyzwyczajony do towarzystwa małych dzieci. Czuję się trochę wypompowany.
Przynajmniej jest szczery; potrafiła to docenić.
– Dobrze. Ja będę zmywać, ty wycieraj.
Dopili wino, po czym Erne wręczyła Michaelowi ściereczkę i zanurzyła ręce w ciepłej, pieniącej się wodzie.
– Nigdy nie myślałaś o kupnie zmywarki?
Skrzywiła się.
– Do domu, o którym nigdy nie sądziłam, że będzie mój? – Zaczęła szorować gąbką talerz. – Zresztą nawet gdyby był mój...
– Już jest – wtrącił Michael. – Jeszcze nie spłacony, ale już twój.
– Zmywarki są potwornie drogie, a ja muszę zaciskać pasa. Nic z tego! – sprzeciwiła się, widząc, że Michael otwiera usta. – Nie pozwolę ci kupić mi zmywarki!
– Dlaczego nie?
– Bo już i tak jestem twoją dłużniczką. Wziął od niej umyty talerz i zaczął go wycierać.
– Mylisz się, Erne. To ja jestem twoim dłużnikiem. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie.
– Przez cztery i pół roku wychowywałaś mojego syna. Choćby za to jestem ci wiele winien.
Te proste słowa, wypowiedziane z głębi serca, ogromnie ją wzruszyły. Starając się nie rozpłakać, wyjęła z dna zlewu nóż i przetarła go gąbką. Cały czas nerwowo zastanawiała się, dlaczego tak bardzo boi się Michaela. Nie umiała na to odpowiedzieć.
– Żałuję... – rzekła cicho, wciąż szorując nóż. – Żałuję, ze pięć lat temu sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Żałuję, że los spłatał nam tak okrutnego figla.
– Nawet nie wiesz, jak ja tego żałuję.
Podała mu lśniący od czystości nóż.
– Ale nie żałuję, że spotkałam ciebie. Nie żałuję, że cię pokochałam i że razem daliśmy początek nowemu życiu.
– Tak. Jeffrey to świetny chłopak.
– Czasami jest uparciuchem, często trajkotką i urwipołciem, niekiedy małą, rozpuszczoną szelmą. – Sięgając po kolejny talerz, uśmiechnęła się do swego pomocnika. – Ale to najwspanialszy, najukochańszy malec na świecie.
– Erne... – Wziął od niej talerz, lecz zamiast go wytrzeć, położył na blacie. – Chciałbym, żeby nam wyszło. Żeby udało nam się stworzyć rodzinę.
Wyczuwała w jego głosie szczerość; miała niemal wrażenie, że słowa pochodzą z głębi jego duszy.
Dwa dni temu, a nawet jeszcze wczoraj, nie była pewna, czego sama chce, ale dziś już wiedziała. Pragnęła tego samego co on: żeby im wyszło. To nie rękawica baseballowa przeważyła szalę. Sprawiła to postawa Michaela, jego dobre chęci i samozaparcie, a także to, że ilekroć Erne kierowała na niego wzrok, przenikało ją cudowne ciepło.
– To będzie wymagało czasu – rzekła cicho, próbując zapanować nad uczuciami, jakie nią miotały. – Nie chcę się spieszyć, działać bezmyślnie, pochopnie.
Skłamała. Pragnęła odrzucić rozsądek, kierować się instynktem, słuchać głosu serca, tak jak przed laty w San Pablo. Ale jest starsza i – chyba! oby! – mądrzejsza. Poza tym ma obowiązki, których przedtem nie miała. Nie może ryzykować, stawiać wszystkiego na jedną kartę, tak jak wtedy, gdy była młoda, za nikogo nie odpowiadała i mogła czerpać życie pełnymi garściami.
– Czasu mamy co niemiara, nie będę cię ponaglał – obiecał Michael. – Po prostu chcę, żebyś wiedziała, co cię czeka. Skorzystałem z usług agencji detektywistycznej z jednego powodu: żeby cię odszukać, wyjaśnić ci, dlaczego zniknąłem i prosić cię o przebaczenie. Myślałem tylko o przeszłości. Nie sądziłem, że w twoim obecnym życiu mogłoby się dla mnie znaleźć miejsce. Ale ono się znajdzie, musi się znaleźć, więc nie licz na to, że kiedykolwiek się mnie pozbędziesz.
Odwróciła się do niego tyłem, by nie zobaczył łez, które napłynęły jej do oczu. Nie chciała znów się rozkleić, zanieść żałosnym szlochem. Jeden atak płaczu na pięć lat w zupełności wystarcza.
Tak czy owak, dzisiejsze łzy różniły się od wczorajszych. Wczorajsze były wywołane zmęczeniem, strachem, niepokojem. Dzisiejsze – nadzieją. Nadzieją, że tym razem Michael dotrzyma obietnicy. Nadzieją, że po tylu latach jej życie znów nabierze blasku, że będzie harmonijne i szczęśliwe. Nadzieją, że to właśnie Michael takim je uczyni.
Obecność Michaela nie przeszkadzała jej. Kiedy po umyciu naczyń poszła wykąpać dziecko, nie wiedziała, gdzie Michael jest ani co porabia: czy odpoczywa w salonie, przeglądając jakieś pismo, czy grzebie w papierach schowanych w biurku, czy może siedzi na tarasie, sącząc ostatni kieliszek wina. Gdyby nie miała do niego zaufania, zapewne by się denerwowała, cały czas by o nim myślała i nie mogłaby się skupić na wieczornej toalecie synka. A nie była zdenerwowana, i na synku też potrafiła się skupić. To chyba znaczy, że ufa Michaelowi.
Jeffreyowi buzia się nie zamykała. Siedział w wannie, bawiąc się plastikowym holownikiem i trajkocząc o baseballu.
– Adam mówi, że Red Soksi to najlepsza drużyna na ciecie. Ale wisi nad nimi klątwa.
– Klątwa?
– Tak. Klątwa banana czy czegoś takiego.
– Nie banana, tylko Bambina – sprostowała Erne. Słyszała, jak kilka osób rozmawiało na ten temat w pokoju nauczycielskim. – Niektórzy twierdzą, że Red Soksi nigdy nie zdobędą mistrzostwa, bo sprzedali nowojorskim Jankesom Babe’a Rutha. Od tej pory wisi nad nimi klątwa. Przynajmniej tak ludzie mówią.
– Ale co banany mają z tym wspólnego?
– Nie banany. To nie jest klątwa banana, tylko klątwa Bambina – powtórzyła Erne. – Takie Babe Ruth miał przezwisko. Bambino.
– Miał na imię Babe, a wszyscy wołali na niego Bambino?
Ta wiadomość potwornie chłopca rozbawiła. Śmiał się do rozpuku. Z uciechy przewrócił na bok holownik, nabrał pełną garść wody i chlusnął sobie na głowę. Po chwili, wciąż chichocząc, popatrzył zdumiony na matkę.
– A skąd to wiesz? – spytał.
– No bo parę rzeczy wiem.
– O baseballu?
– Tak.
O baseballu wiedziała bardzo niewiele, ale najwyraźniej kilka faktów i anegdot, które znała, wystarczyło, by zaimponować chłopcu. Oczy lśniły mu z przejęcia. Erne postanowią wykorzystać swą mocną pozycję; sięgnęła po myjkę i szybko przetarła golasowi szyję, usuwając z niej brudne pierścienie Jeffrey z piskiem zaczął się bronić.
– Oj, nie, nie! Przestań! To łaskocze!
– Dobra, jesteś czysty. Wyskakuj, bo się przeziębisz. Zazwyczaj lubiła, żeby długo moczył się w wannie, ale dziś się jej spieszyło. Wiedziała, że czeka na nią Michael.
Gdy chłopiec wyszedł z wody, owinęła do grubym, miękkim ręcznikiem. W ten sposób mogła go jednocześnie wycierać i tulić do siebie.
– To co? Podobało ci się rzucanie i łapanie piłki w parku? – spytała, przysiadając na piętach i pocierając energicznie plecy dziecka.
– No pewnie! Jak dorosnę, będę grał w baseball, wiesz? Na stadionie w Fenway Park. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek mówił do mnie „Babe”.
– Widzę, że przyszłość masz już zaplanowaną.
Podała synowi piżamę, sama zaś wyciągnęła korek, wypuściła wodę z wanny, a jej brzegi starannie opłukała. Gdy wyszła z zaparowanej łazienki, w salonie na końcu holu ujrzała Michaela. Stał przy oknie, wpatrując się w świat na zewnątrz. Ponieważ wydawał się pogrążony w myślach, postanowiła mu nie przeszkadzać. Ciekawa jednak była, o czym myśli i co czuje. Czy naprawdę chce zostać w Wilborough? Czy faktycznie zależy mu na rodzinie, na byciu ojcem? A może nagle zdał sobie sprawę, że poczynił zbyt wiele obietnic i nie podoła?
Wniósł zaliczkę na kupno domu. Może teraz zastanawia się – czy to nie wystarczy? Czy nie powinien wyjechać, zanim za bardzo się zaangażuje? A może myśli o przeszłości i teraźniejszości? O tym, że w końcu uwolnił się od koszmaru, który przeżył pięć lat temu? Że nareszcie jest zdrowy i może z optymizmem patrzeć w przyszłość? I może patrząc w przyszłość, widział siebie u boku Erne i ich syna?
– Poczytasz mi głosem Kłapcia? – spytał Jeffrey, wyrywając ją z zadumy.
– Oczywiście. I Kłapcia, i Prosiaczka, i Królika.
I zostawiając Michaela przy oknie, za którym zapadał mrok, skierowała się za synkiem do sypialni.
Przez kilka minut czytała mu „Kubusia Puchatka”, a potem przypilnowawszy, by prawidłowo umył zęby, przykryła go kołdrą i pocałowała na dobranoc w miękki, gładki policzek. Kiedy tak stała nad jego łóżeczkiem, zrozumiała, że Michael nigdy nie odbierze jej syna. Jeżeli już, to raczej umocni istniejącą pomiędzy nimi więź.
Zgasiła światło, zapaliła małą lampkę nocną i wyszła z pokoju. Przez cały ten czas Michael nie ruszył się z miejsca; nadal stał przy oknie w salonie, obserwując świat na zewnątrz.
– Przepraszam, że to tak długo trwało – powiedziała, uświadomiwszy sobie, że wieczorny rytuał z Jeffreyem zabrał jej niemal godzinę.
Odwrócił się od okna i uśmiechnął, w jego oczach czaiła się jednak powaga.
– Nic nie szkodzi.
– Wychowanie dziecka wymaga sporo pracy. Zabrzmiało to niemal jak ostrzeżenie. Zresztą pewnie i nim było. Zależało jej na tym, aby Michael dobrze wiedział, co go czeka. Inaczej to nie ma sensu.
Sprawiał wrażenie, jakby rozumiał, o co jej chodzi.
– Pracy się nie boję, a uczę się szybko i chętnie. – Wciąż z tym samym enigmatycznym uśmiechem na twarzy przeszedł przez salon. – Podoba mi się ten dom. Cieszę się, że w nim zostajesz.
– Ja też się cieszę. I dziękuję, że mi to umożliwiłeś.
Roześmiał się.
– Co się z tobą dzieje, Erne? Najpierw przepraszasz, teraz dziękujesz. Nie jesteśmy u cioci na imieninach.
Ona również miała ochotę się roześmiać, ale jakoś tę ochotę stłumiła; zbyt wiele kłębiło się w niej emocji.
– Nie mogę się przyzwyczaić do twojej obecności – przyznała. – A mama zawsze mi mówiła, że kiedy człowiek jest spięty albo ma kłopoty, powinien pamiętać o dobrych manierach.
– Widzę, że wciąż jesteś kulturalną panną z Południa – zażartował. Podszedł kilka kroków bliżej i położył ręce na jej ramionach. – Nie czuj się spięta, Erne. Nie mamy kłopotów.
– Tak uważasz? – Była świadoma jego bliskości. Wczoraj też stał blisko, nawet trzymał ją w ramionach, ale to było co innego, bo wczoraj płakała, a on ją pocieszał. Natomiast dzisiaj ta bliskość była niebezpieczna, on zaś nie występował w roli pocieszyciela. – A co mamy?
– Siebie – odparł i pocałował ją w usta.
Próbowała sobie przypomnieć ich pierwszy pocałunek w San Pablo: czy też sprawił, że po plecach przebiegły jej dreszcze, że nogi się pod nią ugięły, że zakręciło się jej w głowie, że poczuła się jednocześnie słaba i silna?
Zresztą, tamten pocałunek sprzed pięciu lat nie ma teraz znaczenia. Pięć lat temu byli inni – młodsi, bez zobowiązań, żądni wrażeń, nie bojący się nowych wyzwań i ryzyka. Ku własnemu zdumieniu nagle poczuła się tak jak wtedy w San Pablo – wolna od strachu, gotowa podjąć nowe wyzwanie.
Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. Ręce, które przed chwilą spoczywały na jej ramionach, przesuwały się po jej plecach, po talii i biodrach, błądziły, badały, dotykały. Dawno nikt jej tak nie dotykał. Od powrotu z San Pablo poznała paru sympatycznych mężczyzn, ale żaden jej tak nie całował. Żaden nie był Michaelem.
Pragnęła Michaela – jego ciała, miłości, obietnic. Chciała czuć się kobietą, bo przy Jeffreyu była jedynie mamą. W głębi duszy zdawała sobie sprawę, że od pięciu lat czegoś jej brakuje, że jej życie jest niekompletne.
Nie chcę się spieszyć, działać bezmyślnie, pochopnie – własne słowa wciąż dźwięczały jej w głowie. Tak wiele chciała, a jednocześnie miała tyle wewnętrznych oporów; bała się nowych cierpień, nowego bólu, bała się niepewności i zmian. Z całego serca chciała ufać Michaelowi, ale jeszcze nie zasłużył sobie na jej zaufanie.
– Michael...
Westchnął głośno, jakby z> rezygnacją. Ręce, które trzymał na biodrach Erne, oparł ponownie na jej ramionach, ale nie odsunął się; nadal stał blisko, z policzkiem przyciśniętym do jej czoła.
– Chcesz, żebym poszedł? – spytał, lekko kłując ją w skroń jednodniowym zarostem.
– Nie chcę – odparła szeptem. – Ale myślę, że powinieneś.
– Dobrze. – Nie puszczał jej; dopiero po dłuższej chwili zabrał ręce i cofnął się o krok.
Odważyła się podnieść wzrok i spojrzeć mu w twarz. Zaskoczył ją wyraz pożądania, jaki zobaczyła w jego oczach. Dojrzała w nich również coś innego: pytanie. Wiedziała, o co Michael pyta. I wiedziała, że zna odpowiedź. Tak, pragnęła go równie mocno jak on jej, lecz jeszcze nie była gotowa. Jeszcze mu nie ufała. I nie zamierzała powtórzyć błędu sprzed pięciu lat.
Wyczytawszy z jej oczu odpowiedź, skinął głową i ruszył do drzwi. Szedł wolno, ciężkim krokiem, jakby walczył sam z sobą, jakby miał ochotę zawrócić, porwać ją w ramiona, ale czuł, że powinien uszanować jej wolę. Przystanął z ręką na klamce.
– Pożegnaj ode mnie Jeffreya – powiedział, po czym otworzył drzwi i zniknął w mroku.
Cały czas wstrzymywała oddech; teraz wreszcie wypuściła z płuc powietrze i roześmiała się nerwowo. Jeffrey na pewno już śpi, ale liczy się to, że Michael pomyślał o dziecku. Co prawda nie pomyślał o tym, żeby jej także powiedzieć „dobranoc” albo „śpij dobrze”. Ale może wiedział, że z dala od siebie żadne z nich nie będzie dobrze spało.
Przestań, kretynko! – skarciła się w duchu. Przez pięć lat dawała sobie radę bez Michaela, nie usychała za nim z tęsknoty. Ma zacząć wzdychać za nim teraz? Nie. Teraz pozamiata w kuchni, przygotuje się do jutrzejszych lekcji, potem weźmie prysznic i pójdzie spać.
Pozamiatała, przejrzała notatki, potem weszła na palcach do pokoju syna i pocałowała go w czubek głowy. Chłopiec spał kamiennym snem, pochrapując cichutko i tuląc do siebie Marudka oraz Pimpusia. Po chwili udała się do własnej sypialni, rozebrała się i stanąwszy pod prysznicem, odkręciła kran z gorącą wodą.
Może zimny prysznic lepiej by jej zrobił, może ostudziłby emocje, które pocałunek i dotyk Michaela w niej wznieciły. Ale potrzebowała ciepła; miała nadzieję, że gorący strumień zrelaksuje ją, uspokoi nerwy, ukoi serce. Czując, jak piana spływa jej delikatnie po ramionach, plecach, biodrach, przypomniała sobie ręce, które pieściły ją w podobny sposób.
Nie była już beztroską, lekkomyślną dziewczyną. Była mądrą, dojrzałą kobietą. Pragnęła Michaela, ponieważ od dawna nie dotykał jej żaden mężczyzna. I ponieważ wiedziała, że jest cudownym kochankiem, czułym, a zarazem namiętnym, wrażliwym, a jednocześnie pełnym fantazji. Pragnęła go, chociaż złamał jej serce.
Więcej jednak tego nie zrobi. Była za mądra, aby na to pozwolić. Zakręciła kran i wyciągnęła dłoń po ręcznik. Jak przystało na mądrą, dojrzałą kobietę, wzięła się w garść. Rozczesała włosy, wysuszyła je, z wieszaka na drzwiach zdjęła koszulę nocną i włożyła ją. Umyła zęby, wtarła w ręce krem, po czym wróciła do sypialni.
Zegar na stoliku nocnym wskazywał wpół do jedenastej. Zmęczona, weszła do łóżka, nastawiła budzik i zgasiła lampę.
Zapadł mrok. Przez uchylone okno dolatywał szelest poruszanych wiatrem liści. A może to nie liście? Może to mieszkający na drzewie potwór budzi się do życia?
Zamknęła oczy i czekała, aż zmorzy ją sen. Po chwili zaczęła się wiercić z boku na bok, to poprawiała koszulę, to wygładzała prześcieradło – wszystko jej przeszkadzało.
W dodatku poduszka była twarda, grudkowata, jakby ją wypełniały setki małych kamyków. Erne potrząsnęła nią energicznie, nadając jej odpowiedni kształt. O, znacznie lepiej! Moment później uniosła biodra i znów zaczęła poprawiać koszulę, która nie wiedzieć czemu ciągle podjeżdżała wyżej.
Jakby tego było mało, palce u nóg też miała zimne! Jęknęła cicho. Czuła, że nie zaśnie. Poduszka wcale nie była za twarda, koszula natomiast podjeżdżała jej każdej nocy i nigdy na to nie zwracała uwagi. Nie w tym rzecz. Po prostu tęskniła za Michaelem. Tęskniło jej ciało, tęskniło i serce.
Ale nawet gdyby chciała się z nim skontaktować, nie wiedziałaby, gdzie go szukać. Zdaje się, że zatrzymał się w jakimś hotelu... Tak powiedziała Claire, która tego dnia, kiedy pojawił się w miasteczku, przez kilka godzin opiekowała się Jeffreyem i Adamem. Na widok obcego mężczyzny przed domem dziewczyna zagnała chłopców do środka. Jednakże na wszelki wypadek zapisała nazwę hotelu – w notesie leżącym w kuchni przy telefonie. Po przyjściu do domu Erne wyrwała kartkę i wyrzuciła do śmieci.
Nie mogąc się powstrzymać, zwlokła się z łóżka i podreptała boso do kuchni. Zapaliła światło i aż zmrużyła oczy przed ostrym blaskiem. Po chwili przywykła do jasności. Chwyciła notes. Dobrze pamiętała: kartki z nazwą hotelu faktycznie już nie było, ale pismo Claire odcisnęło się na czystej stronie.
Przechyliła notes do światła i bez trudu odcyfrowała słowa – „Holiday Inn”. Zdawała sobie sprawę, że to szaleństwo. Powinna wrócić do łóżka. Nawet jeżeli nie zdoła zasnąć, powinna spróbować odpocząć. Lekkomyślność i pośpiech nie są wskazane. Jeżeli na gruzach starego związku mają budować nowy, nie powinni się spieszyć. Należy uzbroić się w cierpliwość i powolutku zacząć poznawać się od nowa.
Udzielając sobie rozsądnych rad, sięgnęła po książkę telefoniczną i zaczęła ją nerwowo wertować. Nareszcie! „Holiday Inn”. Cały czas prowadziła z sobą rozmowę. Nie bądź głupia, Erne. Nie działaj pochopnie. Dobrze wiesz, że tylko wynikną z tego kłopoty. Wykręciła numer.
Odłóż słuchawkę, Erne! Nie spiesz się. Najpierw lepiej go poznaj. Upewnij się, czy naprawdę tego chcesz.
Telefon odebrała recepcjonistka.
– Proszę mnie połączyć z pokojem Michaela Moliny.
Niemądra ty, niemądra! On wywróci twoje życie do góry nogami. Już raz to zrobił i zrobi ponownie. Ale tym razem będzie ci trudniej. Masz dziecko. Pomyśl o dziecku. Musisz być dzielna i silna, właśnie ze względu na Jeffreya.
– Halo?
Głos, który tak uporczywie dźwięczał jej w głowie, nagle zamilkł. Ujrzała przed oczami pustkę, którą po chwili zapełnił obraz Michaela.
– Przyjedź – szepnęła.
Wcześniej mówiła, że nie chce się spieszyć, że lepiej, by poczekali, nie działali pochopnie, a teraz zmieniła zdanie. Czuł się jak nastolatek przed wielką randką, podniecony, przejęty i zdenerwowany. Czy przypadkiem, zanim dotrze na miejsce, ona się nie rozmyśli?
Przyjedź, powiedziała. Tylko to jedno słowo.
Wiedział jednak, że Erne się nie rozmyśli. Z trudem się powstrzymywał, by nie gnać na złamanie karku, łamiąc wszystkie możliwe przepisy i przekraczając wszystkie dozwolone prędkości. Tu nie chodziło o seks, chodziło o zaufanie. Obiecał sobie, że nigdy więcej jej nie zawiedzie.
Nigdy, przenigdy. Bez względu na to, co się stanie, bez względu na przeszkody, jakie może napotkać po drodze, już nigdy więcej nie porzuci Erne. Gdyby ją zostawił, zniszczyłby sam siebie.
Nad drzwiami paliło się pojedyncze światło niczym boja świetlna wskazująca drogę. Zaparkował samochód na podjeździe przed domem, po czym zmuszając się do zachowania spokoju, wolnym krokiem skierował się w stronę wejścia. Kiedy doszedł do schodków, drzwi się otworzyły.
Stała w holu, ubrana w cienką, zwiewną koszulę nocną. Widział zarys jej długich nóg, szczupłej talii, jędrnych piersi. Oczy miała szeroko otwarte, jakby wystraszone. Pchnęła drzwi na oścież, zapraszając go do środka.
– Jesteś pewna? – spytał.
Słyszał jej przyśpieszony oddech, a także własny, lekko urywany. Słyszał bicie swojego serca. Podejrzewał, że gdyby się uważnie wsłuchał, usłyszałby też jej stukot.
Skinęła głową. Tak, była pewna.
To mu wystarczyło. Zamknąwszy nogą drzwi, wziął Erne na ręce i przywarł do niej ustami, ona zaś, nie przerywając pocałunku, objęła go za szyję. W całym domu było ciemno; paliło się jedynie przyćmione światełko w sypialni Jeffreya.
Zastanawiał się, czy powinni przymknąć drzwi. Nigdy nie kochał się z kobietą, która była matką.
Przemknęło mu przez myśl, że Erne sama by je zamknęła, gdyby uznała to za konieczne. Minąwszy pokój chłopca, skierował się do sypialni Erne.
Podobnie jak w całym domu, tu też panował mrok. Po chwili dostrzegł czerwone, fosforyzujące wskazówki budzika oraz zarys mebli widoczny we wpadającym przez okno srebrzystym blasku księżyca. Kiedy oczy przywykły mu do ciemności, przekonał się, że łóżko Erne wygląda podobnie jak jego łóżko w hotelu: pościel była pomięta, poduszka ciśnięta w róg.
Umieścił Erne na materacu i położył się obok niej. „Nie chcę, żebyśmy się spieszyli”, tak powiedziała kilka godzin temu w kuchni. A on z coraz większym trudem nad sobą panował. Chciał się spieszyć, chciał zerwać z niej koszulę, ujrzeć ją nagą. Jego marzenie się spełniło; po chwili oboje byli nadzy. W blasku księżyca widział jej szyję, ramiona; piersi miała pełniejsze niż pamiętał; pewnie z powodu dziecka.
– Michael... – szepnęła. Było to pierwsze słowo, jakie wypowiedziała, odkąd przekroczył próg jej domu.
Objął ją mocno. Czuł się jak w raju. Gładził jej ramiona, brzuch, nogi. Nie mógł wyjść z podziwu, że ma tak cudownie miękkie ciało. Była szczupła, lecz jednocześnie ponętnie zaokrąglona. Odwróciła się do niego twarzą. Ujrzał w jej oczach nieme błaganie.
– Michael...
Wyruszył z hotelu przygotowany. Dziś rano, pomiędzy obejrzeniem drugiego a trzeciego mieszkania, w przypływie optymizmu wstąpił do apteki i kupił paczuszkę prezerwatyw. Ściągając spodnie, wyjął je z kieszeni i położył na stoliku nocnym. Teraz sięgnął za siebie i rozerwał opakowanie.
Z początku ruchy mieli powolne, leniwe, potem coraz szybsze, coraz bardziej gwałtowne. Ich miłość była jak taniec, namiętna jak tango, porywcza jak samba. Kiedy było po wszystkim, przez kilka minut leżeli bez słowa, spleceni w uścisku, każde z mocno bijącym sercem i przyśpieszonym oddechem. Ręce Erne błądziły po ciele Michaela; on natomiast się nie ruszał – był zbyt zmęczony i zbyt szczęśliwy, aby choćby drgnąć.
Wreszcie Erne przerwała ciszę.
– Michael...
Przestraszył się, że może sprawia jej ból.
– Wszystko w porządku? – spytał, podpierając się na łokciach.
Oczy jej lśniły.
– Chciałabym, żeby nam się udało – szepnęła ochryple.
– Uda się. Zobaczysz.
– Boję się.
– Niepotrzebnie.
Skąd miał tę pewność? Przecież w gruncie rzeczy bardzo słabo się znali. Normalni ludzie rozmawiają, spotykają się, powoli budują swój związek. Natomiast ich, jego i Erne, łączył krótki, szalony romans w San Pablo, potem nastąpiło rozstanie – pięcioletni okres cierpień, smutku, zawiedzionych nadziei – a teraz to: jedna wspólnie spędzona noc w uroczym, przytulnym domku na przedmieściach. W pokoju obok spało dziecko. Ich syn.
Więc skąd miał tę pewność? Dlaczego czynił obietnice? I dlaczego wierzył, że się spełnią? Dlatego, że na samą myśl o utracie Erne przejmował go ból wręcz nie do opisania.
– Zrobię wszystko, żeby nam się udało – przyrzekł.
Wyciągnął się na łóżku i ponownie wziął Erne w ramiona. Jej włosy pachniały lawendą, ciało zaś... ciało miało lekko słonawy zapach piżma, zmysłowy zapach kobiety, który działał na niego podniecająco.
Mieli przed sobą całą noc. Nie zamierzał się spieszyć, już nigdy więcej. Jeżeli chciał, żeby im się udało, wiedział, że powinien postępować ostrożnie, delikatnie, powoli. Że musi być nie tylko partnerem i kochankiem Erne, lecz również dobrym ojcem dla ich dziecka.
Dwa dni później wprowadził się do domu na Cullen Drive.
Szukał jakiegoś mieszkania, ale Erne uznała, że to nie ma najmniejszego sensu. Przecież chciał być z nią i Jeffreyem. Ponieważ ona też tego chciała, zaproponowała, żeby z nimi zamieszkał – w pokoju gościnnym. Więc wprowadził się dwa dni później. Nie była to żadna wielka przeprowadzka – miał tylko jedną walizkę, mały komputer i kilka skoroszytów z notatkami. Następnego dnia kupił faks. Widząc zdziwione spojrzenie Erne, wyjaśnił, że w ten sposób będzie mógł z Wilborough prowadzić swoje interesy.
Zdumiała się, jak mało rzeczy Michael potrzebuje: trochę ubrań, kosmetyków, komputer i to wszystko. Ale po zastanowieniu się doszła do wniosku, że rzeczy najbardziej potrzebnych nie mógł zapakować do walizki i przywieźć z sobą. Bo to, czego potrzebował – ciepło, rodzina – było tu, na miejscu.
– Wciąż czuję się przy Jeffreyu... bo ja wiem... lekko spięty – poskarżył się któregoś wieczoru, kiedy położyła dziecko spać i wyszła na taras, gdzie siedział, popijając lemoniadę.
– Musicie do siebie przywyknąć, a to wymaga czasu – powiedziała.
Wieczór był ciepły, w powietrzu unosił się zapach lata. Liście w soczystym odcieniu zieleni coraz gęstszą pierzyną okrywały gałęzie drzew. Za kilka tygodni skończy się rok szkolny i zaczną letnie wakacje. Przyszło jej do głowy, że może w tym roku, kiedy Michael dokładał się finansowo do ich codziennego życia, nie będzie musiała udzielać latem korepetycji. Może wystarczy, jak poprowadzi jeden z letnich kursów organizowanych przez szkołę.
Niepokoiło ją to, że staje się coraz bardziej zależna od niego – finansowo i psychicznie. Dał jej zaliczkę na dom, dokładał się do życia, po raz pierwszy w życiu miała z kim rozmawiać po powrocie do domu, a wieczorem do kogo się przytulić. Zanim pojawił się w Wilborough, jej największym zmartwieniem były finanse; teraz nie musiała się o nie troszczyć, ale nie to było najważniejsze. I nawet nie wspaniały seks, który zajmował ich całymi wieczorami.
Najważniejsze były rozmowy. Uwielbiała rozmawiać z Michaelem. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy, jak bardzo brakowało jej towarzystwa osoby dorosłej. Cały jej świat nadal obracał się wokół Jeffreya – wychowywanie syna dawało jej mnóstwo radości i satysfakcji – ale po jego długich, zawiłych opisach kraks samochodowych, jakie inscenizowali w przedszkolu, po opisach „ohydztw”, jakie Adam jadał na drugie śniadanie oraz po wywodach na temat znaczenia dla świata i ludzkości drużyny Red Soxów, miło było usiąść później z Michaelem, nalać sobie kieliszek wina lub szklankę soku, zrelaksować się, porozmawiać o wydarzeniach w kraju, o jakimś uczniu, który opuścił się w nauce, o najnowszych pomysłach dyrektora szkoły.
Albo o pracy Michaela, Niewiele o niej mówił, ale to, co zdołała z niego wyciągnąć, ogromnie ją fascynowało. Przygotowywał strategię dla kalifornijskiej firmy, która chciała wprowadzić kilka produktów na rynki środkowo – i południowoamerykańskie. W napisanym przez siebie raporcie Michael podawał wskazówki i uwagi: które rynki wydają mu się najbardziej rozwojowe, a które lepiej omijać z daleka, z kim należy rozmawiać w tej sprawie i w jaki sposób, że warto zwrócić się o pomoc do placówek amerykańskich w danych krajach. I tak dalej, i tak dalej.
– Tu chodzi o wielkie pieniądze – wyjaśnił. – Moja praca między innymi polega na tym, żeby te pieniądze trafiły we właściwe ręce, żeby się nie zmarnowały.
To było niesamowite – rozmawiać z dorosłym o dorosłych sprawach! Niesamowite i podniecające. Erne czuła się tak, jakby w jej głowie otworzyły się drzwi do pokoju, który od pięciu lat pozostawał zamknięty. Do pokoju, w którym od pięciu lat panował mrok i zaduch. Michael wdarł się tam siłą, pchnął drzwi na oścież, otworzył okna, wpuścił do środka powiew świeżego powietrza.
O ile jednak „dorosłe” rozmowy ją cieszyły, o tyle „dziecięce” rozmowy, jakie Michael zmuszony był od czasu do czasu prowadzić z Jeffreyem... no, może go nie męczyły, ale na pewno nie były dla niego w żaden sposób stymulujące.
– Chce mówić tylko i wyłącznie o baseballu. Mam wrażenie, jakbym nieopatrznie uchylił wrota i wypuścił jakiegoś groźnego potwora...
Siedzieli na tarasie za domem. Erne roześmiała się wesoło i oparła bose stopy o drewnianą ławę.
– Kiedyś przyjaźnił się z niewidzialnym potworem zamieszkującym tamto drzewo. – Wskazała ręką na jabłoń. – Ale teraz faktycznie żyje wyłącznie baseballem.
– To przeze mnie, prawda? Jak myślisz, czy gdybym wyjechał, zmieniłby zainteresowania?
Zerknęła na niego spod oka. Czy naprawdę chciał wyjechać? Czy uważał obsesję Jeffreya na punkcie baseballu za coś nienormalnego?
– , Nie przejmuj się, to minie. Zdarza się, że dzieci przez tydzień za czymś szaleją, a potem całkiem o tym zapominają.
Przejechał palcem po lekko oszronionej szklance, kreśląc na niej wzory.
– Chciałbym porozmawiać z nim o innych rzeczach, lepiej go poznać, ale wydaje mi się, że cały czas stoimy w miejscu. Może... – Przyjrzał się jej badawczo. – Może gdybym mu powiedział, że jestem jego ojcem...
– Nie – zaprotestowała.
Zmarszczył czoło.
– Nie rozumiem, dlaczego jesteś temu tak bardzo przeciwna. Przecież on stale mnie tu widzi; widzi mnie rano przy śniadaniu, widzi wieczorem przy kolacji, wie, że trzymam rzeczy w pokoju gościnnym. Pewnie domyśla się, że spędzam tu również noce.
– Tak, ale nie wie, że śpisz w jednym łóżku z jego mamusią – odparła.
Westchnęła głęboko. Uważała, że jest stanowczo za wcześnie, aby informować o wszystkim Jeffreya. Nie wiedziała, dlaczego tak uważa, po prostu czuła to intuicyjnie.
Na pewno nie chodziło o brak zaufania do Michaela – bo chyba już mu ufała. Tak, zdecydowanie mu ufała. W innym wypadku nie pozwoliłaby, mu zamieszkać z sobą i Jeffreyem pod jednym dachem.
Ufała mu, ponieważ okazał się tego godzien, ponieważ wniósł do jej życia tyle uśmiechu i radości, ponieważ nie miała powodu mu nie ufać. A jeżeli znów złamie jej serce? Trudno. Gotowa była zaryzykować. Jednak serca Jeffreya nie zamierzała narażać na smutek i rozczarowanie.
– Proszę cię, Michael, poczekajmy jeszcze trochę. – Upiła łyk lemoniady. – Nie spieszmy się. Wszystko w swoim czasie...
– Martwisz się o niego? I dlatego boisz się wyznać mu prawdę?
Był to strzał w dziesiątkę. Chcąc zyskać chwilę do namysłu, Erne znów podniosła szklankę do ust.
– Martwię się o nas wszystkich – powiedziała w końcu. – Pięć lat temu przeżyłeś koszmar...
Przypomniała sobie szramę na jego ramieniu. Kiedy kochali się po raz pierwszy, wyczuła ją po ciemku palcami. Nazajutrz rano zobaczyła ją. Blizna nie była wielka ani obrzydliwa, po prostu była – trwały ślad, pamiątka po krwawym, brutalnym epizodzie, który rozdzielił ją z Michaelem, a jego zniszczył psychicznie.
– Myślisz, że coś takiego się powtórzy? – spytał. – Myślisz, że sprowadzam na siebie i innych nieszczęścia?
– Nie wiem, czy sprowadzasz. Wtedy dokonałeś wyboru. Nie byłeś niewinną ofiarą przypadkowej strzelaniny. Dokonałeś świadomego wyboru, ruszyłeś na poszukiwanie bandyty. To, co się stało, było wynikiem twojej decyzji.
– Teraz dokonuję całkiem innego wyboru.
Westchnęła zrezygnowana.
– Wiem. I jeżeli okaże się, że słusznego, powiemy o wszystkim Jeffreyowi. Ale błagam cię, daj mi jeszcze trochę czasu.
– Dobrze – zgodził się.
Wiedziała, że ustępuje niechętnie, z szacunku dla niej... lub z niechęci do kłótni. Tak czy owak, obiecał zaczekać, aż ona będzie gotowa. Okrążył stół, stanął za krzesłem Erne i położył ręce na jej ramionach.
– Powiedz mi, o czym mam z nim rozmawiać? – spytał, rozmasowując jej spięte mięśnie. – Co go interesuje? O czym...
– O baseballu. Jeffrey będzie zachwycony.
– O baseballu! – Michael prychnął zniecierpliwiony. – Ale o czym jeszcze? O czym rozmawia z tobą?
Pochyliła głowę, nadstawiając do masażu kark.
– O różnych rzeczach, takich, o których z tobą by nie mógł. – Czując, jak jej ciało ogarnia cudowna błogość, z trudem koncentrowała się na rozmowie.
– Na przykład?
– Na przykład o tym, czego się boi. Albo o koledze z przedszkola; który mu dokucza.
– Dlaczego ze mną by nie mógł?
– Bo prawie cię nie zna. Poza tym jesteś mężczyzną. Jeffrey patrzy w ciebie jak w obrazek. Przecież nie powie ci, że boi się burzy.
– Naprawdę boi się burzy?
– Tak. Ale nie mów mu, że ci o tym wspomniałam. Mocnymi, wprawnymi ruchami usuwał z niej napięcie.
– Jak byłem mały, też się bałem piorunów.
– Serio?
– Poskarżyłem się ojcu.
– I co on na to?
Ręce masujące jej szyję na moment znieruchomiały, a głos Michaela zabrzmiał dziwnie, jakoś obco, chłodno.
– Powiedział mi, że jestem dużym chłopcem, więc powinienem zachowywać się jak duży chłopiec. Że tylko maluchy boją się burzy z piorunami. – Teraz masował delikatniej, jakby wspomnienie z dzieciństwa absorbowało jego uwagę. – Ja bym nigdy tak z własnym synem nie postąpił.
– Ale on tego nie wie. Za słabo cię zna, żeby opowiadać ci o własnych Jękach.
– I o to mi chodzi. Co mam zrobić, żeby wzbudzić jego zaufanie?
– Uzbroić się w cierpliwość – odparła, po czym wstała z krzesła i odwróciła się do niego twarzą. – Chcesz zbyt wiele, Michael.
– To prawda – przyznał, przytulając ją do siebie. – Chcę dużo, bardzo dużo – szepnął jej do ucha.
W sobotę i niedzielę mieli przedsmak lata – zrobiło się duszno i gorąco, powietrze było ciężkie, niebo zasnuwały gęste, skłębione chmury. Michael spędził oba dni z Erne i Jeffreyem; z zazdrością obserwował ich swobodny sposób bycia, rozmowy, śmiech. Oczywiście Erne miała całkowitą rację; nawiązanie prawdziwej bliskości z chłopcem wymaga czasu, tym bardziej że on tak mało wie o dzieciach.
Ale chce się wszystkiego nauczyć.
W sobotę rano wybrali się razem do supermarketu. Erne ostrzegła Michaela, że to nie będzie miła wycieczka, więc może lepiej, aby został w domu, lecz on – w ramach uczenia się wszystkiego o dzieciach – postanowił im towarzyszyć. Nauczył się jednego: że ulubioną rozrywką Jeffreya jest bieganie po zatłoczonych przejściach, ściąganie z półek różnych ciastek oraz batonów i wrzucanie ich do wózka. Co Jeffrey wrzucił, Erne najspokojniej w świecie wyjmowała i odstawiała z powrotem na miejsce.
– Dlaczego nie posadzisz go w wózku? – spytał Michael, widząc, że inni rodzice wożą swoje pociechy.
– Bo tego nienawidzi. Zresztą jest za duży i nie jest mu wygodnie.
– Nie powinien tak biegać. Albo sobie, albo komuś zrobi krzywdę.
Posłała mu zirytowane spojrzenie.
– Dzięki za dobrą radę – warknęła. – Może byś go złapał i potrzymał za rękę, a ja w tym czasie dokończę zakupy?
Michael znalazł chłopca w dziale garmażeryjnym. Na końcu przejścia, pod ścianą, stał zbiornik z wodą; po dnie chodziły żywe homary.
– Spójrz, Jeffrey. – Uznał, że ohydne niebieskawe stwory powinny zainteresować chłopca. – Zobacz, ile tu homarów.
Homary bynajmniej Jeffreya nie zaciekawiły.
– Wolę zobaczyć mecz Red Soxów.
– Mecz? Przecież jesteśmy w supermarkecie.
– Chcę jechać do Fenway Park.
Na szczęście Erne szybko się uporała z resztą zakupów, chociaż wszystko razem zajęło im ponad godzinę.
– Sobota to najgorszy dzień – powiedziała, kiedy czekali w przeraźliwie długiej kolejce do kasy. – Wszyscy, którzy pracują w ciągu tygodnia, zakupy robią w sobotę.
Michael skinął głową. W sklepie byli nie tylko ci, którzy pracowali w ciągu tygodnia, były również ich rozkapryszone maleństwa. Przypomniał sobie swoje zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy poszedł z Erne odebrać Jeffreya ze „Słonecznego Brzegu”. Dlaczego dzieci zawsze robią tyle hałasu? Dlaczego krzyczą, piszczą, wydzierają się, kiedy to samo można powiedzieć normalnym głosem, a skutek na pewno byłby lepszy? Gdy on był mały, dzieci nie wrzeszczały. Może dlatego, że grały w baseball i w koszykówkę, a te gry nie wymagały zdzierania strun głosowych. Nastolatki też nie krzyczały, wolały mówić cicho, nie rzucać się starszym w oczy, zwłaszcza wtedy, gdy na drugim końcu boiska popalały papierosy. Natomiast starsza młodzież... No cóż, silniki ich samochodów były sporo głośniejsze od nich samych.
Pragnął nawiązać serdeczny kontakt z Jeffreyem. Pragnął też nauczyć chłopca mówić ciszej, a gdyby mu się nie udało, to nauczyć się ignorować decybele. Spoglądając na Erne, która zgrabnie lawirowała wózkiem po zatłoczonym parkingu, a jednocześnie bacznie śledziła każdy ruch dziecka, Michael zrozumiał, że czeka go jeszcze długa droga, zanim zdobędzie ojcowskie szlify. Może Erne ma rację, twierdząc, że lepiej na razie nie zdradzać Jeffreyowi prawdy – nie dlatego, broń Boże, aby on, Michael, miał zamiar porzucić ją i malca; po prostu może chłopcu łatwiej będzie zaakceptować go jako ojca, kiedy on sam bardziej wczuje się w rolę.
Po południu poszli na film, który wyświetlano w miejskiej bibliotece, a wieczorem na pizzę do restauracji, w której był specjalnie wydzielony kąt z różnymi atrakcjami dla dzieci. Pizza okazała się marna, a hałas był nie do wytrzymania. W pewnym momencie przyszło Michaelowi na myśl, że chyba Erne wszystko tak zaplanowała, by w dniu dzisiejszym ogłuchł.
Dzielnie robił dobrą minę do złej gry. Uśmiechał się, jadł to, co miał na talerzu i obserwował Jeffreya, który szalał w labiryncie tub, zjeżdżalni i drabinek. W głębi duszy zaś wzdychał do buteleczki z aspiryną stojącej w łazience na półce z kosmetykami; wyobraził sobie, jak łyka dwie tabletki, nie, lepiej cztery, a może nawet i dziesięć, w każdym razie tyle, by uśmierzyć potworny ból głowy.
– Czy to jakiś sprawdzian? Próba? – spytał, przekrzykując wrzaski dzieci.
– Próba? – Erne podniosła do ust kawałek mozzarelli. – Nie rozumiem...
– Próba ogniowa. Wrzucenie na głęboką wodę. Najpierw ciągniesz mnie po zakupy do supermarketu, potem każesz mi oglądać „Mary Poppins”, a teraz to: ohydna pizza i wrzaski, od których głowa puchnie. Więc pytam, czy to próba? Sprawdzian, czy wytrzymam?
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Tak wygląda życie z Jeffreyem – odparła cicho, lecz mimo to słyszał ją doskonale. – A co? Sądzisz, że nie wytrzymasz?
– Ten hałas mnie dobija.
Trochę się odprężyła.
– Tak, dzieci potrafią być głośne. – Sięgnąwszy nad stołem, poklepała Michaela po dłoni. – Pamiętaj, nic się nie dzieje od razu. Do wszystkiego natomiast można przywyknąć, jeżeli oczywiście się chce. A jak nie... – cofnęła rękę zaledwie o centymetr czy dwa, lecz miała wrażenie, jakby ją i Michaela rozdzieliła wielka przepaść – a jak się nie chce, to się nie przywyknie, choćby nie wiem co.
– Chcę, naprawdę chcę – zapewnił ją, próbując jednocześnie przekonać o tym samego siebie. Przecież chciał być z nią i Jeffreyem. – Może gdybym mógł pobyć z nim sam na sam, z dala od takich miejsc... – Wskazał głową wydzielony kąt w rogu sali, gdzie rozbawione dzieci skakały, huśtały się – i wisiały do góry nogami. – Wciąż rozmawia ze mną o baseballu. Może mógłbym go zabrać na mecz?
Erne przyjrzała mu się zaintrygowana. W jej oczach kryło się jednak wahanie.
– Ty i on, we dwóch, tak?
– Zgadza się. Żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków.
– Tylko sami rozwrzeszczani dorośli – zażartowała. Nie była przekonana, czy Michael sobie poradzi. W końcu wzruszyła ramionami. – W porządku. Jak chcesz.
Kupił dwa bilety na środowy mecz Red Soxów. Jeden dla siebie, drugi dla syna. Wcześniej spytał Erne, czy nie miałaby ochoty się z nimi wybrać, ale podziękowała.
– Po pierwsze, jest strasznie gorąco...
Faktycznie, fala upałów, jaka nawiedziła północny zachód, sprawiała, że pogoda bardziej przypominała sierpniową niż majową.
– Po drugie, nie jestem zagorzałą wielbicielką baseballu. A po trzecie, przekonaj się, jak sobie radzicie we dwóch.
Bardzo się tego bał. O czym, poza baseballem, ma z Jeffreyem rozmawiać? Czy będzie musiał słuchać jednego z tych nie kończących się monologów chłopca o najnowszym karambolu samochodowym, jaki spowodował z kolegami w przedszkolu? A co będzie, jeżeli mały zacznie płakać? Jeżeli zacznie wołać mamę?
Erne najwyraźniej ufała mu na tyle, że nie bała się puścić z nim dziecka. A może ufała Jeffreyowi, może wiedziała, że chłopiec będzie grzeczny. Tak czy owak, Michael był jej wdzięczny, co nie zmieniało faktu, że przez całą środę chodził zdenerwowany, niepewny, jak sobie poradzi wieczorem.
Erne wydawała się zupełnie spokojna, kiedy o piątej po południu wyprawiła ich w drogę. Wręczywszy Michaelowi mapę oraz ręcznie napisane wskazówki, którędy najlepiej dojechać do Fenway Park, życzyła im pasjonującego meczu i nie czekając, aż Michael wycofa auto z podjazdu, raźnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Pewnie, przemknęło mu przez myśl, zaciera ręce z uciechy, że w domu wreszcie panuje cisza, że w ciszy i spokoju zje kolację, potem wyciągnie się z książką albo obejrzy coś w telewizji i ani razu nie pomyśli o nim.
No trudno. Sam tego chciałeś, stary. Gdybyś wykazał trochę więcej cierpliwości... Zerknął przez ramię na chłopca, który siedział zapięty w foteliku; na głowie miał czapkę z nazwą Red Soxów, w ręce zaś ściskał nową rękawicę baseballową.
– Zobaczymy Mo Vaughna?
– Może – odparł Michael.
Któż to, u licha, mógł wiedzieć? Może zobaczą, a może nie. Ze względu na chłopca miał nadzieję, że zobaczą. Przez moment nerwowo się zastanawiał, o co małego spytać.
– Lubisz hot dogi?
– Nie.
Świetnie. W takim razić co ma mu kupić do jedzenia?
– Nie jest ci za ciepło?
Mimo dusznej, parnej pogody, Erne nalegała, by Jeffrey włożył długie spodnie. Podejrzewała, że po zachodzie słońca może zrobić się chłodno.
– Nie.
– Wrócimy późno, później, niż zwykle chodzisz spać – ciągnął Michael. – Pewnie będziesz śpiący, nie?
– Nie.
– Hm... – Wreszcie Michael się poddał. – To co, myślisz, że zobaczymy Mo Vaughna?
To wystarczyło. Chłopiec otworzył usta i nie zamknął ich, dopóki nie dojechali na miejsce. Przez całą drogę trajkotał, to o Mo Vaughnie, to o drużynie Red Soxów, to o jakiejś klątwie banana, o której Michael w życiu nie słyszał.
Stadion był w miarę pełen, choć nie tak jak w weekendy. Michaelowi całkiem to odpowiadało. Wolał, żeby Jeffrey nie siedział otoczony przez zapalonych kibiców, którzy popijają piwo i wydzierają się wniebogłosy.
Od przechodzącego obok sprzedawcy kupił pudełko popcornu i butelkę wody dla chłopca. Jeffrey szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w jasno oświetlone boisko.
– Który z nich to Mo Vaughn? Jak myślisz, Michael, czy któryś z zawodników odbije piłkę w naszą stronę? Mógłbym ją wtedy złapać. Po to wziąłem rękawicę.
Michael oparł się wygodnie i nastawił psychicznie na długi wieczór. Jeffrey trajkotał bez ustanku. Od czasu do czasu Michael odpowiadał na pytania dotyczące tego, co się dzieje na boisku, głównie jednak oddawał się rozważaniom na temat ojcostwa. Od początku wiedział, że to nie jest prosta sprawa, lecz sądził – nie mając w tej dziedzinie żadnego doświadczenia – że kiedy człowiek zostaje ojcem, poniekąd automatycznie nabywa niezbędnych umiejętności. Nie przyszło mu do głowy, że te umiejętności trzeba żmudnie w sobie rozwijać, że bycie ojcem wymaga ogromnego wysiłku.
Naturalnie, zanim odnalazł Erne, to były tylko hipotetyczne rozważania.
Jeffrey jednak nie był hipotetycznym stworzeniem. Był żywą istotą, osobą z krwi i kości, czującą, mówiącą, wiercącą się na sąsiednim krześle, pachnącą popcornem, mającą palce lepkie od lodów, rozgrzaną, spoconą, przejętą tym, co się dzieje na boisku. Kiedy raz na jakiś czas Michael przerywał rozmyślania nad istotą ojcostwa i patrzył na Jeffreya, ogarniała go duma, tak, duma, że w jakimś stopniu przyczynił się do stworzenia tego cudownego chłopca. Chłopca wesołego, piekielnie hałaśliwego, o wręcz niespożytej energii.
– Jak się nazywa ten zawodnik? A tamten? O, i jeszcze ten? – Jeffrey wskazywał palcem to tu, to tam; wszystko go interesowało. – Który to miotacz? Jak będę duży, chcę być miotaczem.
Mecz wygrała drużyna Red Soxów. Opuszczając stadion, chłopiec niósł proporczyk, pudełko z resztką popcornu, butelkę po wodzie, pamiątkowy program oraz swoją rękawicę. Chociaż minęła już dziesiąta, nie chciało mu się spać, przeciwnie, był ożywiony, podniecony meczem. W powietrzu unosił się smród spalin, woń miejskiego brudu oraz zapach nadciągającego deszczu.
– Było super! – wołał, podskakując radośnie, bo najwyraźniej wciąż miał zbyt wiele energii, by iść spokojnym krokiem. – Naprawdę bomba. A najbardziej mi się podobało, kiedy taki jeden wszedł ślizgiem na drugą bazę. Ja też chcę wchodzić takim ślizgiem. Nauczysz mnie, Michael?
– Kiedy będziesz trochę starszy – obiecał mężczyzna.
W przeciwieństwie do chłopca był zmęczony. Żałował, że od domu dzieli go pół godziny jazdy. Nie, nie bał się, że zaśnie za kierownicą, po prostu wiedział, że przez całą drogę małemu buzia się nie zamknie, a nie miał ochoty słuchać nieustającej paplaniny. Doszedł do wniosku, że można być dumnym ze swojego dziecka, a jednocześnie chcieć od niego chwilę odpocząć.
Zanim włożył kluczyk do drzwi samochodu, powietrze przecięła błyskawica. Słysząc odgłos grzmotu, Jeffrey, który akurat z przejęciem perorował o ślizgach, dosłownie zamarł bez ruchu.
– Do samochodu! – polecił Michael.
Kiedy otworzył drzwi, pierwsze wielkie krople deszczu spadły na ziemię. Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko wskoczył do środka. Michael pomógł mu zapiąć się w foteliku, po czym obiegł samochód i usiadł za kierownicą. Chwilę później lunął gwałtowny deszcz.
– O rany! Ale nam się udało!
Wycieraczki ledwo radziły sobie ze strugami wody.
Jeffrey milczał jak zaklęty. Michael włączył silnik oraz reflektory. Jasny snop światła przeciął strugi deszczu, które w blasku reflektorów wyglądały jak zwisające z nieba grube, srebrzyste nici. Michael jechał przez zatłoczony parking, kierując się w stronę ulicy, kiedy niebo rozdarła następna błyskawica. Po niej nastąpił kolejny łoskot piorunu.
– Całe szczęście, że nie zaczęło padać w trakcie meczu – powiedział Michael, przełączając wycieraczki na najszybsze obroty. – Ogłoszono by przerwę w grze. Wiesz, co to znaczy, prawda?
Na tylnym siedzeniu panowała grobowa cisza. Przystając na czerwonym świetle, Michael obejrzał się przez ramię.
Chłopiec znów miał wielkie oczy, ale tym razem nie lśniły z podniecenia; wyzierał z nich paniczny strach. Nagle Michael przypomniał sobie, co mu mówiła Erne: że mały boi się burzy z piorunami.
– Kiedy byłem w twoim wieku, potwornie się bałem błyskawic...
Jeffrey nie odezwał się.
– Ile sił w nogach pędziłem do sypialni, którą dzieliłem z bratem, i chowałem się pod kołdrę.
Słychać było tylko szum silnika i stukot wycieraczek.
– Nie chciałem wyjść, dopóki burza się nie skończy. Wreszcie z tylnego siedzenia rozległ się cichutki głosik:
– Czy twój brat też się bał?
Michael poczuł bolesne kłucie, jakby ktoś wbił mu w serce ostry, rozgrzany do czerwoności szpikulec.
– Nie, mój brat się nie bał. On w ogóle nie znał uczucia strachu, a to źle. Czasem należy się bać. Czasem dobrze jest, jak się człowiek boi.
– I dobrze się bać błyskawic? – spytał chłopiec.
Michael musiał wytężać słuch, albowiem deszcz dudniący o dach wozu prawie całkiem zagłuszał słowa przerażonego dziecka.
– Lepiej się bać błyskawic, niż nie bać się niczego – odparł.
– No właśnie – szepnął Jeffrey.
Na następnych światłach Michael ponownie się odwrócił; odetchnął z ulgą, widząc, że przerażenie zniknęło z roziskrzonych oczu chłopca. Kilka minut później, kiedy znów zerknął przez ramię, zobaczył, że Jeffrey śpi.
Ani mecz, ani godziny rozmów o baseballu nie dokonały tego, co jedna burza z piorunami. Michael uświadomił sobie, że dzięki błyskawicom udało mu się osiągnąć cel, do którego dążył od dłuższego czasu: zbliżyć do chłopca, nawiązać z nim prawdziwą więź.
Na tym polega bycie ojcem – na wytłumaczeniu dziecku, że czasem wolno się bać.
– Max Gallard jest w mieście – rzucił od niechcenia.
Powiedział to tak spokojnie, że Erne nie była pewna, czy go dobrze usłyszała. Siedział pochylony nad stołem w jadalni, pracowicie pomagając Jeffreyowi ułożyć układankę z siedemdziesięciu pięciu kawałków. Właściwie to Jeffrey tworzył obrazek, a rola Michaela ograniczała się do podawania mu kolejnych kawałków.
Z obrazka na firmowym opakowaniu wynikało, że gotowa układanka będzie przedstawiała dwa dinozaury pijące wodę ze stawu malowniczo położonego wśród palm i paproci. Ale gotowa układanka jeszcze nie istniała; na razie w jednym rogu widać było fragment nogi, w innym długą wygiętą szyję, z brzegu jaskrawozielony liść palmy, a pośrodku lśniący drewniany blat stołu.
Erne, która przed chwilą skończyła sprawdzać klasówki z matematyki, stała w drzwiach kuchni. Była wdzięczna Michaelowi, że zajął się po kolacji Jeffreyem, dając jej czas na pracę. Bez jego pomocy musiałaby sama przez godzinę czy dwie bawić się z synkiem, potem umyć go, położyć spać i dopiero wtedy – będąc zmęczona i marząc o odpoczynku – zasiąść do klasówek.
A tak klasówki miała już sprawdzone i mogła wyręczyć Michaela przy dziecku. Właśnie szła w ich stronę, kiedy Michael przekazał jej wiadomość o Gallardzie.
– Max Galiard?
– Tak. Jest w Bostonie.
Wzięła głęboki oddech. Na miłość boską, czego tu szuka ten duch z przeszłości, facet, który dawno temu sprowadził na nią i Michaela tyle smutku oraz cierpień? I skąd Michael wie o jego obecności w Bostonie? Co go Galiard w ogóle obchodzi?
Jej własne wspomnienia o Gallardzie były zdumiewająco żywe. Mimo że widzieli się zaledwie raz, w dodatku pięć lat temu, przypuszczalnie rozpoznałaby go, gdyby minęli się na ruchliwej ulicy. Bardzo dokładnie pamiętała niedzielne popołudnie, kiedy Michael przedstawił ich sobie. Max Galiard siedział przy stoliku w kawiarence na rynku, popijając piwo; sprawiał wrażenie człowieka silnego, upartego, niebezpiecznego. Oczywiście wtedy nic o nim nie wiedziała, dopiero później okazało się, że niewiele się pomyliła.
Jego przyjazd do Bostonu i fakt, że nie jest to dla Michaela niespodzianką, zdenerwowały ją. Oparła dłonie o framugę drzwi, starając się opanować; nie mogła sobie pozwolić na to, aby w obecności Jeffreya wpaść z krzykiem do jadalni i zażądać od Michaela wyjaśnień. Wszystko się w niej kotłowało, ale trzymała nerwy na wodzy. Miała nadzieję, że wzmianka o Gallardzie nic nie znaczy; że Michael wspomniał o nim bez powodu, ot tak, żeby pokazać, jaki ten świat jest mały.
– Chciałby się z tobą zobaczyć – dodał po chwili, brutalnie burząc jej nadzieję, że pobyt w Bostonie jego dawnego „asystenta” nic nie znaczy.
Tak dobrze nam się wszystko układało, pomyślała smętnie. Odkąd Michael wprowadził się do niej, minęły zaledwie trzy tygodnie, a ona prawie już nie pamiętała, jak to było, kiedy mieszkała sama z dzieckiem. Michael po prostu idealnie wpasował się w jej świat. Dzięki niemu życie miało bardziej intensywne barwy. Wspierał ją, gdy potrzebowała wsparcia, zostawiał samą, kiedy chciała być sama, i kochał ją, kochał tak mocno, że uwierzyła w prawdziwość jego uczuć. Wątpliwości, które ją trapiły, topniały niczym kra, na którą padają gorące promienie słońca. Wreszcie zniknęły. A ona z radością przyznała Michaelowi rację, że ich wznowiony po latach związek istotnie ma szansę powodzenia.
Michael poczynił też znaczne postępy z Jeffreyem. Już nie był tak spięty przy chłopcu, nie oczekiwał natychmiastowych rezultatów ani zmian w jego zachowaniu; wiedział, że wszystko trwa, że dzieje się stopniowo. W dodatku poszerzał się zakres spraw, na temat których rozmawiali – tylko połowa dotyczyła baseballu. Erne powoli zaczęła się przyzwyczajać do myśli, że kiedyś, w niezbyt odległej przyszłości, ona i Michael pobiorą się i wspólnie poinformują Jeffreya, że Michael jest jego ojcem.
Przyszłość zapowiadała się wspaniale... nagle jednak ten piękny obraz zburzyło pojawienie się w Bostonie Maxa Gallarda. Gallard był jak mroczne przypomnienie najbardziej ponurej przeszłości, jak wściekły pies, który po zapachu odnajduje swą ofiarę i rzuca się za nią w pogoń, obnażając kły...
– Brakuje mi głowy – oznajmił Jeffrey, odsuwając rękę Michaela, która zasłaniała mu leżące na stole kawałki puzzla. – Michael, nie widzisz nigdzie głowy? Jest wielka, warcząca i ma ogromne wyszczerzone zębiska.
– Wielka warcząca głowa z wyszczerzonymi zębiskami, powiadasz? – Michael uważnie rozejrzał się po stole.
Korzystając z tego, że Michael z zaaferowaniem szuka brakującego łba, Erne wycofała się na palcach do kuchni. Może jeśli uda, że nie słyszała wzmianki o Maksie, temat zniknie i nie powróci?
Z kuchennego stołu zgarnęła klasówki i schowała do torby. Jeszcze tylko dwa tygodnie do końca roku szkolnego. Jeffrey nigdy nie miał prawdziwych wakacji, co najwyżej zabierała go na dzień do Rockport i tam pluskał się w morzu. Może tego lata wyjadą gdzieś w trójkę. Mogliby na przykład wybrać się do Maine, a tam pozwiedzać przybrzeżne wyspy. Albo pojechać na zachód w rejon Berkshires i udać się na koncert Bostońskiej Orkiestry Symfonicznej w Tanglewood. Albo spędzić długi, czterodniowy weekend w Cape Cod. Byliby razem we troje, jak prawdziwa rodzina, z dala od szkoły, przedszkola, komputera, obowiązków.
Niech tylko Max Gallard zniknie, niech wyjedzie z Bostonu...
Zerknęła na zegar ścienny, po czym nie wychylając nosa z kuchni, zawołała do syna:
– Jeffrey, pora na kąpiel!
Bała się przekroczyć próg jadalni; bała się, że jeśli tam wejdzie, Michael znów wymówi to znienawidzone przez nią nazwisko.
– Oj, mamusiu, jeszcze nie skończyłem! Brakuje mi warczącej głowy.
Oparła ręce na biodrach, jakby polecenia wydawane w tej pozycji odnosiły lepszy skutek.
– Jutro dokończysz układankę. A teraz pora na kąpiel.
– To znaczy, że nie muszę sprzątać tego ze stołu?
– Nie musisz. A teraz do łazienki!
– Dobra.
Uradowany, że może zostawić wszystkie kawałki rozrzucone po stole, chłopiec wpadł do kuchni, obiegł matkę wokół, po czym podskakując wesoło, pobiegł do swojego pokoju.
Mniej więcej godzinę trwał wieczorny rytuał, na który składała się kąpiel oraz czytanie przed snem. Michael nie wyrażał chęci, by uczestniczyć w którejkolwiek z tych czynności. Bardzo to Erne odpowiadało. Chociaż był ojcem Jeffreya i zajmował ważne miejsce w ich życiu, nie chciała dzielić się z nim tymi obowiązkami; kąpiel i czytanie to było coś, co robili tylko we dwoje, ona i Jeffrey.
Zabiegi toaletowe wreszcie dobiegły końca; Jeffrey był wykąpany, wysuszony, ubrany w piżamkę, ząbki miał umyte, pęcherz opróżniony. Wskoczył do łóżka i przez kilka minut z zapartym tchem śledził losy swych ulubionych bohaterów. Dojechawszy do końca rozdziału, Erne zamknęła książkę, przykryła synka kołdrą, pocałowała go w policzek i szepnęła mu do ucha, że go kocha.
Nie mogła siedzieć przy łóżku dziecka do białego rana;
prędzej czy później musiała wyjść i stawić Michaelowi czoło.
Zapaliwszy lampkę na stoliku nocnym, wyszła z pokoju. Michael siedział na kanapie, otoczony kilkoma pluszowymi zwierzakami, czytając w gazecie wiadomości sportowe. Na widok Erne uśmiechnął się i wstał.
– Hej, moja śliczna – powiedział niskim, zmysłowym głosem. Patrzył na nią z zachwytem w oczach, jakby nie dowierzał własnemu szczęściu, że ją odzyskał i znów są razem.
Czasem ona też nie mogła się nadziwić, czym sobie zasłużyła na tak wielkie szczęście. Jednakże w tym momencie czuła się tak, jakby los postanowił spłatać jej figla.
Michael rzucił gazetę na podłogę i podszedł bliżej, rozkładając szeroko ramiona. Po chwili tulił Erne do siebie, a ona pragnęła zamknąć oczy i o wszystkim zapomnieć.
Dzień rozpoczął się tak cudownie... Obudziła się pierwsza, delikatnie uwolniła z objęć Michaela, po czym wsparła na łokciu, by przyjrzeć się jego twarzy. Uśmiechał się we śnie, błogo, z rozmarzeniem, tak jak przed minutą, kiedy weszła do salonu. Rano, leżąc przy nim, zastanawiała się, co mu się śni – czy wczorajsze miłosne igraszki? Na samo wspomnienie tamtego uśmiechu sama się teraz uśmiechnęła. Boże, jest im z sobą tak dobrze. Równie dobrze jak w San Pablo, może nawet lepiej.
Kiedy Michael się obudził, zjedli razem śniadanie – płatki, owoce – potem ona wyszła do pracy, odwożąc po drodze Jeffreya do przedszkola. Uczniowie nie sprawiali jej żadnych kłopotów, byli wyjątkowo grzeczni. Nawet trzej najwięksi rozrabiacy, Josh, Will i Tommy, zachowywali się spokojnie, co niemal graniczyło z cudem. O czwartej po południu odebrała Jeffreya ze „Słonecznego Brzegu”. W drodze do domu wstąpili do cukierni. Po prostu dzień był tak udany, że chciała to jakoś uczcić. Zamierzała kupić kawałek ciasta, ale Jeffrey uparł się, żeby wzięła babeczki śmietankowe.
– Trzy; dla ciebie, dla mnie i dla Michaela. – Powiedział to takim tonem, jakby nie ulegało wątpliwości, że Michael jest pełnoprawnym członkiem rodziny.
Podczas kolacji panowała miła, pogodna atmosfera. Michael opowiedział o tym, co robił w ciągu dnia; w sumie czas spędził bardzo pracowicie. Potem Jeffrey opisał przedmiot, który wykonał w przedszkolu na zajęciach z plastyki.
– To kij baseballowy z gliny, ale przypomina hot doga, a ja nie lubię hot dogów, więc pewnie go podaruję Adamowi.
Dlaczego dzień, który rozpoczął się tak pięknie, nie mógł się równie pięknie zakończyć? Czy to naprawdę zbyt wygórowane żądanie?
– Możemy o tym porozmawiać? – spytał Michael, muskając wargami jej włosy.
– O czym?
Tylko nie o Gallardzie, błagała w skrytości ducha.
– O Gallardzie. – Rozluźnił nieco uścisk, tak by móc spojrzeć Erne w twarz. – Chciałby się z tobą zobaczyć.
– Nie mam ochoty – oznajmiła wprost.
Michael skinął ze zrozumieniem głową, po czym podprowadził Erne do kanapy. Usiadła. Odsunął na bok Pana Królika oraz Słonia i usiadł obok, obejmując ją ramieniem.
– Wiem, że nie masz ochoty – rzekł. – Twoja mina mówi sama za siebie. Ale zastanów się. Facet przyleciał z drugiego krańca kontynentu specjalnie po to, żeby się z tobą spotkać.
Zdumiały ją słowa Michaela. Dotąd zakładała, że Gallard ma w Bostonie coś do załatwienia, jakieś interesy, i wpadł na pomysł, że przy okazji mógłby odwiedzić swojego starego kumpla i jego dawną miłość.
– Serio? A skąd wiedział, że tu mieszkam?
– Ode mnie. Utrzymujemy kontakt – odparł Michael.
– Naprawdę? Po co? Teraz z kolei on się zdziwił.
– Jak to po co? A dlaczego mielibyśmy się do siebie nie odzywać? Przeżyliśmy razem coś... bardzo ważnego. Coś, co wywarło na nas obu ogromny wpływ. Max uważa, że zawdzięcza mi życie...
– Ja też tak uważam. Nie wiem natomiast, co ty jemu zawdzięczasz.
– Dał mi szansę wyrównania rachunków za brata.
Głos miał cichy, spokojny, ale Erne z doświadczenia wiedziała, że właśnie wtedy, gdy Michael na zewnątrz wydawał się najspokojniejszy, wewnątrz kipiały w nim emocje.
Przez moment siedział zamyślony, bawiąc się jej włosami.
– Wspomniałem mu, że chcę cię odnaleźć – powiedział w końcu – że postanowiłem skorzystać z agencji detektywistycznej „Dwa Serca”. Kiedy cię odszukałem i kiedy zamieszkaliśmy razem, wysłałem do niego e-mail. Wiedziałem, że będzie ciekaw. A on uznał, że musi przyjechać do Bostonu...
Wszystko, co Michael mówił, miało sens i układało się w logiczną całość. Wszystko aż do ostatniego zdania.
– Właśnie tego nie rozumiem – rzekła Erne. – Dlaczego uznał, że musi tu przyjechać?
Michael wzruszył ramionami.
– Chce cię przeprosić. Ma wyrzuty sumienia, że to z jego winy rozdzieliliśmy się wtedy przed laty...
– Owszem, z jego.
– Więc chce cię przeprosić. Za to, że wszystko się tak koszmarnie pogmatwało. I powiedzieć ci, jak bardzo się cieszy, że nie żyjemy przeszłością, że udało nam się zacząć od nowa... – Wciąż bawił się jej włosami, okręcając je sobie wokół palców. – Bo nie żyjemy przeszłością, prawda?
Zamierzała przyznać mu rację, lecz nagle się zawahała. Gdyby pogodziła się z tym, co było, i puściła wszystko w niepamięć, to czy czułaby tak silną niechęć na myśl o wizycie Maxa Gallarda?
Michael chyba rozumiał jej wątpliwości.
– Erne? – spytał cicho.
– Nie, Michael, nie żyjemy przeszłością.
Kochała go. Z każdym dniem coraz bardziej na nim polegała, coraz bardziej go potrzebowała, coraz bardziej pragnęła. Uważała go za członka swej rodziny i nie chciała, by cokolwiek zakłóciło spokój, szczęście i harmonię, jakie osiągnęli w ciągu ostatnich kilku tygodni.
Jeżeli jedna wizyta Maxa może zburzyć ten spokój, cóż on jest wart?
– W porządku. – Westchnęła głęboko i zamknęła oczy, przysięgając sobie, że nie pozwoli, by ta wizyta wytrąciła ją z równowagi. – Skoro mu na tym zależy, niech wpadnie z przeprosinami.
Michael przytulił ją mocno.
– Kocham cię, Erne.
Kochał ją. Świadomość tego dawała jej siłę i odwagę stawić czoło wszystkiemu: przeszłości, bólowi i cierpieniu, odkrywaniu Michaela na nowo, miłości, budowaniu zaufania. A nawet spotkaniu z Maxem Gallardem.
Dwa dni później Michael wyjechał po Maxa na dworzec. Pociąg z Bostonu zatrzymał się w sąsiednim miasteczku. Od powrotu z San Pablo mężczyźni widzieli się kilka razy w Kalifornii, chociaż Max mieszkał w Los Angeles, a Michael przeprowadził się na północ w okolicę San Francisco. Dawny łowca zbiegłych przestępców nie był już tym samym umięśnionym twardzielem co przed laty. Rana, jaką odniósł podczas tamtej strzelaniny, odcisnęła na nim piętno. Obecnie był sporo chudszy, twarz miał bardziej pooraną bruzdami, ale wydawał się spokojniejszy, jakby wyciszony. Włosy miał dłuższe, poprzetykane siwizną, oraz kozią bródkę, także mocno szpakowatą.
Podali sobie ręce na peronie, po czym Max wyciągnął ramiona i trochę niezdarnie, trochę nieśmiało uściskał przyjaciela.
– Świetnie wyglądasz – oznajmił. – Czyli wszystko gra?
– Tak, wszystko gra – potwierdził Michael. Mógłby powiedzieć, że nie tylko gra, ale że jest bajecznie; mógłby powiedzieć, że on z Erne po prostu są dla siebie stworzeni i codziennie dziękuje losowi, że dane im było odnaleźć się po latach; mógłby powiedzieć wiele rzeczy, ale miał wrażenie, że mówiąc o uczuciach, w jakiś sposób się je trywializuje. – Wszystko gra.
– A dzieciak? – spytał Max, kiedy schodzili po schodach w stronę parkingu. – Nie było większych problemów? Zaakceptował cię jako ojca?
– Mały o niczym jeszcze nie wie – odparł Michael.
– Kilka razy wspomniał Jeffreya w swych listach do Maxa. Otwarcie przyznawał, że bycie ojcem jest znacznie trudniejsze, niż sądził. Max próbował go pocieszyć; pisał, że z czasem na pewno będzie mu łatwiej.
– Chyba nie ma sensu się spieszyć – ciągnął Michael.
– Wszyscy powoli przyzwyczajamy się do nowej sytuacji i do siebie. Oczywiście, zamierzamy powiedzieć chłopcu prawdę... – Przekręcił kluczyk w zamku i otworzył drzwi.
– Erne jednak uważa, że lepiej poczekać.
– Dlaczego?
Michael westchnął.
– Skrzywdziłem ją, Max. Nic dziwnego, że woli dmuchać na zimne.
Usiadł za kierownicą i pogrążył się w zadumie. Przyszło mu do głowy, że dzisiejsze spotkanie z Maxem będzie swojego rodzaju próbą. Jeżeli wypadnie dobrze, może wtedy Erne zdoła raz na zawsze wymazać z pamięci wydarzenia sprzed pięciu lat i wreszcie poinformuje Jeffreya, kto jest jego ojcem. Jeżeli natomiast Erne spojrzy na Maxa i natychmiast się zjeży, bo przeszłość na nowo odżyje w jej pamięci, wtedy... Diabli wiedzą. Może wpadnie w złość? Może uzna, że jej syn...
Nasz syn, poprawił się w myślach. Jeffrey jest ich wspólnym dzieckiem.
Podczas drogi do Wilborough Max opowiadał o swojej pracy w prywatnej agencji ochrony, o locie do Bostonu, o tym, że mimo różnicy czasu między wschodnim a zachodnim wybrzeżem nie odczuwa typowego dla podróżnych zmęczenia.
– Istnieje pewna sztuczka, którą trzeba zastosować. Właściwie nie tyle sztuczka, co metoda na błyskawiczne pozbycie się zmęczenia – oznajmił, nie wdając się jednak w szczegóły.
Piętnaście kilogramów chudszy, pięć lat starszy i znacznie bardziej zniszczony niż w San Pablo, Max wciąż lubił odrywać rolę twardziela, któremu obce są różne fizyczne dolegliwości, jakie trapią zwykłych śmiertelników.
– Całkiem ładna mieścina – powiedział, kiedy Michael powoli zbliżał się do dzielnicy, w której stał dom Erne. – Zupełnie tu inaczej niż w naszych stronach, nie? Chryste, tylko spójrz na tę zieleń!
Michael uśmiechnął się. W Kalifornii panował klimat suchy, niemal półpustynny. Rzadko można tam było ujrzeć trawniki o soczystym, szmaragdowym odcieniu i drzewa o tak gęstym listowiu.
Teraz jednak jego dom był tu, w Massachusetts, nie w Kalifornii. W Massachusetts zapuściła korzenie kobieta, którą kochał, postanowił więc uczynić to samo.
Wahał się, czy uprzedzić Maxa o tym, że Erne niechętnie odniosła się do pomysłu jego wizyty. Wiedział, że Max nie obrazi się, nie uniesie honorem i nie każe zawieźć z powrotem na dworzec, ale może zrobić mu się przykro. Albo, co gorsza, może stać się drażliwy, nieprzyjemny i zamiast przeprosić Erne, zacznie szukać z nią zwady.
Na wszelki wypadek postanowił trzymać język za zębami.
– Tylko pamiętaj – poprosił przyjaciela – nie wygadaj się przy Jeffrey u.
– Spokojna głowa.
Michael skręcił w Cullen Drive, a po chwili w podjazd prowadzący przed dom Erne. Wszystko na pewno świetnie wypadnie, powtarzał sobie w myślach. On i Erne zaszli już tak daleko, są tacy szczęśliwi; przecież w ciągu kilku godzin Max nie zdoła zburzyć tego, co stworzyli.
Czekała na progu; przyglądała im się przez drzwi z siatki, kiedy wolnym krokiem zbliżali się do werandy przed domem. Miała na sobie prostą bawełnianą sukienkę bez rękawów, a pod nią białą bluzkę, ten sam strój, w którym wyszła rano do pracy. Zawsze Michaela dziwiło, że po tylu godzinach spędzonych w szkole, w klasie pełnej dzieci, potrafi wyglądać tak świeżo. On po kilku minutach spędzonych w towarzystwie jednego małego chłopczyka ubranie miał pomięte i słaniał się ze zmęczenia.
Uważnie zmierzyła Maxa wzrokiem, kiedy Michael wprowadził go do środka. Max natychmiast chwycił jej rękę i potrząsnął nią energicznie.
– Jest tak samo piękna jak dawniej – powiedział do Michaela. – Doskonale rozumiem, dlaczego pięć lat temu oszalałeś na jej punkcie i dlaczego teraz oszalałeś ponownie. – Uśmiechnąwszy się do gospodyni, puścił jej dłoń. – Nie wiem, Erne, czy mnie pamiętasz, ale...
– Pamiętam, Max – rzekła cicho, z lekkim południowym akcentem, który świadczył o jej zdenerwowaniu. – Ty też świetnie wyglądasz.
– Miła jesteś, ale dobrze wiem, jak wyglądam. Jakby mnie przepuszczono przez wyżymaczkę. Mniejsza z tym. Cieszę się, że pozwoliłaś mi przyjechać.
– Nie ma o czym mówić.
Była spięta. Michael doskonale wiedział, ile kosztuje ją wizyta Maxa.
– Pójdę przygotować hamburgery. – Obróciła się na pięcie i ruszyła przez hol w stronę kuchni. – Michael, zaproponuj Maxowi coś do picia.
– A gdzie Jeffrey? – Michael podążył jej śladem, dając Maxowi znać, żeby im towarzyszył.
– U Adama. Kazałam mu wrócić o szóstej.
Odetchnął z ulgą. Zważywszy na zdenerwowanie Erne oraz na determinację Maxa, by spotkanie wypadło jak najlepiej, po prostu nie miał siły koncentrować się jeszcze na pełnym życia, hałaśliwym dziecku.
Erne wyjęła z lodówki składniki na sałatę. Michael miał ochotę przytulić ją, pocałować, a przynajmniej pogładzić jej ramię i podziękować za to, że zgodziła się na przyjazd Maxa, ale czuł się trochę niezręcznie, wiedząc, że Max stoi w progu i się im przygląda. Zamiast tego spytał:
– Pomóc ci?
– Nie, dziękuję. Poradzę sobie – odparła, nagradzając Michaela uśmiechem.
– No dobra, w takim razie nie wchodzimy ci w drogę... Napijesz się piwa, Max?
– Z przyjemnością.
Wyjął z lodówki dwie butelki i wyszli przez drzwi kuchenne na taras za domem. Siedząc w promieniach popołudniowego słońca, pili piwo i podziwiali gęstą, soczystą zieleń, tak typową dla Nowej Anglii. Max chwalił niewyszukany urok małych miasteczek („panujący tu spokój i ciszę w pełni potrafi docenić jedynie cynik przyzwyczajony do gwaru wielkich miast”), Michael zaś rozmyślał o kobiecie w kuchni, która nałożywszy na głowę opaskę, żeby włosy nie wpadały jej do oczu, rwała liście sałaty i kroiła pomidory.
Rozmyślał o jej łagodności, o zaufaniu, jakim go darzyła, o tym, jak bardzo ją kochał i jaki cudowny wydawał się świat, gdy była w pobliżu.
– Erne nie cieszy się z mojej wizyty, prawda? – spytał nagle Max.
Michael pociągnął łyk piwa.
– Nie dziw się. Przypominasz pewien smutny okres jej życia.
– Sam sobie też go przypominam. – Max westchnął.
Słońce, przed godziną jeszcze złociste, powoli przybierało bardziej intensywny odcień czerwieni.
– Pamiętam, kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłeś. Byłem pewien, że przez nią nasze plany wezmą w łeb.
– I bez niej wzięły w łeb. – W głosie Michaela pojawiła się nuta goryczy.
– Jesteś w czepku urodzony, stary. Mało komu zdarza się okazja naprawić błędy przeszłości. Pomyśl tylko, wspaniała kobieta, dom, rodzina. Naprawdę ci zazdroszczę. Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście.
– Wiem.
Nagle ciszę przeszył dziecięcy głosik, ostry, przenikliwy, roześmiany. Zza rogu domu wyłonił się Jeffrey, pędząc ile sił w nogach; na głowie miał czapkę baseballową z logo Red Soxów, a na kolanach dwie wielkie zielone plamy po trawie.
– Michael! – zawołał, nie zwracając uwagi na siedzącego przy stole obcego mężczyznę. – Mamusia powiedziała, że jemy kolację na dworze!
Wyciągnął rączkę i Michael przybił piątkę. Chłopiec uwielbiał jadać na tarasie. Wtedy nikomu nie przeszkadzało, jeśli okruchy spadały nie na talerz, tylko na ziemię. Poza tym zawsze to była jakaś odmiana.
Zanim Michael zdążył przedstawić chłopca Maxowi, Erne otworzyła drzwi i wystawiła głowę na zewnątrz.
– Jeffrey! Chodź, umyj rączki. Potem pomożesz mamusi.
Michael zerknął na swojego gościa, lecz Max nie wydawał się zbyt stropiony. Cóż, skoro potrafił sobie radzić z groźnymi zbirami, skoro nie bał się Corteza i podobnych mu bandytów, dlaczego miał się bać troskliwej matki, od której wiało arktycznym chłodem?
Erne ponownie odrzuciła ofertę pomocy. Mówiąc, że wystarczy jej pomoc Jeffreya, poprosiła chłopca, by nakrył stół kolorowym plastikowym obrusem, potem ustawił talerze, a przy każdym położył serwetkę. Kiedy chłopiec się z tym uporał, wyniosła z kuchni jedzenie. Michael rozpalił ogień. Kiedy żar był odpowiedni, Erne wrzuciła hamburgery na ruszt.
Usiądź, miał ochotę powiedzieć; usiądź, odpocznij, napij się piwa, a mięso zostaw mnie. Nie mógł jednak jej tego zrobić. Potrzebowała pretekstu, by jak najdłużej unikać kontaktu z Maxem.
Po kilku minutach hamburgery, ułożone na miękkich, okrągłych bułkach, były gotowe. Na środku stołu, w wielkiej drewnianej misie, stała apetycznie wyglądająca sałatka polana winegretem, a poza tym musztarda, keczup i kilka sosów.
Max uśmiechnął się przyjaźnie do Erne.
– Podobno uczysz w szkole?
– Owszem.
– Tak samo jak w San Pablo?
– Co to jest sampablo? – spytał Jeffrey.
– To miasto w Ameryce Łacińskiej – wyjaśnił chłopcu Max. – Właśnie tam Michael i ja poznaliśmy twoją mamusię. Zanim jeszcze ty się urodziłeś.
Michael spojrzał na Erne. Siedziała wyprostowana, spięta, gotowa w każdej chwili chwycić dziecko i uciec z nim w bezpieczne miejsce.
– Zanim ja się urodziłem? – powtórzył chłopiec. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że cokolwiek mogło istnieć, zanim on pojawił się na świecie.
– Tak. – Max, chociaż mówił do dziecka, wpatrywał się w Erne. – Wpadłem tam w poważne tarapaty i niechcący sprawiłem dużo bólu twojej mamie. Przyjechałem tu, żeby ją za to przeprosić.
Michael przesunął krzesło, tak by móc w sposób bardziej naturalny, mniej ostentacyjny, spoglądać na Erne. Troszkę się odprężyła, nie miała już tak napiętych mięśni i nie siedziała już tak sztywno wyprostowana.
– Swoim zachowaniem sprawiłem także wiele bólu Michaelowi – ciągnął Max, nie zważając na to, że Jeffrey całkiem stracił zainteresowanie. – Michael i twoja mamusia nie rozstaliby się, gdyby nie to, że Michael zajęty był ratowaniem mi życia.
Chłopiec poderwał głowę.
– To prawdziwy bohater. Przeze mnie jednak dwoje zakochanych ludzi straciło z sobą kontakt. Od tamtej pory gryzły mnie wyrzuty sumienia.
– Michael uratował ci życie? Jak?
– Och, to strasznie nudne – wtrącił szybko Michael. – Chodzi o to, że Max i ja się przyjaźniliśmy, potem spotkałem – twoją mamusię i z nią się też zaprzyjaźniłem. Ale niestety nasze drogi się rozeszły.
– Z mojego powodu – oświadczył Max. – Dlatego byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, kiedy Michael powiedział mi, że udało mu się odszukać twoją mamę.
Jeffrey przeżuwał jedzenie, wpatrując się w Erne swoimi wielkimi ciemnymi oczami.
– Naprawdę znałaś wcześniej Michaela? – spytał po chwili.
– Tak, kochanie. – Erne podniosła z talerza liść sałaty i uśmiechnęła się do gościa. – Nie musiałeś jechać taki kawał drogi, żeby mnie przeprosić, Max.
– Musiałem, Erne. Musiałem to zrobić, choćby dla samego siebie. Michael tyle czasu cię szukał, tak bardzo za tobą tęsknił... A wszystko przeze mnie.
– No dobrze. – W jej uśmiechu nie było cienia fałszu. – Wybaczam ci.
Michael wypuścił z płuc powietrze. Świetnie. Co było, minęło. Nareszcie mogą zapomnieć o tamtych wydarzeniach, żyć teraźniejszością. On miał Erne, Max miał rozgrzeszenie, na którym tak bardzo mu zależało, a Erne... Erne siedziała uśmiechnięta.
Jeffrey, jakby wyczuwając, że dorośli zakończyli rozmowę, przejął pałeczkę. Opisał w szczegółach zabawę, którą wymyślili z Adamem, a w której udział brali niewidzialni policjanci i groźny pirat o nazwisku Mo Vaughn. Potem opowiedział o kraksie samochodowej, jaką we trzech – on, Adam i Todd – urządzili rano w przedszkolu, a następnie, krzywiąc się i wybrzydzając, zdradził, co paru kolegów przyniosło na drugie śniadanie. Nie przerywając mówienia, wyciągał z sałatki pokrojone w słupki marchewki.
– Mamusiu, mogę iść nakarmić potwora?
– Wolałabym, żebyś sam zjadł marchewkę.
– Ale potwór jest głodny. Od kilku dni nie dawałem mu nic do jedzenia.
– Cóż to za potwór? – spytał z przyjaznym uśmiechem Max.
– Ogromny! Ma włosy w kropki bordo i mieszka na tamtym drzewie. – Jeffrey wskazał widelcem na koniec ogrodu, gdzie rosła jabłoń. – Jeśli go nie nakarmię, kto wie, czy nie umrze z głodu?
– W takim razie koniecznie trzeba potwora nakarmić – powiedział Max. – Chodź, pomogę ci.
Z swojej sałatki wydłubał kilka marchewek i dorzucił je do stosu na talerzu chłopca.
Erne obserwowała tę scenę z uśmiechem, wzruszona zachowaniem Maxa. Michael również. Świetnie rozumiał, dlaczego Max chciał przyjechać. Przecież on sam też czuł potrzebę, żeby odnaleźć Erne, porozmawiać z nią, prosić o przebaczenie.
Jeffrey wstał od stołu i z poważną miną poprowadził Maxa na koniec ogrodu; tam, na gałęzi jabłoni, starannie ułożył jedzenie dla potwora. W powietrzu niósł się podniecony głos chłopca, który trajkotał niestrudzenie. Michael przez chwilę śledził go wzrokiem, po czym skierował spojrzenie na Erne. Wyciągnąwszy rękę, uścisnął jej dłoń.
– No, jak się trzymasz?
– Dobrze – odparła.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też.
– Widziałeś kiedyś prawdziwego potwora, Max? – spytał chłopiec, prowadząc gościa z powrotem na taras.
– I to niejednego. Ale potwory, z którymi ja się stykam, nie mieszkają na drzewach i nie mają włosów w kropki bordo.
– A jakie są?
– Bardzo niedobre. Robią straszne rzeczy.
Michael posłał Maxowi ostrzegawcze spojrzenie, którego ten nawet nie zauważył. Całą uwagę miał skupioną na chłopcu, który szedł obok, podskakując wesoło. Erne cofnęła rękę; uśmiech na jej twarzy powoli gasł.
– Max... – zaczęła. – Nie sądzę, żeby...
– Jakie straszne rzeczy? – dopytywał Jeffrey.
– Wiesz, kto to są przestępcy?
– To tacy źli ludzie w telewizji – odparł chłopiec.
– Nie tylko w telewizji. Także w prawdziwym życiu.
– Nie strasz dzieciaka, Max – rzekł Michael, kiedy jego stary przyjaciel znów nie zareagował na ostrzegawcze spojrzenie.
– Nie straszę. – Max usiadł na drewnianej ławie i patrząc na Jeffrey a, poklepał puste miejsce koło siebie. – Chłopak zadaje mi pytania, więc odpowiadam mu zgodnie z prawdą. Nie widzę powodu, żeby go oszukiwać. Są na świecie niedobrzy ludzie, a część z nich to potwory. Spotkałem kilku w swoim życiu. I ty też.
Michael potrząsnął głową, oczami prosząc Maxa, by zamilkł, lecz było już za późno. Jeffrey uniósł się na kolana, żeby miska z sałatą nie zasłaniała mu Michaela.
– Ojej, Michael, widziałeś potwora?
Nie chciał okłamywać chłopca, lecz wychodząc z założenia, że czasem kłamstwo jest lepsze od prawdy, odrzekł:
– Nie, Jeffrey, nie widziałem.
– Widział, widział – rzekł Max tonem prawie chełpliwym. – Zabijając potwora, Michael uratował mi życie.
– O rety, Michael! Zabiłeś potwora? – Chłopiec był czerwony z podniecenia. – Prawdziwego potwora? Jak? Gołymi rękami? Czy wielką szpadą, taką, jaką mają piraci?
Erne słuchała coraz bardziej zaniepokojona.
– Jeffrey, kochanie...
– Nie chcę o tym mówić – oznajmił Michael.
Chłopiec jednak nie zamierzał się poddać.
– Jak go zabiłeś? Może wysadziłeś go w powietrze? Albo...
– Użył pistoletu – wyjaśnił spokojnie Max. Sam od lat używał w pracy broni palnej, więc był do niej przyzwyczajony. – Zastrzelił skur... pardon, zastrzelił potwora. To był bardzo zły człowiek i Michael go zastrzelił.
– Dużo było krwi? – spytał Jeffrey. Oczy miał wybałuszone z przejęcia. – Co? Dużo? A on, ten człowiek, czy krzyczał? O rety! No powiedz, Michael. Fajnie było? Na pewno było super! – Podniósł rączkę i wycelował przed siebie palce. – Tra-ta-ta-ta-ta! Krew bryzga, ludzie krzyczą...
– Starczy! Dosyć tego! – zawołał Michael.
Czując, jak robi mu się niedobrze, odsunął krzesło od stołu. Tak, powietrzem wstrząsały huki, tak, lała się krew, tak, rozlegał się straszliwy krzyk. Najpierw tam, na zalesionym wzgórzu, a potem w głowie Michaela. Przez wiele miesięcy dręczyły go w nocy koszmary, słyszał we śnie krzyk i sam budził się z krzykiem. Wrzask, morze krwi, śmierć... i tak noc po nocy. Wyczerpany fizycznie i psychicznie sądził, że już zawsze będzie skażony, że nigdy nie zmyje z siebie winy, nie zasłuży na miłość osoby tak dobrej i czystej jak Erne. Jeffrey zdawał się go nie słyszeć.
– Ja też chcę być bohaterem! – Zeskoczył z ławy i zaczął biegać po tarasie. – Tak jak Michael! Chcę tak jak on zabijać potwory i ratować ludzi! Chcę strzelać tak jak on! Chcę...
– Nie – przerwał mu Michael. Miał wrażenie, że krzyczy, ale to nie była prawda; ledwo mógł wydobyć z siebie głos. – Nie chcesz. Pamiętaj o tym, Jeffrey. Nie wolno ci być takim jak ja i robić tego, co ja zrobiłem. Nigdy, przenigdy.
Czuł, że powinien powiedzieć coś do Erne, a także do Maxa, ale nie był w stanie spojrzeć im w oczy. Zaczęły go od nowa nawiedzać obrazy z przeszłości, szarpały nim, targały, wdzierały mu się do duszy.
Nie, nie zgadzał się! Nie pozwoli na to, aby jego syn w czymkolwiek go przypominał!
Odwrócił się i zdecydowanym krokiem wszedł do domu. Mógł uciec od Jeffreya, od Erne i Maxa, nie potrafił jednak uciec od wydarzeń z przeszłości ani od wspomnień, które były z nimi związane.
Zrozumiał to w pełni dopiero teraz. I wiedział, że Erne również to pojęła.
– Mamo, wpadniemy do wody! – zawołał Jeffrey.
Erne pochyliła się nad synkiem i wyjrzała przez małe okrągłe okienko. Schodząc do lądowania w San Francisco, samolot faktycznie leciał tuż nad samą wodą.
– Nie wpadniemy – powiedziała, poklepując dziecko po rączce. – Lecimy na lotnisko. Pamiętasz, co ci mówiłam? Że samolot zawsze startuje z pasa i tam również ląduje?
Wcale się nie dziwiła, że jest taki podniecony, bądź co bądź po raz pierwszy w życiu leciał samolotem. Podczas trwającego pięć i pół godziny lotu Jeffrey z dziesięć razy przemaszerował tam i z powrotem wąskim przejściem, dokładnie zwiedził kabiny toaletowe, zaprzyjaźnił się ze stewardesami i nawet zdrzemnął się godzinę. Erne starała się śledzić wszystkie jego poczynania i ani na moment nie spuszczać go z oczu. Pilnowała go dość uważnie, ale ciągle przyłapywała się na tym, że myślami błądzi daleko.
Kiedy Michael zaczął się pakować, Erne nie nalegała zbyt usilnie, by zmienił zdanie i został. Po tamtym wieczorze nie była pewna, czy nadal chce go mieć w swym życiu. Wiedziała, że bez względu na to, ile się wydarzyło w ciągu tych pięciu lat, gdy nie mieli kontaktu, i bez względu na miłość, która na nowo odżyła w ich sercach, Michael nigdy nie uwolni się od koszmarnych wspomnień, ponieważ przemoc, jakiej doświadczył w San Pablo, odcisnęła na nim trwałe piętno.
Wydawało się Erne, że pogodziła się z przeszłością. Sądziła, że Michael również się pogodził z tym, co było, że doszedł do siebie, odzyskał spokój i równowagę psychiczną. Ale tamtego wieczoru, kiedy zobaczyła swojego syna – syna Michaela! – tak zafascynowanego przemocą, strzelaniną, krwią... kiedy zobaczyła, jak Jeffrey z morderczym błyskiem w oku gania po tarasie, wykrzykując, że chce być taki jak Michael, że też chce strzelać i zbijać...
W każdym bądź razie gdy Michael oznajmił, że musi wyjechać, nie zaprotestowała.
Niemal od razu zaczęła tego żałować.
Rok szkolny zakończył się w połowie czerwca. Trzy dni później Erne kupiła dwa bilety na samolot do San Francisco. Dzięki Bogu za karty kredytowe i zniżki dla dzieci, pomyślała, płacąc w kasie.
Samolot miękko wylądował. Prawie nie było czuć, kiedy koła zetknęły się z ziemią. Jeffrey zapiszczał z radości. – Bomba! Chcę znów lecieć samolotem.
– Polecisz.
Za kilka dni, dodała w myślach. Miała powrotne bilety, zamierzała bowiem wrócić do Massachusetts, kiedy tylko porozmawia z Michaelem – oczywiście, jeśli zdoła go odnaleźć. I jeśli Michael jej uwierzy, że go kocha.
Bo kochała go mimo wszystko, mimo tego, co zrobił. A może właśnie dlatego. Sama nie wiedziała. Wiedziała tylko, że go kocha.
Max Gallard odchodził od zmysłów. Zadzwonił do Erne zaraz po przylocie do Los Angeles.
– Nigdy sobie tego nie wybaczę. Do końca życia będę cię błagał o wybaczenie...
– Niepotrzebnie – przerwała mu.
– Już raz przeze mnie się rozstaliście. Teraz znów was rozdzieliłem. Psiakrew, tylko wam przynoszę pecha...
– Może nie było nam pisane być razem – rzekła Erne, przełykając łzy. Jak mogła zaprosić do swojego domu człowieka, który miał ręce splamione krwią?
A jednak mogła.
– Powiedziałem Jeffreyowi o Michaelu, bo on uratował mi życie. Uratował nas obu. Naprawdę jest bohaterem.
Korciło ją, aby przycisnąć ręce do uszu i nie słyszeć głosu Maxa.
– Zdaję sobie sprawę, Max, że masz powód do radości, ale...
– Michael zachował się odważnie. Postąpił rozsądnie i słusznie. Jak mogłaś pozwolić mu odejść?
– Sam chciał. To była jego decyzja.
– Ale ty mu pozwoliłaś.
Bo sądziłam, że nie potrafię zaakceptować jego przeszłości! Bo nie chciałam, żeby mój syn wpatrywał się jak w obrazek w człowieka, który ma na sumieniu zabójstwo! Miała ochotę wykrzyczeć to do słuchawki, ale milczała.
– Cortez był odpowiedzialny za śmierć jego brata – ciągnął Max. – Zabijając go, Michael uratował nie tylko mnie. Myślę, że wielu młodych ludzi w Los Angeles zawdzięcza mu życie. Gdyby nie on, Cortez znów by zarzucił miasto nielegalną bronią.
Wiem! – pomyślała, tłumiąc szloch. Wiem, ale nie umiem się z tym pogodzić.
– Zrozum, Erne. Michael postawił wszystko na jedną szalę. Ryzykował własne życie, żeby doprowadzić bandytę przed oblicze sprawiedliwości. Ryzykował utratę twojej miłości. Jak mogłaś pozwolić mu odejść?
– To była jego decyzja – odparła cicho. – Sam wybrał.
Jeszcze długo po tym, kiedy się rozłączyli, słowa te rozbrzmiewały jej w głowie. Sam dokonał wyboru. Lecz czy miał inny? Odszukał ją, ponieważ pragnął jej przebaczenia, ale tamtego wieczoru na tarasie przekonał się, że chociaż go kocha, to jednak nie potrafi mu wybaczyć. Nic dziwnego, że wyjechał.
Kochała go z całego serca i w głębi duszy czuła, że postąpił odważnie i szlachetnie. Mimo to nie zatrzymała go, kiedy skierował się do wyjścia. Nie umiała dać mu tego, czego potrzebował – i być może straciła go na zawsze.
Wiedziała, że zanim pojawił się w Wilborough, mieszkał w okolicach San Francisco, nie znała jednak jego adresu. Nie znała nawet telefonu Maxa, by do niego zadzwonić i spytać o Michaela. Ale dzięki Michaelowi zdobyła jedną cenną informację, mianowicie, co należy zrobić, żeby odnaleźć dawną miłość.
– Tu na zachodnim wybrzeżu jest jeszcze dość wcześnie – powiedziała do syna, nie wchodząc w szczegóły na temat stref czasu. – Więc zaraz po wyjściu z lotniska wybierzemy się do pewnego biura.
– Jakiego biura?
– Agencji detektywistycznej „Dwa Serca”.
Z lotniska wzięli taksówkę. Jeffrey nie posiadał się z radości. Wcześniej jego „podróże” ograniczały się do krótkich wycieczek poza miasto, natomiast dziś w ciągu sześciu godzin najpierw pokonał samolotem odległość niemal pięciu tysięcy kilometrów dzielącą wschodnie wybrzeże od zachodniego, a teraz jechał taksówką przez miasto, które było tak niezwykłe, że nawet Erne rozglądała się zafascynowana.
– Ojej! Jeszcze jedna górka! – wołał z zachwytem chłopiec, kiedy taksówka mijała kolejne wzniesienia, tak charakterystyczne dla tego miasta.
Z okien pojazdu kilka razy widzieli brzegi Zatoki San Francisco; Erne, która była przyzwyczajona do zielonoszarej wody Atlantyku, przejrzysta turkusowa barwa wody w zatoce wydawała się prawie nienaturalna. Podziwiali ozdobione sztukaterią wspaniałe budowle oraz stare wiktoriańskie domy stojące wzdłuż pochyłych chodników. Erne zastanawiała się, czy gdyby lekko pchnąć pierwszy u samej góry, zawaliłyby się kolejno wszystkie, jak kostki domina?
Aleja Van Ness biegła po stosunkowo płaskim terenie, a budynek, w którym mieściła się agencja „Dwa Serca”, prawie nie różnił się od budynków w centrum Bostonu.
Erne i Jeffrey wysiedli z taksówki i wjechali na górę windą. Na wprost windy znajdowały się drzwi z napisem Tyrell Investigative Services; Erne domyśliła się, że należąca do Maggie agencja „Dwa Serca” jest częścią większej agencji prowadzonej przez członków jej rodziny.
Przepuszczając Jeffreya przodem, Erne weszła do środka i zbliżywszy się do biurka, powiedziała siedzącej przy nim sekretarce, że chciałaby się widzieć z szefową „Dwóch Serc”. Ta nie spytała Erne, czy jest umówiona, nie kazała jej usiąść i poczekać. Po prostu wstała i rzekła:
– Proszę za mną.
Była to młoda kobieta, pulchna, z burzą opadających na twarz kasztanowatych loków. W porównaniu z nią Erne czuła się jak chudzielec o chorobliwie bladej cerze. Jak chudzielec w pogniecionej sukience, pomyślała kwaśno, bo idąca obok młoda kobieta miała na sobie idealnie wyprasowane ubranie. Ale cóż, nie odbyła w nim transkontynentalnego lotu.
– Gdzie idziemy? – spytał scenicznym szeptem Jeffrey.
– Porozmawiać z pewną panią detektyw – odparła szeptem Erne, biorąc syna za rękę, żeby przypadkiem nie udał się na samodzielne zwiedzanie piętra.
Minęli dwa gabinety i weszli do trzeciego o białych ścianach i dużym oknie wychodzącym na Van Ness. Naprzeciwko biurka wisiał oprawiony w ramki plakat przedstawiający parę tancerzy.
– Proszę, niech pani usiądzie – rzekła kobieta, wskazując dwa wygodne fotele. Sama usiadła przy biurku. – Jestem Maggie Tyrell. Akurat dziś mamy mały ruch, więc... Czym mogę pani służyć?
Erne zamrugała nerwowo powiekami. Ta młoda, energiczna osóbka miałaby wybawić ją z kłopotów? Pomóc jej odnaleźć radość życia? Cóż, skoro pomogła Michaelowi odnaleźć ją w Wilborough, może jej i Jeffreyowi pomoże odnaleźć Michaela w San Francisco.
– Podobno pomaga pani odnaleźć się kochankom?
– Tak, to prawda.
– No więc ja... szukam kogoś.
– Kogo, mamusiu? Michaela? – spytał Jeffrey, wiercąc się w ogromnym fotelu. – Ja też chcę, żeby wrócił. Nauczył mnie wszystkiego o baseballu. Możesz mi zadać jakiekolwiek pytanie... – zwrócił się do Maggie. – Wiem wszystko.
– No dobrze. – Maggie uśmiechnęła się. – Myślisz, że drużyna Giants ma szansę zwyciężyć w tym roku?
– Nie wiem. Znam się tylko na Red Soxach.
– Czyli jesteś z Bostonu?
Jeffrey skinął głową. Erne również.
– Tak, jesteśmy z Bostonu i szukamy Michaela rzekła. – Nie tak dawno temu korzystał z usług tej agencji. Chciał odnaleźć mnie* i odnalazł. Dzięki pani pomocy. A teraz ja... teraz my szukamy jego. Nazywa się Michael Molina.
Na twarzy Maggie pojawił się wyraz zaciekawienia. Przeniosła spojrzenie z kobiety na chłopca i z powrotem na kobietę.
– A pani nazywa się Mary Elizabeth Kenyon, jest nauczycielką i matką małego Jeffreya, prawda?
Zdumiało ją, że Maggie nie tylko zapamiętała jej imię i nazwisko, ale również zawód oraz imię jej syna.
– Zgadza się. – Pogładziła chłopca po głowie. – To właśnie jest Jeffrey.
Maggie oparła się wygodniej w fotelu i przyjrzała uważnie swojej nowej klientce.
– To nie moja sprawa, dlaczego Michael od pani odszedł. Wiem jednak, że zadał sobie wiele trudu, żeby panią odnaleźć. A kiedy ostatni raz ze mną rozmawiał, odniosłam wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Proszę pani, wierzę w miłość do grobowej deski, ale czasem z bólem serca muszę przyznać, że nie każdemu jest pisana.
– Nam jest. Mnie i Michaelowi – oznajmiła stanowczo Erne. Nie miała co do tego cienia wątpliwości. – Kocham go. Ale sądziłam... oboje sądziliśmy, że na naszej drodze do szczęścia stoi przeszkoda nie do pokonania. Jednak możemy ją pokonać. Muszę tylko odnaleźć Michaela i go o tym przekonać.
Maggie wzruszyła ramionami.
– Chce pani odnaleźć Michaela? Cóż, jest to tak banalnie proste, że nawet nic pani za to nie policzę. Zaraz do niego zadzwonię i...
– Nie. – Erne pochyliła się, gotowa zakryć ręką telefon. – Proszę nie dzwonić. Bo co będzie, jeśli powie, że nie chce się ze mną widzieć? Gdyby podała mi pani jego adres, mogłabym... Bo on mieszka gdzieś niedaleko, prawda?
– Po drugiej stronie zatoki. W Berkeley. – Przez chwilę bez słowa wpatrywała się w Erne. – Trochę dziwnie się z tym – czuję. Bo skoro Michael odszedł od pani, może faktycznie nie chce mieć z parną do czynienia...
– Ja też nie chciałam mieć z nim do czynienia, kiedy sześć tygodni temu pojawił się w Wilborough.
Maggie skinieniem głowy przyznała jej rację.
– Dobrze. – Obróciła się w stronę stolika, na którym stał komputer. Odszukawszy adres, przepisała go, a kartkę wręczyła Erne. – To mniej więcej dwadzieścia minut jazdy stąd. Ma pani samochód?
– Nie – odparła Erne. – Pojedziemy taksówką.
Wolała nie myśleć o tym, ile ta cała wyprawa będzie ją kosztować. Zresztą, nie miało to znaczenia. Gotowa była żyć w długach, byleby tylko mogła naprawić błąd.
– Proszę mi jedno obiecać – powiedziała Maggie.
– Co takiego?
– Że poinformuje mnie pani, jak się sprawa zakończy.
– Oczywiście. – Wstała z fotela, zbierając się do wyjścia. Jeffrey siedział wyjątkowo cicho, jakby kompletnie pozbawiony energii; przypuszczalnie zmęczyła go długa podróż, a mieli jeszcze tyle do zrobienia. – Chodź, syneczku. Poszukamy Michaela.
– Dobrze.
– Uroczy brzdąc – rzekła Maggie, kiedy Erne, biorąc go za rękę, ruszyła do drzwi. – Nie dziwię się, że Michael... Niech pani go znajdzie. Powodzenia.
Jeffrey spał przez całą drogę. Erne potrząsnęła go delikatnie za ramię, kiedy taksówka zatrzymała się przy niedużym placyku, przy którym stały ładnie ukwiecone domy. Zbudowane w stylu hiszpańskim – białe ściany, czerwone dachówki, łukowate drzwi, fantazyjnie wygięte kraty w oknach, po których pięły się kwitnące winoroślą – przypominały domy w San Pablo.
Często myślała o San Pablo. Tam była szczęśliwa. Tam przyszłość stała przed nią otworem. Tam słuchała głosu serca.
Dziś też słuchała głosu serca.
Trzymając Jeffreya za rękę, podeszła do drzwi, na których widniał numer podany jej przez Maggie Tyrell, i nacisnęła dzwonek. Nagle wystraszyła się, że może Michaela nie ma w domu – albo gorzej, że jest, ale nie sam. Za późno. Przebyła taki kawał drogi, że nie zamierzała się wycofywać. Skoro on mógł przylecieć do Wilborough, nie wiedząc nic o niej, ona mogła przylecieć do San Francisco, zadzwonić do jego drzwi i...
Mniej więcej po minucie drzwi się otworzyły. Nareszcie! Stał w dżinsach i pomiętej białej koszuli z podwiniętymi rękawami, włosy miał potargane, oczy czarne jak onyks. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Erne oznajmiła:
– Musimy powiadomić o czymś Jeffreya.
– Tak? – Opuściwszy wzrok, spojrzał na zaspanego chłopca, który kurczowo trzymał się nogi matki, po czym schylił się i uśmiechnął do niego. – Hej, przyjacielu. Co u ciebie słychać?
– Jestem zmęczony. Stęskniliśmy się za tobą.
Przez chwilę Michael wpatrywał się w dziecko, potem wbił wzrok w podłogę, następnie w ścianę. Wyraźnie unikał oczu Erne.
– Stęskniliśmy się za tobą – powtórzyła za synem. Maggie Tyrell dała nam twój adres. Możemy wejść?
Wyprostował się. Widziała, że jest zdenerwowany.
– Oczywiście. – Odsunął się na bok, wpuszczając ich do środka.
Erne rozglądała się zdumiona. Wewnątrz panował idealny porządek. Co prawda nie zostawiał po sobie bałaganu, kiedy mieszkał u niej w Wilborough... W każdym razie wnętrze było przestronne, gustownie urządzone, podłogi lśniące, dywany bez śladów błota czy trawy, poduszki równo ułożone na kanapie, stoliki starannie dobrane do reszty mebli.
– To twój dom? – spytała zdziwiona, po czym zawstydziła się własnego zdziwienia.
– Chyba tak – odparł enigmatycznie.
– Jak to: chyba tak?
Nie odpowiedział. Spoglądał na Jeffreya. Chłopiec puścił rękę Erne, po czym wdrapał się na skórzany fotel i zwinął w kłębek; oczy miał otwarte, ale czerwone ze zmęczenia.
– Naprawdę chcesz mu powiedzieć?
Skinęła głową, świadoma tego, że ujawnienie chłopcu prawdy to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek musiała wykonać.
– Tak, zamierzałam to zrobić sama, ale... – zniżyła wzrok – nie miałam odwagi. Zresztą, uznałam, że powinniśmy razem...
Michael ujął ją za brodę i delikatnie obrócił do siebie, tak by ich oczy się spotkały.
– Erne, czy jesteś absolutnie pewna? – spytał cicho. – Skoro mały wie, czego się dopuściłem, co mam na sumieniu...
– No właśnie – przerwała mu. – O tym też trzeba z nim – porozmawiać. Nauczyć go, co jest dobrem, a co złem. Jesteś mi potrzebny, Michael. Bez twojej pomocy sama sobie nie poradzę.
Przez chwilę uważnie badał jej twarz.
– Nie chcę, żeby Jeffrey wyrósł na kogoś takiego jak ja.
– A ja chcę.
Jego palce, wciąż zaciśnięte na jej brodzie, zadrżały lekko. Opuściwszy rękę, przeszedł na drugi koniec salonu i przysiadł na podłodze przed fotelem, na którym siedział senny malec.
– Hej, przyjacielu, śpisz? Chłopiec pokręcił głową.
– O czym tak szepczecie? – spytał. – To tajemnica?
– Już nie – odparł Michael. Spojrzał na Erne, a kiedy ona podeszła bliżej i kucnęła obok na podłodze, wyciągnął ręce, jedną do chłopca, drugą do kobiety. – Jestem twoim ojcem, Jeffrey.
Chłopiec otworzył szerzej oczy.
– Dawno temu kochałem twoją mamusię – ciągnął Michael pełnym napięcia głosem – ale musiałem wyjechać i ją zostawić. Potem ty się urodziłeś, a ja nic o tym nie wiedziałem. Całymi latami was szukałem i dopiero niedawno udało mi się was odnaleźć.
Chłopiec popatrzył pytająco na Erne.
– To ja mam tatusia?
– Zawsze miałeś, kochanie. Pamiętasz? Kiedyś o tym rozmawialiśmy. Powiedziałam ci, że twoim tatusiem jest pewien pan, którego bardzo kochałam. I że ten pan musiał odejść, ale zanim odszedł, dał mi najwspanialszy podarunek na świecie. Ciebie.
– Jeffrey przeniósł wzrok na Michaela, potem z powrotem na Erne. Przez chwilę nic nie mówił, jakby zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
– Michael zabił człowieka – oznajmił wreszcie.
Michael z trudem przełknął ślinę.
– To była straszna rzecz i bardzo żałuję, że tak się stało. Nie miałem jednak wyjścia.
– A tamten, którego zabiłeś, to był zły człowiek?
– Bardzo zły.
– Więc jesteś bohaterem.
– Nie, Jeffrey, jestem normalnym człowiekiem.
– Bohaterem i moim tatusiem – stwierdził autorytatywnie chłopiec, po czym uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zamknął oczy i pogrążył się we śnie.
Przez kilka minut Michael z Erne siedzieli na podłodze, wpatrując się w śpiącego syna. Wreszcie wstali. Erne zdała sobie sprawę, że najtrudniejsze mają za sobą. Była zmęczona podróżą, chętnie poszłaby w ślady dziecka i też zamknęła oczy, lecz wiedziała, że czeka ją jeszcze jedna rozmowa, prawie równie trudna jak ta pierwsza.
Postanowiła nie zwlekać.
– Kocham cię, Michael.
– Ja ciebie też, ale... – Uśmiechnął się smutno.
– Chciałeś mojego wybaczenia. – Zacisnęła ręce na jego dłoniach, jakby czerpiąc z nich siłę. – Przeszłości się nie zmieni. Wtedy w San Pablo skrzywdziłeś mnie swoim zniknięciem. Kiedy jednak mnie odnalazłeś i wyjaśniłeś, co się stało, przebaczyłam ci. Uzmysłowiłam sobie, że nie mogłeś postąpić inaczej.
– Tak, ale...
– Reszta... Zrozum, Michael, to nie ja mam ci wybaczyć zabójstwo Corteza. Twój przyjaciel Max przekonał mnie, że zachowałeś się jak bohater. Nawet nie musiał zbyt usilnie przekonywać, bo w głębi serca sama to wiem. – Łzy powoli napływały jej do oczu, ale mówiła dalej. – To ty musisz sobie wybaczyć. Pozwoliłam ci wyjechać z Wilborough. Niesłusznie. Wyjechałeś jednak dlatego, że gryzły cię wyrzuty sumienia.
Westchnął głośno.
– Wiesz. Erne, długo po powrocie z San Pablo nie mogłem dojść do siebie, ale z czasem koszmary, które budziły mnie po nocach, ustały. Sądziłem, że wreszcie odzyskałem spokój... Myliłem się. Wydarzenia z przeszłości nadal we mnie tkwią. Nie umiem się z nimi pogodzić.
– Śmierć brata też wciąż w tobie tkwi, prawda?
– Tak...
– Widzisz, Michael, pewnych rzeczy nie sposób zapomnieć. Pozostają w nas na zawsze. Jedyne, co możemy zrobić, to wybaczyć sobie i starać się żyć najlepiej, jak umiemy.
Kolejne westchnienie.
– Och, Erne. – Przycisnął usta do jej czoła. – Tak strasznie mi cię brakowało. Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłem.
– Dlaczego kiedy spytałam, czy to twój dom, odpowiedziałeś „chyba tak”?
Zerknął na zwiniętego w fotelu syna, po czym uśmiechnął się szelmowsko.
– Bo marzy mi się inny dom. Z tobą. W Wilborough.
– Więc wróć z nami – powiedziała szeptem. – Wróć z nami do naszego domu.
– Do naszego domu – powtórzył rozmarzonym tonem. Wziął Erne w ramiona i przytulił mocno do siebie. – Dobrze, najdroższa. Dobrze.
Stali objęci w zapadającym zmroku dosłownie dwa kroki od swojego śpiącego syna. Nareszcie się odnaleźli. Nareszcie byli razem. Ona, on i dziecko. I oboje wiedzieli, że ich miłość będzie trwała wiecznie.