Judith Arnold Miłość na całe życie

background image

Judith Arnold

Miłość na całe życie

Tłumaczyła Urszula Wrońska

background image

Prolog

Wiedział, że nie będzie to łatwe. Wracanie pamięcią do tamtych

wydarzeń sprzed pięciu łat zawsze było dla niego trudne. Mówienie o nich
było jeszcze trudniejsze. Wprawdzie rany na ciele i duszy dawno się
zabliźniły, mógł normalnie żyć, funkcjonować, ale...

Wspomnienia wciągały go niczym rzeczny wir, kręciły nim, rzucały w

różne strony.

Trudne to było. Trudne i bolesne.
Znajdował się w przestronnym, zalanym światłem słonecznym gabinecie

Maggie Tyrell, szefowej agencji detektywistycznej „Dwa Serca”,
specjalizującej się w odnajdywaniu zaginionych kochanków. Przyszedł tu,
ponieważ gdy już raz zdobył się na odwagę, by cofnąć się pamięcią do
swego pobytu w San Pablo, zdał sobie sprawę, że wszystkie jego myśli
koncentrują się na Erne Kenyon.

Tęsknił za nią.
Martwił się o nią.
Chciał ją przeprosić za to, co się stało; za to, że zniknął bez słowa.

Chciał usłyszeć, że mu wybacza. I że jest szczęśliwa.

Rozmowa z panią detektyw, która siedziała po drugiej stronie biurka z

ołówkiem w ręku i włączonym komputerem, stanowiła prawdziwą udrękę.
Pocieszał się jednak tym, że może dzięki Maggie i agencji „Dwa Serca”
zdoła odnaleźć Erne.

– Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon – zaczął – ale wszyscy mówili do

niej Erne. To od jej inicjałów: M. E. Erne.

Maggie Tyrell uśmiechnęła się i skinęła zachęcająco głową. Jedną ścianę

gabinetu zdobił oprawiony w ramki plakat przedstawiający elegancką parę
tancerzy w wystudiowanej, pełnej gracji pozie. Właścicielka agencji
wydawała się być ich zaprzeczeniem; pulchnawa, z burzą poskręcanych
włosów, ubrana w luźny, sportowy kostium, w niczym nie przypominała
zwiewnej, obdarzonej subtelnym wdziękiem balet – nicy na plakacie.

Sprawiała wrażenie osoby rzeczowej, konkretnej, co bardzo Michaelowi

odpowiadało. Nie chciał, by ktokolwiek się nad nim litował; nie chciał
słuchać uprzejmych, nic nie znaczących słów współczucia czy otuchy.

background image

– Poznaliśmy się pięć lat temu – ciągnął, widząc wyczekujące

spojrzenie. – W San Pablo, niedużym miasteczku w Ameryce Łacińskiej.

Zobaczył na jej twarzy wyraz zaciekawienia. Przestała się bawić

ołówkiem i pochyliła nieco do przodu.

– Muszę pana uczciwie ostrzec, panie Molina, że poszukiwanie osoby

przebywającej poza granicami Stanów jest procesem o wiele bardziej
skomplikowanym niż...

– Nie sądzę, żeby Erne nadal tam przebywała – przerwał jej. –

Przyjechała do San Pablo na rok. Uczyła w miejscowej szkole.

Maggie zapisała coś w leżącym na biurku notesie.
– Podstawowej? – zapytała. – Średniej?
– Pracowała z małymi dziećmi, więc to musiała być szkoła podstawowa.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć o pani Erne Kenyon?
Mógł powiedzieć, że był nią oczarowany od samego początku. W kraju

śniadych, ciemnookich ludzi od razu zwrócił uwagę na tę długonogą istotę o
rozwianych jasnych włosach, niebieskich oczach i policzkach
zaróżowionych od słońca, która stała na targu w cienkiej bawełnianej
sukience i kupowała owoce. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany, pragnąc ją
poznać.

Mógł powiedzieć, że pokochał jej cudowny południowy akcent,

delikatne dłonie i dźwięczny śmiech. Mógł powiedzieć, że w jej ramionach
czuł się jak w raju, że wcale nie trzeba umrzeć, aby trafić do nieba;
wystarczy kochać się z Erne. Mógł to wszystko powiedzieć, lecz miał
świadomość, że tego typu informacje nie pomogą Maggie w odnalezieniu
Erne Kenyon.

– Co jeszcze? – zadumał się. – Hm. Obecnie ma trzydzieści lat, najwyżej

trzydzieści jeden. Pochodzi z Richmond w stanie Wirginia. Jej rodzice byli
ludźmi dość zamożnymi.

Ołówek, który Maggie trzymała w ręce, znów poszedł w ruch. Pierwsza

strona notesu powoli się zapełniała.

– Opuściłem San Pablo dość nieoczekiwanie – kontynuował ponuro. –

Nie miałem czasu pożegnać się z Erne ani cokolwiek jej wyjaśnić. Po
prostu... musiałem zniknąć.

Pani detektyw pokiwała głową.
– Chciałbym ją odnaleźć, wytłumaczyć jej, dlaczego wyjechałem bez

słowa...

background image

Może nie tyle wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, ile przekonać ją, że nie

kłamał, kiedy mówił, że ją kocha. Dziś już nie kochał – minęło zbyt wiele
czasu; zresztą gdyby się spotkali, byliby parą obcych sobie ludzi – ale
wtedy, przed pięcioma laty, darzył ją autentycznym uczuciem. I zależało
mu, by wiedziała, że akurat w tej sprawie nie oszukiwał jej.

Odłożywszy ołówek, Maggie odchyliła się w fotelu.
– Panie Molina, zanim przyjmę zlecenie, muszę pana uprzedzić, że

poszukiwania nie zawsze kończą się sukcesem.

– Wiem, że mogą być trudności z odnalezieniem Erne.
– Och, nie. Z tym nie powinno być żadnych problemów. Agencja „Dwa

Serca” działa od roku i jeszcze nie zdarzyło mi się nie znaleźć poszukiwanej
osoby. Chodzi jednak o to, że czasem odnaleziona osoba nie jest tą, której
klient szuka. Ludzie się zmieniają. Pani Kenyon mogła wyjść za mąż...

– Wcale by mnie to nie zdziwiło – szepnął.
Prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, by taka kobieta jak Erne tyle Jat

mogła żyć sama. W końcu nie był pierwszym mężczyzną, który się w niej
zakochał, ani pewnie ostatnim.

– Może mieć dom, męża, dzieci – ciągnęła Maggie – i może nie mieć

ochoty na spotkanie z dawnym ukochanym.

– Tak, wiem.
– Proszę pana, stworzyłam „Dwa Serca” z myślą o tym, żeby łączyć

rozdzielonych kochanków. Moi bracia również – są detektywami, mają
swoją agencję tuż obok na tym samym piętrze. Oni jednak specjalizują się w
czym innym, głównie wyszukują „brudy” na zlecenie adwokatów
rozwodzących się par. Jestem w rodzinie największą optymistką; wierzę w
szczęśliwe zakończenia.

Czekał w milczeniu, świadom, że Maggie ma jeszcze coś do dodania.
– W odnajdywaniu zaginionych kochanków odnoszę same sukcesy, ale,

niestety, spotkania po latach nie zawsze kończą się szczęśliwie.

Skinął głową. Powtarzał to sobie tysiące razy, odkąd rozpoczął własne,

nieudolne poszukiwania Erne.

– Przyjmę pańskie zlecenie, ale pod warunkiem, że nie będzie pan sobie

robił żadnych złudnych nadziei.

Pamiętał bezsenne noce po powrocie do Stanów, kiedy bał się zamknąć

oczy, by znów mu się nie przyśniły te straszne koszmary. Teraz zaś, ilekroć
zamykał powieki, natychmiast stawała mu przed oczami ona – cudowna,

background image

czuła, roześmiana. Nie, nie zamierzał sobie robić złudnych nadziei, po
prostu chciał się z nią spotkać, porozmawiać.

– Nie będę – obiecał.
– W porządku. Zatem bierzmy się do pracy.

Rozdział 1

Widok dziecięcego rowerku sprawił, że serce zabiło mu szybciej.

Pamiętał, co mówiła Maggie Tyrell: że ludzie się zmieniają, że odnaleziona
osoba nie zawsze jest tą, której się szukało, że nie sposób zagwarantować
szczęśliwego zakończenia. Pamiętał też ostrzeżenie Maggie, że Mary
Elizabeth Kenyon, którą znalazła, nie musi być tą samą Mary Elizabeth
Kenyon, którą on poznał pięć lat temu w San Pablo.

– Kenyon wcale nie jest tak rzadko spotykanym nazwiskiem –

powiedziała, zadzwoniwszy do niego tydzień po podpisaniu umowy. –
Pańska Mary Elizabeth mogła wyjść za maż i przyjąć nazwisko męża. Mogą
też być inne kobiety o imieniu Mary Elizabeth i nazwisku Kenyon.

– W takim razie dlaczego pani dzwoni? – spytał. – Jeśli sądzi pani, że ta

kobieta nie jest moją Erne...

– Tego nie powiedziałam. A dzwonię, żeby podzielić się informacjami.

Otóż na liście członków dwóch największych związków nauczycielskich
figuruje niejaka Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka w Wilborough w
stanie Massachusetts i w miejscowej szkole „Dębowe Wzgórze” prowadzi
zajęcia z trzecioklasistami. Z jej akt personalnych wynika, że ma trzydzieści
lat i urodziła się w Richmond w Wirginii. Oczywiście, nie mogę
jednoznacznie stwierdzić, czy...

– To ona – oznajmił stanowczym tonem.
Gdyby to nie była Erne, serce nie waliłoby mu tak głośno i nie

zaciskałby tak mocno ręki na słuchawce.

– Ostrzegam pana, panie Molina. Może być kilka, kilkanaście lub

kilkadziesiąt kobiet o tym imieniu i nazwisku.

– Ale ta ma trzydzieści lat i uczy w szkole podstawowej.
– Jeżeli pan chce, mogę szperać dalej. Dowiedzieć się, czy mieszkająca

background image

w Wilborough Mary Elizabeth Kenyon była kiedykolwiek w San Pablo.

– Nie trzeba. To ona. Jestem o tym przekonany.
Dopiero po odłożeniu słuchawki przemknęło mu przez myśl, że może

Maggie ma rację; może to nie jest Erne. Erne Kenyon, którą znał przed laty,
nie mieszkałaby w Massachusetts. Nie wyobrażał jej sobie w jakiejś małej
rybackiej wiosce, gdzie zimą sypie śnieg, a po drogach jeżdżą sanie. Erne,
którą znał, kochała słońce i Wirginię. Była szalenie dumna ze swego
pochodzenia i na pewno nie osiedliłaby się w północnej części Stanów
wśród Jankesów.

Z drugiej strony, ludzie się zmieniają. Przecież sama Maggie ciągle mu

to powtarzała; mówiła, że nawet jeśli odnajdzie właściwą Mary Elizabeth
Kenyon, może ona w niczym nie przypominać dawnej Erne. Pięć lat to
kawał czasu.

Przez opuszczoną szybę wynajętego wozu wpatrywał się przed siebie.

Dom, w którym mieszkała odszukana przez agencję Erne Kenyon, stał przy
czystej, cichej uliczce, porośniętej z obu stron drzewami, w szeregu innych
skromnych i schludnych domów. Uwagę zwracał starannie utrzymany
trawnik, kwitnące krzaki azalii, świeżo pomalowane białe ściany i
odcinające się od nich zielone okiennice. Drzwi niedużego garażu były
otwarte, ale w środku nie stał żaden samochód. Wnętrze wydawało się nie
zagracone, chociaż ze swego miejsca po drugiej stronie ulicy Michael
niewiele widział.

W domu nie paliło się światło, ale nic dziwnego – popołudniowe słońce

wciąż jasno świeciło. Umieszczona na końcu podjazdu skrzynka na listy
miała wymalowany z boku numer, brakowało jednak tabliczki z nazwiskiem
lokatorów. I właśnie przed tym domem, na trawniku przy podjeździe, stał
dziecięcy rowerek na trzech kółkach.

Michael zaklął cicho pod nosem. Mimo tego, co mu mówiła Maggie,

mimo ostrzeżeń, jakie sam sobie dawał, przyłapał się na tym, że marzy, że
pragnie, że jednak ma nadzieję. Marzył o tym, aby po latach spędzonych na
zesłaniu – w piekle! – mógł zastukać do drzwi Erne i ofiarować jej, niczym
darz dalekiej podróży, słowa przeprosin i wyjaśnienia. Pragnął, by je
przyjęła i mu wybaczyła Pragnął ją przekonać, że uczucie, którym ją darzył
tamtej wiosny w San Pablo, było szczere i prawdziwe, że jego koszmar się
skończył, że może znów uda im się wzniecić dawny ogień.

Maggie Tyrell, szefowa agencji detektywistycznej świadczącej usługi

background image

romantykom, optymistom i zakochanym, ostrzegła go, lecz były to słowa
rzucane na wiatr. Michael chciał się sam przekonać, jak się Erne wiedzie w
życiu. Nie wierzył, by mogła wyjść za maż i zatrzymać po ślubie nazwisko
panieńskie. Jakoś mu to do niej nie pasowało.

Ale co tam nazwisko! To widok roweru przyprawił go o dreszcze. No

cóż, jeżeli Erne jest matką i żoną, to trudno; on, Michael, wycofa się po
cichu, wróci do Kalifornii i postara się o niej zapomnieć.

Ale... wciąż się łudził, miał nadzieję. Może pomalowany w jaskrawe

kolory trójkołowy rowerek należy do dziecka sąsiadów? Może Erne nadal
jest samotna, równie śliczna, wrażliwa i delikatna jak przed laty? Może
nadal ma tak urzekające spojrzenie, tak niebieskie oczy, tak cudowny i
szczery uśmiech? Może na jego widok jej oczy rozbłysną z podniecenia, a
radość rozpromieni twarz?

Pomyślał sobie, że to nawet lepiej, jeśli nikogo nie ma w domu. Zanim

się spotkają, przynajmniej będzie miał okazję rozejrzeć się trochę po
okolicy, zobaczyć, gdzie Erne zapuściła korzenie, poczuć atmosferę
miasteczka, w którym się osiedliła.

W powietrzu unosił się zapach wiosny. Gdy wysiadł i zatrzasnął

drzwiczki samochodu, dwie wystraszone jaskółki wyfrunęły spomiędzy
gałęzi pobliskiego klonu. Zza zakrętu wyłoniła się furgonetka. Odczekał, aż
go minie, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy.

Nie mógł oderwać spojrzenia od dziecięcego rowerku. Przednie koło

było duże i miało kolor dojrzałego banana, siodełko było jaskrawozielone, a
kierownica czerwona.

Słychać było śpiew ptaków. Z rosnącego nieopodal kwitnącego derenia

wiatr zerwał pojedynczy biały płatek, który wirował w powietrzu. Ciekawe,
czy Erne sama dba o teren wokół domu, czy też korzysta z pomocy
ogrodnika? A może ma męża, który strzyże trawniki i przycina krzewy?

Kolejne ptaki przyłączyły się do ptasiego chóru. Wtem zza domu dobiegł

wesoły śmiech dziecka. Michael zawahał się; korciło go, by sprawdzić, czy
to w ogrodzie za domem Erne bawią się jakieś dzieci, ale nie bardzo mu
wypadało kręcić się po czyimś prywatnym terenie. Sytuacja sama się
rozwiązała, po chwili bowiem dwóch małych, roześmianych urwisów,
pędząc, ile sił w nogach, czmychnęło obok kwitnącego rododendronu.
Chłopcy biegli tak szybko, że Michaelowi jedynie mignęły przed oczami
dwie kolorowe bluzy, dwie pary zaplamionych trawą dżinsów i dwie

background image

spłowiałe czapki baseballowe w kolorach drużyny Red Soxów.

Malcy byli w wieku przedszkolnym. Mogli mieć po pięć lat, co najmniej

po pięć lat. Czyli Erne nie jest ich matką, bo pięć lat temu przebywała w San
Pablo. Ale mogła chłopców zaadoptować albo być ich ciotką. Lub macochą.
Tak, chłopcy mogą przecież być synami jej męża z poprzedniego
małżeństwa.

Mogło też być tak, że trafił pod niewłaściwy adres, że mieszkająca w

tym domu kobieta wcale nie jest jego ukochaną Erne.

Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy zza rogu wyłoniła się

atletycznie zbudowana dziewczyna, przed którą malcy z piskiem uciekali.
Miała ciemne włosy związane w koński ogon i ubrana była w krótkie
spodenki, bawełnianą bluzę i tenisówki. W niczym nie przypominała Erne.
Ogarnęło go uczucie zawodu, ale i ulgi.

– Wracajcie, szelmy jedne! – zawołała, nieświadoma tego, że na

podjeździe stoi mężczyzna, który bacznie się jej przygląda. – I to
natychmiast! Niech no tylko was dopadnę...

Mówiąc to, śmiała się do rozpuku. Najwyraźniej srogi ton i groźby

stanowiły nieodłączną część zabawy. Chichocząc wesoło, chłopcy pognali
za dom i znikli Michaelowi z oczu.

Oczywiście, dziewczyna bez trudu mogłaby ich dogonić, ale nie o to jej

chodziło. Oparłszy ręce na biodrach, przystanęła na moment, żeby złapać
oddech. W obszernej bluzie z napisem „Williams College” wyglądała za
młodo, by być matką tych dwóch urwisów. Ale kto wie? Coraz częściej
nastolatki rodzą dzieci. Z drugiej strony może tylko wyglądała tak młodo?
Może już dawno skończyła studia, a bluza to pamiątka z czasów
studenckich?

Po chwili oddech się jej uspokoił. Odgarnęła za ucho kosmyk włosów i

spojrzała na zegarek. Chociaż zza domu wciąż dolatywał śmiech
rozbawionych chłopców, dziewczyna wzruszyła ramionami i odwróciła się
w kierunku dziecięcego rowerku. Na widok obcego mężczyzny zamarła w
pół kroku.

Nie chcąc wzbudzać w niej lęku, nie ruszył się z miejsca. Jedynie

wyciągnął przed siebie ręce, by pokazać, że są puste, że nie trzyma w nich
nic, co by mogło służyć za broń. Nie wydawało mu się, aby w jasnych
spodniach i niebieskiej koszuli wyglądał jak bandyta. Dziewczyna jednak go
nie znała i miała prawo się go obawiać.

background image

– Szukam pani Mary Elizabeth Kenyon – powiedział. Puściwszy rower,

dziewczyna wyprostowała się.

– Nie ma jej – odparła krótko.
Z jej odpowiedzi wynikało jednoznacznie, że to nie ona jest tą Mary

Elizabeth Kenyon, która mieszka pod tym adresem. Odważył się postąpić
krok naprzód i opuścić ręce wzdłuż ciała.

– Nie orientuje się pani, kiedy wróci?
– A kim pan jest?
– Jej starym znajomym.
– Jak się pan nazywa?
Zawahał się, po czym uświadomił sobie, że widząc jego wahanie,

dziewczyna może nabrać podejrzliwości.

– Michael Molina – odparł.
– Powiem, że pan tu był – rzekła, ponownie nachylając się nad

rowerkiem.

Trochę się tego bał. Jeżeli kobieta, która tu mieszka, jest jego Erne i

jeżeli dziewczyna w bluzie z Williams College powie jej, że pytał o nią
Michael Molina, nie wiadomo, jak się Erne zachowa Może się zabarykaduje,
a potem wystąpi do sądu o to, by zakazał Michaelowi się do niej zbliżać?
Oczywiście, nic jej z jego strony nie groziło, ale po tym, jak postąpił pięć lat
temu, wątpił, aby chciała się z nim widzieć. Miał zamiar rozegrać to nieco
inaczej: po prostu pojawić się znienacka i nie dopuszczając jej do słowa,
przeprosić ją i błagać o wybaczenie.

– Muszę się z nią zobaczyć. To ogromnie ważne – powiedział. Nie chciał

swoim uporem wystraszyć panny z Williams College, ale pragnął jej
uzmysłowić, jak bardzo zależy mu na spotkaniu z Erne. – Szukam jej od
dawna Dziewczyna zostawiła rower i przyjrzała się obcemu. Mierzyła go
uważnie wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy coś knuje. Obdarzając
dziewczę najbardziej ujmującym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć,
obserwował, jak jej nieufność powoli topnieje.

– Zatrzymał się pan gdzieś w okolicy?
– Tak – W takim razie powiem pani Kenyon, żeby się z panem

skontaktowała. W którym hotelu pan mieszka?

Zachowując kamienny wyraz twarzy, myślał nerwowo, co odpowiedzieć.

Bo oczywiście nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zarezerwować sobie
pokój w hotelu. Kiedy wysiadł z samolotu, od razu na lotnisku w Bostonie

background image

wynajął samochód i przyjechał prosto na Cullen Drive w Wilborough – pod
adres, który otrzymał od Maggie Tyrell. Jak ostatni kretyn sądził, że kiedy
tylko Erne go zobaczy i wysłucha, weźmie go w ramiona i zaproponuje u
siebie gościnę.

Troszkę się pomylił, toteż teraz usiłował szybko odtworzyć w pamięci

nazwy hoteli, które mijał po drodze.

– W „Holiday Inn” – odparł, modląc się w duchu, aby w hotelu znalazł

się jakiś wolny pokój.

– W porządku. Michael Molina, „Holiday Inn”. Na pewno wszystko

przekażę.

– Proszę powiedzieć, że to bardzo ważne.
Zastanawiał się, czyjego głos zdradza napięcie, które on sam czuje. To

było szaleństwo – uganiać się po tylu latach za kobietą, którą się kiedyś, nie
z własnej winy, skrzywdziło. Może należy się wycofać, dalej żyć
wspomnieniami? Lecz doszedł już tak daleko... , – Dobrze, powiem –
obiecała znużonym tonem dziewczyna.

Ma mnie za starego nudziarza, pomyślał, albo gorzej za intruza,

burzyciela spokoju, może nawet przestępcę. Nie chciał dłużej narzucać się,
upierać, prosić; by „je wystraszyć dziewczyny. Wiedział, że jeśli poczuje się
zagrożona, on nic na tym nie zyska.

– Dziękuję. – Wsunął ręce do kieszeni spodni. – Będę bardzo wdzięczny.

– Skinąwszy na pożegnanie głową, odwrócił się w stronę jezdni.

Już miał odejść, kiedy nagle w ogrodzie znów zabrzmiał wesoły chichot

rozbrykanych chłopców. Na widok dziewczyny zaczęli wołać jeden przez
drugiego:

– Widzieliśmy coś...
– Takie wielkie...
– Wielkiego potwora! – dokończyli razem, pękając ze śmiechu.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła sceptycznie na

malców. Z całej siły starała się zachować poważną minę, chociaż kąciki ust
jej drgały.

– Potwora? Jaki był duży?
– Taki! – Jeden z chłopców rozciągnął szeroko drobne ramionka.
– Nie! Taki! – zademonstrował jego kolega.
– Nie! Taki! – zapiszczał pierwszy, usiłując rozłożyć ramiona jeszcze

szerzej.

background image

– No dobra, już wiem – przerwała im dziewczyna. – Był bardzo, bardzo

duży. A jakiego koloru miał włosy?

– Zielone! – zawołał pierwszy chłopiec.
– W kropki bordo! – zawołał drugi.
Jego odpowiedź tak bardzo się obu spodobała, że znów zaczęli pokładać

się ze śmiechu.

Dziewczyna spojrzała porozumiewawczo na Michaela. Nie umiał

powstrzymać się od uśmiechu. Zazwyczaj dzieci, nawet te najbardziej
rozkoszne, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Nie potrafił docenić
dziecięcej mądrości, którą wszyscy dorośli się tak zachwycali, a na widok
uroczych szkrabów występujących w serialach telewizyjnych miał ochotę
wyłączyć odbiornik. Jeżeli sytuacja tego wymagała, mógł przez chwilę
podziwiać zdjęcie syna czy córki przyjaciół i nawet uczynić jakąś stosowną
uwagę, ale to wszystko. Świat dzieci niewiele go obchodził.

Dziś jednak było inaczej. Po długim męczącym dniu, na który składała

się pobudka w Berkeley, kilkugodzinny lot na drugi koniec kontynentu, a
potem jazda samochodem przez ruchliwe centrum Bostonu do cichego,
spokojnego miasteczka leżącego pół godziny dalej na północ, radosne piski
dwóch rozbawionych chłopców podziałały na niego jak odprężający balsam.

Choć, prawdę mówiąc, trudno mu było całkiem się odprężyć. Znajdował

się na Cullen Drive w Wilborough, ale nie miał pojęcia, co to oznacza. Czy
spotka się z Erne? Jaka będzie jej reakcja? Czy nie zatrząśnie mu drzwi
przed nosem?

No cóż... Mógł westchnąć głęboko, mógł zakląć siarczyście albo mógł

uśmiechnąć się do dwóch małych urwisów o bujnej wyobraźni, którzy
rechotali, trzymając się za brzuchy. Jeden, ten nieco wyższy, wreszcie
przestał się śmiać. Zdyszany, szturchnął przyjaciela w bok i odwrócił się,
gotów pognać za dom, by znów zmierzyć się z potworem o włosach w
kropki bordo. W momencie, gdy stanął przodem do Michaela, Michael
ujrzał piwne oczy malca i serce podskoczyło mu do gardła.

Spod czapki baseballowej i burzy ciemnych włosów spoglądała na niego

jego własna twarz.

– Bardzo mi przykro, pani Kenyon, ale naprawdę nie widzę możliwości

– rzekł stanowczo urzędnik miejscowego banku County Savings and Trust
odpowiedzialny za przyznawanie kredytów.

Erne przyjrzała się swojemu rozmówcy. Był to nieopierzony młokos,

background image

pewnie świeżo po studiach, w tanim garniturze. Podejrzewała, że studiował
na jakimś kierunku, po którym trudno znaleźć pracę, toteż szybko
zrezygnował z marzeń o pasjonującym zawodzie i zapisał się na kurs
bankowości. Poznawszy wszystkie prawa rządzące zasadami przyznawania
kredytów, teraz jako urzędnik był władny zrujnować jej życie.

Wcześniej próbowała szczęścia w wielkich bankach o zasięgu

ogólnokrajowym, które nie mają żadnych powiązań z Wilborough. Ze
wszystkich otrzymała uprzejmy list z odmową. Potem pomyślała sobie, że
może jedyny miejscowy bank, istniejący tu od dawna i znający problemy
tutejszej społeczności, będzie chciał jej pomóc. Przecież małym, lokalnym
bankom powinno zależeć na tym, by klienci byli zadowoleni.

Jednakże Ronald Petit, młody urzędnik kierujący działem kredytów,

najwyraźniej nie podzielał opinii, że zadowolenie klientki jest
wystarczającym powodem, aby naginać czy obchodzić obowiązujące
przepisy.

– Wynajmuję ten dom od trzech lat – powiedziała Erne. – Utrzymuję go

w nienagannym stanie, dbam o ogród. Właściciel bardzo chętnie by mi go
sprzedał. To byłoby najlepsze rozwiązanie dla wszystkich.

– Dla wszystkich oprócz banku County Savings and Trust – wyjaśnił

Ronald Petit. – Pani Kenyon, dokładnie przestudiowałem pani podanie, ale
nie widzę, w jaki sposób mogłaby pani spłacić pożyczkę. Mamy specjalne
metody – oceniania tak zwanej „spłacalności” klientów i obawiam się, że
pani nie przeszła tego testu. Pani kontrakt ze szkołą wygasa pod koniec
roku...

– Tak, ale po trzech latach pracy, czyli właśnie pod koniec roku, mogę

się starać o stały etat. Jestem przekonana, że szkoła mi go przyzna – rzekła,
siląc się na pewność siebie, której wcale nie czuła.

– Może. Wprawdzie zarabia pani całkiem przyzwoicie...
– w głosie mężczyzny pobrzmiewał tak protekcjonalny ton, że Erne

miała ochotę pochylić się nad biurkiem i spoliczkować drania – ale nawet
jeżeli otrzyma pani etat, wciąż będzie pani miała tylko jedno źródło
dochodu. Zdecydowana większość ludzi, którzy po raz pierwszy kupują
dom, ma dwa źródła.

Podniósł do oczu jej podanie. Po jakie licho? Przecież czytał je dziesiątki

razy i pewnie za każdym razem krzywił się pod nosem, widząc liczby, które
wpisała w odpowiednie rubryki.

background image

– Innymi słowy uważa pan, że powinnam zatrudnić się po godzinach w

jakiejś budce z hamburgerami?

Matka uczyła ją, że sarkazm nie przystaje damie, Erne jednak była

zdania, że czasem nie tylko przystaje, ale jest wręcz konieczny.

Pytanie spłynęło po Ronaldzie Peticie jak woda po gęsi. Albo był

nieczuły na sarkazm, albo go nie zauważył.

– Ma pani jedno źródło dochodu oraz sporo wydatków. Opieka nad

dzieckiem kosztuje...

– Za rok Jeffrey pójdzie do szkoły – wtrąciła szybko.
– Zmniejszą się wydatki na opiekunki.
– Nie o to chodzi. Główny problem polega na tym, że nie stać pani na

wpłatę pierwszej, największej raty. Pani oszczędności są znikome. –
Wykrzywił się, próbując przywołać na wargi współczujący uśmiech. –
Wiele osób w pani sytuacji korzysta z pomocy bliskich. Może mogłaby pani
poprosić rodziców o drobną pożyczkę...

– Nie – odparła zdecydowanie.
Nie mogłaby o nic poprosić rodziców. Po pierwsze, rodzice na pewno

odmówiliby jej wszelkiej pomocy. A po drugie, wolałaby nadziać się na
bagnet, niż zwrócić do nich o jakąkolwiek pomoc.

– Tak postępuje większość ludzi, którzy po raz pierwszy kupują dom.
– Nie jestem taka jak większość! – burknęła, po czym wzięła głęboki

oddech, by się uspokoić. Wiedziała, że wykłócanie się z urzędnikiem
bankowym czy dogryzanie mu do niczego nie doprowadzi. – Nie sądzi pan,
że stosując właśnie takie zasady przyznawania kredytów, pan, a zatem i
pański bank, dyskryminujecie samotne matki?

Ronald Petit poderwał głowę.
– Nie bardzo rozumiem...
– Gdybym podjęła kolejną pracę, to by nie zmieniło sytuacji, prawda?

Mówiąc o dwóch źródłach dochodów, ma pan na myśli dochody męża i jego
pracującej żony. Zgadza się, prawda?

– Nie ukrywam, że w dzisiejszych czasach jest to jedno z ważniejszych

kryteriów, jakie bierze się pod uwagę przy przyznawaniu kredytu –
przyznał. Miał niepewną minę, jakby spodziewał się, że klientka zaraz
postraszy go sądem.

– Powiedział pan, że jednym z powodów, dla którego mi odmówiono,

jest to, że mam duże wydatki na dziecko.

background image

– Przykro mi, pani Kenyon. Muszę trzymać się przepisów. – Tym razem

w jego głosie zabrzmiała autentyczna troska. – Gdybym mógł pozytywnie
zaopiniować pani podanie, zrobiłbym to z największą przyjemnością. Ale
nie mogę, regulamin mi zabrania. Gdyby chociaż zdołała pani zgromadzić
więcej pieniędzy na pierwszą wpłatę, wtedy łatwiej byłoby pani spłacać raty.
Ale bez tego bank, niestety, nie może udzielić pani kredytu. Takie są
przepisy.

– W porządku. – Nie zamierzała się płaszczyć, błagać o litość, zalewać

się łzami. Chciała wyjść z dumnie uniesioną głową, bo tylko to jej
pozostało: poczucie godności.

Podziękowawszy urzędnikowi, wyszła z banku na zalaną słońcem ulicę.

Próbowała się pocieszyć, że odmowa kredytu to nie najgorsza rzecz, jąkają
w życiu spotkała. Mary Elizabeth Kenyon, prapraprawnuczka oficera armii
konfederackiej, który stracił lewą nogę oraz farmę podczas wojny
secesyjnej, potrafi sobie radzić z porażką. Umiejętność tę odziedziczyła po
przodkach. Kenyonowie walczyli, czasem przegrywali, ale nigdy się nie
załamywali i nigdy nie poddawali. Wstawali, otrząsali się i maszerowali
dalej.

Erne zdawała sobie jednak sprawę, że godność i duma nie zapewnią jej

oraz Jeffreyowi dachu nad głową.

Dom na Cullen Drive idealnie się dla nich nadawał. Nie za duży i nie za

mały, miał spory trawnik, po którym Jeffrey mógł ganiać do woli, oraz
piękny, nasłoneczniony ogród, w którym hodowała warzywa i kwiaty.
Czynsz był średni, a właściciel miły i życzliwy. Erne najchętniej nigdzie by
się stąd nie ruszała, dopóki Jeffrey nie dorośnie i nie wyprowadzi się do
własnego domu, ale właściciel, który był starszym panem, upadł i złamał
nogę w biodrze. W tej sytuacji postanowił przenieść się do Tempe w
Arizonie, żeby być bliżej syna i synowej. Nie stać go jednak było na kupno
nowego domu w Tempe, jeżeli nie sprzeda domu w Wilborough.

– Chciałbym, złotko, żebyś w nim została – powiedział do Erne. –

Wszystkim byłoby wygodniej. Ty nie musiałabyś się przeprowadzać, a ja
nie musiałbym korzystać z usług pośrednika od sprzedaży nieruchomości.
Nawet obniżyłbym ci cenę o dziesięć tysięcy...

Cena była bardzo atrakcyjna. Niestety, Erne nie zarabiała tyle, by bez

pożyczki mogła marzyć o własnym domu.

A więc czekają ją przenosiny. Musi rozejrzeć się za nowym dachem nad

background image

głową, chociaż wiedziała, że nie znajdzie drugiego domu, który tak idealnie
odpowiadałby jej potrzebom. W dodatku przerażała ją myśl o
przeprowadzce – pakowanie wszystkich rzeczy do kartonowych pudeł,
wynajęcie przewoźnika, skrzyknięcie paru znajomych do pomocy.
Przeprowadzka mogła być wspaniałą przygodą, jeżeli człowiek z własnej
woli przenosi się w lepsze, ciekawsze miejsce. Ale ona nie przenosiła się z
własnej woli; została do tego zmuszona.

Wzdychając ciężko, przewiesiła torebkę przez ramię i ruszyła przez

parking w stronę swojego auta, ośmioletniego grata, którego kupiła przed
trzema laty, kiedy dostała pracę w „Dębowym Wzgórzu”. Nie szastała
pieniędzmi, przeciwnie, żyła bardzo oszczędnie. Za każdym razem, gdy
wkładała kluczyk do stacyjki, modliła się, aby silnik zapalił. Ubrania dla
Jeffreya kupowała w sklepach z tanią odzieżą, a w supermarkecie zawsze
korzystała z powycinanych z gazet kuponów oferujących zniżki. Latem
dorabiała, udzielając dzieciom korepetycji. Na urlopy nie wyjeżdżała. W dni
wolne od pracy lub podczas wakacji zabierała synka na wycieczki do
muzeum techniki albo do pobliskiego Rockport na plażę. Jedyną rzeczą, na
której nie oszczędzała, było przedszkole Jeffreya. „Słoneczny Brzeg”
uchodził za najlepszą tego typu placówkę w miasteczku, więc bez protestu
wnosiła co miesiąc astronomiczne opłaty. Chciała zapewnić dziecku opiekę
najbardziej profesjonalną z możliwych.

Kiedy się jest samotną kobietą mającą dziecko i dyplom nauczycielki,

zaoszczędzenie sumy potrzebnej do wpłacenia pierwszej raty na kupno
domu to zwykle zadanie ponad siły. Erne robiła, co mogła, ale – jak
powiedział Ronald Petit – większość kobiet marzących o nabyciu domu albo
pozostaje w związku małżeńskim, w którym obydwoje partnerzy zarabiają,
albo zwraca się o pomoc do rodziców.

Erne nie mogła zwrócić się do rodziców. Te drzwi były przed nią

zamknięte, w dodatku na cztery spusty.

Wsiadła do samochodu. Skoro dała sobie radę, kiedy rodzina ją odtrąciła,

da sobie radę i teraz, kiedy bank odrzucił jej podanie o kredyt. Nie miała co
do tego żadnych wątpliwości. Mimo to, kiedy zatrzasnęła drzwi i oparła się
na moment o kierownicę, poczuła, jak z oczu płyną jej łzy. Psiakość! Nie
chce się przeprowadzać! Nie chce tracić domu na Cul len Drive! Nie chce
być zdana na niczyją łaskę, zwłaszcza Ronalda Petita. Marzyła jedynie o
małym, wygodnym gniazdku dla siebie i syna. Czy to naprawdę zbyt wiele?

background image

Zrobiło się chłodno. We wschodnim Massachusetts maj był dziwnym

miesiącem; jednego dnia słońce przygrzewało tak jak w połowie sierpnia,
innego zaś temperatura nie przekraczała piętnastu stopni. Dziś było w sam
raz – na tyle ciepło, że można było otworzyć szeroko okna i, nie marznąc,
słuchać śpiewu ptaków, ale na tyle rześko, aby wszystkich nie ogarnęła
ospałość i lenistwo. Erne liczyła na to, że po pracy odbierze Jeffreya ze
„Słonecznego Brzegu” i pojadą razem do parku, gdzie na specjalnym placu
zabaw poustawiano mnóstwo kolorowych tub, zjeżdżalni i huśtawek. Jeffrey
uwielbiał szaleć w tym małpim gaju, wspinać się na wieżę, udawać, że jest
piratem. Ale kiedy o wpół do czwartej wychodziła ze szkoły, dogoniła ją
sekretarka Gwyn z wiadomością od Ronalda Petita, który prosił, by
pofatygowała się do banku w sprawie kredytu.

Zamiast więc pojechać po synka, wróciła pędem do pokoju

nauczycielskiego i zadzwoniła do Claire, która zgodziła się odebrać malca z
przedszkola. Przed wyjazdem na studia często opiekowała się Jeffreyem.
Erne nauczyła się na niej polegać, była więc niepocieszona, kiedy okazało
się, że po skończeniu szkoły średniej dziewczyna zamierza studiować z dala
od Wilborough. Na szczęście przyjechała na lato do domu, a ponieważ nie
miała zbyt dużo pieniędzy, powiedziała, że chętnie podreperuje swój
skromny budżet. Jeffrey znał dziewczynę i bardzo ją lubił – to było
najważniejsze.

Siedząc w samochodzie, Erne potarła sztywny kark. Gdyby musiała się

wyprowadzić z Cullen Drive, czy straciłaby Claire jako opiekunkę? Czy
gdyby zamieszkała z Jeffreyem na drugim końcu miasta lub wręcz poza
miastem, czy Claire opłacałoby się jechać taki kawał, żeby przez dwie lub
trzy godziny pobyć z dzieckiem?

Nie miała siły o tym myśleć. Głowa pękała jej z bólu, a w sercu czuła

nieprzyjemny ucisk. Kotłowały się w niej różne emocje: złość, strach,
smutek. Jako młoda dziewczyna porzuciła wygodny, elegancki świat i
wyjechała tysiące kilometrów od domu, by pomagać biednym,
podświadomie jednak wierzyła, że w wieku mniej więcej trzydziestu lat
znów zakosztuje takiego życia, jakie znała dawniej. Sądziła, że wróci do
Stanów, do ukochanej Wirginii, że dalej będzie uczyła w szkole i udzielała
się społecznie, ale że będzie miała męża, czyli dwa źródła dochodów, że
będzie mieszkała w ładnym domu, jadła na ładnych talerzach, że będzie
wychowywała dzieci, nie martwiąc się o ich potrzeby materialne oraz

background image

wyjeżdżała zimą na urlop – na wyspy Bahama lub na narty do Lake Tahoe.

Nigdy, przenigdy nie przyszło jej do głowy, że wróci do Ameryki w

ciąży, porzucona przez kochanka. Ale nie żałowała krótkiego, płomiennego
romansu, bo dał jej coś bezcennego, coś, na co nie liczyła, a z czego nie
zrezygnowałaby za żadne skarby świata. Może nie miała własnego domu z
ogródkiem ani męża, który przynosi pensję, może nie spędzała zimą urlopu,
wygrzewając się na plaży lub szalejąc na stokach, miała za to cudownego
syna.

W godzinach szczytu spokojne i zazwyczaj puste ulice Wilborough były

prawie zakorkowane. Wozy poruszały się w żółwim tempie. Jednakże Erne
nie przeszkadzała powolna jazda, zwłaszcza o tej porze roku, gdy kwitły
posadzone wzdłuż jezdni żonkile i nawłoć, a rododendrony wyglądały tak,
jakby ktoś pomalował ich grube, mięsiste liście różową farbą. Nie miała w
samochodzie klimatyzacji, ale to też jej nie przeszkadzało. Lubiła jeździć z
otwartym oknem, tak by do środka wpadało świeże powietrze. Po szarej,
ponurej zimie, która w Massachusetts ciągnęła się w nieskończoność,
mieszkańcy Nowej Anglii zawsze z utęsknieniem oczekiwali wiosny.

Te pięć kilometrów z banku w centrum miasta do domu na Cullen Drive

zajęło Erne dwadzieścia minut, ale nareszcie była już na miejscu.
Zwolniwszy, pomachała do Glenna Drinana z naprzeciwka, i nagle
zauważyła jakiś obcy samochód przed domem Drinanów; stał w takim
miejscu, że musiała wjechać na własny podjazd nieco ciaśniejszym łukiem
niż zazwyczaj. Była wdzięczna Claire, że zostawiła drzwi do garażu otwarte.
Obiecywała sobie, że kiedyś, gdy będzie bogata, zainstaluje w garażu drzwi
zdalnie sterowane. Oczywiście zainstaluje, gdy już kupi dom...

W garażu było ciemno, chłodno, a w powietrzu unosił się cierpki zapach

nawozów sztucznych. To niesprawiedliwe, pomyślała, aby bank odmawiał
kredytu komuś, kto tak pieczołowicie dba o wynajmowany przez siebie dom
z ogrodem. Który z lokatorów użyźnia nawozem trawę? Na ogół najemca
troskę o ogród pozostawia właścicielowi, a ten opłaca ogrodnika. Ona zaś
obiecała właścicielowi, że wszystkim zajmie się sama. W zamian on obiecał
nie podwyższać jej czynszu.

Kochała ten dom. Tu, na Cullen Drive, zapuściła korzenie i nie chciała

się stąd nigdzie przenosić.

Czując, jak łzy znów podchodzą jej do gardła, szybko wzięła się w garść.

Nie może sobie pozwolić na płacz. Jeffrey nie powinien widzieć, jak bardzo

background image

zasmucają myśl o przeprowadzce. Nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób
wytłumaczyć mu „radosną” zmianę w ich życiu: że muszą porzucić swój
dom, zamieszkać z dala od Claire i z dala od Adama Kesslera, który był
najlepszym przyjacielem chłopca.

Po paru minutach wysiadła z samochodu, zabrała z tylnego siedzenia

torbę i wyszła na zewnątrz, przekonana, że w tak piękne, ciepłe popołudnie
Jeffrey nie wyleguje się przed telewizorem. Nie słyszała jednak jego głosu.
Może razem z Adamem bawią się za domem w piratów? Często udawali, że
stojący na werandzie stół z sekwoi to piracki okręt.

Już zamierzała skręcić za dom i sprawdzić, co się tam dzieje, kiedy nagle

kątem oka zauważyła jakiś ruch po drugiej stronie ulicy. Obejrzawszy się,
zobaczyła, że mężczyzna, który siedział w aucie zaparkowanym przed
domem Drinanów, rusza w jej kierunku.

Patrzyła, jak przechodzi przez jezdnię. Miał lekki, sprężysty chód, plecy

proste, lewą rękę opuszczoną wzdłuż ciała; w prawej trzymał przewieszoną
przez ramię marynarkę. Ubrany był w spodnie koloru khaki i rozpiętą pod
szyją niebieską koszulę.

Może strój mężczyzny nie rzucał się w oczy, ale nie sposób było

powiedzieć tego o nim samym. Włosy miał czarne jak heban, cerę śniadą,
oczy jak dwa węgle. Erne stała jak zahipnotyzowana. Znała tę twarz o
wyraźnie zaznaczonej szczęce i ładnie zarysowanych ustach, znała tę
szczupłą sylwetkę i sprężysty krok.

Michael...
Zamknęła oczy. Kiedy je ponownie otworzyła, mężczyzna był kilka

metrów bliżej; jego długie nogi w błyskawicznym tempie pokonywały
dzielącą ich odległość.

Michael...
Miała ochotę krzyknąć. Miała ochotę uciec, schować się. Miała ochotę

złapać Jeffreya, zamknąć go w domu, zabarykadować drzwi. Nie miała zaś
ochoty na spotkanie z Michaelem. Nie życzyła sobie widzieć go ani z nim
rozmawiać. Już dawno wykreśliła go z życia.

Był na podjeździe. Sześć kroków od niej. Pięć. Cztery. Kiedy dzieliły ich

trzy, przystanął; dzięki Bogu, bo gdyby zbliżył się jeszcze o krok lub dwa,
nie wytrzymałaby. Albo by zemdlała, albo odwróciła się i zaczęła uciekać.

– Erne – szepnął.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Nie miała

background image

temu człowiekowi nic do powiedzenia. Zresztą dobrze wiedziała, że
rozmowa nic nie da.

– Szukałem cię – rzekł, podchodząc krok bliżej.
Powiedz mu, żeby zostawił cię w spokoju, rozkazała sobie w myślach.

Powiedz, że trzeba mieć nie lada tupet, żeby pojawić się znienacka po tylu
latach. Powiedz, że życzysz mu długiego życia obfitującego w nieszczęścia,
a potem długiej, powolnej śmierci. Powiedz, żeby się natychmiast stąd
wyniósł, bo inaczej wezwiesz policję.

– Ponad rok temu zacząłem cię szukać. – Najwyraźniej uznał, że jej

milczenie oznacza, iż jest gotowa go wysłuchać. – W końcu zgłosiłem się do
agencji detektywistycznej.

– Aha.
Aha? Nie poznawała samej siebie. Facet, który zniszczył jej życie,

zjawia się nieoczekiwanie, oznajmiając, że znalazł ją dzięki pomocy agencji
detektywistycznej, a ona kiwa głową i ochrypłym głosem burczy „Aha”?
Oszalała!

– Czy moglibyśmy porozmawiać?
W przeciwieństwie do niej, nie miał problemów z doborem słów. Mówił

normalnie, okrągłymi zdaniami, nie tak jak ona, która potrafiła się zdobyć
tylko na jedno bezsensowne „Aha”.

Wzięła siew garść. W San Pablo nigdy język jej kołkiem nie stawał.

Przeciwnie, od początku świetnie się dogadywali.

– Nie – odparła. – Nie moglibyśmy.
– Tęskniłem za tobą.
– Ja za tobą nie.
Łzy znów zawisły jej na rzęsach. Chciała złożyć je na karb słońca, które

raziło ją w oczy, potem na karb nieudanej wizyty w banku, gdzie
odmówiono jej kredytu, ale wiedziała, że się oszukuje. Tamte łzy były
zupełnie inne – wyrażały frustrację, żal i smutek. Te zaś były wyrazem bólu
i głęboko skrywanej złości. Były łzami kobiety skrzywdzonej, której przed
laty złamano serce, kobiety, która bała się, aby człowiek, który sprawił jej
tak wielki i bolesny zawód, znów nie chciał wtargnąć w jej życie.

– Proszę, odejdź. Zostaw mnie – szepnęła, żałując, że nie umie się

zdobyć na bardziej władczy, rozkazujący ton.

Nie chcąc podnieść głowy, aby Michael przypadkiem nie dojrzał jej

lśniących od łez oczu, zrobiła krok w stronę domu. Zacisnął rękę na jej

background image

nadgarstku. Palce miał ciepłe, silne. Ich dotyk sprawił, że poczuła do niego
jeszcze większą nienawiść.

Odwróciła się. Stał blisko, zbyt blisko. Jego czarne oczy przenikały ją na

wskroś. Nie wiedziała, gdzie się podziać, a bardzo chciała przed nimi uciec.

– Widziałem chłopca – oznajmił.

background image

Rozdział 2

Poczuła, jak coś się w niej zamyka, z hukiem zatrzaskuje. Jakieś

wewnętrzne drzwi broniące dostępu do jej świata. Michael Molina nie
przekroczy progu domu, w którym ona mieszka z dzieckiem. Po prostu mu
na to nie pozwoli.

Patrząc na niego w ciepłym, złocistym blasku zachodzącego słońca,

przypomniała sobie tamten dzień przed pięcioma laty, kiedy ujrzała go po
raz pierwszy na rynku w San Pablo. Widok tak przystojnego mężczyzny
sprawił, że przeszły ją ciarki. Michaelowi daleko było do ideału męskiej
urody, każda rzecz – usta, czoło, broda – była zupełnie przeciętna, lecz
razem tworzyły niezwykle atrakcyjną całość. Erne nie mogła oderwać oczu
od jego czarnych brwi, prostego nosa, lekko zapadłych policzków,
oliwkowej cery i szczupłej sylwetki o pełnych wdzięku ruchach.

Nie zmienił się w ciągu tych pięciu lat. Wciąż był tak samo przystojny, o

spojrzeniu równie tajemniczym jak dawniej; jego oczy zdawały się wszystko
widzieć, a niczego nie zdradzać. Znała to spojrzenie; napotykała je
codziennie, gdy patrzyła na swojego synka, gdy go rano budziła i gdy
wieczorem układała do snu.

Ale Michael nigdy się tego nie dowie; nie dowie się, co ona widzi i

czuje, kiedy spogląda na małego Jeffreya. Jeśli chodzi o chłopca, Michael
nie ma do niego żadnych praw. Kiedy pięć lat temu ją porzucił, zaprzepaścił
wszystko; szansę na wspólną przyszłość, prawo do dziecka, miejsce w jej
sercu.

Nie potrafiła jednak powiedzieć mu tego wprost. Była zbyt wściekła, aby

znaleźć właściwe słowa, zbyt przerażona, aby je głośno wypowiedzieć i zbyt
świadoma bliskości Michaela, by logicznie myśleć. Od ręki, którą zacisnął
na jej nadgarstku, promieniowało jakieś dziwne ciepło. Dlaczego jej nie
puszcza? Miała ochotę wyrwać mu się, uciec do domu, zatrzasnąć drzwi.

– Czy on jest mój?
– Nie – odparła zgodnie z prawdą.
Dawca spermy jest dawcą spermy. To, że mężczyzna zapłodnił kobietę,

nie czyni go automatycznie ojcem. Jeffrey był jej synem, nie Michaela.

– Jest do mnie podobny.

background image

– Jest podobny do wielu osób.
Nie dając po sobie poznać, jak bardzo przeszkadza jej jego dotyk,

próbowała uwolnić nadgarstek. Bezskutecznie.

– Jak ma na imię?
– Odejdź, proszę – rzekła cicho, patrząc mu w oczy. – Nie mamy sobie

nic do powiedzenia. Zostaw mnie.

– Ile ma lat? – spytał, ignorując jej słowa.
– Odejdź, Michael. Tu nie ma dla ciebie miejsca. Zniżywszy wzrok,

ruchem głowy wskazała na swój uwięziony nadgarstek. Michael westchnął i
cofnął rękę. Chociaż już jej nie trzymał, nie potrafiła zrobić kroku, pożegnać
się, skierować do domu. W nozdrza uderzył ją leśny, korzenny zapach
mydła, jakiego Michael używał. Zawsze pachniał czysto i świeżo, nawet w
najbardziej parne, gorące dni.

Próbowała wmówić w siebie, że nie cierpi tak wonnych zapachów. Że

nie podobają się jej jego długie nogi, szczupłe biodra, czarne włosy. I czarny
charakter.

– Chciałem cię przeprosić za San Pablo.
Brzmiało to szczerze, jakby naprawdę żałował swojego postępowania.

Lecz Erne nie była już tą samą młodą, naiwną dziewczyną, co wtedy; nie
wierzyła mu.

– To nie ma teraz najmniejszego znaczenia – oznajmiła, wzruszając

ramionami.

– Ależ ma. Właśnie dlatego cię szukałem. Szukałem cię ponad rok.
– W takim razie zmarnowałeś rok. – Z jej głosu przebijały zarówno

złość, jak i smutek. – San Pablo należy do przeszłości. Ja mam swoje życie,
ty swoje. A teraz wybacz, ale chciałabym wrócić do domu... – do domu, z
którego wkrótce będzie musiała się wyprowadzić – i zająć się synem.

Synem, który zawsze będzie jej dzieckiem. Nic tego nie zmieni, ani

odmowna decyzja urzędnika bankowego, ani niespodziewane pojawienie się
Michaela.

Ogromnym wysiłkiem woli odwróciła się i pomaszerowała do domu.

Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi – cicho, choć miała ochotę nimi
trzasnąć. Nie odważyła się wyjrzeć przez okno i sprawdzić, czy Michael
nadal stoi na podjeździe. Nawet jeśli jeszcze nie odszedł, wolała o tym nie
wiedzieć.

– Jeffrey! – zawołała.

background image

Z kuchni mieszczącej się na drugim końcu korytarza, który ciągnął się

wzdłuż salonu, wyłoniła się Claire. W tenisówkach na nogach poruszała się
niemal bezgłośnie.

– Bawi się z Adamem. Pomyślałam sobie, że możemy go zaprosić...
– Słusznie. – Erne skierowała się w jej stronę.
– Są w pokoju Jeffreya – kontynuowała dziewczyna, wchodząc za Erne

do kuchni.

Erne rzuciła torbę na stół i oparła się bezsilnie o blat.
– Ganiali po ogrodzie, ale... Pojawił się jakiś obcy mężczyzna. ..
Erne popatrzyła wyczekująco.
– Pytał o panią. Najpierw prosił, żeby pani do niego zadzwoniła, do

hotelu „Holiday Inn”, a potem chyba postanowił na panią poczekać, bo
wsiadł do samochodu i cały czas gapił się na dom. Więc kazałam chłopcom
wrócić do środka.

Erne skinęła głową, wyrażając pochwałę, po czym sięgnęła do torby i

zaczęła szukać portmonetki.

– Rozmawiałam z nim – rzekła. – Myślę, że już odjechał.
Oby, dodała w duchu. Nie chciała mieć z nim do czynienia.
– Powiedział, że jest pani starym przyjacielem – podjęła Claire. –

Przystojny facet, prawda? Ale... to dziwne, trochę mi przypomina Jeffreya.
Mają takie same oczy, takie samo spojrzenie. Aha, zapisałam jego nazwisko.

Podała Erne notes, w którym widniało imię i nazwisko Michaela oraz

nazwa hotelu.

– Pan Molina jest moim starym znajomym, ale na pewno nie

przyjacielem. – Erne wyrwała z notesu zapisaną kartkę i wrzuciła ją do
kosza na śmieci. Następnie wyjęła z portmonetki banknot
dziesięciodolarowy, by zapłacić dziewczynie za dwugodzinną opiekę nad
dzieckiem. – Dzięki, Claire. Za to, że przyjechałaś i za to, że zagoniłaś
chłopców do domu, kiedy pojawił się ten człowiek. Bardzo mądrze
postąpiłaś.

Dziewczyna wzięła pieniądze, uśmiechając się z wdzięcznością.
– Wie pani, ja nie dlatego... On nie zachowywał się podejrzanie ani nic.

Po prostu, sama nie wiem... Chyba wystraszyłam się jego spojrzenia. I tego,
że nie chciał odejść.

– Rozumiem.
Erne wiedziała, dlaczego Michael ociągał się z odejściem. Dlatego, że

background image

zobaczył Jeffreya, że dostrzegł podobieństwo między sobą a chłopcem i
postanowił zbadać tę sprawę. Niech go szlag trafi. Jeżeli widok chłopca
wywołał w nim wyrzuty sumienia, tęsknotę, żal za tym, co było i co mogło
trwać dalej, to trudno. Sam jest sobie winien. Jej to ani nie dotyczy, ani nie
interesuje.

Interesowało ją zupełnie co innego: znalezienie nowego domu, który

byłby w zasięgu jej możliwości finansowych. Na tym właśnie musi się
skoncentrować. Michael ze swymi spóźnionymi przeprosinami do niczego
nie jest jej potrzebny.

Claire przyglądała się jej z namysłem.
– Mogę odprowadzić Adama – zaoferowała. Erne posłała dziewczynie

uśmiech.

– Dzięki, kochanie. Byłabym ci bardzo zobowiązana. – Nie – miała siły

sama odprowadzać chłopca Czuła się jak przekłuty balon. Ponieważ jednak
nie lubiła nikomu pokazywać się w takim stanie, nawet nastoletniej
opiekunce do dziecka, starała się otrząsnąć z przygnębienia. – Pójdę po
niego – powiedziała, kierując się do pokoju syna.

Zanim jeszcze dotarła na miejsce, usłyszała wesoły chichot. Zapukała

cicho do drzwi, po czym uchyliła je. Chłopcy toczyli walkę na dinozaury.
Jeffrey w jednej ręce trzymał plastikowego stegozaura, w drugiej ceratopsa,
zaś jego przyjaciel Adam uzbrojony był w pachycefalozaura i ankylozaura.
Podłoga zawalona była barwnymi klockami i zrzuconymi z łóżka
poduszkami. Chłopcy śmiali się do rozpuku – ilekroć na siebie spojrzeli,
dostawali kolejnego ataku śmiechu – toteż wałka przebiegała dość
bezkrwawo.

Przez chwilę Erne stała w progu, przyglądając się zabawie. Pokój był

niezwykle kolorowo urządzony: na łóżku leżała wygnieciona wiśniowa
kapa, nad którą wisiał barwny rysunek przedstawiający arkę Noego –
zwierzęta przyczepione były na rzepy, tak by Jeffrey mógł je odrywać i
ustawiać na nowo. W rogu stało biurko o białym blacie i trzech szufladach:
czerwonej, niebieskiej i zielonej. Erne kupiła je za bezcen w sklepie
należącym do Armii Zbawienia, tam też kupiła regał na książki, po czym
papierem ściernym starła podrapany lakier i pomalowała oba meble w
wesołe, jaskrawe kolory. Komodę, w której trzymała pościel i swetry syna,
kupiła z kolei na targu staroci; w domu oczyściła ją, pomalowała białą farbą,
którą następnie pokryła malunkami balonów.

background image

Stojące naprzeciw łóżka półki wypełniały aż po brzegi skarby Jeffreya:

były wśród nich plastikowe ciężarówki, klocki lego, małe samochodziki
różnych marek, dwa pluszowe misie – Pimpuś i Marudek – gry planszowe, z
tuzin dinozaurów oraz dużo książek. Książki z obrazkami, książki do nauki
alfabetu, kilka prostych książeczek, które Jeffrey sam już potrafił
przeczytać, i książki, które ona czytała mu na dobranoc. Właśnie byli w
połowie „Kubusia Puchatka”, który leżał na najwyższej półce, z wystającą
spomiędzy stron zakładką. Na myśl o tym, że będzie musiała spakować do
pudeł wszystkie rzeczy syna, po czym rozpakować je w innym pokoju i
innym domu, Erne ogarnęła czarna rozpacz. Gdzie znajdzie drugi tak ładny,
słoneczny pokój? Pokój narożny, o oknach w dwóch ścianach? Pokój, w
którym Jeffrey czułby się tak dobrze?

– Adam musi już iść do domu – poinformowała chłopców. –

Sprzątnijcie, proszę, bałagan.

– A nie może zostać z nami na kolację? – spytał Jeffrey, patrząc

błagalnie na matkę.

Zacisnęła usta. Ileż to razy zwracała synowi uwagę, żeby nie zapraszał

kolegów na kolację czy nocleg, nie pytając jej wcześniej o zgodę. Co jak co,
ale dziś nie miała ani siły, ani ochoty na gości, nawet jeśli gościem był
pięcioletni chłopiec, a kolacja składała się z klusek posypanych tartym
serem.

– Przykro mi, ale nie – odparła, siląc się na spokój. – Claire odprowadzi

Adama do domu.

– Ojej, a myśmy już wszystko sobie zaplanowali – powiedział Jeffrey,

wciąż ściskając w rączkach dinozaury. – Chcieliśmy urządzić piknik...

– W ogródku – dodał Adam.
– Żeby być bliżej potwora.
– Jakiego potwora? – spytała Erne.
– Tego na dworze.
– Natychmiast stanął jej przed oczami obraz Michaela. Czy to on jest

potworem, o którym mówią? Czy ich przestraszył? Czy próbował z nimi
rozmawiać? Rany boskie, chyba nie wyjawił Jeffreyowi, kim jest?

– Tego, który ma włosy w kropki bordo – ciągnął Jeffrey – i mieszka na

jabłoni.

– Chcieliśmy go nakarmić – wyjaśnił Adam. – Podzielić się z nim

kolacją. Bo z biednymi trzeba się dzielić.

background image

Odetchnęła z ulgą, słysząc, że włochatym potworem w kropki bordo jest

jakiś mieszkaniec rosnącej za domem jabłoni. Lepsze to, niż gdyby miał się
nim okazać mężczyzna, który już raz przewrócił jej życie do góry nogami i
który z łatwością może to zrobić po raz drugi.

– Obawiam się, że dziś potwór musi pogłodować – rzekła – albo

zadowolić się jabłkami.

– Jeszcze nie ma jabłek – zauważył Jeffrey. – Są same kwiatki.
To niech zje kwiatki. Zresztą wiecie, co potwory najchętniej jedzą?

Małych chłopców, którzy nie chcą sprzątnąć bałaganu, jaki narobili. Więc
jak?

Przystąpili do porządków, więcej już nie marudząc. Podejrzewała, że

Jeffrey od początku wiedział, że nie pozwoli Adamowi zostać na kolację –
choćby dlatego, że wcześniej jej o to nie spytał. Schyliwszy się, zaczęła im
pomagać. Nie chciała, by Claire musiała zbyt długo czekać, poza tym
marzyła o tym, żeby wszyscy się wynieśli; pragnęła być sama, sama z
synem.

Potrzebowała spokoju i wytchnienia. Nawet po wyjściu Claire i Adama –

machając im w drzwiach na pożegnanie, zauważyła, że Michael również
odjechał – wciąż była zdenerwowana. Rozmowa w banku, a potem
spotkanie z Michaelem wytrąciły ją z równowagi. Jeszcze do siebie nie
doszła.

Michael odjechał, ale nie zniknął z jej życia. Nie widząc go, czuła jego

obecność, jego bliskość, zupełnie jakby był niewidocznym cieniem, jakby
znajdował się poza zasięgiem jej wzroku, ale krążył gdzieś nieopodal. Na
samą myśl o tym drętwiała z przerażenia.

Z odmową kredytu, a co za tym idzie, z utratą domu, umiałaby się

pogodzić. Wiedziała, że kiedy nadejdzie czas, spakuje się i wyprowadzi,
niechętnie, wbrew sobie, ale zrobi to, pocieszając się, że nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło. Może uda się jej wynająć mieszkanie na terenie
jednego z tych niedużych osiedli z basenem? Wtedy latem Jeffrey mógłby
codziennie pływać. Może w sąsiedztwie mieszkałoby więcej dzieci w jego
wieku, do których sam mógłby chodzić w odwiedziny? Może czynsz byłby
niższy? Może do sklepów byłoby bliżej?

Co z tego, że nowy dom nie miałby ogródka, w którym rosłaby dzika

jabłoń, a na tej jabłoni mieszkałby potwór w kropki bordo? Bez ogródka i
jabłoni można spokojnie żyć. Tak, z przeprowadzką sobie poradzi; w końcu

background image

radziła sobie z większymi problemami. Lecz nie była w stanie
skoncentrować się na tym, co ją niedługo czeka, na zmianie domu, zmianie
otoczenia. Wszystkie jej myśli krążyły wokół Michaela.

Jak ją odnalazł? I dlaczego w ogóle zaczął jej szukać? Czego od niej

może chcieć?

Czekając, aż woda zagotuje się w garnku, a Jeffrey oskrobie marchewkę,

Erne usiłowała przeanalizować całą sytuację. Wiedziała, że Michael nie miał
pojęcia o istnieniu chłopca, więc to nie z jego powodu rozpoczął
poszukiwania. Na pewno nie zdobył adresu od jej rodziców, ponieważ
nienawidzili go za to, co zrobił ich ukochanej córeczce, ukochanej, a
jednocześnie przez nich pogardzanej.

Na co liczył? Że znów połączy ich płomienny romans? Że po pięciu

latach rozłąki Erne rzuci mu się w ramiona? Dlaczego jego spojrzenie wciąż
miało na nią tak hipnotyczny wpływ? Dlaczego jego dotyk sprawiał, że
czuła się zdenerwowana, niepewna? Dlaczego w jego obecności traciła
panowanie nad sobą?

– Ta marchewka jest za śliska – powiedział z pretensją w głosie chłopiec.

– Wypada mi z rąk.

Gdyby nie była tak zmęczona, tak zaaferowana niespodziewaną wizytą

Michaela, zostawiłaby makaron – przecież nie musi go stale mieszać – i
pomogłaby dziecku. Pokazałaby mu, jak trzymać marchewkę, a jak
obieraczkę. Nie miała jednak siły cokolwiek demonstrować; lekcję obierania
marchwi postanowiła odłożyć na kiedy indziej.

– Zostaw, kochanie. Sama się tym zajmę.
– To co chcesz, żebym teraz zrobił?
Odpowiedzi udzieliła synowi w myślach: obiecaj mi, że będziesz

lepszym człowiekiem niż twój ojciec. Obiecaj, że nigdy nie znikniesz bez
słowa. Obiecaj, że będziesz uczciwy, szlachetny, i że będziesz mnie kochał
choć w połowie tak, jak ja kocham ciebie.

– Możesz zebrać obierki i nakarmić nimi potwora.
Uradowany chłopiec zgarnął ze stołu cienkie marchewkowe skórki i

wybiegł na dwór. Obserwowała go przez okno – tam za domem był jego
azyl, miejsce, gdzie czuł się dobrze, bezpiecznie. Jego własny prywatny
świat, otoczony gęstym żywopłotem, porośnięty trawą, drzewami. Świat, w
którym żyły komary i barwne motyle, w którym leżał waż do polewania się
wodą i w którym stał stół z sekwoi służący za piracki okręt.

background image

Gdzie znajdą drugie takie miejsce? Drugi tak idealny dom? Gdzieś

daleko, odpowiedziała sama sobie. Gdzieś, gdzie nie odnajdzie ich Michael.
Westchnęła ciężko.

Okazało się, że „Holiday Inn” dysponuje wolnymi pokojami, chociaż

teraz nie miało to większego znaczenia. Widział się już z Erne, przez chwilę
z nią rozmawiał i, sądząc po jej reakcji, raczej się nie spodziewał, by
próbowała się z nim skontaktować.

Wyciągnąwszy się na łóżku, zacisnął powieki. Wciąż widział ją przed

oczami. Była równie piękna jak dawniej. Nadal chodziła wyprostowana, z
wysoko uniesioną głową, przeszywając rozmówcę wnikliwym, badawczym
spojrzeniem. Nadal jednak nie potrafiła ukrywać uczuć. Gdy tylko wbiła w
niego wzrok, ujrzał w jej oczach wrogość, zaciekłość, niechęć.

Pięć lat temu zachował się wobec niej bardzo brzydko; nic dziwnego, że

nie ucieszyła się na jego widok. Ale przyjechał z przeprosinami i Erne, którą
znał przed pięcioma laty, dałaby mu szansę wyjaśnić, co się stało. Z drugiej
strony tamta dawna Erne nie miała kilkuletniego dziecka...

Nie potrafił pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie przed wyjazdem z

San Pablo spłodził dziecko i przez tyle lat nic o tym nie wiedział. Żałował,
że Erne jakoś się z nim nie skontaktowała. Chociaż nie bardzo miała jak.
Wyjechał bez uprzedzenia, nie zostawiając adresu. Gdyby wiedział, że jest
w ciąży, nie uchylałby się od odpowiedzialności. Ona pewnie nawet nie
próbowała go odszukać. Pomyślała, że ktoś, kto jest takim lekkoduchem, kto
znika bez słowa wyjaśnienia i na kim nie można polegać, weźmie nogi za
pas, gdy tylko usłyszy o dziecku.

Dziecko. Chłopiec. Czyżby jego syn?
Może.
Powiedziała, że mały jest podobny do wielu osób. Michael widział go

tylko przez chwilę, dosłownie przez sekundę, zanim dziewczę z Williams
College zapędziło dwóch roześmianych smyków do domu. Może chłopiec
faktycznie był podobny do wielu osób i może jedna z tych osób, a nie on,
Michael, jest jego ojcem.

Zdawał sobie sprawę, że Erne nie zdradzi mu żadnych szczegółów

dotyczących rodowodu dziecka. Emanowała taką wrogością, że nie
zdziwiłby się, gdyby następnym razem na jego widok wezwała policję.

Nie miało to najmniejszego sensu. Przecież jeżeli on jest ojcem dziecka i

background image

jeżeli udowodni, że pragnie nadrobić stracony czas, płacić alimenty,
zabierać syna na wycieczki, robić to, co robią inni ojcowie, Erne powinna
się ucieszyć. Prawda?

Nieprawda. Wiedział, że cokolwiek uczyni, jej to nie zadowoli. Ze tylko

jedna rzecz sprawiłaby jej przyjemność, ta sama, która przed pięcioma laty
sprawiła jej ból: gdyby odszedł i na zawsze zostawił ją w spokoju.

Gdyby miał trochę rozumu, właśnie tak by postąpił. Spakowałby rzeczy

do torby, pojechał na lotnisko, wsiadł w następny samolot lecący na zachód.
Znikłby z życia Erne, tym razem na jej życzenie i z jej błogosławieństwem.

Ale widocznie nie miał rozumu.
Spojrzał na zegarek; szósta, czyli w San Francisco trzecia po południu.

Wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył wizytówkę Maggie Tyrell. Pani
detektyw prosiła, aby dał jej znać, czy Mary Elizabeth Kenyon, którą
odnalazła, jest tą kobietą, o którą mu chodziło.

Wykręcił numer; na drugim końcu kontynentu rozległ się jeden sygnał,

drugi, po czym telefon odebrała właścicielka agencji.

– „Dwa Serca”. Czym mogę służyć?
– Mówi Michael Molina. Dzwonię z Wilborough, żeby powiedzieć, że to

właściwa Mary Elizabeth Kenyon.

– Widział się pan z nią?
– Tak – odparł krótko.
Wolał nie wdawać się w szczegóły. Nie chciał obnażać przed Maggie

swoich prawdziwych uczuć, opisywać frustracji, zawodu i żalu, tłumaczyć,
że Erne potraktowała go jak trędowatego i że ona, Maggie, miała rację,
kiedy go ostrzegała, iż ludzie się zmieniają. Przekonał się o tym, jakże
boleśnie, na własnej skórze.

– To dobrze – rzekła Maggie, przerywając ciszę, jaka zaległa po jego

odpowiedzi. – Cieszę się, że udało nam sieją odnaleźć.

Usiadł na łóżku i pochylił się do przodu, jakby liczył, że w tej pozycji

lepiej będzie mu się myślało.

– Mam pytanie. Jak można sprawdzić ojcostwo? Maggie zawahała się.
– Chodzi panu o...
Do diabła. Maggie Tyrell jest świetnym detektywem. Może w tym także

zdoła mu pomóc?

– Chodzi mi o to, jak można sprawdzić, czy jest się ojcem dziecka?
– No tak. – Najwyraźniej domyśliła się, o co chodzi. – Pańska Erne

background image

Kenyon ma dziecko?

– Tak. Synka. – Michael wciągnął głęboko powietrze.
– Chłopiec ma moje oczy.
– Panie Molina... – Maggie westchnęła głośno. – Czy jest pan pewien, że

chce to dalej ciągnąć?

– Absolutnie. I mam prośbę. Czy mogłaby mi pani mówić po imieniu?
– W porządku, Michael. Mówmy sobie po imieniu. – Na moment

zamilkła. – Jeśli chodzi o sprawdzenie ojcostwa, musiałbyś dać krew do
zbadania. Jeżeli twoje DNA pasowałoby do DNA chłopca, oznaczałoby to,
że jesteś jego biologicznym ojcem.

– Tak, wiem, o jakie testy chodzi. Zazwyczaj przeprowadza sieje na

prośbę matki, kiedy mężczyzna usiłuje wykręcić się od odpowiedzialności.
Ja natomiast od niczego nie próbuję się wykręcić, przeciwnie, bardzo
chętnie poddam się badaniu. Nie jestem jednak przekonany, czy Erne zgodzi
się, żeby badaniu poddano również chłopca.

– To znaczy, że pani Kenyon, nie chce, żebyś okazał się ojcem jej

dziecka?

Nie chce mnie znać! Nie chce mnie widzieć! – miał ochotę zawołać, ale

ugryzł się w język.

– Powiedzmy, że nie skakała z radości na mój widok – oznajmił.
Maggie na moment pogrążyła siew zadumie.
– Wiesz co? Przełączę cię do mojego brata Jacka, który też prowadzi

agencję detektywistyczną. Często sobie pomagamy. Myślę, że w tej sprawie
Jack będzie bardziej kompetentny. Ja się specjalizuję w problemach
sercowych, uwielbiam szczęśliwe zakończenia, podczas gdy Jack...

Nie dokończyła zdania, ale nie musiała. I bez tego Michael domyślił się,

o co jej chodzi: była pewna, że nic dobrego nie wyniknie z jego zamierzeń,
że wszystko zakończy się klęską, łzami, nienawiścią.

– W porządku – powiedział, starając się nie ulec pesymizmowi. – Połącz

mnie z bratem.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem rozległ się męski

głos.

– Pan Molina? Tu Jack Tyrell. Moja siostra twierdzi, że chce pan ze mną

porozmawiać...

– Owszem. Bo widzi pan, wszystko wskazuje na to, że sprawa, na której

mi zależy, będzie miała nieszczęśliwe zakończenie. Maggie nie bardzo chce

background image

ją kontynuować.

Mężczyzna na drugim końcu linii parsknął śmiechem.
– Tak, Maggie ma alergię na wszelkie pechy, smutki i nieszczęścia. Poza

tym ostatnio jest dość zajęta planowaniem swojego ślubu. Potrafi myśleć
wyłącznie o kwiatach, miłości, uśmiechach. Więc proszę mi powiedzieć, co
się stało. Dawna ukochana nie ucieszyła się, że pan ją odnalazł?

– Gorzej – przyznał. – Nie tylko nie ucieszyła się, ale okazało się, że ma

syna, który jest podobny do mnie.

Jack zagwizdał cicho.
– Oj, niedobrze. Ciągle tłumaczę Maggie, że te spotkania po latach

rzadko ludzi uszczęśliwiają. Czasem lepiej nie wskrzeszać dawnej
znajomości. Zazwyczaj istnieją ważne powody, dla których kochankowie się
rozstają.

– W moim wypadku też istniały ważne powody, ale nie – miały one nic

wspólnego z dzieckiem. Związek rozpadł się z mojej winy, nie wiedziałem
jednak, że Erne jest w ciąży. Chciałbym sprawdzić, czy jestem ojcem
chłopca. Ale bez pobierania krwi, bez badania DNA. Podejrzewam, że Erne
by się na to nie zgodziła.

– Mógłby ją pan zmusić. Wystąpić do sądu...
Potrząsnął głową. Tylko tego brakowało, żeby zaczął ciągać Erne po

sądach. Tak, wtedy na pewno by mu przebaczyła!

– Czy nie ma innego sposobu? Jest pan detektywem. Błagam, niech pan

coś wymyśli.

– Erne to matka chłopca, tak? Pana dawna kochanka?
– Tak. Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon.
– Dobra. – Nastała chwila ciszy; prawdopodobnie Jack Tyrell notował

imię i nazwisko, które podał mu klient Maggie. – A jak ma na imię
chłopiec?

– Nie wiem.
– Gdyby udało się panu dowiedzieć, pewnie mógłbym odnaleźć jego akt

urodzenia i zobaczyć, kto figuruje w rubryce „ojciec”. Może to by
wystarczyło.

Michael zmarszczył czoło. Na miłość boską, jak ma zdobyć tę

informację? Czy nie należy to do zadań detektywa?

– Nie może pan dotrzeć do aktu urodzenia dziecka, znając imię i

nazwisko jego matki? – spytał.

background image

– Mogę, ale imię dziecka znacznie by wszystko uprościło.
– W porządku – powiedział.
Jakoś się dowie; w końcu nie wymaga to chyba jakichś nadzwyczajnych

talentów. Mógłby wyśledzić, gdzie chłopiec chodzi do szkoły, chociaż jeśli
mały jest jego synem, to jeszcze nie chodzi do szkoły. Raczej do
przedszkola, albo przychodzi do mego opiekunka. Może na przykład
dziewczyna w bluzie z Williams College? Ona jednak nie wydała się zbyt
chętna do udzielania obcym informacji. Nie sądził, aby powiedziała mu
cokolwiek o swoim podopiecznym.

Może mógłby ponownie porozmawiać z Erne, użyć swojego wdzięku,

aby wydobyć z niej informacje? Może Erne nie zdradzi mu, kto jest ojcem
jej syna, ale może powie, jak mały ma na imię?

– Postaram się – dodał.
– Świetnie – rzekł Jack Tyrell. – A ja tymczasem sprawdzę, czy uda mi

się coś znaleźć, dysponując danymi matki.

– Dziękuję.
– Panie Molina... – Detektyw zniżył głos, jakby zamierzał wyjawić

tajemnicę. – Kocham moją siostrę, ale to niepoprawna romantyczka, która
chciałaby zbawić cały świat. Uratowała małżeństwo naszego brata
Sandy’ego, które było krok od rozpadu, jest zaręczona ze wspaniałym
facetem, którego kocha do szaleństwa, i po prostu nie wyobraża sobie, że
można żyć bez miłości. Ale czasem strzała Kupidyna nie trafia do celu.
Proszę o tym pamiętać i nie robić sobie zbyt wielkich nadziei.

– Tak, oczywiście – przyznał z wahaniem Michael. – Jeśli chłopiec jest

moim synem, chciałbym o tym wiedzieć.

– Zrobię, co w mojej mocy.
– Będę ogromnie wdzięczny.
Pożegnał się i odłożył słuchawkę, po czym opadł z powrotem na łóżko i

wbił wzrok w sufit. Płaska biała powierzchnia była niczym ekran, po którym
przesuwały się wspomnienia.

Syn? Czy to możliwe, że ma syna? Zawsze byli bardzo ostrożni, chociaż

kupno prezerwatyw w zacofanej mieścinie w katolickim
środkowoamerykańskim kraju stanowiło niemały problem. Tylko raz, jeden
jedyny raz ostatniego wieczoru... Nie wiedział, że już więcej się nie zobaczą.
Los spłatał im okrutnego figla. Tak, tylko ten jeden raz kochali się bez
zabezpieczenia.

background image

Westchnął przeciągle. Pamiętał jak dziś zapach egzotycznych kwiatów

wdzierający się przez okiennice do pokoju, który wynajmowali w niedużym
pensjonacie. Wynajmowali, ponieważ nie mogli się spotykać ani u niego
(mieszkał ze swym współpracownikiem, Maxem Gallardem), ani u niej
(rodzina, u której miała swój kąt, nie pozwoliłaby jej sprowadzać na noc
kochanka). Pamiętał rześkie nocne powietrze i księżyc zawieszony na
niebie, miękką pościel, fantazyjnie powyginane żelazne pręty u wezgłowia
łóżka. Pamiętał koronkowy obrus na okrągłym nocnym stoliku i stojącą na
nim miskę z wodą, w której pływały płatki róży.

Ale najlepiej ze wszystkiego pamiętał Erne, która spała w jego

ramionach. Pamiętał jej gładką skórę, jedwabiste włosy, ciepłe ciało.
Obejmując ją, myślał o tym, że zanim wzejdzie słońce, musi się z nią
jeszcze raz kochać; bał się, że jeśli tego nie zrobi, to umrze.

Oczywiście, nie wiedział wówczas, jak bliski był śmierci. Wiedział

tylko, że ta piękna, łagodna i mądra kobieta to najwspanialsza istota, jaką
kiedykolwiek zdarzyło mu się poznać, i że prędzej zdołałby nakazać sercu,
aby przestało bić, niż żeby się w niej odkochało.

Zużyli wszystkie prezerwatywy, nie był jednak w stanie się

powstrzymać. Umierał z żądzy, tęsknoty. Pocałunkami zbudził śpiącą w
jego ramionach kobietę. Zaczęła odwzajemniać jego pieszczoty. Po chwili
ich ciała poruszały się rytmicznie, oddechy stawały coraz bardziej
przyspieszone. Wiedział, że nie powinni się kochać bez zabezpieczenia...

Erne nie powstrzymała go. To był ten jeden jedyny raz.
Sądził, że niedługo znów się spotkają, może nazajutrz, może za kilka dni,

porozmawiają o przyszłości, poczynią plany, a jeśli okaże się, że są jakieś
konsekwencje tej szalonej nocy, to poniosą je wspólnie. Następnego dnia
rano on i Gallard mieli wreszcie zakończyć swą misję w San Pablo;
wiedział, że kiedy się ze wszystkim uporają, on wróci do Erne, wyzna jej
prawdę – po co przyjechał do San Pablo, co tu robił – a potem razem
zastanowią się, co dalej.

Nie spodziewał się, że sprawy przybiorą tak tragiczny obrót, że rozpęta

się piekło, że zostanie wywieziony do Stanów, zanim zdąży się w
czymkolwiek połapać, że obudzi się w obcym łóżku tysiące kilometrów od
San Pablo, że będzie odczuwał ból i samotność, a w głowie miał tak wielki
mętlik, że dopiero po upływie wielu dni zorientuje się, co mu tak bardzo
doskwiera: brak Erne.

background image

Po prostu tego wszystkiego nie brał pod uwagę.
Nie spodziewał się, że zabije człowieka.
Potrzebował kilku lat, by po tych koszmarnych przeżyciach dojść do

siebie. I jeżeli tamtej nocy spłodził syna, to chciał o tym wiedzieć. Psiakość,
ma prawo o tym wiedzieć.

background image

Rozdział 3

Znów zaczęły go nawiedzać złe sny. Nawet się nie zdziwił;

podświadomie czuł, że tak się stanie, kiedy wróci pamięcią do przeszłości.

Opisując odgłosy strzału z broni palnej, ludzie często porównują je do

huku sztucznych ogni. W snach Michaela przypominały trzask suchych
gałęzi podczas pożaru lasu. Sztuczne ognie kojarzą się z festynem, zabawą,
świętem, pożar lasu zaś z niebezpieczeństwem, poczuciem zagrożenia,
strachem.

Nie pamiętał ich rzeczywistego dźwięku, tego, co faktycznie słyszał,

kiedy wkoło latały kule. Prawda była znacznie większym koszmarem od
snów, które nawiedzały go potem całymi latami. Była jak mgliste urojenie,
na które składały się dziesiątki rozmytych, nieostrych obrazów. W snach
wszystko było wyolbrzymione, jaskrawe, wyraźne – liście zbyt zielone,
niebo przesadnie niebieskie, Gallard zbyt pewny siebie, posiłki nadmiernie
spóźnione.

– Zobaczysz, to będzie kaszka z mlekiem – oznajmił Max Gallard,

prowadząc jeepa po krętej, górzystej drodze, gdy jechali w stronę leśnej
kryjówki Edouarda Corteza.

– Tylko pamiętaj, ja jestem bogatym americano, który nie mówi po

hiszpańsku, a ty moim tłumaczem.

– Wiem – odrzekł Michael.
On także był podniecony czekającą ich misją. Niewykluczone, że też

grzeszył nadmierną pewnością siebie. Wraz z Gallardem dziesiątki razy
omawiali scenariusz. Gallard miał udawać amerykańskiego milionera, który
chce kupić broń, a Michael jego pomocnika. Ta rola całkiem mu
odpowiadała – doskonale znał okolice San Pablo, potrafił się dogadać z
miejscową ludnością, zdobyć informacje...

W młodości Michael często tu przyjeżdżał – zanim jeszcze jego

dziadkowie i wujowie z rodzinami wyemigrowali do Kalifornii. Chociaż
mieszkał w Bakersfield, ze dwie godziny na północ od Los Angeles, w San
Pablo zawsze czuł się jak w domu, znał miejscowe zwyczaje, język, ludzi.
Jego ojciec spędzał tu kilka miesięcy w roku, pomagając dziadkom przy
żniwach. Niekiedy zabierał z sobą do San Pablo Michaela. Mówił o nim per

background image

„Miguel”, co doprowadzało matkę do białej gorączki.

– Chłopak ma na imię Michael, a nie Miguel! – wołała.
– Jest Amerykaninem.
Rodzice często się kłócili.
W każdym razie Michael znał San Pablo. Mówił z miejscowym

akcentem, rozumiał, jak wszystko tam funkcjonuje. Kiedy więc usłyszał, że
niejaki Max Gallard, łowca nagród specjalizujący się w łapaniu przestępców
zbiegłych po wpłaceniu kaucji, wyrusza na południe, żeby odnaleźć Corteza,
natychmiast zaofiarował mu pomoc.

Gallard był wielkim, muskularnym facetem o budowie kulturysty i

kamiennym wyrazie twarzy. Michael, który niedawno obronił pracę
doktorską, prowadził wykłady z nauk politycznych na uniwersytecie w
Northridge. W przeciwieństwie do Gallarda nie tylko nie potrafił unieść
stupięćdziesięciokilogramowej sztangi, ale i nigdy nie miał takich ambicji.
Jednakże pięć lat temu w San Pablo okazało się, że jego szybkość, zwinność
i inteligencja są równie przydatne jak siła, tężyzna i doświadczenie Gallarda.
Całą duszą był oddany sprawie. Nie mógł się doczekać, kiedy przystąpią do
akcji. Marzył o tym, by dopaść drania, przez którego zginął jego młodszy
brat.

Tamtego ranka tryskał energią, czuł wręcz niesamowity przypływ

adrenaliny. Noc spędził z Erne, kochając się z nią raz po raz, i teraz,
nabuzowany, palił się do schwytania Corteza.

– Szybko się z tym uporamy. To będzie prosta, łatwa robota – powtarzał

Gallard. – Ty mnie przedstawiasz Cortezowi, ja zaczynam gadać z nim o
interesach i kiedy tylko zdołam uśpić jego czujność, wyciągam spluwę.
Gdyby zrobiło się groźnie, padnij na ziemię albo schowaj się za drzewo i o
nic się nie martw. Na pewno cię obronię.

Michael wolał nie myśleć o tym, jak groźnie mogłoby się zrobić. To że

Cortez handlował bronią, powinno go było wystraszyć, ale nigdy niczego się
nie bał. A raczej nie odczuwał strachu. Bo bać, to się bał – ale o innych,
nigdy o siebie. Bał się, że kłótnie rodziców doprowadzą ich do rozwodu; bał
się głupich decyzji i złych wyborów dokonywanych przez brata. Lecz o
siebie się nie bał. Zawsze wiedział, co chce w życiu osiągnąć, i
konsekwentnie dążył do celu. Na ogół jego dążenia kończyły się sukcesem,
bez względu na to, czy pragnął zdobyć stypendium na dalszą naukę, ciekawą
pracę czy piękną blondynkę, którą spostrzegł na targu.

background image

Tamtego ranka ze wszystkich sił starał się odsunąć od siebie myśli o

Erne. Wiedział, że musi mieć czysty umysł, aby skupić się na zadaniu, które
zamierzali z Gallardem wykonać. Musi myśleć o Cortezie i o tym, że ma
paść na ziemię lub schować się za drzewo, gdyby nagle zrobiło się groźnie.

Zrobiło się bardzo groźnie i musieli zwiewać. Rzucili się pędem przez

las, ale poszycie było gęste, a nisko zawieszone gałęzie zdawały się
wyciągać w ich stronę niczym ręce żebraków na widok bogaczy. Może
dlatego huk wystrzałów kojarzył mu się z suchym trzaskiem...

I nagle Max Gallard został trafiony.
Pamiętał, że podniósł Gallarda i wlókł go z sobą, że starał się unikać kul,

że biegł zdyszany, próbując umknąć draniowi, który gonił ich przez gęsty
las, że potykał się o pnącza i korzenie, że nie zwracał uwagi na Gallarda,
który w kółko powtarzał: „Puść mnie! Zostaw mnie! Ratuj własny tyłek!”

Dotarli do wąwozu i słaniając się ze zmęczenia, ruszyli w dół. Cały czas

podtrzymywał Gallarda. Nagle poczuł w ramieniu świdrujący ból i zobaczył
krew. Gallard, przycisnąwszy rękę do rany nad biodrem, jęknął i osunął się
na ziemię. Ktoś pędził wielkimi susami w dół zbocza. Okazało się, że to był
Cortez, lecz Michael nie widział jego twarzy. Patrzył gdzie indziej, na
pistolet, który Max Gallard miał wetknięty za zakrwawione spodnie.

Niewiele się namyślając, schylił się, chwycił broń i skierowawszy ją w

stronę mężczyzny na zboczu, nacisnął spust. Wszystko razem trwało
najwyżej kilka minut, ale kiedy w końcu Michael obudził się z koszmaru,
był z powrotem w Kalifornii, a od incydentu w wąwozie minęło wiele dni.
Leżał w łóżku, z obandażowanym ramieniem, pogrążony w jakimś dziwnym
otępieniu. Jak się wydostał z San Pablo? Dlaczego miał tak mętne
wspomnienia? Dlaczego nie potrafił sobie nic przypomnieć?

Najbardziej dręczyło go pytanie, co z Erne? Gdzie jest? Czy wie, gdzie

on przebywa? Czy wie, czego się dopuścił? Czy wybaczy mu, że ją
okłamał? I, co gorsza, że zabił człowieka? Bo to, że kogoś zabił, wiedział
ponad wszelką wątpliwość. Nacisnął na spust, powodując śmierć człowieka
– była to jedna z niewielu rzeczy, jakie pamiętał po odzyskaniu
przytomności.

Wątpił, czy kiedykolwiek sobie wybaczy, toteż nie wyobrażał sobie, aby

mógł błagać Erne o wybaczenie.

Już od dłuższego czasu nie śniły mu się w nocy koszmary. Był pewien,

background image

że wreszcie jego rany się zagoiły. Ale widocznie niektóre nigdy się nie
zabliźniają. A może to widok Erne sprawił, że rana znów zaczęła krwawić?

Kiedy otworzył oczy, otaczała go ciemność. W pierwszej chwili nie

wiedział, gdzie jest; nie rozpoznawał zapachu powietrza, odgłosu
klimatyzacji, dotyku pościeli. Potem, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do
mroku, ujrzał przy podłodze cienką białą kreskę – i wtedy sobie
przypomniał.

Jest w Wilborough, w „Holiday Inn”, a na korytarzu pali się światło,

które szparą pod drzwiami sączy się do pokoju.

Usiadł na łóżku; serce waliło mu jak oszalałe, pot zrosił plecy i czoło.

Może gdyby spędził noc z Erne, ona przegoniłaby demony? Może dlatego
zadał sobie tyle trudu, żeby ją odszukać, bo przy niej zawsze czuł się
bezpieczny?

Nie. Odszukał Erne, ponieważ wierzył, że jest wyleczony, że wyrwał się

ze szponów przeszłości. Ale...

Wiedział, że jeżeli posiedzi kilka minut w ciemnym pokoju, na

pomiętym prześcieradle, spocony, z wilgotnymi włosami klejącymi się do
skroni i karku, to prędzej czy później odzyska spokój i znów uwierzy, że jest
zdrów. Tamte koszmarne wydarzenia miały miejsce pięć lat temu. Nie
można było im zapobiec. Niektórzy uważali go za bohatera, on sam uważał
się za szczęściarza; cieszył się, że przeżył, że wydobyto go z wąwozu i
odesłano do Stanów. Miał nadzieję, że odnalezienie Erne dostarczy mu
jeszcze jednego powodu do radości.

Wyciągnął rękę w kierunku stolika nocnego i wymacawszy prztyczek,

zapalił lampę. Po chwili światło przestało go razić w oczy. Odrzucił za
siebie kołdrę, zeskoczył z łóżka i poczłapał boso po pokrytej wykładziną
podłodze do łazienki. Odkręcił wodę w kabinie prysznicowej, po czym
wszedł do brodziku, zadarł głowę i stał tak, czekając, aż strumień wody
zmyje z niego zarówno pot, jak i koszmar senny.

– Tommy Cantrell! Will Simon! Joshua Key! – zawołała Erne, usiłując

przekrzyczeć głosy dwudziestu trzech ośmiolatków. – Kiedy policzę do
pięciu, macie siedzieć w ławkach! W przeciwnym razie każę wam
przeczytać pracę domową!

Większość uczniów siedziała na swoim miejscu, prócz tych trzech

małych urwisów. Chociaż Erne uwielbiała Tommy’ego, Willa i Josha,
musiała trzymać ich krótko. Straszne były z nich rozrabiaki i co rusz

background image

uniemożliwiali prowadzenie lekcji. Na przykład teraz Josh z Tommym
rzucali do siebie piłkę tenisową, a Will usiłował trafić w nią linijką.

Był ciepły, słoneczny dzień. Dzieci wierciły się w ławkach. A gdyby je

wziąć na krótki spacer po boisku? Uspokoiłyby się czy przeciwnie, dopiero
zaczęłaby je roznosić energia? Erne lubiła prowadzać dzieciaki na tak zwane
„wyprawy naukowe”, podczas których znajdowali fascynujące owady albo
dziwne chwasty. W zeszłym tygodniu przekopała kawałek trawnika, żeby
pokazać dzieciom skomplikowany system korzeniowy zwykłej trawy oraz
mieszkające w ziemi dżdżownice.

Zazwyczaj takie parominutowe wyjście w teren pomagało dzieciom

pozbyć się znużenia i skupić na nauce, czasem jednak, kiedy były na
powietrzu, nachodziła je ochota na zabawę; wtedy nie chciały wracać do
klasy, a gdy w końcu udawało się zagonić je do środka, wierciły się w
ławkach jeszcze bardziej.

Dziś ona sama trochę się bała wyjścia. Bała się, że jeśli wyjdzie, już nie

wróci do klasy. Będzie szła, szła, aż zostawi daleko za sobą wszystkie swoje
problemy.

Z drugiej strony wiedziała, że nie może odejść – ani od swoich

problemów, ani tym bardziej od wychowanków. Byli sobie potrzebni – ona
uczniom, oni jej. A od problemów – kupna domu i Michaela – ucieczki nie
było; musiała stawić im czoło.

Źle spała tej nocy, a raczej w ogóle nie spała. Leżała wystraszona,

zastanawiając się, co będzie, jeżeli Michael zechce odebrać jej Jeffreya.
Oczywiście nie było najmniejszego powodu, by miał tak postąpić. Nie
wychowywał Jeffreya, do wczoraj nawet nie wiedział o jego istnieniu. Przez
pięć lat nie wykazywał żadnego zainteresowania tym, co się z nią dzieje. Co
jak co, ale na pewno nie przyjechał do Wilborough w poszukiwaniu syna.

Nie potrafiła się jednak pozbyć lęku. Było im razem dobrze – jej i

Jeffreyowi. Starała się stworzyć synkowi idealny świat. Kiedy okazało się,
że jest w ciąży, odczekała do końca roku szkolnego, po czym wyjechała z
San Pablo i wróciła do Richmond w Wirginii. Długo nie mogła pogodzić się
z myślą, że mężczyzna, któremu zaufała i którego pokochała, zniknął bez
słowa. Sądziła jednak, że na rodziców będzie mogła liczyć. Wierzyła, iż
zaakceptują fakt, że ich córka zaszła w ciążę z niejakim Michaelem i
postanowiła zatrzymać dziecko.

Pomyliła się.

background image

– Kim on jest? – spytała matka, nie posiadając się z oburzenia. –

Miejscowym wieśniakiem, którego sobie poderwałaś?

– Nie. Amerykaninem – odparła, jakby to stanowiło jakąkolwiek różnicę.

– Wykładowcą na uniwersytecie w Kalifornii.

– Wykładowcą? Raczej draniem! – wściekał się ojciec. – A ty?

Wychowaliśmy cię na porządną dziewczynę! Pozwoliliśmy ci jechać do tej
zapadłej dziury tylko dlatego, że wyjazd był organizowany przez parafię! A
ty wracasz do nas w takim stanie?

Powstrzymała się od uwagi, że już dawno wyrosła z wieku, kiedy

rodzice mają prawo wtrącać się do życia dzieci, zabraniać im czegoś czy na
coś pozwalać. Miała dwadzieścia pięć lat i skończone studia, sama mogła o
sobie decydować. Chciała jedynie, aby pogodzili się z zaistniałą sytuacją i
ucieszyli na myśl o wnuku.

Nie pogodzili się. Erne nie usłyszała od nich ani jednego słowa wsparcia.

Usłyszała słowa krytyki i potępienia.

Opuściła więc Wirginią i przeniosła się do Nowej Anglii. Po urodzeniu

Jeffreya przez dwa lata pracowała w trzech różnych szkołach – i trzech
różnych miastach – na zastępstwie, aż wreszcie dostała stałą pracę w szkole
podstawowej „Dębowe Wzgórze” w Wilborough. Była dobrą, kochającą
matką dbała o syna, uczyła go, rozpieszczała, a gdy trzeba było – lekko
strofowała. Chociaż nienawidziła Michaela, była mu wdzięczna za te kilka
tygodni, jakie spędzili w San Pablo – gdyby nie Michael i nie uczucie, które
ich połączyło, nie miałaby teraz tak wspaniałego synka.

Wiedziała, że nie pozwoli, by ktokolwiek zburzył jej świat. Nawet ojciec

Jeffreya. Zwłaszcza ojciec Jeffreya.

Joshua, Will i Tommy wciąż grali w palanta. Groźnym tonem Erne

zaczęła liczyć:

– Raz... – Trójka urwisów rzuciła się pędem w stronę ławek. – Dwa...
Usiedli zadowoleni, że zdążyli. Wszyscy trzej uśmiechali się szeroko.
– Cóż, widzę, że nie macie ochoty na czytanie prac domowych –

powiedziała. – W takim razie może Julie zechce nam przeczytać wiersz,
który wczoraj napisała?

Rumieniąc się, Julie Markowitz wstała z ławki, zachichotała, po czym

podniosła kartkę do twarzy i drżącym głosem zaczęła czytać uroczy
wierszyk o psie, który chciał się wspinać po drzewach. Erne przysiadła na
brzegu biurka i słuchała dziewczynki. Kochała te dzieci, oczywiście nie tak

background image

jak Jeffreya, ale darzyła je prawdziwie głębokim uczuciem. Od ubiegłego
września obserwowała, jak dojrzewają – i dojrzewała wraz z nimi.

Nauka zawsze sprawiała jej radość, a nauczanie w „Dębowym

Wzgórzu”, gdzie klasy były stosunkowo małe, dzieci syte, łatwe do
opanowania i garnące się do wiedzy – radość podwójną. Pracowała w wielu
szkołach, również w takich, gdzie nie przyszłoby jej nawet do głowy prosić
dzieci o napisanie wiersza, ale tu wiedziała, że może więcej osiągnąć, że
śmiało może stawiać przed uczniami wyzwania, a tym samym pobudzać ich
wyobraźnię i poszerzać horyzonty myślowe.

Uwielbiała też dzieci w San Pablo. Chociaż często przychodziły głodne,

łaknęły wiedzy. Dla wielu z nich samo dotarcie do szkoły stanowiło
znacznie większe wyzwanie niż wszystko, z czym musiały się zmagać
najedzone, zadbane dzieci z Wilborough.

Julie skończyła wiersz i chichocząc, usiadła z powrotem w ławce.
– Teraz ja! – zawołał Joshua.
– Poczekaj na swoją kolej – powiedziała Erne i poprosiła o przeczytanie

swojego wiersza Kyle’a Dantego.

Rymowany wiersz Kyle’a był dość makabryczny, pełen wybuchów,

lejącej się krwi i atakujących potworów. Erne przypomniał się
wyimaginowany stwór, którego Jeffrey znalazł w ogrodzie. Potwór syna był
dobry, łagodny; uśmiechnęła się w duchu na myśl o tym, jak chłopiec
wyniósł mu do ogrodu obierki marchewkowe.

Cóż biedne dziecko mogło poradzić, że jego ojciec to bezlitosny,

samolubny drań, który jednego dnia mówi kobiecie, że ją kocha, a drugiego
znika z jej życia? To nie była wina Jeffreya, że mężczyzna, który go
spłodził, okazał się kłamcą i oszustem. To nie była wina chłopca, że przez
pięć lat Michael nie interesował się kobietą, którą darzył tak płomiennym
uczuciem w San Pablo; że był nieobecny przy porodzie syna i w pierwszych
tygodniach jego życia, kiedy Erne wstawała co dwie godziny, aby nakarmić
niemowlę; że nie widział pierwszego uśmiechu malca... To ona, Erne, od
samego początku troszczyła się o syna, kochała go, tuliła do siebie,
zapewniała poczucie bezpieczeństwa. Michaela nie było, kiedy chłopiec po
raz pierwszy złapał piłkę ani gdy zachorował na ospę. Nie było go, kiedy
małemu wyrżnął się pierwszy ząb, kiedy zrobił pierwszy krok i gdy po raz
pierwszy poszedł do przedszkola. W oczach Erne to wszystko przekreślało
go jako ojca. Może przekazał synowi swoje geny, ale Erne od lat się starała,

background image

aby to jej geny wpłynęły na charakter chłopca.

Zanim Kyle skończył czytać wiersz, rozległ się terkot telefonu.
– Przepraszam – powiedziała Erne, podchodząc do zawieszonego na

ścianie aparatu. – Erne Kenyon. Słucham?

– Erne, tu Gwyn z sekretariatu. Przed chwilą nadeszła dla ciebie

przesyłka. Podrzucić ci do klasy?

– Jasne.
Niczego się nie spodziewała, ale może czyjaś matka przyniosła dla

swojej pociechy drugie śniadanie albo torbę świeżo upieczonych ciasteczek
dla pani nauczycielki? Wiersz Kyle’a zakończył się opisem krwawej rzezi.
Chłopiec ukłonił się, jego koledzy zaczęli klaskać, wołać: „Brawo”,
dziewczynki zaś wzdrygać się, krzywić, mówić: „Fuj, obrzydliwe”.

– Zanim zaczniemy wybrzydzać – rzekła Erne – zastanówmy się nad rolą

poezji. Poezja powinna poruszać, wzbudzać emocje. Jeżeli wiersz Kyle’a
wywołał w was niesmak, może to znaczy, że Kyle napisał dobry wiersz? Jak
myślicie?

– Jest zbyt obrzydliwy, żeby być dobry – stwierdziła autorytatywnie

Amber Laughton.

– Ale cel został osiągnięty – wstawił się za kolegą Tommy. – Czyli

wiersz spełnił swoje zadanie.

Dzieci tak głośno zaczęły dyskutować o roli poezji i o celu, jaki jej

przyświeca, że prawie nie było słychać pukania do drzwi. Erne nacisnęła
klamkę i aż cofnęła się na widok ogromnego bukietu.

– To twoja przesyłka – oświadczyła wesoło sekretarka, wystawiając zza

kwiatów twarz. Podała Erne ogromny, ciężki wazon. – Ciekawe, kim jest
twój tajemniczy adorator?

Erne domyśliła się, kto przysłał bukiet, i ogarnęła ją złość. W dodatku

uczniowie stracili zainteresowanie poezją i skupili uwagę na kwiatach.

– O rany! – zawołała Amber. – Jakie piękne!
– No coś ty! – Kyle był całkiem innego zdania. – To kicz, obrzydliwy

kicz!

– Uspokójcie się – poleciła Erne i zaciskając zęby, przeniosła kwiaty na

parapet. Doczepioną do nich karteczkę wsunęła do kieszeni spódnicy
dżinsowej. – A teraz wróćmy do naszej dyskusji...

– Nie przeczyta pani kartki? – spytała Shawna Sikorski, drobna

dziewczynka w wielkich okularach na nosie i tak błagalnym głosie, że nie

background image

sposób było jej zignorować.

Erne obejrzała się przez ramię. Sekretarka wciąż stała w drzwiach, nie

kryjąc zaciekawienia.

– Czy dziś są pani urodziny? – spytała Nicole Evigan. – Bo mnie na

urodziny babcia zawsze przysyła kwiaty.

– Kwiaty na urodziny? – mruknął jeden z chłopców. – Też coś!
– Może te są od pani babci... – kontynuowała Nicole, nie zrażona uwagą

kolegi.

Wątpię, pomyślała Erne, i wyciągnęła z kieszeni kartkę. Wyjąwszy ją z

koperty, przeczytała: „Proszę cię, porozmawiajmy. Michael”. Niżej widniał
numer telefonu. Miejscowy.

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa w klasie.

Rzadko się zdarzało, aby dwudziestu trzech trzecioklasistów milczało
jednocześnie. Ignorując ciarki, jakie przebiegły jej po plecach, Erne
przełknęła ślinę i podniosła głowę. Uczniowie nie powinni widzieć, jak
bardzo jest zdenerwowana. To, że ma kłopoty natury finansowej i osobistej,
nie powinno nikogo obchodzić, zwłaszcza uczniów.

– Bukiet jest od mojego starego... przyjaciela – powiedziała, z trudem

wymawiając ostatnie słowo. – Ładny, prawda? A teraz wracajmy do
waszych wierszy.

Dotrwała do końca dnia, w miarę umiejętnie skrywając emocje. Nie

dość, że bez przerwy myślała o Michaelu, to teraz za każdym razem, gdy
brała oddech, unoszący się w powietrzu zapach przeklętych kwiatów
przypominał jej o nim. W dodatku dołączona do bukietu kartka cały czas ją
uwierała. Wsunięta do kieszeni, ocierała się ojej udo, ilekroć robiła krok.
Przynajmniej nie przysłał czerwonych róż. Gdyby wybrał kwiaty
jednoznacznie kojarzące się z miłością, jej wściekłość nie miałaby granic.
Wiedziała bowiem aż nadto dobrze, co znaczy pożądanie.

Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć. Odkąd się rozstali, Michael mógł,

na przykład, poznać wiele kobiet. Mógł się kilka razy sparzyć i dojść do
wniosku, że nie warto ryzykować, że nie warto stale szukać nowych podniet.
Może wtedy przypomniał sobie poczciwą, ufną Erne Kenyon i uznał, że za
drugim razem zawróci jej w głowie z równą łatwością co za pierwszym.
Pomylił się!

O trzeciej po południu padała ze zmęczenia; to było bardzo

wyczerpujące psychicznie – prowadzić lekcje, a jednocześnie odpędzać od

background image

siebie myśli o Michaelu. Głowa pękała jej z bólu, szyję miała sztywną,
mięśnie spięte. Gdy rozległ się ostatni dzwonek, wysłała dzieci do szkolnych
autobusów, które miały je porozwozić do domów, a sama wydała długie i
głośne westchnienie ulgi.

Zwykle po wyjściu uczniów przez kilka minut kręciła się po klasie.

Ponieważ nie musiała się spieszyć z odebraniem Jeffreya z przedszkola,
które było czynne do czwartej, lubiła w spokoju pozbierać swoje rzeczy i
zastanowić się nad jutrzejszym programem zajęć. Dziś jednak zamierzała
jak najszybciej pojechać po syna. Chciała mieć go przy sobie, na wypadek
gdyby... Nie wiedziała, na jaki wypadek, po prostu chciała i już.

Wepchnęła do torby swój notes i dyktanda uczniów, po czym wsunęła

rękę do kieszeni po kluczyki samochodowe. Wyczuła palcami kartkę
dołączoną do bukietu. Popatrzyła na kwiaty stojące na parapecie okiennym,
barwną kompozycję stokrotek i goździków, malutkich różowych różyczek,
liści paproci, irysów i lilii. Przeszył ją dreszcz. Dlaczego Michael musiał
pojawić się akurat teraz, kiedy grozi jej... eksmisja? Tak, to rodzaj eksmisji.
Nie mógł chyba wybrać bardziej nieodpowiedniej pory.

Z drugiej strony każda pora była nieodpowiednia. Już jej na nim nie

zależało. Minęło zbyt wiele czasu, aby mógł naprawić krzywdę, którą jej
wyrządził.

Wrzuciła kartkę do kosza na śmieci i zostawiając w klasie Kwiaty,

ruszyła na parking przed szkołą.

Jeffrey siedział na podłodze, rozładowując – lub powiększając, nie była

pewna – potężny zator samochodowy. Na widok matki uśmiechnął się, po
czym znów skupił uwagę na samochodach; to skręcał, to hamował, to
podjeżdżał z piskiem opon.

– Przyszłam trochę wcześniej – powiedziała do przedszkolanki.
– Nie szkodzi. Zawołać Jeffreya?
– Niech skończy zabawę.
Usiadłszy z boku na krześle, obserwowała syna i jego dwóch kolegów,

którzy z zapałem rajdowców manewrowali plastikowymi pojazdami.
Wreszcie wszystkie wozy wpadły na siebie, a zderzeniu towarzyszyły
wydawane przez chłopców dźwięki – trzask, huk, łoskot – naśladujące
odgłosy kraksy. Wielki karambol na środku podłogi usatysfakcjonował
Jeffreya. Chłopiec wstał, gotów do wyjścia.

Erne miała ochotę wziąć go w ramiona i uściskać z całej siły, lecz

background image

powstrzymała się. Nie chciała, żeby dzieci i ich opiekunki zauważyły jej
niepokój, nie chciała też zawstydzać syna, który niedawno oświadczył, iż
okazywanie czułości w miejscach publicznych jest zachowaniem bardzo
niestosownym. Tak powiedział, chociaż czasem sam o tym zapominał i łasił
się do matki.

Wykazując więc ogromną samokontrolę, odczekała, aż Mą w

samochodzie. Dopiero wtedy, zapinając małemu pasy, obsypała jego
twarzyczkę pocałunkami. Chciała czuć, jak synek obejmuje ją za szyję i tuli
się do niej, a jeszcze bardziej pragnęła usłyszeć, że jej życie nie legnie w
gruzach. Oczywiście, wiedziała, że Jeffrey nie da jej takiego zapewnienia,
ale figlarny uśmiech syna znaczył dla niej równie wiele.

– Przyjechałam wcześniej, bo pomyślałam sobie, że moglibyśmy

pojechać do parku i zobaczyć, co słychać na okręcie pirackim – powiedziała.

Atak naprawdę chodziło jej o to, aby opóźnić powrót do domu, gdzie

wczoraj czekał na nią Michael.

– Fajnie – ucieszył się chłopiec.
Spędzili pół godziny na placu zabaw, po czym Erne odwlekła o kolejną

godzinę powrót do domu i zabrała syna do pobliskiego lokalu na
hamburgera. Dla siebie zamówiła kanapkę; wiedziała, że zostaną jej jego
frytki, bo Jeffrey będzie zbyt zajęty upominkiem dołączonym do posiłku, by
koncentrować się najedzeniu.

W końcu o wpół do siódmej ruszyła w stronę domu. Chciała Jeffreya

wykąpać, poczytać mu, potem sprawdzić dyktanda uczniów i przygotować
na jutro plan zajęć.

Słońce powoli zniżało się ku zachodowi. Po drodze Erne wskazywała

Jeffrey owi różne ciekawostki.

– O, zobacz! Widziałeś tego ptaszka? To rudzik. A wiesz, dlaczego się

tak nazywa? Bo ma na brzuszku rudawe piórka. O, popatrz na tulipany!
Jakie śliczne.

Ale Jeffreya bardziej od rudzika czy tulipanów interesowała nowa

zabawka.

Erne zwolniła; skręciła w Cullen Drive... i zdusiła w sobie przekleństwo.

Przed jej domem stał zaparkowany ten sam samochód, z którego wczoraj
wyłonił się Michael. Ogarnęła ją wściekłość.

Jeszcze nigdy tak bardzo nie marzyła o automatycznie sterowanych

drzwiach do garażu. Wcisnęłaby przycisk w pilocie, drzwi by się otworzyły,

background image

a potem zamknęły za nią. Nie musiałaby wysiadać, z nikim rozmawiać.
Wzdychając ciężko, skręciła łukiem w podjazd, wrzuciła jałowy bieg,
zaciągnęła hamulec ręczny i wysiadła. Tak jak się tego obawiała, z
samochodu przed domem natychmiast wyskoczył Michael i szybkim
krokiem ruszył w jej stronę.

– Ani słowa – ostrzegła go, zanim cokolwiek powiedział.
Zaciskając usta, zajrzał do auta; sądził, że Erne nakazuje mu ciszę, aby

przypadkiem nie zbudził śpiącego dziecka. Jeffrey jednak nie spał. Siedział
z nosem przy szybie, spoglądając na dwór. Erne miała ochotę przysłonić
Michaelowi wzrok, żeby tylko nie dojrzał podobieństwa. Ale było za późno;
on już wczoraj je zobaczył.

– Nie zapraszałam cię – oznajmiła cicho; z jej głosu przebijała złość. –

Nie życzę sobie, żebyś się tu kręcił. Jeżeli dalej będziesz mnie nachodził,
wezwę policję. Powiem, że mnie prześladujesz...

– Nie prześladuję.
Emanował siłą i pewnością siebie. Korciło ją, by go spoliczkować. Jakim

prawem ją niepokoi? Jakim prawem wystaje pod jej domem?

– Chcę tylko porozmawiać. Nic więcej.
Nie żądał rzeczy niemożliwych. Mówił w sposób logiczny, rozsądny.

Wiedziała, że to ona zachowuje się jak neurotyczka. Postanowiła wziąć się
w garść. Bądź co bądź kobieta niezależna nie powinna bać się rozmowy z
mężczyzną.

– Mam w domu kilka rzeczy do zrobienia – rzekła, starając się

zapanować nad sytuacją. – Jeżeli chcesz porozmawiać, będziesz musiał
zaczekać.

– W porządku, zaczekam.
– Na dworze. Nie zapraszam cię do środka.
Kąciki ust mu zadrgały, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma się

uśmiechnąć, czy skrzywić.

– Czyli co? Mam sterczeć pod twoim domem do północy, a potem

zrezygnować i wrócić do hotelu?

– Bardzo by mnie to ucieszyło – burknęła – ale jakoś nie wierzę, że sobie

pójdziesz. Możesz sterczeć, możesz przechadzać się tam i z powrotem,
wszystko mi jedno. O północy będę już spała. A na razie muszę wykąpać
Jeffreya i nie życzę sobie, żebyś mi przeszkadzał. Jak chcesz, usiądź na
tarasie za domem. Jest tam kilka krzeseł...

background image

– Jeffrey... – powiedział cicho, spoglądając przez szybę na chłopca.
Nie podobał się jej wyraz jego oczu.
– Do wpół do dziewiątej powinnam się ze wszystkim uporać – rzekła

tylko po to, aby zmusić go do oderwania oczu od szyby. – Może pojedź
gdzieś na kolację, a potem wróć.

Bo nie zamierzam zaofiarować ci nic do jedzenia, dodała w myślach.
– Nie, nie jestem głodny. Poczekam na tarasie.
Zadowolony z siebie, pomachał do siedzącego w wozie chłopca, po

czym ruszył do ogrodu.

Erne westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że może szczęście jej dopisze,

że Michaelowi znudzi się czekanie. Może zrozumie, jak bardzo go
nienawidzi i że niepotrzebnie tracił czas, próbując ją odszukać? Może
zniknie, gdy ona będzie leżała na łóżeczku synka, czytając mu przed
zaśnięciem kolejny rozdział „Kubusia Puchatka”?

Oczywiście, gdyby szczęście miało jej dopisać, to Michael w ogóle by

się nie pojawił na Cul len Drive.

Nie, na szczęście raczej nie powinna liczyć. Powinna liczyć wyłącznie na

siebie, na własny upór, odwagę, zdecydowanie. Zajmie się synkiem, ale nie
będzie się spieszyć. Wykąpie go, ułoży do snu, poczyta na dobranoc,
wszystko w normalnym tempie, a dopiero potem wyjdzie na taras i łaskawie
zgodzi się wysłuchać, co Michael ma jej do powiedzenia. Następnie
spokojnie, choć stanowczo oznajmi mu, aby raz na zawsze wyniósł się z jej
życia.

Jeffrey, powtarzał w duchu. Jeffrey Kenyon? Kto wie? Może dała

chłopcu nazwisko ojca? Może w akcie urodzenia chłopiec figuruje jako
Jeffrey Molina? A może – nie mógł tego przecież wykluczyć – Jeffrey jest
synem innego mężczyzny?

Przynajmniej zna imię. Zdobył informację, którą może przekazać bratu

Maggie z agencji Tyrell Investigative. Może ten drobny szczegół pozwoli
detektywowi, czyli również i jemu, poznać prawdę o pochodzeniu małego
Jeffreya.

Z domu na taras prowadziły drzwi kuchenne, choć Michael oczywiście z

nich nie skorzystał – wszedł przez ogród. Nie mógł się jednak oprzeć i przez
szybę w drzwiach zajrzał do środka; zobaczył czyste, wysprzątane
pomieszczenie ze stołem przykrytym żółtym obrusem. Zasłony w oknie też

background image

miały żółty deseń. Na jednej z szafek leżał plik listów i reklamówek
wyjętych ze skrzynki. W ustawionej obok zlewu suszarce stał kolorowy
talerz, po którym ganiały się postaci z kreskówek, oraz pasujący do niego
plastikowy kubek. Sprzęt kuchenny nie sprawiał wrażenia nowego czy
supernowoczesnego. Na drzwiach lodówki wisiały barwne magnesy w
kształcie owoców.

Odwróciwszy się od okna, Michael usiadł na krześle przy drewnianym

stole i rozejrzał się wokół: drzewa, trawa, w kącie mały ogródek. Podobało
mu się to, co widział.

Erne stworzyła dla siebie i syna prawdziwy dom. Skromny,

bezpretensjonalny, przytulny. Ogród, chociaż niezbyt wielki, był po prostu
idealny; na tyle duży, aby kilkuletnie dziecko mogło się w nim swobodnie
bawić, a na tyle mały, by czuło się bezpiecznie.

Podejrzewał, że Erne jest świetną matką, mądrą, cierpliwą. Gotów był się

założyć, że jeszcze przed urodzeniem Jeffreya przeczytała wszystkie książki
na temat wychowywania dzieci. Na pewno znała najbardziej aktualne teorie,
jak należy postępować z kilkulatkami. Była wzorem doskonałości.

Zadumał się. Gdyby była wzorem doskonałości, ucieszyłaby się z

pojawienia ojca dziecka – zakładając oczy wiście, że on jest ojcem Jeffreya.
A jeśli nie był, wówczas powinna przedstawić mu dziecko i jasno
poinformować o sytuacji, tak by nie robił sobie żadnych nadziei. No cóż,
może Erne nie ma tylu wad co on, ale z pewnością daleko jej do ideału.

Czekał w nerwowym podnieceniu. Wiedział, że będzie miał mało czasu,

najwyżej kilka minut, a zatem nie może zmarnować ani sekundy. Tym
bardziej że tak wiele chciał osiągnąć: przeprosić Erne, wyjaśnić jej, co się
wydarzyło przed pięcioma laty oraz dowiedzieć się, czyim dzieckiem jest
chłopiec, którego teraz kąpie i usypia.

Jeffrey.
Jeżeli zdoła wytłumaczyć Erne swoje tajemnicze zniknięcie i

uzmysłowić jej, jak wiele wtedy dla niego znaczyła, wówczas ona powinna
mu chyba zdradzić, kto jest ojcem jej syna. Tym się pocieszał: jeśli będzie
mówił przekonująco, Erne po prostu nie będzie miała wyjścia – powie
prawdę.

background image

Rozdział 4

San Pablo, pięć lat wcześniej Trudno było nie zwrócić na nią uwagi.

Promieniała radością. Była jak złocista smuga słońca w gęstym ciemnym
lesie, jak barwny kwiat na szarej polanie.

Siedział z Maxem Gallardem przy jednym ze stolików ustawionych

przed kawiarenką; sączył colę z cytryną, Max piwo. Jak zawsze w sobotnie
przedpołudnia na głównej ulicy panował ożywiony ruch; samochody, fury,
rowery walczyły o miejsce na drodze, kobiety robiły zakupy w sklepach i na
straganach, dzieciaki biegały między przechodniami, patrząc, co by tu komu
zwędzić. Michael dobrze znał ich obyczaje; spędził w San Pablo
dostatecznie dużo czasu, by wiedzieć, ile kłopotów mogą przysporzyć
niesforne pociechy znudzone czekaniem na matkę, która gdzieś obok targuje
się o cenę mleka czy worka ryżu.

Ona jednak nie była niczyją mądre. Wyglądała zbyt młodo i świeżo. Jej

twarz nie nosiła śladów zmęczenia. Jasne, jedwabiste włosy opadały jej na
plecy. Cerę miała delikatną, o lekko złocistym zabarwieniu – jakby do
śmietanki dodano łyżeczkę miodu.

Gallardowi usta się nie zamykały; głównie narzekał na sprzęgło w jeepie,

który wynajęli na czas pobytu w San Pablo. Michael starał się w
odpowiednich momentach kiwać współczująco głową, lecz wzrok miał
utkwiony w szczupłej blondynce, która stała przy straganie po drugiej
stronie ulicy, wybierając brzoskwinie.

– Musimy znaleźć mechanika – oznajmił Gallard. – Czy w tej zapyziałej

mieścinie w ogóle mają warsztaty samochodowe?

Michael miał ochotę powiedzieć, że San Pablo nie jest żadną zapyziałą

mieściną. Owszem, majowy upał za bardzo daje się we znaki, ulice są
brudne, każdy przejeżdżający samochód wzbija tumany kurzu, a gzy atakują
ludzi niczym kamikadze na filmach o drugiej wojnie światowej, ale przecież
miasteczko ma pewien urokliwy, niepowtarzalny klimat.

Jest tu mnóstwo lokali, w których serwuje się pyszne, ostro

przyprawione dania, a z otwartych okien wylewają się na zewnątrz żywe,
rytmiczne dźwięki muzyki. Wkoło biegają dzieci, sprytne małe pędraki,
które nie grzeszą nadmierną uczciwością, pomiędzy straganami dostojnym

background image

krokiem krążą kobiety, zaś przy kawiarnianych stolikach siedzą mężczyźni,
paląc papierosy i z zapałem dyskutując o polityce. Lecz czy w ten parny
wiosenny poranek koniecznie trzeba dyskutować o polityce albo o
zacinającym się sprzęgle? Bynajmniej. Można popijać colę z lodem i patrzeć
rozmarzonym wzrokiem na piękną dziewczynę po drugiej stronie ulicy
kupującą brzoskwinie.

Nie, San Pablo z całą pewnością nie jest nudną, zapyziałą mieściną.
– Tam, gdzie są samochody, są i warsztaty – skwitował Michael.
– Nie możemy ryzykować – powtórzył Gallard. – Wyobrażasz to sobie?

Łapiemy Corteza i zanim dowozimy go do aresztu, jeep staje na drodze i
odmawia nam posłuszeństwa.

– Znajdę warsztat – obiecał Michael.
Max Gallard miał zadanie do wykonania i o niczym innym nie myślał.

Barczysty, ostrzyżony najeża, wyglądał jak sierżant, który uwielbia musztrę
i którego najprzyjemniejsze wspomnienia dotyczą najbardziej zażartych
walk w Wietnamie. Znacznie lepiej pasował do roli, którą grał, niż Michael.

Michael wyglądał na faceta, który wykłada na wyższej uczelni, i

faktycznie prowadził ze studentami zajęcia z nauk politycznych. Szczupły, o
nieco za długich włosach, opalony, ubrany był w sprane dżinsy, białą
bawełnianą koszulkę i skórzane sandały na grubych podeszwach. Nos miał
długi, wąski, szczękę kwadratową, jednak nigdy dotąd nie przejmował się
swoją aparycją. Dopiero teraz, obserwując atrakcyjną blondynkę kupującą
brzoskwinie, zaczął się zastanawiać, czy ktoś taki jak on mógłby spodobać
się komuś takiemu jak ona.

Postanowił się o tym przekonać.
– Słuchaj, Max, dziś po południu znajdę mechanika, a na razie

chciałbym się zająć czymś innym.

– Czym? – spytał Gallard, po czym przekręcając się na – metalowym

krzesełku, obejrzał się przez ramię, ciekaw, w co Michael wpatruje się tak
intensywnie. – Ładna, ale się z nią nie zadawaj. Przyjechaliśmy tu wykonać
ważne zadanie.

Michael dopił colę i wstał.
– Jedno drugiemu w niczym nie przeszkadza – rzekł.
– Nie powinieneś się rozpraszać...
– Spokojna głowa. Sprzęgło będzie naprawione. A teraz przepraszam...
I zanim Gallard zdążył ponownie zaprotestować, ruszył przez jezdnię w

background image

stronę straganu z owocami.

Stanął obok dziewczyny akurat w chwili, gdy podawała handlarce torbę

wybranych przez siebie brzoskwiń do zważenia. Niewiele się namyślając,
wyjął portfel i zapłacił za owoce. Zaskoczona dziewczyna obróciła się do
niego twarzą, a wtedy odkrył, że jest jeszcze piękniejsza, niż sądził. Skórę
istotnie miała idealnie gładką i jedwabistą, kości policzkowe wysokie, oczy
niebieskie, szeroko otwarte ze zdziwienia. Ubrana była w luźną bawełnianą
sukienkę bez rękawów o rozkloszowanej spódnicy, która przy każdym
najlżejszym podmuchu wiatru przylegała jej do ud.

Habla ingles! – spytał.
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa.
Si – odparła, po czym uśmiechnęła się nieśmiało. – To znaczy, tak.
– Jesteś Amerykanką. – Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie.

O tym, że dziewczyna pochodzi ze Stanów, utwierdził go jej akcent,
charakterystyczny dla południowych regionów Ameryki.

– Owszem. – Trzymając w ręce torbę z brzoskwiniami, – uśmiechała się

niepewnie. – Nie powinieneś był za mnie płacić.

– Dlaczego?
– Bo będziesz chciał czegoś w zamian. Miała rację.
Wystarczy, jak mnie poczęstujesz owocem...
Nie odrywając oczu od twarzy mężczyzny, dziewczyna otworzyła torbę i

wyjęła z niej soczystą brzoskwinię. Wziął owoc w lewą rękę, prawą zaś
wyciągnął przed siebie.

– Michael Molina – przedstawił się.
Popatrzyła na jego dłoń, jakby wahając się, co zrobić, po czym podała

mu swoją. Skórę miała miększą od brzoskwini.

– Erne Kenyon.
Nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
– Przepraszam, jak? Emily?
– Nie. Erne. Jak litery: M i E. To skrót od Mary Elizabeth.
Ucieszył się – nie dlatego, że zamiast podwójnego imienia Mary

Elizabeth używała skrótu Erne, ale dlatego, że mu o tym powiedziała.
Gdyby chciała siego pozbyć, nie wdawałaby się w szczegóły.

– Co cię sprowadza do San Pablo? – spytał, zadowolony, że stoi koło

niej, że widzi, jak jej włosy falują na wietrze, że wdycha delikatny zapach
jej perfum. Ciekaw był, czy można mieć oczy tak intensywnie niebieskie.

background image

Może nosiła kolorowe szkła kontaktowe? A może ostre słońce, które
świeciło mu prosto w twarz, sprawiało, że nieco inaczej postrzegał barwy?

– Uczę w tutejszej szkole.
– Serio? Ja też jestem nauczycielem.
– Naprawdę? – Oczy jej lśniły. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że

mają odcień chabrowy. – Przyjechałeś tu z grupą parafialną?

Z grupą parafialną? Bynajmniej. Przyjechał z Maxem Gallardem, żeby

schwytać handlarza bronią, którego wypuszczono za kaucją z aresztu i który
zwiał z Los Angeles.
Procedura biurokratyczna pozwalająca na ekstradycję
przestępcy mogła ciągnąć się latami, a człowiek, który wpłacił za Corteza
kaucję, nie chciał czekać tak długo. Zwłaszcza że Cortez bez trudu mógłby
zdobyć nowe dokumenty i wrócić do swojego dawnego zajęcia, czyli
sprzedawania broni młodzieżowym gangom z Los Angeles.

Jeśli jednak Erne Kenyon przyjechała do San Pablo z grupą parafialną...

Przestraszył się. Może jest osobą bardzo pobożną? Może nowicjuszka, zbyt
czystą i świątobliwą, aby mieć jakiekolwiek grzeszne myśli? Takie, jakie
nawiedzały jego, gdy patrzył w jej piękne niebieskie oczy.

– Wykładam na jednej z kalifornijskich uczelni. – Nie tłumaczył, że

dopiero od roku prowadzi zajęcia na uniwersytecie w Northridge i,
przynajmniej na razie, ma niewielkie szanse na stały etat. – A tu zbieram
materiały.

– Jakiego typu? – zainteresowała się.
– Prowadzę wykłady z nauk politycznych. Specjalizuję siew historii

politycznej Ameryki Środkowej.

Roześmiała się.
– No tak, przyjechałeś we właściwe miejsce. W tej części świata polityka

wywołuje nie mniejsze emocje niż piłka nożna.

– Która jest sportem troszkę bardziej krwawym – rzekł, po czym

zdobywając się na odwagę i lękając odpowiedzi, spytał: – A ty?
Przyjechałaś z grupą parafialną?

– I tak, i nie. To znaczy moja parafia w Stanach sponsoruje wyjazdy

młodych Amerykanów, którzy chcą pomagać ludziom mieszkającym w
uboższych krajach. Oprócz mnie przyjechała tu brygada budowlana, która
stawia nowe domy, oraz kilka pielęgniarek, które pracują w miejscowym
szpitalu. Ja przyjechałam na rok; uczę dzieci, a przy okazji pomagam
nauczycielom zorganizować dla młodzieży kursy komputerowe.

background image

Bardzo szlachetnie, pomyślał, i odzyskał dobry humor.
– W soboty chyba nie masz lekcji, co?
– Na ogół nie.
Jej uśmiech stał się bardziej promienny. Widocznie uznała, że Michael

jest miłym, zabawnym człowiekiem, którego nie musi się obawiać. Gdyby
znała jego myśli, kto wie, czy by nie zmieniła zdania?

– A czy dziś wieczorem jesteś wolna?
– Nie wiem – odparła, przyglądając mu się uważnie. – To zależy.
– Od czego?
– Od tego, co masz mi do zaproponowania.
Teraz on wyszczerzył zęby. Podobała mu się, nie tylko z wyglądu, ale

również z charakteru; lubił kobiety obdarzone inteligencją i humorem, mimo
iż były trudniejsze we współżyciu niż te grzeczne i potulne.

– Kolację. Chętnie bym cię zaprosił.
Przez chwilę milczała, gładząc ręką papierową torbę z owocami i

wpatrując się w coś po drugiej stronie ulicy. Obejrzał się za siebie. W
pobliżu kawiarenki, przed którą siedział z Gallardem, dwa psy zajadle
szczekały. Gallarda nie było już przy stoliku. Kelner odpędził psiska;
zwierzęta pobiegły ulicą, zgrabnie wymijając rowerzystów i umykając spod
kół rzężących autobusów.

Dziewczyna ponownie wbiła wzrok w twarz Michaela.
– Wynajmuję pokój u rodziny – rzekła. – Myślę, że moim gospodarzom

nie bardzo by się spodobało, gdybyś po mnie przyszedł. Umówmy się lepiej
w mieście.

W San Pablo nie było eleganckich restauracji. Trudno się jednak

spodziewać wytwornych lokali w biednej mieścinie leżącej w biednym
kraju. Jeśli ktokolwiek miał tu pieniądze, zdobył je nielegalnie, a zatem
wiedział, że nie powinien się nimi chwalić. Było za to kilka sympatycznych
hosterias, gdzie podawano smacznie przyrządzone mięso, idealnie
ugotowaną fasolę, a do picia mocny rum i piwo.

– Znasz „Casa Rosita’s”? – spytał. – Może tam byśmy się spotkali?
Zmierzyła go wzrokiem, jakby po raz ostatni chciała się upewnić, że nic

złego jej nie zrobi.

– W porządku.
– O ósmej?
– Dobrze.

background image

Posyłając mu na pożegnanie uśmiech, tak ciepły i promienny, że śmiało

mógłby stopić potężny sopel lodu, przeszła na drugą stronę ulicy. Poruszała
się lekko, z wdziękiem baletnicy.

– Do wieczora! – zawołał za nią, ale nie odwróciła się ani nie dała

żadnego znaku, że go słyszy.

Nie szkodzi, pomyślał. Wierzył, że przyjdzie. Wbił zęby w brzoskwinię i

poczuł na języku soczystą słodycz. Podejrzewał, że usta Erne Kenyon są o
niebo słodsze. Może dziś wieczorem będzie miał okazje się o tym prze
konać?

Na razie jednak musiał poszukać mechanika.

Co jej strzeliło do głowy, żeby umawiać się z obcym facetem? Była

mądra i rozważna, nie szukała kłopotów, nie podejmowała ryzyka. A jednak
z jakiegoś powodu uznała, że ze strony Michaela Moliny nic złego jej nie
grozi.

Bynajmniej nie był uosobieniem niewinności. Miał błysk w oczach i

charyzmę, której nawet mądre, rozważne kobiety z trudem potrafiły się
oprzeć. Miał też szczupłą sylwetkę i uśmiech, od którego i pruderyjnej
świętoszce mogłoby zakręcić się w głowie.

Mimo to czuła, że może mu ufać – a przynajmniej wiedziała, że w

miejscu publicznym się na nią nie rzuci. Mieszkała w San Pablo na tyle
długo, że znała wielu tubylców, poza tym córka Rosity była jej uczennicą,
więc gdyby zaczął ją napastować, mogłaby krzyknąć, a Rosita i jej mąż
natychmiast przybiegliby z pomocą.

Michael był Amerykaninem, wykładowcą uniwersyteckim. Jego uśmiech

wydawał się szczery. Błysk w oczach zresztą też. Nie sądziła, aby musiała
wołać dziś kogokolwiek na ratunek.

Do końca pobytu w San Pablo został jej już tylko miesiąc. W czerwcu

wróci do Richmond w Wirginii. Kochała swych uczniów, uwielbiała
nauczycieli, wielką sympatią darzyła skromniutki budynek szkolny i
ogromnie się cieszyła, gdy zdołano go podłączyć do Internetu, a poprzez
Internet uzyskać połączenie z całym światem. Sprawiało jej przyjemność, że
może mieszkać u państwa Cesare, być honorowym członkiem ich rodziny,
że może pogłębiać swoją znajomość języka hiszpańskiego, a także
poznawać nowe obyczaje i kulturę, która pod wieloma względami była jej

background image

obca, a pod wieloma – uszanowanie tradycji, poczucie więzi rodzinnej,
lojalność – niezwykle bliska jej sercu. Już po paru dniach umiała targować
się na bazarze, posługiwać miejscową walutą, poruszać po miasteczku
lokalnymi autobusami, patrzeć na wszystko z całkiem innej perspektywy.

Była tu prawie rok, lecz ani razu serce nie zabiło jej gwałtowniej i ani

jedna romantyczna myśl nie zawitała jej w głowie. Aż do dziś. Aż do chwili,
gdy Michael Molina z tym swoim czarownym uśmiechem i zniewalającym
spojrzeniem nie wtargnął w jej świat.

Szła przed siebie, obojętnie mijając stragany z jedzeniem. Zatrzymała się

dopiero przy stoliku, na którym leżały ręcznie malowane wyroby
ceramiczne. Chciała przywieźć matce jakąś pamiątkę z San Pablo, ale
jeszcze nie znalazła nic odpowiedniego. Okrągłe, pękate miski w
czarnobiałe geometryczne wzory były przepiękne, lecz Erne wiedziała, że
nie spodobają się matce. Rodzice lubili rzeczy eleganckie, bardzo drogie i...
najchętniej amerykańskie. Erne nie podzielała ich gustu, zachwycały ją
miejscowe wyroby artystyczne. Sobie, na przykład, zaraz po przyjeździe
kupiła barwny, ręcznie tkany koc oraz parę długich kolczyków z koralikami.
Rodzice jednak... cóż, byli konserwatywni i mieli bardzo zdecydowane
poglądy na sztukę.

Westchnąwszy ze smutkiem, odeszła od stolika z miskami i wkrótce

skręciła w ulicę, przy której mieszkała. Dom nie był ani duży, ani elegancki,
ale był skanalizowany, a ona miała własny pokój. Niczego więcej nie było
jej trzeba.

Señora Cesare zmywała w kuchni naczynia. Erne przełożyła kupione na

targu brzoskwinie do sitka i postawiła je koło zlewu.

– Ładne. Dojrzałe – powiedziała señora Cesare.
Mówiła po hiszpańsku z silnym miejscowym akcentem, którym Erne też

nauczyła się posługiwać niemal bezbłędnie. Dziewczynie nagle przypomniał
się Michael. Oczami wyobraźni widziała, jak sięga do torby po złocisty
owoc, jak wgryza się w niego, a potem oblizuje ze smakiem, nie zwracając
uwagi na cieknący po brodzie sok.

– Nie będzie mnie na kolacji.
Głównym posiłkiem w domu państwa Cesare był obiad; kolacji raczej

nie celebrowano. Dobre maniery nakazywały jednak powiadomić
gospodarzy, jeżeli zamierzało się jeść poza domem.

– Umówiłam się z przyjaciółmi – dodała, pocieszając się, że aż tak

background image

bardzo nie odbiega to od prawdy. Gdyby przyznała, że ma się spotkać z
przyjacielem, a nie przyjaciółmi, señora Cesare koniecznie chciałaby
wiedzieć, kim on jest. Zresztą słowo „przyjaciel” w odniesieniu do
mężczyzny, którego poznała właśnie niecałą godzinę temu, też było lekką
przesadą, ale...

– O której wrócisz?
Czując się jak nastolatka, która wykłóca się z matką o godzinę powrotu z

randki, Erne uśmiechnęła się dobrodusznie.

– Nie za późno. Na pewno przed północą.
– Dobrze. Więc jak cię nie będzie minutę po północy, zaczynam się

martwić – oznajmiła z iskierką w oczach señora Cesare.

Była niską, pulchną kobietą o siwych włosach i znużonym spojrzeniu.

Erne przewyższała ją o głowę, ale traktowała z ogromnym szacunkiem.
Señora Cesare wydała za maż trzy córki; przez wiele lat trzymała je krótko,
pilnując, by się porządnie prowadziły, dopóki nie znalazła im odpowiednich
mężów. Kiedy Erne się wprowadziła, wszyscy razem ustalili, że jest dorosłą
lokatorką, która wynajmuje pokój przy rodzinie, a nie członkiem rodziny,
nie dziewczynką która potrzebuje matczynej opieki. Oczywiście czasem
señora Cesare nie potrafiła opanować swych naturalnych instynktów i
potrzeby matkowania, lecz Erne nie miała jej tego za złe.

Najcieplejszą część dnia spędziła w swoim pokoju, pijąc szklankami

mrożoną herbatę z cytryną i sprawdzając klasówki z matematyki. Miała z
dziećmi zajęcia z matematyki i przyrody; zajęcia z języka hiszpańskiego
prowadzili miejscowi nauczyciele. Chociaż Erne świetnie porozumiewała
się po hiszpańsku, to jednak w piśmie robiła równie dużo błędów co
uczniowie młodszych klas.

Skupiona na swojej pracy, nie myślała o czekającej ją randce. A

przynajmniej cały czas o niej nie myślała. Chwilami jednak Michael
niespodziewanie stawał jej przed oczami. Sprawdzała słupki, kiedy
przyłapywała się na tym, że zamiast kolumny cyfr widzi Michaela, który –
skąpany w blasku przedpołudniowego słońca – podchodzi do straganu z
owocami. Poprawiała błąd w przenoszeniu, gdy wtem słyszała jego głos,
niski, zmysłowy. Zakreślała nieczytelną odpowiedź, kiedy raptem
przypominała sobie jego cudowny uśmiech. Za każdym razem przejmował
ją dziwny żar.

Kilka razy skarciła się w duchu. Bo żar, który ją przenikał, był całkiem

background image

nie na miejscu. Przecież nic nie wiedziała o Michaelu; był obcym
człowiekiem, tyle że przystojnym. Powinna mieć się na baczności.

Późnym popołudniem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a upał

wreszcie nieco zelżał, Erne napełniła wannę letnią wodą, a do środka wlała
kilka kropli perfum. Chciała ładnie pachnieć, nawet gdyby się okazało, że
Michael nie spełnia jej oczekiwań. Ładnie pachnieć i ładnie wyglądać. Bądź
co bądź jest młodą, atrakcyjną kobietą i ma prawo do marzeń, a marzyła o
tym, aby wieczór spędzony w towarzystwie Michaela na zawsze zapadł jej
w pamięć.

Studiował swoje odbicie w krzywym, popękanym lustrze nad komodą.

W ciągu trzydziestu sześciu godzin, odkąd przybył tu z Gallardem, zdążył
się przyzwyczaić do swej spaczonej podobizny, do porysowanej,
poszczerbionej komody, do dwóch wąskich łóżek i duchoty, jaka panowała
w małym pokoiku w budynku na tyłach apteki, zaledwie przecznicę od
rynku. Hotel pozostawiał wiele do życzenia, ale ani on, ani Gallard nie
narzekali. Po prostu cieszyli się, że mają gdzie spać. W końcu San Pablo to
nie Nowy Jork; nikt nie wznosi tu wielkich, luksusowych hoteli.

Odbicie w lustrze, powykrzywiane, dziwnie falujące przy każdym ruchu,

wyglądało dość przerażająco, lecz Michael się tym nie przejmował. Za
dziesięć minut miał się spotkać z cudowną dziewczyną, z jasnowłosą
pięknością z Południa, która przyjechała do tego biednego kraju jako
wolontariuszka, żeby uczyć dzieci w miejscowej szkole.

Podejrzewał, że Erne Kenyon pochodzi ze starej i bogatej rodziny. Może

kto inny czułby się speszony tym faktem, ale nie Michael. Gdyby zwracał
uwagę na takie bzdury jak różnice klasowe, nie przyszłoby mu do głowy, by
składać podanie do Berkeley, a on nie tylko dostał stypendium, aby
studiować na tej ekskluzywnej uczelni, lecz również obronił tam doktorat.
Jak mawiał jego ojciec, emigrant z San Pablo, właśnie to jest w Ameryce
najwspanialsze – kiedy się czegoś pragnie, można osiągnąć cel bez względu
na pochodzenie.

Na razie Michael myślał tylko o tym, że spędzi wieczór w towarzystwie

uroczej Mary Elizabeth Kenyon.

Rano, po rozstaniu z nią, ruszył na poszukiwanie mechanika

samochodowego. Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Znalazł warsztat
w południowej części miasteczka, zamieszkanej głównie przez uboższą

background image

ludność. Malutkie podwórko przed domem zastawione było samochodami i
ciężarówkami; gdzieś leżał wymontowany silnik, obok kilka par drzwi, dalej
stos opon, a pomiędzy tymi Marnotami spacerowały chude kurczaki, które
dziobały rozrzucone po ziemi ziarno. Mechanik obejrzał jeepa, powiedział,
że sprzęgło może naprawić, ale dopiero za kilka dni, i podał cenę, która
Michaelowi wydała się śmiesznie niska, choć ktoś miejscowy pewnie
mógłby za taką sumę żywić siebie i rodzinę przez miesiąc.

Gdyby byli w dużym mieście, na przykład w Meksyku, wynajęliby

samochód u Hertza lub Avisa i nie zawracali sobie głowy jakimikolwiek
naprawami. Ale w San Pablo nie było żadnych wypożyczalni aut. Nie mając
wyjścia, Michael zgodził się odstawić jeep do warsztatu w środę.

Gallard nie był zachwycony.
– W środę? Za cztery dni?! Dlaczego facet nie może się tym zająć

szybciej?

Dlaczego? Michaelowi przypomniał się mały placyk przed domem, na

którym stały pordzewiałe ciężarówki z uniesionymi maskami, rozebrane na
części camaro bez kół, volkswagen z wyjętym silnikiem.

– Bo ma mnóstwo innej roboty – odparł, wcale nie zmartwiony tym, że

muszą cztery dni czekać na wóz, zanim mogą cokolwiek zaplanować. Cztery
dni w San Pablo oznacza możliwość bliższego poznania uroczej Erne. –
Poza tym – dodał, chcąc Maxa udobruchać – zdobyłem od mechanika pewne
informacje.

Wyraz twarzy Gallarda nie zmienił się.
– Jakie informacje?
– Zacząłem z nim gadać...
Właśnie po to go Gallard z sobą przywiózł – żeby rozmawiał z

tubylcami, zasięgał języka. Michael czuł się w San Pablo jak ryba w wodzie,
bez najmniejszego problemu przechodził z angielskiego na tutejszą odmianę
hiszpańskiego, znał miejscowy slang, ludzi, ich mentalność, wiedział, jak się
z nimi zaprzyjaźnić, jak znaleźć mechanika i jak wydobyć od niego parę
ciekawych informacji.

Rozmawiając z mechanikiem wspomniał, niby to od niechcenia, tak jak

tutejsi mieszkańcy mieli w zwyczaju, gdy mówili o ważnych sprawach, że
wraz z przyjacielem przyjechał do San Pablo w interesach, że szukają
biznesmena o nazwisku Cortez, Edouardo Cortez, który podobno mieszka
gdzieś w okolicy, ale mają trudności ze zlokalizowaniem go. Mechanik

background image

zesztywniał i zaklął pod nosem.

– Co za bastardo? Nikt go tu osobiście nie zna, ale wszyscy go

nienawidzą.

Po jeszcze kilku minutach zdawkowej, z pozoru bezładnej rozmowy,

Michael dowiedział się, że Cortez ma kryjówkę w górach poza miastem, że
tubylcy zieją do niego nienawiścią za to, że skrzywdził młodą, porządną
dziewczynę, która mogłaby uszczęśliwić jakiegoś uczciwego mężczyznę,
zostając jego żoną, ale nie uszczęśliwi właśnie z powodu Corteza. Wszyscy
w miasteczku pragnęli jego śmierci, ale bastardo dysponował wielkim
arsenałem broni, w dodatku miał na służbie paru oddanych mu zbirów,
którzy doskonale potrafili się nią posługiwać. W tej sytuacji nawet policia
bała się stawić mu czoło.

– Miejscowi tylko nam przyklasną, jak go zaaresztujemy – oznajmił

Michael.

– Nie my, tylko ja – obruszył się Max Gallard. – Ty nie masz żadnego

doświadczenia. Lepiej skup się na zbieraniu informacji, a ja się zajmę resztą.
Podejrzewam, że jak sprowadzę drania z gór, miejscowi ustawią się w
kolejce, żeby go kopnąć w cojones. – Było to jedno z niewielu hiszpańskich
słów, jakie utkwiło Gallardowi w pamięci.

Tego wieczoru Michael nie miał ochoty myśleć ani o Cortezie, ani o

Gallardzie. Gallard zresztą też postanowił nie myśleć o Cortezie, tylko
zajrzeć do miejscowego przybytku rozkoszy, gdzie pracowały miłe młode
sefwritas, które wprawdzie nie mogły nikogo uszczęśliwić jako żony, ale
mogły uszczęśliwić... inaczej. Gallard namawiał Michaela, aby się z nim
wybrał, Michael jednak miał inne plany na ten wieczór.

Erne Kenyon. Mary Elizabeth Kenyon o oczach niebieskich jak turkusy,

skórze gładkiej jak kość słoniowa i uśmiechu jasnym jak słońce na
bezchmurnym niebie.

Wsunął portfel do kieszeni i wyszedł z pokoju. Jeepa * zacinającym się

sprzęgłem wziął Gallard, Michael nie potrzebował transportu. Do restauracji
„Casa Rosita’s”, która znajdowała się w centrum miasteczka, kilka przecznic
od apteki, śmiało mógł dojść na piechotę.

Zjawił się w lokalu pięć minut przed czasem. Erne była już na miejscu.

Powstrzymał uśmiech, starając się nie okazywać radości na myśl, że
dziewczyna nie mogła doczekać się chwili, kiedy go ujrzy. Przecież nic o
niej nie wie. Może przyszła wcześniej, by mu powiedzieć, że się rozmyśliła,

background image

że wcale nie chce zjeść z nim kolacji? Ale pesymizm nie leżał w jego
naturze. Ignorując potężnie zbudowanego męża Rosity, który stał w
drzwiach małej restauracji, Michael zdecydowanym krokiem podszedł do
okrągłego stolika przy jednym z okien wychodzących na rynek. Na stoliku
paliła się czerwona świeczka, która rzucała ciepły, złocisty blask na twarz
siedzącej przy nim blondynki.

Erne była najpiękniejszą kobietą, jaką Michael kiedykolwiek w życiu

widział.

– Cześć – powiedział, wysuwając krzesło i ze zdumieniem czując, jak

ogarnia go straszliwe onieśmielenie.

– Cześć. – Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Długo czekasz? Przepraszam...
– Nic nie szkodzi.
Odprężył się. Wiedział, że wieczór będzie udany. Jeżeli bogata i

wykształcona piękność z Południa oznajmia „nie szkodzi”, kiedy mężczyzna
zjawia się na randkę kilka minut po niej, oznacza to, że jest cudowna,
wielkoduszna i nie ma zwyczaju czepiać się drobiazgów.

Maż Rosity wyrósł jak spod ziemi z dwiema butelkami piwa. Czyżby

Erne je zamówiła? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Uśmiechając się z
wdzięcznością, podstawiła szklankę.

Niewiele rozmawiali, dopóki nie złożyli zamówienia, dopiero gdy zostali

sami, Michael zaproponował toast.

– Za spotkanie dwojga obcych sobie ludzi na obcej im ziemi.
– Którzy w dodatku mówią tym samym językiem – dodała z uśmiechem.
Podnieśli szklanki do ust. Michael odprężył się jeszcze bardziej. Byłby

szczęśliwy, siedząc cały wieczór przy stoliku, popijając zimne piwo,
wpatrując się w Erne i wyobrażają: sobie różne miłe rzeczy, jakie mogliby
robić; to, że Erne była obdarzona inteligencją, ogromnym urokiem i
poczuciem humoru, wprawiało go w podwójny zachwyt.

– Patrząc na ciebie, widzę wielką plantację na Południu i ogromny dom z

kolumnami. Zgadłem czy też wyobraźnia płata mi figla?

Odrzuciła do tyłu głowę i parsknęła śmiechem. Szyję miała białą,

ozdobioną cienkim złotym łańcuszkiem z maleńkim wisiorkiem w kształcie
serca. Michael przyglądał się jej, nie kryjąc zachwytu w oczach.

– Nie jestem Scarlett O’Harą – odparła. – Owszem, dorastałam w dużym,

ładnym domu, ale zapewniam cię, nie usługiwały mi żadne niewolnice.

background image

Zbliżyła szklankę do ust, a on uznał, że w życiu nie widział

piękniejszych palców. Przypomniał sobie ich dotyk, kiedy rano przy
straganie z owocami podała mu dłoń. Były długie, zgrabne, o gładkich,
zadbanych paznokciach pociągniętych bezbarwnym lakierem, który
połyskiwał w blasku świecy.

– A skąd ci przyszedł do głowy pomysł wyjazdu do San Pablo?

Podejrzewam, że twoja parafia sponsoruje nie tylko wyjazdy do krajów
trzeciego świata, ale również pobyty w jakichś biednych i zapomnianych
zakątkach Stanów...

Wstrzymała się z odpowiedzią, bo akurat w tym momencie na stole

pojawiły się zamówione potrawy: talerz parujących tortillas, miska
przyrządzonej na ostro mielonej wołowiny, taca pełna warzyw prosto z
grilla, drobno posiekanych, tak by można je było dorzucić do mięsa i
wszystko razem zawinąć w placku. Kiedy ponownie zostali sami, posłała
Michaelowi szelmowski uśmiech.

– Rodzice chcieli, żebym znalazła pracę na miejscu, w Richmond. To był

dostateczny argument za tym, żeby wyjechać jak najdalej.

– Aha, buntowniczka...
Z jakiegoś powodu nie spodziewał się tego po niej. Znał wiele

buntowniczek, w tym sporo pięknych blondynek. Było ich mnóstwo na
kampusach uniwersyteckich, na których spędził dwanaście lat życia,
najpierw jako student, potem jako doktorant, a wreszcie jako wykładowca.
Wiedział, że śliczne młode dziewczyny często buntują się przeciwko
rodzicom, przeciwko nauczycielom, przeciwko różnym pomysłom i akcjom,
które wydają im się bezsensowne. Ale ich bunty zwykle wynikają z nudy, ze
zgorzknienia czy żalu i nie kończą się wyjazdem na drugi koniec świata.

– Rodzice boją się o mnie, chcą mnie chronić przed złem. Doceniam to,

ale nie zamierzam żyć pod kloszem, w sztucznym świecie, gdzie nie ma
zmartwień ani trosk. Uważam, że są ważniejsze sprawy w życiu niż
przynależność do właściwego klubu albo kupno pantofli, które pasowałyby
do danego stroju.

Michael słuchał zafrapowany; wszystko w Erne ogromnie mu się

podobało, jej podejście do życia również.

– Nie wiedziałem, że jedne kluby są bardziej odpowiednie, a drugie

mniej – zażartował.

– Gdyby nie moi najbliżsi, ja też bym nie wiedziała „rzekła ze

background image

śmiechem. – Niestety, moi rodzice to ludzie mało tolerancyjni. Oczywiście
uważają się za bezstronnych liberałów pozbawionych jakichkolwiek
uprzedzeń rasowych czy klasowych, ale w rzeczywistości lubią się otaczać
wyłącznie osobami takimi samymi jak oni. Takie życie jest potwornie nudne
i męczące. – Przerzuciła placek kukurydziany na talerz i zaczęła go
napełniać mięsem. – Ty, jak sądzę, nie należysz do żadnych ekskluzywnych
klubów?

– Raz w życiu należałem do klubu. Sportowego. Miałem wtedy kilka lat.

Wychowawcy zaganiali nas na boisko i kazali grać w kosza, żebyśmy w
chwilach nudy nie przystąpili do któregoś z licznych w okolicy gangów.

– I co? Zdawało to egzamin?
– Na ogół tak. – Nagle spoważniał; przypomniał mu się brat. – Choć

pokusa wstąpienia do gangu dla niektórych okazywała się zbyt silna.

~ Gdzie się wychowywałeś? – spytała.
– W Bakersfieid. Mój ojciec, który pochodzi z San Pablo, uważał, że w

jego wypadku spełniło się „amerykańskie marzenie”. Ożenił się z kobietą,
Amerykanką z dziada pradziada, razem wynieśli się ze wschodniego Los
Angeles. Ale * Bakersfieid... cóż, nie było nam łatwo. Mniejszości nigdzie
nie mają łatwo. Dawano nam odczuć naszą inność.

– A teraz wykładasz na uniwersytecie.
Wzruszył ramionami. Nie lubił być stawiany za wzór: oto człowiek, syn

biednego emigranta! Patrzcie, jak daleko zaszedł! Patrzcie, ile osiągnął!

– Lubiłem czytać, lubiłem myśleć. Nie chciałem paść od kuli podczas

jakiejś strzelaniny.

Jedli, pili, rozmawiali. Michael opowiedział Erne o swej pracy

doktorskiej, w której porównywał struktury polityczne trzech państw
Ameryki Środkowej, i o analizach, które czasem przygotowywał na prośbę
waszyngtońskich speców od polityki zagranicznej. Opowiedział jej o swoich
częstych wizytach w San Pablo – ostatnia miała miejsce zaledwie przed
kilkoma laty, kiedy był na studiach doktoranckich – i o tym, jak bardzo
kocha ten kraj.

– Pewnie, czasem wszystko mnie tu doprowadza do szału. Brak

podstawowych udogodnień, które w Stanach przyjmujemy za oczywiste,
inne tempo życia, dużo powolniejsze niż to, do którego jesteśmy
przyzwyczajeni, fakt, że załatwienie najprostszej rzeczy wymaga czasu i
cierpliwości. – Max Gallard cierpliwością nie grzeszył. – A z drugiej strony

background image

nigdzie na świecie nie zjesz tak pysznie przyrządzonej wołowiny. No i
ludzie. Są wspaniali, prawda? Przynajmniej większość.

– Wciąż masz tu krewnych?
– Nie. Ojciec ściągnął całą rodzinę do Stanów. Najdłużej opierali się

dziadkowie, nie chcieli zostawiać bez opieki grobu jednego z synów, który
zmarł w wieku kilku lat, ale w końcu tacie udało się ich przekonać. Pozostali
członkowie rodziny od dawna mieszkali w Kalifornii, więc w San Pablo nie
było nikogo, kto mógłby się o nich troszczyć.

– Właśnie to mi się tu ogromnie podoba – rzekła Erne. –

Wielopokoleniowe rodziny. To, że starsi nie są zdani wyłącznie na siebie.
Tego w Stanach nie ma. W Stanach ludzie ciągle się przemieszczają,
przenoszą z miejsca na miejsce, dzieci są z dala od rodziców i dziadków...

– A dziadkowie nie widują wnuków. Tak, to smutne – przyznał. – A ty

co? Po wyjeździe stąd wrócisz do Wirginii?

– Tam jest mój dom – odparła – tam mieszkają moi rodzice. Nie

wyobrażam sobie, żebym mogła zamieszkać gdzie indziej.

I tak jak przed chwilą on opowiadał jej o swoich bliskich, tak teraz ona

opowiedziała jemu o swym domu rodzinnym. Była jedynaczką, jej ojciec z
matką stanowili filary miejscowej społeczności, matka działała w Córach
Konfederacji. Wspominając o tym, Erne miała lekko speszoną minę, a
jeszcze bardziej speszyła się, kiedy Michael spytał ją, co to takiego.

– Jest to organizacja społeczna zrzeszająca kobiety, które wśród

przodków mają potomków żołnierzy armii konfederackiej. Oboje rodzice
mogą wykazać się takimi przodkami. Czasem mam wrażenie, że im się
wciąż wydaje, że Południe wcale nie przegrało wojny secesyjnej, że
podpisało długi rozejm i po cichu odbudowuje armię, a kiedy będzie
gotowe, wtedy ruszy do boju i pokona tych cholernych Jankesów –
zakończyła ze śmiechem.

– Ty też tak uważasz? – spytał.
Może dlatego, że był Amerykaninem w pierwszym pokoleniu, historia

Stanów Zjednoczonych zawsze go ogromnie fascynowała. Podręczniki do
historii i różne opracowania historyczne czytał z zapartym tchem, w głębi
duszy ciesząc się, ze to wszystko to dawne dzieje, które jego na szczęście
nie dotyczą.

– Nie, ja nie. Kocham Wirginię, lecz wcale nie oglądam się za siebie i

nie marzę o tym, żeby było tak jak dawniej. Wolę patrzeć w przyszłość.

background image

– Buntowniczka – powtórzył.
Jedzenie już dawno zniknęło ze stołu. Płacąc za kolację, Michael

rozpaczliwie usiłował coś wymyślić, aby jeszcze nie rozstawać się z Erne.
W San Pablo było jedno kino, ale nie miał ochoty siedzieć w ciemnej sali w
milczeniu, bo rozmowa, nawet prowadzona szeptem, przeszkadzałaby
innym widzom. Mógł zaprosić Erne do baru na drinka, nie chciał jednak
upijać ani jej, ani siebie.

Chciał po prostu dalej z nią rozmawiać, słuchać jej opowieści o Wirginii

i przodkach wywodzących się z czasów wojny secesyjnej, o szkole i
uczniach. Chciał na nią patrzeć, rozkoszować się jej uśmiechem. Chciał
wyciągnąć rękę, sprawdzić, czy skórę rzeczywiście ma tak gładką, jak mu
się wydaje, a włosy tak miękkie i jedwabiste. Chciał zbadać wargami jej
usta, chciał...

– Może byśmy się przeszli po rynku? – zaproponował.
– Chętnie.
Rynek był mały, tak mały, że można go było obejść w ciągu pięciu

minut. Ale w ogródku przed jednym z lokali grał zespół, kwartet składający
się z trębacza, dwóch gitarzystów i perkusisty. Przechodzący obok ludzie
przystawali; jedni wybijali rytm nogą, drudzy klaskali, kilka par tańczyło.

Nigdy nie był wyśmienitym tancerzem, ale w tym momencie niczego tak

bardzo nie pragnął, jak wziąć Erne w ramiona i zatańczyć z nią pod gołym
niebem. Dać się porwać muzyce. Patrzeć w oczy swej partnerki, mieć twarz
koło jej twarzy, trzymać jej rękę w dłoni.

Po prostu pragnął Erne.
W ciągu jednego wieczoru dowiedział się o niej bardzo dużo. Cały czas

rozmawiali, słuchał jej jak urzeczony. Wszystko, co mówiła, fascynowało
go.

Oczywiście ich znajomość nie miała szansy przerodzić się w poważny

związek – za kilka dni wracał do Kalifornii, ona za miesiąc do Wirginii – ale
to nie zmieniało faktu, że pożądał tej kobiety. Trzeba żyć teraźniejszością,
pomyślał; cieszyć się dniem dzisiejszym, tym, co może nam on dać.

Stali na skraju placu, Erne lekko kołysała się w rytm muzyki. W górze

rozpościerało się niebo czarne jak smoła, tu i ówdzie roziskrzone
gwiazdami. W ciepłym wieczornym powietrzu unosił się zapach róż. Nagle
nogą w skórzanym sandałku Erne zaczęła wystukiwać rytm.

Od lat nie prosił żadnej kobiety do tańca. Ostatni raz chyba w szkole

background image

średniej... Nie pamiętał. W okresie dorastania rzadko chodził na potańcówki;
wydawały mu się czymś nudnym, głupim i banalnym.

Siostra jego najlepszego przyjaciela nauczyła go kiedyś kilku

podstawowych kroków i to mu wystarczyło. Na szczęście był na tyle
lubiany, że dziewczęta, z którymi zdarzyło mu się wyjść na parkiet, nie
narzekały na jego niezdarne ruchy i brak wyczucia rytmu.

Z Erne jednak naprawdę chciał zatańczyć. Chciał ją trzymać w

objęciach, tulić do siebie...

Zespól skończył grać i wszyscy, zarówno goście w lokalu, jak i

przechodnie na rynku, zaczęli bić brawo. Po chwili zaczął się kolejny utwór,
tym razem wolniejszy, bardziej romantyczny.

Michael otworzy! usta... i zamknął je. Zdziwiło go własne zachowanie.

Nie należał do ludzi niepewnych, zakompleksionych, dręczonych
wątpliwościami. Kiedy na czymś mu zależało, śmiało dążył do celu.

Więc nie poprosił Erne do tańca. Zamiast tego wziął ją za rękę, bez

słowa obrócił twarzą do siebie, po czym objął lekko w pasie.

background image

Rozdział 5

Zdziwił ją jego dotyk, ale tylko trochę.
Podczas kolacji, kiedy siedzieli naprzeciw siebie, śmiejąc się i

rozmawiając, wytworzyła się pomiędzy nimi pewna bliskość, która sprawiła,
że zachowanie Michaela – to, że zacisną! rękę na jej dłoni i przytulił do
piersi, że drugą ręką otoczył ją w talii, że trzymając ją w objęciach, zaczął
delikatnie kołysać się w rytm smutnej melodii granej przez zespół – już po
chwili wydało się Erne całkiem naturalne.

Nie bardzo mogła się oswobodzić, i wcale nie chciała. Prawdę mówiąc,

wolała, by objął ją jeszcze mocniej, pragnęła oprzeć głowę o jego ramię,
czuć jego oddech na policzku. Nigdy dotąd nie reagowała w ten sposób na
dotyk żadnego Mężczyzny, ale też nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego
jak Michael.

Na pewno nie przypadłby do gustu jej rodzicom. Kręciliby nosem, że nie

jest „biały”, jakby to robiło różnicę. Ojciec Michaela pochodził z San Pablo,
matka zaś była rodowitą Amerykanką. On sam skórę miał oliwkowo-
złocistą, włosy czarniejsze niż bezgwiezdne nocne niebo. Kołysząc się w
jego ramionach, Erne nie myślała o pochodzeniu Michaelą; myślała o nim
wyłącznie jako o mężczyźnie.

Przez moment zastanawiała się nad swoim zachowaniem: czy Michael

naprawdę się jej podoba, czy może jej zauroczenie jest kolejną formą buntu.
Nie mogła całkiem wykluczyć, że Michael pociągają, bo stanowi coś w
rodzaju
zakazanego owocu. Miała pełną świadomość, że rodzice nie
pochwalaliby jej znajomości z jakimkolwiek mężczyzną, którego nazwisko
kończy się na samogłoskę, w dodatku z mężczyzną, którego poznała w San
Pablo, dokąd nie chcieli jej puścić.

Ale to było coś więcej niż bunt, coś więcej niż zwykłe zauroczenie

wyjątkowo przystojnym człowiekiem o ciemnych oczach, magnetycznym
spojrzeniu, ciepłych silnych dłoniach, szczupłej sylwetce, zwinnych,
pełnych wdzięku ruchach.

Pełnych wdzięku... hm, może to nie jest najwłaściwsze określenie,

pomyślała, gdy wziął ją w ramiona i zaczęli tańczyć. Nie, wcale nie deptał
jej po stopach, ale w jego ruchach było coś... coś rozczulająco niezdarnego,

background image

jakby odnalazł rytm, lecz nie bardzo wiedział, co z tym fantem począć.
Różnił się od dobrze wychowanych, eleganckich młodzieńców, którzy
prosili ją do tańca podczas balów i wieczorków tanecznych w Richmond, od
tych wymuskanych dżentelmenów w drogich garniturach, którzy poruszali
się po parkiecie z taką samą beznamiętnością i wprawą, z jaką żołnierze
ćwiczyli musztrę. Michael nie miał wprawy, ale czuć było, że tańczy z
przyjemnością.

Podobała się jej jego bliskość, dotyk jego dłoni na plecach, ciepło bijące

z jego piersi, tak inne od ciepła wiosennego powietrza. Podobały się jej jego
gęste, czarne włosy i złocisty poblask, jaki rzucały na nie palące się przed
wejściem do lokalu lampiony.

Przez cały wieczór doskonale się czuła w jego towarzystwie. Słuchał jej

uważnie, jakby wszystko, co mówiła, było ciekawe, mądre i zabawne.
Spoglądał na nią, jakby była
najpiękniejszą kobietą na świecie, a trzymając
ją teraz w ramionach, miał taką miną, jakby taniec z nią stanowił najbardziej
cudowne, zmysłowe przeżycie.

Dookoła tańczyły również inne pary. Właśnie za to uwielbiała San Pablo

– za swobodę, brak skrępowania i napuszoności. Ludzie robili to, na co
mieli ochotą, nie zastanawiali
się, czy wypada tańczyć na środku rynku do
muzyki, którą w lokalu na świeżym powietrzu gra czteroosobowy zespół.
Nikt też nie zwracał uwagi na parę gringos. Jakiś młodzian w przeraźliwie
obcisłych czarnych dżinsach tańczył sam, jakby chciał zademonstrować
światu swą męskość. Nieopodal tańczyły dwie niewinnie wyjadające
nastolatki, które z całej siły starały się ignorować młodzieńca.

San Pablo, przemknęło Erne przez myśl, to miejsce magiczne, gdzie

ludzie tańczą pod gołym niebem, gdzie w sobotni wieczór można siedzieć w
ogródku przed lokalem, słuchając muzyki, pijąc piwo i nie mając żadnych
trosk na głowie. Miejsce, gdzie obcy mężczyzna może zaczepić kobietę
kupującą brzoskwinie i sprawić, by poczuła się bardziej atrakcyjna niż
kiedykolwiek przedtem.

– Jesteś piękna – powiedział, jakby czytał w jej myślach.
W pierwszym odruchu chciała zaprotestować, lecz w ostatniej chwili

przygryzła wargę. Jego komplement brzmiał szczerze, wcale nie jak
pochlebstwo, które mówi się kobiecie, oczekując czegoś w zamian. Może to
była magia wieczoru, może butelka piwa do kolacji i gwiaździste niebo nad
głową wpłynęły na jego ostrość widzenia, ale Erne czuła, że słowa Michaela

background image

płyną prosto z serca.

– Dziękuję – szepnęła nieśmiało.
Delikatnie przesuwał rękę wyżej, aż jego palce zetknęły się z jej

włosami.

– Nie przyjechałem do San Pablo w poszukiwaniu romansu.
Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Ona też nie szukała miłości,

odkąd mężczyzna, którego jej rodzice uznali za idealną partię – młody
dryblas z tak zwanej „dobrej” rodziny – zerwał zaręczyny, kiedy okazało się,
że Erne woli spędzić rok w San Pablo, ucząc dzieci w miejscowej szkole,
zamiast w domu na planowaniu największego, najwspanialszego wesela w
historii Richmond. Nie chciała siać zamętu ani zawodzić niczyich nadziei,
lecz w głębi duszy poczuła ogromną ulgę, kiedy Martin kazał jej wybierać:
albo on i ślub, albo jej głupie pomysły i wyjazd do kraju trzeciego świata,
gdzie uczyłaby dzieci początków algebry i wprowadzała je w tajniki
Internetu. Z podjęciem decyzji nie miała problemów.

Wiedziała, że będzie nieszczęśliwa jako żona Martina. Rodzice zaś

postarali się, żeby była nieszczęśliwa, kiedy zerwał z nią zaręczyny. Nazwali
ją samolubną, bujającą w obłokach marzycielką, narcystyczną, upartą
grymaśnicą – niepraktyczną buntowniczką i rebeliantką. To, że wśród
przodków, którymi tak bardzo lubili się szczycić, byli żołnierze
konfederaccy, potocznie zwani „Jasiami Rebeliantami”, jakoś umknęło ich
uwadze.

Erne przyjechała więc do San Pablo, mając dość marne o sobie

wyobrażenie. Rodzice wmówili jej, że zaprzepaściła szansę na dobre
małżeństwo i że żaden odpowiedni mężczyzna już nigdy się nią nie
zainteresuje. A jednak sposób, w jaki Michael ją obejmował, kiedy tańczyli,
i sposób, w jaki na nią patrzył, kiedy rozmawiali, zdawał się temu przeczyć.
W jego obecności i w jego ramionach nie czuła się przegrana, wręcz
przeciwnie – czuła się tak, jakby wygrała największy los na loterii.

Może Michael nie pasował do wyobrażeń jej rodziców o

„odpowiednim” mężczyźnie, ale ona się tym zupełnie nie przejmowała.

Melodia dobiegła końca. Erne ogarnął strach – strach, że bez muzyki

Michael ją puści, że nie będzie miał powodu dłużej trzymacie, } w
ramionach. Po chwili jednak muzyka znów wypełniła powietrze; tym razem
był to utwór żywszy, szybszy. Ponownie zaczęli tańczyć; brak wprawy i
doświadczenia Michaela rekompensowała radość w jego oczach i zapał w

background image

ruchach. W tym momencie Erne uznała, ż, e woli spontanicznych
zapaleńców od wprawnych rutyniarzy.

– Nie jestem w tym zbyt dobry – rzekł przepraszająco, biorąc ją za drugą

rękę.

– Nie, nie, świetnie sobie radzisz – zapewniła go. – Domyślam się, że w

młodości nie chodziłeś do szkoły tańca?

– Do szkoły tańca? – Prychnął pogardliwie. – W mojej dzielnicy

hermano uczący się tańczyć nie mógłby spokojnie przejść ulicą.

– Tam, gdzie ja mieszkałam, chłopcy chodzili na lekcje tańca –

oznajmiła, po czym dodała z uśmiechem. – Rodzice ich do tego zmuszali.

– Podejrzewam... – Michael przyciągnął ją lekko do siebie – że

dorastaliśmy w całkiem innych światach.

– Ale teraz przebywamy w jednym i tym samym – zauważyła.
Nawet nie chodziło jej o to, że stoją na tym samym rynku w tym samym

miasteczku, raczej o to, że fakt, skąd pochodzą i gdzie dorastali, nie ma
żadnego znaczenia. Liczy się to, kim dzisiaj są, czego chcą i dokąd
podążają.

Czego chcą... Nie była pewna. Różne myśli krążyły jej po głowie, były

jednak niejasne, mało sprecyzowane. Z całą pewnością nie zależało jej na
krótkim, kilkudniowym romansie z obcym, który akurat przejeżdża przez
miasteczko. Może jedyne, czego chciała, to przez chwilę pobyć w jego
ramionach, kołysząc się w rytm muzyki. Może po prostu chciała czuć się
pożądana przez takiego mężczyznę jak Michael...

Tańczyli, dopóki zespół nie zrobił sobie przerwy na odpoczynek, a gdy

muzyka ucichła, ruszyli – trzymając się za ręce – po równo ułożonej kostce
na drugi koniec placu. Powietrze znacznie się ochłodziło, ale dopóki byli
razem, Erne wiedziała, że nie zmarznie.

– Wiesz, co mi się najbardziej kojarzy z San Pablo? spytał. – Zapachy.

Wonny zapach roślin, aromatyczny zapach potraw i... taki dziwny suchy
zapach. Kiedyś wydawało mi się, że wydzielają go domy.

– Domy? – zdziwiła się. – Domy nie pachną.
– Tak myślisz? A te budowane z suszonej na słońcu cegły? Muszą

pachnieć gliną, ziemią, czymś.

– Roześmiała się i pokręciła głową. Owszem, San Pablo miało zupełnie

inny zapach niż Richmond; powietrze, chociaż suche i gorące, przesiąknięte
było upajającą wonią, która jednak z całą pewnością nie pochodziła od

background image

materiałów budowlanych.

Nie puszczając jej ręki, Michael przyśpieszył kroku, kierując się w

stronę urzędu miejskiego. Był to niski, beżowy budynek pokryty czerwoną
dachówką, z żelaznymi kratami w oknach na parterze. Stanęli w łukowato
sklepionym przejściu prowadzącym do głównych drzwi. Michael popatrzył
Erne w oczy.

– Powąchaj – powiedział, wskazując ścianę. Przysunęła nos i wciągnęła

powietrze.

– Nic nie czuję.
– Chyba żartujesz! Pachnie tak intensywnie jak dym. – On też przysunął

nos do ściany. – Inaczej niż dym, ale równie intensywnie.

Zbliżyła nos po raz drugi, lecz w dalszym ciągu nic nie czuła.
– Nabijasz się ze mnie – mruknęła, z trudem tłumiąc śmiech. – Nie ma

żadnego zapachu.

– Wejdźmy głębiej.
Pociągnął ją dalej, w głąb pogrążonego w mroku, chłodnego przejścia.

Jedyny zapach, jaki ją dobiegał, to zapach Michaela, jego świeżo umytych
włosów, pachnącej mydłem skóry. Było tak ciemno, że przez moment nic
nie widziała; obecność Michaela wyczuwała po zapachu i cieple, jakie od
niego biło. Po chwili, kiedy jej oczy przywykły do mroku, zobaczyła, jak
pochyla głowę i wtem poczuła na ustach lekkie muśnięcie.

Nawet gdyby znów chciała przysunąć nos do ściany, nie byłaby w stanie

tego zrobić. Ten jeden krótki pocałunek sprawił, że znieruchomiała. Nie
mogła ruszyć ręką, nogą, głowa niczym – tylko serce jej biło szybciej niż
zwykle, mocniej, jakby z całej siły starało się utrzymać ją przy życiu. Jeden
przelotny pocałunek sprawił, że nogi się pod nią ugięły i zalała ją fala
rozkoszy. Usta Michaela miały smak piwa, soli, męskości.

– W porządku? – spytał po chwili.
Zmieszana, przygryzła wargę. W porządku? Przecież ją pocałował! Co

miałoby być nie w porządku?

Dopiero po chwili uświadomiła sobie, o co Michael tak naprawdę pyta:

czy ona nie ma mu za złe, że ją pocałował? Pokręciła przecząco głową, a
kiedy zobaczyła, że on znów się pochyla, zwróciła w jego stronę usta. Tym
razem to było coś więcej niż muśnięcie.

Zarzuciła mu ręce na szyję, on zaś objął ją w pasie i przytulił mocno do

siebie. Z początku wolno i delikatnie, potem nieco szybciej muskał jej

background image

wargi, badał je językiem, ona zaś nie pozostawała mu dłużna. Jej uczucie do
Michaela nie miało nic wspólnego z buntem czy rebelią, z chęcią przeżycia
romantycznej przygody w parnej, egzotycznej krainie. To było coś znacznie
głębszego. Ledwo mogła wytrzymać niesamowity, pulsujący żar, który
promieniał z jej łona i serca, żar tak przenikliwy, że aż drżała z podniecenia.
Michael wsunął rękę w jej włosy, drugą zacisnął na jej talii, a ona... Ona
pragnęła się w niego wtopić, połączyć z nim na zawsze, ofiarować mu
wszystko i wszystko od niego wziąć, być szczodrą, bezinteresowną, hojną
do przesady, a zarazem chciwą, zaborczą, zachłanną.

_ Gdzie możemy pójść? – spytał szeptem, na moment grywając usta od

jej ust. Delikatnie pocałował ją w nos, w czoło, w czubek głowy. – Nie
mogę cię zaprosić do siebie, ale wynajmuję pokój ze znajomym. Więc gdzie
możemy pójść?

Gdyby nie była tak zauroczona Michaelem, jego bliskością dotykiem,

zapachem, odparłaby, że nigdzie. Bądź co bądź, poznali się dopiero dziś
rano. Bez względu na to, co czuła, zbyt mało o nim wiedziała, aby
zapomnieć o swych dotychczasowych nawykach i zasadach.

Ale tak strasznie go pragnęła!
– Nie wiem – oznajmiła. – Mieszkam u rodziny. Tam na pewno nie

możemy pójść.

Roześmiał się smutno.
– Kocham to miasteczko, ale niestety, nie grzeszy ono nadmiarem

wolnych pokoi.

– Może... – Jej głos załamał się. Odetchnęła głęboko, starając się

opanować drżenie. – Może za wcześnie na cokolwiek.

W takiej chwili odwoływać się do rozsądku? Zrobiła to niechętnie,

niemal wbrew sobie, ale przecież miała rację. To była ich pierwsza randka!

Wpatrywał się w nią uważnie, bawiąc jej włosami. Minę miał tak smutną

i zatroskaną, że chciała go pocieszyć, wyjaśnić mu, że choć dopiero się
poznali, to pocałunków absolutnie nie żałuje. Przeciwnie, sprawiły jej
radość, rozkosz, przyjemność. Pragnęła, aby wziął ją w objęcia i dalej
całował. Pragnęła znaleźć jakieś zaciszne, romantyczne miejsce i kochać się
z nim do upadłego. Mimo że znali się dopiero kilka godzin, a ona nie miała
zwyczaju chodzić do łóżka z nieznajomymi, to w głębi duszy wiedziała, że
kochając się z nim, nie popełniłaby grzechu. I nie miałaby wyrzutów
sumienia.

background image

Byłoby im razem dobrze. Więcej niż dobrze – cudownie.
Ale nie potrafiła powiedzieć tego na głos. Zamiast więc cokolwiek

tłumaczyć, wspięła się na palce i delikatnie przytrzymując się jego ramion,
aby nie stracić równowagi, pocałowała go leciutko w usta. Rozchylił wargi,
chętny do dalszych pieszczot, po chwili jednak westchnął głęboko i ze
śmiechem się odsunął.

– Nie kuś, piękna kusicielko, bo jak zacznę, to nie będę umiał przerwać.
Skinęła nieśmiało głową. Z niesłychaną czułością otoczył ją ramionami.

Przez moment stali tak, przytuleni do siebie, próbując nieco ochłonąć.

– Co jutro porabiasz?
Pytanie dotarło do niej jakby z oddali. Widziała szyję Michaela i

kawałek jego ramienia. Pragnęła podnieść rękę, wsunąć palce za rozpięty
kołnierzyk koszuli, opuszkami dotknąć skóry, lecz się nie odważyła. „Nie
kuś, piękna kusicielko – powiedział – bo nie będę umiał przerwać”. Wolała
nie ryzykować.

Przetrawiła jego słowa. Co jutro porabia... To znaczy, że chce się z nią

spotkać, że kilka skradzionych pocałunków go nie satysfakcjonuje.

– Jutro jest niedziela – odparła cicho, czując pod ustami miękki materiał

koszuli. – Po nabożeństwie w kościele państwo Cesare przygotowują
uroczysty obiad. Lubią, żebym była na nim obecna. Tego dnia przychodzą
ich córki z mężami i tabuny wnuków.

– Rozumiem.
– Ale może ty byś też mógł przyjść? Jedna osoba więcej nie zrobi

różnicy. Myślę, że señora Cesare nie miałaby nic przeciwko temu. –
Odsunęła się, aby spojrzeć Michaelowi w twarz. W jego oczach wyczytała
wahanie. – Chyba że wolałbyś inaczej spędzić popołudnie...

– Nie, nie. Chętnie przyjdę.
– Spotkajmy się w kościele. Oni chodzą na nabożeństwo o dziesiątej

rano. A ja z nimi. W każdą niedzielę bez wyjątku.

– Czy to należy do twoich obowiązków? Bo skoro parafia sponsoruje

twój pobyt...

Odsłaniając w uśmiechu zęby, pokręciła głową.
– Nie. Po prostu dotrzymuję towarzystwa moim gospodarzom. Sama

jestem metodystką, choć oni pewnie nawet nie słyszeli o Kościele
Metodystów. Ale nie szkodzi. Lubię stosować się do miejscowych
obyczajów. A że wszyscy tu chodzą do kościoła katolickiego, to ja też...

background image

– W takim razie spotkajmy się jutro na nabożeństwie.
Ponownie oparła głowę na jego ramieniu. Dobrze się czuła w jego

objęciach, jakby tam było jej miejsce. Uświadomiwszy to sobie,
uśmiechnęła się pod nosem. Zrobiło jej się też wesoło na myśl, że zaczęli tę
rozmowę od rozważań, gdzie w San Pablo można znaleźć zaciszny kąt, by
kochać się bez przeszkód, a teraz umawiają się na jutrzejsze nabożeństwo.
Ale jedno i drugie wydawało jej się całkiem na miejscu.

Magia, pomyślała. Albo magia, albo szczęście.
A może cudowny zbieg okoliczności? Może są dwojgiem ludzi, których

drogi skrzyżowały się jednego dnia o tej samej porze? A może Michael
wcale nie pojawi się jutro w kościele? Może rozstaną się i ona już nigdy
więcej go nie zobaczy?

Cóż, należy być przygotowanym na każdą ewentualność.
Czary mogą zawieść, szczęście się odwrócić. Trzeba cieszyć się chwilą.

To, co dziś wydaje nam się milą zabawą, jutro może wydać się przykrym
wspomnieniem.

– Powinnam wracać – powiedziała, niechętnie się cofając.
Kiedy opuścił ramiona, przeszył ją dreszcz. Z najwyższym trudem

powstrzymała się, aby nie rzucić się znów w jego objęcia. To zupełnie do
niej nie pasowało; nie należała ani do osób odważnych, które podnieca
ryzyko, ani do niecierpliwych, które wszystko chcą natychmiast mieć.

A może w ich spotkaniu i wzajemnej fascynacji nie ma żadnej magii,

tylko zwykła proza życia? Może pragnęła Michaela dlatego, że tęskniła za
domem, za Ameryką, a on był Amerykaninem?

– Odprowadzę cię.
Przez chwilę wędrowali w ciszy. Kiedy mijali lokal na rynku, zespół

właśnie zaczął grać miejscową wersję bluesa. Spokojna, niemal żałośnie
brzmiąca melodia sprawiła, że Erne zapragnęła zatańczyć ostatni raz. Ale
nie przystanęli, wędrowali dalej, a ona nic nie powiedziała – stłumiła
pragnienie.

– Może jutro po południu pokazałabyś mi swoją szkołę?
Mówił tak, jakby naprawdę zamierzał spędzić z nią jutrzejszy dzień.
– Bardzo chętnie.
– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, cała szkoła to była jedna sala

lekcyjna. Sporo dzieciaków w ogóle do niej nie chodziło. Właśnie tak sobie
wyobrażałem raj: jako miejsce, gdzie nie trzeba się uczyć.

background image

– No proszę, a teraz wykładasz na uniwersytecie. – Roześmiała się cicho.
– Tak. – Wzruszył ramionami. – Dorosłem i przemyślałem pewne

sprawy.

Usiłuję do tego namówić niektórych moich uczniów i ich rodziców.

Właśnie do przemyślenia pewnych spraw. Zwłaszcza ci, co mieszkają na
wsi, uważają, że nie ma powodu posyłać dzieci do szkoły. Bo w końcu i tak
będą pracować na roli, więc po co im algebra?

– I co im mówisz?
– Że bez algebry trudniej im będzie prowadzić farmy. Nie mówię, że

jeśli dzieci zdobędą wykształcenie, to mogą zmienić coś w swoim życiu,
wyrwać się z tej biedy, jaką klepią rodzice. Rodzice nie chcą tego słyszeć.
Przeraża ich to, że dzieci mogłyby się okazać od nich lepsze czy mądrzejsze.

Pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Wszędzie tak jest, nie tylko tu – powiedział. – Moi rodzice, na

przykład, byli ze mnie niesłychanie dumni, kiedy skończyłem studia, a
zarazem niepokoił ich mój dyplom. Do dziś przy każdej sposobności
przypominają mi, żebym nie myślał, że jestem od nich mądrzejszy tylko
dlatego, że mam doktorat.

Westchnął głęboko, bo oboje, i on, i ona, istotnie byli mądrzejsi od

swoich ojców i matek, mądrzejsi niekoniecznie wiedzą nabytą w szkole,
niekoniecznie doświadczeniem życiowym, ale mądrzejsi sposobem
postrzegania świata, otwartością umysłu. W głosie Michaela, w jego
westchnieniu, Erne słyszała miłość do rodziców, ale również frustrację i
złość, że chcą go ulepić według własnego wzoru.

Skarciła się w duchu. Może zbyt wiele próbowała wyczytać z jego słów i

nostalgicznego tonu? Może na siłę szuka między nimi podobieństwa
duchowego, żeby sama przed sobą usprawiedliwić swoje zachowanie – to,
co czuła, będąc w ramionach Michaela?

– Tu mieszkam – powiedziała, zwalniając przed małym, ładnie

utrzymanym domkiem stojącym w rzędzie podobnych mu domów.

Pnące róże oplatały ściany od frontu; z tyłu podwórze było ogrodzone

drucianą siatką, żeby kury nie rozeszły się po okolicy. Mimo przeprowadzki
ze wsi do miasta wielu mieszkańców San Pablo trzymało drób, aby stale
mieć świeże jaja.

O tej porze kury już spały. Również muzyka i głosy, którymi tętnił

rynek, wydawały się odległe. W domu gospodarzy Erne nie paliły się

background image

światła; wszyscy dawno poszli spać.

– A zatem do jutra – powiedział Michael, nachylając się, by pocałować

Erne na dobranoc.

Pocałował ją leciutko, z czego bardzo się ucieszyła. Bała się, że gdyby

przywarł ustami nieco mocniej, to mimo najlepszych chęci nie zdołałaby mu
się oprzeć.

– Do jutra – szepnęła.
Uśmiechnął się, a wtedy dziesiątki drobniutkich zmarszczek pojawiły mu

się w kącikach oczu. Z grzywką opadającą na czoło wyglądał bardzo młodo,
niemal chłopięco. Cofnął się o krok i wsunął ręce do kieszeni.

– Do jutra – powtórzył, po czym obrócił się na pięcie i ruszył przed

siebie.

Po chwili znikł jej z pola widzenia.

Ostatni raz był w kościele wiele lat temu. Kościół od zawsze stanowił

kość niezgody pomiędzy jego rodzicami. Ojciec chciał, by synowie chodzili
do znajdującego się w sąsiedztwie la iglesia católica, matka zaś wolała
posyłać synów do – jak go określała – „kościoła amerykańskiego”, w
którym mszę celebrowano po angielsku.

– Mieszkamy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej –

powtarzała z uporem. – Chłopcy są Amerykanami. Ty, Al, również jesteś
obywatelem amerykańskim. Powinniśmy się więc modlić jak Amerykanie.

Matka nie miała nic przeciwko Latynosom, jednego z nich nawet

poślubiła. Co prawda, kiedyś przy jakiejś okazji Michael dowiedział się, że
głównym powodem małżeństwa rodziców był on, nie planowany owoc ich
namiętności. Ale mimo że zostali poniekąd zmuszeni do ślubu, matka
zawsze z szacunkiem odnosiła się do odmienności etnicznej i kulturowej
męża. Nauczyła się gotować dania z ryżu i fasoli, a także starała się posiąść
podstawy hiszpańskiego, aby móc porozumiewać się z członkami jego
rodziny, którzy kolejno emigrowali do Kalifornii. Jednakże w sprawie
wychowania synów była nieugięta: uważała, że powinni wyrosnąć na
Amerykanów. Ojciec miał jej to za złe.

Ojciec pewnie w ogóle miał jej za złe ciążę, a co za tym idzie,

konieczność małżeństwa. Owszem, całkiem mu się podobała śliczna
rudowłosa sekretarka pracująca w biurze hurtowni, w której on obsługiwał
jeden z wózków widłowych, ale zawsze zakładał, że kiedy dojrzeje do

background image

małżeństwa, ożeni się z miłą, porządną panną z San Pablo, może z kimś,
kogo wybiorą mu rodzice. Nie przyszło mu do głowy, że jego carina może
zajść w ciążę.

Kościół był jedną z wielu spraw, o które rodzice się sprzeczali. To, że

ojciec postanowił ściągnąć całą swoją rodzinę do Stanów, stanowiło kolejny
powód do kłótni. Także pieniądze, a raczej ich ciągły brak. Kłócili się, o
której godzinie obiad powinien być na stole i z czego powinien się składać.
Kłócili się o czystość i porządek w domu, a także do której wieczorem
chłopcom wolno bawić się z kolegami w parku. Kiedy Michael dostał
stypendium za dobre oceny w szkole, kłócili się, czy powinien dalej
pracować w pobliskim sklepie – wieczorami pakował klientom zakupy do
toreb – czy powinien zrezygnować z pracy i jeszcze bardziej skupić się na
nauce.

Najwięcej jednak powodów do kłótni dostarczał im młodszy brat

Michaela, Johnny – , Juan”, jak mówił do niego ojciec. Juan rzadko
otrzymywał dobre oceny. Był inteligentny, ale szkoła go nudziła, zresztą nie
chciał odstawać od swych kolegów, a ci nie grzeszyli zbytnią mądrością.
Nienawidził nauczycieli, w ogóle nie uznawał żadnych autorytetów.
Wierzył, że – tak jak ojciec – prędzej czy później wyląduje w hurtowni, a
ponieważ praca w hurtowni nie była jego wymarzonym zajęciem, całą
energię wkładał w inne rzeczy: rozbijał się po mieście sportowymi wozami,
wałęsał się z kumplami, pił piwo, tequile, pozował na stuprocentowego
samca.

I nagle któregoś dnia zginął, trafiony kulą w pierś – kulą wystrzeloną z

pistoletu, który ktoś dostał od kogoś z Los Angeles, a z kolei ten ktoś kupił
nielegalnie od Edouarda Corteza. Wówczas Michael, który często modlił się
o to, by jego młodszy brat nie padł ofiarą porachunków gangsterskich,
przeszedł poważny kryzys wiary.

Jednakże w ten niedzielny poranek, wiele lat po śmierci brata, z

przyjemnością zamierzał udać się do kościoła – ze względu na Erne Kenyon.
Wczorajszy wieczór był wyjątkowy, bo Erne była wyjątkowa. Dzisiejszy
dzień też taki będzie.

Kiedy o wpół do dziesiątej opuścił pokój, ubrany w czystą białą koszulę

z kołnierzykiem, której jeszcze ani razu nie miał na sobie, Max Gallard spał
w najlepsze. Pomimo wczesnej pory było bardzo ciepło, dlatego też Michael
zignorował wpajane mu od dwudziestu lat zasady matki, że do kościoła

background image

należy ubierać się elegancko, i zamiast butów oraz skarpet włożył skórzane
sandały. Zresztą miał świadomość, że miejscowi co innego uważają za
eleganckie niż jego matka.

Nabożeństwo go nie przerażało. Trochę bardziej bał się niedzielnego

obiadu w domu ludzi, u których Erne wynajmowała pokój. Ale wiedział, że
ze wszystkim sobie poradzi – byleby pamiętał, że jest wykładowcą
akademickim, który zbiera materiały do pracy naukowej i byleby nie zaczął
całować Erne na oczach jej opiekunów.

Catedral de Santa Maria nie dorastała do swej chlubnej nazwy.

Klockowaty w kształcie budynek w niczym nie przypominał katedry,
wyglądał raczej jak barak z przyczepioną do dachu wieżą. Zbliżając się do
budynku, Michael słyszał bicie dzwonów; przyśpieszył kroku. Przez
rzeźbione dębowe drzwi do środka wlewał się strumień parafian. Erne
jednak wśród nich nie było; przypuszczalnie siedziała już wewnątrz. Z
jednej strony korciło Michaela, aby jak najszybciej dopchać się do drzwi, z
drugiej strony nie bardzo mu wypadało. Uzbroiwszy się w cierpliwość,
odczekał, aż ci, którzy byli przed nim, wejdą do domu bożego.

W środku było potwornie duszno mimo obracających się wiatraków

zamontowanych u sufitu. Ludzie w strojach, które spotkałyby się z aprobatą
jego matki, zajmowali drewniane ławki. Rozejrzał się dokoła, szukając
wzrokiem Erne, a przynajmniej kawałka pustego miejsca, gdzie mógłby
przysiąść.

Wszystkie ławki były zajęte, w końcu dojrzał jednak Erne, której jasne

włosy odcinały się od otaczających ją czarnych głów; prawdę mówiąc, były
czymś równie zaskakują, cym jak szalejący pożar lasu na biegunie
północnym. Miała na sobie białą bawełnianą bluzkę o krótkich rękawach i
siedziała wyprostowana, zwrócona twarzą do ołtarza.

Nie był w stanie się zorientować, czy zarezerwowała mu koło siebie

miejsce, lecz mimo to ruszył w jej kierunku. Miał nadzieję, że zdoła
przyciągnąć jej uwagę, by wiedziała, że dotrzymał słowa i przyszedł. Kiedy
był na wysokości jej ławy, pomachał dyskretnie dwoma palcami. Nie
zauważyła.

Ujął delikatnie za łokieć siedzącego w tym samym rzędzie grubasa w

pomiętym garniturze i krawacie. Grubas, cały zlany potem, energicznie
wachlował się słomkowym kapeluszem. Kiedy po chwili podniósł głowę,
Michael wskazał na Erne.

background image

A, si – ryknął grubas tak donośnie, jakby ogłaszał alarm

przeciwlotniczy. Jego głos wzniósł się ponad gwar osób witających
przyjaciół i zajmujących miejsca. – Muy belia chica. Es su novia!
Oczywiście nie wszyscy wierni oraz nie wszyscy kościelni zapalający
świeczki i przygotowujący tace na datki odwrócili się i wbili wzrok w
Michaela. Miał jednak wrażenie, jakby dziewięćdziesiąt procent obecnych w
katedrze osób patrzyło albo na niego, albo na Erne. Dziewczyna
uśmiechnęła się nieśmiało.

Z miną pełną skruchy wyszczerzył zęby, po czym wskazał na migi, że

znajdzie miejsce w jednym z tylnych rzędów.

Ale ludzie siedzący pomiędzy Erne a grubasem szybko zaczęli się

zsuwać, robiąc Michaelowi miejsce koło jego novia - narzeczonej. Nie
bardzo mógł zignorować ich wielkoduszność.

Powtarzając perdón, perdón, ilekroć kogoś potrącał, z trudem przeciskał

się w stronę kawałka wolnej przestrzeni. Obok Erne siedziała para w
starszym wieku: kobieta w prostej, skromnej sukni i kapeluszu z woalką
oraz mężczyzna w garniturze przyciasnym w ramionach i wyświechtanym
ze starości. Oboje posłali Michaelowi nieufne spojrzenie, po czym przenieśli
wzrok na ołtarz, do którego właśnie zbliżał się ksiądz.

Michael zajął miejsce koło Erne. Uśmiechnął się, ale nie było już czasu

na rozmowę. Rozpoczęła się msza.

Siedzieli ściśnięci, stykając się biodrami i ramionami. Erne trzymała ręce

na kolanach. On zaś nie potrafił oderwać od nich oczu; podziwiał nie tylko
jej długie, szczupłe palce i nadgarstki, lecz także zarysy jej nóg.

Kyrie elejson. Chryste elej’son...
Erne potarła leciutko prawym kciukiem o lewą dłoń, przesunęła kolano o

milimetr. Michael przełknął ślinę. Zdawał sobie sprawę, że tak nieskromne
myśli, jakie krążą mu po głowie, nie mają racji bytu w domu bożym. Az
drugiej strony skoro Bóg pozwala, aby gangi uliczne bez problemu
zdobywały nielegalną broń i za pomocą tej broni zabijały ludzi, tym bardziej
powinien pozwolić na to, aby kobieta i mężczyzna czuli do siebie żądzę,
wielką, silną, płomienną jak słowa żarliwej modlitwy.

Skupił się na głosie księdza, nie dlatego, by zrozumieć sens

wypowiadanych przez niego słów, ale po to, by wsłuchać się w znajomą
kadencję języka. Hiszpański kojarzył mu się z dzieciństwem, z ojcem, matką
i ich ciągłymi sprzeczkami, z bratem, który wkroczył na złą drogę i zaczął

background image

się niepostrzeżenie od nich oddalać. Ale hiszpański to nie tylko przeszłość;
wsłuchując się w głos księdza, Michael myślał również o tym, dlaczego
przyjechał z Gallardem do San Pablo i... Nagle Erne poruszyła się, usiłując –
mimo ciasnoty – nieco zmienić pozycję. To wystarczyło, by Michael
zapomniał o swej wściekłości, o śmierci brata, o roli, jaką pośrednio odegrał
w niej Edouardo Cortez.

Klękał razem ze wszystkimi, wstawał, żegnał się. Nie pamiętał, kiedy

ostatni raz był u spowiedzi, więc gdy inni ruszyli w stronę ołtarza, by
przyjąć komunię, pozostał na miejscu. Erne również; jako metodystce
pewnie nawet nie wypadałoby jej przyjąć komunii w kościele katolickim.
Wokół nich zrobiło się pusto. Wszyscy stali w nawie, wolnym krokiem
przesuwając się do przodu.

Zerknął na nią; uśmiechała się. Była śliczna, a błękit jej oczu

przypominał odcień wody w górskim jeziorze w bezchmurny dzień. Górskie
jeziora widział jedynie na fotografiach, ale jej oczy miały właśnie taką samą
zdumiewająco wyrazistą barwę co woda na zdjęciach. Ponieważ wszyscy
obecni w kościele stali zwróceni twarzą do ołtarza, odważył się dotknąć ręki
Erne. Palce jej drgnęły, ale nie cofnęła dłoni.

Poczuł, jak od samego dotyku budzi się w nim żądza. Nie potrafił tego

zrozumieć. Nie chodziło o sam wygląd Erne, o jej zniewalający uśmiech ani
błękitne oczy. W końcu znał wiele atrakcyjnych kobiet. To było szaleństwo.
Wczoraj wieczorem tak bardzo pragnął Erne, że porwał ją do tańca na
środku rynku, a teraz gotów był się dla niej zbłaźnić w kościele.

Wierni powoli wracali na miejsca, więc chcąc nie chcąc, puścił jej dłoń.

Dotrwał do końca mszy, modląc się, by zostało mu wybaczone to, że jego
myśli krążą wyłącznie wokół seksu. Niedługo później rozległo się bicie
dzwonów. Ludzie zaczęli wstawać; starsza para po lewej ręce Erne
zmierzyła Michaela wzrokiem, po czym szeptem wymieniła z dziewczyną
kilka słów. Nie słyszał, o czym mówią, ale widział, że Erne dość swobodnie
porozumiewa się po hiszpańsku. Po krótkiej naradzie odwróciła się do niego
z uśmiechem.

Señor i señora Cesare bardzo by się cieszyli, gdybyś przyjął ich

zaproszenie na dzisiejszy obiad – rzekła.

Michael skłonił się.
– Byłbym zaszczycony.
Surowy wyraz twarzy starszej pani wyraźnie złagodniał. Wychodząc z

background image

kościoła, Erne wzięła Michaela pod rękę. Szli kilka kroków za państwem
Cesare, okazując w ten sposób szacunek starszym. Babcia Michaela
wielokrotnie opowiadała mu o surowych zasadach, jakie obowiązywały
narzeczonych w San Pablo za czasów jej młodości, o tym, co wolno, a czego
nie było wolno, o przyzwoitkach, które wszędzie towarzyszyły pannom, o
małżeństwach aranżowanych głównie przez rodziców, zarówno w wyższych
sferach, jak i w niższych. Erne, która poznała mężczyznę na targu i zaprosiła
go do domu, musiała się wydać swym gospodarzom osobą zuchwałą,
przesadnie wyzwoloną. Michael obiecał sobie, że uczyni wszystko, aby nie
przynieść jej wstydu.

Promienie słońca padały prosto na jego głowę i ramiona; miał wrażenie,

że cała czaszka mu paruje. Tęsknił za klimatyzacją, tęsknił za zbiornikami z
zimną wodą do picia, tęsknił za własnym mieszkaniem z szerokim,
wygodnym łóżkiem, mieszkaniem, do którego zawsze o każdej porze dnia i
nocy mógłby przyprowadzić kobietę.

Cesarowie mieli zamontowany w oknie kuchennym wiatrak, który

obracał się głośno, pompując powietrze z zewnątrz do zatłoczonej kuchni.
Michael marzył o tym, by poczuć na skórze chłodniejszy powiew, lecz
wiedział, że kiedy kobiety w San Pablo szykują posiłek, mężczyznom wstęp
do kuchni jest wzbroniony.

Stał więc w drzwiach i patrzył na Erne, która rozmawiając wesoło z

jakimiś młodymi kobietami, układała ciężkie porcelanowe talerze na stole w
jadalni. Górowała wzrostem nad swymi rozmówczyniami, którym do nóg i
spódnic ciągle czepiały się dzieci.

– Moje córki – oznajmił señor Cesare, wskazując na trzy młode kobiety.

– Elena, Lourdes i Maria. Jeśli poślubisz Erne, postaraj się o synów.

Uśmiechając się do gospodarza, Michael dał się zaprowadzić do

niedużego pokoju, w którym było znacznie cieplej niż w kuchni. Siedzieli
tam mężowie Eleny, Marii i Lourdes, pijąc mocny cydr i paląc papierosy.
Michael przyjął kieliszek i pozwolił, aby znajomy zapach dymu wypełnił
mu płuca. Jego ojciec palił całe życie. W San Pablo wszyscy mężczyźni
palili. Gdyby nie to, że dwa lata podczas studiów poświęcił na zażartą walkę
z nałogiem, z przyjemnością poczęstowałby się papierosem z drewnianej
skrzyneczki na stoliku przy drzwiach. Czasem brakowało mu tego pieczenia
w gardle, które palacz odczuwa, gdy zaciąga się dymem i tego miłego
odprężenia, jakie daje papieros. Ale wiedząc, ile wysiłku kosztowało go

background image

odzwyczajenie się, nie zamierzał dopuścić do sytuacji, by musiał rzucać
palenie po raz drugi.

Mężczyźni nie prowadzili ożywionej rozmowy. Któryś bąknął coś o

pogodzie, dwóch innych wymieniło parę zdań na temat mniejszych obrotów
w sklepie spożywczym zarządzanym przez jednego z nich, głównie jednak
zajmowali się uważną obserwacją gościa. Michael też milczał, wychodząc z
założenia, że im mniej się będzie odzywał, tym mniejsze ryzyko, że kogoś
niechcący urazi.

Po paru minutach poproszono wszystkich do jadalni. Na środku stołu

stała wielka misa wypełniona po brzegi przyrządzonym na ostro gulaszem,
w skład którego wchodziły kawałki duszonej wieprzowiny, pomidory i
papryka. Druga miska wypełniona była ryżem. Obok stał oszroniony dzban
lemoniady. Señor Cesare zajął miejsce u szczytu stołu i zmówił krótką
modlitwę. Dopiero wtedy wszyscy usiedli.

Erne siedziała po drugiej stronie stołu, w dodatku prawie po przekątnej.

Nawet nie mógł na nią dyskretnie zerkać. Mając po jednej ręce córkę
gospodarzy, po drugiej któregoś z ich zięciów, doszedł do wniosku, że
bardziej od klimatyzacji i zbiorników z wodą pitną brakuje mu
amerykańskiego podejścia do spraw męsko-damskich. Czy seriom Cesare
musiała posadzić go tak daleko od Erne? O czym, na Boga, miał rozmawiać
z tyloma obcymi sobie ludźmi? Ile razy można chwalić smak potraw?

Erne musiała wyczuć jego skrępowanie, bo przyszła mu na ratunek.
– Michael wykłada na uniwersytecie – poinformowała wszystkich. –

Przyjechał tutaj w celach badawczych. Zbiera materiały do pracy naukowej.

Siedzącej po jego prawej ręce córce gospodarzy oczy rozbłysły z

zaciekawienia.

– Jakie materiały? – zapytał señor Cesare.
Michael wziął głęboki oddech, błyskawicznie odtwarzając w myślach

wersję, którą na użytek pytających przygotował razem z Gallardem.

– Mój ojciec urodził się w San Pablo – wyjaśnił. – Zajmuję się analizą

zmian społeczno-ekonomicznych, jakie zaszły w tym rejonie na przestrzeni
ostatnich kilkunastu czy kilkudziesięciu lat.

– Jakich zmian? – mruknął jeden z zięciów. – Tu nic się nigdy nie

zmienia.

– Zmienia się, zmienia – sprzeciwił się łagodnym tonem Michael. – Na

przykład tutejsza szkoła ma dostęp do Internetu. – Uśmiechnął się do Erne,

background image

ciesząc siew duchu, że wreszcie ma okazję na nią spojrzeć. – W porównaniu
z tym, co było dwadzieścia lat temu, poprawiła się sytuacja ekonomiczna. ..

Jego słowa wywołały gorzki śmiech.
– Może sytuacja ekonomiczna skorumpowanych polityków – rzekł señor

Cesare – ale nikogo poza tym. Reszta społeczeństwa cierpi taką samą biedę
jak sto lat temu.

Michael wiedział, że powinien milczeć, nie mógł się jednak

powstrzymać. Nie po tym, jak przesiedział półtorej godziny w kościele,
dumając, dlaczego od ponad siedmiu lat jego noga ani razu nie postała w
domu bożym.

– Pewnie przestępcom też się lepiej żyje – mruknął.
– Jakim przestępcom? – spytała jedna z córek. – Nie...
– Bandyci! Zbiry! – przerwał jej w pół słowa ojciec. – Są jeszcze gorsi

od polityków!

– Kto? Jacy bandyci? – Erne popatrzyła pytająco na Michaela.
– Rozmawiałem wczoraj z mechanikiem samochodowym – odparł,

starając się przybrać obojętny ton. – Powiedział, że w górach za miastem
żyje znany handlarz bronią.

Przy stole zapadła cisza.
– W moim domu proszę nawet nie wspominać tego potwora! – warknęła

señora Cesare, wykonując na piersi znak krzyża. – Nie obchodzi mnie, że
jest bogaty ani to, że pozbawianie kogoś życia jest grzechem. Powinno się
drania zabić i tyle!

Erne uniosła zdziwiona brwi.
– Dlaczego?
– Za to, co zrobił pewnej dziewczynie z miasteczka. Koszmar! Nie

potrafię o tym mówić. – Señora Cesare potrząsnęła głową i znów się
przeżegnała.

– Podobno facet boi się pojawić w miasteczku – wtrącił jeden z zięciów.

– Wie, że ludzie rozerwaliby go na strzępy. Dlatego większość swoich spraw
załatwia w Aranal, gdzie nikt go nie zna.

Michael natychmiast zapisał sobie tę informację w pamięci. Aranal

znajduje się ze trzydzieści pięć kilometrów na zachód od San Pablo. Jeżeli
Cortez faktycznie ukrywa się w górach, przypuszczalnie ma kryjówkę
gdzieś między Aranal a San Pablo.

– Nie będziemy rozmawiać przy stole o bandytach – powiedziała señora

background image

Cesare. – Porozmawiajmy lepiej o tym, jak pięknie ojciec Esteban odprawił
dziś nabożeństwo.

Wszyscy przychylili się do prośby gospodyni i rozmowa zeszła na temat

niedzielnej mszy. Michael jadł w milczeniu gulasz, pił cydr, a od czasu do
czasu zdobywał się na odwagę i rzucał Erne ciepłe spojrzenie. Oczy jej
lśniły. Miał wrażenie, że widzi w nich ciekawość, rozbawienie i... bardzo
chciał w to wierzyć... pożądanie.

Pożądanie, a może nawet coś więcej.

background image

Rozdział 6

– Nie było tak strasznie, co? – spytała.
Szli spacerkiem do hotelu, w którym wynajmował z Gallardem pokój, bo

tam przed wejściem stał zaparkowany jego jeep. Lojalnie uprzedził Erne, że
czasem sprzęgło nawala, ale ona się tym zbytnio nie przejęła. Uznała, że
gdyby miał zamiar zatrzymać się na pustkowiu, twierdząc, że wóz się
zepsuł, po czym ją podstępnie uwieść, nie wspominałby o zacinającym się
sprzęgle.

Uznała też, że po wczorajszej kolacji i tańcu na rynku, po dzisiejszym

poranku w kościele, po świątecznym obiedzie, po każdej minucie, jaką
wspólnie spędzili, Michael powinien widzieć, że nie musi uciekać się do
żadnych sztuczek, jeśli jej Pragnie.

Podobał się jej jako mężczyzna i jako człowiek, a jego wizyta w domu

państwa Cesare jedynie utwierdziła ją w przekonaniu, że jest nie tylko
przystojny, lecz i niezwykle sympatyczny. Z przyjemnością obserwowała
jego zachowanie. Był miły, uprzejmy, do wszystkich przy stole odnosił się
ciepło i serdecznie. Z przyjemnością go też słuchała; mówi} po hiszpańsku z
tym samym akcentem co miejscowi. Z jednej strony sprawiał wrażenie
rodowitego Amerykanina, a z drugiej strony wyglądało na to, że wśród
mieszkańców San Pablo czuje się jak w domu. Wiedział, jak ożywić
rozmowę, jak pochwalić gospodynię i jej umiejętności kulinarne; gdyby był
zbyt oszczędny w słowach, señora Cesare mogłaby się poczuć urażona,
gdyby zaś rozpływał się w komplementach, mogłaby potraktować jego
słowa sceptycznie. Uśmiechał się przyjaźnie do córek gospodarzy, tak by
czuły się dowartościowane. Nawet wobec wnuków gospodarzy wykazywał
ogromną cierpliwość. Wprawdzie nie usiadł na podłodze i nie zaczął się z
nimi bawić, ale traktował je z humorem.

O wpół do drugiej wreszcie udało im się odzyskać wolność. Kiedy Erne

oznajmiła, że chcieliby wyjść na spacer, señora Cesare skinęła
przyzwalająco głową.

– Twój znajomy to dobry człowiek – powiedziała cicho.
– Moglibyśmy się wybrać na przejażdżkę – zaproponował Michael,

kiedy opuścili gościnny dom – o ile mój współlokator nie korzysta z jeepa.

background image

Ale pewnie nie. Za bardzo go denerwuje sprzęgło.

– A kim on jest? Ten współlokator?
– Pomaga mi zbierać materiały – odparł tonem, z którego wynikało, że

nie chce mówić na temat swojej pracy.

Minęli kościół, w którym rano byli na mszy. Kiedy Michael zadarł

głowę, by popatrzeć na rysującą się na tle nieba białą wieżę, Erne miała
wrażenie, że widzi na jego twarzy dziwny wyraz smutku i zadumy. Gdy
tylko kościół pozostał w tyle, Michael wyraźnie się rozpogodził.

– Odkąd tu przyjechałem, jadam w knajpach. Dziś po raz pierwszy

jadłem domowy obiad. Był naprawdę wyśmienity.

– A twoja mama przyrządza czasem miejscowe potrawy? – spytała Erne,

po czym wzniosła oczy do nieba. – Zapomniałam! Przecież twoja mama jest
Amerykanką.

– Tak, ale babcia nauczyła ją kilku tutejszych dań.
Rynek był zatłoczony, więc wziął Erne za rękę, by nikt ich nie rozdzielił.

W ciepłe niedzielne popołudnie mieszkańcom San Pablo nie chciało się
siedzieć w domu. Dzieci jeździły na rowerach, młodzi pchali przed sobą
wózki, starsi odpoczywali na ławkach, obserwując, co się wokół dzieje.

Ściskając rękę Erne, Michael energicznym krokiem przemierzał rojny

plac. Po chwili znaleźli się na wprost lokalu, przed którym wczorajszego
wieczoru grał czteroosobowy zespół muzyków, i zwolnili. Przy jednym ze
stolików ustawionych na świeżym powietrzu siedział nad butelką piwa
mężczyzna w bawełnianej koszulce ciasno opinającej jego potężny tors i
ramiona. Krótko przystrzyżone włosy i masywna, wysportowana sylwetka
sprawiały, że na pierwszy rzut oka wyglądał jak komandos. Z kolei kolor
włosów – ryżawo-blond – i jasna, piegowata cera świadczyły o tym, że nie
jest tubylcem.

– To mój asystent – oznajmił Michael.
Erne zmarszczyła czoło. Facet był sporo starszy od Michaela; nie

wyglądał ani na jego asystenta, ani tym bardziej na pracownika
uniwersytetu. Potężne ręce o krótkich, grubych palcach jakoś nie pasowały
do obrazu człowieka, który większość czasu spędza w bibliotekach,
przeglądając książki i robiąc notatki. Starając się ukryć zdziwienie, Erne
zganiła się w duchu: nie powinno osądzać się człowieka na podstawie jego
powierzchowności. Tylko dlatego, że ktoś ćwiczył mięśnie, nie znaczy, że
nie ćwiczył umysłu.

background image

Puściwszy rękę Erne, Michael zaczął przeciskać się między stolikami, aż

doszedł do tego, przy którym siedział jego przyjaciel.

– Cześć – powiedział cicho.
Mężczyzna podniósł wzrok znad butelki i wyszczerzy! zęby; uśmiech

trochę mu przygasł, kiedy spostrzegł stojącą koło Michaela dziewczynę.

– Cześć. Co słychać?
– Erne, przedstawiam ci mojego asystenta, Maxa Gallarda. Max, poznaj

moją przyjaciółkę, Mary Elizabeth Kenyon.

Max powiódł po niej wzrokiem. Oczy miał szare i zimne jak stal.
– Miło mi – powiedział, wyciągając na powitanie rękę.
Erne uścisnęła ją, ponownie starając się nie zdradzić żadnych emocji.

Mężczyzna miał dłoń twardą jak podeszwa, pokrytą odciskami, w dotyku
szorstką niczym panierowany kotlet, a palce tak silne, że gdyby zacisnął je
na szyi węża, bez trudu pozbawiłby go życia.

– Mnie także – rzekła, zdobywając się na uśmiech.
– Chcielibyśmy wziąć wóz. W porządku? Max pokręcił głową.
– Chyba nie powinniście. To cholerne sprzęgło...
– Ja sobie z nim świetnie radzę – zapewnił go Michael po czym

błyskając zębami, dodał: – Tobie, jak podejrzewani brakuje wyczucia i
delikatności.

Max wybuchnął śmiechem. Erne miała wrażenie, że co jej umyka, że

czegoś nie rozumie, ale nie wtrącała się do rozmowy.

– Słuchaj, czeka nas sporo pracy. Wydaje mi się, że...
– Co się odwlecze, to nie uciecze – rzekł Michael. – Zresztą nie przejmuj

się. Wrócimy za jakieś dwie godziny. Chyba że sprzęgło faktycznie odmówi
posłuszeństwa.

Zanim Max zdążył zaprotestować, ujął Erne pod łokieć i odwrócił się na

pięcie. Odczekała, aż dojdą na koniec rynku, dłużej jednak nie umiała
poskromić ciekawości.

– Nie rozumiem... Skoro Max jest twoim asystentem, to dlaczego

próbuje wydawać ci polecenia?

– Po prostu taki ma sposób bycia. – Michael wzruszył ramionami. – Lubi

myśleć, że to on wszystkim rządzi.

Obejrzała się za siebie. Max Gallard siedział pochylony nad butelką;

ramiona miał potężne niczym kulturysta.

– Nie wygląda na naukowca.

background image

– Dostał się na studia po odbyciu służby wojskowej – wyjaśnił Michael.
Doszli do kwartału poprzecinanego wąskimi uliczkami, pizy których

ciągnęły się malutkie sklepiki. Skręcili w ulicę za apteką. Stał tam niski,
podłużny budynek. Michael otworzył ostatnie drzwi.

W pokoju panował półmrok; nic dziwnego, bo żaluzje były do połowy

opuszczone. Mimo ciemności Erne ze zdumieniem zwróciła uwagę na
porządek; nie spodziewała się, że w pokoju zajmowanym przez dwóch
facetów będzie tak czysto. Jedno z dwóch metalowych łóżek było posłane –
miała nadzieję, że jest to łóżko Michaela. Na komodzie leżały kosmetyki i
kilka drobiazgów: dwie drewniane szczotki do włosów, dwa płyny po
goleniu, chustka do nosa, zestaw kluczyków. Michael zgarnął kluczyki i
cofną} się do drzwi.

Erne stała w progu, zagradzając mu drogę. Mogła się odsunąć,

przepuścić go, ale najpierw chciała do końca zaspo, koić ciekawość. Pod
drugim łóżkiem, tym nie posłanym, leżała ciemnoczerwona brezentowa
torba zamknięta na suwak. Obok niej stała para zabłoconych skórzanych
butów na grubych podeszwach.

– Często urządzasz piesze wycieczki?
Powiódł wzrokiem tam, gdzie patrzyła, po czym pokręcił głową.
– To nie moje. To Maxa.
Otworzyła usta, po czym zamknęła je i cofnęła się na chodnik. Chciała

wierzyć, że Max jest asystentem Michaela i pomaga mu zbierać materiały do
pracy naukowej, ale miała z tym pewne trudności. Bo jeżeli nie jest
asystentem Michaela, to znaczy, że Michael ją okłamuje. Ta myśl nie
dawała jej spokoju.

Jeszcze wczoraj ufała mu bezgranicznie. Tak bardzo, że prawie gotowa

była iść z nim do łóżka. Tak bardzo, że zaprosiła go do domu swoich
gospodarzy na uroczysty obiad. Z całego serca pragnęła nadal mu ufać... ale
Max Gallard wzbudzał jej podejrzenia.

Po paru krokach przystanęła. Od nagrzanych przez słońce kamiennych

murów po obu stronach wąskiej uliczki bił żar, powietrze jednak było tak
suche, że człowiek się nawet nie pocił. Michael również przystanął;
wpatrywał się w Erne zaskoczony, nie wiedząc, o co jej chodzi.

– Nie wierzę, że Max jest twoim asystentem naukowym – oznajmiła

wprost. Nie miała ochoty bawić się w jakieś aluzje i niedomówienia, po
prostu chciała, aby Michael rozproszył jej wątpliwości.

background image

Michael nie zaprotestował, nie oburzył się. Wyraz jego twarzy pozostał

nie zmieniony: wciąż malowało się na niej zdumienie.

– Dlaczego? – spytał po chwili.
– Bo... – Zdała sobie sprawę, że mówiąc prawdę, wyjdzie na osobę

małostkową i nietolerancyjną. Z drugiej strony, skoro już zaczęła mówić bez
ogródek, nie było sensu nagle zmieniać taktyki. – Bo nie wygląda jak
asystent. Ani nie mówi jak asystent – rzekła.

Leciutki uśmiech wykrzywił usta Michaela.
– A jak powinien mówić asystent?
Wiedziała, że zachowuje się niepoważnie, ale mimo to nie umiała się

powstrzymać.

– Jak naukowiec. Jak erudyta...
– Innymi słowy powinien być nadęty, tak? Napuszony i pretensjonalny?

Taki jak ja? – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Uprzedź mnie, jak
będziesz chciała, żebym wzbogacił swoje słownictwo. Znam mnóstwo
skomplikowanych słów, musiałem się ich nauczyć, zanim zatrudnili mnie na
uniwersytecie, ale na co dzień ich nie używam...

– Przepraszam. – Roześmiała się z zażenowaniem. – Wiem, że to głupie,

ale kiedy słyszę, że ktoś jest w jakiś sposób związany z wyższą uczelnią,
natychmiast stają mi przed oczami bladzi chudzielcy z podkrążonymi
oczami, którzy przesiadują godzinami w bibliotekach i cały czas myślą tylko
o pracy. Mówię to jako była studentka – dodała.

I faktycznie. Kiedy studiowała na uniwersytecie stanowym w Wirginii,

to dopóki nie zdobyła dyplomu magistra, była chuda, blada, miała
podkrążone oczy i prawie nie wychodziła z biblioteki.

– Max też cały czas myśli tylko o pracy – rzekł Michael – Ręczę ci, że

wolałby być teraz ze mną, niż siedzieć samotnie nad piwem, podczas gdy ja
spędzam czas w towarzystwie uroczej pani nauczycielki.

Brzmiało to nawet logicznie. Erne postanowiła zapomnieć o swych

podejrzeniach. Wysuwanie dziwnych hipotez nie ma najmniejszego sensu.
Podważając prawdomówność Michaela, sama naraża się na śmieszność.

Jeep stał zaparkowany na końcu uliczki. W przeciwieństwie do drogich

luksusowych wozów terenowych, jakie widywała przed klubem, do którego
należeli jej rodzice i ich dobrze urodzeni przyjaciele, ten był w stylu jeepów
używanych przez wojsko – stary, pordzewiały, ze składanym brezentowym
dachem. Otworzywszy drzwi, Michael pomógł jej wsiąść do środka –

background image

siedzenie było w wielu miejscach popękane i posklejane taśmą – następnie
sam zajął miejsce za kierownicą. Gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik
zawarczał.

– Chciałbym zobaczyć szkołę, w której uczysz...
Erne podała mu adres. Skinął głową, po czym skręcił w zatłoczoną

boczną drogę. Wzdłuż jezdni stały zaparkowane pod różnym kątem do
krawężnika samochody i fury. Michael zręcznie je wymijał, podobnie jak
rowery, pieszych oraz bezdomne psy i koty, które łaziły gdzie popadnie,
szukając jedzenia. Przez moment korciło ją, by podać mu dokładniejsze
wskazówki, lecz Michael najwyraźniej doskonale znał trasę.

Kiedy podjechali pod szary, ponury budynek, Michael z sykiem

wypuścił z płuc powietrze. Erne siedziała spięta, gała się, że za moment
Michael powie coś przykrego, skrytykuje jej miejsce pracy. Bo faktycznie,
budynek przypominał więzienie: niski, o szarych kamiennych ścianach,
płaskim metalowym dachu, wysoko umieszczonych oknach. Był brzydki,
wręcz ohydny, ale miał sprawnie działającą kanalizację, centralne
ogrzewanie oraz dostateczną liczbę linii telefonicznych, aby bez trudu
można się było łączyć z Internetem.

Szykowała się do odparcia ataku, kiedy Michael wreszcie przemówił.
– Rany boskie, nie wierzę własnym oczom! To wygląda prawie jak

prawdziwa szkoła!

– Nie rozumiem...
Roześmiał się i potrząsnął głową.
– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, szkoła mieściła się w starej,

drewnianej szopie. Była tam jedna sala lekcyjna, zawsze doskonale
wywietrzona dzięki szparom w ścianach. Na zewnątrz znajdowała się
wygódka. Część lekcji... widzisz tamto drzewo? – Wskazał pojedyncze
drzewo palmowe rosnące na końcu zakurzonego boiska. – Czasem, kiedy
pogoda na to pozwalała, lekcje odbywały się pod tą palmą. W jednej sali
lekcyjnej było uczniom za ciasno, wiec wychodzili na dwór, siadali na ziemi
i próbowali się skupić na nauce. Nie było żadnych tablic, żadnych map, no i
oczywiście żadnych komputerów.

– A więc... ta szkoła ci się podoba?
– No jasne. W porównaniu z poprzednią jest fantastyczna! – Znów

potrząsnął głową. – Pewnie nawet przyjeżdżają ta dzieciaki spoza miasta?

– Tak, chociaż zdarza się, zwłaszcza podczas żniw, że rodzice

background image

zatrzymują je w domu, żeby pomagały w pracy na polu.

– Zatrzymują, bo nie chcą, żeby ich przerosły – oznajmił Michael.
W jego głosie pojawiła się nuta goryczy. Erne przypomniała sobie, co

mówił wczoraj, kiedy odprowadzał ją po kolacji do domu: jego rodzice byli
dumni z syna, który zdobył wyższe wykształcenie i pracował na
uniwersytecie, a zarazem czuli z tego powodu niepokój i strach. Miała
ochotę dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, ale się bała. Niewiele
brakowało, by go uraziła swą dociekliwością, kiedy wcześniej wypytywała o
Maxa. Nie chciała teraz zrazić go pytaniami o ojca i matkę.

Zmierzył ją uważnie wzrokiem. Może wyczytał w jej oczach pytania,

które w sobie skrywała, bo rzekł:

– Pokażę ci, skąd pochodzę. Włączył się z powrotem w ruch.
– Myślałam, że urodziłeś siew Stanach? Uśmiechnął się, ale spojrzenie

miał poważne, zamyślone.

– Tak, w Stanach. Pochodzę jednak stąd.
Skierował się na północ, pozostawiając za sobą gwar i zgiełk miasta.

Droga wiła się pod górę. Z dala od ruchliwego centrum domy nie przylegały
tak ciasno do siebie – gospodarstwa były większe, choć mniej zadbane,
miały ogródki warzywne, podwórka, po których biegały kaczki i kury,
chlewy, skąd dochodziły pochrząkiwania świń, i pola, na których rosła
kukurydza. Przed niektórymi domami stały rozebrane na części wraki
samochodów, przed innymi nie było nic poza pustym, brudnym placem.
Gdzieniegdzie chude dzieciaki ganiały za chudymi psami albo nosiły wiadra
z wodą.

Silnik warczał, ilekroć Michael wrzucał niższy bieg. Wznosząca się

stromo droga powoli zamieniała się w coraz węższy pas rozsypującego się
asfaltu.

– Chyba jeep nie odmówi nam posłuszeństwa? – spytała z lekkim

zaniepokojeniem.

Czy są bezpieczni tak daleko od miasta? Zwłaszcza gdy wkoło ludzie

żyją w tak dużym ubóstwie? Nie miała na sobie zbyt wielu rzeczy, na które
ktoś mógłby się połasić – tylko zegarek, medalionik i proste złote kolczyki.
Ale skoro Michael pochodzi z tych stron... Może, gdyby do czegoś doszło,
potrafiłby wybawić ich z opresji?

– Nie odważy się – odparł, delikatnie wciskając nogą sprzęgło i biorąc

kolejny zakręt.

background image

Zwolnił, wjeżdżając na szczyt wzniesienia, a potem zatrzymał wóz na

poboczu. Znajdowali się przy ruinach, które może miałyby jakąś wartość
historyczną, gdyby były choć odrobinę bardziej okazałe.

Kiedyś stał tu dom, teraz smętne resztki czegoś, co w najlepszym razie

przypominało szałas; dach z falistej blachy w wielu miejscach prześwitywał,
ściany – z suszonych cegieł mocowanych do drewnianych belek – kruszyły
się, brakowało drzwi, framuga gniła. Na podwórzu rosły kępki trawy,
krótkiej i żółtej w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś było kamienne palenisko,
dłuższej i bardziej zielonej w pobliżu pompy wodnej. Widok był żałosny.

Po drugiej stronie drogi stała kolejna rudera, w minimalnie lepszym

stanie. Przy kamiennym palenisku kręciła się kobieta; od czasu do czasu
mieszała patykiem w ogromnym garze, znad którego buchały kłęby pary.

– Gotuje? – spytała Erne, trochę zdziwiona, na co kobiecie tak wielki gar

jedzenia, chyba że zamierzała wykarmić pułk wojska.

– Tak, ale pościel albo ręczniki.
Zaciągnął hamulec ręczny i wyłączył silnik.
– Poczekaj tu – szepnął, wysiadając z jeepa.
Patrzyła z niepokojem, jak Michael energicznym krokiem przechodzi

przez drogę i zbliża się do kobiety. Zaczęli rozmawiać. Nie słyszała słów,
ale wiele mogła się domyślić, obserwując gesty i ruchy. Michael schylił się,
jakby chciał zmniejszyć dystans pomiędzy sobą a wieśniaczką. Słuchał,
marszczył czoło, kiwał współczująco głową. Po minucie czy dwóch ruszył z
powrotem do jeepa; za nim biegł rozjuszony brązowy kogut, który – sądząc
po tym, jak machał z oburzeniem skrzydłami, gdakał i skrzeczał –
najwyraźniej potraktował go jako wroga.

Michael obszedł wóz i otworzywszy drzwi od strony Erne, pomógł jej

wysiąść.

– Tu – rzekł, wskazując na zniszczony, porzucony szałas – mieszkali moi

dziadkowie. I tu wychowywał się mój ojciec, Erne z trudem przełknęła ślinę.
Widywała ubogich ludzi mieszkających w opłakanych warunkach w
Wirginii, ale z czymś takim jeszcze nigdy się nie zetknęła. Zmrużyła oczy,
w myślach naprawiła dach, pozatykała szpary w ścianach, dodała drzwi,
mimo to szałas wyglądał żałośnie. Wolnym krokiem zbliżyła się do ruiny;
po prostu nie potrafiła sobie wyobrazić rodziny z dzieckiem żyjącej w tak
skandalicznych warunkach.

– Powiedziała mi – ciągnął, ruchem głowy wskazując na zajętą praniem

background image

kobietę – że nikt tu nie mieszka od pięciu lat Podobno z ludźmi, którzy
wprowadzili się po wyjeździe moich dziadków, były same kłopoty.
Wreszcie żona uciekła z jakimś bogatym gogusiem, który tędy przejeżdżał, a
maż przez jakiś czas urządzał pijackie burdy, a potem zniknął. Od tamtej
pory miejsce stoi puste. – Obejrzał się przez ramię i uśmiechnął smutno. –
Myślę, że brakujące kawałki dachu są na dachu tamtego domu, a gdybym
rozejrzał się uważniej, pewnie znalazłbym również brakujące drzwi.

– Bardzo ci to przeszkadza? – spytała Erne. – No bo w pewnym sensie to

profanacja domu twojego ojca...

Michael odrzucił w tył głowę i ryknął śmiechem, po czym poklepał ręką

jedną z belek podtrzymującą pozostałości ściany.

– Niech sobie bidulka bierze, co chce i co tylko może się jej przydać. Tu

nie ma nic do ocalenia. Zresztą, powiedziałem jej, że resztę ścian może
zużyć na podpałkę.

Erne obeszła szałas. Boczna ściana zbudowana była z cieniutkiej dykty i

tektury. Wewnątrz znajdowało się... hm, chyba jedno pomieszczenie.

– Dwa – rzekł Michael, jakby odpowiadając na jej pytanie. Wszedł do

środka przez ziejącą w ścianie dziurę i podał Erne rękę, pomagając jej
również wejść. – Tu od frontu była kuchnia, a od tyłu sypialnia. Mój ojciec,
jego bracia i siostry spali w sypialni, a dziadkowie w kuchni.

Łzy napłynęły Erne do oczu; jakie to niesprawiedliwe, pomyślała, że

jedni, wśród nich i ona, dorastają otoczeni przepychem, a inni, których jest
większość, żyją w tak straszliwej biedzie. Było jej żal ojca Michaela, który
całe dzieciństwo i młodość mieszkał w nędznej, ciasnej ruderze. I było jej
żal Michaela, który wprawdzie urodził się w Stanach, ale ~ jak sam twierdził
– pochodził stąd, z San Pablo. Na szczęście był jednym z tych dzieci, które
chciały się uczyć i coś w życiu osiągnąć. Przerósł swych rodziców, zdobył
wykształcenie, wykładał na uniwersytecie – ale wywodził się stąd.

Rozglądała się po wnętrzu. Przez dziury w suficie wpadały do środka

promienie słońca, które oświetlały walające się po podłodze fragmenty
dawnych ścian. Zrobiło jej się wstyd. Jakim prawem powątpiewała w słowa
Michaela dotyczące Maxa? Bo Max nie wygląda na pracownika
naukowego? Michael też nie wygląda na człowieka, którego przodkowie
żyli w tak prymitywnych warunkach. Jest wysoki, silny, zdrowy, o jasnym,
bystrym spojrzeniu i jeszcze bystrzejszym umyśle. Zdała sobie sprawę, że
nie powinno się nikogo oceniać ani na podstawie wyglądu, ani na podstawie

background image

pochodzenia. Mogła jedynie przyklasnąć ojcu Michaela, że postanowił
wyjechać z San Pablo, by swoim dzieciom stworzyć lepsze warunki do życia
i nauki w Kalifornii.

Usłyszała kroki Michaela. Po chwili objął ją od tyłu, przyciągnął do

siebie i oparł brodę na jej głowie.

– Nie po to cię tu przywiozłem, żebyś się smuciła – powiedział szeptem.
– A po co? Serio. Po co?
Na moment zadumał się.
– Z pobytów u dziadków mam wspaniałe wspomnienia – rzekł bez cienia

ironii w głosie. – Przyjeżdżałem tu z ojcem prawie każdego lata. Tata
próbował namówić rodzinę, żeby się przeniosła do Ameryki, a ja w tym
czasie odkrywałem swoje korzenie. Tak to ojciec nazywał: odkrywaniem
korzeni, poznawaniem ziemi przodków. Dobre mam stąd wspomnienia...

Przywiózł ją, aby się nimi podzielić. Nie bardzo rozumiała, jak miejsce

tak smutne i ponure może pozostawiać miłe, wesołe wspomnienia, ale dzięki
temu, że tu była, że widziała ziemię jego przodków, czuła się bliższa
Michaelowi. Czuła mu się znacznie bliższa teraz, w tej ruderze, niż wczoraj
kiedy tańczyli, kiedy się obejmowali i całowali, kiedy pragnęli się aż do
bólu.

Stali w ciszy przez minutę, która wydawała się wiecznością – Cząsteczki

kurzu tańczyły w blasku wdzierających się przez szpary promieni
słonecznych. Michael, skupiony i milczący, myślał o przeszłości, Erne,
skupiona i milcząca, myślała o teraźniejszości. Oboje, nic nie mówiąc, nie
patrząc na siebie, w tym samym momencie ruszyli do wyjścia.

W milczeniu wsiedli do jeepa. Potem silnik zawarczał, pies leżący

nieopodal pod furą zaskomlał, a kogut z tak wściekłym skrzekiem rzucił się
w ich stronę, że Michael musiał skręcić ostro kierownicą, by nie rozjechać
walecznego ptaszyska. Erne obejrzała się przez ramię na nędzne resztki
domu należącego kiedyś do dziadków Michaela. Spowite tumanami kurzu
miejsce wydawało się jeszcze bardziej posępne.

Zerknęła na Michaela. Siedział za kierownicą spokojny, opanowany,

zadowolony z powrotu w rodzinne strony. Uśmiech miał nieco tajemniczy,
spojrzenie dumne, głowę trzymał wysoko uniesioną. Umiejętnie omijał
koleiny, dziury i kamienie znaczące krętą drogę.

Poczuła dziwny ucisk w sercu. Ten dzielny, dumny człowiek budził w

niej szacunek. Szacunek zabarwiony sympatią, może nawet miłością.

background image

Zjeżdżali w dół wąską, krętą drogą. Z każdym mijanym kilometrem

domy były coraz większe i stały coraz bliżej siebie. Teren wokół domów
ogrodzony był płotem; żadne zadziorne koguty nie straszyły przechodniów.
Michael jechał przeraźliwie wolno, a jeep wydawał jakieś podejrzane
odgłosy.

Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Silnik

nie pracował normalnie; warczał, charczał, wył. Uświadomiła sobie również,
że Michael od dobrych kilku minut nie zmienił biegu.

– Coś się stało? – spytała.
Prychnął lekceważąco.
– Nic takiego. Po prostu nie mogę przejść na wyższy bieg.
– Silnik dziwnie rzęzi.
– Na szczęście jedziemy z górki. Większość drogi możemy się toczyć. A

jak nabierzemy prędkości, może uda mi się wrzucić dwójkę.

Ulice w tej części miasta były jednak zbyt zatłoczone, by wóz mógł

nabrać odpowiedniej prędkości. Dzieci wyległy z domów – zamiast dzień
święty święcić, bawiły się w berka, grały w piłkę, jeździły na rowerach, na
desce, a te, których rodziców nie stać było na deskę z prawdziwego
zdarzenia – na desce domowej roboty, wykonanej z kawałka dykty i kółek
od starych wrotek. Gdyby Michael nie trzymał nogi na hamulcu, mógłby
kogoś potrącić.

Erne skierowała wzrok na pedały i przez moment patrzyła, jak Michael

to któryś naciska, to znów zwalnia. Może sprzęgło nawaliło, może resztę
drogi będą musieli pokonać na pierwszym biegu, wierzyła jednak, że
Michael bezpiecznie dowiezie ich z powrotem do domu. Jej wiara trochę się
zachwiała, kiedy zobaczyła pierwszą smugę dymu wydobywającą się spod
maski.

– Michael, chyba jeep się pali – powiedziała cicho, usiłując zachować

spokój.

On też zauważył białe kłęby. Przeklinając pod nosem, skręcił ostrożnie

w najbliższą boczną ulicę, którą po obu stronach porastały drzewa, i
zahamował.

– Nie, nie pali się – rzekł. – Po prostu silnik się przegrzał. To para

wodna, nie dym.

– Aha – mruknęła uspokojona.
Wiedziała, że przegrzany silnik to nie katastrofa, lecz wypadek, który

background image

każdemu może się przytrafić, choć jej akurat nie przytrafił się nigdy.
Rodzice zawsze kupowali nowe samochody, które po trzech latach, zanim
jeszcze cokolwiek zaczęło się psuć czy przegrzewać, wymieniali na nowsze
modele.

– Co robimy? – spytała, kiedy zgasił silnik.
Oparł się na siedzeniu, westchnął, po czym uśmiechnął się z

zażenowaniem.

– Czekamy, aż ostygnie, potem dolewamy wody do chłodnicy i modlimy

się. Powinienem był dziś rano zmówić pacierz za tego gruchota.

– Bez przesady. – Przypomniała sobie wyraz ni to smutku, ni zadumy,

który pojawił się na jego twarzy, kiedy po obiedzie przechodzili koło
kościoła. – Nie bardzo ci się podobała msza, prawda?

– Nie o to chodzi – odparł, przyglądając się jej uważnie. – Po prostu

dawno nie byłem w kościele. Będąc tam dziś rano, przypomniałem sobie
powód, dla którego unikam przybytków wiary.

– Była zdumiona, z jaką łatwością i swobodą zadaje mu pytania na tak

osobiste tematy. Ale ten brak skrępowania wydawał się jej naturalny. Jakoś
pasował do sytuacji.

– Kto ci się naraził? Pan Bóg czy kościół?
– Kilka lat temu straciłem brata – wyjaśnił. – Ani kościół, ani Bóg nie

przyszli mi z pomocą, kiedy tego najbardziej potrzebowałem.

– Tak mi przykro, Michael. – Delikatnie pogładziła go po nadgarstku.
Zacisnął rękę na jej dłoni i podniósł głowę. Był poważny, zamyślony.

Gałęzie starego wiązu rzucały cień na jego twarz, ale oczy miał jasne,
błyszczące. Wpatrywały się w Erne intensywnie, jakby usiłowały ją
przejrzeć na wylot.

Czy widziały, jak ogromnie poruszyła ją wyprawa do domu dziadków?

Czy widziały, jakie wrażenie wywarły na niej słowa o śmierci brata? I czy
widziały, jak bardzo ją cieszy szczerość i otwartość Michaela, to, że jest
gotów obnażyć przed nią duszę, powierzyć najskrytsze tajemnice? Czy
widziały, że ona, Mary Elizabeth Kenyon, jest nim zafascynowana? Że coraz
silniej ulega jego urokowi? Ze uważa go za najbardziej interesującego,
najdzielniejszego i najbardziej skomplikowanego mężczyznę, jakiego
kiedykolwiek znała?

Po chwili przekonała się, że Michael wpatruje się nie w nią, lecz w coś

za nią. Obejrzała się. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła dom, który – sądząc

background image

po tabliczce nad drzwiami: Posada – właściciele przekształcili w pensjonat.

– Może masz ochotę się czegoś napić? – spytał, wskazując głową

budynek. – Musimy poczekać, aż ten gruchot ostygnie.

– Dobrze.
– Całe szczęście, że nie zawsze czytał w jej myślach. Powinna bardziej

uważać. To, że się w nim zakochała, wcale jeszcze nie oznacza, że chce, aby
on o tym wiedział.

Wysiedli z jeepa. Michael podszedł do maski i ostrożnie ją uniósł. W

powietrze buchnęły kłęby gorącej pary. Michael cofnął się, po czym oparł
maskę na stalowym pręcie.

– Dostałem nauczkę – mruknął pod nosem. – Nie wolno jechać z górki

pięć kilometrów na godzinę, w dodatku na pierwszym biegu.

– Chodźmy, ja funduję – powiedziała. – Tak będzie sprawiedliwiej. Ty

się zajmiesz naprawą, a ja kupnem czegoś zimnego do picia.

– Mowy nie ma.
Wziął ją pod rękę i podprowadził do otwartych drzwi. W progu stanęła

pomarszczona staruszka, która trajkocząc szybko po hiszpańsku, spytała, co
się stało z samochodem. Michael wyjaśnił jej w dwóch słowach, po czym
zwrócił się do Erne.

– Usiądź tutaj – rzekł, wskazując dwa krzesła, które stały na końcu

niedużego tarasu – i miej wóz na oku. Ja pójdę zamówić coś do picia. Na co
masz ochotę?

– Na szklankę lemoniady.
Skinął głową i ruszył za staruszką. Erne obserwowała białe kłęby pary

wznoszące się znad silnika. Przynajmniej znajdują się stosunkowo blisko
centrum miasteczka. W najgorszym razie, gdyby jeepa nie dało się
uruchomić, mogą wrócić do domu na piechotę.

Michael wyłonił się z, oszronioną szklanką zimnej lemoniady i butelką

piwa. Podał Erne lemoniadę, po czym usiadł obok na drugim krzesełku i
zerknął na stojącego po drugiej stronie ulicy jeepa. Zawieszona nad
silnikiem mleczna chmura mówiła sama za siebie. Wzruszywszy ramionami,
przeniósł spojrzenie na dziewczynę i uśmiechnął się, nieświadom, że na
widok jego uśmiechu serce bije jej szybciej.

Pociągnęła łyk lemoniady, zimnej, cierpkiej, o wyraźnie orzeźwiającym

smaku. Po chwili od trzymania szklanki palce miała lodowate, gardło
również, ale sama czuła się nieomal rozpalona.

background image

– Ma pokój.
Erne zmarszczyła czoło.
– Słucham?
Skinął głową w stronę drzwi, w których kilka minut temu stała staruszka

o pooranej bruzdami twarzy.

– Gospodyni. Ma pokój. – Zamilkł, po czym dodał: Wynająłem go.
Na twarzy Erne odmalowało się zdziwienie.
– Wynająłeś tu pokój?
– Tak. – Przyglądał się jej bacznie. – Dla nas.
– Na teraz?
– Na tydzień. – Jej zdziwienie odczytał jako dezaprobatę, niechęć.

Odwrócił wzrok. Przez chwilę wpatrywał się w jeepa. Kłęby pary były już
zdecydowanie mniejsze, nie tak gęste. – Nie musimy z niego skorzystać...
Przepraszam, pewnie nie powinienem był go wynajmować, ale dużo nie
kosztował i pomyślałem sobie, że gdybyśmy kiedykolwiek chcieli...

Wreszcie do niej dotarło, co Michael zrobił i w jakim celu. Mają pokój.

Mają dokąd pójść. Mogą z niego skorzystać dziś, mogą jutro, mogą za
tydzień. Mogą tu przyjść i być sami, we dwoje, bez gospodarzy
obserwujących ich spod oka, z dala od atletycznie zbudowanego Maxa
Gallarda, z którym Michael dzielił pokój przy rynku.

Mają własny kąt, do którego nikt poza nimi przez tydzień nie ma prawa

wstępu. Jeżeli zechcą, mogą się w nim spotykać. Wystarczy poprosić
gospodynię o klucz, potem zamknąć za sobą drzwi i...

Przez moment Erne siedziała bez słowa; musiała odbyć rozmowę sama z

sobą, zastanowić się, czego pragnie, czego potrzebuje, o czym marzy i co
czuje do Michaela.

– Dobrze zrobiłeś – szepnęła po chwili.

background image

Rozdział 7

Leżeli w dużym, szerokim łożu, nadzy, przytuleni.
Michael zapłacił za pokój, nie oglądając go wcześniej, ale pokój na

szczęście okazał się ładny i czysty, o ciemnej dębowej podłodze, dębowych
belkach pod sufitem i ścianach pomalowanych na jasny brzoskwiniowy
odcień. W oknach zamontowano fantazyjne kraty z kutego żelaza. W
jednym rogu stał wieszak na ubrania, w drugim nieduża komoda, nad którą
wisiało lustro w owalnej ramie. Na komodzie leżał haftowany bieżnik, na
którym stał gliniany dzban oraz miednica. Ozdobę stolika nocnego stanowił
koronkowy obrus i miska, w której pływały płatki róży. Łóżko było świeżo
posłane.

Teraz pościel była nieco pomięta. Co Michaelowi zupełnie nie

przeszkadzało. Całą uwagę miał skupioną na tej cudownej istocie, którą
trzymał w ramionach.

Nie planował tego, co się stało. Kiedy pod wpływem impulsu wynajął

pokój, do głowy mu nie przyszło, że Erne zgodzi się, by od razu z niego
skorzystali. I chociaż nie miał przy sobie prezerwatywy – nawet nie
wiedział, gdzie w tej części świata kupuje się coś takiego – kochali się
namiętnie.

Zamknąwszy oczy, zaczął sobie wszystko po kolei przypominać.

Speszenie Erne, kiedy powoli rozpinał jej bluzkę, rumieniec na policzkach,
kiedy całował jej piersi, cichy jęk, kiedy delikatnie przesuwał rękę po jej
szyi, plecach, biodrach, udach. Rano w kościele mógł na nie patrzeć,
domyślać się ich kształtu; teraz mógł je dotykać, gładzić, całować.

Leżała obok niego, zaspokojona, zdyszana, z przymkniętymi powiekami

i lekko rozchylonymi ustami. Przysunął rękę do jej wzgórka łonowego. Na
moment wstrzymała oddech, po czym przytuliła się mocniej. Wkrótce,
jęcząc cicho, zatraciła się w rozkoszy. Mógłby ją tak pieścić w
nieskończoność, patrząc, jak przeżywa jeden orgazm po drugim.

– Michael... – szepnęła, unosząc powieki.
Wsparłszy się na łokciu, pocałował ją w usta. To mu tylko zaostrzyło

apetyt. Zniżył głowę do jej piersi. Były pełniejsze, niż sądził, jasne, miękkie,
o brodawkach w tym odcieniu różu co pływające w misce płatki.

background image

– Nie – jęknęła bez przekonania. – Już nie mogę...
– Czego nie możesz? – spytał, spoglądając jej w oczy. Uśmiechnęła się

błogo, nieco bezradnie, – Tak mi dobrze. Jeszcze chwila, a umrę.

– Od tego się nie umiera, moja śliczna – zapewnił ją, ponownie

wsuwając rękę pomiędzy jej uda. Wsłuchiwał się w jęki rozkoszy, a potem
odczekał, aż jej oddech się wyrówna – No widzisz? Wciąż żyjesz.

– Ledwo. Powiedz, dlaczego nie mam wyrzutów sumie, nie? Dlaczego

to, co robimy, wydaje mi się takie naturalne?

– A dlaczego miałabyś mieć wyrzuty?
– Bo poznaliśmy się zaledwie wczoraj. Właściwie jesteśmy parą

nieznajomych.

Cofnął rękę. Tak łatwo znów mógłby sprawić jej rozkosz, ale wolał nie

ryzykować. Teraz, gdy dręczyło ją uczucie niepokoju, nie chciał dokładać jej
zmartwień.

– Nie masz racji – sprzeciwił się. – Wcale nie jesteśmy parą

nieznajomych. Wiesz o mnie wszystko.

Wszystko prócz prawdy, dodał w myślach. Wiedziała jednak

najważniejsze rzeczy: kim jest, skąd pochodzi, jak daleką przebył drogę od
miejsca, w którym urodził się jego ojciec i jak wiele go wciąż łączy z tą
ziemią. Wiedziała, że miał brata, którego stracił, znała jego mieszane
uczucia wobec spraw kościoła i religii, wiedziała, gdzie mieszka w
miasteczku i z kim dzieli pokój.

Nie wiedziała jedynie, w jakim celu tak naprawdę przyjechał do San

Pablo – nie po to, by zbierać materiały do pracy naukowej, ale po to, by
pomóc Maxowi aresztować przestępcę, handlarza bronią, który uciekł za
granicę, kiedy po wpłaceniu kaucji wypuszczono go na wolność. W tym
momencie Cortez wydał mu się najmniej ważny.

– Gdybyśmy byli parą obcych ludzi, nie czulibyśmy tego, co czujemy –

oznajmił.

– Czyli czego?
– Tego. – Położył się na niej. – Zaraz ci pokażę.
Chciał ją czuć całym ciałem, powoli zaczęło go ogarniać podniecenie.

Wiedział, że musi zdobyć prezerwatywy. I że zdobędzie je, choćby miał po
nie lecieć do Panamy, Erne gładziła go po piecach, po pośladkach.
Zacisnąwszy mocno wokół niego ramiona, poruszała zmysłowo biodrami,
podparł się na łokciach i zamierzał zsunąć obok na łóżko, ale mu nie

background image

pozwoliła. Zamknął oczy. Wstrzymywał się najdłużej jak mógł, ale potem
oddał się fizycznej rozkoszy. Omywany falą cudownych doznań, zrozumiał,
że kocha Erne do szaleństwa. •

– Nie jesteśmy parą nieznajomych – szepnął, lekko muskając wargami

jej usta. – Nieznajomym nie byłoby tak dobrze.

Delikatnym ruchem odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. Potem

patrzyła w milczeniu, jak Michael wstaje i kieruje się w stronę dzbanka oraz
miednicy. Obok na komodzie leżały dwa czyste ręczniki. Polawszy jeden
wodą, przyniósł go z powrotem do łóżka i powoli, z niezwykłą czułością,
zaczął przecierać jej brzuch. Kiedy uniósł głowę, zobaczył, że oczy Erne
lśnią – lśnią z podniecenia, ale i od łez, które wezbrały jej pod powiekami.

– Co ci jest? – spytał zaniepokojony.
– Nic.
– Masz taką smutną minę.
– Naprawdę nic mi nie jest. Po prostu... po prostu nigdy dotąd nie

spotkałam kogoś takiego jak ty. I nie spodziewałam się, że spotkam. Trochę
mnie to wszystko przeraża...

– Za szybkie narzuciłem tempo – powiedział przepraszającym tonem. I

faktycznie, pomyślał, ma prawo czuć się zagubiona. Wylądowali w łóżku
zaledwie dwadzieścia cztery godziny po tym, jak zaczepił ją wczoraj na
targu. Wprawdzie nie zaciągnął jej tu na siłę i do niczego nie zmuszał;
mogła najzwyczajniej w świecie odmówić, ale...

– Chyba... – Westchnęła głęboko. Oczy wciąż jej lśniły od łez, ale

spojrzenie miała spokojne, przenikliwe. – Chyba się w tobie zakochałam.

Uśmiechnął się.
– To nie powód to strachu.
– Tak myślisz? – spytała, odwzajemniając uśmiech.
Podszedł do komody po drugi ręcznik. Osuszył nim jej brzuch, po czym

sam wytarł się do sucha.

– Nie skrzywdzę cię, Erne – powiedział. – Przysięgam na wszystko.

Nigdy cię nie skrzywdzę.

– W takim razie nie mam się czego bać.
Ubierali się w milczeniu. Michael zastanawiał się, czy zdoła dotrzymać

słowa. Czy uda mu się załatwić sprawy z Gallardem, doprowadzić do
aresztowania Corteza, a potem wrócić do Erne? Zastanawiał się, co by o nim
pomyślała, gdyby znała prawdziwy powód jego przyjazdu do San Pablo.

background image

Czy uznałaby go za bohatera czy za głupca? A może za jedno i drugie?

W każdym bądź razie obiecał, że jej nie skrzywdzi i cokolwiek by się

działo, zamierzał dotrzymać słowa.

Kiedy opuścili pokój i wyszli na dwór, znad silnika nie unosiły się już

kłęby pary. Silnik był letni w dotyku, a z chłodnicy, kiedy Michael odkręcił
korek, rozległ się ledwo słyszalny syk. Zostawiwszy Erne na chodniku,
wrócił do pensjonatu po dzbanek zimnej wody; wlał ją do chłodnicy, po
czym pomógł Erne wsiąść i oddał dzban staruszce.

– Trzymaj kciuki – powiedział do Erne, zajmując miejsce za kierownicą.
Przekręcił kluczyk. Silnik zawarczał cichutko. Wszystkie biegi działały

sprawnie. Uśmiechając się krzywo pod nosem. Michael włączył się do
ruchu.

– Będziesz umiała trafić do pensjonatu? – spytał, skręcając w ulicę, przy

której mieszkali Cesarowie.

Roześmiała się; jej policzki przybrały różową barwę.
– Jutro pracuję.
– Ja też mam parę rzeczy do zrobienia. – Zatrzymał jeepa przed domem.

– Ale może byśmy się spotkali po pracy?

– To znaczy przed kolacją czy po?
– Wszystko jedno. Przed, w trakcie, po, jak wolisz. Po prostu podaj

godzinę, a będę na ciebie czekał.

– Boże, nie kuś. – Zadrżała.
– A zatem przed, w trakcie i po – oznajmił ze śmiechem.
– Nie. – Popatrzyła mu w oczy. – Mogę przyjść po szkole, o czwartej.

Ale na kolację powinnam raczej wrócić do domu.

– Jak sobie życzysz. Od czwartej będę na ciebie czekał.
Nie robiło mu różnicy, czy Gallard ma coś zaplanowane na jutrzejsze

popołudnie, czy nie. Skoro Erne zgodziła się przyjść o czwartej do ich
pensjonatu, zamierzał godzinę wcześniej przerwać wszystko i być tam,
kiedy ona się zjawi. Jeśli to oznacza, że się zakochał, w porządku. Ta myśl
go wcale nie przerażała. Raczej napawała radością.

– Nie wygłupiaj się, Mike – warknął Gallard, nabierając na widelec

jajecznicę z boczkiem. Jedli śniadanie w pobliskiej restauracji, siedząc przy
jednym z ustawionych na dworze stolików. – Tylko marnujesz czas,
zabawiając się z tą cizią Przyjechaliśmy tu, żeby wykonać konkretne
zadanie. Staraj się o tym pamiętać.

background image

– Erne nie jest żadną cizią – sprzeciwił się Michael, po czym

wyszczerzył w uśmiechu zęby, gdyż uświadomił sobie, – że tłumaczenie
czegokolwiek Maxowi nie ma najmniejszego sensu. Prawdę mówiąc, opinia
Maxa na temat Erne nic go nie obchodziła. – Poza tym nie możemy ruszyć
na poszukiwanie Corteza, dopóki nie naprawimy sprzęgła.

– Ale i tak pełno rzeczy trzeba zrobić, zdobyć sporo informacji.
– Wiem, dlatego wczoraj miałem oczy i uszy otwarte. – Nabrał na

widelec porcję smażonych bananów i na moment zamilkł, aby je spokojnie
zjeść. – Dowiedziałem się, że Cortez mieszka w górach na zachód od miasta.
Jeździ do Aranal po sprawunki. Gdyby mieszkał na wschód lub północ od
miasta, jeździłby do Puerto Bianca. A skoro jeździ do Aranal, to znaczy, że
ukrywa się na zachód stąd. Do San Pablo raczej nie zagląda. Podobno
napadł tu jakąś dziewczynę...

Gallard przestał żuć. Otworzył usta, wytrzeszczył oczy.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Wbrew pozorom, wcale się nie lenię – odparł Michael, nabierając

kolejną porcję smażonych bananów. – A ty co wczoraj porabiałeś?

Gallard wciąż wpatrywał się w niego osłupiałym wzrokiem.
– Napadł dziewczynę, tak? To znaczy co? Zgwałcił ją?
– Chyba tak, ale nie wiem. Nikt tego nie powiedział wprost. Po prostu

cały czas pomstowali na niego, złorzeczyli mu...

Gallard dorzucił własne przekleństwo, po czym ponownie zbliżył do ust

widelec.

– Niedobrze, Michael.
– Dlaczego?
– Jeśli facet popełnił przestępstwo, mogą być kłopoty – z wywiezieniem

go do Stanów. Miejscowa policja, jeśli prowadzi dochodzenie, może chcieć
go mieć pod ręką.

– Gdyby zamierzali go aresztować, dawno by to zrobili.
– Może boją się bezpośredniej konfrontacji? Może dostali łapówkę?

Diabli wiedzą. Póki Cortez żyje sobie w górach, mogą twierdzić, że wciąż
im umyka. A kiedy będziemy chcieli go przewieźć przez granicę, mogą czuć
się w obowiązku zająć stanowisko i aresztować go albo, jeśli im
dostatecznie dużo zapłacił, chronić przed amerykańskim wymiarem
sprawiedliwości. Sprawy mogą się mocno skomplikować, Mike.

Skinął głową, przyznając Maxowi rację.

background image

– Jakie mamy wyjście?
– Możemy wybrać się z nieformalną wizytą do miejscowego

komisariatu, pogadać, sprawdzić, jaki jest status prawny Corteza,
powiedzieć, po co przyjechaliśmy, zobaczyć, jaka będzie reakcja. Miejscowi
gliniarze są z pewnością przekupni, prawda?

Michael wybuchnął śmiechem.
– Na całym świecie są przekupni.
– W takim razie pójdziemy odpowiednio przygotowani.
Śniadanie dokończyli w milczeniu. Michael odsuwał od siebie myśli o

Erne. Nie pozwalały mu się skoncentrować, powodowały, że energia
odpływała mu z głowy i gromadziła się w innej części ciała. Na razie musi
się skupić na sprawach bardziej przyziemnych. Wiedział, że będzie
potrzebny Gallardowi jako tłumacz, kiedy pójdą na komisariat. Nie mógł
sobie pozwolić na to, aby w takiej chwili snuć romantyczne marzenia o
jasnowłosej i niebieskookiej nauczycielce, która wczoraj wpatrywała się w
niego z taką ufnością.

Unosząc filiżankę, wypił do dna kawę i aż się skrzywił; tak mocna

rzadko się w Stanach trafia. Po chwili odsunął krzesło od stolika i wyszedł
za Gallardem z restauracji.

Komisariat mieścił się przy tym samym rynku, na którym w sobotni

wieczór grał zespół muzyczny, i tylko w odrobinę mniejszym stopniu
przypominał twierdzę niż sąsiedni budynek banku. Idąc przez plac, Michael
starał się nie myśleć o tym, jak z Erne w ramionach tańczył tu pod
rozgwieżdżonym niebem. Po chwili obaj weszli do pokoju dyżurnego –
właśnie tak, pomyślał Michael, musiały wyglądać komisariaty w Stanach
pięćdziesiąt lat temu: brzęczące telefony, stosy papierów na wielkich,
drewnianych biurkach, nadmiar kręcących się wokół ludzi, brak
komputerów.

Gallard szturchnął go pod żebro i podeszli do wysokiego kontuaru.

Młoda funkcjonariuszka o dużych ciemnych oczach wbiła w nich wzrok i
uśmiechnęła się zalotnie. Michael wyjaśnił jej po hiszpańsku, że on i jego
przyjaciel chcieliby mówić z el caption. Kobieta, wciąż uśmiechając się
zalotnie, wstała i ruszyła na drugi koniec sali. Spódnica ciasno opinała jej
biodra, którymi zmysłowo kołysała.

Na Michaelu nie zrobiło to wrażenia. Spojrzał na Gallarda. Ten,

marszcząc z niezadowoleniem czoło, odprowadzał kobietę wzrokiem.

background image

– Powiedziałem, że chcemy się widzieć z kapitanem – wyjaśnił szeptem

Michael. – Boję się, że zwykły policjant może wziąć łapówkę, a potem
palcem nie kiwnąć.

– Masz rację – zgodził się Gallard. – Zwłaszcza jeśli czeka nas rozmowa

w urzędzie imigracyjnym, to z kapitanem będą się bardziej liczyć.

Ponętna funkcjonariuszka wróciła po chwili w towarzystwie krępego,

łysiejącego faceta. Miał na sobie beżowy mundur policjanta, lśniącą
metalową odznakę policyjną przypiętą do kieszeni na piersi, a w kaburze
wiszącej na ramieniu wielki, groźnie wyglądający rewolwer. Mężczyzna nie
był młodzieniaszkiem, pewnie najlepsze lata kariery miał już za sobą nadal
jednak sprawiał wrażenie człowieka, z którym trzeba się liczyć.

Michael uścisnął wyciągniętą dłoń kapitana, przedstawił się, następnie

przedstawił Gallarda i spytał, czy mogliby porozmawiać na osobności.

Ustedes cimericcinosl – Si.
Kapitan skinął głową i ruszył przodem przez gwarną salę do

mieszczącego się na końcu holu gabinetu. Gdy znaleźli się w środku,
zamknął drzwi; kakofonia dźwięków natychmiast ucichła. Wskazując
gościom krzesła, obszedł biurko, zajął miejsce w skórzanym fotelu i spojrzał
na nich wyczekująco.

– Powiedz mu, że szukamy Edouarda Corteza – polecił Michaelowi

Gallard. – Zobaczymy, jak zareaguje.

Gdy Michael zadał to pytanie, kapitan wyprostował się.
– Dlaczego panowie szukają Corteza? Jesteście jego przyjaciółmi?
Michael przetłumaczył Maxowi słowa kapitana.
– Powiedz mu prawdę – polecił Gallard.
– Corteza aresztowano w Kalifornii. Po wpłaceniu kaucji wypuszczono

go z aresztu, żeby mógł odpowiadać z wolnej stopy – rzekł Michael. – I co
zrobił Cortez? Czym prędzej zwiał za granicę. Słyszeliśmy, że ukrywa się w
tych stronach. Chcielibyśmy go złapać i zabrać z powrotem do Stanów.

• Odchyliwszy się w fotelu, kapitan zmrużył oczy, splótł ręce i siedział

zamyślony, jakby usiłował zdecydować, czy można wierzyć tym dwóm
Amerykanom.

– Został aresztowany za nielegalny handel bronią – kontynuował

Michael. – Kaucję wyznaczono na milion dolarów Chcemy go ściągnąć z
powrotem do Stanów, żeby staną} przed ławą przysięgłych.

– Nie chcecie go zabić? – spytał kapitan. Michael pokręcił przecząco

background image

głową.

– Nie. Tylko dowieźć do aresztu.
– Szkoda – mruknął kapitan. – Wszyscy tu woleliby go widzieć

martwego.

Michael przetłumaczył Maxowi wypowiedź kapitana. Gallard wybuchnął

śmiechem. Michaelowi pragnienie kapitana i mieszkańców San Pablo wcale
nie wydawało się takie śmieszne.

– Dlaczego? – spytał siedzącego na wprost siebie przedstawiciela

miejscowej policji.

– Bo to potwór. Wyrządził wiele zła. Zastawiliśmy na niego zasadzkę,

ale nam uciekł. Moi ludzie nie są tak odważni jak wy dwaj. Boją się
Corteza. Wiedzą, że ma mnóstwo broni i nie zawaha się przed jej użyciem.

Słowa kapitana powinny były napędzić Michaelowi stracha. W końcu

nie przyjechał do San Pablo, by wdać się w strzelaninę z uzbrojonym po
zęby potworem, ale z całego serca pragnął pomścić brata i doprowadzić
Corteza przed oblicze sprawiedliwości; pragnienie zemsty było silniejsze od
lęku przed śmiercią.

– Chcielibyśmy uzyskać od pana informację, czy jeśli pojmiemy

Corteza, pańscy ludzie nie będą próbowali nas powstrzymać przed
wywiezieniem go z kraju.

Kapitan parsknął gardłowym śmiechem.
– Jeśli tylko go stąd zabierzecie, urządzimy na waszą cześć wielką

paradę. Będziecie bohaterami! – Pochylił się do przodu i ponownie
zmierzył wzrokiem swoich gości. Tym razem w jego oczach malował się
głęboki szacunek. – Potrzebujecie pomocy? Może uda mi się znaleźć ze
dwóch ludzi na tyle odważnych, żeby wsparli was w akcji...

Michael przekazał wiadomość Gallardowi.
– Powiedz mu, że wszelka pomoc będzie mile widziana – oznajmił Max.

– Damy mu znać, zanim przystąpimy do działania. A im większe wsparcie
może nam zapewnić, tym lepiej.

Świadomość, że dwóch dzielnych gliniarzy będzie ich osłaniać, kiedy

ruszą w pościg za Cortezem, dodała Michaelowi otuchy. Cieszył się też z
faktu, że nie muszą przekupywać przedstawicieli miejscowej władzy. Był
przekonany, że wszystko pójdzie gładko. Schwytają groźnego bandytę i
odstawią go do Kalifornii. A potem z czystym sumieniem będzie mógł
myśleć wyłącznie o Erne.

background image

Zycie Erne po raz pierwszy uległo zmianie w dniu, kiedy poinformowała

rodziców o swym wyjeździe do San Pablo. Po raz drugi uległo zmianie,
kiedy Martin oświadczył jej, że chyba jednak nie powinni się pobierać.

Były to wielkie zmiany, które miały wpływ na jej los „ które

ukształtowały jej osobowość. Z początku czuła się tak, jakby straciła grunt
pod nogami, lecz szybko przekonała się, że nowy grunt, po którym stąpa,
jest równie trwały i stabilny, i że w nowym otoczeniu, wśród nowych ludzi,
doskonale sobie poradzi.

Nie tylko sobie poradziła, ale wydoroślała i stała się lepszym

człowiekiem.

Teraz, kiedy poznała Michaela, jej życie uległo zmianie po raz trzeci. W

ciągu zaledwie jednego dnia odkryła, czym jest miłość, jak się objawia;
odkryła, że miłość ją ożywia, uskrzydla, rozpromienia, że rozjaśnia swym
cudownym blaskiem cały świat. Tak, zakochała się – zakochała się w
Michaelu – i to ją odmieniło; już nigdy nie będzie tą samą kobietą co przed
paroma dniami.

Spotykali się codziennie o czwartej w pensjonacie. Michael zawsze tam

na nią czekał i zawsze miał dla niej jakąś małą niespodziankę, a to butelkę
wina, a to torebkę śliwek, a to różę z łodygą owiniętą papierem, żeby nie
pokłuła się o kolce. Zawsze też przynosił z sobą prezerwatywy. Niełatwo je
było zdobyć, powiedział, uśmiechając się przebiegle, dlatego powinni je
cenić; byłoby grzechem zmarnować choć jedną.

Potrafił z humorem rozmawiać o zapobieganiu ciąży, a kilka minut

później z powagą opowiadać o Kalifornii, o pięknym, urwistym wybrzeżu, o
potężnych sztormach na Pacyfiku i zapierających dech falach, o cichej,
spokojnej dolinie, w której dorastał, o pustyniach, lasach, niezwykłym uroku
San Francisco. Wprost nie mógł się nadziwić, że Erne nigdy nie była w
Kalifornii.

– Zabiorę cię tam – obiecał.
Kochali się, czasami powoli, leniwie, rozkoszując się każdym

muśnięciem, każdym dotykiem, a czasami szybko, ledwo nad sobą panując.
Erne poznała każdy centymetr ciała Michaela. Wiedziała, które miejsca ma
szczególnie wrażliwe i co mu sprawia największą przyjemność. Odkryła
wszystkie jego blizny: niedużą pod brodą (pamiątka po upadku z roweru w
dzieciństwie) i nieco większą na kciuku (pierwszym scyzorykiem, jaki

background image

dostał, próbował wystrugać z patyka wykałaczkę. Odkryła też blizny
niewidoczne gołym okiem, które nosił w sercu; spowodowały je: śmierć
brata, burzliwe małżeństwo rodziców, głęboko tłumiona gorycz ojca,
któremu jednego syna odebrała ulica, a drugiego uniwersytet.

Erne nadal uwielbiała swą pracę, uczniowie nadal byli dla niej ogromnie

ważni, ale teraz żyła nie tylko szkołą – żyła także miłością.

– Chciałbym spędzić z tobą całą noc – powiedział w piątkowe

popołudnie. – Chciałbym słyszeć, czy chrapiesz...

– Oczywiście, że nie chrapię – odparła, szturchając go żartobliwie w

żebro.

– Udowodnij. Zostań ze mną na noc.
– Dzisiaj?
Skinął głową.
Ona też tego chciała. Chciała przez całą noc czuć wokół siebie jego

ramiona, chciała stykać się z nim biodrami, chciała czuć na karku jego
oddech, równomierny, delikatny jak kołysanka. Chciała zobaczyć, jak
wygląda oblany srebrzystym blaskiem księżyca. Chciała śnić z nim wspólne
sny.

Ale co sobie pomyślą Cesarowie? Czy będą zdziwieni, czy raczej

zgorszeni? Czy wyrzucają z domu, każą gdzie indziej szukać pokoju? Dla
Michaela była gotowa narazić się na ich dezaprobatę.

– Muszę uprzedzić moich gospodarzy – powiedziała, zdając sobie

sprawę, że señora Cesare umarłaby ze zmarnienia, gdyby nie pojawiła się do
rana. – I wziąć ubranie na jutro.

– W porządku, to nie problem.
Nie problem? Dla niego na pewno nie. A dla niej? Właściwie też nie. Już

dawno nauczyła się dawać sobie radę w życiu. Miała dwadzieścia pięć lat,
była dorosła, niezależna; chociaż darzyła gospodarzy ogromnym
szacunkiem, nie mogła ignorować głosu serca.

Odprowadził ją pod drzwi i tam zostawił, sam zaś wrócił do hotelu w

uliczce za apteką, do pokoju, który dzielił swoim „asystentem”. Umówili
się, że spotkają się w pensjonacie za godzinę.

Erne weszła ostrożnie do domu, modląc się w duchu, aby señora Cesare

nie zaczęła suszyć jej głowy. Oczywiście wiedziała, że potrafi stawić czoło
srogiej matronie, wolała jednak uniknąć awantury.

– Michael i ja wybieramy się na małą wycieczkę – rzekła, w ten sposób

background image

tłumacząc swój zamiar spędzenia nocy poza domem. – Wrócę dopiero jutro
po południu.

Małą wycieczkę? Od biedy można to i tak nazwać, pomyślała. Kochanie

się z Michaelem było swojego rodzaju wyprawą w krainę rozkoszy.
Wycieczką w świat zmysłów.

– Kochasz Miguela, co? – Señora Cesare pokiwała głową. – To chyba

porządny człowiek, ale kobieta zawsze ryzykuje, kiedy kocha mężczyznę.

– Życie bez ryzyka niewiele jest warte – zauważyła Erne.
Señora Cesare zmarszczyła czoło.
– Sama, Ernelito, najlepiej wiesz, ile możesz zaryzykować. I sama wiesz,

ile bólu potrafisz znieść. Idź, ale bądź ostrożna.

– Będę, na pewno – przyrzekła Erne, po czym schyliła się i cmoknęła

gospodynię w policzek.

Spakowawszy kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wróciła do pensjonatu,

gdzie Michael już na nią czekał. Kochali się, śmieli – W pewnym momencie
położyła głowę na jego piersi i wsłuchiwała się w bicie jego serca.

– Jutro rano jestem umówiony z Maxem – powiedział ale noc mamy dla

siebie. Tylko to się liczy.

Tak, tylko to się liczyło. Cudowna, wspaniała noc, którą mieli wyłącznie

dla siebie. Kiedy bladoróżowy świt zaczął wyłaniać się zza widnokręgu,
Michael znów wziął ją w objęcia. Zużyli wszystkie prezerwatywy, ale
zupełnie się tym nie przejmowała. Byli razem, ona i on. Kochali się.

A potem on zniknął i więcej się już nie zobaczyli.

background image

Rozdział 8

Świerszcze cykały, było ciemno, a od tamtego pamiętnego dnia, kiedy

Michael nieoczekiwanie zniknął z jej życia, minęło pięć lat. Erne wstała z
krzesła Przez godzinę czy dwie cierpliwie słuchała wszystkiego, co mówił;
słowa wpływały jej do uszu, ale rozum nie potrafił ich zaakceptować,
przetrawić. Przyszło jej do głowy, że może, jeśli zrobi parę kroków... jeśli
kilka razy odetchnie głęboko... jeśli odrobinę zwiększy dystans pomiędzy
sobą a mężczyzną, którego kiedyś tak bardzo kochała, a który siedział teraz
na ławie przy stole na tarasie jej domu w cichym, sennym Wilborough w
stanie Massachusetts, siedział spięty, uważnie w nią wpatrzony, uderzając
palcami oblat...

Może jeśli przejdzie do końca tarasu, potem trochę dalej do końca

ogrodu, i jeszcze dalej, do końca świata, to może wtedy będzie umiała na
chłodno, całkiem obiektywnie, spojrzeć na wszystko, co jej Michael
usiłował powiedzieć.

– Zabiłeś człowieka.
Nie była pewna, czy zadaje pytanie, czy stwierdza fakt, chociaż przed

chwilą podobne stwierdzenie padło z jego ust.

– Nie mieliśmy takiego zamiaru – wyjaśnił. Mówił tak cicho, że gdyby

nie to, iż była wyczulona na każde jego słowo, gest i ruch, przypuszczalnie
by go nie usłyszała. – Mieliśmy zamiar pojechać w góry, złapać Corteza i
odstawić go żywego do Kalifornii. Chcieliśmy go zwabić podstępem do
jeepa, a potem dać gaz do dechy. Gdyby zaczął stawiać opór, dwóch
miejscowych gliniarzy miało nam służyć pomocą Ale ta pomoc nie
nadeszła. Musieliśmy liczyć tylko na siebie.

– I wpakowaliście się w kłopoty.
Niemal parsknęła śmiechem. W kłopoty? Ładne kłopoty! W kłopoty

wpadał Jeffrey, kiedy o wyznaczonej porze nie wracał od swojego
przyjaciela Adama. Kłopoty mieli jej uczniowie, którzy zapominali odrobić
lekcji albo przynieść od rodziców usprawiedliwienia z powodu nieobecności
w szkole. Okłamywanie ludzi, narażanie się na śmierć i zabijanie nie miało
nic wspólnego z, kłopotami, przynajmniej w jej rozumieniu tego słowa.

– Gallard wiedział, co robi – ciągnął po chwili Michael. – Dla niego

background image

łapanie zbiegłych przestępców to nie pierwszyzna. Na tym polegał jego
zawód; na odnajdywaniu bandytów, często tak groźnych jak Cortez, i
wsadzaniu z powrotem za kratki. Sądził, że tym razem pójdzie równie
gładko, ale... Po prostu mieliśmy pecha. – Rozłożył bezradnie ręce. –
Sprawy się pokomplikowały. Czasem szczęście nie dopisuje.

Erne, która odeszła na koniec tarasu, odwróciła się gwałtownie.
– Czasem szczęście nie dopisuje? Mieliśmy pecha? Na miłość boską, o

czym ty mówisz? Twój przyjaciel... twój „asystent” – nienawidziła
sarkazmu, który słyszała we własnym głosie – został postrzelony. Ty
również zostałeś ranny. A potem ty strzeliłeś. Strzeliłeś i zabiłeś. Zabiłeś
człowieka, Michael.

Opuścił ręce na kolana, ale wzroku nie zniżył; nadal wpatrywał się w

Erne. Zapadła noc; niebo było czarne, jednak w świetle żółtej żarówki
palącej się nad drzwiami kuchennymi Erne dokładnie widziała jego twarz,
każdą bruzdę, każdą zmarszczkę. Zmarszczek miał więcej niż przed
pięcioma laty, bruzdy zaś były głębsze.

– Nie chciałem go zabić. Gdybym miał odrobinę więcej czasu, gdybym

mógł pomyśleć... – Potrząsnął głową. – Okłamuję się. Pewnie postąpiłbym
identycznie. – Na zmianę to zaciskał pięść, to prostował palce, zupełnie
jakby całe napięcie skupiło mu się w rękach. – Nie jestem mordercą, Erne.
Przemoc nigdy mnie nie pociągała. To mój brat należał do gangu ulicznego,
nie ja. Ja zawsze byłem molem książkowym, inteligentem. – Roześmiał się
ironicznie. – Człowiek nie wie, jak się zachowa w danych okolicznościach,
dopóki się w nich nie znajdzie. Nawet po tym, gdy nacisnąłem spust, nie
mogłem uwierzyć, że zabiłem drania. Że byłem zdolny zabić człowieka.

– Najwyraźniej byłeś – powiedziała chłodno, starając się nie okazać

współczucia. Bo oczywiście miał rację. Człowiek nie wie, jak się zachowa,
dopóki... Ona też sądziła, że nie potrafiłaby nikogo skrzywdzić, ale gdyby
ktokolwiek groził Jeffreyowi, w obronie syna nie zawahałaby się użyć broni.

– Kiedy później... dużo później... dotarło do mnie, co zrobiłem,

przestraszyłem się. Niemal popadłem w obłęd Przez długi czas nadawałem
się do czubków, a nie do życia w normalnym społeczeństwie. Zamknąłem
się w sobie...

Nie chciała słuchać o jego żalu i wyrzutach sumienia. Chciała odczuwać

wściekłość. Bała się wybaczyć mu to, że zniknął bez słowa, bała się, że
wtedy znów może mu ulec, dopuścić do siebie. Bała się tego, że on znów

background image

może odejść i tym razem wyrządzić krzywdę nie tylko jej, ale również
Jeffreyowi. Dlatego musiała być silna, niewrażliwa na jego słowa i urok.

– Wszystko toczyło się zgodnie z planem – ciągnął swą opowieść. –

Doszliśmy z Cortezem niemal do samego jeepa. Przekonaliśmy go, że
chcemy kupić broń, ale wolimy omówić warunki w wozie, poza zasięgiem
słuchu jego współpracowników. – Zaciskał pięść i prostował ją, zaciskał i
prostował. – Gallard specjalnie zostawił kluczyki w stacyjce, żeby ruszyć
natychmiast, kiedy tylko Cortez wsiądzie. Ale Cortez dostrzegł je i wyjął.
Zaczęli się z Maxem szamotać. Usiłowałem pomóc Maxowi, a wtedy jeden
z drabów Corteza zaczął do nas strzelać.

Chciała mu przerwać, obojgu im zaoszczędzić bólu. Powiedział już

wystarczająco dużo. Nie musiała znać szczegółów. Szczegóły nie sprawią,
że zmieni zdanie i spojrzy na niego przychylnym okiem.

Michael jednak postanowił wszystko z siebie wyrzucić.
– Gallard puścił Corteza. Ten rzucił się pędem do swojego szałasu w

górach. Pomyśleliśmy, że biegnie po broń. Miał kluczyki do jeepa, więc nie
mogliśmy odjechać. Max uznał, że powinniśmy się ukryć w lesie, dopóki nie
przybędą posiłki. Gliniarze zjawili się, jak już było po wszystkim.

– To znaczy, kiedy zabiłeś Corteza – powiedziała, by ani na moment nie

zapomnieć, co Michael zrobił i dlaczego nie powinna okazać mu litości.

Wstał i postąpił krok w jej stronę. Widząc, jak Erne cofa się, stanął w

miejscu.

– Jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że Cortez zasłużył na śmierć. Trochę

się tego wstydzę, a z drugiej strony... Gallard został ranny. Strzelił do niego
albo Cortez, albo jeden z jego kumpli. Poza tym Cortez był winien śmierci
Johnny’ego. Może spotkała go zasłużona kara.

– Cortez nie zabił twojego brata – oznajmiła tonem dużo bardziej

łagodnym, niż chciała.

– Może nie własnymi rękami, ale Johnny zginął, ponieważ tacy ludzie

jak Cortez zaopatrują gangi uliczne w broń. – W słowach Michaela
wyczuwało się hardość i gorycz. – Możesz powtarzać do znudzenia, że źle
postąpiłem, strzelając do Corteza, źle, bezdusznie, niemoralnie, sam o tym
dobrze wiem, ale mimo to cieszę się, że ten drań nie żyje.

Erne zamknęła oczy. Wyznanie Michaela powinno było sprawić jej

radość, ponieważ ujawniło brzydką stronę jego charakteru. Słysząc je,
powinna była się wzdrygnąć, zareagować oburzeniem, ale... rozumiała go.

background image

Tak, doskonale rozumiała jego chęć zemsty.

Wolałaby jednak, żeby chęć pozostała w sferze chęci, a nie została

przemieniona w czyn. Niech inni dokonują aktów przemocy, a potem się
usprawiedliwiają. Inni, nie Michael. Michael był człowiekiem, któremu z
miłości oddała swe ciało i duszę. Był ojcem jej syna.

Istnieje kilku Michaelów – ciągnął po chwili. – Jeden z nich zabił

Corteza. Nie chciałem, żebyś znała Michaela zabójcę – dlatego trzymałem
się z dala od ciebie.

Miała trudności z oddychaniem, zupełnie jakby nadmiar emocji, w

dodatku sprzecznych z sobą, ściskał ją mocno za gardło. Czuła wściekłość,
smutek i żal. A także strach, wstręt i zdziwienie.

– Nie jestem przekonana, czy niedawanie mi znaku życia stanowiło

najlepsze rozwiązanie.

– Nie było najlepszych rozwiązań – oznajmił cicho. – Ja przynajmniej

ich nie znałem. To był koszmar, Erne. Gallard był ciężko ranny, mnie w
którymś momencie kula dosięgła w ramię, a Cortez leżał martwy. Sytuacja
mnie przerosła. Nie wiedziałem, co robić. Jako pracownik uniwersytetu
raczej nie stykam się z bandytami. W każdym razie nie sprzeciwiłam się,
kiedy miejscowa policja wywiozła nas do Kalifornii. Gliniarze cieszyli się,
że Cortez wyzionął ducha, i byli nam niesamowicie wdzięczni, że
zrobiliśmy coś, czego oni nie mieli odwagi zrobić.

Bacznie wpatrywał się w Erne, usiłując wyczytać coś z jej oczu Czuła się

niezręcznie pod naporem jego spojrzenia, więc odwróciła się i wbiła wzrok
w dziką jabłoń, na której mieszkał wyimaginowany potwór Jeffreya.
Pragnęła, by jej syn żył w świecie, w którym są tylko wyimaginowane
potwory, a nie w świecie, w którym okropnych aktów przemocy dopuszcza
się między innymi jego ojciec.

– Ale oprócz złego Michaela jest również dobry Michael – rzekł po

chwili, zwracając się do jej pleców. – Michael, który był przerażony tym, co
się stało. Michael, który nie mógł sobie wybaczyć tego, co zrobił.

– Wolę tego dobrego – szepnęła. – Tego, który nie cieszyć się z zabicia

bandyty.

– Nie dziwię ci się. Ja też go wolę. – Westchnął. Za brzmiało to niemal

jak jęk boleści. – Spójrz na mnie, Erne Nie każ mi mówić do twoich pleców.

Odwróciła się bardzo niechętnie. Stał tam, gdzie przedtem, a jednak

wydawało się bliżej. W dodatku patrzył na nią, jakoś dziwnie, jakby nie było

background image

między nimi tych pięciu lat przerwy, jakby ona, Erne Kenyon, była tą samą
ufną, naiwną zakochaną dziewczyną, którą znał w San Pablo, – O czym
myślisz? Powiedz – poprosił.

– Myślę... – Wolno wypuściła z płuc powietrze, usiłując zyskać choćby

kilka sekund na zastanowienie się. – Myślę, że opowiedziałeś mi dość
szokującą historię. I albo teraz mnie okłamujesz, albo okłamywałeś mnie w
San Pablo.

– Nie okłamuję cię, Erne. Ani teraz nie kłamię, ani wtedy nie kłamałem.

Naprawdę prowadziłem badania. Nad Cortezem.

– Jasne, prowadziłeś badania.
Uznała, że nie ma sensu się sprzeczać; po co przedłużać rozmowę? Nic

dobrego z niej nie wyniknie. Albo zacznie współczuć Michaelowi, rozczulać
się nad nim, albo ogarnie ją jeszcze większa wściekłość, że pięć lat temu tak
haniebnie ją oszukał. Najrozsądniej będzie pożegnać się, pozbyć się
Michaela – ze swojego tarasu, z pola widzenia, z życia.

A jednak nie umiała się powstrzymać.
– Za kogo mnie uważasz, Michael? Nie jestem idiotka! Przyjechałeś do

San Pablo ze swoim umięśnionym compadre wyłącznie z jednego powodu:
żeby schwytać przestępcę, wrócić z nim do Kalifornii i zgarnąć wyznaczoną
za niego nagrodę!

_ Owszem, Gallard robił to dla pieniędzy, ale nie ja. Dla mnie

wystarczającą nagrodą była świadomość, że Cortez nie umknie
sprawiedliwości.

– Jakiś ty szlachetny!
Boże, jak strasznie nienawidziła tej goryczy, którą słyszała w swoim

głosie. Nigdy dotąd nie była osobą zgryźliwą, pełną pretensji i żalu, nawet
wtedy gdy dowiedziała się, że jest w ciąży i może liczyć tylko na siebie.
Teraz zaś... teraz czuła się tak, jakby Michael samą swoją obecnością przebił
w niej potężny ropień, który sączył się, zatruwając ją swoim jadem. Z
każdym słowem, jakie Michael wypowiadał, ba, z każdą sylabą rana coraz
bardziej się jątrzyła, a ona, Erne, była coraz mniej pewna siebie, coraz
słabsza.

– Okłamałeś mnie, Michael. Zakochałam się w kłamcy, w oszuście. Nie

wiem, na co liczyłeś, przychodząc tu po pięciu latach. Jeśli na to, że ci
wybaczę, to się grubo pomyliłeś. Nie lubię ludzi, którzy mnie oszukują, a w
dodatku pozują na bohaterów!

background image

– Ten facet był winien śmierci mojego brata – oznajmił cicho. Głos drżał

mu z przejęcia, z nadmiaru tłumionych emocji. – Mimo to żałuję, że go
zabiłem. Zrozum, Erne, nie jestem mordercą. – Przysiadł z powrotem na
ławie, jakby opowiadanie o tym, co się wydarzyło w lasach za San Pablo,
całkiem pozbawiło go siły i energii. – Nie chciałem zabijać Corteza.
Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. Ale Gallard potwornie krwawił, był
bliski śmierci, a ja... ja byłem w szoku Spanikowałem. Wiedziałem, że jeśli
ja nie zabiję Corteza, on zabije nas obu. I mnie, i Maxa. Wolałbym, żeby
wszystko zakończyło się inaczej. I co jak co, ale na pewno nie pozuję na
żadnego bohatera.

– Erne westchnęła ciężko. Gdzie miała szukać odpowiedzi? W jabłoni,

na której mieszkał wymyślony przez Jeffreya potwór? W ciemności nocy?
W cykaniu świerszczy? W blasku gwiazd, które powoli rozjaśniały czerń
nieba?

– Powinieneś był mi powiedzieć – rzekła już bez goryczy. Miejsce

goryczy zajął smutek. Uświadomiła sobie, że ona też była w szoku. Teraz
szok powoli ustępował i przejmował ją coraz bardziej przenikliwy ból.

– Chciałem, ale uzgodniliśmy z Gallardem, że nikomu słowem nie

zdradzimy prawdziwego celu naszego przyjazdu do San Pablo. Ze
względów bezpieczeństwa.

– Mnie jednak mogłeś. – Usiadła po drugiej stronie stołu, jak najdalej od

Michaela. – Nie byłam jakąś przypadkową osobą, byłam zakochaną w tobie
kobietą.

– Zamierzałem ci o tym opowiedzieć, kiedy będzie już po wszystkim,

kiedy sytuacja się unormuje. Słowo honoru. Chciałem wyekspediować
Gallarda z Cortezem do Kalifornii, a samemu zostać i o wszystkim ci
opowiedzieć.

– I co? Trwało pięć lat, zanim sytuacja się wreszcie unormowała?
– Nie wiem, czy ten koszmar kiedykolwiek się tak naprawdę skończy...
Przez moment bębnił palcami w stół, po czym utkwił w nich wzrok,

jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Erne odetchnęła z ulgą; cieszyła
się, że nie patrzy na nią. Nie miała pojęcia, ile potrafi wyczytać z jej twarzy,
ale bała się, że znacznie więcej, niżby chciała.

– Ramię bardzo długo mi się goiło. Kula narobiła więcej szkód, niż

początkowo sądzono. W dodatku niemal każdej nocy budziły mnie potworne
koszmary. Chodziłem nieprzytomny. Myślałem, że... Wierz mi, byłem

background image

wrakiem człowieka. W takim stanie nie chciałem ci się pokazywać na oczy,
przysparzać kłopotów, cierpień. – Przez chwilę milczał, dumając nad
przeszłością. – Kiedy w końcu koszmary minęły, uznałem, że wykreśliłaś
mnie ze swojego życia, że doszłaś do wniosku, że z takim egoistycznym
draniem nie chcesz mieć więcej do czynienia. Że pogodziłaś się z losem,
zapomniałaś o mnie...

– Masz rację.
Ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się.
– Jednak z każdym mijającym miesiącem coraz bardziej uświadamiałem

sobie, że bez względu na to, co robisz i gdzie mieszkasz, nie chcę, żebyś
myślała o mnie jak o wrednym, samolubnym draniu. Postanowiłem cię
odszukać. Wysłałem list do twoich gospodarzy w San Pablo, ale odpisali, że
wyjechałaś kilka lat temu i od tamtej pory nie dajesz znaku życia.
Skontaktowałem się z miejscową szkołą; otrzymałem mniej więcej taką
samą odpowiedź. Próbowałem cię znaleźć w Richmond, ale tam mieszka
wielu Kenyonów. Nie wiedziałem, od czego zacząć, więc wynająłem
detektywa.

– Detektywa? – Na samą myśl o tym, że Michael zapłacił komuś, aby ją

szpiegował i grzebał w jej prywatnych sprawach, wzdrygnęła się z
niesmakiem.

– Jest taka agencja detektywistyczna o nazwie . , Dwa Serca”.

Specjalizuje się w odnajdywaniu rozdzielonych kochanków.

Chciała zawołać, że nie są żadnymi kochankami, ale ugryzła się w język.

Nie są ale byli, a potem zostali rozdzieleni przez los, więc może pomysł
pójścia do „Dwóch Serc” nie był tak pozbawiony sensu, jak by się mogło
wydawać.

– Bardzo mi zależało na tym, żeby cię odnaleźć, wyjaśnić, co się stało,

dlaczego zniknąłem bez słowa. Miałem nadzieję, że może potem uda mi się
wreszcie zapomnieć o Cortezie i rozpocząć nowe życie. Tak jak ty to
zrobiłaś.

– W porządku. – Próbowała dotrzeć do pokładów goryczy, które wciąż w

niej tkwiły, ale nie zdołała. – Odnalazłeś mnie. Wyjaśniłeś sytuację. Chyba
ci nawet wybaczam. Nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia,
prawda?

– Nieprawda. – Uśmiech na jego twarzy zgasł. – Jest jeszcze Jeffrey.
Na moment serce jej zamarło, po czym zaczęło walić jak opętane. Zanim

background image

wyszła na taras, by posłuchać wyjaśnień Michaela, spędziła godzinę z
synkiem; patrzyła, jak mały myje zęby, potem pomogła mu się przebrać w
piżamę i, jak każdego wieczoru, przeczytała mu rozdział z „Kubusia
Puchatka”. Czytając, zmieniała intonację, to używała grubego głosu, to
piskliwego, tak aby wszystkie postaci mówiły inaczej. Chłopczyk leżał do
niej przytulony, a ona cieszyła się jego bliskością, dotykiem, słodkim
dziecięcym zapachem. Nawet świadomość, że na tarasie za domem czeka
Michael, nie odebrała jej przyjemności bycia z synem.

Nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek zepsuło ten szczególny rodzaj

więzi, jaki łączył ją z Jeffreyem Ani kłopoty mieszkaniowe, ani dezaprobata
jej rodziców, ani Michael Molina ze swoimi kłamstwami i opowieściami o
broni, zasadzkach, strzelaninie.

– Jeffrey nie ma z tobą nic wspólnego – oświadczyła twardo.
Otworzył usta, po czym je zamknął. Ciekawa była, co chciał powiedzieć.

Że jej wierzy, przeprasza i nie będzie się więcej narzucał? Czy przeciwnie –
że nie wierzy, a ona jest jeszcze większym kłamcą niż on? Jej ciekawość nie
została jednak zaspokojona. Michael ponownie wstał od stołu.

– Zająłem ci już dość czasu – rzekł. – Nie jestem pewien, czy

powiedziałem wszystko, co chciałem, ale przynajmniej to jakiś początek.

Nie! – chciała zaprotestować. To nie początek, to koniec! Koniec!

Odejdź i więcej nie wracaj!

Ale kiedy zobaczyła skruchę w jego oczach, skruchę, smutek i pustkę,

pomyślała sobie – wprawdzie niechętnie i z dużym wewnętrznym oporem –
że może w ciągu tych pięciu lat Michael cierpiał nie mniej od niej.

Ona przynajmniej zdołała przezwyciężyć swój ból. Miała cudownego

syna, którego ubóstwiała nade wszystko. Razem cieszyli się życiem. A
Michael? Cóż on miał?

Dokuczała mu samotność. Dokuczały gorzkie, ponure wspomnienia.

Koszmary nocne. I potworna świadomość, że może nigdy nie uzyska
przebaczenia, którego tak rozpaczliwie pragnął.

No i nie miał Jeffreya.
– Pójdę już.
Przez moment patrzył na nią, dziwnym, tęsknym wzrokiem, jakby miał

ochotę okrążyć stół, wziąć ją w ramiona i mocno przytulić do piersi. A może
wcale tego nie pragnął, może tylko jej się tak wydawało, może widziała w
jego spojrzeniu własne pragnienia? Była gotowa mu przebaczyć, ale zanim

background image

zdążyła cokolwiek powiedzieć, zszedł z oświetlonego tarasu w mrok ogrodu,
po czym skręcił za domem i zniknął jej z oczu.

Przydałaby mu się kuchnia.
Nie, psiakość. Sama kuchnia nie wystarczy.
Siedząc nad drugą filiżanką kawy w niedużej kawiarence naprzeciwko

„Holiday Inn” i rozmyślając nad swym losem, doszedł do wniosku, że nie
cierpi jedzenia śniadań poza domem. Chciał mieć kuchnię, w której mógłby
zaparzyć dzbanek mocnej, aromatycznej kawy i po wypiciu pierwszej
filiżanki nalać sobie drugą albo trzecią, nie musząc rozglądać się po
zatłoczonej sali w poszukiwaniu przepracowanej kelnerki. Chciał mieć toster
oraz świeże owoce ze sklepu, kupione po normalnej cenie. Oburzało go, że
za cenę, jakiej żądano w kawiarence za plaster melona, w sklepie na rogu
mógł kupić cały owoc.

Nie chodziło mu jednak o pieniądze, raczej o to, że mieszkając w hotelu i

stołując się na mieście, czuł się jak gość, jak turysta będący w Wilborough
przejazdem. A będąc przejazdem, nie miał szansy naprawić swoich
stosunków z Erne ani stać się ojcem dla Jeffreya – zakładając oczywiście, że
chłopiec jest jego synem.

W Kalifornii była dopiero szósta rano, a zatem jeszcze przynajmniej

dwie godziny musi się wstrzymać z telefonem do Maggie Tyrell lub jej brata
Jacka. Nie mając co z sobą zrobić, uznał, że równie dobrze może posiedzieć
w kawiarni, czekając, aż ludzie na zachodnim wybrzeżu zwloką się z łóżek.

Na stoliku leżała lokalna gazeta otwarta na stronie z ogłoszeniami. Już

raz ją przejrzał, ale dość pobieżnie. Teraz musi się zastanowić – jeżeli uzna,
że warto zostać tu na dłużej, przejrzy ją ponownie, zakreślając długopisem
ciekawsze oferty mieszkaniowe.

Życie było znacznie prostsze, kiedy nie targały nim żadne wątpliwości i

gdy wiedział, co jest dobre, a co złe. Pięć lat temu wierzył w to, że trzeba
postawić Corteza przed obliczem sprawiedliwości i że wolno zastosować
każdą metodę zmierzającą do tego celu. Wierzył też, że postępuje słusznie,
ukrywając przed Erne prawdziwy powód swojego przyjazdu do San Pablo.
Ale wczoraj, gdy nazwała go kłamcą, stracił pewność siebie.

Czy wtedy, przed laty, mógł jej wyznać prawdę? Dał słowo Gallardowi,

że nikomu nie wspomni o ich planach, nikomu poza miejscową policją, ale
co by było, gdyby niczego mu nie obiecał? Co by było, gdyby zdradził Erne,
kim jest Max Gallard i po co on mu towarzyszy?

background image

Podejrzewał, że odrzuciłaby go, że nie chciałaby mieć z nim nic

wspólnego. Była porządną dziewczyną z dobrego domu, a takie nie zadają
się z pomocnikami facetów, którzy zawodowo ścigają uciekinierów. Nie
zgodziłaby się pójść z nim na kolację, nie mógłby jej wziąć w ramiona i
tańczyć z nią nocą na rynku, nie zaprosiłaby go do kościoła, a potem na
obiad do swoich gospodarzy, nie weszłaby do rozpadającego się domu, w
którym przed laty mieszkali jego dziadkowie, i nigdy, przenigdy by się z
nim nie kochała.

Może warto było ją okłamać, żeby móc cieszyć się jej towarzystwem, jej

bliskością? Nawet nie był pewien, czy rzeczywiście ją oszukał, czy jedynie
przemilczał niektóre fakty. Ale jeśli okłamał, to wcale tego nie żałował.
Znając prawdę, Erne unikałaby go jak ognia, a dzięki kłamstwu
przynajmniej go pokochała.

I z powodu kłamstwa teraz go nienawidziła. Po wczorajszej rozmowie

nie miał co do tego cienia wątpliwości.

Tyle czasu upłynęło pomiędzy miłością a nienawiścią pomiędzy tym,

kiedy Erne czule go obejmowała, a tym, gdy wczoraj patrzyła na niego z
furią. Mimo ostrzeżeń Maggie że ludzie się zmieniają, uparł się, by odnaleźć
Erne. Był przygotowany psychicznie na to. że kobieta, którą porzucił, nie
musi przyjąć go z otwartymi ramionami. Nie o to mu chodziło. Po prostu
chciał się z nią spotkać i porozmawiać; w żaden sposób nie chciał się jej
naprzykrzać. Miał nadzieję, że go wysłucha, że da sobie wytłumaczyć, co się
stało. Na nic więcej nie liczył i niczego więcej nie oczekiwał.

Ale to było zanim zobaczył tego chłopca.
Teraz miał inne plany, inne zamierzenia. Teraz przeglądał gazety, czytał

oferty mieszkaniowe, zastanawiał się, czy nie powinien się przenieść do
Wilborough choćby na kilka lat.

Równie dobrze mógł pracować tu, jak i w Kalifornii. Nic go nie trzymało

na zachodnim wybrzeżu. Po rzuceniu pracy na uniwersytecie otworzył
własne biuro doradcze; wkrótce przekonał się, że biznesmeni, którzy chcą
robić interesy w Ameryce Łacińskiej, gotowi są płacić ogromne sumy
ludziom takim jak on, którzy znają nie tylko miejscowy język, ale także
kulturę i zwyczaje. Czasem pomagał agencjom rządowym w prowadzeniu
badań rynku, niekiedy służył za konsultanta w ministerstwach rolnictwa i
handlu, ale największe pieniądze zarabiał od prywatnych firm.

Zanim wyszedł z pokoju hotelowego, sprawdził swoją pocztę głosową.

background image

W dzisiejszych czasach, żeby prowadzić biuro doradcze, wystarczy mieć
komputer z dostępem do Internetu, faks, telefon, odpowiednią wiedzę oraz
kogoś, kto by załatwiał bilety i rezerwacje lotnicze.

Laptopa z wbudowanym modemem umożliwiającym przesyłanie faksów

i podłączenie do Internetu przywiózł z sobą z Kalifornii. Telefon miał w
hotelu, a jeśli chodzi o rezerwacje biletów, to w Wilborough na pewno jest
kilka biur podróży, które świadczą takie usługi.

Brakowało mu tylko kuchni... Tak, marzył o tym, aby samemu robić

sobie śniadania.

Opróżnił filiżankę i postanowił nie wzywać kelnerki. Zostawiwszy na

stoliku banknot, złożył gazetę na pół i ruszył przez jezdnię do hotelu. W
powietrzu wisiała mgła. Świat wyglądał ponuro, kontury były zamazane,
jakby widziane przez zaparowane okulary.

Nigdy z Erne nie rozmawiał o mgle czy o deszczu. Wiosną w San Pablo

tak rzadko padało, że ani razu nie złapała ich ulewa. Ani razu nie stali
skuleni razem pod parasolem, czując, jak zacinający deszcz przykleja im
włosy do policzków. Ani razu podczas ich krótkiego szalonego romansu nie
poruszyli tematu pogody.

Czy naprawdę myślał, że on i Erne zdołają wrócić do tego, co było

kiedyś, i odbudować dawny związek? To, że z taką łatwością potrafili
rozmawiać o trudnych sprawach – o śmierci Johnny’ego, o lęku, jaki w ojcu
Michaela wzbudzał doktorat jego syna – nie znaczyło, że z równą łatwością
będą umieli rozmawiać o sprawach zwykłych, codziennych, takich jak: czy
po południu spadnie deszcz, czy może wyjdzie słońce?

Skarcił się w duchu; przecież nie po to szukał Erne, aby znów przeżyć z

nią miłość. Przyjechał do Wilborough tylko w jednym celu: żeby prosić ją o
wybaczenie. Na razie nawet tego nie udało mu się osiągnąć, więc dlaczego,
na miłość boską w ogóle zastanawia się nad wyprowadzeniem z hotelu i
Wynajęciem mieszkania?

Dlaczego? Z powodu chłopca.
Rozłożył gazetę na łóżku, obok niej położył mapę i zaczaj kolejno

zakreślać wszystkie miejsca w Wilborough i okolicy które mu odpowiadały.
Kiedy skończył, w San Francisco dochodziła siódma trzydzieści. Wciąż było
trochę za wcześnie, by dzwonić do Tyrellów, ale nie mógł już dłużej
wytrzymać.

Najpierw wykręcił numer Maggie. Po dwóch dzwonkach odezwała się

background image

sekretarka automatyczna. „Dzień dobry. Dodzwonili się państwo do agencji
detektywistycznej Dwa Serca». Agencja czynna jest w godzinach od
dziewiątej rano do piątej po południu. Jeżeli chcą państwo zostawić
wiadomość, proszę poczekać na długi sygnał. Dziękuję”.

Zgodnie z instrukcją poczekał na sygnał, następnie zaczął nagrywać

wiadomość:

– Mówi Michael Molina. Dzwonię z Massachusetts. Maggie, czy

mogłabyś przekazać swojemu bratu, że chłopiec ma na imię Jeffrey? Chyba
nazywa się Jeffrey Kenyon, ale nie jestem pewien. Może Jeffrey Molina?
Mała szansa, ale kto wie? W każdym razie przekaż to Jackowi. Jeśli
chłopiec jest moim synem, to w lutym powinien był skończyć cztery lata.
Powiedz bratu, że zadzwonię do niego trochę później albo niech on się ze
mną skontaktuje.

Przedyktował numer hotelu „Holiday Inn”, po czym odłożył słuchawkę i

zaklął cicho pod nosem. Prawdopodobieństwo, że chłopiec ma na nazwisko
Molina było zerowe. Przez chwilę wpatrywał się w milczący aparat
telefoniczny. Wiedział, że musi wyjść z pokoju, bo inaczej zwariuje.

Wyjął z gazety stronę z ogłoszeniami, wsunął do kieszeni klucz i zszedł

na dół. Miał świadomość, że szukając czegoś do wynajęcia, nie powinien
kierować się tym, czy będzie miał blisko do Erne, z drugiej strony nie znał
Wilborough; jedyna dzielnica, po jakiej się trochę kręcił, to ta, w której
mieszkała jego dawna kochanka. Trudno; uznał, że równie dobrze może tam
zacząć. Wsiadł do samochodu. Jechał wolno, mijając stacje benzynowe,
restauracje, sklepy; potem na światłach skręcił w lewo, w stronę części
mieszkalnej. Po kilku minutach był na Cullen Drive.

Mgła zwisała z gałęzi niczym kawałki zwiewnej, półprzezroczystej gazy.

Szosa lśniła w blasku reflektorów. Domy o jaskrawo pomalowanych
ścianach i barwnych okiennicach odcinały się od otaczającej je szarości.

Zbliżając się do domu Erne, Michael ujrzał obok podjazdu jakiś

zamazany prostokątny kształt. Zwolnił i zmrużył oczy, usiłując zobaczyć, co
to takiego. Po chwili zdał sobie sprawę, że to wetknięta w ziemię tabliczka z
napisem. Podjechał jeszcze bliżej. Z odległości dwóch, trzech metrów udało
mu sieją wreszcie odczytać: u góry widniała nazwa znanej agencji
nieruchomości, niżej zaś duże drukowane litery informowały, że dom jest na
sprzedaż.

Z całej siły nacisnął na hamulec, ale ponieważ ostatnie kilkanaście

background image

metrów i tak jechał w żółwim tempie, nie rozległ się pisk opon. Po szybie
spływały pojedyncze krople wody. Włączył wycieraczki, jakby liczył na to,
że usuną mu sprzed oczu nie tylko wilgoć, ale również majaczącą nieopodal
tabliczkę. Woda znikła, tabliczka pozostała. NA SPRZEDAŻ.

Dlaczego Erne nie wspomniała o tym, że się przeprowadza? Czy była

wczoraj aż tak bardzo zdenerwowana, że ten jeden drobny szczegół uleciał
jej z pamięci? A może uważała, że jej życie nie powinno go obchodzić?
Może chciała uciec niepostrzeżenie z miasta? Wyjechać daleko, nie
zostawiając adresu? Może już jej nie ma? Może w nocy spakowała rzeczy
i...

Wyłączył silnik i nie zważając na łomot serca, ruszył w stronę drzwi.

Tyle czasu zbierał się na odwagę, aby ją odszukać – i tyle czasu jej szukał!
Wprost nie mógł uwierzyć, że znikła w okamgnieniu, choć wczoraj jeszcze z
nią rozmawiał.

Jeśli faktycznie wyjechała, co – wtedy? Czy ma od nowa podjąć

poszukiwania, czy zachować się jak rozsądny człowiek, machnąć na
wszystko ręką i wrócić do domu?

Mrużąc oczy, usiłował zajrzeć do środka. Salon się chyba nie zmienił;

był nie tylko umeblowany, ale pełno w nim było oznak życia: na stoliku
leżała gazeta, dwa pluszowe zwierzaki odpoczywały na kanapie, w otwartej
szafie wisiały płaszcze i kurtki w rozmiarze dorosłym i dziecięcym. Gdyby
Erne wyjechała w pośpiechu, to może zostawiłaby meble i pisma, ale nie
zapomniałaby zabrać cieplejszych okryć.

A zatem jeszcze się nie wyprowadziła. Wbita w ziemię tabliczka z

napisem NA SPRZEDAŻ zdawała się z niego szydzić. Wołała: Erne
wyjeżdża. Nie chce cię, nie potrzebuje. Nie jesteś częścią jej życia. Nic was
nie łączy.

A jednak łączy. Stał przed jej domem. Odnalazł ją, wyznał grzechy,

które miał na sumieniu, próbował wytłumaczyć, dlaczego zachował się tak,
jak się zachował. Przeprosił ją. Błagał o przebaczenie. Modlił się, by go
zrozumiała.

Poza tym widział tego chłopca, syna Erne, który był do niego łudząco

podobny. Psiakrew! Mnóstwo ich łączy.

background image

Rozdział 9

– Co to? – spytał Jeffrey, wskazując palcem na tabliczkę sterczącą na

końcu podjazdu.

Erne przygryzła wargi. Właściwie od kilku dni spodziewała się czegoś

takiego. Ale co innego spodziewać się, a co innego zobaczyć wetkniętą w
ziemię tabliczkę oznajmiającą światu, że Mary Elizabeth Kenyon i jej syn
Jeffrey wkrótce stracą swój dom. Poczuła bolesny skurcz w sercu, suchość w
gardle.

Przełknęła ślinę, starając się ukryć lęk i zdenerwowanie. Smak strachu

był obrzydliwy.

– Nic takiego, kochanie. Po prostu tabliczka z napisem – odparła,

próbując wszystko zbagatelizować. Tabliczka z napisem świadczącym o
tym, że niedługo gniazdo, które tak pieczołowicie sobie wiła, zostanie jej
odebrane.

Miała dwa wyjścia: może użalać się nad sobą, rozpaczać nad swym

losem, albo wpaść we wściekłość. Wybrała to drugie wyjście. Właściciel
powinien był się z nią skontaktować, uprzedzić, że zgłosił dom w biurze
nieruchomości i ustalić, kiedy osoby zainteresowane kupnem mogą
przychodzić na oględziny. Bądź co bądź, jej umowa najmu wygasa dopiero
pod koniec czerwca, a teraz jest dopiero połowa maja. Przecież mógł jeszcze
chwilę poczekać.

Czuła, jak złość ją rozpłomienia, jak dodaje jej sił. Niestety, pieniactwo

nie leżało w jej naturze, nie umiała sztucznie podsycać w sobie gniewu.
Szara wilgoć poranka szybko zdusiła w niej iskrę namiętności. Erne
ogarnęło znużenie, uczucie beznadziei.

Na szczęście żaden obcy samochód nie stał przed domem. Może Michael

uznał, że wczoraj wieczorem spełnił swą misję, że wykonał to, co sobie
założył. Opowiedział jej, co mu się przydarzyło, po czym wstał, pożegnał
się i wyszedł. Jeśli liczył na przebaczenie, to się przeliczył. Chyba nie
potrafi mu wybaczyć, że ją oszukał, no i oczywiście nie jest zachwycona
faktem, że zabił człowieka.

Ale jeżeli strzelał w samoobronie i jeżeli facet, którego zabił, był

odpowiedzialny za śmierć jego brata...

background image

Cholera. Jak ma myśleć o tabliczce przed domem, kiedy cały czas myśli

o Michaelu?

A może się myli? Może jednak umie mu wybaczyć, a przynajmniej

zrozumieć, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej? Może czasem człowiek musi
pociągnąć za spust, by stanąć w obronie przyjaciela albo pomścić śmierć
brata? Może musi trzymać język za zębami, jeżeli dał słowo honoru, że
nikomu nie zdradzi tajemnicy?

I może wczoraj nie dała mu przebaczenia, którego tak bardzo pragnął,

nie dlatego, że nie potrafiła mu przebaczyć, nie dlatego, że się bała. Bała się,
że Michael zburzy spokój, który budowała latami, i wedrze się w jej życie,
w którym nie było dla niego miejsca.

– A co na niej jest napisane? – spytał Jeffrey, przerywając jej

rozmyślania.

Chłopiec, chociaż jeszcze nie chodził do szkoły, często rozpoznawał na

szyldach różne słowa, na szczęście tych na tabliczce nie rozpoznał.

– Nie jestem pewna, synku. Ale kiedy wejdziemy do domu, postaram się

wszystkiego dowiedzieć.

Na tablicy widniała nazwa agencji nieruchomości. Erne postanowiła

zadzwonić tam i spróbować uzyskać jakieś informacje. Miała żal do
właściciela, pana Arnetta – postąpił nie fair. Przecież mógł ją uprzedzić,
zanim ogłosi światu, że dom jest na sprzedaż.

Wysiadła z samochodu, żeby otworzyć drzwi do garażu, po czym

wsiadła z powrotem i wjechała do środka. W małej zamkniętej przestrzeni
warkot silnika odbijał się od ścian, wypełniając pomieszczenie echem. Erne
ogarnął smutek; wiedziała, że będzie tęskniła nie tylko za domem, w którym
mieszkała kilka lat, ale nawet za garażem, w którym każdy najcichszy
dźwięk rozbrzmiewał echem, za unoszącym się w powietrzu zapachem oleju
silnikowego i nawozów sztucznych, za cieniutkimi rysami widocznymi w
betonowej podłodze.

Gdy tylko wyjęła kluczyki ze stacyjki, Jeffrey odpiął pas, chwycił z

podłogi kolorowy pojemnik na drugie śniadanie wyskoczył z auta,
nieświadom rozterek, jakie nękały matkę.

– Co będzie na kolację? – spytał.
Niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, patrzył, jak Erne sięga na

tylne siedzenie po torebkę, a potem szuka w niej klucza.

– Nie wiem.

background image

Westchnęła smętnie. Po długiej bezsennej nocy, kiedy przewracała się na

łóżku, wspominając San Pablo, spędziła cały dzień w szkole, potem po
lekcjach przez godzinę sprawdzała klasówki, następnie pojechała do
przedszkola, żeby odebrać Jeffreya, wróciła do domu i pierwsza rzecz, jaką
ujrzała, była wetknięta w trawnik, nieszczęsna tabliczka... Czuła się
zmęczona, przybita, i nie miała najmniejszej ochoty zastanawiać się, co
przygotować na kolację.

Jeffrey chyba wyczuł jej nastrój, bo kiedy otworzyła drzwi i weszli do

środka, bez słowa wniósł pojemnik na drugie śniadanie do kuchni, opłukał
pod kranem termos, z przegródek na kanapki wysypał okruchy, pomiętą
folię i serwetki wrzucił do kosza na śmieci. Wszystko to robił w ciszy, z
powagą i skupieniem, które zupełnie do niego nie pasowały.

Ogarnęły ją wyrzuty sumienia: nie powinna psuć chłopcu humoru.
– A co ty na to, żebyśmy na kolację zjedli śniadanie? – zaproponowała.
Jeffrey uwielbiał jeść na kolację płatki śniadaniowe, rogaliki, popijać

wszystko świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym – nawet nie dlatego,
że tak bardzo smakowały mu płatki i rogaliki, chociaż to też, ale dlatego, że
jedzenie późnym popołudniem lub wieczorem rzeczy typowo
śniadaniowych wydawało mu się dziwne i śmieszne. Ponieważ ona sama nie
miała apetytu, uznała, że sprawi synkowi przyjemność i nie będzie w niego
wmuszać żadnych gotowanych warzyw.

– Śniadanie? Fajnie. – Uśmiechając się wesoło, zaczął klaskać w dłonie.
– Tylko najpierw muszę gdzieś zadzwonić – uprzedziła go.
– Dobrze. – Obietnica płatków na kolację wystarczyła, aby przez kilka

minut nie wchodził jej w drogę.

Podskakując radośnie, pobiegł do swojego pokoju. Erne ponownie

westchnęła. Tak łatwo jest poprawić małemu humor! Pomyślała sobie, że
kiedy się przeprowadzą, może przekupi go paroma miskami płatków
kukurydzianych z rodzynkami i orzechami. Może chłopiec bez protestu
zaakceptuje ciasne, niewygodne mieszkanie, jeżeli przez kilka dni nie będzie
musiał jeść na kolację mięsa i warzyw.

Niestety, sobie znacznie trudniej jest poprawić humor. Przecież to na jej

głowie spoczywa odpowiedzialność za syna; pragnęła zapewnić mu jak
najlepsze warunki do życia. Jeżeli zostaną zmuszeni do opuszczenia domu
na Cullen Drive, będzie to oznaczało, że poniosła klęskę.

Próbując się otrząsnąć z ponurych myśli, zdjęła z półki książkę

background image

telefoniczną, odnalazła numer pośrednika, którego nazwisko figurowało na
tabliczce przed domem, i zadzwoniła.

Trzymając słuchawkę przy uchu, rozglądała się po kuchni. Drzwi

lodówki zdobiło jedno z wielu arcydzieł Jeffreya, wykonany kredkami
rysunek przedstawiający... nie, nie kolorowe lizaki, chociaż tak to
wyglądało, lecz kwiaty. Chciała wierzyć, że właśnie takie rzeczy stwarzają
przytulną, prawdziwie domową atmosferę i że wystarczy przewiesić rysunki
na drzwi innej lodówki, by nowe mieszkanie jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki stało się ukochanym, wymarzonym domem. Miała
bowiem świadomość, że to nie ściany, podłogi i okna, nawet nie ogród ani
potwór koczujący na jabłoni sprawiają, że tu, na Cullen Drive, ona z małym
czuli się tak dobrze. Sprawiała to jej miłość do syna oraz jego pogoda ducha.

Kiedy na drugim końcu linii odebrano telefon, Erne przystąpiła do ataku.

Głos miała chłodny, opanowany, sama jednak była zdenerwowana, bo
niektóre słowa wymawiała z wyraźnym południowym akcentem.

– Mamusiu! – zawołał ze swego pokoju Jeffrey.
Zignorowała go. Od roku usiłowała nauczyć syna, że kiedy ona

rozmawia przez telefon, on ma jej w tym czasie nie przeszkadzać, a już
zwłaszcza nie krzyczeć z drugiego końca domu. Chyba że coś go boli albo
dzieje się coś bardzo ważnego; wówczas powinien zawołać „Pomocy!”. W
przeciwnym razie ma zaczekać, aż matka zakończy rozmowę i odłoży
słuchawkę.

Chłopiec nie grzeszył nadmiarem cierpliwości. Brak natychmiastowej

reakcji ze strony matki pobudził go jedynie do głośniejszego krzyku:

– Mamusiu! Ktoś jest za drzwiami!
Wzdychając głęboko, przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha.
– Pan Arnett obiecał, że uprzedzi mnie, zanim pozwoli agencji wystawić

dom na sprzedaż – powiedziała do kobiety z agencji. – Nie rozumiem,
dlaczego tak bardzo się pospieszył. Moja umowa z nim wygasa dopiero pod
koniec czerwca. Zawsze dotąd dotrzymywał słowa...

– Pani zapewne ma na myśli pana Arnetta seniora, prawda? – spytała

pośredniczka. – Z nami kontaktował się jego syn. To pan Arnett junior
prosił, żebyśmy jak najszybciej dali ogłoszenie i zaczęli zbierać oferty.
Przykro mi, jeśli państwo się między sobą nie do końca porozumieli, ale to
syn pana Arnetta o wszystkim decyduje.

– Mamusiu! – Jeffrey wszedł do pokoju i wbił w nią lśniące oczy, w

background image

których malowało się coś pomiędzy irytacją a podnieceniem. – Nie
słyszałaś, jak cię wołam? Za drzwiami stoi jakiś pan i trzyma w ręku wielką
torbę z KFC!

Erne zacisnęła usta, nerwowo zastanawiając się nad tym, jakie ma

wyjście. Skoro syn pana Arnetta zajmuje się sprzedażą domu, tablica pewnie
pozostanie tam, gdzie ją wetknięto. To syn nalegał, żeby ojciec przeniósł się
do Arizony i sprzedał dom w Massachusetts. Póki on wszystkim zawiaduje,
Erne niewiele może zrobić, aby opóźnić transakcję.

Jakby tego było mało, za drzwiami stał jakiś człowiek z torbą od

Kentucky Fried Chicken, ulubionego lokalu Jeffreya, do którego czasem
zabierała syna na kurczaka.

– Skontaktuję się z panią za kilka dni – rzekła do pośredniczki. – A na

razie bardzo proszę odnotować, że nie życzę sobie, aby kogokolwiek
oprowadzano po domu pod moją nieobecność. Nie zgadzam się, żeby jacyś
obcy ludzie zaglądali do każdego kąta, kiedy mnie nie ma.

– Będę o tym pamiętać – obiecała pośredniczka.
– Dziękuję i do widzenia.
Erne odłożyła słuchawkę. Czuła się całkiem wyzuta z energii. Może

Jeffrey wierzył, że nie ma takiego problemu, o którym nie można by
zapomnieć dzięki chrupiącym kurzym udkom, ale ona wiedziała, że tak nie
jest. Poza tym nie miała apetytu – ani na kurczaka, ani na płatki
kukurydziane i rogaliki.

Pomijając jednak apetyt – lub raczej jego brak – musiała sprawdzić, kto

wpadł do niej z tak miłym poczęstunkiem. Pewnie jakiś uczynny sąsiad.
Przypuszczalnie Glenn Drinan z domu naprzeciwko. Może żona Glenna,
zaintrygowana tabliczką, wysłała męża po kurczaka, a potem kazała mu
przyjść na przeszpiegi?

Jeffrey chwycił matkę za rękę i zaczął ciągnąć do holu. Przez okienko w

drzwiach Erne ujrzała stojącego na ganku mężczyznę z torbą, na której
widniał charakterystyczny znak restauracji KFC. Jednakże tym mężczyzną
nie był mieszkający naprzeciw Glenn Drinan ani żaden uczynny sąsiad.

Michael Molina uśmiechnął się szeroko i podniósł torbę do okna, jakby

chciał pokazać, że nie przyszedł z pustymi rękami.

– KFC! KFC! – powtarzał radośnie chłopiec.
Różne obrazy przebiegały Erne przez głowę: widziała Michaela, który

siedzi na tarasie za domem i wyznaje jej prawdę o sobie, widziała siebie i

background image

Michaela w łóżku w małym, uroczym pensjonacie, w którym mieli wynajęty
na tydzień pokój. Widziała Michaela z pistoletem w dłoni, strzelającego i
zabijającego człowieka. Widziała tabliczkę wetkniętą w trawnik przed
domem i siebie podającą dziecku śniadanie na kolację, bo nie ma siły
przygotować mu ciepłego posiłku.

Była wyczerpana – fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Brakowało jej

energii, by walczyć i z uparcie nachodzącym ją Michaelem, i ze swoim
synem, który wprost nie posiadał się ze szczęścia na widok torby z
Kentucky Fried Chicken.

Uchyliła drzwi na szerokość dłoni.
– Pomyślałem, że to będzie lepsze od kwiatów – powiedział, wskazując

na torbę.

Psiakość, czy musi być taki przystojny? Nie zmienił się w ciągu tych

pięciu lat, prawie się nie postarzał, nie przytył. Wciąż był wysoki i szczupły,
śniady, wysportowany i piekielnie seksowny. W dżinsach i białej koszuli z
podwiniętymi rękawami sprawiał wrażenie człowieka pewnego siebie. Który
nad wszystkim panuje. W przeciwieństwie do niej, której życie się wali.

A do diabła! – pomyślała. Niech wejdzie i niech poczęstuje dzieciaka

kurczakiem. Naprawdę nie ma siły wykłócać się ani z nim, ani z Jeffreyem.

Otworzyła drzwi na oścież.
– Nie jestem dziś w najlepszym humorze – ostrzegła go, cofając się o

krok, aby mógł wejść.

Przyjrzał się jej uważnie.
– Coś mi się zdaje, że od wielu dni nie jesteś w najlepszym humorze –

powiedział cicho.

Zirytowała ją jego spostrzegawczość.
– Może byście zjedli ze mną kolację, co?
Po całym domu rozszedł się aromatyczny zapach. Jeffrey, pokrzykując

wesoło, odtańczył taniec zwycięstwa wokół kanapy. Gdyby w tym
momencie kazała Michaelowi wyjść i zabrać torbę zjedzeniem, Jeffrey
przypuszczalnie oskarżyłby ją o znęcanie się nad dziećmi. I miałby rację.

Zrobiło się jej żal synka; na razie cieszył się i skakał, ale wiadomość o

przeprowadzce na pewno zepsuje mu humor.

– Jeffrey, przestań krzyczeć – powiedziała, chwytając go za rękę, kiedy

robił kolejną zwycięską rundę wokół pokoju.

– Ten pan jest... starym znajomym mamusi. – Zawahała się przy słowie

background image

„znajomy”, ale uznała, że lepiej przedstawić Michaela jako starego
znajomego niż dawnego kochanka czy kłamcę i oszusta. – Nazywa się
Michael Molina.

– Możesz do mnie mówić Michael. – Przełożył torbę z prawej ręki do

lewej, a prawą wyciągnął w stronę Jeffreya.

Jeffrey potrząsnął nią energicznie.
– Lubię kurczaki z KFC – oznajmił z przejęciem.
– W takim razie dobrze, że wstąpiłem tam po drodze.
– Michael uśmiechnął się do chłopca, po czym ponownie skierował

wzrok na Erne, jakby oczekiwał od niej takiego samego entuzjazmu, jaki
wykazywał jej syn.

Czekaj tatka latka, pomyślała kwaśno, i odwróciwszy się na pięcie,

ruszyła przez hol do kuchni.

Nagle przyszło jej do głowy, że wpuszczając Michaela do domu, zdobyła

się na poważny krok. Zaledwie dwa dni temu, kiedy go po raz pierwszy
ujrzała, zrobiło jej się słabo. Wczoraj wieczorem zgodziła się go wysłuchać.
Z początku słuchała niechętnie, potem z przerażeniem, ale słuchała.

Nie wybaczyła mu, że pięć lat temu ją okłamał i zostawił bez słowa.

Wciąż gotowa była bronić przed nim Jeffreya; nie zasłużył na to, aby być
ojcem chłopca. A jednak... jednak wpuściła go do domu. Powoli, małymi
kroczkami, torował sobie drogę do jej życia.

Wcale jej się to nie podobało, ale nie miała siły walczyć.
– A ja umiem nakrywać do stołu – pochwalił się chłopiec, tańcząc po

kuchni.

Widać było, że cieszą go nie tylko kurczaki, lecz również obecność

Michaela. Erne rzadko zapraszała do domu gości, a jeszcze rzadziej
mężczyzn, których przedstawiała synowi jak o starych znajomych. Nie
chodziła na randki; nie miała na nie czasu ani ochoty. Kilka razy zaprosiła
na kieliszek wina przekąski innych nauczycieli, ale ciało pedagogiczne
składało się głównie z kobiet, a dwóch pracujących w szkole mężczyzn było
żonatych i przyprowadziło swoje połowice. Jeffrey który oczywiście nie
uczestniczył w przyjęciach, czasem podglądał dorosłych, dopóki Erne nie
zagoniła go spać; z jego obserwacji nie wynikało, że mama darzy jakaś
szczególną sympatią Petera lub Franka, zresztą on też za nimi nie przepadał,
może dlatego, że nie zwracali na niego najmniejszej uwagi.

Tego jednak nie można było powiedzieć o Michaelu. Wprawdzie nie

background image

próbował z rozhasanym chłopcem nawiązać rozmowy, lecz cały czas pilnie
mu się przyglądał. Po prostu oczu z niego nie spuszczał. Trochę to
zaniepokoiło Erne. Czy wie? Czy domyśla się prawdy?

Właściwie nie interesowały jej jakiekolwiek podejrzenia Michaela

dotyczące Jeffreya. Stracił wszelkie prawa do syna, kiedy bez słowa
pożegnania wyjechał z San Pablo. Było jej wszystko jedno, dlaczego to
zrobił. Grunt, że wyjechał, że została sama. I dlatego w życiu chłopca nie
było miejsca dla Michaela.

– Skoro umiesz, to nakryj – powiedziała do syna. – Bo nam wszystko

wystygnie.

– Lepiej wsadźmy to na chwilę do piekarnika – zaproponował Michael,

wyjmując z torby sporych rozmiarów wiaderko pełne kurzych udek i piersi.
– Kupiłem też puree ziemniaczane, surówkę, marynaty...

Wyciągał z torby różne tacki oraz pojemniki i układał na stole. W

przeciwieństwie do Jeffreya, który swą energię wydatkował na biegi wokół
stołu i pełne zachwytu okrzyki Michael był użyteczny. Nie czekając na
instrukcje od Erne, nastawił piekarnik i umieścił w nim drób.

Powoli przejmował kontrolę nad kuchnią. To także się Erne nie

podobało.

– Trzymaj, Jeffrey. – Podała dziecku talerze, żeby mieć poczucie, że ona

też coś robi, że wnosi choćby minimalny wkład w przygotowanie posiłku. –
Postaw je, proszę, na stole. .. Michael, czego się napijesz?

– Masz piwo?
Od razu przypomniała sobie hiszpańskie słowo na piwo – cerveza – a

przecież nie używała go od lat. Każdego roku uczyła pierwszoklasistów
podstaw hiszpańskiego, lecz oczywiście cerveza nie wchodziło w zakres ich
słownictwa.

Kilka schłodzonych butelek stało w lodówce. Podała Mchaelowi jedną, a

sobie nalała kieliszek chablis; uznała, że jej nie zaszkodzi, a może nawet
dobrze zrobi. Wolała mieć zmysły lekko przytępione, niż trwać w napięciu,
zachowując czujność. Była czujna, a mimo to wpuściła Michaela do domu.
Była trzeźwa, a mimo to zgodziła się, by wszedł do kuchni i zjadł z nimi
zakupiony przez siebie posiłek. Od jednego kieliszka wina świat się nie
zawali.

Kątem oka obserwowała Michaela, który śledził wzrokiem chłopca, gdy

ten wyciągał z pomalowanego na żółto, drewnianego pojemnika papierowe

background image

serwetki i starannie układał je na stole. Nie sprawiał wrażenia człowieka,
któremu wzruszenie odebrało głos. I nie wyglądał tak, jakby miał ochotę
porwać w ramiona dziecko, które sam spłodził – ale może nie wpadł na to,
że jest jego ojcem.

Byłoby to bardzo dziwne. Albowiem ona, za każdym razem gdy patrzyła

na syna, widziała niesamowite podobieństwo pomiędzy nim a Michaelem.
Mieli identyczne spojrzenie, taki sam kolor włosów, oczu, skóry, taki sam
rozbrajający uśmiech. Przyszło jej do głowy, że chyba bez drugiego
kieliszka wina się nie obejdzie.

Michael, włożywszy rękawice kuchenne, otworzył piekarnik i wyjął

kurczaki. Po chwili zebrali się przy stole: Jeffrey z kubkiem mleka, Michael
z butelką piwa i szklanką, Erne z winem. Odstawiwszy kieliszek, wetknęła
łyżkę do pojemnika z puree ziemniaczanym, drugą do pojemnika z surówką,
po czym pomogła Jeffreyowi usiąść i przysunęła jego krzesło do stołu. Sama
usiadła na lewo od syna, Michael zaś naprzeciwko. Potem położyła rękę na
lewej rączce chłopca, a ten zacisnął prawą na ręce Michaela.

– Zawsze zmawiamy krótką modlitwę przed jedzeniem – wyjaśniła,

widząc pytające spojrzenie Michaela.

Skinął głową i wyciągnąwszy rękę, ujął jej lewą dłoń. Rzadko się

zdarzało, by gościła w domu przystojnego mężczyznę, jeszcze rzadziej, by
gościła przystojnego mężczyznę, który trzymałby ją za rękę. Tym sobie
tłumaczyła swoją reakcję. Bo przecież to nie był znajomy dotyk. Po tylu
latach nie pamiętała kształtu jego rąk, długości palców, ich siły, ciepła. Nie
pamiętała, co czuła, kiedy błądziły po jej ciele, kiedy gładziły jej biodra,
pieściły brzuch. Niczego nie pamiętała; dreszczu, który ją teraz przebiegł,
nie zrodziły wspomnienia.

– Dziękujemy Ci, wszechmogący Boże, za ten pokarm na naszym stole –

powiedziała szeptem. – Dziękujemy za Twoją szczodrobliwość, dobroć i
łaskawość.

– Tobie, Michael, też dziękujemy – wtrącił chłopiec.
– Erne uśmiechnęła się nieznacznie.
– Tak, Michael, tobie również dziękujemy.
Popatrzył na nią, po czym przeniósł spojrzenie na chłop.
ca, który nabrał na talerz kopiastą łyżkę ziemniaków.
– Uwielbiam takie rozgniecione kartofle – oznajmił Jeffrey. – Są jak

glina. Można z nich lepić różne rzeczy...

background image

– Ale ty oczywiście nie będziesz lepił, bo wiesz, że jedzeniem nie należy

się bawić – rzekła ostrzegawczym tonem Erne. – Co ci podać? Udko?

– Mniam, mniam! Uwielbiam udka!
Michael spoglądał lekko zmieszany to na Erne, to na Jeffreya.

Przypuszczalnie nie bardzo wiedział, jak reagować na pełne zachwytu
okrzyki chłopca. Było wyraźnie widać, że nie zna się na dzieciach. Gdyby
spytał o to Erne, wyjaśniłaby mu, że czteroipółletni chłopcy nie potrafią
różnicować emocji – albo coś gorąco uwielbiają, albo czegoś nie znoszą.
Stąd Jeffrey takim samym gorącym uwielbieniem darzy swoją mamę,
pluszowe misie, Marudka i Pimpusia, swojego najlepszego przyjaciela
Adama oraz kurze udka.

Nie zamierzała jednak nic tłumaczyć. Nie chciała zdradzać żadnych

szczegółów dotyczących syna.

– Mamusia nie za często robi taką packę kartoflaną ciągnął chłopiec. –

Mówi, że pieczone kartofle są zdrowsze. Że w skórce jest mnóstwo witamin
i że trzeba jeść witaminy, jeśli się chce urosnąć. Ty pewnie jadłeś dużo
witamin, jak byłeś w moim wieku, no nie?

Michael uśmiechnął się łagodnie.
– Chyba tak.
– Więc jak będę jadł dużo skórek i innych witamin, będę tak duży jak

Michael, co, mamusiu?

– Gdyby to od niej zależało, w niczym by nie przypominał Michaela, ale

oczywiście nie była w stanie temu przeszkodzić. Zresztą, już teraz był
bardzo do niego podobny. Za bardzo.

– Wyprowadzasz się? – spytał ni stąd, ni zowąd jej gość.
Poczuła narastającą panikę. Przejęta tym, czy Michael przypadkiem nie

dostrzeże podobieństwa między sobą a Jeffreyem i nie skojarzy wieku
chłopca ze swym krótkim pobytem w San Pablo, zapomniała o ustawionej
przy podjeździe tabliczce. Nie chciała teraz o tym rozmawiać, zwłaszcza w
obecności dziecka.

Jeffrey wytrzeszczył szeroko oczy.
– Wyprowadzamy się, mamusiu?
Zacisnęła zęby. Miała ochotę kopnąć Michaela pod stołem; wprawdzie

na ostrzeżenie, by nie poruszał tematu przeprowadzki, było już za późno, ale
mimo to mocny kopniak w goleń sprawiłby jej niekłamaną przyjemność.

– Nie wiem, kochanie – odparła, posyłając Michaelowi mordercze

background image

spojrzenie. – Jeszcze nie podjęłam decyzji.

– Gdybyśmy zamieszkali na Florydzie, moglibyśmy codziennie chodzić

do Disney Worldu. Jedźmy na Florydę, mamusiu!

– Nie, złotko. Mamusia pracuje w Wilborough, więc musimy tutaj

zostać.

– Ale i tak możemy jechać do Disney Worldu, prawda?
Erne jęknęła w duchu. Wielkie dzięki, Michael! Tak, to wszystko przez

niego. Powinien był się zastanowić, zanim zadał przy dziecku pytanie.

– Kiedyś, syneczku. Nie teraz. To bardzo długa i kosztowna podróż.
– No tak, ale gdybyśmy zamieszkali na Florydzie, podróż byłaby krótka i

tania – rozumował logicznie chłopiec.

– Masz rację, kochanie, ale to nie takie proste.
Westchnęła głęboko. Byłaby zachwycona, mogąc zabrać syna do

Disneya, ale najpierw musiała znaleźć odpowiednie, czyli nie za drogie
mieszkanie, i wyprowadzić się z domu na Cullen Drive. Ponownie wbiła
oskarżycielski wzrok w Michaela, który siedział skonfundowany, z miną
pełną skruchy, jakby czuł, że postąpił niewłaściwie, ale nie wiedział, czym
naraził się na jej gniew.

– Todd był w Disney Worldzie. – Jeffrey trajkotał jak najęty, całkiem

nieświadom napięcia między dorosłymi. – To mój kolega z przedszkola.
Znasz go? – zwrócił się do Michaela.

– No, nie... Nie znam – wydukał Michael.
Na jego twarzy odmalowało się jeszcze większe zakłopotanie. Erne

uśmiechnęła się pod nosem. Bardzo dobrze, pomyślała, niech się plącze,
niech się gubi, niech nie wie, co powiedzieć. Niech zobaczy, że nie zna się
na dzieciach i nie ma z nimi żadnego kontaktu.

– Todd mówił, że są tam różne fajne kolejki górskie, ale mama nie

pozwoliła mu się na żadnej przejechać, bo one są dla większych dzieci –
ciągnął z poważną miną Jeffrey. – Może za rok będę już duży i wtedy się
tam wybierzemy, co?

– Może – rzekła Erne, uradowana, że chłopiec, przynajmniej chwilowo,

zapomniał o przeprowadzce.

Modliła się w duchu, żeby Michael miał na tyle rozumu, aby nie wracać

do tego tematu.

Na szczęście siedział bez słowa, z lekko rozbawionym uśmiechem na

twarzy, obserwując Jeffrey a, który z apetytem pochłaniał jedzenie i

background image

szczebiotał – o kolizji, którą z Toddem spowodowali rano w przedszkolu, o
paskudnej kanapce („Fuj! Z różową wędliną, co ma po wtykane do środka
zielone oliwki!”), którą Adam przyniósł na drugie śniadanie, o rozegranym
na boisku meczu, który wygrał, bo najdłużej ze wszystkich nie dał się
uderzyć piłką.

– Szykujemy coś na Dzień Matki, ale... Ojej, to niespodzianka! –

zawołał. – Miałem o tym nie mówić.

Erne potargała go czule po włosach.
– Będę udawała, że nic nie słyszałam.
– Niektóre dzieci obchodzą też Dzień Ojca – kontynuował chłopiec. –

Ale nie wszystkie. Ja, na przykład, nie – oznajmił ze wzruszeniem ramion,
po czym, pomagając sobie palcami, nałożył na widelec resztkę puree, a
widelec szybko podniósł do ust. – Mamusiu, mogę dostać kilka ciastek na
deser? Mamy jeszcze te pyszne z kawałkami czekolady? To moje ulubione –
poinformował Michaela. – A ty jakie najbardziej lubisz?

– Jakie najbardziej lubię ciastka?
W głosie Michaela Erne wyczuła dziwne drżenie. Może myślał o

biednym malcu, który nie obchodzi Dnia Ojca, bo ma tylko matkę?

– Tak. Boja czekoladowe. Powiedzieć wam coś obrzydliwego? – Jeffrey

zachichotał wesoło. – Adam najbardziej lubi batony figowe!

– Och, to faktycznie... obrzydliwe – przyznał niepewnie Michael. – Ja

zdecydowanie wolę ciastka czekoladowe.

– Ja też, ja też! Mogę, mamusiu, dostać kilka na deser?
– Za chwilę, kochanie. Na razie odstaw swój talerz do zlewu i idź się

pobawić.

– Dobra!
Chłopiec zeskoczył z krzesła, posłusznie zaniósł talerz i kubeczek do

zlewu, po czym wybiegł z kuchni, szczęśliwy, że nie musi siedzieć przy
stole i nudzić się jak mops, podczas gdy dorośli guzdrzą się przy posiłku.

Erne istotnie bawiła się jedzeniem, jadła wolno i niewiele, ale to dlatego,

że nie miała apetytu. Prawdę mówiąc, nie miała apetytu, odkąd Michael
pojawił się w Wilborough.

Michael obejrzał się przez ramię, jakby sprawdzał, czy dziecko nie czai

się gdzieś za drzwiami, nie podsłuchuje, Upewniwszy się, że są sami,
pochylił się w stronę Erne.

– Mały nie wie o wyprowadzce? – spytał cicho.

background image

– Jeszcze mu nie mówiłam – przyznała. Oczywiście, nie czuła się w

obowiązku cokolwiek Michaelowi tłumaczyć, ale uznała, że nie ma powodu
trzymać wszystkiego w tajemnicy. Temat był dość neutralny, a więc
bezpieczny. A co ważniejsze, nie miał bezpośredniego związku z Jeffreyem.

– Skąd wziął się ten pomysł przeprowadzki? Chcesz wrócić do domu?
Roześmiała się gorzko.
– Do domu? Tu jest mój dom.
– A Richmond?
– W Richmond nie mam czego szukać – oznajmiła krótko.
Może jednak się myliła, może temat wcale nie jest tak bezpieczny, jak

sądziła. Michael dalej drążył.

– Twoi rodzice już tam nie mieszkają?
– Moi rodzice i ja nie najlepiej się dogadujemy.
– Dlaczego? Z powodu Jeffreya?
Atak bardzo chciała uniknąć rozmowy o chłopcu!
– Stosunki łączące mnie z rodzicami to nie twój interes „oświadczyła,

siląc się na spokój.

Nie zdołała go oszukać. Wiedział, że trafił w dziesiątkę. Ma szczęście

domyślił się, że temat jest dla niej bolesny, bo wrócił do kwestii
przeprowadzki.

– Więc co? Sprzedajesz dom i... dokąd się przenosisz?
– Niczego nie sprzedaję. Dom nie jest moją własnością. Wynajmowałam

go, płaciłam czynsz, ale teraz właściciel chce... – Przypomniała sobie
rozmowę, jaką odbyła z pośredniczką od nieruchomości. – Nawet nie tyle
właściciel, co syn właściciela postanowił dom sprzedać. Nie mam wyboru,
muszę się wyprowadzić.

– Możesz go kupić.
– Nie stać mnie. Przyjrzał się jej uważnie.
– To nie pałac, Erne. Ile facet żąda?
Zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo brakuje jej kogoś bliskiego,

komu mogłaby się zwierzyć, wypłakać na ramieniu. Jej życie wypełnione
było pracą i opieką nad dzieckiem. Wprawdzie w szkole miała sporo
znajomych, ale brakowało jej przyjaciółki od serca, której mogłaby
opowiedzieć o trapiących ją kłopotach.

– Więcej, niż mogę mu dać – odparła, z ulgą zrzucając ciężar z serca. –

Byłoby mnie stać na miesięczne raty, gdybym dostała z banku kredyt

background image

hipoteczny, ale kredytu nie dostanę, bo nie mam dość pieniędzy na pierwszą
wpłatę. Więc muszę znaleźć inne mieszkanie, a stąd się wyprowadzić.

Podobnie jak wczoraj wieczorem, kiedy siedzieli na tarasie, zaczął lekko

bębnić palcami w stół.

– Popatrz, jak dziwnie – powiedział cicho. – Ty się wyprowadzasz, a ja

właśnie zamierzałem się tu osiedlić.

– Tu? – spytała, wciągając gwałtownie powietrze. – Tu, w Wilborough?
– Tak, chociaż oferta nie jest zbyt bogata ani ciekawa. Kilka mieszkań, i

to właściwie wszystko... Może w sąsiednich miasteczkach mają większy
wybór? Prawdę mówiąc, nie myślałem o kupnie domu, jednak może
powinienem...

– O kupnie domu? – Wypiła łyk wina, bo w gardle czuła potworną

suchość. – Dlaczego miałbyś się przenieść do Wilborough?

– Przecież wiesz, Erne. – Utkwił wzrok w jej twarzy – Michael... – Z

trudem dobyła głos. – Michael, nie chcę, żebyś mieszkał koło mnie. Wczoraj
wieczorem opowiedziałeś mi tę swoją straszną historię, i doceniam to. Ale ta
historia to historia, przeszłość. Nie można się kurczowo trzymać tego, co
było. Trzeba patrzeć w przyszłość. Po powrocie z San Pablo rozpoczęłam
nowe życie i tobie radzę postąpić tak samo.

Rób, co chcesz, dodała w myślach, tylko nie wtrącaj się do mnie i do

mojego syna.

– Ja też rozpocząłem nowe życie. Nie pracuję już na uniwersytecie. Mam

własne biuro konsultingowe i doradzam różnym firmom rządowym oraz
prywatnym, które prowadzą działalność w Ameryce Łacińskiej. Dobrze
zarabiam. Mogę mieszkać, gdzie chcę, nawet w Wilborough. – Powiódł
wzrokiem po kuchni. – Nawet w tym domu.

Po plecach przebiegł ją lodowaty dreszcz.
– W porządku – warknęła. – Kup go sobie. Moja umowa najmu wygasa

pod koniec czerwca. Wtedy będziesz się mógł wprowadzić. Rzeczywiście,
co za ironia losu – dodała pod nosem.

Westchnął. Miał taką samą poważną minę jak Jeffrey, kiedy mówił o

tym, że kolejki górskie w Disney Worldzie nie są dla małych dzieci.

– Wcale nie chcę ci tego domu odbierać, Erne – powiedział cicho. – Po

prostu uważam, że mylisz się, twierdząc, że nic nas nie łączy. Że to, co było,
to historia. Pięć lat temu mnóstwo rzeczy sobie obiecywaliśmy...

– A ty złamałeś swoje obietnice.

background image

– Wiesz dlaczego. Próbowałem ci to wczoraj wytłumaczyć.
– Powiedziałeś, że chcesz mojego przebaczenia. W porządku. Czy jeśli

ci wybaczę, to wyjedziesz, zostawisz mnie w spokoju?

Nie chcę dzielić z tobą Jeffreya, kontynuowała w myślach. Mam tylko

jego. On jeden daje mi radość, sprawia, że to, co robię, ma sens. Nie każ mi
naszego życia wywracać do góry nogami.

Michael pokręcił przecząco głową.
– Rozmyśliłem się. Chcę czegoś więcej niż przebaczenia Zrozum, Erne.

To, co nas łączyło pięć lat temu, to nie była przelotna znajomość. To było
naprawdę coś ważnego.

– Ważne było pięć lat temu. Dziś już nie istnieje.
– Mylisz się.
Sięgnął przez stół i ujął jej rękę. Nie po to, by zmówić modlitwę, ale po

to, by lepiej uzmysłowić Erne swą obecność. Skoro nie potrafił przekonać
jej słowami, może zdoła przekonać ją dotykiem. Jej ciało natychmiast
zareagowało na ciepło promieniujące z jego palców. Serce zaczęło jej bić
przyspieszonym rytmem. Nie reagowałaby w ten sposób na lekki, niewinny
dotyk innego mężczyzny. Ale mężczyzną, który ściskał jej dłoń, był,
Michael, i wbrew sobie poczuła, jak wzbiera w niej żądza.

Miała ochotę wyrwać rękę.
– Erne. – Potarł delikatnie kciukiem o jej kciuk i patrzył na nią

hipnotyzującym wzrokiem. – To, co nas łączyło pięć lat temu, wciąż
istnieje. Ma na imię Jeffrey i jest moim synem.

background image

Rozdział 10

Michael spędził bardzo ciekawe popołudnie. Obejrzał kilka mieszkań, z

których żadne go nie zachwyciło, po czym wrócił do hotelu, by sprawdzić,
czy nie ma dla niego jakichś wiadomości. Czerwone światełko na aparacie
telefonicznym mrugało, a to znaczyło, że ktoś się nagrał na sekretarce.

Była jedna krótka wiadomość – od Jacka Tyrella. Michael odsłuchał ją

pięć razy. „Cześć, Michael, mówi brat Maggie, Jack Tyrell. Zadzwoń do
mnie. Mam coś dla ciebie”.

Mam coś dla ciebie – powtórzone pięć razy.
Bał się; nie chciał wiedzieć, co odkrył Jack, a z drugiej strony pożerała

go ciekawość. Po kilkakrotnym odsłuchaniu wiadomości skasował nagranie,
po czym wyszedł z pokoju.

Było chłodno, choć duszno, jakby wkrótce miał spaść deszcz. Michael

żałował, że rzucił palenie. Właśnie w takiej chwili człowiek z przyjemnością
sięga po papierosa.

Minąwszy parking, doszedł do ulicy i przez moment wpatrywał się w

przejeżdżające samochody. Naprzeciwko znajdowała się podrzędna knajpka,
w której rano zjadł śniadanie. Nie miał najmniejszej ochoty wracać tam
wieczorem na kolację. Nie, raczej wybierze się do porządnego lokalu –
chociaż, prawdę mówiąc, wolałby mieć towarzystwo.

Tak, chętnie zaprosiłby Erne. Mogliby spokojnie porozmawiać, a gdyby

to nic nie dało... potrząsnąłby ją wtedy za ramiona i spytał wprost, dlaczego
mu nic nie powiedziała...

Zakładając oczywiście, że miała mu co powiedzieć.
Jasne, że miała! Przecież z wiadomości pozostawionej przez Jacka

Tyrella wyraźnie wynikało, że detektyw właśnie coś odkrył.

Zbierając się na odwagę, Michael pomaszerował z powrotem do pokoju

hotelowego i wykręcił numer agencji „Dwa Serca”. Telefon odebrała
Maggie.

– Mówi Michael Molina. Właśnie odebrałem wiadomość od Jacka. Jest

już w biurze?

– A, cześć... Poczekaj chwilę, zaraz cię przełączę.
Usiłował wyczytać coś z głosu Maggie. Zdziwienie, rozczarowanie,

background image

podniecenie, cokolwiek. Bezskutecznie.

Usłyszał jakieś pyknięcie, jedno, drugie, potem głos Jacka Tyrella.
– Cześć, Michael. Wszystko w porządku?
– Sam nie wiem – odparł zgodnie z prawdą. – Może ty mi to powiesz?
– No dobra, więc w akcie urodzenia dziecka widnieje twoje nazwisko.
– Michael nie odezwał się. Wyraźnie czuł kształt i ciężar trzymanej w

dłoni słuchawki – była z gładkiego plastiku, chłodna w dotyku, twarda.
Widział, jak popołudniowe promienie słońca przedzierają się przez szarawe,
przesycone wilgocią powietrze i wpadają przez okno do pokoju. Słyszał
głośne bicie swojego serca, niemal czuł, jak krew przechodzi z
przedsionków do komór, a potem do naczyń tętniczych.

– Figurujesz jako ojciec dziecka – powtórzył Jack, jakby nie był pewien,

czy za pierwszym razem wiadomość dotarła do Michaela. – Chłopiec
przyszedł na świat czternastego lutego, to Dzień Zakochanych, w szpitalu
Beth Israel w Bostonie.

Michael czuł, jak tlen, który wdycha, dociera do pęcherzyków płucnych i

dalej, do naczyń krwionośnych. Wprost nie mógł uwierzyć, że krew, która
krąży w jego żyłach, krąży również w żyłach małego chłopca, o którego
istnieniu jeszcze trzy dni temu nic nie wiedział.

– Halo! Jesteś tam? – spytał Jack.
– Tak, jestem.
– Dobrze. Wiem, że to dla ciebie duży szok. Powinienem był prosić

Maggie o przekazanie ci tej wiadomości. Ona lepiej sobie radzi w takich
sprawach.

– Lepiej czy gorzej, to nie ma znaczenia. Liczą się fakty. Prawda?
– No tak – przyznał Jack i zamilkł. Dopiero po dłuższej chwili spytał: –

Czy mogę ci jakoś pomóc?

– Na razie nie, dziękuję – odparł Michael. Czuł każdą brodawkę na

języku, każdy włosek na karku. Po raz pierwszy w życiu wszystkie zmysły
miał niesamowicie wyostrzone. ~ Odezwę się za kilka dni – mruknął, po
czym odłożył słuchawkę.

– Jeffrey Kenyon jest moim synem. Ta myśl krążyła mu po głowie,

przemieszczała się wraz z tlenem, docierając kolejno do wszystkich
komórek, do serca, do płuc, do ust. Jeffrey Kenyon jest moim synem.

Kilka godzin przed zabiciem człowieka dał początek nowemu życiu.

Tamtego ranka w San Pablo, gdy rozstał się z Erne, ona była już w ciąży.

background image

On, nic o tym nie wiedząc, wyruszył z Maxem Gallardem do kryjówki
Corteza, którego później zastrzelił.

Co za dziwny zbieg okoliczności. Koniec i początek. Śmierć i życie.

Ponura symetria.

Mniej więcej godzinę trwało, zanim zdołał dojść do siebie, jakoś się

uspokoić. Nie mógł udać się do Erne świeżo po telefonie do Jacka, wiedział
bowiem, że czekająca ich rozmowa będzie znacznie trudniejsza od tej, którą
odbyli wczoraj. Dlatego musiał być skupiony, zwarty psychicznie.

Pomyślał sobie, że może jedzenie jakoś pomoże. Dlaczego wybrał

kurczaka zamiast pizzy? Diabli wiedzą. Teraz, gdy siedział przy stole,
przyszło mu do głowy, że może podświadomie wyczuł, że chłopiec uwielbia
kurczaki i puree ziemniaczane. Przecież między ojcem a synem może istnieć
jakieś porozumienie duchowe.

Z drugiej strony nie miał najmniejszego pojęcia, jak się zachowywać

przy chłopcu. Kiedy podczas kolacji Jeffrey opowiadał o tysiącach rzeczy,
które jemu były całkowicie obce, kilka razy zastanawiał się nerwowo, czy w
ogóle poruszać z Erne temat ojcostwa. No bo cóż tak naprawdę, poza DNA
oraz upodobaniem do kurczaków, łączy go z Jeffreyem? Nie miał żadnego
doświadczenia jako rodzic; jedyne, co wiedział na ten temat, pochodziło z
obserwacji własnego ojca. Ale to zupełnie co innego. Jego ojciec znał go od
narodzin, był stale obecny w życiu swojego syna.

Kim był Michael dla Jeffreya? Obcym człowiekiem.
A zarazem ojcem. Erne podała jego nazwisko w akcie urodzenia dziecka.

Skoro ona była gotowa uznać jego ojcostwo, on również je uzna.

Siedzieli przy stole w jasnej, żółtej kuchni, zwróceni twarzą do siebie.

Erne była niemal trupio blada, oczy miała szeroko otwarte. I nagle, jakby
ktoś odkręcił kurek, z oczu popłynęły jej łzy. Przysłoniwszy rękami twarz,
pochyliła głowę. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Kuchnia wypełniła się
przejmującym szlochem.

Nie spodziewał się, że Erne podskoczy z radości, kiedy da jej do

zrozumienia, iż odkrył jej tajemnicę. Była zirytowana, a nawet wściekła, że
ją odnalazł. Sądził, że jego wyznanie – o tym, iż zna prawdę – po prostu
jeszcze bardziej ją rozwścieczy.

Z gniewem umiał sobie radzić. Z głuchym, rozdzierającym smutkiem –

nie.

background image

– Erne...
Nie mógł patrzeć na dreszcze, które wstrząsały jej ramionami ani

spokojnie słuchać cichych, rozpaczliwych jęków, których nie była w stanie
stłumić. Dzieliła ich odległość metra, najwyżej półtora, lecz odniósł
wrażenie, jakby rozwarła się pomiędzy nimi niezgłębiona przepaść.

Dziś po południu, kiedy oddzwonił do Jacka, wykazał olbrzymią

odwagę. Jeszcze większą zademonstrował wtedy, kiedy wstał od stołu i
podszedł do płaczącej kobiety. Delikatnie, nie chcąc jej przestraszyć, ujął ją
za łokcie i podniósł na nogi, po czym wziął w ramiona i przytulił.

Nie protestowała; stała w jego objęciach, łkając spazmatycznie. Po

chwili całą koszulę miał mokrą.

Nie zastanawiał się nad tym, jakiej reakcji powinien był oczekiwać. Nie

zdziwiłby go gniew i wrogość, nie zdziwiłby okrzyk sprzeciwu czy
oburzenia, nie zdziwiłby wymierzony z całej siły policzek – albo pójście w
zaparte, zaprzeczenie, stanowcze stwierdzenie, że on, Michael, nie jest
ojcem jej syna.

Chociaż było to raczej mało prawdopodobne, nie wykluczał też

możliwości, że Erne uśmiechnie się i powie: „Tak, Michael, to twój syn.
Zastanówmy się teraz, co zrobić, żeby wszystko się jak najlepiej ułożyło”.

Albo że zawoła: „Tak się cieszę, że nas znalazłeś! Wreszcie możemy być

rodziną!” Wiedział, że szansa na taką reakcję jest znikoma, ale czy
człowiekowi nie wolno pomarzyć?

Po raz nie wiadomo który przemknęło mu przez myśl, że zupełnie nie

zna się na dzieciach. Co ma robić jako ojciec, jak się zachować? Czy
powinien uczyć chłopca gry w piłkę nożną? Jeździć z nim na ryby? A może
prowadzić rozmowy? Ale o czym? O czym można rozmawiać z czteroletnim
brzdącem?

Z drugiej strony, jeżeli będą rodziną, to właśnie za sprawą tego brzdąca.

Gdyby nie Jeffrey, mogliby się spotkać lub nie. Nie miałoby to większego
znaczenia. Byliby po prostu dwojgiem ludzi, których kiedyś coś łączyło, a
którzy potem zostali rozdzieleni przez los.

Pamiętał, kiedy pierwszy raz się kochali; używali tylko rąk i ust, a

rozkosz, którą przeżyli, nie dawała się porównać z żadną inną. Później takiej
samej rozkoszy doświadczyli jeszcze kilka razy. Byli idealnie zgrani.

Nie dlatego szukał Erne, że tak dobrze było im w łóżku. W ogóle o tym

nie myślał. Teraz jednak, kiedy stała tak blisko, pragnął wziąć ją na ręce i

background image

zanieść do sypialni, pragnął zedrzeć z niej ubranie i sprawić, by płakała z
rozkoszy, a nie ze smutku. Podniecił się na samą myśl o jej ciepłym ciele.
Chociaż wstrząsana szlochem pewnie i tak by nie zauważyła, jaki wpływ
wywiera na niego jej bliskość, na wszelki wypadek odsunął się kilka
centymetrów.

Wtedy, w San Pablo, kochał ją do obłędu. To była cudowna, zwariowana

miłość od pierwszego wejrzenia. Wierzył, że ten magiczny poryw serca
przekształci się w piękne, trwałe uczucie, które z każdym dniem będzie coraz
głębsze i
silniejsze. Że po pewnym czasie on i Erne nie będą w stanie bez
siebie żyć.

Tyle lat jednak minęło! Tyle lat żyli na dwóch krańcach kontynentu!

Nawet bez ostrzeżenia, którego Maggie czuła się w obowiązku mu udzielić,
wiedział, że sam fakt odnalezienia Erne niewiele znaczy i nie musi
pociągnąć za sobą żadnych konsekwencji.

Czy potrafiłby być ojcem? Czy potrafiłby zajmować się Jeffreyem, nie

zwracając uwagi na wrogość Erne? Czy razem umieliby być dobrymi
rodzicami? Nie mógł jej o to spytać, bo płakała.

– Erne – szepnął. Czuł przy ustach jej miękkie, jedwabiste włosy. Tak

bardzo chciał je pocałować.

– Nie chcę – wymamrotała pod nosem. Ledwo ją było słychać. – Nie

chcę cię tutaj, Michael.

Mimo to stała w jego ramionach. Nie cofnęła się, nie opuściła rąk,

którymi obejmowała go w pasie, nie podniosła głowy, którą opierała o jego
klatkę piersiową.

– Wiem, malutka. Wiem.
Wcale nic nie wiedział, lecz uznał, że może słowa ją uspokoją. Jeżeli

Erne przestanie zanosić się szlochem, może zdołają porozmawiać. Chciał
zrozumieć, co się stało, co wywołało jej atak płaczu: to, że odkrył prawdę o
Jeffreyu, czy to, że jest ojcem chłopca? To, że zabił Edouarda Corteza, czy
to, że ją okłamał w San Pablo? A może to, że wpuściła go do kuchni i
pozwoliła się objąć? A może wszystko naraz.

Gładził ją po ramionach, po plecach. Przez cienki materiał bluzki

wyczuwał kręgosłup. Miał ochotę zsunąć Erne bluzkę z ramion, wtulić
głowę w jej piersi. Miał ochotę zacisnąć dłonie na jej biodrach. Miał
ochotę...

Nagle wydała z siebie ciche westchnienie, oparła ręce na jego klatce

background image

piersiowej i delikatnie go odepchnęła. Spojrzał w dół na jej twarz. Policzki
miała zaczerwienione, oczy lśniące, rzęsy wilgotne. W takiej sytuacji
dżentelmen podałby damie czystą bawełnianą chusteczkę. Michael, nie
mając chusteczki bawełnianej, sięgnął do stołu po papierową.

Erne przetarła oczy i policzki, lecz łzy wciąż wzbierały jej pod

powiekami. Ilekroć osuszała twarz, kolejna kropla spływała w kierunku
brody.

– Mamusiu! – zawołał za plecami Michaela chłopiec. – Mogę już dostać

ciastko?

Michael instynktownie ustawił się tak, by zasłonić sobą Erne.

Podejrzewał, że nie chciałaby, by dziecko widziało ją zapłakaną.

– Za chwilkę – odparła drżącym głosem.
– Co ci jest, mamusiu? Źle się czujesz?
Michael usłyszał kroki Jeffreya. I znów, odruchowo, otoczył Erne

ramieniem i przytulił do siebie, tak by mogła ukryć twarz.

– Mama cię zawoła, jak będzie pora na deser – powiedział do chłopca.
– Dlaczego płacze?
– Coś jej wpadło do oka – odparł, pocieszając się, że wcale nie okłamuje

chłopca. Erne rzeczywiście miała coś w oczach: morze łez. – I trocheja to
zabolało – dodał zgodnie z prawdą.

– Ale będzie zdrowa? Mamusiu, będziesz zdrowa?
Erne odchyliła głowę i siląc się na uśmiech, popatrzyła na syna.
– Tak, kochanie, nie martw się – rzekła ochryple. – Jak chcesz, weź

sobie trzy ciasteczka i pooglądaj telewizję.

– Mogę? Hura! – Tak bardzo ucieszył się z możliwości zjedzenia deseru

przed telewizorem, że całkiem zapomniał o łzach matki.

Michael puścił Erne. Przez chwilę obserwowali w milczeniu Jeffreya,

który z glinianego dzbanka w kształcie głowy klauna wyjmuje trzy ciastka,
kładzie je na talerzyku, po czym wybiega radośnie z kuchni.

Kiedy zostali sami, zmierzył ją uważnie wzrokiem. Erne podeszła do

zlewu i odkręciła kran. Sprawiała wrażenie znacznie bardziej opanowanej
niż przed paroma minutami; oczy wciąż miała wilgotne, ale łzy już jej nie
płynęły po policzku, dolna warga nie drżała. Ochlapała twarz zimną wodą,
po czym wytarła ją papierowym ręcznikiem.

– Od pięciu lat nie uroniłam ani jednej łzy – rzekła.
– Dlaczego?

background image

Cierpki uśmiech wykrzywił jej usta.
– Z braku czasu. Byłam zajęta zarabianiem na życie i wychowywaniem

syna.

– Jak człowiek ma powód czy chęć do płaczu, to nawet w największym

nawale obowiązków znajdzie wolną chwilę.

– Może nie miałam powodów – oznajmiła, choć sarkazm w jej głosie

raczej wskazywał na to, że powodów było mnóstwo.

– Aż do dzisiaj?
– Tak, aż do dzisiaj. Ale chyba twoja obecność tutaj nie ma nic do

rzeczy, prawda? – spytała ironicznie.

Wzruszył ramionami.
– Wiem, że mój przyjazd do Wilborough cię nie cieszy...
– Uśmiechnął się pod nosem, świadom, że nie tylko nie cieszy, ale wręcz

napawa przerażeniem. – Ale na razie nie zamierzam wyjeżdżać. Musimy
jakoś rozwikłać tę sytuację.

– Wcale nie musimy – odparła ostro. – Jestem matką Jeffreya.

Wychowuję go od dnia jego narodzin. Kocham go, troszczę się o niego, uczę
różnicy między dobrem a złem, doskonale sobie radzę. Ty jedynie
ofiarowałeś swoją spermę, a to bynajmniej nie czyni cię ojcem.

Skinął głową, przyznając jej rację. Prawda bolała znacznie bardziej niż

ironia czy obelga.

– Nie byłem ojcem, bo nie wiedziałem, że nim jestem – wyjaśnił. – Nie

przyszło ci do głowy, żeby mnie powiadomić?

– Porzuciłeś mnie bez słowa – przypomniała mu. – Nie odezwałeś się,

nie przysłałeś żadnego listu. Co miałam zrobić? Wynająć detektywa, żeby
cię odszukał?

– Nie chciałaś alimentów?
– Niczego od ciebie nie chciałam – odparła stanowczo.
– A może ja chętnie łożyłbym na swojego syna? Nie pomyślałaś o tym?
– Tego, czego ty byś pragnął, w ogóle nie brałam pod uwagę. –

Wzdychając, wróciła do stołu. Kieliszek miała prawie pusty, więc podeszła z
nim do lodówki, gdzie stała napoczęta butelka wina. – Podać ci piwo?

Może alkohol przyćmiłby mu zmysły i rozmowa byłaby łatwiejsza.

Michael jednak wolał cierpieć, czuć smutek i ból, niż nie odczuwać
absolutnie nic.

Pokręcił przecząco głową i wrócił na miejsce. Śledząc Erne wzrokiem,

background image

czekał, aż napełni kieliszek i usiądzie przy stole. Po chwili usiadła i
pociągnęła łyk. Była spokojna, opanowana, policzki miała suche, spojrzenie
chłodne, nieufne. Nie było po niej widać śladu emocji, którym tak niedawno
dawała wyraz: gniewu, frustracji, załamania, bezradności.

– Może przedtem niczego ode mnie nie chciałaś, ale teraz przyda ci się

moja pomoc.

– Wcale nie.
– Erne, musisz się wyprowadzić z tego domu, ponieważ cię na niego nie

stać.

Jej oczy zapłonęły furią. Poczytał to sobie za triumf. Tak, zdecydowanie

lepiej, żeby była wściekła, niż żeby siedziała chłodna i milcząca.

– Coś wymyślimy – stwierdziła krótko.
– My? To znaczy ty i Jeffrey? Chyba nie planujesz okraść jego

skarbonki, co?

Spiorunowała go wzrokiem. Michael z trudem powstrzymał uśmiech.
– Nie miałabym najmniejszych problemów z kupnem domu, gdybym

udała się do rodziców i poprosiła ich o pożyczkę. Albo gdybym zaczęła
wcześniej pracować, albo gdybym znalazła drugie źródło dochodów, albo
gdybym... sama nie wiem. – Ogień się wypalił. Ogarnął ją smutek. – Nie
szukałam drugiej pracy, bo chciałam jak najwięcej czasu spędzać z synem.
Dzieci potrzebują obecności matki, a matki potrzebują miłości swoich
dzieci. Tak bardzo kocham Jeffreya... – Głos uwiązł jej w gardle i Michael
nastawił się na kolejny atak płaczu.

Ale łzy się nie pojawiły. Erne odetchnęła głęboko, pociągnęła łyk wina i

zdobyła się na uśmiech. Była taka dzielna, taka wzruszająca! Miał ochotę
objąć ją czule i zapewnić, że nie musi nic udowadniać. Już i tak był pod
wrażeniem, widział, jak świetnie daje sobie radę.

– Co byś musiała zrobić, żeby pozostać w tym domu?
– Wpłacić pierwszą największą ratę. Na dalsze bank daje kredyt. –

Odprężyła się, tak minimalnie, że pewnie by tego nie zauważył, gdyby się
jej uważnie nie przyglądał. – Przed urodzeniem Jeffreya pracowałam na
zastępstwie. Niestety, nie ma się wtedy ubezpieczenia zdrowotnego. Poród i
związany z tym pobyt w szpitalu pochłonął wszystkie moje oszczędności.
Póki Jeffrey był za mały, żeby go oddać do przedszkola, dalej brałam różne
zastępstwa i zlecenia. Wreszcie dyrekcja szkoły w Wilborough
zaproponowała mi stałą pracę. Udało mi się trochę zaoszczędzić, ale

background image

niewiele. Nie dość, żeby starczyło na kupno domu. Właściciel chciał mi go
sprzedać i stać by mnie było na spłatę rat, ale nie stać na tę pierwszą...

– Mógłbym ją za ciebie wpłacić. Oczy znów rozbłysły jej gniewem.
– Wykluczone.
– Dlaczego?
– Chcesz się wkupić w moje życie, Michael? A może kierują tobą

wyrzuty sumienia?

– Potraktuj to jako zaległe alimenty – oświadczył, podejmując w tym

momencie nieodwołalną decyzję, że choćby się góry, mury waliły, pomoże
jej kupić dom.

Przynajmniej tyle może zrobić dla niej i dziecka. Gdyby wiedział o

istnieniu syna, od lat płaciłby Erne alimenty. Nie był bezdusznym draniem.
Co miesiąc przysyłałby taką kwotę, że nie musiałaby pracować; gdyby
chciała, mogłaby po prostu zajmować się dzieckiem. Pokryłby koszty
pobytu w szpitalu. Zrobiłby to wszystko, co powinien zrobić ojciec.

Zamierzała coś powiedzieć, ale po chwili zamknęła usta. Podniosła

kieliszek, przez kilka sekund w milczeniu przyglądała się Michaelowi, po
czym wypiła łyk. Najwyraźniej doszła do wniosku, że warto zastanowić się
nad jego ofertą.

– To duża suma – rzekła.
– Nie szkodzi.
– Gdybym się zgodziła, czego byś oczekiwał w zamian? – spytała,

patrząc mu prosto w oczy.

Zaklął pod nosem. Cały czas trzymał nerwy na wodzy, pozwalając Erne

dać upust emocjom. Ale, do diabła, on też coś czuje! Dziś po południu
dowiedział się, że jest ojcem, że trochę ponad cztery lata temu, w dniu
świętego Walentego, kobieta, którą kiedyś kochał, urodziła mu syna. Od
ponad czterech lat żyło na tym świecie jego dziecko, a on nie był tego
świadom. Chyba też miał prawo się zdenerwować, oburzyć?

– Jestem ojcem Jeffreya – warknął, czując, jak wzbiera w nim złość. –

Jeżeli chcę płacić na utrzymanie syna, to chyba mi wolno, co?

– Nawet go nie znasz.
Zamilkł. Miała oczywiście rację. Przez chwilę bębnił palcami w stół,

usiłując zebrać myśli.

– No dobrze, Erne, powiedz mi, jakie byłoby dla ciebie najbardziej

optymalne rozwiązanie? Mieć dom, a mnie więcej nie oglądać na oczy?

background image

– Zgadłeś. – Uśmiech złagodził nieco jej wypowiedź.
– Dlaczego koniecznie chcesz się mnie pozbyć? Czy po tylu latach wciąż

czujesz do mnie nienawiść?

Pokręciła przecząco głową.
– Nie o to chodzi, Michael. – Mówiła wolno, z wahaniem, jakby nigdy

wcześniej się nad tym nie zastanawiała. – Po prostu to jest moje życie.
Stworzyłam je od podstaw, sama, bez pomocy moich rodziców czy ciebie.
Zważywszy na wszystko, uważam, że odniosłam sukces. Kosztowało mnie
to mnóstwo wyrzeczeń i wysiłku. Nie chcę, żebyś cokolwiek zniszczył,
żebyś zburzył tę delikatną równowagę, jaką udało mi się osiągnąć.

Przypomniał sobie, że Erne pochodzi z wyższych sfer; wychowała się w

bogatej, konserwatywnej rodzinie, lubiła porządek, stabilizację. Pierwsze
szaleństwo, na jakie się w życiu zdobyła, to był wyjazd do San Pablo, a
przecież wszystko odbyło się pod patronatem kościoła. Podczas pobytu w
San Pablo zdobyła się na jeszcze większe szaleństwo: zakochała się w nim. I
źle na tym wyszła.

Nie chciała więc podejmować kolejnego ryzyka. Bała się, że znów ją

zawiedzie, oszuka, sprawi jej ból. Chciała chronić przed nim swój świat.

On stanowił jej przeciwieństwo: ryzyko go nie przerażało, może dlatego,

że niewiele miał do stracenia. Nie bał się nowych wyzwań, nie lękał się
zmian. Gdyby unikał ryzyka, pracowałby w hurtowni w Bakersfield u boku
ojca, zamiast prowadzić własną firmę konsultingową.

– Nie mogę ci obiecać, że jeśli pozostanę w Wilborough, życie twoje i

Jeffreya nie ulegnie zmianie. Pewnie ulegnie, ale jestem jego ojcem. Nie
możesz mi zabronić kontaktów z synem.

– Co ty w ogóle wiesz o byciu ojcem?
– Nic. Ale nauczę się.
– Wiesz, jak całuje się stłuczone kolanko, żeby nie bolało? Wiesz, jak się

zbija gorączkę? Wiesz, co robić, żeby ospa nie swędziała? I jak sprawdzić,
czy buciki nie uwierają? Czy umiesz naśladować głos Kłapouchego z
„Kubusia Puchatka”? I czy wiesz, czym się karmi wyimaginowanego
potwora, który mieszka na drzewie?

Przygarbił ramiona, starał się jednak nie poddawać. Może nie potrafi

naśladować głosu Kłapouchego i nie wie, co je mieszkający na drzewie
potwór, parę rzeczy jednak wie.

– Wiem, że mój syn lubi kurczaka z KFC i puree – oznajmił cicho. –

background image

Reszty się stopniowo będę uczył.

– To nie takie proste ani łatwe, jak ci się wydaje.
– Łatwizna nigdy mnie nie interesowała.
Przyjrzała mu się z namysłem. Po chwili jej oczy znów zrobiły się

lśniące, wilgotne, ale łzy się nie pokazały.

– Nie kocham cię, Michael – rzekła głośno i wyraźnie, tak aby nie miał

najmniejszych złudzeń. – Kochałam przed laty, ale teraz już nie kocham. To
się na pewno nie zmieni.

– Wiem też – ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa – że wszelkie

próby odgadnięcia tego, co się może zdarzyć w przyszłości, to strata czasu.
Nie przyjechałem tu po to żeby rozkochać cię w sobie, Erne. Przyjechałem...
– urwał.

Przyjechał do Wilborough, ponieważ w swym ogłoszeniu Maggie

napisała, że agencja „Dwa Serca” specjalizuje się w odnajdywaniu
zaginionych kochanków; ponieważ znikną bez słowa z San Pablo; ponieważ
nie lubił nie dokończonych spraw; ponieważ nie chciał do końca życia
dumać nad tym, co się z Erne dzieje, jak sobie radzi, czy kiedykolwiek o
nim myśli i czy to, co ich łączyło, dla niej również ma tak duże znaczenie.

Przyjechał do Mary Elizabeth, ponieważ seks z nią był cudownym

przeżyciem i pragnął go znów doświadczyć; ponieważ uwielbiał nie tylko
się z nią kochać, ale również rozmawiać; ponieważ stawała mu przed
oczami, ilekroć brał do ręki brzoskwinię; ponieważ myślał o niej za każdym
razem, kiedy jadł przygotowany przez swą babcię ostry gulasz i kiedy
wspominał swojego brata. Dlatego postanowił ją odszukać.

Może nie przyjechał po to, aby ją na nowo w sobie rozkochać, ale po to,

żeby przekonać się, czy sam nie mógłby się od nowa w niej zakochać.

Po wyjściu Michaela ułożyła dziecko do snu, po czym z kieliszkiem

schłodzonego wina jeszcze długo siedziała na tarasie. Księżyc świecił jasno;
wyglądał jak srebrny rożek albo jak wielki uśmiech przylepiony do
niewidzialnej w ciemności twarzy. Świerszcze i piewiki cykały, a nieopodal
przy żywopłocie migotały robaczki świętojańskie.

Potwór mieszkający na drzewie najchętniej jada obierki marchewkowe.

Akurat tego bez trudu zdoła się nauczyć. Ona nie musi się nigdzie
wyprowadzać, Jeffrey dalej może się bawić z nie istniejącym potworem.
Uległa mu; zgodziła się przyjąć jego pomoc finansową.

background image

I wcale nie czyniła sobie z tego powodu wyrzutów. Michael ma rację:

jest ojcem Jeffreya, nie płacił dotąd alimentów, więc może najwyższy czas,
aby zaczął łożyć na dziecko.

Jeżeli przyjęcie pieniędzy od Michaela oznacza, że jego też musi przyjąć,

dopuścić go do swojego życia, w porządku – ze względu na Jeffreya gotowa
jest na to przystać. Malec kilka razy w ciągu ostatnich dwóch lat pytał ją o
swego ojca. Me okłamywała dziecka. Mówiła mu, że dawno temu mamusia
kochała jednego pana, ale ten pan nie umiał odwzajemnić jej uczucia i
wyjechał. Ona mimo to była mu dozgonnie wdzięczna za to, że dał jej jego,
Jeffreya.

I rzeczywiście, była Michaelowi wdzięczna. Jeżeli miała mu coś za złe,

to nie tyle jego niespodziewane zniknięcie, co fakt, iż ją okłamał – że
ukrywając prawdziwy cel swojej wizyty w San Pablo, którym była chęć
pomszczenia śmierci brata, udawał miłego, wrażliwego wykładowcę
uniwersyteckiego. Jednak z drugiej strony może chęć zemsty była
zrozumiała? I może zastrzelenie bandyty, który zamierzał zabić jego i
Gallarda, też było zrozumiałe i uzasadnione?

Znienawidziła Michaela, kiedy ją porzucił. Znienawidziła dlatego, że go

kochała i mu ufała, a on ją zawiódł. Ale uczucie nienawiści już dawno
wygasło.

Będzie musiała jakoś wpasować go w swoje i Jeffreya życie.

Oczywiście, nie zamierza mu ufać; w końcu nigdzie nie jest powiedziane, że
znów jej nie zostawi, jak wtedy Przed laty. I nie zamierzała zdradzać
chłopcu jego tożsamości, przynajmniej nie od razu. Nie chciała, by Jeffrey
przywiązywał się do człowieka, który był jego ojcem, gdy ona sama nie
miała pewności, czy ten człowiek długo zabawi w Wilborough. Jedna
skrzywdzona przez Michaela osoba w rodzinie w zupełności wystarczy.

Zamierzała jednak przyjąć jego pomoc. Tak – postanowiła, że weźmie

proponowane przez niego pieniądze, aby móc zatrzymać dom. A potem...
potem zaś bardzo uważnie będzie pilnowała, żeby swoją obecnością i
zachowaniem nie zakłócił harmonii i spokoju, które z takim trudem zdołała
wreszcie osiągnąć.

background image

Rozdział 11

Co za paradoks: rano miał szukać jakiegoś mieszkania dla siebie, a po

południu wybrać się z Erne do agencji nieruchomości, by wpłacić zaliczkę
na dom przy Cullen Drive. Nie znał rozkładu domu, widział tylko
przedpokój, salon i kuchnię, gdzieś w głębi mieściła się jadalnia i korytarz, z
którego wchodziło się do sypialni... Ile ich było? Tego nie wiedział; sądząc
po metrażu, chyba trzy.

Toteż nawet gdyby Erne nie chciała z nim dzielić łoża, miejsca dla niego

spokojnie by starczyło.

Rzecz jasna, nie miał odwagi pytać jej, czy nie przyjęłaby go pod swój

dach. I tak niemal graniczyło z cudem, że zgodziła się zaakceptować jego
pomoc finansową. Jednak co innego pieniądze, a co innego on sam. Zdawał
sobie sprawę, że mysz bardziej ufa wężowi niż Erne jemu.

Umówili się o trzeciej po południu przed jej szkołą.
Stamtąd mieli razem pojechać do banku, w którym już raz odprawiono ją

z kwitkiem. Chciała wytłumaczyć urzędnikowi z działu kredytów, że
sytuacja się zmieniła, że Michael Molina wpłaci wymaganą przez bank
pokaźną zaliczkę.

Na myśl o tym, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie musiał wypisać

czek na znaczną kwotę, Michael bynajmniej nie odczuwał niepokoju.
Wprost przeciwnie, nie mógł się doczekać tej chwili. Kiedy wyobraził sobie,
jak ciężko Erne musiała pracować, aby zapewnić Jeffreyowi to wszystko,
czego dziecko potrzebuje – jedzenie, ubranie, książki, zabawki – marzył o
tym, aby jej choć trochę ulżyć.

Nie starał się kupić sobie jej sympatii ani tym bardziej prawa do

widywania się z synem. Dzięki pomocy finansowej chciał zyskać spokój
sumienia, poczucie, że chociaż pięć lat temu oszukał Erne, to jednak w
gruncie rzeczy jest porządnym facetem.

Wszystkie mieszkania, które obejrzał, były przygnębiające. Pierwsze

było duże, ale ciemne; drzewa i otaczające budynki zdawały się pochłaniać
całe światło, zanim miało szansę dosięgnąć okien. Drugie było tak małe, że
chodząc po ciasnych pokoikach, Michael odruchowo zgarbił ramiona i
plecy, jakby w obawie, że zaraz otrze się o ścianę. Trzecie miało okna

background image

wychodzące chyba na najbardziej ruchliwą ulicę w całym stanie. W ciągu
niespełna minuty policzy! aż jedenaście osiemnastokołowych ciężarówek
przejeżdżających z warkotem przez widoczne z okna salonu skrzyżowanie.

Chciał mieszkać w domu Erne.
Z Erne.
I z Jeffreyem, chociaż myśl, że miałby spędzać każdy dzień z chłopcem,

którego nie znał, a który był jego synem, napawała go śmiertelnym
przerażeniem.

Wrócił do hotelu trochę zdenerwowany, ale i podniecony. Jego życie

nigdy nie było zbyt ustabilizowane, wiele rzeczy miało na to wpływ:
burzliwe małżeństwo rodziców, ich chwiejna sytuacja finansowa, spięcia
wywołane odmiennością kultur latynoskiej i amerykańskiej, nierozsądne
decyzje podejmowane przez brata, niezadowolenie ojca, kiedy on, Michael,
postanowił zapuścić się tam, gdzie nikt z rodziny wcześniej nigdy nie był, w
świat nauki i wiedzy. Parę dni więcej w niepewności nie powinno mu robić
różnicy. A jednak...

Starał się skupić na raporcie dla klienta, który chciał wprowadzić na

rynek środkowoamerykański produkowane przez siebie krakersy. Pracował
intensywnie przez dwie godziny, ale dłużej nie wytrzymał: myśli znów
zaczęły mu błądzić. Niemyślenie o Erne i Jeffreyu wymagało ogromnej
koncentracji umysłowej. Był w stanie uwolnić się od nich tylko na krótki
czas, potem jednak znów stawali mu przed oczami.

Wpół do trzeciej. Odrobinę za wcześnie, żeby iść na spotkanie z Erne,

ale nie zamierzał siedzieć dłużej w ponurym pokoju hotelowym i wpatrywać
się tępo w ekran komputera. Chwycił klucze i skierował się do drzwi.

Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się sklepy należące do wielkich

ogólnokrajowych sieci, ale było też sporo małych sklepików, często
prowadzonych przez samych właścicieli. Wysiadł z samochodu, wrzucił
monetę do parkomatu, po czym ruszył przed siebie, zastanawiając się, jak by
się czuł, gdyby mieszkał w ładnym niedużym miasteczku w Nowej Anglii.
Wiosną było tu nieco chłodniej niż w południowej Kalifornii, ale o wiele
bardziej zielono. Gałęzie drzew niemal uginały się pod ciężarem liści.
Kwiaty ledwo mieściły się w donicach i skrzynkach na oknach.

Nagle spostrzegł sklep sportowy. Wszedł do środka i uśmiechnął się w

duchu na widok kijów hokejowych i ochraniaczy na kolana. Napis obok
głosił: Wiosenna przecena sprzętu hokejowego. Na co komu sprzęt

background image

hokejowy wiosną czy latem, pomyślał. Z drugiej strony w Kalifornii byłby
nieprzydatny nawet zimą.

Przez chwilę krążył między stoiskami, aż doszedł do półek ze sprzętem

baseballowym. Hokej nigdy go nie interesował, co innego baseball. W
dzieciństwie podczas letnich wakacji grali z Johnnym non stop – wystarczył
im kij, piłka, pusty plac.

Ciekaw był, czy Jeffrey ma rękawicę baseballową. Erne, naśladując

głosy różnych postaci, czytała synkowi „Kubusia Puchatka”, ale czy
kiedykolwiek kupiła mu sprzęt do tej najbardziej ukochanej przez
Amerykanów gry?

Rękawicę baseballową i kij powinien mieć każdy dorastający

amerykański chłopiec – dziewczynki też, ale na razie Michael myślał o
jednym konkretnym chłopcu. A także o ojcu tego chłopca. O tym, że
mógłby nauczyć syna gry w baseball.

Mógłby. Jeśli Erne mu pozwoli.
Rozejrzał się po sklepie, szukając sprzedawcy. Po chwili skinął na

chłopaka, który układał towar na stoisku w sąsiednim rzędzie, i spytał,
jakiego rozmiaru kij nadaje się do czteroipółletniego dziecka.

Sprzedawca powiódł wzrokiem po drewnianych i aluminiowych kijach.

Pokręcił głową.

_ Najlepszy byłby lekki, plastikowy, pusty w środku, ale takich nie

mamy. Prawdziwym kijem czteroipołlatek mógłby zrobić sobie albo koledze
krzywdę.

– Ma pan rację – przyznał Michael. Mimo to nie chciał odejść z pustymi

rękami. – A rękawice?

– A, to co innego. – Sprzedawca wskazał ścianę, która była nimi

zawieszona. – Mamy je we wszystkich możliwych rozmiarach. Chłopiec jest
prawo – czy leworęczny?

Michael zadumał się. Nie miał pojęcia, ale skoro on sam był

praworęczny, Erne też, to Jeffrey chyba nie powinien być mańkutem?

– Prawo – odparł.
– To dobrze. Dla praworęcznych mam znacznie większy wybór.
Zdjął ze ściany kilka małych skórzanych rękawic i podał je Michaelowi.

Były za małe, by mógł je przymierzyć, w dodatku wydawały mu się
strasznie sztywne. Wiedział jednak, że takie powinny być, że dopiero potem
układają się do ręki. Zastanawiał się, czy nie kupić też specjalnego oleju do

background image

natłuszczania.

Wyszedł ze sklepu, dźwigając torbę, w której znajdowała się rękawica,

butelka oleju oraz pojemnik z piłkami do tenisa. Jeffrey jest za mały, aby
grać twardymi piłkami, jakich używa się podczas meczów baseballowych.
Może jest również za mały, żeby grać piłeczkami tenisowymi? Michael
zupełnie się nie orientował, po prostu nie miał doświadczenia w takich
sprawach, ale teraz przynajmniej będzie czuł się bardziej jak ojciec.

Wrócił do samochodu i podjechał pod szkołę, w której Erne uczyła.

Szkoła mieściła się w ładnym, jednopiętrowym budynku z czerwonej cegły.
Budynek miał płaski dach, duże szerokie okna. Na okrągłym podjeździe
przed głównym wejściem stały jaskrawożółte autobusy; przez drzwi
wybiegały grupki roześmianych dzieci.

Michael podjechał kilka metrów dalej na parking i wysiadł. Zbliżając się

do wejścia, mijał nie kończący się strumień dzieci w różnym wieku; część
sięgała mu do ramion, a inne, nawet gdyby stanęły na palcach, ledwo by mu
sięgały do pasa. Śmiały się, popychały, trajkotały, krzyczały, używały słów,
za które on w dzieciństwie byłby karany. Obserwując to rozkrzyczane
towarzystwo nagle przestał się czuć jak ojciec.

Po raz kolejny uświadomił sobie, że nie ma o dzieciach, ich zwyczajach,

potrzebach i zachowaniu najmniejszego pojęcia. Z mieszanymi uczuciami
patrzył na ich jaskrawe ubrania, wielkie plecaki, rozwiązane sznurowadła.
Dlaczego upierał się wczoraj, że koniecznie chce przejąć na siebie część
obowiązków rodzicielskich? Dlaczego nie machnął na wszystko ręką?

Dlatego – przynajmniej tak to sobie tłumaczył – że w głębi duszy był

uczciwym, odpowiedzialnym człowiekiem. Ale pewnie również dlatego, że
pragnął Erne. I wiedział, że tylko w ten sposób, pokazując jej swoją
szlachetną naturę, zdołają do siebie przekonać.

Wierzył, że mu się uda, że nauczy się radzić sobie z dziećmi. Wczoraj

trafił w dziesiątkę, kupując kurczaka. Dziś pokaże Jeffreyowi, jak się gra w
baseball. Powoli, z czasem, nabierze doświadczenia.

Czując się tak, jakby płynął pod prąd, przedarł się przez napierający tłum

młodzieży i wszedł do budynku szkoły. Na wprost wejścia w oszklonym
pokoiku mieścił się sekretariat; w środku, przy biurku, siedziała sekretarka.
Zajęta rozmową przez telefon nie zauważyła Michaela, on zaś postanowił jej
nie przeszkadzać; skręciwszy w korytarz, ruszył na poszukiwanie Erne.

Ściany zdobiły wykonane przez dzieci rysunki i malowidła oaz

background image

wystukane na maszynie wiersze i opowiadania. Urządzenia z wodą do picia
sięgały Michaelowi do pępka, podłogi pokryte były grubym, solidnym
linoleum. Większość drzwi prowadzących do sal lekcyjnych była otwarta.
Zaglądał do wszystkich mijanych po drodze pomieszczeń. Krzesełka stały
ustawione na ławkach, tablice były umyte, ściany pozawieszane kolorowymi
kartkami. Szkoła nie różniła się tak bardzo od tej, do której sam chodził jako
dziecko, mimo to czuł się tak, jakby znalazł siew obcym świecie. Na innej
planecie.

Za kolejnym zakrętem, zaglądając przez otwarte drzwi do pierwszej z

brzegu sali, wreszcie dostrzegł Erne. Ubrana w kwiecistą, marszczoną
spódnicę oraz białą bluzkę, siedziała na brzegu biurka, rozmawiając z jakimś
chłopcem.

Nie chcąc przeszkadzać, Michael cofnął się nie zauważony na korytarz.

Słyszał głos Erne, niski, o kojącym brzmieniu, oraz przytłumiony głos
chłopca. Nie wiedział, o czym rozmawiają ale widząc, jak Erne przechyla na
bok głowę, jak się uśmiecha i poklepuje chłopca po ramieniu, domyślił się,
że rozmowa dotyczy czegoś poważnego, ale nie jest dla nikogo zbyt
bolesna. Wreszcie chłopiec podniósł z ziemi wypchany książkami plecak,
przerzucił go przez ramię i tupiąc głośno, wybiegł z sali. Odprowadzając
chłopca wzrokiem, Erne dostrzegła czekającego w drzwiach Michaela.
Popatrzyła na niego zdziwiona, po czym zeskoczyła z biurka.

Tak, chciał nie tylko być ojcem małego Jeffreya, ale również wkraść się

w łaski jego pięknej mamy. Promieniowała taką łagodnością, kiedy przed
chwilą rozmawiała ze swoim uczniem. Obserwując jej pełne wdzięku ruchy,
Michael czuł się tak samo jak pięć lat temu, kiedy ujrzał ją kupującą
brzoskwinie na targu w San Pablo. Tamtego dnia też miała na sobie luźną,
rozkloszowaną spódnicę, która w miarę skrzętnie zakrywała jej nogi. Była
trochę bardziej opalona niż teraz, tropikalne słońce nadało jej skórze ciepły
oliwkowy odcień, spojrzenie miała zdecydowanie weselsze, ale poza tym
niewiele się zmieniła. Dziś była równie pociągająca co wtedy. Tamtego
sobotniego poranka w San Pablo od razu wiedział, że pragnie tej ślicznej
blondynki o smukłych dłoniach i zgrabnej, wiotkiej sylwetce. Dziś pragnął
jej równie gorąco.

– Sądziłam, że poczekasz na mnie na dworze lub przed sekretariatem –

powiedziała.

– Sekretarka rozmawiała przez telefon, więc...

background image

Wzruszył ramionami. Przez chwilę milczał; bał się, czy nieopatrznie się

nie wygada, co do niej czuje. Bał się też, czy zdoła utrzymać ręce przy
sobie, bo z całej siły pragnął wziąć ją w objęcia, przywrzeć wargami do jej
ust.

– Masz z nim kłopoty? – spytał, wskazując głową kierunek, w którym

podążył uczeń Erne. Może poruszając temat szkoły i uczniów, zapomni o
tym, co mu chodzi po głowie?

– To bystry chłopak, ale leniwy – odparła. Spakowała do torby stos

luźnych kartek, które zamierzała w domu przeczytać. – Opuścił siew nauce.
Jest naprawdę zdolny, ale brak mu dyscypliny wewnętrznej.

– Nie wyglądało na to, że robisz mu straszne wyrzuty.
– Bo wcale nie chciałam go przestraszyć, zirytować czy zniechęcić do

nauki. Próbowałam perswazją skłonić go do trochę większego wysiłku, żeby
robił to, co do niego należy. Zamknęła szufladę biurka na klucz i ruszyła w
stronę drzwi – No dobrze, pora złożyć wizytę mojemu przyjacielowi w
banku – rzekła, wychodząc na korytarz.

Michael zadumał się nad tym, co powiedziała. W jej ustach to brzmiało

tak prosto: człowiek powinien robić, co do niego należy. Czy jeżeli on
nauczy Jeffreya rzucać piłkę baseballową i łapać ją w rękawicę, jeżeli
wpłaci zaliczkę na dom przy Cullen Drive i pomoże Erne uzyskać kredyt,
czy to wystarczy? Czy wtedy Erne przestanie go wyganiać, czy przestanie
się na niego złościć, czy wreszcie przejrzy na oczy i zobaczy, jakim
naprawdę jest człowiekiem?

Tylko w jeden sposób mógł się o tym przekonać: robiąc to, co do niego

należy.

Spotkanie z Ronaldem Petitem w banku County Savings and Trust miało

dziś całkiem inny przebieg niż przed paroma dniami. Podczas przerwy
obiadowej Erne wstąpiła do agencji nieruchomości i podpisała umowę o
kupno domu. Wiedziała, że pan Arnett senior będzie zachwycony, kiedy się
dowie, że to ona zostanie nowym właścicielem, natomiast zdanie jego syna
zupełnie jej nie obchodziło. Pośredniczka także była zachwycona; zarobiła
prowizję, mimo że nie kiwnęła palcem. Jedynym jej wkładem w sprzedaż
domu było wbicie tablicy w trawnik przy podjeździe.

Uzbrojona w umowę kupna i wspierana przez Michaela, Erne bez trudu

przeszła przez rozmowę wstępną i dostała kredyt. Najwyraźniej znacznie

background image

łatwiej było otrzymać od banku pieniądze, jeżeli występując o nie, miało się
odpowiednio dużą sumę na koncie. Co za ironia, pomyślała, ale nie
podzieliła się swoim spostrzeżeniem z Ronaldem Petitem, który aż kipiał z
radości, że Mary Elizabeth Kenyon może wreszcie uzyskać kredyt.

O czwartej wyszła z Michaelem z banku; ruszyli przez placyk w stronę

zaparkowanych koło siebie samochodów. Jasne promienie słoneczne jeszcze
bardziej podkreślały czerń włosów Michaela.

Nie sposób było nie zauważyć, jak jest przystojny. Wprawdzie Erne już

dawno temu postarała się wyrzucić ta fakt ze swej pamięci, zostawić w niej
same negatywne wspomnienia, albowiem myślenie o cnotach i zaletach
Michaela za bardzo bolało. Lecz dziś, widząc jego szczodrość i
szlachetność, powoli zaczęła zmieniać swe nastawienie.

Stali w wąskim przejściu między dwoma zaparkowanymi samochodami.

Nie była pewna, jak powinna się zachować: przed chwilą Michael
podarował jej ogromną sumę pieniędzy, zatem cokolwiek ona powie – że
zaprasza go na kolację albo że prosi, by zostawił ją i chłopca w spokoju –
będzie tym faktem zabarwione. Niedostatek pieniędzy stanowi problem, ale
ich nadmiar z pewnością też nie ułatwia życia.

– Dziękuję – powiedziała.
Poruszony wiatrem kosmyk włosów opadł jej na twarz. Michael

delikatnie przysunął rękę i odgarnął go z jej policzka. Wpatrywał się w nią
intensywnie; oczy miał czarne, roziskrzone, spojrzenie płomienne.

– Czy to znaczy, że mam odejść?
Nie wiedziała, czego chce. Mówiąc „dziękuję”, nie zastanawiała się nad

tym. Ale chyba nie chciała się go pozbyć, chociaż może powinna,
zważywszy na dreszcz, który ją przebiegł, kiedy poczuła rękę Michaela na
policzku.

– Muszę odebrać Jeffreya z przedszkola...
– Chętnie bym zobaczył, gdzie przebywa całymi dniami, jeśli nie masz

nic przeciwko temu...

Otrząsnęła się. Tęskny nastrój, któremu zaczynała ulegać, raptem prysł.

Prośba Michaela, by zobaczyć „Słoneczny Brzeg”, trochę ją wystraszyła.
Kilka minut temu wyłożył pieniądze na dom; w pewnym sensie była to
jednak transakcja wiązana. Bo dom kupił nie dla niej, tylko dla swojego
syna, i teraz domagał się prawa do uczestnictwa w życiu dziecka.

Od początku podejrzewała, że tak będzie, a mimo to przyjęła od niego

background image

pieniądze. Cóż, musi dzielnie stawić temu czoło i zaakceptować stan
faktyczny; kto wie, może nawet zdoła przekonać samą siebie, że bywają
gorsze rzeczy na świecie niż ojciec pragnący lepiej poznać syna. Z drugiej
strony...

– Jeffrey nic nie wie – ostrzegła go.
– O tym, że jestem jego ojcem?
Skinęła głową.
– Tak. I jeszcze nie jestem gotowa go o tym poinformować.
Chociaż w wąskim przejściu między samochodami nie było dużo

miejsca, odniosła wrażenie, że dystans pomiędzy mną a Michaelem
wyraźnie się powiększył.

– A kiedy będziesz? – spytał.
Pytanie ją zezłościło; co on sobie wyobraża?
– Nie zamierzam działać pochopnie – odparła chłodno.
– Skąd mogę mieć pewność, że nagle znów nie znikniesz? nie wręczysz

mi czeku i nie wrócisz do Kalifornii? Co miała, bym wtedy powiedzieć
małemu? „Pamiętasz, kochanie, tego pana, który przetoczył się jak burza
przez nasze życie? To właśnie był twój tatuś”.

– Nie zamierzam się przetoczyć przez wasze życie i zniknąć – odparł z

powagą. – Jeffrey jest moim synem.

– Już ci to mówiłam, ale może powtórzę: nie wiesz, na czym polega

bycie ojcem.

– Nie wiem, ale nauczę się.
Westchnęła. Byłoby to niewątpliwie z korzyścią i dla Michaela, i dla

Jeffreya. Miała tego pełną świadomość, ale widziała też, że im bardziej
Michael będzie się starał, tym mniej Jeffrey będzie należał tylko do niej.

Był jednak dzieckiem, dzieci zaś potrzebują obojga rodziców. Jeżeli

Michael naprawdę czul się odpowiedzialny za syna, nie miała prawa
pozbawiać Jeffreya ojca.

– W porządku – mruknęła Erne, z trudem pokonując wewnętrzny opór. –

Jeśli chcesz zobaczyć przedszkole, jedź za mną.

Przez całą drogę pilnowała się, aby patrzeć prosto przed siebie i nie

zerkać co rusz w lusterko wsteczne na Michaela, który jechał za nią w
wynajętym aucie. Raz po raz powtarzała w myślach, że Jeffrey zasługuje na
to, by mieć ojca, a jeśli tym ojcem może być akurat jego biologiczny ojciec,
to tym lepiej. Tłumaczyła sobie, że to, co się wydarzyło pięć lat temu,

background image

należy do przeszłości, że chociaż Michael zachował się brutalnie,
agresywnie, miał ku temu ważny powód. Zabił człowieka – bandytę;
intelektualnie potrafiła zrozumieć, co nim kierowało, emocjonalnie zaś... z
tym było gorzej. Ab starała się go nie potępiać, próbowała wczuć się w
sytuację, dokonać sprawiedliwej oceny.

Poza tym i tak wiedziała, że Jeffrey wcale do niej nie należy. Dziecko

nie jest niczyją własnością. Jest małą istotą ludzką, którą rodzice powinni
kochać i o którą powinni dbać, potem jednak ta mała istota dorasta i
usamodzielnia się. Nawiązuje przyjaźnie, ulega wpływom, zakochuje się,
prowadzi dorosłe życie. Bez względu na to, czy ona dopuści Michaela do
syna, czy nie, Jeffrey i tak kiedyś osiągnie dojrzałość, wyprowadzi się z
domu, założy własną rodzinę.

Zajechawszy pod „Słoneczny Brzeg”, wysiedli z samochodów i ruszyli

w stronę budynku. Michael szedł zdecydowanym krokiem, chociaż minę
miał niepewną. Po chwili Erne pchnęła drzwi i znaleźli się w środku. Aż
wzdrygnął się, słysząc potworny hałas dobiegający z dużej sali zabaw, w
której przypuszczalnie przebywał także Jeffrey. Małe dzieci nie mają
kontroli nad strunami głosowymi: wszystko jedno, czy są radosne,
podniecone, nieszczęśliwe, tryskające energią czy słaniające się ze
zmęczenia, zawsze wydają z siebie przeraźliwe piski.

Erne była przyzwyczajona do tej ogłuszającej wrzawy, Michael nie. No

cóż, mój drogi, pomyślała, uśmiechając się z wyższością, jeżeli chcesz być
ojcem, musisz przywyknąć.

Po paru sekundach, gdy minął pierwszy szok, ruszył za Erne do sali

zabaw. Dla osoby nie wtajemniczonej panował tu chaos wprost nie do
opisania. Michael zmarszczył czoło zasznurował usta; patrząc pod nogi,
wymijał bawiące się na Podłodze dzieci. W pewnym momencie stanął w pół
kroku, ty uniknąć kolizji z trzylatkiem, który pędził przez salę, trzymając w
ręce statek kosmiczny. W jednym rogu grupa małych dziewczynek okropnie
fałszowała, śpiewając piosenkę o abecadle. Erne rozejrzała się dookoła i po
chwili dojrzała Jeffreya, Adama i Todda, którzy jak zwykle improwizował;
kraksy samochodowe. Pomachała do syna, dając mu znak żeby się zbierał.
Uśmiechnąwszy się szeroko, chłopiec wstał z podłogi, odniósł na miejsce
swój samochód i przybiegł do matki.

– Cześć, mamuś. – Wyszczerzył ząbki do Michaela. – A to twój

przyjaciel...

background image

– Tak, jeszcze nie wyjechał – powiedziała Erne.
Zastanawiała się, co bardziej pobrzmiewa w jej głosie:
ulga czy irytacja. Bo czuła jedno i drugie.
Trwało kilka minut, zanim Jeffrey spakował swoje rzeczy – pojemnik na

drugie śniadanie i zrobione na zajęciach z plastyki „dzieło sztuki” składające
się z papierowego talerza, piór, kolorowej krepiny i skrawków materiału. W
tym czasie Erne odbyła krótką naradę z wychowawczynią. Wreszcie,
trzymając syna za rękę, ruszyła do drzwi; Michael niemal deptał im po
piętach, jakby nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się na zewnątrz.

– Mogę się pobawić w pirata? – spytał chłopiec, zniżając trochę głos.

Dobrze wiedział, że krzykiem i piskiem nie z matką nie wskóra.

– Czyja wiem? – Erne zawahała się, szybko jednak podjęła decyzję. –

Dobrze, zgoda. – Nie chciała zapraszać Michaela do domu, a z drugiej
strony nie chciała być wobec niego niegrzeczna. – W parku, który mijamy
po drodze, jest wspaniały małpi gaj. Jeffrey lubi bawić się tam w pirata –
wyjaśniła, kiedy szli przez parking. – Jeśli masz ochotę się z nami wybrać...

– Bardzo chętnie. – Z dala od wrzawy i harmidru Michael powoli

odzyskiwał równowagę. – Pojadę za tobą.

Spojrzał na Jeffreya, który podniecony wycieczką do parku pognał przed

siebie, nie czekając na dorosłych. Erne ciekawa była, co Michael czuje,
kiedy patrzy na chłopca. Sympatię? Wzruszenie? Miłość? I na co liczy? Że
mały pokocha go jak ojca?

Wszystko jedno, na co liczy, ona nie zamierza pozwolić, aby narzucał się

dziecku. Przezwyciężając swe opory, zgodziła się, by poznał syna, ale to ona
jest matką, to ona od początku troszczy się o malca, to ona jak lwica broni
go przed każdym, kto próbowałby wyrządzić mu najmniejszą krzywdę.

Pokonując niedużą odległość dzielącą przedszkole od parku, znów

spoglądała w lusterko i widziała Michaela za kierownicą. Kiedy tylko
stanęła przy krawężniku, Jeffrey odpiął pas bezpieczeństwa, pragnąc jak
najszybciej przemienić się w groźnego władcę mórz. Wysiedli. Chłopiec, nie
czekając na matkę, ruszył pędem na plac zabaw. Erne rozejrzała się,
szukając wzrokiem Michaela.

Zaparkował kilkanaście metrów dalej i właśnie zamykał drzwi. Trzymał

pod pachą jakąś wypchaną torbę.

– Co masz? – spytała, podchodząc bliżej. Uśmiechnął się nieśmiało:
– Drobiazg dla Jeffreya.

background image

– Jaki?
Natychmiast stalą się podejrzliwa. Co on sobie wyobraża? Że może

przekupić jej syna? Mało mu, że ofiarując pieniądze na dom, zaskarbił sobie
jej względy? Czy musi teraz podlizywać się chłopcu? Starać się prezentami
zjednać jego sympatię?

– Rękawica baseballowa. – Wyciągnął ją z torby. – Dziecięcy rozmiar.

Mam nadzieję, że nie okaże się za duża.

– Rękawica baseballowa?
Poczuła, jak targają nią mieszane uczucia, ale nie było wśród nich złości

czy pretensji. Wzruszyła ją dobroć Michaela, a jednocześnie zdała sobie
sprawę z własnych ograniczeń. Sama powinna była kupić Jeffreyowi
rękawicę baseballową. Wszyscy chłopcy je mają. Lecz jej to nie przyszło do
głowy, bo była matką, rękawice zaś... no cóż, to rzecz, jaką synom kupują
ojcowie.

Miała ochotę się rozpłakać – z powodu wspaniałomyślności Michaela i

własnych niedociągnięć – ale już dość wylała łez wczorajszego wieczoru.
Otarła dyskretnie oczy i popatrzyła na położony wśród zieleni małpi gaj.

Wdrapawszy się na wieżę, Jeffrey pomachał do niej.
– Ahoj! – zawołał. – Wyspa od zawietrznej!
Nie wiedział, co to znaczy, ale kiedyś oglądał kreskówkę o piratach i

jedna z postaci wypowiedziała właśnie te słowa.

Nagle Erne uzmysłowiła sobie, że stoi sama przy samochodzie. Michael

sadził susami po trawie, kierując siew stronę drabinek, huśtawek, zjeżdżalni.
W przedszkolu potrzebował jej wsparcia, tu najwyraźniej nie było mu
potrzebne.

Ruszyła za nim wolnym krokiem, znów targana sprzecznymi emocjami.

Chciała, żeby Jeffrey ucieszył się z rękawicy, a jednocześnie wolałaby, żeby
Michael nie od razu został przez niego zaakceptowany. Wiedziała z
doświadczenia, jak łatwo zakochać się w Michaelu, ale wszystko się w niej
buntowało na myśl, że Jeffrey mógłby go pokochać zaledwie po paru
minutach gry.

Gdyby jednak chłopiec skrzywił się i odmówił przyjęcia prezentu,

Michaelowi byłoby przykro, a na tym wcale jej nie zależało. Nie chciała, by
spotkała go jakaś krzywda.

Uświadomiwszy to sobie, zdziwiła się. Przecież zranił ją, porzucił, kiedy

była w ciąży. Niemal pięć lat dochodziła do siebie. A teraz, gdy wrócił, ona

background image

pragnie zaoszczędzić mu bólu? Tak jak pragnie oszczędzić go swemu
dziecku?

To absurd. Jeffrey był mały, bezbronny, poza tym go kocha. A Michael?

Kiedyś przed laty też go kochała. Teraz starał się, robił co mógł, żeby
naprawić dawne błędy. Próbował być ojcem. Jeżeli zdobędzie sympatię i
zaufanie Jeffreya, nic złego się przecież nie stanie. Synek nie przestanie jej
kochać czy potrzebować, nadal będzie jej najdroższym skarbem. Ale oprócz
matki będzie miał ojca, na którego zasługuje. A Michael będzie miał syna,
którym mógłby się cieszyć prawie od pięciu lat, gdyby los nie spłatał mu tak
okrutnego figla.

Stał przy drabinkach i mówił coś do chłopca, lecz z tej odległości Erne

nie była w stanie usłyszeć słów. Jeffrey pochylił się, Michael pokazał mu
rękawicę. Chłopiec wyciągnął rękę, lecz Michael pokręcił głową. Jeszcze
chwilę porozmawiali, po czym chłopiec zaczął schodzić. Dopiero gdy
dwiema nogami stał na ziemi, Michael wręczył mu prezent. Sam
przyklęknął obok na jednym kolanie.

To była pierwsza wyprawa Michaela w świat ojcostwa: pomógł chłopcu

włożyć rękawicę. Erne chciała podejść bliżej, by usłyszeć, o czym mówią,
ale nie śmiała im przeszkadzać. Bała się, że rozproszy uwagę dziecka, że
Jeffrey przybiegnie do niej, chcąc się pochwalić wspaniałym prezentem.
Nie, jeżeli ojciec z synem mają nawiązać kontakt, niech to zrobią sami, bez
jej pośrednictwa.

Po chwili Michael wyprostował się. Chłopiec wpatrywał się w olbrzymią

rękawicę, która zakrywała mu całą dłoń i chichotał – Erne widziała to po
jego ruchach, chociaż staj zwrócony do niej tyłem. Znając syna,
podejrzewała, że jest lekko speszony i nie bardzo wie, co ma robić.
Wymachiwał rękawicą to w przód, to w bok, potem przysunął ją do twarzy i
znów zaczął chichotać.

Michael wydobył z torby pojemnik z piłkami tenisowy, mi. Otworzył go,

wyjął jedną i rzucił do chłopca. Odbiła się o czubek rękawicy i spadła na
ziemię. Michael podniósł ją i ponownie rzucił. Tym razem odbiła się bliżej
środka.

Nie odrywając oczu od mężczyzny i chłopca, Erne podeszła do ławki i

usiadła. Michael ustawił rękę Jeffreya pod odpowiednim kątem, włożył do
niej piłkę, po czym zacisnął wokół niej rękawicę. Następnie stanął za
chłopcem, lewą ręką ujął rączkę w rękawicy, prawą z niedużej wysokości

background image

rzucił piłkę i znów szybko zacisnął rękawicę.

Jeffrey zadarł głowę i popatrzy] na Michaela trochę zdziwiony, bardzo

zaintrygowany i bez cienia strachu. Człowiek, którego wczoraj spotkał” po
raz pierwszy w życiu, niemal go obejmował, a on na tyle mu ufał, że nawet
nie próbował mu się wyrwać.

– No, śmiało – szepnęła Erne, wiedząc, że Michael jej nie usłyszy. –

Możesz go objąć, przytulić. Jesteś przecież jego ojcem.

Wczoraj wieczorem na pewno by czegoś takiego nie powiedziała.

Wczoraj wieczorem bała się wpuścić Michaela do domu, bała się, że zburzy
jej świat, zakłóci panujący w nim ład i harmonię. Ale przyglądając mu się
dzisiaj, widząc, jak rzuca piłkę do Jeffreya, jak ją podnosi z ziemi i znów
rzuca, musiała przyznać, że chyba się myliła. Chyba jednak Michael ma w
sobie to coś, co powinien mieć ojciec: wytrwałość, cierpliwość, dobre chęci.

Ucieszyło ją to. Postanowiła, że nie będzie stawiała mu przeszkód.

Pozwoli mu być ojcem Jeffreya.

background image

Rozdział 12

Na kolacje przygotowała kurczaka z rusztu, ryż z dodatkiem szafranu i

sałatkę. Prawdziwy posiłek, a nie byle danie z baru szybkiej obsługi, które
kupuje się – z zabawką niespodzianką w środku – w przemoczonych
tekturowych pudełkach lub papierowych torbach.

Jeffrey nie narzekał; był zbyt zajęty rozmową o baseballu, aby zwracać

uwagę najedzenie.

– Jak myślisz, kto jest największym graczem w baseballa? – spytał

Michaela pomiędzy jednym kęsem a drugim. – Mój przyjaciel Adam mówi,
że Mo Vaughn, bo on jest dobry dla dzieci. Jeździ do nich na spotkania,
czasem zabiera gdzieś z sobą całą grupę, no i w ogóle.

– W takim razie ja bym go też umieścił wysoko na liście moich

faworytów – rzekł Michael, upijając łyk wina.

Erne żałowała, że nie ma lepszego rocznika, by uczcić okazję – Może

nawet należałoby otworzyć butelkę szampana? Jeffrey wyczuwał, że kolacja
ma bardziej uroczysty charakter niż zwykle. Oczywiście nic nie wiedział o
tym, jak niewiele brakowało, by musiał wyprowadzić się z domu na Cullen
Drive. Dla niego rękawica baseballowa czyniła wieczór wyjątkowym.

– A ja bym chyba najwyżej stawiał Babe’a Rutha – ciągnął chłopiec. –

Tylko że Babe to śmieszne imię dla faceta.

– To prawda.
– Byłeś kiedyś na prawdziwym meczu? Na przykład w Fenway Park? –

spytał, podając nazwę stadionu, na którym zawsze grała drużyna Red Soxów
z Bostonu.

– Nie, w Fenway Park nigdy nie byłem, ale widziałem kilka meczów

Dodgersów w Los Angeles.

– Nie znam Dodgersów – oświadczył chłopiec. – Znam Red Soxów.
Erne słuchała, zdumiona zapałem w głosie syna. Nigdy pizy niej nie

mówił o baseballu. Gdyby wiedziała, że baseball tak bardzo go interesuje,
wybrałaby się z nim do Fenway Park, a gdyby bilety okazały się za drogie,
przynajmniej wzięłaby go na jeden z meczów ligi amatorskiej rozgrywanych
na miejscu w Wilborough. Wielu jej uczniów występowało w drużynach
Małej Ligi. Tak, Jeffrey na pewno z przyjemnością obejrzałby mecz grany

background image

przez zawodników, którzy są tylko parę lat starsi od niego.

Dlaczego nie wiedziała, że jej syn jest fanem baseballu? Czy dlatego nie

rozmawiał z nią na ten temat, ponieważ jest jego matką, a z kobietami nie
prowadzi się rozmów o sporcie? A może próbował, może dawał jej jakieś
sygnały, a ona nie reagowała?

Kiedy indziej czułaby się nieszczęśliwa, że zawiodła syna, ale teraz z

zafascynowaniem obserwowała relację między chłopcem a mężczyzną.
Michael nie sprawiał wrażenia człowieka całkiem odprężonego. Chętnie
odpowiadał na pytania, ale miał kłopoty z zadawaniem pytań. Gdyby nie
entuzjazm dziecka, przypuszczalnie rozmowa wkrótce by się urwała.

– Kogo bardziej lubisz? – dopytywał się Jeffrey. – Sammy’ego Sosę czy

Marka McGwire’a?

– Obaj są świetni.
– Potrafią tak daleko odbić piłkę, żeby za jednym razem obiec wszystkie

bazy. Ja też chcę tak odbijać. Nauczysz mnie?

– Dobrze, ale jak będziesz starszy – obiecał Michael i popatrzył na Erne.
W jego oczach wyczytała prośbę: Pozwolisz mi? Pozwolisz mi nauczyć

naszego syna odbijania piłki? Pozwolisz mi uczestniczyć w jego życiu?

Instynktownie skinęła głową. Nie chciała, żeby Michael wywrócił jej

świat do góry nogami, ale bardziej niż na własnym spokoju zależało jej na
szczęściu dziecka. Zdawała sobie sprawę, że Jeffrey potrzebuje w swoim
życiu obecności mężczyzny, kogoś, kto by go uczył, jak się łapie piłkę w
rękawicę i kto by z nim omawiał, który zawodnik zdobywa najwięcej
punktów.

Jedząc kurczaka, obserwowała Michaela, który cierpliwie odpowiadał na

nie kończący się strumień pytań chłopca, i zastanawiała się, czy
przypadkiem ona też nie potrzebuje mężczyzny. Hm... Był jedynym
mężczyzną, którego kochała. Odkąd ją zostawił, z żadnym innym się nie
związała. Mieszkała razem z synem, miała satysfakcjonującą pracę, ze
wszystkim sobie doskonale radziła. Nie, nie potrzebowała mężczyzny,
chociaż miło było siedzieć z Michaelem przy stole. Pasował do tego domu,
zupełnie jakby tu było jego miejsce.

Skarciła się w duchu: nawet nie powinna tak myśleć! Co innego

udzielenie mu zgody na to, by poznał własnego syna, a co innego
angażowanie się od nowa w związek z człowiekiem, który raz ją skrzywdził,
i komplikowanie sobie życia.

background image

– Na deser są ciastka i owoce – rzekła, widząc, że Michael z Jeffreyem

zjedli wszystko, co było na talerzach. – Przepraszam za tak skromny posiłek,
ale...

– Skromny? Nie żartuj! – zawołał Michael, odsuwając krzesło. – W

dodatku przygotowałaś go po całym dniu pracy. Ja po pracy nie mam siły na
gotowanie. Albo wrzucam coś na chwilę do mikrofalówki, albo kupuję
hamburgera z frytkami.

– Ja też często idę na łatwiznę – przyznała z uśmiechem.
Przypomniała sobie płatki śniadaniowe, które zamierzała podać wczoraj

na kolację Jeffreyowi.

– Rezygnuję z deseru. Jestem pełen – oznajmił Michael.
Wstał od stołu i zaczął zbierać brudne naczynia.
– Ja nie! – oburzył się chłopiec. – Muszę mnóstwo jeść, żebym urósł tak

duży jak Mo Vaughn. Zresztą, kto by rezygnował z ciastek? – Popatrzył na
Michaela z niedowierzaniem, jakby nie mieściło mu się w głowie, że można
nie chcieć deseru.

– Ciastka i owoce – dodała z emfazą Erne. – Jeśli chcesz być tak duży i

silny jak Mo Vaughn, musisz jeść zdrowe posiłki.

Jeffrey wywrócił oczy do nieba i spojrzał na swojego nowego

przyjaciela, szukając u niego wsparcia. Michael z trudem powstrzymał się
od uśmiechu.

– Twoja mama ma rację – rzekł. – Weź jabłko albo banana.
Razem sprzątali ze stołu, ustawiali talerze w zlewie. Jak prawdziwa

rodzina, pomyślała Erne, po czym znów zganiła się w duchu. To jest
kuszące, zbyt kuszące. Wiedziała jednak, że musi się mieć na baczności;
tylko dlatego, że pragnęła zaufać Michaelowi, nie znaczy, że powinna.

Nalała do zlewu wody, żeby resztki jedzenia rozmiękły, Michael zaś

napełnił kieliszki. Ponownie usiedli przy stole; popijali wino, Jeffrey zaś,
trajkocząc wesoło, z apetytem zjadał ciastka – z trochę mniejszym apetytem
obierał banana.

– Jak dorosnę, chcę być miotaczem. Czy Mo Vaughn jest miotaczem?

Chyba nie, prawda? Chcę rzucać tak jak Babe Ruth, ale nie wiem, czy on był
miotaczem. Nauczysz mnie, Michael? Rzucać jak Babe Ruth?

– Nauczę cię rzucać jak Jeffrey Kenyon.
Jeffrey Kenyon, nie Jeffrey Molina – Erne od razu zwróciła na to uwagę.

Była wdzięczna Michaelowi, że szanuje jej życzenia i nie narzuca się z

background image

ojcostwem. Uśmiechnęła się przyjaźnie, dając mu znać, że docenia jego
dyskrecję.

Gdy odwzajemnił uśmiech, przyszło jej do głowy, że może niepotrzebnie

się boi. Jeżeli Michael jest gotów wpasować się w jej świat, w świat
Kenyonów, dlaczego miałaby przeciwko temu protestować? Może powinna
zaufać swym instynktom, tak jak pięć lat temu? Lecz rozum podpowiadał
jej, że lepiej tego nie robić, że nie powinna kierować się emocjami. Nie
wolno działać pochopnie.

– Mamusiu, czy Michael i ja możemy wyjść na dwór i trochę porzucać?

– spytał Jeffrey. Wreszcie skończył banana. – Jeszcze jest widno...

– Nie, kochanie. Jest późno. Zresztą powoli już zmierzcha. Musisz się

jeszcze wykąpać, a potem poczytam ci na dobranoc.

– Muszę też umyć zęby – oznajmił chłopiec, wzdychając ze znużeniem i

znów patrząc w sufit. – Założę się, że twoja mama nie każe ci myć zębów.

– Ale jak byłem w twoim wieku, to kazała – odparł Michael, ledwo

tłumiąc śmiech.

– Pozmywam naczynia. – Erne wstała od stołu. – A potem, młody

człowieku, czas na kąpiel. Jeśli przez te kilka minut chcesz z Michaelem
porzucać, to...

– Nie – przerwał jej Michael. – Pomogę ci zmywać.
Trochę ją to zaskoczyło. Po pierwsze sądziła, że zależy mu na

nawiązaniu z dzieckiem przyjacielskiego kontaktu, a po drugie jaki
mężczyzna przy zdrowych zmysłach woli sprzątanie od gry w piłkę? Po
chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie: taki, który próbuje również
nawiązać przyjacielski kontakt z matką dziecka.

– W porządku.
– Aleja chcę porzucać! – zawołał płaczliwie Jeffrey.
– Twoja mamusia potrzebuje teraz pomocy – oznajmił stanowczo

Michael.

Chłopiec popatrzył na niego z pretensją w oczach, jakby nie mógł

uwierzyć, że jego nowy kumpel i sprzymierzeniec zmienił nagle front.
Michael pozostał niewzruszony. Po chwili malec z kwaśną miną opuścił
kuchnię.

– Mogłeś z nim wyjść przed dom – powiedziała cicho.
– Nie miałem ochoty. Nie jestem... – Urwał; przez moment szukał

właściwych słów. – Nie jestem przyzwyczajony do towarzystwa małych

background image

dzieci. Czuję się trochę wypompowany.

Przynajmniej jest szczery; potrafiła to docenić.
– Dobrze. Ja będę zmywać, ty wycieraj.
Dopili wino, po czym Erne wręczyła Michaelowi ściereczkę i zanurzyła

ręce w ciepłej, pieniącej się wodzie.

– Nigdy nie myślałaś o kupnie zmywarki?
Skrzywiła się.
– Do domu, o którym nigdy nie sądziłam, że będzie mój? – Zaczęła

szorować gąbką talerz. – Zresztą nawet gdyby był mój...

– Już jest – wtrącił Michael. – Jeszcze nie spłacony, ale już twój.
– Zmywarki są potwornie drogie, a ja muszę zaciskać pasa. Nic z tego! –

sprzeciwiła się, widząc, że Michael otwiera usta. – Nie pozwolę ci kupić mi
zmywarki!

– Dlaczego nie?
– Bo już i tak jestem twoją dłużniczką. Wziął od niej umyty talerz i

zaczął go wycierać.

– Mylisz się, Erne. To ja jestem twoim dłużnikiem. Na jej twarzy

odmalowało się zdumienie.

– Przez cztery i pół roku wychowywałaś mojego syna. Choćby za to

jestem ci wiele winien.

Te proste słowa, wypowiedziane z głębi serca, ogromnie ją wzruszyły.

Starając się nie rozpłakać, wyjęła z dna zlewu nóż i przetarła go gąbką. Cały
czas nerwowo zastanawiała się, dlaczego tak bardzo boi się Michaela. Nie
umiała na to odpowiedzieć.

– Żałuję... – rzekła cicho, wciąż szorując nóż. – Żałuję, ze pięć lat temu

sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Żałuję, że los spłatał nam tak
okrutnego figla.

– Nawet nie wiesz, jak ja tego żałuję.
Podała mu lśniący od czystości nóż.
– Ale nie żałuję, że spotkałam ciebie. Nie żałuję, że cię pokochałam i że

razem daliśmy początek nowemu życiu.

– Tak. Jeffrey to świetny chłopak.
– Czasami jest uparciuchem, często trajkotką i urwipołciem, niekiedy

małą, rozpuszczoną szelmą. – Sięgając po kolejny talerz, uśmiechnęła się do
swego pomocnika. – Ale to najwspanialszy, najukochańszy malec na
świecie.

background image

– Erne... – Wziął od niej talerz, lecz zamiast go wytrzeć, położył na

blacie. – Chciałbym, żeby nam wyszło. Żeby udało nam się stworzyć
rodzinę.

Wyczuwała w jego głosie szczerość; miała niemal wrażenie, że słowa

pochodzą z głębi jego duszy.

Dwa dni temu, a nawet jeszcze wczoraj, nie była pewna, czego sama

chce, ale dziś już wiedziała. Pragnęła tego samego co on: żeby im wyszło.
To nie rękawica baseballowa przeważyła szalę. Sprawiła to postawa
Michaela, jego dobre chęci i samozaparcie, a także to, że ilekroć Erne
kierowała na niego wzrok, przenikało ją cudowne ciepło.

– To będzie wymagało czasu – rzekła cicho, próbując zapanować nad

uczuciami, jakie nią miotały. – Nie chcę się spieszyć, działać bezmyślnie,
pochopnie.

Skłamała. Pragnęła odrzucić rozsądek, kierować się instynktem, słuchać

głosu serca, tak jak przed laty w San Pablo. Ale jest starsza i – chyba! oby! –
mądrzejsza. Poza tym ma obowiązki, których przedtem nie miała. Nie może
ryzykować, stawiać wszystkiego na jedną kartę, tak jak wtedy, gdy była
młoda, za nikogo nie odpowiadała i mogła czerpać życie pełnymi garściami.

– Czasu mamy co niemiara, nie będę cię ponaglał – obiecał Michael. –

Po prostu chcę, żebyś wiedziała, co cię czeka. Skorzystałem z usług agencji
detektywistycznej z jednego powodu: żeby cię odszukać, wyjaśnić ci,
dlaczego zniknąłem i prosić cię o przebaczenie. Myślałem tylko o
przeszłości. Nie sądziłem, że w twoim obecnym życiu mogłoby się dla mnie
znaleźć miejsce. Ale ono się znajdzie, musi się znaleźć, więc nie licz na to,
że kiedykolwiek się mnie pozbędziesz.

Odwróciła się do niego tyłem, by nie zobaczył łez, które napłynęły jej do

oczu. Nie chciała znów się rozkleić, zanieść żałosnym szlochem. Jeden atak
płaczu na pięć lat w zupełności wystarcza.

Tak czy owak, dzisiejsze łzy różniły się od wczorajszych. Wczorajsze

były wywołane zmęczeniem, strachem, niepokojem. Dzisiejsze – nadzieją.
Nadzieją, że tym razem Michael dotrzyma obietnicy. Nadzieją, że po tylu
latach jej życie znów nabierze blasku, że będzie harmonijne i szczęśliwe.
Nadzieją, że to właśnie Michael takim je uczyni.

Obecność Michaela nie przeszkadzała jej. Kiedy po umyciu naczyń

poszła wykąpać dziecko, nie wiedziała, gdzie Michael jest ani co porabia:

background image

czy odpoczywa w salonie, przeglądając jakieś pismo, czy grzebie w
papierach schowanych w biurku, czy może siedzi na tarasie, sącząc ostatni
kieliszek wina. Gdyby nie miała do niego zaufania, zapewne by się
denerwowała, cały czas by o nim myślała i nie mogłaby się skupić na
wieczornej toalecie synka. A nie była zdenerwowana, i na synku też
potrafiła się skupić. To chyba znaczy, że ufa Michaelowi.

Jeffreyowi buzia się nie zamykała. Siedział w wannie, bawiąc się

plastikowym holownikiem i trajkocząc o baseballu.

– Adam mówi, że Red Soksi to najlepsza drużyna na ciecie. Ale wisi nad

nimi klątwa.

– Klątwa?
– Tak. Klątwa banana czy czegoś takiego.
– Nie banana, tylko Bambina – sprostowała Erne. Słyszała, jak kilka

osób rozmawiało na ten temat w pokoju nauczycielskim. – Niektórzy
twierdzą, że Red Soksi nigdy nie zdobędą mistrzostwa, bo sprzedali
nowojorskim Jankesom Babe’a Rutha. Od tej pory wisi nad nimi klątwa.
Przynajmniej tak ludzie mówią.

– Ale co banany mają z tym wspólnego?
– Nie banany. To nie jest klątwa banana, tylko klątwa Bambina –

powtórzyła Erne. – Takie Babe Ruth miał przezwisko. Bambino.

– Miał na imię Babe, a wszyscy wołali na niego Bambino?
Ta wiadomość potwornie chłopca rozbawiła. Śmiał się do rozpuku. Z

uciechy przewrócił na bok holownik, nabrał pełną garść wody i chlusnął
sobie na głowę. Po chwili, wciąż chichocząc, popatrzył zdumiony na matkę.

– A skąd to wiesz? – spytał.
– No bo parę rzeczy wiem.
– O baseballu?
– Tak.
O baseballu wiedziała bardzo niewiele, ale najwyraźniej kilka faktów i

anegdot, które znała, wystarczyło, by zaimponować chłopcu. Oczy lśniły mu
z przejęcia. Erne postanowią wykorzystać swą mocną pozycję; sięgnęła po
myjkę i szybko przetarła golasowi szyję, usuwając z niej brudne pierścienie
Jeffrey z piskiem zaczął się bronić.

– Oj, nie, nie! Przestań! To łaskocze!
– Dobra, jesteś czysty. Wyskakuj, bo się przeziębisz. Zazwyczaj lubiła,

żeby długo moczył się w wannie, ale dziś się jej spieszyło. Wiedziała, że

background image

czeka na nią Michael.

Gdy chłopiec wyszedł z wody, owinęła do grubym, miękkim ręcznikiem.

W ten sposób mogła go jednocześnie wycierać i tulić do siebie.

– To co? Podobało ci się rzucanie i łapanie piłki w parku? – spytała,

przysiadając na piętach i pocierając energicznie plecy dziecka.

– No pewnie! Jak dorosnę, będę grał w baseball, wiesz? Na stadionie w

Fenway Park. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek mówił do mnie „Babe”.

– Widzę, że przyszłość masz już zaplanowaną.
Podała synowi piżamę, sama zaś wyciągnęła korek, wypuściła wodę z

wanny, a jej brzegi starannie opłukała. Gdy wyszła z zaparowanej łazienki,
w salonie na końcu holu ujrzała Michaela. Stał przy oknie, wpatrując się w
świat na zewnątrz. Ponieważ wydawał się pogrążony w myślach,
postanowiła mu nie przeszkadzać. Ciekawa jednak była, o czym myśli i co
czuje. Czy naprawdę chce zostać w Wilborough? Czy faktycznie zależy mu
na
rodzinie, na byciu ojcem? A może nagle zdał sobie sprawę, że poczynił
zbyt wiele obietnic i nie podoła?

Wniósł zaliczkę na kupno domu. Może teraz zastanawia się – czy to nie

wystarczy? Czy nie powinien wyjechać, zanim za bardzo się zaangażuje? A
może myśli o przeszłości i teraźniejszości? O tym, że w końcu uwolnił się
od koszmaru, który przeżył pięć lat temu? Że nareszcie jest zdrowy i może z
optymizmem patrzeć w przyszłość? I może patrząc w przyszłość, widział
siebie u boku Erne i ich syna?

– Poczytasz mi głosem Kłapcia? – spytał Jeffrey, wyrywając ją z

zadumy.

– Oczywiście. I Kłapcia, i Prosiaczka, i Królika.
I zostawiając Michaela przy oknie, za którym zapadał mrok, skierowała

się za synkiem do sypialni.

Przez kilka minut czytała mu „Kubusia Puchatka”, a potem

przypilnowawszy, by prawidłowo umył zęby, przykryła go kołdrą i
pocałowała na dobranoc w miękki, gładki policzek. Kiedy tak stała nad jego
łóżeczkiem, zrozumiała, że Michael nigdy nie odbierze jej syna. Jeżeli już,
to raczej umocni istniejącą pomiędzy nimi więź.

Zgasiła światło, zapaliła małą lampkę nocną i wyszła z pokoju. Przez

cały ten czas Michael nie ruszył się z miejsca; nadal stał przy oknie w
salonie, obserwując świat na zewnątrz.

– Przepraszam, że to tak długo trwało – powiedziała, uświadomiwszy

background image

sobie, że wieczorny rytuał z Jeffreyem zabrał jej niemal godzinę.

Odwrócił się od okna i uśmiechnął, w jego oczach czaiła się jednak

powaga.

– Nic nie szkodzi.
– Wychowanie dziecka wymaga sporo pracy. Zabrzmiało to niemal jak

ostrzeżenie. Zresztą pewnie i nim było. Zależało jej na tym, aby Michael
dobrze wiedział, co go czeka. Inaczej to nie ma sensu.

Sprawiał wrażenie, jakby rozumiał, o co jej chodzi.
– Pracy się nie boję, a uczę się szybko i chętnie. – Wciąż z tym samym

enigmatycznym uśmiechem na twarzy przeszedł przez salon. – Podoba mi
się ten dom. Cieszę się, że w nim zostajesz.

– Ja też się cieszę. I dziękuję, że mi to umożliwiłeś.
Roześmiał się.
– Co się z tobą dzieje, Erne? Najpierw przepraszasz, teraz dziękujesz.

Nie jesteśmy u cioci na imieninach.

Ona również miała ochotę się roześmiać, ale jakoś tę ochotę stłumiła;

zbyt wiele kłębiło się w niej emocji.

– Nie mogę się przyzwyczaić do twojej obecności – przyznała. – A

mama zawsze mi mówiła, że kiedy człowiek jest spięty albo ma kłopoty,
powinien pamiętać o dobrych manierach.

– Widzę, że wciąż jesteś kulturalną panną z Południa – zażartował.

Podszedł kilka kroków bliżej i położył ręce na jej ramionach. – Nie czuj się
spięta, Erne. Nie mamy kłopotów.

– Tak uważasz? – Była świadoma jego bliskości. Wczoraj też stał blisko,

nawet trzymał ją w ramionach, ale to było co innego, bo wczoraj płakała, a
on ją pocieszał. Natomiast dzisiaj ta bliskość była niebezpieczna, on zaś nie
występował w roli pocieszyciela. – A co mamy?

– Siebie – odparł i pocałował ją w usta.
Próbowała sobie przypomnieć ich pierwszy pocałunek w San Pablo: czy

też sprawił, że po plecach przebiegły jej dreszcze, że nogi się pod nią ugięły,
że zakręciło się jej w głowie, że poczuła się jednocześnie słaba i silna?

Zresztą, tamten pocałunek sprzed pięciu lat nie ma teraz znaczenia. Pięć

lat temu byli inni – młodsi, bez zobowiązań, żądni wrażeń, nie bojący się
nowych wyzwań i ryzyka. Ku własnemu zdumieniu nagle poczuła się tak jak
wtedy w San Pablo – wolna od strachu, gotowa podjąć nowe wyzwanie.

Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. Ręce, które przed chwilą

background image

spoczywały na jej ramionach, przesuwały się po jej plecach, po talii i
biodrach, błądziły, badały, dotykały. Dawno nikt jej tak nie dotykał. Od
powrotu z San Pablo poznała paru sympatycznych mężczyzn, ale żaden jej
tak nie całował. Żaden nie był Michaelem.

Pragnęła Michaela – jego ciała, miłości, obietnic. Chciała czuć się

kobietą, bo przy Jeffreyu była jedynie mamą. W głębi duszy zdawała sobie
sprawę, że od pięciu lat czegoś jej brakuje, że jej życie jest niekompletne.

Nie chcę się spieszyć, działać bezmyślnie, pochopnie – własne słowa

wciąż dźwięczały jej w głowie. Tak wiele chciała, a jednocześnie miała tyle
wewnętrznych oporów; bała się nowych cierpień, nowego bólu, bała się
niepewności i zmian. Z całego serca chciała ufać Michaelowi, ale jeszcze nie
zasłużył sobie na jej zaufanie.

– Michael...
Westchnął głośno, jakby z> rezygnacją. Ręce, które trzymał na biodrach

Erne, oparł ponownie na jej ramionach, ale nie odsunął się; nadal stał blisko,
z policzkiem przyciśniętym do jej czoła.

– Chcesz, żebym poszedł? – spytał, lekko kłując ją w skroń

jednodniowym zarostem.

– Nie chcę – odparła szeptem. – Ale myślę, że powinieneś.
– Dobrze. – Nie puszczał jej; dopiero po dłuższej chwili zabrał ręce i

cofnął się o krok.

Odważyła się podnieść wzrok i spojrzeć mu w twarz. Zaskoczył ją wyraz

pożądania, jaki zobaczyła w jego oczach. Dojrzała w nich również coś
innego: pytanie. Wiedziała, o co Michael pyta. I wiedziała, że zna
odpowiedź. Tak, pragnęła go równie mocno jak on jej, lecz jeszcze nie była
gotowa. Jeszcze mu nie ufała. I nie zamierzała powtórzyć błędu sprzed
pięciu lat.

Wyczytawszy z jej oczu odpowiedź, skinął głową i ruszył do drzwi.

Szedł wolno, ciężkim krokiem, jakby walczył sam z sobą, jakby miał ochotę
zawrócić, porwać ją w ramiona, ale czuł, że powinien uszanować jej wolę.
Przystanął z ręką na klamce.

– Pożegnaj ode mnie Jeffreya – powiedział, po czym otworzył drzwi i

zniknął w mroku.

Cały czas wstrzymywała oddech; teraz wreszcie wypuściła z płuc

powietrze i roześmiała się nerwowo. Jeffrey na pewno już śpi, ale liczy się
to, że Michael pomyślał o dziecku. Co prawda nie pomyślał o tym, żeby jej

background image

także powiedzieć „dobranoc” albo „śpij dobrze”. Ale może wiedział, że z
dala od siebie żadne z nich nie będzie dobrze spało.

Przestań, kretynko! – skarciła się w duchu. Przez pięć lat dawała sobie

radę bez Michaela, nie usychała za nim z tęsknoty. Ma zacząć wzdychać za
nim teraz? Nie. Teraz pozamiata w kuchni, przygotuje się do jutrzejszych
lekcji, potem weźmie prysznic i pójdzie spać.

Pozamiatała, przejrzała notatki, potem weszła na palcach do pokoju syna

i pocałowała go w czubek głowy. Chłopiec spał kamiennym snem,
pochrapując cichutko i tuląc do siebie Marudka oraz Pimpusia. Po chwili
udała się do własnej sypialni, rozebrała się i stanąwszy pod prysznicem,
odkręciła kran z gorącą wodą.

Może zimny prysznic lepiej by jej zrobił, może ostudziłby emocje, które

pocałunek i dotyk Michaela w niej wznieciły. Ale potrzebowała ciepła;
miała nadzieję, że gorący strumień zrelaksuje ją, uspokoi nerwy, ukoi serce.
Czując, jak piana spływa jej delikatnie po ramionach, plecach, biodrach,
przypomniała sobie ręce, które pieściły ją w podobny sposób.

Nie była już beztroską, lekkomyślną dziewczyną. Była mądrą, dojrzałą

kobietą. Pragnęła Michaela, ponieważ od dawna nie dotykał jej żaden
mężczyzna. I ponieważ wiedziała, że jest cudownym kochankiem, czułym, a
zarazem namiętnym, wrażliwym, a jednocześnie pełnym fantazji. Pragnęła
go, chociaż złamał jej serce.

Więcej jednak tego nie zrobi. Była za mądra, aby na to pozwolić.

Zakręciła kran i wyciągnęła dłoń po ręcznik. Jak przystało na mądrą,
dojrzałą kobietę, wzięła się w garść. Rozczesała włosy, wysuszyła je, z
wieszaka na drzwiach zdjęła koszulę nocną i włożyła ją. Umyła zęby, wtarła
w ręce krem, po czym wróciła do sypialni.

Zegar na stoliku nocnym wskazywał wpół do jedenastej. Zmęczona,

weszła do łóżka, nastawiła budzik i zgasiła lampę.

Zapadł mrok. Przez uchylone okno dolatywał szelest poruszanych

wiatrem liści. A może to nie liście? Może to mieszkający na drzewie potwór
budzi się do życia?

Zamknęła oczy i czekała, aż zmorzy ją sen. Po chwili zaczęła się wiercić

z boku na bok, to poprawiała koszulę, to wygładzała prześcieradło –
wszystko jej przeszkadzało.

W dodatku poduszka była twarda, grudkowata, jakby ją wypełniały setki

małych kamyków. Erne potrząsnęła nią energicznie, nadając jej odpowiedni

background image

kształt. O, znacznie lepiej! Moment później uniosła biodra i znów zaczęła
poprawiać koszulę, która nie wiedzieć czemu ciągle podjeżdżała wyżej.

Jakby tego było mało, palce u nóg też miała zimne! Jęknęła cicho. Czuła,

że nie zaśnie. Poduszka wcale nie była za twarda, koszula natomiast
podjeżdżała jej każdej nocy i nigdy na to nie zwracała uwagi. Nie w tym
rzecz. Po prostu tęskniła za Michaelem. Tęskniło jej ciało, tęskniło i serce.

Ale nawet gdyby chciała się z nim skontaktować, nie wiedziałaby, gdzie

go szukać. Zdaje się, że zatrzymał się w jakimś hotelu... Tak powiedziała
Claire, która tego dnia, kiedy pojawił się w miasteczku, przez kilka godzin
opiekowała się Jeffreyem i Adamem. Na widok obcego mężczyzny przed
domem dziewczyna zagnała chłopców do środka. Jednakże na wszelki
wypadek zapisała nazwę hotelu – w notesie leżącym w kuchni przy
telefonie. Po przyjściu do domu Erne wyrwała kartkę i wyrzuciła do śmieci.

Nie mogąc się powstrzymać, zwlokła się z łóżka i podreptała boso do

kuchni. Zapaliła światło i aż zmrużyła oczy przed ostrym blaskiem. Po
chwili przywykła do jasności. Chwyciła notes. Dobrze pamiętała: kartki z
nazwą hotelu faktycznie już nie było, ale pismo Claire odcisnęło się na
czystej stronie.

Przechyliła notes do światła i bez trudu odcyfrowała słowa – „Holiday

Inn”. Zdawała sobie sprawę, że to szaleństwo. Powinna wrócić do łóżka.
Nawet jeżeli nie zdoła zasnąć, powinna spróbować odpocząć.
Lekkomyślność i pośpiech nie są wskazane. Jeżeli na gruzach starego
związku mają budować nowy, nie powinni się spieszyć. Należy uzbroić się
w cierpliwość i powolutku zacząć poznawać się od nowa.

Udzielając sobie rozsądnych rad, sięgnęła po książkę telefoniczną i

zaczęła ją nerwowo wertować. Nareszcie! „Holiday Inn”. Cały czas
prowadziła z sobą rozmowę. Nie bądź głupia, Erne. Nie działaj pochopnie.
Dobrze wiesz, że tylko wynikną z tego kłopoty. Wykręciła numer.

Odłóż słuchawkę, Erne! Nie spiesz się. Najpierw lepiej go poznaj.

Upewnij się, czy naprawdę tego chcesz.

Telefon odebrała recepcjonistka.
– Proszę mnie połączyć z pokojem Michaela Moliny.
Niemądra ty, niemądra! On wywróci twoje życie do góry nogami. Już

raz to zrobił i zrobi ponownie. Ale tym razem będzie ci trudniej. Masz
dziecko. Pomyśl o dziecku. Musisz być dzielna i silna, właśnie ze względu
na Jeffreya.

background image

– Halo?
Głos, który tak uporczywie dźwięczał jej w głowie, nagle zamilkł.

Ujrzała przed oczami pustkę, którą po chwili zapełnił obraz Michaela.

– Przyjedź – szepnęła.

background image

Rozdział 13

Wcześniej mówiła, że nie chce się spieszyć, że lepiej, by poczekali, nie

działali pochopnie, a teraz zmieniła zdanie. Czuł się jak nastolatek przed
wielką randką, podniecony, przejęty i zdenerwowany. Czy przypadkiem,
zanim dotrze na miejsce, ona się nie rozmyśli?

Przyjedź, powiedziała. Tylko to jedno słowo.
Wiedział jednak, że Erne się nie rozmyśli. Z trudem się powstrzymywał,

by nie gnać na złamanie karku, łamiąc wszystkie możliwe przepisy i
przekraczając wszystkie dozwolone prędkości. Tu nie chodziło o seks,
chodziło o zaufanie. Obiecał sobie, że nigdy więcej jej nie zawiedzie.

Nigdy, przenigdy. Bez względu na to, co się stanie, bez względu na

przeszkody, jakie może napotkać po drodze, już nigdy więcej nie porzuci
Erne. Gdyby ją zostawił, zniszczyłby sam siebie.

Nad drzwiami paliło się pojedyncze światło niczym boja świetlna

wskazująca drogę. Zaparkował samochód na podjeździe przed domem, po
czym zmuszając się do zachowania spokoju, wolnym krokiem skierował się
w stronę wejścia. Kiedy doszedł do schodków, drzwi się otworzyły.

Stała w holu, ubrana w cienką, zwiewną koszulę nocną. Widział zarys jej

długich nóg, szczupłej talii, jędrnych piersi. Oczy miała szeroko otwarte,
jakby wystraszone. Pchnęła drzwi na oścież, zapraszając go do środka.

– Jesteś pewna? – spytał.
Słyszał jej przyśpieszony oddech, a także własny, lekko urywany.

Słyszał bicie swojego serca. Podejrzewał, że gdyby się uważnie wsłuchał,
usłyszałby też jej stukot.

Skinęła głową. Tak, była pewna.
To mu wystarczyło. Zamknąwszy nogą drzwi, wziął Erne na ręce i

przywarł do niej ustami, ona zaś, nie przerywając pocałunku, objęła go za
szyję. W całym domu było ciemno; paliło się jedynie przyćmione światełko
w sypialni Jeffreya.

Zastanawiał się, czy powinni przymknąć drzwi. Nigdy nie kochał się z

kobietą, która była matką.

Przemknęło mu przez myśl, że Erne sama by je zamknęła, gdyby uznała

to za konieczne. Minąwszy pokój chłopca, skierował się do sypialni Erne.

background image

Podobnie jak w całym domu, tu też panował mrok. Po chwili dostrzegł

czerwone, fosforyzujące wskazówki budzika oraz zarys mebli widoczny we
wpadającym przez okno srebrzystym blasku księżyca. Kiedy oczy
przywykły mu do ciemności, przekonał się, że łóżko Erne wygląda podobnie
jak jego łóżko w hotelu: pościel była pomięta, poduszka ciśnięta w róg.

Umieścił Erne na materacu i położył się obok niej. „Nie chcę, żebyśmy

się spieszyli”, tak powiedziała kilka godzin temu w kuchni. A on z coraz
większym trudem nad sobą panował. Chciał się spieszyć, chciał zerwać z
niej koszulę, ujrzeć ją nagą. Jego marzenie się spełniło; po chwili oboje byli
nadzy. W blasku księżyca widział jej szyję, ramiona; piersi miała pełniejsze
niż pamiętał; pewnie z powodu dziecka.

– Michael... – szepnęła. Było to pierwsze słowo, jakie wypowiedziała,

odkąd przekroczył próg jej domu.

Objął ją mocno. Czuł się jak w raju. Gładził jej ramiona, brzuch, nogi.

Nie mógł wyjść z podziwu, że ma tak cudownie miękkie ciało. Była
szczupła, lecz jednocześnie ponętnie zaokrąglona. Odwróciła się do niego
twarzą. Ujrzał w jej oczach nieme błaganie.

– Michael...
Wyruszył z hotelu przygotowany. Dziś rano, pomiędzy obejrzeniem

drugiego a trzeciego mieszkania, w przypływie optymizmu wstąpił do apteki
i kupił paczuszkę prezerwatyw. Ściągając spodnie, wyjął je z kieszeni i
położył na stoliku nocnym. Teraz sięgnął za siebie i rozerwał opakowanie.

Z początku ruchy mieli powolne, leniwe, potem coraz szybsze, coraz

bardziej gwałtowne. Ich miłość była jak taniec, namiętna jak tango,
porywcza jak samba. Kiedy było po wszystkim, przez kilka minut leżeli bez
słowa, spleceni w uścisku, każde z mocno bijącym sercem i przyśpieszonym
oddechem. Ręce Erne błądziły po ciele Michaela; on natomiast się nie ruszał
– był zbyt zmęczony i zbyt szczęśliwy, aby choćby drgnąć.

Wreszcie Erne przerwała ciszę.
– Michael...
Przestraszył się, że może sprawia jej ból.
– Wszystko w porządku? – spytał, podpierając się na łokciach.
Oczy jej lśniły.
– Chciałabym, żeby nam się udało – szepnęła ochryple.
– Uda się. Zobaczysz.
– Boję się.

background image

– Niepotrzebnie.
Skąd miał tę pewność? Przecież w gruncie rzeczy bardzo słabo się znali.

Normalni ludzie rozmawiają, spotykają się, powoli budują swój związek.
Natomiast ich, jego i Erne, łączył krótki, szalony romans w San Pablo,
potem nastąpiło rozstanie – pięcioletni okres cierpień, smutku,
zawiedzionych nadziei – a teraz to: jedna wspólnie spędzona noc w
uroczym, przytulnym domku na przedmieściach. W pokoju obok spało
dziecko. Ich syn.

Więc skąd miał tę pewność? Dlaczego czynił obietnice? I dlaczego

wierzył, że się spełnią? Dlatego, że na samą myśl o utracie Erne przejmował
go ból wręcz nie do opisania.

– Zrobię wszystko, żeby nam się udało – przyrzekł.
Wyciągnął się na łóżku i ponownie wziął Erne w ramiona. Jej włosy

pachniały lawendą, ciało zaś... ciało miało lekko słonawy zapach piżma,
zmysłowy zapach kobiety, który działał na niego podniecająco.

Mieli przed sobą całą noc. Nie zamierzał się spieszyć, już nigdy więcej.

Jeżeli chciał, żeby im się udało, wiedział, że powinien postępować ostrożnie,
delikatnie, powoli. Że musi być nie tylko partnerem i kochankiem Erne, lecz
również dobrym ojcem dla ich dziecka.

Dwa dni później wprowadził się do domu na Cullen Drive.
Szukał jakiegoś mieszkania, ale Erne uznała, że to nie ma najmniejszego

sensu. Przecież chciał być z nią i Jeffreyem. Ponieważ ona też tego chciała,
zaproponowała, żeby z nimi zamieszkał – w pokoju gościnnym. Więc
wprowadził się dwa dni później. Nie była to żadna wielka przeprowadzka –
miał tylko jedną walizkę, mały komputer i kilka skoroszytów z notatkami.
Następnego dnia kupił faks. Widząc zdziwione spojrzenie Erne, wyjaśnił, że
w ten sposób będzie mógł z Wilborough prowadzić swoje interesy.

Zdumiała się, jak mało rzeczy Michael potrzebuje: trochę ubrań,

kosmetyków, komputer i to wszystko. Ale po zastanowieniu się doszła do
wniosku, że rzeczy najbardziej potrzebnych nie mógł zapakować do walizki
i przywieźć z sobą. Bo to, czego potrzebował – ciepło, rodzina – było tu, na
miejscu.

– Wciąż czuję się przy Jeffreyu... bo ja wiem... lekko spięty – poskarżył

się któregoś wieczoru, kiedy położyła dziecko spać i wyszła na taras, gdzie
siedział, popijając lemoniadę.

– Musicie do siebie przywyknąć, a to wymaga czasu – powiedziała.

background image

Wieczór był ciepły, w powietrzu unosił się zapach lata. Liście w

soczystym odcieniu zieleni coraz gęstszą pierzyną okrywały gałęzie drzew.
Za kilka tygodni skończy się rok szkolny i zaczną letnie wakacje. Przyszło
jej do głowy, że może w tym roku, kiedy Michael dokładał się finansowo do
ich codziennego życia, nie będzie musiała udzielać latem korepetycji. Może
wystarczy, jak poprowadzi jeden z letnich kursów organizowanych przez
szkołę.

Niepokoiło ją to, że staje się coraz bardziej zależna od niego – finansowo

i psychicznie. Dał jej zaliczkę na dom, dokładał się do życia, po raz
pierwszy w życiu miała z kim rozmawiać po powrocie do domu, a
wieczorem do kogo się przytulić. Zanim pojawił się w Wilborough, jej
największym zmartwieniem były finanse; teraz nie musiała się o nie
troszczyć, ale nie to było najważniejsze. I nawet nie wspaniały seks, który
zajmował ich całymi wieczorami.

Najważniejsze były rozmowy. Uwielbiała rozmawiać z Michaelem. Nie

zdawała sobie wcześniej sprawy, jak bardzo brakowało jej towarzystwa
osoby dorosłej. Cały jej świat nadal obracał się wokół Jeffreya –
wychowywanie syna dawało jej mnóstwo radości i satysfakcji – ale po jego
długich, zawiłych opisach kraks samochodowych, jakie inscenizowali w
przedszkolu, po opisach „ohydztw”, jakie Adam jadał na drugie śniadanie
oraz po wywodach na temat znaczenia dla świata i ludzkości drużyny Red
Soxów, miło było usiąść później z Michaelem, nalać sobie kieliszek wina
lub szklankę soku, zrelaksować się, porozmawiać o wydarzeniach w kraju, o
jakimś uczniu, który opuścił się w nauce, o najnowszych pomysłach
dyrektora szkoły.

Albo o pracy Michaela, Niewiele o niej mówił, ale to, co zdołała z niego

wyciągnąć, ogromnie ją fascynowało. Przygotowywał strategię dla
kalifornijskiej firmy, która chciała wprowadzić kilka produktów na rynki
środkowo – i południowoamerykańskie. W napisanym przez siebie raporcie
Michael podawał wskazówki i uwagi: które rynki wydają mu się najbardziej
rozwojowe, a które lepiej omijać z daleka, z kim należy rozmawiać w tej
sprawie i w jaki sposób, że warto zwrócić się o pomoc do placówek
amerykańskich w danych krajach. I tak dalej, i tak dalej.

– Tu chodzi o wielkie pieniądze – wyjaśnił. – Moja praca między innymi

polega na tym, żeby te pieniądze trafiły we właściwe ręce, żeby się nie
zmarnowały.

background image

To było niesamowite – rozmawiać z dorosłym o dorosłych sprawach!

Niesamowite i podniecające. Erne czuła się tak, jakby w jej głowie
otworzyły się drzwi do pokoju, który od pięciu lat pozostawał zamknięty.
Do pokoju, w którym od pięciu lat panował mrok i zaduch. Michael wdarł
się tam siłą, pchnął drzwi na oścież, otworzył okna, wpuścił do środka
powiew świeżego powietrza.

O ile jednak „dorosłe” rozmowy ją cieszyły, o tyle „dziecięce” rozmowy,

jakie Michael zmuszony był od czasu do czasu prowadzić z Jeffreyem... no,
może go nie męczyły, ale na pewno nie były dla niego w żaden sposób
stymulujące.

– Chce mówić tylko i wyłącznie o baseballu. Mam wrażenie, jakbym

nieopatrznie uchylił wrota i wypuścił jakiegoś groźnego potwora...

Siedzieli na tarasie za domem. Erne roześmiała się wesoło i oparła bose

stopy o drewnianą ławę.

– Kiedyś przyjaźnił się z niewidzialnym potworem zamieszkującym

tamto drzewo. – Wskazała ręką na jabłoń. – Ale teraz faktycznie żyje
wyłącznie baseballem.

– To przeze mnie, prawda? Jak myślisz, czy gdybym wyjechał,

zmieniłby zainteresowania?

Zerknęła na niego spod oka. Czy naprawdę chciał wyjechać? Czy uważał

obsesję Jeffreya na punkcie baseballu za coś nienormalnego?

– , Nie przejmuj się, to minie. Zdarza się, że dzieci przez tydzień za

czymś szaleją, a potem całkiem o tym zapominają.

Przejechał palcem po lekko oszronionej szklance, kreśląc na niej wzory.
– Chciałbym porozmawiać z nim o innych rzeczach, lepiej go poznać,

ale wydaje mi się, że cały czas stoimy w miejscu. Może... – Przyjrzał się jej
badawczo. – Może gdybym mu powiedział, że jestem jego ojcem...

– Nie – zaprotestowała.
Zmarszczył czoło.
– Nie rozumiem, dlaczego jesteś temu tak bardzo przeciwna. Przecież on

stale mnie tu widzi; widzi mnie rano przy śniadaniu, widzi wieczorem przy
kolacji, wie, że trzymam rzeczy w pokoju gościnnym. Pewnie domyśla się,
że spędzam tu również noce.

– Tak, ale nie wie, że śpisz w jednym łóżku z jego mamusią – odparła.
Westchnęła głęboko. Uważała, że jest stanowczo za wcześnie, aby

informować o wszystkim Jeffreya. Nie wiedziała, dlaczego tak uważa, po

background image

prostu czuła to intuicyjnie.

Na pewno nie chodziło o brak zaufania do Michaela – bo chyba już mu

ufała. Tak, zdecydowanie mu ufała. W innym wypadku nie pozwoliłaby, mu
zamieszkać z sobą i Jeffreyem pod jednym dachem.

Ufała mu, ponieważ okazał się tego godzien, ponieważ wniósł do jej

życia tyle uśmiechu i radości, ponieważ nie miała powodu mu nie ufać. A
jeżeli znów złamie jej serce? Trudno. Gotowa była zaryzykować. Jednak
serca Jeffreya nie zamierzała narażać na smutek i rozczarowanie.

– Proszę cię, Michael, poczekajmy jeszcze trochę. – Upiła łyk

lemoniady. – Nie spieszmy się. Wszystko w swoim czasie...

– Martwisz się o niego? I dlatego boisz się wyznać mu prawdę?
Był to strzał w dziesiątkę. Chcąc zyskać chwilę do namysłu, Erne znów

podniosła szklankę do ust.

– Martwię się o nas wszystkich – powiedziała w końcu. – Pięć lat temu

przeżyłeś koszmar...

Przypomniała sobie szramę na jego ramieniu. Kiedy kochali się po raz

pierwszy, wyczuła ją po ciemku palcami. Nazajutrz rano zobaczyła ją.
Blizna nie była wielka ani obrzydliwa, po prostu była – trwały ślad,
pamiątka po krwawym, brutalnym epizodzie, który rozdzielił ją z
Michaelem, a jego zniszczył psychicznie.

– Myślisz, że coś takiego się powtórzy? – spytał. – Myślisz, że

sprowadzam na siebie i innych nieszczęścia?

– Nie wiem, czy sprowadzasz. Wtedy dokonałeś wyboru. Nie byłeś

niewinną ofiarą przypadkowej strzelaniny. Dokonałeś świadomego wyboru,
ruszyłeś na poszukiwanie bandyty. To, co się stało, było wynikiem twojej
decyzji.

– Teraz dokonuję całkiem innego wyboru.
Westchnęła zrezygnowana.
– Wiem. I jeżeli okaże się, że słusznego, powiemy o wszystkim

Jeffreyowi. Ale błagam cię, daj mi jeszcze trochę czasu.

– Dobrze – zgodził się.
Wiedziała, że ustępuje niechętnie, z szacunku dla niej... lub z niechęci do

kłótni. Tak czy owak, obiecał zaczekać, aż ona będzie gotowa. Okrążył stół,
stanął za krzesłem Erne i położył ręce na jej ramionach.

– Powiedz mi, o czym mam z nim rozmawiać? – spytał, rozmasowując

jej spięte mięśnie. – Co go interesuje? O czym...

background image

– O baseballu. Jeffrey będzie zachwycony.
– O baseballu! – Michael prychnął zniecierpliwiony. – Ale o czym

jeszcze? O czym rozmawia z tobą?

Pochyliła głowę, nadstawiając do masażu kark.
– O różnych rzeczach, takich, o których z tobą by nie mógł. – Czując, jak

jej ciało ogarnia cudowna błogość, z trudem koncentrowała się na
rozmowie.

– Na przykład?
– Na przykład o tym, czego się boi. Albo o koledze z przedszkola; który

mu dokucza.

– Dlaczego ze mną by nie mógł?
– Bo prawie cię nie zna. Poza tym jesteś mężczyzną. Jeffrey patrzy w

ciebie jak w obrazek. Przecież nie powie ci, że boi się burzy.

– Naprawdę boi się burzy?
– Tak. Ale nie mów mu, że ci o tym wspomniałam. Mocnymi,

wprawnymi ruchami usuwał z niej napięcie.

– Jak byłem mały, też się bałem piorunów.
– Serio?
– Poskarżyłem się ojcu.
– I co on na to?
Ręce masujące jej szyję na moment znieruchomiały, a głos Michaela

zabrzmiał dziwnie, jakoś obco, chłodno.

– Powiedział mi, że jestem dużym chłopcem, więc powinienem

zachowywać się jak duży chłopiec. Że tylko maluchy boją się burzy z
piorunami. – Teraz masował delikatniej, jakby wspomnienie z dzieciństwa
absorbowało jego uwagę. – Ja bym nigdy tak z własnym synem nie postąpił.

– Ale on tego nie wie. Za słabo cię zna, żeby opowiadać ci o własnych

Jękach.

– I o to mi chodzi. Co mam zrobić, żeby wzbudzić jego zaufanie?
– Uzbroić się w cierpliwość – odparła, po czym wstała z krzesła i

odwróciła się do niego twarzą. – Chcesz zbyt wiele, Michael.

– To prawda – przyznał, przytulając ją do siebie. – Chcę dużo, bardzo

dużo – szepnął jej do ucha.

W sobotę i niedzielę mieli przedsmak lata – zrobiło się duszno i gorąco,

powietrze było ciężkie, niebo zasnuwały gęste, skłębione chmury. Michael
spędził oba dni z Erne i Jeffreyem; z zazdrością obserwował ich swobodny

background image

sposób bycia, rozmowy, śmiech. Oczywiście Erne miała całkowitą rację;
nawiązanie prawdziwej bliskości z chłopcem wymaga czasu, tym bardziej że
on tak mało wie o dzieciach.

Ale chce się wszystkiego nauczyć.
W sobotę rano wybrali się razem do supermarketu. Erne ostrzegła

Michaela, że to nie będzie miła wycieczka, więc może lepiej, aby został w
domu, lecz on – w ramach uczenia się wszystkiego o dzieciach – postanowił
im towarzyszyć. Nauczył się jednego: że ulubioną rozrywką Jeffreya jest
bieganie po zatłoczonych przejściach, ściąganie z półek różnych ciastek oraz
batonów i wrzucanie ich do wózka. Co Jeffrey wrzucił, Erne najspokojniej w
świecie wyjmowała i odstawiała z powrotem na miejsce.

– Dlaczego nie posadzisz go w wózku? – spytał Michael, widząc, że inni

rodzice wożą swoje pociechy.

– Bo tego nienawidzi. Zresztą jest za duży i nie jest mu wygodnie.
– Nie powinien tak biegać. Albo sobie, albo komuś zrobi krzywdę.
Posłała mu zirytowane spojrzenie.
– Dzięki za dobrą radę – warknęła. – Może byś go złapał i potrzymał za

rękę, a ja w tym czasie dokończę zakupy?

Michael znalazł chłopca w dziale garmażeryjnym. Na końcu przejścia,

pod ścianą, stał zbiornik z wodą; po dnie chodziły żywe homary.

– Spójrz, Jeffrey. – Uznał, że ohydne niebieskawe stwory powinny

zainteresować chłopca. – Zobacz, ile tu homarów.

Homary bynajmniej Jeffreya nie zaciekawiły.
– Wolę zobaczyć mecz Red Soxów.
– Mecz? Przecież jesteśmy w supermarkecie.
– Chcę jechać do Fenway Park.
Na szczęście Erne szybko się uporała z resztą zakupów, chociaż

wszystko razem zajęło im ponad godzinę.

– Sobota to najgorszy dzień – powiedziała, kiedy czekali w przeraźliwie

długiej kolejce do kasy. – Wszyscy, którzy pracują w ciągu tygodnia,
zakupy robią w sobotę.

Michael skinął głową. W sklepie byli nie tylko ci, którzy pracowali w

ciągu tygodnia, były również ich rozkapryszone maleństwa. Przypomniał
sobie swoje zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy poszedł z Erne odebrać
Jeffreya ze „Słonecznego Brzegu”. Dlaczego dzieci zawsze robią tyle
hałasu? Dlaczego krzyczą, piszczą, wydzierają się, kiedy to samo można

background image

powiedzieć normalnym głosem, a skutek na pewno byłby lepszy? Gdy on
był mały, dzieci nie wrzeszczały. Może dlatego, że grały w baseball i w
koszykówkę, a te gry nie wymagały zdzierania strun głosowych. Nastolatki
też nie krzyczały, wolały mówić cicho, nie rzucać się starszym w oczy,
zwłaszcza wtedy, gdy na drugim końcu boiska popalały papierosy.
Natomiast starsza młodzież... No cóż, silniki ich samochodów były sporo
głośniejsze od nich samych.

Pragnął nawiązać serdeczny kontakt z Jeffreyem. Pragnął też nauczyć

chłopca mówić ciszej, a gdyby mu się nie udało, to nauczyć się ignorować
decybele. Spoglądając na Erne, która zgrabnie lawirowała wózkiem po
zatłoczonym parkingu, a jednocześnie bacznie śledziła każdy ruch dziecka,
Michael zrozumiał, że czeka go jeszcze długa droga, zanim zdobędzie
ojcowskie szlify. Może Erne ma rację, twierdząc, że lepiej na razie nie
zdradzać Jeffreyowi prawdy – nie dlatego, broń Boże, aby on, Michael, miał
zamiar porzucić ją i malca; po prostu może chłopcu łatwiej będzie
zaakceptować go jako ojca, kiedy on sam bardziej wczuje się w rolę.

Po południu poszli na film, który wyświetlano w miejskiej bibliotece, a

wieczorem na pizzę do restauracji, w której był specjalnie wydzielony kąt z
różnymi atrakcjami dla dzieci. Pizza okazała się marna, a hałas był nie do
wytrzymania. W pewnym momencie przyszło Michaelowi na myśl, że
chyba Erne wszystko tak zaplanowała, by w dniu dzisiejszym ogłuchł.

Dzielnie robił dobrą minę do złej gry. Uśmiechał się, jadł to, co miał na

talerzu i obserwował Jeffreya, który szalał w labiryncie tub, zjeżdżalni i
drabinek. W głębi duszy zaś wzdychał do buteleczki z aspiryną stojącej w
łazience na półce z kosmetykami; wyobraził sobie, jak łyka dwie tabletki,
nie, lepiej cztery, a może nawet i dziesięć, w każdym razie tyle, by
uśmierzyć potworny ból głowy.

– Czy to jakiś sprawdzian? Próba? – spytał, przekrzykując wrzaski

dzieci.

– Próba? – Erne podniosła do ust kawałek mozzarelli. – Nie rozumiem...
– Próba ogniowa. Wrzucenie na głęboką wodę. Najpierw ciągniesz mnie

po zakupy do supermarketu, potem każesz mi oglądać „Mary Poppins”, a
teraz to: ohydna pizza i wrzaski, od których głowa puchnie. Więc pytam, czy
to próba? Sprawdzian, czy wytrzymam?

Uśmiechnęła się niepewnie.
– Tak wygląda życie z Jeffreyem – odparła cicho, lecz mimo to słyszał ją

background image

doskonale. – A co? Sądzisz, że nie wytrzymasz?

– Ten hałas mnie dobija.
Trochę się odprężyła.
– Tak, dzieci potrafią być głośne. – Sięgnąwszy nad stołem, poklepała

Michaela po dłoni. – Pamiętaj, nic się nie dzieje od razu. Do wszystkiego
natomiast można przywyknąć, jeżeli oczywiście się chce. A jak nie... –
cofnęła rękę zaledwie o centymetr czy dwa, lecz miała wrażenie, jakby ją i
Michaela rozdzieliła wielka przepaść – a jak się nie chce, to się nie
przywyknie, choćby nie wiem co.

– Chcę, naprawdę chcę – zapewnił ją, próbując jednocześnie przekonać o

tym samego siebie. Przecież chciał być z nią i Jeffreyem. – Może gdybym
mógł pobyć z nim sam na sam, z dala od takich miejsc... – Wskazał głową
wydzielony kąt w rogu sali, gdzie rozbawione dzieci skakały, huśtały się – i
wisiały do góry nogami. – Wciąż rozmawia ze mną o baseballu. Może
mógłbym go zabrać na mecz?

Erne przyjrzała mu się zaintrygowana. W jej oczach kryło się jednak

wahanie.

– Ty i on, we dwóch, tak?
– Zgadza się. Żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków.
– Tylko sami rozwrzeszczani dorośli – zażartowała. Nie była

przekonana, czy Michael sobie poradzi. W końcu wzruszyła ramionami. – W
porządku. Jak chcesz.

Kupił dwa bilety na środowy mecz Red Soxów. Jeden dla siebie, drugi

dla syna. Wcześniej spytał Erne, czy nie miałaby ochoty się z nimi wybrać,
ale podziękowała.

– Po pierwsze, jest strasznie gorąco...
Faktycznie, fala upałów, jaka nawiedziła północny zachód, sprawiała, że

pogoda bardziej przypominała sierpniową niż majową.

– Po drugie, nie jestem zagorzałą wielbicielką baseballu. A po trzecie,

przekonaj się, jak sobie radzicie we dwóch.

Bardzo się tego bał. O czym, poza baseballem, ma z Jeffreyem

rozmawiać? Czy będzie musiał słuchać jednego z tych nie kończących się
monologów chłopca o najnowszym karambolu samochodowym, jaki
spowodował z kolegami w przedszkolu? A co będzie, jeżeli mały zacznie
płakać? Jeżeli zacznie wołać mamę?

Erne najwyraźniej ufała mu na tyle, że nie bała się puścić z nim dziecka.

background image

A może ufała Jeffreyowi, może wiedziała, że chłopiec będzie grzeczny. Tak
czy owak, Michael był jej wdzięczny, co nie zmieniało faktu, że przez całą
środę chodził zdenerwowany, niepewny, jak sobie poradzi wieczorem.

Erne wydawała się zupełnie spokojna, kiedy o piątej po południu

wyprawiła ich w drogę. Wręczywszy Michaelowi mapę oraz ręcznie
napisane wskazówki, którędy najlepiej dojechać do Fenway Park, życzyła
im pasjonującego meczu i nie czekając, aż Michael wycofa auto z podjazdu,
raźnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Pewnie, przemknęło mu przez
myśl, zaciera ręce z uciechy, że w domu wreszcie panuje cisza, że w ciszy i
spokoju zje kolację, potem wyciągnie się z książką albo obejrzy coś w
telewizji i ani razu nie pomyśli o nim.

No trudno. Sam tego chciałeś, stary. Gdybyś wykazał trochę więcej

cierpliwości... Zerknął przez ramię na chłopca, który siedział zapięty w
foteliku; na głowie miał czapkę z nazwą Red Soxów, w ręce zaś ściskał
nową rękawicę baseballową.

– Zobaczymy Mo Vaughna?
– Może – odparł Michael.
Któż to, u licha, mógł wiedzieć? Może zobaczą, a może nie. Ze względu

na chłopca miał nadzieję, że zobaczą. Przez moment nerwowo się
zastanawiał, o co małego spytać.

– Lubisz hot dogi?
– Nie.
Świetnie. W takim razić co ma mu kupić do jedzenia?
– Nie jest ci za ciepło?
Mimo dusznej, parnej pogody, Erne nalegała, by Jeffrey włożył długie

spodnie. Podejrzewała, że po zachodzie słońca może zrobić się chłodno.

– Nie.
– Wrócimy późno, później, niż zwykle chodzisz spać – ciągnął Michael.

– Pewnie będziesz śpiący, nie?

– Nie.
– Hm... – Wreszcie Michael się poddał. – To co, myślisz, że zobaczymy

Mo Vaughna?

To wystarczyło. Chłopiec otworzył usta i nie zamknął ich, dopóki nie

dojechali na miejsce. Przez całą drogę trajkotał, to o Mo Vaughnie, to o
drużynie Red Soxów, to o jakiejś klątwie banana, o której Michael w życiu
nie słyszał.

background image

Stadion był w miarę pełen, choć nie tak jak w weekendy. Michaelowi

całkiem to odpowiadało. Wolał, żeby Jeffrey nie siedział otoczony przez
zapalonych kibiców, którzy popijają piwo i wydzierają się wniebogłosy.

Od przechodzącego obok sprzedawcy kupił pudełko popcornu i butelkę

wody dla chłopca. Jeffrey szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w jasno
oświetlone boisko.

– Który z nich to Mo Vaughn? Jak myślisz, Michael, czy któryś z

zawodników odbije piłkę w naszą stronę? Mógłbym ją wtedy złapać. Po to
wziąłem rękawicę.

Michael oparł się wygodnie i nastawił psychicznie na długi wieczór.

Jeffrey trajkotał bez ustanku. Od czasu do czasu Michael odpowiadał na
pytania dotyczące tego, co się dzieje na boisku, głównie jednak oddawał się
rozważaniom na temat ojcostwa. Od początku wiedział, że to nie jest prosta
sprawa, lecz sądził – nie mając w tej dziedzinie żadnego doświadczenia – że
kiedy człowiek zostaje ojcem, poniekąd automatycznie nabywa niezbędnych
umiejętności. Nie przyszło mu do głowy, że te umiejętności trzeba żmudnie
w sobie rozwijać, że bycie ojcem wymaga ogromnego wysiłku.

Naturalnie, zanim odnalazł Erne, to były tylko hipotetyczne rozważania.
Jeffrey jednak nie był hipotetycznym stworzeniem. Był żywą istotą,

osobą z krwi i kości, czującą, mówiącą, wiercącą się na sąsiednim krześle,
pachnącą popcornem, mającą palce lepkie od lodów, rozgrzaną, spoconą,
przejętą tym, co się dzieje na boisku. Kiedy raz na jakiś czas Michael
przerywał rozmyślania nad istotą ojcostwa i patrzył na Jeffreya, ogarniała go
duma, tak, duma, że w jakimś stopniu przyczynił się do stworzenia tego
cudownego chłopca. Chłopca wesołego, piekielnie hałaśliwego, o wręcz
niespożytej energii.

– Jak się nazywa ten zawodnik? A tamten? O, i jeszcze ten? – Jeffrey

wskazywał palcem to tu, to tam; wszystko go interesowało. – Który to
miotacz? Jak będę duży, chcę być miotaczem.

Mecz wygrała drużyna Red Soxów. Opuszczając stadion, chłopiec niósł

proporczyk, pudełko z resztką popcornu, butelkę po wodzie, pamiątkowy
program oraz swoją rękawicę. Chociaż minęła już dziesiąta, nie chciało mu
się spać, przeciwnie, był ożywiony, podniecony meczem. W powietrzu
unosił się smród spalin, woń miejskiego brudu oraz zapach nadciągającego
deszczu.

– Było super! – wołał, podskakując radośnie, bo najwyraźniej wciąż miał

background image

zbyt wiele energii, by iść spokojnym krokiem. – Naprawdę bomba. A
najbardziej mi się podobało, kiedy taki jeden wszedł ślizgiem na drugą bazę.
Ja też chcę wchodzić takim ślizgiem. Nauczysz mnie, Michael?

– Kiedy będziesz trochę starszy – obiecał mężczyzna.
W przeciwieństwie do chłopca był zmęczony. Żałował, że od domu

dzieli go pół godziny jazdy. Nie, nie bał się, że zaśnie za kierownicą, po
prostu wiedział, że przez całą drogę małemu buzia się nie zamknie, a nie
miał ochoty słuchać nieustającej paplaniny. Doszedł do wniosku, że można
być dumnym ze swojego dziecka, a jednocześnie chcieć od niego chwilę
odpocząć.

Zanim włożył kluczyk do drzwi samochodu, powietrze przecięła

błyskawica. Słysząc odgłos grzmotu, Jeffrey, który akurat z przejęciem
perorował o ślizgach, dosłownie zamarł bez ruchu.

– Do samochodu! – polecił Michael.
Kiedy otworzył drzwi, pierwsze wielkie krople deszczu spadły na

ziemię. Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko wskoczył do
środka. Michael pomógł mu zapiąć się w foteliku, po czym obiegł samochód
i usiadł za kierownicą. Chwilę później lunął gwałtowny deszcz.

– O rany! Ale nam się udało!
Wycieraczki ledwo radziły sobie ze strugami wody.
Jeffrey milczał jak zaklęty. Michael włączył silnik oraz reflektory. Jasny

snop światła przeciął strugi deszczu, które w blasku reflektorów wyglądały
jak zwisające z nieba grube, srebrzyste nici. Michael jechał przez zatłoczony
parking, kierując się w stronę ulicy, kiedy niebo rozdarła następna
błyskawica. Po niej nastąpił kolejny łoskot piorunu.

– Całe szczęście, że nie zaczęło padać w trakcie meczu – powiedział

Michael, przełączając wycieraczki na najszybsze obroty. – Ogłoszono by
przerwę w grze. Wiesz, co to znaczy, prawda?

Na tylnym siedzeniu panowała grobowa cisza. Przystając na czerwonym

świetle, Michael obejrzał się przez ramię.

Chłopiec znów miał wielkie oczy, ale tym razem nie lśniły z

podniecenia; wyzierał z nich paniczny strach. Nagle Michael przypomniał
sobie, co mu mówiła Erne: że mały boi się burzy z piorunami.

– Kiedy byłem w twoim wieku, potwornie się bałem błyskawic...
Jeffrey nie odezwał się.
– Ile sił w nogach pędziłem do sypialni, którą dzieliłem z bratem, i

background image

chowałem się pod kołdrę.

Słychać było tylko szum silnika i stukot wycieraczek.
– Nie chciałem wyjść, dopóki burza się nie skończy. Wreszcie z tylnego

siedzenia rozległ się cichutki głosik:

– Czy twój brat też się bał?
Michael poczuł bolesne kłucie, jakby ktoś wbił mu w serce ostry,

rozgrzany do czerwoności szpikulec.

– Nie, mój brat się nie bał. On w ogóle nie znał uczucia strachu, a to źle.

Czasem należy się bać. Czasem dobrze jest, jak się człowiek boi.

– I dobrze się bać błyskawic? – spytał chłopiec.
Michael musiał wytężać słuch, albowiem deszcz dudniący o dach wozu

prawie całkiem zagłuszał słowa przerażonego dziecka.

– Lepiej się bać błyskawic, niż nie bać się niczego – odparł.
– No właśnie – szepnął Jeffrey.
Na następnych światłach Michael ponownie się odwrócił; odetchnął z

ulgą, widząc, że przerażenie zniknęło z roziskrzonych oczu chłopca. Kilka
minut później, kiedy znów zerknął przez ramię, zobaczył, że Jeffrey śpi.

Ani mecz, ani godziny rozmów o baseballu nie dokonały tego, co jedna

burza z piorunami. Michael uświadomił sobie, że dzięki błyskawicom udało
mu się osiągnąć cel, do którego dążył od dłuższego czasu: zbliżyć do
chłopca, nawiązać z nim prawdziwą więź.

Na tym polega bycie ojcem – na wytłumaczeniu dziecku, że czasem

wolno się bać.

background image

Rozdział 14

– Max Gallard jest w mieście – rzucił od niechcenia.
Powiedział to tak spokojnie, że Erne nie była pewna, czy go dobrze

usłyszała. Siedział pochylony nad stołem w jadalni, pracowicie pomagając
Jeffreyowi ułożyć układankę z siedemdziesięciu pięciu kawałków.
Właściwie to Jeffrey tworzył obrazek, a rola Michaela ograniczała się do
podawania mu kolejnych kawałków.

Z obrazka na firmowym opakowaniu wynikało, że gotowa układanka

będzie przedstawiała dwa dinozaury pijące wodę ze stawu malowniczo
położonego wśród palm i paproci. Ale gotowa układanka jeszcze nie
istniała; na razie w jednym rogu widać było fragment nogi, w innym długą
wygiętą szyję, z brzegu jaskrawozielony liść palmy, a pośrodku lśniący
drewniany blat stołu.

Erne, która przed chwilą skończyła sprawdzać klasówki z matematyki,

stała w drzwiach kuchni. Była wdzięczna Michaelowi, że zajął się po kolacji
Jeffreyem, dając jej czas na pracę. Bez jego pomocy musiałaby sama przez
godzinę czy dwie bawić się z synkiem, potem umyć go, położyć spać i
dopiero wtedy – będąc zmęczona i marząc o odpoczynku – zasiąść do
klasówek.

A tak klasówki miała już sprawdzone i mogła wyręczyć Michaela przy

dziecku. Właśnie szła w ich stronę, kiedy Michael przekazał jej wiadomość
o Gallardzie.

– Max Galiard?
– Tak. Jest w Bostonie.
Wzięła głęboki oddech. Na miłość boską, czego tu szuka ten duch z

przeszłości, facet, który dawno temu sprowadził na nią i Michaela tyle
smutku oraz cierpień? I skąd Michael wie o jego obecności w Bostonie? Co
go Galiard w ogóle obchodzi?

Jej własne wspomnienia o Gallardzie były zdumiewająco żywe. Mimo że

widzieli się zaledwie raz, w dodatku pięć lat temu, przypuszczalnie
rozpoznałaby go, gdyby minęli się na ruchliwej ulicy. Bardzo dokładnie
pamiętała niedzielne popołudnie, kiedy Michael przedstawił ich sobie. Max
Galiard siedział przy stoliku w kawiarence na rynku, popijając piwo;

background image

sprawiał wrażenie człowieka silnego, upartego, niebezpiecznego.
Oczywiście wtedy nic o nim nie wiedziała, dopiero później okazało się, że
niewiele się pomyliła.

Jego przyjazd do Bostonu i fakt, że nie jest to dla Michaela

niespodzianką, zdenerwowały ją. Oparła dłonie o framugę drzwi, starając się
opanować; nie mogła sobie pozwolić na to, aby w obecności Jeffreya wpaść
z krzykiem do jadalni i zażądać od Michaela wyjaśnień. Wszystko się w niej
kotłowało, ale trzymała nerwy na wodzy. Miała nadzieję, że wzmianka o
Gallardzie nic nie znaczy; że Michael wspomniał o nim bez powodu, ot tak,
żeby pokazać, jaki ten świat jest mały.

– Chciałby się z tobą zobaczyć – dodał po chwili, brutalnie burząc jej

nadzieję, że pobyt w Bostonie jego dawnego „asystenta” nic nie znaczy.

Tak dobrze nam się wszystko układało, pomyślała smętnie. Odkąd

Michael wprowadził się do niej, minęły zaledwie trzy tygodnie, a ona
prawie już nie pamiętała, jak to było, kiedy mieszkała sama z dzieckiem.
Michael po prostu idealnie wpasował się w jej świat. Dzięki niemu życie
miało bardziej intensywne barwy. Wspierał ją, gdy potrzebowała wsparcia,
zostawiał samą, kiedy chciała być sama, i kochał ją, kochał tak mocno, że
uwierzyła w prawdziwość jego uczuć. Wątpliwości, które ją trapiły, topniały
niczym kra, na którą padają gorące promienie słońca. Wreszcie zniknęły. A
ona z radością przyznała Michaelowi rację, że ich wznowiony po latach
związek istotnie ma szansę powodzenia.

Michael poczynił też znaczne postępy z Jeffreyem. Już nie był tak spięty

przy chłopcu, nie oczekiwał natychmiastowych rezultatów ani zmian w jego
zachowaniu; wiedział, że wszystko trwa, że dzieje się stopniowo. W dodatku
poszerzał się zakres spraw, na temat których rozmawiali – tylko połowa
dotyczyła baseballu. Erne powoli zaczęła się przyzwyczajać do myśli, że
kiedyś, w niezbyt odległej przyszłości, ona i Michael pobiorą się i wspólnie
poinformują Jeffreya, że Michael jest jego ojcem.

Przyszłość zapowiadała się wspaniale... nagle jednak ten piękny obraz

zburzyło pojawienie się w Bostonie Maxa Gallarda. Gallard był jak mroczne
przypomnienie najbardziej ponurej przeszłości, jak wściekły pies, który po
zapachu odnajduje swą ofiarę i rzuca się za nią w pogoń, obnażając kły...

– Brakuje mi głowy – oznajmił Jeffrey, odsuwając rękę Michaela, która

zasłaniała mu leżące na stole kawałki puzzla. – Michael, nie widzisz nigdzie
głowy? Jest wielka, warcząca i ma ogromne wyszczerzone zębiska.

background image

– Wielka warcząca głowa z wyszczerzonymi zębiskami, powiadasz? –

Michael uważnie rozejrzał się po stole.

Korzystając z tego, że Michael z zaaferowaniem szuka brakującego łba,

Erne wycofała się na palcach do kuchni. Może jeśli uda, że nie słyszała
wzmianki o Maksie, temat zniknie i nie powróci?

Z kuchennego stołu zgarnęła klasówki i schowała do torby. Jeszcze tylko

dwa tygodnie do końca roku szkolnego. Jeffrey nigdy nie miał prawdziwych
wakacji, co najwyżej zabierała go na dzień do Rockport i tam pluskał się w
morzu. Może tego lata wyjadą gdzieś w trójkę. Mogliby na przykład wybrać
się do Maine, a tam pozwiedzać przybrzeżne wyspy. Albo pojechać na
zachód w rejon Berkshires i udać się na koncert Bostońskiej Orkiestry
Symfonicznej w Tanglewood. Albo spędzić długi, czterodniowy weekend w
Cape Cod. Byliby razem we troje, jak prawdziwa rodzina, z dala od szkoły,
przedszkola, komputera, obowiązków.

Niech tylko Max Gallard zniknie, niech wyjedzie z Bostonu...
Zerknęła na zegar ścienny, po czym nie wychylając nosa z kuchni,

zawołała do syna:

– Jeffrey, pora na kąpiel!
Bała się przekroczyć próg jadalni; bała się, że jeśli tam wejdzie, Michael

znów wymówi to znienawidzone przez nią nazwisko.

– Oj, mamusiu, jeszcze nie skończyłem! Brakuje mi warczącej głowy.
Oparła ręce na biodrach, jakby polecenia wydawane w tej pozycji

odnosiły lepszy skutek.

– Jutro dokończysz układankę. A teraz pora na kąpiel.
– To znaczy, że nie muszę sprzątać tego ze stołu?
– Nie musisz. A teraz do łazienki!
– Dobra.
Uradowany, że może zostawić wszystkie kawałki rozrzucone po stole,

chłopiec wpadł do kuchni, obiegł matkę wokół, po czym podskakując
wesoło, pobiegł do swojego pokoju.

Mniej więcej godzinę trwał wieczorny rytuał, na który składała się kąpiel

oraz czytanie przed snem. Michael nie wyrażał chęci, by uczestniczyć w
którejkolwiek z tych czynności. Bardzo to Erne odpowiadało. Chociaż był
ojcem Jeffreya i zajmował ważne miejsce w ich życiu, nie chciała dzielić się
z nim tymi obowiązkami; kąpiel i czytanie to było coś, co robili tylko we
dwoje, ona i Jeffrey.

background image

Zabiegi toaletowe wreszcie dobiegły końca; Jeffrey był wykąpany,

wysuszony, ubrany w piżamkę, ząbki miał umyte, pęcherz opróżniony.
Wskoczył do łóżka i przez kilka minut z zapartym tchem śledził losy swych
ulubionych bohaterów. Dojechawszy do końca rozdziału, Erne zamknęła
książkę, przykryła synka kołdrą, pocałowała go w policzek i szepnęła mu do
ucha, że go kocha.

Nie mogła siedzieć przy łóżku dziecka do białego rana;
prędzej czy później musiała wyjść i stawić Michaelowi czoło.
Zapaliwszy lampkę na stoliku nocnym, wyszła z pokoju. Michael

siedział na kanapie, otoczony kilkoma pluszowymi zwierzakami, czytając w
gazecie wiadomości sportowe. Na widok Erne uśmiechnął się i wstał.

– Hej, moja śliczna – powiedział niskim, zmysłowym głosem. Patrzył na

nią z zachwytem w oczach, jakby nie dowierzał własnemu szczęściu, że ją
odzyskał i znów są razem.

Czasem ona też nie mogła się nadziwić, czym sobie zasłużyła na tak

wielkie szczęście. Jednakże w tym momencie czuła się tak, jakby los
postanowił spłatać jej figla.

Michael rzucił gazetę na podłogę i podszedł bliżej, rozkładając szeroko

ramiona. Po chwili tulił Erne do siebie, a ona pragnęła zamknąć oczy i o
wszystkim zapomnieć.

Dzień rozpoczął się tak cudownie... Obudziła się pierwsza, delikatnie

uwolniła z objęć Michaela, po czym wsparła na łokciu, by przyjrzeć się jego
twarzy. Uśmiechał się we śnie, błogo, z rozmarzeniem, tak jak przed minutą,
kiedy weszła do salonu. Rano, leżąc przy nim, zastanawiała się, co mu się
śni – czy wczorajsze miłosne igraszki? Na samo wspomnienie tamtego
uśmiechu sama się teraz uśmiechnęła. Boże, jest im z sobą tak dobrze.
Równie dobrze jak w San Pablo, może nawet lepiej.

Kiedy Michael się obudził, zjedli razem śniadanie – płatki, owoce –

potem ona wyszła do pracy, odwożąc po drodze Jeffreya do przedszkola.
Uczniowie nie sprawiali jej żadnych kłopotów, byli wyjątkowo grzeczni.
Nawet trzej najwięksi rozrabiacy, Josh, Will i Tommy, zachowywali się
spokojnie, co niemal graniczyło z cudem. O czwartej po południu odebrała
Jeffreya ze „Słonecznego Brzegu”. W drodze do domu wstąpili do cukierni.
Po prostu dzień był tak udany, że chciała to jakoś uczcić. Zamierzała kupić
kawałek ciasta, ale Jeffrey uparł się, żeby wzięła babeczki śmietankowe.

– Trzy; dla ciebie, dla mnie i dla Michaela. – Powiedział to takim tonem,

background image

jakby nie ulegało wątpliwości, że Michael jest pełnoprawnym członkiem
rodziny.

Podczas kolacji panowała miła, pogodna atmosfera. Michael opowiedział

o tym, co robił w ciągu dnia; w sumie czas spędził bardzo pracowicie.
Potem Jeffrey opisał przedmiot, który wykonał w przedszkolu na zajęciach z
plastyki.

– To kij baseballowy z gliny, ale przypomina hot doga, a ja nie lubię hot

dogów, więc pewnie go podaruję Adamowi.

Dlaczego dzień, który rozpoczął się tak pięknie, nie mógł się równie

pięknie zakończyć? Czy to naprawdę zbyt wygórowane żądanie?

– Możemy o tym porozmawiać? – spytał Michael, muskając wargami jej

włosy.

– O czym?
Tylko nie o Gallardzie, błagała w skrytości ducha.
– O Gallardzie. – Rozluźnił nieco uścisk, tak by móc spojrzeć Erne w

twarz. – Chciałby się z tobą zobaczyć.

– Nie mam ochoty – oznajmiła wprost.
Michael skinął ze zrozumieniem głową, po czym podprowadził Erne do

kanapy. Usiadła. Odsunął na bok Pana Królika oraz Słonia i usiadł obok,
obejmując ją ramieniem.

– Wiem, że nie masz ochoty – rzekł. – Twoja mina mówi sama za siebie.

Ale zastanów się. Facet przyleciał z drugiego krańca kontynentu specjalnie
po to, żeby się z tobą spotkać.

Zdumiały ją słowa Michaela. Dotąd zakładała, że Gallard ma w Bostonie

coś do załatwienia, jakieś interesy, i wpadł na pomysł, że przy okazji
mógłby odwiedzić swojego starego kumpla i jego dawną miłość.

– Serio? A skąd wiedział, że tu mieszkam?
– Ode mnie. Utrzymujemy kontakt – odparł Michael.
– Naprawdę? Po co? Teraz z kolei on się zdziwił.
– Jak to po co? A dlaczego mielibyśmy się do siebie nie odzywać?

Przeżyliśmy razem coś... bardzo ważnego. Coś, co wywarło na nas obu
ogromny wpływ. Max uważa, że zawdzięcza mi życie...

– Ja też tak uważam. Nie wiem natomiast, co ty jemu zawdzięczasz.
– Dał mi szansę wyrównania rachunków za brata.
Głos miał cichy, spokojny, ale Erne z doświadczenia wiedziała, że

właśnie wtedy, gdy Michael na zewnątrz wydawał się najspokojniejszy,

background image

wewnątrz kipiały w nim emocje.

Przez moment siedział zamyślony, bawiąc się jej włosami.
– Wspomniałem mu, że chcę cię odnaleźć – powiedział w końcu – że

postanowiłem skorzystać z agencji detektywistycznej „Dwa Serca”. Kiedy
cię odszukałem i kiedy zamieszkaliśmy razem, wysłałem do niego e-mail.
Wiedziałem, że będzie ciekaw. A on uznał, że musi przyjechać do Bostonu...

Wszystko, co Michael mówił, miało sens i układało się w logiczną

całość. Wszystko aż do ostatniego zdania.

– Właśnie tego nie rozumiem – rzekła Erne. – Dlaczego uznał, że musi tu

przyjechać?

Michael wzruszył ramionami.
– Chce cię przeprosić. Ma wyrzuty sumienia, że to z jego winy

rozdzieliliśmy się wtedy przed laty...

– Owszem, z jego.
– Więc chce cię przeprosić. Za to, że wszystko się tak koszmarnie

pogmatwało. I powiedzieć ci, jak bardzo się cieszy, że nie żyjemy
przeszłością, że udało nam się zacząć od nowa... – Wciąż bawił się jej
włosami, okręcając je sobie wokół palców. – Bo nie żyjemy przeszłością,
prawda?

Zamierzała przyznać mu rację, lecz nagle się zawahała. Gdyby pogodziła

się z tym, co było, i puściła wszystko w niepamięć, to czy czułaby tak silną
niechęć na myśl o wizycie Maxa Gallarda?

Michael chyba rozumiał jej wątpliwości.
– Erne? – spytał cicho.
– Nie, Michael, nie żyjemy przeszłością.
Kochała go. Z każdym dniem coraz bardziej na nim polegała, coraz

bardziej go potrzebowała, coraz bardziej pragnęła. Uważała go za członka
swej rodziny i nie chciała, by cokolwiek zakłóciło spokój, szczęście i
harmonię, jakie osiągnęli w ciągu ostatnich kilku tygodni.

Jeżeli jedna wizyta Maxa może zburzyć ten spokój, cóż on jest wart?
– W porządku. – Westchnęła głęboko i zamknęła oczy, przysięgając

sobie, że nie pozwoli, by ta wizyta wytrąciła ją z równowagi. – Skoro mu na
tym zależy, niech wpadnie z przeprosinami.

Michael przytulił ją mocno.
– Kocham cię, Erne.
Kochał ją. Świadomość tego dawała jej siłę i odwagę stawić czoło

background image

wszystkiemu: przeszłości, bólowi i cierpieniu, odkrywaniu Michaela na
nowo, miłości, budowaniu zaufania. A nawet spotkaniu z Maxem
Gallardem.

Dwa dni później Michael wyjechał po Maxa na dworzec. Pociąg z

Bostonu zatrzymał się w sąsiednim miasteczku. Od powrotu z San Pablo
mężczyźni widzieli się kilka razy w Kalifornii, chociaż Max mieszkał w Los
Angeles, a Michael przeprowadził się na północ w okolicę San Francisco.
Dawny łowca zbiegłych przestępców nie był już tym samym umięśnionym
twardzielem co przed laty. Rana, jaką odniósł podczas tamtej strzelaniny,
odcisnęła na nim piętno. Obecnie był sporo chudszy, twarz miał bardziej
pooraną bruzdami, ale wydawał się spokojniejszy, jakby wyciszony. Włosy
miał dłuższe, poprzetykane siwizną, oraz kozią bródkę, także mocno
szpakowatą.

Podali sobie ręce na peronie, po czym Max wyciągnął ramiona i trochę

niezdarnie, trochę nieśmiało uściskał przyjaciela.

– Świetnie wyglądasz – oznajmił. – Czyli wszystko gra?
– Tak, wszystko gra – potwierdził Michael. Mógłby powiedzieć, że nie

tylko gra, ale że jest bajecznie; mógłby powiedzieć, że on z Erne po prostu
są dla siebie stworzeni i codziennie dziękuje losowi, że dane im było
odnaleźć się po latach; mógłby powiedzieć wiele rzeczy, ale miał wrażenie,
że mówiąc o uczuciach, w jakiś sposób się je trywializuje. – Wszystko gra.

– A dzieciak? – spytał Max, kiedy schodzili po schodach w stronę

parkingu. – Nie było większych problemów? Zaakceptował cię jako ojca?

– Mały o niczym jeszcze nie wie – odparł Michael.
– Kilka razy wspomniał Jeffreya w swych listach do Maxa. Otwarcie

przyznawał, że bycie ojcem jest znacznie trudniejsze, niż sądził. Max
próbował go pocieszyć; pisał, że z czasem na pewno będzie mu łatwiej.

– Chyba nie ma sensu się spieszyć – ciągnął Michael.
– Wszyscy powoli przyzwyczajamy się do nowej sytuacji i do siebie.

Oczywiście, zamierzamy powiedzieć chłopcu prawdę... – Przekręcił kluczyk
w zamku i otworzył drzwi.

– Erne jednak uważa, że lepiej poczekać.
– Dlaczego?
Michael westchnął.
– Skrzywdziłem ją, Max. Nic dziwnego, że woli dmuchać na zimne.

background image

Usiadł za kierownicą i pogrążył się w zadumie. Przyszło mu do głowy,

że dzisiejsze spotkanie z Maxem będzie swojego rodzaju próbą. Jeżeli
wypadnie dobrze, może wtedy Erne zdoła raz na zawsze wymazać z pamięci
wydarzenia sprzed pięciu lat i wreszcie poinformuje Jeffreya, kto jest jego
ojcem. Jeżeli natomiast Erne spojrzy na Maxa i natychmiast się zjeży, bo
przeszłość na nowo odżyje w jej pamięci, wtedy... Diabli wiedzą. Może
wpadnie w złość? Może uzna, że jej syn...

Nasz syn, poprawił się w myślach. Jeffrey jest ich wspólnym dzieckiem.
Podczas drogi do Wilborough Max opowiadał o swojej pracy w

prywatnej agencji ochrony, o locie do Bostonu, o tym, że mimo różnicy
czasu między wschodnim a zachodnim wybrzeżem nie odczuwa typowego
dla podróżnych zmęczenia.

– Istnieje pewna sztuczka, którą trzeba zastosować. Właściwie nie tyle

sztuczka, co metoda na błyskawiczne pozbycie się zmęczenia – oznajmił,
nie wdając się jednak w szczegóły.

Piętnaście kilogramów chudszy, pięć lat starszy i znacznie bardziej

zniszczony niż w San Pablo, Max wciąż lubił odrywać rolę twardziela,
któremu obce są różne fizyczne dolegliwości, jakie trapią zwykłych
śmiertelników.

– Całkiem ładna mieścina – powiedział, kiedy Michael powoli zbliżał się

do dzielnicy, w której stał dom Erne. – Zupełnie tu inaczej niż w naszych
stronach, nie? Chryste, tylko spójrz na tę zieleń!

Michael uśmiechnął się. W Kalifornii panował klimat suchy, niemal

półpustynny. Rzadko można tam było ujrzeć trawniki o soczystym,
szmaragdowym odcieniu i drzewa o tak gęstym listowiu.

Teraz jednak jego dom był tu, w Massachusetts, nie w Kalifornii. W

Massachusetts zapuściła korzenie kobieta, którą kochał, postanowił więc
uczynić to samo.

Wahał się, czy uprzedzić Maxa o tym, że Erne niechętnie odniosła się do

pomysłu jego wizyty. Wiedział, że Max nie obrazi się, nie uniesie honorem i
nie każe zawieźć z powrotem na dworzec, ale może zrobić mu się przykro.
Albo, co gorsza, może stać się drażliwy, nieprzyjemny i zamiast przeprosić
Erne, zacznie szukać z nią zwady.

Na wszelki wypadek postanowił trzymać język za zębami.
– Tylko pamiętaj – poprosił przyjaciela – nie wygadaj się przy Jeffrey u.
– Spokojna głowa.

background image

Michael skręcił w Cullen Drive, a po chwili w podjazd prowadzący

przed dom Erne. Wszystko na pewno świetnie wypadnie, powtarzał sobie w
myślach. On i Erne zaszli już tak daleko, są tacy szczęśliwi; przecież w
ciągu kilku godzin Max nie zdoła zburzyć tego, co stworzyli.

Czekała na progu; przyglądała im się przez drzwi z siatki, kiedy wolnym

krokiem zbliżali się do werandy przed domem. Miała na sobie prostą
bawełnianą sukienkę bez rękawów, a pod nią białą bluzkę, ten sam strój, w
którym wyszła rano do pracy. Zawsze Michaela dziwiło, że po tylu
godzinach spędzonych w szkole, w klasie pełnej dzieci, potrafi wyglądać tak
świeżo. On po kilku minutach spędzonych w towarzystwie jednego małego
chłopczyka ubranie miał pomięte i słaniał się ze zmęczenia.

Uważnie zmierzyła Maxa wzrokiem, kiedy Michael wprowadził go do

środka. Max natychmiast chwycił jej rękę i potrząsnął nią energicznie.

– Jest tak samo piękna jak dawniej – powiedział do Michaela. –

Doskonale rozumiem, dlaczego pięć lat temu oszalałeś na jej punkcie i
dlaczego teraz oszalałeś ponownie. – Uśmiechnąwszy się do gospodyni,
puścił jej dłoń. – Nie wiem, Erne, czy mnie pamiętasz, ale...

– Pamiętam, Max – rzekła cicho, z lekkim południowym akcentem, który

świadczył o jej zdenerwowaniu. – Ty też świetnie wyglądasz.

– Miła jesteś, ale dobrze wiem, jak wyglądam. Jakby mnie

przepuszczono przez wyżymaczkę. Mniejsza z tym. Cieszę się, że
pozwoliłaś mi przyjechać.

– Nie ma o czym mówić.
Była spięta. Michael doskonale wiedział, ile kosztuje ją wizyta Maxa.
– Pójdę przygotować hamburgery. – Obróciła się na pięcie i ruszyła

przez hol w stronę kuchni. – Michael, zaproponuj Maxowi coś do picia.

– A gdzie Jeffrey? – Michael podążył jej śladem, dając Maxowi znać,

żeby im towarzyszył.

– U Adama. Kazałam mu wrócić o szóstej.
Odetchnął z ulgą. Zważywszy na zdenerwowanie Erne oraz na

determinację Maxa, by spotkanie wypadło jak najlepiej, po prostu nie miał
siły koncentrować się jeszcze na pełnym życia, hałaśliwym dziecku.

Erne wyjęła z lodówki składniki na sałatę. Michael miał ochotę przytulić

ją, pocałować, a przynajmniej pogładzić jej ramię i podziękować za to, że
zgodziła się na przyjazd Maxa, ale czuł się trochę niezręcznie, wiedząc, że
Max stoi w progu i się im przygląda. Zamiast tego spytał:

background image

– Pomóc ci?
– Nie, dziękuję. Poradzę sobie – odparła, nagradzając Michaela

uśmiechem.

– No dobra, w takim razie nie wchodzimy ci w drogę... Napijesz się

piwa, Max?

– Z przyjemnością.
Wyjął z lodówki dwie butelki i wyszli przez drzwi kuchenne na taras za

domem. Siedząc w promieniach popołudniowego słońca, pili piwo i
podziwiali gęstą, soczystą zieleń, tak typową dla Nowej Anglii. Max chwalił
niewyszukany urok małych miasteczek („panujący tu spokój i ciszę w pełni
potrafi docenić jedynie cynik przyzwyczajony do gwaru wielkich miast”),
Michael zaś rozmyślał o kobiecie w kuchni, która nałożywszy na głowę
opaskę, żeby włosy nie wpadały jej do oczu, rwała liście sałaty i kroiła
pomidory.

Rozmyślał o jej łagodności, o zaufaniu, jakim go darzyła, o tym, jak

bardzo ją kochał i jaki cudowny wydawał się świat, gdy była w pobliżu.

– Erne nie cieszy się z mojej wizyty, prawda? – spytał nagle Max.
Michael pociągnął łyk piwa.
– Nie dziw się. Przypominasz pewien smutny okres jej życia.
– Sam sobie też go przypominam. – Max westchnął.
Słońce, przed godziną jeszcze złociste, powoli przybierało bardziej

intensywny odcień czerwieni.

– Pamiętam, kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłeś. Byłem pewien, że

przez nią nasze plany wezmą w łeb.

– I bez niej wzięły w łeb. – W głosie Michaela pojawiła się nuta goryczy.
– Jesteś w czepku urodzony, stary. Mało komu zdarza się okazja

naprawić błędy przeszłości. Pomyśl tylko, wspaniała kobieta, dom, rodzina.
Naprawdę ci zazdroszczę. Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście.

– Wiem.
Nagle ciszę przeszył dziecięcy głosik, ostry, przenikliwy, roześmiany.

Zza rogu domu wyłonił się Jeffrey, pędząc ile sił w nogach; na głowie miał
czapkę baseballową z logo Red Soxów, a na kolanach dwie wielkie zielone
plamy po trawie.

– Michael! – zawołał, nie zwracając uwagi na siedzącego przy stole

obcego mężczyznę. – Mamusia powiedziała, że jemy kolację na dworze!

Wyciągnął rączkę i Michael przybił piątkę. Chłopiec uwielbiał jadać na

background image

tarasie. Wtedy nikomu nie przeszkadzało, jeśli okruchy spadały nie na talerz,
tylko na ziemię. Poza tym zawsze to była jakaś odmiana.

Zanim Michael zdążył przedstawić chłopca Maxowi, Erne otworzyła

drzwi i wystawiła głowę na zewnątrz.

– Jeffrey! Chodź, umyj rączki. Potem pomożesz mamusi.
Michael zerknął na swojego gościa, lecz Max nie wydawał się zbyt

stropiony. Cóż, skoro potrafił sobie radzić z groźnymi zbirami, skoro nie bał
się Corteza i podobnych mu bandytów, dlaczego miał się bać troskliwej
matki, od której wiało arktycznym chłodem?

Erne ponownie odrzuciła ofertę pomocy. Mówiąc, że wystarczy jej

pomoc Jeffreya, poprosiła chłopca, by nakrył stół kolorowym plastikowym
obrusem, potem ustawił talerze, a przy każdym położył serwetkę. Kiedy
chłopiec się z tym uporał, wyniosła z kuchni jedzenie. Michael rozpalił
ogień. Kiedy żar był odpowiedni, Erne wrzuciła hamburgery na ruszt.

Usiądź, miał ochotę powiedzieć; usiądź, odpocznij, napij się piwa, a

mięso zostaw mnie. Nie mógł jednak jej tego zrobić. Potrzebowała
pretekstu, by jak najdłużej unikać kontaktu z Maxem.

Po kilku minutach hamburgery, ułożone na miękkich, okrągłych bułkach,

były gotowe. Na środku stołu, w wielkiej drewnianej misie, stała apetycznie
wyglądająca sałatka polana winegretem, a poza tym musztarda, keczup i
kilka sosów.

Max uśmiechnął się przyjaźnie do Erne.
– Podobno uczysz w szkole?
– Owszem.
– Tak samo jak w San Pablo?
– Co to jest sampablo? – spytał Jeffrey.
– To miasto w Ameryce Łacińskiej – wyjaśnił chłopcu Max. – Właśnie

tam Michael i ja poznaliśmy twoją mamusię. Zanim jeszcze ty się urodziłeś.

Michael spojrzał na Erne. Siedziała wyprostowana, spięta, gotowa w

każdej chwili chwycić dziecko i uciec z nim w bezpieczne miejsce.

– Zanim ja się urodziłem? – powtórzył chłopiec. Jakoś nie mógł sobie

wyobrazić, że cokolwiek mogło istnieć, zanim on pojawił się na świecie.

– Tak. – Max, chociaż mówił do dziecka, wpatrywał się w Erne. –

Wpadłem tam w poważne tarapaty i niechcący sprawiłem dużo bólu twojej
mamie. Przyjechałem tu, żeby ją za to przeprosić.

Michael przesunął krzesło, tak by móc w sposób bardziej naturalny,

background image

mniej ostentacyjny, spoglądać na Erne. Troszkę się odprężyła, nie miała już
tak napiętych mięśni i nie siedziała już tak sztywno wyprostowana.

– Swoim zachowaniem sprawiłem także wiele bólu Michaelowi –

ciągnął Max, nie zważając na to, że Jeffrey całkiem stracił zainteresowanie.
– Michael i twoja mamusia nie rozstaliby się, gdyby nie to, że Michael
zajęty był ratowaniem mi życia.

Chłopiec poderwał głowę.
– To prawdziwy bohater. Przeze mnie jednak dwoje zakochanych ludzi

straciło z sobą kontakt. Od tamtej pory gryzły mnie wyrzuty sumienia.

– Michael uratował ci życie? Jak?
– Och, to strasznie nudne – wtrącił szybko Michael. – Chodzi o to, że

Max i ja się przyjaźniliśmy, potem spotkałem – twoją mamusię i z nią się też
zaprzyjaźniłem. Ale niestety nasze drogi się rozeszły.

– Z mojego powodu – oświadczył Max. – Dlatego byłem

najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, kiedy Michael powiedział mi,
że udało mu się odszukać twoją mamę.

Jeffrey przeżuwał jedzenie, wpatrując się w Erne swoimi wielkimi

ciemnymi oczami.

– Naprawdę znałaś wcześniej Michaela? – spytał po chwili.
– Tak, kochanie. – Erne podniosła z talerza liść sałaty i uśmiechnęła się

do gościa. – Nie musiałeś jechać taki kawał drogi, żeby mnie przeprosić,
Max.

– Musiałem, Erne. Musiałem to zrobić, choćby dla samego siebie.

Michael tyle czasu cię szukał, tak bardzo za tobą tęsknił... A wszystko
przeze mnie.

– No dobrze. – W jej uśmiechu nie było cienia fałszu. – Wybaczam ci.
Michael wypuścił z płuc powietrze. Świetnie. Co było, minęło. Nareszcie

mogą zapomnieć o tamtych wydarzeniach, żyć teraźniejszością. On miał
Erne, Max miał rozgrzeszenie, na którym tak bardzo mu zależało, a Erne...
Erne siedziała uśmiechnięta.

Jeffrey, jakby wyczuwając, że dorośli zakończyli rozmowę, przejął

pałeczkę. Opisał w szczegółach zabawę, którą wymyślili z Adamem, a w
której udział brali niewidzialni policjanci i groźny pirat o nazwisku Mo
Vaughn. Potem opowiedział o kraksie samochodowej, jaką we trzech – on,
Adam i Todd – urządzili rano w przedszkolu, a następnie, krzywiąc się i
wybrzydzając, zdradził, co paru kolegów przyniosło na drugie śniadanie.

background image

Nie przerywając mówienia, wyciągał z sałatki pokrojone w słupki
marchewki.

– Mamusiu, mogę iść nakarmić potwora?
– Wolałabym, żebyś sam zjadł marchewkę.
– Ale potwór jest głodny. Od kilku dni nie dawałem mu nic do jedzenia.
– Cóż to za potwór? – spytał z przyjaznym uśmiechem Max.
– Ogromny! Ma włosy w kropki bordo i mieszka na tamtym drzewie. –

Jeffrey wskazał widelcem na koniec ogrodu, gdzie rosła jabłoń. – Jeśli go
nie nakarmię, kto wie, czy nie umrze z głodu?

– W takim razie koniecznie trzeba potwora nakarmić – powiedział Max.

– Chodź, pomogę ci.

Z swojej sałatki wydłubał kilka marchewek i dorzucił je do stosu na

talerzu chłopca.

Erne obserwowała tę scenę z uśmiechem, wzruszona zachowaniem

Maxa. Michael również. Świetnie rozumiał, dlaczego Max chciał
przyjechać. Przecież on sam też czuł potrzebę, żeby odnaleźć Erne,
porozmawiać z nią, prosić o przebaczenie.

Jeffrey wstał od stołu i z poważną miną poprowadził Maxa na koniec

ogrodu; tam, na gałęzi jabłoni, starannie ułożył jedzenie dla potwora. W
powietrzu niósł się podniecony głos chłopca, który trajkotał niestrudzenie.
Michael przez chwilę śledził go wzrokiem, po czym skierował spojrzenie na
Erne. Wyciągnąwszy rękę, uścisnął jej dłoń.

– No, jak się trzymasz?
– Dobrze – odparła.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też.
– Widziałeś kiedyś prawdziwego potwora, Max? – spytał chłopiec,

prowadząc gościa z powrotem na taras.

– I to niejednego. Ale potwory, z którymi ja się stykam, nie mieszkają na

drzewach i nie mają włosów w kropki bordo.

– A jakie są?
– Bardzo niedobre. Robią straszne rzeczy.
Michael posłał Maxowi ostrzegawcze spojrzenie, którego ten nawet nie

zauważył. Całą uwagę miał skupioną na chłopcu, który szedł obok,
podskakując wesoło. Erne cofnęła rękę; uśmiech na jej twarzy powoli gasł.

– Max... – zaczęła. – Nie sądzę, żeby...

background image

– Jakie straszne rzeczy? – dopytywał Jeffrey.
– Wiesz, kto to są przestępcy?
– To tacy źli ludzie w telewizji – odparł chłopiec.
– Nie tylko w telewizji. Także w prawdziwym życiu.
– Nie strasz dzieciaka, Max – rzekł Michael, kiedy jego stary przyjaciel

znów nie zareagował na ostrzegawcze spojrzenie.

– Nie straszę. – Max usiadł na drewnianej ławie i patrząc na Jeffrey a,

poklepał puste miejsce koło siebie. – Chłopak zadaje mi pytania, więc
odpowiadam mu zgodnie z prawdą. Nie widzę powodu, żeby go oszukiwać.
Są na świecie niedobrzy ludzie, a część z nich to potwory. Spotkałem kilku
w swoim życiu. I ty też.

Michael potrząsnął głową, oczami prosząc Maxa, by zamilkł, lecz było

już za późno. Jeffrey uniósł się na kolana, żeby miska z sałatą nie zasłaniała
mu Michaela.

– Ojej, Michael, widziałeś potwora?
Nie chciał okłamywać chłopca, lecz wychodząc z założenia, że czasem

kłamstwo jest lepsze od prawdy, odrzekł:

– Nie, Jeffrey, nie widziałem.
– Widział, widział – rzekł Max tonem prawie chełpliwym. – Zabijając

potwora, Michael uratował mi życie.

– O rety, Michael! Zabiłeś potwora? – Chłopiec był czerwony z

podniecenia. – Prawdziwego potwora? Jak? Gołymi rękami? Czy wielką
szpadą, taką, jaką mają piraci?

Erne słuchała coraz bardziej zaniepokojona.
– Jeffrey, kochanie...
– Nie chcę o tym mówić – oznajmił Michael.
Chłopiec jednak nie zamierzał się poddać.
– Jak go zabiłeś? Może wysadziłeś go w powietrze? Albo...
– Użył pistoletu – wyjaśnił spokojnie Max. Sam od lat używał w pracy

broni palnej, więc był do niej przyzwyczajony. – Zastrzelił skur... pardon,
zastrzelił potwora. To był bardzo zły człowiek i Michael go zastrzelił.

– Dużo było krwi? – spytał Jeffrey. Oczy miał wybałuszone z przejęcia.

– Co? Dużo? A on, ten człowiek, czy krzyczał? O rety! No powiedz,
Michael. Fajnie było? Na pewno było super! – Podniósł rączkę i wycelował
przed siebie palce. – Tra-ta-ta-ta-ta! Krew bryzga, ludzie krzyczą...

– Starczy! Dosyć tego! – zawołał Michael.

background image

Czując, jak robi mu się niedobrze, odsunął krzesło od stołu. Tak,

powietrzem wstrząsały huki, tak, lała się krew, tak, rozlegał się straszliwy
krzyk. Najpierw tam, na zalesionym wzgórzu, a potem w głowie Michaela.
Przez wiele miesięcy dręczyły go w nocy koszmary, słyszał we śnie krzyk i
sam budził się z krzykiem. Wrzask, morze krwi, śmierć... i tak noc po nocy.
Wyczerpany fizycznie i psychicznie sądził, że już zawsze będzie skażony, że
nigdy nie zmyje z siebie winy, nie zasłuży na miłość osoby tak dobrej i
czystej jak Erne. Jeffrey zdawał się go nie słyszeć.

– Ja też chcę być bohaterem! – Zeskoczył z ławy i zaczął biegać po

tarasie. – Tak jak Michael! Chcę tak jak on zabijać potwory i ratować ludzi!
Chcę strzelać tak jak on! Chcę...

– Nie – przerwał mu Michael. Miał wrażenie, że krzyczy, ale to nie była

prawda; ledwo mógł wydobyć z siebie głos. – Nie chcesz. Pamiętaj o tym,
Jeffrey. Nie wolno ci być takim jak ja i robić tego, co ja zrobiłem. Nigdy,
przenigdy.

Czuł, że powinien powiedzieć coś do Erne, a także do Maxa, ale nie był

w stanie spojrzeć im w oczy. Zaczęły go od nowa nawiedzać obrazy z
przeszłości, szarpały nim, targały, wdzierały mu się do duszy.

Nie, nie zgadzał się! Nie pozwoli na to, aby jego syn w czymkolwiek go

przypominał!

Odwrócił się i zdecydowanym krokiem wszedł do domu. Mógł uciec od

Jeffreya, od Erne i Maxa, nie potrafił jednak uciec od wydarzeń z
przeszłości ani od wspomnień, które były z nimi związane.

Zrozumiał to w pełni dopiero teraz. I wiedział, że Erne również to pojęła.

background image

Rozdział 15

– Mamo, wpadniemy do wody! – zawołał Jeffrey.
Erne pochyliła się nad synkiem i wyjrzała przez małe okrągłe okienko.

Schodząc do lądowania w San Francisco, samolot faktycznie leciał tuż nad
samą wodą.

– Nie wpadniemy – powiedziała, poklepując dziecko po rączce. –

Lecimy na lotnisko. Pamiętasz, co ci mówiłam? Że samolot zawsze startuje
z pasa i tam również ląduje?

Wcale się nie dziwiła, że jest taki podniecony, bądź co bądź po raz

pierwszy w życiu leciał samolotem. Podczas trwającego pięć i pół godziny
lotu Jeffrey z dziesięć razy przemaszerował tam i z powrotem wąskim
przejściem, dokładnie zwiedził kabiny toaletowe, zaprzyjaźnił się ze
stewardesami i nawet zdrzemnął się godzinę. Erne starała się śledzić
wszystkie jego poczynania i ani na moment nie spuszczać go z oczu.
Pilnowała go dość uważnie, ale ciągle przyłapywała się na tym, że myślami
błądzi daleko.

Kiedy Michael zaczął się pakować, Erne nie nalegała zbyt usilnie, by

zmienił zdanie i został. Po tamtym wieczorze nie była pewna, czy nadal chce
go mieć w swym życiu. Wiedziała, że bez względu na to, ile się wydarzyło
w ciągu tych pięciu lat, gdy nie mieli kontaktu, i bez względu na miłość,
która na nowo odżyła w ich sercach, Michael nigdy nie uwolni się od
koszmarnych wspomnień, ponieważ przemoc, jakiej doświadczył w San
Pablo, odcisnęła na nim trwałe piętno.

Wydawało się Erne, że pogodziła się z przeszłością. Sądziła, że Michael

również się pogodził z tym, co było, że doszedł do siebie, odzyskał spokój i
równowagę psychiczną. Ale tamtego wieczoru, kiedy zobaczyła swojego
syna – syna Michaela! – tak zafascynowanego przemocą, strzelaniną,
krwią... kiedy zobaczyła, jak Jeffrey z morderczym błyskiem w oku gania po
tarasie, wykrzykując, że chce być taki jak Michael, że też chce strzelać i
zbijać...

W każdym bądź razie gdy Michael oznajmił, że musi wyjechać, nie

zaprotestowała.

Niemal od razu zaczęła tego żałować.

background image

Rok szkolny zakończył się w połowie czerwca. Trzy dni później Erne

kupiła dwa bilety na samolot do San Francisco. Dzięki Bogu za karty
kredytowe i zniżki dla dzieci, pomyślała, płacąc w kasie.

Samolot miękko wylądował. Prawie nie było czuć, kiedy koła zetknęły

się z ziemią. Jeffrey zapiszczał z radości. – Bomba! Chcę znów lecieć
samolotem.

– Polecisz.
Za kilka dni, dodała w myślach. Miała powrotne bilety, zamierzała

bowiem wrócić do Massachusetts, kiedy tylko porozmawia z Michaelem –
oczywiście, jeśli zdoła go odnaleźć. I jeśli Michael jej uwierzy, że go kocha.

Bo kochała go mimo wszystko, mimo tego, co zrobił. A może właśnie

dlatego. Sama nie wiedziała. Wiedziała tylko, że go kocha.

Max Gallard odchodził od zmysłów. Zadzwonił do Erne zaraz po

przylocie do Los Angeles.

– Nigdy sobie tego nie wybaczę. Do końca życia będę cię błagał o

wybaczenie...

– Niepotrzebnie – przerwała mu.
– Już raz przeze mnie się rozstaliście. Teraz znów was rozdzieliłem.

Psiakrew, tylko wam przynoszę pecha...

– Może nie było nam pisane być razem – rzekła Erne, przełykając łzy.

Jak mogła zaprosić do swojego domu człowieka, który miał ręce splamione
krwią?

A jednak mogła.
– Powiedziałem Jeffreyowi o Michaelu, bo on uratował mi życie.

Uratował nas obu. Naprawdę jest bohaterem.

Korciło ją, aby przycisnąć ręce do uszu i nie słyszeć głosu Maxa.
– Zdaję sobie sprawę, Max, że masz powód do radości, ale...
– Michael zachował się odważnie. Postąpił rozsądnie i słusznie. Jak

mogłaś pozwolić mu odejść?

– Sam chciał. To była jego decyzja.
– Ale ty mu pozwoliłaś.
Bo sądziłam, że nie potrafię zaakceptować jego przeszłości! Bo nie

chciałam, żeby mój syn wpatrywał się jak w obrazek w człowieka, który ma
na sumieniu zabójstwo! Miała ochotę wykrzyczeć to do słuchawki, ale
milczała.

– Cortez był odpowiedzialny za śmierć jego brata – ciągnął Max. –

background image

Zabijając go, Michael uratował nie tylko mnie. Myślę, że wielu młodych
ludzi w Los Angeles zawdzięcza mu życie. Gdyby nie on, Cortez znów by
zarzucił miasto nielegalną bronią.

Wiem! – pomyślała, tłumiąc szloch. Wiem, ale nie umiem się z tym

pogodzić.

– Zrozum, Erne. Michael postawił wszystko na jedną szalę. Ryzykował

własne życie, żeby doprowadzić bandytę przed oblicze sprawiedliwości.
Ryzykował utratę twojej miłości. Jak mogłaś pozwolić mu odejść?

– To była jego decyzja – odparła cicho. – Sam wybrał.
Jeszcze długo po tym, kiedy się rozłączyli, słowa te rozbrzmiewały jej w

głowie. Sam dokonał wyboru. Lecz czy miał inny? Odszukał ją, ponieważ
pragnął jej przebaczenia, ale tamtego wieczoru na tarasie przekonał się, że
chociaż go kocha, to jednak nie potrafi mu wybaczyć. Nic dziwnego, że
wyjechał.

Kochała go z całego serca i w głębi duszy czuła, że postąpił odważnie i

szlachetnie. Mimo to nie zatrzymała go, kiedy skierował się do wyjścia. Nie
umiała dać mu tego, czego potrzebował – i być może straciła go na zawsze.

Wiedziała, że zanim pojawił się w Wilborough, mieszkał w okolicach

San Francisco, nie znała jednak jego adresu. Nie znała nawet telefonu Maxa,
by do niego zadzwonić i spytać o Michaela. Ale dzięki Michaelowi zdobyła
jedną cenną informację, mianowicie, co należy zrobić, żeby odnaleźć dawną
miłość.

– Tu na zachodnim wybrzeżu jest jeszcze dość wcześnie – powiedziała

do syna, nie wchodząc w szczegóły na temat stref czasu. – Więc zaraz po
wyjściu z lotniska wybierzemy się do pewnego biura.

– Jakiego biura?
– Agencji detektywistycznej „Dwa Serca”.

Z lotniska wzięli taksówkę. Jeffrey nie posiadał się z radości. Wcześniej

jego „podróże” ograniczały się do krótkich wycieczek poza miasto,
natomiast dziś w ciągu sześciu godzin najpierw pokonał samolotem
odległość niemal pięciu tysięcy kilometrów dzielącą wschodnie wybrzeże od
zachodniego, a teraz jechał taksówką przez miasto, które było tak niezwykłe,
że nawet Erne rozglądała się zafascynowana.

– Ojej! Jeszcze jedna górka! – wołał z zachwytem chłopiec, kiedy

taksówka mijała kolejne wzniesienia, tak charakterystyczne dla tego miasta.

background image

Z okien pojazdu kilka razy widzieli brzegi Zatoki San Francisco; Erne,

która była przyzwyczajona do zielonoszarej wody Atlantyku, przejrzysta
turkusowa barwa wody w zatoce wydawała się prawie nienaturalna.
Podziwiali ozdobione sztukaterią wspaniałe budowle oraz stare
wiktoriańskie domy stojące wzdłuż pochyłych chodników. Erne
zastanawiała się, czy gdyby lekko pchnąć pierwszy u samej góry, zawaliłyby
się kolejno wszystkie, jak kostki domina?

Aleja Van Ness biegła po stosunkowo płaskim terenie, a budynek, w

którym mieściła się agencja „Dwa Serca”, prawie nie różnił się od
budynków w centrum Bostonu.

Erne i Jeffrey wysiedli z taksówki i wjechali na górę windą. Na wprost

windy znajdowały się drzwi z napisem Tyrell Investigative Services; Erne
domyśliła się, że należąca do Maggie agencja „Dwa Serca” jest częścią
większej agencji prowadzonej przez członków jej rodziny.

Przepuszczając Jeffreya przodem, Erne weszła do środka i zbliżywszy

się do biurka, powiedziała siedzącej przy nim sekretarce, że chciałaby się
widzieć z szefową „Dwóch Serc”. Ta nie spytała Erne, czy jest umówiona,
nie kazała jej usiąść i poczekać. Po prostu wstała i rzekła:

– Proszę za mną.
Była to młoda kobieta, pulchna, z burzą opadających na twarz

kasztanowatych loków. W porównaniu z nią Erne czuła się jak chudzielec o
chorobliwie bladej cerze. Jak chudzielec w pogniecionej sukience,
pomyślała kwaśno, bo idąca obok młoda kobieta miała na sobie idealnie
wyprasowane ubranie. Ale cóż, nie odbyła w nim transkontynentalnego lotu.

– Gdzie idziemy? – spytał scenicznym szeptem Jeffrey.
– Porozmawiać z pewną panią detektyw – odparła szeptem Erne, biorąc

syna za rękę, żeby przypadkiem nie udał się na samodzielne zwiedzanie
piętra.

Minęli dwa gabinety i weszli do trzeciego o białych ścianach i dużym

oknie wychodzącym na Van Ness. Naprzeciwko biurka wisiał oprawiony w
ramki plakat przedstawiający parę tancerzy.

– Proszę, niech pani usiądzie – rzekła kobieta, wskazując dwa wygodne

fotele. Sama usiadła przy biurku. – Jestem Maggie Tyrell. Akurat dziś mamy
mały ruch, więc... Czym mogę pani służyć?

Erne zamrugała nerwowo powiekami. Ta młoda, energiczna osóbka

miałaby wybawić ją z kłopotów? Pomóc jej odnaleźć radość życia? Cóż,

background image

skoro pomogła Michaelowi odnaleźć ją w Wilborough, może jej i Jeffreyowi
pomoże odnaleźć Michaela w San Francisco.

– Podobno pomaga pani odnaleźć się kochankom?
– Tak, to prawda.
– No więc ja... szukam kogoś.
– Kogo, mamusiu? Michaela? – spytał Jeffrey, wiercąc się w ogromnym

fotelu. – Ja też chcę, żeby wrócił. Nauczył mnie wszystkiego o baseballu.
Możesz mi zadać jakiekolwiek pytanie... – zwrócił się do Maggie. – Wiem
wszystko.

– No dobrze. – Maggie uśmiechnęła się. – Myślisz, że drużyna Giants

ma szansę zwyciężyć w tym roku?

– Nie wiem. Znam się tylko na Red Soxach.
– Czyli jesteś z Bostonu?
Jeffrey skinął głową. Erne również.
– Tak, jesteśmy z Bostonu i szukamy Michaela rzekła. – Nie tak dawno

temu korzystał z usług tej agencji. Chciał odnaleźć mnie* i odnalazł. Dzięki
pani pomocy. A teraz ja... teraz my szukamy jego. Nazywa się Michael
Molina.

Na twarzy Maggie pojawił się wyraz zaciekawienia. Przeniosła

spojrzenie z kobiety na chłopca i z powrotem na kobietę.

– A pani nazywa się Mary Elizabeth Kenyon, jest nauczycielką i matką

małego Jeffreya, prawda?

Zdumiało ją, że Maggie nie tylko zapamiętała jej imię i nazwisko, ale

również zawód oraz imię jej syna.

– Zgadza się. – Pogładziła chłopca po głowie. – To właśnie jest Jeffrey.
Maggie oparła się wygodniej w fotelu i przyjrzała uważnie swojej nowej

klientce.

– To nie moja sprawa, dlaczego Michael od pani odszedł. Wiem jednak,

że zadał sobie wiele trudu, żeby panią odnaleźć. A kiedy ostatni raz ze mną
rozmawiał, odniosłam wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku. Proszę pani, wierzę w miłość do grobowej deski, ale czasem z
bólem serca muszę przyznać, że nie każdemu jest pisana.

– Nam jest. Mnie i Michaelowi – oznajmiła stanowczo Erne. Nie miała

co do tego cienia wątpliwości. – Kocham go. Ale sądziłam... oboje
sądziliśmy, że na naszej drodze do szczęścia stoi przeszkoda nie do
pokonania. Jednak możemy ją pokonać. Muszę tylko odnaleźć Michaela i go

background image

o tym przekonać.

Maggie wzruszyła ramionami.
– Chce pani odnaleźć Michaela? Cóż, jest to tak banalnie proste, że

nawet nic pani za to nie policzę. Zaraz do niego zadzwonię i...

– Nie. – Erne pochyliła się, gotowa zakryć ręką telefon. – Proszę nie

dzwonić. Bo co będzie, jeśli powie, że nie chce się ze mną widzieć? Gdyby
podała mi pani jego adres, mogłabym... Bo on mieszka gdzieś niedaleko,
prawda?

– Po drugiej stronie zatoki. W Berkeley. – Przez chwilę bez słowa

wpatrywała się w Erne. – Trochę dziwnie się z tym – czuję. Bo skoro
Michael odszedł od pani, może faktycznie nie chce mieć z parną do
czynienia...

– Ja też nie chciałam mieć z nim do czynienia, kiedy sześć tygodni temu

pojawił się w Wilborough.

Maggie skinieniem głowy przyznała jej rację.
– Dobrze. – Obróciła się w stronę stolika, na którym stał komputer.

Odszukawszy adres, przepisała go, a kartkę wręczyła Erne. – To mniej
więcej dwadzieścia minut jazdy stąd. Ma pani samochód?

– Nie – odparła Erne. – Pojedziemy taksówką.
Wolała nie myśleć o tym, ile ta cała wyprawa będzie ją kosztować.

Zresztą, nie miało to znaczenia. Gotowa była żyć w długach, byleby tylko
mogła naprawić błąd.

– Proszę mi jedno obiecać – powiedziała Maggie.
– Co takiego?
– Że poinformuje mnie pani, jak się sprawa zakończy.
– Oczywiście. – Wstała z fotela, zbierając się do wyjścia. Jeffrey siedział

wyjątkowo cicho, jakby kompletnie pozbawiony energii; przypuszczalnie
zmęczyła go długa podróż, a mieli jeszcze tyle do zrobienia. – Chodź,
syneczku. Poszukamy Michaela.

– Dobrze.
– Uroczy brzdąc – rzekła Maggie, kiedy Erne, biorąc go za rękę, ruszyła

do drzwi. – Nie dziwię się, że Michael... Niech pani go znajdzie.
Powodzenia.

Jeffrey spał przez całą drogę. Erne potrząsnęła go delikatnie za ramię,

kiedy taksówka zatrzymała się przy niedużym placyku, przy którym stały

background image

ładnie ukwiecone domy. Zbudowane w stylu hiszpańskim – białe ściany,
czerwone dachówki, łukowate drzwi, fantazyjnie wygięte kraty w oknach,
po których pięły się kwitnące winoroślą – przypominały domy w San Pablo.

Często myślała o San Pablo. Tam była szczęśliwa. Tam przyszłość stała

przed nią otworem. Tam słuchała głosu serca.

Dziś też słuchała głosu serca.
Trzymając Jeffreya za rękę, podeszła do drzwi, na których widniał numer

podany jej przez Maggie Tyrell, i nacisnęła dzwonek. Nagle wystraszyła się,
że może Michaela nie ma w domu – albo gorzej, że jest, ale nie sam. Za
późno. Przebyła taki kawał drogi, że nie zamierzała się wycofywać. Skoro
on mógł przylecieć do Wilborough, nie wiedząc nic o niej, ona mogła
przylecieć do San Francisco, zadzwonić do jego drzwi i...

Mniej więcej po minucie drzwi się otworzyły. Nareszcie! Stał w

dżinsach i pomiętej białej koszuli z podwiniętymi rękawami, włosy miał
potargane, oczy czarne jak onyks. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie.
Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Erne oznajmiła:

– Musimy powiadomić o czymś Jeffreya.
– Tak? – Opuściwszy wzrok, spojrzał na zaspanego chłopca, który

kurczowo trzymał się nogi matki, po czym schylił się i uśmiechnął do niego.
– Hej, przyjacielu. Co u ciebie słychać?

– Jestem zmęczony. Stęskniliśmy się za tobą.
Przez chwilę Michael wpatrywał się w dziecko, potem wbił wzrok w

podłogę, następnie w ścianę. Wyraźnie unikał oczu Erne.

– Stęskniliśmy się za tobą – powtórzyła za synem. Maggie Tyrell dała

nam twój adres. Możemy wejść?

Wyprostował się. Widziała, że jest zdenerwowany.
– Oczywiście. – Odsunął się na bok, wpuszczając ich do środka.
Erne rozglądała się zdumiona. Wewnątrz panował idealny porządek. Co

prawda nie zostawiał po sobie bałaganu, kiedy mieszkał u niej w
Wilborough... W każdym razie wnętrze było przestronne, gustownie
urządzone, podłogi lśniące, dywany bez śladów błota czy trawy, poduszki
równo ułożone na kanapie, stoliki starannie dobrane do reszty mebli.

– To twój dom? – spytała zdziwiona, po czym zawstydziła się własnego

zdziwienia.

– Chyba tak – odparł enigmatycznie.
– Jak to: chyba tak?

background image

Nie odpowiedział. Spoglądał na Jeffreya. Chłopiec puścił rękę Erne, po

czym wdrapał się na skórzany fotel i zwinął w kłębek; oczy miał otwarte, ale
czerwone ze zmęczenia.

– Naprawdę chcesz mu powiedzieć?
Skinęła głową, świadoma tego, że ujawnienie chłopcu prawdy to

najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek musiała wykonać.

– Tak, zamierzałam to zrobić sama, ale... – zniżyła wzrok – nie miałam

odwagi. Zresztą, uznałam, że powinniśmy razem...

Michael ujął ją za brodę i delikatnie obrócił do siebie, tak by ich oczy się

spotkały.

– Erne, czy jesteś absolutnie pewna? – spytał cicho. – Skoro mały wie,

czego się dopuściłem, co mam na sumieniu...

– No właśnie – przerwała mu. – O tym też trzeba z nim – porozmawiać.

Nauczyć go, co jest dobrem, a co złem. Jesteś mi potrzebny, Michael. Bez
twojej pomocy sama sobie nie poradzę.

Przez chwilę uważnie badał jej twarz.
– Nie chcę, żeby Jeffrey wyrósł na kogoś takiego jak ja.
– A ja chcę.
Jego palce, wciąż zaciśnięte na jej brodzie, zadrżały lekko. Opuściwszy

rękę, przeszedł na drugi koniec salonu i przysiadł na podłodze przed
fotelem, na którym siedział senny malec.

– Hej, przyjacielu, śpisz? Chłopiec pokręcił głową.
– O czym tak szepczecie? – spytał. – To tajemnica?
– Już nie – odparł Michael. Spojrzał na Erne, a kiedy ona podeszła bliżej

i kucnęła obok na podłodze, wyciągnął ręce, jedną do chłopca, drugą do
kobiety. – Jestem twoim ojcem, Jeffrey.

Chłopiec otworzył szerzej oczy.
– Dawno temu kochałem twoją mamusię – ciągnął Michael pełnym

napięcia głosem – ale musiałem wyjechać i ją zostawić. Potem ty się
urodziłeś, a ja nic o tym nie wiedziałem. Całymi latami was szukałem i
dopiero niedawno udało mi się was odnaleźć.

Chłopiec popatrzył pytająco na Erne.
– To ja mam tatusia?
– Zawsze miałeś, kochanie. Pamiętasz? Kiedyś o tym rozmawialiśmy.

Powiedziałam ci, że twoim tatusiem jest pewien pan, którego bardzo
kochałam. I że ten pan musiał odejść, ale zanim odszedł, dał mi

background image

najwspanialszy podarunek na świecie. Ciebie.

– Jeffrey przeniósł wzrok na Michaela, potem z powrotem na Erne. Przez

chwilę nic nie mówił, jakby zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

– Michael zabił człowieka – oznajmił wreszcie.
Michael z trudem przełknął ślinę.
– To była straszna rzecz i bardzo żałuję, że tak się stało. Nie miałem

jednak wyjścia.

– A tamten, którego zabiłeś, to był zły człowiek?
– Bardzo zły.
– Więc jesteś bohaterem.
– Nie, Jeffrey, jestem normalnym człowiekiem.
– Bohaterem i moim tatusiem – stwierdził autorytatywnie chłopiec, po

czym uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zamknął oczy i pogrążył się we
śnie.

Przez kilka minut Michael z Erne siedzieli na podłodze, wpatrując się w

śpiącego syna. Wreszcie wstali. Erne zdała sobie sprawę, że najtrudniejsze
mają za sobą. Była zmęczona podróżą, chętnie poszłaby w ślady dziecka i
też zamknęła oczy, lecz wiedziała, że czeka ją jeszcze jedna rozmowa,
prawie równie trudna jak ta pierwsza.

Postanowiła nie zwlekać.
– Kocham cię, Michael.
– Ja ciebie też, ale... – Uśmiechnął się smutno.
– Chciałeś mojego wybaczenia. – Zacisnęła ręce na jego dłoniach, jakby

czerpiąc z nich siłę. – Przeszłości się nie zmieni. Wtedy w San Pablo
skrzywdziłeś mnie swoim zniknięciem. Kiedy jednak mnie odnalazłeś i
wyjaśniłeś, co się stało, przebaczyłam ci. Uzmysłowiłam sobie, że nie
mogłeś postąpić inaczej.

– Tak, ale...
– Reszta... Zrozum, Michael, to nie ja mam ci wybaczyć zabójstwo

Corteza. Twój przyjaciel Max przekonał mnie, że zachowałeś się jak
bohater. Nawet nie musiał zbyt usilnie przekonywać, bo w głębi serca sama
to wiem. – Łzy powoli napływały jej do oczu, ale mówiła dalej. – To ty
musisz sobie wybaczyć. Pozwoliłam ci wyjechać z Wilborough.
Niesłusznie. Wyjechałeś jednak dlatego, że gryzły cię wyrzuty sumienia.

Westchnął głośno.
– Wiesz. Erne, długo po powrocie z San Pablo nie mogłem dojść do

background image

siebie, ale z czasem koszmary, które budziły mnie po nocach, ustały.
Sądziłem, że wreszcie odzyskałem spokój... Myliłem się. Wydarzenia z
przeszłości nadal we mnie tkwią. Nie umiem się z nimi pogodzić.

– Śmierć brata też wciąż w tobie tkwi, prawda?
– Tak...
– Widzisz, Michael, pewnych rzeczy nie sposób zapomnieć. Pozostają w

nas na zawsze. Jedyne, co możemy zrobić, to wybaczyć sobie i starać się żyć
najlepiej, jak umiemy.

Kolejne westchnienie.
– Och, Erne. – Przycisnął usta do jej czoła. – Tak strasznie mi cię

brakowało. Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłem.

– Dlaczego kiedy spytałam, czy to twój dom, odpowiedziałeś „chyba

tak”?

Zerknął na zwiniętego w fotelu syna, po czym uśmiechnął się

szelmowsko.

– Bo marzy mi się inny dom. Z tobą. W Wilborough.
– Więc wróć z nami – powiedziała szeptem. – Wróć z nami do naszego

domu.

– Do naszego domu – powtórzył rozmarzonym tonem. Wziął Erne w

ramiona i przytulił mocno do siebie. – Dobrze, najdroższa. Dobrze.

Stali objęci w zapadającym zmroku dosłownie dwa kroki od swojego

śpiącego syna. Nareszcie się odnaleźli. Nareszcie byli razem. Ona, on i
dziecko. I oboje wiedzieli, że ich miłość będzie trwała wiecznie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arnold Judith Miłość na całe życie
Edukacja zdrowotna inwestycją na całe życie
HOROSKOP na całe zycie
214 Bevarly Elizabeth Gliniarz na całe życie
Edukacja zdrowotna inwestycją na całe życie
Anderson Caroline Związek na cale zycie
Lucy Clark Na całe życie
19 Wife 4 live [Żona na całe życie]
214 Bevarly Elizabeth Gliniarz na całe życie
Anderson Caroline Kobiece sekrety Związek na całe życie

więcej podobnych podstron