Necel Augustyn
ZŁOTE KLUCZE
motto
Klucze te, które nie tknięte przez jakąkolwiek szwedzką dłpń pozostały czyste i żadną nie zmazane skazą, przekazuję z niemałą serca radością prawowitemu panu.
(Z przemówienia gdańskiego rajcy wręczającego klucze puckiego zamku komisarzom króla Jana III).
orskie wichry rozwiały już popioły zgliszcz pozostawionych przez krwawy najazd Gustawa Adolfa. Z ludnych niegdyś wsi rybackich, którym niosły dostatek ławice śledzia i łososia, zostało kilka przygarbionych checz. W Chłapowie, począwszy od Starniowego Żłobu aż po Rozewską Blizę sterczało przy stawie pod wysokimi klonami parę nowych lepianek, przy strzelińskiej zaś drodze wznosiła się chata, którą wybudował Marek Miłosz, rybak a jednocześnie zapamiętały myśliwy polujący na wystraszone sarny i głodne wilki — ¡postrach wyludnionej okolicy.
Tuż przy Łebskim Żłobie, opodal Rozewia z pożogi 1626 roku ocalały jedynie trzy garbiące <się zagrody. W jednej z nich mieszkał Jędrzej Czerwionka, bratanek stare^ go Kresztofa powieszonego przez Szwedów pod żarnowieckim borem. Jego pierwszą żonę zamordowali Szwedzi, utopili ją wraz z dwojgiem dzieci w Chłapowskim stawie; wracając z wojny ożenił się pod Gdańskiem po raz wtóry z Dorotą i doczekał nowej pociechy — Krystyny, jak twierdziła matka, podobnej kubek w kubek do jej siostry, którą jakiś Szwed porwał i wywiózł za morze.
Zrazu Czerwionka wraz z sąsiadem Marcinem Kuch- nowskim łowił cezą, z czasem jednak założył łososiową maszoperię. W Chłapowie istniała już wtedy maszoperia, należeli do niej rybacy mieszkający nad stawem. Jędrzej musiał przeto dobrać sobie maszopów ze Strzelna i Łeb- cza. Od wieków mieli oni swoją toń przy Rozewi^ u wyr lotu Łebskiego Żłobu, w pobliżu Czerwionkowej chaty. Poza Kuchnowskim sąsiadował z nią Kuba Jaks. T on by
ł
za 'młodu rybakiem, ale później kupił starą ka'sztamkę i woził ryby do Pucka, za co maszoperia dawała mu jeden part. Drugi part otrzymywał wtedy, gdy ktoś zawistny rzucił na laskom urok. Jaks bowiem umiał jak nikt zdejmować z urzeczonych niewodów czary. Nic dziwnego! Miał przecież białkę — łysą czarownicę. Mądry Ha- das, młynarz z Czarnego Młyna przysięgał, że to ona zaczarowała jego żarna, kiedy nie dał jej ziarna dla Jakso- wej kobyły. Młyn tego dnia przestał mleć. Okolica została bez chleba, a ludzie jęli już grozić, że spalą wiedźmę pod mieroszyńskim ¡borem. Uratowało ją to, że w porę znów zaklekotało wodne koło i zachrzęściły żarna. Zawiodły natomiast połowy. Zasępił <się szyper Czerwionka.
— Znowu ktoś rzucił czary na niewód — rzekł i kazał zawołać Jaksa.
Czarownik przegnał ze strądu ipaszopów, lecz jeden z młodych rybaków, Józef Bizewski ze Strzelna, ukrył się pod urwiskiem. Z zarośli rogowca śledził poczynania Kuby. Ku swemu zdziwieniu zauważył, że Jaks pó prostu przeciął nożem kilka oczek sieci, po czym zwołał rybaków i zapewnił:
— Gotowej Wyrzuciłem wam purtka z matni. Teraz laskorn będzie łowić, leno musicie strzec się białek! Nie dopuszczajcie ich do niewodu, bo /nie nadążę zdejmować uroków.
Po nowym zaciągu uwierzyli mu wszyscy. W matni aż się mrowiło od łososi. Ryby biły ogonami, wzniecały srebrne fontanny. Jaks z zadowoleniem przypatrywał się temu z wysokiego urwiska. Nie spodziewał się, że wieczorem, gdy strudzeni rybacy wracali do checz, Bizewski wyjawi szyprowi jego sekret.
— On przeciął leno kilka związanych oczek sieci!
Czerwionka zmarszczył czoło poznaczone bliznami przez
szwedzkie rapiery.
— Kto mógł je zawiązać? I żeśmy tego nie spostrzegli przy zastawianiu?
Umilkli, bo w drzwiach szyprowej checzy stanęła Krystyna, dwudziestoletnia, jasnowłosa, smukła córka Czer- wionki, a przed białkami nie zdradzano nigdy rybackich tajemnic. Szyper więc już bez słowa zawiesił kaszor na drążku, postawił karkulicę przed drzwiami i znikł w chałupie. Czerwionkówna podeszła do Józefa.
— Odprowadzisz mnie? — zapytał.
Skinęła głową. Ruszyli ku Str^ęlnu przez pola rozzłocone kwitnącym żarnowcem. Bosa dziewczyna stąpała ostrożnie po grudach gliny i ostrych kępach traw. Zeszli w wądół. Wtem posłyszeli gniewny głos:
— Krysta, dożdże le, przindzesz te do dom?
— Nenka — szepnęła dziewczyna i czym prędzej pożegnawszy maszopa zawróciła ku checzy.
Matkę zastała już w izbie. Czerwionkowa, z hałasem przesuwając garnki na kominie, beształa męża:
— Nie wiesz, że ona za tym młodym knopem ze Strzelna świata nie widzi? Rzekłbyś jej, że domu ma pilnować zamiast z knopami latać!
— To mądry m&szop — odparł szyper pojednawczo.
— Chwal go, chwal! Niech całkiem za nim ogłupieje!
Czerwionka nie odrzekł słowa. Zamyślony »siadł do stołu,
na którym stał szeroczk z kaszą żytnią ugotowaną na gęsto i rybną zupą. Wziąwszy drewnianą łyżkę do ręki, jął jeść. Rozzłoszczona białka krzywo spojrzała na stojącą na progu córkę, a potem wskazała jej miejsce na ławie.
— Wieczerza na stole stygnie, a ciebie nosi, Bóg wie gdzie.
Nazajutrz szyper przejrzał niewód. Nie zauważył nic podejrzanego, lecz po kilku dniach odkrył w środku niewodu związane oczka.
— Zdrzeta le, dresze — krzyknął. — Ktoś zeszył nam wierzch ze spodem matni.
— Tak, ten niewód nie może łowić — rzekł Marcin Kuchnowski przyglądając się sieci.
— Czary, czary — zaśmiał się Józef Bizewski. — Widzicie, jak Jaks nas zamanił?]
— Bioj po tego manijka! — rozkazał mu Jędrzej Czerwionka. — Niech grom zaraz tu iprzyjdzie!
Gdy młody rybak pognał po czarownika, szyper wyprostowawszy przygarbione plecy podrapał się w spłowiałą brodę, a w oczach jego jasnych jak świetlista woda błysnął krotochwilny uśmiech.
— Nauczę tego diachla rozumu — rzekł do Kuchnow- «kiego opierając się na sękatej karkulicy. — Bądze dziś gusłom tego remisza kuńc!
7.
Kiedy Bizewski nadszedł z czarownikiem, Marcin Kuch- nowski pokazał mu związane oczka zamykające gardła niewodu.
— Wiesz, ileś nam przez to szkody narobił?
— Toć nie ja — bronił się pobladły Jaks. — To kusy Purtk! Tylko ja mogę was uchronić przed jego sztuczkami.
— Utopić oszukańca! — wołali groźnie maszopi.
— Kamień mu do szyi uwiązać i w morze]
— Precz — krzyknął szyper. — Niech cię więcej na naszej toni nie »spotkam, bo będzie z tobą licho! Zamiast jak dotychczas sprawiedliwy part, dostaniesz karkulicą po krzepce!
Chytry rybak wziął nogi za pas. Zbiegł co tchu ze strą- du, a wraz z nim, jak zły cień, uciekła bieda^prjześladu- jąca maszopów.
Następnej wiosny w roku 1655, skoro kra lodowa i gru- bia stajały w ciepłym słońcu, a wiatr ruszył od południa, maszoperia Czerwionki znów pociągnęła na swej toni przy Łebskim Żłobie niewód zeszyty w zapusty. W pierwszym zaciągu matnia zagarnęła przeszło kopę srebrnych łososi. Ucieszyli się Kaszubi:
— Mamy co jeść i dętki będą.
— W tym roku połowy pociągną się długo — kiwał głową szyper. — Nie na darmo zima była ostra a wiosna późna.
Sprawdziły się jego słowa co do joty. Już dawno zakwitł żarnowiec i zazieleniły się buki w Łebskim Żłobie, a srebrne ławice łososia wciąż błyskały w pobliżu ro- zewskiego brzegu. Niemal co dnia podczas lustrzanych glad ryby lśniące w promieniach zachodzącego słońca wyskakiwały nad wodę i radowały oczy rybackich dzieci uciesznymi igraszkami.
Dopiero zachodni wiatr i rzęsisty deszcz przerwał połowy. Zapobiegliwi kupcy z Pucka i Gdańska nagabywani przez mieszczan o smaczne ryby daremnie przyjeżdżali pytać o nie do checzy Czerwionki.
— Skoro ustanie wiatr, znów pociągniemy laskorn — obiecywał szyper.
Doczekawszy się wreszcie nadejścia pogodniejszego niż poprzednie wieczoru dał znać maszapom, by rankiem stanęli wszyscy na toni i wcześnie legł do snu. Za jego przykładem poszła Czerwionkowa i wkrótce oboje spali twardo. Tylko Krystka długo przewracała się z boku na bok, nim wreszcie usnęła. Po północy ¡przebudziło ją żałosne kwilenie sowy. Natychmiast zerwała się z łóżka i wymknęła się z checzy. Nocne straszydło siedziało na, czubku drążka od suszenia sieci.
— Chucz!. — krzyknęła dziewczyna, chcąc spłoszyć złą wróżkę. — Chucz! chucz! cioto przeklęta!
Zaszumiały skrzydła. Sowa znikła w stronie ¡mieroszyń- skiego lasu, nad którym mrugały gwiazdy. Północny wschód różowiał letnią zorzą. Księżyc jaśniał nad Bielawskimi Błotąmi. Dziewczyna zwróciła oczy ku Strzelnu. Stamtąd mieli nadejść maszopi, a z nimi młody Bizew- ski. Ten zwykle przed świtem podchodził do checzy, pukał w okno i budził szypra. Ale tym razem szmer żarnowca ani ciężkie kroki rybaków nie mąciły nocnej ciszy. Zawiedziona Krysta wróciła do izby. Skrzyp drzwi zbudził czujną matkę.
— Nią wstyd ci po nocy na dwór wyskakiwać za knu- pem? — skarciła córkę.
— Ja leno przepędziłam tę sowę z naszego drąga — usprawiedliwiała się szyprówna. — Przez całą noc kwiliła tu za oknem.
— Czy to aby sowa, a nie purtk istarej Jaksowej? — zatrwożyła się Czerwionkowa. — Znam to ptaszysko! Wiedno siadywała na dachu tej czarownicy, co zaczarowała Czarny Młyn.
— Taka z niej czarownica jak z Jaksa czarownik —- ziewnął Jędrzej przebudzony rozmową i zaraz zapytał córkę, czy na dworze bryza.
— Nie, tatku — odpowiedziała. — Glada! Dym z blizy idzie w górę jak słup, a morze chrapie od Lisiego Jaru.
— Wstanę —. podźwiginął ¡się z pościeli Czerwionka — bo maszopi chyba muszą wńet tu stanąć. Dnia jeno patrzeć.
Wciągnął na nogi długie skorżnie, włożył kaftan. Potem wyjrzał na dwór, czy rybacy nadchodzą. Drgnął. Z rzedniejącego mroku od Jaksowej zagrody wyłoniła się czarna, naga, rogata postać i powoli zbliżała się do szy-
prowych drzwi. W ręku trzymała widły, z tyłu zwisał jej długi ogon.
— Wszelki duch! — jęknął szyper i cofnął się z progu w głąb checzy.
Dorota zerwała się z posłania, podbiegła do okienka.
— Maryja, Józef! — załamała ręce. — Pod nasze drzwi podchodzi piekielnik we własnej osobie. Ratujcie nas, wszyscy święci!
Jędrzej chwycił karkulicę. Diabeł z widłami w łapach pchał się już przez drzwi. Uderzył go więc po rogach z taką siłą, że bies wypuścił z rąik swój czartowski oręż.
— Święty Józefie — lamentowały kobiety — chroń nas od duchów piekielnych!
Jędrzej wzniósł kij do drugiego ciosu. Czarny skurczył się, zasłonił rogaty łeb rozcapierzonymi dłońmi.
— To jo jem! — zawołał piskliwie. — Wasz sąsiad! Jaks! Nie bij, drehu]
— Nie wierz mu! — Dorota podawała mężowi kropiel- nicę i kropidło. — Tu masz święconą wodę! Pokrop go!
— Uciekaj, człowiecze! —parsknął Czerwionka.— Mnie purtkiem nie nastraszysz! Uciekaj, bo tak cię pokropię, że popamiętasz!
Nieproszony gość dał susa ku drzwiom, wyskoczył za próg i umknął do swej checzy jak zmyty.
— Tedy myślisz, że to był Jaks? — Dorota odetchnęła jak po ciężkim grzmocie.
— A któż by? — śmiał się rybak. — Rozebrał się oszu- kańc do goła, wysmarował się kotliną, przywiązał sobie rogi i ogon.
— Czemu to uczynił?
— Widłami chciał mnie zapędzić w kozi róg. Umyślił sobie, że uwierzę w jego purtka i będę go prosić, by mi checz wykadził, a potem niewód po dawnemu zamaniał.
Wtem zadudniły kroki, ktoś zapukał w okienko:
— Szyprze, wstawać pora! — usłyszeli głos Józefa Bi- zewskiego.
— Zostańcie z Bogiem — pożegnał kobiety Czerwionka i pospieszył do maszopów.
Krysta podeszła do okienka. W mdłym świetle brzasku ujrzała młodego maszopa. Odchodził z towarzyszami ku Łebskiemu Żłobowi, oglądając się raz po raz w stronę checzy szypra. Skinęła mu ręką na powitanie i pożegna
nie, położyła się do łóżka i zasnęła zmęczona nocnymi przeżyciami.
Dorota krzątała się przy piecu, -gdzie na trójnogu dymił pod pokrywą okopcony garnek. Po jakimś czasie zbudziła córkę.
— Pójdziesz na strąd — rzekła — zaniesiesz tatkowi śniadanie.
Krysta zmówiła pacierz, ubrała się, zjadła szybko śniadanie przygotowane przez matkę, potem chwyciła w jedną rękę garnek z rybią zupą, w drugą koszyczek z czarnym chlebem i gotowanym łososiem i pospieszyła na skarpę. Tuż przy Łebskim Żłobie ¡stromą Stegną zaczęła schodzić na strąd.
Rybacy wyjmowali właśnie ryby z laskornu. Stanęła więc na urwisku w krzakach żarnowca. Wiedziała, że nie wolno jej podejść do niewodu, aż maszopi wybiorą wszystkie łososie. Ojciec zabijał je karkulicą i układał głowami ku urwiskom. Miało to ‘Sprawić, że ryby zawsze będą płynęły do brzegu. Zapatrzona nie spostrzegła, że poruszyły się złociste gałęzie zarośli. Ktoś wysunął się z krzaków. Twarz miał ogorzałą, zarosły podbródek, błyszczące oczy. Podszedł do dziewczyny, wyciągnął węźlastą rękę, by pogłaskać jej jasne warkocze.
— Jaks! — poznała piekielnika.
Skoczyła w bok jak spłoszona tsarna. Zbiegła z piaszczystego zbocza pół żywa, podała ojcu koszyk i garnek. Józek stojący przy łodzi, natychmiast porzucił gromadę rybaków i zbliżył się do ukochanej.
— Coś taka zdyszana i czerwona? — zagadnął. — Gonił cię kto?
— Ten czarownik — odpowiedziała.
— Jaks? — warknął. — Dam ja mu cię straszyć. Kości mu porachuję — odgrażał się. — Przytrę rogów temu diachlowi!
Maszopi rozsiedli się na strądowych głazach. Jedli łapczywie ¡ranny posiłek, nikt więc nie zwrócił uwagi na Bi- zewskiego, który pognał na urwisko, kędy ciemniała sylwetka Jaksa. Krysta podążyła za strzelińskim maszopem, aż piasek piszczał pod jej bosymi nogami. Rada była, że tak skwapliwie porwał się do jej obrony, lecz jednocześnie bała się, by nie doszło do krwawej bójki.
— Nie rób mu nic złego — wołała, daremnie próbując doścignąć Józka.
Ten biegł ku Jaksowi, który zobaczywszy ze skarpy bogaty połów, spieszył na pastwisko po kobyłę, by odwieźć ryby do Pucka. Bizewski był już blisko ściganego, gdy zatrzymał go przejmujący krzyk Krysty: t
— Boże!
Poniechał pościgu i zaniepokojony podążył wielkimi krokami na krawędź skarpy. Krystyna wskazała mu ręką morze, na którym bielała niezliczona ilość żagli.
— Widziałeś kiedy tyle naw? Więcej ich niźli owiec w stadzie.
— Nie owce to, leno wilki — warknął z nienawiścią Bizewski. — Wojenne orlogi Szwedów]
— Tych morzkulców, co potopili moich przyrodnich braci? — przeraziła się szyprówna.
Józek skinął głową. I on przypomniał sobie opowiadania o tym, jak Szwedzi wymordowali chłapowian za to, że rozgrabili szwedzki statek wyrzucony na strąd przez fale sztormu, Pobladł z wrażenia. Krystyna ścisnęła mu ramię. * -
— Co teraz z nami będzie?
— Trza przestrzec maszopów, tatkowi twemu rzec, cośmy stąd obaczyli. Tam z dołu nie widzą ich jeszcze! — mówił prędko rybak i mie tracąc chwili rzucił się pędem w stronę ‘spadzistej ścieżki. Gdy znalazł się na płaskim brzegu, już z daleka zaczął krzyczeć:
— Wali ku nam okrutna flota! Ćma wojennych korabi! Szwedy płyną! Szwedy!
Podnieśli się maszopi z granitowych kamieni, spojrzeli na morze.
— Gdzie? — pytali wytężając wzrok.
— Chodźcie na górę, to obaczycie, co się święci!
Cała maszoperia jęła się wspinać po zboczach na urwisko.
— Są, są — jeden przez drugiego pokazywali sobie bielejące żagle.
— Tak, to Szwedy — stwierdził szyper. — Omijają forty Władysławowo i IJazimierzowo! Płyną na Gdańską Zatokę. Żle z nami, dresze. Będzie wojna, jak amen w pacierzu.
Frasobliwie podrapał się w kark, rozejrzał się dokoła. Rybacy milczeli. W dali Jaks wyprowadzał ze swej zagrody kasztankę zaprzęgniętą do pustego wozu, gotowego do załadunku łososi. Jędrzej skinął na Bizewskiego.
— Bierz, Józk, kobyłę Jaksową i gnaj do Pucka. Masz zawiadomić komendanta Sarpskiego o flocie, która nadciąga. Po drodze wstąp do sołtysa w Chłapowie. Niech pośle konnego posłańca z ostrzeżeniem do Władysławowa. Pomnij, że każda chwila na wagę złota idzie!
— Nasz szyper zna się na wojennym rzemiośle — rzekł z uznaniem któryś z rybaków.
— Albo to mało się nawojował za Gustawa Adolfa? — mruknął Marcin Kuchnowski.
Nieoczekiwana wrzawa zagłuszyła ich słowa. To Józek szarpał się koło wozu z Kubą Jaksem, który pojawił się już ze swoją kasztanką na brzegu. Młody rybak odprzęgał co tchu kobyłę, odpychając jej właściciela.
— Jakim prawem zabierasz mi konia? — pieklił się Jaks. — Żeby cię purtk tysiącem gromów zatrzaskał! Co robisz, zgrzecho? Odstąp, bo cię zaczaruję! Do Pucka muszę jechać, bo łososiom brzuchy wpadną, a mnie przepadnie mój part.
Ale Bizewski siedział już na kasztance. Chwycił się grzywy, piętami uderzył o końskie boki i pognał, aż zaszumiały tratowane żarnowce. Pędził ku Chłapowu i szybko znikł z oczu maszopów. Rybacy znów zwrócili spojrzenia na dalekie żagle.
— Więcej ich niż kopa — rachował szyper.
— Półtora kopy beż mendla —odezwał się Kuba, który teraz pojął przyczynę Józkowej napaści.
— Naliczyłem pięć mendli — potwierdził Marcin. — Sroga siła! Cóż mamy, szyprze, czynić?
Jędrzej popatrzył na otaczających go maszopów, a potem rzekł z wolna:
— Zejdziemy, dresze, na strąd i pociągniemy niewód Może po raz ostatni w tym roku. Kto wie kiedy znów będziemy łowić.
inęło kilika dni. Rozewski latarnik, jak co zmroku, zapalił ogień na blizie. Wysoki słup dymu rozpływał się w powietrzu. Bzykały komary. Józef siedząc obok Krysty na urwisku opowiadał o tym, jak rozmawiał w Pucku z wojewodą Jakubem Wejherem, którego zastał na tamtejszym zamku i powiadomił o nadpłynięciu szwedzkiej floty.
— Słuchałabym cię do rana — szeptała Czerwionków- na. — Żal mi iść spać.
— Wszelako pora nam się pożegnać — odparł. — Nim dojdę do Strzelna, głucha noc zapadnie.
Dziewczyna spojrzała w stronę Chłapowa.
— Kogo wypatrujesz? — zapytał z zazdrością.
— Księżyca — rzekła — wczoraj wzeszedł tam o tej godzinie. Dziś go jeszcze nie widać, ale chyba niedługo się ukaże. Przy jego świetle przyjemniej ci będzie wędrować. Zostań ze mną jeszcze trochę. Odprowadzę cię potem pod brzozowy gaj.
— Zostałbym, miła, wżdy późno już. O patrz: Kuba wpędza kobyłę do chlewu, a bociany wracają z mokradeł na Marcinową checz.
Podnieśli się niechętnie. Bizewski ogarnął narzeczoną ramieniem, przytulił policzek do jej paliczka i spojrzał na wschód. Sinawe morze przecinał ciemny pas bryzy.
— Patrz — wyszeptał. — Czy minie oczy mylą? Tam w tej ciemnawej smudze coś bieleje.
— Żagle? — przywarła do niego tak, że poczuł szybkie bicie jej serca. — Kędy je widzisz?
— Tam, na widnokręgu — wskazywał. — Wytęż oczy, a też je obaczysz. Bardzo ich wiele. To chyba Szwed znów nadpływa z całą potęgą. W Gdańskiej Zatoce źle mu się powiodło, tedy może tu będzie próbował wylądować.
— Powiem tatkowi, a ty miej na oku tych morzkul- ców — rzekła przejęta dziewczyna i pobiegła do checzy.
W progu powitał ją jazgot matki.
— Gdzie tak długo byłaś? Pewnie znów z tym twoim niekarańcem. Igrasz, igrasz aż się doigrasz. Bociany wam nad głowami krążą!
Kry-sta nie odrzekła nic. Oparta o ścianę dyszała ciężko. Dorota zauważyła wreszcie zmienioną, śmiertelnie bladą twarz córki.
— Co z tobą?
— Co się stało? — zapytał szyper wchodząc do chaty.
— Szwedy! — wyjąkała jedynaczka.
Jędrzej wyciągnął z ukrycia starą krócicę i wsadził ją za pas. Po chwili we troje stali na zboczu obok Bizew- skiego. Noc spychała już dzień za krawędź horyzontu i szyper z wielkim trudem zdołał dojrzeć żagle jaśniejące w mroku.
— Te gromy przez dwa dni strzelały do Gdańska i Pucka — sapał. — Nic tam nie zdziałali. Teraz, jak złodzieje, podsuwają się pod nasz brzeg. Tu chcą -niespodzianie wedrzeć się na ląd.
— Tu? — zatrwożyła się białka.
— A gdzie by, jeśli nie przy Łebskim Żłobie? Ale nie bój się. Nie śpimy przecież. Damy morzkulcom pieprzu jak za dawnych lat. Jeno czasu tracić nam nie wolno. Bioj do Chłapowa — zwrócił się do córki — niech chła- powianie strzegą swego śtrądu. — Bizewskiemu zaś rozkazał, jak poprzednio, pocwałować do Pucka i po drodze zaalarmować Strzelno, Łebcz i Gnieżdżewo.
Wkrótce zadudnił tętent kopyt kasztanki ścigany klątwami Jaksa. Jędrzej podszedł do sąsiada.
— Nie grom! — huknął — a ruszaj na Rozewie i do Tulpadeł, do sołtysa, rzeknij mu, żeby szedł ze swymi ludźmi do Lisiego Jaru. Niech każdy chłop bierze topór czy widły. Niech pilnują Żelaznej Drogi, bo nią Szwedzi wejdą w kraj. A blizowy niech wygasi ogniszcze!
— Morzkulce? — przeląkł się Kuba. — A tak się cieszyłem, że w inne strony popłynęli. Co to będzie? Jezusie Nazareński! Znów będą mordować? Za co nas ta kara spotyka?
— Mają z inami od dawna ma pieńku o tych frajbiterów, co wiele im szkody przyczynili.
— No, to jo już pobieżę do Tupadeł, do sołtysa.
— Co tu Jaks tak piekłem szarpał? — zagadnął zdyszany Marcin Kuchmowski zwabiony wrzawą.
Szyper oznajmił mu złą nowinę, po czym na zakończenie rzekł:
— Porąbiemy nasze czółna. Przede wszystkim tę dużą laskornową łódź. Szwed by mógł nią armaty; na ląd zwozić.
Poszli na brzeg. Zgasła bliza na Rozewiu i tylko księżyc jasno oświetlał gładziznę morza. Nigdzie jednak w pobliżu nie dostrzegli nieprzyjacielskich naw.
— Ugrzęźli w tej gładzie jak muchy w smole — mruknął Czerwionka. — Do rannej bryzy nic nam nie grozi. Zdążymy rozbić nasze boty w drzazgi.
— Wiesz, drehu, co przyszło mi na myśl? —- powiedział Kuchnowski. — Podetnijmy dno tej naszej dużej łodzi! Jak Szwedy załadują do niej działa, połamią się wręgi i morzkulce pójdą na dno.
— Mądre słowa — ¡pochwalił szyper. *
Zeszli na strąd do łodzi. Wyjęli plychty, madrąbali z dołu wszystkie żebra łodziowe, a potem zakryli dno, włożyli wiosła i wrócili na urwisko. Tam spotkali strzeliń- skich maszopów, którzy nadeszli ze swoim -sołtysem Par- chemem. Było ich razem młodych i starych prawie pół kopy. Połowa z nich miała rusznice i muszkiety. Reszta uzbroiła się w widły, topory, cepy.
— Bierzcie beki! — nawoływał szyper. — Nimi będziemy tłuc nieprzyjaciół jak foki w przerębli.
Ludzi zbierało się coraz więcej. Czerwionka dwoił się i troił. Rozstawiał czaty, gorzej uzbrojonym dawał rusznice, które zachowały się jeszcze z lat frajbiterskich ukryte na poddaszu, zagrzewał do walki zebranych chłopów i rybaków.
— Pamiętacie, dresze — mówił gorąco — czasy Gustawa Adolfa, króla morzkulców? Płonące, wywrócone krzyże przydrożne, splądrowane kościoły? Gałęzie i reje wtedy aż się uginały pod ciężarem wisielców. Żołdacy mordowali starców i dzieci, porywali białki. Musimy się bronić! Jeśli ich nie odeprzemy, to przynajmniej opóźnimy lądowanie. Tymczasem wojewoda Wejher zbierze wojsko i pobije pludrów. Wrócą tam, skąd ich kusy purtk przyniósł, skoro jeno my wszyscy murem staniem za polskiego króla, pomnąc iż nasi królowie też ojców naszych obronili, gdy ich pucki starosta imć Stanisław Kostka jął gnębić niesprawiedliwymi ciężarami. Nie pożałujecie krwi? Będziecie gromić wroga?
— Będziemy! — huknęli z zapałem. — Za króla jego- mościulka!
Później iporozsiadali się i cicho gwarząc czekali na dalszy rozwój wypadków. Nic jednak się nie zmieniło, prócz tego że wróciła Krysta.
— I co tam w Chłapowie? — zapytał szyper.
— Chłaćp o wianie — odrzekła — przed wieczorem spostrzegłszy nadpływające nawy wyszli ze swym sołtysem Kołaczem strzec strądu. Starcy zaś, białki i dzieci uciekły do poczernickiego lasu.
— Może też i wy byście uszli do boru? — radził ojciec. — Ty, nenka, Marcinowa z dziećmi.
— Zostanę z wami, tatku. Będziemy z nenką dla was strawę gotować. Może się takoż przydam, jeśli będziecie chcieli znów gdzie gońca posłać.
— Trza by kogoś do Sulic pchnąć :— mruknął ojciec. — Jeno że trudno po ciemku przejść przez Bielawskie Błota.
— Przejście tam suche. Znam je. Przecie byłam kilka dni temu w sulickim dworze.
— Wżdy na bagnach ipurtki tam światłami migają.
— Nie boję się ich, bo tylko do grzesznych ludzi mają te diabły dostęp.
— Tedy idź, a bacz, byś nie zbłądziła.
— Co mam rzec w ^ulicach?
— Powiedz sulickiemu panu, iż *się tu już więcej niźli stu zbrojnych zeszło i upraszają go, by nad nimi komendę objął. Resztę wiesz sama: wróg u strądu! Lada chwila może lądować.
Przeżegnał ją znakiem krzyżą i śmiała dziewczyna ruszyła w drogę.
Czerwionka poprawił krócicę za pasem. Bardzo mu zależało, by Piotr Sulicki jak najrychlej tu stąnął. Z nim — doświadczonym oficerem — mógłby bez trwogi oczekiwać dnia, którego nadejście wieściły blednące gwiazdy. Siadł na progu checzy i pogrążył się w niewesołych myślach. Z zadumy wyrwał go lament sąsiada:
— Ty komturze! Zmarnowałeś mi kobyłę na nic! Pewno żeś na niej leciał jak zły duch z dobrą duszą? Mokra od potu! Może ochwacona? Bodaj cię...
Po chwili przed szyprem stanął Józk.
— Kuba Jaks — śmiał się — tak mnie znów zgromił, że się aż jego pobyła przelękła.
— Nie pleć głupstw — podniósł się Jędrzej. — Mów coś w Pucku załatwił.
— W Pucku wojska, jak pszczół w ulu. Działa zastałem na murach gotowe do palby. Komendant czuwa. Kazał nam strzec brzegów i donosić mu o wszystkim, co tu będzie się dziać. Macie dla mnie jeszcze jakieś polecenia?
— Pójdziesz teraz do Lisiego Jaru na Żelazną Drogę! Obaczysz ma własne oczy czy sołtys z Tupadeł wraz ze swymi ludźmi dobrze pilnuje swojego strądu. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Już idę! — Bizewski odwrócił się i odszedł spiesznie.
— Bot się zbliża pod kraj! — wołał Marcin biegnąc znad morza.
—: Nie krzycz, bo nieprzyjaciel może posłyszeć — skarcił go szyper. — Chodźmy, drehu]
Przez gładką toń rzeczywiście sunęła ku brzegowi czarna plama szalupy. Załoga jej wiosłowała w stronę gardzieli Łebskiego Żłobu.
— Te czarty nie mogły podpłynąć pod żaglami, tedy wysłali łódź na zwiady — mruknął szyper. — Czekaj ta, morzkulce, pogadamy z wami po cichu.
Szybko zszedł na dół, pobudził śpiących maszopów, wyznaczył im placówki. Sam się zaszył w gęstym żarnowcu u wylotu wąwozu i śledził posuwającą się łódź. Dobiła. Na bielejący w półmroku strąd wyskoczyło ośmiu przybyszów zza morza. Dwóch było w strojmych kapeluszach, reszta w świecących hełmach, Ci w hełmach dzierżyli w dłoniach lomty i muszkiety. Prawie trzydzieści już lat minęło od tej chwili, gdy za młodu po raz ostatni widział Szwedów, ale poznał ich od razu. Zacisnął dłonie. Serce skurczyła mu nienawiść na wspomnienie dawnych krzywd. Tymczasem dwaj oficerowie w szerokoskrzydłych kapeluszach i opończach podeszli do łodzi maszopów, podczas gdy gromada muszkieterów wyciągała na strąd szalupę, którą przybyli.
— Oglądajcie nasze czółno, może się wam przydać do lądowania w piekle — zaśmiał się w duchu szyper.
Choć wytężał wzrok, nie ujrzał w pobliżu brzegu innych łodzi mieprzyjaciela. Natomiast w dali, pod jaśniejącą zorzą, rosły żagle okrętów szwedzkich, które zbliżyły się trochę ku wybrzeżu.
Oficerowie zakończyli oględziny dużego czółna, podeszli do patrolu stojącego przy szalupie i jeden z nich wraz z czterema żołnierzami ruszył w kierunku gardzieli Łeb
skiego Żłobu. W jednej ręce trzymał goły raipieir, w drugiej pistolet.
— Idą, dresze, do na»s — powiadomił szyper cicho ma- szopów ukrytych w zaroślach na dnie wąwozu. — Bądźcie gotowi!
W jarze panowała grobowa cisza. Szwedzi stąpali z lekka, by piach nie piszczał pod ich stopami. Oficer kroczył na czele oddziałku, za nim ostrożnie zanurzali się w czeluść wąwozu muszkieterzy. Nagle znad zoloju zerwała się przebudzona chmara -mew, czyniąc straszną wrzawę. Szwed obrócił się gwałtownie, aż zadrżało strusie pióro jego kapelusza.
Jędrzej chętnie by doń w tym momencie palnął z kró- cicy, powstrzymał *się jednak.
— Mógłbym popsuć sprawę — zreflektował się zaraz. — Lepiej przepuścić ich dalej, aż do moich maszopów. Ci po cichu spławią ich z tego świata.
Po chwili nasłuchiwania uspokojeni Szwedzi ruszyli dalej gęsiego. Tak doszli wydeptaną ścieżką do bukowych krzaków porastających zbocza tuż przy dnie jaru. Ich świeżo zazielenione gałęzie nisko opadały z obu stron żłobu tworząc jakby tunel, w którym wiła się wąska dróżka. Oficer przystanął rozglądając -się dokoła, ale że nie było innej drogi w głąb lądu, po chwili cały oddzia- łek znikł w gąszczu.
— Idźcie na złamanie karku — posłał za nimi życzenie Czerwionka, z zapartym tchem ipatrząc z ukrycia w kierunku zarośli, które pochłonęły nieprzyjaciela.
W kilka sekund później usłyszał przytłumione, jakby podziemne jęki i kilka cichych ciosów. Potem ciszę mąciły już tylko wrony kraczące nad wąwozem i szelest listowia poruszanego wiatrem.
Szyper wyskoczył z kryjówki. Pobiegł pod liściaste, niskie sklepienie, gdzie maszopi wyciągali skrwawione beki z ciał szwedzkich żołnierzy.
— Schowajcie ścierwa tych morskich psów! — zakomenderował szyper. — Inni mogą tutaj wkrótce nadejść i trzeba ich będzie równie gorąco przywitać.
Kaszubi wciągnęli szwedzkie trupy w gęstwinę, usunęli ślady krwi i zbrojni w zdobyty oręż zajęli, podobnie jak Czerwionka, dawne posterunki dobrze zamaskowane przed oczami przeciwnika.
2•
19
Rozjaśniło się już zupełnie. Morze nieco zsiniało, bo lekka bryza ruszyła od wschodu. Chmara szwedzkich naw podchodziła wolno ku brzegowi, ale nie było mowy, by przy tym słabym wiaterku wróg zdołał wcześniej niż za godzinę zbliżyć się na odległość armatniego strzału.
Drugi oficer patrzał na to i niecierpliwił się przy szalupie. Zaniepokojony, że patrol nie wraca, co chwila rzucał spojrzenie w głąb jaru.
— Nie podoba mi się to — mamrotał do siebie i targał spiczaste wąsiska. — Całkiem nie podoba. Powinni już tu być.
Przestępował z 'nogi na nogę, czujnie nasłuchiwał kroków, podciągał cholewy, nacisnął głębiej kapelusz, aż wreszcie ruszył z dwoma podkomendnymi śladem zaginionych kamratów.
— Idzie reszta morzkulców — ipobiegł szept Andrzeja ku maszopom zaczajonym przy niedalekim pobojowisku.
Szwedzi maszerowali jeden za drugim. Drogę wskazywały im wyraźne ślady stóp poprzedniego patrolu. Wreszcie znikli w zielonej bramie.
I znowu zaszeleściły buczyny, ozwały się zdławione głosy. Czerwionka pobiegł ku druhom.
— Szkoda, że nie ma ich .więcej — rzekł doń Marcin Kuchnowski, gdy szyper z kirócicą w ręku stanął nad świeżymi truipami. — Natłuklibyśmy ich jak fok przed nadchodzącą nordą.
— Nadejdzie ich więcej — rzekł «szyper. — Rusza wiaterek, to i nawy ruszą. Zacznie się lądowanie i będzie co spychać do morza!
— Jacyś jeźdźcy się zbliża ją od mieroszyńskiego boru — przyniósł nową wieść strzeliński sołtys, Grzegorz Parchem.
— Chwała Bogu! — ucieszył się szyper. — To na pewno pan Piotr wiedzie nam pomoc ze Sulic.
, rysta Czerwionkówna minęła mieroszyński bór. Na niebo wypłynęło już z morza «słońce. Szyprówna przyśpieszyła więc kroku. Z opowiadań ojca wiedziała, że pan Piotr to wielki wojownik. Czuła, jak ważna jest
jego obecność tam, gdzie nieprzyjaciel zamierza wtargnąć na wybrzeże. Za Bielawskimi Błotami wyszła na wzgórze. W dole drzemały Sulice, stodoły, chaty, dwór z wysokim gontowym dachem, wznoszącym się pod klonami i dębami. Dziewczyna podeszła ścieżką wijącą się między zielonym zbożem do bramy w -murze otaczającym folwarczne zabudowania. Po kilkakrotnym pukaniu w dębowe deski wrót usłyszała zbliżające się kroki. Rozwarły się wierzeje. Otworzył je siwy, pomarszczony 'Starowina.
— Dzewko — zdumiał się — te (przeszła za wczas! Słońce ledwie się ukazało nad morzem, pon jeszcze spi!
— Morzkulce pod krajem! — zawołała. — Chcą u nas lądować! Sulicki pan musi o tym sę chutko dowiedzec. Czekają tam na niego nasi ledze jak na zbawienie.
Stróż stanął jak wryty.
— Szwedy? — zachrypiał trzęsąc głową. — Mąryja, Józef! A to nowina!
Wpuścił dziewczynę za bramę. Brzegiem stawu poprowadził ją przez <sad. Po mętnej wodzie (pływały cztery łabędzie o giętkich, niepokalanie śnieżnych szyjach. Bielone drzewa rzucały cień na murawę. Łaciate psy dworskie, szarpiące się na łańcuchach, jęły ujadać na nieznajomą, ucichły jednak, gdy stróż do nich przemówił. Wstąpili na ganek, weszli do sieni dworu. Stary zapukał do bocznych drzwi. Niemal natychmiast zjawił się w nich pan Piotr. Widocznie zbudziły go już psy, bo zdążył się odziać. Dopinał guziki szarego żupana narzuconego pospiesznie na koszulę i wiśniowe hajdawery.
— Pochwalony — rzekła Czerwionkówna.
— Na wieki wieków — odrzekł. — Gadaj, co nam, duszko, dobrego dziś przyniosłaś — zapytał dobrodusznie, poznając Krystę, która często zachodziła do Sulic z karz- nią pełną najlepszych ryb.
— Dobrego dnia życzę jegomości ■»— skłoniła się dziewczyna. — Wżdy nie przynoszę nic dobrego. Zła wieść mnie tu przywiodła. Morzkulcy chcą na ląd wyleźć! Już wczoraj wieczór szwedzka flota ukazała się na morzu, jeno tyle że glada ich uwięziła. Ale leno wiatr ruszy, podpłyną pod »brzeg! To kazał mi powiedzieć wam mój ojc.
W głębi sieni zaskrzypiały drzwi. Suchy, olbrzymi, kościsty, na pół ubrany starzec bezszelestnie, jak zjawa, zbliżył się do rozmawiających. Na jego twarzy malował się
niepokój. Snadź usłyszał przez drzwi relację młodej Ka- szubki.
— Morzkulcy? — zapytał dziedzica. — Znów oni?
— Zamierzają wylądować pod Rozewską Blizą — odpowiedział szlachcic.
— Wczora obchodziłem strąd i niczego nie zauważyłem — rzekł starzec. — Czy te gromy śmierci szukają? Czy zapomnieli o moim tojporze?
Krystyna usłyszawszy o toporze domyśliła się, że sędziwy stołem to nikt inny, tylko Jówa głośny na całym wybrzeżu. Spojrzała z podziwem na jego szerokie, kościste dłonie, którymi niegdyś zrzucił Szwedom dwie armaty z wieży puckiej fary.
— Idź i obudź czeladź! — rozkazał Sulicki stróżowi.— Niech siodłają konie. Bij w dzwon na alarm. Postaw okolicę na nogi.
Poszedł do alkierza. Stary Jówa również zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił z zardzewiałym toporem w prawicy. Odziany był wr spłowiały kolet sięgający zaledwie do połowy ud. U szyi zwisał mu szkaplerz i różaniec, u pasa dyndał na skórzanym sznurze wielki, bawoli róg m'głowy.
— Tedym i gotów do wojaczki — mamrotał sam do siebie. — Zardzewiałeś, mój drehu, i ja zardzewiałem. Ale to nick. W pierwszej bitwie otrząśmiemy się ze rdzy!
Z alkierza wyszła pana Sulicka, owa piękna Barbara,
o której opowiadano zimowymi wieczorami po wszystkich checzach rybackich i chłopskich. Spojrzawszy na uzbrojonego Jówę stanęła jak wryta.
— Ojcze, co wy? Toć jesteście za starzy, 'by iść na Szwedów. Zostańcie w domu. Należy się wam spokój, odpoczynek. Dość się w życiu nawojowaliście.
Stary kaper spojrzał spod oka na dziedziczkę.
— Póki ten oręż udźwignę — pogładził toporzysko — żaden morzkulec na strąd cało nie wylezie. Myślisz, Barbarko, żebym usiedział spokojnie za piecem, kiedy letrze następują?
Dworski dzwon bił już na trwogę. Jówa wyszedł na 'podwórze, ujął swój szyperski róg i, obracając się wkoło, huczał na cztery strony świata tak głośno i przeraźliwie, jakby zwoływał stolemów z całych Kaszub na ratunek polskiego wybrzeża. Po czym wytarł róg rękawem i zbli
żył się do Piotra Sulickiego, który, odziany w dragoński strój z szablą krzywą u boku, czekał, aż stajenni podprowadzą pod ganek okulbaczonego konia. Pani Barbara stała obok męża, a łzy toczyły się jej po policzkach.
— Zostań z Bogiem — żegnał Sulicki małżonkę tuląc ją do piersi.
Dzwon dzwonił coraz żałośniej. Koniuchowie przypędzali z nocnych pastwisk konie, czeladź siodłała je w pośpiechu. Szlachcic dosiadł irumaka. Na drugiego konia siadł bratanek Barbary, Janusz, którego bezdzietni Suliccy przyjęli do herbu i usynowili jako przyszłego dziedzica Sulic. Od strony Sławoszyna ukazała się na drodze chmara kurzawy. To na odgłos dzwonu i buczka Jówy nadjeżdżał sławoszyński sołtys z chłopami. Pan Piotr powiadomił ich krótko, że Szwed chce wylądować pod Rozewiem.
— Dozwolimy im na to? — rzucił pytanie.
— Chyba po naszych trupach! — krzyknął sołtys. — Nie puścimy heretyków!
— Tedy komu w drogę, temu czas! — rzekł Sulicki.
Konie rżały. Czeladź gramoliła «się na kulbaki. Gdy
oddział miał ruszyć, a Piotr Sulicki ściskał i całował po raz ostatni dłoń żony, Krysta również skierowała się ku bramie.
— Ostań u nas — rzekła do niej pani Sulicka. — Tam pod Rozewiem niebezpiecznie być może. Zginiesz lub gorszy jeszcze los cię spotka.
— Nie — odpowiedziała dziewczyna. — Mój ojc i nenka czekają na mnie. Pójdę do nich.
Wtedy pani Barbara poleciła synowi, by wziął szy- prównę na konia. Młody Sulicki chwycił Krystę w ramiona, wciągnął ją na grzbiet wierzchowca, posadził przed sobą i ruszył iza oddalającym się oddziałem. Pani Sulicka krzyżem żegnała odjeżdżających wojowników.
— Niech was Matka Boska Swarzewska strzeże od kul nieprzyjacielskich — mówiła ocierając łzy.
Jówa tymczasem oistrzył na płaskim kamieniu topór. Barbara podeszła do starca:
— Ojcze miły, ostańcie choć wy ze mną. Starzy jesteście. Dość już nieprzyjaciół kościoła i ojczyzny naszej posłaliście na Boży Sąd. Bóg w niebie na pewno choć nie pierwsze, ale bez wątpienia blisko koło siebie miejsce
wam wyznaczył. Niech dziś młodzi bronią Rzeczypospolitej. Ich kolej nadeszła.
Jówa nic na to nie rzekł, jeno położył topór ,na ramię, ucałował Barbarę w czoło i ruszył za gromadą dążącą przez Bielawskie Błota ku Rozewiu.
— Szwedzkie nawy już zatkotwiczyły na rewie, inne podchodzą pod brzeg — złożył Czerwionka relację panu Piotrowi, gdy ten stanął ze »swoimi ludźmi za wysokimi krzakami żarnowca, by wrogowie nie ujrzeli jego oddziału.
Sulicki zeskoczył z konia. Jędrzej powiedział mu, jak maszopi zniszczyli szwedzikie patrole, dzięki czemu Karłowy admirał nie wie, co się dzieje na lądzie.
Potem szyper zdał dowództwo painu Piotrowi.
— Ilu macie ludzi? — zapytał ¡szlachcic.
— Ponad dwie kopy — odparł Czerwionka.
Jędrzej oprowadził szlachcica po linii wszystkięh czat. Oznajmił im, że mają nowego komendanta. Po oibejściu czat Sulicki ¡stanął na skarpie wysokiego brzegu i obserwował nieprzyjacielskie okręty, płynące z lekkim wschodnim wiatrem za przylądek Rozewia. Inna eskadra leżała przy Łebskim Żłobie tak blisko brzegów, że gdyby ktoś ze strądu krzyknął głośno, Szwedzi na pewno by usłyszeli. Marynarze spuszczali szalupę na wodę, a więc nieprzyjaciel gotował się do desantu.
— Szwed będzie chyba próbował lądować w }dlku miejscach — rzekł Sulicki. — Czy przy Lisim Jarzę i Żelaznej Drodze napotka też na opór?
— Tam stróżuje sołtys z Tupadeł, Łyk — odparł Jędrzej. — Wysłałem doń nocą jednego' z mych maszopów, by się przekonał, czy należycie strzeże wraz ze swyrpi ludźmi wybrzeża, ale nie wrócił jeszcze. — I jął opowiadać
o wszystkim, czego dotąd dokonał wraz ze swoimi ludźmi.
— Widzę, żeście się dobrze spisali — pochwalił go pan Piotr. — Niewiele ¡przyjdzie mi dodać. Chyba to, że umyślnego pchnę do wojewody z kolejnym meldunkiem.
— Ja pojadę do Pucka! — zaofiarował się Robakowski ze Swiecina, który nadjechał właśnie w kilka koni.
— Zgoda, a ty, Januszu, przepatroluj brzeg na zachód
od Rozewia aż do Karwi — rozkazał Sulicki synowi i wraz z Czerwionką zszedł z Łebskiego Żłobu.
— Tu chyba wysadzą (pierwszy desant — zgadywał brodaty szyper. — O, popatrzcie na morze.
Okrętowe działa plunęły ogniem. Salwa szwedzkiej floty ugodziła w skarpy po obu stronach Łebskiego Żłobu. Wybrzeże milczało. Nie ozwał się żaden muszkiet ni rusznica. Tylko spłoszona kobyła pognała z pastwiska do checzy czarownika, którą Jaks obchodził i okadzał dymem płonącego zielska, kłaniając się raz po raz w pas przelatującym pociskom.
Łysa jego białka lamentując wniebogłosy ładowała na wóz pierzyny i garnki. Jówa, który przyczłapał właśnie z toporem na ramieniu, splunął zmierzwiony tym tchórzostwem i poszedł dalej. W ostatniej chwili przed dobiciem 'nieprzyjacielskich szalup zaszył się w krzakach koło pana Piotra i szypra. Przykląkł, rozgarnął gałęzie, rozejrzał się po strądzie i ściągnął krzaczaste brwi. Paznokciem próbując ostrości topora, gniewnie spojrzał na Czer- wionkę.
— Czemu jeście nie porąbali waszego wielkiego bota? Toć oni będą 'nim armaty zwozić!
7— Niech no wuja poczeka — uśmiechnął się Jędrzej nazywając ja-starnickiego szypra wujem, jak go zresztą powszechnie zwano na całym wybrzeżu. — Obaczycie, skoro załadują na niego armaty, to się wnet za nimi woda zamknie!
Na zoloju wylądowało około stu żołnierzy. Czterech wsiadło do maszoperskiej łodzi i (powiosłowało do jednego z szwedzkich okrętów. Desantowe łodzie również odpłynęły z [powrotem, by przewieźć nowe oddziały. Pluskały wiosła wzniecając fontanny bryzgów. Bryza (poruszała flagi na masztach. Nad głowami wioślarzy latały białe mewy. Z okrętu ładowano armaty do dużej łodzi ma szopo w. Po linowych drabinkach schodzili do szalup zbrojni piechurzy.
Dowódca żołnierzy ‘Stojących na strądzie, zdecydował się wysłać zwiadowców wąwozem. Ciekaw był, co się stało z poprzednim patrolem, no i polecono mu zbadać dokąd prowadzi droga w wąwozie.
— Pójdzie mu jak owemu szyprowi, co to popłynął na dalekie morze — jął szeiptac Jówa do ucha Jędrzeja. —
Zdawało mu się, że toń nie ma kresu, aż tu iprzed okrętem wyrósł mur wysoki. Szyper tedy kazał jednemu z okrętników wejść za tę przegrodę i zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Ten wszakże, skoro wdrapał się, zaraz z radosnym krzykiem skoczył za mur. Zdziwił się kapitan. Posłał drugiego. Ów zrobił to samo. Trzeci poszedł w jego ślady. Tak samo uczynili inni i w końcu żeglarz został sam jeden na -pokładzie!. Pomyślał, iż za murem jest chyba raj upragniony i wzięła go okrutna chęć, by oba- czyć ów ogród cudowny. Wżdy wspomniawszy w1 porę swą żonkę miłą zawrócił rudel i do dom pożeglował,
— Ten nie zawróci — mruknął Czerwiomka. — Pójdzie do raju jak wszyscy jego kamraci, którzy przed nim tą drogą szli.
— Do raju? — oburzył się olbrzym. — Będą letrze w niebie, wżdy tam, gdzie pies łapą grzebie!
Sulicki przyłożył palec do ust na znak, by przerwali pogwarki, dwóch ¡bowiem oficerów i |pół setki piechurów ruszyło w stronę gardzieli wądołu.
— Czarni jak diabli w smole kąpaini — zrzędził Jówa patrząc na ciemne kolety mijającego go oddziału.
Dróżka tak była wąska, iż najeźdźcy mogli maszerować nią jedynie w pojedynkę lub w najlepszym razie dwójkami.
— Sza! — syknął szlachcic.
Umilkł kościsty gaduła. Zacisnął sękate dłonie na toporzysku, a Sulicki i Czerwionka odwiedli kurki, wymierzyli strzelby do strzału. Wróg tak był blisko, że słyszeli przyciszone głosy oficerów: ,
— Spójrz, Eryku, na tę piaszczystą ścieżkę! Widzisz ślady? Tędy szedł patrol porucznika Larsona.
— A którędy miałby iść? Wiadomo, iż nie pięli się po tych stromych zboczach.
Pochylili głowy i z pistoletami w rękach weszli pod obwisłe gałęzie.
— Lezą jak myszy do pułapki — sapnął niepoprawny Jówa.
Wtem huknął pistoletowy wystrzał. Zakotłowało się. Zaszczękał oręż. Maszerujący na końcu oddziału piechurzy pospiesznie zawrócili ku brzegowi, ale z zarośli wypadł już olbrzym z rdzawym toporem. Zastąpił im drogę, odciął odwrót. Wydał im się upiorem, zjawą z północnych
sag. Ci, co znajdowali się w zasięgu jego ramion, padli pod ciosami topora, reszta skłębiła się i rzuciła do ucieczki na urwiste zbocza. Tam wszakże czyhali na nich strze- lińscy i chłapowscy rybacy. Bekami rąbali wrogów jak foki pełznące na lodowe zwały. Piotr Sulicki i Jędrzej brali na cel zbiegów wybiegających z głębi jaru. Modry, prochowy dym osnuł ściany parowu. Jówa machał toporem niby drwal niestrudzony. Wąsaty sierżant chciał go przebić rapierem, lecz padł od kuli' Sulickiego, nim zdążył wyciągnąć broń do ¡zdradzieckiego sztychu.
— Bij fokojadów! — grzmiał sołtys Parchem zachęcając swych ludzi do walki.
Trwała ona nie dłużej niż trzy “zdrowaśki”. Zwłoki piechurów, połamane rapiery, muszkiety, hełmy zasłały wądół. Olbrzym otarł krew z ostrza topora i za panem Sulickim iposizedł na skraj wąwozu. Szwedzi usłyszeli palbę i krzyki, pospieszyli więc na pomoc przedniej straży. Nagła wszakże cisza zatrzymała ich w gardzieli jaru; bojąc się wipaść w zasadzkę postanowili czekać na posiłki. Od zakotwiczonej floty sunęło już dwadzieścia szaluip pełnych wojska zbrojnego w muszkiety i zapalone lonty. Przed nimi wolno płynęła wielka laskornowa łódź ładowana działami, zanurzona niemal ¡po brzegi smolnych burt.
— Patrzcie, wuja — Czerwionka ścisnął ramię wielkoluda. — Tam, taon...
Z czółna nadleciał rozpaczliwy wrzask. Załamało się dno. Łódź z załogą i1 działami runęła w głęboką toń. Zatrzymały się szalupy. Marynarze podnieśli wiosła, z których ociekała woda. Skamienieli ze zdumienia. Oficer z brzegu gwałtownymi gestami naglił ich do podjęcia żeglugi. Ruszyli tedy i wkrótce biały strąd zaczerniał żołnierskim mrowiem. Przywódcy błyskając rapierami formowali oddziałki liczące ipo dziesięciu żołnierzy. W kil- kuisążniowych odstępach poprowadzili je w parów śmierci. Kroczyli z gorejącymi lontami, z muszkietami gotowymi do strzału, rozglądając się na prawo i na lewo, nie wiedząc z której strony spodziewać się napaści.
— Do trzech razy sztuka — syknął przez zęby Piotr Sulicki.
Wyczekiwał cierpliwie sposobnej chwili, wraz z nim czekali jego 'podkomendni przyczajeni w rogowcu, w zielonej buczynce, w kępach złotego żarnowca.
— Halt! — zakomenderował szwedzki kapitan natknąwszy się na zarąbanych przez Jówę piechurów leżących w kałużach krwi.
Stanęli żołnierze przerażeni strasznym widokiem.
— Ognia! — rozkazał pan Piotr.
Z urwisk zagrzmiały rusznice i zdobyczne muszkiety. Kule chlusnęły żelaznym deszczem. Padł kapitan. Szwedzi rzucili się do ucieczki, gęstym trupem znacząc drogę odwrotu. Nie widzieli ukrytych przeciwników, ci zaś mieli ich jak na dłoni. Wkrótce ciała trafionych pokryły strąd na podobieństwo ławicy morświnów zdechłych podczas morskiego pomoru.
— Wytniemy was do nogi! — pomstował Jówa ścigając niedobitki wycofujące się z jaru, a ilekroć uderzył toporem, tyle razy padał wróg, jak ipień rażony piorunem.
Szwedzi przy szalupach zaprzestali ognia. Nie mogli przecież strzelać do swoich, pierzchających w popłochu z wylotu parowu, za którymi gnały gromady rybaków i chłopów z ostrymi bekami, widłami, szwedzkimi ra- pierami.
— Rąbać morzkąlców! — ryczał Parchem.
— Śmierć wam, czarne diabły! — wołał Kuchnowski.
Zaatakowany z dwóch skrzydeł nieprzyjaciel, nie mogąc na piaszczystym haku rozwinąć szyków, padał pod ciosami rozwścieczonych Kaszubów. Piaski poczerwieniały krwią. Żywi deptali po ciałach .poległych.
■— Kupą, dresze, na tych pogańskich synów! — charczał olbrzymi drwal.
Wiatr rozwiał mu siwe włosy i brodę. W źrenicach płonął -młodzieńczy ogień. Topór w jego dłoni migotał błyskawicami. Nikt nie zdołał -mu się oprzeć. Walił, tłukł, rąbał, przypierał Szwedów do zoloju. Królewski oberszter widząc, że jego oddział topnieje, jak śnieg w majowym słońcu, wydał rozkaz:
Do szalup! Odpływamy!
Szwedzi rzucili się do łodzi. Spychali je na wodę, chwytali wiosła. Pułkownik zamierzał wycofać się ostatni, już pięć szalup pełnych żołnierstwa odpłynęło, a on bronił się jak lew. Ustąpił dopiero przed Jówą. Pojął, iż olbrzymowi nie zdzierży. Spojrzał na jego długą rękę, na ciężki topór siejący śmierć i zniszczenie. Z gołym rapierem w (prawicy rzucił się w morze. Ogromny brodacz nie dał
za wygraną. Skoczył za oficerem. Zbiegowi woda sięgała już po nozdrza, Jówa zaś zanurzył się ledwie do pasa, gdy go dogonił i ugodził. W chwilę później na powierzchni unosił się już tylko kapelusz obersztera pchany bryzą ku brzegowi.
Skończyła się bitwa. Z dwudziestu szalup zaledwie pięć dobiło z powrotem do okrętów. Piętnaście pozostałych na zoloju rybacy porąbali w drzazgi, by nie służyły więcej wrogowi. Orlogi osnuł dym. Z ich burt zagrzmiały armaty, mszcząc się za krwawą porażkę. Pociski zaczęły padać gradem na wybrzeże, gdy więc tylko maszopi dokończyli dzieła zniszczenia, Sulicki kazał im się wycofać ze strądu, sam zaś z Jówą i Jędrzejem ruszył do szyprowej checzy na zasłużony posiłek.
— Najbardziej raduje mnie — mówił do towarzyszy — żeśmy nieprzyjaciołom Korony tyle szalup zniszczyli. To okrutnie pomiesza im «szyki i utrudni nowe próby lądowania.
Słońce doszło do zenitu rozjarzając żarnowce. Dorota stojąc na progu chałupy patrzała niespokojnie w stronę morza. Polną drogą kasztanka ciągnęła ku mieroszyń- skim borom wóz ładowany wszelkim gospodarskim sprzętem. Siedziała na nim łysa białka, obok szkapy dreptał wystraszony Kuba Jaks. Chytry czarownik uciekał ze «swej zagrody. Przeląkł się snadź czarnych diabłów szwedzkich.
o dopiero początek naszych zmagań — rzekł pan Piotr podczas obiadu w checzy Czerwionki. — Przestali strzelać, wszelako nie dajmy się wprowadzić w błąd temu złudnemu spokojowi. Czekają nas...
Nie skończył, bo :na progu pojawił się zdyszany Marcin Kuchnow-ski.
— Co nowego? — spytał maszopa Sulicki.
— Szwedy podnoszą kotwice — zameldował rybak. — Rozwijają żagle i odpływają za Rozewską Blizę.
Jędrzej odłożył drewnianą łyżkę i odsuinął miskę z polewką.
— Tam już z rana popłynęło kilka naw — powiedział.
— Poznali, że z nami nie przelewki — odezwał się Jówa. — Chcą kędy indziej szczęścia szukać.
Zasumował się Sulicki.
— Wolałbym, by raczej tu próbowali nadal lądować. Wysokich brzegów łacniej bronić, a jeśli wejdą na płaski w Karwi...
— To i tak przez mokradła nie dobrną do Pucka — wpadł mu w słowa wielkolud. — Chyba żeby pomaszerowali wydmami ¡na tupadlską drogę.
— Tam czuwa Łyk — o zwał się Czerwionka.
— W razie czego wesprzemy tupadlan — pogładził wą- sy szlachcic. — Nie na darmom wysłał do nich syna. Dziw mi jeno, że jeszcze nie wrócił.
— I Józka jakoś nie widać — trapił się szyper. — Miał zlustrować Żelazną Drogę, ale się chyba zapuścił aż na ostrowskie wydmy.
Przed chatą zastukały podkowy. Podnieśli się przeto z zydli i 'wyszli na próg. Robakowski osadzał konia przed samymi drzwiami. Zeskoczył z siodła.
— Gadałeś waść z wojewodą? — zapytał Piotr.
— Pana Wejhera nie zastałem na zamku — odparł wysłannik. — Odpiera nieprzyjaciela, który usiłuje lądować pod Mechlinkami. Wszelakom zyskał od puckiego podstarościego obietnicę, iż pchnie nam jaką rotę w sukurs, gdy to jeno będzie możliwe.
— Szwedy; widzę, chcą wziąć Puck z dwóch stron, jak w kleszcze — rzekł Sulicki. — Wiedzą, że ta twierdza to klucz naszego brzegu. Nie ma tu na co czekać. Wołajcie ludzi! Idziemy na Żelazną Drogę.
Sołtysi i szyprowie poczęli zbierać chłopów i rybaków. Pan Piotr dosiadł wierzchowca, by poprowadzić zbrojną gromadę nad Lisi Jar, kiedy podjechał doń Grzegorz Parchem z nową wieścią:
— Jacyś ludzie biegną od Rozewia. Nie sposób dojrzeć kto to. Szwedy czy nasi!
Sulicki podniósł się w strzemionach. Zobaczył małe postacie gnające na przełaj polami co sił w nogach.
— To chyba nasi! — orzekł. — Pędzą, jakby czarni ich ścigali.
Rozproszone mrowie zbliżało się szybko. Wśród zbliżających się byli młynarz Hadas i sołtys Łyk.
— Szwedy na Lęgu] — krzyczeli z daleka jeden przez drugiego.
Sulicki uderzył konia ostrogą, wyjechał naprzeciw zbiegom. Pierwiszy dopadł do pana Pioitra Hadas.
— Kędy wylądowali? — spytał go Sulicki.
— Pod Ostrowem — dyszał gruby młynarz. — Tam nikt nie ¡pilnował strądu!
— Stamtąd podeszli - wydmami do Lęga — dodał spocony Łyk. — Usadowili się w lesie niedaleko Żelaznej \ Drogi.
— Nie broniliście jej?
— Ledwieśmy z życiem ujść zdołali — usprawiedliwiał się sołtys. — Nikt się ich z tej strony nie spodziewał.
Nikt nas w porę nie ostrzegł.
— Tam do kata! — przygryzł wąsa Sulicki. — Tedy mój Janusz i Bizewski wpadli w szwedzkie pazury.
— Co robić? — niepokoili się chłopi.
— Usypiemy szańce i będziemy się bronić — postano- ą wił pan Piotr. — Może się nam uda zatrzymać nieprzyja- 3 cielą, aż wojewoda nadciągnie z odsieczą. Do roboty,
P przyjaciele!
Wysłał ludzi do okolicznych wioseik po łopaty, kosze i taczki, resztę poprowadził na upatrzone miejsce. Wyznaczył linię okopu pod mieroszyńskim lasem od Chłapowskiej do strzelińskiej drogi. Chłopi zrzucili wierzchni przyodziewek, popluli w ręce, chwycili rydle. Sypali gorączkowo podłużny wał, który miał zatamować szwedzki zalew. Łopaty zgrzytały o kamienie. Pot rosił czoła. Szaniec rósł jak na drożdżach. Pracowali zapamiętale aż do wieczora, kiedy to zjawiła się Czerwionkowa z córą i sąsiadką. Zgięte pod nosidłami przyniosły cebry ,pełne po brzegi polewki, w której pływały wielkie ¡płaty łososia. Wygłodniali kopacze rzucili się jak wilki na gorącą strawę.
— Jedzcie na zdrowie! — zachęcała Dorota.
Krysta patrzała na twarze jedzących. Szukała Józka.
Nie 'było go. Martwiło ją to okrutnie, lecz nie śmiała pytać, co *się stało z Bizewskim. Wreszcie zbliżyła się do Jówy, który otarłszy ipo jedzeniu wąsy siadł na kępce, wyciągnął z kieszeni koletu starą książkę do nabożeństwa i jął wertować jej żółte kartki wodząc zblakłymi oczyma po wielkich literach druku.
— To święta księga — powiedział szyprówjnie. — Dostałem ją od dworzanina króla Zygmunta. Modląc się z niej uprosiłem w ciągu żywota mego niejedną łaskę u Boga.
Kopacze ^kończyli posiłek i zabrali się do pracy. Krysta błąkała -się wśród nich, darmo wypatrując umiłowanego.
— Co z Józkiem? — odważy łą się zagadnąć ojca. — Nie wrócił jeszcze?
— Nie! — uciął Jędrzej, tając przed córką swe domysły.
Białe obłoczki nad Darżlubską Puszczą poróżowiały.
Słońce opuszczało się coraz niżej ku zachodowi, aż zaszło. Zapadła ciemność. Robota wszakże trwała dalej przy świetle łuczywa, które migotało jak diabelskie ogniki na Bielawskich Błotach. Sulicki z Łykiem i Parchemem obchodził pracujących. Nie trzeba ich było naganiać jak podczas szarwarku. Bez dozoru pchali taczki, nosili ziemię w koszach, okładali darnią zbocze okopu. Na krańcu wału siedział Jówa. Wpatrzony w dal przebierał jedną ręką paciorki różańca, drugą zaś wspierał na leżącym obok toporze.
Sulicki rozstawiwszy straże przysiadł koło starca.
— Jak mniemacie, ojcze, długo zdołamy się bronić w tym okopie?
— Odwagi nam nie zabraknie — odrzekł kaszubski stołem — a reszta w ręku Boga, który sprawiedliwych ma w swej pieczy.
Było już po północy, gdy sołtysi zameldowali, że robota ukończona. Komendant zlustrował okop, polecił zmienić warty i dozwolił uznojonym kopaczom lec do snu. I jemu też powieki wnet opadły. Jeno Jówa długo jeszcze przebierał paciorki unosząc oczy ku dalekiej Nordowej Gwieź- dzie.
— Bodaj mi świeciła w żegludze do ostatniej przystani — pomyślał i nagle zerwał się na równe nogi.
Nad Rozewiem rosła łuna.
— Wstawajta, dresze —. krzyknął z całych sił. — Bliza goreje! To te purtki ją choba podpaliły. Budzta sę, ledze! Jeno patrzeć tu Szweda!
Zbudził się pan Piotr. Powstawali chłopi. Zaroił się szaniec. Kaszubi ze ściśniętymi sercami patrzeli na słup ognia nad rozewskim przylądkiem. Bliza świeciła po raz
ostatni. Dymy jej wiatr długo niósł ku morzu. Zgasła dopiero wtedy, gdy noc zaczęła powoli ustępować dniowi.
— Idą — przynieśli wieść czatownicy.
Sulicki wydał ostatnie rozkazy. Jadąc konno wzdłuż okopu wyznaczał swym podkomendnym pozycje. Tam gdzie szaniec przecinał drogę wiodącą z Rozewia do Chła- powa, stanął Jówa, obok niego znalazł się Jędrzej. Komendant dopuścił szeregi nieprzyjaciela niemal pod szaniec i dopiero wtedy zakomenderował:
— Ognia!
Zaskoczeni Szwedzi cofnęli się natychmiast. Jówa zsunął się z wału. Chciał biec za Szwedami, Czerwiowka wszakże chwycił go za rękaw i powstrzymał w ostatniej chwili od tego nierozważnego kroku. ,
— Chcecie, by was zastrzelili? — skarcił starucha.
— Nie padnę dziś, to ¡padnę jutro — machnął ręką zapaleniec. — Wiecznie żyć przecież nie będę.
Nieprzyjaciel nie pojawił się już tego dnia. Sulicki więc z rana doglądał robót na strzelińskiej drodze, gdzie kazał umocnić i podsypać okop. Wysłał też do blizy Marcina Kuchnowskiego na czele dziesięciu ludzi »przyodzianych w zdarte z poległych hełmy i kolety, a zbrojnych w zdobyczną broń.
— Bliza spalona — zameldował maszop po powrocie — blizowy zabity, a szwedzkie nawy stoją pod Ostrowem. Szalupy zwożą wojsko na ląd.
— Tegom się spodziewał — rzekł komendant. — Dobrze, iż nie mają już tyle łodzi co poprzednio. Każda odwłoka nam sprzyja.
Dzień minął spokojnie. Kaszubi grzejąc się w słońcu słuchali opowiadań Jówy, który wspominał dawne przewagi pod murami Pucka i w oliwskiej potrzebie. Wieczorem krwawo zaszło słońce i bryza powiała z południowego zachodu.
— Szkoda, że to nie nor da — zasępił się Jówa. — Musieliby przerwać lądowanie. A z tymi, co zdążyli wyleźć na brzeg, łacno sobie dalibyśmy radę.
— Nie tak łacno jak się wam, ojcze, zdaje — pokręcił głową pan Piotr. — Rachuję, iż kilka tysięcy jest już na kępie. Takiej zaś potędze chyba tylko roty wojewody zdołałyby czoła stawić.
— Pojąć nie mogę, czemu nam dotąd nie przysłał pomocy.
— Wpierw musi zepchnąć do morza tych, co lądują pod Mechlinkami.
Zapadła noc. Niebo pokryły granatowe chmury. Nad ranem nadciągnęli chłopi z Dorna to wa, Leśniewa i z całej okolicy darżlubskiej. Postacie ich oświetlała łuna płonących Tupadeł.
— Szwed gospodaruje u nas, ibodaj go czarty w piekle widłami dźgały — klął «sołtys Łyk. — Szczęście, że nasze białki uszły w porę do lasu. Drogę do nich tak żeśmy zatarasowali, że sam Purtk się nią nie przedostanie!
— Tu na równinie łatwiej mu nacierać — przyznał pan Piotr.
— Ludzie jakowiś przed szańcami — dobiegło z góry wołanie maszopa stojącego na warcie.
— Wer da? — krzyknął Sulicki wdrapawszy się na okop.
Zamiast odpowiedzi padło kilka strzałów. Z wałów
natychmiast huknęły muszkiety i ruszmce. Potem palba ucichła. Niebo się powoli rozjaśniało. Szedł dzień. W jego świetle Kaszubi ujrzeli długie szeregi wojska. Z dali od Tupadeł nadciągały nowe kolumny. Groźny to był widok.
— Obłażą naszą Kępę jak robactwo trupa — zżymał się Robakowski.
— Siła ich — zachmurzył się Czerwionka. — Dziesięciu albo i więcej na każdego z nas przypadnie.
Dudniła ziemia pod ciężkimi krokami. Piechurzy ■podchodzili ostrożnie pod szaniec. Przywitani ogniem cofnęli się na odległość muszkietowego strzału. Zachodni wiatr powlókł niebo chmurami. Zaczął kropić des-zcz. Maszopi gotowi do bitwy ze zdumieniem patrzyli na poczynania wrogów, którzy roznieciwszy kilka ognisk, podsycali go naręczami żarnowca.
— Rozbijają obóz? — dziwił się Parchem.
— Gdzie tam! — żachnął -się Jówa. — Te purtki chcą nas stąd wykurzyć!
Jakoż west niósł czarne dymy prosto na okop.
— Może deszcz ugasi im ogniska — pocieszali się Kaszubi.
Deszcz wszakże ustał niebawem, obrońcy krztusili się dymem, mimo to nieugięcie trwali na pozycjach i gęstą palbą odpierali oddziałki, które od czasu do czasu pod-
chodziły pod szaniec. Po kilku godzinach wiatr zmienił kierunek. Zadął z południowego zachodu i pognał dymy ku morzu. Niestety, niemal równocześnie wszczął się na wale popłoch.
| — Szwedy na tyłach! — rozległy się trwoźne głosy. —
B Przedarli się aż do Chłapowskiej drogi! Koniec z nami!
Zginiemy!
— W imię Ojca i Syna! — krzyknął Jówa podnosząc topór. — Trzymajcie się, dresze! Nie damy się, jeno ducha nie traćcie!
Zbliżających się od zachodu Szwedów powitały znowu strzały, ale już nie z taką siłą jak przy poprzednich natarciach, brakło bowiem kul i prochu. Piechurzy pięli się na szaniec. Ma»szopi tłukli ich bekami, kolbami muszkietów. Topór Jówy świszczał w powietrzu, chrzęściły druzgotane kości. Kaszubi czuli już, iż nieuchronnie zbliża się ostatnia ich chwila, kiedy Sulicki pojąwszy, że jego ludzie zostaną niebawem otoczeni, rzucił komendę:
— Wycofać sdę ku morzu!
Kto żyw, zaczął zeskakiwać z szańca i biec chyłkiem wśród kęp żarnowca drogą, którą komendant wskazał im szablą. Część jednak maszopów nie usłyszała rozkazu. Zostali na wale broniąc się do upadłego. Brodaty olbrzym był między nimi. Obstąpiony zewsząd przez nieprzyjaciół oganiał się im jak odyniec myśliwskim ogarom.
— Pojta le tu wa letrze z piekła rodem — ryczał ochryple, podnosił topór, obracał się wokoło i rąbał każdego, kto do niego się zbliżał.
Czapka spadła mu z głowy, wiatr potargał siwe, długie włosy. Napastnicy strzelali do niego z pistoletów, lecz zdawało się, iż kule się nie imają groźnego starca, że osłania go niewidzialny pancerz.
— To nie człek, jeno czart wcielony! — zabobonnie pokrzykiwali żołnierze. — Belzebub, król piekielny! Nie ma doń dostępu! Czary go chronią!
Dosięgli go przecież raz i 'drugi klingami rapierów.
— Matko Boska Swarzewska, wspieraj ramię moje — szeptał Jówa, ale czuł już, że chwile jego są policzone.
Krew zalewała mu twarz, ale jego topór wciąż się unosił i opadał na szwedzkie łby. Rozkraczył się szeroko, wparł stopy w świeżą ziemię rąbiąc zapamiętale. Wał tru-
pów i rannych narósł dokoła niego i (piętrzył się coraz wyżej.
— Odstąpcie od tego szatana — rozkazał wreszcie kapitan piechurów.
Cofnęli się. Jówa raiz jeszcze machnął toporem} ale już mgła zasnuła mu oczy. Osunął «się na klęczki.
— Wielki Boże, ratuj naszą Koronę — jęknął. — W ręce Twoje oddaję ducha mego.
Huknęły muszkiety. Kule przebiły szeroką pierś olbrzyma. Runął na ziemię. Kołujące w górze żurawie napełniały powietrze żałosnym klangorem, a jemu zdało się, że słyszy dzwony Swarzewa, Strzelna, Pucka i śpiewy anielskiego orszaku zstępującego złotymi ©chodami od bramy raju po duszę utrudzonego rybaka-żołnierza, wiernego do ostatka swej wierze, rodzinnej ziemi, królowi polskiemu.
— Dzieci moje — wyszeptał poznając w korowodzie aniołów swe córy, uśmiechnął się i z tym błogim uśmiechem zastygł na wieki.
Mewy ze skwirem latały nad zdobytym szańcem, strzegąc zwłok starego wojownika. Tymczasem zwycięzcy chowali swych (poległych, a w nadmorskich parowach, w gęstwinach kolczastego rogowca zbierali się Kaszubi, którym udało się ujść z pogromu. Sulicki wysłał Robakowskiego do Pucka z wieścią o porażce i postanowił sam pociągnąć do twierdzy, skoro jeno zgromadzi niedobitki swego oddziału. Nim jednak do tego doszło, wróg stanął u bram warowni, otoczył mury i rozpoczął regularne oblężenie. Pan Piotr ominął więc z daleka miasto i zapadł w bór pod Starzynem. Tam dołączali do niego zbiegowie z kaszubskich wisi. Przywlókł się również Czerwioinka, który wiele czasu stracił daremnie szukając córy zaginionej podczais bitwy o szaniec.
— Nie trać nadziei — pocieszał szlachcic rybaka. — Znajdzie się Krysta. Bóg wywiedzie ją z, obieży, jak przed laty najmilejszą mą Barbarę z mnogich niebezpieczeństw wyprowadził był. Nie czas dziś na lamenty. Słyszysz: armaty grzmią pod Puckiem. Musimy pomagać oblężonym, szarpać i nękać nieprzyjaciela przy każdej sposobności.
Już nazajutrz Sulicki pociągnął na skraj Darżlubskiej Puszczy. Przeciął połczyńską drogę, zatrzymał kilka wozów ze spyżą, a potem schwytał kupę maruderów, którzy splądrowali i «palili Połczyno. Dowiedział się od nich, że
wojewoda dzięki zwłoce spowodowanej obroną szańca, zdążył tak umocnić Puck, iż Szwedzi stracili nadzieję rychłego zdobycia tej warowni. Wróg nie przypuszczał jednak, jak wielka czeka go klęska.
Krótko po południu z bram twierdzy wyszły chorągwie wojewody Wejhera i minęły na Szweda jak szkwał na przejrzałe zboże. Roty pierzchły w popłochu ku Małemu Morzu. Żołnierze pchali się do łodzi chcąc się przedrzeć między płyciznami do naw stojących na głębszych wodach. Orlogi podniosły kotwy i odpłynęły. Tych, którym nie udało się dostać na okręty, ochotnicy Sulickiego wyławiali aż do wieczora z pobliskich lasów. Pan Piotr poprowadził jeńców do Pucka i tutaj u Korabnej Bramy spotkał wojewodę Jakuba Wejhera.
— Witam cię, przyjacielu miły — zawołał ten serdecznie ściskając szlachcica. — Pomnisz, jak to pod Smoleńskiem i Beresteczkiem miłościwy pan chwalił nas po zwycięstwie?
— Dziś waszą ono wyłącznie zasługą — rzekł Sulicki.
— I ty masz w nim swą część, ;boś przecie przyczynił się do dzisiejszej wiktorii wstrzymując najazd ipod miero- szyńskim borem.
— Nic bym nie zdziałał bez pomocy tych zacnych ludzi — to mówiąc pan Piotr wskazał gromadę zbrojnych Kaszubów. — Osobliwie zaś zasłużył się rybak jeden znad Łebskiego Żłobu udaremniając wrogom pierwsze próby lądowania.
* — Jest tu z wami ów śmiałek?
— Jest, mości wojewodo.
— Który to?
— Jędrzej Czerwionka — Sulicki wskazał na stojącego w szeregu szypra.
Pan Wejher spojrzał na porytą bliznami twarz maszopa.
— Podejdź — rzekł, a gdy szyper się zbliżył, ścisnął mu głowę po ojcowsku i dał sakiewkę talarów. — Ojczyźnie naszej — powiedział — -potrzeba tęgich strażników morskiego brzegu, takich jak ty.
Na farnej wieży rozkołysały się dzwony. Okna kościoła zapalały się światłem rzęsistym. Poszli tedy wszyscy do świątyni, kędy przeor wejherowskich reformatów, pobożny ojciec Grzegorz zaintonował dziękczynne “Te Deum laudamus...”
Nazajutrz kaszubscy rybacy o świcie ruszyli do swych domostw. Na opuszczonym szańcu odnaleźli zwłoki Jówy leżącego w kałuży zakrzepłej krwi pod strażą mew. Obmyto go i włożono do pospiesznie zbitej trumny. W nogach położono mu wierny topór. Barbara, która przybyła na wieść o śmierci opiekuna, oplotła mu skostniałe ręce różańcem.
Na cmentarzu, kędy dnia tego grzebano również blizo- wego, młodego Józka ze Strzelna, którego zwłoki odnaleziono na Lęgu, i wielu innych zabitych, płakali wszyscy. Nie było nikogo, kto by nie poniósł jalkiejś bolesnej straty. A przecież wojna dopiero co się zaczęła i wiele jeszcze plag spaść miało na lud nadmorski.
\ ryistę zbudził głos armat. Otworzyła oczy i zamrugała powiekami >ze zdumienia. Nad nią kołysał się drewniany pułap i skrzypiała okrętnicza latarnia zwisająca z belki na żelaznym łańcuchu. Jak przez sen zaczęła przypominać sobie niedawne przeżycia: najazd szwedzki, zaisadzka w Łebskim Żłobie, bitwa o szaniec... Kiedy Szwedzi wdarli się na okopy, rzuciła się w ślad za Marcinową Kuchnowską do ucieczki. Biegnąc na oślep z gromadką przerażonych dzieci, zabłąkały *się w miero- szyńskim borze. Pod wieczór dopiero udało się im dotrzeć do opustoszałego młyna nad Czarną. Tu, w zagrodzie Ha- dasa, na którą to przed kilku laty rzuciła czar łysa Jak- sowa, spędziły noc.
Nad ranem szyprówna ruszyła w dalszą drogę. Na próżno Mar-cinowa usiłowała powstrzymać ją od tego zamiaru.
— Muszę odnaleźć rodziców — odpowiadała dziewczyna na jękliwe nalegania sąsiadki. — Niepokoją się pewnie
o mnie, jeśli te komtury ich nie zabiły.
Nie wspomniała, że niemniej dotkliwie nękał ją niewiadomy los zaginionego Józka Bizewskiego. Poszła do spalonych Tupadeł, a stamtąd w stronę Lisiego Jaru. W zarosłym żarnowcami wąwozie nie spotkała wszakże
żywej duszy. Równie pusto było na Żelaznej Drodze. Jedynie żmije i jaszczurki wygrzewały się w gorącym słońcu na polnych kamieniach. Czerwioinkówna poczuła się nieswojo na tym bezludziu. Drożyną stromą i piaszczystą zeszła na strąd, zwróciwszy wzrok na zachód zauważyła
o jakie dwa różańce drogi las masztów i mrowie ludzi na brzegu. Zawróciła czym prędzej na kępę.
— Wstąpię do Lęga — postanowiła. — Może tam jakiś ślad bliskich moich spotkam.
Wkrótce dotarła do wysokich świerków rosnących na skraju lasu. Bała się zagłębić w gąszcz, więc wędrowała brzegiem boru, aż zatrzymało ją donośne krakanie wron. Krakały nad trupem, który leżał za krzewami jałowca na rozgrzanej ziemi zbroczonej zaschłą krwią.
— Jóak! — jęknęła. — Boże, zmiłuj się nad jego duszą.
Rzuciła się na kolana, płosząc czarne ptactwo. Świat
zawirował jej przed oczami. Zemdlała. Do przytomności przywróciły ją czyjeś krzyki i mocne szarpanie. Trzech spoconych żołdaków, oparłszy muszkiety o pnie rosochatych sosen, odpychając się nawzajem ciągnęło ją każdy w swoją stronę. Walczyli o łup jak wilki o kózkę.
— Moja! — wrzeszczał jeden, ciągnąc ją za suknie.
— Jam ją pierwszy obaczył — kłócił się drugi, chwytając jej ramię.
— Łżesz, Niels! — charczał trzeci. — Mnie się ta zdobycz należy.
Nie rozumiała słów ich kłótni, lecz odgadła, co ją czeka.
— Wy, morzkulcy! — zawołała ze zgrozą.
Zagłuszył ją gruby męski głos. Napastnicy odskoczyli od niej, zza jałowców wynurzyli się dwaj brodacze z gołymi rapierami w dłoniach. Jeden był już w podeszłym wieku, a drugi nieco młodszy. Starszy grubas z wyczesa- ną brodą zmarszczył czoło pod szerokim rondem kapelusza, spojrzał badawczo na dziewczynę i rzekł łamaną, kaszubską gwarą:
— Te weglądasz kak moja białka... Ona bela stąd, od Gdańska... Te je gwesno jej krewniaezka...
— Ja? — Kryście przypomniało się to, co słyszała od nenki o ciotce porwanej podczas najazdu za Gustawa Adolfa.
Nie wiedziała czy wierzyć, czy nie wierzyć staremu oficerowi. On zaś nie tracił czasu.
— Podobneście jak dwie krople wody! — gadał obejmując głowę Kaszubki i całując ją po* ojcowsku w czoło. — Mogłabyś być moją córeczką!
Drgnęła, gdy ją dotknął miotlastymi wąsiskami.
— Jak ci na imię? — zapytał.
— Krystyna.
— Krystyna! — ucieszył się. — Jak naszej dobrej królowej, która mężnemu Karolusowi tronu ustąpiła...
— Panie... — próbowała dojść do słowa.
— Możesz mi mówić wuju, bom ja przeca twoim wujem. I jak dobry wuj sę tobą zaopiekuję. Każę cię odprowadzić na okręt, bo tu by sę co złego mogło przytrafić.
Żołnierze trącali się porozumiewawczo łokciami. Znali swego przywódcę i jego sposoby uwodzenia, nieodmienne na wszystkich brzegach Bałtyku. — Major Kruger ma więcej krewniaczek niźli król Salomon nałożnic — żartowano w królewskiej flocie.
Krysta jednak wzięła jego łgarstwo za doibrą monetę. Bez oporu pozwoliła zaprowadzić isię na brzeg pod Ostrowo. śmierć narzeczonego tak ją załamała, że trudno jej było myśleć trzeźwo.
— Bóg opiekuje się niewinnymi, — westchnęła, uważając niespodziane zjawienie się krewniaika-wybawcy za zrządzenie Opatrzności.
Dopiero na pokładzie wojennego korabia, kiedy brutalnie wepchnięto ją do ciaisnej kehity na dziobie i zamknięto drzwi na kłódkę, Czerwionkównę ogarnęły wątpliwości, czy dobrze postąpiła. Cóż jednak miała uczynić sama wobec przewagi nieprzyjaciół. Pocieszała »się, że kiedy wuj wróci, natychmiast rozkaże otworzyć duszną komórkę i przy najbliższej sposobności wypuści swą krewniacz- kę w bezpiecznym miejscu na ląd, do rodziców.
— Wyrwał mnie przecie z rąk tych siepaczy — rozważała patrząc przez brudne okienko na ląd, na szalupy i niskich, szpetnolicych wioślarzyt podobnych do karłów z baśni.
Domyślała się, że są to Lapończycy, o których nieraz jej ojciec opowiadał. W ich kraju noc trwać miała kilka miesięcy, dzień zaś równie był długi jak one sowie, bezkresne noce. Każdy zaś z tamtejszych mieszkańców srogim był czarownikiem i miał gromadę diabłów do posług.
— Dziw, że im czarci nie pomagają wiosłować — szepnęła i odstąpiła od okienka, gdyż niebo zaciągnęły ciemne chmury rozdzierane krwawymi błyskami.
Burza nadeszła od zachodu i zmusiła Szwedów do przerwania przewożenia żołnierzy na ląd. Wciągnięto szalupy, zaczęto podnosić kotwicę. Krysta zmęczona przeżyciami legła na wąskiej koi zasłanej kożuchami. Chciała się modlić, lecz zasnęła twardo, mimo huku gromów, zawodzenia wiatru. Pochlusty fal bijących o burty, szum rzęsistej ulewy ukołysały ją do spoczynku, wtrąciły w czarną studnię niepamięci.
Odzyskawszy przytomność, podniosła się z posłania.
— Czyżby ten zaęhodni sztorm jeszcze trwał? — przebiegło jej przez myśl.
W szybki biła czerwień łuny. Huczała kanonada.
— Działa to, nie grzmoty! — zdumiała się podbiegając do okna.
W dali na brzegu płonęły spichrze przy Wodnej Bramie. Na wieży puckiej fary bił dzwon przytłumiony palbą armat okrętowych i zamkowych. Wiatr unosił ku morzu kłęby dymu. Trwała nocna utarczka załogi warowni i oblegających. Łuna powoli bledła. Nadchodził świt srebrząc niebo i morze. Strzelanina powoli przycichała. Wtem zaskrzypiały drzwi kehity. Rybaczka odwróciła się spiesznie. W pierwszych brzaskach dnia ujrzała zamiast spodziewanego wuja smukłą, stroj:nąr młodą kobietę o białych liczkach.
— Panna Swarzewska! — szeipnęła z zachwytem
i gruchnęła na kolana. — Wybaw mnie, Panno nad Pannami!
— Nie bluźnij! — skarciła ją kruczowłosa nieznajoma. — Nie święta ja, jeno nieszczęśliwa. Jakiś szwedzki hałaburda, wujem się moim mieniąc, na tę nawę zawlec mnie kazał.
— Taki gruby, z wyczesaną brodą, z wąsami jak miotły? — zapytała Krysta podnosząc się wolno z klęczek.
— Znasz go? — zdziwiła się tamta.
— Toć on i mnie gadał* iż wujem mym jest.
— Uwierzyłaś?
— Powiadał, że miał białkę spod Gdańska całkiem do mnie podobną, a że przed laty jakowyś morzkulc porwał siostrę mojej neriki,,.
— Niejednemu psu Burek — przerwała .strojna panna. — Niejeden z żołnierzy Gustawa Adolfa na rapt się poważał. Wszelako wątpię, czy któryś z nich porwaną poślubił. Ot, sponiewierał niebogę i porzucił, jeśli nie ubił.
I nais nie lepszy los czeka.
— Tak, panienko, myślicie? Przecie wuj nie może dybać na...
— Jeszcze ufasz temu szalbierzowi? Nie pojęłaś, iż to wilk w baraniej skórze? Ołgał cię niecnie!
— Jezus, Maryja! — jęknęła Krystyna.
Zaczęła płakać. Panna pogładziła ją po głowie i wyjrzała przez okienko.
— Jakaś szalupa zbliża -się do okrętu — rzekła. — Wyjdźmy na pokład. Obaczymy, czy to nie ów wuj wszystkich nadobnych dzieweczek nadpływa. Skoczę za burtę, jeśli na cześć mą pocznie nastawać.
Drzwiczki tym razem pozostawiono otwarte, wyszły więc i stanęły pod kasztelem. Szalupa dobijała do burty. Marynarze podali z niej Lapończykom nieprzytomnego człeka. Pojaśniało już na tyle, że obie poznały wąsatą twarz szwedzkiego przechery.
— To on — szepnęła Krysta. — Za bit albo ciężko ra- nion.
— Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka —■ ściągnęła brwi jej towarzyszka patrząc na oficera niesionego przez sześciu karłów do kajuty w tylnym kasztelu. — Dosięgła go kara boska! Oby wszystkich Szwedów kule rychlej wybiły!
— U nas już tylu ich wybito, że strąd czarny był od trupów.
— Gdzie?
— Pod Rozewiską Kępą, w moich stronach. Panienka musi chyba być z daleka, że o tamtejszej «bitwie jeszcze nie słyszała.
— Zwę się Orszula Hewelkówna — odparła. — Mój ojciec, kupiec i obywatel królewskiego miasta Gdańska, zabrał mnie do Pucka, a gdy Szwedzi się .zbliżyli pod tę twierdzę, odesłał mnie gwoli bezpieczności w kolasce do domu. Myślał, iż za warownymi wałami nic mnie złego nie spotka. Wszelako ledwieśmy ujechali kilka staj gdańskim gościńcem, napadł nas nieprzyjacielski podjazd. Woźnicę zabito, konie zabrano, a mnie siłą powleczono
na puckie łąki. Tam ów gruby oficer-obłudnik, którego przed chwilą zanieśli do kasztelu, jął mnie wypytywać, po czym, krewnym Hewelków się mieniąc, opiekę swą mi obiecał i pod straż mnie oddał swym podkomendnym. Pół dnia i noc całą czekać musiałam na szalupę, którą mnie na ten okręt zawieziono. Resztę wiesz, bo sikoro jeno stanęłam na pokładzie, zaraz wepchnięto mnie do owej komórki, kędym cię zastała. Powiedz mi teraz o sobie. Jako ci na imię? Skąd cię .porwano?
— Wołają mmie Krysta — wyjaśniła Kaszubka. — Jestem córą szypra Jędrzeja Czerwionki znad Łebskiego Żłobu. Morzkulcy zagarnęli mnie na Lęgu, opodal Rozewia... , '
Przerwała, bo od lądu znów zadudniły ciężkie grzmoty. Obie dziewczyny spojrzały ku warowni, którą ponownie osnuły dymy. Armaty na wałach miejskich i zamkowych blankach wysunęły czerwone języki ognia. Kule padały na łęgi, chlustały w zatokę. Srebrne fontanny bluzgały pod niebo, budząc popłoch mewich stad. Z kasztelu wyszedł kapitan o wygolonej suchej twarzy i ujrzawszy branki przy burcie, kazał je swym małym okrętnikom wprowadzić do dziobowej komory. Natychmiast przywarły do jej okienka.
— Bój na nowo rozgorzał — szeptała gorączkowo Or- szula. — Oby Bóg dał naszym zwycięstwo!
— Módlmy się o to — poradziła Krystyna i uklękła na chwiejnej podłodze.
Słońce wzbijało się coraz wyżej. Złote promienie padały na morską gladę. Bitwa toczyła się długo, nim przechyliły się szale i szwedzkie orlogi jęły uciekać, jak szczury, przed armatnią muzyką. Piechurzy i rajtarzy na puckich łąkach, jak barany gonione przez wilków, skakali do morza przed nacierającymi od Młyńskiej Bramy polskimi chorągwiami. Około południa Orszula nie miała już wątpliwości, kto górą.
— Nasi biją Szwedów! — krzyknęła radośnie. — Wysłuchał nas Pan nad Pany! Wiktoria!
Przejęte zwycięstwem nie tknęły jedzenia, które przyniósł im w cynowej misie lapoński okrętnik. Na wszystkich nawach szwedzkich rozwinięto żagle, ale dopiero przed wieczorem przy słabym wietrze zachodnim flota
wymknęła się z płytkiej zatoki. Dziewczęta ze łzami w oczach żegnały brzeg opromieniony zachodem słońca.
— Czy jeszcze kiedy obaczę moją familię? — wzdychała Hewelkówna.
— Ja już chyba nawet nie pomodlę się na Józkowej mogile — szlochała Kry sta. — Nikt go nie pochowa, wrony go rozdziobią, wiatr kości rozwieje... — Głosem urywanym od płaczu opowiedziała Orszuli o swym narzeczonym.
Długo w noc siedziały przytulone do «siebie, pocieszając się nawzajem, nim w końcu zmorzył je sen. Zbudziło je bicie fal o burty. Strwożone usiadły na koi. Sztorm wzmagał się z minuty na minutę. Grzywacze przelewały się przez pokład, huśtały nawą, miotając branki od ściany do ściany. Zmęczone, obolałe doczekały świtu. Dzień nie przyniósł poprawy pogody. Z pokładu dochodziły gwizdy
i tupot nóg — snadź załoga usiłowała walczyć z wichurą.
O dziewczynach zda się zapomniano. Wtem drzwi komórki otworzyły się. Wszedł Lapończyk, który przynosił im zawsze posiłki. Skinął na dziewczęta, by szły za nim. Przez luk wprowadził je pod pokład. Leżało tam w półmroku wielu żołnierzy, niedobitków spod Pucka. Zmordowani walką chrapali głośno. Karzeł wiódł branki między śpiącymi aż do schowka pod dziobnicą, pełnego zapasowych żagli i lin. Postawił latarkę i zamknął drzwi odgradzając zakamarek od zatłoczonego międzypokładu. Przed wyjściem przyłożył palec do ust i uczynił parę niezrozumiałych gestów.
— Czemu nąs tu zaprowadził? — cicho zapytała szyp- równa, gdy zostały same w zaduchu smoły i konopi. — Dawał nam jakieś znaki. Wżdy nic z tego nie pojęłam. Może chciał nas zaczarować ten diabelski karzeł?
— To jakiś dobry człowiek — zaprzeczyła Orszula. — Wygląda na pokurcza z piekła rodem, ale dla nas anio- łem-stróżem się okazał. Odgadł, co nas czeka, gdy jeno major Kruger z rany się wyliże, i ukrył nas przed tym cudzołożnikiem. «
— Może ma z nim na pieńku i zrobił mu to na złość?
— Może i tak być, jako powiadasz. Wszelako nie łammy 'sobie nad tym głów, jeno cieszmy się, że Bóg zesłał nam sprzymierzeńca.
Położyły się na żaglach i próbowały usnąć. Nawałnica nie ustawała. Latarnia zgasła i w komórce zrobiło się ciemno jak w beczce. Uwięzione zdrzemnęły się. We śnie dręczyły ich koszmary. Zbudziły się po jakimś czasie, poczuły, że zbiera im się na wymioty. Dokoła mroczno było i duszno. Dziób nawy to podnosił się wysoko, to zapadał w otchłań. Skrzypiały wręgi, jakby miały lada moment pęknąć pod ciosami grzywaczów.
— Żyjesz jeszcze? — zapytała mieszczka.
— Chwilami zda mi się, że umarłam — wyznała rybaczka. — Żem jest na tamtym świccie i widzę mojego narzeczonego. Ale potem znów wraca mi świadomość.
Czas dłużył im się niepomiernie.
— Straciłam rachubę dni — poskarżyła się po wielu godzinach pół żywa Hewelkówna. — Jak długo się tutaj męczymy? Tydzień. Półtora?
— Najwyżej ze dwa dni — pocieszyła ją rybaczka. — Cicho! Ktoś idzie. ,
Otworzyły się drzwi, Młody Lapończyk, niosąc miskę, łyżki i zapaloną świecę, wszedł do kryjówki.
— Gdzie jesteśmy? — zapytała go gdańszczanka po niemiecku.
Wzniósł ramiona na znak, że nie rozumie. Palcem wskazał na strawę. Wygłodniała Orazula od razu wzięła łyżkę.
— Jedz — zachęcała Krystę. — Skoro Bóg się nami tak długo opiekował, to i dalej nas nie opuści.
Rybaczka zabrała się do posiłku. Karzeł z uśmiechem pokiwał głową, osadził świeczkę w latami i odszedł.
— Płyniemy chyba po jakiejś zatoce, bo fala się zmniejszyła — odezwała się Czerwionlkówna.
— I wicher wyraźnie przycichł — dodała Orszula.
Wtem łyżki wypadły im z rąk. Rozległy się dwa szybko
po sobie następujące trzaiski. Statek zadygotał od stępki po marsy i znieruchomiał. Z pokładu dobiegały krzyki, tupot nóg, przeraźliwe gwizdki.
— Na Boga! — jęknęła Hewelkówna. — Co to takiego?
— Wpadli my na mieliznę albo na podwodną skałę — dyszała Krysta.
— Chyba idziemy na dno -7- lamentowała Orszula. — Statek się kładzie na bok. Uciekajmy na pokład! Może się uratujemy. Prędzej!
Szarpnęła drzwi. Wbiegły na opustoszały między pokład. Po krzywej schodni wspięły -się jedna za drugą do otwartego luku. Gdańszczanka pierwsza wychyliła głowę nad pokład.
— Widzisz co? — dopytywała Krysta.
— Dwie małe nawy z wydętymi żaglami i chmara wiosłowych łodzi płynie od lądu — usłyszała w odpowiedzi.
— Odsiecz?
— Nie wiem jeszcze — rzekła Hewelkówna, wychylając się bardziej nad pokład, by lepiej ujrzeć i usłyszeć, co się dzieje.
Żołnierze opierali muszkiety o reling. Marynarze pięli się ze strzelbami na maszty. Huknęły pierwsze strzały. Hewelkówna jęła się wycofywać pod pokład, zmuszając również stojącą za ¡nią Krystę do odwrotu po stromych stopniach schodni.
— Przeczekamy bitwę w naszej kryjówce — mówiła spiesznie. — Z tego co wyrozumiałam, to piraty.
Dzwon okrętowy bił trwoźnie, nawołując załogę do obrony okrętu króla Karola Gustawa. Dziewczyny wśliznęły się do schowka pod dziobnicą.
— Cóż to za piraty? — zastanawiała się Czerwionków- na. — Może nasi reboce znów, jak za dawnych lat, ka- perskiego chwycili się rzemiosła i Szwedów gromią?
— Skąd by tu nasi się wzięli?
— Myślicie, panienko, że tak już daleko odbieżeli my od naszego strądu?
— Psst... — przerwała gdańszczanka. — Ktoś się zbliża.
— Nic nie słyszę.
— Bo huki strzałów przygłuszają kroki.
— Tedy zgaśmy latarkę, po ciemku będzie bezpieczniej.
Zdmuchnęły świecę. Przez pół godziny z pokładu dochodziły tupoty, krzyki, jęki i wystrzały, potem wszystko ucichło.
— Chyba marynarze pobili piratów — odezwała się Orszula. — Acz doprawdy nie wiem, co gorsze: Szwedy czy piraty? Boże! — krzyknęła nagle i rzuciła się w kąt.
rzwi rozwarły się gwałtownie. W progu komórki stanął wysoki staruch w skórzanym kaftanie, w żeglarskich, sięgających po pachwiny slkorżniach, z krócicą za paisem. W jednej dłoni zaciskał topór, w drugiej płonącą pochodnię, która rzucała blask na jego surową, porytą bliznami twarz i siwą jak len brodę.
— Wer da? — charknął.
— Painno Swarzewska! — spojrzenie Krysty spoczęło na ostrzu topora wzniesionego do cięcia.
Dłońmi zasłoniła oczy, ale cios nie padł. Do uszu zdumionej Kaszubki dobiegł drżący głos:
— Jesta wa nasi ledze?
— Jo jem od Pecka — wybełkotała wciąż śmiertelnie przerażona szyprówna.
Staremu również zaskoczenie jakby mowę odebrało, bo stał milcząc, tylko siwy łeb trząsł mu się niby wiecha na wietrze.
— A kto we jesce? — spytała wreszcie Krysta. — Czy we tyż od Pucka?
— Z Mechlinków — mruknął ze smutkiem — ale wiele, wiele lat nie byl jem ju doma.
— Cóż tu robicie? — zagadnęła Orszula. — Służycie Szwedom?
— Cecho, cecho, bialci — szepnął starzec — jo jesz do was pttzyńda.
Wycofał się z dziobowni. Zamknął drzwi, bo w pobliżu rozległy się kroki i głosy.
— Powiedział, że tu nic nie ma — Hewelkówna przetłumaczyła towarzyszce niedoli niemieckie słowa, które tuż za drzwiami rzucił starzec do nadchodzących kompanów.
Przyczaiły się jak myszy pod miotłą.
— Czy możemy mu zaufać? — szepnęła mieszczańska córa. — Wygląda jak zbój Madej.
— To nasz człowiek — ścisnęła jej dłoń szyprówna. — Rzetelny Kaszeba! Wierny »służka Swarzewskiej Panny. Taki nie zdradzi, choćby go żywym ogniem palono!
— Mamy zatem czekać tu na jego powrót?
— A co innego możemy uczynić?
Czekały więc cierpliwie. Zrazu niepokoił je łomot wyładowywanych beczek z prochem, kulami, żywnością, później hałasy te umilkły i jeno nad otwartymi lukami wiatr trzaskał płachtami zluzowanych żagli. Dziewczynom się zdawało-, że czekają już całą wieczność, a siwy Kaszuba nie wracał. Wreszcie postanowiły wyjść z kryjówki. Po omacku odnalazły schodnię i wspięły się na pokład. Noc zalegała świat. Gwiaździste niebo przekreślały krzyże masztów i rej. Nad niedalekim lądem migało światełko morskiej latarni.
— Stoimy na mieliźnie — stwierdziła rybaczka. Podchodząc do burty .potknęła się o jakąś przeszkodę. — Coś tu leży — rzekła do towarzyszki. — Uważajcie, panienko.
Gdańszczanka pochyliła się nad pokładem.
— Jezus, Maryja! — zadygotała. — Pełno tu krwi
i trupów. Piraty wymordowały załogę do nogi!
— Żal mi jeno tego karła z Laponii.
— Pewnie, że tych Szwedów nie warto żałować, wszelako co teraz poczniemy same na statku umarłych?
Zapluskała woda. Dziewczyny umilkły. Wychyliły się za burtę. Wypatrywały, kto się zbliża do wraka. Serca biły im jak młoty. Z ciemności wyłoniła się smolna łódź. Samotny wioślarz podpłynął do burty, cisnął w górę konopną linę. Zahaczył żelazną kotwiczkę o reling, drugi koniec powroza przywiązał do szalupy i wspiął się po linie na pochylony pokład. Zdawał się być upiornym cieniem, tylko jego długa broda bieliła się w mroku. Napotkawszy branki pod masztem, zdziwił się i mruknął z nagarną:
— Wa weszła?
— Wyszłyśmy, bo trudno nam było tam na dole się was doczekać — rzekła Orszula. — Bałyśmy się, żeście zapomnieli o obietnicy.
— To briża. Som nie mógł... A teraz zcechł... — gadał stary nie kończąc żadnego zdania. Widać było, że wzruszenie nie pozwala mu mówić, że mozolnie szuka zapomnianych słów ojczystej mowy. — Wieta, nosz graf... Piraty z weispy...
— Piraty? — powtórzyła pytaj§co Krysta.
Skinął głową.
— Jo! Ja u nich służę. Oni tu są blesko. U grafa, na zomku i w przystani. Wlezeta do bota. Chutko.
— Boję się — wzbraniała <się Hewelkówna, patrząc na czarną łódź przy burcie. — Nie zejdę z tej wysokości! Wpadnę do morza.
Stary odwrócił się i toporem uciął kawał liny. Przewiązał w pół gdańszczankę, a. potem Kaszubię i jedną po drugiej spuścił do szalupy. Później zlazł do ładowni, wywlekł spod skrwawionego pokładu pękaty miech sucharów i beczułkę ze świeżą wodą. Załadował to wszystko do łodzi.
— Zanosi się na dłuższą żeglugę — szepnęła Orszul# — bó po cóż by robił takie zapasy?
— Pewnie popłynie z nami do Gdańska —: odpowiedziała rybaczka.
Stary tymczasem zlazł do łodzi, odhaczył kotwiczkę, wskazał dziewczętom ławę na rufie i chwycił wiosła. Za- pluskała woda. Niebawem wrak znikł w pomroce. Kaszuba kierował szalupę z wiatrem, który słabo dął od skalistej wyspy. Baszta zamku pirackiego grafa, wieńcząca brzeg ostrowiu, powoli wyłaniała się z ciemności. Ogień na wieży zgasł. Szedł brzask. Za rufą łodzi marszczyła się drobna fala i pchała ją naprzód, jakby pragnąc ułatwić zbiegom ucieczkę. Ci nie mówili do siebie ani «słowika. Sędziwy rozbójnik morski wiosłował wytrwale przez mgłę snującą się nad morzem, dziewczyny patrzyły na oddalający się zamek korsarzy, na zębatą wieżę jego latarni, coraz mniej- iszą, zda się kurczącą się z każdym uderzeniem wioseł.
Wreszcie przed dziobem łodzi ukazał się ląd. Brodacz okrążył go i po wiosłował wzdłuż brzegu usianego szarymi głazami. Za nimi rósł czarny las. Dopłynąwszy do gardzieli, którą morze wrzynało się w wybrzeże, pirat bez wahania zapuścił się w ciasną zatoczkę. W którejś z jej odnóg, tak wąskiej, że sosny rosnące po obu brzegach tworzyły nad nią gałęzisty dach, złożył wiosła, skoczył na strąd i wprawnie przywiązał szalupę do pinia nadwodnego drzewa. Wyjął z łodzi topór, miech z sucharami, beczułkę, skinął na dziewczęta. Zarzucił na plecy worek i poszedł przodem w las. Ruszyły za nim tocząc chlupoczącą beczkę.
— Dokąd on nas prowadzi? — niepoikoiła się Orszula.
— Z pewnością nie do piratów — uspokajała ją szy- prówna. — Nie zawiódł nas za pierwszym razem, nie zawiedzie za drugim.
Jakoż nim się na dobre rozwidniło, wyszły na cienistą
49
polankę. Stała na miej mała buda ulepiona z kamieni
i gliny. Garbiła ,się pod okrągłym, mchami poszytym dachem przypominając wysoki piec do pieczenia chleba.
— W tej chalepie mieszkał jem pół roku — rzekł starzec stawiając worek sucharów i topór przy drzwiach osobliwej budowli.
— Kiedy jeście tu, starku, mieszkali? — zapytała Krysia.
— Będzie temu kilka zim — odparł, — Ledwie jem wrócel zza szerokiego morza...
— Zza szerokiego morza?
— No, z Hameryki, z Werginii czy jak tam ten kraj zwą, co na samym końcu świata leży.
— A jakeście sę tam dostali?
Kaszuba siadł na zbutwiałym pniaku. Wyciągnął z miecha kilka sucharów.
— Najpierw kąsk podjeme, potem sę wyspime, a potem wam wszetko opowiem.
Żując twardy suchar w bezzębnych ustach, gestami zachęcał dziewczęta do jedzenia, ale zaciekawiona Orszula nie dała mu spokoju:
— Czemu żeście z tej wyspy nie popłynęli do domu? — zagadnęła.
— Nie było bota — ziewnął szeroko. — A jakem raz z kryjówki na brzeg nos wychylił, pojmali mnie służko- wie grafa piratów. Zaprowadzili na wysoki zamek... Miałem do wyboru: albo krakać jak wrony, między które trafiłem, albo głowę pod topór położyć.
Ziewnął raz jeszcze, zwiesił głowę i chrapnął zmożony zmęczeniem.
— Zasnął, biedak — użaliła się nad nim gdańszczanka.
— Powiedz, co ci jeszcze mówił? — poprosiła Krystyna, która w czasie opowiadania Kaszuby oddaliła się, by napić się wody.
— Niewiele mi rzekł. Z tego wszakże, com usłyszała, miarkuję, iż okręt, na którym płynął, musiał się rozbić koło tej wyspy. Udało mu się wyratować, ale nie miał łódki, żeby się stąd wydostać, więc zbudował sobie tę lepiankę. W niej mieszkał, aż go piraci złapali i do służby przymusili.
— Dziw mi, że go wolno nie puścili. Toć on ma ze sto lat. Nad grobem stoi.
— Stary jest, ale jary. A do setki .brak «mu chyba dwóch albo trzech krzyżyków. Posiwiał, jak gołąb, wżdy pewnie więcej od nieszczęść niźli ze starości.
— Siła musiał ¡przejść, skoro aż na koniec świata zawędrował. Kędy może być ta Hameryka?
— Pod ¡naszymi nogami.
— Maryja, Józef] To nie może bec!
— Tak mi mój ojciec mówił, a on .'nigdy nie kłamie. Hiszpański król zwozi sobie stamtąd całe korabie złota, srebra, korzeni wszelakich, ludzie zaś tam żyją nie biali, jeno czerwoni.
— I chodzą do góry nogami?
— Spij już — ucięła kupcówna, bo ¡nie wiedziała, co odrzec na to pytanie.
Słońce przygrzewało, położyły się więc jedna obok drugiej na zielonej trawie i zasnęły. Spały w cieniu sosen wysokich, aż w końcu zbudził je brodaty opiekun.
— Byłem ju nad morzem — oznajmił. — Wieje lekka «norda. W nocy pojedzema stąd precz, do domu, do kraju...
— Gdzie jest nasz kraj? — zapytała Krystyna. — Znajdziecie drogę? Nie zabłądzicie?
— Kto trafił aż do Hameryki, ten i do Mechlinek dopłynie — uśmiechnęła się gdańszczanika. — Ale, obiecaliście nam .powiedzieć, jaik żeście się dostali tam za szerokie morze, na koniec świata.
— Oj, oj, to było dawno, bardzo dawno temu — zaczął wspominać siadając na .pniaku w cieciu rosochatej sosny. — Siedzta koło mnie, dzewczęta, to wam wszetko 'powiem, jak ma spowiedzi. Jesz mi wąs nie wyrósł, jakem poszedł do Pucka, zaciągnął sę na okręt pana Wejhera
i z wielkim wojskiem (pożeglowałem do Szwecji.
— Ile to było lat temu? — przerwała Hewelkówna.
— Nie wiem, ale dawno to belo — ciągnął stary tułacz, coraz wprawniej posługując się rodzinną mową. — Biłem się za morzem z morzkulcami-lutrami, ibo oni chcieli naszego króla zrzucić ze szwedzkiego tronu. Woleli mieć nad sobą wcielonego czarta niźli dobrego pana, którego księża pobożni jesz za żywota świętym z kazalnic po kościołach głoisili. I jam nieraz wzdychał: “święty Zygmuncie, módl się za nami” '.kiedym się dostał do niewoli i w lochach jednego zamku kilka lat siedzieć musiał.
— Wieleście wycierpieli - rzekła ze współczuciem Orszula.
— Wrogowi takiej doli nie życzę. Kiedym wyszedł z więzienia, chciałem zaraz do dom wracać. Poszedłem prosto do portu, schowałem się na jednej nawie i zamiąst do Pucka zapłynąłem do Amsterdamu. Dopytywałem tam
o okręt idący do Pucka, ale żaden nie szedł w tę stronę.
— Czemu nie pytaliście o Gdańsk! Do naszego portu rok w rok mnogie nawy z Holandii zawijają.
— Wyjechałem z Pucka, to chciałem do Pucka wrócić. Tułałem się o głodzie i chłodzie, aż mnie bieda przymusiła do tego, żem się zaciągnął na jeden wielki okręt. Wyszli my w daleki rejs. Na szerokim morzu burza tak nam nawę «skołatała, że. ledwieśmy się dowlekli do Nowego Świata. Nie było stamtąd na czym wracać. Tedy ostałem w tej Werginii :na końcu naszej ziemi.
— I jak wam tam się wiodło?
— Rozmaicie. To las rąbałem, to znów czerwone diabły...
— Czerwone diabły! — Krysta aż ręce załamała ze strachu i zdumienia. — Widzieliście je na własne oczy?
— Jak i ciebie widzę! Na łbie 'zamiast rogów nosili długie pióra, skórę mieli czerwoną w straszydła piekielne malowaną, z gęby pluli ogniem i dymem.
— Gdzieście je spotkali? — dopytywała szyprówna.
— W borze. Przeklęta niech będzie godzina, w której mnie kilku naszych ludzi podkusiło, żebym powędrował z nimi w lasy palić smołę. Gadali jak ja, po katolecku, tom im zaufał, alem wnet się przekonał, że oni mieli luterską wiarę. W piątek mięso żarli, wyśmiewali mnie, że różaniec odmawiam.
Opowiadał,* jak mu rychło obmierzła kom;pa:nia smolarzy, jak 'porzucił ich dymne budy na wielkiej polanie, jak z węzełkiem na ikiju ruszył przez puszczę na wschód, do morza. W tej właśnie drodze natknął się na czerwonego diabła. Zarąbał go toporem, a potem uciekał, co sił w nogach na przełaj przez; pustynię porosłą wysokimi trawami.
— Bał jem sę, że mnie teraz inne czerwone purtki będą gonić — tłumaczył dziewczynom. — I gonili też jak psy lisa. Raz dwóch z maczugami dopadło mnie ¡nad szczeliną okrutnie głęboką, a szeroką na dwa sążnie. Ostatnimi siła
mi dałem susa. Uderzyłem piersią o przeciwległą skarpę. Chwyciłem rękami kępę trawy. Zawisłem na urwisku jak święty obraz na ścianie, a oni -skoczyli za mną i spadli na dno! Panna Swarzewska i święty Zygmunt mnie uratowali. Żeby nie ich opieka, to te -piórate czarty przywiązałyby minie do pala, usmażyły w ogniu i zjadły. Siadu nie zostałoby na świecie po Kresztofie Recku z Mechlinek!
— Kresztof tedy wam na imię — wtrąciła Krysta. — Jak mojemu stryjowi. Też było mu Kresztof. Kresztof Czerwionka.
— Bosman Czerwionka! — zakrzyknął Reck. — Toć ja pod jego komendą ipożeglo wałem do Szwecji! Je on jesz żewy?
— Szwedzi zabili go przed laty pod żarnowieckim borem.
— Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie — westchnął stary. — O mnie śmierć chyba zapomniała. Nie zginąłem w puszczy, nie zginąłem na /pustyni, ani w Nowym Amsterdamie, aini na wielkim moirzu, przez którem wracał z Hameryki do Amburka. Tam trafił mi się okręt idący na Bałtyk, do Rewia. Stamtąd miał popłynąć do Polsiki, ale się rozbił koło tej wyspy na podwodnej skale. Poszedł na dno z całą załogą. Ja jeden ocalałem. Snadż nie nadeszła moja godzina. Nie umrę, zanim mojego strądu znów nie obaczę.
— Da Bóg, że za parę dni wszyscy ujrzymy inasz brzeg — powiedziała Hewelkówna. — Mój ojciec szczodrze was nagrodzi, skoro mnie do niego całą i zdrową przywiedziecie.
— Panna Swarzewska ,sprawiła, żem wals spotkał — kiwał głową siwy Kresztof. — Z jej też pomocą trafimy do domu. Jutro, jeśli wiatr ścichnie i wykręci do nordy, a słonyszko czerwono wzejdzie z morza, przepowiadając kilka dni glady, popłyniemy na południe, /za Kurlandię... Sam ¡bym sę ju nie odważył puścić w taką pławbę.
Zaipadł zmierzch. Sosny, szemrzące cicho w podmuchu wieczornej bryzy, ucichły i znieruchomiały. Reck zabrał się do skromnej wieczerzy przygotowanej przez dziewczyny bez rozpalania ognia.
— Dym mógłby nas zdradzić — ostrzegał. — Meslę, że graf kazał mnie ju szukać swoim służkom. Zeszłego roku
jeden mój dreh, oikrętnik z Rygi, chciał uciec, le go schwytali i obwiesili na rei okrętu w przystani pod zamkiem.
Żując suchar po sucharze gadał o wspaniałych ucztach na zamku szlachcica-pirata, o .piwnicach ¡pełnych skarbów,
o więźniach brzękających łańcuchami w podziemiach pod biesiadną komnatą. W jego wspomnieniach niemiecki graf przybierał rysy posępnego czarta, odzianego w czarne aksamity, mordującego z zimną krwią żeglarzy, którzy wpadali w jego sidła.
— Nie gadał, tylko kwakał, a jego służka raz mi rzekł, iż pod kudłatą peruką chowa guzy po spiłowanych rogach — gadał Kaszuba żegnając isię nabożnie. — Prawdę mówił pleban w Swarzewie, że szatany chodzą po świecie w ludzkich postaciach. W Hameryce nękały mnie czerwone purtki, a tu czarny smaintk!
Nic dziwnego, że po tych opowieściach Krystę przez całą noc prześladowały same widziadła krwawych i smolistych biesów. Nazajutrz przed świtem przy bryzie z północnego wschodu opuścili wyspę. Reck wypłynąwszy z kryjówki na morze sprawdził kierunek bryzy, wyciągnął ze schowka na rufie zwinięty żagielelk i rozpiął go na wiośle, które wstawił w dziurę w ławie niby maszt. Przymocował je liną idącą od «czubka do prawej burty, wziął drugie wiosło i jął sterować na południe. Słaby wiatr wydął czterokątną płachtę.
Za lewą burtą szalupy wzeszło słońce i toczyło się po niebie, aż stanęło w zenicie nad dziobem łodzi. Piracka wyspa dawno zniknęła z oczu zbiegów, mogli się więc już nie obawiać pościgu czarnego grafa.
— Połóżta się, dzewczęta — mruknął ¡sternik. — Idzie cisza, bo wiatr wykręca w prawo.
Posłuchały go i legły ¡na dnie łodzi.
— Z tą długą, siwą brodą podoibiny jest do świętego Józefa^opiekuna, którego obraz wisiał w Strzelnie w checzy Bizewskich — zwierzyła ;się szeptem Czerwionkówna swej towarzyszce. — Tyle, że nie leliję, leno paczenę w garści trzyma.
— Ocalił nas przed nieprzyjacioły jak święty Józef dzieciątko przed Herodowymi siepaczami — potwierdziła Orszula. —; Jak wrócę szczęśliwie do Gdańska, to zawieszę srebrne czółno pośród wót na wielkim ołtarzu w kościele Świętego Józefa.
Przymknęła oczy, bo raziło ją słońce. Pod powiekami zjawiło się jej rodzinne miasto: wały, bramy, wieże, las masztów na Mo tła wie koło Żurawia i Zielonego Mostu, rojne rynki, klasztor “Białych Mnichów” w zacisznej uliczce za Radunią. Ujrzała samą siebie, jak wręcza ojcu karmelicie łódeczkę wykowaną ze srebra, a ten zawiesza ją wysoko między sercami, kotwicami, rękami, różańcami migocącymi w płomieniach woskowych świec, które gorzeją przed .pociemniałym wizerunkiem cieśli z Nazaretu. Poczuła się bezpieczna niczym dzieciątko na ręce siwo- brodego starca. Przytuliła się mocniej do Krystyny i zasnęła ina twardej, suchej plychcie samotnego czółna równie spokojnie niczym w miękkiej łożnicy swojej panieńskiej komnatki.
Dopiero gdy słońce zachodziło, obudził ją Reck i wskazał jej dalekie stado żagli zaróżowionych zorzą wieczorną.
— Co to za nawy? — zapytała.
— Chyba szwedzkie — mruknął. — Płyną w stronę Ryskiej Zatoki.
— Nie udało im się tedy zająć Pucka, próbują innych dróg wiodących w głąb naszej Rzeczypospolitej — odrzekła Hewelkówna. — Przez ujście Dźwiny i Rygę...
— Bogu dzięki, że te ich drogi nie skrzyżują się z naszą Stegną — westchnęła Krysta. — Znów byśmy popadły w niewolę gorszą od egipskiej.
Flota oddalała się powoli, majestatycznie. Żagle płonęły krwawo, zwiastując wojenną pożogę, którą orlogi Karola Gustawa niosły dalekiej, spokojnej ziemi. Kiedy znikły w zapadającym zmroku, załoga szalupy napiła się wody, posiliła się sucharami.
— Zastąpię was przy sterze — rzekła rybaczka do srodze znużonego Kresztofa.
Spojrzał na nią ostro, jakby jej nie dowierzał, ale gdy zaręczyła, że ojciec nauczył ją żeglować według gwiazd i inieraz zabierał ją na połów, ustąpił.
Rozciągnął się pośrodku łodzi, aż zatrzeszczały stare kości.
— Przekręć w lewo — poradził młodej sterniczce. — Jesmy daleko od brzegu. Jeśliby wiatr ruszył na dobre, toby my zginęli, jak amen w pacierzu!
Po chwili juiż chrapał i świstał, jakby miał w poznaczonym bliznami nochalu bosmański gwizdek. Wiatr przy
cichł, fala ustała niemal całkowicie. Kaszubka patrzała na srebrnego Furmana objeżdżającego niebiosa Wielkim Wozem. Myślała o niezbadanych wyrokach Opatrzności,
o wąsatym majorze Krugerze, którego1 chyba piraci zarąbali w kasztelu orlogi. Modliła się za dusze Józka i Jó- wy, za rodziców zaginionych. Nad rainem, aby odegnać morzącą ją senność, zaczęła nucić piosenkę śpiewaną w zimowe wieczory przez Chłapowskie ¡prządki:
Hej żeglarzu, żeglujże całą nockę po morzu...
Śpiewała cicho zwrotkę za zwrotką, aż przebudził się Keck. Podniósł głowę, rzucił wzrokiem na zorzę północną, spojrzał na gwiazdy i pochwalił sterniczkę:
— Te, dzeusie, sterujesz jak stary szyper!
Chciał ją zmienić, lecz się na to nie zgodziła.
— Pośpijcie jeszcze trochę — powiedziała.
Kresztof jednak nie mógł już zasnąć. Patrzał to na
wodę, to na żagiel wybrzuszony lelkkim podmuchem.
— Chutko płyniemy i młody knoip biegiem by za nami nie «nadążył — orzekł. — Przekręć ster w lewo, na zyd- ast, to sę wnet dostaniem decht pod Kurlandię.
— Tam już rządzi nasz król Jan Kazimier! — klasnęła w ręce Orszula zbudzona tą pogwarką.
— Jan Kazimierz? — zdziwił się starzec. — Co za Jan? Toć polskiemu królowi na imię Zygmunt]
— Król Zygmunt III od lat już leży w grobowcu na Wawelu, w Krakowie. Po ojcu objął rządy syn Władysław, a od jego śmierci panuje nam Władysławowy brat, jego królewska mość Jan Kazimierz — tłumaczyła cierpliwie kupcówna.
Znają i Zygmunta, i Władysława z kamiennych medalionów zdobiących portal Artusowego Dworu, a o ostatnim z Wazów wiele słyszała w ojcowym kantorze, toteż miała co opowiadać sędziwemu wanodze chciwemu wieści z ojczystego kraju. Czas na gawędzie szybko zbiegał. Ani się spostrzegli, jak minęło kilika godzin i rozległ się głos Kry sty:
— Ląd! ' / '
Stary wstał, przyłożył rękę do oczu, milcząc patrzał przez chwilę ku błękitnej smudze na widnokręgu.
— Jo! — rzekł wreszcie. — To je ląd, stały, szeroki ląd. Gwesno Kurlandia.
— Znacie ten brzeg? — zerwała się Orszula, w której serce wstąpiła otucha na widok szybko zbliżającego się wybrzeża.
Kaszuba skinął głową.
— Żeglował jem w tych stronach z czarnym grafem. Meslę, że me jesme kąsk na »południe od Windawy. Przed wieczorem dobijemy do strądu.
— Mieli my pożeglować prosto do domu —■ przypomniała Czerwionkówna.
— Jo! — przyznał — le ma będzeme musieli na noc zlądować. Idze wiatr! Zdrzeta le: na zachodzie lisa piecze. Stamtąd przyjdzie wesit! On mógł be nosz bot przewrócec i tedy nie uratowała be sę żewo noga!
— Z morzem nie ma żartów — poparła gdańszczan- ka. — Nasi szyprowie też zawżdy uciekają przed sztormem do lądu. Lepiej poczekać kilka dni na pomyślny wiatr niźli żywot w srogich falach utracić. Tak nieraz powtarza mój ojciec, tak mówią gdańscy żeglarze z Szyperskiej Ławy.
Troskali się o swój los, a wiatr -się wykręcał tymczasem coraz bardziej w lewo i wzmagał się z każdą chwilą. Wzrastała fala. Przy brzegu bielał przybój. Dziewczęta zamilkły, bo szalupę rozkołysało morze i żołądki podeszły im pod gardła. Nawet Kresztof nieco przybladł, choć od dziecka tłukł się po morzach burzliwych.
— Idziemy w strąd — krzyknął naraz, wyrwał szy- prównie sterowe wiosło i z całej siły zacisnął je w garściach.
Nie minęło półtora pacierza, a byli już w pianach pre- sku.
— Kamienie widać przy brzegu! — zawołała Krysta.— Uważajcie na głazy! Skręćcie w prawo! W prawo! O, tam! Tam bieleje czysty strąd, dobry do lądowania]
Sternik posłuszny tym wskazówikom skierował łódź z wzrastającym wiatrem w strąd. Przeszli przez lekki przybój na grzbiecie niewysokiej fali. Na zoloju obie dziewczyny wyskoczyły z szalupy. Przytrzymały ją, by żoch jej nie zabrał. Za nimi wygramolił się staruch i pomógł im wyciągnąć czółno z pian w bezpieczniejsze miejsce.
— Chwała bądź Panu — odetchnęła Hewelkówna. — Myślałam, że te grzywacze przewrócą nam szalupę jak
1 łupinę.
h — Jacyś chłopi bieżą ku nam! — spłoszyła się szy-
prówna.
Rzeczywiście, od łodzi czerniejących w dali na białym piachu spieszyło kilka postaci. Reck chwycił topór i stanął twarzą ku nadbiegającym, gotów do obrony. Wkrótce jednak rzucił broń, gdyż przybysze okazali się kurlandz- kimi rybakami i zaofiarowali rozbitkom pomoc.
— Będzie sztorm — rzekł po niemiecku najstarszy z przybyłych. — Pomożemy wam łódź wyciągnąć głębiej na brzeg, by jej fala nie zabrała. A potem zabierzemy was do naszej wsi. Jest tu niedaleko,, za wydmami. Wypoczniecie i szybko wrócicie do sił w naszej karczmie, u Kulawego Hansa. Niejednego on już rozbitka przygarnął pod swój dach. Dwóch, których wyłowili my omegdaj z morza, spotkacie tam jeszcze dziś. Wiadomo: nieszczęścia kupą chadzają.
— Co to za ludzie? — zaciekawiła się Orszula.
Kurlańdczyk wzruszył ramionami.
— Kto ich wie! Pozawczora zabrali my ich z masztowej rei zatopionego statku nie opodal naszych toni. Trzy pono dni siedzieli na niej, jak mewy, czekając ratunku. Zdjęli my ich zdrętwiałych jak dwóch łotrów z rejowych krzyży.
Jego towarzysze 'kiwali brodatymi głowami.
— Ja, ja! To był połów całkiem osobliwy!
ospoda Kulawego Hansa stała na skraju rybackiej wsi, pod białą wydmą i kilkoma czarnymi sosnami. Nad jej stromym, .porosłym mchami dachem dymił ceglany komin, u drzwi chwiała się wiecha — znak, że można się tutaj napić tęgiego piwa. Do Windawy było stąd niedaleko, ale poza rybakami rzadko kto odwiedzał nadmorską karczmę. Tego jednak dnia na zydlach przy palenisku «siedziało dwóch młodych mężczyzn w polskich strojach. Przed nimi stały kufle grzanego piwa, a oni chmurnie patrzeli w płomyki tryskające z brzozo-
wych szczap. Odblaski ognia muskały czerwienią ich twarze blade, śmiertelnie znużone.
— Trza by ruszyć nam do Windawy — mówił jeden. — Tam może znajdziemy w przystani jaki korab z Gdańska.
— Wiera — odrzekł drugi głosem isłabym, przerywanym przez kaszel. —- Jeno, że i sił brak do drogi, i co gorsza, karczmarzowi nie ma czym zapłacić za jadło i gościnę. Sakiewkę, sygnet herbowy, guzy srebrne u żupana, wszystko te psiekrwie-Szwedy zrabowali... W nędzy zemrzeć mi tu przyjdzie.
— Nie narzekaj, waćpan! Cud prawdziwy, żeśmy głowy cało z tej opresji unieśli.
— Wszelako wstyd nam będzie przed tym Niemcem nie złotem, a oczyma świecić. Zresztą, co tam! Zdaje mi się, iż nie dożyję tej sromotnej chwili. Słabym, przed oczami czarne płaty latają...
— Może zjawi się jaki kupiec przejezdny i nas w nieszczęściu poratuje?
— Chyba dobrą radą, bo Niemcy do trzosa niechętnie sięgają.
— Zdałaby się i dobra rada...
Umilkli. Z ponurej zadumy wyrwał ich skrzekliwy głos szynkarza witającego nowych gości:
— Bitte, bitte... Zaraz podam wieczerzę.
Odwrócili głowy w stronę drzwi. Jakaś dziewczyna wchodząca wraz z strojną panną i starcem do okopconej izby wzniosła ręce, jakby ujrzała zjawę.
— Jezus, Maryja! — krzyknęła. — Panicz Janusz? Tutaj? Sen to czy jawa?
Młody szlachcic ciężko podźwignął się z zydla.
— Krysta — poznał z niemniejszym zdumieniem córkę szypra Czerwionki, która przyniosła do dworu w Sulkach wieść o szwedzkim napadzie.
f Kiedy to było? Kilka dni temu? Przed miesiącem czy zgoła rokiem? Splątały mu się myśli, zawirowały w oczach belki powały, dzbany i kufle na półkach, beczki, stoły, ławy pod ścianami. Oparł się o węgieł komina, bo nogi się pod nim ugięły i byłby padł na posypaną piaskiem podłogę.
— Co się z waćpanem dzieje? — przestraszyła się Or- szula.
— Tmć Sulicki niezdrów — powiedział jego towarzysz
podtrzymując słaniającego się Janusza. — Zmogły go srogie tarapaty, w jakieśmy społem popadli z łaski Karola Gustawa i jego godnych żołnierzy!
— A waść kto taki?
— Zwę się Zych Mrzeziński. Odziedziczyłem po rodzicu mym, krom herbu i sołectwa w Ostrowie, obowiązek pilnowania morskiego brzegu. Na tym to strądzie pospołu z panem Januszem ulegliśmy nieprzyjacielskiej przemocy i razem dostaliśmy się do niewoli. Wszelako...
— Później mi waść o tym opowie — przerwała Or- szula. — Teraz trza zająć się chorym, ułożyć na jakim posłaniu, grzanym winem napoić. Toć febra go trzęsie i ledwo na nogach stoi. ' .
Ułożono tedy pana Janusza w alkierzu, a panna Orszula bez zwłoki objęła nad nim opiekę. Z rąbka sukni wypruła zaszyte jeszcze przed wyjazdem z Puęka dukaty, posłała ostrowskiego* sołtysa konino do apteki w Windawie z kar- teluszkiem, na którym wgpisała nazwy potrzebnych ziółek i syropów, Krystynie poleciła przynieść gorącą cegłę do wygrzania pościeli, postarać się o miednicę z wodą i chusty na kompresy, przygrzać wino z cynamonem.
Dzięki tym staraniom Sulicki już następnego dnia odzyskał przytomność. Gdy tylko podniósł powieki, napotkał spojrzenie błękitnych oczu siedzącej u jego> łoża Orszuli.
— Zaliż anioła oglądam? — wyszeptał.
Spłonęła rumieńcem i powiedziała, że jest córką gdańskiego kupca, którą również niezwykłe przygody doprowadziły do tej karczmy pośród kurlandzkich wydm.
— Hadam jest, żem się mogła waćpanu przysłużyć — zakończyła relację.
— Jakoż zdołam wywdzięczyć się waćpannie za tyle dobroci? — zapytał.
— Jeśli sił wam stanie, powiedzcie proszę, jakim trafem znalazł się waść tak daleko od rodzinnych okolic — poprosiła podając mu kubek z grzanym winem.
Napił się, odkaszlnął i jął mówić. Szwedzi otoczywszy niedaleko Ostrowa polski podjazd wybili czeladź, a jego i spieszącego mu na pomoc Zycha pojmali i odstawili na jeden z okrętów, który niebawem podniósł kotwicę. Po dw7óch dniach żeglugi zerwał się zachodni sztorm. Zepchnął nawę z kursu, nadwerężył jej dno. Uderzono w okrę
towy dzwon. Zapędzono do pomp jeńców na równi z marynarzami. Pompowali cały dzień i całą noc, a statek gnał z rosnącym wiatrem. Jedną nadzieją ibyło, że zagna ich gdziekolwiek do lądu, nim przybierającą w ładowni woda pociągnie kadłub na dno-. Sztorm po dwóch dobach zelżał, lecz okręt tak się już pogrążył, że przez pokład przelewały się fale. Na szczęście ląd był niedaleko. Okręt- nicy więc co tchu zepchnęli z pokładu łódź.
— 'Wsiedliśmy do niej w ostatniej chwili — ciągnął Sulicki. — Ledwieśmy bowiem odbili, statek poszedł 'na dno. Jeno wierzchołki dwóch masztów, aż po górne reje sterczały mad powierzchnią. Kiedy fala chlusnęła do1 przeładowanej łodzi, kapitan kazał zawrócić i wysadzić nas na reje.
— Boga się nie lękał ten zbójca? — oburzyła się Or- szula.
— Bóg też zaraz go za to pokarał — podjął Sulicki. — Fala na naszych oczach przewróciła szalupę i wszyscy potonęli.
— I dłuigoście siedzieli na tych rejach?
— Trzy dni, wżdy zdawało nam/się, że wieczność całą. Tutejsi rybacy zdjęli ¡nas wyczerpanych do ostatka. Jeszcze i teraz trudno by mi było kilka kroków postąpić.
— Nie troskaj się waepan o zdrowie. Wróci ono rychło. Kokosz zarżnąć kazałam. Napije się waść poisilnego rosołku. Ręczę, iż smaczny się okaże.
— Czymże sobie zasłużyłem na tyle troskliwości i dobroci? — rzekł Sulicki patrząc z zachwytem na wdzięcznie zarumienioną dziewczynę.
Odtąd rumieniec gościł często na twarzy painny Orszuli, bo młody Sulicki nie skąpił jej komplementów, a porywisty west, toczący grzywacze, z uporem więził rozbitków w nadmorskiej gospodzie.
Stary Reck co irainka, kiedy wszyscy jeszcze spali głęboko, wychodził z karczmy na strąd, patrzał na wysokie bałwany, na perlisty presk i wracał z twarzą -chmurną od troski. Stawał w progu izby, spoglądał :na Krystę i Zycha siedzących przy śniadaniu i mamrotał ponuro:
— Ten przeklęty wieczornik wciąż wieje jak zaczarowany! Żeby welazł krój do ostu, chutko by «nastąpiła pogoda. Z lekką bryzą byśmy za dwa lub trzy dni dopłynęli do domu.
— Skąd wiecie, że starczyłyby trzy dni żeglugi? — pytał Janusz, który wspierając się ina ramieiniu Orszuli uczył się na nowo »sztuki chodzenia.
— Nasz karczmarz Hans był za młodu w Gdańsku — odpowiedział Kresztof. — Możecie go spytać, jeżeli mnie nie wierzycie.
Drażnił go śmiech młodych coraz częściej rozlegający się w mrocznej gospodzie. Spieszno mu było wrócić do Mechlinek. Pobratał się ze starym Kurlamdczykiem narzekającym, iż west wszystikie ryłby z toni wykradnie, smołował czółno, ciosał maszt i reje, przygotowywał się do podróży.
Z początkiem września pojawiły się nad morzem tęcze.
— Wypiją wszystką wodę i wyniosą się na ląd — zrzędzili kurlandzcy rybacy. — Rzeki występują z brzegów, a wilki, choć to jeszcze lato, wychodzą z lasów. Nic to dobrego nie wróży.
Potem znów runął ¡gwałtowny ,szitorm z zachodu, ¡szarpiąc pokrzywione, nadbrzeżne sosny, wyjąc w kominie Hansowej szynkowni. O ściany chlustała ulewa. Brzękały szybki w oknach.
— To już jesienne sztormy — martwił się Reck, grzejąc dłonie nad ogniem. — Przezimujemy tu chyba.
Ale wlkrótce po dniu Narodzenia Matki Boskiej podarły się chmury, deszcz przestał padać, a na wschodzie zajaśniały na nowo wspaniałe barwy tęczy i nastał wreszcie wyczekiwany ranek, w którym Kresztof mógł obwieścić rozbitkom radosną nowinę:
— Wiatr od ostu!
Wszyscy wybiegli na strąd, nawet karczmarz pokuśtykał ze swymi gośćmi. Po sinym morzu sunęła od północnego wschodu lekka bryza. Orszula zapłaciła Hansowi za gościnę wysupławszy z taszki ostatnie dukaty. Miejscowi rybacy przyszli pomóc Polakom zepchnąć łódź na morze. Przy pożegnaniu najstarszy z nich rzekł zaprzyjaźnionemu brodaczowi.
— W porę odjeżdżacie!
— Niby czemu? — nie zrozumiał Kaszuba.
— Byłem wczora w Windawie. W porcie i mieście popłoch. Szwedów tu u nas jeno patrzeć.
— Skąd się wzięli w tych »stronach?
— Ciągną tu od Mitawy. Wszędy ich pełno. Wdarli się przez Szczecin i Rygę. Karol Gustaw zajął już pono pół Rzeczypospolitej.
Sulicki mimo woli sięgnął do lewego boku szukając szabli, ale jej nie znalazł. Mrzeziński zacisnął pięści, dziewczyny zbladły jak płótno. Talk spokojnie żyło się im w karczmie na odludziu, że niemal całkiem zapomnieli
o chmurze wiszącej nad Polską, o flocie dążącej pod krwawymi żaglami ku Ryskiej Zatoce. Orszula zakochała się tu po raz pierwszy w życiu. Gwarzyła z Januszem szczerzej niż z kimkolwiek. Mówiła, że matka wcześnie ją odumarła, że ojciec żarliwie pragnął mieć syna, lecz się go nie doczekał, więc namawiał córkę do wczesnego małżeństwa, by usynowić zięcia, ale ona nie spotkała aż do tej pory nikogo, kto by jej przypadł do serca.
Młody Sulicki odwzajemniał się Hewelkównie szczerością, opowiadając dziewczynie o sobie i swych rodzicach.
O tym, jak jego ojciec umiłował córę prostego rybaka, jak jej mądrość i piękność tak go zniewoliły, iż przeciw- •stawił się swym krewnym, którzy zamierzali go wydać za pannę z koligacjami i bogatą, ale isercu jego niemiłą. Jak bracia jego, Henryk i Bartosz siłą chcieli go przymusić, żeby się wyrzekł ukochanej, nastając na jego życie. Jak Piotr Sulicki u prostych rybaków poszukał natenczas schronienia przed braćmi, którzy, gdy tylko Szwed najechał na kaszubski strąd, sprzymierzyli się z najeźdźcą przeciw ojczyźnie i bratu rodzonemu. Zdrada jednakże nie wyszła im na dobre. W czasie bitwy o Puck Henryk uświerkł w puckich mokradłach, a Bartosz, gdy Szwed opuścił kraj, zbiegł do Brandenburgii, unosząc w sercu zemstę.
Również Krysta czuła się dobrze w towarzystwie Zycha. Młody sołtys przesłonił jej cień Józka coraz bledszy, niknący z każdym dniem. Mrzeziński opowiadał jej, że choć jego matka, córka Żelewskiego, zubożałego szlachcica z Ciemnowa, dumna jest z szlacheckiego stanu, on nie •dba o klejnot i najlepiej czuje się wśród ostrowskich rybaków, którzy obrali go szyprem swej maszopęrii. Ba, nawet wierszyk o tym ułożył i powtarzał go przy każdej sposobności:
Kondycyja nasza równa:
wiwat szyper i szyprówna!
I tę oto sielankę zamącił teraz grom straszliwej wieści. Pierwszy wrócił do równowagi Sulidki.
— Bóg nas osobliwym trafem połączył, tedy wróg nas rozłączyć nie zdoła — rzekł do Hewelkówny.
—- Jakoż mam to rozumieć? — zapłoniła się, wstydliwie spuszczając rzęsy.
— Przywróciłaś mi, Orszulo, zdrowie, wykupiłaś mnie z niewoli u tego szynkarza — wskazał ruchem głowy kulawego Niemca — tedy od tej chwili niewolnikiem twym jestem. Jeśli jeno zechcesz, zaraz po powrocie panu ojcu się twemu pokłonię o rękę twą upraszając.
— W tym wojennym czasie?
— Mniemam, że Puck obronił się Szwedom i pobożny ojciec Grzegorz będzie mógł bez przeszkody związać nam dłonie stułą. Życzysz sobie tego?
— Z całej duszy!
Zych nic nie powiedział, tylko wymownie spojrzał na Krystę i łokieć jej ścisnął. Ta odpowiedziała mu równie czułym spojrzeniem.
— Ruszamy! — przerwał niecierpliwie Reck tę scenę i zapędził młodych do czółna.
— He-ej! — zakomenderował stary Kurlandczyk.
— He-ej! — zawtórowali rybacy wpierając dłonie w smoliste burty.
Zepchnęli szalupę z piachów. Mrzeziński ujął ster i wykorzystując podmuch bryzy skierował łódź wzdłuż wybrzeża na południe. Kresztof, jak kur na jajach, rozsiadł się na zakupionych przez Hewelkównę zapasach żywności. Janusz, Orszula i Krysta zajęli ławę ipod żaglem.
— Bywajcie! — wołali do Kurlaindczyków, którzy stali na strądzie i machaniem rąk żegnali odpływających.
Na niebie bielały owcze chmurki. Drobna fala klaskała
0 burty. Mewy szybowały nad morzem polując na szproty
1 śledzie.
— W imię Ojca i Syna — przeżegnał się zbiegły pirat Czarnego Grafa. — Prowadź nas, Panina Swarzewska, Gwiazdo Morza najśliczniejsza, na ojczysty strąd! Dozwól starym oczom moim obaczyć rodzinne strony!
ył to już trzeci dzień żeglugi. Kresztof chrapał rozgłośnie, obie zaś dziewczyny ispały na plychcie wspierając głowy o kolana pana Janusza. Na wschodzie rosła różowa zorza. Gwiazdy powoli .schodziły z nieba. Zych czuwając przy sterze wypatrywał lądu, lecz próżno wysilał wzrok. Gdy .słońce wzeszło, wzmógł się wiatr. Zje- żone fale zaczęły chlustać do łodzi. Mrzeziński zbudził więc załogę, by szuflowała wodę. Sulicki zmienił sołtysa przy sterze. Zdawało się, że wicher zerwie wydęty żagiel, a grzywacze zatopią rozchybotainą łódź. Ludzie ledwie mogli nadążyć z wylewaniem wzbierającej na dnie wody. Słabły im już ramiona, gdy nagle dodał im sił niespodziany okrzyk sternika:
— Ląd!
Wyprostowali obolałe karki. Zwrócili oczy na zachód, kędy wynurzała się z wzburzonych odmętów żółta smuga wydm i wieńczące ją błękitne pasmo «boru.
— Hel —- zawołał z radością ostrowski sołtys. — A tam dalej ten wysoki kraj na lewo od Helu to Oksywtska Kępa.
— Oksywie? — Kresztof rzucił szuflę i przetarł źrenice. — A gdzie moje Mechlinki?
— Na prawo — odparł Zych. — Zaraz za wysokim krajem...
Oczy Recka zaszły łzami.
— Nie widzę!
— Bo jeszcze daleko! Ale patrzcie tam, za Kępę, ku dolinie Redy, a za parę pacierzy obaczycie swoją wieś.
— Dawaj rudel! — Kresztof wyrwał ster z rąk sołtysa i skierował czółno za długi szereg wysepek Międzymorza, na spokojniejsze wody Gdańskiej Zatoki,
Minęli rybackie miasteczko z blizą na cyplu, ani myśląc tutaj lądować i odpoczywać. Ciągnęło- ich dalekie, modre wybrzeże. Poznawali dzwonnicę Kościoła Panny Marii, szpikulec wieży gdańskiego ratusza, kościołek na urwiskach Oksywia.
— Moje strony, moje strony — mamrotał starzec.
I młodzi byli wzruszeni, choć przecież ich rozłąka z krajem nie trwała tak długo. Z trudem powstrzymywali łzy wzbierające pod powiekami. Zych przygarnął Krystę,
Janusz chciał objąć Orszulę, lecz ta pochyliła się do spierzchniętej dłoni Recka.
— Ta ręka wyprowadziła nas z niewoli — szepnęła całując prawicę sternika.
Tułacz nie zauważył tego. Wzrok wbijał w dal urzeczony widokiem przygarbionych checz za ujściem Redy.
— Mechliinki! — potwierdził jego domysł Mrzeziński. — Wasze Mechlinki. Jeśli utrzyma się pomyślny wiatr, rychło tam wylądujemy.
Ale złożyło się inaczej. Podmuch przycichł i łódź zatrzymał sztyl. Posilili się i zamierzali już zwinąć żagiel, kiedy po południu wicher dmuchnął od Oksywia.
— Trzeba za merk wziąć Świętego Piotra — rzekł Zych wskazując widoczną już wieżę puckiej fary.
Kończył się dzień. Słońce obniżało się powoli ku zachodowi. Wiatr dął w żaglową płachtę. Łódź sunęła szybko w sarn róg Małego Wiku. Kresztof oddał ster sołtysowi. Kułakiem otarł oczy, gdy rzucewski cypel zasłonił Mechlinki. Siadł na dziobie i obojętnie patrzał na pucki zamek przesuwający się za lewą burtą.
— Niesie nas -do Wielkiej Wsi — uśmiechnął się Mrzeziński do Czerwionkówny. — Będziemy mieli blisko do domu. *
Ledwie jednak to wyrzekł, wiatr skoczył na północny zachód. Przelękli się nie na żarty.
— Zniesie nas na Wielkie Morze! — jęknęła rybaczka. — Zginiemy na samym końcu naszej tułaczki.
Stary zerwał się z dziobu.
— Ściągać żagiel, dresze! — huknął. — Do paczen! Do paczen!
Janusz i Reck bez słowa pochylili się nad wiosłami. Kry- sta również wiosłowała jak prawdziwy rybak. Orszula skuliła się na rufie obok sołtysa. Denegi odpychały ciężką szalupę od skarpy Swarzewa, lecz wioślarze walczyli z uporem. Sążeń za sążniem zbliżali się do lądu.
— Grzebiemy się jak muchy w smole — narzekał Kresztof wytężając siły do ostatka.
— Zaraz będzie lżej — pocieszał go Mrzeziński. — Niech jeno wpłyniemy na ten pas przybrzeżnej wody osłonięty przez swarzewskie pagóry!
Jakoż i tak było. Toń przycichła i wkrótce dziób czółna zarył się w ziarnisty piasek zoloju. Janusz i Zych wy
skoczyli ma strąd, wyciągnęli łódź, wysadzili z niej dziewczęta. Stary wygramolił się w ślad za nimi i zaraz rzucił się na kolana patrząc przez łzy ku nadbrzeżnej kaplicy wzniesionej w miejscu, gdzie przed laty znaleziono wyrzuconą przez helan do morza figurę Królowej Rybaków.
Młodzi patrzeli na mego głęboko przejęci.
— Sześćdziesiąt chyba lat wyczekiwał tej chwili — szepnęła Hewelikówna.
— Biedny on — użaliła się Kry sta. — Wrócił, ale czy w Mechlinkach zastanie przy życiu kogo ze swych krewnych, powinowatych, znajomych?
‘ W górze nad wądołem pod mrugającymi gwiazdami ciemniał kościół i zagrody Swarzewa. Na cmentarzu wiatr szarpał korony wysokich klonów.
— Chodźmy do Pomieczyńskiego — ponaglał Janusz Sułicki. — Noc idzie. Czas pomyśleć o wieczerzy i noclegu.
Wraz z Orszulą chwycili starca pod ręce, podnieśli go z ziemi, poprowadzili stromą drogą przez wąwóz ku osadzie.
Wieś milczała, jakby jej mieszkańcy wymarli. Ciemno było w domostwach i na plebanii. Jedynie w oknie sołty- sówki tliło się czerwone światełko. Odemknęli wrótnie zagrody, podeszli do ganku wspartego na dwóch słupach i poczęli natarczywie dobijać się do drzwi. Na podwórzu zaszczekał pies. W chwilę później usłyszeli ochrypły głos staruszki dobiegający zza uchylonej okiennicy.
— Kogo Bóg prowadzi?
— Swoich! — uspokoił ją pan Janusz wyczuwszy strach w głosie gospodyni. — Nie poznajecie mnie? Toć odwiedziłem was z rodzicami zeszłego roku podczas odpustu.
— Panicz ze Sulic! — zdumiała ‘się Pomieczyńska. — Żyw? A my tu panicza opłakali już jak umarłego!
Podreptała otworzyć drzwi.
— Co w Sulicach? — dopytywał się Sulicki.
— Ledwo jedna burza przeszła, druga nadciąga nad wasz dwór! — biadoliła (gospodyni. — Złe czaisy, okrutnie złe. Nikt pewien nie jest dnia ;ni godziny.
— O jakiej burzy, waćpani, powiadasz?
— Gość w dom, Bóg w dom — zapraszała Pomieczyńska przejęta późnymi odwiedzinami. — Chodźcie do izby! Powiem wam wszystko w spokojności.
Trzymając w ręce lichtarz z płonącą świeczką wskazywała gościom drogę. Weszli ido sionki, a z niej do przestronnej izby, gdzie w kącie rozpierał się bielony piec, a ¡na ścianie, pod ciemnym obrazem krzyżowała się polska szabla ze szwedzkim rapierem.
— Gospodarza nie ma w domu? — zapytał Sulicki.
— A nie ma! — odrzekła staruszka kiwając czepcem na widok siwobrodego kościeja, dziewczyny i znajomego sołtysa z Ostrowa. — Dziś krótko przed wieczorem przy- cwałował na spienionej szkapie Koziróg ze Sławoszyna. Przywiózł list od waścinego ojca, iżby małżonek mój nie zwlekając uzbroił naszych chłopów i stawił się z nimi w żarnowieckim borze przy Diabelskim Kamieniu.
— Na rainy Boga żywego! — krzyknął Sulicki. — Cóż to się zmów święci?
— Co się święci? — westchnęła. — A to, iż zbój, jak powiadają, zawżdy na miejsce zbrodni wraca.
— Jaki zbój?
— Imć Bartosz.
— Stryjec mój? Przecie, jako 'mi ojciec powiadał, sprzedawczyk ów zbiegł do Brandenburgii i ślad po nim zaginął.
— Wszelako zjawił się z wojskiem elektora. Szymański z Domatówka widział go i ¡słyszał, jak się imć Bartosz odgrażał, iż z rajtarstwem do Sulic zajedzie prosić brata
0 zdanie rachunku z gospodarki. Włosy mu pono w Brandenburgii wyrosły na półtora łokcia, wżdy rozum krótki pozostał.
— Pozwolicie mi wziąć tę szablę? — zapytał Janusz Sulicki wyciągając rękę ku orężowi na ścianie.
— Bierzcie i bijcie zdrajcę! — przyzwoliła sołtysowa. — Dałabym wam i konia, jeno że w całej wsi mi jeden nie został. Pognali na nich nasi chłopi, a rybacy ruszyli piech- tą za nimi jak do strądowamego okrętu.
— Może u plebana uproszę jaką szkapinę?
— Nie ma tam po co chodzić. I u księdza stajnia pusta.
1 on parobkom swoim na koń siąść kazał, by panu Su- lickiemu na pomoc .pospieszyli.
— Tedy ostańcie z Bogiem — skłonił się młody Sulicki. — Nie lża mi tu miejsca zagrzewać, gdy lada chwila w dom moich rodziców grom uderzyć może.
Przy.pasał szablę do boku, poprosił Pomieczyńską, by zaopiekowała się resztą gości i wybiegł na dwór, w ciemność. Na strzelińskiej dro-dze posłyszał, mimo świstów zachodniego wiatru, że ktoś za mim biegnie. Przystanął.
— Januszu miły! — usłyszał głos Orszuli. — Stój, poczekaj! Pójdę z tobą.
— Wróć, najmilejsza, do Pomieczyńskich — przycisną] ją do piersi. — Mrzeziński jutro odprowadzi cię do Pucka,
— Zych i Krysta pospieszyli na Rozewslką Kępę, by zebrać maszopów i powieść ich na ratunek waszego dwo-. ru — dyszała. — W sołtysówce jeno stary Kresztof. Ja umarłabym tam z niepokoju o ciebie. Zabierz mnie! Zabierz! Januszu złoty!
Prosiła tak gorąco, że nie potrafił odmówić jej prośbie. Poszli razem w noc gwiezdną, wichrzystą. Swarzewo, w którym piały już pierwsze kury, zniknęło w ciemności. Swit zastał ich już za Bielawami. Zmierzali ku traktowi wiodącemu z Pucka do Żarnowca, bo nie sposób było iść na przełaj, przez świeżo zorane pola.
— Zaraz będziemy w Sulicach — rzekł Janusz. — Oba- czysz dom, w którym się wychowałem.
Wtem tuż nad nimi przeleciały żurawie mknące z klan- gorem ku morzu.
— Dziwne, okrutnie dziwne, że o tej porze lecą ku północy — zasępił się Sulicki. — Czyżby je coś spłoszyło?
Przyspieszył kroku i pociągnął za sobą pannę.
— Byle dojść do gościńca — szeptała Orszula unosząc nieco spódnicę, przeszkadzającą jej w spiesznym marszu.
Na trakcie Janusz stanął, by wskazać ukochainej sulicki folwark i pobladł.
— Od Lisewa słychać strzały — rzekł zdławionym głosem. — O, słyszysz? Palą z muszkietów. Chyba doszło już do potyczki.
Puścili się pędem po gościńcu. Minęli zakręt jeden, drugi. Ujrzeli chaty Sulic. Bez tchu dopadli otwartej bramy w kamiennym murze. Przebiegli koło stawu. Z okien dworu bielejącego na wzniesieniu za wodą buchał czarny dym.
— Gore! — krzyknął Janusz rzucając się ku domostwu. •— Matko miła, ojcze!
Z wnętrza dworu odpowiedział mu tylko syk płomieni i trzask walących się stropów. Ogień przedarł się przez
gontowy dach. Sypiąc snopami iskier wspinał się na kalenicę. Jęły również gorzeć stodoły, ob.ory i stajnie. Wiatr porywał płonącą słomę z ich strzech. Rosła łuna. W jej czerwonym blasku Orszula ujrzała czarnego jeźdźca. Wyjeżdżał z folwarcznego majdanu, wsparł rękę o bok i śmiał się na całe gardło z rozpaczy młodego szlachcica.
— Szatan! — krzyknęła' patrząc jak urzeczona ¡na upiornie czerwoną gębę długowłosego rajtara w ciemnym kapeluszu, opończy i kolecie.
U boku 'miał rapier zwisający na szerokim, na ukos przez pierś idącym pa«ie, w ols trach pistolety, u pofałdowanych butów srebrne ostrogi. Za nim widać było trzech żołdaków z płonącymi snopkami na widłach, uwijających się po folwarku wśród ryku bydła, beczenia owiec, kwiku świń.
— Giń, podpalaczu przeklęty! — Janusz wyszarpnął szablę z pochwy i skoczył 'ku oficerowi.
Ten wykrzywił twarz wściekłym grymasem i sięgnął po pistolet. Nim wszakże wyciągnął go z olstra, nim odwiódł kurek, za węgłami zabudowań zadudnił tętent, buchnęła strzelanina, rozległ się szczęk oręża. Jeździec obejrzał się, zaklął, wspiął konia ostrogą i pomlknął przez sad ku dymiącym mgłami mokradłom.
— Kędy ten zdrajca? — zawołał w chwilę później Andrys Kur osadzając gniadą klacz przed dworem. — Kędy ten purtk Bartosz?
W oczach miał gniew, w ręku dzierżył gołą szablę. Nie poznał Janusza, który wyciągnął dłoń ku Bielawskim Błotom:
— Tam! Ucieka, aż koń brzuchem szoruje po ziemi!
Z dziedzińca wypadło kłusem kilka konnych gburów i stanęło murem za Anidrysem:
— Wysiekli my diabelskich służków, usieczemy i diabła samego! — wołali. — Śmierć banicie!
Kur podniósł klingę czerwoną od krwi podpalaczy.
— Za mną!
Pognali owiani dymem pożogi, żegnani trzaskiem płomieni i hukiem spadających krokwi.
tydzień po s warze wskim odpuście Narodzenia Panny Marii, w pogodne choć wietrzne przedpołudnie, w izbie ubogiego dworku pod Bolszewem rozprawiało dwóch parcianych szlachciców kaszubskich. Ignacy Bolszewski, z tych Bolszewskich co to mieli ongi całe Bolszewo i parę okolicznych wsi, trącał kuflem cienkiego piwa o kufel Jakuba Szymańskiego mówiąc przy tym:
— Gorzko nam smakuje dziś ten napitek, wszelako napijmy się. Na frasunek dobry trunek.
Szymański siedzący na półtorej włóce piaszczystej ziemi w Domatówku, zamiłowany pszczelarz i hodowca owiec, skinął podgolonym czubem.
— Co prawda, to prawda! Frasunków nie brak ni nam, ni samemu królowi jegomości.
— Wróciłem — ciągnął imć Ignacy — będzie temu dwa dni spod Chojnic. Od mojej siostry. Tamem się dowiedział, że poznański wojewoda zamiast bić wroga naszej Korony stchórzył przed marszałkiem szwedzkim Wittem- bergiem i Karolusowi wierność poprzysiągł.
— Nie do wiary to]
— Mówił mi o tym jeden pospolitak zbiegły «pod Ujścia. Szwed pono zajął całą Wielkopolskę i chyba już pod Warszawę podstępuje.
Bolszewski wychylił zielonkawą szklanicę, otarł sumiaste wąsy i chwycił gliniany dzban, by na nowo napełnić kufle.
— Wstyd doprawdy — ciągnął — że tu na Rozewskiej Kępie proste chłopstwo więcej męstwa okazało niźli tam nad “Notecią nasza szlachta i sam pan Opaliński, który do pierwszych dygnitarzy Rzeczypospolitej się zalicza.
— Rozum i serce nie zawsze z herbem i urodzeniem w parze chadzają — stwierdził Jakub. — Nie herb, nie bogactwo szlachetnym czyni człeka, jeno cnota!
Gospodarz pokiwał głową. Wiatr tuż za ścianą dworku targał starymi gruszami. Owoce spadały z gałęzi zieloną ulewą.
— Ta przedwczesna wichura ogołoci mi sad — martwił się Bolszewski.
Wstał od stołu i podszedł do- okna. Przez kwadratowe, w ołów wpuszczone szybki, brzęczące pod chłostą wiatru, patrzał frasobliwie na rozkołysane drzewa. O dwie staje za sadem dworku stojącego' na iskraju Bolszewa biegł lęborski trakt. Od strony Gościcina wisiał nad nim tuman kurzawy.
— Ki smantk — mruknął pan Ignacy. — Jacyś jeźdźcy ku nam gnają.
Szymański podniósł się z ławy pod piecem i podszedł do przyjaciela.
— To wojsko - orzekł. — Jadą w ordynku. Zda mi się takoż, iż przez kurz błyszczą hełmy.
— Jezusie Nazareński — zatrząsł się Bolszewski. — Nieprzyjaciel nadciąga!
— Nie trwóż się, sąsiedzie — uspokoił go pan Jakub. — Nie widać forpocztów przed tą chorągwią. Nie wróg to! Ciągną jako w czas pokoju.
— Przecież w naszej okolicy nie ma królewskich chorągwi.
— I Szweda, Bogu dzięki, takoż nie ma.
— Kto to tedy może być?
— Podjadą bliżej, to ©baczymy.
Gdański zegar, świadek dawnej świetności rodu Bol- szewskich, wydzwonił w rogu izby dwunastą. Obaj szlachcice zarzucili szaraczkowe kapoty, przypasali szable do boków i wyszli do sadu. Wiatr szumiał w gałęziach drzew, przeganiał chmury po niebie, zasłaniając raz po craz słońce świecące nad wejherowskim lasem i rzucając cienie roz- chybotanych gałęzi na ścianę drewnianego dworku.
— Jadą — rzekł pan Ignacy, stając koło wrótni swej zagrody.
Zahuczały werble ikonnych doboszy. Na drodze pojawił się sztandarowy poczet z chorągwią, na której widniał czarny orzeł pruski. Za nim waliła rajtaria. Prowadził ją jeździec siedzący na białym koniu, otoczony oficerską świtą. Na głowie miał kapelusz ze strusimi pióry, na piersi widniał order. Wiatr szarpał jego płaszczem, zawie- wał mu na brzydką twarz i wypukłe oczy kosmyki kędzierzawej peruki. Tłuścioch odgarniał je, odymał butnie policzki i bystro rozglądał się dokoła.
— To brandenburski kurfirst — rzekł pan Jakub. — Czego ten luter szuka w naszym Wejherowie?
Kiedy przewaliła się konnica i wozy taboru, wrócili na obiad do dworku. Szymański pożegnał gospodarza, nim zegar wybił piątą.
— Pora na mnie! — powiedział, wsadził za pas krócicę i dosiadł szkapy, by wrócić do Domatówka.
Jadąc krokowskim traktem przez las graniczący z zieloną doliną Redy zauważył, że -między wysokimi pniami chojarów przemyka się jakaś postać.
— Stój! — krzyknął ostro. — Stój, bo strzelę!
Zatrzymał szkapę, zeskoczył z siodła i wymierzył
krócicę.
— Nie strzelaj, mości Szymański — krzyknął tamten wynurzając się spiesznie «spomiędzy jałowców i grubych chojaików. — To ja, Durawski, leśny wojewoda.
— Nie poznałem was — usprawiedliwiał się pan Jakub. — Myślałem, że to jaki kłusownik czy grasant z sumieniem nieczystym w gęstwinie się chowa.
— Idzie taki czas, że i poczciwi ludzie będą musieli w borze schronienia szukać — odparł leśny. — Elektor u naszego burmistrza, pana Judyckiego, kwaterą stanął. Miasto w Sodomę się obraca. Żołnierze burdy czynią.
— I waść uciekłeś z ornej Sodomy?
— Puściłem tsię w drogę, by przestrzec sulickiego dziedzica.
— Przed czym to?
— Przed bratem jego, Bartoszem.
— Żyw jeszcze ten huncwot?
— Oficerem jest w brandenburskim wojsku. Na niemiecką modłę się nosi, włosy do ramion sobie zapuścił.
— Widziałeś go waść?
— W szynku “Pod Dzikim Mężem”. Pił miód jak smok, wypytywał mieszczan o Sulice, o pana Piotra, o jejmość Barbarę. Parskał ze złości, pomstę bratu poprzysięgał, aż w końcu wypadł z gospody, jakby go purtk ’syidłami pchnął.
— I kędy to go poniosło, szelmę nad szelmami?
— Na rynek, do burmistrzowskiej kamienicy, w której — jakom rzekł — kurfirst biesiadował przy gęstych kielichach. W łaskach u niego wielkich musi być, bo dozwolił mu wziąć rajtarską chorągiew, by sprawiedliwość sobie wymierzył.
— Być to nie może! Przecież nie Brandenburgia tu, nie książęce Prusy, jeno Rzeczpospolita!
— Nie dba o to pijany elektor! Rządzi isię w Wejherowie jak szara gęś! Żołdactwo jego oblega ojca Grzegorza w (klasztorze reformatów. A imć Bartosz na rynku się przechwala, iż wsia danego trąbić kazał, a głos ornych surm rychłe nadejście sądu ostatecznego panu Piotrowi obwieścił!
— Nie przelewki to — przygryzł wąsa pan Jakub. — Wracaj waść, mości Durawski, do dom. Ja sam pana Su- lickiego o niebezpieczeństwie uwiadomię.
Wspiął konia i pognał w stronę Domatówka. Stamtąd wysłał konnego parobka do Sulic, a sam objechał Piaśnicę, Leśniewo, Domatowo, Swieciwo, skrzykując ludzi na pomoc panu Piotrowi. Zebrawszy pół setki jeźdźców wysłał ich pod dowództwem Robakowskiego do Sulic.
— Gnajcie, co koń wyskoczy — rzekł im na od jezdnym. — Ja wstąpię jeszcze do Czechów. Rzeknijcie panu Piotrowi, że mu i tamtejszych chłopów przywiodę.
Kiedy pod wieczór zjawił się na czele uzbrojonej gromadki w Sulicach, folwark przypominał głośną kwaterę wojska gotującego isię do bitwy. W sadzie i :na dziedzińcu kwaterowali chłopi uzbrojeni w kosy, widły, cepy i siekiery, w bawialnej zaś komnacie dworu, oświetlonej rzęsiście gorejącymi świecami, dziedzic, pan Kłanicki i pan Donimirski z Parszikowa słuchali relacji chłopa Marcina Kawki, który stał przed stołem mnąc w rękach sukienną czapkę.
— I pojąłeś, o 00 pytali ci lutrzy? — dziwił się pan Piotr.
— Ten z długimi włosami gadał po naszemu — wyjaśnił Kawka. — Pytał, zali suliciki pan żyje w zgodzie z sąsiadami, z kim isię ożenił i czy potomstwa się dochował.
— Dobry brat, o familię się troska — zauważył z przekąsem Kłanicki.
— Kiedym rzekł, iż »sam pain Krokowski chętnie do Sulic w gościnę zajeżdża —r- ciągnął dalej chłop — a su- licki dziedzic usynowił bratanka żony swej, pani Barbary, i jemu w dziedzictwie wieś zamyśla ostawić, w tamtego lutra jakby purtk wstąpił. Zaklął, że szablą zniesie i ogniem wykurzy chamskie, za przeproszeniem, nasienie.
Krzyknął na rajtarów, konia popędził ostrogą i poleciał jak opętany.
— I ja mniemam, iż mu się we łbie pomieszało — rzekł pan Jaikub od proga. — Inaczej nie wrzeszczałby na prawo i lewo o swych zamysłach, nie pomny na starodawne przysłowie: “Ostrzeżony, uzbrojony”!
Pan Piotr nie tracił czasu od chwili otrzymania pierwszej przestrogi. Rozesłał gońców na cztery strony ziemi puckiej, a nawet dalej, w lęborskie do możnej rodziny Janowiców, spokrewnionych z Doinimirskim, listownie prosząc braci szlachtę o sukurs przeciw spodziewanej napaści. Pani Barbarze polecił zaś udać się ze służebnymi przez Bielawskie Błota na trudno dostępne, zwłaszcza po deszczach, piaszczyste wzgórza Ostrowa, zewsząd niby wyspa otoczone mokradłami.
— Tam przeczeka bezpiecznie najgorsze chwile — mówił Szymańskiemu. — My zaś zbierzemy »się jeszcze dzisiejszej nocy koło Diabelskiego Kamienia.
— Ciekawym, czy i pan Hemest z swoimi sługi tam stanie? — zastanawiał się Kłanicki.
— Jakżeby nie stanął? — żachnął się Donimirski. — Przecież za sprawą wojewody Wejhera sędzią puckim go mianowano. Jego to rzecz dbać, by nie rozpleniło się bezprawie w naszym powiecie.
— Posłałem doń Andrysa Kura — rzekł Sulicki. — A oto i on!
Kur wrócił ze swej misji zły i chmurny.
— Imć sędzia ani myśli pchać jpalca między drzwi — oświadczył wszedłszy do komnaty. — Wykręcał się sianem, a ledwie minąłem fosę, kazał podnieść zwodzony most.
Zapadło milczenie. Z miedzianego pająka zwisającego z modrzewiowych belek stropu padały monotonnie krople roztopionego wosku.
— Prawdziwego przyjaciela poznasz w biedzie — targnął wąsa dziedzic.
— Krokowscy zawżdy z tym idą, kto silniejszy! — trzasnął szablą Andrys. — Raz tak, raz siak! Znamy ich nie od dzisiaj.
Szymański pokiwał błyszczącą łysiną:
— Pamiętamy, a jakże, iż skoro Szwedzi zajęli Puck, stary pan Hemest im się nisko pokłonił, uznał Gustawa
Adolfa za swego pana, w wiwendę zaopatrywał jego wojsko, a gdy szwedzkich heretyków wypędzono, jak Piłat ręce umywał i ratował majątek.
— Do czasu dzbain wodę nosi — rzekł Sulicki i wstał z krzesła obitego kurdybanem. — Dość o tym] Na koń, mościpainowie. Czais nam ruszyć do odargowskiego boru!
Pojechali. W dolinie opodal Diabelskiego Kamieinia zgromadziły się już, jak mewy nad ławicą szprotów, ma- szoperie z Karwi, Dębek i Wierzchucina. Rybakom świeciły się oczy na .myśl o brandenburczykach. Spodziewali się znaleźć w ich trzosach talary zrabowane przez tych wojaków podczas trzydziestoletniej wojny w bogatych miastach i zamkach ¡połowy Europy.
— Będzie bita — mówił jeden do drugiego.
— Na tych kwekrach obłowimy się jaik na toni świętego Piotra — zapewniał Aleksander Pliński, który osiedlił się niedawno temu na wierzchucińskich pustkach.
Był to człowiek obeznany z wojennym rzemiosłem, toteż nie tylko wierzchucinianie, ale również maszopi z Karwi i Dąbek poddali się pod jego dowództwo.
— Jest nas półtora kopy — zameldował Sulickiemu.
— Da Bóg, że będzie nas więcej — odparł szlachcic.
Zeskoczył z konia, przywiązał go do pnia sosny, której
koroną targał wiatr zdmuchujący z niebios ostatnie chmury. Spośród czarnych gałęzi przeświecały gwiazdy. Pan Piotr rozstawił czaty, a potem opuścił towarzyszy, którzy rozsiedli się pod ogromnym, mchami porosłym głazem. Poszedł w stronę leśnej drogi prowadzącej przez Szary Dwór, Karwieńskie Błota i Ostrowo ¡ku niedalekiej kępie. Stamtąd spodziewał się nadejścia ludzi z Tupadeł, Chła- powa, Wielkiej Wsi, Swarzewa — tych, którzy razem z nim bronili nadmorskiego szańca.
— Idą — .poznał po jakimś czasie. — Nie zawiedli mych nadziei.
Szeleściły kroki. Długi wąż ludzki wyślizgiwał się z lasu jak węgorz z żaka.
— To wy, Jędrzeju? — dziedzic stwierdził raczej niż zapytał. — Ilu przyprowadziłeś zbrojnych?
— Będzie półtora kopy — odparł Czerwionka podchodząc bliżej.
— Dwie setki bez mała mam już tedy pod swoją ko
T
mendą. A wiesz, iż Hernest Krokowski odmówił mi pomocy?
Z dala dobiegł do nich głois Jakuba Szymańskiego:
— Wracajcie do nas, mości Sulicki. Rojno się robi w naszej dolinie, jalk w ulu przed wyrojem. Panowie Rybińscy przywieźli posiłki zza Żarnowieckiego Jeziora.
Wyszli więc na skraj lasu i podeszli do biwakujących wolontariuszy. A że cała starszyzna znajdowała się tu w komplecie, pan Piotr zwołał krótką naradę.
— Bartosz — rozumował ¡sulicki dziedzic — ukrył, jak wynika ze słów Kawki, iswą rajtarską chorągiew w lesie, by znienacka najść mój dom i żywcem mnie schwytać. Kiedy zastanie dwór pusty, będzie ¡mnie szukał w okolicy. Bez ochyby zapragnie też przy tej .sposobności poszukać odwetu na odargowśkich Kurach, którzy mu oingi tęgo wygarbowali skórę. Zajedzie tedy i do Odargowa, a stamtąd łatwo go będzie zwabić w bór.
— Tedy można się. wroga spodziewać od Odargowa? — zapytał Czerwionka, oburącz wsparty na długim trzonie beki. — Pewne to aby?
—^ Jak amen w pacierzu! — potwierdził Żelewski ze Świecina, przerzucając muszkiet z ramienia na ramię.
— To je dobrze!
— Niby czemu? — zagadnął Aleksy Pliński.
— Moim żakiem, który niedawno kupiłem od jastami- ków, złapałem wiele ślizgaczy — mówił Jędrzej z namysłem. — Meslę, że i połów kwekrów sę nam uda, jeźle tego rybackiego sposobu się chwycimy.
— Rybackiego sposobu? — spojrzeli na niego zdziwieni.
— Ano, zastawimy tam na niego sieć niby żak na węgorza — tłumaczył Czerwionka.
— Jak to zamierzasz urządzić? — dopytywali.
— Wszetko jo sobie obmyśliłem — zapewnił. — Chodźcie ze mną!
Wskazał las czerniejący po obu stronach drogi, która biegła środkiem klina zoranej ziemi w dolinie, po czym jął tłumaczyć:
— Rybacy mają topory! Zetną moc żerdzi i przy wiążą je na ¡skraju boru do pni choin. To będą jakby skrzydła niewodu. Tam kędy droga wpada do lasu, zrobimy matnię. Nawiążemy drążków na »sto kroków w głąb boru i przegrodzimy dróżkę grubym drągiem, parę sążni za tą
zaporą rozpalimy ogniska. Przy nich będą sę uwijać nasi ledze.
— Na wabia — zrozumiał Andrys. — Dobra myśl. Wiecie co? Jeśliby rajtarzy sami w te strony ¡nie trafili, to podjadę z kilku konnymi na trakt i ich naprowadzę prosto w pułapkę.
— Co głowa to rozum! — pochwalił Sulicki podkomendnych. — Podobają mi się wasze rady, jeno skąd weźmiemy powrozy potrzebne do przywiązania tych żerdzi?
— Rybacy naidrą bekaimi korzeni spod chojarów — odparł Czerwionka. — To będą nasze liny!
— Byle jeno nieprzyjaciel nie posłyszał stuku toporów — mruknął Rybiński.
— Wystawili my przecież czatę na krokowskim trakcie, tam gdzie się odgałęzia odargowska droga — uspokoił go Robakowski. — Wartownicy posłyszą nadciągającą konnicę i w porę nas przestrzegą.
— Wiatr dmucha w naszą stronę — dodał Pliński. — Mogliby my rozłupać Diabelski Kamień, a wróg by huku nie posłyszał.
— Zatem do dzieła, (przyjaciele — zawołał pan Piotr. — Zastawiamy niewód.
Zawrzała w lesie robota. Zastuikotały topory, a Kur dosiadł konia i z trzema chłopami pojechał do Odargowa. Czujki bowiem zameldowały właśnie, że dwustu rajtarów zboczyło z gościńca i ciągnie ku tej wsi. Zbliżywszy się do pierwszej zagrody, gbur polecił parobkom zsiąść z wierzchowców i podkradł się cichcem aż pod wysokie lipy szumiące nad obejściem.
— Są tu już — szepnął do swoich. — Sza! Idzie szyldwach! Schwytamy języka.
Zza węgła wyszedł brodaty żołnierz z rapierem u boku i pistoletem za pasem. Stanął, wytrzeszczył oczy w ciemność, w stronę boru. Przyczajeni zwiadowcy wyciągnęli szable z pochew :i czekali jak myśliwi na stanowiskach. Niemiec tymczasem oparty o glinianą ścianę stodoły ziewał głośno o dwa kroki od nich.
— Donnerwetter — mamrotał pod nosem. — Diabelska noc! Wicher wyje, jakby czarownice zlatywały się na sabat.
Andrys wbił ostrze szabli w ziemię, wyciągnął zza cholewy wąski, długi nóż, trącił lekko parobków. Podnieśli się cicho. Odargowski gbur wyciągnął rękę i palcami jak kleszczami chwycił szyldwacha za nos. Niemiec otworzył usta. Andrys na to tylko czekając natychmiast wsadził mu w nie klingę noża. Ostrze jej weszło między zęby i wartownik zgłupiał ze strachu. Nie pojmując, co się stało, podniósł ręce, pozwolił się rozbroić i poprowadzić dosłownie za nos do lasu.
Jeden z parobków niósł zdobytą broń, drugi popychał brańca w plecy ostrzem Andrysowej szabli. Przeszli tak aż do miejsca, gdzie poprzednio zostawili konie. Tu Niemcowi zarzucili pętlę na szyję wprawnie niczym piraci wieszający złapanego okrętnika. Kur wyciągnął nóż z jego ust i skoczywszy na siodło wrócił stępa do Rudnicy. Przestraszony żołdak: wleczony na powrozie pluł co chwila krwią i szedł za koniem pokornie jak baranek. Pewny był, że zostanie bez zwłoki powieszony. Przyprowadzony do pana Piotra i wzięty na spytki, wyjawił, że służy od lat w rajtarskiej chorągwi elektora, której rotmistrzem jest “Herr Bartel von Sulitz”, że dziś po południu dowódca kazał trąbić wsiadanego i z Wejherowa poprowadził stu osiemdziesięciu rajtarów, by — jak powiadał przywrócić porządek w tej zbójeckiej okolicy. Niczego więcej nie można się było od niego dowiedzieć, oddano go więc Czerwionce pod straż.
— Zapytajcie tego wieprza, czy Bartosz zamyśla nocować w Odargowie — poradził Donimirski.
— Za późno — rzekł Rybiński. — Czerwionka odprowadził go parę kroków i trzasnął beką w kark jak fokę. Pluder nawet nie chrypnął, jeno się nakrył nogami.
— U naszych rybaków sprawa krótka — ozwał się Kłanicki. — Kto wróg, tego w łeb i kwita!
— Gdyby pan Opaliński tak samo (postępował, nie doszłoby do haniebnej kapitulacji pod Ujściem — mruknął Szymański.
Rozmowę przerwał Czerwionka. Przystąpił do nich trzymając bekę ociekającą krwią i zameldował:
— Żak gotów!
Sulicki uważnie zlustrował pułapkę. Obszedł “skrzydła” utworzone z powiązanych żerdzi i przy świetle łuczywa obejrzał “matnię” ukrytą w borze; po obu bokach trzy
rzędy powiązanych drągów, a na końcu przegroda z pni i kołów wbitych głęboko w ziemię oraz ostrokół z pali
o wierzchołkach zaostrzonych jak gwoździe.
— Tęga matnia — przyznał Sulicki — wszelako trza się z tym liczyć, że pryśnie pod naporem spasionych kobył rajtarskich.
— Za tą siecią czekać ich będą maiszopi moi i Aleksa Plińskiego, a w głębi, przy tych stosach drew gotowych do podpalenia, swarzewianie z sołtysem Pomieczyńskim— objaśniał szyper.
■*— Gdzieście poznali wojenną sztukę? — spytał * z podziwem pan Piotr. — Gdzieście nauczyli się działać tak sprawnie?
— Na morzu — odparł chłapowianin! — Zwyczajna to u nas rzecz, iż sześciu rybaków wiosłując po ciemku bez sternika w czółnie nie zboczy ni na ćwierć sążnia z wyznaczonej drogi.
— Możemy zaczynać? — zapytał Kur podchodząc do nich i podkręcając szpakowate wąsiska.
— W imię Boże! — podniósł rękę Sulicki.
— Na koń! — krzyknął odargowianin.
Czterdziestu Kaszubów nie zachowując żadnej ostroż“
ności, przeciwnie, wrzeszcząc i śpiewając hałaśliwie pijackie piosenki, cwałem pognało ku wiosce.
Krzyknęły warty. Trębacz zadął na alarm. Zawarczał bęben. Rajtarzy wybiegłszy z chałup i stodół skakali na nie rozisiodłane konie.
— Ognia! — Kur stanąwszy przy wrótni swego gospodarstwa, kazał strzelać w brandenburskie mrowie.
Huknęły krócice i rusznice, po czym jeźdźcy zawrócili i jęli umykać przed rajtarstwem ku Rudnicy. Ziemia jęczała pod uderzeniami końskich kopyt. W dali rozbłysły ognie. Andrys gwizdnął przeciągle, jego ludzie rozpełzli się na boki, na poorane pole i zginęli w ciemności. Kur przyczaił się za stogiem. Brandenburczycy zaś gnali galopem przed siebie tam, gdzie w blasku ognisk rozbawione chłopstwo pokrzykiwało, ostrzyło kosy, podrzucało czapki śmiejąc się z przywódcy, który daremnie usiłował ustawić niesfornych w szyk.
— Naprzód! — komenderował Bartosz wskazując obnażonym rapierem ognie obozu. — Na kopytach rozniesiemy tę cygańską kompanię!
Minąwszy stóg rajtarzy w mgnieniu oka rpzwinęli bojowy szyk. Ten i ów dostrzegł w pędzie jakieś płotki pd borem, przypuszczali jednak, że są to przegrody na pastwisku. Nikt nie podejrzewał zasadzki. Gliniaste, rude grudy pryskały spod kopyt. Wiatr rozwierał końskie grzywy, szarpał opończe. Partosz prowadził oddział w zdradziecki klin. Rajtaria jak ławica dorszy pchała się w matnię.
— Halt! — wrzasnął naraz rotmistrz.
Jego koń wpadł na zaporę i stanął dęba, a swawolna kupa ucztujących beztrosko przy ogniskach zerwała się jak stado ptactwa i z kosami postawionymi na sztorc runęła na przeciwników. Za ich plecami strzelił słup og- ;nia. To Kur podpalił stóg w dolinie. Sterta stanęła w ¡płomieniach. Wicher walił tumany dymu na rajtarów stłoczonych w matni. Giskał ma nich płonące /pęki zboża. Świst kul, przeraźliwy kwik koni, jęki spadających żołnierzy z siodeł wypełniły Rudnicę.
— Zdrada! — ryczał rotmistrz. — Zurück! Zurück!
Płazował własnych rajtarów rapierem, by utorować
soibie drogę odwrotu. Ale konie lękały się gorejącego stogu. Nie chciały się cofać. Pchały się na boki, by przedrzeć się przez ściany matni i padały pod_ ciosami toporów i bek. Zwał ubitych koni i konających rajtarów rósł na skraju boru.
— Bijta kwekrów, bijta! — huczały zawzięte głosy.
Nie było drogi ucieczki. Sulicki, Kur, Rybińscy i chmara konnych Kaszubów czyhali za płonącym stogiem na zbiegów i siekli szablami każdego, kto ¡się im nawinął pod ostrze. Trupy zasłały rudą ziemię doliny. W pewnej chwili, gdy stóg już dogasał, silny wir wichru porwał resztki płonącego ¿boża i rzucił płomieniste pęki na prawe skrzydło, gdzie Pliński ze swymi maszopami wycinał niedobitki rajtarskiej chorągwi. W krwawej poświacie, która buchnęła nad tę stronę pobojowiska, pan Piotr ujrzał brata. ,
— Bartosz! — Krzyknął.
Rotmistrz na osmolonym koniu dopadł do płotu z żerdzi, ciosem rapiera przeciął węzły splecione z chojarowych korzeni i wydostał isię z pułapki. Za nim runęło trzech czy czterech podkomendnych. Resztę otoczyli chłopi Pomieczyńskiego i rybacy Czerwionki.
— Chwytajcie Judasza! — wrzeszczał Andrys.
Ruszyła pogoń. Dziedzic z Sulic pierwszy dopadł sprzedawczyka.
— Stój! — zawołał. — Zawróć, jeśli nie chcesz, jak tchórz, od ciosu w plecy zginąć! Daj pole!
Zatoczyli koło i starli się zaciekle. Klinga uderzyła
o klingę, aż stal sypnęła iskrami. Par* Piotr odbił sztych Bartoszowego rapiera, kiedy jednak z boku natarł nań jeden z rajtarów, musiał się odwrócić ku nowemu przeciwnikowi. Przebił go, lecz w tej samej chwili rotmistrz ciął brata przez głowę i wraz z trzema ocalonymi z pogromu pomknął w stronę Diabelskiego Kamienia.
Bitwa dobiegała końca, cichły ludzkie jęki i rzężenia koni. Rybacy zbierali porzucone muszkiety. Stóg zgorzał. Czerwona łuna zeszła z nieba i trzeba było zapalić łuczywa, by znaleźć rannych towarzyszy.
— Tylko czterem hyclom udało się wymknąć — mówił Kłanicki do braci Rybińskich, Robakowskiego i Doni- mirskiego.
— Cóż, kiedy niecny Bartosz uszedł, a pan Piotr na tym krwawym polu — odparł Robakowski patrząc w stronę, gdzie maszopi pod przewodem Jakuba Szymańskiego dźwigali sulickiego dziedzica.
— Zabit? — dopytywano zewsząd.
— Żyw jeszcze — odpowiadał pan Jakub — wżdy nie wiadomo, czy świtu doczeka.
— Skoro żyje, to i będzie żyć — ¡pocieszał się Robakowski.
Zaniesiono pana Piotra do zagrody Andrysa, położono w alkierzu i opatrzono rany. Kur tymczasem rozesłał ludzi na wszystkie drogi wiodące ku Wejherowu, ba, nawet na leśne dróżki w okolicach Sobieńczyc, Łubkowa. Połchówka i Wielkiego Starzyna.
— Złapiemy tego ślizgacza, choć się wymknął nam z żaka. Nie dotrze do Wejherowa! Nie damy umknąć Judaszowi! Zapłaci za bratnią krew — powtarzał i błyskał oczyma na wszystkie strony, jadąc na czele odargowskiej gromady przez krokowski gościniec.
Pusto tu było, postanowił przeto podążyć na drogę prowadzącą z Żarnowca do Pucka. Wyjechał z lasu. Nad polami ciągnęły żurawie, krakały wrony. Świtało.
— Dym nad Sulicami! — krzyknął któryś z odargowian.
T
Nad niedalekim folwarkiem czarna, targana wichrem smuga snuła się w jaśniejące niebiosa.
— Tuś mi, łotrze — warknął Andrys. — To on, dresze! Głowę dałbym, że to on z pomsty dom ojców swych podpala! Nuże, z kopyta! Upieczemy zdrajcę w tym ogniu. Za miną!
Pomknęli jak burza w obłokach kurzawy ku Sulicom, nad którymi powiewały żałobne dymy.
«■ESU rzez kwadratowe szybki, oprawione w ramki z ołowiu sączyły się blade promienie słońca, gdy pan Piotr podniósł wreszcie ciężkie jak kamień powieki. Pochylały się nad nim twarze wynurzające się z mgły białej, z lekka zaróżowionej. Wydało mu się, że poznaje wśród nich lica przybranego syna, zaginionego podczas walk na Rozewskiej Kępie. Przekonany, że Janusz padł od »szwedzkiej kuli czy rapiera, że widzi nie człowieka z krwi i kości, lecz ducha, wybełkotał z trudem głuchym głosem:
— Przybyłeś po mnie, synu, z tamtego świata... Zabierz mnie... Poprowadź tam, kędy teraz przebywasz... Utrudziłem się srodze... Spoczynku pragnę...
— Ojcze — Janusz padł na kolana przy łożnicy i przywarł ustami do zwisającej bezwładnie dłoni Sulickiego. — Jam żyw i ty żyć będziesz. Wszechmocny Bóg uratował mnie od śmierci i ta dziewczyna.
Pan Piotr zwrócił przygasłe źrenice ku smagłej pannie, która stała obok zapłakanej pani Barbary.
— Któż to? — zapytał.
— Na imię mi Orszula — odpowiedziała nieznajoma chyląc się do jego ręki.
Krucze jej warkocze zwisły aż do ziemi. Niebieskie oczy zaszkliły się łzami. Mówiła z gorączkowym pośpiechem, kim jest, jakie przeżyła koleje i jak to w kurlandz- kiej, nadmorskiej gospodzie spotkała chorego Janusza. Ranny niewiele z tego zrozumiał. Pojął jeno tyle, iż ta obca panienka ocaliła mu syna złożonego niemocą w dalekich stronach.
— Dzięki ci — szepnął i wyczerpany przymrużył oczy.
— Napij ¡się, najmilejszy mężu mój, lipcowego miodu — usłyszał czuły głos swej małżonki. — Sycił go sam imć Jakub Szymański z Domatówka, pszczelarz nad pszczelarze. Dziś przywiózł ci w podarunku cały gąsior, za- pewiniając, iż' ten trunek pokrzepi cię i /postawi na nogi prędzej niźli insze medykamenta.
Uniosła mu głowę owiniętą bandażami i zbliżyła kubek do jego spiekłych warg. Po dwóch łykach poczuł się lepiej.
— Wróg pobit? — pytał.
— Na głowę — odpowiedział ¡stojący pod oknem Andrys Kur.
— A Bartosz?
— Psiawiara wymknął się z pułapki. Trzech jego rajtarów usiekli my na sulickim majdanie, wżdy on uszedł.
— Do Wejherowa?
— Tam nie dotrze i za rok. Schronił się na Bielawach pośród mokradeł. Czterdziestu chłopów i ze dwa razy tyle rybaków strzeże ścieżek, którymi by mógł stamtąd zbiec. Nie ujdzie, Judasz, suchej gałęzi!
— Odstawcie go żywego na zamek do Pucka — prosił Sulicki ciężko dysząc. — Niech go osądzi sąd sprawiedliwy. Wy poniechajcie zemsty!
Zasępił się gbur, natomiast pani Barbara, bez słowa ucałowała czoło męża. Wahała się, czy powiedzieć mu, że nie mają już domu, że brat wyrodny spalił rodzinne gniazdo Sulickich, że dlatego muszą pod cudzym dachem szukać schronienia. Uznała jednak, iż na to będzie czas, gdy ranny wróci do sił i zdrowia. Orszulka patrzała na nich. Z twarzy jej stoczyły się łzy wzruszenia.
— Czemu, waćpanna płaczesz? — zatroskał się pan Piotr. — Utraciłaś kogo z rodziny podczas tych krwawych zamieszek?
Dziewczyna otarła chusteczką oczy.
— Nie — odparła. — Ojciec mój żyje. Powiadomiłam go, żem w Odargowie i tuszę, iż chyba lada dzień przyje- dzie tu z Pucka.
— Bad go poznam — uśmiechnął się szlachcic. — Prawicę mu uścisnę, pogratuluję dzielnej i urodziwej córy.
— Lepiej ci, małżonku mój miły? — zagadnęła troskliwie Sulicka.
— Lepiej, jeno sennym okrutnie.
— Zdrzemnij się tedy. Sen cię wzmocni — poradziła
i ręką dała znak Januszowi, Orszuli, Andrysowi, by opuścili izbę.
Gbur poszedł na podwórze, młodzi zostali tuż za progiem sieni w cienistym przeddomku.
— Jacyś jeźdźcy ciągną od puckiego traktu — usłyszeli naraz wzburzony głos Andrysa.
Pobiegli do sadu i, stanąwszy obok gospodarza wśród pni starych grusz, śledzili nadjeżdżających.
— To nasi! — 'zawołała Orszula. — Ten na przedzie, to imć Ręka, pucki burmistrz, znajomek mego rodziciela.
— A strzemię w strzemię z nim jedzie Robakowski — poznał Janujsz drugiego z jeźdźców. — Ów szlachcic, przez którego posłali my komendantowi puckiego zamku wiadomość o potyczce w Rudnicy.
— Prosiłam go, by i memu ojcu doniósł, kędy mnie szukać. Chyba nie przepomniał o mej prośbie?
— Z pewnością pamiętał o niej.
— Czemu więc nie masz mojego ojca między nimi? — zatrwożyła się dziewczyna.
— Zaraz się wszystkiego dowiemy — uspokajał Orszu- lę Janusz.
Przybysze wjeżdżali już we wrota. Gospodarz pospieszył ich witać.
— Macie tego zdrajcę? — huczał Tomasz Ręka, mąż barczysty w sukiennym (kaftanie zasobnego mieszczanina
i rajtarskich butach, lecz w ma gierce przekrzywionej zawadiacko na głowie.
— Zaszył się na bagnach — odparł Kur — ale żyw nie ujdzie z ukrycia, choćby nam przyszło podpalić całe Bielawy.
— Spłonie tedy jak ów smok, którego przed wieki pono spalili nasi przodkowie w tej isamej okolicy.
— Boć, prawdę mówiąc, istiny z niego smok krwd ludzkiej chciwy.
— Czy mój ojciec zdrów? — wtrąciła nieśmiało gdań- szczanka. — Nie spotkało go aby nic złego (podczas oblężenia?
— Jedzie za nami w kolasce — odrzekł Robakowski, — Zatrzymał się jeno krzynę przy sulićkiej pogorzeli, by
wesprzeć jałmużną kmieci, którzy chaty utracili w pożodze.
— Pasy by drzeć, żywym oginiem przypiekać łotra, co tyle szkody ludziom przyczynił — srożył się Tomasz Ręka.
Pani Barbara, która właśnie pojawiła się w cieniu przeddomka, posłyszała te groźby.
— Pan Krokowski, sędzia ziemski, osądzi go wedle praw Rzeczypospolitej — rzekła, odpowiedziawszy dygiem na ukłon burmistrza.
— Kruk krukowi oka :nie wykolę — burknął niechętnie Ręka.
— Belzebub na kusego Purtka! — wtrącił gniewnie Andrys.
— Namnożyło się na naszym Pomorzu tych purtków jako kąkolu w zbożowym łanie — zżymał się Robakowski. — Imć Paweł Sarbski, któremu wojewoda Wejher zamek pucki powierzył, kiedy doniosłem mu o pogromie elektorskich rajtarów, skrzywił się, jakby go octem z żółcią napoił.
— Nie dziwota — potakiwał Kur — słyszałem na jarmarku w Lęborku, jako jednemu mnichowi z Wejherowa szpetne rzeczy o katolickich zakonach w żywe oczy prawić się ośmielał. “Nie <na budowę Kalwaryi, jeno na wina
i frykasy dla brzuchów swoich wyłudzacie pieniądze od głupiego chłopstwa — naśmiewał się z kwestarza. — Wżdy czas już bliski, kiedy spadną bielma z oczu Kaszubów. Popędzą was za Cedron, aż trepy pogubicie!”
— Heretykom z dawna jest wejherowski klasztor solą w oku — ozwał się Tomasz Ręka. — Słyszałem, iż oneg- daj szturmowali go żołdacy z armii kurfirsta, wszelako ojciec Grzegorz ze swymi braciszkami odparł ich szturmy.
— Bawi jeszcze elektor w Wejherowie? — zapytała Sulicka.
— Noc tam jeino jedną przepędził, a rankiem pod Gdańsk pociągnął. Wżdy panowie rada nie puścili go do miasta.
— Mądrze uczynili.
— Pewnie! Co po lisie w kurniku?
Na drodze podniosła się kurzawa. Przed wrota zajechała kolaska. Wysiadł z niej krępy człowiek odziany w szaty gdańskiego mieszczanina. ,
r
— Ojciec! — krzyknęła Orszula, wyciągając ramiona do wysiadającego.
— Chwała bądź Najwyższemu, iiż wrócił mi ciebie, córo miła — mówił kupiec przygarniając Orszulę do piersi. — Toć ciebie jedną mam na świecie.
— Mieliście dotychczas, »panie ojcze, mnie jedną — odparła panna rumieniąc się jak jabłuszko — wszakże od dziś dwoje dzieci mieć będziecie.
Kupiec, zaskoczony tymi słowy, otworzył usta, lecz nim począł pytać, już Janusz Sulicki skłonił się przed nim mówiąc:
— Dozwólcie mi zwać się waszym synem. Bóg w osobliwych przygodach złączył afektem serce me z sercem panny Orszuli, przeprowadziwszy nas fortunnie przez wojenną pożogę i burzliwe morze. Nie sprzeciwiajcie się więc zrządzeniom Opatrzności, jeno pobłogosławcie dwojgu miłującym się (Szczerze i mocno...
— Zaraz, zaraz, mości kawalerze — Hewelka powstrzymał potok wymowy młodzieńca. — Co nagle, to po diable. Z kim mam zaszczyt?
— Janusz Bonin-Sulicki — odparł młodzieniec. — Ojciec mój jest -dziedzicem Sulic, w perzynę przez niecnego krewniaka naszego onegdaj obróconych, zubożeli my, wszakże...
— Acz majątek fortuną pospolicie zowią, wiem, że nie on szczęście waruje — przerwał kupiec. — Mam ja w skrzyniach niemało złota, wżdy nie cieszy mnie ono, bo nie dały mi nieba dziedzica mego imienia i dostatków.
— Orszula mówiła mi o waszej zgryzocie, mości Hewelka — odezwała się pani Barbara ujmując końcami palców szeroką spódnicę i zbliżając się do rozmawiających. — Nie odmawiajcie wszakże prośbie mego syna
i waszej jedynaczki. Ufam, iż skoro jeno mój pan małżonek do zdrowia wróci, prośbę ich poprze u was swoim słowem. A może i sposób znajdziem, by zmartwieniu waszemu kres położyć.
— Jakim sposobem, mości dobrodziejko? — zaciekawił się kupiec skłoniwszy się pani Barbarze.
— A choćby tym, iż dwa nazwiska w jedno połączym, jeśli Bóg, który syna wam nie dał, wnukiem obdarzyć was raczy.
— Hewelka-Sulicki — mruknął gdańszczanin mile połechtany tymi słowami. — Dalibóg niezgorzej to brzmi! Hewelka-Sulicki... Zali jeno wasz, pani, mąż weta tu nie postawi? . j ! i : i ■ ■ . •
— O to się nie martwcie — zapewniła, — Mąż mój zawżdy powiadał, iż serce, nie herb klejnotem jest, co ludzi uszlachca.
— Święte to słowa — huknął burmistrz Ręka. — Toć wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy! Wszyscyśmy dziećmi jednej matki — ojczyzny naszej!
— Jeno że i pośród rodzonych braci Kainowie się trafiają — burknął pod wąsem Andrys i poprosił gości, by weszli do domu na wieczerzę.
Zorza nad ciemnomodrymi borami bladła powoli. Parobcy na dziedzińcu rozpalili duży ogień i piekli ¡na rożnie zabitego wołu, gdyż zamożny gbur postanowił nakarmić wygłodniałych ludzi czuwających na skrajach mokradeł. Drzewa w sadzie znieruchomiały ciszą. Jedynie z dali, z pobojowiska docierał złowrogi pogłos wycia wilków.
— Wilcy biesiadę sprawują — rzekł Andrys. — Nie zdążyli my jeszcze pochować poległych rajtarów.
Gospodyni przy pomocy służebnych dziewek nakryła do stołu w dużej, okopconej kuchni.
— Nie proszę do izby — usprawiedliwiała tsię — bo tam ranny śpi.
— Jakże się miewa pan Sulicki? — pytał Hewelka.
— Bogu dzięki, lepiej mu — odparła pani Barbara. — Szczerba od Bartoszowego rapiera okazała się nie tak wielka, jak uszczerbek, który fortunę naszą dotknął.
— Nie kłopotaj się, mościpaini — pocieszał ją kupiec. — Zadbami ja o to, by syn wasiz miał po ślubie gdzie małżonkę swą zaprowadzić. Odbuduję własnym sumptem dwór i folwark.
— Tedy wypijmy za pomyślność Sulic i przyszłych dziedziców — rzekł Andrys podnosząc szklanicę miodu.
Wypili chętnie.
Ogień płonął w kominku podi trójnogiem. W garnku bulgotał rosół gotowany dla rannego szlachcica. Parni Barbara sama napełniła chochlą farfurową misę po brzegi, ostudziła nieco wrzątek i zaniosła go mężowi, przyświecając sobie kopcącą łojówką.
r
— Jak się czujesz, serce moje? — spytała widząc, że nie śpi i patrzy na nią przytomnie.
— Ból jakby ustępuje — uśmiechnął się do niej.
Siadła na krawędzi łoża, łyżką nakarmiła osłabionego
i ostrożnie opowiedziała mu o wszystkim, co zdarzyło się ■podczas jego isinu.
— Ojciec paimny Orszuli bawi tu jeszcze? — zagadnął pan Piotr.
Skinęła głową.
— Poproś go tedy do mnie.
Uczyniła zadość jego życzeniu. Szlachcic i kupiec rozmawiali czas jakiś w cztery oczy, a potem przyzwali młodych.
— Nie pora w tych czasach, kiedy ojczyzna nasza od nieprzyjaciół szturmowana w posadach się chwieje, o prywatę dbać — rzekł im pan Piotr uroczystym głosem. — Wiem wszakże, iż młodymi sercami Amor rządzi nie oglądając się na nic.
— To Bóg »sam nas połączył, panie ojcze — ośmielił się wtrącić Januisz.
— Nie będziemy tedy sprzeciwiać się jego woli — rzekł jowialnie Hewelka. — Skoro poczuliście Bożą wolę, my nie odmówimy wam błogosławieństwa.
Orszula i jej inarzeczoaiy padli :na kolana. Ojcowie położyli ręce na ich schylonych głowach.
— Szczęść wam, Boże.,. — wyszeptała przez łzy pani Barbara, wspominając własną młodość. — Szkoda, iż stary Jówa tego nie ogląda.
Kur ‘napełnił szklainice. Ręka i Robakowski zagrzmieli wesoło:
— Wiwat!
Uczczono zrękowiny kilkoma toastami, potem Władys, najmłodszy z Andrysowych synów, zjawił się w izbie z wieścią, że wół upieczony i załadowany 'na wóz, a parobcy pytają, czy jechać ku Bielawom.
— Pojedź z nimi — szepnęła Sulicka synowi. — Pojedź
i dopilnuj, by stryjca, jeśli go maszopi schwytali, nie rozsiekano w sztuki, jeno odstawiono do Pucka.
Janusz ucałował jej rękę i wyszedł na dwór.
eobliwe łowy trwały.
— Chwytaj zdrajcę Judasza! — huczały głosy po nadmorskich wsiach i pustkowiach.
Kaszubi obstawili wszystkie Stegny wiodące z mokradeł, obawiali się jednak, by Bartosz, który za młodych lat wszerz i wzdłuż przemierzył Bielawską Puszczę, nie umknął jakąś sobie tylko znaną ścieżką z pułapki na nie'- dostępne wyspy helskie. Sędziwi chłapowice, którzy nie wyruszyli pod Diabelski Kamień, strażowali na drodze biegnącej wzdłuż mierzei. Starzy wielżanie, uzbrojeni w zdobyczne muszkiety, beki i topory, czyhali na krzyżówce dróg wiodących od Łebcza, Strzelna i Mierosizyna.
Tym ostatnim przewodził Żelk z Wielkiej Wsi, były okrętnik z floty Zygmunta III. Przekroczył już dziewięć- dziesiątkę, ale tak go zahartowały morskie burze i trudy wojenne, że w okolicy zwano go “Żelaznym”. Wesoły, dobry dla swoich, dla nieprzyjaciół nie znał litości.
— Bartosz Sulicki gorszy je od kusego Purtka — powiadał rybakom. — On wydał Puck żołnierzom króla Gustawa. On palił, grabił, mordował. Kiedym służył pod hetmanem Koniecpolskim, to w całej morskiej piechocie nie było człeka, co by nie przeklinał tego przenie- wiercy. Bierzta, dresze, rybackie liny. Zastawimy sidła na dzikiego zwierza!
Jeszcze przed świtem poprowadził wielżanów na krzyżówkę i tuż za nią kazał przywiązać liny do przydrożnych chojarów w ten sposób, że przegrodziły drogę. Następnie ukrył swoich myśliwych na skraju lasu. Czekali z pętlami w rękach, by w momencie, kiedy koń zbiega zaplącze się w linach i stanie dęba, zarzucić Bartoszowi arkany na szyję.
Noc była gwiaździsta, ale na drodze wijącej się między iglastym lasem panował mrok. Od czasu do czasu nocną ciszę przerywał ryk jeleni lub trzeszczenie suchych gałęzi pod racicami dzika. Gwiazdy z wolna zbledły. Pojaśniało niebo. Konary choin wynurzały się z ciemności. Leśna kapela rozpoczynała już ¡poranne trele, gdy dróżką leśną od strony Mieroszyna nadbiegły cztery sar
f
ny i szybko skręciły w gęstwę. Zaraz za nimi załomotał tętent i oczom rybaków ukazał się długowłosy jeździec na spienionym koniu.
— To om — szepnął Żelk.
Starcom zaczęły bić serca. Maszop Mazurek z przygotowaną rzutką czuwał na krawędzi boru, tuż przy naprężonej linie. Z drugiej strony drogi czyhali z pętlami Drawc ii Bolda — sołtys wielżanów. Żelk trzymał oburącz bekę.
— Ju! — zawołał ostro.
Koń stanął dęba. Świsnęła pętla. Beka uderzyła ogiera między oczy. Nim jeździec zdołał wyciągnąć rapier, już oplotły go liny. Czterech starców ściągnęło zdrajcę z rozkraczonego konia.
— Mamy Judasza — chichotał Drawc, szczerząc pożółkłe zęby.
Mazurek wyrwał pojmanemu rapier. Bolda wyciągnął pistolety z olstrów przy siodle.
— Litości — jęczał rotmistrz.
— Przyszła kryska na Matyska — Żelk kopnął kapelusz, który spadł Bartoszowi z głowy. — Wyrosły ci na niemieckiej służbie długie włosy. Na nich teraz zawiśniesz ! Widzisz te chojary? No wybierz sobie gałąź, Judaszu, odszczepieńcze, komturze!
— Puśćcie mnie — charczał jeniec. — Złotem was nagrodzę. Trzos mam za pazuchą...
— Twój trzos i tak należy do nas — parsknął Mazurek. — Zaniesiemy do Swarzewa te Judaszowe srebrniki, by ksiądz je poświęcił i oczyścił ze śladów diabelskich pazurów.
— A tobie ułatwimy drogę do nieba — śmiał się Drawc. — Wciągniemy cię na najwyższy świerk.
— Wywindujem cię na twych kudłach, boś nie wart powroza! — uzupełnił mściwie wielżeński sołtys.
— Darujcie, dobrzy ludzie — nie przestawał błagać zdrajca. — Toć nic złego wam nie uczyniłem. Zaklinam was na imię Chrystusa.
Żelazny Żelk machnął mu przed oczami beką. Twarz zsiniała mu z gniewu.
— Ty purtkowy służko! — ryknął. — Ty pachołku jadowity! Za twą przyczyną Szwed spalił tyle wsi, tyle powiesił chłopów i maszopów, a tyś nie winien niczemu?
Kto własną ręką zabił pana Rybińskiego? Kto kazał powiesić moich drehów Czerwionkę i Domienika i spalić dziewczęta w chlebowym piecu? Święty Piotr by mi drzwi przed nosem zatrzasnął, gdybym cię z rąk mych wypuścił! Wstawaj! Pójdziesz w ostatnią drogę!
Stary okrętmik ponownie machnął beką, jego towarzysze zaś podnieśli brańca za kołnierz koletu. Stanął. Nad łbem chwiały mu się długie, rozczochrane kosmyki włosów. Wąsy uprzednio podkręcone na rajtarską modłę, obwisły smętnie. Rybacy kułakami popędzili go po drodze ku trzem wysokim świerkom.
— Obrosłeś na brandenburskim dworze w tłuszcz — dogadywał mu Drawc prowadzący na końcu korowodu schwytanego ogiera. — Wytopimy z ciebie garniec psiego sadła i poślemy je kurfirstowi, by się wykurował z apetytu na nasze ziemie!
— A nie zapomnij, piekielniku, powiedzieć Lucyperowi, żeby przygotował dla twojego pana kocioł smoły zaraz obok madejowego łoża — szydził Mazurek.
— Chamy parszywe! — zaczął krzyczeć warchoł. — Dosięgnie was za moją krzywdę sroga zemsta. Jego książęca mość kwaterą stoi w Wejherowie. Nadciągnie tu z całą swoją potęgą. Puści wam z dymem chaty, wytnie dzieci i wnuki.
— Szukaj wiatru w polu! — odparował Bolda. —. Brain- denburczyk jak wilk zwietrzył nasze beki i wziął nogi za pa*s!
— Łżecie! — krzyknął skazaniec.
— Ty łżesz, nie my! Obaczysz z piekła, że pan twój dba o ciebie tyle, co o podarty kurp. Chciał w Gdańsku się rozgościć, ale mu *iie dano. Tedy do Królewca jak niepyszny odjechał.
Zbliżyli się do trzech chojarów. Stały one pod lasem, otoczone bukowymi krzakami, czarne, gałęziste, groźne jak przednia straż potężnej armii świerków, sosen, modrzewi. Nad wierzchołkami ich krakały wrony spłoszone przez kilku młodych rybaków, którzy nadbiegli właśnie od mokradeł.
— Myśleli my, że purtka nie dosięgniemy — wołali z daleka. — Pod Kaczyńcem wyśliznął się nam, trzymajcie go mocno, żeby znów nie uszedł.
r
— Nie bójta się, kńopi! — odkrzyknął Źelk. — Obwiesimy chytrego węgorza i będzie on wnet z wronami gadał.
Wydał rozkazy. Dwóch z ¡przybyłych wspięło się na konary. Rzupono im koniec liny, którą staruehowie obwiązali rotmistrza pod ramionami. Młodzi przeciągnęli powróz nad sękatą gałęzią, spuścili go więlżanom, a ci tak pociągnęli, że Bartosz pofrunął w górę jak czarne ptaszysko. Wtedy chwycili go za długie włosy i na rybacki węzeł przywiązali do konaru. Zdrajca zawisł na brandenburskiej czuprynie. Oczy wyszły mu z orbit. Ręką chwycił pobliską gałąź.
— Spuśćcie mnie! — błagał. — Nawrócę się] Poślijcie po ojca Grzegorza! Wyrzeknę się błędów.
Ka*szubi otoczyli świerki kręgiem i milczeli. Olbrzymie chmary wron przesłaniały niebo. Krążyły nad wisielcem bijąc czarnymi skrzydłami i czyniąc niesamowitą wrzawę. Koń, trzymany przez Drawca, zaczął się płoszyć, kwiczeć przeraźliwie i wspinać na zadnie nogi.
— Spuśćcie mnie! — wył szlachcic w śmiertelnej trwodze. — Nie godzi się skazańcom odmawiać ostatniej pociechy. Pragnę się wyspowiadać przed skonem! Łaski! Łaski! i
— Kurfirsta wzywaj! — przygadywał mu Drawc. — Może usłyszy cię i na ratunek pospieszy.
— Albo Szweda wołaj, któremuś wiernie służył od bez mała pół kopy roków — sapał Żelazny. — Zapomniałeś, ilu naszych posłałeś na tamten świat w -potrzebie pod Starzynem? Krzycz za morze o nagrodę za ten uczynek!
Wiatr poruszył gałęziami, wisielec zadyndał połfałdo- wanymi rajtarskimi buciorami, u napiętków brzękły mu ostrogi. Wtem na leśnej drodze zatętniły podkowy.
— Odsiecz! — jęknął ochryple nieszczęśnik i zwrócił oczy w stronę boru.
Z gęstwiny wypadł panicz na »siwej klaczy.
— Odetnijcie brańca — wołał, — Pucki sąd ma go osądzić. Taka jest wola mych rodzicieli. Sprawiedliwość każe...
— Sprawiedliwość? — żachnął się Żelk, podniósł bekę
i rąbnął zdrajcę dwa razy przez kark i tłusty brzuch. — Oto je sprawiedliwość rzetelna!
— Cóżeś uczynił? — Sulioki wyszarpnął szablę i podjechał do starca.
Żelazny pochylił głowę, jakby poddać chciał kark swój pod miecz.
— Zetnij mi łeb, za to że jem przebił tego sprzedawczyka i mordarza — powiedział spokojnie. — Ubij mnie, knopie! Nie boję się stanąć na boskim sądzie.
Janusz opuścił szą^lę.
— No — naglił stary. — Na co czekasz? Tnij!
— Pani macierz prosiła mnie, bym nie dopuścił do gwałtu — tłumaczył się Janusz. — Miałem tego gra- santa oddać w ręce prawowitych sędziów.
— Wilk wilka nie zeżre, a luter lutrowi nic złego nie uczyni — szemrali groźnie maszopi. — Sprawiedliwszy sędzia z Żelka niźli z pana na Krokowie!
A wielżeński sołtys, przystąpiwszy do młodego szlachcica, ozwał się w te słowa:
— Wasza, paniczu, nenka anielskie ma serce] Czczą ją i szanują w całej ziemi puckiej. Wszelako my nie anioły, jeno ludzie. Więmy, że chrześcijańska rzecz odpuszczać winy winowajcom naszym, ten jednak przebrał w nieprawości.
Siwa klacz skoczyła w bok spłoszona nagłym hałasem. Naprężone włosy nie wytrzymały ciężaru ciała wisielca. Trup runął z gałęzi pod nogi Kaszubów.
— Jeśli w ostatniej godzinie żałował swych ciężkich grzechów, Bóg wybaczy mu, jak wybaczył na Kalwarii skruszonemu łotrowi — powiedział Bolda.
— Zaś by tam żałował — wzruszył ramionami Mazurek. — Łgał do ostatka! Powiadał, iż ma za pazuchą trzos pełen złota, a sakiewka jego pusta jak stodoła na przednówku.
— Oszukać nas chciał, dreh purtków i morzkulców! — oburzył się Drawc.
— Pochować wszakże go trzeba — stwierdził Żelazny.
— Ale nie w poświęconej ziemi — przestrzegał jeden z rybaków. — Bóg by na<s za to pokarał jak za świętokradztwo!
— Tu wykopiemy dół głęboki — poradził sołtys.
— I damy mu sieć pod głowę — dodał Mazurek. — Bóg jeden wie, czy on nie wieszczy! Mógłby przyczynić nam wiele złego.
— Tak bywa, iż jaki kto za życia, taki i po śmierci — przytaknął Bolda. — Niechaj lepiej rozwiązuje co rok jedno oczko sieci, niźli miałby z grobu wyleźć, do dzwonów się dorwać i dzwonieniem śmierć posiać w okolicy.
Janusz pożegnał ich i zawrócił konia ku Odargowu. Nie żałował stryja, który powiesił mu przed laty dziadka Misizka Domienika, a teraz spalił rodzinny dom, przykro mu było jednak, iż nie zdołał wywiązać się z polecenia matki. Gdy zbliżył się do obejścia Kura, ujrzał na progu domostwa (panią Barbarę.
— Ujęto Bartosza? — zapytała, nim zsiadł z konia.
— Ujęto i ubito — odpowiedział chmurnie. — Rybacy nie posłuchali mnie. Żelk przebił stryjca beką.
— Który z Żelków to uczynił?
— Żelazny z Wielkiej Wsi.
— Nie spodziewałam się, iż tak łacno chwyci się katowskiego rzemiosła.
— Słuszność była przy nim! Rybacy murem za nim stali. Nie widziałem pośród nich nikogo, kto by stanął po mej stronie, gdym wołał, by stryja Bartosza do Pucka pod sąd odstawić. Zginął haniebnie, jak żył.
— Boże zmiłuj się nad duszą jego grzeszną — westchnęła pobożnie pand Barbara.
Janusz odprowadził konia do stajni i wróciwszy zapytał:
— Jak tam pan ojciec?
— Spał spokojnie całą noc — odparła. — Przed chwilą dopiero zbudził się i jął się domagać, by go do Sulic przewieźć.
— Nie wie jeszcze, że nasza wieś spalona?
— Nie wie, wszelako mogę go już dziś o tym powiadomić. Gorączka go opuściła i minęło wszelkie niebezpieczeństwo.
Weszła do domu, minęła sionkę, kuchnię i pchnąwszy drzwi izby przystąpiła do mężowskiego łoża.
— Janusz złą wieść przywiózł — rzekła. — Masz, Piotrze, dość siły, by jej wysłuchać?
Przymknął powieki na znak, że sił mu nie zabraknie.
— Brat twój Bartosz — powiedziała tedy — ujęty dziś
o brzasku koło Poczernina, zabit został przez rybaków z Wielkiej Wsi.
Pan Piotr milczał.
— Kto mieczem wojuje, od miecza ginie — wyszeptał po chwili. — Każ pchnąć ludzi, by odszukali Bartoszowe zwłoki i przystojnie pogrzebali. Moja to przecie krew! Brat rodzony! A nam trzeba do Sulic, dziś jeszcze.
— Sulice spaldne — szepnęła białogłowa. — Zgliszcza tam jeno i gruzy.
— Sulice sipalone!! — pan Piotr ¡porwał się z pościeli. —. I teraz to mi dopiero mówisz?
— Lękałam się o twe zdrowie.
Machnął ręką i zagadnął z żalem srogim:
— Bartosza to sprawka?
• — Janusz widział na własne oczy, jako po rudnickiej klęsce z trzema rajtarami do Sulic zajechał, by ogień podłożyć i pamiątkę zostawić nam na pożegnanie.
— Szatan pomsty rozum mu pomieszał! Toć ród nasz od czasów kaszubskiego księcia Świętopełka na Sulicach siedzi! W tym domu rodzili się i umierali nasi ojcowie. Tam na świat przyszedł i ten, co nas teraz w łazarzy obrócił.
— Nie rozpaczaj, serce moje. Ocalały klejnoty i pieniądze, którem do Ostrowa w szkatułce uwiozła — mówiła pani Barbara gładząc rękę małżonka. — Bydło i owce uratowane. Co zaś do podźwignięcia budowli z ruiny, to imć Hewelka ofiarował nam się z pomocą. Za wiano Orszuli odbudujemy dwór i folwark. Szczęście, które w starych mieszkało murach, pod nowym zagości dachem. Przejdą chmury, słońce zaświeci...
— Hewelka! — wspomniał wzruszony szlachcic. — Zacny to człek! Ze świecą takiego szukać. Od pierwszej chwili ufność doń poczułem i chętnie na prośbę jego przystałem, by wnuk nasz i dziedzic, jeśli nam go ześlą niebiosa, zwał się Hewelka-Sulicki.
— Dobrze żeś się temu żądaniu nie sprzeciwiał, boć Janusz mi .wyznał, że bez Orszuli żyć tnie możę — uśmiechnęła się Barbara.
— Miłość równa wszystkie stany, skoro jeden Sulicki znalazł żonę .pod chłopską strzechą, drugi może w kupieckiej kamienicy miłej sobie poszukać. — Pan Piotr podniósł do ust dłoń żony. — Mniemam ja, duszko, ¡niekiedy, iż przyjdą takie czasy, że nie będzie w naszej
Rzeczypospolitej szlachty, mieszczan czy chłopstwa, jeno miłujący «się wzajem bracia i siostry.
— Bodaj rychło ziściły się twoje słowa — westchnęła Sulicka. — Jeśli miłość braterska, równość i sprawiedliwość pospołu rządzić krajem naszym będą, żaden wróg, choćby najpotężniejszy, nie ośmieli się Rzeczypospolitej napastować. Zgoda murem jej będzie, a dachem — pokój, o który lud nasz co wieczora po checzach i pod przydrożnymi krzyżami się modli, nowenny do Swarzew- skiej Panny odprawiając.
inęło babskie lato. Chłodny wiatr dmący ze wschodu zmiótł resztki pajęczyny z obnażonych drzew Rozewia i Lęgu. Nad Łebskim Żłobem, w przygarbionej checzy Jędrzeja Czerwionki odbywało się huczne wesele. Chłapowski szyper wydawał swą jedynaczkę za Zycha Mrzezińskiego, strądowego sołtysa z Ostrowa. Jadła było w bród, bo jesienne połowy dopisały nadspodziewanie dobrze.
— Szwed tam musi się panoszyć w głębi kraju, że ślizgacze odeń uciekają i rzekami ciągną w dalekie morza — mówili maszopi, znajdując co dnia w żakach całe kłębowiska węgorzy.
Sprzyjała im glada, która zapanowała na morzu krótko po bitwie w dolinie Rudnicy, kiedy porywisty west ustąpił spokojnej zydzie. Było za co kupić miód od starego Leśniewskiego z Warblina, a piwo i gorzałkę od puckich szynkarzy. Najęto grajków, zaproszono tłum gości, nie pomijając nawet sąsiada Jaksa i jego łysej białki, którzy wrócili już do swej zagrody. W oznaczony dzień przyjechał Janusz Sulieki z Orszulą, Andrysem Kurem, jego białką i synem Władysławem.
— Pan ojciec wciąż jeszcze słabuje, pani macierz przy nim czuwa, a teść mój przyszły pomaga burmistrzowi Ręce Puck sposobić do oblężenia — Sulieki usprawiedliwiał starszych, którzy nie przybyli na tę uroczystość. — Jeden dozoruje kopaczy naprawiających wały, drugi ścią
ga ze starościńskich włości bydło i zboże, by w razie otoczenia miasta przez wrogów obrońcom nie zabrakło żywności.
Panna Orszula odstąpiła narzeczonym karetę ojcowską, by godnie zajechali przed kościół. Jaks i Kuchnow- scy zaraz przystroili powóz i konie w poświęcone zioła
i czerwone wstęgi chroniące przed czarami. Dorota pokropiła narzeczonych święconą wodą i pobłogosławiła im, a Kuba przeżegnał odjeżdżających wielkim krzyżem, by żaden purtk nie stanął na ich drodze.
Zagrali grajkowie. Konie ruszyły z kopyta ku Strzel- nu. Sołtys Zych trzymając dłoń wybranki szeptał do jej ucha:
— Jest pan Janusz, jest panna Orszula, brak jeno starego Kresztofa do kompanii.
— To nie wiesz, iż Reck nasz umarł, ledwie doszedł do Mechlinek?
— Pierwsze słyszę. Powiadaj, jak to się stało?
— Nikt go tam nie poznał. Powitały go tylko znajome wierzby i klony. Obejmował je, ściskał i płakał rzewnie. Rybacy uwierzyli, że to mechlinczan. Przyjęli go do checzy, ale następnego dnia, gdy jeno wyszedł na dwór
i spojrzał na morze, na półwysep, na wysoki brzeg oksywski, zasłabł. Poprosił o księdza, wyspowiadał się i zamknął powieki.
Rybacy strzelali na wiwat z rusznic i pistoletów. Sygnaturka kołysała się na wieżyczce strzelińskiego kościoła. Wóz za wozem zajeżdżał przed kościelne wrota. Przybycie karocy wzbudziło szmer w tłumie. Przed płonącymi na ołtarzu świecami -przygarbiony ksiądz stułą związał ręce młodej parze.
— Ślubuję ci, Krystyno, miłość, wierność i to, że cię nie opuszczę aż do śmierci — przysięgał młody sołtys patrząc ma swą oblubienicę.
Kiedy nowożeńcy wrócili do checzy Czerwionki, powitano ich na progu chlebem i solą. Potem wszyscy po kolei składali im serdeczne życzenia.
— Miech talarów, wina beczkę, za rok i syna i córeczkę — wołał Żelazny Żelk ściskając pana młodego.
— Wiwat szyper i szyprówna — grzmiał Janusz Su- licki wspominając wierszyk ułożony przez Zycha w karczmie na brzegu Kurlandii.
— Prosimy do stołuj — niecierpliwie powtarzała Dorota.
Weszli przeto do chaty i zajęli ławy przy stołach zastawionych misami, butlami, gąsiorami. Skrzypkowie, trębacz i dudziarz popiwszy tęgo złotej wódki zagrali “gu- legutkę”. Młodzi maszopi porwali rybaczki do tańca. Odsunięto stoły pod ściany i pląisana do późnego wieczora.
O samej północy Kuchnoiwska zawołała:
— Pora zdjąć mirtowy wianek z głowy panny młodej!
Na środku izby postawiono ławkę i posadzono na niej
Krystę. Weselnicy zanucili:
A ty wianku lawendowy...
Wtem przed checzą rozległ się tętent konia. Gospodarz wybiegł z latarnią na dwór.
— Jacyś spóźnieni goście — szepnęła Onszula. — Może to pan Ręka z mym rodzicielem?
Muzyka zamilkła, tylko ogień trzaskał w kominku. Wszyscy patrzeli w stronę uchylonych drzrwi. Zdziwili się, gdy zamiast burmistrza wkroczył do izby za Czer- wionką Detlaf z Pucka, syn starego gnieżdżewiaka — sierżanta z pułku pana Lanckorońskiego. Powiało chłodem. Zachybotały płomyki świec i tranowych lampek oświetlających niską izbę.
— Szwedzkie orlogi na Małym Morzu! — rzekł donośnym głosem szyper. — Czejata, dresize? Oto posłaniec jegomości puckiego burmistrza przyniósł nam tę wieść, byśmy byli w pogotowiu i strzegli bacznie naszego strądu.
Zych skoczył ku piecowi, za którym stała jego odpa- sana szabla. Kobiety uderzyły w płacz.
— Nie płaczcie — uspokajał je Sulicki, zamieniwszy kilka słów z Detlafem. — Szwedzi jeszcze nie wylądowali.
— I nie wylądują, póki ręce nasze zdolne będą po- dźwignąć muszkiet, szablę czy rybacką bekę! — krzyknął Andrys Kur. — Sprawimy im gorętszą łaźnię niźli bran- denburczykom w Rudnicy.
— W Pucku wszystko wojsko wyległo na mury i wały — powiadał Detlaf.
— Pójdźmyż i my na brzeg! — zawołał ostrowski sołtys. — Obaczymy, czy morzkulcy nie zamierzają nas odwiedzić tu na Kępie.
Opustoszało w weselnej izbie. Zostały w niej tylko płaczące białki, prócz Krysty i Orszuli, które narzuciwszy ciepłe szubki pospieszyły na dwór za mężczyznami.
— Szwed wesele nam przerwał — mamrotał Kuba Jaks wlokąc się jak cień za Krystą i Orszulą. — Zła to wróżba, wszakże znam sposób, by...
— A idźcie, czarowniku, na złamanie karku — odpędziła go gdańszczanka.
Mroźny wiatr dął od wschodu. Strąd był zmarznięty. Gwałtowny podmuch pędził ku niemu jeżące się fale. Trzeszczał presk przygłuszając rozmowy tmaszopów:
— Sprzyja nam ta niepogoda.
— Morzkulcy nie zdołają się wedrzeć na Rozewie.
— Może w Puckiej Zatoce im się uda wylądować. Tutaj mowy o tym nie ma.
Mimo to Janusz Sulicki poradził Jędrzejowi obsadzić zbrojnymi maszopami Łebski Żłób, Lisi Jar i Rudnik, kazał też zgasić blizę, by nieprzyjaciel według tego światła nie skierował »pod brzeg swych okrętów i posłał do ojca wiadomość o flocie na Małym Witku.
Noc minęła spokojnie.
Następnego dnia, choć wiatr nie zelżał i pchał bałwany ku urwiskom, Kaszubi nadal pilnowali strądu, Czer- wicnka bowiem powtarzał im:
— Wiatr może każdej chwili ustać. Presk ulegnie, wtedy nieprzyjaciel bezpiecznie podpłynie pod ląd.
Nie doszło do tego, gdyż mróz tęgo doskwierał i wzmagał się zimny podmuch. Maszopi tulili się w zacisza wąwozów. Na wielkim morzu w blasku słońca ńie zabielał ni jeden żagiel.
— Na Puckiej Zatoce naprzeciw Rzucewa stoi osiem szwedzkich naw — zameldował w południe posłaniec przybyły z Pucka. — Świeża kra na Wiku nie dopuszcza mor zk ule ów pod zamek. Jeśli mróz potrwa, to lody uwiężą nieprzyjaciół. Pod wiatr nie wydostaną się z Małego Morza, wżdy jegomość burmistrz zaleca wam, byście mieli na oku wasz brzeg. Skoro poikażą się jakoweś żagle, zaraz macie mu o tym donieść.
— Wojownik z naszego Ręki — całą ręką — rzekł z uznaniem Janusz Sulicki.
— Wszyscy go słuchają — potwierdził posłaniec — jeno imć Sarhski wstręty mu czyni. Poważania mu za
r
zdrości. Sam chciałby snaidź wszystkim kierować, nie starczy mu komenda nad załogą.
Wieczorem w szyprowej chacie zjawił się pan Piotr wspierany przez Andrysa Kura, który ipo niego pojechał do Odargowa. Szlachcic pozwolił wrócić maszopom do wiosek, pozostawił jedynie zmieniające się warty rozmieszczone od Karwi do Cetniewskdego Haku. Mróz wspierał mieszkańców wybrzeża. Zakuł w lodowe kajdany okręty wroga. Po kilku dniach, w ciągu których nic nie uległo zmianie, burmistrz Ręka wezwał ma szopów do Pucka na wojenną naradę.
Pan Piotr, słaiby jeszcze, przeziębił się podczas obchodu straży i nie mógł opuścić łoża w checzy Czerwionki, polecił przeto synowi, aby wraz z ojcem Krysty i sołtysem Kołaczem podążyli do warownego miasteczka. Zabrał się z nimi również Zych Mrzeziński, Łyk z Tupadeł i wielu jeszcze rybaków z całej Kępy.
— Pozdrówże ode mnie, miły, mego pana ojca — poprosiła na odchodnym Orszula.
— Nie omieszkam mu się pokłonić — przyobiecał młody Sulicki i ruszył z innymi w drogę.
Zbliżając się do zamkowych młynów i Młyńskiej Bramy zauważyli, że ludzie z okolicy konno i pieszo walą do Pucka.
— Jeno jastarników brak — mruknął już na rynku Zych.
— Ciekawe, z jakich to przyczyn się nie zjawili? — zastanawiał się głośno Janusz Sulicki.
— Mógł ich zatrzymać władysławowski komendant — rzekł Jędrzej Czerwionka. — Mało ma ludzi do obrony szańców twierdzy.
Hurmem wkroczyli do ratusza. Po chwili znaleźli się w zatłoczonej izbie ławniczej, gdzie przemawiał już burmistrz. — Wiem, iż jest pośród was wielu -r- mówił właśnie Tomasz Ręka — co ongi napadali i zdobywali nieprzyjacielskie nawy. Zdałoby się wrócić dziś do tej praktyki. Orlogi w krach ugrzęzły. Łacno do nich się dostać. Jak myślicie?
— Zdobyć wojenny okręt to nie to samo, co przychwycić kupiecki kurp — odezwał się szyper Czerwionka wstając z ławy. — Tu trzeba wpierw wywabić załogę na lód, potem z tyłu nastąpić znienacka...
— Dziś jeszcze lód za słaby, byśmy mogli zwartą gromadą podejść do Karolowej* floty — przerwał któryś z puckich ławników.
— Tedy pójdziemy w rozproszeniu — odparł Czer- wioinka. — Ujrzą nas, kupą przeciw nam ruszą, lód się załamie pod ich stopami i potoną jak szczury.
W izbie zapadła cisza. Wszystkie oczy skierowały się na Jędrzeja.
— Dobra myśl — rzekł Tomasz Ręka. — Warto chwycić fsię tego sposobu i wypróbować go.
— Dziś jeszcze zrobimy próbę — krzyknął Zych. — Ruszymy we dwie kopy chłopa ma lodowisko.
— Czy się jeno lód :nie załamie pod taką ciżbą? — zmarszczył czoło Hewelka siedzący po prawicy burmistrza.
— Zabierzemy ze sobą osiem, łodzi — rozwijał swój plan szyper. — Podzielimy się na równe oddziały. Każdy będzie ciągnął po jednej szalupie. Pójdziemy w sporych odstępach tak, że jedni drugich ledwie w mroku zdołają dojrzeć. Jak daleko stoi pierwsza nawa od brzegu?
— Będzie od portu do niej ze dwa mendle zdrowasiek — rzekł Ręka. — I warto dodać, że odsunęła się ona dość daleko od reszty floty.
— To doibrze, bo nimby zdążyły nadhiec z pomocą załogi innych okrętów, my już się iz tym kąskiem uporamy — zatarł ręce młody Sulicki.
— Porachuję się z morzkulcami za to, iż chcieli nieproszeni zjawić się 'na mym weselu — huknął ostrowski sołtys.
— Stypę im wyprawią mewy znad Wiku — przytaknął Jędrzej. — Ja_ wysunę się z moją szalupą naprzód, by badać grubość lodowej płyty. Wy pójdziecie naszym śladem. Pod burtą narobimy hałasu. Szwedzi spostrzegą nas. Wyślą z pewnością swoich ludzi, by >nas pojmali
i przywiedli na przesłuchy. My tymczasem krok po kroku będziemy przed nieprzyjacielem ustępować. Gdy się tamci kilka sążni do nas zbliżą, skoczymy w czółno. Podpuścimy ich bez słowa i wtenczas dopiero uczynimy krzyk. Podniesiemy topory i beki. Morzkulce zobaczą, że nadciąga reszta naszych łodzi. Wezwą kamratów na pomoc. Kto żyw, skoczy iim z pokładu na odsiecz. Lód nie
wytrzyma ciężaru. Popęka, trzaśnie, rozstąpi się pod skorżniami lutrów mokre piekło. Pogiiną, a my w łodziach ocalejemy.
— I co dalej? — niecierpliwili się puccy ławnicy przejęci chytrym planem.
— Co Bóg da — tłumaczył szyper. — Może napadniemy kurp, a może i nie. Wszystko zależy od okoliczności. A te mogą sprzyjać albo szwedzkiemu lwu, albo puckiemu łososiowi — wskazał herb miasta wymalowany .na głównej ścianie komnaty. — Musimy dbać o to, byśmy ze świtem stanęli na brzegu, bo na tych ośmiu orlogach chyba więcej będzie okrętników i żołnierzy niźli nas wszystkich tutaj w* Pucku.
Plan został przyjęty. O zmroku około stu dwudziestu rybaków ciągnąc na linach osiem smolnych łodzi ruszyło spod Korabnej Bramy w stronę szwedzkich naw. Poszczególnymi gromadami dowodzili szyprowie, nad całością zaś wyprawy objął komendę szyper Czerwionka.
— Przyjrzałem się tym orlogom tpo 'południu z famej dzwonnicy — szeptał mu kroczący tuż obok niego Mrze- ziński. — Widać je było jak na dłoni. Stoją w takim szyiku, jak to imć Tomaisz powiadał: jedna z przodu niby szyldwach, insize dalej w kupie. Ani chybi tym razem łosoś da się we znaki lwom, które zdobią bandery Ka- rolusowej armady.
— Nie pora jeszcze tryumfować — rzekł Janusz Su- licki. — Na to będzie czas ipo zwycięskim powrocie.
Noc była pochmurna, toteż odstępy między szalupami nie przekraczały kopy sążni, by Kaszubi nie potracili się nawzajem z oczu. Jędrzejowi rybacy idąc na czele wyprawy -baczyli, czy nie przetnie im drogi jakaś szczelina. Lód się ugilnał i trzeszczał, ale maszopi nie zatrwożeni tymi odgłosami posuwali się powoli naprzód, Szyiper co chwila «podnosił pośliniony palec, ¡by wyczuć kierunek wiatru i zorientować się, czy nie pobłądzi. Mrużył też powieki i wypatrywał, czy nie zaczernieje przed nim szwedzka nawa. Zamiast niej wszakże niebawem wyłoniły się z ciemności jakieś zgarbione sylwetki. }
— Czejata, diresze? — syknął Czerwionka. — Szwedzi pod Puck się skradają. Zawróćcie, paniczu, co tchu do tych, co ciągną za nami. Niech nie strzelają i dopuszczą
Szwedów aż do szalup, bacząc jeno ma to, żeby żaden z morzkulcaw rnie wlazł do czółna!
Sulickii zmilknął w ciemności. Maszopi na roizkaz ¡szypra bez zwłoki wskoczyli do szalupy. Stanęli murem, oparci o beki i toporzyska. Szwedzi otaczali Czerwion- kową łódź podchodząc do miej ze wszystkich stron. Jędrzej cierpliwie doczekał, aż zbliżyli się do burt, po czym huknął:
— Dresze! Prać morzkulców!
Świsnęły beki, 'zajęczały topory. Żołnierze padali gęstym trupem ma lód. Inni pchali się jednak dalej po drgających ciałach pod śmiercionośne ciosy. Czerwionka rąbał na prawo i lewo. Jakiś oficer wypalił z pistoletu. Jakiś maiszop wypuścił z rąk bekę i rumął z jękiem na rufę łodzi. Z ciemności wyłaniało się coraz więcej piechurów.
— Nie damy rady tej ćmie nieprzyjaciół — przeląkł się któryś z Kaiszubów.
— Milcz! — zgromił go Jędrzej. — Nasi dresze nie opuszczą :nas.
— Ciągną ju, ciągną! — wołali inni. — Panicz Sulicki ich prowadzi.
Skrzypienie lin i szorowanie stępek po lodzie świadczyło, iż pomoc już się zbliżała do kotłowiska przy sza-* lupie Czerwiomki. Nagle ryk straszliwego przerażenia wydarł się z gardzieli nieprzyjaciół. Lód (pękał z trzaskiem. Płyty rozsuwały się -rozdzielane czarną wodą. Żołnierze wyciągając ręce ku łodzi pełnej Kaszubów wpadli w -mroźną toń. Bryzgi topieli zalewały usta rozwarte w ostatnim krzyku.
— Nie daliście mam spokojnie pić miodu ma mym weselisku, nażłopcie się teraz wody do syta! — krzyczał Zych.
Czerwionka oparł się o bekę, otarł pot z czoła.
— Udało nam się, dresze! — sapał. — Wszelako mało brakło, a byłby kuńc z nama. Było ich choba kilka kop.
— Żywa noga nie uszła — radował się Janusz. — Odechce im się nocnych wycieczek. Uderzamy ma nawę?
— Na dziś dosyć! — (zdecydował szyper. — Wracamy! Jutro ruszymy znów na połów.
Szalupy powoli •wydobywały się z obszarów pobojowiska wiosłując wśród połamaniej kry ku ocalałej lodowej tafli. Prawie już świtało, gdy załogi stanęły na twardej skorupie. Przy pomocy lin wciągnięto czółna na lód. Potem długim szeregiem pospieszono w stronę lądu, na którym coraiz wyraźniej rysowały isię w poświacie brzasku kontury puckiej fary i zamku. Na brzegu u Korabnej Bramy oczekiwał powrotu śmiałków Tomasz Ręka z rajcami, ławnikami i mieszczanami.
— Potonęły .szwedzkie lwy? — zapytał ściskając szypra.
— Wiadomo, że na morzu nie lew, jeno srebrny łosoś górą! — odparł Jędrzej Czerwionka ledwie trzymając się na nogach. — Poszły na dno ryczące lwiska. A wiecie, iż się tej inocy do nas w odwiedziny wybierały?
Opowiedział o niespodzianym spotkaniu z szwedzką wycieczką.
— Karolus pono gada, iż mając żelazo może zdobyć złoto — powiedział burmistrz. — Osobliwie ¡zaś chciałby wydrzeć inam złote klucze Gdańska i Pucka.
— Pokazaliśmy, że niełatwo mu przyjdzie tego dokonać — rzekł Janusz Sulicki.
— Zasłużyliście na posiłek i odpoczynek. Chodźcież, przyjaciele! Zabieram was do siebie — mówił Tomasz Ręka, zwracając się do Sulickiego, Gzerwionki i Mrze- zińskiego.
— A co z resztą moich ludzi? — spytał Jędrzej.
— Tym :nie poskąpłią gościny puccy obywatele. Kwatery już wyznaczyłem.
Sulicki, Mrzeziński i Czerwionka udali się tedy z panem Tomaszem, który zaprosił jeszcze Hewelkę, Jana Rosa i Jana Ma lotkę, tęgiego pusz,kar za.
— Złote klucze! — mówił gdańszczanin — siedząc już za suto zastawionym stołem. — Pięknieście to, mości burmistrzu, powiedzieli. Ze szczerego iście złota ;są klucze bram naszych miast! Kto je w ręku dzierży może się mienić panem Pomorza i strażnikiem wrzeciądzy naszej Rzeczypospolitej.
Za oknami izby prószył gęsty śnieg.
Ta pogoda nam sprzyja — rzekł Czerwionka do burmistrza. — W śnieżycy łatwiej będzie zaskoczyć wroga.
— Zamierzacie dalej go skubać?
— Na dzisiejszą wyprawę ruszy nas więcej, i to w dwóch zastępach. Pierwszy, jak ostatniej nocy, podejdzie ¡pod orlogi, drugi zaś przekradanie się na tyły nieprzyjaciela. Jedni, pojmujecie, wywabią z pierwszej nawy załogę, drudzy wtargną na pokład.
— A jak zwali się wam na kank hurma marynarzy
i piechoty z tamtych siedmiu okrętów?
— Wyrąbiemy dokoła zdobytej nawy szerokie przeręble, by uniemożliwić im dostęp.
— Na wiszystko macie w zanadrzu sposób.
— A w garści topór, którego żelaizo nie gorsze jest niźli w szwedzkich rapierach.
— Wypijmy tedy na jego i waszą chwałę!
Zadzwoniły szklanice. Od pieca z holenderskich kafli
biło przyjemne ciepło. Biesiadnicy posilili się i spełnili kilka toastów za powodzenie nowej wyprawy. Potem Sulicki, Czerwionka i Mrzeziński udali siię na spoczynek. Wieczorem zbudzeni przez gospodarza poszli wraz z nim do przystani. Śnieg padał wciąż, ściemniło się zaś tak, że musieli przyświecać sobie latarniami.
Przy łodziach czekało już ponad dwustu puckich rybaków i mieszczan, po chwili zaś nadeszła również ja- starnicka masizoperia w liczbie szesnastu chłopa.
— Żeby naim tak jeszcze komendant Sarbsiki dał ze trzy kopy żołnierza, tobyśmy zdobyli jedną nawę po drugiej — zaręczał Czerwionka patrząc ku zamkowi.
— Ba, rozmawiałem z nim — mruknął burmistrz. — Oświadczył mii wiszakże, iż wojsko (potrzebne mu jesit do obrony wałów i murów zamkowych. ~
Ociepliło się trochę i mżący z chmur śnieg obrócił się w deszcz.
— To nam nie ¡przeszkodzi — rzekł szyper. — Pojta le, dresze.
— Spieszmy się, śpieszmy — palegali jastarnicy chciwi łupu. — Porachujemy lutrom kości.
— Pójdę i ja z wami — zaofiarował się burmistrz zbrojny w szablę i dwa pistolety. — Pomogę wam, bo rachmistrz ze mnie tęgi.
Deszcz gęstniał w ulewę. Kasziubi ciągnęli łodzie przez mrok. Przebyli już pół drogi od lądu do okrętu, gdy
nagle runął od wybrzeża wicher, ostro, gwałtownie, jakby ktoś wysypał go z miecha.
— Zawracamy! — krzyknął Czerwionika. — Ten wiaitr oderwie lód od brzegu. Zaniesie nas daleiko na Wik.
Postrach padł na ochotników. Janusz Sulicki i Zych pobiegli z nowymi rozkazami. Ludzie ciągnący szalupy zawrócili pod wiatr do lądu. Ślizgali się, potykali. Wicher się wzmagał. Deszcz ciął im w twarze. Krzyżowa była to droga. Ostatkiem sił dotarła Jędrzejowa gromada na strąd. '
— Czekajcie — rzekł zatroskany burmistrz i cofnął się na lodowisko. — Obaczę jeno, czy wszyscy wracają.
Niektóre oddziałki już osiągnęły brzeg, inne dobijały do niego w krwawym trudzie. Trzask pękającego lodu rósł groźnie. Wtem ciemina szczelina oddzieliła szklistą skorupę od zoloju. Ostatni ze zbrojnych musieli brodzić w płytkiej tu już, na szczęście, wodzie przybrzeża i holować swoje czółna do przystani pod bramą i czarnymi murami kościoła Świętego Piotra.
— Są wszyscy? — dopytywał szyper.
— Co do jednego! — uspokajał go zięć.
— Wybrałem się po wiele, a wracam z pustymi rękoma — mówił burmistrz wiodąc Czerwioinkę li jego towarzyszy do swego domu przez mroczne uliczki Pucka.
— Mogło być gorzej — pocieszał go rybak. — Ten sztorm z północnego zachodu pomieszał nam szyki.
— A Szwedom?
— Jutro zobaczymy. Może ich przepchnie wichrzysko przez Depkę na głębiny i taim się uwolnią z lodowych łańcuchów? Jest przecie wysoka woda.
— Może też lód przepchać ich przez Suche Rewy — wtrącił Zych. — Wtedy z nlich już żadnej nie będziemy mieć pociechy. Choćby ich kry zmiażdżyły, drzewo się rozpłynie po moirzu, ładunek i ludzie pójdą na dno.
— Grunt, że zejdą inam z oczu — mruknął Tomasz Ręka. Przez chwilę szli w milczeniu.
— Stój! — krzyknął naraz Ręka, -dobywając pistolet. — Kto idzie?
Jakiś cień chwiał siię przed nimi na wąskiej ulicy szarpany porywistym wichrem.
— To ja, Hewetllka — odkrzyknął natychmiast zagadnięty. — Do portu idę. Wrócili wszyscy? Niepokój o na
szych nie dozwolił mi wysiedzieć w izbie. Pan Janusz jest z wami? Nic mu się nie stało?
— Zdrowym, jenom przeziąbł okrutnie — odezwał się młody szlachcic.
— Na to jest rada — ucieszył się kupiec. — Zapraszam was do imnie. Skosztujecie naszej gdańskiej wódki. Najlepsze to lekarstwo na choroby i utrapienia.
— Skoroście, mości Hewelka, tacy ‘szczodrzy, tedy może ;na ¡zamek wstąpimy i poprosimy pana Sarbskiego do kompanii — zaproponował Ręka przystając przed zamkową bramą. — Zgoda?
— Zgoda buduje, niezgoda rujnuje — odparł gdańszczanin. — Jam, jaik i rodzinne moje miasto, rad ze wszystkimi żyć w zgodzie, prócz tych, co pra:wa łamią i przysięgi.
Zakołatał do £uirty, a burmistrz poprowadził gości do domu Jana Rossa, gdzie mieszkał Hewelka. Wkrótce zjawił się tu również kupiec z Malotką.
— Odmówił mi imć Sarhski — sarkał dotknięty do żywego kupiec. — Służbą się tłumaczył, obowiązkami. A ja myślę, iż chętnie by tę służbę odmienił.
— Temu pysznemu lutrowi nie chce się z nami zasiąść przy jednym stole — mruknął Czerwionka. — Źle mu z oczu patrzy. Jaksa bym mu posłał, żeby biesa z niego wypędził.
— I nasi oficerowie są zeń niezadowoleni — przytaknął Malotka. — Siedzi' całymi dniami w swej kwaterze na izamiku sam jeden, ponury, zamyślony, jakby zamierzał się wybrać do piekła w odwiedziny.
— Może nęka go nieczyste sumienie — rzekł Zych.
Wicher dzwonił o szyby, wył na ulicach. Hewelka kazał dorzucić szczap do ognia na kominku, dobył z kufra kanciaste flasze złotej wódki, rozlewał w czarki znakomity trunek.
— Nie mogłem przybyć do was na wesele — rzekł Mrzezińskiemu — tedy dziś wypiję za waszą pomyślność.
Gwarząc jedli i przepijali do siebie gęsto. Rozeszli się
o północy.
Nazajutrz dzień się zbudził sztormisty. Po niebie pędziły strzępy chmur. Małe Morze w iskrach grzywaczy paliło się jak obsypane siarką. Po szwedzkiej eskadrze ani śladu nie zostało w zatoce.
— Wiele dałbym za wieść, czy przedarli się na Wielkie Morize, czy też który z okrętów zmiażdżyły lody na Suchych Rewach —■ mówił młody Sulicki przy śniadaniu.
— Jedno jest pewne — roześmiał się burmistrz podsuwając mu dzban z piwną polewką. — Szwedy już tej zimy do nais nie zajrzą, a złote klucze naszego miasta jeno po nocach śnić się będą Karolusowi i jego «marszałkom.
Około południa Tomasz Ręka pożegnał rybaków zebranych na rynku przed ratuszem. Podziękował im za pomoc i wypłacił na głowę po jednym czerwonym złotym z miejskiej skarbnicy zasilonej pożyczką od pana Hewelki.
— Szwedzki lew ustąpił przed puckim łososiem, wszelako może się tutaj znów pojawić — mówił pucki burmistrz. — A wtedy znów do was o pomoc się zwrócę. Razem wygarbujemy mu skórę i w kościele naszym ją jako wotum zawiesimy.
Maiszoipi wesoło wracali do domu. Bit co prawda nie było, ale i w ludziach strat nie ponieśli, jeśli nie liczyć rannego rybaka z Tupadeł, ¡któremu kula przeszyła dłoń i który pozostał w puckim szpitalu Świętego Jerzego przy Gdańskiej Bramie.
— Czerwony złoty] — radowali się Kaszubi. — Bobry żołd za dwie nocki. Niektóry szyper i za całe lato połowów tyle grosza maszopom nie wypłaci.
Wicher jęczał w gałęziach drzew. Na nadbrzeżnych polach roiły się chmary białych mew.
— Denegi wypłoszyły je z Wielkiego Morza, tak jak Szwedów z Puckiego Wiku — mówił Zych witając się z młodą żonką.
— Czegoście się dowiedzieli? — dopytywał chory pan Piotr.
— Krążą pogłoski, że miłościwy król Jan Kazimierz opuszczony przez magnatów ujść musiał na Śląsk — rzekł Janusz ipo przywitaniu z rodzicami i panną Or- szulą. — Chodzą wszelako słuchy, iż lud w Wielkopol- sce i na Mazowszu podnosi się przeciw nieprzyjaciołom. Jeśli ich kosy, cepy, widły połączą się z kaszubskimi bekami i toporami, wtedy...
— Niebawem będziesz mógł poprowadzić do ołtarza swoją wybrankę — uśmiechnął się szlachcic. — Pokój
nastanie i nic nie zamąci waszych zaślubin. Nikt złą wieścią -nie przerwie waszego wesela, jak to się stało podczais 'weselnej biesiady pana Mrzezińskiego i jego oblubienicy.
Januisz w milczeniu ucałował rękę pana Piotra i przytulił ido siebie narzeczoną.
dawało się, że tegoroczna zima nie tylko Małe ale i Wielkie Morze zakuje na długo w okowy lodowe. Zaledwie wicher zachodni przepędził znad zaitoki pierwsze siarczyste mrozy, nadeszła nowa norda zalewając płaskie niziny pobrzeża. Morze jakby się uwzięło, by zalać torfowiska od Pucka aż do Karwi i zamienić Swarzewską Kępę w niedostępną wyspę. Jednak po kilkudniowym północnym, wichrzystym szaleńcu nadciągnęła ze wschodu krzykwica i zalane błota wraz z Zatoką Pucką pokryły się lodem. Wszelako niebawem sprawdziło się stare ludowe przysłowie: Koło gód dziewięć pogód.
Wiatr znów wykręcił ku południowemu zachodowi, niebo pokryło się chmurami i zaczął padać drobny deszcz. Woda z roztopionych lodów, pokrywających torfowiska, spłynęła rzekami Czarną i Płutnicą do morza. Dzikie kaczki-czerwononóżki wróciły znad morza na bagna. Na Bałtyku zostały natomiast roje północnego ptactwa i czyniły niesamowitą wrzawę.
— Nic dobrego nie wróży ta ptasia wesołość — zasępiali się masizopi. — Kto wie co nam przyniesie wiosna?
Trudno się było spodziewać rychłego końca wojny. Nie minęła jeszcze połowa zimy, a już zaczęły nadchodzić wraz z południowym Wiatrem coraz to straszniejsze wiadomości.
— Cała Polska w rękach nieprzyjaciół — powtarzali ci, którzy wracali z Pucka. — Tylko jasnogórski klasztor jeszcze się broni.
— Strzelają do niego dniem i nocą — prawił masizopom Marcin Kuchnowski — ale poradzić nie mogą. Wiem
o tym od jednego zakonnika z Wejherowa.
— Pan Bóg radzi o swojej czeladzi — potakiwał staremu Mrzeziński.
Nowy Rok przejął od starego słoneczną cisizę, ¡mroźne dni i gwiaździste noce, według których rybacy prorokowali, że nadejdą lata szczęśliwe i połowy bogate, jak rzadko. Toteż po nadmorskich wioskach zapowiadały się huczne zabawy maszopskie, bo imimo krwawych wydarzeń rybacy zarobili również ubiegłej jesieni niemało grosza, a ma .szerokim, sinym morzu mie ipojawiały się żagle szwedzkiej floty.
W bezchmurny dzień Trzech Króli, -skoro tylko słońce toczące się misko ipo ¡nieboskłonie zapuściło się za dar- żlubskie bory i zapłonęła na krótko wieczorna zorza, maszopi zeszli się w checzy Czerwionki. Pierwsi zjawili się rybacy z Chłapowa, po nich ze Strzelna i Łefocza. Przydreptała po swój part wdowa Bizewska, której syna zabili Szwedzi na Lęgu, przyszły też dwie sieroty po rybakach poległych na szańcach pod Tupadłami.
— Siadajcie, półpartmicy — witał ich Jędrzej. — Nikogo nie ukrzywdzimy. Każdy dostanie, co mu się należy. Co boskiego Bogu, co królewskiego królowi jegomości, co maszopskiego maszopom, co...
Nie dokończył, gdyż w uchylonych drzwiach izby oświetlonej tranowymi kagankami ujrzał Kubę Jaksa. Dawno już odebrano mu part za odczarowywamie niewodu i należało amu się jedypie (pół partu za to, że podczas obfitych połowów jednokonnym swym zaprzęgiem odwoził ryby do Pucka. Nie był z tego zadowolony i przyszedł targować się z maszopami.
— Dajcie półtora partu, a nie pożałujecie tego — powtarzał.
—. Pół partu albo nic — odpowiedział krótko szyper.
— I to mie za ciebie, czarowniku, jedno za twoją kobyłę — śmiali się rybacy. — Może ci się, jak Szwedowi, złotych kluczy zachciewa.
Nie dali się przestraszyć ami ubłagać, byli głusi na prośby i groźby. Omówili sprawy węgorzowych żaków, wielkiego laskormu, Stróży ma morskim brzegu, po czym Czerwiomka wstał z zydla i ipodał przystępującym doń po kolei rybakom dłoń na znak zawiązania maszoperii.
Po skończonej naradzie Dorota, żona Czerwioinki, zastawiła stół misami gotowanego węgorza. Obok nich położyła czarne bochenki kwaśnego chleba, /pośrodku umieściła gąsiory z wódką i miodem.
— Za powodzenie naszej maszoperii! — zą wołał gospodarz wznosząc kubek gdańskiej wódki.
— Na zgubę morzkulców — huknął Marcin, kiedy kubki ponownie napełniono.
Jeden tylko Jaks nie weselił się z rybakami. Siedział pod piecem smutny i osowiały. Zrzędził, kręcił nosem, aż wreszcie wygramolił się z kąta i wyszedł z izby oświadczając maszopom na pożegnanie, że odtąd sami będą musieli troszczyć ®ię o obrok dla jego szkapy.
— Myślał, myślał, aż wymyślił! — parsknął śmiechem któryś z młodych. — Koń by się uśmiał z chytrości naszego furmana.
— Furman na niebie za darmaka nam świeci, a ten najchętniej obdarłby nas ze skóry żywcem, jak pogany świętego Bartłomieja — pokiwał głową Jędrzej.
Ledwie skończył, już chciwy Kuba był znów w izbie.
— Koniec świata! — krzyczał blady, roztrzęsiony, ze zjeżoną brodą. — Już, dresze, |po nas! Niebo całe goreje!
Mąszopi zerwali się z ław, kobiety wzniosły ręce ku świętym obrazom:
— Boże, Panno Swarzewsika, ratuj!
Wszyscy co tchu wymykali eię z izby, jakby checz lada chwila miała się zapaść pod ziemię.
— Tam, tam! — wołał łamiącym się głosem Jaks wskazując palcem na północ. — Zdrzeta le, dresze? Deszcz siarczysty spadnie na Sodomę. Zginiemy za grzechy nasze. Darujcie, jeślim wam zawinił.
Szyper wybiegł za róg domu. Przestraszony spojrzał ku północy i stanął jak wryty. Zamiast srebrnych gwiazd ukazało się jego oczom groźne niebo, na którym się wznosiły smugi różowego, rubinowego i szmaragdowego koloru. Górę kopuły przecinały niezliczone, jasne smugi.
— Niby to strzały — mamrotali przerażeni maszopi, śledząc dziwne kształty. — Niby ogniste węże i żmije.
Widziadła jawiły się i znikały, ginąc w promienistej zieleni oblewającej cały nieboskłon. Białki uderzyły w krzyk rozpaczliwy i padły na iklęczki, a chłopi bijąc się w pieirsi prosili Boga o iprzebaczenie grzechów.
— Nie bój ta się, dresze! — uspokajał ich Jędrzej Czer- wionka. — Słyszałem od starych karprów, tych co to w czasach wypraw szwedzkich ,za króla Zygmunta zapły- nęli aż na Botnieki Wik, że tam często takie światła zorza sieje z nieba wysokiego. Toć i iu nas czasem zjawia się jasność niebywała, choć nie taka jak dziś...
Umilkł w pół zdainia, gdyż na samym środku niebios ukazało się właśnie olbrzymie kłębowisko płomieni. Ulęgł się z nich jakby ptak olbrzymi z rozłożonymi ‘skrzydłami. Rósł, potężniał, z każdą chwilą rozszerzał promieniste pióra, wznosił się coraz wyżej i wyżej, wreszcie przepadł w nieznanych wyżynach, pozostało po nim tylko ¡roziskrzone niebo.
Rybacy odetchnęli głęboko:
— Kto wie może to były jeno te północne światła,
o których powiadali królewscy okrętnicy?
— Jam jeszcze czegoś takiego nie widział — zaręczał Jaks — a mam już kopę i mendel roków. Pamiętam Trzech Królów. Nieraz (pojawiały się też świetliste zjawy podczas mroźnych, gwieździstych nocy. Ale to było co innego! Bóg zsyła zagładę! śmierć się zbliża nasza i naszej biednej ziemi! Świetliste purtki krążą w powietrzu. Dawniej rzucałem na nie klątwy. Bali się mnie i szli swoją drogą. Dziś śmieją się z moich zaklęć. Za pół partu nie poradzę sobie z nimi.
— Nie łżyj, Kubo — rozzłościł się Czerwionka. — Gadałeś, że nie złowimy ryb, gdy ciebie zabraknie przy niewodzie. A przecie najobfitsze połowy jeśmy mieli, gdy tyś przestał odczarowywać nasz laskom.
— Przysięgam na klucze świętego Piotra, że...
Lecz Jędrzej odwrócił się od Jaksa plecami i zaczął zapraszać wszystkich do checzy, do dokończenia przerwanej wieczerzy. Siedli znowu za stołem. Dorota objaśniła knoty tranowych kaganków. W izbie pojaśniało, ludzie stali się weselszej myśli. Okna nie rozjarzała złowieszcza łuna, cień czarownika nie padał na bielone ściany. Wracał spokój. Wypróżniali kubki i gliniane szeroczki, powtarzając opowieści z dawnych lat aż do świtu, który nadszedł mroźny i pogodny. Wtedy dopiero mzeszli się do checz. Pogoda nie trwała długo. Nim słońce zeszło, niebo pokryło się warstwą chmur, ku brzegom zaś zaczęła się toczyć martwa fala, która się z szumem pr*ze-
wracała na Osuchach a rewach. Wstał ipreisk. W ślad za nim powiał północny wiatr.
— Widzisz, drehu — powiedział Jędrzej do sąsiada Marcina. — Ten wielki blask był niczym innym, jeno zwiastunem .nowego sztormu z północy.
— Sztormu, ale ¡krwawego! — odpowiedział Kuchnow- ski. — Ja meszlę, iż to płonące niebo zwiastowało nowy szturm nieprzyjaciół na, nasz kraj.
— Przeca już prawie cały jest w ich rękach — wtrąciła Dorota. — Słyszałam, co panicz Janusz powiadał »swojemu ojcu. Są nawet w Krakowie, gdzie leży nasz święty Stanisław.
— Ale złotych kluczy od Gdańska i Pucka dotychczas się im zdobyć nie udało. Niełatwo wydrą je z ręki burmistrzowi Ręce. Powiedział, że nikomu ich nie odda, jeno samemu królowi Janowi Kazimierzowi — gadał szyper. — A imć Tomasz słów na wiatr nie rzuca. Co powie, to świętej
Mijały dni i noce. Po dwóch dobach silnej mordy nastała cisza, szyper kilka razy dziennie wychodził na skarpy wysokiego brzegu wypatrując żagli floty nieprzyjaciela. Wieczorem siadał na ławie iprzy kominku, kędy płonął wesoły ogień. Otoczony maszopaimi prawił im o przewagach rybaków, którzy w czółnach swoich wyprawiali się śmiało przeciw -kupieckim nawom uwięzionym ciszą lub krą w pobliżu polskiego wybrzeża.
— Pod koniec owej wojny z Gustawem Adolfem — mówił głądząc brodę — król Zygmunt wysłał swoją flotę na pomoc cesarzowi niemieckiemu. Mieli my wojować przeciw Duńczykom i Szwedom, ale rzekli my sobie: “Dość wojny! Niech kwekrzy saimi się biją! Tam nie idzie
o inasz kraj”. Wielu wtedy Kaszubów ¡zeszło z królewskich okrętów i wrócili my tutaj na Rozewie. Tu jeśmy się zebrali ze wszystkich wsi i tedy jeśmy zawiązali wielką maszoperię! Mówię wam: żaden statek wroga :nam się 'nie obronił, skoro my go jeno dościgli ma naszych szalupach. Poczekajta. Nadejdzie wiosna, a zrobimy i my tak. Będziemy chwytać i ryby, i szwedzkie korabie.
Piątego rana po pamiętnym wieczorze Trzech Króli chwycił mróz. Ledwie się rozjaśniło, Marcin Kuchnowski przyszedł do sąsiada by, jak to uzgodnili poprzedniego dnia, razem z nim obejść strąd. Nie doszło do tego, gdyż
nim zdążyli wyjść z mrocznej izby, zza szyby zamarzniętego okna doszedł ich tętent. Wybiegli przed checz. Jeździec, osadzając konia, któremu waliła para z nozdrzy, krzyknął na ich widok:
— Jegomość burmistrz kazał wam /powiedzieć, że na Puck ciągnie z południa wielka armia szwedzka.
— Daleko ona? — pytał Jędrzej.
— Przed wieczorem stanie chyba nad Redą — wołał posłaniec. — Kto żyw i w Boga wierzy, niechaj chwTyta oręż i spieszy bronić puckich wałów przed wrogiem Rzeczypospolitej!
Co zawoławszy spiął konia ostrogą i z kopyta pognał w stroinę Ostrowa.
— Beka na ramię, rusznica w garść — zakomenderował Czerwiomka. — Ja będę zbierać drehów ze Strzelna i Łebcza, a ty ruszaj do Chłapowa! Może sołtys Kołacz jeszcze nie wie o zbliżającym się nieprzyjacielu? Rzeknij mu, by poprowadził chłopów pod Puck. Białki z dziećmi i starcy z dobytkiem niech uchodzą do wiosek w Darżlub- skiej Puszczy.
stry wiatr z południa targał grzywy tęgich koni. Na połczyńskiej drodze turkotała karoca. Państwo Suliccy jechali nią do Pucka. Za nimi ciągnęli konno i zbrojno Andrys i Władys Kurowie oraz chłopi Starzyńscy ¡i warblińscy, przepychając się wśród bydła i świń pędzonych ku bramom miasta. Pani Barbara niecierpliwie wypatrywała z okna powozu celu podróży. Cieszyła się, że wkrótce zobaczy przybranego isyna, który już przed kiliku dniami odprowadził swą narzeczoną do nadmorskiej warowni.
Młodzi zamierzali dać teraz na zapowiedzi, by jeszcze w styczniu stanąć przed ołtarzem. Niestety, nadeszły wieści o nadciągającym wojsku. Trzeba było zmienić plany, Janusza bowiem wysłano z listem do Malborka, kędy miał przebywać wojewoda Wejher. Miody Sulicki pożegnał więc ukochaną i wsiadł do łodzi, by z puckimi rybakami
pożeglować przez nie zamarzniętą zatokę do Gdańska. Orszula. długo patrzała za czółnem, które raz |pc raz zapadało za fale, aż ostatecznie tak się oddaliło, że znikło jej z oczu. Na Wiku wiły się żagle. Z Rewy, Mechlinek i Oksywia ciągnęły łodzie pełne uzbrojonych rybaków spieszących Puckowi na ratunek.
Gdy schodziła już ze strądu, zauważyła, że od zamku zbliża się jakaś postać w wojskowej odzieży.
— Imć Sarbski — szepnęła.
Komendant miał czerwone lica i chwiał się, jakby tęgo już dziś sobie podchmielił.
— Kogóż to widzą oczy moje? — zatarł ręce podchodząc do Hewelkówny. — Panina Orszula od biblijnej królewny Salome stokroć cudniejsza. Nie jest ci ze mnie Herod, wsizelakom gotów aśćce podać na złotym półmisku głowę każdego człeka, który by się ważył wzgardzić urodą i sercem waćpanmy.
— Nie pożądam ja niczyjej głowy — odpowiedziała. — Troskam się jeno, by mój (narzeczony iswoją uniósł cało z tej niebezpiecznej wyprawy, na którą go wysłano. Wiatr, zdaje się, rośnie...
Zawróciła ku Korabnej Bramie, skinąwszy uprzednio główką komendantowi, lecz ten ani myślał pozostawać dziewczynę w spokoju. Zataczając się lekko, szedł za nią krok w krok ¡przez wąskie uliczki i rynek. Prawił jej komplementy, obiecywał złote góry za jeden przyjazny uśmiech.
'— Nadejdzie dzień, kiedy każde moje słowo więcej będzie warte miżli złoty talar — (powtarzał podkręcając wą;sy. — Mars fortuną obdarza swych synów w takich właśnie jak te czasach.
U drzwi kamienicy Jana Rossa Orszula dygnęła, chcąc tym razem ostatecznie pożegnać ¡natręta.
Obaczymy się dziś wieczorem — skłonił się po żołniersku. -— Zaproszę pana Hewelkę i aśćkę do zamiku na wieczerzę. Będzie takoż »sędzia Krokowski, który zjechał z dobrymi nowiny.
Uciekła. Ojca nie zastała w mieszkaniu. Obchodził wały z burmistrzem Tomaszem i panem Niewiarowskim, rotmistrzem chorągwi dragonów. Wrócił dopiero wieczorem. Orszula, gdy go ujrzała zmęczonego i przejętego, przestraszyła się mocno.
— Stało się co złego? — zawołała 'zrywając się znad krosienek.
— Patrz! — odparł .prowadząc córkę do okna sąsiedniej izby.
Na rynku tłoczyły się wozy i karety. Na rogach płonęły beczki smoły. Płomienie rzucały krwawą poświatę na śnieżne bruki, daszki straganów i mury ratusza. Na jego schodach stało dwóch ludzi otoczonych mięjską ciżbą.
— Jegomość burmistrz i... — urwała.
— To ojciec Grzegorz — rzekł -gdańszczanin — gwardian wejherowskich reformatów. Przybył przed chwalą z wiadomością, że kiedy opuszczał tamtejszy klasztor, wróg istał o milę jeno od Wejherowa.
— Ciągnie na Puck?
— Nie inaczej. Wszelako nie trwóż się, ptaszyno moja. Nieboszczyk król Władysław mocno obwarował ten gród nowymi wały i fosy. Municji w arsenale mamy pod dostatkiem, a i żywności w spichrzach nie brakuje. Duch dobry panuje pośród żołnierzy, wolontarzy, mieszczan.
— Nie damy Pucka — rozlegały się okrzyki za oknem. — Niech żyje Korona! Niech żyje król jegomość! Niech nam ipanuje!
Gwardian w zrudziałym habicie podniósł w dłoni krucyfiks hebainowy z »srebrną figurką Zbawiciela. Pobłogosławił ipucczanom i ruszył ma czele tłumu do starej świątyni ciemniejącej opodal zamku.
— Pójdziemy i my, panie ojcze? — zapytała prosząco Orszula.
Zgodził się kujpiec. Zeszli do sieni, otworzyli drzwi, do których ktoś właśnie kołatał.
-t— Major Borna? — mruknął gdańszczanin.
— We własnej osobie — odparł tamten. — Przybywam od maszego komemdamta.
— Słucham zatem — rzekł kuipiec.
— Imć Sarbski zaprasza wais, parnie Hewelka, byście wraz z córką swą nadobną przybyli ma zamek. Wieczerzą bowiem pragnie podjąć dziś najznaczniejszych ludzi ż miasta i okolicy, a takoż przedstawić im położenie, w jakim warownia nasza lada chwila znaleźć się może
i radzić z nimi o skutecznych sposobach ocalenia tego grodu.
— Skoro tak, tedy nie odmawiam — kupiec otulił się szubą i poszli na Zamkowe Górki.
Most był spuszc:zoiny, warty przepuściły przybyłych. W dawnym refektarzu płonęły żelazne kagańce i cynowe świeczniki. Przy stołach ustawionych w formę podkowy popijali panowie szlachta i oficerowie: sędzia Kernest Krokowski w cudzoziemskim czarnym stroju, dziedzic Poczernina odziany w kontusz ceglastej barwy, imć Szczęsny Niewiarowski, porucznik Rydygier. Obok komendanta, po jego prawej stronie stały trzy puste krzesła. Pierwsze z nich ofiarował Sarbski pannie Orszuli, drugie — jej ojcu. Na trzecim rozparł się major Borna. Burmistrza nie było wśród biesiadników.
— Baltazarowa uczta — szepnął Kłanieki pochylając się do Rydygiera.
Hewelkówna usłyszała to i przeszły ją ciarki. Była na tej biesiadzie jedyną białogłową. Siedziała obok człowieka, który przejmował ją strachem. Mierziły ją jego uśmiechy i czułe słówka.
— Uczta Baltazara? — powtórzyła w duchu. — Chyba raczej biesiada u Heroda, na której Salome pląsała, by uzyskać głowę patrona mojego narzeczonego. A i ten czerwonogęby opój podobny jest biblijnemu okrutnikowi...
Było duszino, jakby za chwilę pod ceglanym sklepieniem miała rozpętać się burza. Woskowe świece skwierczały. W okopconym kominie gorzały smolne drwa. Strzelały wysokie rdzawe płomienie, a od czasu do czasu wył wiatr i pchał kłęby czarnego dymu na komnatę. Wszyscy pili ma umór. Kiedy stojący w kącie refektarza zegar wybił godzinę szóstą, Sarbsiki podniósł łeb ozdobiony na szwedzką modłę kudłatą peruką. Wstał, wciągnął w czerwony nos dymne powietrze, stuknął kielichem w stół dębowy nakryty śnieżnobiałym obrusem z holenderskiego płótna.
— Wielce sercu mojemu mili panowie bracia i ty, panno nadobna — zagaił mowę. — Co tu ukrywać? Idą na nas ciężkie czasy bezkrólewia i anarchii. Jan Kazimierz jako pasterz zły opuścił w niebezpieczeństwie stado swoje, ale
oto naszą osieroconą ojczyznę pod możne i oipiekuńcze skrzydła przyjąć .pragnie parn Skandynawii, Inflant i Pomeranii, jego królewska mość Karol Gustaw! Za pośrednictwem wałeckiego starosty Franciszka Wejhera pan Krokowski uzyskał od generała Gustawa, Stenbocka, gwarancję, iż uszanuje życie i mienie mieszkańców ziemi Pucka, prawowitych poddanych Szwecji od czasów Karola Knutssona, który miasto to wraz z zamkiem na wieczne czasy kupił, objął w posiadanie i...
Oriszuli mgła zaszła oczy. Zerwała się z krzesła, załamała ramiona.
— Boże! — wyszeptała i bez zmysłów osunęła się na podłogę.
— Zemdlała! — krzyknął kupiec. — Pomocy! Ratujcie córę moją!
Niewiarowski zaraz przyskoczył do Orszuli, chwycił ją pod ramię i pomógł Hewelce wynieść jedynaczkę z refektarza na zamkowy dziedziniec.
— Judasz! Iskariota! — splunął rotmistrz, gdy minęli bramę i szyldwacha. — Chce nieprzyjaciołom wydać twierdzę ¡naszą. Co za czasy! Co za ludzie! Kędy się obejrzeć — zdrada!
— Co robić? — gdańszczanin bezradnie rozglądał się dokoła. — Córko? Lepiej ci?
Kościół był tuż, wprowadzili przeto ‘ dziewczynę do kruchty pod dzwonnicą. Nabożeństwo wieczorne już się skończyło. Organy umilkły. Kościelny gasił świece na ołtarzu, lecz w głównej nawie tłoczyło się jeszcze wielu ludzi. Niejeden pragnął oczyścić się z grzechów przed walką, toteż cisnęli się do konfesjonałów czerniejących za filarami w półmroku bocznych naw. Po lewej stronie spowiadał stary proboszcz Rydel, po prawej ojciec Grzegorz. Spostrzegłszy iż dwaj mężowie ciągną ku niemu jakąś półmartwą niewiastę, reformata wyszedł z konfesjonału. Dopchał się do Orszuli, którą Hewelka z Niewiarowskim położyli na głazach zimnej posadzki. Ukląkł, dłonią dotknął leżącej dziewczyny. Otworzyła oczy.
— Ojcze duchowny — jęknęła. — W tobie cała nadzieja. Imć Sarbski zdradził... Zamyśla posłać generałowi szwedzkiemu klucze zamku i miasta...
— Górze mu! — huknął (pan Piotr, który przybywszy wraz z małżonką tego dnia do miasta, stanął w gospodzie
przy rynku i znalazł się z panią Barbarą w farze na wieczornej mszy. Sulidka zaopiekowała się Orszulą. Zakonnik zaś wspiął się na ambonę.
— Na ratusz! — nawoływał. — Na ratusz, trzódko wierna! Pobudzimy pasterzy grodu tego. Niechaj odpędzą wilki, co na zgubę naszą dybią. Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, iż pierwej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niźli heretyk przekroczy bramy Pucka!
Wkrótce tłum ruszył z kościoła na rynek. Osobliwa to była procesja. Ojciec Grzegorz i Tomasz Ręka szli na przedzie, za nimi kroczyła starszyzna miejska, Ross, Ma- lotka, panowie szlachta — wąsale i brodacze z dobytymi szablami, cieśle, kramarze, rybacy, gniewne pospólstwo gotowe w tej chwili rozgromić całe piekło. Na wezwanie rotmistrza Niewiarowskiego doszlusował do pochodu sierżant Detlaf, służący już w wojsku przeszło trzydzieści lat. Wychodził on właśnie z zamku na czele oddziału żołnierzy zmienić warty na wałach, •starczyło jednak kilka słów oficera, by Kaszubi z ziemi puckiej i lęborskiej zawrócili jaik na mustrze. Chłopy, jaik dęby, pomaszerowały na dziedziniec, torując gwardianowi drogę do refektarza.
Zakonnik pchnął drzwi komnaty. Zachwiały się płomienie świec. Załomotały ciężkie kroki. Oddział żołnierzy Detlafa okrążył z dwóch stron podkow7ę stołów i stanął za plecami siedzących przy biesiadzie. Niewiarowski z pistoletem w ręku podszedł do Sarbskiego. Detlaf skinął. Czterech piechurów wymierzyło w piersi pijanego zdrajcy lufy muszkietów. Komendant zawył jak wilk w pułapce:
— Rata! Straż do mnie! Bunt! Zdrada! Gwałt nad gwałty! Brońcież mnie, towarzysze mili!
— Wiązać go! — zakomenderował rotmistrz.
Dwóch osiłków z piechoty wykręciło ramiona wiaro- łomcy. Detlaf natychmiast związał je rybackim węzłem, którego i Samson nie zdołałby rozerwać. Wieczorni goście osłupieli. Jeden Borna porwał się bronić zaprzańca. Rzucił się do rapiera, wrzasnął jak opętany :na piechurów:
— Poślę was do Belzebuba, draby przeklęte! Tak to słuchacie rozkazów komendanta? Psy! Łotry! Hultaje!
Ale Kur chwycił go za nos, a żołnierze związali mu ręce.
— Kto isię jeszcze opowie po stronie tego warchoła? — 120
krzyknął burmistrz Ręka wspierając dłoń o bok i mierząc surowym spojrzeniem pobladłe twarze niefortunnych biesiadników.
Milczeli wbijając oczy w zaplamiony obrus.
— Gdzie sędzia z Krokowa? — zapytał Piotr Sulicki.
— Był tu przed chwilą — odrzekł głucho porucznik Rydygier — ale chyba zwąchał, co tu się święci, i porzucił nas bez pożegnania. Z jego to ¡podszeptów i niecnych pokus wyrósł tutaj chwast zdrady! On z wałeckim starostą, zausznikiem Steribocka, konszachty miał. On paktował z dowódcą naszej załogi!
Na dziedzińcu i pod zamkiem wiwatowano na cześć Jana Kazimierza, Korony, ojca Grzegorza, Tomasza Ręki, pana Niewiarowskiego. Reformata zwrócił się do burmistrza i oficera.
— Vox populi, vox Dei — rzekł. — Lud w ręce wasze składa dowództwo obrony tego grodu.
— Niech żyje! Niech żyją! — krzyczeli Kaszubi za oknami refektarza.
W godzinę później Sarbski i Borna znaleźli ¡się w zamkowym lochu, a fara rozgorzała na nowo światłami. Gwardian zaprowadził bowiem starszyznę do kościoła, gdzie zaprzysiągł nowych komendantów zamku i miasta, iż będą bronić Pucka do ostatniej kropli krwi.
Była już północ, gdy wyszli z puckiej fary. Gwiazdy świeciły nad ratuszem, daleko w stronie Wejherowa krwawiły niebo rude obłoki. Na blankach i wałach obwoływały się straże.
W domu Jana Rossa pani Barbara czuwała przy łożu Orszuli.
— Januszu, serce moje — szeptała iprzez sen Hewel- kówna. — Wracaj, wracaj co rychlej...
Spełniło się jej żarliwe życzenie. O brzasku do przystani iprzy Korabnej Bramie zawinęła żaglowa łódź. Wyskoczył z niej młody Sulicki. Straż ipuściła go do miasta, gdyż znał hasło i 'pokazał list z pieczęcią wojewody.
Porucznik Rydygier pełniący tej nocy służbę, zdziwił się, że młody szlachcic 'tak szybko ulporał się ze zleconą misją:
— Nie potrzebowałem spieszyć aż do Malborka — wyjaśnił Sulicki. — Pana Wejhera spotkałem na Latarni, wisłoujskiej fortecy. Że zaś wiatr sprzyjał w obie strony
naszej żegludze, tedym w jedną dobę zdołał sprawę załatwić.
— Siła zdarzyć się może w ciągu jednej doiby — odparł oficer, powiadomił Janusza o tym, co zaiszło na zamku i odesłał go do ratusza.
Tam burmistrz przyjął pismo, polecił woźnemu wezwać Niewiarowskiego i Malotkę, a Janusza poprosił, by zawiadomił o naradzie swego przyszłego teścia.
— Rad chyba, waćpan, będziesz obaczyć choć na krótko swą ¡narzeczoną — rzekł.
— Na krótko? — powtórzył ze zdumieniem Janusz.
— Ano tak. Niebawem wypadnie ci znów pożeglować do Gdańska i odwieźć panu wojewodzie obu zdrajców. Strzec ich trzeba jak oka w głowie.
— Moi -rybacy pół żywi z mordęgi. Jam krzynę zdrzemnął się w szalupie, ale oni czuwali przez całą drogę.
— Jędrzej Czerwionka wyznaczy ci innych maszopów do tej pławby!
— Skoro talk, to zgoda! — powiedział Sulicki i opuścił ratusz.
Po chwili kołatał już. do kamienicy Rossa. Drzwi otworzyła mu panna Orszula w rannym stroiku i czepku. Rzuciła się narzeczonemu na szyję, ucałowała go serdecznie.
— Śniłeś mi się dziś, najmilszy. Tyle mam ci do powiadania... Gdybyś wiedział, co tu wczora się działo!
— Słyszałem już o tym co nieco — uśmiechnął się. — Wżdy posłucham cię chętnie. Wprzódy jeno powiadom twego rodziciela, iż jegomość burmistrz prosi go do siebie.
— Zaraz obudzimy pana ojca. Chodź do alkierza.
Poprowadziła go schodami na piętro, odemknęła jakieś
drzwiczki.
— Panie ojcze — rzekła. — Na ratusz was wzywają.
Hewelka wyskoczył z łóżka, odział się spiesznie i podążył do burmistrza, obiecując po drodze wstąpić do gospody do pana Piotra i oznajmić mu, że syn szczęśliwie wrócił z morskiej wyprawy.
— Twoja macierz u nas dziś nocowała — rzekła He- welkówna po odejściu ojcSi. — Czuwała nade mną przez całą noc i chyba dopiero nad ranem zasnęła głęboko.
— Nie 'będziemy jej budzić — szepnął Janusz. — Niech odpocznie. Wiele ją chyba jeszcze czeka niewczasów.
Po śniadaniu opowiedziała mu swe wczorajsze przeżycia.
— Tyś, tedy najmilsza, ocaliła Puck! — zawołał i przytulił ją do piersi.
— Nie ja, jeno czcigodny ojciec Grzegorz, pan Ręka, pan Niewiarowski i wielu innych — odparła skromnie. — Oni to nie dozwolili, by zdrajca wydał Szwedom złote klucze. Oni je teraz dzierżą i strzegą bacznie. Ja jeno piosenkę o nich zanucić mogę.
Podeszła do stojącej pod oknem harfy i palcami przebierając po jej strunach jęła śpiewać cicho:
O mur Pucka morze tłucze falą krwawą, falą srogą, ma nasz burmistrz złote klucze, ale ich nie odda wrogom.
Ma nasz burmistrz klucze złote, od bałtyckich bram Korony...
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Urwała się piosenka. Janusz wyjrzał przez okno.
— To Czerwionka! — poznał szypra. — On i jacyś rybacy. Przyszli po mnie.
— Odchodzisz już? — zaniepokoiła się. — Toć dopiero co wróciłeś.
— Trudno. Służba nie drużba.
— Kiedyż wreszcie skończą się te złe czasy? Kiedyż będziemy mogli nacieszyć się naszym szczęściem?
— Wtenczas, gdy zasłużę na ten skarb nieoceniony, ma ciebie, perło najśliczniejsza — pożegnał ją i zbiegł po schodach.
— Wyznaczyłem ci sześciu jastamickich maszopów z szyprem Jurem Zelinem — oznajmił mu Czerwionka. — Wszystko chłopy jaik dęby! Ci nie puszczą z garści owych łotrów, których masz odwieźć do Gdańska.
Tomasz Ręka wręczył Sulickiemu listy, Niewiarowski przekazał mu więźniów w porcie ¡pod zamkiem. Dygotali jak w febrze i patrzeli ponuro w ziemię. Spętanych rzucono niby dwa miechy na przednią ławę barki.
— Dzwonią zębami morzkulcom na nabożeństwo — śmiał się z nich Jur Zelin.
— Dobrze tak komturom piekielnym — wtórowali mu rybacy odziani w ciepłe kabaty z foczych skór.
Rozwinięto żagiel. Bryza, zmiatająca z niebios obłoki, wydęła go lekko. Janusz Sulicki siadł obok Zelina trzymającego ster. Patrzał na oddalające się mury zamku, kościoła, Korabnej Bramy i zdało mu się, że słyszy w szeleście mordy zaróżowionej zorzą, a rozcinanej kilem czółna śpiewny głos swej Orszuli:
O mur Pucka morze tłucze falą krwawą, falą srogą, ma nasz burmistrz złote klucze, ale ich nie odda wrogom...
\ oło południa trzynastego dnia stycznia 1656 roku przybiegła od Sławutowa i Smoliina chmara chłopów z kosami postawionymi na sztorc.
— Nieprzyjaciel w sławutowskim lesie! — krzyczeli zdyszani tłocząc się do Gdańskiej Bramy. — Żołnierze mordują każdego, kto im podpadnie. Zamykajcie wierze je! Podnoście mosty!
W mieście zapanował gorączkowy ruch. Na dzwonnicy Świętego Piotra rozkołysał się dzwon. Przed zamkiem bito w bębny. Rybacy buczeli ma mgłowych rogach.
Nad okolicznymi wsiami unosiły się kłęby czarnego dymu, a płomienie gorejących checz strzelały wysoko w powietrze barwiąc niebiosa łuną pożogi. W jej czerwieini na polach Żelistrzew7a ukazały się chmary rajtarii, za którą wynurzyły się z mrzezińskiej doliny szeregi piechoty.
— Ciągną! — szło z ust do ust.
Wszyscy mieszczanie zdolni do moszenia broni wyszli na wały. Rybacy zajęli stanowisko od stromy morza. Komendę nad nimi objęli Czerwionka i porucznik Rydygier wyznaczeni przez Niewiarowskiego. Chłopami zaś dowodził Andrys Kur. Zajął on pozycję od stromy Młyńskiej Bramy i puckich mokradeł. Szańców w pobliżu Bramy Gdańskiej bromie mieli dragoni pod wodzą Piotra Sulic- kiego, któremu rotmistrz dodał do pomocy pana Rybińskiego, Uistarbowskiego, Robakowskiego i wielu innych.
Wschodnie okopy obsadzili pucczanie. Tu czuwał imć Bartłomiej, brat Jana Malotki, starszego nad wszystką armatą. Pusżkarze rychtowali działa, zapalali lonty. Na zamkowej wieży powiewała czerwona chorągiew z białym orłem. Nad nią trzepotały spłoszone mewy. Karolowi bowiem rajtarzy w tysiąc koni okrążyli już z bezpiecznej odległości fosy i wały, bijąc w bębny i dmąc w mosiężne trąby.
— Myślą, że od ich wrzawy Puck runie jak mury Jerycha, gdy obchodzili je Izraelczycy — śmiał się Rybiński do' pana Piotra.
— Generał pewny jest, że imć Sarbski bez zwłoki każe wywiesić białą flagę i otworzy iim bramy — odparł Su- licki. — Nie wie, że jego zausznik już przed wojewodą z niecnych swoich zamiarów się tłumaczy.
— Strzelajmy — niecierpliwili się ipuszkarze. — Rozpędzimy ich jak wicher słomiane wiechcie.
Jan Malotka nie dawał jednak rozkazu. Czekał, aż foremne czworoboki wroga rozciągną się ipo polach, zbliżą się na tyle do warowni, że kule działowe będą mogły wyrządzić im szkodę. Pod Gdańską Bramę podjechało dwóch jeźdźców. Jeden zadął w trąbę, drugi powiał białą chustą.
— Parlamentariusze — rzekł Piotr Sulicki do Ręki i Niewiarowskiego, którzy lustrując wały, trafili właśnie na ten odcinek.
— Politykować z nimi nie ma co odezwał się pan
Rybiński. — Trza powiedzieć im krótko i węzłowato, że jak chcą gadać, to niech gadają z naszym królem Janem Kazimierzem.
— My jeno po to istoimy w Pucku załogą, żeby go bronić — skinął głową pan Szczęsny. — Do rozmowy z 'wrogiem starczą nam armaty!
— Trafiliście, mości rotmistrzu, w sedno — pochwalił Tomasz Ręka tę prawdziwie żołnierską odpowiedź.
— Któż im tedy naszą odpowiedź zaniesie? — zapytał Ustarbowski.
— Pan Sulicki! — rozległy się liczne głosy. — Gn pośród nas najgodniejszy i najbardziej w takowych praktykach doświadczony. Wojował za króla Zygmunta.
— Zgadzasz się waszmość? — zagadnął rotmistrz.
— Fawor to dla mnie niemały — odparł pan Piotr.
Dragoni (przywiedli mu konia, podali strzeimię. Strażnicy otworzyli bramę, opuścili zwodzony most. Szlachcic podjechał do wysłanników generała.
— Jego ekscelencja graf Gustaw Stenbock śle przez me usta jegomości Sarbskiemu, walecznemu komendantowi tej warowni, pozdrowienia — rzekł pierwszy ze Szwedów. — Spodziewa się zastać go w dobrym zdrowiu i prosi, by mu niezwłocznie oznajmić nasze przybycie.
— Chętnie powtórzyłbym mu te słowa — pogładził wąs pan Piotr. — Niestety komendant ów wybrał się onegdaj w podróż...
Nie spodziewali się parlamentariusze takiej odpowiedzi. Sppjrżeli po sobie. Po chwili jeden z nich mówić zaczął, ale innym już toinem:
— Jenerał Stenbock w imieniu miłościwie inam panującego króla Karola Gustawa, którego i ta Rzeczpospolita panem swym uznała, nakazuje wam wydać klucze warowni puckiej. Jeśli rozkazu tego posłuchacie i otworzycie nam bramy, nikomu z was, ongi poddanych króla Karola Knutssona, włos z głowy nie spadnie. Zachowacie prawa i przywileje. Nie doznacie uiszczenbku na fortunie. Zawarowana wam będzie swoboda wszelkiego wyznania.
— Wielce dla nas łaskaw wasz pan, wszelako odkąd świat światem nie słyszano, by przyjaciel w gościnę z całą armią przybywał — rzekł Sulicki. — Karol Knutsson wygnańcem był, którego na tej ziemi (przygarnięto. Puck zaś do Korony Polskiej należy. Paktować zatem możecie tylko z miłościwym królem Janem Kazimierzem!
— Wy rozmawiać nie chcecie?
— Brak nam wspólnego języka.
— Nie pojmuję.
— Pojmiecie lepiej, gdy armaty tłumaczami słów tych uczynimy!
Rozjechali się. Rajtarzy wrócili do stojących w dali wojsk, szlachcic minął miejską bramę.
— Dobrześ im odpowiadał, mości Piotrze — odrzekł rotmistrz wysłuchawszy relacji. — Nie spodziewali się takiego przyjęcia. Za ikróla Zygmunta serdeczniej ich tu powitano.
Miało się ku wieczorowi. Szwedzi rozbijali obóz, rozpinali namioty, wznosili szałasy, budowali okopy rąbiąc motykami zamarzniętą ziemię, zataczając armaty na wy
znaczone pozycje. Pucczanie tłukli bosakami i toporami lód na szerokich fosach, gdyż słońce zachodziło jasno, a wiatr ustał. Przestraszone ptactwo zimowe .podlatywało pod Puck, jakby tu szukając schronienia.
— Mróz dobiera — rzekł szyper Jędrzej spotka wszy Sulickiego w pobliżu portu. — Tej nocy zamarznie Wik. Martwię się, czy młody pan zdąży wrócić z Gdańska, zanim lody drogę mu odetną.
— Przecież popłynęli z nim jastarnicy, a to tędzy rybacy. Znam ich z czasów, kiedym gościł u starego Jówy. Tacy jak oni, nie poddają się łatwo. Jeśli kry ścisną czółno, pójdą po lodzie.
— I mogą utonąć po ciemku w jakiej szczelinie.
— Szwed robi, co może, by oświetlić iim drogę.
Ziemię ogarnął mrok, ale niebo od południa jaśniało
łuną płonących wsi. O północy przy zmianie straży Czer- wionka wyszedł z Sulickim na brzeg Małego Morza, by sprawdzić grubość lodowej kry. Po kilku krokach usłyszeli odgłos przypominający skrzypienie płóz.
— Sanie? — mruknął pan Piotr. — Skąd tu sanie?
W tej chwili ujrzał smolistą łódź ciągniętą przez zgarbione cienie po lodzie, który na płytkich wodach przy- brzeża szybko grubiał.
— To chyba wasz Janusz wraca z jastarnikami — ścisnął mu ¿ramię szyper.
Nie omylił się. Rybacy dociągnęli szalupę do brzegu i szlachcic poznał wśród nich Janusza. Padli sobie w ramiona.
— Januszu!
— Panie ojcze! Czekaliście mnie tu, na tym mrozie?
— Przemarzłeś, synu?
— Ja to nic, ale wyście dopiero co podźwignęli się z łoża!
— Mamy bitę — chwalili się tymczasem maszopi.
— A coście znaleźli? — Jędrzej przytupywał skorżnia- mi, by rozgrzać skostniałe nogi.
— Szwedzką fokę — odpowiedział mu Jur Zelin.
Zaciekawiony Jędrzej zajrzał do łodzi. Zamiast foki zobaczył związanego człowieka w kapeluszu ze strusim piórem.
— Gdzieś waqpan go ułowił? — zwrócił się do młodego Sulickiego.
Janusz wyjaśnił, że gdy schronili się w Osłonińskim Żłobie i czekali wśród zarośli, aż lód na tyle zgrubieje, że utrzyma łódź, ipo jakiimś czasie usłyszeli kroki. Z ciemności wyłoniło się trzech Szwedów. Jastarnicy wyskoczyli z krzaków i zatłukli ich toporami.
— Jeden zdołał rzucić raipier i błagać o życie — kończył Janusz Suliicki. — Darowałem mu je, bo jeńca będzie można wypytać o szwedzkie siły i zamierzenia.
— Gdyby nie to, i on by leżał na równi ze swymi kamratami w Osłonińskim Żłobie — burknął Jur Zelin. — Z morzkulcami nie ma co gadać. Bić ich trza jak purtka w sieci!
Musiał jednak na rozkaz Czerwionki rozwiązać brań^ cowi nogi i poprowadzić go za bramę, do miasta. Rybacy i żołnierze zbiegli się gromadą, by obejrzeć z bliska pierwszego jeńca.
— Wąsy ma jak morski pies — mówili oświetlając go latarniami.
— Patrzcie, jakie to pióro chwieje mu się na kapeluszu.
— Wiadomo: każdy dudek ma swój czubek.
Z okien ratusza biło żółtawe światło. Mimo późnej pory w burmistrzowskiej izbie radził jeszcze pucki triumwirat: rotmistrz Niewiarowski, burmistrz Ręka i ojciec Grzegorz. Tomasz Ręka pochwalił młodego Sulickiego, że nie tylko wywiązał się z (powierzonego mu zadania, lecz jeszcze przywiódł z wyprawy cenną zdobycz. Wejherowski gwardian, który znał dobrze język niemiecki, wypytał jeńca, a potem kazano go odprowadzić do więzienia.
— Ten człek potwierdził to, co już wiemy — rzekł. — Pod Puck (podciągnął sam Stenbock z siedmiotysięczną armią. Generał gadał |po:no do oficerów, że starczy tu jeno pokazać wojenną jego potęgę, a miasto niezwłocznie otworzy bramy.
— A o nowych zamysłach jenerała nic nie wie ów pluder? — zagadnął rotmistrz.
— To tylko, iż jutro możemy spodziewać się szturmu — odrzekł ojciec Grzegorz. — Dlatego posłano go Osłoniń- skim Żłobem mad zatokę. Miał zbadać czy lód jest dość gruby, aby można było natrzeć na nasz gród również od strony morza.
— Jeśli tego spróbują, to nie lepszy los ich czeka miźli owych żołnierzy wysłanych na rekonesans ku Wikowi. —
Tomasz Ręka uderzył pięścią w stół, aż zachybotały gorejące świece w lichtarzach. — Odepchniemy ich od wałów, przytrzemy im nosów.
— Przyda się im to tarcie, bo inaczej łacno sobie no- siska mogą odmrozić, jeśli dłużej pod naszą twierdzą stać im ¡przyjdzie — uśmiechnął isię pan Piotr. — Mróz rośnie z każdą godziną. W ¡polu pod namiotami przemarzną na kość. i
— Czy przyniósł waćpan jakie listy od wojewody? — zwrócił się Niewiarowski do Janusza Sulickiego.
— A jakże! — zapytany wyciągnął z przewieś,zonej przez ramię -skórzanej torby zapieczętowane pisma. — Oto one!
Rotmistrz skruszył pieczęć, rozłożył żółty arkusz papieru i zbliżył go do płomienia świecy.
— Jaśnie oświecony wojewoda nie szczędził nam pochwał za to — rzekł po przeczytaniu pisma — żeśmy się tak gracko uwinęli ze zdrajcami. Kapitan Sarbski i major Borna w lochach Latarki uwięzieni. W tych dniach zostaną poddani surowej inkwizycji, dzięki której będzie można wyplenić nie tylko zielsko zdrady, lecz i jego korzenie.
— Sięgające aż do krokowskiego zamku — dokończył ojciec Grzegorz. — Nie będzie sprawiedliwości na tej ziemi, doipóki tacy sędzię jak limć Hernest z Krokowa przed Najwyższym Sądem nie staną.
— Prześwietna rada Gdańska obiecała wspierać nas w potrzebie —. ciągnął Niewiarowski. — Wojewoda zaś zachęca do wytrwania. Bądźcie twardzi jak obrońcy Jasnej Góry, o których rozbiły się fale krwawego zalewu.
— Jakoż to rozumieć? — ¡przerwał burmistrz z nadzieją w głosie. — Czyżby Szwed odstąpił spod murów częstochowskiego klasztoru?
— Tak jest! Jenerał Miller, zdobywcą miast nazywany, poniechał oblężenia i z okrutną sromotą w inne strony pociągnął.
Ojciec Grzegorz powstał z krzesła i wyciągnął ręce ku powale izby ozdobionej malowidłem Temidy trzymającej wagę.
— Chwała bądź Panu! — zawołał w ekstazie. — Dopełniła się miara nieprawości wroga. Szala nasza przechylać się zaczyna! Sypmy na nią, bracia, rubiny krwi, jako matki i siostry nasze sypią perły łez. Sypmy klejnoty męstwa i cierpienia na wagę oną, którą święty Michał przed
tronem Wielkiego Sędzi trzyma, a zatryumfuje na tym padole sprawiedliwość i pokój!
Nakreślił krzyż nad (pochylonymi głowami i odszedł, by w samotności ipodziękować Bogu za nowinę, która napełniła duszę jego radością ¡niezmierną. Burmistrz zaś zaprosił resztę zebranych do ¡swego teścia, Jana Malotki, który obiecał (postawić beczułkę starego węgrzyna w chwili, gdy dojdzie go wieść o (pierwszej klęsce Karo- lusa na ziemiach Polskiej Korony.
— Godzina ta wybiła nam dzisiaj — mówił prowadząc towarzyszy iprzez jpusty rynek. —• Godzi się tedy wypić na cześć pana naszego Jana Kazimierza, którego oby Bóg rychło z wygnania wprowadził ina »powrót w granice Rzeczypospolitej.
Okna ratusza przygasły. Zza węgła narożnej kamienicy błysły kagańce nocnego patrolu. Na pozór uśpione miasto czuwało, gotowe każdej chwili jodeprzeć szturm czarnych, zza morza ¡przybyłych morzkulców.
enerał Stenbock stał na szańcach z lunetą przy oczach i śledził (przebieg szturmu. Wąsy drgały mu ze zdenerwowania. Szwedzi od rana atakowali warownię i padali nad brzegiem fosy tak gęsto, że utworzył się tam drugi wał z trupów. Inni walili się w rowy pełne wody i zamykała się nad nimi drobna, posiekana kra, ale rozchwiane chorągwie wiodły coraz nowe roty :na rzeź. Armaty grzmiały. Polskie kule dolatywały aż tutaj, w pobliże jenerała. Koń płoszył się ipod nim. Kwiczał, stawał dęba. Graf ipodał lunetę jednemu z (przybocznych oficerów.
— Nie łopocze tam na wałach nasza chorągiew? — zapytał.
— Nie, wasza dostojność! — odparł adiutant. — Ani jeden nasz żołnierz fos przebyć nie zdołał.
Mijały kwadranse długie jak wieki. Najzacieklej szturmowano od strony zamarzniętych mokradeł nad Płutnicą, lecz chłopi broniący Młyńskiej Bramy odpierali atak za atakiem.
— Trąbić do odwrotu! — zadecydował jenerał.
Zadęły surmy. Piechurzy zaczęli cofać się w popłochu,
który zwiększył się jeszcze, gdy z boku uderzył na nich Czerwionka ze stu pięćdziesięcioma rybakami. Wymknąwszy się z Korabnej Bramy ruszył brzegiem zamarzniętego morza i znienacka spadł «na wroga, jak mewa na rybę. Maszoipi bez miłosierdzia rąbali szwedzkich piechurów, ścigali (przerażonych zbiegów i wyławiali ich z oszronionych trzcin i zarośli. Tymczasem z Bramy Młyńskiej wypadł Kur i rzucił swój oddział wzdłuż fos w stronę połczyńskiej drogi, tam gdzie zmykała nieprzyjacielska piechota, by schronić się za szańczykami i działobitaiami. Niie zdążyła. W ślad za konnymi gburami wysypali się z warowni dragoni Niewiarowskiego. Dudniły kopyta koni, migotały dragońskie szable. Wycinano puszikarzy przy nie oszańcowamych jeszcze armatach ustawionych od północnego zachodu.
Jenerał Stenbock nie przewidywał takiej porażki. Her- nest Krokowski (doniósł mu, że od strony mokradeł najłatwiej będziie wedrzeć się do Pucka. Toteż rzucił w to miejsce znaczne siły piechoty. Ciężkiej rajtarii na grząski grunt nie mógł skierować. Zatrzymał ją pod Żelistrze- wem i Błądzikowem. Teraz płacił za to. Kaszubi na jego oczach wycinali w pień całe roty, a z wałów południowo- wschodnich i południowo-zachodnich artyleria Jana Mało tki biła bez przerwy siejąc gradem pocisków postrach i zamieszanie. Oficerowie daremnie usiłowali zatrzymać i na nowo sformować rozproszone Sizyki. Próżno płazowali uciekinierów rapierami, krzyczeli do ochrypnięcia — przerażeni żołnierze nie zważali na swych dowódców.
— Pogrom! — chwytał się za głowę jenerał przyjmując pod wieczór hiobowe meldunki oficerów. — Niegodniście zwać się żołnierzami naszego walecznego monarchy! Ile utraciliśmy armat?
— Osiem, wasza dostojność — raportował któryś z kapitanów.
— A ludzi?
— Trudno porachować. Siła legło na mokradłach, koło zamkowych młynów i dalej aż po Swarzewską Kępę. Wszędzie czernieją trupy. Wszelako wielu błąka się jeszcze po okolicy. Może nad ranem wrócą do obozu.
— Osmagać ich każę! Nakazuję ogłosić ipo biwakach
i kwaterach, iż jutro staną tu przy trakcie szubienice, na. których ząwiśnie każdy, kto broń i chorągwie jego królewskiej mości (porzucić się ośmieli.
Oficerowie starali się usprawiedliwiać swoich żołnierzy. Tłumaczyli, że bez floty trudno opanować morską warownię. Ktoś poważył się wtrącić półgębkiem, że lepiej by było odłożyć oblężenie do wiosny, kiedy zatoka od- marznie i będzie można wziąć Puck w dwa ognie: od morza i lądu.
— Mróz sojusznikiem ich jest] — powtarzał oberszter Kaspensen.
Stenbock pochylił się nad rozłożoną na wielkim bębnie mapą Zatoki Puckiej. Ściągnął brwi, wodził palcem po zarysach wysp helskich, brzegów nadmorskich wyżyn, dolin rzeczułek. Obmyślał plany regularnego oblężenia. Oficerowie milczeli, by nie mącić jego skupienia. Wreszcie uniósł głowę.
— Weźmiemy ich głodem! — oznajmił Stenbock swój nowy plan. — Otoczymy twierdzę pierścieniem. Strzec będziemy wszystkich dróg, ścieżek na mokradłach, przesmyków leśnych, brzegu i kęp. Szczur ani mysz nie zdoła wymknąć się z Pucka.
— Wedle rozkazu waszej dostojności! — zawołali chórem oficerowie i po zakończeniu inarady ruszyli do swych rot i chorągwi, by ściśle wykonać polecenie generała.
Zdawało się im, że zatrzasnęli pułapkę, a jednak już za kilka godzin z furty w Korabnej Bramie wysunęła się gromada cieni.
Było chmurnie i wichrzyście. Wiatr wzmagał się powoli wykręcając do wschodu. Przy szalupach czerniejących na brzegu rozstali się nocni wędrowcy. Czerwionka z chła- powianami d wielżanami podążył ku pobojowisku nad Płutnicą zbierać iporzucone tam ładownice, muszkiety, hełmy, obszukać poległych, odbierać im trzosy zrabowanego grosiwa. Janusz Sulicki inne miał zadanie. Wysłano go z nowymi pismami do wojewody malborskiego i prześwietnej rady królewskiego miasta Gdańska. Dowództwo warowni donosiło w tych pismach o odparciu pierwszego szturmu i pytało, czy może spodziewać się odsieczy.
Wysłannicy postanowili przekraść się przez zamarzniętą zatokę. Na wszelki wypadek, gdyby lodowa pokrywa nie sięgała aż do Wisłoujścia, zabrali z sobą czółno. Sześciu
tęgich rybaków ciągnęło je :na linach ipo gładkim lodowisku. Janusz Sulicki kroczył za mimi bacząc na zakneblowanego i spętanego jeńca. Miał 011 własnymi słowy potwierdzić relację rotmistrza Niewiarowskiego, iż pod Puckiem stoi aż siedem tysięcy Szwedów. Jeniec nie wiedział
o tym, wlókł się więc jak na stracenie, ipewny że go utopią w jakiejś przerębli altóo zatłuką i porzucą wygłodniałym mewom na pożarcie.
Z ¡niskich, ciężkich chmur zaczynał sypać pierzasty śnieg. Rybacy krok za krokiem posuwali się pod mroźny wiatr. Wkrótce ląd znikł im w gęstej zadymce.
Jenerał Stenbock, o tej porze śpiący w swym namiocie, ani się domyślał, że tam w dali, wśród śnieżnej bieli siedmiu Polaków drwi z jego rozkazów. Droga ich była wszakże niełatwa. Miejscami trafiały się zwały kry, lód stał się szorstki, chropowaty, utrudniając ciągnięcie szalupy. Kil szorował ipo mim ¡budząc odgłosy przypominające kubek w kubek chrapanie jego ekscelencji grafa Stenbocka. i
uszę wysapiemy z piersi — jęknął Jack Dróżka. — Idziemy i idziemy, a wody wciąż nigdzie nie widać!
— Chyba jużeśmy minęli Oksywski Hak — mamrotał Rochowego Klemensa Mikołajk.
— Może by my tedy skręcili ipod brzeg gdzie koło Oliwy — dyszał Bożk. — Stamtąd mogliby my do Gdańska piechotą zajść. Myślę, że w tamtych stronach jesz Szwedów nie ma.
— Bóg wie, kędy są, a gdzie ich nie ma — burknął szyper Jur. — Rybakom zawżdy bezpieczniej na morzu niż na lądzie.
W południe Janusz Sulicki zarządził odpoczynek. Rybacy posilili się czerstwym chlebem. Zelin toporem wyrąbał dziurę w lodzie.
— Jest dość gruby, ale usypany z dryfującej kry — rzekł po chwili. — Taki, jaki powstaje jeno na falistym morzu.
— Bryza wciąż ze wschodu stała, tedy chyba żeśmy z Wiiku już wyszli — odeizwał się Kąkol — ale nie wierzę, żebyśmy już minęli Oksywski Hak.
— Pójdę (przodem, może obaczę brzeg! — zawołał Sulicki i przyspieszył kroku popychając przed sobą jeńca. Maszopi ruszyli za nimi w zimowy zmierzch i zamieć.
— Woda przede mną! — krzyknął po kilku pacierzach z tumanów śnieżycy.
— Lód się ugina ¡pod nami — odkrzyknęli z trwogą.
Sulicki sprawdził toporem grubość pokrywy.
— Tu lód silny! — huknął w -stronę szalupy, — Bywajcie tutaj! Do mnie! Do mnie!
Maszopi żwawiej pociągnęli czółno, lecz było już za późno. Lód załamał się tak gwałtownie, że imaszopi ledwie zdążyli wskoczyć do łodzi.
— Chodźcie do :na.s! — wzywali Su-lickiego.
Janusz wlokąc brańca i co chwila sprawdzając przed
sobą grubość lodu, ruszył w ich kierunku. Był już o pięć sążni od jastamików, gdy, (przebiwszy warstwę lodową aż do wody, krzyknął:
— Tu lód słaby! Nie dojdę!
Rybacy zaczęli wiosłami przepychać krę.
— Czekajcie, paniczu! — pohukiwał Jur Zelin. — Przebijemy się do was!
Lecz trudno im było- przebyć choć jeden sążeń. Zewsząd otaczała ich kra miękka, ale gruba. Wreszcie ujrzeli Su- lickiego i Szweda za ciemną szczeliną. Rąbali krę toporami i rozpychali wiosłami, by się do nich zbliżyć. Daremne wszakże okazały się ich wysiłki. Szczelina poszerzała się szybko. Sylwetki obu ludzi czekających na drugim brzegu zacierała śnieżyca.
— Rozdzielają nas prądy! — nawoływał Jur. — Rąbmy, dresze, bo sulicki panicz przepadnie razem z tym morzkulcem!
— Co tam morzfkulc — splunął Kąkol. — Niech go purtk weźmie! Przez nich te nieszczęścia spadły na nasz kraj!
— Ale pan Janusz z nim jest! — biadał Bożk. — Słyszycie nas? Gdzieżeście?
— Tutaj — odpowiadał Sulicki, ale głosy rozpływały się w śnieżycy i w wietrze.
Stracili się z oczu.
Jastarnicy całą noc pracowali, by wydostać się na twardy lód. Dopiero nad rankiem nieludzko przemęczeni przestali rąbać ¡kry.
— Tein morzkulc miał chyba ze sto purtków na swoje usługi — przeklinał Bożk. — Skoro się tylko ściemniło, diabły zyskały nieczystą moc, zaklęły morze i lód. Porwały Sul-ickiego, a uwolniły Szweda, by go zawlókł do piekła.
— Trzeba było morzkulca rąbnąć toporem w łeb i wepchnąć w przeręblę — mamrotał Kąlkol. — Nie byłoby biedy. A tak przepadniemy, jak panicz Janusz, w piekielnej czeluści.
— Głupiście obaj! — ¡skarcił Zelin maszopów. — Lód twardnieje. Rankiem odnajdziemy naszą zgubę i dotrzemy do Latarni.
— Ty wiesz swoje, a ja swoje — mruknął nie przekonany Kąkol.
Podmuchy ustały, śnieg przestał ciąć, rozeszły się chmurzyska.
— Chłopi! — krzyknął Jur zauważywszy Furmana na niebie. — Wiatr dmuchał z (północy, przez to zrobiła się ta szczelina.
— Ale gdzie ona teraz? — odezwał się Bożk wypatrując pilnie. — Znikła!
— Musieli my stamtąd kawał oddryfować — tłumaczył szyper. — Wiatr przypędził inne lodowe pole.
— Gwiazda zaranna wschodzi! — Kąkol wyciągnął rękę ku światełku na wschodzie. 1
Pod nim zjawiła się powoli jasna smuga. Świtało. Po- dźwiignęli się maszopi otuleni w focze burki. Na brodach i wąsach osiadł im biały szron.
— Osiwieliście w jedną noc — zażartował szyper. — Ale czyście starzy, czy młodzi, trzeba brać się do roboty! Lód stężał. Pociągniemy dalej nasz kurp.
Przywiązali linę do przedniej stewy, unieśli dziób i wywindowali czółno na lodowisko.
— Chceme le, dresze, odciągnąć czółno od blemki, żeby się nie załamała — radził Zelin. — Ta kra to nick inszego, leno zmarznięty śnieg!
Posunęli się o kilka sążni w- bok, stanęli przy szalupie i zaczęli wytrzeszczać oczy na bielejącą taflę, oświetloną przez brzask dnia. Na próżno jednak spojrzeniami prze
biegali zamarznięte od końca do końca morze. Nie było dokoła nikogo. Tylko tu i ówdzie krążyły mewy szukając ryb w szczelinach wodnych. W dali bielały urwiska Wysokiego Kraju.
— Jesme, dresze, o dwa różańce od Oksywia — rzekł Zelin wskazując ręką daleki brzeg widoczny w słońca, które nie grzało, ale jarzyło się zimnym światłem i kłuło jak igły źrenice-ma-szopów.
Jastarnicy weszli na ławy szalupy. Przyłożyli ręce do oczu, by ich nie ęślejpiał blask ostrych promieni, i pilnie wypatrywali zgubionego towarzysza.
— Nigdzie go nie widać — lamentował Bożk. — Chyba lód się pod nim załamał.
— Tein szwedzki czarownik -zaprowadził go na obsypaną śniegiem biemkę i woda ;się nad nimi zamknęła — splunął Kąkol.
— Nas przecie też ten purtk naprowadził na nie zamarznięty szlam — przytaknął L^ikołajk.
— Nie on :nas, jeno my jego prowadzili — sprostował szyper.
— A ja ci powiadam, że to on zmanił ¡pana Janusza!
— Toć jużem wam rzekł, że do uczciwych katolików czarty nie mają przystępu — rozzłościł się Jur.
— Co się tedy mogło z nim stać? — wycedził Adam Walkowic, małomówny maszop, który jeśli nie spał lub nie jadł, to się modlił, nawet wtenczas gdy Szwedów rąbał beką.
— Prądy, co sę tutaj kręcą, oderwały tę (połać lodu, na której oni stali. Zaniosły ich gdzieś w stronę Gdańska> a myśmy zostali w tym zmarzłym szlamie.
— Tedy pan Janusz może bec ju w Gdańsku? — odezwał się Bożk.
— Pójdziecie we czterech w istronę Latarni, to go może napotkacie. Ja z tobą tu zostanę. Będziemy czekać przy czółnie na ich powrót.
Posilili się chlebem i suszoną rybą, pragnienie ugasili lodem, potem Kąk^l, Walkowic, Mikołajk Buda i najmłodszy z maszopów, zaledwie dziewiętnaście lat liczący, Jack Dróżka, wzięli na ramiona beki.
— Rusznice zostawcie w łodzi — przykazał szyper. — Jakbyście natrafili na Szwedów, rzeknijcie im, żeście się wybrali na ipołów morskich psów.
Skinęli foczymi mucami i odeszli w dal ozłoconą słońcem ku dalekim wieżom gdańskim.
— Przejdziemy się kąsk i my — rzekł Jur. — Może gdzie tu bliżej spotkamy zagubionych. Idziesz ze mną?
— Warto rozprostować kości! — zgodził się Bożk chwytając za bekę. — Zdrętwiałem całkiem.
Szli przez pewien czas w milczeniu. Nagle Bożk stanął i wyciągnął ramię:
— Tam, tam... Na tej krze leży pan Janusz! Morzkulc go zabił i poszedł swoją drogą.
Zelin wzruszył ramionami.
— Przecie miał związane ręce.
— Czarownik rwie liny jak nitki.
— Drehu, to je zelint!
— Jo! Morsci pies! Foka! Podnosi łeb.
— Cicho! Położymy się!
— Co chcesiz zrobić?
— Upolujemy ją|
Odczekali, aż foka jpołoży głowę na lód i zaśnie. Wtedy szyper poderwał się i cicho jaik duch podbiegł do śpiącego zwierzęcia. W momencie, kiedy foka znów dźwignęła łeb, jastarnik rąbnął ją między oczy. Zwierzę zaczęło się rozpaczliwie miotać. Pragnęło iza wszelką cenę dostać się do szczeliny, uciec w głębię zatoki. Ale Bożk zagrodził foce drogę odwrotu. Odepchnięta od ciemnej szczerby, skrwawiona ciosami bek, zdechła.
— Mała — skrzywił się Bożk. — Nie pies, jeno tuszk, morskie szczenię.
Zelin poklepał go po ramieniu:
— Mała, ale jeden chłop by jej nie udźwignął! Starczy na obiad! Zaciągniemy ją do szalupy, ściągniemy z niej skórę, tłuszcz oberżniemy, a mięso i wątrobę usmażymy.
— Na lodzie ogień rozpalisz? — maiszop ina imyśl o ciepłej strawie przełknął ślinę, aż imu poruszyła się grdyka. — Z czego, drehu? Z porąbanej kry?
— Wyjmiemy z łodzi dębową plychtę, porąbiemy zapasowe wiosła i na plychcie rozpalimy ogień.
— To ona sę raz dwa spali.
— Dębowe, namoknięte drzewo nie rychło się spali, bo jak sę rozgrzeje, to lód sę roztopi i woda znów je zmoczy. Zdążymy usmażyć pieczeń.
— Jo, to sę może udać — Bożk przełknął ślinkę po raz drugi i zabrał się do dzieła.
Wkrótce też ogień zaczął błyskać i dymić. Mięso zawieszone na koźle zrobionym z wioseł skwierczało i pryskało kroplami tłuszczu. Słup czarnego dymu unosił się wysoko w powietrze znieruchomiałe ciszą.
— Jezus, Maryja, Józef — jęknął nagle maszop. — Idą tu jacyś chłopi.
Pod Oksywiem pojawiło się kilka czarnych punkcików, Powoli, lecz uparcie sunęły po białym śniegu w ich kierunku.
— Raz, dwa, trzy, cztery, (pięć — rachował Bożk.
— To nikt inny jeino Szwedy — zachmurzył się szyper. —• Nie damy im rady. Ich pięciu, a nas dwóch!
— Drehu, w nogi?
— Nie ma mowy!
— Czemu? Boisz się, że 'nam ukradną szalupę i zjedzą focze mięso?
Zelin ruchem głowy wskazał inne ¡punkciki ciemniejące na Gdańskiej Zatoce:
— Tamtych czterech złapią.
— To nasi wracają od Latarni?
— A kto by? Święty Piotr z apostołami?
— Tedy będzie nas sześciu na pięciu lutrów]
— W tym jeno sęk, że morzkulce będą tu prędzej! Wyprzedzą naszych o cały różaniec.
— Cóż tedy robić?
— Schowamy rusznice pod szalupę i będziemy udawać łowców fok, a o tamtych drehach powiemy, że wracają z nieudanego połowu.
Roztopiona woda zaczęła spod plychty dymić białą parą. Ogień, choć do niego dorzucali foczy tłuszcz, powoli gasł. Ale mięso i wątroba były już usmażone. Jastarnicy mogli więc w chwili, gdy Szwedzi do 'nich podeszli, udawać, że na świecie -nic ich (poza jedzeniem nie obchodzi.
— Co wy za jedni? — ryknął z daleka szwedzki ¡sierżant niemiłosiernie kalecząc polski język.
— My biedni rybacy — zaczął iprawić szyper. — Wybrali my się ina połów fok. Jedną jeno udało się nam ubić. Zdrzeta le — wskazał dogasający ogień. — Jeśmy ją usmażyli i czekamy na naszych maszopów. O, tych, co tam z niczym wracają...
Szwed rzucił wzrokiem na rybaków powracających w dali spod Gdańska, spojrzał ¡na beki bezładnie rozrzucone po lodowisku. Popatrzył łakomie na pieczeń i oblizał się mimo woli.
— Głodnych nakarmić — rzekł z namaszczeniem Zeliin i paluchem wskazał sierżantowi pieczeń.
Żołnierze, widocznie mocno głodni, nie dali się dwa razy prosić, skorzystali z zachęty niezwłocznie. Rapiera- mi kroili mięso i żarli je niczym zgłodniałe wiliki, nie zwracając uwagi na to, że nadchodzi reszta maszopów. Jur zaprosił ich na biesiadę:
— Dresze, rzuca jta beki, a pój ta jeść. Lód gruby tu na łokieć. Nie załamie się.
Rybacy cisnęli beki na lód i przystąpili do ucztujących, zdziwieni niespodziewanym powiększeniem się kompanii.
Sierżant tymczasem otarł ręce w kolet, przygładził tłustą brodę i popatrzał na ¡maszopów:
— Czas w drogę! — krzyknął. — Muszę zaprowadzić was na Oksywie.
— My z Helu — Jur machnął ręką ku wydmom wysp Międzymorza. — Stamtąd! Nie z Oksywia!
Wojak ucieszył się wyraźnie, sinadź Szwedom brakowało wiadomości z helskich wysp.
Zelin poprosił, by ¡pozwolono im zabrać szalupę, a gdy brodacz odmownie pokręcił głową, Kasszubi podpierając się bekami, wmieszani między piechurów ruszyli ku Wysokim Krajom, w istronę widniejącej na urwiskach, kamiennej świątynki Świętego Michała. Szwedzi gadali coś w swojej mowie, toteż szyper zdołał po kryjomu szepnąć rybakom:
— Spławimy ich, dresze!
Sławni zabijacy z Jastarni wiedzieli, co to znaczy. Kiedy po kilkudziesięciu krokach Jur ¡przystanął i zwrócił się do sierżanta z jakimś pytaniem, świsnęły beki. Pięć trupów runęło i zbryzgało lód czerwoną krwią. Mikołajk Buda pierwszy przyskoczył do ¡sierżanta i wyciągnął mu zza pazuchy trzos, w którym brzękły zrabowane talary. Inni maszopi obszukali resztę pobitych. Ściągnęli im buty, kolety, paisy, zabrali kabzy, rapiery, muszkiety i zawrócili czym prędzej do szalupy. Złożyli w niej łup, chwycili powrozy, szarpnęli przymarzłą łódź. Zginając (karki jak woły w jarzmie, pociągnęli w stronę Gdańska.
— Chutko, dresze! — (nawoływał Zelin.
Słońce zachodziło już za oliwskie lasy, ale Szwedzi jeszcze by mogli ich dojrzeć ze wzgórzy Oksywia. Zbiegowie pofolgowali sobie dopiero, gdy nastąpiła ciemność i niebo zaciągnęła powłoka chmur. Szyper pozwolił na odpoczynek, po czym poprowadził dalej ,swą czeladkę.
— Jeżeli gdzie znajdziemy panicza Sulickiego, to jeno pod Gdańskiem — przekonywał maszopów.
— Jedno jest pewne — rzekł Kąkol.
— Co? — zapytał Jack Dróżka.
— To, że Szwedy z Oksywia go nie przychwycili, boby inaęzej- z nami gadali.
— Jo! — przyznał Mikołajk. — Ten ¡morzkulc w pió- ratym kapeluszu by ich na nas podjudził.
Do Latarni dotarli dopiero o świcie. Zgłosili się u szyldwacha strzegącego mostu przed warowną bramą wisło- ujsikiej fortalicji. Zaprowadzono ich na dziedziniec do stóp okrągłej wieży. Z mieszkania komendanta wyszedł na ich spotkanie Janusz Sulicki, wypoczęty, przyodziany jak do drogi.
— Cieszę *slię, że wais widzę zdrowych i całych — ściskał im prawice. — Co się z wami działo? Skąd u was ten nowy przyodziewek i tyle oręża? Wyglądacie jak regularni żołnierze z jakiegoś pułku cudzoziemskiego autoramentu.
— Przytrafiła się naim bita — odpowiedział Jur, •szczerząc zęby w uśmiechu. — Morzkulce ¡się nami chcieli zaopiekować, a my im za troskliwość podziękowali.
— Wszelako nie słowem, jeno beką — dodał Buda.
— Tedy ruszymy w powrotną drogę, jak tylko ogrzejecie się nieco i posilicie — rzekł Sulicki. — Przed wieczorem musimy stanąć w Pucku!
aczął padać drobny deszcz. Lód stał się tak śliski,'że ¡maszopi z trudem po nim kroczyli. Łódź jednak posuwała się lekko, tym bardziej że holowaniu jej dopomagał południowy wiatr, który zerwał się przed chwilą.
— Jak żyda z deszczem wieje, to west isię śmieje —
wołał Zelin. — Spieszmy’ się, dresze! Skoro ruszy silny west, tedy lód może oderwać się od brzegu!
Nie potrzebował tłumaczyć, jak straszna byłaby wtedy ich sytuacja. Schroniliby się co prawda do łodzi i próbowali wiosłować ku Puckowi, lecz styczniowe westy mogłyby ich wpędzić w ślad za lodem na Wielkie Morze, a tam zginęliby na pewno.
Zrobiło się mglisto. Widoczny przedtem brzeg Oksywia znikł w deszczu lejącym coraz mocniej. Po jakimś czasie wiatr nagle ucichł. Przestało padać i rozjaśniło się trochę. Z ulgą dostrzegli wysoka brzeg Rzucewa.
— Za dobre trzy różańce będziemy w Pucku — pocieszał strudzonych maszopów Adam Walko wic.
Tymczasem obłoki na północnym zachodzie dziwnie zżółkły, by w chwilę później raptownie przybrać barwę ołowiu.
— Zdrzeta le na te kłębiaste chmury, co pędzą od północnego zachodu! — krzyknął Jack.
— Dresze — zatrwożył się Mikołajk — to idzie sztorm.
— Spieszmy się! — popędzał Jur. — Spieszmy co sił.
Z ołowianych chmur sypnął śnieg. Zerwał się sztorm.
Zamieć cięła w oczy. Rybacy ledwie posuwali się naprzód.
— Zakryło ląd — biadał Bożk.
— To nic — pocieszał go Kąkol. — Me jesme niedaleko od brzegu.
— Choć lód się oderwie, to dopłyniemy łodzią — powtarzał raz po raz Sulicki, który idąc w przodzie wypatrywał bezpiecznej drogi. Nagle w śnieżycy zaczerniała woda.
— Stój! — zakomenderował.
Łódź przestała skrzypieć po lodzie. Maszopi podeszli do szczeliny szerokiej na kilka sążni. Jej drugi brzeg spowijał biały tuman. Kiedy rozwiał się nieco, zauważyli po przeciwnej stronie około trzydziestu żołnierzy.
— Szwedy! — poznał ich Buda.
— I tu są — krzyknął Dróżka — tu 'na lewo, po naszej stronie!
— Lód pękł i ich rozdzielił — domyślał się Zelin patrząc na trzy postacie.
— Ten w środku to nasz! — stwierdził stanowczo Kąkol.
— Ma na sobie kolet naszych dragonów — przyznał Janusz.
Dragon stał na krawędzi szczeliny między dwoma Szwedami. Zza dymiącej oparem smugi wody, która się w oczach rozszerzała, bezradni Szwedzi krzyczeli coś niezrozumiale ku swoim kamratom.
— Dresze, beki w garść! — huknął szyiper.
— Bić morzkulców! — wrzasnęli maszopi biegnąc ku wrogom, by wyzwolić rodaka.
Ten, widząc co się dzieje, błyskawicznym ruchem wyrwał jednemu ze swych stróżów raipier i przebił stojącego obok Szweda. Pozbawiony rapieru żołnierz chwycił muszkiet. Szarpał spust, ale broń nie wypaliła. Zrozpaczony chciał skoczyć w mroźną wodę, by przepłynąć do kamratów. Dragon nie dopuścił do tego. Nowym sztychem (położył przeciwnika.
— Kto te jes, drehu? — krzyknęli jastamicy, przejęci podziwem.
— Jo jem Żelk z Wielkiej Wsi — odparł dragon wycierając skrwawioną klingę w połę opończy zabitego przed chwilą Szweda.
Żołnierze za wodą, wrzeszcząc i klnąc, ładowali w pośpiechu muszkiety, Kaszubi odciągnęli śmiałego dragona w zamieć na odległość wystrzału.
— Strzelby im zamokły, ale jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści — -mówił rozważny szyper.
— Miło mi was poznać — powitał Sulicki dragona. — Kto was nauczył takich sztychów?
— Mój ojc, bosman Żelk z królewskiej floty — odparł tenże zdejmując kołpak z (podgolomej głowy.
— Stary Żelk z Wielkiej Wsi? Znam go przecie. Żyw on jeszcze?
— Pociągnął z sołtysem Mrzezińskim nad Żarnowieckie Jezioro, skrzyknęli zbrojną kupę i chcą Szwedów szarpać.
— Gadu, gadu, a psy w krupy — zniecierpliwił się Jur. — Lód się oderwał, wiatr go coraz dalej pędzi. Na co tu czekać? Patrzcie: ipod lądem czarna woda. Tamtędy dobijemy na łodzi do strądu.
— Zadymka ustaje — przytaknął MJkołajk — a przerwa tak się rozszerzyła, że nie ma mowy, aby nas »szwedzkie kule dosięgły.
Zepchnęli więc czółno i powiosłowali w kierunku wybrzeża, oddalając się szybko od Szwedów, którzy na skraju wielkiej kry wyli jak potępieńcy i zaklinali Kaszubów
na wszystko, co im święte, by ich ¡przewieźli na drugą płytę. Mieli nadzieję, że stamtąd 'dostaną się do Rewy. Krę zaś, na której sterczeli, wiatr pchał w stronę Wielkiego Morza.
— Ratunku! Ratunku! — niosło się ich przeraźliwe wołanie nad zatoką.
— Płyńcie do Szwecji, a nas ostawcie w spokoju! — odkrzyknął im Sulicki po niemiecku.
Żołdacy zaciskali pięści, wygrażali Polakom i przeklinali ich bełkotliwie. Biegli wzdłuż szczeliny równolegle z łodzią, która powoli pchała się pod silny wiatr, aż nareszcie wypłynęła z szerokiej gardzieli na wody wolne od lodu. Gdy ¡się ściemniło, wioślarze znajdowali .się zaledwie
o jeden różaniec od Korabnej Bramy, a Żelk na ich prośby opowiadał o swych kolejach.
Siedem lat temu wstąpiwszy do wejherowskiego regimentu podążył z nim do Zamościa. Twierdzy tej bronił przed Kozakami i Tatarami, następnie walczył pod Bere- steczkiem, bił się pod wodzą paina Czarnieckiego na Ukrainie. Służył Radziwiłłowi. Kiedy hetmani przeszli na stronę Szweda, opuścił szeregi, by odszukać dawny swój pułk. Ufał bowiem, że Jakub Wejher inie sprzymierzył się z lutrami, jeno wiernie stoi przy prawowitym królu. Szedł lasami, przedzierał się przez śniegowe zaspy. Omijając zamki i miasta zajęte przez wroga, przywędrował na Pomorze.
Wczoraj wieczorem zawitał do rodzinnej wiosiki. Ojca nie zastał. Z wszystkich wielżanów pozostał na miejscu jeden tylko przygłuchy staruch Drawc. On to powiedział dragonowi, że dziewięćdziesięcioletni bosman pospieszył do Żarnowca, by bronić tamtejszego klasztoru przed wrogami, jeśli ci dotrą na żarnowieckie ziemie. Potem wyjął z kominka smażonego nura, upolowanego na Wielkim Strądzie, dorzucił drew do ognia i (poczęstował gościa wieczerzą. Podczas niej do checzy zajrzał szwedzki patrol. Starego Drawca poniechali, gdyż Żelk wyjaśnił im, że to głuchy niemowa, ale dragona zabrali i rankiem poprowadzili przez Zatokę ku Rzucewu.
— Poszedłem nie stawiając oporu, wszelako myślałem jeno o tym, jakby dać drapaka — gadał Żelk. — Prosiłem w duchu niebiosa, by chlusnął deszcz i hultajom zmoczył proch. Wtedy będę mógł Ikoło Pucka zwinąć chorą
giewkę. Nie postrzelą monie i nie dogonią, bo ja, dresze, potrafię gnać jak wiatr!
Jastarnicy wiosłowali -słuchając z zapartym tchem opowieści.
— I deszcz zaczął padać? — raczej stwierdził niż zapytał młody Jack Dróżka.
— Ledwie my weszli ma lodowisko Małego Morza — odparł Żelk. — No a potem rozpętał się sztorm i śnieżyca.
- — Wysłuchało cię niebo! — westchnął pobożnie Adam Walko wic.
— Uczyniło więcej, aniżelim prosił. — Lód pękł! Ja i ci dwaj moi strażnicy szliśmy przodem i zdołali my przejść szczelinę ;na dobry krok szeroką, ale ci z tyłu już ¡nie zdążyli. Woda nas rozdzieliła i wtedy wyście nadciągnęli.
— Puck widać! —wrzasnął Mikołajk. 1
Kontury miasta ciemniejącego nad Wikiem dodały im
sił. Wpatrzeni w ogień płonący na zamkowej wieży odgarniali paczenami pluskotliwą wodę.
Kiedy po ciężkiej mordędze łódź dobiła do przystani, złożyli wiosła, otarli pot i wyciągnęli szalupę ma piach. Z furty w Korabnej Bramie wybiegł im naprzeciw Czer- wionka z kilkoma rybakami.
— Witojtaż, dresze! — wołał. — Cały dzień jeśmy was wypatrywali! Dzięki Bogu, iż jeście przybyli. Marcin, leć powiadomić burmistrza.
Kuchnowski pospieszył przodem na ratusz. Reszta wolniej kroczyła za nim.
— A to kto? — dopytywał się Jędrzej, przyglądając się dragonowi. — Tego przecie z wa«mi nie było?
— To wojownik w świecie bywały — powiedział Su- ldcki. — Syn bosmana Żełka z Wielkiej Wsi.
— Wrócił po siedmiu latach wojaczki — dodał Zelin — i wpadł w łapy fokojadom. Poprowadzili go przez Małe Morzę do Rzucewa, ale nie doprowadzili, bo zachciało się im do kamienistej Szwecji pożeglować.
— Tyś jes Żelków Trisza? — przerwał jeden z rybaków przystępując do dragona.
— Jo! tak mnie zwali ongiś: Trisza. Nie poznajesz mnie, drehu?
— Po tylu latach... I tyś mnie przecie nie poznał.
— Jak się zwiesz?
— Władysław Strugacz. Przed laty byli my w jednej maszoperii i razem wypływali na połowy.
— Pamiętam, pamiętam... I teraz znów .pospołu będziemy chodzić na łowitwę, jeno inie ryb a tych fokoja- dów przeklętych. Przyjmiecie mnie do waszej ¡nowej maszoperii?
— Z otwartymi rękami.
Na ratuszu pan Janusz oddał burmistrzowi listy od gdańszczan i wojewody. Ten przekazał je z kolei gwardianowi.
— Pan Wejher niemocą złożon — zasępił *się mnich. — Nie może nam w tej dobie z odsieczą iposipieszyć, wszelako zaklina nas na rany Chrystusa, byśmy bronili Pucka do upadłego i mie dopuścili, aby klucze tej warowni dostały się w ręce jenerała Stembocka. Nie mamy dawać wiary obietnicom tego grafa, gdyż nie zwykł on, jak i jego pan, Karol Gustaw, dotrzymywać przyrzeczeń i nie ma dlań rzeczy świętych. Żołdąctwo jego splugawiło i zbezcześciło Wejherowską Kalwarię! Złupiło Kartuzy. Napastuje ojców cystersów z opactwa w Oliwie — kędy jeno stopę postawi, tam długo nie porośnie trawa!
— Prawda to święta — zawołał występując z ciżby Żelk.
Niewiarowski sipojrzał na dragona. Czoło rotmistrza przecięła głęboka bruzda. Przygryzł wąsy.
— Gdziem to ja widział tego człeka — zastanawiał się długo, aż przypomniał sobie.
Wstał zza stołu i podszedł do Kaszuby.
— Chorąży Bożydar Żelkowicz herbu Topór? — zagadnął przyjaźnie.
Żelk zaczerwienił się aż ipo podgolony czub. Przystrzyżone wąsy zaczęły mu lekko drgać pod spiczastym (nosem. Nie wiedział w pierwszej chwili, co odrzec, ©kłonił więc tylko głowę. Za oknem huczała norda, hulały śniegowe tumany.
— Służyłeś waszmość w mojej chorągwi pod wojewodą woleńskim?
— Służyłem, mości rotmistrzu, alem porzucił radziwił- łowską służbę, kiedy książę Janusz począł Szwedem cuchnąć i w ojczyste powróciłem strony, by zaciągnąć się do regimentu imalborskiego wojewody.
— Tedy waszmość z tych okolic? Nie z 'naszej wileńskiej ziemi?
— Wolnoż mi, mości rotmistrzu, prosić o rozmowę w cztery oczy?
Zgodził się pan Szczęsiny. Poszli z ławniczej komnaty do jakiejś izdebki \przy ratuszowej sieni i tam to Kaszuba wyznał dawnemu dowódcy, iż na kresach Rzeczypospolitej podawał się za szlachcica, by prędzej dosłużyć sdę rangi oficerskiej.
— Pochodzę z rybackiego rodu — tłumaczył — że zaś rybacy, jak chociażby ów głośny na całym Wybrzeżu Jówa jastamik, tęgo za króla Zygmunta tłukli Szwedów toporami, tedym powiadał, że w herbie “Topór” mam.
— Możesz go mieć w rzeczywistości — uśmiechnął się Niewiarowski. — Po zwycięskiej wojnie jego królewska mość z pewnością wielu dzielnych żołnierzy 'nobilitować będzie.
Chorąży spojrzał w oczy szlachcica.
— Wszelakich sił dołożę, by na ten fawor zasłużyć i krwią tamto kłamstwo zimyć z mej czci. Byle jeno sposobność się znalazła.
— Sposobności u nas ci nie zabraknie.
— Jeno rozkaż, waszmość, a lucypera za rogi z piekła wyciągnę!
— Jakże zwiesz się naprawdę?
— Żelk. Ojciec mój bosmanem był w królewskiej flocie.
— Będę o tobie pamiętał, gdy się okazja nadarzy takowa, w której byś męstwem mógł zabłysnąć i prawdziwie kawalerską fantazją. No, bywaj zdrów, mój Żelku. Na razie mianuję cię komendantem tych wolontarzy, co zgłosili gotowość wypadania z twierdzy, chwytania jeńców i niepokojenia wroga.
— Rozkaz, mości rotmistrzu! — chorąży Żelk wyprostował się jak struna i odszedł żołnierskim krokiem.
Na nocleg zabrał go Janusz do swych rodziców. Pani Barbara powitała go serdecznie i powiedziała przy wieczerzy, że pamięta jego ojca, który tańcował na jej weselisku w Na dołu u gbura Pieniążka.
— Chyba rodzic wasz szósty już krzyżyk na karku nosił, gdyście na świat ten przyszli? — mówiła z uśmiechem.
— Przednio potrafił udawać głosy ptactwa i wszelkiej zwierzyny — przypomniał sobie pan Piotr.
Żelk uśmiechnął się i zapiał jak kogut.
— Nieodrodny z ciebie syn wielżeńskiegO' bosmana — rzekł Sulicki. — Skoro wszakże pierwsze kury zapiały, pora nam udać się na spoczynek.
Żelk wyspał się ża wszystkie czasy w ciepłych piernatach, ale nazajutrz przed południem był już na wałach, choć zamieć trwała, a wiatr dął z północy ze zdwojoną siłą. Małe Morze zalało mokradła aż ¡pod Połczyno.
— Od tej strony, jak i od zatoki Puckowi nic na razie tnie grozi — mówił Janusz Sulicki, który towarzyszył chorążemu w obchodzie szańców. — Bastionów zaś wschodnich i północnych pilnie strzeżemy.
— Jegomość burmistrz kazał co godzinę zmieniać warty — rzekł chorąży.
— Nikt by dłużej w takiej zadymce nie wytrzymał — ciągnął Sulicki. — Szwedy też nie wychylają nosa z kwater w Błądzikowie, Żelistrzewie, Połczynie.
Zawieja przerwała rzeczywiście działanie wojenne na kilka dni, Żelk więc miał czas, by opowiedzieć nowym towarzyszom o swych dotychczasowych żołnierskich przygodach. Znano go wkrótce na wszystkich pozycjach i kwaterach.
— Dobry zeń kompan i wesoły dreh — mówiono o nim z uznaniem. — Starczy go posłuchać, a kłopoty spadają z człeka jak przegniłe łachmany.
Polubił go i Tomasz Ręka, i Jan Malotka, i Andrys Kur, i porucznik Rydygier, gdzie tylko się bowiem zjawił, tam rozjaśniały się twarze.
— Pokaż, waść, jako ryczy szwedzki lew? — prosili go oficerowie.
Przednio naśladował butnego króla zwierząt. Potrząsał czubem, groźnie toczył wzrokiem, dumnie stawiał nogi i okrążając największą izbę gosuody ryczał na cztery strony świata. Potem jednak wtulał rapier, mający zastępować lwi ogon, między nogi, kulił si$, rozglądał trwoż- nie, a ryk słabł powoli, aż zamieniał się w skowyt strachu.
— Orzeł mnie ściga, biały orzeł — skowytał, popiskiwał i zmykał jak obity pies, ku uciesze wszystkich widzów, wśród których nie brakło nawet surowego ojca Grzegorza.
Ale chwile rekreacji były rzadkie, chorąży bowiem dużo miał zajęć, całe dnie przeprowadzając ćwiczenia z powierzonymi mu wolontarzami: puckimi rybakami, okrętnika-
mi, szkutnikami i cieślami. Pokazywał im, jak należy się fechtować, by zwyciężyć przeciwnika, jak strzelać, jak podkradać pod nieprzyjacielski obóz,
— Zadamy Szwedom pieprzu — «powtarzał za każdym razem kończąc ¡musztrę. — Przetrzepiemy im pludry i rajtuzy, jeno róbcie wszystko tak, jak wam pokazuję!
Niebawem trafiła się sposobność wypróbowania, czy wo- kmtarze należycie przyswoili sobie przekazywane umiejętności. Gromada szwedzkich piechurów, którym znudziła się przedłużająca się bezczynność w obozie, podeszła pod wały i wyzwała pucezain na harce. Żelk natychmiast wybrał kilkunastu najlepszych szermierzy i za zezwoleniem Niewiarowskiego wyszedł z Rybackiej Bramy. Stanęli oko w oko — ćwierć kopy Polaków i tyleż Szwedów. Puccza- nie wylegli na wały, bo dzień był pogodny, wszystkich zaś ogarniała ciekawość, jak się spisze słynny fechmistrz.
— Trisza! — wołali rybacy szypra Zelina. — Pokaż tę samą sztukę, którąś zabił swych stróżów-morzkulców na lodzie!
— Zakłuj szwedzkiego wieprza!
— Chętnie skosztujem szrwedziny!
Z gromady nieprzyjaciół wystąpił jakiś gruby olbrzym i zaczął drwić i śmiać się z puckich mieszczuchów.
Żelk spojrzał na prawe i lewe skrzydło swego zastępu, a potem ruszył ku Szwedom. Udawał, że omija krzykacza w szerokoskrzydłym kaipeluszu, machającego nagim ra- pierem jak wiatrak śmigłami. Zdziwiony oficer otworzył usta. Żelk przystanął, spojrzał nań wesoło i zaczął go przedrzeźniać z taką wprawą, że wszyscy się roześmieli.
— Niedźwiedź, istny niedźwiedź! — chichotały mieszczki.
Szwed podniósł rapier i skoczył ku prześmiewcy, lecz
do połowy ud zapadł w głęboki śnieg. Żelk na to ¡tylko czekał. Lekko, jak duch, dopadł przeciwnika. Ten ryczał niczym polarny kudłacz w pułapce. Zanim wygramolił się z zaspy, Kaszuba ciął go przez kark. Olbrzym upadł. Ale w tym samym momencie Szwedzi hurmem runęli na wiel- żona. Zwinny Kaszuba odskoczył d zasłonił się klingą. Z drugiej strony nadbiegli już podkomendni Żeika. Za- szczękał oręż. Przewaga Polaków stała się wkrótce widoczna. Szwedzi bezładną kupą zaczęli uciekać ku Błą- dzikowu, niektórzy rzucali broń i błagali o litość.
Żelk nie dawał pardonu. Ginął każdy, kogo dosięgnął.
Krwawy trop znaczył jego drogę. Ostatni, by się ratować, zrzucił cholewiaste buty i boso zmykał po grząskim śniegu. I on wszakże ¡nie uszedł przed śmiertelnym sztychem. Dopiero na głos trąbki Polacy zawrócili ku wałom. Niewiarowski kazał dać tein sygnał, gdyż zauważono od strony Błądzikowa większy oddział ¡szwedzki.
— W nich! — krzyknął Jan Malotka do puszkarzy. — Pal!
Działa plunęły ogniem. Grad pocisków powstrzymał nacierających i pozwolił pucczanom minąć bezpiecznie most przed Rybacką Bramą. Maszopi wzięli Żelka na ramiona, ponieśli na rynek. Przed ratuszem podrzucali go w górę i wiwatowali:
— Niech żyje pogroiT-ca foko jadów!
Brakło wśród nich jedynie zabobonnego Bożka, który podczas wyprawy do Wisłoujścia przeziębił się śmiertelnie. Zaopiekowała się nim panna Orszula, ojciec Grzegorz zaś dał 'mu ostatnie namaszczenie, lecz i on zwlókł się z łoża i wyjrzał przez okno, aby przyjrzeć się tryumfowi wesołego Triszy.
— Jakiej waść żąda nagrody? — zapytał chorążego burmistrz Tomasz, gdy przycichły wiwaty.
— Tej jeno, by mi było wolno w pierwszą pochmurną noc odwiedzić pludrów w ich żelistrzewskich kwaterach — odpowiedział chorąży.
— Pomówimy o tym — uśmiechnął się pan Szczęsny, stojący obok Tomasza Ręki. — Na dziś mamy inne zadanie dla ciebie i twoich zuchów. Trzeba porąbać nocą lód na fosach.
— Racja! — kiwnął głową burmistrz. — Zapomnieli my
0 tym z kretesem, a przecie właśnie ten podstęp ułatwił nam odparcie pierwszego szturmu.
— Pogoda była taka, że ¡psa by nikt z budy nie wypędził — rzekł Piotr Sulicki. — Zmieniła .się wszelako teraz
1 tnsba się rachować z możliwością nowego natarcia.
Przez dwie doby Żelkowi wolontarze co noc rąbali lód
na fortecznych rowach, potem wyręczyła ich odwilż. Począł siąpić drobny deszcz. Mgła osnuła pola dokoła miasta. Ucieszył się Żelk i postanowił przypomnieć rotmistrzowi o danym przyrzeczeniu. Poszedł na zamek i stanąwszy przed Niewiarowskim wyjawił swój plan.
— Ilu potrzeba ci ludzi? — zapytał pan Szczęsny.
— Wezmę piętnastu — odparł chorąży. — To moja szczęśliwa cyfra.
— Myślę, że tym razem więcej szczęścia przyniesie ci szesnastka. Poproś waść szypra Czerwiońki, by wam towarzyszył.
— Stary on już.
— Ale potrafi szwargotać po szwedzku, jakby w Sztokholmie się rodził.
Żelk skorzystał z dobrej rady. Prosto z zamku poszedł do Jędrzejowej kwatery i nocą razem z «szyprem wyprowadził wycieczkę za obręb wałów. Ciemno było jak w miechu. Z południowego zachodu wiał lekki wiatr. Brodząc w rozmokłym śniegu ochotnicy skierowali się pod żelistrzewski dwór. Tam spodziewano się zastać sztab generała.
Kaszubi dochodzili już do wsi, gdy zatrzymało ich skrzypienie kroków po śniegu. Stanęli i nadsłuchiwali. Wkrótce posłyszeli głosy szyldwachów:
— Wer da?
— Swój.
— Hasło?
— Północny lew!
— Odzew?
— Trzy korony!
Odczekali, aż zmienią się »straże we mgle i deszczu.
— Wszystko nam sprzyja — cieszył się Żelk.
Weszli między zgliszcza spalonych zagród. Omijając ocalałe chaty ostrożnie zbliżali się do zabudowań folwarku. Chorąży w dworskim sadzie ukrył wolontarzy i skinął na Jędrzeja. Obaj mieli szwedzkie kolety i kapelusze, śmiało więc podeszli do drzwi domostwa. Z okapu spadały krople dżdżu.
— Hasło? — usłyszeli głos wartownika.
— Północny lew! — odparł ¡szyper, zapytał o odzew
i zbliżył się do szyldwacha.
— Prowadź nas do komendanta! — zażądał.
— Jego ekscelencji nie ma w obozie — ziewnął Szwed. — Nie wiesz to, że pod Malbork pojechał?
— Nie o jenerała cię pytam, jeno o obersztera!
— Pan oberszter śpi.
— To go zbudź!
— Kiedy oberszter Kaspersen zakazał mi surowo, by kogokolwiek doń puszczać. Cały dzień lustrował wojsko, potem wieczorem nad mapą siedział, a równo ze świtem ma nowy szturm przypuścić do szańców Pucka.
— Ja w tej właśnie sprawie... Oberszter Kaspersen sam tu na kwaterze?
— Sam — burknął szyldwach.
W tej chwili Czerwionka ścisnął Szweda za gardło, a Żelk przebił mu pierś sztychem puginału. Skonał bez jęku. Kaszubi cofnęli się. Jędrzej stanął na czatach u wrótni. Chorąży wyprowadził kilku zuchów z -sadu
i wtargnął do dworu. Tutaj, chociaż wartownik zaręczał, iż pułkownik jest :na kwaterze sam, już w sieni posłyszeli chrapanie kilku ludzi. Żelk wyjął spod opończy ślepą latarkę. W nikłej smudze światła ujrzał trzech żołnierzy śpiących na słomie zaścielającej ceglaną posadzkę.
— Uśpijcie, dresze, na wieki tych trzech śpiących braci! — rozkazał szeptem wielżon.
Wolontarze w oka mgnieniu uwinęli się z tym poleceniem i to tak cicho, że nic nie zamąciło spokoju uśpionego dworu. Żelk podszedł na palcach do drzwi widniejących w głębi sieni. Otworzył je i ujrzał bawialną izbę. Na długim stole błyskały poprzewracane dzbainy, misy i kubki cynowe, w komnacie jednak nie było żywej duszy. Kaszuba przeto ruszył dalej. Przystanął pod drugimi drzwiami i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Usłyszał pochrapywanie dwóch osób. Jedno donośne, drugie cichsze, poświstujące.
— Są ptaszki w klatce — mruknął i ostrożnie nacisnął klamkę.
Izba była mniejsza niż poprzednia. Na łożu spoczywał nakryty końską skórą starzec. Bliżej drzwi, na tapczanie spał jakiś młodzik. Obok niego leżała na zydlu krócica
i rapier. Gdy pucczanie załatwili się z gołowąsem, chorąży zbliżył się do śpiącego oberszter a i zdarł z niego okrycie.
— Precz! — krzyknął ochryple Szwed podnosząc głowę.
— Słówko jeszcze piśinij, a zginiesz! — syknął Żelk, przytykając mu ostrze szabli do gardła. — Ubieraj się! Ale duchem.
Pułkownik spojrzał w prawo i lewo. Zobaczył swego adiutanta w krwawej kałuży i zbrojnych wolontarzy.
Zrozumiał, że sprawa jest przegrana. Bez protestu zaczął się ubierać. Wciągnął rajtuzy i rajtarskie buty, nałożył kolet i płaszcz. Wsadził na łysy łeb perukę i ¡nakrył ją kapeluszem.
— Wystroiłeś się jak na wesele — parsknął wielżon
i chustą zawiązał mu oczy. Dwaj woiontarze wzięli go pod pachy i wyprowadzili na dwór. U wrótni dołączył się Jędrzej i reszta śmiałków.
— Dobrze poszło? — zagadnął szyper.
— Jak po maśle! — szepnął Żelk pokazując jeńca milczącego niczym złowiona ryba i potrząsając skórzaną torbą. — Schwytałem jesiotra, a wracając z połowu zabrałem jego papiery.
— Co za papiery?
Mapy i jakoweś listy z czerwonymi pieczęciami. Wszystko, com jeno obaczył na kwaterze.
Deszcz; tłumił ich słowa i kroki. Ciemności i silne opary pomogły im wykraść się ze wsi. Wyminęli szczęśliwie linię straży i nie napotkawszy żadnego patrolu dotarli na przełaj przez pola do Gdańskiej Bramy. Czekali tu :na nich Ręka, Hewelka, Niewiarowski, Piotr Sulicki i ojciec Grzegorz.
— Schwytali my grubą rybę! — pochwalił się Żelk.
— Wiedziałem, że nie wrócisz z tego połowu z pustymi rękami — rzekł rotmistrz. — Powiedz wszakże, kogo uła- paliście?
— Pułkownika Kaspersena — oznajmił Jędrzej.
— To głowa wszystkich morzkulców spod Pucka — zażartował Żelk. — Bez niego ławica Szwedów »nie będzie wiedzieć, czy z prądem ciągnąć, czy pod prąd!
— Jak to? A jenerał Stenbock?
— Jenerał pojechał pod Malbork, a ten tu jego namiestnik zamierzał :nas dziś o świcie zaskoczyć nowym szturmem — odpowiedział Czerwionka.
— Pewne to?
— Tak powiedział mi szyldwach, którego przydławi- liśmy u dźwierzy żelistrzewskiego dworu.
. — Najlepiej przepytać jeńca — odezwał się Piotr Sulicki.
Ruszyli więc na zamek. Za bramą zamkową odwiązano oberszterowi oczy i po ceglanych schodach wprowadzono go do refektarza. Szwed ze zdumieniem patrzał na świece
gorejące w miedzianym pająku pod łukami sklepienia, na gotyckie okna, na ławy kamienne. Piotr Sulicki śledził go bacznie.
— Przypomina wam się ta komnata? — zagadnął po niemiecku. — Chyba sobie przypominacie, jak to tutaj przed laty pospołu z komendantem Sythonem, oberszterem Ziethenem i burgrabią Karlsenem skazaliście w przytomności zdrajców, Hejnego i Rokitki, mnie i dwóch moich żołnierzy na śmierć?
Stary machinalnie sięgnął iprawicą do lewego boku, ale uprzytomnił sobie, że jest jeńcem i zadrżał.
— Fortuna kołem się toczy — ciągnął pan Sulicki.
Kaspersen zaczął szybko oddychać, jakby nagie powietrza zabrakło w komnacie.
— Nie bójcie się — uspokoił go Sulicki. — Nie jesteśmy, jak wy, wojennymi mordercami! Pójdziecie do lochu i tam poczekacie na sąd sprawiedliwy. Żyją jeszcze świadkowie waszych zbrodni, sromotnego zabójstwa puckiego plebana, mnogich grabieży, podpalęń, wieszania chłopów i żołnierzy...
— Jestem wojennym jeńcem — wycharczał pułkownik. — Nie zapominajcie, że wielu waszych oficerów jest u nas w niewoli.
Polacy zbyli to pogardliwym milczeniem i zasiadłszy za stołem jęli wertować zdobyte listy. Znaleźli wśród nich pismo Karola Gustawa do Stembocka. Po nieudanym szturmie na Puck król nakazał jenerałowi otoczyć tę warownię dwoma tysiącami żołnierzy, pod komendą pułkownika Kaspersena, a sam Stenbock imiał «pociągnąć pod Malbork i zdobyć go za wszelką cenę.
— Z Puckiem — mówił półgłosem Hewelka czytający list — chcą uporać się wiosną, gdy nadpłynie wojenna flota.
— Wiemy, co nas czeka na wiosnę — rzekł burmistrz. — Po świętym Grzegorzu przeżyjemy ciężkie chwile.
Mówili po polsku. Szwed więc nic z tego nie rozumiał. Opadł na krzesło i siedział ze zwieszoną głową, bokiem do dębowego stołu. Żelk i Czerwionka nie spuszczali go z oka, przechadzając si<§ dla rozgrzewki po chłodnym refektarzu.
— Nie troskajcie się, parnie Tomaszu — rzekł Hewelka. — Skoro tylko kra spłynie z Wiku, sam zakołatam
do gdańskiej rady po prochy, armaty, odzież i pieniądze ma żołd. Wszelkich też starań dołożę, by nam przysłano kilka rot zaciężnej piechoty, nim jeszcze szwedzka flota wpłynie na zatokę i od morza ostrzeliwać nas pocznie.
— A o owym planowanym szturmie, o którym poczciwy Czerwionka nas uprzedzał, ¡nie ma mowy w tych pismach? — zapytał Sulicki.
— Ani słowa — pokręcił głową kupiec. — Chyba że z tej mapy i znaków na «niej poczynionych można by co wydedukować.
Przez dłuższy czas oglądali pilnie kartę Puckiej Zatoki. Po czym pan Piotr uniósł głowę i rzekł:
— Herr oberszter.
Szwed podźwignął się z krzesła i wyprostował swoje stare kości, spojrzał przygasłymi oczami na siedzących za stołem.
— Doniesiono nam — mówił szlachcic — żeście samowolnie, bez wyższego' rozkazu postanowili dziś o brzasku przypuścić szturm do Gdańskiej Bramy.
Jeniec poczerwieniał i wybełkotał:
— To fałsz!
— Gdzież tedy pośród papierów waszych rozkaz od króla czy jenerała?
— Jego ekscelencja jenerał przysłał dwa dni temu spod Malborka umyślnego posłańca z ustnym poleceniem.
— I cóż wam takiego polecał graf Stenbock?
— Nakazano mi znienacka wtargnąć do Pucka — zeznał Kaspersen. — Szturm na Gdańską Bramę miał odwieść waszą uwagę od wschodnich szańców. Tamtędy, Bramą Rybacką zamierzaliśmy dostać ,się do miasta...
— No i dostaliście się — wtrącił Żelk. — Prędzej niż się wasz jenerał spodziewał. Donieście mu, że stanęliście na puckim zamku nie tracąc ani jednego żołnierza, krom samego dowódcy. Z pewnością pogratuluje wam tego sukcesu!
Kończyła się noc. O szyby refektarza uderzał porywisty west, który zbudził się przed świtem i jął przepędzać krę z zatoki.
od wieczór ciepłego i słonecznego dnia Matki Boskiej Gromnicznej niebo pokryły ołowiane chmury
i rozpadał się drobny kapuśniaczek. Z przystani przy Korabnej Bramie wyruszyło ku Wisłoujściu kilka puckich szikut. W pierwszej z nich ¡prócz załogi płynął imć Hewelka z Januszem i złapanym oberszterem. Na innych Żelk i Czerwionka ze swymi maszopami. Szwedzi po utracie dowódcy nie zbliżali się do warowni, toteż mała flotylla bez przeszkód minęła przesmyk Depki i zawinęła do portu ipod wisłoujską Latarnią, skąd już lądem udali się do Gdańska.
Na ratuszu Hewelka dowiedział się, że pana Wejhera nie ma w mieście. Ozdrowiawszy pociągnął w stronę Chojnic i Człuchowa, by w swych starostwach zbroić ludzi na odsiecz Pucka i Malborka, pozostawiając troskę
o Gdańsk burmistrzom i rajcom. Ci nie tracili czasu. Wydali broń żuławskim chłopom, a również puckiej załodze nie poskąpili pomocy ni (pieniędzy. Załadowano szkuty, które przywiódł Hewelka, prochem, kulami, muszkietami, obiecano wysłać niebawem rotę piechoty, by umocnić obrońców nadmorskiej warowni.
W mieście wrzało jak w ulu. Spodziewano się, że Niderlandy nadeślą potężną flotę, by umożliwić wznowienie handlu zbożem. Naprawiono wały, zataczano armaty na bastiony, ćwiczono miejskie regimenty. Bogate mieszczki ofiarowywały klejnoty na obronę grodu. Nikt nie myślał oddawać się w oipiekę szwedzkiemu królowi.
Miał o czym opowiadać pan Hewelka ¡pucczanom, kiedy powrócił z ładownymi szkutami do oblężonej twierdzy. Nazajutrz wypłacono piechurom i dragonom zaległy żołd. Dano również pieniądze wolontarzom, choć niektórzy, jak Andrys Kur z Odargowa, wzbraniali się przyjąć dukaty.
Dobry duch zapanował wśród załogi, a radości nie było końca, gdy około śwTiętego Macieja ¡przybyła obiecana przez gdańszczan rota piechoty na szkutach wiozących nowe zapasy.
Było czym się bronić, było co jeść, brakło jedynie opą- łu. W ratuszu puckim znowu zwołano naradę.
— Zostało 'nam jeno parę zmokłych sągów drzewa, a do dar ¿lubskich borów trudno się dostać — mówił Tomasz Ręka. — Nieprzyjaciel nie zbliża się pod wały, ale strzeże wszystkich dróg.
— Patrolują tylko w dzień, a na mokradła w ogóle boją się zapuścić — poiprawił rotmistrz. — Czyż nie tak, Jędrzeju?
Czerwionka skinął głową.
— Przekonali się, iż kto tam pójdzie, ten nie wróci — rzekł Andrys Kur. — Zaraz dosięgnie go kula moich ludzi, strzegących Młyńskiej Bramy i Zamkowego Młyna.
— Jest tedy droga — zawołał Żelk.
Najbliższej nocy ze swą szczęśliwą “piętnastką” prze- kradł się mokradłami wzdłuż Młyńskiej Strugi aż do Zdrady. Stały tam dawniej dwie zagrody, lecz Szwedzi puścili je z dymem.
— Pomnę — gadał chorąży dc swoich wolontarzy — iż była jeszcze w tym borze trzecia zagroda. Może ta ocalała? Pójdę jej poszukać i wypytam gospodarza, czy Szwed tu nie zagląda.
Zostawił żonierzy na skraju lasu, a sam ruszył na poszukiwanie leśnego obejścia. Znalazł je szybko. Wszedł na podwórze zagrody i zamknął za sobą furtę na skobel. Stanął przy ścianie chaty. Nasłuchiwał chwilę. Gwiazdy świeciły jasno (pośród gałęzi sosen i chojarów. Zagroda zdawała się być wymarła.
— Chyba nie ma tu nawet psa, boby przecie zwietrzył mnie i zaszczekał — pomyślał Żelk.
Wtem zazgrzytały zawiasy. Ktoś wyszedł z chaty. Wiel- żon przyczaił się za węgłem i powstrzymał oddech. Cień minął go i skrzypiąc butami doszedł do dębowej furty, mającej bronić obejścia przed wtargnięciem wilków. Stwierdziwszy, że jest zamknięta, zrobił w tył zwrot i zanuciwszy jakąś szwedzką piosenkę wracał pod chałupę. Kiedy przechodził obok Zelka, Kaszuba skoczył jak żbik
i wbił mu w plecy klingę niemal po rękojeść.
— Skroiłem ci kurtkę — syknął, a gdy Szwed rozkrzy- żowawszy ramiona runął na ziemię i jęknął głucho, uspokoił go na zawsze dwoma jeszcze sztychami.
Potem odczekał pół pacierza nasłuchując pilnie, lecz nic nie zamąciło nocnej ęiszy. Wtedy poszedł po wolontarzy, obstawił zagrodę, wyjął arkan i ślepą latarkę.
Z krócicami gotowymi do strzału i gołymi szablami w dłoniach weszli do chaty. Kilku żołnierzy chrapało leżąc na rozłożonej słomie, jeden — widocznie oficer — leżał w łóżku — nie spał. Ujrzawszy obce postacie w izbie wyciągnął rękę po pistolet znajdujący się na stołku tuż przy posłaniu. Żelk był szybszy. Rozległ się wystrzał. Ręka oficera zwisła, pistolet wysunął się z palców, pościel poczerwieniała krwią chlustającą z rany w piersiach. Żołnierze pobudzili się, ale nim chwycili za broń, 'padli pod ciosami Kaszubów. Oszczędzono tylko jednego, który podniósł ręce i jęknął łamaną polszczyzną:
— Miłosierdzia!
Żelk zarzucił mu arkan na szyję.
— Gadasz po naszemu? — warknął.
— Ja uczył sę trocha... — mamrotał jeniec czołgając się na kolanach.
— Któż jest ten oficer? — wielżoai wskazał skrwawione zwłoki.
— Horn sę zwał...
— Ten sam co tu bywał za Gustawa Adolfa?
— Nie... Ale chiba jego krewny.
— Więcej was tu nie ma?
— Tu ne.
— A gdzie?
— W Nechowa, Polcino, w Darcluby— przekręcał nazwy.
— Psiakrew! — zaklął Żelk. — Pełno ich w tym borze.
Polecono mu na ratuszu zrąbać kilkadziesiąt suchych pni
i spławić Młyńską Strugą, w tej jednak sytuacji było to niemożliwe. Stukanie toporów ściągnęłoby mu na kark ćmę nieprzyjaciół. Zabrał więc torbę oficera i dał znak do odwrotu. Wlokąc brańca na arkanie iprzekradli się brzegiem rzeki do mokradeł i Młyńskiej Bramy.
— Hasło? — zapytał Kur z wału.
— Łosoś — odpowiedział Żelk.
Opuszczono most, uchylono furty w bramie.
— Przechodź! — naglił strażnik.
— Jużeście z powrotem? — dziwił się odargowianin, gdy wycieczka minęła most. — A gdzie drzewo?
•— Nie ma drzewa i chyba nie będzie — machnął ręką Żelk. — W puszczy Szwedów więcej niźli dzikich świń. Zapytajcie tego jeńca.
— Przywiodłeś jeńca?
— Oto on.
— Trzeba zawiadomić rotmistrza. Poślę Władysa na zamek.
— Po co! Sam zaprowadzę tam tego huncwota. Muszę przecie zdać relację z nieudanej wyprawy!
Wyprawa jednak nie była bezowocna. Niewiarowski przesłuchawszy jeńca, zjawił się na ratuszu z hiobową wieścią:
— Malbork padł!
Cisza grobowa zaległa ławniczą izbę.
— Skąd macie, ¡mości rotmistrzu, tę złą nowinę? — odezwał się po chwili milczenia burmistrz Tomasz.
— Braniec wzięty tej nocy w Zdradzie przez chorążego Żelka i jego towarzyszy zeznał na przesłuchach, iż twierdza ta poddała się Karolowi Gustawowi.
— Zełgał może, co mu ślina na język przyniosła.
— Paipiery znalezione w torbie szwedzkiego oficera potwierdzają te zeznania. Jenerał Stenbock zapowiada w nich rychłe swe przybycie z nowymi siłami. "
— I nam sił nie brak! — zawołał ojciec Grzegorz. Gdańsk,, -miasto me rodzinne, wierne Rzeczypospolitej
i prawowitemu królowi, podesłał nam w porę posiłki. Nie bądźmyż tedy ludźmi małej wiary! Po złych wieściach nadejdą pomyślniejsze!
Sprawdziły się te słowa co do joty. Tego jeszcze dnia zjawił się w Pucku chłop Marcin Kawka wysłany przez Zycha Mrzezińskiego. Sołtys ostrowski donosił, iż stoi w lasach za Żarnowieckim Jeziorem w trzystu chłopa
i dopytywał, co ma czynić, by przysłużyć się oblężonym.
— Sam ruszyłeś w tę niebezpieczną drogę? — pytał wysłańca pan Piotr Sulicki.
— Poszedł ze mną bosman Żelk — odparł Marcin.
— I cóż z nim się stało?
— Osłabł po drodze. Nie mógł ze mną nadążyć. Powiadał, iż okrętnikowi ciężko chodzić po lądzie. Osta- wiłem go w Wielkiej Wsi, na Szkocji!
— Nie ma tam Szwedów?
— Nie widziałem żywej duszy, iprócz jednego starucha, u którego Żelk się zatrzymał.
— Masz jeszcze co do powiedzenia? — zagadnął burmistrz.
— Mam — skinął głową Kawka. — Nasi ludzie dopra- szają -się, by suiicki pan objął nad nimi komendę. Są pośród nas tacy, co pamiętają, jak gromił lutrów za króla Zygmunta. Wszyscy zaś wiedzą, jaką niedawno rzeź sprawił w Rudnicy pod Odargowem. Sołtys Zych powiada, że takiemu wojownikowi chętnie ustąpi komendy.
Postanowiono tedy, że pan Piotr wraz z Andrysem spróbują się w najbliższym czasie przedrzeć w żarnowieckie bory. Chorążemu Zelkowi zaś, który słuchając Marcino- wej relacji przestępował z nogi :na nogę, pozwolono na gorącą jego prośbę popłynąć po chorego ojca.
Nie zwlekając wyruszył nocą w małej łódce. Płynął po ciemku w stronę Wielkiej Wsi. Noc była cicha i ciepła. Zdawało *się, że wiosna nadeszła już w pełni, choć zaledwie 'kilka dni temu minął dzień świętego Grzegorza. Małe Morze zalegała glada. Od czasu do czasu zrywały się -z wody dzikie kaczki przestraszone pluskiem wioseł. Chorąży ostrożnie zbliżył ;się do rodzinnego osiedla i do* bił do brzegu. Wciągnąwszy łódź na ¡strąd chciał ruszyć ku Drawcowej checzy, lecz stanęła mu na drodze jakaś postać. Co tchu wyrwał zza pasa krócicę.
— Kto tu? — krzyknął — odpowiadaj, bo strzelę!
— Ojca chcesz, »synku, zastrzelić? — ozwał się starczy głos.
— Tatk! — Żelk rzucił broń i przypadł ustami do węźlastych ojcowych rąk.
— Wiedziałem, żeś wrócił — gadał stary bosman. — Drawc mi powiadał, że cię Szwedy pojmały. Myślał jem, że cię uwieźli za morze, tam gdzie teraz wywieźć chcą Swarzewską Pannę.
— Co powiadacie, tatku miły?
— To co wiem od Drawca! Nie ma Jej już w swarzew- skim kościele, a wczoraj popłynął pod Cetniewski Hak szwedzki okręt. Jo! Sam widziałem. Rzucił tam kotwicę na grubej konopnej linie. Morzkulce cały dzień ładowali na tę nawę skarby zrabowane z kościołów i szlacheckich dworów,
Zniżył głos do szeptu i podniósł do góry sękaty palec.
— Głowę bym dał, że i naszą złotą Panienkę wraz z inszymi bogactwami ukryli w paczemickiim dworze i tero ją :na tym kurpie powiozą do Szwecji. Ale niedocze- kanie ich, żeby do tego doszło.
Chorąży pożałował, że będąc w Pucku nie zapytał nikogo, czy rzeczywiście nie zdołano przed najazdem ukryć cudownej figury. Wydało mu się to dziwne, uwierzył jednak starcowi. Był przecież tu na miejscu, więc chyba dobrze wiedział, jak się sprawy mają.
. — Co chcecie, ojciec, robić? — zapytał Trisza z niepokojem.
Zgrzybiały bosman zwierzył imu się ze swego zamiaru:
— Szedłem pod Swarzewo, do Lipiejo Dołu. Tam swa- rzewianie ukryli swoje ozółna. Zepchnąłbym jedno na wodę. Rowem bym wyszedł na Wielkie Morze. W ciemności łatwo podpłynąć, do tego przeklętego kurpa i przeciąć kotwiczną linę. Nim piekielnicy spostrzegą, co się stało, już wlezą na mieliznę. Toć jeno patrzeć, a nadejdzie morda! Woda od zachodu słońca podniosła się już o półtora stopy.
— Tedy sztorm pewny, ale czy wy, tatku, dacie radę? Toć macie bez mała sto lat, a Kawka powiadał mi, żeście chorzy... — niepokoił się syn.
— Okrętnik je wiedno'chory na lądzie, a zdrów na morzu! Dam radę. A jakibym nie dał, to ty mi, synku, pomożesz! Masz czółno?
— Mam!
— To je dobrze! Prędzej będziemy przy Cetniewskim Haku.
To mówiąc zgarbiony bosman podkasał parciane portki i wgramolił się do łodzi.
— Podaj mi bekę i topór — powiedział. — Leżą tam, na strądzie.
Żelk podniósł rybacki oręż, rzucił go na plychtę, zepchnął łódź, skoczył do niej i powiosłował w stronę przesmyku zwanego Rowem, a oddzielającego Międzymorze od lądu. Wiotsłując opowiadał o swej siedmioletniej tułaczce i wojaczce dopóty, dopóki nie posłyszał, że stary szczęka zębami. Spojrzał na ojca. Czapa i burka z foczych skór dobrze chroniły przed zimnem, ale nogi były nie obute.
— Wyście boso? — zdziwił się niepomiernie. — Zmarzniecie, tatku, na kość, zachorujecie ciężej jeszcze. Gdzie wasze bosmańskie skorżnie z byczej skóry?
— Morzkulce je zabrali, a te chodaki, w których przyszedłem spod Żarnowca, na nic się już zdarły. Co mi tam buty!
Wypłynąwszy na Wielkie Morze chorąży Żelk skierował czółno na zachód, w stronę Cetniewskiego Haku. Nie minął różaniec, a wyłoniła się z ciemności wielka brzuchata nawa.
— Płyń, knopie, pod dziób — rozkazał cicho bosman. — Cofnij czółno rufą do kotwicznej liny!
Syn sprawnie wykonywał polecenia. Ojciec chwycił gruby powróz, zamachnął się, przeciął go toporem i przeżegnał się szeroko.
Udało im się niepostrzeżenie wycofać spod burty. Od- ipłynęli i uśpiony korab zniknął wkrótce w mroku. Tylko wiosła cicho rozgarniały wodę skrzypiąc w dulkach jak świerszcze.
— Stój — rzekł nagle staruszek rozglądając się na wszystkie strony.
Wioślarz wyciągnął paczeny. Łódź stanęła.
Bosman poślinił palec i podniósł go nad głowę.
— Powietrze ciągnie z morza — s.zqpnął tajemniczo. — Dobra nasza, synku!
— I bryza czarnieje już, tatku, od północy — wskazał chorąży ciemną smugę.
— Chwała Bogu! — westchnął stary wielżon. — Szwe- dy pójdą w strąd.
Byli już koło Rowu. Silny prąd wzbierający wody zniósł ich na Wik.
— Przed świtem zawiniemy do Pucka — mówił chorąży. — Robi się chłodno, ale wkrótce będziecie się wygrzewać na mojej kwaterze pod ¡puchowym piernatem. Ojciec Grzegorz zna się ma lekach. Da Bóg, że wrócicie rychło do zdrowia!
— Chcesz płynąć do Pucka? — spytał stary.
— Rotmistrz Niewiarowski zwolnił mnie jeno na tę jedną noc. Muszę wrócić w porę! Przyrzekłem!
— A ja muszę iść pod Cetniewski Hak!
— Co wam w głowie?
— Tam się rozbije ten przeklęty kurp. Dobijaj do strą- du! "Wysadzisz mnie 'tutaj!
Daremnie prosił go syn, by poniechał tego niebezpiecznego zamiaru.
Sędziwy marynarz króla jegomości pożegnał się i boso po wilgotnych łąkach ruszył z beką na ramieniu na Wielki Strąd. Syn patrzał za nim ze łzami w oczach. Nad
chodziła morda. Nim starzec dotarł na wielżeńskie wydmy, już zadął astry wiatr, a morze rozszumiało się groźnie.
Pod Cetniewskim Hakiem bosman ukrył się w dole piaszczystym i spojrzał ku szwedzkiemu statkowa. Fale rosły. Wrak czerniał ma przybrzeżnej ¡mieliźnie. Tuż przy mim sterczały wysokie głazy. Za każdą falą okręt kiwał się lekko, jakby żegnał się z tym światem.
Na wschodzie wstawał dzień, lecz niebo zasnuły chmury i zaczął padać deszcz. Północny wiatr potężniał z minuty na minutę. Syczał perlisty presk. Szum morza zagłuszał wołanie o ratunek, na strąd iprzy cwałowało kilkuna-stu rajtarów z poczermickiego dworu. Konie stawały pod nimi dęba, a krzyki ich i przekleństwa ^porywała wichura. Na chwiejnym pokładzie ginącego okrętu marynarze wzywali pomocy, której nie mogli im udzielić odgrodzeni kipielą kamraci.
— Za długoście, purtki, spali — szeptał do siebie Żelk patrząc z ukrycia na to straszne widowisko. — Żebyście wcześniej tu (przyjechali, moglibyście może jeszcze tych morzkulców uratować.
Wiedział, że teraz już ma to za późno. Silny prąd wykluczał jakąkolwiek pomoc. Deszcz zmienił się w rzęsistą ulewę. Rajtarzy bezradnie kręcili się po brzegu bodąc ostrogami kobyły płoszące się co chwila. Jeźdźcy z trudem utrzymywali »się w kulbakach. Wiatr zrywał im kapelusze, targał opończe.
— Bodaj was, czarty siarczyste, iporwała ta norda i poniosła aż do samego piekła — dzwonił zębami stary bosman.
Zsiniały z zimna trwał ma posterunku pewny, że grzywacze rozbiją wrak w perzynę. Fontanny piany tryskały aż do połowy masztów. Pękaty kadłub trzeszczał wśród kamieni. Niebawem runął przedni maszt. Potem oberwał się kawał dziobu. Rozbitkowie z rozpaczy zaczęli skakać w kipiel, lecz fala wyrzucała ma brzeg jedynie trupy. Do piaszczystego strądu nie dopłynął nikt. Rajtarzy pozsiadali z koni. Wyciągali na piasek zwłoki okrętników. Patrzeli w ich zastygłe lica, na których groza śmierci wycisnęła swoje piętno1.
Wtem spieniony grzywacz rzucił pod stopy dowóJcy rajtarów szczątek dziobmicy ze strzępkiem przeciętej liny
kotwicznej. Szwed przyjrzał się jej bacznie. Pojął, co było przyczyną rozbicia. Wzniósł pięści, ryknął jak zraniony tur. Rajtarzy otoczyli go zwartą gromadą, ipokazywali sobie dowód podstępu, odgrażali się nieznanemu sprawcy. W końcu dosiedli klaczy i wjechali w parów przy Cet- niewskim Haku.
Morze zaś kończyło dzieło zniszczenia. Na wraku zwalił się drugi i trzeci maszt. Kiedy rozpadła się reszta kadłuba, brzeg zasłały okrętowe belki i deski. Toczyły się beczki, skrzynie, pęki lnu, bele płótna, gdańskie krzesła. Sprawiedliwy Bałtyk zwracał ziemi nadmorskiej łup wydarty jej przez wojsko Karola Gustawa.
Do cna zmarznięty ¡podniósł głowę i rozejrzał się na obie strony. Nie zauważywszy nikogo w pobliżu wyszedł z kryjówki, chwiejąc się podszedł ku zolojowi. Chodził wzdłuż niego, schylał się, oglądał każdą belkę, odsuwał beczułki, przewracał pęki lnu, szukał pilnie, cierpliwie, wytrwale.
Deszcz ustał, lecz zaczął ciąć śnieg. Staruszek mimo dreszczy, które wstrząsały jego ciałem, kroczył z uporem dalej. Ślady bosych jego stóp zacierały fale wychlustu- jące na brzeg coraz to nowe bity. Niestety, Swarzewskiej Panny nie było wśród nich.
— Halt! — nadleciały naraz wrzaski od wądołu.
Bosman Żelk spojrzał w tamtą stronę. Ujrzał kilkunastu
rajtarów. Staruszek zdjął bekę z ramienia, wbił ją w strą- dowy piasek, podparł się mocno, oburącz dzierżąc drzewce. Bosy, w przyodziewku z foczych skór wyglądał jak morskie straszydło, które wypełzło na brzeg z przepastnych den. Szwedzi pokrzykiwali ze zdumienia. Komendant ich naparł koniem na Żelka, pochylił się w siodle, by zapytać Kaszubę, kim jest i czego szuka.
— W imię Ojca i Syna, nadeszła moja godzina! — krzyknął stary okrętnik, wyrwał bekę i przebił nią Szweda.
Oficer zwalił się z siodła na mokry piach. Rajtarzy z wrzaskiem zatopili rapiery w piersi starca.
— Panno Swarzewska — jęknął i osunął się na klęczki.
Szwedzi chcieli rozsiekać go w kawały, ale na brzeg
runęła tak olbrzymia fala, że ledwie zdążył; uciec przed nią do wąwozu. Żoch zabrał kaszubskiego wojownika.
Po kilku dniach sołtys Pomieczyński przekradając się od Żarnowieckiego Jeziora, by zobaczyć swoje domostwo w Swarzewie, znalazł przy Lipim Dole zwłoki starego bosmana. Prąd morski zniósł je aż tutaj spod Cetniew- skiego Haku.
czora przyświecał księżyc w pierwszej kwadrze, ale dziś ciemno, choć oko wykol — mruczał An- drys Kur prowadząc konia ścieżyną wijącą się przez puckie mokradła.
— Bogu dzięki za te mroki — odparł idący za nim pan Piotr. — Łatwiej przedrzemy się przez szwedzkie straże.
— Odkąd śniegi stajały, otoczyły te purtki nasz Puck ciasnym półkolem — dodał chorąży Żelk. —■ Pilnują pono nawet drogi pod Gnieżdżewską Górą.
Odwilż nastąpiła w dzień po jego powrocie z wyprawy do Wielkiej Wsi. Ubiegłej nocy zdołał przy pomocy Czer- wiomki i jego maszopów wybadać, że wróg nie strzeże tylko topieli nad Młyńską Strugą i Płutnicą. Tym jedynie wolnym szlakiem postanowili przemknąć w żarnowieckie bory. Prowadził ich Marcin Kawka, znający te okolice jak własną kieszeń.
— Na twardy grunt wydostaniemy się dopiero przy Sulicach — powtarzał towarzyszom \nocnej podróży.
— Im później, tym Jepiej — mówił ina to Piotr Sulic- ki. — Wieści o wzięciu Malborka potwierdził dziś rankiem list przysłany przez gdańską radę. Kto wie zali nie nadciągnęły już posiłki znad Nogatu. Szwedy mogą kręcić się po Żarnowiźnie. Musimy baczyć, by nie natknąć się na jaki ich podjazd.
Chorąży Żelk ciągnąc klacz przez grząską ścieżkę wśród bagien i roztopów, myślał o swym ojcu. Czy udało się bosemu starcowi uratować Swarzewską Pannę? Czy spod Cetniewskiego Haku cało uniósł siwą głowę? Czy spotka go w leśnym obozie wolontarzy sołtysa Zycha?
Przywędrowawszy na zgliszcza Sulic dosiedli koni.
— Okrążymy Krokowo — powiedział pan Piotr.
— Warto by było wyrugować ipaina Hernesta z tego zameczku — rzekł Andrys. — Mała to warownia, ale można by z niej wypadać na wszystkie drogi i utrudniać nieprzyjacielowi zaopatrywanie w spyżę wojsk oblegających Puck.
— Sęk w tym, skąd weźmiemy armaty? — zmarszczył czoło Piotr Sulicki. — Bez nich Krokowa nie zdobędziemy!
— Mogliby my szturmem przedrzeć się przez fosy i wały — wtrącił Kawka.
— To by kosztowało nas zbyt wiele ofiar — nie zgodził się pan Piotr. — Może uda się nam urwać baterię z artylerii Stenbocka, gdy pułki jenerała na Puck ciągnąć będą.
— Zaczaimy się na -nie w rekowskim lesie — zapalił się chorąży. — Wpadniemy znienacka na piiszkarzy i ¡porwiemy jedno, drugie działko.
— Skoro jeno kilka pocisków przez okna zawita do zamkowych komnat, zaraz pan Krokowski otworzy nam bramę — pokiwał głową Marcin. — Na zamku więcej ma być białogłów niźli mężów zdatnych do obrony. Lu- trzy pociągnęli za Szwedem ¡pod Malbork.
— A sędzia Hernest? — zapytał Sulicki. — Nie skusiły go wojenne wawrzyny?
— Borna ostał i lęka ¡się z zamku wychylić, boby go nasi na widłach roznieśli za to, że królowi szwedzkiemu hołd pono złożył.
Tak rozmawiając zbliżyli się do Żarnowieckiego Jeziora. Nastał już jasny dzień, kiedy od strony Kartoszyna wyległa na drogę biegnąca wzdłuż jeziorowego brzegu gromada chłopów uzbrojonych w rusznice i widły.
— Nasi! — krzyknął Marcin.
— Biorą nas za nieprzyjacielski podjazd — zorientował się Piotr Sulicki i zerwawszy kołpak jął dawać znaki, by nie strzelaino, a gdy chłopi opuścili lufy, odetchnął z ulgą. — Kto nimi dowodzi?
— Białk z Kartoszyna! — odparł Kawka.
— To wy? — dziwili się Kaszubi, podchodząc do jeźdźców. — Myśleli my, że Szwedy.
— Macie szczęście, żeście nie morzkulce!
— Nenki rodzone by was nie poznały na sądzie ostatecznym!
— Sulicki ipan! — wołał Białk. — Nasz pan PiotrJ A to się ludzie nasi ucieszą!
— Bywają tu Szwedy? — zagadnął Sulicki.
— Dwa razy tu się pojawili, ale jak my im drogę zastąpili, szybko wycofali się pod Puck.
— Chcieli złupić klasztor żarnowieckich panien?
— Chyba, wszelako wprzódy musieliby się z ¡nami rozprawić.
— A wiele was?
— Moc chłopa się zebrała pod komendą Mrzezińskiego. Ci stoją pod Rybnem i Kostkowem, ale jest i po inszych wsiach, jak choćby u nas w Kartoszynie, siła dobrych Kaszebów, co by radzi na jedno skinienie poszli prać Szweda.
— Chodźcież tedy z nami, a obiecuję wam, iż nie będziecie za piecem siedzieć.
— Wiadomo — roześmiał się kartoszyniak. — Toć gołowąsem jeszcze będąc biłem się pod waszym przewodem. Dobrze pomnę krwawą potrzebę pod Starzynem i insze utarczki.
— Tedy w drogę! — krzyknął Kur.
Ruszyli. Przez Kartoszyno, Ciemno wo i opustoszałe zaścianki parcianej szlachty kaszubskiej przybyli do Rybien- ka, gdzie kwaterował ostrowski sołtys.
— Tatk! — zawołali czterej synowie Andrysa strzegący wjazdu do wioski. — Nasz tatk przyjechał!
Również rybacy spod Karwi, Białej Góry, Łeby, okoliczni chłopi, zagrodowi szlachcice z ziemi puckiej i lęborskiej powitali serdecznie przybyszów i bez zwłoki okrzyknęli pana Piotra swym wodzem.
— Prowadź nas na Szweda — wołali trzaskając szablami przed dworkiem Rybińskich, na którego ganku stał otoczotny przez starszyznę. :— Dość już długo tu gnu- śniejemy! Oręż nam rdzewieje! Ręce świerzbią]
Sulicki .podziękował za obiór i zaufanie.
— Koimuż ufać, jeśli nie wam, panie! — krzyczeli chłopi z puckich królewszczyzn. — Wyście wsi «naszych od Szweda bronili! Wyście nas dobrą radą wspierali, gdy starosta Działyński chciał z 'nas krwawy pot wycisnąć! Rozkazujcie, a w ogień za wami skoczymy!
Szlachcic natychmiast zabrał się do dzieła. Zycha z rybakami posłał pod Białą Górę, by strzegli morskiego
brzegu. Resztę wolontarzy ipodzielił na cztery oddziały konne i piesze. Komendantami trzech zostali: Kur, jeden z panów Rybińskich i Żelewski z Kartoszyna, dowództwo czwartego objął sam Sulicki.
Po trzech dniach musztry pan Piotr poprowadził oddziały ma Warszkowo, skąd ciągnęły się lasy aż do traktu łączącego Redę z Puckiem. Przed wieczorem Kaszubi przywiązawszy komie do ipni \po obu stronach tej drogi zaszyli się w gąszczach pod Rekowską Górą.
— Za późno! — martwił się pan Piotr dowiedziawszy się od chłopów, że tego dnia szwedzkie kolumny przeciągnęły tędy na Puck.
— Szkoda — pokiwał głową zasępiony chorąży Żelk, który w ciągu ubiegłych dni nadaremnie dopytywał w obozie o swego ojca. — Gdybyśmy wcześniej tu stanęli, może powiodłoby się nam urwać szwedzkim purt- kom kawał ogona.
— Jak to, kawał ogoma?
— No te wozy z wiwendą, co to zazwyczaj ciągną za armią, albo jakie działko w błocie ugrzęzłe.
— Dziś nic z tego, mości chorąży, wszelako jutro może się nam jaka sposobność do łowów nadarzyć.
Rozpalili ogniska i grzejąc się przy nich czekali rana. Bór szumiał nad nimi głucho, tajemniczo.
— Obstawimy wszystkie drogi — gadał Andrys Kur do Jakuba Szymańskiego. — Nie dopuścimy do Pucka żywej nogi.
— Jenerał Stenbock — tłumaczył Sulicki — będzie musiał odciągnąć spod Pucka znaczne siły, by dowóz sobie zapewnić. Przed przewagą umkniemy w nieprzebyte ostępy, ale mniejsze oddziałki wybijemy doszczętnie!
O świcie, zaledwie pogaszono ogniska, nadjechał młody Pięta-Ustarbowski wysłany nocą na zwiady.
— Od Redy ciągnie nieprzyjacielska kolumna — meldował. — Wiozą z sobą armaty!
— Siła ich? — zapytał pan Piotr.
— Nie będzie więcej niż dwustu chłopa!
— W sam raz kąsek dla nas — zatarł dłonie chorąży Żelk. — Porachuję się z nimi za mojego rodzica. Przyśnił mi się dzisiaj, cały we krwi i pomsty żądał. Pewnie go ubili tam pod Hakiem*..
Tymczasem wąż szwedzkiego pochodu przepełznął przez ■most :na Redzie i minął Ciechoicino.
— Przednia straż wjechała w las — donieśli zwiadowcy.
— Przepuścić ją! — rozkazał Sulicki i ukrył swoich w gęstwinie.
Rajtarzy jechali stępa drogą wiodącą »pod górę w pobliże Rekowa. Za nimi turkotały wozy i armaty. Woźnice klęli, smagali konie batami. Furgony i działa grzęzły w gliniastych koleinach i kałużach czerniejących w cieniu wysokich przydrożnych drzew. Gdy ostatnia armata wjechała w las, Żelk zagwizdał jak kos. Z gąszczy huknęły setki muszkietów.
— Zasadzka! — krzyknął dowódca oddziału i zwalił się z kulbaki, bluzgając krwią z piersi rozdartej pociskiem.
Popłoch straszliwy ogarnął jego podkomendnych.
— Bij morzkulca! — huczały zewsząd mściwe głosy. — Bij, zabij!
Ci Szwedzi, których jeszcze :nie ugodziły polskie kule, chwytali pistolety, muszkiety, wydobywali rapiery, lecz nim zdołali zasłonić się przed cięciem, padali pod ciosami szabel, wideł lub kos.
— Gińcie, za tatka mojego! — krzyczał Żelk, siekąc wrogów świszczącą szablą. — Wypatroszę was, wieprze, do jednego.
Najgorętsza walka wrzała koło dział. Nie darowano żywota ani jednemu z szwedzkich puszkarzy, furmanów, piechurów. Wybito ich do ostatniego.
— Jeszcze kilka takich potyczek, a Puck stanie Szwedom kością w gardle — dyszał po bitwie imć Jakub Szymański, bartnik z Doanatówka. — Pożałują te północne diabły, że zachciało się im skosztować kaszubskiego miodu.
Zdobyto cztery armaty, wiele zaprzęgów i wozów ładownych beczkami prochu, kul i spyży. Zwycięzcy pociągnęli ze zdobyczą krętymi drożynami leśnymi ku Piaś- micy, pozostawiając na trakcie zator trupów końskich i ludzkich, nad którymi zaczynały już kołować wrony. Nim słońce wzbiło się do zenitu, wolontarze zapadli w nieprzebyte bory piaśniekie i rozłożyli się obozem na jednej z polan.
— Teraz możemy zająć Krokowo — powtarzał A»ndrys Kur chodząc od ogniska do ogniska. — Cztery armaty
starczą, by rozbić w perzynę warowną bramę zamku chytrego pana Hernesta.
— Wykurzymy borsuka z krokowskiej nory — odgrażali się panowie Rybińscy, Żelewski, Szymański, Ustar- bowski,
— Zamienimy gniazdo zdrady w twierdzę prawych obrońców Polskiej Korony — wtórowali im zgodnym chórem inni.
— Widłami nawrócimy lutra na prawowitą wiarę — pomstowali chłopi.
Na zdobycznych wozach znaleziono sporo kufli tęgieigo piwa z browaru oliwskich mnichów, toteż nie brakowało animuszu. Jeden Piotr Sulicki dziwnie był milczący tego wieczoru. Siedząc pod stuletnim dębem rozmyślał o żonie,
o synu, o czarnowłosej Orszuli.
— Chciałbym dożyć ich wesela, ale czy dożyję? — westchnął, podźwignął się i aby odpędzić trapiące go czarne myśli zwołał dowódców na naradę.
—■ Jutro uderzymy na Krokowo — (przedstawił im swój plan. — Ja i pan Rybiński natrzemy od .północy i wschodu. Kur od południa, Żelewski z zachodu. Każdy weźmie jedno działo i będzie bił w zamek.
Nad ranem wysławszy podjazdy ku Darżlubiu i Poł- czynu, przystąpili do natarcia. Hukinęły działa. W tym samym czasie, gdy w zborze rozkołysał się dzwon na trwogę, a trębacz zadął na krokowskiej baszcie, wrócili zwiadowcy Kura na spienionych koniach.
— Wróg w sile kilku regimentów ciągnie od Pucka! — wołali.
— Idą przez Wielkie Starzyno i Piaśnicę!
— Ich przednie straże pokażą się tu niebawem!
Kur powiadomił o tym «natychmiast Sulickiego. Ten rozkazał wolontarzom wycofać się w stronę Żarnowieckiego Jeziora, lecz skoro jeno weszli ina trakt wiodący z Krokowa do Żarnowca, od sobieńczyckieh borów zadymiła kurzawa.
— Prędzej, bracia! — naglił komendant. — Stamtąd wali chyba cały regiment!
— Psiakrew! — zaklął Żelewski. — Wolałbym diabła obaczyć niźli tych heretyków!
— Odcięli nam odwrót — zżymał się Żelk. — W dwa ognie nas biorą!
Zatrzymali się na bezleśnej wyżynie na południowy wschód od zamku, zza którego fos pluły armatki pana Hernesta, nie dosięgając wszakże kulami szeregów wolon- tarskich. Pan Piotr podniósł się w strzemionach i błysnął szablą.
— Formuj czworobok!
Rajtaria zbliżała się z trzech stron. Wyczekawszy aż podciągnie na strzał muszkietu, Sulicki zakomenderował
gromko:
— Za króla, za Koronę Polską, za poległych braci naszych! Ognia!
Zagrzmiało czterysta muszkietów. Konie rajtarskie wspięły się na nogi. Kilkunastu jeźdźców idących w pierwszej linii runęło z kulbak, ale dalsze szeregi pozostały nietknięte i parły naprzód jak burza.
— W nich! — krzyknął komendant rzucając do ataku swą konnicę.
Pomknęła kawalkada. Jeźdźcy zwarli się jak dwie fale. Przez jakiś czas zmagali się z sobą zaciekle, lecz Kaszubi nie imogli dorównać w otwartym polu rajtarom wyćwiczonym w wojennym rzemiośle i górującym nad nimi liczbą. Szwedzi otaczali ich coraz ciaśniejszym pierścieniem.
— Naprzód, naprzód! — wołał rozpaczliwie pan Sulicki.
Ale już osaczono go ze wszystkich stron. Bronił się
przez półtora pacierza i runął skrwawiony na ziemię. Jego spłoszony koń wpadł z rozwianą grzywą między pieszych. Załamała się linia. Szeregi poszły w rozsypkę. Chłopi z wściekłością w źrenicach pchali widłami rajtarskie kobyły, szlachta czyniła rum szablami, ale siły ich topniały jak śnieg w marcowym słońcu.
— Jezus, Maryja, Józef — jęczeli ginący.
Rybiński, Kur, Żelewski usiłowali sformować chłopstwo
po raz drugi i stawić Szwedom opór, ale ci rozbili ich w mgnieniu oka.
Padli Żelewski, Ustarbowski, Kawka, zginął imć Jakub Szymański. Wierzchowce goniły bez jeźdźców po krwawym polu bitwy. Niedobitki wolontarzy pierzchały ku Krokowu.
— Ratuj się, kto może! — wyli wniebogłosy zbiegowie przypierani przez pogoń do bagnistego stawu.
Pachołkowie krokowskiego dziedzica strzelali do nich z wałów jak do kaczek. Kilku rzuciło ;się wpław, by umknąć na przeciwny brzeg, lecz tam zaskoczyli ich i wymordowali królewscy rajtarzy.
— Do mnie, dresze! — ryczał Kur walczący wraz z czterema synami przeciw gromadzie nieprzyjaciół.
Nikt nie pospieszył na to wezwanie. Kto żyw, zajęty był ratowaniem własnej skóry w kotłującej się ciżbie. Stary Andrys z zakrwawioną twarzą, ranny w lewe ramię prawym odbijał szwedzkie cięcia. Synowie bohatersko zasłaniali ojca. Wkrótce padł jeden z nich i konie stratowały go na miazgę. W chwilę później drugi zwalił się z siodła. Wtem od strony Minkowic przycwałował chorąży Żelk. Rajtarzy próbowali zajechać mu drogę, ale on dzielnie torował sobie przejście szablą.
— Idź do piekła! — syczał za każdym sztychem.
Nacierali nań po trzech, po czterech, każdy jednak,
kto się zbliżył na długość szabli, rozkładał ręce i z bolesnym jękiem spadał z konia.
— Trzymaj się, Andrys! — wołał bitny szermierz. — Zaraz wyrąbię cię z tej ciżby!
Jakiś szwedzki oficer na bułanym ogierze rzucił się na polskiego rębacza. Żelk co tchu zawrócił konia. Przez minutę pędzili obok siebie jak dwa wichry, a rajtarzy gnali za nimi.
— Będziesz lucyperowi buty czyścił! — warczał wiel- żon.
Szwed ciął, ale Żelk odbił cios, kiedy zaś jego koń raniony kulą stanął dęba, Trisza zwinnie jak wiewiórka przeskoczył na bułanego ogiera i z tyłu ścisnął przeciwnika. W następnej sekundzie wyrwał błyskawicznie zza pasa pistolet, strzelił oficerowi w skroń. Szwed osunął się z konia.
— Masz czegoś chciał — rzekł Trisza Żelk dysząc ciężko.
Kurowie nie bronili się już. Spiętrzona fala szwedzkich rajtarów przewaliła się nad ciałami odargowskiego gbura i jego czterech synów.
— Spóźniłem się, drehu — jęknął Żelk. — Spóźniłem...
Obejrzał się. Od głównego pola bitwy cwałowało ku
niemu kilku rajtarów. Kule zaś świstały mu koło uszu. Spiął konia ostrogą. Pościg gonił go aż do skraju świe-
cińskiego boru W gęstwinę wszakże Szwedzi lękali się zapuścić. Żelk wpadł między jałowce, kępy chojarów, wysokie pnie sosen i buków. Jak ryba dał nurka w topiel zieloną, szumiącą przyjaźnie.
— Ogary straciły chyba mój .trop — pomyślał po kilku pacierzach.
Zatrzymał ogiera, przywiązał ,go do pnia i z rozpaczą rzucił się na siwy mech.
— Pogrom, pogrom — darł palcami porosty i ziemię wspominając śmierć Andrysa i pana Piotra, którego zaledwie przed kilku dniami pani Barbara żegnała u Młyńskiej Bramy.
Opamiętał się dopiero pod wieczór. Nabił 'pistolet, zastrzelił szwedzkiego ogiera i ruszył przez gęstwinę ku Bielawom. Zamierzał przedrzeć się przez błota na Kępę, zepchnął jedną z swarzewskich łodzi ukrytych w Lilpim Dole i nocą podpłynąć do Pucka.
¿RWeSsM achodni wiatr, dmuchający iza dnia, usnął. Niebo, morze i ziemię okryły gęste ciemności. Jędrzej' Czerwionka obchodził straże koło Korahnej Bramy.
— Czuwacie, chłopi? — zagadywał znużonych wartowników.
— Czuwamy — odpowiadali wbijając oczy w mrok.
Od Wiku doszedł ich uszu cichy plusk wioseł.
— Kto tam? — zawołał szyper.
— Swój! — odezwał się znajomy głos.
— To Trisza! — poznali go rybacy i niezwłocznie otworzyli furtę w bramie.
Zazgrzytały zawiasy.
— Cud, żeś się tu cało dostał! — rzekł Jędrzej ściskając Żelka. — Te morzkulce talk obstawili Puck, że ani mysz się nie przedostanie przez ich straże. Pan Sulicki cię przysłał?
Chorąży zwiesił głowę.
— Pan Piotr zabit! I Andrys Kur z czterema synami. I Marcin Kawka. Wolontarze w puch rozbici. Jam jeden chyba ocalał z całej żarnowieckiej partii.
— Maryja, Józef! Co się stało? Kędy wpadliście w tę matnię?
Na dzwonnicy fary Świętego Piotra zakwiliła sowa. Od (północnego zachodu łuna płonących wsi zaczęła z lekka barwić czerwienią niskie obłoki. We wnęce bramy migotały latarnie strażników otaczających przybysza.
— Pod Krokowem — rzekł chorąży.
— Trza o tym ¡na ratusz donieść — zdecydował chłapo- wianin.
Nie spieszno było Zelkowi stanąć przed burmistrzem z hiobową ¡nowiną. Wciąż jeszcze miał przed oczami obraz klęski. Stratowane zwłoki komendanta i wolontarzy zbiegów grzęznących w błotnistym stawie pod wałami krokowskiego zamku, połamane kosy a rapiery, rozbiegane konie z pustymi siodłami. W dodatku wracając do warowni spotkał w Swarzewie sołtysa Pomieczyńskiego i ten pokazał mu grób ojca pochowanego na kamienistym strądzie. To przybiło go do reszty. Marzył o jednym tylko: dowlec się do kwatery, lec na posłaniu i zasnąć twardo jak kamień. Zatracić się w niepamięci.
— Na złą wieść nigdy zbyt późno — mruknął. — Jegomość burmistrz śpi już chyba. Co go będę budził po nocy.
— Spi? — oburzył się Czerwionka. — Nie znasz to naszego Ręki? Przed godziną był tu na wałach. Pytał, czyby «wycieczki nie zrobić i wytłuc tych pludrów, co za Rybacką Bramą sypią szańczyki nowych działobitni. Z pewnością zastaniesz go na ratuszu!
— Przygotowują się do nowego szturmu?
—JNie inaczej!
— Tedy lepiej nie rozgłaszać po mieście o naszej klęsce, żeby w obrońcach duch nie osłabł.
— I ja tak myślę. Ale starszyzna musi o niej wiedzieć.
Odprowadził Żelka :na rynek.
W burmistrzowskiej izbie płonęły świece. Pan Tomasz z Hewelką i ojcem Grzegorzem przeglądali jakieś papiery leżące na dębowym stole. Usłyszawszy wiadomości przyniesione przez Triszę pobledli.
— Siła naszych poległo? — wyszeptał burmistrz wis tając z krzesła i ciężko wspierając się oburącz o stół.
— Pod Rekowem ani jeden — odrzekł chorąży. — Wszelako u krokowskiego zamku Szwed zniósł nas doszczętnie.
Cienie chwiały się na bielonych ścianach. Skwierczały knoty świec gorejących w lichtarzach. Hewelka dłonią zakrył oczy.
— Nie rozpaczajcie po braciach, poległych — odezwał się ojciec Grzegorz. — Dla tych, co ojczyźnie i kościołowi służą, droga do niebios otworem stoi. W raju goszczą oni już i orędują za nami u tronu Króla Niebieskiego.
To samo powtórzył nazajutrz szlochającej pani Barbarze, Orszuli rozdygotanej jak osika i Januszowi, który stał milczący, osłupiały boleścią.
— Nikt z :na,s nie zna dnia ani godziny — mówił łagodnie. — Taka jest rzeczy kolej na tymi padole łez. Pan Piotr jako prawy rycerz na polu chwały legł i ninie szczęśliwości wiecznej zażywa.
— O jakże srogo los nas doświaidcza — lamentowała Sulicka.
— Nie los, jeno Pan — poprawił ojciec Grzegorz. — Pomnijcie zaś, iż Pan ów nad Pany osobliwie doświadcza tych, których miłuje. Niezbadane zaiste są Jego wyroki.
Ukląkł w smudze wiosennego słońca, które sączyło się w półmrok komnaty przez kwadraty szybek i zaczął głośno odmawiać Modlitwę Pańską.
Urwał i spojrzał na obecnych. Orszula i Janusz uklękli za jego śladem, lecz pani Barbara nadal siedziała bezwładnie, z opuszczonymi ramionami, z wzrokiem wbitym martwo w deski podłogi.
— Bądź wola Twoja — rzekł z mocą ojciec Grzegorz.
Wdowa ugodzona żarliwym spojrzeniem jego gorejących źrenic osunęła się na klęczki.
Tego jeszcze dnia pani Barbara poszła do fary na żałobne nabożeństwo, które ojciec Grzegorz odprawił za dusze poległych. Kościół ział pustką. W nawie klęczała jeno gromada białek i starców, patrząc ku prezbiterium, gdzie w ciemnych stallach zasiedli Suliccy i Hewelka z zapłakaną córką. Wszyscy pucezamie młodzi czy starzy, byle jeno zdolni do pracy i obrony, byli na wałach.
Rotmistrz Niewiarowski, Tomasz Ręka, Malotka, Ross obchodzili bastiony.
— W styczniu — mówił pan Szczęsny — jenerał Sten- bock rzucił do szturmu siedem tysięcy. Teraz powrócił z większą jeszcze potęgą. My zaś, rachując w to rotę
piechoty przez Gdańsk przysłaną, mamy zaledwie sześciuset żołnierzy.
— Drugie tyle stanowią uzbrojeni chłopi i rybacy — zauważył Ross.
— W razie (potrzeby cały Puck na szańce pospieszy — zaręczał burmistrz. — Nie mą tu człeka, coby wzbraniał się walczyć za króla Jana Kazimierza. Czekamy szturmu, by jawnie wierność naszą okazać.
— Dziw doprawdy, iż dotąd jenerał nie wystrzelił ni razu! — sarknął Malotka. — Okopy sypie, działa zatacza, ale ni jedna kula nie oznajmiła nam dotychczas jego powrotu.
— Czeka, aż flota nadpłynie — mruknął Niewiarowski.
— Dobrze, iż o tej porze roku na Małym Morzu jest niska woda — rzekł Ręka. — Przez Depkę większe orlo- gi nie wpłyną na Wik, przesmyków zaś helskich strzegą forty przez króla Władysława wzniesione.
To że Stenbock czekał ;na admirała Wrangla i jego flotę sprawdziło się w pierwszych dniach kwietnia. Wtedy to dziesięć naw wpłynęło na Wik, a u Gdańskiej Bramy stanął trębacz i parlamentariusz z białą chorągwią. Wyszli do nich Jędrzej Czerwionka, porucznik Rydygier i sierżant Detlaf.
— Oberszter von Ziethen w służbie jego królewskiej mości Karola Gustawa — poseł przedstawił się po niemiecku i zażądał w imieniu jenerała Stenbocka wydania kluczy do bram puckiej warowni, inaczej z miasta nie pozostanie kamień na kamieniu.
— Klucze te oddamy jeno prawowitemu naszemu panu, jego królewskiej mości Janowi Kazimierzowi po zwycięskiej wojnie i ostatecznym waszym rozgromię — odpowiedzieli wysłańcy Pucka. — Jenerał Stenbock może od nas chyba żelazną kulę dostać w upominku.
Rozeszli się: Ziethen do obozu, Polacy do twierdzy.
— Walić z wszystkich armat! — rozkazał Niewiarowski, gdy mu zakomunikowano rezultat rokowań.
Rozpętało się piekło. Od huku dział poczęły drżeć mu- ry. Malotka niecierpliwie popędzał puszkarzy.
— Pal, pal jak w gębę! Niech wiedzą, iż kul mamy pod dostatkiem!
Dym osnuł szańce. Wróg dopiero za dwa różańce otworzył ogień z okrętów i działobitni. Pociski leciały wiel
kimi łukami ciągnąc za sobą ogniste warkocze. Tu i ówdzie wybuchały pożary sprawnie gaszone przez ‘mieszczan. Dragoni donosili koszami kule z arsenału. Piechurzy zabierali z wałów ranionych kamratów. Opatrywała ich pani Barbara, Orszula, burmistrzowa i najznamienitsze pucczanki. Proboszcz Rudel i ojciec Grzegorz spowiadali ciężko rannych, udzielali konającym ostatniego namaszczenia. Janusz »stał obok rotmistrza i Jędrzeja <na wale śledząc skutki kanonady.
— Dostali! — wołał za każdym celnym strzałem.
Dwie nawy (przechyliły się na bok i zaczęły wycofywać
się ku Międzymorzu, gdzie ozwały się armaty Kazimie- rzowa.
— Bijcie w ten wyflagowany kurp — zachęcał Czer- wionka zamkowych kanonierów, wskazując największy z okrętów. — Na nim gwesno siedzi admirał onych morzkulców.
— Wrangel! — dodał Niewiarowski, przykładając lunetę do oczu.
Jur Zelin, Jack Dróżka, Adam Walkowic, Kąkol, Buda, słowem cała jastarnicka maszoperia stała za jego plecami. Malotka własnoręcznie zakładał lont. Zagrzmiało'.
— Trafiony? — .zapytał Kuchnowski.
— W tylny kasztel! — krzyknął pan Szczęsny.
Okręt zawrócił. Odpłynął w kierunku Suchych Rew,
by wyjść z zasięgu puckich dział.
— Zdwoić ogień! — zakomenderował rotmistrz.
Niebawem i reszta floty wycofała się spod kul za przesmyk Depki.
— Uciekają — tryumfowali artylerzyści, dragoni, rybacy.
Kanonada przycichła, gdyż na dziesięciu wycofanych orlogach więcej było dział niż w bateriach, którymi rozporządzał graf Stenbock. Natomiast w szwedzkim obozie ozwały się trąby, zawarczały bębny doboszy. Oficerowie zaczęli formować szeregi piechoty.
— Jeno patrzeć, a ruszą do szturmu! — krzyknął burmistrz. — Bić w dzwony! Niech każdy, kto żyw, na wały podąży!
Rozkołysały się dzwony na farnej wieży. Mury zaroiły się zbrojnymi mieszczanami. Generał przypuścił szturm z trzech stron jednocześnie.
Zdawało się, że wraże fale zaleją Puck za jednym zamachem. Najwięcej piechoty waliło na południowy wał. Piechurzy ciągnęli na skrzypiących kołach zbite na prędce pomosty, by przerzucić je przez fosę. Kiedy dotą^li pod Rybacką Bramę, załoga otworzyła ogień i zdusiła ich do odwrotu. Wycofali się znacząc gęstym trupem szlak ucieczki i porzucając drewniane mosty.
Nieco lepiej powiodło się Szwedom szturmującym od strony Gdańskiej Bramy. Mimo ¿e jak muchy padali od kul, ¡zdołali przecież przerzucić pomosty przez fosę. Porucznik Rydygier, dowodzący tutaj obroną, zażądał pomocy. Posłano mu rybaków. Maszopi zrzucili skórzane kaftany i pobiegli przez zadymiony rynek w parcianych koszulach z podkasanymi rękawami machając groźnie bekami, toporami, muszkietami. Przestraszone kobiety patrzyły na nich z bram i okien kamieniczek.
— Brońcie nas! — błagały. — Nie puśćcie Szweda do miasta!
— Zawrócimy do piekła tych gromów-unorzkulców! — odkrzykiwali rybacy.
— Dziś jeszcze zameldują się u lucypera! — huczał Trisza. — Diabli będą mieli uciechę! Tłok się zrobi w piekielnej czeluści!
. Wsparli dragonów w ostatniej chwili, wróg bowiem wdzierał się już na wały. Spychali go bekami, rąbali toporami. Żelk dwoił się i troił. Mścił się za ojca, za Andrysa Kura, za pana Piotra Sulickiego, a Zelin, Czerwionka, Kołacz, Walkowic, Kuchnowski, Buda, Kąkol, Dróżka sekundowali mu dzielnie. Półtora setki Kaszubów odparło gwałtowny atak. Na próżno Stenbock rzucał do natarcia wciąż nowe roty. Na pomostach panował sądny dzień. Szwedzi tłoczyli się, wpadali do rozbulgotanej wody fosy. Czepiali się mokrych belek, krawędzi szerokiego rowu, ryczeli o ratunek, tonęli jeden po drugim.
— Najprzód — wrzeszczeli szwedzcy oficerowie płazując rapierami cofających się żołnierzy.
Ale nie udało się im zatamować odpływającej fali. Chorążowie rzucali sztandary, dobosze bębny, piechurzy piki. Maszopi izaś młócili bekami i krzyczeli z całych płuc:
— Mosz, purtku!
— Mosz, heretyku!
— Mosz, przeklęty morzkulcu!
Dzwony biły bez ustanku. Na dach spadł grad żelaza.
— Gore! — wołali pucczanie. — Gore!
Z drabinami i linami biegli gasić pożary, rąbali płonące krokwie. Białki czerpały wodę z miejskich studzien, podawały wiadra i stągwie z rąk do rąk. Dym i para kłębiły się w uliczkach. Kule podziurawiły dach kościoła Świętego Piotra, utrąciły szczyt dzwonnicy. Gruzy zatarasowały wejście do farnej kruchty. Janusz Sulicki i Tomasz Ręka kierowali posiłki na najbardziej zagrożone odcinki. Sierżant Detlaf dozorował mieszczan dźwigających na noszach rannych i poparzonych.
— Czyż nigdy nie będzie końca temu piekłu? — lamentowały białogłowy oblegające ojca Grzegorza.
Kiedy wreszcie o zachodzie szwedzkie trąbki zagrały do odwrotu, wszyscy odetchnęli jak po grzmocie. Dzwonnicy wypuścili sznury z rąk otartych do krwi. Porucznik Rydygier wsunął rapier do pochwy i podziękował rybakom za pomoc. Na przykościelnym cmentarzu pogrzebano zabitych we wspólnej mogile. Smutnemu obrzędowi przyświecał rogaty księżyc. Krótko po północy zaszedł za chmury. Wtedy to przed panem Niewiarowskim stanął Trisza Żelk i poprosił, by mu pozwolono z pięćdziesięcioma rybakami i puckimi okrętnikami zrobić wypad do nieprzyjacielskiego obozu.
— Po tym krwawym dniu — dowodził — śpią pewno jak susły. Łatwo ich będzie zaskoczyć. Przemkniemy niepostrzeżenie przez kordon wart i damy im taką nauczkę, że jenerał Stenbock nie zapomni jej do sądu ostatecznego!
— Żelazny z was człek, mości chorąży — rzekł rotmistrz znużony śmiertelnie.
— Ojca mego nieboszczyka “Żelaznym” zwano — oświadczył z dumą Żelk.
— Z was zaś jest syn jego nieodrodny — pochwalił go pan Szczęsny. — Bodaj się tacy ma kamieniu rodzili! No idź, żelazny kawalerze, do grafa w odwiedziny, jeśli taka twoja wola. A weź ze sobą Czerwionkę.
— On na to jak na lato! Takoż szyper Zelin ze swoimi maszopami zgłosił się na ochotnika.
— Nie pozostaje mi tedy nic innego, jeno życzyć wam powodzenia!
Żelk wyprężył się po żołniersku i odmaszerował do swo
ich Kaszubów. Noc jak na kwiecień była ciepła. Maszopi ostrożnie wysunęli się za furtę i podążyli w stronę szwedzkich szańców. Rozmiękła ziemia tłumiła ich kroki. Wymijając trupy zalegające gęsto przedpole warowni, podkradli się pod okopy i przeczołgali między nimi na tyły nieprzyjaciela.
— Dziw, że nie słychać nawoływań straży — szepnął wielżon. — Czyżby nie pilnowali dział?
Zatoczyli wielkie koło, aby wedrzeć się do Żelistrzewa od tej strony, z której się nikt ich nie spodziewał. Stanęli nad drogą wiodącą do Redy i przetarli zdumione oczy. We wsi i na folwarku uwijali isię żołnierze z gorejącymi pochodniami. Zaprzęgali konie do armat, ładowali wozy, zwijali namioty, kulbaczyli ogiery. Przed dworem stał dwuszereg muszkieterów i karoca gotowa do odjazdu. Po chwili oberszter Ziethen kazał piechurom sprezentować broń. Na ganek wyszedł stary oficer w kędzierzawej peruce, opończy aksamitnej i rajtarskieh butach z ostrogami.
— To chyba ten diabelski jenerał — mruknął Czerwionka. — Baczcie, dresze, wsiada do karety.
— Odjeżdża — skinął głową Trisza. — Bodaj zajechał do wszystkich diabłów.
Karoca zaprzęgnięta w cztery konie ruszyła poprzedzana przez oddział rajtarów. Za nią pociągnęła piechota, artyleria, tabor. Kaszubi przyczaili się w głębokim rowie patrząc na mijające ich wojsko. Przejechał już ostatni furgon, gdy z dworskiego podwórza wypadł kłusem jakiś spóźniony rajtar. Żelk podniósł się, zamachnął arkanem, z ciemności rzucił nieprzyjacielowi pętlę na szyję i w mgnieniu oka ściągnął go z konia. Maszopi schwytali wierzchowca, Jędrzej zaś kolanami przycisnął do ziemi Szweda. wijącego się jak wąż i zakneblował mu usta własną jego rękawicą.
Robił się już dzień, kiedy wrócili z jeńcem i zdobytym koniem do miasta. Na ratuszu przesłuchano złapanego Szweda. Zeznał, iż generał krótko po nieudanym szturmie otrzymał wiadomość, że gdańskie regimenty odbiły siedemnastego marca zajętą przez Szwedów Oliwę, postanowił więc odstąpić od oblężenia i spiesznie pociągnął ku Redzie, by rozprawić się z wrogiem zachodzącym mu tyły. Wyśpiewał też, że pan Czarniecki stoi pono pod Bydgoszczą, Bory Tucholskie pełne są partyzantów chłopskich
i szlacheckich, że najeźdźcom ziemia polska zaczyna gorzeć pod stopami.
Tymczasem radosna nowina, iż Szwedzi zwinęli chorągiewkę, rozeszła się po całym Pucku. Mieszczanie wylegli z domów na rynek i ulice wiwatując na cześć gdańszczan, pana Czarnieckiego, króla Jana Kazimierza, a gdy uderzono w dzwony, tłumnie wypełnili farę.
— Te Deuim laudamus — zaintonował ojciec Grzegorz w pozłocistym ornacie celebrując uroczyste ¡nabożeństwo przed wielkim ołtarzem.
Zagrzmiały na chórze organy. Dziękczynny hymn wzbił się z tysięcy gardzieli pod łuki sklepień, uderzył o nieliczne ocalałe szybki okiennych witraży, wydobył się z kościoła na dwór, popłynął wiatrem przez Wik ku wydmom mierzei i szańcom dalekiego Kazimierzowa.
racały z południa bociany, daremnie szukając swych gniazd, które zgorzały wraz ze strzechami. T ludzie powoli wracali na zgliszcza wsi. Chociaż pokój jeszcze nie nastał, trzeba było zaorać leżącą odłogiem ziemię, chociaż Szwed gnieździł się jeszcze w Helu, należało zawiązać na nowo laskornowe maszoperie i łowić morską rybę.
Do spalonego Chłaipowa przyciągnęło dwóch gburów i pięciu rybaków. W Strzelinie ocalały tylko dwie rodziny. Nie lepiej było w Wielkiej Wsi. Jędrzej umieścił swą żonę u zięcia i córy w Ostrowie, sam zaś osiedlił się w Miłoszowej checzy, która pozostała nietknięta chyba jedynie dzięki temu, że dawny właściciel zbudował ją wśród zarośli i mokradeł.
— Mam dach nad głową — mówił do Marcina Kuch- nowskiego i sołtysa Kołacza — ale w gębę nie ma co włożyć. Myślę, że chyba założymy jedną maszoperię z wielżanami, ,bo inaczej pomrzemy z głodu.
W tym też celu wybrali się do sąsiadów. Spotkali ich przy Cetniewskim Haku. Stali ze swym sołtysem nad ubitą foką.
— Macie, dresze, co jeść? — odezwał się Kołacz.
— To już dzisiaj trzecia — pochwalił się sołtys Bol- da. — Dwie ubili imy nad Małym Morzem.
— Szczęście wam sprzyja — powiedział z radością Marcin. — Jam obszedł wczora cały Chłapowski strąd i nie spotkałem ani jednej foki.
— Bo one żerują przy Rowie — tłumaczył Bolda. — Tamtędy ciągną z Wiku na Wielkie Morze ławice szprota.
— I my by mogli sobie pożerować — zauważył półgębkiem szyper. Nie kuszą was, dresze, te ławice? — wskazał bielejące <na wschodzie żagle szwedzkich naw. — Zdałoby się wspomnieć dawne czasy i kaperstwa się chwycić!
— Pewnie — przytaknęli wielżanie. — To zyskowne rzemiosło.
— Jeno czy jegomość starosta by nam zezwolił? — po- skrobał się za uchem rozważny Bolda. — Gardłowa to sprawa!
— Kto by tam w tych niespokojnych czasach starosty szukał — machnął prawicą Jakub Kołacz. — Zapytamy rotmistrza Niewiarowskiego i kwita! Z pewnością rad będzie, że urwiemy Szwedom jeden i drugi kurp. Dziś jeszcze pojadę do Pucka.
— Na czym? — zdziwił się Bolda. — Toć w chłapow- skich i wielżeńskich stajniach ani koński ogon nie został.
— Znalazłem w Lęgu Jaksową kasztankę — odparł Jakub. — Naszego czarownika i jego łysą białkę zabili morz- kulce opodal Hadasowego młyna, ale szkapa ocalała. Tułała się po lesie, korę z drzew ogryzała, tedy przygarnąłem sierotę. Przyda się teraz poczciwa kobyłka. Nie będę skorżni drzeć po drodze.
Odjechał w samo południe, a wrócił przed wieczorem. Towarzyszył mu konno pan Janusz. Za nimi ciągnął zaprzężony w siwą klacz wózek, na którym wśród antałków siedział syn Żelaznego Żelka.
— Rotmistrz przysłał wam swe błogosławieństwo i trochę prochu, żebyście mieli czym do Szweda strzelać — oznajmił Kołacz maszopoan przed chałupą starego Drawca.
— Bo strzelać bez prochu nie przystoi wodnym żołnierzom jego królewskiej mości — dodał krotochwilnie Żelk złażąc z wozu.
Taki już był, że nie potrafił się niczym zbyt długo martwić. Sulicki inną miał naturę. Od chwili, w której dowiedział się o śmierci swego przybranego ojca, uśmiech nie rozjaśnił jego twarzy. Odłożył termin ślubu, postanawiając odczekać, aż minie rok żałoby, powierzył «matkę opiece pana Hewelki i przyjechał do Sulic. Wypytywany przez rybaków, co w Pucku nowego, odpowiedział, że gdańszczanie przysłali do warowni majora Szura z trzema kompaniami piechoty oraz dwoma kopami dragonów i rajtarów, że admirał Wrangel zakwaterował się na Helu i będzie prawdopodobnie usiłował zdobyć Kazimierzowo, że na zamek pucki przybył gdański komisarz i zaczyna rządzić się w mieście jak »szara gęś.
— Jegomość Ręka nie da sobie w kaszę dmuchać! — mówił. — Tedy często do swarów między nimi przychodzi.
Tymczasem słońce zapuszczało się już za rozewski przylądek. Szwedzka flota stanęła z dala od brzegu. Jedna tylko nawa pod rozwiniętymi żaglami sunęła wolno w stronę opuszczonych szańców Władysławowa.
— Czego ten kurp tam szuka? — zastanawiali się Kaszubi. — Toć tam nic nie ma, prócz paru lichych bud.
— Wieta le, dresze, co? — zapalił się chorąży. — Mamy proch! Zrobię petardę. Podpłyniemy pod ten korab i wysadzimy go w powietrze.
— Łatwo to rzec — mruknął Czerwionka. — Toć na wojennym okręcie panuje okrutny rygor. Szyldwachy dniem i nocą wachty trzymają. Jak się dostaniesz na pokład?
— Po co pchać się na pokład? Podpłyniemy cicho z boku do jego burty, wsunę w strzelnicę petardę z długim, zapalonym lontem i umkniemy, nim iskra dojdzie do prochu.
— Taki ¡z ciebie, Trisza, mądry knop, te sę chyba długo nie uchowasz! — burknął sołtys Bolda.
— Uchowam się, uchowam — zbagatelizował Żelk jego przestrogę. — Obabię się, dziatek dochowam i was w ko- motry poproszę!
Maszopi wyładowali beczki z wozu, wnieśli je do Draw- cowego domostwa i poszli na Mały Strąd, by przez Rów wyprowadzić na Bałtyk swoje trzy szalupy. Żelk tymczasem przygotowywał przy pomocy młodego szlachcica groź
ny ładunek. Napchał prochem spory mieszek, owinął go żaglowym płótnem, .przytwierdził doń długi, nasmołowany lont nucąc beztrosko przy tej niebezpiecznej robocie:
Gule, gule, gutka, gdzeż ta bela?
Gule, gule, gutka, u stareszci...
O północy trzy czółna ¡pełne zbrojnych rybaków odbiły od brzegu i popłynęły wzdłuż wydm na wschód ku Władysławowu, by staimtąd skierować się prosto pod szwedzki okręt. W pierwszej szalupie siedział Żelk, Jędrzej i Janusz. Sunęli w pewnej odległości od strądu, co chwila mierząc głębokość.
— Żeby morzkulce nie zabili blizowego, tobyśmy mieli ogień na blizie za merk — mamrotał szyper. — Nie potrzeba by sondować bez ustanku.
— Tam za prawą burtą coś ciemnieje — zauważył po długim wpatrywaniu się w mrok Sulicki.
— To władysławowski szaniec — rzekł chorąży. — Skierujemy się, dresze, na północ.
Za mały pacierz szyper podniósł rękę. Wioślarze unieśli ociekające wiosła i czółna stanęły: Żelka w przodzie, Boldy i Kuchnowskiego nieco z tyłu, po bokach.
— Zmierzymy głębokość — rozkazał Jędrzej. — Musimy wiedzieć, jak daleko stoimy od strądu.
— Tam, gdzie ten szwedzki kurp stoi, jest pewnie jakie osiem sążni głębokości — rzekł chorąży Żelk.
— A ile tu mamy?
— Sześć sążni — oznajmił Żelk wyciągnąwszy sondę z morza.
W tej chwili do uszu ich doszedł daleki plusk wioseł.
— Dresze, jakaś łódź płynie od kraju — rzekł szyper. — Chyba to będzie szalupa z tego szwedzkiego kurpa. Miej- ta się na baczności.
Trzy maszopskie czółna utworzyły podłużny, jak wilczy łeb, trójkąt ostrzem skierowany ku morzu. Szalupa, z załogą nie przeczuwającą nic złego, wpłynęła pomiędzy nie niczym w wilczą paszczę.
— Ju! — krzyknął Czerwionka.
Szwedzi podnieśli wiosła, ale łódź ich samym rozpędem dobiła do Żelkowego czółna. Bolda i Kuehnowski pod
płynęli ku jej burtom. Wijk zamknął paszczękę. Świsnęła dragońska szabla. Jakiś cień na dziobie szalupy pochylił się ku przodowi i runął z jękiem za 'Stewę. Rozległ się plusk wody. Wioślarze zerwali się z ławy po to, by paść pod ciosami rybackich bek na dno łodzi.
— Ratunku! — pisnęły cienkie głosy ‘niewieście. — Mordują! Panno Swarzewska... Litości!
Żelk z Sulickim bez namysłu skoczyli do zdobytej szalupy. W ślad za nimi przestąpił burtę wielżeński sołtys.
— Białki? — zdumiał się Żelk. — Skąd wy tu? Jak się zwiecie?
— Dudkówny...
— Córy starego Dudka z Władysławowskich Bud? Tego z długim nosem?
— Ano...
— A co z waszym tatkiem?
— Leży tutaj koło nas. Te czarty związały go i zatkały mu usta, żeby nie krzyczał.
— To mi spotkanie! — ucieszył się Żelk. — Toć wybierałem się do niego w odwiedziny, by się dawnemu druhowi mego ojca pokłonić i przypomnieć mu jedną obietnicę. Dalibóg, że taki miałem zamiar, jeno czasu ni sposobności po temu nie było. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Rybacy wyrzucili trupy za burtę, uwolnili dziewczęta, oswobodzili Dudka z więzów.
— Jędrzej spod Blizy! — rzekł rybak, gdy wyjęli mu szmatę z ust. — Tyżeś to mnie, stary drehu, uratował? A ci, to kto? — dopytywał nie mogąc rozpoznać pozostałych.
— Bolda i Żelk — odparł szyper.
— Żelazny Bosman?
— Nie, jego syn. Ale o tym potem. Nie pora tu ma gawędy. Panicz Sulicki i dwóch wielżan zwiozą was na strąd, a my przystąpimy do naszego dzieła! ;
Jak postanowił, tak się stało. Janusz z dwoma rybakami powiosłował w szalupie do brzegu, kaprowie zaś przy zachodnim wietrze ruszyli na północ. Płynęli dość długo. Czerwionka już chciał zawrócić, by żeglując zygzakiem szukać zaginionego okrętu, gdy dostrzegł w pobliżu nawę. Szwedzi dryfowali bez kotwicy. Okręt z żaglami zwiniętymi na rejach, zwrócony bukszprytem ku wydmom wysp Międzymorza, leżał w poprzek niewielkiej fali, która
biła od zachodu o jego burtę wysoko pryskając pianą i szeleszcząc jak przesypywany piach.
— Denegi zagłuszają plusk wioseł — szepnął Jędrzej. — Możemy śmiało podpłynąć pod sam dziób.
— Zapalę lont — mruknął Żelk.
Obrócił się plecami do czarnego statku, wyjął z kieszeni hubkę i krzesiwo, przyklęknął na plychcie czółna tuż przy rufie. Skrzesał ognia. Lont osłonięty połą dra- gońskiego koletu zaczął się tlić. Łódź znalazła się pod buk- szprytem szwedzkiego korabia i sunęła wolno wzdłuż jego nawietrznej burty ku dumecie. Byli w połowie drogi, kiedy z górnego pokładu rozległ się gruby głos:
— Wer da?
— To imy — odpowiedział po szwedzku Czerwionka. —1 Wróciliśmy z lądu.
— A złapaliście kogo?
— Wieziemy jeńca.
— Dawajcie go tu.
— Przepłyniemy na zawietrzną, bo tu fala rozbiłaby nam szalupę! f
* Szwed poszedł na zawietrzną burtę, by spuścić linową drabinkę i zobaczyć jeńca.
— Odszedł? — zapytał Żelk.
— Jo! — potwierdził szyper.
— Tedy, dresze, zwróćcie czółno rufą do burty — ¡zakomenderował cicho.
Dwóch maszopów siedzących po prawicy pociągnęło wiosłami, a wioślarze z lewicy przyhamowali. Żelk, jak ptak, stanął na burcie łodzi. Wsunął ładunek w strzelnicę* rzucił na lufę armaty płonący lont bacząc, by nie zamókł.
— Gotowe — szepnął i zeskoczył na dno czółna.
Rybacy szarpnęli wiosłami. Łódź odbiła od burty okrętu i znikła w ciemności. Dopłynąwszy do dwóch pozostałych czółen kaszubi zatrzymali się na moment.
— Czy aby te morzkulce inie spostrzegły płonącego lontu? — zatroskał się chorąży.
Wtem oślepiający błysk rozdarł ciemności nocy. Gruchnął huk taki, że zatrzęsły się łodzie, a żeglarze pospadali z ław. W chwilę później z nawy doszły do nich gwizdy bosmanów, krzyki śmiertelnie przerażonych okrętników. Zamigotały dalekie światełka. Rozjęczał się okrętowy dzwon.
— Podpłyniemy obaczyć, jak idą na dna? — spytał Żelk.
— Czemu nie! — zgodził się szyper.
Zbliżyli się do wraka. Po jego kasztelach i pokładzie biegali marynarze z latarniami w rękach. Wychylali się za reling, oświetlali wielką wyrwę czerniejącą w boku nawy od dolnej ambrazury aż po górny dek.
— Tam do kata! — zaklął dragon. ■— Petarda poszła w górę. Za mały miała opór, by rozwalić spód tego kurpa.
Czerwionka poklepał go po ramieniu.
— Nie martw się, drehu! I tak morzkulce nie będą już mieć z tej nawy pociechy! Patrz: zgoła i grotmaszt obalił się od wybuchu! Nie doholują tej pływającej trumny do Sztokholmu! Półtora mendla roków spędziłem na morzu, to się na tym znam. Należy ci się nagroda!
Żelk zaraz zapomniał o zmartwieniu.
— Nagroda? — wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Upomnę się tedy o nią u Dudka, skoro jeno dobijemy do wła- dysławowskiego strądu.
Zawrócili ku helskim ostrowom, a mrok zatarł wkrótce kontury rozbitej nawy.
— Jakiej to nagrody chcesz od Dudka zażądać? — zaciekawił się szyper.
Ale Trisza Żelk zachichotał jeno w odpowiedzi, a potem zagwizdał wesoło jak kos.
ładysławowo w niczym niemal nie przypominało już potężnej twierdzy morskiej. Piasek zasypał fosy, wały porosła wydmuchrzyca, burze rozwaliły dachy i ściany blokhauzów. Załoga dawno opuściła szańce i jeno w dwunastu lada jak skleconych, ukrytych za wydmami checzach, zwanych przez jastamików pogardliwie budami, gnieździli się ludzie pamiętający czasy świetności warowni króla Władysława. Fort Kazimierzów©, lepiej zachowany, obsadzono z początkiem wojny żołnierzami i uzbrojono armatą, tu wszakże gospodarzył jedynie wiatr.
— Norda musztruje sosny — mawiał nieraz Stacho Dudek patrząc przez okno ku lasowi na wydmach.
Ruda kora drzew przypominała mu czerwone kolety ćwiczących tu niegdyś dragonów pana Wejhera, a trzask gałęzi — werble doboszów. Przywiązał się mocno do tego zakątka. Nie opuścił go nawet wtenczas, kiedy-wszyscy sąsiedzi lękając się szwedzkiej 'napaści załadowali dobytek na czółna i odpłynęli do Swarzewa. Krajobraz rodzinnej, sandomierskiej ziemi zatarł się w jego pamięci. Morze i ten piaszczysty ostrów stały się dlań ojczyzną. Tu wbijał ze starym Jówą pale królewskiej przystani, tutaj przeżył kilkadziesiąt lat, tutaj urodziły imu się córy A zmarła jego ukochana białka, Pieniążkówna z Nadola. Nie chciał się stąd ruszyć i tę wierność przypłacił dziś nocną przygodą. Nie ocknął się jeszcze dobrze po niej. Zaledwie dotarli do brzegu, poprosił pana Janusza i dwóch wielżan, aby popłynęli do Kazimierzowa i donieśli kapitanowi Ja- nicowi, komendantowi tamtejszego fortu, że wróg zamyśla zaatakować twierdzę znienacka.
— Rzeknijcie mu — nalegał — iż Szwedy porwali mnie, by wybadać, jak najłatwiej zdobyć fort.
Potem odprowadził córy do checzy, lecz nie mógł zasnąć. Wrócił więc na strąd i wyczekiwał powrotu tych, którzy go wyrwali z rąk morzkulców.
— Jędrzej spod Blizy i ¡syn Żelaznego Bosmana — powtarzał wspominając drehów z dawnych lat, dobrych kamratów z floty króla Zygmunta.
Nieraz odwiedzał bosmana w Wielkiej Wsi. Pocieszał go, gdy ten owdowiał, gwarzył z nim o morskich bitwach, okrętniczym żywocie, przeżyciach w cesarskiej »służbie. Mały Trisza słuchał go otwierając usta w niemym podziwie. Dorosłszy sam zapragnął skosztować smaku żołnierskiego chleba.
— Jak wrócisz tęgim żołnierzem, dam ci jedną z mych córek za żonę — obiecał mu wtedy żartobliwie.
Ileż to było temu roków?
Kędyś na morzu trysnął słup ognia. Grom detonacji przerwał starcowi rozmyślania. Zadygotała mu siwa, rozczochrana głowa. Boso, w parcianym przyodziewku, tak jak Szwedzi wyciągnęli go z łóżka, tłukł się po wybrzeżu aż do świtu. W jego mdłym świetle zobaczył trzy smoliste czółna podpływające ku brzegowi. Dobiły do zoloju. Wyskoczyli z nich brodaci rybacy, zbrojni w beki. Wyróżniał się między nimi smukły, wygolony człek w czerwo
nym kolęęie i kołpaku. U boku błyskała mu szabla, za pasem tkwiły dwa pistolety. Podszedł do Dudka po piszczącym piachu i skłonił się ¡nisko.
— Proszę o nagrodę — zawołał zamiatając żwir kołpakiem. — Przyrzekliście mi ‘przed laty córę, tedy zgłaszam się po nią.
Piwne oczy migotały mu wesołym uśmiechem.
— Tyżeś to, Trisza? — zamrugał ipowiekami długonosy starowina i chwycił dragona w objęcia. — Wdzięczny ci będę do grobowej deski za to, żeś ocalił mnie i córy moje. Weź sobie starszą albo młodszą, która ci jeno do serca przypadnie.
Roześmiali się maszopi, ale śmieph zamarł im wnet na wargach, usłyszeli bowiem pogłos dalekiej kanonady.
— Co to? — drgnął Kuchpowski.
— Chyba kapitan Janie strzela z kazimierzowskiego szańca do tych piekielników — domyślał się Dudek.
Rozjaśniło ¡się już na tyle, że w dali wyłonił się okręt ze »strzaskanym grotmasztem. Do unieruchomionego wraka podpływały dwie nawy, by wziąć go na hol. Reszta floty stała na wysokości Komorkowej Depki i biła z dział do warowni strzegącej tego przesmyku.
— Chodźcie, bracia, do mej budy — .poprosił gościnny Sandomierzanin. —. Córy dadzą wam jeść. Odpoczniecie, czekając na powrót tego młodego szlachcica i waszych dwóch drębów.
— Nie ma ich u ciebie doma? — zdziwił się sołtys Bolda.
— Popłynęli Małym Morzem przestrzec kapitana Jani- ca, bom wymiarkował z tego, o co mnie Szwedy pytali, iż Kazimierzowo jest im solą w oku i będą próbowali zająć je za wszelką cenę.
— Nie rychło chyba wrócą, bo tam bój trwa zacięty — rzekł Marcin Kuchnowski podnosząc rękę do oczu.
— Tę palbę słychać pewnie aż w Wielkiej Wsi — kiwali głowami wielżanie. — Białki gwesno sę ju o nas troskają. Musimy odpłynąć do domu.
Tak też uczynili. Jeno Trisza pozostał, bo ciekaw był, co wyrosło z córek Dudka, które pamiętał małymi dziewczynkami.
Kiedy dwie nawy poholowały wrak korzystając z południowo-zachodniego wiatru, dawny flis poprowadził go
za wydmy ku budom garbiącym się nad Wikiem. Z komina jednej z nich unosił się bury słup dymu. Daleko za zatoką widniała pucka fara i baszta zamku. Wiała stamtąd lekka bryza szumiąca w koronach sosen, w kępach wy- dmuchrzycy na stokach opuszczonych bastionów.
— To moja checz — rzekł Dudek wskazując budę pokrytą oimszałą strzechą, a zbudowaną z grubych pni. — Kopci się z komina, tedy chyba nie będziemy długo czekać na śniadanie.
Żelk spojrzał na krzywe okienko. Miał nadzieję, że ujrzy za nim gładkie lica dziewczęce. Ale w szybach łamał się tylko blask słońca, które właśnie wychyliło się zza chmury.
Dudek pchnął drzwi umieszczone w południowej ścianie. Weszli do wnętrza domostwa. Stanowiła je jedyna, lecz obszerna izba. Drewniana jej podłoga lśniła czystością. Na ścianach wisiały święte obrazy. Pośrodku chaty stał zwalisty kominek, pięknie zewnątrz wybielony, z boków zaś piętrzyły się na łóżkach grube pierzyny, bielejące lnianymi powłokami. Spod piernatu wynurzała się ciemnowłosa główka dziewczyny.
— Czy to ta mi przeznaczona? — pomyślał chorąży, lecz w tej samej chwili zza -kominka wyszła z garnkiem w dłoniach panna, smukła, niebieskooka. Ciemne włosy splecione w warkocze opadały do połowy pleców.
— To moja starsza córka — powiedział gospodarz. — Jagoda zwiemy ją, chociaż patronką jej jest po matce święta Jadwiga. Ona gospodarzy mi od śmierci mej żony.
Jadwiga spłonęła rumieńcem, postawiła garnek na trójnóg w czeluści kominka, otarła ręce w fartuch. Spojrzawszy na Żelka opuściła rzęsy.
— Nie wstydź się — rzekł ojciec. — Podziękuj temu knopu, jak należy. To on nas wybawił z szwedzkiej ¡niewoli!
Dziewczyna ukradkiem przyjrzała się gościowi.
— Bóg zapłać — szepnęła.
Trisza po kawalersku przypadł wargami do jej dłoni. Dudek udawał, że tego nie widzi. Patrzał przez okno na sinawe wody Wiku. Od Pucka ciągnęły z -poranną bryzą barki pod żaglami.
— Komendant -pucki spieszy chyba z odsieczą — mruknął. — Byle jeno zdążyli pomóc oblężonemu kapitanowi Jankowi.
— Fur da kapitan! — zawołał Żelk odpasując szablę. — Obroni się, ale waćpanna nie broń mi się, boś mi naznaczona przez Boga i ojcaszka swego!
— Prawda to, co ten kawaler powiada? — pytała wyrywając dłonie z jego rąk i zwracając (pąsowe liczka ku ojcu.
— Szczera prawda — potwierdził Sandoimierzanin. — Przez wiele lat, jak Jakub Labanowi, służył królowi a Koronie, by tę zapłatę otrzymać.
— Ja nie Rachela...
— A jemu takoż nie Jakub jeno Teodor.
— Jako się zwali, tako się izwali, sęk w tym, abyśmy się miłowali! — huknął Żelk, objął pannę wpół, przygar^ nął do swego boku, butami zatupał, ostrogami brzęknął i ruszył w podskoki dookoła bielonego komina, w którego zakopconej wnęce migotał ogień pod trójnogiem.
Tańczył jak wicher.
— Powiedz, Jagódko, chcesz być moją z własnej i nieprzymuszonej woli?
Zadyszana, oszołomiona tym wszystkim co zdarzyło się w ciągu jednej nocy i ranka, nie imogła wydobyć słowa. Skinęła więc tylko czarnowłosą główką.
Tymczasem zbudziła się Anuszka, druga córa Dudka.
— Wstawaj! — krzyknął stary. — Trza narzeczonym podać śniadanie.
Wstała. Za kominkiem ubrała się szybko i dwornym dygiem powitała chorążego.
— Dobrego dnia waćpanu życzę.
Lica miała niemal takie same jak jej siostra, była jednak niższa, szczuplejsza i śmielsza.
— Dalibóg! — krzyknął Żelk. — Dobrze, iżem już wybór uczynił bobym był teraz w srogim kłopocie.
— Starszej zawżdy pierwszeństwo się należy — odpowiedziała i zakręciwszy się koło kominka podała na stół dymiącą misę ze szczupakami z Wiku i gliniany sze- roczk z gotowaną kaszą.
Siedli i jedli drewnianymi łyżkaimi niewymyślną, rybacką strawę. Narzeczeni uśmiechali się do siebie. Sędziwy flis wspominał swoją młodość. A miał co wspominać! Był przewoźnikiem na Wiśle pod Sandomierzem. Był ory- lem na tratwach i szkutach wożących zboże do Gdańska. Był wodnym żołnierzem i obdartym tułaczem wracają
cym z obczyzny do kraju i cieślą zajętym przy budowie władysławowskiej przystani, i rybakiem jak wszyscy tutejsi “budowie”.
— Szczęśliwie żyli my tu z moją żonką, którą poznałem był w żarnowieckim kościele na ślubie pana Piotra Sulickiego — gadał ocierając załzawione oczy. — Nie mieli my nad sobą inszego pana prócz Pana Niebieskiego, jak te wolne mewy. Żal mnie zbiera, iż Jadwiżka moja nie doczekała ślubu swej imienniczki i ulubienicy. Za wcześnie powołał ją Bóg do swej chwały.
Około południa kanonada, która na jakiś czas przycichła, znów się wzmogła. Płoszyły się białe mewy i co chwila przelatywały koło okienka z trwożnym «skwirem.
— Kapitan Janie, który przed laty był komendantem naszej władysławowskiej fortecy, obiecywał, iż w dzień wesela mej pierworodnej puszkarzom na wiwat z dział bić każe — kiwał głową stary. — Wszelako takiej palby, jako żywo, nie spodziewałem się usłyszeć.
— Aż strach słuchać tego grzmotu — drgnęła Anuszka.
— Po cóż tedy bezczynnie słuchać mamy onej strzelaniny? — porwał się z zydla Żelk. Szybko przypasał szablę i zaczął czyścić cholewy tak zapalczywie, że chwiał się mu podgolony czub.
— Dokąd ci, synu, tak ispieszno? — pokręcił głową Dudek.
— Do puckiej fary! — krzyknął Trisza. — Na ślub Teodora Żelka chorążego i nadobnej paniny Jadwigi Dud- kówny.
— Jak to? Toć zapowiedzi wprzódy wyjść muszą! Przecie nie spadliście jeszcze razu z ambony]
— Furda zapowiedzi! Żołnierz królewski jestem, tedy i ślub godzi mi się wziąć po żołniersku, bez długich ceregieli, przy graniu dział i surm wojennych.
— Proboszcz Rydel nie przystanie na to!
— Nie on jeden księdzem! Pójdę jak w dym do ojca Grzegorza. Wejherowski gwardian zna mnie dobrze i jam poznać go zdążył. Nie mnich to, jeno rycerz w mniszym kapturze. A wojak wojaka wyrozumie. Obaczycie, iż nie odrzuci mej prośby! Wie dobrze, iż w czasie wojny żołnierz co dnia zagląda śmierci w oczodoły i nie godzi się mu poskąpić chwili wesela!
— A jakoż owe wesele przygotować zdołamy? — zatroskała się Jggoda.
— Nie trap się o to, najmilejsza! — Żelk podrzucił sakiewkę pod belki stropu i chwycił ją zwinnie. — Nie przehulałem mojego żołdu. Będzie za CO' ugościć kompanów moich w Rybackiej Gospodzie podle Korabnej Bramy!
Na wszystko miał gotową odpowiedź, pokonał więc wszelkie opory. Dudkowie przyodziali się odświętnie, Anuszka uplotła siostrze wieniec ze strądowych mikołajków, stary flis zepchnął swe czółno i popłynęli do Pucka.
Nad Kazimierzowem stała chmura dymu, a głucha kanonada towarzyszyła narzeczonym przez cały rejs.
— Byłoby tam głośniej jeszcze, gdybyśmy nie wysadzili Szwedom onej nawy — mówił chorąży. — Wrangel pozbył się trzech okrętów, bo przecie dwa musiały odho- lować wrak! Siedem jeno piesków oszczekuje kapitana Janica, a z siedmioma za wżdy łatwiej można sobie poradzić niźli z dziesięcioma.
— Byle jeno szwedzka piechota, która w Helu u tamtejszych lutrów na kwaterach stoi, ¡nie podeszła lądem pod kazimierzowskie szańce — zasępił się Dudek. — Wtedy źle byłoby z fortem.
W Pucku jednak odzyskał rezon. Trisza szybko załatwił wszystko, co załatwić należało. Uprosił ojca Grzegorza, pozyskał sobie świadków w osobach Tomasza Ręki i Jana Malotki, powiadomił o swych zaślubinach druhów-wolon- tarzy, towarzyszy z śmiałych wycieczek na wroga. Pod wieczór rozgorzały świece *na ołtarzu w kościele Świętego Piotra i gwardian stułą związał ręce młodej parze. Orszu- la klęcząc obok pani Suiickiej patrzyła przez łzy na tę ceremonię.
— Kiedyż to — szeptała — i ja z narzeczonym mym u ołtarza stanę?
Wtem trzasnęły drzwi kruęhty. Do kościoła weszła gromadą zbrojnych, dźwigając na wiosłach sędziwego oficera z piersią zbroczoną krwią. Na czele kroczył pan Janusz.
— Księdza! — wołał. — Kazimierzowo zdobyte przez Szweda! Kapitan Janie ranion ciężko, świętych olejów na drogę ostatnią prosi f
iedługo cieszyli się wrogowie zdobytym fortem. Kiedy sady zarumieniły się czerwienią źrałych wiśni, na Gdańską Zatokę wpłynęła potężna flota Stanów Holenderskich. Szwedzi musieli spiesznie opuścić Kazimierzów© niszcząc na odchodnym okopy i blokhauzy, topiąc lub zagważdżając armaty, których wywieźć nie zdołali.
We wrześniu pojawiło się koło Helu dziesięć naw przysłanych przez Danię. Marynarze Karola Gustawa nie mieli już czego szukać na tych wodach. Spokój zapanował na polskim wybrzeżu. Chłopi wyszli z pługami w pola, rybacy zabrali się do łowitwy, żołnierze zaś pociągnęli tam, kędy jeszcze gorzała wojna. Mrzeziński pożegnał swoją Krystynę, Jędrzeja i matkę Dorotę, Żelk — Jagodę, Anuszkę i Dudka, Sulicki skłonił się matce i narzeczonej.
— Wrócę na Wielkanoc — przyrzekł i odjechał pod Gdańsk, gdzie spodziewał się spotkać regimenty króla Jana Kazimierza.
Wraz z nim podążył Władys Kur, ostatni z synów An- drysa poległego pod krokowskim zamkiem, panowie Do- nimirski, Kłanicki, Robakowski i wielu zagrodowych szlachciców z Bolszowa, Domatówka i Warblina. Zaczęły się dla 'panny Orszuli dni oczekiwania. Irnć Hewelka zgodnie z obietnicą dźwigał powoli z ruiny sulicki folwark, ona zaś skracała sobie czas to chodząc z przyszłą teściową na modlitwy do puckiej fary, to grając wieczorami na harfie i nucąc przy wtórze dźwięcznych strun piosenkę, która tak podobała się panu Januszowi.
Minęły święta wielkanocne, a Sulicki nie stawił się na umówiony termin. Jeno przez Władysa Kura, który został ranny w jakiejś potyczce i przyjechał, aby się podleczyć, przysłał list z wieściami, że służy pod sławnym panem Czarnieckim i wrócić prędzej nie może, aż nieprzyjaciel poniesie ostateczną klęskę.
Nasłuchiwały ‘ więc obie białogłowy przez dwa długie lata pilnie a niecierpliwie nowin o walkach, pochodach, oblężeniach, odwrotach. Wojna toczyła się daleko i na ziemię pucką docierały tylko głuche jej echa, gdańscy
jednak kupcy, którzy często przybywali do Pucka, wiedzieli dobrze, co w trawie piszczy.
— Jedna burza się oddala, wżdy druga nadciąga — mówili.
Burmistrz Tomasz, któremu kłopoty sprawiane przez gdańskiego komisarza, nagradzał fakt, że król obdarował go dożywociem na dwóch (połczyńskich gburstwach, a wiernemu miastu zwrócił trzydzieści łanów, zabranych poprzednio przez starostów, jak również prawo połowów na morzu i Wiku, pogodniej patrzał w przyszłość.
— Owa! Nie takie przetrzymała Rzeczpospolita nasza burze jak ta, która nam od Siedmiogrodu teraz zagraża — tłumaczył ciepłą wiosną 1659 roku Janowi Rossowi i goszczącym u niego niewiastom. — Nasi rozniosą Rakoczego na szablach. Nastanie pokój i pan Janusz powróci z wojenki.
— Zamierzamy w tej intencji wybrać się z .pielgrzymką na Wejherowską Kalwarię, którą pono czcigodny ojciec Grzegorz chwalebnie z perzyny podnosi — oznajmiła pani Barbara.
Poszły pieszo na odpust ściągający tłumy pobożnych ludzi z całych Kaszub, modliły się żarliwie przy kapliczkach Krzyżowej Drogi. Na próżno.
— Trzy lata już minęły, jakem ostatni raz widziała Janusza — zaczęła żalić się Orszula jesienią, gdy przeniosły się do odbudowanego dworu w Sulicach.
— Jam «dłużej jeszcze czekała na mego narzeczonego — pocieszała ją pani Barbara. — I powiadam ci, córko miła, iż im więcej łez przed ślubem wylejesz, tym bardziej będzie ci później szczęście twoje drogie.
Wiatr wył w kominie i miotał na izbę iskry z płonących szczap. Świece drgały w gdańskim pająku pod modrzewiowym stropem. Orszula wstała znad krosien i zaczęła niespokojnie przechadzać się po komnacie. W kancelarii pan Hewelka gęsim piórem ¡notował coś spiesznie w grubej księdze kupieckiej. W czeladnej Jagoda Żelkowa i Anuszka Dudkówna, które pani Barbara — przyjaźniąca się niegdyś z Pieniążkówną — przygarnęła pod swój dach wraz z ich zgrzybiałym ojcem, siedziały przy kołowrotkach i przędły.
Za oknami szumiały nagie drzewa sadu. Po niebie przewalały się chmury, zza których błyskał raz po raz zsiniały
trupi księżyc. Listopad wałęsał się po ¡polach, błądził i grzązł w topieliskach Bielaw.
— Niedługo adwent, a Triszy mojego ani widu, ani słychu — wzdychała Jadwiga. — Żeby choć dał jaki znak życia... Żebym wiedziała, kędy się podziewa.
— Słyszałam w zeszłą niedzielę po mszy w Wielkim Starzynie, jak jeden szlachcic z Bolszewa (powiadał, iż pan Czarniecki za morzem, w duńskim królestwie Szweda gromi — ozwała się rezolutna Anuszka. — A gdzie ten sławny wódz, tam i naszych żołnierzy szukać ¡by trzeba!
— Myślisz, że do Danii wojna ich zagnała?
— Chyba, bo gdzieżby tak długo bawili? Z obczyzny nie rychło się do kraju wraca. Alboż to nam tatk nie gadał, jak trudno mu było się z onego Wismaru wyrwać? Jak
0 żebranym chlebie wzdłuż morskiego brzegu wędrował...
— Cicho! — panina Orszula przyłożyła palec do ust. — Zdaje śię, że podkowy tętnią na trakcie.
Zasłuchały się w głosy wichrzystej nocy jesiennej.
— To jeno wiatr gałęziami o gonty dachu łomoce — powiedziała Anuszka.
— Nie, nie — zaprzeczyła Hewelkówna. — Ktoś nadjeżdża od traktu. O, słyszycie? Psy zwietrzyły przybyszy. Szczekają na 'podwórku. Na łańcuchach szarpią się jak szalone!
Ujadanie sfory zbudziło Dudka drzemiącego za wielkim bielonym piecem. Zapalił latarnię, narzucił kożuch foczy
1 wyszedł na dwór. Przez wrótnię wjeżdżało trzech brodatych jeźdźców. Na głowach mieli kołpaki z czaplimi piórami, barki okrywały im burki podobne do tej, jaką nosił pain Czarniecki. Księżyc, który właśnie wynurzył się zza wysokich klonów rosnących nad dworskim stawem, osrebrzył marsowe, schłostane wichrem twarze nocnych gości.
— Janusz! — krzyknęła mieszczka wybiegłszy w ślad za flisem na ganek. — Janusz, klejnocie mój, sokole!
Sulicki rzucił staremu uzdę, zeskoczył z ‘siodła, chwycił narzeczoną, uniósł ją jak (piórko, ucałował i chciał w ramionach wnieść skarb swój do dworu.
— A tamci dwaj? — wyszeptała.
— Nie poznałaś? — uśmiechnął się. — To zacni towarzysze moi z duńskiej wyprawy: imć Zych Mrzeziński z Ostrowa i Teodor Źelk o przydomku Trisza, syn Żela
znego Bosmana z Wielkiej Wsi! Brody im wyrosły, jak zbójcom srogim, wszelako złote z nich chłopy! Trisza żywot (mi przy zdobywaniu Koldyngi ocalił, a Zych własną mnie piersią osłaniał, gdyśmy wpław wyspę Alsen szturmem brali.
Tymczasem na ganku zjawił się pan Hewelka, pani Barbara, Jagoda i Anuszka. Końca nie było serdecznym powitaniom. Kiedy wreszcie wszyscy siedli za stołem w jadalnej izbie, gdy zadzwoniły sztućce i ‘szklanice, Janusz oznajmił, iż za trzy dni zamierza ¡poprowadzić swą wybrankę do ołtarza w starzyńskim kościele.
— Czekałem na ten moment trzy lata, czekałbym jeszcze trzy niedziele — ¡mówił z kielichem w prawicy. — Wszelako adwent za (pasem, a w czasach zakazanych kościół nasz zabrania wyprawiać hucznych weselisk. Dlatego jutro pojadę do Wejherowa, by od ojca gwardiana żołnierską uzyskać dyspensę od zapowiedzi, tę samą, której swymi czasy udzielił przytomnemu tu porucznikowi Żelkowi. Godzisz się na to, królowo moja najśliczniejsza?
— Toć .posłuszeństwo mam ci ślubować! — zarumieniła się panna Orszula.
— Tedy kochajmy się! — wzniósł toast młody czar- niecczyk.
— Kochajmy się! — zawołali wszyscy zebrani i wychylili duszkiem kielichy.
Nad ranem zaś, gdy rozchodzili się na zasłużony spoczynek, gdańszczanka wskazała narzeczonemu napis, który poleciła tej jesieni wymalowąe inad drzwiami swojej kom- natki:
Dwa serca złączone, klucz rzucony w morze, nikt nas nie rozłączy chyba ty, o Boże|
lich złoty przez ksienię Knutówną ufundowany ze skarbca zabrali. Ba, miedzianą blachę z dachu kościoła zdzierają!
Przez kilka niedziel niepokój panował w sulickim dworze. Szwedzi grasowali u sąsiadów, w ziemi lęborskiej, zwozili łujpy do Dębek. W drugiej połowie marca wpadli do Sulic żądając koni i sań. Na próżno dziedzic i jego syn tłumaczyli, że są stronnikami Leszczyńskiego. Rajtarzy wyprowadzili ze stajni sześć wierzchowców, w tym czarnego Mustafę, potomka tureckiej klaczy.
— Oddamy go niebawem — zapewniał gruby dowódca konwoju, porucznik Tersen, odrzucając prośby pana Kazimierza.
— Czekaj tatka latka, aż kobyłka zdechnie — mruknął pod wąsem szlachcic i, choć go rodzice wstrzymywali, postanowił swemu ogierowi, którego wyhodował od źrebca, towarzyszyć w niebezpiecznej drodze za morze.
W pogodny ranek Zwiastowania Panny Marii wjechał na zamarznięty Bałtyk długi wąż sań ładownych zagrabionymi skarbami. Na czele konwoju obok dowódcy jechało na zrabowanych koniach kilku rajtarów. Za saniami tylna straż. Prócz tego wielu Szwedów siedziało na saniach poganiając dwudziestu siedmiu furmanów zwerbowanych gwałtem z wiosek Żarnowizny.
— Przed wiosenną odwilżą musimy stanąć w Szwecji! — mówili.
Hewelka-Sulicki siedział na jednym wozie z Jakubem Kozirogiem ze Sławoszyna.
— Czy to nie grzech, że pomagamy im wywozić skarbiec żarnowieckich panien? — martwił się Kaszuba.
— Toć nie z własnej woli jedziemy za Bałtyk — tłumaczył pain Kazimierz. — Pod przymusem ruszyliśmy w tę podróż.
Skrzypiały płozy. Wiatr dmuchał lekko z południowego zachodu. Śnieg iskrzył się w słońcu. Powietrze było przejrzyste jak szkło.
— Przy takiej pogodzie będziemy za ‘Sześć, siedesm dni w Szwecji — zacierał ręce szlachcic. — Jeśli zaś mróz potrzyma, zdołamy wrócić do kraju.
Krótko przed wieczorem wiatr mocniej zadął z południa i skłębił śniegi zalegające lód w zadymkę, lecz nim słońce zaszło, zaczerniał w białej kurzawie jeden z iych morskich zajazdów, o których głośno już było na wybrzeżu.
— Wyprzęgaj! — zakomenderowali rajtarzy.
Gospodę zbudowaną z drzewa ¡pokrywał drewniany
dach. Była tak obszerna, że pomieścili się w niej ludzie wraz z końmi. Wprowadzili je na podłogę z desek rozłożonych bezpośrednio na lodowej płycie i jęli się grzać przy kominie, w którym dwaj kucharze gotowali ciepłą strawę dla podróżnych. Hewelka zaraz się zaopiekował Mustafą. Wytarł mu boki i nakrył go derką.
— Pańskie oko konia tuczy — mruczał sypiąc mu obrok. Szczodrze nakarmiwszy faworyta sam zasiadł do wieczerzy.
— Skoro jeno staniemy na szwedzkim gruncie, zaraz będziecie mogli zawrócić — obiecywał mu gruby Tersen rozochocony gdańską wódką, którą pani Orszula dała ma drogę jedynakowi.
Potem opowiadał, że te morskie zajazdy to nic nowego, że budowano już podobne podczas tęgiej zimy w roku 1686. Wreszcie zasnął.
Następny ranek równie pogodny był jak w dniu poprzednim. Nad lodem krążyły głodne mewy. Szukały szczelin, w których mogłyby zapolować na ryby. Kaszubi patrzeli na południe.
— Rozewia ani śladu! — narzekał Koziróg. — Znikło może na zawsze...
Kiedy konie nażarły się obroku, ruszyli w dalszą drogę. Towarzyszyły im mewy kołujące ¡nisko nad saniami. Gruby oficer jadąc na przedzie wypatrywał śladu płóz. Po południu wiatr znowu się wzmógł.
— Popędzać komie — naglili Szwedzi. — Trzeba przed mocą stanąć w następnej gospodzie.
Ale słońce zaszło i niebo się zaiskrzyło, a zajazd się nie pokazał. Rajtarzy oświetlali drogę pochodniami. Chłopi na saniach drżeli z zimna. Szkajpy ślizgały się i ledwie wlokły kopyta. W końcu musieli stanąć. Zaobrokowali konie na lodzie pod gołym niebem. W nocy dowódca z żagwią w dłoni objeżdżał konwój od końca do końca.
— Nie spać, bo już się nie zbudzicie! — nawoływał grubym głosem. — I koni pilnujcie! Jak się położą na lód to zamarzną na śmierć!
Pan Kazimierz po ra:z pierwszy w życiu pojął, że piąty krzyżyk na karku to inie fraszka. Pilnował Mustafy i ogrzewał go własną delijką, szczękając zębami i trzęsąc się
jak w febrze. Dzięki Bogu, kiedy rankiem ledwie ujechali dwa różańce drogi, ujrzał w dali drugą gospodę.
Stanęli przed nią, nim słońce wzbiło się do zenitu. Ten zajazd urządzono na okręcie uwięzionym przez lód. Do burt dobudowano stajnię, w ładowniach rozłożono zapasy żywności dla ludzi i obrok dla koni, W kubryku gnieździła się załoga gotowa podjąć żeglugę, gdy tylko pękną lodowe okowy.
— Wygodnie tu i bezpiecznie! — ucieszył się Tersen. — Zatrzymamy się tutaj na dwie doby. Wytchnienie przyda się i ludziom, i koniom! Wygrzejemy się i najemy. Najemy na zapas!
Nie przypuszczał wszakże, iż śnieżyca przedłuży popas. Następnej nocy ruszył mroźny wschodni wiatr i dął przez cztery doby. Po morzu hulały tumany śniegu, jakby się uwzięły, by zasypać okręt, stajnię i szwedzkie łupy. Chłopi z Wierzchucina, Sławoszyna, Dębejk, Swiecina, Łubkowa zaobrokowawszy konie siedli pod pokładem zatroskani
0 swój los.
— Nie wrócimy z tej drogi — mówił Łysk do Greny
1 Koziroga. — Kto się z morzkulcami wda, ten zawsze licho na tym wyjdzie!
W piątą noc postoju wiatr ustał, rano więc wygrzebawszy sanie spod zwałów śniegu ruszyli w dalszą podróż. Tutaj Szwedzi gęściej ustawili zajazdy, dojechali więc na południowy cypel Olaindii w przeciągu czterech dni. Wszystkie inoce spędzali w morskich gospodach. Szlachcic zażądał, by Kaszubom pozwolono stąd zawrócić do Polski, do rodzinnych domostw, gdzie czekają ich żony i dzieci. Ale gruby Szwed nie przystał na to.
— To wysipa, nie ląd! — tłumaczyŁ — Powiedziałem, że dopiero na stałym lądzie się rozstaniemy. A nastąpi to nie prędzej niźli w Kristianopel!
Furmani musieli usłuchać. Jeszcze przez cały dzień przedzierali się przez lodowe zwały i torowali sobie drogę wśród zasp.
Wieczorem stanęli w wyznaczonym szwedzkim miasteczku. Nim zładowali łupy z sań, znów zerwał się silny wiatr wschodni i opóźnił wyjazd Polaków o całe trzy dni. Dopiero po tym okresie mogli się puścić w powrotną drogę. W ciągu pięciu dni dojechali po lodzie do zamarzniętego okrętu.
— Za dwie doby staniemy ,na polskim brzegu — radowali się. Chociaż żywności i obroku mieli niewiele, kapitan odmówił udzielenia im spyży ze swoich zaipasów tłumacząc, że wnet znajdą się w Polsce. Nie martwili się teraz zbytnio jego skąpstwem. Większą część drogi mieli już przecież za sobą.
Jednakże tej jeszcze nocy rozpętał się zachodni sztorm. Z początku «padał gęsty śnieg. Śnieżyca przemieniła się jednak niebawem w deszcz. Nie było mowy, by w taką pogodę mogli ruszyć w dalszą podróż. Hewelka-Sulicki pocieszał chłopów:
— Ten wiatr powieje jakie dwa, najwyżej trzy dni.
Ale upłynął jeden i drugi tydzień, nim wiatr wykręcił
do nordu i chwycił tęgi mróz. Furmanom zabrakło żywności i obroków. Szwedzi dawali im jeno tyle, by uchronić ich od głodowej śmierci. Słabły konie, słabli ludziska* a wicher dął i dął. Dopiero1 w dwa dni po świętym Marku przycichł. Chłopi odkopali zawiane sanie, lecz gdy byli już gotowi do odjazdu, runęła na nich śnieżyca z południowego zachodu. Wyruszyli, kiedy śnieg przeszedł w deszcz, a wiatr ocieplił się i nieco zmalał. Z trudem pchali się naprzód po gołoledzi.
— Byle bliżej naszych stron — mówili.
Wtem zatrzymała ich przerwa w lodowisku szeroka na dwa różańce.
— Woda?! — przelękli się nie ¡na żarty.
Furmanów poróżniła sprzeczka. Powstały dwa obozy.
Jedni chcieli porzucić zaprzęgi i wrócić do zajazdu, by ratować gołe życie, inni —> pośród nich pain Kazimierz — zamierzali ciągnąć dalej na wschód.
— Po trzech najpóźniej dniach dotrzemy na ląd! — iprzekonywał szlachcic. — Zachodni wiatr posczepia na nowo lodowe ipole. Dojdziemy na Rozewie suchą stopą! Bóg nas nie opuści! Wiem, jak to mój rodzic za Karola Gustawa przez zamarzniętą zatokę szedł.
Zaufali mu Kaszubi. Przenocowali pod gołym niebem
i rankiem po śniadaniu ruszyli za jego przewodem. Kroczył na czele prowadząc za uzdę wiernego Mustafę. Z prawej jego strony czerniała woda, z lewej jak okiem sięgnąć szarzał lód. Przed wieczorem przerwa wodna zaczęła się zwężać, aż zupełnie znikła. Stanęli na nocleg. Noc przyniosła im przedsmak klęski. Zmarzło na śmierć trzech
furmanów i zdechło kilka koni. O świcie znów się pokłócili. Niektórzy chcieli skierować się ku południu, reszta ku wschodowi. Młody Grena iz Dębek, który znał się na ♦sprawach morza, twierdził uparcie, że cała ta połać lodowa posuwa się wraz z nimi na wschód.
— To już przecie maj! — dowodził. — Tam u brzegu słońce mocniej przygrzewa, tedy lód szybciej taje. Na jego miejsce wali od zachodu ta ogromna kra, na której my stoimy jak te sieroty od Boga i ludzi opuszczone! Na wschód tedy musimy ruszyć. Jeno tam czeka nas ocalenie.
Sanie, przy których konie padły, porąbali i załadowali na inne pojazdy, by mieć drzewo do smażenia i gotowania koniny. Po czym ruszyli w kierunku wskazanym przez Grenę. Zostawiali za sobą trupy wyczerpanych ludzi
i &zkap. Mewy drapieżnie kłębiły się nad nimi, a wiosenny ciepły wiatr zachodni dął z niezmierną siłą. Po następnych trzech dniach jazda lodem, który tworzył coraz nowe zwały, stała się niemal męczeńską kalwarią. Na szczęście ukazały się na wschodzie jakieś wzgórza.
— Ląd! — powtarzali rozbitkowie nie wierząc własnym oczom. —* Ziemia przed nami! Ziemia!
Mieli już tylko osiem zaprzęgów. Nakarmili szkapy resztą obroku i powlekli się dalej w uciążliwą drogę. Co kilka kroków musieli rozrzucać zwały lodowe. W południe brzeg daleki znikł im w siwej mżawce. Przed wieczorem liczba zaprzęgów zmniejszyła się do połowy. Reszta koni wyzdychała nocą. O mglistym brzasku furmani zaprzęgli się do sań załadowanych koniną.
Pan Kazimierz odejmując sobie oid ust ostatnie suchary, troskliwie karmił swego ulubieńca Mustafę.
— Masz, masz, koniku wierny — wsadzał wierzchowcowi do pyska kąsek za kąskiem. — Albo razem wrócim do domu, albo zginiemy pospołu na tej lodowej pustyni. Nie ostawię cię, nie porzucę mewom na pożarcie. No, śmiało, naprzód!
W południe ląd znowu się ukazał, lecz wędrowcy poznali, że to nie ten sam kraj.
— Wczoraj widzieli my wysoki brzeg, a dziś jakieś niskie wydmy — dyszeli woźnice.
Szlachcic pokiwał głową.
— Byliśmy u wybrzeży Sambii, a teraz zniosło nas snadź pod Kurońską Mierzeję — odgadywał.
Ęwały i gruby lód tak zgęstniały, iż uniemożliwiały dalszy pochód. Stanęli. Mimo przestróg Greny, Kaszubi rozpalili na *saniach ogień. Usmażyli kilka połci koniny. Jedli w najlepsze smażone mięsiwo, kiedy naraz lód załamał się pod saniami. Chlusnęła woda. Zachrobotały kry. Krzyk wzbił się pod niebo. Sanie, żywność i pięciu chłopów runęło w mokrą otchłań. Nie próbowali ich uratować. Uciekli na oślep z miejsca gwałtownej śmierci towarzyszy. Przeskakiwali zwały, potykali się, padali, wstawali i biegli dalej, aż ochłonęli z lęku.
Wiatr ucichł. Ląd zdawał się powoli przybliżać. Pan Kazimierz cały spocony bacznie omijał ciemne plamy ¡na lodowisku. Wiódł czarnego ogiera po jasnej tafli i co chwila badał szablą twardość szklistej pokrywy. Pod wieczór zagrodził im 'drogę wał wysoki na dwa sążnia. Zrozpaczeni tułacze wspięli się nań; spoglądając w troaię brzegu zrozumieli, iż w żaden sposób nie osiągną go przed nocą. W dodatku zauważyli, że za zwałem lodowa skorupa popękała już w większe i mniejsze kry. Między nimi czerniała w szczelinach złowieszcza topiel.
— Jeśli ¡nie powieje zachodni wiatr — rzekł Grena struchlałym towarzyszom — zginiemy wszyscy! To już połowa maja nadchodzi. Słońce przypieka. Strzaskany lód może do jutra stopnieć. Módlmy się, dresze, bo śmierć nad nami i pod nami, z lewa zguba, a z prawa zagłada.
Rozeszli się po zwale, obawiając si§, iż pod ciężarem kilku ludzi lód łatwiej może się załamać, poklękali i jęli się modlić.
Noc ta była straszna. Nad ranem, gdy zadął wiatr, pan Kazimierz ze zgrozą spostrzegł, że sterczy sam ze swoim koniem na wysepce, długiej jakieś dziesięć sążni i tyleż szerokiej, a przypominającej niewysoką górę lodową. Włos mu się zjeżył pod kołpakiem. Pomyślał o domu, o starych rodzicach. Był pewny, że już ich nie zobaczy.
Koń, który dotąd stał ze spuszczoną głową,- nagle ¡podniósł łeb i kwiknął. Lodowa bryła chwiała się pod jego kopytami. Wszystka kra otaczająca wysepkę stopniała w rozgrzanej wodzie. Ogier wietrzył śmierć. Stał, a wicher targał jego grzywę. Ciemności gnuśnie ustępowały. Wiatr słabł. W rzedniejące pomroce zabielała jakaś smuga.
— Kra? — pomyślał Kazimierz i serce zabiło mu żywiej.
Przytulił się do boku dygocącego wierzchowca. Na
wschodzie .poczynała różowieć zorza. Budził się dzień. Biały pas pojaśniał. Nad nim wyrosła ciemna grzywa lasu.
— Ląd! — krzyknął szlachcic i wspomniał z goryczą, jak to słuchając w dzieciństwie opowiadań ojca j matki
0 morskich ich przygodach, zazdrościł im ciekawych — jak mu się wówczas zdawało — przeżyć.
Poznał teraz udręki rozbitka, cierpienia straszn/ejsze od mąk Taintala. Ląd bowiem widoczny był, ale nie osiągalny.
Na przybrzeżnych płyciznach sterczały Jodowe usypiska. Dzieliło je sto sążni toni. Daremnie wypatrywał na nich towarzyszy niewoli.
— Potopili się co do jednego — szepnął.
T oto znowu ocknął się wiatr. Powstające fale pędząc z morza ku brzegowi niemiłosiernie kurczyły samotną bryłę lodu. Rozbitek przeląkł się, że lada chwila podzieli straszny los furmanów z Żarnowizny.
— Mustafo mój! Mustafo! — zaszlochał obejmując rumaka.
Zamknął powieki. Wydawało mu się, że jest w Sulicach
1 siedząc przy kominku opowiada siwym rodzicielom jakiś senny koszmar trapiący go tej nocy: chłód, głód, śmierć z lodową kosą.
Rżenie konia wyrwało go z tych majaków. Spojrzał przed siebie. Na strądzie, jak we mgle, widniało kilku mężczyzn. Podniósł rękę, by dać im znak życia. Nie odpowiedzieli. Słońce, które wzeszło nad wydmy i las, raziło go w oczy. Osłonił je dłonią.
— Czyżby tam w dali stał Koziróg i Grena?
Koń szarpnął się, jakby chciał wyrwać się swemu panu, wejść do wody i popłynąć w stronę brzegu.
— Doniósłbyś mnie, wierny przyjacielu? — rzekł cicho pan Kazimierz, ale nie miał już siły, by dosiąść swego wierzchowca.
Lodowa wysepka kurczyła się z ¡przerażającą szybkością. Jeszcze chwila, a fale ją rozpłuczą. Cóż począć? Koń niespokojnie kręcił się na wszystkie strony. Pan nie mógł go utrzymać. Wtem zwał lodowy popękał na kilka kawałków. Zapadli obaj. Sulicki w śmiertelnym strachu chwycił się końskiej grzywy. Zmroził go chłód wody, lecz poczuł, że dotyka nogami dna. Był ocalony!
Pół żywy trzymał się kurczowo długiej grzywy. Ostatkiem sił dowlókł się do zoloju. Tam Kaszubi chwycili go
i wyciągnęli na rozgrzany piach. Słońce doszło już do zenitu. Paliło, jak w pełni lata. Wychudły bachmat położył się obok pana zasłaniając go od powiewów wiatru.
Na wydmach szumiały sosny. Słoneczne plamy padały na kępy świeżej trawy. Ciepło biło z rozgrzanego strądu. Między niebem a morzem trzepotały białopióre mewy. Pan Kazimierz uniósł głowę, wsparł się o szyję wiernego Mustafy i wpatrzony w błękit bezgłośnie poruszył wargami. Kozi róg pochylił się nad nim.
— Cóżeś waćpan rzekł? — zapytał.
— Dobrze jest żyć... — wyszeptał szlachcic powoli, ale wyraźnie.
Z dwudziestu siedmiu kaszubskich woźniców uprowadzonych w marcu 1709 roku przez Szwedów tylko czterech wyszło na strąd w okolicach Kurońskiej Mierzei: Koziróg, Grena z Dębek, Łysek z Wierzchucina i Muża z Czech. Z tych zaś jedynie pierwszy ¡powrócił do rodzinnej wioski. Reszta padła ofiarą cholery grasującej* wówczas w Prusach. Tak twierdzi tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie, zachowana po dzień dzisiejszy na naszej Żarnowi źnie.