Gordon Alan Gildia Błaznów 03 Śmierć w dzielnicy weneckiej

W cyklu „Gildia błaznów" ukazały się

Trzynasta noc Błazen wkracza na scenę

Śmierć w dzielnicy weneckiej

Mojemu synowi, Robertowi Louisowi Gordonowi —

z miłością od współpracownika,

współspiskowca i okazjonalnie trenera

Ujawniony został uczynek, którego żadne słowo nie wytłumaczy; ujawniona została zbrodnia, której żaden mim nie odtworzy, żaden błazen nie odegra, ża­den komediopisarz nie opisze.

Święty Hieronim, Do Sabiniusza, Ust CXLVII

Rozdział I

Błazen: Dobra madonno, pozwól mi,

Żebym ci dowiódł, zę ty moje zajęłaś miejsce.

William Szekspir, Wieczór Trzech Króli, akt I, scena 5.

Obwiniam papieża.

Innocenty III mógł im pogrozić pastorałem. Kiedy już było po wszystkim, mówiono, że się starał, że wysłał list, no, ale za późno, czy też epistoła dotarła za późno, czy też wodzowie wyprawy krzyżowej zignorowali, a może schowali pod sukno. List. Jakby kawałek pergaminu mógł coś zmie­nić. Potrzebny był wysłannik, ktoś, w kim zwykli żołnierze ujrzeliby moc i mitrę papieża, kto dałby im do zrozumienia, że stoją na prostej drodze do ekskomuniki i ognia piekiel­nego. Ale jego było stać tylko na wysłanie listu, i do tego poniewczasie.

I obwiniam tamtego kaznodzieję, frankońskiego szaleń­ca, jak mu tam było...? Fulko? W Ziemi Świętej obowiązy­wał rozejm, coś, co przetrwało nawet po tym, jak Saladyn i Ryszard Lwie Serce stanęli twarzą twarz z Tym, który osta­tecznie niweczy ludzkie plany. Ale ten kaznodzieja od sied­miu boleści nie potrafił zostawić spraw samych sobie, musiał rozdrapywać stare rany, nawoływał, żeby się ludzie przeisto-czyli w nieświęte niewiniątka i jeszcze raz rzucili na pogan.

11

I na dodatek wyzionął ducha, zanim cokolwiek zaczęło się dziać, tchórz jeden. Co tylko wprawiło krzyżowców w tym większe zacietrzewienie.

Poza tym był jeszcze ten chłopiec, Aleksy. Wciąż nie poj­muję, dlaczego chciał zostać cesarzem, mimo że widział, co spotkało jego ojca. Można by pomyśleć, że po tym, jak je­den bliski członek twojej rodziny oślepia i detronizuje kogoś jeszcze ci bliższego, wszelkie polityczne ambicje powinny ci wywietrzeć z głowy. Tymczasem synalek ślepca unika losu tatusia, ale w te pędy wraca jako marionetka na usługach armii najeźdźców. Oczywiście, jego pragnieniu stało się za­dość. Został Aleksym IV. Jak długo siedział na tronie? Pół roku? Coś w tym rodzaju. Potem Murzuflos kazał go udusić cięciwą. Niedorostek powinien trochę poślęczeć nad kroni­kami historycznymi. Ci, którzy traktują per nogam zakurzo­ne annały, zwykle budzą się z ręką w nocniku. Bez dwóch zdań. Ale po kolei.

Bardzo obwiniam dożę. Nie do końca wiadomo, jakim cudem krzyżowcy dali się wrobić w rolę chłopców na posyłki (a raczej zbirów) wenecjan, ale widzi mi się, że sprężyną całej akcji był kochany stary Dandolo. Legenda głosi, że patrzałki stracił w Konstantynopolu i nie mógł się pozbyć z serca ura­zy, ale ja nie wierzę w te bajki. To była chciwość, zwyczajnie i po prostu, jeśli chciwość może być zwyczajna i prosta. Wy-koncypował sobie, że jednym śmiałym uderzeniem rozło­ży na łopatki największego handlowego rywala Wenecji, po czym będzie rządził całym basenem Morza Śródziemnego jak własnym dworem.

A najbardziej ze wszystkich obwiniam księcia. Bonifacego

12

z Montferratu, naczelnego wodza czwartej krucjaty. Czło­wiek mniejszego formatu nie pozwoliłby, aby jego ambicje przeważyły nad honorem. Nie Montferratczyk. Mądrzej­szy wódz nie pozwoliłby, aby ślepy dziewięćdziesięcioletni doża wymanewrował go, zanim w ogóle postawił stopę na pokładzie. Nie Montferratczyk. Dorzućcie do tego miarkę chciwości równej tej, którą ma każdy wielki wenecki ród, a wynikiem tego równania będzie zagłada tysięcy ludzi i zniszczenie całego cesarstwa.

No cóż, bez względu na to, kto był odpowiedzialny, to nie zmieniało mojej sytuacji. Znalazłem się w pułapce wy­sokich murów i wież Konstantynopola. Pod nadmorskimi murami kołysało się dwieście weneckich okrętów wiozących wojska czwartej wyprawy krzyżowej i pierwszej mającej ude­rzyć nie na pogan, ale na chrześcijan. Za murami czterysta tysięcy ludzi głowiło się, co się właściwie dzieje - czy to atak, czy oblężenie, czy tylko parada okrętów wyprawy krzyżowej i nadarzająca się okazja do sprzedania podgniłej rzepy i śmier­dzącego mięsa za cenę nieproporcjonalną do jakości. Grecy* na pozór pokładali wiarę w Bogu, a naprawdę w swoich mu­rach. Waregowie i inni najemnicy ostrzyli topory i szykowali się umrzeć za obecnego cesarza, czego zaniedbali za rządów jego poprzednika, gdy szedł w odstawkę, by stracić oczy na rozkaz następcy. Kupcy zakopywali złoto, a wszyscy groma­dzili zapasy, ot, na wszelki wypadek. Oczywiście poza Żyda­mi. Ich żadne mury nie mogły ochronić. Mieszkali po drugiej stronie Złotego Rogu, w cieniu wieży Galata. Zero szans na

* Tak nazywano obywateli cesarstwa wschodniorzymskiego. (Przy­pisy tłumacza).

13

ukrycie. Więc tylko czekali i liczyli na to, że nadchodząca burza ich ominie. Czasem mieli ten fart, czasem nie.

A ja? Zrobiłem numer, jaki zrobiłby każdy szanujący się błazen, kiedy świat wokół ma szlag trafić.

Wydałem bankiet!

To było tajne zgromadzenie pięciorga, członków cechu błaznów przebywających w Konstantynopolu. Był tam Riko, karzeł, który potrafił żonglować wyzwiskami i obelgami równie sprawnie jak maczugami i nożami, faworyt obecnego cesarza, Aleksego III. Był Plossus, świeżo upieczony adept domu cechowego, którego częściej spotykało się chodzące­go na szczudłach lub rękach niż na nogach; Alfons, boloński trubadur, obecnie pracujący na trasie Tesalonika—Konstanty­nopol, przekazujący nam wieści i instrukcje z cechu i wyko­nujący tę samą robotę w odwrotnym kierunku; ja sam, znany lokalnie jako Feste, w cechu jako Teofil, prywatnie... hm, skromność zabrania mi kontynuować ten temat... i moje serce, moje życie, moja ukochana, żona, lokalnie znana jako Aglaja, pierwotnie Wiola, vel księżna Orsyna i posiadaczka paru innych tytułów.

Pretekstem było wyzwolenie Aglai ze stopnia terminato­ra i uzyskanie przez nią prawa do noszenia tytułu błazna, osiągnięcie nie byle jakiego formatu, kiedy się weźmie pod uwagę, że rozpoczęła termin w wieku lat trzydziestu trzech i zakończyła po półtora roku. Awans nastąpił dzięki talento­wi i nadzwyczajnemu szkoleniu, które przeszła. Czy wspo­mniałem, że to ja byłem nauczycielem? Nie? Ach, ta moja skromność.

14

Żona i ja mieszkaliśmy w pokojach na południe od kom­pleksu Blacherny, w którym stał pałac cesarza. Zajmowa­liśmy wystawniejszą kwaterę, niż mi się to zwykle trafiało w karierze zawodowej, lecz Aglaja była błaznem cesarzowej, a moje występy sprzedawały się całkiem nieźle, więc było nas stać na życie na poziomie.

Kiedy pojawili się inni, podprowadziłem ją do stołka na środku pokoju i poprosiłem, aby na nim stanęła. Następnie wszyscy czterej stanęliśmy wokół niej. Każdy trzymał dwa pucharki.

Wręczyłem jej ścierkę i puchar wina.

- Wiwat cech! - zawołaliśmy i wypili.

-Wiwat cech! - powiedziała posłusznie. Otarła twarz i wypiła do dna.

15

Riko — doskonały kucharz, gdy miał możliwość rozwinąć swój kunszt — zrobił pieczeń w winie i czosnku. Zaatakowa­liśmy ją energicznie, następnie uraczyliśmy się tortem migda­łowym, który Plossus zakupił u cukiernika w pobliżu forum Arkadiusza.

Wino i żarty płynęły swobodnie, chociaż Aglaja nie po­czynała sobie nazbyt śmiele w przypadku tego pierwszego.

-Jak to się mogło stać? — spytał z niewinnym wyrazem twarzy Plossus.

16

17


* Państwa utworzone w ramach I wyprawy krzyżowej: Królestwo Je­rozolimskie, hrabstwo Trypolisu, księstwo Antiochii i hrabstwo Edessy.

18

-Już dobrze - przerwałem im pospiesznie. To nie był czas na gry słowne. — Rankiem zaczniemy zbierać informa­cje. Riko i Aglaja do cesarza i cesarzowej. Plossus, popędzisz na akropol i będziesz śledził ruchy flotylli. Postaraj się do­kładnie policzyć okręty.

- A co ze mną? - spytał Alfons.

- Wracasz do Tesaloniki - rozkazałem.
Mina mu zrzedła.

Jestem tu potrzebny! — zaprotestował. — Będziesz miał zajęcia dla każdego z nas.

-Jesteś mi potrzebny, aby donieść cechowi, że w koń­cu doszło do najgorszego - powiedziałem. - Przekaż to Grubemu Bazylemu i wracaj. Ale nie wjeżdżaj do miasta. Kiedy zaczną się działania wojenne, nic tu po tobie. Zostań w Rodosto. Zapewne tam będą się zbierać uchodźcy. Do­wiesz się od nich, co się wydarzyło. Jeśli po dwóch tygo­dniach nie dostaniesz od nas wiadomości, zgłoś się do Gru­bego Bazylego.

Alfons sięgnął po dzban z winem i powtórnie napełnił pucharki, omijając naczynie Aglai.

- Powodzenia wam wszystkim - rzekł cicho.
Wypiliśmy w milczeniu.

- To żadna uczta — orzekła nagle Aglaja. — Właśnie zosta­
łam błaznem, mam nowiutką lutnię i chcę śpiewać.

Wyjęła instrument - podarunek ode mnie - i uderzyła

19

w struny. Inni złapali, co kto miał pod ręką, i przyłączyli się do niej. Chrapliwe pobekiwanie karła połączyło się z pięk­nym barytonem trubadura. Nasze śpiewy niosły się w noc i nie było w nich ani jednej poważnej nuty. W końcu goście padli na poduszki, a moja żona i ja, zataczając się, udaliśmy się do naszej sypialni.

Objąłem ją i delikatnie poklepałem po brzuchu.

- Chłopiec czy dziewczynka? — spytałem.
Starannie rozważyła odpowiedź.

Ziewnąłem i wyciągnąłem się na łóżku.

- Kiedy przyjdzie czas — powiedziałem. — Niestety, naj­
pierw ważniejsze sprawy.

Na pianie koguta obudziłem się z najprawdziwszym ka­cem. Aglaja spała dalej, urocza mimo warstwy popękanego bielidła pokrywającego policzki. Zatargałem do studni na podwórku wiadro i zaczerpnąłem świeżej wody. Kiedy wró­ciłem, Riko już się obudził i robił ćwiczenia rozciągające.

20

Poszliśmy do kramu u stóp Piątego Wzgórza. Kupili­śmy całodzienną porcję chleba, sera i owoców. Mimo wcze­snej pory na targu wrzało od wieści o flotylli. Kiedy wra­caliśmy, musieliśmy się rozpłaszczyć, by przepuścić oddział straży cesarskiej. Eskortował wozy z wielkimi kamieniami i kłodami drewna.


Inni byli już na nogach. Plossus w pełnym szpagacie sie­dział na podłodze, robiąc skłony raz do jednej nogi, raz do drugiej, podczas gdy Aglaja starannie myła szorstką szmatką twarz.

- Woda robi z bielidła makaron - mruknęła. - Zniszczę
sobie cerę.

21

Spojrzałem na jej świeże oblicze i westchnąłem z ukon­tentowaniem. Uśmiechnęła się do mnie i... zaczęła nakładać makijaż.

Alfons skończył się pakować. Zabrał lutnię i pomachał nam ręką.

Masz - powiedziałem, dając mu na drogę kilka bułek
i jabłek. — Bezpiecznej podróży. Nie zwlekaj zbyt długo na
dworach, śpiewając o miłości.

Jak się nie zatrzymam tu i ówdzie, ludzie zaczną coś po­dejrzewać — zaoponował. — Muszę dbać o moją reputację. Więcej, o dobre imię wszystkich trubadurów. Pani, żegnam cię.

Z galanterią ucałował jej dłoń, a ona dygnęła, jakby wciąż była księżną.

Niebawem usłyszeliśmy akcentowany stukotem kopyt śpiew, ale szybko rozpłynął się w oddali.

Plossus wyszedł przez okno i przypiął szczudła, które stały oparte o ścianę domu.

Z drogi, śmiecie! — zawołał. — Plossus Kolossus nad­
chodzi.

Odszedł żegnany śmiechem bawiącej się na podwórku dzieciarni.

Zabraliśmy nasze sakwy i ruszyli do bramy dzielącej Bla-cherny od miasta. Cały kompleks był odgrodzony, na wy-

22

padek gdyby mieszkańcy wszczęli rebelię. Minęliśmy kopuły klasztoru Chora, a także starszy pałac. Przed nami wyrosły marmury i freski nowego.

Oczywiście, skorzystaliśmy z bocznego wejścia. Aglaja dała mi całusa i pobiegła do komnat cesarzowej, podczas gdy Riko i ja przeszliśmy amfiladą do sali tronowej.

Cesarz Aleksy Angelos wstał przed południem, co ozna­czało, że poważnie traktuje przybycie weneckiej floty. Był sześćdziesięcioletnim, zdrowym mężczyzną o nienasyconym apetycie, słabowitych nogach oraz gęstej, codziennie farbo­wanej brodzie. Farba służyła podtrzymaniu męskiego wize­runku. Siedział na tronie, cesarskie stopy wsparł na pufie. Masowała je zmysłowa Egipcjanka, jego ulubiona nałożnica i koszmarna flecistka.

Wokół stali dygnitarze i dowódcy wojskowi, jeden w dru­giego zmartwieni i niepewni. Dostrzegł, że weszliśmy, i uś­miechnął się słabo.

- Słuchajcie, błazny są z nami - rzekł. - W końcu może­
my liczyć na jakąś sensowną radę.

Złożyliśmy ukłon i cicho jak myszki usiedli u stóp tronu. Wpadł zdyszany, spocony żołnierz i zasalutował.


23

Ile okrętów marynarki wojennej nam zostało? - spytał
cesarz.

Michał Stryfnos, cesarski admirał, miał ponurą minę. Pia­stował to stanowisko tylko dlatego, że był szwagrem cesa­rzowej, i jego jedynym zajęciem było defraudowanie środ­ków przeznaczonych na odbudowę floty wojennej. Pewnie w ogóle się nie spodziewał, że zostanie zmuszony do wypły­nięcia w morze.

Na to cesarski szwagier nic nie odpowiedział.

2 weneckiej, Wasza Cesarska Mość - przypomniał La-
skarys.

Aleksy zgarbił się na tronie i westchnął.

24

-Tak, panie - zapewnił go Stryfnos, skłonił się i wy­szedł.

Kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem, że Filoksenites, ce­sarski skarbnik, kiwa głową w kierunku korytarza, po czym znika. Trochę zamarudziłem, żeby dać mu czas. Wstałem, przeciągnąłem się i wyszedłem z sali z takim wyrazem twa­rzy, jakbym szukał najbliższego nocnika.

Rozdział II

Ustępuje się wenecjanom dzielnicę w Konstantynopolu z kramami

w okręgu promowym, między bramami Żydowską i Straży,

ze wszystkimi zabudowanymi i niezabudowanymi terenami

oraz trzema pirsami lub miejscami cumowania

na wybrzeżu złotego Rogu.

Ze Złotej Bulli Aleksego (1082 r.)

Filoksenites miał swój urząd w północno-wschodnim skrzy­dle pałacu, z którego rozciągał się widok na Złoty Róg. Był postawnym, łysym mężczyzną, tematem drwin pospólstwa, ale zręcznym i ambitnym intrygantem. To samo w sobie nie wyróżniało go pośród warstwy rządzącej. Natomiast odróż­niała go umiejętność przebywania na szczytach władzy bez względu na to, kto siedział na tronie lub był w łaskach ce­sarza. Zajmował się wszystkim po trochu, dzięki czemu był użytecznym źródłem informacji, należało jednak pamiętać, aby w rozmowie z nim zbytnio się nie odsłonić.

Był eunuchem, co spotykało się z aprobatą tych, którzy go znali, gdyż uważali, że osobnicy jego pokroju nie powinni mieć prawa do reprodukcji.

Pominął naszą zwykłą wstępną wymianę plotek, chociaż nie zaniedbał podania mi poczęstunku. Zawsze się pilnowa­łem, aby nie wypić pierwszy wina, które mi nalał.

- Za cesarstwo - powiedział i krzywo się uśmiechnął, gdy podniósł puchar do ust.

26

Dopiero wtedy ostrożnie skosztowałem wina.

Podszedł do drzwi, otworzył je i rozejrzał się po koryta­rzu. Upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, zamknął drzwi i przysunął do mnie krzesło. Z bliska nie wyglądał korzyst­niej.

27

Zmilczałem. Większą część mojego błaźniego życia prze­żyłem w ubóstwie, przynajmniej jeśli mierzyć zamożność złotem. Gdybym miał inne ambicje, pozostałbym w ojczyź­nie.

- No dobra, czas śmierci jest podejrzany - przyznałem. -
Czego ode mnie chcesz? Czemu nie zrobisz tego, co zwykle,
nie zagonisz do roboty Wiła i Fila?

Wil i Fil byli z Anglii i służyli w gwardii wareskiej. Filok-senites miał bliskie kontakty z Waregami, a ci dwaj wykony­wali dla niego mokrą robotę — skutecznie i nie bez osobistej przyjemności.

- Wil i Fil są zajęci czym innym - wyjaśnił. - To przede
wszystkim żołnierze, a jak pewnie zauważyłeś, gotuje się nie­
licha wojenka. Nie mogę ich teraz odrywać od oficjalnego
zajęcia. Ale nawet gdybym mógł, wolałbym użyć ciebie.

Dlaczego?

Wyjrzał przez okno na nadbrzeżny mur. Oddziałek Ware-gów ustawiał na szczycie baszty katapultę.

- W dzielnicach cudzoziemców obowiązuje podział kom­
petencji. W związku z tym sytuacja jest delikatna - wyjaś­
nił. - W dodatku przez ostatnie lata ta dzielnica zyskała
prawdziwą niezależność, chociaż nominalnie podlega wła­
dzy logotety. Potwierdzają to złote bulle, dokumenty ce­
sarskie. Wenecjanie mają własną straż, sądy, sędziów. Nie
możemy się tam wedrzeć i chodzić, gdzie się nam żywnie

28

podoba, szukając mordercy, zwłaszcza że ofiarą jest jeden z wenecjan.


29

porządku. Jego lokator miał zamknięte oczy i nie zareagował na huki i trzaski. Był martwy.

-Mam inne sprawy, którymi muszę się zajmować, sam wiesz — powiedziałem.

-Już nie. Proszę, uwierz mi, kiedy mówię, że działamy w tym samym celu.


30

tów. Starania o pokój mogą być bardzo niebezpieczne dla tego, komu na nim zależy. Ja działam dla dobra dalszego bytu cesarstwa. Oczywiście, najlepiej byłoby, gdyby te działania mogły przebiegać pokojowo. Ale jeśli pokój może być ku­piony tylko za cenę uległości, będziemy mieć wojnę.

Rozumiem to doskonale — powiedziałem. — Mówisz, że
zależy ci na dalszym bycie cesarstwa. Nie mówisz nic o dal­
szym bycie cesarza.

Odchylił się, ręce uniósł i złożył je na wysokości serca w daszek, oczy zwęził w szparki.

- Wiem, co powiedziałem, i wiem, czego nie powiedzia­
łem - rzekł w końcu. - W tej chwili muszę się dowiedzieć, kto
zabił mojego informatora i dlaczego. Jeśli czeka nas oblężenie
wenecjan, to w takim razie mamy problem z dziesięcioma tysią­
cami ich ziomków już przebywającymi w mieście. Jeśli zamach
na mojego informatora to pierwszy krok do powstania, chcę
o tym wiedzieć. Przekonaj się, jak jest naprawdę, i donieś mi o tym.


Do tego nie mogę dopuścić — powiedziałem. — W po­
rządku. Ale pod jednym warunkiem.

-Tak?

- Tylko zbieram informacje. Jeśli chcesz kogoś zabić, po­
szukaj innego wykonawcy.

Zmarszczki pożłobiły mu czoło.

31

- Mój przyjacielu, nigdy nie prosiłbym cię o tak podły
uczynek - zaprotestował.

Skinąłem głową i ruszyłem do drzwi.

- Mam pod ręką wielu ludzi do tego rodzaju zadań - do­
dał.

Zawahałem się i odwróciłem do niego.

Wenecka dzielnica była kiedyś żydowską, zanim wykopa­no z miasta starozakonnych. Jedyny wyraźny ślad, jaki po nich pozostał, to cmentarzyk i Porta Ebraica, brama Żydowska. Obecnie był to najdalej wysunięty na wschód zakątek dziel­nicy. Niecałe czterysta kroków na zachód była Porta Viglae, brama Straży, drugi kraniec. W środku Porta Drungarii, bra­ma Wodzów. Znajdowały się w nadmorskim gigantycznym murze, wznoszącym się na czterdzieści stóp i uzupełnionym wieżami. Naprzeciwko każdej bramy był pirs.

Cała ta część miasta mieściła się u podnóża Trzeciego

32

Wzgórza, przy Złotym Rogu, mniej więcej w połowie prze­dzielonym nadmorskim murem. Dziesięć tysięcy wenecjan zajmowało każdy skrawek przestrzeni, a z nimi ich kościo­ły, kramy i magazyny. Grunt był w takiej cenie, że wiele za­budowań łączyło różne funkcje. Kościół pod wezwaniem św. Akindyni, główny przybytek wiary w dzielnicy, znakomi­cie funkcjonował jako piekarnia. Podobno opłatki były takie, że palce lizać.

Po zachodniej stronie była dzielnica muzułmańska. Po wschodniej - Amalfi, Pizy i Genui, konkurentów handlo­wych wenecjan, rywali pod każdym innym względem, za­wsze z jedną ręką na księgach rachunkowych, a drugą sięga­jącą pod stół po sztylet. Dzielnice oddzielały mury i to nie bez powodu.

Na szczycie wzgórza stał posterunek obserwacyjny vigli. Wątpię, by któryś strażnik widział śmierć Bastianiego.

Bez kłopotu znalazłem umeblowane pokoje Vitalego. Był to prosty ceglany klocek przyklejony do północnego muru, przy końcu zaułka, obok szpitala. Spojrzałem w prawo i oce­niłem odległość od embolum. Eunuch miał rację - w oko­licy nie było tawern ani lupanarów, które zachęcałyby prze­chodniów dysponujących nadmiarem wolnego czasu lub pieniędzy. To nie znaczy, że Bastiani nie mógł gdzieś wpaść i prywatnie się zabawić przy butelce czy dwóch, ale nie za­mierzałem pukać od drzwi do drzwi i wypytywać sąsiadów, czy któryś ostatnio nie zamordował wenecjanina.

Kiedy się tam pojawiłem, Vitale sam sprzątał obejście. Był tęgim mężczyzną o zaróżowionym obliczu, a niewielki wysiłek, jaki kosztowało go machanie miotłą, nie przekładał

33

się nijak na efekty pracy. Miał dość czasu, aby mnie dostrzec, gdy się zbliżałem. Na widok mojej pobielonej twarzy lekko rozdziawił usta. Ukłoniłem się i odkłonił mi się.

Rozejrzałem się, sprawdzając, czy ktoś nie podsłuchuje, po czym pochyliłem się tak, że moje dzwoneczki kiwały mu się przed oczami.

Przyjrzał mi się podejrzliwie.

- Czemu miałbym to zrobić?

Ująłem go za ramię i zaciągnąłem do sieni, oglądając się za siebie.

34

Pierwsze stopnie pokonał żwawo, ale niebawem się zasa­pał, a na górę dotarł, rzężąc.

Jak myślisz, cóż tak cennego miał na prywatny użytek?
Vitale niewiele wiedział.

35

Jasne. Pognałem na dół, zebrałem paru gości, wróci­liśmy biegiem na górę i wyłamali drzwi.

Otworzył je teraz i moim oczom ukazał się skromnie urządzony pokoik. W jednym kącie łóżko z rozrzuconą pościelą. W drugim cedrowy kufer. Nieopodal odwrócony dnem do góry nocnik. Żadnych butelek, kubków, okruchów jedzenia, napitku. Za to gęsty smród.

36

Jeszcze raz ogarnąłem wzrokiem pokój i wyszedłem na korytarz. Zamknął za mną drzwi. Uderzyła mnie pewna myśl.

Powiedziałeś, że wyłamaliście drzwi — przypomniałem.


Zmrużył oczy.

37

Podejrzewam, że Vitałe nawet nie kiwnął palcem podczas całego incydentu, ale nie zamierzałem mu odbierać tytułu do chwały.

Aprenos wylegiwał się na pryczy, jednej z dwóch w środ­kowym pomieszczeniu z frontu. Okno pokoju było tuż nad głównymi drzwiami domu. Kiedy wszedłem, pił i na mój widok zamrugał niepewnie. Na ścianie nad nim wisiały trzy włócznie i tarcza.

Chwiejnie wstał. Był szczupły, ale miał ramiona siłacza.

- Zostawię cię z nim - szepnął mi Vitale. - Mam jeszcze
do posprzątania. Daj mi znać, co przygotować dla twojego
patrona.


Jak najbardziej - odparłem. — Co mi możesz powie­dzieć o twoim świętej pamięci sąsiedzie?

38

Kiwnął mi głową i wrócił do butelki.

39

Kiedy wyszedłem z domu, ujrzałem zakapturzonąi okrytą woalem kobietę. Stała w głębi zaułka. Na mój widok drgnęła i zniknęła. Rzuciłem się w jej kierunku i szukałem jej wzro­kiem, ale przepadła na dobre.

Pewnie warto by się nią zainteresować, pomyślałem. Męż­czyzna potrafi wiele zdradzić kochance, nawet kiedy nie śpi. A jeśli była zwykłą ladacznicą, mogła się dowiedzieć jeszcze więcej. Znałem wielu mężczyzn, którzy płacili tym damul-kom tylko za to, by udawały, że ich słuchają, kiedy mówili o sobie. Ale wpierw musiałem ją znaleźć. Miałem kilka po­mysłów, jak rozwiązać ten problem.

Na razie czekała mnie wizyta w embolum. Był to duży prostokątny budynek tuż za wejściem do bramy Straży. W loggiach na parterze urządzono kramy jedwabne i kalet-nicze. W głębi mieściły się magazyny, a w środku spory, słu­żący wymianie handlowej kantor. Na piętrze dormitoria dla marynarzy i kupców.

Ciało Bastianiego spoczywało w kącie kantoru. Na po­zostałym obszarze interes kręcił się w najlepsze. Pośredni­cy oglądali bele jedwabiu, które następnie odsyłano do od­powiednich magazynów. Każdą transakcję odnotowywano w wielkich skórzanych księgach, zewsząd dobiegało ciche skrzypienie piór.

Trumna spoczywała na kozłach, a że wieko nie było jesz­cze gotowe, każdy mógł się przyjrzeć zmarłemu. Na ścia­nie za trumną wisiała chorągiew z lwem świętego Marka, oczywiście jedwabna. Obok młody jasnowłosy mężczyzna warzył coś w wiszącym na trójnogu i ogrzewanym niewiel­kim koszem z płonącymi drwami kociołku. Zanurzył w nim

40

drewnianą łychę, podniósł ją i ocenił kapiącą żółtawą ciecz. Z irytacją pokręcił głową i sięgnął po garść spleśniałego sera, który leżał na pobliskim stole. Powąchał go, skrzywił się, wrzucił do kociołka i szybko zaczął mieszać łyżką.

Jeszcze niezdatne do jedzenia? — spytałem ciekawie.
Przyjrzał się mojemu makijażowi.


41

Sięgnął po deski i ułożył je wzdłuż trumny tak, że zakryły ciało. Oznakował je w miejscu, w którym wystawały poza skrzynię, i sięgnął po piłę.

-Normalne wytłumaczenie, jak się żyje w normalnych czasach. Ale teraz daleko nam do normalności.



42

strącić z gałęzi wiewiórkę. Sam cesarz korzystał z jego umie­jętności, przynajmniej kiedy miał na tyle sprawne nogi, by regularnie polować.

-Tego nigdy dość, przyjacielu cieślo. A teraz, gdybyś wskazał mi człowieka, który zajmuje się przygotowaniem pogrzebu, mógłbym cię zostawić twoim zajęciom. Po ma­czugi przyjdę w jakimś pogodniejszym czasie.

- To mogę cię długo nie oglądać. Ten, którego szukasz,
to Andrzej Ruzzini. Starszy mężczyzna, stoi przy dębowym
stole.

Podziękowałem mu i odszukałem Ruzziniego. Był to czerstwy osobnik z szóstym krzyżykiem na karku i wciąż sporą kasztanową czupryną i brodą. Ramiona i pierś miał potężne, podejrzewałem, że jeszcze czasem przerzuca bele jedwabiu. W tej chwili szacował stosik srebra.

Spojrzał na mnie kwaśno.

- Nie potrzeba nam błazeństw na pogrzebie, błaźnie.

- Ale jestem również śpiewakiem. Podczas czuwania, je­
śli takowe się odbędzie, mógłbym zapewnić odpowiedni na-

43

strój. Znam całkiem nieźle wasze miasto, wasz język i pie­śni,

- To jest nasze miasto - powiedział. - Większość z nas
urodziła się i dorastała tutaj, mówiąc po grecku, zanim po­
znaliśmy wenecki.

-Jak słyszysz, ja również wysławiam się w tym języku. Panie, podczas czuwania potrzeba muzyki, aby zmarły mógł sięudać do nieba w radosnym nastroju.

Popatrzył na drugą stronę sali, gdzie spoczywała trumna.

- W porządku, czemu nie — ustąpił. — Za życia zaznał
mało radości. Niech choć teraz mu towarzyszy. Wróć pod
wieczór. Będziemy tu czuwać.

- A pogrzeb?
Skrzywił się.

Ale przerwał mi chłopak, który wbiegł z krzykiem:

- Chodźcie zaraz! Burzą wszystko!

Sala w jednej chwili opustoszała. Poszedłem za wenecja-nami ciekaw, co się dzieje. Zgiełk i hałas dobiegały z drugiej strony bramy.

Oddział vigli burzył dom przy nadbrzeżnym murze. Byli mieszkańcy stali przy kupie mebli i innego dobytku, patrząc na to z wyrazem zagubienia na twarzy. Przed nimi stał kapi­tan i czytał ze zwoju:

44

-Wszystkie zabudowania po zewnętrznej stronie muru nadmorskiego w tej dzielnicy będą zburzone. Macie godzinę na zabranie tego, co uda się wynieść. Potem nie bierzemy za nic odpowiedzialności. Rozkazem cesarza, Aleksego Angelosa.

Dom runął. Poleciały kawałki drewna, uniosła się chmura kurzu. Strażnicy cofnęli się, niektórzy pokasłując, po czym przystąpili do ładowania szczątków na wozy, które zaraz od­jechały.

Ruzzini podbiegł do kapitana. Był szkarłatny na twarzy. Dwóch strażników na wszelki wypadek dobyło mieczy.

-Ale kapitanie...

- Słuchaj, Ruzzini, nie masz tu nic do gadania! - wrzasnął
żołnierz. —Jak ci się coś nie podoba, załatw to z nimi!

Wskazał mieczem, o kogo mu chodzi. Tłum się odwrócił i wszystkim zaparło dech w piersiach.

Kupiecki statek większy niż jakakolwiek jednostka cu­mująca przy najbliższych pirsach wynurzał się zza najdalej wysuniętej krawędzi muru. Rozliczne tarcze herbowe osła­niały burty. Żagle były zwinięte, ale z topmasztu powiewały bandera świętego Marka i emblemat Montferratu. Trzy rzę­dy wioseł cięły fale. Kiedy cały wychynął zza muru, za nim pojawił się następny i następny.

Flota krzyżowców wpłynęła na Bosfor.

45

Rozdział III

Nazywają siebie Venetikoi; karmieni przez morze są wagabundami,

jak Fenicjanie, i sprytnego umysłu. Niketas Choniates, Kronika

Wielki żelazny łańcuch, który rozciągał się od stojącej na przeciwległym brzegu Złotego Rogu wieży Galata do wieży Eugeniusza przy akropolu, z wolna poszedł w górę i zablo­kował wejście do portu. Wenecjanie na brzegu przyglądali się temu bezradnie, wiedząc, że ich statki i ładunki są uwięzione na czas oblężenia, a z nimi los ich właścicieli.

Flota nie próbowała zerwać łańcucha ani też lądować przy wieży. Wyglądało na to, że kieruje się do przeciwległe­go brzegu Bosforu. Jako że jak na razie miastu nie groziła inwazja, postanowiłem kontynuować śledztwo. Poza tym i tak zatrzymywanie flotylli nigdy nie było moją najmocniej­szą stroną.

Najpierw udałem się po religijną poradę. To może za­skoczyć tych, co znają mój brak zaufania wobec Kościoła, ale duchowny, którego szukałem, miał szczególną wiedzę i doświadczenie. W tym mieście patriarcha był mianowany przez cesarza. Im bardziej skorumpowany cesarz, tym bar­dziej skorumpowany patriarcha i Kościół. A z dwustu ko­ściołów rozrzuconych po tym mieście, od majestatycznej

46

Haga Sophia do małej dwuławkowej kapliczki, najbardziej skorumpowany był Święty Stefan przy Rzece. To z tej łupiny kościoła ojciec Izajasz wysnuwał swoje sieci.

Niewielu widziało jego twarz. Byłem jednym z nich i nie zależało mi na powtórnych oględzinach. Izajasz osłaniał się zgrzebnym kapturem, ale mieszkał w luksusowych komna­tach ukrytych w kościelnej krypcie. Otaczała go dobrana klika bogobojnych mężów, każdy bardziej złowieszczy od poprzedniego. Występki bogatych i potężnych zdarzają się w ich własnym wysublimowanym świecie, ale zwykła zbrod­nia, która zagraża całej reszcie, to był folwark Izajasza. Miał on swój udział w każdym wymuszeniu, oszustwie, przemycie, stręczycielstwie i każdej kradzieży. A to była jego dobra stro­na. Nie miał wrogów, którzy chodziliby po ziemi. Przynaj­mniej przez długi czas.

Kiedy Aglaja i ja przybyliśmy do miasta, zawarliśmy z nim przymierze - bardziej z konieczności niż z przekonania, ale że nie raz okazało się obustronnie korzystne, tak więc się utrzymało. Na szczęście cele cechu błaznów na ogół nie ko­lidują z interesami przestępczego świata, tak więc nikt z nas nie miał potrzeby prężyć muskułów. Nie znaczy to, że uwa­żaliśmy taką sytuację za niezmienną, ale jak do tej pory szło nam nieźle.

Dom wiary był na zachodnim brzegu rzeki Likos, któ­ra wpływała do miasta od północnego zachodu i praktycz­nie wysychała przed dotarciem do morza. Był to średniej wielkości ceglany kościół, pozbawiony cech szczególnych poza promieniującą aurą zagrożenia, wyróżniającą go nawet w tym niezbyt przyjaznym otoczeniu.

47

Ojciec Teodor, atletycznie zbudowany mąż o pozbawionej wyrazu twarzy i budzący postrach szermierz, stał w drzwiach i przyglądał mi się, kiedy nadchodziłem. Dziś jakby nigdy nic nosił miecz na sutannie. Spodziewałem się, że ma jeszcze kilka innych ostrzy, ukrytych pod nią, ale nigdy nie poddałem próbie tej teorii. Jakoś nie miałem na to ochoty.

- Dobry wieczór, ojcze - przywitałem go. - Jak interes?

Zszedłem kamiennymi stopniami do krypty i dotarłem do ołtarza. Zatrzymałem się przed obrazem. Święty Stefan spo­glądał na mnie łagodnie. Zastukałem lekko w deskę. Święty przyglądał mi się jednym pomalowanym okiem i jednym ży­wym. Przeżegnałem się pobożnie. Prawdziwe oko mrugnęło i deska pojechała w bok.

Po drugiej stronie stał ojciec Melchior. Ciepło mnie przy­witał i zaprosił, abym usiadł na wyściełanym poduszkami krześle.

- Miło cię widzieć, Feste - rzekł. - Ojciec Izajasz będzie
tu niebawem. Spowiada.

Z sąsiedniego pokoju usłyszałem trzask policzka i zdu­szony wrzask. Melchior popatrzył w kierunku tych odgło­sów.

- Nieborak zapewne niebawem otworzy serce - zauwa­
żył.

48

Wszedł ojciec Izajasz i zanurzył w misie z wodą kościste dłonie.

-Jest rozgrzeszony, ojcze Melchiorze - powiedział, szo­rując ręce, aż zniknęły z nich ślady krwi. - Każ mu się ogar­nąć i niech idzie swoją drogą.

- To nie dla mnie, dla przyjaciela.
Parsknął niecierpliwie.

49

- Wydaje mi się, że przelotnie ją widziałem, ale miała na
sobie kaptur i woal.


Nie wydawał się zbyt przejęty.


Z hukiem odstawił puchar.

Na swój sposób tak samo dbamy o dobro cesarstwa
jak każda inna fakcja w tym mieście — obwieścił. — Powiedz

50

mu, że nie możemy być pomocni za murami. Niewiele z nas pożytku na bitewnym polu, gdzie skrytość nie jest si­łą. Ale jeśli wały zostaną przełamane i łacinnicy niebacz­nie zapuszczą się w zaułki, przekonają się, że trafili w uli­ce śmierci, jakich do tej pory nigdy nie poznali. Gwarantu­jemy to.

Jako że było szczere, podziękowałem mu i wyszedłem. Nie czułem się jednak zbyt podniesiony na duchu.

Udałem się do domu, na spotkanie z kamratami. Aglaja była już na miejscu, szykowała kolację. Niebawem doszedł Riko i na końcu Plossus, robiąc salto przez okno.

- Twoje statki stoją grzecznie na półkach, moje były do­
prawdy nieustatkowane - pożalił się Plossus. - I jeszcze tnu-

51

siałem oglądać tych wszystkich panów, rycerzy i ściągnięte do zwykłego mordowania żołdactwo.

-Jakieś sygnały od kamratów?

- Słyszałem pieśń z Orła, ale nie potrafiłem rozróżnić słów.
Pewnie śpiewał Tantalo. To pierwszy statek, który przepłynął
cieśninę, istny gigant, wiózł głównie weneckie tarcze herbowe.

52

-Niepotrzebnie tak się przejmuje - zaprotestował Ri-

53

ko. - Robiła, co mogła. Dzięki niej w całym mieście nie ma chyba ani jednego całego posągu.

-Jednak jest wytrącona z równowagi. Najbardziej obawia się tego, że cesarstwo upadnie, zanim wszystkie jej córki zdą­żą powtórnie wyjść za mąż.

54

żadnego związku z krucjatą, ale na tym skupia się uwaga ce­sarzowej, kiedy jej świat zmierza ku zagładzie.

-No, dobra - przerwałem te roztrząsania. - Na razie obserwujemy i czekamy. Riko, kiedy tylko będziesz uważał za stosowne, podpowiadaj cesarzowi, że powinien się opła­cić krzyżowcom. Aglajo, poddawaj to samo cesarzowej. Nie wiem, czy będzie się kontaktować z małżonkiem, ale nie da się przewidzieć, kiedy wpadnie do sali tronowej i zacznie mu zmywać głowę. Plossusie, nadal sonduj fakcje, bądź czujny na każdą zmianę opinii. Jeśli ludzie zaczną się burzyć prze­ciwko cesarzowi, zaraz chcę o tym wiedzieć.

- A kiedy my będziemy pracować jak mrówki, czym ty będziesz sobie umilał czas? - spytała Aglaja.

Streściłem im to, czego się dowiedziałem.

- A czemu, na litość boską, miałoby nas to obchodzić? -
spytał Riko.

55

- A więc do jutra wieczór — pożegnałem się i wyszedłem.
Nocne patrole pilnowały, żeby po zmroku nikt nie kręcił

się na ulicach, ale miałem wszystkie niezbędne dokumenty od rozlicznych cesarskich władz, zapewniające mi swobodne poruszanie się po mieście. Wszyscy je mieliśmy, jako że czę­sto dostarczaliśmy rozrywki do późna w noc. Bramy wenec­kiej dzielnicy mocno obsadzono. Jak podejrzewam, bardziej chodziło o zatrzymanie mieszkańców w środku niż o ich ochronę. Sam kapitan sprawdził autentyczność moich prze­pustek, ale znaliśmy się, obeszło się więc bez szarpaniny.

56

- Co ty powiesz, czuwanie? - powtórzył, patrząc niespo­
kojnie za bramę. — Niebawem to będzie jedna z podstawo­
wych form spędzania czasu, jeśli go nam jeszcze zostanie.
Będziesz zajętym błaznem, Feste.

Masz jakieś podejrzenia na temat tego, kto mógł go za­
bić?

- Pierwszy raz o tym słyszę. Nasza władza kończy się
przy tej bramie.

Otworzył ją przede mną i wszedłem do dzielnicy.

Miłego czuwania! - krzyknął za mną.
Zadźwięczały zamykane wrota.

Chociaż noc zapadła, wenecjanie zbierali się w małe grup­ki na rogach ulic. Popijali w tawernach i rzucali wojownicze spojrzenia na nadmorskie mury. W powietrzu unosił się stały pomruk, roje niechętnych słów przelatywały uliczki i uderza­ły o stosy wyniesionych ze zburzonych domów mebli.

Moja pobielona twarz ściągała wiele spojrzeń. Niektórzy nawet się wzdrygali na mój widok, uważając, że objawił im się duch, zanim spostrzegli, że to tylko pijaczyna błazen Fe­ste. Zdjąłem z ramienia lutnię, nastroiłem ją i zacząłem grać. Przestrzegałem nieostrożnych przed moim nadejściem. Tak dotarłem do embolum.

W środku przebywali sami mężczyźni, od niedorostków po rozmawiających ściszonymi głosami z Ruzzinim siwobro-dych. Tullia nie było, ale owoc pracy jego rąk pozostał: ukoń­czone wieko stało oparte o ścianę obok trumny. Zmarłego kupca oświedało kilkanaście świec. Blask migotał na twarzy trupa, odbijał się od monet, które ktoś położył na powie­kach. Stare zwyczaje przetrwały, chrześcijańskie czy nie.

57

Skinąłem głową Ruzziniemu, który wskazał mi ławeczkę w kącie. Usiadłem na niej, kiwając się. Mało nie spadłem na podłogę, po czym pociągnąłem łyk z bukłaka. Skłoniłem się zebranym i zacząłem cicho śpiewać.

Weneckie pienia przeważnie opowiadają o morskich po­dróżach, wyprawach do dalekich krajów w poszukiwaniu bogactwa, nie zawsze kończących się powrotem. Wybrałem bardziej sentymentalne, licząc na to, że połączenie tekstu i okazji natchnie żałobników melancholią i rozrzewnieniem. I chyba sposób chwycił. Niektórzy ze starszych posmutnie­li, nawet mieli łzy w oczach, gdy pociągali winka i patrzyli na wiszący za trumną wenecki herb. Już miałem nadzieję, że komuś się rozwiąże język, gdy jasnowłosy młodzieniec z puchem na obliczu, który już mógł uchodzić za brodę, podszedł do mnie zamaszystym krokiem.

- Dość, błaźnie! - rozkazał gniewnie. - Ta muzyka nic
nie znaczyła dla Bastianiego. Nie brukaj czci Wenecji, grając
ją w jego przytomności.

- Trzymaj język za zębami, signore Viadro - rzucił ostro
Ruzzini. - Znieważasz honor zmarłego.

Nie miał honoru za życia — odparł z pasją Viadro. —
Czemu miałby go mieć po śmierci?

- Pokój, Dominiku - powiedział inny mężczyzna, ciem­
nowłosy, tchnący spokojnym autorytetem trzydziestolatek. —

58

Nie był nieskazitelny, ale kto nim jest? Posuwasz się za dale­ko. Bastiani był jednym z nas i będziemy go traktować zgod­nie z naszymi zwyczajami.

Dla ciebie wszelkie myślenie jest niebezpieczne — od­ciął się Viadro. — Czasy są niebezpieczne i czas na namysły minął. Wenecja puka do naszych bram. Czy powiemy jej, że jesteśmy u siebie, czy ukryjemy się za bramami, mając na­dzieję, że tamci na statkach zrezygnują i odpłyną?

59

Był potężny. Ten człowiek pokonałby mnie w mgnieniu oka, gdyby o wyniku starcia miały zadecydować muskuły.

- Jesteś zbyt uparty, chłopcze - skarcił go Ruzzini. - Mó­
wisz tak, jakbyś potrafił stawić czoło każdemu za bramami
tej dzielnicy. Jesteś zbyt młody, aby pamiętać, jak dawniej
bywało. Byliśmy całkowicie zdani na ich łaskę, gdy miesz­
kaliśmy za murami. Nie było cię tu w siedemdziesiątym
pierwszym. Ci z nas, którzy już wtedy tu mieszkali, mogli­
by ci opowiedzieć, jak bezwzględni okazali się Grecy. Cała
dzielnica uwięziona z kaprysu cesarza. Wszystkie dobra
skonfiskowane. Grecy nie mieli dość więzień, aby nas w nich
osadzić, więc wrzucali nas, gdzie popadło, do ziemnych piw­
nic, magazynów, krypt. Wielu naszych ziomków zmarło pod
posadzkami kościołów. Trzydzieści lat minęło i Grecy nadal
są nam winni odszkodowania za pogromy. Chcesz, żeby to
wszystko znów się powtórzyło?

Otarł czoło po tym przemówieniu. Viadro sierdził się, ale w milczeniu. Jeden ze starców podszedł do niego i ujął go za ramię, ale odtrącił przyjazną dłoń i zaszył się w kącie z butelką.

Grałem do późnej nocy. Starsi zasnęli pierwsi. Potem Via-dro, wyczerpawszy energię gadaniem i utopiwszy ją w winie. Świeczki wokół trumny wypaliły się i inni też posnęli.

W końcu ręce osunęły mi się z lutni, oczy zamknęły, ciało rozpłaszczyło na ścianie i zacząłem lekko chrapać. Ten numer zmylił ludzi niejeden już raz i teraz też okazał się skuteczny.

60

wiedział Ruzzini. - Potrafił sprzedać swoje umiejętności w sposób doprawdy imponujący. Jako kupiec nie mogłem tego nie uszanować.

Jest tu od jakiegoś czasu. Chyba od roku. I ten młodszy błazen, jak mu tam...?

Nastąpiła pauza. Podejrzewałem, że mi się przyglądają. Wciąż regularnie chrapałem.

61

W oddali zapiał kogut. Potem kolejny.

- Jesteśmy na czuwaniu - powiedział Ranieri. - Zmówmy
choć modlitwę. Nie za bardzo się do niej przyłożyliśmy.

Podszedł do ławeczki i trącił mnie. Podskoczyłem jak ra­żony piorunem i zacząłem na chybił trafił brzdąkać w struny, mrugając, kiedy pierwsze promienie słońca wpadły do sali.

- Jest takowe. Nazywają je cesarzowaniem.
Roześmiałem się.

62

gdzie będzie odprawiana msza żałobna? Być może się na nią wybiorę.

-Ty? - spytał zdziwiony Ruzzini. — Nawet nie znałeś biednego Bastianiego.

- Dziękuję, panie - rzekłem i ruszyłem do wyjścia.

Błaźnie! — zawołał.

Odwróciłem się. Podszedł do mnie. Nagle przybyło mu lat. Ujął moją rękę.

- Dziękuję ci - powiedział. - Dobrze było posłuchać sta­
rych pieśni.

- To był zaszczyt je odśpiewać - odparłem.
Rozluźnił uścisk i wyszedłem z embolum.

Rozdział IV

Mors ultima ratio („Śmierć jest ostatecznym argumentem").

Przysłowie łacińskie

Udawanie śpiącego przez całą noc wyczerpało mnie, ale nie miałem szansy na odpoczynek. Narzuciłem na mój pstry strój płaszcz, zdjąłem czapkę z dzwoneczkami i owinąłem je szczelnie, tak by nie dźwięczały. Schowałem czapkę do sakwy, a wyjąłem z niej szerokoskrzydły kapelusz, ukrywa­jący przed światem moją fizjonomię. Dałem nura w bocz­ną uliczkę i zamoczyłem kawałek płótna w beczce z desz­czówką. Starłem energicznie makijaż. Twarz mnie piekła, ale przynajmniej trochę oprzytomniałem. Sprawdziłem, czy w pobliżu nie ma nikogo, i pod osłoną płaszcza przebrałem się w zwyczajne ubranie. To znaczy zwyczajne dla każdego z wyjątkiem błazna. Udając szarego człeka, skierowałem się do kościoła. Miałem nadzieję, że mój niewenecki strój znik­nie pod płaszczem.

Przybyłem w tej samej chwili, w której wnoszono trum­nę z Bastianim. Kościelny dzwon wzywał na mszę żałobną. Sam budynek był mały, w większej części drewniany. Było to niezwykłą rzeczą w tym mieście, ale wenecjanie należeli do głównych importerów drewna i postarali się go trochę odło­żyć na cele kultu. Słyszałem, że za fundamenty posłużyła

64

stara synagoga, która stała w tym miejscu, zanim Żydzi zo­stali wyrzuceni na drugą stronę Złotego Rogu. W tej historii było dość prawdy, aby wenecjanie postarali się o pozwole­nie na cmentarz za miejskimi murami. Nie chcieli ryzykować wiecznego spoczynku ramię w ramię z Żydami. Jak widać czasem nawet trupom trudno dojść do ładu między sobą.

Trumna spoczywała na kozłach w narteksie, krytym przedsionku świątyni, Bastiani nogami do ołtarza, na wschód, zgodnie ze zwyczajem gotów do podróży do Jerozolimy. Oczywiście, gdyby faktycznie do niej doszło, musiałby i tam wpaść na Żydów. Może gdybyśmy za życia potrafili lepiej się dogadać, po śmierci byłoby podobnie. Ale nie spodziewałem się, aby nastąpiło to za mojego istnienia.

Tullio stał przy swoim trójnogu, wieko opierało się o ścia­nę. Kociołek z klejem bulgotał, rozsiewając nieco zgniły odór, który docierał do sanktuarium, gdzie walczył z dymem świec i kadzidła. Trzymałem głowę nisko pochyloną, zawsze się bowiem mogło zdarzyć, iż mimo braku makijażu zosta­nę rozpoznany. Ukląkłem i przeżegnałem się jak pobożny wierny, wziąłem świeczkę, zapaliłem ją i dodałem do innych, otaczających zmarłego. Usiadłem w tyle, w kącie, tak aby bez przeszkód obserwować ceremonię.

Kupcy jedwabni mieli własny krąg żałobników i przy ta­kich okazjach siedzieli najbliżej ołtarza. Viadro wtoczył się trochę później, mocno sponiewierany. Ruzzini wyglądał na zmęczonego po krótkim śnie, ale Ranieri był trzeźwy i czuj­ny. Kiedy wszedłem, przyglądał się zebranym. Czując jego wzrok, opuściłem głowę jeszcze niżej i dłonie złożyłem jak do modlitwy.

65

Kapłan, człowiek w moim wieku, ale z siwizną znaczą­cą tonsurę i o wyraźnie drżących rękach, rozpoczął mszę. Odśpiewano psalm, ale ponieważ była to msza pogrzebowa, zakończono go Requiem aeternum, a nie Glonapatri. „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista nie­chaj mu świeci". Świeczki wokół trumny odmówiły współ­pracy, paliły się zbyt szybko, tworząc nieforemne ogarki, ale nawet to nierówne światło pozwoliło mi dostrzec siedzącą w tylnym rzędzie, po drugiej stronie, kobietę. Była w żało­bie, czarny welon zakrywał jej twarz. Odsłonięte miała tyl­ko ręce, młode i nieopalone. W jednej trzymała purpurową jedwabną chusteczkę. Ściskała ją tak silnie, że mogłaby ją sprasować na kamień.

Nikt nie zwracał na nią uwagi. Obecne były też inne ko­biety, ale żadna nie wydawała się równie przejęta.

66

Myślałem, że przejdzie od razu do błogosławieństwa, ale stanął przed zgromadzonymi, mierząc ich wzrokiem.

- Niebo i ziemia poruszyły się - rzekł cicho. - Zostaliśmy osądzeni. „Ty jesteś Piotr, czyli Skała, i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego". Ewangelia świętego Mate­usza, rozdział szesnasty, wers osiemnasty i dziewiętnasty. Tą skałą, tą nieporuszoną skałą był Piotr, który udał się do Rzymu i został umęczony. Tym Kościołem, tym nieporuszo-nym Kościołem był Rzym i klucze królestwa niebieskiego są tam, nigdzie indziej. Nie tutaj, nie w tym mieście, założonym przez człowieka. Tym mieście, które ogranicza się do tych murów. Tym mieście, które tak często jest poruszane trzęsie­niem samej ziemi, unoszącej się w oburzeniu przeciwko nie­mu. Tym mieście, do którego można się dostać tylko przez bramy - a czy nie są to właśnie bramy piekielne? Chrystus nigdy tu nie zawitał. Piotr nigdy tu nie zawitał. I to drżące miasto nie oprze się niewzruszonej skale, którą jest Kościół Piotrowy, którą jest Kościół Chrystusowy, którą jest Rzym.

Na te słowa Viadro potakiwał głową jak szalony. Ruzzini miał na twarzy wyraz lęku, Ranieri - zamyślenia. Byłem cie­kaw, ilu obecnych wiedziało, że teraz Rzym z równą niechę­cią patrzy na obecność krzyżowców w tym mieście jak jego mieszkańcy.

Kapłan poszedł do trumny i obszedł zmarłego, skrapla­jąc go wodą święconą. Wziął od diakona trybularz i okadził trupa.

Wzniesiono modlitwę o rozgrzeszenie. Wierni przeszli przed trumną. Dołączyłem do nich, a kiedy oddawałem

67

cześć zmarłemu, zauważyłem, że do ręki włożono mu czer­woną jedwabną chusteczkę. Podszedł Tułlio, posmarował brzegi trumny klejem i starannie dopasował wieko.

Na zewnątrz czekał zaprzężony w muła wózek. Oddzia-łek Waregów stał kawałek dalej, zachowując szacunek wobec obrządku. Jednak na obcym terytorium trzymali w pogoto­wiu bojowe topory. Dowodził mój przyjaciel, Henryk. Nie wiedziałem, czy rozpozna mnie bez makijażu, ale na wszelki wypadek znów nisko nasunąłem na twarz kapelusz.

Trumna spoczęła na wózku i kondukt ruszył w kierunku bramy do miasta. Wcześniej założyłem sobie, że będę śledził zawoalowaną kobietę, czy to do miejsca pochówku, czy to do innego miejsca, do którego się uda. Ale ku mojemu za­skoczeniu Ranieri przesunął się na tyły pochodu, po czym chyłkiem udał ku embolum.

Zawahałem się, rozważając, za kim powinienem się udać. Było dziwne, że nie idzie na cmentarz, a po ostatniej nocy bardzo chciałem dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Nie miałem zarazem pojęcia, czy kiedykolwiek będę miał okazję wyśledzić, gdzie mieszka tajemnicza niewiasta.

Oto piękna zagadka—rzekł cichy głos przy moim uchu.
Ilu błaznów może jednocześnie udać się w dwóch kierunkach?

Odwróciłem się. Za mną stał młody człowiek. Przyglądał się konduktowi. Miał na sobie wenecki strój, raczej żeglarski niż kupiecki.

68

Niech będzie. Spotkamy się później Pod Bykiem i Lwem.
Duchowni i świeccy zaczęli śpiewać In paradisum. Plossus

wdzięcznym krokiem zbiegł po stopniach kościoła i przy­łączył się do konduktu, gromko śpiewając. Zerknąłem na Ranieriego. Nagle się odwrócił i spojrzał na kościół, ale ja już byłem za filarem. Uspokoił się, że nikt go nie śledzi, i ruszył dalej. Szedłem za nim, zachowując odległość jakichś stu stóp, aż dotarł do embolum.

Zanim wszedł do budynku, znów się rozejrzał, ale nie za­uważył mnie, gdyż stałem tuż za rogiem pobliskiego domu. Odczekałem, aż znajdzie się w głębi, potem schroniłem się w bezpiecznym cieniu kolumnady. Rozglądając się, czy ktoś mnie nie obserwuje, chyłkiem podskoczyłem do wejścia i zerknąłem do środka.

Dojrzałem plecy Ranieriego. Znikał w jednym z magazy­nów na tyłach. Wyobraziłem sobie lokalizację tego miejsca i obiegłem budynek, zakładając, że po drugiej stronie będzie okno. Oczywiście, pech chciał, że nie było. Wróciłem przed front i czekałem.

Ranieri wyłonił się po długiej przerwie, pchając na jedno­osiowym wózku ogromną skrzynię. Zamknął za sobą drzwi i chwilę łapał oddech. Potem znów się zabrał do skrzyni. Trzymał ją mocno. Nogi dygotały mu z wysiłku. Podszedł

69

do innego magazynu, otworzył drzwi i wepchnął skrzynię do środka. Po chwili wynurzył się z pustym wózkiem. Przekur-sował tak pięć razy.

Kiedy się wyłonił z embolum, ja po drugiej stronie ulicy kupowałem bułki na straganie. Poszedł do bramy, prowadzą­cej na nadbrzeże. Śledziłem go z bezpiecznej odległości, ale tym razem nie oglądał się za siebie. Minął bramę i poszedł dalej, aż dotarł do końca pirsu. Długo spoglądał na drugi brzeg Złotego Rogu, po czym skinął głową i się odwrócił. Skierował się do nadmorskiej tawerny i siadł do południo­wego posiłku.

Patrzyłem w to samo miejsce co on, ale niczego nie uj­rzałem. Może właśnie to chciał obejrzeć - nic. Może tyl­ko byłem świadkiem rutynowego remanentu, tak dla niego ważnego, że musiał zrezygnować z obecności na pogrzebie kolegi. A może to było coś innego. Postanowiłem znaleźć chwilę i włamać się do tego magazynu.

Ale na razie przyglądałem się pałaszującemu wenecjani-nowi, i sam poczułem, jak kiszki mi grają marsza. Pojawili się inni kupcy, wracający do interesów. Nie było sensu dalej tam sterczeć, więc opuściłem dzielnicę, przyjmując z powrotem postać błazna i kierując się na południe.

Pod Bykiem i Lwem to tawerna na południe od Wielkie­go Pałacu, nieopodal portu Bukołeon, od którego przyjęła nazwę. Szczególnie słynęła z zupy z muli. I tę potrawę ujrza­łem przed Plossusem, który również powrócił do pstrego stroju.

-Jak tak szybko się tu zjawiłeś? - spytałem. - Cmentarz

70

leży przy drodze na Adrianopol. A musiałeś przebyć tę od­ległość dwa razy.

Wskazał na szczudła. Leżały za jego plecami, na podło­dze.

Tylko kiedy pokładam się ze śmiechu. Łap drugą łyżkę.
Z przyjemnością dołączyłem do niego i czas mijał nam

na bezsłownym rozkoszowaniu się owocami morza.

Oderwał pajdę chleba i zaczął nim wybierać zupę.

71

ło na dom zawodowej rozpustnicy. Oczywiście, nie mogłem zajrzeć do środka. Stoi kawałek od ulicy, ma groźną żelazną bramę i jest chroniony kamiennym murem.

- A służba?

Nie widziałem nikogo, ale ktoś musi tam być. Przy­
najmniej gosposia. I jeszcze jedna dziwna rzecz. Żaden są­
siad nie wie, jak ona się nazywa. Wychodzi zawsze zakaptu-
rzona i zawoalowana, zwykle o zmierzchu. Ludzie, z którymi
o niej plotkowałem, traktują ją trochę jak ducha. Mówią, że
to może czarownica.

Parsknąłem śmiechem.

Rozwiązałeś tajemnicę, chłopcze. Został zabity za po­
mocą czarnoksięskich sztuczek, które sprokurowała. Sprawa
zamknięta.

Dotkliwie mu dopiekłem.


72

Było to kompletnie błędne założenie - od czasu do czasu mi się zdarza. Wydarzenia miały udowodnić, że się myliłem. Czasem naprawdę nie cierpię wydarzeń.

Po małżach udaliśmy się każdy w swoją stronę. Plossus w okolice hipodromu wysondować fakcję. Ja, ponieważ by­łem w pobliżu senatu, zdecydowałem się sprawdzić, czy nie dałoby się zamienić słowa z moim przyjacielem, Niketasem Choniatesem.

Był to senator i logoteta, zwierzchnik urzędników służby cywilnej, dzięki czemu zajmował jedno z najwyższych sta­nowisk w biurokratycznej machinie cesarstwa. Oczywiście, senat był zupełnie poronioną instytucją, składającą się z na­dętych, pozbawionych prawdziwej władzy bogaczy. Za każ­dym razem, kiedy wybuchał bunt przeciwko cesarzowi, senat popierał przywódcę buntowników, ale tylko do czasu, gdy cesarz kazał go ściąć. Wtedy senatorowie padali plackiem przed władcą i dziękowali Bogu za jego cudowne uratowanie oraz wielkoduszne przywództwo. W tym mieście prawdzi­wa władza i prawdziwe pieniądze były przy mieszkańcach Blachernów, ich krewnych i faworytach. Senat był już tylko uroczystą oprawą suwerena.

73

Choniates był wyjątkiem w skupisku nierobów. Inteli­gentny człowiek, traktował swoje obowiązki serio. Uważa­łem, że jako logoteta zainteresuje się ostatnimi wydarzeniami w weneckiej dzielnicy, zwłaszcza że nominalnie był za nią od­powiedzialny. A przede wszystkim był jednym z najlepszych plotkarzy, jakich znałem. Plotkarstwo to umiejętność, wręcz sztuka i mieć ucho do plotek w największym mieście chrze­ścijańskiego świata, to był naprawdę talent. Podczas mojego pobytu dzieliliśmy się informacjami, zarówno przez wzgląd na ich użyteczność, jak i zwykłą skłonność do rozrywki.

Minąłem hipodrom i przeciąłem Augustaion, wielki plac przy Hagia Sophia. Siedziba senatu była po wschodniej stronie placu, ogromna budowla z wielkimi marmurowymi kolumnami, imponującym łukiem przy wejściu i fryzami wzdłuż zwieńczenia fasady. Całość liczyła 150 stóp szeroko­ści. Mówi się, że budynek pochodził z czasów cesarza Justy­niana, który wzniósł go w identycznym miejscu, w którym gmach umieścił sam Konstantyn. Niebywałe, że bezużytecz­na instytucja może przetrwać tyle wieków. To dodaje mi wia­ry w przetrwanie cechu błaznów.

Senatorowie pospiesznie wracali po południowym posił­ku lub popołudniowych schadzkach. Zmieszałem się z tłu­mem i ku cichemu rozbawieniu sług naśladowałem zacho­wanie ich panów, dopóki nie zauważyłem Choniatesa.

Niketas! — zawołałem.
Odwrócił się i dostrzegł mnie.

74

Nie teraz. Debatujemy, czy powinniśmy naciskać cesa­
rza, żeby zbrojnie oparł się inwazji, czy też żeby załatwił to
wykupem. Musimy zdecydować, czy nasza rada popchnie go
do odwrotnego postępowania i na czym nam naprawdę zale­
ży. Co powiesz na obiad jutro?

Świetnie. Spotkamy się przy Kolumnie Ślepych.
Pomachał mi i odszedł.

Wielki Horologion na placu wskazywał godzinę pierw­szą, co znaczyło, że od trzydziestu godzin nie spałem. Uzna­łem, że to wystarczająco długo, i poszedłem do domu się zdrzemnąć.

Obudziłem się w porze kolacji i zszedłem, witany szyder­czym aplauzem moich kompanów.

75

biają okolice z żywności i furażu. Grecy towarzyszą im na drugim brzegu, ale z braku płetw i skrzeli są skazani na ster­czenie na piasku i rzucanie wyzwisk przez wodę. Żebym to ja wiedział, że nie trzeba nic więcej robić, kiedy się jest żoł­nierzem, to może sam zostałbym wodzem.

- Dość wojen. A jak idzie twoje śledztwo?
Opowiedziałem o odkryciach Plossusa oraz moich. Słu­
chali z zaciekawieniem.

76

Odkłoniła się z uśmiechem.


77

-1 mówimy - wyskoczył Riko, po czym natychmiast przykucnął, gdy jabłko przeleciało mu nad głową. Nawet karły muszą czasem kucnąć.

- I przyjmujesz jeszcze jedno nieuprawnione założe­
nie — kontynuowała.

Jakie?

78

ności. Filoksenites słusznie się obawia, że powstanie może mieć zarzewie w tej dzielnicy. Dzisiejsze ranne kazanie było niemal wezwaniem krzyżowców do boju.

Wyszli. Posprzątaliśmy naczynia i poszli do łóżka. Później, kiedy leżeliśmy objęci, znów podniosła sprawę otrucia.

79

Jestem błaznem - przypomniałem jej.

Kiedy przebywamy we dwoje, jesteś moim małżon­
kiem — przypomniała mi. — Możesz przestać pokazywać, co
potrafisz. Przynajmniej na taką modłę.

Wsparłem na dłoniach podbródek i spojrzałem jej w oczy.

- Kiedy przebywamy we dwoje, będę pokazywał, co po­
trafię, na taką modłę, jakiej sobie zażyczysz - powiedzia­
łem. - I myliłem się co do jednego.

Co do czego?

Uśmiechnęła się, kiedy przygarnąłem ją do siebie.

- Znam jedną kobietę, która potrafi robić istne czary.

A teraz, bracia błazny, przekażę pałeczkę mojej zacnej żonie.

Rozdział V

Niesłychanie umiejętna tam, gdzie chodziło

o przepowiadanie przyszłości, wiedziała, jak

pokierować teraźniejszością zgodnie ze swoją wolą

i planami, a we wszystkim innym była demonem zła.

Niketas Choniates, Kronika

1 w samą porę, tak przy okazji. Dobry Boże, już dość ciężko wejść temu człekowi w słowo, kiedy się rozgada, ale spróbuj mu odebrać pióro...!

Lecz nawet Feste nie może być jednocześnie wszędzie. Tak, bracia błazny, nazywam go tu Feste, chociaż powinnam używać cechowego imienia. Nie mogę się na to zdobyć. Ta­kie nosił imię, kiedy go poznałam, kiedy się w nim zakocha­łam, i chociaż dla cechu jest Teofilem, to „Feste" wyskakuje mi na usta czy to w namiętności, czy w oburzeniu, a wiele było jednego i drugiego. Podał je, pewnie po raz pierwszy od trzydziestu lat, kiedy składaliśmy małżeńską przysięgę przed ołtarzem. Były i są inne imiona, dla niego i dla mnie, ale w tej opowieści niech pozostaną Feste i Aglaja.

Pałac to dla mnie nie nowina. Dorastałam w jednym, wy­szłam za mąż w drugim, w tym ostatnim wychowałam dwoje dzieci w takich granicach, na jakie mi pozwolono. Mój los przybrał interesujący bieg, kiedy powtórnie wyszłam za mąż. Większość kobiet wychodzi z miłości za błaznów, po czym

81

ma praktyczne podejście w kolejnym związku, ale w moim wypadku było na odwrót. W takim układzie nic dziwnego, że również zostałam błaznem.

I, co zaskakujące, ten fach stał się dla mnie przepustką do największego dworu na świecie, przepustką, której pani na tak maciupkich włościach jak moje nigdy by nie dosta­ła. Ale jako błazen cesarzowej wchodziłam do Blachernów i wychodziłam z nich nie zatrzymywana, podczas gdy kró­lowie i wodzowie musieli czekać w długiej kolejce u bram, wytrzeszczając na mnie oczy, kiedy paradowałam obok nich w pstrym stroju i z bielidłem na twarzy.

W czasie weneckiej inwazji (nigdy nie nazwę jej krucjatą! Niech piekło pochłonie te szlachetne miana, którymi męż­czyźni opatrują swe mordercze czyny!) Eufra, jak ją pry­watnie nazywamy, miała około sześćdziesięciu lat, chociaż upierała się, że ma ich czterdzieści, a i to tylko wtedy, kiedy jej dorosłe córki były w komnacie i nie mogła sobie przypi­sywać jeszcze mniejszej liczby wiosen. Dawno temu przyjęła zwyczaj pojawiania się publicznie z odsłoniętą twarzą. Teraz, gdy woal mógłby niezwykle przysłużyć się jej obliczu, nosiła makijaż, iluzję urody — tak gruby, że dałoby się go w całości zdjąć, uzyskując maskę jej twarzy.

Biedna Eufra, ofiara okoliczności, machinacji dworu, za­zdrości (usprawiedliwionej, mogłabym dodać) męża, a co najgorsze na pewnym etapie życia braku zazdrości z jego strony, dostała spore cięgi od życia. Ale gdy inni tak po­niewierani po stoicku akceptują swój los, Eufra odpowiada­ła ciosem za cios - za wygnanie, za przymusowo ogoloną swoją głowę, za ściętą głowę kochanka. Tam, gdzie inni by

82

oszaleli, ona... cóż, oszalała, nie ma co zaprzeczać, ale z sza­leństwem przyszedł szatański spryt. Doprowadziła do per­fekcji wspaniałą wschodnią tradycję szpiegowania, mani­pulacji oraz skrytobójstwa i praktykowała ją z bezlitosną uciechą.

Praktykowała jak kobieta, nie jak blada imitacja mężczy­zny. Podczas gdy inne skamlałyby: „Och, potraktował mnie jak bydlę, co można na to poradzić?", ona była gotowa syk­nąć: „Och, potraktował mnie jak bydlę, czy go nie zabić?"

W tych rzadkich wypadkach, w których kobiety uzyskują władzę nad światem, z łatwością przerastają mężczyzn pod względem okrucieństwa. Myślę, że może dlatego oni boją się udostępnić nam tę władzę.

Pisząc to, zdałam sobie sprawę, że zdradzam niejaki po­dziw wobec tej kobiety, mimo że wariatki i morderczyni. A jednak, czy jako błazen nie maluję przesadnie twarzy? Czy jako błazen nie splamiłam rąk krwią? Żyję, szydząc z innych, i to w takim stopniu, że wcale nie uważam się za lepszą od nich, choćby oficjalnie cele gildii były nie wiedzieć jak świą­tobliwe. Używamy tej samej taktyki, która zadecydowała o złej sławie wschodniego cesarstwa - cel uświęca środki. Czasem myślę, że nie jesteśmy lepsze od innych.

Przed południem, po pogrzebie kupca, weszłam do kom­nat cesarzowej, napotykając jeszcze większą wrzawę i zgiełk niż zwykle. Były tam jej trzy córki. Urządziły konkurs użala­nia się nad sobą, każda wyjąc w innej tonacji i na inną nutę. Zirytowana Eufra przyglądała im się z wysokości tronu.

- Nie mogą kazać mu walczyć - płakała Irena. - Nie jest

83

zdrów. To nie jego wina, że rana się zaogniła. Nie może na­wet wstać z łóżka.

Taki mniej więcej był ton ich lamentów. Ciągnęło się i ciągnęło, dopóki Eufrozyna nie wstała. Ten ruch był tak nagły, że wszyscy w komnacie zamarli, obserwując cesarzo­wą. Tylko jej córki, których wycie osiągnęło poziom sabatu czarownic, nie zwróciły na nią uwagi.

A zawsze powinno się zważać na matkę, zwłaszcza kiedy jest potężna i szalona. Na szczęście tym razem ograniczyła się do tego, że podeszła do nich i kolejno wycięła im policzek. Eudoksji tak mocny, że kobieta rozłożyła się jak długa.

Cesarzowa odwróciła się i patrzyła na mnie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie przesadziłam, ale uśmiechnęła się szeroko.

84

Wróciłam najszybciej, jak mogłam. Zastałam Eufrę z po­wrotem na tronie.

- Podejdź tu, kobieto — rozkazała.

Na trochę niepewnych nogach pokonałam trzy schodki i stanęłam na podium obok niej.

Ujęła moją głowę i zajrzała mi głęboko w oczy.

- Jesteś brzemienna! - wykrzyknęła.
Skinęłam głową.

-Tak - skłamałam. Nie było potrzeby zaznajamiać ją z moją przeszłością. Miałam dwoje dzieci z pierwszego związku, ale od śmierci ich ojca były wychowywane przez regentkę.

- No, to musisz przyjść do mnie po radę - oświadczyła
dumnie. - Wiem wszystko o wychowywaniu dzieci.

Na twarzach trzech osób pojawił się wyraz niedowierza­nia, ale ostrożność zabroniła im podważać to stwierdzenie.

85

Wpadła pokojówka Anny i szepnęła coś swojej pani. Ce-sarzównie zrzedła mina. Wstała i skłoniła się matce.

Anna wyszła, a Eufrozyna skierowała uwagę na pozostałe córki.

86

Eudoksja czekała, nerwowo ssąc kciuk. Cesarzowa wska­zała na nią.

Usłyszeliśmy dzwoneczki. Odgłos szybko się do nas zbli­żał i po chwili do komnaty wpadła flecistka cesarza. Uklękła przed Eufrą. Oddychała głęboko. Podejrzewam, że robiła to, aby zwrócić uwagę na swój przesadnie obnażony biust. Dzwoneczki ozdabiały jej przeguby, kostki u nóg, a także uszy, dźwięcząc podczas rozmowy.

O co chodzi, dziewczyno? — spytała po arabsku cesarzowa.
Osobiście wybrała flecistkę na kochankę cesarza. Zdawała

sobie sprawę, że w miarę jak się starzeje, małżonek traci za­interesowanie nią, ale postanowiła utrzymać władzę nad jego namiętnościami. Tak więc sprawowała ją per procura, toleru­jąc to, że egipska dziwka opętała jej męża. Wykorzystywała ją do szpiegowania i kontrolowania go, a także by odwrócić jego uwagę od innych łóżkowych okazji.

Zawsze rozmawiały po arabsku przekonane, że żadna ze służących i dam dworu nie zna tego języka. Oczywiście, ni­gdy nie przyszło im do głowy podejrzewać mnie. Dorastając na Sycylii, miałam znakomitego nauczyciela z Bugii, który nauczał mnie matematyki, greckiej filozofii, a także swojej

87

mowy. Ani matematyka, ani filozofia nie były mi już potrzeb­ne, ale w tym wielojęzycznym mieście znajomość arabskiego wielokrotnie bardzo mi się przydała.

Eufra potraktowała ją jak córkę, to znaczy zeszła z tronu i trzasnęła ją tak w policzek, że dziewczynie odskoczyła gło­wa i zadzwoniły wszystkie dzwoneczki.

Jesteś robakiem - wycedziła z pogardą cesarzowa. — Do
tej pory powinnaś umieć owinąć go wokół małego palca.
Na Boga, dziewczyno, gdybym była dwadzieścia lat młodsza
i miała twoją figurę, rządziłabym całą Europą. Cóż, wygląda
na to, że muszę porozmawiać z moim mężem, zanim wpaku­
je się w jeszcze większe kłopoty. Moja korona!

Służące rozpierzchły się po pokoju, zbierając cesarskie insygnia. Na szatę z ciężkiego brokatu nałożono wspania­ły płaszcz z purpurowego jedwabiu, wysadzany taką ilością drogich kamieni, że cesarzowa mogłaby wystawić za nie ar­mię, gdyby była skłonna się z nimi rozstać. Oczywiście, ko­rona była złota i też zdobna klejnotami.

Kapitanie, będziesz mi towarzyszył — poleciła swojemu
osobistemu strażnikowi. — Eudoksjo, chodź. Patrz i ucz się.
Niech moje damy dworu niosą tren.

88

Na sygnał kapitana orszak ruszył korytarzami Blachernów.

Nie kazała mi sobie towarzyszyć. Ale też nic nie mówiła o zostaniu. Tak więc ruszyłam za nią.

Kapitan, świetnie umięśniony mężczyzna, zdolny wywi­jać mieczem równie długim jak on sam, odpychał na bok przypadkowo napotkanych służących lub dworzan, którym przydarzyło się to nieszczęście, że znaleźli się na drodze ce­sarzowej. Każda para drzwi była otwierana z hukiem, drże­niem zawiasów i dygotem ścian, od którego trząsł się cały pałac. W końcu dotarliśmy do prywatnej komnaty cesarza.

Aleksy siedział na tapicerowanym koźle, podczas gdy słu­żący z przejęciem zapinali na nim zbroję. Miecz i włócznia spoczywały wsparte o tron. Riko rozwalał się na samym tro­nie, grał na piszczałce i w ogóle nie zwracał na nas uwagi. Kiedy weszłyśmy, Aleksy podniósł głowę. Wyraz zdziwienia, który pojawił się na jego twarzy, ustąpił tylko częściowo, gdy w centrum tego ruchomego wiru zauważył żonę.

Nagle utracił całą monarszą wyniosłość i wyglądał jak każdy rugany przez żonę mąż.

89

Riko stanął na tronie, ujął cesarską włócznię i używając jej jak tyczki, dał susa przez całą komnatę.

Karzeł fliknakami pokonał odległość, porwał miecz i po­wlókł go do cesarza. Powoli uniósł go nad głowę i upadł pod tym ciężarem.

- Potrzeba mocarnego ramienia, aby władać tym ost­
rzem — orzekł.

Ceremonialnie podał go cesarzowi, który porwał miecz i niezdarnie nim pomachał.

90

Wybuchnęła łzami. Spojrzał na nią beznamiętnie.

- To już nie działa - powiedział. - Wracaj do swoich spi­
sków, Eufrozyno. Jeśli Bóg zechce jeszcze trochę przedłużyć
mi życie, zobaczymy się po powrocie.

Łzy natychmiast obeschły. Odwróciła się i wymaszero-wała z pokoju. Eudoksja biegła, aby jej dotrzymać kroku. Cesarz odprowadził je wzrokiem.

-A jak nie zechce, wtedy zobaczymy się w piekle -mruknął. - Na Boga, niemal warto umrzeć w bitwie, żeby się uwolnić od tej baby. - Odwrócił się i zauważył mnie. -Idź - powiedział, marszcząc brwi. - Idź i towarzysz swojej pani.

Riko wygonił mnie z komnaty, skrzecząc: „Idź? Idź!", jak jakaś zwariowana wrona. Pobiegłam korytarzem. Za rogiem zwolniłam i czekałam na karła, aż się ze mną zrównał.


Nie mogłam się powstrzymać. Zachichotałam.

- Nie dorasta ci do pięt - powiedziałam.

-Jeszcze nie - przyznał mi rację. - Ale taki mam ogólny zamysł. Czy Eufra naprawdę myślała, że go przekona, aby nie ruszał w pole?

- Zapomina, że Aleksy czasem bierze cesarzowanie na
serio. Naprawdę wyprawi się przeciwko krzyżowcom?

-Tak daleko, żeby miasto miało dobre przedstawie-

91

nie - rzekł. - Pomacha mieczem, potrząśnie włócznią, bły­śnie ikoną i wyśle przed siebie gwardię. Jego rycerskie dni minęły.

- Nie miałam okazji o tym napomknąć. Dzień był wypeł­
niony przedstawieniami, a jakość występów marna.

Pilnuj się. Kiedy ta rodzinka zaczyna się wadzić między
sobą, nie kończy się na słowach. Wcześniej czy później idą
w ruch sztylety. Zobaczymy się wieczorem.

Uściskaliśmy sobie nawzajem nosy i ruszyli w przeciw­nych kierunkach.

Wróciłam do komnat cesarzowej w sam czas, aby zoba­czyć, jak kapitan wlecze korytarzem Eudoksję. Przeraźliwie wrzeszczała:

- Ale ja nie chcę do swoich komnat!

Drzwi zamknęły się z hukiem, trzasnął obracany w zam­ku klucz i wrzaski ucichły.

Cesarzowa zniknęła, zostawiając za sobą ślad w posta­ci sponiewieranych dam. Pomogłam jednej z nich wstać. Nazywała się Izadora i była z bogatego konstantynopoli­tańskiego rodu, który liczył na to, że umieszczając dziew­czynę przy cesarzowej, polepszy jej przyszłość. Owszem, ale dziewczę musiało się nauczyć znosić z uśmiechem razy. Są gorsze rzeczy do przyswojenia, to też jednak nie była przy­jemność.

- Dziękuję ci, błaźnie - szepnęła, kiedy chusteczką osu-

92

szyłam krew na jej wardze. - Jak to dobrze, że nie muszę wyjść do miasta. Nie cierpię pokazywać się publicznie w ta­kim stanie.

- Noś to z dumą - poradziłam jej. - Mężczyźni zawsze
przechwalają się swoimi bliznami. Czemu my nie miałyby­
śmy być dumne z naszych?

Uśmiechnęła się słabo.

- Mogę cię o coś zapytać? — szepnęłam.
Rozejrzała się i skinęła głową.

- Zaintrygowała mnie pewna kobieta, która mieszka na
Piątym Wzgórzu. Chodzi w żałobie i mieszka sama w rezy­
dencji za wielkim murem. Plotka głosi, że to czarownica. Nie
wiesz...

Przerwałam, bo zbielała jak chusta.

- Proszę, Aglajo - szepnęła ze strachem. — Nigdy nie
wspominaj jej w tych apartamentach.

-Ale...

Potrząsnęła głową i odeszła. Zostałam z zakrwawioną chusteczką.

O co w tym wszystkim chodzi? zastanawiałam się. Może to jakiś zwykły przesąd. Nietrudno o nie w pałacu, który miał taką panią. Ale kiedy Eufra poznała czarownicę, to prę­dzej była gotowa wymieniać przepisy, niż uciekać. Co takie­go wyjątkowego miała w sobie tamta?

Ten orzech był za twardy do zgryzienia. Postanowiłam, że czas zrobi to za mnie.

Z sypialni Eufry przybiegła służąca. Ku mojemu zdziwie­niu skierowała się prosto do mnie.

- Chce cię widzieć - powiedziała. - Szybko!

93

Spojrzałam na sponiewierane kobiety, głośno przełknę­łam ślinę i poszłam.

Chodziła po pokoju, ciągle jeszcze w uroczystym cesar­skim stroju, z przekrzywioną koroną. Na mój widok pode­szła szybkim krokiem, wyciągając ręce ku mojej twarzy.

Z trudem się powstrzymałam, aby nie odskoczyć w tył. Znów ujęła w obie dłonie moją głowę i spojrzała mi w oczy.

Córka - powiedziała. - Tak prorokuję.

Też tak myślę, wasza cesarska mość - odparłam.
Usatysfakcjonowana skinęła głową i uwolniła mnie. Roz­
masowałam szczękę w miejscach, w które wbiła palce.

Proszę, komplementy z najmniej spodziewanej strony. Nigdy nie oczekiwałam, że będzie chwalić moją uczciwość. Dowód na to, jak staranną pracę wykonałam, aby ją zwieść.

94

trzymać Eudoksji pod kluczem. Musimy pokazać ludowi, jacy jesteśmy silni, każdy mąż i każda niewiasta. Jak zwykle będzie odwiedzać chorych i więźniów. Wiesz, że zakochała się w jednym z nich.

- Tak, słyszałam.
Westchnęła.

Skłoniłam się.

Lekko uchyliła drzwi i skinęła na mnie. Zerknęłam przez szparę. Zobaczyłam damy dworu i służące. Szydełkowa­ły i plotkowały, cały czas nastawiając uszu w naszym kie­runku.

95

-Ja decyduję, co jest najlepsze dla moich córek - krzyk­nęła. — Jak śmiesz się wtrącać! Wynoś się i opowiedz im te swoje żałosne dowcipasy, jak masz ochotę.

Otworzyła gwałtownie drzwi i wyrzuciła mnie za próg.

Jeśli to sprawi ci przyjemność... - zaczęłam, ale prze­
rwałam, widząc, że odchyla rękę do ciosu.

Już dość tego teatru, pomyślałam tuż przed tym, jak jej pięść wylądowała na mojej szczęce. Odchyliłam się w ostat­niej chwili, bo jak na staruchę była niezwykle silna. Padłam na podłogę i przejechałam jakieś dziesięć stóp po gładkim czarnym marmurze. Zatrzasnęła drzwi i usiadłam, skupiając na sobie spojrzenia pozostałych niewiast. Niektóre wydawa­ły się szczerze uradowane moją konsternacją.

Sprawdziłam, czy lutnia jest cała, ale udało mi się jej nie zgnieść. To mnie ucieszyło, bo miałam ją zaledwie od kil­ku dni, prezent od męża. Obmacałam szczękę, dużo mniej cenny prezent od rodziców. Była opuchnięta i bolała pod dotknięciem. Podejrzewałam, że niebawem wykwitnie tam również siniak. Wyjęłam z torby zestaw do makijażu.

To moja jedna przewaga nad wami wszystkimi — po­
wiedziałam, kiedy, trochę się krzywiąc, pudrowałam szczękę
mieszanką mąki i kredy. - Po czymś takim nadal mogę się

96

publicznie pokazać. Miłego dnia, szlachetne panie. Pozosta­wiam was kaprysom znacznie mniej miłej kobiety.

Wyszłam na nieco miękkich nogach, ale zanim dotarłam do bramy wyjściowej, w głowie mi przejaśniało. Dobre i to. Tej nocy musiałam mieć trzeźwy umysł.

Czekało mnie wyjście z mężem na miasto i włamanie.

Rozdział VI

I piractwo, i włamanie

Mamy teraz na śniadanie.

W. S. Gilbert, Piraci z Penzance

Często się zastanawiałem nad wpływem religii i zabobonów w naszym świecie. Należałoby oczekiwać, że Kościół wy­miecie pogańskie wierzenia i obrzędy, tak iż pozostaną do­meną sekretnych barbarzyńskich ofiar w dalekich jaskiniach lub sabatów czarownic w głębi borów. Tymczasem sprawy wzięły zupełnie inny obrót. Im większe wpływy Kościoła na danym obszarze, tym częściej używano tam talizmanów, żarliwiej czczono relikwie, większą wagę przywiązywano do astrologii i wróżb.

Może wiązało się to z wywyższaniem przez Kościół świę­tych i cudów kosztem wiary i moralności, walką o wolną od pogan Ziemię Świętą kosztem walki o umysły i dusze wolne od grzechów, a pełne daru dobroci i miłosierdzia.

Wiem na pewno jedno. W tym mieście z górą dwustu ko­ściołów praktykowano najdurniejszą magię na taką skalę, że starożytny Grek czy Rzymianin — albo jeszcze lepiej druid — znalazłszy się pośrodku tych czarów-marów, poczułby się jak w domu.

98

Hagia Sophia to największy kościół przynajmniej w tej części świata, którą znamy. Może jakiś przedsiębiorczy mnich w tej właśnie chwili buduje większe monstrum w Indiach czy Kitaju, ale tu nikt o niczym podobnym nie słyszał. Tak więc ta kupa marmurów, porfirów, złota, mozaik i szlachetnych kamieni unosiła się do nieba z tego trzęsącego się skrawka ziemi, wszystko dla większej chwały Boga. Doprawdy był to kościół-pałac i byłoby grubiaństwem nie wspomnieć, że (o ile mnie pamięć nie myli) nasz Zbawca tylko raz w życiu postawił stopę w pałacu i nie za bardzo mu się tam podo­bało.

Ten budynek tak napchano świętościami, że wierni uwie­rzyli w boską moc samych kamieni i płyt; stał tak długo, że nastąpiła specjalizacja owych mocy. Każda ze stu czte­rech kolumn miała szczególne właściwości lecznicze. Jedna przyciągała kulawych, inna podobno leczyła choroby nerek. Kolejna, w przyciemnionej galerii z lewej, miała uzdrawiać ślepców. Nigdy nie słyszałem, aby to niebotyczne kamienne słupiszcze kogokolwiek wyleczyło, ale uwieczniono je w le­gendzie i nazwano Kolumną Ślepców.

Przyglądałem się biedaczyskom, jak wchodzili do galerii, stawiając niepewnie kroki. Dwóch młodych diakonów brało pod łokcie każdego i wiodło go do kolumny, która z kamien­nym obliczem przyjmowała ich podarki i modlitwy. Zauwa­żyłem, że diakoni nie bronili się przed napiwkami, mającymi dodać sił ich świątobliwym wysiłkom.

Urzędnicy z senatu i Wielkiego Pałacu często odwiedza­li tę galerię, wyłącznie dla zabawy. Przyglądali się ślepcom, którzy potykając się, brnęli ku kolumnie. Siedzieli w ławkach

99

bokiem lub tyłem do ołtarza, żarli przyniesiony posiłek i re­chotali między sobą. Przyglądałem się im z obrzydzeniem.

Wyszliśmy osobno, przechodząc przez Augustaion. Kie­dy mijałem kolumnę Teodozjusza, dostrzegłem Ranieriegio. Zmierzał w przeciwnym kierunku. Ostatnio ogarnęła mnie taka podejrzliwość, że byłem gotów śledzić każdego w każdej chwili, ale teraz obiad z Niketasem był dla mnie najważniej­szy. Gdzie się podziewał Plossus, kiedy go potrzebowałem?

Niketas znalazł stół w głębi i kiedy siadałem, zamówił dla nas auszpik z kapłona. Podobnie jak ja był mężczyzną w średnim wieku, chociaż większej tuszy. My, błazny, zwy­kle bywamy szczupli. Codziennie ćwiczymy i stale jesteśmy w ruchu. Nigdy nie widziałem, aby Niketas zdobył się na poważniejszy wysiłek niż podniesienie do ust łyżki lub obli­zanie językiem warg.

Odwiedzaliśmy ten lokal, ponieważ stołowali się w nim sami genueńczycy. Niepodobna było znaleźć tam Greka, którego zaciekawiłoby nasze spotkanie, a wenecjanie w ogó­le nigdy tam nie zaglądali. Biorąc pod uwagę temat rozmowy, to był dobry wybór.

No więc, co cię tak przypiliło, że zmieniłeś termin na­
szego spotkania? — zapytał.

100

- Przede wszystkim chciałem cię prosić o oficjalne wsta­
wiennictwo.

-Wstawiennictwo senatora - roześmiał się. - Nigdy wcześniej nie przywiązywałeś wagi do mojej pozycji.



101

-Musiał mieć jakieś potrzeby. Plotkuje się, że bywała u niego kobieta.


102

bolum to strony wiecznie zmiennych sojuszy. Razem inwe­stują w przewóz ładunku, potem po cichu usiłują wysadzić z siodła jeden drugiego, aby samemu zrobić lepszy interes, i podejmują kolejną wspólną inwestycję. Jednego nigdy nie zrobią... interesu z inną dzielnicą.

Zapłacił za obiad i wyszedł.

Kiedy wyłoniłem się z tawerny, ujrzałem dwie znajome gęby. Na ulicy stał Henryk, kapitan gwardii wareskiej, a obok

103

jego adiutant, Knut. Jak zwykle byli w pełnej zbroi. Ogrom­ne toporzyska niedbale trzymali na ramionach.

Rozmawiali przyjaźnie z grupką genueńczyków, którzy uważnie słuchali i kiwali głowami jak zaaferowane papugi. Potem żołnierze wymienili uściski dłoni z całym bractwem, odwrócili się i dostrzegli mnie.

- Witaj, Feste! - huknął Henryk.

Był jowialnym rycerzem angielskim, który poważnie trak­tował tylko żołnierkę. Potężnie zbudowany, nawet jak na Warega, miał całą masę blizn i nigdy nie kazał się długo pro­sić, aby je zaprezentować. Knut był dużo młodszy, jeszcze dzieciuch, wysłany z rodzinnej Danii z nakazem zdobycia bi­tewnego doświadczenia, o którym od dawna nawet nie mógł marzyć w ojczyźnie.

104

No, wyobraź sobie! Eskortowanie truposzów! Marno­
wanie naszych umiejętności. Jak dalej tak będzie, to skończę,
machając toporem przy wycince drzew.

-Jeśli wolisz, przekuję twój topór na lemiesz - powie­działem. — Podziwiam wareski głód krwi, ale co zrobisz, jak nie będzie wojny? Wiesz, w dalszym ciągu mogą zawrzeć po­kój.

-1 jaka z tego frajda, co, Knut? - rzekł ponuro Henryk, waląc młodszego żołnierza w ramię, aż zadudniło.

Kiedy ucichło, spytałem Knuta:

Pożegnaliśmy się i rozeszli.

Popołudnie spędziłem na przeczesywaniu Wielkiego Pałacu. Żonglowałem, gdzie się dało, ale nigdzie nie wypa­trzyłem Ranieriego. Kiedy dotarłem pod latarnię morską, uj­rzałem zgromadzony tłum. Przyglądał się flotylli żeglującej na północ Bosforu. Nie muszę dodawać, że ludzie nie byli kompletnie ciekawi mojego przedstawienia.

105

Wieczorem, nie narzucając się, obserwowałem moją żonę figlującą z młodszym mężczyzną. Nie ja jeden zresztą- ota­czał ich tłum wenecjan. Opierałem się o róg embolum, ty­łem do uliczki wiodącej do bocznego wejścia.

Sądząc po pozorach, też można by mnie wziąć za wene-cjanina. Porzuciłem pstry strój i makijaż na rzecz ciemne­go ubioru i suto marszczonego płaszcza. Do tego dodałem wąsy i brodę. Byłem przekonany, że zarost niesłychanie do­dał mi męskiego powabu, ale u mojej ukochanej wzbudził tylko kaskady perlistego śmiechu. Potem powiedziała, że to na szczęście pomogło jej zapomnieć o pulsującym bólu szczęki. Kiedy ujrzałem rozmiar siniaka pod bielidłem, mu­siałem się hamować, aby nie zaatakować Blachernów i nie popełnić cesarzobójstwa.

Obowiązki błazna cesarzowej trzymały Aglaję w Blacher-nach, ale kiedy miała możliwość się stamtąd wyrwać, udo­wadniała, że jest również znakomitym wykonawcą ulicznym. Dotąd oglądałem ją w występach niesolowych tylko wtedy, kiedy prezentowaliśmy się całą grupą, teraz po raz pierwszy miałem okazję być postronnym widzem.

Plossus i Aglaja przechodzili transformacje, ukazując się jako rozmaite pary: matka rugająca syna, stary lubieżnik dy­biący na cnotliwą pannę, kłótliwe bliźnięta. Kiedy Plossus założył szczudła i przystąpił do żonglerki, Aglaja wyjęła lut­nię i zapewniła odpowiedni podkład muzyczny.

Tego wieczoru w dzielnicy panował dziwny nastrój. Tłu­mione podniecenie łączyło się z obawą, przeczuciem, że świat może niebawem runąć. Dzieci goniły się w świede po­chodni, od czasu do czasu ginąc w mroku, a dorosłe pary

106

spacerowały objęte, zadając sobie pytanie, jak długo pozo­staną razem.

Plossus stanął na rękach. Nagle odrzucił jedno szczudło i balansował tylko na prawej dłoni, dziesięć stóp nad ziemią. Kiedy wszystkie oczy skierowały się w górę, sięgnąłem za siebie i poklepałem się po plecach.

Riko, który wisiał w skórzanej, opinającej mój tors uprzę­ży, zsunął się na ziemię. Na moment rozpostarłem płaszcz, zasłaniając uliczkę przed wzrokiem innych, podczas gdy mój kamrat-karzeł bezszelestnie manewrował przy wiszącej na drzwiach kłódce. Rozległy się cichy metaliczny trzask i peł­ne zadowolenia sapnięcie. Upewniając się, że nikt mnie nie obserwuje, cofałem się, aż stanąłem w progu. Wszedłem do środka.

Miałem przy sobie małą złodziejską latarnię. Uniosłem ją przed drzwiami magazynu, do którego Ranieri przeniósł skrzynie. Riko obejrzał kolejną kłódkę i wybrał żelazny klucz z zestawu, który nosił na kółku przy pasie. Delikatnie wsu­nął go do środka i obrócił. Kłódka się otwarła.

Jak po maśle — powiedział Riko. — Otworzyć inne?
-Jeszcze nie - powstrzymałem go. - Najpierw zajmijmy

się skrzyniami.

Zastanawiałem się, jak zdołamy je otworzyć, nie robiąc hałasu, który obudzi czujność na zewnątrz. W tej samej chwili usłyszałem żarliwą, patriotyczną pieśń zaintonowaną przez Plossusa i Aglaję. Natychmiast podjął ją cały tłum.

Chóralne pienia podczas włamania, to lubię — stwier­
dził Riko, wsuwając pod pokrywę skrzyni łom.

Ja zrobiłem to samo z drugiej strony. Pokrywa skrzypnęła

107

i odchyliła się. Riko podciągnął się do krawędzi skrzyni i zaj­rzeliśmy do środka. Karzeł był zawiedziony.

- Tylko jedwab — rzekł.

Łomem postukałem w kilku miejscach belę. Za trzecim uderzeniem rozległ się przytłumiony metaliczny brzęk.

- Jedwab z dodatkami — ucieszył się Riko. Wsunął się do
skrzyni i ostrożnie obmacał belę. Stęknął i wyjął miecz, któ­
ry odbił światło latarenki. Podniósł go wyżej. — Czy teraz
jestem prawdziwym królem Anglii? — spytał.

Lepiej schowaj go z powrotem — zaleciłem mu.
Odłożył go, po czym przykucnął, sprawdzając dalszą za­
wartość skrzyni.

Z wyliczenia wychodzi pięćdziesiąt ostrzy - powie­
dział. - Dobra stal, bez zbytecznych misternych robótek
przy rękojeści. Ciekawe, jakie robaki je przędą.

- Wyłaź. Sprawdzimy inne.

W kolejnej skrzyni były ledwo przykryte cztery tuziny mieczy. W trzeciej kusze i masa bełtów. Na ten widok wzdry­gnąłem się.

- No, tylko dlatego że spotkała cię mała nieprzyjemność
z kuszy, to od razu nie znaczy, że wszystkie są złe - oświad­
czył. - Od czasu do czasu się przydają. Kiedy się jest mojego
wzrostu, ma się ciepły stosunek do wszystkiego, co może
wyrównać szanse w starciu z większymi od ciebie.

108

- Chcesz zabrać jedną na pamiątkę?

Nie, dziękuję — odparł. — Mam już taką u siebie w pa­
łacu.

W kolejnych skrzyniach były następne kusze.

Czyj to magazyn? - spytał Riko.

Oświetliłem drzwi latarnią. Przywiercono do nich grawe­rowaną płytkę z napisem: BASTIANI.

Co zrobimy z tym wszystkim? — spytał Riko. - Powiemy
eunuchowi?

-Jeśli ostrzeżemy Filoksenitesa teraz, nie odkryjemy, kto stoi za Ranierim. Wystraszymy ich i zrezygnują z wszelkich działań.

To nie byłoby najgorsze. Ale chcesz również dopaść
mordercę, no nie?

Muszę go pozbawić swobody działania. A przynaj­
mniej chcę się dowiedzieć, kim jest. Potem zdecydujemy, co

109

z tym zrobić. Może przekonam Filoksenitesa, aby wstrzymał wszelką akcję, dopóki nie poznamy całej historii. Riko wskazał na otwarte skrzynie.

Przykryliśmy skrzynie tak szczelnie, jak się dało, po czym zamknęliśmy drzwi i założyli kłódkę.

Zamek szybko ustąpił zręcznym palcom karła i drzwi sta­nęły otworem. W tym magazynie było więcej skrzyń. Pię­trzyły się aż do sufitu.

Od której zaczniemy? — Rozejrzałem się w koło.
Riko zajrzał za róg najbliższego stosu.

Kończyliśmy podważać pierwszą pokrywę, kiedy Riko spojrzał w kierunku uliczki. Śpiew cichł.

Jak najciszej poszedłem do głównej sali embolum. Ku mojemu rozczarowaniu usłyszałem, jak otwierają się drzwi frontowe, i głosy w uliczce. Cóż, pozostawało mi tylko jed­no wyjście, udawać, hmm, Greka. Wyszedłem z magazynów,

110

zamknąłem drzwi i założyłem kłódkę, tak że wydawała się zamknięta. Następnie zdmuchnąłem latarenkę i ukryłem ją pod stołem.

Pochodnia oświetliła kilku młodych ludzi, którzy się za­trzymali, widząc mnie w ciemności.

Tu nie wolno nikomu przebywać — powiedział. — Odłóż
broń.

Rozchyliłem poły płaszcza, okazując, iż nie noszę miecza. Miałem przy sobie nóż i sztylet, ale na razie nie zamierzałem się nimi chwalić.

- Który z was jest moim łącznikiem? - zapytałem władczo.
Wlepili we mnie wzrok, a potem niepewnie popatrzyli po

sobie.

Dalej, mężowie Wenecji, mam mało czasu — ciągną­
łem. — Czekałam zbyt długo. Jeśli przed świtem nie znajdę
się z powrotem na mojej łodzi, wszyscy możemy zginąć. Kto
jest moim łącznikiem?

Jeden z nich wystąpił przed pozostałych. -Jesteś z flotylli? - spytał.

Dzieciaki — rzekłem, kręcąc z ubolewaniem głową. —
Nic po was. Dobra, idę. Jeśli ktoś się zjawi i będzie mnie szu­
kał, powiedzcie, że jutro będę tu o tej samej porze. Z drogi,
już.

Ruszyłem na nich. Przez chwilę myślałem, że sposób chwyci, ale młodzian, który odezwał się ostatni, zagrodził mi drogę.

111

Położył mi rękę na piersiach.

- Skoro łączność między dzielnicą i flotyllą jest tak waż­
na, zostajesz — oświadczył. - Związać go.

Mniej rozmowna reszta w końcu miała coś do roboty, tym przyjemniejszego, że nieskomplikowanego. Złapali mnie, błyskawicznie usadzili na krześle i obwiązali jak baleronik.

- Wrócimy ze starszyzną - zapowiedział młodzieniec. -
Wtedy dojdziemy, co się tu dzieje.

Wyszli pośpiesznie, zostawiając mnie w ciemnościach.

Ale nie osamotnionego. Kiedy tylko ostatni młody czło­wiek minął próg, ostrze noża wsunęło się przez szparę w drzwiach magazynu Ranieriego i uniosło kłódkę. W chwi­lę potem Riko i ja biegliśmy mrocznymi uliczkami weneckiej dzielnicy.

Znaleźliśmy moją torbę, ukrytą przed wyprawą. Raz-dwa nałożyłem na siebie pełny makijaż i błazeński strój. Wenec­kie przebranie i sztuczny zarost zniknęły pod maczugami do żonglerki.

- Teraz nikt nie powinien cię podejrzewać — mruknął
Riko. - Tak przy okazji, nieźle wykombinowana historyjka.
Prawie mnie przekonałeś, że jesteś weneckim szpiegiem,
a znam cię.

112

- Poznałbyś za darmo kawał świata. Jak już tam wlazłeś,
natknąłeś się na coś ciekawego?

Tylko na jakieś ozdobne drzewko wysłane do czyjejś
teściowej - powiedział. - Pod liśćmi nie ukryto żadnej bro­
ni. Ale wlazłem tylko do jednej skrzyni. Było ich jeszcze ze
czterdzieści i nie wydaje mi się, żeby udało się nam powtó­
rzyć ten numer. Kiedy tylko odkryją, że ktoś tam szperał,
pozbędą się kontrabandy i wzmocnią ochronę.

- Pewnie masz rację. Poszukajmy pozostałych.
Wróciliśmy przed embolum. Zdążyliśmy akurat na czas,

aby rozpocząć żonglerkę na osiem rąk. Przyszli również moi weneccy młodzieńcy w towarzystwie Ruzziniego, Ranierie-go, Viadry i kilku innych kupców jedwabnych. W chwilę po­tem wypadli z embolum, rozglądając się dzikim wzrokiem i pokazując we wszystkich kierunkach, zanim się rozbiegli.

Kiedy skończyliśmy, Aglaja stała na ramionach Plossusa, a Riko na moich, podczas gdy maczugi krążyły z jednego poziomu na drugi. Potem Riko obszedł widzów, zbierając zapłatę za występ, podczas gdy Aglaja i Plossus pakowali rzeczy.

Riko wrócił z kapeluszem pełnym drobnych monet.

- Opłacalna noc - powiedziałem. — Przynajmniej finan-

sowo.

Rozdział VII

Oliwia: Do kogo najpododobniejszy

pijany człowiek, błazenku?

Błazen: Do topielca, błazna i wariata.

William Szekspir, Wieczór Trzech Króli, akt I, sc. 5.

.Dzielenie zysków na czworo to trochę nie w porządku, nie uważacie? — stwierdził Plossus, kiedy następnego ranka Riko liczył dochody. - Mnie się wydaje, że ten, kto występował najdłużej, powinien dostać najwięcej.

114

Riko tylko wzruszył ramionami.

-Jak najbardziej — odparłem. - Zapowiedziałem gospo­darzowi, że może mieć wizytę bogatego i zepsutego patrona, który lubi uwodzić w makabrycznym otoczeniu młode nie­wiasty. Masz ochotę odegrać ponętną młodą damę?


115

- Mój pan wybiera się w pole - rzekł z patosem Riko. —Ja
będę się włóczył po mieście i zobaczę, czego się dowiem. •

A ja muszę towarzyszyć Eudoksji, będzie spełniać mi­
łosierne uczynki — westchnęła Aglaja. — Zaszczebioczemy
się na śmierć, jak to dwie baby.

- Myślę, że Plossus i ja najlepiej zrobimy, sondując głębiej
wenecjan - oświadczyłem.

Lecę po szczudła - powiedział Plossus i niebawem
wróciliśmy do weneckiej dzielnicy.

Zajęliśmy się południową stroną przy większym embo-lum. Zbyt częste występy w okolicy kupców jedwabnych wzbudziłyby podejrzenia, a szybkie wyjaśnienie sprawy broni nie wydawało mi się konieczne. Poza tym były inne miejsca wymiany handlowej, w których mogliśmy poszukać infor­macji. Zdecydowaliśmy się na okolicę nadmorskiego muru w pobliżu Wielkiego Pirsu i zaczęliśmy.

Jak zwykle pierwsze zebrały się dzieci, ale wstrzymanie ruchu statków po podniesieniu wielkiego łańcucha, ozna­czało, że wielu pracowników portowych miało przymusowe wolne. Niebawem otoczyła nas grupa potężnie zbudowa­nych prostaków, którzy zaczęli wysuwać głośne i chamskie sugestie co do naszej trupy. Sięgnęliśmy do naszych zapasów ostrych replik i wkrótce dokerzy ryczeli z siebie nawzajem i z naszych wygłupów.

Praca z młodym błaznem zawsze budzi we mnie instynkt współzawodnictwa, a Plossus był szczególnie utalentowa­nym kolegą i wcale nie gardził przyjacielską walką o admi­rację tłumu. Muszę też przyznać, że po obejrzeniu jego wy­stępów z moją żoną byłem nieco zazdrosny, choć za bardzo

116

nie było ku temu powodu. Jednak przyłapałem się na tym, że sięgam po wszystkie sztuczki, którym waloru mogło przydać moje wieloletnie doświadczenie.

Zaliczyliśmy udany występ i niebawem przenieśliśmy do pobliskiej tawerny, lubianej przez portowców. Serwowane tam piwsko zostawiało koszmarny posmak. Głowę daję, że robiono je na wodzie z samego Złotego Rogu. To jednak wcale nie powstrzymało naszych nowych przyjaciół od tęgiej żłopaniny. Jednak nawet rozwiązawszy im języki, nie dowie­dzieliśmy się niczego, co pomogłoby nam w poszukiwaniach. Głównie narzekano na brak pracy, ale nikt jakoś nie obwiniał za tę sytuację weneckiej flotylli.

Po obiedzie przenieśliśmy się do środkowego pirsu przy bramie Wodzów. Kiedy mijaliśmy jakąś otwartą szopę, za­uważyłem Tullia. Zbijał skrzynie i ustawiał je pod ścianą.

- A, to tu pracujesz! - zawołałem do niego.
Pomachał mi, ale zaraz wrócił do roboty.

-Jak twojemu przyjacielowi, myśliwemu, podoba się, że będziesz pracował w waszej sypialni? — spytałem.

-Jeśli dalej będzie pił, jak pije, nic nie będzie w stanie go obudzić — zapewnił mnie Tullio.

117

- Może jego chrapanie zagłuszy twoje piłowanie — powie­
działem. - Z Bogiem.

Kiwnął w podzięce głową i zaczęliśmy się rozpakowywać przy nabrzeżu.

Kolejna publika i kolejna wyprawa do tawerny, tym ra­zem przy ulicy Wodzów, tuż za bramą. Ci wenecjanie, którzy wciąż mieli zajęcie, stawili się tłumnie na kolację, my zaś gra­liśmy i śpiewali coraz hałaśliwsze piosnki.

Zauważyłem Viadrę i wskazałem go skinieniem głowy. Plossus poszedł za moim spojrzeniem. Młodzieniec siedział przy barze i pił pucharek za pucharkiem.

Podszedłem do niego i wezwałem oberżystę.

- Mój drogi gospodarzu, ten człek pije za moją monetę.
Od tej pory przywłaszczam sobie twoją funkcję i będę na­
pełniał jego pucharek. — Cisnąłem na kontuar kilka monet
i porwałem butelkę i puchar Viadry. - Tędy, panie - wskaza­
łem mu kierunek i ruszył za mną zdziwiony.

- Co ty wyprawiasz? - spytał.

118

- Mam pić z błaznem? - spytał rozbawiony Viadro.
Powstałem i z hałasem postawiłem butelkę na stole.

119

i mało nie zleciałem z ławy. - A ten szlachetny pan się na mnie rozzłościł.

- Za Wenecję! - krzyknąłem i musiał wypić ten toast.
Pijąc, plułem i kaszlałem, dzięki czemu mogłem uronić

swój łyk na podłogę. Viadro nie zmarnował ni kropli.

-Jest jeszcze coś dziwnego - poinformowałem Plossu-sa. — On myśli, że zmarły został zamordowany.

-Zamordowany...?! - zdziwił się bardzo głośno mój kompan. - Niezwykłe!

- Tyle że, panie, widziałem zwłoki — zwróciłem się do
Viadry. — Byłem na setkach czuwań i w tysiącach tawern
i widziałem wszystkie możliwe rodzaje śmierci, jakie mogą
spotkać człowieka. Ten Bastamenti nie miał na sobie żad-

120

nych śladów. Ani siniaka, ani zadrapania, ani kropelki krwi. Jak mógł zostać zamordowany?

Potrząsnąłem głową.

- Właśnie! - zgodził się z nim Viadro.
Uniosłem kolejny palec.

121

domem a embolum nie ma żadnego lokalu. Nie, panie, zjadł wieczorny posiłek i udał się prosto do siebie, sam dotarł do pokoju, zamknął drzwi, zasunął zasuwę i spoczął do wiecz­nego snu.

- Gdzie siedział? — spytałem.
-Co?

Plossus i ja zerknęliśmy na siebie. Napełniłem puchar Viadra. Ledwo zwrócił na to uwagę.

- Tak więc byli dwaj ludzie, którzy mieli najlepszą spo-

122

sobność wrzucić mu truciznę do wina — podsumowałem. -Szanowany kupiec, znajomy zmarłego od dziesiątków lat, a także skłonny do wypitki młodzian, który oskarżył go pod­czas czuwania, że był zdrajcą. To mi wygląd na motyw.

- Nuże, chłopcze, on bierze nad tobą górę — szepnął mu
do ucha Plossus. - Broń się.

-Jeślibym go zamordował, na pewno nie chciałbym zwracać uwagi na ten fakt - zaprotestował Viadro. - Trzy­małbym gębę na kłódkę i pozwolił mu odejść bez ujmy na honorze, aby nikt niczego nie podejrzewał.

Podsunąłem do jego twarzy moją — usmarowaną, ubie-

123

loną, zamaskowaną potworność. Przerażony Viadro odsko­czył w tył.

Udowodnij — warknąłem. — Albo jesteś kłamliwym, py­
skującym błaznem.

Mieliśmy go. W tym właśnie momencie udało się nam za­cisnąć pętlę arogancji, oburzenia i podchmielenia, tak że mu­siał wydusić z siebie odpowiedź. Wiedziałem o tym, wiedział Plossus i gdzieś w środku wiedział też ten młodzieniec.

A także mężczyzna, który za nim stał.

Skłoniliśmy się, kiedy odciągał Viadrę.

Tak blisko - rzekłem ze smutkiem.

-Wiele się uczę, kiedy ci się przyglądam. Zostało coś w tej butelce? - zaświergotał Plossus.

Wlałem do jego pucharka resztki i wychylił je radośnie.

Wynośmy się stąd - rzekł na koniec.

Wróciliśmy do mojego mieszkania.

124

Zsunął się ze szczudeł i wziął je pod pachę.

- A więc został otruty w embelum przez Viadrę lub Ra-
nieriego.

-Nie. -Co?

Przystanąłem, masując skronie.

-Tak?

125

Wszyscy Waregowie przechodzą szkolenie, po którym stają się zawodowymi mordercami, ale ci dwaj byli morderca­mi z natury. Filoksenites umiał wykorzystać tę ich skłonność do własnych celów. Chociaż w tym mieście nie miałem się czego obawiać ze strony eunucha, zawsze czułem się nie­swojo, kiedy ich napotykałem. A nie jestem niewiniątkiem.

Czekałem na nich na skrzyżowaniu, zachowując bez­pieczny dystans od każdego, kto mógłby czekać w zasadzce, na przykład w bramie jednego z pobliskich domów. Plossus poszedł dalej, ale zakładałem, że przyczai się gdzieś, skąd będzie miał na mnie oko. Założyłem również, że Wil i Fil też są tego świadomi.

A cała ta zabawa w podchody po to tylko, aby zamienić kilka słów.

Co za spotkanie, Anglicy — zagaiłem.

Wil, wielki i barczysty, przyjaźnie skinął głową. Fil, więk­szy i bardziej barczysty, odezwał się.

126

Fil potrząsnął głową.


- Myślisz, że marnowaliśmy czas na przekazywanie nie-
pilnej wiadomości? - spytał Wil.

-Pewnie nie. Dziękuję, że zadaliście sobie ten trud. Ile napiwku za usługę?

Wilowi twarz pociemniała z gniewu. Zrobił krok, ale Fil go zatrzymał.

Plossus zsunął się z pobliskiego dachu, kiedy skręciłem na podwórko mojego domu. Wózek i kucyki już przed nim stały. Kiedy weszliśmy do środka, karzeł i moja żona jedli kolację.

127

Usiadł na stołku, wyraźnie zbity z pantałyku.

128

- Mam sugestię - powiedziała Aglaja.
-Jaką?

129

Będę przy tobie, żeby ci pomóc - zaprotestowałem.
Przewróciła oczami i wróciła do jedzenia.

Kiedy następnego ranka pojawiłem się w pałacu, wyszli mi na spotkanie Wil i Fil i natychmiast zaprowadzili do urzę­dowych komnat eunucha. Stał przy oknie wychodzącym na Złoty Róg.

130

Bębnił palcami o biurko, odwróciwszy wzrok do okna.

131

- Ja również nie ufam ci mniej niż innym.
Roześmiał się, co rzadko mu się zdarzało.

- Tutaj to prawie może uchodzić za przyjaźń - powie­
dział. - A teraz wynoś się, zanim zmienię zdanie i każę cię
zabić.

Rozdział VIII

Głupców zwodzi występek. Prz 14, 9

Usłyszałem z podwórka narastający łomot kopyt i turkot kół. Kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem rozpędzony kryty powóz zaprzężony w dwa konie. Plossus rozpaczliwie próbował je osadzić. Powóz zatrzymał się w ostatniej chwili, mało nie roznosząc domu.

Wyszedłem przywiązać konie, podczas gdy Plossus ostrożnie zszedł na dół. Nogi pod nim drżały, kiedy stanął na płytach podwórka. Wyciągnął ogromną chusteczkę do nosa i otarł czoło.

133

-Nie. Tym razem był to nasz kompan od wczorajszej wypitki.

134

Wyciągnąłem z domu resztę naszej trupy. Aglaja zmieniła się nie do poznania, nawet w moich oczach. Zakryła krót­kie kasztanowe włosy długimi czarnymi puklami i nałożyła modny wśród niezamężnych dzierlatek z bogatych domów Konstantynopola makijaż. Ubrała się w suknię z niebie-

135

skiego jedwabiu, zdobioną z przodu delikatnymi perełkami, i narzuciła płaszcz z kapturem. Spojrzała na mnie, po czym niespodziewanie zachichotała i zafalowała całym ciałem jak szesnastoletnia trzpiotka.

- Własnym oczom nie wierzę — powiedział zachwycony
Plossus. — Więcej, jestem wręcz oczarowany.

-1 właśnie dlatego będzie powoził Riko - rzekłem su­cho. — Potrzebuję kogoś, kto widzi na oczy.

- I oto ja - oznajmił karzeł, wyłaniając się z domu. Miał
bicz i jabłko. Owoc rzucił Plossusowi. — Połóż je na swojej
pustej łepetynie, chłopcze.

-Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? — spytał Plossus, zdejmując czapkę z dzwoneczkami i kładąc jabłko na czub­ku głowy.

Riko wzruszył ramionami i nagle jednym płynnym ru­chem strzelił z bata. Górna połowa jabłuszka odleciała, dol­na kiwała się na głowie naszego młodego kolegi. Ostrożnie wyciągnął w górę ręce, zdjął owoc i otarł z włosów sok.

- Pięknie! — wykrzyknęła Aglaja.
Zaklaskałem.

- Zawsze jest pierwszy raz — zachichotał Riko, wlazł na
kozioł i ujął lejce.

Plossus padł plackiem, udając, że wyzionął ducha, po czym pomachał nam na do widzenia, kiedy pomogłem żonie zająć miejsce w powozie.

Konie z zainteresowaniem przyglądały się temu wszyst­kiemu. Zeus odwrócił łeb, taksując wzrokiem błazna, któ­ry siedział spokojniutko z batem zwiniętym przy boku, po czym spojrzał na mnie.

136

Zawieź nas bez przygód, przyjacielu - poleciłem mu. -
Lepiej, żebyś nie sprawiał kłopotów Rikowi.

Wskoczyłem do powozu, zamknąłem drzwi i ruszyliśmy przed siebie. Do weneckiej dzielnicy dotarliśmy wraz z za­chodem słońca. Riko zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt kro­ków od uliczki prowadzącej do domu Vitalego. Wysiadłem i popędziłem do drzwi.

Otworzył je Vitale i uśmiechnął się na mój widok.

To dzisiaj, no nie? - szepnął podniecony.

- Zgadza się, mój dobry gospodarzu - odparłem, wrę­
czając mu nieco srebra. - Masz swoją zapłatę. Za to mój pan
kupuje twoje milczenie i trzymanie się z boku. Masz zostać
na dole i nie wolno ci przemawiać do mojego pana. W in­
nym wypadku znajdzie się kij, który wyprostuje twój garbaty
grzbiet.

-Jest tu blisko? - spytał Vitale.

To najlepsze, co możesz zrobić — powiedziałem i pę­
dem wróciłem do powozu.

Niebawem się wyłoniłem, tajemniczy rozwiązły arysto­krata, prowadzący zakapturzoną pannę, która dusiła chicho­ty rączką, kiedy wchodziliśmy do budynku. Kiedy mijaliśmy drugi podest, zauważyłem ciekawskiego Jana Aprenosa, wy­glądającego z pokoju, ale nie wymieniliśmy spojrzeń. Do­biegł mnie odgłos piły.

Aglaja chichotała, dopóki nie dotarliśmy do pokoju Ba-

137

stianiego. Zamknąłem za nami drzwi, przesunąłem rygiel i nastawiłem uszu. W korytarzu nikt nie podsłuchiwał.

- Byłoby łatwiej, gdyby arystokratę grał Plossus — powie­
działa cicho Aglaja. - Nie musiałbyś się tak szybko przebie­
rać.

-Nie chcę, żeby więcej cokolwiek z tobą odgrywał -burknąłem.

Jak sobie chcesz -parsknęła. -Nasłuchuj przy drzwiach, cnotliwy błaźnie, a ja się rozejrzę.

Vitale wylał nocnik i rozrzucił przy łóżku sitowie, ale poza tym pokój wyglądał tak samo jak za moją pierwszą wizytą. Łojowa świeca na talerzyku kopciła niemiłosiernie. Smrodli­wy dym gromadził się pod sufitem.

- Cóż za smutne życie tu wiódł - powiedziała Aglaja. -
Zmieniam zdanie. Gdybym musiała spędzić życie w tym po­
koju, zastanawiałabym się nad samobójstwem.

138

-Tak. I błazeńskie. Zrozumiałbyś te drugie. Ale nigdy nie byłeś kobietą.

-Wprawdzie odgrywałem kiedyś w Tuluzie kurtyzanę tak udatnie...

- Dość! - przerwała mi. - Posłuchaj. Kiedyś róża rozkwi­
tła na kupie gnoju. Chociaż brzmi to nadzwyczaj dziwnie,
myślę, że to była miłość.

- Wyjaśnij bliżej.
Potrząsnęła głową.

- Będziesz chciał czegoś więcej niż owoców mojej intu­
icji - powiedziała. - Wpierw muszę się postarać o dowody.

Obeszła pokój, otworzyła cedrowy kufer i starannie go przejrzała, przesunęła dłońmi po pryczy, szukając skrytek, obwąchała pościel.

- To nieperfumowana miłość, tego jestem pewna - oznaj­
miła. - Gwarantuję, że czegoś brakuje.

139


Zadowolona kiwnęła głową. Wskazała w bok.

- Co to? - spytała.

Obejrzałem się. W kącie przy drzwiach leżała zwykła szmata. Podszedłem i podniosłem ją.

- To tylko kawał starego koca — powiedziałem.

Spojrzała na łóżko krytycznym okiem.

- To łóżko jest najdroższą rzeczą w tym pokoju - stwier­
dziła. - Chodź i obmacaj pościel.

Zrobiłem, co mi kazała, spodziewając się zwykłego szorstkiego płótna. Ku mojemu zaskoczeniu pościel okazała się gładka i miękka.

140

-I...?

Wzięła go i umieściła przy drzwiach, zapychając dolną szparę. Odsunęła zasuwę i szybko je otworzyła. Koc powę­drował pod ścianę, w to samo miejsce, w którym był, kiedy go zauważyła. Zamknęła i znów zaryglowała drzwi.

- To wyjaśnia, jak się tam znalazł - powiedziała.
Wzruszyłem ramionami.

141

Rozejrzałem się po pokoju. Nie licząc łóżka, prawie wszystko było czarne.


142

ale to było dawno temu. I okazał się zupełnie kimś innym. Jeszcze chcesz coś zrobić?

- Nie. Zgaś świecę. Lepiej, żeby ten dom nie spłonął.

Otworzyłem drzwi, tak że widzieliśmy korytarz w tej odrobinie księżycowego blasku, która sączyła się z zewnątrz, po czym zdusiłem świecę. Dym w końcu znalazł sobie drogę na zewnątrz i towarzyszył nam ospale.

Zeszliśmy po schodach cicho i ostrożnie. Kiedy mijaliśmy drzwi Vitalego, zauważyłem, że są lekko uchylone, lecz gdy skierowałem na nie groźny wzrok, szybko się zatrzasnęły.

Riko zeskoczył z kozła i otworzył drzwi powozu, zrywa­jąc czapkę z głowy i kłaniając się uniżenie. Jazda do domu była wcale miła, kiedy tuliliśmy się do siebie w ciemności, patrząc na przesuwające się obok miasto. Oboje milczeliśmy, pogrążeni w myślach na temat Bastianiego, umarłego w po­koju, w którym było tyle światła i powietrza co w trumnie. Równie dobrze mogli go tam zostawić, pomyślałem. Byłoby bez różnicy.

Rozdział IX

Jeśli chcesz wiedzieć, czy i kiedy więzień będzie uwolniony lub csy zmałl,

Patrz na wskazówki niżej i zważaj na linie. Jeśli widzisz pionowe czerwone

linie po prawej i lewej, będzie zwolniony. Jeśli widzisz poziome linie, policz je.

Wskazują lata uwięzienia. Jeśli wskazują na znak, umarł.

Tablica na więzieniu konstantynopolitańskim

W połowie żartowałam, kiedy mówiłam mężowi, że chcę się z nim kochać w brudzie i nędzy tamtego pokoiku. Czu­łam potrzebę, aby tchnąć życie w przepełnioną śmiercią klit­kę, zwłaszcza teraz, kiedy we mnie rosło nowe życie. Trudno uwierzyć, że człowiek mógł spędzić tyle lat tylko w najętym pokoju lub w embolum, czy też kursując między tymi dwo­ma miejscami. Umierał każdego dnia swojego życia. Było oczywiste, jak dorobił się majątku, gdyż wydawał na siebie tyle co nic. Jednakże w jakiś sposób udało mu się znaleźć mi­łość. Sknera nie inwestuje w solidne dębowe łoże z jedwab­nymi narzutami, aby tylko sprawić przyjemność ulicznicom. Samotny mężczyzna jakimś sposobem trafił na samotną ko­bietę i rozkwitł romans.

Nie była żadną zdzirą. Tego byłam pewna. Spotkałam ją.

W przeddzień naszej wizyty w pokoju Bastianiego po­szłam do komnat Eufry w Blachernach. Moja szczęka pul­sowała na znak protestu, kiedy wróciłam na miejsce ponie-

144

wierki, ale zagryzłam zęby i zmusiłam się do najweselszego uśmiechu, na jaki było mnie stać. Wyszedł krzywy.

Na mój widok dworki przerwały szczebiotanie. Cesa­rzowa nie była łaskawa obdarzyć mnie spojrzeniem. Moje usiłowania, aby ubarwić rozmowę błyskotliwymi wstawka­mi, zostały odrzucone. Akord dobyty z lutni zamarł niewy-słuchany. W końcu usiadłam nikomu niepotrzebna w kącie, patrząc, jak wszystko się toczy beze mnie, i użalając się nad sobą.

Czasem twoje role dopadną cię w życiu. A może na od­wrót?

Natura dała mi wymówkę i mogłam się wyślizgnąć z kom­naty. Trochę czasu minęło od mojej ostatniej ciąży i zapo­mniałam, jak wygodnie wybronić się w tym stanie przed towarzyskimi obowiązkami. Pamiętam niejeden nużący uro­czysty bankiet, gdy jeszcze byłam księżną, który śmiało opu­ściłam, poprosiwszy wpierw o wyrozumiałość takiego czy innego posła, a wszyscy obecni przy stole panowie kiwali domyślnie głowami, zerkając na mojego małżonka. Szłam do innego skrzydła pałacu, kładłam wysoko nogi, nalewa­łam sobie puchar wina, otulałam się kołdrą i czytałam ile dusza zapragnie. W ten sposób spędziłam najzaciszniejsze wieczory mojego życia, sam na sam z książkami i jeszcze nienarodzonym dziecięciem.

Tym razem raczej nie mogłam tak się schować przed światem. Są korzyści z bycia błaznem, ale były też korzyści z bycia księżną. Nie dadzą się pogodzić. Na szczęście zazna­łam jednych i drugich.

Skręciłam na rogu i szłam korytarzem wiodącym do po-

145

koi cesarzówien i ich rodzin. Eudoksja miała najmniejszy, co było dla niej źródłem niekończących się narzekań. Zresztą nie było takiej rzeczy, z której nie uczyniłaby pretekstu do skarg. Pozostała dzieckiem, które wciąż ssało kciuk, kiedy się mu wydawało, że nikt na nie nie patrzy. Nawet jej własne dzieci traktowały ją jak dziecko podczas tych rzadkich okazji, kiedy zwracała na nie uwagę.

Kiedy zapukałam łagodnie o framugę drzwi, leżała wycią­gnięta na łóżku, objadając się figami. Szybko usiadła, wycie­rając kciuk o pościel, i nachmurzyła się, kiedy mnie ujrzała.

Na to wygląda. Byłam nieświadoma tej wielkiej koniecz­ności, dopóki nie uświadomiono mi tego w tym miejscu.

Wskazałam na szczękę, która napuchła pod makijażem

146

jak bania. Oczywiście nałożyłam go tam oszczędniej, aby było co pokazać. Pochyliła się i ostrożnie dotknęła opuchli­zny. Wyraz niechęci na jej twarzy ustąpił współczuciu.

Wstała i podeszła do okna. Wychodziło na zewnętrzny mur Blachernów i wielki Most Kamienny, łączący brzegi Złotego Rogu.

- Stamtąd przyjdą ich wojska - powiedziała. - Uderzą na
Galatę i wezmą ją. Wtedy zaatakują ten most i ojciec wyj­
dzie im naprzeciw z cesarką armią i strażą wareską, a my
wszystkie będziemy się temu przyglądać i machać jedwabny­
mi chusteczkami, bo my, głupie kobiety, nie potrafimy nicze­
go więcej. A potem zawrą pokój i wydadzą mnie za kogoś

147

odpowiednio wysoko urodzonego, choćby był nie wiedzieć jak stary i paskudny.

-Tak.

- Czy to był twój wybór, czy twoich rodziców?
-Matka umarła, wydając mnie na świat. Ojciec zmarł,

kiedy miałam trzynaście lat. Sama zawarłam małżeństwo.


Podeszła do mnie, unosząc rękę. Rodzinne obciążenie, pomyślałam, czekając na policzek, ale się powstrzymała.

- Głupie, prawda? - westchnęła. Ręka jej opadła.

148

-Jeśli sobie życzysz. Ja nigdy nie miałam siostry. Ale będę taka, jaką mnie zapragniesz.

Trzeba długich przygotowań całego zespołu sług i nie­wolników, aby dama o pozycji Eudoksji mogła rozwinąć skrzydła dobroczynności. Poza woźnicą towarzyszył jej od-działek straży cesarskiej, a także odpowiedzialna za makijaż i fryzurę pokojówka. Za nami ruszył konwój trzech wozów wypakowanych chlebem i innymi wiktuałami. Jałmużnę roz­dawało kilku służących. Prócz nich towarzyszył nam także herold, którego jedynym zadaniem było wychwalać pod niebiosa wspaniałomyślność szlachetnie urodzonej, tak aby

149

wszyscy w promieniu paru mil dowiedzieli się o jej prawości i skromności. A dodatkiem do tego wszystkiego byłam ja. Siedziałam obok i udawałam, że chłonę jej paplaninę.

Przejechaliśmy ulicę Mesę. Ludzie usuwali się na bok, że­byśmy ich nie stratowali. Kiedy przystawaliśmy, błyskawicz­nie się gromadzili, porywając rzucaną z wozów żywność. Zauważyłam, że większość trafiała w łapy podejrzanie wy­glądających typów, kosztem tych, którzy wyglądali na potrze­bujących. Widziałam też dobrze ubrane kobiety, wyrywające sobie worki z fasolą i mąką. Doprawdy nie wyglądały na bie­daczki. Spod płaszczy wystawały im rękawy jedwabnych sukni, a buty miały pierwszej jakości. Zaczął się czas chomikowania.

Postanowiłam nie zwracać na to uwagi Eudoksji. Była zajęta pławieniem się we własnym słońcu, nie zważając na ostrzegawcze sygnały wokół niej. Pierwszy raz zastanowiłam się, jak podczas oblężenia będę znosić ciążę. Tak się tymi dwiema kwestiami przejmowałam, że nie pomyślałam, jak jedna wpłynie na drugą. Nagle chomikowanie żywności wy­dało mi się dowodem przezorności, biorąc pod uwagę mój przyszły apetyt i możliwości jego zaspokojenia w warunkach wojennych. Pogładziłam się po brzuchu, pocieszając maleń­stwo, i z powrotem skupiłam uwagę na Eudoksji.

150

-Jak załatwił sobie nogę?

- Fakt, wtedy cię tutaj nie było. To naprawdę było strasz­
nie zabawne. Podłoga pod łożem taty spróchniała czy coś.
Michał przechodził obok i wszystko się pod nim zapadło.
Mówią, że przeleciał przez trzy kondygnacje, ale ojciec po­
traktował go po królewsku, jakby osłonił go własną piersią
przed strzałą czy jak. Od tamtej pory Michał się szarogęsi.

151

Ale dowódca nie może się cofnąć przed bitwą. O, nie. Ojciec w końcu przejrzał na oczy i wie, ile Michał jest wart.

Gwałtownie potrząsnęła głową.

To zostało zapisane w gwiazdach — powiedziała z upo­
rem. — Pewnego dnia przyszedł jeden z najlepszych astrolo­
gów matki. Sprawdzał jej przyszłość, ale nagle się odwrócił
i popatrzył na mnie z taką mocą, że wiedziałam, że musimy
porozmawiać. Zaprosiłam go do swojej komnaty. Okazało
się, że w grę wchodzi pewien całkiem ciekawy rytuał, i po
nim powiedział mi, że zostaną cesarzową.

Ostatnie zdanie wymruczała z tak lubieżną satysfakcją, że łatwo zgadłam, na czym ów rytuał polegał.

Hmm, no cóż, to brzmi bardzo przekonująco — rze­
kłam. — A więc, kto jest tym szczęściarzem, którego gwiazdy
wybrały na twojego cesarza?

Zobaczysz go dzisiaj — szepnęła, dysząc. — Podczas na­
szego ostatniego przystanku.

Jechałyśmy krętą drogą na czubek półwyspu, w kierun­ku zespołu Wielkiego Pałacu. Zatrzymałyśmy się przy wielkich drewnianych drzwiach więzienia Chalke, tuż za wej­ściem do kompleksu pałacowego. Kiedyś były one z brązu, tak jak kiedyś nie było to żadne więzienie, lecz kościół, ale

152

cesarz Izaak II Angełos wpierw kazał wyważyć wspania­łe brązowe wrota i wstawić je do innej świątyni, bliższej jego sercu, a następnie zamienił ogołoconą świątynię na wię­zienie.

Teraz siedział w stworzonej przez siebie ciemnicy, pilno­wany przez tych samych Waregów, którymi niegdyś dowo­dził i których faworyzował. To, że wciąż żył i był pilnowany przez przychylną mu straż, zawdzięczał w dużej mierze ze­szłorocznym wysiłkom Feste i moim.

Przybył nas przywitać naczelnik więzienia. Podlizywał się cesarzowi i Waregowie ledwo go tolerowali. Kłaniał się słu­żalczo i wyniosłym tonem rozkazał przynieść klucze. Otwo­rzył potężną kłódkę zabezpieczającą bramę w głębokiej sie­ni. Niewolnik rozchylił skrzydła.

Tam, gdzie kiedyś były kaplice, teraz znajdowały się wspólne cele, zapchane więźniami politycznymi i uczniami ojca Izajasza. Wiedziałam więcej o tych drugich niż o tych pierwszych, po części dzięki mojej podejrzanej profesji, ale i dlatego, że wielu z tych, których dotknęła niełaska cesa­rza, znalazło się w jej cieniu jeszcze przed moim przybyciem do miasta. Puściłam oko do kieszonkowca, który od czasu do czasu pomagał nam w pewnych sprawach, i poszłyśmy głównym przejściem, Eudoksja pierwsza.

Status więźniów rósł, w miarę jak zbliżaliśmy do miejsca, w którym niegdyś stał główny ołtarz. Cele były mniej ludne i w niektórych stały wygodne sofy i kredensy załadowane pieczonymi kurczakami, butelkami dobrego wina, wetami i innymi delikatesami. Brakowało jedynie światła, jako że oli­wa była cenniejsza od wszystkiego innego. Kilka płonących

153

lampek oliwnych wyznaczało kwatery najbardziej wpływo­wych więźniów.

Eudoksja zatrzymała się przed ciemną celą i wezwała mnie ruchem ręki.

- Chociaż Aleksy, który siedzi na tronie w Blachernach,
rządzi całym cesarstwem, tu jest inny Aleksy- rzekła cicho. —
I on rządzi moim sercem, błazenku. Ukochany, słyszysz
mnie?

Tak po raz pierwszy zetknęłam się z Aleksym Dukasem. Zanim go zobaczyłam, wpierw usłyszałam basowy pomruk z odległego kąta celi.

- Czy to ty, cesarzowo mojego serca? — powiedział i wy­
obraziłam sobie pieszczotliwie mruczącego sennego lwa. —
Unieś pochodnię tak, abym mógł widzieć twój splendor.

Słudzy cesarzówny pospieszyli z parą pochodni i stanęli po obu jej stronach, podczas gdy ona upozowała się wdzięcz­nie, czekając na oględziny.

Wystąpił z mroku. Spodziewałam się okazu męskiej uro­dy, mężczyzny, na którego widok młode kobiety tracą głowę. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że źródłem tych chra­pliwie wypowiadanych komplementów jest niedołężny, tęgo owłosiony sześćdziesięciolatek, którego zmierzwiona broda idealnie pasowała do rzężącego głosu. Włosy miał gęste, ma-

154

towe i tłuste. Wyglądał jak jeden z tych podstarzałych niedź­wiedzi wędrujących z cyrkami, wciśniętych do zbyt małych klatek i pokrytych ranami, wypuszczanych tylko na niezdar­ny taniec wokół areny, zanim bat znów zapędzi je do celi. Jednakże Eudoksja wpatrywała się w niego, jakby urze­czona miała się osunąć na podłogę. Nie dało się ukryć, ta najmłodsza księżniczka go kochała i niecierpliwie przecisnę­ła palce przez kraty, aby mógł się schylić i musnąć je war­gami.

Coś jeszcze lepszego. Muzykę! Wystąp, Aglajo. Przyłóż
palce do strun.

Zaczęłam słodko grać na lutni. Przez twarz przebiegł mu grymas zawodu. Krzaczaste brwi zmarszczyły się i zbiegły nad nosem.

- Ale ja nie potrzebuję innej muzyki poza niebiańskim
śpiewem twojego głosu - powiedział.

Niemal rozpłynęła się przy kracie.

Grałam dalej. Za to mi płacą i nie myślę, żeby jej głos był tak niebiański, chyba że dominującym dźwiękiem w niebie-siech jest zawodzenie.

155

tkać śmiertelni - odparł. - Nasza namiętność jest większa niż wszelkie więzienia. Musisz być cierpliwa, słodyczy moja. Niebawem nastąpi nasze wybawienie. Boża armia przybyła i tak czy inaczej będę uwolniony. Jestem tego pewien. Do tej pory musisz czekać na mnie i na nikogo innego.

I będziemy wiecznie razem!

- Tak długo, jak będzie bić to serce - oświadczył, tłukąc
się pięściami w tors, jakby chciał podkreślić to wyświechtane
sformułowanie.

Ta ziemia była ojczyzną Hero i Leandra, słynnej pary kochanków. Pomyśleć, że teraz spłodziła te karykatury; naj­mniej lubianą cesarzównę i Aleksego Dukasa, podstarzałego satyra.

Przycisnęli twarze do krat i zaczęli szeptać. Jego słowa przyprawiły ją o rumieniec. Nie podejrzewałam, że jeszcze jest zdolna tak spontanicznie reagować. Coś innego wycisnę­ło jej na usta złośliwy chichot, ale zmarszczyła brwi i natych­miast spoważniała.

Trwało to przez jakiś czas. W końcu oderwała się od celi, rzucając wiele namiętnych spojrzeń i przesyłając pal­cami pocałunki. Niby łkał, stojąc przy kracie i żaląc się na jej odejście, ale gdy się oddaliłyśmy, obejrzałam się za siebie i dostrzegłam, że na twarzy nie miał śladu łez. Zauważył mój wzrok i szybko się odwrócił.

Eudoksja miała talent do zakochiwania się nie w tych mężczyznach co trzeba. Nie rozumiałam, co dostrzegła w tym akurat egzemplarzu. Najwyraźniej wykorzystywał ją, aby odzyskać polityczne względy i wolność, ale była ślepa na jego motywy. I na wygląd. Mogłaby znaleźć upodobanie

156

w tak koszmarnym, ale niezwiązanym z żadną inną okazie męskości, gdyby w grę wchodził jeden aż nazbyt oczywisty czynnik, niwelujący jego wady. Ale w tych warunkach o ni­czym takim nie mogło być mowy, chyba że przekupiła straże, które zaaranżowały im jakiś odosobniony kąt. Jednak w dal­szym ciągu był włochatą paskudą i do tego starą. Być może w bliskim kontakcie emanował urokiem, którego nie wyczu­wałam z odległości dziecięciu kroków. Postanowiłam utrzy­mać ten dystans podczas ewentualnych przyszłych spotkań. Po wizycie w Chalke Eudoksja była w nadzwyczaj ponu­rym nastroju. Moje wysiłki, aby wyrwać ją z otępienia, spoty­kały się z westchnieniami i spojrzeniami, które biegły daleko za Bosfor.

Drgnęła. Najwidoczniej nawet nie była świadoma, że gło­śno się odzywa.

Oczywiście, zgodziłam się z tą oceną. Tylko nie uważa­łam, aby Dukas na nią zasłużył.

157

Mówił, że w czasie kryzysu nie powinnam zachowy­
wać się jak egoistka i szukać jego towarzystwa. Lepiej żebym
poświęciła więcej czasu opiece nad innymi i włożyła w to
wszystkie siły. Czy to nie piękne z jego strony?

Znakomicie, pani. Czy tego dnia będziesz mnie nadal
potrzebowała?

- Nie, błazenku. Twoja obecność bardzo dodała mi sił.
Czy jutro też mogę na ciebie liczyć?

Jeśli taka będzie twoja wola.

Zeskoczyłam z powozu przy forum Amastrianon. Byłam ciekawa tajemniczej kobiety, którą dostrzegli Feste i Plossus. Uważałam, że żaden mężczyzna nie zdoła rozgryźć kobie­ty tak jak inna. Nie dość tego, sądziłam, że potrafię zrobić większość rzeczy lepiej niż mężczyzna, ale to moje zdanie.

Przeszłam w kierunku zachodnim, wzdłuż murów. We­szłam do dzielnicy muzułmańskiej i minęłam po drodze meczet Mitaton, zbudowany dla islamskich kupców, którzy się tu zatrzymywali. Przystanęłam przy znajomym kupcu ko­rzennym, ciekawa lokalnych plotek. Odeszłam bogatsza tyl­ko o pudełeczko cynamonu, nabyte po okazyjnej cenie.

Wierni, wzywani na modlitwę, rozwijali dywaniki i klękali twarzą ku wschodowi. Przyłączyła się do nich idąca przede mną kobieta. Kiedy uklękła, usłyszałam delikatne dzwonie­nie. Niewiasta miała na sobie ciężki czarny płaszcz, spod którego wystawały obwieszone dzwoneczkami kostki u nóg. Była to egipska flecistka, kochanka cesarza. Nigdy bym nie

158

pomyślała, że jest religijna, ale obecna sytuacja była nieweso­ła. Lud mówi: jak trwoga, to do Boga.

Plossus opisał mi, gdzie mieści się dom naszej niewiasty. Piąte Wzgórze było strome i gdy pokonywałam krętą drogę, wcinającą się w dolną część stoku, wkrótce zabrakło mi tchu. Dopiero wtedy sobie uświadomiłam, że maszerowanie w let­nim upale to nie najlepsza rzecz dla kobiety w moim stanie.

Próbowałam sobie przypomnieć, jak się czułam przy pierwszej dwójce dzieci. Miałam ogólne wrażenie, że pod­czas ciąży w pałacu Orsyna najzwyczajniej nic nie robiłam. Wszędzie mnie wożono czy noszono i układano na podusz­kach. W wyniku tych starań mało dwa razy nie poroniłam i sama ledwo uszłam z życiem.

No, tym razem miało być inaczej. Mój błazenek, moja córeczka potrzebowała zaprawy i nie ulegało wątpliwości, że szkoląc się na błazna, nabrałam takiej kondycji, jakiej nigdy nie osiągnęłam, kiedy dmuchano na mnie i chuchano. Za­czerpnęłam tchu i pomaszerowałam w górę.

Domy wciskały się w każdy skrawek wolnej przestrzeni, a zewnętrzne ściany schodziły się pod najdziwniejszymi ką­tami, często wsparte na podmurówkach i palach, żeby nie runąć w dół urwiska. Nasza tajemnicza dama miała więcej szczęścia. Ujrzałam rozległą skalną platformę, jakby sama droga postanowiła odpocząć i zebrać siły przed atakiem na szczyt. Nieopodal stała świątynia klasztoru Świętego Pam-mokaristosa, skromna, ale śliczna budowla z cegły i kamie­nia. Surowiec przetransportowali niewolnicy, aby mnisi mo­gli się modlić do Boga — i za cesarza, który był właścicielem niewolników. Pewnie braciszkowie uważali, że mieszkając

159

bliżej niebios, nie będą musieli wysilać gardeł. A może po prostu podobał im się widok.

Znalazłam kamienny mur i żelazną bramę. Osłaniały dom przed oczami ciekawskich. Przydałyby mi się szczudła Plossusa, ale że nie mogłam się wznieść nad mur, opadłam do poziomu owada i próbowałam zajrzeć dołem do środka.

Był to przyjemny domeczek, piętrowa marmurowa bu­dowla z prostą kolumnadą od frontu, dającą szeroki pas cie­nia i łagodny przewiew. Stary ogrodnik pracował przy grząd­ce warzyw.

- Hej, dobry panie! — zawołałam.
Nie zareagował. Wolał plewić fasolę.

- Opiekuńczy ogrodniku, u bramy jest ktoś, kto potrze­
buje nawodnienia - powiedziałam. - Wysycham, kiedy mó­
wię. Czy poratowałbyś osłabłego pielgrzyma?

Przeszedł do warzywnika, nie szczędząc mu wody.

- Jest głuchy - usłyszałam kobiecy głos.
Odwróciłam się ku domowi i zobaczyłam ją stojącą przed

frontowymi drzwiami, w cieniu.

- A, w takim razie, zacna pani, czy mogę prosić ciebie?
Udaję się z odwiedzinami do brata, który jest mnichem
w klasztorze na górze, ale nie myślałam, że to tak daleko,
i muszę się odświeżyć, zanim ruszę dalej.

Zawahała się, po czym wróciła do środka. Myślałam, że mnie zignorowała, ale w chwilę potem wyszła z pełnym wia­drem i chochlą. Podeszła do bramy i otworzyła ją.

Miała na sobie płaszcz i welon, nawet w tym upale. Przy­pomniałam sobie chwilę, w której po raz pierwszy ujrzałam inną kobietę, moją późniejszą bratową. W tym czasie Oliwia

160

nosiła żałobę po bracie, ale potrafiła tak dobrać odzienie, że przydawało jej wdzięku i urody. Natomiast ta kobieta kuliła się pod ciężarem grubych szat. Kiedy podając mi chochlę, wysunęła spomiędzy fałd płaszcza rękę, zobaczyłam chudy jak patyk przegub.

Wypiłam i oddałam jej chochlę.

Cofnęła się i pewnie zamknęłaby bramę, gdyby nie to, że już weszłam na dziedziniec.

161

-W takim razie szukaj gdzie indziej szczęścia, błaźnie. Mnie nie ma między żywymi.

162

- Przyszłam tu tylko po to, aby ci pomóc. Nie wiem, jak
się nazywasz, ale wiem, że jesteś w żałobie. I wiem, że on
leży pod ziemią, dzierżąc w dłoni purpurową chusteczkę.

Cofnęła się drżąca, wskazując mnie kościstą dłonią.

- Odejdź! — syknęła. — Co z ciebie za istota? Skąd możesz
to wiedzieć? Czarami przejrzałaś moje życie, wiedźmo!

Odwróciła się i uciekła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Ogrodnik ruszył do mnie, groźnie unosząc sierp.

- Lepiej daj jej spokój — zażądał. — Nie wiem, coś jej po­
wiedziała, ale widziałem jej twarz.

Ukłoniłam się i wycofałam tyłem z dziedzińca. Zamknął bramę i przesunął zasuwę.

Wciąż nie znałam jej imienia. Poszłam do tej kobiety kie­rowana współczuciem i chcąc się upewnić, że nie jest nie­rządnicą ani wiedźmą. Dużo osiągnęłam. Sama zostałam oskarżona o czary. To by było na tyle, jeśli chodzi o współ­czucie między kobietami.

Wolno zeszłam ze wzgórza. Nie wiedziałam, co bardziej pasuje do okoliczności: śmiech czy łzy. Jeśli mnie pamięć nie myli, dałam folgę i temu, i temu, ale nie pomnę kolejności.

Rozdział X

Kiedy cesarz Konstantynopola się o tym dowiedział,

wysłał zacnych posłów, aby zapytali tamtych,

czego tu szukają i po co przybyli...

Robert de Clari, Zdobycie Konstantynopola

Wszystko było pięknie-ładnie, ale wciąż mieliśmy strupa na głowie. Czyli wojnę. Z jednej strony musieliśmy myśleć o powstaniu w weneckiej dzielnicy, a z drugiej znaleźć jakiś sposób na pogodzenie łacinników z Grekami, chociaż ta­kie próby mogły się wydać czystą błazenadą. Podczas gdy wenecka flotylla wciąż tkwiła w Chrysopolis, my przez kilka kolejnych dni biegaliśmy po mieście, zbierając informacje, sondując nastroje w różnych dzielnicach oraz tawernach i ogólnie robiąc to, czego gildia od nas oczekuje.

W Blachernach panował względny spokój. Wizja bliskiej wojny wyciszyła większość wewnętrznych sporów, nawet między rywalizującymi siostrami.

I Eudoksja naprawdę wzięła sobie do serca radę uko­chanego — powiedziała wieczorem ostatniego dnia czerwca Aglaja. — Stała się istnym aniołem miłosierdzia, skubie szar­pie, oddaje klejnoty na cele dobroczynne i nawet zgłosiła się do opieki nad szwagrem, kiedy jej siostra musiała odpocząć.

Usta się jej nie zamykały, podczas gdy błądziłem po po-

164

koju, pakując rzeczy. Hasło do wyjazdu przyszło po połu­dniu. Podnieśliśmy wzrok znad skromnego posiłku i ujrzeli na naszym progu Wila i Fila. Byli w pełnej zbroi, a jednak potrafili bezszelestnie wejść po schodach.

Moi koledzy po fachu też powstali, niedostrzegalnie wy­ciągając ręce po broń i oceniając, pod jakim kątem rzucić sztyletem, aby znalazł szczelinę w zbroi.

165

- Chyba że jest błaznem - wtrącił Wil.

Wyszli, śmiejąc się z własnego dowcipu. Jak to amatorzy.

Tak więc pakowałem się, podczas gdy Aglaja paplała o jednej rzeczy albo drugiej, w końcu doprowadzając mnie do irytacji.

-Czemuż, droga żono, trzepiesz tak po próżnicy języ­kiem? — zapytałem.

Popatrzyła na mnie zraniona.


-Jadę z poselstwem. Nie walczyć.

166

Czekała, żebym coś powiedział, ale zachowałem milcze­nie.

Wsunąłem do rękawa sztylet.

167

Wzruszyła ramionami.

-Jestem zmęczona rozmawianiem - burknęła. Położyła się plecami do mnie.

Zacisnąłem rzemyki torby i skuliłem się obok żony. Ob­jąłem ją w pasie i pogłaskałem po brzuchu.

168

Wstałem przed brzaskiem i poszedłem do stajni w pobli­żu bramy Region. Na nogach był tylko kowal. Rozgrzewał palenisko, szykując się do całodziennego podkuwania.

- Sam wielki Feste — odezwał się na mój widok. — Mam
nadzieję, że zjawiasz się po Zeusa.

- Po boga wcielonego - odparłem. — Przyprowadźże go.
Zabrał siodło z haka na ścianie i cisnął je mnie.

- Sam zaprowadźże się do niego - powiedział. - Nie zbli­
żam się do tej bestii, kiedy nie muszę.

Przydźwigałem siodło do stanowiska Zeusa, zastanawia­jąc się, co właściwie obejmuje zapłata za stajnię.

- Dzień dobry, wielmożny panie — przywitałem go wesoło.

Spojrzał na mnie groźnie, ale zastrzygł uszami, zobaczyw­szy marchewkę. Wyrwał mi ją w mgnieniu oka i spojrzał na mnie wyczekująco. Pokazałem mu następne warzywko, po czym schowałem je za plecy.

- Najpierw to — oznajmiłem, wskazując siodło.

Łaskawie pozwolił się osiodłać, po czym ani ruszył ko­pytem, dopóki nie dostał obiecanej zapłaty. Wyprowadziłem go na zewnątrz i dosiadłem.

Cesarski pirs należał do nabrzeża obok Złotej Bramy, od strony morza Marmara. Statek okazał się małą galerą i poczułem, jak mój uwielbiający morskie przejażdżki rumak tężeje na jej widok. Zobaczywszy, że inne konie wchodzą do ładowni, nieco się uspokoił, ale nie pozwolił się dotknąć nikomu oprócz mnie.

Przywiązałem go w naprędce urządzonym stanowisku, między ławkami wioślarzy, i wyszedłem na pokład poznać towarzyszy podróży.

169

Tak, jak się spodziewałem, zastałem doborowy zestaw pochlebców oraz kilku dowódców straży cesarskiej, ale i jedną ciekawą postać, Mikołaja Rosso, Lombarda, doświad­czonego dworaka. Często go wzywano, gdy w Blachernach przebywały zagraniczne misje dyplomatyczne. Przeważnie naprawiał jakąś gafę popełnioną przez jego cesarską mość. Był pewnym siebie mężczyzną o kunsztownie przystrzyżo­nych i wymyślnie ułożonych wąsach, które wymagały nie­ustannych zabiegów. Kiedy odpływaliśmy na wiosłach, stał na dziobie, delikatnie operując nożyczkami, wpatrzony w trzymane przez sługę lustro. Dostrzegłszy moje odbicie, uniósł brew.

Zmarszczył nos i wrócił do swoich wąsów.

Nie widziałem żadnego sensu w tym, żeby zabawiać bo­gatych w tytuły i złoto, więc podczas przeprawy osładzałem życie wioślarzom. Czas minął nam szybko i miałem okazję wykorzystać podkład bębna. Dobra sekcja, i z byle melodyjki robi się przebój.

Na azjatyckim brzegu zacumowaliśmy przy nabrzeżu

170

handlowym pominiętym przez krzyżowców. Strażnicy cesar­scy natychmiast wyprowadzili konie na ląd, dosiedli ich i po­galopowali na północ, zanieść wieści o poselstwie. Pozostali, w tym ja, wyprostowali nogi. Nie oddalaliśmy się zbytnio w głąb lądu, w każdej chwili bowiem mogło paść hasło do szybkiego powrotu.

Strażnicy wrócili koło południa. Mieliśmy zapewniony bezpieczny przejazd do Chrysopolis i obozowiska przy pała­cu. Krzyżowcy byli gotowi wysłuchać posłów rankiem.

Wyprowadziliśmy konie i wynieśli zapasy z ładowni. Musiałem dać Zeusowi trzy marchewki, zanim się zgodził wziąć mnie na grzbiet. Czuł się urażony po tym, jak go spę­tałem pod pokładem. Galera odpłynęła. Umówiliśmy się, że wróci po nas do Chrysopolis, dzięki czemu żeglarze mo­gliby z bliska ocenić wenecką flotę. Poselstwo składało się z dwudziestu ludzi, w tym kilku służących i jednego błazna. Mieliśmy niedługi dystans do przebycia - Chrysopolis leży nieco ponad trzy mile na północ od Konstantynopola, a my wylądowaliśmy w połowie tej odległości. Jednak kiedy mijali­śmy jedną płonącą chłopską chałupę za drugą, wydawało się nam, że trwa to wieczność.

W połowie drogi wyskoczył z krzaków jakiś człowiek, gorączkowo machając rękami. Żołnierze natychmiast dobyli broni.

171

-Dajcie mi konia, rozkazuję wam! - krzyknął Stryf­nos. — Mam wpływy w Blachernach.

-Już się skończyły - powiedział Rosso.

Mężczyzna ogarnął nas rozpaczliwym wzrokiem, który w końcu spoczął na mnie.

Rzucił się ku mnie.

- Daj mi tego konia - powiedział.

Jest mój. Albo ja jego. Zawsze mam wątpliwości co do natury łączących nas stosunków. Ale wiem, że nie uniesie żadnego jeźdźca poza mną.

- Zejdź, błaźnie, albo każę ci ściąć głowę! - wrzasnął
Stryfnos.

172

Usłuchaj go, błaźnie — rozkazał Rosso. —Jestem ciekaw,
co się zdarzy.

- Oczywiście, szlachetny panie - odrzekłem i zeskoczy­
łem z siodła. - Otóż, panie admirale, musisz wsadzić nogę
w strzemię, potem...

Zejdź mi z drogi — warknął, odpychając mnie na bok.
Wskoczył na Zeusa, co byłoby imponującym wyczynem,
gdyby wcześniej nie stracił zbroi, i porwał wodze. W następ­
nej chwili fruwał w powietrzu. Wylądował w szczególnie
kolczastych zaroślach, wrzeszcząc z bólu i bezradności.

- Pięknie wycelowane, stary druhu - pogratulowałem
Zeusowi, ukradkiem obdarowując go parą marchewek.

Mój ognisty rumak parsknął na eks-admirała i stał spo­kojnie, kiedy wsiadałem.

Stryfnos w końcu wyplątał się z kolców i potrząsnął pię­ścią.

Nasze towarzystwo podjęło podróż na północ, nie omiesz­kawszy skwitować tego zdarzenia szyderczym śmiechem.

173

trzeba było krzyżowców, żeby jego oddział poszedł w roz­sypkę.

Jak nauczyłeś tego swego konia?

Ja go nie uczyłem. Sam się tego nauczył. Kiedy pozna­łem Zeusa, powiedziano mi, że tylko błazen dosiadłby takie­go stworzenia. Od tamtej pory jesteśmy nierozłączni.

Po godzinie dotarliśmy do Chrysopolis. Był to letni pałac, przeznaczony do zabaw i spotkań, którym nie przeszkadza­ły zimne powiewy z północy. Nie zbudowano go z myślą o stawianiu czoła oblężeniu, ponieważ gdyby wojska tureckie lub arabskie wdarły się tak głęboko na teren Anatolii, pozo­stawałoby jedynie brać nogi za pas i kryć się za bezpiecznymi murami po drugiej stronie Bosforu.

Był to skromny, mniej więcej stupokojowy budynek. Ota­czające go tereny, zwykle przeznaczone na ptaszarnie i ogro­dy, pękały od pawilonów. Nad barwnymi płachtami unosi­ły się konkurujące ze sobą sztandary. Na szczycie najwyższe­go drzewca powiewały znaki Montferratu, Szampanii i Wenecji.

Krzyżowcy, w przeciwieństwie do wojaków pod wodzą naszego dzielnego admirała, znali się trochę na wystawia­niu wart. Kiedy nasza grupa zbliżyła się do wrót pałacu, wyjechały nam na spotkanie flamandzkie patrole w pełnym rynsztunku.

-1 dosiadają naszych koni — zauważył z goryczą cesarski strażnik. — O, hańbo.

Przy bramie stał rycerz w kapeluszu z pióropuszem ustro­jonym na cudzoziemską modłę. Skłonił się ceremonialnie, gdy weszliśmy.

174

Witajcie, szlachetni wasale uzurpatora! — przywitał nas
po oksytańsku.

-Witaj, ekskomunikowany krzywoprzysięzco - odparł gładko Rosso w tym samym języku. — I jakże się miewa twoja szanowna matka, Karolu?

Mikołaj? — roześmiał się tamten. — Powinienem się do­
myślić, że ciebie wyślą. Matka kłótliwa jak zawsze, dziękuję
za troskę. Wejdźcie, przygotowaliśmy namiot i jadło.

Zabrał nas do kąta, w którym ozdobna fontanna wciąż wesoło tryskała w cedrowym zagajniku. Posiłek rozstawiono na dębowym stole.

Siadł na końcu stołu i przystąpił do jedzenia. Poszedłem za jego przykładem. Miałem coraz silniejsze, acz niemiłe przeczucie, że w najbliższej przyszłości nie czekają mnie ta­kie wystawne posiłki, więc dopóki mnie nimi raczono, powi­nienem napchać się, ile wlezie. Pozostali kolejno przyłączali się do nas. Jedliśmy w milczeniu — nie wydało mi się, aby

175

to była dobra pora na błazenadę, więc dałem sobie spokój z pracą.

Kiedy skończyliśmy, sięgnąłem po lutnię i wstałem.

Jak najbardziej — odparłem. — Miłego wieczoru, szla­chetni panowie.

Szedłem i delikatnie szarpałem struny, co jakiś czas po­wtarzając czteronutową frazę. Obozujący w ogrodach żoł­nierze różnili się rangą i pochodzeniem, ale zauważyłem, że im bliżej pałacu, tym wyższe szarże. Uznałem, że dowódcy są w samym pałacu.

Kiedy okrążałem rozległy budynek, kątem oka zarejestro­wałem, że jeden z siedzących rycerzy nagle wstaje i patrzy na mnie. Nie przyglądałem mu się, szedłem dalej. Znów ode­grałem sygnał i czekałem na reakcję.

Przyszła, ale nie taka, jakiej oczekiwałem. Rycerz, o któ­rym wspomniałem, dobył miecza i wrzasnął:

- Bękarcie! Gdzie ona? - Z tymi słowami runął na mnie.
Co było robić, wziąłem nogi za pas. Na szczęście tak się

składa, że nietrudno umknąć rycerzowi w zbroi. Szybko zna­lazłem się przy grupie żołnierzy, która ścięła kilka ozdobnych drzewek, rozpaliła ognisko i piekła na nim połówkę wołu.

176

Spojrzałem na niego oniemiały. Wszedł w światło i pod­niósł przyłbicę.

To zaczęło wyglądać na zabawę w chowanego. W końcu zabrakło mu tchu i mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Czas, kiedy on i moja żona byli podobni jak dwie krople wody, minął dawno temu. Ich postaci zmieniły się, jego — z racji zaglądania do kieliszka, jej - urodzenia dzieci. Ale to jej oczy patrzyły na mnie spod przyłbicy i widziałem te same kasz­tanowe włosy. Lecz wyraz twarzy znacznie się różnił od jej kochającego spojrzenia.

Sebastian uniósł miecz i powoli się zbliżał.

177

- Chcesz zrobić z siostry wdowę? — zawołałem.
Zatrzymał się.

Jest błaznem i nosi dziecko błazna. — Nie posiadał się ze zdziwienia. — I śmiesz twierdzić, że jej nie zhańbiłeś? — Znów uniósł miecz.

- Hrabio Sebastianie! - krzyknął ktoś za jego plecami.

Hrabia okręcił się wokół swojej osi i ujrzał barwnie ubra­nego mężczyznę, z lutnią na ramieniu. Był pulchny i miał długie, swobodnie wiszące włosy, które dzięki starannym zabiegom układały się na ramionach w pukle. Ale dzierżył miecz z pewnością siebie człeka, który umie się posługiwać takim narzędziem.

178

-W takim razie sam zadajesz sobie gwałt na honorze, traktując serio zwykłego błazna — wykazał tamten. — Odłóż miecz albo będziesz miał do czynienia za mną.

Sebastian uważniej mu się przyjrzał i szybko opuścił miecz.

- To jeszcze nie koniec - rzucił pod moim adresem.

- Pewnie masz rację - odparłem.
Żołnierze wypuścili mnie z uścisku.

- Chodź, błaźnie - powiedział mój wybawca. - Odeskor-
tuję cię do twoich kompanów.

Ukłoniłem się i ruszyliśmy ramię w ramię.

Schował miecz do pochwy i przesunął lutnię na pierś. Po­tem odtworzył w odwrotnej kolejności graną przeze mnie frazę.

-Jakim imieniem mienisz się obecnie, Teosiu? - spytał cicho.

Raimbaut z Vaqueiras w całej krasie - wierny druh w po­trzebie i jeden z najznamienitszych trubadurów cechu. Stały gość na dworach Oranii, Prowansji i przez ostatnie dziesięć lat Montferratu, gdzie był kompanem od serca Bonifacego. Uratował mu życie przy niejednej okazji i ryzykował głowę, wolność i lutnię, podążając u boku margrabiego od jednej

179

szalonej awantury do drugiej. Obecnie pod pięćdziesiątkę i obsesyjnie rugujący siwiznę z pukli.

Z namiotu za pałacem dobiegała muzyka. Raimbaut uniósł przede mną zasłonę. W środku przy świecach siedzie­li Giraut, Gaucelm Faidit i mój stary przyjaciel, Tantalo.

Muzyka grała podczas naszej rozmowy. Raimbaut usiadł przy wyjściu z namiotu i kiedy tylko przechodził ktoś w za­sięgu słuchu, śpiewał głośniej.

180

-Ty masz ucho Montferratczyka. My mamy dojście do cesarza. Nieoficjalnie powiem, że kazano mi się zorientować, jaka łapówka zadowoli krzyżowców.

Załatwione — obiecał trubadur. — Ale przedstawię go
w ramach prób wzniecenia rewolty. To mu się spodoba.

181

Jest coś jeszcze? — spytał Tantalo. — Nie możemy nazbyt
długo oddalać się od naszych patronów.

Szybko nakreśliłem im wydarzenia w weneckiej dzielnicy.

Dziwne - orzekł Tantalo. - Jaki to ma związek z nami?
-Jesteś z wenecjanami - przypomniałem mu. - Znasz

nazwiska ich łączników w dzielnicy?

Raimbaut odprowadził mnie do mojej kwatery.

Nie byłem obecny podczas rokowań, ale w trakcie jaz­dy do portu poinformowano mnie o ich przebiegu. Rosso opisał zdziwienie i zaniepokojenie cesarza przybyciem krzy­żowców i jego ofertę przekazania żywności i furażu potrzeb­nych w podróży do Ziemi Świętej. Conon z Bethune mówił w imieniu łacinników, odrzucając tę propozycję i zabarwiając

182

ją poetyckimi zwrotami. Rosso przypomniał, że papież nie udzielił wyprawie poparcia, i zapewnił patriarchę, iż nie chce tego podboju. Conon oświadczył, że są wojskami bożymi i zwyciężą.

I oni w to wierzą - zdumiewał się Rosso, kiedy wsiada­
liśmy na pokład naszej galery. — Łatwość dotychczasowych
zwycięstw na każdym kroku wzmacnia tę wiarę. Wiecie,
ilu było trzeba, żeby rozpędzić Stryfnosa i jego pięciuset?
Osiemdziesięciu rycerzy! Jak lawina zrównali z ziemią obóz
i zwyciężyli, nie tracąc ani jednego żołnierza.

Podróż przez Bosfor była szybka i cicha. Przepuszczono nas przez północną część Złotego Rogu, aby Rosso mógł się natychmiast udać do Blachernów. Minęliśmy wieżę Galata, przepłynęli pod broniącym wejścia do portu wielkim łańcu­chem i pokonali Most Kamienny u ujścia rzeki.

Od razu udałem się do domu. Chciałem zapewnić Aglaję, że żyję. Rzuciła mi się w ramiona, płacząc niepowstrzyma­nie. Opowiedziałem jej o moich przygodach.

- Ach, i twój brat przesyła pozdrowienia — powiedziałem.
Wyznaję, że wyraz zdziwienia, który wzbudziły w niej te sło­
wa, rozbawił mnie. Ale nie dałem tego po sobie poznać.

Rozdział XI

Każdy, kto zyska zaufanie tego młodnika rzekł markiz

będzie mógł zażądać otwarcia wrót Konstantynopola...

gdyż ten jest prawym następcą tronu.

Robert de Clari, Zdobycie Konstantynopola

Sebastian krzyżowcem? — krzyknęła wstrząśnięta.

-Ależ skąd, najdroższa. Ach, i tak przy okazji... on też nie zrobił mi niczego złego.

Chodziła po pokoju, nie słysząc, co mówię.

184

nia. - Nie jest tak okrutna. Zresztą czemu miałoby jej na tym zależeć. Jest już regentką. Nic by nie zyskała na jego śmierci.

- Bo taka jest rola błaznów — rzekła powoli.
-Tak.

185

łu. Nawet ja. Postaram się pogodzić samobójcze skłonności z przyszłym ojcostwem. Może być?

Wyciągnęła dłoń.

- Rzekłabym, korzystajmy z każdej możliwości, jaka się
jeszcze nadarzy - oświadczyła.

Rano załomotała do nas para Waregów. Nie przejęliśmy się tym, gdyż Wil i Fil nie byliby tak uprzejmi, żeby nawet

186

załomotać. Okazało się, że to Henryk i Knut. Mieli dla mnie zupełnie inne wezwanie niż wcześniej ich koledzy.

Spłaciłem żonce wareski dług, nałożyłem na ciało ubiór, na jego zwieńczenie — makijaż, zarzuciłem na ramię lutnię i dołączyłem do naszych przyjaciół. Żwawym krokiem ru­szyliśmy ku akropolowi.

187

wać po pokładzie jednostki doży jakiemuś mizernemu dzie­ciakowi i ogłaszają go cesarzem. A jakiś minstrel na dzio­bie, ubrany że oczy bolą, żąda najlepszego głosu w mieście, mówiąc, że pokona go w śpiewaczym pojedynku. Naturalnie pomyśleliśmy o tobie.

Przebiegliśmy przez Wielki Pałac i wspięli rampą do wie­ży przy latarni. Trzeci lipca był gorący, powietrze przejrzyste. Wzrok dosięgał Chrysopolis i wieży Leandra. Jakieś pięćdzie­siąt kroków dalej widniała jedna dziesiąta weneckiej flotylli, Or\eł i inna wielka galera. Otaczała je chmara mniejszych jednostek, zapełnionych łucznikami.

Na wysokim pokładzie dziobowym Orła stał młody Alek­sy. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem tego młodzieńca. Nie budził zachwytu ani zaufania, gołowąs ledwo dość umię­śniony, aby udźwignąć zbroję. Obok stał sługa, gotów go dyskretnie podtrzymać, gdyby fale zakołysały okrętem. Wąt­piłem, aby młodzik w ogóle miał unieść miecz w obiecanej bitwie, i zgromadzony za mną na akropolu tłum zdawał się podzielać tę opinię. Ta część miasta górowała nad murami i tłumy po raz pierwszy miały dobry widok na ich ewentual­nego ujarzmiciela.

188

Bukszpryt Orła wystawał dobre pięćdziesiąt stóp przed dziób. Na samym jego noku siedział Tantalo w najlepszej tu­nice w szachownicę i paradnym płaszczu, dyndając nogami jakieś sześćdziesiąt stóp nad wodą.

Zahuczały trąby, załomotały bębny. Wystąpił herold i ogłosił:

Drugi złożył dłonie przy ustach i wrzasnął:

- Nie chcemy na tronie smarka, który wcześniej był we­
necką dziwką! Odeślijcie go do sypialni doży.

To wzbudziło fale śmiechu wśród Greków i ryki zadowo­lenia stojących na murach Waregów.

Z tej odległości trudno było odczytać miny krzyżowców, ale wyglądało na to, że sam Aleksy trochę stracił rezon. Ota­czający go dowódcy pozostali niewzruszeni, ale prości żoł­nierze i marynarze wydali się zaskoczeni, nawet zawiedzeni. Wmówiono im, że mogą oczekiwać wiwatów, może nawet natychmiastowego zbrojnego powstania. Tymczasem prze­ciwnie, przywitały ich drwiny i wyzwiska. Mieli przedsmak

189

ciężaru wyzwania. Już wcześniej widzieli rozmiar i potęgę fortyfikacji miejskich. Myśl, że będą je musieli zdobywać, osładzała nadzieja, iż nie będzie takiej konieczności, ale teraz pozostawało się z nią pogodzić.

Zabrzmiał krótki akord i kiedy przenieśliśmy z powrotem wzrok na bukszpryt, ujrzeliśmy Tantala swobodnie stojącego z lutnią w ręce.

Pośród krzyżowców rozległy się wiwaty, natomiast moi zwolennicy utracili nieco entuzjazmu. W tym pojedynku Tantalo dysponował wyraźną przewagą. Miał całą podróż, żeby się przygotować, podczas gdy ja musiałem improwi­zować w stylu, który on narzuci. Czekałem z nadzieją, że sięgnie po wersy, którym będę mógł łatwo sprostać.

Zaczął.

190

Grekowie,

ma pieśń wam to zapowie,

Że wnet spoczniecie w grobie.

Na polu walki

szykujcie katafalki,

czół waszych wawrzyn nie ozdobi.

Flota waszą dziurawa,

najlepsza łódź starawa

i nic was nie ocali,

i nie wyjdziecie cali.

Welony czarne okryją po was wdowy.

Na polu ulegniecie,

Z życiem się rozstaniecie,

a starca czeka robaczywe mrowie.

Na miecz i bębna łoskot

niebiosa się otworzą.

A. o was nikt więcej nie opowie.

Zakończył, kłaniając się wytwornie, i spojrzał na mnie wyczekująco.

Wyszedłem na brzeg muru, układając wewnętrzne rymy, kiedy uwalniałem ze strun pierwszy akord:

O rety,

Żałosne te kuplety,

191

zę lepsze, ja, niestety, słyszałem z ust chłoptysiów pijanych, i pośród kwików knurzastych wojowników. A bierzcie cale pole, ja w domciu postać wolę i patrzeć, jak zlegniecie pod murem niby śmiecie. Widoczek lepszy niźli wety. Ostatni raz pojedzcie, bo stalą się zatchniecie. I poczujecie sami, że zapał wasz do bani wart tyle co galera na dnie Lety. Flotą wy się szczycicie, że pływa należycie. Brachu, i gówno pływa lepiej niż kotlety.

Ryk Waregów. Henryk tak mi przyłożył w ramię, że dał­bym nura do morza, gdyby Knut szybko mnie nie złapał.

Ściśle biorąc, nie wykazaliśmy się trubadurzym kunsztem, żaden z nas, ale to nie był turniej śpiewaczy w Fecamp ani tam, gdzie kwitła dworska miłość — to było wypowiedzenie wojny. A ja byłem błaznem, nie trubadurem. Im wznioślej-sza pieśń Tantala, tym bardziej prostacka moja odpowiedź.

Tantalo ukłonił mi się ze swojej okrętowej grzędy.

- Dobrze zaśpiewane, błaźnie! - krzyknął. - Wedle mojej oceny remis. Powtórzę wyzwanie, gdy Aleksy zasiądzie na tronie.

192

Kamień przeleciał nad naszymi głowami, wpadając z plu­skiem do wody tuż koło Orła. Za nim frunęły następne, tłum rzucił się do przodu, szydząc i wyklinając. Pióra wioseł ude­rzyły o wodę, a młodego aspiranta do tronu z pośpiechem sprowadzono pod pokład. Okręty z wolna odpłynęły, wraca­jąc na bezpieczne wody Chrysopolis.

Rzucano tylko kamieniami. W obliczu oblężenia nikt nie marnował warzyw.

- Dobra, Knut, nakarmię tego biednego błazna - oznaj­
mił Henryk. — Miej na oku północną stronę, chłopcze. Jak
zobaczysz więcej niż dziesięć okrętów, podnieś larum.

Zeszliśmy rampą, podczas gdy strażnicy przekazywali za­wołanie z ust do ust, od wieży do wieży, wzdłuż murów.

Twój przeciwnik miał piękny głos — osądził Henryk, gdy szliśmy do bastionu Hodegon, w którym były kwatery Waregów.

-Jeden z najlepszych - zgodziłem się z nim.

193

Wkroczyliśmy do garnizonu i zaatakowali spiżarnię.

Milczał, kręcił kuflem z piwem i patrzył, jak rośnie piana. W końcu rzekł:


194

Przepłukał kufel w beczce z wodą i odstawił go na półkę.


I skrócił je drugim - dodał.
Nie skomentowałem tego.

Ale ci drudzy zasłużyli sobie na to - zakonkludował.
-Wychodzi na to, żem raczej wartościowy niż cnotli­
wy — zauważyłem.

195

Mówią, że uratowałeś Izaaka. Prawda to?
Skinąłem głową.

Powiem — obiecałem.
Sięgnął po hełm.

A w odpowiedzi na twoje pytania, to cesarz obchodzi
nas tyle co zeszłoroczny śnieg. - Nałożył hełm i wyszedł.

Opłukałem kufelek i przeszedłem się po Forum Ama-strianon, próbując ocenić nastroje obywateli miasta. Plotko­wali na potęgę. Z tego, co słyszałem, nastroje były nieugięcie antyweneckie, a powrót Aleksego nie zrobił na ludziach żad­nego wrażenia. Uważano go za kukłę doży, chociaż tak po prawdzie więcej niż jedna ręka trzymała sznurki.

Jest dwóch Aleksych i jeden na tronie, myślałem sobie. Jeśli żaden nie odejdzie, będzie wojna. Stary tego nie zrobi, a młody nie może tego zrobić. W tej samej chwili w moim polu widzenia pojawił się Ranieri i przerwał te rozmyślania.

Błyskawicznie narzuciłem na siebie płaszcz. Na szczę­ście wenecjanin nie zauważył mojego błaźniego stroju, a w wielkim, stale ruchliwym tłumie nietrudno było go ob­serwować.

Zmierzał w kierunku Wielkiego Pałacu, ale zanim znalazł

196

się przed wejściem do Chalke, skręcił w prawo. Minął bramy hipodromu. W tej samej chwili drobny blady człeczyna, ner­wowy jak szczur, wyskoczył zza kępki drzew morwowych, rozglądając się na boki. Zostałem w tyle, przyglądając się luzakom, oprowadzającym konie wyścigowe po pobliskim padoku. Dwaj mężczyźni wymienili niewiele słów. Spod płaszcza Ranieriego wyłoniła się niewielka sakiewka, a w za­mian trafiła tam wiklinowa skrzyneczka. Rozstali się. Ranieri przeszedł za mną, gdy gwarzyłem ze stajennym. Czapka za­krywała mi twarz. Szczurowaty udał się do domu, w którym za dawnych czasów były łaźnie Zeuksypposa.

Kolejny raz znalazłem się w sytuacji, w której wypadało­by śledzić dwóch ludzi, tyle że tym razem nie miałem Plos-susa do pomocy. Zdecydowałem się zająć na razie Ranierim, szczurka sprawdzić potem.

Kiedy mijaliśmy Horologion, zegar wskazywał południe. Wenecjanin szybkim krokiem pokonał fragment Mesę, na­wet nie sprawdzając, czy nie jest śledzony. Jednak ja zasto­sowałem zwykłe środki ostrożności, trzymając się dobre sto kroków dalej i sprawdzając przy okazji, czy sam nie jestem śledzony.

Niczego więcej się jednak nie dowiedziałem. Ranieri po prostu wszedł do weneckiej dzielnicy i zajął się interesami przy swoim stole w embolum, rozmawiając swobodnie ze wszystkimi, a zwłaszcza z Ruzzinim. Nie zauważyłem, aby przekazał dalej wiklinowy pojemnik. Obserwowałem go tak długo jak się dało, ale takie wystawanie w publicznym miej­scu mogło mnie zdradzić, więc się poddałem i odszedłem.

197

Pierwsze, co zrobiłem po powrocie do domu, to wypła­ciłem się w całusach mojej żonie, tak że niebawem zabrakło nam tchu, a za to dostaliśmy zawrotów głowy. Tego dnia ja miałem dyżur w kuchni, a kiedy przyszli pozostali, opowie­działem, co wydarzyło się do południa.


-To brzmi obiecująco - powiedziałem. - 1 sensownie w wypadku kogoś pracującego w Wielkim Pałacu. Teraz są tam głównie biura urzędników. Czy ktoś wie, do czego służy teraz Zeuksyppos?

198

- Skąd to wiesz?

- „Nie proście o litość i sami się nie litujcie, jak powiada­
my w Wenecji". A potem: „No cóż, muszę się pożegnać. Jak
powiedział Cyklopowi Odyseusz, pamiętaj moje imię!"

Pierwsza część jest oczywista. Mówiąc o Wenecji, miał
na myśli wenecką dzielnicę. Ale o co mu chodziło z Odyse-
uszem? Czy mamy znaleźć kogoś o tym imieniu?

Dajmy sobie spokój z poszukiwaniami, zanim je za­
czniemy — uspokoiłem ich. — Odyseusz użył własnego imie­
nia, gdy wraz z towarzyszami już odpływał na wiosłach
z brzegu Cyklopa. Ale Tantalo rzadko mówi rzeczy oczy­
wiste. Wedle opowieści, przemyślny Grek, zanim uciekł
z pieczary potwora, powiedział mu, że ma imię Nikt. I kie­
dy oślepiony stwór wezwał sobie podobnych i usiłował im
opowiedzieć, co się wydarzyło, rzekł, że to Nikt pozbawił go
jedynego oka.

- Na co zostawili go, zaśmiewając się do rozpuku - przy­
pomniała sobie Aglaja.

Tak. Myślę, że Tantalo starał się nam przekazać, że
w weneckiej dzielnicy nikt nie jest łącznikiem krzyżowców.

Rozdział XII

Nos fom austor et ylb foro aigro,

e cassem los si cum lops fait mouto.

(Byliśmy sokołami, a oni bażantami,

i goniliśmy ich jak, wilcy owce).

Raimbaut z Vaqueiras, List epicki

Następnego dnia flotylla zatrzymała się w Chrysopolis. Chcia­łem znów porozmawiać z Filoksenitesem, przyłączyłem się więc do Rika i mojej żony, gdy wyruszyli do Blachernów.

-Jeśli w weneckiej dzielnicy nie ma łącznika krzyżow­ców, w takim razie kogo szukamy? — spytała Aglaja. — I nie mówcie mi, że Nikogo. Już w czasach Homera to był dowcip z brodą.

200

- Mamy się poddać? - spytałem.

Aglaja spojrzała na mnie zdziwiona i rzekła:

Westchnęła.

- Kontynuujmy. Też myślę, że coś się za tym kryje, cho­
ciaż nie pojmuję, jaki może mieć związek z nami.

-Riko?

Wzruszył ramionami, mówiąc:

Kiedy Riko i ja przybyliśmy do sali tronowej, cesarz sie­dział na swoim koźle, a słudzy wozili go wokół ogromnego modelu miasta i okolic. Jego dowódcy, prócz Michała Stryf-nosa, śledzili go bacznym wzrokiem.

- Ach, Feste! — zawołał, gdy mnie dojrzał. — Słyszałem
o twoich osiągnięciach podczas starcia z flotyllą. Dobra ro­
bota, błaźnie. Oto złoto dla ciebie.

Rzucił mi skromny mieszek. Skłoniłem się.


201

Z tłumu wyszli dwaj mężczyźni i ukłonili się.

- Panowie, wasz los jest powiązany z moim - powiedział
cesarz. - Jeśli zwyciężymy, będzie to pewny koniec wenec­
kiego handlu w tym mieście. Korzystna sytuacja z waszego
punktu widzenia, czyż nie tak?

Zgodzili się z tą opinią, skłaniając po raz wtóry.

-A więc potrzebujemy waszej pomocy w utrzymaniu naszego cesarstwa. Powiedzmy, po pięciuset opancerzonych od każdego miasta. I nie mówcie mi, że nie macie pancerzy. Wiem równie dobrze jak wszyscy, co się dzieje w cudzoziem­skich dzielnicach. Hmm?

- Z radością będziemy bronić naszych dzielnic, kiedy
zostaną zaatakowane - wydeklamował przedstawiciel pizań­
czyków.

202

- O, nie, takiej potrzeby nie przewiduję - odparł cesarz. -
Macie ten śliczny nadmorski mur, pełen Waregów, którzy zaj­
mą się waszą obroną, nie wspominając łańcucha przy wejściu
do portu. Nie, zamierzam wysłać was tam, gdzie bardziej się
przydacie. Zbierzcie ludzi i oczekujcie moich rozkazów przy
wieży Galata.

Przedstawiciele spojrzeli po sobie niespokojnie, ale ukło­nili się i wyszli, nie protestując.

Dobrze, dobrze - rzekł cesarz i zadowolony wrócił do swoich bitewnych planów.

Filoksenites skinął na mnie i wyszedł. Ja za nim.

- Co wtedy?
Zamknął drzwi.

-Jak wypadło spotkanie z twoimi łącznikami?

203

- Spotkaliśmy się. Zasugerowałem, by rozpuścili wieści
wśród krzyżowców, że chłopiec nie ma poparcia w mieście.
Przyjęcie, jakiego zaznał pod murami, powinno przekonują­
co potwierdzić te informacje.

-Jednak mimo to mogą uderzyć. Dowiedziałeś się jesz­cze czegoś?

-Jednej rzeczy, którą chcę ci powiedzieć. W weneckiej dzielnicy nie ma łącznika krzyżowców.

Spojrzał na mnie i zaczął się śmiać.

- Błaźnie, sprawiasz mi zawód. Oczywiście, że spotkał
się z kimś z Zeuksypposa. Teraz są tam cesarskie warsztaty
jedwabnicze. Czemu kupiec jedwabny nie miałby tam iść?

Smutek i zawód. Okazało się nad wszelką wątpliwość, że jeden z niewielu moich śladów zaprowadził mnie donikąd.

204

będzie mi potrzebny powtórny kontakt z twoimi przyjaciół­mi. Chcę, abyś ich wysondował co do ostatecznej możliwo­ści, o której kiedyś rozmawialiśmy.

-1 jak mam się z nimi skontaktować? Nie mam do dys­pozycji cesarskiej galery, więc nie przepłynę do Chrysopolis, a w tej chwili wszystkie mają raczej inne zadania.

To nie problem. Mam przeczucie, że krzyżowcy znajdą
cię w połowie drogi.

Następnego ranka Plossus wpadł do naszego pokoju, krzycząc:

Coś się dzieje!

Narzuciliśmy na siebie błaźnie stroje i pognaliśmy na dach, z którego mieliśmy widok za mury. Mangonele były w akcji, ciskając wielkie kamienie do Złotego Rogu.

Z dala dobiegały hałasy flotylli, trąb i tamburynów. Trans­portowce z końmi zbliżały się do wybrzeża Galata, holując wielkie barki. Mniejsze galery roiły się od łuczników, a przed nimi płynęły kolejne barki. Niebawem posypały się strzały, szybko oczyszczając plażę.

Włączyły się katapulty na okrętach, obsypując kamieniami Greków i ich sojuszników. Na płycizny opadły z transpor­towców szerokie pomosty i opancerzona konnica wjechała w fale, unosząc wysoko lance.

Wszystkie dachy i wieże wokół nas były wypakowane Grekami. Przyglądali się zafascynowani. Poranne słońce od­bijało się od rosnącej ściany zbroi.

205

Złapaliśmy się za ręce i spleceni uściskiem stanęli na szczu­dłach. Podaliśmy karłowi wolne dłonie i dźwignęli go na ra­miona.



Cesarz nie zdzierżył wizji, że zaraz może zostać nadziany na lancę jak baran na rożen. Salwował się ucieczką, za nim straż. Pozbawieni osłony łucznicy i kusznicy wpadli w pani­kę. Uciekinierzy porzucali tarcze, miecze i kawałki pancerzy, ścigani wśród porzuconych pawilonów. Krzyżowcy usie-kli kilkudziesięciu cesarskich i zatrzymali się dopiero przy kamiennym moście, gdzie przywitała ich chmura bełtów z kusz.

Waregowie usiłowali utrzymać pozycję, wspierani przez pizańczyków i genueńczyków, ale reszta krzyżowców już wylądowała. Zepchnęli obronę przez enklawę żydowską w Galacie, aż musiała się wycofać do samej wieży. Było ich tak wielu, że nie można było zamknąć drzwi. Zanim wresz­cie się to udało, łacinnicy zabili następnych kilkudziesięciu,

206

ale jeszcze więcej zginęło stratowanych przez oszalałych ze strachu towarzyszy broni, szukających schronienia. Warego-wie na wieży w końcu odparli napastników, ciskając z góry kamienie. Zabarykadowano drzwi.

Widownia na dachach milczała. Nie licząc wieży Galata, łacinnicy zajęli całe północne wybrzeże Złotego Rogu, aż do kamiennego mostu. Obrona poniosła ciężkie straty. Wszyst­ko to w niecałą godzinę.

Przez resztę dnia oblegający budowali obóz i wyłado­wywali machiny wojenne. Całe wybrzeże portowe upstrzyli sztandarami i pawilonami. Zauważyłem, że Bonifacy założył kwaterę w pobliżu dzielnicy żydowskiej. Uznałem, iż truba­durzy będą nieopodal.

Zanieśliśmy obiad na dach i jedli, obserwując działania w oddali. Czworo jedzących milczkiem błaznów.

Co dalej? - spytała Aglaja, kiedy skończyliśmy. — Czy
jutro spróbują wziąć most?

Jutro go nie będzie - zauważył Plossus.
Spojrzeliśmy w tamtym kierunku. Grecy pod osłoną

kuszników gorączkowo niszczyli most, ciskając kamienne głazy do wejścia portowego.

207

Pozostali się odwrócili. Za naszymi plecami wyrośli dwaj Waregowie.

Spojrzeliśmy po sobie z pewnym niepokojem.

-Wiesz, ten problem jakoś nam umknął - powiedział Fil. - Ale myślę, że taki spryciarz jak ty coś wykombinuje.

208

Jeśli mimo braku pomyślunku uda mi się coś wymy­ślić... Jak będę musiał, po prostu zatoczę łuk na północ i przejdę kolejnym mostem.

Noc ogarnęła Złoty Róg. Oddziałek Waregów i ja prześli­zgnęliśmy się bramą w murze i szybko zajęli miejsca w dłu­gich łodziach.

Uszkodzony opuszczanym łańcuchem pizański statek zasłaniał nas przed oczami obserwatorów na przeciwleg­łym brzegu. Waregowie wybrali ten odcinek na wyprawę, gdyż po stronie Galaty było urwisko, co prawda niewyso­kie, ale wystarczające, aby ich zasłonić, kiedy mieli biec do wieży.

Wioślarze szybko przewieźli nas przez Złoty Róg. Wil, Fil i ja byliśmy na drugiej łodzi. Oddział wyskoczył na brzeg i zniknął. Płaszcze na zbrojach i szmaty na żeleźcach to­porów wchłonęły światło księżyca. Ledwo ostatni żołnierz

209

wyskoczył na piasek, łodzie odbiły od brzegu i wróciły do bezpiecznego portu.

Moja dwuosobowa eskorta oderwała się od reszty i wska­zała mi wyrosłe w ciągu jednego dnia miasteczko pawilonów.

Nie bardzo mi uwierzyli, ale podali mi go. Wziąłem spory łyk i rozlałem trochę wina na twarz i ubranie. Nie pierwsze to tego rodzaju plamy na moim błaźnim przyodziewku i mo­dliłem się w duchu, żeby nie były ostatnie.

- Do zobaczenia po wojnie, szlachetni panowie — poże­
gnałem ich i wspiąłem się po stoku, po czym, zataczając się,
ruszyłem ku pawilonom.

Normalnego człowieka, który zostałby nakryty podczas próby wślizgnięcia się do wojskowego obozu, czekała egze­kucja za szpiegostwo. Natomiast błazen, jak ogólnie wiado­mo, jest nieszkodliwym stworzeniem, zwłaszcza pijany bła­zen, wyśpiewujący na całe gardło marynarską śpiewkę.

Pa, pa, cna damulko, ma łódź, o świcie odpływa.

Kiedym ci bulił, wiedziałem, że zara mnie ni ma.

I choć morze czernią się burzy,

I choć wiem, że jestem ci luby,

Zostać nijak nie mogę dłużej

Los żeglarza mu każe na morze

wyrywać.

210

Nawet nie mrugnąłem, a już otoczył mnie patrol, sekstet szczelnie opancerzonych Flamandów.

- Co ty tu, do diabła, robisz? — spytał dowódca.
Spojrzałem na niego głupawo.

-A co, do diabła, słyszysz? - rzekłem. - Wesołą śpiewkę.

Pierw suniem, gdzie Pana ojczyzna,

I do Złotego Rogu, nam to nie pierwszyzna.

I do krain, gdzie Izyda króluje,

Skąd wonności korzenne przywiozę mej lubej.

I choć zapłata taka, że boki zrywać

Los żeglarza mu każe na morce

wyrywać.

- Przestań wyć — rozkazał. — Co tu robisz?



211

Dwaj żołnierze przystąpili do obmacywania mnie i zaczą­łem chichotać.


Dobry człek jest pobożny, jego dziatwa Pana się trzyma,

Święta wiara go wspiera, szatan siego nie ima.

Taka właśnie postawa

Zbawcy wielce się nada,

Lecz po tej stronie grobu

Los żeglarza mu każę na morze

wyrywać.

- Powiem ci coś, błaźnie - rzekł dowódca. - Przepustką
będzie ci strofka na cześć przesławnych krzyżowców, którzy

212

stoją przed tobą. To oczyści cię z grzechu, którym były śpie­wy dla Greków.

- Uczciwa cena i niech dobry Pan cię za nią błogosła­
wi - powiedziałem.

Sztormy rzucać mną będą, Fatum pływy odmieni,

Piraci i kanibale wnet dojdą w razie potrzeby.

Więc odpędźmy inwazję,

Z najeźdźców zróbmy miazgę,

Lecz gdy krzyż na ich maszcie,

Bóg ich wspiera, padną nasze

szeregi.

- Może nie najuprzejmiejsze słowa, ale bliskie prawdy -
osądził moje śpiewy. - Wolna droga, błaźnie.

Zasalutowałem im i zataczając się, poszedłem dalej. Od­daliwszy się na bezpieczną odległość, wyjąłem z bukłaka sztylet i wsunąłem go do rękawa.

Kiedy przechodziłem przez obóz, z namiotu rozległ się cichy gwizd. Uchyliła się zasłona i ujrzałem Tantala. Dał mi znak. Wślizgnąłem się do środka.

Byli tam wszyscy moi kamraci. Giraut dorobił się ban­daża na głowie, a Gaucelm temblaka. Lewą rękę miał unie­ruchomioną. Pośrodku namiotu pojedyncza świeczka migo-diwym blaskiem oświetlała ponurych, zmęczonych trubadu­rów.

213

- Ale jeśli byłoby możliwe?
Spojrzeli po sobie.

214

-Teosiu, doceniamy twoje wysiłki - powiedział Raim-baut. - Ale tej wojny nie da się zatrzymać.

- Godne podziwu. A jeśli to niemożliwe, co wtedy?
Milczałem. Ich twarze wyrażały całą gamę uczuć. Girauta

i Gaucelma - poczucia klęski, Tantala - litości, Raimbauta -triumfu.

215

próbowali go uciszyć, ale zignorował ich i mówił dalej: - Co my możemy? Czterej biedni trubadurzy zdani na własne siły, przybyli z armią stojącą wobec silniejszego wroga, wygło­dzoną i zrozpaczoną. Trubadurzy to nie błazny, nie siedzą z założonymi rękami, obserwując z bezpiecznej odległości bitwę. Jesteśmy żołnierzami. Pamiętasz opowieść o Tallife-rze, który maszerował podczas bitwy pod Hastings, żonglu­jąc mieczami i śpiewając bohaterskie pieśni? Tak wygląda nasz los. Albo zwyciężamy, albo umieramy. W tej sytuacji wybacz, Teofilu, ale chcę zwyciężyć.

216

Raimbaut dobył miecza i rzekł:

Raimbaut spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Tyle że jeśli chodzi o mnie, to nie przyłączę się do tej
burdy - dodał Tantalo.

Raimbaut z hałasem wbił miecz do pochwy, po czym wy­padł z namiotu.

- Wy dwaj zostańcie i odpocznijcie — polecił Tantalo. -
Teosiu, chodź ze mną.

217

Szliśmy w milczeniu przez obóz. Wokół dogasały ogni­ska. Żołnierze wykorzystywali każdą chwilę, która została do świtu, na sen. Nieliczni, którzy nie mogli zasnąć, modlili się. Część się przechadzała, a niektórzy bez ruchu patrzyli na wschodnią część nieboskłonu, oczekując pierwszych pro­mieni słońca.

-Jak zamierzasz wrócić? - spytał.

Przejdę na północ, do następnego mostu.
Potrząsnął głową.

Tej nocy to niewykonalne. Straże nie wypuszczają cy­
wilów poza obóz. Lepiej zostań ze mną. Zależnie od tego,
co się jutro wydarzy, może uda mi się wyekspediować cię do
miasta.

Zgodziłem się niechętnie. Martwiłem się, że utknę po złej stronie oblężenia. Przez „złą" miałem na myśli tę, po której nie było mojej żony.

Namiot Tantala stał nieopodal pawilonu doży.

218

-Jakie?

Wyciągnąłem się na ziemi, kładąc obok lutnię.

Trąbki obudziły się przed świtem. Wytrzeźwiałem w jed­nej chwili. Tantalo był już przed wejściem do namiotu. Dzierżył w dłoni miecz.

- Atakują z wieży! - krzyknął. - Nie ma cię!
Porwałem lutnię i pobiegłem z nim, ale nagle się zatrzy­
małem.

Oddział, który wzmocnił obrońców wieży, zrobił wy­cieczkę. Osłaniany przez łuczników atakował obóz. Krzy­żowcy jednak byli przygotowani i już kontratakowali z pół­nocy i południa.

219

Znalazłem się w kropce, gdyż zamknięto mi wszystkie drogi ucieczki. Pozostało wycofać się nad Złoty Róg, ale nie miałem pojęcia, jakie przyjemności czekają mnie po drodze. Jednakże strzały i kamienie lądowały tak blisko, że zwłoka nie miała żadnego sensu.

- Zbieram się - powiedziałem. - Uważaj na siebie.

Ty też. Przy okazji, niezła robota to tenso. Chciałem, że­
byś wiedział.

Przyłożył dłoń do hełmu i pobiegł w bój.

Wycieczka Waregów niewiele zaszkodziła najeźdźcom, natomiast okazała się katastrofą dla załogi wieży. Topornicy wysforowali się za daleko i nie mogli wycofać. Oddziały pod sztandarem Amiens wbiły się klinem między nich a wieżę i odcięły Waregów.

Część próbowała wyrąbać sobie odwrót, ale poległa w walce. Reszta uświadomiła sobie sytuację i atakowana ze wszystkich stron przez krzyżowców postanowiła dostać się do Złotego Rogu.

Innymi słowy, bitwa zbliżała się prosto ku mnie. Skoń­czyło się siedzenie z założonymi rękami i obserwowanie z bezpiecznej odległości.

Miałem nadzieję, że Waregów będą ubezpieczać załogi łodzi, ale wycieczka zaskoczyła również miasto. Z nadmor­skich murów frunęły pierwsze kamienie, miażdżąc bez róż­nicy swoich i wrogów. Od nabrzeża pizańczyków ruszyły długie łodzie wiosłowe, ale nie mogłem sobie pozwolić na czekanie. Wpław miałem około jednej trzeciej mili, śmieszny dystans w normalnych okolicznościach, ale nie wtedy, kiedy ze wszystkich stron sypią się strzały.

220

Bełt z kuszy wbił się w ziemię tuż przy nodze i dosta­łem doprawdy niezwykłego przyspieszenia. Jak ogier, któ­rego giez ukąsił. Po stronie północnej mrowiło się od krzyżowców. Po stronie południowej, u wejścia do portu, kołysał się wielki łańcuch. Najbliższe ogniwa wznosiły się może na dziesięć stóp, ale pod nimi sterczał z ziemi wielki głaz.

No cóż, chodziło się po linach, przy których ten łańcuch był wygodnym gościńcem. Z krótkiego rozpędu wbiegłem na głaz i wybiłem się w górę. Jedną ręką dosięgnąłem potęż­nego ogniwa. Podciągnąłem się, złapałem drugą, wciągną­łem jeszcze wyżej i stanąłem na łańcuchu.

Wielu Waregów dostrzegło mój wyczyn i próbowało go powtórzyć, ale mieli zbyt ciężkie zbroje. Ci, którzy dosięgli łańcucha, nie potrafili się nań wciągnąć, więc pozostało im tylko przesuwać się, wisząc na rękach. Kilka łodzi odbiło od nabrzeża i ruszyło im na pomoc. Łucznicy i kusznicy wroga obsypali nas strzałami.

Gdyby to był typowy występ błazna na linie, pobiegłbym tanecznym krokiem, od czasu do czasu przystając i od nie­chcenia popisując się jakimś akrobatycznym numerem, bu­dząc podziw opanowaniem i wyczuciem równowagi. Ale to nie był żaden występ, tylko ucieczka przed śmiercią, i nie miałem żadnych oporów, aby chwilami opadać na czwora­ki i pomagać sobie rękami. Piętnaście stóp pode mną za­częły wzbierać fale. Łodzie dotarły pod łańcuch i co szczę­śliwszym Waregom udało się zeskoczyć na pokład. Inni opadli do wody i zbroje pociągnęły ich na dno. Zniknęli z oczu.

221

Na obu brzegach rozległ się wielki wrzask. Poszukałem wzrokiem przyczyny tej fali emocji.

Na Złoty Róg wpłynął Orzeł. Trzy rzędy wioseł z każdej burty mierzwiły fale. Dziób okrętu osłonięto metalowymi płytami, które tworzyły ostry brzeg, tnący powietrze. Sunął prosto na mnie.

Porzuciłem wszelką przezorność i biegłem pochylony, pokonując resztę łańcucha. Ostatnie trzydzieści stóp unosił się do muru przy bramie Eugeniusza. Kiedy zacząłem biec pod górę, rozległ się piekielny zgrzyt. Metal uderzył o metal. Łańcuch zakołysał się pode mną szaleńczo. Przypadłem do niego, modląc się o lube życie.

Środkowe ogniwa nie wytrzymały uderzenia. Rozpadły się z hukiem gromu i runęły do wody. Frunąłem w stronę miasta jak na jakimś zwariowanym trapezie, dopóki koniec nie zarył się w piachu.

Z tyłu łodzie wiosłowe i marne galery rozpierzchły się potrzaskane jak drewno na podpałkę. Żołnierze i wiośla­rze powpadali do wody, lecz tylko ci drudzy dopłynęli do brzegu.

Za Orłem przybyła reszta flotylli i zacumowała przy nabrze­żach naprzeciwko miasta, jak w jakimś weneckim porcie.

Drapałem się po gigantycznych ogniwach w górę, aż do­tarłem do zwieńczenia muru. Kilku Waregów ze zgrozą pa­trzyło na rzeź towarzyszy broni. Jednym z nich był Knut i to on ujrzał mnie, wyczerpanego i przerażonego, kiedy usiło­wałem wleźć na blanki. Mocarną ręką złapał mnie za tunikę i podciągnął.

- Feste! — wykrzyknął zdumiony.

222

- Dzięki, przyjacielu Knucie - wystękałem. -Już nie mu­sisz się przejmować wydatkami na potrzeby mojego gardła i brzucha. Jesteśmy kwita.

Obejrzałem się. Krzyżowcy wywieszali flagi na szczycie wieży Galata.

Zajęli Złoty Róg.

Rozdział XIII

Radość serca wychodzi na zdrowie,

duch przygnębiony wysusza kości.

Prz 17, 22

.Kiedy mój pierwszy małżonek i większość mężczyzn z Or-syna odpłynęli na trzecią wyprawę krzyżową, stałyśmy na pomoście, rozdzierająco łkając i machając chusteczkami, do­póki statek nie zmalał do rozmiarów kropki na horyzoncie i ramiona nas nie rozbolały. Wieczorem wydałam w pałacu kolację dla wszystkich pań naszego miasta. Miała nas po­cieszyć i poprawić nam humor. Kojąc smutki, upiłyśmy się i postanowiły co miesiąc powtarzać ten rytuał. Po śmierci naszego intendenta przejęłam zarządzanie sprawami miasta i kolacje zamieniły się w nieformalne zebrania rady miejskiej. Muszę przyznać, że kobiety sprawowały się lepiej jako wło­darze Orsyna niż ich mężowie.

Kiedy mój drugi małżonek udał się na przeciwległy brzeg Złotego Rogu, nie stałam na pomoście i nie machałam chu­steczką. Byłam na niego wściekła, chociaż wiedziałam, że kierują nim najszlachetniejsze pobudki i że postąpiłabym tak samo. Ale po bezsennej nocy w małżeńskim łożu kolejny raz poszukałam towarzystwa kobiet. Tym razem jednak nie miałyśmy kontroli nad naszą sytuacją. Szkoda. Pomyślałam, że kobiecy zarząd miasta znów lepiej by się spisał.

224

Tylko wina nie brakowało. Eufra zaczęła pić przed wscho­dem słońca i do czasu mojego przybycia rozprawiła się z za­wartością trzeciego lub czwartego dzbana.

- Zawrócił i zwiał! — krzyczała, ciskając złoty puchar
w zgromadzenie dam dworu. — Tchórz. Oto Aleksy, za któ­
rego wyszłam. Wystraszona łania uciekająca na widok pierw­
szej opuszczonej lancy. Wczoraj utracił miasto, drogie damy.
Równie dobrze mogłybyśmy zacząć się rzucać z murów jak
kobiety Troi, aby nie być narażone na utratę czci. - Dobyła
z zawojów szaty sztyletu i machała nim, podczas gdy kobiety
uciekały. — Na Matkę Boską, przysięgam, że użyję go wo­
bec pierwszego Franka, który się odważy mnie tknąć swo­
ją lubieżną dłonią. To sami gwałciciele. Nie ma takiej nie­
wiasty, młodej czy starej, której nie zawahaliby się zgwałcić,
a wszystko dzięki mojemu małżonkowi, który nawet nie po­
trafił wykorzystać przewagi liczebnej. Gdzie mój puchar?

Służąca rzuciła się po niego i cała drżąca podała go ce­sarzowej. Eufra napełniła go z dzbana przy tronie, usiadła i jednym haustem opróżniła naczynie.

-Ja bym nie uciekła - zrzędziła. - Znam obowiązki na­czelnego wodza, chociaż jestem tylko kobietą. Może nie uro­dziłam się w purpurze, ale Bóg wie, że lepiej umiem nosić koronę niż większość tych, które zajmowały ten tron. Albo większość tych, którzy zajmowali tron mojego męża! — Znów napełniła puchar i opróżniła go w mgnieniu oka. — Wrócił? -krzyknęła.

- Tak, szlachetna pani - odparł strażnik.

Uniosła się z tronu, przywdziała na bakier koronę i nie­dbale narzuciła na ramiona cesarski płaszcz.

225

Idę do niego — oświadczyła wyniośle. - Za mną.

Wielkimi krokami wyszła z komnaty. Straż i słudzy, po­pychając się, zajęli miejsca w orszaku. Nie przyłączyłam się do niego. Byłam odpowiedzialna za Eudoksję. Kiedy ce­sarzowa wyszła, jej córka zawiązała płaszcz, patrząc za nią z pogardą.

Zakryła dłonią usta, dławiąc śmiech.

Chodźmy spełnić nasze obowiązki, błaźnie - powie­
działa, sapiąc.

Wozy czekały. Chleba było mniej niż poprzednio. Pewnie można było się tego spodziewać, ale pozory hojności zacho­wano.

226

Wjechałyśmy na plac i szybko otoczył nas tłum. Ku mo­jemu zdumieniu wstała i zwróciła się do ludu.

- Ojciec postąpił tak, jak uważał za słuszne — odparła ze
spokojem. — Ale pamiętajcie, że w moich żyłach płynie ce­
sarska krew i po ojcu, i po matce. Przysięgam wam, że nie
dam się ruszyć z tego miasta, a kiedy padnie ostatni żołnierz,
sama stanę na murach, broniąc naszego cesarstwa lub ginąc.

Na to rozległy się szczere wiwaty. Skinęła na strażników i zaczęli rozdawać chleb.

Myślę, że poszło całkiem nieźle — stwierdziła z wyższo­
ścią, kiedy odjechałyśmy.

Powtórzyła jeszcze w kilku innych miejscach zarówno rozdawanie chleba, jak i mowę, po czym zatrzymałyśmy się przy więzieniu Chalke. Stacjonujący tam Waregowie otwarcie narzekali na to, że muszą pełnić obowiązki strażnicze, zamiast walczyć. Zastanawiałam się, czy w razie dramatycznego zwrotu sytuacji wypuszczą więźniów i po której stronie staną ci ostatni.

Kolejny raz moja lutnia grała do wtóru miłosnym szep­tom Eudoksji i Aleksego Dukasa. Niedźwiedziowaty wielbi-

227

ciel cesarzówny z aprobatą kiwał głową. Niewątpliwie wieści o porażce jego gnębiciela wprawiły go w dobry humor.

Po wyjściu Eudoksja zwolniła mnie na resztę dnia. Po­szłam wzdłuż Mesę, kierując się do domu, ale gdy mijałam dzielnicę muzułmańską, usłyszałam w oddali krzyki i pracu­jące na murach katapulty.

Pośpieszyłam w tamtym kierunku, ale żołnierze nie prze­puszczali cywili. Nieopodal był sklepik mojego znajomego handlarza korzeni, więc zajrzałam do niego.

Feste powiedział, że zatoczy koło ku północy i przejdzie jedną z bram po drugiej stronie miasta. Obliczyłam, ile mu zajmie dotarcie do mostu. Był szybki, zwłaszcza na krótkie dystanse, ale nawet w najlepszych okolicznościach musiałam się liczyć z tym, że będzie mu dokuczać noga. Nie mogłam się go spodziewać jeszcze przez kilka godzin.

A obecne okoliczności nie były najlepsze.

Wyszłam ze sklepiku. Widziałam wszystko jak przez mgłę i zdałam sobie sprawę, że płaczę. Upadłam na kolana, sięgnęłam pod tunikę, ścisnęłam srebrny krzyżyk po matce i modliłam się.

Nie ja jedna osunęłam się na ziemię. Nastała pora ko­lejnej modlitwy muzułmanów. Klęczałam dalej, otulając się płaszczem i obejmując jak mała dziewczynka bojąca się bu­rzy. Wtedy usłyszałam znajome dzwoneczki.

To znowu była flecistka cesarza, tuż przede mną. Jakie to

228

miłe, pomyślałam. Obie modlimy się o naszych mężczyzn. Tyle że jej był bezpieczny w Blachernach, podczas gdy mój hasał gdzieś za murami.

Nie chciałam urazić miejscowych brakiem szacunku, podnosząc się w połowie modłów. Obok flecistki modlił się mężczyzna, sądząc po stroju zapewne żeglarz. Smagły, brodaty, z szeroką blizną rozcinającą zarost po lewej stronie. W uszach miał złote kolczyki, na bluzie zielony wyszywany pas. Brakowało mu dwóch palców u lewej ręki. To szcze­gólnie rzuciło mi się w oczy, kiedy po skończeniu modłów przekazywał flecistce list.

Wzięła go, nie patrząc, ukryła pod płaszczem i szybko odeszła.

No cóż, wiedziałam, dokąd zmierza Egipcjanka. Jego śle­dziłam, dopóki nie wszedł do gospody, w której zatrzymy­wali się żeglarze. Nie widziałam, aby się z kimś spotkał, więc postanowiłam iść własną drogą. Pewnie widywała się z nim dla rozrywki, gdy cesarz nie żądał jej usług.

Chciałam się dowiedzieć, co się dzieje po drugiej stronie Złotego Rogu. Nasz dach był dla mnie trochę za niski. Przy­pomniałam sobie klasztor św. Pammokaristosa na szczycie Piątego Wzgórza. Nawet tak drobna osoba jak ja powinna mieć stamtąd dobry widok. Może nawet udałoby mi się doj­rzeć między zbrojami pewien błażni strój.

Kiedy dotarłam na szczyt, zastałam wielki tłum w milcze­niu obserwujący drugi brzeg. Przecisnęłam się do miejsca, z którego miałam dobry widok. Przeżyłam wstrząs. Moim oczom ukazała się wenecka flotylla cumująca gęsto przy na­brzeżach Galaty.

229

Jest niezniszczalny, pomyślałam. Tak mi powtarzał. Nie będę się przejmowała. Zamartwianie się nic mi nie da. Będę czekała. I nie będę się martwiła.

- Tak — szepnęłam do siebie, opanowując łzy.
Odwróciłam się i znalazłam twarzą w twarz z tajemniczą

kobietą odwiedzającą Bastianiego. Musiała mnie obserwo­wać cały czas.

- Witaj, szlachetna pani — powiedziałam, składając nie­
znaczny ukłon.

Co tu robisz? — spytała. - Nie śledzisz mnie. Byłaś tu przede mną.

- Mój mąż tam jest - wyjaśniłam krótko. - Nie wiem,
żywy czy martwy.

Wyraz jej twarzy złagodniał. Po raz pierwszy jakby ożyła.

Uważnie przyjrzała się mojej twarzy. Nie mam pojęcia, jak wyglądałam. Ale cieknące po policzkach łzy na pewno rozmyły błazeński makijaż.

230

Kochasz męża? — nagle spytała.

W odpowiedzi poklepałam się po brzuchu. Skłoniła głowę.

- Poszczęściło ci się - powiedziała. - Życzę ci, aby żył.

Dziękuję, pani.

- Czemu tamtego dnia mnie odszukałaś? - spytała.


Popatrzyła za mury. Wenecjanie już wyładowywali z okrę­tów machiny wojenne.

Wygląda na to, że mamy wiele wolnego czasu - stwier­
dziła sucho. — Czemu nie? Chodź do mnie.

Kiedy jej towarzyszyłam, przyszło mi do głowy, że mogę być prowadzona w pułapkę. Z tego, co wiedziałam, była za­bój czynią Bastianiego. Ale przeczucie mówiło mi co innego. Głęboko opłakiwała jego odejście, a nigdy nie widziałam, aby morderca rozpaczał po śmierci ofiary. Czemu miałaby się maskować przed przypadkowym obserwatorem? Niewie­lu wiedziało, że Bastiani miał kochankę, a nikt nie znał jej imienia. Więcej, nawet ja jeszcze go nie znałam.

Oczywiście, mogła być szalona. Ostrożność nigdy nie za­wadzi. Przelotnie sprawdziłam, czy sztylety, które schowałam

231

w rękawie i za kołnierzem, wysuwają się na tyle swobodnie, że mogłam ich szybko użyć. Źle się czułam bez miecza, ale zbyt rzucałby się w oczy. Na szczęście, Feste podczas szkole­nia kładł duży nacisk na opanowanie umiejętności rzucania najprzeróżniejszymi przedmiotami.

Zaprowadziła mnie do willi. Minęłyśmy głuchego ogrod­nika, który mocno się zdziwił, widząc nas razem. Kiedy otworzyła drzwi, wypłoszyła z sieni mysz.

Meble okryto pokrowcami, podłogę zalegał kurz i ze­schłe liście. Przeszłam za właścicielką na tyły. Kuchnia była pierwszym pomieszczeniem, które wyglądało na używane. Dorzuciła drew do gasnącego ognia i rozdmuchała go, aż płomienie strzeliły w górę.

- Bastiani cię utrzymywał?
To obudziło w niej furię.

Nagle opadła na krzesło. Furia zgasła.

- Jest cienka granica między utrzymywaniem a pomaga­
niem, no nie? - powiedziała z żałością. — Ale kiedy ludzie

232

się kochają, utrzymywanie to nieodpowiednie słowo. Pomaganie to niewłaściwe słowo.

W milczeniu nałożyła do głębokich talerzy ciepłą kaszę. Podsunęła mi naczynie. Odczekałam. Skinęła głową i wzięła do ust łyżkę kaszy.

Jesteś bezpieczna, błaźnie — powiedziała. — O to ci cho­
dziło, no nie?

Wzruszyłam ramionami.


233

dwóch kręgów nie stykają się ze sobą. Odcinaliśmy się od świata, kiedy byliśmy sami, a będąc razem, odcinaliśmy się jeszcze szczelniej.

Zadrżałam.

- To straszliwe myśli, pani. Jesteś wciąż młoda. Masz ży­
cie przed sobą.

Roześmiała się krótko i ponuro.

- Pod koniec był coraz bardziej zdenerwowany. Nie wiem
dlaczego. Mamrotał, że jego statek niebawem przypłynie,
a potem śmiał się do siebie. Rzekł, że wkrótce zabierze mnie
do miejsca, w którym będziemy mogli być razem.

-I?

-1 powiedziałam nie. Kiedy stanęłam przed wyborem między szczęściem a przysięgą, którą mi narzucono, nagle tchórz mnie obleciał. Stworzono mi wizję życia, drogi do

234

raju. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to iluzja. Więc się nie zgodziłam. Ulękłam się tego, co ludzie powiedzą, cho­ciaż wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że coś to dla mnie znaczy. Tamtej nocy zostawiłam go samego. Był załamany. Zamknął za mną drzwi i zablokował zasuwę. A następnego przedpołudnia dowiedziałam się, że nie żyje. Zaczęła płakać. Ujęłam ją za rękę, mówiąc:

Pokręciłam głową zdziwiona. W pokoju Bastianiego nie było żadnego pierścienia. Postanowiłam zapytać Feste, czy nie znalazł go przy ciele. Oczywiście, kupiec mógł go zgubić lub go ukradziono.

Myśląc o Feste, przypomniałam sobie, że chciałam się do­wiedzieć, czy już wrócił. Wstałam.

235

- Mam nadzieję, że twój mąż wróci — powiedziała.
Podziękowałam jej.

-1 modlę się, żeby mojemu się to nie udało — dodała cicho.

- Amen, pani.

Wyszłam od niej. W połowie wzgórza uświadomiłam so­bie, że nadal nie wiem, jak się nazywa.

-Witaj, siostro błaźnie - przemówił męski głos, kiedy znalazłam się na dole.

Odwróciłam się i ujrzałam zmierzającego ku mnie ojca Melchiora. Ukłoniłam się.

- Miło cię spotkać, ojcze - przywitałam go.

Zapomniałam o tej sprawie. Podziękowałam ojcu Mel­chiorowi za informację.

- Jest jeszcze coś — rzekł. — Ojciec Izajasz uważa, że po­
winniśmy się spotkać i porozmawiać. W kościele. Gdzie twój
małżonek?

-Tej nocy wybrał się na drugą stronę Złotego Rogu -powiedziałam, nie wdając się w szczegóły. —Jeszcze nie wrócił.

I wtedy ten przebrany za zakonnika morderca położył mi dłoń na ramieniu i rzekł:

-Nie smuć się, siostro. Twojego męża trudno zabić. Przepowiadam wam obu długie życie.

236

Dziękuję. - Byłam niespokojna, ale wdzięczna za te sło­wa. - Stawimy się, razem lub jedno z nas. Skoro już tu jesteś, powiedz mi, czy znasz żeglarza muzułmanina bez dwóch palców u lewej ręki i z okropną szramą na brodzie?

Roześmiał się trochę ponuro.

Znam go — przyznał. — Ale bez zezwolenia nie wolno
mi zdradzać tego, co wiem. Jeśli ojciec Izajasz zechce, dziś
wieczór dowiesz się więcej.

W takim razie do wieczora — powiedziałam.
Odszedł, nie żegnając się.

Zajrzałam do domu. Nie było śladu Feste — innych bła­znów zresztą też. Nie chciałam siedzieć bezczynnie, wróci­łam więc do Blachernów.

Ledwo znalazłam się w sali cesarzowej, gdy przenikliwy wrzask przeszył powietrze. Eufra, która z kompresem na głowie okupowała tron, podskoczyła, wprawiając w ruch strażników. Zbiegli się zewsząd.

Są tutaj? - krzyknęła. - Co się dzieje?

Przybiegła rozpaczająca Irena. Raz przynajmniej jej płacz brzmiał autentycznie.

Nie żyje! — zawodziła. — Mój mąż nie żyje! Och, matko, co się ze mną stanie? — Łkając, rzuciła się na kolana cesarzo­wej.

Eufra zesztywniała, ale zaraz zebrała się w sobie i pokle­pała po plecach córkę.

237

ce wyruszy do bitwy. To stało się tak... - Nagle przerwała i zbladła. — Gdzie ona? — zasyczała. — Gdzie ta mała zdzira?

Weszła najmłodsza cesarzówna, zdejmując płaszcz. —Jestem tu — powiedziała ze spokojem. — Co to za za­mieszanie?

Irena runęła ku niej.

Eudoksja była wyraźnie wstrząśnięta.

Córki, dość — rozkazała Eufra, powstając.
Strach przed matką pohamował Irenę.

238

- Mam z nią iść, matko? — spytała skromnie Eudoksja.

Eufra spojrzała na nią nieprzeniknionym wzrokiem. Jed­nakże wydało mi się, że było w nim uznanie. Może nawet duma.

Wyglądały jak karykatura miłujących się matki i córki. Mdło mi się robiło na ten widok, chociaż muszę przyznać, że obecnie wiele rzeczy doprowadzało mnie do tego stanu.

Kiedy przyszłam do domu, Feste leżał na łóżku. Rzuci­łam się na niego, nakrywając całym ciałem i ściskając naj­mocniej w świecie. Objął mnie słabym uściskiem i opuścił bezwładnie ramiona.

Na schodach rozległ się tupot i do pokoju wpadł Plos-sus.

239

Rozdział XIV

Cysterna oszczędza, fontanna trwoni.

William Blake, Przy słowia piekielne

Można dwukrotnie przestraszyć się tego samego wyda­rzenia: pierwszy raz, gdy jesteś w samym jego sercu i drugi, gdy patrzysz na nie z perspektywy i widzisz, że było o wiele groźniejsze, niż ci się wydawało. Może się również zdarzyć, że nie patrzysz z perspektywy czasu, lecz swojej żony, któ­ra zarazem wykazuje ci liczne braki charakteru, intelektu, zdolności przewidywania i tak dalej. Zachowałem się tak, jak zachowałby się w mojej sytuacji każdy małżonek — wy­mamrotałem przeprosiny i przysiągłem, że nigdy więcej w coś takiego się nie wpakuję, po czym poprosiłem, aby na krótki czas zostawiła mnie samego. Musiałem się zdrzem­nąć.

Wyszła, marudząc, i faktycznie udało mi się przymknąć oko. Obudziłem się wstrząsany dreszczami. Obejmowała mnie mocno, łzy spływały jej po twarzy. Pomyślałem trochę poważniej o złożonej jej przysiędze.

Plossus i Riko dołączyli do nas w porze kolacji. Aglaja przekazała nam pozyskane informacje, a ja opowiedziałem o spotkaniu z trubadurami. Moi kompani spojrzeli na mnie z niesmakiem.

241

-Jak oni mogli? - spytał Plossus. - Wiedziałem, że Raim-baut się może ugiąć, ale wszyscy...?

Słońce zachodziło, kiedy wyruszyliśmy do kościoła ojca Izajasza. Riko był zaintrygowany okolicznościami śmierci Michała Paleologa.

- Powtarza mężowi, żeby nie opuszczał pola bitwy. To
dla niego bezpieczniejsze niż siedzenie w domu.

Dotarliśmy do kościoła i do brzasku pozostali z ojcem Izajaszem, rozważając zalety różnych planów, aż zostaliśmy przy takim, który najlepiej rokował. Riko i Aglaja musieli się

242

stawić w Blachernach, tak więc Plossus został wybrany na naszego łącznika ze światem przestępczym.

Niegłupie — zauważył, kiedy wlekliśmy się do domu, by
na kilka godzin przytulić głowę do poduszki. — Mogę biec
szybciej niż wy.

- No, kiedy celują we mnie z kuszy, nigdy mnie nie prze­
gonisz — zaoponowałem.

Bramy miasta zamknięto i zaryglowano. Jedyna otwarta dla ludności była w pobliżu Złotej Bramy. Wypływał z niej nieprzerwany potok mieszkańców, którzy w końcu poznali bezmiar niekompetencji władcy.

Weneckie okręty regularnie patrolowały obszar wokół miasta, przepływając tuż poza zasięgiem katapult obrony. Nie chodziło o cel wojskowy, gdyż nie było już cesarskiej floty, która mogłaby stawić im czoło. Było to nieustanne, natarczywe szyderstwo, podkopujące morale Greków.

Kiedy większość handlu w mieście zamarła, ludzie po-rozsiadali się na dachach i z makabrycznym zafascynowa­niem obserwowali przygotowania po drugiej stronie Złotego Rogu. Na pokładach większych okrętów złożono machiny wojenne. Cieśle roili się na bukszprytach, przedłużając je jeszcze bardziej, przybijając pomosty i mocując liny.

Tymczasem główne siły krzyżowców udały się w górę Złotego Rogu, do resztek Mostu Kamiennego, i rozpoczęły wytężone prace rekonstrukcyjne.

Grecy mogli ich tam zaatakować. Utrata mostu to jedna z najkosztowniejszych porażek w każdej wojnie, a jednak cesarzowi nawet się nie chciało wysłać łuczników, którzy mogliby nafaszerować strzałami frankońskich wieśniaków,

243

dźwigających w gorącym słońcu ciężkie toboły. Ich szlachet­ni panowie nadzorowali prace w cieniu wesoło zdobionych pawilonów, zachowując bezpieczną odległość. W jeszcze bezpieczniejszej siedział na tronie cesarz Aleksy III i bia­dolił:

Dowódcy spojrzeli po sobie.

244

Wieśniacy dadzą sobie radę. Zawsze się jakoś wywiną. Kilka pólek pójdzie z dymem, kilka wieśniaczek zostanie zgwałco­nych. Niska cena za uratowanie cesarstwa.

Bez względu na to, ile z niego zostanie - mruknąłem.
Wstałem, ukłoniłem się i wyszedłem. W korytarzu zacze­
pił mnie Filoksenites.

Czego się dowiedziałeś od przyjaciół? — spytał.
-Moja propozycja zapewne odniesie spodziewany sku­
tek.

Ale zdajesz sobie sprawę, że uczestnicząc w tym planie,
narażam się na oskarżenie o zdradę stanu — rzekł ze spoko­
jem.

-Ja nie jestem związany węzłem lojalności. A może też popełnię zdradę? Uśmiechnął się.

245

Nie od razu postarałem się o spotkanie z Izaakiem. Wciąż wraz z ojcem Izajaszem dopracowywaliśmy szczegóły planu. Poza tym nie chciałem, żeby były cesarz siedział w więzie­niu przepełniony świeżą nadzieją. Stary dureń mógł przed­wcześnie wypaplać tajemnicę, nieodpowiednie uszy mogły to usłyszeć i w ciągu kilku godzin zostałby uduszony.

Kiedy miałem wolną chwilę, postanowiłem się dowie­dzieć, czemu służyły odwiedziny Ranieriego w warsztatach jedwabniczych przy Wielkim Pałacu. Bez względu na to, jak niewinne się wydawały, byłem przekonany, że coś knuje. Ko­lejny raz okryłem się płaszczem, udając zwykłego obywatela, i rano czekałem pod jego domem.

Wstał świtem i jak zwykle poszedł do embolum. Ob­serwowałem go, stojąc po drugiej stronie ulicy. Widziałem go przez okno, ale nie dostrzegłem niczego nienormalne­go. Rozmawiał z Ruzzinim, a resztę przedpołudnia spędził, wprowadzając zapiski do wielkiej księgi rachunkowej. Od czasu do czasu sprawdzał przynoszone z magazynu bele zie­lonego i żółtego jedwabiu.

Koło południa wyszedł i udał się do bramy oddzielającej

246

wenecką dzielnicę od reszty miasta. Szedłem za nim w bez­piecznej odległości, ale ani razu się nie obejrzał. Dotarliśmy do gęściej zaludnionej części Mesę. Szybko doskoczyłem do kramu i bez przekonania targowałem się ze sprzedawcą papieru, ale gdy tylko Ranieri wszedł na Augustaion, zaraz ruszyłem za nim.

Jak poprzednio, udał się na tereny otaczające termy Zeuk-sypposa, ale nie zastał szczurowatego człowieczka. Czekał, rozglądając się niecierpliwie. W końcu podszedł do drzwi z boku budynku, otworzył je i wszedł do środka.

Podkradłem się i nasłuchiwałem, ale odpowiadała mi tyl­ko cisza. Ostrożnie uchyliłem drzwi, zajrzałem i za całe moje starania zostałem ukarany kłębami pary, które buchnęły mi w twarz.

W tej części budynku kiedyś mieściły się łaźnie i obecnie znakomicie służyła ona do produkcji jedwabiu. Wodę pod­grzewano do wrzenia, a unoszące się opary opływały ramy, utrzymujące drewniane tace, na których z kolei spoczywały kokony jedwabników. Para zmiękczała kokony, pozwalając pracownicom rozpocząć delikatny proces nawijania na szpu­le niebywale kosztownych nici, z których potem tkało się materiał na ubrania bogaczy.

Czułem, jak ze spływającym po twarzy potem płynie mój makijaż. Szedłem wąską kładką między rzędami tac, nad wrzą­cą wodą, ostrożnie stawiając kroki. Niestety, zważając na jedno niebezpieczeństwo, nie ustrzegłem się przed drugim i nagle znalazłem się twarzą w twarz ze śledzonym wenecjaninem.

- Czemu mnie szpiegujesz? - spytał podniesionym gło­sem Ranieri.

247

-Ja, panie? Nie, panie! - odparłem natychmiast. -Jestem równie zaskoczony twoim widokiem, jak ty moim.

-To oczywiste, panie. Niewątpliwie był jakiś transport w wiklinowej skrzyneczce, którą pewnego dnia otrzymałeś na zewnątrz tego budynku. Widziałem cię wtedy.

Drgnął, ale szybko się opanował.

-To był tylko przyjacielski prezent, błaźnie. Dowód wdzięczności interesanta.

Odwrócił się. Za nim w odległości kilku stóp stał szczu-rowaty. W rękach trzymał kolejną wiklinową skrzyneczkę.

248

Patrzył niepewnie na Ranieriego. Ten znów odwrócił się do mnie.

Przyjrzał mi się, czubkami palców muskając rękojeść miecza.

- Moją podziękę. I może wpływy.
-Jak daleko sięgające?

- Mam przyjaciół na wysokich stołkach i niskich. Jeszcze
się zdziwisz.

Nagle szeroko się uśmiechnął.

249

-W rzeczy samej. Znasz cysternę kolumnową?

Ukłoniłem się i ostrożnie przeszedłem całą powrotną drogę do drzwi.

Wstał i ruszył do wyjścia. Jeszcze zatrzymał się przy drzwiach i rzekł:

Trup to trup. Tu czy tam. Do zobaczenia na miejscu.
Kiedy słońce zaczęło się chować za horyzont, przesze­
dłem z okolic forum Konstantyna w pobliże hipodromu.

250

Pod płaszczem trzymałem osłoniętą z trzech stron lataren­kę, tak że zapalona w niej świeczka rzucała światło tylko w jednym kierunku. Poza tym miałem za pasem łuczywo. No i moje zwykłe, śmiercionośne środki bezpieczeństwa. Wejście do cysterny znajdowało się w głębi małego placu. Kiedy się do niego zbliżałem, minął mnie ubrany pospolicie Piossus i mruknął:

Ranieri wszedł przed chwilą. Sam. Przez cały dzień nikt
inny tam nie wchodził.

- Dzięki.

Cysterna była pod ziemią, zasilana z nieznanych mi źró­deł. Mówią, że datuje się z czasów cesarza Justyniana, mie­ściła się przecież w najstarszej części miasta. W okresie ob­lężenia dostarczała wody pitnej i do gaszenia pożarów. Ale teraz jej nie napełniono, kolejne przeoczenie cesarza.

Znajdowała się wysoko na liście miejsc odwiedzanych przez podróżników. Nawet miejscowi nie obawiali się zejść z poziomu stojącego nad nią małego budynku. Przypomi­nała jaskinię z setkami podtrzymujących łuki kolumn, miała ceglany strop wysokości jakichś trzydziestu stóp. Kolumny regularnymi rzędami wyrastały z ozdobnie rzeźbionych baz. 1 pomyśleć, że całe to z takim kunsztem zbudowane pod­ziemne wnętrze miało być zalane.

Na razie woda zalegała na wysokość stopy i kiedy zapali­łem łuczywo, światło odbiło się od ruchomych kręgów i za­tańczyło na suficie. Powoli brnąłem przed siebie, nasłuchując, czy oprócz mnie nie ma jeszcze kogoś. Miejsce było urokli­we, ale za każdą kolumną mógł się czaić napastnik, tak więc jego uroda była ostatnią rzeczą, na którą zwracałem uwagę.

251

Błaźnie! - cicho zawołał z mojej prawej strony Ranieri.

Odwróciłem się. Wyłonił się zza kolumny odległej o ja­kieś sto stóp. Trzymał zapaloną świecę. Chociaż szeptał, echo niosło dźwięki do moich uszu tak wyraźnie, jakby stał obok. Ruszyłem w jego kierunku, ale uniósł dłoń.

Światło migotało mu na twarzy, dodając jej demonicz­nego wyrazu. Szczególnie oczom. Gdybym szukał kogoś do roli diabła, nie wybrałbym lepszego kandydata ani oto­czenia.

Powiedz mi, co się dzieje — rzekłem.
Potrząsnął głową.

Pytasz zbyt ogólnie, błaźnie. Spytaj o coś konkretnego
i postanowię, czy ci odpowiem czy nie.

W porządku. Czemu Bastiani został zamordowany?
Nie wiem, czego oczekiwał, ale na pewno nie tego. Pyta­
nie zbiło go z tropu i zmarszczył brwi.

-Nie zdawałem sobie sprawy, że był ofiarą morder­stwa - powiedział ostrożnie.

252

- Na tyle dochodowe, żeby warto było go sprzątnąć?
Znów się uśmiechnął.

Skłoniłem się.

-W tym względzie... - zaczął i coś błysnęło za nim w ciemności. Ogarek wypadł mu z dłoni i w tej krótkiej chwili, zanim zgasł, ujrzałem spadającą z karku głowę.

Natychmiast cisnąłem w tym kierunku łuczywo, ale nicze­go nie dojrzałem. Kiedy zgasło w wodzie, wszedłem na bazę kolumny obok i zaraz przeskoczyłem na dalszą. Wstrzyma­łem oddech.

Słyszałem tylko cichy chlupot wody. Potem rozległy się głośniejsze chlupoty. Ktoś szedł. Dobyłem z buta nóż, z rę­kawa sztylet. Wcisnąłem się plecami w kolumnę i trzymałem broń przy udach, gotowy ciąć w lewo i w prawo.

Ale odgłos kroków oddalał się ode mnie. Oddalał się rów­nież od wejścia. Potem chlupoty ustały i usłyszałem stukot butów na suchym podłożu. W oddali otworzyły się i zaraz zamknęły drzwi.

Musiało być inne wejście do cysterny, nieznane ogółowi.

253

Zastanawiałem się, czy Ranieri też je znał. Ale nie wydało mi się, aby był świadom obecności zabójcy. Krótka chwila, podczas której widziałem narzędzie mordu, pozwoliła mi dostrzec topór bojowy. W ostatnich dniach sporo się ich na-oglądałem.

Ranieri został zabity przez Warega. Byłem tego pewien.

Jeszcze chwilę stałem w ciemności. Chciałem się upew­nić, czy nie czeka jeszcze ktoś poza mną. W tym miejscu usłyszałbym nawet oddech. Ale go nie usłyszałem.

Wyjąłem spod płaszcza latarnię. Świeczka wciąż się paliła. Niebyt mocnym płomieniem, ale wystarczającym. Uniosłem ją lewą ręką, w prawej dzierżąc przygotowany do użycia nóż. Ostrożnie ruszyłem ku nieżywemu kupcowi.

Zanim się znalazłem przy ciele, trąciłem coś stopą. Poto­czyło się. Wzdrygnąłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, że potraktowałem głowę tego biedaczyny jak piłkę. Unosząc latarnię, przeszukałem Ranieriego. Po chwili mruknąłem z satysfakcją. Namacałem wiklinową skrzyneczkę.

Nie było nic więcej do zrobienia. Wróciłem do stopni prowadzących do wejścia. Zanim wszedłem na pierwszy z nich, zareagowałem z opóźnieniem na całe wydarzenie i zwymiotowałem, ale udało mi się nie zgasić latarni.

Wyszedłem na ulicę, Plossus czekał na mnie po drugiej stronie.

- Nikt nie wszedł - zgłosił.

Ktoś jednak wyszedł - powiedziałem. - Gdzieś jest
drugie wejście. Pewnie szyb, rodzaj studni, z której można
korzystać, nie wchodząc do podziemi. A tak przy okazji, przy­
pomnij mi, żebym nigdy więcej nie pił wody z tej cysterny.

254

W domu opowiedziałem, co się wydarzyło.

- Zobaczmy tę skrzyneczkę - powiedziała Aglaja.
Wyjąłem ją z torby u pasa i postawiłem na środku stołu.

- Masz ochotę odegrać rolę mistrza ceremonii? - spyta­
łem.

Otworzyła ją delikatnie. W środku była spłaszczona, sza­ra i kleista bryłka, długości mniej więcej kciuka Rika.

Wziąłem kokon i umieściłem go z powrotem w pu­dełku.

- Więc zamiast jednego morderstwa i wyjaśnienia mamy
teraz dwa i kolejne pytania - rzekł Riko. — Dobra robota, Fe-
ste. Działając w takim tempie, do końca roku wykończymy
całą dzielnicę.

Rozdział XV

Nigdy, w żadnym mieście,

tak wielu nie było obleganych

przez tak szczupłą garstkę.

Geoffroy de Villehardouin

Zdobycie Konstantynopola

Następnego poranka basowy łomot z północy znów wygo­nił nas na dachy. Krzyżowcy skończyli naprawiać kamienny most u podstawy Złotego Rogu i hałas robiły mangonele i inne machiny z wolna przetaczane na pozycje.

Wojsko obozowało na Kosmidionie, wzgórzu naprzeciw­ko Blachernów, nazywanym tak od pobliskiego klasztoru.

Konstantynopolitanie nie byli zachwyceni, że napastni­kom pozwolono swobodnie przekroczyć most. Po zamknię­ciu bram dzielących ludzi od zewnętrznego świata wielu utraciło zajęcie i w całym mieście tworzyły się burzliwe tłu­my, które jak gigantyczne krople oliwy dzieliły się, rozpływa­ły i znów skupiały. Kiedy rozgorączkowana tłuszcza zaczęła napierać na mur wewnętrzny, cesarz rozkazał zawrzeć bramy i przepuszczać tylko dworzan i wojskowych.

I, oczywiście, błaznów. Riko i Aglaja byli cesarskimi tref-nisiami, a ja, ogólnie biorąc, też miałem wolny wstęp do pa­łacu. Tylko Plossus nie dostąpił tego przywileju, ale i tak był potrzebny gdzie indziej.

256

Tak więc gdy łacinnicy przeszli na drugą stronę mostu i Grecy zebrali się pod odgrodzonym pałacem swego monar­chy, ja naparłem na pewnego niewdzięcznego biurokratę.

Jak zawsze jestem do twojej dyspozycji - powiedział, kłaniając się ironicznie.

Wskazał mi krzesło przed biurkiem, ale wolałem stać, pa­miętając, że kiedy poprzedni raz zająłem to miejsce, zaraz mnie skrępowano i przyłożono mi nóż do gardła.

- Żartowałeś sobie ze mnie.

-Jakim to sposobem? - spytał, składając ręce na biurku.

-Tak po prawdzie to właśnie dostarczono mi tę plo­teczkę - przyznał. - Zasługa patrolu vigli, który co noc za­gląda do cystern koło północy. Zwykle trafia na zakochane parki.

257

kiego wyczynu. Kazałeś im mnie śledzić. Ale uderzyli zbyt wcześnie. Dopiero zacząłem wyciągać z niego odpowiedzi. Spojrzał na mnie z pogardą.

Feste — powiedział. — Jest jedną rzeczą odgrywać bła­
zna, a zupełnie inną stać się błaznem. Może zbyt długo od­
grywałeś tę rolę.

Patrzyłem na niego, a on odpowiadał mi spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. Nie potrafiłem ocenić, czy kłamie czy nie. Zawsze wyglądał, jakby kłamał, nawet kie­dy mówił prawdę, tak więc jego mętna mina nie była żadną wskazówką.

Doceniam twoje wysiłki - mówił dalej — ale marnujesz
mój czas. Przyszedłeś do mnie już z drugą wydumaną opo­
wieścią i zaczynam się zastanawiać, czy moja wiara w twoje
umiejętności jest uzasadniona.

- Ktoś zabił Ranieriego - powtórzyłem.

Ktoś na pewno - zgodził się z moim twierdzeniem. -
Wygląda na to, że toporem. Ale w tym wielkim mieście jest
wiele toporów i można zdobyć nawet prawdziwe wareskie
ostrza. Tylko jeden Bóg wie, ile gwardia ich traci, grając
w ciemnych zaułkach w kości.

- Może to jest jakieś wytłumaczenie - rzekłem z powąt­
piewaniem.

Przynajmniej wsadziłeś kij w mrowisko — powiedział
zamyślony. — Muszą się szykować do niezłej akcji, skoro byli

258

gotowi podjąć takie ryzyko. Czy rozmawiałeś już z naszym wspólnym znajomym w Chalke?

- Nie. Chciałem odczekać, aż sytuacja dojrzeje.
Rozległ się nagły huk i trzask. Ściany lekko się zatrzęsły.

Stojący na krawędzi biurka kałamarz spadł na podłogę i roz­trzaskał się.

- Jeśli dalej będziesz czekał, nawet nie zauważymy, że
dojrzałość przeszła w przejrzałość — stwierdził Filokseni-
tes. - Do dzieła, błaźnie.

Wyrzucane z Kosmidionu kamienie były wycelowane w mur Blachernów, ale przelatywało ich tyle, że mieszkań­cy pałacu kulili się w środku. Grecy odpowiedzieli własną kanonadą, najeźdźcy jednak mieli przewagę ukształtowania terenu, a ich machiny prowadziły atak całkowicie bezpiecz­nie. Kamienie głównie niszczyły inne kamienie i cegły, ale trafiły w dwóch cesarskich strażników patrolujących mur. Ciała odnaleziono sześćdziesiąt stóp dalej, w spłaszczonych zbrojach.

Szybko udałem się wzdłuż Mesę do więzienia Chalke. Kiedy przecinałem Augustaion, dostrzegłem, że przypatruje mi się kobieta w żałobie. Uniosła welon i poznałem kochan­kę Bastianiego. Nie potrafiłem odczytać wyrazu jej twarzy. Jeśli nie cierpiała mnie za to, że ją szpiegowałem, gdy opła­kiwała kochanka, trudno. Nie mogłem mieć o to do niej pre­tensji. Ale wydało mi się, że równocześnie spogląda na mnie z pewną sympatią.

259

- Dziękuję, pani.
Opuściła welon.

- Opiekuj się nią - szepnęła. - Jeśli tego zaniedbasz,
przeklnę cię.

Odprowadziłem ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła.

W pobliżu wejścia do więzienia był kram piwny i zde­cydowałem, że mogę sobie pozwolić na wzmocnienie sił. Kiedy płaciłem za napitek, usłyszałem pozdrowienie z po­bliskiej ławki. Odwróciłem się i zobaczyłem Tullia, cieślę, i jego współlokatora, Jana Aprenosa.

-To błazen! - krzyknął Tullio. — Przysiądź się do nas, dopóki nie osuszysz kufla, a my go jeszcze raz napełnimy.

- Niestety, mogę wam obiecać towarzystwo tylko podczas
pierwszego — rzekłem, przyłączając się do nich. — Nie chce
mi to przejść przez gardło, ale muszę wyznać, że dzisiaj nie
mam czasu na dwa kufelki. Jak tam twoje sprawy, przyjacielu
cieślo?

Wzruszył ramionami.

260

Nie miałem problemu z wejściem do Chalke. Miastowi, chcąc nie chcąc, mieli teraz tyle wolnego czasu, że robili rze­czy, na które kiedy indziej nie mogli sobie pozwolić, między innymi odwiedzali więźniów. Korytarze więzienne roiły się od gości i panowała dziwnie wesoła, niemal huczna atmos­fera. Zapewne nie tylko Tullio i Aprenos przynieśli tu wino.

Były cesarz, zgodnie ze swoją rangą, miał najokazalszą i najwygodniejszą celę. Mieściła się na końcu korytarza i jako jedna z niewielu miała prawdziwe łóżko, a nie zgniłą słomę lub zawilgły kawał szmaty. Dzielił ją z innymi polityczny­mi, którzy pełnili rolę nieformalnej straży. Pewnie nadzorcy i obecny władca przymykali oczy na tę sytuację. Cesarz nie

261

dość, że był człowiekiem uczuciowym, to jego uczuciowość objawiała się w doprawdy zadziwiający sposób. Po strąceniu z tronu, oślepieniu i uwięzieniu brata nie chciał go więcej krzywdzić. Pragmatyczniejszy mąż stanu kazałby go po pro­stu zabić.

Obwieściłem swoje przybycie cichym gwizdem, pozdro­wieniem, z którym Izaak od dawna był obznajmiony. Wraz z jednym z towarzyszy niedoli, który mu czytał, siedział na krawędzi łóżka, ale natychmiast powstał i pewnym krokiem podszedł do mnie, zatrzymując się tuż przed kratą.

Kiedyś był silnym mężem w kwiecie wieku, ale oślepiony i przebywając tak wiele lat w kazamatach, stał się tylko cie­niem samego siebie. Ze świetnych jedwabnych szat pozosta­ły łachmany, a włosy na głowie i brodzie, niegdyś dumnie, płomieniście rude, posiwiały i zmatowiały.

Zachował jednak godność, nawet w tym położeniu, i to dawało mi wiarę, że uda się zrealizować mój plan.


262

-Twój brat popełnił błędy wojskowe i utracił zaufanie ludu. Kontentuje się siedzeniem w pałacu i chciałby przecze­kać oblężenie, ale miasto tego nie zniesie.

Są tacy, którzy się z tobą zgadzają.
Kiwnął głową na ten komplement.

I tacy, którzy znowu chcieliby mieć w tobie cesarza —
dodałem.

Gdyby miał oczy, pewnie by je z niedowierzaniem wy­trzeszczył.

263

łem. — Przez lata żyłeś w cieniu lęku, że w środku nocy te kraty uchylą się przed żołnierzami, którzy zaprowadzą cię na miejsce kaźni. Teraz proszę cię, byś z nadzieję nasłuchiwał tupotu żołnierskich butów.

Kiedy ruszyłem, zauważyłem ciemną postać, która od­stąpiła od krat sąsiedniej celi. Niewątpliwie ten ktoś słyszał naszą rozmowę. Miałem nadzieję, że nie jest zausznikiem obecnego cesarza.

Następnie ujrzałem małą grupkę idącą w moim kierunku i usłyszałem dźwięki lutni. Gapiłem się oszołomiony, pod­czas gdy moja żona kroczyła swobodnie wzdłuż cel jak mu-zykantka podczas przyjęcia na świeżym powietrzu.

Zauważyła mnie, kiedy podeszła do celi sąsiadującej z miejscem pobytu Izaaka. Uśmiechnęła się, ale nie pomyliła ani jednej nuty.

- Prawda? - Skinieniem głowy wskazała Eudoksję, która
wdzięczyła się przed ukochanym.

Odwiedzając wcześniej Izaaka, widziałem tego mężczy-

264

znę, ale nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi. Wyjąłem moją lutnię i przyłączyłem się do żony. Dodatkowy instru­ment nieco zaskoczył kochanków. Kiedy Eudoksja mnie uj­rzała, uśmiechnęła się zachwycona.

Aleksy Dukas przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twa­rzy. Zmarszczył brwi tak, że niemal się stykały.

-Ta para błaznów to małżeństwo, prawda, moja gołą-beczko? — spytał chrapliwie, jako że niezbyt często miał oka­zję się odzywać.

- Zgadza się. Czy to nie cudowne? — rzekła. - Tak jak my
kiedyś.

Ujął jej dłoń i poklepał ją.

- Wkrótce — szepnął namiętnie. — To stanie się wkrótce.
Wiem to rozumem i czuję sercem.

Rozpoczęli gorączkową szeptaninę. Nie mogłem zrozu­mieć ani słowa, tak więc cały oddałem się przyjemności mu­zykowania z żoną.

Dźwięki niosły się przez więzienie. Naprawdę nieźle to wyszło. Akustyka niegdysiejszego kościoła wspomogła nasz duet, tak jak kiedyś wspomagała Słowo Boże. Wszystkie to-

265

czone wokół rozmowy, a było ich wiele, umilkły i zarówno więźniowie, jak i odwiedzający słuchali naszego występu.

A skoro już mowa o występach, to muszę rzec, że nic tak nie raduje serca błazna jak występowanie. Miejsce i oko­liczność nie mają znaczenia. Liczebność publiki, poziom, na którym nawiązuje się porozumienie między występującym a słuchaczami, rodzaj i ciężar monet, które przechodzą z ich dłoni do naszych czapek — nic nie ma znaczenia. Niech no tylko nadarzy się okazja do występu, a jesteśmy szczęśliwi.

Patrzyłem na moją ukochaną, kiedy jej skóra lśniła bielą w blasku pochodni, a muzyka przemieniała ją w jakiegoś rzadkiego i cudownego ducha, i pomyślałem, że nie trzeba mi niczego więcej do szczęścia. Że nie trzeba mi niczego więcej, aby żyć. Pomyślałem o jej pragnieniu, aby znaleźć miejsce, w którym oboje moglibyśmy być błaznami. Może o to chodziło. Zrobiłem dla cechu więcej niż ktokolwiek, wielokrotnie ryzykowałem życie i zdrowie. Może przyszedł czas dać sobie spokój z hulaniem po szerokim świecie i za­mieszkać w jakimś zacisznym kraiku, wyjeżdżać jedynie na odpusty i święta państwowe, zabawiać dzieci. Zwłaszcza wła­sne dziecko. Moglibyśmy przyglądać się, jak rośnie, i uczyć je wszystkiego, co umiemy.

No cóż, Teosiu, najpierw wynieś cało głowę z tej małej eskapady. Wtedy się zobaczy.

Przez kilka dni panował spokój, cisza przed burzą. Prze­rywały ją sporadyczne wycieczki Greków. Podejmując je, nie tyle chcieli doprowadzić do rozstrzygającej bitwy, ile potarmosić krzyżowców i zniechęcić ich do zbyt śmiałych

266

rekwizycji. Jednakże osiągnęli tyle, że tamtym głód zaczął spoglądać w oczy. Grecy, zamiast siedzieć jak mysz pod mio­tłą i czekać, aż wojna pozycyjna wyczerpie siły przeciwnika, przyparli go do muru.

Po śmierci Ranieriego nie miałem więcej śladów. Ob­serwacja embolum nic nie dała. Jak większość ludzi w mie­ście, spędzałem sporo czasu na dachu, przyglądając się, jak krzyżowcy wkopują się we wzgórze, żłobiąc ziemne forty­fikacje, które zastygały na kamień w nieustępliwym letnim słońcu.

Po rozmowie z Izaakiem przez kilka dni przesiadywałem w naszym pokoju, zabawiając się bukłaczkiem wina. Przy­szła Aglaja, przynosząc chleb i ser.

Demonstracyjnie upuściłem na ziemię bukłak.


267

ję - oznajmiła. - Może uszyłbyś mi coś w wolnym czasie. Chciałabym mieć taki w twoim stylu.

- W moim? To tylko pozszywane kawałki. Bez żadnego
wzoru. Zbieranina łat. Z oryginału chyba nic nie zostało.

- Właśnie to mi się podoba. Ma charakter. Och!
-Co?

Wyraz jej twarzy nagle się zmienił. Zmarszczyła czoło, głęboko się zamyśliła i patrzyła w dal niewidzącym wzro­kiem. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zmieniła zda­nia w sprawie tej niewinnej kradzieży.


268

Złapała w ręce wiklinowe pudełeczko, które znalazłem przy trupie Ranieriego.

-Jest zarezerwowany wyłącznie dla cesarza - skończy­łem za nią.

Właśnie. Ranieri nie szmuglował jedwabiu. Szmuglował
jedwabniki. Zamierzał założyć konkurencyjną manufakturę.
I Bastiani też maczał w tym palce. W dowód miłości dał
kochance purpurową chusteczkę. Powiedział, że niebawem
spodziewa się krociowych zysków.

* W mitologii greckiej mistrzyni tkania i haftu.

269

Jeśli w grę wchodzi zagrożenie cesarskiego monopolu, to mogę zwrócić się do władz. Pewnie powinienem najpierw poroz­mawiać z Niketasem. Logoteta w końcu będzie mógł pokazać, że nie jest urzędnikiem tylko od parady. - Skoczyłem na łóżko i uściskałem Aglaję. - Moja droga, jesteś warta więcej niż twój ciężar w złocie - rzekłem i poklepałem ją po brzuchu. - A jeśli znam się na ciążach, to wkrótce twoja wartość jeszcze wzrośnie.

Warto być dowartościowaną - szepnęła, tuląc się do mnie.

270

Rozdział XVI

Pozwólcie, że opowiem wam tutaj

o niezwykle odważnym czynie.

Geoffroy de Villehardouin

Zdobycie Konstantynopola

Niketas Choniates umówił się ze mną przed świtem w swoim senackim gabinecie. Kiedy szedłem Mesę, po lewej ręce widziałem poświatę, która nie miała żadnego związku z nadchodzącym świtem. Wzdłuż całego nadmorskiego muru na wieżach płonęły ogniska straży, a płomienie były tak wysokie, że cień, który rzucałem, docierał aż do Augusta-ionu. Między wieżami przechadzały się straże Waregów.

Minął mnie powracający do swego bastionu patrol vigli i kilku strażników pozdrowiło mnie gestem. Sługa Niketasa oczekiwał mnie u drzwi gmachu i szybko zaprowadził do swojego pana.

Oprócz gospodarza w gabinecie był nieznany mi czło­wiek. Kiedy zmierzył mnie wzrokiem, odniosłem wrażenie, że wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby zapamiętać każdy szczegół mojej osoby.

- To jest Demetriusz Gabras - przedstawił go Niketas. -Strażnik cesarskiego jedwabiu. Po twoim liście zaprosiłem go, aby do nas dołączył.

271

- To zaszczyt, szlachetny panie - rzekłem. - Feste, bła­
zen, do twoich usług.

- Widziałem cię wcześniej — powiedział Demetriusz.
-A czy widziałeś wcześniej to? — spytałem, kładąc na

biurku Niketasa wiklinową skrzyneczkę.

Gabras otworzył ją, zajrzał do środka i zmarszczył czoło. Wyjął kokon, umieścił go na kawałku białego płótna, który wcześniej wyjął z kieszeni, i wyjąwszy ostry nożyk, ostrożnie rozciął kokon, nie raniąc jego mieszkańca.

Jedwabnik wił się na płótnie, zbyt wcześnie wydobyty na świat. Gabras odwrócił go czubkiem noża i przyjrzał mu się uważnie, po czym sięgnął po kokon i delikatnie przetoczył go w palcach.

- Skąd to masz? - spytał ostro.

- Nie nudź i odłóż ten kozik — zgromił go Niketas. — Fe­
ste przyszedł nam pomóc.

Gabras schował nóż do pochwy u pasa.

272

nik uciszył go na wieczność, zanim wenecjanin zdobył się na wylewność. Pewnie ten sam człowiek zabił Bastianiego.


Sługa wybiegł z pokoju.

Podał mi rękę. Uścisnąłem ją, chociaż wolałbym, żeby ją otarł po obmacaniu tego paskudnego robala.

- Dziękuję ci, błaźnie. Będziesz nagrodzony — obiecał.
Niketas nałożył urzędową szatę i wyszedł ze mną do

schodów. Przed nimi stała śpiąca, ponura straż, oczekując rozkazów. Spojrzał na nią wyrozumiale.

- Dzień dobry - przywitał ich wesoło. - Macie jedną
z rzadkich okazji, by udowodnić, że warto wam płacić za
służbę. Zrobimy niezapowiedzianą inspekcję jedwabne­
go embolum w weneckiej dzielnicy. Żadnego rozwalania

273

łbów, ale jeśli stawią opór, użyjcie wszelkich środków przy­musu.

- Nie myślę, żeby te próżniaki o tej porze mogły ci do­
trzymać kroku. Śmigaj.

Za mną świt zaróżowił wzgórza Anatolii. Pobiegłem ku weneckiej dzielnicy, minąłem bramę i z nożem w ręku wpa­dłem do embolum.

Ruzzini siedział sam, złożywszy ręce na stole i pochyliw­szy głowę. Modlił się. Kiedy z tupotem wbiegłem z koryta­rza, podniósł wzrok, ale nie próbował sięgnąć po broń.

Obszedłem stół, złapałem go za tunikę i cisnąłem na podłogę. Leżał przez chwilę oszołomiony, a ja siadłem mu na piersiach i przyłożyłem do gardła nóż.

- Niebawem ten magazyn zostanie przeszukany - powie­
działem. — Ludzie logotety znajdą jedwabniki, krzaki morwy
przemycone z Zeuksypposa i ukrytą broń. Zabiorą cię do
aresztu, pewnie wezmą na tortury, a potem na pewno skażą
na śmierć.

274

-Wenecjan, kapitana vigli i kilku podwładnych. Mówi­liśmy o burdach pizańczyków. Ranieri był tak zaskoczony śmiercią Bastianiego jak wszyscy. Nic nam nie dała.

- Ale wpadłeś w panikę i zabiłeś Ranieriego.
Nic na to nie odrzekł.

- Mogę się postarać, żebyś żył — powiedziałem. - Mam
taką władzę. Ranieri chciał, żebyś zabił mnie, ale ty zabiłeś
jego.

- Nie - szepnął. - To był Viadro.
-Co?

- Wiesz tak dużo. Pozwól, żebym udowodnił moje słowa.
Puść mnie.

Wstałem, nie chowając noża, i postawiłem Ruzziniego na nogi. Wziął ze stołu klucz. Otworzył kłódkę na drzwiach magazynu Bastianiego i drzwi.

275

- Spójrz - powiedział.

Pchnąłem go przodem, wietrząc jakąś pułapkę. Ale nie ujrzałem nikogo. Skrzynie były potrzaskane, bele cennego jedwabiu leżały na podłodze. Broń zniknęła.

- Gdzie on jest? - krzyknąłem.

W tym momencie do embolum wszedł Niketas, za nim jego strażnicy.

Przeszukać magazyny — rozkazał. — Aresztować tego wenec Janina.

- Gdzie Viadro? - spytałem.
Ruzzini wzruszył ramionami.

- Nigdy nie dopuścił mnie do konfidencji - rzekł ponu­
ro. - Sprytny młodziak, biorąc pod uwagę okoliczności.

Wyprowadzili go dwaj strażnicy, podczas gdy pozostali zarekwirowali kilka wozów i zaczęli na nie ładować skrzynie z jedwabiem, krzewy i wiklinowe skrzynki.

- To by było na tyle — stwierdził Niketas, kiedy wyszliśmy
na dwór. - Obyś zaiste miał dobry dzień...

Przerwał, gdyż obaj usłyszeliśmy z oddali huk. Od wieży do wieży przebiegły wołania. Kiedy dotarły do nas, zrozu­mieliśmy, co się kroi.

- Nieprzyjaciel nadpływa! - rozległo się z murów.

276

rzekł. - Idź, błaźnie. Zaprowadź żonę w bezpieczne miejsce. Muszę wracać do senatu.

Zostawił mnie.

Viadro gdzieś tam jest, pomyślałem. Dowodzi uzbrojoną po zęby grupą wenecjan. Dokąd mógł się udać?

Przypomniałem sobie, że Plossus spotkał go przy bramie Petrion.

Zakładałem, że z chwilą, gdy rozległ się alarm, pozo­stałe błazny natychmiast przystąpiły do działania. Aglaja i Riko pewnie byli w drodze do Blachernów, a Plossus udał się zaalarmować ojca Izajasza. Nie miałem oddziałów, któ­re mógłbym zawezwać, i nie mogłem się zwrócić do żadne­go dowódcy, nie dysponując solidnymi dowodami, na które mógłbym się powołać. Nie miałem wyboru. Sam musiałem się przekonać, czy moje przypuszczenia są prawdziwe.

Przebiegnięcie do najbliższej części murów zajęło nie więcej niż szóstą część godziny. Nade mną gwizdały kamie­nie; latały w obu kierunkach, niszcząc okręty i budynki. Lu­dzie w popłochu uciekali z domów przy murach. Przebiłem się przez tłum najszybciej, jak się dało. W pewnej chwili ka­mienny pocisk uderzył tuż za mną, trafiając w kram rybny i zamieniając wodne stworzenia w ptaki.

Pobiegłem do jednej z wież przy bramie. Pilnował jej Wa-reg, który przyglądał się przelatującym nad naszymi głowami kamieniom.

Co się dzieje? — wrzasnąłem po duńsku.
Popatrzył na mnie jak na wariata.

- Atakują, błaźnie! - odparł. — Zjeżdżaj stąd, jeśli ci życie
miłe.

277

Dotarłem do kolejnej wieży i znów zapytałem o to samo strażnika, również po duńsku.

Co się dzieje?

Spojrzał na mnie, ale nic nie odpowiedział. Przeszedłem na angielski:

Jaka jest sytuacja?

Wciąż nie odpowiadał. Spróbowałem po wenecku:

Twoja matka to dziwka.

Wybałuszył oczy i zamachnął się toporem. Kopnięciem podciąłem mu nogi i wbiłem sztylet w gardło.

Wszedłem do wieży. Dwaj Waregowie leżeli martwi na posadzce. Tym razem prawdziwi Waregowie. Pewnie zostali wzięci z zaskoczeniai teraz zamiast gwardii wareskiej u pod­stawy wieży stacjonowali wenecjanie.

Walka w środku musiała być zaciekła. Napastnicy mieli przewagę liczebną, ale byli gorzej uzbrojeni. Trupy zaściela­ły schody i ślizgałem się w kałużach krwi. Schowałem nóż do pochwy i wyjąłem kuszę z dłoni wenecjanina. Założyłem bełt z jego sajdaka. Jednak w moim stroju ciągle czułem się bezbronny. Zabrałem kolejną kuszę i szedłem ostrożnie na górę, trzymając obie kusze gotowe do strzału.

Za każdym następnym zakrętem oglądałem krwaws-zą jat­kę. W połowie wieży znalazłem pierwszą żywą duszę. To był Knut. Jego topór spływał krwią, wokół leżały cztery trupy. Z boku okrywającej tors beczkowatej zbroi sterczał bełt.

Nie wiem. — Próbował się podnieść. Skrzywił się i osu-

278

nął. - Obserwowaliśmy okręty. Nie spodziewaliśmy się ataku od wewnątrz.

- Dobrze się spisałeś - powiedziałem po duńsku. - Przy­
nosisz zaszczyt swoim przodkom.

-Nie utrzymałem wieży. Nigdy więcej nie będę mógł spojrzeć w oczy moim towarzyszom broni.

- Bzdura. Odpocznij, Knucie. Zaraz wracani.
Zostawiłem go i kontynuowałem wspinaczkę. Najkrwaw-

sza walka rozgrywała się na szczycie wieży. Kiedy tam dotar­łem, trzymając gotowe do strzału kusze, tylko jeden czło­wiek był na nogach. Przywiązywał coś do muru od strony Złotego Rogu.

- Dzień dobry, signor Viadro - powiedziałem.

Powoli się odwrócił i uśmiechnął, kiedy mnie zobaczył.

- Witaj, błaźnie - rzekł. - Czy to nie wspaniały widok?
Chodź i spójrz.

Wziąłem go na cel i odsunął się od krawędzi. Za nim wiatr wzdął ogromną flagę. Wesoło zatrzepotała. To był skrzydla­ty lew świętego Marka, ta sama jedwabna flaga, która kiedyś wisiała na ścianie embolum.

-Więc o to w tym wszystkim chodziło? - spytałem. -O flagę?

- O flagę i o wieżę - odparł. - O wieżę w nadmorskim
murze w pasie wąskiego nabrzeża. Mieliśmy wykonać jedno
proste zadanie i wykonaliśmy je. Przybyłeś zbyt późno, błaź­
nie. Spójrz dalej.

Zrobiłem to. Jeden z gigantycznych statków kupieckich zmierzał prosto na nas. Przedłużony bukszpryt sięgał da­leko poza dziób. Przed nim sterczał pomost, spojone de-

279

ski zabezpieczone linami jak relingami. Na pomoście stali żołnierze, po trzech w rzędzie. Statek unosił się i opadał za każdym pociągnięciem wioseł, tak potężny, że pomost był na równym poziomie ze szczytem wieży.

Ja — potwierdził. -Jedyny w całej weneckiej dzielnicy zdolny do tego czynu. Inni byli zbyt ostrożni, zbyt chciwi. Zbyt starzy.

Zmarszczył brwi w wyrazie zdziwienia.

Nie zabiłem go. Nadal nie mam pojęcia, jak stracił ży­
cie. Byłem ciekaw, czy ty mi to wyjaśnisz.

Zrobiłem ruch kuszą i rozkazałem:

280

Zza pleców usłyszałem dziki okrzyk bojowy. Wykręciłem się jak fryga, na próżno namierzając kuszą źródło tego ryku. Obok przebiegł w szalonym pędzie Knut. Topór unosił wy soko nad głową. Viadro chciał przyjąć uderzenie na swoje żeleźce, ale rozpęd Duńczyka działał na jego korzyść. Ciął z góry z tak potężną siłą, że rozpłatał wenecjanina od czubka głowy do połowy torsu.

Wyrwał z trupa topór i spojrzał na zbliżający się statek.

-Takie jest nasze zadanie - rzekł ze spokojem. - Bę­dziesz walczył u mego boku?

Podałem mu je. Uniósł jedną, wycelował, odczekał jedno kiwnięcie dziobu statku, i beznamiętnie zestrzelił stojącego na krawędzi pomostu rycerza.

- Idź, Feste — rzekł jeszcze. — Przekaż moje wyrazy uwiel­
bienia twojej żonie.

Nie wiem, co naprawdę sprawiło, że popędziłem w dół na złamanie karku. Może przypomniałem sobie własne sło­wa, obietnicę, że spróbuję przeżyć tę całą hecę. A może zda­łem sobie sprawę, że jeden ranny Wareg i jeden błazen nigdy

281

nie zdołają utrzymać tej wieży. A może to był pierwszy bełt z napływającego statku.

Wypadłem z wieży, wzywając pomocy, ale inne były już w ogniu walki; straże ciskały wszystkim, co miały do dys­pozycji, w wenecjan. Żołnierze na dole byli zajęci, nosili kamienie do katapult na murach. Każdy dowódca, którego dopadłem, odganiał się ode mnie i wykrzykiwał rozkazy podkomendnym. Wtem usłyszałem okrzyki w innym języku. Koniec pomostu stuknął w wieże i wenecjanie zaroili się na wąskiej kładce, biegnąc do serca obrony stolicy cesarstwa.

No cóż, teraz obrońcy sami widzieli, jak się sprawy mają. Nie było powodu, żebym dalej tam sterczał. Zrobiłem w tył zwrot i pobiegłem ile sił w nogach.

Kiedy dotarłem do Mesę, wskoczyłem na beczkę do zbierania deszczówki, a z niej na najbliższy dach. Stamtąd cały dzień obserwowałem przebieg bitwy o mury. Zgodnie z przewidywaniami Viadra wieże jedna po drugiej padały pod naporem weneckiego ataku. Brama Petrion została wzięta, po czym najeźdźcy rozproszyli się po okolicy, zajmując do­piero co opuszczone budynki. Później się dowiedziałem, że główne siły Greków znajdowały się przy murach od strony lądu, zajęte walką z krzyżowcami, tak że to wareska straż, pizańczycy i genueńczycy musieli stawić czoło wenecjanom. Pojawienie się najeźdźców w środku miasta odebrało ducha obrońcom — do tego stopnia, że od południa walka prze­szła w pogrom. Wenecjanie zajęli całą dzielnicę przy Złotym Rogu i niebawem mieli dotrzeć do Blachernów.

I nagle bez ostrzeżenia czy wytłumaczenia wycofali się. Patrzyłem osłupiały, jak porzucają jedną po drugiej zdoby-

282

tą z ciężkim trudem pozycję i tłumnie wracają bramą Pe-trion na okręty. Okrzyki radości wyrwały się z gardeł resztek żołnierzy i garstki mieszkańców na tyle śmiałych, że zostali i patrzyli.

Ale flotylla, wycofując się, zadała jeszcze jeden druzgocą­cy cios. Z domu najbliższego bramy nagle buchnęły płomie­nie. Te same wiatry, które przepchnęły okręty przez Złoty Róg, rozniosły płomienie po całym mieście, jak zawodnik popędza konia na ostatniej prostej hipodromu, i ci sami żoł­nierze, którzy stawili bohaterski opór najeźdźcom, uciekli przed nowym szturmem.

Piąte Wzgórze pierwsze przyjęło uderzenie pożaru. Ze­skoczyłem z mojego punktu obserwacyjnego i porwałem taczkę. Razem z Waregiem, który pojawił się w tym miejscu, wrzuciłem beczkę z deszczówką na taczkę i popchaliśmy ją Mesę w kierunku pożaru.

Ogień już się wspinał na dolne stoki wzgórza, z łatwością akrobaty przeskakując z dachu na dach. Wylaliśmy zawartość beczki na płonący pod nami dach. Ze szczytu wzgórza roz­legły się wołania. Kiedy się odwróciliśmy, zobaczyliśmy mni­chów z klasztoru Św. Pammokaristosa. Dawali nam znaki.

- Tam jest cysterna! - zawołał Wareg.

Przepchnęliśmy taczkę wyżej. Mnisi biegali jak oszaleli, jak mrówki, których dom zaatakował płonącą gałązką złośli­wy dzieciak. Dzięki Bogu byli zorganizowani. Wyglądało to tak, jakby napełnili wodą każde wiadro na wzgórzu albo trzy­mali je pod ręką, gotowe do napełnienia. Przelaliśmy wodę do beczki i zawieźli ją w dół, do miejsca, w którym znów napotkaliśmy ogień. Opróżniliśmy beczkę i znów na górę.

283

Kursowaliśmy tak setki razy, pracując do późna w nocy. To była praca cięższa niż w kamieniołomach. Po bitwie sły­szałem przechwałki żołnierzy, opowieści o tym, jak wytrzy­mali szturm. No cóż, bracia błazny, my utrzymaliśmy Piąte Wzgórze, wstrzymując szturm ognia. Linia domów poniżej wzniesienia spłonęła, tak że została po niej opaska sczer­niałej ziemi. Pożar rozszerzył się na dolinę między Piątym Wzgórzem i Blachernami, ale po jednej stronie napotkał mury Blachernów, a po drugiej tłum uzbrojony w wiadra z wodą z innej cysterny. W końcu, nie znajdując pożywienia, zgasł.

Kiedy kompletnie wyczerpany osunąłem się na ziemię, zdałem sobie sprawę, że straciłem wszelkie poczucie czasu, nie mówiąc już o tym, że nie miałem pojęcia, co się wydarzy­ło gdzie indziej. Ogarnął mnie przeraźliwy strach, bo gdzieś na drodze pożaru był nasz dom.

Rozdział XVII

Cesarz bizantyjski, Aleksy, odpłynął z miasta...

Robert de Clari, Zdobycie Konstantynopola

Patrzyłam z okna, kiedy rano Feste wychodził na spotkanie z Choniatesem. Rozpaczliwie chciałam mu towarzyszyć, aby sprawdzić, czy moja teoria jest prawdziwa, ale Niketas był jego kontaktem, nie moim. Mój mąż wyglądał na zmęczo­nego, kiedy dreptał w mroku wczesnego poranka, ale to nie tylko nietypowa godzina miała wpływ na ten wygląd. Propo­nując niebywale ambitny plan powstrzymania wojny, rzucił na szalę swoje dobre imię i całe zdobyte zaufanie, tak więc myśli o klęsce i idącej za nią rzezi ciążyły mu bardziej niż najdłuższy łańcuch, który mógłby go przygnieść do ziemi.

Zajęłam się wyrabianiem ciasta na chleb. Chciałam po prostu sprawdzić, jak mi to wyjdzie. Od dawna nie wykony­wałam tej prostej czynności i efekt mojej pracy był nieco kle­isty, ale czułam się dobrze, zajęta przy stolnicy, kiedy wokół mnie całe miasto spało.

Odstawiłam do wyrośnięcia uformowane kawałki, po czym zebrałam pozostałą mąkę i wymieszałam ją z wcze­śniej zmiażdżoną na delikatny pył kredą. Mój worek z bieli-dłem do twarzy zaczął pokazywać dno. Na szczęście przed

285

oblężeniem udało mi się uzbierać pokaźny zapas antymonu i różu. Teraz były trudno osiągalne, podobnie jak inne przy­datne artykuły. Starannie umyłam twarz i przystąpiłam do nakładania makijażu. Właśnie skończyłam zielone karo pod oczami, kiedy usłyszałam pierwszy huk i krzyki z nadmor­skiego muru.

Piossus i Riko zerwali się ze swoich materacy. Mieli broń w rękach, ale niepewność w mrugających oczach. Popędzi­liśmy na dach. Piossus zabrał szczudła. Wzięliśmy Rika na ramiona, po czym sami wspięli się na szczudła.

Wróciliśmy na dół. Z żalem spojrzałam na rosnące ciasto, ale nie było czasu. Może mogłabym je potem upiec.

Piossus wyruszył do ojca Izajasza, podczas gdy ja obu­dziłam osiołki Rika. Ich pan przygotował wózek. Szybko za­przęgliśmy do wózka zaspane zwierzęta, karzeł strzelił z bata i pojechaliśmy do Blachernów.

Lud już gromadził się pod wewnętrznymi murami, krzy­kiem domagając się informacji i działania. Cesarska straż była na zewnątrz, odpychała tłum i oczyszczała wejścia. Przepu­ściła nas jednak i brama się zamknęła, tłumiąc wrzaski.

Normalnie poszłabym prosto do komnat Eufry, ale chcia­łam najpierw wiedzieć, co dzieje się u cesarza. Okazało się, że to interesowało również moją panią. Już była na nogach i w ceremonialnym, cesarskim stroju. Zasypywała cesarskie­go małżonka jedną nieproszoną opinią po drugiej, aż w koń-

286

cu wstał i rozkazał straży usunąć ją z komnaty, nawet gdyby musiano użyć siły. Podeszli dwaj strażnicy i popatrzyli na nią niepewnie, kiedy sięgnęła do pasa. Uniosła w powietrze mały sztylet.

To ramię oddaję cesarstwu! — krzyknęła. -Jeśli nie oka­
żesz się na tyle mężczyzną, żeby stawić czoło nieprzyjacielo­
wi, wystąpię...

Na wściekły gest Aleksego strażnicy złapali ją od tyłu, wyrwali sztylet i dalej wrzeszczącą wywlekli z pokoju.

-W końcu trochę ciszy i spokoju - mruknął cesarz. -Niech mi ktoś powie, co się tam dzieje.

Wprowadzono dwóch Franków, rozebranych ze zbroi. Mimo wielu ran i siniaków stanęli dumnie przed cesarzem.

Znakomita postawa obrony, muszę przyznać - powie-

287

dział cesarz, oglądając ich krytycznym okiem. -Jak się mie­wacie, szlachetni panowie?

Spojrzeli na niego i nic nie powiedzieli.

Inni oficerowie spojrzeli znacząco na tego, który refero­wał stan oblężenia.

Po jednej trzeciej godziny przybiegł goniec od Waregów.

288

czych - powiedział strażnik cesarski. — Na razie stawiamy im opór. Ale jeśli wenecjanom uda się zająć cały nadmorski mur Blachernów, będą mogli połączyć siły i zdobędą pałac.

- A wtedy wsadzą koronę na łeb mojego bratanka i ogło­
szą go władcą - zakonkludował cesarz. - I będą mogli się
bronić od środka. Przeklęty ten mój cesarski przodek, który
zbudował pałac na wzgórzu. No, dobra, bezpośrednie nie­
bezpieczeństwo grozi ze strony wenecjan. Czy mamy dość
żołnierzy, żeby odeprzeć ich od murów?

-Większość oddziałów odkomenderowano do murów lądowych, oczekują na atak - powiedział dowódca. -Jeśli je przesuniemy, osłabimy obronę.

Filoksenites skłonił się.

-Jesteś ich ojcem - rzekł. - Oni są twoimi dziećmi. Po­trzebują twojej ochrony. Jeśli zawiedziesz ich w tym wzglę­dzie...

- Znajdą takiego ojca, na którym będą mogli polegać —
skończył za niego Riko.

Zaskoczony Aleksy spojrzał na karła. Riko bez drgnienia wytrzymał to spojrzenie, krzyżując ramiona na piersi.

289

Cesarz wsparł na poręczach ręce i dźwignął się na nogi. Skrzywił się.

Powłócząc nogami, wyszedł do komnat sypialnych, pod­czas gdy słudzy nadbiegli ze zbroją.

Wiesz, to nie jest zły plan — skomentował go Riko.
Trąciłam go łokciem, pokazując jednocześnie palcem.

Flecistka wykorzystała zamieszanie i wyślizgnęła się bocz­nym wejściem.

Pozwoliliśmy jej się nieco wysforować, przedarli przez rozbiegane mrowie żołnierzy oraz dworaków i wyszli tym samym wyjściem. Zniknęła z pola widzenia.

Rozdzielamy się? — zaproponował Riko.

Nie. Trzymajmy się razem. Niepodobna, żeby już opu­
ściła pałac.

Za naszymi plecami rozległy się wołania żołnierzy.

Cesarz nadjeżdża! Przepuścić cesarza! Zwycięstwo
Aleksemu Angelosowi!

Myślisz, że mu się uda? — spytałam.
Riko wzruszył ramionami.

Interes własny to potężna motywacja - rzekł. - Przy­
najmniej w końcu zrozumiał sytuację. Jednak nie wiem,

290

czy weźmie byka za rogi, czy też nogi za pas. Nie jestem wróżką.

- Odszukajmy Egipcjankę - powiedziałam.
Postanowiliśmy przeczesać tę część pałacu, której okna

wychodziły na mur lądowy, gdyż uznaliśmy, że flecistka bę­dzie chciała obejrzeć bitwę. Niestety, pałac miał wiele okien i minęło nieco czasu, zanim zauważyliśmy uchylone drzwi prowadzące do magazynu na najwyższym piętrze. Lekko je pchnęłam i ujrzeliśmy, że z przejęciem patrzy, jak fala po fali krzyżowców odbija się od murów, z których leciały kamie­nie, strzały i wrzący olej.

- Nie przeszkadzamy? - spytałam.

Podskoczyła na to niespodziewane przybycie, po czym bezradnie wzruszyła ramionami. Jak zwykle udawała, że prawie nie rozumie greki. Stanęłam przy oknie, nieco za nią i z boku, podczas gdy Riko zamknął drzwi i swobodnie się o nie oparł.

Z tego miejsca mogliśmy obserwować całe pole walki. Krzyżowcy byli tak zajęci bezpośrednim celem, że nie za­uważyli, iż kawałek na zachód otwarto bramę. Otrzeźwiły ich dopiero wiwaty gapiów, gdy grecka armia wylała się na równinę. Odstąpili od murów i z zadziwiającą sprawnością ustawili w szyku bojowym.

Są dobrze wyszkoleni - stwierdziłam. — Myślę, że szy­
kuje się prawdziwa bitwa, mimo że liczebnie jesteśmy górą,
nie sądzisz?

Skinęła głową na znak zgody, po czym zesztywniała, kie­dy zdała sobie sprawę, że odezwałam się po arabsku.

Mówisz moim językiem — wyjąkała.

291

Przytknęłam jej nóż do krzyży. Wiedziałam, że mam nad nią przewagę. Jednym z minusów skąpego ubrania, jakie no­siła, było to, że nie miała jak ukryć przy sobie broni.

Ujrzeliśmy cesarza wyjeżdżającego na czele wojska. Lu­dzie na murach wiwatowali. Krzyżowcy podzielili się na sześć oddziałów. Grecy wypełnili równinę.

Cesarz i jego wojska posuwali się przed siebie, podczas gdy krzyżowcy wycofali do zbudowanej palisady. Wszyscy, od okutych w zbroje rycerzy po kucharczyków, którzy przywią­zali sobie do torsu patelnie lub garnki, chroniąc ciało przed ciosami, byli gotowi zabijać dla Chrystusa. Kilku jeźdźców popędziło ku Złotemu Rogowi i niebawem pojawiła się we­necka flota. Żołnierze zeszli z okrętów na brzeg i szybko przyłączyli się do towarzyszy broni na Kosmidionie.

Wojska dzieliła tylko rzeka Likos. Było na niej kilka mo­stów, a zresztą dało się ją łatwo przebyć w bród. Miasto uci­chło, spodziewając się, że cesarz poprowadzi szarżę. Wstrzy­małam oddech, wiedząc, że wydarzy się jedna z dwóch rze­czy i że jeśli przyjęliśmy złe założenie, będę morderczynią, nim dzień dobiegnie końca.

292

Grecka armia pełzła przed siebie tak wolno, że samo pa­trzenie na to „natarcie" było męką. Jeszcze sto kroków i mia­ła wejść w zasięg kusz. Pięćdziesiąt kroków. Trzydzieści.

Wtedy się zatrzymała.

Konnica krzyżowców ruszyła ku rzece, po czym się cof­nęła. Grecka armia wciąż stała bez ruchu. Nagle pojedynczy oddział Franków ruszył nieregularną linią, zmniejszając dy­stans.

I Grecy się cofnęli. W szyku, kierowani rozkazem, wrócili do bramy, z której się wyłonili; cesarz na czele.

Mieszkańcy Konstantynopola przyglądali się temu w ciszy i oszołomieniu. Nagle jeden silny głos przerwał milczenie.

- Cesarz ucieka! Tchórz! Precz z Aleksym!

Inni podjęli ten krzyk i przebiegł wzdłuż murów, przez całą Mesę, całe miasto. Przeszedł w niegasnący ryk wście­kłości i zawodu.

Oczywiście, rozpoznałam pierwszego wołającego. Plos-sus miał znakomity głos. Warto było go szkolić w cechu. Wybrał idealny moment i dobrze się spisał, a podżegacze, ludzie ojca Izajasza, wykonali swoją robotę, podsycając po­żar. Rewolta, która wybuchła, była nieunikniona, ale nawet najsuchsza podpałka nie zapłonie bez iskry.

293

to, czego chce, czy to rozrywkę, czy wojnę. Zawiedź publicz­ność, a wypędzi cię z miasta.


Biegała wzrokiem między nami.

- Dla kogo pracujecie? - spytała w końcu.

- Jesteśmy tylko błaznami — wyjaśniłam. - Nie pracujemy
dla żadnego władcy ani Kościoła.

294

Wyjrzała przez okno, oceniła wysokość, która chyba nie przypadła jej do gustu.

Panie wybaczą mi na moment — powiedział Riko.
Wyszedł za drzwi. Rozległ się tępy huk i brzęk zbroi.

Riko wrócił.

Z ulgą schowałam nóż do pochwy. Riko otworzył drzwi, kłaniając się, kiedy przechodziłyśmy. Nieopodal leżał bez­władnie cesarski strażnik. Flecistka przeniosła wzrok z niego na karła.

Ty to zrobiłeś? — spytała z uznaniem.

Ukłonił się i szeroko uśmiechnął. Odeszła, kręcąc głową.

Myślisz, że to się uda? — spytał.
Nie umiałam na to odpowiedzieć.

Z wychodzącej na miasto strony pałacu rozległy się okrzyki paniki. Pobiegliśmy na balkon. Ze zgrozą zobaczy­łam wielki pożar wspinający się zboczem Piątego Wzgórza

295

i przebiegający dolinę przed nami. Na dziedziniec wpadli ga­lopem cesarz i jego świta. Aleksy zaczął wydawać rozkazy. Słudzy i żołnierze rozbiegli się we wszystkich kierunkach.

Spojrzał na rozległe pogorzelisko, które do niedawna było naszym domem, i rzekł:

Pewnie do tej pory już się upiekł.

Zostawił mnie rozmyślaniom, gdzie też podziewa się mój małżonek.

Rozdział XVIII

Oślepiony zosłał wyniesiony na urząd,

z którego doglądał wszystkich spraw.

Niketas Choniates, Kronika

Zapadła noc, ale ogniska nie rozświetlały nadmorskich mu­rów. Nie zostało nic, czym można by podtrzymać płomie­nie. Wokół mieszkańcy przeszukiwali domy, ratując co się da. Złodzieje przemykali się w cieniach, przesiewając popioły w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego.

Siadłem na murku przy klasztorze, obserwując wszystko jak jastrząb. A raczej sęp. Wtem dostrzegłem coś dziwnego: z Blachernów wyłonił się cesarski pochód. Były tam rydwa­ny, wozy i straż.

Kiedy w tym mieście cesarz zasłuży na triumf, wkra­cza Złotą Bramą pośród wiwatów i wtedy kto żyw, wylęga na ulicę, by go radośnie pozdrowić. Ten pochodzik można by nazwać paradą klęski. Nikt się nie stawił, aby oglądać Aleksego Angelosa, który z podkulonym ogonem chyłkiem uciekał z miasta. Nikt poza zmęczonym, okopconym bła-znem.

Cesarz rozpierał się w wielkim rydwanie ciągnionym przez cztery ogiery, których kopyta owinięto, aby nikt nie zwrócił uwagi na cesarski wyjazd. Nogi oparł na poduszkach, przy

297

nich klęczała, masując je, flecistka. Obok zapłakana i zrezy­gnowana Irena.

- Witaj, panie! - zawołałem, kiedy się zbliżył.
Kazał woźnicy zwolnić i podreptałem obok pojazdu.

- No cóż, błaźnie, muszę cię pożegnać — rzekł. — Bę­
dziesz jednym z tych, których będzie mi brakowało.

-Jesteś niezwykle łaskawy, panie — odparłem. — Ale masz przy sobie muzykantkę, która cię pocieszy.

- A pewnie, że mam, a pewnie. — Pogładził ją po wło­
sach.

Zdołała jednocześnie uśmiechnąć się do niego i obdarzyć mnie przepełnionym czystą nienawiścią spojrzeniem.

Odchylił się i poklepał po kolanie Irenę. Skrzywiła się i ukryła twarz w dłoniach.

Odwrócił się i zapewnił mnie:

- Przejdzie nad tym do porządku. Nie pierwszy to mąż,
którego straciła. Ale biorę ją, bo przyda się do jakiegoś aliansu
gdzie indziej. Córki świetnie nadają się do tego rodzaju spraw.

298

Irena zaczęła zawodzić.

- Och, przestań, ta podróż i bez tego będzie dość dłu­
ga - mruknął. - No, błaźnie, dziękuję za wszystkie zabawne
opowieści i piosenki. Powodzenia. A jak spotkasz moją żonę,
przekaż jej moje najserdeczniejsze pozdrowienia.

I odjechał, chichocąc pod nosem.

Przyglądałem się przejeżdżającym wozom eskortowanym z obu stron przez strażników. Musieli zabrać wszystkie ko­nie, które zostały żołnierzom. Kiedy już miałem się odwró­cić i odejść, zobaczyłem parę osiołków ciągnących znany mi wózek.

Na mój widok Riko ściągnął lejce.

Patrzyłem na niego, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Daj spokój, Feste - rzekł. -Jestem cesarskim błaznem.
Nie ma zmiłuj.

299

Ująłem jego drobne dłonie i przez chwilę nie wypuszcza­łem ich z uścisku.

Strzepnął lejce i osiołki pobiegły za wozami, w dół Mesę. Odprowadzałem je wzrokiem, dopóki nie zniknęły za zakrę­tem przy forum Amastrianon.

Byłem głodny. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem. Pogrzebałem w torbie i znalazłem trochę suszonych owo­ców i orzechów. Zjadłem wszystko w mig, popijając reszt­kami z bukłaka.

Ruszyłem wśród gruzów, starając się ustalić, gdzie stał nasz dom. W końcu znalazłem ruiny murów podwórka i poszedłem po kamieniach, z których zbudowano łuk wej­ściowy.

Po domostwie została sterta sczerniałych kamieni i po­piołu. Pogrzebałem w niej, znajdując kilka miedzianych garnków. Nawet one były powykręcane i zdeformowane w pogorzelisku, którego żar czułem jeszcze przez podeszwy butów. Stałem w miejscu, w którym, jak mi się wydawało, była kiedyś nasza sypialnia, w którym poczęte zostało nasze dziecko. Żałowałem, że łóżko się nie zachowało. W tej chwi­li miałem tylko jedno pragnienie. Spać.

- Wszystko to od żaru naszej namiętności - rzuciła swo­
bodnie Aglaja, stając za mną.

Odwróciłem się i przyciągnąłem ją do siebie.

300

Zaprowadziła mnie do Blachernów.

Salę tronową ogołocono ze świetniej szych elementów. Za to mrowili się tam urzędnicy cesarscy, a kilku senatorów zaglądało do sypialni władcy, jakby byli ciekawymi podróż­nikami.

Podszedł do nas Niketas Choniates i ciepło uściskał mi dłoń.

301

błazny też. Będę miał znacznie lepsze towarzystwo podczas kolacji niż zwykle. A teraz szybko do eunucha. Mamy robotę do wykonania.

Filoksenites opierał się o ścianę w głębi, obserwując wszystko. Skrzywił się, kiedy mnie zobaczył.

Spotkamy się tu — rzekłem ze znużeniem.
Zostawiłem Aglaję z Niketasem i truchtem wybiegłem

z Blachernów. Dotarłszy do rampy idącej do nadbrzeżnych murów, wszedłem po niej i pobiegłem wzdłuż muru, przy­glądając się flocie. Wenecjanie na noc zarzucili kotwice, ale burty oświetlili pochodniami na długich abordażowych bo­sakach, tak aby żadne płaskodenne łodzie czy tratwy nie za­atakowały ich pod osłoną ciemności.

Waregowie na murach i w wieżach byli na nogach równie długo jak ja i musieli odpierać zaciekłe ataki. Zaglądali śmier­ci w twarz, ale dalej trzymali straż, podczas gdy robotnicy naprawiali bramę Petrion. To tam znalazłem Henryka, nadzo­rującego prace. Spojrzał na mnie ponuro, kiedy się zbliżałem.

Jesteś potrzebny w Blachernach — powiedziałem.

Splunął.

302

I ten cesarz zdradził nas wszystkich. Ta przysięga już
nas nie obowiązuje.

Proszę, chodź ze mną, Henryku. Zwracam się do ciebie
jak przyjaciel, nie jak pośrednik.

Zabrał topór bojowy, wydał rozkazy jednemu z podko­mendnych i poszedł ze mną do Blachernów.

Zebrani kapitanowie gwardii wareskiej zgromadzili się w gabinecie Konstantyna Filoksenitesa. Sześciu niedźwie-dziowatych toporników stało po jednej stronie komnaty, patrząc podejrzliwie. Po drugiej siedział tłusty, łysy eunuch. Między nimi na okiennym parapecie usiadł błazen, zacho­dząc w głowę, co tam jeszcze robi.

Moi zacni przyjaciele... — zagaił Filoksenites.

- Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi - przerwał mu zaraz
jeden z Waregów.

303

- Bądź łaskaw, żadnych pięknych słów i apeli do naszego
poczucia obowiązku - dodał drugi.

-Świetnie - powiedział Filoksenites. - Uzurpator zbiegł.

Kapitanowie byli wyraźnie wstrząśnięci i rozzłoszczeni. Henryk wystąpił przed pozostałych.

- Nie dla Waregów! - krzyknął Henryk.
Pozostali skinęli głowami.

- W porządku, kapitanie. Przekonałeś mnie. Nasze dzia­
łania was zhańbiły. Oczywiście, należy to wam wynagrodzić.

304

- Próbujesz nas przekupić? - spytał z niedowierzaniem
Henryk.

Filoksenites wzruszył ramionami.

- Nie możemy zmienić przeszłości - powiedział. - Może­
my tylko próbować naprawić wyrządzone zło. Czy pozwolicie,
aby bezpieczeństwo tego miasta rozbiło się o wasz honor?

Henryk spiorunował go wzrokiem, zaciskając palce na rękojeści topora.

- Więc jak będzie, kapitanie? - spytał Filoksenites. - Jak
uchronimy honor przed zszarganiem?

Henryk uniósł palec i powiedział:

- Po drugie, od tej pory my pilnujemy Blachernów. Ce­
sarscy strażnicy, którzy przeżyli, przechodzą pod naszą ko­
mendę.


305

Filoksenites się uśmiechnął i powiedział:

- Tak jak mają głos teraz, kapitanie. Zgadzam się na twoje
warunki i oto moja dłoń na potwierdzenie moich zobowią­
zań.

Myślę, że Henryk wolałby walczyć z dziesięcioma prze­ciwnikami naraz, niż uścisnąć dłoń eunucha, ale porozumie­nie zawarto i niebawem towarzyszyłem Normanowi na czele zmierzającej do Chalke kompanii Waregów.

Minęliśmy wielki Horologion. Było zbyt ciemno, aby zo­baczyć, która godzina. Miałem wrażenie, że miasto spoczy­wa wokół nas, nie śpiąc, i tylko niespokojnie przewraca się z boku na bok. Skręciliśmy w prawo, minęli bramy Wielkiego Pałacu i załomotali do wrót Chalke.

Minęło trochę czasu, zanim się otworzyły. Śpiący straż­nik popatrzył na lśniące w blasku pochodni topory i szybko oprzytomniał. Chciał zatrzasnąć drzwi, ale Henryk mimo zmęczenia pokazał, na co go stać. Złapał strażnika za gardło i wyrzucił go na ulicę.

306

Waregowie wdarli się do środka, za nimi w bezpiecznym oddaleniu ja. Z budynku wyszedł naczelnik w towarzystwie kilku strażników i zdumiał się na nasz widok.

O co chodzi? - krzyknął.

- Przyszliśmy po Izaaka Angelosa - rzekł krótko Hen­
ryk. — Bądź tak uprzejmy i wydaj go nam.

Ach, tak. — Naczelnik pokiwał mądrze głową. — Cesarz
w końcu postanowił go ściąć. Nie mogę powiedzieć, abym
był zaskoczony. Nigdy nie pojmowałem, co go tak długo
wstrzymuje.

Henryk zaczął się śmiać, inni Waregowie również. Na­czelnik usiadł za stołem. Niepewnie dołączył do ogólnego rozbawienia.

-Jesteś w błędzie - wyjaśnił Henryk, kiedy śmiechy uci­chły. — Aleksy zwiał. Tron obejmuje Izaak. Teraz wydaj nam go. Przyszliśmy odeskortować cesarza do Blachernów.

Naczelnik rozejrzał się, jeszcze uśmiechnięty, przekona­ny, że jest celem żartu. Ale rozbawienie zniknęło z twarzy toporników. Naczelnik zbielał.

- Ale kto o tym zdecydował? - wykrztusił. - Pokażcie
rozkazy.

Słusznie - pochwalił go Henryk. - Akuratnie. Niech
zobaczę, gdzie ja je podziałem? - Poklepał się po pance­
rzu. — Ach, mam, to powinno cię zadowolić.

Ujął oburącz topór, uniósł go nad głowę i jednym ciosem rozłupał stół.

- To moja decyzja - rzekł. - Tylko otwórz tę bramę, dobra?
Naczelnik popatrzył na szczątki jedynego służbowego

mebla, a gdy strażnicy cofnęli się i skinęli głowami pobra-

307

tymcom, zdał sobie sprawę, że został osamotniony. Wstał, wyjął zza pasa klucze i otworzywszy kłódkę, pchnął drzwi, po czym się odwrócił i gestem zaprosił Henryka do wejścia.

- Lepiej ruszaj z nami - powiedział Wareg, biorąc go pod
łokieć. — Te klucze jeszcze się do czegoś przydadzą, no nie?
Chłopcy, rozproszyć się.

Waregowie sprawnie rozeszli się po więzieniu, jakby od­wiedzali je codziennie. Na te hałasy więźniowie ocknęli się ze snu i w milczeniu przycisnęli do krat. Nie wiedzieli, czy przybycie żołnierzy oznacza wolność czy śmierć.

Henryk, prowadzony przezeń naczelnik więzienia i ja po­deszliśmy do ostatniej celi. Izaak siedział na krawędzi łóżka, trzymając ręce na kolanach.



308

Izaak się zawahał i spytał:

Henryk popchnął naczelnika i drzwi celi się otworzyły. Izaak powstał i władczym krokiem wyszedł z niej. Stojąc w przejściu, odwrócił się ku nam.

-Jest tu kilku innych, których bym uwolnił - powie­dział. - To moi zwolennicy, a będę potrzebował wiernych lu­dzi, którzy będą mi służyć. Są w czterech najbliższych celach. Aleksy Dukasie, nie śpisz?

-Jeśli to nie jakiś niebiański sen o twoim uwolnieniu, pa­nie — zawołał krzaczastobrewy kochanek Eudoksji.

- Panie - zaskrzeczał wezwany, padając na kolana.
Izaak odwrócił się do nas i uśmiechnął ze słowami:

- Szybko się uczy, no nie? Naczelniku, może jeszcze cię
nie zabiję. Otwórz te cele.

Więźniowie, którzy na niepewnych nogach wyszli z mro­ku, zostali dworzanami cesarza.

- Na Blacherny! - zawołał Henryk i jego żołnierze pod-

309

jęli okrzyk, powtarzając go przez całą Mesę, budząc miasto i może trochę strachu w piersiach stacjonującego za murami wroga.

Henryk zdobył skądś rydwan i jechałem obok Izaaka, wprowadzając go we wszystko, co się wydarzyło od mojej ostatniej wizyty. Nim dotarliśmy do murów Blachernów, reszta Waregów zajęła posterunki w pałacu i na otaczają­cych go terenach. Kiedy wjechaliśmy na dziedziniec, wznieśli gromki okrzyk.

Wyszedł nam na przywitanie Filoksenites.

Panie, jestem twoim skarbnikiem, jeśli zechcesz mnie
zatrudnić na tym stanowisku — rzekł, kłaniając się nisko.

Izaak gestem przyzwał go do siebie.

-Jednakże skarbnik bez złota jest jak pasterz bez owiec. Masz zająć całą własność rodziny mojego brata i wszelkimi sposobami zgromadzić fundusze. Byle szybko.

Uważaj to za załatwione, panie — zapewnił go eunuch,
odchodząc pośpiesznie.

Weszliśmy do pałacu i zeszli do sali tronowej. Zaprowa­dziłem cesarza do tronu - jednej z niewielu rzeczy, których Aleksy nie mógł z sobą zabrać. Izaak usiadł na nim i oparł ręce na poręczach. W porównaniu z poprzednikiem wyda­wał się stary i zwiędły.

Kiedyś leżały tu poduszki - burknął. - Niech ktoś mi
przyniesie poduszki. I porządną szatę. Niech to diabli, sko­
ro mam przyjąć wysłańców krzyżowców, muszę wyglądać

310

jak cesarz całą gębą. To mi przypomina, że dawniej była tu gdzieś moja żona. Czy ktoś wie, gdzie się teraz podziewa?

Dworzanie z konsternacją spojrzeli po sobie. Jeden z nich odchrząknął.


- Dobrze. Teraz jesteś cesarskim tłumaczem. Niech go
ktoś zabierze, umyje i ubierze jak należy.

I zanim mogłem zaprotestować, zaprowadzono mnie do innego pomieszczenia, rozebrano, wyszorowano mi twarz i ubrano w niebieską tunikę i jasnopurpurową szatę.

- A więc tak wyglądasz - zaśmiał się Henryk, kiedy wrzu-

311

cono mnie z powrotem do sali tronowej. - Teraz rozumiem, czemu wolisz się kryć za bielidłem.

Samo pomieszczenie wielce zyskało w tym krótkim czasie, kiedy mnie nie było. Cesarz spoczywał wygodnie na jedwab­nych poduszkach, jego szata i wysokie sandały były ostatnim krzykiem mody. Na ścianach zawisły złote draperie, a obok tronu stanął drugi, mniejszy. Kiedy zająłem miejsce przy ce­sarzu, wprowadzono jego żonę.

Czy to ty, Małgorzato? — spytał Izaak, wciągając w noz­
drza zapach. — Pamiętam te perfumy. Pachniałaś tak, kiedy
odwiedziłaś mnie ostatni raz. Kiedy to było? Pięć lat temu?

Stała oniemiała, zaciskając dłonie w pięści.

O świcie wysłano poselstwo do obozu krzyżowców. Pod­czas gdy czekaliśmy na odpowiedź, kontynuowano przy­gotowania do negocjacji. Ulicę od bramy Blachernów do pałacu przystrojono wszystkimi kwiatami, jakie znaleziono w mieście. Wszyscy nobilowie, którzy do tej pory nie ucie­kli, mieli nakazane stawić się w najbogatszych szatach, zająć miejsca po dowolnej stronie ulicy i stać tak pod karą kontak­tu z ostrzejszym końcem wareskiego topora.

Wkrótce usłyszeliśmy z zewnątrz wiwaty i fanfary. Drzwi

312

otworzyły się szeroko i strażnik zaanonsował wysłanników krzyżowców.

Stawiło się dwóch reprezentantów wojska i dwóch we-necjan. Przewodził Geoffroy de Villehardouin, marszałek Szampanii. Pięćdziesiąt lat, siwe włosy, pewność siebie i ba­dawcze spojrzenie. Pancerz miał w tak świetnym stanie, że wątpię, aby jakikolwiek nieprzyjaciel się w nim przejrzał, co dopiero miał okazję zrobić na nim ryskę. Geoffroy rozejrzał się po sali, jakby przymierzał się do rozstawienia w niej swo­ich mebli, i z uznaniem ocenił obsypane klejnotami damy, podziw zachowując tylko dla klejnotów. Towarzyszył mu Mathieu de Montmorency, z pozoru zwierzchnik, ale bar­dziej żołnierz niż dyplomata. Był woskowo blady; później się dowiedzieliśmy, że trawiła go śmiertelna choroba i cho­ciaż znakomicie dowodził, nie miał przeżyć roku. Wenecjan reprezentowali członek rodziny Tiepolo i kuzyn doży. Obaj byli znacznie bardziej zajęci pilnowaniem sojuszników niż obserwowaniem nas.

Villehardouin wystąpił przed pozostałych i ukląkł przed tronem.

313

-W takim razie nasze modlitwy zostały wysłuchane -odparł cesarz. -1 nie możemy pozwolić, aby wasz święty cel nadal cierpiał z naszego powodu. Życzymy wam łaski bożej i powodzenia w waszych przedsięwzięciach.

Villehardouin się uśmiechnął i rzekł:

- Odejdziemy stąd, kiedy spełnione zostaną warunki po­
rozumienia z twoim cesarskim synem.

Co to za porozumienie? — spytał cesarz.

- Podporządkowanie cesarstwa i jego Kościoła Rzymo­
wi. Wypłata dwustu tysięcy marek srebrem wojsku za służbę
w twoim interesie. Przekazanie w ramach miłosiernego gestu
rocznej aprowizacji i furażu wyprawie krzyżowej i wystawie­
nie dziesięciu tysięcy zbrojnych, a także zapewnienie im mor­
skiego transportu w ramach naszej wyprawy do Zamorza.

Kiedy skończyłem tłumaczyć, zapadła długa cisza. W koń­cu cesarz się pochylił i przyzwał gestem marszałka Franków. Ten podszedł bliżej.

Chyba żartujesz — mruknął cesarz.
Przetłumaczyłem to równie cicho.

- Może udalibyśmy się na rozmowę w węższym kręgu -
zaproponował Villehardouin.

To spotkało się z natychmiastowym odzewem. Cesarz, cesarzowa, świeżo mianowani doradcy plus Filoksenites, posłowie i ja przeszliśmy do sąsiedniej komnaty z wielkim dębowym stołem, zwykle używanej podczas kameralnych przyjęć. Filoksenites zamknął drzwi i usiadł koło Aleksego Dukasa, pyszniącego się szatami szambelana.

A teraz serio porozmawiajmy o warunkach — zagaił
Izaak. — Czego naprawdę chcecie?

314

-Jeszcze nie - odparł na to z nutką groźby Montmo-rency.

Poza tym w obecnym stanie rzeczy nierealne jest do­
maganie się spełnienia warunków porozumienia — ciągnął
cesarz. — To prawda, że mój brat uciekł. Ale zabrał z sobą
większą część cesarskiego skarbca. Gdybyście go dopadli
w trakcie tej tchórzliwej ucieczki, moglibyście zaspokoić
wszelkie wasze potrzeby. Szkoda, że daliście mu tak łatwo
zbiec.

Posłowie krzyżowców na krótką chwilę zbili się razem. Do naszego końca stołu dolatywały pełne żalu szepty. Tłu­maczyłem szeptem, co do mnie dotarło, mrucząc cesarzowi do ucha.

Nasze wojska nadal są pod waszymi bramami — powie­
dział w końcu Villehardouin.

Izaak wzruszył ramionami, mówiąc:

Ale przedmiot waszych starań przestał istnieć. Pobi­
liście uzurpatora. Jeśli teraz będziecie walczyć, to tylko dla
zysku, nie dla honoru.

315

cie mieć tak dużą armię, jak tylko chcecie. To się nie liczy, kie­dy ucieka. I kto ją poprowadzi? Ten ślepy, trzęsący się starzec?

- Może powinienem wyzwać dożę?—zastanowił się nagłos
Izaak. - Pojedynek dwóch ślepych, trzęsących się orędow­
ników. Moglibyśmy zorganizować sprzedaż biletów i wpły­
wy przeznaczyć na sfinansowanie waszego odejścia.

Frankowie nie wiedzieli, co mają myśleć o tych słowach, ale kuzyn Dandola wręcz zachichotał.

316

ich Kościoła nie zostanie dobrze przyjęte. Prosimy, abyście znów przenieśli obóz do Estanoru, a w dowód dobrej woli natychmiast prześlemy żywność i furaż, co powinno popra­wić morale waszych żołnierzy.

Doradca szepnął mu coś do ucha.

- No, to znajdźcie coś, co się nada - mruknął cesarz. -
Co za bałagan.

Po chwili dostarczono urzędowo wyglądające utensylia. Uniesiono cesarską dłoń nad odpowiednim miejscem poro­zumienia. Zanurzono gęsie pióro w naczyniu zawierającym mieszkankę atramentu i krwi naszego Zbawcy, relikwię za­chowywaną tylko na największe okazje, i cesarz wyrzekł się cesarstwa.

Przyłożono pieczęcie. Weszliśmy do cesarskiej sali trono­wej i herold obwieścił wstrząśniętym zebranym warunki.

Otworzono szeroko bramy miasta. Po południu Aleksy publicznie uściskał ojca, podczas gdy tłum wznosił niepew­ne wiwaty. Cesarz ogłosił, że chłopiec będzie koronowany pierwszego sierpnia, za dwanaście dni.

317

Cóż, wolałbym cię jako błazna. Będę potrzebował pew­nej rozrywki. Więcej, powinniśmy urządzić uroczyste igrzy­ska w hipodromie. Trzeba uczcić tę hecę. Biegaj po błaźni strój, mój przyjacielu. Możemy znaleźć innego tłumacza, ale dobry błazen to rzecz rzadka.

Skłoniłem się, pełen wdzięczności i ulgi, po czym odsze­dłem złączyć się z żoną.

I tak cesarstwu został przywrócony pokój.

Rozdział XIX

Unieś głowę, nieszczęsny chłopcze,

kark wyprostuj; nie masz męcej Troi,

nie jestem juz królową Ilionu.

Eurypides, Trojanki

Po wyjściu Feste rozmawiałam chwilę z Niketasem. Wy­szliśmy na balkon, przyglądając się wydającemu rozkazy La-skarysowi. Nie jestem pewna, czy je wypełniano, ale słudzy i żołnierze biegali wkoło, dając przekonujący obraz posłu­szeństwa.

Zauważyłam mojego męża wracającego z Henrykiem, ale nie zwróciłam na to uwagi. Niebawem na dziedziniec zaczę­li przybywać Waregowie, półgłosem przekazując z ust do ust rozkazy. Na jeden znak Laskarys i jego świta znaleźli się w kręgu toporów. Zostali rozbrojeni i odprowadzeni.

- Opowiedz mi o wszystkim, co zobaczysz - poprosił.
Eufra wyglądała tak, jakby nie spała od dobrych kilku dni.

Włosy miała w nieładzie, koronę na bakier, a makijaż nało-

319

żony na chybił trafił, tak że wyglądała na wiecznie skrzy­wioną. Wrzeszczała na każdą służącą i damę dworu, która miała nieszczęście znaleźć się na jej drodze, wymachując przy tym jakimś starym mieczem, który wydobyła nie wie­dzieć skąd.

Zaatakujemy ich o świcie! — darła się. — Przynieście mi
zbroję. Kiedy mężczyźni uciekli, kobiety odeprą najeźdźców.
Nie będzie poddania się, samobójstw. Kobiety trojańskie
okazały tchórzostwo, to zdrajczynie swojej płci. Przynieście
mi zbroję!

Do pokoju wbiegła Anna, jej druga córka.

Aresztowali mojego męża! - załkała.

Cesarzowa odwróciła się i wlepiła w nią nieprzytomny wzrok.

Eufrozyna wyprostowała się z godnością.

-Ja jestem cesarzem! - wrzasnęła. - Przyprowadźcie mi dowódców Waregów. Sama zetnę im głowy.

Wyglądało na to, że nikomu nie było spieszno wprowa­dzić w życie ten rozkaz.

Z korytarza dobiegały odgłosy zbliżających się kroków.

Zamknąć i zaryglować drzwi - poleciła cesarzowa. -
Nie wpuścimy ich tutaj.

Służące się zawahały. -Już!-ryknęła.

Dwie kobiety podbiegły do drzwi, zamknęły je i opuściły żelazne zasuwy.

320

- Do tej sali nie ma innego wejścia - obwieściła. - Przy­
nieście mi łuk.

Sama nałożyła cięciwę i strzałę. Drzwi się zatrzęsły i roz­legł się regularny łomot. Kiedy grube deski zaczęły dygotać, nieznacznie przysunęłam się do Eufry. Płynnym ruchem od­ciągnęła cięciwę.

Drzwi poszły w drzazgi. Kiedy pierwszy Wareg wsadził do środka głowę, podbiłam ramię Eufry. Strzała poleciała wysoko i wbiła się w ścianę w połowie odległości między nadprożem a sufitem.

Eufra odwróciła się do mnie rozwścieczona.

-Jak śmiesz...! — zahuczała, unosząc rękę.

Zamachnęła się, ale tym razem byłam przygotowana. Zrobiłam unik i dałam jej dobrze wymierzony, solidny cios w brzuch. Zatoczyła się w tył, nie mogąc przez chwilę złapać tchu, i klapnęła na tron.

Wbiegła masa Waregów i pojmała ją oraz Annę. Do po­koju weszła Eudoksja i zamarła. Jeden z Waregów ruszył do niej, ale dowódca zatrzymał go spojrzeniem. Nałożyli więzy pojmanym i zaczęli je wyprowadzać.

Waregowie przystanęli i spojrzeli na nią. Podeszła do Eu-frozyny i zerwała jej koronę z głowy.

321

pamiętałam o tym, żeby odwiedzać więźniów. Co powiesz na środę?

Roześmiała się, gdy jej wrzeszcząca matka i siostra zosta­ły wywleczone z komnaty. Służba i damy dworu wykorzysta­ły okazję i uciekły.

Tak więc zostałyśmy tylko dwie. Nie zauważyła mnie dopó­ty, dopóki nie spojrzała w lustro, włożywszy wpierw koronę. Zobaczyła moje odbicie. Zaskoczona odwróciła się na pięcie.

Po raz ostatni wyszłam z pokoi cesarzowej. Gdzieś z od­dali dobiegło mnie łkanie Eufry. Zatrzasnęły się drzwi i szloch ucichł.

Jestem bez pracy, pomyślałam.

Niketas czekał przy drzwiach sali tronowej. Rozjaśnił się, kiedy mnie zobaczył.

Niketas mieszkał w słusznych rozmiarów pałacu na pół­nocny zachód od Hagia Sophia, w dzielnicy Sforakion. Wej­ście prowadziło przez architektonicznie nijaki, ale mający znakomite walory obronne portyk. Słudzy otworzyli drzwi i przywitali pana z widoczną ulgą. Podobnie jak my, drugi dzień byli bez przerwy na nogach.

322

Otrzymałam pokój dla osoby o znacznie wyższym statu­sie niż mój obecny, z łóżkiem tak miękkim, że zamknęłam oczy, ledwo się na nim rozłożyłam. Kiedy się obudziłam, do­chodziło popołudnie i byłam głodna jak wilk. Zeszłam na dół, gdzie zajęła się mną kucharka, wesoła pięćdziesięciolet­nia niewiasta, która natychmiast odgadła, że jestem brzemien­na, i wielokrotnie napełniała mi talerz. Gruchała miło o swo­ich jedenastu porodach, radziła, jak wychowywać dzieci, rzą­dzić mężem, niezdarną służbą i w ogóle całym światem.

Pełna zarówno pożywienia, jak i rad, podziękowałam mo­jej opiekunce, po czym poczłapałam wzdłuż Mesę do Bla-chernów. Nieprzeliczone tłumy ludzi blokowały drogę. Od jednego z żołnierzy dowiedziałam się, że szykują się powitać wjazd młodego Aleksego. Zadałam sobie w duchu pytanie, ilu dziś wiwatujących zaledwie kilka dni temu obrzucało ka­mieniami jego statek.

Uznałam, że będę miała lepszy widok z klasztoru na szczycie Piątego Wzgórza, i ruszyłam w górę znaną mi dro­gą. Postanowiłam przy okazji wpaść do kochanki Bastianie-go. Byłam ciekawa, jak się jej powodzi.

Dotarłam do bramy. Stała otworem, co mnie zdziwiło. Zajrzałam do środka i ze zgrozą ujrzałam, że domu nie ma. Pozostał stos sczerniałych belek i kamieni, z którego unosił się wątły warkocz dymu.

Usłyszałam ostry zgrzyt wbijanej w ziemię łopaty. Od­wróciłam się i ujrzałam ogrodnika. Pracował, mimo że miał za plecami ruinę. Kiedy się baczniej przyjrzałam, dostrze­głam, że przerzuca ziemię na grób obok ogrodu. Podeszłam bliżej. Przestał pracować i czekał na mnie.

323

Chyba umiał czytać z ruchu warg, gdyż odpowiedział:

Spojrzał na mnie.

- Dla mnie była „panią".

Rozejrzałam się. Pozostałe domy przy tej ulicy były nie­tknięte. Ogień szalał niżej, wokół podstawy wzgórza. I pożar w tej okolicy zdarzył się w nocy, kiedy gdzie indziej został zgaszony.

Sięgnęłam po grudkę ziemi i krusząc ją, posypałam grób.

- Do widzenia, pani - pożegnałam ją cicho. - Mam na­
dzieję, że tam, gdzie teraz jesteś, znalazłaś go.

Kiedy zapanował jaki taki spokój, na krótko spotkaliśmy się z trubadurami. Wtedy to dowiedzieliśmy się, że Tantalo zginął w walkach o Galatę.

- Tak więc ja przejmuję przywództwo członków ce­
chu — wyniośle obwieścił Raimbaut.

324

Feste potrząsnął głową.

Wypadł z namiotu, Plossus i ja podreptaliśmy za nim. Za­uważyłam przyglądającego mi się rycerza. Zdjął hełm.

- Sebastianie! - zawołałam.

Feste i Plossus zatrzymali się i patrzyli. Mój brat bliźniak spozierał to na nich, to na mnie. Podszedł kilka kroków. Ale potrząsnął głową, założył z powrotem hełm i odszedł.

Kilka dni potem, kiedy zebraliśmy się w hipodromie, by­liśmy w nietypowym dla naszego fachu, ponurym nastroju. Przyszliśmy przećwiczyć występ zamówiony z okazji koro-

325

nacji. Poza tym nie było wielkiego popytu na nasze usługi. Płossus zarobił trochę na boku, oprowadzając po mieście grupki oniemiałych z wrażenia krzyżowców

Wcześniej, oczywiście, kilkakrotnie występowaliśmy w hi­podromie, ale dziwnie się czułam, kiedy ćwiczyliśmy na­sze numery i jedynymi naszymi widzami były posągi. Stały wszędzie, zajmowały koronę stadionu i walczyły między sobą o miejsce na euriposie, długiej elipsie zajmującej środek sta­dionu. Na końcach stały pary niezwykle wysokich kolumn, a w środku sławna kolumna wężowa, kiedyś zdobiąca wyrocz­nię delficką — trzy splecione węże podtrzymujące wielką misę.

Siedliśmy z brzegu euriposu, naprzeciwko Kathismy, pię­trowej loży cesarskiej, z której mieli nas oglądać nasi nowi mecenasi. Trudno nam było wykrzesać jakikolwiek entu­zjazm do prób. Byliśmy znużeni, emocjonalnie wyczerpa­ni po wysiłkach ostatniej bitwy. Ja wciąż żałowałam, że nie postarałam się bardziej pomóc kochance Bastianiego. A na

326

domiar złego Feste był w ponurym nastroju po śmierci Tan­tala.

Może. Ale był z nich najlepszy
Oparł się o lwa z brązu i przymknął oczy.
Plossus zeskoczył na bieżnię.

327

Mój małżonek spojrzał na mnie i spytał:

Feste wstał i przeciągnął się, a potem skoczył nad głową Plossusa, robiąc w powietrzu fikołka i zgrabnie lądując za młodszym kolegą.

Proszę - rzekł. - Lepiej?
Plossus uśmiechnął się szeroko.

Wiesz, o wielki wodzu, jest metoda, której nie wziąłeś
pod uwagę - powiedział. - A masz ją przed nosem.

Jaka to metoda, mój chłopcze? - spytał Feste.
Plossus tanecznym krokiem podbiegł do euriposu i wzniósł

ręce przed kolumną wężową.

Wysłuchaj mnie! — zawołał. — O wyrocznio starożyt­
nych, której moce wróżebne przekraczały po wielekroć zdol­
ności śmiertelników naszego pokroju. Wezwijmy je, obudź­
my duchy z ciągnącego się przez wiele stuleci snu. - Opadł

328

na kolana. - Witaj, o, wyrocznio! Błagamy cię, odpowiedz na nasze żarliwe modły. Daj nam znak, który ukoi umysł naszego przywódcy.

Przerwał. Zamyślony Feste wpatrywał się w coś nad jego głową.

Patrzyliśmy na niego, kiedy obchodził euripos, ze wszyst­kich stron przyglądając się kolumnom. Zatrzymał się i po­woli uśmiechnął.

- Proszę.

329

- Ale co z naszą próbą?
Feste westchnął.

Rozdział XX

Ravelli: No, to moje rozwiązanie...

Kapitan Spaulding: Chodźmy i odbieramy nagrodę.

Nasze rozwiązanie, twoje rozwiązanie. Zasługa wspólna.

Animal crackers*, scen. George S. Kaufman i Morrie Ryskind

W takim tempie szliśmy w kierunku weneckiej dzielnicy, że Plossus musiał pociągnąć mnie za przyodziewek, abym nieco zwolnił.

Zwolniłem, czekając, aż moja żona do nas dołączy.

* Film braci Mara.

331

ciętny łaps chciałby dopaść mordercę, kiedy ten jest na miej­scu zbrodni. Ale ty zawsze byłeś za subtelniejszym podej­ściem.

Przed domem Vitalego znaleźliśmy się koło południa. Na szczęście gospodarza nie było. Zajrzałem do sieni i nie do­strzegłem żywej duszy.

- Dobra - powiedziałem. - Chodźcie. Broń w pogoto­
wiu.

Spojrzeli po sobie. Aglaja się uśmiechnęła, a Plossus wzruszył ramionami, kiedy ruszyli za mną.

Bastiani mieszkał i umarł na drugim piętrze, ale ja przysta­nąłem na pierwszym. Przez chwilę słuchałem, by się upew­nić, czy nikogo nie ma. Potem podszedłem w głąb korytarza. Były tam trzy pary drzwi. Zapukałem do środkowych. Nie usłyszałem odpowiedzi, więc delikatnie je otworzyłem.

Pokój służył za magazyn. Po prawej półki z piętrzący­mi się stosami bielizny pościelowej, drewno na opał i stare meble, po lewej narzędzia. Zapaliłem lampę i uniosłem ją, szukając, aż znalazłem.

- Świetnie - powiedziałem. - Chodźcie ze mną.
Zaprowadziłem ich na drugą stronę korytarza, do pokoju

Jana Aprenosa i Tullia. Myśliwego i cieśli nie było w domu, ale zostawili narzędzia pracy. Z uchwytów na ścianie zdjąłem trzy włócznie i podałem je Plossusowi, potem wziąłem tar­czę myśliwego i wręczyłem ją żonie.

- Czy idziemy na polowanie? - spytała Aglaja.

- A ty co będziesz niósł? - spytał Plossus.
Sięgnąłem po małe metalowe narzędzie, leżące przy gło­
wach łóżka Tullia.

332

- Z powrotem do magazynu, jeśli łaska - poleciłem.
Poszli za mną wyraźnie zdziwieni.

- Problemem zawsze było to, jak zabito Bastianiego, jeśli
żaden współbiesiadnik podczas kolacji ani potem kochanka
nie podali mu trucizny — powiedziałem. — Zastanawialiśmy
się też, co to byłaby za trucizna, skoro wystarczyło mu sił,
aby zabezpieczyć drzwi zasuwą i zatkać szparę w drzwiach.
W tej chwili jesteśmy pod jego pokojem. Aglajo, gdzie we­
dług ciebie było wezgłowie łóżka Bastianiego, biorąc pod
uwagę, że oba te pomieszczenia mają identyczne wymiary?

- Gdzieś tu. - Wskazała miejsce po lewej stronie.
Odebrałem od Plossusa włócznie i ustawiłem je ostrzem

do podłogi.

- Patrzcie - rzekłem, opuszczając lampę.

W miejscu, które wskazała Aglaja, były trzy niewielkie za­głębienia.

Umieściłem ostrza włóczni w zagłębieniach, a drzewca związałem w środku długości kawałkiem linki. Drzewca nie­mal sięgnęły sufitu. Podniosłem lampę i wskazałem to, co wcześniej zauważyłem. W deskach sufitu magazynu i zara­zem podłogi pokoju Bastianiego było wiele drobnych dziu­rek, a drewno w tym miejscu miało ciemniejszy odcień niż gdzie indziej.

- Ciekaw jestem, co za korniki wydrążyły te dziury? — spy­
tał Plossus.

333

- Korniki uzbrojone w narzędzia. To chyba nieźle wró­
ży — powiedziałem, unosząc narzędzie leżące wcześniej koło
pryczy Tullia. Był to świder. Średnica wiertła odpowiadała
rozmiarom dziurek w suficie.

A to? — spytała Aglaja, unosząc tarczę.
Odebrałem ją od niej i ostrożnie umieściłem na włócz­
niach. Dokładnie zakryła sczerniały fragment sufitu.

- Oto trójnóg - powiedziałem. - Sprawdźmy, co tu palo­
no na ofiarę.

Zdjąłem tarczę, odwróciłem ją, po czym przejechałem palcem po jej wnętrzu i zademonstrowałem czarną opuszkę. Powąchałem palec i podsunąłem go pod nos Aglai i Plossu-sowi.

- Wpadłem na ten pomysł, kiedy przypomniałeś mi o ko­
lumnie wężowej. Bastiani umarł w zatęchłym, pozbawio­
nym świeżego powietrza pokoju, a kiedy jego sąsiedzi wy­
ważyli "drzwi, Vitale dostał ataku kaszlu i mało nie zemdlał.
Słyszałem opowieści o nieostrożnych pomocnikach kowal­
skich, którzy oddali ducha, gdyż pracowali w zamkniętych
kuźniach, opalanych węglem drzewnym. Założę się, że tak
zginął nasz kupiec, i to też tłumaczyłoby, dlaczego miał pur­
purową twarz.

334

-Więc według ciebie to Tullio go zabił - stwierdziła Aglaja. - Lub Tullio i Aprenos? Dlaczego?

- O to musimy ich zapytać - powiedziałem. -1 jeśli mnie
słuch nie myli, oto wraca nasz myśliwy.

Wpierw doleciały nas pomruki Aprenosa, który po ko­lejnym południowym pojedynku z dzbanem piwa, potykając się, lazł po schodach. Patrzyliśmy na korytarz, gdy myśliwy wszedł do swojego pokoju. Najpierw usłyszeliśmy ciszę, a potem potok przekleństw. Widocznie Aprenos dostrzegł brak włóczni i tarczy. Wybiegł, zmierzając do głównego wyj­ścia, ale kątem oka dostrzegł nas w pokoju naprzeciwko.

- Co tu robicie, do diabła? — zaczął wojowniczo.

Ale wnet urwał. Ujrzał trójnóg przy ścianie, tarczę w mo­im ręku i krew uciekła mu z twarzy.

Kiwnął głową, nie pobiegł jednak za Aprenosem scho­dami, tylko w przeciwnym kierunku, do pokoju. Chwilę stał przy oknie, po czym wyskoczył na zewnątrz.

Rozległ się krzyk, głuchy łomot, a potem odgłosy, jakie wydaje człowiek, kiedy jest wleczony po schodach. Pojawił się Plossus, ciągnąc za sobą Aprenosa. Zawlókł go na środek magazynku i bezceremonialnie złożył na podłodze.

- Chciałem, żeby był przytomny — rzekłem.

- No, to na drugi raz bądź dokładniejszy - odparł Plossus.

Przewrócił Aprenosa na brzuch, zawiązał mu ręce za ple­cami, po czym siadł na nim i tłukł otwartymi rękami po twa­rzy, aż w końcu niemiłosiernie cucony otworzył oczy.

335

A kto mówi, że go zabiłem? - spytał wyzywająco.
-Ja. I twoja reakcja na widok tego trójnogu potwierdza

moje oskarżenie. Mów, kto cię najął.

Nęcące, ale nie ma mowy - powiedział Tullio. Stanął
właśnie w progu. - Witaj, Feste. Stawiasz tę obiecaną ko­
lejkę?

W obu dłoniach trzymał topory o krótkich drzewcach.

Ta sama oferta dotyczy ciebie — zaproponowałem mu,
kiedy całą trójką odwróciliśmy się do niego.

Uniósł topory.

Tullio omiótł nas spojrzeniem.

Nie jesteście zwykłymi błaznami - rzekł.

-Tak jak ty nie jesteś zwykłym cieślą- uprzytomniłem

336

mu. — Wygodna profesja, kiedy trzeba zaaranżować wypa­dek. I masz również talent truciciela.

Lekko się skłonił, nie spuszczając oczu z naszych rąk.

Spojrzał na towarzysza i opuścił rękę.

Więc stoi — powiedział z rezygnacją. Odwrócił się do
drzwi, ale w tym samym momencie okręcił się jak fryga
i cisnął we mnie toporem.

Nie pozostało mi nic innego, jak go złapać.

Naprawdę, żona rzuca we mnie mocniej takimi zabaw­
kami - powiedziałem.

Ale już był martwy. Osuwał się w progu. Miał dwa szty­lety w piersiach.

Mój pierwszy - powiedział Plossus.

Podejrzewam, że te wasze reguły postępowania wyma­
gają od ciebie pomszczenia śmierci przyjaciela.

Nie odpowiedział. Przełożyłem toporek do prawej dłoni.

337

Spełniłem tę prośbę.

Plossus rozwiązał mu ręce. Zostawiliśmy sztylet Aglai w ciele cieśli i złożyliśmy jednego trupa obok drugiego. Ręce obu umieściliśmy na broni.

338

ją spotkałem, właśnie szła do Chalke. Tullio i Aprenos też tam byli pod pozorem odwiedzin przyjaciela. Mam wrażenie, że przyszła do więzienia zobaczyć się z mężem, może błagać o wybaczenie. Czy je otrzymała czy nie, tego nigdy się nie dowiemy. Ale kiedy Izaak został uwolniony i jego poplecz­nicy również, mąż musiał się jej pozbyć, jeśli chciał wykonać kolejny krok.

Lepiej ostrzegę Filoksenitesa - powiedziałem.

Jako że w pałacu wrzały przygotowania do koronacji, ce­sarski skarbnik był niezwykle zajęty. Sporządzał listę wrogów

339

obecnego porządku, przy czym aby na nią trafić, wystarczy­ło być zamożnym. Odwet państwa miał postać podatków i konfiskat. Podejrzewałem, że przy okazji Filoksenites wy­równywał osobiste rachunki. Kiedy w końcu dostałem się przed jego oblicze, złośliwie rozkoszował się odnalezieniem pełnego złota skarbczyka w ogrodzie jednego z kuzynów Eufrozyny.

Dowiedziałem się, kto zabił Bastianiego.
Usiadł za stołem i zmarszczył czoło.

-Tak.

Odchylił się w krześle, bawiąc się pierścieniem na palcu i bacznie mnie obserwując.

340

- Słyszałem o dwóch takich, którzy wczoraj pozabijali się
nawzajem w weneckiej dzielnicy — rzekł. — To byli oni?

Wzruszyłem ramionami i powiedziałem:

- Tak prawdę mówiąc... - zacząłem, ale urwałem.
Nigdy wcześniej nie widziałem pierścienia, który nosił.

Był to szmaragd osadzony w emaliowanym krzyżyku na zło­tej obrączce. Filoksenites dostrzegł moje spojrzenie i pod­niósł go, tak że rozjarzył się w świetle.

- Tak. Hojnego nawet w żałobie. Niedawno stracił żonę.
Tragiczne. Zabawne, jak jeden płonący, niesiony wiatrem
węgielek potrafi wybrać i zniszczyć ten a nie inny dom. Ale
sam jestem zabawny, opowiadając w przytomności błazna
o figlach losu.

Chwilę patrzyłem mu w oczy. Wytrzymał mój wzrok.

341

sy młody i słaby. Nie zamierzam dopuścić do utraty cesar­stwa.

Już je utraciłeś.

Westchnął.

- Myślę, że na ciebie czas — powiedział.
Wstałem. Uniósł dłoń.

Źle mnie zrozumiałeś — dodał. — Czas, żebyś opuścił
Konstantynopol. Zabierz ze sobą żonę. Podobno spodziewa
się dziecka. Moje gratulacje. Powinno dorastać w bezpiecz­
nym miejscu, nie sądzisz?

- A Plossus?

On może zostać. To dopiero młodziak. Utalentowany,
ale żaden Feste. A poza tym umie mnie rozśmieszyć. Odejdź,
błażnie. Wiem, że pierwszego dnia miesiąca występujesz na
igrzyskach. Spodziewam się, że drugiego nie pozostanie tu
po tobie nawet ślad. I dopilnuję tego.

Podczas igrzysk Izaak i jego syn zajmowali miejsca na jednakowych złotych tronach. Ci, którzy zasiadali obok nich w Kathismie, mówili wieloma językami. Niewielu po grec­ku. Dukas siedział tam, skąd mógł obserwować wszystko i wszystkich. Był rozluźniony i spokojny, jak tylko potrafi być człowiek, który umie cierpliwie czekać.

Jakaś część mojej osoby pragnęła złapać najbliższą broń i cisnąć ją w to miejsce, w którym spotykały się te krzaczaste brwi. Ale był i miał pozostać poza moim zasięgiem.

Zdusiliśmy nasze uczucia i poprzestaliśmy na rolach bła­znów. Biorąc pod uwagę, że występujemy dla wielojęzycznej publiczności, przede wszystkimi pokazaliśmy pantomimy.

342

Ale „Dwóch zalotników" odegraliśmy po grecku, tak aby ślepiec na tronie mógł przynajmniej trochę się rozerwać.

Po skończonym występie podszedł do nas Filoksenites i podał mi woreczek srebra. Nie pożegnał się słowem, a my nie chcieliśmy niczego od niego usłyszeć.

Wróciliśmy do pałacu Niketasa. Oczekiwało nas trzech trubadurów.

Spojrzeli po sobie, a potem na Plossusa.

343

Aglaja i ja spakowaliśmy trochę rzeczy, które nabyliśmy po pożarze. Wstaliśmy o świcie. Niketas towarzyszył nam do stajni. Plossus postarał się wstać jeszcze wcześniej i przygo­tował nasze konie do drogi.

Gospodarz kolejno nas uściskał.

Pozostańcie przy życiu, moi przyjaciele — powiedział. —
Musimy się postarać, żeby ten świat znów się śmiał.

-Trzymaj się, Niketasie - odparłem. - Któregoś dnia musimy znów razem usiąść i poplotkować.

Plossus czynił heroiczne wysiłki, aby powstrzymać łzy.

- Naprawdę planowałem, że niebawem będę kierował
błaznami w tym mieście - wyjąkał. - Tylko miałem nadzieję,
że wytrzymacie tu jeszcze kilka miesięcy, zanim was wyko­
pię.

Dasz sobie radę, chłopcze — pocieszyłem go. — Pilnuj
się. Jak będziesz musiał się ukryć, idź do ojca Izajasza. I ni­
gdy nie pij wina Filoksenitesa.

Uściskał mnie, potem odwrócił się do mojej żony.

Pomógł jej dosiąść klaczy. Ja wskoczyłem na Zeusa i wpierw pokonaliśmy krótki dystans do publicznej bramy, prowadzącej przez podwójny mur.

Tam zaczynała się via Egnatia, stara rzymska droga wzniesiona w czasach świetności cesarstwa. Udaliśmy się na zachód. Jakieś dwie mile od miasta Aglaja poprosiła o krótki postój. Zsunęła się z konia i wyjęła z juków łopatkę.

Zaczekaj tu - rzuciła mi i udała się w zarośla.

344

Siedziałem sobie, rozmyślając o tym, jak ciężarna żona potrafi opóźnić podróż. Niebawem wróciła. Ku mojemu zaskoczeniu niosła drewnianą skrzynkę. Podeszła do mnie i otworzyła ją. W środku był mieszek z taką ilością złota, że para błaznów mogła za nią żyć lata.

Wsunęła mieszek do juków, dosiadła klaczy i po raz ostat­ni obejrzała się na miasto.

Uśmiechnęła się do mnie.

Ciekawie, niebezpiecznie i musieliśmy się starać — po­
wtórzyła. — Będziesz zachwycony ojcostwem.

Koda

Wyjdę na błazna. William Szekspir, Hamlet, akt I, scena 3

Do Redestos dotarliśmy w kilka dni. Alfons czekał na nas w zacisznej tawernie, przygrywając na lutni. Okazał wyraźną ulgę, która niebawem zamieniła się we wściekłość, gdy się dowiedział, że jego koledzy trubadurzy zwrócili się przeciw­ko cechowi. Natychmiast wyruszył wspomóc Plossusa.

Trzy dni potem znaleźliśmy się w Tessalonice. Wtedy to moja żona oświadczyła, że w obecnym stanie nie ruszy wię­cej nawet palcem u nogi, że jestem ordynusem, skoro wy­obrażałem sobie, że ruszy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż kolejny etap podróży ma być przez góry, podczas gdy zbliża się zima, a z nią bandy rozbójników i stada wilków, i jeśli so­bie wyobrażam, że narazi na szwank nasze maleństwo tylko dlatego...

Tak naprawdę przystałem na pobyt przy pierwszych sło­wach. Zamierzałem wskazać, że jest dopiero koniec sierpnia i że zdołamy przed zimą pokonać góry, ale przecież nie mo­głem jej pozbawić przyjemności wygłoszenia dobrego sta­romodnego kazania, kiedy już doprowadziła się do takiego wzburzenia.

Zostaliśmy z Grubym Bazylim, którego ucieszyło nasze

346

towarzystwo. Często występowaliśmy w duetach, podczas gdy Klaudia (od tego momentu muszę znów używać naszych cechowych imion - Aglaja i Feste zostali w Konstantynopo­lu) akompaniowała nam na różnych instrumentach, siedząc z boczku na wygodnej poduszce. Poza tym śpiewała i dorzu­cała wszelkie sprośne uwagi, które tylko jej wpadły do gło­wy. Podczas miesięcy spędzonych w Tessalonice zaliczyliśmy najsympatyczniejsze występy w naszej wspólnej karierze.

Na wschodzie sprawy potoczyły się swoim, to znaczy ponurym i katastrofalnym tokiem. Izaak po objęciu tronu powrócił do dawnego zepsucia i oddał ducha, zanim rok się skończył. Mogła mu w tym dopomóc żona, mógł syn, czy też po prostu byle kto mający do niego dostęp. W tym mo­mencie nie miało to znaczenia.

Aleksy IV nadawał się na tron jak wół do karety, a o je­go zasadach moralnych ogólnie nie warto wspominać. We wszystkim opierał się na Aleksym Dukasie i szybko roztrwo­nił resztki władzy, którą zachował majestat cesarski. Dukas ze spokojem i bez hałasu zdobywał wsparcie arystokracji i urzędników cesarstwa, szykując się do przewrotu, który na­stąpił w środku nocy. Filoksenites kolejny raz postarał się o poparcie Waregów. Kiedy kolejne próby otrucia chłopca się nie udały, Dukas wziął w swoje ręce sprawę, a także cię­ciwę, i został Aleksym V.

Lud nazywał go Murzuflos, Krzaczastobrewy. Powstał przeciwko krzyżowcom i nazwał zawarte przez Izaaka oraz jego syna porozumienia pozbawionymi treści i sprzecznymi z boską wolą. Grecy go poparli, gotowi poprzeć każdego, kto sprzeciwiłby się najeźdźcy.

347

Wybuchły jeszcze dwa wielkie pożary. Pierwszy, gdy miej­scowi powstali przeciwko mieszkańcom weneckiej dzielnicy. Ogarnięci furią skierowali swój gniew również przeciwko pi-zańczykom, przybyszom z Amalfi i genueńczykom. Tamci zbiegli przez Złoty Róg do obozu krzyżowców. W ten spo­sób Grecy osiągnęli niemożliwe: zjednoczyli przybyszów z Italii.

Gdy już sprawa krzyżowców została wzmocniona tyloma tysiącami zbrojnych, ostateczny wynik nie budził żadnych wątpliwości. Nauczeni doświadczeniem wenecjanie udo­skonalili technikę wojskową. Po kolejnych nieudanych po­dejściach do negocjacji złączyli w pary kilka gigantycznych statków handlowych i znów posłali je na Złoty Róg, przy­stawiając pomosty do murów. Murzuflos okazał się marnym dowódcą wojskowym i poszedł za przykładem teścia. Uciekł z miasta. Po raz pierwszy od wzniesienia murów Konstanty­nopola wróg zdobył miasto od zewnątrz.

Jeśli chodzi o najdoskonalszy opis rzezi i zniszczenia, które niebawem nastąpiły, muszę was odesłać do kronik spisanych przez Niketasa Choniatesa. Tylko on oddał sprawiedliwość prawdzie. Nic w tym zaskakującego, że został dziejopisem. Czym właściwie jest historia, jeśli nie zapisem plotek? Kilka lat później, kiedy wraz z żoną byliśmy na dworze cesarza Fryderyka II, trafiłem na egzemplarz dzieła Niketasa. Sam autor przeżył, chociaż tylko cudem, straciwszy pałac i więk­szość dobytku na rzecz krzyżowców.

Murzuflos i Eudoksja postanowili uciec do ojca i oddać się na jego łaskę. Aleksy powitał zięcia i potraktował go jak rodzinę. Oczywiście, chcę przez to powiedzieć, że kazał go

348

oślepić. Murzuflos tułał się przez jakiś czas, po czym wpadł w ręce krzyżowców. Ci postawili go na kolumnie Teodozjusza, zakręcili kilka razy i pchnęli przed siebie, śmiejąc się, kiedy ru­szył na oślep. Kiedy spadał, śmieli się jeszcze mocniej.

Aleksy III odzyskał córkę, którą mógł wydać za mąż, i dał ją jakiemuś królowi, kolejny raz skazując dziecko na okrutny los. Jak długo się dało, grał rolę cesarza kurczącego się ce­sarstwa, ale pieniądze mu się skończyły, wojsko go porzuciło i został ujęty przez łacinników. Nie pozbawili go życia. Ska­zali go na dożywotnie więzienie z Eufrozyną, los zapewne gorszy od śmierci.

Po Riku wszelki słuch zaginął. Może cech wie, co się z nim działo, ale ja nie. Tak to czasem bywa w naszej profesji. Pracujesz z kimś w jednej części świata, potem każdy z was rusza Bóg wie gdzie i nigdy więcej o sobie nie słyszycie. Do­brze się bawiłem z tym konusem. Czasem się zastanawiali­śmy, czy udało mu się nawiązać kontakt z flecistką. Sami na­tknęliśmy się na nią znowu, w odmiennych okolicznościach, ale to zupełnie inna historia.

Krzyżowcy tej krucjaty nigdy nie dotarli do Ziemi Świętej, wydatkowawszy większość swojej energii na rozdrapywanie resztek cesarstwa. Doża zmarł wkrótce po podboju Kon­stantynopola. Powiadają, że wątpia wybuchły mu z ciała, ale to pewnie tylko pobożne życzenia. Montferratczyk zginął w bitwie z Bułgarami, walcząc o władzę nad jakimś pozba­wionym znaczenia skrawkiem ziemi. Powiadają, że Raim-baut zginął wraz z nim, chociaż to nic pewnego. Nikomu nie chciało się złożyć o tym pieśni.

A Plossus do dziś jest naczelnym błaznem w Konstanty-

349

nopolu i ogólnie biorąc, mądrość cechowa sławi go jako jed­nego z największych błaznów w historii. No cóż, mój uczeń, jak by nie było. Uważamy, że udało mu się w końcu dopaść Filoksenitesa. Mam nadzieję, że to prawda.

Kiedy z perspektywy starości oceniam czwartą krucjatę i wysiłki cechu zmierzające do jej powstrzymania, widzę, że były nadaremne. Ale to nie znaczy, że przegraliśmy. Garst­ka ludzi w pstrych błaźnich strojach powstrzymała pierwszy atak i przez trzy lata udaremniała złupienie Konstantyno­pola. Możecie powiedzieć: No, ale i tak doszło do gwałtów, rzezi i bezczeszczenia miejsc świętych, więc ile to warte? Od­powiem krótko i prosto: trzy dodatkowe lata życia tysięcy lu­dzi. A jeśli uznacie, że to tylko odwlekanie nieodwołalnego, to pozwólcie, że was zapytam: Mając wybór między śmiercią dzisiaj i za trzy lata, co byście woleli?

Tak myślałem.

Przetrwały kroniki Niketasa i pieśni Raimbauta, które śpiewa się do dziś. Nie tak zły spadek, jak się o tym pomyśli. Mamy szczęście, jeśli coś po nas zostaje, czy to kamień, czy pieśń, czy opowieść.

Czy dziecko.

Większość opowieści zaczyna się z urodzeniem, a kończy ze śmiercią. Ale to opowieść błazna. Skoro zaczęła się od śmierci, niech skończy się na urodzeniu.

Rankiem dwunastego dnia od narodzenia Chrystusa, w dzień Trzech Króli, Gruby Bazyli i ja galopowaliśmy wszerz i wzdłuż Tessaloniki, szukając trzeźwej położnej. W końcu dopadliśmy kwaśnej, lecz kompetentnej niewiasty i zataszczyli ją do domu Grubego Bazylego. Mój kamrat siłą

350

trzymał mnie na mrozie, podczas gdy bezradny wsłuchiwa­łem się we wrzaski żony.

Niebawem po zachodzie słońca i ostatnim jęku rozległ się piskliwszy i słabszy głosik. Akuszerka wyszła i po raz pierwszy się uśmiechnęła. Uściskałem tę kobietę, której wcześniej nigdy w życiu nie spotkałem, jakby była moją. ro­dzoną siostrą.

Wszedłem do środka. Moja żona była bielutka bez pomo­cy bielidła, ale nigdy nie widziałem jej szczęśliwszej. Skinęła na mnie, jakbym potrzebował jakiegokolwiek nalegania, aby do niej podejść. W jej ramionach wydzierała się wniebogłosy drobniutka czerwona na buzi dziewczynka.

Poznaj swoją córkę - powiedziała Klaudia.

Usiadła i podała mi małą. Wziąłem ją w ramiona, jeszcze nie dowierzając, ale z wielką radością.

Mówi się, że noworodki się nie uśmiechają, że nie umie­ją tego robić. Przysięgam na pierwszego błazna, naszego Zbawcę, że kiedy moja córeczka otworzyła oczy i po raz pierwszy mnie zobaczyła, gaworzącego do niej w błaźnim makijażu, uśmiechnęła się i serce mi stopniało.

351

- To mi się podoba. Porcja to jest to. Córka błaznów, uro­
dzona w dzień Trzech Króli.

Pod koniec marca śniegi stopniały na tyle, że żona zgo­dziła się podjąć podróż. Nabyliśmy muła, dodając jeszcze jedno stworzenie do pary naszych koni, pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem i kolejny raz wjechaliśmy na via Egnatia. Zamierzaliśmy się udać na zachód, do Dyrrachium, potem na północ, odwiedzić dzieci Klaudii w Orsynie, po czym przebyć Adriatyk i powrócić do domu cechowego.

Około Wielkanocy minęliśmy Jezioro Ochrydzkie. Klau­dia opanowała sztukę karmienia i przewijania dziecięcia, nie schodząc z konia, co było poważnym wyzwaniem dla obu stron. Zajmowała się maleństwem, kiedy nagle ściągnęła wo­dze klaczy. Natychmiast dobyłem miecza, ale potrząsnęła głową i wskazała na drogę.

Ktoś niezdarnie narysował na jej środku okrąg, kupkami kamieni wyznaczył kierunki geograficzne i napisał dziwne łacińskie zaklęcia.

Przez chwilę tylko wpatrywaliśmy się w to coś.

* Aluzja do jednej z postaci Kupca weneckiego W. Szekspira.

352

- Oczywiście, nie wierzę w żadne czary - rzekła stanow­
czo.

- Ani ja — dodałem z równą mocą.
Popatrzyliśmy po raz ostatni.

Udaliśmy się dalej, nie przejmując się niczym, ale przy­siągłbym, że słyszałem, jak ktoś schowany za drzewem szpetnie zaklął:

- A niech to wszyscy diabli porwą!

Nota historyczna

Historia to w większej lub mniejszej mierne brednie.

Henry Ford

Mamy nadzieję, że wraz z tymi kronikami błazna Teofi­la więcej światła padnie na przyczyny leżące u początku czwartej wyprawy krzyżowej. Wśród uczonych całego świa­ta przez dziesiątki lat toczyła się debata względem tego, czy cel wyprawy od początku został wypaczony przez wenecjan, którym zależało na eliminacji handlowego rywala (pogląd zwolenników Bizancjum), czy też zmiana nastąpiła później, po podbiciu zimą Żary i pod naciskiem Germanów, którzy wykorzystali jako narzędzie małoletniego Aleksego (opinia zwolenników Wenecji). Francuski historyk, Achille Luchaire, napisał w roku 1907, że problemu nie rozwiązano, i nie wygląda na to, aby kiedykolwiek mogło się to udać. Inny zajmujący się średniowieczem historyk, pisząc o konferencji zorganizowanej w latach osiemdziesiątych XX w., stwierdza, że podział między dwoma obozami okazał się tak głęboki, iż prawie doszło do bójki.

Przynajmniej ja z przyjemnością zapłaciłbym, żeby obej­rzeć ten spór. Wyobrażam sobie, że zwolennicy dwóch miast zajmują pozycję po obu stronach wielkiego pola. Jedni i drudzy dostają rozłożoną na części mangonelę (machinę

354

wojenną, rodzaj katapulty), instrukcję użytkowania zawartą w trzynastowiecznym rękopisie i kupę kamieni. Ostatni hi­storyk, który przetrwa, otrzymuje prawo do sporządzenia obowiązującej wersji.

Moje skromne badania na tym polu przekonały mnie, że tak naprawdę historykom przede wszystkim zależy na pogrą­żeniu innych historyków. Zwykle odbywa się to za pomocą sprytnie sporządzonych przypisów („Profesor Taki a Taki nie bierze pod uwagę...", „Z niewiadomego powodu pani Taka a Taka oparła się na mylnej wykładni..." „Herr Sia­ki jedynie powtarza jak papuga dawno obaloną tezę, że..." i tak dalej). Jest jednak rozsądne źródło wiedzy na ten temat, książka Donalda E. Quellera i Thomasa F. Maddena The Fourth Crusade: The Conąuest of Constatinople (II wyd.) Autorzy, mimo że bezwstydnie wychwalają wenecki punkt widzenia, przynajmniej omawiają przeciwne poglądy, zanim zmiażdżą je we wspomnianych wyżej przypisach, a bibliografia, którą się posługują, jest bardzo obszerna.

Podjąłbym jednak dyskusję z ich konkluzją, jakoby cel krucjaty uległ zmianie w jej trakcie. Cytują oni argument Johna Pryora, który twierdzi, że skoro wenecjanie poświęcili wiele czasu na zbudowanie transportowców dla jazdy, wy­posażonych w rampy pozwalające na szybki wyładunek na brzeg, może to jedynie oznaczać, iż ich celem było wybrze­że o piaszczystych plażach, a takie ma Egipt. Lecz przecież wenecjanie również budowali gigantyczne transportowce z przesadnie długimi bukszprytami (drzewce na dziobie okrętu w linii wzniosu pokładu). Były to jedyne skuteczne machiny wojenne przeciwko murom Konstantynopola od

355

ich powstania, dopóki dziewięć wieków później nie wy­szczerbiły ich tureckie działa. Dalej projekt Orła, którego dziób wykończono grubymi płatami metalu, co w sam raz posłużyło do przerwania wielkiego łańcucha, strzegącego Złotego Rogu. Te wielkie jednostki od początku projekto­wano i budowano do niecnych celów. Biorąc pod uwagę, jak dobrze mieszkańcy weneckiej dzielnicy znali układ murów nadmorskich w okolicy Złotego Rogu, wszystko składa się na logiczny plan — i to taki, który sporządzono na długo przed tym, zanim flota w ogóle opuściła Wenecję. A trans­portowce dla koni spisały się znakomicie, kiedy wylądowano i zaatakowano Galatę.

Raport Teofila wyjaśnia przynajmniej jedną małą tajem­nicę pierwszego oblężenia, mianowicie to, jakim cudem we­necka flaga pokazała się na baszcie murów nadmorskich. Mimochodem wspomina o tym Geoffroy de Villehardouin, który potwierdza, „że ponad czterdziestu żołnierzy z całą powagą zapewniło go, iż widzieli banderę świętego Marka powiewającą ze szczytu jednej z baszt, ale nikt z nich nie wiedział, kto ją tam umieścił". Nawet dysponując pomostem abordażowym, niełatwo się wedrzeć z morza na mury wyso­kości czterdziestu stóp. Nie dziwi, że krzyżowcy korzystali z pomocy wenecjan mieszkających w mieście.

Szczególny podziw w wypadku tej właśnie bitwy budzi liczba relacji, które przetrwały. Wspomniałem kronikę Geof-froya de Villehardouin. Dostępny jest przekład M.R.B. Shaw (Viking Press). Geoffroy opisuje dużą część negocjacji na wysokim szczeblu, jak również opis całego zdarzenia z woj­skowego punktu widzenia, podkreślając moralną przewagę

356

krzyżowców w ogólności, Franków w szczególności, a jego samego przede wszystkim.

Rzadki i fascynujący opis wojny z racji tego, iż sporządzo­no go z punktu widzenia prostego żołnierza, można zna­leźć we wspomnieniach Roberta de Clari, przetłumaczonych przez Edgara Holmesa McNeala i opublikowanych przez University of Toronto Press. Ten, jakby się dziś żargono­wo powiedziało, trep, był w ogniu kilku bitew, w tym osta­tecznego szturmu na mury nadmorskie podczas drugiego oblężenia w 1204 roku. Również oprowadza czytelnika po mieście, chociaż podaje tyle błędnych tropów, że można by pomyśleć, iż to Plossus był jego psotnym przewodnikiem. Robert de Clari przekazuje w równej mierze plotki, fakty, mity i zasłyszane wiadomości, ale tworzy nieco cyniczniej szy odpowiednik egoistycznych usprawiedliwień pana z Ville-hardouin.

W końcu grecki punkt widzenia (czyli mieszkańców Konstantynopola) przedstawia nasz stary przyjaciel Niketas Choniates i kolejny raz odsyłam czytelników do cudownego tłumaczenia Harry'ego J. Magouliasa, O City of Byzantium, Annals of Niketas Choniates, wydanego przez Wayne State University Press. Choniates był najlepszym dziejopisem, jaki mógł się przytrafić temu katastrofalnemu wydarzeniu, a jego lament nad miastem łączy szczegółowy raport z poetyckim wdziękiem, dzięki czemu otrzymujemy dzieło o wielkiej uro­dzie i sile oddziaływania, dorównujące prorockim księgom Starego Testamentu.

Wydarzenia rozpoczęte przez czwartą wyprawę krzyżo­wą nadal się toczą. Gdyby krzyżowcy nie podbili Konstan-

357

tynopola, być może cesarstwo zachowałoby dość sił, by dwa i pół wieku później wytrzymać nawałę Turków. Napór tych ostatnich na Europę i stworzenie imperium osmańskiego doprowadziły do powstania długowiecznych narodowo­ściowych nienawiści, które kulminowały podczas I wojny światowej. Ziarna muzułmańsko-katolicko-prawosławnych podziałów, zasiane w wyniku rozpadu imperium osmań­skiego, do naszych czasów skutkowały wojnami domowymi i czystkami etnicznymi na Bałkanach.

4 maja 2001 papież Jan Paweł II odwiedził prawosławne­go arcybiskupa Aten, Christodoulosa. W niezwykłym sym­bolicznym geście papież modlił się do Boga o przebaczenie katolikom grzechów przeciwko prawosławnym, zwłaszcza czwartej krucjaty. „Jak mogliśmy wtedy nie dostrzec działa­jącej w sercu ludzkim mysteńum iniąuitatiś? — powiedział wów­czas. — Tylko do Boga należy sąd i stąd też polecamy ciężki bagaż przeszłości Jego nieskończonej łasce, błagamy Go o zaleczenie ran, które nadal przysparzają cierpienia duchowi prawosławnej wiary. Razem musimy działać na rzecz tego zaleczenia, jeśli wyłaniająca się teraz Europa ma być wier­na swojej tożsamości, która tworzy nierozdzielną całość z chrześcijańskim humanizmem wspólnym Wschodowi i Za­chodowi".

Może potrzebujemy następnego cechu błaznów, żeby po­mógł nam przywrócić pokój udręczonemu światu.

Fragmenty murów miasta nadal stoją. Jeśli uda się wam wyprawić w podróż do Stambułu, obejrzyjcie je i wspomnij­cie ten fragment z Choniatesa: „Kiedy zostawiliśmy za sobą Miasto, inni powrócili, dzięki Bogu, i głośno lamentowali

358

nad swoim nieszczęściem, ale ja rzuciłem się, jak stałem, na ziemię i czyniłem wyrzuty murom, gdyż one jedyne po­zostały beznamiętne, że ani nie roniły łez, ani nie spoczęły w ruinach na ziemi, gdyż dalej stały prosto. Jeśli tych istot, dla których ochrony zostałyście wzniesione, już nie ma, zo­stały doszczętnie zniszczone ogniem i wojną, po co nadal stoicie? I kogo teraz będziecie chronić...?"

Źródła

William Szekspir Wieczór Trzech Króli, tłum. Leon Ulrich, Warszawa 1980.

Biblia Tysiąclecia, Poznań-Warszawa 1970.

Podziękowania

Poza tymi, których autor wymienia w nocie historycznej, chciałby z całego serca podziękować tym, których dzieła po służyły mu cenną pomocą. Oto oni:

Pierre Gilles, HJ. Chaytor, Horatio Brown, Sigfus Blon-dal, Michael Maclagan, Rodolph Guilland, Bryan Tsangadas, Benjamin Hendrickx, Grinna Matzukis, Adele La Barre Sta-rensier, Anna Muthesius i wielu współpracowników Eywit-ness Travel Guides: Istanbul (1988), zwłaszcza autor niezwy­kłej ilustracji na ss. 20-21.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stephen White Alan Gregory 08 Biała śmierć
Campbell Alan Kodeks Deepgate 03 Bóg zegarów
Foster, Alan Dean Flinx 03 The End of the Matter
Foster Alan Dean Przekleci 03 Wojenne Lupy
Foster, Alan Dean Icerigger 03 The Deluge Drivers
Gordon Korman Bruno & Boots 03 Beware the Fish
Foster, Alan Dean Catechist 03 A Triumph of Souls
Gordon Noah Cykl Medicus 03 Spadkobierczyni Medicusa
Foster Alan Dean Przekleci 03 Wojenne lupy (rtf)
Gordon Lucy Bracia Martelli 03 Zdązyć do Palermo
Kent Gordon Alan Craik 07 Stan wyjątkowy
ROBERT D BART 03 Śmierć w południe
Brenner Mayer Alan Taniec bogów 03 Zalęcie losu
Pamiętniki Łowczyni Demonów 03 Śmierć Bezimiennych
Godeng Gert Krew i Wino 03 Kodeks śmierci (1990)
03 Dolina smierci
James Alan Gardner [League Of Peoples 03] Vigilant
Gordon Dickson Childe 03 Soldier, Ask Not (v2 2)
Harrison Harry Planeta Śmierci 03 Planeta Śmierci 2

więcej podobnych podstron