Brenner Mayer Alan Taniec bogów 03 Zalęcie losu

Mayer Alan Brenner




Zaklęcie losu

(Przekład Maciejka Mazan)


Dla moich rodziców


Prolog


Ciociu Leen! Ciociu Leen! Zobacz, co znalazłem! Ciocia Leen, znana również jako Strażniczka Cesarskiego Archiwum, spojrzała ponad okularami do czytania na swojego trzyletniego siostrzeńca, który zatrzymał się z dzikim poślizgiem przy jej biurku. Jego ręce, gwałtownie młócące powietrze były puste, a kieszenie nie zdradzały obciążenia większego niż zazwyczaj.

- Proszę bardzo - odezwała się. - Patrzę. Co odkryłeś i gdzie to jest?

Chłopczyk uwiesił się jej na ręce i ciągnął ją niecierpliwie za sobą.

-Tutaj! Chodź!

Robin zawieruszył się gdzieś na zapleczu, bawiąc się z samym sobą w chowanego pomiędzy labiryntem pólek, jak zwykle utytłany niczym nieboskie stworzenie. Leen wsunęła wolną ręką flamaster pomiędzy kartki starodawnej księgi i zamknęła spękaną okładkę. Zostawiła książkę na stojaku do czytania i wzięła latarnię. Choć miejsce jej pracy było gęsto obstawione świecami, dzięki którym nie oślepła do reszty, dalsze rejony Archiwum tonęły w nieprzeniknionych ciemnościach. W jaki sposób Robin rozpoznawał swoje znaleziska?

Robin dreptał gdzieś z przodu, poprzedzany przez błękitną poświatę, padającą na skrzynie i chwiejne sterty ksiąg i zwojów manuskryptów. Leen skrzywiła się. Chyba starość zaczyna przedwcześnie dawać się jej we znaki - a może to treść księgi kazała jej zapomnieć o całym świecie. Wysuwając tę hipotezę, pozwoliła sobie na więcej pobłażliwości niż zazwyczaj. Mimo wszystko, roztargnienie było najbezpieczniejszą wymówką. Grzebanie się w kłębach kurzu i mamrotanie czegoś pod nosem jest cechą charakterystyczną Archiwisty, ale kiedy zabraknie jasnego i chłodnego myślenia, sytuacja staje się poważna. Zaczyna się od zapomnienia, iż podarowało się chłopcu magiczną tunikę, mającą chronić go podczas myszkowania między książkami. To samo robiła ona, kiedy przy wielkim biurku zasiadał jej dziadek. Potem zaczynają ci się plątać zaklęcia otwierające drzwi, a efektem jest rozpływająca się chmura niegdyś będącą Archiwistą i, oczywiście, wybory jego następcy.

Robin zatrzymał się przy rozsypanej stercie książek i luźnych kartek i stanął, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Blask emanujący z runów na jego koszuli przenikał gęstą chmurę otaczającego go kurzu. Teraz Leen przypomniała sobie mętnie huk, jaki dobiegł do niej mniej więcej dziesięć stronic temu. Nie zaniepokoił jej aż tak, aby oderwała się od lektury. Teraz rozejrzała się bacznie. Wyglądało na to, że dotarli do ściany, a przynajmniej kolumny wielkiej niczym pokój. W katakumbach znajdowało się wiele podobnych miejsc.

- Pokaż mi, co znalazłeś - powiedziała cierpliwie.

Robin ukląkł i zaczął po omacku szukać czegoś pod drugą półką od dołu. Najniższa była po prostu masywną deską, leżącą na podłodze. Następna znajdowała się o piędź wyżej, więc tylko Robin był na tyle mały, by móc zauważyć coś na tej przestrzeni. Sądząc po lukach pomiędzy ściśle przylegającymi do siebie grzbietami, trzy lub cztery książki z najniższej półki zostały wyjęte. Bez tego nawet rączka trzylatka nie znalazłaby tam dość wolnego miejsca do swobodnego manewru.

- Patrz! - nakazał chłopczyk.

Ciche kliknięcie niemal uszło jej uwagi. Potem biblioteczka skrzypnęła głośniej i powoli zagłębiła się w ścianie. Po prawej stronie powstała szpara na tyle duża, by zmieścić w sobie osobę wzrostu Robina. Powiększała się tak długo, aż mogła pomieścić w sobie półtorej Leen. Wówczas Robin znowu ujął Leen za rękę i pociągnął ją za sobą.

Trudno określić, jak długo stały tu te książki na półkach. Leen znalazła dziennik, w którym czwarty Archiwista notował swoje spostrzeżenia. O ile sobie przypominała, był jedynym przedstawicielem swojej dynastii, co tłumaczyło, dlaczego jego dzieła nie zostały przekazane następcom, jak to miało miejsce w jej rodzinie. Zresztą nie był to zapewne jedyny powód. Na podstawie pewnych mętnych, by nie rzec: wyssanych z palca, dowodów doszedł do wniosku, że katakumby mieszczące w sobie Archiwa powstały w czasach Przeniesienia, jeśli nie wcześniej. Leen miała co do tego swoje zdanie. W końcu tenże sam Archiwista najwyraźniej postradał zmysły tuż po spisaniu swoich rewelacji. Jego kariera zakończyła się uruchomieniem zwykłej, potrójnej zasuwy, w wyniku czego uwolnił konstrukcję, nad której unieszkodliwieniem pracowało pół pałacowej straży i trzech dyplomowanych czarowników. Nieco spłaszczona postać Archiwisty nadal widniała na murze obok mostu, a wyraz jego twarzy był dziwnie beztroski. Dziadek Leen powiesił na nim kobierzec.

Za biblioteczką znajdowała się niewielka alkowa oraz wiodące w dół wąskie kręcone schody. Leen ruszyła po nich w ślad za biegnącym naprzód Robinem. Targana niepokojem o małego ze wszystkich sił opierała się nagłemu przypływowi uczuć macierzyńskich. Lewą ręką przytrzymywała się centralnej kolumny i od czasu do czasu zerkała w górę na ślimak schodów. Zanim dotarli na dół, zrobili dwa okrążenia, a może nawet dwa i ćwierć.

Leen nie miała najmniejszego pojęcia, dokąd idą. Zewnętrzne i wewnętrzne wymiary pałacu rzadko zgadzały się ze sobą, ale różnice te były na tyle nieznaczne, że nie zdradzały, iż wymiar wewnętrzny był znacznie większy. Archiwum zajmowało dolną część pałacowego kompleksu, więc wydawało się możliwe, iż schody prowadzą w głąb litej skały lub raczej czegoś podobnego do niej.

Zimna podłoga kojarzyła się raczej z odwiecznymi głazami niż z marmurową czy betonową posadzką. Dwie inne rzeczy dawały dużo do myślenia. Ściana, która ukazała się naprzeciwko schodów, również wyglądała solidnie jak lita skała. Zimna i gruba, w przeciwieństwie do podłogi została wykonana z metalu. Nie było to surowe żelazo, grubo kuty arkusz miedzi czy jakiś prymitywny element z brązu, lecz przeraźliwie poważny, nieskazitelnie gładki, grafitowy metal, przebłyskujący spod wielowiekowej powłoki kurzu. Od czasów Przeniesienia Leen nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego; ani zawiasów, ani zamka. Coś jednak mówiło jej, że ma przed sobą drzwi.

Ta pewność opierała się nie tylko na intuicji. Ściana po lewej stronie metalowej płaszczyzny miała pewne charakterystyczne cechy. Na przestrzeni od pasa do czubka głowy Leen i na szerokości mniej więcej ramienia lita skała w niewytłumaczalny sposób robiła się przezroczysta, zachowując właściwą sobie strukturę i chłód kamienia. Leen przesunęła palcem po pokrytych pleśnią głazach. Pierwsze wrażenie okazało się słuszne. Przezroczysty fragment emanował zielonym światłem, które przechodząc na wskroś jej dłoni, nadało jej trupią barwę. W miejscu, gdzie przycisnęła opuszek palca, pojawiło się jaśniejsze, zielone światełko. Leen przyjrzała się z bliska smudze, którą pozostawił po sobie jej dotyk.

Trudno było na poczekaniu określić grubość kryształu, ale z pewnością nie należał do najcieńszych. Mógł sięgać w głąb skały co najmniej na długość ramienia. W każdym razie widać było gdzie się kończy, ponieważ coś na nim majaczyło, okrągła plamka zieleni wielkości monety. Światełko. Nie płomień, nie czarnoksięska pochodnia ani run podobny do znaków na koszuli Robina, lecz blask zupełnie innego rodzaju, światło jarzące się nieruchomo w ciemności, ukryte w niej przed...

Zielony punkcik zmienił kolor na pomarańczowy i mrugnął. Potem zniknął.

Leen odskoczyła gwałtownie, jakby światełko ją ugryzło. Potrząsnęła głową, usiłując uspokoić wzburzony umysł. Spojrzała na Robina. Z ukontentowaniem młócił piąstkami w metalowe drzwi, nie powodując nawet najsłabszego hałasu, jeśli nie liczyć ledwie dosłyszalnego plaskania o pancerną powierzchnię. Nagle poczuła się z niego dumna, nie przeszkodził jej nawet ten bardzo niearchiwistyczny zawrót głowy. Już w tak młodym wieku zdradzał odpowiednie skłonności, mogące go uczynić pierwszorzędnym Archiwistą. Szkoda tylko, że jedną z nich było zamiłowanie do odkrywania rzeczy, które powinny pozostawać w ukryciu. W każdym razie Robin wykonał już swoją część zadania. Reszta należała do niej. Leen zapisała w pamięci, by nagrodzić go jakoś za dostarczenie jej tak interesującej zagadki. O tak, była nią bez wątpienia. Nawet bardziej niż interesująca. W kryształowej ścianie tkwiło coś bardzo starego. Coś, co istniało od setek lat i nadal żyło.


Rozdział I


Wyglądało na to, że to pierwsza od wieków okazja, żeby wreszcie się wyspać. Oczywiście w podróży nie można mieć wysokich wymagań, ale nawet wtedy nie można sobie odmówić zupełnie...

Jakiś bucior znowu wbił się mu między żebra. Znowu? Jurtan Mont spróbował odtworzyć w pamięci ostatnie minuty. Coś naprawdę potężnego musiało wytrącić go ze snu, skoro jego umysł obudził się do życia. Czy to ta sama stopa? A jeśli tak, to do kogo należy?

- No, obudź się wreszcie.

Głos nie brzmiał znajomo. Jurtan uniósł nieco jedną powiekę i odwrócił głowę. Niechlujna postać z rozwichrzoną brodą, wznosząca się nad nim niczym wieża w mroku przedświtu, również nie wydawała się mu znana, ale jego wewnętrzny głos nie podnosił alarmu, zwłaszcza że nieznajomy nie obrabował go i nie udusił podczas snu.

- Kim jesteś?

- A jak ci się wydaje? - warknęła z rozdrażnieniem nieznana postać. - Powinienem ci wypruć flaki, a nie trącać cię miło bucikiem. To by cię definitywnie wykończyło, bo już prawie położyłem na tobie krzyżyk.

Postać może i była nowa, ale to rozdrażnienie Jurtan znał doskonale i od dawna.

- Max?

Maximilian Umiarkowanie Podejrzany, którego wygląd bardziej niż kiedykolwiek odpowiadał przydomkowi, zmierzył go spojrzeniem pełnym odrazy.

- Pięć minut. Potem poćwiczymy.

Jurtan wygrzebał się ze śpiwora. Powietrze było mroźne, ale przynajmniej rosa nie zamarzła mu na twarzy. To już coś.

- Jak długo mamy to ciągnąć? Kiedy wreszcie gdzieś dojedziemy?

- Zawsze to samo - mruknął Max. - Nie śpi od dziesięciu sekund i już narzeka.

- Ale chyba nie będziemy jechać bez końca, co? Kiedy dojedziemy gdzieś, gdzie chcemy być?

- Już gdzieś jesteśmy.

- Nie o to mi...

- Ani mnie - Max uniósł jedną brew i spojrzał znacząco ponad ramieniem Jurtana. Poprzedniego wieczoru, kiedy zatrzymali się na nocleg, stanęli tuż za linią drzew wzdłuż drogi. W nocy Jurtan oparł się przez sen o coś, co wydało mu się twardym pniem. Ale to nie było drzewo. Był to niski kopczyk kamieni z małym drogowskazem. Jurtan obszedł go dookoła i spojrzał na niego spode łba. Drogowskaz w kształcie strzały wskazywał kierunek, w którym zmierzali. Napis głosił: “Peridol”.

Jurtan jęknął.

- Ale nie wiadomo, ile jeszcze... - Naprawdę, wyglądało na to, że będą podróżować do końca świata. - Kiedy ostatnio spaliśmy w łóżku?

- Przedwczoraj.

- Naprawdę? - No dobrze, może to i prawda. Ale i tak minęły ponad dwa tygodnie, odkąd wygrzebali się z bagna. Może nawet miesiąc. Gdyby ktoś pytał Jurtana o zdanie, przede wszystkim nigdy w życiu nie znaleźliby się na tych zdradliwych błotach, zwłaszcza że jedynym powodem, dla którego tam zawędrowali, była torba spleśniałych dokumentów, których nie potrafili odczytać. Oczywiście, gdyby ktokolwiek pytał Jurtana o zdanie, na pewno nie byłoby go o wpół do szóstej rano na jakimś bezimiennym wygwizdowie w drodze do miejsca, którego nie miał życzenia oglądać na oczy, z szaleńcem mającym świra na tle samodoskonalenia. Jurtan był zdziwiony, że Max nie zmuszał koni do gimnastykowania się razem z nimi.

Oddając mu sprawiedliwość można by jednak zauważyć, jeśli było się w odpowiednim humorze, że Max nigdy nie zadowalał się jedynie wydawaniem rozkazów. Jurtan skrzywił się ponuro, splótł dłonie z tyłu i zaczął powoli przechylać się. Wszystko to niezupełnie mu się podobało; wyglądało na to, że Max zaczyna traktować go równie surowo jak samego siebie.

- I na co się tak gapisz? - zagadnął go Max, kończąc akrobację i poruszając lekko korpusem. Jego nos dotknął ud, a wyprostowane ręce wysunęły się przed wyprężony tułów.

- Dlaczego musimy to robić codziennie? - jęknął po chwili Jurtan, wracając do normalnej pozycji i robiąc sobie chwilę przerwy przed powtórzeniem całej ewolucji. - Jesteśmy w dobrej formie. No dobrze, może nie byłem sprawny, kiedy wyjeżdżaliśmy z Szacownej Oolvaya, ale teraz już jestem, więc...

- Jesteś w dobrej formie? Świetnie, wobec tego możemy przejść do następnego etapu. W tym fachu nie można spocząć na laurach. -Max znowu wygiął się w łuk i Jurtan, chcąc nie chcąc, podążył w jego ślady.

Max wspominał już, że stanie w miejscu oznacza cofanie się. Był to aforyzm numer dziesięć tysięcy trzydzieści trzy. A może trzydzieści cztery? Jurtan pomyślał ponuro, że jeśli Max uszczęśliwi go dzisiaj kolejną życiową mądrością, stanie się coś strasznego. Jeszcze nie wiedział co, ale na pewno coś przerażającego.

Nie byłoby jeszcze tak źle gdyby nie to, że muzyczny zmysł nie pozwalał Jurtanowi zgadzać się z Maxem. Zniósłby fizyczne niedogodności, ale dlaczego musiał godzić się z faktem, iż nawet własne ciało sprzymierzyło się przeciwko niemu? Na tym etapie było mu doskonale obojętne, czy coś wyjdzie mu na dobre, czy nie. Co z tego, że czuł się lepiej, niż przed spotkaniem z Maxem i Shaa? Świetnie, teraz miał większą świadomość ciała, dobrze rozwinięte mięśnie i mocne stawy. Zgoda, udoskonalił koordynację ruchów i nauczył się nowego repertuaru ćwiczeń fizycznych. Wszystko to uświadomiło mu z tym większą wyrazistością słodki smak lenistwa.

W głowie rozległ się mu żałosny jęk waltorni. Znowu to samo: co za korzyść z posiadania dodatkowego zmysłu, który nie milknie ani na chwilę? Każdy posiadacz sumienia przyzwyczajony jest do wysłuchiwania jego uwag, ale nawet Shaa (który powinien znać się na takich rzeczach) nigdy nie słyszał o przypadku sumienia, które godziło krytyczne komentarze ze złożoną harmonią i bogatą paletą muzycznych tonów.

Oczywiście obiegowa opinia o sumieniu utrzymuje, iż ogranicza się ono do zaznaczenia granicy między dobrem a złem, narzucenia potrzeby postępowania zgodnie z obowiązującymi normami i gnębienia delikwenta poczuciem winy, jeśli się je pogwałciło. Natomiast żadne księgi ani podania nie wspominają o sumieniu, które występuje z twórczą inicjatywą i podsuwa pomocne sugestie i własne opinie, mimo iż znękany właściciel wymaga od niego tylko jednego: żeby siedziało cicho. W gruncie rzeczy siedzenie cicho było jedyną rzeczą, przed którą wzdragał się zmysł Jurtana.

Z drugiej jednak strony Jurtan nie zamierzał narzekać, zwłaszcza odkąd poznał bliżej swój wrodzony talent. Nie dawniej niż przed paroma miesiącami jego wewnętrzny akompaniament był zazdrosny do szaleństwa. Kiedy Jurtan słyszał jakąś dobiegającą z zewnątrz muzykę - wykonywaną przez dowolną osobę - oczy nagle zachodziły mu mgłą, a myśli zaczynały krążyć bezładnie jak stado spłoszonych ptaków. Kiedy wreszcie odzyskiwał przytomność, toczył wokół błędnym spojrzeniem, nie mając pojęcia, gdzie się znalazł. Czasami bywał szarpany i kopany, a zdarzało się, że zmysł traktował go nawet jeszcze gorzej, co było dość krępujące, a nawet niebezpieczne dla zdrowia. Ale po intensywnych ćwiczeniach te kłopoty skończyły się.

Max wreszcie zezwolił na przerwę. Jurtan już teraz czuł się wyżęty z wszelkich sił, a dzień przecież dopiero się zaczął. W leżącym z tyłu zagajniku płynął równolegle do drogi strumyk. Konie obrzuciły Jurtana podejrzliwym spojrzeniem, kiedy poprowadził je do wody. Jeszcze nie wybaczyły przygody na bagnach. Max wytrzymał ich wzrok. Jego twarz wyrażała wewnętrzną walkę. Nie potrafił zdecydować, czy traktować konie jak członków grupy, czy też raczej jak źródło gotówki i, w razie nieprzewidzianych trudności, pożywienie. Konie i Max mierzyli się przez chwilę ciężkim wzrokiem.

Coś niewidzialnego warknęło na Jurtana z wody. Krótki plusk przebił się przez zaporę jego ciężkich myśli. Już zamierzał wracać do obozu, kiedy jego wzrok zatrzymał się na dziwnym urządzeniu stojącym przy odgałęzieniu drogi, na skraju zagajnika, o jakieś trzydzieści kroków na zachód w kierunku Peridolu.

- A to co? - mruknął. Z całą pewnością nie był to kolejny drogowskaz, chyba że wskazywał miejsce, do którego nie można by dotrzeć konno. Jedno z drzewek, jeszcze niemal sadzonka, zostało obdarte z gałęzi. Został z niego sam pręt, sięgający na wysokość głowy Jurtana, pręt z siecią rozgałęzionych korzeni, przytwierdzających go do podłoża. Do jego czubka ktoś przywiązał rzeźbioną ikonę zwróconą twarzą w stronę drogi i dodatkowo zabezpieczoną kołkiem. Nie można było dojrzeć rysów obrazu, ponieważ nad ziemią nadal unosiły się jęzory porannej mgły.

- W tym stanie ducha lepiej się do niej nie zbliżaj! -zawołał do niego Max.

- Dlaczego? - mruknął pod nosem Jurtan. - Nie jestem dzieckiem.

Kopnął palik, nie zwracając uwagi na gromką fanfarę i znajomy warkot bębna, zwykły znak ostrzegawczy, który rozlegał się wtedy kiedy miało go spotkać coś godnego uwagi. W następnej chwili wisiał już głową w dół, nie mając pojęcia, co właściwie się stało, a coś, co mogło być rojem rozwścieczonych pszczół, otaczało mu stopy. Zaraz potem plasnął ciężko w bruzdę i zarył nosem w błoto. Nogi bolały go i piekły, jakby Max kazał mu ćwiczyć przez trzy dni bez przerwy. Wsparł się na łokciu, zdjął zabłoconą dłonią z oczu dwie pecyny błota i splunął piaskiem.

Max stał tuż obok, przyglądając się świątyni okiem znawcy. Przezornie zachowywał bezpieczny dystans.

- Czego się spodziewałeś? - spytał. - To święte miejsce przeznaczone dla aktywnego boga. Wygląda na Opiekunkę Natury. Ten, kto je tu zbudował, najwyraźniej nie był specjalnie zorientowany w szczegółach zagadnienia, bo okaleczył drzewo zamiast uświęcić coś zielonego w naturalnej postaci. Ale Opiekunka też chyba nie była szczególnie wybredna, a może po prostu zgłodniała. Masz szczęście, że nie wezwała obrońcy.

Jurtan wygrzebał się z błota i podniósł powoli do pozycji siedzącej.

- Nie powinieneś mi pozwolić podchodzić, skoro groziło mi niebezpieczeństwo.

- Tak ci się wydaje?

Dzieciak miał rację, ale to jeszcze nie znaczyło, że Max przyzna się do błędu. Wystarczy, że ustąpiłby mu o krok, a nie wiadomo, czym by się to skończyło. Max ograniczył się więc do podania Jurtanowi ręki i podźwignięcia go z błota.

- Ogarnij się trochę, a ja zrobię śniadanie. Z ostatniej wioski mamy jeszcze parę jajek.

Mimo tak nagle popsutego humoru Jurtan nie mógł zaprzeczyć, iż jego towarzysz podróży obok innych niezwykłych talentów posiada również umiejętność tworzenia kulinarnych dzieł sztuki w polowych warunkach. Tego dnia, mając za sobą drugą kąpiel, a w żołądku smaczne jedzonko, Jurtan poczuł się zdolny do obiektywnej oceny sytuacji. Musiał przyznać, iż tempo, jakie narzucił im Max od czasów iskendariańskich bagien, nie było mordercze, choć nie można go było również uznać za szczególnie wypoczynkowe. Przeszli przez parę krain i miast-państw, trawiąc sporo czasu na popas w grodach i wsiach. Parę razy pozwolili sobie nawet na zejście z trasy, by na własne oczy zobaczyć miejscowe legendy czy znane miejsca, a raz zwiedzili zrujnowane zamczysko, na którego kamiennych murach, porośniętych mchem i pnączami powoju Max deklamował wybrane strofy starożytnej poezji. Deklamował zbyt wiele strof, gdyby ktoś pytał o zdanie Jurtana, który nigdy nie darzył literatury klasycznej gorącym uczuciem. Przeważnie trzymali się bocznych dróg, unikając większych zbiorowisk. Na bardziej uczęszczanych szlakach spotykaliby ludzi, którzy mogliby ich zapamiętać. Jurtan zdawał sobie z tego sprawę, wiedział jednak również, że w tłumie łatwiej się zgubić. Z drugiej strony, małe miasteczka, przez które przejeżdżali czasami, nie widziały obcego od dziesięciu lat, więc gdyby ktokolwiek ich szukał, każdy miejscowy opisałby ich gorliwie i z dużą dokładnością.

Czy Max naprawdę chciał zatrzeć za sobą ślady?

Inną rzeczą, jakiej nauczył się Jurtan, było działanie i myślenie w tym samym czasie. Roztrząsając plany i pobudki Maxa zdążył posprzątać obóz i spakować juki, kolejne umiejętności, o których opanowaniu jakoś nigdy nie marzył. Przynajmniej całodzienna jazda na koniu nie wydawała się mu już najbardziej wyrafinowaną torturą z repertuaru Maxa. W gruncie rzeczy jako jeździec czuł się już niemal swobodnie.

- Nie - odezwał się Max.

Jurtan zamarł ze stopą w strzemionie.

- Dlaczego nie?

- Za bardzo zmęczyliśmy konie. Dajmy im dzisiaj wolne. Jurtan zeskoczył na ziemię. Konie nie były zmęczone, obchodzili się z nimi jak z francuskimi pieskami. Co Max znowu wymyślił? Ten numer z końmi nie był dzisiaj jego pierwszym dziwnym posunięciem.

- Po co ci przebranie?

- Wprawiam się.

Jeśli istniało coś, czego Max w ogóle nie potrzebował, była to wprawa w sztuce kamuflażu. A to oznaczało, że jego odpowiedź miała w sobie tyle samo sensu, co wszystkie w ogóle odpowiedzi Maxa.

- Gdybyś mi powiedział, o co chodzi, mógłbym ci pomóc.

- Doprawdy?

- Co ty właściwie do mnie masz? - wymamrotał Jurtan pod nosem. - Myślałem, że uczeń zasługuje na odrobinę względów.

- Pewnie tak. Idziesz czy nie? - Max wyprowadził swojego konia na drogę. Jurtan skrzywił się i powlókł się za nim, ciągnąc za uzdę swojego wierzchowca.

Ale coś wisiało w powietrzu. Max na ogół nie zachowywał się aż tak wrogo, zwłaszcza rano. Lubił wstawać wcześnie, wyglądało na to, że zazwyczaj zrywał się równo ze wschodem słońca. Może zresztą naprawdę musiał się wprawiać? Zawsze był podejrzliwy, ale dziś pobił swoje własne rekordy. Coś musiało porządnie wytrącić go z równowagi.

Max włożył kapelusz z szerokim, oklapniętym rondem, uzupełniający jego przebranie nędzarza. Gdyby Jurtan spotkał kogoś takiego na ulicy, nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia; chyba żeby wyminąć go w odpowiedniej odległości. Kiedy otaczający ich las zaczął rzednąć, a przez zielone sklepienie liści zamigotały promienie porannego słońca, spod ronda kapelusza Maxa zaczął emanować bladoróżowy blask.

Max przytrzymał mocniej kapelusz. Jedną ręką chwycił rondo, drugą sięgnął pod nie, poprawiając kontrolną matrycę nad prawym uchem. Kamuflaż, pomyślał Max, kamuflaż i intryga wymagają ukrywania jednej rzeczy za drugą. Co za świat! Gdyby nie było tej nieszczęsnej magii, walki ducha i mocy, pewnie zrobiłoby się tu całkiem przyjemnie. A z drugiej strony - może niekoniecznie. Ludzie są tylko ludźmi, a moc jest mocą, jakkolwiek by na to patrzeć. Wzmacniająca dyskietka na jego prawym oku stwardniała i obraz nabrał klarowności. Na pniu po lewej stronie siedziała wiewiórka. Dla nieuzbrojonego oka jej futerko w kolorze kory drzewa było niedostrzegalne w cieniu gęstych drzew, nawet jeśli wiedziało się, gdzie patrzeć, ale dla dyskietki, zabarwiającej na pomarańczowo ciepło emitowane przez ciałko zwierzątka, wiewiórka była widoczna jak na patelni.

Tu i ówdzie pojawiały się również inne zwierzęta. Pod zwisającymi nisko gałęziami przemknęła smuga, mogąca być lisem, wyżej zauważył całe stado ptaków i parę innych wiewiórek. Nic większego nie pojawiło się w zasięgu wzroku Maxa, a już z pewnością nic chodzącego na dwóch nogach. Chyba że stosowali środki ochronne. Wykrywanie emanacji aury było w pewnych kręgach dość banalnym trikiem, ale nikt dotąd nie słyszał o maskowaniu fal termicznych. Mimo to należało przyznać, że zdalnie sterowane czujniki nigdy nie stały się prawdziwie popularne. Jak większość magicznych wynalazków, pozwalały raczej uniknąć kłopotów, niż zakończyć je efektownie i z hukiem. Ich użytkownicy w przeważającej większości nie byli tak sprytni, jak to sobie wyobrażali, a przede wszystkim zdradzali dziwną niechęć do prowadzenia badań. Oczywiście są badania i badania, pomyślał Max. Każdy chciałby ukraść cenny przedmiot, gdyby miał taką możliwość. Problem polegał jedynie na tym, że inni działają zupełnie bez wyczucia.

Starają się wykraść tajemnice żyjącemu rywalowi. Znacznie bezpieczniej i efektywniej jest szukać w miejscu, którego strażnicy już nie żyją.

Kiedy pragnie się poznać odpowiedzi na niektóre pytania, przedzieranie się przez ruiny i stare księgi to zwykła strata czasu. Max rozejrzał się od niechcenia. Ktoś na nich czyhał, to się czuło. Pytanie tylko, czy były to zwykłe rzezimieszki, zaczajone na podróżnych i ich sakiewki, czy też obserwatorzy, którym chodzi o coś innego. Możliwości było bardzo wiele, ponieważ tajemniczy osobnik czający się w ukryciu z pewnością nie miałby nic przeciwko nadprogramowej zabawie i łupowi, gdyby na jego drodze znalazł się przypadkowy podróżny.

Dopóki przyszłość nie dowiedzie, że jest inaczej, należy traktować każdą ewentualność jako osobiste zagrożenie. Mimo to nawet Max ze swoją troskliwie kultywowaną obsesją ostrożności musiał przyznać, że najbardziej prawdopodobnym scenariuszem było stare, dobre: “wywabić z wioski, ograbić w lesie”, ścisła współpraca karczmarza z paroma lokalnymi rzezimieszkami.

Max pozwolił sobie na akcję dydaktyczną, polecając Jurtanowi, by uważał na wszystko i miał oczy szeroko otwarte. W tej części lasu ścieżka stała się wąska i kręta ponad wszelkie pojęcie. Na dodatek kluczyła pomiędzy wąwozami, sięgającymi do piersi, a czasem nawet ponad głowę dorosłego człowieka. Ziemię zaścielały rudziejące liście. Nie było w tym nic dziwnego, jako że nadeszła już jesień, ale w tym miejscu było więcej liści niż w pozostałej części lasu. Być może, pomyślał Max, to wina burzy, która szalała tutaj ze szczególną zaciekłością, a szlak był rzadko uczęszczany. W paru miejscach dostrzegł wyraźne ślady kół, ale nie był na tyle biegły w badaniu tropów, by określić, jak dawno temu przejeżdżał tędy wóz. A jednak, mimo tych, jakże uspokajających, wyjaśnień, nieustannie wracało do niego pytanie: czy ktoś mógłby umyślnie narzucić liście na ścieżkę?

Max rozejrzał się wokół siebie. Niestety, znajdował się akurat w miejscu, w którym nasypy wąwozu sięgały mu ponad głowę. Z grzbietu konia miałby oczywiście znacznie lepszy punkt obserwacyjny. Uniósł dłoń, nakazując Jurtanowi zatrzymać się i włożył stopę w strzemię.

W uszach idącego z tyłu Jurtana rozlegał się falujący, niespokojny motyw w wykonaniu instrumentów smyczkowych. Prawdopodobnie miał symbolizować poszum lasu czy coś w tym rodzaju.

Jako akompaniament był całkiem przyjemny, sympatycznie tonalny i raczej komercyjny niż koncepcyjny. Jurtan przedkładał melodie nad te jakieś atonalne zgrzyty, oscylujące w kierunku przykrej dysharmonii i ostrych nagłych pisków, ale nawet teraz, mimo większej kontroli, nie miał żadnego wpływu na wybór repertuaru, który serwował mu jego zmysł. Od paru minut spod leśnego tematu, teraz w tonacji minorowej, wyzierał złowieszczy motyw w niskich rejestrach. Jurtan również rozejrzał się dokoła, usiłując określić, z jakiego kierunku uderzy niebezpieczeństwo. Nie od razu dostrzegł, że Max unosi dłoń i zatrzymuje konia. Dlatego kiedy zza krawędzi rowu rozległ się ogłuszający ryk bawolego rogu, przeraził się zarówno on, jak i jego koń. Mimo woli za bardzo zbliżył się do Maxa i jego wierzchowca. Oszalały ze strachu koń posłał go jednym dobrze wymierzonym kopniakiem na ziemny wał, po czym wpadł w pełnym galopie na Maxa.

Max wyrwał stopę ze strzemienia i rzucił się na ziemię tuż pod kopyta szalejącego konia. Zataczając łuk w powietrzu, Jurtan obserwował z fascynacją całą scenę rozgrywającą się przed jego oczami, jakby w zwolnionym tempie. Dokładnie w chwili, w której pierś Maxa zetknęła się z ziemią, koń znalazł się tuż nad nim, gotów przegalopować mu po plecach; kręgosłup Maxa bezwzględnie pękłby niczym suchy patyk. Zaraz potem Jurtan uznał z niezachwianą pewnością, że Max posłużył się jakimś zaklęciem i teleportował się, jako że zniknął natychmiast po tym, jak dotknął warstwy liści. A jeszcze po chwili, kiedy zniknęły również przednie nogi konia, który zachwiał się i stracił równowagę, stało się oczywiste, że nie ma mowy o żadnej magii. Pod liśćmi krył się wilczy dół.

Max zdawał sobie sprawę, że gdyby trafił na pułapkę z zaostrzonymi palami, znalazłby się w opałach. Nad jego głową koń Jurtana zaparł się zadnimi nogami, cofając się znad krawędzi jamy, teraz widocznej, ponieważ siatka na której leżały liście oberwała się pod ciężarem Maxa. Koń wierzgnął i oparł się przednimi kopytami o drugą krawędź dołu.

Jurtan upadł w liście tuż przed pułapką i zatrzymał się z twarzą do góry. Miał doskonały widok na kolejną siatkę z ołowianymi ciężarkami po bokach, spadającą z nasypu wprost na niego. W polu widzenia znalazł się również koński brzuch. Wierzchowiec Maxa podrzucał głową i nerwowo przebierał nogami, ale nie zdecydował się pójść w ślady konia Jurtana. W związku z tym spadająca siatka zatrzymała się na nim, nie dosięgając Jurtana.

Jurtan wyniknął się spod zwisającego brzegu siatki i stanął chwiejnie na nogach. Róg odezwał się znowu. Coś świsnęło mu koło ucha. - Strzała! Ktoś, kto krył się za nasypem, zamierzał ich zabić. A gdyby tak po prostu uciec? Po lewej stronie, w kierunku z którego przybyli, rozległ się jaki szczęk i głośny jęk. Jurtan odwrócił się i ujrzał zwalistego mężczyznę z dziko rozwichrzoną czarną brodą i mieczem, usiłującego złapać równowagę na ścieżce. Świeżo osypana ziemia znaczyła miejsce, w którym zeskoczył i ześliznął się do wąwozu.

Max zatrzymał się na dnie jamy, do góry nogami, z rękami zaplątanymi w siatkę z liśćmi. Koń z połamanymi nogami ześlizgiwał się w ślad za nim. Max ostrożnie przetoczył się na plecy. Poczuł napór czegoś wąskiego, drapiącego i długiego, co po chwili pękło z trzaskiem. A więc jednak w pułapce znajdowały się pale, choć nie było ich na tyle dużo, by pokryć całe jej dno. Max usunął kopniakiem kolejny zaostrzony drzewiec i wstał, usuwając się pod ścianę. Koń upadł ciężko tuż obok, nadziewając się na ostrza. Jego martwe ciało przeszyła niepotrzebna już strzała.

Jest ich co najmniej czterech, pomyślał Jurtan. Ten osiłek z mieczem strzegący ścieżki, łucznik, ten z rogiem i prawdopodobnie jeszcze jeden, pilnujący ścieżki z drugiej strony pułapki. Max uczył go szermierki, ale po typowym dla niego przyspieszonym kursie Jurtan nie czuł się na siłach dać odpór czterem napastnikom. Poza tym jedyną bronią w zasięgu jego ręki był miecz. W głowie Jurtana rozbrzmiała fanfara. Wyciągnął miecz i rzucił się na osiłka, krzycząc: “Heda!”

Trąbki, które odezwały się w jego głowie, podchwyciły tonację okrzyku. Obraz przed oczami Jurtana nieco się zamazał, ale ćwiczenia, którymi katował się przez miniony miesiąc, pomogły mu skoncentrować się i odzyskać przytomność umysłu. Za to mężczyzna na jego drodze zareagował ospale, jakby nagle wpadł w obezwładniający trans. Kiedy sięgnął po miecz i wydobył go z pochwy, jego oczy nabrały nieprzytomnego wyrazu.

Max i Jurtan doszli do wniosku, że skuteczność wokalizacji w obezwładnianiu przeciwnika znacznie ustępuje efektom, jakie osiągał za pomocą harmonijki ustnej, spoczywającej w kieszeni, bądź fletu, noszonego w jukach. Jednak głos był dla niego najbardziej dostępny i pozostawiał mu swobodę ruchów. Jurtan prześliznął się obok strażnika i uderzył go w skroń płazem miecza. Muzyka dźgnęła go niczym ostrze. Bez namysłu odskoczył do tyłu.

Tam, gdzie przed chwilą stał, świsnęła strzała, wbijając się w pierś padającego mężczyzny.

Max przetoczył się przez ciało konia. Unikając zmiażdżenia odbił się i wydostał z pułapki. Nie zatrzymując się ani na chwilę, wskoczył na krawędź wąwozu. Zobaczył tuż nad głową, kolejną strzałę na cięciwie łuku. Max złapał za wystający korzeń, podciągnął się, chwycił łuk drugą ręką i puścił korzeń. Runął w dół. Jednocześnie mocno szarpnął i zza nasypu z dzikim wrzaskiem wyfrunął kolejny napastnik. Wpadł głową naprzód prosto w jamę.

Powyżej rozległy się kroki dwóch osób, zmykających spiesznie pomiędzy drzewa. Max wspiął się na nasyp, by rzucić się w pościg za rzezimieszkami, ale kroki nagle zatrzymały się i do uszu Maxa dobiegł tętent kopyt. Ścieżka za wilczym dołem skręcała na lewo i najprawdopodobniej okrążała miejsce, w którym napastnicy ukryli konie. Max pochylił się nad jednym z wierzchowców.

- I co? - spytał go.

Koń przekrzywił łeb i zmierzył go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. W trakcie potyczki nie zrobił najmniejszego ruchu, by wyplątać się z siatki.

- No to siedź tak dalej - powiedział Max.

- Jesteś cały? - zwrócił się do niego Jurtan, roztropnie pozostając poza zasięgiem jego ręki.

- Nie ma w tym twojej zasługi. Następnym razem lepiej pilnuj swojego konia.

Jurtan z ulgą usłyszał względnie łagodny, jak na Maxa, ton głosu.

- Tego konia nie trzeba już chyba pilnować.

Chłopak miał rację. Koń w wilczym dole zakończył swój ziemski żywot, przygniatając łucznika. Najprawdopodobniej napastnik i tak skręcił sobie kark, ale w ten sposób stracili okazję, by przeprowadzić dochodzenie. Max podniósł kapelusz, po którym przegalopował koń Jurtana, po czym upuścił go do wilczego dołu. Tyle na temat próbnego testu czujnika na podczerwień. Mógłby z jego pomocą odkryć obecność napastników, gdyby znaleźli się w polu widzenia, co, oczywiście, nie miało miejsca.

- Mogło być gorzej - uznał. W końcu został im jeden koń, jak również dokumenty Iskendariana.

Jurtan stanął nad mężczyzną, leżącym na ziemi za wilczym dołem. Uderzył go w głowę, ale przyczyną jego śmierci była strzała, przeznaczona dla Jurtana.

- Oni... nie żyją.

- Tak. Tak - zgodził się Max. - Wszyscy trzej. Zauważył, że chłopak starannie unika patrzenia na ciało, leżące wśród zbryzganych krwią liści, na mężczyznę i konia w pułapce i na samego Maxa. Ale nie próbował do niego podejść. Kto chce stosować przemoc, musi nauczyć się ją znosić.

- Jeszcze... nigdy... nikogo zabiłem - wyznał Jurtan. - To znaczy, umyślnie.

- Tego też nie zabiłeś. Wykończył go jego własny kompan.

- Ale gdybym go tak nie uderzył... gdybym się nie odsunął...

- Tak? - odezwał się Max po chwili.

- To albo on by mnie zabił, albo trafiłby mnie łucznik - dokończył Jurtan ponuro. - Prawda? Ale i tak... no, to przecież byli ludzie, mieli swoje życie, a tu nagle...

- Pewnie nawet mieli matki - powiedział Max bezlitośnie. - Ale radziłbym ci jednak nie zapominać, że to oni na nas napadli. Nie chcieli uciekać. Sami podjęli się tej roboty. Nikt ich nie zmuszał.

No tak, pomyślał Jurtan. Przynajmniej nie zwymiotowałem.

- Dobrze, że mój ojciec tego nie widział - mruknął. - Pewnie chciałby zobaczyć, jak piję ich krew.

- Jeśli spotkamy znowu twojego tatę, nie powiem mu o tym, skoro nie chcesz. Zapamiętam, że ma w tej dziedzinie nietypowe upodobania.

Jurtan spojrzał wreszcie w dół. Nie było aż tak źle, wyjąwszy kałuże krwi. Ten widok obudziłby pewnie w jego ojcu apetyt oraz poczucie dobrze wykonanej pracy. Tak, tata był dziwny.

Ale Shaa i Max uczyli go profesjonalizmu i w tym nie było nic dziwnego. Na czym skupiłby się teraz profesjonalista?

- Czy to znowu Ręka? - spytał.

- Nie.

- Więc nie wiesz, kto to był?

- Tego nie powiedziałem, prawda?

- Wiec kto?

- Przez ciebie nie zdążyłem się im przyjrzeć, ale hersztem mógł być Homar Kalifa.

- Kolejny twój przyjaciel?

Max przymknął jedno oko i spojrzał w niebo.

- Kalifa działa na małą skalę, jest bardziej oprychem do wynajęcia niż prawdziwym zawodowcem. Drobny rzezimieszek, choć zwykle nosi ze sobą bawoli róg. W tych czasach nie widuje się ich zbyt często. Jak się nad tym zastanowić, teraz sobie przypominam, że kiedyś już dałem mu nauczkę. Wyrzuciłem go przez okno do stawu.

- A więc to takie brutalne powitanie starego znajomego?

- Może - mruknął Max z powątpiewaniem. - W tym stawie były chyba jakieś paskudztwa, węgorze czy coś takiego. Być może to jednak nie Kalifa, choć nie jest to takie całkiem nieprawdopodobne. Kalifa lubi takie miejsca. Cicha prowincja, łatwo tu terroryzować miejscowych lub napadać głupich podróżnych.

- Czyżby? Uważasz, że to zwykły napad? Myślałem, że jesteś najbardziej podejrzliwą osobą na tym kontynencie.

- Tego nie sposób określić, chłopcze. To mógł być napad. Tak czy tak, musisz zapamiętać, że to sezon Robótek. Robótki takie już są. Każdy wychodzi na drogę i zajmuje się wszystkim, co tylko przyjdzie mu do głowy - Max zajrzał do jamy, po czym przeniósł wzrok na ścieżkę. - Bez względu na to, czy ktoś nasłał na nas Kalifę, czy nie, przed nami jeszcze wiele takich przygód.


Rozdział II


Wczesny poranek na pełnym morzu. Słońce już opromieniło przylądek, więc chyba nie jest aż tak wcześnie? Tereny za tonącym w mgłach wybrzeżem są znakomicie widoczne z pokładu. Nie znajdują się więc na pełnym morzu. Zalzyn Shaa przyjął swoją zwykłą pozycję na pokładzie “Rozsądnego Zysku”, balansując w rytmie fal z parującym kubkiem ziołowej herbatki w dłoni. Tego pięknego, choć nieco mglistego poranka wspominał początki swojej znajomości z “Rozsądnym Zyskiem” i równie rozsądnym kapitanem i jego załogą, z którymi spotkał się na środkowym odcinku rzeki Oolvaan. Rzeka ta, co jest charakterystyczne dla kontynentalnych zbiorników wodnych, zawierała słodką wodę, mimo iż niemal natychmiast ginęła w morzu. Miała zdradliwe mielizny i zmieniające się prądy, od czasu do czasu urozmaicane dziwnymi przypływami i z rzadka rozsianymi kataraktami. Czy nie należy przypuszczać, zastanowił się Shaa, że statek, który kursuje po takiej rzece, jest zaprojektowany z myślą o nawigacji na ograniczonej przestrzeni, a nie ogromie otwartego oceanu? Mimo iż na statku tym pełnił rolę kapitana, nie czuł się jeszcze tak biegły w sprawach żeglugi, by wypowiadać się autorytatywnie. Ale tuż obok znajdował się fachowiec.

- Kapitanie - odezwał się Shaa, zwracając się do indywiduum w kapoku, stojącego przy balustradzie w oczekiwaniu kolejnego pandemonium. - Ten statek, jego załoga i, pozwolę sobie zauważyć, również pan przywykliście do żeglowania rzeką Oolvaan, czy nie?

- Tak jest, doktorze - przyznał ze znużeniem kapitan Luff. - Właśnie tak wygląda sytuacja.

- A zatem, czy załoga pod pańskim dowództwem sprosta słonym wodom, po których tak przyjemnie żeglujemy?

Kapitan Luff wyjął z ust fajkę, wyciągnął instrument do czyszczenia i przystąpił do usuwania osadu.

- Skąd te wątpliwości, doktorze? Czyżby chciał pan wyrazić swoje niezadowolenie?

- Ależ skąd, ależ skąd. Zastanawiałem się jedynie nad potencjałem tego statku, tkwiącym w jego mięśniach.

Kapitan zmierzył go nieruchomym spojrzeniem, zapominając o fajce.

- Prawdą jest - odezwał się wreszcie po chwili namysłu, jednocześnie podejmując przerwaną czynność - że marynarz nieczęsto miewa szansę prowadzenia takiej konwersacji, zwłaszcza podczas żeglugi. Nie mogę również ukrywać, że nigdy podczas wszystkich lat, które spędziłem na wodach znanego nam świata, a także morzach i oceanach poza nim, powtarzam, nigdy, mówię to z całą pewnością, aż do dnia dzisiejszego nie słyszałem, by ktoś uważał, że statek ma mięśnie.

- A zatem mnie przypada zaszczyt pierwszeństwa. Ale mimo to problem potencjału i przeniesienia załogi z jednego środowiska do drugiego pozostaje aktualny. Wydaje mi się, że to pewne wyzwanie dla takiego starego wilka morskiego. Czy nie, kapitanie?

- Ten statek dostarcza znacznie więcej wyzwań - zauważył kapitan.

Shaa spojrzał na niego z naiwnym zdziwieniem, ale kapitan Luff zdążył poznać go już na tyle, by wiedzieć, że jeśli Shaa dysponował jakąś dozą naiwności, to jeszcze się z nią nie zdradził.

- Więcej wyzwań? - powtórzył Shaa. - Jest pan z pewnością starym wilkiem morskim, nie ma co do tego wątpliwości. Ale wierzę, iż musi być jakiś sposób, by ująć panu nieco brzemienia.

- Bardzo w to wątpię, doktorze - oznajmił Luff, rzucając mu spojrzenie z ukosa. - Sam pan jest wyzwaniem, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Pozwolę sobie zauważyć, że musiał pan być utrapieniem dla swojej biednej matki.

- Ona również była tego zdania - przyznał Shaa. - Co jest tym bardziej zadziwiające, jeśli się zważy terror panujący w mojej rodzinie.

Kapitan Luff przyjrzał się z zadowoleniem oczyszczonej fajce, po czym włożył ją do kącika ust.

- Jak to?

Shaa poczuł, że łagodne kołysanie statku wprowadza go w miły, nieco senny, nastrój.

- Widzi pan, miałem starszego brata, w porównaniu z którym wydałbym się panu niewinnym kociątkiem.

- Powiedział pan “miałem”.

- Miałem, mam, co za różnica?

- Czyżby? Nie znam się na tym, jestem jedynakiem.

- Bardzo roztropnie, bez wątpienia - pochwalił go Shaa.

Na wschodzie słońce przedarło się przez ostatnie jęzory porannej mgły i zalało cały statek jasnym blaskiem. Na głównym pokładzie przed nimi kręciły się grupki marynarzy, sprawdzających wanty, zwijających liny, szorujących pokład i sprawdzających umocnienia na skrzynkach z towarami, które nie chciały ułożyć się razem z resztą ładunku. Pokład był znacznie bardziej odsłonięty, niż miało to miejsce podczas ich podróży po Oolvaan. Być może wynikało to z odmiennych wymogów morza i rzeki. Shaa uznał, że, zważywszy wszystko, lepiej zapomnieć o ciekawości i nie poruszać tego tematu.

Na pokładzie widać było nie tylko członków załogi. Ronibet Karlini i mała Tildamire Ront rozsiadły się wygodnie za małym biureczkiem na sterburcie. Tak właściwie, przypomniał sobie Shaa, Tildamire nie jest już mała, zważywszy pełne uznania spojrzenia rzucane jej przez marynarzy. Obie były ubrane w bluzy, marynarskie spodnie i luźne marynarki. Tildy poszła w ślady Roni, obcięła krótko swoje płowe włosy. Gdyby Shaa miał wyrazić profesjonalną, lekarską opinię powiedziałby, że dorosła kobieta może dokonać znacznie gorszego wyboru, niż naśladowanie rozsądnej Roni. Co prawda Shaa nie znał Roni w wieku Tildamire, nie wykluczał zatem, że nie zawsze była aż tak rozsądna.

Tildamire naśladowała Roni nie tylko w tej jednej sprawie. Roni miała pogodne usposobienie, co nie znaczyło, że łatwo było zrobić na niej wrażenie. Kiedy wczorajszego wieczoru rozmawiali o planach na najbliższą przyszłość, Roni wspomniała o szybko rozwijającym się talencie Tildy do matematyki symbolicznej i teorii magii. Tildy nie miała dotychczas doświadczenia w rzucaniu czarów. Trudno jej było zaznajomić się z podstawami magii. Gdyby zdecydowała się kształcić w tym kierunku, z pewnością zaszłaby daleko. Ale Roni nie pasjonowała się odkrywaniem nowych umiejętności. Shaa, który ją obserwował, zachęcał ją z zapałem do podjęcia decyzji. Później zaczął się zastanawiać, czy nie zaczyna ona stosować w praktyce swoich doświadczeń w kształtowaniu młodych talentów. Być może Karlini wiedział o tym, ale jeśli tak było, na razie nie zdradzał się z tym.

Wielki Karlini nie wypowiadał się ostatnio zbyt chętnie na jakikolwiek temat. Tego ranka można go było znaleźć w ulubionym miejscu, na dziobie statku. Wspomniał od niechcenia, że będzie wypatrywać gór lodowych i teraz rzeczywiście spędzał sporo czasu na dziobie statku. Nawet w swoich najlepszych czasach Karlini bywał nieobecny duchem. Ale teraz, zauważył Shaa, jego roztargnienie osiągnęło niespotykany stopień intensywności. Jednak dalej skutecznie dodawał wszystkim odwagi, podobnie jak nie przeszkadzało mu to trzymać załogę w zdrowym dystansie od swojej żony i Tildy. Marynarze to przesądny naród. Shaa nie był zanadto zaskoczony, natknąwszy się na świadectwo tego w księdze ich zasad i reguł. To nie zabobony, lecz zwyczajna spostrzegawczość kazała im traktować Karliniego z pewnego rodzaju niechętnym szacunkiem. Byli już świadkami jego pirotechnicznych umiejętności.

Oczywiście mówiąc o metodach odstraszania nie można było zapomnieć o Svinie.

Karlini przechadzał się wzdłuż burty. Zatrzymał się raptownie, otrzepał, wyplątał nogę ze zwoju liny, która uznała za stosowne owinąć się wokół niej, po czym ruszył w kierunku steru. Niektórzy starożytni filozofowie twierdzili, że obserwator i obiekt obserwacji są połączeni ze sobą, ponieważ akt obserwacji wywołuje w obserwowanym reakcję zwrotną. I rzeczywiście, niektóre zaklęcia oparte są właśnie na tej zasadzie. Pominąwszy magię, Shaa nie wierzył, by zasada ta mogła być stosowana w świecie na większą skalę. Mimo to, nie można zaprzeczyć, że życie jest pełne niespodzianek. Shaa zaczął obserwować Karliniego, a ten wybrał sobie akurat ten moment, by przystąpić do akcji. Oczywiście nikt nie powiedział, że niespodzianki, jakie nas spotykają, są konsekwentne.

Usłyszał ciche odkaszlnięcie w okolicy swojego łokcia.

- Proszę wybaczyć - odezwał się Wroclaw, służący Karliniego. - Czy mogę dolać panu herbaty? A pan, kapitanie, czy życzy pan sobie świeżego tytoniu?

Rzeczywiście, kapitan Luff szukał czegoś pod płaszczem, coraz bardziej marszcząc czoło, co według interpretacji Shaa oznaczało, iż kapciuch z tytoniem umykał jakoś przed jego palcami. Wroclaw podsunął mu go z rewerencją, dzięki czemu stało się jasne, iż jego zdolności wyczuwania potrzeb chwili są nawet większe, niż mogło by się wydawać.

- Dziękuję - powiedział kapitan, biorąc kapciuch i zaczynając czyścić fajkę. - Jak pan to robi, człowieku?

Taki sposób zwracania się był dla Wroclawa nad wyraz nobilitujący, zważywszy jego cytrynową cerę i ramiona o nadprogramowej liczbie stawów. No, ale w końcu w obecnych czasach członków społeczeństwa należy traktować z pełną tolerancją.

- Zawsze traktowałem to zajęcie bardziej jak powołanie niż zawód, proszę pana - wyjaśnił Wroclaw. - A pan, doktorze?

Shaa zdążył już przyjrzeć się dokładnie Wroclawowi, kiedy ten wręczał kapitanowi kapciuch. Teraz obie ręce miał wolne, a pod płaszczem i spodniami nie było widać żadnych wyraźnych zgrubień.

- Tak - powiedział. - Bardzo dziękuję za propozycję i rzeczywiście poproszę o trochę herbaty, raczej ze względów medycznych, niż dla zaspokojenia zachcianki, ale tylko, jeśli stworzysz ją teraz, na naszych oczach.

Wroclaw odchrząknął dyskretnie, a kiedy po paru sekundach nic się nie wydarzyło, tupnął lekko w schodek.

- Ehm - odchrząknął głośniej, zwracając się ku stromym schodkom. Na najwyższym pojawił się ceramiczny dzbanek, który uniósł się powoli w powietrze.

- Nie jestem ja zwierzęciem pociągowym - dał się słyszeć skrzypiący głos. Shaa teraz dopiero zauważył, że dzbanek nie unosi się w powietrzu, lecz jest trzymany przez czyjeś obleczone w czerń ręce, z początku niezauważalne w mroku korytarza. Kapitan Luff oddalił się pośpiesznie. Musiał coś dopilnować na dolnym pokładzie. Nawet on miał swoją granicę wytrzymałości.

Shaa również, ale traktował je znacznie bardziej liberalnie i z dużą niekonsekwencją.

- Dziękuję, Wroclaw - powiedział, kiedy służący napełniał jego filiżankę parującym napojem. - A także tobie, Haddo. To bardzo miło z twojej strony.

- Hmmf - brzmiała odpowiedź. - Nikczemny to los, nosicielem herbaty zostałem ja. Gdyby nie na wakacjach był ptak, inaczej wyglądałyby sprawy te.

- Panowie wybaczą - wtrącił Wroclaw. - Czy mógłbym zrobić coś jeszcze?

- Dziękuję, to wystarczy - mruknął Shaa. - Możesz odejść. Rozum nakazuje nie pozwolić czekać twojemu przyjacielowi.

- W rzeczy samej - potwierdził Wroclaw. U jego stóp dało się słyszeć kolejne “hmmf”. Służący zniknął na schodach.

- Ma pan znakomitą załogę - zauważył kapitan Luff ze swojego nowego stanowiska za sternikiem. - I co do tego nie ma żadnych wątpliwości. - Mówiąc to, przejechał dłonią po krótkiej szczecinie parodniowego zarostu. - A skoro o tym mówimy, gdzie podziewa się ten młodzieniec? Ten z laską i zamglonym umysłem.

- Pełzający Miecz? Na pewno przebywa gdzieś w okolicy. - To niezupełnie kłamstwo, pocieszył się. Po prostu zapomniał uściślić, że nie chodzi mu o okolice statku.

Kapitan Luff mruknął coś pod nosem i zajął się fajką. Aromatyczny obłok otoczył jego głowę, po czym rozwiał się bez śladu na wietrze.

- Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, jak również żegluga. Sądzę, iż zbliżamy się do Peridolu w tempie, które panu odpowiada?

- Błyskawicznie. Oto słowo, które przychodzi mi na myśl - oznajmił Shaa. Nie czuł specjalnego zachwytu. Okoliczności jego ostatniego wyjazdu z Peridolu były, jakie były i nie zanosiło się, żeby sytuacja miała w tym czasie ulec zmianie. Stało się dla niego absolutnie jasne, że Peridol nie mógł również uchodzić za zdrowe miejsce. Nie należało jednak zapominać, że tymczasem sytuacja mogła zmienić się nawet kilka razy.

Nagle poczuł gwałtowny trzepot serca, które zerwało się do galopu niczym spłoszony koń. Uspokój się, nakazał mu Shaa i pociągnął jeszcze jeden łyk ziołowej herbatki. Ku jego zaskoczeniu serce naprawdę zaczęło bić wolniej, wracając do dawnego rytmu. Z medycznego punktu widzenia napar, którego podwójną dawkę właśnie przyjął, nie mógł jeszcze zadziałać, choć Shaa nigdy nie lekceważył roli placebo, nawet w odniesieniu do siebie. Przy całej swojej szorstkości był bardzo podatny na sugestię, o czym doskonale wiedział.

W tradycyjnych tekstach fachowych podatność na sugestie wiązała się z wrażliwością, w wyniku czego otrzymywało się osobowość podatną na klątwy. Świadomość, iż istnieje coś takiego jak osobowość podatna na klątwy, nie usposobiła Shaa przyjaźnie do problemu klątw jako takich. Niestety, świadomy stosunek, pozytywny czy negatywny, nie miał żadnego wpływu na sytuację, chodziło o wrażliwość. A jego wrażliwość na klątwy mogła zależeć od podatności na sugestię. Max usiłował stępić ją nieco, Shaa zaś poddał się wielu terapiom, zarówno naukowym, jak i bazującym głównie na przesądach, ale klątwa pozostała. I Shaa poddał się. Poddałem się, pomyślał, zupełnie i nieodwołalnie.

Jego rezygnacja w równym stopniu była podyktowana zmysłem praktycznym. Należałoby złamać zbyt wiele zaklęć, a co za tym idzie, zbyt wiele osób musiałoby umrzeć, by efekt działania klątwy mógł się ulotnić. Myśl ta nie gnębiła specjalnie Maxa, gdyż nie był za bardzo wrażliwy. Shaa nie mógł tego powiedzieć o sobie. W tym konkretnym przypadku najbardziej prawdopodobne było, że osobą, której śmierć położy kres klątwie, jest ni mniej, ni więcej, tylko Zalzyn Shaa.

Na pokładzie poniżej Wielki Karlini zbliżył się do Roni i Tildamire. Mniej więcej w połowie drogi dołączyła do niego mewa, która przysiadła mu na ramieniu. Jak to zwykle bywa na morzu, małe stadko mew ciągnęło za rufą statku. Ale ta jedna nie dołączyła do nich, lecz podążała za Karlinim wiernie jak pies, jeszcze zanim przybył do Szacownej Oolvaya, gdzie po raz pierwszy spotkał się z nimi.

- Coś tu jest nie w porządku - wymruczał Karlini. - “Chodzić po śladach” to dość popularny zwrot, ale w odniesieniu do mewy chyba dość osobliwy?

- Wiele z tego co mówisz brzmi osobliwie, kochanie - powiedziała jego żona.

Twarz Karliniego zmarszczyła się z namysłem.

- Czy tradycja nie uważa mewę za zwiastuna nieszczęścia?

- Nic mi o tym nie wiadomo - wzruszyła ramionami Roni. - Choć oczywiście od czasu do czasu wspominając tym różne nieoficjalne teksty. Zwykle kładą nacisk raczej na jej konkretną niż metafizyczną stronę: awatary morskiej ekologii i takie różne. Mewa? Przynosi różne ochłapy i padlinę, ale nieszczęście? A w ogóle czemu nie porozmawiasz z Shaa? To on studiował filozofię naturalną, nie ja.

Mewa rozpostarła skrzydła i trzepnęła Karliniego w głowę.

- Au! To musiało coś znaczyć! Takie rzeczy wloką się za mną od miesięcy.

- Pewnie wie, że łatwo cię dotknąć, kochanie.


Muszę wziąć się za tenis, pomyślała Tildy Mont. Ojciec wysłał ją z domu, by razem z Roni przyjrzała się światu i zdobyła wykształcenie. Świat okazał się bardziej przerażający niż fascynujący. Straciła już rachubę rozmów, których była świadkiem, niczym kibic na meczu tenisa, tylko bez piłki, choć czasem z rakietami.

Teraz przywykła już na tyle, że nie obracała głową tam i z powrotem, by śledzić odbicia piłki. Poruszała tylko oczami. Mecze Karlinich były inne niż rozgrywki Shaa lub kogokolwiek, kogo znała. To, co mówił Karlini często wydawało się nie mieć związku z tematem rozmowy. Karlini robił to każdemu, ale przy swojej żonie stawał się jeszcze gorszy. Czy to dlatego, że tak długo byli małżeństwem, czy też po prostu zmierzał w inną stronę? Tildy zerknęła leniwie na mewę, która jak zwykle nie zwracała uwagi na wywody Karliniego, od czasu do czasu skubiąc jedynie czyjeś ucho. Nagle mewa usiadła i popatrzyła wprost na nią.

- O nie, nic z tego - syknęła Tildy. - Już masz jedno ramię. Mewa zaskrzeczała i poruszyła dziobem, po czym wymierzyła go wprost w ucho Karliniego.

- Au! Przestań! -warknął Karlini. -Kiedy przybijemy do brzegu Peridolu, idę prosto do biblioteki, żeby znaleźć egzorcyzm przeciwko morskiemu ptactwu.

- Usiądź i zjedz kawałek sera, kochanie - odezwała się kojąco Roni. - Winogrona też są świeże.

- Nie chcę winogron - rzucił Karlini, siadając jednakże i natychmiast zapominając o wszystkim. Dlaczego Roni tak na niego patrzyła?

- Co? O co chodzi?

- Co z tobą, kochanie? Warczysz na wszystkich, odkąd opuściliśmy Oolsmouth.

- Nic się nie stało, wszystko w porządku. Nudzę się. Nie lubię statków. Nic mi nie jest. Dobrze się czuję.

- Akurat.

Karlini zdobył się na krzywy uśmiech.

- Widzisz? Nic się nie stało. Lubisz uśmiechy, prawda?

- Prawda. Świetnie.

- Co ja takiego powiedziałem? Teraz się na mnie wściekasz.

- Nic się nie stało, tak? A ja się nie wściekam.

- No to świetnie.

- Świetnie.

- Bardzo dobrze.

- Eeee... kochani? - wtrąciła Tildy, spoglądając niepewnie na mierzących się wściekłym spojrzeniem małżonków. Karlini siedział z założonymi rękami, a wyraz twarzy Roni pozwalał przypuszczać, że przed chwilą pociągnęła spory łyk mleka, którego zaklęcie świeżości upłynęło co najmniej przed tygodniem.

- Przecież się kochacie, prawda? Dlaczego ciągle skaczecie sobie do oczu?

Było to równie nieprzyjemnie jak obserwowanie kłótni rodziców. Miała ochotę schować się pod stołem i udawać, że jej nie ma. Jej ojciec, były Lew z Doliny Oolvaan, usiłował całkowicie wykorzenić z niej takie skłonności, podobnie jak inne, które nie przypominały zaciekłości wściekłego psa. W rodzinie Montów nie tolerowało się słabości. To dlatego jej brat Jurtan miał tyle nieprzyjemności. To przez te ataki drgawek Lew patrzył na niego jak na dziwnego bezkręgowca, którego kot przyniósł z podwórka i porzucił na środku dywanu z kompletem papierów adopcyjnych. Ciekawe, jak sobie teraz radzi. Karlini miał swoje sposoby, by zorientować się, co słychać u niego i Maxa, ale Roni miała rację: Karlini w ogóle nie zrobił za wiele od czasu opuszczenia Oolsmouth. Przeważnie szwendał się bez celu po pokładzie i robił wszystkim przykre uwagi.

- W związku małżeńskim oprócz miłości jest miejsce na inne rzeczy - odezwała się Roni dokładnie w chwili, kiedy zmęczona długim oczekiwaniem Tildy uznała, że oboje jej nie dosłyszeli. - Decydujesz, co jest najważniejsze, i trzymasz się tego: zaufanie, szczerość, porozumienie, rozmowa.

- Nie mam o czym mówić! - zaprotestował Karlini.

- Widzę - syknęła Roni. -A więc porozumieliśmy się.

- No i dobrze.

- Bardzo dobrze.

- Świetnie.

- Wydaje mi się - odezwała się Tildy - że gdyby Karlini zajął się czymś, zamiast...

- Nie potrzebuję małżeńskich porad od nieletnich - warknął Karlini. Może jednak usłuchał. - Zostawcie mnie w spokoju. No dobrze, zdenerwowałem się, wielkie rzeczy. Ładujemy się w sam środek nie wiadomo jakich kłopotów w Peridolu. To wystarczy, żeby wytrącić człowieka z równowagi. Poza tym... och, mniejsza o to. Poza tym zawsze jest Haddo.

- Tak - od strony rufy dobiegł piskliwy głos. - Zawsze Haddo jest.

Tildy obejrzała się przez ramię. Głos świadczył bez wątpienia, iż Haddo zbliża się w ich kierunku, ale zawsze można było się łudzić. Za Haddem podążał zaniepokojony Wroclaw.

- Dziękuję - wymamrotał Karlini. - Doskonale.

Karlini nie przepadał za potyczkami z żoną, zwłaszcza kiedy Tildy dorzucała swoje trzy grosze. Widok Hadda zwiastował wybawienie. Powinien się ucieszyć, ale nie mógł zapominać, że widok Hadda oznaczał również nowe komplikacje. Drobne kroki zatrzymały się przy stoliku i Karlini musiał przyznać, że chcąc nie chcąc, został zmuszony do konfrontacji.

- Pora na negocjacje? - spytał.

Mroczny otwór kaptura Hadda skierował się w jego stronę, płonące w próżni czerwone iskry zwęziły się z dezaprobatą, a górna krawędź kaptura opadła na nie, niczym zmarszczone groźnie brwi.

- Mistrzu, O Wielki - powiedział. - Hołd składamy ci, drobni słudzy. Mistrzem jesteś ty, lekko traktować poważne sprawy możesz.

- Zakładam, że to potwierdzenie - podsumował Karlini i zmarszczył się jeszcze okropniej, jeśli to w ogóle było możliwe. - Zakładam, że powinienem to załatwić.

- Zakładasz? - powtórzył Haddo. - Zakładaj nic. Tylko działaj.

- Słucham? Mam ci w dodatku płacić za te perły mądrości?

Roni przyglądała mu się, kiedy niechętnie oddalał się w otoczeniu tej małej świty, a Tildamire przyglądała się Roni. Jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie. Roni westchnęła. Właściwie, pomyślała Tildy, której wszyscy powtarzali, że precyzja wypowiedzi jest rzeczą najwyższej wagi, właściwie to bardziej męskie byłoby “Ha!”. Nazwanie tego wykrzyknika westchnieniem nadałoby mu niewłaściwe wibracje.

- No, nie wiem - odezwała się Roni, nieświadoma jej wewnętrznej walki z nazewnictwem. - Żyjesz z kimś całymi latami, zaczynasz myśleć, że znasz tego kogoś, a potem nagle patrzysz, a on zmienił się w obcą osobę.

- A może to jest tak, jak powiedział. Martwi się - podsunęła Tildy. - Uważa, że powinien mnie pilnować przed marynarzami. Chciałabym, żeby dał sobie z tym spokój, przynajmniej odrobinę. Ja już mam jednego ojca. I w ogóle. Ojciec uznał, że sobie poradzę. W przeciwnym razie nie puściłby mnie z wami.

Roni znowu przestała jej słuchać. I dobrze, pomyślała Tildy. Z tym o ojcu trochę przesadziłam. W opinii Lwa jedyną osobą, która poradzi sobie w życiu, był sam Lew.

- Karlini nie lubi łodzi.

Roni bawiła się winogronami z salaterki.

- Nie lubi, ale jeszcze nigdy nie reagował w ten sposób. Normalnie robi się zielony, siedzi w kajucie i jęczy. Nie jestem wredna. To przez niego. Coś przede mną ukrywa. Zawsze był okropnym kłamczuchem.

- No, może. Ale po co by mu to było? Poza tym, jeśli to robi, to jest nieszczęśliwy.

- Coś ci powiem. Cokolwiek to jest, już ja się dowiem wszystkiego - w powietrze strzyknęła strużka soku. Roni strząsnęła z palców wyciśniętą skórkę.

Tildy zapatrzyła się tępo w winogronową marmoladę. Tylko nie sil się na metafory, ostrzegła się. Ale wizja zmiażdżonego grona jakoś nie chciała jej opuścić. Coś jej mówiło, że podobny los spotka w przyszłości kogoś jeszcze.

Wielki Karlini zatrzymał się na przeciwległym krańcu pokładu. Oparł się o barierkę, by móc podziwiać uroki podróży, i odezwał się cicho:

- Czy to już według ciebie odpowiednio daleko od wszystkich? Haddo wbił w niego ciężki wzrok. Pod peleryną rysował się kształt rąk, mocno opartych na części ciała, która w przypadku istoty humanoidalnej powinna być biodrami.

- Próżniakiem czynisz się ty.

- Haddo chce powiedzieć... - zaczął Wroclaw, ale nie skończył.

- Co Haddo powiedzieć chce, Haddo powie - warknął zakapturzony osobnik. - Nie dla ciebie sprawy te, duszo zająca. Cóż robisz ty, gdy działać trzeba?

- Chcesz dziś spać z rybami? - zagadnął Wroclaw zwykłym grzecznym tonem światowca, z którym w jaskrawej sprzeczności stał fakt, iż Haddo nagle zawisł za burtą. Wroclaw trzymał go niedbale za kaptur. - Odpowiedz mi, Haddo, mój przyjacielu.

Ze zduszonego głosu Hadda można by wnosić, iż Wroclaw chwycił go za gardło, pomyślał Karlini.

- Mnie postaw na ziemi! - wykrztusił. - Poczyniłeś manifestację!

Karlini otworzył szeroko oczy. Czarna zamazana smuga w powietrzu świadczyła, iż Wroclaw postawił Hadda w tradycyjny sposób, nie korzystając z błyskawicznej teleportacji. Haddo strzepnął pelerynę i poprawił zgnieciony brutalnie kaptur.

- Tego pożałujesz - mruknął. Nie brzmiało to jednak jak zapowiedź krwawej zemsty, a raczej towarzyska uwaga, poczyniona dla przyzwoitości.

Ale żeby Wroclaw...

- Uczyłeś się sztuki walki lub czegoś w tym rodzaju? - zagadnął Karlini od niechcenia.

- Moje usługi są jak zwykle do pańskiej dyspozycji - brzmiała odpowiedź. - Jak wspomniał Haddo, dżentelmen w każdym calu, zauważyliśmy pewną tendencję schyłkową w pańskim stanie umysłu. Pokornie proszę o wybaczenie, ale tak właśnie mają się sprawy.

- Tendencję schyłkową? Co to ma znaczyć?

- Jest to termin, który można zastąpić słowami: przygnębienie, czarne myśli bądź pesymizm. Wolelibyśmy widzieć pana oddającego się jakiejś działalności, niż pokonanego przez, proszę wybaczyć śmiałość, wspomnianą już tendencję schyłkową.

Więc o to chodzi. Czarnoksiężnik pokonany “tendencją schyłkową” tracił wyczucie i stawał się chodzącym zagrożeniem, łupem dla pierwszego lepszego drapieżnika, tonącym statkiem, który należało czym prędzej opuścić. Mewa poruszyła się niespokojnie na jego ramieniu.

- Odchodzicie? To właśnie chcecie mi powiedzieć?

- Nie, proszę pana - zaprzeczył Wroclaw z uszanowaniem. - Z pewnością nie w tym momencie. Peridol w tym okresie stanowi poważne wyzwanie, jeśli wolno mi się tak wyrazić.

- Będę gotowy! Możecie się o mnie nie martwić. Wroclaw przyjrzał się mu krytycznie.

- W rzeczy samej, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Proszę wybaczyć mi impertynencję. Haddo, pójdziemy już, nieprawda?

- Muszę zamienić z nim jeszcze parę słów - powiedział szybko Karlini. - Pozwól mu zostać.

- Jak pan sobie życzy. Wroclaw ukłonił się i odszedł.

Karlini spojrzał na Hadda ciężkim wzrokiem. Mewa, pewnie tkwiąca na jego ramieniu, starała się go naśladować. Haddo zrewanżował się im obojgu podobnym spojrzeniem.

- No? - ponaglił go Karlini. - A o czym ty chciałeś ze mną porozmawiać?

- Bliskim temat jest. Na więcej cię stać, niż czym się popisałeś to. Karlini zamknął oczy i potarł czoło.

- Intrygi i podstępy, podstępy i intrygi. To się nigdy nie skończy.

- Słowo dałeś ty.

- Wiem, że dałem ci słowo, ale to się nie może udać. Odkąd znam Roni, nigdy przed nią niczego nie ukrywałem. A teraz mam działać za jej plecami.

- Nie jest sytuacja tak poważną, jak twierdzisz ty. Wiesz ty o tym. Karlini odwrócił się w stronę fal oceanu i oparł się o barierkę.

Mewa zaskrzeczała i poderwała się z jego ramienia. Przysiadła obok niego na burcie.

- Nie mogę, Haddo. To tylko pogorszy sprawę. Poczuł na plecach skórzastą dłoń.

- Zrobić możesz ty to - poinformował go Haddo - ponieważ to zrobić zmuszony ty jesteś. W Peridolu może to i być, że wszystko ulegnie rozwiązaniu.

- Chyba w to nie wierzysz. Haddo wzruszył ramionami.

- Możliwość istnieje taka. Dziwniejsze bywały rzeczy.

- Ładne pocieszenie.

- Co jest - jest. Pomóc może mogę ci. Zastanowić muszę się. Karlini zamilkł. Haddo przyjrzał się mu bacznie, po czym oddalił się, uznawszy widocznie, iż jego rozmówcy nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo wypadnięcia lub wyskoczenia za burtę. Dla bezpieczeństwa obejrzał się jeszcze raz. Karlini ciągle garbił się nad barierką, ale mewa patrzyła na niego bacznie.

Haddo ruszył przed siebie, oglądając się od czasu do czasu. Zszedł pod pokład i skierował się do ładowni, szczelnie wypełnionej skrzyniami i nieprzeliczoną liczbą bel towaru. Pomiędzy piętrzącymi się wysoko opakowaniami pozostawiono parę wąskich korytarzyków. Haddo był mały i nie była to jego pierwsza wyprawa do ładowni. Wiedział z całą pewnością, że nie jest śledzony. Nikt go nie widział, kiedy schylił się w jednym z korytarzy i wśliznął się do bagażowni. Gdyby ktoś wszedł do ładowni z lampą, pewnie nie zauważyłby wejścia, ponieważ torby stojące po obu stronach korytarza w tym miejscu tworzyły wyjątkowo wysokie sterty, rzucając gęste i splątane cienie. Aby dostrzec wąską wnękę, sprytnie zamaskowaną paletą z bagażami, należałoby paść na kolana, trafić na chwilę, kiedy pokład się nie kołysze i skierować światło w odpowiednie miejsce.

Na statku trudno uniknąć szczurów. Haddo przeciskał się przez korytarz, popychając przed sobą torbę, którą zabrał po drodze z kuchni, kiedy coś pisnęło ostro z głębokich ciemności nad jego głową. Spojrzał złowrogo w tamtym kierunku. Piśniecie powtórzyło się, a w czerni rozbłysły zielone oczy. Najwyraźniej gryzoń ten nie miał jeszcze z nim do czynienia.

- Ostrzegałem cię ja - wymamrotał Haddo.

Spod jego kaptura zaczęło się sączyć czerwone światło, które po chwili skupiło się i skondensowało w dwa proste i wyraźne promienie o barwie krwistego rubinu. Zielone ślepia szczura zalśniły, a pisk zmienił się w przerażony kwik. Promienie dotknęły jego sierści, która natychmiast zaczęła dymić. W tym momencie szczur uznał, że zabawa się skończyła. Zawrócił w miejscu i zniknął, jakby nigdy go nie było.

Promienie i czerwona poświata zgasły. Haddo przepchnął się przez opuszczony przez szczura teren i przykucnął przy jednej ze skrzyń. Zapukał do niej.

- Kto tam? - odezwał się zduszony głos.

- A spodziewasz się kogo? - warknął Haddo.

- Nigdy dość ostrożności - burknął głos zrzędliwie. Drewniana deska trzasnęła sucho i podniosła się w górę. Haddo wśliznął się przez powstały otwór. Deska osunęła się na miejsce.

- Poczekaj, zapalę światło.

Ściana nad głową Hadda rozbłysła zielenią. Potem potoki żółtego światła wypłynęły z kątów, oba kolory zaczęły pulsować, jakby coś się między nimi działo, aż wreszcie uspokoiły się i zaczęły emanować niezbyt jaskrawym, lecz wystarczająco jasnym blaskiem.

Skrzynia miała wymiary trzy na trzy metry. Jak można się spodziewać po skrzyni w ładowni, nad głową Hadda znajdowały się ciasno upchnięte towary - paczki owinięte ceratą, kuferki, zestaw krótkich metalowych prętów i topór. Na szczycie sterty znajdował się ledwie widoczny owalny kocioł.

Za plecami Hadda stała przymocowana do ściany skrzyni drabina. Wzdłuż niej ciągnęła się krata podobna do tej, która utrzymywała bagaż nad drzwiami. Haddo zaczął się wspinać w górę i już po chwili znalazł się w mającej ponad pół metra wysokości niszy pomiędzy bagażem a górnym wiekiem. Ze środka sterty bagażu wystawał obły kształt, w którym można było zauważyć jakieś drzwiczki.

- Szczura na zewnątrz spotkałem ja - odezwał się Haddo do istoty przykucniętej wewnątrz okrągłego przedmiotu.

- Narzekasz na niewygodę? - warknęła istota. Jej sterczące uszy poruszyły się, każde w inną stronę. - Pogadamy, jak odbędziesz podróż przez ocean w skrzyni.

Stworzenie poruszyło głową, zataczając powolny krąg dla rozruszania mięśni karku. Potem zrobiło ćwiczenie lewą ręką.

- Za chwilę zmienię się w kłębek zesztywniałych ścięgien. Haddo rzucił torbę na stertę sztucznych ogni, wystających obok kulistego przedmiotu. Przyjrzał się mu uważnie i wskazał na niego.

- Czyż pojazdu swego nie masz, Wyróżniony? Mechanizmy życie podtrzymujące ma on, nie mówiłeś wszak?

- Istnieje ogromna różnica pomiędzy podtrzymaniem życia a wygodą - powiadomił go Wyróżniony - przez - Bogów. - Ty przynajmniej możesz spacerować po pokładzie.

- Nie moim pomysłem było to - wytknął mu Haddo.

- Mogłeś mi wyperswadować.

- Usta twe w grymasie zastygły na wieki już, czy dlatego to czynisz, by gość z żywności zapasami poczuł mile widziany się?

- Walnąłbym cię, gdybyś nie był ode mnie większy - mruknął Wyróżniony.

- Wszyscy wrogimi na statku stają się - zauważył Haddo z odrobiną melancholii. - Sobie do gardła skaczą.

- Mam się od tego poczuć lepiej? Haddo wzruszył ramionami.

- Samotny nie jesteś ty. Nie dobre, nie złe jest to, faktem jedynie jest. Z tego wybierz, co chcesz. Do Peridolu jechać chciałeś ty.

- No dobrze, dobrze - burknął Wyróżniony. - Można by pomyśleć, że skoro moja opiekunka chciała, żebym przybył na Robótki, powinna zapewnić mi dojazd. Ale nie, nic z tych rzeczy.

- Pracujesz dla brutali ty - przyznał Haddo ze współczuciem. - Ciemiężonymi masami jesteśmy.

- Znowu zaczynasz z tą dialektyka? - zdenerwował się Wyróżniony. Haddo wzruszył ramionami. - No dobrze. A skoro mówimy o brutalach, jak się ma ten twój Karlini? Masz go na oku?

- Wiary dochowa on. Z żoną rozmawiać nie będzie. Wyróżniony pokręcił głową.

- Nie jestem go pewien. Być może jest słabym ogniwem. Jeśli piśnie jej chociaż słówko albo gorzej, jeśli powie coś Maxowi - za chwilę będziemy mieli go na karku. I nie wstydzę się przyznać, że nie chciałbym się z nim szarpać.

- Niebezpieczeństwem jest Max. Obejść nie sposób go. Sprawdzenia go możliwości ograniczone są. Opcją Karlini najatrakcyjniejszą jest.

- Jesteś pewien, że się nie wykręci?

- Pewnym jestem nie - warknął Haddo. - Mówiłem nie, iż nie pod naciskiem jest on. Obserwuję bacznie go. W sytuacji trudniej postawiliśmy go.

- I co, mamy się przyglądać, aż lont mu się wypali?

- W rozum mój uwierz - powiedział Haddo krzepiąco. - Do Peridolu dotrzemy my, humor Karliniemu poprawić trzeba. Cykl przerwać musimy. Celu do tego Peridol idealny jest. Mówiłem ci nie o lodowym ataku.

Jedno oko Wyróżnionego rozwarło się szeroko, podczas gdy drugie pozostało na wpół przymknięte, zasnute drżącą błoną.

- Powiedziałeś: lodowym?

- Lodowym powiedziałem ja - przyznał Haddo niechętnie. - Po drodze z Oolsmouth na łódź góry lodowe atak przypuściły. Karlini i Shaa myślą odparli go.

- Czy to to, o czym myślę?

- Wiem ja nie, podejrzewam jedynie.

Wyróżniony jakby zapadł się w swojej kuli. Po chwili z jej wnętrza wydobył się głos, wzbogacony o nowe metaliczne brzmienie.

- To akurat ostatnie, czego nam potrzeba.

- Co potrzeba ostatnie, pierwsze, co dostaliśmy my.

- Lód, powiadasz? - powtórzył Wyróżniony z nutą niedowierzania w głosie. - Niedobrze. Poza tym, po jakiego diabła przy wlókł się za tobą aż z tych swoich wiecznych lodów? Myślałem, że na dobre zniknął z horyzontu. A mówiłeś, że nie zniesie tego klimatu?

- Może kogoś znalazł, kto chłodnię zbudował mu.

- Niech to -wymamrotał Wyróżniony, teraz poważnie zasępiony. - Może chcesz mi powiedzieć coś jeszcze? Co z tą mewą?

- Ptak przemówił jeszcze nie. Wyróżniony wystawił głowę z luku.

- To też mi się nie podoba. Ten ptak mnie denerwuje. Dopóki się tu szwenda... No, po prostu mi się to nie podoba.

- Wiele rzeczy jest tu, które nie podobają ci się - zauważył Haddo. - Zgadzam z tobą się, lecz przed czasem uderzyć możemy nie. Czekać czujnie, oto mądrość nasza.

- Mądrość? Teraz bawisz się w mędrca?

- Mądrym szczególnie jestem ja nie. Otwarte jedynie oczy mam.

- No dobrze, może nawet się nie mylisz - przyznał niechętnie Wyróżniony. - Masz więcej doświadczenia. Na tej łodzi nie ma co robić, nawet gdybyśmy chcieli. No, w Peridolu to się zmieni.

- W Peridolu rzeczy wiele zmianie ulegnie - potwierdził Haddo. - Tymczasem owoców zapasem rozkoszuj się.

Zawsze pomocnym sprzymierzeńcem był Wyróżniony, pomyślał Haddo, wyślizgując się ze skrzyni i ruszając w drogę powrotną. Nie potrzebował światła, jak zwykle doskonale widział w ciemnościach. Bezszelestnie zbliżał się do wyjścia, omijając występy i nierówności pokładu. Dwa na lewo, potem raz na prawo i... łup!

- Skąd ściana tu? - wymamrotał Haddo i cofnął się. A potem stało się zupełnie jasne, że to wcale nie ściana. Tuż przed nim stał bardzo duży mężczyzna, którego rozmiary nie miały nic wspólnego z gnuśnym tłuszczem, a jedynie z twardymi jak kamień mięśniami i o-dziedziczoną po przodkach potężną sylwetką, sięgającą głową sufitu.

- Hej, ty - wyszeptał konspiracyjnie mężczyzna.

- Ścisz głos swój - syknął wściekle Haddo. Podłoga pod jego stopami zadrżała wyraźnie, a sterty ładunku zakołysały się niebezpiecznie. - Lawinę wywołać gotów jesteś ty. Na pokładzie widziałem cię. Svin zwą cię. W kątach ciemnych gustujesz teraz ty?

- Hej, ty - powtórzył Svin, tym razem nieco ciszej, ale równie grzmiąco. - Ja też cię widziałem. Unikasz mnie. Jesteś Haddo.

- Unikałem cię nie - zaprotestował Haddo. - Przyczynę jaką mógłbym mieć...

- Tropiłem irbisa. Przez trzy dni przedzierałem się jego śladem przez tundrę, przez puste równiny. Umiem poznać, kiedy ktoś chce się przede mną ukryć. Jesteś Haddo. Znam cię.

- Służymy obaj panom tym samym - przyznał Haddo głosem nieco bardziej chrapliwym niż zwykle. - Na służbie spotkaliśmy się, obecnie, na łodzi.

- Nie. Znam cię. Jestem barbarzyńcą z mroźnej północy, jak moi ojcowie.

Haddo zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Nawet w mrocznej ładowni, w której od czasu do czasu migotały zbłąkane słoneczne promienie przeciskające się przez szczeliny pomiędzy deskami pokładu, było widać wyraźnie, iż stwierdzenie to stało się nieaktualne.

- Barbarzyńcą byłeś ty - stwierdził Haddo - Teraz spodnie wdziałeś i koszulę, włosy strzyżesz swe, przepaskę na biodra porzuciłeś i futra zapomniane już. W cywilizację wkroczyłeś ty.

- Może masz rację - przyznał Svin refleksyjnie. - Być może teraz jestem już kimś innym. Nie w tym rzecz. Nie będziesz zmieniał tematu. Koniec igraszek słów, koniec sztuki ułudy. Mężczyźni nie są stworzeni po to, by...

- Jeśli do coś powiedzenia masz ty - przerwał Haddo - powstrzymać nie mogę cię, ale o przysługę upraszam cię: porzuć szlachetnego mit dzikusa. Niemodne to już.

- Słowa są pułapką. Ja omijam sidła retoryki. Oto cała prawda. Na dachu świata moi przodkowie żyli ze swoją ziemią; z karibu, jastrzębiem, niedźwiedziem polarnym. Wiedliśmy życie wojowników. Mężczyzna przeciwko bestii, rodzina przeciw naturze, plemię przeciwko plemieniu. Kto śmiałby nami rządzić? Naszym domem były lodowe ostępy. Nawet ręka bogów była nam łaskawa. Później przybył Dortonn czarownik i jego Królestwo Lodu. - Svin splunął, jakby w gardle utkwiło mu coś wstrętnego.

Haddo doskonale zdawał sobie sprawę, że nie chodziło tylko o to, o czym mówił. Svin był chory na gruźlicę. Ciągle na całym statku słychać było jego kaszel i odchrząkiwanie.

Po chwili Svin doprowadził swoje gardło do porządku i ciągnął dalej.

- Dzięki swojej mocy Dortonn zmusił moich ludzi, aby mu służyli, by zbudowali mu zamek. Wzywaliśmy naszych bogów, ale oni stanęli po stronie Dortonna. Kazali nam się podporządkować. Mimo rozkazu bogów, nie zamierzaliśmy się poddać. Ale nie tylko my znaleźliśmy się pod władzą Dortonna. Na lodowych pustkowiach byli też inni. Tacy jak ty.

- Wielu krewnych posiadam ja...

Svin schylił się zwinnie i chwycił pelerynę Haddo tuż przy kapturze, gdzie powinno znajdować się jego ramię.

- Pomiędzy nimi znalazł się jeden, który służył Dortonnowi jako zarządca - Pięść Dortonna. On także był biegłym czarnoksiężnikiem. Nazywał się Haddo.

- Popularnym wśród ziomków moich Haddo imię jest - powiedział szybko Haddo.

Dłoń Svina zacisnęła się.

- Pod rządami Hadda, Pięści Dortonna, życie było ciężkie, ale przed jego czasami Dortonn był jeszcze gorszy. Dla nas nie było większej różnicy, nienawidziliśmy ich obu, Dortonna i jego Pięść. Pewnego dnia w zamku pojawiła się błyskawica i ogień. Jedna z wież runęła. Walczyliśmy przeciw żołnierzom Dortonna ramię w ramię z ludźmi Hadda, którzy wydawali się wyrastać spod ziemi. Niektórzy twierdzili, że to sprawka Haddo, że chce on pokonać Dortonna. Wielu poległo. Wielu uciekło. Dortonn przetrwał, choć jego zła moc osłabła. Haddo zniknął i nikt go odtąd nie widział.

- Ciekawą nawet jest historia ta - zgodził się Haddo. - Co było później? Wydarzenia mieć te miejsce musiały temu lata.

- Tak - potwierdził Svin w zamyśleniu - Wiele lat temu. Byłem wtedy dzieckiem, ale to ja stałem się świadkiem ucieczki Dortonna na klify.

- Pojmuję nie ktoś dlaczego pragnie władać pustkowiem mroźnym - powiedział Haddo. - Obfitość istnieje lepszych miejsc.

- O to właśnie chcę cię zapytać. Dlaczego Dortonn przyszedł do nas? Jaka jest prawda o Haddo?

- Rękę weź - polecił Haddo. Ku swemu zdziwieniu Svin zdał sobie sprawę, że jego palce posłuchały, zanim umysł miał szansę przetrawić to polecenie. W dodatku zamiast znowu schwycić Hadda, wyprostował się i cofnął o krok. W głosie Hadda usłyszał nagle ten sam ton (powszechnie znany pod nazwą “dość-tych-bzdur”), który uczono go rozpoznawać, kiedy podczas walki rozlegał się po drugiej stronie miecza. Dwa gorejące punkty pod kapturem Hadda płonęły jaśniej niż zwykle, prawie tak jak ognie piekielne, którymi straszono go w dzieciństwie. Być może ponosiła go wyobraźnia, ale niesamowite iskry zaczęły wirować niczym płomienne kołowroty.

- Gdybym ja, Haddo, był owym, gdybym w miejscu przebywał tamtym, przyjąłbym ja, że dzieło to boga któregoś, że narzędziem był dlań Dortonn jedynie. Bogowie tak bawią się.

- To mi nie wystarczy. Muszę wiedzieć więcej.

- Czas nagli cię - odezwał się Haddo po chwili milczenia. - Gdybym tamtym Haddo był ja, lekko tak traktowałbym tego nie. Znaczy dla ciebie wiele to... Zemstę poprzysiągłeś Haddo owemu?

- Oczywiście, że przysiągłem - powiedział Svin, cofając się jeszcze o krok. - My zawsze przysięgamy za coś zemstę. - Starsi ostrzegali go przed magami, szczególnie przed tymi, którzy nie są ludźmi, ale nigdy do końca nie wyjaśnili mu, jak połączyć ostrożność konieczną przy postępowaniu z czarnoksiężnikiem z otwartością urodzonego wojownika. -Ale teraz jestem starszy - ciągnął z namysłem - i zbyt wiele już widziałem, by uważać, że wszystko jest proste. Może wiedza również może być rodzajem zemsty.

Nagłe skrzypienie w dalekim końcu ładowni i nowy błysk wskazywały, że ktoś otworzył drzwi i wszedł do środka.

- Porozmawiamy jeszcze być może - syknął Haddo. - Zadam pytanie ci jedno. Imię boga znasz, Dortonna pana?

- Powiadali, że Dortonn służył tylko śmierci. Oto, jak nazywał go mój lud: Śmierć.

- Śmierci wiele jest. Imiona posiadają, by odróżnić ich zdolnym był każdy.

- Byłem tylko dzieckiem - powiedział Svin niepewnie - ale być może słyszałem coś nocą, podczas rozmów starszych. Ale czy to imię? Pod Dali?

- Jest imieniem to - upewnił go Haddo. Nowiny okazały się dość interesujące, zwłaszcza w tych okolicznościach. Bóg, którego słudzy sterroryzowali naród Svina, z jakiegoś powodu pozostawał nieznany, co było wyjątkiem. Być może nie życzył sobie zdradzać swojej tożsamości byle komu. Mimo to nowiny te potwierdziły jego przypuszczenia.

No, no. Całkiem ciekawe. Szczególnie w tych okolicznościach. Czy Svin wiedział o pierścieniu, który wzięli z Szacownej Oolvaya? Pewnie nie. Więc lepiej mu o nim nie mówić. Przynajmniej na razie. Lepiej, żeby chwilowo nie wiedział o bogu uwięzionym w pierścieniu. Bogu znanym jako Pod Dali.


Rozdział III


Ląd musiał być całkiem niedaleko. Znowu zanurzyłem wiosła i rozgarnąłem nimi fale pewnie po raz dziesięciotysięczny, odkąd opuściłem statek. Poczułem, że przesuwam się niemrawo o kolejny sążeń na wschód. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Mgła nad wodą emanowała dostatecznie silną perlistą poświatą, bym mógł zorientować się, że wielki księżyc znajdował się gdzieś w górze, choć do tej pory zapewne zaczął się już skłaniać ku horyzontowi. Kłęby mgły gęstniały, w miarę jak posuwałem się naprzód. Teraz nie było sensu nawet myśleć o ustawieniu się rufą do księżyca, ponieważ za żadne skarby świata nie dostrzegłbym go przez biały tuman, nawet gdyby chodziło o moje życie. Na szczęście nie stanąłem wobec takiej alternatywy. Poza tym miałem przecież kompas. Byłem na tyle pewien swoich umiejętności wiosłowania w linii prostej, że nie musiałem sprawdzać tego częściej niż raz na minutę. W końcu, czy można nie znaleźć stałego lądu, kiedy pływa się tuż przy brzegu?

Przy mojej zdolności do wpadania w tarapaty mogłem się o tym dowiedzieć szybciej, niż bym chciał.

Spróbowałem przebić wzrokiem mgłę i poruszyłem wiosłem. Może mgła była tak gęsta także dlatego, że kłębiące się w mojej głowie przygnębienie w końcu zaczęło przeciekać na zewnątrz. Może to i pobożne życzenie, ale można zaryzykować stwierdzenie, iż właśnie dzięki tej filozofii wyszedłem zdrowy i cały z kilku opresji, jakie spotkały mnie na przestrzeni kilku ostatnich tygodni. Pobożne życzenia i szczęście.

Mimo wszystko wspomniane opresje odciskają na człowieku piętno. Koniec zamieszania w Oolsmouth oszołomił mnie i ogłupił. Dopiero teraz, kiedy zacząłem się z tego otrząsać, powoli dotarło do mnie, do jakiego stopnia. W otępieniu, płynąc z prądem, podjąłem decyzje, które dopiero teraz, z perspektywy czasu byłem w stanie ocenić jako błędne. Źle się stało, że wpłynąłem do doków Oolsmouth, aby przyłączyć się do wyprawy Shaa i Karliniego, do Peridolu.

Wtedy wydawało mi się, że to jedyne sensowne rozwiązanie. Potrzebowałem wsparcia, które pozwoliłoby mi odetchnąć, przemyśleć i poukładać sobie pewne sprawy. Poza tym nie uśmiechało mi się przebyć całą drogę z Oolsmouth do Peridolu konno lub nawet piechotą. Z drugiej strony, jeśli ktoś mnie obserwuje, wszystko świadczyło o tym, że zacieśniłem kontakty z innymi i w efekcie wciągnąłem ich jeszcze głębiej w moje problemy. Wiem, wiem. “Jeśli ktoś mnie obserwuje” to typowy objaw paranoi.

Może i cierpię na nią, ale ostatnie wypadki dowiodły, że w pewnych przypadkach paranoja jest najskuteczniejszą strategią. Byłem tego pewien jak własnego imienia, co w połączeniu z faktem, iż nie miałem najbledszego pojęcia, jak się właściwie nazywam, wiernie oddaje obraz ówczesnego stanu rzeczy.

Nazywano mnie Pełzający Miecz. Wiem, taki pseudonim jest dostatecznym powodem, by jego twórcę wysłać do łóżka z zimnym kompresem na głowie. Niestety, w tym przypadku sam byłem sobie winny. Rozumiecie, chodziło o sprawę, którą niedawno zakończyłem. Dotyczyła gościa nazywanego Mieczem i to paskudne nazwisko, tak się do mnie przyczepiło, że kiedy wpadłem na Maxa i Shaa, którzy koniecznie chcieli wiedzieć, jak mają się do mnie zwracać, była to pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy. Jak większość odruchów, tak i tego przyszło mu w końcu żałować. Było to, co prawda, coś lepszego od: “hej ty tam w kącie”, ale obydwie nazwy nie miały nic wspólnego z moim prawdziwym ja. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Nikt z nas nic nie wiedział na pewno i w tych krótkich słowach można było zawrzeć całą sytuację. W gruncie rzeczy mój przydomek był w tej chwili najmniejszym zmartwieniem.

To, że miałem problemy, nie znaczyło, że wszystkie były jednakowo trudne do rozwiązania. Nawet jeśli wstąpienie na pokład “Rozsądnego Zysku” było złym pomysłem, ciągle jeszcze mogłem uniknąć jego konsekwencji. Oto dlaczego w środku nocy znalazłem się sam w łódce na pełnym oceanie. Musiałem przyznać, że nie po raz pierwszy moje rozwiązanie problemu okazało się gorsze od samego problemu. W każdym razie, jeśli uda mi się dotrzeć do brzegu, dojście do Peridolu drogą wzdłuż wybrzeża nie powinno mi zająć więcej niż trzy, cztery dni. Brzmiało to całkiem rozsądnie. Porządny spacer będzie prawdopodobnie najlepszą receptą na pozbycie się resztek waty, wypełniającej mi głowę. Tak stwierdził Shaa, który zawodowo zajmuje się stawianiem diagnoz.

Nie było też problemu z celem wyprawy. Peridol był jedynym możliwym punktem docelowym. Bez względu na rodzaj pytania, Peridol stanowił zawsze najlepsze miejsce do znajdowania odpowiedzi. A ponieważ był tym, czym był, zawsze można było znaleźć w nim więcej odpowiedzi niż pytań. A jeśli zapomniało się o pytaniu, Peridol z radością zaopatrywał każdego potrzebującego w parę własnych. Tak bywało w normalnych czasach. W czasie sezonu Robótek wszystko, co działo się w Peridolu, należało pomnożyć przez dwa, a kto wie, może nawet i przez trzy. Jako że Peridol był Peridolem, na pewno można było gdzieś znaleźć w nim powielacz i zaplecze pełne kłócących się probabilistów.

No i znowu. Wszystko sprowadzało się do matematyki. Mnie zawsze wydawała się pokojem, w którym błąkałem się po ciemku. I nie podejrzewałem się o nagły rozwój zdolności od czasów, kiedy dałem się wciągnąć do ekipy Maxa. No i dobrze, nigdy nie chciałem być księgowym i mieć cokolwiek wspólnego z drugą główną dyscypliną, która wymagała solidnej znajomości matematyki, zarówno abstrakcyjnej, jak stosowanej. Wszyscy wiedzą, że nie możesz brać się za magię, jeśli nie znasz się na matematyce. Co mnie w ogóle nie obchodziło.

No i spójrzcie tylko na mnie. Bez względu na to, czy mam z tym coś wspólnego, czy nie, trzeba przyznać że ostatnimi czasy całkiem sporo magii przepływało w pobliżu mnie, a nawet i przez mnie. “Przeze mnie” całkiem nieźle oddaje obraz sytuacji. Muszę przyznać, że nie czułem się tym specjalnie zachwycony. Nie podobało mi się odgrywanie roli czegoś w rodzaju przewodu czy drogi przejazdowej dla magii, galopującej przez moją głowę niczym stado rozjuszonych bizonów. Powiedzmy sobie szczerze, ja w ogóle nie przepadałem za magią pod żadną postacią. Z drugiej strony nie mogłem tak strasznie narzekać. Przypomniałem sobie kilka sytuacji, z których nie wyszedłbym cało, gdyby nie udało mi się wyssać czegoś pożytecznego z Gashanatantry przez nasze metaboliczne łącze. W każdym razie wydawało mi się, że tak było. Teraz nie byłem już tego taki pewien.

Nie byłem już pewien wielu rzeczy, a z całą stanowczością mogłem stwierdzić, iż istnieje masa spraw, o których wiem zdecydowanie za mało. Nawet coś tak prostego jak obsada graczy: czy świadomie zajęli swoje miejsca, czy rzucił je na nie wir wydarzeń? To było dla mnie niejasne. No i jeszcze Gashanatantra, który miał bardzo wiele wspólnego z rozpoczęciem tego wszystkiego. Zaciągnął mnie do Szacownej Oolvaya używając więzów, które związały jego metabolizm z moim. Ogólnie wiadomo, że jeśli chce się dożyć sędziwego wieku, bardzo niewskazane jest zaskoczyć boga, a ja właśnie to zrobiłem. W końcu, czemu nie? Zaskoczyłem go, kiedy okazało się, że połączenie metaboliczne ma więcej niż jeden kierunek ruchu. Ściąganie przez owo łącze jego wiedzy i mocy nieraz pomogło mi wybrnąć z trudnej sytuacji. Pytanie tylko, czy w ten sposób nie przedłużałem sobie jedynie cierpienia przed nieuchronnym zgonem. Zagadką pozostało również pytanie, w jakim stopniu niedawne wydarzenia miały wpływ na stosunek Gasha do mnie. W najlepszym razie byłem narzędziem, które niespodziewanie wydało mu się przydatne. W najgorszym razie mogłem znaleźć się w centrum jego żywego zainteresowania. Jak powiedzieli mi Shaa i Max, o czym zresztą sam przekonałem się po przybyciu do Oolsmouth, Gash słynął z intryg, mających więcej poziomów niż cebula łupin. Zamieszanie w Szacownej Oolvaya było w porównaniu z nimi dość skromne. Gash wysłał mnie jedynie przeciwko Oskin Yahlei, czarnoksiężnikowi i przyszłemu bogowi, mającemu pod opieką pierścień z uwięzioną w nim Śmiercią, Pod Dali. Właśnie przez ten pierścień został wmieszany również Karlini, a razem z nim także i Max. Nie wiem, czy Gash przejmował się nimi, czy w ogóle wiedział o ich istnieniu. Oczywiście teraz okazało się, że cokolwiek Gash mówił o swoich pobudkach, jego jedynym obiektem zainteresowania był wspomniany pierścień. W końcu to on uwięził tam Pod Dalia.

W Szacownej Oolvaya i w Oolsmouth nie wyglądało na to, aby Gash chciał wziąć go w posiadanie. Pierścień leżał sobie po prostu i pełnił mniej więcej taką samą rolę jak przynęta na ryby czy lep na muchy. Służył jako katalizator i pułapka, wyciągał ludzi nie wiadomo skąd i wplątywał ich w sytuację, która z pozoru wydawała się czymś innym, niż była naprawdę. A za wszystkim stał Gash, który realizował sobie tylko wiadome cele. Za każdym razem, kiedy o tym myślałem, jego rola wydawała mi się coraz bardziej subtelna. Nie należał do zwolenników przemocy. Delikatnie popychał ludzi do robienia czegoś, do czego i tak mieli skłonności. Kiedy szkic działania był już gotowy, pozostawało jedynie wskazać graczom odpowiedni cel i spokojnie stać z boku, obserwując ich zajadłą walkę.

Oczywiście o takich sprawach znacznie łatwiej opowiadać, niż je dobrze zorganizować. Mimo że nie należało ujawniać się, czasami ktoś musiał dyskretnie pomóc. Problem polegał na tym, że kiedy już raz pokazałeś się publicznie, stawałeś się celem pościgu innych ludzi, którzy myśleli, że wiedzą o co chodzi. W Oolsmouth rzeczywiście znajdował się taki nieszczęśnik. Myślicie, że Gashanatantra, tak? Oczywiście, że nie.

Prawdę mówiąc, nieszczęśnikiem tym byłem ja.

Właściwie gdyby chodziło tylko o to, wszystko byłoby proste, a w każdym razie prostsze. Gash znał graczy, których na siebie szczuł. Oni też go znali i zamierzali się z nim rozprawić. Dlatego zamiast uciekać bez końca, zdecydował się stawić im czoło, jeśli oczywiście można tak powiedzieć. Moje czoło. Ze względu na metaboliczne łącze i wytwarzaną przez nie aurę, wszyscy brali mnie za niego. Byłem kimś więcej niż jego reprezentantem. Byłem idealną przykrywką. Służyłem mu nie tylko do realizacji planu, ale także jako kozioł ofiarny.

Oczywiście nikomu nie chciało się wtajemniczać mnie w szczegóły mojej roli. Bo i po co. Musiałem sam do nich dochodzić, w trudzie i znoju. Dobrze, że Gash nie zdecydował się zmienić mi twarzy i w ogóle reszty anatomii. Na szczęście dla mnie, w jego kręgach nikt nie dziwił się specjalnie na widok starego znajomego w nowym ciele. Najlepiej świadczy o tym fakt, iż pierwszą osobą, która wzięła mnie za niego, była jego żona. Przynajmniej dobrze, że Jill go nienawidziła. W takim układzie mogłem żyć. Mało tego, w gruncie rzeczy podzielałem jej zdanie, ponieważ sam również za nim nie przepadałem. Jednak w obecnych warunkach sympatyzowanie z nią nie wydawało się najmądrzejszym wyjściem.

Gdyby Jill zdołała mnie zabić zaraz na samym początku, Gash nie rozpaczałby specjalnie z tego powodu. W końcu, raz uznany za zmarłego, miałby większą swobodę działania. Uwolniłby się również od Jill i wszystkich innych, których spotkał na swojej drodze. To, że nie dałem się grzecznie zamordować, umożliwiło tylko bardziej skomplikowaną akcję. W towarzystwie Jill i jej partnera Zhardanna (albo Jardina), Administratora Klątw, udało mi się jakoś ciągnąć tę maskaradę przez kilka dni. Może nawet nie zauważyli, że się skończyła. Byłem pewien, że sposób, w jaki opuściliśmy towarzystwo, sprawił, iż nabrali ogromnej ochoty na odnowienie znajomości przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Szukanie odpowiedzi, których nie znałem lub też nie mogłem udzielić, jeśli chciałem pozostać przy życiu, byłoby ostatnią interesującą ich rzeczą.

Czy spotkam ich w Peridolu? Ha! Mogłem się założyć o wszystko. W okresie Robótek w Peridolu pojawiał się każdy szanujący się obywatel. Nie znaczyło to, że zamierzałem im ułatwiać spotkanie. Jeśli trafili na mój ślad w Oolsmouth, mogli się dowiedzieć, że przesiadłem się na łódź. Przy całym ruchu morskim zbiegającym się w Peridolu trudno było powiedzieć, czy statek był śledzony czy nie, choć wcale by mnie to nie zdziwiło. Nawet gdybyśmy nie byli pod obserwacją, łatwo było wpaść na to, że przybycie do Peridolu pieszo zamiast łodzią, mogłoby ich zdezorientować. Oczywiście znając moich towarzyszy podróży przyjęcie powitalne mogło czekać na któregokolwiek innego lub nawet wszystkich pasażerów Rozsądnego Zysku. Jednak należy zaznaczyć, iż mnie witano by prawdopodobnie z największymi honorami. W końcu usiłowałem okpić nie kogo innego tylko bogów. Ale jeśli ktoś czekał na wpłynięcie łodzi, nie zamierzałem mu się pokazywać.

Niestety, nie była to jedyna możliwość. Moi prześladowcy mogli czekać, aż odłączę się od innych i dopiero wtedy wziąć mnie na ząb. Mogli... Oczywiście trudno jest przewidzieć czyjeś posunięcie. Im bardziej chce się działać, tym więcej marnuje się sił. Byłem już cholernie zmęczony. Los, przypadek i intrygi rzucały mnie we wszystkie strony. Nie chciałem czekać, aż następny bóg pojawi się u moich drzwi i wplącze mnie w kolejny labirynt własnych knowań. Nadszedł czas, bym zaczął bronić swych spraw, bym znowu stał się aktywnym twórcą mojej własnej historii i nie dał się ciągać po całej okolicy przez wydarzenia, które rozgrywały się na moich oczach.

Nie znaczy to, że przestałem czujnie oglądać się za siebie w oczekiwaniu na następną rękę, która wyłoni się nie wiadomo skąd i chwyci mnie za gardło. Fakt, że znalazłem się w punkcie ideologicznego przełomu nie oznaczał jeszcze, że do reszty straciłem zdrowy rozsądek. Wciąż, w pewnym sensie, spodziewałem się, że ktoś wynurzy się z wody w pobliżu mojej łódki i wpełznie przez burtę do środka. Oczywiście trudno sobie wyobrazić lepszą kryjówkę niż łódka pośrodku gęstego tumanu. No tak, ale to jednak bogowie, i tak dalej, i tak dalej... Można tak bez końca, jeśli szczególnie gustuje się w babraniu w tym samym błotnistym bajorku.

Tak czy siak, sytuacja się nie zmieniła. Kto wie, co właściwie zamierzają bogowie? Co więcej, wcale nie byłem pewien, do czego byli zdolni - oprócz niezliczonej liczby brzydkich niespodzianek, rzecz jasna. Musieli mieć jakieś ograniczenia, choć oczywiście inne niż te, które zaobserwowałem, a które polegały głównie na braku rozsądku, a także potrzebie uzupełniania zapasów energii. Nie mogłem jednak tak się zapamiętać, by zapomnieć, iż moi adwersarze najwyraźniej również mnie uważali za boga. Oprócz dość wątpliwego waloru środka zapobiegawczego, nie miałem z tego faktu wielkiej pociechy. Jego podstawową wadą był fakt, że wszyscy ciągle się mną interesowali. Ale tak naprawdę prawdziwym problemem była dla mnie nie tyle konieczność utrzymywania ich w przekonaniu o mojej boskości, ile obawa, iż w gruncie rzeczy mogą mieć rację.

Nagle dotarło do mnie, że od pewnego czasu słyszę, nie zdając sobie z tego sprawy, pewien oczekiwany dźwięk. Oprócz monotonnego szumu i bulgotania morza w mroku nocy rozbrzmiewały dodatkowe odgłosy wskazujące na obecność fal przybrzeżnych. Dobiegały zza moich pleców, dokładnie tak jak chciałem. Jest takie przysłowie, które ostrzega, żeby uważać na to, czego sobie życzymy, bo przypadkiem możne to się stać. Ale w tym wypadku nie sądziłem, żeby spełnione marzenia mogły mi zaszkodzić, chyba że na kamienistym wybrzeżu straciłbym kil. Natomiast w sensie bardziej ogólnym przysłowie miało już zupełnie inny wydźwięk. Mimo to nie sądziłem, że cokolwiek mogłoby się zdarzyć, zanim dotrę do Peridolu lub przynajmniej wydostanę się na plażę.

Wszystko było na miejscu, choć oczywiście nie zabrałem za wiele z łodzi. Plecak z prowiantem leżał pod ławeczką, przygnieciony na wierzchu porządną laską, równie masywną i ciężką jak przyzwoity oburęczny miecz. Zaniechałem na chwilę wiosłowania i sięgnąłem po nią, upewniając się, czy nie powędrowała gdzieś w sobie tylko wiadomym kierunku. Ale nie, wszystko było w porządku.

- Masz coś do dodania ? - zwróciłem się do niej. Nie odpowiedziała, czego się spodziewałem, ale zawibrowała pod moją ręką tak mocno, że w ramieniu i nadgarstku poczułem mrowienie. Czy była to jakaś istotna wiadomość, czy też Monoch dawał mi po prostu znać, że wciąż żyje? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Nie znałem jego języka, jeśli w ogóle posługiwał się jakimś językiem, ale potrafiłem się już zorientować w jego humorach. W tej chwili dla odmiany był dość spokojny. Nie znałem także jego zastosowania, oprócz tego, że jak na sprzymierzeńca podrzuconego mi przez Gasha, zachowywał się co najmniej powściągliwie. Należało się spodziewać, że ma pełnić rolę szpiega i prawdopodobnie także znaku naprowadzającego. Niestety, przy obecnym stanie rzeczy, nie mogłem po prostu wrzucić go do morza. Wątpię, czy wyrzucenie Monocha zakończyłoby sprawę, co jest już zupełnie oddzielną kwestią

Szum przybrzeżnych fal za moimi plecami był już bardzo wyraźny. Po dokładnym sprawdzeniu mapy nawigacyjnej Shaa zapewnił mnie, że przy takich, a nie innych prądach morskich i linii brzegowej powinienem natknąć się raczej na plażę niż na kamienie. Niezupełnie ufałem jego nawigacyjnym umiejętnościom, ale zapewnił mnie solennie, że dość dobrze zna ten fragment okolicy. Poza tym nie miałem wielkiego wyboru.

Nad moją głową zakwiliła jakaś przebudzona mewa. Za lewą burtą dostrzegłem białą grzywę piany i zaraz potem łódka zaskrzypiała i uniosła się. Poruszyłem wiosłami, usiłując utrzymać prosty kurs, a kiedy fala opadła, kil zazgrzytał o piasek.

Wyskoczyłem za burtę i ruszyłem z chlupotem ku plaży, ciągnąc łódkę za sobą. Fale podnosiły się na wysokość moich kolan i opadały. Uznałem, że to dobry omen. Otoczenie było spokojne. Żywiłem gorącą nadzieję, iż w przyszłości czeka mnie jeszcze wiele takich momentów. Zostawiłem odwróconą łódkę na brzegu, przykrywszy ją płaszczem splątanych wodorostów, i skierowałem się w głąb lądu. Trochę żałowałem, że nie mogę jej wziąć ze sobą. Nigdy nie lubiłem marnować dobrego sprzętu, a kto wie, czego będę potrzebował za kilka dni. Z drugiej jednak strony, gdybym wspiął się na klif, a później wędrował przez wiele dni z łódką na plecach lub ciągnął ją za sobą na linie, bez trudu mógłbym ściągnąć na siebie uwagę wszystkich napotkanych osób. Tego właśnie chciałem uniknąć. Musiałem też wziąć pod uwagę stan mojego kręgosłupa, stawów i mięśni. Byłby to bezsensowny wyczyn, o jakim czasami słyszy się w mitach. Być może bogowie doceniają właśnie takie osiągnięcia, ale nie ci, których znałem. Oni unikali pracy fizycznej.

Mogłem zatrzymać się na plaży do rana albo do czasu, kiedy mgła się podniesie, ale nie chciałem kusić losu. Wyobrażałem sobie plastyczną wizję kogoś, kto nasyła na mnie gigantyczne homary, nakazując im odgryźć mi dłonie podczas snu. Wyruszyłem więc w głąb plaży poprzez tumany mgły. Odległy księżyc rzucał rozproszone światło, dzięki któremu widziałem przed sobą skąpy skrawek plaży. Potem mgła jeszcze bardziej zgęstniała i stłumiła słabą poświatę, a ja przestałem widzieć cokolwiek. Szedłem więc po omacku, potykając się o stosy naniesionego przez fale drewna, rozrywając wiotkie łodygi oślizłych i splątanych w węzły wodorostów, aż wreszcie znalazłem klif w najprostszy z możliwych sposobów. Potknąłem się o niego.

To mi na razie wystarczyło. W żadnym wypadku nie zamierzałem wspinać się na nieznany klif po ciemku i we mgle, zwłaszcza, że nie było takiej potrzeby. Ułożyłem się na piasku, położyłem głowę na plecaku i zamknąłem oczy.

Jeśli istniał jakikolwiek temat, który nie interesował Maxa i jego ekipy, to ja go jeszcze nie odkryłem. Jednym z tematów, na który zawsze mieli coś do powiedzenia, były sny. W moim przypadku, jako że cierpiałem z powodu Klątwy Bezimienności, wszyscy uznali jednogłośnie, że moje sny powinny stanowić bogate źródło wiedzy, odbijać podświadomość i tak dalej. Max posiadł umiejętność monitorowania powierzchniowych myśli każdej osoby, na której mógł położyć ręce (w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia), ale nie udało mu się nic ze mnie wydobyć. “Jeśli on w ogóle ma mózg, to nie jestem w stanie go znaleźć” - oto jedyny komentarz, jaki usłyszałem. W zasadzie nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie. Zaczynałem się zastanawiać, do jakiego stopnia mogę zaufać Maxowi, szczególnie, gdyby okazało się, że naprawdę jestem kimś, kogo nie akceptuje. A jeśli naprawdę okazałbym się bogiem? Jeśli Klątwa Bezimienności była bronią używaną głównie przez bogów przeciw bogom? Sposób, w jaki użył jej Zhardann wydawał się potwierdzać taką hipotezę i nie mogłem tego ignorować. Nie, żebym się czuł bogiem, cokolwiek miałoby to znaczyć. A jeśli już nim byłem, to być może trzymanie się z dala od Maxa było niezłym sposobem na przetrwanie? Ani Karliniemu z jego hipnozą, ani Shaa nie udało się wyciągnąć ze mnie żadnych wizji. Jak podkreślał Shaa, żaden z nich nigdy przedtem nie miał do czynienia z ofiarą Bezimienności. Takie przypadki nie były wystarczająco dobrze opisane w źródłowych tekstach, więc można było przyjąć, że puste sny to standardowy efekt Klątwy. Ja miałem na tę sprawę trochę inny pogląd. Dla mnie sny były nawet bardziej nierealne niż ja i łódka, jako że jeszcze nigdy w życiu nic mi się nie śniło. No, może to niezupełnie prawda. Nie chodzi o sny, tu mówiłem szczerą prawdę. Trochę przesadziłem co do życia. W rzeczywistości niewiele wiedziałem o nim. Klątwa Bezimienności zabrała mi coś więcej niż imię. Zniszczyła mi wszystkie wspomnienia. Nie wiedziałem już, kim byłem i co robiłem przed przybyciem do Szacownej Oolvaya. Brakowało też fizycznych dowodów jakiejkolwiek mojej działalności. Nie miałem ani jednej blizny, żadnego zadraśnięcia, w ogóle niczego.

Stąd też moje zaskoczenie, kiedy zrozumiałem, że śnię najprawdziwszy sen.

Przypuszczam, że w normalnych warunkach nie miałbym się czym chwalić. W moim śnie widziałem mglisty krajobraz. Wiedziałem, że nie był prawdziwy. Wydawało się, że mgła, która stanęła przed moimi oczami to archetyp, w porównaniu z którym wszystkie inne są smętnymi cieniami, niewartymi niczyjej uwagi. Błyszczała i emanowała blaskiem, a każda jej smużka była tak wyraźna, jakbym przyglądał się jej przez mikroskop. Mgła, w której niedawno wiosłowałem, była w porównaniu z nią tylko tanią imitacją wyprodukowaną przez jakiegoś fuszera, nie mającego najbledszego pojęcia, jak powinna wyglądać prawdziwa mgła. Ale mimo nadrealizmu tej wizji, nie mogłem się w niej dopatrzyć niczego niezwykłego. Pamiętam, że pomyślałem: świetnie, tyle czasu czekałem na to niezwykłe szczęście i proszę, coś mi się śni.

Mgła i ja przyglądaliśmy się sobie wzajemnie. A może to metaforyczny stan mojego umysłu? Ten biały tuman przyciągał moją uwagę w niespotykanym stopniu. A później zobaczyłem twarz.

Stopniowo wyłaniała się z gęstych oparów, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Kiedy oprzytomniałem, moim oczom ukazało się surowe popiersie, nadal spowite brudnobiałą mgłą. Miało gładką, pustą twarz, jakby uporczywe deszcze i wichry zatarły jej rysy. Ale nawet w tym stanie sprawiało realne wrażenie, jak sama mgła. W chwilę później z kamienia zaczął wynurzać się cienki nos, równo przycięte wąsy, strzecha włosów w pięknym odcieniu srebrnego blondu i oczy błękitne jak lodowiec. Miałem wrażenie, że gdybym zetknął się już z tą osobą (której nie spotkałem nigdy w życiu, jeśli mogę pozwolić sobie na tak kategoryczne stwierdzenie), rozpoznałbym ją natychmiast, nawet gdybym zobaczył tylko czubek jej ucha w ciemnościach. Ale wizja wyglądała zbyt wyraziście. Właściwie można by powiedzieć, że ktoś tak tryskający życiem musi być herosem, kimś w rodzaju boga. Uznałem, że to normalne. To na pewno sen. Bogowie, nie emanowali większą energią niż ludzie, których spotykałem na ulicy.

Twarz wisiała w powietrzu jeszcze przez chwilę i po niedługim czasie miałem wrażenie, że właściwie znam jej imię. Nie wypowiedział go żaden głos, po prostu wśliznęło się w głąb mojej świadomości. Z jakiegoś powodu nie mogłem go wymówić. Jakby sprytnie ominęło zwykłą drogę i przywarło mi mocno do czubka języka.

Nie miałem pojęcia, jak długo trwało to wszystko ani kiedy dokładnie się zakończyło. Następną rzeczą, którą pamiętam, był widok najzupełniej rzeczywistego klifu, który w dalszym ciągu górował nad moją głową. Leżałem na plecach na mokrym piasku. Mgła ustępowała, a przez jej gęstą powłokę przezierało rozjaśniające się niebo. Podniosłem się i zacząłem się zbierać. Rozglądając się dookoła klifu napotkałem to, na czym w tej chwili zależało mi najbardziej, mianowicie szlak. Mapa Shaa wskazywała, że w pobliżu znajdowały się niewielkie wioski, a także mały port rybacki na południu. Uspokoiłem się; nie będę musiał wędrować przez dzikie ostępy. Ścieżka wiodąca w górę klifu wydawała się dość przyzwoita; miała swoje stromizny, ale za to kępki dzikich kwiatów wyrastające ze skał uczyniły mój krótki spacer zaskakująco malowniczym. Mgła wycofała się i już w połowie drogi zauważyłem nad sobą szczyt klifu. Wkrótce znalazłem się zupełnie poza jej zasięgiem. Wyszedłem na łąkę pełną dzikich traw, drżących lekko w świetle poranka. Tuż za mną klif zanurzał się we mgle, jakbym przekroczył niewidzialną granicę lądu i morza szarych oparów.

Poprawiłem plecak i ruszyłem w dalszą drogę. Od klifu dzieliła mnie znacznie większa odległość, niż przypuszczałem, choć pokonałem ją w dość dobrym tempie. Droga była wystarczająco szeroka, aby pomieścić półtora pasa ruchu, ale została wybrukowana kamieniami. W samym sercu Cesarstwa nie należało się spodziewać niczego innego. Nie utrzymywano jej tak dobrze jak należało, zwłaszcza wobec zbliżających się Robótek i wszystkich innych świąt. Zresztą w chwilę później kwestia dobrego stanu dróg odpłynęła wdzięcznie w niebyt, ponieważ dotarłem na szczyt wzniesienia i zauważyłem lekki powozik, stojący u jego stóp. Dwóch mężczyzn pochylało się nad przednim prawym kołem.

Podszedłem bliżej. Nie ulegało wątpliwości, co było przyczyną tego wypadku. Jeden z brukowców obluzował się i wypadł, a koło powozu nieszczęśliwie trafiło w dziurę. Mieli szczęście, że nie roztrzaskało się, a oś była nienaruszona. Mimo to pojazd utknął. Obaj mężczyźni byli umazani kurzem i ciężko dyszeli. Wokół nich leżały porozrzucane pudła, duży piknikowy kosz i kufer.

Mężczyzna w liberii, stojący z rękami na biodrach, zauważył mnie wreszcie.

- Nie mógłbyś nam pomóc? - zawołał.

Ale to nie on przykuł moją uwagę. Jego towarzysz, w czarno-srebrnym stroju podróżnym, teraz nieco sfatygowanym, obrzucił mnie uważnym przenikliwym spojrzeniem.

- Całe szczęście, że cię spotkaliśmy - odezwał się. - I w samą porę. Jesteś pierwszą osobą, którą tu widzę od godziny.

- Jaki miły poranek, nieprawda? - odrzekłem i wskazałem radośnie na niebo, chmury i połyskujące w słońcu przydrożne chwasty.

- Już teraz dają się zauważyć oznaki przejaśnienia - zgodził się ze mną. - Wygląda na to, że kawał z ciebie chłopa. We trzech powinniśmy sobie poradzić.

Być może przez ostatnią godzinę rzeczywiście usiłowali się uporać z powozem i jego zawartością, co wydawało się bardzo wiarygodne zważywszy na ich stan. Natomiast niepokoiło mnie, iż mężczyzna miał przypasany miecz. Pracował mając go ciągle pod ręką. Nie tylko to sprawiło, że rozpoznałem w nim profesjonalistę. Już gdzieś spotkałem się z taką aurą skrywanej złośliwości, połączoną z nieuchwytną wonią zakrzepłej krwi. Wyglądał na twardy orzech do zgryzienia i wcale nie chciałem mieć z nim do czynienia. Nie miałem ochoty nawet zbliżać się do niego. Widziałem już wystarczająco wielu wojowników, żeby umieć odróżnić tych, którzy są naprawdę niebezpieczni, od tych, którym się tak tylko wydaje.

Ale nie był to właściwy powód, dla którego zbliżałem się do niego tak niechętnie. On chyba...

- Wracasz z morza - stwierdził.

- Właściwie spędziłem noc na plaży. Niestety, wybrałem część nazbyt bliską przypływu. - Nie zmierzałem się nikomu zwierzać, a już szczególnie jemu. Jakoś nie mogłem wyzbyć się nieufności. Cała ta sytuacja wyglądała na klasyczną pułapkę. Oczywiście równie dobrze mogło to być najzwyklejsze w świecie zepsute koło, ale intuicja krzyczała we mnie wielkim głosem, że coś tu nie gra. I nie chodziło tylko o niego czy jego miecz. Czyżby znowu odezwała się moja obsesja? Może automatycznie podejrzewam już każdą napotkaną osobę? Nie, ponieważ...

- Słucham?

- Razem wymienimy koło, a później cię podwiozę. Proszę, nie protestuj.

- Wolałbym trochę się przejść. To idealny dzień na przechadzkę.

- Nie chcę nawet o tym słyszeć! - Jego ręka jakby odruchowo powędrowała ku rękojeści miecza. - Bardzo proszę. Jak się nazywasz? Chciałbym wiedzieć, czyim dłużnikiem zostałem.

- Dobrze - powiedziałem wolno, od razu nieufny, ponieważ nikt dotąd nie nalegał na poznanie mojego imienia. - Jeśli tak właśnie ma być, niech będzie. Nazywam się Spilkas i zanim zaczniesz mnie wypytywać, od razu powiem, że niewiele zdziałałem w życiu. Nie mam się czym pochwalić.

Nie chciałem znowu wymyślać przezwiska równie głupiego jak Pełzający Miecz, ale nie miałem nic przeciwko pożyczeniu nazwiska innego człowieka. Spilkas był złodziejaszkiem z Szacownej Oolvaya, tak nerwowym, że nie potrafił nikogo okraść, dopóki nie zalał się w trupa. Przez całe życie balansował nad przepaścią. Jeśli wypił za dużo, sprawność zawodziła go i przewracał się o własne nogi. Jeśli nie był wystarczająco pijany, w każdej chwili groziło mu, że go złapią i zamkną.

Co do mnie, nie przepadałem za alkoholem, natomiast obydwoje żyliśmy na krawędzi.

- Z kim mam przyjemność?

- Jestem Joatal Ballista - powiedział. Nie uwierzyłem mu. Wiedziałbym, że kłamie, nawet gdyby nie mój sen, który tylko utwierdził mnie w przekonaniu. Sen, w którym widziałem jego twarz, odcisnął mi jaw pamięci niczym niezatarte piętno. I to imię, które w dalszym ciągu czułem na końcu języka. Redley? Fredley? Nie, Frad-gee. Nie, jeszcze nie to. Fradi. Fradjikan. Tak właśnie miał na imię.


Rozdział IV


Jego sprawy na wybrzeżu potoczyły się dobrze. Zawsze miał za dużo do zrobienia, a za mało czasu i dostępnych środków, ale tym razem jakoś poszło. Dzięki nowemu wglądowi w motywacje swojego patrona stawał się coraz lepiej przygotowany na przyszłość, a nowo zaciągnięci sprzymierzeńcy nastrajali go optymistycznie. Zresztą wszystko było przesądzone. Miał za zadanie zająć się Maxem i nikt nie wątpił, że zrobi to porządnie. Sposób, w jaki realizuje się zlecenie, zamiłowanie do estetycznych rozwiązań - oto, co odróżnia topornego rzemieślnika od artysty. Fradjikan zawsze skłaniał się ku takiemu pojmowaniu rzeczy. Nie działał jak grom z jasnego nieba. Stopniowo zacieśniał pętlę, odcinał drogi ucieczki, aż do finalnej orgii zniszczenia i zagłady. Dopiero wtedy czuł smak życia.

Jednak snucie pajęczyny nie znaczyło jeszcze, że można przewidzieć i zaplanować każdy szczegół. Planowanie było tylko częścią zabawy. Prawdopodobnie największą satysfakcję sprawia przyglądanie się, jak plan nabiera rumieńców, zaczyna żyć, jak rozwija się w najdrobniejszym szczególe, a jego główni aktorzy niczym automaty wykonują przewidziane dla nich czynności. Oczywiście nieczęsto osiąga się taki ideał. Wszyscy zajmujący się snuciem intryg, czy to dla zarobku, czy też z wewnętrznej potrzeby, albo musieli się pogodzić z takim stanem rzeczy i nagiąć do aktualnych wymogów, albo ginęli gdzieś przez zbyt uparte trzymanie się pierwotnego planu. Oto prawdziwe wyzwanie, dążenie do obranego celu przez szalejącą zawieruchę przypadkowych wydarzeń i odmian losu. Tak, bez wątpienia jest to pewne ryzyko, a zarazem, bądźmy szczerzy, ogromna przyjemność. Ale cóż w tym złego? W końcu najlepszym pracownikiem jest osoba rozmiłowana w swoim zajęciu.

Doświadczenie podpowiadało mu jednak, iż tak wczesnym rankiem nie można liczyć na uśmiech losu. Niby tak, a przecież nie wiadomo, skąd nagle pojawił się ten Spilkas, doprawdy, zupełnie jakby spadł z nieba. Pracował teraz w pocie czoła, podobne jak woźnica Lowell czy sam Fradjikan. Wkrótce okazało się, że ich ciężki wysiłek dał efekty. Lowell i Spilkas skończyli właśnie ładować bagaże na tył pojazdu i zatrzymali się na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu.

- Jadłeś śniadanie? - zagadnął Fradi. - Zajazd zaopatrzył mnie w dzban świeżego pomarańczowego soku.

- Sok pomarańczowy? - ożywił się Spilkas, podnosząc plecak z przydrożnego rowu. - Łyk soku jeszcze nikomu nie zaszkodził.

- Proszę, wchodź pierwszy - powiedział Fradi gościnnie i otworzył drzwi pojazdu. - Proszę, proszę, nie ma o czym mówić.

- Przyrzekłeś jakiemuś bogowi dobry uczynek, czy to tylko potrzeba kontaktu z niższymi klasami?

Spilkas celowo starał się być irytujący i całkiem nieźle mu to wychodziło.

- Mam też ser i parę owoców - ciągnął Fradi, udając że nie dosłyszał. - Potraktuj to jako podziękowanie za pomoc.

Spilkas mruknął coś pod nosem, ale przestał oponować i wsiadł do powozu. Fradi podążył w jego ślady. Lowell wspiął się na kozioł i wszyscy ruszyli w dalszą drogę.

Fradi poczęstował swojego gościa i zaczął zastanawiać się nad sytuacją. Spilkas, imię niepotrzebne mu do niczego, choć z pewnością tak samo fałszywe jak to, którego sam używał (a właściwie, jakiego teraz używał? Ach, no tak. Oczywiście, Ballista). Imiona to szybki i tani kamuflaż, choć o jego skuteczność można by się długo spierać. Ten tutaj przynajmniej nie wymyślił sobie jakiegoś wieloczłonowego koszmaru, na przykład Ktoś tam z Jakichś tam. Kiedy we wczesnym etapie swojej kariery pełnił służbę na dworze, któryś wysoko postawiony dworak (szambelan czy jakiś tam) ochrzcił go przydomkiem Zabójcy, pewnie po to, żeby nie zapomnieć, po co został zatrudniony, a może chciał go odróżnić od jakiegoś innego Fradjikana? W każdym razie dostał za swoje, co nie było być wyrazem niechęci dworu jako takiego. Chodziło wyłącznie o zobowiązania zawodowe. Jego prawdziwy pracodawca w chwilę później stał się nowym panem.

I tak pracuje się na dobrą reputację. A skąd pochodził ten Spilkas, teraz z taką determinacją atakujący wielki krąg sera brie? Dopóki nie pojawił się na statku po zakończeniu sprawy w Oolsmouth, Fradjikan nie wykrył jego obecności. Być może po prostu chciał odbyć rejs. Jeszcze za wcześnie, żeby wyrokować o czymkolwiek. Nawet jeśli z bliska nie robił dobrego wrażenia, z całą pewnością miał pewne zdolności. Na przykład wydawał się mieć dużą wprawę w unikaniu wszelkich zwierzeń. Poza tym nosił ze sobą laskę, choć nie wyglądało na to, żeby jej potrzebował. A zatem był próżny, z czego w razie potrzeby będzie można skorzystać.

- Pewnie wybrałeś się w długą drogę, skoro wziąłeś ze sobą tak zacną laskę? - zagadnął na próbę.

- Niezbyt ładna, co? Gdyby nie to, że to pamiątka rodzinna, dawno bym ją wyrzucił.

- Więc co cię tu sprowadza? Co każe ci znosić trudy wędrówki i noclegów na plaży?

- Może nie słyszałeś, ale całkiem niedaleko stąd odbędą się Robótki. Są jeszcze jakieś suchary?

Fradi podał mu kosz. Bardzo możliwe, że rozmowa z nim to po prostu strata czasu, jak w przypadku większości ludzi. Ale jeśli potraktuje ją jako wprawkę, przynajmniej nie straci czasu bezproduktywnie. W końcu i tak by siedział sam jak palec, za jedyną rozrywkę mając wyglądanie przez okno. Z drugiej strony może właśnie Spilkas coś ukrywał, coś nad czym warto się trochę pomęczyć. Nie wypuści go, dopóki nie wydusi z niego wszystkiego. Fradi nie należał do niewdzięczników, którzy odwracają się tyłem, kiedy Los uśmiecha się do nich.

- Długo byłeś na morzu?

- Na jakim morzu? - wybełkotał Spilkas z ustami pełnymi sucharów. - Powiedziałem, że wracam z plaży, nie z morza.

Nie mógł wiedzieć, że ktoś go obserwował, kiedy wsiadał na łódź. Co za tym idzie, nie mógł się również domyślać, że Fradi złapał go na kłamstwie. Oczywiście nie powiedział wprost, że nie był na łodzi. Rzecz jasna, różnica między unikiem a bezpośrednim kłamstwem to kwestia czysto umowna, choć stanowi cenny element strategii. Nie w tym rzecz. Skoro Spilkas tak strasznie się wysilał, żeby przekonać przypadkowego towarzysza podróży, iż nie był na morzu, z pewnością coś ukrywał. Całkiem możliwe, że coś go łączyło z tamtymi. Czy Spilkas miał być ich tajnym agentem w Peridolu, wolnym od nadzoru, mogącym bezpiecznie wprowadzać w życie wszelkie tajemne plany?

A może jest coś jeszcze? Czyżby chcieli zasadzić się na niego? Na samego Fradjikana?

Fradi zdecydował, że ta możliwość nie zasługuje na nic więcej, jak tylko na przelotne zastanowienie. Owszem, nie można było jej lekceważyć, ale jej prawdopodobieństwo było doprawdy znikome. Jak mogli knuć spisek przeciwko niemu? Nawet nie wiedzieli, gdzie go szukać, a on nie zdradził swej obecności.

W każdym razie warto pamiętać, że nie jest czarnoksiężnikiem. Oczywiście można ich zatrudnić i nakłonić do swoich celów. Można nawet czuć do nich pewien powściągliwy szacunek profesjonalisty, ale nie wolno zapominać o ich irytujących sztuczkach, nie wspominając już o rozbuchanej manii wielkości. Sztuczki czy nie, nie warto brudzić sobie nimi rąk. Po co się do tego zniżać, skoro ulice były pełne żebrzących o pracę magików, skoro własny patron jest bogiem o wyjątkowej mocy, nawet pomiędzy równymi sobie, kiedy do twych sprzymierzeńców należy pretendent do tronu Gadzury? No i skoro jest się, kim się jest?

Rzeczywiście, po co?

- Czemu tak mnie wypytujesz o morze? - odezwał się nagle Spilkas. - Chcesz wynająć marynarza?

- Otóż właśnie, hm, właśnie wracam z wybrzeża. - Zaskoczony Fradi ledwie miał czas się namyślić. - Chciałem się czegoś dowiedzieć o statku, który miał przybyć do Peridolu już jakiś czas temu.

- O jakim statku?

- O “Latającym Pelikanie”. Z Oolsmouth.

- Kto wymyśla te nazwy? - mruknął Spilkas pod nosem. - Każda łajba z tak idiotyczną nazwą zasługuje dokładnie na to, co ją spotka.

- Słuszna uwaga.

Jak łatwo się domyślić, idiotyczna nazwa została przed chwilą stworzona przez samego Fradjikana. Nie był to szczyt jego możliwości, to fakt, szczególnie biorąc pod uwagę niedawne rozważania nad przyzwoitymi nazwami i imionami bądź też brakiem takowych.

- Kiedy nocowałeś na tej swojej plaży, nie zauważyłeś przypadkiem czegoś na wodzie?

- Na pewno nie pelikana.

- A któryś z twoich kolegów żeglarzy?

- Wiem, że przypadek odgrywa w życiu ogromną rolę, ale nie spodziewasz się chyba, że przypadkowy przechodzień wie akurat to, czego ci potrzeba? Dajże spokój. Popatrz, jak się zadaje pytania: nie znasz jakiegoś przyzwoitego domu w Peridolu, w którym mają jeszcze wolne miejsce?

- Niestety nie - mruknął Fradi. Na dnie kosza chował kilka butelek czegoś mocniejszego, a wśród nich i flaszeczkę starego rumu. Może nadszedł czas, aby którąś z nich otworzyć? Może gdyby ten typ się spił, stałby się łatwiejszy do zniesienia. Jedno z dwojga: albo zacząłby mówić więcej, albo mniej. A gdyby ta i tak męcząca sytuacja zmieniła się na gorsze, sam Fradi mógłby napić się i wreszcie byłoby mu wszystko jedno. Nie, to brak profesjonalizmu. Zresztą jeszcze za wcześnie na alkohol.

- Wiem, że już teraz brakuje miejsc. Może się okazać, że zaraz po przybyciu do miasta, ruszysz z powrotem do domu. - Fradjikan skierował palec w jego stronę. - Wiedz, że nie brakuje mi nikogo z obsługi, więc nie licz, że cię przygarnę. Chyba że masz jakiś wyjątkowy talent, o którym nie wiem?

- Nie mam pojęcia. A jakiego talentu się spodziewasz?

- Czegoś, z czego jesteś dumny. Utnijmy sobie małą pogawędkę. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Przez twarz Spilkasa przemknął sardoniczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.

- Nie krępuj się. Pogadać zawsze można. Tylko że to strata czasu.

Hm, pomyślał Fradi. Wycisnę coś z niego, czy nie?

- Z całą pewnością jesteś zbyt skromny. Każdy ma jakiś talent. Nikt nie przychodzi na świat bez podarunku od losu, jak pusta karta.

Sardoniczny uśmiech znowu się pojawił.

- Czyżby?

- Każdy, kto ma... - Fradi urwał, a dokładniej mówiąc, słowa same zamarły i rozwiały się. Były już niepotrzebne. Im mniej wie o Spilkasie, tym lepiej. To się wkrótce zmieni, sam tego dopilnuje. Właściwie mógłby...

Cały plan narodził się nagle i znienacka. W jednej chwili wszystkie niezborne części trafiły na swoje miejsce i zaczęły pracować niczym najbardziej precyzyjny mechanizm. Fradi z trudem powstrzymywał się od zacierania rąk. Całe jego ciało dygotało w powściąganych paroksyzmach satysfakcji, a w kącikach ust drżał skrywany uśmiech tryumfu. Przywarł zachłannym wzrokiem do człowieka na siedzeniu naprzeciwko, do tego nieoczekiwanego prezentu od losu, teraz beztrosko opychającego się sucharami, do jego niespodziewanego łupu, ofiary i osi całego planu. Ach, na to tylko czekał. A Max...

Tylko poczekajcie, aż dostanie Maxa. Zrobi z niego... No, tylko poczekajcie.


Rozdział V


Ta rzecz opierała się jej wszystkim wysiłkom, ale nie użyła pełnej mocy Cesarstwa przeciwko starodawnym drzwiom i oknu z urągającymi jej światełkami. Do tej pory korzystała wyłącznie z własnych środków. Była zdolna, ale nie należała do mistrzów. W przeciwnym razie nie zajmowałaby stanowiska Archiwistki. Biorąc pod uwagę obecną sytuację i zbliżające się Robótki oraz nierozłącznie z nimi związane przegrupowania koalicji i stronnictw, spiski pałacowe i przepychanki, wiedziała, że gdyby ściągnęła na siebie uwagę, natychmiast stałaby się argumentem przetargowym w czyjejś walce o władzę. Leen musiała uczciwie przyznać, że sama myśl o hordzie fachowców spadających jak sępy na jej bibliotekę, była silnym bodźcem do utrzymania całej sprawy w tajemnicy. Mówiąc bez ogródek, do zachowania jej dla siebie.

Dokumenty świadczyły, iż samo Archiwum nigdy nie znalazło się pod bezpośrednią administracją sił militarnych czy tajnej policji. Leen nie zamierzała dopuścić, by coś takiego zdarzyło się za jej czasów. Bardzo serio traktowała swoje przysięgi i nienaruszalne zasady, wszczepione jej we wczesnym dzieciństwie. Jedna z nich głosiła, iż Archiwiści są niezależni i nie podlegają Cesarzowi (wyjąwszy sytuacje wymagane przez protokół lub zdrowy rozsądek). Natomiast winni są posłuszeństwo Archiwum i ideałom przeszłości, jakiekolwiek by one były. W rzeczywistości znaczyło to, że Archiwiści robili, co im się podobało, czyli całymi dniami snuli się w podziemiach, czytając stare książki i ścierając podkłady kurzu, które natychmiast osiadały w innym miejscu.

Mówiąc z brutalną szczerością, Archiwum było departamentem zupełnie zapomnianym, przeoczonym w rozrastających się strukturach rządowych Cesarstwa. Ale poza tym nie można mu było nic zarzucić. Zdarzają się gorsze miejsca pracy niż podziemia i gorsze zajęcia, niż czytanie, od czasu do czasu przerywane pogawędką.

Problem polegał na tym, że dziwny pokój wydawał się nieczuły nie tylko na bezpośrednie użycie siły fizycznej, ale i magicznej. Jego pieczęcie i osłony były tak mocne, że mógłby równie dobrze znajdować się w innym wymiarze, a nie w piwnicy Leen. Ignorował ją, tak jak ona starała się trzymać z dala od świata. Właściwie Leen uważała, że mogłaby się od niego wiele nauczyć w tym względzie. Postronny obserwator pewnie wysunąłby tezę, że ktoś, kto posuwa się do wzorowania na starożytnych wyrobach, przekroczył już cienką granicę szaleństwa. Na szczęście postronny obserwator na razie się nie ujawnił, a Leen i tak by go nie usłuchała. Nieco trudniej było jej nie słuchać nieprzeciętnie gadatliwego głosu wewnętrznego, choć najprawdopodobniej mogłaby tego dokonać, gdyby jej na tym zależało. Gadatliwe superego było pewnie kolejnym sygnałem popadania z szaleństwo. Co prawda w rodzinie Leen nie spotykano przypadków pomieszania zmysłów, ale w takich sprawach nigdy dość ostrożności.

Usiadła na ostatnim schodku spiralnych schodów w ukrytym pokoju i zagapiła się na wypolerowaną, metalową ścianę. Z czysto estetycznego punktu widzenia wyglądała lepiej bez patyny lat. Oczyszczony metal połyskiwał w świetle lampy, kryształ w ścianie obok iskrzył się niczym najczystszy lód, a wolne już od kurzu powietrze nie powodowało napadów kichania przy najmniejszym bodaj poruszeniu. Mimo wszystko ta czystość była wyraźnym symptomem poddania się. Przebrnąć przez intrygującą część całej sprawy tylko po to, aby porobić porządki! To nie podnosiło na duchu ani jako rozwiązanie zagadki, ani jako sprzątanie. Co zrobić!

Ta rzecz nie wydawała się antymagiczna sama w sobie. Po prostu wyglądała tak, jakby zadarła nos do góry i nie raczyła zwracać na nikogo najmniejszej uwagi. Leen nie wyczuwała żadnych aktywnych osłon, ale wszystkie przeprowadzone przez nią badania wskazywały, że przestrzeń za ścianą nie różni się właściwościami od litej skały. Właściwie skała byłaby ciekawsza. Wprowadzona w nią sonda dawałaby chociaż jakieś mineralogiczne czy metalurgiczne odczyty. Defekty poprzeczne, wielkość ziarna, żyły cyny, to co prawda żadne odkrycie, jednak samo uzyskanie jakichkolwiek wyników, nawet nudnych, byłoby już osiągnięciem. Przynajmniej miałoby się wrażenie, że robi się coś więcej, niż tylko bezsensowne przelewanie energii w próżnię. Jednak tym razem trudno było stwierdzić, czy próżnia rzeczywiście istniała. Działanie na odległość okazało się równie bezużyteczne co jej wyczyny z lewarkiem. Równie dobrze mogła oszczędzić sobie trudu i zostać w łóżku.

Ruszyła z ociąganiem na górę i przeszła przez sekretne drzwi w biblioteczce. Nawet gdyby nie tylko latarnia oświetlała przestrzeń i gdyby mogła patrzeć bez przeszkód w głąb Archiwum we wszystkich kierunkach, byłaby przekonana, że niektóre rzędy półek i regałów ciągną się w nieskończoność, zupełnie jak ścieżki na bezkresnej prerii. Pewien Archiwista przez siedemnaście lat zajmował się wyłącznie sporządzaniem mapy Archiwum. Bracia Goldhound poszli nieco dalej w swoich badaniach, choć niestety bardziej interesowały ich przedmioty niż słowo pisane. Chodziło im raczej o dzieła sztuki, skarby i temu podobne.

Oczywiście Goldhoundowie musieli brać pod uwagę kwestię własnego przetrwania. Mieli nieszczęście służyć pod rządami Abyssynii Spornego w najwcześniejszych latach Cesarstwa. Rządy te omal nie skończyły się rozpadem Cesarstwa. Władca miał zasadę, w myśl której nie pojawiał się publicznie bez kosztownej biżuterii, która ważyła więcej od niego. I nigdy nie wkładał dwa razy tej samej rzeczy. Leen zatrzymała spis Goldhoundów, mapę Carli i pół tuzina innych katalogów i rejestrów, które zachowały się do dziś. Może zawierają jakieś przydatne informacje?

Istniały również jeszcze bardziej utajnione tomy aneksów do głównych rejestrów. Tu można było znaleźć prawdziwe skarby. Jeśli ta dziwna rzecz naprawdę pochodziła z czasów sprzed Przeniesienia, należałoby przenieść się w te właśnie czasy. Podróże w czasie były jedynie teoretyczną możliwością, ale okres sprzed Przeniesienia znajdował się w zasięgu ręki, choć w nieco zastępczej formie.

Jeden z prawdziwych skarbów Archiwum stanowiły wyjątkowo liczne materiały sprzed i z czasów Przeniesienia. Ze wszystkich tajemnic Archiwum bardzo skrupulatnie przechowywano kolekcję tych niebezpiecznych dokumentów. Kiedy nowy Archiwista przejmował stanowisko od swego poprzednika lub poprzedniczki (w historii Archiwum znalazło się również kilku nieludzi), najwięcej poruszenia, nerwowych spojrzeń i słów wymawianych ściszonym głosem pociągały za sobą rozmowy o Przeniesieniu. Archiwum zmieniłoby się z martwego punktu w ośrodek strategiczny szybciej, niż można sobie wyobrazić, gdyby Cesarz dowiedział się o wszystkich tych skarbach w jego własnych podziemiach. Twierdzenie, zgodne z prawdą, że większość materiałów z czasów Przeniesienia nie miała żadnej wartości militarnej czy politycznej, byłoby najbardziej daremną próbą obrony. Nikt by w nią nie uwierzył.

Starożytni mistrzowie zniszczenia z pewnością dysponowali ogromną mocą i potężną technologią. Jednakże, po upływie wieków, z grubą przesadą oceniano ich osiągnięcia. Wobec powstania magii i przybycia bogów, okazali się bezradni, prawda? Ale czy można liczyć na zdrowy rozsądek polityków, którzy wpuszczeni do Archiwum niechybnie zaczęliby w nim buszować jak dzieci w fabryce cukierków?

Oto dlaczego Archiwiści musieli zachowywać niewzruszone milczenie.

Ale to jeszcze nie największy problem. Bogowie to zazdrosne plemię, w dodatku nie budzące zaufania. Mogli sobie ględzić, że człowiek nie jest stworzony do korzystania z co bardziej wyrafinowanych wytworów techniki, ale tak naprawdę, z obawy przed postępem zakazywali używania rozwiniętych technologii na szeroką skalę. I nie tylko Leen miała na ten temat takie poglądy.

Akta Przeniesienia nie były jedynymi zakazanymi i najbardziej niebezpiecznymi materiałami gromadzonymi w Archiwum. Ten wątpliwy honor przypadł szczupłej kolekcji fragmentarycznych hologramów, przypisywanych samym bogom. Jeden z nich, niejaki Byron, autor jednego z najbardziej intrygujących manuskryptów, napisał dość otwarcie o problemie technologii i korzyściach, jakie ciągnęli z niej bogowie.

Odnalezienie listu Byrona w czasie jednej z dziecinnych wypraw poszukiwawczych w głąb zbiorów stało się dla Leen punktem zwrotnym, który pchnął ją na archiwizacyjną drogę. Podczas gdy jej dziadek zajmował się tym, co lubił górnolotnie nazywać funkcją, Leen rozpoczęła pierwszą poważną pracę badawczą. Na przestrzeni lat rozwinął się stereotyp Archiwisty jako istoty niezupełnie ludzkiej, hybrydy kreta i mola książkowego, wiodącej samotne życie w ciemnych lochach. Jej cechą charakterystyczną miały być oczy: powiększone, zamglone od częstego czytania przy słabym świetle. Jeśli ta charakterystyka oddawała prawdziwy stan rzeczy, a Leen skłaniała się ku takiemu stwierdzeniu, jej transformacja rozpoczęła się właśnie w tym okresie. Ale czy mogła coś na to poradzić? List Byrona był taki interesujący!

I nie tylko ze względu na treść. Zaintrygowana otwarcie wywrotowymi uwagami boga, Leen postanowiła dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Najpierw odwołała się do standardowych źródeł: kompendium Pinka, “Spisu Bogów” oraz “Człowieka i mitu”, ale nie znalazła w nich żadnych informacji o Byronie. Nawet “Akta i aktorzy”, najbardziej przystępny podręcznik historii powszechnej (mimo rażących błędów i zbyt obszernych gawędziarskich ustępów przez niektórych uważanych za ordynarne plotki), nie zawierał wzmianki o nim. W rezultacie musiała uznać, iż Byron został wyklęty, a jego imię zniknęło z listy bogów. Nie rzucono na niego nawet Klątwy Bezimienności. Został po prostu usunięty, jak gdyby nigdy nie istniał, a samo wspomnienie tego usunięcia również zostało wymazane.

Jeśli to nie dosyć, aby zniechęcić do poszukiwań, to Leen nie miała pojęcia, czego można by jeszcze wymagać. Ten przykład znakomicie ilustrował, jak zareagowaliby bogowie, gdyby dowiedzieli się o materiałach z Archiwum. Cesarstwo i panujące rody miały specjalne układy z bogami i dlatego odgrywali pewną rolę w ich świecie i rozumieli jego ograniczenia. Nawet one nie mogły pozwalać sobie na zbyt wiele, czego znakomitym przykładem jest Itting III i jego układ z mnichami w Leebo. Pewnego nieprzyjemnego popołudnia spotkała go niespodzianka: w ciągu trzydziestu minut zgnił w swych monarszych szatach, a klasztor, w którym żyli mnisi objęci jego patronatem, jest teraz pięknym stawem na północ od Gadzury. Pozostały po nim krater wypełnił się z czasem wodą.

I tak Archiwum miało przed sobą jedynie dwie możliwości działania. Jedna z nich, dość realna - dochowywanie tajemnicy, była przekazywana jako najświętsza zasada urzędu Archiwisty. Leen podejrzewała, że każdy Archiwista spędził choć chwilę swego życia, zastanawiając się nad rozwiązaniem nierealnym, czyli nad zniszczeniem części zbiorów Archiwum. Biorąc pod uwagę fakt, iż nikt nigdy nie słyszał o jakimkolwiek spisie inwentaryzacyjnym, nie jest wykluczone, że któryś Archiwista już to zrobił. Oczywiście kandydatem do zniszczenia, jeśli oczywiście takowe miało miejsce, byłaby dokumentacja dotycząca zagadki ukrytej w podziemiu. Leen spojrzała na stosy papierów dookoła i westchnęła. Zadanie było beznadziejne i z całą pewnością niebezpieczne, ale przecież po to właśnie się tu znalazła. Miała nieco więcej obowiązków, niż tylko odkurzanie grzbietów książek i zamiatanie podłogi, to pewne.

Trzeba przyznać, że dużo się nauczyła pod okiem dziadka, który chętnie stał się jej przewodnikiem, choć niekoniecznie opiekunem. Między innymi dowiedziała się, na czym polega prawdziwa natura funkcji Archiwisty. Przyjemne było, że w dużej części zawód polegał na grzebaniu w papierach i czytaniu. Leen pokochała go od razu. Ale były też inne obowiązki. Niezmienną cechą Innych Powinności było, że zawsze trzeba je wypełniać akurat wtedy, kiedy miało się do roboty coś zupełnie innego. No trudno, nie ma rady. Wtorki to wtorki i koniec. Zabezpieczyła tajne drzwi i ruszyła przed siebie.

Zatrzymała się przy biurku. Trzy tomy zielników i ilustrowany bestiariusz były już załadowane na dwupoziomowy wózek razem z książkami jakiegoś zapomnianego autora z zeszłego stulecia, które w ostatniej chwili wyrwała pewnej rodzinie myszy, z dużym upodobaniem czyniącej w nich solidne skróty. Czy Yellum potrzebował czegoś jeszcze? Gdzie jest jego ostatnia wiadomość? A, tutaj, na wierzchu pudełka ze sprawami do załatwienia. Dokładnie tam, gdzie ją położyła. No tak, ciągle dopominał się o brakujący tom pracy naukowej na temat upadku konfliktu Hali Shee. Do tej pory nie udało się jej go wytropić, ale zapewni go, że nie ustaje w poszukiwaniach. Poza tym dostanie dzieła zebrane na temat hodowli psów, więc niech nie narzeka.

To by było na tyle. O nie, niezupełnie. A niech to. Leen usiadła przy biurku, otworzyła szufladę po prawej stronie, poszperała w stercie papierzysk i wyciągnęła kasetkę wielkości pudełka na cygara. Otworzyła wieczko i skrzywiła się. Spod strzechy potarganych, czarnych loków poznaczonych przedwczesną siwizną wyjrzała ku niej wściekle zmarszczona twarz, powleczona grubą warstwą, jakże charakterystycznego, szarego kurzu. Leen zmarszczyła nos, wykrzywiła się do swojego odbicia i zaczęła energicznie doprowadzać się do stanu wyjściowego.

Siostra wymusiła na niej, aby trzymała w swoim biurku choć lusterko i grzebień.

- Nie jesteś sama w tej rodzinie - oznajmiła grobowym tonem.

Leen po raz enty usiłowała wyjaśnić siostrze różnicę między higieną (bezsprzecznie ważną i akceptowaną społecznie) a strojeniem się z czystej próżności (strata cennego czasu). Siostra była jednak nieugięta:

- Może ciebie to nie obchodzi, ale zastanów się, jaki to ma wpływ na nas - brzmiało jej ultimatum.

Ale Leen skapitulowała dopiero, kiedy do siostry przyłączył się brat (a przynajmniej tak odczytała jego zamiary, kiedy zacytował szyderczy kuplet, będący aluzją do jej wyglądu). Nie poddała się jednak zupełnie. Odmówiła farbowania włosów, a jej makijaż składał się tylko z kilku strategicznie rozmieszczonych maźnięć. Dzięki temu Susannah przestała ją nękać, w każdym razie w tej sprawie i najprawdopodobniej na pewien ograniczony czas.

Istnieje tylko jeden sposób na codzienne obowiązki. Jeśli już decydujesz się coś zrobić, rób to dobrze. W tym wypadku znaczy to nie tylko dobrze, ale też szybko. Jej wygląd zewnętrzny zasługiwał na poświęcenie mu tylko kilku minut. Leen skierowała się w kierunku drzwi, pchając przed sobą wózek z książkami.

Wiedziała o istnieniu dwóch wejść do Archiwum. Miejsce o takich rozmiarach i tak skomplikowanym planie dopuszczało istnienie tajnych tuneli, opieczętowanych przejść, ukrytych drzwi itp. Niektórzy Archiwiści fascynowali się tym. Nasłuchiwali wszelkich plotek, by potem spekulować na ich temat na ostatnich stronicach dzienników. Leen jednak zachowywała sceptycyzm. Nie słyszała, by odnaleziono jakiekolwiek dodatkowe wyjścia czy tajemne przejścia. Oczywiście oprócz tego, które znalazł Robin. Tylne i frontowe drzwi istniały zapewne od wieków, co wcale nie odbierało im tajemniczości.

Drzwi frontowe faktycznie miały drzwi, w przeciwieństwie do tylnych drzwi, będących rodzajem gry światła i cienia. Te ostatnie miały również obszar terminalu i pochyły labirynt, co czyniło je bardziej malowniczymi, ale za to odrobinę dłuższymi. Leen potrafiła poruszać się w obu przejściach nawet w ciemnościach, co zresztą robiła. Przypuszczała, że mogłaby odbyć taką wyprawę we śnie, chociaż nie sądziła, by było to potrzebne w najbliższej przyszłości. Ale nie pozwalała sobie pod żadnym pozorem na jedno: być zbyt pewną siebie. Nigdy też się nie spieszyła. Niektóre rzeczy po prostu wymagają więcej czasu i nie można ich przyspieszyć.

Co nie znaczy, że nie można się zniecierpliwić, pomyślała Leen czekając, aż drzwi frontowe rozpoznają ją i otworzą się. Można nawet... W ciszy korytarza rozległ się głośny zgrzyt i hurgot, po czym ciężkie, zakończone łukiem drzwi zaczęły się przed nią uchylać. Leen zauważyła, że dziś otwierały się na prawo i na zewnątrz, co mogło oznaczać, że wkraczały w nową fazę swego cyklu. To się jednak okaże w ciągu kilku następnych dni. Przepchnęła wózek przez drzwi w strefę bezpieczeństwa i patrzyła za nim, kiedy został wciągnięty do niszy. Wzięła głęboki oddech i wkroczyła na pierwszy stopień ścieżki prowadzącej do wyjścia.

Nauczono ją, że podczas przejścia czas zawsze wydaje się rozciągliwy niczym toffi. Z jakiegoś powodu męczące krążenie przez strefy nicości mijało w mgnieniu oka, podczas kiedy Znak Wodny zatrzymywał ją w swoim wirze niczym lep na muchy. Będę musiała znowu się uczesać, pomyślała bez specjalnej emocji, kierując się nieco chwiejnie ku Wielkiej Sali i polu samozadowolenia.

Wreszcie dotarła do przeciwległych drzwi i stanęła na szczycie niewidzialnych schodów. Archiwista Creeley wiedział co robi, kiedy ustawiał straże chroniące Archiwum i jego tradycję, ale z całą pewnością posiadał też sadystyczne skłonności. Leen wtoczyła się przez drzwi i padła na stojące za nimi krzesło. Po chwili, kiedy serce zaniechało prób wyskoczenia jej przez gardło, sięgnęła po dzbanek herbaty z pobliskiego stolika i opróżniła go do połowy jednym długim haustem. Odpowiednie nawodnienie organizmu ma dużą wagę. Podobnie jak trening. Tu Leen musiała przyznać, że wyszła z formy.

Będzie musiała zmienić swój plan dnia, aby mieć więcej czasu na ćwiczenia. Nie spieszyło jej się z przekazaniem funkcji nowemu Archiwiście, a zresztą, komu miałaby ją powierzyć? Mimo iż wiele sobie po nim obiecywała, a Yellum, od dawna przekroczył wiek męski i prawdopodobnie już teraz nie dorównywał jej siostrzeńcowi, Robin zaledwie wyrósł z pieluszek.

Pojawił się jak na zawołanie. Jako bibliotekarz opiekujący się Czytelnią (tradycyjnie był to najstarszy członek niewielkiego personelu Archiwum), miał silne polityczne poparcie, ale mimo to okazał się wykwalifikowanym pracownikiem. Umiejętności wymagane przy pokonywaniu przejść, nie sprowadzały się tylko do rozeznania wśród książek.

- Dzień dobry - odezwał się. - Znowu praca od rana?

- Mhm. Udało mi się znaleźć parę książek. Są tam, jeśli zechcesz je przynieść.

- A, bardzo dobrze. Zielnik Potamiana?

- Tak - powiedziała Leen - Znalazłam zielniki. I bestiariusz też.

- Nasz lord, jak mu tam było, będzie zadowolony. Lord jak mu tam? Z kim się ostatnio widziała?

- Lord Farnsbrother?

- Lord... Tak, ten sam.

- Farnsbrother nie czyta - mruknęła Leen. - O co mu chodzi, zakłada zoo?

Yellum był średniego wzrostu, o nieco pochyłych ramionach. Jego najbardziej charakterystyczną cechą była para wodnistych oczu za grubymi okularami. Jak na prawdziwego bibliotekarza przystało, zdradzał niebezpieczną tendencję do ignorowania politycznych implikacji swej pracy, ale z całą pewnością kochał książki i był im bez reszty oddany. Przybrał nawet nowe imię, kiedy objął swoją funkcję.

Yellum naparł na dźwignię i drzwi windy otworzyły się, ukazując wózek. Książki, w tradycyjnym rozumieniu martwe, mogły przekraczać labirynt nietknięte. I bardzo dobrze, przynajmniej omijała ją przyjemność własnoręcznego dygowania opasłych tomów.

Leen ruszyła za Yellumem i jego wózkiem w stronę tylnych rzędów Czytelni. Czasem wydawało się jej, że Czytelnia to rodzaj przynęty dla naukowców, dzięki której nie przychodziło im do głowy, by myszkować w samym Archiwum. Było to nieporozumienie, ponieważ Czytelnia nawet w porównaniu z Archiwum mogła zrobić duże wrażenie. Do tego stopnia, że ludzie uważali, iż Czytelnia i Archiwum to to samo. Kiedy ktoś przyjrzałby się jej zawartości, jej półkom i kącikom do czytania, sufitom i rycinom, z pewnością zastanowiłby się, jak to możliwe, aby gdzieś było tyle książek i gazet?

Yellum skręcił i Leen stanęła na progu centralnej sali. Po prawej stronie znajdowała się część oddzielona żelaznymi prętami i zamkniętą furtą. Znajdujące się w niej tomy były przytwierdzone do półek solidnymi łańcuchami. Leen odruchowo dotknęła kółka z kluczami. Yellum zrobił to samo. Tajemnice stanu i bogów nie były jedynymi niebezpiecznymi materiałami, których strzegły te kraty. Tylko wybrani czytelnicy mogli wkroczyć do sekcji magii.

Chłodny powiew ogromnej sali wabił ich ku sobie. Po chwili znaleźli się w holu: rząd okien wokół kopuły, alegoryczne freski wspinające się wzwyż w samej jej czaszy, mahoniowe balkony, długie stoły i pulpity do czytania na stojąco, zbiory rzeźb, portrety władców i Archiwistów, marmurowe posadzki. Był wtorek, dzień urzędowania Archiwistki, więc Leen objęła swoje stanowisko.

Uzbrojony w okazały monokl lord Farnsbrother czekał już przy jej biurku. Jego szczęki poruszały się ze zniecierpliwieniem, jakby żuł coś wyjątkowo opornego. Końce futrzanego kołnierza z kuny zwisały mu aż do pasa, a spod ich aksamitnie miękkich fałdów wyzierały grube warstwy klejnotów oraz migocząca brokatowa materia. Korzenie drzewa genealogicznego rodziny Farnsbrotherów sięgały czasów jeszcze przed pojawieniem się Kości. Od kilku pokoleń żyli wyłącznie z wynajmu swych zagranicznych posiadłości i królewskiej darowizny. Kiedy Leen ostatnio sprawdzała wykaz parów okazało się, że Farnsbrother jest jedyną nadzieją kontynuacji rodu.

- Słucham - zwrócił się z rozdrażnieniem do Yelluma. - Jest? Książka o zwierzętach?

- Bestiariusz został znaleziony zgodnie z życzeniem ekscelencji. - Yellum podał mu księgę z uszanowaniem.

Farnsbrother porwał ją łapczywie i zaczął przeglądać. Leen skrzywiła się. Kilka kartek już w tej chwili ledwo się trzymało, a grzbiet mógł nie wytrzymać tak brutalnego traktowania.

Lord przerzucił pobieżnie całą księgę. Jego twarz pociemniała.

- Ta... książka - zaczął zdławionym, złowróżbnym tonem - wymienia tylko zwierzęta lądowe i zaledwie kilka ptaków i tych... No, tych innych.

Uderzył wierzchem ręki w jedną ze stron. Był to fragment tekstu z czarno-czerwonymi iluminacjami, ozdobionymi tu i tam listkami złota. Ilustracja przedstawiała pięknie oddanego gryfa, trzymającego w szponach ni mniej, ni więcej, tylko łososia.

- Owszem - włączyła się Leen - To przecież specjalność Fernandeza.

- Ale - wybełkotał lord, bliski apopleksji - tu nie ma zwierząt morskich. Nie mam już czasu! Muszę przyspieszyć pracę stoczni albo moja barka nie będzie gotowa. Rozumiecie? Nie-bę-dzie go-to-wa!

- Barka? Niegotowa?

- Nie na czas - wysyczał Farnsbrother, dławiąc się wściekłością. - I nie mam wątpliwości, że ta kałamarnica na mnie nie zaczeka!

Kałamarnica? Ach! No jasne. Jak mogła się nie domyślić. Kałamarnica.

- Planuje pan udekorować barkę na tę okazję?

- Nie tylko udekorować, kobieto! Zmieniam całą nadbudówkę! I muszę mieć odpowiedni temat. Te ptaki i bydło zupełnie się nie nadają!

Leen uniosła uspokajająco rękę.

- Mimo wszystko zjawił się pan we właściwym miejscu. Skoro już rozumiem, czego pan potrzebuje, możemy pokazać panu pozycję, jakiej pan szuka.

Farnsbrother zamarł w pół gestu.

- Naprawdę? W samą porę. Jestem skłonny przyznać, że...

- Proszę już nic nie mówić - przerwała Leen. - Nie będę pana zatrzymywać ani chwili dłużej. Yellum, zaprowadź jego ekscelencję do części oceanograficznej i pomóż mu w poszukiwaniach, dobrze?

- Proszę tędy - odezwał się Yellum, prowadząc w kierunku półek szlachetnie urodzonego czytelnika, nagle pełnego nadziei i radosnego ożywienia. Leen opadła na krzesło. Wtorki! Ha! Dyżur!

I jeszcze ta kałamarnica. A przecież to nawet nie początek. Na szczęście znajdowali się w okresie stabilizacji, a Cesarze ostatnio należeli do odpornego gatunku. Leen nie sądziła, by cywilizacja była w stanie znieść więcej niż jedne Robótki na dekadę. Już w tej chwili Peridol był tak zatłoczony, że o trzeciej nad ranem ledwo można było przejść przez ulicę. A przecież obchody jeszcze nie zaczęły się oficjalnie. Kiedy to nastąpi, pewnie w ogóle nie można będzie już pracować. Ciekawe, czy przy takiej liczbie przyjęć i uroczystości nie udałoby się jej jakoś tak urządzić, żeby w ogóle się na nich nie pojawić.

Powszechnie znane roztargnienie od czasu do czasu służyło jej za wygodną wymówkę, nawet jeśli zbyt pomocni przyjaciele życzliwie przypominali, gdzie i kiedy powinna zawitać. Ale nawet ona nie mogła bez końca wykręcać się słabą pamięcią. Niegrzeczność też nie na wiele się zda. W kręgach Leen większość ludzi była nieprzyjemna, ale to jakoś nikomu nie przeszkadzało w zapraszaniu ich. A niech to, pomyślała z niepokojem. Tym razem nie skończy się na makijażu. Będę musiała się złamać i obciąć włosy.

Susannah, matka Robina, z całą pewnością znajdzie się w samym centrum wydarzeń, tak jak i ich własna matka. Siostra nie grzeszyła rozumem, czego w żadnym przypadku nie dało się powiedzieć o matce. Oraz o Cytrynie. Być może Leen odziedziczyła po dziadku ze strony ojca archiwistyczne talenty, ale jej brat Cytryna odziedziczył komplet cech całej rodziny ze strony matki. On też będzie się świetnie bawił przez następne dwa tygodnie, ale nie z tych samych powodów co Susannah czy matka. Będzie flirtował, figlował, obżerał się i tańczył, ale przede wszystkim zajmie się Funkcjami. Nie tymi, do których zobowiązana była Leen, rzecz jasna. Będzie się upajał swoimi machinacjami. Wszelkie koneksje Cytryny były wręcz niemożliwie skomplikowane. Trzeba go spytać, co tym razem knuje. Nie spodziewała się, że jej to powie, w każdym razie nie wprost, ale...

- Przepraszam, moja droga...

Leen spojrzała znad księgi głównej, w której ostentacyjnie sprawdzała sporządzony przez Yelluma rejestr ostatnich napraw kopuły. Skoro zdecydowała się przez większość dnia śnić na jawie, przyzwoitość nakazywała zachowywać pozory. Po latach praktyki potrafiła spać nawet na stojąco (co było dość łatwe), a także siedząc przy biurku (przy czym nie opadały jej ani ramiona ani głowa). Ktoś obserwujący z tyłu pomyślałby, że jest po prostu pochłonięta pracą. Trudniejszy był szybki i niezauważalny powrót do pełnej świadomości, tak aby inni nie zorientowali się, że była z nimi jedynie ciałem.

- Proszę o wybaczenie za natręctwo - ciągnął mężczyzna. - Wydawało mi się, że jest pani pogrążona w rozmyślaniach, ale tabliczka na biurku wskazuje, że ma pani dyżur.

Jak widać, czasem się udawało, czasem nie. Twarz, która spoglądała na nią z góry była opalona i ozdobiona ciemnymi wąsami, mocno kontrastującymi ze lśniącymi w uśmiechu białymi zębami. Powyżej znajdowały się błękitne oczy i gwałtowna burza czarnych włosów. Sylwetka cała z twardych węzłów mięśni (barczyste ramiona, muskularna klatka piersiowa i wąska talia) była opięta połyskującym szkarłatem strojem, który jedynie na czubku lewej łopatki lśnił taflą srebra. Leen zauważyła to, kiedy mężczyzna oparł się lewym łokciem o jej biurko, oddalony od niej zaledwie o parę centymetrów, ale nawet gdyby nie widziała jego pleców i tak by wiedziała, z kim ma do czynienia.

- Dobrego dnia, ekscelencjo - powiedziała. - Czy chodzi o jakąś konkretną pozycję?

- Pozycję? - przeciągnął lord Łopatka. - A, rozumiem. Powiedzmy, że pozycja, która mnie dziś interesuje, nazywa się Arleen.

Żeby przeczytać, czy tylko popatrzeć na obrazki?, pomyślała Leen, ale nie powiedziała tego na głos. Nie chciała z nim zaczynać.

- Czy mam panu pokazać katalog, czy wystarczą ustne wskazówki? Łopatka nadał swoim oczom rozmarzony, tajemniczy wyraz. Ten mężczyzna emanował wyjątkowym magnetyzmem, choć oczywiście nie miało to dla niej większego znaczenia.

- Miałem nadzieję na pani osobiste towarzystwo - powiedział. - Chociaż ustne wskazówki również wydają mi się pełne interesujących możliwości. Proszę wobec tego wskazać mi to, co pani wybiera. Albo nie, proszę tego nie robić. Wydaje mi się, że wiem to lepiej od pani.

- Więc proszę mi powiedzieć, co wybrałam na obiad - mruknęła Leen pod nosem.

Czyjego oczy nieco się zwęziły? Możliwe, choć nie obchodziło ją, czy słyszał, co powiedziała. Nie mogła mu powiedzieć, żeby się odczepił. Nie Łopatce. Mimo iż zachowywał się jak włóczęga, nie można go było lekceważyć. Czy jest tu sam, czy przyprowadził ze sobą towarzystwo? Niedaleko półki z encyklopediami zauważyła niewielką grupę niższych rangą Palców. Właśnie kogoś takiego mógł ze sobą przywlec. Ale Palce sprzeczali się cicho między sobą, pochyleni nad czymś rozpostartym na niskiej biblioteczce. Leen przypomniała sobie mętnie, że przyszli tu jakieś pół godziny temu. Przyjmijmy więc, że Łopatka zjawił się sam. A to znaczyło, że mogła mówić bardziej otwarcie, nie obawiając się natychmiastowej zemsty, wymuszonej przez obecność świadków.

Z drugiej jednak strony brak świadków znaczył, że i on mógł się zachowywać bardziej otwarcie. Uniósł rękę i delikatnie lecz stanowczo zamknął jej usta, kiedy chciała coś powiedzieć.

- Wkrótce nowy władca po raz pierwszy pojawi się pomiędzy nami i rozpocznie się wielka gala. Jestem pewien, że nawet pani z jej licznymi obowiązkami nie odmówi pojawienia się na tej uroczystości. Zwłaszcza, że chodzi o bal inauguracyjny. Byłbym zaszczycony, gdybym mógł liczyć na łaskawe towarzystwo. Ostrzegam, pozwalam pani przemówić tylko pod warunkiem, że usłyszę: tak.

Zmarszczyła brwi, spojrzała zezem na rękę, wciąż kneblującą jej usta, i zastanowiła się, czy by jej nie ugryźć. Lepiej nie. Jeszcze by się poczuł zachęcony. Czyż nie słyszała o nim kiedyś, że lubi, kiedy go kąsają? Brutalny erotyzm pasował zarówno do jego publicznego, jak i prywatnego ja, o ile jej było wiadomo.

Ale dlaczego spośród wszystkich upodobał sobie właśnie ją? Choć starała się nie zwracać uwagi na takie sprawy, wiedziała, że nie była dość piękna, by stać się czyjaś damą. Nikt również nie zachwycał się jej intelektem. Trudno, nie szkodzi. Dawno już zdecydowała, że do twarzy jej ze staropanieństwem. Pasowało do jej temperamentu i upodobań. Miała jakiś spadek, ale nikt się nie palił, żeby proponować jej małżeństwo. Poza tym nikt nie był aż tak głupi, żeby próbować.

No, więc, o co chodziło Łopatce?

Przetrzyma go, jeśli tylko będzie mogła oddychać. W takiej pozycji chyba nie było mu specjalnie wygodnie.

Usłyszała niepewne kaszlnięcie. Tak, to Yellum, w samą porę.

- Proszę o wybaczenie. Archiwistko, czy mogę w czymś pomóc?

Łopatka spiorunował go wzrokiem, w niczym nie przypominającym niedawnego powłóczystego spojrzenia, ale jego uścisk zelżał na tyle, by Leen mogła się z niego wyślizgnąć. Natychmiast odsunęła się z krzesłem na bezpieczną odległość od stołu.

- Dziękuję, nie - powiedziała nieco niepewnie. - Lord Łopatka i ja dyskutowaliśmy nad zawartością katalogów.

- Skoro tak... - mruknął Yellum z wyraźną ulgą i szybko zniknął za regałami.

Z oczu Łopatki zniknęły niemal zupełnie lodowate błyski. Ponownie zwrócił się do niej.

- I co teraz? Może przedyskutujemy szczegóły?

- To miejsce służy do załatwiania poważnych spraw, ekscelencjo, nie do pogawędek.

- Czy tych dwóch spraw nie można połączyć? - zagadnął niewinnie. - A zatem moją poważną sprawą czynię panią. Czy to wystarczy, abym zasłużył na pani towarzystwo, czy nadal muszę o nie zabiegać? Przekona się pani, że mnie się nie odmawia.

Leen zawahała się. Obracali się w tych samych kręgach. Nie znaczy to, że kiedykolwiek przekroczyli granicę luźnej znajomości. No, może to niezupełnie prawda. Występowali jako para na jednym z weekendowych pikników księcia Torsu rok czy dwa lata temu. Leen unikała go, jak mogła. Ograniczyła się do siedzenia obok niego w trakcie posiłków i zatańczyła z nim parę razy. Resztę czasu spędziła na myszkowaniu w bibliotece starego księcia. O ile sobie przypomina, nawet z nim nie spała. To unikanie kontaktów z Łopatką mogło spowodować niejakie poruszenie, gdyby nie to, że tak otwarcie uganiał się za młodą żoną Crewtenfielda. Dostał, czego chciał, tak przynajmniej się jej wydawało. O, dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia, podobnie zresztą jak cały Peridol. Z całą pewnością Łopatka skupiał na sobie uwagę wszystkich. Mówiono, że może być kolejnym kandydatem do tronu. Następne Robótki równie dobrze mogły być dniem jego tryumfu.

W przeszłości na jego rodzinę padł jakiś cień, co tylko jeszcze bardziej upodobniało go do reszty przedstawicieli śmietanki towarzyskiej. Otaczała go atmosfera dziwnego zagrożenia. Jego przeciwnicy szybko zmieniali zdanie, albo równie szybko opuszczali miasto i udawali się na bezterminowe wczasy, gdzieś na prowincję. Łopatka nie byłby poważnym kandydatem na władcę, gdyby nie potrafił dbać o własne sprawy, skutecznie i nie przebierając w środkach.

Ale Leen nie chciała brać udziału w jego grze, nawet na dobrej pozycji.

- Nie chodzi panu o mnie, a już na pewno nie o moją powierzchowność. Jestem niezależna, mam nieokiełznany temperament i okropny nawyk mówienia tego, co myślę. Zatem nie chodzi też o mój urok osobisty. Czemu mnie pan niepokoi?

- Charakter to rzadkie zjawisko - zauważył sentencjonalnie Łopatka. - Im wyżej wspinamy się po stopniach drabiny społecznej, tym więcej odmian częściej spotykamy dworaków, służalców, pochlebców lizusów. Nie twierdzę, że nie można odczuwać żadnej satysfakcji, kiedy tłumy rzucają ci się do stóp, ale jakże płytka to radość i jak bardzo ograniczona! Sprawowanie rządów nad tymi, którzy właściwie nie żyją... cóż to za satysfakcja?

Mam rozumieć, że ja jestem w pełni żywa, w związku z czym chcesz zostać moim panem, pomyślała Leen z przekąsem. A to dopiero!

- Chodzi o mojego brata? - odezwała się. - A może Susannah? Jeśli tak, nie ma sensu, żeby tracił pan ze mną czas. Proszę od razu iść do niej i jej zawracać głowę i rzucić jej pod stopy różę z czystego srebra. To jej się spodoba.

Łopatka przysiadł bezceremonialnie na krawędzi jej biurka. Przesunął dłonią po rękawie, a kiedy ją odwrócił, w jej wnętrzu spoczywał kwiat, którego kolczasta łodyga wspinała się mu po ramieniu. Róża z czystego srebra. Rzucił ją przed Leen.

- Jest pani dużo atrakcyjniejsza, niż się pani wydaje. Oprócz siły osobowości i intelektu, ma pani zgrabną figurę, jest pani osobą niezamężną i z nikim nie związaną. - Uniósł brwi z udaną niewinnością. - Pani siostra nie posiada żadnej z tych zalet.

- Do tej pory jakoś nikogo to nie powstrzymało od zalotów - wymamrotała Leen. Spojrzała nieufnie na kwiat leżący na jej książce. - I co mam z tym zrobić?

- Zazwyczaj w takich przypadkach poleca się wazon, wypełniony w jednej trzeciej wodą.

- Też go ma pan w rękawie? O nie... Coś takiego. Natychmiast pożałowała, że zapytała.

- Proszę bardzo - powiedział niedbale Łopatka, wrzucając różę do wazonu.

Może to głupota, ale zawsze miała słabość do kryształu. Czy to przypadek, czy wiedział? Jakiekolwiek były jego motywacje, wazon był ładny; klasyczny, smukły kształt z subtelnymi płatkami na szczycie i delikatnie rżniętym rodzinnym herbem.

- Możemy iść, czy chce mnie pan olśnić jeszcze jakimiś salonowymi gierkami?

- Nie jesteśmy w salonie - szepnął gorąco. - A moje talenty nie znoszą większej widowni.

- Rzeczywiście. Pańska reputacja jest szeroko znana. Znowu błysnął namiętnym spojrzeniem.

- Piękna bibliotekarko, czas się trochę pokazać publicznie, zamiast kryć się w grobowcu Archiwum. A może panią obraziłem? W takim razie spieszę to naprawić. Proszę mi towarzyszyć, proszę stać przy moim boku. A potem... któż może wiedzieć?

- Ja. I to już teraz. Nic. Dziękuję, nie skorzystam.

- Świetnie - Łopatka wstał niespiesznie. - Skoro woli pani rozmyślać o toalecie na bal, proszę pozwolić mi na rozkosz rozmowy i na ten temat. - Przyjrzał się jej uważnie, przekrzywiając głowę. - Wezwę mojego krawca. I kosmetyczkę.

- Zapomniał pan swojego wazonu.

- Ależ nie, proszę go przyjąć na pamiątkę naszej pogawędki. Zanim Leen zorientowała się, co się dzieje, chwycił jej dłoń w żelazny uścisk i przycisnął do swoich ust. Podniósł wzrok, poraził ją ostatnim płomiennym spojrzeniem i położył jej rękę na księdze. Skłonił się nisko.

- Dobrego dnia, moja droga. - Odwrócił się i skierował się do wyjścia.

Jak mawiał jej dziadek, baba z wozu, koniom lżej. Nie miała czasu na bzdury. Co za nudziarz...

Oczywiście był na swój sposób dość atrakcyjny, a ona jest w końcu człowiekiem...

Nie, powiedziała sobie twardo. Absolutnie wykluczone.

Była przecież profesjonalistką u szczytu swojej kariery, a on ze swoimi balami, galami i wazonami tylko ją rozpraszał. Prawdopodobnie to część jakiegoś spisku. Weźmie ten wazon i ukryje go gdzieś na dnie szuflady albo lepiej, wyrzuci do śmieci...

Wazon przy bliższych oględzinach okazał się zaskakujący. Przy najlżejszym dotknięciu wydawał delikatny dźwięk, a zdobiący go wzór można było uznać za absolutnie unikalny. Subtelne giętkie linie, precyzyjny rysunek i wyraźny wizerunek głowy jaguara z profilu. Może jednak zostawi go na wierzchu, na dzień czy dwa. Zaraz potem go wyrzuci.


Rozdział VI


Wygląda na to, że wkrótce będziemy w porcie - zauważył Zalzyn Shaa.

- W rzeczy samej, tak właśnie jest - przyświadczył kapitan Luff.

- Czy nasza jednostka jest równie dobrze jak zwykle przysposobiona do pokonywania morskich bezmiarów?

- A jakże, od tego tu jestem.

- Niezmiennie oddany swej pracy - powiedział Shaa z galanterią. - Bez względu na wszystko, zawsze i wszędzie. Czyż nie można by uznać za najczarniejszy z pechów, gdyby coś zatrzymałoby nas z dala od doków, czy to tajfun, czy fala sejsmiczna, czy też piraci na podwodnej łodzi?

Kapitan Luff spojrzał z namysłem w górę. Niebo nad “Rozsądnym Zyskiem” było słoneczne, świetliście błękitne i bezchmurne, pełne kołujących chmar morskich i lądowych ptaków, skrzeczących z radosnym zapamiętaniem. Nadbudówka była wyjątkowo dobrym punktem obserwacyjnym, z którego można było śledzić ten spektakl. Jednak miłośnicy ornitologicznych popisów musieli mieć na uwadze częste przypadki bombardowania z góry. Kapitan omiótł wzrokiem okolicę. Statek minął już słynny Punkt Hutchinsona z niemniej znaną latarnią i wpłynął do Kanału Południowego. Teraz zbliżał się już do jego połowy, a brzegi wyspy Gadzura znajdowały się dużo bliżej, tuż za światłami portu. Były tak blisko, że można było dostrzec sylwetki robotników na nabrzeżu nie uciekając się do pomocy lunety. Przylądek Ruponia był już tylko kawałkiem rozmazanej szarości daleko za kanałem.

Prąd niósł ich w stronę południowo-wschodnią, ale jako że znajdowali się teraz za Gadzura, wpływ wiatru znacznie się zmniejszył.

Każdy szanujący się wilk morski zwróciłby uwagę na wzmagające się prądy i uważał na silne burze morskie, które od czasu do czasu zdarzały się w tych okolicach. Jak kapitan Luff przyznawał przed samym sobą, przyzwoitość jego załogi, jak również jego samego, wynikała z lat praktyki, smutnych doświadczeń i błędnych decyzji. W każdym razie, dzień idealnie nadawał się do wyruszenia w rejs. Ich statek nie był jedyny, który korzystał z dobrej pogody.

W normalnych warunkach Peridol był największym i najbardziej uczęszczanym portem na świecie. Każdego dnia, wyjąwszy okresy najbardziej nie sprzyjającej pogody, jak również morskie święta, kanały nawigacyjne wypełnione były statkami handlowymi różnych bander oraz flotą rybacką. Dzień dzisiejszy nie różnił się zbytnio od innych, ale to dopiero początek. Oprócz zwykłego tłoku, pogoda przyciągnęła również amatorów żeglugi, a nawet sporą liczbę kajakarzy. A jeśli dodać do tego Robótki... Czy trzeba mówić więcej?

Kapitan Luff był mężczyzną praktycznym. Wiedział, że w obecnej sytuacji równie dobrze można przeprawić się suchą stopą z Gadzury do Ruponii, skacząc z jednego pokładu na drugi, ale nigdy nie dopuściłby do czegoś takiego. Poza tym to na pewno złudzenie optyczne; to niemożliwe, to na pewno tylko tak wygląda. Kilka statków pilotujących usiłowało jakoś zapanować nad sytuacją i pokierować ruchem, ale ich wysiłki wydawały się daremne. Ze wszystkich stron otaczały ich barki, galeony, statki, promy, galery, klipery, karawele, arabskie jednomasztowce, lugiery, galeoty, trawlery, feluki, dżonki, szebeki, sampany, kutry rybackie, katamarany, a czasem widziało się nawet jakąś dahabiję z ożaglowaniem łacińskim. Na szczęście łodzie rybackie nie zarzucały sieci, to byłoby już szaleństwo. Kapitan Luff zauważył szalupę, która wypłynęła zza barkentyny po sterburcie i przemknęła tuż pod ich dziobem. Nie ma co, utknęli na amen. Shaa mógł się czuć usatysfakcjonowany; jedynym kataklizmem, który mógł się im przydarzyć, był gigantyczny karambol.

Lepiej mu o tym nie wspominać.

- Jeśli istotnie zastanawia się pan nad nagłymi i niespodziewanymi wydarzeniami, może pan od razu wykluczyć wszelkie potwory z morskich głębin, jako że fale stają się płytsze, a pułapki na wyścig nie zostały jeszcze zastawione.

Shaa mruknął coś nieżyczliwie, ostentacyjnie obojętny wobec rozgrywającego się wokół nich wodnego spektaklu.

- Tak też myślałem.

Kapitan Luff zajrzał do swojej fajki. Wygasła parę minut temu, odkąd kierowany magią parowiec pojawił się nagle nie wiadomo skąd i skąpał ich od stóp do głów, omal nie zmywając z pokładu. Była to zresztą piękna sztuka, nawet bez mahoniowych balustradek i rzeźby na dziobie, inkrustowanej złotem i macicą perłową. Pewnie zachcianka jakiegoś boga, nic innego.

- Mamy wątpliwości, co? Doktorze Shaa?

- Jak zwykle - wyznał ponuro Shaa.

- Czy to prawda, że niegdyś mieszkał pan w Peridolu? - zapytał kapitan. Równie dobrze mógł już schować swoją fajkę, bo nie wyglądało na to, żeby miał czas powtórnie ją zapalić. Zwłaszcza że czteromasztowiec przed nimi zaczął się przygotowywać do zrzucenia żagli.

- W niektórych przypadkach “droga w jedną stronę” to nie tylko figura retoryczna.

Ronibet Karlini wyłoniła się z korytarza prowadzącego z dolnego pokładu w odpowiedniej chwili, by usłyszeć ostatnie zdanie Shaa.

- Mam wielką ochotę palnąć cię w głowę - powiadomiła go.

- Wolność słowa wymaga ofiar. Bij, skoro musisz. - Shaa rozłożył ramiona i odchylił głowę do tyłu.

- I to jest właśnie twój błąd. Nie potrafisz spojrzeć na siebie i choć raz nie zobaczyć ofiary. Któż to zwykł nas zanudzać na śmierć wywodami o ograniczonej roli przeznaczenia i o sile woli? To nie mogłeś być ty! Ty przecież cierpisz na kompleks męczennika.

- Podobno to ma przyszłość.

Roni przyjrzała się mu podejrzliwie. Korzystając z ich pogawędki kapitan poszedł do balustrady i wykrzyczał serię szybkich rozkazów do załogi. Marynarz poruszył sterem i statek skierował się w stronę portu.

- Czy mamy przygotować się na wstrząs? - spytał Shaa z nadzieją.

- Nie tym razem - rzucił krótko kapitan Luff. Czteromasztowiec, którego żagle były już w większości zrzucone, cofał się ku nim od strony sterburty.

Roni zbliżyła się do Shaa, nie zdejmując z niego czujnego spojrzenia.

- Co się z tobą dzieje?

Shaa przez chwilę patrzył na nią, po czym odwrócił wzrok.

- Twoja podopieczna ma już ochotę na chłopa.

Tildamire Mont stała na głównym pokładzie, chłonąc całe poruszenie. Sądząc z kierunku jej spojrzeń najbardziej stymulującymi elementami sceny byli dla niej na wpół rozebrani marynarze, wspinający się na reje.

- I co w tym złego? - prychnęła Roni. - Gdybyś tylko chciał, zainteresowałaby się tobą. Może nawet ciągle masz szansę. A może chodzi o coś innego? Nie myślałam, że jesteś taki staromodny. Chyba nie zmieniasz się w świętoszka, co? Po tylu latach...

- Ostatnio okoliczności nieco się zmieniły. To już nie to, co w czasach młodości. Peridolskiego stylu życia nie da się kontynuować w czasie podróży.

- Może nie zauważyłeś, ale za kilka godzin będziemy w Peridolu. Jeśli chcesz odświeżyć wspomnienia z młodości, będziesz miał okazji pod dostatkiem.

Shaa spojrzał na nią zezem.

- Tak się złożyło, że nie wszystko umyka mojej uwagi. Warunki wydają się dogodne, by po raz ostatni oddać się hulankom.

- Po raz ostatni? No i masz. Teraz zaczyna się fatalizm. Shaa wzruszył ramionami.

- Co komu pisane, to go nie ominie. W rzeczy samej, mam przewagę nad innymi. Oni mogą jedynie domyślać się, jakie niespodzianki szykuje dla nich przeznaczenie. A ja znam zasady mojego wyroku. Max uważa, że może odwrócić klątwę losu, ale on jest arogancki i zbyt pewny siebie, jak zawsze.

- Zrób mi przyjemność i przez jeden dzień bądź arogancki. Tylko jeden dzień bez biadolenia i czekania na śmierć. Co, serce ci znów dokucza?

- Tak - warknął Shaa. - Źle się czuję. A jak się ma dziś Wielki?

- Oczywiście świetnie. Dlaczego miałoby być inaczej?

- Aha - mruknął Shaa. Zrozumiał z tego więcej, niż by chciał.

- Co to było? - obejrzała się Roni.

Odwrócony od nich kapitan Luff wymamrotał coś niezrozumiale do fajki. Ale Shaa miał dobry słuch. Kapitan mruczał o niezgodzie w szeregach.

To prawda. Nie byli już dawnym zgranym zespołem. Zakochani w sobie Karlini byli tego najlepszym przykładem. Roni nie potrafiła powstrzymać się od ubliżania Karliniemu za jego plecami. Sam Karlini zaś dobrowolnie zgłosił się do wypatrywania gór lodowych. Być może właśnie ich ostatnia przygoda była najlepszym usprawiedliwieniem jego ciągłych dąsów. Razem stanowili wyjątkowe zjawisko, co do tego kapitan miał rację.

Za dawnych dawnych czasów Shaa załagodziłby sytuację, uspokoił wzburzone uczucia, wprowadził odrobinę zdrowego rozsądku, która by ich znowu do siebie zbliżyła. To należało do jego obowiązków, chociaż nikt nigdy nie określił tego wyraźnie. Świetnie umiał to robić. W pewnym sensie była to jego najważniejsza rola.

A teraz? Teraz wkrótce się stąd wydostanie, a jego zadanie dobiegnie końca. Wszystkie intrygi, knowania, plany i spiski będą rozwijać się bez niego, i to równie dobrze jak dotychczas.

Rzeczywiście, po wielu latach dalekosiężnych planów całe to poruszenie wydawało się trochę bezsensowne. Być może Max nie widział w nim nic wyjątkowego, ale Max to Max. Zresztą nie należało kwestionować tylko celów, nie wolno zapominać również o prowadzących do nich środkach. Wszystko było tak skomplikowane i zagmatwane, że chyba tylko cudem udawało im się cokolwiek z tego zrozumieć. Każdy z nich przyczynił się do powstawania kolejnych komplikacji, a czasami wplątywali się w nie zupełnie niechcący. Tak, jak w przypadku Pełzającego Miecza.

Potem przyszło mu do głowy inne przykre wspomnienie, związane z przysłowiem: “Gdzie kucharek sześć...” i ohydną lurą, którą w wyniku wspomnianego nadmiaru, zmuszeni byli pić. Oczywiście powiedzenie to nie mogło odnosić się do obecnej sytuacji, przypominającej raczej przygotowania do wystawnego bankietu, choć Shaa musiał przyznać, iż rażące braki w znajomości kuchni powinny powstrzymać go od wypowiadania się w tej dziedzinie. Kwestia ta, podobnie jak wiele innych, miała pozostać bez odpowiedzi. Przynajmniej dla Zalzyna Shaa.

Roni obserwowała tonącego w ponurym niepokoju Shaa. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. Wiedziała, że nie uśmiechał mu się powrót do rodzinnego miasta. Obecnie nie tylko nie ukrywał przygnębienia, ale wręcz się w nim nurzał.

- Nie zapominaj, że twoja klątwa nie jest automatyczna - odezwała się. - Ktoś musi ją zrealizować. Możesz się gdzieś ukryć, a my będziemy działać.

- To jeszcze nie wszystko - powiedział Shaa. - Zresztą sama wiesz. Nawet gdybym się zabarykadował w piwnicy, Peridol jest Peridolem. Jestem pewien, że w końcu gdzieś spotkam brata.

- Minęło dużo czasu. Może mógłbyś mu wytłumaczyć...

- Szkoda twojego czasu.

- No to go zabij - syknęła wściekle Roni. - Pozbędziesz się problemu raz na zawsze. A później zaczniesz się martwić jego klątwą.

- Przecież wiesz, że zrobiłbym to z radością.

- Więc rusz się wreszcie. Albo pozwól nam to zrobić.

Shaa odwrócił się raptownie. Podszedł do prawej burty. Przytrzymał się harpuna na marliny i podciągnął się, by zerknąć za burtę, na pas wzburzonej wody ciągnącej się za statkiem. On chyba nie chce... pomyślała Roni z nagłym niepokojem. Ale Shaa wyglądał tak, jakby właśnie chciał.

- Złaź stamtąd! - zawołała kategorycznie. - Co ty wyprawiasz?

- To by wszystkim oszczędziło problemów - wymamrotał. Przywarł wzrokiem do kotłującej się spienionej wody. Widok był iście hipnotyzujący. Istnieją dyscypliny oparte na sile umysłu i woli. Uważają one kontemplację za sposób na lepsze poznanie własnej osobowości. Być może powinien był przywiązywać do nich większą wagę. A gdyby tak przedsięwziąć nadzwyczaj rozwijające doświadczenie i połączyć wewnętrzną i zewnętrzną kontemplację z...

Jakaś dłoń chwyciła go za kołnierz i brutalnie ściągnęła w dół.

- Nie ścierpię takich rzeczy na moim statku - powiedział dobitnie kapitan Luff. - Nie zniosę. Czy wyraziłem się jasno?

- Bardzo - powiedział potulnie Shaa. - Tak jest.

- Zadziwia mnie pan, doktorze.

Kapitan z satysfakcją zauważył, że Shaa przestał uciekać wzrokiem w kierunku burt i spojrzał mu prosto w oczy.

- Jakkolwiek by pan protestował, pańską specjalnością są kłopoty. Jeśli pańskie przeznaczenie czeka gdzieś w Peridolu, to niech Pan skorzysta ze swoich zdolności. Może się pan ciskać, przygadywać wszystkim jeszcze bardziej niż do tej pory. Ale nie to! Takie zachowanie panu nie przystoi.

- Nie wiedziałem, że mam do czynienia z domorosłym filozofem - warknął Shaa, ale nikt nie dał się nabrać na jego opryskliwość. - Proszę dać mi znać, kiedy dotrzemy do doków.

Wyswobodził się z chwytu kapitana i zniknął w korytarzu pod pokładem. Kapitan Luff i Roni odprowadzili go wzrokiem.

- A zatem chodzi o brata ? - zapytał kapitan.

Tildy Mont, która poza licznymi innymi talentami miała również dar obserwacji, zauważyła, że sposób mówienia Shaa udziela się jego towarzyszom. Reguła ta nie dotyczyła Karliniego, ale on był zbyt roztargniony, by zwracać uwagę na kogokolwiek oprócz niego samego. Roni zdawała sobie sprawę, że przez te wszystkie lata maniera Shaa wpłynęła także na nią. I nie tylko maniera. A sposób mówienia kapitana dobitnie świadczył o tym, że Shaa rzucił urok także i na niego.

- W dużym stopniu chodzi o Arznaaka - powiedziała głośno. - Shaa nie był w Peridolu od czasów śmierci ojca i klątwy Arznaaka.

W pewnym sensie w klątwie chodziło o to, aby trzymać Shaa z dala od domu i rodziny i zmusić go do tułania się po całym świecie.

- Ale serce upada w nim z powodu drugiej części klątwy - dopowiedział kapitan Luff - Czy słusznie mniemam? A wy doszliście do wniosku, że Shaa nie ma nic do stracenia nawet, kiedy wróci do Peridolu i stawi opór?

- Mniej więcej tak to wygląda. Kapitan Luff mocno przygryzł swoją fajkę.

- Jeśli więc głównym problemem jest Arznaak, to czemu jeszcze nie zniknął z powierzchni ziemi? Wasz lud słynie przecież z podłego charakteru, pokornie proszę o wybaczenie.

Roni westchnęła ciężko.

- Miał pan rację, zważywszy, że problemy są specjalnością Shaa. Ten idiota nie pozwala żadnemu z nas tknąć swojego brata. Złożył obietnicę.

Kapitan pokręcił głową. Jakaś barka przed nimi zbliżała się do portu. Statki rozstępowały się pokornie, aby utorować jej drogę. Cały bałagan uspokoił się dopiero po dziesięciu minutach i statki znowu ustawiły się w rzędzie. Kiedy kapitan Luff rozejrzał się za Roni, ta już dawno zniknęła. Znowu pokręcił głową. Prawdę mówiąc, z Shaa i jego rodziną był wieczny kłopot. Ich główny wyczyn dopiero teraz zaczynał wychodzić na jaw. Niewiele brakowało, a pozbyłby się ich raz na zawsze, co przepełniłoby go radością i uczuciem wyzwolenia, a tu proszę. Znowu załażą mu za skórę. Są jak puszka Pandory.

Puszka Pandory nie zaprzestawała działalności.

- Może źle tak jak wydaje się jest nie - zwrócił się Haddo do schodzącego pod pokład Shaa. Ten mruknął coś pod nosem, usiłując zatuszować nerwowe wzdrygnięcie. Właściwie nie powinien się dziwić. Doskonale znał skłonności Hadda do ukrywania się w cieniu i wtykania nosa w nie swoje sprawy. Ich tajemniczy towarzysz uwielbiał to tak samo jak i oni.

- A dajże mi spokój - brzmiała zwięzła odpowiedź Shaa. Haddo rozpłynął się w ciemnościach, z których się wyłonił, pozwalając mu bez przeszkód dryfować przez odmęty przygnębienia. Właściwie zaczął podejrzewać, że zdążył już dopłynąć na mentalne Morze Sargassowe. Pewnie zaraz dogoni Karliniego.

Właściwie domyślał się, że zarówno jego stan, jak i obawy Karliniego mają wspólne korzenie. Czy dali się wciągnąć w intrygi Maxa, ponieważ nie mieli nic lepszego do roboty? Czy dobrowolnie wplątali się w tę awanturę, bo nie chciało się im wysilać, by zająć się własnym życiem? Czy tak długo zdawał się na siły zewnętrzne, że oduczył się podejmowania własnych decyzji? Pozbycie się bogów było celem Maxa, nie jego. Ostatnio jego głównym celem było utrzymywanie się przy życiu. Wkrótce może się okazać, że nawet te skromne wymagania staną się nieosiągalne. Ale to jeszcze nie jest prawdziwy problem, pomyślał. Prawdziwym problemem był fakt, że nie było sensu próbować.

Minęło kilka godzin, kiedy z ciemności znowu rozległ się głos Hadda.

- Do nabrzeża zbliżamy się my.

Shaa odetchnął głęboko, by uspokoić serce, które omal nie wyskoczyło z gardła. Potem na uginających się nogach wspiął się po schodkach na pokład. Przystanął, ciężko dysząc. Krótki wysiłek niemal pozbawił go tchu. Na szczęście w Peridolu zawsze można było znaleźć mnóstwo jego kolegów po fachu. Może któryś z nich specjalizował się w dwóch gnębiących go problemach: zdejmowaniu klątw i transplantacjach serca. Morskie ptactwo wciąż kołowało nad statkiem, ale teraz przed nimi roztaczał się już widok południowego portu w Peridolu.

Najwyraźniej podczas jego smutnych rozmyślań statek zdążył minąć wielkie falochrony. Teraz ze wszystkich stron otaczały ich doki i nabrzeże, a cały ruch z kanału wciskał się w kanały pływowe, posłuszny sygnałom flagowym dziwnie licznych komendantów portu. Kanał główny ledwo majaczył daleko za ich plecami. Język znajdował się pewnie gdzieś na północnym wschodzie, ale mrowie magazynów i zakładów na Haku zasłaniało nawet mosty.

Rozsądny Zysk" żeglował statecznie, nie spiesząc się. U wylotu kanału, tuż za statkiem wycieczkowym stojącym w suchym doku, ich oczom ukazał się rzadki widok, wolne miejsce do cumowania.

- Skąd tyle szczęścia? - mruknął Shaa. Tłok w porcie był tak ogromny, że statki już teraz musiały cumować po dwa na jednym miejscu.

Kapitan wskazał fajką jeden z magazynów.

- Widzicie ten malunek na ścianie? To symbol spółki Dooglas. Dzięki pewnej sumce będziemy mogli go przemalować. Teraz będzie tu znak firmy handlowej Haalsen.

Ano tak, pomyślał Shaa, oto jesteśmy na miejscu. Otwarcie zbliżamy się do doku, nie kryjąc się za żadnym skomplikowanym incognito, prezentując się całemu światu. Teraz się okaże, czy gra nadal się toczy i czy ostatnia rozmowa z Pełzającym Mieczem trafnie zapowiadała przyszłe wydarzenia. Czy ktoś śledził statek? Czy ktoś obserwuje doki? No cóż, nawet boscy przyjaciele Miecza, a może szczególnie oni, nie byli wszechmocni czy nieomylni. Jeśli faktycznie ktoś ich śledził, to Miecz ułatwił mu zadanie. Oczywiście bardzo możliwe, że Shaa wciąż jeszcze musi dokończyć dzieła.

- Co to za ludzie w doku? - odezwał się Karlini, stając u jego boku.

Pogrążony w rozmyślaniach Shaa nie zauważył, że wokół niego zgromadził się niewielki tłumek.

- Widzicie, kto tam stoi po prawej stronie, trochę z boku? - zawołała Roni z ożywieniem. - Minęło już mnóstwo czasu, ale... Tak! To Dalya!

- Dalya Hazeel? - upewnił się Karlini. - A co ona tu robi?

- Pewnie dostała moją wiadomość.

- Twoją wiadomość? Mianowicie jaką?

- Słyszałam już mnóstwo opowieści, co też będziemy robić w Peridolu, ale jakoś nikt z was nie pomyślał, gdzie się zatrzymamy.

- Myślałem, że po prostu przyjedziemy do miasta i wynajmiemy jakieś pokoje. Jak zwykle.

- Aha. Jak zwykle. Kochanie, to największe Robótki od lat i prawdopodobnie w ogóle w całej historii. Ludzie pchają się tu z każdego zakątka świata, nie licząc tych, którzy i tak ściągają do Peridolu w poszukiwaniu pracy. A ty myślałeś, że wejdziesz prosto z ulicy i zażyczysz sobie wolnych pokoi. Urocze. Gdybym zostawiła to tobie, spalibyśmy w rynsztoku. Gdyby dopisało nam szczęście.

- A, cóż. Piękne dzięki, najdroższa. Mówisz, że to Dalya. Ha - mruknął Karlini. Mewa na jego ramieniu zaskrzeczała dla podkreślenia jego słów, a potem łypnęła w górę. Nad ich głowami rozległo się podobne skrzeczenie i z kołującego stada odłączyła się inna mewa z brązowym grzbietem. Wylądowała zgrabnie na drugim ramieniu Karliniego. W dziobie trzymała szamoczącą się rybę, sardynkę albo małego śledzia. Przechylając się nad karkiem Karliniego, gość ofiarował podarunek drugiej mewie, która przełknęła go w mgnieniu oka i skinęła głową z widoczną satysfakcją. Gość zaskrzeczał raz jeszcze i odleciał.

Karlini zignorował to niesmaczne zajście. Nawet Shaa nie odrywał skupionej uwagi od doku, do którego się zbliżali. Tildamira Mont chciała zapytać, kim jest Dalya Hazeel, ale doszła do wniosku, że lepiej chyba odłożyć to na później. Może Haddo albo Wroclaw będą wiedzieli? Wyglądało na to, że byli doskonale poinformowani o większości spraw.

- Kim są ci ludzie obok? - spytała więc. - Ci po drugiej stronie wybrzeża, za tamtym robotnikiem?

Rzeczona para przesunęła się nieco bliżej. Kobieta była wyższa od mężczyzny. Jej czoło zdobiła przepaska, ostro migocząca w słońcu pomiędzy ciemnymi splotami włosów. Mężczyzna był ubrany w niedbały codzienny strój charakteryzujący peridolską wyższą sferę: białe spodnie, lekka jasnozielona marynarka i słomkowy kapelusz. Pomimo sportowego kostiumu, a może dlatego, że wyglądał on trochę nieświeżo, mężczyzna sprawiał wrażenie prowincjusza.

Shaa zaczął szukać w pamięci. Co dokładnie powiedział mu Miecz? Wspominał o parze bogów, z którymi miał do czynienia oprócz kontaktów z Gashanantrą, mężczyźnie i kobiecie. Otóż to. Oczywiście Miecz wiedział o nich znacznie więcej, niż chciał ujawnić. Powszechnie wiadomo, że im więcej wie się o danym bogu, tym lepiej, ale Shaa postanowił zaniechać jakichkolwiek kroków. Po pierwsze, kto wie, dokąd mogło go zaprowadzić to tete-a-tete z Mieczem. Po drugie, gdyby nawet spotkał tych jego bogów, to przy swojej ostrożności nigdy by się do nich nie zbliżył.

W tej jednak chwili zastanawiał się, czyjego największym problemem nie jest zbytnie poleganie na obiegowych mądrościach.

Mniejsza o to. Najpierw to co najważniejsze. “Rozsądny Zysk” zgrabnie przybił do nabrzeża. Rzucono cumy, spuszczono trap. Kapitan wyszedł na brzeg z dziennikami pokładowymi i przedstawił dokumenty komendantowi doku. Shaa ruszył w jego ślady. Na krótką chwilę zatrzymał się na trapie i spojrzał w spienione fale. Potem postawił stopę na stałym lądzie. Oficjalnie przybył do Peridolu. Klamka zapadła.

Jeśli klątwa jest aktualna, nigdy stąd nie wyjedzie.

Ale po chwili okazało się, że nic się nie dzieje. Z desek nabrzeża nie wystrzelił wstrząs elektryczny, by usmażyć go na skwarkę. Nie pojawiły się termity, by przegryźć na wylot trap i skazać go na śmierć w zabójczo skażonych wodach przystani. A serce, mimo iż biło nieco szybciej niż zwykle, nie miało ochoty na wybryki. Poza tym nikt w doku nie patrzył na niego dłużej niż sekundę, i to bez specjalnego zainteresowania. Shaa zauważył z miłym zaskoczeniem, że jego humor poprawił się gwałtownie i zdecydowanie. Pewnym krokiem zbliżył się do pary na nabrzeżu.

Oboje przyglądali się uważnie statkowi. Teraz przenieśli uwagę na niego. Shaa skłonił się lekko.

- Wydaje mi się, że oczekujecie przybycia tego oto statku. Czy mógłbym w czymś pomóc? Chodzi o spis ładunku? A może chcecie zaproponować konkurencyjną cenę na nasze towary? Jak widzicie, nie jestem kapitanem, ale zostałem uprawniony do zawierania kontraktów.

Para przyglądała mu się badawczo. Po chwili okazało się, że nie poprzestali na badaniu wizualnym. Shaa poczuł rezonansowe drgania analizatora aury i spory wibrujący punkt, przesuwający się po jego ciele wraz ze wzrokiem kobiety.

- No więc? - odezwał mężczyzna, ale pytanie to nie było skierowane do Shaa.

- Poznałabym go wszędzie - powiedziała kobieta. - To nie on. I nie wyczuwam go również na statku. Możemy przetestować tego tutaj. Zobaczymy, czy cokolwiek wie, kimkolwiek jest.

Na znudzonej twarzy mężczyzny pojawiło się rosnące zaskoczenie. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął ceramiczną sztabkę w kolorze platyny. Stuknął w nią palcem. W odpowiedzi zahuczała nisko. Mężczyzna podniósł oczy na Shaa. Jego usta wykrzywił paskudny uśmieszek.

- Może ty go nie znasz. Ja coś o nim wiem. O tak, z całą pewnością. Ty jesteś Zalzyn Shaa - Przeklęty. Chyba się nie mylę?

- Nie przepadam za tym przydomkiem. Czy mogę w czymś pomóc?

- Zalzyn Shaa - powtórzył bóg ze smakiem. - Zalzyn Shaa w Peridolu. Na drodze ku zagładzie.

- Są drogi i drogi - stwierdził Shaa filozoficznie. - Przedwczesne wyrokowanie zaskakująco często okazuje się zawodne.

Bóg otworzył dłoń, przyjrzał się jej dokładnie, po czym zacisnął jaw pięść.

- Możesz liczyć na odmianę losu. Co do mnie, nie mam takich oczekiwań. Prędzej spodziewałbym się artystycznej swobody w doborze środków. Ale zmiana ostatecznego rozliczenia? O, raczej nie.

- Nie rozpraszaj się - skarciła go towarzyszka. - Wciąż nie wiemy, co stało się z moim mężem.

- Pan Shaa powie nam to, co chcemy wiedzieć. Prawda?

- Skoro pozostajemy na stopie oficjalnej pozwolę sobie przypomnieć, iż stosowny tytuł brzmi “doktor Shaa”.

Bóg obrzucił go spojrzeniem palącym niczym słońce w najgorętszy dzień na pustyni.

- Coś mi się zdaje, że będę miał z tego masę radości - zawyrokował po chwili. - Dochodzę do wniosku, że cię nie lubię. - Znowu wyciągnął dłoń i wymierzył w niego wskazujący palec. Resztę wypadków Shaa oglądał z obojętną fascynacją, ociężały i niezdolny do ruchu. Palec wbił się w jego pierś. Poczuł jeszcze, że głowa odchyla się mu do tyłu, kręgosłup wygina się w łuk, zęby zaciskają się z okropnym zgrzytem, a oczy uciekają w tył głowy. Zwalił się bezwładnie na ziemię. Jego kończyny drgały spazmatycznie.

- Jejku - odezwała się kobieta. - Aleś ty potężny. Tak okropnie potężny, że pozbawiasz mowy kogoś, kogo właśnie mieliśmy o coś zapytać. Może byś go przynajmniej podniósł. Zabierzemy go ze sobą, co robić.

Bóg oglądał swój palec z zaciśniętymi ustami.

- Nie. Istnieją pewne zasady. Nie mogę go zagarnąć. Nie martw się, i tak znajdziemy twojego męża. Idzie kolejny pasażer. Zabierzemy się za niego.

- Zrobiłeś za dużo hałasu - powiedziała kobieta z niesmakiem. - Zresztą to ten uzbrojony. Nie czujesz? Będziemy musieli wrócić, kiedy nie będą się nikogo spodziewać.

Jej dłoń przecięła ze świstem powietrze, na którym pojawiły się koncentryczne kręgi niczym fale na zmąconym lustrze wody. Obydwie postacie zniknęły za nimi.

Czy rzeczywiście? Dwa drżące cienie przemknęły wzdłuż doku i skręciły za róg magazynu Dooglasa.

Shaa nadal wił się w konwulsjach. Karlini stanął obok niego i przyglądał się mu przez chwilę.

- Już poszli - powiadomił go. - Nie uważałeś na refrakcyjną krawędź pola maskującego?

Shaa zastygł w pół ruchu, po czym wyciągnął się wygodnie na ziemi.

- Nie tak łatwo uważać na cokolwiek, kiedy oczy ci się wywracają białkami do góry. Zwłaszcza że robią to każde w inną stronę.

Karlini przycupnął obok. Shaa podniósł się do pozycji siedzącej.

- Coś ci zrobił?

Obaj spojrzeli na okrągły wypalony ślad na koszuli Shaa.

- Szok - ocenił Shaa. - Odskoczyłem, zanim miał czas zadziałać głębiej. Można powiedzieć, że to miłosne znamię, w przenośni, ma się rozumieć.

- Mam nadzieję, że Roni nigdy nie będzie mnie tak kochać -mruknął Karlini. - Powiesz mi wreszcie, o co tu chodzi? Poczęstowałeś ich swoim popisowym numerem i nie spodobało im się? A w ogóle, co cię napadło, żeby ich zaczepiać?

Shaa spojrzał na miejsce, w którym zniknęli bogowie. Powietrze wygładziło się już i było przejrzyste jak kryształ. Jakby nic się nie stało.

- Wiesz co, stary przyjacielu - powiedział powoli. - Zdaje się, że popełniłem poważną pomyłkę.

- Twój brat?

- Tak i nie. Spotkanie z kimś niezupełnie spodziewanym.

- Bogowie?

- Zdecydowanie. - I to nie byle jacy. Shaa nie wiedział, kim była spotkana kobieta, ale żywił poważne podejrzenia co do jej towarzysza.

To świadczyło dobitnie, że Pełzający Miecz nie przesadzał, kiedy zdecydował, że potrzebuje pomocy i zwrócił się z tym do niego. Po zastanowieniu musiał przyznać, że byłoby miło, gdyby Miecz łaskawie zechciał wtajemniczyć go w parę bliższych szczegółów. Na przykład, wyjawić mu tożsamość jego przyjaciół. Przypuszczalnie wiedział, kim byli. Zresztą, nie to było teraz najważniejsze.

Co go łączyło z Jardinem? Co miał wspólnego z Jardinem, Administratorem Klątw?


Rozdział VII


Zaraz - zaniepokoił się Jurtan Mont. - Czy Peridol nie leży tam? Max i koń z jukami znajdowali się na rozstajach Jurtan. Droga, którą podążali ze wschodu na zachód, nagle się rozszerzyła. Po obu jej stronach pojawiły się chodniki. Najwyraźniej przeszła w swego rodzaju arterię z ruchem pieszym i konnym. Większość ruchu skierowana była w tę samą stronę, na zachód, co nie powinno nikogo dziwić. Na środku skrzyżowania znajdował się potężny drogowskaz ze skierowaną na zachód strzałą z napisem “Peridol”, wykaligrafowanym na co najmniej pięć sposobów. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Peridol znajdował się dokładnie tam, w dodatku był już niemal w zasięgu ręki. Jurtan czuł w powietrzu zapach morza. Mniej niż godzinę temu odwiedziło ich stadko morskich ptaków o wciąż jeszcze wilgotnych piórkach. Poskrzeczały trochę nad głowami, zakołowały niespokojnie i poleciały z powrotem w stronę oceanu. Gdyby Max zechciał się pospieszyć, dotarliby do Peridolu za dnia. Sama myśl, że nie będą już musieli budzić się o bladym świcie, wydawała mu się niezmiernie pociągająca.

Wobec grobowego milczenia Maksa można było powątpiewać, czy to właśnie Peridol jest ich punktem docelowym. To upragnione miejsce majaczyło Jurtanowi przed oczami niczym zawieszona na sznurku marchewka już od Szacownej Oolvaya, teraz tonącej w mrokach zapomnienia. Max nie mógł się wykręcić. Nie pozwoli mu.

Z drugiej jednak strony mówimy o Maksie. Czy mógł być inny powód, dla którego skręcił w bok, na pomocną drogę, najzwyczajniejszy w świecie trakt? I czemu stanął podparty pod boki? I dlaczego patrzył nań, nie ukrywajmy tego, spode łba?

- Owszem - brzmiała lakoniczna odpowiedź.

- Aha - powiedział Jurtan ostrożnie. - Czy dojedziemy do Peridolu kierując się na północ?

- Nie, chyba że wynajmiemy łódź.

- A wynajmiemy?

- Po co mielibyśmy to robić?

- Żeby dotrzeć do Peridolu!!

- Trochę spokoju, dziecko - powiedział Max. - To tylko mały objazd.

Jurtan spojrzał na północ. Tym razem nie dostrzegł żadnych bagien, co nie pocieszyło go zbytnio.

- A może spotkamy się w mieście? - spróbował z rozpaczą. Powiedział, co powiedział, ale ku własnej zgrozie ruszył za Maxem. Musiał przyznać, że za każdym razem, kiedy kierował się na północ, jego wewnętrzny akompaniament przerzucał się na coś skocznego i dziarskiego, pełnego optymistycznych durowych rozwiązań i dętego um-pa-pa, podczas kiedy choćby najbardziej przelotne spojrzenie na południe sprawiało, że muzyka słabła i zmieniała się w niekonkretne nudy. Miał już po dziurki w nosie tej swojej prywatnej wyroczni, której wydawało się, że lepiej od niego samego wie, co jest dla niego dobre. Zresztą, czy mogło być gorzej?

O nie, tylko mi tego nie mów, mruknął pod nosem.

Przynajmniej tym razem miejsce, do którego zmierzali, miało nazwę pięknie wyszczególnioną na drogowskazie wskazującym na północ.

- I co to w ogóle jest, ten Yenemsvelt? - spytał, ciągle nieco obrażony.

- Posiadłość znajduje się właściwie na samym końcu Yenemsvelt - brzmiała odpowiedź.

Posiadłość? To brzmiało obiecująco.

- Czy ta posiadłość stoi na bagnach? Max rzucił mu paskudne spojrzenie.

- Pierwszą rzeczą, o którą się zatroszczymy na następnym przystanku, będzie znalezienie noclegu, dobrze?

- Myślałem, że mamy dołączyć do Shaa i reszty.

- To, że do nich dołączymy, nie znaczy, że z nimi zamieszkamy. Zresztą może tak będzie, ale niekoniecznie. Shaa pewnie już i tak ruszył w swoją stronę. Przecież to jego miasto.

O tym jeszcze nie słyszał.

- Ale przecież tu nie przyjeżdżał.

- Nie wrócił tu od śmierci ojca - wyjaśnił Max i wydął wargi w zamyśleniu. - Może czas, abyś usłyszał o tym coś więcej.

Ale zaraz potem zamilkł i nie powiedział już na ten temat ani słowa. Na ten ani na żaden inny. Powlekli się na północ, przy czym uwolniony od jeźdźca koń zachowywał się najbardziej dziarsko z całej trójki. Wkrótce na horyzoncie ukazało się miasteczko Yenemsvelt, składające się głównie z rozpadającej się, na wpół drewnianej tawerny, małego rynku, ekumenicznej, wielofunkcyjnej świątyni, zniszczonej prawie tak jak tawerna, oraz kilku sklepów z podstawowymi artykułami.

Na placu Max skręcił w lewo i ruszył przed siebie dróżką prowadzącą między budynkami w kierunku wzgórz. Obie strony drogi porastały gęste, zarośnięte jeżynami żywopłoty, od czasu do czasu przetykane fragmentami kamiennych murów czy imponującymi żelaznymi bramami. Przeszli po przysadzistym, kamiennym moście przez niewielki strumyk. Jurtan zauważył wynurzającego się z wody pstrąga, który z głośnym pluskiem wrócił w szemrzący nurt.

- Miła okolica, co? - odezwał się Jurtan.

- Powinna być miła, skoro towarzyska śmietanka Peridolu zrobiła sobie z niej podmiejski plac zabaw.

Jurtan wzdrygnął się, uderzony pewną straszną myślą.

- Nie zamierzasz chyba nikogo obrabować? - spytał zdławionym szeptem.

Zza muru, przy którym się zatrzymali, dobiegły ich złowrogie odgłosy, które mogło wydawać jakieś duże zwierzę, od tygodnia pozbawione posiłków.

- Za kogo ty mnie uważasz? - obruszył się Max.

- O - odetchnął Jurtan. - To bardzo dobrze. Rozumiesz, te mury...

- Naprawdę uważać trzeba na te bez murów. Jeśli dobrze pamiętam, to powinno być gdzieś na tym wzniesieniu.

I rzeczywiście, na końcu drogi u szczytu wzgórza znajdowała się kolejna brama. Max przyjrzał się jej dokładnie. Zamiast normalnego modelu (zawiasy po bokach, zamek pośrodku) ich oczom ukazał się układ przedziwnych korb i kołowrót z odważnikiem na specjalnej dźwigni. Natomiast mała wartownia wydawała się pusta.

- Spójrz, sznur od dzwonka - powiedział Jurtan zachęcająco. Daremnie. Max wspinał się na mur, w nowym kapeluszu już teraz tak znoszonym jak ten, który zostawił w jamie, z kudłatą brodą i malowniczą resztą przebrania. Zręcznie przeskoczył ponad zaostrzonymi szpikulcami i po chwili zniknął po drugiej stronie. Zza muru dobiegło wycie wilka. Jurtan chwycił konia za uzdę i przygotował się do ucieczki.

Wycie nagle ucichło i zmieniło się w ochocze węszenie i ziajanie. Te dźwięki szybko zginęły w szczęku kół zębatych i zawiasów. Brama otworzyła się z przeciągłym hurgotem.

- Na co czekasz? - warknął Max.

Jurtan bardzo ostrożnie wszedł do środka i lękliwie zerknął za skrzydło bramy. Max karmił małego konia resztkami ich suszonego mięsa. Nie, zaraz. Mały koń po bliższych oględzinach okazał się bardzo dużym, przyjaźnie usposobionym psem. Olbrzym wspiął się, by polizać Maxa po twarzy. Dopiero wtedy Jurtan zobaczył drugiego psa potulnie leżącego w trawie.

- Dobrze już, dobrze - powiedział do nich Max. - Dosyć tego dobrego. No, uciekajcie.

Psy otrząsnęły się, jeszcze raz liznęły Maxa po ręce i odbiegły truchcikiem.

- To on trzyma jedzenie - powiedział nerwowo Jurtan. Jeden z psów mógł spojrzeć mu prosto w oczy nie musząc stawać na dwóch łapach. Drugi trzymał się blisko Jurtana, aby wspomagać kolegę w razie potrzeby.

- Ej, ty! W tej chwili przestań - Jurtan wyszarpnął rękę z pyska bestii. W zamian naraził się na głuchy warkot. - Eeee... Lubicie muzykę?

Zagwizdał refren piosenki myśliwskiej, zasłyszany w zajeździe po drodze.

Pies puścił jego kurtkę i odskoczył. Oba wycofały się, nie spuszczając z niego wzroku, a potem odwróciły się i pogalopowały w stronę gęstych drzew, od czasu do czasu oglądając się za siebie.

Max zrobił coś z mechanizmem i brama zamykała się teraz za nimi.

- Wolałbym, żebyś mi tego nie robił - odezwał się Jurtan. - Kiedyś przyprawisz kogoś o zawał serca.

- Po co fatygować jakiegoś biedaka tylko po to, aby zamknął bramę?

- Nie o to chodzi - powiedział Jurtan, przyglądając się mechanizmowi. - Można tym operować za pomocą pilota, tak? Gdybyśmy zadzwonili do bramy, to ten ktoś po drugiej stronie mógłby ją otworzyć bez przychodzenia tutaj.

- Bystre oczy - burknął Max. - Tędy proszę. Prowadź konia. Brama zamknęła się, a oni ruszyli długim podjazdem. Za pasem drzew otworzył się przed nimi przestronny trawnik. Droga przekroczyła strumyk, a dalej wiła się przez ogród. Gdzieś w oddali paru ogrodników strzygło żywopłotowy labirynt, a na wzniesieniu przed nimi znajdował się dwór. Zobaczyli jego klasyczne proporcje, płynne linie kolumnad i gzymsów na tle fasady z białego kamienia. Pośrodku okrągłego podjazdu znajdowała się fontanna otoczona klombem. Max minął ją i wszedł na schody frontowe. Energiczne pociągnięcie za dzwonek odezwało się cichym dźwiękiem wewnątrz domu. Po chwili drzwi się otworzyły.

- Ach! - Lokaj przesunął wzrokiem po zniszczonym w czasie podróży ubraniu, krzaczastej brodzie i pomiętym kapeluszu. - Pan Maximilian. Proszę wejść. Oczekiwaliśmy pana.

Jurtan oddał konia stajennemu, który podbiegł ku niemu spiesznie i w ślad za Maxem wszedł do wnętrza domu.

- Cleeve, prawda? Jak mnie poznałeś?

- Wyłącznie przez przypadek, proszę pana - zapewnił go Cleeve. - W rzeczy samej jest pan osobą o tysiącu twarzy, niemożliwą do rozpoznania. Zechcą się panowie posilić?

- Tak! - pomyślał Jurtan żarliwie.

- Czy gdzieś tu ją znajdę? - spytał Max.

- W ogrodach, proszę pana. Między dębami.

- Znakomicie. Najpierw spotkam się z nią. Ale możesz nakarmić mojego przyjaciela.

- Ja też poczekam - oznajmił Jurtan mężnie. - Może obaj się z nią zobaczymy? Co ty na to?

- Chciałem... no dobrze, chodź.

Cleeve przeprowadził ich przez pełną bujnych roślin oranżerię na przestronne patio. Kolejne schody zawiodły ich na inny trawnik. Na środku zielonej płaszczyzny znajdował się duży staw z kaczkami, otoczony równym pierścieniem dębów.

- Trzeci po lewej, proszę pana, zgodnie z ostatnimi obserwacjami - powiedział Cleeve, skłonił się z uszanowaniem i zawrócił w kierunku domu.

Pod trzecim dębem od lewej stał leżak, obok niego kosz piknikowy i pękaty jutowy worek.

- Czy ta “ona” gdzieś sobie poszła? - spytał Jurtan i zajrzał za drzewo. Zbliżając się nie zauważyli żadnych dowodów czyjejś obecności.

- To ja! -zawołał Max. - Tu jestem! Mam do ciebie wejść? Nad ich głowami zaszeleściło listowie. Spomiędzy gałęzi wychynęła brudna twarz kogoś zwisającego głową na dół.

- Strasznie się grzebałeś - powiedziała twarz, a Jurtan dopiero teraz zorientował się, że ma przed sobą kobietę. - Co zatrzymało cię tym razem? Bagno, co?

- Prawdę mówiąc, tak - przyznał Max, zadzierając głowę do góry i biorąc się pod boki. - W rzeczy samej, trafiliśmy na bagno. Zresztą mówiłem ci, że tak będzie.

- Bagna mają dla niego nieodparty urok - zwróciła się kobieta do Jurtana. - To musiał być marsz śmierci, co, Jurtan? Od samej Szacownej Oolvaya z tym szaleńcem. To mały Mont, zgadza się?

- Ty jesteś Eden! - wykrzyknął Jurtan. - Siostra Shaa!

Eden przyjrzała się mu, po czym zmierzyła Maxa srogim spojrzeniem.

- Nie powiedziałeś mu o niczym przydatnym, co? Czasami naprawdę nie rozumiem, po co zawracam sobie tobą głowę.

Twarz Eden zniknęła między gałęziami. Po chwili z gęstej korony drzewa spuściła się lina i cała Eden, tym razem we właściwej pozycji. Była ubrana w skórzany strój do wspinaczki ze zwojem liny przewieszonym przez ramię i z okazałym pasem na narzędzia z hakami i młotkiem. Na wysokości czterech metrów od ziemi puściła linę i wylądowała cicho obok leżaka.

Jurtan zamknął oczy i przeciągnął ręką po twarzy. Nie wiedział, że Zalzyn i Eden Shaa byli bliźniętami. Ale czy mógłby spodziewać się czegoś innego? Ktoś taki jak oni nie mógł poprzestać na zwykłym pokrewieństwie. Po niewielkich poprawkach tu i ówdzie Eden mogła być swoim bratem. Nawet jej głos, choć w innym rejestrze, brzmiał tak samo jak baryton Shaa. Ale kiedy schodziła na dół, poruszała się dokładnie jak Max.

O kolano Jurtana stuknęło krzesło. Z niekłamaną ulgą osunął na nie. Cleeve wrócił w towarzystwie niewielkiej grupki służących. Przynieśli dodatkowe krzesła, rozkładany stolik, kilka karafek wody mineralnej i talerz z serami i z owocami. Max zdjął kapelusz, brodę, krzaczaste brwi i kit z nosa, podczas kiedy Eden, która starannie odłożyła swój sprzęt do worka, ochlapywała twarz w miedniczce. Cleeve odebrał od niej naczynie i oddalił się.

- No dobrze - odezwała się Eden. - Teraz możemy się przywitać. Jurtan szybko przełożył talerz z melonem do drugiej ręki i ukłonił się niezgrabnie.

- Jestem Jurtan Mont - oznajmił z naciskiem, kładąc akcent na “jestem”.

- Miło mi. - Eden uścisnęła jego dłoń w miażdżącym uchwycie. Kiedy ją puściła, Jurtan opadł z powrotem na krzesło. Eden przyglądała mu się przez chwilę, po czym znowu odwróciła się do Maxa. Max uściskał ją i przechylił się, by pocałować ją w policzek. Eden zmarszczyła nos.

- Kąpiel - powiedziała. - Zdecydowanie kąpiel. Później zobaczymy, czy będziesz chciał mnie uwieść. - Uśmiechnęła się szerzej. - W końcu nie miewam gości codziennie.

- Puste słowa - mruknął Max, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Puste słowa, ot i wszystko.

- Skąd wiesz? - szepnęła Eden.

- Jeśli potraktuje cię serio, potraktujesz mnie tak samo?

- Tak bardzo lubisz intrygi, że może sam na to wpadniesz? Siadaj i skosztuj. To naprawdę dobre. Sama zrywałam.

- Nie jestem głodny - warknął Max. - Jesteś moją matką, czy co?

- Jestem ci tak bliska, jak tylko można - zapewniła go Eden, dodając kawałek cheddara do ćwiartki jabłka. - Kiedy wyciągnęłam cię z rynsztoka...

- Znowu to samo - pożalił się Max szklance z mineralną wodą. - Poznaliśmy się, kiedy już od kilku lat przebywałem poza rynsztokiem i o ile sobie przypominam, nie miałaś nic wspólnego ani z moim wejściem, ani z wyjściem z niego.

- Z technicznego punktu widzenia.

Z technicznego punktu widzenia stwierdzenie to było prawdziwe.

- To nie był rynsztok - poprawił ją Max. - Tylko ściek. I może nawet wyciągnęłaś mnie z niego fizycznie, ale metaforycznie...

- Robisz się drażliwy, wiesz o tym?

- Nigdy nie było we mnie ani krzty drażliwości - warknął Max. - Co porabiałaś?

- A jak sądzisz?

- Pewnie robiłaś interesy z połową świata, jak zwykle. Jakieś sukcesy?

- Rośliny doniczkowe.

- Rośliny doniczkowe?

- Zgadza się - Eden rzuciła swój talerz na stół i oparła się o krzesło. - Paprotki, fikusy, sukulenty... Od czasu do czasu kwietnik.

- Znalazłaś jakiś sposób, aby sprzedawać rośliny i krzewy?

- To ostatni krzyk mody - pouczyła go Eden. - Musiałam tylko sprowadzić je do pałacu, a ludzie sami rzucili się na nie. Teraz nie sposób wejść do biura czy banku, nie potykając się o skrzynkę z roślinami. Musisz przyznać, że masz szczęście. Skoro ty i Zolly przepuszczacie pieniądze na prawo i lewo, dobrze, że jest pomiędzy nami ktoś, kto umie je zarabiać. Zolly? Zolly?

- A Groot? - zapytał Jurtan głośno.

- Co Groot? - spytała Eden.

- Myślałem, że Max dostawał pieniądze od Groota.

- Obracasz się w towarzystwie rozrzutników - poinformowała go Eden.

- Naprawdę? Trudno się zorientować, kiedy maszeruje się całymi dniami i sypia się w błocie.

- Chcesz się wycofać, chłopcze? - zapytał Max. - Wiesz, gdzie są drzwi.

Albo będę grzeczny, pomyślał Jurtan, albo powiem wprost. Co mam do stracenia?

- Ciągle nie wiem, z czego miałbym się wycofać - oznajmił starając się mówić opanowanym, rozsądnym i w żadnym razie niepiskliwym głosem. - Skąd mam wiedzieć, czy chcę, skoro nie mam pojęcia, w co się wplątałem? Jak dotąd słyszałem same aluzje.

- On ma rację - zauważyła Eden.

- Chcesz, żeby coś wiedział? - burknął Max. - Skoro sądzisz, że jest gotowy, żeby zostać pełnoprawnym członkiem, to sama mu o tym powiedz.

- Ciągle jesteśmy naburmuszeni? Dobrze, powiem mu. Max chrząknął i uniósł wzrok na szczyty drzew.

- Właściwie nie mogę ci wyjaśnić zbyt wiele - ciągnęła Eden. - A więc: ja, Zolly i oczywiście Arznaak jesteśmy... choć to już chyba wiesz? Nie wiesz? A zatem...

- W skrócie, w skrócie - wtrącił Max grobowym głosem. - Chcę jeszcze dziś znaleźć się w mieście.

- Widziałeś drogi? Podobno ruch jest kompletnie zwariowany. Język jest jednym wielkim korkiem, a sytuacja na wodzie wygląda jeszcze gorzej.

- Jeśli najgorszym dopustem, jaki na mnie spadnie będą korki uliczne, to przewiduję, że będę się cieszył długim i przyjemnym życiem. - warknął Max. - Nie macie tu nic do picia poza wodą mineralną?

Eden uniosła dłoń i skinęła nią w kierunku domu. Po chwili na schodach pojawił się Cleeve.

Znowu kręcą, pomyślał Jurtan. Będzie tak, jak zwykle. Pogadają trochę nie docierając do sedna sprawy, a kiedy w końcu zaczną się pojawiać jakieś istotne kwestie, to albo coś wylezie z ziemi, aby ich zaatakować, albo przewróci się na nich drzewo, albo ktoś przybiegnie z ważną wiadomością. Możliwości były nieograniczone. W końcu miał do czynienia z osobami chlubiącymi się dużą pomysłowością. Jedno było pewne, nie dowie się niczego nowego.

A może jednak? Zdobył kilka nowych faktów. Co mógł z nich wydedukować? Cleeve odebrał zamówienie Maxa na “coś mocnego, byle nie herbatę” i znowu zniknął. Jurtan odczekał chwilę i ponowił atak.

- Shaa nie jest jedynym przeklętym, prawda? Eden, ty też masz w tym swój udział? Shaa może się wybrać dokąd chce, oprócz własnego domu, a ty właśnie tego domu nie możesz opuścić.

- Powiedziałeś mu o tym, czy sam się domyślił? - zdziwiła się Eden.

Max oparł się o krzesło i przykrył twarz kapeluszem, jakby przygotowywał się do drzemki. Jednak spod oklapniętego ronda wydobył się nieco zduszony głos.

- Dzieciak sam to wydedukował, jeśli koniecznie chcesz go rozpuszczać i mu to przyznać. Może jednak nie spał cały czas.

- Zawsze był taki? - spytał Jurtan.

- Odkąd go znam. Chcesz posłuchać o nim, czy o mnie i o rodzinie?

- O rodzinie. Zdecydowanie.

Skróty” okazały się dość obszerną opowieścią, przerywaną sarkastycznymi uwagami Maxa. Mimo że Eden nie była najbardziej godnym zaufania świadkiem, historia rodziny Shaa pokrywała się w dużym stopniu z tym, co Jurtan słyszał o dekadenckim i bratobójczym życiu peridolskiego społeczeństwa. Rodzina Shaa była od wielu pokoleń znanym i wpływowym rodem Gadzury. Według Maxa wystarczająco długo, aby kazirodztwo zaczęło odciskać na nim wyraźne piętno. Eden i Zalzyn byli ekscentryczni, ale Arznaak, pierworodny, zawarł znacznie bliższą znajomość z pograniczem szaleństwa. Przebywanie w jego towarzystwie mogło być albo szalenie przyjemne, albo wyjątkowo przykre. Rzadko zdarzało się coś pośrodku.

- Trudno to sobie wyobrazić, jeśli się go nie widziało w akcji - powiedziała Eden. - Ale nawet ja przyznam, że potrafi być czarujący, tryskać dobrym humorem, czynić wspaniałe gesty, śmiać się do łez i tak dalej. I to wcale nie gra, to najszczersza prawda. Niestety, istnieje jeszcze druga, równie autentyczna strona jego charakteru. A on skacze z jednej na drugą w połowie zdania.

Częściej jednak elementy osobowości Arznaaka mieszały się ze sobą. Swego czasu, kiedy Eden była jeszcze dzieckiem, starszy Arznaak zaczął kupować jej prezenty. Dał jej na przykład lalkę, która kilka dni później zaczęła wić się po łóżku, a jej skóra pękła, ukazując toczone przez robaki wnętrze. Kiedy ukojono histeryczny szloch małej Eden i pozwolono wrócić do pokoju, znalazła w nim wielkiego, szklistookiego szczura ubranego w modną sukieneczkę lalki. Po tym incydencie Arznaak był tak skruszony i ujmujący, przynajmniej publicznie, że można było jedynie zastawiać się, czy ten koszmar wydarzył się naprawdę.

Arznaak nie zastanawiał się nad niczym. Uczył się szybko dyskrecji i kunsztu. Szybki cios w mroku, bez świadków, cichy terror. Każdy z członków rodziny Shaa miał swoje talenty, a wymienione cechy stały się specjalnością Arznaaka. W miarę jak coraz lepiej szło mu szerzenie terroru w rodzinie, więź między bliźniętami pogłębiała się, co jeszcze bardziej zaostrzało jego represje.

- Początkowo tylko się nami bawił - ciągnęła Eden. - Ale stopniowo doszło do tego, że znienawidził nas za to, że żyjemy. Wtedy zaczęło się na dobre.

- Co na to wasi rodzice? Max parsknął.

- Milcz! - rozkazała Eden. - Ja mu to powiem.

Max zdjął kapelusz z twarzy, usiadł i zwrócił się do Jurtana.

- Ojciec nie widział świata poza Arznaakiem i nigdy nie interesował się szczególnie bliźniętami, dzięki czemu ten młody potwór nękał ich bez przeszkód. To dwa głąby i nigdy w życiu tego nie przyznają, ale tak naprawdę zawdzięczają swój los przede wszystkim ojcu. Połowa tego wszystkiego jest jego winą, ale żadne z nich nie chce na to nijak zareagować.

Eden westchnęła.

- Przechodzimy przez to przy każdym spotkaniu. Chcesz znowu zacząć od początku?

- Idioci - powiedział Max dobitnie, ale znowu odchylił się na krześle i wcisnął kapelusz na twarz.

- No i dobrze - mruknęła Eden. Jak na kogoś, kogo Max nazwał głąbem, wydawała się dość obiektywna. Rodzeństwo Shaa otrzymało najlepsze wykształcenie, stosowne dla dziedziców takiego nazwiska. Eden i Zalzyn wykazywali różnorodne talenty, ale każde z nich miało inne zainteresowania. Zdolności Zalzyna do magii i matematyki połączone z rodzinnymi koneksjami zapowiadały wspaniałą karierę, pozycję głowy Cesarskiego Instytutu Magii. Eden z kolei skłaniała się ku karierze polityka, czy bussinesswoman. Arznaak? Arznaak też miał umiejętności, ale Eden wiedziała, że mierzył o wiele wyżej.

- Chciał tronu? - spytał Jurtan.

- Wcale by mnie to nie zdziwiło - stwierdziła.

Ale Arznaak chciał wszystko osiągnąć po swojemu.

- Rodzina Shaa jest niezwykle twórcza - zauważył Max, sięgając po napój przyniesiony przez Cleeve'a. - Arznaak ma po prostu gorszy charakter niż reszta. Skracaj, bo musimy się zbierać.

- Co za typ - westchnęła Eden. - Pojawiasz się raz na pięć lat i od razu chcesz uciekać.

- Nie musiałaś mnie wpuszczać.

- Następnym razem uważaj na alarm. A zatem, Jurtanie Mont, teraz już znasz moją historię.

Znam, pomyślał Jurtan. Nie, nie znam, a każdym razie nie do końca. A może to kolejny test?

- Arznaak chciał wam zabrać to, co najbardziej kochacie. Ty nie możesz opuszczać tej posiadłości, Shaa nie może tu wrócić. Oboje możecie się spotkać tylko wtedy, kiedy użyje magii i musicie go zaatakować. On nie może uprawiać magii, a ty nie możesz być tam, gdzie mogłabyś się zajmować biznesem czy polityką. Żadne z was nie może znaleźć miłości, prawda?

Eden zerknęła z ukosa na Maxa, który jeszcze intensywniej wpatrzył się w bezkresną dal.

- Ależ możemy - powiedziała Eden. - Musimy tylko przestrzegać zasad.

- Więc dlaczego nie pozbędziecie się Arznaaka? Przecież już go chyba nienawidzicie?

- To nie takie proste.

- Moja droga przyjaciółka chce przez to powiedzieć, że stary Arznaak na odchodnym zadał im cios w plecy - wtrącił Max. - A jego nieodrodne dziecię wie dobrze, że jego rodzeństwo jest na zawsze związane zasadami, na które jemu nie chce się nawet nakichać.

Eden skrzyżowała ramiona i zacisnęła mocno usta. Milczała.

- Tylko on z was trojga jest cokolwiek wart - ciągnął Max. - Czy nie tak powiedział wasz ukochany ojciec w ostatnich słowach?

- Przysięga to przysięga - szepnęła Eden i zacisnęła zęby.

- Siostra twojego mistrza próbuje ci nie wyjawić, że klątwa Arznaaka spowodowała śmierć ich ojca - zwrócił się Max do Jurtana lekkim tonem. - Tego samego ojca, który twierdził, że Arznaak jest darem bogów dla świata śmiertelników, ojca który zmusił Eden i Shaa, żeby przysięgli, że będą wspomagać kochanego Arznaaka i zadbają o jego bezpieczeństwo. Staruszek chciał dopilnować, żeby nie zaatakowali brata i nie pozwolili, by ktoś inny ich w tym wyręczył. W dodatku był na tyle mądry, że...

- Wystarczy - powiedziała Eden dziwnym tonem.

- Wystarczy? Powiem ci, co naprawdę wystarczy. Włóczę się jak wariat przez cały rok i nadstawiam karku, próbując znaleźć jakąś lukę w klątwie, bo wy, przeklęte głąby, nie pozwalacie mi zlikwidować problemu u jego źródła. Niech piorun spali Peridol i ten jego kodeks honorowy i w ogóle wszystko...

- Skończyłeś?

- Dopiero zacząłem! Nie chcę...

- A może się przymkniesz? Nie chcesz, to nie musisz. Nikt cię nie zmusza. Jeśli nie potrafisz załatwić tego tak, aby nie kolidowało z kodeksem, to nie chcemy twojej pomocy.

- Wielkie słowa. Nie sądzę, żeby twój brat był tego samego zdania.

- A ja sądzę. To, że sama nie mogę z nim rozmawiać, nie znaczy, że nie wiem już, jak myśli. Albo przyjmujesz nasze zasady, albo wynoś się z naszego życia.

- Przestań wygadywać bzdury.

- Precz z mojego domu. Max zaklął pod nosem.

- Uparta jak zwykle. Nie pozostawiasz mi ani odrobiny swobody na inicjatywę.

- I o to chodzi.

- Świetnie. A więc takie jest twoje zdanie. Jeszcze się nad tym zastanowię.

- Byle szybko. Chwila milczenia.

- Dobrze, już dobrze.

- Przysięgnij.

Max spojrzał na nią zdegustowany.

- Już raz przysięgałem. Niech to piorun! No dobrze, przysięgnę raz jeszcze. Będę robił wszystko po waszemu. Zadowolona? Więc mnie wypuść.

- Co, bez wymiany informacji? Bez koordynacji? Wpadłeś tylko z sąsiedzką wizytą, bo było ci po drodze? Pochlebiasz mi. Zawsze musi być ten pierwszy raz.

- Życie byłoby znacznie prostsze, gdyby twój brat był jedynakiem - warknął Max. - Proszę bardzo. Skoordynujmy się.

Mina Eden wyraźnie zrzedła. Pozostał tylko okruch sardonicznego uśmiechu w kąciku ust. Jurtan widział już ten grymas u Zalzyna Shaa. Trochę dziwnie było widzieć teraz to samo na innej twarzy, ale w porównaniu z pozostałymi pozycjami w tutejszej skali dziwactw to mizerne doświadczenie zajmowało jedną z niższych lokat. - Tyle na temat dobrych manier - mruknęła Eden. - Z czasem być może rana się zabliźni. Najnowsze wieści dotyczą przyjazdu mojego brata i jego statku, który dzisiejszego ranka zawinął do portu. Zolly wdał się w dokach w jakąś awanturę, ale nie znam jeszcze żadnych bliższych szczegółów. Zatrzyma się w swoim domu w mieście.

- A Arznaak?

Eden wzruszyła ramionami.

- Gdzieś się kręci. Był tu na pewno w zeszłym tygodniu, ale tak naprawdę mieszka teraz w mieście.

- Na bagnach znalazłem pewne dokumenty, które chciałbym ci pokazać. Może wrócimy do domu?

Jurtan powrócił do zwykłej roli cienia. Max i Eden szli wolno w stronę domu. Rozmawiali ze sobą ściszony m i głosami. Ale nawet gdyby mówili normalnie i zwracali się bezpośrednio do Jurtana, nie był pewien, czy usłyszałby cokolwiek z tego co mówili. Miał zbyt wiele do przemyślenia. Dopiero w domu, kiedy tamci rozpostarli przed sobą dokumenty Iskendariana, a on zdążył skonsumować większą część kurczaka, wrócił myślą do tego, co działo się wokół.

- No, nie wiem - mówiła Eden, układając papiery w porządny stosik. - Zobaczymy, co ma do powiedzenia Zolly. To on jest prawdziwym intelektualistą w rodzinie. A, powinieneś też porozmawiać z którymś z wyznawców starej religii. Twierdzą, że potrafią prześledzić historię mojego rodu od czasów Przeniesienia. Prawdopodobnie ukrywają u siebie pisma w starym języku.

- Ha - ożywił się Max. - Ciekawy pomysł. O której sekcie myślisz? O czcicielach Jednego Boga, czy tych, co to twierdzą, że Bóg jest Wszędzie?

- Rodzina ma kontakty z ludźmi Jednego Boga.

- Jednego Boga? - powtórzył Jurtan. - Kto przy zdrowych zmysłach wierzyłby tylko w jednego boga?

- Niektórzy z nas nie wierzą w żadnego - zauważył Max.

- Ci czciciele dysponują bardziej transcendentalną perspektywą - wyjaśniła Eden. - Uważają, że dzisiejszy prymitywny politeizm przeszkadza w konfrontacji z najważniejszymi zagadnieniami boskości.

- Jeśli bez przerwy ma się tuż pod nosem wyczyny tej paczki chuliganów wyposażonych w nadludzkie siły, to trudno się pozbyć wrażenia, które stwarzają - dodał Max. - Czciciele starej religii uważają, że bogowie dla własnego dobra powinni skłaniać się ku symbolizmowi, nie brutalnej oczywistości. Nietrudno zrozumieć, dlaczego zostało ich tak niewielu.

- Skoro mogą coś wiedzieć, to dlaczego wcześniej się z nimi nie skontaktowałeś? - zapytał Jurtan.

- Istnieję w jednym egzemplarzu. Mam ograniczone możliwości.

- Pozwól, że w takim razie ja z nimi porozmawiam. Powiedz mi, co chcesz wiedzieć i jak ich znaleźć, a ja to zrobię.

Max spojrzał na niego takim wzrokiem, że pod czaszką Jurtana rozległ się płaczliwy tryl klarnetu.

- Chcesz się stać użyteczny? Dobry pomysł. Ale najpierw chciałbym wypróbować czegoś innego.

Jurtan nie wiedział, czy nie powinien się przestraszyć. Jednak obecny stan rzeczy też mu się nie podobał.

- Co tylko zechcesz - powiedział. - Daj mi tylko znać.


Rozdział VIII


Uznałem, że zacznę działać. Tajemnica mojego snu i jej natychmiastowe rozwiązanie, które jednocześnie przyniosło nowe pytania, jeszcze bardziej naglące niż poprzednie, otworzyła przede mną nowe horyzonty. Nie można zaprzeczyć, że byłem skuteczny. Wystarczyło, że spojrzałem tylko na Joatala Ballistę, by okazało się, że w gruncie rzeczy jest to Fradjikan. A zatem byłem detektywem z powołania, choć na razie za moje największe osiągnięcie mogłem uznać rozsądne eliminowanie zbędnego wysiłku. Oczywiście może i wiedziałem, że Ballista jest Fradjikanem, ale wciąż nie miałem pojęcia, kim jest Fradjikan i dlaczego jego osoba może okazać się dla mnie istotna.

Nie dowiedziałem się o moim towarzyszu drogi absolutnie niczego. Oczywiście mógł powiedzieć to samo o mnie. W miarę jak kolejne kilometry uciekały spod kół powozu, rzekomy Ballista robił się coraz bardziej niezadowolony. Wiedziałem, że nie dałem mu powodów do podejrzeń, a fakt, że mimo to starał się mnie wybadać, czynił sytuację bardziej interesującą. Tak, jakbym zasługiwał na taki wysiłek. Może to fachowiec, który podejrzewa nawet samego siebie. Całkiem możliwe, a w takim przypadku nie traciłem nic prócz odrobiny czasu i wysiłku, który włożyłem w rozszyfrowanie jego zamiarów. Prawdopodobnie to samo można było powiedzieć o nim.

Chyba że nie. Należało dla bezpieczeństwa wziąć pod uwagę i tę okoliczność. W końcu zmarnowałem mój jedyny sen właśnie na niego. To musiało się na coś przydać. No i nie zapominajmy o doświadczeniu ostatniej nocy. Nie było żadnego szczególnego powodu, dla którego miałby nalegać na zatrzymanie się w tawernie i przeczekanie tam do rana, podczas kiedy światła Peridolu migotały już na horyzoncie. Tłumaczył, że niebezpiecznie jest wjeżdżać do miasta w nocy, bo ulice pełne są ciemnych typów ze slumsów, co dziwnie nie pasowało do lansowanego przez niego wizerunku nieustraszonego wojaka. Podobnie osobliwe wydało mi się to, że kiedy znaleźliśmy się w tawernie wszystko robił, by mnie upić. W rezultacie rzeczywiście wypiłem więcej niż powinienem, do tego stopnia, że nawet teraz, kiedy część poranka minęła, moja pamięć ciągle nie mogła odzyskać dawnego kształtu, a świadomość włączała się i wyłączała. Co oznaczało... oznaczało...

Gdzie skończyłem? Aha, starał się dowiedzieć, kim jestem i co wiem. W mojej pracy spotkałem się z podobnymi zabiegami na tyle często, że rozpoznałem je, kiedy zostały wymierzone we mnie.

Ale najwyraźniej nie był to jedyny powód naszego przystanku ostatniej nocy. Jak przez mgłę przypominam sobie, że woźnica Lowell stanął w drzwiach i skinął znacząco na Ballistę. Po jakimś czasie Ballista sam wymknął się na zewnątrz. Wydawało się mu, że zasnąłem przy stole, ale ja ciągle byłem przytomny, chwilowo, ma się rozumieć. Dlatego przypominam sobie, że widziałem jak po kwadransie znowu wszedł do sali, z jakiegoś powodu niezmiernie zadowolony. Kiedy zacząłem mruczeć coś przez sen i wiercić się, jego twarz natychmiast zmieniła się w obojętną maskę. Mógłbym pójść za nim ukradkiem i sprawdzić, co porabiał, gdyby nie to, że zostawił Lowella, który czuwał nade mną czujnie niczym jastrząb, no, i gdyby nie ilość spożytych napojów, dzięki którym poruszanie się na czworakach wydawało mi się sztuką skomplikowaną i wymagającą nadludzkiej sprawności.

Oczywiście sam Ballista również wychylił sporo szklanic, choć nie tyle, by język mu się rozwiązał. Myślałem, że przestanie uważać na to, co mówi, kiedy będzie się mu wydawało, że nie jestem już w stanie niczego zrozumieć, ale moje nadzieje były płonne. Następnego ranka okazał się równie niekomunikatywny. Natomiast z jakiegoś powodu wydawał się dziwnie ożywiony, jakby na coś czekał. Parę razy przyłapałem go na ukradkowych spojrzeniach w moją stronę, kiedy sądził, że wyglądam przez okno powozu albo ogłuszony bólem głowy, nie zwracam na nic uwagi. Właściwie nie miałem kaca, przynajmniej niezbyt wielkiego, ale nie widziałem potrzeby informowania go o tym.

Skrycie liczyłem na to, że będę miał następny sen. Ten pierwszy zasygnalizował mi łaskawie pojawienie się Ballisty vel Fradjikana, więc uważałem, że mogę spodziewać się kolejnej wskazówki, jeśli nie wręcz rozwiązania. Ale nic z tego. Obudziłem się z uczuciem, że to, co wywołało mój sen, nadal jest w pobliżu, ale nie chce się jeszcze ujawnić. Czeka i bada sytuację. Może trochę dziwnie to brzmi, ale wszystko, co wiązało się z moją głową, było dla mnie niezapisaną kartą.

Podczas lat spędzonych w Szacownej Oolvaya, mam na myśli jedynie ten wycinek mojej historii, który został w mojej pamięci, opuszczałem miasto kilkakrotnie na różne okresy, ale nigdy nie dotarłem do Peridolu. Widziałem kilka innych miast, w tym również Edgerton, największe z nich wszystkich, ale w porównaniu z Peridolem wszystkie wyglądały w najlepszym razie jak prowincjonalne dziury. Prawdę powiedziawszy, w porównaniu z nim, każde miasto zbudowane ludzką ręką wygląda prowincjonalnie.

Ale teoretyczne wiadomości a praktyka to, jak wiadomo, dwie różne sprawy. Jeszcze zanim dojechaliśmy do tawerny zauważyłem, że droga stała się szeroka i lepsza. Nawet w nocy wydawała mi się niezwykle ruchliwa. Natomiast dziś Lowell z trudem przepychał się przez niebywały ścisk. Wyruszyliśmy dopiero wtedy, kiedy słońce wspięło się już wysoko na nieboskłon, ominął nas więc poranny tłok na drodze. Przed świtem dostawcy zwozili do miasta towary z pobliskich farm. Sądząc jednak po ładunku pojazdów na drodze, handel trwał przez cały dzień. Na szczęście wyruszyliśmy w porze, która wykluczała spotkanie ze stadami owiec, wozami pełnymi drących się wniebogłosy kaczek oraz rzucających się ryb, których woń nadal docierała do naszych nozdrzy. Nie był to zresztą jedyny wyczuwalny zapach. W nagrzanym powietrzu tego słonecznego ranka unosiła się dziwna mieszanina świeżego aromatu owoców: cytrusów, gruszek, melonów, warzyw: kapusty, cebuli, pomidorów i od czasu do czasu fetoru ciągnącego się za trzodą.

Wlekliśmy się noga za nogą, niezdolni wyrwać się z otaczającego nas tłumu pieszych, jeźdźców na koniach, pasażerów w wózkach i powozach podobnych do naszego, podróżnych prowadzących ze sobą osły i woły. A tłok wydawał się gęstnieć z każdą chwilą. Wczoraj mijaliśmy mniejsze miejscowości i wioski, przedzielane połaciami pól i łąk. Dzisiejszego ranka miasta stały się zdecydowanie większe, natomiast tereny rolnicze spotykało się znacznie rzadziej. A wreszcie stało się jasne, że znaleźliśmy się na obrzeżach Peridolu.

Peridol nie słynął ze względu na piękno architektury, zwłaszcza że większą jego część stanowiły zwyczajne slumsy, rojące się od biedaków, którzy ściągnęli tu w poszukiwaniu szybkiego zarobku. Duży ruch w okolicach głównej drogi stwarzał obiecujące możliwości. Leżący na południu Peridol ze swoim łagodnym słonecznym klimatem charakteryzował się specyficznym stylem: czerwone i pomarańczowe dachówki, suszona na słońcu cegła oraz stiuki. Podwórka i mury były ozdobione proporcami i szyldami, sygnalizującymi rodzaje świadczonych usług. Tu i ówdzie widziało się słynne peridolskie plakaty, wielkie drukowane płachty rozklejone na każdej nadającej się do tego płaszczyźnie, wliczając w to zamknięte bramy, okna i drzwi. Zazwyczaj sławiły one niezwykłe zalety sklepów i targowisk, mydła i proszku na pchły, lekarstwa na wszystkie dolegliwości i piwa, a także podków. Wydały mi się wyrazem ludzkiej energii, zdławionej przez bogów, lecz ciągle kipiącej i szukającej ujścia niczym wrząca lawa.

O ile wiedziałem, bogowie jeszcze nie opracowali zasad rządzących rozbuchanym handlem Peridolu. Ze względu na datki łożone przez nich na Cesarstwo i jego władców, a co za tym idzie, również na sam Peridol, miasto mogło sobie pozwolić na różne zachcianki, które gdzie indziej spotkałyby się z ostrymi represjami. Ale mieszkańcy metropolii przekraczali wszystkie granice. Dopuszczali się rzeczy, za które bogowie z rozkoszą mogliby dać im nauczkę. A jednak chwilowo przymykali na to oczy; być może odkładali wszystko na okres Robótek. W końcu święto to słynęło z niezwykłej swobody i braku zakazów. Był to czas, w którym codzienne przepisy przestawały obowiązywać i rozpoczynało się ogólne szaleństwo.

Moje przewidywania nie opierały się wyłącznie na faktach. Prawdę mówiąc, miały sporo wspólnego z pobożnymi życzeniami. Miałem gorącą nadzieję, że zdążę wyjechać z miasta, zanim zacznie coś się dziać.

Gdybym spotkał któregoś z moich znajomych bogów, mógłbym spytać, co się właściwie dzieje. Wobec toczącej się walki pomiędzy abdykacjonistami (tymi spomiędzy bogów, którzy zamierzali się wycofać i pozwolić, by świat staczał się ku upadkowi bez ich pomocy, choć przy cichej aprobacie) a konserwatystami (którzy uznali, iż zajmują tak doskonałą pozycję, że byłoby szaleństwem z niej rezygnować), można było przypuszczać, że wszystko, co działo się w Peridolu, jest częścią burzliwej dyskusji. Były to jedynie spekulacje. Nie znałem na tyle zamiarów bogów, aby powiedzieć coś na pewno. Podsłuchałem tylko co nieco od Zhardanna i Jill, konserwatystów, i tyle samo od Gasha, który prawdopodobnie nie wyznawał żadnej konkretnej ideologii, oprócz niezachwianego poparcia dla samego siebie. Właściwie najwięcej dowiedziałem się chyba z krótkiej wymiany zdań z Phlinn Arolem, który prezentował stanowisko zadziwiająco abdykacjonistyczne. Zobaczymy, czy nauczyłem się na tyle dużo, aby zająć stanowisko w tej sprawie. Nasz powóz poruszał się naprzód spazmatycznymi skokami. Ballista miał coraz bardziej poirytowany wyraz twarzy. Wreszcie otworzył małe okienko, wychylił się do Lowella i nakazał mu rozpędzić tłum za pomocą bata. Lowell, jak mi się zdawało, całkiem inteligentnie wyraził opinię, że potraktowany w ten sposób tłum z radością dałby upust swojej frustracji, przewracając pojazd i rozbijając go w drzazgi. Ballista wbił się z powrotem w siedzenie i spojrzał na mnie niedobrym wzrokiem.

- Pierwszy raz w Peridolu?

- Ano tak.

- Dokąd zamierzasz się zwrócić, kiedy się rozstaniemy? Wzruszyłem ramionami.

- Gdzie mnie los rzuci. Może na przykład wysiądę i wydostanę się stąd na własnych nogach. Wygląda na to, że pieszo dotrę szybciej.

- Pieszo - powtórzył z niesmakiem. - Może masz rację. Gdyby Lowell...

Właśnie w tym momencie Lowell ujrzał przed sobą szansę: wąską boczną uliczkę z prawej strony. Przegonił konie przez niewielkie zgromadzenie ludzi z wiązkami drewna na głowach. Gałęzie i szczapy rozsypały się na wszystkie strony. Woźnica ruszył galopem w stronę najbliższego muru. Powóz otarł się o krawędź budynku i zakołysał się gwałtownie, ale wkrótce potem znaleźliśmy się w niemal pustym zaułku. Dookoła rozbrzmiewało echo odbijającego się od budynków stukotu końskich kopyt i turkotu kół. Ludzie uskakiwali przed nami na boki, szukając schronienia pod samymi murami. Uliczka zaprowadziła nas do następnej, następna do kolejnej i jeszcze innej. Właśnie kiedy zacząłem się zastanawiać, czy Lowell wie, dokąd jedzie, zaułek zmienił się w szerszą drogę. Ona również była zatłoczona, lecz miała osobny pas dla pojazdów.

W rzeczywistości nie była to ulica, ale główna szosa prowadząca do Peridolu ze wschodu. Biegła prosto jak strzelił. Przed nami, pewnie parę dobrych kilometrów stąd, droga rozszerzała się i tworzyła większą płaszczyznę. Prawdopodobnie był to jeden z mostów na Języku.

Ballista zatrzasnął kieszonkowy zegarek i wepchnął go gniewnie do kieszeni.

- Spóźniony na spotkanie? - zapytałem.

- Prawdopodobnie - mruknął, a po namyśle dodał: - Poczekają, jeśli wiedzą co dla nich dobre.

Odwróciłem się i wyjrzałem przez okno. Przez chwilę przyglądałem się leniwie mijanym ludziom i budynkom, a kiedy znowu się rozejrzałem, byliśmy już prawie przy moście.

Coś podobnego. Nie mogliśmy pokonać tak dużej odległości w tak krótkim czasie, zwłaszcza, że ruch znowu się zwiększył i jechało się dużo wolniej. Wczorajsze napitki musiały mi naprawdę uderzyć do głowy. Jakkolwiek by na to patrzeć, wyglądało to dziwnie. Straciłem przytomność i odzyskałem ją nawet nie zdając sobie sprawy, że uciąłem sobie drzemkę.

Chyba że to nie był efekt trunku. A jeśli w głowie szumiał mi nie tylko alkohol? Może Fradjikan dodał czegoś do mojego kielicha? To dla mnie nie pierwszyzna. Nie czułem się oszołomiony, ale miałem w tych sprawach dostateczne doświadczenie, aby wiedzieć, że to jeszcze nic nie znaczy. Na świecie istnieje mnóstwo dżungli, a w nich obfitość ziół, krzewów, warzyw, drzew, grzybów i niektórych saprofitów, ociekających farmakoaktywnymi sokami i pyłkami, nie mówiąc już o legionach żuków, insektów i innych żywych fabrykach chemicznych. Ludzie poświęcali całe życie poszukiwaniu i destylacji tych substancji. Rozprowadzaniem ich zajmowały się gildie, dynastie, towarzystwa i więcej samodzielnych producentów, niż można sobie wyobrazić.

Może Shaa by się w tym połapał. Czy mam jakieś inne symptomy, które mógłbym rozpoznać? Jakieś nowe ułomności moich funkcji fizjologicznych, procesów myślowych, nieprzyzwoite pragnienia...? Chwileczkę. Czy to ja o tym pomyślałem? Kiedy to stałem się tak gadatliwy jak wyrobnik literatury, któremu płacą od liczby słów? Usiłowałem wytężyć pamięć. Czy to możliwe, żeby moje myśli i wyrażenia stawały się od czasu do czasu bardziej liryczne niż zwykle?

Czy w ogóle można to ocenić? Ludzie zmieniają się, ewoluują. Jeśli nie rozpoznaję wyraźnych symptomów, to skąd mam wiedzieć, że jakiś specyfik miesza mi w głowie?

- Mam nadzieję, że nie masz nic do ukrycia - odezwał się znienacka Ballista.

- Hmm? - ocknąłem się. - A to dlaczego?

Wskazał coś przed nami. Wychyliłem głowę przez okno. Zesztywniały kark i trzeszczące ramiona świadczyły wyraźnie, że mój szkielet był doskonale świadomy przemijania czasu, które moja świadomość zignorowała. Z mojego punktu obserwacji miałem doskonały widok na główną przyczynę zatoru przy wjeździe na most. Szosa przebiegała przez obszar gęsto stojących magazynów i manufaktur, gdzieniegdzie tylko porozdzielanych nieregularnymi uliczkami i alejkami. Tworzyły one ginący w mrokach labirynt. Tu i ówdzie widać było małe oddziały konnych i pieszych policjantów oraz strażników drogowych. Prawdopodobnie mieli oni kierować ruchem, ale przede wszystkim uważnie obserwowali dzielnicę. Miałem wrażenie, że zostali tam postawieni, żeby odstraszać ewentualnych napastników, którzy mogliby wyłonić się ze swoich nor i rzucić na podróżnych. Jeśli nie ma się nic do stracenia, taka taktyka mogłaby być pociągająca. W plątaninie ulic, zaułków i slumsów można by zmylić każdy pościg. Zresztą mieszkańcy dzielnicy nędzy znacznie przewyższali liczbą policjantów, wspieranych przez grupki zabijaków, najwyraźniej wynajętych przez właścicieli sklepów i fabryk.

Jakkolwiek by na to patrzeć, na pewno nie była to okolica, w której można by zatrzymać się na noc, na smaczną kolację i fajeczkę.

Zauważyłem, że policjanci oprócz utrzymywania porządku mają jeszcze inne zadania.

- Chyba nie będą sprawdzać każdego, kto przejeżdża przez ten most, prawda? To szaleństwo.

- Może szukają kogoś konkretnego - zauważył Ballista. - Były jakieś doniesienia o niepokojach, grupach wywrotowców zamierzających przybyć do miasta albo o kimś podobnym. Cesarz zdradza szczególne przewrażliwienie na punkcie tendencji separatystycznych, zwłaszcza w czasie Robótek.

- Skoro tak...

Wydawało mi się to niemożliwe. Między tym mostem a pozostałymi przewinęły się setki ludzi wchodzących do miasta. A łodzie? No, ale to fakt. Policjanci stali na straży, kilka plutonów piechoty i konnych. Sprawdzali dokładnie każdego przyjezdnego. Na moich oczach odciągnęli na pobocze drogi wóz przewożący worki ze zbożem. Mimo że ruch w stronę przeciwną był dużo bardziej rozproszony, on również nie uszedł uwagi władz.

Na szczęście nie miałem nic, co mogłoby zostać znalezione przez wścibskiego policjanta. Nawet fakt, że punkt kontrolny nie był obsadzony jedynie funkcjonariuszami, o czym świadczyła lekko połyskująca powietrzna zasłona rozwieszona w poprzek drogi, nie stanowił dla mnie żadnej różnicy. Większość ludzi wydawała się nie zdawać sobie sprawy z jej obecności, mimo że przy jakimkolwiek ruchu żywego stworzenia na jej powierzchni nieustannie tworzyły się swego rodzaju fale i pojawiała się polichromatyczna zorza aury. Sprawująca kontrolę czarodziejka siedziała na niskiej baryłce, a włókna zasłony wkręcały się do matrycy wiszącej przed nią w powietrzu. Co jakiś czas mówiła coś do siedzącego obok niej sierżanta lub po prostu wskazywała na kogoś palcem, po czym osoba ta zostawała zatrzymana i poddana dodatkowemu przesłuchaniu.

Z takiej odległości nie można było ocenić właściwości ekranujących zasłony ani też ustawienia matrycy. Było to urządzenie niesłychanie skomplikowane, ale Peridol najwyraźniej mógł sobie pozwolić na to co najlepsze. Mimo to byłem pewien, że moja osoba nie spowoduje alarmu, co miało swoje złe i dobre strony. W tym momencie nie miałbym niczego przeciwko paru wyjaśnieniom, bez względu na to, z jakiego źródła.

Zgodnie z moimi przewidywaniami nic się nie wydarzyło. Podjechaliśmy do punktu kontrolnego, spokojnie przejechaliśmy przez zasłonę i kontynuowaliśmy naszą podróż. Przejeżdżając poczułem swego rodzaju mrowienie, jakby odwrotność ukłuć maleńkich igiełek. Wydawało mi się, że maleńcy krawcy przyczepili do mojej skóry dziesiątki nitek i pociągali za nie delikatnie. Fradjikan - Ballista wiercił się w swoim siedzeniu, drapał się jedną ręką po boku, a drugą po plecach i mruczał coś o niewystarczających warunkach do kąpieli w drodze.

Nie zauważyłem, żeby korzystał z magii. Nie wyglądało też na to, żeby podłączył się metabolicznie do kogoś tak, jak ja łączyłem się z Gashanatantrą, więc nie zdziwił mnie jego brak orientacji. Właściwie bardziej zaskoczyło mnie, że prawidłowo rozpoznałem sytuację. Z dnia na dzień uczyłem się przyjmować od Gasha coraz więcej informacji. A może połączenie znacznie się poprawiało, gdyż Gash znajdował się bliżej mnie? Prawdopodobnie był gdzieś w mieście. Zastanawiałem się, co się stanie, kiedy połączenie w końcu się przerwie. Czy nadal będę miał nabyte umiejętności, czy w sprawach magii znowu będę bezradny jak dziecko? Czyżbym polubił już myśl, że nie jestem nowicjuszem?

- Za tym mostem jest plac - odezwał się Ballista. - Pewnie zechcesz tam wysiąść?

- Naturalnie - zgodziłem się bez oporów. Środkowa część mostu była zawieszona wysoko, by statki mogły przepływać bez trudu. Po lewej stronie zobaczyłem most o podobnej konstrukcji, a nieco dalej trochę niższe przęsło z ruchomym fragmentem. Mimo że oczywiście nigdy wcześniej nie widziałem Języka, to rzędy doków okalające oba brzegi w stronę Haka, plątanina kanałów i wyraźny fetor morskiej wody hojnie zaprawionej ściekami był dokładnie taki, jak sobie wyobrażałem.

I oto naszym oczom ukazało się leżące na wyspie miasto Peridol; położona na wzgórzu Śmietanka ze swoimi olśniewającymi posiadłościami, antyczne metalowe wieże kompleksu pałacowego, mrowie domów, ruder, świątyń, slumsów, parafii, fabryk i sklepów. Jeziora i aksamitna murawa pałacowego parku Mathom połyskiwały zielonkawo i srebrzyście w słońcu pośród pióropuszy dymu z palonego drewna i węgla oraz czarnoksięskich świateł. Znaleźliśmy się na części mostu kierującej w dół. Budynki na przeciwległym brzegu zaczęły zasłaniać widok. Po obu stronach wyrósł kanion pobrudzonego sadzą drewna i kamiennych murów. Nawierzchnia pod kołami, na zmianę składająca się z betonowych płyt i nowszego, asfaltowo-kamiennego podłoża, zmieniła się w bruk, ale niektóre z bocznych uliczek, po których podróżowaliśmy, były wysypane jedynie piaskiem lub żwirem. Droga rozdzieliła się na drobne odnogi, niczym macki ośmiornicy. Znowu skręciliśmy. Pojazd zatrzymał się na otwartej przestrzeni placu, o którym mówił Ballista. Była to otwarta przestrzeń tylko w tym sensie, że nie znajdowały się na niej żadne budynki, za to hałas i ścisk z nawiązką wyrównywały te braki.

Był to najwyraźniej cel podróży wielu farmerów i pasterzy, których mijaliśmy po drodze. Za wybiegiem dla owiec i hurtowym punktem sprzedaży mięsa rozciągały się stragany i wozy, z których każdy uginał się od produktów. Za ladami zauważyłem gwałtownie gestykulujących handlarzy. Jeden wymachiwał trzymanym za szyję wypatroszonym kurczakiem, inny wywijał karpiem, a jeszcze inny żonglował jabłkami, jednocześnie krzycząc i targując się. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się szeregi sprzedawców oferujących psy, kwiaty i lepy na muchy, prezentowane na kapeluszach kupców. Byli tu handlarze żelastwem, druciarze, szmaciarze, wędrowni ostrzyciele noży, sprzedawcy piwa imbirowego, jabłek, ostryg, zapałek i lemoniady, którą przygotowywali na miejscu w wielkich kadziach. Znalazło się nawet kilku łysych typów oferujących pomarańcze i inne owoce cytrusowe, jak twierdzili, prosto z drzewa. Zapachy drażniły zmysły tak samo mocno jak obrazy. Mieszanka woni mydła produkowanego z sadła, skóry, polerowanego mosiądzu, mocnego tytoniu, ognia, pieczonego chleba, mięsa, świeżych i gnijących produktów oraz nie domytych ludzi.

- Wysiądę tutaj - powiedziałem.

- Zdaje się, że widzę wolne miejsce - zauważył Fradjikan. - Lowell może się tam zatrzymać.

Owszem, we wskazanym miejscu rzeczywiście znajdowała się przerwa w zabudowie, choć według mnie w tym tłoku miejsce parkowania było najzupełniej obojętne. A jednak nie zaprotestowałem. Skoro Fradjikan chciał zająć się swoimi sprawami, mogłem chyba zainteresować się, dokąd się uda.

- Dziękuję - powiedziałem otwierając drzwi. Odepchnąłem łokciem żebrzącego ulicznika i wyskoczyłem na zewnątrz.

- Do zobaczenia.

- Na pewno - mruknął, choć być może tylko mi się tak wydawało.

Shaa dał mi adres, ale poskąpił wskazówek, jak mam tam trafić. Poza tym nie widziałem żadnych znaków orientacyjnych. Za plecami miałem lukę pomiędzy dwoma ceglanymi ścianami budynków. Zamykała ją żelazna balustrada i żywopłot. Przede mną znajdował się rząd kramów, otaczających pierścieniem ozdobną fontannę z jakimś kamienno-miedzianym pomnikiem. Ruszyłem w tę stronę. Może udami się spytać o drogę jednego z przekupni, a jeśli okażą się niekomunikatywni, może pomnik będzie mieć tabliczkę informacyjną.

Dopiero teraz zauważyłem, że w tłumie coś się dzieje. Krzyki rozlegały się tu głośniej niż gdzie indziej, ale to nie było najdziwniejsze. Naprawdę dziwne było to, że rząd straganów wyraźnie się kołysał. Wszystkie stoiska trzęsły się tak, jakby miały się rozlecieć na kawałki. Fragmenty strzech, strzępy sieci latały w powietrzu, deski i kije były porozrzucane, owoce i warzywa toczyły się po ziemi. Oskubany kurczak przeleciał łukiem nad moją głową. Po czym, przy silniejszym wstrząsie, stragany rozpadły się, a moim oczom ukazała się fontanna w całej swojej okazałości.

W zbiorniku podnosiły się wysokie fale, woda burzyła się i kotłowała, pryskające na wszystkie strony strugi pieniły się i syczały, a ponadto, co mogło być złudzeniem, przybierały przedziwnie czerwony kolor. Nie przezroczysty, jak przystało na wodę, nawet nie zielony od wodorostów i zanieczyszczeń. Kolejna fala, teraz już czerwona ponad wszelką wątpliwość, chlupnęła przez kamienną cembrowinę i bryznęła na resztki straganów. Drewno zaiskrzyło się. ŁOMOT! Potężny wybuch rzucił mną do tyłu niczym szmacianą lalką, a nad straganami wykwitła kula ognia. Płomienne jęzory sięgnęły ku górze.

Nie były to zwykłe płomienie. Jaskrawoczerwone macki zaczęły układać się w litery.

Nad fontanną powstawało jakieś słowo, wznoszące się ze szczątków wozu. Wydawało mi się, że brzmiało ono “WOLNY DOSTĘP” a po drugiej stronie “PRAWO DO”. Starałem sobie przypomnieć, o czym mówił wcześniej Fradjikan. Było to coś o separatyzmie i możliwości terroryzmu, ale nie doszedłem do żadnych wniosków, ponieważ posąg na środku fontanny poruszył się z trzaskiem.

Trzeba uciekać, pomyślałem. Podniesiona przednia noga kamiennego konia wierzgnęła w pięć stóp nad moją głową, a dostojny jeździec rozejrzał się dookoła i przeciął powietrze monstrualnie wielkim, skierowanym w niebo mieczem. Był on, jeszcze przed chwilą, wykuty z kamienia, ale w tej chwili spod szarości głazu błysnęło stalowe ostrze. Pod końskimi kopytami widać było światło pulsujące pod kaskadami wody.

Zmrużyłem oczy, usiłując dojrzeć coś przez mgłę. W kierunku światła pełzły fale mocy, wijące się ku wirującemu kręgowi. Nawet z tej odległości wyczuwałem obecność programującej matrycy i źródła katalitycznej energii. To nie moja sprawa, powtórzyłem sobie, ale nie zanosiło się na to, żeby ktoś miał zadziałać. Otaczający mnie tłum zaczynał wpadać w panikę. Lada chwila mógł zmienić się w oszalałe stado, tratujące wszystko, co stanie mu na drodze. Monstrualny miecz wywijał w powietrzu, a jego właściciel patrzył na tłum z rosnącym zainteresowaniem.

Z plecaka, który położyłem na ziemi, wyciągnąłem laskę. Urwis, który miał ze mną do czynienia, kiedy wysiadałem z powozu, wciąż siedział u moich stop. Wygrzebałem z pasa monetę i pokazałem mu.

- Dostaniesz jeszcze dwie, jeśli przypilnujesz mojego plecaka - obiecałem. - Te pieniądze są warte więcej niż to, co byś w nim znalazł. Zresztą i tak bym cię odszukał i zapewniam, że nie byłoby ci do śmiechu. Umowa stoi?

Dzieciak wziął monetę, spróbował ją nadgryźć i uśmiechnął się szeroko. Brakowało mu kilku zębów.

- A co się dzieje, panie?

- Siedź tu i pilnuj. A niech to...

Wokół fontanny zamknął się pierścień ognistych słów. Powierzchnia wody również zajęła się ogniem. Płomienie sięgały do brzucha stojącego dęba konia. Mógłbym spokojnie pod nim stanąć, gdyby nie ogień, woda i wściekłe wierzgnięcia rumaka. Jeździec pochylił się nisko nad jego szyją i zatoczył mieczem szeroki krąg. Ostrze przeszyło płomienie wokół fontanny i skosiło resztki straganów.

Budy runęły, grzebiąc pod swoimi szczątkami przekupni i ich klientów, którzy teraz usiłowali się wydostać. Miecz uniósł się jeszcze raz, a jeździec pochylił się niżej, gotów do szerzenia pogromu.

Laska w mojej dłoni drgnęła i przebudziła się. Zaczęła wibrować i brzęczeć cicho, najwyraźniej ciągnąc mnie za sobą do przodu. Zawsze wiedziałem, że kiepski ze mnie szermierz, zwłaszcza w porównaniu z Maxem i Shaa. Oni prezentowali mistrzowską klasę, a ja jej nie osiągnąłem. Jestem zaledwie kompetentny, w każdym razie na tyle, aby poradzić sobie w normalnych warunkach, zwłaszcza że praca detektywa wymaga o wiele więcej wysiłku umysłowego niż władania mieczem. Przynajmniej tak być powinno. Pracę intelektualną miałem już za sobą. Wiedziałem, że źródłem całego zamieszania jest wirujący krąg. Okazało się, że jest chroniony niedostępnymi dla mnie magicznymi osłonami, toteż, aby skończyć awanturę, trzeba było roztrzaskać go.

Kamienny koń dobrnął z chlupotem do krawędzi cembrowiny i rozejrzał się, jakby był gotów do skoku. Po raz ostatni powiodłem wzrokiem wokół siebie. Wydawało mi się, że zauważyłem powóz Fradjikana, wciąż stojący gdzieś z boku, ale ani on, ani nikt inny, nie kwapił się do pomocy. Ruszyłem naprzód.

Natychmiast zatoczyłem się i prawie upadłem na jedno kolano. Jakiś żelazny uchwyt zamknął się na mojej dłoni i okręcił mnie wokół mojej własnej osi. Jakimś cudem udało mi się utrzymać równowagę. Wyrwałem się do przodu w śmiertelnym pędzie. Laska bluznęła zimnymi płomieniami, które objęły moją rękę. A potem płomienie stężały i zakrzepły w kształt złowrogiego miecza z runami wyrytymi na klindze. Monoch objawił się.

Ostatnio nie pozwalałem mu wychodzić. Często dochodziło pomiędzy nami do sprzeczek na ten temat, jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek wymianie zdań z obrażonym mieczem. Miecze rażące ogniem nie miewają łagodnego charakteru, a ja oczywiście starałem się raczej nie rzucać w oczy, niż robić z siebie widowisko. Dotąd trzymałem Monocha w zamknięciu, bo zdołałem unikać walk. W tym samym czasie przechodziłem przyspieszony kurs rozpoznawania obecności magii i umiejętności jej analizy poprzez łącze z Gashem. Monoch zresztą także był z nim połączony. Nie wiedziałem, czy jeśli go wypuszczę, to wzmocnię, czy osłabię drugą stronę tego połączenia, ale z pewnością w najśmielszych marzeniach nie przewidziałem, że Monoch zacznie mi dawać rady.

Jak się okazało, wybrał już odpowiednią taktykę, a mówiąc bardziej precyzyjnie, wziął ją całkowicie w swoje ręce. Ruszyliśmy do przodu, on najpierw, ja na doczepkę. Po chwili Monoch schował się za mną niczym za żywą tarczą. Między nami a fontanną wciąż wznosiła się ściana ognia. Był to prawdziwy ogień, nie żadna iluzja, co wielu widzów tej sceny na swoje nieszczęście sprawdziło na własnej skórze. Niektórzy zdołali uciec w spalonym ubraniu czy z osmalonymi brwiami, ale zauważyłem również kilka osób o skórze pokrytej bąblami czy wręcz z otwartymi ranami. Postanowiłem wcisnąć się w przerwę między “UCISKANE” a “MASY”, opuściłem głowę i przyspieszyłem. Jednak kiedy tylko podszedłem do bariery, płomienie zbliżyły się do siebie i wyciągnęły ku mnie swoje macki.

Wewnątrz głowy usłyszałem jakieś ciche “klik”, potem krótkie mamrotanie, jakby czyjaś pięciominutowa recytacja została ścieśniona do półsekundowego okrzyku, a przez mózg przemknęła mi zamazana pędem plątanina symboli. Płomienie wokół mnie zastygły. Nie tylko przestały się wić, ale także zmieniły się z plazmy w kapiące sople i podmuchy arktycznego wichru. Nadal aktywna część ognistej ściany rzuciła się na nie, topiąc w kłębach syczącej pary. Nie było to jednak jedyne zjawisko, warte mojej uwagi. Kamienny jeździec pochylił się w moją stronę i spojrzał mi prosto w oczy lodowatym wzrokiem.

Zatoczył mieczem szeroki łuk tuż nad ziemią. Monoch przewidział to i pociągnął mnie w stronę jego uzbrojonej ręki. Przemknąłem na prawą stronę pod końskim łbem, schyliłem się nisko i przeczołgałem wzdłuż cembrowiny.

Głośne pluśnięcie za moimi plecami rozległo się dokładnie w chwili, kiedy się wyprostowałem. Przez krawędź fontanny bluznęła fala płonącej wody i uderzyła we mnie. Cokolwiek spowodowało jej zapłon, olej, magia czy rozwodniona kamfora, w kontakcie z moim ciałem jedynie syknęło. Właściwie nie poczułem nawet tego uderzenia. Tak, jakby woda zdecydowała się nagle, że właściwie nie chce na mnie spadać, i spłynęła po mnie, jakbym miał na sobie niewidzialną zbroję, a nie stary, poplamiony na morzu i w drodze przyodziewek. Fale znowu chlusnęły w moim kierunku. Jeździec zrezygnował z prób dosięgnięcia mnie z daleka, uderzył konia ostrogami i ruszył ku mnie z mieczem wzniesionym nad głową. Jednym susem przesadziłem cembrowinę wokół fontanny i wskoczyłem do wody..

Lewa przednia noga konia znalazła się tuż obok mnie, a Monoch zasygnalizował gotowość. Machnąłem nim, a on wystartował z popisowym świstem, zakreślając w powietrzu płonący srebrny krąg. Impet ruchu omal nie wykręcił mi rąk, a przez całe ciało, od nadgarstków do ramion, a później przez kręgosłup do kolan, przebiegł spazmatyczny dygot. Za to kiedy zdołałem rozewrzeć zaciśnięte szczęki, zobaczyłem przed sobą oczyszczone przejście. Monoch w dalszym ciągu wlókł mnie za sobą. Zanurkowałem pod końskim brzuchem w chwili, gdy miecz jeźdźca rozorał powietrze w miejscu, w którym przed chwilą stałem. Nie uciekłem jednak zbyt daleko. Monoch znowu wyprysnął w powietrze i dźwignął mnie na równe nogi. Zebrałem się w sobie i poddałem się mu potulnie. Zacisnąłem kurczowo obie ręce na rękojeści i zamachnąłem się najmocniej, jak potrafiłem.

Uderzyliśmy w kamień. Tym razem było to raczej pchnięcie niż cięcie. Rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie; cień nad moją głową przesunął się i odsłonił światło. Jeździec starał się odzyskać równowagę, a koń instynktownie stanął na uszkodzonej nodze. Rozbity przez nas kamień ukruszył się, koń zachwiał się i runął w wodę.

Ponad wodą przykrytą czapą ognia nadal było widać wirujący krąg. Fala wzburzona przez padającego konia uderzyła mnie od tyłu i zagarnęła w jego stronę. Następnie kolejne uderzenie rozbiło się o ją mu klatkę piersiową i rzuciło w drugą stronę. Pomiędzy mną a kręgiem tryskały strugi wody, gwałtowne i uderzające boleśnie niczym strzały. Wziąłem głęboki wdech i zanurkowałem.

Po dwóch obunożnych kopnięciach i kilku gwałtownych ruchach wolną ręką Monoch polecił mi podkurczyć nogi i odwrócić się. Kamienny koń leżał za mną na brzuchu, ale udało mu się utrzymać głowę nad wodą, a jeździec wyciągał ręce w moim kierunku. Nastawiłem Monocha ostrzem na sztorc, jak dzidę, i pchnąłem nim do przodu.

Miałem zamiar wypuścić rękojeść i cisnąć nim jak oszczepem, ale Monoch nie zgodził się na ten pomysł. Uderzył z większą energią, niż ją mu nadałem. Ledwie zdałem sobie sprawę, że nie pozwala mi rozewrzeć palców, kiedy szarpnął mnie za sobą tak, że omal nie wyrwał mi ramion ze stawów. Po chwili przekonałem się, że ramiona wytrzymały, ale za to stopy oderwały się mi od ziemi i uniosły nad wodą. Mimo to cel ciągle znajdował się poza naszym zasięgiem. Otoczka mgły znajdowała się na wyciągnięcie ręki i wyczuwałem w jej centrum kontrolny krąg, ale nawet to szaleńcze pchnięcie okazało się zbyt słabe.

Nie wiedziałem, co się stanie, jeśli poszatkujemy tajemniczy krąg. Może uwolnimy jakiś system obronny, pułapkę bądź szereg reakcji między polem magnetycznym a właściwościami magicznymi Monocha. Możliwe też, że jest on odporny na atak fizyczny. Jeśli jednak nie spróbujemy, to za chwilę runę głową w wodę, a zaraz potem wyląduje na niej wielki kamienny miecz.

Monoch miał jednak w zanadrzu inny trik, o którym wcześniej nie wspomniał. Zamierzył się na źródło energii i wyciągnął się. Odniosłem niewymownie przykre wrażenie, że kości mojego przedramienia oderwały się od reszty ciała, ale jak się wkrótce okazało, nie to było celem manewru Monocha. Środkowa część ostrza zwęziła się i wypuściła z czubka coś podobnego do rapieru, przebijając krąg w samym środku. W chwilę potem otoczyły go srebrne płomienie. Rozległo się ciche chrupnięcie przywodzące na myśl rozbijanie skorupki jajka.. Krąg wypuścił z siebie wijące się linie uwolnionej energii pola. I dopiero wtedy plasnąłem jak długi o powierzchnię wody. W zamieszaniu, które podniosło się zaraz potem, jakoś przestałem śledzić, co się działo dalej.

Kiedy znowu stanąłem na równe nogi i przestałem kaszleć wodą, ogień na wodzie i płonące hasła zniknęły bez śladu. Strumienie wody zastygły w powykręcane, rozcapierzone kształty. Znowu były wykonane z kamienia, podobnie jak postać generała przechylona ku środkowi fontanny z mieczem tuż nad moją głową. Pozycja, mimo iż niespotykana u pomników, wiernie oddawała wrażenie gwałtownego ruchu, co z pewnością wyszło na dobre ogólnej estetyce postumentu. Monoch wrócił do swej dawnej postaci miecza, ale jego rękojeść najwyraźniej przyrosła mi do ręki.

- Muszę ci zaufać - zwróciłem się do niego. - Sądziłem, że jesteś tylko żądnym krwi awanturnikiem, ale całkiem nieźle się sprawowałeś.

Miałem wrażenie, że Monoch również nie był mną rozczarowany. Wypowiedziałem formułę, która powinna mu przywrócić dawną postać, a on nie skomentował tego ani słowem. Teraz musiałem już tylko podać tyły, zanim ktoś zdecyduje się mną zająć. Bez względu na to, czy tłum zamierzał nosić mnie na rękach, czy wtrącić do więzienia, skupianie na sobie uwagi w dalszym ciągu było ostatnią rzeczą, na której mi zależało. Ruszyłem przed siebie szybkim krokiem.

Za zwęglonymi ruinami straganów oszołomiony tłum zaczynał dochodzić do siebie. Wyłowiłem spomiędzy ludzi dzieciaka z moim plecakiem. Miałem nadzieję, że drobne nie wypadły mi z kieszeni. Wydawało mi się, że gdzieś w głębi placu zobaczyłem fragment znajomego powozu. Nie byłem tego pewien, ale również wcale by mnie to nie zdziwiło. Dlaczego Fradjikan nie miałby chcieć zobaczyć końca tego zajścia? Przecież to on mnie w nie wpakował.


Rozdział IX


A więc na tym polega tajemnica laski. Pod jej osłoną kryje się płonący miecz. A Fradjikan niczego się nie domyślił. Jak widać zainteresowanie Spilkasem, nawet jeśli było to podyktowane w większym stopniu okolicznościami niż logiką, zawsze mogło się na coś przydać.

Płonące miecze były niewykrywalne nie tylko dla niedoświadczonego oka, ale nawet dla praktykujących magię. W końcu zostały zaprojektowane jako tajna broń. Te, o których Fradjikan słyszał, a z którymi, o ile było mu wiadomo, nigdy się nie zetknął, ukrywały się pod postacią zwykłych mieczy i nie robiły takiego wrażenia. Podobnych wynalazków nie spotykało się zbyt często, więc zebranie informacji o jego pochodzeniu, a co za tym idzie i samego Spilkasa, nie powinno być trudne.

Spilkas okazał się jeszcze bardziej zaskakujący niż jego miecz. Właściwie trzeba przyznać, że sprawił się całkiem dziarsko. Fradjikan również wkroczył do akcji poskromienia fontanny i szalejącego pomnika. Ale element w miejscu, które miało wciągnąć Spilkasa niezależnie od jego woli, nie wymagał nawet aktywacji.

Wobec szaleńczych wyczynów Spilkasa należało powątpiewać, czy wyjdzie żywy ze starcia z pomnikiem. Dobro planu specjalnie tego nie wymagało, ale ze względu na ogólną estetykę miło było się przekonać, że Spilkas spotka się ze swoim przeznaczeniem jeszcze we własnej skórze. Znaczyło to także, że można go będzie wykorzystać w bardziej skomplikowanej rozgrywce, której termin zbliżał się wielkimi krokami.

Sądząc z odgłosów Lowell siekł batem na lewo i prawo, aż w końcu udało mu się wyjechać z placu. Okolice fontanny z pomnikiem bohatera, na powrót zmienionym w kamień, zniknęły za rogiem. Fradjikan na próżno wychylał się przez okno, by rzucić ostatnie spojrzenie na to miejsce. No, trudno. Teraz powinien... Nie był w powozie sam.

- Dzień dobry - odezwał się nowy towarzysz podróży, zajmujący miejsce naprzeciw niego. - Interesujące zajście.

Wyglądał na mężczyznę, co oczywiście nie było zupełnie jednoznaczne. Siedział w cieniu z kapeluszem naciągniętym na oczy, postawionym kołnierzem płaszcza i założonymi rękami.

- Witam - powiedział Fradjikan, nie tracąc rezonu. - Jakie zajście?

- Dość pomysłowe jeśli chodzi o kwestie taktyczne - kontynuowała postać. - Jednak wybór pozostawia wątpliwości.

Wobec zaistniałej sytuacji rozsądek nakazywał dostosować się do narzuconego tonu.

- Dlaczego?

- Pomyśl. Teraz cię zna. I jeśli się nie mylę, zdaje sobie sprawę, że to ty pchnąłeś go w tę awanturę.

- Nie sądzę. A jeśli nawet, to co z tego? Tajemnicza postać przyjrzała mu się badawczo.

- Zaobserwowałem u ciebie tendencję do przeceniania własnej osoby, a niedoceniania przeciwników.

- Ach, tak?

- Na twoim miejscu zastanowiłbym się, czy naprawdę jesteś niezastąpiony.

Fradjikan istotnie zadał sobie to drażliwe pytanie, ale dopiero teraz, a nie kiedy wszystko się zaczęło.

- Mój sukces będzie wystarczającym dowodem - oznajmił. - Sukces, który w tej chwili jest jak najbardziej prawdopodobny.

- Któż może powiedzieć, co będzie sukcesem w sprawie takiej jak ta? Może to twoja próba, może nikogo nie obchodzi ten jakże oczywisty cel, który został ci wyznaczony?

- Nie przepadam za takimi subtelnościami - oznajmił Fradjikan nieco wrogim tonem.

- Być może. - Postać wzruszyła ramionami. - Któż jest obiektywnym sędzią dla samego siebie? Weźmy na przykład tego nieznajomego z laską. Jak często zdarza ci się spotkać twarzą w twarz z kimś, na kogo dostałeś zlecenie?

Dlaczego ten bóg - nie, nie tylko bóg, lecz najwyraźniej patron Fradiego, tracił czas na dydaktyczne wykłady?

- To tylko pionek - powiedział ostrożnie Fradjikan. - W najlepszym razie pionek, który uważa się za wieżę. Narzędzie, które można wykorzystać do podważenia pozycji Maximiliana.

Nadal nie przestawał podziwiać własnej, absolutnie przewrotnej intrygi. No, ale czy można mu robić wyrzuty? Jeśli się nie docenia własnej pracy, to po co w ogóle wstawać z łóżka?

Bóg przyglądał mu się przez chwilę w głuchej ciszy.

- Trzymaj się od niego z daleka. Jest niebezpieczny. Jego obecność może doprowadzić do sytuacji, w których nie chciałbyś uczestniczyć.

- Jakich sytuacji? O co właściwie chodzi?

- Przemówiłem - zagrzmiał bóg. Z jego opończy uniosły się kłęby pary. Sączyła się także z jego ust i oczu, choć najprawdopodobniej było to złudzenie. Całe wnętrze powozu wypełniło się białymi, gęstymi kłębami. Fradi rzucił się do bocznego okienka, a później do okna obok Lowella. Wreszcie otworzył również drzwi i mgła zaczęła rzednąć. Oczywiście bóg zniknął już dużo wcześniej.

Lowell niczego nie zauważył, ani pojawienia się, ani odejścia boga. Fradi sam zwrócił mu uwagę na kłęby mgły. Przypadek albo ostrzeżenie. Może Lowell miał z tym coś wspólnego? A to by oznaczało, że należy na niego uważać.

W ogóle należy się nad tym zastanowić. Albo bóg źle zinterpretował osobowość Fradiego, albo nie. Ha. W każdym razie w świetle jego słów osoba Spilkasa nabrała nowego interesującego wymiaru. Może należałoby zapomnieć o zainteresowaniach i znaleźć inny fortel, ale... nie. Nie, to byłoby głupie. Wyglądało na to, że szczęście sprzyja Fradiemu jeszcze bardziej, niż mu się wydawało. Spilkas był na pewno wart więcej niż na to wyglądał, a wieża, która z pozoru wydaje się pionkiem, to wartościowe znalezisko.

Jeśli w jego zawodzie obowiązywała jakaś zasada, to było nią z pewnością:

Nigdy nie wyrzucaj czegoś, co może się jeszcze przydać.

Fradi kazał Lowellowi jechać w miejsce, gdzie miał do załatwienia najważniejsze zadanie. Kiedy się z nim uporał, pojechali prosto do domu. Na podwórzu stał jakiś koń. Ani chybi, dzisiejszy dzień miał mu upłynąć na rozmowach. Fradi wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.

- Witam, ekscelencjo. Mam nadzieję, że brandy panu smakuje?

- Nabył ją pan wraz z domem, czy też podczas innych transakcji? Wydawało mi się, że w tym mieście znam każdą beczkę rocznika czterdzieści pięć.

Fradjikan odsunął na bok płaszcz, rzucony niedbale na kanapę i usiadł w pozie pełnej wystudiowanej obojętności. Wszystkie jego zmysły były napięte do ostateczności. Człowiek w czarno-czerwonym stroju ze srebrnymi dodatkami nie należał do osób, które można ignorować.

- Czy zapasy lorda są na wykończeniu? Z przyjemnością przyślę panu butelkę.

- Senor Ballista jest człowiekiem światowym - zauważył gość, przechylając głowę jakby w głębokim zamyśleniu. - Czy naprawdę nigdy nie był pan kwatermistrzem? Ma pan zdolność odnajdywania najbardziej zachwycających rzeczy.

- W pańskich ustach jest to nie byle jaki komplement. Przypuszczam, że pańska kampania również przebiega w zadowalający sposób.

- Cóż, dokonano otwarcia i podobno wszystkie cele zostały osiągnięte. Jednak ostateczne rozwiązanie wymaga jeszcze starań. Ta kampania, jak pan to nazwał, nie będzie należała do najłatwiejszych, co przecież było jasne od samego początku. Rzeczy ważne wymagają czasu.

- Ona niczego nie podejrzewa?

- Coś podejrzewa. Ale zapewne nic ponad to, o czym świadczy moja reputacja. Jak na kobietę jest wyjątkowo bystra, choć oczywiście usiłuje zaprzeczać, że jest kobietą. Dzięki czemu jest jeszcze bardziej podatna. Da sobą pokierować jak dziecko, nie ma wątpliwości. - Łopatka zamilkł na chwilę, spojrzał w dal i uśmiechnął się do siebie. - To będzie wymagało jeszcze trochę zabiegów.

- W tym cała przyjemność.

- To prawda - Łopatka zbadał poziom brandy w swoim kieliszku, po czym skierował się do barku. - Czy ktoś obserwuje dzieciaka?

- Zajmują się tym wyznaczeni ludzie - powiedział Fradjikan. - Chłopiec jest strzeżony i chroniony. Czego zresztą należało się spodziewać. Wszystko może zostać załatwione, kiedy będzie to konieczne. Co zamierza pan zrobić z bratem?

- Sprawia trochę kłopotu - przyznał Łopatka. - Ale jest zajęty. Podrzuciłem mu kilka niespodzianek, więc ma co robić, a poza tym jest pewien, że jego siostra da sobie radę. A nawet gdyby zaczął coś podejrzewać, z czym również należy się liczyć, to jego siostra powinna być tak oczarowana, że nie pozwoli mu działać. Poza tym w razie konieczności damy sobie z nim radę.

Fradjikan nie miał wątpliwości, że Langusta był jednym z wielu ludzi, z którymi jego gość będzie musiał dać sobie radę. Łopatka miał nieograniczony apetyt na pieniądze, a przy tak wielkiej ambicji i, nie ukrywajmy, chciwości osoba na jego stanowisku powinna umieć rozpoznawać tych, z którymi należy skończyć.

Co nie znaczyło, że można odnosić sukcesy we wszystkim, w czym się chce.

- Co pana łączyło z tym Langusta?

- To i owo - mruknął Łopatka niechętnie. - Jest do mnie dość podobny. Może mniej zdecydowany, może bardziej rozpustny. Może być wyzwaniem, ale w ogólnym rozrachunku jest niczym więcej, jak tylko przeszkodą, szczególnie gdy będziemy mieć informacje, których dostarczy jego siostra. Kolega zgodzi się ze mną?

- W rzeczy samej - powiedział Fradi. Łopatka był bez wątpienia wartościowym sprzymierzeńcem, ale było równie oczywiste, że nie należało mu ufać ani przez chwilę. To stanowiło zresztą charakterystyczną cechę jego sprzymierzeńców. Oczywiście nigdy mu to nie przeszkadzało. Fradjikan miał duże doświadczenie z władcami lub kandydatami na tron. Ambicje Łopatki nie stanowiły dla niego żadnej nowości.

Fradi zdawał sobie sprawę, że sam może stać się łupem Łopatki, jeśli ich interesy się rozejdą. Równie możliwe było to, że trafi się mu szansa umocnienia swojej pozycji, a nawet zyskania panującego protektora.

- Nie chcę kwestionować planu - zaryzykował - ale być może warto by zaangażować w sprawę jakieś inne siły?

- Zobaczymy. Byłoby błędem nazbyt się śpieszyć. Podejrzewam, że bardziej niż mnie zależy ci na dostępie do tajnego Archiwum. W końcu na pewno gnębi cię konflikt z niegdysiejszym panem, nieprawdaż?

Łopatka naprawdę był niegłupi. Fradi nigdy nie zwierzał się mu, że interesuje się materiałami o bogach w Archiwum, jak również z tego, że ma nadzieję znaleźć tam informację przeciw temu, który przywrócił mu życie.

- Intrygująca hipoteza - powiedział tylko.

- Widzę, że zgadzasz się ze mną. Mając jednak owe materiały do swojej dyspozycji Archiwistka może zostać głównym graczem. Wystarczy tylko, żeby zechciała. Uświadomienie jej tego byłoby dużym błędem. W najgorszym razie możemy ja zlikwidować. W najlepszym, przeciągnąć na naszą stronę.

To miasto z całą pewnością było pełne niespodzianek. Nie co dzień znajduje się pionek, który okazuje się wieżą. Archiwistka okazała się kolejnym takim pionkiem. I pionki, i wieże dzielą wspólny los, muszą zostać zbite, ale tutaj kończy się analogia między szachami i życiem. W szachach figury nie mogą zmieniać pól.


Rozdział X


Łopatka robił co mógł, żeby uprzykrzyć jej życie. Wazon z różą był miłym gestem, głównie ze względu na element zaskoczenia i sympatyczną oprawę, ale wrażenie to zostało zatarte przed nadmiar powtórek. Rzecz polegała nie tylko na tym, że do Archiwum przysyłano niezliczone bukiety i najróżniejsze prezenty. Łopatka w jakiś sposób dowiedział się również, gdzie mieszka. Leen odmówiła spotkania z krawcem, ale Łopatka obejrzał ją wystarczająco dokładnie, aby ocenić w jakich kolorach jej do twarzy i jaki nosi rozmiar odzieży. Jak się okazało, zapamiętał dość celnie. Kiedy Leen dotarła do domu, służąca rozpakowała już suknię balową i wieszała ją na drzwiach. Nie dała jej ani chwili spokoju, dopóki Leen nie przymierzyła daru. Nie pozwoliła jej także go odesłać.

Kiedy się już zaczęło ten nonsens, problemom nie było końca. Leen zastanawiała się od niechcenia nad pojawieniem się na balu inauguracyjnym jeszcze przed nadejściem Łopatki. Ta przeklęta suknia skomplikowała sprawę. Teraz jeśli zjawi się sama, a za to w sukni od niego, to będzie prawie tak, jakby weszła do sali wsparta na jego ramieniu. Gdyby odrzuciła jego dar i wystąpiła w czymś innym, niewątpliwie odebrałby to jako policzek. Nic, tylko kłopoty.

Łopatka i jego ludzie koczowali pod jej drzwiami. Kampania nabierała rozmachu. Trudno było go ignorować w nadziei, że wreszcie zmęczy się jej uporem i zostawi ją w spokoju. Pozostawało tylko jedno wyjście. Leen zdecydowała pojawić się w Archiwum późno, a zyskany w ten sposób czas wykorzystać na konsultację z ekspertem.

Wychodząc na ulicę po spotkaniu pomyślała smętnie, że powinna była to przewidzieć. Co prawda jej siostra cieszyła się zasłużoną sławą jako specjalistka od spraw sercowych, a jej umiejętność rozwiązywania drażliwych sytuacji zyskała sobie tak wielką popularność, że Susannah miała regularne godziny porad, ale Leen zapomniała o jednym: klienci to jedna sprawa, rodzina - druga, zupełnie inna.

Susannah przyjęła ją w wychodzącym na południe pokoju dziennym, wysoko na wzgórzu Śmietanki. Po wstępnym marudzeniu i pełnym wyrzutu stwierdzeniu, iż dla nikogo innego nie wstałaby o tak nieboskiej godzinie, siostra pochłonęła odpowiednią ilość kawy i skupiła się na jej sprawie.

Leen streściła ostatnie wypadki. Susannah słuchała jej ze zmarszczonym nosem, wyglądając przez ogromne okno na rozpościerającą się pod nimi panoramę miasta. Potem umościła się wygodniej w miękkich poduchach na strategicznie ustawionej sofie.

- No i? - odezwała się z pewnym niezadowoleniem. - Wydawało mi się, że masz problem. No i co? Jeszcze mi o nim nie powiedziałaś.

- Najwyraźniej chodzi mu o inną osobę - wyznała Leen. - Myślę, że o ciebie.

- Naprawdę? - rozpromieniła się jej siostra.

- Przecież nie może chcieć mnie. Zresztą sama mu to powiedziałam.

Twarz Susanny była zwykle otwartą księgą, zwłaszcza dla kogoś, kto wychował się między tymi samymi okładkami, jeśli można tak powiedzieć. W tej chwili widać było na niej walkę ego z uczciwością, lub może tylko z chęcią dożywotniego uwięzienia Leen w domowych pieleszach. Wreszcie przyznała niechętnie, że Łopatka, mimo że hulaka, mógł starać się jednak o Leen.

- Powtarzałam ci bez końca, że mogłabyś wyglądać zabójczo, gdybyś tylko nie siedziała całymi dniami wśród książek. W końcu jesteśmy z jednego rodu. Za kilka dni urządzam mały wieczorek. Musisz go przyprowadzić.

Nie była to odpowiedź, jakiej oczekiwała Leen. Szukała oparcia w niegodziwości siostry, więc nagle objawiona szlachetność spowodowała więcej zamieszania, niż mogła uczynić dobrego.

Prawdę mówiąc, Susannah uświadamiała sobie polityczne implikacje stosunków międzyludzkich, a szantaż intymnością stanowił jej specjalność, ale w tym konkretnym przypadku, mimo całej swojej wiedzy nie mogła nic poradzić.

- Oczywiście, że może coś knuć - przyznała Susannah. - Najszybciej dowiesz się, o co mu chodzi, jeśli wejdziesz do gry. Tylko upewnij się, że i ty będziesz miała z tego jakąś przyjemność. Potrafisz to zrobić? Jasne, że tak. Jesteś moją siostrą.

Kompletna strata czasu, tym większa, że powinna była o tym wiedzieć zawczasu. Trzeba było zwrócić się z tym do brata.

Śmietanka miała swój własny system utrzymania dróg i brygadę sanitarną, co nie zdałoby się na nic, gdyby dzielnica nie była strzeżona i otoczona murem. Kiedy minęła Bramę Tobasco u stóp wzgórza i znalazła się w dzikim ścisku, poczuła się jeszcze bardziej wstrząśnięta niż w drodze do domu siostry. Ostatnio odwykła od poruszania się po ulicach. Na przechadzki chodziła do parku, a ćwiczyła na terenach sportowych w pobliżu Czytelni, w kompleksie pałacowym. Zamiast utrzymywać własną rezydencję czy zawracać sobie głowę mieszkaniem, wynajmowała pokoje w Bloku. Miała do tego prawo jako funkcjonariusz państwowy, ale w przeciwieństwie do pozostałych, tylko ona korzystała z tego przywileju. Blok był trochę posępny, a pokoje nie dogrzane, ale za to przy odpowiednich skrótach można było przedostać się z niego do Archiwum w niespełna pięć minut, droga zaś wiodła przez labirynt najpiękniejszych cesarskich ogrodów i żywopłotów.

Zresztą zajmowane przez nią pokoje w Bloku były wygodne, a ponieważ znajdowały się w dodatku na pałacowych gruntach, chroniły ją przed tłumami podróżnych przybywających do miasta. Leen pomyślała z ulgą, że na szczęście nie musi zajmować się bezpieczeństwem wewnętrznym miasta ani zdrowiem i opieką społeczną. Higiena publiczna stała tu od zawsze na wysokim poziomie, ale przy takiej liczbie osób nawet ten system niewątpliwie nie wytrzymywał. Zbyt wielu przechodniów wyglądało niechlujnie. Oczywiście biorąc pod uwagę, jak rzadko wychodziła z Archiwum, być może standardy obniżyły się, a ona tego nie zauważyła. Będzie musiała z kimś o tym porozmawiać. Kto zajmował się sprawami sanitarnymi? Może Płat Wątrobowy albo, co bardziej prawdopodobne, Pierwszy Fałd Okrężnicy. Trzeba...

Zatrzymała się. Po lewej stronie znajdowało się coś, co przyciągnęło jej uwagę. Odwróciła się i nadstawiła uszu, ale jednocześnie zdała sobie sprawę, że nie usłyszała tego czegoś ani tym bardziej nie zobaczyła. Zresztą cokolwiek to było, już zniknęło. Po drugiej stronie ulicy nie zauważyła nic szczególnego: paru ulicznych handlarzy, warsztat kowalski i przechodnie. Dwóch brudnych podróżnych prowadziło jucznego konia. Mimo tak wczesnej pory zdążyli już zalać się w pestkę, a nawet w dwie pestki, sądząc po błędnym spojrzeniu młodszego, który starał się jednocześnie węszyć i coś nasłuchiwać. W chwilę później dziwna para skręciła i przeszła przez zatłoczoną ulicę, ciągnąc za sobą opierającego się konia. Kiedy mijali Leen, spod obwisłego ronda kapelusza wyjrzało oko trzymającego cugle mężczyzny. Oboje patrzyli na siebie przez chwilę, a potem dwaj podróżni zniknęli w wąskiej, bocznej uliczce i tyle ich widziała.

Leen potrząsnęła głową. Zdecydowanie za dużo myślała o Łopatce. Właściwie nawet się jej nie podobał, chociaż jego wygląd zewnętrzny z pewnością mógł wywołać przyjemny dreszczyk. Ale żeby jedno przypadkowe spojrzenie spotkanego na ulicy wieśniaka przyprawiło ją o dreszcz podniecenia? Tego nie można było wyjaśnić logicznie. Może w tym leży sekret strategii Łopatki. Chce podsycić w niej pragnienie, którego dotąd nie znała, a potem dostarczyć siebie jako jedyne sensowne zaspokojenie. Jak tylko dotrze do biura, wyrzuci kwiaty i całą resztę. Z całą pewnością są czymś nasączone.

Właściwie byłoby lepiej zapakować rzeczy od niego i zanieść do analizy. Jeśli rzeczywiście była bombardowana afrodyzjakalnym feromonem, to może należałoby poszukać jakiegoś antidotum.

Jeśli rzeczywiście było jej potrzebne, to w żadnym przypadku nie powinna się zjawiać w tym miejscu. Pociągnęła za sznur dzwonka. Małe okienko umieszczone wysoko w drzwiach za solidną kratą otworzyło się.

- Jest tam gdzieś mój brat? - zwróciła się do drzwi. Otworzyły się przed nią szeroko.

- Gdzieś tu się szwenda - powiedział mężczyzna w długim, kraciastym szlafroku. Spod sięgających podłogi pół wystawała para purpurowych pantofli z uniesionymi ku górze spiczastymi noskami. Zmierzwione włosy mężczyzny miały kolor soku marchwiowego w południe słonecznego dnia.

- Nie spodziewał się ciebie - dodał mężczyzna łobuzerskim tonem. - Ale na pewno ucieszy się na twój widok.

- Naprawdę? Nie przeszkadza mu, że zjawiam się bez zaproszenia?

- Możesz się niczego nie obawiać.

Leen poszła za nim przez hali i w górę po schodach.

- Właśnie postawiłem czajnik. Chcesz herbaty?

- Wracam od Susannah.

- Czyli pewnie coś w ciebie wmusiła. Nie wspomnę już ani słowem o jedzeniu. Susannah zawsze troszczy się o apetyt gości jak najlepsza matka. Nie nasza, bo nasza jakoś się o nas nie troszczyła. Jakaś inna matka.

- Chyba wyszło nam to na dobre - mruknęła Leen. - Żadne z jej dzieci nie jest chuderlawe.

Znaleźli się na drugim piętrze w pokoju, którego okna wychodziły na ulicę i miały już odsłonięte żaluzje. Leen wyjrzała na zewnątrz. Za jej plecami pobrzękiwały naczynia.

- Przypuszczam, że trapi cię sprawa z Łopatką - odezwał się jej brat przez uchylone kuchenne drzwi.

Leen nie chciała go pytać, skąd o tym wie. Langusta uważał za punkt honoru wiedzieć wszystko o wszystkich, w dodatku zanim oni sami się o tym dowiedzą.

- Jak sądzisz, co zamierza?

- Trudno zdobyć o nim jakiekolwiek informacje - przyznał Cytryna wkraczając do pokoju. Kłęby pary z jego kubka połechtały jej nozdrza wonią mleka i miodu, zmieszaną z pieszczotą rumianka.

- Niech to - mruknęła.

- O co chodzi?

- Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Zaskakuję samą siebie. Wszędzie dostrzegam, jak by to powiedzieć... bodźce zmysłowe. - Pieszczota rumianku, coś podobnego. - W dodatku przed chwilą spodobał mi się jakiś obleśny włóczęga.

Opadła na fotel.

- To niekoniecznie coś złego - powiedział ostrożnie Langusta. - Ja... O co chodzi?

Spod poduszki wyglądał jakiś zagadkowy przedmiot. Leen wygrzebała go i potrząsnęła nim przed sobą, odsunąwszy na odległość ramienia.

- Wiedziałam, że do ciebie także nie warto przychodzić.

- Ach, to. Rzuć to tam. Może kiedyś po to wróci.

- Koronka dość misterna - zauważyła. - Ale po co te wstążki? A ten elastyczny kawałek?

- No, no. Oddawaj.

Cytryna zgrabnie wysupłał z jej palców fragment garderoby, który w chwilę potem zniknął, jakby nigdy go nie było.

- To i tak nie twój rozmiar - dodał. Myśl okazała się sama w sobie ciekawa.

- Aj - jęknęła Leen i oparła głowę na rękach.

- Łopatka dobrze wybiera swoje ofiary - zauważył Cytryna. - Właściwie od pewnego czasu spodziewałem się, że się tobą zainteresuje. Jesteś jedną z lepszych partii w okolicy i jedną z kobiet najlepiej usytuowanych strategicznie. Twoja niechęć do bywania w towarzystwie jest tylko dodatkową zachętą dla kogoś takiego jak on. Być może należy do tego dodać element filozofii: walka między umysłem a sercem, albo charakterem, albo czymś w tym guście. Wcale bym się nie zdziwił.

- Nie mogę uwierzyć, że to tylko tyle.

- Prawdę mówiąc, ja też. - Cytryna przez chwilę wdychał w milczeniu aromat herbaty. Potem uniósł głowę ponad kłęby pary i odezwał się z namysłem:

- Coś mi mówi, że jego ekscelencja ma bardzo rozległe plany. Wielowarstwowe, by tak rzec. Chyba możemy zacząć od tego, co oczywiste. Od Archiwum.

- Już o tym myślałam - przyznała Leen. - Ale skąd może wiedzieć co się w nich znajduje?

- Wcale nie musi. Wystarczy, że podejrzewa. To może być akcja skierowana przeciw komuś innemu, kto także stara się o dostęp do Archiwum. Może mu chodzić wyłącznie o kontrolę tego, co znajduje się w zbiorach. A może o to, by inni myśleli, że trzyma rękę na tym, co według nich jest tam przechowywane. - Zawahał się. - Chociaż może nie w tym leży prawdziwy problem. Czy dziadek opowiadał ci o incydencie sprzed dziesięciu lat?

- Chodziło o Łopatkę?

- Właśnie się zastanawiam. Dziadek podejrzewał, nie, to może za mocno powiedziane, raczej przeczuwał, że ktoś dostał się do Archiwum.

- Do wnętrza? Mówisz poważnie? Ale dlaczego powiedział o tym tobie? Dlaczego nie mnie?

- Nie chciał cię denerwować. Wiesz, że był w stosunku do ciebie bardzo opiekuńczy. Miał świadomość, że zrobił się trochę roztargniony i stwierdził, że może to on sam coś zapodział. A jeśli już naprawdę działo się coś złego, to liczył, że dzięki moim zdolnościom dojdę do tego.

- To dlaczego nie powiedział mi później? Nie zostawił jakiejś notatki w dziennikach?

- Zmieniasz temat - zauważył łagodnie Langusta. - Dziadkowi by się to nie podobało.

Leen zamknęła oczy i zmusiła się do spokoju. Wdech, wytrzymać, wytrzymać, wydech.

- Dobrze - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Co więc sprawiło, że miał to przeczucie i do czego doszedłeś?

- Sprawdzał coś w dziale akcesoriów, przede wszystkim biżuterię, ale również i mniej cenne rzeczy. Przesuwał pudła, jak to zwykle on, porozkładał wszystko na stołach. Grzebał się z tym zupełnie okropnie prawdę mówiąc. Kiedy któregoś ranka przyszedł do pracy wydawało mu się, że niektóre przedmioty są poprzesuwane, a niektórych nie ma. Powiedział, że żaden z systemów obronnych się nie włączył, ale rejestrator dostępu reagował bardziej niepewnie niż powinien. Dziadek przestawił system ostrzegania i więcej nie zauważył już niczego dziwnego. Ja też starałem się rozpoznać sytuację, ale nie udało mi się niczego znaleźć.

Leen starała się ochłonąć i zebrać myśli. Potrafiła to zrobić, wiedziała, choć sama myśl, że ktoś mógłby się przedostać przez systemy ochronne była bulwersująca. Czuła się jeszcze gorzej, niż gdyby dowiedziała się, że ktoś szperał w jej sypialni.

- Jeśli ktoś potrafił się dostać do Archiwum i wyjść z niego, to prawdopodobnie jest na tyle przebiegły, żeby nie zostawiać w środku śladów - powiedziała.

- I ja o tym myślałem. Oczywiście, jeśli zauważyli na stołach coś, co musieli koniecznie mieć, to może wzięli to, ryzykując konsekwencje. Mogli założyć, że dziadek stwierdzi, iż sam to gdzieś zapodział.

- Ale ty nie znalazłeś żadnych dowodów. Więc może dziadek naprawdę coś pomieszał.

- Może. Tak mi się tylko przypomniało w związku z Łopatką i jego zainteresowaniem Archiwum. Mógł mieć coś wspólnego z włamywaczem, jeśli w ogóle istniał. A jeśli widział coś, co Łopatka uznałby za przydatne... Ciekawe.

- Więc uważasz, że powinnam z nim skończyć?

- Tego nie powiedziałem, prawda? Może chcesz się z nim zabawić, a przy okazji wybadać to i owo. Może być całkiem przyjemnie. Słyszałem, że jest wart grzechu, hm?

- Oczywiście wiesz to z absolutnie pewnych źródeł? Langusta uniósł brwi.

- Skąd wiesz? Poza tym wszyscy wiedzą o jego skandalach.

- Skandalach?

- No, romansach. I kilku najprawdziwszych skandalach. Jest też i rodzinna klątwa. Ale o tym już chyba wiesz?

- Coś o złej siostrze? - przypomniała sobie Leen. W ich kręgach klątwy rodzinne były chlebem powszednim. Właściwie nie warto było brać ich pod uwagę. Teraz głównym problemem była decyzja, czy kontynuować znajomość z Łopatką. Mogła to zrobić, ale było przecież coś jeszcze. Mogła jeszcze raz sprawdzić systemy alarmowe Archiwum. Sama je uzupełniła, więc gdyby ktokolwiek chciał się teraz dostać do Archiwum, miałby z tym więcej problemów niż parę lat temu. Mogła przejrzeć dzienniki dziadka. Niemożliwe, żeby Łopatka wiedział o jej własnym odkryciu, starym urządzeniu w ukrytej komnacie. Miała dość dobre systemy zabezpieczające przed sondowaniem umysłu, choć właściwie powinna je przećwiczyć. Tak, to dobry pomysł. Przećwiczyć i ulepszyć.

I powinna się mieć na baczności. I to bardzo.


Rozdział XI


Może jednak trzeba było popłynąć łódką - wymamrotał Max. - Nie sądzę, żeby to nam pomogło - powiedział Jurtan. Wskazał na powierzchnię Języka. - Spójrz tam. Nie potrzebowalibyśmy wcale łódki. Moglibyśmy skakać z pokładu na pokład.

- To tylko takie powiedzonko. Przysłowie.

- To jeszcze nie znaczy, że nie da się tego zrobić. No, popatrz.

- Lepiej zajmij się tłokiem na drodze. Jeśli nie będziesz się pchał naprzód ze wszystkich sił, to nurt zniesie cię do tyłu. I uważaj na konia, bo go ukradną.

- Nigdy w życiu nie widziałem takiego tłumu.

- Potworny - przyznał Max. - I co, dobrze się bawisz?

- Chyba tak - przyznał Jurtan. To było ekscytujące, w końcu to Peridol. Nawet jeśli przeciskanie się z Yenemsvelt do tego mostu zajęło im cały dzień, mimo iż korzystali z bocznych dróg.

Choć na razie atrakcje Peridolu nie wydały się mu oszałamiające. Chyba że ktoś lubi brud, zaduch i niebezpieczeństwo. Mimo najlepszych chęci nie udało mu się do nich przekonać. Do tej pory miasto wydawało mu się imponujące głównie ze względu na swoje rozmiary, mimo że nie było nawet w połowie tak duże, aby pomieścić wszystkich podróżnych.

Później przy wjeździe na most trafili na punkt kontrolny, z policją i polem badawczym. Wewnętrzna muzyka Jurtana zmieniła się dzięki odmiennej modulacji oraz specyficznemu tematowi w wykonaniu puzonu, który zaczął mu się kojarzyć z ostrzeżeniem. I rzeczywiście, zmysł ostrzegł go przed magicznym systemem sensorowym. Max zdezaktywizował swoje systemy obronne, twierdząc, że mogłyby zwracać uwagę, ale dar muzyczny Jurtana uważał za przydatną rzecz. W zamian pouczył Jurtana o kolorach ochronnych w doborze przebrań.

- Myśl jak ten motłoch - poradził mu, co Jurtan osiągnął bez najmniejszego wysiłku. Ogarniający go tłum był tak wielki, że czuł się w nim maleńki jak ziarnko piasku na plaży.

W każdym razie udało się im. Przeszli przez punkt kontrolny bez trudu. Oczywiście nie mogli mieć nic przeciwko nim, prawda? Jurtan postanowił zapytać Maxa, nie zważając na jego zmienne humory.

- Tak - brzmiała odpowiedź. - To najlepszy sposób rozumowania.

- Żeby uważać, że wszyscy dybią na ciebie?

- Otóż to. Zwłaszcza kiedy ma się wielu wrogów, którzy czyhają na każdym rogu, jak w moim przypadku.

Nagły i ostry atak manii prześladowczej nie był niczym nowym w przypadku Maxa..

Mimo to ciągle byli żywi, dotarli do Peridolu, a muzyka Jurtana wciąż pchała go naprzód. Co więcej wydawało mu się, że za chwilę czeka go jakieś interesujące rozwiązanie.

Ale muzyka nie mówiła mu, jak się zachować. Nie protestowała jednak, kiedy starał się walczyć o swoje. Wydawało się, że Max był w zaskakująco dobrym humorze. Może czas znowu przypuścić atak.

Jurtan chrząknął, ominął wieśniaka niosącego w objęciach wyrywające się i trzepoczące kurczaki oraz jego równie wyładowany wóz i przystąpił do dzieła.

- Skoro jesteśmy na miejscu, to co będziemy robić? Co ty będziesz robił? Nie, czekaj. Ty i Shaa chcieliście mnie nauczyć analitycznego myślenia, prawda? Zobaczymy, czy już coś umiem.

Max zrozumiał ze zgrozą głównie to, że on i Shaa stworzyli wspólnie potwora. Nie można zaprzeczyć, potwory mają to do siebie, że dobrze jest mieć je pod ręką. Problem dotyczył raczej tego, jak nad nimi panować i co dać im na pożarcie, aby się nie nudziły i nie wyruszyły pustoszyć okolicy. Coś interesującego, na czym można się skupić. Właśnie do czegoś takiego zbliżali się z każdym krokiem. To gdzieś tutaj. Przy końcu mostu, na pewno. Na prawo? Nie, zdecydował Max, może prosto.

- Wydaje mi się, że masz dwa główne cele - ciągnął niezrażony Jurtan. - Trzy, jeśli doliczyć doprowadzanie do szału ludzi, z którymi nie chcesz się komunikować z zasady, a nie z przyzwyczajenia. Ale te dwa są najważniejsze. Po pierwsze, chcesz pokonać bogów, głównie dlatego, że rządzą światem i pozbawiają ludzi wolnej woli. A po drugie, chcesz zdjąć klątwę z Shaa. Czy może odwrotnie?

Zjechali z mostu na ulicę. Po obu jej stronach znajdowały się sklepy i centra handlowe. Prawie w ogóle nie widziało się handlarzy ulicznych. Ich nieobecność wynagradzali z nawiązką liczni naganiacze opłacani przez lokalnych handlowców. Nie było tu również dostawców żywności ani ulicznych grilli, które spotykali po przeciwnej stronie mostu, ale słaby zapach pieczonej baraniny rozciągał się po ulicy tuż przed nimi.

- Miałeś nadzieję, że Iskendarian zostawił coś, co mogłoby ci pomóc zarówno w sprawie bogów, jak i Shaa. Zdobyłeś dokumenty, ale nie umiesz ich odczytać. Może ci się poszczęści, ale musisz też brać pod uwagę porażkę. Masz też coraz mniej czasu, szczególnie jeśli chodzi o Shaa. Teraz, kiedy już jest w Peridolu, nie może wyjechać, zanim coś nie zostanie zrobione w sprawie klątwy. Jego brat jest w pobliżu i może już szykuje coś nowego. A ty nie zdradziłeś się choćby z zarysem planu. Przestań, nie udawaj. To, że mi nie powiedziałeś, nie znaczy, że go naprawdę nie masz. Oczywiście, że go masz. Chodzi o to, czy mi o nim powiesz.

- To nie jest zła analiza, chłopcze - przyznał Max burkliwie. - Wiadomości Iskendariana zawsze były niepewne, ale warto było spróbować. Musisz wiedzieć o jednej rzeczy: w Peridolu można znaleźć prawie wszystko. To da ci dużo do myślenia.

Dzieciak robił się naprawdę bystry. Jednak bez względu na wszelkie zdolności, nie miał doświadczenia w paradygmatach. No i dobrze. Max nie życzył sobie, aby ktoś przewidział jego rozumowanie. Mogłoby się komuś nie spodobać. Właściwie to zupełnie pewne.

- Co to? - zapytał nagle Jurtan. Zatrzymał się na środku ulicy, przechylił głowę i zmrużył oczy.

- Jakie: to? - Max potajemnie wciągnął nosem powietrze. Zapach pieczonej baraniny wciąż tu był, ale jej samej nie było w zasięgu wzroku.

- Słyszę coś dziwnego. To znaczy dziwniejszego niż zwykle - Jurtan ruszył niepewnie przed siebie. Max podążył za nim, pozostawiając inicjatywę w jego ręku.

- Możesz to opisać? Czy to się czymś różni od zwykłych sygnałów? Ma jakieś szczególne znaczenie?

- To jakby... jakby... - Jurtan najwyraźniej skierował tak wiele uwagi na to, na czym się koncentrował, że nie starczyło mu jej na komunikowanie się. Jasne było jednak, że jego lekko wijąca się ścieżka trzymała się dokładnie meandrującego aromatu pieczonej baraniny. Jurtan nie wdychał zapachu, chyba że podświadomie, ale wydawało się, że znalazł Ścieżkę.

Oczywiście jedna odnoga Ścieżki nie była niczym specjalnie niespotykanym. Najważniejsze, że zwiastowała przejście. Bardzo rychłe przejście. I o ile Max się nie mylił, jego gościem będzie...

Jakiś kot wrzasnął gdzieś wściekle. Gdzie? W lewo czy w prawo? Ani tu, ani tu? A może tu i tu?

Jurtan zatrzymał się. Jego głowa obróciła się w prawo. Ruszył w tym kierunku z głową wysuniętą do przodu, jakby niewidzialny sznur ciągnął go za nos. Zapach baraniny już zniknął. Był to kolejny znak pomyślnego przejścia. Jurtan wciąż szedł do przodu i zanosiło się, że za chwilę zaryje nosem w kamienny mur sklepu żelaznego na rogu, ale nagle stara tarcza, służąca za szyld pobliskiej gospody poruszyła się i złapała odbicie pomarańczowego blasku zachodzącego słońca. Ostry błysk przykuł uwagę Jurtana, który odwrócił się w jego kierunku i ruszył dalej.

Dwa przejścia, prawie jedno po drugim. Był to znak Ścieżki na wysokim poziomie. Z całą pewnością nie została przeznaczona dla początkujących. Jeśli zacznie się formować, pewnie za chwilę wynurzy się następna odnoga. I rzeczywiście, pod szyldem zajazdu Jurtan zatrzymał się. Max stwierdził, że wygląda jak tropiący pies, brakowało mu jedynie wywieszonego języka.

- Co ty wyprawiasz? - zapytał.

- Nie uda ci się odwrócić mojej uwagi - oznajmił Jurtan kategorycznie.

- Dobrze. Od czego?

- Myślałem, że idę za... Nie odbierzesz mi tej sprawy?

- Raczej nie.

- Wydawało mi się, że to coś w rodzaju szlaku. Muzyka naprowadzała mnie na niego.

- Zamknij oczy i skoncentruj się.

Jurtan powoli obrócił się wokół swojej osi, zacisnął powieki i uniósł nos do góry. Następnie poruszył głową i zaczął nią kołysać w przód i do tyłu, coraz szybciej i gwałtowniej. Potem zamarł, otworzył oczy i skrzywił się zmieszany.

- Dlaczego miałbym wracać w tym samym kierunku z którego przyszliśmy? - zapytał. - Gdzie tu sens?

- Podwójne pętle są często spotykanym trikiem.

- A no, dobrze. - Ruszył do przodu i nagle zatrzymał się z jedną stopą w górze.-Hm...

- Zbyt duża liczba nakładających się na siebie odnóg utrudnia ich rozróżnienie - wyjaśnił Max. - To coś, co odróżnia początkujących od Pseudonimów na Ścieżkach o wyższym stopniu wtajemniczenia.

Ale w twoim przypadku, pomyślał, nie obowiązują żadne zasady.

- Nie, nie zatrzymuj się. Ścieżki szybko znikają.

- To znaczy, że tu naprawdę jest jakiś szlak? Max poganiał konia za Jurtanem.

- Słyszałeś kiedyś o Towarzystwie Masek?

- Mniej więcej. Mój ojciec nie trzyma się z nimi za bardzo. Najpierw stwierdził, że to mit. A później powiedział, że to tylko banda nieudaczników, którzy boją uczciwej walki.

- Twój ojciec ma opinię na każdy temat. To interesujące, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto, o ile się nie mylę, ma co najmniej rangę Aliasa.

- Myślałem, że Towarzystwo Masek jest tajemnicą.

- Członkostwo w nim jest tajemnicą - powiedział Max. - Podobnie jak jego niektóre działania. Twój ojciec ma właściwie rację. Jak większość tajnych organizacji, tak i ta bywa dziecinna.

- Jeśli to taki sekret, to rozumiem dlaczego ojciec nie chciał, żebym mu zadawał pytania - powiedział Jurtan. No, a poza tym to ojciec, dodał w myślach. Lew nie znosił, kiedy Jurtan pytał go o cokolwiek. Szczególnie publicznie, gdy ze wszystkich sił starał się robić wrażenie, że Jurtan nie jest jego potomkiem.

Jurtan skręcił, utorował sobie łokciami drogę w tłumie i znalazł się w niespodziewanej alejce, w której dźwięk jego wewnętrznej waltorni intrygująco zmieszał się z zapachem świeżego chleba. Max rozejrzał się. Niedaleko stała jakaś kobieta, przyglądająca się mu z napięciem. Czy ją znał? Chyba nie, poza tym jest przecież w przebraniu. Oczywiście tylko głupiec bezwarunkowo ufa przebraniu, a jeśli ta kobieta jednak coś w nim widziała, to warto byłoby się dowiedzieć co. Patrzyła...

Ale dzieciak pędził do przodu, Max musiał więc iść za nim. Ta druga sprawa tylko go rozpraszała, nawet jeśli... Nie, powiedział sobie Max kategorycznie. Sprawy zawodowe mają pierwszeństwo.

- Jeśli to towarzystwo jest tajne - dzieciak mówi coś do niego, zreflektował się Max - to dlaczego mi o nim powiedziałeś?

- Uznałem, że mogę, skoro zdecydowałeś się zostać nowicjuszem.

- Och! Naprawdę?

- Nie zatrzymuj się - poinstruował go Max. - Miałeś rację mówiąc, żebym cię nie rozpraszał. Twoja umiejętność skupienia się na intuicji jest najważniejszą umiejętnością. A Ścieżka nie bez powodu nazywa się Ścieżką Intuicji.

- Nie rozumiem. Skąd się biorą? Czy to jakieś poszukiwanie skarbów, czy...

- Czasami zdarza się i skarb, ale to dość rzadkie przypadki. Zazwyczaj to wskazówki prowadzące na spotkanie albo zapowiedź pojawienia się jakiegoś członka towarzystwa.

Jurtan znowu zatrzymał się w pół kroku.

- Więc to strata czasu? To tylko gra. Po co się męczyć...

- Grywasz w szachy? A widziałeś kiedyś krzyżówkę? Prawie nigdy nie można o nich powiedzieć “tylko gra”, a nawet jeśli, to zawsze mogą się okazać częścią czegoś większego albo same zmienić się w coś większego. Nie wolno rezygnować przed czasem. Po prostu idź za Ścieżką i zobacz, gdzie cię zaprowadzi.

Jurtan dreptał niespokojnie w miejscu. Było mu trudno stać bez ruchu. Max zastanowił się, czy powiedzieć mu, jak uzależniające mogło stać się tropienie Ścieżek, ale uznał, że to niepotrzebne. Jurtan nie tylko miał talent, ale zdążył już połknąć haczyk.

W dodatku talent Jurtana nie był zwykłą kombinacją intuicji i instynktu. Jego muzyczny dar, aczkolwiek nieznanej konstrukcji, wyniósł go na bardzo wysoki poziom.

- Ale czym w takim razie jest Towarzystwo Masek? - dopytywał się Jurtan. - Klubem miłośników krzyżówek?

- Jest w nim miejsce na zagadki, rozrywki umysłowe, doskonalenie umiejętności i biegłości umysłu, ale jak w większości prywatnych klubów, jest to przede wszystkim miejsce do spotykania ważnych ludzi.

- Ludzi?

- Tak, ludzi, bogów, obcych, nazwij ich jak chcesz.

- Czy to dla tego towarzystwa przybyłeś do Peridolu?

- To jeden z powodów. Wyścig o Główną Maskę powinien ściągnąć ludzi, z którymi chciałbym się skontaktować.

Jurtan wciąż spoglądał na szczyty budynków, które mijali. Były trzypiętrowe i miały ostre dachy, wyłożone popękanymi i obluzowanymi dachówkami. Jurtan nabrał nieprzyjemnego przeświadczenia, że Ścieżka zamierza go tam poprowadzić. Ale co zrobią z koniem?

- No, a gdzie w tym wszystkim Maska?

- Chodzi o to - objaśnił go Max - że generalnie mówimy o tajnym towarzystwie ludzi, którzy używają przebrań jako części swej normalnej działalności, głównie złodziei, bogów i awanturników, ale także szpiegów, dyplomatów i temu podobnych. Chodzi głównie o pysznienie się własnymi możliwościami i kuszenie nieszczęścia przez niebezpieczeństwo odkrycia. Im wyżej awansujesz, tym mniej zdajesz sobie sprawę z tego, kim naprawdę są inni członkowie. A ponieważ wszyscy zazwyczaj raz na jakiś czas i tak zmieniają przebranie albo tożsamość, więc trudno również zgadnąć, czy nie spotkałeś tej samej osoby drugi raz.

- Ale mój ojciec nie chodzi w przebraniach - zaprotestował Jurtan.

- Nie traktuj tego tak dosłownie. Przebranie może, ale nie musi być fizyczne. Zdarzają się fortele magiczne i emocjonalne. Tak naprawdę to, mimo że nikt nie chce tego otwarcie przyznać, każdy kto znajdzie dostęp do Towarzystwa Masek, może otrzymać członkostwo, ipso facto. A ponieważ nikt nie wie, kim są inni, a przynajmniej ze wszystkich sił stara się ukryć swoją tożsamość, to co można zrobić? Zabarykadować drzwi?

- No, a co z hierarchią? Czy to tylko porządek dziobania?

- To coś więcej. Istnieją pewne określone rangi, ale główne zadanie towarzystwa sprowadza się do prowadzenia swoistego rankingu.

- Wygląda mi to na miejsce, w którym można się tylko popisywać - mruknął Jurtan.

- Otóż to - zgodził się Max.

Skręcili i poszli nową drogą. Przed nimi znajdowała się duża otwarta przestrzeń bez budynków. Ścieżka prowadziła wprost na nią. Po paru krokach przestrzeń okazała się zatłoczonym rynkiem. Po drugiej jego stronie wrzało normalne życie. Zapadła noc, ale pochodnie i lampy dawały wystarczająco dużo światła, by przekupnie i klienci mogli bez przeszkód handlować. Jednak obszar na środku placu wraz z jakimś pomnikiem został otoczony kordonem policji. Sam pomnik był skąpany w ostrym białym świetle łukowych lamp. Wokół trwał tłum gapiów, szepczących do siebie z podnieceniem.

Jurtan zatrzymał się nagle. Rozejrzał się niepewnie.

- Zniknęła - powiedział. - Gdzie się podziała? Zgubiłem ją.

- Pierwszy domysł był słuszny - powiedział Max, rozglądając się dokoła. - Zniknęła. Została odcięta. Ścieżka, która nurkuje w miejsce takie jak to, jest kolejną sztuczką w celu wyłowienia ludzi, którzy naprawdę ją wyczuli. W takim miejscu, na targu, placu, gdziekolwiek, gdzie jest tłok i zamieszanie, można wyczuć tyle sprzecznych bodźców, że wyłowienie z nich subtelnej Ścieżki jest właściwie niemożliwe. Byłby to już wyczyn klasy co najmniej Wysokiego Pseudonimu.

- Skąd więc jesteś pewien, że Ścieżka tędy biegnie? A może ją po prostu zgubiliśmy?

- Dla mnie Wysoki Pseudonim to tylko ćwiczenie na rozgrzewkę. - rzucił Max nieuważnie. - Co się u licha stało z tym tam?

To tam” było statuą. Po bliższym przyjrzeniu pomnik okazał się osuszoną i nieczynną fontanną. Koń półleżał w wodzie, a podparty drewnianym rusztowaniem bohaterski generał przechylał się na jeden bok z wyciągniętym mieczem. Część jego kamiennego ramienia i tak już odpadła pod wpływem własnego ciężaru.

- Dziwna poza jak na pomnik, prawda? - odezwał się Jurtan.

- On nie wyglądał w ten sposób - wyjaśnił Max, ciekawie przyglądając się całości. - Ktoś go ożywił i zatrzymał w trakcie ruchu. Cokolwiek się tu działo, emanacje zatarły Ścieżkę.

- Patrz - Jurtan wskazał rząd wielkich plakatów, rozlepionych na ścianie jednego z budynków wokół placu. Zjełczały klej spływał jeszcze po ścianie, a podle wyglądające lando ukradkiem odjeżdżało z miejsca wydarzeń.

- Szturmowcy - powiedział Max. - Kolejny, dziwny, lokalny zwyczaj.

Plakaty, świeżo z nielegalnej drukami, ukazywały bez wątpienia pomnik w najlepszym stylu heroicznego realizmu. Wokół fontanny unosił się pierścień ognia, układający się w hasła podburzające do rewolucji. Statua trzymała w powietrzu miecz. U jej stóp, na środku fontanny, stała postać o ludzkich rozmiarach w podobnej pozie.

- Chodźmy bliżej, chcę się lepiej przyjrzeć - powiedział nagle zainteresowany Max.

Jurtan poszedł za nim. Było już ciemno, więc do plakatów docierała nikła ilość światła. Może właśnie to było powodem, dla którego rozlepiacze plakatów wybrali właśnie to miejsce. Mogli spokojnie działać pod osłoną mroku. Max rozejrzał się dookoła, upewniając się, że nie mają towarzystwa, po czym wykonał parę zamaszystych ruchów. Jurtan usłyszał delikatną nić melodii, świadczącą o tym, że magia została uwolniona. Prawdę mówiąc nie trzeba było specjalnych wskazówek, aby to zauważyć. Płonąca kula wielkości piłki do tenisa nagle wykwitła z powietrza i zatoczyła powolny łuk, po czym zatrzymała się naprzeciw plakatów. Teraz mogli przyjrzeć się dokładniej postaci u stóp pomnika, wywijającej mieczem spowitym chmurą ognia.

- Chyba też jest w mieście - zawyrokował Jurtan przyglądając się podobiźnie Pełzającego Miecza. - Ale co robi na tych plakatach?

- Niech mnie diabli, jeśli wiem - mruknął Max. - Nic dobrego, to pewne.

- No tak - odezwał się za nimi nowy głos. - Ale się porobiło, prawda?

Za ich plecami stał mężczyzna, również obserwujący plakat oświetlony unoszącą się w powietrzu lampą Maxa. Miał potargane blond włosy oraz zawadiackie wąsiki. W jego lewym uchu migotał kolczyk.

- Te podobne pozy pomnika i człowieka mają w sobie pewien zamierzony walor artystyczny, nie sądzicie? - dodał.

Gdzie ja go wcześniej widziałem?, zastanowił się Jurtan. Nie wygląda znajomo, ale słyszałem już gdzieś ten głos.

- Wiesz, co tu się działo? - zapytał Max. - A może sam w tym maczałeś palce?

- Wyznam ze smutkiem, że znam jedynie plotki - oznajmił mężczyzna, odymając dziecinnie usta. - Cokolwiek się stało z tym gościem - zastukał palcem w podobiznę Pełzającego Miecza - to ma on talent do pojawiania w ciekawych miejscach, co? Prawie taki jak wy.

- Ach tak - burknął podejrzliwie Max. - Czyżby teraz trzymał z tobą?

Nieznajomy zastanowił się nad pytaniem.

- Nie - powiedział. - I tak. To był po trosze przypadek; spotkaliśmy się, można powiedzieć, towarzysko. Podszedłem do niego i zagaiłem rozmowę. Chciałem, żeby poczuł się jak w domu.

- O jakim wydarzeniu towarzyskim mówimy?

- O jednej z tych nasiadówek. Nie rozumiem ciągle, skąd się tam wziął, ale skoro osoby, które go przyprowadziły, uważały go za kogoś innego, pomyślałem, że lepiej nie wyprowadzać ich z błędu. A kim jest naprawdę?

- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz. Zwłaszcza, że to twój nowy przyjaciel.

- I po co te nerwy? Temperament nas ponosi, co?

- Miło spotkać sprzymierzeńca - syknął Max. - Ale skoro ostatnio byłeś po mojej stronie, zapytam cię jeszcze raz, ty krętaczu.

- Kim jest? Jak już powiedziałem, kimś bardzo interesującym. A poza tym? - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Kimś coraz bardziej interesującym, szczególnie teraz, kiedy spiknął się z terrorystami. Potencjalnie dość niebezpieczna grupa, ci terroryści, czy - jak ja ich nazywam - bojownicy o wolność. Wcale się tak bardzo od was nie różnią, co? Przypuszczam, że to swego rodzaju choroba zawodowa, bo odczuwam nieprzeparty pociąg do takich ludzi. Cóż mogę zrobić? Taki już jestem.

- Terroryści? - zapytał Max. - Napadający zwykłych obywateli? Teraz do takich cię ciągnie?

Elegancik objął Maxa ramieniem.

- Nie, nie, nie. Nie koncentrujesz się na tym co trzeba. Rzeczywiście, jeśli spojrzeć na to z tej strony, przydałoby im się trochę dyscypliny i zrozumienia dla dobrych manier, ale mimo wszystko działają dość efektownie, zgodzicie się ze mną? Najwyraźniej stosują podejście jeden przeciw wielu, jednostka kontra siły państwa, jeśli ktoś jest w stanie to docenić. To w końcu jedna z cech, które mnie do was przyciągnęły.

- Ale terroryści? - powiedział Max z powątpiewaniem. - Bez przesady. Masz jakieś normy do wyrobienia?

- Niezbyt uciążliwe. Jako patron awanturników muszę chyba trzymać rękę na pulsie.

Patron awanturników? - pomyślał Jurtan. Czy to znaczy, że ten osobnik to w istocie...

- Proszę o wybaczenie - odezwał się nieznajomy, zwracając swój promienny uśmiech w stronę Jurtana. - Zdaje się, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni.

- Jurtanie Mont - powiedział Max. - Poznaj ...

- Phlinn Arola? - wyjąkał z przejęciem Jurtan. - Boga Awanturników?

- Czyżby mnie już obgadał? - uśmiechnął się Phlinn Arol. -To dla mnie zaszczyt. - Wykonał elegancki ukłon usuwając miecz na bok tak, by nie zawadził o jego nogę. Był to manewr, którego Jurtanowi nigdy nie udało się opanować do perfekcji. Phlinn miał swój styl, choć gadał więcej, niż można by się spodziewać po opiekunie akcji i działania.

Teraz przypomniał sobie, skąd zna ten głos.

- Mnie również jest niezmiernie miło - powiedział z szybkim ukłonem. - Ale myśmy się już spotkali. To znaczy, prawie. Odwiedził pan Maxa, kiedy byliśmy w drodze. Po tym jak wyjechaliśmy z Szacownej Oolvaya. W nocy. Myślał pan, że śpię...

Phlinn Arol uniósł brew i spojrzał na Maxa.

- Pozwalamy przyjacielowi na takie podstępy? Tak wcześnie? To początek brzydkiego nałogu. A zawsze tak dbałeś o bezpieczeństwo.

- Mój błąd - przyznał Max, mierząc Jurtana złowróżbnym spojrzeniem. - Ale nie największy.

- Nie. To prawda - zgodził się Phlinn. - Ale już pracujesz na następne. Kto wie, co wykręcisz następnym razem.

- Chętnie to z tobą przedyskutuję - zapewnił go Max.

- Kapitalny pomysł. Cudownie. Ale nie teraz i z pewnością nie tutaj. Twój drugi towarzysz chyba zaczyna się płoszyć.

Koń rżał cicho i marszczył chrapy, nieufnie przyglądając się ociekającym klejem plakatom, a teraz zaczął na dodatek nerwowo podrygiwać.

- On wie, co robi. Czuje, kiedy trzeba iść dalej. Nie wy jedyni chcecie ze mną zamienić parę słów, mimo iż z całą pewnością jesteście jednymi z moich najbardziej stymulujących znajomych. Jestem w Klubie Awanturników. W końcu gdzie mógłbym być. Wpadnijcie. - Machnął połą płaszcza i odszedł.

- A co z... - zasyczał za nim Max. Phlinn zatrzymał się.

- Przy okazji: Ścieżka Intuicji przechodzi tędy- oznajmił, machnąwszy niedbale ręką w kierunku placu. - Ale możecie się już nie wysilać. Jedynym Pseudonimem, który się pojawił, był ten, który wyznaczył Ścieżkę, a reszta dała sobie spokój i odeszła, kiedy tylko zdarzyło się to tutaj.

- Który Pseudonim? - zapytał szybko Max. - Kto to był?

- Podobno Stół. Jednak jako że mnie tam nie było, nie mogę powiedzieć na pewno.

- Nie możesz, czy nie chcesz? - mruknął Max. - Przynajmniej spróbuj.

- Złapię was później - obiecał Phlinn Arol. Odwrócił się i ruszył w kierunku tonących w mroku ulic. Nagle zatrzymał się znowu.

- Uważaj na swojego przyjaciela - rzucił tajemniczo przez ramię i szybko odszedł.

- Którego przyjaciela? - zawołał za nim Max. - Bogowie. Niech diabli porwą to przeklęte plemię!

Ale Jurtan go nie słuchał. Głowę miał przechyloną na jedną stronę, a na twarzy wyraz koncentracji.

- Co jest? - spytał ostro Max.

- Uważaj? - wymamrotał Jurtan. - Myślę...

- Gdzie? - Max obrócił się dookoła, odwracając się plecami do ściany. Miecz pojawił się w jego dłoni.

Ale nikt nie zbliżał się w ich kierunku. Nad ich głowami nie świstały strzały, nie działały żadne zaklęcia, nie szarżował na nich żaden potwór. Czyżby fałszywy alarm? Ale muzyczny zmysł Jurtana był do tej pory godny zaufania.

Jurtan uniósł głowę. W słabym świetle nad ich głowami unosił się ciemny rosnący kształt, rosnący, ponieważ spadał prosto na nich.

Zęby Jurtana zwarły się z głośnym kłapnięciem; Max odciągnął go jednym szarpnięciem od ściany i rzucił się wraz z nim na ziemię. Jurtan runął jak długi na bruk. Max potoczył się, nieco mniej zgrabnie, niż by sobie tego życzył, ale zaraz stanął na nogi, przygotowany do dalszych manewrów. Tajemniczy ciemny kształt okazał się ogromnym kominem, który runął na ziemię w miejscu, w którym poprzednio stali. Rozległ się ogłuszający huk i gruchot śmigających na wszystkie strony fragmentów zaprawy i okruchów cegieł.

Jedna z nich uderzyła Maxa w klatkę piersiową i rzuciła go na ziemię. Po chwili, kiedy ucichło piekło, które rozpętało się tak nagle i niespodziewanie, Max podniósł się ostrożnie. Koń, który popisał się większą intuicją niż Max czy Jurtan, odsunął się poza strefę rażenia. Teraz przyglądał się Maxowi ze zdziwieniem.

Jurtan również się otrzepywał.

- Powinienem się już chyba przyzwyczaić do takich rozrywek - mamrotał z rozgoryczeniem. - Chodziło o nas?

- Nawet nie pytaj - powiedział Max z niesmakiem. - Niech mnie kule biją, jeśli cokolwiek z tego rozumiem.

- Pytam, czy taki spadający na kogoś komin to coś w rodzaju znaku rozpoznawczego jakiegoś twojego znajomego? Tak jak ten bawoli róg?

- Nie. To po prostu klasyka. Każdy to czasami robi. Może to przypadek.

- No, tak. Pewnie. Wydawało mi się, że mówiłeś, że przypadki się nie zdarzają, tylko są przygotowywane.

- Czasami to tylko przypadek przygotowany przez los.

- Proszę uprzejmie. Jak wolisz.

- Nie martw się - pocieszył go Max. Lepiej, żeby dzieciak nie wiedział o Ma Pitomie. Ma był absolutnie zakochany w spacerach po dachach, a już zwłaszcza rozsmakował się w zrzucaniu dekoracyjnych wykończeń, gzymsów czy nawet chimer. Lokalne gildie budowniczych i dekarzy uwielbiały go, ponieważ dzięki niemu mieli zawsze mnóstwo zleceń. Ale jeśli osobnik z bawolim rogiem rzeczywiście był Homarem Kalifa, a obecny wyczyn należało przypisać Ma Pitomowi, przygodę na bagnie Iskendariana zaś - Ręce, należało zadać sobie pytanie: Co wywabiło z ukrycia owych dawnych sprzymierzeńców? W dodatku wszystkich naraz?


Rozdział XII


Wszystko zaczyna się komplikować, bez dwóch zdań - zauważył Zalzyn Shaa. Nie mówił do nikogo w szczególności bądź też, ż nieco innego punktu widzenia, zwracał się do świata jako takiego. Zażywał właśnie przechadzki po Wielkim Bulwarze w sercu Peridolu wśród niezmiennie obecnego tłumu. Jednak niezależnie od komplikacji wszelkich spraw, przed nim i jego współtowarzyszami pozostał spory fragment scenariusza do rozegrania. W chwili obecnej miał przede wszystkim nadzieję, że będzie mógł zobaczyć rozwiązanie wszystkich wątków, nie spiesząc się ze względu na ograniczony czas, przestrzeń czy działalność sił niepoznawalnych. Mocy wystarczało jedynie to, że ma wpływ na poziom metafizyczny.

Oraz na trendy na rynku, pomyślał Shaa, przyglądając się misternym materiałom, rozłożonym na wystawie sklepowej pod czarodziejskimi światłami: płótno, kaszmir, angora, purpurowy argaman i skórka rekina. Skoro już o tym mowa, pewnie przydałby mu się nowy strój, zwłaszcza że miał rzucić się w wir towarzyskiego życia. Chociaż może lepiej poczekać. Nie przejrzał jeszcze wszystkich szaf, a możliwe było również, że jego siostra przygotowała jakiś odpowiedni barokowy kostium na tę okazję.

Oczywiście, pomyślał Shaa, dociekliwy umysł mógłby się zastanawiać, dlaczego on, osaczony ze wszystkich stron klątwami, braćmi, denerwującymi bogami i klęskami wszelkiego rodzaju, za najważniejszy problem uznał występ na przyjęciu i swój strój na tę okazję. Choć równie dobrze można zapytać, jaka korzyść płynie z posiadania dociekliwego umysłu, skoro doprowadza kogoś do takich sytuacji.

Jeśli już się spotkało twarzą w twarz z samym Administratorem Klątw - akurat z nim, spośród wszystkich bogów, nie było sensu ukrywać się czy lamentować nad swoim losem. Zdążył zapomnieć, jaki efekt wywiera Peridol na samopoczucie czy też ogólny wygląd. Może zwalanie winy za bezowocne wycieczki tego dnia na Peridol było trochę niesprawiedliwe, ale był akurat rozdrażniony. Nie sądził, żeby sekta propagująca Prawo Zachowania Karmy była zachwycona jego obecną postawą, kiedy opór i niesprawiedliwość wobec czegoś, co nie może się obronić, pozwoliło mu się poczuć lepiej. No, co zrobić. Nikt nigdy nie twierdził, że sekty mają łatwe życie.

Oczywiście nie spodziewał się, żeby jego wcześniejsze zajęcia zakończyły się jakimś szczególnym sukcesem. No, ale należało się ruszać, żeby nie zardzewieć. Był u kilku lekarzy, z których jeden znał już jego problem, a inny był specjalistą od wywoływanych magią syndromów chronicznych oraz pułapek klątw. Ich frustrację wobec braku lekarstwa na jego stan potrafiła stłumić jedynie brzęcząca gotówka i nadzieja, że będą mogli opisać jego przypadek. Pieniądze to jedno, ale taki raport to zupełnie coś innego. Shaa zostawił w pełni udokumentowany rejestr wśród swoich ruchomości, przewodnik dla jego następców i tak dalej.

Poza tym, co w końcu? Może zostawić fundusze na znalezienie lekarstwa.

Naturalnie nie byli to jedyni lekarze, których odwiedził. Inni wykazywali tendencję do zamykania drzwi, zaciągania żaluzji i wymykania się tylnym wyjściem, kiedy tylko poczuli, że się zbliża. Shaa zdołał złapać jednego w alejce, w trakcie panicznej ucieczki, co nie świadczyło zbyt dobrze o kompetencjach biedaka. Lekarz zdołał jedynie potwierdzić, że Shaa jest obarczony poważną klątwą. Potem zemdlał.

Najwyraźniej czarnoksiężnicy nie byli już tacy jak niegdyś, podobnie jak Najwyższa Komisja gildii magicznej czy nawet samego uniwersytetu. Nikt nie chciał ingerować w działanie boga, i to takiego jak Administrator Klątw, zwłaszcza że pojawił się on w mieście i spotkał się już ze swą ofiarą twarzą w twarz. No i jeszcze brat Shaa; z nim również nikt nie miał ochoty zadzierać.

Pozostawały jeszcze nieprzetarte ścieżki i oczywiście Max, który ostatnio stał się jeszcze trudniej uchwytny i tajemniczy niż zazwyczaj, i wystarczająco dziwaczny, by podać pod wątpliwość jego metody postępowania, jeśli nie wręcz zdrowe zmysły. Kazanie, które Shaa wygłosił do Jurtana Mont w Szacownej Oolvaya, pomogło mu w skrystalizowaniu poglądów na ową sprawę. Jurtan podkradł się do niego tuż przed wyruszeniem z Maxem. Był zdenerwowany, jak zwykle, kiedy musiał poruszyć potencjalnie drażliwy temat. Shaa wiedział, co mu chodziło po głowie: Shaa jest prawdopodobnie najlepszym kumplem Maxa. Czy zdenerwuje się na Jurtana, kiedy zacznie narzekać na Maxa? No, ale przecież Max i Shaa potrafili się kłócić. Jurtan widział to na własne oczy.

- O co chodzi Maxowi? - zaczął chłopak niepewnie.

- A o czym konkretnie rozmawiamy?

- O jego zachowaniu. Wydaje mi się, że jest na mnie wściekły. Traktuje mnie jak idiotę. Nie mówi mi, co się dzieje, ani co zamierza robić. Dobrze, część tego mogę znieść. Pewnie chce mnie nauczyć samodzielności. Ale jak mam przewidzieć, jaką rolę przewidział dla mnie w swoim planie, skoro nawet nie powie, że istnieje jakiś plan?

- Max jest samotnikiem, aż do patologii klinicznej - oznajmił Shaa, z niejakim zaskoczeniem słysząc słowa padające z jego ust. - Może być strasznie uciążliwy, i to częściej niż mu się zdaje. Czasami bywa zdecydowanie nieznośny, ale jest dobrym fachowcem. - Albo był - dodał pod nosem. Max zaczynał wszystko komplikować i nie zawsze było to usprawiedliwione racjonalną potrzebą. W gruncie rzeczy były to niepokojące oznaki.

Z drugiej strony, jakie to w ogóle miało znaczenie? Shaa umiał zdobyć się jeszcze na tyle obiektywizmu, żeby przyznać, iż popada w depresję. Wystarczyła fala apatii, aby przestał się tym przejmować. Po co pozbywać się bogów? Najważniejszy cel Maxa przesunąłby tylko problemy na inną szachownicę. Nic by nie rozwiązał. Shaa oczywiście zdawał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie przyświecał mu żaden cel, może z wyjątkiem utrzymania się przy życiu. A teraz, kiedy wrócił do Peridolu, pojawiło się pytanie, czy i ten cel jest wart zachodu.

Minął kolejny rząd butików, jeden sklep z perfumami i rzadkimi pachnidłami, inny z narzutkami, mufkami i futrami zdartymi z grzbietów przedstawicieli zagrożonych gatunków. Zadziwiające, jak szybko można popaść w stare nawyki, nawet te rzekomo bezpowrotnie wykorzenione. Miażdżąca pogarda względem okrutników odbierających życie biednym futerkowcom, połączona z jednoczesnym uczęszczaniem do najbliższego salonu futrzarskiego, była charakterystyczna dla arystokratycznych sfer Peridolu. Jako młody buntownik zwykł niegdyś piętnować w płomiennych kawiarnianych przemówieniach błędy swojej klasy oraz jej tendencję do sprowadzania wszystkich przyjemności życiowych do banału. Dobre jedzenie, luksusowe otoczenie, wystawne przyjęcia, rozwiązłość... Z powodzeniem mógłby wrócić do takiego życia, ale to pociągnęłoby za sobą ociężałość, niechęć do zmian i w rezultacie pogrążenie się w bezmyślnym sybaryckim otumanieniu.

Musiał wyznaczyć sobie jakiś programu, znaleźć punkt docelowy. No i ten Pełzający Miecz. Podobnie jak Shaa, miał jakieś poważne zadanie, najwyraźniej związane z magią i bogami, skoro Max postanowił mu pomóc. Miecz także miał wątpliwości, czy Max nie potraktuje zleconej mu misji zbyt liberalnie. Zwrócił się do Shaa, ponieważ nie był pewien, czy może szczerze rozmawiać z Maxem. Nigdy im się specjalnie nie układało, co więcej, Miecz uważał, że Max może stanowić zagrożenie lub nawet stać się jego przeciwnikiem, kiedy jego historia, czymkolwiek by się okazała, zacznie wychodzić na jaw. Według niego Karlini był zbyt rozkojarzony i bujał w obłokach. Max nie wiedział, jak długo zdoła unieść ciężar tylko na własnych barkach. Uznał, że musi mieć po swojej stronie kogoś sprytnego i z olejem w głowie; dlatego wybrał Shaa.

Shaa skręcił z bulwaru w ocienioną drzewami aleję eleganckich willi. Gdzie ten klucz? A, tutaj. Na swoim miejscu, w kieszeni. Rozważania nad sytuacją Miecza i rolą Maxa zaprowadziły go do własnych związków z Maxem. Otóż... hm. Shaa spojrzał na trzymany klucz. Jednym z ulubionych żartów Maxa, którym raczył go przez wszystkie lata ich znajomości, była obecność w miejscach, w których nikt się go nie spodziewał. Wyskakiwał jak diabeł z pudełka.

Shaa nigdy nie lekceważył ćwiczeń, mimo że magia pochłaniała dostatecznie dużo kalorii, by nie musiał martwić się o utrzymanie odpowiedniej wagi. Kultura fizyczna, aczkolwiek nigdy nie cieszyła się popularnością wśród peridolskiej elity, była przez nią akceptowana. Był to jedyny jej zwyczaj, którego nie kwestionował, kiedy już otrząsnął się z gnuśności dzieciństwa zdominowanego książkami. Więc czemu nie? Schował klucz, podbiegł lekko do najbliższego drzewa, które okazało się dębem, chwycił najniższą gałąź i wspiął się zwinnie do góry. Już na wyższym konarze jego serce zaczęło bić na alarm, oddech skrócił się i zaczął przypominać raczej wysilone rzężenie, a cały organizm wyraźnie dał mu do zrozumienia, że zrywa współpracę. Ale czy to wystarczający powód, by położyć się i umrzeć? Gałąź wisiała nad frontonem trzypiętrowego budynku. Shaa ostrożnie uchwycił się jego krawędzi i przeskoczył na dach. Stadko szpaków przygotowujących się do lądowania, zmieniło decyzję i odleciało. Shaa dotarł do krawędzi budynku.

Większy skok niegdyś przeniósłby go bez problemu na następny dach. W obecnych warunkach uznał, że lepiej nie ryzykować. Nigdy nie wychodził bez liny. Ostrożny manewr szybko przeniósł go przez przepaść między budynkami, a potem na kolejny dom. Klucz pasował do zamka w drzwiczkach na dachu. Podest poniżej był pusty. Ziółka nasercowe i miękki fotel. Oto, co mu pozostało.

Fotel w salonie na parterze okazał się zajęty.

- Nie uważasz, że to głupi popis? - odezwał się Max karcąco i machnął w jego stronę dłonią z na wpół zjedzoną kanapką z ogromnej bułki. - Spójrz na siebie. Spocony jak nieboskie stworzenie.

- Miło cię znowu widzieć - powiedział Shaa. - Skoro tak ze mną kiepsko, mógłbyś mi ustąpić miejsca.

- Niczego sobie ten fotel - zgodził się Max. - Eden dobiera meble ze smakiem.

Nawet nie drgnął, co oznaczało, że Shaa musi zadowolić się sofą. Kiedy układał się na niej wygodnie, z łazienki wyłonił się Jurtan. Po uprzejmościach i kolejnym kursie do kuchni po ziółka dla Shaa usiedli wreszcie spokojnie, by podzielić się najnowszymi zdobyczami.

Okazało się, że Max i Jurtan wracali z nieudanego pościgu za Ścieżką.

- Przypuszczam, że w takim razie zamierzacie tu zostać - powiedział Shaa. - Skoro zrobiło się tak późno.

- Pora nie ma z tym nic wspólnego - powiedział Max. - Masz dużo miejsca, a poza tym Eden powiedziała, że mamy się tu czuć jak u siebie w domu.

- Tak, jakbyś potrzebował zaproszenia - burknął Shaa. Max pominął jego komentarz wyniosłym milczeniem. Zaciekawiło go studiowanie dokumentów Iskendariana, nieco zniszczonych podróżą. Poszukiwał klucza do rozwiązania ich tajemnicy.

- Albo oszalałem - Max machnął jedną ze stronic przed nosem Shaa - albo to jakaś reakcja łańcuchowa służąca do czyszczenia pamięci.

Shaa trzymał kartkę odwrotną stroną do siebie i przyglądał się jej pod światło.

- Myślisz o Klątwie Bezimienności?

- A ty nie?

- Owszem - przyznał ostrożnie Shaa. - Przypuszczam, że to rozsądna interpretacja. Może znasz ten rodzaj szyfru? Oprócz tego, że to pismo lustrzane?

- Już nad tym pracowałem - powiedział Max. - Ale to może jeszcze potrwać. I to długo. Macie jakieś pomysły?

- Próbowałeś skorzystać z muzycznego zmysłu Jurtana?

- Tak - powiedział Max.

- Niezupełnie - odezwał się jednocześnie Jurtan.

Max obrzucił go zdecydowanie nieżyczliwym spojrzeniem.

- Patrzyłeś na to, tak? I nie miałeś żadnego widzenia, tak?

- No... nie. Chyba nie.

- Może ktoś mógłby nam pomóc - wyraził przypuszczenie Shaa.

- Może - burknął Max. - Ufasz komuś?

- Mógłbyś dać szansę Karlinim, choć pewnie już to wziąłeś pod uwagę.

Shaa zmarszczył brwi w zamyśleniu. Kandydatura Haddo była interesującą, może jeszcze Pełzający Miecz? Choć rozważniej będzie o nich nie wspominać. Ukrywanie informacji przed Maxem zawsze było ryzykowne, przypomniał sobie. Trzeba to jeszcze przemyśleć. Ale Max nie był tu jedynym specjalistą od podstępów.

Shaa znał go wystarczająco długo, aby znać jego sposób myślenia.

- Jest jeszcze jedno wyjście -zaryzykował.

- Iskedariańska półka w Archiwum - potwierdził Max. - Czas do niej zajrzeć. Myślałem o tym już od jakiegoś czasu.

- Ale od ostatniego razu wszystko się pozmieniało. Słyszałem, że jest nowy Archiwista.

- Wobec tego powinienem się z nim spotkać.

- Hmm. W rzeczy samej. No cóż, wiesz gdzie szukać Archiwum. Bez trudu ustalisz odpowiednią porę.

- W rzeczy samej - mruknął Max.

Skąd ten sarkastyczny ton? - pomyślał Jurtan. No, tak. Przecież to Max. Prawdopodobnie zamierza się tam włamać.

- No i Bal Inauguracyjny - ciągnął Shaa. - Skoro już jestem w mieście, nie opuszczę go za nic w świecie.

Mimo to Shaa robi wrażenie zdegustowanego, pomyślał Jurtan. Choć w jego przypadku trudno to określić z całą pewnością.

- Nie można czekać w nieskończoność. Ty też się pojawisz?

- Tak sądzę. Myślisz, że to dobry pomysł?

- Dobro i mądrość nie mają z tym nic wspólnego - pouczył go Shaa. - Liczy się tylko, że to początek Sezonu. A w końcu po co tu przyjechaliśmy, jeśli nie na Sezon? Fakt, iż przy okazji będziemy świadkami pierwszej od dziesięciu lat koronacji Cesarza, jest tu nieistotnym dodatkiem, nędznym kodycylem.

- Co ci się stało? Przymierzasz starą osobowość? Tutejszy klimat nigdy nie robił ci dobrze. Zaczynasz wariować.

- Jak to jednak dobrze, że jesteś moim przyjacielem. Drżę na myśl co byś o mnie mówił, gdybyś nie żywił do mnie tak ciepłych uczuć.

- Czy twój brat będzie na Balu Inauguracyjnym? - zapytał Jurtan ciekawie.

- Czy będzie? - powtórzył Shaa. - Pewnie jest jego gospodarzem.

- Więc go spotkamy? Shaa zmarszczył brwi.

- Niestety, w tym właśnie rzecz.


Rozdział XIII


Przybyłem pod adres, który dał mi Shaa, w samą porę, by zobaczyć Maxa i Jurtana Mont, przy czym Max majstrował coś przy drzwiach. Musiałem przyjąć do wiadomości, że spotkanie z Shaa było na razie wykluczone. Maximilian Umiarkowanie Podejrzany był osobą, której zdecydowanie nie zamierzałem rzucać się w oczy, co można było powiedzieć także o Zhardannie, Jill i Gashanatantrze, nie zapominając o Joatalu Baliście, znanym również jako Fradjikan. Innymi słowy, ze wszystkich stron waliły się na mnie kłopoty, z którymi nie umiałem sobie poradzić.

Nie mogłem zaprzeczyć, że Shaa mieszkał sobie całkiem wygodnie w ekskluzywnej części miasta. Za to ja znalazłem się na bruku. Po głowie błąkał mi się niejasny pomysł, aby wynająć jakieś pomieszczenie i założyć w nim biuro detektywistyczne, ale im dłużej o tym myślałem, tym więcej miałem obiekcji. Nawet pomijając fakt, że przy takim najeździe na miasto nieruchomości były jednym z najbardziej rozchwytywanych towarów. Poza tym częste zmiany pobytu mogły umożliwić mi zgubienie tych, którzy deptali mi po piętach. Prawdę powiedziawszy pomysł z biurem nie należał do najlepszych. W końcu nie przyjechałem tu dla zarobku, ale aby rozwiązać własne problemy.

Wreszcie uznałem, że ukrywam się za drzewem wystarczająco długo. Pewnie zapadła już głęboka noc, chociaż w Peridolu nie robiło to wielkiej różnicy. Na ulicach było więcej latarni niż w każdym znanym mi miejscu, a większość powozów i pieszych miała ze sobą własne lampy.

Zresztą latarnie nie stanowiły nawet połowy całego oświetlenia. Skrzyżowania oświetlały promieniujące magiczne globy i rzeźby, a inne unosiły się nad bulwarem. Na południu, w części miasta zamieszkanej podobno przez czarowników, którzy mieli tam swoje fabryki, akademie i szkoły, co jakiś czas eksplodowały fajerwerki, a przez ostatnie pół godziny na niebie wisiało ogromne wirujące koło, strzelające na wszystkie strony akwamarynowymi snopami iskier.

Opuściłem moją kryjówkę i ruszyłem ulicą, pełną tańczących świateł, rzucanych z daleka i z bliska. Jakiś mężczyzna przede mną skręcił za rogiem, rozejrzał się wokół siebie i skoczył na najbliższe drzewo. Liście zaszeleściły lekko, ale szybko ucichły. Nieznajomy był naprawdę niezły. Po chwili na gałęzi pojawił się niewyraźny kształt. Kolejny fajerwerk rozświetlił niebo dokładnie w chwili, kiedy mężczyzna przeskoczył na przyległy dach i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że obserwuję Zalzyna Shaa. Był za daleko, żeby mnie usłyszeć i nigdy bym go nie dogonił, gdybym ruszył w pogoń jego śladem. Poruszał się zadziwiająco sprawnie, biorąc pod uwagę jego problemy zdrowotne. Wzruszyłem ramionami i skierowałem się w stronę bulwaru. Skontaktuję się z nim później.

Ale sprawa biura nie dawała mi spokoju. Coś ciągnęło mnie w znaną stronę, jakby poruszało jakąś zakodowaną ścieżką i nie chciało, żebym się usamodzielnił. Tak czy inaczej, nie ma to większego znaczenia. Bogowie znajdą mnie wcześniej czy później, chociaż może mógłbym trochę odsunąć w czasie nasze nieuchronne spotkanie i doprowadzić do niego na moich warunkach. Może naprawdę powinienem odbyć przyspieszony kurs magii. Owszem, miałem umiejętności, które przejąłem od Gasha, ale nie potrafiłem ich wykorzystać, choć ciągle stykałem się z magią. Może lepiej by było, gdybym nauczył się naprawdę przydatnych rzeczy.

Pomysł wydawał się całkiem dobry; mogłem go włączyć do mojego planu. Prawdę mówiąc, żaden plan na razie nie istniał, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Wydawało mi się, że pierwszym rozsądnym krokiem było odsunięcie się od Maxa. Byłoby nawet lepiej, gdybym mógł skorzystać z informacji, które Max przekaże mi przez Shaa, a jednocześnie trzymać się od niego w bezpiecznej odległości.

Moja lista obejmowała również inne możliwości. Powinienem nauczyć się bardziej przekonująco grać rolę boga. Gdybym tego dokonał, mógłbym używać pierścienia, w którym został uwięziony Pod Dali. Ostatnio pierścień znajdował się w posiadaniu Karlinich, ale gdybym musiał, pewnie bym go zdobył. Może nawet by mi go pożyczyli. Jestem, a może byłem detektywem. Coś takiego powinno być w moim stylu, a oprócz tego mogę śledzić różne osoby. Mój własny ślad najwyraźniej urywał się przed Szacowną Oolvaya, ale nie znaczyło to, że nie mogę nagle odnaleźć kogoś, kto znał mnie wcześniej, lub że nie trafię na jakieś dowody na moją dawną działalność. Chętnie zapoznałbym się z listą ofiar Klątwy Bezimienności. Tylko czy coś takiego w ogóle istnieje? A jeśli tak, czy ten spis jest na tyle krótki, żeby mi się przydać? A może istnieje rejestr bogów, na których została rzucona Klątwa. Tu lista byłaby krótsza. W końcu, ilu z nich mogło paść ofiarą?

Biblioteka w Peridolu miała ponoć dużo interesujących materiałów na wszelkie możliwe tematy. Może powinienem do niej wpaść i rozejrzeć się. To nie taki zły pomysł, ale nie powinienem ograniczać się do wypytywania bibliotekarki. Znalazłem już kilku kandydatów, nie miałem jednak co liczyć, że sami wejdą mi w ręce. Schowałem głowę w ramiona i zacząłem torować sobie drogę.

Jak większość miejsc w Peridolu, bulwar był przeraźliwie zatłoczony, mimo że był już środek nocy. Przechodnie byli lepiej ubrani i robili daleko lepsze wrażenie niż ci, których spotkałem wcześniej. Biorąc, pod uwagę ekskluzywny wygląd dzielnicy, leżącej u stóp Śmietanki i bardzo niedaleko bram, nie powinno to nikogo dziwić. Ulice były tu wolne od odpadków i śmieci, a ściany oczyszczone z wszechobecnych plakatów i sloganów.

A jednak mimo pozorów ogłady przechodnie zachowywali się w stosunku do mnie dziwnie. Kiedy pojawiałem się w dobrze oświetlonym miejscu, ludzie zaczynali się na mnie gapić. Paru obejrzało się za mną, a wszędzie wokół mnie zauważałem trącanie się łokciami i szepty. Kiedy obejrzałem się za siebie, zobaczyłem małą grupkę dzieci podążających moim śladem.

Być może nie mogłem uchodzić za mieszkańca metropolii, ale przecież nie wyglądałem na wieśniaka. Nie miałem słomy we włosach ani zgrzebnej sukmany. Nie nosiłem również minimalistycznej równikowej przepaski na biodrach. Kiedy ostatnio się sobie przyglądałem, nie zauważyłem nadprogramowych ramion, oczu lub też jakiegokolwiek odchylenia od normy w mojej fizjonomii. Monoch siedział spokojnie i nawet przestał się odzywać. O co chodzi? Po prawej stronie pojawiła się alejka, więc skręciłem w nią ochoczo. Po paru zakrętach zatrzymałem się na chwilę, rozpiąłem płaszcz i narzuciłem go sobie na głowę. Niestety, nie został zaprojektowany z myślą o nakryciu głowy. Gdybym spotkał jakiegoś mnicha, pewnie próbowałbym odebrać mu kaptur. Uznałem, że do czasu pojawienia się wybawienia będę wyglądał jak wędrowny szmaciarz albo ktoś, komu wydaje się, że pada deszcz. Mogłem to wytrzymać. Znosiłem już gorsze rzeczy.

Starałem się nie wychodzić z cienia, aż w końcu dotarłem znowu do sporej ulicy i mniej napastliwych przechodniów. Miejmy nadzieję, że nie interesują ich cudze sprawy. Wychodząc z alejki minąłem wysoki ceglany mur, oklejony szczodrze warstwami plakatów. Właściwie chciałem je minąć, ale nagle coś zmusiło mnie, abym się zatrzymał, odwrócił i spojrzał na nie uważnie.

A więc o to chodziło! Niech to! Podobizna była dość wierna, na tyle, żeby nie było wątpliwości, o kogo chodzi. Był tam płonący Monoch, ożywiony pomnik, płomienne hasła i wszystko co tylko chcecie, ale najlepiej obeszli się ze mną. Wyglądałem, ni mniej ni więcej, jak najprawdziwszy, oddany bogom bohater. To by było na tyle w kwestii wtopienia się w tłum. Jeśli któryś z moich boskich przyjaciół chciał mnie odnaleźć, to wystarczyło, żeby poszedł w stronę, w którą wszyscy się gapili. Jeśli jeszcze kiedyś zobaczę Fradjikana, to chyba jednak skręcę mu kark. Podstępna gadzina.

Z drugiej strony nagły awans na bóstwo reklamy niespodziewanie rozwiązał mi problem zakwaterowania. Dzięki wycieczce po mieście w drodze do mieszkania Shaa i mapce, którą kupiłem od ulicznego sprzedawcy, orientowałem się dość dobrze, gdzie jestem. Prawie u celu. Jeszcze tylko dziesięć minut szybkiego marszu pod ścianami domów, urozmaiconego skokami z jednego cienia w drugi i oto znalazłem się przy najbliższym wejściu budynku.

Samo wejście nie rzucało się w oczy. Przypominało wystudiowaną nonszalancję kogoś, kto wie, że jest świetny, ale udaje, że to tylko tak sobie i wcale mu nie zależy. Co więcej, za bardziej rzucającymi się w oczy drzwiami, w które wchodziło się z ulicy, znajdował się dobrze zaopatrzony bar, a prawdziwe wejście stanowiła klatka schodowa, prowadząca kuchennymi drzwiami do niepozornej alkowy na lewo. Na górze musiałem zaczekać i przepuścić grupę typów z mieczami oraz następującego im na pięty karła z toporem na ramieniu.

Na półpiętrze wisiał w powietrzu świecący napis, płynnymi falistymi liniami przechodzący z jednego języka w drugi. Głos dochodzący z jakiegoś niewidzialnego źródła sączył mi informację wprost do ucha. Później rozległo się niewyraźne mamrotanie, po czym głos przemówił cicho w urzędowym peridolskim języku.

- Klub Awanturników. Wstęp tylko dla członków i uprawnionych gości. Zawróć albo zaryzykuj konsekwencje.

Zignorowałem ostrzeżenie i skierowałem się schodami w dół do recepcji.

Pomieszczenie okazało się małe i całkiem przyjazne, tak jak sobie wyobrażałem było wyłożone ciemną, nieco mroczną boazerią, a kilka wyściełanych foteli w kolorze burgunda rozpraszało ponurą atmosferę. Na jednej ze ścian pyszniła się kolekcja postrzępionych proporców poplamionych trawą, błotem i innymi substancjami, które sprawiały wrażenie jak najbardziej autentycznych. Pod ścianą naprzeciwko stała kasetka z trofeami, wśród których najbardziej atrakcyjna była para rzemiennych sandałów oraz nóż. Przechyliłem się, chcąc przeczytać opis eksponatu, kiedy usłyszałem znaczące chrząknięcie zza kontuaru.

- Dzień dobry - pozdrowił mnie recepcjonista. - Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli okazję pana gościć. Czym mogę służyć? Jeśli chce pan złożyć ofiarę, to miejsce kultu jest na górze.

Oparłem się o kontuar.

- Chciałbym wynająć pokój.

Ton urzędnika pozostał niezobowiązujący.

- Czy jest pan upoważniony? A może dysponuje pan żetonami akredytacyjnymi?

Ściągnąłem płaszcz z głowy. Urzędnik podniósł na mnie oczy, wytężył wzrok, a potem uniósł wysoko jedną brew.

- Ach. Rozumiem. Wpiszę: wyraźny aktualny rozgłos. Mieszkanie dla... Ile osób jest w pańskiej grupie? Czy chce pan pokój jawny czy anonimowy?

- Jeden anonimowy.

- Czy planuje pan dać wykład, czy wypowiedzieć się w inny sposób?

- Zastanowię się.

- Wybornie. Oto pański klucz. Mapa pokazuje ukryte wejścia do pańskiego apartamentu, a to pańskie świadectwo aktywnego awanturnika. Czy ma pan bagaż, czy zechce pan odnowić zapasy sprzętu?

Było to więcej, niż się spodziewałem. Wszystkie udogodnienia dla dyskryminowanego awanturnika. Kto by to pomyślał.

- Przydałoby się kupić to i owo.

- Kogo mam umówić najpierw: płatnerza czy intendenta?

- To bez różnicy. Poza tym, proszę się wstrzymać do jutra. Nie pogardzę natomiast poczęstunkiem.

Przedyskutowaliśmy sprawę menu bardzo dokładnie, zanim pozwolił mi wreszcie schronić się w pokoju. Korytarze ciągnęły się krótkimi fragmentami linii prostej przerywanej ostrymi zakrętami i bocznymi odnogami. Dzięki temu zawiłemu rozplanowaniu można było usłyszeć kroki zbliżającej się osoby, jeszcze zanim ukazała się naszym oczom. Przy takiej liczbie mrocznych nisz, wysokich roślin doniczkowych, drzew sięgających sufitu i całkiem licznych tarcz było tu dużo miejsc, w których można by znaleźć kryjówkę, w razie gdyby nie chciało się zostać przez kogoś zauważonym. Mój apartament miał salon, własną łazienkę, w której nic się nie zatykało i wszystko działało, i łóżko, bez wątpienia odpowiednie dla wielu awanturniczych przeżyć. Rzuciłem na podłogę plecak, zsunąłem buty i usiadłem na łóżku, aby przestudiować broszurę. Najbardziej interesowała mnie lista ukrytych przejść i drzwi, ale plułbym sobie w brodę do końca życia, gdybym przebywając w tak niezwykłym miejscu, nie poznał innych jego atrakcji.

Sprawdzałem dokumenty i rozmyślałem o rozmaitych dziwnych sprawach, które nie dawały mi spokoju, kiedy tuż obok mnie rozległ się znajomy głos:

- Przysporzyłeś wielu osobom masy problemów.

Przy łóżku stał ktoś, kogo już znałem. Widziałem go na zebraniu bogów, w którym uczestniczyłem dzięki uprzejmości Zhardanna, Jill i Gasha (w przebraniu Soafa Pasook). W każdym razie był to ktoś bliźniaczo podobny do mężczyzny, który stał teraz przed mną, choć właśnie zaczynałem rozumieć, iż nie musiało to jeszcze oznaczać, że to właśnie jego spotkałem na zebraniu. W każdym razie te wąsy, nieprawdopodobnie kędzierzawe, jasne włosy, delikatna blizna i pojedynczy klejnot w uchu migoczący w świetle lampy były dokładnie takie, jakimi je zapamiętałem.

Inną sprawą było, w jaki sposób udało im się znowu mnie dopaść? Wiedziałem tylko, że po raz kolejny straciłem przytomność. Jednak mimo świadomości, kim jest mój gość, nie miałem najmniejszej ochoty pozwalać, by pojawiał się w moim pokoju, w dodatku każąc mi przyglądać się mu przez cały czas.

- Phlinn Arol - zaryzykowałem. - Miło, że wpadłeś.

W końcu, gdzie miałby się pojawić bóg awanturników, jeśli nie w Klubie Awanturników?

- Pomyślałem, że przyniosę ci obiad - oznajmił, wskazując tacę stojącą tuż obok mnie. - W ramach zacieśniania stosunków. A skoro już tu jestem, przypomniało mi się, że chyba jestem głodny. Czy mogę się przyłączyć?

- Zapraszam. Jeśli pan domu chce poświęcić trochę czasu gościowi, gość byłby skończonym idiotą, gdyby kazał mu odejść.

Phlinn usadowił się obok mnie i zabrał się za krojenie sutych plastrów pieczeni.

- Zakładam, że nie jesteś wegetarianinem?

To on przyszedł do mnie, co dawało mu prawo wyboru tematu rozmowy. Musiałem jednak przyznać, że było to jedno z najdziwniejszych zagajeń, z jakimi przyszło mi się spotkać. A przecież odbyłem kilka dysput z mistrzami świata w dziwactwie.

- Ostatnio nie byłem - oznajmiłem z pewną ostrożnością. - Jeśli szukasz moich słabych stron, chyba cię rozczaruję. Nie palę, choć czasami pijam, jeśli okazja temu sprzyja.

Brzuchaty dzban na tacy pozwalał się domyślać, iż okazja nadarzy się lada chwila.

Phlinn Arol posłał mi spojrzenie z ukosa, po czym przeniósł uwagę na pieczeń.

- Rozumiem. Jestem raczej zwolennikiem różnorodności pomiędzy awanturnikami. Nie wspominając oczywiście o nich samych. To, mam nadzieję, rozumie się samo przez się. Trochę sosu chrzanowego?

- Odrobinę.

- Jest wyborny. Robią go z odmiany, której korzenie rosną nad ziemią. Choć oczywiście Klub rozprzestrzenia się tak daleko, iż z pewnością ta informacja cię nie zainteresuje, zwłaszcza jeśli nie czujesz się na siłach, by pielęgnować ogród. Ostrzegam cię.

Miałem wrażenie, iż jest to jakaś aluzja, jakiej nie byłem w stanie pojąć. Skarb Tajemnego Warzywnika? Świat jest jednak dziwny. Ograniczyłem się więc do zwięzłego stwierdzenia:

- Nie przybyłem do miasta w poszukiwaniu skarbów.

- Nie - przyznał Phlinn Arol. - Nie podejrzewałem cię o to. W każdym razie nie chodzi o skarby materialne, hm?

- Dlaczego wszyscy uparli się mówić do mnie zagadkami? -wymamrotałem. - To już zaczyna mnie męczyć.

- Narzekasz jak awanturnik z prawdziwego zdarzenia - pochwalił mnie Phlinn. - Mam nadzieje, że powściągniesz swoją awersję do warzyw i skusisz się na groszek i brokuły? Szef kuchni jest niezaprzeczalnie artystą w pieczeniu ziemniaczków.

- Tylko nie brokuły - wzdrygnąłem się. - Nienawidzę tego zielska.

- A wiesz - powiedział jakby do siebie - nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby potraktować brokuły jak wartość stałą.

- Moment - odebrałem mu mój talerz i postawiłem go przed sobą. - Chciałbym wiedzieć, o czym rozmawiamy? I dlaczego o brokułach?

Phlinn przyjrzał mi się z zastanowieniem.

- Znałem kiedyś kogoś, kto nie znosił brokułów. Ale nie przypominał ciebie.

Znowu brokuły? Co to za idiotyczny zbieg okoliczności? Zresztą, może tym wrogim brokułów był mój ojciec. Albo brat. Piekło i szatany, to mogłem być nawet ja.

- Aha. Brokuły. Bardzo ciekawe. Czy to bliski znajomy?

- Nieważne. - Phlinn machnął lekceważąco ręką. - To z pewnością nie ma żadnego związku.

- Z czym?

- Z tematem naszej rozmowy, ma się rozumieć.

- Jakiej rozmowy? Wpadasz tu jak burza, straszysz mnie, że jestem przyczyną kłopotów, a potem zaczynasz ględzić o jarzynach! Chciałem się z tobą spotkać, bo miałem nadzieję, że rozjaśnisz mi w głowie i nie odtrąciłbym pomocnej dłoni, jeśli już o tym mowa. Od lat płacę składki na ciebie i wydawało mi się, że mogę cię o coś poprosić. I jeszcze te aluzje, kiedy spotkaliśmy się u starego Sapriela.

- Aluzje?

- A i owszem, o spotkaniu i wspólnych zainteresowaniach, a także o tym, jak to się kontaktujesz z moim przyjacielem Maxem.

- A - mruknął lekceważąco. - O te aluzje ci chodzi. Jeśli sobie przypominasz, mieliśmy towarzystwo. Otwartość nie byłaby mądrym posunięciem.

- Jasne. Ale teraz nie mamy towarzystwa.

Nie przypomniałem mu o wszystkim, co wtedy powiedział. Wspomniał wówczas o związku z nieżyjącym od dawna bogiem, który zapoczątkował abdykacjonizm. Nazywał się Byron. Uwaga ta miała sugerować, iż Phlinn Arol stał się teraz następnym strażnikiem płomienia. Gash radził mi trzymać się od niego z daleka, oskarżając go o demoralizujący wpływ. W związku z czym Phlinn Arol natychmiast awansował na pierwsze miejsce listy osób, z którymi chciałem porozmawiać.

I co z tego? Właśnie z nim rozmawiałem na temat brokułów i miałem z tego dokładnie tyle pożytku co z tego paskudztwa na talerzu.

- Naprawdę jesteś kłopotliwy - poinformował mnie Phlinn Arol.

- Dlaczego? Bo nie rezygnuję, jeśli nie otrzymuję odpowiedzi za pierwszym razem? Pewnie wychowałeś się w jakiejś wyjątkowo spokojnej dzielnicy.

Odłożył widelec i uniósł ramię. Dopiero teraz dotarło do mnie, iż mimo sympatycznego wyglądu był bogiem. Skinął na mnie, ale pierwszy zareagował Monoch, spoczywający przy łóżku. Jęknął przeciągle i przytoczył się do mojej nogi. Był rozgrzany i wibrujący.

- To bardzo niebezpieczny sprzęt - powiadomił mnie Phlinn Arol. - Zwłaszcza jeśli nie jesteś jego prawowitym właścicielem.

- Kto tak twierdzi? Gashanatantra podarował mi go.

- Jeśli w to wierzysz, nie jesteś osobą, za którą cię biorę.

- No dobrze. Powiedz to wreszcie. Za kogo mnie bierzesz? Phlinn zawahał się i opuścił rękę. Monoch ciągle brzęczał niczym rój rozwścieczonych pszczół. Miałem ochotę go ująć, ale co bym z nim zrobił? Zaatakował brokuły? Potrzebowałem kilku informacji od Phlinna Arola, ale nie chciałem wdawać się w konflikt z bogiem.

Wreszcie odezwał się do mnie po chwili nabrzmiałego napięciem milczenia.

- Nie jesteś tym, kim się wydajesz.

- A to ci dopiero sensacja.

- Nie jesteś też tym, za kogo się uważasz.

- Ponieważ nie miałem zielonego pojęcia, za kogo powinienem się uważać, jakoś mną to nie wstrząsnęło. Skoro wiesz o mnie tak wiele, to kim jestem?

- To trudne pytanie.

- No pewnie. Nic nowego. Może ujmę to inaczej: kim jestem według ciebie?

- Być może nikim. A z drugiej strony, może jednak kimś. Nie wykręcam się, naprawdę nie wiem.

Zmierzyłem go nieprzyjaznym spojrzeniem.

- Zacznijmy jeszcze raz. Nie jestem Gashanatantra i wiesz o tym. Wiedziałeś to od początku, choć nikt oprócz Gasha nie miał o tym zielonego pojęcia. Gash sam mnie uwikłał w tę sytuację, a oprócz tego on również pojawił się na zebraniu pod postacią Soaf Pasooka. Więc skąd się dowiedziałeś? I skąd wiedziałeś, że coś łączy mnie z Maxem, i o czy mieliśmy porozmawiać?

- To dość oczywiste - mruknął Phlinn, przełykając potężny kęs pieczeni. - Pyszny ten sos. Z chrzanem łączy się osobna historia... - zerknął na mnie i widocznie uchwycił wyraz mojej twarzy, bo bez oporów porzucił temat warzyw. - Aha, chrzan będzie musiał poczekać. Max wspominał o tobie, stąd wiem o Klątwie Bezimienności. Max sądził, że znam twoją tożsamość. Kiedy cię zobaczyłem, bez trudu domyśliłem się, za kogo miałeś uchodzić. Ta odbitka aury Gashanatantry, to pole maskujące założone przez tego oto twojego przyjaciela - skinął w stronę Monocha.

- Czy Monoch ma łączność z Gashem?

- Nie w tej chwili - powiedział natychmiast bez cienia wątpliwości. - Ale to całkiem prawdopodobne. Zdziwiłbym się, gdyby Gashanatantra nie interesował się zagadką twojej tożsamości. Pewnie natknął się na ciebie przypadkiem i dopiero później poczuł, że coś nim poruszyło. Skorzystałeś z jego magii, wiesz o tym?

- Nieświadomie, ale skorzystałem - mruknąłem. - Zresztą nie wykazałem się specjalnymi umiejętnościami. Może spisałbym się lepiej, gdybym wiedział, co robię.

- Możemy to sprawdzić. Z tego, co słyszałem, miałeś wyjątkowe szczęście.

- To także nie uszło mojej uwagi. I nie mów mi, że to szczęście nie potrwa wiecznie, bo o tym także mi wiadomo. Magia to nie jedyny obszar, na którym jestem nowicjuszem. Ale dopóki pozostali bogowie wierzą, że jestem jednym z nich, a ja zdołam dotrzymać im kroku... Gra toczy się dalej.

Skoro nie mogę otrzymać lekcji tańca, przynajmniej zerknę do karnetu.

- Trafiłeś w samo sedno.

Nie miałem pojęcia, czy był to komplement. Ale ponieważ nie zamierzałem dopraszać się pochwał, przyjąłem informację zawartą w tym stwierdzeniu i zignorowałem ton, jakim została wypowiedziana.

- Czekasz, żebym ci powiedział, ile wiem, żebyś nie musiał zdradzać zbyt wielu tajemnic? Świetnie, niech będzie po twojemu.

W normalnych okolicznościach przetrzymałbym go dłużej. Im głupszego udajesz, tym więcej zyskujesz. Coś mi mówiło jednak, że cierpliwość Phlinna znacznie przewyższa moją. Interesowałem go, ale badał tylko grunt. Jeśli nawet miał w tym jakiś cel, nie potrafiłem wyczuć, co to było. Zebrałem się na odwagę, wziąłem głęboki oddech i zacząłem:

- Wiem o istnieniu konserwatystów i abdykacjonistów. Ci pierwsi pragną zachować swój status quo, a drudzy uważają, że należy powoli przestać wtrącać się do spraw ludzi. To uproszczenie, ale oddaje wiernie całą sytuację. Wiem, że Pod Dali utrzymywał równowagę sił i nie dopuszczał, by stało się coś nieodwracalnego, aż wreszcie znalazł się w pierścieniu, a równowaga zachwiała się. To Gash go uwięził, a teraz stara się jak może, żeby przeprowadzić do końca swoją intrygę i wygrać, a jednocześnie oczyścić teren z wrogów. I ja jestem jego miotłą.

- Masz wyjątkowo niekonwencjonalny sposób postrzegania rzeczywistości, wiesz? Ale zostawmy to. Zniknąłeś z horyzontu od czasów Oolsmouth, prawda?

- Można tak powiedzieć.

- A zatem nie wiesz, jakie piekiełko rozpętał twój przyjaciel Zhardann.

- Domyślam się.

- Czyżby? Odkąd zwołał radę i domagał się akceptacji swojego posunięcia przeciwko Saprielowi, wszystko zmieniło się w dom wariatów. Nie chodzi już nawet o politykę. Wszyscy rzucili się sobie do oczu. Przypomnieli sobie o każdym najmniejszym urazie. Jak wiele rzeczywistego czasu upłynęło od tamtej chwili? Parę tygodni? Już trzej bogowie zostali odcieleśnieni. - Trzej! A krążą plotki o dwóch następnych. To więcej niż w trakcie ostatnich dziesięcioleci. Owszem, to pomniejsze figury, ale co z tego! Dom wariatów.

- A ty siedzisz z boku i tylko się przyglądasz? Łagodzisz sytuację?

- Zwariowałeś? Za kogo ty mnie bierzesz? Jeśli przestanę się bronić, stanę się ich tarczą strzelniczą.

- Rozumiem - mruknąłem. Być może rzeczywiście coś z tego rozumiałem, a przynajmniej powoli zaczynało to do mnie docierać. Wypadki mogły nie dotyczyć już polityki, ale na pewno miały z nią pewien związek. Abdykacjonizm miał zdecydować, czy bogowie powinni istnieć i pod jakimi - i czyimi - warunkami.

- Czy to ma znaczyć, że bogowie są w stanie wojny? Każdy przeciw każdemu?

- Nie jest aż tak źle. - Phlinn otarł czoło chusteczką. Widać było, że stara się uspokoić. - Przynajmniej na razie. Do tej pory udawało nam się żyć w zgodzie i harmonii jedynie dzięki tradycjom, zwyczajom i rytuałom i na razie nie przystąpiliśmy do otwartej wojny.

- Ciągle czegoś nie rozumiem. Dlaczego ten mały fortel Zhardanna tak rozjuszył was wszystkich? Czy wszystkim tak zależy na Saprielu? Może to coś wbrew regułom?

- Nie. Tak. Zhardann był naszym zapalnikiem. Bomba była już na miejscu, a mu podsunęliśmy zapałkę.

Bomba. Spodziewałem się czegoś więcej.

- Ale Pod Dali - nie zrezygnowałem. - Myślałem, że to on jest Śmiercią.

- Śmierć to taki względny termin - zniecierpliwił się nieco. Zerknął z ukosa na pieczeń, jakby toczył z sobą walkę, ale wreszcie odepchnął od siebie talerz. - Każdy z nas może być Śmiercią, jeśli tak to traktujesz. Ta kwestia jest najmniej istotna w wizerunku Pod Dalia. To specjalista od sprawiedliwości i równowagi. Arbiter. Zresztą osobliwy typ - wyjaśnił Phlinn, kręcąc głową. - Stać z własnej woli na uboczu, mieć w pogardzie intrygi i plany, nie ulegać zapalczywości, no, to z pewnością nie jest podobne do boga, mogę cię zapewnić.

Widziałem już wystarczająco wiele, by zgodzić się z nim z całego serca.

- Więc nikt nie chce przejąć jego zadań i cały system wali się w gruzy.

Phlinn skrzywił się i powiódł wzrokiem po pokoju.

- Szkoda, że nie ma już Byrona. Potrafił wszystko uporządkować i przywołać do porządku. My tylko powiększamy bałagan.

Jak wspominałem, słyszałem już o Byronie; Byron, stary kumpel Phlinna Arola, Byron, twórca idei abdykacjonizmu; Byron, wynalazca systemu spotkań i komunikacji bogów, a także, w konsekwencji, większej infrastruktury, o której napomknął Phlinn. Byron, którego Phlinn opisał jako “najbardziej przebiegłego z nas wszystkich, choć nie zawsze prawego”, Byron, usunięty z grona bogów przez samego Jardina i odsunięty w zapomnienie na kilka stuleci, Byron, którego Phlinn łączył z, jak to określił, “szopkami z genesis”.

- Jeśli był taki sprytny, to dlaczego nie przewidział, jak sytuacja się potoczy? Czy nie przyszło mu do głowy, że coś mogłoby się stać z waszym Arbitrem?

- Pod koniec mogło mu już nie zależeć - powiedział powoli Phlinn. Wyglądał tak, jakbym podsunął mu jakąś nową myśl.

- Byron znał od podszewki wasze słabości, co? Po co zawracał sobie głowę abdykacjonizmem? Nie mógł po prostu własnoręcznie zamknąć systemu? Dlaczego miałby pracowicie snuć taką intrygę?

- Nie miał niczego przeciwko systemowi. Mówił, że można go zreformować - powiedział Phlinn, ale w jego głosie nie było słychać zwykłej pewności siebie.

- A co się stało z jego rzeczami? Z archiwum, dokumentami, sprzętem? Z kim jeszcze pozostawał w przyjaźni? Może jednak pozostawił coś po sobie? Ale gdzie? Kto mógłby to mieć?

Phlinn mruknął coś, czego nie dosłyszałem. Wiedziałem, że to nic ważnego, coś o tym, że postara się zajrzeć do własnego archiwum i paru innych miejsc. Nie rozróżniałem jego słów, ale uchwyciłem ogólny sens. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo skupiłem się na swoich pytaniach, że znowu włączyłem się do banku danych Gasha, ale nagle oczy zamgliły mi się, dźwięki odpłynęły gdzieś daleko, mglisty świat, który widziałem we śnie, zmaterializował się przed mną, a ja spostrzegłem kolejną, niezwykle realną twarz. Miałem jej nazwisko na końcu języka. Nie pamiętałem go w tej chwili, ale wiedziałem, do kogo należy. Był to ostatni protegowany Byrona, jakiś czarownik, człowiek.

Phlinn patrzył na mnie dziwnym wzrokiem. On także wstał. Zamrugałem nerwowo. W tej samej chwili znowu zobaczyłem Phlinna, ponieważ mgła nagle rozproszyła się.

- Po co ja ci to mówię - wymamrotał z pewną dezaprobatą. - Nie chciałem... nie zamierzałem... - Znowu wymierzył rękę w moim kierunku i przekrzywił głowę, patrząc na mnie z ciekawością. - Jesteś detektywem nie tylko z wykształcenia.

Wokół mnie działo się zbyt wiele rzeczy, o wiele za dużo jak na moją wytrzymałość. Poczułem silną potrzebę, by poszukać jakiegoś cichego miejsca i pozbierać myśli. Ciągle musiałem dowiedzieć się o...

- Klątwa Bezimienności - powiedziałem. - Może to w ramach zadośćuczynienia. Traci się pamięć, a w zamian otrzymuje się zdolności detektywistyczne. Powiedz mi, kto wie najwięcej o tym przekleństwie? Ile osób padło jego ofiarą? Czy istnieją jakieś statystyki? Czy...

Za plecami Phlinna otworzyła się szafa, ukazując ziejącą wewnątrz czarną czeluść. O niczym takim nie czytałem w broszurze dotyczącej tego pokoju. Phlinn zaczął wycofywać się w jej kierunku.

- Jest ich zbyt wiele, by prowadzić ich spis. Może Jardin ma jakieś statystyki. Jest zwolennikiem tej klątwy, wiesz? Ale nie on jeden może ją rzucać, choć tylko jemu pozwala na to urząd. No, ale o tym już wiesz. Niestety, chyba nie mogę ci pomóc...

- Zaraz! Muszę jeszcze...

- Jestem tu już zbyt długo. Mam sprawy nie cierpiące zwłoki. Odezwę się jeszcze. Jestem po twojej stronie.

- Dobrze wiedzieć - zapewniłem go. - To dla mnie wielka ulga, ale...

Najwyraźniej zadowolony Phlinn przeniknął przez ścianę. Szafa zamknęła się za nim. Powoli zamknąłem usta, dławiąc dalsze pytania, których nie zdążyłem mu zadać, nie wspominając już o tych, na które mi nie odpowiedział.

Jestem doprawdy znakomitym detektywem.

Zostałem z resztkami pieczeni i z brokułami, a jakże. Ale nie one były największym problemem, jaki mi zostawił.

Nie wiem, dlaczego spodziewałem się czegoś innego. W końcu wszyscy dokoła okłamywali się nawzajem jak najęci, a w najlepszym przypadku mówili sobie półprawdy. Dlaczego akurat on miałby być wyjątkiem? Wyglądało na to, że wiedział o wiele więcej, niż był skłonny zdradzić, a jeśli nawet było inaczej, to żywił bardzo mocne podejrzenia, o których mi nie mówił.

Do czego bronił mi dostępu? Dlaczego oddalił się z takim pośpiechem, że wyglądało to na ucieczkę? Przecież był samym Phlinnem Arolem. Czego mógł się obawiać z mojej strony?

Połączenie z Gashem wygasło akurat, kiedy stanąłem przed pytaniem, które naprawdę chciałbym mu zadać. Czy świadomość, iż nieobecny od stuleci stary dobry Byron przyjaźnił się ze śmiertelnikiem, mogłaby okazać się dla mnie pożyteczna? Zwykły człowiek umarłby już dawno temu. No, ale może ktoś inny słyszał o tej historii. A może uda mi się znaleźć jakąś wiadomość o tym czarowniku, imieniem... imieniem? Iskendarian, tak właśnie się nazywał. Nic trudnego. W Peridolu można dostać tuzin czarowników za jednego dorodnego karpia.


Rozdział XIV


Zgodnie z nawykiem z czasów młodości, Svin zamknął oczy, zwrócił twarz ku niebu, rozłożył szeroko ramiona i wziął głęboki oddech, wciągając powietrze przez nos. Ale ledwie zdążył wpuścić do płuc nieco powietrza, poczuł z całą wyrazistością jego piorunujące działanie. Dym, sadza, zjełczały rozgrzany tłuszcz i jakiś żrący opar, pod którego uderzeniem Svin zgiął się w pół jak od ciosu metalowym prętem, a także coś tak obrzydliwego, że nie zamierzał się nawet nad tym zastanawiać. Zaniósł się spazmatycznym kaszlem.

Jakże daleko został mroźny nektar jego młodości! Po raz kolejny zadumał się nad długą drogą, jaką przebył... właściwie skąd? Od harmonii i jedności z naturą? Może i tak, a także od życia urodzonego wojownika i innych tradycji ojców. Ale zdobywanie nowych doświadczeń też nie było najgorszą rzeczą, podobnie jak, z czego dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę, zmiana i rozwój osobowości. Gdyby tylko nie...

- Jakie to wspaniałe! Spójrz tylko!

Svin otworzył oczy. Tildamire Mont, wyszorowana do czysta i z ciągle lekko wilgotnymi włosami po tradycyjnym obrządku Karlinich stanęła u jego boku. Naturalnie, słyszał jej zbliżające się kroki i rozpoznawał je bezbłędnie. W końcu na tym polegał jego zawód. Chociaż...

- Wspaniałe?

- No pewnie! Nareszcie jesteśmy w wielkim mieście, rozumiesz. Ten ruch, ten gwar, wszędzie dzieje się mnóstwo rzeczy, dniem i nocą. .. To naprawdę wspaniałe!

- To wspaniale - mruknął Svin, okazując znacznie mniej entuzjazmu i o wiele więcej sceptycyzmu. Faktycznie, było tu dużo ruchu, gwaru i tak dalej. Temu nie dawało się zaprzeczyć. Wąska uliczka przed budynkiem, w którym zainstalowała się ekipa Karlinich, ani we dnie, ani w nocy od czasu ich przybycia nie pustoszała ani na chwilę. Im później, tym więcej pojawiało się na niej wózków, przechodni, zwierząt. Ich liczba zwiększała się stopniowo aż do północy, kiedy miał miejsce szczyt ruchu. Tego również należało się spodziewać. Gdzie mogłaby się zatrzymać zacna rodzina Karlinich, jeśli nie w samym środku Dzielnicy Magów?

Na szczęście Svin odpoczął na statku. Kiedy znieśli wreszcie z pokładu cały sprzęt i przepchnęli go krętymi uliczkami, Roni przystąpiła niezwłocznie do rozpakowywania i rozstawiania rzeczy. Ta praca zajęła im resztę dnia i większą część nocy. Svin zapadł w krótką drzemkę, przerwaną niemal natychmiast przez kilka grup rozwrzeszczanych studentów, z którejś z leżących nieopodal szkół czy akademii. Obrzucali się nawzajem zaklęciami i klątwami i wreszcie przystąpili do bójki tuż pod otwartym oknem Svina. Kiedy otworzył oczy, cały pokój był jasno oświetlony różnokolorowymi błyskami i migotaniami. Dopalające się iskry wpadły przez okno sypiąc płatkami sadzy i usadowiły się dokładnie na jego piersi.

Był zupełnie bezradny. Nie mógł nic zrobić. Sąsiedzi byli najwyraźniej przyzwyczajeni do takich rozrywek. Sprawdziwszy, czy ich domy nie zaczynają się palić, wychylili się na zewnątrz i zaczęli wrzeszczeć w stronę studentów i na siebie nawzajem. Następnie, jakby od niechcenia, poczynili parę zakładów, uniknęli paru co bardziej zjadliwych pocisków z dołu i w zamian posłali tam kilka własnych trików. Svin obserwował ich w milczeniu, z mieczem wydobytym i gotowym do walki, ale zanim zdołał cokolwiek postanowić, Wielki Karlini wkroczył do akcji i posłał na walczących rój różowych, moskitopodobnych drobinek. W chwilę potem hałaśliwi młodzieńcy zaczęli machać rozpaczliwie rękami, a w miejsce wrzasków pojawiły się piski i jęki bólu. W tym czasie obudziła się również żona Karliniego i skarciła go surowo, przypominając, iż nie pojawili się tu, aby zwracać na siebie uwagę, lecz by pracować. Karlini dał się odciągnąć bardzo niechętnie.

Jednak jego wyczyn nie został zauważony. No cóż, kolejny fachowiec od magii. Jeden z wielu. W promieniu trzech przecznic jedynymi normalnymi ludźmi, jakich zauważył Svin podczas rozpoznania terenu, byli właściciele fabryki dywanów, sklepikarze handlujący jakimiś suszonymi produktami i przekupnie w rzędzie budek po obu stronach większej alei, przylegającej do ich uliczki. Artykuły, jakie oferowali przechodniom, wyglądały tak, że Svin czym prędzej odwrócił oczy i oddalił się pospiesznym krokiem. Wszyscy jednak mieli jakiś związek z magią, bądź uprawiając ją, bądź też sprzedając magiczne akcesoria, doradzając, korzystając z niej, lub też (jak małżeństwo Karlinich) studiując ją i badając.

Ich cechą wspólną wydawało się zamiłowanie do wczesnego wstawania. To również nie było niczym zaskakującym. W przypadku osób parających się magią jest to wręcz standardem. Na ulicach widać było grupki zataczających się osobników, wracających z tawern lub wykładów. Po drodze mijali się z dostawcami, mleczarzami i sprzątaczami.

- Nie chodzi o samo miasto - ciągnęła Tildamire. - Tu są prawdziwi ludzie i wszystko!

To już bardziej przypominało jej styl. Zresztą Svin podejrzewał, iż dziewczyna mówi o kimś konkretnym. I to o kimś, kogo dobrze znał.

- Chcesz powiedzieć: prawdziwi mężczyźni - poprawił ją z kamienną miną.

Drgnęła, zaskoczona, a potem opanowała się i odwróciła wzrok.

- A jeśli nawet, to co z tego? Co w tym złego, że chcę kogoś poznać? Jestem w mieście i chcę się bawić.

- I tak będzie - wymamrotał Svin.

- Co to miało znaczyć? Chyba nie zamierzasz iść ze mną? Jest, jaka jest, no i trudno.

- To moje zadanie - powiadomił ją. - Mam cię eskortować. Tildy zmarszczyła brwi.

- Czyli pilnować. Nie pozwolą mi się bawić, nie ma mowy. Według niego nie było to aż tak oczywiste.

- Powiedz, co lubisz. Mój naród nie jest ponury. My też lubimy się bawić.

- Co takiego? - Spojrzała na niego z autentycznym osłupieniem. Zanim jednak zdobyła się na odpowiedź, poprzez dobiegający z bruku turkot kół i zwykły gwar, przedarł się znajomy głos. Głos Zalzyna Shaa.

- Tłumaczyłem ci już, Dzielnica Zjawy, tuż przy Wypasie. Tylko tam możemy ich znaleźć. A czy mnie posłuchałeś? Ależ skąd. Maximilian jest ponad to, on nigdy nie słucha innych. Ty uważasz, że to Hodgetown. A więc idziemy do Hodgetown. Na drugi koniec miasta.

Ale gdzie podziewał się Shaa? A tam, za wozem z mlekiem, podskakującym za człapiącym osowiale koniem. Tildy pomyślała, iż mimo rozdrażnienia wygląda całkiem przystojnie w żółtych spodniach i idealnie skrojonej marynarce w jaskrawoczerwone i niebieskie paski. U jego boku szedł Jurtan, jej brat. Bo to chyba Jurtan? Kim innym mógłby być ten młodzieniec? Pewnie ponosiła ją wyobraźnia, ale wydawało jej się, iż Jurtan jest wyższy o dobre parę centymetrów odkąd rozstali się w Szacownej Oolvaya. Stał się również szczuplejszy i bardziej żylasty i jakby rozrósł się w barach, a jego blada od przebywania w zamkniętych pomieszczeniach twarz ogorzała na wietrze i słońcu. Dziwne, przez ułamek chwili wydawało jej się, że ma przed sobą ich ojca, byłego Lwa. Nigdy dotąd jej się to nie zdarzyło. O ile było jej wiadomo, Jurtan mógł zostać adoptowany we wczesnym dzieciństwie. Z pewnością nikt dotąd nie wziął go za krewnego Lwa. No proszę, a teraz... oczywiście, nigdy mu tego nie powie.

Ale gdzie był Max? Shaa zwracał się do niego, ale nigdzie go nie dostrzegała. Obok Jurtana szło jakieś obdarte, nędzne i podejrzane indywiduum. Jego twarz niemal w całości ginęła w cieniu opadającego ronda obszarpanego kapelusza, ale... czy Max nie był nazywany Umiarkowanie Podejrzanym?

- Moglibyśmy oszczędzić sobie całej wycieczki i chociaż raz zostać w łóżku do świtu - mamrotał Jurtan z goryczą. - Przynajmniej nikt nas nie napadł, choć ty usiłowałeś wykończyć nas tym tłustym świństwem w smażalni.

- Myślałem, że chcesz się popisać - rozległ się głos Maxa, dobiegający spod oklapniętego ronda.

- A ja myślałam, że chcesz uchodzić jedynie za Umiarkowanie Podejrzanego - odezwała się Tildy, kiedy cała trójka zatrzymała się przez budynkiem. - Ale w twoim przypadku nie ma mowy o umiarkowaniu. Jesteś w rozpaczliwym stanie.

- Nawet wykąpał się u Shaa - dodał Jurtan.

- Jedno warte drugiego - oznajmił Max, zwracając się do Shaa. - Umywam ręce. Zresztą w samą porę. Teraz należą do ciebie. Teraz ty masz ich na głowie. Ha!

- A co obiecałeś Lwu? - zagadnął lekko Shaa.

- Jeśli się pojawi, zrozumie mnie.

- Max? - upewnił się Svin, mierząc podejrzliwym wzrokiem nieznane indywiduum - To ty jesteś tym Maximilianem, który...

- Tak. - Max trzepnął go w ramię. - Cześć, Svin. Dobrze, że Grot cię znalazł. No i jak było? Ciekawiej, niż z karawaną, co?

- Bardzo pouczająco - przyznał Svin powściągliwie.

- Roni w domu?

Weszli do środka. Za krótkim korytarzem znajdował się wielki pokój o wysokości dwóch kondygnacji i sklepieniu krzyżowym. Wzdłuż ściany ciągnęły się proste schody, prowadzące na prawo. Pod nimi stał rząd kadzi ze smołą, które dorównywały wysokością dorosłemu człowiekowi. Nad nimi wisiał wąski mostek, a ponad nim kołysał się przytwierdzony pod sufitem podnośnik. W głębi widać było porzucone bezładnie stoły, biblioteczki i tablice. Przed jedną z nich stała Ronibet Karlini z rękami w kieszeniach białego fartucha. Na jej twarzy malował się wyraz głębokiego namysłu. Przyglądała się już istniejącym splątanym symbolom zdobiącym czerń tablicy, inkrustowanym nagryzmolonymi kredą nowymi równaniami.

- To niemożliwe - odezwał się głos Wielkiego Karliniego, dobiegający z głębi wysokiego fotela.

- A to dlaczego?

- Przyjrzyj się własnym obserwacjom - Ponad poręczą pojawiła się ręka z zeszytem badań. - Przyglądałaś się dostatecznie długo tym żyjącym na swobodzie zwierzętom, by zebrać materiał porównawczy. Zdecydowanie uważam, że powinnaś skoncentrować się raczej na pierwotniakach, pantofelkach...

- Co mam zrobić, żeby mnie zauważono? - przerwał im Max. - Rozbić komuś krzesło na głowie?

- Tak, to on, proszę państwa. Dworny jak zawsze - mruknął Shaa z pewną uszczypliwością.

Max w dalszym ciągu udawał, że go nie zauważa, co (jak wytknął mu Shaa) było jego zwyczajem. Shaa (również kierując się przyzwyczajeniem) rzucał z boku jadowite uwagi i sugestie o nierzadko bulwersującej, choć fascynującej treści. Mimo to w jakiś sposób udało im się szybko streścić rozwój wypadków. Haddo i Wroclaw krążyli roznosząc kawę i bułki, zdążyli już bowiem skoczyć do piekarni na rogu. Rękopisy Iskendariana zostały wyciągnięte i uważnie przestudiowane, ale w dalszym ciągu nikt nie doszedł do szczególnie olśniewających konkluzji.

- A jednak coś mi to przypomina - zauważyła Roni, wskazując na szereg równań na trzecim arkuszu manuskryptu. Patrzyła w lustro, które dla ułatwienia przystawili do rękopisu. Jedną ze sztuczek Iskendariana było pismo lustrzane, przy jednoczesnym przekształcaniu pewnych symboli, aby zabieg ten nie wydawał się zbyt oczywisty. Należy dodać, iż symbole te były łatwe do odczytania, jeśli poddało sieje odpowiednim transformacjom. Niestety, tego samego nie dało się powiedzieć o języku i treści tekstu.

Ale równania pozostały równaniami.

- Tylko że to właściwie nie są równania - zauważył Shaa, zaglądając Roni przez ramię. - Są uporządkowane w malejącym szeregu: to wynika z tego i tak dalej. A może to jakaś syntetyczna ścieżka?

- To na pewno nie zaklęcie - dodał Karlini. - Chyba że Iskendarian używał własnego kodu. To znaczy, wszyscy widzimy, że używał kodu... no, rozumiecie, o co mi chodzi.

Roni szperała we własnych dokumentach, złożonych w zgrabnym stosiku na półce nad stołem.

- Spójrzcie - powiedziała, wyciągnąwszy pojedynczą kartkę. - Tu. Położyła ją przy arkuszu iskendariańskiego manuskryptu i wygładziła ją.

- Podobne - zgodził się Shaa. - Nie identyczne, ale podobne.

- Na tej kartce znajdują się moje przemyślenia na temat podobieństw pomiędzy niektórymi z drobnoustrojów - wyjaśniła Roni. -Tu są rysunki ilustrujące wygląd tych mikroorganizmów. Jak wiecie, odkryliśmy, iż niektóre z nich wykazują elementarne zachowania magiczne. Przy odpowiednich filtrach mogą one wydzielać pewne rozproszone ładunki zaklęć. W powiększeniu wyglądają wtedy jak małe i bardzo jasne błyskawice. Organizmy te nie mają mocy rzucania zaklęć i nie wydaje się, żeby wykorzystywały te magiczną energię świadomie i w konkretnym celu. Mimo to w jakiś sposób udaje im się ją gromadzić.

Zrobiła krok do tyłu i przyjrzała się kartce z większej odległości, marszcząc brwi z namysłem.

- Ale nie wszystkie drobnoustroje zachowują się w ten sposób. Nawet gatunki, które z pozoru wydają się blisko z nimi związane, dramatycznie różnią się od nich ilością wydzielanej magicznej energii. Zamierzałam je sklasyfikować, żeby móc określić, jakie inne cechy mogły odróżniać Cudotwory...

- Przepraszam? - przerwał Shaa.

- Jednokomórkowe organizmy wykorzystujące energię magii.

- Oczywiście. Jak mogłem nie zgadnąć.

- A kiedy je zbadacie, zamierzacie je rozmnożyć, tak? - odezwała się Tildamire.

- Oczywiście - przytaknął Karlini. Nie wydawał się zadowolony. - Jak ci się zdaje, po co nam te kadzie ze smołą? Hodujemy je, by stały się dla nas magazynem energii. Będą zdolne do wytwarzania prawdziwej magii, nauczymy je kilku zaklęć, zabutelkujemy i wykorzystamy jako broń. Niektórzy ludzie wypiją je i...

- Zdaje się, że macie kłopoty - przerwał mu Max. Sponiewierany kapelusz i sztuczna broda leżały obok niego na stole, a on wreszcie przypominał siebie, dzięki czemu ostrzegawczy ton w jego głosie i błysk oka wydawały się jeszcze bardziej wyraźne. - Wszystkie te zabiegi nic nie znaczą, jeśli nie potrafimy stanąć twarzą w twarz z bogami i wygrać. I ty o tym doskonale wiesz. Więc o co ci chodzi?

- Ledwie pamiętam, jak się nazywam, a co dopiero, dokąd zmierzają te badania - oznajmił Karlini, wiodąc wzrokiem od Maxa do Roni. - Chcę tylko mieć dostęp do informacji, to wszystko. - Wzruszył ramionami. - I chcę wiedzieć, kiedy przyjdzie pora, by przenieść się do innego okręgu.

- Tak? A to dlaczego? Kiedy zamierzasz to zrobić?

- Kiedy wypuścisz na wolność te maleństwa, które hodujecie. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie zdołasz ich na nowo zebrać. Obserwowałem je. Będą się rozmnażać dalej, podlegać mutacji, rosnąć w siłę, aż...

- Są tak małe, że nie widać ich gołym okiem - zaprotestował Max. -Będziemy je kontrolować...

- Można je zobaczyć, kiedy jest ich dużo - przerwał mu Karlini. - Spójrz na to naczynie za tobą.

- Zupełnie mylisz pojęcia, kochany - włączyła się Roni. - Zamierzam stworzyć arkanocyty, posługujące się magią organizmy - dodała szybko na widok uniesionej brwi Shaa. - Pozostaje jedynie pytanie, czy będziemy pierwsi.

- No pewnie, że będziemy - obruszył się Karlini. - Przekopaliśmy wszystkie pisma i Encyklopedię Nekromancji, i...

- A teraz także nie publikowane badania Iskendariana - dokończyła Roni. - Nie sądzisz, że to nieco zmienia sytuację? Spójrz na to, i na to, i na to. Założę się, że Iskendarian badał dokładnie to samo. A jeśli się nie mylę, doszedł do rozwiązania, do którego dążymy.

- Chyba nie spodziewasz się, że napiszą o tym w gazetach, jeśli naprawdę wiąże się z nimi taka potęga - mruknął zgryźliwie Max. - Każdy, kto odkrył coś tak wyjątkowego, będzie starał się ze wszystkich sił zachować to wyłącznie dla siebie.

- Więc może przed stu laty Iskendarian skonstruował takie same organizmy - powiedział Karlini. - I gdzie go to zaprowadziło?

Bardzo dobre pytanie, pomyślał Shaa. W dodatku nie jedyne. Może Iskendarian nie był pierwszy?

Ze starych dokumentów, po które Max sięgał od czasu do czasu, a także z materiałów, do których mieli dostęp przez wszystkie te lata, wynikało niezbicie, iż istniały czasy, w których nie było magii. Była to prawda, w co Shaa nie miał powodu wątpić, choć należało przyznać, iż świat zmienił się od tamtych czasów.

Pojawienie się magii w świecie, który jej zupełnie nie znał, musiało być momentem epokowym. Wydarzenie odpowiadające temu opisowi miało miejsce w czasach historycznych. Jego okoliczności tonęły w mroku, a sam fakt pozostawał tematem akademickich dyskusji, lecz wydawało się całkiem prawdopodobne, iż Przeniesienie i pojawienie się magii wydarzyły się jednocześnie.

I tak wyglądała sytuacja w ogólnym zarysie. Ale co było jej przyczyną? I czy pojawiła się ona samoistnie, czy też ktoś ją sprowadził?

Te jednokomórkowe organizmy wydawały się mieć z tym jakiś związek, choć nie mogły być tego jedyną przyczyną. Ciałka Karlinich, o których mówiła teraz Roni, były kolejnym, jeszcze bardziej interesującym krokiem na tej drodze. Roni odkryła istnienie ciałek Karlinich w ludzkich komórkach, a konkretnie w komórkach należących do niej i jej męża. Wykazywały znaczne podobieństwa do żyjących na swobodzie Cudotworów. Przypominały je w wielu aspektach, lecz stanowiły wyraźny krok naprzód. Mówiąc wprost, to one stanowiły o ludzkiej umiejętności posługiwania się magią. Jeśli ktoś upierał się przy teorii antropomorficznej, można by uznać, iż Cudotwory były pierwowzorami; prototypami w eksperymencie mającym opracować podstawową koncepcję. To one dały początek ciałkom Karlinich.

No dobrze, odkrycie, iż u podstaw magii leży materiał biologiczny, było ciekawe, ale przedstawiało sobą nieco bardziej ogólny problem niż drobnoustroje Roni. Wydawało się nieprawdopodobne, by obdarzone tak wielką mocą organizmy pojawiły się przez przypadek. Należało wykluczyć, iż spowodowały błyskawiczną rewolucję w rodzaju Przeniesienia. Tymi wypadkami musiała kierować jakaś ręka.

Czyja?

Gdzie są osoby, które stały za tym odkryciem?

Max poszedł za Roni do obszaru w pobliżu kadzi, przeznaczonego na laboratorium. Na podłodze widniał krąg z kredy otaczający ogrodzenie z zamkniętą furtką. Wewnątrz znajdowały się zielone i różowe strzałki wskazujące aktywną matrycę obronną. Na jej obszarze widniał rozpięty błoniasty namiot, a pod nim, zupełnie odcięte od świata zewnętrznego, mieściło się właściwe laboratorium. Powyżej rząd dysz prowadził do zwisającego z sufitu cylindrycznego zbiornika. Shaa, obserwujący zmierzających do namiotu Roni i Maxa, z ponurą satysfakcją zauważył, iż systemy alarmowe również wyglądały groźnie. Kąpiel w kwasie i płomieniach z całą pewnością była zdolna powstrzymać cokolwiek, co mogłoby wydostać się spod namiotu.

Oczywiście zostały przedsięwzięte środki ostrożności, by nie dopuścić do uniesienia czegokolwiek przez wiatr na skutek jakiegoś wybuchu lub innego wypadku. Ale co się stanie, jeśli okażą się niewystarczające? Co będzie, jeśli coś będzie chciało uciec z laboratorium z własnej woli?

To było zupełnie prawdopodobne. W końcu na samym środku strzeżonego laboratorium znajdował się pierścień z Szacownej Oolvaya. Roni twierdziła, iż jego emanacje i pole pomagały jej w kontemplacji, a także były źródłem mocy. Ale pierścień ów nie był jedynie generatorem. W jego wnętrzu znajdowała się Śmierć. Nie zachowywała się zbyt mądrze, kiedy wydostała się na wolność w Szacownej Oolvaya. I nadal powodowała szkody. Chwileczkę, co...

- Co to było? - spytał z niepokojem. Jego krzesło zatrzęsło się. Nie, to coś więcej... zaraz potem usłyszał głuche tąpnięcie. To nie krzesło. Cały budynek zadrżał w posadach.

- To nie my! - odkrzyknęła Roni, wyłaniając się z namiotu i oceniając wzrokiem stan pozostałej części laboratorium. Probówki i menzurki ciągle jeszcze dygotały i szczękały, a z zaplombowanych kadzi dobiegało chlupotanie płynu, ale nic nie uległo zniszczeniu.

- Coś takiego wydarza się przynajmniej raz dziennie odkąd tu jesteśmy - rzuciła Tildamire w przestrzeń, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

- Musimy przywyknąć do takiego sąsiedztwa - odezwał się Max. - Wszyscy ci wielbiciele magii i studenci. Ktoś zawsze musi wysadzić kogoś w powietrze.

ŁUP! Cała podłoga zakołysała się pod ich stopami. Masywna biblioteczka odchyliła się niebezpiecznie od ściany, po czym uderzyła w nią z rozmachem.

- Na ulicę! - rzucił Shaa, zrywając się na równe nogi.

Jeszcze zanim dotarli do drzwi, poczuli charakterystyczny zapach dymu. Gęste czarne kłęby waliły z budynku po drugiej stronie ulicy. Wyrwane z zawiasami drzwi leżały na bruku. Z wnętrza domu, zza narożnej kraty, wybrzuszonej i rosnącej, jakby żyła własnym życiem, wydobywały się zielone błyski.

Spod ronda zniszczonego kapelusza Maxa zaczęło się sączyć pomarańczowe światło.

- Co to za dom? To produkty jakiegoś magicznego zaklęcia. To coś toksycznego, nie czujecie?

- To fabryka eliksirów - powiedział Karlini. - Wygląda, jakby oszczędzali na czym się da. Nie mają przyzwoitych zabezpieczeń. Typowe.

- Myślałem, że sprawdziłeś otoczenie, zanim nas tu sprowadziłeś?

- Owszem - odezwała się Roni. - Na każdej uliczce w tej dzielnicy znajduje się przynajmniej jeden taki sklep.

Z wnętrza fabryki dobiegały odgłosy jakiejś działalności -k l i k, U I I I, k l i k, U I I I. Przy każdym jęku słychać było trzaski, włosy stawały dęba, a ubrania zaczynały odstawać od ciała jak powiewające żagle.

- Czujecie? - mruknął Shaa. - Nadal znajdujemy się w aktywnym polu skażenia.

Kłęby dymu zaczęły gęstnieć i krystalizować się. Wewnątrz całego zamieszania kręciły się pękate humanoidalne sylwetki, od stóp do głów przyodziane w skafandry ochronne. Jeden z robotników dawał znaki rękami, pozostali, z dużymi zbiornikami na plecach, rozpylali gęstą pianę na wszystko w okolicy. Gdzieś z oddali dobiegało głośne dzwonienie.

- Zdaje się, że ochotnicza straż pożarna już jedzie - zauważył Max. - Jesteśmy ubezpieczeni od pożaru?

- Tak jest - powiedziała Roni cierpliwie. - Wszystko jest w najlepszym porządku.

Haddo odciągnął Wroclawa na stronę.

- Niebezpieczne zajęcie jak bardzo widzisz ty? - wysyczał.

- Każdy może paść ofiarą ulicznego wypadku - odburknął Wroclaw, ale uważnie przyjrzał się tłumionemu pożarowi.

- Niebezpieczeństwo nie w samym eliksirze tkwi - ciągnął Haddo. - Gdy oswobodzi energię ogień, eliksir nie musiał zniszczeniu ulec. Zmienić może się w odmiennego coś; nowymi stać mogą się moce, rezultatów trudno by domyślać się. Jeśli dodać do tego i odmienne składniki, mogą wejść w reakcję i razem transformacji ulec. A gdy w powietrze uniosą się one...

Nagle jeden kłąb dymu oddzielił się od pozostałych, po czym upadł przed nimi z wyraźnym metalicznym dźwiękiem. Teraz przypominał raczej bryłę węgla niż dym. Ku ich zdumieniu, rozpadł się na kilka kawałków. Z jego wnętrza uniosło się kilka sinych smużek, a kawałki zaczęły skwierczeć i rozpływać się w postaci piany.

- Trudno przewidzieć rezultaty - wymamrotał Wroclaw. - Tu się z tobą zgodzę.

Haddo potrząsnął złowieszczo palcem.

- Ten eliksir architekturze służyć miał, automatyczne łączenie cegieł i ścian zastąpić, rolę cementu i zaprawy przejąć powinien. Niemożliwym jest przewidzieć.

Machnął do tyłu obleczonym w czerń ramieniem.

- Budynek ów za nami niebezpieczeństwem jest dziesięćkroć większym. Stokroć? Kto przewidzieć to może! Oto problem. Ocenić zagrożenia nie może nikt!

Wroclaw założył ręce na plecach. Zważywszy rozmieszczenie jego stawów, stanowiło to nieestetyczny widok. Zaczął pogwizdywać atonalną melodię i przyglądał się, jak nowo przybyła ekipa stosuje dodatkowe zaklęcia przeciwko skażeniu, a dwa osiłki w czarnych kombinezonach rozwinęły długi wąż, biegnący do beczki z wodą na ich pojeździe.

- A zatem do czego zmierzasz, Haddo?

- Od czasu długiego znam cię już. Wiem, żeś skłonny do pośpiechu, ode mnie odmiennie. - Haddo wziął głęboki oddech bądź zrobił coś innego, co poruszyło jego czarnym płaszczem. - Musimy pewni być, iż Ronibet badania nie postąpią naprzód już.

- W rzeczy samej. Mówisz mi to we własnym imieniu, jako Haddo czarnoksiężnik? - spytał Wroclaw z typową dla siebie uszczypliwością. - A może ktoś za tym stoi?

- Haddo sam. Dlaczego...

- A zatem - przerwał mu Wroclaw bez pardonu - nie ma o czym mówić. Nie jesteś ze mną szczery.

- O mówisz czym ty?

- Daruj sobie ten obrażony ton, mój tajemniczy przyjacielu, zwłaszcza kiedy starasz się przekonać kogoś do swoich racji. Wiele dowodów wskazuje na to, iż zamierzasz co innego, niż jesteś skłonny przyznać. Przypomnijmy choćby twojego drugiego przyjaciela, ukrywającego się pod pokładem. A twój pracodawca Karlini znajduje się w opłakanym stanie, za co może podziękować ni mniej, ni więcej, tylko tobie. A może nie mam racji?

- Zniż głos swój - burknął Haddo. - Nie mylisz się ty. Skoro tak sprawę ty stawiasz, powiedzieć zmuszonym ci jest. W kabałę wplątałem się. W przymierze z nieludźmi. Z niebezpieczeństwem dla nieludzi walczymy. Przeciwstawiamy się ludzkim bogom.

- Tyle zdążyłem się już domyślić. Tylko nagle okazuje się, że mowa o “nas”, z czego wnoszę, że włączasz w swoje plany również mnie? A twój pracodawca jest niebezpieczny dla tych nieludzi?

- Z Wyróżnionym pomówić powinieneś ty - mruknął Haddo.

- To ten twój przyjaciel z ładowni, tak? Niestety, w tej chwili rozmawiam z tobą. I obawiam się, że będziesz musiał się zdeklarować.

Wokół budynku zaczął zbierać się tłumek gapiów. Roni uznała, że na ten dzień ma już dość katastrof i odwróciła wzrok.

- Jak sądzicie, o czym rozmawiają Haddo i Wroclaw?

- Niewątpliwie planują powstanie - wyraził przypuszczenie Wielki Karlini.

Max rzucił mu ostre spojrzenie, po czym sam przyjrzał się konferującej parze.

- Jeśli tak o nich myślisz, powinieneś się ich pozbyć.

- Czy nie masz poczucia humoru? - zareagował natychmiast Karlini. - Jeszcze nigdy nie było z tobą tak źle. Przez cały czas mówisz tym cichym i twardym jak stal głosem. Jesteś za poważny.

- Bo sytuacja jest poważna. Haddo i Wroclaw, tak? Hmmm. Chyba umieszczę ich na liście.

- Max... - zaczęła Roni.

- Mają wolne - powiedział jednocześnie Karlini. - Są dorośli i mają prawo zamienić parę słów, jeśli akurat przyjdzie im na to ochota. To znaczy, Wroclaw jest dorosły. Nikt nie wie, ile lat ma Haddo.

Max najwyraźniej go nie słuchał.

- Skupcie się na badaniach, a resztę zostawcie mnie. Lepiej już pójdę. Na razie.

Oddalił się, nie zaszczycając ich ani jednym spojrzeniem.

- On mnie chce wpędzić w nerwicę - powiedział Karlini z rezygnacją.

- On się musi zakochać - oznajmiła jego żona.

- A i owszem - mruknął jej mąż. - To, jak wiadomo, rozwiązuje wszystkie problemy.

Roni zmierzyła go złowróżbnym spojrzeniem. Przez chwilę wyglądała tak, jakby chciała uderzyć go w żołądek. Potem odwróciła się na pięcie i weszła do domu.

- Stara paczka się rozpada - zauważył Shaa. - A my?

- Tylko nie ty - wymamrotał Karlini. - Ja... e tam, nieważne. On również odwrócił się i zniknął we wnętrzu domu, podkreślając swoje wyjście trzaśnięciem drzwi.

- Patrzcie i uczcie się - zwrócił się Shaa do rodzeństwa Montów, przyglądających się z szeroko otwartymi ustami całemu zajściu. - Niektóre, rzekomo niezawodne, rozwiązania nie są skuteczne.

- Myślałem, że się kochają - wymamrotał Jurtan.

- Karlini i Ronibet? Ależ tak, naturalnie; można to poznać po stopniu rozdrażnienia. Jak widzicie, w tym właśnie problem, przynajmniej częściowo. A teraz, jeśli mi wybaczycie, skoro wszyscy wychodzą...

- Co to było? - przerwała mu Tildy, oglądając się w stronę, w którą oddalił się Max. - Huknęło, jakby przewrócił się jakiś budynek. I patrzcie, tam! Nad tym dachem unosi się chmura pyłu. Co to za miejsce?

Shaa nastawił ucha.

- To nie cały budynek. Raczej gzyms, a może fasada górnego piętra. Sprawdzę po drodze. Jak już mówiłem, muszę przygotować się do balu.

- Zaraz! - krzyknęła za nim Tildy. - Jeszcze...

Ale on już odszedł w kierunku, w którym zniknęli Wroclaw i Haddo.

Rodzeństwo patrzyło za nim w milczeniu.

- No dobrze - odezwał się wreszcie Jurtan. - Więc czego niby mieliśmy się nauczyć?

- Dowiemy się w odpowiednim czasie. Ty też chcesz gdzieś iść?

- Jeśli nie pójdę, pewnie nie zdam jakiegoś sprawdzianu, ale kogo to w końcu obchodzi. Może wrzucimy coś na ząb?

- Na pewno jesteś moim bratem? - mruknęła Tildy pod nosem.

- Co to miało znaczyć?

- To, że... Nie, nic.

Shaa szedł niespiesznie ulicą. Po chwili wyminął Haddę i Wroclawa. Obaj umilkli na jego widok. Shaa zatrzymał się, przyjrzał się z bliska pogorzelisku i wymamrotał półgębkiem:

- Jeśli planujecie bunt, co, jeśli chcecie znać moje zdanie, nie jest złym pomysłem, musicie przedsięwziąć pewne środki ostrożności. Maximilian rozwinął w sobie niezdrową podejrzliwość w stosunku do każdej osoby ze swojego otoczenia.

Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź, i ruszył w dalszą drogę.

- A to co miało znaczyć? - zdziwił się Wroclaw.

- Spisek, który knuć zaczynamy - powiadomił go Haddo. - O wybaczenie proszę na chwilę.

Przed budynkiem stał samotny Svin. Haddo dołączył do niego.

- Pamiętasz ty konwersację, którą w ładowni prowadziliśmy pospołu?

Svin nie odrywał wzroku od strażaków.

- Pamiętam - przyświadczył. - Rozmawialiśmy o Dortonnie. Mówiliśmy o Haddo, Pięści Dortonna.

- Stare dzieje, uwagi niewarte - zbył go Haddo. - Liczą się wydarzenia obecne tylko. Ważnym jest, iż...

- Nie chcę słyszeć żadnych nowych wieści - oznajmił Svin głębokim basem. - Nie próbuj mi mieszać w głowie. Nie próbuj mnie zwieść. Najpierw wyjaśnij mi jedno. Kiedy uciekłeś, dlaczego nie wróciłeś, by walczyć o wyzwolenie twojego ludu?

- Nie był to Haddo ten sam, którym jestem, ale...

- Nie ma żadnego ale. Nie słucham dalej ani słowa.

- Zaraz! - warknął Haddo. - Nie do środka wchodźmy. Wszystkimi mogą stać się szantażyści. - Wziął głęboki oddech. - Sprawy są, jakimi są: oto filozofia jedyna rozsądna. Sens nie istnieje w zwalczaniu sił potężniejszych od nas.

- Rozumiem. A zatem jesteś niewolnikiem losu. Interesujące, ale ja odrzucam takie rozwiązanie. Życie nie toczy się zgodnie z przeznaczeniem. Zadaniem prawdziwego wojownika jest walczyć z losem, sprzeciwiać się siłom, o których mówisz. Nie chodzi o to, czy się z nimi wygra. Idzie o wyzwanie.

- Miłe to. Nie z nas wszyscy wojownikami rodzą się. A zatem...

- Jak się dowiaduję - ciągnął Svin z namysłem - istnieją inni wojownicy niż barbarzyńcy z mieczami.

- Mnie słuchaj! - skrzeknął Haddo. - Podejrzenie żywię, iż w mieście Dortonn jest.

- W Peridolu? Teraz?

- Teraz lub chwila lada. Na rzece napadł na statek on. Mnie ściga.

- Aha.

- Ukończyć misję swoją możesz. Przygotować się na spotkanie z nim musisz. Plan ułóżmy.

Svin wpatrywał się niewzruszony w odjeżdżających już strażaków.

- Jestem gotowy. Ale plan możemy ułożyć. Plany są dobre. Jeśli mówisz prawdę, plan może okazać się cenny. Dortonn jest silny.

- Prawdą jest to - przyznał Haddo. - Prawdą jest.

Dobrze poszło jednak mi, pomyślał. A w dodatku nie była to właściwie zdrada. Jak brzmiało ulubione wyrażenie Maxa? Gra pozorów, otóż to.


Rozdział XV


Mogłem zerwać się o świcie, proszę bardzo, sęk w tym, iż nie widziałem w tym wielkiego sensu. O tej porze ulice były dokładnie tak samo ruchliwe jak w środku dnia, więc nie łudziłem się, że ułatwię sobie poruszanie się po mieście, a miejsce, w którym zamierzałem się pojawić, miało być otwarte dużo później. I tak obijałbym się bez celu, skorzystałem więc z udogodnień, które oferował mi Klub Awanturników.

Nic dziwnego, że sala gimnastyczna i sparringowa zajmowała dużo miejsca. Zacząłem od przećwiczenia paru moich sztuczek z drogi, a potem stoczyłem parę potyczek z mistrzem fechtunku. Monoch nie był specjalnie zadowolony, kiedy jako broń wybrałem zamiast niego jeden z ćwiczebnych mieczy, ale zamierzałem jedynie poprawić kondycję, a nie rozbroić trenera i zdemolować salę.

Pomieszczenie było pełne ćwiczących. Zauważyłem, że wszyscy traktują swoje zajęcia z najwyższą powagą. Nikt nie przyszedł tu jedynie dla towarzystwa. Niektórzy poruszali się z pewnym trudem ze względu na obrażenia odniesione w bójkach lub podczas pijatyk poprzedniej nocy. Ja także mogłem skorzystać z bogatej oferty okolicznych barów, ale po spotkaniu z Phlinnem Arolem i wcześniejszych wypadkach, uznałem, iż rozsądniej jest nie szukać przygód i zastanowić się nad sytuacją. Widok zmiętych twarzy i mętnych oczu upewnił mnie, iż unikanie przygód na dłuższą metę popłaca. Rozmyślania nieco mniej.

Oczywiście na sali znajdowali się nie tylko ludzie, a liczba wolnych strzelców była równa liczbie urzędników państwowych. Niemal pół tuzina mężczyzn i kobiet miało na sobie uniformy świadczące o piastowanych przez nich dworskich funkcjach. Tu i ówdzie widziało się palec, goleń lub żebro, haftowane srebrem na czerni lub utrzymane w innej, równie kontrastowej kolorystyce. Trudno było zorientować się bez informatora, kto kogo przewyższa rangą albo na czym polegają funkcje obecnych, choć już na pierwszy rzut oka widziało się, iż do najczęściej spotykanych urzędów należały Kości, Mięśnie i Wiązadła.

Machina urzędnicza Cesarstwa była strukturą głęboko przemyślaną i sensowną. To jej nazewnictwo wprowadzało nieco zamętu. Tak jak budowa ciała charakteryzuje osobnika, tak cywilizacji przynależna jest podobna struktura, stanowiąca ciało Państwa. Przynajmniej tak głosiła wersja oficjalna zawarta w książkach, które znalazłem w mojej bibliotece. Pod nazwą Mięśni kryło się wojsko, Kości - administracja, Wiązadła zajmowały się sprawami wewnętrznymi i służbami państwowymi. Nerwy i Wątroba symbolizowały myślicieli najróżniejszego rodzaju i tak dalej. Parę kolejnych pokoleń zmodyfikowało ów system i dokonało w nim pewnych zmian, w związku z czym obecnie przypominał on raczej jeżynowe chaszcze niż precyzyjnie zorganizowany mechanizm. Niektóre funkcje pozostały bez zmian, inne były na stałe przypisane do jakiejś placówki, na przykład, administracja prowincji Oolvaya przypadała zawsze Kości Udowej, a inne mogłyby uchodzić za części prawdziwego organizmu tylko wtedy, gdyby należał on do mutanta. Przewodnik wymieniał jeszcze cztery inne Kości Udowe i dwukrotnie bardziej liczne Rzepki, ale im więcej zbliżał się ku klatce piersiowej i głowie, tym bardziej przejrzysty stawał się obraz całości.

Ponieważ rozpoczęcie Robótek zwykle oznaczało mianowanie kolejnych urzędników i wydalenie innych, każdy kto miał odrobinę rozumu i nadzieje na ewentualny awans, zjeżdżał do Peridolu. Osobiście nie widziałem żadnego powodu, dla którego miałbym dać się w to zaangażować, i żywiłem gorącą nadzieję, że nikt nie przypomni sobie o mnie. Miałem pełne ręce roboty, usiłując wywiązać się ze zobowiązań wobec bogów.

Wreszcie uznałem, że spędziłem dość czasu na ćwiczeniach, umyłem się i ogarnąłem, po czym ruszyłem w miasto. Przewodnik zawierał również komplet map z zaznaczonymi punktami orientacyjnymi, miejscami, które warto zobaczyć, i skrótami. Punkty orientacyjne stanowiły mieszaninę nazw prostych oraz pamiątek po dawnych wydarzeniach. Na przykład przy alei Świątyń w dzielnicy Gmachów znajdowała się Świątynia Jab-Bonity, opisana jako miejsce jednej z najbardziej efektownych kościelnych kradzieży nowoczesnych czasów. Wówczas to samotny korsarz przebył Fosę Wirujących Ośmiornic i pola zniekształceń, by znaleźć się przed podobizną samego Jab-Bonity. Tam dotarł do pochyłej powierzchni gładkiego marmuru u stóp podobizny, minął dymny pierścień i nieustannie wijące się macki boskiego tronu, by wreszcie znaleźć się u drzwi, ukrytych przed niewtajemniczonym okiem. Przez te drzwi wychodzili akolici biorący udział w specyficznych rytuałach. Następnie śmiałek zapuścił się w korytarz wiodący do wnętrza repliki Jab-Bonity, aż wreszcie znalazł się w sekretnych kwaterach pod świątynią, przedarł się przez labirynt przejść do podziemi, mieszczących insygnia Jab-Bonity i z dużą elegancją zwinął mu je sprzed nosa. Później wykorzystał je, by pozbawić go boskości i panowania. Według mnie wszystko to wyglądało na grę pozorów. Z pewnością całe zajście zostało wyreżyserowane. Z drugiej jednak strony przypuszczam, że nowy Jab-Bonita miał prawo rozpuszczać na swój temat dowolne plotki.

Jeśli go spotkam, spytam, jak to było naprawdę.

Kolejnym obszarem zaznaczonym w moim przewodniku była część kompleksu pałacowego dostępnego dla publiczności. Droga do polecanej przez niego bramy prowadziła przez szeroką dolinę, otaczającą mury zewnętrzne. Wysokie skrzydła bramy były szeroko rozwarte, a w powstałym w ten sposób wejściu mogłaby bez trudu zmieścić się wyjątkowo wysoka żyrafa. Natomiast jeśli chodzi o szerokość, przez bramę można by bez problemu przepędzić dziesięć słoni. Mury zewnętrzny były tak grube, iż bez trudu mieściły drugą parę identycznych wrót wewnętrznych. Oczywiście mury zostały wzniesione w czasach, w których symbolizm był ostatnią sprawą, jaką zaprzątano sobie głowę. Przede wszystkim liczyła się zdolność odparcia ataku wroga.

Przewodnik twierdził jednak, iż pałac nigdy nie dostał się w obce ręce. Drugi pierścień murów wzdłuż brzegu Języka, oraz jakże korzystne usytuowanie Peridolu na wyspie, stanowiły dostateczne systemy obronne. Pozwalając Peridolowi na własną rękę wydostać się z bałaganu powstałego po Przeniesieniu, czego dokonał zresztą prędzej niż ktokolwiek na kontynencie, położono podwaliny pod jego przyszłe mistrzostwo. Wody Języka już od dawna nie stanowiły przeszkody, lecz pałac pozostał, teraz pełniąc wyłącznie funkcję symbolu.

Ale ani symbole, ani zwiedzanie zabytków nie interesowało mnie tego poranka. Przemierzyłem publiczne ogrody, pokonałem rojące się od urzędników biura i podążyłem dalej, kierując się w stronę wskazywaną mi przez liczne strzałki, które zaprowadziły mnie do znacznie bardziej okazałej budowli. Zagłębiłem się w mroczny korytarz, lśniący czarnym marmurem posadzki. Ze ścian patrzyły na mnie oczy nie znanych mi osób, a pod portretami stał szereg posągów. Za następnymi drzwiami znalazłem komnatę nakrytą kopułą. Promienie słońca wpadały przez liczne okna, a na marmurowej podłodze stały potężne krzesła, szerokie stoły. Całe ściany wypełniały półki. Zajmowały je tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy książek. Można było wręcz zaryzykować stwierdzenie, iż było ich tu dobrze ponad milion. Nigdy w życiu nie wiedziałem tylu książek naraz, a były tu jeszcze slajdy, mikrofilmy, periodyki i tak dalej, i tak dalej. Ale to w końcu była biblioteka. A może Archiwum? W każdym razie, oto dotarłem tam, gdzie zamierzałem. A jedyne, co przychodziło mi do głowy, to znaleźć kogoś, kto zdoła mi pomóc.

Biurko na środku komnaty z pewnością należało do bibliotekarza. Nie musiałem długo czekać. Jedynym klientem przede mną była osoba nosząca cesarski uniform.

Bibliotekarka nie wydawała się zadowolona z rozmowy ze swoim klientem. Bez końca zdejmowała i wkładała okulary i kołysała się na krześle. Mężczyzna pochylając się nad nią nalegał. Wyglądało na to, że bardzo przejmował się swoją funkcją, na dowód czego przywdział uniform z błyszczącym srebrnym numerem na czarnym i czerwonym polu, biegnącym przez całą łopatkę. Przyglądałem się mu leniwie i po chwili dotarło do mnie, że mężczyzna dysponuje posturą raczej kogoś, kto pali książki, niż szuka w nich odpowiedzi na dręczące go pytania. Podszedłem bliżej, usiłując zorientować się, czy powinienem wkroczyć do akcji.

Mężczyzna szeptał coś bibliotekarce do ucha. Po chwili chwycił ją mocno za rękę. Zdołała mu ją wyrwać i odsunęła się od niego razem z krzesłem. Mężczyzna wyprostował się i ruszył w jej kierunku, ale wtedy postąpiłem krok naprzód, a podeszwa mojego buta zgrzytnęła na marmurze posadzki. Odchrząknąłem dyskretnie parę razy, gotów rozkaszleć się na dobre, a nawet zacząć rzęzić dla lepszego efektu, ale mężczyzna zatrzymał się w pół kroku. Zmierzył mnie ostrym spojrzeniem lodowato błękitnych oczu, ale najwyraźniej nie zauważył niczego konkretnego w cieniu kaptura opończy, pożyczonej mi w klubie.

- A zatem do wieczora, ukochana - rzucił półgłosem bibliotekarce i wymaszerował.

Nieszczególny wyraz jej twarzy świadczył dobitnie, iż nie uszczęśliwia ją awans na ukochaną natręta, a prawdopodobnie czyjąkolwiek w ogóle. Mężczyzna wydał mi się w niejasny sposób znajomy, tak jakbym spotkał go przy jakiejś okazji, ale jeśli nie nawiedzi mnie kolejny sen, w którym go zobaczę, ta sprawa pozostanie dla mnie nie wyjaśniona.

Bibliotekarka pokręciła głową i przeniosła uwagę na mnie.

- W czym mogę pomóc?

- Jestem detektywem. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego tu jestem. Prowadzę dochodzenie w pewnej sprawie.

- Detektyw? - przyjrzała mi się ze skupieniem, jakby gdzieś mnie już spotkała, co w jej przypadku na pewno miało miejsce: na plakacie, w bohaterskiej pozie.

- No właśnie. Ale może najpierw to ja powinienem spytać, jak mógłbym pomóc.

- Chciałabym wiedzieć, o co mu chodzi - powiedziała jakby do siebie.

Ostatnio i tak zbytnio skupiałem się na swoich sprawach. Potrzebowałem odpoczynku. Poczułem ochotę, by zająć się dla odmiany problemem, nie mającym ze mną absolutnie nic wspólnego. W końcu na tym polegała moja praca.

- Jeśli pani chce, mogę mieć na niego oko. Może czegoś się dowiem.

- Nie, nie, na pewno nie ma takiej potrzeby. Poza tym, on jest niebezpieczny, i wiele może. To Łopatka.

- Ja także nie jestem ofiarą losu, droga pani. Byłaby to dla mnie przyjemność.

Patrzyła na mnie z namysłem.

- Dobrze - powiedziała wreszcie. - Dziękuję za propozycję.

- Proszę uprzejmie.

Teraz dopiero zacząłem się zastanawiać. Co mnie właściwie opętało? Po co mi to wszystko? Ale poczułem ulgę, tak jak wtedy, kiedy przyszło mi do głowy, żeby założyć agencję detektywistyczną. Jakaś część mnie była wyraźnie szczęśliwa, kiedy podążałem drogą, którą uznała za najwłaściwszą dla mnie. Ale ja sam nie podzielałem jej satysfakcji. Znowu czułem się tak, jakby coś wabiło mnie w miejsce, do którego pasowałem. Kolejny efekt uboczny Klątwy Bezimienności? Może tutaj znajdę coś, co naprowadzi mnie na dobrą drogę.

- Przepraszam?

- Materiał - powtórzyła. - Do dochodzenia.

- A, prawda. Mam klienta dotkniętego Klątwą Bezimienności. Interesuje mnie wszystko na jej temat, włącznie z opisem jej działania, a także listy osób, które padły jej ofiarą.

Spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

- Nie jestem pewna, czy mamy coś takiego w naszych zbiorach. Bogowie i czarnoksiężnicy na ogół nie dokumentują swoich poczynań, zwłaszcza jeśli ich ofiara już nie istnieje.

Rozłożyłem bezradnie ręce.

- Cokolwiek...

- Zaprowadzę pana do półek - powiedziała wstając. Podreptałem w ślad za nią pomiędzy wysokimi ścianami półek.

- Był pan już w Świątyni Klątw? To główne miejsce spotkań Mistrzów Klątw. Jeśli powie im pan, że chce na kogoś rzucić Klątwę Bezimienności, może powiedzą panu o niej coś bliższego.

- To już jakiś pomysł.

Myśl o dobrowolnym odszukaniu Jardina podobała mi się ze względu na swoją bezczelność, ale jakoś nie sądziłem, aby miało to być szczególnie dobre posunięcie. Ale bibliotekarka nie musiała o tym wiedzieć.

Szła, marszcząc brwi w zamyśleniu. Potem skinęła głową w stronę zamkniętego pomieszczenia, odgrodzonego od reszty biblioteki ozdobną kratą.

- Materiały dotyczące bogów i klątw są objęte częściowym zakazem dostępu - wyjaśniła. - Będzie pan musiał na mnie zadzwonić, kiedy zechce pan wyjść, więc proszę mi wtedy powiedzieć, czy znalazł pan to, o co panu chodziło. Ja także trochę się rozejrzę, może znajdę coś więcej.

- Byłbym bardzo wdzięczny.

Otworzyła drzwi i wpuściła mnie do środka, wskazując półkę, na której, według niej, miało znaleźć się najwięcej potrzebnych mi pozycji. W tej samej chwili przyszło mi na myśl kolejne pytanie: jeśli książki te były objęte zakazem używania, dlaczego zrobiła dla mnie wyjątek?

I to bez proszenia? Skąd ta życzliwość? Przecież nie dlatego, że przedstawiłem się jej jako detektyw? A może?

Zaczynałem już cierpieć na manię prześladowczą. W każdym kącie, pod każdym łóżkiem widziałem spiskowca. Ale kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną z metalicznym szczękiem, zapomniałem o moich podejrzeniach i zająłem się wyłącznie książkami. A w chwilę później musiałem się od nich oderwać, bo w rzędzie po mojej prawej stronie usłyszałem niemal bezszelestne kroki. Odwróciłem się. Mężczyzna ukryty pomiędzy półkami wystawił głowę i spojrzał na mnie dokładnie w chwili, gdy ja spojrzałem na niego.

Choć starał się nie dać niczego po sobie poznać, był jeszcze bardziej zaskoczony, niż ja. Całkiem możliwe, że ostatnio miewałem więcej powodów do zaskoczenia. Przywykłem.

- Śliczny numer mi wyciąłeś - powiedziałem na powitanie.

- Cśśś. - Fradjikan włożył swoją książkę na miejsce. - To biblioteka. Nie wolno przeszkadzać innym. Jaki numer?

- Wysłałeś mnie, żebym walczył z ożywioną rzeźbą, a potem wytapetowałeś moją twarzą całe miasto. I nie mów mi, że to zbieg okoliczności, bo obaj wiemy, że to nieprawda.

- A skąd miałem...

- Słuchaj no, Ballista - warknąłem, ale w tej samej chwili zauważyłem, że wyraz zaskoczenia znika z jego twarzy, a na jego miejsce pojawia się chłód i opanowanie. Wobec tego zacząłem z innej beczki. - Okłamywałeś mnie od pierwszej chwili, kiedy spotkałeś mnie na drodze. Zataiłeś przed mną wszystko, łącznie z tym, kim jesteś, Fradjikan.

Drgnął, a jego dłoń odruchowo sięgnęła do rękojeści miecza.

- Dlaczego mnie tak nazywasz?

- Z prostego powodu. Bo tak ci na imię. - Zdałem sobie sprawę, że tylko tyle o nim wiem. Płatny morderca, wywrotowiec, zasiadający pomiędzy królami i wynoszący królów na tron, jednorazowy Wielki Enigma Towarzystwa Masek, nic dziwnego, że Gash postarał się, by te informacje nie dotarły do moich uszu. Fradjikan był dokładnie tym typem, jakiego potrzebował.

- Co tu robisz?

- Wychodzę.

Oparłem się plecami o drzwi i uniosłem ciężką laskę. Fradjikan zbliżył się do mnie spokojnym, odmierzonym krokiem mistrza fechtunku. Jego miecz ciągle spoczywał w pochwie, ale wiedziałem, że wystarczy ułamek sekundy, by nie wiadomo kiedy znalazł się w jego dłoni, wbity w moją pierś. Z drugiej strony Fradjikan widział już Monocha w akcji. To wspomnienie nieco ostudziło jego zapał. A w dodatku biblioteka była ostatnim miejscem, w którym chciałbym siać zniszczenie i pogrom. Pożółkłe ze starości karty bezcennych ksiąg, zwijające się i czerniejące w ogniu jakoś nie wydały mi się pociągającym widokiem.

- Powinniśmy przedyskutować twój punkt widzenia - oznajmiłem.

- Może i tak, ale nie tu.

- Przychodzi ci na myśl jakiś neutralny grunt?

- O tak - szepnął ze złowrogim błyskiem w oku.

- Ale to miejsce i ten czas też mają swoje dobre strony.

- Jakiekolwiek by były, zbledną przy tym, co mam ci do zaproponowania - rzucił i ruszył naprzód z oczywistym zamiarem przejścia po moim ciele, gdyby stanęło mu na drodze.

Ja nie zamierzałem się bić, on nie miał zamiaru rozmawiać, więc mogliśmy albo nawzajem trzymać się w szachu, albo rozejść się spokojnie do swoich spraw. Wzruszyłem ramionami i ustąpiłem mu z drogi. Zamiast pociągnąć za sznur dzwonka, zrobił coś z zamkiem i drzwi stanęły przed nim otworem. Wyszczerzył do mnie zęby już z drugiej strony krat i zatrzasnął drzwi za sobą, starannie sprawdzając, czy się zamknęły. Potem odwrócił się i zniknął mi z oczu pomiędzy niezliczonymi półkami.

Jakoś nie spodziewałem się go w tym strzeżonym miejscu w asyście bibliotekarki. Jeszcze zanim stanęliśmy do walki wyglądał jak złodziej złapany na gorącym uczynku. Poza tym bibliotekarka mogła wspomnieć, że ktoś tu już jest, a przynajmniej rozejrzeć się, kiedy tu weszliśmy. No tak, ale mogła też być nieco roztargniona. Kolejny spiskowiec pod łóżkiem? Spytam ją o to, kiedy po mnie przyjdzie.

Najpierw to, co najważniejsze. Byłem rozdarty pomiędzy chęcią natychmiastowego podążenia za Fradjikanem a przeczytaniem książek, po które tu przyszedłem. Prawdę mówiąc, nie miałem wielkiego wyboru. Lepiej było zająć się poszukiwaniami. Kto wie, kiedy znowu tu zawitam? Szkoda, że nie znałem w Peridolu żadnych agentów. Byłoby miło móc się kimś wyręczyć. Może w Klubie mi kogoś polecą.

Ale zanim przystąpiłem do poszukiwań we własnej sprawie, musiałem dowiedzieć się czegoś równie interesującego. Podszedłem do półki, przy której zaskoczyłem Fradjikana. Ciekawe, o którą książkę mu chodziło? Jedna z nich nieco wystawała poza rząd. Wyjąłem ją i odcyfrowałem tytuł. Był napisany w języku... chafreshi, z którym nie przypominałem sobie bliższych związków, ale w końcu przestało mnie to dziwić. “Broń i zbroja Arundiego”?

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, co to za dzieło. Podręcznik i encyklopedia magicznej broni. Jeśli się nie myliłem, Fradi usiłował rozszyfrować tajemnicę Monocha.

Pomysł był całkiem niezły. Przekartkowałem pobieżnie książkę. Tekst był bardzo gęsty. Najwyraźniej Arundi przepadał za samym procesem pisania, nie troszcząc się o wytrzymałość czytelnika. Pierwsza część podręcznika była raczej teoretyczna. Arundi przedstawiał długie rozważania na temat zmian wzornictwa w osadzeniu mocy magicznej . Na najbardziej podstawowym poziomie była to zwykła infuzja mocy napędzającej zaklęcie (na przykład ostrze obronne, efekt piły lub nawet dziwny wybuch płomieni), ale takie ładunki sprawdzały się w przypadku ograniczonej aktywności. Jak się dowiedziałem, zabawa zaczynała się w momencie, kiedy dodano doładowanie. Na przykład doładowanie wampiryczne odsysało z ofiary siły życiowe. Rozwiązanie to dawało mnóstwo możliwości, lecz nie sprawdzało się w częstym stosowaniu. Bez przyrządów kontrolujących można było pobrać zbyt wiele energii, co prowadziło do wybuchu. Z drugiej strony modele o małej intensywności mogły dokonywać samoregeneracji na wiele różnych sposobów. Czasami wystarczało nawet zostawić broń na parę chwil na słońcu.

Był jeszcze problem czynnego działania w opozycji do bierności. Im więcej pomocy wymaga się od przyrządu, im więcej wkłada się w niego własnego doświadczenia, tym bardziej prawdopodobne jest, iż zacznie on żyć własnym życiem. A kiedy coś takiego ma miejsce, przyrząd kieruje się w równej mierze wolą właściciela co swoją. Miało to swoje dobre i złe strony. Przede wszystkim mógł on obrać sobie własny cel w życiu, a jego plan mógł stać w sprzeczności z zamiarami osoby, która nim władała. Wiązało się to z szeregiem negocjacji. Arundi poświęcił kilka rozdziałów problemowi przekonania magicznego przedmiotu, by robił to, o co go proszono, a także jak się bronić, gdyby odmówił współpracy.

Według autora książki głównym problemem był związek między skomplikowaną osobowością a inteligencją. Z filozoficznego punktu widzenia wydawało się to nadzwyczaj interesujące, a o ile wiedziałem, miało również pewne znaczenie praktyczne, ale skłamałbym gdybym chciał twierdzić, iż akurat to zajmowało moją uwagę. Czas nie pozwalał mi na zagłębianie się nawet w fascynującym tekście. Ale rozdział “Jak zwracać się do swojej broni” zasługiwał na skupienie. Usiadłem wygodnie i zacząłem czytać.

Po kilku stronach zacząłem poważnie wątpić, czy Arundi kiedykolwiek był w jednym pomieszczeniu ze stworzeniem w rodzaju Monocha. Przytaczał zabawne anegdoty, ale nawet ja miałem już w zanadrzu parę interesujących historyjek. Zdobyłem także już pewne rozeznanie, co skutecznie działa na Monocha, a co nie odnosi najmniejszego rezultatu. Przewróciłem kilka stron i dotarłem do obszernego dodatku. Tu czekały na mnie piękne wizerunki halabard, tarczy, toporów, siodeł, samonaprowadzających się kotwiczek i mieczy, mieczy, mieczy. Po paru stronach wypełnionych metalurgicznymi analizami nie chciałem już wiedzieć ani słowa na temat zawartości blachy, płatnerstwa i rozważań, czy słynna broń X coś tam zyskała czy ówdzie straciła. Detale grawerunku również zajmowały wiele stron, a pomiędzy opowieściami o eksponatach muzealnej kolekcji lub zbiorach tego czy innego legendarnego zabijaki straciłem rozeznanie, co właściwie miało tu być interesujące.

Dołączyłem Arundiego do grona osób, którym miałbym do powiedzenia parę niemiłych słów.

Nie znalazłem ani jednej wzmianki o Monochu. Natrafiłem na ustęp dotyczący sprzętu ukrywanego w elementach otoczenia: berła w drzewach, mieczów w kowadłach i innych cudów. Towarzyszyły im ilustracje, dobitnie świadczące o tym, iż z pewnością nie chodziło tu o przebrania, lecz raczej klątwy, zagadki i pułapki. Arundi wspomniał o przeistoczeniach, lecz wzmianka była nietypowo zwięzła i oględna. Odłożyłem książkę na miejsce. Mógłbym spędzić tu cały dzień i nie znalazłbym nic użytecznego, chyba że dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. To na nic. Musiałem znaleźć kogoś, kto już to wszystko przeczytał i powinienem mieć asystenta. Powinienem zapytać Shaa albo Karliniego. Oni znali takich ludzi. A wobec ostatniego obrotu spraw może nawet któryś z nich potrzebował pracy.

Obszedłem półki i dotarłem do miejsca, które wskazała mi bibliotekarka. Szybko odkryłem, że we wszystkich księgach daje się zauważyć przygnębiająca zbieżność z dziełem Arundiego. Tam, gdzie on zagłębiał się w idiotyczne drobiazgi, historycy zajmujący się działalnością bogów przytaczali coś, co podejrzanie trąciło plotkami. Niestety, żaden z nich nie informował czytelnika o sprawach, które mogły go interesować. Klątwa Bezimienności pojawiała się tu i ówdzie. Wyglądało na to, że była ona jednym z wielu narzędzi, choć szczególnie upodobał ją sobie Administrator Klątw. Jeden z autorów twierdził, iż jej wynalazcą jest czarnoksiężnik Iskendarian, ale ponieważ następna książka wspominała o występowaniu przypadków rzucania Klątwy na sto lat przed przypuszczalnym okresem jego działalności, należało przyjąć, iż najprawdopodobniej jedynie ją rozpowszechnił.

W miarę upływu czasu zaczęło stawać się oczywiste, że Phlinn Arol miał rację. Liczba udokumentowanych lub przypuszczalnych ofiar Klątwy była zbyt wielka, by mogła mi się do czegoś przydać. Nie zrozumcie mnie źle, spisałem je wszystkie. Na przestrzeni trzystu lat zniknęło czterdziestu ośmiu bogów, a przypuszczalnie jeszcze sto innych osób. Głównie byli to czarnoksiężnicy, politycy i herosi, ale również zwykli ludzie, wymienieni jedynie z nazwiska albo jeszcze gorzej, skwitowani zdaniami typu: “przemarsz Holita na Południe pochłonął jeszcze co najmniej pół tuzina innych ofiar”. I jak miałem w tym sosie odnaleźć własne nazwisko? Zresztą żadne nie budziło we mnie skojarzeń.

Trudno, może rozwiązanie nasunie mi się samo. Zadzwoniłem na bibliotekarkę i zaraz potem byłem już na ulicy, zmierzając w stronę domu Łopatki. Oczywiście nie zapomniałem o włożeniu kaptura, a także starałem się trzymać z daleka od tych przeklętych plakatów, dlatego minęło sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, iż nie są to te same postery, które wisiały tu poprzednio. Musiałem zapędzić się w ślepy zaułek i niemal nosem uderzyć w jeden z nich, by zauważyć różnicę.

Ciągle widniała na nich moja podobizna, uchwycona w chwili walki z posągiem. Ale teraz jeździec znowu był zwyczajną fontanną, tryskającą strumieniami wody z kopyt rumaka i wielkiego miecza, a pomiędzy jego wielkimi ramionami, tuż ponad nim, zawisł w powietrzu mój niegdysiejszy przyjaciel, Maximilian Umiarkowanie Podejrzany.

Zamarłem w pół kroku i zagapiłem się na plakat. Przechodnie potrącali mnie z tłumionymi przekleństwami, ale nikt nie próbował odepchnąć mnie z drogi. Może dostrzegali w mojej postawie coś, co kazało się im trzymać ode mnie z daleka? Miałem nadzieję, że uda mi się odkryć, co to mogło być, zanim będę tego naprawdę potrzebować, kiedy zacznę się bronić przed... przed Maxem? Fradjikanem? Jardinem? Phlinnem Arolem? Kto mógł przewidzieć, z kim przyjdzie mi walczyć, i kto w ostatecznym rozrachunku stanie po mojej stronie?

Gdybym zdołał określić przynajmniej w przybliżeniu, o co chodziło Fradjikanowi... Może to on stał za tymi plakatami? Nie miałem powodu, żeby w to wątpić. Jego intryga dotyczyła nie tylko mnie, ale i Maxa. A może od samego początku chodziło mu tylko o Maxa, a ja byłem jedynie środkiem do celu. Max miał potężnych wrogów, pomiędzy którymi znajdowało się co najmniej kilku bogów, a przynajmniej tak zawsze utrzymywał. Wyglądało na to, że jednym z nich był Fradjikan. Starałem się unikać Maxa. Może powinienem zamienić z nim parę słów. Max na pewno zobaczy afisze. Nie mógł ich nie spostrzec, chyba że szedł z zamkniętymi oczami, więc pewnie już wie, co się dzieje. Ale to ja wiedziałem o Fradjikanie.

Oczywiście Max zobaczył z kolei mnie na plakatach i teraz pewnie podejrzewa, że biorę udział w spisku. Wyglądało na to, że w jakiś sposób jestem w niego zamieszany, ale Max pewnie przypisze mi znacznie większą rolę. Co więcej, może uznać, iż najlepszym sposobem na znalezienie prawdy będzie zabranie mnie w jakieś odludne miejsce i wyduszenie jej ze mnie.

Shaa, i znowu Shaa. Zwrócę się do niego i poproszę, żeby powiedział Maxowi o wszystkim. Siedziałem w bibliotece dłużej, niż się spodziewałem, a teraz także strawiłem na ulicy sporo czasu. Wyglądało na to, że zbliża się już wczesne popołudnie. Pewnie nie zdążę już złapać Shaa przed wyjściem z domu. Poza tym nie byłem już daleko od miejsca, w którym zamieszkiwał Łopatka, a przecież obiecałem bibliotekarce, że dowiem się o nim czegoś. Ruszyłem więc dalej.

Owa bibliotekarka, Leen, opisała rezydencję Łopatki prostym stwierdzeniem: nie można jej nie zauważyć. Kiedy przybyłem pod wskazany adres z całą wyrazistością zrozumiałem, co miała na myśli. Otoczone murami podwórze domu zajmowało obszar, na którym zmieściłoby się kilka budynków. Już sam mur był odpychający: równe szeregi kamieni, najeżone kolce i wymowna poświata magicznej energii. Rośliny były krótko przycięte i żadna zabłąkana gałązka nie wspierała się na szarym masywie. Obszerna brama obita arkuszami blachy broniła dostępu ciekawym, a kryjące się za nią budynki stały daleko od ulicy. Jedynym znakiem, łączącym Łopatkę z tym miejscem, były bliźniacze maszty z flagami po obu stronach bramy. Jedna z nich przedstawiała godło Peridolu, druga - srebrną łopatkę na czarno-czerwonym tle.

Okrążyłem ogrodzony teren, szukając przyzwoitego punktu obserwacyjnego. Przy okazji poczyniłem kolejne spostrzeżenia. Mury nie tylko były oczyszczone z zarośli i pnączy, ale także nie szpeciły ich te koszmarne plakaty. Kompleks pałacowy również był od nich wolny, ale domostwo Łopatki było pierwszym miejscem na terenie miasta, w którym nie naklejono ani jednego posteru. Wszystko wydawało się zrozumiałe. Nawet anonimowi siewcy propagandy nie odważyli się narazić tej tajemniczej osobistości.

Ale ja byłem inny, nieprawdaż? Ja władowałem się w sam środek afery z człowiekiem, przed którym nawet najbardziej zacietrzewieni bojownicy czuli respekt. A to świadczyło wymownie o moim rozsądku i inteligencji i nie sądziłem, by miało to być świadectwo pochlebne. Z drugiej strony, może jednak nie chodziło tu o żadną aferę, pocieszałem się, zapuszczając się w alejkę prowadzącą na tyły posiadłości Łopatki. Zgodnie z moimi oczekiwaniami znalazłem tylne wejście, nieco mniejsze, lecz wystarczająco obszerne, by móc pomieścić nawet mały powóz. W tej chwili było akurat otwarte, by wpuścić jakiegoś mężczyznę. Zamknęło się w chwilę po tym, jak przybysz wśliznął się do środka, a ja jeszcze przez długą chwilę stałem w błotnistej kałuży, gapiąc się z rozdziawioną gębą na to, czego niechcący stałem się świadkiem.

Wreszcie oprzytomniałem i uruchomiłem zesztywniałą szczękę.

I co teraz? Którego z nich właściwie miałem śledzić? Łopatkę, oczywiście. Podążenie za Fradjikanem rozważałem jedynie teoretycznie. Więc dlaczego wszystko składało się tak wygodnie dla mnie? I co łączyło Fradiego z Łopatką?

Czy mogłem podsłuchać ich rozmowę? Coś - pewnie świadomość Gasha, połączona metabolicznie ze mną, ostrzegało mnie, iż może to być bardzo niebezpieczne. A czego jeszcze mogłem dokonać dzięki temu samemu połączeniu? Zamknąłem oczy i skoncentrowałem się. Skup się, nakazałem sobie, skup się na dźwiękach. I rzeczywiście, po chwili zaczęło do mnie docierać znacznie więcej oznak toczącego się dokoła życia. Krakanie wrony nad moją głową, pomrukiwanie człowieka szukającego porzuconych szmat na drodze naprzeciw rezydencji Łopatki, poszczekiwanie nękającego go psa, grupka kawalerzystów na głównej ulicy... Potem zdałem sobie sprawę, że nie tylko słyszałem, również widziałem, jakbym przenosił się na skrzydłach z miejsca na miejsce.

Nadal miałem zamknięte oczy, a wizja, która ukazała mi się pod powiekami, była mglista i odległa, nie jak to bywa przy wizualizacji. Ten obraz był zbyt schematyczny, co nie znaczyło, że z niego nie skorzystałem. Czy zdołam wysłać ten nowy zmysł ponad murem rezydencji? Moje trzecie oko uniosło się i poszybowało we wskazanym kierunku.

Trzask - ŁUBUDU! Przed oczami stanęła mi oślepiająca eksplozja, zupełnie jakby kopnął mnie w głowę rozjuszony buhaj, tyle że od wewnątrz. Stopniowo przypomniałem sobie, kim jestem, mam namyśli mój stan świadomości sprzed chwili, choć buhaj, ryczący mi w uszach i skaczący po głowie, wcale nie ułatwiał mi rekonwalescencji. Powoli złośliwe bydlę stawało się coraz mniejsze, skurczyło się mniej więcej do rozmiarów kozy, ale nadal bezkarnie hasało po mojej czaszce.

Najwyraźniej systemy ochronne Łopatki przewidywały nawet sztuczki w rodzaju mojego trzeciego oka. Postanowiłem się zbierać. Być może uruchomiłem również jakiś alarm. Co prawda ciągle miałem przy sobie Monocha. Ale mi się przysłużył, ho ho. Jeśli Arundi miał rację, akcesoria jego kalibru powinny ostrzegać i doradzać, a już z całą pewnością odwracać atak i otaczać swojego właściciela polem ochronnym. Ale, oczywiście, Monoch nawet nie kiwnął palcem, jeśli można tak powiedzieć. Arundi proponował różne techniki, dzięki którym można było nauczyć swojego magicznego asystenta odpowiednich reakcji, ale jakoś dziwnie nic nie przychodziło mi do głowy. W gruncie rzeczy...

- Co to, drzemka?

Uchyliłem jednej powieki, przeczekałem atak bólu po zetknięciu z jaskrawym światłem ulicznych latarni. Nade mną stała nie znana mi kobieta.

- A co, już trzeba wstawać? - spytałem bezczelnie.

Kobieta prychnęła. Czy już się gdzieś spotkaliśmy? Nie sądziłem, choć miałem mętne wrażenie, że wiem, kogo mam przed, a właściwie nad sobą. Może znowu zbliża się jeden z moich snów.

- Grozi nam niebezpieczeństwo, a ty się taplasz w błocie?

- Niebezpieczeństwo jest zawsze - powiadomiłem ją życzliwie. - Nic nowego. O jakim zagrożeniu byłaś łaskawa wspomnieć?

- O upadku obyczajów. A poza tym o pewnych dekownikach, za których inni nadstawiają karku w walce o słuszną sprawę.

Miałem niejasne wrażenie, iż człowiek spoczywający chwilowo w błotnistej kałuży, według mojej rozmówczyni, kwalifikuje się jako dekownik. No dobrze, może moja głowa zniesie jakoś pozycję pionową. Wbiłem czubek Monocha w błoto, warknąłem na niego w myślach: “może byś pomógł, co?” i dźwignąłem się z ziemi. Omal nie wyskoczyłem w powietrze, a ciszę spokojnej uliczki zmąciła seria niesmacznych trzasków. To moje stawy komentowały co sadzana temat takiej pomocy. Kiedy jednak odzyskałem równowagę, okazało się, że wszystko mam na swoim miejscu, tylko serce biło mi jak oszalałe. Ale, jak powiedziałem, nic nowego.

- Więc czego spodziewasz się po dekownikach? - spytałem. - Zakładając, iż poczują przypływ odwagi i wyjdą z ukrycia?

- Po pierwsze, że się trochę ogarną. I tak już tracimy poważanie. Nie musimy się od razu stawać pośmiewiskiem. Pozwól.

Przestałem rozglądać się za czystym ubraniem lub choćby bieżącą wodą. Kobieta wyciągnęła nade mną rękę i przesunęła nią powoli od czubka mojej głowy po koniuszki butów. Nagle znalazłem się w środku akwamarynowego wiru. Coś mocno przypominającego ryżową szczotkę przejechało mi po twarzy i reszcie ciała. Brud i błoto odlatywały całymi kawałami z mojego ubrania i sypały się na ziemię. Po chwili wszystko uspokoiło się, a ja byłem czystszy niż od... no, od dłuższego czasu.

- Piękne dzięki - powiedziałem. - Ratunek nadszedł w porę. Dopiero teraz zrozumiałem, że mam przed sobą boginię.

- Czy przy ostatnim spotkaniu nie występowałaś pod postacią palmy? - zagadnąłem, ruszając wraz z nią alejka prowadzącą do głównej ulicy.

- A co, nie podobałam ci się?

- Ależ skąd. Bardzo sprytne przebranie. Pięknie pomyślane, szczególnie podobało mi się to, co wymyśliłaś a propos kokosów.

Pamiętałem również palmę mówiącą męskim głosem, ale kto by się teraz tym przejmował. Na zebraniu bogów, w którym uczestniczyłem dzięki uprzejmości Zhardanna i występującego w przebraniu Gashanatantry, niemal wszyscy przyjęli inną postać. Ponieważ spotkanie miało miejsce w sztucznie stworzonej okolicy, a przybyli nie zjawili się na nim jako osoby z krwi i kości, lecz w postaci projekcji, mogli nadawać sobie dowolne kształty. Podobało mi się takie rozwiązanie. Był to jakiś sposób na przybieranie dowolnej pozy bez robienia komuś krzywdy.

Oczywiście, był również Sapriel.

- A, tak - zgodziła się. - Skoro już się jest Opiekunką Natury, trzeba to jakoś manifestować.

- Też bym tak robił - zapewniłem ją. - Oczywiście, gdybym miał twoją pozycję.

- Przestań teoretyzować. Wszyscy mamy jakąś pozycję, jak również potrzeby. Nie chodzi już o konserwatystów i abdykacjonistów. Jeśli tak dalej pójdzie, należy zadać sobie pytanie, z czym zostaniemy.

- To brzmi dość apokaliptycznie.

- Nie sądzę - warknęła. - Może ci się zdawać, że wystarczy dalej bawić się w te twoje intrygi, ale tym razem nie masz racji. Sytuacja kompletnie wymknęła się spod kontroli. Zaczęło się od abdykacjonizmu, ale na dłuższą metę nie jest to jedyny czynnik destabilizujący.

Moja rozmówczyni była Opiekunką Natury, zgadza się? Natura miewała się całkiem nieźle, pominąwszy takie sprawy jak kontynent Synarktyki. Zresztą wyglądało na to, że nawet on zaczynał wracać. Jeśli ci “miłośnicy ziemi”, jak ich nazywała, na nowo odzyskają kontrolę nad swoim losem, znów zaczną rozrabiać tak samo jak przed Przeniesieniem. A zatem Opiekunka Natury należała do konserwatystów. Uważała, że bardziej zyska zachowując dawny status.

- Ale czy mam jakąś władzę? - odezwałem się z powątpiewaniem. - Czego się po mnie spodziewasz?

- Wiesz o każdym coś kompromitującego. Nie zaprzeczaj, bo to prawda.

Nie zatrzymała się na rogu. Skręciła i nie zwalniając kroku weszła pomiędzy kobiety z koszykami i opakowanymi w gazetę rybami. Nie tracąc animuszu, zaczęła torować sobie drogę łokciami. Odepchnięte kobiety rzuciły za nią parę niepochlebnych epitetów i w chwilę później ruszyły w pościg za bochenkami chleba i rzepami, podskakującymi wesoło na wybojach. Ominąłem starannie zbiegowisko, nie życząc sobie czołowego zderzenia z rzepą.

- Jeśli przypomnisz sobie parę rzeczy i wykorzystasz je - ciągnęła moja towarzyszka - możesz zdławić w zarodku niektóre knowania.

- Znowu przesadzasz.

- Nie, do cholery. Mam już dość tej anarchii i bezczynności. Pora coś zmienić, ale abdykacja nie jest żadnym rozwiązaniem. Potrzebujemy nowego przywódcy, który nas poprowadzi.

- Ciekawy pomysł. Zakładam, że nie jesteś odosobniona w tych poglądach?

Zbliżyliśmy się do głównej bramy Łopatki. Teraz dopiero zauważyłem coś, co przedtem umknęło mojej uwagi: małą mosiężną tabliczkę przyśrubowaną do muru tuż obok wejścia. Spojrzałem na wygrawerowany na niej napis i przypomniałem sobie, że zapomniałem spytać o prawdziwe nazwisko Łopatki.

Więc to dlatego wydał mi się znajomy.

Zaledwie po raz dwusetny tego dnia zadałem sobie pytanie, co się tu właściwie dzieje. I w co zostałem wplątany. I...

Może jednak spróbuję skontaktować się ze Shaa.

Ale Opiekunka Natury jeszcze ze mną nie skończyła.

- Oczywiście, że nie jestem sama - oznajmiła. - Ale jeśli chcesz stanąć na czele nas, musisz się jakoś wykazać. Udowodnij nam, że masz dobre chęci.

- Ciekawe. Może masz dla mnie jakąś propozycję? Rzuciła mi niemiłe spojrzenie.

- Peridol znalazł się w niebezpieczeństwie. Sytuacja staje się poważna. Musimy mieć pewność, iż zagrożenie to zostanie usunięte. Niestety, jest pod opieką Phlinna Arola. Stąd te trudności.

- Kto?

- Człowiek. Niejaki Maximilian.


Rozdział XVI


Znakomicie. A teraz rakiety. Pomyślałeś o rakietach? Jak wyglądają?

Wyróżniony - przez - Bogów odsunął się od stołu i podniósł wzrok. Wskazał grafiki, mapy i spisy ułożone w schludnym rządku na blacie. Wielki arkusz na samym wierzchu przedstawiał projekt pawilonu, wyglądającego jak połowa beczki, leżąca na środku przestronnego trawnika. Jego złote żebrowanie lśniło na tle głębokiego indygo nocnego nieba. Powyżej migotały dziesiątki różnokolorowych rozbłysków.

- Są tutaj - oznajmił Wyróżniony. - Rakiety. Dwadzieścia dwie baterie, wzdłuż obrzeży, tak jak obiecałem.

Zaczął grzebać w stercie papierzysk i wyciągnął mapę terenu.

- Tu i tu, i we wszystkich miejscach oznaczonych gwiazdką.

- A... - głos brzmiał jak odległy grzmot. Ogromny cień pochylił się nad stołem, wyciągnął smugę, w której można by się dopatrywać kształtów ręki i ujął szkic pawilonu. - Sprawdziłem nowy hol. Część gospodarcza jest nadzwyczaj intrygująca.

Wyróżniony umieścił fragment kuchni na podwyższeniu znajdującym się na brzegu promenady.

- Otwarte piece będą ziać ogniem - wyjaśnił. - Wyobrażam to sobie jako coś pomiędzy wulkanem a piorunem w klatce.

- Miły pomysł - zgodził się głos. - A ziemny grzmot? Wyróżniony wziął głęboki oddech.

- Moment, szefie - powiedział z szacunkiem. - Możemy tu posiedzieć jeszcze przez godzinę, a wtedy wyjaśnię panu wszystkie szczegóły. Mogę również wyjść i dopilnować, żeby wszystko poszło jak należy. W przeciwieństwie do pana nie jestem wszechobecny. Nie umiem robić dwóch rzeczy naraz.

- Nie zatrudniłem cię po to, żebyś prawił mi impertynencje.

- Nie. Zatrudnił mnie pan, bo jestem dobrym fachowcem i nie zawiodę pana. Więc proszę mi pozwolić zająć się tym, co umiem robić.

Cień zawisł nad Wyróżnionym i otulił go lodowatą mgłą.

- Bardzo dobrze - zagrzmiał głos, który wstrząsnął nim i przejął go zimnem do szpiku kości. - Jeśli mnie zawiedziesz, twoje ciało stanie się karmą dzikich bestii, a oczy żerem wronim. Będę używał twojej duszy jako podpałki, zapamiętaj to sobie.

Cień skurczył się i zniknął. Gdzieś w głębi trzasnęły drzwi.

- Jakbym nie wiedział - mruknął Wyróżniony.

Spotkanie potoczyło się po jego myśli. Zimrat Yaw, Pan Wichrów, był wymagającym klientem. No, ale Wyróżniony też nie wypadł sroce spod ogona i pracował już wystarczająco długo dla Zimrata Yaw, by wiedzieć, jak z nim postępować. Na szczęście nie zostało już wielu fundamentalistów starej daty. Zdaniem Wyróżnionego paniczny strach, drżenie przed każdą rozmową z bogiem i tak dalej - plus bezwzględne posłuszeństwo i dryl, na dłuższą metę jednak się nie sprawdzały. Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru wyjaśniać tego Zimratowi Yaw. Jego program przewidywał spuszczenie głowy i czekanie na nowego Pana Wichrów. W odpowiedniej chwili, być może, da jeszcze kopa staremu.

Oczywiście rzadko zdarza się, że trafiamy na odpowiednią chwilę. Znacznie częściej mamy do czynienia raczej z całkowicie nieodpowiednią. Weźmy na przykład to, co wydarzyło się ostatnio. Czy to nie z tego powodu Maximilian i ta żona Karliniego wybrali akurat ten moment, by pojawić się na horyzoncie i narobić kłopotów?

Wyróżniony zgarnął dokumenty, wybrał kilka z nich i wsunął, zrolowane, pod pachę. Opracował je dla Pana Wichrów oraz załogi. Wszystkie istotne informacje przechowywał w pamięci systemu. Zimrat Yaw, fundamentalista do szpiku kości, zareagowałby pewnie wyjątkowo gwałtownie, gdyby odkrył istnienie tak odrażającego mechanizmu. Właściwie wszystko, czego używał Wyróżniony, spotkałoby się z taką samą reakcją w przypadku większości bogów. Jedynie jego pojazd, flotarobolis, był objęty dyspensą. A jednak Wyróżniony nie afiszował się z nim specjalnie. Także w tej chwili trzymał go pod pokrowcem. Dyspensy mają to do siebie, że można je w każdej chwili unieważnić, zwłaszcza jeśli korzystało się z nich zbyt ostentacyjnie.

Rozległo się ostre pukanie. Wyróżniony, który i tak odwracał się w kierunku drzwi, rzucił krótko:

- No!

Do pomieszczenia wpadł wąski snop słonecznego światła, obramowującego zwalistą sylwetkę mężczyzny w kombinezonie. Jego twarz, spalona na ciemny odcień mahoniu, świadczyła wymownie, iż mężczyzna spędził całe życie na świeżym powietrzu.

Promienie słońca rozproszyły resztki ponurego mroku, zwykle towarzyszącego Zimratowi Yaw. Ich światło obnażyło nędzę pomieszczenia, które okazało się właściwie zwykłą szopą. Gdyby nie stół, krzesła, zasłonięty flotarobolis, parę ściennych map i parafinowy grzejnik, niczym nie różniłoby się od opuszczonej ruiny.

- Rolf chce pogadać o moździerzach - powiedział szef ekipy. - Hagbard zauważył kolejny transport żywności, a drogi są ciągle nieprzejezdne w miejscach, w których zmienia się nawierzchnię. Poza tym są już dostawcy...

Wyróżniony wyszedł ze swoim asystentem z kwatery głównej i ruszył w stronę brzegu, pozostawiając szopę daleko za sobą. Brzeg jeziora łagodnie falował. Po prawej stronie lśnił nowy pawilon. Rusztowania były już niemal zdjęte - w samą porę, ani na chwilę za wcześnie. Pracowały tu dziesiątki robotników. Zajmowali się wszystkim, od porządkowania rabatek i polerowania klamek, po budowę barykady wzdłuż ścieżki na skraju łąki. Za pawilonem i wielką połacią trawnika wznosił się szary masyw pałacowego muru. Fale jeziora otaczały go fosą; obmywały go, wdzierając się pomiędzy kamienie i burząc się efektownie. Paru bogaczy kołysało się już na falach w płaskodennych łodziach. Rodziny zgromadzone na brzegach zaczęły robić zakłady. Wyróżniony najchętniej znalazłby się pomiędzy nimi. Odbite w tafli jeziora sztuczne ognie będą przedstawiać fantastyczny widok.

- Najpierw Hagbard - postanowił, ponieważ Hagbard stał przed pawilonem, najwyraźniej zaczaiwszy się na niego. - Potem... co to było?

- Jakby syk - wyraził przypuszczenie szef ekipy.

Syk dochodził spomiędzy kępy drzew. Za jednym z grubych pni pojawił się mały czarny krzaczek. Wydawało się, że macha do nich. Po chwili zmienił pozycję i spomiędzy gałązek błysnęły czerwone, jarzące się oczy.

- Przepraszam na chwilę - rzucił Wyróżniony. - Powiedz tym najbardziej wściekłym to, o czym mówiliśmy, albo wymyśl coś, żeby się odczepili. Sam już wiesz.

Jego asystent oddalił się bez słowa. Wyróżniony odwrócił się i popędził w stronę drzew.

- To bardzo zła pora - powiedział z wyrzutem do krzaka, zniżając głos i rozglądając się na boki.

- Prawdą jest to - zgodził się z nim Haddo, strzepując zabłąkaną gałązkę z płaszcza. - Lecz pory dobrej próżno szukać by.

Wyróżniony zerknął niespokojnie na plecy oddalającego się szefa ekipy.

- Nie powinienem wracać tu statkiem. Gdyby Zimrat Yaw dowiedział się o tym cyrku, byłbym dzisiaj głównym daniem.

- Na odległość ty pełnisz przywódcy obowiązki. Asystentów na miejscu masz ty natomiast.

- Jasne - mruknął Wyróżniony. - Byłem tu do czasu tej wycieczki do Oolsmouth, ale zabrała mi zbyt wiele czasu.

- Perfekcjonistą jesteś bowiem. Istotnym było zaś zadanie w Oolsmouth.

- Tak, jasne, powiedz mi coś nowego. Jakiś ślad Dortonna? - Ze śladów nic, wyczuwam jednakże go ja. Niedaleko jest on.

Atoli z nimi jest Svin. Gotów jest on.

- Nie, nie jest - zaprotestował Wyróżniony. - Tylko mu się tak wydaje.

- Znaczenia brak. Znaczenie jedynie ma to, iż nie wie o pierścieniu.

Wyróżniony zawahał się.

- No dobrze - powiedział po chwili. - Dobrze. A Wroclaw?

- Pomoże nam on. Wzdraga się, pomoże jednak on.

- Zawsze się wzdragają na początku, ale kiedy dociera do nich, jak bardzo wpadli, przestają się wahać. Dochodzą do wniosku, że to wszystko nieważne, bo nie mają już wyboru. Tak, jak Karlini. Pora znowu wywrzeć na niego nacisk.

- Chyba nie, sądzę ja - powiedział Haddo powoli.

- Znowu chcesz mnie zmiękczyć? Nie możemy pozwolić, żeby się tak pętał, to tu, to tam. Albo się opowie po naszej stronie, albo zniknie z pokładu.

- Zbędną przemoc jest.

- Czas nas goni coraz bardziej. Jego żona jest coraz bliższa ukończenia pracy. Powiedziałeś, że możesz ich powstrzymywać tylko do pewnego stopnia. Więc będziemy potrzebować Karliniego, zgadza się?

- Tak.

- Ty się naprawdę łamiesz - skonstatował Wyróżniony. - Nie wygramy kwękaniem i lamentami, tak jak nie da się wygrać za pomocą półśrodków, które mi proponujesz. Tym razem nie spuszczę cię na spadochronie. Nie mogę. Rozumiesz? Haddo warknął gardłowo.

- Czas będzie odszukać Dortonna?

- Kiedy tu skończymy. Może w nocy, jeśli nie będę zbyt wykończony. Ale raczej jutro. Sprawdź, może wpadniesz jeszcze na jakiś ślad. I wymyśl, co powinniśmy zrobić z Karlinim.

Wyróżniony zastanowił się, wydymając usta. Czy powinien mu powiedzieć? Właściwie to byłoby bardziej ryzykowne. Haddo mógłby wreszcie poczuć potrzebę, by zwierzyć się komuś. A to nie wyszłoby im na dobre. Zwłaszcza gdyby inny agent postanowił zająć się Maximilianem.

- Muszę już iść. Uważaj na wszystko. Jeśli Dortonn jest w okolicy, nie wiadomo, kogo ze sobą przy wlókł.

To chyba dobry kompromis, pomyślał obserwując oddalającego się Hadda. Powiedziałem mu o wszystkim, ale nie zdradziłem się z żadnym konkretem. W gruncie rzeczy, co mógłbym mu powiedzieć? Człowiek, o którym wspominałem, jest nieuchwytny jak cień. Czy w ogóle można zauważyć kogoś takiego?

Może jednak czegoś się dowie. Do tego czasu Wyróżniony będzie musiał sam uważać na Fradjikana.

- Cele odmienne - mruczał do siebie Haddo, pospiesznie opuszczając park Mathom. Dzisiejszego wieczoru puste alejki zapełnią się ludźmi. Tak będzie do końca święta Robótek. Wyróżniony będzie zajęty zarówno samą uroczystością, jak i parkiem, a to z kolei oznacza, że będzie bardzo trudno przyprzeć go do muru i dowiedzieć się, ile naprawdę wie. Nie mówiąc już o wybadaniu jego prawdziwych zamiarów.

Po ostatnim enigmatycznym ostrzeżeniu stało się jasne, że coś przed nim ukrywa. Kto wie, jak daleko sięgały jego powiązania? Na pewno wiedział o wiele więcej, niż był w stanie dowiedzieć się z rozmów z bogami. Haddo żywił względem niego pewne podejrzenia. Choć Wyróżniony nie chwalił się nikomu swoimi możliwościami, wieloletnie obserwacje świadczyły wyraźnie, iż potrafi podsłuchiwać prywatne rozmowy, jakie bogowie toczą między sobą.

Może pora powiedzieć mu o tym. Jeśli...

- Sassa kachanta - zgrzytnął Haddo, zatrzymując się gwałtownie. Niech to. Wyszedł z parku główną alejką, prowadzącą na największą ulicę miasta. W obecnej chwili jeszcze jedna postać w czarnym płaszczu, sięgająca przechodniom do pasa, nie powinna budzić niczyjego zainteresowania. Więc po co kryć się w ciemnościach? Oczywiście najważniejszą przyczyną omijania centrum miasta był ruch uliczny, a mówiąc inaczej, gigantyczny tor przeszkód stworzony przez metropolię tylko po to, by urozmaicić życie jej mieszkańcom. Pomiędzy innowacjami, z który słynął Peridol, znajdował się system kanalizacyjny oraz maszyneria odsalająca wodę. Zaklęcia mogły wprawić w ruch systemy oczyszczające i pompujące, ale odkręcenie kranu w domu nie miało nic wspólnego z magią. Woda po prostu płynęła. Tak jak płynęła przez labirynt rur pod ulicami miasta, wyjąwszy przypadki, kiedy postanowiła pojawić się gdzieś indziej albo kiedy rury nagle zmieniły swoje położenie.

To właśnie tłumaczyło scenę, w której sam środek wpadł Haddo, wyłoniwszy się zza rogu ulicy.

Koń stał dęba, młócąc kopytami powietrze. Powóz, do którego był zaprzęgnięty, przewrócił się na wózek z mlekiem. Przechodnie wyciągali szyje, by zobaczyć, co się właściwie dzieje, lub przepychali się przez tłum. Padał gęsty deszcz, który w mgnieniu oka przemoczył wszystko i wszystkich, nie, właściwie to nie był deszcz, lecz gejzer tryskający ze środka alei, potężna kolumna rozpryskująca się u góry. Haddo zauważył robotników, stawiających pomarańczowe barykady.

Najwyraźniej droga była nieprzejezdna. Haddo zawrócił... a przynajmniej miał taki zamiar. Dlaczego nagle nie mógł zrobić ani kroku?

Jak wszyscy inni, stał w głębokiej kałuży. Chodnik został dosłownie zmyty, a na miejscu jezdni pojawiło się niewielkie, lecz stopniowo rosnące jeziorko. Wyglądało na to, że ulica została niedawno wysprzątana. I bardzo dobrze, gdyby zalegały na niej zwykłe zwały błota, odpadków i innych śmieci, wszyscy staliby teraz po kostki w ścieku. Może jego stopa ugrzęzła w jakimś paskudztwie, którego nie zdążono sprzątnąć? Ale skąd ten chłód?

Spuścił wzrok na swoje stopy. Kałuża, w której stał ścięła się lodem. Czyżby dziwaczny wybryk pogody, sztuczny mikroklimat?

Ależ skąd.

- Pokaż się - zawołał. - Wiem ja, żeś ty to. Za jego plecami rozległ się chichot.

- Azaliż nieczyste sumienie, o Pięści?

- Lub eliminacji proces - mruknął Haddo, czując powiew zimna na plecach. Niech go diabli, jeśli da mu satysfakcję i odwróci się, by na niego spojrzeć. Choć to z kolei mogło być poczytane za wyniosłość. - Na południe nieczęsto przychodzisz.

- Gdyby chodziło o złożenie ci wizyty, moja niewierna Pięści, najprawdopodobniej nie zadałbym sobie tyle trudu, choć nie chciałbym żebyśmy rozstali się w takich okolicznościach.

- O zakład idę, że tak - syknął Haddo.

- Zadziorny i zapalczywy, jak zawsze. Czas, który podobno ściera ostre kanty, tym razem...

- Dorzeczy. Zimnymi są stopy.

- Cóż, nigdy nie miałeś poczucia humoru, czyż nie? Nie szkodzi. Więc do rzeczy. W zamian za swoją łaskę mój pan Pod Dali zobowiązał mnie do pewnych usług. Przenoszę to zobowiązanie na ciebie.

- Odrzucam ja twoje kłopoty. Kwita jesteśmy.

- O nie, nie można tak powiedzieć. Czyż nie, o Pięści? Lojalna Pięści? Wierna Pięści? Pięści o tyle nierozsądna, że sprzymierzając się z wrogami swego pana zostawiła pewnych przyjaciół i powiązania? Nie, jeszcze nie jesteśmy kwita. Jeszcze nie. Ale wszystko w swoim czasie. A któż wie, czy dobra współpraca nie złagodziłaby surowego dekretu, który spadnie na ciebie w razie przeciwnym?

Zawsze lubił zbyt wiele gadać, pomyślał Haddo. Był jednak na tyle roztropny, że nie podzielił się tym spostrzeżeniem ze swoim rozmówcą.

- Swoje żądanie określ - powiedział.

- Sytuacja jest prosta. Przybyłem na południe, żeby znaleźć pierścień wiążący mojego pana. Znajduje się on w zasięgu twojej ręki. Zdobędziesz go i dasz mi.

- Ja...

- Proszę, tylko nie mów, że zasady nie pozwalają ci zdradzić pracodawcy. Obaj wiemy, że sytuacja wygląda inaczej, nieprawda?

- Trudności widzę - zaprotestował Haddo. - Strzeżonym pierścień ów jest, pułapkami otoczony i przez ludzi pilnowany. Jeśli nieostrożności dopuszczę się, Pod Dali na większe ryzyko wystawion może być.

Poczuł lodowaty dotyk, jakby po ramieniu poklepał go przyjacielsko sopel.

- W razie sprzeciwu zobowiązany jestem do zemsty, nie zaś do ratunku i oswobodzenia. Wiem, że dołożysz wszelkich starań. Ale ponieważ jestem rozsądny i mam na względzie dobro mojego pana, daję ci trzy dni.

Podmuch zimnego wiatru uderzył go w plecy. Niemal równocześnie rozległo się jakieś cmoknięcie i mlaśnięcie.

Tyle na temat wyniosłości. Lód otaczający jego buty zmiękł nieco. Haddo chwycił oburącz nogę i, złorzecząc pod nosem, zaczął ciągnąć ją z wysiłkiem. Lód trzeszczał, aż wreszcie jego stopa drgnęła. Wyszarpnął ją i przystąpił do pracy nad drugą nogą.

Przeklęty Dortonn. Przeklęty Wyróżniony. Przeklęty Max, niech diabli wezmą tego Karliniego, do cholery z tą całą nawiedzoną bandą. Ziemia zaczęła palić się mu pod nogami. A kiedy spojrzał na to wszystko z perspektywy czasu i zdał sobie sprawę, jak bardzo było to oczywiste, robiło mu się jeszcze gorzej. Powinien się spodziewać bezpośredniego kontaktu z Dortonnem. No, ale nasłał już na niego Svina. Svin nie był głupi, a kiedy wyruszył na poszukiwania, nie można go było zawrócić z drogi.

Dortonn brał pod uwagę możliwość zasadzki. Wzmianka o nie dokończonym zadaniu świadczyła o tym wyraźnie i ponad wszelką wątpliwość. Ale kogo się spodziewał, Svina czy Wyróżnionego? Niech to wszyscy diabli. Z tego nie wyniknie nic dobrego.

Z drugiej strony, Dortonn nie był aż tak kiepskim szefem. Brutalnym i okrutnym, to tak, ale zwykle doprowadzał sprawy do końca. Ich współpraca układała się bardzo pomyślnie.

Może należy jeszcze raz zastanowić się nad zmianą pracodawcy.


Rozdział XVII


Wieczór zapowiadał się przyjemnie, przynajmniej jeśli chodzi o pogodę. Odrębną kwestią mogło okazać się towarzystwo. Leen poprawiła niewygodne falbanki na rękawach, napuszyła obfite zwoje szyfonu i po raz kolejny wyjrzała przez okno. Wynajęty powóz wtoczył się właśnie na okazały podjazd i stanął pod portykiem. Zaproszenie otworzyło dla niej barykadę na końcu trawnika, pod którą gromadziły się tłumy gapiów, starających się rzucić choć jedno spojrzenie na uroczystość. Co do niej, miała ochotę powiedzieć, żeby wszyscy łaknący z nią kontaktu przyszli do jej biblioteki, no bo dlaczego nie, ale w końcu zdecydowała się postąpić zgodnie z obyczajem.

Widok pawilonu uzasadniał koszty jego utrzymania oraz plotki, krążące po mieście. Tradycja nakazywała uświetnić pierwszą noc sezonu Robótek Balem Inauguracyjnym, a także poświęcić mu ozdobną budowlę, w której miał mieć miejsce ów bal. Tradycja ta była jednym z wymysłów Abyssinii Spornego, które wytrzymały próbę czasu. W przeciwieństwie do pozostałych, ten akurat przysporzył miastu względnie dużą korzyść. Pamiątkami po inauguracji były jedne z najbardziej użytecznych budynków: na przykład Filharmonia Carstairs, a nawet Wielki Westybul jej własnej czytelni. Leen nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby wszystko rozegrało się właśnie tam.

Ale pawilon nie wyglądał źle. Potężne metalowe żebra, naprzemiennie ułożone piętra i balkony, wznoszące się nad obszerną promenadą na parterze. A także, naturalnie, wielkie szklane płaszczyzny pokrywające ściany budynku, teraz gorejące purpurą zachodzącego słońca. Przez szkło widoczne było wnętrze, pełne lamp, latarni i modnych dryfujących świetlnych rzeźb, a w głębi pomieszczenia migotał otwarty kominek. Przez otwarte drzwi powozu wdarł się gwar głosów, zmieszany z żywą melodią w wykonaniu małej orkiestry. Leen podała swoje okrycie kamerdynerowi, przyjęła numerek, znowu nastroszyła szyfonowe falbanki, draperie i rezolutnie wkroczyła do sali.

Na szczęście gospodarze uroczystości zarzucili irytujący zwyczaj obwieszczania przybycia każdego gościa wraz z wymienieniem jego tytułów. W tych szczególnych okolicznościach Leen wolała przedstawić się tylko temu, z kim chciała porozmawiać. Przyjęła kielich pełen musującego płynu od pierwszej osoby w liberii, na którą się natknęła i rozejrzała się za bezpiecznym punktem obserwacyjnym. Może powinna stanąć na którejś z galerii... o, na tamtej, pełnej gęstych, liściastych roślin...

- Nie tak szybko - odezwał się jakiś głos, a silne ramię wzięło ją pod rękę. Nie był to Łopatka ani żaden inny mężczyzna. Jej siostra Susannah zajęła strategiczną pozycję przy drzwiach, przy których mogła obserwować każdego przybyłego gościa. Leen uspokoiła z pewnym wysiłkiem galopujące serce i przyspieszony oddech.

- Cóż za suknia! - zaszczebiotała Susannah słodko i fałszywie. - Bosko ci w niej. Ja wiedziałam to od zawsze, ale kto mógł przewidzieć, że rzeczywistość przewyższy moje najśmielsze przypuszczenia? Jesteś absolutnie i bez reszty olśniewająca.

Mówiła na tyle głośno, by jej słowa dotarły do całego towarzystwa. Parę osób odwróciło się i zmierzyło Leen bacznym spojrzeniem.

- Nie ma potrzeby robić tyle...

- Au contraire, droga siostro - powiedziała Susannah cicho i z naciskiem, tym razem kierując swoje słowa wyłącznie do niej. - Jeśli ci się wydaje, że pozwolę ci się zaszyć w jakimś kącie, bardzo się mylisz. Czekałam na tę chwilę od dawna i nie zamierzam jej przegapić. A gdzie się podziewa twój kawaler? Dlaczego nie przyszedł z tobą?

- Jeśli chodzi ci o Łopatkę, nie przyszedł ze mną, bo ja nie przyszłam z nim. Jestem tu solo.

- Co... co proszę? A ta sukienka?

- Butik Murgatroyd i Walmark na Najlepszej.

- O, kochanie... Dlaczego to zrobiłaś? To bardzo niemądre, bardzo niemądre.

Tym razem Leen była skłonna przyznać rację swojej siostrze. Co właściwie w nią wstąpiło? Pewnie przekora, ale to jeszcze nie wszystko. Czuła, że Łopatka coś zamierzał, nie wiedziała co i bardzo ją to męczyło. To uczucie pogłębiło się jeszcze bardziej, w miarę jak Łopatka ponawiał wysiłki, by ją zdobyć. Najwyraźniej była dla niego wyzwaniem. No cóż, ona też potrafiła odpłacić mu pięknym za nadobne. Zobaczymy, jak się dziś zachowa. Nawet on poczuje się chyba nieswojo w obliczu całej śmietanki towarzyskiej Peridolu.

Nie musiał uznać odrzucenia sukni, którą jej podarował za wypowiedzenie wojny. Była to raczej deklaracja niepodległości. Znak, iż nie pozwoli się kupić. Znając go mogła przewidzieć, że jej gest raczej go rozbawi. Oczywiście to, co o nim wiedziała, pozwalało jej również przypuszczać, że równie dobrze może unieść się gniewem i zapałać żądzą odwetu.

Chyba że jest mu do czegoś potrzebna do tego stopnia, iż zapomni o urażonych uczuciach.

A może potrzebował jej w pewnym szczególnym momencie, który już nie powróci...

No cóż, będzie co ma być. Zresztą bal nie musi okazać się totalną klęską, nawet jeśli Łopatka będzie niemiły. Leen nie była głupia. Umiała prowadzić rozmowę. Może nawet pozna kogoś interesującego. A może, pomyślała sarkastycznie, przyczepię się do tego obdartusa, który wpadł mi w oko na ulicy.

Ale cokolwiek miało ją spotkać tego wieczora, na pewno nie było jej dane spędzić go w towarzystwie siostry.

- O, patrz - powiedziała Leen podstępnie. - Idzie Cytryna.

Skorzystała z nieuwagi siostry, która odwróciła się w stronę swojej następnej ofiary i wymknęła się chyłkiem.

Znalazłszy się w bezpiecznej odległości postanowiła rozejrzeć się za poczęstunkiem. Cytryna i tak musiał tu gdzieś być, więc wcześniej czy później zetknie się z nim. Czy był tu ktoś jeszcze, kogo chciałaby spotkać? Pozdrowiła w przelocie kilka znajomych osób. Chcąc nie chcąc musiała zamienić parę słów z ludźmi, których poznawała lub którzy twierdzili, że ją poznają. Nie udawała roztargnienia, naprawdę, ale w tych okolicznościach było to rzeczą naturalną. Zresztą okazało się jakimś wyjściem z sytuacji, a jej nie przeszkadzało, że zostawia rozmówców w stanie lekkiego ogłuszenia.

Sala wypełniała się szybko, ale w gromadzącym się tłumie nie dostrzegła nikogo, z kim chciałaby porozmawiać. Kto właściwie figurował na jej liście? Znajomy detektyw, z którym rozmawiała w bibliotece, ale nawet jeśli powiedział jej szczerze, kim jest i zamierzał jej pomóc, z całą pewnością nie zdołał niczego odkryć w ciągu tych kilku godzin, jakie upłynęły od ich spotkania. Zresztą na pewno nie pojawiłby się tutaj, nawet gdyby miał jej coś do powiedzenia. No, chyba że byłoby to coś zupełnie wyjątkowego.

Chyba mogła trochę pofantazjować?

Tym razem naprawdę zauważyła brata, oddalonego od niej na całą szerokość podłogi. Ruszyła ku niemu przez labirynt schodów i podestów, balansując talerzem z kanapkami i sałatką z kurczaka, oproszoną cukrem pudrem. Może przynajmniej on zdołał się dowiedzieć czegoś o Łopatce.

Dotarcie do niego zajęło jej niemal pięć minut, do niego, a raczej w miejsce, w którym niedawno stał. Przez ten czas zdążył zmienić pozycję, niech to diabli. Leen postawiła pusty talerz na stoliku z zakąskami i wychyliła się przez balustradę balkonu. Jeśli...

Hę?

Co się z nią dzieje?

Spojrzała prosto w oczy obcego gościa, który stał na parterze i lustrował górne balkony. Może zrobiła to dlatego, że wizja obdartusa z ulicy znowu stanęła jej przed oczami. Oczywiście to nie mógł być ten sam człowiek. Mężczyzna z parteru był dobrze i modnie ubrany, a jego strój obejmował krawat, koszulę z żabotem, doskonale skrojony surdut i ceremonialny miecz (z którym wystąpiła większość mężczyzn i parę kobiet). Ale Leen poczuła znajomy dreszcz, pełznący po plecach wprost do żołądka. Ten dreszcz się nie zmienił.

Kiedy wreszcie była w stanie mrugnąć powiekami i pozbierać myśli, nieznajomy zniknął. Czyżby był tworem jej wyobraźni? Czy czekanie na reakcję Łopatki naraziło jej umysł na napięcie, jakiego się nie spodziewała? Może lepiej usiąść na chwilę i odpocząć.

Nie, do cholery. Nigdy w życiu nie było jej słabo i niech ją diabli, jeśli teraz zacznie histeryzować. Pochodziła ze swojej klasy, choć czasem o tym zapominała. A to dało jej pewne podstawy i nawyki. Teraz nadeszła odpowiednia pora, by je wykorzystać.

Najlepszym sposobem, by przekonać się, czy obcy jest tworem wyobraźni, było znalezienie go.


- Gdzie jest ten Archiwista, do pioruna?

Max wepchnął palec pod ciasny kołnierzyk i rozepchnął go, usiłując zrobić sobie nieco miejsca.

- Zamierzasz oderwać guzik od kołnierzyka? - zagadnął go Shaa.

- Światowiec - warknął Max.

Na twarzy Shaa odmalował się smutek.

- Zawsze się taki robię na oficjalnych przyjęciach. Tak mnie wychowano. Mam to chyba we krwi.

- To nie jedyna rzecz, którą masz we krwi i lepiej o tym nie zapominaj.

- Zapewniam cię, że znakomicie o tym pamiętam. - Shaa powiódł spojrzeniem za czyimś talerzem. - Jak sądzisz, co to było? Wyglądało jak kumkwat. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem kumkwat w okolicy tak daleko wysuniętej na pomoc. Ale ten sos... Czyżby kucharz ośmielił się dodać salsy?

- Ale mam z ciebie wyrękę - wymamrotał Max nieżyczliwie. - Równie dobrze mógłbym zabrać chłopaka.

- Cierpliwości, mój stary. Ledwie weszliśmy. I w jaki sposób zamierzasz rozpoznać Archiwistę? Nie zadałeś sobie nawet trudu, by zdobyć jego opis.

- Daj mi chwilę, a pokażę ci go.

- Równie dobrze możesz zapytać kogoś z obecnych - podsunął mu Shaa. - Ale nie, to by było zbyt proste, czyż nie?

Max zmierzył go złowróżbnym spojrzeniem.

- Wiesz dobrze, że chodzi mi o aurę. To ona wyróżnia ludzi. No dobrze, nie dotarłem do Czytelni, nie wybrałem się na rekonesans, zadowolony? Miałem inne zajęcia, o czym ci także wiadomo, a Archiwista i tak musi tu być.

- A jaki jest rezultat tak licznym zajęć?

- Prawie żaden, piekło i szatani. No dobrze, skoro już tu jesteśmy, możemy rozejrzeć się za jakimś pożywieniem. Idziemy.

Max ruszył przez tłum. Z całej jego postaci biła czujność. Oczy lustrowały wszystkich gości, sylwetka o napiętych mięśniach wydawała się emanować skoncentrowaną energią. W porównaniu z nim wyglądam jak pogrążona w letargu jaszczurka, pomyślał Shaa. Ale, jak już wspomniał, rzecz polegała na odpowiednim wychowaniu. A Max jak zwykle brał sobie wszystko do serca. Ciągle taki sam, nigdy mi nie uwierzy na słowo.

Cały on. Choć wydawało się, że staje się jeszcze bardziej zapalczywy.

Może to wpływ okoliczności, w jakich się znalazł.

- Ciągle masz problemy z tymi fragmentami budowli, z jakimi nieustannie wchodzisz w kontakt? - spytał, kiedy stanęli w kolejce do długiego stołu przybranego rozmaitymi sałatkami.

Max poderwał głowę i błyskawicznie zlustrował sklepienie krzyżowe. Ale nic nie spadało mu na głowę.

- Przestań...

- To tylko pytanie. Zresztą retoryczne. Podejrzewasz Ma Pitoma?

- Owszem. Nie rozumiem tylko, dlaczego to stare towarzystwo znowu działa razem. Wiem z całą pewnością o Ręce, a teraz znowu Ma Pitom, no i jeszcze ten bawoli róg, o którym ci opowiadałem... To wszystko nasuwa mi na myśl Homara Kalifę, a to przecież jeszcze nie wszystko... zastanawiam się, czy ktoś za tym nie stoi.

- Poproszę trochę tego - zwrócił się Shaa do kelnera. - I parę tych takich... co to właściwie jest? A, panierowane kalafiory, bardzo dobrze. I może jeszcze plasterek tej czosnkowej zapiekanki. Po co się męczyć domysłami? Jesteś, kim jesteś. Równie dobrze możesz to uznać za pewnik.

- Piękne dzięki za słowa otuchy - warknął Max i zaczął nakładać sobie jedzenie, ignorując kelnera.

- A właśnie, chciałem spytać, dlaczego dałeś sobie spokój z kostiumem i kamuflażem? Chodzi o to co oczywiste, czy też przyświeca ci jakiś inny niecny cel? Dziękuję, już wystarczy, chociaż... tak, skuszę się jednak na odrobinę kumkwatu. Bo to kumkwat, prawda? Wyśmienicie.

- Co jest oczywiste? - mruknął Max, dodając do swoich łupów zwinięty w węzełek kwaśny naleśnik.

- Twoje przebrania najwyraźniej nie odniosły wielkiego sukcesu, jako że Ma Pitom, Ręka i wszyscy pozostali jak jeden mąż rozpoznawali cię od pierwszego spojrzenia.

- Tak - przyznał niechętnie Max. - To faktycznie oczywiste. Odwrócili się i stanęli oko w oko z siwowłosym dżentelmenem w fioletach, który wpatrywał się w nich z szeroko otwartymi ustami.

- Jaki miły wieczór - zwrócił się do niego Shaa. - Polecam łososia z rusztu.

Szczęka mężczyzny opadła jeszcze niżej, jeśli to w ogóle było możliwe.

- Wielkie nieba, ależ to młody Shaa! Shaa przyjrzał się mu z ukosa.

- Hagreaves-Hedge senior, jeśli się nie mylę? Starszy pan chwycił go mocno za ramię.

- Ale klątwa, mój chłopcze, co z klątwą?

- Spotkamy się później - powiedział Max. Pora zająć się pracą, a Shaa najwyraźniej ugrzązł na jakiś czas. Max utorował sobie drogę do parkietu tanecznego tuż obok zespołu, pożarł zawartość swojego talerza, po czym zaczął przyglądać się tłumowi gości.

No cóż, może rzeczywiście należałoby zasięgnąć języka, pomyślał po paru chwilach. Nie brakowało tu znajomych twarzy; jak choćby kobieta, którą zauważył na ulicy. Patrzyła na niego z takim napięciem, jakby dostrzegła w jego twarzy coś wyjątkowo godnego uwagi. Przez moment wydawała się mu dziwnie odmieniona, niemal tak jak on. W jego przypadku transformacji uległo nędzne... hm, podejrzane indywiduum, które zmieniło się w dość przystojnego i bywałego w świecie dżentelmena. Ale jej odmiana była szokująca. Ta kobieta odrzuciła przeciętną postać i stała się olśniewającą pięknością.

Właściwie to także nie odpowiadało rzeczywistej sytuacji. Kobieta nie była przeciętna. W jej nagłej przemianie było coś nadzwyczajnego. Gdyby nie to, że przybył tu w interesach, na pewno by się nią zainteresował.

Ale na razie musiał odnaleźć Archiwistę. Na zewnątrz zapadła już ciemność, co znaczyło, iż niedługo rozpocznie się zabawa. Na kiedy przewidziano pokaz fajerwerków? Max spojrzał na swoich najbliższych sąsiadów. Który z nich wyglądał na Archiwistę? Zauważył coś szczególnego w kobiecie w masywnym diademie... nie, to tylko sam diadem, w którym znajdował się punkt węzłowy Ścieżki jakiegoś żartownisia. Zresztą dzisiejszego wieczoru w sali znajdowało się mnóstwo Ścieżek, porozrzucanych niczym bilety wizytowe. Dziś nie miał na nie czasu. Więc kto?

- Dobry wieczór - rozległ się jakiś ciepły kontralt.

- Dobry... - zaczął Max, ale kiedy się odwrócił, głos ugrzązł mu w gardle jak tłusta żaba.

To ta kobieta.

No cóż, w końcu może z nią porozmawiać, a dopiero później zabrać się za szukanie Archiwisty. Chyba że...

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała kobieta. - Czy przeszkadzam? Zdaje się, że nie zamienił pan z nikim ani słowa.

- Ależ skąd, wcale mi pani nie przeszkadza. Wcale a wcale -zaprotestował gorąco Max. - Przepraszam. Byłem zamyślony, a pani... to znaczy...

Patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby się zastanawiała, czy nie weszła w kontakt z nosicielem jakiejś wyjątkowo odrażającej choroby.

- Chyba jednak poniosła mnie wyobraźnia - mruknęła na poły do siebie. - Tylko... czy tam, na ulicy to mógł być pan? Wyglądał pan jak mieszkaniec śmietnika. O, przepraszam, to było okropnie niegrzeczne.

Oczywiście, że to nie mógł być pan. Pańska twarz, przynajmniej tyle, ile zdążyłam zauważyć, wyglądała zupełnie inaczej,... ale pańska aura... Tylko mi nie mów o aurze, pomyślał Max. Ku swojemu zaskoczeniu usłyszał własny głos, mówiący:

- Tak właśnie wyglądam. To znaczy, kiedy jestem w dobrym nastroju i chce mi się ubrać.

Co mu się stało? Po co to powiedział? Shaa by go nie poznał. Co tam, nawet Max nie poznawał sam siebie. Był absolutnie zdumiony. A może należałoby raczej powiedzieć, wstrząśnięty?

Pojawił się tu w poszukiwaniu Archiwisty, z którym miał do załatwienia paskudną sprawę, a zupełnie niespodziewanie dla niego samego nagle stało się jasne, że Archiwista nie jest mężczyzną.

Tylko nie mów mi o aurze, pomyślał znowu. No, ale aura nie kłamie. A on stał dostatecznie blisko, by dokładnie ją ocenić.

- Strażniczka Archiwów? Archiwistka zmarszczyła brwi.

- Proszę mówić do mnie Leen.


Zaskakujące, jak szybko wszystko wróciło z dawna siłą. A może nie należy się aż tak dziwić. Tak bywa, że umiejętności, które w gruncie rzeczy nie przydają się do niczego, pozostają w nas nietknięte, podczas gdy to, czego naprawdę potrzebujemy, znika bez śladu. Oczywiście należało się także zastanowić nad okolicznościami towarzyszącymi. Znajomość etykiety, wpojona mu w dzieciństwie, zaczynała się ulatniać wyłącznie z powodu wiszącego nad nim widma zagłady.

Z drugiej strony sytuacja mogła przybrać znacznie gorszy obrót. Mógłby poświęcić parę chwil na kontemplację tych mniej korzystnych ewentualności, ale najpierw musiałby znaleźć choć jeden.

- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do swojego nowego towarzysza - nie mogę się oprzeć tym marynowanym spiralkom.

- Lepiej uważaj na siebie, Zolly - ostrzegł go kolega, poruszając sumiastymi wąsami.

- W rzeczy samej - zgodził się Shaa. - To samo mogę powiedzieć tobie, zważywszy to nierozważne dążenie do kontaktu ze mną, Chew.

Chew Andrews, stary przyjaciel jego matki i nadal jeden z reprezentantów Eden w mieście, zerknął na niego podejrzliwie.

- A co w końcu, niby dlaczego miałbym cię unikać? Ta cholerna klątwa chyba nie jest dla mnie niebezpieczna?

- Nie. Ale mój brat jak najbardziej.

Rzeczywiście, pojawiając się tutaj kusił los, ale - jak powiedział Chew, co z tego? Już spotkał się z Administratorem Klątw. Co mógłby jeszcze mu zrobić? Chyba tylko upokorzyć go publicznie. Nie należałoby to do przyjemności, ale i tak nie mogło się równać z postępującą zagładą.

Bufet zaopatrzony był doskonale. Shaa podniósł do ust jeden z naleśniczków mahi-mahi i zastanowił się nad swoim następnym ruchem. Przede wszystkim powinien sprawdzić, co dzieje się z Maxem. Do tego czasu pewnie zdążył się wpakować w tarapaty.

Znalazł go za szeregiem karłowatych palemek w doniczkach i posągiem jakiegoś dawnego Cesarza. Rozmawiał z kobietą. Max nie należał do szczególnie wysokich mężczyzn, co wobec jego niezwykłej swady i ruchliwości nie przeszkadzało jego prezencji. Jego rozmówczyni przewyższała go o parę centymetrów. Widać było, że podobnie jak Max, nie dba przesadnie o wygląd zewnętrzny. Jej przetykane malowniczymi pasmami siwizny włosy, kontrastujące wyraźnie z wymyślnymi koafiurami gości obu płci, kręciły się w naturalny sposób. Jej...

Teraz dopiero Shaa zauważył, że Max i jego towarzyszka nie prowadzą zwykłej rozmowy. Byli pochłonięci sobą bez reszty.

To zupełnie nie pasowało do Maxa, zwłaszcza podczas misji... co w jego życiu miało miejsce niemal bez przerwy. Max doprowadził do perfekcji sztukę unikania bliższych znajomości, jak choćby w przypadku Shaa. Jego obecne zachowanie było nietypowe. Co więcej, mogło napawać otuchą.

Shaa podszedł bliżej i oparł się o kamienną pierś Cesarza. Max zauważy w końcu jego obecność, a jeśli nie, sam włączy się do rozmowy. A może nie powinien tego robić. Max widział go, musiał go widzieć, ale maniery, nie zaszczepione mu od urodzenia, wykazywały tendencję do zanikania w przykrych momentach.

Tylko czy można było mówić tu o przykrości?

Z pewnością, jeśli Max zdążył się zaangażować.


Leen była zbita z tropu. Co ją opętało? Gdzie się podziały maniery, które przez całe dzieciństwo wbijano jej do głowy? Co się stało z opanowaniem, dzięki któremu nie zdradzała prawdziwych uczuć? Gdzie zniknęła cała rezerwa i pozory beztroski?

Gdzie?

I dlaczego ciągle czuła te dziwne dreszcze, niczym małe elektryczne wstrząsy? Czemu, mimo iż nie przepadała za kotami i odnoszącymi się do nich metaforami, miała ochotę ni mniej, ni więcej, tylko mruczeć? Nie było żadnego obiektywnego powodu, by miało ją łaskotać w brzuchu, a jednak... Musi znaleźć Cytrynę. On jej to wyjaśni.

Nie, jednak nie będzie go szukać. Z tego samego powodu.

I dlaczego właściwie przyjęła z góry, że nie tylko ona doznaje tych uczuć? Ten Maximilian, który roztaczał wokół siebie tak silną aurę osobowości i odpowiedzialności, wydawał się jej podobny do Łopatki. Tak jak on, miał pewnie jakieś sekretne zadanie. W przeciwnym razie, co robiłby na ulicy w tym dziwacznym przebraniu?

Wydawało się jej, że wygląda na tak samo oszołomionego jak ona. A co było najdziwniejsze z tego wszystkiego, zdała sobie sprawę, że bardzo się jej to podoba.

- Nieporozumienie roku - mruknęła pod nosem.

- Słucham? Może coś do zjedzenia? Może usiądziesz?

- Nie, dziękuję.

Znowu umknęła wzrokiem i spojrzała na salę.

- Szukasz kogoś?

- Jest tu chyba ktoś, kogo nie mam ochoty spotykać.

- Nie powinienem pytać - powiedział Max z pewnym zażenowaniem. - To nie moja sprawa. Prze... przepraszam.

Za jego plecami rozległo się znajome chrząknięcie.

- A, chciałbym ci kogoś przedstawić. Zalzyn Shaa, właściwie doktor Shaa, ale niemal wszyscy nazywają go po prostu Shaa. To Leen, Archiwistka.

- Jestem zachwycony - Shaa pochylił się nad jej dłonią. - Zupełnie i bez reszty.

Shaa? Nazwisko wydało się jej znajome, choć nie wiązała go z nowo poznanym mężczyzną.

- Czyżby...

Ale jej spojrzenie, które zatrzymało się na nim tylko na chwilę, by podjąć przerwaną wędrówkę po sali, nagle znalazło obiekt poszukiwań.

- A niech to - wymamrotała. Max obejrzał się również. Stał dość blisko i najwyraźniej szukał jej. Jej albo ich. Zamilkł w połowie zdania wypowiadanego do mężczyzny, podobnie jak on noszącego strój Kości, a jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Potem na wargi wypłynął mu ukradkowy szyderczy grymas, który po chwili przerodził się w szeroki uśmiech ponurego tryumfu. Pochylił głowę w ukłonie, zakończył rozmowę i zbliżył się do nich niespiesznym, lecz zdecydowanym krokiem.

- To jego nie chciałaś spotkać? - parsknął wściekle Max. - Shaa...

- Widzę, Maximilianie. I jeśli nie ponosi mnie wyobraźnia, on także mnie zauważył.

Leen spojrzała na nich.

- Ach, więc znasz Łopatkę?

- Owszem - przyświadczył Shaa. - Można chyba tak powiedzieć. W końcu jest jednak moim bratem.

- Twoim...

Chwileczkę - teraz sobie przypomniała. Właśnie o tym mówił Cytryna, kiedy wspominał o klątwie w rodzinie Shaa. Puściła jego opowieść mimo uszu. O co tam chodziło? Jakieś klątwy, ale... zaraz... Niech to wszyscy... - omal nie powiedziała na głos czegoś bardzo nie licującego z jej urzędem. To ten Shaa! I ta klątwa! To właśnie ten człowiek, ten któremu zabroniono wracać do Peridolu. A on tu przyszedł. Wielkie nieba...

I nagle okazało się, że Shaa nie był jedynym obecnym tu przedstawicielem swojej rodziny.

- Arznaak - powiedział Max.

- Cóż za miła niespodzianka - odezwał się Łopatka. - Nie tylko Maximilian, ale i Zal. Słyszałem, że przyjechaliście do miasta i liczyłem, iż uda mi się z wami spotkać.

- Nie wątpię - mruknął Shaa.

- Więc jednak wróciłeś.

- No cóż, wiesz jak to jest.

- Czyżby? Może mi opowiesz. Powinniśmy częściej z sobą przebywać. W końcu jesteśmy rodziną.

- Aha. Więc tak można postępować w rodzinie. Nie wiedziałem.

- Dajże spokój, braciszku, trochę ogłady. Nie jesteśmy sami. A ty, Arleen, moja droga... Dobrze ci się z nimi rozmawia?

- W gruncie rzeczy tak - odparła Leen, ze wszystkich sił starając się nie okazać zdenerwowania.

- Nie sądziłem, że staniesz się modelowym przykładem sztuki - odezwał się nagle Shaa.

- Tak? - W oczach Arznaaka pojawił się dziwny ostry błysk, zupełnie nie mający nic wspólnego z ogładą. - A czemuż to?

- Ta scena jest żywym przykładem surrealizmu. Nie sądzisz?

- Właściwie nie. Mnie wydaje się całkiem zwyczajna. I nie myśl, braciszku, że zdołasz opętać mój umysł tak, jak to robisz z innymi. - Arznaak spojrzał wprost na Leen. - Prowadziłem dziś z Arleen interesującą dyskusję i jeszcze nie wyczerpaliśmy tematu, mimo iż mój brat usiłuje nam w tym przeszkodzić. Ale my jeszcze nie skończyliśmy.

- Przeciwnie, nie mamy już sobie nic do powiedzenia - odezwała się Leen.

- Ależ mamy - syknął Łopatka. - Stajesz po mojej stronie czy przeciwko mnie?

Leen uniosła krnąbrnie brodę i wysunęła szczękę.

- Po prostu stoję, jak to jest w zwyczaju na przyjęciach. Przynajmniej w przypadku normalnych ludzi, do których najwyraźniej nie zaliczał się żaden z jej rozmówców.

- Interesujące stanowisko. Niestety, nie do przyjęcia - przeciągnął Łopatka. - A Maximilian... czy może mogę cię nazywać Maxem?

- Nazywaj mnie “po dziurki w nosie”, tak właśnie możesz mnie nazywać - warknął Max, - Wszystko to zaszło już za daleko. Pytam cię po raz ostatni: czy dasz wreszcie spokój z tą idiotyczną zemstą i zdejmiesz klątwę?

Leen zauważyła, że Max jest mocno umięśniony. Nie epatował rozrośniętymi bicepsami czy agresywnym zachowaniem, ale płynne ruchy, równowaga i wyraźna sprawność fizyczna świadczyły, iż jego umiejętności nie ograniczają się jedynie do płynnej wymowy. Była pewna, że potrafiłby sobie dać z nimi radę. Ale nic nie zapowiadało niezwykłej sprawności Maxa, który w mgnieniu oka przybrał pozycję en gardę z mieczem, z całą pewnością nie dekoracyjnym. Leen nie zauważyła żadnego ruchu, wyjąwszy zamazaną błyskawicę, która bez chwili przerwy i wahania skierowała się prosto w pierś Łopatki.

On także zareagował. Jego dłoń sięgnęła do rękojeści miecza i wysunęła go do połowy. Nie zdąży, będzie musiał...

Ale nagle, ni stąd, ni zowąd, prawa stopa Maxa, dotąd mocno wparta w podłogę, przesunęła się w bok, a jego ciało zatoczyło się jak pijane. Max zwalił się ciężko, uderzając o parkiet prawym ramieniem i skronią. Miecz upadł ze szczękiem tuż obok niego.

- Nie - powiedział Zalzyn Shaa dysząc ciężko. Można się było tego spodziewać po kimś, kto przed chwilą zaprezentował sporą sprawność. Popchnął Maxa i wymierzył precyzyjnego kopniaka w jego wrażliwą kostkę.

Max spojrzał na niego wilkiem.

- Ty idioto! -warknął. - Już go miałem. Tym razem naprawdę bym go dopadł. Raz na zawsze skończylibyśmy z tymi bzdurami. Przestań deptać po moim mieczu.

- Nie.

- Dajże spokój, Max - dołączył drwiąco Łopatka. - Straciłeś szansę. Spójrz na swoje ramię. Jest bezwładne.

Za to Łopatka trzymał miecz z całą siłą. Nadal uśmiechał się drwiąco, może nawet bardziej niż zazwyczaj. Kpiąca nonszalancja nie opuściła go, choć jego oddech również zdradzał przyspieszone tempo.

- Może masz i rację - dodał, kierując miecz w stronę Maxa, na tyle jednak daleko, by nie mógł on poderwać się z podłogi i wyrwać mu broni. - Rzeczywiście, już prawie mnie miałeś. Jakie to szczęście, że mój brat Zal tak się przejmuje moim losem. Prawda, braciszku?

- Na to wygląda.

- Idiota - mamrotał Max. - Nie pozbędziesz się go samymi przykrymi uwagami. Może pozwolisz mi odwalić tę robotę za siebie, skoro ty najwyraźniej na wszystko gwiżdżesz?

- Rzeczywiście, może tak byłoby lepiej? Ale odpowiedź nadal brzmi: nie. To moje ostatnie słowo. - Ton Shaa świadczył wyraźnie, że dyskusja nie wchodzi w grę. Wokół tłum wstrzymał oddech i chłonął wypadki, które tak niespodziewanie rozegrały się przed oczami gości.

- Przepraszam - zwrócił się Shaa do osoby stojącej najbliżej oraz do reszty tłumu, po czym przepchnął się między gapiami i zniknął.

- A już zaczynaliśmy się tak dobrze bawić - zauważył Łopatka z pewnym żalem.

- Komu zależy na zabawie? - wymamrotał nieżyczliwie Max, podnosząc się z podłogi. - Zaraz cię zabawię.

Przeklęty Shaa. Zabrał mu miecz.

Leen czuła nieopanowany zawrót głowy, ale jedno wydawało się jej jasne jak słońce.

- Obaj będziecie mieli poważne kłopoty, jeśli natychmiast nie przestaniecie.

Ponad ich głowami, na najwyższym balkonie pojawiła się smukła sylwetka, opromieniona snopem białego światła. Wyglądało na to, że patrzy wprost na nich. Max natychmiast powściągnął grymas, pochylił głowę i przykląkł na jedno kolano. Katem oka dostrzegł, że Łopatka poszedł w jego ślady.

Spojrzenie Mianowanego Cesarza nie drgnęło. Władca podniósł dłoń w górę.

- Ogłaszam festiwal za otwarty - oznajmił mocnym, donośnym tenorem.

Na zewnątrz rozległy się trzaski i syki. Ogniste węże pomknęły w czerń nieba. Ponad ich głowami szklany dach rozsunął się z mechanicznym jękiem, ukazując skrawek nieba. Skrawek powiększał się stopniowo. Wreszcie stał się na tyle duży, by ukazać sześć rakiet, mknących w skoordynowanym szeregu.

Leen uważała jednak, że prawdziwy pokaz pirotechniki odbywa się w jej najbliższym otoczeniu. Lampy przygasły, a Łopatka, którego oczy płonęły teraz jak dwie pochodnie, przysunął się do niej i objął ramionami ją i Maxa. Ta jego łatwość manipulacji swoim urokiem osobistym zaczęła ją denerwować. Miała świadomość, iż to tylko narzędzie służące do osiągania zamierzonego celu i dlatego mogła uzbroić się przeciwko niemu.

W przypadku Maxa sytuacja wyglądała inaczej. Leen nie sądziła, żeby jego magnetyzm, z całą pewnością nie mniejszy, mógł być zaplanowany. Było to coś zupełnie innego i nowego, choć nie była pewna, czy koniecznie jej tego potrzeba. Wyglądało na to, że to, co może jej zaproponować Max, jest otoczone pierścieniem pułapek i tłuczonego szkła.

- To wszystko nie ma z nami nic wspólnego - szepnął do niej Łopatka w hałasie eksplozji petard.

- A z czym? Wzruszył ramionami.

- Nie można liczyć na rodzinę, hmmm?

Max obserwował ich z boku, splótłszy ramiona na piersi. Wydawał się spokojny i odprężony. Nie okazywał napięcia, które musiał odczuwać. Zdradzały go tylko oczy. Był na tyle blisko, by usłyszeć słowa Łopatki, który nie silił się na dyskrecję.

- Naprawdę? - prychnęła Leen. - wydawało mi się, że jest dokładnie odwrotnie. Hmmm?

- Nieważne. Chodź ze mną, Arleen. Wszystko inne się nie liczy. Jego spojrzenie płonęło ogniem, ale nie potrafiła odczytać jego wyrazu. W towarzystwie Łopatki zawsze czuła się nieswojo, ale musiała dopiero spotkać Maxa, żeby to sobie uświadomić.

- Nie. Nie teraz.

- Jeśli zdecydujesz się później, warunki nie będą już takie same.

- To ryzyko, z którym muszę się liczyć.

Arznaak pochylił się i przez chwilę myślała, że ją pocałuje albo obejmie. Być może jemu także o to chodziło, ale kątem oka zobaczyła, że Max zmienia pozycję. Nie zrobił żadnego ruchu w jej kierunku, ale Łopatka znieruchomiał. Spojrzał na niego ze skupieniem, potem przeniósł wzrok na nią i odwrócił się gwałtownie. Poły jego marynarki świsnęły w powietrzu. Tłum wokół nich odetchnął z ulgą jak jeden mąż. W sali rozległy się przyciszone szepty.

- Mam zadanie, które nie może czekać - odezwał się Max. - Nie jestem taki jak Arznaak, ale... cholera. - Na jego twarzy pojawiały się dziesiątki sprzecznych uczuć, następujących po sobie z oszałamiającą szybkością. Było to dokładne odzwierciedlenie jej własnego stanu ducha. - Ja... a niech to. - Pokręcił głową. - Kiedy możemy się spotkać? Nie chcę cię zmuszać tak jak on, ale... - Zdławił resztę zdania, choć jej wydawało się, że je usłyszała. Potem dodał z nutką dziwnej desperacji - Muszę się z tobą zobaczyć.

- Przeważnie jestem w Archiwum - powiedziała.

- Dobrze - wymamrotał. - Ja... Dobrze.

Odwrócił się dziwnie niechętnie, jakby zmuszał się do tego wbrew własnej woli. Jego głowa drgnęła jeszcze w nieświadomej próbie obejrzenia się do tyłu, ale pohamował się w porę. Zgarbił się i zniknął pomiędzy ludźmi, podziwiającymi widowisko, które rozgrywało się tymczasem na niebie.

Co się ze mną dzieje? - pomyślała Leen, zupełnie zbita z tropu. Jej puls galopował jak oszalały, a serce biło mocniej niż podczas przebieżek po parku. Zaczęła nawet drżeć, choć ogniska i grzejniki chroniły gości przed chłodem. A w dodatku...

Ktoś objął ją mocno za ramiona. Wyrwała się i odwróciła gwałtownie, gotowa bronić się gołymi rękami. W tej samej chwili rozpoznała własnego brata.

- Ty bałwanie - niemal wrzasnęła. - Nie wiesz, że przeszłam kurs samoobrony? Mogłam...

- Pora usiąść - powiedział Cytryna z niewzruszonym spokojem.


- Niech to diabli! - pomyślał Max. To zmieniało wszystko. A on sobie tego nie życzył. Spędzasz życie w dyscyplinie, ukrywasz prawdziwe uczucia, ponieważ doskonale wiesz, że nie przynoszą nic prócz kłopotów, a kiedy przychodzi co do czego, te piękne założenia możesz wyrzucić przez okno. Powinien się pozbierać i zabrać do pracy. W przeciwnym razie będzie po obiedzie, na którym on stanie się głównym daniem.

Musi się tym zająć w pierwszej kolejności. Powinien się zdecydować raz na zawsze. Należało opracować plan awaryjny. Osoba Archiwisty nie miała tu znaczenia. Podobnie jak jego ewentualne uczucia. Plan to plan. I należało go natychmiast wprowadzić w życie.

Nie miałby tego kłopotu, gdyby przy ostatniej bytności w Archiwum zadał sobie trud zdobycia materiałów. Ale w końcu nie mógł się zajmować wszystkim. Nie był koniem pociągowym, a tak się złożyło, że nie miał również asystenta. Nie miał również szans, by się wycofać, ani, uczciwie mówiąc, prawdziwego powodu. Skąd mógł wiedzieć, że będzie go potrzebował?

Rozważania po fakcie nie miały najmniejszego sensu. Musiał się skupić, skoncentrować... Z tak zatłoczonym i rozproszonym umysłem nigdy nie znajdzie kierunku, nie wspominając już o Ścieżce wyższej klasy. Narzucił sobie spokój, zaczął wykonywać ćwiczenia oddechowe i poczuł, że stopniowo się rozluźnia. Choć zwykle nie znosił podobnych praktyk, powtarzał mantrę wizualizacyjną. Powoli zewnętrzne hałasy ucichły i odpłynęły, a na ich miejsce pojawiły się ślady Ścieżek. Nie ta, na pewno, jak również nie ta przebiegająca przez całą salę i kończąca się w kielichu, zostawionym w dłoni kolejnego kamiennego Cesarza, ani...

Zaraz.

Bogowie posługiwali się drugim poziomem kwantowym. Oczywiście pełen zakres Boskiej Ścieżki zawierał go w sobie. Ścieżką z której pomocą Phlinn Arol przywoływał do siebie Maxa należała do typu dostępnego dla człowieka nie uzbrojonego w żaden sprzęt pomocniczy. Max był zdania, iż nie należy chwalić się, do jakiego stopnia zdołał wniknąć w techniczne arkana bogów. Wymówił odpowiednią formułę otwierającą i dostosował skalę za pomocą małego ruchu palców. Przed oczami stanęła mu różowa mgła. Dochodzące do niego dźwięki zmieniły brzmienie, a potem dobiegły do niego słowa rozmowy, prowadzonej za jego plecami. Brzmiały czysto jak kryształ w odróżnieniu od stłumionych ludzkich głosów. Max przysunął się w stronę rozmowy, po czym odwrócił lekko głowę. Głosy nie wychodziły z ludzkich ust, ale cechy charakterystyczne Ścieżki były najzupełniej wyraźne.

Ścieżka prowadziła na taras. W barwnych błyskach rzucanych przez rakiety i race, nikt nie powinien zwrócić uwagi na stożek różowego światła na jego twarzy. Ale wkroczenie pomiędzy bogów, a tym bardziej spotkanie ich pod własną postacią, nawet jeśli byli zajęci świętowaniem, było już zupełnie inną sprawą.

Ten nowy problem zmartwił go bardziej, niż to było konieczne. W końcu poczynił przecież pewne przygotowania. Kolejne zaklęcie uruchomiło fałszywą aurę, którą przygotował wcześniej, a chwila pracy za rozłożystą azalią, za którą złożył swój zestaw środków charakteryzatorskich, zupełnie zmieniła jego twarz.

Schody prowadzące na ostatni taras były ukryte za ścianą. Przynajmniej była to ściana w percepcji zwykłego śmiertelnika. Na drugim poziomie kwantowym wydawała się niczym więcej jak zasłoną z mgły. Max zebrał się w sobie i zanurzył się w nią.

Przy odrobinie szczęścia nie powinno mu to zająć wiele czasu. Nawet przy podjętych środkach ostrożności ten ruch niósł ze sobą poważne ryzyko. Im szybciej się ulotni, tym lepiej. Z drugiej strony, miał przecież amulet z Archiwum, a poza tym i tak nie znał lepszego sposobu na skontaktowanie się z osobą, o którą mu chodziło, jeśli przypadkiem zjawiła się na balu. Takie założenie wydawało się prawdopodobne, ponieważ Max słyszał plotki o przybyciu do miasta tego, z którym zamierzał się spotkać. W dodatku miał jego najnowszą charakterystykę. W przeciwnym razie musiałby stać w kolejce do świątyni.

Ale szczęście mu dopisywało. Nie dalej niż cztery metry od krótkiego biegu schodów, za mglistą ścianą, stał ten, którego zamierzał odszukać. Wpatrywał się w zielone petardy na niebie. Max zrozumiał, że los sam podsuwa mu odpowiednie wyjście. Nie musiał nawet używać triku z kartką w kieszeni faceta. Zbliżył się więc i stanął u jego boku.

- Mamy z sobą do pogadania - powiedział niegłośno.

Jego rozmówca oderwał wzrok od nieba i spojrzał na niego, jakby miał przed sobą insekta nadnaturalnej wielkości.

- Z jakiego powodu? Czego ode mnie chcesz? Max zignorował jego szyderczy ton.

- Spytaj raczej, czego możesz chcieć ode mnie.


Doskonała robota, pomyślał Fradjikan. Może nieco zbyt teatralna, ale tego właśnie wymagała sytuacja. Jego wspólnik Łopatka dał sobie radę nawet z niespodziewaną klęską intrygi wykorzystującej Archiwistkę. Teraz należy wymyślić następny krok. Jutro, kiedy nowe plakaty ukażą światu Maxa, urągającego osobie nowego Cesarza... Ale pozostał mu jeszcze jeden pionek. Ach, zabawa wydawała się nie mieć końca.

A przecież był jeszcze Spilkas. Podczas pokazu sztucznych ogni serwowano poczęstunek, więc Fradi pozwolił sobie na jeszcze jeden plasterek duszonego jagnięcia. Sos cabernet okazał się prawdziwym dziełem sztuki, należało zatem oddać mu sprawiedliwość. Oczywiście nie wzdragał się przed przyznaniem, iż być może powinien zrewidować swoje poglądy na temat tego Spilkasa. Zaczynało być oczywiste, iż może się on okazać potężnym przeciwnikiem lub równie potężnym sprzymierzeńcem, który z sobie wiadomych przyczyn przystał do obozu Maxa. Najwyraźniej był potęgą, którą należało obchodzić szerokim łukiem. Jak dowiedział się o prawdziwej tożsamości Fradiego? Od Łopatki? Wątpliwe. Od jednego z graczy, których rzucił przeciwko Maxowi? Oni sami jej nie znali. To znacznie zawężało możliwości wystarczające, by powstrzymać człowieka przy zdrowych zmysłach.

Doszły go słuchy, iż burzliwe usposobienie Maxa i jego wyjątkowy talent do komplikowania każdej sytuacji zaczynało niepokoić niektórych bogów. Nie tylko patrona Fradiego. Być może Spilkas zajmował się tą samą misją co i on.

Łopatka zasugerował, iż w przyszłości chętnie będzie towarzyszył Fradiemu. Miejmy nadzieję, że dotrzyma tej obietnicy. W każdym razie dobrze jest dysponować planem awaryjnym.

Fradi doszedł do wniosku, że może na nowo zinterpretować otrzymane instrukcje. A może nawet ośmieli się zaproponować swoje usługi innym konkurencyjnym bogom, jeśli takowi rzeczywiście istnieli. Spilkas pewnie to wie. Spilkas może mu pomóc. Spilkas...

Ale najpierw powinien wykorzystać jeszcze swój pionek i zrobić następny krok. Wszystko po kolei.


Przyjęcie jak przyjęcie. Na żadnym nie dzieje się nic ciekawego, więc wiedziałem, że nic mnie nie ominęło. No, ale przybyłem w samą porę, by być świadkiem wejścia Shaa i Maxa, a po chwili również Arznaaka Łopatki, który pojawił się na sali w wielkim teatralnym stylu. Stałem w tłumie za policyjną barykadą. Tak bywa, kiedy nie wybiega się myślą w przód i nie zdobędzie się zaproszenia, kiedy jeszcze jest to możliwe. Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałem za takimi imprezami, a poza tym bez reszty zaprzątało mnie organizowanie własnej.

Ostatnio moim życiem zaczęły rządzić jakieś dziwne zawirowania. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni wchodziłem przez okno, groziłem komuś mieczem, obrywałem po głowie, a co do znajdowania śladów i poszlak, to pewnie zajmowałem się tym w poprzednim życiu, zważywszy łatwość, z jaką mi to przychodziło. Moje zadanie sprowadzało się przeważnie do chodzenia ulicami i zaczepiania ludzi. Oczywiście była też przygoda z fontanną i posągiem, ale nie przyniosła mi ona wielkiej chwały. Ilu dorosłych mężczyzn chętnie wspomina wariackie bójki z kamiennymi postaciami?

Ale rozmowy również nie należały do swobodnych ploteczek. Ostatnie spotkanie z Opiekunką Przyrody należało do najgorszych. Za kogo mnie właściwie uważała, ona i jej towarzystwo? Zresztą zabranie się za Maxa także nie było bułką z masłem. Opiekunka nie mogła wiedzieć, że gdybym wystąpił przeciwko Maxowi, zdradziłbym moich jedynych sprzymierzeńców. Obiecała mi w zamian, iż stanę się przywódcą bogów, co oznaczało, że będę stać na ich czele, dopóki nie zmiotą z powierzchni ziemi całej opozycji. Później zadadzą mi cios w plecy. Chyba że zdołam ich przechytrzyć albo...

Nawet nie miałem ochoty o tym myśleć.

A właściwie dlaczego zawracałem sobie tym głowę? Opiekunka brała mnie za boga, prawdopodobnie za Gashanatantrę, choć według mnie myliła się. A jeśli nie? Na razie nie miałem z tego wielkiego pożytku. Powinienem o tym pamiętać, kiedy zgodziłem się na jej propozycję.

Choć oczywiście były jeszcze inne możliwości. Gdyby Opiekunka zorientowała się, że coś ze mną nie jest w porządku, z pewnością starałaby się odkryć, kim naprawdę jestem. A może interesowała się przede wszystkim Maxem? Czyżby chodziło jej o odkrycie prawdy o jego kontaktach z bogami? Może chciała wykorzystać tę informację przeciwko rzeczonym bogom?

Może i nie chciałem o tym myśleć, ale to pragnienie spotkał taki sam los jak wszystkie inne.

Rozmyślając, starałem się nie tracić z oczu tego, co działo się w kryształowej sali balowej na końcu trawnika. W okolicy kręcili się Arznaak, Shaa i Max, a być może również Fradjikan; wszyscy, którzy mnie interesowali. Pójdę za tym, kto pokaże się pierwszy.

Pierwsza znacząca zmiana sytuacji nastąpiła po wystrzeleniu sztucznych ogni. Dach pawilonu rozsunął się, a z ziemi wystrzeliła eskadra ogoniastych rac. Wokół mnie rozległy się natychmiast zachwycone ochy i achy. Po chwili z tratwy kołyszącej się na stawie wyprysnęły następne ognie, układające się w żywe obrazy: tu profil starego Cesarza, tam poważna twarz nowego władcy podczas symbolicznej koronacji. W tle magiczne światła wyczarowały wizerunek Kości i innych członków Korpusu Dyplomatycznego. Właśnie wtedy ktoś wyłonił się z tłumu i stanął przede mną, mierząc mnie znajomym ponurym spojrzeniem.

Wydał się mi nieco wyższy niż przy naszym ostatnim spotkaniu tuż przed moim wyjazdem z Oolsmouth. Być może nosił specjalne buty, choć nie wydawało mi się to do niego podobne. Jego twarz także zmieniła się na tyle, że nie wyglądał już jak lustrzane odbicie Jardina, choć nadal przypominał go w jakiś nieuchwytny sposób, niczym daleki kuzyn albo może przyrodni brat. Wyciągnął do mnie rękę.

Zebrałem się w sobie i zacisnąłem mocno zęby. Kiedy ostatnio wymieniliśmy uścisk - Jardin przyprowadził go wtedy do naszej małej grupki konspiratorów, biorąc go za Soaf Pasooka - doznałem uczucia, iż ktoś usiłuje mi przebić dłoń tępym gwoździem. Mimo to nie mogłem przecież schować rąk do kieszeni i odmówić wejścia w bliższy kontakt. Jeśli obcowanie z nim nauczyło mnie czegoś, to tego, iż Gashanatantra nie należy do bogów, z którymi można bezkarnie igrać. A więc zgrzytnąłem zębami i chcąc nie chcąc dotknąłem jego dłoni.

Nie wydawał się zaskoczony - w przeciwieństwie do mnie. Poczułem... dłoń, nic innego. Żadnych ognistych błysków, żadnych wstrząsów, brak uczucia, iż opuszczają mnie wszystkie siły, po prostu... ręka.

- Jak zdrowie? - spytałem.

- Dobrze - poinformował mnie. - A twoje?

- Piękna noc, w sam raz na fajerwerki.

Może po prostu przywykłem do kontaktu z nim, ponieważ zniknęły również inne doznania. Przede wszystkim, nie czułem ulotnego promieniowania uczuć Gasha. Może to efekt uboczny metabolicznej więzi, którą nauczyłem się tolerować. Podczas tamtego ostatniego spotkania w Oolsmouth byłem nieco roztargniony, ale kiedy wróciłem do niego myślą, nie potrafiłem sobie przypomnieć, bym i wtedy miał takie doznania. Nie miałem pojęcia, czy to świadczyło o czymkolwiek. Może tym razem mogłem walnąć Gasha w żołądek i nie paść od tego trupem, ale jakoś nie miałem ochoty potwierdzić tego doświadczalnie. Tamten cios był prawdopodobnie celny, zważywszy, iż mój prawy sierpowy jest naprawdę znakomity, ale była to lekcja, której nie miałem najmniejszej ochoty powtarzać.

Wszystkie te rozważania nie miały wielkiego znaczenia. Nasza znajomość nie polegała na prowadzeniu pogawędek, więc czego ode mnie chciał?

- Interesujący z ciebie młodzieniec - zauważył.

- Nie ja jeden lubię sztuczne ognie - powiedziałem, nie dlatego, żeby ta replika wydała mi się szczególnie dowcipna, lecz by zmusić go do zrobienia pierwszego ruchu. Coś mi podpowiadało, co może mnie spotkać.

- Czy mogę poprosić o spotkanie z Monochem?

Zawahałem się. Przeczucie mnie nie myliło. Chciał dostać w swoje ręce Monocha, żeby wydrzeć z niego doniesienie o moich poczynaniach. Ale coś w metabolicznej więzi między nami uległo zmianie, podobnie jak w układzie sił.

- Nie, nie w tej chwili - oznajmiłem i wstrzymałem oddech, czekając na jego reakcję.

Spojrzał na mnie w sposób nie wróżący nic dobrego, ale już po chwili stało się jasne, że krew nie zagotuje mi się w żyłach, a skóra nie zacznie spływać z twarzy niczym rozpuszczony wosk. A zatem miałem rację.

Użył słowa: “poprosić”. To również było coś nowego.

Monoch, ukryty pod postacią laski, zadrżał w mojej dłoni. On także chciał porozmawiać z Gashem. Słyszałeś, co powiedziałem, więc siedź cicho, pomyślałem do niego. Monoch zadrżał jeszcze raz, już bez przekonania, po czym uspokoił się.

- To nieistotne - stwierdził Gash. - Mamy inne tematy do rozmowy.

- Jasne - potwierdziłem. - Dzieją się dziwne rzeczy, a ludzie, którzy biorą mnie za ciebie, wciągnęli mnie w sam środek strasznej awantury. Zaczyna mnie gniewać, że ciągle się mną wyręczasz.

- Zdarzyło ci się kiedyś, żeby ścigała cię rozwścieczona była żona? Nie, nie sądzę.

Tak brzmiały słowa, które wypowiedział, ale nagle zdałem sobie sprawę, że przekazał mi coś zupełnie innego. Robiąc ostatnią uwagę, myślałem o spotkaniu z Opiekunką Natury. Spodziewałem się, że Gash o tym wie, a jednak wyglądało na to, że nie miał o niczym pojęcia. Idę o zakład, że tak właśnie było.

- Oczywiście, że mi się zdarzyło. Owszem, ścigała mnie była żona. Twoja była żona. Zdołałem unikać jej od wyjazdu z Oolsmouth, ale nie mogę tego robić w nieskończoność. Poza tym nie pozwolę jej mnie wykończyć, więc nie licz, że ci się upiekło. Zdaje się, że jest na ciebie naprawdę wściekła.

- To znaczy na ciebie?

- Nie zaczynaj. Ja jej nie chcę i nie wiem, o co ci chodzi. Więc zrób nam obu przysługę. Zdecyduj się wreszcie, co zamierzasz z nią zrobić i zrób to.

- To nie takie proste.

- Nic nie jest proste. Ale może się takie stać. A w każdym razie możesz to przyjąć za pewnik i postanowić coś, zanim wszystko znowu się skomplikuje. Ach, wy intryganci, uważajcie, bo zapłaczecie się we własne sidła.

- Jest w tym trochę prawdy - przyznał Gash.

Wyglądało na to, że jest w zaskakująco łagodnym nastroju. Dotąd nie wydawało się mi możliwe, żeby kiedykolwiek można było użyć tego określenia w odniesieniu do Gasha. Czyżby coś się zmieniło?

- Mam dla ciebie pewną informację. Mogę ci ją sprzedać.

- Sprzedać?

- Właśnie tak. Posłuchaj. Dziś spotkałem się z kimś, kto chce, żebym mu pomógł w rozplataniu tego politycznego galimatiasu, w którym ugrzęźliście. W zamian obiecali, że zostanę Dyktatorem Bogów. Mam przyczyny, by podejrzewać, że nie chodziło im o mnie.

No, wreszcie się zainteresował. Wyglądało na to, że go zaskoczyłem.

- To możliwe. Kto to był?

- Nie jestem pewien. Nie znam was tak dobrze, jak wy siebie nawzajem. Wyglądała jak kobieta, ale obaj wiemy, ile to znaczy.

- Co jej odpowiedziałeś? Odmówiłeś?

- Ja nigdy nikomu nie odmawiam. Dzięki temu jeszcze żyję.

- Nie jesteś głupi - zauważył. - Ale to zrozumiałe. W przeciwnym razie nie marnowałbym na ciebie czasu. Świetnie, więc czego żądasz za tę informację i następne spotkanie?

- Przy naszej metabolicznej więzi pewnie już wiesz, co mnie gnębi. Zawahał się.

- Klątwa Bezimienności.

- Otóż to.

Gash zamilkł na długo. Jeszcze nigdy nie widziałem go w stanie takiego zdenerwowania. Było to bardzo wymowne.

- Co o niej wiesz?

Nad jeziorem eksplodowały szczególnie hałaśliwe petardy, które opadły ku tafli wody w postaci deszczu złotych gwiazdek. Gash odwrócił się w ich kierunku. Zaczekał, aż przebrzmi echo wybuchu i dopiero wtedy uznał za stosowne odezwać się do mnie.

- Nie wiem, kim jesteś, jeśli o to pytasz. Kiedy spotyka się ofiarę takiej klątwy, najrozsądniej jest upewnić się, że to nie pułapka.

- Pułapka?

Zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem.

- Zdarzało się, że pewne indywidua wyposażały Klątwę Bezimienności w ukryty program, czyniący z niej niebezpieczną broń. Nie sądzę, by tak było w twoim wypadku. Możesz być wadliwym produktem ubocznym jakiegoś magicznego konfliktu. To jedna z możliwości. Bardziej prawdopodobne jest, iż najprostsza możliwość jest zarazem najtrafniejsza.

Było to intrygujące wyjaśnienie. Dawało mi wiele do myślenia, ale najważniejsze pozostało nie wypowiedziane. Miałem wrażenie, że Gash coś przede mną ukrywa.

- Dobrze, ale...

- Na razie to wszystko - uciął. - Niech Monoch skontaktuje się ze mną po twoim następnym spotkaniu.

Odwrócił się z trzepotem peleryny i zniknął w tłumie, jakby rozpłynął się w powietrzu.

Wróciłem wzrokiem do fajerwerków. Musiałem przyznać, że sytuacja staje się coraz ciekawsza. Nie myślałem jedynie o sposobie, w jaki moi rozmówcy znikali i pojawiali się, do czego zacząłem się zresztą przyzwyczajać. To były zwykłe ozdóbki. Rozmowa z Gashem w uderzający sposób przypominała moje spotkanie z Phlinnem Arolem. Główne podobieństwo polegało na tym, że obaj zostawiali mnie z poczuciem, iż nie powiedzieli mi całej prawdy. Być może faktycznie nie mieli pewności, kim jestem, ale na pewno coś podejrzewali.

Dokąd mnie to zaprowadzi? Czy Gash znalazł mnie w Szacownej Oolvaya, bo uważał mnie za kogoś szczególnego? Być może posuwałem się za daleko. Nie miałem żadnych podstaw, by przypuszczać, że nasze pierwsze spotkanie nie było przypadkowe. Ale kiedy wplątał mnie w intrygę dotyczącą pierścienia Poda Dalia i Oskina Yahlei, a następnie spiął się ze mną metaboliczną więzią, musiał podejrzewać, że mam swoją tajemnicę.

O ile mogłem się zorientować, to Gash razem z Soafem Pasookiem zamknęli Poda Dalia w pierścieniu. Wydawało mi się, że Gash stał oficjalnie po stronie konserwatystów, ale jemu chodziło głównie o zdobycie lepszej pozycji i podżeganie na siebie obu stron dla osiągnięcia własnych korzyści. To dlatego jego ofiarą padł Pod Dali. Może nie zdawał sobie sprawy, jakie konsekwencje będzie mieć jego czyn.

Gdybym chciał podkreślić znaczenie mojej osoby, mógłbym chyba zaryzykować stwierdzenie, iż Gash brał mnie pod uwagę, układając plany dotyczące Oolsmouth, a w dodatku nie uważał mnie jedynie za ślepe narzędzie. Zawsze obecny na drugim planie, mógł z łatwością kontrolować sytuację oraz mnie.

Więc kim jestem, do stu piorunów?

Zaczynałem czuć się coraz bardziej nieswojo. Wszyscy potężni gracze nie interesowaliby się mną, gdybym nie miał niczego do powiedzenia w tej rozgrywce, czy to jako pionek, czy pełnoprawny gracz. Ale gra nie podobała mi się zbytnio, podobnie zresztą jak i oni.

A jeśli jestem jednym z nich?

W czerwonym świetle latarni i zielonym blasku fajerwerków zauważyłem znajomą postać, zbliżającą się od strony pawilonu. Mężczyzna szedł z rękami w kieszeniach i wojowniczo wy suniętą głową, jakby chciał wziąć kogoś na rogi. Stanąłem mu na drodze, w chwili gdy przepchnął się pomiędzy służbami porządkowymi i ruszył ulicą w głąb miasta.

- Hej - powiedziałem niegłośno.

Shaa spojrzał na mnie. Wyglądał nieszczególnie. Podałem mu chusteczkę, a on otarł spocone czoło.

- Nie chcę o tym mówić - ostrzegł mnie.

- Do diabła z intrygami - zgodziłem się bez oporu. - Może strzelimy sobie po kielichu?

- To - powiedział, a oczy błysnęły mu nowym światłem - jest najlepsza propozycja, jaką złożono mi w tym tygodniu.


Rozdział XVIII


To już lepiej - oświadczyła Tildy Mont. - No, nie wiem - mruknął Jurtan. - Nie powiem, żeby to był dobry pomysł.

- Co ty możesz o tym wiedzieć?

- Nie zapominaj, że podróżowałem z Maxem i...

- Tylko nie tym tonem. I nie sądzę, żeby podróżowanie nauczyło cię czegoś przydatnego.

Chyba faktycznie za bardzo się mądrzę, pomyślał Jurtan. To mi może nie wyjść na zdrowie. Ale nie przyznam się jej do tego. Jeszcze czego. A poza tym, po co się wysilać, kiedy ma się pod ręką siostrę, która doskonale może mnie zastąpić.

- Nauczyło mnie, jak o siebie zadbać w takim miejscu.

- No i świetnie. Więc uważaj na siebie.

Miejsce, w którym się znaleźli, nie przypominało w najmniejszym stopniu barów i zajazdów, w jakich zatrzymywali się w podróży. Raczej przypominało... nocny klub? Na jego frontowej ścianie biegł płonący zielenią ozdobny napis, to po pierwsze. Po drugie, odźwierny wyglądał jak hrabia, a po trzecie, starannie dobrane krzewy i matę drzewka ozdabiające wejście świadczyły wymownie o wysokich aspiracjach tego przybytku.

- I czego właściwie szukamy? - spytał Jurtan i położył rękę na ramieniu siostry, powstrzymując ją przed wejściem do środka. - Strasznie się zmieniłaś. Co się stało? Co wyście robili na tym statku? Nie spoufaliłaś się przypadkiem zanadto z marynarzami?

Nagle stało się dla niego oczywiste, że pobieranie nauk w tym mniej lub więcej abstrakcyjnym miejscu, jakim jest droga, nie zawsze pociąga za sobą umiejętność wprowadzenia ich w czyn w wymagającej tego sytuacji, czyli, innymi słowy, wszędzie i zawsze. Ale kto mógł się spodziewać, że jego własna siostra walnie go bez uprzedzenia w żołądek?

To o czymś świadczy, pomyślał nieco mętnie, zgięty wpół. Objął rękami brzuch i z całych sił starał się nie zwymiotować na ścianę. Tildy miała całkiem niezły cios. Trudno, kto by jej tam potrzebował. Baba z wozu...

No, niezupełnie. Jeszcze się jej nie pozbył. Ciągle nad nim stała.

- Nie twój interes - powiedziała dobitnie, kiedy podniósł na nią wzrok. - I w ogóle skąd to pytanie? Masz nieczyste sumienie? Czyżby Maximilian spoufalił się z tobą?

Jurta znowu rozważył możliwość zwymiotowania.

- Licz się ze słowami - stęknął.

- Sam się licz. Wszyscy tylko intrygują.

Dlaczego ja nigdy nie mogę mieć chwili spokoju, pomyślał udręczony Jurtan.

- Aha, czyli Shaa nie zainteresował się tobą?

Twarz Tildy przybrała interesujący odcień purpury. Jurtan przyjrzał się jej z zainteresowaniem, czując, iż nie jest to rumieniec gniewu, a przynajmniej niezupełnie. Ale przynajmniej tym razem odwróciła się zamaszyście i pomaszerowała w stronę niezwykle wysokich drzwi.

To tylko dowodziło słuszności jego spostrzeżenia. Ktoś naprawdę powinien pilnować jego siostry, zatroszczyć się o nią w tym wielkim mieście. Teraz mogła go odpychać, ale jeszcze mu podziękuje. A więc wyprostował się z trudem i ruszył chwiejnie jej śladem.

W głównej sali Tildy zauważyła Karlinich. Zajmowali mały stolik na uboczu. Ale na razie nie miała ochoty się im pokazywać. Podczas spaceru nie rzucili się sobie do oczu, a kiedy kłótnia zaczęła wisieć w powietrzu, rozpoczął się pokaz sztucznych ogni. Tu, gdzie siedzieli, dochodziły jedynie słabe pomruki i odległe eksplozje, ale przesłanie było jasne: rozpoczął się sezon Robótek. Nad ulicą zawisła świszcząca żółta chmura. Grupka postaci w togach, ze wzniesionymi wysoko butelkami wina, przegalopowała przez dzielnicę. Nagle w całej okolicy rozległa się muzyka, jednym słowem, wokół nich i w całym Peridolu rozpętało się pandemonium. Wszyscy, którzy czekali na tradycyjny sygnał, zaczęli świętować dobre wieści.

Gdyby Roni i Karlini teraz podjęli kłótnię, nie mieliby z niej żadnego pożytku, nie mówiąc już o satysfakcji. Wokół podniósł się taki wrzask, że z trudem słyszało się własne myśli, a co dopiero głos stojącej obok osoby. Wobec tego Karlini objął talię żony. Roni wydawała się tego nie zauważać, aż ramię, jakby z własnej woli, rozluźniło chwyt i opadło.

Ale nie tylko oni byli interesującymi postaciami w sali. Tuż przy wejściu stała Dalya Hazeel, migotliwa i lśniąca w opływowej sukni, podkreślającej zieleń jej oczu. Oparłszy dłonie na biodrach, studiowała uważnie zgromadzony w pomieszczeniu tłum.

- Witaj znowu - odezwała się Tildy.

- Hej - pozdrowiła ją Dalya, nie odrywając wzroku od sali. - Co cię zatrzymało?

- Nic - mruknęła Tildy, oglądając się znacząco na drzwi wejściowe, przez które wchodził właśnie jej brat, nadal nieco przygięty ku ziemi i zielonkawy na twarzy.

- Aha. Znam takie “nic”. Wybrałam już kandydata dla ciebie. Widzisz tego tam, tego z czarnymi włosami i bicepsami?

- Niezły - zawahała się Tildy. - A co mam zrobić ze Svinem?

- Zostaw go mnie. - Dalya potrząsnęła głową, a jej długie czarne włosy zafalowały jak jedwabna materia. - Jak ci się zdaje, dlaczego nie wspomniałam, kogo wybrałam dla siebie?

- No, nie wiem. Svin jest taki oporny...

- Bo nie wiesz, jak się z nimi obchodzić. Pewnego razu, kiedy Roni i ja...


Wielki Karlini omiótł ponurym spojrzeniem tę bandę nierobów i spuścił oczy na szklankę. Poruszył nią leniwie. Co znowu wyprawia ta Dalya? O czym paple z małą? Zawsze miała na nią zły wpływ, a jeśli...

- Smakuje ci drink, kochanie?

No tak, pomyślał, przyzwoitość nakazuje zająć się żoną.

- Bardzo. Ciekawe, skąd wzięli truskawki o tej porze roku. Pewnie są mrożone. Co Dalya mówiła ci o tym... miejscu? Skoro jest jego właścicielką i w ogóle?

- Nie wiem, czy jest jego właścicielką. Karlini objął gestem całą salę.

- Wita gości w drzwiach, mówi kelnerom, gdzie mają iść i tylko ona wchodzi do tego małego pokoiku w kącie za barem. Z pewnością nie jest tu szatniarką, mogę się założyć.

- Skoro już się obudziłeś, kochany, i zainteresowałeś się światem, a wreszcie słychać coś oprócz wrzasku, możemy porozmawiać.

Obudziłem się, pomyślał smętnie. A więc to był ten błąd.

- Uwielbiam z tobą rozmawiać, najdroższa.

- Właśnie widzę. A zatem możemy porozmawiać o tym, co cię gryzie.

- Słucham? Co powiedziałaś?

- Nie umiesz kłamać, kochany. Nie rozumiem, dlaczego to robisz? Dlaczego nie chcesz mi o tym powiedzieć?

Karlini miał wrażenie, że przegalopował po nim rozwścieczony słoń, wgniatający go w błoto.

- Cho... chodzi o Hadda. Chyba będziemy musieli go odprawić.

- Haddo? Co się znów stało? I dlaczego ukrywasz przed mną coś takiego?

- Byłaś zajęta - powiedział, dokładając wszelkich starań, by nadać swojemu głosowi szczery ton. - Nie chciałem zawracać ci głowy byle głupstwem. Przecież zajmujesz się całym domem, a ja nie zamierzałem podjąć żadnej wiążącej decyzji. Pomyślałem tylko, że sam rozwiążę ten drobny problem...

- Ale Haddo jest z nami od...

- Kolejny powód, żeby zrobić sobie zmianę.

Znał ją dobrze. Wiedział, że to jej nie wystarczy. Za chwilę przyciśnie go tak, że wyśpiewa jej całą prawdę, czego, naturalnie, nie powinien robić. Że też nigdy nie ma się pod ręką odpowiedniego wykrętu, kiedy zaczyna robić się gorąco.

I co właściwie wyrabia ten drugi dzieciak?

- Czy to Jurtan stoi na scenie obok zespołu? - upewnił się.

- Jurtan doskonale radzi sobie z własnymi problemami - powiadomiła go Roni. - Czego, niestety, nie można powiedzieć o niektórych tu obecnych osobach.

- Jesteś niesprawiedliwa.

- Chcesz porozmawiać o sprawiedliwości? Zaraz ci wyjaśnię, co to znaczy...


Czy to Ścieżka? zastanowił się Jurtan. A może po prostu instynkt? Zresztą mniejsza o nazwę, jeśli w ogóle oba te pojęcia różniły się czymś między sobą. Wiedział tylko, że wlókł się bez celu, rozmyślając o siostrze, o której nie pozwalał mu zapomnieć ból sponiewieranego żołądka, kiedy ni stąd, ni zowąd znalazł się pod okrągłą sceną. Paru muzyków w ciemnych okularach grało jakąś melodię w kłębach papierosowego dymu. Może nie było w tym magii, może wszystkiemu była winna muzyka, jej hipnotyczny rytm, jej łagodność i nerwowość zarazem, wijące się w nieskończoność frazy...

I co przywróciło go do rzeczywistości? Jeden z muzyków zwrócił się do niego, tak, to chyba było to.

- E, człowieku - powiedział półgębkiem, jako że w drugim kąciku ust trzymał cienkiego papierosa, z którego unosiła się równie cienka niebieska smużka, niczym długa kreska łącząca go z sufitem. - Czujesz bluesa, to widać. Na czym grasz?

- Na... wszystkim po trochu - wybełkotał zaskoczony Jurtan.

- Chcesz spróbować z nami? Bierz ten saksofon. Ploord jeszcze nie przyszedł. Pokaż, że znasz te klimaty.

I nagle, niespodziewanie dla samego siebie, Jurtan znalazł się na scenie z saksofonem, wygrywając melodię, która jakimś cudem pasowała do tego, co grała reszta zespołu. Czy kiedykolwiek przyszło mu do głowy, że jego muzyczny zmysł nagle wyrwie się na wolność? Nie, oczywiście, że nie... a mimo to wydawało mu się to dość sensowne. Mało tego, podobało mu się.

A potem przestał myśleć. Jak powiedział muzyk, czuł bluesa.


- Muzyka - mruknął Svin. W dodatku nowoczesna. Cywilizacja miała tyle przykrych stron, że nie rozumiał, jak można ją znosić.

- Może jednak postawię ci drinka? Ale prawdziwego?

Svin opierał się o niski murek, oddzielający bar od reszty sali. Ten punkt strategiczny pozwalał mu na obserwację swoich podopiecznych, z których każdy, jak tylko mógł, starał się nie rzucać w oczy. Nie można było, niestety, powiedzieć tego o tej babie, jak jej tam... Hazeel. Wprost wychodziła ze skóry, żeby ją zauważył.

Tu akurat cywilizacja nie mogła go nauczyć niczego nowego.

- Pewnie słyszałaś, że niedawno chorowałem - powiedział. - A soki warzywne i owocowe postawiły mnie na nogi. Poza tym jestem na służbie.

- Nie mogę ci niczego zaproponować?

- A macie marchewkę? Tartą, nie wyciskaną. Albo łyk soku z rabarbaru. Mniam.

Dalya Hazeel pokręciła głową.

- Nie rozumiem cię. Przystojniak z ciebie, nie ma co, ale jesteś jakiś dziwny.

- Byłem barbarzyńcą.

Dalya uśmiechnęła się promiennie.

- Niektórzy mówią to samo o mnie. Chcesz się spróbować na rękę?


Dziwne uczucie nadal go nie opuszczało. Właściwie nawet było coraz silniejsze. Dobrze się bawił, było mu miło, co już samo w sobie napawało go nieufnością, ale czuł, że kryje się za tym coś więcej. Jego zmysły szybowały pod niebo na skrzydłach muzyki, a on czuł coś, czego doświadczył wróciwszy wraz z Maxem ze Ścieżki. Tylko tym razem było jeszcze inaczej. Jakby... jakby...

W drzwiach stanęła kolejna dziwna postać. Przybysz zatrzymał się w korytarzyku, prowadzącym na parkiet i przyjrzał mu się uważnie. Był to karzeł w wieczorowej marynarce z czarnego atłasu, dopasowanej do opaski na oku i szpiczastej bródki. Przekrzywił lekko głowę i zasłuchał się. Kiedy przebrzmiały ostatnie tony solówki Jurtana i temat przejął facet z trąbką, przybysz podjął decyzję. Wyprostował się i ruszył szybkim krokiem w stronę kuchni. Pchnął wahadłowe drzwi i zniknął w kłębach pary.

Podobnie uczyniła zawoalowana kobieta i mężczyzna w burnusie.

Co on narobił?

Już wiedział. Nie był to zbieg okoliczności, nie ponosiła go bujna wyobraźnia. Sam potrafił wyczuć już Ścieżkę. Była tu, choć nie czuł jej, kiedy się tu zjawił. Ale sytuacja odbiegała od normy, ponieważ Ścieżka biegła przez niego.

Zwabił ją do siebie, zwinął ją komuś z ulicy. Zakładając, że nie poświęcił swojej własnej.


Typek z bicepsami faktycznie wyglądał jak młody bóg, był szermierzem i nadzieją policji, jak również znakomicie radził sobie z kobietami (zgodnie z jego opinią, wyrażoną ochoczo, choć nikt go o nią nie pytał) i rzeczywiście gustował w tej nie kończącej się muzyce w wykonaniu jej brata (akurat jego), ale jeśli dysponował kiedyś jakimś zalążkiem rozumu, to pewnie mógłby go zmieścić w skorupce laskowego orzeszka, a jeśli się nad tym zastanowić, to może nawet nie byłoby mu ciasno w żołędziowej czapeczce.

- Mhm - mruknęła, ponieważ wydawało się jej, że pora coś powiedzieć. Nie miała pojęcia, o czym tokuje jej towarzysz. Zresztą, kogo to obchodzi?

- Przepraszam - rzuciła w przestrzeń, wstała i odeszła.

Za jakąś minutę facet zorientuje się, że nie ma słuchaczki. A może nie, ale to już nie należało do jej zmartwień. Musi porozmawiać z Dalyą...

Ale Dalya była pochłonięta uwodzeniem Svina. Hmm. Może gustowała w barbarzyńcach.

A skoro jest zajęta, nie zauważy, co Tildy zamawia w barze.

- Piwo poproszę - rzuciła odważnie.

- Piwo dla panienki.

A może, pomimo wcześniejszych zapewnień, Dalya nie interesuje się jej losem. Tildy oparła łokieć na barze i zaczęła obserwować krzątającego się barmana.

- Przepraszam - odezwał się półgłosem jakiś mężczyzna. - Ten idiota - skinął głową w stronę stołu, który przed chwilą opuściła - najwyraźniej nie docenia ogromu swojej straty. Czy mogę skorzystać z jego głupoty?

- Ja... - zaczęła i odwróciła się, by lepiej przyjrzeć się swojemu rozmówcy. - Ja...

I rzeczywiście, przyjrzała się dokładnie: czupryna tak jasna, że niemal srebrna niczym klinga miecza i te oczy, ten czysty błękit oczu...

- Zatańczymy? - zaproponował mężczyzna.


Numer dobiegł końca. Co najmniej trzeci, a najprawdopodobniej szósty lub siódmy. Jurtan już dawno stracił rachubę. Pot spływał mu po twarzy strumieniami, koszula lepiła się do pleców, oczy piekły od dymu, a kiedy wypuścił ustnik, zaniósł się spazmatycznym kaszlem. Wypił łapczywie szklankę napoju, którą podał mu trębacz. Dlaczego czuł taką błogość?

Kontrabasista klepnął go po plecach.

- To było super - oznajmił. - Nazywamy się Fagasy. Możesz do nas dołączyć, kiedy ci się zechce. Ploord przy tobie wysiada. Jesteś super. Słyszysz?

- Aha - mruknął Jurtan. - Nieźle. Super.

- Jeszcze będzie z ciebie mocarz, nie?

- Tak. Super. - zgodził się, zastanawiając się, o czym właściwie mówi. - Muszę jeszcze coś załatwić.

- Spoko. Tylko nie zapomnij.

Jurtan wycofał się na tyły sceny. Spojrzał w szparę w kurtynie, przez którą można było podglądać salę. Usta i opuszki go paliły, ale nie było tak źle jak kiedyś, gdy muzyczny zmysł uszczęśliwił go zdartymi do krwi palcami. Może wreszcie dotarło do niego, że muzyka powinna sprawiać radość. No, ale jednemu sprawia radość to, a drugiemu coś zupełnie innego. Jedni mają muzykę, a jego siostra ma tego typa, z którym najpierw tańczyła, a teraz siedzi przy stoliku. Wysokiego, jasnowłosego faceta, którego widok jakoś dziwnie go niepokoi.

Kiedy gość pojawił się na sali, jego wewnętrzna muzyka zgrzytnęła. Było ciemno, więc nie dałby za to głowy, ale wydawało mu się, że jego spojrzenie odnalazło Dalyę i Svina, potem kłócących się Karlinich, a wreszcie Jurtana oraz jego siostrę.

A teraz siedział z nią jakby nigdy nic. Pochylali się ku sobie w różowej poświacie rzucanej przez świeczkę w czerwonym klosiku. Ich ręce leżały tuż obok siebie. Jakkolwiek by na to patrzyć, rozmowa nie mogła być niewinna.

Zaraz, skąd właściwie mógł o tym wiedzieć? Czyżby udzieliła mu się paranoja Maxa?

No tak, ale to w końcu jego siostra. Nawet gdyby miała nigdy mu tego nie wybaczyć.

No dobrze. Będzie miał na nią oko. Zobaczymy, co z tego wyniknie.


- Najdroższy - powiedziała w końcu Roni. - Nadal cię kocham, przecież wiesz. Ale nie mogę żyć w ten sposób - wiedząc, że ukrywasz przede mną ważne rzeczy. Ja tak nie mogę, tylko o to chodzi. Muszę cię prosić, żebyś odszedł i nie wracał, dopóki sobie wszystkiego nie poukładasz.


Rozdział XIX


Psiakrew! I cholera! I niech to...

Nie, to na nic. Leen zerwała się od biurka i spojrzała wściekle na hologram księgi unoszący się tuż przed jej nosem. To były jej obowiązki, z których musiała się wywiązać, ale na ogół taka praca wymagała przytomności umysłu. A ona nie była pewna, czy w ogóle dysponuje jeszcze jakimkolwiek umysłem.

Z jej obserwacji wynikało, iż raczej nie.

Z rosnącą sympatią myślała o pustelnikach i mnichach. Atrakcyjność pomysłów w rodzaju wieży z kości słoniowej polegała na tym, iż pozwalały one na uzyskanie maksymalnego skupienia. Jeśli zawiodą cię złudne radości tego świata, znacznie lepiej jest skierować się ku...

- Ciociu Leen! Ciociu Leen!

Wdzięczna za chwilę przerwy porzuciła biurko i ruszyła pomiędzy rzędami półek do składziku, który przysposobiła jako gniazdko dla Robina. Jej siostrzeniec siedział na dywaniku przez staroświeckim rzutnikiem, działającym na zaklęcia.

- Patrz, ciociu, patrz!

W mrocznej przestrzeni jak na miniaturowej scenie migały schematyczne obrazki, którym towarzyszyły metaliczne dźwięki. Czasami dawał się rozpoznać dawno wygasły dialekt, czasem wszystko ginęło w szumach i trzaskach, a bywało (tak jak teraz), że jedynym podkładem była muzyka i efekty dźwiękowe. Leen straciła zainteresowanie tą rzeczą, kiedy była niewiele starsza od Robina, ponieważ jej repertuar wydawał się dość ograniczony komuś preferującemu używanie rozumu.

Ale czy naprawdę straciła zainteresowanie? Prawdę mówiąc, jeszcze przez... hm, pewien czas budziła w niej fascynację pełną poczucia winy. Oczywiście program wymagał ulepszenia...

A, co tam. Lubiła to coś. Tylko...

Dlaczego traci czas na bezsensowne wspominki? Czy sprawił to widok ruchomej historii, która tak wciągnęła Robina? Prawdopodobnie była to umoralniająca opowieść rozgrywająca się na tle prostej dekoracji, jedna góra, jakiś wąwóz. Brało w niej udział tylko dwoje aktorów: podstępny wilk i jego ofiara, wędrowny ptaszek. Zdała sobie sprawę z lekką zgrozą, że tyle razy śledziła ich przygody, iż nawet po tylu latach nie wyrzuciła ich z pamięci. Czyżby umysł zaczynał ją zawodzić?

A dokładniej, dlaczego?

- Nie przesadź z tym - odezwała się surowo. - Później powinieneś poczytać.

Ale Robin nie słuchał. To urządzenie zdecydowanie potrafiło wejść w nałóg. Pozostawało pytanie, czy jest także szkodliwe.

Leen wycofała się niechętnie w stronę własnych zajęć. Musiała pamiętać, by przejąć obowiązki siostry. Gdyby Robin był jej dzieckiem, z pewnością zabrałaby go na bal, przynajmniej na chwilę, by dać mu poczuć smak tego święta. Gosposia Susannah pozwoliła Robinowi siedzieć do późna, więc przynajmniej popatrzył z daleka na sztuczne ognie, ale to przecież nie to samo. Szkoda. Robin jest uroczy, pasowałby do otoczenia. Może Susannah nie życzyła sobie konkurencji.

Konkurencja, do stu piorunów! Jak mogła dać się wciągnąć w taką aferę! Akurat ona! Zadawniona nienawiść pomiędzy Łopatką a Shaa i Maxem rzucała się w oczy, ale teraz było już za późno zapierać się, że jeden z nich zainteresował ją bardziej niż ktokolwiek dotąd, a drugi obudził w niej niezwykłą wrogość.

Dlaczego nie mogła przestać o tym myśleć? Jeśli raptem zapragnęła seksu, okazji miała aż nadto. Jeśli chciała z kimś porozmawiać, prawdopodobnie nie miałaby z tym większego kłopotu. Kochała Robina; czy to nie wystarczy? Dlaczego nagle chciała mieć to wszystko w jednej osobie? Dlaczego wydawało się jej tak ważne, że mogła otrzymać wszystko naraz?

Tak czy siak, praca ciągle czekała. Lord Farnsbrother wkrótce wróci po zamówione materiały, a na pewno nie zgodzi się czekać. W końcu Wyścig Kałamarnic miał się odbyć za... za parę dni? Już? Tak szybko? A przecież miała jeszcze własne badania w sekretnej salce. Dlaczego to wszystko musiało dziać się jednocześnie?

Przecież te niezależne elementy nie mogły mieć ze sobą żadnego związku, prawda?

Gdyby zaczęła podejrzewać coś innego, oznaczałoby to początek pięknej drogi w szaleństwo i manię prześladowczą.

Ale gdyby zestawić to razem...

Może powinna się z kimś podzielić tajemnicą ukrytego pokoju. Może potrzeba jej spojrzenia z zewnątrz. Miała wrażenie, że Max dobrze zna różne tajemnice dawnego świata. Na przykład ten dziwny amulet na jego szyi. Było w nim coś znajomego, jak gdyby widziała go w którejś starej księdze. To chyba dobry pretekst, by poprosić go o spotkanie i sprawdzić, czy mógłby jej pomóc...

Co też jej przychodzi do głowy? Dlaczego nagle zaczyna szukać wymówek? Dlaczego...

Aj!

Cichy sygnał wyrwał ją z rozmyślań. Kieszonkowy budzik przypominał, iż zbliżała się pora tego idiotycznego obiadu. Dlaczego zgodziła się na nim pojawić? Teraz już przepadło. Nie miała ani chwili do stracenia. Jeszcze te książki dla Farnsbrothera, torebka - Frontowe Drzwi zobaczyły jaz daleka i otworzyły się przed nią zachęcająco. Skupić się, zastanowić. Wyjście będzie trudne, jeśli się nie skoncentruje. Odetchnęła głęboko i wyczuła prądy. Postawiła pierwszy krok i...

Niech to! Coś nadal ją gnębiło. Coś, o czym zapomniała? Co się z nią działo?

Musi się postarać. Cokolwiek to było, pomyśli o tym później.


To było coś gorszego niż zła forma. To było po prostu i zwyczajnie złe. Max jeszcze raz poprawił kaptur, zasłaniający mu całą twarz z wyjątkiem oczu, i zapuścił się w mrok. Jej ślad na monitorach Archiwum świadczył, iż jeszcze znajdowała się przy Frontowych Drzwiach. Tylne Drzwi w ukrytej alkowie znajdowały się na końcu korytarza, o parę kroków od jego obecnej kryjówki w jednej z otwartych cel w opuszczonej części podziemi. Ostatnim razem wyszło na jaw, że system alarmowy sprawdza nawet tych, którzy zbliżyli się do drzwi, nie mając zamiaru przez nie przechodzić. Nie zamierzał ryzykować mylenia systemu, zwłaszcza iż mógł się okazać za sprytny na takie sztuczki.

Zresztą nie tylko monitory były tu problemem. Max czuł się skołowany jak nigdy w życiu. Co za parszywy pech, realizował plan dla kogoś, kogo znał od dawna, i nagle, ni z tego, ni z owego, zainteresował się swoim celem. Jeśli przydarza ci się coś takiego, sam stajesz się celem. Nie możesz się przejmować uczuciami swojej ofiary, nie wolno ci się zastanawiać, czy cię znienawidzi i czy w ogóle coś z niej zostanie, kiedy zakończysz zadanie. I przede wszystkim, nie wolno ci niczego do niej czuć.

A on spełniał te wymagania.

Od dawna. Od momentu, gdy stał się naprawdę dobry w swoim fachu.

Aż do teraz.

Niech to szlag.

Ale w dalszym ciągu musiał wywiązać się z zadania. Musiał to zrobić.

A jeśli odpowiednio pokieruje sytuacją, Leen nie powinna się dowiedzieć. Potem, kiedy zobowiązania nie będą przeszkadzać, zastanowi się, co do niej czuje.

Oczywiście w ogóle nie powinien niczego czuć, ale już teraz mógł powiedzieć, że to przegrana sprawa. Teraz pozostało mu tylko naprawiać szkody. Może zresztą zdoła wybić to sobie z głowy. To by znacznie uprościło sprawę. Wszystko stałoby się takie, jak lubił: jasne i jednoznaczne. I nic by go nie wstrzymywało, nie ograniczało...

Akurat.

Co się z nim działo?

Skup się na zadaniu, zganił się. W końcu po to tu przyszedłeś.

Była to czysta prawda. A ponieważ Leen dotarła do przeciwległego końca drogi i właśnie przekraczała granicę sensorów, nadeszła odpowiednia chwila, by przystąpić do działania.

Pierwszy krok był najważniejszy. Max wypowiedział formułę uruchamiającą płaszcz-aurę i poczuł, że zaczyna się on rozwijać. Nagle świat poszarzał, dźwięki zaczęły dobiegać jakby z daleka, a przez jego ciało przebiegła fala gorących i zimnych igiełek. Przez głowę przemknęły mu niewyraźne widma wspomnień. Pomyślał - pomyślała? - pomyśleli, że...

A potem jego odruchy uspokoiły się, prywatna aura opadła i zwinęła się, a płaszcz zaczął owijać go szczelnie, aż stal się niemal... hm, płaszczem. Max wykonał parę ćwiczeń oddechowych pomagających w koncentracji i poczuł, że odzyskuje równowagę.

Podszywanie się pod czyjąś aurę czasami było niezastąpionym rozwiązaniem, ale miało też swoją cenę. Max wiedział z doświadczenia, iż osoby preferujące tę technikę najczęściej wybierają bezczuciowe modele płaszczy. I mają ku temu powody. Im bardziej indywidualną osobowością dysponuje podmiot, tym bardziej trzeba uważać, by nie dać się wciągnąć w jego pole.

Osobną sprawą było wcielenie się w kogoś, kogo znało się osobiście. Ale skąd miał to wiedzieć? Kiedy programował próbkę aury podczas rozmowy z Leen na balu, odczytując jej stałe fale i chłonąc szpiczaste gradienty energii, a zatem wykonując zadanie, z jakim zjawił się na balu, czuł...

Czuł, że...

O nie, pomyślał z niechęcią. Nic z tego. Dam sobie z tym spokój.

I tak zrobił. Ale okazało się, że los także ma coś do powiedzenia.

Włożył okulary z polem zasłaniającym jego oczy, opuścił kryjówkę i ruszył przez dawno nie sprzątane korytarze. Były nie oświetlone i zakurzone. Dobry znak. Świadczyły o tym, iż ostatnio mało kto nimi chodził. Być może pałacowa administracja oszczędzała na świecach, ale dzięki okularom droga tonęła w mdłym różowym świetle. Poświata ginęła po kilku krokach, przez co wydawała się jeszcze bardziej ulotna i widmowa, ale tak naprawdę potrzebował jedynie...

Skręcił za róg; to tutaj. Czy to kamienny masyw ściany? Nie, oczywiście, że nie. Wypowiedział zaklęcie drugiego stopnia i został nagrodzony widokiem zielonej ruchomej linii, wijącej się wężowato po kamieniach. Podniósł rękę i podszedł do Tylnych Drzwi.

Nadeszła pierwsza chwila próby. Czuł, jak drzwi badają jego aurę, niczym ostre kolce wbijające się w powłokę balonu. Coś przesunęło się po powierzchni jego umysłu... a raczej umysłu Leen, odtworzonego przez jego przyrządy. Max poczuł ulotne muśnięcie jakiejś zabłąkanej myśli, niczym zwietrzałą woń zasuszonego kwiatu.

A zatem myślała, że mogłaby go polubić, tak?

Zakazał sobie zaglądać w jej myśli. Takie postępowanie było niebezpiecznie blisko pogwałcenia zasad, jakie sobie wyznaczył. Ale w końcu, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Pewnych rzeczy nie można uniknąć.

Co za galimatias, pomyślał ze strapieniem.

System alarmowy najwyraźniej nad czymś się zastanawiał. Prawdopodobnie usiłował zrozumieć, w jaki sposób Leen zdołała tak szybko przemieścić się od Drzwi Frontowych do Tylnych. Była to pewna słabość planu, ale warto było zaryzykować. W końcu przed laty już to kiedyś robił, a podmiotem był inny Archiwista, prawdopodobnie dziadek Leen. Skoro system nie zmienił się od tego czasu, nie widział powodu, żeby stara sztuczka miała się nie udać jeszcze raz.

Drzwi rozsunęły się w zgrzycie kamienia trącego o kamień. Max starannie umieścił stopę na fragmencie progu, który wydawał się mu właściwy. Wejście zatrzasnęło się za nim. Max stanął przed Trójpoziomową salą, za którą rozciągał się labirynt Creeleya. Gdyby Creeley nie miał zwyczaju nieco zbyt szczegółowego opisywania w pamiętniku szczegółów swoich wynalazków, a Max z kolei nie miał zwyczaju czytania wszystkiego, co wpadło mu w ręce, teraz nie wiedziałby, czego się spodziewać. Labirynt, a potem Tama mogły...

Skup się, nakazał sobie. Znalazł się właśnie w pokoju o kształcie odwróconej piramidy ze ściętym czubkiem. Tuż przed nim znajdowały się duże drzwi prowadzące wprost do zagłady. Creeley nie pozwalał nikomu na pomyłki. Max postawił stopę na ukośnie biegnącej ścianie, odepchnął się drugą i ruszył w górę sprintem. Dwa kroki, trzy, miał uczucie, że grawitacja za chwilę ściągnie go w dół, ale w następnej chwili upadł głową w dół na sufit. Jeszcze jeden krok... Co się stało?

Aha. Sufit, kolejny aktor tej gry pozorów, ukrywał zapadnię. Max wyczołgał się z niej i przykucnął ostrożnie.

Rzeczywiście, trójpoziomowa sala. Naturalnie była to tylko kolejna iluzja, nic innego. Coś takiego. Creeley najwyraźniej nie życzył sobie, żeby Archwiści zgrzybieli nad biurkiem, ale to już chyba przesada. Wokół musiały znajdować się ściany, ale wszystkie pozory świadczyły o tym, iż Max wydostał się na bezkresną łąkę porośniętą trawą sięgającą czubka głowy dorosłego człowieka. Ostatnim razem był to las. Ale zapadnia pozostała w tym samym miejscu. A to dopiero przygrywka do właściwej zabawy.

Max stracił poczucie czasu. Robił krok po kroku, każdy precyzyjnie odmierzony, bez względu na okoliczności. Potem Szklany Szlak, zawieszony w powietrzu i najwyraźniej pozbawiony jakiejkolwiek podpory. Potem Brama Piruetów, potem żywy strażnik...

Żeby tak się użerać dla głupich książek!

Ale trzeba szanować kogoś, kto robi coś takiego, żeby zarobić na życie.

W gruncie rzeczy, jeśli...

Zdławił niesforne myśli. To znowu jedna z tych wędrownych stref rozproszenia. Jego płaszcz-aura znowu był poddawany próbie. Czyżby przesączyło się przez niego coś niezgodnego z szablonem?

Ściany tunelu znowu zamknęły się wokół niego. Max przedarł się przez gęstą sieć matrycy pola i wreszcie stanął za wrotami. Dopiero wtedy uświadomił sobie, jak daleko zaszedł. Czy strażnicy dawali mu chwilę przerwy sądząc, iż przed chwilą pokonał czy pokonała taką samą drogę? A może znalazł skrót? Przed oczami stanęły mu wspomnienia chwil, których nie przeżył: sterty książek i dokumentów, nieznani ludzie, na widok których poczuł fale emocji, tu ukłucie gniewu, tam ciepełko, papuga z wytrzeszczonymi oczami...

Jeszcze jeden krok i zamęt ustał. Coś chciało go wytrącić z równowagi. Zawahał się i zrobił niepewnie jeden krok. Podłoże zachrzęściło pod jego podeszwą, jakby za chwilę miało pęknąć. O nie, nic z tego, pomyślał z mocą. I rzeczywiście, oślizły żwir natychmiast stwardniał i zmienił się w solidne podłoże. Tuż przed nim wznosiła się lita ściana. Max zmrużył oczy i spojrzał przed siebie w sposób przywodzący na myśl prawdziwą Leen.

Na poziomie podłogi pojawiła się świetlista krecha, która zaczęła rosnąć i powiększać się we wszystkie strony. Max pochylił się i przeszedł przez nią w chwili, kiedy ciągle się ruszała.

Przyćmione światło rzucane było przez latarnię na stojaku, strzegącą zawalonego papierzyskami biurka. W głębi ciągnęły się w nieskończoność rzędy książek. Tylne Drzwi skrzypnęły za nim i zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.

No, nie było tak źle. Odpocznie sobie przez chwilkę, a potem...

Nic z tego. Po co zawracał sobie głowę ćwiczeniami, skoro nie potrafił działać bez zmęczenia? Leen nie wróci pewnie przez kilka godzin, choć oczywiście nie jest to aż tak pewne. Jeśli mu nie dopisze szczęście, znalezienie tego, o co mu chodzi zajmie kilka dni. Nie pora ulegać słabościom.

A to co?

Dźwięki. Jakaś cicha metaliczna melodyjka i radosny chichot. Na prawo i wzdłuż rzędu. Max podkradł się w tamtym kierunku i stanął pod zamkniętymi drzwiami. Odgłosy dochodziły spoza nich.

Max spiął się, poruszył delikatnie klamką, uchylił drzwi i bezszelestnie wśliznął się do środka.

Źródłem metalicznych dźwięków było małe pudełko, rzucające migotliwe światło na wytarty dywan. Śmiech dochodził właśnie sprzed niego.

Nie wpadać w panikę. To się nigdy nie opłaca.

Max wiedział o tym doskonale i tak wytrenował ciało, by również o tym wiedziało. Na ogół było mu posłuszne, wyjąwszy parę krnąbrnych organów. Na przykład żołądek najwyraźniej pogardzał takimi naukami.

- Cześć - powiedział chłopiec. - Kim jesteś?

Przynajmniej nie zaczął się mazać. Czego nauczyła go Leen? Wystarczająco wiele, by nie bał się podstępnego indywiduum w czerni od stóp do głów, z kapturem zasłaniającym całą twarz oprócz błyskających białkami oczu.

- Jesteś Robin, tak? Chłopczyk kiwnął głową z zapałem.

- Kim jesteś? - powtórzył. Max zawahał się. Jeśli powie mu, że nazywa się Max, Robin powtórzy to Leen i cały piękny plan o wśliznięciu się do Archiwum bez jej wiedzy rozwieje się jak sen. Ale jeśli przedstawi się Robinowi jako ktoś inny, ten i tak opowie o tym Leen. A ona zdoła odgadnąć, kto był tym tajemniczym nieznajomym. Max uważał, że on by się domyślił, przynajmniej przy odpowiednich wskazówkach. Nigdy nie należało nie doceniać przeciwników.

Chyba, że Leen nie była jego przeciwnikiem.

Oczywiście jeśli mały naskarży Leen, może się zdarzyć, iż Max całkiem przypadkiem dowie się o jej zmartwieniu i ofiaruje się z pomocą. Zacznie szukać winnego, a jednocześnie wzmocni systemy obronne Archiwum. Plan był podstępny, ale mógł zadziałać. Teraz należy tylko nakarmić Robina zmyśloną historyjką.

- Jestem...

A to co znowu?

Czy to ściana zatrzęsła się w posadach? Czy coś skrzypnęło, czy ktoś skradał się za jego plecami? Potem zdał sobie sprawę, co przykuło jego uwagę. Nadal był podłączony do wejść i wyjść z Archiwum. Odkąd skończył swoją przeprawę, były ciche i milczące, ale teraz sytuacja zmieniła się diametralnie. Działo się coś dziwnego.


O rety, pomyślała Leen. Co się ze mną dzieje. Moja pamięć już nie kuleje, ona jeździ na wózku inwalidzkim. Jak mogłam, rany boskie, zapomnieć o Robinie?

Już i tak spóźniła się na przyjęcie, a przecież obiecała, że się tam pojawi. No, ale przecież nie mogła zostawić Robina samego w pustych komnatach...

A może mogła?

Był zaopatrzony w kanapki, miał się czym bawić, a Drzwi nie pozwolą mu zapuścić się w niebezpieczne przejścia. Być może uda się jej wpaść na kwadrans na to nieszczęsne przyjęcie, pokazać się, przywitać parę osób i w chwilę później wymknąć się chyłkiem. Mogła to zrobić... a jednocześnie nie mogła. Nie w przypadku Robina.

Najprawdopodobniej nigdy by sobie tego nie wybaczyła, nawet gdyby zastała go w tym samym miejscu, w którym go zostawiła.

No, a przecież była jeszcze Susannah. Ona na pewno nie pozwoli jej o tym zapomnieć. Jeśli się dowie.

O rety, rety, rety.

- Proszę pani?

To Yellum. Zdała sobie sprawę, że zatrzymała się jak wryta na środku Czytelni i zamarła z osłupieniem na twarzy.

- Nic się nie stało - powiedziała. - Zupełnie. Tylko właśnie sobie przypomniałam, że zapomniałam czegoś z dołu. Muszę po to wrócić. Zajmij się lordem Fainsbrotherem.

- Ale czy...

Odwróciła się i odeszła, nie słysząc już jego protestów. Musiała się natychmiast zdecydować. Jeśli miała wrócić na dół, nie zostało jej wiele czasu. Przy sprzyjających warunkach zdąży jeszcze na przyjęcie. Zjawi się, zanim podadzą przystawki. No, w najgorszym razie nieco później.

Susannah nigdy się nie dowie, pomyślała spiesznie zdążając w stronę Drzwi Frontowych. Zresztą Robin jest taki spokojny. Choć byłoby mądrzej najpierw pójść na to przyjęcie i wyjść przed podaniem sałaty.

Jeśli ludzie się dowiedzą, będą mieli jedną więcej anegdotkę do powiadania.

Ale Max... Co on o niej pomyśli? Miała wrażenie, że dla niego liczą się tylko osoby odpowiedzialne. A ona była odpowiedzialna za Robina, przynajmniej chwilowo. I proszę. Całkiem o nim zapomniała.

Miała już dość tego ciągłego zadawania sobie pytań, dlaczego tak ją obchodzi reakcja Maxa. Po prostu ją obchodzi i tyle. Odetchnęła, nakazała sobie spokój i położyła rękę na Drzwiach Frontowych.

Ani drgnęły.

No już!, ponagliła je w myślach. Skrzypnęły jakby w rozterce. Co się z nimi stało?

- Znacie mnie - powiedziała na głos.

To pomogło. Drzwi rozsunęły się niechętnie i z piskiem. Przeszła przez początkową salę, namacała matrycę i postawiła stopę w pozycji startowej.

Ale matryca zareagowała z pewnym opóźnieniem, jakby nie mogła podjąć decyzji. Akurat teraz, jakby nie mogła znaleźć sobie innego momentu. Leen zacisnęła zęby i ruszyła naprzód.

Wszystko działo się z nużącą powolnością, jakby usiłowała pływać w basenie wypełnionym syropem. Właściwie było nawet jeszcze dziwniej. Jakby powietrze stawiało jej opór. A kiedy zaczęła poruszać się z większą gwałtownością, opór nagle znikał. Za pierwszym razem omal się nie przewróciła. To było naprawdę dziwne. Do tej pory nigdy nie zdarzyło się jej nic takiego.

Może powinna zatrzymać się na chwilę i odpocząć, choć zaprzestanie ruchu było bardzo niebezpieczne. Jeszcze bardziej ryzykowne było utracenie kontroli nad ścieżką. Ale ruch poniósł ją dalej; to zadecydowało. Ruszyła spiralą w dół.

Kiedy przejście uderzyło w nią po raz drugi, była gotowa. Tym razem stawiła mu czoło, nie myląc kroku. Ale pole ochronne ciągle emanowało zaskoczeniem, które zaczęło powoli udzielać się także Leen. Za trzecim razem, kiedy wyglądało na to, że matryca podjęła jakąś decyzję, nie powinna dać się aż tak zaskoczyć. Leen przygotowała się na następne ustąpienie oporu, i w rzeczy samej nie zawiodła się. Tylko że nie była to jedyna niespodzianka.

Leen ograniczyła swój napór, uważając, by nie polecieć głową naprzód, kiedy siła znowu ustąpi. Poprzednio takie postępowanie przynosiło zadowalające efekty. Zrobiła mały krok naprzód i nieco w prawo. Zgodnie z szablonem, który zdążył się wykształcić, teraz powinna nastąpić mała przerwa, podczas której zbierze siły na przeciwstawienie się wzbierającemu oporowi. Ostrożnie przeniosła ciężar ciała na drugą stopę i zamarła.

Dopiero po chwili zrozumiała, że zatrzymała się nie z własnej woli. Wszystko wydarzyło się jednocześnie. Nagle została przeniesiona na wyższy poziom, tak wysoki, iż nawet kiedy zmobilizowała wszystkie siły, okazało się, że jest zupełnie bezradna. Ugrzęzła niczym mucha zatopiona w kawałku bursztynu.


Rozdział XX


Co to? - zaciekawił się Zalzyn Shaa. - Tam? “Tam” okazało się parkiem z dużą polaną. Mała grupka birbantów, dochodzących do siebie po nocnym szaleństwie, snuła się pomiędzy drzewami wokół brązowoskórych mężczyzn w białych koszulach z geometrycznym kolorowym haftem. Mężczyźni uderzali rytmicznie w trzymane pod pachą bębny, dmuchali w gwizdki i potrząsali rozmaitymi dzwonkami, a sześciu innych gości, w takim samym stroju, biegało trójkami po całej łące. W każdej grupie dwaj mężczyźni trzymali rozciągnięty sznur z krowimi dzwonkami, a trzeci miał na głowie duży model rekina.

- Nie, zdaje się, że to miecznik - zauważył Shaa z namysłem. - Zwróć uwagę na ten element na nosie.

- Tak by się wydawało - przyznał Wielki Karlini. - Ale czy to nie płetwa grzbietowa, to coś na nitach?

- Ostrożnie - ostrzegł go Shaa. - Nie chcesz chyba zbezcześcić czyjegoś obrządku, albo gorzej, obrazić przodka?

Obie trójki rozpadły się i ci z dzwonkami ruszyli w pogoń za tym z rybą na głowie. Najwyraźniej żarty się skończyły. Ale Karlini więcej uwagi poświęcił intensywnemu wpatrywaniu się w ziemię. Shaa zastał go na schodkach swojego domu, kiedy nieco chwiejnym krokiem wrócił nad ranem ze świętującego miasta. Shaa był nieco zmarnowany, choć nadal nie tracił animuszu. Czego nie można było powiedzieć o Karlinim. Shaa nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek widział w swoim kręgu kogoś tak załamanego i bez życia. Właściwie nigdy nie spotkał kogoś tak wiernie odpowiadającego określeniu “obraz nędzy i rozpaczy”.

Starał się go czymś zająć i proszę, coś zjawiło się jak na zamówienie. Shaa nigdy by tego nie przyznał, ale widok tak tragicznie przygnębionego Karliniego podnosił go na duchu.

Wyglądało na to, że Karlini lepiej znosi pobyt na świeżym powietrzu, niż tkwienie w czterech ścianach. A zwłaszcza tego dnia. Shaa pomyślał z nadzieją, iż może piękne otoczenie złagodzi ból po ciosie, dzięki czemu będą mogli przedyskutować zagadnienie. Choć sytuacja nie rokowała wielkich nadziei. Shaa oceniał ją przez chwilę i uznał, że niezależnie od widoków na przyszłość nie warto odkładać rozmowy na potem.

- Więc co proponujesz? - zagadnął leniwie, omijając wzrokiem swojego towarzysza, żeby choć trochę złagodzić pierwszy wstrząs.

- Nie wiem. Nie miałem pojęcia, że dojdzie do czegoś takiego.

- Ciągle nie potrafię się zorientować, co to jest to “coś takiego”. Rozumiem, iż w ogólnym zarysie chodzi o to, że Roni wyrzuciła cię na bruk, ale zakładam, że nie jest to jedyny powód. Tak? Bardzo dobrze, nie odzywaj się, skoro nie chcesz. Może zaczniemy z innej strony. Czemu przypisujesz swój obecny impas?

- Nie mogę o tym mówić.

- Rozumiem. To by wyjaśniało pewne aspekty problemu. Prawdopodobnie to także ma związek z twoją sytuacją? A zatem należy przyjąć, iż niemożność przedyskutowania tego z żoną świadczy, że problem ten dotyczy właśnie jej?

- Podsłuchujesz pod drzwiami?

- Moja wyjątkowa przenikliwość stwarza takie pozory. - Typowe autosarkastyczne skrzywienie warg, zbyt powściągliwe, by nazwać je uśmiechem. - I wpakowałeś się w to z własnej nieprzymuszonej woli?

- Tak. Tak jest.

- Biorąc pod uwagę ten absolutny brak przekonania uznaję odpowiedź za kategoryczne zaprzeczenie. A zatem, na czym stoimy?

- Nie martw się o mnie, mam parę pomysłów. Mogę zabrać bagaż i przemówić Roni do...

Shaa podniósł dłoń.

- Stop. Ta sytuacja wyszła już poza kontakty zawodowe. Kolejny podstęp nie przybliży nas do rozwiązania.

- Masz inny pomysł? A zresztą, kogo to obchodzi - dodał Karlini głucho. - Kocham moją żonę. Razem wiedliśmy dobre życie. A teraz wszystko się rozpada. Gdzie się pomyliłem? Co się stało?

- Jak daleko w przeszłość chcesz się zagłębić?

- Daruj sobie ten... naukowy ton - warknął Karlini. - Może po prostu powiedz mi, co zamierzasz zrobić z własnymi problemami?

Podchwytliwe pytanie. Na szczęście miał na nie odpowiedź.

- Obiad - oznajmił z prostotą.

- Obiad? Wydaje ci się, że zajesz swoje problemy? Zresztą nie jestem głodny.

To rozwiązywało sprawę i oszczędzało mu problemów z wyjaśnianiem Karliniemu, iż nie został zaproszony.

- Rób, co chcesz. Ale nie zamierzasz skoczyć z mostu, kiedy spuszczę cię z oczu, co?

- Mógłbym ci zadać to samo pytanie. To ty omal nie wyskoczyłeś ze statku.

- Zawsze pozostaje taka opcja. Ale dziś nie widzę potrzeby. To Haddo, zgadza się?

Karlini wzdrygnął się lekko.

- Jak to Haddo?

- Haddo, który wplątał cię w to, w czym teraz tkwisz. Haddo, który ostatnio zrobił się jeszcze bardziej wścibski i wszędobylski. Haddo, który szepcze na boku ze wszystkimi twoimi domownikami z wyjątkiem żony, a co za tym idzie, zapewne i z tobą. Haddo, dysponujący interesującą historią z dalekiej mroźnej północy, a także repertuarem równie, jeśli nie bardziej, interesujących zdolności. O tego Hadda mi chodzi.

- Znowu spotkałeś się z tym detektywem?

- Tak. Ale nie w tej sprawie.

Karlini spojrzał w niebo. Ponad ich głowami krążyło stadko mew, bez wątpienia oceniających, czy rekiny na hełmach są jadalne. Jedna z nich odłączyła się i runęła w dół lotem koszącym, złowrogo i nieomylnie kierując się w stronę Karliniego. Ten wzdrygnął się ponownie i przygotował na nadchodzący cios.

- Świetnie - jęknął. - Jeszcze tego mi brakuje. Jedyny członek mojego otoczenia, który chce się ze mną pokazywać to... Aj! Precz z tymi szponami!

Mewa wrzasnęła na niego, bijąc go na oślep skrzydłami po twarzy. Potem, najwyraźniej zadowolona z efektu, jaki wywarła, nastroszyła piórka i przysiadła na lewym ramieniu Karliniego.

- Mógłbyś uciec na morze i zostać piratem - podsunął życzliwie Shaa.

- Aaaa! - skrzeknęła w odpowiedzi mewa.

- Nikt cię nie pytał o zdanie - zwrócił jej uwagę Karlini. - A w ogóle, coś ty za jedna? Czemu się za mną włóczysz?

Mewa ostentacyjnie przymknęła oczy, najwyraźniej udając się na spoczynek i odmawiając dalszych wyjaśnień.

- Może cię lubi - wyraził przypuszczenie Shaa.

- Tak sądzisz? - Karlini rozpogodził się na moment. Zerknął na ptaka i znowu spochmurniał. - Ależ skąd. To nie zbieg okoliczności, o nie. Jest czyimś agentem. To, że nie znam żadnego boga posługującego się postacią mewy, jeszcze o niczym nie świadczy.

- Może to przyjaciółka Hadda?

- Znowu ten Haddo! Coś się tak do niego przyczepił?

Teraz to Shaa spojrzał w niebo, jakby zastanawiając się, czy mewa faktycznie nie zapałała nagłą miłością do Karliniego i nie ściągnie mu na głowę reszty stada.

- Poczyniłem na jego temat pewne obserwacje. Wystarczające, by poczuć potrzebę powiększenia tej wiedzy. Nie wiemy o nim wielu rzeczy.

- To samo można powiedzieć o każdym z nas.

- Jeśli tak jest, to tylko dowodzi, że mam rację. Zapytaj go kiedyś o osobnika nazwiskiem Dortonn. Mogę cię zapewnić, że to “kiedyś” nadejdzie szybciej, niż się spodziewasz. Oczywiście możesz poprosić Wroclawa o konsultacje.

- Roni nie chce, żebym się do tego mieszał.

- Nie widzę związku. Wroclaw nie ma zakazu wstępu do jego pokoju. Rzeczywiście, popatrz.

Karlini spojrzał w kierunku, który wskazywał mu Shaa. Wroclaw zbliżał się do nich na ukos przez trawnik.

- Może przyszedł za mewą - wymamrotał Karlini pod nosem.

- Dzień dobry panu - odezwał się Wroclaw z uszanowaniem. - Pozwoliłem sobie odnieść pańskie rzeczy do domu doktora Shaa i...

- Wroclaw - przerwał mu Karlini.

- Tak, proszę pana?

- Jak długo się znamy? Prawdopodobnie dziesiątki lat? Wroclaw wyglądał na nieco zdezorientowanego.

- Tak przypuszczam.

- Ile razy próbowałem cię przekonać, żebyś przestał mnie tak honorować? Ile razy rozmawialiśmy o tym, jak tytuły te podtrzymują podział społeczeństwa?

- Bez wątpienia wiele.

- A zatem upierasz się przy swoim z przekory, a nie ze względów ideologicznych?

- Czy spotkanie z bratem wytrąciło pana z równowagi? Teraz to Shaa robił wrażenie zdezorientowanego.

- Jak byłeś uprzejmy się wyrazić, tak przypuszczam - odezwał się po chwili, kiedy wrócił mu głos.

- A zatem... - ciągnął Wroclaw - Jeśli wybaczy mi pan moją śmiałość, pora, by oddalił się pan niezwłocznie. W przeciwnym razie spóźni się pan na obiad.

Zmiana wyrazu twarzy Shaa wskazywała na znaczny wysiłek intelektualny.

- Rozumiem - powiedział. - Słusznie. Masz własny klucz, Wielki? Dobrze, zobaczymy się później.

Rzucił jeszcze jedno przenikliwe spojrzenie na Wroclawa.

- A zatem oddalam się niezwłocznie. Odwrócił się i ruszył w stronę ulicy. Karlini odprowadził go wzrokiem.

- Miło cię widzieć, Wroclaw. A co ty sądzisz? Jak powinienem postąpić?

- Nie jest moją rzeczą doradzać panu, ale byłoby korzystne, gdybyśmy porozmawiali o naszym znajomym Hadda, jego planach i roli, jaką nam w nich wyznaczył.

- Przejdźmy się - zaproponował Karlini. - Zdaje się, że gdzieś tu jest staw. Chyba, że chcesz już wracać?

- Zawsze zachęcał mnie pan, żebym swobodnie dysponował czasem wolnym.

- Tak - mruknął Karlini, wlokąc się z rękami w kieszeniach. - Ale teraz wszystko się zmieniło.

- Niekoniecznie, proszę pana.

- Ha. Przekonaj mnie. I jak mnie znalazłeś?

- Jak to, w sposób który mi pan podsunął.

- Ja? Ja ci coś podsunąłem?

- Poszedłem za mewą - oznajmił Wroclaw niewinnie. - Proszę sobie wyobrazić, iż mój lud od dość długiego czasu pozostaje w ścisłym związku z ptactwem wodnym.


A zatem, rozmyślał Shaa kierując się w stronę ulicy, oto kolejny gracz, którego rolę należy powtórnie zinterpretować. Czy już nikt nie jest tym, kim się wydaje? Czy świat jest kłębowiskiem intryg i podstępów? Co się stało z dniem uczciwej pracy i wieczorną rozrywką?

Być może faktycznie należy zaprzestać walki, stanąć na środku ruchliwej ulicy i dać się rozkwasić na marmoladę. Jeśli przyjaciele nie są już osobami, za które je uważasz, a twoje cele zmieniają się i rozpływają we mgle, a dni...

Obiad, może to jest klucz do rozwiązania zagadki.

- Wiem, nie powinienem czytać tego artykułu o relatywizmie moralnym - mruknął Shaa, nie zwracając się do nikogo w szczególności. A zwłaszcza nie powinien go czytać przed snem, co miało miejsce wczorajszego wieczoru, mimo iż zdawał sobie sprawę, w jakim jest stanie. Jeśli ta kotwica, jaką jest pewność drugiego człowieka, nagle zniknęła, trudno jest określić przyczynę, dla której warto jest nadal plątać się po tym świecie...

Z dala od Karliniego i jego pokrzepiającego przygnębienia zdał sobie sprawę, iż jego nastrój gwałtownie się pogarsza. No tak, ale ciągle miał jeszcze ten obiad. Samo jedzenie nie było dla niego wabikiem, choć Klub Awanturników słynął ze znakomitej kuchni. Tak naprawdę chodziło mu o możliwości, jakie pociągało za sobą to zaproszenie.

Staroświecki kamienny budynek z obszernymi arkadami i wznoszącymi się schodami. Alkowa na półpiętrze - a, oto recepcja. Shaa okazał oznaczoną herbem kopertę, a następnie wyciągnął złożone zaproszenie, by także je pokazać. Wiadomość zawierała się w lakonicznej notatce, oznaczającej godzinę, dzień i miejsce. Podpis, choć przypominał raczej symbol graficzny niż cokolwiek innego, odniósł spodziewany skutek. Shaa przyjrzał się mu i podążył za kelnerem do jadalni. Oczywiście można by się sprzeczać, czy nadawca listu i Shaa stali po tej samej stronie barykady. Nigdy nie zostali sobie przedstawieni. A jednak nic tu nie wydawało się niejasne. Kelner wskazał mu położony na uboczu stolik z pięknym widokiem z okna na ulicę i róg parku. Na blacie leżały dwa nakrycia. Jedno miejsce było już zajęte przez wściekle rudego osobnika wyglądającego na zewnątrz z dość zbolałym wyrazem twarzy, świadczącym o potężnym kacu. Shaa usiadł obok niego.

- Langusta, jak sądzę?

- Bardzo chciałbym wiedzieć, co się dzieje z moją siostrą - odezwał się mężczyzna, nie odrywając wzroku od okna.

- Z Arleen Archiwistką? - upewnił się Shaa. - O tę siostrę chodzi? Czy może o dobrze znaną w towarzystwie Susannah?

- Przygotowałeś się, co?

Shaa przechylił głowę na bok.

- Mnie również miło jest cię poznać. - Spojrzał w kierunku, który tak fascynował jego towarzysza. - Czy coś przegapiłem? Dla mojego niewprawnego oka wygląda to na zwykłą uliczną scenę.

- To chyba nałóg - mruknął Langusta, nie odrywając jednakże spojrzenia od okna. - Co według ciebie zamierza twój brat?

- Oprócz narobienia wszystkim kłopotów? Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie mogę być do niego zbyt przyjaźnie nastawiony.

- Oczywiście. I niech ci się nie zdaje, że z nim rozmawiałem. Jestem na jego liście.

- W licznym towarzystwie. Mam wrażenie, że już złożyłeś zamówienie?

- Zjem gołąbka z warzywami gotowanymi na parze; tobie proponuję łupacza w sosie cytrynowym.

- Zobaczymy - powiedział ostrożnie Shaa. Na stole pojawiły się dwa imbryki z herbatą. Shaa pochylił się nad jednym z nich i wciągnął powietrze.

- Jeżeli nie przepadasz za taką ziołową, mogą ci wymienić na prawdziwą herbatę.

- Nie ma takiej potrzeby - orzekł Shaa, pociągając łyk. - Wystarczy, żeby zioła były odpowiednio dobrane.

- Oczywiście wiesz, dlaczego pytam.

- Oczywiście. Twoja siostra i mój brat, a teraz również i Maximilian, z którym współpracuję. Z kim innym mógłbyś chcieć się skonsultować? I od jak dawna pracujesz z moją siostrą?

- Domyślasz się, czy masz jakieś dowody? Zresztą nieważne.

- Wnioskuję z tego, że Eden potrzebuje kogoś do pomocy w utrzymaniu mojego brata w ryzach. Ani ja, ani ona nie byliśmy w stanie zrobić to w otwarty sposób. - Shaa wzruszył ramionami. - A ty jesteś z pewnością najlepszym kandydatem, nawet gdyby nie chodziło o twoją matkę.

Langusta po raz pierwszy odwrócił się od okna i zmierzył go bacznym spojrzeniem.

- Nie sądzisz, że pewne sprawy powinny pozostać nienazwane?

- A ty?

- Właściwie martwię się twoim bratem bardziej, niż dałem temu wyraz w rozmowie z Leen. On coś knuje, nie ma co do tego wątpliwości, i zdaje się, że to coś groźnego. Nie sądzisz, żeby był w stanie osaczyć nowego Cesarza i zająć jego miejsce przed Robótkami?

- Podejrzewam go o wszystko, ale to byłoby zbyt pochopne postępowanie nawet jak na Arznaaka. On woli latami cyzelować plany.

- Właśnie o tym mówię. Nie było cię w Peridolu od lat. Ale co to ma wspólnego z moją siostrą?

- Istnieją co najmniej dwie możliwości - zauważył Shaa. - Albo mój brat na serio zdecydował się działać. Dostęp do Archiwum byłby niezłym punktem startu.

- Czy temu twojemu Maxowi także o to chodzi? A może on również działa na wielu polach?

- Jak zawsze. Ale w przypadku tej sprawy Maximilian spotkał się z niespodziewanymi komplikacjami. Podejrzewam, że zapałał on do twojej siostry prawdziwym uczuciem, podobnie jak ona do niego. Co więcej, wydaje mi się, że oboje nie są specjalnie szczęśliwi z powodu takiego obrotu spraw.

- Parę lat temu miało miejsce włamanie do Archiwum. Jedno jedyne i nigdy więcej się nie powtórzyło. Zawsze szukałem sprawcy, aż wczoraj zobaczyłem amulet na szyi Maxa.

Być może dotarli właśnie do sedna rzeczy. I możliwe, że nadal byli do siebie dobrze usposobieni, a może wcale nie.

- Czy amulet pochodzi właśnie stamtąd? Max miewa podejrzanych klientów. Mógł go dostać od jednego z nich.

- Widzisz - rzucił lekko Langusta. - Podczas wczorajszego niefortunnego spotkania mógłbym zadać sobie pytanie, na ile chciałbym być wierny Maximilianowi? Czy wiązałbym się z nim w jakikolwiek sposób, wiedząc, jak wiele dowodów świadczy na jego niekorzyść?

- Mógłbyś - przyznał Shaa tak samo niefrasobliwym tonem.

- Oczywiście mógłbym również zastanowić się nad własną pozycją, choć dla mnie byłoby to zadanie bezowocne. Ale gdyby moim bratem był ktoś taki jak Łopatka, sytuacja zasługiwałaby na więcej uwagi. - Langusta odchylił się na krześle i zmierzył Shaa bacznym spojrzeniem. - Jest jeszcze jedna możliwość, zważywszy, iż osoby grające główną rolę w tej intrydze są znanymi postaciami, których reakcje można w dużym stopniu przewidzieć. Czy twój brat mógłby to zrobić?

- Nie sądzę, żeby można to przewidzieć - zaprotestował Shaa, jednakże po wymownej chwili milczenia. Arznaak nie był bogiem, nie umiałby uknuć aż tak skomplikowanego planu. A może?

Z jakimi bogami mógł mieć do czynienia? Ten Langusta nie był głupi.

- Intrygująca teoria - powiedział po chwili namysłu. - Nieco zbyt śmiała, lecz ciekawa.

- Pozostanę przy niej. A teraz...

Koniec końców, Shaa siedział przy stole, łupacz znalazł się na stole razem z cytrynowym sosem i wszystkim, co trzeba, a przy bliższym zetknięciu sos okazał się zupełnie przyzwoity. Ten Langusta także wydawał się zupełnie rozsądny.

Być może, pomyślał Shaa, moje znudzenie nie rozwieje się pod wpływem zmiany miejsca i otoczenia. Ale to całkiem przyzwoity początek nowej drogi.



Rozdział XXI


To sen czy jawa? Chyba jednak jawa. Nawet te koszmary, o których już słyszałem, nie mogłyby sprawić, bym czuł się tak nędznie, jak w tej chwili. A jeśli nie spałem, powinienem się podnieść. Może znajdę jakieś czarodziejskie lekarstwo, które pozwoli mi wrócić w szeregi ludzi zadowolonych z życia. Uniosłem jedną powiekę. Jaskrawe światło dziabnęło mnie niczym szpikulec. Czym prędzej zamknąłem oczy i opadłem z powrotem na plecy, rozważając pozostałe opcje. Najbardziej miałem ochotę zwymiotować. Ktoś jęknął rozdzierająco głosem bardzo podobnym do mojego.

Jeszcze nigdy nie miałem kaca. A to oznaczało, że istnieją dziedziny, w których nie jestem specjalistą. Nie wypiłem aż tyle, Shaa świadkiem, ale okazało się nagle, że jest niemal południe, a ja byłem w stanie jedynie leżeć, i to zupełnie nieruchomo. Powoli wróciła rai zdolność logicznego rozumowania, a wraz z nią zaświtała mi smutna świadomość, iż za chwilę będę musiał wstać z łóżka, chociażby tylko po to, żeby znaleźć jakąś odtrutkę albo coś, co przynajmniej z grubsza przywróci mnie do stanu używalności. Choć wyglądało na to, że przez jakiś czas najbardziej stosowną strategią będzie przyczajenie się w nadziei, iż świat zapomni o mnie.

- Aha! - odezwał się jakiś głos w pobliżu. - Jednak żyjesz!

Wzdrygnąłem się. Głos? O nie, tylko nie to. A jednak. Nie było dla mnie nadziei. A przy tym głos nie należał do kogoś obcego. Znałem ten głos. Jakbym od czasu przybycia do miasta spotykał się z kimkolwiek innym.

Nie ulegało wątpliwości, iż czeka mnie rozmowa z kierownictwem. Zajmowałem mieszkanie, podobno chronione przed napadami, w którym na dodatek zameldowałem się pod przybranym nazwiskiem, jak zwykle podczas moich podróży, a jednak każdy, kto tylko miał ochotę, mógł do mnie wpaść wprost z ulicy.

- Nawet ja jestem zaskoczona tym, jak nisko potrafisz upaść - odezwał się drugi głos z przeciwnej strony. - Znalazłeś się w rynsztoku. Nie świadczy to pozytywnie o twojej osobowości, jak również o charakterze. W Oolsmouth już myślałam...

Postanowiłem, że najpierw załatwię sprawę z nią.

- Jeśli byłaś na tyle inteligentna, żeby przynieść ze sobą dzbanek wody, nie krępuj się i wylej mi go na głowę.

- Tak jak powiedziałam - oznajmiła Jill. - Klasyczny przykład wykolejeńca.

Zacisnąłem zęby i znowu rozkleiłem powieki. Jeśli nie miała przy sobie lekarstwa, przypomniałem sobie, że ja je posiadam. Oto ono, stojące na stole, tuż obok niej. Wypełniona po brzegi karafka. No, ale Jill również tam była, gotowa powstrzymać mnie przed skorzystaniem z niej. Pewnie spodziewała się, że mój pożałowania godny stan nie pozwoli mi nawet na ten jakże mierny wysiłek.

Właściwie, gdybym zdążył się zastanowić, uznałbym, iż podzielam jej zdanie.

Ale nie zdążyłem się zastanowić. Usiadłem na łóżku i wyciągnąłem rękę. W tej samej chwili z moich opuszków trysnęły błękitne błyskawice. Uderzyły w palce Jill, która cofnęła się mimowolnie. Z jej przegubu uniósł się kłąb czarnego dymu i woń siarki, a po chwili opary i strzelające iskry ześliznęły się z jej dłoni i opadły bezładnie na podłogę.

- Boli - powiedziała z pretensją, ale ja zdążyłem już dopaść naczynia z wodą, którą oblałem obficie głowę i twarz.

- Jak znaleźliście mnie tym razem? - wybulgotałem.

- Zeszłej nocy ani ty, ani twoi kompani nie byliście specjalnie dyskretni.

Tego sam już zdążyłem się domyślić. Chciałem jedynie odwlec moment właściwej rozmowy.

- Dobrze wiedzieć, że zauważacie przynajmniej takie sygnały. Na twarz Jill wypłynął rumieniec, ale odpowiedź nadeszła z drugiej strony łóżka.

- Wydaje ci się, że jesteście sprytni, ty i to ostatnie dziwactwo w Oolsmouth.

- Niezupełnie. Tylko w porównaniu z wami.

Dzbanek był już pusty. Poczułem się odrobinę mniej słaby, więc spuściłem nogi z łóżka i wykorzystałem siłę rozpędu, by wstać. Nie przepadam za nocnymi koszulami, a kiedy wczoraj wróciłem do domu w nocy - czy też raczej nad ranem - nie pozostało mi nic innego, jak tylko runąć na łóżko w pełnym ubraniu. Wtedy wydawało mi się to najlepszym pomysłem. Monoch upadł razem ze mną, dzięki czemu teraz moja dłoń od razu natrafiła na niego. Gdybym jeszcze potrafił uruchomić umysł, byłbym w pełni przygotowany na wszystko.

- Nadal chcę mieć pierścień - ciągnął Jardin. - To jasne, że go nie posiadasz, jak również nie ma go twój sprzymierzeniec w Oolsmouth, ten nieszczęsny Sapriel. Użyłem tu słowa “sprzymierzeniec” w jego najbardziej umownym sensie, ma się rozumieć.

- Ma się rozumieć - zgodziłem się bez oporów. - Nigdy nie twierdziłem, że posiadam pierścień. Raczej...

Przerwałem, ponieważ najwyraźniej mnie nie słuchał.

- W bardzo inteligentny sposób pozwoliłeś nam wyciągnąć własne wnioski, zdradzając bardzo niewiele informacji. Twój drugi sprzymierzeniec, i tutaj używam tego określenia z pełną świadomością, był znacznie bardziej aktywny.

- To czysta prawda - przyznałem z pewnym wahaniem. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie zdążyli się dowiedzieć, iż mój drugi sprzymierzeniec, znany im jako Soaf Pasook, jest bogiem, za którego mnie brali - byłym lub obecnym mężem Jill, Gashanatantrą.

- Pewna część jego uczynków daje się tłumaczyć wymogami interesów - oznajmił Jardin. - Ale długi powinny zostać spłacone.

Skupienie się na jego słowach przychodziło mi z niejakim trudem, zważywszy, iż Jill usiłowała jednocześnie mnie wysondować, a toksyczne produkty uboczne mojego organizmu nieźle dawały mi w kość. Wziąłem się w garść i wykrzesałem z siebie całą inteligencję, na jaką było mnie stać.

- Tak? - brzmiała moja riposta.

- Nie zaczynaj - warknęła Jill. - I nie zmieniaj tematu. Jeśli...

- A czemu nie? - uparłem się. - Jak oboje wspomnieliście, nie jest to temat, który dał któremuś z nas choć odrobinę satysfakcji. Może uznamy, że nasz związek się rozpadł i poszukamy rozrywki gdzieś indziej? Może...

Tym razem nie musieli mi przerywać. Wyręczyłem ich. Nagle tknęło mnie dziwne i nieodparte uczucie, że ktoś patrzy mi przez ramię. Nie tracąc z oczu Jill i Jardina wycofałem się pod ścianę, choć oczywiście ściany w tym pokoju okazały się już niczym więcej, jak tylko ozdobną zasłoną, za którą kryły się tajemne przejścia i drzwi, używane przez moich niektórych gości. Ale dziwne uczucie nie osłabło. Prawie czułem czyjś oddech, dmuchający mi w kark. Odwróciłem szybko głowę i sprawdziłem.

Oczywiście nie zobaczyłem niczego poza ścianą. Niczym nie przyozdobioną, pozbawiona nawet portretu, przez którego oczy można by śledzić to, co dzieje się w pokoju...

No dobrze, zaczynałem tracić kontakt z rzeczywistością. Znów spojrzałem na moich drogich gości. A jednocześnie poczułem, że uczucie wcale nie ustąpiło. Czy ponosi mnie wyobraźnia? To dość logiczne wyjaśnienie; za wiele rozmyślań, za mało snu, plus chemiczne zatrucie.

A może jednak nic mi się nie zdawało? Ostatnio moim życiem nie kierowała logika. Niby dlaczego miałaby zacząć teraz?

Właśnie wtedy dotarło do mnie, że być może migrena i rozbite myśli nie są tak zupełnie efektem wczorajszego pijaństwa.

Jill przyglądała mi się dziwnym wzrokiem. Uniosła dłoń i skinęła na mnie, a ja znowu odczułem jej sondę, uderzającą we mnie z nową siłą i ześlizgującą się po polu ochronnym, które najwyraźniej posiadałem. W oczach Jardina także pojawiła się podejrzliwość.

- Co to było?

- Sami widzieliście, że przez całą noc szlajałem się po rynsztokach - przypomniałem mu. - Takie szumowiny jak ja zawsze są rano nieco roztrzęsione. Nie zauważyliście, jaki tu tłok? Mam wam policzyć te wszystkie słonie?

- Jardin - odezwała się Jill niepewnie. - Widzę tu coś dziwnego.

- Bo widzisz...

- Milczeć - warknął Jardin. - A ty mów.

- To on - oznajmiła Jill, teraz otwarcie patrząc w moim kierunku. - To znaczy, to nie on. To znaczy, to on, ten którego spotkaliśmy w Oolsmouth, ale nie jest tym, za kogo go braliśmy. Miecz jest mieczem mojego męża, a ten mężczyzna nie jest nim. To znaczy, nie jest moim mężem.

Jardin wydął usta w zamyśleniu.

- Tak. Teraz to zupełnie jasne. Nie jesteś Gashanatantrą.

Gdyby ktoś chciał mnie spytać o zdanie, to czułem się jak motyl na szpilce albo w siatce, a szpilka zbliżała się ku mnie. Wydawało mi się, że motyle zwykle mają w takiej chwili wrażenie, iż sytuacja nieodwołalnie wymknęła się im spod kontroli.

- Nigdy się za niego nie podawałem.

- Okłamałeś mnie - powiedział Jardin powoli. - A jeśli nie jesteś Gashanatantrą, nie posiadasz żadnej obrony.

- To niezupełnie prawda - Oto odpowiednia chwila, by opowiedzieć mu o metabolicznym połączeniu między mną a Gashem. - Dał mi...

Wyciągnął nade mną rękę; poczułem słabe mrowienie, co oznaczało, iż teraz on sprawdza moją aurę. A może poddawał mnie jakiejś innej próbie. Nie rozumiałem jednego: jak to możliwe, że do tej pory któreś z nich nie zauważyło mojego metabolicznego połączenia z Gashem? Dotychczasowe doświadczenia dowodziły, iż nie powinienem przeceniać inteligencji Jardina.

- Ach tak - odezwał się wreszcie. - Gashanatantrą dał ci przebranie, prawda? Podstępny łajdak. Jeszcze się z nim policzę, ale o tym potem. Teraz pora na ciebie, jako że właśnie pozbawił cię swojej protekcji. Rozgniotę cię jak pluskwę - oznajmił, zaciskając pięści. - Nie spodziewałem się dziś tak satysfakcjonującej gimnastyki.

- Momencik - zaryzykowałem. Wyglądało na to, że jego zdolności analityczne chwilowo go opuściły, podobnie jak wymowa i polot w prowadzeniu rozmowy. Gash nie pozbawił mnie metabolicznego połączenia; a ta błyskawica, którą poraziłem Jill? Gash okazał się sprytniejszy od Jardina i tyle. Oczywiście nie było to nic nowego. Gash knuł i wplątywał wszystkich w intrygi, odkąd nasze drogi spotkały się po raz pierwszy. Muszę przyznać, że ja również nie należałem do wyjątków, ale ciągle czułem jego energię w koniuszkach palców. Skoro Jardin tego nie dostrzegł i zamierzał się za mnie zabrać, czekała go spora...

No i właśnie wtedy to zrobił. Zabrał się za mnie. Niewidzialna siła rozkrzyżowała moje ramiona i szarpnęła, jakby chciała wyrwać je ze stawów, ciągnęła każdy palec, wykręcała mi nogi i zęby...

Ból był nie do zniesienia. A atak należał do klasycznych zagrań. Uniemożliwiał mi zrobienie jakiegokolwiek gestu, a także wypowiedzenie słów zaklęcia. Za moimi plecami Monoch stał sztywno, skuty bryłą lodu niczym spory sopel. To prawdopodobnie robota Jill, poznawałem jej rękę. Zrobiłem ostatni wysiłek, by skoncentrować myśli i wezwać na pomoc wewnętrzne rezerwy sił...

Zdaje się, że to ja najbardziej się zdziwiłem, kiedy ciężkie łoże uniosło się niespodziewanie w powietrze, stanęło dęba i runęło na Jardina, grzebiąc go pod kłębowiskiem splątanych materacy i przygniatając ciężką, drewniana ramą.

Wokół mnie rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Byłem wolny. Zachwiałem się i omal nie upadłem, a po chwili poczułem, że jestem tak rozbity, jakbym przez cały dzień był łamany na kole tortur i obsługiwany przez bardzo kompetentnego kata. Odchrząknąłem, by zaproponować coś w rodzaju rozejmu w zamian za powrót do wcześniejszej neutralności, ale zamiast tego z moich ust padło słowo, które uderzyło mnie w twarz niczym powiew gorącego wiatru. Powietrze zgęstniało, a zaklęcie padło na przewrócone łoże i zmieniło je w płonący stos. Tuż nad nim pojawił się potężny wir, który zaczął przyciągać ku sobie wszystkie przedmioty znajdujące się w pokoju: dzbanek z wodą, złożone ręczniki, koszyk owoców, które kupiłem na ulicy. Moje ubranie zatrzepotało nagle i okazało się, że wir przyciąga również i mnie. Jill opierała się ze wszystkich sił, ale po chwili płonące łóżko poderwało się z podłogi, okręciło się dwa razy i zniknęło w trąbie powietrznej. Wir wydał głośne mlaśnięcie, zapadł się w sobie i podążył w ślad za łóżkiem wprost w nicość.

Jardin leżał nieruchomo na osmalonych, czarnych od sadzy deskach podłogi. Spojrzał na mnie wytrzeszczonymi oczyma.

- Klątwa Bezimienności - wybełkotał w oszołomieniu. - Dlaczego jej nie wyczułem? Ale nie ja ją rzuciłem. Nie jesteś Gashanatantrą. Więc kim?

Nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy Monoch wrócił do mnie, ale nagle poczułem, że tkwi w mojej dłoni, płonący i pełen nadziei na jedzonko. Nigdy dotąd nie zdawałem sobie w pełni sprawy, jaka to skomplikowana konstrukcja. Nie został wykonany z metalu, lecz z jakiegoś zmieniającego strukturę materiału, zawierającą węglowe włókna i diamentowe nitki, utrzymywane na miejscu przez kryształową matrycę. Dzięki temu magia przepływała wokół niego, nie powodując powstania wtórnego pola energii, co zdarza się często w przypadku metali będących dobrymi przewodnikami. Z tego też powodu dysponował także silniej skondensowaną magią i...

Coś zatopiło zęby w moim czole i szarpnęło, jakby chciało przegryźć się do mózgu. Zmaterializowało się częściowo wewnątrz mojego pola ochronnego, a jedna z zakrzywionych macek sięgnęła ku mojemu oku. Podniosłem Monocha i machnąłem nim przed twarzą. Odciąłem sobie kępkę włosów i zadrasnąłem skórę, ale przynajmniej pozbyłem się paskudztwa. Natychmiast stanęło w płomieniach i obróciło się w popiół, a ja przygotowałem się do następnego obronnego ruchu.

Nagle zdałem sobie sprawę z niezwykłości tej całej sytuacji. Byłem tak spokojny i przytomny, jakbym czytał o tym w książce, a nie walczył o życie. A nawet książka wciąga bardziej niż to, w czym brałem udział. W gruncie rzeczy, nawet to, że miałem czas na zastanowienie nad całą sytuacją świadczyło, iż...

Wyglądało na to, że kontratak został już opracowany przeze mnie. Skoro automatyczne zdolności obronne sprawowały się tak doskonale, dlaczego nie miałbym wycofać się i spokojnie przyjrzeć się rozwojowi wypadków? Dotąd moje starania rozwinięcia kontroli świadomości nie zakończyły się olśniewającym sukcesem. Oczywiście, że miałem siłę woli. Byłem tego pewien, ale człowiek inteligentny wie, kiedy zrezygnować z oporu i stanąć na uboczu. I co z tego, że wieczorne pijaństwo miało na mnie uspokajający wpływ, co z tego, że uraczyłem się jakimś eliksirem dodającym odwagi? Kogo obchodziło, że czas nie płynął, lecz posuwał się naprzód skokami, po czym zamierał w bezruchu? Kogo obchodziło...

Chwileczkę. Mnie. Mnie obchodziło! A przynajmniej powinno.

Zacisnąłem zęby. Scena znowu nabrała ostrości, a może to moje oczy postanowiły znowu skorygować ostrość widzenia. Nie byłem w stanie ocenić, co jest prawdą. A mimo iż moje szczęki nadal działały zgodnie z własnym planem, zamiast posłusznie zacisnąć się, tak jak im rozkazałem, postanowiłem darować im tę niesubordynację. Wyglądało na to, że w pewnym stopniu odzyskuję kontrolę nad sobą.

Fragment ściany zaczął dymić, a spod oparów przebłyskiwało coś migoczącego, niczym posrebrzone szkło. Z sufitu kapało coś w rodzaju śluzu. Lewa ręka Jardina była wykręcona pod dziwnym kątem, jakby zamierzał zmienić się w drzewo, ale w ostatniej chwili zrezygnował, zadowalając się jedynie paroma pęknięciami w strategicznych miejscach. Kłęby czegoś świecącego i jęczącego przelatywały ze świstem w obie strony. Podłoga pod moimi stopami również została częściowo zerwana, a ja balansowałem na wąskiej drewnianej belce nad przepaścią.

- Naprawdę, po co to wszystko - wybełkotałem, przekrzykując panujący w pokoju wściekły hałas.

Ale słowa, które wyszły z moich ust, były niewyraźne i zniekształcone nie do poznania, gdyby ktoś zamierzał ich wysłuchać. Prawdę mówiąc, sam fakt, iż zdołałem się odezwać, wydał mi się pewnym rodzajem sukcesu. Zwyciężyłem. Ale kogo? Siebie?

Znowu zaczynałem się skłaniać ku narcystycznemu zachwytowi nad samym sobą i jeszcze raz otrząsnąłem się z tego. Ale tym razem usłyszałem inny głos.

- Przestań, kimkolwiek jesteś - wrzeszczała Jill. - Przestań!

- Jak najchętniej - powiedziałem, lecz jednocześnie rozłożyłem ramiona i zacząłem rzucać nowe zaklęcie. Czułem, jak we mnie narasta, jak jego części zaczynaj ą wirować w potwornej symetrii i po chwili zaświtało mi, jaką konstrukcję zamierzałem stworzyć...

Resztki podłogi rozpadły się pod moimi stopami i runąłem w otchłań.

Otchłań nie była właściwie aż tak głęboka, a i krawędzie otworu w podłodze nie znajdowały się zbyt daleko względem siebie, więc moje rozłożone ręce zaklinowały się w nich, przytrzymując mnie w miejscu. Kiedy jednak moim oczom ukazało się sunące w moją stronę rozłożyste biurko, a zaraz za nim wysoka szafka, zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby jednak zaryzykować i poszukać kryjówki w kamienistej i błotnistej jamie pod moimi stopami. Ale ktoś, kto w moim imieniu zajął się całą sytuacją, nie zamierzał złożyć broni. Przez kłęby kurzu i dymu widziałem, że Jardin podnosi się chwiejnie na równe nogi i spogląda na mnie z wyrazem autentycznego osłupienia, malującego się na jego posiniaczonej twarzy. Mruczał coś do siebie pod nosem, a to, co usłyszałem, zaskoczyło mnie jak nic do tej pory, Jardin burczał coś na temat konieczności zawarcia ugody z niektórymi śmiertelnikami.

Starodawne biurko sunęło ku mnie, skrzypiąc, trzeszcząc i murszejąc w oczach. Nie byłem zdziwiony, że kiedy zwaliło mi się na głowę, okazało się niczym więcej, jak tylko stosem przegniłych desek. Ale szafka należała do nowszej generacji i w drodze ku mnie nie zgubiła zbyt wielu elementów. Poczułem jej prawdziwy impet, gdy runęła na mnie. Nie złamała mi ręki, choć moje ramię wbiło się w szparę w podłodze, gdzie pole ochronne przeniosło siłę uderzenia. Zabolało, a siniaki na pewno przez dłuższy czas będą przypominać mi o minionych wypadkach.

Raptem zdałem sobie sprawę, jak wiele obrażeń odniosłem podczas tej potyczki, przy czym główną niedogodnością wydawał mi się fakt, iż energia dosłownie wyciekała ze mnie poprzez podeszwy stóp wprost w ziemię. Osoba, która rozegrała te partię w moim imieniu, najwyraźniej zakończyła działalność lub doszła do kresu wytrzymałości, a teraz zostawiała mnie, żebym po niej posprzątał.

Co do mnie, zamierzałem natychmiast uciąć sobie drzemkę.

Jednocześnie wreszcie zacząłem odczuwać zmęczenie i ból, choć wydawało mi się, że zmieniło się coś jeszcze. Nie byłem już obojętnym obserwatorem. Czułem przerażenie na widok zniszczenia, jakie mimo woli zacząłem szerzyć, a jednocześnie byłem szczęśliwy, że udało mi się przeżyć, zdumiony chłodnym profesjonalizmem, z jakim przystąpiłem do rzeczy i zmartwiony. Czułem...

Czułem się, jakbym przeniósł się z innego kraju do własnego ciała, co, oczywiście, było uczuciem równie głupim, jak przekonanie, że ktoś w dalszym ciągu patrzy mi przez ramię.

No cóż, może Shaa będzie coś wiedział na ten temat. Albo nawet Max. A w miarę jak dziwne uczucie narastało we mnie, miałem coraz mniej oporów przed poproszeniem go o pomoc. Ale przede wszystkim powinienem się wydostać na powierzchnię ziemi. Potem prawdopodobnie zmienię lokal. Zakasałem rękawy i zabrałem się do działania.

Mógłbym wezwać na pomoc te same siły, które wygrały dla mnie walkę, ale jakoś nabrałem głębokiego i nieprzezwyciężonego wstrętu do wszystkiego, co wiązało się z magią. Może zbyt często wzywałem ją na pomoc. Tak oto kończą się zabawy z własnym umysłem, a stosowanie magii może wpędzić w nałóg...

Chwileczkę. Gdzie się podziała służba hotelowa? Dlaczego nikt nie dobija się do drzwi, zaniepokojony hałasami, od których cały budynek musiał trząść się w posadach? Dlaczego nikt nie sprawdza, czy przypadkiem nie rozwalam ścian za pomocą tarana albo nie gonię za kimś z rzeźnickim toporem, waląc nim w każdy napotkany mebel? Czy nikt tu nie interesuje się takimi drobiazgami?

Jeśli tak było, prawdopodobnie mieli nieco racji. Mimo lekkiego roztargnienia zdołałem zauważyć, iż Jardin i Jill opuścili pokój przez to samo sekretne wejście, którego używał Phlinn Arol; ale ponieważ wychodząc wyrwali część sufitu, który zasypał tajemne drzwi, miałem powody przypuszczać, iż w najbliżej przyszłości nie będzie ono używane. Nikt nie dobijał się jeszcze do drzwi oficjalnych, ale podejrzewałem, że to tylko kwestia paru chwil. Doszedłem do wniosku, iż nie powinienem czekać, aż ktoś jednak zdecyduje się pojawić.

Zwłaszcza, że przecież nie wiedziałem niczego o tutejszej służbie. Mieli jakiś związek z Phlinnem Arolem, czyż nie? A przede wszystkim, w jaki sposób Jardin zdołał mnie tu odnaleźć? Peridol jest dużym miastem, a w tej chwili znajdowało się w nim mnóstwo osób, które przyjechały z okazji rozpoczęcia sezonu. Więc niby jakim cudem wyśledził mnie w takim tłumie? Czy ktoś mnie wskazał? I w jakich stosunkach pozostawali Jardin i Phlinn Arol?

Zdążyłem odgarnąć z siebie większą część gruzu i otrzepałem się z grubsza. Jeśli nie ponosiła mnie wyobraźnia, wydawało mi się, że od chwili obudzenia schudłem jakieś trzy kilo. Nie obeszło mnie to specjalnie. Byłem głodny i niewyspany, przy czym nie potrafiłem się zdecydować, która potrzeba jest silniejsza, więc chyba nic dziwnego, że schudłem. Przynajmniej nie musiałem się zastanawiać, czy nie jestem w ciąży. Ale...

- Już pora - odezwałem się na głos.

Pora na co? Skąd te myśli i ten kategoryczny ton? Czy to kolejny sen, który tym razem pojawił się w chwili obudzenia?

A może to Gash, który przemawia do mnie bezpośrednio przez metaboliczne połączenie? Albo Monoch?

Usłyszałem, że śmieję się cicho do siebie. To śmieszne; ależ oczywiście. Wiedziałem, że to kompletnie niemożliwe. Więc dlaczego ciągle to słyszałem? Przed oczy napłynęła mi szara mgła. Szarość, gęstniejąca aż do czerni, mgła, którą widywałem we snach.


Rozdział XXII


Niech to, niech to, niech to! I jeszcze raz, niech to szlag! Nie było najmniejszej wątpliwości, co się stało. Wszystko odbywało się z nieubłaganą logiką koszmaru. Max wiedział, że większość ludzi miewa sny, które zazwyczaj charakteryzują się nie przemyślaną konstrukcją i wydatnym brakiem związku z rzeczywistością, ale coś takiego nigdy nie stało się jego udziałem. On także miewał sny, to zrozumiałe, ale w jego przypadku miały one precyzyjną budowę skomplikowanego mechanizmu. Wszystkie wydarzenia następowały po sobie w pewnym porządku, intryga była dokładnie przemyślana, tajemnice zostawały rozwiązane. Właściwie Max był zdania, iż jego najlepsze pomysły narodziły się podczas snu.

A mimo to czasami sen się nie udawał. To było nieprzyjemne. Widok wydarzeń, toczących się w niewłaściwą stronę, świadomość, jak skończy się to wszystko, i bezsilna obserwacja albo, jeszcze gorzej, uwikłanie w nieuniknione i tragiczne wypadki - o tak, to było naprawdę nieprzyjemne. I właśnie coś takiego spotykało go w tej chwili. Choć nie był obserwatorem, został wciągnięty w głąb snu. A był to bardzo zły sen.

Z tą jednakże różnicą, iż Max wcale nie spał. To nie ulegało wątpliwości. W żadnym jego śnie nigdy nie było takiego zamieszania. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko zakasać rękawy i zabrać się do roboty.

Jeśli się nad tym zastanowić, ostatnio jakoś nie miewał snów, a przynajmniej nie były to historie, które mógłby odtworzyć po obudzeniu. Czy to podświadoma próba umycia rąk od wszystkich spraw, podpowiedz sugerująca, iż tym razem czekają go poważne kłopoty?

Nie, to niemożliwe. Zadanie nie było bardziej ryzykowne czy skomplikowane, niż większość odbytych ćwiczeń. Po prostu coś się nie udało. Klamka zapadła, kości zostały rzucone i co tam jeszcze chcecie.

Ktoś usposobiony krytycznie mógłby powiedzieć, że to jedynie dowodzi, jakim szczęściem dysponował Max.

Ów krytyk mógłby także dodać, że Max ucieka w teoretyzowanie i bezużyteczną filozofię, która, jak zwykle, nie rozwiąże problemu. Ten problem musiał zostać rozwiązany. W tej chwili najważniejszą osobą była Leen.

Wiedział już, jak do tego doszło. Spieszyła się na obiad i wybiegła z Archiwum, zapominając o Robinie. Naprawdę wyszła przez Drzwi Frontowe, to czuł całkiem wyraźnie. Wskazywały na to również inne ślady, a zwłaszcza brak problemów przy przejściu przez Tylne Drzwi. Ale kiedy był już w środku, Leen przypomniała sobie o Robinie. Będąc osobą odpowiedzialną, postanowiła po niego wrócić. Problem polegał na tym, iż strażnicy ścieżki wiedzieli, że Leen już weszła.

Strażnicy nie byli szczególnie inteligentni, ale nie byli też głupi. Wiedzieli, że Leen powinna występować w jednej postaci, a jeśli przed chwilą weszła do Archiwum, nie może wejść jeszcze raz, dopóki nie wyjdzie. Ale kiedy pokazała się im, rozpoznali ją. Jako oryginał była zapewne łatwiejsza do zidentyfikowania, niż przebrany Max. I wiedziała, co robi. Dlatego strażnicy pozwolili jej wejść na ścieżkę.

Ale to jeszcze nie rozwiązało problemu. W budynku ciągle znajdowały się dwie Leen. Systemy pewnie zastanawiały się intensywnie, co powinny zrobić. Wreszcie uciekły się do ogólnej zasady: kiedy masz wątpliwości, nie działaj. Dzięki temu strażnicy postanowili czekać w nadziei, że być może odpowiedź nasunie się sama.

A więc Leen czekała, aż podejmą decyzję, z czym mogli się wcale nie spieszyć. Teoretycznie wszystko było w najlepszym porządku; Max mógł załatwić swoje sprawy i wyjść, kiedy się mu spodoba. A przynajmniej skończyć to, po co tu przyszedł. Wyjść raczej mu się nie uda z tego samego powodu, z jakiego Leen nie może wejść. Jeśli spróbuje postawić stopę na ścieżce, strażnicy również jego zawieszą w próżni. A kiedy będą mogli porównać ich oboje, zapewne dojdą do jakiegoś wniosku. Max miał paskudne przeświadczenie, że wie, kto nie wyjdzie z tego obronną ręką. W końcu on wiedział, kto był prawdziwą Leen. Najprawdopodobniej systemy dowiedzą się tego również.

Oczywiście Max usiłował wyglądać na prawdziwszą Leen niż ona sama...

W każdym razie fakt pozostawał faktem: jedno z nich mogło zostać zlikwidowane w jakiś tradycyjny sposób. Chyba że strażnicy rozwiążą problem jednym zdecydowanym ruchem i usuną ich oboje.

Faktycznie, mógł zaczekać; może strażnicy jednak otworzą drzwi. A wtedy albo wypuszczą Leen, albo nie. Jeśli się jej pozbędą, to również rozwiąże sytuację.

Albo nie. Niech to szlag! Czyżby naprawdę chciał poświęcić Leen? Naprawdę chciał ją narazić na ryzyko? Nie mógł czekać. Systemy były starej daty, co oznaczało, że mogą stać się niestabilne. Mogą się pomylić przez nieuwagę, ze względu na usterki lub na zwykły kaprys. A w każdym przypadku czasowe zawieszenie działalności zmieni się w stałe.

Może uda mu się przechytrzyć strażników i uciec? Ale czy może porzucić Leen? I Robina?

Czy może poświęcić kolejną osobę, która stanie mu na drodze?

Jeśli Roni się dowie, nigdy mu tego nie daruje. Gorzej, nigdy mu tego nie zapomni.

- Hej?

To Robin. Bez wątpienia zastanawia się, dlaczego Max zmienił się w słup soli w samym środku miłej rozmowy.

- Przepraszam - zwrócił się do niego Max. - Porozmawiamy później. Właśnie przypomniałem sobie, że muszę coś zrobić.

- Dobrze - zgodził się Robin. - Do zobaczenia. Pa.

- Pa - mruknął Max. Zamknął drzwi i ruszył pomiędzy rzędami książek. Frontowe Drzwi znajdowały się na wprost. Czy zdoła się przez nie przedrzeć? Nie, to się nigdy nie uda. Nawet drugi poziom kwantowy nie przewyższy mocy generatorów Archiwum. Creeley zamierzał odstraszać bogów w takim samym stopniu co śmiertelników. Jeśli nie w większym. Tu trzeba wykazać się finezją. Ale od czego jest się ekspertem, jeśli nie potrafi się stawić czoła wyzwaniu?

No właśnie, pomyślał. Otóż to.


Ale się porobiło! Przecież nie miała ochoty iść na to przyjęcie, a teraz - o paradoksie - była zła jak osa. No i Robin. No tak, Robin.

Żal za imprezą był tylko sposobem na to, by nie myśleć, w co się wpakowała.

Logicznie rzecz biorąc, nie mogła nic zrobić. Strażnicy górowali nad nią siłą, a poza tym nie musieli jeść. Mając na uwadze stronę mentalną, sytuacja wyglądała wcale nie lepiej. Systemy obronne nie chciały jej słuchać, nie pozwalały jej zajrzeć do swojego mechanizmu i dokonać w nich rozpoznania. Co się mogło w nich zepsuć?

Może to niewłaściwe pytanie. A jeśli nic się nie zepsuło? A jeśli reagowały zgodnie z wymogami sytuacji? A jeśli...

Hmmm.

Gdyby nie historia, o której opowiedział jej brat, w ogóle nie brałaby tej możliwości pod uwagę. Ale skoro się wie, że ktoś już raz włamał się do Archiwum, a w dodatku skoro się spytało, w jaki sposób tego dokonał, to może... Ale to oznaczało również, że w Archiwum był włamywacz. Z Robinem.

Zacisnęła zęby i spróbowała jeszcze raz. Znowu nic... chociaż nie, zaraz. Coś było jakby inaczej. Pole falowało, smugi energii poruszały się. Ona również została poddana próbie. Próbie tego, co najbardziej zastanawiało i niepokoiło strażników. Niestety, Creeley nie dał im możliwości komunikacji werbalnej, przez co nie mogła z nimi porozmawiać ani poprosić o pomoc. Jeszcze nigdy nie robili nic takiego, więc tym bardziej zdziwiła ją myśl, iż mogliby chcieć się z nią porozumieć.

- Może pokażecie mi, na czym polega problem? - powiedziała głośno.

W tej samej chwili uwolnili ją. Po prostu. Co oczywiście mogło oznaczać jedynie, iż sytuacja nie wygląda aż tak różowo. Jej słowa prawdopodobnie zachwiały równowagę strażników. Uwolnili ją, ale przecież nie była wolna. Strząsnęli ją tylko z pajęczyny, w którą ją uprzednio schwytali. A teraz wyraźnie skłaniali ją do podjęcia dalszej drogi w głąb budynku.

Czuła coraz wyraźniej czyjąś niedawną obecność na ścieżce do drzwi. To uczucie napierało na nią z góry i dołu, nadchodziło z miejsca, w które prowadziła ścieżka. Nie była to obecność kogoś obcego. Wyczuwała... siebie. A zatem nie myliła się. Ale co się stało? Ktoś, kto okazał się na tyle sprytny, by wkraść się do Archiwum pod jej postacią, wiedział o systemach chyba więcej od niej. Pewnie obserwował jej wyjście i przyjście, więc musiał mieć świadomość, że po raz drugi weszła na ścieżkę i utknęła. Więc dlaczego postanowił się ujawnić? Na pewno zdawał sobie sprawę, że jeśli systemy zobaczą ich razem, to ją rozpoznają jako egzemplarz oryginalny. A zatem mógł istnieć tylko jeden powód...

To niemożliwe. Czy ktoś zadawałby sobie tyle trudu, żeby dostać się do Archiwum, a później zaprzepaścić to wszystko tylko po to, żeby ruszyć jej na ratunek? To bez sensu.

Strażnicy też chyba podzielali jej zdanie. To dlatego chcieli skorzystać z jej opinii.

Tam naprawdę ktoś był, a w chwilę później nie było już nikogo. Intruz wszedł na ścieżkę Frontowych Drzwi i pokazał się w korytarzu, a nawet w Znaku Wodnym, w punkcie wiru, nazywanym Plamą. Odczekał dokładnie tyle czasu, żeby strażnicy zdążyli się mu przyjrzeć, a potem... zniknął. Leen również była już blisko Znaku Wodnego, więc czuła wszystko z dostateczną wyrazistością. Wzburzone fale ucieczki intruza ciągle unosiły się w powietrzu.

Podczas przeprawy przez ścieżki Archiwum trzeba przede wszystkim zdać się na trzecie oko. Wiele pułapek i punktów rozpoznawczych nie dawało się rozpoznać wzrokiem, więc korzystanie z niego mogło raczej zaszkodzić niż pomóc. Archiwiści najczęściej uciekali się do częściowego transu, wspomagając się również obojętnością na zewnętrzne zjawiska. Nie był to przypadek, systemy obronne pracowały na wewnętrznym poziomie i miały słabą możliwość widzenia.

Może teraz chciały właśnie jej oczu.

Znak Wodny był powietrznym wirem, kłębem oparów tak splątanym, że mógł uchodzić za trąbę powietrzną lub latający staw. Zwykły trik podczas przejścia polegał na wykorzystaniu dmącego od niego wiatru jako dodatkowego napędu. Plama, otaczająca Znak Wodny na biegnącej zygzakiem ścieżce, zazwyczaj pojawiała się jako pas ciszy po fali przypływu. Była zasłana wodorostami i inną roślinnością, pełna grząskich piaszczystych łach i kałuż słonej wody. Żadna z tych rzeczy nie istniała naprawdę. Strażnicy, a przed nimi Creeley, byli mistrzami iluzji.

Leen zbliżyła się do Znaku Wodnego, ale nie zauważyła nic podejrzanego. Wirująca wiatrowoda, czy też wodowiatr, dryfujące na falach śmiecie, siła targająca jej ubranie i starająca się wciągnąć jaw trąbę powietrzną, wszystko było dokładnie takie samo jak zwykle. Nie zauważyła żadnych zabłąkanych chmurek energii, nawet najmniejszego śladu sadzy na kamieniach. Nic nie wskazywało na to, że ktoś odkrył pilnie strzeżony sekret teleportacji. A jednak ktoś tu był, i to przed chwilą. Jedna lub więcej osób. A może to podstęp? Nie, strażnicy wykluczali taką możliwość.

No więc gdzie się podział ten nieproszony gość?

Ach... Ależ oczywiście. Zrobiła krok i zatrzymała się, świadoma, iż strażnicy dają jej w tej chwili swobodę ruchów. Jeśli sobie tego życzyła, mogła zacząć od początku.

- Możesz wyjść! - wrzasnęła, przekrzykując ryk Wodnego Znaku. - Wiem, że tu jesteś.

Pole nie poruszyło się, nie pojawiły się żadne charakterystyczne oznaki przejścia kogoś z aktywną aurą. A jednak coś było tu nie na miejscu, coś się poruszało; ciemny kształt pod powierzchnią Wodnego Znaku, coś żywego w samym środku wiatru, coś unoszącego się na burzliwej powierzchni...

To coś wyskoczyło z wiru i upadło w pluskiem w jedną z większych kałuż na ścieżce. Coś? Ależ nie, ktoś, jakaś osoba w obcisłym, czarnym ubraniu, teraz w znacznie gorszym stanie po zawarciu bliższej znajomości z okiem cyklonu. Była żywa. W chwilę potem zerwała się na równe nogi z zaskakującą sprawnością i gracją, przynajmniej jak na kogoś, kim przed chwilą ogromna siła rzucała jak workiem kartofli. Intruz wyprostował się i odwrócił się do niej.

- Witam - powiedział Max.


Usiłował wziąć się w garść, co przyszło mu ze znacznie większym trudem, niż pokonanie ścieżki. Ten cholerny Wodny Znak wcale nie był miłą rozrywką. W uszach nadal mu wyło i dzwoniło, a całe ciało pulsowało bólem. Miał wrażenie, że stoczył się po zboczu bardzo wysokiej i wyboistej góry w okropnie niewygodnej beczce. Powinien to przewidzieć. No, ale było to doświadczenie fizyczne, a on przecież nie spodziewał się, że zostanie przywitany kwiatami. Nawet jeśli zetknięcie z Wodnym Znakiem było najpaskudniejszą rzeczą, jaką przeżył do tej pory, to w końcu wyszedł z niego obronną ręką. A na szczycie Wodnego Znaku spotkał się z... no, z tym, z czym się spotkał.

W każdym razie warto było spróbować. Gdyby do tej pory nie zorientowała się, co się dzieje, a z pewnością już wiedziała, przeszłaby przez całą ścieżkę i nie zauważyłaby go. Pewnie uznałaby w końcu, że całe zajście wynikało z jakiejś usterki. Nie uważał, żeby było to prawdopodobne, ale spróbować zawsze można. Nie był pewien, czy porzucenie aury Leen i zmniejszenie swojej emanacji do rozmiaru, powiedzmy, muchy, pozwoli mu znaleźć się poza zdolnością wykrywania strażników. A jednak mu się udało. Oczywiście musiał wykorzystać Wodny Znak, który mimo wszystkich innych ujemnych stron, miał jedną zasadniczą zaletę: mógł służyć za znakomitą kryjówkę. Dalsza droga pozostawała pod znakiem zapytania.

- Cześć - odezwała się Leen. - Miło cię znowu zobaczyć.

- Naprawdę?

- A czemu nie? Ostatnim razem wydawało mi się, że marzysz o następnym spotkaniu ze mną. Chyba jesteś zadowolony, skoro twoje marzenie tak szybko się ziściło.

- Masz rację - przyznał, ze wszystkich sił starając się zachować kamienną twarz. - Nie kłamałbym w takiej sprawie.

- Czyżby? Nie jestem pewna.

- Mógłbym powiedzieć: “uwierz mi na słowo”, ale wątpię, czy poczujesz się uspokojona.

- Uczynki są wymowniejsze.

- Podobno. Ale uczynki można czasami różnie interpretować.

- Chyba tak. Jak również oceniać. A skoro już o tym mówimy, może jeszcze poruszymy temat szczerości?

- To śliski temat, zgódźmy się. No cóż, jesteś z powrotem. Aha, twój siostrzeniec jest cały, zdrowy i zadowolony z życia.

- Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.

- Spóźnisz się na przyjęcie. Przykro mi, że częściowo z mojego powodu.

- Z pewnością trafi mi się jeszcze niejedno. A skoro i tak zajmujesz się moim planem dnia, może mnie umówisz?

- Trudno będzie nam dalej prowadzić rozmowę w takich warunkach - zasugerował Max. - Ten wiatr wyje tak głośno, że nie mogę skupić myśli, nie wspominając już o tym, że musimy krzyczeć.

Leen zmierzyła go ciężkim spojrzeniem.

- A może jednak zostańmy tutaj. Systemy obronne czekają, żebym pomogła im podjąć decyzję co do twojej osoby. W tej chwili mogłyby odczytać twój ruch jako niewłaściwy sygnał.

- Jak wolisz - mruknął Max, wzruszając ramionami z udaną obojętnością. - To twój teren.

- Czyżby?

- Jak możesz w to wątpić?

- “Wątpić” to równie dobre słowo jak każde inne. Max odchrząknął.

- Trochę się to poplątało - mruknął. - Nigdy nie lubiłem nieporządku. Zawsze jest trudniej wszystko poukładać na miejsce, jeśli już się rozsypało.

- To prawda, ale to jeszcze nie znaczy, że nie warto spróbować.

Max westchnął i ponownie oczyścił gardło.

- Moją pierwszą pomyłką była próba pomieszania interesów z... no, z czymś, co nie było interesami. Nie, to nieprawda. Tak naprawdę chodzi o to, że...

Leen odczekała sporą chwilę.

- Że co? - ponagliła go wreszcie.

- Że pozwoliłem sobie zapomnieć o głównej zasadzie - wyznał Max z niesmakiem. - Wydawało mi się, że mogę się w coś zaangażować i nie ucierpieć z tego powodu.

- Na przykład?

Max odwrócił spojrzenie.

- Pewnie nie wierzysz w ani jedno moje słowo, ale polubiłem cię, stary głupiec. Bardzo. To objaw słabości, ale nic na to nie poradzę. Słabości i głupoty. Za każdym razem, kiedy zaczynam kogoś, hm, lubić, dzieje się coś paskudnego.

- W rodzaju tego nieporządku, tak? Ale to jeszcze nie koniec świata, przynajmniej nie dla większości ludzi. Czy to powód, żeby przestać próbować?

- A nie jest? - warknął Max pod nosem takim tonem, że nawet on ucieszył się, że go nie słychać. - Gdybyś tylko nie była Archiwistką. Musiałem się dostać do Archiwum, a ta sztuczka to najlepszy sposób, jak znam.

- W dodatku sprawdzony. Amulet, który masz na szyi, pochodzi z czasów, kiedy wypróbowałeś tę sztuczkę na moim dziadku.

Max zerknął na nią przelotnie, po czym znowu skierował spojrzenie na Znak Wodny.

- W młodości byłem dość niesforny.

- Teraz też sobie radzisz. Masz znakomitą technikę.

- Tylko kiepskie szczęście.

- Nie tylko szczęście. Można by zakwestionować twoją ocenę sytuacji. Dlaczego nie przyszło ci do głowy, żeby poprosić mnie o pomoc? Oszczędziłbyś sobie tych sztuczek, a już na pewno czasu.

Max otworzył usta, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku. Zamknął je znowu.

- Dotarcie do Drzwi Frontowych zajęło ci nie więcej niż minutę lub dwie - zaczęła Leen z namysłem. - A więc nie miałeś czasu wypełnić tej swojej misji.

- Natomiast wypełniłem inną misję, o której nie miałem pojęcia - mruknął Max. - Misję, której raczej bym się nie podjął.

- Tego nie wiem. To się jeszcze zobaczy. Chodzi ci o to samo co Łopatce?

- Z całą pewnością nie. Czymkolwiek by to było.

- A nie wiesz?

- Tylko tyle, co jest oczywiste. Arznaak chce zajść tak wysoko, jak tylko można, zgarnąć po drodze, ile zdoła i usunąć maksymalną liczbę osób, wliczając w to własną rodzinę. A poza tym? Bardziej szczegółowo? Mogę tylko zgadywać. Mam nadzieję, że nie uważasz mnie za kogoś podobnego do Łopatki.

- Łopatka specjalizuje się w zastraszaniu ludzi. Ty jesteś lepszy w doprowadzaniu ich do szaleństwa.

- Tak mi mówiono. Owszem, przy Arznaaku czuję się niepewnie. Zwłaszcza, że nie wiem, co zamierza.

- Nie tylko ty masz takie problemy.

I co z tym fantem zrobiłby jej brat? Pozostawiłby Maxa własnemu losowi, czy wyciągnął go z opałów?

- Co wiesz o Archiwum?

- Nie tak wiele, jak bym chciał.

- Masz skłonności do wykręcania się od odpowiedzi, wiesz? To nawyk, z którym powinieneś walczyć.

Ku jej satysfakcji wydawał się zupełnie zbity z tropu. Potem podjął jakąś decyzję.

- Oczywiście wiem o Creeleyu - oznajmił. - Czytałem parę jego rzeczy.

- Creeley? Nie zaginione dokumenty?

A niech to, wyrwało się jej, zanim zdążyła pomyśleć.

- Nic w przyrodzie nie ginie - powiadomił ją Max. - Być może zdołam je dla ciebie odzyskać, ale i tak pamiętam najbardziej interesujące rzeczy. Na przykład...

- Co wiesz o początkach Archiwum?

Na widok błysku w jego oku zrobiło się jej nieco zimno. Oho, pomyślała z niepokojem. Trochę się pospieszyłam.

- A czy istnieje ktoś, kto o nich wie? - spytał. Zastanowiła się. Nie każdy może ot, tak sobie włamać się do Archiwum. Przede wszystkim, niewiele osób wiedziało o istnieniu prawdziwego Archiwum. Co tu się działo? O co naprawdę chodziło Maxowi?

Cóż, dotąd nie zapytała go o to. Więc to zrobiła.

Ku swemu zaskoczeniu nagle usłyszał własne wyjaśnienia. Nie powiedział jej wszystkiego, ale więcej, niż zamierzał. Nie zdradził szczegółów, choć mógł pozwolić sobie na pełną szczerość, a być może otrzymałby w zamian jakieś interesujące uwagi. Choć właściwie i tak...

- Masz rację - powiedziała niespodziewanie Leen. - Istnieją archiwalne materiały dotyczące niektórych bogów, a być może nawet pewnych drażliwych szczegółów z ich życia.

O czym jej powiedział? Kto rzucił na niego ten czar? Materiały dotyczące bogów, no tak, oczywiście.

- Interesują mnie zwłaszcza ich słabości i przywary, które mógłbym wykorzystać.

- Podejrzewam, że znajdę to o wiele szybciej niż ty. Błądzenie bez celu pomiędzy zbiorami jest... Chyba że już wiesz, gdzie szukać.

- Na pewno nie tak dobrze jak ty. Znowu spojrzała na niego surowo.

- Nie znam cię, chyba bierzesz to pod uwagę. I nie wiem, czy... No, po prostu nic o tobie nie wiem. Ale niezależnie od tego, co tu robiłeś, bez względu na to, czy ci ufam, istnieje coś, w czym możesz mi pomóc. Przyjacielska wymiana usług, co? - Potrząsnęła głową, by zebrać rozproszone myśli. - Jesteś antykwariuszem i specjalistą od artefaktów, prawda?

- Staram się.

- Więc dobrze. Chciałabym, żebyś na coś rzucił okiem. -Zrobiła pierwszy krok na ścieżce. - No, chodź. Na co czekasz?

Nie tego się spodziewałem, pomyślał Max. Nie wiedziałem, czego mam oczekiwać, ale coś takiego w ogóle nie przyszło mi do głowy. Kiedy się przyzwyczaisz do kontaktów międzyludzkich opartych na obopólnej nieufności i zadawaniu sobie podstępnych ciosów przy każdej sprzyjającej okazji...

- Idziesz czy nie? A może mam cię rzucić strażnikom na pożarcie już teraz?

Strażnicy najwyraźniej wstrzymywali się z podjęciem decyzji, ale Max czuł ich wahanie. Na razie zadowalali się sporadycznym popychaniem go i podszczypywaniem, żeby nie zapomniał, kto tu rządzi. Mimo to przejście do Archiwum jeszcze nigdy nie zabrało mu tak niewiele czasu, ale nie dziwił się. Po spotkaniu z Wodnym Znakiem, a potem z Leen, co wcale nie było przyjemniejszym doświadczeniem, jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia.

Znalazłszy się za drzwiami, Leen, co było do przewidzenia, natychmiast rzuciła się pędem, by sprawdzić, co się dzieje z Robinem. Max powlókł się za nią niechętnie.

- I co znowu? - rzuciła niecierpliwie. - Boisz się, że coś tam znajdę?

- Oczywiście, że się nie boję - warknął. - Nie lubię dzieci i tyle.

Leen otworzyła drzwi do pokoju Robina.

- Ale jego nie możesz nie lubić - powiedziała, uśmiechając się do małego lokatora. - Spójrz na niego.

- Czy to ten pan w czarnym ubranku? - chciał wiedzieć Robin.

- Wejdź i przywitaj się z Robinem - powiedziała Leen.

- Aha - mruknął Max tak cicho, że nie dosłyszała. - Jasne. Zwłaszcza teraz. - A potem dodał głośno z przekonującą szczerością. - Cześć, Robin. Jak leci?

- Chyba cię polubił - zauważyła Leen, kiedy w chwilę później zmierzali korytarzem w stronę Archiwum, zostawiwszy Robina własnym zajęciom.

- Dobry początek - zaryzykował Max. - Prawda? A może należy zadać sobie pytanie, czy taka reakcja nie należy do zwykłego sposobu bycia Robina.

- Jeśli chcesz jeszcze pogorszyć sytuację, proszę bardzo. Tu skręcamy.

Max pokornie dreptał za Leen, zdjąwszy z twarzy maskę i upchnąwszy ją byle jak w obszernej kieszeni. Z pewnością nie wyobrażał sobie takiej sytuacji, kiedy zabawiał się marzeniami o znalezieniu wybranki. Ale...

Dlaczego Leen nagle padła na kolana przed półką z książkami?

Och. Och!

- Ty to znalazłaś?

- Tak. Nie. Właściwie znalazł to Robin.

- Zdaje się, że chłopak ma talent - mruknął Max - To nie pułapka.

- Pytasz czy...

- Podziwiam - zapewnił ją, zaczynając powoli schodzić po ciasno skręconym ślimaku spiralnych schodów. - Czasami myślę na głos. Byłaś tu już, bo widać, że posprzątałaś to miejsce, więc gdyby były tu jakieś pułapki, już by... Patrzcie, patrzcie. - Podszedł do ściany i grubej ciemnej tafli. - Wykrywacz metalu dostałby tu obłędu. Próbowałaś to otworzyć i nic ci z tego nie przyszło?

- Nic. - Leen zatrzymała się na schodach, skąd przyglądała się myszkującemu po pokoju Maxowi. - Wygląda, jakby nic tu nie było. Dokładnie tak, jak chciałeś nabrać strażników i mnie.

- Więc masz nadzieję, że znam się na tym? No, może. Jak wyglądała ta szyba, kiedy po raz pierwszy się tu znalazłaś?

- Tak jak teraz. Tylko bardziej zakurzona.

Max przycisnął nos do szklanej tafli, usiłując zajrzeć w nią najgłębiej, jak się da.

- Jeśli chcesz znać moją opinię - oznajmił nieco stłumionym głosem - będzie lepiej, jeśli powiesz mi o wszystkim, co wiesz. Tam w głębi były światełka, zgadza się? Takie małe, świecące kropeczki?

- Skąd... byłeś tu, kiedy włamałeś się po raz pierwszy...

- Zaraz, powoli. Słyszałem kiedyś o czymś podobnym. To wszystko.

- Więc gdzieś to już było?

- W tym rzecz. Czasami słyszy się takie opowieści, uważa się je za mity, po czym okazuje się, że to szczera prawda. To coś miało znajdować się w wieży jednego z bogów. O bogach opowiada się tyle bzdur, że pomyślałem: a co tam, kto by się tym przejmował. Nie miałem zamiaru okradać kolejnego boga, zwłaszcza takiego, który prawdopodobnie nigdy nie istniał.

Kolejnego?, pomyślała Leen. A kim był ten pierwszy? Max cofnął się i przyjrzał się ścianie z namysłem.

- Kiedy teraz o tym myślę, ta cała historia wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobna. Rozumiesz, to tak, jak z Przeniesieniem.

- Oczywiście.

- A zgodnie z tym, co mówią opowieści, to Byron zainicjował Przeniesienie i narodziny bogów.

Usiadła. Zrobiło jej się niewyraźnie.

- Byron.

- Nie słyszałaś o nim? Byron Twórca?

- A ty co o nim słyszałeś? Max wzruszył ramionami.

- Tyle co wszyscy. W pewnym alegorycznym sensie jest ojcem wszystkich bogów, twórcą magii, która zniszczyła technologię, zwróciła się przeciwko jego dziełom i została przez nie pochłonięta. Żadna rzeczywista osoba nie mogła się stać archetypem tej postaci. Może kiedyś istniał jakiś Byron, kto wie? Ale ta rzecz zdecydowanie nie jest legendą.

Max odetchnął i niespodziewanie wyrzucił z siebie potok niezrozumiałych słów.

Leen zerwała się na równe nogi. A może przedmiot emanował złą energią i rzucił na Maxa jakąś klątwę? Ale on po chwili umilkł równie raptownie, jak zaczął mówić.

- Nic ci nie jest? Co to było?

- Usiłuję określić, jakim martwym językiem posługiwał się Byron - wyjaśnił Max, opierając dłonie na biodrach i mierząc ścianę ponurym spojrzeniem. - Droozeya? Nie, co?

- Naprawdę mówisz językami sprzed Przeniesienia?

- Dlaczego nie miałbym grzebać się w przeszłości, skoro i tak nie rozumiem, co znajduję? Zresztą pewnie mam paskudny akcent. W tej chwili tylko bogowie mają jakieś pojęcie o prawidłowej wymowie, a oni oczywiście nie mówią.

Znowu zwrócił się do ściany w jakimś dziwacznym języku.

- Chyba nie myślisz, że coś cię słyszy, co? - Ale przecież ona pierwsza uznała, że w środku tafli znajduje się coś żywego, więc właściwie czemu nie?

- Ale warto... Co to?

W górnym lewym rogu tafli pojawił się mały zielony świetlny dysk, prześwitujący jakby z dna przepaści. Migało powoli - raz, dwa, raz, dwa.

- Co mu powiedziałeś? - spytała Leen z niemałym podziwem.

- Chyba dzień dobry. Albo witam. Albo jakoś tak. -Max wypowiedział kolejne, tym razem dłuższe zdanie, prawdopodobnie w tym samym języku, sądząc po brzmieniu słów.

Zielona kropka zawahała się, przestała migać i zniknęła. Potem nagle rozbłysła i zaczęła śmigać po tafli, zostawiając po sobie płonące litery. To mogły być tylko litery. Tylko co...

- Akurat - parsknął Max. - Wyrocznia od siedmiu boleści.

- Co? - chciała wiedzieć Leen.

Max spojrzał spode łba na zielony napis.

- Ten kawał złomu bawi się w tajemnice. Spytałem, co ma nam do powiedzenia, a w odpowiedzi otrzymałem jakąś zagadkę. “Jeśli jest dość rozwinięty, nie odróżnisz technologii od magii”. I co mam na to odpowiedzieć?

- Hę?

- Otóż to. Chciałem... no świetnie. Znowu zgasło. Litery zniknęły, zostawiając jednakże migającą kropkę.

- I już? To wszystko?

Na to wyglądało. Choć przez następny kwadrans Max przymilał się do urządzenia, jak mógł, ale zachowało nieubłagane milczenie. Jeśli oczekiwało na odpowiedź, zawiodło się. Max zerknął na Leen. Powinien jej zaufać i poprosić o przeprowadzenie badań. Nie zakończył misji w Archiwum, a powinien już się zbierać. Musiał się skontaktować z osobą, z którą rozmawiał na Balu Inauguracyjnym. Miała mu przekazać odpowiedź bogów na jego propozycję. Ruch był i tak dość ryzykowny, więc nie powinien jeszcze pogarszać sytuacji spóźnieniem. Ale jeśli bóg wyrazi zgodę, Max będzie natychmiast potrzebował źródłowych materiałów, natychmiast i nieodwołalnie.

- Pozwól, że wyjaśnię ci, co zamierzam zrobić...


Rozdział XXIII


Należy oddać sprawiedliwość temu, komu się ona należy. Maximilian Umiarkowanie Podejrzany w trakcie swojej kariery zdołał zrazić do siebie taką liczbę znakomitych fachowców, że zwerbowanie chętnych do udziału w akcji było kwestią chwili. Fradjikan jeszcze nigdy nie spotkał się z tak dogodną sytuacją; kandydaci stali w kolejce, a on mógł przebierać w nich jak w ulęgałkach.

W dodatku nigdy dotąd żaden z werbowanych nie dorównywał mu poziomem. A tu, proszę: zgłasza się Łopatka, którego poziom profesjonalizmu trzeba będzie jeszcze ustalić, ale z pewnością jest bardzo wysoki. Właściwie Fradi nie zwerbował go osobiście, obie strony wykazały tyle samo entuzjazmu. To ustaliło zasady porozumienia, bez żadnych niejasności i wątpliwości. Oczywiście nie znaczy to, że uzupełnienia i modyfikacje planu, wprowadzone przez Łopatkę, nie były przemyślane, a przy tym dość inteligentne w pewien przewrotny sposób, nadający każdej intrydze niepowtarzalny charakter. A jednak prawdziwe zamiary Łopatki pozostawały nieznane. Oczywiście nie było w tym nic złego, jako że Fradjikan występował w roli jego pomocnika, nie ofiary, ale zawsze lepiej wiedzieć, na czym się stoi. Bezpieczeństwo, jak zwykle, zasadza się na pełnej wiedzy. Będzie musiał mieć oko na...

- Czy to to?

Fradjikan szybko otrząsnął się z zamyślenia. Przy stole z przekąskami stali trzej pozostali uczestnicy ostatniego zebrania przygotowawczego.

- To właśnie ten plan - potwierdził Fradi.

- Jesteś pewien, że znajdzie się we właściwym miejscu?

- Będzie tam - zapewnił ich. - Niewątpliwie musimy się liczyć z koniecznością improwizacji, ale to właśnie odróżnia profesjonalistów waszej klasy od partaczy, nieprawdaż?

Pytający pogładził czarną kędzierzawą brodę, a potem przeczesał dziko splątane włosy nad czołem.

- Max to podstępny padalec - zauważył. - Nigdy nie było go łatwo upolować. Zawsze się zmienia, ucieka, wymyka z pułapek i diabli wiedzą co jeszcze.

- Pora, żeby się to obróciło przeciwko niemu - oznajmił osobnik w długiej szacie. Miał ogoloną głowę, pominąwszy wianuszek włosów za uszami. - Wykonałeś naprawdę solidną robotę. Kalifa i Ma Pitom jako elementy nacisku - nie zapominając również o nas. Zakładam się o wszystko, że Max jest już kompletnie skołowany.

- Nigdy nie rób zakładów, kiedy chodzi o akcję - zwrócił mu uwagę trzeci, wbijając ponury wzrok w książki na półkach.

Pierwszy z mężczyzn spojrzał na niego z pewnym zaskoczeniem.

- Rozgadałeś się dzisiaj, Romm. Coś cię gnębi?

Romm V'Nisa odwrócił się do nich, splatając ręce na piersiach.

- Maximilian zawsze mnie gnębi - oznajmił śpiewnie. - A problemy to mój zawód.

- Gdyby nie istniały, żaden z nas nie miałby pracy - zgodził się mężczyzna w długiej szacie. - Max zawsze był tak podejrzliwy, że nie dawało się z niego niczego wyciągnąć. Wystarczy pokazać mu obraz łóżka, a od razu pomyśli, że wyskoczy spod niego jakiś bandzior ze sztyletem. Pomysł, by pokonać go jego własną bronią, czyli otoczyć ze wszystkich stron intrygami, był po prostu genialny. Wszystkie te pułapki, zasadzki, napady spotykające go wszędzie, gdzie tylko się pojawi, a potem znów ci separatyści i wmieszanie go w aferę ze skandalicznymi plakatami, to po prostu...

Romm wydał z siebie ponury pomruk.

- Wychowałeś się w sroczym gnieździe? Jeśli narazisz bezpieczeństwo akcji tym swoim paplaniem, własnoręcznie obetnę ci język.

Ich przywódca westchnął.

- Chcesz porozmawiać o czymś konkretnym? Uważam, że plan senora Ballisty jest tak solidny, jak tylko można sobie tyczyć.

- Jak uważasz - mruknął Romm ponuro.

Czyżby zamierzali podlizywać się mu? Na ich miejscu zrobiłby to samo. W końcu mieli prawo podejrzewać, że nie zdradził im całego planu. Byłby to całkiem rozsądny manewr, mający na celu wysondowanie, jakich informacji mogliby mu udzielić. Chas V'Halila, ten gadatliwy, delikatnie podkreślając własne wiadomości i źródła informacji wypaplał właśnie więcej, niż powinien wiedzieć. Zaznaczył jednocześnie, że wszyscy żywią szacunek do Fradiego. Znakomicie pojmowali rolę zasłony dymnej.

Najprawdopodobniej to tylko nawyk. Wrodzona skłonność spiskowców, lubiących znać całą sytuację, w której mieli pełnić jedynie epizodyczne role.

- Czekajcie na sygnał - przypomniał im. Najbardziej skomplikowanym, a zarazem najbardziej istotnym elementem planu, było zgranie w czasie.

- Mamy nadal utrzymywać straże? - spytał Gadol, przywódca.

- Czemu nie? Trzeba, żeby wasi ludzie się wprawili.

- No pewnie - zgodził się. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na plan, jakby zwlekał z odejściem, po czym odstawił szklankę. - A więc powinniśmy chyba zameldować się w miejskiej komendanturze. Zwłaszcza że oficjalnie pod nią podlegamy.

- Nigdy dotąd nie pracowaliśmy dla tej gałęzi Peridolu - zauważył Chas. - Jeśli odpowiednio wszystko rozegramy, będziemy mieli całkiem poważną pracę na dłużej. Nabijemy sobie kabzę i w ogóle.

- Możliwe, że w przyszłości również będziemy współpracować - oznajmił Fradjikan. - Nie co dzień trafia się takie źródło jak Ręka.

Rozstali się wśród wzajemnych gratulacji. Wszystko rozwijało się wyjątkowo sprawnie. W początkowej fazie wydawało się, że wypadki mogą potoczyć się tak szybko, iż wszystko zakończy się podczas Wyścigu Kałamarnic. Były to piękne plany, ale na planach się kończyło.

Pozostawał jeszcze problem jego zwierzchnika. Przynajmniej zapewnił sobie jakieś ubezpieczenie. Nie aż takie, jak by sobie życzył, to na pewno, ale godziwe. A jeszcze ten Łopatka...

Być może powinien się ubezpieczyć również od niego. No cóż, na tym etapie nie ma na to rady. Ale...

Co z tą bibliotekarką? Wyglądało na to, że poważnie naraziła się Łopatce. Być może trzeba to jakoś inteligentnie rozegrać. Rzeczywiście, to jakiś pomysł.

Z drugiej strony należało uważać, żeby nie przedobrzyć. Już teraz tkwił po uszy w intrygach związanych z kobietami. Czy naprawdę musiał dodawać sobie jeszcze tę jedną? Nad tym należało się jeszcze zastanowić. Może lepiej zdać się na bieg wypadków. Okazja sama się nadarzy.

A skoro mowa o biegu wypadków, która to godzina? Oho! Później, niż mu się wydawało. Pora się zbierać. Intrygi czy nie, pańskie oko konia tuczy.


Rozdział XXIV


Trzeba uważać na to, o czym mówią te sekty - przyznał Max. - Czasami udaje się im trafić w dziesiątkę.

Tak powiedział. I dlatego teraz Jurtan siedział jak idiota wśród tych oszołomów.

Zanosiło się na to, że ten piękny dzień zostanie zupełnie zmarnowany. A mógł go spędzić na sesji z Fagasami albo w którymś z klubów, o których mówili, albo chociażby na ćwiczeniach. Ale nie, jemu zachciało się brać udział w planie, który zawlókł go na koniec świata.

I tak to było. Nie przyszło mu do głowy, że ulice mogą być jeszcze bardziej zatłoczone, ale mimo to właśnie tak się stało, a w dodatku, jakby nie było i tak dostatecznie okropnie, okazało się, że świątynia Eden, w której miał się zatrzymać, wcale nie leżała w dzielnicy bogów. O nie. Znajdowała się przy nabrzeżu Języka. Mimo iż tradycyjny Wyścig Kałamarnic miał zacząć się dopiero następnego dnia, widzowie i sprzedawcy oferujący całą gamę towarów, od przekąsek po składane krzesła, rozpoczęli zaciętą walkę o każdy skrawek wolnego miejsca. Jurtan doszedł do wniosku, że zabłądził, ponieważ numer, który sobie zapisał, znajdował się na jednym z wielu anonimowych portowych magazynów. Mimo to zapukał i został wpuszczony do środka przez brodatego mężczyznę. Brodacz zaprowadził go ciasnym korytarzykiem do wnętrza magazynu, który w rzeczy samej okazał się świątynią, wskazał mu miejsce w pustej ławce i wrócił na stanowisko przy drzwiach.

Magazyn został przekształcony w wysoką salę modlitw, zdecydowanie staranniej utrzymaną niż budynek na zewnątrz. Ale to nie wystrój potęgował takie wrażenie; wnętrze było zupełnie pozbawione obrazów, fetyszy i ołtarzy. Oprócz paru abstrakcyjnych witraży, w których Jurtan dopatrzył się zarysów drzew, a od czasu do czasu kury, owcy lub ryby, a także wzniesienia na środku, pomieszczenie było niemal zupełnie pozbawione ozdób. Rzędy ławek z ciemnego lśniącego drewna i podłoga z tego samego materiału mocno kontrastowały z kremowymi ścianami z szeregiem nisz pod falistym sufitem. Było to pierwsze zetknięcie Jurtana z architekturą cechującą się takim umiarem. Uznał, że mu się podoba.

Wyznawcy zaczęli już swój tajemniczy obrządek. I to był już oddzielny problem. Od chwili, w której Jurtan przekroczył próg świątyni, jego wewnętrzna melodia zaczęła naśladować pieśń wykonywaną przez sektę, jakieś ponure monotonne zawodzenie. Na podium czterech czy pięciu czytających porzuciło przeznaczone dla nich wygodne fotele, usiadło po turecku na podłodze i wyśpiewywało tekst z trzymanych przed sobą książek. Zebrani wierni poszli w ich ślady i na ciemnym parkiecie siedziały rzędy osób, od czasu do czasu dołączających się do lektorów i mruczących wraz z nimi parę wersów. Wszystko to brzmiało przygnębiająco żałośnie.

Ale o co tu chodziło? Może to grupowa hipnoza. Jeśli wszystko to potrwa dłużej, pewnie i on zacznie zawodzić razem z nimi. Podniósł głowę, przyglądając się świetlikom w dachu, przez które widać było gasnące, popołudniowe niebo. Po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś zajął miejsce obok niego. Mężczyzna z jednakową uwagą przyglądał się nabożeństwu i jemu.

- Niech będą błogosławieni ci, którzy do nas przystępują - szepnął po chwili.

- Nie przystępuję do nikogo - zaprotestował Jurtan. - Jestem tu, ponieważ moi przyjaciele sądzą, że możecie nam pomóc.

Mężczyzna poprawił nakrycie głowy, rodzaj płaskiego turbanu.

- W tradycyjnych słowach powitania może tkwić ziarno prawdy. O rany! Kogo to się nie spotyka na tym świecie!

- Przepraszam, chyba zjawiłem się w nieodpowiedniej porze. Może wrócę, kiedy skończycie nabożeństwo.

A może lepiej w ogóle nie wracać. W gruncie rzeczy...

- Eden nie przestrzega kalendarza - zauważył mężczyzna. - Ale każde jej życzenie jest dla nas rozkazem, który spełniamy z radością. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z tym, że ufundowała ten budynek.

- Oczywiście - zgodził się natychmiast Jurtan, który nagle poczuł dziwną pewność, iż wie, co się tu dzieje. Otworzył plecak i wyjął z niego stronę iskendariańskiego rękopisu, który przekazał mu Max. - Chcemy wiedzieć, czy potraficie odczytać ten dokument. Mężczyzna przyjrzał się arkuszowi, wydymając usta.

- Niech to zobaczy Tarfon - oznajmił po chwili. - Lamentacje za chwilę się skończą.

Chodzi o któregoś z tych typów, zawodzących piskliwie na podwyższeniu? No, to świetnie.

- Przepraszam, czy wy tak przez cały czas? Mężczyzna w turbanie zakołysał się parę razy w zamyśleniu.

- To dzień pamięci, postu, medytacji nad kondycją tego świata, w którym przypominamy sobie minione nieszczęścia, nasze i całej ludzkości. To, co utraciliśmy uczy nas, na czym powinniśmy się skupić. Dziś rozważamy, że Bóg za grzechy wygnał nas z naszej ziemi, naszych czasów...

- Bóg?

- Czcimy Boga Jedynego - powiedział mężczyzna.

- Jedynego? Którego? Gashanatantrę, Slugan Kaporisa...

- Boga Niewypowiedzianego, którego nie można ani zobaczyć, ani usłyszeć, który...

- Jaki z niego pożytek? Czy boga nie wielbi się za to, co może dla nas zrobić?

Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz, przypominający bardziej uśmiech niż zdumienie.

- Istotnie, tak się obecnie uważa. My jesteśmy nieco zacofani, ale co możemy na to poradzić? Wierzymy w to, w co wierzymy. Niektórzy uważają, że dawanie świadectwa prawdzie to przekleństwo. My uważamy to raczej za przywilej, choć z pewnością dość problematyczny. Nasza historia nie należy do przyjemnych.

Więc cała ta świątynia była pełna takich szaleńców? A raczej pół świątyni?

- Dlaczego bogowie, których odrzucacie, nie prześladują was? Nie lubią być lekceważeni, nie mówiąc już o braku wiary.

- Świat jest pełen dziwaków, na których nie zwraca się uwagi - oznajmił mężczyzna z kamienną twarzą. - Ale nie powiedziałem, że w nich nie wierzymy. To byłoby zaprzeczeniem rzeczywistości. Po prostu nie uważamy ich za bogów. No, jest Tarfon.

Jakaś osoba zeszła z podwyższenia i zaczęła zbliżać się do nich. Jurtan pomyślał ze zgrozą, że rodzeństwo Shaa znakomicie pasuje do tego domu wariatów. Oboje byli również dziwakami. Powiedzmy. Czy Eden tylko utrzymywała tych szaleńców, czy też była ich wyznawczynią? A Zalzyn Shaa ze swoim sarkastycznym sceptycyzmem również mógł przyswoić sobie tę ideologię. Najwyraźniej na mniej uczęszczane drogi zeszło znacznie więcej osób, niż się spodziewał.

Ale nawet jeśli wszyscy zwariowali, mogą coś wiedzieć! Może ten Tarfon... a raczej ta Tarfon... Kobieta? Dziewczyna? Nie zwrócił uwagi na jej kontralt.

- Lustrzane odbicie - powiedziała natychmiast, ledwie spojrzała na dokument. - I zniekształcenia - dodała w chwilę później. - Litery pochodzą z innego języka niż ten, w którym został napisany dokument. Tekst zapisano w transkrypcji fonetycznej.

- Możesz to odczytać? - spytał Jurtan. Zerknęła na niego przelotnie.

- Oczywiście. Znam ten system zapisu z kilku fragmentów książek z biblioteki mojego ojca i potrafię odcyfrować znaczenie słów w tym drugim języku. Oba pochodzą z czasów sprzed Przeniesienia, ale ta kartka została zapisana jakieś sto lat po nim.

- Skąd wiesz?

- Spójrz tutaj - wskazała akapit na górze stronicy. Max dał mu jedną ze stron wypełnionych gęstym tekstem, bez rysunków i równań. - To wynika z kontekstu. Autor wspomina o Bogu Klątw, a potem robi wzmiankę o czymś, co nazywa Niezawodnym Zaklęciem. Współcześni bogowie przybyli w czasach Przeniesienia, podobnie jak magia. To świadczy o tym, że tekst pochodzi właśnie z tych czasów. A tu mamy wzmiankę na temat Abyssinii Spornego

Tarfon przyglądała się przez chwilę tekstowi, po czym nagle oblała się rumieńcem.

- Hm, właściwie to jakaś stara plotka. Nie rozumiem tego.

- A twój ojciec? Mówiłaś, że nauczyłaś się od niego. Może on mógłby nam pomóc.

- Nauczyłam się z książek, które znalazłam w jego bibliotece. Tylko tyle zostawił mi po sobie - powiedziała Tarfon spokojnie. - Umarł, kiedy byłam dzieckiem.

- Przepraszam - wymamrotał Jurtan. Zdecydowanie powinien nauczyć się milczeć, a przynajmniej wyrażać się bardziej oględnie.

- Nie szkodzi. Aki, dlaczego tego nie odczytałeś? Wiem, że... Mężczyzna pogładził brodę i uniósł lekko brew.

- A, kolejna lekcja, tak? - Tarfon zatoczyła oczami z udaną rozpaczą. - Zobaczysz, kiedyś...

- Kiedyś Tarfon zajmie moje miejsce - zwrócił się Aki do Jurtana.

Tarfon nie zwróciła na to uwagi, na nowo pochłonięta treścią dokumentu.

- To nie jest jedyna strona - zauważyła.

- Nie - przyznał Jurtan. Max udzielił mu pełnomocnictwa pozwalającego na ujawnienie prawdy, przynajmniej w takim zakresie. - Mamy tego tyle, że nie mieści się w plecaku.

- To mnie nie dziwi. Wygląda na to, że autor pisał notatki dla samego siebie albo dla samej siebie, nie wiem. Może nie notatki, a raczej osobistą historię. Patrzcie, robi odniesienie do wydarzenia, o którym najwyraźniej już wspominał. A tutaj pisze o Formule 138.

- Czy to pamiętnik?

- Nie wiem. Nie jestem pewna. Może nie znam tego języka aż tak dobrze. Ale nie wygląda to na wspomnienia, a raczej... jak to powiedzieć?

- Wykłady - podsunął Aki. - Pouczenia. Bardzo dziwne. Faktycznie, widać tu zwroty dydaktyczne. Chcesz, żebyśmy przejrzeli resztę tekstu?

- Jasne. Ale musielibyście przyjść do nas.

- To bardzo rozsądna propozycja, zważywszy, co się obecnie dzieje na ulicach - przyznał Aki.

Jurtan podał im adres i umówił się na spotkanie po Wyścigach, kiedy przerzedzą się tłumy przyjezdnych. Nie zapomniał im podziękować. Zauważył z pewnym zadowoleniem, że zdołał to z siebie wydusić bez specjalnego trudu. Ale kiedy znalazł się na ulicy i poczuł, jak to jednak miło uciec od tej przedziwnej sekty i ponurych zawodzeń, z przerażeniem przekonał się, że wcale mu się to nie udało. Jego umysł nadal śpiewał tę przeklętą pieśń ze świątyni.

- Przestań - mruknął przez zaciśnięte zęby. - Co w ciebie wstąpiło? Właśnie tego mu jeszcze brakowało, osobistego prześladowcy.

Poza tym muzyka nie przekazywała mu żadnej informacji, po prostu zawodziła w kółko na jedną nutę. Poczuł, że jeszcze chwila, a zacznie chodzić po ścianach.

Wydostał się z dzielnicy magazynów i wyszedł na główną ulicę. Po prawej znajdowały się wody Języka, wzdłuż których biegł bulwar łączący się z jednym z mostów. Na środku kanału rozszczepiał się na dwa poziomy, jednym był taras obserwacyjny, oblegany przez robotników i sprzątaczy. Jurtan uznał, że w tej chwili najmniej pożądaną rozrywką jest dla niego przedzieranie się przez zwarty tłum, więc odwrócił się i zaczął torować sobie drogę w przeciwnym kierunku. Tuż obok środek bulwaru był nadal przejezdny. Poruszały się po nim pojazdy i jeźdźcy. Jurtan zaczął zastanawiać się, czy nie dotrzeć do domu stopem, kiedy nagle dotarło do niego, że jego wewnętrzna muzyka wreszcie się zmieniła.

W górnych rejestrach pieśni pojawił się nowy motyw wykonywany na trąbce. Nowy? Nie, słyszał go już... w wykonaniu Fagasów. Nie, nieprawda, sam go grał. Ta melodia... aha. Aha! Ta melodia pojawiła się wraz z mężczyzną, który narzucał się Tildy.

Skąd dochodziła tym razem? Z zamkniętego powozu, toczącego się z turkotem po moście.

Jurtan nie wahał się. Przemknął pomiędzy pojazdami, ciężarówką a oddziałem konnym. Przez chwilę zawahał się pomiędzy pasami ruchu, a potem rzucił się sprintem za oddalającym się powozem. Za koszem z tyłu pojazdu znajdował się wąski stopień. Zbyt wąski? Jurtan zdołał uchwycić się jednego z rzemieni przytrzymujących kosz i podciągnął się.

Stopień był faktycznie niewygodny, ale można było się na nim utrzymać. Jurtan usiadł na nim, przytrzymując się rzemieni. Jego stopy dyndały tuż nad drogą. Dopóki woźnica nie przyspieszy... ale w całym Peridolu nie było dziś drogi, po której można by się poruszać szybciej niż stępa. Jurtan usadowił się możliwie najwygodniej i przygotował się na długą podróż.

Tylko... właściwie dokąd jechali? Trochę się pospieszył z tym pościgiem. A jeśli faktycznie przyczepił się do człowieka, który narzucał się jego siostrze, w dodatku z nieczystych pobudek? I co mu powie, kiedy przed nim stanie? A w ogóle najprawdopodobniej zostanie zrugany przez jakiegoś nieznajomego podróżnego. Naprawdę, okropnie się wygłupił. Do tej pory był zdania, że do czegoś takiego jest zdolny jedynie Max.

Oczywiście, z drugiej strony...

Tuż nad jego głową uchyliła się drewniana okiennica. Jurtan wyciągnął szyję dokładnie w chwili, gdy zatrzasnęła się znowu. Nie zauważył kto znajdował się w środku, a w dodatku patrzył pod bardzo niewygodnym kątem. Może pasażer powozu także go nie widział. Może...

Przeraźliwy gwizd rozdarł powietrze tuż nad jego głową. Dochodził z wnętrza pojazdu. Jurtan wyszarpnął rękę z rzemiennej pętli... szarpnął... nie mógł jej wyjąć, niech to diabli! Trzej konni ominęli pojazdy i zmierzali w jego stronę, mierząc go spojrzeniem nie wróżącym nic dobrego. Wewnętrzna melodia ostrzegła Jurtana, że zbliża się niebezpieczeństwo. Piękne dzięki, pomyślał. Nie spodziewałbym się.

Jednocześnie jego ręka wyswobodziła się wreszcie, choć metalowa klamra wyszarpnęła w zamian spory kawał ramienia. Jurtan zachwiał się, ześliznął ze schodka i zeskoczył ciężko na ziemię. Przejechał z rozpędu jeszcze parę metrów, po czym zatrzymał się w kałuży ścieków, pominiętej przez ekipę sanitarną. Dopiero wtedy pośliznął się i runął jak długi.

Przed nim znajdowało się stado wołów, za nim powóz, który zatrzymał się właśnie gwałtownie, a po bokach jeźdźcy. Jurtan wyczołgał się na środek ulicy, oddalając się od najbliższego wołu, konnych i osoby, która wyskoczyła z powozu i zbliżała się w jego kierunku. Ruszył chwiejnie przed siebie i jeszcze raz obejrzał się przez ramię. W tej samej chwili jego stopa natrafiła na kolejną pułapkę i potknęła się. Był to niski krawężnik, dzielący dwa pasma jezdni. To już koniec, pomyślał Jurtan mętnie, zanim jezdnia po raz kolejny popędziła na jego spotkanie.

Oparł się na rękach, zdzierając skórę z dłoni i kostek, ale przynajmniej oszczędzając twarz. Jeden z jeźdźców usiłował wyminąć wołu, stojącego w poprzek drogi. Natychmiast otoczyła go gniewna wrzawa. Jurtan podniósł się i wpadł pomiędzy pojazdy na sąsiednim pasie. Klaksony wrzasnęły wściekle, a jednocześnie coś uderzyło go w skroń. Przez gęstą mgłę, która spowiła jego umysł, dotarło do niego, że zanadto się wyprostował. Jeden z jeźdźców sięgnął ponad grzbietem wołu i uderzył go płazem miecza lub dzidą.

Zataczając się i potykając, dotarł na drugą stronę ulicy. Na chodniku zebrała się grupka gapiów, dopingujących go głośnymi okrzykami. Ktoś grzmotnął go koszykiem. Wszyscy się świetnie bawią, mruknął Jurtan pod nosem. A żebyście tak pękli!

Coś okrągłego, miękkiego i roztaczającego zabójcze wonie uderzyło go w nos. Zgniła kapusta? Musiał znaleźć jakiś cichy zaułek. Gdzie ten zaułek? Jest!

Przebiegł prawie pół uliczki, zanim za jego plecami rozległ się tupot stóp. W co się wpakował? Tyle hałasu o to, że chciał podjechać kawałek drogi na gapę?

Uliczka skręciła i rozwidliła się. Nie znał tej okolicy, nie miał pojęcia, gdzie był i dokąd zmierzał. Gdzie się podziała jego wewnętrzna muzyka? Czemu mu nie pomaga? Właściwie próbowała, pomyślał sprawiedliwie, skręcając w prawo. Byłem tylko zbyt oszołomiony, żeby zwracać na nią uwagę. Wreszcie zaryzykował spojrzenie do tyłu. Nie zauważył nikogo, choć słyszał odgłosy pościgu, a wewnętrzna melodia dawała mu do zrozumienia, że zwolnienie kroku nie jest najbardziej udanym pomysłem. Zresztą nie tylko to wydawało się jej problemem. Ale czymkolwiek by...

Na ziemi pojawiało się coraz więcej stert odpadków. Mieszkańcy dzielnicy zwykli wyrzucać swoje śmieci przez okno, a kiedy robiło się ich za dużo, pewnie przenosili się w inną okolicę. Jurtan wspiął się na górę gruzu i zeskoczył na drugą stronę... ale nie napotkał oporu. Podłoże uginało się pod jego stopami, wsysało go i zapadało się, tak! Zapadało się wraz z nim!

Jurtan zamachał rozpaczliwie rękami. Nie było ratunku. Jeszcze bardziej zagrzebał się w błocie. Skąd się wzięło grzęzawisko w samym środku Peridolu, na miłość boską? Ohydna maź wlewała się mu do ust, zalepiała oczy. Szarpał się rozpaczliwie, ale brakowało mu powietrza, w głowie mu tętniło i...

I gdzieś blisko coś się ruszało.

Jurtan nie ustawał w wysiłkach. Wił się, walczył i wreszcie jedna ręka wyrwała się na zewnątrz. Wydźwignął się i zaczerpnął łapczywie powietrza, na wpół zmieszanego z błotem. Potem poczuł, że znowu się zapada. Nad jego głową zamknęła się gruba powłoka błota, a on runął słysząc jeszcze dobiegający gdzieś z dołu plusk wody.


Rozdział XXV


Gdzie się podział Jurtan Mont? - spytał Shaa, przyglądając się zatłoczonej ulicy.

- Niech mnie diabli, jeśli wiem - mruknął Max. Potarł wyjątkowo krzaczaste brwi. Dzisiaj występował w pełnym przebraniu. - Wczoraj poszedł spotkać się z wyznawcami Jedynego Boga i do tej pory go nie ma.

- Nie sądzisz, że mógł się zgubić?

- Przez noc? Dałem mu plan. Poza tym Svin widział przedwczoraj jego występ w nocnym klubie. Podobno wyrzucili go, kiedy zamykali. Wkrótce się pokaże, jestem tego pewien.

- A jednak wyniki jego misji, jakiekolwiek by były, pozostały tajemnicą - zauważył Shaa.

- Nie spodziewam się niczego istotnego, ale masz rację. Byłoby miło się dowiedzieć. W końcu po co wlokę ze sobą tego smarkacza?

- Nauka poprzez praktykę, jak sądzę? Choć, o ile sobie przypominam, mruczałeś kiedyś coś o tym, że jest twoją sekretną bronią.

- Mogę jedynie powiedzieć, że istotnie posiada on pewien użyteczny sekret.

Jurtan Mont nie był specjalnie fascynującym tematem, ale Max ochoczo się na nim skupił. Zdecydowanie wolał rozmawiać o nim, skoro dzięki temu uwaga Shaa miała pozostać odwrócona od bardziej istotnych spraw. I zanim zapyta, dokąd idą i co zamierzają tam robić. Nie istnieje lepsza okazja niż Wyścig Kałamarnic, ale Shaa dysponował niecodziennym talentem do wykrywania obecności forteli Maxa, zwłaszcza jeśli mogły dotyczyć również jego.

Na szczęście Shaa był dziś roztargniony.

- Właściwie zamierzałem udać się na wcześniejszy spoczynek -oznajmił dość kwaśno, kiedy Max złożył mu wizytę z troskliwym pytaniem, co planuje na ten wieczór.

- Nonsens - oznajmił na to Max. - I co, przegapisz Wyścig Kałamarnic? Teraz, kiedy już wróciłeś do Peridolu i w ogóle? To niepodobne do tego Shaa, którego znam.

- To ty tak twierdzisz - warknął Shaa. - Czy wiesz, że twój ton jest o wiele za radosny, żeby mnie oszukać?

W rezultacie Max jednak wyciągnął go z domu i oto byli na miejscu. Oni dwaj oraz wszyscy mieszkańcy Peridolu, jeśli wręcz nie zachodniego świata.

- Dzień jest w sam raz - zgodził się Shaa. - Oczywiście, jeśli się lubi słońce. Chyba nie będę cię dopingował, prawda?

- Dlaczego miałbym robić coś takiego? Co mógłbym zyskać? Zdobyłem już rozgłos, jakiego mi w tej chwili potrzeba.

- Tylko pytam. Ostatnio zbyt wiele twoich występów miało koniec w żywiole wody.

- Zostaję na suchym lądzie - oznajmił Max z mocą. - Poprzedni wyścig wystarczy mi na długo.

Przedarli się przez tłum do głównego mostu na wodach Języka, połączonego prowizorycznym pokładem ze stanowiskiem mistrza ceremonii.

- Czy twoje plany uwzględniają również znalezienie miejsca, z którego byłoby coś widać? - dowiadywał się Shaa.

- Jak to? Nie wystarczy ci patrzenie na widzów?

W rzeczy samej, widzowie byli pozostawieni samym sobie. Ryby i inne stworzenia wodne zostały przewidziane jako atrakcja dnia, ale mogły one raczej pełnić rolę zachęty, niż powstrzymywać od czegokolwiek. Oczywiście wszędzie widziało się sprzedawców, oferujących ryby smażone, z wody, marynowane i nawet surowe; ponadto pulpety rybne, wywary z ryb, rzeźby z ryb. Łupacze, zębacze, dorsze, flądry, łososie, halibuty, makrele, pstrągi, węgorze, mieczniki, tuńczyki, sardynki, karpie, okonie, szczupaki - a to tylko niewielka część oferty. Pod podeszwami butów chrzęściły muszle czekające na przysposobienie do konsumpcji lub już opróżnione, a nieopodal gang urwisów grał w zbijaka czymś, co wyglądało na resztki ławicy małż. Parę kroków dalej grupa żonglerów z umieszczonym na piersi wizerunkiem sandacza z animowanymi wytrzeszczonymi oczami, rzucała małymi ośmiorniczkami, a może ich wypchanymi podobiznami. Ponad głowami na masztach powiewały długie stylizowane rękawy.

Rozdziawionymi paszczami pochłaniały powietrze i wydymały pomarańczowe i czerwone ciała.

No i sam tłum, a raczej jego mniejsza część, nie nastawiona na robienie pieniędzy. Nie wszyscy nosili kostiumy, ale nawet najbardziej fantastyczne przebrania po pewnym czasie powszedniały i stawały się niezauważalne jak spłowiałą tapeta. Najczęściej spotykało się przybrania głowy. Kupowano je na straganach, gdzie były poukładane w wysokie piramidy. Wszędzie widziało się kiwające się oczy na słupkach i powiewające macki, a także rozdziawione pyski makreli. Oto dumnie przemaszerowało stadko dwunożnych śledzi, pilnowanych przez dwa rekiny, których płetwy grzbietowe górowały wysoko ponad tłumem. A przy balustradzie mostu...

Z mostu dobiegł czyjś krzyk i wszyscy obecni odwrócili się i otworzyli szeroko usta. Na platformie widokowej stała postać, nawet w jasnym blasku słońca emanująca złocistą aurą. Pozdrawiała zebranych machaniem dłoni.

- No i co - odezwał się Shaa z przekąsem. - Cóż to, Maximilianie? Ani jednego jęku podziwu? Żadnego objawu uwielbienia dla jednego z wielkich?

- Phlinn Arol musiałby się znacznie bardziej wysilić, żebym zaczął wiwatować - mruknął nieżyczliwie Max. Pojawienie się Phlinna oznaczało, że uroczystość miała się oficjalnie rozpocząć. Pora rozejrzeć się za osobą, z którą miał się tu spotkać. Przez cały ranek zachowywał zwykłą czujność; nawet większą niż zazwyczaj. Od kiedy ten przedmiot z laboratorium znalazł się w jego posiadaniu, wskazana była najwyższa powściągliwość. Przygotowania, po otrzymaniu skąpych wiadomości od Leen, potrwały niemal do raną ale kto by tam chciał spać w takiej sytuacji. Zresztą uciął sobie drzemkę przed nadejściem tych rzeczy od Leen.

Bóg prawdopodobnie znajdował się w okolicy. W końcu będzie musiał się ujawnić. Miejmy nadzieję, że w takiej postaci, na jaką zgodzili się podczas wczorajszej wymiany wiadomości. Mimo to nie można było wykluczyć uderzenia ze strony prawowitego właściciela. Amulet dawał Maxowi przywilej anonimowości, choć przedmiot w jego kieszeni mógł mieć coś do powiedzenia w tej materii. Kiedy się nad tym zastanowić, nie ma to jak stara dobra czujność.

- Skoro już tu jesteśmy - odezwał się Shaa - moglibyśmy rozejrzeć się za czymś interesującym.

- Słusznie - przyznał Max. - Chodźmy.


Jak mogła dać się namówić na coś takiego? Może to właśnie oznacza miłosny zawrót głowy? Nic dziwnego, że nigdy jej to nie pociągało. Pytanie tylko, dlaczego pozwoliła sobie na to w tej chwili.

Nie do wiary. Kiedy Max, mimo uczuć, które zaczęła do niego żywić, wciągnął ją w swój podejrzany spisek, narażając na niebezpieczeństwo, miała ochotę palnąć go w głowę i raz na zawsze wykreślić ze swojego życia. A jednocześnie i ku swemu najwyższemu zdumieniu wysłuchała jego prośby, po czym, już zupełnie oszołomiona, zauważyła, że bawi ją ten pomysł. Poza tym Max wspomniał, iż jeszcze nigdy nie zaufał komuś, kogo prawie nie zna. Naraził się na niebezpieczeństwo, ratując ją z tej paskudnej sytuacji, w którą sam ją zresztą wpakował podczas wejścia do Archiwum. Jednak zaczynała już rozumieć, że Max najwyraźniej w świecie nie mógł niczego robić zwyczajnie, jeśli istniała choćby słaba możliwość skomplikowania sytuacji ponad wszelkie pojęcie. Więc kto mógł przewidzieć, o co mu naprawdę chodzi? A skoro już o tym mowa, kto tak naprawdę wiedział o nim coś pewnego? I nie chodzi tu tylko o jego tożsamość. Zresztą nie wiadomo, czy Max znał sam siebie.

Ale problem nie dotyczył Maxa. Chodziło o nią. Pewnie mogłaby go zwyciężyć. Na pewno mogła odejść. Ciągle sobie powtarzała, że nie jest go pewna, prawda? Więc co tu robiła?

Może to przez to, że był tak podobny do jej brata.

A jednak dzień zapowiadał się przyjemnie, oczywiście jeśli ktoś lubi takie rzeczy, no i tłum, ma się rozumieć. Leen nie miała nic przeciwko wybraniu się na wyścig. Oczywiście będzie głośno i męcząco, a cały pomysł jest niewątpliwie idiotyczny, ale druga taka okazja się nie trafi. Na pewno nie będzie tak jak kiedyś, kiedy zjawiła się na wyścigu razem z dziadkiem. Cóż to był za pamiętny rok. Wszyscy zawodnicy pruli głównym kanałem, a po obu ich stronach płynęło stadko orek. Były zajęte, przede wszystkim, parą uciekających mątw, które wystartowały wcześniej. Zawodnicy, którzy zmylili krok lub zostali uderzeni przez wiosła i wpadli do wody, właściwie nie ucierpieli. Niektórzy stracili mniej ważne części ciała, skubnięte przez roztargnione orki, ale to wszystko.

Dziadek nie pochwalał tego rozlewu krwi, a ona dopiero później zrozumiała, że takie widowiska mają uspokajający wpływ na masy i dlatego są powszechnie stosowane przez państwo. A zresztą nikt nie mógł zaprzeczyć, że w kontekście wyścigów krwawe jatki nie były tym, co liczyło się najbardziej. Widok tysięcy morskich stworzeń, które zjawiły się w pełnej gali, by złożyć hołd nowemu Cesarzowi, można było uznać za jeden z cudów świata. Przynajmniej w latach świetności. Kto wie, jak będzie wyglądać tym razem? Udoskonalony system oczyszczania poprawił stan wody Języka od ostatnich Robótek, więc z pewnością w tym roku będzie mniej przypadków zachorowań lub wręcz śmiertelnych zejść różnych morskich stworzeń przed zakończeniem wyścigu, choć i teraz nikt przy zdrowych zmysłach nie zanurzyłby się z własnej woli w dziwnej cieczy, płynącej korytem rzeki. Nawet przebywanie na łodziach, mimo wiążącego się z tym prestiżu, było ryzykownym przedsięwzięciem.

Nie, Leen zdecydowanie odmówiłaby, gdyby Max poprosił ją właśnie o to. Ale on chciał, żeby zrobiła coś, nad czym się i tak zastanawiała, mając prawo wstępu na cesarską trybunę. Będzie miała znakomity widok na wodę, uniknie unoszących się z niej wyziewów i przy okazji dopilnuje Maxa, znajdującego się na moście poniżej. Kiedy się pojawi, a raczej kiedy pojawi się Shaa, powinna się do nich dołączyć.

Nie przewidziała tylko, jak trudno będzie zauważyć Maxa, mimo iż powiedział jej, gdzie będą stali. Czy tak będzie teraz wyglądać życie? Ciągłe poszukiwanie Maxa? Właściwie mogłaby się przejść, wymienić ukłony z różnymi gośćmi i wybrać sobie z ich grona paru bardziej znanych, z którymi porozmawia o pogodzie. Dobrze, że nigdzie nie widać Łopatki. To kolejna komplikacja, za którą wcale nie tęskniła. Choć dziwne, że ktoś tak zainteresowany władzą nie pojawił się w miejscu, które w tej chwili stało się jej ośrodkiem. No, może zamierza zrobić efektowne wejście.

- Co to ma być? - spytał Wyróżniony-przez-Bogów, przyglądając się ptakowi na ramieniu Wielkiego Karliniego. - I za kogo właściwie się przebrałeś, za pirata?

- Wtedy byłaby to papuga - oznajmił Karlini wrogo. - A to mewa.

- Przecież widzę. A ty nie masz przepaski na oku, ale...

- Niepewnym jesteś, wyróżniona osobo - przerwał mu Haddo, niespodziewanie pojawiając się między nimi. - Ja nie drżę zaś.

Wyróżniony odwrócił się do niego gwałtownie, wojowniczo wysuwając szczękę.

- Ach, tak? A który z nas przez ostatnie pół godziny miotał się na wszystkie strony, że aż wychodził ścieżkę w chodniku?

- Oczyściłem drogę - oznajmił Svin z przodu.

Pozostała trójka podążyła niezwłocznie za nim wąskim korytarzem utorowanym w tłumie. Nie jest to szczyt marzeń urodzonego wojownika, pomyślał Svin. Zresztą stawało się dla niego coraz bardziej oczywiste, że urodzenie nie ma nic wspólnego z tym, co się robi w życiu. Proszę bardzo, oto wielkie miasto w czasie festiwalu: raj dla złodziei, marzenie kieszonkowców, ziemia obiecana awanturników. A czym się zajmuje Svin? Svin pracuje na pełny etat.

Zdradził tradycję przodków.

Z drugiej strony, układ był nie tylko wygodny, ale jeszcze w dodatku zaczynał wchodzić mu w krew.

A to oznaczało, że Svin przechodził kryzys tożsamości.

Miał przecież przed sobą ilustrację tego, do czego prowadzi cywilizacja. Grzęzawisko plotek i intryg, ot co. Choć prawdę mówiąc, to nieco zbyt proste rozumowanie. W jego rodzinnym kraju na skutej wiecznym lodem północy, również spotykało się intrygi, choćby na tak pierwotnym poziomie, jak zastawanie pułapek na zwierzę, które chciało się upolować na obiad. Może snucie intryg jest naturalną tendencją osób wrażliwych? Czy zawiłość działania świadczy o poziomie inteligencji?

Następna myśl przeszyła go dreszczem zgrozy. A może staje się filozofem?

- Tu stań - syknął Haddo. - Rozproszyć winniśmy się. Przygotuję się do spotkania ja, a...

- Znamy plan - warknął Wyróżniony. - Dość gadania. Do roboty.

Haddo warknął coś w pocklijskim dialekcie i zniknął w tłumie. Karlini ocenił na oko, że od brzegu dzieliło ich kilka przecznic. Znajdowali się w środku tłumu, który powoli zaczął się rozrzedzać, ponieważ wszyscy rzucili się ku nabrzeżu. Wyścig rozpoczął się.

- Dobrze, że nie chciałeś startować w tym swoim pływającym module - zauważył Karlini, zwracając się do Wyróżnionego. - Nie przebyłbyś więcej niż pół ulicy.

- Więc co tu niby robię, do wszystkich diabłów? Nie mów, nie mów. Sam wiem.

Svin szedł za Haddem. Obejrzał się przez ramię, rzucając Karliniemu spojrzenie pełne wyrzutu i niesmaku. Karlini mruknął coś i ruszył w swoją stronę, podobnie jak Wyróżniony, który dołączył do Wroclawa. Chyba muszę wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu, pomyślał Karlini. Jeśli mam być taki zgryźliwy, powinienem zostać w domu.

No, tylko że w tej chwili w ogóle nie miał domu. Więc czym ryzykował?

Oprócz rzeczy oczywistych, ma się rozumieć.

Był zaskoczony, kiedy Haddo i Wroclaw przyszli do niego z tą historią o Dortonnie, lodowym czarodzieju, i jego wyprawie na południe w poszukiwaniu zemsty. Teraz wreszcie zrozumiał, komu zawdzięczali epizod z górami lodowymi na rzece Oolvaan, ale subtelność jego kunsztu nie zmalała, kiedy już wiedział, komu przypisać autorstwo. Czy to dobrze, że to jednak on, Karlini, zwyciężył w tej próbie sił? Chyba niekoniecznie. Był to z całą pewnością znak obecności Dortonna, skierowany do tych, którzy wiedzieli, jak go odczytać. A zwycięstwo Karliniego wynikało raczej z przewagi zwykłej fizycznej siły, niż z jakiejś szczególnej doskonałości magicznego rzemiosła.

Tym razem Dortonn będzie znacznie lepiej wyposażony.

Dzięki skonstruowanemu przez Wyróżnionego przyrządowi Karlini słyszał w samym środku ucha metaliczny głos Hadda, mamroczącego do siebie pod nosem. Haddo nieomal udaremnił wprowadzenie tej części planu, ale wobec faktu, iż spodziewane tłumy miały się okazać tak gęste, jak były w istocie, musiał przyjąć do wiadomości, że będą mieli problemy z utrzymaniem kontaktu wzrokowego. Przeważyła informacja, iż przyrząd, nie emitujący żadnych magicznych emanacji, będzie praktycznie niewidzialny dla czujników Dortonna.

- Do siedziby z wiadomości zbliżam się oto - wyszeptał Haddo. - Brzegu w pobliżu jest ona, okna deskami zabite.

Karlini także widział już opisane miejsce, choć Haddo z powodu niskiej postury pozostawał niewidoczny. Wyróżniony także powinien się do niego zbliżać czymś w rodzaju wąskiej alejki za budynkiem bądź też po dachach, jeśli alejka okaże się nieprzejezdna. A Svin... oto i on, pogrążony w ożywionej dyskusji z własnym mieczem. Karlini ruszył w wyznaczonym kierunku, w ogóle nie zwracając na nich większej uwagi. Wystarczająco zajmowało go przesłuchiwanie wiadomości z baterii biernych czujników.

- Au! Uważaj, gdzie łazisz! - odezwał się z pretensją ktoś przed nim, a właściwie częściowo spod jego stóp. Karlini mruknął coś, nie zwalniając kroku.

- W środku jestem ja - zaraportował Haddo. - Opuszczonym jest wnętrze, zaniedbane i pajęczyny zasnuwają je. Próżno wypatrywać Dortonna by.

Instrukcje Dortonna, przekazane im tego ranka przez anonimowego posłańca brzmiały jednoznacznie. Haddo podszedł do drzwi.

Podobnie jak okna, były zabite deskami, ale zgodnie z obietnicą, jedna z nich okazała się obluzowana, choć nawet Haddo miał kłopoty z przeciśnięciem się przez powstałą w ten sposób szparę. Bez wątpienia plan Dortonna zakładał odseparowanie Hadda od posiłków, aby...

Coś skrzypnęło głośno w ciemnościach.

- Podejdź, o Pięści Dortonna - rozległ się grzmiący głos. - Na wprost.

- Zawsze nikczemne humoru poczucie miałeś ty - zawołał Haddo. Widział w mroku na tyle dobrze, by wiedzieć, że gdyby posłuchał instrukcji, zaryłby nosem w ścianę. Zresztą nawet gdyby miał zamknięte oczy, zostałby mu jeszcze instynkt. Dortonn zaniósł się skrzypiącym chichotem, rozbawiony własnym dowcipem. Haddo wyminął stertę śmieci, pozostawionych przez poprzedniego mieszkańca i zbliżył się do krzywo osadzonych w zawiasach drzwi.

Dortonn miał na sobie tunikę z krótkimi rękawami, wpuszczoną w luźne spodnie. Jego ramiona były nie osłonięte, co powinno okazać się pomocne. Oczywiście był przyzwyczajony do mroźnej północy, więc klimat kontynentalny musiał wydawać się mu tropikalną duchotą.

- Spotkaliśmy oko wreszcie w oko się - oznajmił Haddo na powitanie.

Skrzypiący chichot umilkł jak ucięty nożem. Dortonn skinął na Hadda; Za jego ręką w powietrzu przez chwilę unosiła się migocząca smuga.

- Nie mam nastroju na żarciki - powiedział i ruszył ku niemu. - Gdzie Pod Dali? Oddawaj pierścień.

Po raz kolejny stopy Hadda ugrzęzły w bryle lodu. No cóż, tego należało się spodziewać. Ale ręce nadal miał wolne. Sięgnął pod płaszcz i namacał pierścień.


- Nie. Odejdź, idź sobie - powiedziała Tildamire Mont, usiłując wymknąć się kolejnemu ulicznemu sprzedawcy, machającemu do niej kolejnym cudeńkiem na patyku. Przecież nie lubiła ryb. Więc dlaczego w ogóle pojawiła się na Festiwalu Wszystkich Ryb? Bo Roni powiedziała jej, że nie może go opuścić. Ale jeśli to takie wielkie halo, czemu sama Roni nie przyszła?

Nie chciała zostawiać jej samej. Wszyscy rozeszli się do swoich tajemniczych zajęć albo poszli na wybrzeże, by wziąć udział w festiwalowych uroczystościach. Kto Wie, o co im znowu chodzi. Ostatnio mieli tysiące sekretów. Roni także chciała mieć święty spokój, by dla odmiany skupić się na poważnej pracy. Wspomniała coś o nowej hipotezie unifikacji, a także o czymś, co nazwała mechanizmem Tłumacza.

- To czynniki pośrednie, które tłumaczą twój rozkaz na mniejsze cząstki, zrozumiałe dla magicznych organelli. W pewnym sensie przypomina to przekład z obcego języka.

Tak powiedziała Roni. Jej słowa także brzmiały tak, jakby należało je przetłumaczyć z obcego języka, ale nie na tym polegał problem. Chodziło o to, że Roni była odpowiedzialna za samą siebie i jeśli chciała zostać w domu i pracować, czy Tildy mogła jej tego zabronić?

Decydującym czynnikiem stał się jej brat. A ściśle biorąc, nieobecność tegoż. Ten idiota z całą pewnością był nieodpowiedzialny, skoro wysłano go z prostą misją, a on do tej pory nie wrócił. Tildy doszła do wniosku, że może połączyć te dwie sprawy: odszukać go, a przy okazji rzucić okiem na dzisiejsze święto.

Niestety, okazało się, że to nie takie proste.

Najpierw wstąpiła po Dalyę Hazeel, ale jej lokal został zamknięty na czas Wyścigów, a sama Dalya zniknęła bez śladu. Inne kluby na wybrzeżu, o których jej wspomniała, również były w większości zamknięte. W tych nielicznych, które przyjmowały gości nawet w święto, nie dowiedziała się niczego. Wreszcie dotarła niemal do samej rzeki, nie odniósłszy żadnej korzyści z wyjątkiem ruchu na świeżym powietrzu. Znalazła adres, pod który został wysłany Jurtan, ale choć drzwi magazynu nawet nie były zamknięte, od jedynej osoby, którą zastała w środku, starego dozorcy, nie dowiedziała się niczego. Owszem, wydawało mu się, że ktoś podobny do Jurtana pojawił się tu wczorajszego popołudnia, ale nie był tego pewien, a poza tym uważał, że ta na wpół mityczna osoba stąd wyszła.

Może na czas festiwalu chciał sobie znaleźć jakiś dobry punkt obserwacyjny gdzieś na tym dużym moście, tym z cesarską trybuną. Warto się przekonać, pomyślała Tildy, skoro i tak jestem w pobliżu. Wyminęła kolejnego naciągacza i zaczęła torować sobie drogę w stronę wznoszącego się przed nią mostu.


Z trybuny rzeczywiście rozciągał się cudowny widok. Zwykle miejsce to służyło jako punkt obserwacyjny dla kapitana portu, ale dla potrzeb chwili zostało przekształcone w całkiem wygodną trybunę pod gołym niebem. Na jej ścianach i kolumnach wisiały ozdobne wizerunki morskich stworzeń, a na obrzeżach i na pokładzie poniżej można było dostrzec dyskretnie rozmieszczone jednostki wojskowe oraz czarowników. Na schodach prowadzących z głównego pokładu pojawiła się kolejna grupka zaproszonych gości. Przebrnęli oni przez zbrojny kordon oraz punkty kontrolne i z westchnieniem ulgi dotarli do stołów z poczęstunkiem.

Phlinn Arol musiał odmówić sobie podobnych przyjemności. W końcu znalazł się tu w celach reprezentacyjnych. Jeszcze raz podniósł dłoń i pozdrowił tłumy. Z miejsca, które zajmował na samym środku mostu, rozciągał się widok nieprzeliczonego ludzkiego mrowiska, przeciętego na dwie równe połowy wstążką wody, a i to niezupełnie. Przy obu brzegach rzeki kołysały się barki, które bardzo skrupulatnie trzymały się z dala od trasy wyścigu, choć zdarzali się także śmiałkowie, kursujący na małych łódeczkach przez całą szerokość kanału. Na razie zawodnicy nie pojawili się, choć bez wątpienia mógł ich dostrzec ze swojego punktu obserwacyjnego.

Zauważył właśnie dwie łodzie przywabiaczy i dla zabicia czasu rozglądał się za trzecią, kiedy ktoś stanął u jego boku i również spojrzał w kierunku, który przyciągał jego uwagę. Czyżby nadeszła pora na tradycyjne przekazanie Cesarzowi pełnomocnictwa?

Nie, jeszcze nie.

- Dobrze się bawisz, kuzynie? - zagadnął Phlinn Arol.

- Raczej tak - brzmiała odpowiedź. - Ładny dzień. Ktoś wreszcie zajął się tą mgłą.

- Rozumiem, że nie ty?

- Pogoda nie należy do moich specjalności - mruknął niedbale przybyły, opierając stopę o balustradę i przyglądając się tłumowi. - Widzę, że sumiennie wypełniasz obowiązki. Przynajmniej na tyle, na ile jesteśmy zobowiązani wobec tego świata.

- Zawarliśmy pakt - przypomniał mu Phlinn. - Ktoś musi go dotrzymać.

- Twoja troska o dobro publiczne jest po prostu wzruszająca.

- Nie różni się niczym od troski każdego z nas, prawda?

- Brawo - rzucił lekko jego rozmówca. - Pozwolisz, że wyciągnę odpowiednie wnioski z twojej uwagi i aktualnego stanu rzeczy?

- Wyciągaj sobie, co ci się podoba. Nawet ci z nas, którzy wiedzą, jaka jest sytuacja, zdają sobie sprawę, iż świat powoli zmienia się w chaos. Prawdopodobnie zwłaszcza oni. W dobie zachwiania równowagi równowaga ducha, bez względu na to, jak dobrze umotywowana, zaczyna wydawać się zbędnym luksusem.

- Są wśród nas tacy, którzy namawiają do wybrania silnego przywódcy.

- I tacy, którzy uważają, że nie ma już kandydatów na silnego przywódcę. Dni herosów minęły.

- Niekoniecznie - sprzeciwił się Gashanatantra. - Atsing i jej grupa mogli się skończyć, ale to jeszcze nie znaczy, że w nowym pokoleniu nie ma nikogo odpowiedniego do tego zadania, jeśli damy mu szansę do niego dorosnąć. Żaden z nas nie jest już młodzikiem. Czy wiesz, że Byron wybrał mnie? Nie, chyba nie wiesz.

Phlinn podniósł dla odmiany drugą rękę i pozdrowił nieustannie napływające tłumy.

- A to bardzo ciekawe - mruknął. - Ale nie widzę związku. Zresztą, o ile znałem Byrona, nie wydawał mi się specjalnie dobrym przywódcą. Zanadto skłaniał się ku impulsywnemu działaniu, a kiedy dawał sobie czas do namysłu, wolał rzeczy skomplikowane od klarownych. Pewnie dlatego wybrał właśnie ciebie. Zresztą nie wiadomo.

- Potrzebujemy Byrona - oznajmił Gashanatantra. - To on zaprojektował infrastrukturę i tylko on może rozwikłać ten galimatias, którym się stała.

Nadal opierał się o balustradę, pozornie śledząc tłum znajdujący się poniżej, ale Phlinn Arol doskonale zdawał sobie sprawę, że jest bacznie obserwowany.

- Byron nie żyje od dawna - powiedział.

- No, nie wiem - brzmiała zaskakująca odpowiedź. - Wcale nie byłbym tego taki pewien.


- Czy ta bibliotekarka jest gdzieś w okolicy? - spytał Shaa.

- Bo co? - zareagował natychmiast Max, rozglądając się wokół siebie. - Widzisz ją?

- Niee - przeciągnął Shaa. - Ale jesteś dziwnie roztargniony, więc sonduję teren.

Max otworzył już usta, ale zanim zdołał znaleźć odpowiednie słowa, gwar nagle przybrał na sile. Ponad ich głowami, na samym środku mostu, pojawił się mianowany Cesarz, który właśnie wstąpił na podium. Obok niego widać było inną postać: Phlinn Arol. Razem unieśli ramiona. W tej samej chwili ich sylwetki otoczył złoty nimb, a powietrze zatrzęsło się od tryumfalnej fanfary. Tłum ryknął z zachwytu, a potem w oddali na rzece dało się widzieć jakieś poruszenie, z powodu odległości przypominające nadchodzącą burzową falę.

- Patrzcie, patrzcie - odezwał się Max. - To one nie wymarły? Nad pędzącą falą widać było wirujący wodny pył i bryzgi piany.

- Przywabiacze staną się dziś atrakcją wieczoru - zgodził się Shaa.

- Nie tylko oni. Spójrz tylko na tych idiotów.

- Owszem, tylko oni. Chyba że ci tutaj są lepsi, niż na to wyglądają i zdołają to przeżyć.

Po jednej stronie ogromnego wieloryba pojawiła się mała grupka zawodników balansujących na deskach. Dwaj z nich wpadli na siebie i przewrócili się, pociągając za sobą trzeciego. Na kipiącym grzbiecie fali ukazała się grupka zawodników, zawzięcie zagarniających wodę wiosłami. A potem olbrzym wpłynął pod centralne przęsło południowego mostu.

Zawodnicy rozpaczliwie starali się uniknąć zbliżających się filarów, a także sterczących nad wodą elementów jego konstrukcji. Kiedy głowa wieloryba wynurzyła się z cienia, z mostu zeskoczyła jakaś postać. Wylądowała na grzbiecie potwora i wczepiła się w niego desperacko. Jakimś cudem zdołała się na nim utrzymać.

Za wielorybem na powierzchni wody ukazała się płaszczka. Zafalowała skórzastymi fałdami i szybko zanurkowała z powrotem. Zaraz za nią pokazała się para mieczników, które zawisły w powietrzu na niewiarygodnie długą chwilę, po czym zrobiły gwałtowny zwrot i również zniknęły pod wodą. Jeszcze wyżej wyskoczyła pierwsza mątwa.

- Obiecujący początek - zauważył Shaa. - Co do mnie... Maximilianie?

Max zniknął.

Shaa zawrócił od balustrady, torując sobie drogę w tłumie. Po minięciu kilku rzędów ścisk był jakby mniejszy. Każdy chciał coś zobaczyć, nie tylko wsłuchiwać się w okrzyki innych. Cholerny Max! Dokąd znów się powlókł? A właściwie, co znowu kombinował? I w ogóle... co to?

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Ktoś pędził w jego kierunku po schodach prowadzących na taras widokowy. Nie tylko pędził, ale w dodatku wymachiwał rękami. Shaa uniósł brew i zatrzymał się.

Spodziewał się, że gdzieś się tu znajdzie, więc dlaczego nie czuł się spokojniej, kiedy przeczucia okazały się prawdziwe?

- Dobrze się pani bawi? - zagadnął grzecznie.

- Chciałam... - zaczęła Leen, ale w tej samej chwili cały most zakołysał się pod ich stopami. Widzowie przy balustradzie podnieśli dziki wrzask na widok następnych wielorybów.

- Tak - mruknął Shaa. - W rzeczy samej, niezwykły spektakl. Szkoda by było go opuścić, skoro już się przyjechało. Czy będę miał zaszczyt towarzyszyć pani przez parę chwil?

Leen spojrzała na niego nieprzytomnie.

- Nie do wiary, że dałam się namówić.

- Zakładam, że mówimy o Maximilianie? Ileż razy to samo przychodziło mi do głowy w związku z naszym drogim przyjacielem. I do czego dała się mu pani namówić?

- Nie żądał ode mnie zbyt wiele - powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Chciał, żebym została z panem, podczas gdy on będzie rozmawiać z kimś innym.


Max znajdował się w odległości zaledwie paru metrów od nich, ukryty za potężną kolumną, podtrzymującą trybunę. Nie był sam.

- Jest - powiedział.

Jego towarzysz zacisnął zdrową rękę. Druga była unieruchomiona szynami i gipsem.

- Daj mi to.

- Czujesz to chyba z daleka? Wiesz, że towar jest autentyczny. I niech ci do głowy nie przyjdzie, żeby mnie oszukać i odebrać mi go na odległość, bo mam ze sobą ochronę. Ty wywiążesz się ze swojej części umowy, a ja ze swojej.

Jego rozmówca był w zdecydowanie gorszym stanie niż przy ostatnim spotkaniu. To wrażenie było spotęgowane nie tylko widokiem ręki na temblaku. Max wiedział z doświadczenia, że bogowie nie lubią pokazywać się w tak marnej kondycji. Całkiem przypadkiem wyszło mu to na zdrowie. Zniechęcony do życia bóg był tak zobojętniały na wszystko, że przystał na proponowaną ugodę.

Teraz zgrzytnął głośno zębami i zmierzył go spojrzeniem pełnym obrzydzenia.

- No dobrze - powiedział z wyraźną niechęcią. Wyciągnął z marynarki małą tabliczkę, dziabnął w nią palcem i przyjrzał się jej uważnie. Potem skorygował wyniki i schował przedmiot do kieszeni.

- No, zrobione. Klątwa usunięta.


- O co chodzi? - spytała Leen.

- Muszę wyznać, że nagle poczułem się nad wyraz dziwnie. Cały świat wirował mu przed oczami. Wnętrzności ściskały mu się boleśnie, a serce... co wyprawiało to serce? Shaa zgiął się wpół i oparł dłonie na kolanach.

- Czy to serce?

W jego głowie pulsował ból. Czuł się jak pijany. Czyżby nadmiar tlenu? Leen nadal ściskała go za ramię. Pod jej dotykiem skóra zaczęła go mrowić. Jakieś sondowanie?

- Cholerny Max - wydyszał Shaa. - O co mu chodzi?

Ale Leen nie patrzyła na niego. Spoglądała w kierunku trybuny. I nie tylko spoglądała. Kiwała komuś głową.


- No dobrze - powiedział Max. Gest Leen oznaczał, że przeprowadziła próbę, którą jej polecił, i potwierdziła stan klątwy. Półgłosem wypowiedział własne zaklęcie. Z jego dłoni uniósł się mały wir powietrza i ciepła, po czym opadł i zniknął.

- Proszę - powiedział i podał swojemu rozmówcy przedmiot.

- Powinienem cię teraz zniszczyć - oznajmił Jardin, wpychając pierścień do kieszeni.

- Mógłbym się zwrócić przeciwko tobie - przypomniał mu Max. - Stąd pomysł, żeby załatwić całą sprawę pod nosem Cesarza i twoich boskich kolesi. Poza tym...

Ale Jardin odwrócił się dumnie na pięcie i oddalił z godnością. No i dobrze. Nie pora na pogaduszki, trzeba wracać do Shaa i załatwić to do końca. Wybiegł pędem zza kolumny i zaczął przepychać się przez tłum w stronę mostu.

Wszystko wydarzyło się bez ostrzeżenia. Krótki błysk nad ramieniem, mignięcie pola detekcyjnego. Potem potężne BUMMM! zza pleców i kłąb piekielnego ognia zbiły go z nóg i cisnęły w stronę mostu.


Haddo wyjął dłoń spod płaszcza i pokazał Dortonnowi mały skromny pierścionek. Dortonn wyrwał mu go łapczywie i zacisnął w dłoni. Potem pozwolił sobie na wyniosły grymas.

- Jak zawsze wierny sługa, nieprawdaż, O Pięści?

- Jak mówisz, tak musi być, Wielki Dortonnie.

- Jeszcze porozmawiamy - obiecał Dortonn. Zrobił krok do tyłu i zniknął. Zniknął? O, nie. W chwilę później trzasnęły drzwi zamykającej się za nim zapadni. Jak zwykle stopy Hadda były uwięzione w bryle lodu, choć ogrzewanie, które Wyróżniony zamontował w jego butach, pracowało ze wszystkich sił. A Haddo skończył liczyć w myślach do dziesięciu.

Tonące w ciemnościach pomieszczenie nagle rozbłysło. Wściekle białe promienie trysnęły ze szpar między deskami podłogi. Niemal jednocześnie rozległ się oczekiwany krzyk bólu. Haddo nigdy nie wątpił w Wyróżnionego, ale zawsze czuł się nieco zaskoczony, kiedy jego kolejna sztuczka odnosiła skutek. Fałszywy pierścień najwyraźniej nie wzbudził nieufności Dortonna, zwłaszcza w połączeniu z magicznym kamuflażem, emitującym podpis uwięzionego Pod Dalia. Kamuflaż był z kolei dziełem Karliniego. Oczywiście nie wytrzymałby prawdziwej kontroli, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Lont zabawki Wyróżnionego dopalił się do końca i zapalił obrączkę z fosforu oraz kapsułkę z czepnymi płomieniami.

Spod podłogi dobiegał nieustanny ryk Dortonna, a białe światło miotało się we wszystkie strony. Haddo szarpnął się znowu i tym razem jedna z jego stóp wyrwała się z bryły lodu. Potem oprócz wrzasków usłyszał trzask wyłamywanych drzwi i po chwili u boku Hadda znalazł się Svin. Ale teraz rozległ się również plusk wody, zbyt głośny, jak na jednego pływaka. Plusk zakończył się głośnym zgrzytem niewidzialnej piły o drewno i wkrótce potem drzwi zapadni otworzyły się na oścież.

Przez otwór w podłodze widać było smołowane pale, błotniste wybrzeże i chlupoczące fale; najwyraźniej stara przystań. W fosforycznym blasku, jakieś sześć lub siedem metrów w dół pomiędzy palami, Haddo zauważył kipiące fale, ale ani śladu Dortonna. Zresztą blask również oddalał się i po chwili zupełnie zniknął. Haddo włożył głowę w otwór i wytężył wzrok. Mała łódź mieszkalna wypływała właśnie z ukrycia i mijała sieć maskującą, kierując się w stronę tonącego w świetle słonecznym kanału Języka.

- Wybrzeże na - rzucił Haddo. - Wyprzedzić musimy go. Ale Svin już pobiegł. Jednym potężnym susem przesadził dziurę w podłodze, jednym cięciem miecza wyrąbał sobie drogę do następnego pokoju i zniknął w kłębach wirującego pyłu. Haddo odwrócił się na pięcie i wymknął się na zewnątrz tą samą drogą, którą wszedł.

Karlini, z mewą trzepoczącą na ramieniu, torował sobie łokciami drogę w tłumie. Ludzie rozstępowali się niechętnie na boki. Jeszcze jeden rząd i znajdzie się przy nabrzeżu. O ile się orientował, przeszedł w linii prostej od miejsca spotkania do Języka. Jego brzegi były obstawione udekorowanymi barkami, ale nie tego szukał. Gdzie jest...

Za jego plecami rozległy się ożywione szmery. Świątecznie ubrani widzowie tłoczyli się i popychali na bariery. Wszyscy patrzyli w niebo. A potem również Karlini poczuł coś dziwnego: falę chłodu, ostry lodowaty podmuch, jakby nagle otwarto kadź z lodem. Mróz nie dochodził z nieba, czuł go pod stopami.

Odepchnął ostatnią osobę, rozejrzał się pospiesznie, by zweryfikować podejrzenia i, jeszcze szybciej, przesadził niską barierkę. Mewa spojrzała na niego z niedowierzaniem, być może podejrzewając go o utratę poczucia przynależności do gatunku ludzkiego, zatrzepotała skrzydłami i poderwała się z jego ramienia. Karlini przez chwilę widział taflę wody oraz przewracającą się barkę w kształcie łabędzia, a także jej pasażerów, którzy właśnie wypadali przez burtę. Zaraz potem w polu jego widzenia pojawiła się łódź, sprawczyni całego zamieszania. Bez wątpienia to ta sama, o której krzyczał Haddo wewnątrz jego ucha. Jej dziób był oblepiony błotem, a do burt przywarła mroźna i wilgotna mgła. Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka. Karlini wylądował na kabinie łodzi. Kątem oka uchwycił jeszcze obraz wyjącej postaci, miotającej się w jadowicie pomarańczowych płomieniach.

Łódź niespodziewanie uniosła się w powietrze. Fala na powierzchni wody, znamionowała obecność jakiegoś stworzenia. Rufa łodzi otarła się o przęsła mostu i ustabilizowała się. Fale przelały się przez burtę, sięgając niemal kabiny. Karlini poczuł wir zaklęć, dmący od strony osoby przy sterze. Matryca wskoczyła na miejsce i w porywie arktycznego wiatru łódź zmieniła się w bryłę lodu.

Łódź zachybotała się pod ciężarem lodowej skorupy. Dortonn, uwięziony teraz w okowach lodu, walczył z przylegającymi do niego płomieniami. Para wodna, wydobywająca się gęstymi kłębami z kabiny wymownie świadczyła o skuteczności ostatniego posunięcia. Sytuacja, choć z początku mogła wydawać się niekorzystna, zaczęła sprzyjać Dortonnowi. Karlini nie pochwalał powodowania śmierci lub obrażeń podczas bezpośredniego działania magicznego, ale ta sytuacja zdecydowanie należała do wyjątków. Shaa nauczył go wywoływać ostrą marskość, a zawał serca był patentem, który sprawdzał się w każdej sytuacji. Karlini zmobilizował się i zaczął przesuwać po ukośnym dachu, tylko... skąd to dziwne ssące uczucie w żołądku?

Spojrzał w dół i natychmiast chwycił się najbliższego występu. Wybrzeże razem z tłumem gapiących się ludzi zostawało daleko w tyle, co nie było aż tak zaskakujące... ale ponadto znikało w dole! Łódź zakołysała się, tym razem gwałtowniej. Karlini rzucił trwożnie okiem na spienioną wodę i wyłaniającą się z niej migotliwą ścianę.

Łódź uwięzia na szczycie rosnącej góry lodowej.


Shaa i Leen przyglądali się wybuchowi. Na chwilę przed tym, jak oboje padli na chodnik, zdążyli zobaczyć, że jeden ze słupów podtrzymujących taras obserwacyjny znika w kłębach płomieni i czarnego dymu, a w powietrzu zaczynają fruwać kamienie i żelazne fragmenty konstrukcji. Most zadrżał pod ich stopami, ale czy zaczął się chylić ku upadkowi? Czy za chwilę runą razem z nim?

Shaa podniósł głowę, by jeszcze raz przyjrzeć się sytuacji. Trybuna zwaliła się na ziemię z ogłuszającym łomotem, łamiąc się w połowie. Niewielki jej fragment ocalał, pewnie dzięki kolumnom, które oparły się wybuchowi. Ale w pozostałej części rozpętało się pandemonium. Zgrzyt rozdzieranego żelaza, krzyk ludzi... A po chwili wielki kawał pokładu wraz z balustradą zaczął osuwać się na wodę.

Ponad czarnym kożuchem dymu i smogu zaczęły formować się płonące litery, tworząc wiadomość mówiącą coś o uwolnieniu, równych prawach i samodzielności, co w tej chwili wydawało się zupełnie pozbawione znaczenia. Zresztą mało kto miał czas, żeby stanąć i przeczytać ów napis. Wszyscy rzucili się w stronę końców mostu; na wybrzeżu rozpętało się piekło. Oszalały tłum pędził tratując wszystko, co stanęło mu na drodze. Wśród uciekających można było zauważyć uzbrojonych mężczyzn, policjantów lub cesarskich strażników. Oddział chroniący trybunę rozproszył się bezładnie. Żołnierze uciekali na oślep przed siebie lub ugrzęźli wraz z innymi na środku mostu. Niektórzy czynili wysiłki, żeby się zorganizować.

- Uciekajmy! - wrzasnęła Leen.

Wyglądało na to, że krzyczała z całych sił, ale Shaa nie był tego pewien, ponieważ znaczenie jej słów utonęło w głuchym dzwonieniu. I jak za dawnych czasów powróciło kluczowe pytanie.

- Gdzie Max? - spytał Shaa, również wrzeszcząc. Nie widział go pod mostem, ale z pewnością musiał znaleźć się gdzieś pomiędzy płomieniami.

Nagle ktoś szarpnął go za kołnierz. Shaa odwrócił się gwałtownie, błyskawicznie sięgając po miecz, z którym nie rozstawał się raczej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej potrzeby. W tej samej chwili jakaś inna ręka szarpnęła go za ramię i odciągnęła z drogi. Tuż przed jego twarzą świsnął miecz. Z tyłu dobiegł brzęk jakiegoś żelastwa. Kajdany.

- Zabrać ich z mostu! - wrzasnął ktoś trzeci.

- Co to ma znaczyć? - spytał rozsądnie Shaa. - Wymogi chwili nakazują raczej łagodzić skutki katastrofy, a nie aresztować przechodniów.

- Milcz, łajdaku - warknął mężczyzna i dla podkreślenia wagi swoich słów uderzył go płazem miecza po głowie. Inny odciągał Leen. Jeśli to pomyłka, wkrótce wszystko się wyjaśni. Chyba że rozpoczęło się polowanie na czarownice. A może jednak to nie pomyłka?

I gdzie ten Max?


To nie wybuch. Z wybuchem pewnie by sobie poradził. Nie, los okazał się znacznie bardziej złośliwy. Wielki kawał odrzuconej eksplozją kolumny uderzył Maxa w plecy. Gdyby pocisk był większy, pewnie przebiłby otaczające go pole ochronne oraz jego samego. A tak skończyło się na chwilowej utracie przytomności.

I dziurze w plecach, pomyślał Max w otępieniu. Przetoczył się, spychając z ramion przygniatający go ciężar i podniósł się na czworaki. Z jakiegoś powodu jego słynna kondycja, dzięki której z taką łatwością zrywał się na równe nogi, tym razem zawiodła. Potrząsnął głową, usiłując pozbyć się uporczywego szumu. Powinien ruszyć na pomoc innym, powinien...

Zaraz. Ten wybuch nie mógł być nieszczęśliwym przypadkiem. Ktoś go zaplanował. Terroryści, to muszą być oni. A jeśli ich plan uwzględniał atak? Powinien się przygotować...

Nie. To nie to. Czuł, że coś mu świta, coś męcząco nieuchwytnego. Tuż przed nim leżały czyjeś włosy, a jeszcze dalej - kapelusz. Jakiś biedak został oskalpowany przez lecący w powietrzu kawał blachy. A gdzie reszta tego nieszczęśnika? O! Naprawdę go zamroczyło. Rzekomy skalp okazał się peruką, będącą, podobnie jak kapelusz, częścią jego własnego kostiumu. Teraz zauważył też, że szminka i kit, których użył do charakteryzacji, przeniosły się z jego twarzy na bruk.

Wokół niego rozlegały się krzyki i lamenty, huk płomieni i zgrzyt osuwającego się mostu. A gdzie Shaa? I Leen? Phlinn Arol schronił się na dachu trybuny, podobnie jak Cesarz i wielu innych. Ale nigdzie nie słyszał znajomych głosów. Z wyjątkiem jednego, wybijającego się ponad ogólny gwar i ryczącego, ni mniej ni więcej: “Łapać go!”

Coś świsnęło mu przed nosem. Klinga? Max podniósł wzrok. Otaczał go zwarty pierścień żołnierzy. Wszyscy kierowali miecze w jego stronę. Potem dwaj z przodu rozstąpili się i przepuścili jakiegoś typa, który z ważną miną zbliżył się do niego. No, teraz Max wreszcie go poznał; to ten sam, który przed chwilą kazał go łapać.

- Maximilianie V'Dirapal -odezwał się Gadol V'Nora, przywódca Ręki. - Jesteś aresztowany.

- Aresztowany - powtórzył Max, ciągle nieco zamroczony. - A na jakiej znowu wydumanej podstawie, do stu diabłów?

Skąpy uśmieszek Gadola stał się nieco wyraźniejszy.

- To dość oczywiste. Nie powinieneś się bratać z terrorystami, a tym bardziej stawać na ich czele.

Ręce odebrali Maxowi miecz, inni dźwignęli go na równe nogi i skrępowali mu ręce na plecach. Przez otaczający go kordon widział Shaa i Leen, ciągniętych i popychanych w stronę czekającego już powozu. Max pomyślał z niejaką pretensją, że Leen mogłaby popatrzeć na niego przez ramię. No cóż, bez względu na wszystko, należało się zabrać do roboty. Poruszył palcami i wypowiedział półgłosem zaklęcie....

ŁOMOT! Potężny cios w skroń omal nie pozbawił go przytomności. Max pewnie by upadł, gdyby nie był trzymany pod pachy i kłuty w plecy czubkiem miecza. A jednak ktoś jeszcze miał wolne ręce, by walnąć go maczugą. Poczuł, że coś oblepianiu palce i unieruchamia je. Mokre, oślizłe...

W polu jego widzenia pojawiła się nowa postać.

- Żadnych takich, Max - odezwał się Chas V'Halila, czarnoksiężnik. - Chcesz, żebym zagipsował ci też usta?

Max łypnął na niego ponuro, czując na palcach twardniejącą skorupę. Gadol mówił coś o zejściu z mostu, ale uwagę Maxa przykuł jakiś szybki ruch po lewej stronie. Za mostem płynął po rzece w ich stronę... co? Co to było, do stu piorunów?


To nie miało absolutnie żadnego sensu. Leen nie znała Maxa zbyt dobrze, ich znajomość nie trwała długo, a ona miała do niego poważne pretensje. Ponadto podejrzewała go o uczestnictwo w podejrzanych przedsięwzięciach, ale oficjalne związanie się z terrorystami, publiczne związanie się z kimkolwiek, stało w rażącej sprzeczności z jego zwyczajami. Max wolał knuć w cieniu, intrygować za kulisami wydarzeń.

Na rym poziomie to, co się wydarzyło, nie miało sensu. Co znaczyło jedynie, że należało spojrzeć bardziej wnikliwie. Co jeszcze mogło...

Ach! Te plakaty! Nagle wszystko nabrało innego znaczenia. Wrogowie Maxa zamierzali go połączyć w świadomości publicznej z terrorystami i ich rozbojami. A to sugerowało, iż jego wrogowie sami mieli coś wspólnego z terrorystami, jeśli wręcz nimi nie byli. Max posłużył im jako przykrywka, a teraz został sprzątnięty z szachownicy.

Wszystko to było zbyt abstrakcyjne. Kiedy żołnierze wlekli ją w stronę powozu, zdołała obejrzeć się przez ramię i spojrzeć na Maxa, urągającego przywódcy otaczających go siepaczy. Nawet gdyby udało mu się uciec i tak okrzyknięto by go hersztem terrorystów, a jako taki z pewnością zostałby rozdarty na strzępy przez tłum w pierwszym miejscu, w którym by się pojawił. A jeśli nie ucieknie, nie wyjdzie żywy z aresztu.

Ale co wspólnego z tym wszystkim miała ona? I Shaa?

Na schodku powozu zatrzymała się i opierając się wpychającym ją dłoniom, zdołała obejrzeć się po raz ostatni. Max nadal tkwił w pierścieniu napastników. Ale coś się zmieniło. Z rzeki coś wyrastało, biała, połyskliwa ściana. Nie, nie ściana. Góra lodowa, ruchoma góra lodowa. Ale co to mogło...

Ręce popchnęły ją mocniej, Leen straciła równowagę i wpadła do środka pojazdu, przygniatając Shaa swoim ciężarem. Udało się jej nie potknąć o czyjeś wyciągnięte nogi i nie upadła na podłogę, choć całkiem mocno uderzyła głową w przeciwległe okienko.

- Ach - odezwał się właściciel nóg. - Jak zwykle zbyt łaskawa. Nogi nie należały do Shaa. Leen odwróciła się i podniosła wzrok.

- Nie martw się o starego, dobrego Maximiliana - ciągnął Łopatka. -Znalazł się w bardzo dobrych rękach. Podobnie jak ty, moja droga, a także mój najdroższy brat.

To, co przyszło jej do głowy było głupie, prymitywne i tandetne, ale tylko tyle zdołała z siebie wydusić.

- Co to ma znaczyć?

- Jak to co - powiedział Łopatka z łagodnym wyrzutem. - Chcę się z wami podzielić dobrymi wieściami i tak sobie pomyślałem, że może zechcecie uczcić je razem ze mną.


Zanosi się na kłopoty, zrozumiał Karlini, kiedy Haddo poprosił go o pomoc w spotkaniu z Dortonnem. Kłopoty jak nic. Ale w najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewał się takiego koszmaru. Sam jak palec nas szczycie lodowej góry, i to w środku Wyścigu Kałamarnic! Sam, jeśli nie liczyć oszalałego z bólu czarnoksiężnika, któremu najwyraźniej było wszystko jedno, kogo za sobą pociągnie. Mimo wszystkich wysiłków Karliniego, jego noga ciągle tkwiła w bryle lodu. Zaklęcie również nie odniosło spodziewanego rezultatu. Ruchliwy Dortonn nie wyglądał na kogoś z zawałem serca. Być może wobec czepnych płomieni, ciągle trawiących jego skórę, oraz lodowej góry, w której był zamknięty, serce i wątroba wydawały się mu się kwestiami małej wagi.

Gdyby tylko Karlini zdołał oswobodzić nogę, porzuciłby wszystko i uciekł.

W końcu woda nie była tu aż tak głęboka. Jeśli ta przeklęta góra będzie nadal rosła, a wyglądało na to, że została tu uruchomiona jakaś reakcja łańcuchowa, z pewnością wkrótce osiądzie na mieliźnie. Zresztą nie to było głównym problemem. Prawdziwą komplikacją był spychający ją silny prąd, który mógł w końcu przewrócić chybotliwą lodową bryłę.

Nagle góra zachwiała się w posadach, a z jej wnętrza dał się słyszeć cienki przeraźliwy wrzask. Karlini pośliznął się i przywarł do powierzchni, czując wyraźnie, że kości za chwilę przebiją mu skórę.

Później los ulitował się nad nim i drżenie ustało. Niestety, góra sunęła dalej, a po chwili zatrzymała się na mieliźnie. To, że tak szybko dotknęła dna, nie wróżyło zbyt dobrze. Karlini postanowił zostawić Dortonna we własnym towarzystwie i zaczął pracować nad oswobodzeniem nogi. Kilka formuł wybuchowych mogłoby rozłupać lód, nie naruszając stopy...

Nad jego głową przesunął się jakiś cień. Kątem oka zauważył coś błyszczącego.

- Wyróżniony?

Lśniący obiekt, mosiężny okrąg, zatoczył wokół niego koło i oddalił się, zostawiając za sobą rząd małych białych kłębuszków pary.

- Może byś mi tak pomógł? - zawołał za nim Karlini.

Okrąg nie zatrzymał się, ale słuchawka w uchu Karliniego zatrzeszczała i nieco chrypliwie przemówiła głosem Wyróżnionego.

- Dostałem priorytetową wiadomość z mostu. Z mostu? Z jakiego znowu mostu?

- Wracaj!

Słuchawka trzasnęła jeszcze raz i umilkła. Wyróżniony rozłączył się. A tymczasem góra skrzypiała sobie w najlepsze i jęczała, w czym wtórował jej Karlini, szarpiący się ze wszystkich sił z pułapką. Nagle hałasy te wzbogaciły się o nowe, jakby bliższe i bardziej regularne dźwięki. Jakieś skrobanie, odgłos odłupywania czegoś twardego, jakby...

Przez stożek lodu wznoszący się na rufie przebiła się ręka, a w ślad za nią druga uzbrojona w sztylet. Sztylet wbił się w lodową powłokę i po chwili rozległy się te same rytmiczne dźwięki, które teraz okazały się odgłosami przebijania się przez lodową ścianę. Po chwili pomiędzy rękami ukazała się przynależna do nich głowa.

- Powinienem się już przyzwyczaić, że wam ciągle przydarza się coś takiego - odezwał się Svin.

- Svin? - zawołał radośnie Karlini. - Pomożesz mi?

Svin, przyglądający się Dortonnowi przez grubą ścianę lodu, podniósł na niego wzrok i nagle wybałuszył oczy. Karlini cofnął się z zaskoczeniem, pomyślał przez chwilę i obejrzał się. On także otworzył szeroko oczy, a także usta, zapewne do kompletu.

Przed nimi wznosił się most Wyróżnionego. Jego środkowy fragment, stojący w płomieniach i spowity kłębami czarnego oleistego dymu, znajdował się dokładnie na wysokości obecnego stanowiska Karliniego.

Część żelaznej konstrukcji oderwała się od zrujnowanego mostu i runęła do wody.

Właściwie okazało się, że Karlini jednak nie potrzebuje pomocy Svina. Kopnął wściekle lód wokół stopy i tak już naruszony przez jego starania. Lód rozprysnął się, a Karlini upadł do tyłu. Śliska płaszczyzna pokrywająca ukośny dach okazała się znakomitą zjeżdżalnią, z której Karlini mimo woli skorzystał. Jednocześnie góra znowu zadrżała i zaczęła pochylać się do przodu.

- Aaaa! -wrzasnął Karlini strasznym głosem.

Ale Svin był za daleko, a Karlini pędził przed siebie z oszałamiającą prędkością. Potem nagle przestał czuć pod plecami chłód lodu, a o twarz uderzył mu podmuch wiatru. Kątem oka dostrzegł w przelocie lustro wody, o wiele za daleko, jak na jego upodobania, a także grupkę kropeczek, które mogły być pierzchającymi się w zdumieniu morskimi lwami.

Powinien skupić się na znalezieniu odpowiedniego zaklęcia, ale pamięć przekornie podsunęła mu wspomnienie ostatniego przelotu nad wodą. Niestety, wizja ta nie dodała mu odwagi. Nigdzie w okolicy nie było widać wielkiego ptaka, który mógłby go uratować przed upadkiem.

Svin, od młodości przyzwyczajony do mrozu, utrzymał się na lodowym masywie, wbijając w niego trzymany w jednej ręce sztylet. Drugą ręką odszukał rozpadlinę i wbił w nią palce. Drżenie powoli ustało. Góra znowu pochyliła się do przodu. Svin odchylił się do tyłu i odwrócił twarz. Dzięki temu prysznic ostrych odłamków lodu, który nagle eksplodował z niezwykłym impetem, nie wykłuł mu oka, a jedynie pokaleczył skórę na karku i przebił ucho. Sztylet zaczął się uginać, druga dłoń zgubiła oparcie, a lodowy prysznic zgęstniał tak, że wokół nie było już niczego widać. Ale Svin i tak wiedział, co kryje się za nagłym wybuchem lodowego wulkanu, więc spiął się i skoczył w stronę krateru, starając się trafić w sam jego środek.


Niedorzeczne i kłopotliwe sytuacje nie omijały również Tildy Mont od chwili, w której po raz pierwszy spotkała się z Karlinimi i ich przyjaciółmi, ale to, co ją spotkało obecnie, przekraczało wszelkie granice przyzwoitości. Szła w tłumie, potem zaczęły się przemówienia, fanfary i wiwaty, a ona postanowiła, że spokojnie obejrzy sobie wodną procesję. Wcisnęła się w najgęstszy tłum i zajęła miejsce przy balustradzie mostu.

I właśnie wtedy most rozleciał się na kawałki.

Tildy znajdowała się daleko od centrum wybuchu, prawie na brzegu, więc nic się jej nie stało. Ale zaraz potem ludzie zaczęli pędzić na oślep przed siebie, popychając ją we wszystkie kierunki. Tildy widziała jedynie kłębiący się, rozhisteryzowany tłum, a potem powietrze stało się duszne od kurzu i dymu, ona zaś zdała sobie sprawę, że za chwilę zostanie stratowana na śmierć. Ocknęła się więc z otępienia i spróbowała zorientować się w sytuacji. Czy nadal była na moście? Może już na stałym lądzie? Nie potrafiła określić. Poczuła nieznaną dotąd ochotę, by zacząć przeraźliwie krzyczeć...

Zdławiła ją w sobie i ruszyła przed siebie. Nagle powietrze oczyściło się, znowu zobaczyła promienie słońca, a tłum jakby się przerzedził. Pojawiły się oddziały policji, normalizujące ruch. Tildy wypadła na otwartą przestrzeń. Znajdowała się poza mostem, dokładnie mówiąc, na głównej ulicy. Policja kierowała ruchem, a od strony mostu nadjechał zamknięty powóz. Wyminął nadjeżdżający pojazd z następnymi oddziałami policji i popędził bulwarem.

Nad Tildy pochylił się jakiś cień, mężczyzna w czarno-srebrnej opończy. Serce przestało jej bić...

Dajże spokój, burknęła na siebie. Nie jesteś historyczką. Może nie, ale zaczynała już wpadać w popłoch.

- To nie jest bezpieczne miejsce - odezwał się mężczyzna. - Czy mogę odprowadzić cię do domu?

Tildy zmusiła serce do podjęcia pracy i zdała sobie sprawę, że głos wydaje się jej znajomy. To przecież... Przecież to jej rozmówca z klubu, ten który tak się nią zainteresował, ten sam, który... Hm.

Ale to, czy jej się podobał, nie było w tej chwili decydującym argumentem. Rzeczywiście, lepiej jest mieć kogoś do towarzystwa, kto bezpiecznie odprowadzi ją do domu.

- Dziękuję.

Chwycił ją pod ramię i pociągnął mocno za sobą.

- Niestety, mój pojazd jest zajęty, więc będziemy musieli pójść piechotą - oznajmił. - Najpierw wypłaczmy się z tego galimatiasu. Potem powiesz mi, gdzie mieszkasz.

- Dziękuję -wyrwało się jej znowu. Zmusiła się do milczenia. Jeśli nie masz niczego mądrego do powiedzenia, lepiej w ogóle się nie odzywaj. Teraz nie musiała się już niczego bać. Nie z nim.

Poza tym musiała przyznać, że dziś wyglądał jeszcze przystojniej niż tamtego wieczoru.


Kolejna fala przewaliła się ponad jego głową. Kolejna? Jak to możliwe, że jeszcze nie utonął? Zakładając, że rzeczywiście nie utonął? Nie, na pewno żyje, śmierć nie może być aż tak nieprzyjemna.

Ogarnął go paroksyzm kaszlu nie tylko z powodu wody, drażniącej jego płuca. Było mu strasznie niedobrze. Na falach oprócz niego unosiło się jeszcze sporo innych rzeczy. Shaa ostrzegał go przed wodą, że szczególnym uwzględnieniem Języka, a on przecież znajdował się w tym czymś. Kto wie jak długo.

Jurtan Mont zamachał rękami. Uderzył dłonią w oślizły brzeg, obmywany przez przerażającą wodę. Ach, tak. Teraz dopiero uświadomił sobie, że wpadł do małej zatoczki przy brzegu, ale zamiast pójść od razu na dno, ugrzązł na mieliźnie, która najwyraźniej służyła miejscowym za ściek, śmietnik i strach pomyśleć co jeszcze. Ale teraz wody Języka wzburzyły się, zaczęły spychać go w głąb rzeki i wreszcie ocuciły go. Kolejna fala rzuciła nim o błotniste wybrzeże i zgarnęła wraz z sobą z powrotem, utytłanego oślizłym ohydztwem.

Nigdy w życiu nie uda się mu wspiąć na stromy i śliski brzeg, który w każdej chwili mógł się osunąć, grzebiąc go pod zwałami szlamu. Jurtan czuł okropny pulsujący ból głowy. Miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. I wcale nie był pewien, czy po raz pierwszy.

Ale to nie fale go obudziły. Jego wewnętrzna muzyka ryczała tak głośno, jakby chciała rozsadzić mu czaszkę. Nakazywała mu zwiewać, i to co sił w nogach.

Tuż przed nim przebłyskiwało światełko, wyłaniające z mroku jakiś półkolisty kształt, trzykrotnie przewyższający go wysokością. Jurtan ruszył w jego stronę. Przez moment dotknął dna, jeszcze bardziej grząskiego, niż pozostawiony z tyłu stromy brzeg, dna pełnego wodorostów, oplątujących się mu wokół nóg, ale po chwili powierzchnia wody litościwie opadła i mógł spokojnie wędrować naprzód. Właściwie to chyba jakiś dren, pomyślał, a powyżej powinien się znajdować...

Zza zakrętu chlusnęła na niego niespodziewanie duża fala. Uniosła go i przycisnęła do półkolistego sklepienia kanału, a potem cisnęła do punktu wyjścia. Cała przestrzeń wypełniła się wodą. Znowu zaczął tonąć. Rozpaczliwie machał ramionami, młócił fale, ciskające nim o ściany, walczył ze spychającym go prądem i nagle zobaczył przed sobą jasne światło dnia. Wypłynął na otwartą przestrzeń.

Po prawej stronie gąszcz słupów sygnalizował początek nabrzeża. Długi cień oraz kamienny kurhan po lewej były zapowiedzią mostu. Za wyspą i niemal pionowym nasypem baraszkowały jakieś szare ryby, wyskakując wysoko ponad wodę i tańcząc na ogonach. A jeszcze dalej ponad falami wznosił się wielki jak kopiec grzbiet niezgrabnego wieloryba. Jurtan zauważył małą łódeczkę, kursującą w obie strony tuż przed nim.

Ale czas i pora nie zachęcały do podziwiania widoków. Muzyka podcinała go jak batem, bezlitośnie gnając naprzód i pod górę. Tuż przed wodami Języka znajdował się masywny kamienny mur, spięty łukiem mostu z drugim brzegiem. Jurtan otworzył szeroko oczy. Czy to jakieś schody? Albo drabina? Tak, wzrok go nie mylił. Drabina i mały podest u jej stóp. A na nich mnóstwo ludzi, krzyczących, machających rękami... skaczących do wody? Spostrzegli go! Chcą go złapać!

A jednak nie. I nie machali do niego. Jurtan zaprzestał wytężonej walki z żywiołem na dostatecznie długą chwilę, by obejrzeć się przez ramię. Teraz dostrzegł to, co umknęło jego uwagi przy pierwszych pobieżnych oględzinach. Główne przęsło mostu stało w płomieniach. Kamienie, belki i inne przedmioty sypały się do wody niczym grad. A ludzie... również skakali prosto w fale. Czy mógł im pomóc?

Muzyka wrzasnęła na niego. Nie o to jej chodziło. Więc o co? Czy działo się coś jeszcze istotniejszego? W jego głowie trwał mały koncert symfoniczny. Liczne tematy i linie melodyczne splatały się ze sobą i uzupełniały wzajemnie niczym wątki mrocznej tkaniny. Rozpoznał motyw Maxa, Shaa i siostry, a także... Co się stało pod jego nieobecność?

Kiedy dotarł do brzegu, tłum rozrzedził się do tego stopnia, że mógł bez większego trudu znaleźć dla siebie miejsce. I dobrze, bo ostatnie przeżycia wyczerpały go tak, że nie miał już sił, żeby torować sobie drogę. A muzyka niemiłosiernie zmuszała go do pośpiechu. Za jego plecami kursowała płaskodenna krypa, zbierająca na pokład ludzi, którzy zeskoczyli z mostu.

Ludzie na drabinie wyciągnęli go z wody, nie zważając na jego oślizłe, oblepione mułem ubranie i nieludzki wygląd. Zaraz potem, szybciej niż się spodziewał, znalazł się na krótkim molo pod najwyższym przęsłem mostu. Ruszył chwiejnie przed siebie. Dopiero teraz wszyscy zaczęli się od niego odsuwać. Nic dziwnego. Kiedy silniejszy podmuch powietrza przyniósł ku niemu falę woni, jaką wokół siebie roztaczał, poczuł palącą potrzebę, by odsunąć się od samego siebie.

Na most wiodły szerokie schody. Jurtan podjął mozolną wędrówkę. Rozmiękłe buty ślizgały się przy każdym kroku, a mokre kamienne stopnie jeszcze bardziej pogarszały sprawę. Co było do przewidzenia, w połowie drogi stracił wreszcie równowagę i runął, rozbijając sobie oba kolana i na nowo rozdzierając świeżo zagojone rany. Podniósł się chwiejnie i powlókł dalej.

U szczytu schodów znajdował się spory plac, łączący się z prowadzącą w głąb miasta drogą. Jurtan stanął na ostatnim stopniu i zatrzymał się. Usiłował rozpoznać to, co przekazywała mu muzyka. Ale ledwie zdołał się skoncentrować, tuż obok niego przemknął z turkotem jakiś rozpędzony powóz. Jurtan poczuł dziwne, przeszywające uczucie dezorientacji... Nie, przecież to wczoraj śledził tajemniczy pojazd. Potrząsnął głową i ruszył w swoją stronę.

Stanął jak wryty. A jednak to ten sam powóz. Tylko nie słyszał tematu, który zwrócił jego uwagę na ten nieszczęsny pojazd, tematu towarzyszącego typowi, z którym Tildy bawiła się tak dobrze. A więc nie było go w powozie.

Choć właściwie słyszał jego temat. I nie tylko ten jeden. Z prawej strony zbliżał się motyw Maxa, z lewej Shaa, a...

Do czego zamierzała zmusić go jego wewnętrzna muzyka? Czyżby...

Nie, nie. Muzyka nie mogła tego wiedzieć. Działo się zbyt wiele rzeczy. Wewnętrzny zmysł nie mógł określić, co było najważniejsze. Tę kwestię zostawiał do jego dyspozycji.

Temat Tildy również zbliżał się z lewej strony, splatając się ze złowrogim warkotem puzonu, tematem mężczyzny z powozu. Jurtan zawrócił w miejscu i podążył w ich kierunku.


Wyróżniony przemknął nad zniszczoną trybuną. Jej połamane i pogięte fragmenty spadały na niższy poziom mostu, a następnie do wody. Spomiędzy ruin ciągle jeszcze wydostawały się małe grupki ludzi. Na zachodnim krańcu mostu pracowała już brygada ratunkowa, a przynajmniej dwóch czarnoksiężników robiło wszystko co w ich mocy, by stłumić płomienie i umocnić strukturę przęsła, zanim ogień strawi je doszczętnie. Nikt nie miał czasu na wymazanie wiadomości terrorystów. Ogniste piętno nadal trwało odciśnięte na tle czarnych i sinych kłębów.

Ale dym nie powinien być dla niego przeszkodą. A dokładniej mówiąc, dla flotarobolisu. Wyróżniony zatrzymał swój pojazd i powoli przygotował się do lądowania. Na szczęście przywiózł go ze sobą. Nigdy nie zawadzi przygotować się na każdą sytuację. Ale jak nazwać tę sytuację? Kto wysłał mu wiadomość? Na pewno któryś z bogów, nikt inny nie potrafił...

- Hej, ty! Wyróżniony-przez-Bogów! - rozległ się jakiś krzyk. No i mamy go. Stał, machając rękami, na czymś, co przywitało początek uroczystości jako stół z przekąskami. Był brudny i umazany sadzą, a z jednego boku sączył się mu jakiś ciemny płyn, być może krew. Wyróżniony zbliżył się do niego.

- Szybciej! - warknął bóg. - Rekwiruję twój pojazd.

- Nie zmieścisz się! - wrzasnął Wyróżniony przez megafon. - A nawet, gdybyś się zmieścił, nie umiesz nim kierować!

- No pewnie - rzucił bóg niecierpliwie. - Dlatego rekwiruję również ciebie.


Nie mam pojęcia, jak długo dryfowałem w morzu mgły. Pewnie całymi dniami. Nie wiem też, kiedy zdecydowałem się z niego wyłonić. Jeśli w ogóle się zdecydowałem. Zresztą nie robiło mi to większej różnicy. Wydawało mi się, że wokół mnie, a nie w mojej głowie, gdzie powinny się znajdować, krąży mnóstwo myśli. Było to niemal tak, jakby w moim najbliższym sąsiedztwie ktoś prowadził ożywioną rozmowę. A ja nie mogłem się włączyć.

Wydawało się mi to niezaprzeczalnymi objawami utraty rozumu, niestety.

Ale jak już powiedziałem, nie robiło mi to większej różnicy. Może dziwne poczucie, przypominające po trosze oszołomienie i totalne znieczulenie mózgu było...

- Pobudka - powiedział jakiś głos.

Jakiś głos? Owszem, z tą tylko różnicą, że ten głos przypadkiem należał do mnie. Przynajmniej za taki go uważałem, choć nie przypominałem sobie, żebym cokolwiek mówił.

- Chwileczkę -wymamrotałem. - Co się...

Nagle mgła zniknęła, jakby jej wcale nie było. Nadal znajdowałem się w moim obróconym w perzynę pokoju w Klubie Awanturników. Na meblach zalegała gruba powłoka kurzu, a wszystko, co niedawno groziło upadkiem lub zawaleniem, teraz leżało na ziemi, Widok ten potwierdził moje przypuszczenia. Wyglądało na to, że od chwili, w której straciłem przytomność, rzeczywiście minęło kilka dni. Ale wszystko świadczyło również o tym, że nie wiadomo kiedy, zdążyłem posprzątać po stoczonej walce i przebrać się do wyjścia.

Oto, jak można produktywnie wykorzystywać chwile snu.

Ale ja przecież nie spałem, prawda? A może jakaś część mnie pozostała czynna, podczas gdy pozostała część...

- Wystarczy już tej zabawy - powiedziałem zdecydowanie szyderczym tonem. - Szkoda mi przerywać tę długą, lecz...

- Kim jesteś? - przerwałem.

Znowu zachichotałem - tym samym paskudnym skrzypiącym chichotem, co poprzednio. Ja? Nie, to on się śmiał. Ale jak to możliwe, żeby było nas dwóch? Mogę istnieć tylko w jednej postaci. Prawda?

- A ty kim jesteś? - spytał i znowu wybuchnął skrzypliwym chichotem.

Może mi to powiesz?, pomyślałem do niego.

- Kim jestem? Albo kim jesteś ty? To nie ma znaczenia. Zresztą nie chcesz wiedzieć.

Ale jakoś tak się stało, że nie wiedząc, kim był, jednocześnie wiedziałem. A przynajmniej przeczuwałem. Ta świadomość tkwiła we mnie, burzyła się i gotowała, podchodziła tuż pod powierzchnię, była na wyciągnięcie ręki. A potem...

- Iskendarian - powiedziałem. - Prawda?

A to znaczyło, że ja nim jestem, oczywiście w pewnym sensie, co z kolei znaczyło, że sensu doszukam się w tym później.

- Ale to ty wynalazłeś Klątwę Bezimienności, zgadza się? Więc jak to możliwe, że pozwoliłeś sobie na... Chyba że...

- Oczywiście, ty głupcze. Rzuciłem ją na siebie. Oczywiście. Chciał zniknąć, zupełnie i kompletnie. A co jest lepszą kryjówką od śmierci? Rozpuścił plotki o swoim zgonie, dzięki którym nikt go nie szukał. Rzucił na siebie Klątwę i zmienił swój wygląd, to zrozumiałe. A kiedy obudził się z uśpienia, wykorzystał mnie jako przebranie, chroniące go przed światem, bezpieczną kryjówkę, w której na nowo skupił siły i odbudował umiejętności. Wyglądał na zewnątrz, kiedy zamierzał sprawdzić, co się dzieje lub kiedy sytuacja wymagała jego działania. A więc...

- Stworzyłem cię - oznajmił tonem zdecydowanie kończącym dyskusję. - Teraz już cię nie potrzebuję. Nadarza się okazja, której nie zamierzam przepuścić.

- Poczekaj... - zacząłem, ale nie posłuchał mnie. Mój mózg eksplodował oślepiającym bólem. Rozpaczliwie przywarłem do resztek świadomości. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem już ruszać ustami. Upadłbym, ale nie ja już rządziłem moimi mięśniami. Miałem nadzieję, że chociaż zwymiotowałem, ale nawet gdyby tak było, nie wiedziałbym o tym. Chciałem...


Rozdział XXVI


Wielki ptak nadal się nie pokazywał, co Wielki Karlini stwierdził z mieszanymi uczuciami. Znając jego upodobanie do widowiskowych gestów, spodziewał się powrotu, tryumfalnego powstania ze starodawnego gniazda. Ale wyglądało na to, że ptak nie ma ochoty na takie rozrywki. Wyróżniony również zostawił go na pastwę losu, a pomiędzy nim a gwałtownie zbliżającym się lustrem wody nie było nikogo z wyjątkiem jednego z honorowych gości festiwalu, pluskającego się w miejscu, w którym Karlini przewidywał swoje wodowanie. Pewnie nie powinien liczyć, że chwyci go macką i uchroni przed upadkiem... prawda?

Gdybyż nie uznał tak pochopnie lewitacji za bzdurę równą transmutacji metali i perpetuum mobile i gdyby nie opatrzył jej etykietką czarnoksięskich andronów, być może potrafiłby coś wymyślić. Niestety. A teraz było już nieco za późno na...

Nad jego głową przemknął jakiś cień. Czy to Wyróżniony? Nie, a cień był dziwnie rozdrobniony i rozedrgany. Cień wielu drobnych ciałek. Olbrzymi ptak nie przyszedł mu z pomocą, ale na jego miejsce pojawiło się stadko ptaków.

Spadły na niego z przeraźliwym skrzeczeniem. Dziobki i pazurki chwyciły każdy dostępny skrawek jego ubrania, wbiły się w ręce, stopy, włosy...

Karlini poczuł, że żołądek znowu fiknął mu koziołka, ale za to jego gwałtowny upadek został powstrzymany w cudowny sposób. Teraz zaczął się wznosić. Nie, właściwie dalej spadał, ale o wiele wolniej i w sposób do pewnego stopnia kontrolowany. Pióra łaskotały go w nos, wytężone trzepotanie ogłuszało, otaczało porywistymi podmuchami powietrza, czuł uderzenia dziesiątków skrzydeł... ale w dalszym ciągu spadał. W końcu to tylko małe ptaki, to tylko... mewy?

Oczywiście, pomyślał kompletnie oszołomiony Karlini. A czego się spodziewałem? Jeden zmęczony ptak oderwał się od niego i poszybował w dół, potem drugi runął w stronę połyskującego lustra wody. Kałamarnica znajdowała się teraz na zrujnowanej trybunie. Zajmowała honorowe miejsce, po królewsku pozdrawiając świat kiwaniem macek. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.

- Dolecimy do brzegu? - spytał Karlini, ale w tej samej chwili tuż nad jego głową rozległ się szczególnie głośny wrzask i stadko puściło go z ulgą.

Runął jak kamień, koziołkując w powietrzu i wirując z rękami i nogami rozrzuconymi jak wiatrak. Zanim zdążył się zorientować, co się stało, uderzył o powierzchnię wody i zatonął w kłębach piany.


Coś miękkiego i mokrego jęknęło pod stopami Svina, kiedy wylądował na dnie lodowego krateru. Przykucnął, trzymając sztylet w pogotowiu i spojrzał na to coś chwilowo ukrytego za fontanną lodowych drobin.

- To ty jesteś Dortonn z północy? - zapytał. Unieruchomiony pod jego nogami mężczyzna otworzył jedno zmętniałe oko i zerknął na niego spod opadającej powieki.

- Coś ty za jeden? - wycharczał i odchrząknął. - Zresztą wszystko mi jedno. Skończmy z tym.

Był w naprawdę opłakanym stanie. Eksplodujący pierścień i czepne płomienie dokonały dzieła. Nawet w tej chwili płomień lizał jego zwęglone ramię. Uratowanie kogoś znajdującego się w tak paskudnym położeniu było sprawą honoru.

Ale czy świadczyło o rozsądku? Jeśli do tej pory nauczył się czegoś, to tego, by korzystać z każdej nadarzającej się informacji mogącej choć odrobinę wyjaśnić sytuację. Poza tym należało zastanowić się nad bieżącymi ruchami taktycznymi.

- Potrafisz zatrzymać tę górę?

Oko wybałuszyło się na niego, jakby popisał się wyjątkową głupotą.

- Moja moc jest na wykończeniu - wychrypiał Dortonn. - W ogóle jestem na wykończeniu.

- To żaden argument - zganił go Svin. Zeskoczył z jego brzucha i w ułamku chwili przewiesił go sobie przez ramię. Kiedy przykucnął i wyskoczył w górę okazało się, że Dortonn znalazł w sobie dość sił, by jęknąć żałośnie. W mgnieniu oka znaleźli się na szczycie krateru. Mroźna chmura opadła, odsłaniając czubek górującej nad nimi budowli.

- Mógłbyś sprawiać mniej kłopotu, wiesz? - zauważył Svin.

Dortonn przewrócił okiem, potem przyjrzał się otoczeniu i nagle dziwnie się ożywił. Ręka bez pierścienia, zdecydowanie mniej zniekształcona niż druga, skurczony szpon, zaczęła gwałtownie gestykulować. W jego gardle zabulgotało jakieś słowo.


Stopniowo zacząłem odzyskiwać świadomość. Myślenie było dla mnie na razie niedostępnym luksusem, ponieważ czułem wyraźnie, że ktoś rytmicznie grzmoci mnie po głowie metalowym drągiem, ale nie mogłem narzekać. Iskendarian zapewnił mnie na koniec obłudnie, że wszystko to dla mojego dobra. Fakt, iż potraktował mnie tak brutalnie, a może to, że okazałem się bardziej oporny, niż zakładał, na pewno miał związek z moim paskudnym samopoczuciem. Nie miałem ochoty go o to pytać, zwłaszcza że wydawał się nie zauważać mojej obecności.

Wcale mnie nie zaskoczyło, że głowa pulsowała mi tak okropnym bólem, jakby za chwilę miała eksplodować. Na tak niewielkiej przestrzeni mogło nam być trochę ciasno. Z drugiej strony, nie miałem pewności czy to właśnie nasza głowa mnie bolała. Nie czułem reszty ciała, a słuch i wzrok pozostawiały wiele do życzenia. Ogólnie rzecz biorąc, czułem się jak pakunek upchnięty na zatłoczonym strychu.

Ale nie miałem najmniejszego zamiaru poddać się i iść spać. Z radością podjąłbym jakieś działanie, gdybym tylko wiedział, jakie. Nie mogłem go walnąć w głowę, bo kontrolował nasze ręce. Nie mogłem go znokautować, zanim nie przypuściłem szturmu na nasze centrum dowodzenia. Nie umiałem nawet odpłacić się mu takim samym bólem głowy, jakim mnie nękał.

Poza tym nie przechwytywałem jego myśli. Nie starał się mnie zlikwidować po raz drugi, z czego wnosiłem, że nie wiedział o moim istnieniu. Wyczuwałem, że coś knuje. Szedł ulicą, potem bez zastanowienia skręcił i minął skrzyżowanie, ledwie spojrzawszy na znak drogowy. Jezdnie były zaskakująco puste. Zastanawiałem się, gdzie podziali się ludzie. Dopiero później dotarło do mnie, że pewnie leżałem nieprzytomny przez parę dni, dopóki Iskendarian mnie nie obudził. Całe miasto musiało być na nabrzeżu, na Wyścigu Kałamarnic.

Postanowiłem, że skoncentruję się bardziej. Jeśli się odpowiednio nastroję, może uda mi się przechwycić jego myśli. Być może ponosiła mnie wyobraźnia, ale wydawało mi się, że zastanawia się nad propozycją bogów, którzy obiecali uczynić nas swoim przywódcą, jeśli pozbędziemy się Maxa. Mogłem to sobie wyobrażać, to prawda, ale o ile zdążyłem poznać osobowość Iskendariana, nie było to takie zupełnie wykluczone.

Kiedy się skupiłem, okazało się, że mogę nie tylko wyczuwać emanacje Iskendariana. Przechwyciłem również jego rozmowę z Monochem, z której wynikało, że miecz również coś zamierzał. Nie wiedziałem tylko, co by to miało być. Monoch najwyraźniej oddawał pokłon nowemu szefowi. Nie powinno mnie to dziwić. Monoch nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności w równym stopniu co Iskendarian. Chciał z nim wchodzić w układ? Proszę bardzo.

Znaleźliśmy się na wąskiej brukowanej uliczce. Po obu stronach stały małe magazyny i dziwne magiczne znaki. Iskendarian przyglądał się uważnie numerom na budynkach, a ja nagle zrozumiałem, gdzie jesteśmy. Nigdy tu nie byłem, ale znałem ten adres. Iskendarian zrobił kilka szybkich gestów ręką, zamki w drzwiach rozbłysły migotliwym światłem i jednocześnie otworzyły się. Popchnął drzwi i wszedł do środka.

W tonącym w mroku pomieszczeniu widać było zgaszone lampy i czarodziejskie światła. Za krótką ścianą znajdował się dwupoziomowy pokój. Iskendarian przechylił głowę, nasłuchując z całą pewnością czymś więcej niż tylko uszami. Potem wszedł do środka, bardzo zadowolony i po chwili stanęliśmy w pracowni Karliniego.

Kolejny gest zapalił zwisające nad naszą głową czarodziejskie światło.

- Gdzie mogłaby je trzymać? - mruknął Iskendarian, rozglądając się po pokoju. - Zapewne nie na widoku? A to co?

Podszedł do stołu zawalonego starymi dokumentami. Tuż obok znajdowała się biblioteczka, pełna po brzegi podobnych papierzysk. Poczułem, że się uśmiecha.

- Ach! - szepnął i zaczął je zgarniać. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na trzymany w dłoni arkusz. - Dobrze. Dobrze. Właśnie tego się spodziewałem - powiedział, a ja nagle zrozumiałem, że wiem, co się tu dzieje. Iskendarian nie był pewien, czy wszystkie jego umiejętności i wspomnienia przetrwają hibernację. Dlatego spisał historię swojego życia i zamiarów. Zostawił instrukcje dla samego siebie.

Max zrobił mu przysługę i sprowadził je, by mógł z nich bez przeszkód skorzystać.

Iskendarian wyjął z biblioteczki jeszcze jeden arkusz i położył go na wysokiej stercie innych dokumentów. Jego wzrok padł na stojącą nieopodal tablicę.

- A to co znowu? - mruknął. - Ciekawe, bardzo ciekawe. Interesujący wywód. Być może...

- Kto tam? - odezwał się kobiecy głos, dochodzący ze szczytu schodów w kącie pokoju. - A, to ty. Co tu robisz?

Zebrałem wszystkie siły. Musiałem chociaż spróbować ją ostrzec. Wystarczyłoby słabe piśniecie, chwilowe przejęcie kontroli nad naszymi strunami głosowymi... Nie było to chyba zbyt wygórowane żądanie, a jednak Iskendarian nawet nie drgnął. Usłyszałem, jak mruknął:

- To nawet lepiej - po czym podniósł rękę.

Roni przygotowała się do uderzenia, ale przecież nie była operatorem pola, a gdyby nawet była, nie mogłaby dorównać Iskendarianowi. Nawet upchnięty w moim mózgu i pogrążony w uśpieniu od nie wiadomo jak dawna, dysponował niezwykłą mocą. Przez pokój śmignęła kula ognia. Uderzyła w schody, które w mgnieniu oka stanęły w płomieniach. Ściana za nimi legła w gruzach, sufit gruchnął na ziemię w kłębach pyłu i kurzu. Górny poziom pokoju zaczął chylić się ku upadkowi. Drewniane wsporniki trzeszczały przeraźliwie, w każdej chwili grożąc zawaleniem. Rząd beczek pod schodami runął na ziemię, z ich wnętrza bluznęły strumienie oleistego, migotliwego płynu. Potężna eksplozja wstrząsnęła całym pokojem.

Nie widziałem już Roni. Zniknęła w ognistej kuli.

O nie, pomyślałem. Zabił ją.


- Czy to ty jesteś odpowiedzialny za tę katastrofę? - spytał Zalzyn Shaa. Powóz w dalszym ciągu pędził przed siebie z maksymalną szybkością.

- Nie można mieć na sumieniu wszystkich nieszczęść tego świata - oznajmił brat. - Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym wiedzieć.

- Rozumiem, że nie zamierzasz odpowiadać na moje pytanie.

- Zawsze się tak zachowuje - pożalił się Łopatka, zwracając się do Leen tonem obrażonej niewinności.

- Czy to ty stoisz za tą masakrą? - zareagowała na to Leen.

- Owszem. W znacznym stopniu stoję za tą masakrą, jak to ujęłaś - przyznał Arznaak. - Ale terroryzm? Nigdy w życiu. Jestem obrońcą porządku publicznego. Zresztą twój przyjaciel Max ma wyraźny związek z...

- Możesz mnie związać - przerwał mu Shaa. - I z całą pewnością knujesz coś niegodnego, ale nie każ mi tego wysłuchiwać.

- A Cesarz? - chciała wiedzieć Leen. - Czy ktoś widział, co się z nim stało?

Łopatka wyjrzał leniwie przez okno.

- Zajął się nim Phlinn Arol. Dobry, stary Phlinn. No, ale na tym polega jego praca - wzruszył ramionami. - Kto wie? Może nawet zdołał go uratować. I uratował własne życie. W każdym razie nie można zaprzeczyć, iż zachował się w sposób godny boga herosów. A, wreszcie jesteśmy w domu.

W rzeczy samej, powóz zatrzymał się ze zgrzytem. Adiutant otworzył drzwi. Za jego plecami widać było spory oddział strażników.

- Wprowadzić gości - rozkazał Łopatka. - Czy ktoś już się zjawił? Nie? No, nie powinniśmy na niego czekać.

Wyskoczył energicznie z powozu. Kiedy strażnicy wywlekali na zewnątrz Leen i Shaa, odwrócił się do nich gwałtownie.

- Nie jesteś zupełnie tępy - zwrócił się do brata - więc z pewnością zastanawiasz się nad jakimś fortelem. Zanim go wymyślisz i przyspieszysz swoją śmierć, być może weźmiesz pod uwagę kwestię, zawsze lekceważoną przez twojego drogiego przyjaciela Maxa.

- A mianowicie?

- Nie z każdej sytuacji istnieje wyjście.


- Zauważyłeś tę wielką lodową górę? Tę, co właśnie na nas sunie? - zagadnął Max od niechcenia.

- Na to ci przyszło? Już tylko na tyle cię stać? - zaszydził Gadol V'Nora. - Stara sztuczka, Maximilianie. Nie uda ci się...

Max wzruszył ramionami, o ile pozwalały mu na to trzymające go ze wszystkich stron ręce.

- Jak wolisz. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem.

- Jeśli... - zaczął Gadol, ale w tej samej chwili coś runęło na nich że zniszczonego brzegu mostu, coś obłego, lśniącego i ciągnącego za sobą pióropusze pary. Na ich oczach uniosło się gwałtownie o jakieś dwa metry, po czym zmieniło kurs. Na szczycie widać było ludzką postać, rozpaczliwie starającą się utrzymać. W chwili, kiedy zaczęło się wydawać, iż za chwilę wirujący krąg spadnie prosto na nich, nie wiadomo skąd pojawił się gęsty kłąb pary. Kiedy się rozwiał, dziwne zjawisko znikało właśnie w chmurach.

- Odczytaj mu oficjalny akt oskarżenia i zabierajmy się - powiedział Chas, czarodziej, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia od nieba.

Gadol oderwał się od obserwacji i rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

- Proszę bardzo. W imieniu Miejskich Oddziałów Specjalnych Peridolu aresztuję cię za...

- Co to? - przerwał znienacka jeden z żołnierzy. - To wielkie białe...

Wszystkie głowy odwróciły się w kierunku, wskazywanym przez mężczyznę. Oprócz jednej. Max rzucił się do tyłu i wykorzystując zaskoczenie wyrwał się przytrzymującym go Rękom, schował głowę w ramiona i runął w lukę pomiędzy dwoma żołnierzami. Rozepchnął ich z takim impetem, że upadli. Niski murek na skraju mostu był tuż-tuż. Czy naprawdę chce to zrobić z rękami nadal zatopionymi w kamiennej bryle na plecach? Czy musi...

Z tyłu dobiegł potworny, mrożący krew w żyłach i stawiający włosy na głowie zgrzyt, po którym nastąpiło równie głośne chrupnięcie i... ŁUP! Most wyrwał się mu spod nóg. Max poczuł, że jego stopy trafiają w próżnię. Runął naprzód, cudem uniknął zderzenia z barierką i przekoziołkował nad nią. Przez ułamek sekundy uchwycił parę szczególnie interesujących scen, rozgrywających się za jego plecami. Część góry lodowej pękła na kilka potwornej wielkości głazów. Spadały na drogę jak monstrualny grad i toczyły się po niej. Ludzie przewracali się pod ich uderzeniami niczym żywe kręgle. A ponad spadającymi kawałami lodu zauważył skok imponująco umięśnionej postaci z jakimś kształtem, zwisającym jej bezwładnie z ramienia.

Potem nie widział już niczego poza zbliżającym się lustrem wody. Na szczęście przygotował sobie na takie wypadki energię drugiego poziomu kwantowego, uruchamianą również werbalnie. Zaczął intonować sekwencję wyzwalającą, kiedy...

Coś uderzyło go w plecy tak mocno, że stracił dech. Właściwie nie było to żadne uderzenie. Coś, cokolwiek to było, oplotło się wokół jego ciała. Jakaś sieć o krańcach obciążonych ołowianymi ciężarkami, dziwnie przylepna siatka, coś jakby...

Uderzył o powierzchnię wody, nadal z otwartymi ustami. Zachłysnął się wodą. Sieć pętała go jak powijaki, dłonie były nadal unieruchomione kamienną bryłą... Zaczął tonąć, skrępowany i nieruchomy jak kłoda.

Coś pociągnęło go za stopy. Jeden z olbrzymów, biorących udział w Wyścigu? Jakiś morski drapieżnik? Nie - lina holownicza, przyczepiona do siatki. W oczka siatki za jego plecami wczepiło się ostrze bosaka, następne zahaczyło o sieć u jego stóp. Szarpnęły jednocześnie i wyłowiły go z wody.

Max rozkaszlał się spazmatycznie, zwymiotował, zaczął rzęzić...

- Dajże spokój - odezwał się jakiś mężczyzna za jego plecami. - Nie rób przedstawienia.

Max wypluł ostatni haust wody i otworzył oczy. Leżał na pokładzie płaskodennej krypy.

- Zawsze byłeś najinteligentniejszą Ręką - wychrypiał, po czym znowu zaczął kaszleć.

Romm V'Nisa podparł się pod boki.

- Przyzwoitość nakazywała założyć, że będziesz próbował uciec wodą. Ja bym tak zrobił na twoim miejscu.

- Dziękuję, panie profesorze - mruknął Max. Za łodzią widać było pozbawione szczytu resztki góry lodowej, które zatrzymały się pod mostem. Gładko ucięta płaszczyzna wklinowała się ściśle pod zniszczone środkowe przęsło, pełniąc rolę pożytecznego, choć prowizorycznego wsparcia.

- Ponieważ Gadol najwyraźniej zaniedbał swoje obowiązki, uważam za stosowne przeczytać ci akt oskarżenia. Maximilianie V'Dirapal, w imieniu Miejskich Oddziałów Specjalnych...


Wielki Karlini dopłynął do krawędzi nabrzeża i padł na nie jak długi.

- Dziękuję - wykrztusił. - Nigdy bym nie dał rady bez ciebie.

Morski ssak z nosem przypominającym butelkę, który przyholował go aż tutaj, jeszcze raz trącił go pyskiem i poczynił kolejną piskliwą uwagę. Podczas przeprawy w ostatniej chwili odepchnął go spod lodowej góry. Karlini, który przez cały czas trzymał się wyjątkowo dzielnie, uznał że nadszedł czas na dobrze zasłużony odpoczynek. Niech wszyscy żrą się między sobą bez niego, przynajmniej przez...

Wewnątrz jego głowy rozległ się rozdzierający krzyk. Karlini zgiął się wpół. W uszach zaczęło mu dzwonić na alarm, choć wiedział, że to nie przez uszy dobiegł do niego ten straszny głos. Połączenie, zepchnięte w najdalszy kąt umysłu i nie używane tak długo, że prawie o nim zapomniał, ożyło z nagłą i rozpaczliwą siłą. Taki krzyk... Wiedział, że przybędzie za późno. Już teraz było za późno, ale musiał wiedzieć. Roni...


- Czemu ten pojazd się tak wlecze? - wrzasnął Gashanatantra. - I tak się chwieje? - dodał, kiedy mosiężna kopuła pod nim zadrżała, obróciła się i zeszła ku ziemi. Przez chwilę dach stał się bokiem, a on zawisł nad pięciopiętrową przepaścią, trzymając się jedynie wystających fragmentów szybu wentylacyjnego.

- Bo nie został zaprojektowany do czegoś takiego! - zagęgał megafon. - Możesz wylądować i zażądać powozu.

- Milcz i leć! Nie ma czasu!

- Mogłeś zaplanować teleportację - mruknął nieprzejednany Wyróżniony. Przemknęli nad kolejnym osiedlem mieszkaniowym.

- Nie sądziłem, że będzie się poruszał z taką szybkością - odezwał się ponuro Gash na wpół do siebie. Przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał czegoś w pobliżu. - I że będzie miał taką moc. Szybciej! - powtórzył. Nadal znajdowali się zbyt daleko.


Za naszymi plecami rozległ się jęk rozpaczy. Iskendarian odwrócił się. Od kilku sekund, które dla mnie ciągnęły się jak minuty, napawał się widokiem rozpościerającym się przed naszymi oczami. Nad kłębowiskiem płomieni i walących się drewnianych wsporników lśniła dodatkowa siatka zaklęć, zbierająca i kanalizująca roztwór, przelewający się w postaci nakładających się na siebie kuł, połyskujących lazurem i akwamaryną. Ale kiedy podniósł wzrok, okazało się, że zniszczenie ogranicza się jedynie do rogu pokoju, który zaatakował. Korytarz prowadzący od drzwi wejściowych był zupełnie nietknięty. Na tle czarnego prostokąta drzwi, obrysowana światłem dochodzącym z ulicy i czerwonym pełgającym blaskiem płomieni stała Tildamire Mont. Jej pierś poruszała się przyspieszonym oddechem, wzburzona biegiem od drzwi, których Iskendarian w oczywisty sposób nie zamknął. Widziałem zgrozę i lęk, malujące się na jej twarzy.

Iskendarian trzymał pod pachą papiery zabrane z biurka, a w dłoni Monocha - laskę, ale jego druga ręka nadal pozostawała wolna. Usłyszałem, jak moc strzela w powietrzu, kiedy wypowiedział zaklęcie...

Przez otwarte drzwi wpadła jakaś sylwetka, złapała Tildamire i rzuciła się razem z nią na podłogę, przykrywając ją własnym ciałem. Cały korytarz eksplodował i zmienił się w morze płomieni.


* * *


- Nie możesz czegoś zrobić? - syknęła Leen.

- Mogę obserwować, co z tego wyniknie - odpowiedział Shaa. - Tobie też to radzę. Jest ci nieco wygodniej.

Rzeczywiście, to on był przykuty łańcuchem do ściany. Leen została jedynie przywiązana do fotela, w dodatku bardzo miękkiego. Oczywiście w przeciwieństwie do krzeseł, fotela nie można unieść ze sobą i odejść razem z nim. Poza tym, głębokie poduszki ustawiały ciało dokładnie w takiej pozycji, która uniemożliwiała podniesienie się.

- Nie jest to również loch - zauważył Shaa. - Nie musisz martwić się szczurami.

Zamilkł na chwilę, a kiedy odezwał się znowu, wyraźnie kierował swoje słowa do mężczyzny znajdującego się po drugiej stronie pokoju.

- Poza tym złożyłem przysięgę.

Arznaak nie zaszczycił go spojrzeniem. Nadal pobrzękiwał kieliszkami na kredensie. Skinął w jego kierunku wolną ręką, dając do zrozumienia, iż sprawa jest małej wagi.

- No to cię z niej zwalniam.

- Akurat tego nie możesz zrobić. Przysięgałem tacie, nie tobie, o czym doskonale wiesz.

Arznaak odwrócił się od kredensu z kieliszkiem w dłoni. Wzniósł toast:

- Za tatę, którego już nie ma między nami. Doskonale, niech będzie, jak sobie życzysz. Jeśli uważasz, że to dobry powód, by popełnić samobójstwo, nie krępuj się.

- Jak możecie się tak zachowywać? - wybuchnęła Leen. Obaj otworzyli usta, by udzielić jej kąśliwej odpowiedzi, ale nie zdążyli przemówić. Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadła nowa osoba.

- Ach - powiedział Łopatka. - Oto nasz gość honorowy.

- Mam go - wydyszał Jardin. - Wreszcie go mam. Zgodził się na układ, głupiec.

- Jaki układ? - zapytał Shaa głosem jeszcze bardziej wypranym z wszelkich uczuć niż zazwyczaj.

- Za chwilę - zbył go brat. - A więc pokaż go, przyjacielu. Jardin powlókł się ku niemu. Był zgarbiony jak starzec i chodził dziwnie sztywnym krokiem, jakby dokuczały mu liczne obrażenia. Ramię na temblaku przyginało go ku ziemi, a w jego głosie brakowało zwykłej energii. Wyglądał na śmiertelnie wyczerpanego. Kto go tak urządził, zastanowił się Shaa. Czyżby to niepowodzenie, którego doznał w tajemniczych okolicznościach, zmusiło go do ugody? Jardin sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pierścień.

- Usta otwarte na taką szerokość uwłaczają dobremu smakowi, drogi bracie - zwrócił mu uwagę Arznaak. - A zatem...

- A zatem sprawdź pierścień - rozkazał Jardin.

- Doskonale.

Łopatka przesunął pieszczotliwie dłonią nad ręką Jardina, zamknął oczy...

- Wydawało mi się, że nie przeszedłeś zaawansowanego treningu - wtrącił Shaa. - Jeśli ktokolwiek ma sprawdzić ten pierścień, to z pewnością ja.

Arznaak westchnął i zrobił kolejny ruch ręką.

- Niestety, mój brat ma własne sprawy. Byłoby głupotą, gdybyśmy mu zaufali. Według mnie...

- Czy on wie? - warknął Jardin.

- Jak powiedziałem, wszystko w swoim czasie. Na wszystko przyjdzie pora. Pierścień jest czysty. Prostackie systemy zabezpieczające Maximiliana załamią się pod naporem twojej potęgi.

- Jeśli kłamiesz, wyrwę ci serce - przyobiecał mu Jardin i włożył pierścień na palec.


W co on się wpakował? Max wypadł z obiegu, a jego plan oczyścił drogę na tyle, że mógł wejść w szeregi jego przyjaciół. Tajemnice dojrzały już do ujawnienia, informacje, które pomogą mu przeciwstawić się własnemu patronowi. Dziewczyna była narzędziem, którego użycie narzucało się od razu. Wywiązywała się ze swojej roli z wyjątkową precyzją. Skoro wszyscy członkowie organizacji Maxa wybrali się na Wyścigi, dlaczego mieliby nie pójść? Była to idealna pora na odwiedzenie ich siedziby. Tildamire pomoże mu pokonać systemy obronne i wypaple o wszystkim wartym...

Ale skąd wziął się nagle ten Spilkas, i jak to się stało, że dysponował tak wielką mocą destrukcyjną? I dlaczego jej używał? A w ogóle dlaczego wyglądał tak paskudnie, co Fradjikan zauważył w ułamku chwili, kiedy wpadł przez drzwi.

Wiedział, że powinien odwrócić się i uciekać co sił w nogach, kiedy tylko zorientował się, co się dzieje. Nie wiadomo dlaczego zadziałał odruchowo. Tak, uratował życie dziewczynie. Na razie, bo nie ulegało wątpliwości, że Spilkas skończy z nimi w następnym podejściu. Musieli się stąd wydostać...

Tylko że drzwi, którymi tu weszli, były teraz ścianą ognia, a sufit powoli chylił się ku upadkowi. Nie było bocznych wejść. Jedyna droga prowadziła naprzód, wprost na Spilkasa. Nie było na co czekać. Fradi przykucnął i rzucił się przed siebie.


Czy to mój upragniony ratunek? Jego widok napełnił mnie autentycznym szczęściem, aczkolwiek ciągle nie wiedziałem, o co mu naprawdę chodziło i co zamierzał. Podczas naszych wcześniejszych spotkań Fradjikan wyglądał dość groźnie. Może uda mu się zwyciężyć Iskendariana...

Ale jeśli tak będzie, to gdzie mnie to zaprowadzi?

Nie potrafiłem się w tym połapać. Jedyne, co wiedziałem na pewno, to że trzeba powstrzymać Iskendariana. I to szybko.

Iskendarian podniósł rękę, potrząsnął nią i spojrzał na nią ze zdziwieniem, które poczułem nawet ja.

- Już koniec? - mruknął.

Był zmęczony, co wyczuwałem i ja, ale z całą pewnością pozostały mu jeszcze spore rezerwy. Znowu rzuciłem się na niego, mobilizując się do najwyższego wysiłku, by uprzytomnić mu, że jest zmęczony, okropnie zmęczony, że potrzebuje drzemki, czegokolwiek...

Z tyłu uderzyła nas kolejna fala. Iskendarian obejrzał się przez ramię i bluznął ciągiem zaklęć. Powietrzne kule-pojemniki zachwiały się i cofnęły, jakby popchnięte nagłym podmuchem wiatru, podobnie jak stoły, które uderzyły z rozmachem o ścianę, i wreszcie sama ściana.

Nie wiedziałem, czy mam na niego jakikolwiek wpływ, ale nieustannie krzyczałem i okładałem go pięściami, a w każdym razie myślałem, że tak robię. Wreszcie odwrócił się, a ja równocześnie z nim poczułem szybko zbliżające się niebezpieczeństwo. I proszę bardzo. Fradjikan pędził ku nam zgięty wpół, z mieczem mierzącym prosto w pierś Iskendariana. Iskendarian zaczął się odwracać, unosić Monocha... dokumenty rozsypały się po podłodze... ale było już za późno. Fradjikan ugodził go pomiędzy dwa żebra po lewej stronie, w idealnym miejscu, by dosięgnąć serca...

... i wpadliśmy na ścianę, odrzuceni impetem zetknięcia z polem ochronnym Iskendariana. Żebra skrzypnęły mu w klatce piersiowej, ale ostrze nie przebiło się. Teraz cała klinga rozżarzyła się do czerwoności i zaczęła spływać w dół rozpalonymi kroplami metalu. Nawet rękojeść w dłoni Fradjikana zaczęła topnieć. Miecz upadł na podłogę, a Fradi ukląkł, tuląc rękę do piersi.

Za naszymi plecami rozległa się kolejna eksplozja. Iskendarian nie zwrócił na nią uwagi. Zaciskając zęby, podniósł Monocha, wzniósł go nad karkiem Fradjikana i wypowiedział formułę zmieniającą drewno w metalowe ostrze.


Ktoś wrzeszczał “Tildy, Tildy!” i przedzierał się przez płomienie. Ciężar, który wpadł na nią i przygniótł do ziemi, uratował jej życie, ale oszołomił tak, że niemal nie mogła się poruszać. Zdołała jedynie podnieść rękę i pomachać nią słabo. Po chwili stanęło nad nią coś, co wyglądało na bałwana z błota. Mimo duszącego dymu i pyłu poczuła wyraźny odór. Nie odór, koszmarny smród!

Ale bałwan chciał ją podnieść z podłogi.

- No rusz się - sapał. - Musisz wstać.

- Jurtan? Jak tu wszedłeś?

- Tak jak zaraz wyjdziemy. Przez ścianę.

Chwycił ją pod pachy i powlókł w stronę niewyraźnie majaczącej plamy dziennego światła.


Jardin włożył pierścień na palec. Shaa zauważył, że jego brat odsunął się lekko i najwyraźniej w świecie wstrzymał oddech.

- A, więc jednak mnie nie zdradziłeś - zauważył Jardin. - Może jednak jesteś tak mądry, jak utrzymujesz. A teraz...

Po czym zesztywniał i upadł na ziemię z głuchym łoskotem kamiennego posągu.

- Dobry stary Max - powiedział Arznaak. - Można było przewidzieć, że ładnie to wymyślił. Proste, skuteczne, w samo sedno. No i proszę, ciąg dalszy nastąpi.

W istocie, pierścień rozjarzył się jasnym blaskiem, a znieruchomiałe ciało Jardina zaczęło się kurczyć. Jego skóra marszczyła się i opinała na twardniejących mięśniach, nabierała martwego, szarego koloru, a zakrzepłe sznury żył stały się dziwnie niebieskie.

- Ten typek z pierścienia był dość spragniony - zauważył Arznaak. - Ale Max nie zamierzał go uwolnić, to zrozumiałe. - Obejrzał się w stronę Shaa. - Dobrze się bawisz, kochany bracie?

- Ty bawisz się za nas obu. Arznaak nadąsał się jak dziecko.

- Aha. No tak, istotnie możesz nie mieć ochoty na rozrywki. Czujesz się nieco zagubiony, co? Życie nie wydaje ci się warte zachodu?

Chyba nie chodziło mu o... A jednak tak.

- Myślałem, że klątwa uderza w tych, których pokocham - powiedział Shaa powoli. -Nie miałem pojęcia o reszcie.

- A teraz wiesz. Nawet bóg nie jest wszechmogący. Tajemnice ludzkiego serca... -Wzruszył beztrosko ramionami i uniósł palec. - Możesz mnie pozwać. Ale nie w tej chwili, jeśli mogę prosić.

Co on znowu knuł? Zaczął grzebać w szufladzie pod kredensem, a później w szafce pod szufladą. Z pierwszej wyjął parę srebrnych przyrządów, z drugiej, skrzynię z lodem.

- Nie ruszaj się - nakazał Jardinowi, który w żaden sposób nie mógł zrobić nic innego. Ukląkł przy nim ostrożnie i chwycił szczypcami do lodu za koniec palca z pierścieniem, unikając dotknięcia zaropiałej pomarszczonej skóry. Wyciągnął drugą rękę.

Shaa ledwie zdążył zauważyć, jak ostry był czubek noża, który Arznaak uniósł nad ręką Jardina i pchnął z rozmachem w dół. Ostrze utkwiło w podłodze z wyraźnym stuknięciem.

- Należy unikać przypadkowego zarażenia - pouczył ich Arznaak, podnosząc ku oczom odcięty palec razem z pierścieniem. - Kto wie, jakie jeszcze niespodzianki ma dla nas Max?

Wrzucił palec do skrzyni z lodem i zatrzasnął wieko.

- Pozostał jeszcze jeden istotny krok - ciągnął. Obszedł powiększającą się kałużę krwi wokół okaleczonej dłoni i pochylił się nad Jardinem. Sięgnął pod jego kurtkę.

- A, jest.

Wyjął z jego kieszeni sztabkę i przeniósł ją do własnej. Potem złożył obie dłonie Jardina na piersi. Ten zadrżał lekko.

Shaa nie potrafił określić, czy Jardin widział całą scenę. Ale z jego gardła wydarł się głuchy jęk, a nogi uderzyły spazmatycznie o podłogę.

- No właśnie. - Arznaak wyprostował się. - To chyba wystarczy. Clive!

Do pokoju zajrzał jeden z adiutantów, którzy wprowadzili Shaa i Leen.

- Tak jest.

Arznaak machnął niedbale rękaw stronę pokonanego Jardina.

- Zabierz to i wyrzuć gdzieś na śmietnik.

Clive podskoczył gorliwie i sięgnął ku rękom Jardina.

- Nie - powstrzymał go Arznaak. - Raczej za nogi.

- Tak jest.

W chwilę potem Clive i podskakujący na nierównościach podłogi Jardin zniknęli w głębi korytarza.

- Jakie to proste, doprawdy - zauważył Arznaak, kręcąc głową z ubolewaniem. - Zwłaszcza że Administrator Klątw nie grzeszy rozumem. A raczej były Administrator, o którym powinniśmy mówić już w czasie przeszłym. Oj, nie krył się specjalnie z tajemnicami swojego urzędu. No, ale szaleństwo boga stwarza jedynie okazję drugiemu bogowi. - Wyprostował się i przeciągnął, aż w plecach coś mu chrupnęło. - W rzeczy samej, aura całkiem przyjemnie osadza się na nowym miejscu.

Zbliżył się do brata i stanął nad nim. Przyglądał się mu przez chwilę, po czym połaskotał go pod brodą.

- Zawsze byłeś idealnym pionkiem, drogi bracie. Ale rodzina to rodzina. Nie mógłbym przecież celebrować tej jakże wyjątkowej okazji, gdybym nie miał przy sobie bodaj jednego z was, prawda? Byłeś dobrym, jeśli wręcz nie zachwycającym widzem. Ale pora wrócić do interesów. Przede wszystkim, jak sądzę, należy odnowić twoją klątwę. O, chyba nie zamierzasz zrobić mi przyjemności odpowiedzią? Nieważne. Widzę w twoich oczach pytanie. Zastanawiałem się, czy jesteś w ogóle w stanie poczuć coś innego, ale zdaje się, że moje małe rozrywki posłużyły swojemu celowi. Czy wreszcie rozumiesz, co tu wyszło na jaw?

- Max sprzedał bez mojej wiedzy pierścień Administratorowi Klątw w zamian za zdjęcie ze mnie klątwy - odezwał się Shaa ponuro. - Wiemy, że Jardin i tak chciał mieć pierścień, a coś wyczerpało go tak, że musiał działać bardzo szybko. Potrzebował transfuzji energii, ale ty trzymałeś rękę na pulsie. Doradzałeś Jardinowi, ale nie powiedziałeś mu, że Max zastawi na niego pułapkę, niezależnie od ugody. Jardin wpadł w nią i dał się pożreć. A ty zająłeś jego miejsce. - Wzruszył ramionami. - W samo sedno.

- No, dość mi się udało - przyznał Arznaak niedbale. - A teraz może zaczniemy?


Monoch zapłonął jasnym światłem. Zebrałem wszystkie siły. Nie wiedziałem, do jakiego stopnia Iskendarian może korzystać z mojego doświadczenia, ale pamiętałem moje kłopoty z Monochem, kiedy próbowałem nim zawładnąć. Wiedziałem, że Iskendariana może czekać niespodzianka.

Monoch ustalił się i zaczął zbliżać się do zgiętego karku Fradjikana. Wyglądało na to, że Iskendarian nie traci panowania nad sytuacją. Pewnie pomyślał to samo, bo poczułem, że się rozluźnia i opuszcza miecz, by dokonać dzieła samym swoim ciężarem. I właśnie wtedy Monoch nagle poderwał się w górę, szarpnąwszy Iskendariana tak gwałtownie, że zęby kłapnęły mu głośno, a ręce omal nie wyskoczyły ze stawów. A potem po klindze miecza zbiegł intensywnie jasny płomień, który wsiąkł w ciało Iskendariana i wdarł się do mózgu.

Iskendarian zatoczył się do tyłu. Ze wszystkich sił starał się rozluźnić kurczowy chwyt na rękojeści. Cały trząsł się spazmatycznie, a w oczach mu pociemniało. Monoch poraził go kolejnym elektrycznym wstrząsem. Głowa Iskendariana odchyliła się bardziej, niż wydawałoby się to możliwe, zważywszy iż w dalszym ciągu pozostawała połączona z szyją. Jego usta otworzyły się do krzyku, ale całe ciało zesztywniało już tak bardzo, że ścięgna były bliskie oderwania się od stawów. Runął na podłogę.

Grzmotnąłem potylica o podłogę. Gardło bolało mnie dokładnie tak, jak należało się spodziewać, zważywszy iż Iskendarian zrobił wszystko, by wypluć nasze wspólne płuca. Mimo to zdołałem wydać z siebie ochrypły skrzek.

- Nie... To ja!

Zdążyłem, zanim Monoch zdołał odciąć mi głowę jednym machnięciem ostrza. Usłyszawszy mój rozpaczliwy szept zatrzymał się, okręcił w powietrzu i pociągnął w górę, pomagając mi wstać.

Musiałem pójść z nim, jeśli nie chciałem stracić obu rąk. Moje stawy nadal były sztywne jak drewno, więc Monoch po prostu zabrał mnie ze sobą jak nieporęczny przedmiot. Tam gdzie do niedawna znajdował się Fradjikan, teraz zobaczyłem stertę dymiącego gruzu. Cały front budynku wyleciał w powietrze, a coś mi mówiło, że pozostałą część także można było spisać na straty. Z trudem rozpoznawałem resztki ochronnych zaklęć, ale widok płomieni, pełgających po niewidzialnych łukach i zwijających się niczym ogromne, wiszące w powietrzu kule, świadczył wyraźnie, iż coś ciągle działa z dużą siłą. Właściwie mogłem zamknąć oczy. Moje zachowanie było Monochowi zupełnie obojętne. Wydawało mi się, że w pewnej chwili przerąbał sobie drogę przez ścianę i powlókł mnie przez największe płomienie, ale było mi wszystko jedno. W tym konkretnym momencie perspektywa życia z samym sobą nie budziła we mnie dreszczu emocji.

Ale nikt nie pytał mnie o zdanie. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że leżę na plecach. Kiedy bardzo niechętnie rozkleiłem powieki, zobaczyłem nad sobą kłęby dymu, a nieco poniżej białą płaszczyznę ścian, a jeszcze niżej znajomą twarz, której widok jakoś mnie nie zaskoczył.

Mój najlepszy kumpel Gashanatantra.

Jego przebranie zmieniło się wyraźnie, ale zacząłem już podejrzewać, że rozpoznam go w każdym kostiumie, nawet jeśli jego żona i reszta dziwacznych przyjaciół tego nie potrafi. Ale teraz atmosfera intryg i zagrożenia, która zwykle wisiała nad nim, niczym złowróżbna burzowa chmura, jakby nieco zelżała. Być może miał na to wpływ fakt, iż Gashanatantra był umazany sadzą po białka oczu, obdarty i osmalony w wyniku nazbyt bliskiego kontaktu z szalejącym pożarem. Trzymał się za ciemną plamę na boku, a na jego skroni zauważyłem zakrzepłą krew. Obok niego znajdował się mosiężny krąg pełen kół zębatych, wiązań i cylindrów, z których uchodziły ostatnie smużki pary. Urządzenie sięgało mi do piersi, oczywiście, gdybym mógł wstać.

Monoch przygniatał mi klatkę piersiową. Jego ostrze było wbite w grząski grunt alejki. Obie moje dłonie zaciskały się wokół jego rękojeści. Zlekceważyłem go i spojrzałem na Gasha.

- Pewnie mam ci podziękować? - odezwałem się pomimo przeszywającego bólu połamanych żeber.

- Zważywszy na całokształt sytuacji - powiedział spokojnie - skłaniałbym się ku takiej wersji wypadków.

- Tak właśnie myślałem - mruknąłem.

Gash nie zwracał na mnie uwagi. Patrzył w głąb alejki, na końcu której widać było dymiące zgliszcza laboratorium Karliniego. Jego wygląd pozwalał przypuszczać, iż nie była to pierwsza katastrofa, jaką przeżył tego dnia.

- Nie tak to miało być - powiedział, jakby do siebie. - O, nie. Potem odwrócił się ku mnie. W jego spojrzeniu pojawiło się uznanie.

- Najwyraźniej myliłem się co do kilku spraw, ale...

- Na przykład? - skrzypnąłem.

- Nie wiedziałem, że sprawy przybiorą taki rozmiar. - Teraz przypatrywał się Monochowi spod groźnie zmarszczonych brwi. - Powinieneś mnie ostrzec wcześniej. Mogłem czekać w pogotowiu. - Pokręcił głową. - A teraz sytuacja zmieniła się na gorsze. Jest dużo gorzej, niż się spodziewałem.

- Świetnie - jęknąłem. - Zmieniłeś się w optymistę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brenner Mayer Alan Taniec bogów 01 Zaklęcie katastrofy
Brenner Mayer Alan Taniec bogów 02 Zaklęcie intrygi
Brenner Mayer Alan Zaklecie katastrofy (SCAN dal 727)
Campbell Alan Kodeks Deepgate 03 Bóg zegarów
Roberts Nora Trylogia Kręgu 02 Taniec Bogów
Foster, Alan Dean Flinx 03 The End of the Matter
Foster Alan Dean Przekleci 03 Wojenne Lupy
Foster, Alan Dean Icerigger 03 The Deluge Drivers
Roberts Nora Trylogia kręgu 02 Taniec bogów
Broadrick Annette Tajemnica trzech sióstr 03 Dar losu
Foster, Alan Dean Catechist 03 A Triumph of Souls
Foster Alan Dean Przekleci 03 Wojenne lupy (rtf)
Gordon Alan Gildia Błaznów 03 Śmierć w dzielnicy weneckiej
Angelini Josephine Spętani przez bogów 03 Bunt Bogini
Alan Mayer Brenner Zaklecie katastrofy
Brenner Alan Zaklęcie losu
1937 03 14 Mit brennender Sorge
Pius XI 1937.03.14 – encyklika Mit Brennender Sorge, KOŚCIÓŁ KATOLICKI - PAPIEŻE DOKUMENTY
1937 03 14 Mit brennender Sorge

więcej podobnych podstron