JASPER FFORDE
PORWANIE JANE E.
(Przełożyła: Marzena Chrobak)
ZNAK
2005
1
Kobieta zwana Następnym Czwartkiem
(...) Sieć ds. Operacji Specjalnych została powołana do rozwiązywania spraw uznanych albo za zbyt niezwykłe, albo za zbyt wyspecjalizowane dla regularnych służb. Obejmowała w sumie trzydzieści wydziałów, począwszy od trywialnych Sporów Sąsiedzkich (OS-30) pracz Detektywów Literackich (OS-27) i Przestępstwa Związane z Dziełami Sztuki (OS-24). Wszystko poniżej OS-20 obejmowała klauzula poufności, choć było powszechnie wiadomym, że ChronoStraż to OS-12, a Antyterroryzm - OS-9. Krążyły też pogłoski, że OS-1 to wydział sprawujący nadzór nad samymi OpSpecami. Co robili inni, pozostawało zagadką. Wiedziano natomiast, że poszczególni funkcjonariusze są zwykle byłymi wojskowymi lub policjantami, a także, iż są z lekka niezrównoważeni. Krążyło powiedzenie: „Jeśli chcesz zostać OpSpecem, zachowuj się jak stuknięty (...)”.
MŁYN N AD’FLOSSA
Zarys historii Sieci ds. Operacji Specjalnych
Mój ojciec miał twarz, która mogła zatrzymać zegar. Nie chcę przez to powiedzieć, że był brzydki czy coś w tym stylu. Takim wyrażeniem ludzie z ChronoStraży określali kogoś, kto posiadał zdolność spowolnienia czasu do ultrakrótkich wartości. Tato był pułkownikiem w ChronoStraży, lecz niewiele mówił o swojej pracy. Do tego stopnia niewiele, że nie mieliśmy nawet bladego pojęcia o tym, że się zbiesił, do momentu gdy jego pilnujący czasu kumple najechali pewnego ranka nasz dom, wymachując nakazem aresztowania i eradykacji, z datą otwartą w obu kierunkach, wypytując, gdzie jest i kiedy. Tato nie dał się pochwycić, a z jego kolejnych wizyt dowiedzieliśmy się, że uważał całą służbę za „moralnie i historycznie skorumpowaną” i że prowadził jednoosobową wojnę z biurokratami z Biura Specjalnej Stabilności Czasowej. Nie wiedziałam, co przez to rozumiał, i do tej pory nie wiem, miałam tylko nadzieję, że wie, co robi i że robiąc to, nikogo nie skrzywdzi. Jego umiejętności zatrzymywania zegara były okupione ciężką pracą i nieodwracalne. Był teraz samotnym wędrowcem w czasie, przynależnym nie jednemu wiekowi, lecz wszystkim, nieposiadającym domu innego niż chronoklastyczny eter.
Ja nie należałam do ChronoStraży. I nigdy nie chciałam. Wszystko wskazuje na to, że nie jest to beczka śmiechu, chociaż płaca jest dobra, a plan emerytalny wprost genialny: bilet w jedną stronę w dowolnie wybrane miejsce i moment. Nie, to nie było dla mnie. Ja byłam czymś, co nazywamy „fikcjonariuszem pierwszego stopnia” w OS-27, Wydziale Detektywów Literackich w Sieci ds. Operacji Specjalnych z siedzibą w Londynie. Brzmi to o niebo bardziej treściwie, niż jest w rzeczywistości. Po roku 1980 wielkie gangi przestępcze przeniosły się na dochodowy rynek literacki i mieliśmy dużo pracy, a mało funduszy. Pracowałam pod zwierzchnictwem Dowódcy Okręgu Boswella, małego, pękatego człowieczka, który przypominał worek mąki obdarzony rękami i nogami. Boswell żył dla swojej pracy i tylko dla niej, słowa były jego żywiołem i jego miłością - nigdy nie wydawał się tak szczęśliwy, jak kiedy podążał tropem cennego Coleridge’a lub fałszywego Fieldinga. Pod dowództwem Boswella aresztowaliśmy gang zajmujący się kradzieżą i sprzedażą pierwszych wydań Samuela Johnsona, a przy innej okazji odkryliśmy próbę poświadczenia autentyczności jaskrawo nierealistycznej wersji zaginionej sztuki Szekspira, Cardenio. Fajna zabawa, ale były to tylko małe wysepki na oceanie codziennego banału, jakim jest praca w OS-27, gdzie przez większość czasu zajmujemy się nielegalnymi dystrybutorami, naruszeniami praw autorskich i drobnymi oszustwami.
Pracowałam dla Boswella w OS-27 przez osiem lat. Mieszkałam w kawalerce w Maida Vale z Pickwickiem, zregenerowanym dodo, pochodzącym z czasów, gdy wszyscy szaleli na punkcie odwrócenia procesu wymierania gatunków i bez specjalnych zezwoleń można było kupić zwierzaka sklonowanego domowym sposobem. Bardzo chciałam - nie, rozpaczliwie chciałam - rzucić DL, ale przesunięcia były u nas nieznane, a promocje nader rzadkie. Jedyną szansą na zostanie pełnym inspektorem był awans albo odejście mojej bezpośredniej przełożonej. Ale to wciąż nie następowało. Nadzieja inspektor Turner na poślubienie zamożnego pana Właściwego i porzucenie służby nieodmiennie pozostawała tylko nadzieją, jako że pan Właściwy wciąż okazywał się już to panem Kłamcą, już to panem Pijakiem, już to panem Żonatym.
Jak powiedziałam wcześniej, mój ojciec miał twarz, która mogła zatrzymać zegar, i to właśnie wydarzyło się pewnego wiosennego ranka, gdy połykałam kanapkę w małej kafejce nieopodal biura. Świat zamigotał, zadrżał i zamarł. Właściciel kafejki zamilkł w pół zdania i zastygł w bezruchu, podobnie jak obraz na ekranie telewizora. Za oknem ptaki zawisły nieruchomo na niebie. Samochody i tramwaje stanęły, a przewracający się rowerzysta zamarł z wyrazem przerażenia na twarzy, o dwie stopy nad asfaltem. Urwał się też dźwięk, zastąpiony głuchym stukiem podobnym do trzasku migawki. Hałas świata w tym jednym momencie zatrzymał się na nieokreślony czas na tym samym diapazonie i głośności.
- Jak się miewa moja cudowna córka?
Odwróciłam się. Ojciec wstał zza stolika i podszedł, by mnie czule uścisnąć.
- Dobrze - odpowiedziałam, oddając mu mocny uścisk. - Jak się miewa mój ulubiony ojciec?
- Nie narzekam. Czas istotnie jest najlepszym lekarzem.
Patrzyłam na niego przez chwilę.
- Wiesz co? - szepnęłam. - Wydaje mi się, że za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz młodziej.
- Bo jestem młodszy. Zanosi się na jakieś wnuczęta?
- Przy moim trybie życia? Nigdy.
Ojciec uśmiechnął się i podniósł jedną brew.
- Nie zarzekałbym się aż tak wcześnie. - Wyjął z kieszeni pakunek z nadrukiem Woolworthsa. - Byłem ostatnio w roku siedemdziesiątym ósmym - oznajmił. - To dla ciebie.
Pakunek zawierał singla Beatlesów. Tytuł był mi całkowicie nieznany.
- Czy nie rozpadli się w siedemdziesiątym?
- Nie w każdym wariancie dziejów. Jak twoje sprawy?
- Jak zawsze. Poświadczenia autentyczności, prawa autorskie, kradzieże...
- ... stara bida?
- Aha - przytaknęłam. - Stara bida. Co cię sprowadza?
- Odwiedziłem twoją matkę trzy tygodnie temu według twojego czasu - odpowiedział, zerkając na wielki chronograf przytroczony do przegubu. - Z powodu - hm - tego, co zwykle. W przyszłym tygodniu zamierza pomalować sypialnię na fiołkowo. Czy mogłabyś ją odwieść od tego pomysłu? Ten kolor nie pasuje do zasłon.
- Jak ona się miewa?
Ojciec westchnął głęboko.
- Doskonałe, jak zawsze. Masz pozdrowienia od Mycrofta i Polly.
Chodziło o wuja i ciotkę. Kochałam ich z całego serca, choć oboje byli kompletnie zbzikowani. Szczególnie tęskniłam za Mycroftem. Od wielu lat nie zaglądałam do mojego rodzinnego miasteczka i nie odwiedzałam rodziny tak często, jak powinnam.
- Matka i ja uważamy, że mogłabyś czasem wpaść do domu. Mama sądzi, że trochę zbyt poważnie traktujesz swoją pracę.
- Tato, w twoich ustach brzmi to raczej zabawnie.
- Trafiony, zatopiony. Jesteś dobra z historii?
- Niezła.
- Wiesz, jak zginął książę Wellington?
- Pewnie. Zastrzelił go francuski snajper na początku bitwy pod Waterloo. Czemu pytasz?
- Tak sobie - mruknął ojciec z udawaną obojętnością, gryzmoląc coś pośpiesznie w notesiku. Zamilkł na moment.
- Czyli Napoleon wygrał pod Waterloo? - zapytał po chwili, powoli i z naciskiem.
- Oczywiście, że nie - odparłam. - W ostatnim momencie interwencja marszałka polnego Bluchera uratowała sytuację. - Zmrużyłam oczy. - To materiał ze szkoły podstawowej, tato, O co ci chodzi?
- No cóż, to trochę dziwny zbieg okoliczności, nie uważasz?
- Co?
- Nelson i Wellington, wielcy angielscy bohaterzy narodowi, obaj zostają zastrzeleni na początku najważniejszych, decydujących bitew.
- Co sugerujesz?
- Że mogli w tym maczać palce francuscy rewizjoniści. - Ale to nie zmieniło wyniku żadnej z tych batalii - zauważyłam. - Obie wygraliśmy!
- Nie powiedziałem, że są w tym dobrzy.
- To śmieszne! - prychnęłam. - Zapewne uważasz, że ci sami rewizjoniści zlecili zabójstwo króla Harolda w 1066, żeby pomóc Normanom!
Ale tato nie roześmiał się. Zapytał z niejakim zdziwieniem:
- Harold? Zginął? Jak?
- Trafiony strzałą z łuku, tato. W oko.
- Angielską czy francuską?
- Historia tego nie precyzuje - wyjaśniłam, nieco zirytowana jego dziwacznymi pytaniami.
- W oko, powiadasz? Czas faktycznie jest kością, wyłamaną w stawie - wymamrotał, gryzmoląc następną notatkę.
- Co wstawisz? - zapytałam, nie dosłyszawszy.
- Nic, nic. Na szczęście, można liczyć, że ja ją nastawię.
- Hamlet? - zapytałam, rozpoznając cytat.
Zignorował mnie, dokończył zdanie i zamknął głośno notes, po czym dotknął palcami skroni i tarł je przez chwilę z roztargnieniem. Świat w tym czasie drgnął na moment, ruszył i znowu zamarł. Tato rozejrzał się nerwowo dokoła siebie.
- Gonią mnie. Dzięki za pomoc, groszku. Kiedy zobaczysz się z mamą, powiedz, że światłość jej rysów gasi w moim oku promień pochodni. Spróbuj też przekonać ją, żeby nie malowała sypialni.
- Każdy kolor oprócz fiołkowego, tak?
- Tak.
Uśmiechnął się i pogłaskał mnie po twarzy. Poczułam, że oczy mi wilgotnieją. Te wizyty były o wiele za krótkie. Wyczuł mój smutek i posłał mi uśmiech, jaki każde dziecko chciałoby otrzymać od swego ojca. Potem wyrecytował:
- Skoczyłem w przeszłość tak głęboko, jak potrafią tylko OpSpece...
Przerwał, a ja dokończyłam cytat, fragment ze starej piosenki ChronoStraży, którą śpiewał mi, kiedy byłam mała:
- „... i ujrzałem świat, a wszystkie warianty historii były w owym świecie!”.
I zniknął. Świat zafalował, gdy zegar ruszył do przodu. Barman dokończył zdanie, ptaki opadły na gniazdo, na ekran telewizora wrócił obraz: mdląca reklama burgerów Smiley, a rowerzysta rąbnął w asfalt z głuchym odgłosem.
Wszystko wróciło do normalności. Nikt oprócz mnie nie zauważył pojawienia się ani zniknięcia taty.
Sięgnęłam po kanapkę z krabem i zaczęłam ją żuć z roztargnieniem, popijając małymi łyczkami mokkę, która chyba nigdy nie zamierzała wystygnąć. Klientów nie było zbyt wielu. Stanford, właściciel, stał za kontuarem i mył filiżanki. Kątem oka zobaczyłam logo Toad News Network, odłożyłam gazetę i wpatrzyłam się w ekran.
Toad News były największą siecią informacyjną w Europie. Należały do Goliath Corporation. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nadawały stale aktualizowane wiadomości, którym krajowe serwisy informacyjne nie miały szans dorównać. Goliath finansował Toad News i zapewniał im stabilność, a zarazem nadawał lekko podejrzany charakter. Nikomu nie podobały się wpływy Goliatha na rządy krajem, a Toad News Network krytykowano bez przerwy, choć stale dementowała pogłoski, że jest przez niego kontrolowana.
- Tu Toad News Network - oznajmił głos na tle wirującego obrazu i muzyki. - Wiadomości globalne, wiadomości aktualne, wiadomości TERAZ!
Ekran pojaśniał i ukazała się na nim prezenterka, która uśmiechnęła się do kamery.
- Oto południowe wiadomości w poniedziałek 6 maja 1985 roku, czyta Alexandria Belfridge. Półwysep Krymski ponownie znalazł się w centrum uwagi w związku z rezolucją numer PN17296 Narodów Zjednoczonych nawołującą Anglię i rząd carskiej Rosji do rozpoczęcia rozmów w sprawie niepodległości. W sto trzydziestym pierwszym roku wojny krymskiej grupy nacisku w kraju i za granicą coraz mocniej nalegają na pokojowe zakończenie konfliktu.
Zamknęłam oczy i jęknęłam w duchu. Byłam tam, wywiązując się z patriotycznego obowiązku, w siedemdziesiątym trzecim, i na własne oczy widziałam prawdę wojny. Upał, zimno, strach, śmierć. Prezenterka mówiła dalej głosem, w którym pobrzmiewał ton szowinistyczny
- Kiedy angielskie siły wyparły Rosjan z ich ostatniego przyczółku na półwyspie w 1975 roku, zostało to uznane za miażdżące zwycięstwo nad silniejszym przeciwnikiem. Jednakże obie strony wkrótce znalazły się w impasie, a panujące w kraju nastroje zostały podsumowane przez sir Gordona Duff-Rolecksa na antywojennej manifestacji przy Trafalgar Square.
Obraz ze studia został zastąpiony relacją z masowej i raczej pokojowej demonstracji w centrum Londynu. Duff-Rolecks stal na trybunie i przemawiał przed kłębowiskiem mikrofonów.
- To, co rozpoczęło się jako pretekst do powstrzymania rosyjskiego ekspansjonizmu w 1854 roku - grzmiał - przerodziło się z czasem w najzwyklejszy poligon narodowej dumy...
Przestałam słuchać. Słyszałam to wszystko już nieskończenie wiele razy. Upiłam kolejny łyk kawy, czując, jak pot występuje mi na czoło. W tle przemowy Duff-Rolecksa pojawiły się migawki z półwyspu: Sewastopol, potężnie ufortyfikowane angielskie miasto garnizonowe, w którym niewiele już zostało z architektonicznego i historycznego dziedzictwa. Zawsze, gdy oglądałam te zdjęcia, głowę wypełniał mi zapach kordytn i huk eksplodujących bomb. Instynktownie poszukałam dłonią jedynej widocznej pamiątki z kampanii: niewielkiej, wypukłej blizny na policzku. Inni nie mieli tyle szczęścia. Nic się nie zmieniło. Wojna trwała w najlepsze.
- To wszystko jedna wielka bzdura, Thursday - powiedział poważny głos obok mojego ucha.
To był Stanford, właściciel kafejki. Podobnie jak ja był weteranem z Krymu, lecz z wcześniejszej kampanii. W odróżnieniu ode mnie utracił tam coś więcej niż tylko niewinność i kilkoro przyjaciół. Poruszał się z trudem na dwóch metalowych protezach, a w ciele miał jeszcze tyle odłamków szrapnela, że można by z nich wykonać z pół tuzina puszek.
- ONZ powinna odpieprzyć się od Krymu.
Stanford lubił rozmawiać ze mną o Krymie, mimo że mieliśmy sprzeczne poglądy. Nikt inny właściwie tego nie robił. Żołnierze zaangażowani w konflikt z Walią mieli więcej słuchaczy, a ci z Krymu przyjeżdżający na przepustki zostawiali zwykle swoje mundury w szafie.
- Pewnie masz rację - odrzekłam niezobowiązująco. Zagapiłam się w okno, za którym weteran kryrnski żebrał na rogu ulicy, recytując z pamięci Longfellowa w zamian za kilka pensów.
- Jeśli teraz się wycofamy, te wszystkie śmierci będą na nic - ciągnął Stanford burkliwie. - Jesteśmy tam od 1854. Półwysep należy do nas. Można by równie dobrze zażądać, żebyśmy oddali Francuzom wyspę Wight.
- Przecież oddaliśmy Francuzom wyspę Wight - wyjaśniłam cierpliwie. Znajomość bieżących spraw ograniczała się u Stanforda do pierwszej ligi krykieta i miłosnych przygód aktorki Loli Vavoom.
- Tak? - mruknął, marszcząc brwi. - Oddaliśmy wyspę Wight? No cóż, niesłusznie. Za kogo ma się ONZ?
- Nie wiem, ale jeśli zakończą tę masakrę, mają mój głos, Stan.
Barman pokręcił smutno głową, podczas gdy Duff-Rolecks ciągnął swoją przemowę:
- ... nie ulega najmniejszej wątpliwości, że car Aleksiej IV z dynastii Romanowów posiada niezaprzeczalne prawa do półwyspu. Ja zaś czekam z utęsknieniem na dzień, kiedy wycofamy nasze wojska z awantury, której nie można określić inaczej jak tylko jako gigantyczne marnotrawstwo ludzkiego życia i zasobów.
Prezenterka Toad News wróciła na ekran i przeszła do kolejnej wiadomości: rząd zamierza podnieść cło na ser do osiemdziesięciu trzech procent. To niepopularne posunięcie z pewnością spowoduje pikietowanie sklepów z serem przez najbardziej wojowniczo nastawionych obywateli.
- Ruscy mogliby przerwać tę masakrę jutro, gdyby się wycofali! - powiedział Stanford bojowym tonem.
To nie był dobry argument i oboje o tym wiedzieliśmy. Na półwyspie nie pozostało nic przedstawiającego jakąkolwiek wartość, bez względu na to, kto okazałby się zwycięzcą. Jedyny skrawek ziemi, który nie został obrócony w perzynę przez ostrzał artyleryjski, był zaminowany co do centymetra. Historycznie i moralnie Krym należał do carskiej Rosji, to wszystko.
Następna wiadomość dotyczyła potyczki przy granicy z Walijską Republiką Ludową. Nikt nie został ranny, doszło tylko do wymiany strzałów przez rzekę Wye nieopodal Hay. Buńczuczny jak zwykle, młodziutki prezydent dożywotni Owain Glyndwr VII potępił imperialistyczne dążenia Anglii do zjednoczenia Wielkiej Brytanii; notorycznie ignorujący go parlament nie wydał nawet oświadczenia w sprawie incydentu. Dziennik trwał nadal, lecz przestałam zwracać nań uwagę. Prezydent udał się do Dungeness, by dokonać uroczystego otwarcia nowej huty stali. Wyszczerzył zęby w oficjalnym uśmiechu, gdy błysnęły flesze. Wróciłam do gazety i zaczęłam czytać artykuł o pracach nad ustawą o pozbawieniu dodo statusu wymierającego gatunku ze względu na ich rosnącą liczbę. Nie mogłam się jednak skoncentrować. W głowie kłębiły mi się niechciane wspomnienia z Krymu. Na szczęście w tym momencie zapiszczał pager i przywołał mnie do rzeczywistości. Rzuciłam na ladę kilka banknotów i wypadłam biegiem na ulicę, w chwili gdy prezenterka Toad News informowała posępnie o śmierci młodego surrealisty, zadźganego nożami przez gang należący do radykalnego odłamu francuskich impresjonistów.
2
Gad’s Hill Place
(...) Są dwie szkoły myślenia na temat sprężystości czasu. Przedstawiciele pierwszej utrzymują, że czas jest w wysokim stopniu ulotny, a każde nawet najdrobniejsze wydarzenie zmienia możliwą postać przyszłości Ziemi. Zwolennicy drugiej twierdzą, że czas jest sztywny i bez względu na to, jak bardzo się próbuje, zawsze odskoczy ku wcześniej zdeterminowanej teraźniejszości, Ja osobiście nie przejmuje się takimi banałami. Po prostu sprzedaję krawaty każdemu, kto zechce je kupić (...).
Sprzedawca krawatów na stacji Victoria, czerwiec 1983
Mój pager przekazał nader niepokojącą wiadomość: rzecz nie do skradzenia została właśnie skradziona. Zdarzyło się to zresztą nie po raz pierwszy. Dwa lata temu rękopis Chuzzlewita został „pożyczony” przez strażnika, który chciał tylko poczytać go sobie w pierwotnej, nieskalanej postaci. Już to nękany wyrzutami sumienia, już to niezdolny do odszyfrowania ręcznego pisma Dickensa, począwszy od trzeciej strony, przyznał się i zwrócił rękopis. Następnych pięć lat spędził, wypalając w pocie czoła wapno na skraju Dartmooru.
W Gad’s Hill Place Karol Dickens mieszkał pod koniec życia, lecz Chuzzlewita napisał gdzie indziej, w Devonshire Terrace, jeszcze przed rozstaniem ze swoją pierwszą żoną, w 1843 roku. Dwór w Gad’s Hill to duży wiktoriański gmach nieopodal Rochesteru, z pięknymi widokami na Medway. Tak było w czasach, gdy Dickens kupił tę posiadłość, lecz nawet dzisiaj, jeśli spojrzy się odpowiednio i uda, że nie zauważa się rafinerii, wielkiej hydroelektrowni i palarni odpadów ExcoMat, nietrudno dostrzec, co przyciągnęło go do tego zakątka Anglii. Kilka tysięcy turystów przewija się codziennie przez Gad’s Hill, co plasuje go na trzecim miejscu na liście najpopularniejszych celów literackich pielgrzymek, po domku Anny Hathaway i Haworth House, w którym tworzyły siostry Bronte. Tak wielkie tłumy stwarzają ogromne problemy z zapewnieniem bezpieczeństwa. Nikt nie chciał ryzykować od czasu, gdy pewien pomyleniec wtargnął do Chawton, grożąc, że zniszczy wszystkie listy Jane Austen, jeśli nie zostanie opublikowana jego naprawdę nudna i słaba biografia tej pisarki. Nie wyrządził wówczas żadnej szkody, lecz była to zapowiedź ponurych wydarzeń, które miały dopiero nadejść. Rok później w Dublinie zorganizowany gang podjął próbę porwania dla okupu pism Jonathana Swifta. Szantażyści zostali otoczeni, a długie oblężenie zakończyło się zastrzeleniem dwóch z nich oraz zniszczeniem wielu oryginalnych pism politycznych i wczesnego brudnopisu Podróży Guliwera. Nieuniknione musiało nastąpić. Literackie relikwie zostały umieszczone za szybami pancernymi, otoczone czujnikami i uzbrojonymi strażnikami. Nikt tego nic chciał, lecz nie znaleziono innego wyjścia. Od tego momentu nie wydarzyło się w zasadzie nic naprawdę groźnego, a zatem kradzież Chuzzlewita wywarła tym większe wrażenie.
Zaparkowałam samochód, przypięłam odznakę OS-27 do górnej kieszeni i przepchnęłam się przez tłum dziennikarzy i gapiów. Z daleka zobaczyłam Boswella i zanurkowałam pod policyjną taśmę, by się do niego dostać.
- Dzień dobry, sir - wymamrotałam. - Przyjechałam, jak tylko się dowiedziałam, co się stało.
Położył palec na ustach i szepnął:
- Okno na parterze. Wszystko nie trwało nawet dziesięciu minut. Nie wiemy nic więcej.
- Co takiego?
W tej samej chwili zobaczyłam ją. Naczelna reporterka Toad News Network Lydia Startright szykowała się do przeprowadzenia wywiadu. Elegancko wykłafiurowana gwiazda mikrofonu zakończyła wstęp i zwróciła się do nas. Boswell szturchnął mnie żartobliwie w żebra, odsunął się i zostawił mnie samą w pełnym blasku kamer kanału informacyjnego.
- ...Martina Chuzzlewita, skradzionego z Muzeum Dickensa w Gad’s Hill. Jest ze mną detektyw literacki Thursday Next. Proszę mi powiedzieć, jak złodziejom udało się włamać do muzeum i skraść jeden z największych skarbów literatury.
„Ty draniu”, szepnęłam pod adresem Boswella, który wycofywał się chyłkiem, chichocząc bezgłośnie. Przestąpiłam niepewnie z nogi na nogę. Entuzjazm społeczeństwa wobec sztuki i literatury nie malał, co coraz bardziej utrudniało pracę w DL-u, zważywszy na nasz coraz bardziej ograniczony budżet.
- Złodzieje weszli do budynku przez okno na parterze i udali się wprost do sali, gdzie znajdował się rękopis - powiedziałam moim najbardziej telewizyjnym głosem. - Po dziesięciu minutach było po wszystkim.
- Jak rozumiem, muzeum było monitorowane przez system kamer - stwierdziła Lydia. - Czy obraz złodziei utrwalił się na taśmie wideo?
- Śledztwo jest w toku - odrzekłam. - Niektóre szczegóły muszą pozostać poufne ze względów operacyjnych.
Lydia opuściła mikrofon i kazała wyłączyć kamerę.
- Masz coś ciekawego, Thursday? - zapytała. - Taką wodę może mi lać każdy.
Uśmiechnęłam się.
- Dopiero tu przyjechałam, Lyds. Zgłoś się za tydzień.
- Thursday, za tydzień ten materiał będzie już dawno w archiwum. Dobra, kręcimy.
Kamerzysta podniósł kamerę na ramię, a Lydia podjęła wątek.
- Czy są jakieś poszlaki?
- Badamy wiele tropów. Jesteśmy głęboko przekonani, że uda nam się zwrócić rękopis społeczeństwu i aresztować złoczyńców.
Chciałabym podzielać własny optymizm. Spędziłam w Gad’s Hill mnóstwo czasu, nadzorując zakładanie systemu alarmowego i wprowadzanie innych środków bezpieczeństwa. Wiedziałam, że Muzeum Dickensa jest strzeżone jak Narodowy Bank Anglii. Ludzie, którzy zrobili ten skok, byli dobrzy. Naprawdę dobrzy. To też nadawało sprawie akcent osobisty. Wywiad dobiegł końca i zanurkowałam pod taśmą PRZEJŚCIE WZBRONIONE. Boswell czekał na mnie.
- To jakaś cholerna historia, Thursday. Turner, wprowadź ją w szczegóły - polecił, po czym poszedł po coś do jedzenia.
- Gdybyśmy tylko wiedzieli, jak oni go wyciągnęli - szepnęła Paige, nieco starsza, żeńska wersja Boswella. - Zjadłabym własne buty ze sprzączkami i całą resztą.
Turner i Boswell pracowali w wydziale Detektywów Literackich, gdy pojawiłam się tam, świeżo po służbie wojskowej i krótkiej karierze w policji w Swindon. Niewielu ludzi kiedykolwiek porzucało ten wydział: przeniesienie do Londynu oznaczało w zasadzie dotarcie na szczyt. Były tylko dwa wyjścia: awans lub śmierć. Mawiano, że praca w DL-u nie jest tylko na święta, lecz na całe życie.
- Boswell clę lubi, Thursday.
- W jakim sensie? - zapytałam podejrzliwie.
- W takim, że chętnie widziałby cię na moim miejscu, kiedy się zwolnię. W ten weekend zaręczyłam się z pewnym miłym gościem z OS-3.
Powinnam była okazać większy entuzjazm, ale Turner zaręczała się już tyle razy, że mogłaby nosić po dwie obrączki na każdym palcu ręki... i nogi.
- OS-3? - zapytałam dość wścibsko. Praca w OpSpecaeh nie oznaczała automatycznej wiedzy o tym, który wydział czym się zajmuje - Ogół Społeczeństwa był nieraz lepiej poinformowany. Jedynymi wydziałami poniżej OS-12, o których wiedziałam coś na pewno, były OS-9 - Antyterroryzm - i OS-1 - Sprawy Wewnętrzne, policja OpSpeców, ludzie, którzy dbali o to, byśmy nie przeciągali struny.
- OS-3? - zapytałam więc. - Czym się zajmują?
- Sprawy nieziemskie.
- Myślałam, że sprawy nieziemskie to działka OS-2.
- OS-2 zajmują się sprawami jeszcze bardziej nieziemskimi. Pytałam go, ale nie odpowiedział. Wiesz, mieliśmy co innego na głowie. Popatrz na to.
Turner przyprowadziła mnie do sali, w której do dzisiejszego ranka znajdował się oprawiony w skórę rękopis. Szklana gablota była pusta,
- Znaleźliście coś? - zapytała Paige dochodzeniowców.
- Nie.
- Byli w rękawiczkach? - zapytałam.
Jedna z policjantek wyprostowała się. Nie odkryła ani jednego odcisku.
- Nie, i to właśnie jest takie dziwne. Nie wygląda na to, żeby w ogóle dotykali gabloty, rękawiczkami, szmatką, czymkolwiek. Moim zdaniem, nikt nie otwierał tego pudła, a rękopis nadal jest w środku!
Przyjrzałam się gablocie. Była zamknięta, a pozostałe eksponaty nienaruszone. Klucze do niej, przechowywane poza muzeum, jechały właśnie z Londynu.
- Oho, a to dziwne - szepnęłam, pochylając się bliżej.
- Co znalazłaś? - zapytała Paige niecierpliwie. Pokazałam na jedną ze ścian, gdzie powierzchnia szkła była lekko pofałdowana. Powierzchnia ta odpowiadała mniej więcej rozmiarom rękopisu.
- Zauważyłam - powiedziała Paige - ale pomyślałam, że to skaza w szkle.
- We wzmocnionej szybie pancernej? - zapytałam z powątpiewaniem. - Nie ma szans. Poza tym tego nie było, kiedy nadzorowałam montaż gabloty, zapewniam cię.
- No więc co?
Uderzyłam w twarde szkło i poczułam, jak błyszcząca powierzchnia marszczy się pod moimi palcami. Po plecach przebiegł mi dreszcz i ogarnęło mnie dziwne uczucie czegoś niepokojąco znajomego, jak wtedy gdy dawno zapomniany kolega ze szkoły pozdrawia cię jak dobrego przyjaciela.
- Wygląda znajomo, Paige. Gdy dopadnę sprawcę, to będzie ktoś, kogo znam.
- Pracujesz u nas od siedmiu lat, Thursday.
Zrozumiałam, co ma na myśli.
- Od ośmiu. Masz rację, ty też pewnie ich znasz. Czy mógł to zrobić Lamber Thwalts?
- Mógłby, gdyby nie siedział w pudle. Zostały mu jeszcze dwa lata za ten szwindel ze Straconymi wschodami miłości.
- A Keens? On byłby zdolny do takiego skoku.
- Milton odszedł z tego świata. Analepsja w bibliotece w Parkhurst. Dwa tygodnie później został z niego zimny trup.
- Hmm.
Wskazałam na dwie kamery.
- Kogo zobaczyły?
- Nikogo - odparła Turner. - Ani żywego ducha. Mogę ci puścić taśmy, ale to nic nie da.
Pokazała mi, co mają. Strażnika przesłuchiwano na komendzie. Mieli nadzieję, że skok zorganizował ktoś z wewnątrz, ale nie wyglądało na to. Strażnik był równie zdruzgotany jak my wszyscy.
Turner przewinęła taśmę i wcisnęła przycisk „play”.
- Patrz uważnie. Nagrywa się obraz z pięciu kamer, jedna po drugiej, po pięć sekund każdy.
- Czyli najdłuższy interwał między dwoma ujęciami z jednej kamery to dwadzieścia sekund?
- Tak jest. Gotowa? Widzisz, oto rękopis - pokazała na wolumen, wyraźnie widoczny w gablocie. Obraz przeskoczył na drzwi do budynku. Żadnego ruchu. Potem drzwi do sali, przez które każdy włamywacz musiałby przejść, gdyż wszystkie inne były zamknięte. Korytarz, hol, po czym ponownie sala z rękopisem. Turner wcisnęła przycisk „pause”, a ja pochyliłam się nad monitorem. Rękopis zniknął.
- Dwadzieścia sekund, żeby wejść, otworzyć gablotę, zabrać Chuzzlewita i zmyć się? Niemożliwe.
- Ale tak się stało, Thursday. Uwierz mi.
Ta ostatnia uwaga pochodziła od Boswella, który zaglądał mi przez ramię.
- Nie wiem, jak tu zrobili, ale zrobili. Miałem właśnie telefon od naczelnego. Gale szuka wsparcia u premiera. Posłowie już zgłosili pierwsze interpelacje. Czyjaś głowa na pewno poleci i zapewniam was, że to nie będzie moja.
Popatrzył na nas dość ostro, co sprawiło, że poczułam się wyjątkowo nieswojo: to ja doradzałam muzeum w sprawie środków bezpieczeństwa.
- Natychmiast zabieramy się do pracy, sir - powiedziałam, wciskając przycisk „pause”. Taśma ruszyła do przodu. Obrazy z pięciu kamer zmieniały się rytmicznie, nie ukazując niczego godnego uwagi. Przysunęłam sobie krzesło, przewinęłam taśmę i obejrzałam film jeszcze raz.
- Czego szukasz? - zapytała Paige.
- Czegokolwiek.
Ale nic nie znalazłam.
3
Powrót za biurko
(...) Sieć ds. Operacji Specjalnych jest finansowana bezpośrednio przez rząd. Organizacja jest w zasadzie scentralizowana, lecz wszystkie wydziały posiadają przedstawicielstwa w terenie, bacznie śledzące miejscowe problemy. Na czele oddziałów lokalnych stoją komendanci podlegający biurom krajowym w zakresie wymiany informacji, kierownictwa oraz decyzji o charakterze strategicznym. Jak w przypadku każdej innej agendy rządowej, wygląda to świetnie na papierze i raczej koszmarnie w rzeczywistości. Wewnętrzne utarczki, rozgrywki polityczne, arogancja i krewkość gwarantują, że nie wie lewica, co czyni prawica (...).
MŁYN N AD’FLOSSA
Zarys historii Sieci ds. Operacji Specjalnych
Dwa dni upłynęły na bezowocnych poszukiwaniach Chuzzlewita i nadal nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, gdzie mógłby się znajdować. Krążyły pogłoski o planowanych naganach, lecz najpierw musielibyśmy ustalić, w jaki sposób skradziono rękopis. Byłoby niedorzeczne, gdyby ukarano nas za pozostawienie luki w systemie bezpieczeństwa, skoro nikt nie wiedział, na czym polegała ta luka. Siedziałam za biurkiem w komendzie, nieco zniechęcona. Wspominając rozmowę z tatą, zadzwoniłam do mamy i poprosiłam, żeby nie malowała sypialni na fiołkowo. Próba spełzła na niczym, ponieważ mama uznała, że to doskonały pomysł, i odłożyła słuchawkę, zanim podałam jakiekolwiek argumenty. Westchnęłam i odsłuchałam nagrania z automatycznej sekretarki nagromadzone w ciągu ostatnich dwóch dni. Większość z nich pochodziła od informatorów oraz obywateli, którzy zostali ukradzeni lub oszukani i chcieli wiedzieć, czy ustaliliśmy coś w ich sprawie. To wszystko było małe piwo w porównaniu z Chuzzlewitem. Naiwniacy kupowali pierwsze edycje poezji Byrona po śmiesznie niskiej cenie, a gdy odkryli, że mają do czynienia z falsyfikatem, składali skargę. Podobnie jak pozostali detektywi domyślałam się, kto za tym stoi, lecz nigdy nie schwytaliśmy grubej ryby, zawsze tylko płotki, bezpośrednich sprzedawców. Zazwyczaj odsłuchiwałam wiadomości z zainteresowaniem, lecz dziś żadna z nich nie wydawała się istotna. W gruncie rzeczy wiersze Byrona, Keatsa czy Poego są prawdziwe, bez względu na to, czy pochodzą z pierwszej edycji czy z następnych. W każdej postaci wywierają takie samo wrażenie. Otworzyłam szufladę biurka i wyjęłam małe lusterko. Spojrzała na mnie kobieta o dość pospolitych rysach. Jej włosy miały najzwyklejszy mysi kolor, były półdługie i ściągnięte pośpiesznie frotką w koński ogon. Nie miała dołeczków na policzkach, a jej twarz, jak zauważyłam, pobruździły właśnie pierwsze dość wyraźne zmarszczki. Pomyślałam o mojej matce, pomarszczonej jak orzech w wieku czterdziestu pięciu lat. Wzdrygnęłam się, schowałam lusterko do szuflady i wyjęłam spłowiałą fotografię o pozaginanych rogach. Przedstawiała mnie i grupkę przyjaciół, została zrobiona na Krymie, kiedy byłam po prostu kapralem T.E. Next, 33550336, kierowcą transportera opancerzonego w Lekkiej Brygadzie Pancernej. Sumiennie służyłam mojemu krajowi, wzięłam udział w klęsce militarnej, po czym z wielką pompą zostałam odesłana do domu. Oczekiwano, że będę wygłaszać pogadanki na temat chwały służby wojskowej, ale rozczarowałam moich dowódców. Pojawiłam się raz na spotkaniu pułku i na tym jednym razie poprzestałam: przez cały czas rozglądałam się w poszukiwaniu twarzy, o których wiedziałam, że ich nie zobaczę.
Na zdjęciu Landen stal po mojej lewej stronie, obejmując jedną ręką mnie, a drugą innego żołnierza, mojego brata, swego najlepszego przyjaciela. Landen stracił nogę, ale wrócił do domu. Mój brat został tam na zawsze.
- Kto to? - zapytała Paige, zaglądając mi przez ramię. Podskoczyłam.
- Aleś mnie przestraszyła!
- Przepraszam! Krym?
Podałam jej zdjęcie. Obejrzała je uważnie.
- To musi być twój brat. Macie ten sam nos.
- Wiem, używaliśmy go na zmianę. Ja w poniedziałki, śro...
- ... a ten drugi to pewnie Landen.
Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się w jej stronę. Nigdy nic nikomu nie mówiłam o Landenie. To była sprawa osobista. Poczułam się oszukana na myśl, że grzebała w moich rzeczach za moimi plecami.
- Skąd wiesz o Landenie?
Wyczuła gniew w moim głosie, uśmiechnęła się i podniosła brwi.
- Sama mi o nim powiedziałaś.
- Doprawdy?
- Oczywiście. Mówiłaś niewyraźnie i większa część to były bzdury, ale na pewno myślałaś o nim.
Skrzywiłam się.
- Impreza w ostatnie święta?
- Albo rok wcześniej. Nie byłaś jedyną, która mamrotała jakieś bzdury.
Jeszcze raz spojrzałam na zdjęcie.
- Byliśmy zaręczeni.
Paige zmieszała się. Krymscy narzeczem mogli się przerodzić w śmiertelnie poważny temat.
- Czy on... czy on wrócił?
- W dużej części tak. Bez nogi. Nie rozmawiamy ze sobą zbyt często.
- Jak ma na nazwisko? - zapytała Paige, zainteresowana możliwością wydobycia ze mnie czegoś na temat przeszłości.
- Parke-Laine. Nazywa się Landen Parke-Laine. - Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów wymówiłam na głos jego nazwisko.
- Parke-Laine, ten pisarz?
Potaknęłam.
- Przystojny facet.
- Dzięki - powiedziałam, nie wiedząc za bardzo, za co jej dziękuję. Odłożyłam zdjęcie do szuflady, a Paige strzeliła palcami.
- Boswell chce się z tobą widzieć - oznajmiła, przypominając sobie, po co przyszła.
Boswell nie był sam. W jego gabinecie czekał mężczyzna około czterdziestki, który wstał, gdy weszłam. Prawie nie mrugał powiekami, a jego twarz przecinała wielka blizna. Boswell wiercił się i chrząkał przez chwilę, wreszcie odkaszlnął, popatrzył na zegarek i powiedział coś o tym, że zostawi nas sam na sam z problemem.
- Policja? - zapytałam, gdy zostaliśmy sami. - Czy zmarł ktoś z mojej rodziny albo coś w tym stylu?
Mężczyzna spuścił żaluzje, by wprowadzić bardziej kameralny nastrój.
- Z tego co wiem, nie.
- OS-1? - zapytałam, oczekując nagany.
- Ja? - zapytał, szczerze zdziwiony. - Nie.
- DL?
- Może pani usiądzie?
Podsunął mi krzesło, a sam zasiadł w wielkim dębowym fotelu obrotowym Boswella. Rzucił na biurko pękate akta z moim nazwiskiem na okładce. Zdumiała mnie ich grubość.
- To wszystko o mnie?
Zignorował moje pytanie. Nie otwierając akt, pochylił się nad biurkiem i spojrzał na mnie uważnie.
- Jak ocenia pani sprawę Chuzzlewita?
Złapałam się na tym, że wpatruję się w jego bliznę. Biegła od czoła do podbródka, była szeroka i głęboka jak ślad po spawarce. Gapiłam się na nią z kompletnym brakiem taktu. Mężczyzna instynktownie podniósł rękę, by ją zasłonić.
- Kozacka szabla - szepnął. - Miał ciężką rękę.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. Trudno nie zauważyć.
Milczał przez moment.
- Pracuję w OS-5 - powiedział wreszcie powoli, pokazując mi błyszczącą odznakę.
- OS-5? - Nie udało mi się ukryć zdumienia. - A czym się zajmujecie?
- To poufna informacja, panno Next. Pokazałem pani odznakę, żeby mogła pani rozmawiać ze mną swobodnie. Mogę uzyskać pisemną zgodę Boswella, jeśli pani woli...?
Moje serce zabiło szybciej. Rozmowy z funkcjonariuszami OpSpeców wyższego stopnia niekiedy prowadziły do przeniesień.
- A zatem, panno Next, co sądzi pani o sprawie Chuzzlewita?
- Chce pan znać moje zdanie czy wersję oficjalną?
- Pani zdanie. Oficjalna wersję dostanę od Boswella.
- Myślę, że jest zbyt wcześnie, by się wypowiadać. Jeśli chodzi o okup, możemy założyć, że rękopis jest nadal cały. Jeśli został skradziony na sprzedaż lub wymianę, także możemy uznać, że jest nienaruszony. Jeśli natomiast w grę wchodzi akt terroru, możemy mieć powody do zmartwienia. W scenariuszach jeden i trzy DL-owcy nie mają wiele do powiedzenia. Sprawę przejmuje OS-9, a my schodzimy z planu.
Mężczyzna spojrzał na mnie z uwagą i pokręcił głową.
- Nie podoba się pani tutaj, nieprawdaż?
- Mam dość, ujmijmy to w ten sposób - odpowiedziałam nieco mniej ostrożnie, niż powinnam. - Kim pan właściwie jest?
Mężczyzna zaśmiał się.
- Przepraszam za moje maniery. Nie chciałem udawać postaci z powieści płaszcza i szpady. Nazywam się Tamworth, jestem szefem wywiadowców w OS-5. Obecnie - dodał - to niewiele znaczy. W tym momencie pracuję tam ja i dwóch moich ludzi.
Uścisnęłam wyciągniętą dłoń.
- Trzy osoby w wydziale OpSpeców? - zapytałam zaintrygowana.
- Wczoraj straciłem kilku funkcjonariuszy.
- Przykro mi.
- Nie ma powodu. To nie to, co pani myśli. Wpadliśmy na pewien trop, a to nie zawsze oznacza dobre wieści. Niektórzy są dobrzy za biurkiem, ale nie lubią pracy operacyjnej. Mają dzieci. Ja nie mam. Ale ich rozumiem.
Potaknęłam. Ja też rozumiałam.
- Dlaczego rozmawia pan ze mną? - zapytałam prawie obojętnym tonem. - Jestem w OS-27 i, jak rada ds. przeniesień uprzejmie wmawia mi od lat, moje talenty predestynują mnie do spędzenia reszty moich dni już to przy biurku w DL-u, już to przy garach.
Tamworth uśmiechnął się i poklepał leżący przed nim tom akt.
- Wiem o tym wszystkim. Dział kadr w OpSpecach nie umie tak po prostu powiedzieć „nie”, oni zwyczajnie oszukują. W tym są najlepsi. Natomiast są w pełni świadomi pani możliwości. Rozmawiałem przed chwilą z Boswellem. Uważa, że może panią oddelegować do OS-5, jeśli pani zechce nam pomóc.
- Jeśli rzeczywiście jest pan z OS-5, to chyba nie ma wielkiego wyboru?
Tamworth zaśmiał się po raz drugi.
- To prawda. Ale pani ma. Nigdy nie zaangażowałem nikogo, kto nie chciał ze mną pracować.
Popatrzyłam na niego. Mówił prawdę.
- Czy to jest przeniesienie?
- Nie - odrzekł. - To nie jest przeniesienie. Po prostu potrzebuję pani, ponieważ posiada pani informacje, które są dla nas użyteczne. Będzie pani obserwatorem, niczym więcej. Gdy zrozumie pani, z czym walczymy, będzie pani bardzo zadowolona, że jest tylko tym.
- To znaczy, że kiedy cała historia się skończy, podrzucicie mnie z powrotem tutaj?
Zamilkł i patrzył na mnie przez moment, szukając właściwych słów, by przekonać mnie, a zarazem nie skłamać. Poczułam, że lubię go za to.
- Nie mogę dać żadnych gwarancji, panno Next, ale każdy, kto został raz przydzielony do OS-5, może być pewien, że nigdy nie wróci do OS-27.
- Co mam zrobić?
Tamworth wyjął z teczki formularz i popchnął go w moim kierunku. Było to standardowe oświadczenie o zachowaniu tajemnicy, które, po podpisaniu przeze mnie, dawało OpSpecom prawo do niemal całego mojego majątku oraz wielu innych rzeczy, gdybym ośmieliła się tylko pisnąć słówko komukolwiek niższemu stopniem. Podpisałam je starannie i oddałam. W zamian otrzymałam lśniącą odznakę OS-5 z wygrawerowanym nazwiskiem. Moim nazwiskiem. Tamworth znał mnie lepiej, niż myślałam. Następnie zniżył głos i zaczął podawać konkrety:
- OS-5 jest w zasadzie jednostką zajmującą się ściganiem i unieszkodliwianiem przestępców. Podają nam nazwisko człowieka, tropimy go i unieszkodliwiamy. Gdy skończymy z jednym, dostajemy następnego. OS-4 robi mniej więcej to samo, tylko przedmiot jest nieco inny. Wie pani. Byłem w Gad’s Hill dziś rano, Thursday - mogę mówić pani po imieniu? - i dokładnie sobie obejrzałem scenę zbrodni. Ktokolwiek wyniósł rękopis Chuzzlewita, nie zostawił odcisków palców, śladów włamania ani obrazu na taśmie wideo.
- Niewiele jak na początek, prawda?
- Wręcz przeciwnie. Tego właśnie oczekiwałem.
- Powiedział pan o tym Boswellowi?
- Oczywiście, że nie. Nas nie interesuje rękopis. Nas interesuje człowiek, który go ukradł.
- A kto to taki?
- Nie mogę powiedzieć, ale mogę napisać.
Wziął do ręki flamaster, napisał w notesie „Acheron Hades” i podał mi notes.
- Mówi to coś pani?
- Aż zanadto. Chyba niewiele jest osób, które o nim nie słyszały.
- Wiem. Ale pani go znała osobiście, prawda?
- Tak jest - odrzekłam. - Był moim wykładowcą, gdy studiowałam anglistykę w Swindon w 1968 roku. Nikogo z nas nie zdziwiło, gdy wstąpił na ścieżkę zbrodni. To był rozpustnik. Zrobił dziecko jednej ze studentek.
- Braeburn, tak, wiemy o niej. Jaki był jego związek z panią?
- Nie zrobił mi dziecka, ale bardzo się starał.
- Spała pani z nim?
- Nie. Sypianie z wykładowcami chyba nie należy do moich ulubionych rozrywek. Imponowało mi, że zwrócił na mnie uwagę: kolacje i te rzeczy. Błyskotliwy, a zarazem moralne dno. Pamiętam, że raz został aresztowany podczas natchnionego wykładu na temat The White Devil Johna Webstera. Brał ponoć udział w napadzie z bronią w ręku. Nie postawiono mu wtedy żadnych zarzutów, ale po historii z Braeburn uczelnia zwolniła go.
- Zaproponował pani odejście wraz z nim, ale nie zgodziła się pani.
- Pańskie informacje są prawdziwe, panie Tamworth. Tamworth zapisał coś w notesie, po czym spojrzał na mnie.
- Najważniejsza dla nas jest następująca rzecz: czy wie pani, jak on wygląda?
- Oczywiście - stwierdziłam. - Ale traci pan czas. Zginął w Wenezueli w osiemdziesiątym drugim.
- Nie. Sprawił, że uznaliśmy go za martwego. Rok później otworzyliśmy grób. Był pusty. Udawał zmarłego tak świetnie, że oszukał lekarzy. Ale trumna zawierała tylko kamienie. Posiada dość zaskakujące umiejętności. Dlatego nie powinniśmy wymawiać jego nazwiska. Nazywam to Regułą Numer Jeden.
- Nie wymawiać jego nazwiska? Dlaczego?
- Ponieważ jest w stanie je usłyszeć, nawet wyszeptane, w promieniu ponad tysiąca jardów. Korzysta z tego, żeby wyczuć naszą obecność.
- Dlaczego sądzi pan, że to on ukradł Chuzzlewita.
Tamworth sięgnął do teczki i wyjął z niej akta. Na wierzchu widniał napis: „Ściśle tajne - wyłącznie do wiadomości OS-5”. Zewnętrzna kieszonka przeznaczona na zdjęcie była pusta.
- Nie mamy jego zdjęcia - oznajmił, gdy otwierałam akta. - Jego obraz nie utrwala się na kliszy fotograficznej ani filmowej, a nigdy nie przebywał w areszcie dostatecznie długo, by sporządzić jego portret. Pamięta pani kamery w Gad’s Hill?
- Tak.
- Nie sfilmowały nikogo. Przejrzałem taśmy bardzo dokładnie. Obraz z kamer zmienia się co pięć sekund. Niemożliwe, by ktokolwiek przemknął się między nimi niezauważony. Rozumie pani?
Potaknęłam powoli, przerzucając akta Acherona. Tamworth ciągnął:
- Ścigam go od pięciu lat. Wystawiono siedem nakazów aresztowania w Anglii, za morderstwo, i siedemnaście w Ameryce, za wymuszenie, kradzież i porwania. Działa z zimną krwią, jest wyrachowany i pozbawiony zasad. Trzydzieści sześć z jego czterdziestu dwóch ofiar to OpSpece albo policjanci.
- Hartlepool w siedemdziesiątym piątym? - zapytałam.
- Tak - odpowiedział Tamworth powoli. - Słyszała pani o tym?
Słyszałam. Większość ludzi słyszała. Hades został otoczony w podziemiu piętrowego parkingu po nieudanej próbie napadu. Jeden z jego wspólników leżał martwy w sąsiednim banku; Acheron zastrzelił rannego, żeby nie wpadł w nasze ręce. Następnie przekonał jednego z oficerów, by oddał mu broń, i uciekł, zabijając po drodze sześciu funkcjonariuszy. Przeżył tylko ten, z którego pistoletu zastrzelono pozostałych. Na tym polegało poczucie humoru Acherona. Oficer ten nigdy nie wyjaśnił w przekonujący sposób, dlaczego oddał broń. Odszedł na wcześniejszą emeryturę, wpadł w alkoholizm i zaczął kraść, a sześć lat później otruł się spalinami własnego samochodu. Był powszechnie uważany za siódmą ofiarę tego wydarzenia.
- Otrzymałem rozkaz odnalezienia... go za wszelką cenę - ciągnął Tamworth. - Przesłuchiwałem Hartlepoola, zanim odszedł ze służby. Sformułowałem wówczas Regułę Numer Dwa: gdybyś kiedykolwiek miał nieszczęście spotkać go twarzą w twarz, nie wierz w nic, co powie lub zrobi. Potrafi kłamać myślą, czynem i wyglądem. Posiada nieprawdopodobną moc przekonywania osób o słabej woli. Powiedziałem pani, że zostaliśmy upoważnieni do użycia siły?
- Nie, ale domyślam się.
- OS-5 ma bardzo jasną politykę wobec naszego przyjaciela: strzelać, żeby zabić.
- Zaraz, zaraz. Macie prawo wyeliminować go bez procesu?
- Witamy w OS-5, Thursday. A co twoim zdaniem oznacza formuła „unieszkodliwić”?
Zaśmiał się po raz kolejny w dość niepokojący sposób.
- Jak to się mówi: „Jeśli chcesz zostać OpSpecem, zachowuj się jak stuknięty”. Nie pracujemy w rękawiczkach.
- Czy to legalne?
- Ależ skąd. Wielka Centrala patrzy przez palce na służby poniżej OS-8. Mówimy o tym: „Poniżej ósemki jesteś ponad prawem”. Słyszałaś kiedyś takie powiedzenie?
- Nie.
- Często je będziesz słyszeć. Tak czy owak, Reguła Numer Trzy brzmi: nie zależy nam na aresztowaniu go. Jaką masz broń?
Powiedziałam, a on zapisał w notesie.
- Zorganizuję ci ścięte pociski dum-dum.
- Jak nas z nimi złapią, będziemy mieli przerąbane.
- Tylko w ramach samoobrony - wyjaśnił szybko Tamworth. - Nie będziesz miała z nim do czynienia; chcę tylko, żebyś go zidentyfikowała. Ale pamiętaj: jeśli zrobi się gorąco, moi ludzie nie będą porywać się z motyką na słońce. A każdy pocisk słabszy niż dum-dum to jakby rzucić w niego śnieżką. Co jeszcze... nie wiemy o nim prawie nic. Nie mamy metryki urodzenia, wiek znamy tylko w przybliżeniu, nie wiemy nic o jego rodzicach. Pojawił się na scenie w pięćdziesiątym czwartym jako drobny przestępca o profilu literackim, po czym stopniowo piął się w górę tak, że dziś zajmuje trzecie miejsce na liście najbardziej poszukiwanych ludzi na naszej planecie.
- Kto jest na pierwszym i na drugim miejscu?
- Nie wiem, a z wiarygodnych źródeł otrzymałem informację, że zdecydowanie lepiej tego nie wiedzieć.
- To co dalej?
- Zadzwonię. Zachowaj czujność i nie ruszaj się nigdzie bez pagera. Jesteś na urlopie, więc radzę skorzystać z wolnego czasu. Do zobaczenia!
Zniknął, a ja zostałam z odznaką OS-5 w ręce i walącym sercem. Do gabinetu wrócił Boswell, a za nim wsunęła się zaciekawiona Paige. Pokazałam im odznakę.
- Ale fart! - powiedziała Paige i uścisnęła mnie. Boswell wyglądał na mniej szczęśliwego. Musiał przecież myśleć o swoim wydziale.
- Ci z OS-5 potrafią grać bardzo ostro, Next - powiedział ojcowskim tonem. - Chciałbym, żebyś wróciła do gabinetu i zastanowiła się nad tym wszystkim na spokojnie. Wypij kawę, zjedz bułeczkę z rodzynkami. Nie, dwie bułeczki. Nie czyń żadnych pochopnych kroków, rozważ wszystkie za i przeciw. Kiedy to zrobisz, chętnie pomogę ci podjąć ostateczną decyzję. Rozumiesz?
Rozumiałam. Zmykałam z biura tak szybko, że o mało nie zapomniałam zdjęcia Landena.
4
Acheron Hades
(...) Najwdzięczniejszym motywem ohydnych i podłych czynów - a postawmy sprawę jasno, jestem poniekąd uważany za eksperta w tej dziedzinie - jest brak motywu. Zysk finansowy liczy się, i owszem, lecz sprowadza smak nikczemności na niższy poziom, dostępny dla każdego o ponadprzeciętnej chciwości. Prawdziwe i nieuzasadnione zło jest równie rzadkie jak czyste złoto - a wszyscy wiemy, jak rzadkie jest to ostatnie (...).
ACHERON HADES
Rozkosze i profity degeneracji
Tamworth nie zadzwonił ani w tym, ani też w następnym tygodniu. Spróbowałam skontaktować się z nim na początku trzeciego, ale przełączono mnie do wytrawnego spławiacza, który stanowczo zaprzeczył, jakoby Tamworth i wydział OS-5 w ogóle istnieli. Wykorzystałam wolny czas na nadrobienie zaległości w lekturze, porządki w papierach, drobne naprawy samochodowe, a także - w związku z nowymi przepisami - na zarejestrowanie Pickwicka jako zwierzęcia domowego, a nie dzikiego dodo. Zabrałam go do magistratu, gdzie inspektor weterynarz nader dokładnie przebadał ten egzemplarz wymarłego niegdyś gatunku. Pickwick spoglądał na mnie z niepokojem - jak większość zwierzaków nie przepadał za weterynarzami.
- Plok-plok - ploknął nerwowo, gdy lekarz zapiął mu wprawnie na kostce dużą miedzianą obrączkę.
- Nie ma skrzydeł? - zagadnął, spoglądając z ciekawością na nieco nietypowy kształt Pickwicka.
- To wersja 1.2 - wyjaśniłam. - Jeden z pierwszych. Pełny wygląd udało im się odtworzyć dopiero w wersji 1.7.
- Musi być starszawy.
- W październiku skończy dwanaście lat.
- Ja miałem jednego z tych wczesnych wilków workowatych - powiedział ponuro weterynarz. - Wersja 2.1. Kiedy go przywieźliśmy do domu, nie miał nawet uszu. Był głuchy jak pień. Zero gwarancji czy czegokolwiek. Parszywy wolny rynek, powiadam. Czytuje pani „Nowego Bio-grzebacza”?
Musiałam przyznać, że nie.
- W ubiegłym tygodniu odtworzyli krowę morską Stellera. Jak ja w ogóle przepchnę to monstrum przez drzwi?
- Może naoliwi pan boki? - zasugerowałam. - I pokaże miskę glonów?
Ale inspektor nie słuchał. Jego uwagę przykuł kolejny dodo, różowawe stworzenie z długą szyją. Jego właściciel napotkał mój wzrok i uśmiechnął się nieśmiało.
- Brakujące części kodu wypełniono flamingiem - wyjaśnił. - Ja wrzuciłbym raczej coś z synogarlicy.
- Wersja 2.9?
- 2.9.1, ściśle rzecz biorąc. Niezły zlepek, ale dla nas to po prostu Chester. Nie zamienilibyśmy go na nic innego.
Inspektor zagłębił się w metrykę Chestera.
- Przykro mi - powiedział po chwili. - Dwa-dziewięć-jedynki podpadają pod chimery. To nowa kategoria.
- Co to znaczy?
- Zbyt mało dodowaty, żeby go uznać za dodo. Pokój siedem w głębi korytarza. Proszę iść za tym panem z rzygutkiem, ale niech pan uważa, bo przed chwilą odesłałem tam kwarkwulca.
Zostawiłam właściciela Chestera wykłócającego się z weterynarzem i zabrałam Pickwicka na spacer do parku. Spuściłam go ze smyczy, a on przepłoszył stadko gołębi, po czym zawarł znajomość z kilkoma zdziczałymi dodo, które chłodziły sobie łapy w stawie. Pochlupotały z podnieceniem i poplokały cichutko, aż nadeszła pora powrotu do domu.
Dwa dni później zabrakło mi już pomysłów na przemeblowanie mieszkania i byłam zadowolona, że Tamworth zadzwonił. Powiedział, że zastawia zasadzkę i że mam zaraz przyjechać. Pośpiesznie zapisałam na świstku papieru podany przez niego adres i niecałe czterdzieści minut później wjeżdżałam do East Endu. Zasadzka była w nędznej uliczce ruderowatych, przerobionych na budynki mieszkalne magazynów, kwalifikujących się do rozbiórki już ze dwadzieścia lat temu. Zgasiłam silnik i wysiadłam, schowałam do bagażnika wszystko, co mogło przedstawiać jakąkolwiek wartość, i starannie zamknęłam samochód. Poobijany pomiąć był dostatecznie stary i zdezelowany, by nie wzbudzać podejrzeń w tym nędznym otoczeniu. Obejrzałam gmach stojący pod wskazanym numerem. Ceglany mur sypał się, a smugi glonów barwiły go na zielono w miejscu, gdzie niegdyś znajdowały się rury wodno-kanalizacyjne. Okna miały powybijane szyby, a ścianę na wysokości parteru pokrywało albo graffiti, albo plamy sadzy po niedawnych pożarach. Zardzewiałe schodki przeciwpożarowe biegły zygzakiem w górę ciemnego gmaszyska, rzucając przerywany cień na podziurawioną drogę i kilka wypalonych wraków samochodów. Zgodnie z instrukcjami Tamwortha, ruszyłam w kierunku bocznych drzwi. Mur przecinały szerokie pęknięcia, a z odorem wilgoci i rozkładu mieszał się zapach lizolu i curry dochodzący ze sklepu na parterze. Neon na ulicy zapalał się i gasł z monotonną regularnością, a w ciemnych bramach kręciły się kobiety w obcisłych spódniczkach. Mieszkańcy tej dzielnicy stanowili ciekawą mieszankę. Niedobór niedrogich mieszkań w Londynie i na jego obrzeżach przyciągnął tu najróżniejszych ludzi, od biedoty po nieźle zarabiających specjalistów. Nie było to zbyt dobre z punktu widzenia porządku, ale przynajmniej umożliwiało OpSpecom swobodne poruszanie się po rejonie.
Dotarłam na siódme piętro, gdzie dwóch młodych wielbicieli Henry’ego Fieldinga wymieniało z przejęciem rysunki z opakowań gum do żucia.
- Wymienię Amelię na Sophie.
- Spadaj - zabrzmiała pogardliwa odpowiedź. - Jeśli chcesz Sophie, musisz mi dać Allworthy’ego, Toma Jonesa i Amelię!
Pierwszy z chłopców, świadom rzadkości Sophii, zgodził się, choć niechętnie, na transakcję. Interes został ubity, po czym obaj pobiegli na dół poszukać kołpaków. Porównałam numer mieszkania z numerem podanym mi przez Tamwortha i zapukałam w drzwi pokryte łuszczącą się farbą w kolorze brzoskwiniowym. Otworzył je ostrożnie mężczyzna około osiemdziesiątki. Zasłonił twarz pomarszczoną ręką, a ja pokazałam mu odznakę.
- Ty pewnie jesteś Następna - powiedział głosem całkiem dziarskim jak na swój wygląd. Zignorowałam oklepaną aluzję do mojego nazwiska i weszłam. Tamworth obserwował przez lornetkę pomieszczenie w budynku naprzeciwko i pomachał mi na powitanie, nie odwracając głowy. Popatrzyłam na staruszka i uśmiechnęłam się.
- Mów mi Thursday.
Zrobił zadowoloną minę i uścisnął mi dłoń.
- Ja nazywam się Snood. Możesz mówić do mnie: Junior.
- Snood? - powtórzyłam. - Krewny Filberta?
Staruszek potaknął.
- Filbert - szepnął. - Dobry chłopak i dobry syn.
Filbert Snood był jedynym mężczyzną, który zainteresował mnie od czasu porzucenia Landena dziesięć lat temu. Pracował w ChronoStraży. Wyjechał służbowo do Tewkesbury i nie wrócił. Jego przełożony zadzwonił do mnie z wyjaśnieniem, że Snood został nieodwołalnie zatrzymany. Uznałam, że to oznacza nową dziewczynę. Bolało, ale nie tak znów bardzo, bo nie byłam zakochana w Filbercie. Wiedziałam o tym na pewno, bo wcześniej byłam zakochana w Landenie. Kiedy raz pozna się takie uczucie, potem już się wie. To tak jak oglądanie Turnera albo spacer po zachodnim wybrzeżu Irlandii.
- Jesteś jego ojcem?
Snood ruszył w stronę kuchni, ale ja nie zamierzałam dać za wygraną.
- Jak się miewa? Gdzie mieszka?
Staruszek sięgnął niezgrabnie po czajnik.
- Ciężko mi mówić o Filbercie - oznajmił po chwili, przykładając chusteczkę do kącika ust. - To było tak dawno!
- Nie żyje? - zapytałam.
- Och, nie - szepnął. - Żyje. Powiedziano ci, jak sądzę, że został nieodwołalnie zatrzymany, prawda?
- Tak. Pomyślałam, że znalazł sobie kogoś innego albo coś w tym stylu.
- Myśleliśmy, że zrozumiesz. Twój ojciec, jeśli dobrze pamiętam, był czy jest w ChronoStraży i zna nasze - jakby to ująć - eufemizmy.
Popatrzył na mnie przeciągle spod ciężkich powiek. Serce załomotało mi w piersi.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytałam.
Otworzył usta, jakby chciał coś dodać, lecz nie zrobił tego. Odstawił czajnik, zamarł na chwilę, po czym wrócił do salonu i zabrał się za podpisywanie etykiet na pudełkach z taśmami wideo. Za całą historią najwyraźniej kryło się coś więcej niż dziewczyna w Tewkesbury, lecz nie nalegałam. Uznałam, że czas będzie działał na moją korzyść.
Rozejrzałam się po pokoju. Pod zagrzybioną ścianą stał blat na kozłach, zawalony sprzętem do podsłuchu i podglądu. Kręcący się wolno magnetofon szpulowy marki Revox sąsiadował z mikserem, który kierował dźwięk z wszystkich siedmiu pluskiew podłożonych w pomieszczeniu po drugiej stronie ulicy i z linii telefonicznej na osiem ścieżek taśmy. Nieco dalej leżały dwie lornetki i aparat fotograficzny z potężnym teleobiektywem. Cicho szumiała kamera wideo załadowana dziesięciogodzinną taśmą.
Tamworth odsunął lornetkę od twarzy.
- Witaj, Thursday. Chodź tu i popatrz!
Spojrzałam przez lornetkę. W mieszkaniu naprzeciwko, odległym o niecałe trzydzieści jardów, zobaczyłam dobrze ubranego mężczyznę około pięćdziesiątki, ze ściągniętą twarzą o niespokojnym wyrazie. Wyglądał, jakby rozmawiał przez telefon.
- To nie on.
Tamworth uśmiechnął się.
- Wiem. To jego brat Styx. Ustaliliśmy to dziś rano. OS-14 mieli go zdjąć, ale tamten jest znacznie grubszą rybą. Skontaktowałem się z OS-1, którzy rozstrzygnęli spór na naszą korzyść: Styx należy do nas. Posłuchaj.
Podał mi słuchawki, a ja spojrzałam jeszcze raz przez lornetkę. Brat Hadesa siedział za dużym orzechowym biurkiem, kartkując „Londyński Auto Komis”. Po kilkunastu sekundach sięgnął po telefon i wykręcił numer.
- Halo? - powiedział.
- Tak? - odpowiedział głos kobiety w średnim wieku.
- Czy sprzedaje pani chevroleta z 1976 roku?
- Kupuje samochód? - zagadnęłam Tamwortha.
- Słuchaj dalej. Co tydzień o tej porze odbywa taką rozmowę. Regularnie jak w zegarku.
- Ma na liczniku tylko osiemdziesiąt dwa tysiące mil - ciągnęła kobieta - i jest w naprawdę dobrym stanie. Ubezpieczenia i podatek zapłacone do końca roku.
- Brzmi doskonale - odrzekł Styx. - Będę chciał zapłacić gotówką. Czy może go pani dla mnie zarezerwować? Będę za jakąś godzinę. Mieszka pani w Clapham, tak?
Kobieta przytaknęła i podała adres, którego Styx nawet nie zapisał. Potwierdził swoje zainteresowanie samochodem, odłożył słuchawkę i natychmiast wykręcił kolejny numer. Jego rozmowa z właścicielką samochodu w Hounslow brzmiała identycznie. Zdjęłam słuchawki i przestawiłam dźwięk na głośniki. Pokój wypełnił chrapliwy głos Styksa o nosowym brzmieniu.
- Jak długo to robi?
- Jak wynika z nagrań OS-14, dopóki się nie znudzi. Czasem sześć godzin, czasem osiem. Zresztą nie on jeden. Każdy, kto kiedykolwiek sprzedawał samochód, co najmniej raz miał do czynienia z typem takim jak Styx. Proszę, to dla ciebie.
Podał mi pudełko z amunicją. Zawierało pociski dum-dum, zaprojektowane tak, by dokonać jak największych obrażeń wewnętrznych.
- Będziemy polować na bawoły?
Ale Tamworth nie roześmiał się.
- Będziemy polować na coś znacznie bardziej niebezpiecznego, Thursday. Proś GSB, żebyś nigdy nie musiała ich użyć, ale jeśli będziesz musiała, nie wahaj się ani sekundy. Nasz człowiek nie daje drugiej szansy.
Wyjęłam magazynek z mojego pistoletu automatycznego i przeładowałam go, po czym zrobiłam to samo z zapasowym, zostawiając na wierzchu standardowy pocisk na wypadek rutynowej kontroli OS-1. W mieszkaniu naprzeciwko Styx wykręcił numer w Ruislip.
- Halo - odezwał się pechowy właściciel samochodu na drugim końcu linii.
- Dzwonię w sprawie ogłoszenia na temat forda granada w dzisiejszym „Auto Komisie” - poinformował Styx. - Czy nadal jest aktualne?
Właściciel forda podał adres. Styx obiecał, że będzie za jakieś dziesięć minut, odłożył słuchawkę i zatarł ręce z zadowoleniem, śmiejąc się jak dziecko. Następnie przekreślił to ogłoszenie i zabrał się za następne.
- Nawet nie ma prawa jazdy - powiedział Tamworth z drugiego końca pokoju. - A przez resztę dnia kradnie końcówki długopisów, sprawia, że urządzenia elektryczne psują się po upływie ważności gwarancji, i rysuje płyty w sklepie muzycznym.
- Trochę to dziecinne, nieprawdaż?
- Yhm - przytaknął Tamworth. - Jest w nim nieco podłości, ale daleko mu do brata.
- A jaki jest związek między Styksem a rękopisem Chuzzlewita!
- Podejrzewamy, że może go mieć. Z nagrań OS-14 wynika, że w dniu włamania do Gad’s Hill wrócił wieczorem do domu z niewielką paczką. Przyznaje, że to naciągany argument, ale to pierwszy od ponad trzech lat znak, że on może tu gdzieś być. Najwyższy czas, żeby się ujawnił.
- Czy zażądał okupu? - zapytałam.
- Nie, ale jest jeszcze wcześnie. Poza tym to może nie być tak proste, jak nam się wydaje. Nasz człowiek ma IQ około 180, więc zwykła kradzież dla okupu może być dla niego zbyt banalna.
Snood wszedł do pokoju nieco chwiejnym krokiem, usiadł, podniósł do oczu lornetkę, założył słuchawki i przełączył dźwięk. Tamworth wziął do ręki kluczyki od samochodu i podał mi książkę.
- Mam spotkanie z szefem OS-4. Wrócę za jakąś godzinę. Jeśli coś się zacznie dziać, daj mi znać pagerem. Mój numer jest pod przyciskiem „redial”. Jak ci się będzie nudzić, poczytaj to.
Spojrzałam na niewielką książkę, którą mi wręczył. Była to powieść Charlotte Bronte Dziwne losy Jane Eyre, oprawiona w grubą czerwoną skórę.
- Kto panu powiedział? - zapytałam ostro.
- Kto mi powiedział co? - odpowiedział pytaniem Tamworth szczerze zdziwiony.
- Nie, nic... Kiedyś zaczytywałam się tą powieścią. Kiedy byłam młodsza. Znam ją na pamięć.
- Podoba ci się zakończenie?
Zastanawiałam się przez moment. Słabe zakończenie przysparzało zgryzoty miłośnikom Charlotte Bronte. Panowało powszechne mniemanie, że gdyby Jane wróciła do Thornfield Hall i poślubiła Rochestera, powieść byłaby znacznie lepsza.
- Nikomu nie podoba się zakończenie. Ale i tak jest wystarczająco dobra.
- W takim razie ponowna lektura będzie tym bardziej pouczająca, czyż nie?
Rozległo się pukanie do drzwi. Tamworth otworzył i wpuścił osiłka o barczystych ramionach i nieistniejącej szyi.
- W samą porę! - stwierdził Tamworth, spoglądając na zegarek. - Thursday Next. Buckett. Jest tu tymczasowo, dopóki nie znajdę nowego pracownika.
Uśmiechnął się i zniknął.
Buckett i ja uścisnęliśmy sobie dłonie. Buckett uśmiechnął się blado, jakby nie przepadał za swoim obecnym zajęciem. Powiedział, że jest mu miło mnie poznać, po czym poszedł porozmawiać ze Snoodem o wynikach wyścigów konnych.
Zabębniłam palcami w okładkę Jane Eyre i włożyłam ją do górnej kieszeni bluzy. Zebrałam filiżanki po kawie i zaniosłam je do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajdował się popękany emaliowany zlew. Buckett stanął w drzwiach.
- Tamworth powiedział, że byłaś DL-owcem.
- Powiedział prawdę.
- Ja też chciałem.
- Tak? - skomentowałam, zaglądając do lodówki po to tylko, by odkryć, że nie ma tam nic, czego termin przydatności do spożycia nie upłynąłby rok temu.
- No. Ale mówią, że trzeba przeczytać z jedną albo ze dwie książki.
- To pomaga.
Znów ktoś zapukał do drzwi, a Buckett instynktownie sięgnął po pistolet. Był bardziej nerwowy, niż się spodziewałam.
- Spokojnie, Buckett. Ja to załatwię.
Podeszłam do drzwi, podczas gdy on ustawił się za nimi z odbezpieczonym pistoletem. Popatrzyłam na niego, kiwnął głową na znak, że kontroluje sytuację.
- Kto tam? - zapytałam, nie otwierając.
- Dzień dobry! - odrzekł męski głos. - Nazywam się Edmund Capillary. Zastanawiała się pani kiedykolwiek, czy to rzeczywiście William Szekspir napisał te wszystkie arcydzieła?
Oboje, Buckett i ja, wydaliśmy westchnienie ulgi. Buckett zabezpieczył pistolet, mamrocząc pod nosem:
- Cholerni baconiści!
- Nie tak ostro - upomniałam go. - Nie robią nic nielegalnego.
- Tym gorzej.
- Szszszsz.
Otworzyłam drzwi, nie zdejmując łańcucha. Za progiem stał nieduży człowieczek w pomiętym sztruksowym garniturze. W dłoni wysuniętej w moją stronę trzymał pognieciony dowód osobisty, a drugą grzecznie unosił kapelusz. Na jego twarzy widniał nerwowy uśmiech. Baconiści byli nieco stuknięci, lecz zazwyczaj nieszkodliwi. Ich życiowym celem było udowodnienie, że najsłynniejsze sztuki języka angielskiego wyszły spod pióra Francisa Bacona, a nie Willa Szekspira. Uważali, że Bacon nie jest traktowany z należnym uznaniem, i niezmordowanie prowadzili kampanię na rzecz naprawienia tej domniemanej niesprawiedliwości.
- Dzień dobry! - powiedział promiennie baconista. - Czy mogę zająć pani minutę?
Odpowiedziałam powoli:
- Jeśli oczekuje pan, że uwierzę, iż Sen nocy letniej napisał prawnik, muszę być głupsza, niż wyglądam.
Baconista nie zraził się tak łatwo. Najwyraźniej uwielbiał zbijanie słabych argumentów; na co dzień był pewnie agentem ubezpieczeniowym.
- Nie tak głupia, by uważać, że nie uczony chłopczyna z hrabstwa Warwick mógł napisać sztuki nie na jeden wiek, lecz na wieczność.
- Nie ma dowodów na to, że nie odebrał wykształcenia - odbiłam piłeczkę, czując nagle przypływ entuzjazmu. Buckett pokazywał na migi, żebym pozbyła się intruza, lecz zignorowałam go.
- Zgoda - przyznał baconista. - Ja jednak utrzymuję, że Szekspir w Stratfordzie to nie ten sam człowiek, co Szekspir w Londynie.
Jego podejście zaintrygowało mnie. Nie odpowiedziałam, a Edmund Capillary wykorzystał okazję i skoczył na mnie jak drapieżnik na swą zdobycz, atakując dobrze wyuczoną przemową:
- Szekspir w Stratfordzie to zamożny kupiec zbożowy nabywający domy, a Szekspir w Londynie jest ścigany przez poborców podatkowych, gdyż zalega z drobnymi płatnościami. Pewnego razu w 1600 roku poborcy wytropili go w Sussex, lecz nigdy nie dotarli do niego w Stratfordzie. Dlaczego?
- No dlaczego?
Człowieczek promieniał.
- Nikt w Stratfordzie nie miał bladego pojęcia o jego sukcesach literackich. Nikt nie widział, żeby kiedykolwiek kupił książkę, napisał list lub zrobił cokolwiek wykraczającego poza dostawę artykułów sypkich, zboża, słodu i tym podobnych - wygłosił triumfalnym tonem.
- A jaki związek z tym wszystkim ma Bacon? - zapytałam.
- Francis Bacon był elżbietańskim pisarzem zmuszonym przez rodzinę do podjęcia kariery prawnika i polityka. Jako że wszelkie kojarzenie jego osoby z czymś tak niepoważnym jak teatr byłoby źle widziane, musiał zapewnić sobie pomoc ubogiego aktorzyny o nazwisku Szekspir, który przedstawiał jego dzieła jako swoje. Historia przez pomyłkę połączyła obu Szekspirów i stąd wzięła początek ta bzdurna wersja niemal całkowicie pozbawiona podstaw.
- Dowody?
- Hall i Marston - elżbietańscy satyrycy - byli głęboko przekonani, że to Bacon jest prawdziwym autorem Wenus i Adonisa oraz Lukrecji. Mam tu przy sobie ich broszurę wnikającą głębiej w tę sprawę. Więcej szczegółów usłyszy pani na naszych comiesięcznych spotkaniach. Spotykaliśmy się dawniej w ratuszu, ale radykalny odłam neomarlowian podłożył nam bombę w zeszłym tygodniu. Nie wiem, gdzie znajdziemy następne lokum, ale jeśli poda mi pani swoje nazwisko i numer, zawiadomię panią.
Jego twarz jaśniała szczerością i samozadowoleniem. Myślał, że mnie ma. Postanowiłam wyciągnąć moją kartę atutową.
- A testament?
- Testament? - powtórzył nerwowo. Najwyraźniej miał nadzieję, że o nim nie wspomnę,
- Tak- ciągnęłam. - Jeśli pod nazwiskiem Szekspir kryje się dwóch ludzi, dlaczego Szekspir ze Stratfordu miałby wymieniać w testamencie teatralnych kolegów Szekspira londyńskiego, Condella, Heminga i Burbage’a?
Twarz baconisty przygasła.
- Miałem nadzieję, że nie zapyta pani o to - westchnął. - Tracę czas, prawda?
- Obawiam się, że tak.
Wymamrotał coś pod nosem i poszedł dalej. Zamykając drzwi na zasuwkę, usłyszałam, że puka do sąsiedniego mieszkania. Może tam będzie miał więcej szczęścia.
- A tak naprawdę, to co tu robi DL-owiec, Thursday? - zapytał Buckett, gdy wróciliśmy do kuchni.
- Jestem tu, bo wiem, jak on wygląda - odpowiedziałam powoli. - Pewnie nie zostanę dłużej. Gdy tylko go zidentyfikuję, Tamworth odeśle mnie z powrotem.
Wylałam skwaśniale mleko do zlewu i opłukałam naczynie.
- To może i lepiej.
- Mam na ten temat inne zdanie. A ty? Jak trafiłeś do Tamwortha?
- Ja jestem antyterrorystą. OS-9. Ale Tamworth miał kłopoty z rekrutacją. On kiedyś nadstawił się za mnie ruskiemu kozakowi. Mam wobec niego dług wdzięczności.
Opuścił wzrok i zaczął poprawiać krawat. Zajrzałam do szafki w poszukiwaniu ścierki, odkryłam coś paskudnego i czym prędzej zatrzasnęłam drzwiczki.
Buckett wyjął z kieszeni portfel i pokazał mi zdjęcie zaślinionego niemowlaka wyglądającego dokładnie tak samo jak każdy inny zaśliniony niemowlak.
- Jestem teraz żonaty i Tamworth wie, że nie mogę zostać. Nie jestem już tak dyspozycyjny jak kiedyś.
- Ładne dziecko.
- Dzięki - schował zdjęcie. - Masz męża?
- Nie żebym nie próbowała - odrzekłam, napełniając czajnik. Buckett pokiwał głową i wyciągnął „Rączego Rumaka”.
- Grywasz na wyścigach? Dostałem poufną informację, że Malabar...
- Nie grywam. Sorry.
Buckett ponownie pokiwał głową. Jego zasób tematów do rozmowy wyczerpał się.
Kilka minut później wróciłam do pokoju z kawą. Snood i Buckett omawiali wyniki gonitwy Cheltenham Gold.
- Czyli wie pani, jak on wygląda, panno Next? - zagadnął staruszek, nie odrywając wzroku od szkieł lornetki.
- Był moim wykładowcą w collegeu. Ale trudno opisać jego wygląd.
- Niezbyt gruby, niezbyt szczupły?
- Kiedy go widziałam ostatni raz, tak.
- Wzrost?
- Co najmniej sześć stóp i sześć cali.
- Czarne włosy zaczesane do tyłu i siwiejące na skroniach?
Buckett i ja wymieniliśmy spojrzenia.
- Tak...?
- Myślę, że on tu jest, Thursday.
Rzuciłam się do aparatury i przełączyłam dźwięk na pokój.
- Acheron! - rozbrzmiał w głośnikach głos Styksa. - Kochany braciszku, cóż za miła niespodzianka!
Spojrzałam przez lornetkę i zobaczyłam go w mieszkaniu naprzeciwko. Miał na sobie obszerny popielaty prochowiec i był taki sam, jakim pamiętałam go sprzed tych wszystkich lat. Nie postarzał się ani o dzień. Zadrżałam.
- Cholera - zmełłam w ustach przekleństwo. Snood wybrał już numer Tamwortha na pagerze.
- Moskity użądliły niebieskiego kozła - szepnął do mikrofonu. - Dziękuję. Proszę o powtórzenie i nadanie dwa razy.
Moje serce zabiło szybciej. Acheron mógł zaraz odejść, a ja miałam szansę na awans i ostateczne porzucenie DL-u. Schwytanie Hadesa byłoby wydarzeniem na skalę światową.
- Idę tam - oznajmiłam niemal obojętnym tonem.
- Co?!
- To, co słyszysz. Zostań tutaj i wezwij posiłki z OS-14. Powiedz im, że weszliśmy do środka i żeby otoczyli budynek. Podejrzany będzie uzbrojony i w najwyższym stopniu groźny. Zrozumiałeś?
Snood uśmiechnął się w sposób, który tak bardzo lubiłam u jego syna, i sięgnął po telefon. Odwróciłam się do Bucketta.
- Idziesz ze mną?
Buckett zbladł.
- Iii... idę - odrzekł drżącym głosem.
Ruszyłam w stronę drzwi, sfrunęłam po schodach i dopadłam bramy.
- Next!
To był Buckett. Został w połowie schodów i trząsł się cały.
- Co jest?
- Ja... ja... nie mogę - oświadczył. Rozluźnił krawat i tarł sobie kark. - Mam dziecko! Ty nie wiesz, co on potrafi. Lubię hazard, Next. Uwielbiam stawiać na fuksy. Ale jeśli spróbujemy go złapać, jesteśmy martwi. Zaczekaj na OS-14, błagam!
- Za chwilę już go tu nie będzie. A my mamy tylko go zatrzymać.
Buekett zagryzł wargi. Był roztrzęsiony. Pokręcił głową i wycofał się bez słowa. Było to co najmniej denerwujące. Chciałam go zawołać, ale przypomniałam sobie zdjęcie zaślinionego brzdąca. Wyjęłam pistolet, pchnęłam drzwi wyjściowe i powoli przeszłam przez ulicę do budynku stojącego naprzeciwko. Usłyszałam pisk hamulców, a z samochodu wyskoczył Tamworth. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Co u diabła robisz?!
- Ścigam podejrzanego.
- Nic z tego. Gdzie Buckett?
- Zmyka do domu.
- Nie dziwię mu się. OS-14 w drodze?
Potaknęłam. Tamworth zamilkł, spojrzał w górę na ciemny budynek, a potem na mnie.
- Cholera. Dobra, trzymaj się za mną i bądź czujna. Najpierw strzelaj, potem pytaj. Poniżej ósemki...
- ...jesteś ponad prawem. Pamiętam.
- To idziemy.
Wyjął pistolet i ostrożnie wśliznęliśmy się do holu dawnego magazynu. Mieszkanie Styksa znajdowało się na siódmym piętrze. Mieliśmy nadzieję, że zaskoczymy go i że będzie to działało na naszą korzyść.
5
Winni i niewinni
(...) Być może to nawet i dobrze, że była nieprzytomna przez cztery tygodnie. Ominęły ją smutne następstwa, raporty OS-1, wzajemne obwinianie się, pogrzeb Snooda i Tamwortha. Ominęło ją wszystko... oprócz potępienia. Potępienie czekało na nią, gdy otworzyła oczy (...).
MŁYNN AD’FLOSSA
Thursdsy Next. Biografia
Spróbowałam skoncentrować się na świetlówce wiszącej pod sufitem. Wiedziałam, że coś się wydarzyło, lecz noc, podczas której Tamworth i ja spróbowaliśmy dopaść Acherona Hadesa, została, przynajmniej chwilowo, wymazana z mej pamięci. Zmarszczyłam brwi, lecz w mojej świadomości przesuwały się tylko oderwane obrazy. Pamiętałam, że strzeliłam trzykrotnie do malutkiej staruszki, a potem zbiegłam po schodach przeciwpożarowych. Wróciło też niejasne wspomnienie jakiejś siły, która rzuciła mną o mój samochód, a następnie rwącego bólu w ramieniu. Spojrzałam na nie, rzeczywiście było owinięte białym bandażem. Potem przypomniałam sobie, że zostałam trafiona jeszcze raz, w pierś. Odetchnęłam głęboko kilka razy i odczułam ulgę, nie słysząc świszczącego odgłosu. W kręgu światła pojawiła się pielęgniarka. Powiedziała kilka słów, których nie byłam w stanie odszyfrować, i uśmiechnęła się. Uznałam to za dziwne i ponownie zapadłam w zbawczy sen.
Gdy obudziłam się po raz drugi, był wieczór i zrobiło się chłodniej. Leżałam sama w szpitalnej sali z siedmioma pustymi łóżkami. Na drzwiach rysował się cień uzbrojonego funkcjonariusza pilnującego wejścia. Sala była pełna kwiatów i pocztówek z życzeniami, ledwie się w niej mieściły. Gdy tak leżałam, wspomnienia owego wieczoru powróciły i zaczęły wynurzać się z mej podświadomości. Opierałam się im, jak mogłam, lecz równie dobrze mogłabym próbować zatrzymać potop. A gdy przypomniałam sobie wszystko, rozpłakałam się.
Po tygodniu odzyskałam siły na tyle, że mogłam wstać. Paige i Boswell wpadli do szpitala parę razy, nawet moja matka pofatygowała się ze Swindon, by mnie odwiedzić. Powiedziała, że pomalowała sypialnię na fiołkowo, ku wielkiemu smutkowi taty, i że to moja wina, bo to ja jej zasugerowałam ten kolor. Nie miałam sił niczego wyjaśniać. Oczywiście, byłam zadowolona z każdej oznaki sympatii, lecz mój umysł błąkał się daleko stąd. Nasza akcja zakończyła się gigantycznym fiaskiem, ktoś musiał ponieść za to odpowiedzialność, a ja, jako jedyna osoba, która przeżyła, byłam najwłaściwszym i jedynym kandydatem. Pewnego popołudnia szpital udostępnił nam niewielki gabinet, gdzie wkroczył były szef Tamwortha, człowiek o nazwisku Flanker, którego nigdy wcześniej nie spotkałam, kompletnie pozbawiony humoru i ludzkiego ciepła. Wraz z nim pojawił się podwójny magnetofon kasetowy oraz kilku wysokich oficerów OS-1, którzy odmówili podania nazwisk. Złożyłam zeznanie powoli i szczerze, bez emocji, tak dokładnie, jak tylko potrafiłam. O nadprzyrodzonych mocach Acherona napomykano już wcześniej, lecz Flanker ciągle nie potrafił w nie uwierzyć.
- Czytałem akta Tamwortha dotyczące Hadesa i jest to przedziwna lektura, panno Next - powiedział. - Tamworth był po trosze wolnym strzelcem, OS-5 było jego i tylko jego, a Hades był czymś więcej niż pracą: był jego obsesją. Z naszych wstępnych czynności śledczych wynika, że złamał podstawowe zasady działania OpSpeców. Wbrew powszechnemu mniemaniu jesteśmy odpowiedzialni przed parlamentem, choć odbywa się to w sposób bardzo dyskretny.
Zamilkł na moment i zajrzał do notatek. Popatrzył na mnie i włączył magnetofon. Podał datę, swoje i moje nazwisko, numery operacyjne pozostałych funkcjonariuszy. Następnie przysunął sobie krzesło i usiadł.
- A więc co się wtedy wydarzyło?
Milczałam przez chwilę, po czym zaczęłam mówić. Opowiedziałam wszystko, począwszy od spotkania z Tamworthem po wycofanie się Bucketta.
- Jak to dobrze, że ktoś wykazał się zdrowym rozsądkiem - skomentował półgłosem jeden z oficerów OS-1. Zignorowałam go.
- Tamworth i ja weszliśmy do holu domu Styksa - ciągnęłam. - Zaczęliśmy wchodzić po schodach. Na szóstym piętrze usłyszeliśmy strzał. Zatrzymaliśmy się i nasłuchiwaliśmy, lecz zapadła kompletna cisza. Tamworth uznał, że zostaliśmy odkryci.
- Tak było - oznajmił Flanker. - Z zapisu na taśmie wiemy, że Snood wymówił na glos imię Hadesa. Ten usłyszał je i zareagował natychmiast. Oskarżył Styksa o zdradę, zastrzelił brata i zabrał pakunek. Sądziliście, że go zaskoczycie, lecz on wiedział o was. O was obojgu.
Wypiłam łyk wody. Gdybyśmy wiedzieli, czy wycofalibyśmy się? Wątpię.
- Kto szedł pierwszy?
- Tamworth. Podeszliśmy ostrożnie wyżej, przyklejeni do ściany, i wyjrzeliśmy na siódme piętro. Korytarz był pusty, nie licząc malutkiej staruszki, która stała pod drzwiami do windy i mamrotała coś do siebie ze złością. Drzwi do mieszkania Styksa były otwarte. Podeszliśmy do nich i zajrzeliśmy do środka. Styx leżał bez ruchu na podłodze. Mieszkanie było małe i szybko je przeszukaliśmy.
- Widzieliśmy to na taśmie wideo, Next - wtrącił jeden z anonimowych funkcjonariuszy. - Rewizja została przeprowadzona prawidłowo.
- Czy widzieliście też Hadesa?
Funkcjonariusz chrząknął. Mogli sobie nie wierzyć w informacje zawarte w raporcie Tamwortha, lecz nagranie wideo nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Postać Hadesa nie została zarejestrowana na taśmie. Nagrał się tylko jego głos.
- Nie - powiedział po chwili. - Nie widzieliśmy.
- Tamworth zaklął i wrócił do drzwi - ciągnęłam. - Wtedy usłyszałam drugi strzał.
Zamilkłam. Pamiętałam wszystko dokładnie, także i to, że nie rozumiałam w pełni, co widzę. Pamiętałam, że nagle zamarło mi serce, bo wszystko stało się jasne jak słońce. Nie czułam paniki, czułam tylko wszechwładne pragnienie zakończenia zadania. Widziałam, jak Tamworth umiera, ale nie wzbudziło to we mnie żadnych emocji. Dopiero później.
- Panno Next? - Flanker przerwał moje rozmyślania.
- Słucham? Przepraszam. Tamworth został trafiony. Podbiegłam do niego i stwierdziłam, że rana jest śmiertelna. Wynikało z tego, że Hades jest na piętrze, więc wzięłam głęboki oddech i wyjrzałam na korytarz.
- Co pani zobaczyła?
- Tę samą staruszkę stojącą pod drzwiami windy. Nie usłyszałam, by ktokolwiek zbiegał po schodach, więc uznałam, że jest na dachu. Wyjrzałam jeszcze raz. Staruszka zrezygnowała z oczekiwania i ruszyła w stronę schodów. Przeszła obok mnie, wdeptując w wielką kałużę. Mijając ciało Tamwortha, burknęła coś pod nosem z dezaprobatą. Ponownie spojrzałam na podest i na schody prowadzące na dach, po czym poszłam powoli w ich kierunku. W połowie drogi poczułam wątpliwości. Odwróciłam się i spojrzałam na starszą panią. Powoli schodziła po schodach, mamrocząc coś o tramwajach jeżdżących raz na godzinę. Moją uwagę przykuły jej mokre ślady. Chociaż miała małą stopkę, zostawiała ślady butów dorosłego mężczyzny. Nie potrzebowałam więcej dowodów. Reguła Numer Dwa brzmiała: Acheron potrafi kłamać myślą, czynem i wyglądem. Po raz pierwszy w życiu strzeliłam do kogoś w gniewie.
Nikt nie odezwał się ani słowem, więc mówiłam dalej:
- Zobaczyłam, że co najmniej trzy z czterech strzałów dosięgły zgarbionej postaci. Staruszka - a przynajmniej jej obraz - znikła mi z oczu. Podeszłam ostrożnie do krawędzi schodów. Jej rzeczy leżały na betonowych stopniach, a przewrócony wózek na zakupy na półpiętrze. Wypadły z niego warzywa i puszki zjedzeniem dla kotów, które turlały się powoli po schodach.
- Czyli trafiła ją pani?
- Zdecydowanie tak.
Flanker wydobył z kieszeni małą foliową torebkę na dowody zbrodni i pokazał mi ją. Zawierała trzy moje naboje, spłaszczone na czubkach, jakby odbity się od pancerza czołgu. Gdy przemówił ponownie, w jego głosie dźwięczało niedowierzanie.
- Mówi pani, że Acheron przebrał się za staruszkę?
- Tak, sir - odpowiedziałam, patrząc przed siebie. - Jak to zrobił?
- Nie wiem, sir.
- Jak mężczyzna mierzący ponad sześć stóp i sześć cali mógł zmieścić się w ubranie niedużej staruszki?
- Nie sądzę, żeby zmienił się w nią fizycznie. Myślę, że po prostu stworzył obraz postaci, którą chciał mi pokazać.
- To brzmi nieprawdopodobnie.
- Wielu rzeczy nie wiemy o Hadesie.
- Z tym akurat mogę się zgodzić. Ta starsza pani nazywa się Grimswold. Znaleźliśmy ją wepchniętą w kominek w mieszkaniu Styksa. Trzeba było trzech mężczyzn, żeby ją wydobyć.
Flanker zastanawiał się przez chwilę, a w tym czasie zabrał głos jeden z pozostałych oficerów.
- Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego oboje byliście uzbrojeni w pociski dum-dum - zapytał, nie patrząc na mnie, lecz na ścianę. Był niski, o ciemnej cerze i miał denerwujący tik w lewym oku. - Ścięte czubki i potężne ładunki. Do czego chcieliście strzelać? Do bawołów?
Wzięłam głęboki oddech.
- W siedemdziesiątym siódmym roku Hades został postrzelony sześć razy bez żadnych widocznych efektów, sir. Tamworth wydał nam specjalną amunicję, której mogliśmy użyć tylko przeciw niemu. Powiedział, że ma zgodę OS-1.
- Nie miał. Jeśli gazety się o tym dowiedzą, rozpęta się piekło. Stosunki między OpSpecami a prasą nie są najlepsze, panno Next. „Kret” bez przerwy domaga się wejścia dla swojego dziennikarza. W obecnej atmosferze przezroczystości politycy przyglądają się nam coraz baczniej. Pociski dum-dum! Cholera, nawet Oddziały Specjalne Kawalerii nie mają prawa ich używać przeciw Rosjanom.
- To samo mu powiedziałam - oznajmiłam. - Ale widząc, co się stało z tymi - potrząsnęłam woreczkiem spłaszczonych pocisków - uważam, że Tamworth okazał zbytnią wstrzemięźliwość. Powinniśmy byli mieć ze sobą amunicję przeciwpancerną.
- Proszę nawet o tym nie myśleć.
Potem zrobili przerwę. Flanker i tamci zniknęli w sąsiednim pokoju, skąd wkrótce dobiegły odgłosy kłótni, a w tym czasie pielęgniarka zmieniła mi opatrunek na ramieniu. Miałam szczęście: nie doszło do zakażenia. Myślałam o Snoodzie, gdy wrócili i podjęli przesłuchanie.
- Kiedy schodziłam ostrożnie po schodach, zrozumiałam, że Acheron jest nieuzbrojony. Obok puszki ze skondensowanym mlekiem leżała beretta 9 mm. Po Acheronie i staruszce nie było ani śladu. Na szóstym piętrze zobaczyłam drzwi do mieszkania otwarte przy użyciu jakiejś potężnej siły. Były wyrwane z zawiasów, a rygiel wyłamany. Zaczęłam wypytywać mieszkańców, lecz wszyscy byli wpółprzytomni ze śmiechu. Zdaje się, że Acheron opowiedział im jakiś dowcip o trzech mrówkojadach w pubie i nie dało się z nich wydobyć żadnej sensownej informacji.
Jeden z oficerów - kobieta - pokręcił wolno głową.
- O co znów chodzi? - zapytałam z oburzeniem.
- Żadna z dwóch osób, o których pani mówi, nie pamięta, by pani lub Hades byli w ich mieszkaniu. Pamiętają tylko, że w pewnym momencie drzwi otwarły się bez wyraźnej przyczyny. Jak pani co wyjaśni?
Myślałam przez chwilę.
- Nie potrafię. Być może posiada władzę nad ludźmi o słabej woli. Mamy tylko niewielkie wyobrażenie o jego zdolnościach.
- Hmm - mruknęła kobieta w zamyśleniu. - Szczerze mówiąc, ci ludzie próbowali nam opowiedzieć ten dowcip o mrówkojadach. Wydało się to nam nieco dziwne.
- Ten dowcip nie był śmieszny, prawda?
- Ani trochę. Ale oni najwyraźniej uważali, że jest.
Poczułam, jak wzbiera we mnie złość. Nie podobał mi się obrót, jaki przyjmowało przesłuchanie. Zebrałam myśli i mówiłam dalej, wmawiając sobie, że im prędzej się to skończy, tym lepiej.
- Rozejrzałam się po mieszkaniu i zobaczyłam otwarte okno w sypialni. Wychodziło na schody przeciwpożarowe. Kiedy wyjrzałam przez nie, zobaczyłam sylwetkę Acherona zbiegającego po zardzewiałych stopniach cztery piętra niżej. Wiedziałam, że już go nie złapię. W tym momencie zobaczyłam Snooda. Wychylił się zza samochodu zaparkowanego przy ulicy i wycelował z pistoletu w Hadesa w chwili, gdy ten zeskoczył na ziemię. Wówczas nie rozumiałam, skąd się tam wziął.
- A teraz pani rozumie?
Serce we mnie zamarło.
- Przyszedł, żeby mi pomóc.
Poczułam, że do oczu napływają mi łzy, i zacisnęłam zęby. Za żadną cenę nie zamierzałam rozbeczeć się jak dziecko przed tym towarzystwem, więc zgrabnie przekształciłam szloch w kaszlnięcie.
- Przyszedł, ponieważ wiedział, co zrobił - powiedział Flanker. - Wiedział, że wymawiając na głos imię Hadesa, naraził was oboje. Sądzimy, że próbował naprawić swój błąd. W wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat stanął naprzeciwko mężczyzny górującego nad nim siłą, zdecydowaniem i intelektem. Był odważny. Był głupi. Czy usłyszała pani, co mówili?
- Początkowo nie. Zbiegając po schodach przeciwpożarowych, usłyszałam, że Snood woła: „Policja, stać! Na ziemię!”. Zanim dotarłam na drugie piętro, Hades przekonał Snooda, by oddał mu swoją broń, i zastrzelił go. Strzeliłam do niego dwa razy ze schodów, Hades zachwiał się, lecz zaraz wyprostował ponownie i ruszył biegiem do najbliższego samochodu. Mojego samochodu.
- Co dalej?
- Zeskoczyłam na ziemię z wysokości pierwszego piętra. Wylądowałam na jakichś śmieciach, skręciłam sobie kostkę, przewróciłam się. Gdy popatrzyłam w górę, zobaczyłam, że Acheron wybija szybę w moim samochodzie i otwiera drzwi. W kilka sekund uporał się z blokadą i włączył silnik. Wiedziałam, że ulica jest ślepa. Żeby uciec, musiałby przejechać przeze mnie. Dokuśtykałam na środek jezdni i czekałam. Zaczęłam strzelać, gdy tylko ruszył. Wszystkie pociski trafiły w cel. Dwa w przed nią szybę, jeden w chłodnicę. Samochód nabierał szybkości, ja strzelałam dalej. Roztrzaskałam boczne lusterko i reflektor. Widziałam, że za chwilę mnie rozjedzie, ale mi nie zależało. Akcja zakończyła się kompletnym fiaskiem. Acheron zabił Tamwortha i Snooda. Zabiłby mnóstwo innych ludzi, gdybym nie dała z siebie wszystkiego. Ostatnim pociskiem trafiłam w przednią oponę, a wtedy wreszcie stracił panowanie nad kierownicą. Samochód uderzył w stojącego nieopodal studebakera, przewrócił się na dach, posunął jeszcze kawałek do przodu i zatrzymał jakieś trzy stopy od miejsca, gdzie stałam. Kołysał się przez chwilę, a potem znieruchomiał. Z chłodnicy ciekła woda i mieszała się z kałużą paliwa rozlewającą się na bruku.
Wypiłam kolejny łyk wody i popatrzyłam na otaczające mnie twarze. Chłonęli każde moje słowo, ale najgorsze miałam jeszcze przed sobą.
- Przeładowałam broń i otworzyłam drzwiczki od strony kierowcy. Spodziewałam się, że z samochodu wypadnie Hades, ale on, nie po raz pierwszy tej nocy, nie spełnił oczekiwań. Samochód był pusty.
- Czy widziała pani, żeby ktoś uciekał?
- Nie. Zastanawiałam się nad tym, gdy usłyszałam za sobą znajomy głos. To był Buckett. Wrócił. „Gdzie on jest?” - krzyknął. „Nie wiem” - odkrzyknęłam, przeszukując tylne siedzenie. - „Był tutaj!” „Zostań tu!” - zawołał Buckett. „Sprawdzę przód!” Byłam zadowolona, że ktoś wydaje mi rozkazy i przejmuje inicjatywę. Ale kiedy Buckett odwrócił się do mnie tyłem, jego sylwetka lekko zamigotała i zrozumiałam, że coś jest nie tak. Bez wahania strzeliłam mu w plecy trzy razy. Osunął się na...
- Strzeliła pani do funkcjonariusza? - zapytała jedna z OS-1 tonem pełnym niedowierzania. - W plecy?
Zignorowałam ją.
- ... ziemię. Ale oczywiście to nie był Buckett. Człowiek, który podniósł się i odwrócił do mnie, to był Acheron. Potarł sobie plecy w miejscu, gdzie go trafiłam, i uśmiechnął się dobrotliwie. „To nie było sportowe zagranie!” - zauważył. „Nie jestem tu dla sportu!” - zapewniłam go.
Jeden z oficerów OS-1 przerwał mi.
- Często strzela pani ludziom w plecy, Next. Trafiony z odległości dwóch kroków, pociskami dum-dum i przeżył? Przepraszam, ale to jest raczej niemożliwe!
- Tak było.
- Ona kłamie! - wykrzyknął z oburzeniem. - Usłyszeliśmy już dość tych bzdur!
Ale Flanker położył mu uspokajająco rękę na ramieniu.
- Proszę mówić dalej, panno Next.
Wykonałam jego polecenie.
- Cześć, Thursday! - powiedział Hades.
- Acheron - powiedziałam.
Uśmiechnął się.
- Krew Tamwortha stygnie właśnie na betonowej posadzce, a to wszystko twoja wina. Oddaj mi pistolet, a będziemy mogli skończyć zabawę i iść do domu.
Hades wyciągnął rękę i poczułam silny impuls, by oddać mu broń. Ale oparłam mu się już wcześniej, kiedy używał bardziej przekonujących metod perswazji: byłam studentką, a on wykładowcą. Być może Tamworth wiedział, że jestem dostatecznie silna, by stawić mu opór; być może to był jeszcze jeden powód ściągnięcia mnie do jego zespołu. Nie wiem. Hades zdał sobie sprawę z tego i w genialny sposób zmienił front:
- Dawno się nie widzieliśmy. Piętnaście lat, prawda?
- Od lata sześćdziesiątego dziewiątego - odrzekłam posępnie. Miałam mało czasu na jego gierki.
- Sześćdziesiątego dziewiątego? - zapytał z namysłem. - Czyli szesnaście lat. Jeśli dobrze pamiętam, byliśmy dość zżyci.
- Byłeś rewelacyjnym nauczycielem, Acheron. Nigdy nie spotkałam kogoś równie inteligentnego. Dlaczego stałeś się...?
- Mógłbym powiedzieć to samo o tobie - Acheron odbił piłeczkę z uśmiechem. - Byłaś jedyną moją studentką zasługującą na miano świetnej, a dziś harujesz jak wół jako DL-owiec, jako lokaj Sieci. Co sprowadziło cię do OS-5?
- Przeznaczenie.
Acheron zamilkł, po czym uśmiechnął się ponownie.
- Zawsze cię lubiłem, Thursday. Odtrąciłaś mnie, a jak dobrze wiesz, nic nie przyciąga bardziej niż opór. Często zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybyśmy się ponownie spotkali. Moja najlepsza uczennica, moja pupilka. Byliśmy niemal kochankami.
- Nigdy nie byłam twoją pupilka, Hades.
Uśmiechnął się jeszcze raz.
- Miałaś kiedyś ochotę na nowy samochód? - zapytał nieoczekiwanie.
Oczywiście, że tak, i przyznałam to.
- A duży dom? Albo dwa duże domy? Na wsi. Otoczone parkami. Plus Rembrandt.
Domyśliłam się, do czego zmierza.
- Jeśli chcesz kupić moją uległość, Acheron, musisz wybrać właściwą walutę.
Jego twarz wydłużyła się.
- Jesteś silna, Thursday. Przekupstwo sprawdza się prawie z każdym.
Poczułam wściekłość.
- Co chcesz zrobić z rękopisem Chuzzlewita, Acheron? Sprzedać go?
- Ukraść i sprzedać? Jakże to pospolite - skrzywił się. - Przykro mi z powodu twoich przyjaciół. Pociski dum-dum wyrządzają człowiekowi nieco szkody, nieprawdaż?
Staliśmy naprzeciw siebie. Liczyłam na to, że niebawem pojawią się ludzie z OS-14.
- Na ziemię! - zakomenderowałam. - Albo będę strzelać, przysięgam!
Hades zmienił się nagle w wirujący obłok. Usłyszałam trzask i poczułam, że coś rozrywa mi ramię. Ogarnęła mnie fala gorąca i z obojętnym zdziwieniem, jakby chodziło o kogoś obcego, stwierdziłam, że zostałam postrzelona.
- Całkiem nieźle, Thursday. Próbujemy z drugą ręką?
Zorientowałam się, że podświadomie nacisnęłam spust i strzeliłam do niego. Tego właśnie mi gratulował. Wiedziałam, że zostało mi najwyżej trzydzieści sekund, potem upływ krwi sprawi, że stracę przytomność. Przełożyłam pistolet do lewej ręki i zaczęłam ją podnosić.
Acheron uśmiechnął się z uznaniem. Ciągnąłby pewnie tę brutalną grę do samego końca, lecz odgłos syren policyjnych w oddali zmusił go do działania. Wystrzelił mi prosto w serce i uciekł, uznając za martwą.
Oficerowie z OS-1 poruszyli się na krzesłach, gdy skończyłam, i wymienili spojrzenia. Było mi obojętne, czy uwierzyli mi, czy nie. Hades uznał mnie za martwą, lecz moje dni nie dobiegły jeszcze końca. Egzemplarz Jane Eyre, który dostałam od Tamwortha, uratował mi życie. Włożyłam go do górnej kieszeni bluzy. Pocisk przebił okładkę, lecz uwiązł w kartkach. Złamane żebra, zapadnięte płuco i siniak wielki jak talerz - ale przeżyłam. Szczęście, fatum czy jakkolwiek by to nazwać.
- To wszystko? - zapytał Flanker.
Potaknęłam.
- To wszystko.
To oczywiście nie było wszystko, było jeszcze dużo więcej do powiedzenia, ale nie im. Nie wspomniałam o tym, jak Hades wykorzystał śmierć Filberta Snooda, by mnie osłabić psychicznie. To wtedy właśnie postrzelił mnie po raz pierwszy.
- To chyba wszystko, co chcieliśmy wiedzieć, panno Next. Może pani wrócić do OS-27, kiedy tylko będzie pani w stanie. Przypominam, że obowiązuje panią klauzula poufności. Każde niezręczne słowo może spowodować daleko idące konsekwencje. Czy coś jeszcze chciałaby pani dodać?
Wzięłam głęboki oddech.
- Wiem, że połowa tej historii brzmi nieprawdopodobnie, ale to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Jestem pierwszą osobą, która na własne oczy widziała, co potrafi zrobić Hades, by wydostać się z pułapki. Ktokolwiek będzie go w przyszłości ścigał, musi być w pełni świadom jego możliwości.
Flanker odchylił się na oparcie krzesła. Spojrzał na mężczyznę z tikiem, który pokiwał głową przyzwalająco.
- Pani uwagi są akademickie, panno Next.
- Co chce pan przez to powiedzieć?
- Hades nie żyje. OS-14 nie przegrali z kretesem tamtej nocy. Ścigali go autostradą M4, aż rozbił się przy wyjeździe numer dwanaście. Samochód spadł ze skarpy i stanął w płomieniach. Nie chcieliśmy mówić pani o tym, dopóki nie złożyła pani zeznania.
Nowina ogłuszyła mnie. Chęć zemsty była głównym uczuciem, które podtrzymywało mnie przy życiu przez ostatnie dwa tygodnie. Bez palącego pragnienia ujrzenia, jak zostaje ukarany, nie wyszłabym z depresji. Bez niego całe moje świadectwo wyglądało na wyssane z palca. Nie oczekiwałam, że OS-1 natychmiast we wszystko uwierzy, ale mogłam przynajmniej mieć nadzieję, że moje słowa zostaną potwierdzone przy następnym spotkaniu z nim.
- Co pan powiedział? - zapytałam nagle.
- Powiedziałem, że Hades nie żyje.
- To nieprawda - oznajmiłam bez zastanowienia.
Flanker uznał moje słowa za objaw szoku.
- Może pani być trudno się z tym pogodzić, ale on nie żyje. Zwłoki zwęgliły się tak, że był nie do rozpoznania. Zidentyfikowaliśmy go na podstawie uzębienia. Miał jeszcze przy sobie pistolet Snooda.
- A rękopis Chuzzlewita?
- Ani śladu. Sądzimy, że również spłonął.
Opuściłam głowę. Cała akcja zakończona fiaskiem.
- Panno Next - powiedział Flanker, wstając i kładąc dłoń na moim ramieniu. - Z pewnością ucieszy panią informacja, że nic z tej rozmowy nie zostanie ujawnione organom stojącym poniżej OS-8. Może pani wrócić do swojej jednostki bez żadnej uwagi w aktach. Popełniono błędy, lecz nikt z nas nie ma pojęcia, co mogłoby się wydarzyć, gdyby pani czy ktokolwiek inny postąpili inaczej. Więcej nas pani nie zobaczy.
Wyłączył magnetofon, złożył mi życzenia powrotu do zdrowia i wyszedł z pokoju. Pozostali oficerowie uczynili to samo, z wyjątkiem mężczyzny z tikiem, który odczekał, aż jego koledzy znajdą się poza zasięgiem głosu, i szepnął mi:
- Uważam, że pani zeznanie to stek łgarstw, panno Next. Nie wybaczymy pani utraty pracownika takiego jak Filip Tamworth.
- Dziękuję.
- Za co?
- Za to, że powiedział mi pan, jak miał na imię. Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, zawahał się i wyszedł.
Wstałam zza biurka w zaimprowizowanym pokoju przesłuchań i podeszłam do okna. Na zewnątrz było ciepło i słonecznie, korony drzew kołysały się łagodnie na wietrze - świat wyglądał tak, jakby nie było w nim miejsca dla ludzi pokroju Hadesa. Pozwoliłam, by wróciły wspomnienia tamtej nocy. Zataiłam przed oficerami rozmowę o Snoodzie. Acheron opowiedział mi o nim. Wskazał na zmęczone, starcze ciało i oznajmił:
- Filbert prosił, żebym ci przekazał, że przeprasza.
- To ojciec Filberta - poprawiłam go.
- Nie - zachichotał Ilades. - To był Filbert.
Spojrzałam na Snooda jeszcze raz. Leżał na plecach z otwartymi oczami. Podobieństwo było uderzające, mimo różnicy sześćdziesięciu lat.
- O Boże, nie! To był on?
Acheron wyglądał, jakby przednio się bawił.
- „Nieodwołalnie zatrzymany” to eufemizm ChronoStraży oznaczający nagłe postarzenie się, Thursday. Dziwię się, że tego nie wiesz. Dopadło go poza naszą czasoprzestrzenią. Sześćdziesiąt lat zwaliło się na niego w czasie krótszym od minuty. Nic dziwnego, że nie chciał, żebyś go oglądała w takim stanie.
A więc nie było żadnej innej dziewczyny w Tewkesbury. O dylatacjach w czasie i innych formach niestabilności słyszałam od mojego ojca. W świecie Wydarzenia, Stożka i Horyzontu Filbert Snood został nieodwołalnie zatrzymany. Najbardziej tragiczne było zaś to, że uznał, iż nie może mi o tym powiedzieć. To właśnie wtedy, gdy uświadomiłam sobie to wszystko i znajdowałam się w psychicznym dołku, Acheron odwrócił się i strzelił do mnie. Tak jakby zaplanował całą historię.
Wróciłam powoli do mojej sali i usiadłam na łóżku, czując się bezgranicznie przygnębiona. Łzy napływają mi do oczu bardzo szybko, gdy tylko nie ma nikogo w pobliżu. Płakałam żałośnie przez jakieś pięć minut, po czym poczułam się o niebo lepiej, wysiąkałam głośno nos i włączyłam telewizor, żeby się rozerwać. Skakałam z kanału na kanał, aż trafiłam na Toad News Network. Mówili oczywiście o Krymie.
- Więcej na temat Krymu - oznajmiła prezenterka. - Wydział Broni Specjalnej Goliath Corporation ujawnił swą najnowszą broń przeznaczoną do walki z rosyjskimi najeźdźcami. Uważa się, że nowy Karabin Balistycznej Energii Plazmowej - oznaczony kryptonimem „Stonk” - ostatecznie zmieni losy wojny. Nasz korespondent wojenny James Backbiter wprowadzi państwa w szczegóły.
Obraz przedstawiał teraz zbliżenie egzotycznego karabinu trzymanego przez żołnierza w polowym mundurze OpSpeców.
- Oto nowy karabin plazmowy Stonk, ujawniony dziś przez Wydział Broni Specjalnej Goliath Corporation - wyjaśnił Backbiter, stojący obok żołnierza na czymś, co najwyraźniej było strzelnicą do testowania nowej broni. - Z oczywistych przyczyn nic możemy opowiedzieć państwu o szczegółach jego konstrukcji, lecz możemy pokazać jego skuteczność i zdradzić, że działa w oparciu o wiązkę energii, która jest w stanie zniszczyć sprzęt i personel wroga w promieniu ponad jednej mili.
Patrzyłam ze zgrozą, jak żołnierz demonstruje działanie nowej broni. Niewidzialne wiązki energii uderzyły w czołg z mocą dziesięciu naszych haubic. Było to coś w rodzaju kieszonkowej wyrzutni rakietowej. Ostrzał zakończył się, a Backbiter zadał oficerowi z dystynkcjami pułkownika kilka pytań, wyraźnie ustalonych z góry, podczas gdy w tle paradował batalion wojska z nowymi karabinami na ramieniu.
- Kiedy, pana zdaniem, nasza armia na Krymie zostanie wyposażona w karabiny Stonk?
- Pierwsze egzemplarze już są w drodze na front. Dostawy zakrojone na szerszą skalę ruszą natychmiast, gdy tylko rozpoczniemy masową produkcję.
- Jaką rolę odegra nowa broń w konflikcie?
Na kamiennej twarzy oficera pojawiło się coś niby cień emocji.
- Przewiduję, że stonk zmusi Rosjan do błagania nas o pokój w ciągu miesiąca.
- Niech cię szlag - zaklęłam na głos. Identyczne zdanie słyszałam wiele razy podczas pobytu w wojsku. Zastąpiło zbyt wyświechtany frazes „do świąt będzie po wszystkim”. Zawsze, bez wyjątku, poprzedzało szczególnie spektakularną masakrę.
Zanim jeszcze doszło do pierwszego użycia nowej broni, samo jej ujawnienie zakłóciło równowagę sił na Krymie. Rząd angielski przestał myśleć o wycofaniu się i liczył na kapitulację wojsk rosyjskich. Rosjanie nie chcieli o tym słyszeć, ONZ zażądała, by obie strony podjęły przerwane rozmowy pokojowe w Budapeszcie, lecz jedni i drudzy wymigiwali się. Carska armia okopała się w przewidywaniu rychłego natarcia. Rzecznik Wydziału Broni Specjalnej Goliatha został wezwany do parlamentu, by wyjaśnić opóźnienie w produkcji karabinów, gdyż przekraczało ono już miesiąc.
Pisk opon wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłam głowę. W środku szpitalnej sali hamował sportowy samochód w jaskrawych kolorach. Zamrugałam powiekami, lecz nie zniknął. Nie było żadnego powodu, dla którego taki pojazd miałby się znaleźć w takim miejscu, nie mówiąc o tym, że nie miał szans tu wjechać, gdyż w drzwiach ledwie mieściło się łóżko. Ale on tu był. Wyraźnie czułam zapach spalin i słyszałam warkot silnika, choć z jakiejś przyczyny nie wydało mi się to niczym niezwykłym. Pasażerowie patrzyli na mnie. Za kierownicą siedziała trzydziestokilkuletnia kobieca wyglądająca znajomo.
- Thursday! - krzyknęła ponaglająco.
Zmarszczyłam brwi. Cała scena wyglądała na prawdziwą, a poza tym byłam całkowicie pewna, że znam skądś tę kobietę. Siedzący obok niej ubrany w garnitur młody mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałam, pomachał do mnie wesoło.
- On nie zginął! - powiedziała kobieta pośpiesznie, jakby nie miała czasu do stracenia. - Kraksa została sfingowana! Ludzie tacy jak Acheron nie umierają tak łatwo! Przyjmij ofertę pracy dla DL-owca w Swindon!
- W Swindon? - powtórzyłam. Myślałam, że nieodwołalnie pożegnałam się z tym miejscem. Kosztowało mnie zbyt wiele smutnych wspomnień. Otworzyłam usta, żeby coś dodać, ale bolid ruszył z piskiem opon, niemal złożył się w powietrzu i zniknął - nie mogę powiedzieć, że w oddali - pozostawiając po sobie echo i słaby zapach spalin. Jedno i drugie po chwili rozpłynęło się w powietrzu i po dziwacznych gościach nie pozostał żaden ślad. Oparłam głowę na rękach. Kobieta siedząca za kierownicą wyglądała bardzo znajomo. To byłam ja.
Rana w moim ramieniu prawic się zagoiła, gdy wewnętrzne śledztwo dobiegło końca. Nic miałam dostępu do jego wyników, lecz nie przejmowałam się tym zbytnio. Gdybym przeczytała protokół, byłabym pewnie jeszcze bardziej zła i przybita, Boswell odwiedził mnie jeszcze raz, by poinformować, że dostałam półroczny urlop zdrowotny, ale nawet to mnie nie przekonało. Nie zamierzałam wracać do DL-u, a w każdym razie nie w Londynie.
- Co zamierzasz? - zapytała Paige. Wpadła, by pomóc mi się spakować, gdy zostałam wypisana ze szpitala. - Pół roku to długo, gdy się nie ma żadnego hobby ani rodziny, ani narzeczonego - ciągnęła. Potrafiła być niekiedy bardzo bezpośrednia.
- Mam niejedno hobby.
- Wymień jakieś.
- Malarstwo.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę. Właśnie pracuję nad pejzażem.
- Od jak dawna?
- Od jakichś siedmiu lat.
- Musi być świetny.
- Jest paskudny.
- Mówiąc poważnie - powiedziała Turner, która przez te kilka tygodni stała mi się bliższa niż przez całe lata wspólnej pracy - co zamierzasz zrobić?
Pokazałam jej gazetę OS-27 z ogłoszeniami o pracy na terenie całego kraju. Paige spojrzała na tekst, który zakreśliłam na czerwono.
- Swindon?
- Czemu nie? To mój dom.
- Nie wiem, czy to twój dom - stwierdziła Turner - ale wiem, że to jakaś dziwna historia. - Postukała w gazetę. - Oferta dotyczy szeregowego fikcjonariusza, a ty od trzech lat jesteś inspektorem!
- Od trzech i pół. Nie szkodzi. Wyjeżdżam.
Nie podałam Paige prawdziwego powodu. To mógł być oczywiście zbieg okoliczności, lecz słowa kobiety z samochodu brzmiały wyraźnie: Przyjmij ofertę pracy w DL-u w Swindon! Być może cala ta historia nie była złudzeniem. Gazetę z ogłoszeniem o pracy dostałam po dziwacznej wizycie. Jeśli to się zgadzało, można było przypuszczać, że informacja o Hadesie także była prawdziwa. Odpowiedziałam na ogłoszenie. Nie mogłam opowiedzieć Paige o samochodzie. Gdyby dowiedziała się o nim, mimo całej naszej przyjaźni zgłosiłaby to Boswellowi. Boswell poszedłby do Flankera, a to oznaczałoby kolejne nieprzyjemności. Zatajanie prawdy wychodziło mi coraz lepiej, a od miesięcy nie miałam tak dobrego samopoczucia.
- Będziemy w wydziale tęsknić za tobą, Thursday.
- To minie.
- Ja będę za tobą tęsknić.
- Dzięki, Paige, to miło z twojej strony. Ja też będę za tobą tęsknić.
Uściskałyśmy się, poprosiła, żebym odezwała się od czasu do czasu, i wybiegła z pokoju, gdyż zapiszczał jej pager.
Skończyłam się pakować i poszłam podziękować pielęgniarkom. Już miałam wychodzić, gdy przyniosły mi brązowy pakunek.
- Co to?
- To rzeczy człowieka, który uratował ci życie tamtej nocy.
- Co takiego?
- Jakiś przechodzień zajął się tobą, zanim przyjechała karetka. Zatamował krwotok i okrył cię własnym płaszczem, żebyś się nie wychłodziła. Gdyby nie on, niewykluczone, że wykrwawiłabyś się na śmierć.
Otworzyłam paczkę, zaintrygowana. Na wierzchu leżała chusteczka, która mimo prania zachowała plamy z mojej krwi. W rogu miała wyhaftowany monogram EFR. Pod spodem znajdował się płaszcz, zwykły ciepły płaszcz noszony przez mężczyzn w połowie ubiegłego wieku. Przeszukałam kieszenie i znalazłam rachunek od modystki. Był wystawiony na nazwisko Edward Fairfas Rochester, Esq. i opatrzony datą: rok 1833. Usiadłam ciężko na łóżku i wpatrzyłam się w zawartość pakunku. W normalnych okolicznościach odrzuciłabym myśl, że Rochester przybył ze stronic Jane Eyre, by pomóc mi w trudnym momencie. Rzecz taka była oczywiście raczej niemożliwa. Uznałabym całą historię za jakieś misternie skonstruowane oszustwo, gdyby nie pewien szczegół: Edwarda Rochestera, postać z powieści Charlotte Bronte, kiedyś już spotkałam...
6
Jane Eyre: krótki wypad na łamy powieści
(...) Spotkanie pod mieszkaniem Styksa nie było moim pierwszym spotkaniem z Rochesterem - ani też ostatnim. Pierwszy raz miał miejsce w Haworth House w hrabstwie York, gdy mój umysł był młody, a bariera między rzeczywistością a fikcją nie stwardniała jeszcze w skorupę, jaka otacza nas w dorosłym życiu, lecz była miękka i giętka. Na moment, dzięki uprzejmości nieznajomej kobiety oraz potędze głosu lektorki, odbyłam krótką wycieczkę w świat powieści - i wróciłam cała i zdrowa (...).
THURSDAY NEXT
Życie w OpSpecach
Był rok 1958. Wujek i ciotka - którzy już wówczas wydawali mi się starzy - zabrali mnie do Haworth House, gdzie niegdyś mieszkały siostry Bronte. W szkole uczyłam się akurat o Williamie Thackerayu, a jako że siostry Bronte żyły w tym samym czasie co on, rodzina uznała, że będzie to dobra okazja, by pogłębić moje zainteresowanie literaturą. Wujek Mycroft miał wygłosić na uniwersytecie w Bradford wykład poświęcony swym odkryciom matematycznym z zakresu teorii gier, których najbardziej praktycznym zastosowaniem była możliwość każdorazowego wygrywania w „Węże i drabiny”. Z Bradford było niedaleko do Haworth i uznano połączenie wizyt w tych dwóch miejscach za dobry pomysł.
Oprowadzała nas przewodniczka, puszysta pani w wieku około sześćdziesięciu lat, w rozpinanym swetrze z angory i okularach w stalowych oprawkach. Przeganiała nas z sali do sali, a jej szorstkie obejście dobitnie wskazywało, iż uważa, że nikt nie dorównuje jej wiedzą i że wyświadcza nam łaskę, dźwigając z głębin bezdennej ignorancji. Pod koniec zwiedzania, gdy myśli strudzonych turystów zaczęły już krążyć wokół pocztówek i lodów, otrzymaliśmy nagrodę w postaci gabloty z oryginalnym rękopisem Jane Eyre wystawionym w ostatniej sali.
Choć kartki pożółkły ze starości, a czarny atrament wypłowiał i przybrał odcień jasnego brązu, tekst nadal dawał się odczytać. Eleganckie, drobne pismo ręczne płynęło po stronie strumieniem nowatorskiej prozy. Co dwa dni przewracano stronę, co pozwalało regularnym bywalcom muzeum i fanatykom twórczości Bronte czytać powieść w tempie, w jakim powstawała.
W dniu kiedy przyprowadzono mnie do muzeum, rękopis był otwarty na opisie sceny, w której Jane i Rochester spotykają się po raz pierwszy; przypadkowo, niedaleko przełazu.
- ... co czyni z niej jedną z najwspanialszych powieści romantycznych wszech czasów - ciągnęła swój rutynowy monolog puszysta pyszałka, ignorując wyciągnięte w górę ręce osób pragnących zadać ważne pytania. - Jane Eyre, uparta, rezolutna i energiczna, różni się charakterem od typowych postaci kobiecych owej epoki. Podobnie Rochester, ponury, odpychający, choć w gruncie rzeczy dobry człowiek, przełamał stereotyp bohatera swym chłodnym, sarkastycznym humorem. Charlotte Bronte napisała Jane Eyre w roku 1847 pod pseudonimem Currer Bell. Thackeray określił ją jako „arcydzieło stworzone przez geniusza”. A teraz przechodzimy do sklepu, gdzie mogą państwo nabyć pocztówki z ilustracjami, pamiątkowe plakietki, plastikowe figurki Heathcliffa oraz inne pamiątki z wizyty w muzeum. Dziękuję za u...
Jeden z turystów, trzymający rękę w górze od dłuższej chwili, nie zamierzał dać za wygraną.
- Przepraszam panią - przemówił z amerykańskim akcentem.
Muskuł na policzku przewodniczki drgnął lekko, gdy zmuszała się do wysłuchania cudzej opinii.
- Tak? - zapytała z lodowatą uprzejmością.
- Nie bardzo się znam na tym wszystkim - ciągnął chłopak - ale miałem kłopot z zakończeniem Jane Eyre.
- Kłopot?
- Aha. Jak Jane wyjeżdża z Thornfield Hall i dokleja się do tych swoich kuzynów, Riversów.
- Wiem, jak się nazywają jej kuzyni, młody człowieku.
- No więc zaczyna kręcić z tym bezpłciowym facetem St. Johnem Riversem, ale nie chce wyjść za niego za mąż, wyjeżdżają do Indii i to ma być koniec powieści? Serio? A gdzie happy end? A co z Rochesterem i jego pomyloną żoną?
Przewodniczka spiorunowała go wzrokiem.
- A czego by pan chciał? Śmiertelnego pojedynku dobra i zła w korytarzach Thornfield Hall?
- Nie - zaprzeczył młody mężczyzna, sprawiając wrażenie nieco zirytowanego. - Chodzi mi po prostu o to, że powieść domaga się mocnego rozwiązania, które spięłoby wszystkie wątki i zamknęło fabułę. Kiedy czytam jej wersję, wydaje mi się, że wymiękła.
Przewodniczka patrzyła chwilę na niego przez okulary w stalowych oprawkach, żałując, że turyści nie są bardziej podobni do owiec. Niestety, zastrzeżenie zgłoszone przez młodego człowieka nie było pozbawione podstaw. Ona sama często biadała nad rozmytym zakończeniem, pragnąc, jak miliony ludzi, by okoliczności pozwoliły Jane i Rochesterowi pobrać się.
- Pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy - odpowiedziała niezobowiązująco. -Charlotte nie ma już wśród nas, a co za tym idzie, pańskie pytanie jest czysto teoretyczne. Powinniśmy badać i podziwiać to, co nam zostawiła. Bogactwo jej twórczości rekompensuje z nawiązką drobne niedociągnięcia.
Młody Amerykanin zgodził się z tym i mały tłumek przesunął się dalej, unosząc z sobą ciotkę i wujka. Zostałam z tyłu i czekałam, aż wszyscy wyjdą. Po chwili w sali została tylko jedna Japonka i ja. Podeszłam do gabloty i spróbowałam zerknąć na rękopis, co nie było łatwe, gdyż byłam niska jak na mój wiek.
- Poczytać ci? - zapytał miły głos. Należał do japońskiej turystki, która uśmiechnęła się do mnie, a ja podziękowałam jej za uprzejmość.
Sprawdziła, czy nikogo nie ma w pobliżu, wyjęła okulary do czytania i zaczęła czytać. Mówiła doskonale po angielsku, miała przyjemny głos i dobrą dykcję. Gdy czytała, słowa odrywały się od kart powieści i przenikały do mojej wyobraźni.
(...) Młoda byłam wówczas i rozmaite fantazje, wesołe i ponure, snuły mi się w głowie: wspomnienia bajek opowiadanych niegdyś w dziecinnym pokoju; gdy wracały w pamięci, dojrzewająca młodość dodawała im siły i wyrazistości, jakiej im wiek dziecinny udzielić nie potrafi (...)*. [* Charlotte Bronte, Dziwne losy Jane Eyre - w przekładzie Teresy Świderskiej.]
Zamknęłam oczy i poczułam, że powietrze wokół mnie staje się mroźne. Głos turystki był teraz czysty, jakby przemawiała na otwartej przestrzeni, a gdy otworzyłam oczy, muzeum zniknęło. Dokoła mnie rozciągał się wiejski krajobraz. Dobiegał końca pogodny styczniowy dzień, słońce właśnie schowało się za horyzont. Powietrze było doskonale nieruchome, kolory zmyte przez zimę. Nie licząc kilku ptaszków szamoczących się w żywopłocie, żaden ruch nie zakłócał absolutnego piękna scenerii. Zadrżałam z zimna na widok obłoku pary wydobywającego się z moich ust, zapięłam płaszczyk i pożałowałam, że zostawiłam kapelusik i mitenki w szatni na parterze. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że nie jestem sama. Nie dalej niż dziesięć stóp ode mnie młoda kobieta w płaszczu i czepku siedziała na przełazie, patrząc na księżyc, który właśnie wzeszedł nad nami. Gdy odwróciła głowę, zobaczyłam, że ma pospolitą twarz, której wyraz znamionował jednak wewnętrzną siłę i zdecydowanie. Wpatrywałam się w nią przez chwilę z natężeniem, targana mieszanymi uczuciami. Niedawno zdałam sobie sprawę, że nie jestem pięknością, a już w wieku dziewięciu lat zauważyłam, że ładniejszym dzieciom łatwiej jest zdobyć sympatię otoczenia. W tej młodej kobiecie widziałam natomiast, że zasada ta może ulec odwróceniu. Poczułam, że prostuję się i zaciskam zęby, naśladując podświadomie jej pozę.
Już miałam ją zapytać, gdzie się podziało muzeum, gdy jakiś dźwięk na ścieżce sprawił, że obie się odwróciłyśmy, zbliżał się koń i młoda kobieta wyglądała przez moment na zakłopotaną. Ścieżka była wąska, więc odsunęłam się, by przepuścić wierzchowca. Gdy tak stałam, nadbiegi duży czarno-biały pies, węsząc wzdłuż żywopłotu w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Zignorował postać na przełazie, lecz stanął jak wryty na mój widok. Zamerdał entuzjastycznie ogonem i skoczył do mnie. Obwąchał mnie badawczo. Jego ciepły oddech okrył mnie niby opończa, a wąsy połaskotały w policzek. Zachichotałam, a on jeszcze energiczniej zamerdał ogonem. Węszył wzdłuż żywopłotu przy każdym czytaniu powieści od ponad stu trzydziestu lat, ale nigdy nie natknął się na coś, co pachniało tak... prawdziwie. Polizał mnie kilka razy z wielkim przejęciem. Zachichotałam ponownie i odepchnęłam go, a on pobiegł poszukać patyka.
Czytając później książkę, zdałam sobie sprawę, że pies wabiący się Pilot nigdy nie miał możliwości aportowania patyka, ponieważ zbyt rzadko pojawiał się w tekście. Tym chętniej wykorzystał okazję, gdy się nadarzyła. Musiał wyczuć, że mała dziewczynka, która zjawiła się na moment na dole strony osiemdziesiątej pierwszej, nie podlega sztywnym zasadom narracji. Wiedział, że może nieco rozciągnąć ramy fabuły, węsząc raz z jednej strony ścieżki, raz z drugiej, gdyż nie zostało to sprecyzowane, ale że jeśli tekst głosi, że ma szczekać, biegać albo skakać, musi mu się podporządkować. Wiódł egzystencję długą i pełną powtórzeń, czyniącą rzadkie pojawienia się ludzi takich jak ja jeszcze bardziej przyjemnymi. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że koń i jeździec właśnie minęli młodą kobietę. Jeździec był wysokim mężczyzną o wyrazistych rysach i zatroskanej twarzy, marszczył brwi w zamyśleniu. Nie zauważył mojej małej sylwetki. Sucha ścieżka biegła wprost na mnie; z boku była zdradliwie oblodzona. Sekundy później koń był o krok przede mną, jego ciężkie podkowy dudniły po twardej ziemi, a ciepłe powietrze z aksamitnych nozdrzy owiało mi twarz. W ostatnim momencie jeździec dostrzegł przed sobą, zupełnie nieoczekiwanie, małą dziewczynkę, burknął: „A cóż to, u pioruna?”, i szarpnął za wodze, kierując konia w lewo, na śliski lód. Rumak stracił równowagę i runął na ziemię. Cofnęłam się, ogromnie zawstydzona spowodowaniem wypadku. Koń spróbował podnieść się, a pies, usłyszawszy hałas, wrócił na scenę, położył przede mną patyk i obszczekał, podniecony, konia i jeźdźca. Jego basowe ujadanie odbiło się echem w ciszy zmierzchu. Młoda kobieta podeszła do leżącego z wyrazem głębokiej troski na twarzy. Chciała okazać się pomocna i przemówiła po raz pierwszy:
- Czy panu się co stało?
Jeździec wymamrotał coś niezrozumiałego i zignorował i jej pytanie, i ją samą.
- Czy mogłabym może w czymś pomóc? - nalegała.
- Niech pani stanie z boku - odparł jeździec burkliwie, wstając z trudem. Kobieta cofnęła się, a jeździec pomógł podnieść się wierzchowcowi, który bił kopytami. Uciszył psa jednym okrzykiem i stanął ostrożnie na lewej nodze; było widać, że potłukł ją dość mocno. Byłam pewna, że człowiek o tak szorstkim obejściu musi być na mnie bardzo zły, ale kiedy spostrzegł mnie w mroku, posłał mi szeroki uśmiech i mrugnął znacząco, kładąc palec na ustach na znak, że powinnam milczeć. Odwzajemniłam uśmiech, a jeździec ze zmarszczonym czołem i grymasem zgodnym z charakterem postaci odwrócił się w stronę młodej kobiety.
Gdzieś z bardzo wysoka, z nocnego nieba, dobiegł mnie odległy głos wołający moje imię. Był coraz głośniejszy, a niebo coraz ciemniejsze. Mroźne powietrze ogrzało się na mojej twarzy, ścieżka rozpłynęła się, a z nią koń, jeździec, młoda kobieta i pies, którzy wrócili na karty książki, skąd pochodzili. Ponownie stałam w sali muzeum, a obrazy i zapachy zamknęły się w słowach, gdy Japonka dokończyła zdanie:
... gdyż przytrzymywał się przełazu, skąd ja właśnie wstałam, i usiadł.
- Thursday! - krzyknęła z irytacją ciotka Polly. - Co to za odłączanie się od grupy. Porozmawiamy później!
Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z sali. Odwróciłam się i pomachałam z wdzięcznością japońskiej turystce, która posłała mi miły uśmiech.
Od tamtej pory wracałam do muzeum jeszcze kilka razy, lecz czar nie zadziałał nigdy więcej. Gdy ukończyłam dwanaście lat i stałam się panienką, mój umysł zamknął się. Jedyną osobą, której opowiedziałam tę historię, był wujek, który pokiwał głową ze zrozumieniem i uwierzył w każde moje słowo. Nigdy nie wspomniałam o tym nikomu innemu. Przeciętni dorośli nie lubią, gdy dzieci mówią o rzeczach, którym przeczą ich własne przeciętne umysły.
W miarę dorastania zaczęłam wątpić w wiarygodność własnej pamięci, a w osiemnastym roku życia uznałam całą rzecz za produkt wybujałej wyobraźni. Pojawienie się Rochestera na ulicy pod domem Styksa wprawiło mnie w zakłopotanie. Rzeczywistość najwyraźniej zaczynała się chwiać.
7
Goliath Corporation
(...) Nikt nie zaprzeczy, że mamy dług wdzięczności wobec Goliath Corporation. Pomogła nam odbudować kraj po II wojnie, a to nie powinno odejść w niepamięć. Jednakże ostatnio wydaje się, że Goliath Corporation nie dotrzymuje swych obietnic uczciwości i altruizmu. Znajdujemy się teraz w niezręcznej sytuacji osoby spłacającej dług, który został spłacony dawno temu, i to z nawiązką (...).
SAMUEL PRING
Przemowa pewnego angielskiego Goliathscepcyku przed Izbą Gmin
Stałam na cmentarzu OpSpeców w Highgate, patrząc na grób Snooda. Napis na nagrobku głosił:
Filbert R. Snood
Dobry funkcjonariusz, który oddał
życie podczas pełnienia służby
Czas na nikogo nie czeka
OS-12 & OS-5
1953-1985
Mówią, że praca postarza, a w przypadku Filberta stwierdzenie to okazało się wyjątkowo trafne. Może i było lepiej, że nie zadzwonił do mnie po wypadku. Nic by z tego nie wyszło, a zerwanie - bo z pewnością doszłoby do niego prędzej czy później - mogłoby okazać się zbyt bolesne. Położyłam na nagrobku mały kamyk i pożegnałam się w myśli z Filbertem.
- Miała pani szczęście - powiedział ktoś za moimi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam niskiego mężczyznę w drogim garniturze siedzącego na ławce naprzeciwko.
- Słucham? - rzuciłam, zaskoczona wtargnięciem w moli myśli. Człowieczek uśmiechnął się i spojrzał na mnie uważnie.
- Chciałbym porozmawiać z panią o Acheronie, panno Next.
- To jedna z rzek przepływających przez świat podziemny - powiedziałam mu. - Niech pan poszuka w lokalnej bibliotece, pod hasłem „Mitologia grecka”.
- Mówię o osobie.
Patrzyłam na niego przez chwilę, próbując odgadnąć, kim jest. Miał na głowie melonik osadzony na szczycie okrągłej czaszki ostrzyżonej na jeża i przypominającej piłkę tenisową. Jego rysy były ostre, wargi - wąskie i z pewnością nikt nie nazwałby go atrakcyjnym mężczyzną. Był obwieszony ciężką złotą biżuterią, nie wspominając o diamentowej spince do krawata, migoczącej jak gwiazda. Jego lakierki spoczywały bezpiecznie w białych kamaszach, a z kieszeni kamizelki wystawała złota dewizka. Nie był sam. Towarzyszył mu młody mężczyzna, także w ciemnym garniturze, wybrzuszonym w miejscu, gdzie zazwyczaj nosi się pistolet. Pogrążona w myślach, nie zauważyłam, jak podeszli. Pomyślałam, że są z OS-1 albo coś w tym stylu i że Flanker i spółka jeszcze ze mną nie skończyli.
- Hades nie żyje - odparłam po prostu, nie mając ochoty pakować się w nowe tarapaty.
- Nie sprawia pani wrażenia osoby przekonanej o tym.
- No cóż, jestem na półrocznym zwolnieniu ze względu na stres wywołany pracą. Nasz psychiatra uważa, że cierpię na syndrom nieprawdziwych wspomnień i halucynacje. Na pana miejscu nie wierzyłabym w nic, co powiem, włącznie z tym, co właśnie powiedziałam.
Człowieczek uśmiechnął się ponownie, błyskając wielkim złotym zębem.
- Nie sądzę, żeby była pani pod wpływem jakiegokolwiek stresu, panno Next. Myślę, że jest pani przy równie zdrowych zmysłach co ja. Gdyby ktoś, kto ma za sobą Krym, pracę w policji oraz osiem lat w DL-u, przyszedł do mnie i powiedział, że Hades nadal żyje, wysłuchałbym go.
- A kim niby pan jest?
Podał mi wizytówkę o złoconych brzegach, z wytłoczonym granatowym logo Goliath Corporation.
- Nazywam się Schitt - powiedział. - Jack Schitt.
Wzruszyłam ramionami. Z wizytówki wynikało, że jest szefem wewnętrznej służby bezpieczeństwa Goliatha, tajemniczej organizacji stojącej w zasadzie ponad rządem; zgodnie z ustawą, nie odpowiadali przed nikim. Goliath Corporation miała honorowych członków w obu izbach i doradców finansowych w Ministerstwie Skarbu. Mogła się też poszczycić niezłą reprezentacją we władzy sądowniczej, w komisji mianującej sędziów Sądu Najwyższego, a jej przedstawiciele, mieszkający w kampusie, nadzorowali działalność większości ważniejszych uniwersytetów. Nikt nie zdawał sobie sprawy, jak głęboko sięgał jej wpływ na funkcjonowanie państwa, co być może świadczyło o tym, jaka jest w tym dobra. Jej pracownicy nie byli ani wybierani, ani mianowani przez rząd, a ich działalność otaczał nimbem nietykalności specjalny statut.
Usiadłam na ławce obok Schitta, a on gestem odesłał ochroniarza.
- Czego chce się pan dowiedzieć o Hadesie, panie Schitt?
- Chciałbym wiedzieć, czy żyje, czy nie.
- Czytał pan raport koronera, prawda?
- Wynika z niego tylko tyle, że mężczyzna o wzroście, posturze i uzębieniu Hadesa spłonął w rozbitym samochodzie. Hades wychodził cało z poważniejszych opresji. Czytałem też pani raport, a on jest znacznie bardziej interesujący. Nie mam pojęcia, dlaczego te błazny z OS-1 go zignorowały. Po śmierci Tamwortha jest pani jedynym funkcjonariuszem, który cokolwiek wie o Hadesie. Nie interesuje mnie ustalenie, kto popełnił błąd tamtej nocy. Chcę wiedzieć, co Acheron zamierzał zrobić z rękopisem Martina Chuzzlewita.
- Wyłudzić okup? - rzuciłam.
- Być może. A gdzie jest teraz?
- Nie miał go przy sobie?
- Nie - oświadczył Schitt stanowczo. - W swoim zeznaniu twierdzi pani, że niósł go w skórzanej teczce. W spalonym samochodzie nie było śladu po niej. Jeśli on przeżył, to rękopis również.
Patrzyłam beznamiętnie na mojego rozmówcę, zastanawiacie się, dokąd zmierza.
- Może przekazał go wspólnikowi.
- Może. Rękopis może być wart na czarnym rynku nawet pięć milionów, panno Next. To dużo pieniędzy, nie sądzi pani?
- Co pan insynuuje? - zapytałam ostro, czując, że ogarnia mnie wzburzenie.
- Nic, ale pani zeznanie i raport z sekcji zwłok Acherona nie pasują do siebie. Powiedziała pani, że postrzeliła go zaraz po tym, jak zabił młodego agenta.
- Ten człowiek nazywał się Snood - uściśliłam nieco uszczypliwie.
- Niech mu będzie. Lecz na spalonym ciele nie zauważono ani jednej rany postrzałowej, chociaż pani twierdzi, że postrzeliła go wielokrotnie, gdy występował pod postacią Bucketta lub staruszki.
- Nazywała się Grimswold.
Schitt zignorował moją uwagę i ciągnął:
- Widziałem spłaszczone pociski. Taki sam efekt uzyskałaby pani, strzelając w ścianę.
- Jeśli ma pan konkretny zarzut, może sformułuje go pan?
Schitt wyjął termos, odkręcił zakrętkę i podsunął mi. Odmówiłam. Nalał sobie i mówił dalej:
- Myślę, że wie pani więcej, niż mówi, O tym, co się wydarzyło tamtej nocy, wiemy tylko z pani relacji. Proszę mi powiedzieć, panno Next, jaki użytek chciał zrobić Hades z rękopisu.
- Powiedziałam panu: nie mam pojęcia,
- To dlaczego stara się pani o posadę DL-owca w Swindon?
- Nic innego nie znalazłam.
- To nieprawda. Pani praca była zawsze oceniana powyżej przeciętnej, a z pani akt wynika, że nie pojawiła się pani w Swindon od dziesięciu lat, choć mieszka tam pani rodzina. Notka załączona do akt wspomina o „sprawach sercowych”. Nieodwzajemniona miłość?
- Nie pański interes.
- Na moim stanowisku niewiele rzeczy na tym świecie to nie mój interes. Kobieta z pani talentami ma mnóstwo możliwości. Ale wracać do Swindon? Coś mi mówi, że ma pani inne powody.
- Czy moje akta naprawdę zawierają te wszystkie informacje?
- Tak.
- Jakiego koloru mam oczy?
Schitt zignorował moje pytanie i upił łyk kawy.
- Kolumbijska. Najlepsza. Myśli pani, że Hades żyje, Next. Sądzę, że wie pani, gdzie on przebywa, i stawiam na to, że przebywa w Swindon i że dlatego pani tam się wybiera. Mam rację?
Spojrzałam mu prosto w oczy.
- Nie. Ja po prostu wracam do domu, żeby dojść do siebie po ciężkich przeżyciach.
Jack Schitt nie wyglądał na przekonanego.
- Nie wierzę w stres, Next. Na świecie są po prostu ludzie słabi i ludzie silni. Tylko silni wychodzą cało ze spotkania z kimś takim jak Hades. Pani jest silna.
Zamilkł na chwilę.
- Jeśli zmieni pani zdanie, proszę zadzwonić. Ale niech pani uważa. Będę się pani bacznie przyglądał.
- Proszę bardzo, panie Schitt, ale ja też chciałam pana o coś zapytać.
- Tak?
- Dlaczego interesuje się pan Hadesem?
Jack Schitt uśmiechnął się po raz kolejny.
- Niestety, to poufne informacje, panno Next. Życzę miłego dnia.
Dotknął ronda melonika, wstał i odszedł. Czarny ford z przyciemnionymi szybami zatrzymał się przy bramie cmentarza, zabrał Schitta i szybko odjechał.
Siedziałam na ławce i myślałam. Skłamałam policyjnemu psychiatrze, twierdząc, że jestem zdolna do pracy, i skłamałam Jackowi Schittowi, twierdząc, że nie jestem. Jeśli Goliath interesował się Hadesem i rękopisem Chuzzlewita, musiało chodzić o forsę. Goliath Corporation miała w sobie tyle altruizmu co Dżyngis-chan zamiłowania do wygodnych mebli. Na pierwszym miejscu stały u nich pieniądze, a potem długo nic. Zgoda, odbudowali Anglię po II wojnie; zgoda, postawili gospodarkę na nogi. Ale naród musiał prędzej czy później odzyskać samodzielność. Goliath był teraz postrzegany niejako dobroduszny wujaszek, lecz jako despotyczny ojczym.
8
Lot do Swindon
(...) Nie ma sensu wydawać wielkich pieniędzy na badania nad napędem latających maszyn innym niż śmigłowy. A poza tym czy coś jest nie tak ze sterowcami? Unosiły ludzkość w przestworza przez ponad sto lat prawie bez wypadków i nie widzę powodu, by podważać ich popularność (...).
Parlamentarzystka Kelly, przemawiając przeciwko przeznaczaniu przez parlament funduszy na badania nad nowymi rodzajami napędu.
sierpień 1972
Poleciałam do Swindon małym dwudziestoosobowym sterowcem. Był wypełniony zaledwie w połowie, a rześki fordewind sprawił, że podróż przebiegła bardzo przyjemnie. Pociąg byłby tańszy, ale jak wielu ludzi uwielbiam latać sterowcami. Kiedy byłam mała, rodzice zabrali mnie w rejs do Afryki ogromnym statkiem powietrznym klasy kliper. Przelecieliśmy powoli nad Francją, nad wieżą Eiffla, nad Lyonem, zatrzymaliśmy się w Nicei, a potem pożeglowaliśmy nad błyszczącym w słońcu Morzem Śródziemnym, machając do rybaków i pasażerów statków, którzy też machali do nas przyjaźnie. Wylądowaliśmy w Kairze, okrążywszy najpierw piramidy z niewymowną gracją. Kapitan po mistrzowsku manewrował lewiatanem za pomocą dwunastu nastawnych śmigieł. Trzy dni później wyruszyliśmy wzdłuż Nilu do Luksoru, a tam przesiedliśmy się na statek i popłynęliśmy na północ. Wróciliśmy do Anglii na pokładzie „Rurytanii”, przez Cieśninę Gibraltarską i Zatokę Biskajską. Nic dziwnego, że starałam się jak najczęściej powracać do owych szczęśliwych wspomnień z dzieciństwa.
- Czasopismo, psze pani? - zagadnął steward.
Odmówiłam. Czasopisma pokładowe były zawsze głupawe i zdecydowanie wolałam po prostu patrzeć na przesuwające się pode mną angielskie krajobrazy. Był wspaniały słoneczny dzień i sterowiec żeglował przez małe, puchate chmurki, które pasły się na niebie jak stado powietrznych baranków. W dole wyrosły wzgórza Chilterns i zaraz zniknęły. Minęliśmy Wallingford, Didcot i Wantage. Pub Pod Białym Rumakiem w Uffington przepłynął pod nami, niosąc wspomnienia pikników i flirtów. Landen i ja często tu przyjeżdżaliśmy.
- Kapral Next? - zapytał znajomy głos. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę w średnim wieku stojącego w przejściu z lekkim uśmiechem na twarzy. Poznałam go natychmiast, choć nie widzieliśmy się od dwunastu lat.
- Pan major! - powiedziałam, sztywniejąc nieco w obecności człowieka, który był niegdyś moim przełożonym. Nazywał się Phelps i był moim dowódcą w dniu, gdy Lekka Brygada Pancerna ruszyła przez pomyłkę prosto na rosyjskie działa w przekonaniu, że odpieramy atak na Bałakławe. Byłam kierowcą transportera opancerzonego Phelpsa. Nie wspominałam tego okresu z radością.
Sterowiec zaczął powoli podchodzić do ładowania w Swindon.
- Jak się miewacie, Next? - zapytał. Nasze dawne stosunki służbowe narzuciły formę wzajemnego zwracania się do siebie.
- W porządku, sir. A pan?
- Nie mogę narzekać - zaśmiał się. - Chociaż zresztą mógłbym, ale to na nic by się nie zdało. Ci cholerni głupcy zrobili mnie pułkownikiem, nie wiem, czy wiesz.
- Gratulacje - powiedziałam, czując się odrobinę nieswojo.
Steward poprosił o zapięcie pasów. Phelps usiadł obok mnie i wpiął zaczep w klamrę. Mówił dalej nieco zniżonym głosem.
- Jestem trochę zaniepokojony Krymem.
- A kto nie jest? - zareplikowałam, zastanawiając się, czy Phelps zmienił poglądy od czasu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.
- No tak. Te dupki z ONZ wtykają nos w nie swoje sprawy. Jeśli się teraz wycofamy, to nasi zginęli nadaremnie.
Westchnęłam. Phelps nie zmienił poglądów, a ja nie miałam ochoty na kłótnię. Marzyłam o zakończeniu działań wojennych od momentu, gdy wydostałam się z Krymu. Nie mieściły się w moim wyobrażeniu sprawiedliwej wojny. Walka z nazistami w Europie była słuszna. Wojna o Półwysep Krymski była tylko przejawem ksenofobicznej pychy i źle pojętego patriotyzmu.
- Jak pańska ręka? - zapytałam.
Phelps pokazał mi lewą rękę, która wyglądała na naturalną. Pokręcił przegubem i poruszył palcami. Byłam pod wrażeniem.
- Niezłe, prawda? - powiedział. - Sterowana impulsami z jakiegoś tam czujnika przymocowanego do mięśni w górnej części ramienia. Gdyby urwało mi rękę powyżej łokcia, wyglądałbym jak kukła.
Zamilkł na moment, po czym wrócił do poprzedniego tematu.
- Jestem trochę zaniepokojony tym, że pod presją opinii publicznej rząd może pęknąć przed ofensywą.
- Ofensywą?
Pułkownik Phelps uśmiechnął się.
- Tak. Mam wysoko postawionych przyjaciół, od których wiem, że dostawa pierwszej partii karabinów plazmowych to tylko kwestia dni. Myślicie, ze Rosjanie będą w stanie obronić się przed stonkiem?
- Myślę, że nie. Chyba że mają własną wersję.
- Bez szans. Goliath jest najbardziej zaawansowanym producentem broni na świecie. Mam nadzieję, tak jak każdy obywatel, że nigdy nie zostaniemy zmuszeni do użycia stonka, ale jest to nasz długo oczekiwany główny atut w tym konflikcie.
Pogrzebał w aktówce i wydobył z niej ulotkę.
- Objeżdżam Anglię z serią wystąpień na temat Krymu. Chętnie bym was zobaczył na jednym z nich.
- Nie sądzę, żebym... - zaczęłam, biorąc jednak ulotkę.
- Nonsens! - uciął pułkownik Phelps. - Jako zdrowa i odnosząca sukcesy w życiu weteranka kampanii krymskiej macie obowiązek przemówić w imieniu tych, którzy złożyli ofiarę z, tego, co najcenniejsze. Jeśli teraz oddamy półwysep, będzie to oznaczało, że każdy z nich zginął nadaremnie.
- Panie pułkowniku, oni wszyscy tak czy owak zginęli i żadna nasza decyzja tego nie zmieni.
Udał, że nie dosłyszał, a ja pogrążyłam się w milczeniu. Wściekłe poparcie pułkownika Phelpsa dla wojny było jego formą radzenia sobie z klęską. Dostaliśmy rozkaz ataku na jak nam powiedziano, „śmiesznie słabą linię obrony”, która okazała się zmasowanym ogniem artylerii polowej. Phelps jechał na zewnątrz transportera, gdy Rosjanie zaczęli walić ze wszystkiego, co mieli. Pocisk armatni oderwał mu przedramię, a odłamki pokaleczyły plecy. Zapakowaliśmy go do transportera obok tylu żołnierzy, ilu się zmieściło, i wróciliśmy do angielskich linii pojazdem wypełnionym po brzegi jęczącymi ludźmi. Wyjechałam z powrotem w tę rzeź wbrew rozkazom, klucząc między roztrzaskanymi czołgami i wypatrując żywych, z siedemdziesięciu sześciu transporterów i lekkich czołgów, które ruszyły na rosyjskie działa, wróciły tylko dwa. Z pięciuset trzydziestu czterech żołnierzy przeżyło pięćdziesięciu jeden, w tym zaledwie ośmiu wyszło bez szwanku. Jednym ze zmarłych był Anton Next, mój brat. Słowo „klęska” nie oddaje nawet w części tego, co się stało.
Na szczęście dla mnie, sterowiec wkrótce wylądował i udało mi się zgubić pułkownika Phelpsa w hali lotniska. Odebrałam torbę z transportera bagażowego i zamknęłam się w damskiej toalecie na tak długo, aż uznałam, że sobie poszedł. Podarłam jego ulotkę na strzępy, wrzuciłam ją do ubikacji i spuściłam wodę. Dworzec lotniczy był pusty, gdy wyszłam z toalety. Był większy, niż tego wymagał lokalny ruch powietrzny; wyraźny przerost ambicji nad treścią, odzwierciedlający zawiedzione nadzieje urbanistów Swindon. Aleja przed dworcem lotniczym była równie pusta, nie licząc pary studentów z transparentem antywojennym. Dowiedzieli się o przyjeździe Phelpsa i mieli nadzieję, że zdołają odwieść go od kampanii na rzecz wojny Nadzieja jest matką głupców.
Popatrzyli na mnie, a ja odwróciłam się szybko. Skoro wiedzieli, kim jest Phelps, mogli też wiedzieć coś o mnie. Rozejrzałam się po podjeździe przed budynkiem przylotów. Był pusty. Rozmawiałam wcześniej przez telefon z Victorem Analogy - szefem swindońsklego DL-u - który zaoferował, że wyśle po mnie samochód. Nie przyjechał. Było ciepło i zdjęłam kurtkę. Z megafonów dobiegło automatyczne ostrzeżenie, by nieistniejący kierowcy nie parkowali w pustej strefie pomalowanej na biało. Przeszedł pracownik wyglądający na znudzonego i zabrał kilka wózków bagażowych. Usiadłam obok szekspiromatu na końcu alei. Gdy byłam w Swindon po raz ostatni, lotnisko składało się z porośniętego trawą terenu i zardzewiałego masztu. Domyślałam się, że więcej rzeczy uległo zmianie.
Odczekałam pięć minut, po czym wstałam i zaczęłam chodzić niecierpliwie tam i z powrotem. Szekspiromat - którego oficjalna nazwa brzmiała Maszyna do Sprzedaży Monologów Szekspira - wygłaszał monologi z Ryszarda III. Było to zwykłe pudło z oszkloną górną połową, w której tkwił realistyczny manekin przedstawiony od pasa w górę, w stosownej pozie. Za dziesięć pensów wygłaszał krótki fragment z Szekspira. Przestano je wyrabiać w latach trzydziestych i dzisiaj stanowiły pewną rzadkość: wandalizm baconistów i brak specjalistycznego serwisu przyśpieszały ich zgon.
Wygrzebałam z kieszeni monetę dziesięciopensową i wrzuciłam do szpary. Usłyszałam cichy szum i trzaski dobiegające z wnętrza, gdy maszyna rozpędzała się. Kiedy byłam mała, na rogu Commercial Road stał szekspiromat z Hamletem. Mój brat i ja dręczyliśmy mamę o monety i biegliśmy do automatu posłuchać o rzeczach, których nie byliśmy jeszcze w stanie zrozumieć. Na przykład o „nieobecnej w atlasach krainie”. Mój brat, w dziecięcej naiwności, powiedział, że chce tam pojechać, i pojechał, siedemnaście lat później, tysiąc sześćset mil od domu, w szaleńczym natarciu, w łoskocie silników i huku rosyjskich dział.
- Czy do kobiecy ktoś tak się zalecał?* [William Shakespeare, Żywot i śmierć Ryszarda Trzeciego - w przekładzie Macieja Słomczyńskiego] - zapytał manekin, przewracając wściekle oczami, wznosząc palec w powietrze i poruszając nim gwałtownie.
- Czy ktoś kobietę w taki sposób zdobył?
Zamilkł dla większego efektu.
- Wezmę ją; - wezmę, ale nie na długo.
- Przepraszam...?
Odwróciłam się. Student podszedł do mnie i dotknął mojego ramienia. Miał znaczek pacyfistów w klapie i binokle zsunięte na długi nos.
- Panna Next, prawda?
- Następna do czego?
- Kapral Next, Lekka Brygada Pancerna.
Zmarszczyłam brew.
- Nie przyjechałam tu z pułkownikiem. To zbieg okoliczności.
- Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
- Ja też nie. Cóż za zbieg okoliczności, prawda?
Student spojrzał na mnie wrogo, a gdy podeszła jego dziewczyna, wyjaśnił jej, kim jestem.
- To pani wróciła na pole bitwy - powiedziała dziewczyna z podziwem, jakbym była wypchaną papugą. - Wbrew wyraźnym rozkazom. Mieli oddać panią pod sąd wojenny.
- Ale nie oddali.
- Bo „Niedzielny Puszczyk” rozgłosił pani historie. Czytałam pani zeznanie na procesie. Jest pani przeciwko wojnie.
Młodzi ludzie spojrzeli po sobie, jakby nie mogli uwierzyć we własne szczęście.
- Potrzebujemy kogoś, kto by wystąpił na spotkaniu z pułkownikiem Phelpsem - powiedział student z długim nosem. - Kogoś z drugiej strony. Kogoś, kto tam był. Kogoś z charyzmą. Zrobiłaby to pani dla nas?
- Nie.
- Dlaczego?
Spojrzałam na podjazd z nadzieją, że może jakimś cudem pojawi się samochód DL-u. Nie pojawił się.
- ... którego? - ciągnął manekin - Przed niecałymi trzema miesiącami, Wpadłszy we wściekłość, przebiłem Tewkesbury?
- Posłuchajcie, bardzo chciałabym wam pomóc, ale nie mogę. Od dwunastu lat próbuję zapomnieć. Poszukajcie jakiegoś innego weterana. Są nas tysiące.
- Nie tacy jak pani, panno Next. Pani przeżyła ten atak i wróciła po rannych towarzyszy. Jedna jedyna z pięćdziesięciu dwóch. Ma pani obowiązek przemówić w imieniu tych, którzy tam zostali.
- Bzdury. Mam obowiązki wobec siebie. Przeżyłam natarcie i ta świadomość jest ze mną każdego dnia. Go noc zadaję sobie pytanie: dlaczego ja? Dlaczego ja przeżyłam, a inni, choćby mój brat, nie? Na to pytanie nie ma odpowiedzi i to tu zaczyna się ból. Nie mogę wam pomóc.
- Nie musi pani nic mówić - nalegała dziewczyna. - Ale lepiej, żeby miała się otworzyć jedna stara rana niż tysiące nowych, prawda?
- Nie praw mi morałów, gówniaro - powiedziałam podniesionym głosem.
Poskutkowało. Wręczyła mi ulotkę, wzięła swojego chłopca pod ramię i odeszli.
Zamknęłam oczy. Serce waliło mi w piersi jak rosyjska artyleria polowa. Nie usłyszałam, że zatrzymuje się przy mnie samochód terenowy.
- Agent Next? - zapytał miły głos.
Odwróciłam się i pokiwałam głową z wdzięcznością, podniosłam walizkę i podeszłam do samochodu. Człowiek za kierownicą uśmiechnął się do mnie. Miał długie dredy i ogromne ciemne okulary. Kołnierzyk jego munduru był niedbale rozpięty, rzecz nietypowa dla funkcjonariusza OpSpeców, a on sam był cały obwieszony złotą biżuterią, także wbrew regulaminowi.
- Witamy w Swindon, pani agent! W mieście, gdzie wszystko może się zdarzyć i prawdopodobnie się zdarzy!
Z szerokim uśmiechem wskazał palcem na tył samochodu.
- Bagażnik otwarty.
Wypełniały go żelazne pręty, młotki, wielki krucyfiks, oskard i łopata. Wszystko przesiąknięte zapachem stęchlizny, ziemi i rozkładających się zwłok. Pośpiesznie wrzuciłam torbę do środka i zatrzasnęłam pokrywę. Podeszłam do drzwi pasażera i wsiadłam.
- Cholera! - dopiero teraz dostrzegłam, że po tylnym siedzeniu, oddzielony grubą siatką, drepcze wielki wilczur syberyjski. Agent roześmiał się na głos.
- Niech pani nie zwraca uwagi na psinkę! Agencie Next, pozwoli pani, że jej przedstawię pana Meakle. Panie Meakle, chciałbym przedstawić panu panią agent Next.
Mówił do psa. Spojrzałam na niego, a on odwzajemnił mi się spojrzeniem tak badawczym, że poczułam się nieswojo. Śmiejąc się do rozpuku, agent ruszył gwałtownie, z piskiem opon. Już zapomniałam, jak nienormalnie mogło być w Swindon.
Gdy odjeżdżaliśmy, szekspiromat kończył swoją kwestie, recytując ostami fragment monologu sam do siebie:
- ...Lśnij, piękne słońce, nim kupię zwierciadło, By me spojrzenie na cień własny padło.
Coś w środku kliknęło i zaszumiało, po czym manekin zamarł w pół gestu, martwy do kolejnej monety.
- Piękny dzień - stwierdziłam, gdy opuściliśmy port lotniczy.
- Każdy dzień jest piękny, panno Next. Nazywam się Stoker... - skręcił w obwodnicę Stratton - ...OS-17. Sekcja Usuwania Wampirów i Wilkołaków. Mówią o nas: OS-17: krwiopijcy. Przyjaciele nazywają mnie Spike, czyli Kołek - machnął wyjaśniająco w stronę zawieszonego na siatce młotka i szpikulca. - Pani też - dodał z jeszcze szerszym uśmiechem - może mówić do mnie Spike. A jak ja mam się do pani zwracać, panno Next?
- Thursday.
- Miło mi cię poznać, Thursday.
Wyciągnął ku mnie wielkie łapsko, które z przyjemnością uścisnęłam. Polubiłam go natychmiast. Podczas jazdy wychylał się na zewnątrz, chłodząc na wietrze, i wystukiwał rytm na kierownicy. Ze świeżego zadrapania na szyi sączyła się wąską strużką krew.
- Krwawisz - zauważyłam.
Spike otarł ją wierzchem dłoni.
- To nic takiego. Trochę się denerwował...
Spojrzałam na tylne siedzenie. Wilczur siedział spokojnie, drapiąc się za uchem tylną łapą.
- ... ale jestem odporny na ugryzienia wilkolaków. Pan Meakle po prostu zapomniał zażyć lekarstwo, prawda, panie Meakle?
Wilczur nadstawił uszu, gdy ostatnia cząstka jego ludzkiej natury rozpoznała swoje nazwisko, po czym zaczął dyszeć z gorąca. Spike mówił dalej:
- Wezwali mnie sąsiedzi, gdy zginęły im wszystkie koty. Znalazłem go przy kubłach ze śmieciami za SmileyBurgerem. Dostanie leki, przeobrazi się i wypuszczą go najpóźniej w piątek. On też ma swoje prawa, twierdzą. Jaki dostałaś przydział?
- Ja...do OS-27.
Spike wybuchnął głośnym śmiechem po raz kolejny.
- DL!? Jak to miło spotkać kogoś z równie szczupłymi funduszami! Pracują tam różni fajni goście. Twoim szefem będzie Victor Analogy. Nie daj się zwieść jego siwym włosom - jest ostry jak nóż. Wszyscy pozostali są zawodowcami najwyższej klasy. Trochę zbyt lamsiowaci i przemądrzali, jak dla mnie, ale cóż. Dokąd mam cię zawieźć?
- Do hotelu Fmis.
- Pierwszy raz w Swindon?
- Niestety, nie - odparłam. - To moje rodzinne miasto. Pracowałam w policji do siedemdziesiątego piątego. A ty?
- Wojska ochrony pogranicza przy granicy z Walią, dziesięć lat. Pierwszy raz miałem do czynienia z ciemnymi mocami w Oswestry w siedemdziesiątym dziewiątym i odkryłem, że i nam talent do tego gówna. Byłem w Oksfordzie, a po reorganizacji trafiłem tutaj. Masz przed sobą jedynego kołkowca na południe od Leeds. Prowadzę własne biuro i ciągle brakuje mi ludzi. Gdybyś słyszała o kimś, kto umie posługiwać się młotkiem...
- Obawiam się, że nie znam nikogo takiego - powiedziałam, zastanawiając się, dlaczego ktokolwiek miałby z własnej woli angażować się w walkę z najpotężniejszymi siłami ciemności w zamian za pensję OpSpeca. - Ale jeśli kogoś spotkam, dam ci znać. A co się stało z Chesneyem? To on prowadził ten wydział, gdy byłam tu po raz ostatni.
Po jasnej twarzy Spike’a przebiegł cień. Agent westchnął głęboko.
- Był dobrym kumplem, ale uległ ciemnym mocom. Zaczął służyć władcy ciemności. Musiałem osobiście zapolować na niego. Kołek i odcięcie głowy to pestka. Najtrudniejsza była rozmowa z jego żoną. Raczej nie ucieszyła się z nowiny.
- Myślę, że mnie też by to nie uradowało.
- Tak czy owak - zmienił temat Spike, prawie natychmiast odzyskując pogodny nastrój - nie musisz wciskać mi kitu, ale dlaczego ładna OpSpecka przenosi się do DL-u w Swindon?
- Miałam pewne kłopoty w Londynie.
- Aha - skomentował ze zrozumieniem Spike.
- Poza tym szukam kogoś.
- Kogo?
Omiotłam go taksującym wzrokiem. Jeśli w ogóle mogłam komuś zaufać, to z pewnością Spike’owi.
- Hadesa.
- Acherona? Spóźniłaś się, siostro. Przerobiony na tosta. Rozbił się i spłonął przy wyjeździe dwanaście na czwórce.
- Tak nam się wydaje. Gdybyś o czymś słyszał...
- W porządku, Thursday.
- Czy to może zostać między nami?
Uśmiechnął się.
- Sekrety to moja specjalność, zaraz po kołkach.
- Stój!
Kątem oka dostrzegłam w przydrożnym komisie sportowy samochód w jaskrawych kolorach. Spike zwolnił.
- Co jest?
- Ee... muszę kupić samochód. Możesz mnie tu wysadzić?
Spike zawrócił niemal w miejscu przez podwójną ciągłą linie, zmuszając kierowcę za nami do gwałtownego hamowania, które rzuciło go w poprzek drogi. Gość zaczął się ciskać, ale na widok czarno-białych kolorów OpSpeców zamilkł i odjechał. Wyjęłam z bagażnika moją torbę.
- Dzięki za podwiezienie. Wpadnę do ciebie niebawem.
- Albo ja do ciebie! - oznajmił Spike. - Zobaczę, co uda mi się znaleźć w sprawie naszego upieczonego przyjaciela.
- Będę ci wdzięczna. Dzięki.
- Do widzenia.
- Na razie.
- Czołem - odezwał się nieśmiały głos za naszymi plecami. Odwróciliśmy głowy i spojrzeliśmy na tylne siedzenie. Pan Meakle przeobraził się. Za siatką siedział chudy, dość rozczulający mężczyzna, całkiem nagi i zabłocony od stóp do głów. Dłońmi zakrywał skromnie genitalia.
- Pan Meakle! Witamy! - zawołał Spike, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, po czym zapytał karcącym tonem: - Nie zażył pan lekarstwa, prawda?
Pan Meakle przytaknął z nieszczęśliwą miną.
Jeszcze raz podziękowałam Spike’owi. Gdy odjeżdżał, pan Meakle machał do mnie głupawo przez tylne okno. Spike zawrócił w niedozwolonym miejscu po raz drugi, zmuszając kolejny samochód do ostrego hamowania, i zniknął w oddali.
Wpatrywałam się w sportowy wóz stojący w pierwszym rzędzie, pod transparentem z napisem „okazja”. Nie mogło być ani krzty wątpliwości. Samochód był identyczny jak ten, który pojawił się znikąd w sali szpitala. A ja siedziałam za jego kierownicą. To ja kazałam sobie przyjechać do Swindon. To ja powiedziałam sobie, że Acheron nie umarł. Gdybym nie przyjechała do Swindon, nie zobaczyłabym samochodu i nie kupiłabym go. Cała ta historia nie trzymała się kupy, ale jedną z niewielu rzeczy, których byłam pewna, było to, że muszę mieć to auto.
- W czym mogę pomóc? - zapytał służalczo sprzedawca, który wyrósł przede mną nie wiadomo skąd. Zacierał nerwowo ręce i pocił się obficie.
- Ten samochód. Jak długo stoi u pana?
- Speedster 356? Jakieś pół roku.
- Czy w tym czasie był może w Londynie?
- W Londynie? - powtórzył sprzedawca, zbity z tropu. - Nie, dlaczego?
- Tak pytam. Biorę go.
Sprzedawca wyglądał na lekko zszokowanego.
- Jest pani pewna? Nie chciałaby pani czegoś nieco bardziej praktycznego? Mam duży wybór buicków, które właśnie przyszły, z Goliatha. Mają bardzo mały przebieg...
- Biorę ten - oznajmiłam stanowczo.
Uśmiechnął się z przymusem. Samochód najwyraźniej był sprzedawany po superokazyjnej cenie i sklep, nie zarabiał na nim ani funta. Mężczyzna wymamrotał coś pod nosem i pobiegł po kluczyki.
Usiadłam za kierownicą. Wnętrze było w najwyższym stopniu spartańskie. Nigdy nie uważałam siebie za osobę podniecającą się samochodami, ale ten był inny niż wszystkie. Jaskrawa karoseria pomalowana w dziwaczne czerwone, niebieskie i zielone wzory z daleka rzucała się w oczy, ale polubiłam go natychmiast. Sprzedawca wrócił z kluczykami. Silnik zapalił przy drugiej próbie. Sprzedawca wystawił stosowne papiery i w pół godziny później wyjechałam na drogę. Samochód przyspieszył bez trudu, a na stateczniku zagwizdało powietrze. Po przejechaniu kilkuset jardów stanowiliśmy jedność.
9
Rodzina Nextów
(...) Urodziłam się w czwartek, stąd moje imię. Mój brat urodził się w poniedziałek, ale otrzymał imię Anton, ciekawe dlaczego. Moja matka miała na imię Wednesday, choć urodziła się w niedzielę - pojęcia nie mam, skąd ta nieścisłość - a ojciec wcale nie miał imienia. Jego tożsamość i istnienie zostały wymazane przez ChronoStraż, gdy się zbiesił i porzucił służbę. Teoretycznie nie istniał wcale. To jednak nie miało znaczenia. Dla mnie zawsze był tacą (...).
THURSDAY NEXT
Życie w OpSpecach
Wybrałam się moim nowym samochodem na przejażdżkę z opuszczonym dachem. Pęd powietrza dawał miłą ochłodę w upale. Krajobraz nie zmienił się zbytnio, nadal był tak piękny, jak go zapamiętałam. Swindon za to bardzo się zmieniło. Rozrosło się wszerz i wzwyż. Przemysł lekki wybiegł na peryferie, przeszklone wieżowce instytucji finansowych wystrzeliły w górę, dzielnice mieszkalne napęczniały.
Zapadł już wieczór, gdy zatrzymałam się przed typowym dwurodzinnym domem, jednym z czterdziestu czy pięćdziesięciu identycznych przy tej ulicy. Postawiłam dach i zamknęłam samochód. Tu się wychowałam, okno nad drzwiami wejściowymi należało do mojej sypialni. Dom się postarzał. Farba na framugach okien spłowiała, z fasady w wielu miejscach poodpadały dekoracje. Popchnęłam furtkę, co wymagało siły, gdyż stawiała opór, po czym zamknęłam ją z równym trudem. Przeszkadzało mi w tym zadaniu stadko dodo, które nadbiegły zobaczyć, kto przyszedł, i plokały w podnieceniu, zorientowawszy się, że to chyba ktoś znajomy.
- Cześć, Mordechaj! - powiedziałam do najstarszego, który kiwał się i podskakiwał, witając mnie. Potem wszystkie domagały się uwagi i pieszczot, więc zostałam z nimi przez chwilę, drapiąc je w szyje, a one zaglądały mi do kieszeni w poszukiwaniu galaretek, przysmaku, jakiemu żaden dodo nie potrafi się oprzeć.
Moja matka otworzyła drzwi, żeby zobaczyć, co to za zamieszanie, po czym wybiegła do furtki przywitać mnie. Dodo rozstąpiły się przezornie, jako że moja matka potrafi być niebezpieczna, gdy tylko zaczyna poruszać się prędzej niż przyspieszonym krokiem. Uścisnęła mnie mocno, a ja odwzajemniłam uścisk.
- Thursday! - Zauważyłam, że jej oczy zwilgotniały. - Czemu nie uprzedziłaś nas, że przyjeżdżasz?
- To miała być niespodzianka, mamo. Dostałam pracę w Swindon.
Odwiedziła mnie wielokrotnie w szpitalu, zanudzając w uroczy sposób najdrobniejszymi szczegółami operacji usunięcia macicy u Margot Vishler oraz plotkami z Ligi Kobiet.
- Jak twoje ramię?
- Czasem jest trochę sztywne, a kiedy śpię na nim, całkiem drętwieje. Ogród ładnie wygląda. Mogę wejść?
Matka przeprosiła i wprowadziła mnie do domu, zabrała kurtkę i powiesiła w garderobie. Popatrzyła ze skrępowaniem na pistolet wystający z kabury pod pachą, więc wrzuciłam go do torby. Dom, jak wkrótce zauważyłam, był dokładnie taki sam jak zawsze: ten sam bałagan, te same meble, ten sam zapach. Przystanęłam, żeby się rozejrzeć, wchłonąć wszystkie szczegóły, zanurzyć się w bezpieczeństwie przyjemnych wspomnień. Ostatni raz naprawdę szczęśliwa byłam w Swindon, a ten dom był centrum mojego życia przez dwadzieścia lat. Poczułam, że do mojego umysłu wkrada się zwątpienie co do słuszności decyzji opuszczenia miasta.
Przeszłyśmy do salonu, całego w tych samych smutnych brązach i zieleniach, wyglądającego jak muzeum weluru. Na kominku stało moje zdjęcie z parady absolwentów szkoły policyjnej, a obok niego fotografia Antona i mnie w mundurach polowych, uśmiechniętych pod palącym słońcem krymskiego lata. Na sofie siedziało małżeństwo w podeszłym wieku, wpatrujące się z przejęciem w ekran telewizora.
- Polly! Mycroft! Zobaczcie, kto przyjechał!
Ciotka zareagowała przychylnie i wstała, żeby mnie powitać, za to Mycroft był bardziej zainteresowany teleturniejem „Jaki to owoc?”. Parsknął głupawym śmiechem z kiepskiego dowcipu i pomachał ręką w moją stronę, nie odrywając wzroku od ekranu.
- Cześć, Thursday, kochanie - powiedziała ciotka. - Ostrożnie, uważaj na mój makijaż.
Musnęłyśmy się policzkami, wydając przy tym dźwięk „mm, mm”. Ciotka mocno pachniała lawendą i miała na sobie tak grubą warstwę makijażu, że nawet poczciwa królowa Ela doznałaby szoku na jej widok.
- Dobrze się miewasz, ciociu?
- Lepiej nie można - kopnęła boleśnie w kostkę swojego męża. - Mycroft, to twoja siostrzenica.
- Cześć, myszko - powiedział, nadal wpatrzony w ekran, pocierając kostkę. Polly zniżyła głos.
- To takie smutne. On tylko ogląda telewizję i dłubie w warsztacie. Niekiedy mam wrażenie, że w domu nie ma nikogo.
Spojrzała karcąco na tył jego głowy, po czym zwróciła się do mnie.
- Na długo zostajesz?
- Dostała tu pracę - wtrąciła się matka.
- Schudłaś?
- Ćwiczę.
- Masz chłopaka?
- Nie - odparłam lakonicznie.
Zaraz zapytają mnie o Landena.
- Dzwoniłaś do Landena?
- Nie, nie dzwoniłam. I nie chcę, żebyście wy dzwoniły.
- To taki miły człowiek. „Ropucha” dała fantastyczną recenzję jego ostatniej książki Niegdysiejsze kanalie. Czytałaś?
Zignorowałam jej pytanie i zmieniłam temar.
- Jakieś wieści od ojca?
- Nie podobał mu się fiołkowy kolor w sypialni - powiedziała matka. - Co też ci wpadło do głowy, żeby go zaproponować!
Ciotka Polly przywołała mnie i szepnęła do ucha, mało subtelnie i bardzo głośno:
- Musisz jej wybaczyć. Myśli, że twój ojciec kreci z inną kobietą!
Matka wymówiła się błahym pretekstem i pośpiesznie wyszła z pokoju. Zmarszczyłam brwi.
- Z jaką kobietą?
- Poznał ją w pracy. Nazywa się lady Emma Ktośtam.
Przypomniałam sobie ostatnią rozmowę z tatą o Nelsonie i francuskich rewizjonistach.
- Emma Hamilton?
Matka wystawiła głowę zza kuchennych drzwi.
- Znasz ją? - zapytała zbolałym głosem.
- Nie osobiście. Zmarła bodajże w połowie dziewiętnastego wieku.
Matka zwęziła oczy.
- Stara wymówka. - Wzięła się w garść i przywołała na twarz wesoły uśmiech. -Zostaniesz na kolację?
Kiedy powiedziałam, że tak, poszła po kurę, z której mogłaby wygotować cały smak, zapominając chwilowo o swojej złości na tatę. Teleturniej skończył się i Mycroft w szarym swetrze zapinanym na zamek i z „Nowym Bio-grzebaczem” w ręce wszedł do kuchni, powłócząc nogami.
- Co jest na kolację? - zapytał marudnie.
Ciotka Polly popatrzyła na niego jak na rozpieszczone dziecko.
- Mycroft, zamiast plątać się tu i marnować swój czas, może byś tak zmarnował trochę czasu Thursday i pokazał jej, czym się ostatnio zajmujesz?
Mycroft spojrzał na nas z nieobecnym wyrazem twarzy. Wzruszył ramionami i poprowadził mnie w kierunku drzwi do ogrodu, zmieniając po drodze kapcie na gumiaki i sweter na obrzydliwą marynarkę w szkocką kratę.
- No to chodź, dziecko - wymamrotał, odpędzając dodo od drzwi, przy których czatowały w nadziei na coś do jedzenia, i ruszając w stronę warsztatu.
- Mógłbyś naprawić furtkę, wujku. Jest gorsza niż kiedykolwiek.
- Ależ bynajmniej - odparł, puszczając do mnie oko. - Za każdym razem, kiedy ktoś wchodzi albo wychodzi, wytwarza prąd na godzinę telewizji. Rzadko się widywaliśmy ostatnio. Nie było cię?
- Mhm. Przez dziesięć lat.
Spojrzał na mnie przez okulary z lekkim zdziwieniem.
- Naprawdę?
- Tak. Czy Owens dalej pracuje z tobą?
Owens był starym kawalerem i asystentem Mycrofta. Chodzili razem do szkoły; potem pracował z Rutherfordem, gdy ten rozszczepiał atom.
- To dość tragiczna historia, Thursday. Pracowaliśmy nad maszyną do syntezy metanolu przy użyciu białka kurzego, cukru i energii cieplnej, kiedy nagły wzrost napięcia spowodował implozje. Owensa przerobiło na bezę. Zanim go wyłuskaliśmy, biedak zmarł. Teraz pomaga mi Polly.
Stanęliśmy przed drzwiami warsztatu. Wejście zamykała jedynie kłoda z wbitą weń siekierą. Mycroft wymacał wyłącznik i jarzeniówki zamigotały, wypełniając pomieszczenie ostrym fluorescencyjnym blaskiem. Laboratorium wyglądało tak, jak wtedy, gdy je widziałam po raz ostatni, tylko wynalazki były inne. Z rozlicznych listów matki wiedziałam, że Mycroft opracował metodę przesyłania pizzy faksem oraz ołówek 2B z wbudowanym modułem sprawdzania pisowni, ale nad czym pracował obecnie, nie miałam zielonego pojęcia.
- Czy gumka do pamięci zaczęła działać, wujku?
- Gumka do czego?
- Gumka do wymazywania wspomnień. Testowałeś ją, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.
- Nie wiem, o czym mówisz, drogie dziecko. A co powiesz na to?
Pośrodku warsztatu królował wielki biały rolls-royce. Obeszłam go dokoła, podczas gdy Mycroft stukał w jarzeniówkę, by przestała migotać.
- Nowy samochód, wujku?
- Nie, nie - odrzekł Mycroft pośpiesznie. - Nie umiem prowadzić. Jeden z moich przyjaciół, który wynajmuje limuzyny, narzekał na wysokie koszty utrzymywania dwóch, czarnej na pogrzeby i białej na śluby, więc wymyśliłem coś takiego... - podszedł do wozu i przekręcił wielką gałkę na tablicy rozdzielczej. Rozległ się cichy pomruk i samochód zmienił powoli kolor z białego na szary, następnie ciemno popielaty, a wreszcie czarny.
- Jestem pod wrażeniem, wujku.
- Naprawdę? Działa w oparciu o ciekłe kryształy. Ale poszedłem jeszcze o krok dalej. Popatrz.
Przekręcił gałkę o kilka stopni w prawo, a samochód stal się niebieski, potem fiołkowy, a w końcu zielony w żółte kropki.
- Jednokolorowe samochody odejdą w przeszłość! Ale to nie wszystko. Kiedy ustawię pigmentyzer w tej pozycji, samochód powinien... tak, tak, popatrz na to!
Patrzyłam z rosnącym zdumieniem, jak samochód blaknie mi w oczach. Ciekłokrystaliczna powłoka nabrała tonacji szarej i brązowej jak ściany warsztatu Mycrofta. Po kilku sekundach samochód idealnie wtopił się w tło. Pomyślałam, jak świetnie można by się w nim bawić w kotka i myszkę z policją drogową.
- Nazywam go automeleonem. Zabawny, nie uważasz?
- Bardzo.
Wyciągnęłam rękę i dotknęłam gorącej karoserii zakamuflowanego rolls-royce’a. Zamierzałam zapytać Mycrofta, czy mógłby mi zamontować taką powłokę w speedsterze, ale nie zdążyłam. Zachęcony moim entuzjazmem, podbiegł truchcikiem do wielkiego biurka z żaluzjowym zamknięciem i machał na mnie z podnieceniem.
- Kalka-tłumaczka - oznajmił zdyszany, pokazując na sterty metalizowanych folii w różnych kolorach. - Nazwałem ją kalką-babelką. Pozwól, że ci zademonstruję. Bierzemy czystą kartkę, kładziemy pod spód kalkę hiszpańską, drugą czystą kartkę - właściwą stroną do góry - następnie kalkę polską, czystą kartkę, niemiecką, czystą, francuską, czystą... gotowe.
Postukał plikiem w blat, żeby wyrównać krawędzie, i położył go na biurku. Przyciągnęłam sobie krzesło.
- Napisz coś na pierwszej kartce. Co ci przyjdzie na myśl.
- Cokolwiek?
Mycroft potaknął. Napisałam: „Czy widziałeś mojego dodo?”
- I co teraz?
Spojrzał na mnie triumfalnie.
- Popatrz sama, drogie dziecko.
Podniosłam górną kalkę, a pod spodem widniały, skreślone moją ręką, słowa: Ha visto mi dodo?
- Niesamowite!
- Dziękuję - odrzekł wuj. - Popatrz, co dalej.
Popatrzyłam. Pod polską kalką znajdowało się zdanie: Gdzie jest mój dodo?
- W tym momencie pracuję nad hieroglifami i pismem demotycznym - wyjaśnił Mycroft, gdy czytałam przekład niemiecki: Haben Sie mein Dodo gesehen?. - Kodeksy Majów nie były łatwe, ale za nic nie mogę opanować esperanto. Pojęcia nie mam dlaczego.
- To będzie miało setki zastosowań! - wykrzyknęłam, podnosząc ostatnią kalkę. Z niejakim rozczarowaniem przeczytałam: Mon aardvark n’ a pas de nez.
- Zaczekaj, wujku. „Mój mrówkojad nie ma nosa”?
Mycroft spojrzał mi przez ramię i chrząknął.
- Pewnie nie przycisnęłaś długopisu dostatecznie mocno stwierdził. - Pracujesz w policji, prawda?
- W OpSpecach.
- To mam tu coś, co mogłoby cię zainteresować - oznajmił prowadząc mnie obok rzędu zadziwiających gadżetów, których przeznaczenia mogłam się tylko domyślać. - W środę mam zademonstrować ten aparat policyjnemu komitetowi ds. rozwoju technicznego.
Stanął przed urządzeniem zaopatrzonym w ogromną tubę, przypominającym stary patefon. Odchrząknął.
- Nazywam go olfaktoskopem. Jest bardzo prosty. Każdy pies gończy wart tego miana powie ci, że zapach człowieka jest niepowtarzalny jak odciski linii papilarnych. Wynika z tego, że maszyna rozróżniająca indywidualne zapachy okaże się przydatna, gdy zawiodą inne formy identyfikacji. Złodziej może włożyć rękawiczki i maskę, lecz nie ukryje swojego zapachu.
Wskazał na tubę.
- Zapachy są wsysane tędy, a następnie rozszczepiane na czynniki pierwsze za pomocą wynalezionego przeze mnie olfaktoskopu. Komponenty te są następnie poddawane analizie prowadzącej do stworzenia „fetorotypu” przestępcy. Aparat potrafi wyróżnić dziesięć różnych zapachów ludzkich w jednym pomieszczeniu oraz określić najnowszy i najstarszy. Jest w stanie wyczuć spalonego tosta do sześciu miesięcy po spaleniu i rozróżnić trzydzieści gatunków cygar.
- Faktycznie może się przydać - powiedziałam z lekkim powątpiewaniem. - A to co? - zapytałam, wskazując na coś w rodzaju mosiężnego kapelusza pokrytego kablami i lampkami.
- Ach, to! - powiedział wuj. - To ci się na pewno spodoba.
Umieścił kapelusz na mojej głowie i nacisnął wielki wyłącznik. Kapelusz zabuczał.
- Czy coś ma się stać? - zapytałam.
- Zamknij oczy i oddychaj głęboko. Spróbuj usunąć z umysłu wszystkie myśli.
Zamknęłam oczy i czekałam cierpliwie.
- Działa? - zapytał Mycroft.
- Nie - odrzekłam, po czym dorzuciłam: - Zaraz! - bo przed moimi oczami przepłynął ciernik. - Widzę rybę. Tuż przed sobą. A teraz drugą!
Tak było. Po krótkiej chwili przed moimi zamkniętymi oczami pływała cała ławica kolorowych rybek w żywych barwach. Przepłynięcie z jednej strony na drugą zabierało im około pięciu sekund, po czym znikały, pojawiały się ponownie w tym samym miejscu i powtarzały czynność.
- Coś podobnego!
- Nie myśl o niczym, bo znikną - przemówił Mycroft kojącym tonem. - Popatrz teraz.
Obraz zadrżał i zmienił się w rozgwieżdżone niebo. Poczułam się, jakbym podróżowała w przestrzeni kosmicznej.
- A teraz? - zapytał Mycroft, zastępując kosmos paradą latających tosterów. Otworzyłam oczy i obraz zniknął. Mycroft patrzył na mnie poważnie,
- Lepiej? - zapytał.
Potaknęłam.
- Nazywam go siatkówkowym wygaszaczem ekranu. Bardzo praktyczny dla osób wykonujących nudne prace. Zamiast gapić się nieobecnym wzrokiem w okno, możesz przekształcić otoczenie w serię kojących obrazów. Gdy tylko zadzwoni telefon albo twój szef wejdzie do gabinetu, pstryk! Otwierasz oczy i jesteś z powrotem w prawdziwym świecie.
Oddałam kapelusz.
- Powinien się dobrze sprzedawać w SmileyBurgerze. Kiedy zamierzasz wprowadzić go na rynek?
- Jeszcze nie jest całkiem gotowy. Pozostało kilka drobnych problemów, które muszę rozwiązać.
- Na przykład jakich? - zapytałam podejrzliwie.
- Zamknij oczy, to zobaczysz.
Zrobiłam, jak mi powiedział, a przed moimi oczami przepłynęła ryba. Zamrugałam powiekami i zobaczyłam toster. Urządzenie wyraźnie wymagało dopracowania.
- Nie przejmuj się - uspokoił mnie Mycroft. - Znikną za kilka godzin.
- Wolę olfaktoskop.
- Najlepsze dopiero zobaczysz - powiedział Mycroft, przeskakując zwinnie do wielkiego stołu warsztatowego zawalonego narzędziami i częściami maszyn. - To urządzenie jest prawdopodobnie moim najbardziej niezwykłym wynalazkiem. Stanowi kulminację trzydziestu lat pracy i wykorzystuje najnowsze zdobycze biotechnologii. Kiedy zorientujesz się, co to jest, odlecisz, obiecuję ci!
Triumfalnym gestem zdjął ściereczkę ze szklanej kuli, odsłaniając coś, co wyglądało na żywą masę larw muszek owocówek.
- Glisty?
Mycroft promieniał.
- Nie glisty, Thursday. Książbaki. Robaki książkowe!
Wypowiedział te słowa z tak dumną miną i gestem, że pomyślałam, iż coś mi umknęło.
- Nadają się do czegoś?
- I to jak. Thursday. Wyglądają może jak pyszny podwieczorek dla pstrąga, ale każdy z tych chłopczyków ma w sobie taki materiał genetyczny, że kod w naszych domowych dodo to przy nim liścik do mleczarza!
- Chwila, moment, wujku - powiedziałam. - Czy nie odebrano ci licencji na eksperymenty genetyczne po tamtym wypadku z krewetkami?
- Drobne nieporozumienie - powiedział, machając lekceważąco ręką. - Ci durnie z OS-13 nie mają pojęcia o tym, jak olbrzymią wartość ma moja praca.
- Mianowicie? - zapytałam, umierając z ciekawości.
- Szukam jak najmniejszej jednostki przechowywania informacji. Zebrałem wszystkie najlepsze słowniki, tezaurusy i leksykony, a także dzieła poświęcone ortografii, morfologii i etymologii języka angielskiego, i zakodowałem je w DNA ciałek robaków. Nazywam je hiperksiążbakami. Sądzę, że zgodzisz się ze mną, iż jest to wybitne osiągnięcie.
- Zgodzę się. Ale jaki masz dostęp do tych informacji?
Twarz Mycrofta wydłużyła się.
- Jak powiedziałem, to wybitne osiągnięcie z jedną małą niedogodnością. Tak czy owak, wydarzenia potoczyły się same: część robaków uciekła i skrzyżowała się z tymi, w których zakodowałem materiał z encyklopedii oraz najważniejszych dzieł historycznych i biograficznych. W rezultacie otrzymałem nową rasę, którą nazwałem hiperksiążbaki + +. Ci goście to prawdziwi gwiazdorzy.
Wyjął z szuflady kartkę papieru, oderwał koniuszek i napisał na nim słowo „wybitny”,
- To tylko przedsmak tego, co potrafią te stworzonka - oznajmił, wrzucając skrawek papieru do szklanej kuli. Robaki natychmiast go otoczyły. Nie pożarły go jednak, po prostu zebrały się wokół niego, zaczęły wić w podnieceniu i badać intruza z wyraźnie głębokim zainteresowaniem.
- Miałam kiedyś terrarium w Londynie, wujku, i moje też nie lubiły papieru...
- Szsz! - syknął wuj i przyciągnął mnie bliżej robaków.
- Cudowny!
- Co takiego? - zapytałam, nieco zbita z tropu, lecz spojrzawszy na uśmiechniętą twarz wuja, zrozumiałam, że to nie on przemówił.
- Zdumiewający! - powiedział ten sam glos cichym szeptem. - Niewiarygodny! Uderzający! Pierwszorzędny!
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na robaki, które zbiły się w małą kulę wokół skrawka papieru i pulsowały powoli.
- Cudowny! - zaszemrały robaki. - Niezwykły! Fantastyczny!
- I co ty na to? - zapytał Mycroft.
- Robale synonimiczne. Wujku, jesteś niesamowity!
Mycroft spoważniał nagle.
- To coś więcej niż tylko biotezaurus, Thursday. Ci maleńcy goście potrafią robić rzeczy, w które nie uwierzysz.
Otworzył kredens i wyjął wielką, oprawną w skórę księgę z literami PP wytłoczonymi złotą czcionką na grzbiecie. Oprawa była bogato zdobiona i spięta ciężkimi, mosiężnymi klamrami. Wierzch pokrywały tarcze podobne do telefonicznych i gałki, dźwignie i wyłączniki nożowe. Księga robiła wrażenie, lecz nie we wszystkich urządzeniach Mycrofta użyteczność pozostawała w wyraźnym związku z wyglądem. Na początku lat siedemdziesiątych skonstruował nadzwyczaj piękną maszynę służącą wyłącznie do przewidywania, notabene z nieprawdopodobną precyzją, liczby pestek w nierozkrojonej pomarańczy.
- Co to? - zapytałam.
- To... - zaczął Mycroft, uśmiechając się od ucha do ucha i wydymając dumnie policzki - ... jest...
Ale nie dokończył zdania. Dokładnie w tym momencie Polly zawołała od drzwi: „Kolacja!”, i Mycroft wypadł z warsztatu jak oparzony, mamrocząc pod nosem coś o nadziei na kiełbaski i polecając, żebym zgasiła światło, wychodząc. Zostałam sama w pustym warsztacie. Rzeczywiście, Mycroft przeszedł sam siebie.
- Oszałamiający! - zgodziły się robaki.
Kolacja upłynęła w przyjacielskiej atmosferze. Wszyscy mieliśmy sobie sporo do opowiedzenia, a najwięcej moja matka - o Lidze Kobiet.
- W ubiegłym roku zebrałyśmy prawie siedem tysięcy funtów na sieroty ChronoStraży - oznajmiła.
- To świetnie - skomentowałam. - OpSpece zawsze z wdzięcznością przyjmują darowizny, choć szczerze mówiąc, są wydziały jeszcze biedniejsze niż ChronoStraż.
- No cóż, wiem - odparła moja matka - ale to wszystko jest takie tajne. Co oni wszyscy robią?
- Uwierz mi, mam równie małe pojęcie co ty. Możesz podać mi rybę?
- Dzisiaj nie ma ryby - zauważyła ciotka. - Czy aby nie używałeś swojej siostrzenicy w charakterze królika doświadczalnego, Crofty?
Wuj udał głuchego, ja zaś zamrugałam powiekami i ryba znikła.
- Jedyny wydział poniżej OS-20, jaki znam, to OS-6 - dodała Polly. - To służba bezpieczeństwa. A wiemy o tym, bo tak ładnie opiekowali się Mycroftem. - Szturchnęła go w żebra, lecz nawet tego nie poczuł, pochłonięty gryzmoleniem na serwetce przepisu na dejajecznicowanie jaj. - W latach sześćdziesiątych nie było chyba tygodnia, żeby nie został porwany przez jakieś obce mocarstwo - westchnęła tęsknie, wspominając stare dobre czasy z nutką nostalgii.
- Pewne rzeczy muszą pozostać tajne z powodów operacyjnych - wyrecytowałam jak papuga. - Tajemnica jest naszą największą bronią.
- Czytałem w „Krecie”, że w OpSpecach aż roi się od tajnych stowarzyszeń. Ponoć najwięcej jest Wombatów - powiedział Mycroft, chowając wzór do kieszeni marynarki. - To prawda?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie ma ich więcej niż w każdej innej instytucji. Sama nigdy tego nie zauważyłam, ale też jako kobieta nie jestem obiektem ich zainteresowania.
- To mi się wydaje trochę nie w porządku - stwierdziła Polly tonem pełnym dezaprobaty. - Całkowicie popieram tajne stowarzyszenia - im więcej, tym lepiej - ale uważam, że powinny być otwarte dla wszystkich, mężczyzn i kobiet.
- Ja tam się cieszę, że Wombatami są tylko mężczyźni - oznajmiłam. - To znaczy, że przynajmniej połowa społeczeństwa nie musi robić z siebie idiotów. Dziwi mnie, że nie próbowali cię wciągnąć, wujku.
Mycroft prychnął.
- Należałem do Wombatów w Oksfordzie wiele lat temu. Strata czasu. Kostium okropnie uwierał, a to ciągłe gryzienie było torturą dla mojego tyłozgryzu.
Zamilkliśmy na chwilę.
- Major Phelps jest w mieście - zmieniłam temat. - Spotkałam go w sterowcu. Jest już pułkownikiem, ale nie zmienił poglądów.
Niepisana reguła stanowiła, że w domu nikt nigdy nie mówił o Krymie i o Antonie. Zapadła lodowata cisza.
- Tak? - zapytała matka pozornie bez emocji.
- Joffy ma teraz parafię w Wanborough - oznajmiła Polly, pragnąc skierować rozmowę na inne tory. - Otworzył pierwszy kościół GSB w Wessex. Dzwoniłam do niego w ubiegłym tygodniu; mówił, że przychodzi całkiem sporo ludzi.
Joffy był moim drugim bratem. Od najmłodszych lat pociągały go sprawy wiary. Próbował wszystkich religii, aż w końcu zdecydował się na GSB.
- GSB? - mruknął Mycroft. - A cóż to takiego, na Boga?
- Globalne Standardowe Bóstwo - odrzekła Polly. - Mieszanka wszystkich istniejących religii. Sądzę, że wymyślili ją po to, żeby zakończyć wojny religijne.
Mycroft prychnął ponownie.
- Religia nie jest przyczyną wojen, ona jest wymówką. Jaka jest temperatura topnienia berylu?
- 18057 stopni Celsjusza - wymamrotała Polly bez zastanowienia. - Myślę, że Joffy robi wspaniałą rzecz. Powinnaś zadzwonić do niego, Thursday.
- Może.
Joffy i ja nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Nazywał mnie Głupolem i grzmocił w tył głowy codziennie przez piętnaście lat. Musiałam złamać mu nos, żeby przestał.
- A skoro już dzwonisz do wszystkich, czy nie mogłabyś...
- Mamo!
- Jest teraz sławny, Thursday. Mogłoby ci dobrze zrobić, gdybyście zaczęli się znowu spotykać.
- Między Landenem a mną wszystko skończone, mamuś. Poza tym mam chłopaka.
Tę ostatnią nowinę uznała za w najwyższym stopniu dobrą. Trapiło ją, że nie spędzam więcej czasu ze spuchniętymi kostkami, hemoroidami i bolącym krzyżem, wyrzucając z siebie kolejne wnuczęta i nadając im imiona ledwie znanych krewnych. Joffy nie był typem osoby chętnej do posiadania dzieci, w związku z czym całe brzemię odpowiedzialności spadło na mnie. Zupełnie szczerze, nie miałam nic przeciwko dzieciom, po prostu nie zamierzałam ich rodzić. A Landen był ostatnim mężczyzną na świecie, który choćby odrobinę interesował mnie jako potencjalny partner życiowy.
- Chłopaka? Jak się nazywa?
Podałam pierwsze nazwisko, jakie mi wpadło do głowy.
- Snood. Filbert Snood.
- Ładnie - uśmiechnęła się moja matka.
- Głupio - powiedział gderliwie Mycroft. - Jak, nie przymierzając, Landen Parke-Laine. Mogę już sobie iść? Zaraz się zacznie Sprawa dla Jacka Spratta.
Polly i Mycroft wstali jednocześnie i odeszli od stołu. Zostałyśmy same z mamą. Nie było więcej mowy o Landenie ani o Antonie. Mama zaoferowała mi mój dawny pokój, ale odmówiłam pośpiesznie. Kiedy mieszkałam w domu, zażarcie się kłóciłyśmy. Poza tym miałam już prawie trzydzieści sześć lat. Dopiłam kawę i ruszyłam w stronę drzwi. Mama odprowadziła mnie.
- Daj znać, jeśli zmienisz zdanie, kochanie - powiedziała. - Twój pokój został nietknięty.
Jeśli to była prawda, okropne plakaty moich późnomłodzieńczych fascynacji nadal straszyły ze ścian. Sama myśl o nich wydała mi się przerażająca.
10
Hotel Finis, Swindon
(...) W gruncie rzeczy miltończycy byli najbardziej entuzjastycznymi miłośnikami poezji. W londyńskiej książce telefonicznej figurowało około czterech tysięcy Johnów Miltonów, dwa tysiące Williamów Blake’ów, tysiąc lub coś koło tego Samuelów Coleridge’ów, pięciuset Percy Shelleyów, tyluż Wordsworthów i Keatsów oraz garstka Drydenów. Tak masowe zmiany nazwisk mogły powodować problemy w walce z przestępczością. Po incydencie w pubie, w którym napastnik, ofiara, świadek, właściciel, interweniujący oficer oraz sędzia nazywali się Alfred Tennyson, uchwalono ustawę o obowiązkowym tatuowaniu za uchem osobistego numeru rejestracyjnego. Nie zostało to dobrze przyjęte - jak większość praktycznych przepisów ułatwiających walkę z przestępczością. (...)
MŁYNN AD’FLOSSA
Zarys historii Sieci ds. Operacji Specjalnych
Zaparkowałam przed wielkim, rzęsiście oświetlonym gmachem i zamknęłam samochód. Hotel sprawiał wrażenie zatłoczonego, a gdy tylko weszłam do holu, zobaczyłam dlaczego. Kłębiło się tam co najmniej kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet ubranych w luźne koszule i bryczesy. Serce we mnie zamarło. Wielka tablica nieopodal drzwi witała uczestników Sto Dwunastego Dorocznego Zjazdu Miłośników Johna Miltona. Wzięłam głęboki oddech i przecisnęłam się do recepcji. Recepcjonistka w średnim wieku i ogromnych kolczykach postała mi swój najpiękniejszy powitalny uśmiech.
- Dobry wieczór pani, witamy w Finis, najnowszym osiągnięciu w zakresie komfortu i stylu. Nasz czterogwiazdkowy hotel oferuje liczne nowoczesne udogodnienia i usługi. Szczerze pragniemy uczynić pani pobyt w tych murach jak najprzyjemniejszym.
Wyrecytowała tę kwestię jak mantrę. Bez trudu wyobraziłam ją sobie zachwalającą z równym zapałem zestaw w SmileyBurgerze.
- Nazywam się Next. Marn rezerwację.
Recepcjonistka pokiwała głową i przebiegła wzrokiem fiszki z nazwiskami.
- Popatrzmy Milton, Milton, Milton, Milton, Milton, Next, Milton, Milton, Milton, Milton, Milton, Milton. Przykro mi. Wygląda na to, że nie mamy pani rezerwacji.
- Czy mogłaby pani sprawdzić jeszcze raz?
Przejrzała fiszki po raz drugi i znalazła mnie.
- Ach, jest. Widocznie ktoś przez pomyłkę włożył panią do Miltonów. Będę potrzebowała kopię jakiejś znanej karty kredytowej. Przyjmujemy Babbage, Goliath, Newton, Pascal, Breakfast Club i Dżem Roly-Poly.
- Dżem Roly-Poly?
- Och, przepraszam - uśmiechnęła się głupawo. - Spojrzałam na niewłaściwą listę. To karta deserów na dzisiejszy wieczór. - Uśmiechnęła się ponownie, biorąc ode mnie kartę płatniczą Babbage. - Pokój 8128 - powiedziała, wręczając mi klucz przytwierdzony do breloka tak wielkiego i ciężkiego, że ledwie go podniosłam. - Wszystkie nasze pokoje są w pełni klimatyzowane i wyposażone w minibarek oraz zestaw do parzenia herbaty. Czy zaparkowała pani samochód na naszym trzystumiejscowym samoodwadniającym się parkingu?
Powściągnęłam uśmiech.
- Tak, dziękuję. Czy przyjmujecie zwierzęta domowe?
- Oczywiście. Wszystkie hotele sieci Finis z największą przyjemnością goszczą zwierzęta domowe. Jakiego rodzaju?
- Dodo.
- Och, jakie to słodkie zwierzątka! Mój kuzyn Arnold miał kiedyś wielką alkę. Nazywała się Beany. To była wersja l.4, więc nie żyła długo. O ile wiem, teraz robią znacznie lepsze. Zarezerwuję miejsce dla pani pupila. Życzę miłego pobytu. Mam nadzieję, ze interesuje się pani siedemnastowieczną poezją.
- Tylko zawodowo.
- Wykładowca?
- DL-owiec.
- Ach!
Recepcjonistka nachyliła się ku mnie i zniżyła głos,
- Mówiąc szczerze, panno Next, ja nienawidzę Miliona. Jego wczesne wiersze są jeszcze w miarę w porządku, ale kiedy ścięto głowę Karolowi, popadł w samozachwyt. Oto do czego prowadzi nadmiar republikanizmu.
- Mniej więcej.
- O mało nie zapomniałam. To dla pani.
Prestidigitatorskim gestem wydobyła spod lady wiązankę kwiatów.
- Od pana Landena Parke-Laine...
Niech to diabli. Wyczaił mnie.
- ... a w Kocie z Cheshire czeka na panią dwóch dżentelmenów.
- W Kocie z Cheshire?
- To nasz zaopatrzony w bogaty wybór trunków bar. Prowadzony przez profesjonalną i przyjazną obsługę, stanowi ciepłe i przyjemne miejsce zachęcające do odpoczynku.
- Kim oni są?
- Obsługa?
- Nie, ci dwaj dżentelmeni.
- Nie przedstawili się.
- Dziękuję, panno...
- Barrett-Browning - powiedziała recepcjonistka. - Liz Barrett-Browning.
- No cóż, Liz, zatrzymaj kwiaty. Wzbudzisz zazdrość w swoim chłopaku. Jeśli pan Parke-Laine znów zadzwoni, powiedz mu, że zmarłam z upływu krwi albo coś w tym stylu.
Przecisnęłam się przez tłum Milionów do Kota z Cheshire. Nietrudno było go znaleźć. Nad drzwiami błyszczał wielki czerwony neonowy kot siedzący na zielonym neonowym drzewie. Co kilka minut kot migotał i znikał, pozostawiając po sobie tylko uśmiech. Gdy szlam przez hol, usłyszałam płynące z baru dźwięki orkiestry jazzowej. Uśmiechnęłam się, słysząc łatwe do rozpoznania pianino Holroyda Wilsona. Był to swindończyk z dziada pradziada. Jeden jego telefon wystarczyłby, żeby grać w dowolnym miejscu Europy, ale on wolał siedzieć w Swindon. W barze panował ruch, lecz nie tłok; klientelę stanowili głównie Miltonowie. Siedzieli przy stolikach z drinkami, dowcipkowali i biadali nad Restauracją; zwracali się do siebie per John.
Podeszłam do baru. Trafiłam na happy hour, każdy drink za 52,5 pensa.
- Dobry wieczór - powiedział barman. - W czym kruk jest podobny do zmroku?
- W tym, że Poe pisał o jednym i o drugim?
- Bardzo dobrze - zaśmiał się. - Co podać?
- Poproszę małego vorpal’sa special. Nazywam się Next. Ktoś na mnie czeka?
Barman, przebrany za Szalonego Kapelusznika, wskazał na boks w drugiej części pomieszczenia, w którym siedziało dwóch mężczyzn, częściowo ukrytych w cieniu. Zabrałam drinka i skierowałam się w ich stronę. W barze było zbyt dużo ludzi, by mogło mi coś grozić.
Gdy podeszłam bliżej, mogłam przyjrzeć się oczekującym. Starszy z nich był siwowłosym dżentelmenem po siedemdziesiątce. Twarz okalały mu długie bokobrody. Miał na sobie elegancki tweedowy garnitur z jedwabną muszką. W dłoniach, opartych na łasce, trzymał brązowe okulary, a na siedzeniu obok dostrzegłam cylinder. Jego twarz miała czerstwy wygląd, a gdy podchodziłam, odrzucił głowę do tyłu jak foka i zaśmiał się z czegoś, co powiedział jego młodszy towarzysz.
Mężczyzna naprzeciw niego miał około trzydziestu lat. Siedział na skraju fotela, a jego ruchy zdradzały pewną nerwowość. Popijał tonik, a jego prążkowany garnitur wyglądał na drogi, lecz mający za sobą czasy świetności. Wiedziałam, że gdzieś go już widziałam, ale nie umiałam określić gdzie.
- Panowie czekają na mnie?
Powstali jednocześnie. Starszy przemówił pierwszy.
- Panna Next? Ogromnie mi miło. Nazywam się Analogy. Victor Analogy. Jestem szefem DL-u w Swindon. Rozmawialiśmy przez telefon.
Uścisnęłam podaną mi rękę.
- Miło mi pana poznać, sir.
- To agent Bowden Cable. Będziecie razem pracować.
- To dla mnie zaszczyt poznać panią - powiedział Bowden dość pompatycznie, nieco niezręcznie i bardzo sztywno.
- Czy spotkaliśmy się kiedyś? - zapytałam, ściskając jego wyciągniętą dłoń.
- Nie - powiedział stanowczo. - Zapamiętałbym.
Victor wskazał mi miejsce obok Bowdena, który przesunął się z uprzejmym pomrukiem i chrząknięciem. Pociągnęłam łyk drinka. Miał smak starej końskiej derki wymoczonej w urynie. Rozkaszlałam się. Bowden zaoferował mi chusteczkę.
- Vorpal’s special? - zapytał Victor, podnosząc brwi. - Odważna dziewczyna.
- Dz... Dziękuję panu.
- Witamy w Swindon - ciągnął Victor. - Przede wszystkim chciałbym złożyć pani wyrazy współczucia z powodu wypadku. Nie ulega wątpliwości, że Hades był potworem. Nie żałuję, że zginął. Mam nadzieję, że wróciła pani do zdrowia.
- Ja tak, ale inni nie mieli tyle szczęścia.
- Przykro mi z ich powodu, natomiast panią witamy z otwartymi ramionami. Nikt pani kalibru nie zawitał nigdy dotąd do naszego grajdołka.
Spojrzałam na Analogy lekko zbita z tropu.
- Nie jestem pewna, czy rozumiem, do czego pan zmierza.
- Zmierzam do tego - i nie będę owijał w bawełnę - że my wszyscy w biurze jesteśmy raczej teoretykami niż typowymi agentami OpSpeców. Pani poprzednik na tym stanowisku, Jim Crometty, został zastrzelony w starej części miasta, usiłując kupić książkę oferowaną na czarnym rynku. Był partnerem Bowdena. Wszyscy lubiliśmy Jima. Miał żonę, trójkę dzieci. Chciałbym... nie, cholernie chcę dorwać człowieka, który zabrał nam Crometty’ego.
Wpatrywałam się w ich szczere twarze z pewnym zmieszaniem. Dopiero po chwili zaskoczyłam. Myśleli, że jestem agentem OS-5 pełną gębą, oddelegowanym na prowincję na wypoczynek i dojście do siebie. Nie byłoby w tym nic dziwnego. W OS-27 w Londynie bez przerwy podrzucano nam zmaltretowanych gości z OS-9 i OS-7. Wszyscy bez wyjątku byli zdrowo stuknięci.
- Czytaliście maje akta? - zapytałam powoli.
- Utajniono je - odparł Analogy. - Nieczęsto trafia nam się ktoś z zawrotnych wyżyn OS-5. Zgłosiliśmy zapotrzebowanie na kogoś z doświadczeniem operacyjnym, a zarazem... jak by to ująć...
Analogy zamilkł, szukając właściwych słów. Bowden dokończył za niego.
- Potrzebujemy kogoś, kto w razie konieczności nie zawaha się przed użyciem skrajnej siły.
Popatrzyłam na jednego, potem na drugiego, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby wyjaśnić wszystko od razu. W gruncie rzeczy jedynymi celami, do jakich ostatnio strzelałam, był mój własny samochód oraz najwyraźniej odporny na kule mistrz zbrodni. Oficjalnie należałam do OS-27, nie OS-5. Jednakże biorąc pod uwagę wysokie prawdopodobieństwo, że Acheron nadal żyje, oraz chęć zemsty, którą nadal pałałam, być może lepiej było podjąć grę.
Analogy pokręcił się nerwowo na fotelu.
- Nad zabójstwem Crometty’ego pracuje oczywiście Wydział Kryminalny. Oficjalnie nie możemy zbyt wiele zrobić, lecz OpSpece zawsze cieszyli się tu pewną niezależnością. Gdybyśmy coś odkryli podczas dochodzenia związanego z inną sprawą, nie zostanie to źle odebrane. Rozumie pani?
- Jasne. Czy ma pan jakieś podejrzenia co do tożsamości mordercy Crometty’ego?
- Ktoś zgłosił się do niego i powiedział, że coś dla niego ma. Że jest do kupienia jakiś rzadki rękopis Dickensa. Jim poszedł go obejrzeć i... cóż. Nie był uzbrojony, wie pani.
- Niewielu DL-owców w Swindon w ogóle potrafi posługiwać się bronią - dodał Bowden. - Większość z nich nigdy się tego nie nauczy. Wykrywanie przestępstw literackich i broń palna raczej nie chodzą w parze. Pióro od miecza potężniejsze i tak dalej.
- Słowa to piękna rzecz - skwitowałam chłodno, czując nagle, że bawi mnie udawanie tajemniczej agentki z OS-5 - ale dziewięciomilimetrówka trafia w sedno problemu.
Patrzyli na mnie w milczeniu przez kilka sekund, po czym Victor wyjął z brązowej koperty zdjęcie i położył na stoliku przede mną.
- Chciałbym poznać pani zdanie na ten temat. To zdjęcie zostało wykonane wczoraj.
Spojrzałam na nie. Twarz, którą zobaczyłam, była mi dobrze znana.
- Jack Schitt.
- Co pani o nim wie?
- Niewiele. Jest szefem wewnętrznej służby bezpieczeństwa Goliatha. Chciał wiedzieć, co Hades zamierzał zrobić z rękopisem Martina Chuzzlewita.
- Zdradzę pani tajemnicę. To prawda, że jest z Goliatha, ale nie z bezpieczeństwa wewnętrznego.
- A skąd?
- Z Wydziału Zaawansowanej Broni. Osiem miliardów budżetu rocznego i wszystko przechodzi przez niego.
- Osiem miliardów?
- Plus jakieś drobne. Krąży plotka, że nawet to przekroczyli w pracach nad karabinem plazmowym. Schitt jest inteligentny, ambitny i raczej nieugięty. Przyjechał tu dwa tygodnie temu. Nie zrobiłby tego, gdyby Goliath nie znalazł w Swindon czegoś wyjątkowo interesującego. Sądzimy, że Crometty poszedł zobaczyć rękopis Chuzzlewita, a jeśli tak...
- ...Schitt jest tutaj, bo ja tu jestem - przerwałam Victorowi. - Wydało mu się. podejrzane, że spośród wielu ofert wybrałam posadę OS-27 w Swindon. Bez obrazy.
- Nie czuję się urażony - odrzekł Analogy. - Ale obecność Schitta skłania mnie do przypuszczenia, że Hades nadal żyje - a w każdym razie, że tak myśli Goliath.
- Wiem - stwierdziłam. - Niepokojące, prawda?
Analogy i Cable wymienili spojrzenia. Przekazali mi wszystko, co mieli do przekazania: cieszą się, że będę dla nich pracować, zależy im na pomszczeniu śmierci Crometty’ego i nie lubią Jacka Schitta. Pożyczyli mi miłego wieczoru, wzięli kapelusze i płaszcze i zniknęli.
Jazzowy kawałek dobiegł końca. Dołączyłam się do oklasków. Holroyd wstał chwiejnie, pomachał tłumowi i wyszedł. Gdy muzyka przestała grać, bar szybko opustoszał i zostałam prawie sama. Spojrzałam w prawo, gdzie para Miltonów robiła do siebie słodkie oczy, potem na bar, gdzie grupka repów wlewała w siebie takie ilości alkoholu, jakie tylko można wchłonąć podczas dwóch dni wolnego. Podeszłam do fortepianu i usiadłam przy nim. Zagrałam kilka taktów, najpierw na próbę, później bardziej odważnie, niższą partię duetu, który sobie przypomniałam. Popatrzyłam na barmana, chcąc zamówić kolejnego drinka, ale był zajęty wycieraniem szklanki. Gdy powtórzyłam po raz trzeci wstęp do górnej partii, pojawiła się przede mną męska ręka, która zagrała pierwszy akord dokładnie w tym momencie, co trzeba. Zamknęłam oczy. Od razu wiedziałam, kto to, lecz nie zamierzałam spojrzeć na niego. Czułam zapach jego wody po goleniu i widziałam bliznę na lewej dłoni. Zjeżyły mi się włoski na karku, a twarz oblał rumieniec. Instynktownie przesunęłam się w lewo, robiąc miejsce na ławce. Jego palce przebiegły po klawiszach jednocześnie z moimi. Graliśmy niemal idealnie. Barman rzucił nam aprobujące spojrzenie, a nawet repy w garniturach przerwały rozmowę i rozejrzały się, by sprawdzić, kto gra. Nadal nie patrzyłam na niego. Gdy moje dłonie przywykły do dawno niegranej melodii, nabrałam pewności i przyspieszyłam. Mój niewidoczny partner dotrzymał mi kroku.
Graliśmy tak przez jakieś dziesięć minut, a ja wciąż nie mogłam przełamać się, by na niego spojrzeć. Wiedziałam, że jeśli to zrobię, będę musiała się uśmiechnąć, a tego nie chciałam. Chciałam, żeby wiedział, że dalej jestem wkurzona. Dopiero potem będzie mnie mógł czarować. Kiedy melodia dobiegła końca, nadal patrzyłam prosto przed siebie. Mężczyzna siedzący obok nie poruszył się.
- Cześć, Landen - powiedziałam wreszcie.
- Cześć, Thursday.
Zagrałam w roztargnieniu kilka taktów, dalej nie patrząc na niego.
- Kopa lat - powiedziałam.
- Faktycznie - potwierdził. - Prawie dziesięć.
Jego glos brzmiał tak samo. Nadal emanowały zeń znajome ciepło i wrażliwość. Popatrzyłam na niego, trafiłam na jego spojrzenie i szybko odwróciłam wzrok. Poczułam, że oczy mi wilgotnieją. Byłam zakłopotana tym, co czuję, i podrapałam się nerwowo po nosie. Nieco posiwiał, lecz nadal czesał się tak jak dawniej. Wokół oczu miał leciutkie zmarszczki, które jednak mogły powstać od śmiechu. Miał trzydzieści lat, kiedy odeszłam, ja zaś dwadzieścia sześć. Zastanawiałam się, czy ja też postarzałam się tak dobrze jak on. Czy nie byłam za stara, żeby nadal żywić urazę? Tak czy owak, wściekłość na Landena nie przywróci życia Antonowi. Ogarnęła mnie nieodparta chęć, by zapytać go, czy jestem zbyt stara, byśmy spróbowali jeszcze raz, ale gdy otworzyłam usta, świat zachwiał się i zamarł. Dis, w które uderzyłam, brzmiało nadal, a Landen wpatrywał się we mnie, znieruchomiały zanim zdążył mrugnąć. Tato nie mógł pojawić się w gorszym momencie,
- Cześć, złotko! - powiedział, wychodząc ku mnie z cienia. - Przeszkadzam?
- Zdecydowanie tak.
- To będę się streszczał. Co powiesz na to?
Wręczył mi żółty, zakrzywiony przedmiot rozmiarów wielkiej marchewki.
- Co to? - zapytałam, obwąchując go podejrzliwie.
- Owoc nowej rośliny, zaprojektowanej od zera za siedemdziesiąt lat. Popatrz...
Obrał go ze skóry i podał mi do skosztowania.
- Smaczny, co? Możesz zerwać go na długo, zanim dojrzeje, wieźć przez tysiące mil, jeśli trzeba, a on pozostanie świeży wewnątrz swojego hermetycznie zamkniętego, samorozkładającego się opakowania. Smakowity i bogaty w składniki odżywcze. Został skonstruowany przez niezwykle zdolnego genetyka Annę Bannon. Nie mamy pomysłu na nazwę. Coś ci przychodzi do głowy?
- Na pewno coś wymyślisz. Co zamierzasz z nim zrobić?
- Pomyślałem, że wrzucę go gdzieś w dziesięć tysięcy lat przed naszą erą i zobaczę, co z tego wyrośnie, może podstawowe pożywienie dla ludzkości albo coś w tym stylu. No cóż, czas nie czeka na nikogo, jak mawiamy. Wracaj do Landena.
Świat zadrżał i znów ruszył. Landen otworzył szeroko oczy i patrzył na mnie.
- Banan - powiedziałam, uświadamiając sobie nagle, co mi pokazał ojciec.
- Proszę?
- Banan. Nazwali go od nazwiska genetyka.
- Thursday, mówisz zupełnie od rzeczy - stwierdził Landen z rozbawioną miną.
- Mój tato był tu przed chwilą.
- Ach tak. Dalej pracuje we wszystkich czasach?
- Tak. Słuchaj, przykro mi z powodu tego, co się stało.
- Mnie też - powiedział Landen i zamilkł. Chciałam dotknąć jego twarzy, lecz zamiast tego powiedziałam tylko:
- Tęskniłam za tobą.
Nie powinnam była tego mówić i przeklęłam w myśli swoją głupotę. Za dużo, za szybko. Landen poruszył się, skrępowany.
- Ja też bardzo za tobą tęskniłem. Najgorszy był pierwszy rok. - Zamilkł na moment. Zagrał kilka akordów na fortepianie i powiedział: - Mam własne życie i dobrze mi się tu żyje. Niekiedy myślę, że Thursday Next była po prostu postacią z jednej z moich powieści, kimś, kogo wymyśliłem na wzór kobiety, którą chciałem pokochać. Teraz... no cóż, zamknąłem sprawę.
To nie było całkiem to, co miałam nadzieję usłyszeć, ale po tym wszystkim, co zaszło między nami, nie mogłam mieć mu za złe tych słów.
- Ale przyszedłeś do hotelu.
Landen uśmiechnął się do mnie.
- Jesteś w moim mieście, Thurs. Kiedy do twojego miasta przyjeżdża przyjaciel, przychodzisz go powitać. Czy nie tak powinno być?
- I witasz go kwiatami? Czy pułkownik Phelps też dostał róże?
- Nie, on dostał lilie. Niełatwo się pozbyć starych nawyków.
- Rozumiem. Zrobiłeś to, żeby być z siebie zadowolony.
- Dziękuję - stwierdził. - Nigdy nie odpisałaś na żaden z moich listów.
- Nigdy nawet nie przeczytałam żadnego z twoich listów.
- Wyszłaś za mąż?
- To chyba nie twoja sprawa.
- To znaczy, że nie.
Rozmowa przybierała coraz gorszy obrót. Trzeba było to uciąć.
- Posłuchaj, Landen, jestem wykończona. Mam za sobą bardzo długi dzień.
Wstałam i ruszyłam w stronę baru. Landen pokuśtykał za mną. Stracił nogę na Krymie, ale przyzwyczaił się już do jej braku. Dogonił mnie przy barze.
- Zjemy kiedyś razem kolacją?
Odwróciłam się do niego.
- Pewnie.
- Wtorek?
- Czemu nie?
- Świetnie - oznajmił Landen, zacierając ręce. - Moglibyśmy zebrać starą drużynę...
Nie to miałam na myśli.
- Moment. Wtorek chyba jednak mi nie pasuje.
- Dlaczego? Pasował trzy sekundy temu. Czy twój tato znowu tu był?
- Nie, tylko że mam mnóstwo rzeczy do zrobienia i jeszcze muszę znaleźć miejsce dla Pickwicka, i muszę odebrać go ze stacji, bo sterowce go stresują. Pamiętasz, jak zabraliśmy go do Mull i obrzygał stewarda?
Zastanowiłam się nad tym, co mówię. Zaczynałam pleść bzdury.
- Coś jeszcze? - zapytał Landen. - Pewnie musisz sobie umyć włosy...
- Bardzo śmieszne.
- Gdzie pracujesz w Swindon? - zapytał Landen.
- Zmywam w SmileyBurgerze.
- O tak, na pewno. OpSpece?
Potaknęłam:
- Jestem w DL-u.
- Na stałe? - zapytał. - To znaczy, wróciłaś do Swindon na dobre?
- Nie wiem.
Położyłam moją dłoń na jego dłoni. Chciałam objąć go i rozpłakać się, i powiedzieć mu, że go kocham i że zawsze będę go kochać jak jakaś głupia sentymentalna panienka, ale moment nie był zbyt dobry, jak by ujął to mój ojciec. Postanowiłam więc podjąć ofensywę i zapytałam:
- A ty jesteś żonaty?
- Nie.
- Nigdy o tym nie myślałeś?
- Bardzo długo o tym myślałem.
Zamilkliśmy oboje. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, że żadne z nas nie wiedziało, jak zacząć. Landen rozwinął drugi front.
- Wybrałabyś się na Ryszarda III?
- Dalej go grają?
- Oczywiście.
- Kusi mnie, ale naprawdę nie wiem, kiedy będę wolna. Sprawy są na razie... niepewne.
Widziałam, że mi nie wierzy. Nie mogłam jednak mu powiedzieć, że jestem na tropie arcyzbrodniarza, który potrafi kraść myśli i manipulować swoim wyglądem, nie pojawia się na kliszy filmowej i morduje z uśmiechem na ustach. Landen westchnął, wyjął wizytówkę i położył ją na barze.
- Zadzwoń do mnie. Jak tylko będziesz wolna. Obiecujesz?
- Obiecuję.
Pocałował mnie w policzek, dopił drinka, spojrzał na mnie raz jeszcze i wykuśtykał z baru. Zostałam sama, wpatrzona w wizytówkę. Nie wzięłam jej. Nie musiałam. Numer telefonu miałam wyryty w pamięci.
Mój pokój był dokładnie taki sam jak inne pokoje w hotelu. Obrazy były przybite do ścian, a buteleczki z alkoholem w minibarku zostały otwarte, opróżnione i napełnione ponownie wodą lub zimną herbatą przez skąpych i nieuczciwych repów. Okna wychodziły na północ, na lotnisko. Wielki czterdziestoosobowy sterowiec był przycumowany do masztu, a jego srebrne burty błyszczały w ciemności. Mniejszy, którym przyleciałam, poleciał dalej do Salisbury i przez moment pomyślałam o tym, żeby złapać go, kiedy będzie wracał tędy pojutrze. Włączyłam telewizor i trafiłam na „Dziś w Parlamencie”. Debata na temat Krymu trwała przez cały dzień i jeszcze się nie skończyła. Opróżniłam kieszenie z drobnych, wyjęłam pistolet z kabury pod pachą i otworzyłam szufladę szafki nocnej. Była pełna. Obok Biblii Gideona leżały nauki Buddy i angielskie tłumaczenie Koranu. Pod spodem znajdował się modlitewnik GSB i broszura metodystów, dwa amulety od Towarzystwa Świadomości Chrześcijańskiej, myśli świętego Zvlksa oraz obowiązująca obecnie wersja dzieł zebranych Williama Szekspira. Wyjęłam wszystkie książki, upchnęłam je w szafie, a do szuflady wrzuciłam pistolet. Otworzyłam torbę i zaczęłam się rozpakowywać. Nie wynajęłam nikomu mojego mieszkania w Londynie; nie byłam pewna, czy zostanę w Swindon, czy nie. Ku mojemu zaskoczeniu, poczułam się tu bardzo dobrze i nie wiedziałam, czy mam się tym cieszyć, czy martwić. Wyrzuciłam wszystkie moje rzeczy na łóżko. Ubrania rozwiesiłam starannie w szafie, książki położyłam na biurku, a egzemplarz Jane Eyre, który uratował mi życie - na szafce nocnej. Wzięłam zdjęcie Landena i podeszłam do biurka, po chwili zastanowienia jednak schowałam je do szuflady na bieliznę. Oryginał był w pobliżu, więc nie potrzebowałam papierowej podobizny. Z telewizora dochodził monotonny głos:
- ...mimo interwencji dyplomatów francuskich i rosyjskiej gwarancji bezpieczeństwa dla angielskich osadników wiele wskazuje na to, że nasz rząd nie wróci do rokowań w Budapeszcie. Przy tak nieprzejednanej postawie Anglii dążącej do ofensywy z użyciem nowej broni plazmowej zwanej stonk, perspektywa pokoju na tym czarnomorskim półwyspie wydaje się coraz bardziej odległa...
Prezenter przerzucił leżące przed nim kartki.
- Wiadomości krajowe. Do kolejnych aktów przemocy doszło w Chichesterze, gdy grupa neosurrealistów zebrała się na obchody czwartej rocznicy legalizacji surrealizmu. Na miejscu jest reporter Toad News Network Henry Grubb. Henry, jak wygląda sytuacja?
Na ekranie pojawił się chwiejny obraz reportażu na żywo i przerwałam rozpakowywanie, żeby popatrzeć. Za Grubbem leżał samochód, przewrócony na dach i podpalony, a obok niego stała grupka funkcjonariuszy w kaskach i z tarczami. Henry Grubb, który marzył o wyjeździe na Krym i żywił cichą nadzieję, że konflikt nie wygaśnie, zanim on ukończy szkolenie, miał na sobie granatową kamizelkę kuloodporną i mówił zdyszanym, przerywanym głosem korespondenta wojennego.
- Zrobiło się tu dość gorąco, Brian. Stoję o sto jardów od terenu ogarniętego zamieszkami. Widzę kilkanaście samochodów przewróconych i podpalonych. Policja przez cały dzień usiłowała rozdzielić wrogie frakcje, lecz uległa przytłaczającej przewadze liczebnej. Dziś wieczorem kilkuset rafaelitów otoczyło pub N’est pas une pipe, w którym zabarykadowało się kilkuset neosurrealistów. Oblegający skandowali hasła z epoki włoskiego renesansu, po czym na pub posypały się kamienie i inne pociski. Neosurrealiści odpowiedzieli atakiem na kordon przeciwników, przeprowadzonym pod osłoną wielkich pluszowych zegarków. Byli już bliscy zwycięstwa, gdy zainterweniowały siły porządkowe. Czekaj, właśnie widzę mężczyznę zatrzymanego przez policję. Spróbuję zrobić z nim wywiad.
Potrząsnęłam smutno głową i zaczęłam ustawiać buty na dnie szafy. Delegalizacja surrealizmu spowodowała akty przemocy, legalizacja również. Grubb zaczepił policjanta prowadzącego młodego człowieka odzianego w szesnastowieczny strój, z wierną reprodukcją Ręki Boga z Kaplicy Sykstyńskiej wytatuowaną na twarzy.
- Przepraszam pana, jak odpowie pan na zarzut, że jesteście nietolerancyjną bandą pozbawioną szacunku dla wartości takich jak zmiana i eksperyment w sztuce we wszystkich jej aspektach?
Renesansista spojrzał na kamerę spode łba.
- Ludzie mówią, że tylko my, renesansiści, robimy zamieszanie, ale widziałem tu dziś chłopaków od baroku, rafaelitów, romantyków i manierystów. To masowy pokaz jedności artystów klasycznych przeciwko tym niepoważnym dupkom chroniącym się za bezpiecznym słowem „postęp”. To nie tylko...
Funkcjonariusz odciągnął go, przerywając wywiad. Grubb uchylił się przed przelatującą cegłą i zakończył reportaż:
- Mówił Henry Grubb, dla Toad News Network, na żywo z Chichesteru.
Wyłączyłam telewizor pilotem przytwierdzonym łańcuchem do szafki nocnej. Usiadłam na łóżku, ściągnęłam frotkę spinającą włosy, rozpuściłam je i potarłam głowę. Powąchałam moje włosy podejrzliwie i uznałam, że nie potrzebują prysznica. Byłam dla Landena bardziej niemiła, niż zamierzałam. Nawet mimo dzielących nas różnic mieliśmy dostatecznie dużo wspólnego, by pozostać dobrymi przyjaciółmi.
11
Polly wysyła swój blask ku oczom duszy
(...) Myślę, że Wordsworth był równie zaskoczony na mój widok jak ja na jego. Chyba nieczęsto zdarza się człowiekowi wrócić do swego ulubionego wspomnienia i stwierdzić, że ktoś już tam jest i podziwia pejzaż (...).
POLLY NEXT
w wyłącznym wywiadzie dla „Niedzielnego Puszczyka”
Kiedy ścierałam się z Landenem w typowym dla mnie, niezręcznym stylu, mój wuj i ciotka ciężko pracowali w warsztacie. Jak miałam się dowiedzieć później, wszystko szło całkiem nieźle. Przynajmniej na początku.
Mycroft karmił ksiażbaki, gdy Polly weszła do warsztatu, zakończywszy pewne wyliczenia matematyczne na niepojętym dla wuja poziomie złożoności.
- Mam wynik, o który prosiłeś, Crofty, kochanie - powiedziała, ssąc koniec podniszczonego ołówka.
- Czyli? - zapytał Mycroft, zajęty sypaniem przyimków robakom, które żarłocznie chłonęły te abstrakcyjną karmę.
- Dziewięć.
Mycroft wymamrotał coś pod nosem i zapisał liczbę w notesie. Otworzył wielką księgę z mosiężnymi okuciami, którą miałam przyjemność zobaczyć - lecz nic ponadto - kilka godzin wcześniej, a która okazała się pusta w środku. Umieścił w niej kartkę z zapisanym dużą czcionką wierszem Wordswortha Żonkile. Rzucił na nią garść robaków, które natychmiast ruszyły do dzieła. Wiły się po tekście, a ich maleńkie ciałka i bezkresne zbiorowe id podświadomie analizowało każde zdanie, słowo, sylabę i głoskę. Zagłębiły się w aluzje historyczne, biograficzne i geograficzne, następnie przestudiowały znaczenia ukryte w wersyfikacji i rytmie, po czym dokonały błyskotliwej żonglerki podtekstem, ujścia i fleksją. Na koniec ułożyły kilka własnych wersów i przekształciły rezultat w zapis binarny.
„Jeziora! Żonkile! Samotność! Wspomnienie!” - szeptały robaki w podnieceniu, gdy Mycroft ostrożnie zamykał księgę i zaciskał klamry. Podłączył ciężki zasilacz sieciowy do spodu księgi i ustawił przełącznik w pozycji „on”, po czym zaczął poruszać miliardem gałek i tarcz pokrywających przednią cześć księgi. Choć Portal Prozy był w zasadnie biomechanizmem, przed uruchomieniem go należało przeprowadzić całą serię procedur, a jako że było to urządzenie niewiarygodnie skomplikowane, Mycroft musiał zapisać dokładną sekwencje czynności i kombinacji startowych w małym szkolnym zeszyciku do stówek, którego posiadał - w wiecznej obawie przed szpiegami obcych mocarstw - tylko jeden egzemplarz. Studiował kajecik przez kilka chwil, po czym zabrał się do pokręcania tarcz, ustawiania wyłączników i powolnego zwiększania dopływu energii, mrucząc jednocześnie do siebie i do Polly:
- Binametryka, sferyka, numeryka. I wreszcie...
- Działa?
- Nie działa! - odparł ze smutkiem. - Nie, zaczekaj... Jest!
Uśmiechnął się zadowolony, gdy ostatnia kontrolka zgasła. Wziął żonę za rękę i uścisnął ją czule.
- Czy przyjmiesz ten zaszczyt? - zapytał. - Zechcesz być pierwszą ludzką istotą, która wkroczy do wiersza Wordswortha?
Polly spojrzała na niego niepewnie.
- Jesteś pewien, że to bezpieczne?
- Absolutnie - zapewnił ją. - Godzinę temu byłem we Wraku Hesperusa.
- Tak? I jak tam było?
- Mokro. I zdaje się, że zostawiłem tam marynarkę.
- Te, którą podarowałam ci na Gwiazdkę?
- Nie, inną. Niebieską w dużą kratę.
- To właśnie tę podarowałam ci na Gwiazdkę - wycedziła Polly. - Życzyłabym sobie, żebyś w przyszłości bardziej uważał. Co mam zrobić?
- Po prostu stań tutaj. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, kiedy nacisnę ten duży zielony przycisk, robaki otworzą przejście do żonkili, które ujrzał i pokochał William Wordsworth.
- A jeśli wszystko nie pójdzie dobrze? - zapytała Polly nerwowo. Zgon Owensa w czeluści gigantycznej bezy zawsze przychodził jej na myśl, kiedy w charakterze królika doświadczalnego brała udział w testowaniu maszyn swego męża, lecz nie licząc drobnego osmalenia podczas próbnego uruchomienia jednoosobowego konia pantomimicznego napędzanego butanem, nigdy nie doznała żadnych obrażeń.
- Hmm - mruknął Mycroft w zamyśleniu. - Jest możliwe, choć niezwykle mało prawdopodobne, że wywołam reakcję łańcuchową, która stopi materię i anihiluje cały wszechświat.
- Naprawdę?
- Nie, nie naprawdę. To taki żarcik. Gotowa?
Polly uśmiechnęła się.
- Gotowa.
Mycroft nacisnął duży zielony przycisk i z księgi dobiegi niski pomruk. Latarnie uliczne za oknem zamigotały i przygasły, gdy maszyna pobrała potężną dawkę mocy, by przetworzyć binarną informacje uzyskaną od robaków. Na oczach obojga w warsztacie pojawił się wąski snop światła, jak gdyby otwarły się drzwi z zimowego dnia w lato. Kurz zawirował w świetlistym słupie, który rozszerzał się stopniowo, aż osiągnął szerokość człowieka.
- Masz tylko przejść przez te drzwi! - zawołał Mycroft, przekrzykując hałas maszyny. - Ich otwarcie wymaga mnóstwa energii, musisz się pośpieszyć!
Powietrze stało się ciężkie od wysokiego napięcia; naelektryzowane metalowe przedmioty w pobliżu zaczęty tańczyć i trzeszczeć.
Polly zrobiła krok do przodu i uśmiechnęła się nerwowo do męża. Migotliwa przestrzeń białego światła zmarszczyła się, gdy dotknęła jej dłonią. Wzięła głęboki wdech i przekroczyła portal. Nastąpił silny błysk i huk potężnego elektrycznego wyładowania. Dwie małe kule plazmy powstały samoistnie nieopodal maszyny i poleciały w dwóch kierunkach. Mycroft musiał pochylić głowę, bo jedna przefrunęła obok niego i rozbiła się na rolls-roysie, nie wyrządzając żadnej szkody, druga zaś wybuchła w zetknięciu z olfaktoskopem i wznieciła mały pożar. Równie szybko, jak się pojawiły, światło i dźwięk zgasły, Portal zamknął się, a latarnie uliczne zaświeciły jaśniej.
„Obłoki! Rozmigotany tłum! Jeden wspólny taniec!” - trajkotały zadowolone robaki, podczas gdy wskazówki stopera na okładce księgi drżały i chwiały się, odliczając dwie minuty pozostałe do ponownego otwarcia portalu. Mycroft uśmiechnął się z ukontentowaniem i zaczął poklepywać kieszenie w poszukiwaniu fajki, lecz po chwili uświadomił sobie ze zgrozą, że ona też została na pokładzie „Hesperusa”. Przysiadł na prototypie urządzenia do wczesnego ostrzegania przed sarkazmem i czekał. Wszystko, jak na razie, szło nad podziw dobrze.
Po drugiej stronie Portalu Prozy Polly stalą na porośniętym trawą brzegu wielkiego jeziora, którego fale łagodnie pluskały o brzeg. Słońce jasno świeciło, małe puchate obłoczki płynęły leniwie po lazurowym niebie. Wzdłuż zatoki ciągnęły się tysiące jaskrawożóttych żonkili, migoczących w cętkowanym cieniu brzozowego zagajnika. Był to zaiste raj.
- Ależ to piękne! - powiedziała wreszcie, oblekając myśli w słowa. - Kwiaty, kolory, zapach - jakbym oddychała szampanem!
- Podoba się pani?
Stał przed nią mężczyzna w wieku około osiemdziesięciu lat. Był odziany w czarny płaszcz, a po jego pergaminowej twarzy błąkał się lekki uśmiech. Spojrzał na pole kwiatów.
- Często tu powracam, gdy serce me przygniata głaz posępnych myśli.
- Ma pan szczęście - skomentowała Polly. - My musimy zadowalać się „Jaki to owoc?”.
- „Jaki to owoc?”?
- To teleturniej. Wie pan. W telewizji.
- Telewizji?
- Tak, to coś takiego jak kino, tyle że z reklamami.
Popatrzył na nią z dezaprobatą, nie rozumiejąc, po czym ponownie spojrzał na jezioro.
- Często tu powracam, gdy serce me przygniata głaz posępnych myśli - powtórzył.
- Już pan to mówił.
Stary człowiek spojrzał na nią, jakby budził się z głębokiego snu.
- Co pani tu robi?
- Mąż mnie przysłał. Nazywam się Polly Next.
- Tu jestem w błogim sam na sam z własną myślą*. [William Wordsworth, Żonkile - w przekładzie Stanisława Barańczaka.]
Pomachał ręką w stronę kwiatów.
- Żonkile, rozumie pani.
Polly spojrzała na pole jaskrawożółtych kwiatów, które odpowiedziały jej szelestem w ciepłym wietrze.
- Chciałabym mieć tak dobrą pamięć - szepnęła.
Postać w czerni uśmiechnęła się do niej.
- Oczy duszy to wszystko, co mi pozostało - powiedział ze smutkiem, a z jego surowych rysów odpłynął uśmiech. - Wszystko, czym niegdyś byłem, jest teraz tu; życie me jest zawarte w mych dziełach. Życie w tomach słów; jakież to poetyczne.
Westchnął głęboko i dorzucił:
- Lecz samotność nie zawsze jest błoga, wie pani.
Wpatrzył się w odległe wody jeziora, migoczące w słońcu.
- Jak dawno temu umarłem? - zapytał nagle.
- Ponad sto pięćdziesiąt lat.
- Doprawdy? A proszę mi powiedzieć, co wynikło z rewolucji francuskiej?
- Jest za wcześnie, żeby o tym wyrokować.
Wordsworth zmarszczył czoło, bo słoneczny blask przygasł.
- Hola - mruknął. - Nie przypominam sobie, żebym napisał coś takiego...
Polly podniosła głowę. Słońce znikło za wielką i bardzo ciemną chmurą deszczową.
- Co pan...? - zaczęła, lecz kiedy rozejrzała się wokół siebie, Wordswortha już nie było. Niebo pociemniało, a gdzieś w oddali przetoczył się potężny grzmot. Zerwał się wicher, jezioro znieruchomiało, jakby nagle zamarznięte i pozbawione głębi, a żonkile przestały się kołysać i zmieniły w twardą masę żółci i zieleni. Polly krzyknęła ze strachu, gdy niebo i jezioro zlały się ze sobą, żonkile, drzewa i obłoki wróciły na swoje miejsce w wierszu: pojedyncze słowa, głoski, znaczki na papierze, pozbawione znaczenia innego niż te, które nadaje im nasza wyobraźnia. Polly wydała ostatni okrzyk grozy, gdy ogarnęła ją ciemność i wiersz zamknął się nad jej głową.
12
OS-27: Detektywi Literaccy
(...) Dziś rano Thursday Next dołączyła do ekipy DL-u na miejsce Crometty’ego. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wyjątkowo nie nadaje się do tego rodzaju pracy, a ponadto wątpię, czy rzeczywiście jest tak zdrowa na umyśle, jak sama sądzi. Dręczy ją wiele demonów, starych i nowych, i nie wiem, czy Swindon jest rzeczywiście właściwym miejscem do egzorcyzmowania ich (...).
Z dziennika Bowdena Cable’a
Swindońscy OpSpece dzielili siedzibę z lokalną policją. Mieściła się ona w typowym, prostym i surowym gmachu w niemieckim stylu, wzniesionym w czasie okupacji jako sąd. Na szczęście, był duży. Wejścia strzegły wykrywacze metalu i strażnik, któremu musiałam okazać dowód tożsamości, zanim wkroczyłam do wielkiego holu. Panował w nim gwar, przechodzili zaaferowani funkcjonariusze i cywile z identyfikatorami. Potrącono mnie raz czy dwa w ścisku. Dostrzegłam i pozdrowiłam kilku znajomych, przepychając się do biurka dyżurnego policjanta. Stał przed nim mężczyzna w białej workowatej koszuli i szelkach, z którego ust płynął potok skarg. Sierżant wpatrywał się w niego bez słowa. Słyszał to wszystko wiele razy.
- Nazwisko? - zapytał wreszcie.
- John Milton.
- Który John Milton?
John Milton westchnął.
- Numer 496.
Sierżant zanotował.
- Ile panu skradziono?
- Dwieście gotówką i wszystkie karty kredytowe.
- Zawiadomił pan swój bank?
- Oczywiście.
- I sądzi pan, że sprawcą jest jakiś Percy Shelley?
- Tak - odrzekł Milton. - Zanim uciekł, wręczył mi broszurę zachęcającą do odrzucenia obecnych przekonań literackich.
- Cześć, Ross - powiedziałam.
Sierżant popatrzył na mnie, zamilkł na moment, po czym jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Thursday! Słyszałem, że wróciłaś! I że doszłaś aż do OS-5!
Też uśmiechnęłam się do niego. Ross pracował na dyżurce już wtedy, gdy wstępowałam do swindońskiej policji.
- Co tu porabiasz? - zapytał. - Otwierasz biuro regionalne? OS-9 albo coś w tym stylu? Chcesz dodać pikanterii staremu, zmęczonemu Swindon?
- Nie całkiem. Przeniosłam się do DL-u.
Na twarzy Rossa pojawił się wyraz powątpiewania, lecz ukrył go szybko.
- Świetnie! - wykrzyknął entuzjastycznie, choć zarazem z lekkim zakłopotaniem. - Wybierzemy się kiedyś na jednego?
Zgodziłam się chętnie i, wypytawszy o drogę do biura DL-u, zostawiłam go dyskutującego z Miltonem nr 496.
Weszłam krętymi schodami na pierwsze piętro i poszłam do końca korytarza, zgodnie ze wskazówkami. Całe zachodnie skrzydło wypełniały biura OpSpeców lub ich centra regionalne. Swoje biuro miała tu Ochrona Środowiska, Przestępstwa związane ze Sztuką i ChronoStraż. Nawet Spike, choć rzadko go tu widywano - wolał ciemną i zalatującą stęchlizną komórkę w podziemnym parkingu. Korytarz był zagracony półkami z segregatorami, stary dywan zupełnie wyleniał na środku. Całe lata świetlne dzieliły to miejsce od biura w Londynie, gdzie miałam dostęp do najnowocześniejszych systemów informacyjnych. W końcu korytarza znalazłam właściwe drzwi i zapukałam. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, więc weszłam.
Pokój przypominał bibliotekę jakiegoś dworu. Był wysoki na dwa piętra, a półki uginające się pod książkami pokrywały każdy cal kwadratowy ściany. Kręte schodki prowadziły do galeryjki biegnącej wokół pomieszczenia i umożliwiającej dostęp do wyższych półek. Przestrzeń pośrodku była otwarta i zastawiona biurkami jak w czytelni bibliotecznej. Biurka i cała podłoga były zawalone stosami książek i papierzysk do tego stopnia, że nie rozumiałam, jak ktokolwiek jest w stanie tu pracować. Za biurkami siedziało może pięciu fikcjonariuszy, lecz żaden najwyraźniej nie zauważył mojego wejścia. Zadzwonił telefon i najmłodszy z nich odebrał go.
- DL, słucham - powiedział uprzejmym głosem. Skrzywił się, gdy ze słuchawki popłynęła głośna tyrada.
- Bardzo mi przykro, że nie podobał się pani Tytus Andronikus - powiedział po długiej chwili - lecz obawiam się, że nie mamy na to najmniejszego wpływu. Być może powinna pani w przyszłości ograniczyć się do komedii.
Spostrzegłam Victora Analogy przeglądającego jakieś akta wraz z innym fikcjonariuszem. Stanęłam tak, żeby mógł mnie zobaczyć, i poczekałam, aż skończy.
- Ach, Next! Witamy w biurze. Bądź uprzejma chwileczkę poczekać.
Kiwnęłam głową, a Victor dokończył wypowiedź.
- ...Myślę, że Keats pisałby mniej kwieciście i że trzecia strofa ma raczej niezgrabną konstrukcję. Wydaje mi się, że to niezła podróbka, ale sprawdź jeszcze Analizatorem Metrycznym.
Fikcjonariusz pokiwał głową i odszedł. Victor uśmiechnął się do mnie i uścisnął mi dłoń.
- To był Finisterre. Zajmuje się fałszerstwami dziewiętnastowiecznej poezji. Pozwól, że cię oprowadzę.
Machnął ręką w stronę półek z książkami.
- Słowa są jak liście, Thursday. Albo jak ludzie: lubią własne towarzystwo.
Uśmiechnął się.
- Mamy tu miliardy słów. Głównie słowniki, encyklopedie, opracowania. Niezła kolekcja najważniejszych prac i garść mniej ważnych, których nie znajdziesz nawet w Bodleian Library. Część zbiorów mieści się w magazynach w podziemiu. One też pękają w szwach. Potrzebujemy nowego lokalu, ale DL jest z lekka niedofinansowany, mówiąc oględnie.
Poprowadził mnie do jednego z biurek, za którym siedział Bowden, sztywno wyprostowany, z marynarką starannie zawieszoną na oparciu krzesła; blat jego biurka był wręcz nieprzyzwoicie czysty.
- Bowdena już znasz. Wybitny specjalista. Jest z nami od dwunastu lat, zajmuje się dziewiętnastowieczną prozą. Pokaże ci, jak to wszystko działa. Tam jest twoje biurko.
Zamilkł na moment, wpatrując się w pusty mebel. Nie byłam nadliczbowa. Jeden z ich grona zmarł niedawno i ja przyszłam na jego miejsce. Miałam siedzieć za biurkiem zmarłego, na krześle zmarłego. Znad pobliskiego biurka spoglądał na mnie z ciekawością inny fikcjonariusz.
- To Fisher. Odpowie na każde pytanie dotyczące praw autorskich i powieści współczesnej.
Fisher był krępym mężczyzną, lekko zezowatym, który - gdy wstał - okazał się szerszy niż dłuższy. Uśmiechnął się do mnie, ukazując jakieś resztki ze śniadania uwięzie między zębami.
Victor przeszedł do kolejnego biurka.
- Pieczę nad siedemnastowieczną i osiemnastowieczną prozą i poezją sprawuje Helmut Bight, wielkodusznie wypożyczony nam przez bratnią organizację z kontynentu. Przyjechał tu, żeby rozwiązać sprawę pewnego marnego przekładu Goethego, i został wmieszany w neonazistowskie ugrupowanie usiłujące wylansować Fryderyka Nietzschego na faszystowskiego świętego.
Herr Bight miał około pięćdziesiątki, był w marynarce, lecz zdjął krawat w powodu gorąca. Spojrzał na mnie podejrzliwie.
- OS-5, tak? - zapytał takim tonem, jakby chodziło o chorobę weneryczną.
- Jestem OS-27, tak jak pan - odpowiedziałam całkiem zgodnie z prawdą. - Osiem lat w Londynie, w biurze Boswella.
Bight podniósł wyglądający zabytkowo tom oprawny w spłowiałą świńską skórę i podał mi.
- Co pani o tym sądzi?
Wzięłam zakurzony tom do ręki i spojrzałam na jego grzbiet.
- The Vanity of Human Wishes - przeczytałam na głos. - Pióra Samuela Johnsona, wydane w 1749 roku, pierwsza praca, która ukazała się pod jego prawdziwym nazwiskiem.
Otworzyłam książkę i przerzuciłam pożółkłe stronice.
- Pierwsze wydanie. Byłoby bardzo cenne, gdyby...
- Gdyby...? - powtórzył Bight.
Powąchałam papier, przeciągnęłam palcem po stronie i polizałam go. Obejrzałam grzbiet i postukatam w okładkę, a wreszcie rzuciłam ciężki tom niedbale na biurko.
- ... gdyby było prawdziwe.
- Jestem pod wrażeniem, panno Next - przyznał Herr Bight. - Musimy kiedyś porozmawiać o Johnsonie.
- To nie było tak trudne, jak wyglądało - wyjaśniłam. - W Londynie mamy dwie palety podrobionych johnsonianów, których wartość rynkowa przekracza trzysta tysięcy funtów.
- W Londynie też? - wykrzyknął Bight ze zdumieniem. - Ścigamy ten gang od pół roku; myśleliśmy, że działają lokalnie.
- Niech pan zadzwoni do Londynu, do Boswella, pomoże pau, w czym tylko będzie mógł. Proszę powołać się na mnie.
Herr Bight podniósł słuchawkę i poprosił operatora o połączenie. Victor poprowadził mnie teraz do pierwszych z szeregu drzwi z matowego szkła wiodących do bocznych biur. Uchylił je lekko, odsłaniając dwóch fikcjonariuszy w koszulach z podwiniętymi rękawami, przesłuchujących mężczyznę ubranego w rajtuzy i haftowany kaftan.
- Malin i Sole zajmują się wszelkimi przestępstwami związanymi z Szekspirem.
Zamknął drzwi.
- Ścigają fałszerzy, pokątnych handlarzy i zbyt swobodne interpretacje dramatyczne. Aktor, który był z nimi, to Graham Huxtable. Wystawił przekłamane jednoosobowe przedstawienie Wieczoru Trzech Króli. Wielokrotny recydywista. Zostanie ukarany grzywną i zakazem wykonywania zawodu. Jego Malvolio jest naprawdę przerażający.
Otworzył drzwi do kolejnego biura. Wewnątrz identyczni bliźniacy obsługiwali wielką maszynę liczącą. Pomieszczenie było duszne od tysięcy rozgrzanych zaworów, a tykanie przekaźników niemalże ogłuszające. Był to jedyny nowoczesny sprzęt, który dotychczas zobaczyłam w biurze.
- To bracia Forty - Jeff i Geoff. Obsługują analizator metryczny. Analizator rozkłada dowolny fragment prozy lub poezji na części składowe - leksyka, interpunkcja, gramatyka i tak dalej - po czym porównuje ów literacki podpis z próbkami piśmiennictwa danego autora, które posiada w pamięci. Osiemdziesiąt dziewięć procent skuteczności. Niezwykle użyteczny do wykrywania fałszerstw. Niedawno dostaliśmy domniemaną stronę z wczesnego szkicu Antoniusza i Kleopatry. Została odrzucona jako zawierająca zbyt wiele czasowników na jednostkę tekstu.
Zamknął drzwi.
- To wszyscy. Na czele OpSpeców w Swindon stoi komendant Braxton Hicks. Podlega dowódcy okręgu z siedzibą w Salisbury. Zazwyczaj pozostawia nas samych sobie i to się nam podoba. Lubi, jak nowi agenci przychodzą do niego pierwszego dnia pracy, więc sugeruję, żeby wpadła pani do niego na pogawędkę. Urzęduje w pokoju dwadzieścia osiem.
Wróciliśmy do mojego biurka. Victor powtórzył, że życzy mi powodzenia, i zniknął, by omówić z Helmutem pirackie kopie Doktora Faustusa ze szczęśliwym zakończeniem, które pojawiły się ostatnio na rynku.
Usiadłam na moim krześle i otworzyłam szufladę. Nie było w niej nic, nawet strużyn z ołówka. Bowden przyglądał mi się.
- Victor usunął wszystko w dzień po zabójstwie Crometty’ego.
- James Crometty - szepnęłam. - Może opowie mi pan coś o nim?
Bowden podniósł ołówek i spróbował ustawić go na zastruganym końcu.
- Zajmował się głównie dziewiętnastowieczną prozą i poezją. Był świetnym fikcjonariuszem, ale łatwo się podniecał. Lekceważył procedury. Zniknął wieczorem w dniu, w którym dostał cynk o jakimś rzadkim rękopisie. Znaleźliśmy go tydzień później w opuszczonym pubie Kruk przy Morgue Road. Strzelili mu w twarz sześć razy.
- To straszne.
- Straciłem kilku kolegów już wcześniej - powiedział Bowden tym samym spokojnym tonem - ale on był moim bliskim przyjacielem i wolałbym zginąć zamiast niego.
Potarł lekko nos i była to jedyna zewnętrzna oznaka emocji, na jaką sobie pozwolił.
- Uważam się za człowieka niepozbawionego duchowości, panno Next, chociaż nie jestem religijny. Przez duchowość rozumiem po prostu, iż czuję, że mam dobro w duszy i skłonność do postępowania w sposób prawidłowy w określonych okolicznościach. Rozumie pani?
Potaknęłam.
- Mimo to żywię ogromne pragnienie skrócenia życia osobie, która popełniła ten podły czyn. Zacząłem trenować na strzelnicy i teraz stale noszę przy sobie pistolet, proszę popatrzeć...
- Pokaże mi go pan później, panie Cable. Czy podejrzewa pan kogoś?
- Nikogo. Nie mamy nic. Nie wiemy, z kim miał się spotkać ani po co. Mam kontakty w Kryminalnej, oni też nic nie wiedzą.
- Strzelenie komuś sześciokrotnie w twarz określa zabójcę jako osobę żywiącą namiętne uczucie do swojego zajęcia i wykonującą je z najwyższą skrupulatnością - powiedziałam. - Nawet gdyby Crometty miał przy sobie broń, nie sądzę, żeby to wiele zmieniło.
- Pewnie ma pani rację - westchnął Bowden. - Nie przypominam sobie, że by ktokolwiek kiedykolwiek wyciągnął pistolet podczas śledztwa prowadzonego przez DL.
Zgodziłam się z nim. Dziesięć lat temu w Londynie było tak samo. Ale skala interesów i wielkie kwoty wchodzące w grę przy sprzedaży i dystrybucji dzieł literackich przyciągnęły element przestępczy cięższego kalibru. Słyszałam o co najmniej czterech londyńskich DL-owcach, którzy zginęli podczas pełnienia służby.
- Robi się coraz goręcej. Już nie jest tak jak na filmach. Słyszał pan o zamieszkach spowodowanych przez surrealistów w Chichesterze wczoraj wieczorem?
- Tak, oczywiście - odpowiedział. - Wyobrażam sobie, że do tego samego dojdzie niebawem w Swindon. Tutejsza akademia sztuki była o krok od zamieszek w ubiegłym roku, kiedy władze zwolniły wykładowcę, który potajemnie zachęcał studentów do malowania w stylu abstrakcyjnego ekspresjonizmu. Chcieli go pozwać za złamanie Ustawy o interpretacji mediów wizualnych. Podobno uciekł do Rosji, jak sądzę.
Spojrzałam na zegarek.
- Muszę iść do komendanta.
Na poważnej twarzy Bowdena pojawił się nikły uśmiech.
- Życzę powodzenia. Jeśli pozwoli mi pani udzielić sobie rady, proszę nie pokazywać mu pistoletu. Mimo przedwczesnej śmierci Jamesa komendant Hicks nie lubi widoku DL-owca przechadzającego się z bronią. Uważa, że nasze miejsce jest wyłącznie za biurkiem.
Podziękowałam mu, schowałam pistolet do szuflady i wyszłam na korytarz. Odnalazłam pokój dwadzieścia osiem, zapukałam dwukrotnie i zostałam zaproszona do sekretariatu przez młodego człowieka. Podałam mu swoje nazwisko, a on poprosił, żebym zaczekała.
- Komendant zaraz będzie wolny. Kawy?
- Nie, dziękuję.
Sekretarz popatrzył na mnie z ciekawością.
- Mówią, że przyjechała pani z Londynu, żeby pomścić śmierć Jima Crometty’ego. Mówią, że zabiła pani dwóch ludzi. Mówią, że pani ojciec ma twarz, która może zatrzymać zegar. To prawda?
- Zależy, jak na to spojrzeć. Biurowe plotki szybko powstają, prawda?
Braxton Hicks otworzył drzwi i zaprosił mnie do gabinetu. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z dużym wąsem i o szarej cerze. Miał podkrążone oczy, nie wyglądał na człowieka, który dużo sypia. Jego pokój był o wiele bardziej surowy niż jakiekolwiek biuro komendanta, jakie do tej pory widziałam. O ścianę opierał się szereg kijów golfowych i odniosłam wrażenie, że treningowy putter został przed chwilą pośpiesznie odstawiony na bok.
Komendant uśmiechnął się jowialnie, pokazał mi fotel, po czym sam usiadł.
- Papierosa?
- Dziękuję, nie pale.
- Ja też nie.
Patrzył na mnie przez chwilę, bębniąc długimi palcami w nieskazitelnie czyste biurko. Otworzył leżące przed nim akta i czytał je w milczeniu przez kilka minut. Były to moje akta z OS-5- najwyraźniej on i Analogy nie przepadali za sobą i nie wymienili informacji na mój temat.
- Agent Thursday Next, tak? - jego oczy przebiegły po najważniejszych punktach mojej kariery. - Niezły życiorys. Policja, Krym, ponownie policja, przeniesienie do Londynu w siedemdziesiątym piątym. Powód?
- Awans, sir.
Braxton Hicks chrząknął i czytał dalej.
- W OpSpecach przez osiem lat, dwie pochwały. Ostatnio wypożyczona OS-5. Pani pobyt w tym wydziale został drastycznie ocenzurowany, niemniej piszą tu, że została pani ranna podczas akcji.
Spojrzał na mnie znad okularów.
- Czy odpowiedziała pani ogniem?
- Nie.
- To dobrze.
- Strzeliłam pierwsza.
- To gorzej - Braxton pogładził wąs w zamyśleniu. - Była pani agentem pierwszego stopnia w biurze w Londynie, zajmowała się pani samym Szekspirem. Bardzo prestiżowa praca. Jednakże zamieniła to pani na stanowisko agenta trzeciej klasy w naszym grajdołku. Dlaczego?
- Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi, sir.
Braxton chrząknął ponownie i zamknął akta.
- W OpSpecach odpowiadam nie tylko za DL, ale też za Fałszerstwa i Kradzieże Dzieł Sztuki, Wampiryzm i Likantropię, ChronoStraż, Antyterroryzm, Porządek Publiczny i podatek od psów. Czy grywa pani w golfa?
- Nie, sir.
- Szkoda, szkoda. O czym to ja mówiłem? Ach, tak. Spośród tych wszystkich wydziałów, czy wie pani, którego najbardziej się obawiam?
- Nie mam pojęcia, sir.
- Powiem pani. Żadnego. Rzeczą, której obawiam się najbardziej, są zebrania w sprawie budżetu OpSpeców. Rozumie pani, co to oznacza, Next?
- Nie, sir.
- Oznacza to, że za każdym razem, gdy ktoś z was przedstawia rachunek za godziny nadliczbowe albo dodatkowe koszty, ja przekraczam budżet, co przyprawia mnie o ból głowy, o tutaj. - Dotknął lewej skroni. - A tego nie lubię. Rozumie pani?
- Tak, sir.
- Słyszałem, że miała pani jakieś kłopoty w wielkim mieście. Że w akcji zginęło kilku agentów. Praca tutaj to zupełnie inna para kaloszy. Polega na obróbce danych. Jeśli chce pani kogoś aresztować, niech się pani zwróci do munduro-u ych. Nie życzę sobie żadnego zabijania bandytów, żadnego przekraczania czasu pracy i zdecydowanie żadnego całodo-Imwego śledzenia kogokolwiek. Zrozumiano?
- Tak, sir.
- A teraz co do Hadesa.
Poczułam, jak serce wali mi w piersi; byłam przekonana, że jeśli cokolwiek zostanie ocenzurowane, to właśnie to.
- Podobno uważa pani, że on nadal żyje?
Zastanowiłam się szybko. Mój wzrok pobiegł do akt trzymanych przez Hicksa. Ów odgadł moje myśli.
- O nie, tego tutaj nie ma, drogie dziecko. Może i jestem komendantem wieśniaków w dziurze zabitej dechami, ale mam swoje źródła. Myśli pani, że on żyje?
Wiedziałam, że mogę ufać Victorowi i Bowdenowi, lecz co do Hicksa, nie byłam taka pewna. Uznałam, że nie będę ryzykować.
- To objaw stresu, sir. Hades nie żyje.
Wrzucił moje akta do tacki na sprawy załatwione, odchylił się na oparcie krzesła i przygładził wąsa, co najwyraźniej sprawiało mu dużą przyjemność.
- Czyli nie przyjechała tu pani, żeby go szukać?
- Dlaczegóż by Hades miał znajdować się w Swindon, gdyby żył?
Braxton wyglądał przez moment na zakłopotanego.
- No właśnie. No właśnie.
Uśmiechnął się i wstał, uznając rozmowę za zakończoną.
- Dobrze, jest pani wolna. Jedna rada na koniec. Niech się pani nauczy grać w golfa. Zobaczy pani, że to gra relaksująca i dająca wiele satysfakcji. Oto kopia kosztów budżetowych naszego wydziału, a to wykaz lokalnych kursów gry w golfa. Proszę przeczytać je uważnie. Powodzenia.
Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi.
Sekretarz spojrzał na mnie.
- Mówił coś o budżecie?
- Nie mówił o niczym innym. Ma pan tu duży kosz na śmieci?
Sekretarz uśmiechnął się i wypchnął go stopą spod biurka. Wrzuciłam doń bezceremonialnie oba opasłe dokumenty.
- Brawo - powiedział.
Gdy podchodziłam do drzwi, wszedł przez nie, nie pukając, niski mężczyzna w granatowym garniturze. Wpatrzony w faks trzymany w ręce, zderzył się ze mną i, nie podnosząc głowy, bez słowa przeprosin, ruszył wprost do gabinetu Braxtona. Sekretarz przyglądał mi się, ciekaw, jak zareaguję.
- No, no - mruknęłam. - Jack Schitt.
- Zna go pani?
- Nie na gruncie towarzyskim.
- Uroczy jak rozkopana mogiła - stwierdził sekretarz, który najwyraźniej poczuł do mnie sympatię, gdy wyekspediowałam budżet na dno kosza. - Niech się pani trzyma z dala od niego. Jest z Goliatha.
Spojrzałam na zamknięte drzwi do gabinetu Braxtona.
- Co on tu robi?
Sekretarz wzruszył ramionami, mrugnął konspiracyjnie i powiedział bardzo wyraźnie i powoli:
- Przyniosę kawę, o którą pani prosiła. Dwie kostki cukru, prawda?
- Nie, dziękuję, nie słodzę.
- Nie, nie - powiedział. - Dwie kostki, DWIE kostki - powtórzył z naciskiem, pokazując na interkom. - Wielkie nieba! - wybuchnął. - Czy muszę to pani napisać wołami?
Zaskoczyłam. Sekretarz uśmiechnął się blado i wybiegł na korytarz. Szybko usiadłam za biurkiem, nacisnęłam przycisk numer dwa i pochyliłam się nad interkomem, żeby lepiej słyszeć.
- Nie podoba mi się, kiedy wchodzi pan bez pukania, panie Schitt.
- Jestem zdruzgotany, Braxton. Czy ona coś wie o Hadesie?
- Twierdzi, że nie.
- Kłamie. Przyjechała tu celowo. Jeśli pierwszy znajdę Hadesa, będziemy mogli się jej pozbyć.
- Cofnij to my, Jack - powiedział Braxton oschle. - Proszę cię, byś pamiętał, że zgodziłem się udzielić Goliathowi wszelkiej pomocy, ale pracujesz w zasięgu mojej jurysdykcji i posiadasz tylko te pełnomocnictwa, których ci udzieliłem. I które i nogę odwołać w dowolnym momencie. Zrobimy to tak, jak ja chcę, albo wcale. Rozumiesz?
Schitt nie sprawiał wrażenia przejętego. Odpowiedział protekcjonalnym tonem:
- Oczywiście, Braxton, o ile tylko ty rozumiesz, że jeśli coś się nie uda, Goliath Corporation pociągnie do odpowiedzialności właśnie ciebie.
Usiadłam ponownie przy moim pustym biurku. W wydziale najwyraźniej działo się wiele rzeczy, o których nie miałam bladego pojęcia. Kiedy Bowden położył mi rękę na ramieniu, podskoczyłam.
- Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. Wysłuchała pani mowy komendanta na temat budżetu?
- I wielu innych rzeczy. Jack Schitt wszedł do jego biura, jakby był tu panem.
Bowden wzruszył ramionami.
- Skoro pracuje dla Goliatha, to w pewnym sensie jest - stwierdził, zdejmując marynarkę z oparcia i układając ją starannie na przedramieniu.
- Dokąd idziemy? - zapytałam.
- Na lunch, a potern zbadać pewien ślad w sprawie Chuzzlewita. Wyjaśnię po drodze. Ma pani samochód?
Bowden nie był specjalnie zachwycony widokiem wielobarwnego porsche.
- Nie jest to pojazd, o którym można powiedzieć, że nie rzuca się w oczy.
- Wręcz przeciwnie - odparłam. - Któż pomyśli, że DL-owiec jeździ czymś takim? Poza tym muszę mieć to, a nie inne auto.
Usiadł na siedzeniu pasażera i rozejrzał się po spartańskim wnętrzu z lekką pogardą.
- Czy coś nie gra, panno Next? Dlaczego pani tak na mnie patrzy?
Widząc go na tym miejscu, uświadomiłam sobie nagle, skąd go znam. Siedział na przednim siedzeniu, gdy ten samochód pojawił się przede mną w szpitalu. Kawałki łamigłówki zaczynały się powoli układać.
14
Lunch z Bowdenem.
(...) Bowden Cable należy do tych uczciwych i niezawodnych agentów, którzy stanowią trzon OpSpeców. Nigdy nie zdobywają pochwał ani medali, a ogół społeczeństwa nic o nich nie wie. Są warci dziesięć razy więcej niż ja (...).
THURSDAY NEXT
Życie w OpSpecach
Bowden wybrał jadłodajnię dla kierowców przy starej drodze do Oksfordu. Pomyślałam, że to nieciekawe miejsce na lunch: krzesła były z twardego pomarańczowego plastiku, a pożółkłe, wykonane z laminatu blaty stolików odrywały się na rogach. Szyby były niemal matowe od brudu, a nylonowe zasłony ciężkie od tłuszczu. Z sufitu zwisały lepy na muchy, z których klej wysechł całe lata temu, a truchła much trzymały się nadal tylko dlatego, że przyschły doń jak kurz. Ktoś postarał się nadać wnętrzu przyjemniejszy charakter, przyklejając na ścianach zdjęcia niedbale wycięte ze starych kalendarzy; nad wygasłym kominkiem, do którego wrzucono węgiel i ozdobiono wazonikiem ze sztucznymi kwiatami, wisiał fotos z autografami angielskiej drużyny piłkarskiej z 1978 roku.
- Jest pan pewien? - zapytałam, sadowiąc się przy stoliku pod oknem.
- Karmią dobrze - odpowiedział Bowden, jakby liczyło się tylko to.
Żująca gumę kelnerka podeszła do stolika i rozłożyła przed nami powyginane sztućce. Miała około pięćdziesiątki, a strój prawdopodobnie odziedziczyła po matce.
- Dzień dobry, panie Cable - powiedziała beznamiętnym tonem. - Wszystko w porządku?
- Jak najbardziej, dziękuje. Lottie, chciałbym ci przedstawić moją nową partnerkę, Thursday Next.
Lottie spojrzała na mnie dziwnie.
- Czy kapitan Next to pani rodzina?
- Był moim bratem - powiedziałam głośno, jakbym chciała pokazać Lottie, że nie wstydzę się tego pokrewieństwa. - I nie zrobił tego, o co się go posądza.
Kelnerka patrzyła na mnie przez chwilę, jakby zamierzała coś powiedzieć, lecz nie miała odwagi.
- Co państwo zamawiają? - zapytała wreszcie z wymuszoną uprzejmością. Ktoś z jej bliskich zginął w tym ataku, czułam to.
- Co dziś polecasz? - zapytał Bowden.
- Soupe d’Auvergne au fromage - odparła Lottie - a na drugie rojoes cominho.
- Co to takiego? - zapytałam.
- Duszona wieprzowina z kminkiem, kolendrą i cytryną - wyjaśnił Bowden.
- Brzmi nieźle.
- W takim razie poprosimy dwa razy danie dnia i karafkę wody mineralnej.
Kelnerka potwierdziła skinięciem głowy, zapisała zamówienie w notesiku, posłała mi smutny uśmiech i odeszła.
Bowden spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Odgadł wreszcie, że służyłam w wojsku. Nie sprawiło mi to przyjemności.
- Weteranka z Krymu, co? Wiedziała pani, że pułkownik Phelps jest w mieście?
- Wpadłam na niego w sterowcu. Chciał, żebym przyszła na jego pogadankę.
- I pójdzie pani?
- Chyba pan żartuje. Jego idea doskonałego zakończenia krymskiego konfliktu to walczyć i walczyć, aż nie pozostanie tam nikt żywy, a półwysep zmieni się w zatrutą i zaminowaną ziemię niezdatną do niczego. Mam nadzieję, że ONZ przywoła oba rządy do rozsądku.
- Dostałem powołanie do wojska w siedemdziesiątym ósmym - powiedział Bowden. - Przeszedłem nawet podstawowe szkolenie. Na szczęście, w tym samym roku zmarł car i władzę przejął carewicz. Miał wówczas pilniejsze rzeczy na głowie i Rosjanie wycofali się. Nigdy nie musiałem wyruszyć na front.
- Czytałam gdzieś, że od wybuchu wojny sto trzydzieści lat temu walki trwały tak naprawdę tylko przez siedem lat.
- Ale kiedy już walczą - uzupełnił Bowden - nadrabiają wszystkie zaległości.
Spojrzałam na niego. Podsunął mi karafkę z wodą, po czym nalał sobie i wypił łyk.
- Ma pan żonę? Dzieci?
- Nie - odpowiedział. - Nie miałem za bardzo czasu, żeby poszukać sobie żony, chociaż nie jestem przeciwny samej idei. Praca w OpSpecach niespecjalnie sprzyja poznawaniu ludzi, a ja nie jestem, przyznaję, zbyt towarzyskim typem. Niedawno dostałem propozycję objęcia stanowiska szefa biura odpowiednika DL-u, które miałbym otworzyć w Ohio; myślę, że byłaby to doskonała okazja, żeby poszukać sobie żony.
- Pieniądze są niezłe, a warunki pracy idealne. Ja sama byłabym zainteresowana taką ofertą - stwierdziłam. Mówiłam prawdę.
- Byłaby pani zainteresowana? Rzeczywiście? - zapytał Bowden z rumieńcem podniecenia, nieco zabawnym w zestawieniu z jego chłodnymi manierami.
- Pewnie. Zmiana otoczenia - zająknęłam się, pragnąc zmienić temat, zanim Bowden opacznie zrozumie moją odpowiedź. - Czy... czy długo już jest pan DL-owcem?
Bowden zastanowił się przez chwilę.
- Dziesięć lat. Obroniłem w Cambridge prace z literatury dziewiętnastego wieku i od razu zacząłem pracować dla DL-u. Jim Crometty opiekował się mną od samego początku.
Wpatrzył się w okno ze smutkiem.
- Może gdybym tam był...
- ...to obaj bylibyście martwi. Ktokolwiek strzela komuś sześć razy w twarz, nie chodził do szkółki niedzielnej. Zabiłby pana i nawet nie zwrócił na to uwagi. Niewiele się zyska gdybaniem. Niech mi pan uwierzy, wiem coś o tym. Hades zabił dwóch moich kolegów. Przerabiałam to setki razy i jestem pewna, że gdyby sytuacja się powtórzyła, wynik byłby dokładnie taki sam.
Lottie postawiła przed nami talerze z zupą i koszyk świeżo wypieczonego chleba.
- Smacznego - powiedziała. - To na koszt firmy.
- Ale... - zaczęłam.
Lottie uciszyła mnie gestem.
- Niech pani oszczędza gardło - powiedziała beznamiętnie. - Po ataku. Po pierwszej fali śmierci - pani wróciła, żeby zrobić to, co było w pani mocy. W sam środek tego gówna. Wróciła pani. Doceniam to. - Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Zupa była smaczna, rojoes cominho jeszcze smaczniejsze.
- Victor powiedział mi, że w Londynie zajmowała się pani Szekspirem - zagadnął Bowden.
Był to najbardziej prestiżowy dział w pracy DL-owca. Na drugim miejscu stała poezja jezior, a zaraz potem komedia okresu Restauracji. Nawet w najbardziej egalitarnym z biur prędzej czy później ustanawiał się porządek dziobania.
- Możliwości awansu w Londynie są bardzo niewielkie, więc po kilku latach przydzielono mnie do Szekspira - wyjaśniłam, rozrywając kromkę chleba. - Mamy tam mnóstwo kłopotu z baconistami.
Bowden popatrzył na mnie.
- Jak pani ocenia teorię baconistów?
- Nisko. Jak wielu ludzi, jestem pewna, że Szekspir to coś więcej niż William Szekspir. Ale żeby sir Francis Bacon miał posługiwać się mało znanym aktorem jako przykrywką? Nie kupuję tego.
- Był dobrze wykształconym prawnikiem - stwierdził Bowden. - A wiele sztuk zawiera język prawniczy.
- To o niczym nie świadczy - odparłam. - Greene, Nashe, a w szczególności Ben Johnson też używali wyrażeń prawniczych, choć żaden z nich nie odebrał stosownego wykształcenia. I niech pan nawet nie zaczyna mi opowiadać o domniemanych kodach.
- Nie musi się pani obawiać - uspokoił mnie Bowden. - Nie będę. Ja też nie jestem baconistą. On nie napisał tych sztuk.
- Skąd ta pewność?
- Jeśli sięgnie pani po jego De Dignitate, et Augmentis Scientiarum, zobaczy pani, że Bacon krytykował popularny dramat. Poza tym, kiedy trupa, do której należał Szekspir, zwróciła się do króla o pozwolenie na stworzenie teatru, zostali odesłani przed spejalną komisję. Proszę zgadnąć, kto zasiadał w niej i najzacieklej sprzeciwiał się przyjęciu wniosku?
- Francis Bacon? - zapytałam.
- Właśnie. Ktokolwiek napisał te sztuki, to nie był Bacon. Przez te wszystkie lata w DL-u sformułowałem kilka własnych teorii. Czy słyszała pani kiedyś o Edwardzie de Vere, siedemnastym księciu Oksfordu?
- Niewiele.
- Istnieją dowody na to, że on, w odróżnieniu od Bacona, faktycznie pisał i to całkiem nieźle... Przepraszam.
Lottie przyniosła do stolika telefon. Ktoś chciał rozmawiać z Bowdenem. Ten wytarł usta serwetką i wziął do ręki słuchawkę.
- Tak? - popatrzył na mnie. - Tak, jest tu. Za chwilę tam będziemy. Dzięki.
- Jakiś problem?
- Z pani ciotką i wujem. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale... zostali porwani.
Samochody policji i OpSpeców blokowały dojście do furtki prowadzącej do domu mojej matki. Niewielki tłumek gapiów zaglądał przez ogrodzenie. Dodo zebrały się po drugiej stronie i gapiły się na ciekawskich, próbując odgadnąć, skąd to zamieszanie. Pokazałam odznakę agentowi pilnującemu drzwi.
- DL? - zapytał pogardliwie. - Nie mogę pani wpuścić. Wstęp ma tylko policja i OS-9.
- Chodzi o mojego wuja! - powiedziałam ze złością i funkcjonariusz przepuścił mnie niechętnie. Swindon było takie samo jak Londyn: DL-owski identyfikator dawał mniej więcej tyle uprawnień co bilet miesięczny na autobus. Znalazłam mamę w salonie, otoczoną zużytymi chusteczkami higienicznymi. Usiadłam obok niej i zapytałam, co się stało.
Wysiąkała głośno nos.
- Zawołałam ich na obiad o pierwszej. Były kiełbaski, ulubione danie Mycrofta. Nikt nie odpowiedział, wiec poszłam do warsztatu. Drzwi były otwarte na oścież, a w środku ani żywej duszy. Mycroft nie wyszedłby tak sobie, bez słowa.
To była prawda. Mycroft nigdy nie wychodził z domu, jeśli nie było to absolutnie niezbędne. Od czasu, kiedy Owens został przerobiony na bezę, Polly załatwiała wszystkie sprawunki.
- Czy coś zginęło? - zapytałam agenta OS-9, który zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. Najwyraźniej nie przepadał za odpowiadaniem na pytania DL-owców.
- A kto to wie? - odpowiedział raczej beznamiętnie. - Podobno była pani ostatnio w tym warsztacie?
- Wczoraj wieczorem.
- To może rozejrzy się pani i powie nam, czy czegoś brakuje?
Poprowadzono mnie do warsztatu Mycrofta. Tylne drzwi były wyważone. Obejrzałam wszystko uważnie. Stół, na którym Mycroft trzymał swoje robaki książkowe, był pusty, leżała tam tylko wtyczka z dwoma bolcami, którą wuj podłączał do Portalu Prozy.
- W tym miejscu coś leżało. Kilka szklanych kul z malutkimi robakami i wielka księga, przypominająca średniowieczną Biblię...
- Czy może pani ją narysować? - zapytał znajomy głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Jacka Schitta skrytego w cieniu, palącego małego papierosa i nadzorującego goliathowskiego technika, przesuwającego jakimś pomrukującym cicho czujnikiem nad ziemią.
- Coś takiego - powiedziałam. - Czyżby Jack Schitt we własnej osobie? Dlaczegóż to Goliath interesuje się moim wujem?
- Czy może pani ją narysować? - powtórzył.
Kiwnęłam głową, a jeden z ludzi Goliatha wręczył mi ołówek i papier. Naszkicowałam to, co zapamiętałam: zawiłą kombinację tarcz i pokręteł na wierzchu księgi oraz ciężkie mosiężne okucia. Jack Schitt wziął ode mnie rysunek i studiował go z wielkim zainteresowaniem. Do warsztatu wszedł kolejny technik Goliatha.
- I co? - zapytał Schitt.
Agent zasalutował regulaminowo i pokazał Schittowi parę dużych i nieco przytępionych zacisków.
- Profesor Next podłączył się na własną rękę do sieci wysokiego napięcia w sąsiedztwie. Dzwoniłem do zakładu energetycznego. Powiedzieli mi, że wczoraj wieczorem mieli trzy niewyjaśnione spadki mocy, każdy o wartości jeden przecinek osiem megawata.
Jack Schitt odwrócił się do mnie.
- Niech pani lepiej zostawi to nam, Next - powiedział. - Porwanie i kradzież nie leżą w gestii DL-u.
- Kto to zrobił? - zapytałam, ale Schitt nie dawał się łatwo zaskoczyć, zwłaszcza mnie. Pogroził mi palcem.
- To śledztwo nie ma z panią nic wspólnego. Będziemy panią informować o jego postępach. Albo i nie. Zależy, co uznam za stosowne.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
- To był Acheron, prawda? - zapytałam, powoli i dobitnie. Shitt stanął jak wryty, po czym odwrócił się do mnie.
- Acheron nie żyje, Next. Spiekł się na frytkę przy wyjeździe numer dwanaście. Nie rozsiewaj po mieście swoich teorii. Ludzie mogą cię wziąć za słabszą na umyśle, niż jesteś naprawdę.
Uśmiechnął się bez śladu uprzejmości, wyszedł z warsztatu i wsiadł do oczekującego samochodu.
15
Dzień dobry i do widzenia, panie Quaverley
(...) Niewiele osób pamięta pana Quaverley. Jeśli czytałeś Martina Chuzzlewita przed 1985 rokiem, musiałeś natknąć się na tę drugoplanową postać mieszkającą w pensjonacie pani Todger. Rozprawiał ze swadą z Pecksniffami na temat motyli, o których nie wiedział prawie nic. Niestety, już go tam nie ma. Jego kapelusz wisi na wieszaku na dole strony dwieście trzydziestej piątej i to wszystko, co po nim zostało... (...)
MŁYNN AD’FLOSSA
Thursday Next, tom 6
- Zdumiewające! - powiedział Acheron spokojnie, oglądając Portal Prozy Mycrofta. - Naprawdę zdumiewające!
Mycroft nie odezwał się ani słowem. Był zbyt zaaferowany myślą o Polly, o tym, czy jeszcze żyje i jak się miewa we wnętrzu wiersza. Mimo jego protestów wyciągnęli wtyczkę, zanim portal otworzył się ponownie; nie wiedział, czy jakakolwiek istota ludzka jest w stanie przeżyć w takim środowisku. Zawiązali mu oczy na czas podróży, a gdy zdjęli opaskę, stał w palarni dużego i niegdyś luksusowego hotelu. Tapety, choć wciąż eleganckie, były podarte i spłowiałe. Inkrustowany masą perłową fortepian wyglądał na nieużywany od lat, a w zakurzonym lustrze za barem nie odbijała się ani jedna butelka. Mycroft spojrzał za okno w poszukiwaniu jakiejś wskazówki co do miejsca, gdzie go więziono. Nietrudno było odgadnąć. Mnogość brunatnych samochodów marki Griffin oraz całkowity brak tablic reklamowych wyjaśniały wszystko: był w Walijskiej Republice Ludowej, daleko poza zasięgiem działania konwencjonalnych służb bezpieczeństwa. Szanse ucieczki były nikłe, a gdyby nawet udało mu się zmylić czujność strażników, co dalej? Choćby dotarł jakoś do granicy, i tak nigdy nie wróciłby do domu bez Polly, a ona nadal pozostawała uwięziona w wierszu, obrócona w garść słów wydrukowanych na kartce, którą Hades włożył do górnej kieszeni. Odzyskanie wiersza bez walki wydawało się niemożliwe, a zresztą bez robaków książkowych i Portalu Prozy Polly groziło pozostanie na zawsze w Wordsworthowskim więzieniu. Mycroft przygryzł nerwowo wargę i przeniósł wzrok na pozostałe osoby obecne w pomieszczeniu. Oprócz niego i Hadesa znajdowało się tu jeszcze czterech mężczyzn, a dwóch z nich trzymało w rękach pistolety.
- Witam, profesorze Next - powiedział Hades z szerokim uśmiechem. - Geniusz ma zaszczyt powitać drugiego geniusza!
Spojrzał z uwielbieniem na maszynę. Przesunął palcem po krawędzi jednej ze szklanych kul. Robaki wczytywały się w tekst Mansfield Park i dyskutowały, skąd sir Thomas miał pieniądze.
- Nie jestem w stanie zrobić tego sam - powiedział Hades, nie odwracając wzroku. Jeden z mężczyzn usadowił się wygodniej w staromodnym tapicerowanym fotelu. - Następny etap polega na pozyskaniu pańskiej współpracy. - Popatrzył na Mycrofta z powagą. - Pomoże mi pan, prawda?
- Prędzej umrę - odrzekł zimno Mycroft.
Acheron spojrzał na niego, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nie wątpię o tym ani na moment, ale jakiż ze mnie gbur! Porwałem pana, skradłem dzieło pańskiego życia i nawet się nie przedstawiłem! - podszedł do Mycrofta i uścisnął mu serdecznie dłoń. Mycroft nie odwzajemnił tego gestu. - Nazywam się Hades, Acheron Hades. Być może słyszał pan o rnnie.
- Acheron oszust? - zapytał powoli Mycroft. - Acheron porywacz i szantażysta?
Z twarzy Acherona nie schodził uśmiech.
- Tak, tak, po trzykroć tak. I morderca, zapomniał pan dodać. Czterdziestodwukrotny morderca, mój przyjacielu. Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy. Potem już tak naprawdę liczba nie ma znaczenia, i tak mogą cię powiesić tylko raz. To trochę jak z ciastem: nigdy nie da się poprzestać m jednym kawałku. - Zaśmiał się ponownie. - Miałem małe starcie z pańską siostrzenicą, wie pan. Przeżyła, chociaż - dodał na wypadek gdyby Mycroft mylnie uznał, że w jego niegodziwej duszy kryją się jakieś szczątki dobroci - nie planowałem tego.
- Dlaczego pan to robi? - zapytał Mycroft.
- Dlaczego? - powtórzył Acheron. - Dlaczego? Dla sławy, rzecz oczywista! - zagrzmiał. - Rozumiecie, panowie: - Czterech mężczyzn potaknęło posłusznie. - Dla sławy! - powtórzył. - A pan może mieć udział w tej sławie!
Podprowadził Mycrofta do biurka i wygrzebał z szuflady teczkę z wycinkami prasowymi.
- Niech pan spojrzy, co piszą o mnie gazety!
Podniósł dumnie do góry jeden z wycinków:
HADES OD 74 TYGODNI
NA SZCZYCIE LISTY NAJBARDZIEJ POSZUKIWANYCH
LUDZI ŚWIATA
- Robi wrażenie, co? - zapytał z dumą. - A co pan powie na to:
HADES ZWYCIĘŻA W PLEBISCYCIE CZYTELNIKÓW „ROPUCHY”
NA NAJBARDZIEJ ANTYPATYCZNĄ OSOBĘ
- „Puszczyk” napisał, że kara śmierci to dla mnie zbyt mało, a „Kret” żądał od parlamentu, żeby przywrócono, specjalnie dla mnie, łamanie kołem - ciągnął Hades, podając Mycroftowi kolejne wycinki. - Co pan o tym sądzi?
- Sądzę - zaczął Mycroft - że mógłby pan wykorzystać swój intelekt w sposób znacznie bardziej pożyteczny, służąc ludzkości, a nie okradając ją.
Acheron przybrał urażony wyraz twarzy.
- A co by to była za przyjemność? Dobroć to słabość, to, co miłe, jest mdłe, pogoda ducha to oznaka przeciętności, a uprzejmość jest dla przegranych. Najwdzięczniejszym motywem ohydnych i podłych czynów- a powiedzmy sobie jasno, jestem poniekąd uważany za eksperta w tej dziedzinie - jest brak motywu. Zysk finansowy liczy się, i owszem, lecz sprowadza smak nikczem-ności na niższy poziom, dostępny dla każdego o ponadprzeciętnej chciwości. Prawdziwe i nieuzasadnione zło jest równie rzadkie jak czyste złoto - a wszyscy wiemy, jak rzadkie jest to ostatnie...
- Chciałbym wrócić do domu.
- Oczywiście! - powiedział Acheron z uśmiechem. - Hobbes, otwórz drzwi.
Mężczyzna stojący najbliżej drzwi otworzył je i odsunął się na bok. Duże drzwi prowadziły do holu starego hotelu.
- Nie mówię po walijsku - szepnął Mycroft.
Hobbes zamknął drzwi i zaciągnął zasuwę.
- To pewna niedogodność tu, w Merthyrze, staruszku - powiedział Acheron, nie przestając się uśmiechać. - Bez tego nie zajdziesz daleko.
Mycroft spojrzał na Hadesa z zakłopotaniem.
- Ale Polly!
- Właśnie - podjął Hades. - Pańska urocza żona. - Wyjął z kieszeni tekst Żonkili, a następnie wielką złotą zapalniczkę, którą ostentacyjnie zapalił.
- Nie! - krzyknął Mycroft, dając krok naprzód. Acheron uniósł brew i przysunął płomień do papieru.
- Zostanę i pomogę panu - powiedział Mycroft znużonym tonem.
Twarz Hadesa rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech. Schował wiersz do kieszeni.
- Rozsądny gość! Nie pożałuje pan tego. - Zastanowił się przez moment. - Chociaż właściwie tak.
Mycroft przysiadł niezgrabnie na najbliższym krześle.
- A propos - ciągnął Hades. - Czy przedstawiłem panu wszystkich moich szatańskich współpracowników?
Mycroft pokręcił smutno głową,
- Nie? Karygodne zaniedbanie. Ten z pistoletem to Delamare. Jego posłuszeństwo jest równie wielkie jak jego głupota. Robi wszystko, co mu powiem, i umrze za mnie, gdy to się okaże konieczne. To coś w rodzaju ludzkiego setera. Ma IQ niższe od neandertalczyka i wierzy tylko w to, co przeczyta w „Gzie”. Delamare, przyjacielu, czy popełniłeś już dziś swój codzienny nikczemny uczynek?
- Tak, panie Hadesie. Jechałem siedemdziesiąt trzy mile na godzinę...
Hades zmarszczył brwi.
- To nie brzmi zbyt nikczemnie.
Delamare zachichotał.
- ... przez środek centrum handlowego.
Hades kiwnął palcem z aprobatą i uśmiechnął się niegodziwie.
- Bardzo dobrze.
- Dziękuję panu, panie Hadesie.
- Ten tam to Hobbes. Jest aktorem obdarzonym pewnymi talentami, które jednak Angielska Kompania Szekspirowska ignoruje uporczywie i bezmyślnie. Postaramy się naprawić to zaniedbanie, nieprawdaż, Hobbes?
- Tak jest, panie - odrzekł Hobbes, składając głęboki ukłon, któremu towarzyszył zamaszysty gest ręki. Był odziany w rajtuzy, skórzany kaftan i sączek. Przez dziesięć lat na próżno ubiegał się w Angielskiej Kompanii Dramatycznej o jakąkolwiek większą rolę, proponowano mu tylko pracę statysty i dublera. Nadszarpnęło to jego zdrowie psychiczne do tego stopnia, że zauważyli to nawet pozostali aktorzy. Dołączył do Acherona, uciekając przed wieloletnim wyrokiem: doprowadzając do granic dosłowną interpretację sztuki, jako Hamlet naprawdę zabił Laertesa.
- Trzeci obecny tu mężczyzna nazywa się Muller. To lekarz, którego przygarnąłem po tym, jak zakazano mu wykonywania zawodu. Szczegóły sprawy są ociupinkę nieapetyczne. Pogawędzimy kiedyś o tym przy obiedzie, jeśli tylko nie będziemy akurat jeść tatara. Czwarty to Felix7, jeden z moich najbardziej zaufanych kompanów. Nie jest w stanie sięgnąć pamięcią w przeszłość dalej niż o tydzień i nie ma żadnych aspiracji na przyszłość. Myśli tylko o zadaniu, jakie mu zlecono. Nie ma sumienia, miłosierdzia, litości. Przyjemny człowiek. Na świecie powinno być więcej takich jak on.
Hades klasnął z zadowoleniem.
- Czy możemy zabrać się do pracy? Już od prawie godziny nie popełniłem żadnego wybitnie podłego czynu.
Mycroft niechętnie podszedł do Portalu Prozy i zaczął go szykować. Nakarmił i napoił robaki, wyczyścił terrarium, naładował akumulatory i wykonał wszystkie czynności wypisane w zeszyciku do słówek. W tym czasie Acheron, rozparty w fotelu, przerzucał strony starego rękopisu pokrytego ręcznym pismem, pokreślonego i obwiązanego wypłowiałą czerwoną wstążką. Przeskoczył kilka rozdziałów, a wreszcie znalazł ustęp, którego szukał.
- Doskonale! - zarechotał.
Mycroft zakończył procedury testujące i cofnął się o krok.
- Gotowe - westchnął.
- Znakomicie! - Acheron cały promieniał, podając mu zabytkowy rękopis. - Niech pan otworzy portal w tym miejscu.
Postukał w kartkę i uśmiechnął się. Mycroft powoli wziął od niego książkę i spojrzał na tytuł.
- Martin Chuzzlewit! Ty szatanie!
- Pochlebstwa nie zaprowadzą pana donikąd, mój drogi profesorze.
- Ale... - ciągnął Mycroft - ... jeśli zmieni pan cokolwiek w oryginale...!
- Ależ o to właśnie chodzi, mój drogi Mycrofcie - oznajmił Hades, szczypiąc Mycrofta w policzek - O... to... właśnie... chodzi. Na co komu kradzież, jeśli nie po to, by pokazać, jak ogromne szkody możesz poczynić, jeśli zechcesz? A poza tym, cóż jest zabawnego w napadach na banki? Bum, bum, bum, dawaj pieniądze? Zresztą zabijanie cywili nigdy nie jest naprawdę zabawne. To jak strzelanie do królików przygwożdżonych do ziemi. O niebo wolę pluton SWAT-a!
- Ale szkody... - jąkał się Mycroft. - Oszalał pan?
Oczy Acherona zabłysły gniewnie, a on sam chwycił Mycrofta za gardło.
- Co? Co takiego powiedziałeś? Oszalałem, powiedziałeś? Co? Co?
Jego palce zacisnęły się na krtani Mycrofta. Profesor poczuł, że zalewa go zimny pot strachu przed uduszeniem. Acheron czekał na odpowiedź, której Mycroft nie był w stanie z siebie wydusić.
- Co powiedziałeś?
Jego źrenice rozszerzyły się gwałtownie, a Mycroft poczuł, jak jego umysł okrywa ciemna zasłona.
- Myślisz, że to zabawne, nazywać się tak jak ja? Musieć sprostać oczekiwaniom związanym z takim imieniem i nazwiskiem? Urodzić się z tak genialnym umysłem, że wszyscy inni ludzie w porównaniu ze mną to kretyni?
Mycroftowi udało się wydobyć z siebie krótki charkot i Acheron zwolnił uścisk. Profesor upadł na podłogę, łapiąc ciężko powietrze. Acheron stanął nad nim i pogroził karcąco palcem.
- Nigdy więcej nie nazywaj mnie szalonym, Mycroft. Nie jestem szalony, jestem tylko... cóż, moralny i naczej, i tyle.
Hades jeszcze raz podał mu Chuzzlewita, a Mycroft nie czekał na drugą zachętę. Umieścił rękopis w ciężkiej księdze, położył na nim robaki. Po pół godzinie gorączkowej krzątaniny urządzenie było gotowe do pracy.
- Gotowe - oznajmił Mycroft nieszczęśliwym głosem. - Gdy przycisnę ten przycisk, drzwi otworzą się. Pozostaną otwarte najwyżej dziesięć sekund.
Westchnął głęboko i potrząsnął głową.
- Niech Bóg mi wybaczy!
- Ja ci wybaczam - stwierdził Acheron. - Na więcej nie masz szans. - Podszedł do Hobbesa, który przebrał się w czarne wojskowe spodnie i bluzę i przepasał skórzanym paskiem, do którego przytroczone były najróżniejsze przedmioty mogące przydać się podczas zaimprowizowanego napadu na bank: wielka latarka, szczypce przegubowe, sznur, kajdanki i - pistolet.
- Wiesz, kogo masz znaleźć?
- Pana Quaverley, proszę pana.
- Świetnie. Czuje, że czas na przemowę.
Wszedł na rzeźbiony drewniany stół.
- Przyjaciele! - zaczął. - Jest to bardzo dobry dzień dla nauki i bardzo zły dla miłośników Dickensa. - Zamilkł dla większego efektu. - Towarzysze, stoimy o krok od dokonania aktu barbarzyństwa artystycznego tak monstrualnego, że sam czuję się zawstydzony. Wszyscy wiernie mi służyliście przez wiele lat i choć nikt z was nie posiada duszy tak plugawej jak ja, a twarze, które mam przed oczami, są głupie i obrzydliwe, patrzę na was z niekłamanym wzruszeniem.
Czwórka łotrów wymamrotała podziękowanie.
- Cisza! Myślę, że zasługuję na miano najpodlejszego osobnika na tej planecie i chyba najbłyskotliwszego zbrodniczego umysłu tego wieku. Plan, którego realizację właśnie rozpoczynamy, jest z pewnością najbardziej diabolicznym, jaki kiedykolwiek wymyślił człowiek, i nie tylko postawi was na szczycie każdej listy poszukiwanych, ale również uczyni was bogatymi ponad najśmielsze marzenia. - Hades klasnął w ręce. - Otwórzmy zatem drzwi przygodzie i życzmy sobie powodzenia!
- Proszę pana...
- O co chodzi, doktorze Muller?
- Te całe pieniądze. Wolałbym raczej Gainsborougha. Wie pan, tego z dzieciakiem w błękitnym ubranku.
Acheron wpatrywał się w niego przez chwilę, a na jego twarz powoli wypełzał uśmiech.
- Czemu nie? Obmierzły, a zarazem miłośnik sztuki! Cóż za boska dychotomia! Dostaniesz swojego Gainsborougha! A teraz, przystąpmy do... O co chodzi, Hobbes?
- Nie zapomni pan zmusić Kompanii do wystawienia mojej ulepszonej wersji szkockiej sztuki Makbet. Koniec mitu grzecznego chłopczyka?
- Oczywiście, że nie zapomnę.
- Pełny ośmiotygodniowy cykl?
- Tak, tak, i Sen nocy letniej z piłami łańcuchowymi, Delamare, czy jest coś, czego ty sobie życzysz?
- No - powiedział mężczyzna z psim móżdżkiem, pocierając sobie potylicę w zamyśleniu. - Czy mógłbym prosić, żeby dali jakiejś stacji benzynowej imię mojej mamusi?
- Nieznośny tępak - zauważył Acheron. - Nie sądzę, żeby było to zbyt trudne. Felix7?
- Nie żądam zapłaty - oznajmił Felix7 ze stoickim spokojem. - Jestem tylko pańskim uniżonym sługą. Służenie dobremu i mądremu panu to najlepsze, czego może oczekiwać każda czująca istota.
- Kocham tego człowieka! - powiedział Hades do pozostałych. Zachichotał sam do siebie, po czym odwrócił się do Hobbesa, który czekał, gotowy do skoku.
- Rozumiesz, co masz zrobić?
- Całkowicie.
- Zatem: Mycroft, otwórz portal, a tobie, drogi Hobbesie, życzę powodzenia!
Mycroft nacisnął zielony przycisk „open”. Rozbłysło niezwykłe jasne światło, a pole elektromagnetyczne osiągnęło w ułamku sekundy wartość, która sprawiła, że w promieniu wielu mil oszalały wszystkie kompasy. Portal otworzył się szybko, Hobbes wziął głęboki wdech i dał krok do środka, po czym Mycroft przycisnął czerwony przycisk „close”, portal zasunął się i w pomieszczeniu nastała cisza. Acheron spojrzał na Mycrofta, który wpatrywał się w stoper na okładce księgi. Doktor Muller czytał wydanie Martina Chuzzlewtia w miękkiej okładce, śledząc postępy Hobbesa, Felix7 nie spuszczał oczu z Mycrofta, a Delamare oglądał z uwagą coś lepkiego, co wydłubał sobie z ucha.
Dwie minuty później Mycroft nacisnął zielony przycisk „open” raz jeszcze i z portalu wynurzył się Hobbes, wlokąc za sobą mężczyznę w średnim wieku, odzianego w źle skrojony garnitur z wysokim kołnierzem oraz muszkę. Zasapany, usiadł na najbliższym krześle, dysząc ciężko. Mężczyzna w średnim wieku rozejrzał się wokół siebie w osłupieniu.
- Przyjaciele moi - zaczął, patrząc na ich zaciekawione twarze - pomieszanie moje jest niepomierne. Czy zechcecie wyjaśnić mi znaczenie wydarzenia, którego nie nazwę inaczej jak zdumiewającym?
Acheron podszedł do niego i objął go przyjaźnie ramieniem.
- Ach, słodki, słodki aromat sukcesu. Witamy w dwudziestym wieku i w świecie rzeczywistym. Nazywam się Hades.
Acheron wyciągnął dłoń. Mężczyzna ukłonił się i uścisnął ją z wdzięcznością, mylnie przekonany, że trafił między przyjaciół.
- Sługa uniżony, panie Hades. Nazywam się Quaverley, mieszkam w pensjonacie pani Todger, a z zawodu jestem woźnym. Muszę wyznać, że nie mam najmniejszego pojęcia, jakiż to cud mi się przydarzył, lecz upraszam pana, widząc, że pan jesteś władcą owego paradoksu, byś zechciał wyjaśnić, co się stało i w czym mogę wam być pomocnym.
Acheron uśmiechnął się i poklepał pana Quaverleya czule po ramieniu.
- Mój drogi panie Quaverley! Mógłbym spędzić wiele szczęśliwych godzin, gawędząc z panem o istocie Dickensowskiej prozy, lecz byłaby to chyba strata mojego cennego czasu. Felix7, wracaj do Swindon i zostaw ciało pana Quaverleya w miejscu, gdzie ma być znalezione jutro rano.
Felix7 ujął pana Quaverleya mocno za ramię.
- Tak, proszę pana.
- Och, i jeszcze jedno...
- Tak, proszę pana?
- Czy mógłbyś przy okazji zająć się Sturmeyem Archerem? Ten gość nie przyda nam się już na nic.
Felix7 wywlókł pana Quaverleya za drzwi. Myeroft płakał.
l 6
Sturmey Archer i Felix7
(...) Najświetniejszy zbrodniczy umysł potrzebuje najświetniejszych współtowarzyszy zbrodni. W innym przypadku, po co to wszystko? Zawsze uważałem, że nie byłbym w stanie wprowadzić w czyn moich najobłąkańszych planów, gdybym nie miał kogoś, kto znałby je i doceniał. Taki już jestem - niezwykle wspaniałomyślny (...).
ACHERON HADES
Rozkosze i profity degeneracji
- To do kogo teraz idziemy?
- Do faceta, który nazywa się Sturmey Archer - odpowiedział Bowden, gdy zaciągnęłam hamulec. Staliśmy przed małą fabryczką, z której okien sączył się łagodny blask. - Kilka lat temu mieliśmy z Cromettym wyjątkowe szczęście. Aresztowaliśmy wielu członków gangu, który próbował rozprowadzać raczej nędznie podrobioną kontynuację Pieśni starego marynarza Coleridge’a. Miała tytuł Pieśń 2: Powrót marynarza, ale nikt nie dał się nabrać. Sturmey uniknął więzienia, wydając pozostałych przestępców. Mam coś na niego: pewien szwindel związany z Cardeniem. Nie chcę go wyciągać, ale zrobię to, jeśli będę musiał.
- Dlaczego myślisz, że ma coś wspólnego ze śmiercią Crometty’ego?
- Nie myślę - odpowiedział szczerze Bowden. - Jest po prostu następny na liście.
Przeszliśmy przez ulicę w gęstniejącym mroku. Latarnie zaczynały już migotać i na szarzejącym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Za pół godziny zapadnie noc.
Bowden zamierzał zapukać, lecz machnął ręką. Otworzył bezszelestnie drzwi i wśliznęliśmy się do środka.
Sturmey Archer wyglądał na niezbyt bystrego. Tak wiele lat spędził w zakładach zamkniętych, że nie był w stanie sam zadbać o siebie. Nie mył się, gdy nie powiedziano mu, że czas na kąpiel, i głodował, gdy nie powiedziano mu, że czas na posiłek. Nosił mocne okulary i źle dopasowane ubrania, a jego twarz była pokryta kraterami po wypryskach jak powierzchnia Księżyca. W owym czasie zarabiał na życie, odlewając gipsowe popiersia słynnych pisarzy, ale miał zbyt czarną przeszłość, by żyć uczciwie. Inni przestępcy szantażem zmuszali go do pomocy, a Sturmey, i tak już słabego charakteru, nie potrafił im się oprzeć. Nic zatem dziwnego, że ze swoich czterdziestu sześciu lat zaledwie dwadzieścia spędził na wolności.
W pracowni natknęliśmy się na wielki stół, na którym stało z pięćset popiersi Willa Szekspira, wysokich na stopę, w różnych stadiach wykończenia. Ogromna, pusta beczka po gipsie stała obok półki z dwudziestoma gumowymi formami odlewniczymi; wyglądało na to, że Sturmey pracował nad sporym zamówieniem.
On sam znajdował się na zapleczu warsztatu, pochłonięty swoim drugim zajęciem, naprawą szekspiromatów. Gdy podeszliśmy do niego, trzymał rękę na plecach Otella. Głośnik zatrzeszczał, gdy Sturmey zakończył jakąś drobną naprawę:
„Tak, duszo moja, masz powód, masz powód [trzask], lecz krwi jej nie przeleję [trzask], nie drasnę tej od śniegu bielszej skóry...”.
- Cześć, Sturmey - powiedział Bowden.
Sturmey podskoczył, powodując zwarcie w przewodach wewnątrz Otella. Manekin wytrzeszczył oczy i wydał z siebić pełen grozy okrzyk: POMNIKOWY ALABASTER!, po czym opadł bezwładnie. Sturmey spojrzał na Bowdena.
- Skrada się pan teraz po nocach, panie Cable? To nie w stylu DL-owca, co?
Bowden uśmiechnął się.
- Powiedzmy, że na powrót odkrywam uroki pracy operacyjnej. To moja nowa partnerka, Thursday Next.
Archer kiwnął mi głową podejrzliwie. Bowden ciągnął:
- Słyszałeś o Jimie Crometty, Sturmey?
- Słyszałem - odrzekł Archer z udawanym smutkiem.
- Zastanawiam się, czy chciałbyś może podzielić się ze mną jakąś informacją.
- Ja? - Wskazał palcem na gipsowe popiersia Willa Szekspira. - Popatrz na to. Dostaję piątaka za sztukę w hurcie od japońskiej firmy, która chce dziesięć tysięcy. Żółtki wybudowały koło Yokohamy model Stratfordu w skali siedem do ośmiu i oszalały na punkcie tego gówna. Pięćdziesiąt patoli, Cable, oto literatura, z którą czuję się związany.
- A rękopis Chuzzlewita? - zapytałam.
Podskoczył wyraźnie, gdy zadałam to pytanie.
- Nic o nim nie wiem - oświadczył całkowicie nieprzekonującym tonem.
- Posłuchaj, Sturmey - powiedział Bowden, który spostrzegł zdenerwowanie Archera. - Będzie mi naprawdę bardzo, bardzo przykro, jeśli będę musiał zabrać cię na przesłuchanie w sprawie tamtego Cardenia.
Dolna warga Archera zadrżała, a jego oczy zaczęły biegać niespokojnie między nami.
- Ja nic nie wiem, panie Cable - zaskomlał. - Poza tym pan nie ma pojęcia, co on może zrobić.
- Kto może zrobić co, Sturmey?
Wtedy usłyszałam cichutki klik za naszymi plecami. Popchnęłam Bowdena, który potknął się i przewrócił na Sturmeya, a ten wydał cichy pisk, zagłuszony przez głośny wystrzał w niedalekiej odległości. Mieliśmy szczęście: pocisk trafił w ścianę na wysokości naszych głów. Kazałam Bowdenowi nie ruszać się z podłogi, a sama przemknęłam pod stołem na drugi koniec pomieszczenia, jak najdalej od napastnika. Na końcu stołu wyjrzałam i zobaczyłam mężczyznę w czarnym płaszczu z samopowtarzalnym pistoletem pneumatycznym w dłoni. On też mnie dostrzegł i ponownie zanurkowałam pod stół, obsypana kawałkami gipsowego Szekspira strzaskanego kolejnym wystrzałem. Podmuch powietrza uruchomił Romea, który zadeklamował żałośnie: „Cicho! Cóż to za światło błysło?”, i urwał, uciszony przez następny wystrzał. Spojrzałam na Bowdena; strzasnął z włosów gips i wyciągnął pistolet. Przebiegłam do przeciwległej ściany, kuląc się przy następnych wystrzałach, które rozbijały jeden po drugim tak starannie pomalowane przez Archera gipsowe popiersia. Usłyszałam, że Bowden wystrzelił dwukrotnie. Wyprostowałam się i wypaliłam w napastnika, który chronił się w biurze, moje strzały nie dosięgły go jednak, wyrwały tylko drzazgi z framugi drzwi. Bowden strzelił ponownie, a jego pocisk odbił się od schodów z kutego żelaza i trafił w szekspiromat z Makbetem i jego żoną, którzy głośnym szeptem zaczęli uzgadniać zamordowanie króla. Kątem oka dostrzegłam napastnika przebiegającego pomieszczenie, by zaskoczyć nas z boku. Gdy przystanął, zobaczyłam go całkiem wyraźnie, lecz gdy wycelowałam weń, Sturmey Archer stanął między nami, zasłaniając go.
- Felix7! - krzyknął rozpaczliwie. - Musisz mi pomóc! Doktor Muller powiedział...
Archer opacznie zrozumiał intencje Feliksa7, lecz nie dano mu zbyt wiele czasu, by tego żałował. Napastnik strzelił do niego z bliskiej odległości, po czym odwrócił się i rzucił do ucieczki. Bowden i ja otworzyliśmy ogień chyba jednocześnie, Felix7 dał jeszcze trzy kroki, po czym potknął się i zwalił ciężko na leżące nieopodal skrzynie.
- Bowden! - krzyknęłam. - W porządku?
Odpowiedział coś niewyraźnie, lecz twierdząco. Podeszłam powoli do leżącego mężczyzny, który oddychał krótko i spazmatycznie, obserwując mnie z niepokojąco spokojną twarzą.
Kopnęłam jego broń i przeszukałam jedną ręką kieszenie płaszcza, trzymając w drugiej pistolet o kilka cali od jego głowy. Znalazłam pistolet automatyczny w kaburze pod pachą i waltera ppk w wewnętrznej kieszeni. W pozostałych miał dwunastocalowy nóż i malutkiego derringera. Bowden stanął przy mnie.
- Archer? - zapytałam.
- Wykończony.
- Znał tego pajaca. Nazwał go Feliksem7. Wspomniał też o jakimś doktorze Mullerze.
Felix7 uśmiechnął się do mnie, kiedy wyjęłam jego portfel.
- James Crometty! - powiedział Bowden. - Zabiłeś go?
- Zabijam wielu ludzi - szepnął Felix7. - Nie pamiętam
- Strzeliłeś mu sześć razy w twarz.
Umierający morderca uśmiechnął się ponownie.
- To pamiętam.
- Sześć razy! Dlaczego?
Felix7 zmarszczył brwi i zaczął dygotać.
- Tyle miałem kul - odpowiedział po prostu.
Bowden pociągnął za spust o dwa cale od głowy Feliksa7. Na szczęście dla mojego partnera iglica uderzyła głucho w ściankę pustego magazynka. Bowden odrzucił pistolet, chwycił umierającego za klapy i potrząsnął nim.
- KIM JESTEŚ? - krzyknął.
- Sam nie wiem - odpowiedział łagodnie Felix7. - Kiedyś byłem chyba żonaty i miałem niebieski samochód. W naszym sadzie rosła jabłoń i myślę, że miałem brata, który nazywał się Tom. Moje wspomnienia są niewyraźne i nieuchwytne. Nie boję się niczego, bo niczego nie cenię. Archer nie żyje. Zadanie wykonałem. Spełniłem polecenie mojego pana, nic innego nie ma najmniejszego znaczenia.
Posłał nam jeszcze jeden blady uśmiech.
- Hades miał rację.
- Co do czego?
- Co do pani, panno Next. Jest pani godnym przeciwnikiem.
- O to się nie martw - powiedziałam mu. - Gdzie jest Hades?
Uśmiechnął się po raz ostatni i potrząsnął powoli głową. Spróbowałam opatrzeć mu rany, lecz na próżno. Jego oddech był coraz bardziej urywany, a wreszcie ustał zupełnie.
- Shitt!
- Dla ciebie pan Schitt, Next! - powiedział głos za naszymi plecami. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy moją drugą od końca ulubioną postać w towarzystwie pary goryli. Nie wyglądał na faceta w świetnym humorze. Niepostrzeżenie przesunęłam stopą portfel Feliksa7 pod stół i wstałam.
- Odsunąć się.
Posłuchaliśmy. Jeden z ludzi Schitta pochylił się nad Feliksem7 i sprawdził jego puls. Spojrzał na Schitta i potrząsnął głową.
- Jakieś dokumenty?
Goryl zaczął obszukiwać ciało.
- Narobiłaś niezłego dziadostwa, Next - powiedział Schitt z ledwie powstrzymywaną furią. - Jedyny trop, jaki miałem, jest martwy. Obiecuję ci, że się policzymy, a wtedy będziesz szczęśliwa, jeśli uda ci się znaleźć pracę przy ustawianiu słupków na M4.
Połączyłam w myśli ostatnie wydarzenia.
- Wiedział pan, że tu jesteśmy, prawda?
Spojrzał na mnie.
- Ten człowiek mógł doprowadzić nas do swojego mocodawcy, który ma coś, czego chcemy - stwierdził.
- Hades?
- Hades nie żyje, panno Next.
- Gówno prawda, Schitt. Wie pan równie dobrze jak ja, że Hades żyje i rniewa się doskonale. A to, co ma, należy do mojego wuja. A o ile znam mojego wuja, prędzej zniszczy tę rzecz, niż sprzeda ją Goliathowi.
- Goliath nic nie kupuje, Next. Goliath rekwiruje. Jeśli twój wuj wynalazł urządzenie, które ma znaczenie dla obronności tego kraju, jego obowiązkiem jest udostępnić je nam.
- Czy ono jest warte życia dwóch funkcjonariuszy?
- Bez najmniejszego wątpienia. OpSpece umierają bez sensu każdego dnia. Jeśli leży to w naszej mocy, powinniśmy uczynić te śmierci mniej daremnymi.
- Jeśli Mycrofi zginie przez twoje niedbalstwu, przysięgam na Boga...!
Jack Schitt pozostał niewzruszony.
- Ty naprawdę nie masz pojęcia, z kim rozmawiasz, prawda, Next?
- Rozmawiam z człowiekiem, w którym ambicja zdławiła moralność.
- Pudło. Rozmawiasz z Goliathem, instytucją kierującą się wyłącznie dobrem Anglii. Wszystko, co widzisz wokół siebie, ten kraj zawdzięcza Goliathowi. Czy można się dziwić, że korporacja oczekuje w zamian odrobiny wdzięczności?
- Jeśli Goliath jest takim altruistą, jak pan sugeruje, panie Schitt, nie powinien oczekiwać w zamian niczego.
- Ładnie powiedziane, panno Next, ale pieniądze zawsze są elementem decydującym w sprawach moralności. Niczego nie da się osiągnąć inaczej, niż proponując handel lub wykorzystując chciwość.
Usłyszałam w oddali syreny policyjne. Schitt i jego obstawa ewakuowali się pośpiesznie, zostawiając nas z ciałami Feliksa7 i Atchera. Bowden zwrócił się w moją stronę.
- Jestem zadowolony, że on nie żyje, i jestem zadowolony, że to ja pociągnąłem za spust. Myślałem, że to będzie trudniejsze, ale nie wahałem się ani przez moment.
Powiedział to, jakby chodziło o ciekawe doświadczenie, nie więcej, jakby właśnie zszedł z kolejki w Alton Towers i opisywał swoje odczucia przyjacielowi.
- Czy to brzmi dziwnie? - zapytał.
- Nie - zapewniłam go. - Wcale nie. Zabijałby, dopóki ktoś by go nie powstrzymał. Nie myśl już o tym.
Schyliłam się i podniosłam portfel Feliksa7. Przejrzeliśmy jego zawartość. Było tam wszystko, czego można by oczekiwać: banknoty, znaczki, paragony i karty kredytowe - ale wszystko z czystego, niezadrukowanego papieru, a karty kredytowe z białego plastiku, z rzędem zer w miejscu, gdzie zwykle znajdują się numery.
- Hades ma poczucie humoru.
- Popatrz na to - powiedział Bowden, pokazując na opuszki palców Feliksa7. - Zmyte kwasem solnym. I spójrz tu, na tę bliznę na czole. Przecina całą czaszkę.
- Aha - potaknęłam. - To może nawet nie jest jego twarz.
Na ulicy z piskiem opon hamowały samochody. Schowaliśmy broń i wyciągnęliśmy nasze odznaki, aby uniknąć nieporozumień. Dowódcą patrolu był pozbawiony poczucia humoru mężczyzna o nazwisku Franklin, który słyszał już w kantynie nieco podkolorowane opowieści o nowym DL-owcu.
- Ty pewnie jesteś Thursday Next. Słyszałem o tobie. DL, co? Spadłaś z OS-5?
- Przynajmniej miałam skąd spadać.
Franklin chrząknął i popatrzył na ciała.
- Martwi?
- Jak trupy.
- Stajecie się coraz bardziej agresywni. Nie pamiętam, żeby jakiś DL-owiec strzelił w gniewie do kogokolwiek. Niech wam to nie wejdzie w krew, co? Nie chcemy, żeby Swindon zamieniło się w pole bitwy. I dam ci dobrą radę: uważaj na Jacka Schitta. Słyszeliśmy, że ten facet to psychopata.
- Dzięki za informację, Franklin - powiedziałam. - Sama nigdy bym na to nie wpadła.
Pozwolono nam odejść dopiero po dziewiątej. Podeszliśmy do Victora, który przyjechał do warsztatu i chciał zadać nam kilka pytań poza zasięgiem policyjnych uszu.
- Cóż tu się u licha dzieje? - zapytał. - Braxton wrzeszczał mi do słuchawki przez pół godziny. Musiało stać się coś poważnego, skoro oderwał się od golfa. Chce pełny raport o sprawie na swoim biurku jutro z samego rana.
- To Hades - powiedziałam. - Jack Schitt byt tu i zamierzał tropić jednego z morderców Acherona, odczekawszy uprzednio, aż ten pozbędzie się nas obojga.
Victor patrzył na mnie przez chwilę i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz z radia dobiegł nas głos funkcjonariusza proszącego o wsparcie. Rozpoznałam Spike’a. Sięgałam po mikrofon, gdy Victor chwycił mnie za przegub z zadziwiajacą szybkością. Spojrzał na mnie groźnie.
- Nie, Thursday. Nie zbliżaj się do Spike’a.
- Ale funkcjonariusz prosi o wsparcie...
- Nie mieszaj się w to. Spike działa samotnie i tak jest najlepiej.
Popatrzyłam na Bowdena, który przytaknął i dodał:
- Moce ciemności nie są dla każdego, panno Next. Myślę, że Spike to rozumie. Słyszymy jego prośby o pomoc od czasu do czasu, ale następnego ranka zawsze widzę go w kantynie, zachowującego się, jak gdyby nigdy nic. On wie, co robi.
Radio milczało. Kanał był ogólnodostępny i sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu funkcjonariuszy słyszało wezwanie. Nie odpowiedział nikt.
Głos Spike’a dotarł znowu do nas poprzez eter:
- Na miłość boską, ludzie...!
Bowden poruszył się, chcąc wyłączyć radio, ale uprzedziłam go. Wskoczyłam do samochodu i włączyłam mikrofon.
- Spike, tu Thursday. Gdzie jesteś?
Victor potrząsnął głową.
- Miło było panią poznać, panno Next.
Popatrzyłam na nich i odjechałam w noc.
Bowden odwrócił się do Victora.
- Co za dziewczyna! - mruknął Analogy.
- Pobierzemy się - oznajmił Bowden pewnym głosem.
Victor zmarszczył brwi i spojrzał na niego.
- Miiość jest jak tlen, Bowden. Kiedy nastąpi ten szczęśliwy dzień?
- Och, ona jeszcze nic o tym nie wie - odpowiedział Bowden, wzdychając. - Jest dokładnie taka, jaka powinna być kobieta. Silna i zaradna, lojalna i inteligentna.
Victor podniósł brew.
- Kiedy zamierzasz się oświadczyć?
Bowden wpatrywał się w lylne ś wiania samochodu.
- Nie wiem. Jeśli Spike ma takie kłopoty, o jakich myślę, to może nigdy.
17
OS-17: krwiopijcy
(...) Wzywam pomocy rutynowo, robię tak od czasu, kiedy Chesney uległ mocom ciemności. Nigdy nie spodziewałem się, że ktokolwiek przyjedzie. To tylko taki mój sposób mówienia „Cześć, chłopcy! Jeszcze żyję!”. No nie, nie spodziewałem się. W ogóle nie spodziewałem się czegoś takiego (...).
AGENT „SPIKE” STOKER
Wywiad dla „Van Helsing’s Gazette”
- Gdzie jesteś, Spike?
Odpowiedziała mi cisza, a potem:
- Thursday, pomyśl dwa razy, zanim to zrobisz...
- Już pomyślałam, Spike. Podaj mi swoją pozycję.
Podał mi ją i w kwadrans później zahamowałam przed szkołą średnią w Haydon.
- Jestem, Spike. Czego potrzebujesz?
Jego głos dobiegł mnie przez radio nieco zmieniony.
- Klasa numer cztery. Pośpiesz się. W schowku mojego auta znajdziesz apteczkę...
W głośniku rozległ się krzyk i połączenie urwało się.
Pobiegłam do terenówki Spike’a zaparkowanej w ciemnej bramie. Księżyc schował się za chmurę i zapadła ciemność. Poczułam, jak jakaś ciężka ręka przygniata mi serce. Otworzyłam drzwiczki i przetrząsnęłam schowek. Szybko znalazłam to, czego szukałam: niewielkie skórzane pudełko zamknięte na zamek błyskawiczny, z napisem STOKER wytłoczonym spłowiałymi złotymi literami na wieczku. Chwyciłam je i pobiegłam schodami ku wejściu do starej szkoły. Wnętrze było skąpo oświetlone z zasilania awaryjnego, odszukałam skrzynkę z bezpiecznikami, ale nie było prądu. W marnym świetle odnalazłam plan budynku i pobiegłam za strzałkami prowadzącymi do klasy numer cztery. Pędząc korytarzem, wyczułam mocny fetor, podobny do ponurego zapachu śmierci, jakim przesiąknięty był bagażnik samochodu Spike’a, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Stanęłam nagle jak wryta, a kark zesztywniał mi w podmuchu zimnego powietrza. Odwróciłam się gwałtownie i zamarłam na widok sylwetki mężczyzny rysującej się w bladej poświacie awaryjnego oświetlenia.
- Spike? - szepnęłam ze ściśniętym gardłem, słysząc, że załamuje mi się głos.
- Obawiam się, że nie - powiedziała postać, podchodząc cicho i oświetlając mi twarz latarką. - Nazywam się Frampton, jestem woźnym. Co pani tu robi?
- Thursday Next, OpSpec. W klasie numer cztery znajduje się agent wzywający pomocy.
- Doprawdy? - zapytał woźny. - Może wbiegł za jakimiś dzieciakami. Cóż, proszę ze mną.
Spojrzałam na niego badawczo. W błysku lampy z napisem „wyjście” zalśnił metalicznie złoty krzyżyk na jego szyi. Odetchnęłam z ulgą.
Woźny ruszył szybko w głąb korytarza. Deptałam mu po piętach.
- To miejsce jest tak stare, że aż wstyd - mamrotał Frampton, skręcając w drugi korytarz. - Jak pani powiedziała, kogo pani szuka?
- Agenta o nazwisku Stoker.
- Czym się zajmuje?
- Ściga wampiry.
- Doprawdy? Ostatnie zakażenie mieliśmy w siedemdziesiątym ósmym. Uczeń nazywał się Parkes. Wybrał się na wycieczkę do Forest of Dean i wrócił przemieniony.
- Na wycieczkę do Forest of Dean - powtórzyłam z niedowierzaniem. - Cóż go opętało?
Woźny zaśmiał się.
- Dobre pytanie. Symonds Yat nie było wówczas tak bezpieczne jak teraz. Od tego czasu jesteśmy ostrożni. Cała szkoła została poświęcona jak kościół.
Omiótł światłem latarki duży krucyfiks na ścianie.
- Ten problem już się nie powtórzy. Klasa numer cztery to tutaj.
Popchnął drzwi i weszliśmy do sporego pomieszczenia. Latarka Framptona obiegła ściany wyłożone dębową boazerią. Po Spike’u ani śladu.
- Jest pani pewna, że mówił o czwórce?
- Całkowicie - odparłam. - On...
Gdzieś niedaleko rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i stłumione przekleństwo.
- Co to było?
- Pewnie szczury - stwierdził Frampton.
- A przekleństwo?
- Niewychowane szczury. Chodźmy lepiej...
Ale ja już biegłam do drzwi prowadzących na zaplecze klasy, z latarką wyrwaną Framptonowi. Pchnęłam je mocno i w moje nozdrza uderzył ostry fetor formaliny. Na zapleczu mieściła się pracownia biologiczna, całkowicie ciemna, nie licząc poświaty księżyca wpadającej przez okno. Pod ścianą stały szeregi półek z zakonserwowanymi okazami: większość z nich stanowiły organy zwierzęce, lecz było też kilka słojów z częściami ciała człowieka, takich, którymi chłopcy straszą dziewczynki na lekcjach biologii w szóstej klasie. Zadźwięczał kolejny rozbity słój. Skierowałam snop światła w drugi koniec sali i serce we mnie zamarło. Spike, który najwyraźniej stracił kontrolę nad sobą, rzucił słój z czymś paskudnym na podłogę i grzebał w jego zawartości. U jego stóp leżały szczątki szkła z wielu słoików, widocznie odbyła się tu niezła uczta.
- Co ty robisz? - zapytałam, czując, że żołądek podchodzi mi do gardła.
Spike odwrócił się do mnie, wytrzeszczając oczy, z ustami poranionymi szkłem i wyrazem grozy i przerażenia na twarzy.
- Byłem głodny! - zaskowyczał. - I nie znalazłem ani jednej myszy!
Zamknął na moment oczy, herkulesowym wysiłkiem zebrał myśli i wydusił:
- Moje lekarstwo!
Opanowałam odruch wymiotny i otworzyłam apteczkę. Wewnątrz znalazłam strzykawkę w kształcie pena. Wyjęłam ją z przegródki i ruszyłam w stronę Spike’a, który osunął się na podłogę i szlochał cicho. Poczułam na ramieniu czyjąś rękę i odwróciłam się. To był Frampton z nieprzyjemnym uśmiechem na ustach.
- Zostawmy go. Tak jest szczęśliwszy, proszę mi wierzyć.
Strząsnęłam jego rękę i przez krótki moment nasze ciała zetknęły się. Jego dłoń była lodowato zimna i poczułam, że przeszywa mnie dreszcz. Cofnęłam się pospiesznie, potknęłam o taboret i upadłam ciężko, upuszczając strzykawkę Spike’a. Wyciągnęłam pistolet i wycelowałam we Framptona, który zdawał się płynąć ku mnie w powietrzu, nie dotykając ziemi. Nie krzyknęłam ostrzegawczo, po prostu nacisnęłam spust i mocny błysk rozświetlił pracownię. Framptona wyrzuciło w górę, odbił się od tablicy i opadł na podłogę. W ciemności wymacałam strzykawkę i pobiegłam do Spike’a, który właśnie chwycił szczególnie wielki słój z wyjątkowo łatwą do rozpoznania i niewymownie odrażającą zawartością. Oświetliłam latarką jego przerażone oczy, a on wymamrotał:
- Pomóż m!
Oderwałam zatyczkę, wbiłam igłę w udo Spike’a i przekręciłam pena dwa razy. Odebrałam mu słój. Usiadł, wyglądając na oszołomionego.
- Spike? Powiedz coś!
- To naprawdę zabolało.
Ale to nie był głos Spike’a. To był Frampton. Podniósł się z podłogi i wiązał sobie pod szyją coś, co wyglądało jak śliniak do homarów.
- Pora na kolację, panno Next. Nie zawracam pani głowy menu, ponieważ... cóż, główne danie to pani!
Drzwi do pracowni zatrzasnęły się same. Spojrzałam na mój pistolet; był mniej więcej równie przydatny jak pistolet na wodę.
Wstałam i cofnęłam się. Frampton znów zdawał się płynąć ku mnie w powietrzu. Strzeliłam raz jeszcze, lecz Frampton był na to przygotowany. Wzdrygnął się tylko i nadal sunął w moją stronę.
- Ale krzyż! - krzyknęłam, cofając się do ściany. - A ta szkoła... to przecież jest kościół!
- Mała idiotka! - odparł Frampton. - Naprawdę myślisz, że chrześcijaństwo ma jakąkolwiek władzę nad ludźmi takimi jak ja?
Rozejrzałam się wkoło rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejś broni, ale oprócz krzesła - które odpłynęło z zasięgu mojej ręki, kiedy po nie sięgnęłam - nie było nic.
- Saras będzie po wsystkim - uśmiechnął się Frampton. Z ust wyrósł mu nieprawdopodobnie długi kieł, który zawadzał o dolną wargę i powodował seplenienie.
- Saras pocujes się głodna jak Spike. Jak tylko ja nasycę mój głód!
Uśmiechnął się i otworzył usta jeszcze szerzej, choć wydawało się to niemożliwe, na całą salę. W pewnym momencie zamarł, przybrał zdziwiony wyraz twarzy i wywrócił oczy. Zszarzał, sczerniał i rozsypał się jak spalone kartki książki. Pracownię wypełnił stęchły zapach śmierci, który niemal wyparł fetor formaliny, a po kilku chwilach znikł nawet popiół i pozostał tylko Spike, jeszcze trzymający w ręce zaostrzony kołek, który tak szybko zniszczył ohydę mieniącą się Framptonem.
- W porządku? - zapytał z triumfalną miną.
- W porządku - odpowiedziałam drżącym głosem. - Taa, czuję się dobrze. O, teraz tak, czuję się dobrze.
Spike odłożył kołek i podsunął mi krzesło. Zapaliło się światło.
- Dzięki - szepnęłam. - Moja krew należy do mnie i nie będę się nią z nikim dzielić. Chyba mam wobec ciebie dług.
- Co ty opowiadasz, Thursday. To ja mam wobec ciebie dług. Jeszcze nikt nigdy nie odpowiedział na moje wezwanie. Symptomy pojawiły się, kiedy węszyłem tu za tym gadem. Nie zdążyłem dotrzeć do strzykawki...
Jego głos załamał się, kiedy popatrzył ze smutkiem na rozbite szkło i kałużę formaliny.
- Nikt nie uwierzy w ten raport - szepnęłam.
- Nikt nawet nie czyta moich raportów, Thursday. Ostatnia osoba, która to zrobiła, jest teraz na oddziale psychiatrycznym. Odbierają je i zapominają. O mnie też. To samotne życie.
Objęłam go pod wpływem impulsu. Zdaje się, że był to właściwy gest. Odwzajemnił uścisk z wdzięcznością; pewnie nie dotykał ostatnio żadnej ludzkiej istoty. Roztaczał zapach nieco stęchły, ale nie nieprzyjemny, podobny do zapachu wilgotnej ziemi po wiosennym deszczu. Był dobrze zbudowany i co najmniej o stopę wyższy ode mnie, i kiedy tak staliśmy przytuleni, poczułam nagle, że zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdyby posunął się nieco dalej. Być może połączyło nas wspólne doświadczenie, przygoda, którą właśnie przeżyliśmy - nie wiem, zwykle nie zachowuję się w ten sposób. Przesunęłam dłoń po jego plecach w górę i na kark, ale źle oceniłam i jego, i okoliczności. Spike puścił mnie powoli i uśmiechnął się, kręcąc głową. Moment minął.
Stałam nieruchomo przez sekundę, po czym powoli schowałam pistolet do kabury.
- Powiedz mi coś o Framptonie.
- Był dobry - przyznał Spike. - Naprawdę dobry. Nie polował na własnym podwórku i nie był zachłanny. Pił tylko tyle, żeby zaspokoić pragnienie.
Wyszliśmy z pracowni i wracaliśmy korytarzem.
- To jak go namierzyłeś? - zapytałam.
- Łut szczęścia. Stał za mną w aucie na światłach. Spojrzałem w lusterko wsteczne - pusty samochód. Pojechałem za nim i bingo! Wiedziałem, że jest wampirem, gdy tylko się odezwał. Przykołkowałbym go wcześniej, gdyby nie mój problem.
Przystanęliśmy przy terenówce.
- A co z tobą? Są jakieś szanse na wyleczenie?
- Najlepsi wirolodzy pracują nad tym, ale na razie po prostu staram się mieć pod ręką pena i unikać światła słonecznego.
Przystanął, wyjął swój pistolet i przeładował go. Z magazynku wypadł mały, błyszczący pocisk.
- Srebro - wyjaśnił, podając mi go. - Nigdy nie używam innej amunicji. - Spojrzał w górę, na chmury. Płynęły szybko po niebie, zabarwione na pomarańczowo światłem latarń. - Jakieś dziwne paskudztwo czai się w pobliżu. Weź to na szczęcie.
- Zaczynam myśleć, że nie ma czegoś takiego.
- Całkowicie się z tobą zgadzam. Niech cię Bóg strzeże, Thursday, i dzięki raz jeszcze.
Wzięłam błyszczącą kulę i otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale Spike pochylał się już nad bagażnikiem terenówki i wyciągał z niego odkurzacz i worek. Miał przed sobą jeszcze długą noc.
l 8
I znowu Landen
(...) Kiedy usłyszałem, że Thursday wraca do Swindon, byłem zachwycony. Nigdy do końca nie wierzyłem, że wyjechała na dobre. Słyszałem o jej problemach w Londynie i wiedziałem, jak reaguje na stres. My wszyscy, którzy wróciliśmy z półwyspu, chcąc nie chcąc, musieliśmy stać się ekspertami w tej dziedzinie (...).
LANDEN PARKE-LAINE
Wspomnienia krymskiego weterana
- Poinformowałam pana Parke-Laine, że zmarła pani z upływu krwi, ale nie uwierzył - powiedziała Liz w recepcji hotelu Finis.
- Może grypa zabrzmiałaby bardziej wiarygodnie.
Liz nie wyglądała na skruszoną.
- Przysłał pani to.
Podała mi kopertę. Kusiło mnie, żeby wrzucić ją do kosza, ale czułam się nieco winna z powodu wczorajszego wieczoru. W kopercie był bilet na Ryszarda III, sztukę wystawianą w każdy piątkowy wieczór w teatrze Ritz. Bywaliśmy na niej niemal co tydzień w czasach, kiedy chodziliśmy ze sobą. Spektakl był dobry, a publiczność czyniła go jeszcze lepszym.
- Kiedy byliście gdzieś razem ostatni raz? - zapytała Liz, wyczuwając moje niezdecydowanie.
Popatrzyłam na nią.
- Dziesięć lat temu.
- Dziesięć lat? Niech pani idzie, moja droga. Większość moich chłopaków miałaby kłopot z rozpoznaniem mnie po takim czasie.
Spojrzałam na bilet. Sztuka zaczynała się za godzinę.
- Czy to dlatego wyjechała pani ze Swindon? - zapytała Liz, najwyraźniej pragnąc mi pomóc.
Potaknęłam.
- A zachowała pani jego zdjęcie przez te wszystkie lata?
Potaknęłam ponownie.
- Rozumiem - powiedziała Liz z namysłem. - Zadzwonię po taksówkę, a pani niech idzie się przebrać.
Była to dobra rada, więc pobiegłam truchcikiem do pokoju, wzięłarn szybki prysznic i przymierzyłam niemal wszystkie ciuchy, jakie wisiały w szafie. Upięłam włosy, potem rozpuściłam je, potem znowu upięłam, mruknęłam: „Zbyt chłopięce” na widok spodni i wsunęłam się w sukienkę. Odszukałam kolczyki, które podarował mi Landen, i schowałam pistolet do sejfu. Zdążyłam jeszcze odrobinę podmalować oczy i już mknęłam taksówką przez ulice Swindon z kierowcą, który okazał się byłym komandosem uczestniczącym w odbiciu Bałakławy w sześćdziesiątym pierwszym. Pogawędziliśmy o Krymie. On też nie wiedział, kiedy pułkownik Phelps zamierzał wygłosić pogadankę, ale powiedział, że kiedy się dowie, nie odpuści mu i zamęczy kłopotliwymi pytaniami.
Ritz bardzo podupadł. Nie malowano go chyba od czasu, gdy byliśmy tam po raz ostatni. Pozłacane gipsowe gzymsy wokół sceny były zakurzone i niedomyte, kurtyna poplamiona zaciekami z wody deszczowej. Od ponad piętnastu lat nie wystawiano tu żadnego innego spektaklu oprócz Ryszarda III, a sam teatr nie miał własnej trupy w dosłownym tego słowa znaczeniu, tylko obsługę techniczną i suflera. Wszyscy aktorzy rekrutowali się spośród widzów, którzy obejrzeli sztukę tyle razy, że znali ją na pamięć. Wybierano ich zazwyczaj na pół godziny przed podniesieniem kurtyny.
Niekiedy doświadczeni aktorzy i aktorki występowali gościnnie, choć nigdy nie ustalano tego z wyprzedzeniem. Jeśli byli wolni późnym wieczorem, na przykład po występie w jednym z trzech innych teatrów w Swindon, wpadali czasem, a menedżer angażował ich jako niespodziankę dla publiczności i reszty obsady. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu lokalny Ryszard III partnerował Loli Vavoom, grającej główną rolę w musicalowej wersji Fancy-free in Ludlow w swindohskim Crucible. Była to dla niego prawdziwa gratka; od tej pory codziennie stawiano mu obiad, prosząc, żeby opowiedział, jakie to było przeżycie.
Landen czekał na mnie przed teatrem. Do ostatniego dzwonka pozostało pięć minut, aktorzy zostali już wybrani, włącznie z jednym rezerwowym, na wypadek, gdyby któremuś puściły nerwy i zaczął rzygać w toalecie.
- Dzięki, że przyszłaś - powiedział Landen.
- Yhm - odparłam, całując go w policzek i wdychając głęboko zapach jego wody po goleniu. To był Bodmin - rozpoznałam leśno-korzenny zapach.
- Jak ci minął pierwszy dzień? - zapytał.
- Dwa porwania, jeden wampir, zastrzeliliśmy podejrzanego, płatny zabójca wykończył nam świadka, Goliath próbował się mnie pozbyć, złapałam gumę. Normalka.
- Złapałaś gumę? Naprawdę?
- Nie. Gumę zmyśliłam. Słuchaj, przepraszam za wczorajsze. Chyba traktuję moją pracę trochę zbyt poważnie.
- Gdyby tak nie było - stwierdził Landen, uśmiechając się wyrozumiale - zacząłbym się martwić. Chodź, już się zaczyna.
Wziął mnie pod ramię dawnym gestem, moim ulubionym, i poprowadził do środka. Widzowie głośno gadali, jaskrawe kostiumy kandydatów na aktorów nadawały publiczności uroczysty charakter. Poczułam, że powietrze jest naładowane elektrycznością, i zrozumiałam, jak bardzo za tym tęskniłam. Odszukaliśmy nasze miejsca.
- Kiedy byłeś tu ostatnio? - zapytałam, gdy się usadowiliśmy.
- Z tobą - odparł Landen, wstając i klaszcząc frenetycznie, gdy kurtyna rozsunęła się na dźwięk gongu. Zrobiłam to samo.
Jegomość w czarnej pelerynie z czerwoną podszewką wkroczył majestatycznie na scenę.
- Witajcie, wszyscy miłośnicy Willa i fani Ryśka numer trzy, w progach swindońskiego Ritza, gdzie dzisiejszego wieczoru [bęben], ku waszemu ZBUDOWANIU i UKONTENTOWANIU, ku waszej SATYSFAKCJI, DELEKTACJI i SZEKSPIRACJI, odegramy Ryszarda III, dla publiczności, przed publicznością, PRZEZ PUBLICZNOŚĆ!
Tłum zawiwatował i jegomość podniósł ręce, by go uciszyć.
- Lecz zanim rozpoczniemy - powitajmy serdecznie Ralpha i Theę Swanavon, którzy przyszli na tę sztukę po raz dwusetny!
Tłum zaklaskał dziko, gdy Ralph i Thea weszli na scenę. Mieli na sobie stroje Ryszarda i lady Anny. Ralph ukłonił się głęboko, a Thea dygnęła wdzięcznie. Widzowie rzucili im kwiaty.
- Ralph grał wrednego Ryśka dwudziestosiedmiokrotnie, a paskudnego Clarence’a dwunastokrotnie; Thea była lady Anną trzydzieści jeden razy, a Małgorzatą razy osiem!
Widownia zatupała i zagwizdała.
- Więc dla uczczenia dwusetnej rocznicy staną razem na scenie po raz pierwszy!
Ralph skłonił się ponownie, a Thea dygnęła. Widzowie zaklaskali, kurtyna zaś zasunęła się, zacięła, rozsunęła lekko i zasunęła do końca.
Po krótkiej pauzie kurtyna rozsunęła się znowu, ukazując Ryszarda na skraju sceny. Kuśtykał po deskach, spoglądając na widzów złowieszczo znad wyjątkowo brzydkiego sztucznego nochala.
- Partacz! - krzyknął ktoś z tyłu.
Ryszard otworzył usta, chcąc przemówić, a cała widownia wykrzyknęła jednym głosem:
- Co zrobił z zimą naszych rozgoryczeń?
- I oto zimę naszych rozgoryczeń*... [William Shakespeare, Ryszard III - w przekładzie Stanisława Barańczaka.] - zaczął Ryszard z okrutnym uśmiechem.
Okrzyki aplauzu poszybowały pod żyrandole wiszące wysoko pod sufitem. Przedstawienie rozpoczęło się. Landen i ja przyłączyliśmy się do wiwatów. Ryszard III był jedną ze sztuk, które zaprzeczają prawu malejących zysków. Można ją było oglądać na okrągło.
- ... słonecznym latem uczynił syn Yorku - ciągnął Ryszard, przechodząc na drugi koniec sceny. Na słowo „lato” sześćset osób włożyło okulary przeciwsłoneczne i spojrzało w górę, na wyobrażone słońce.
- Chmury zawisłe nad rodzinnym domem w morskich głębinach znalazły swój grób...
- Na cóż więc pora? - zawyła widownia.
- Pora nam teraz laurem wieńczyć skronie - stwierdził Ryszard, nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem. Byliśmy na tym przedstawieniu chyba ze trzydzieści razy, a i tak złapałam się na tym, że deklamuję wraz z aktorem.
- ...uwodzicielsko melodyjnej lutni - ciągnął Ryszard, wymawiając słowo „lutni” bardzo głośno, by przekrzyczeć widzów, którzy proponowali alternatywne rozwiązania.
- Fortepianu! - krzyknął ktoś koło nas. - Kobzy! - odezwał się ktoś inny. Ktoś z tyłu wrzasnął: - Tuby! - w połowie następnej kwestii, a jego głos utonął w krzyku: - Ty pokurczu! - kiedy Ryszard poinformował, że cielesna szpetota nie daje mu prawa do owych igraszek.
Landen spojrzał na mnie z ukosa i uśmiechnął się. Spontanicznie odwzajemniłam jego uśmiech - bawiłam się przednio.
- Ja, krzywy jak źle wybita moneta - szepnął Ryszard, a publiczność podjęła jego kwestię i sypnęła garście monet na scenę.
Landen i ja nigdy nie mieliśmy ochoty zagrać i nigdy nie wkładaliśmy kostiumów. To przedstawienie było jedynym wystawianym w Ritzu, przez resztę tygodnia teatr świecił pustkami. Aktorzy amatorzy i wielbiciele Szekspira przyjeżdżali na piątkowe spektakle z całego kraju i widownia zawsze była pełna. Kilka lat temu trupa z Francji odegrała sztukę po francusku, wzbudzając najwyższy entuzjazm, a kilka miesięcy później angielski zespół pojechał do Sauvignon z rewizytą.
- Na pół sklecony i to tak koślawo, że na mój widok ujadają psy...
Widzowie zaszczekali donośnie i teatr na chwilę zamienił się w psiarnię w porze karmienia. W sąsiedniej uliczce kilka mieszkających tu od niedawna kotów wzdrygnęło się, podczas gdy bardziej doświadczone futrzaki spojrzały po sobie porozumiewawczo.
Sztuka biegła dalej, aktorzy rzetelnie wykonywali swoje rzemiosło, a widownia parowała ich kwestie komentarzami od inteligentnych przez niezrozumiałe po najzwyczajniej wulgarne. Kiedy Clarence wyjaśnił, że król jest przekonany, iż „jakiś G żyje, który Edwarda potomstwo zabije”* [Pozostałe cytaty z Ryszarda III za: Żywot i śmierć Ryszarda Trzeciego w przekładzie Macieja Słomczyńskieso.], widownia zawyła:
- Gloucester zaczyna się na G, tłuku!
Gdy lady Anna sprawiła, że Ryszard padł przed nią na klęczki, z własnym mieczem przystawionym do gardła, widzowie zachęcali ją, by go nim przeszyła, a zanim jeden z bratanków Ryszarda, młody książę Yorku, uczynił aluzję do jego garbu: - Miałeś na myśli nosić, a nie znosić. - Brat mój drwi, stryju, i z ciebie, i ze mnie. Ponieważ jestem niewielki jak małpka, myśli, że możesz nieść mnie na ramieniu, widzowie zawołali: - Nie mów nic o garbie, chłopcze! - a gdy to się stało, wrzasnęli: - Tower! Tower!
Sztuka była w wersji skróconej Garricka i trwała tylko około dwóch i pół godziny. Pod Bosworth większość widzów wtargnęła na scenę, żeby pomóc w odegraniu bitwy. Ryszard, Catesby i Richmond musieli dokończyć grę w przejściu, otoczeni walczącymi. Różowy koń pojawił się na scenie, kiedy Ryszard zapragnął zamienić królestwo na owo zwierzę, a walka zakończyła się w foyer. Richmond wyciągnął zza kontuaru jedną z dziewcząt sprzedających lody jako swoją Elżbietę i wygłosił pożegnalną przemowę z balkonu wśród okrzyków tłumu witającego w nim nowego króla Anglii oraz żołnierzy walczących po stronie Ryszarda przysięgających mu wierność. Spektakl zakończył się słowami Richmonda: - Rzeknij „Amen”, Boże!
- Amen! - powtórzył tłum, po czym wybuchły oklaski. To było dobre przedstawienie. Aktorzy nieźle odegrali swoje role i tym razem na szczęście nikt nie odniósł ran podczas bitwy pod Bosworth. Landen i ja wymknęliśmy się szybko i poszukaliśmy wolnego stolika w kafejce po drugiej stronie ulicy. Landen zamówił dwie kawy. Popatrzyliśmy na siebie.
- Dobrze wyglądasz, Thursday. Postarzałaś się lepiej niż ja.
- Bzdura - odparłam. - Popatrz na te zmarszczki!
- Od śmiechu - stwierdził Landen.
- Nie było aż tak zabawnie.
- Zostaniesz tu na stałe? - zapytał nagle.
- Nie wiem - odrzekłam. Opuściłam wzrok. Obiecałam sobie, że nie będę czuć się winna za mój wyjazd, ale... - To zależy.
- Od?
Popatrzyłam na niego i podniosłam brew.
- ...od OpSpeców.
Podano kawę i uśmiechnęłam się promiennie.
- A jak ty się miewasz?
- Nieźle - powiedział, po czym dodał nieco ciszej: - Chociaż niekiedy czuję się samotny. Bardzo samotny. Poza tym nie ubywa mi lat. A ty?
Chciałam mu powiedzieć, że ja też bywam samotna, ale niektóre rzeczy nie przechodzą łatwo przez gardło. Chciałam, żeby wiedział, że wciąż mam mu za złe to, co zrobił. Przebacz i zapomnij, łatwo powiedzieć, ale nikt nie zamierzał przebaczyć i zapomnieć mojemu bratu. Imię zmarłego zostało zszargane, a Landen miał to głęboko gdzieś.
- Też nieźle - powiedziałam, po czym zastanowiłam się i sprostowałam: - To znaczy, nie.
- Zamieniam się w słuch.
- Jestem w przeparszywej sytuacji. Dwóch moich kolegów z Londynu zginęło. Tropię szaleńca, którego większość ludzi uważa za zmarłego, Mycroft i Polly zostali porwani, Goliath depcze mi po piętach, a mój dowódca okręgu być może jutro odbierze mi odznakę. Jak widzisz, sam miód.
- W porównaniu z Krymem to małe piwo, Thursday. Poradzisz sobie z tym bagnem.
Landen wrzucił do kawy trzy kostki cukru i zamieszał. Spojrzałam na niego ponownie.
- Czy oczekujesz, że wrócimy do siebie?
Zaskoczyła go bezpośredniość mojego pytania. Wzruszył ramionami.
- Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek naprawdę się rozstali.
Doskonale wiedziałam, co ma na myśli. Duchowo nigdy się nie rozdzieliliśmy.
- Nie mogę przepraszać cię bez końca, Thursday. Straciłaś brata, ja straciłem kilku dobrych przyjaciół, cały pluton i nogę. Wiem, ile znaczył dla ciebie Anton, ale ja widziałem, jak wskazywał złą dolinę pułkownikowi Frobisherowi na moment przed wyruszeniem kolumny pancernej. To był szalony dzień i szalone okoliczności, ale tak było i musiałem powiedzieć, co widziałem!
Spojrzałam mu prosto w oczy.
- Zanim znalazłam się na Krymie, myślałam, że śmierć to najgorsze, co może się przytrafić człowiekowi. Wkrótce jednak uzmysłowiłam sobie, że to tylko przystawka. Anton zginął; jestem w stanie pogodzić się z tym. Ludzie na wojnie giną, to nieuchronne. W porządku, trafiliśmy na pogrom, masakrę, rzeź. Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu. Wydarzyły się wielokrotnie wcześniej na Krymie.
- Thursday! - powiedział Landen błagalnym tonem. - To, co powiedziałem, to była prawda!
Napadłam na niego z gniewem:
- Kto może wiedzieć, jaka była prawda? Prawdą jest to, co najwygodniejsze dla nas. Kurz, upał, hałas! Cokolwiek wydarzyło się tamtego dnia, prawdą jest to, co teraz każdy czyta w podręczniku historii. To, co ty powiedziałeś przed sądem wojskowym! Anton może i popełnił błąd, ale nie był jedynym, który to zrobił tamtego dnia.
- Widziałem, jak wskazywał zły kierunek, Thursday.
- Nigdy nie pomyliłby się do tego stopnia!
Zalała mnie wściekłość, jakiej nie czułam od dziesięciu lat. Antona uznano odpowiedzialnym za nieudane natarcie. Nasi dowódcy po raz kolejny wykręcili się sianem, a imię mojego brata weszło do historii narodowej i do podręczników jako imię człowieka, który unicestwił Lekką Brygadę Pancerną. Pułkownik Frobisher i Anton zginęli podczas natarcia. Od Landena zależało, czy opowie tę historię.
Wstałam.
- Znowu odchodzisz, Thursday? - zapytał Landen z goryczą. - Czy tak będzie zawsze? Miałem nadzieję, że nieco złagodniejesz, że będziemy mogli jakoś rozplątać ten węzeł, że jest w nas jeszcze na tyle miłości, by stworzyć coś wspólnie.
Rzuciłam mu wściekle spojrzenie,
- A lojalność, Landen? Był twoim najlepszym przyjacielem!
- A ja mimo wszystko powiedziałem to, co powiedziałem - westchnął Landen. - Kiedyś będziesz musiała pogodzić się z faktem, że Anton spieprzył sprawę. To się zdarza, Thursday. To się zdarza.
Patrzyłam na niego, a on na mnie.
- Czy możemy kiedyś wreszcie przez to przebrnąć, Thursday? Muszę wiedzieć i to dość pilnie.
- Pilnie? Niby dlaczego pilnie? Nie - odparłam - nie, nie, nie możemy. Przepraszam, że zajęłam ci twój pieprzony bezcenny czas!
Wybiegłam z kawiarni zalana łzami i wściekła na siebie, wściekła na Landena i wściekła na Antona. Pomyślałam o Snoodzie i Tamworthu. Wszyscy powinniśmy byli poczekać na wsparcie. Tamworth i ja spieprzyliśmy sprawę, wchodząc do mieszkania, a Snood zapieprzył, porywając się na przeciwnika z pełną świadomością, że nie jest fizycznie ani psychicznie przygotowany na spotkanie z nim. Wszyscy daliśmy się ponieść gorączce polowania, równie pochopnie zadziałał być może Anton. Czułam coś takiego kiedyś na Krymie i wtedy też nienawidziłam siebie za to.
Wróciłam do Finisa około pierwszej w nocy. Weekend Johnów Milionów kończył się dyskoteką. Gdy wjechałam windą na moje piętro, łomot muzyki cichł i zmieniał się w przytłumione dudnienie. Oparłam się o lustro, a chłód szkła przyniósł mi ulgę. Nie powinnam była wracać do Swindon, przynajmniej to było oczywiste. Porozmawiam z Victorem jutro rano i przeniosę się najszybciej, jak tylko będzie można.
Otworzyłam drzwi do pokoju, zrzuciłam buty, położyłam się na łóżku i wpatrzyłam w polistyrenowe płyty sufitu, próbując przełknąć to, czego domyślałam się od dawna, ale nigdy nie chciałam zaakceptować. Mój brat zapieprzył sprawę. Nikt nie ujął tego tak prosto nigdy wcześniej, sąd wojskowy mówił o „błędach taktycznych w ogniu walki” oraz „poważnej niekompetencji”. Jakimś sposobem „zapieprzyć sprawę” czyniło całą rzecz bardziej wiarygodną: wszyscy kiedyś w życiu popełniamy błędy, niektórzy częściej niż inni. Ale dopiero gdy ich koszt wyraża się w ludzkim życiu, zwracamy na nie uwagę. Gdyby Anton był piekarzem i zapomniał dodać drożdży do ciasta, nikt nie robiłby tyle szumu, ale pozostałoby faktem, że zapieprzył.
Gdy tak leżałam, szamocąc się z myślami, powoli zapadłam w sen, a wraz z nim przyszły koszmary. Znowu byłam pod blokiem Styksa, lecz tym razem stałam przy tylnym wejściu obok samochodu przewróconego na dach, pułkownika Flankera i reszty składu śledczego OS-1. Był tam też Snood. Miał brzydką dziurę w pooranym zmarszczkami czole i stał z założonymi rękami, patrząc na mnie, jakbym zabrała mu piłkę albo inną zabawkę, a on liczył na to, że pułkownik Flanker pomoże mu ją odzyskać.
- Jesteś pewna, że nie kazałaś Snoodowi was osłaniać? - zapytał Flanker.
- Absolutnie pewna - powiedziałam, patrząc na jednego, a potem na drugiego.
- Kazała - powiedział Acheron, przechodząc obok. - Słyszałem.
Flanker zatrzymał go.
- Słyszał pan? Co dokładnie powiedziała?
Acheron uśmiechnął się do mnie i kiwnął głową Snoodowi, który odwzajemnił pozdrowienie.
- Zaraz! - przerwałam. - Jak może pan wierzyć, w to, co on mówi? Ten człowiek to kłamca!
Acheron przybrał obrażony wyraz twarzy, a Flanker spojrzał na mnie stalowym wzrokiem.
- To tylko ty tak twierdzisz, Next.
Poczułam, że cała wrę z wściekłości na niesprawiedliwość tego wszystkiego. Już miałam rozpłakać się i obudzić, gdy poczułam, że ktoś klepie mnie po ramieniu. Był to mężczyzna ubrany w ciemny płaszcz. Miał kruczoczarne włosy, opadające na ponurą, twardą twarz. Rozpoznałam go natychmiast.
- Pan Rochester?
Kiwnął głową. Ale nie byliśmy już pod dawnymi magazynami w East Endzie, lecz w elegancko umeblowanym pokoju, oświetlonym nikłym światłem kaganków i pełgającym ogniem z wielkiego kominka.
- Czy pani ramię już się zagoiło, panno Next? - zapytał.
- Tak, dziękuję - powiedziałam, poruszając ręką i nadgarstkiem, by to zademonstrować.
- Nie przejmowałbym się nimi - dorzucił, wskazując na Flankera, Acherona i Snooda, którzy zaczęli się sprzeczać w rogu pokoju, nieopodal biblioteczki. - Oni tylko się pani śnią. Są nieprawdziwi i niegroźni.
- A pan?
Rochester uśmiechnął się wymuszonym, gburowatym uśmiechem. Opierał się o półkę nad kominkiem i zaglądał w głąb swojej szklanki, kręcąc nią lekko i wprawiając maderę w ruch wirowy.
- Ja z założenia nie byłem prawdziwy.
Postawił szklankę na marmurowym gzymsie kominka, z kieszeni marynarki wyjął dużego srebrnego huntera, otworzył go, sprawdził godzinę i schował zegarek jednym płynnym ruchem.
- Sytuacja staje się nagląca, czuję to. Czy mogę liczyć na pani hart ducha, gdy nadejdzie pora?
- Co pan ma na myśli?
- Nie potrafię wyjaśnić. Nie wiem, jak udało mi się dotrzeć do pani ani nawet jak pani udało się trafić do mnie. Pamięta pani, kiedy była małą dziewczynką? Kiedy natknęła się pani na nas tamtego chłodnego, zimowego poranka?
Przypomniałam sobie incydent w Haworth wiele lat temu, kiedy weszłam do Jane Eyre i przeze mnie pośliznął się koń Rochestera.
- To było dawno temu.
- Nie dla mnie. Pamięta pani?
- Pamiętam.
- Pani interwencja ulepszyła fabułę.
- Nie rozumiem.
- Przedtem po prostu wpadałem na Jane i wymienialiśmy kilka zdań. Gdyby przeczytała pani książkę przed swoją w niej wizytą, zauważyłaby to pani. Gdy koń pośliznął się, omijając panią, nasze spotkanie nabrało dramatyzmu, nie sądzi pani?
- Ale czy tak nie bylo wcześniej?
Rochester uśmiechnął się.
- Bynajmniej. Jakkolwiek nie była pani naszym pierwszym gościem. I nie będzie pani ostatnim, o ile się nie mylę.
- Co chce pan przez to powiedzieć?
Sięgnął po swoje wino.
- Za moment obudzi się pani z tego snu, panno Next, zatem pożegnam panią. Zapytuję raz jeszcze: czy mogę liczyć na pani hart ducha, gdy nadejdzie pora?
Nie zdążyłam odpowiedzieć mu ani wypytać o szczegóły. Obudził mnie dźwięk budzika. Leżałam na łóżku w ubraniu, przy zapalonym świetle i włączonym telewizorze.
l 9
Przewalnięty Joffy Next
Najukochańsza mamo,
życie w naszym obozie w OCENZUROWANO jest bardzo wesołe. Pogoda jest dobra, jedzenie średnie, towarzystwo w porządku. Naszym dowódcą jest pułkownik OCENZUROWANO, fajny chłop. Widuję Thurs dość często i chociaż prosiłaś mnie, żebym się nią opiekował, myślę, że ona potrafi zaopiekować się sobą sama. Wygrała turniej bokserski dla kobiet z naszego batalionu. W przyszłym tygodniu mają nas przenieść do OCENZUROWANO. Napiszę znowu, kiedy tylko wydarzy się coś ciekawego.
Twój syn Anton
List od Antona Nexta wysłany na dwa tygodnie przed śmiercią
Miałam całą jadalnię dla siebie, nie licząc jednej osoby. Traf chciał, że osobą tą był pułkownik Phelps.
- Dzień dobry, kapralu! - pozdrowił mnie z entuzjazmem, gdy starałam się ukryć za płachtą „Puszczyka”,
- Dzień dobry, panie pułkowniku.
Usiadł naprzeciw mnie bez pytania.
- Jak na razie reakcje na moją obecność tutaj są dobre - powiedział jowialnie, sięgając po tosta i machając łyżką na kelnera. - Dla mnie kawa, panie drogi. Wygłaszam pogadankę w przyszłą niedzielę. Mam nadzieje, że nadal mogę liczyć na was.
- Być może wpadnę - odparłam dość szczerze.
- Genialnie! - wykrzyknął. - Muszę wyznać, że kiedy rozmawialiśmy w sterowcu, odniosłem wrażenie, że wyrażacie błędne poglądy.
- Gdzie odbędzie się to spotkanie?
- To sekret, moja panno. Ściany mają uszy, wróg czuwa, wiecie, o czym mówię. Wyślę po was samochód. Widzieliście to?
Pokazał mi pierwszą stronę „Kreta”. Była, jak we wszystkich gazetach, niemal całkowicie poświęcona zbliżającej się ofensywie, którą wszyscy uważali za tak pewną, że nikt nawet nie rozważał możliwości, iż do niej nie dojdzie. Ostatnia większa bitwa miała miejsce w roku siedemdziesiątym piątym, a wspomnienia i nauczka z popełnionego wtedy błędu najwyraźniej odeszły w niepamięć.
- Kawa, powiedziałem, panie drogi! - ryknął Phelps na kelnera, który przez pomyłkę przyniósł mu herbatę. - Ten nowy karabin plazmowy rozstrzygnie wszystko, powiadam. Myślałem nawet o modyfikacji mojego wystąpienia i wtrąceniu zachęty dla każdego, kto pragnie rozpocząć nowe życie na półwyspie, by złożył wniosek już teraz. Jak zrozumiałem z rozmów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, będziemy potrzebowali kolonistów, którzy zasiedlą te ziemie, gdy tylko Rosjanie zostaną wyeksmitowani na dobre.
- Nie rozumie pan? - zapytałam rozdrażnionym tonem. - Nie będzie żadnego „na dobre”. Ta wojna nie skończy się, dopóki choć jeden nasz żołnierz pozostanie na rosyjskiej ziemi!
- Słucham? - szepnąt Phelps. - Hm? Eeee?
Zaczął gmerać w aparacie słuchowym, przechylając głowę na bok jak papuga. Mruknęłam coś na odczepnego i uciekłam.
Było wcześnie, słońce wzeszło, ale czuło się jeszcze chłód. W nocy padał deszcz i powietrze było nabrzmiałe wilgocią, złożyłam dach samochodu, pragnąc wywiać wspomnienia zeszłej nocy, gniewu, który wybuchnął, gdy uświadomiłam sobie, że nie potrafię wybaczyć Landenowi. Ta świadomość, że zawsze będę czuła to samo, denerwowała mnie bardziej niż świadomość nieprzyjemnego zakończenia wieczoru. Miałam trzydzieści sześć lat i, nie licząc dziesięciu miesięcy z Filbertem i kilku szybkich numerów po pijanemu, które zainicjowałam ja lub ktoś inny, byłam sama przez ostatnią dekadę. Wiedziałam, że jeszcze pięć lat w tym stylu i nie będę w stanie dzielić życia z kimkolwiek.
Wiatr szarpał mnie za włosy, kiedy mknęłam szeroką, krętą drogą. Ruch był znikomy, samochód mruczał łagodnie. Gdy słońce wspięło się wyżej, nad ziemią powstały pierzynki mgły, a ja przecinałam je, jak sterowiec przecina obłoki. Zdejmowałam stopę z gazu, wjeżdżając w wąskie strefy cienia, po czym znów łagodnie przyciskałam pedał, wylatując, wolna, w poranne słońce.
Wanborough znajdowało się jakieś dziesięć minut jazdy samochodem od hotelu Finis. Zaparkowałam przed świątynią GSB - niegdysiejszego kościoła anglikańskiego - i zgasiłam silnik, z zadowoleniem witając wiejską ciszę. Z oddali dobiegał odgłos pracy maszyn rolniczych, lecz w miejscu, gdzie stałam, słyszałam tylko rytmiczny pomruk. Nie doceniałam spokoju wsi, dopóki nie przeprowadziłam się do miasta. Otworzyłam bramę i weszłam na schludny dziedziniec wysypany żwirem. Przystanęłam na moment, po czym przedefilowałam wolnym, pełnym szacunku krokiem przed rzędami zadbanych grobów. Nie byłam na grobie Antona od czasu wyjazdu do Londynu, ale wiedziałam, że nie miałby mi tego za złe. Większość rzeczy, które u siebie lubiliśmy, pozostała niewypowiedziana. Rozumieliśmy się w śmiechu, w życiu i w miłości. Kiedy przyjechałam do Sewastopola z przydziałem do 3. Brygady Pancernej Czołgów Lekkich hrabstwa Wessex, Landen i Anton byli już dobrymi przyjaciółmi. Anton był sygnalistą w randze kapitana, Landen porucznikiem. Anton przedstawił nas sobie i wbrew najsurowszym zakazom zakochaliśmy się. Czułam się jak w czasach szkolnych, wymykając z obozu na zakazane randki. Na początku Krym wydawał się nam po prostu beczką śmiechu.
Ciało żadnej z ofiar nie wróciło do domu. Była to decyzja polityczna. Ale wielu zmarłych miało prywatne nagrobki. Grób Antona znajdował się w końcu szeregu, pod opiekuńczym konarem starego cisa, wciśnięty między dwa inne groby, też krymskie. Był zadbany, najwyraźniej regularnie plewiony, a ktoś niedawno położył na nim świeże kwiaty. Przystanęłam przed zwyczajną płytą z popielatego wapienia i przeczytałam napis. Prosty i jasny. Nazwisko, stopień i data natarcia. Druga płyta, podobna do tej, tysiąc sześćset mil stąd, znaczyła miejsce jego śmierci na półwyspie. Inni nie mieli tyle szczęścia. Czternastu moich kolegów, którzy wzięli udział w natarciu, do tej pory było „uznanych za zaginionych”. W wojskowym żargonie znaczyło to „zbyt mało strzępów, identyfikacja niemożliwa”.
Z zamyślenia wyrwało mnie nagłe uderzenie w tył głowy. Nie było silne, ale i tak podskoczyłam. Odwróciłam się i zobaczyłam księdza GSB, patrzącego na mnie z idiotycznym uśmiechem na twarzy.
- Orientuj się, Głupolu! - wrzasnął.
- Cześć, Joffy- odrzekłam, niezbyt rozbawiona. - Mam ci znowu rozkwasić nos?
- Noszę teraz sutannę, siostrzyco! - krzyknął. - Nie możesz tak po prostu przygrzmocić osobie duchownej!
Patrzyłam na niego przez moment.
- No dobrze - powiedziałam wreszcie. - Jeśli nie mogę ci przygrzmocić, to co mogę zrobić?
- My z GSB cholernie lubimy się ściskać, siostrzyco.
Więc uścisnęliśmy się nad grobem Antona, ja i mój stuknięty braciszek Joffy, którego przytuliłam pierwszy raz w życiu.
- Wiadomo coś o Mózgowcu i Dupiastej? - zapytał.
- Jeśli masz na myśli Mycrofta i Polly, nie.
- Wyluzuj się, siostrzyco. Mycroft jest mózgowcem, a Polly, no co, ma wielką dupę.
- Tak czy owak, odpowiedź brzmi „nie”. A właśnie, ona i mama chyba nieco przytyły, prawda?
- Nieco? Dobre sobie. Tesco powinno otworzyć osobny sklep dla tych dwóch bab.
- Czy GSB zachęca do tak zjadliwych ataków osobistych? - zapytałam.
Joffy wzruszył ramionami.
- Czasem tak, czasem nie - odrzekł. - Na tym właśnie polega piękno Globalnego Standardowego Bóstwa - jest tym, czym chcesz, żeby było. A poza tym jesteś z rodziny, więc się nie liczy.
Omiotłam wzrokiem zadbany budynek i dziedziniec.
- Jak ci leci?
- Nieźle, dzięki. Mam dobry przekrój religii, a nawet kilku neandertali, co jest pewnym osiągnięciem. Wiesz, liczba wiernych wzrosła niemal trzykrotnie, od kiedy przerobiłem zakrystię na kasyno i wprowadziłem wtorkowe tańce z konkursem wspinania się na słup na golasa.
- Żartujesz!
- Oczywiście, że żartuję, Głupolu.
- Ty gnojku! - zaśmiałam się. - Chyba jednak rozkwaszę ci nos jeszcze raz!
- A czy przedtem wypijesz filiżankę herbaty?
Podziękowałam mu i poszliśmy razem w stronę plebanii.
- Jak twoje ramię? - zapytał.
- W porządku - odparłam. A ponieważ miałam ochotę wypróbować jego luzackość, dodałam: - Nabrałam mojego lekarza w Londynie. Kiedy odtworzył mi mięśnie w ramieniu, zapytałam go: „Czy myśli pan, że będę mogła grać na skrzypcach?”. Odpowiedział: „Oczywiście!”, a ja na to: „To świetnie, bo wcześniej nie umiałam!”.
Joffy popatrzył na mnie chłodno.
- Gwiazdkowe przyjęcia OpSpeców muszą być w pytę, siostrzyco. Powinnaś więcej wychodzić. To chyba najgorszy kawał, jaki w życiu słyszałem.
Joffy bywał chwilami wkurzający, ale w tym przypadku pewnie miał rację - choć nie zamierzałam tego przyznać. Powiedziałam za to:
- Odchrzań się.
Tym go rozbawiłam.
- Jesteś zawsze taka poważna, siostrzyco. Od czasu, kiedy byłaś malutka. Pamiętam, jak siedziałaś w salonie, gapiąc się na „Wiadomości o dziesiątej”, chłonąc każdy fakt i zasypując tatę i Mózgowca tysiącami pytań. Dzień dobry, pani Higgins!
Przez bramę wchodziła starsza pani z bukietem kwiatów.
- Dzień dobry, przewalnięty! - odpowiedziała jowialnie, po czym spojrzała na mnie i zapytała ochrypłym szeptem: - Czy to twoja dziewczyna?
- Nie, Gladys. To moja siostra, Thursday. Jest OpSpecką, a co za tym idzie, nie ma poczucia humoru, chłopaka ani normalnego życia osobistego.
- To miłe, kochanie - powiedziała pani Higgins, która była najwyraźniej przygłucha, pomimo wielkich uszu.
- Cześć, Gladys - powiedziałam, ściskając jej dłoń. - Ten tu Joffy tak wściekle trzepał kapucyna, kiedy był mały, że myśleliśmy, że oślepnie.
- Doskonale, doskonale - wymamrotała.
Joffy, żeby nie okazać się gorszym, dorzucił szybko:
- A malutka Thursday robiła tyle hałasu podczas seksu, że kiedy jej chłopcy zostawali na noc, musieliśmy wyrzucać ich do ogrodu.
Szturchnęłam go łokciem w żebra, ale pani Higgins i tak nie dosłyszała. Uśmiechnęła się dobrotliwie, powiedziała nam: „Miłego dnia”, i podreptała w stronę dziedzińca. Odprowadziliśmy ją wzrokiem.
- W marcu skończy sto cztery lata - szepnął Joffy. - Zdumiewająca, prawda? Kiedy zejdzie z tego świata, chciałbym ją wypchać i postawić w kruchcie jako wieszak na kapelusze.
- Teraz wiem, że żartujesz.
Uśmiechnął się.
- Nie mam w sobie ani jednej poważnej kosteczki, siostrzyco. Chodź, zrobię ci wreszcie herbaty.
Plebania była przestronna. Wieść gminna niosła, że wieża kościoła byłaby o dziesięć stóp wyższa, gdyby nie to, że ówczesny pleban poczuł feblik do kamienia i wykorzystał go na własną rezydencję. Spowodowało to mało świątobliwą awanturę z biskupem i pleban został odsunięty od swej funkcji. Nietypowa plebania jednak została.
Joffy nalał mocnej herbaty z oryginalnego imbryka Clarice Cliff do filiżanki i spodka tej samej firmy. Nie starał się wywrzeć na mnie wrażenia: GSB prawie nie miało pieniędzy i Joffy’ego nie stać było na żaden inny sprzęt niż ten odziedziczony po poprzednim plebanie.
- No, dobrze - powiedział, stawiając przede mną filiżankę i siadając na sofie. - Myślisz, że tato kręci z Emmą Hamilton?
- Nigdy nic o tym nie wspominał. Ale z drugiej strony, gdybyś miał romans z kimś, kto zmarł ponad sto lat temu, powiedziałbyś swojej żonie?
- A o mnie?
- Co o tobie?
- Czy kiedykolwiek wspomina o mnie?
Potrząsnęłam głową, a Joffy zamilkł na chwilę, co było niezwykłe jak na niego.
- Myślę, że wolałby, żebym to ja był wtedy na miejscu Anta, siostrzyco. Ant był zawsze jego ukochanym synem.
- Bzdura, Joffy. A gdyby nawet to była prawda - chociaż nie jest - i tak nic nie możesz zrobić. Anta nie ma, nie żyje, koniec, kropka. Nawet gdybyś został na froncie, spójrzmy prawdzie w oczy: kapelani wojskowi raczej nie mają wpływu na decyzje dowództwa.
- To dlaczego tato nigdy nie wpada do mnie?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem. Może ChronoStraż mu zabrania. Mnie odwiedza tylko wtedy, kiedy ma do mnie interes, i nigdy nie wpada na dłużej niż kilka minut.
Joffy pokiwał głową, po czym zapytał:
- Chodziłaś do kościoła w Londynie, siostrzyco?
- Nie miałam za bardzo czasu, Joff.
- To my rządzimy czasem, siostrzyco.
Westchnęłam. Miał rację.
- Po tamtym natarciu chyba straciłam wiarę, OpSpece mają własnych kapelanów, ale nic już później nie było dla mnie takie samo.
- Krym wiele odebrał każdemu z nas - powiedział spokojnie Joffy. - Być może dlatego powinniśmy tym mocniej próbować zatrzymać to, co nam pozostało. Nawet ja nie okazałem się odporny na bitewny szał. Kiedy przyjechałem na półwysep, byłem podniecony wojną - czułem, jak zdradziecka ręka nacjonalizmu ściska mnie za kark i mąci rozum. Kiedy tam byłem, chciałem, żebyśmy wygrali, żebyśmy zniszczyli wroga. Upajałem się chwałą bitwy i poczuciem koleżeństwa, jakie potrafi zrodzić tylko wojna. Nie ma więzi silniejszej od tej zrodzonej podczas konfliktu; nie ma większego przyjaciela niż ten, który stał u twego boku w czasie walki.
Joffy wydał mi się nagle znacznie bardziej ludzki. Domyśliłam się, że parafianie znają go właśnie od tej strony.
- Dopiero później uświadomiłem sobie, że byliśmy w błędzie. Dość szybko przestałem zauważać różnicę między Rosjanami a Anglikami, Francuzami czy Turkami. Powiedziałem o tym na głos i zostałem wycofany z frontu, żeby nie siać zamętu. Biskup powiedział mi, że moim zadaniem nie jest osądzanie błędów tej wojny, lecz opieka nad duchowym życiem walczących.
- To dlatego wróciłeś do Anglii?
- To dlatego wróciłem do Anglii.
- Mylisz się - powiedziałam mu.
- W czym?
- Twierdząc, że nie masz w sobie ani jednej poważnej kosteczki. Wiedziałeś, że pułkownik Phelps jest w mieście?
- Tak. Co za gnojek. Ktoś powinien go otruć. Będę przemawiał w opozycji do niego, jako „głos umiarkowania”. Dołączysz do mnie na podium?
- Nie wiem, Joff, naprawdę nie wiem.
Wbiłam wzrok w herbatę. Poczęstował mnie czekoladowym ciasteczkiem, lecz odmówiłam.
- Mama ładnie opiekuje się grobem, prawda? - zapytałam, zdecydowana zmienić temat.
- Och, to nie ona, Głupolu. Ona nie byłaby nawet w stanie podejść spokojnie do grobu, zakładając, że schudłaby na tyle, żeby przecisnąć się przez bramę.
- To kto?
- Jak to kto? Landen, oczywiście. Nie powiedział ci?
Wyprostowałam się.
- Nie. Nie, nie powiedział.
- Pisze brukowe powieści i jest w pewnym sensie kretynem, ale był dobrym przyjacielem Antona.
- Ale jego zeznanie pogrążyło Antona na zawsze!
Joffy odstawił filiżankę, pochylił się ku mnie, położył swoją dłoń na mojej i zniżył głos do szeptu:
- Siostrzyczko najdroższa, wiem, że to wyświechtany frazes, ale on wciąż jest aktualny: pierwszym, co tracimy na wojnie, jest zawsze prawda. Landen próbował to wyprostować. Nie myśl, że nie sprawiło mu to bólu - o ileż łatwiej byłoby skłamać i oczyścić imię Antona. Ale małe kłamstwo zawsze pociąga za sobą większe. Armia wyprodukowała już dość kłamstw. Landen wiedział o tym i wiedział też, jak sądzę, nasz Anton.
Popatrzyłam na niego z namysłem. Nie wiedziałam, co powiem Landenowi, ale miałam nadzieję, że coś wymyślę. Poprosił mnie o rękę dziesięć lat temu, tuż przed złożeniem zeznania w sadzie. Oskarżyłam go, że próbuje wyłudzić ją podstępem, wiedząc, jaka będzie moja reakcja po rozprawie. W tym samym tygodniu wyjechałam do Londynu.
- Myślę, że powinnam zadzwonić do niego.
Joffy uśmiechnął się.
- Tak, chyba powinnaś... Głupolu.
20
Doktor Runcible Spoon
(...) Wiele osób pytało mnie, skąd biorę te hurtowe ilości przyimków, którymi karmię moje książbaki. Odpowiedź brzmi: korzystam przede wszystkim z pominiętych przyimków, z których, po zmieszaniu z pominiętymi rodzajnikami, przygotowuję pożywną karmę. W języku angielskim występują masowo. Na przykład wyrażenie „torba podróżna” zawiera jeden pominięty przyimek i dwa rodzajniki określone - „torba przydatna do podróży”. Mogę podać więcej przykładów, takich jak „poduszka” („coś pod uszy”), narożnik („coś na rogu”) i tak dalej. Kiedy mi się kończą, sięgam po lokalną prasę; nagłówki w „Ropusze” pełne są pominiętych przyimków. Jeśli zas chodzi o produkty przemiany macerii robaków, składają się one głównie z apostrofów, co powoli urasta do rangi problemu: widziałem wczoraj napis „Kalafior’y po trzy szylingi” (...).
MYCROFT NEXT
W rubryce „Odpowiadamy czytelnikom” czasopisma „Nowy Bio-grzebacz”
Kiedy przyszłam do biura, Bowden i Victor byli gdzieś w terenie. Nalałam sobie kawy i usiadłam za biurkiem. Wykręciłam numer Landena, ale był zajęty; ponowiłam próbę kilka minut później, z równie nikłym skutkiem. Sierżant Ross zadzwonił do mnie z recepcji i powiedział, że przysyła kogoś, kto chciałby porozmawiać z kimś z DL-u. Przez chwile kręciłam młynka palcami, po czym ponownie spróbowałam dodzwonić się do Landena, znów na próżno. Gdy odkładałam słuchawkę, do biura wczłapał nieduży człowieczek o wyglądzie naukowca, roztaczający wokół siebie nieodpartą aurę niechlujstwa. Był ubrany w niewielki melonik i myśliwską marynarkę w jodełkę, narzuconą pośpiesznie na coś, co wyglądało jak góra od piżamy. Z jego teczki wystawały przytrzaśnięte papiery, a wszystkie sznurówki były zawiazane na węzły refowe. Wlepił we mnie pusty wzrok. Od recepcji do naszego biura szło się ponad dwie minuty, a on ciągle walczył z przepustką.
- Proszę pozwolić - powiedziałam.
Stał niewzruszony, gdy przypinałam mu przepustkę, po czym podziękował z roztargnieniem, rozglądając się wkoło, jakby usiłował ustalić, gdzie się znajduje.
- Jest pan na właściwym piętrze i rozmawia pan z właściwą osobą - oznajmiłam, zadowolona, że w przeszłości miałam wiele do czynienia z tym typem ludzi.
- Doprawdy? - zapytał z najwyższym zdziwieniem, jakby dawno temu pogodził się z faktem, że zawsze trafia w niewłaściwe miejsce.
- Agent do spraw Operacji Specjalnych Thursday Next - przedstawiłam się, podając mu rękę. Potrząsnął nią słabo i spróbował unieść melonik drugą ręką, w której trzymał teczkę. Po chwili dał za wygraną i skinął tylko głową.
- Eeee... dziękuję, panno Next. Jestem doktor Runcible Spoon, wykładowca literatury angielskiej na uniwersytecie w Swindon. Słyszała pani o mnie, jak przypuszczam?
- Nie, lecz to z pewnością kwestia czasu, doktorze Spoon. Czy zechce pan usiąść?
Doktor Spoon podziękował i ruszył za mną w stronę biurka, przystając co kilka kroków, gdy jakiś biały kruk przykuł jego uwagę. Musiałam wielokrotnie stawać i czekać na niego, zanim usadowiłam go bezpiecznie na krześle Bowdena. Postawiłam przed nim filiżankę kawy.
- A więc w czym mogę pomóc, doktorze Spoon?
- Najlepiej będzie, jak pokażę pani, o co chodzi, panno Next.
Spoon grzebał w teczce przez minutę, wydobył z niej kilka niepoprawionych prac studentów oraz jedną skarpetkę we wzorki, a wreszcie wyszperał ciężki tom w niebieskiej oprawie i podał mi go.
- Martin Chuzzlewit - wyjaśnił, wpychając papierzyska z powrotem do teczki, zdziwiony, że napęczniały od chwili, gdy je wyjął.
- Rozdział dziewiąty, strona sto osiemdziesiąta siódma. Jest podkreślone.
Otworzyłam książkę w miejscu założonym miesięcznym biletem na autobus i przebiegłam wzrokiem po tekście.
- Widzi pani?
- Przykro ml, doktorze Spoon. Nie czytałam Chuzzlewita od czasu, gdy byłam nastolatką. Będzie pan musiał mnie oświecić.
Spoon spojrzał na mnie podejrzliwie, najwyraźniej zastanawiając się, czy nie jestem przypadkiem oszustką.
- Jeden ze studentów pokazał mi to dziś wczesnym rankiem. Przyszedłem najwcześniej, jak mogłem. Na dole strony sto osiemdziesiątej siódmej był krótki akapit opisujący jedną z dziwacznych postaci zamieszkujących pensjonat pani Todger, niejakiego pana Quaverleya. To zabawny człowieczek rozmawiający wyłącznie na tematy, o których nie ma pojęcia. Jeśli przeczyta pani tekst uważnie, zgodzi się pani ze mną, że zniknął.
Przeczytałam stronę z rosnącym zakłopotaniem. Nazwisko „Quaverley” brzmiało znajomo, lecz po akapicie wspomnianym przez Spoona nie było ani śladu.
- Nie pojawia się później?
- Nie, pani agent. Mój student i ja przeczytaliśmy kilkakrotnie całą powieść. Nie mam ani cienia wątpliwości. Pan Quaverley został w niewytłumaczony sposób usunięty z książki. Tak jakby nigdy o nim nie napisano.
- Czy to nie może być błąd drukarski? - zapytałam, czując się coraz bardziej nieswojo.
- Absolutnie nie. Sprawdziłem siedem różnych egzemplarzy i wszystkie są dokładnie takie same. Pan Quaverley opuścił ten świat.
- To wydaje się niemożliwe - szepnęłam.
- Zgadzam się.
Czułam, jak ogarnia mnie coraz większy niepokój. Zaczynałam dostrzegać związek między Hadesem, Schittem i rękopisem Chuzzlewifa, a obraz, jaki wyłaniał się w moim umyśle, nie był bynajmniej różowy.
W tym momencie zadzwonił telefon. Dzwonił Victor. Był w kostnicy i chciał, żebym przyjechała tam natychmiast. Odkryli zwłoki.
- Co to ma wspólnego ze mną? - zapytałam.
Słuchając odpowiedzi Victora, patrzyłam na doktora Spoona, spoglądającego ze zdziwieniem na plamę po jakiejś potrawie, którą odkrył na krawacie.
- Nie, wręcz przeciwnie - powiedziałam powoli. - Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się dziś rano, nie uważam tego za dziwne.
Kostnica mieściła się w starym wiktoriańskim gmachu, pilnie wymagającym remontu. Wnętrze pachniało stęchlizną, kwasem mrówkowym i przygnębieniem. Pracownicy wyglądali niezdrowo i przemykali się po zakamarkach budynku chyłkiem, jakby właśnie wrócili z pogrzebu. Po całym Swindon krążyło powiedzenie, że najwięcej życia w tej kostnicy mają zwłoki. Twierdzenie to sprawdzało się szczególnie w przypadku pana Rumplunketta, naczelnego patologa. Był to mężczyzna o posępnym wyglądzie, ciężkiej szczęce i brwiach nastroszonych jak strzecha. Znalazłam jego i Victora w prosektorium.
Pan Rumplunkett nie zwrócił uwagi na moje wejście. Mówił dalej do mikrofonu zwisającego z sufitu, a jego monotonny głos brzmiał w wyłożonym kafelkami pomieszczeniu jak głuche brzęczenie. Kilkakrotnie zdarzyło się, że osoby przepisujące jego raporty zasypiały przy odsłuchiwaniu nagrania, a on sam z największym trudem walczył z sennością, ćwicząc własne mowy wygłaszane na dorocznym bankiecie patologów sądowych.
- Mam przed sobą osobnika pici męskiej, rasy kaukaskiej, w wieku około czterdziestu lat, z siwymi włosami i uzębieniem w złym stanie. Mierzy około pięciu stóp i ośmiu cali, a jego strój określiłbym jako wiktoriański...
Oprócz Victora i Bowdena w prosektorium znajdowało się jeszcze dwóch detektywów z wydziału zabójstw, tych samych, którzy przesłuchiwali nas ubiegłej nocy. Mieli miny na poły zgryźliwe, na poły znudzone i spoglądali podejrzliwie na nas DL-owców.
- Dzień dobry, Thursday - powiedział serdecznie Victor. - Pamiętasz studebakera należącego do człowieka Acherona?
Potaknęłam.
- Nasi przyjaciele z Wydziału Zabójstw znaleźli to ciało w bagażniku.
- Zidentyfikowaliśmy go?
- Jeszcze nie. Spójrz na to. - Wskazał na tackę z nierdzewnej stali z przedmiotami znalezionymi przy zwłokach. Obejrzałam je. Ogryzek ołówka, niezapłacony rachunek za krochmalenie kołnierzyków i list od matki z datą piątego czerwca 1843 roku.
- Czy możemy porozmawiać na osobności? - zapytałam.
Victor wyprowadził mnie na korytarz.
- To pan Quaverley- wyjaśniłam.
- Kto?
Powtórzyłam to, co powiedział mi doktor Spoon. Victor nie okazał najmniejszego zdziwienia.
- Faktycznie, wyglądał mi na postać z książki - powiedział po chwili.
- Chce pan powiedzieć, że takie rzeczy zdarzały się wcześniej?
- Czytałaś Poskromienie złośnicy?
- Oczywiście.
- Pamiętasz pijanego naprawiacza garnków w Przygotowaniu, którego przekonują, że jest lordem, i dla którego odgrywają sztukę?
- Jasne - odparłam. - Nazywa się Krzysztof Okpisz. Wypowiada kilka zdań na końcu pierwszego aktu i więcej o nim nie słychać... - głos uwiązł mi w gardle.
- Właśnie - stwierdził Victor. - Sześć lat temu znaleziono niewykształconego pijaka, błąkającego się w stanie zamroczenia nieopodal Warwick. Mówił wyłącznie elżbietańską. angielszczyzną i twierdził, że nazywa się Krzysztof Okpisz. Domagał się alkoholu i dopytywał, jak skończyła się sztuka. Udało mi się przesłuchać go przez pół godziny i w tym czasie przekonał mnie, że mówi prawdę. On sam do końca nie zorientował się, że znalazł się w świecie rzeczywistym.
- Gdzie jest teraz?
- Nikt nie wie. Został zabrany przez dwóch niezidentyfikowanych agentów OpSpecu wkrótce po mojej rozmowie z nim. Próbowałem ustalić, co się z nim stało, ale wiesz, jak tajemniczy potrafią być OpSpece.
Pomyślałam o mojej przygodzie w Haworth wiele lat temu.
- A w drugą stronę?
Victor spojrzał na mnie ostro.
- Co masz na myśli?
- Czy kiedykolwiek słyszał pan o kimś, kto przeskoczył do świata przedstawionego?
Victor wpatrzył się w podłogę i potarł nerwowo nos.
- To dość radykalne postawienie sprawy, Thursday.
- Ale czy sądzi pan, że to możliwe?
- Zachowaj to dla siebie, Thursday, ale zaczynam myśleć, że tak. Granice miedzy rzeczywistością a fikcją są płynniejsze, niż sądzimy. To trochę tak jak z zamarzniętym jeziorem. Setki ludzi przechodzi po lodzie, ale pewnego wieczoru tworzy się w nim niewielki otwór i ktoś weń wpada; następnego ranka otwór zamarza. Czytałaś Dombeya i Syna Dickensa?
- Pewnie.
- Pamiętasz pana Glubba?
- Rybaka z Brighton?
- Tak jest. Dombey został ukończony w 1848 roku, a w 1851 dogłębnie przejrzany i uzupełniony o spis postaci.
W spisie tym pan Glubb nie figuruje.
- Przeoczenie?
- Być może. W 1926 roku pewien kolekcjoner starych książek, niejaki Redmond Bulge, zniknął podczas lektury Dombeya. Incydent ten odbił się szerokim echem w prasie ze względu na fakt, że jego asystent był przekonany, iż widział, jak Bulge „zmienia się w dym”.
- A opis Bulge’a odpowiada opisowi Glubba?
- Są niemal identyczni. Specjalnością Bulge’a było zbieranie książek o morzu, a specjalnością Glubba jest opowiadanie historii o tej tematyce. Nawet nazwisko Bulge’a odczytane na wspak daje „Eglub”, czyli słowo dostatecznie bliskie „Glubb”, by uznać, że to on sam je wymyślił. - Victor westchnął. - Pewnie uważasz to za nieprawdopodobne?
- Bynajmniej - odparłam, myśląc o moich doświadczeniach z Rochesterem. - Ale czy jest pan absolutnie pewny, że on wpadł do Dombeya?
- Co masz na myśli?
- Mógł przeskoczyć tam z własnego wyboru. Być może wolał tamtą rzeczywistość - i w niej został.
Victor popatrzył na mnie dziwnie. Nie odważył się nikomu opowiedzieć o swoich teoriach z obawy przed ostracyzmem, lecz oto miał przed sobą szanowaną DL-ówkę z Londynu o połowę młodszą od siebie, która szła dalej, niż sięgała jego wyobraźnia. Pewna myśl przeszyła jego umysł.
- Zrobiłaś to, prawda?
Popatrzyłam mu prosto w oczy. Za coś takiego oboje mogliśmy wylecieć ze służby.
- Raz - szepnęłam. - Kiedy byłam bardzo mała. Nie sądzę, żebym potrafiła to powtórzyć. Przez wiele lat myślałam nawet, że miałam halucynacje.
Zamierzałam posunąć się dalej i opowiedzieć mu o wizycie Rochestera po strzelaninie w mieszkaniu Styksa, ale w tym momencie Bowden wysunął głowę na korytarz i poprosił, żebyśmy wrócili.
Pan Rumplunkett zakończył pierwszy etap sekcji.
- Jeden strzał w serce, bardzo czysty, bardzo profesjonalny Poza tym ciało w normie, z wyjątkiem krzywicy przebytej w dzieciństwie. To dość rzadkie w naszych czasach, więc powinno ułatwić identyfikacje denata, oczywiście, o ile nie spędził młodych lat za granicą. Bardzo nędzne plomby; we włosach wszy. Prawdopodobnie nie kąpał się co najmniej przez miesiąc. Niewiele więcej mogę powiedzieć, oprócz tego, że jego ostatni posiłek składał się z łoju, baraniny i czosnku. Będę wiedział więcej, kiedy dostanę z laboratorium wyniki analizy tkanek.
Victor i ja wymieniliśmy spojrzenia. Miałam rację. Ciało musiało należeć do pana Quaverleya. Wyszliśmy pośpiesznie, wyjaśniłam Bowdenowi, kim był Quaverley i skąd się wziął.
- Nie kapuję - powiedział Bowden, gdy szliśmy do samochodu. - Jak Hades usunął pana Quaverleya ze wszystkich egzemplarzy Chuzzlewita?
- Postarał się o oryginalny rękopis, żeby dokonać jak największych zniszczeń - odparłam. - Wszystkie egzemplarze, obojętnie, w jakim zakątku planety są i w jakiej postaci, wzięły początek z tego pierwszego aktu stworzenia. Kiedy zmienia się oryginał, kopie także muszą się zmienić. Gdybyś cofnął się o miliard lat i zmienił kod genetyczny pierwszego ssaka, każdy z nas byłby zupełnie inny.
- Dobra - powiedziaf Bowden powoli - ale dlaczego Hades to robi? Jeśli chodzi mu o okup, dlaczego zabił Quaverleya?
Wzruszyłam ramionami.
- Może to było ostrzeżenie. A może ma inne plany. W Martinie Chuzzlewicie są grubsze ryby niż pan Quaverley.
- To dlaczego się nie odezwie?
2 l
Hades i Goliath
(...) Przez całe życie czułam, jak przeznaczenie szarpie mnie za rękaw. Niewielu z nas ma prawdziwe pojęcie o tym, po co jesteśmy na świecie i kiedy mamy zrobić to, co mamy zrobić. Każdy drobny czyn wywołuje jakieś skutki, które w niewidzialny sposób wpływają na ludzi wokół nas. Ja miałam szczęście, że tak jasno widziałam swój cel. (...)
THURSADY NEXT
Życie w OpSpecach
Odezwał się. Kiedy wróciliśmy na komendę, czekał na mnie list. Miałam nadzieję, że to od Landena, ale nie. Nie miał znaczka, zostawiono go na biurku tego ranka. Nikt nie widział doręczyciela.
Wezwałam Victora natychmiast po przeczytaniu listu, położywszy go na biurku tak, aby nie dotykać go niepotrzebnie. Victor włożył okulary i odczytał na głos:
Droga Thursday,
gdy uslyszałem, że wróciłaś do DL-u, uznałem to nieomal za boską interwencję. Wygląda na to, że będziemy wreszcie mogli zakończyć nasze porachunki. Pan Quaverley to dopiero początek. Następny pod topór pójdzie Martin Chuzzlewit, chyba że dostanę, co następuje: dziesieć milionów funtów w używanych banknotach, jednego Gainsborougha, najchętniej Chłopca w błękitnym ubranku, ośmiotygodniową serię przedstawień Makbeta w Old Vicu dla mojego przyjaciela Thomasa Hobbesa, a ponadto chcę, żebyście nazwali stację benzynową przy autostradzie imieniem Leigh Delamare, matki jednego z moich wspólników. Potwierdź gotowość do spełnienia moich żądań, dając w środowym wydaniu „Planety Swindon” drobne ogłoszenie o królikach rasy Angora na sprzedaż, a wtedy przekażę dalsze instrukcje.
Victor opadł na krzesło.
- Podpisane „Acheron”. Wyobraźcie sobie Martina Chuzzlewita bez Chuzzlewita! - wykrzyknął wstrząśnięty, rozważając najgorsze. - Książka skończy się po jednym rozdziale. Wyobrażacie sobie pozostałe postaci siedzące z założonymi rękami i czekające na próżno, aż pojawi się główny bohater? To jakby chcieć odegrać Hamleta bez księcia!
- Co robimy? - zapytał Bowden.
- Idziemy z tym do Braxtona, chyba że masz na zbyciu Gainsborougha i dziesięć milionów.
Gdy weszliśmy do gabinetu Hicksa, Jack Schitt trenował na jego putterze. Powiedzieliśmy Braxtonowi, że mamy ważną sprawę. Schitt nie zaproponował, że wyjdzie, a Hicks nie poprosił go o to.
- O co chodzi? - zapytał.
- Hades żyje - powiedziałam mu, patrząc na Schitta, który podniósł brwi.
- O Boże! - szepnął nieprzekonującym tonem. - Cóż za niespodzianka.
Zignorowaliśmy go.
- Proszę to przeczytać - powiedział Victor, podając Braxtonowi list Acherona w foliowej koszulce. Hicks przeczytał i podał Schittowi.
- Proszę zamieścić ogłoszenie, agencie Next - powiedział Braxton wyniośle. - Zdaje się, że wywarła pani na Acheronie takie wrażenie, iż pani ufa. Porozmawiam z moimi przełożonymi na temat jego żądań, a pani może mnie poinformować, kiedy skontaktuje się z panią ponownie.
Wstał, dając nam do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną, ale ja pozostałam na miejscu.
- Co tu się dzieje, sir?
- To poufne, Next. Pomoże nam pani przekazać okup i na tym zakończy się pani udział w całej operacji. Pan Schitt dysponuje świetnie wyszkolonym oddziałem, który zajmie się ujęciem Hadesa. Życzę miłego dnia.
Nadal nie ruszyłam się z krzesła.
- Będzie pan musiał powiedzieć mi coś więcej, sir. Mój wuj jest w to wmieszany i jeśli chce pan, żebym cokolwiek zrobiła, muszę wiedzieć, co jest grane.
Braxton Hicks spojrzał na mnie i zmrużył oczy.
- Obawiam się...
- Tam do diabła - wtrącił Schitt. - Powiedz im.
Braxton spojrzał na Schitta, który nadal ćwiczył uderzenie.
- To ty bądź łaskaw, Schitt - powiedział ze złością. - Koniec końców, to twój show.
Schitt wzruszył ramionami i dokończył strzał. Piłeczka trafiła do dołka i Schitt uśmiechnął się.
- W ciągu ostatnich stu lat zaobserwowaliśmy niewytłumaczalne interakcje między światem fikcji a światem rzeczywistym. Wiemy, że pan Analogy prowadził przez jakiś czas dochodzenie w tej sprawie; wiemy o panu Glubbie i wielu innych postaciach, które przeszły do książek. Nie znaliśmy nikogo, kto by wrócił, więc uważaliśmy to zjawisko za podróż w jedną stronę. Krzysztof Okpisz zmienił nasze poglądy raz na zawsze.
- Macie go? - zapytał Victor.
- Nie, wrócił do siebie. Raczej z własnej i nieprzymuszonej woli, chociaż dość nieszczęśliwie, ponieważ był tak pijany, że wrócił nie do wersji autorstwa Willa, ale do marnego tekstu z jednego z wydań kwarto. Pewnego dnia po prostu rozpłynął się w powietrzu na oczach strażników.
Schitt zamilkł dla zwiększenia efektu i starannie wytarł swój kij wielką chusteczką w czerwone grochy.
- Od jakiegoś czasu Dział Zaawansowanej Broni Goliatha pracował nad urządzeniem, które by otworzyło wrota do świata fikcji. Po trzydziestu latach i niebotycznych wydatkach udało nam się tylko zsyntetyzować kawałek byle jakiego cheddara z ośmiu pierwszych tomów Świata serów. Wiedzieliśmy, że Hades interesuje się tym zagadnieniem i słyszeliśmy o tajnych eksperymentach na terenie Anglii. Kiedy rękopis Chuzzlewita został skradziony i ustaliliśmy, że ma go Hades, wiedziałem, że jesteśmy na dobrym tropie. Porwanie pani wuja sugeruje, że udoskonalił on maszynę, a przerzucenie Quaverleya jest tego ostatecznym dowodem. Dopadniemy Hadesa, chociaż tak naprawdę zależy nam na maszynie.
- Zapomina pan - powiedziałam powoli - że maszyna nie należy do pana. Znając mojego wuja, on raczej zniszczy ją, niż sprzeda wojskowym.
- Wiemy wszystko o Mycrofcie, panno Next. Dowie się, że tak istotny postęp w myśli naukowej nie powinien pozostać sekretem człowieka niezdolnego do zrozumienia prawdziwego potencjału swojego wynalazku. Tak zaawansowana technologia należy do narodu.
- Myli się pan - powiedziałam z uporem, wstając z krzesła. - Myli się pan tak bardzo, jak tylko można. Mycroft niszczy każdą maszynę, którą uzna za potencjalnie groźną. Gdyby tylko uczeni pomyśleli przez chwilę nad możliwymi konsekwencjami swoich wynalazków, ta planeta byłaby znacznie bezpieczniejszym miejscem dla nas wszystkich.
Schitt zaklaskał z namaszczeniem.
- Odważna przemowa, ale proszę mi oszczędzić morałów, Next. Jeśli chcesz mieć chłodziarko-zamrażarkę i samochód, i ładny dom, i asfalt na drogach, i opiekę zdrowotną, podziękuj przemysłowi zbrojeniowemu. Podziękuj gospodarce wojennej, która jest motorem postępu technologicznego i dobrobytu, i podziękuj Goliathowi. Wojna krymska jest dobra, Thursday - dobra dla Anglii, a szczególnie dobra dla gospodarki. Wyśmiewasz przemysł zbrojeniowy, ale bez niego bylibyśmy dziesięciorzędnym krajem walczącym o utrzymanie standardu życia gdzieś na poziomie naszych europejskich sąsiadów. Wolałabyś to?
- Przynajmniej nasze sumienia byłyby czyste.
- Co za naiwność, Next!
Schitt wrócił do golfa, a głos zabrat Braxton:
- Agencie Next, w tej kwestii udzielamy Goliath Corporation wszelkiego możliwego poparcia. Chcemy, żebyś pomogła nam pochwycić Hadesa. Znasz go z czasów studenckich, a on skierował ten list do ciebie. Zgodzimy się na jego warunki i zastawimy pułapkę. Dopadniemy go i aresztujemy. Proste. Goliath dostanie Portal Prozy, my dostaniemy rękopis, twój wuj i ciotka odzyskają wolność, a OpSpece będą mieli Hadesa. Każdy coś na tym zyska, więc każdy będzie zadowolony. A na razie siedzimy cicho i czekamy na reakcję na ogłoszenie.
- Znam zasady postępowania z szantażystami równie dobrze jak pan, sir. Hades nie należy do ludzi, których można oszukać.
- Nie oszukamy go - odparł Hicks. - Damy mu pieniądze i capniemy, zanim zdąży uciec. Pokładam całkowitą ufność w agentach Schitta.
- Z całym szacunkiem, sir, Acheron jest sprytniejszy i twardszy, niż pan sobie wyobraża. Powinniśmy zrobić to sami. Nie potrzebujemy wynajętych rewolwerowców Schitta strzelających na oślep we wszystkie strony.
- Nie wyrażam zgody, Next. Zrobisz to, co mówię, albo nie zrobisz nic. To chyba wszystko.
Powinnam była być bardziej zła, ale nie byłam. Rozwój wypadków mnie nie zaskoczył - Goliath nigdy nie szedł na kompromis. A kiedy coś nas nie zaskakuje, łatwiej to przełknąć. Będziemy musieli pracować w takich warunkach, jakie nam stworzono.
Kiedy wróciliśmy do biura, jeszcze raz zadzwoniłam do Landena. Tym razem odebrała jakaś kobieta; powiedziałam, z kim chcę rozmawiać.
- Śpi - ucięła.
- Może go pani obudzić? - poprosiłam. - To dość ważne.
- Nie, nie mogę. Kto mówi?
- Nazywam się Thursday Next.
Kobieta zachichotała, co nie spodobało mi się ani trochę.
- Opowiedział mi wszystko o tobie, Thursday.
Powiedziała te słowa z pogardą; natychmiast poczułam, że jej nie znoszę.
- A pani kim jest?
- Daisy Mutlar, kochanie, narzeczona Landy’ego.
Odchyliłam się na oparcie krzesła i zamknęłam oczy. To nie mogła być prawda. Nic dziwnego, że Landen zapytał mnie, czy mu wybaczę, i twierdził, że to pilne.
- Zmieniłaś zdanie, co, kotku? - zapytała Daisy drwiącym tonem. - Landen to dobry człowiek. Czekał na ciebie prawie dziesięć lat, ale obawiam się, że teraz jest zakochany we mnie. Może jeśli nie zapomnimy, wyślemy ci kawałek tortu weselnego, a gdybyś chciała przesłać nam prezent, lista jest w Camp Hopson.
Przełknęłam kulę, która uwięzła mi w gardle.
- Kiedyż wypada ów szczęśliwy dzień?
- Dla ciebie czy dla mnie? - zaśmiała się Daisy. - Dla ciebie, któż to wie? Co do mnie, mój kochany Landy i ja staniemy się państwem Parke-Laine w sobotę za dwa tygodnie.
- Poproś go do telefonu - powiedziałam podniesionym głosem.
- Być może powiem mu, że dzwoniłaś, kiedy się obudzi.
- Chcesz, żebym przyjechała i zaczęła dobijać się do drzwi? - zapytałam jeszcze głośniej. Bowden spojrzał na mnie zza biurka, podnosząc brwi.
- Posłuchaj no, ty głupia suko - powiedziała Daisy szeptem na wypadek, gdyby Landen słuchał. - Mogłaś wyjść za mąż za Landena, ale spieprzyłaś to. Koniec, kropka. Poszukaj sobie jakiegoś ofermy DL-owca albo czegoś w tym stylu z tego, co widziałam, wy wszyscy tam w OpSpecach jesteście bandą stukniętych dziwaków.
- Teraz ty posłuchaj...
- Nie - warknęła Daisy. - Ty słuchaj. Jeśli spróbujesz czegokolwiek, co by stanęło na przeszkodzie mojemu szczęściu, skręcę ci twój kretyński kark!
W słuchawce zapanowała cisza. Odłożyłam ją spokojnie na widełki i sięgnęłam po płaszcz wiszący na oparciu krzesła.
- Dokąd idziesz? - zapytał Bowden.
- Na strzelnicę - odparłam. - I zabawię tam jakiś czas.
22
Oczekiwanie
(...) Hadesowi utrata każdego Feliksa przypominała smutek po śmierci pierwszego. Był to dla niego straszliwy cios, nie tylko ze względu na stratę zaufanego przyjaciela i towarzysza zbrodni, lecz także ponieważ uświadomił sobie wówczas, że odczuwa emocje, a zatem jest przynajmniej na poły człowiekiem, czego nienawidził. Nic dziwnego, że on i pierwszy Felix tak dobrze się dogadywali. Podobnie jak Hades, Felix był całkowicie pozbawiony skrupułów i amoralny. Na nieszczęście dla siebie, nie podzielał bardziej demonicznych atrybutów Hadesa i przyjął za niego kulę w brzuch w dniu, kiedy usiłowali obrabować Goliath Bank w Hartlepool w 1975 roku. Felix przyjął śmierć po stoicku, zachęcając przyjaciela, by „kontynuował dobrą robotę”, na moment przed tym, jak Hades spokojnie skrócił jego cierpienia. Na znak szacunku dla pamięci przyjaciela zdjął z Feliksa twarz i zabrał ją ze sobą, opuszczając miejsce zbrodni. Od tamtej pory każdy jego sługa wyrwany ze społeczeństwa otrzymywał wątpliwy zaszczyt dziedziczenia nie tylko imienia jedynego prawdziwego przyjaciela Acherona, lecz także jego rysów. (...)
MŁYNN AD’FLOSSA
Życie po życiu Feliksa Tabularasa
Bowden zamieścił ogłoszenie w „Planecie Swindon”. Od tego czasu minęły dwa dni i siedzieliśmy wszyscy w biurze Victora, porównując ustalenia.
- W sumie siedemdziesiąt dwa telefony - oznajmił Victor. - Niestety, wszystkie od chętnych do zakupu królików.
- Trochę nisko je wyceniłeś, Bowden - zażartowałam.
- Nie jestem zbyt obeznany w temacie królików - odrzekł Bowden wyniośle. - Taka cena wydała mi się odpowiednia.
Victor rzucił na stół akta.
- Policja wreszcie zidentyfikowała faceta, którego zastrzeliliście u Sturmeya Archera. Nie miał odcisków palców i miałaś rację co do twarzy, Thursday: nie była jego.
- To kim był?
Victor otworzył akta.
- Księgowym w Newbury. Nazywał się Adrian Smarts. Zaginął dwa lata temu. Żadnej przeszłości kryminalnej, nawet mandatu za przekroczenie prędkości. Był dobrym człowiekiem. Kochał rodzinę, chodził do kościoła, prowadził działalność charytatywną.
- Hades skradł jego wolę - szepnęłam. - Najuczciwsze dusze najłatwiej splugawić. Niewiele zostało w nim ze Smartsa w momencie, gdy go zastrzeliliśmy. Co z twarzą?
- Jeszcze nad tym pracują. Może być trudniejsza do identyfikacji. Z raportu patologicznego wynika, że Smarts nie był ledyną osobą, która ją nosiła.
Zerwałam się z krzesła.
- A kto mówi, że będzie ostatnią?
Victor zrozumiał mój niepokój, chwycił za telefon i zadzwonił do Hicksa. Dwadzieścia minut później oddział OS-14 otoczył kostnicę, gdzie leżało ciało Smartsa wydane jego rodzinie. Spóźnili się. Twarz, którą Smarts nosił przez ostatnie dwa lata, została skradziona. Nie zaskoczyło nas ani trochę, że kamery systemu alarmowego nie zarejestrowały nikogo.
Wieści o nadchodzącym ślubie Landena ugodziły mnie dość mocno. Później dowiedziałam się, że poznał Daisy Mutlar na swoim wieczorze autorskim ponad rok temu. Była ładna i uwodzicielska, choć nieco przy kości. Nie była też szczególnie bystra, a przynajmniej tak sobie wmówiłam. Landen twierdził, że pragnie mieć rodzinę, i wiedziałam, że zasługuje na nią. Próbując pogodzić się z tym, zaczęłam nawet pozytywnie reagować na żałosne próby Bowdena zaproszenia mnie na kolację. Nie mieliśmy wiele wspólnego, poza chęcią ustalenia, kto naprawdę napisał sztuki Szekspira. Przyglądałam mu się teraz z drugiej strony biurka. Analizował skrawek papieru z podpisem o spornej autentyczności. Papier był oryginalny, podobnie jak atrament. Podpis, niestety, nie.
- To co - powiedziałam, wspominając naszą ostatnią rozmowę podczas wspólnego lunchu - opowiedz mi o Edwardzie De Vere, księciu Oksfordu.
Bowden zastanowił się przez moment.
- Książę Oksfordu był pisarzem, tego możemy być pewni. Meres, krytyk z tamtych czasów, wspomniał o tym w swojej Palladis Tamia w 1598 roku.
- Czy mógł napisać te sztuki? - zapytałam.
- Mógł - odparł Bowden. - Kłopot w tym, że Meres wymienia także wiele sztuk Szekspira i uznaje tego ostatniego za ich autora. To, niestety, plasuje Oksforda, podobnie jak Derby’ego i Bacona, w obrębie teorii człowieka podstawionego, uważającej Willa za przykrywkę dla jakiegoś geniusza, którego nazwisko okrył mrok historii.
- Czy trudno w to uwierzyć?
- Może i nie. Biała Królowa zwykła była wierzyć w sześć niemożliwych rzeczy jeszcze przed śniadaniem. Teoria człowieka podstawionego jest możliwa, ale jeszcze kilka argumentów przemawia na rzecz Oksforda jako Szekspira.
Zamilkliśmy oboje. Autorstwo sztuk Szekspira było czymś, co mnóstwo ludzi traktowało niezwykle poważnie, a wiele wybitnych umysłów strawiło całe życie na usiłowaniach rozwiązania tej zagadki.
- Istnieje teoria, jakoby Oksford oraz grupa dworzan zostali zatrudnieni przez dwór królowej Elżbiety do napisania sztuk popierających rząd. Wydaje się, że jest w tym szczypta prawdy. - Bowden otworzył książkę i przeczytał podkreślony fragment: - „Grono szlachciców i panów, którzy pisali nad podziw pięknie, co by łacno wszyscy ujrzeli, gdyby pisma ich odnaleźć i światu pokazać, a spośród nich najpierwszy ten szlachetny pan, książę Oksfordu”. - Zatrzasnął książkę. - Puttenham w 1598 roku. Oksford otrzymał roczne stypendium w wysokości tysiąca funtów, choć czy to było na pisanie sztuk czy na jakiś zupełnie inny projekt, tego nie sposób stwierdzić. Nie istnieją niezbite dowody świadczące o tym, że to właśnie spod jego pióra spłynęły sztuki. Przetrwało kilka wersów poezji podobnej do Szekspirowskiej, lecz to jeszcze nie przesądza o niczym, podobnie jak lew potrząsający włócznią, „shakespear”, w herbie Oksforda.
- Poza tym zmarł w 1604 roku - stwierdziłam.
- No właśnie. Jeśli myślisz, że Szekspir był szlachcicem, któremu zależało na zachowaniu anonimowości, radzę pożegnać się z tą teorią. A jeśli to rzeczywiście nie on napisał te sztuki, ja przyjrzałbym się raczej innemu elżbietańskiemu plebejuszowi, człowiekowi o nietuzinkowym intelekcie, śmiałości i uroku.
- Kitowi Marlowe? - zapytałam.
- Tak jest.
W drugiej części biura zapanowało poruszenie. Victor rzucił słuchawkę na widełki i wezwał nas gestem.
- Dzwonił Schitt, jest kontakt z Hadesem. Za pół godziny mamy być u Hicksa.
23
Okup
(...) To ja miałam wręczyć okup. Nigdy przedtem nie trzymałam w ręce walizki zawierającej dziesięć milionów funtów. Wtedy zresztą też nie. Jack Schitt w swojej arogancji uznał, że złapie Hadesa na długo przedtem, zanim ów zajrzy do walizki. Co za dupek. Portret chłopca w błękitnym ubranku nie wysechł jeszcze do końca, a Angielska Kompania Szekspirowska nie dała się wciągnąć do gry. Jedynym z żądań Acherona, które zostało spełnione, było przemianowanie stacji benzynowej przy autostradzie. Kington St. Michael nazywała się teraz Leigh Delamare. (...)
TURSDAY NEXT
Życie w OpSpecach
Braxton Hicks wyjaśnił nam plan w ogólnym zarysie na godzinę przed wręczeniem okupu. W ten sposób Jack Schitt chciał mieć pewność, że nikt z nas nie będzie próbował przedsięwziąć czegoś na własną rękę. Pod każdym względem była to operacja Goliatha - ja sama, Bowden i Victor zostaliśmy dopuszczeni tylko po to, żeby ją uwiarygodnić, na wypadek gdyby Hades nas obserwował. Miałam złożyć pieniądze na starym wiadukcie kolejowym. Dochodziły tam tylko dwie drogi i nieczynna linia kolejowa, przejezdna wyłącznie samochodem terenowym. Ludzie Goliatha mieli opanować obie drogi oraz tory. Dostali rozkaz, żeby wpuścić Hadesa, ale go nie wypuścić. Wszystko to wyglądało całkiem prosto - na papierze.
Podróż do wiaduktu odbyła się bez żadnych incydentów, choć fałszywy Gainsborough zajął więcej miejsca w speedsterze, niż się spodziewałam. Ludzie Schitta byli dobrze ukryci; Bowden i ja nie dostrzegliśmy ani żywej duszy, jadąc przez niezamieszkane tereny.
Wiadukt był jeszcze w dobrym stanie, chociaż nie używano go od dawna. Zaparkowałam samochód nieopodal i podeszłam do niego sama. Dzień był ładny, wokół panowała niemal idealna cisza. Wyjrzałam przez krawędź, lecz nie zobaczyłam niczego niezwykłego, po prostu szerokie torowisko, nieco pofałdowane przez wybrzuszone ze starości podkłady. Między kamieniami wyrosły niskie krzaczki, a obok szyn stał opuszczony posterunek nastawczy, z którego wystawała końcówka peryskopu skierowana w moją stronę. Uznałam, że to jeden z ludzi Schitta, i spojrzałam na zegarek. Była pora.
Moją uwagę zwrócił przytłumiony dźwięk radiotelefonu. Przechyliłam głowę i spróbowałam ustalić, skąd dochodzi.
- Słyszę radiotelefon - powiedziałam do krótkofalówki.
- To nikt z nas - odpowiedział Schitt z punktu kontrolnego w opuszczonej farmie ćwierć mili dalej. - Sugeruję, żeby go pani odszukała.
Telefon był zawinięty w folię i wciśnięty między gałęzie drzewa po drugiej stronie drogi. Dzwonił Hades i było go źle słychać - jakby jechał jakimś głośnym samochodem.
- Thursday?
- Jestem.
- Sama?
- Tak.
- Jak się miewasz? Przykro mi, że musiałem zrobić to, co zrobiłem, ale wiesz, jak bardzo zdesperowani bywamy my, psychopaci.
- Co z moim wujem?
- Czuje się pierwszorzędnie i bawi się wyśmienicie. Taki intelekt, sama wiesz, a zarazem tak bardzo rozproszony. Z jego umysłem i moją energią mógłbym rządzić całym globem, zamiast uciekać się do tego banalnego szantażu.
- Możesz zakończyć go w tym momencie - powiedziałam.
Hades zignorował mnie i ciągnął:
- Nie próbuj niczego heroicznego, Thursday. Jak pewnie zgadłaś, mam rękopis Chuzzlewita i nie zawaham się go zniszczyć.
- Gdzie jesteś?
- Ejże, Thursday, za kogo mnie uważasz? Omówimy warunki uwolnienia twojego wuja, kiedy tylko dostanę pieniądze. Na balustradzie zobaczysz karabinek przymocowany do linki. Połóż tam pieniądze i Gainsborougha i przypnij karabinkiem. Kiedy to zrobisz, pojawię się i zabiorę je. Do następnego spotkania, panno Thursday Next!
Powtórzyłam pozostałym, co powiedział. Kazali mi zrobić to, co polecił.
Umieściłam walizkę z pieniędzmi na parapecie i przymocowałam ją do Gainsborougha. Wróciłam do samochodu, siadłam na masce i wpatrzyłam się w okup. Minęło dziesięć minut, potem pół godziny. Poprosiłam Victora o radę, ale powiedział mi tylko, żebym spokojnie czekała.
Słońce paliło coraz mocniej, muchy radośnie bzyczały w chaszczach. Wyczuwałam słaby zapach świeżo przewróconego siana, z oddali dobiegał łagodny pomruk samochodów. Wyglądało na to, że Hades po prostu nas sprawdza, rzecz bynajmniej nie wyjątkowa w delikatnym rzemiośle płacenia okupów. Kiedy poeta-pisarz-generał został porwany pięć lat temu, okup udało się zapłacić dopiero po dziewięciu próbach. PPG został wówczas zwrócony cały i zdrowy; później okazało się, że to on sam zaaranżował całą historię, żeby zwiększyć sprzedaż swojej zdecydowanie kiepskiej autobiografii.
Znudziłam się i pomaszerowałam z powrotem do balustrady, ignorując Schitta, który kazał mi zawrócić. Pobawiłam się karabinkiem i z roztargnieniem pobiegłam wzrokiem za cienką i mocną linką, ukrytą między cegłami. Wypatrzyłam, że prowadzi na ziemię do podstawy muru, a następnie w dół wiaduktu. Pociągnęłam ją powoli do góry i odkryłam, że jest przymocowana do elastycznej liny zwiniętej jak wąż pod kupką zeschniętej trawy. Zaintrygowana, zobaczyłam, że do jej końca przymocowana jest druga cienka linka, starannie przyklejona taśmą do słupa telegraficznego i przeprowadzona dziesięć stóp nad moją głową, wielką podwójną pętlą, do drugiego słupa na końcu wiaduktu. Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się, słysząc niski pomruk silnika. Nie zobaczyłam żadnego pojazdu, ale zdecydowanie słyszałam, że zbliża się do mnie, i to dość szybko. Spojrzałam na koniec starego mrowiska wysypanego żwirem, spodziewając się samochodu terenowego, lecz tory były puste. Warkot silnika narastał, a nad brzegiem rzeki pojawił się mały samolot. Najwyraźniej leciał nisko nad ziemią, żeby go nie wykryto.
- Samolot! - krzyknęłam do krótkofalówki. - Mają samolot!
A wtedy otworzyli ogień. Nie dało się powiedzieć, kto ani nawet z której strony, lecz w przeciągu sekundy sielskie pola wypełniły się ostrym, dobiegającym zewsząd terkotem broni palnej. Instynktownie padłam na ziemię, gdy kilka serii przecięło balustradę, wzbijając obłok czerwonego ceglanego pyłu. Wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go w momencie, gdy samolot przelatywał mi nad głową. Rozpoznałam obserwacyjnego górnopłatowca używanego na Krymie do wykrywania stanowisk artylerii; boczne drzwiczki zostały usunięte i siedział tam Acheron, wychylony do połowy, z jedną nogą na podpórce skrzydła. W rękach trzymał lekki karabin maszynowy i z zapamiętaniem walił, w co popadło. Przeszył długą serią posterunek nastawczy, a ludzie Goliatha odpowiedzieli mu z równym entuzjazmem. W kadłubie samolotu dostrzegłam ciąg dziur. Z tyłu, kołysząc się w strumieniu zaśmigłowym, wisiał hak. Gdy maszyna przelatywała między słupami, hak zaczepił o rozciągniętą linkę i poderwał torbę i obraz. Elastyczna lina zamortyzowała szarpnięcie. Zerwałam się na równe nogi i otworzyłam ogień do oddalającego się samolotu, lecz ów wszedł w ostry skręt i zanurkował nad rzekę, z torbą i Gainsboroughem trzepoczącymi niebezpiecznie na końcu liny. Przerwanie akcji w tym momencie oznaczałoby utratę okupu i być może ostatniej realnej szansy na złapanie Hadesa, rzuciłam się więc pędem do samochodu i wystartowałam ostro, aż spod kół trysnęła ziemia i kamyki. Bowdena wcisnęło w fotel, sięgnął po pas z przerażonym wyrazem twarzy.
Ale samolot jeszcze z nami nie skończył. Zanurkował ponownie, nabierając szybkości, po czym wyskoczył w górę, przechylając się w lewo niemal do pionu i muskając końcem lewego skrzydła czubek wysokiego buka. Pilot zawrócił i natarł na nas. Studebaker z ludźmi Goliatha, którzy podjęli pościg, zahamował gwałtownie, bo samolot szedł lotem ślizgowym wprost na nich. Pilot wykonał skręt w lewo, by odsłonić Acheronowi cel. Czarny samochód, zasypany gradem pocisków, stoczył się do rowu. Nacisnęłam na hamulec, gdy wyrósł przede mną następny studebaker. On też został w mgnieniu oka podziurawiony jak rzeszoto i wbił się w wał tuż przed wiaduktem. Samolot przeleciał mi nad głową tak nisko, że Gainsborough uderzył w maskę. Terkot broni maszynowej dobiegał teraz głównie z nieba; ludzie Schitta odpowiadali słabo.
Wcisnęłam pedał gazu i ruszyłam w pościg. Minęłam dwa rozbite samochody i wiadukt. Przed sobą miałam prostą drogę, a samolot Hadesa walczył z wiatrem czołowym - przy odrobinie szczęścia mogliśmy ich dopaść. Droga kończyła się rozwidleniem i bramą prowadzącą na pastwisko. Samolot poleciał prosto. Bowden spojrzał na mnie nerwowo.
- Gdzie teraz? - krzyknął.
W odpowiedzi wyciągnęłam pistolet, wycelowałam w bramę i wystrzeliłam. Dwa pierwsze pociski poszły w bok, lecz trzy następne trafiły w cel, roztrzaskały zawiasy i brama runęła przed maską samochodu. Wpadliśmy na pole, na którym pasło się spokojnie stado znudzonych krów. Samolot buczał jednostajnie przed nami i choć nie zbliżaliśmy się do niego, przynajmniej nie zostawaliśmy daleko w tyle.
- Ścigamy podejrzanych lecących samolotem, ee, chyba na wschód! - krzyknął Bowden do radiotelefonu. Takiego środka transportu nie przewidział nikt z nas. Policyjny sterowiec znajdował się wprawdzie w pobliżu, lecz był zbyt wolny, by przeciąć drogę przestępcom.
Pruliśmy dalej w dół łagodnym zboczem, omijając jałówki i kierując się do granicy pastwiska, gdzie farmer w landroverze właśnie zamykał bramę. Zawahał się na widok obryzganego błotem sportowego samochodu pędzącego wprost na niego, lecz szybko podjął decyzję i otworzył oba skrzydła. Skręciłam ostro kierownicę w prawo i utrzymałam się na skraju drogi, z jednym tylnym kołem zawieszonym w powietrzu nad rowem. Postawiłam samochód na cztery koła i przyspieszyłam. Droga skręcała w prawo od celu, a następny zakręt w lewo prowadził na farmę. Wjechaliśmy tam, prosto w stadko przerażonych kur, które rozpierzchły się na wszystkie strony, podczas gdy my szukaliśmy wyjazdu na pola. Samolot był jeszcze widoczny, lecz jazda zygzakiem zmniejszała nasze szanse.
- Farma Hollycroft! - wrzasnął Bowden do mikrofonu, starając się informować na bieżąco o naszych postępach kogokolwiek, kto mógłby być nimi zainteresowany. Wyjechałam wreszcie z farmy i przecięłam sad ogrodzony drutem kolczastym, który zostawił na karoserii pięć głębokich, poziomych rys. Na łące przyspieszyliśmy, choć raz po raz wpadaliśmy w koleiny, stwardniałe od poprzedniej zimy. Dwa razy samochód zapadł się niebezpiecznie, ale posuwaliśmy się do przodu całkiem sprawnie. Gdy dogoniliśmy samolot, ten skręcił ostro w lewo. Zrobiłam to samo i wjechałam w las, na szlak wyrębu drewna. Widzieliśmy podwozie nad naszymi głowami, przez liście, które przesuwały się szybko nad nami.
- Thursday! - wrzasnął Bowden, przekrzykując silnik.
- Co?
- Droga.
- Droga?
- Droga.
Wypadliśmy na nią na pełnej szybkości, a krzywizna wyniosła nas w powietrze. Samochód przeleciał kilkanaście metrów, wylądował nieco pokracznie i ześliznął się w gąszcz jeżyn. Silnik zgasł, ale szybko zapaliłam go ponownie i ruszyliśmy w kierunku obranym przez samolot. Na asfalcie nacisnęłam gaz i po chwili wyskoczyliśmy z lasu; samolot był zaledwie jakieś sto jardów od nas. Przyspieszyłam znowu i samochód wyprysnął naprzód. Skręciliśmy w prawo przez następne pole i mknęliśmy przez trawę, doganiając maszynę, która nadal walczyła z czołowym wiatrem.
- Thursday!
- Co znowu?
- Rzeka!
To była prawda. Na lewo i na prawo przed nami, nie dalej niż pół mili, szerokie koryto Severn blokowało drogę. Acheron uciekał do Walii i nie zanosiło się na to, żebyśmy mogli mu w tym przeszkodzić.
- Trzymaj kierownicę! - wrzasnęłam, gdy doganialiśmy samolot. Bowden wpatrywał się nerwowo w zbliżający się brzeg rzeki. Mknęliśmy prawie siedemdziesiąt mil na godzinę przez płaską łąkę, a lustro wody przybliżało się nieuchronnie. Wycelowałam starannie, trzymając pistolet oburącz, i wystrzeliłam. Samolot zrobił unik i przechylił się na skrzydło. Przez moment myślałam, że trafiłam pilota, lecz maszyna zmieniła kierunek - weszła w lot nurkowy tylko po to, żeby nabrać szybkości.
Zaklęłam, wcisnęłam hamulec i zakręciłam kierownicą. Samochód wpadł w poślizg na trawie i wjechał bokiem w kolejny żywopłot, po czym ześliznął się w dół i zatrzymał na brzegu, z przednim kołem w wodzie. Wyskoczyłam i opróżniłam magazynek w stronę oddalającej się maszyny z nadzieją, że Acheron wróci i przeleci nad nami. Na próżno. Samolot z Hadesem, fałszywym Gainsboroughem i dziesięcioma milionami funtów w nędznie podrobionych banknotach oddalał się, bucząc jednostajnie.
Wysiedliśmy i obejrzeliśmy uszkodzonego speedstera.
- Do kasacji - mruknął Bowden, podawszy przez radio naszą obecną pozycję. - A Hades za chwilę zorientuje się, że pieniądze nie są najwyższej jakości.
Patrzyłam na samolot, który był już tylko małą kropką na horyzoncie.
- Leci do Republiki? - zasugerował Bowden.
- Pewnie tak - odparłam, zastanawiając się, czy kiedykolwiek uda nam się go dopaść, jeśli schroni się w Walii. Umowa o ekstradycji wprawdzie istniała, ale stosunki angielsko-walijskie nie były najlepsze i Komitet Polityczny wykazywał tendencje do traktowania każdego wroga Anglii jako swego przyjaciela.
- Co teraz? - zapytał Bowden.
- Nie jestem pewna - odpowiedziałam wolno - ale sądzę, że jeśli nigdy nie czytałeś Martina Chuzzlewita, powinieneś zrobić to jak najszybciej. Mam przeczucie, że kiedy Hades zorientuje się, że został nabrany, Martin pójdzie pod nóż jako pierwszy.
Samolot Hadesa zniknął w oddali. Zapanowała cisza, przerwana jedynie łagodnym pluskiem rzeki. Położyłam się na trawie i zamknęłam oczy, próbując zyskać kilka chwil odpoczynku przed powrotem w wir wydarzeń, do Goliatha, Hadesa, Chuzzlewita i całej reszty. Był to spokojny moment - oko tajfunu. Nie myślałam o żadnym z nich. Ciągle jeszcze myślałam o Daisy Mutlar. Wieści o niej i Landenie były zarazem niespodzianką i czymś spodziewanym; oczywiście mógł był wspomnieć mi o tym, ale z drugiej strony, po mojej dziesięcioletniej nieobecności nie musiał. Złapałam się na tym, że zastanawiam się, jak by to było mieć dzieci, a w moment później, jak by to było nigdy ich nie mieć.
Bowden usiadł obok mnie na trawie. Zdjął buta i wytrząsnął z niego żwir.
- Ta praca, o której ci mówiłem. W Ohio. Pamiętasz?
- Tak?
- Potwierdzili moją nominację dziś rano.
- Super! Kiedy zaczynasz?
Bowden spuścił głowę.
- Jeszcze jej nie przyjąłem.
- Czemu?
- Czy ty kiedyś... mm... byłaś w Ohio? - zapytał niewinnym tonem.
- Nie, ale byłam kilka razy w Nowym Jorku.
- Podobno jest bardzo ładny.
- W Ameryce jest mnóstwo ładnych miejsc.
- Proponują mi płacę dwukrotnie większą, niż ma Victor.
- Dobry interes.
- I powiedzieli, że mogę zabrać kogoś ze sobą.
- Masz kogoś na myśli?
- Ciebie.
Popatrzyłam na niego, a oczekiwanie i nadzieja malujące się na jego twarzy wyjaśniły mi wszystko. Zastanowiłam się. Nigdy nie myślałam o nim jako o stałym szefie czy partnerze. Podejrzewałam, że praca dla niego przypominałaby pracę dla Boswella, pracoholika, który wymagał takiego samego podejścia od swoich podwładnych.
- To wspaniałomyślna oferta, Bowden.
- Rozważysz ją?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie jestem w stanie myśleć o niczym poza Hadesem. Po całym dniu w jego cieniu miałam nadzieję, że uwolnię się od niego w nocy, ale wkrada się w moje sny i łypie na mnie złośliwie...
Bowden nie miewał takich koszmarów, ale też nie znał Hadesa tak dobrze jak ja. Zamikliśmy oboje i nie odzywaliśmy się przez godzinę, patrząc na spokojny nurt rzeki, aż nadjechała ciężarówka z lawetą.
Wyciągnęłam się w wielkiej żeliwnej wannie mojej matki i pociągnęłam długi łyk z wielkiej szklanki dżinu z tonikiem, którą przeszmuglowałam ze sobą. W warsztacie powiedzieli mi, że woleliby zezłomować speedstera, ale kazałam im postawić go na koła za wszelką cenę, jako że miał jeszcze kilka ważnych rzeczy do zrobienia. Gdy powoli zapadałam w sen w ciepłej wodzie o sosnowym zapachu, ktoś zapukał do drzwi. Tym kimś okazał się Landen.
- Cholera jasna, Landen! Czy nie możesz dać się człowiekowi wykąpać w spokoju?
- Przepraszam, Thurs.
- Jak tu wszedłeś?
- Twoja matka mnie wpuściła.
- Aha. Czego chcesz?
- Mogę wejść?
- Nie.
- Rozmawiałaś z Daisy.
- Owszem. Naprawdę masz zamiar ożenić się z tą krową?
- Rozumiem, że jesteś zła, Thursday. Nie chciałem, żebyś dowiedziała się o tym w taki sposób. Miałem powiedzieć ci osobiście, ale dość prędko wyszłaś z ostatniego spotkania.
Zapanowała niezręczna cisza. Wpatrzyłam się w krany.
- Starzeję się - powiedział wreszcie Landen. - W czerwcu kończę czterdzieści jeden lat i chcę założyć rodzinę.
- Daisy ci ją da?
- Jasne, to świetna dziewczyna, Thursday. Nie jest tobą, rzecz jasna, ale jest świetna, bardzo...
- Godna zaufania?
- Raczej solidna. Nie podniecająca, ale dająca oparcie.
- Kochasz ją?
- Oczywiście.
- No to nie ma o czym mówić. Czego chcesz ode mnie?
Landen zawahał się.
- Po prostu chciałem wiedzieć, czy podejmuję właściwą decyzję.
- Powiedziałeś, że ją kochasz.
- Tak.
- I że da ci dzieci, których pragniesz.
- Jeszcze raz tak.
- To myślę, że powinieneś się z nią ożenić.
W głosie Landena znów wyczułam lekkie wahanie.
- Czyli dla ciebie to jest w porządku?
- Nie potrzebujesz mojego pozwolenia.
- Nie to miałem na myśli. Chciałem tylko zapytać, czy nie uważasz, że to wszystko mogłoby zakończyć się jakoś inaczej?
Zakryłam twarz ręcznikiem i jęknęłam bezgłośnie. To nie było coś, co chciałabym rozważać właśnie teraz.
- Nie, Landen, musisz ją poślubić. Dałeś jej słowo, a poza tym - zastanowiłam się szybko - ja wyjeżdżam do Ohio.
- Do Ohio?
- Służbowo. Jeden z moich kolegów z pracy mi zaproponował.
- Kto taki:
- Facet o nazwisku Cable. Świetny gość.
Landen dał za wygraną, westchnął, podziękował i obiecał, że przyśle zaproszenie na ślub. Wyszedł z domu spokojnie, a kiedy zeszłam na dół dziesięć minut później, moja matka wciąż jeszcze miała niepocieszoną minę pod tytułem szkoda, że on nie zostanie moim zięciem”.
24
Odroczenie wyroku dla Martina Chuzzlewita
(...) Głównym przedmiotem moich zainteresowań przez ostatnie czterdzieści czy więcej lat była i jest elastyczność ciał. Zazwyczaj myśli się w tym kontekście tylko o gumie, ale tak naprawdę niemal wszystko da się nagiąć i rozciągnąć. Przez „wszystko” rozumiem, rzecz jasna, także przestrzeń, czas, odległość i rzeczywistość (...).
PROFESOR MYCROFT NEXT
- Crofty...!
- Polly...!
Spotkali się na brzegu jeziora, nieopodal łanów żonkili kołyszących się łagodnie na ciepłym wietrze. Słońce świeciło ostro, rzucając plamki światła na porośnięte trawą nabrzeże. Wokół nich unosił się nad ziemią świeży zapach wiosny, dający poczucie spokoju i pogody, kojącej zmysty i niosącej odpoczynek duszy. Nieco dalej stary człowiek w czarnej pelerynie przysiadł na kamieniu i leniwie rzucał kamyki do krystalicznej wody. Sceneria byłaby doskonale idylliczna, gdyby nie obecność Feliksa8 z niewygojoną jeszcze twarzą, który deptał żonkile i nie spuszczał oka z więźniów. Zaniepokojony postawą Mycrofta wobec jego planów Acheron pozwolił mu zajrzeć do Żonkili i zobaczyć się z żoną.
- Dobrze się miewasz, kochanie? - zapytał Mycroft.
Wskazała ukradkiem na postać w płaszczu.
- Nieźle, chociaż ten oto pan W sądzi chyba, że nie oprze mu się żadna kobieta. Zaprosił mnie do swoich niepublikowanych prac. Kilka kwiecistych fraz i myśli, że jestem jego.
- Cóż za cham! - wykrzyknął Mycroft, wstając z trudem. - Chyba będę musiał przyłożyć mu w nos!
Polly pociągnęła go za rękaw i zmusiła, żeby usiadł. Cała się zarumieniła z przejęcia na myśl o swoim siedemdziesięcioletnim mężu bijącym się o nią z Wordsworthem. Dopiero miałaby co opowiadać na zebraniu Ligi Kobiet!
- Patrzcie no! - fuknął Mycroft. - Ci poeci to straszni flirciarze. - Zamilkł na moment. - Odmówiłaś, oczywiście?
- Cóż, tak, naturalnie.
Spojrzała na Mycrofta ze swoim najsłodszym uśmiechem, ale on myślał już o czymś innym.
- Nie wychodź z Żonkili, bo inaczej nie będę wiedział, gdzie cię szukać.
Wziął ją za rękę i spojrzeli wspólnie na jezioro. Nie miało przeciwległego brzegu, a kamyki, które Wordsworth wrzucał do wody, wyskakiwały z powrotem na brzeg po kilku sekundach. Nie licząc tego szczegółu, pejzaż był nie do odróżnienia od prawdziwego.
- Zrobiłem coś głupiego - oznajmił nagle Mycroft, spuszczając głowę i gładząc wnętrzem dłoni miękką trawę.
- Jak głupiego? - zapytała Polly, pomna kruchości chwili.
- Spaliłem rękopis Chuzzlewita.
- Co takiego?
- Powiedziałem, że...
- Słyszałam. Oryginalny rękopis takiego arcydzieła jest niemalże bezcenny. Co cię podkusiło?
Mycroft westchnął. Nie zrobił tego z lekkim sercem.
- Bez oryginalnego rękopisu - wyjaśnił - nie da się narobić wielkich szkód w tekście. Powiedziałem ci, że ten maniak wydostał z powieści pana Quaverleya i kazał go zabić. Nie sądzę, żeby na tym poprzestał. Kto byłby następny? Pani Gamp? Pan Pecksniff? Sam Martin Chuzzlewit? Uważam, że wyrządziłem światu przysługę.
- A zniszczenie rękopisu uniemożliwia to?
- Oczywiście. Bez rękopisu nie da się wyrządzić tak kolosalnych szkód.
Ścisnęła go mocno za rękę. W tym momencie cień padł na nich oboje.
- Koniec widzenia - powiedział Feliks8.
Miałam rację, a zarazem jej nie miałam, przewidując dalsze postępowanie Acherona. Jak później powiedział mi Mycroft, Hades był wściekły, gdy odkrył, że OpSpece nie potraktowali go poważnie, ale zniszczenie Chuzzlewita rozbawiło go. Jako człowiek rzadko dający się przechytrzyć, uznał to za ciekawe doświadczenie. Zamiast rozerwać go na strzępy, czego spodziewał się Mycroft, Hades uścisnął mu dłoń.
- Moje gratulacje, panie Next - powiedział z uśmiechem. - Pański czyn był śmiały i inteligentny. Śmiały, inteligentny, aczkolwiek odniesie skutek odwrotny do zamierzonego. Nie wybrałem Chuzzlewita przez przypadek, wie pan.
- Nie?
- Nie. Byłem zmuszony do przerobienia tej książki w szkole podstawowej i serdecznie znienawidziłem tego kołtuńskiego małego gnojka. I to całe cholerne moralizatorstwo i potępianie w kółko egoizmu. Uważam Chuzzlewita za tylko odrobinę mniej przesłodzonego niż Nasz wspólny przyjaciel. Nawet gdyby zapłacono okup i tak byłbym go zabił, i bawił się przy tym wyśmienicie.
Zamilkł, uśmiechnął się do Mycrofta i ciągnął:
- Pańska interwencja umożliwiła Martinowi Chuzzlewitowi kontynuowanie przygód. Pensjonat pani Todger nie zostanie spalony, a jego mieszkańcy będą mogli bez przeszkód wieść swoje mdłe i bezbarwne życie.
- Cieszę się - odparł Mycroft.
- Niech pan oszczędza swoje uczucia, panie Next, jeszcze nie skończyłem. Ze względu na pański czyn będę zmuszony do poszukania innej możliwości. Książki, która w odróżnieniu od Chuzzlewita posiada autentyczną wartość literacką.
- Chyba nie Wielkie nadzieje?
Acheron spojrzał na niego z góry.
- Zostawmy Dickensa w spokoju, panie Next. Z wielką chęcią dostałbym się do Hamleta i udusił tego nieznośnie smętnego Duńczyka albo nawet wskoczyłbym do Romea i Julii i wykończył tego młodego durnia - westchnął z nostalgią, po czym wyjaśnił: - Niestety, nie zachował się żaden z oryginalnych rękopisów barda. - Zastanowił się przez moment. - Może rodzina Bennetów przeżyłaby jakoś niewielkie uszczuplenie...
- Duma i uprzedzenie? - krzyknął Mycroft. - Ty potworze bez serca!
- Pochlebstwa już panu nie pomogą, Mycroft. Duma i uprzedzenie bez Elizabeth czy Darcy’ego będzie tylko nieciekawą błahostką, nic sądzi pan? Ale może nie Jane Austen. Może raczej Trollope? Zgrabnie podłożony szrapnel w Barchesterze mógłby się okazać ciekawą rozrywką. Jestem pewien, że zniknięcie pana Crawleya spowoduje, że poleci kilka głów. Jak zatem widzisz, mój drogi Mycrofcie, uratowanie pana Chuzzlewita może się w ostatecznym rozrachunku okazać dość nierozsądnym czynem.
Uśmiechnął się po raz kolejny i zwrócił się do Feliksa8.
- Przyjacielu, czy mógłbyś poszperać nieco w historii literatury i ustalić miejsce przechowywania oraz stan oryginalnych rękopisów?
Felix8 spojrzał na Acherona zimno.
- Nie jestem urzędnikiem, proszę pana. Myślę, że Hobbes lepiej się nadaje do takiej pracy.
Acheron zmarszczył brwi. Ze wszystkich Feliksów jedynie Felix3 odważył się kiedyś sprzeciwić wyraźnemu rozkazowi. Pechowy przestępca został zlikwidowany po tym, jak zawahał się podczas napadu na bank. Była to oczywiście wina samego Acherona: spróbował obdarzyć Feliksa3 nieco bardziej wyrazistą osobowością kosztem odrobiny moralności. Od tamtego czasu poprzestawał na żądaniu od Feliksów ślepego posłuszeństwa. Teraz zamierzał zdać się na Hobbesa i doktora Mullera.
- Hobbes! - krzyknął najdonośniej, jak umiał. Bezrobotny aktor wynurzył się z korytarza prowadzącego do kuchni z drewnianą chochlą w ręce.
- Tak, panie?
Acheron powtórzył rozkaz, a Hobbes skłonił się i zaraz odszedł.
- Felix8!
- Tak?
- Bądź tak dobry i zamknij Mycrofta w jego pokoju. Ośmielę się zaryzykować twierdzenie, że nie będziemy go potrzebować przez kilka tygodni. Nie dawaj mu nic do picia przez dwa dni i nic do jedzenia przez pięć. To powinna być dostateczna kara za zniszczenie rękopisu.
Felix8 skinął głową i zabrał Mycrofta ze starego salonu. Przeprowadził go przez hol i dalej w górę szerokimi marmurowymi schodami. Byli jedynymi lokatorami rozsypującego się hotelu; wielkie drzwi wejściowe zamknięto na zamek i rygiel.
Mycroft przystanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz. Odwiedził niegdyś stolicę Walii jako gość Republiki z wykładem na temat syntezy ropy z węgla. Zamieszkał w tymże hotelu i poznał każdego, kto tylko coś znaczył w państwie, a nawet dostąpił rzadkiego zaszczytu audiencji u czcigodnego Brawda Uljanowa, osiemdziesięcioletniego przywódcy nowoczesnej Walijskiej Republiki. To musiało być ze trzydzieści lat temu, lecz miasto niewiele się zmieniło. Obiekty przemysłu ciężkiego nadal dominowały nad niską zabudową mieszkalną, a w powietrzu unosiły się zapachy z kombinatu hutniczego. Choć wiele kopalń zostało ostatnio zamkniętych, szybów nie rozebrano; znaczyły pejzaż niby strażnicy, wznosząc swoje ciemne klatki nad osiedlami bloków o płaskich dachach. Z górującego nad miastem wzgórza Morlais ogromny wapienny posąg Johna Frosta spoglądał na założoną przez niego Republikę. Krążyły pogłoski o planach przeniesienia stolicy z uprzemysłowionego Południa w inny rejon, lecz Merthyr stanowił także duchowy ośrodek kraju.
Poszli dalej i weszli do celi Mycrofta, pomieszczenia bez okien, zawierającego tylko najniezbędniejsze meble. Gdy go zamknięto i pozostawiono samego, jego myśli pobiegły do przedmiotu największej troski: do Polly. Zawsze uważał, że była skłonna do flirtów, a utrzymujące się zainteresowanie Wordswortha jej osobą budziło w nim niemałą zazdrość i niepokój.
25
Czas do namysłu
(...) Nie uważałem Chuzzlewita za popularną książkę, ale myliłem się. Nikt z nas nie spodziewał się takiej reakcji ogółu społeczeństwa i mediów na to morderstwo. Autopsja pana Quaverleya stała się przedmiotem publicznego zainteresowania, a na pogrzeb przybyło sto piećdziesiat tysięcy fanów Dickensa ze wszystkich zakątków globu. Braxton Hicks zabronił nam wspominać o udziale DL-u w całej sprawie, lecz informacja ta szybko przeciekła do prasy. (...)
BOWDEN CABLE
w wywiadzie dla „Puszczyka”
Komendant Braxton Hicks rzucił gazetę na biutko przed nasze nosy. Pokrążył przez chwilę wokół nas, po czym zwalił się ciężko na fotel.
- Chcę wiedzieć, kto wygadał prasie - oznajmił. Jack Schitt, oparty o parapet, obserwował nas, paląc niedużego i cuchnącego tureckiego papierosa. Nagłówek był jednoznaczny:
ŚMIERĆ POSTACI Z CHUZZLEWITA: WINNI OPSPECE
Artykuł zawierał informację otrzymaną z „anonimowych źródeł” pochodzących ze swindońskich OpSpeców, jakoby przyczyną śmierci Quaverleya była spartaczona operacja przekazania okupu. Wniosek był czystym łgarstwem, ale podstawowe fakty opisano prawidłowo. Spowodowało to poważne naciski na Hicksa oraz zmusiło go do nadwerężenia nietykalnego budżetu i przeznaczenia niebotycznej kwoty na odszukanie Hadesa. Samolot zwiadowczy, który ścigaliśmy z Bowdenem, został znaleziony, spalony, na polu po angielskiej stronie rzeki Wye. Walizka z fałszywymi banknotami leżała obok wraku, tuż przy kopii Gainsborougha. Acheron nie dał się nabrać ani przez sekundę. Wszyscy byliśmy przekonani, że Hades jest w Walii, ale nawet interwencja polityczna na najwyższym szczeblu nie przyniosła rezultatu: walijski minister spraw wewnętrznych osobiście przysiągł, że nie zniżyliby się do świadomego udzielenia schronienia takiemu recydywiście. Nie mając możliwości działania po walijskiej stronie granicy, skoncentrowaliśmy się na przeszukaniu bagien - nadaremnie.
- Jeśli był przeciek do prasy, to nie od nas - stwierdził Victor. - Nie mamy nic do zyskania na nagłośnieniu tej sprawy, a wszystko do stracenia - spojrzał na Jacka Schitta, który wzruszył ramionami.
- Nie patrzcie na mnie - stwierdził nieprzekonującym tonem. - Jestem tylko obserwatorem z ramienia Goliatha.
Braxton wstał i ponownie zaczął krążyć po gabinecie. Bowden, Victor i ja patrzyliśmy na niego w milczeniu. Żałowaliśmy go; nie był złym człowiekiem, tylko słabym. Cała ta historia była dla niego kukułczym jajem. Jeśli dowódca okręgu nie zażąda jego głowy, prawdopodobnie zrobi to Goliath.
- Czy ktoś ma jakiś pomysł?
Nie odezwaliśmy się. Mieliśmy kilka, ale nie zamierzaliśmy pisnąć ani słówka przy Schitcie. Od czasu, kiedy tak chętnie poświecił nas owego wieczoru w warsztacie Archera, żadne z nas nie zamierzało kiwnąć palcem, by pomóc Goliathowi.
- Czy odszukaliście panią Delamare?
- Owszem - odparłam. - Była zachwycona na wieść o tym, że stacja benzynowa przy autostradzie nosi jej imię. Nie widziała syna od pięciu lat, ale jest pod obserwacją, na wypadek, gdyby spróbował się z nią skontaktować.
- Dobrze - mruknął Braxton. - Co jeszcze?
Victor zabrał glos.
- Sądzimy, że Felix7 ma następcę. W Reading zaginął młody mężczyzna o nazwisku Danny Chance. Jego twarz znaleziono w koszu na śmieci na trzecim piętrze domu handlowego. Rozpowszechniliśmy pośmiertne zdjęcie Feliksa7; powinno odpowiadać twarzy nowego Feliksa.
- Jesteście pewni, że Archer nie wspomniał o nikim oprócz Feliksa7, zanim go zabiliście? - zapytał Hicks.
- Absolutnie pewni, sir - powiedział Bowden swoim najlepszym łgarskim głosem.
Wróciliśmy do biura w posępnych nastrojach. Odwołanie Braxtona mogło spowodować niebezpieczne wstrząsy w wydziale, a ja martwiłam się jeszcze o Mycrofta i Polly. Victor powiesił płaszcz i zawołał Finisterre’a, pytając, czy zaszły jakieś zmiany. Finisterre podniósł głowę znad wystrzępionego egzemplarza Chuzzlewita. On sam, Bailey i Herr Bight czytali go na przemian przez całą dobę od momentu ucieczki Acherona. Nie zauważyli niczego podejrzanego, co wydało nam się bardzo dziwne. Bracia Forty pracowali nad jedyną informacją, którą zatailiśmy przed OS-5 i Goliathem. Sturmey Archer napomknął przed śmiercią o niejakim doktorze Mullerze i szukaliśmy teraz tej postaci w bazach danych OpSpeców i policji. Musieliśmy to zrobić dokładnie, a zarazem potajemnie, dlatego zajęło nam tyle czasu.
- Macie coś, Jeff? - zapytał Victor, podwijając rękawy koszuli.
Jeff chrząknął.
- Nie ma żadnego doktora Mullera zarejestrowanego w Anglii czy na kontynencie, w zakresie medycyny ani filozofii...
- Czyli to fałszywe nazwisko.
- ... żywego. - Jeff uśmiechnął się. - Człowiek o takim nazwisku był za to lekarzem więziennym w Parkhurst w 1972 roku.
- Mów dalej.
- W tym samym czasie Delamare został zapudtowany za oszustwo.
- Coraz lepiej.
- A jego kompanem w celi był FelixTabularasa.
- Zaczyna pasować.
- Aha. Doktor Muller był podejrzany o nielegalny handel ludzkimi nerkami. Popełnił samobójstwo w 1974 roku, na krótko przed rozprawą. Zostawił list pożegnalny i wypłynął na pełne morze. Ciała nigdy nie znaleziono.
Victor zatarł dłonie z zadowoleniem.
- Wygląda na sfingowaną śmierć. Co wiemy na temat trupa?
Jeff podał mu faks.
- Musiałem wykorzystać mnóstwo kontaktów w Angielskiej Izbie Lekarskiej. Nie lubią upubliczniać akt personalnych ani żywych, ani umarłych, ale oto, co zdobyłem.
Victor wziął faks i odczytał na głos najważniejsze informacje.
- Theodore Muller. Zrobił dyplom z fizyki, ale potem studiował i uprawiał medycynę. Odsunięty od wykonywania zawodu w siedemdziesiątym czwartym za poważne uchybienia etyczne. Był świetnym tenorem, dobrym Hamletem w Cambridge, bratem w Przeczcigodnym Zakonie Wombatów, zagorzałym miłośnikiem starych pociągów i członkiem-założycielem Ziemiokrzyżowców.
- Hmm - mruknęłam. - Można założyć, że nadal oddaje się dawnym zainteresowaniom, chociaż może pod przybranym nazwiskiem.
- Co sugerujesz? - zapytał Victor. - Mamy zaczekać do najbliższej wystawy starych pociągów? Słyszałem, że Mallard ma bronić rekordu prędkości w przyszłym miesiącu.
- Za późno.
- A Wombaci nigdy nie ujawniają swojego członkostwa - zauważył Bowden.
Victor przytaknął.
- Czyli nic z tego.
- Niekoniecznie - powiedziałam powoli.
- Tak?
- Pomyślałam, że ktoś z nas mógłby wśliznąć się na najbliższe spotkanie Ziemiokrzyżowców.
- Ziemiokrzyżowców? - powtórzył Victor z niedowierzaniem. - Nie ma szans, Thursday. Tych zbzikowanych typów wyprawiających jakieś kretynizmy w tajemnicy, na bezludnych wzgórzach? Wiesz, przez co trzeba przejść, żeby zostać przyjętym do ich klubu?
Uśmiechnęłam się.
- Należą do niego głównie dystyngowani i otoczeni powszechnym szacunkiem panowie w dojrzałym wieku.
Victor spojrzał na Bowdena, a potem na mnie.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzycie.
Bowden sięgnął po najnowszy numer „Almanachu Astronomicznego” i przejrzał go szybko.
- Bingo. Spotykają się na Liddington Hill pojutrze, o drugiej po południu. Mamy pięćdziesiąt pięć godzin na przygotowanie.
- Żadną miarą - powiedział Victor oburzonym tonem. - Żadną miarą, powiadam. Nie ma takiej możliwości, na Boga, który stworzył tę planetę, żebym dał się wrobić w udawanie Ziemiokrzyżowca.
26
Ziemiokrzyżowcy
(...) Asteroidy bywają najróżniejszych rozmiarów, od nie większych od ludzkiej pięści po większe niż góra. Są odpadami Układu Słonecznego, śmieciami zostawionymi przez robotników, którzy zakończyli prace i odeszli. Większość z nich krąży obecnie w przestrzeni kosmicznej miedzy Marsem a Jowiszem. Są ich miliony, lecz ich masa całkowita stanowi zaledwie drobny ułamek masy Ziemi. Od czasu do czasu orbita którejś z nich krzyżuje się z orbitą Ziemi. Nazywamy ją wtedy Ziemiokrzyżowcem. Dla Towarzystwa Miłośników Ziemiokrzyżowców przybycie każdej asteroidy na planetę jest powrotem syna marnotrawnego. Sprawą niemałej wagi. (...)
S. A. ORBITER
Ziemiokrzyżowcy
Liddington Hill wznosi się nad lotniskiem RAF-u, później Luftwaffe, we Wroughton. Na dolnym wzgórzu mieści się stanowisko obronne z epoki żelaza, jedno z wielu okrążających pierścieniem wzgórza Marlborough i Lambourn. Jednakże to nie prehistoryczne walory tego miejsca przyciągnęły tu Ziemiokrzyżowców. Spotykali się już w niemal każdym kraju świata, zgodnie z dziwacznymi prognozami swoich specjalistów, w pozornie przypadkowym porządku. Postępowali zawsze tak samo: wybierali miejsce, oferowali więcej niż godziwą zapłatę właścicielowi terenu w zamian za wyłączność, następnie osiedlali się tam z miesięcznym wyprzedzeniem, zapewniając sobie przy pomocy lokalnych służb porządkowych lub młodych członków towarzystwa ochronę przed infiltracją. To prawdopodobnie dzięki owym środkom bezpieczeństwa ta wojująca grupa miłośników astronomii zdołała utrzymać w absolutnej tajemnicy swoje poczynania. Takie miejsce spotkań wydawało się doskonałą kryjówką dla doktora Mullera, który założył towarzystwo na początku lat pięćdziesiątych, wspólnie z astronomem Samuelem Orbiterem, ówczesną gwiazdą telewizyjną. Victor zaparkował samochód i nonszalanckim krokiem podszedł do dwóch potężnych goryli opartych o landrovera. Spojrzał w lewo, potem w prawo. Mniej więcej co trzysta jardów stały grupki uzbrojonych ochroniarzy z krótkofalówkami i psami, obserwujące wchodzących. Nie było najmniejszej szansy, by wśliznąć się niepostrzeżenie. A jako że najlepszym sposobem dostania się w zabronione miejsce jest wejście pewnym krokiem przez główną bramę, Victor to właśnie zamierzał uczynić.
- ... dobry - powiedział, próbując przejść obok goryli, lecz jeden z nich zastąpił mu drogę i położył na ramieniu ciężką łapę.
- Dzień dobry panu. Ładną pogodę mamy dzisiaj. Czy mogę zobaczyć pańską przepustkę?
- Oczywiście - powiedział Victor, grzebiąc w kieszeni. Wyjął portfel i pokazał strażnikowi przepustkę wsuniętą do zniszczonej plastikowej kieszonki. Gdyby wyjęli ją i zobaczyli, że to kserokopia, to byłby koniec.
- Nie widziałem pana nigdy wcześniej, sir - stwierdził podejrzliwie drugi mężczyzna.
- Zgadza się - powiedział z godnością Victor. - Jak wynika z mojej legitymacji, należę do filii w Berwick-upon-Tweed.
Pierwszy mężczyzna podał portfel koledze.
- Mieliśmy problemy z infiltratorami, prawda, panie Europa?
Drugi mężczyzna mruknął potwierdzająco i oddał portfel Victorowi.
- Nazwisko? - zapytał pierwszy, biorąc do ręki listę.
- Prawdopodobnie nie będzie mnie na liście - powiedział powoli Victor. - Zgłosiłem się dość późno. Dzwoniłem do doktora Mullera wczoraj wieczorem.
- Nie znam żadnego doktora Mullera - oznajmił pierwszy, wciągając powietrze przez zęby i przypatrując się Victorowi spod półprzymkniętych powiek - ale jeśli rzeczywiście jest pan Ziemiokrzyżowcem, bez trudu powie mi pan, która planeta ma największą gęstość.
Victor przeniósł wzrok z jednego na drugiego i zaśmiał się. Goryle zawtórowali.
- W rzeczy samej, banalne pytanie - stwierdził, dając krok naprzód, lecz uśmiech na twarzach goryli zgasł. Drugi też wyciągnął ciężką łapę.
- Więc?
- To jakaś bzdura - powiedział Victor oburzonym tonem.
- Jestem Ziemiokrzyżowcem od trzydziestu lat i nigdy nie spotkałem się z takim traktowaniem.
- Nie lubimy szpiegów - powtórzył pierwszy mężczyzna.
- Narażają na szwank nasze dobre imię. Chce pan wiedzieć, co robimy oszustom? No więc. Jeszcze raz. Która z planet ma największą gęstość?
Victor popatrzył na nich i natrafił na groźny wzrok.
- Ziemia. A najmniejszą Pluton. Zadowoleni?
Ochroniarze nie wyglądali na przekonanych.
- To było pytanie dla przedszkolaka. Ile trwa weekend na Saturnie?
Dwie mile dalej, w samochodzie Bowdena, Bowden i ja gorączkowo szukaliśmy odpowiedzi i przekazywaliśmy ją Victorowi przez radio do miniaturowej słuchawki, którą miał w uchu. Samochód był wypchany leksykonami i podręcznikami do astronomii; liczyliśmy na to, że żadne z pytań nie okaże się zbyt niezrozumiałe dla laika.
- Dwadzieścia godzin - powiedział Bowden do radiotelefonu.
- Około dwudziestu godzin - powiedział Victor gorylom.
- Prędkość orbitalna Merkurego?
- W aphelium czy peryphelium?
- Nie wymądrzaj się, kolego. Wystarczy średnia.
- Niech pomyślę. Trzeba dodać obie i... Boże drogi! Czy to nie zaobrączkowana zięba?
Goryle nie odwrócili głów.
- Więc?
- To będzie... mm mm... sto sześć tysięcy mil na godzinę.
- Księżyce Urana?
- Urana? - powtórzył Victor, próbując zyskać na czasie. - Czy to nie śmieszne, że zmienili zasady wymowy? Czy rzeczywiście „Uranus” kojarzył się panom z „anusem”?
- Księżyce, proszę pana.
- Oczywiście. Oberon, Tytania, Umb...
- Moment! Prawdziwy Ziemiokrzyżowiec zacząłby od najbliższego!
Victor westchnął, dając czas Bowdenowi na zmianę szyku wyliczenia.
- Kordelia, Ofelia, Bianka, Kresyda, Desdemona, Julia, Porcja, Rozalinda, Belinda, Puk, Miranda, Ariel, Umbriel, Tytania i Oberon.
Mężczyźni pokiwali głowami i dali krok w tył, by go przepuścić, a ich agresywność zmieniła się w uprzedzającą grzeczność.
- Dziękujemy panu. Przepraszamy za te pytania, ale z pewnością zdaje pan sobie sprawę z tego, jak wielu ludzi pragnęłoby zobaczyć, że nas rozwiązują. Jesteśmy pewni, że pan zrozumie.
- Oczywiście, panowie, i gratuluję stanowczości. Miłego dnia.
Gdy odchodził, zatrzymali go raz jeszcze.
- Czy nie zapomniał pan czegoś?
Victor odwrócił się. Pomyślałam, że może chodzi o jakieś hasło, a jeśli tak, bylibyśmy ugotowani. Postanowiliśmy oddać inicjatywę w ich ręce.
- Zostawił pan w samochodzie? - zapytał pierwszy goryl po chwili milczenia. - Proszę wziąć moją. - Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął, nie pistolet, jak spodziewał się Victor, lecz rękawicę do basebalk. Podał ją Victorowi z uśmiechem. - Myślę, że nie uda mi się jej dzisiaj użyć.
Victor uderzył się w czoło.
- Mam pamięć jak rzeszoto. Pewnie zostawiłem w domu. Pomyśleć tylko, wybieram się na spotkanie Ziemiokrzyżowców i zapominam rękawicy!
Zaśmiali się kurtuazyjnie razem z nim, a pierwszy goryl powiedział:
- Życzę dobrej zabawy, proszę pana. Kontakt z Ziemią nastąpi o 14:32.
Podziękował im obu i wskoczył do oczekującego landrovera. Popatrzył na rękawicę z zakłopotaniem. O cóż, do licha, mogło chodzić w tym wszystkim?
Landrover wysadził go przy wschodnim wejściu do fortu. Kręciło się tam około pięćdziesięciu ludzi, wszyscy w stalowych kaskach. W środku fortu został rozstawiony wielki namiot, z którego wystawał las anten i wielki talerz anteny satelitarnej. Nieco dalej, na zboczu, obracała się powoli tarcza radaru. Victor spodziewał się zobaczyć jakiś ogromny teleskop lub coś w tym stylu, lecz niczego takiego nie było w zasięgu wzroku.
- Nazwisko?
Odwrócił się i zobaczył przed sobą małego człowieczka, który zadzierał głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Na głowie miał kask, w dłoni trzymał listę i wydawał się bardzo przejęty egzekwowaniem swojej cząstki władzy. Victor postanowił blefować.
- Na samym końcu - powiedział, wskazując na ostatnią linijkę.
- Pan Strona 1 z 2, tak?
- Wyżej -Victor próbował odczytać odwrócone litery.
- Pani Trotswell?
- Och, ee, nie. Ceres. Augustus Ceres.
Człowieczek przejrzał swoją listę bardzo dokładnie, posuwając stalówką pióra w dół szeregu nazwisk.
- Nie ma tu nikogo o takim nazwisku - powiedział wolno, przyglądając się podejrzliwie Victorowi.
- Jestem z Berwick-upon-Tweed - wyjaśnił Victor. - Zgłosiłem się późno. Nie sądzę, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Doktor Muller powiedział, że mogę wpaść, kiedy chcę.
Człowieczek podskoczył.
- Muller? Nie ma tu takiego. Ma pan zapewne na myśli doktora Cassiopeię - mrugnął porozumiewawczo do Victora i uśmiechnął się szeroko. - W porządku. - Spojrzał na listę, a następnie na fort. - Trochę nas mało na zewnętrznej średnicy. Może pan zająć stanowisko B3. Ma pan rękawicę? Dobrze. A kask? Nie szkodzi. Niech pan weźmie mój, ja sobie ściągnę z magazynu. Kontakt z Ziemią o 14:32. Miłego dnia.
Victor wziął kask i odszedł w kierunku wskazanym przez człowieczka.
- Słyszałaś, Thursday? - syknął. - Doktor Cassiopeia.
- Słyszałam - odszepnęłam. - Sprawdzamy, co mamy na jego temat.
Bowden skontaktował się już z Finisterre’em, który na wszelki wypadek czekał w biurze.
Victor szedł wolno w stronę stanowiska B3, nabijając swoją fajkę z korzenia wrzośca, gdy wpadł na niego mężczyzna w kurtce Barboura. Natychmiast rozpoznał doktora Mullera, którego wizerunek figurował w kartotece więziennej. Uchylił kapelusza, przeprosił i poszedł dalej.
- Ej! - zawołał za nim Muller. Victor przystanął i odwrócił się. Muller wpatrywał się weń z podniesionymi brwiami. - Gdzieś już widziałem pańską twarz...
- Zwykle noszę ją z przodu głowy - zauważył uprzejmie Victor, próbując rozładować atmosferę, Muller nie uśmiechnął się jednak i przyglądał Victorowi, gdy ten kończył nabijać fajkę. - Widziałem pana już kiedyś - powtórzył wreszcie, lecz Victor nie dał się wyprowadzić z równowagi.
- Nie sądzę - oznajmił, podając mu rękę. - Ceres - przedstawił się. - Filia w Berwick-upon-Tweed.
- Berwick-upon-Tweed, co? - powtórzył Muller. - Więc zapewne zna pan mojego dobrego przyjaciela i kolegę profesora Barnesa?
- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł Victor, zakładając, że Muller próbuje go sprawdzić. Tamten uśmiechnął się i spojrzał na zegarek,
- Kontakt z Ziemią za siedem minut, panie Ceres. Chyba powinien pan zająć swoje stanowisko.
Victor zapalił fajkę, odwzajemnił uśmiech i ruszył we wskazanym wcześniej kierunku. Znajdowała się tam wbita w ziemię tablica z oznaczeniem B3. Stanął przy niej, czując się raczej głupawo. Wszyscy Ziemiokrzyżowcy włożyli kaski i wpatrywali się z napięciem w zachodnią część nieba. Victor rozejrzał się i zauważył utkwiony w sobie wzrok ładnej kobiety w jego wieku, stojącej kilka kroków dalej, na stanowisku B2.
- Cześć! - powiedział zachęcająco, dotykając palcami kasku,
Kobieta zatrzepotała powabnie rzęsami.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Pierwsza klasa! - odparł elegancko, po czym szybko dodał: - To znaczy, nie. To mój pierwszy raz.
Dama uśmiechnęła się do niego i pomachała rękawicą.
- To nic trudnego. Bądź czujny i łap od siebie. Może być dużo albo wcale, a jeśli złapiesz jakiegoś, koniecznie rzuć go od razu na trawę. Po przebyciu ziemskiej atmosfery bywają ciut-ciut gorące.
Victor otworzył szeroko oczy.
- Mamy łapać meteory?
Dama wybuchnęla uroczym śmiechem.
- Och, nie, głuptasku! Meteoryty. Meteory to te, które spłonęły w warstwie atmosfery. Byłam już na siedemnastu tych zapowiadanych kontaktach od sześćdziesiątego czwartego roku. W siedemdziesiątym pierwszym o mało nie złapałam jednego. Na Ziemi Ognistej. Rzecz jasna - dodała wolniej - to było, kiedy jeszcze żył mój drogi George... - pochwyciła spojrzenie Victora i uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech, a dama ciągnęła: - Jeśli dojdzie dziś do kontaktu z Ziemią, to będzie pierwsza potwierdzona prognoza w Europie. Meteoryt, wyobrażasz sobie! Gruz pozostały ze stworzenia wszechświata ponad cztery i pół miliarda lat temu! Sierota, który wreszcie wraca do domu!
- To bardzo... poetyckie - skomentował Victor powoli, bo zaczęłam mówić mu do ucha.
- Nie mamy nikogo o nazwisku Cassiopeia - powiedziałam. - Na miłość boską, niech pan nie traci go z oczu!
- Dobrze - powiedział Victor, rozglądając się w poszukiwaniu Mullera.
- Pardon? - zapytała dama z B2, zdecydowanie bardziej zainteresowana Victorem niż zachodnią częścią nieboskłonu.
- Ee... dobrze, natychmiast po złapaniu rzucę go na trawę - sprecyzował pośpiesznie Victor.
Z głośników popłynęła informacja o kontakcie z Ziemią spodziewanym za dwie minuty. Oczekujący tłum zaszemrał w podnieceniu.
- Pamiętam cię - odezwał się głos za plecami Victora. Analogy odwrócił się i zobaczył nad wyraz nieprzyjazną twarz doktora Mullera. O krok za nim stał barczysty ochroniarz z ręką wsuniętą za pazuchę. - Jesteś OpSpecem. DL-owcem. Victor Analogy, nieprawdaż?
- Bynajmniej. Doktor Augustus Ceres, Berwick-upon-Tweed. Victor Analogy - cóż za śmieszne nazwisko! - zaśmiał się nerwowo Victor.
Muller kiwnął na ochroniarza, a ten przybliżył się do Victora, wyciągając pistolet. Wyglądał na człowieka, który nie może się doczekać, kiedy będzie mógł go użyć.
- Przykro mi, przyjacielu - powiedział uprzejmie Muller - ale mnie nie przekonałeś. Jeśli jesteś Analogy, to wyraźnie wścibiasz nos w nie swoje sprawy. Jeśli jednak okazałoby się, że faktycznie jesteś doktorem Ceresem z Berwick-upon-Tweed, przyjmij z góry moje najszczersze przeprosiny.
- Momencik... - zaczął Victor, lecz Muller nie dał mu dokończyć.
- Powiadomię rodzinę, gdzie mają szukać ciała - przyrzekł wielkodusznie.
Victor rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu pomocy, lecz wszyscy Ziemiokrzyżowcy wpatrywali się w niebo.
- Zastrzel go.
Ochroniarz uśmiechnął się i pociągnął za spust. W tym samym momencie powietrze przeszył ogłuszający świst i pokaźny meteoryt rozbił się dokładnie na kasku goryla, który runął na ziemię jak wór ziemniaków. Pistolet wypalił, pocisk przebił na wylot rękawicę Victora, pozostawiając w niej wyraźny otwór. Niebo wypełnił nagle strumień rozżarzonych do czerwoności meteorytów. Ziemiokrzyżowcy, zaskoczeni ich wielością i prędkością, nie mogli się zdecydować, czy uciekać przed nimi, czy je łapać. Muller wydobył z kieszeni własny pistolet, ale zanim wycelował, ktoś krzyknął im nad uchem: „Łap!”. Odwrócili się obaj, lecz Victor był szybszy. Pochwycił meteorycik, małą, czerwoną piłeczkę do krykieta, i rzucił go Miillerowi, który złapał go instynktownie. Na swoje nieszczęście, nie miał rękawicy. Rozległ się syk palonej skóry i skowyt bólu, a następnie urywany krzyk, gdy Victor wykorzystał okazję i przywalił mu w szczękę z refleksem zadającym kłam jego siedemdziesięciu pięciu latom. Muller zwalił się na ziemię jak kręgiel, a Victor chwycił porzucony pistolet. Przyłożył go Mullerowi do karku, szarpnięciem podniósł go na nogi i wyprowadził z fortu. Deszcz meteorytów słabł powoli, gdy prosiłam szefa przez radio, żeby nie ulegał emocjom.
- Czyli jednak Analogy? - zapytał Muller.
- Tak jest. OS-27. Jest pan aresztowany.
Victor, Bowden i ja zdążyliśmy tylko doprowadzić Mullera do pokoju przesłuchań numer trzy, zanim Braxton i Schitt zorientowali się, kto został schwytany. W chwili gdy Victor kazał Mullerowi potwierdzić tożsamość, drzwi otworzyły się gwałtownie. To był Schitt i dwóch agentów OS-9. Żaden z nich nie wyglądał na skłonnego do żartów.
- Zatrzymany jest mój, Analogy.
- Zatrzymany jest mój, panie Schitt. Ja go zatrzymałem, w obrębie swojej jurysdykcji. Przesłuchuję pana Mullera w sprawie kradzieży Chuzzlewita.
Jack Schitt spojrzał na komendanta Hicksa, który stał z tyłu. Komendant westchnął i odchrząknął.
- Z przykrością to mówię, Victor, ale Goliath Corporation oraz jej przedstawiciele przejęli zwierzchnictwo nad OS-27 i OS-9 w Swindon. Ukrywanie czegokolwiek przed tymczasowym komendantem OS Schittem może doprowadzić do wszczęcia postępowania karnego pod zarzutem zatajenia informacji istotnych dla prowadzonego śledztwa. Rozumiesz, co to oznacza?
- To oznacza, że Schitt rządzi się tu jak szara gęś - skwitował Victor.
- Przekaż zatrzymanego, Victor. Goliath Corporation przejmuje sprawę.
Victor rzucił mu wściekłe spojrzenie, po czym wyszedł z pokoju, roztrącając nowo przybyłych.
- Chciałabym zostać - powiedziałam.
- Nic z tego - uciął Schitt. - Obecność agenta OS-27 przy przesłuchaniu zatrzymanego jest niedozwolona.
- W takim razie to dobrze, że zachowałam moją odznakę OS-5 - oznajmiłam.
Jack Schitt zaklął, lecz nie odezwał się więcej. Bowden został wyproszony z pokoju, agenci OS-9 stanęli po obu stronach drzwi, Schitt i Hicks usiedli za stołem, przy którym Muller nonszalancko palił papierosa. Ja oparłam się o ścianę i przyglądałam przesłuchaniu z kamiennym wyrazem twarzy.
- On mnie stąd wydostanie - powiedział powoli Muller, pozwalając sobie na rzadki u niego uśmiech.
- Nie sądzę - zauważył Schitt. - Gmach jest w tym momencie otoczony przez więcej agentów OS-9 i ludzi ze SWAT-u, niż zdołałbyś policzyć w ciągu miesiąca. Nawet ten szaleniec Hades nie będzie próbował się tu wedrzeć.
Uśmiech spełzł z twarzy Mullera.
- OS-9 jest najlepszym antyterrorystycznym komandem na całej planecie - ciągnął Schitt. - Dopadniemy go. To tylko kwestia czasu. A jeśli nam pomożesz, sąd być może weźmie to pod uwagę podczas procesu.
Jego słowa nie zrobiły na Mullerze specjalnego wrażenia.
- Jeśli twoi OS-9 są najlepsi na świecie, jak to się stało, że aresztował mnie siedemdziesięciopięcioletni DL-owiec?
Jack Schitt nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. Muller odwrócił się do mnie.
- I jeśli są tak superdobrzy, to dlaczego ta młoda dama ma najlepsze wyniki w starciach z Hadesem?
- Miałam szczęście - odparłam i z kolei ja zadałam pytanie: - Dlaczego Martin Chuzzlewit nie zostat zabity? Rzucanie czczych gróźb nie jest w stylu Acherona.
- Zaprawdę nie - przytaknął Muller. - Zaprawdę nie.
- Odpowiedz na pytanie, Muller - powiedział ostro Schitt. - Inaczej mogę stać się bardzo nieprzyjemny
Muller uśmiechnął się do niego.
- Ani w połowie tak nieprzyjemny jak może Acheron. W „Co to za zbrodniarz?” wymienia jako swoje hobby zadawanie powolnej śmierci, torturowanie i układanie bukietów.
- Chcesz spędzić resztę swoich dni w pudle? - zapytał Hicks, nie zamierzając zostać w tyle. - Bez problemu dostaniesz dożywocie razy pięć. Albo wyjdziesz stąd wolny za kilka minut. Co wybierasz?
- Róbcie, co uważacie za słuszne, panowie oficerowie. Ze mnie nic nie wyciągniecie. Nie wiem, jakim sposobem, ale Hades wydostanie mnie stąd.
Muller skrzyżował ramiona i odchylił się na oparcie krzesła. Zapanowała cisza. Schitt pochylił się i wyłączył magnetofon. Wyjął z kieszeni chusteczkę i zasłonił nią kamerę wideo w kącie pokoju przesłuchań. Hicks i ja spojrzeliśmy na siebie nerwowo. Muller przyglądał się temu, co robi Schitt, ale nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.
- Spróbujmy jeszcze raz - oznajmił Schitt, wyciągając pistolet i celując w ramię Mullera. - Gdzie jest Hades?
Muller popatrzył na niego.
- Możesz zabić mnie teraz albo Hades zabije mnie później, kiedy dowie się, że zacząłem sypać. Jestem martwy tak czy owak, a śmierć z twojej ręki będzie prawdopodobnie o niebo lżejsza niż z ręki Acherona. Widziałem go w akcji. Nie uwierzyłbyś, do czego jest zdolny.
- Ja bym uwierzyła - powiedziałam powoli.
Schitt odbezpieczył pistolet.
- Liczę do trzech.
- Nie mogę wam powiedzieć!
- Jeden.
- Zabije mnie.
- Dwa.
Wtrąciłam się:
- Możemy ci zapewnić ochronę.
- Przed nim? - zapytał Muller. - Czyście już całkiem zwariowali?
- Trzy!
Muller zamknął oczy i zaczął dygotać. Schitt opuścił pistolet. Szantaż nie zadziałał. Przyszła mi nagle do głowy pewna myśl.
- On już nie ma rękopisu, prawda?
Muller otworzył jedno oko i łypnął na mnie. Tego znaku oczekiwałam.
- Mycroft go zniszczył, prawda? - ciągnęłam, stawiając się w położeniu wuja i rozumując tak, jak mógłby rozumować.
- Czy to prawda? - zapytał Jack Schitt.
Muller nie odpowiedział.
- Będzie szukał innego - zauważył Hicks.
- Na świecie muszą być tysiące oryginalnych rękopisów - szepnąt Schitt. - Nie możemy ochronić wszystkich. Którego szuka?
- Nie mogę wam powiedzieć - wyjąkał Muller. Widzieliśmy, że zdecydowanie zaczyna go opuszczać. - Zabije mnie.
- Zabije cię, kiedy zorientuje się, że powiedziałeś nam, iż Mycroft zniszczył rękopis - stwierdziłam spokojnie.
- Ale ja nic nie powiedziałem!
- Ale on o tym nie wie. Możemy cię ochronić, Muller, ale musimy złapać Hadesa. Gdzie on jest?
Muller wodził po nas wzrokiem.
- Chcecie dać mi ochronę? - wydusił z siebie. - Musielibyście mieć małą armie.
- To się da zorganizować - oznajmił Schitt, posługując się prawdą z taką swobodą, z jakiej słynął. - Goliath Corporation jest gotowa okazać hojność w tym względzie.
- Dobra... powiem wam.
Popatrzył na nas i otarł czoło, które nagle zalśniło od potu.
- Czy tu nie jest za gorąco? - zapytał.
- Nie - warknął Schitt. - Gdzie jest Hades?
- Jest... w...
Muller urwał nagle. Jego twarz wykrzywiło przerażenie, gdy poraził go nagły ból w lędźwiach. Krzyknął w panice.
- Mów szybko! - wrzasnął Schitt, zrywając się na równe nogi i chwytając go za klapy.
- Pen-deryn! - krzyknął Muller. - Jest w...!
- Dokładniej! - zawył Schitt. - Penderynów są tysiące!
- Zgadnijcie! - krzyknął Muller. - Zgad... aaaaaaaau!
- Nie dam się nabrać na twoje sztuczki! - wrzasnął Schitt, potrząsając nim gwałtownie. - Powiedz, gdzie dokładnie albo uduszę cię własnymi rękami!
Ale Muller był już poza zasięgiem naszych argumentów i gróźb Schitta. Zgiął się wpół i zwalił na podłogę, zwijając się z bólu.
- Lekarza! - krzyknęłam, klękając obok niego. Wił się w konwulsjach, wywracając oczami, a z jego otwartych ust wydobywało się nieme wycie. Poczułam swąd palonego ubrania. Uchyliłam się, gdy z pleców Mullera wystrzelił jaskrawopomarańczowy płomień. Opalił całe jego ciało i wszyscy musieliśmy się pośpiesznie cofnąć, bo w niecałe dziesięć minut z gorejącej sylwetki został tylko popiół.
- Cholera! - wycedził Schitt, gdy gryzący dym opadł. Muller leżał na podłodze w postaci kupki popiołu. Nie było nawet co identyfikować.
- Hades - szepnęłam. - Pewnie jakiś wbudowany bezpiecznik. Gdy zaczyna sypać, uruchamia się zapalnik... i po kłopocie.
- Mówi pani, jakby czuła do niego szacunek, panno Next
- Nic na to nie poradzę - wzruszyłam ramionami. - Jak rekin po długiej ewolucji, Acheron stał się niemal doskonałym drapieżcą. Nigdy nie polowałam na grubego zwierza i nigdy nie będę, ale potrafię zrozumieć urok tego zajęcia. Po pierwsze - ciągnęłam, nie patrząc już na dymiącą kupkę popiołu, która przed chwilą była Mullerem - musimy potroić straże przy wszystkich znanych rękopisach. Po drugie, trzeba przeczesać wszystkie miejsca o nazwie Penderyn.
- Ja się tym zajmę - powiedział Hicks, już od dłuższego czasu szukający pretekstu, żeby opuścić pokój. Schitt i ja zostaliśmy sami i patrzyliśmy na siebie.
- Wygląda na to, że jesteśmy po tej samej stronie, panno Next.
- Niestety - odparłam z pogardą w głosie. - Pan chce dostać Portal Prozy. Ja chcę uwolnić wuja. W tym celu Acheron musi zostać zniszczony. Do tego momentu pracujemy razem.
- Pożyteczny i szczęsny związek - powiedział Schitt tonem wyrażającym wszystko oprócz zadowolenia.
Wymierzyłam palcem w jego krawat.
- Proszę zrozumieć jedną rzecz, panie Schitt. Może i władza jest po pańskiej stronie, ale prawo jest po mojej. Radzę uwierzyć, kiedy mówię, że zrobię wszystko, żeby ochronić moją rodzinę. Czy to jasne?
Schitt omiótł mnie lodowatym wzrokiem.
- Niech pani nie próbuje mi grozić, panno Next. Mogę pani załatwić przeniesienie do Lerwick, zanim zdąży pani powiedzieć „Swift”. Proszę o tym pamiętać. Jest tu pani dlatego, że jest pani dobra w tym, co robi. Czyli z tego samego powodu co ja. Mamy więcej wspólnego, niż pani sądzi. Miłego dnia życzę, panno Next.
Szybkie przeszukanie atlasów i encyklopedii ujawniło osiemdziesiąt cztery miasta i miasteczka zawierające w nazwie słowo „Penderyn”. Imię to nosiło dwakroć tyle ulic, pubów, klubów i stowarzyszeń. Nie było w tym nic dziwnego; Dic Penderyn został stracony w 1831 roku za zranienie żołnierza podczas zamieszek w Merthyrze; a jako że był niewinny, został uznany za pierwszego męczennika walijskiego powstania i symbol republikanów. Nawet gdyby Goliath mógł dokonać infiltracji w Walii, nie wiedzieliby, od którego Penderynu zacząć. Poszukiwania mogły potrwać dłuższy czas.
Zmęczona, pojechałam do domu, odebrawszy po drodze samochód z warsztatu. Udało im się wymienić przednią oś, wcisnąć nowy silnik i załatać dziury po kulach, z których kilka przeszło niebezpiecznie blisko kierowcy. Gdy podjeżdżałam do hotelu Finis, nad moją głową przepłynął powoli sterowiec klasy kliper. Zapadał zmierzch i światła nawigacyjne po bokach ogromnego statku powietrznego migotały tajemniczo na wieczornym niebie. Dziesięć śmigieł mełło powietrze z rytmicznym pomrukiem. Był to niezwykle elegancki widok; za dnia sterowiec był w stanie zasłonić słońce. Weszłam do hotelu. Konferencja Miltonów zakończyła się i Liz witała mnie teraz bardziej jak przyjaciółkę niż jak gościa.
- Dobry wieczór, panno Next. Wszystko w porządku?
- Nie całkiem - uśmiechnęłam się. - Ale miło, że pani pyta.
- Pani dodo przybył dziś po południu - oznajmiła Liz. - Jest w boksie numer pięć. Wieści szybko się roznoszą: Swindońskie Koło Miłośników Dodo już tu było. Mówią, że to bardzo rzadka wersja jeden czy coś w tym stylu - i proszą, żeby zadzwoniła pani do nich.
- Wersja 1.2 - mruknęłam z roztargnieniem. Dodo nie zajmowały w tym momencie pierwszego miejsca na mojej liście problemów. Zamilkłam na chwilę. Liz wyczuła moje niezdecydowanie.
- Czy mogę coś dla pani zrobić?
- Czy... ee... czy dzwonił może pan Parke-Laine?
- Nie. Czy spodziewa się pani telefonu?
- Nie... raczej nie. Jeśli zadzwoni, jestem albo u siebie w pokoju, albo w Kocie z Cheshire. Gdyby nie dało się mnie zlokalizować, poproś go, żeby zechciał zadzwonić za pół godziny.
- A może po prostu poślę po niego samochód?
- Ojej, czy aż tak bardzo po mnie widać...?
Liz pokiwała głową.
- On się żeni.
- Ale nie z panią?
- Nie.
- Przykro mi.
- Mnie też. Czy ktoś kiedykolwiek poprosił cię o rękę?
- Jasne.
- I co powiedziałaś?
- Powiedziałam: „Poproś mnie jeszcze raz, kiedy wyjdziesz”.
- I zrobił to?
- Nie.
Zajrżałam do Pickwicka, który najwyraźniej zadomowił się w nowym miejscu. Na mój widok zaplokał podniecony. Dodo okazały się zaskakująco inteligentne i całkiem zwinne, choć eksperci utrzymywali, że wyginęły, bo były głupie i powolne. Dałam mu garść orzeszków ziemnych i przeszmuglowałam pod płaszczem do pokoju. Nie żeby boksy były brudne czy coś w tym stylu; po prostu nie chciałam, żeby był sam. Rozłożyłam w łazience jego ulubiony dywanik, żeby miał się gdzie zagnieździć, a na wierzchu położyłam warstwę gazet. Powiedziałam mu, że jutro zawiozę go do mamy, po czym zostawiłam przy oknie, przyglądającego się samochodom na parkingu.
- Dobry wieczór pani - powiedział barman w Kocie z Cheshire. - W czym jest podobny kruk do biurka?
- Bo w „obu” jest litera „b”?
- Bardzo dobrze. Mały vorpal’s special, zgadza się?
- Pan chyba żartuje. Dżin z tonikiem. Podwójny.
Uśmiechnął się i odwrócił w stronę baru.
- Policja?
- OpSpece.
- DL?
- Yhm.
Wzięłam mojego drinka.
- Szkoliłem się na DL-owca - powiedział tęsknie. - Dochrapałem się nawet kadeta.
- I co?
- Moja dziewczyna była wojującą marlowianką. Przeprogramowała kilka szekspiromatów tak, że cytowały Tamerlana, a kiedy wpadła, wsypała także mnie. I na tym się skończyło. Nawet armia mnie nie chciała.
- Jak masz na imię?
- Chris.
- Thursday.
Podaliśmy sobie ręce.
- Mogę mówić tylko z własnego doświadczenia, Chris, ale byłam i w armii, i w OpSpecach i myślę, że powinieneś być wdzięczny swojej dziewczynie.
- Jestem - powiedział pośpiesznie Chris. - Każdego dnia. Pobraliśmy się i mamy dwójkę dzieci. Wieczorami pracuję tutaj, a w dzień kieruję swindońskim oddziałem Stowarzyszenia Miłośników Kita Marlowe’a. Liczy prawie cztery tysiące członków. Nieźle, jak na elżbietańskiego fałszerza, mordercę, hazardzistę i ateistę.
- Niektórzy twierdzą, że mógł nawet napisać sztuki tradycyjnie przypisywane Szekspirowi.
Chrisa zatkało. Spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Nie jestem pewny, czy powinienem rozmawiać o tym z DL-owcem.
- Prawo nie zabrania dyskusji, Chris. Za kogo nas bierzesz, za Wielkiego Brata?
- No nie. Wielki Brat to chyba OS-2...?
- To co z tym Marlowe’em?
Chris zniżył głos.
- Okay. Myślę, że Marlowe mógł napisać te sztuki. Bez wątpienia był świetnym dramaturgiem, o czym świadczy Faust, Tamerlan i Edward II. Był jedynym człowiekiem swojej epoki zdolnym do czegoś takiego. Bacon i Oksford nie liczą się. Stawiam tylko na Marlowe’a.
- Ale Marlowe został zamordowany w 1593 roku - powiedziałam powoli. - A większość sztuk została napisana później.
Chris spojrzał mi w oczy i jeszcze bardziej zniżył głos.
- Jasne. Jeśli naprawdę zginął w tej bójce w barze.
- Co takiego?
- Jest możliwe, że jego śmierć została sfingowana.
- Jak to?
Chris wziął głęboki oddech. Najwyraźniej miał coś do powiedzenia na ten temat.
- Pamiętaj, że Elżbieta była królową protestancką. Każda manifestacja ateizmu lub papizmu stanowiła wyzwanie rzucone władzy Kościoła protestanckiego oraz królowej jako jego głowie.
- Zdrada stanu - szepnęłam. - Przestępstwo karane śmiercią.
- Dokładnie. W kwietniu 1593 roku Rada Koronna aresztowała niejakiego Thomasa Kyda w związku z jakimiś antyrządowymi pismami. Podczas rewizji znaleziono u niego teksty ateistyczne.
- Co z tego?
- Kyd obciążył Marlowe’a. Powiedział, że tamten napisał je dwa lata temu, kiedy mieszkali razem. Marlowe został aresztowany i przesłuchany osiemnastego maja 1593 roku. Został zwolniony za poręczeniem, co sugeruje, że nie znaleziono dostatecznie mocnych dowodów, by oddać go pod sąd.
- A jego przyjaźń z Walsinghamem? - zapytałam.
- Do tego zmierzałem. Walsingham zajmował wpływowe stanowisko w tajnych służbach; znali się od wielu lat. Jako że liczba dowodów przeciw Marlowe’owi z dnia na dzień rosła, jego powtórne aresztowanie zdawało się nieuchronne. Lecz oto rankiem trzydziestego rnaja Marlowe ginie podczas burdy w tawernie, ponoć o niezapłacony rachunek.
- Bardzo wygodne.
- Bardzo. Moim zdaniem, Walsingham sfingował śmierć przyjaciela. Trzej mężczyźni uczestniczący w bójce byli przezeń opłaceni, przekupił też koronera. Następnie Marlowe podstawił Szekspira. Will, zubożały aktorzyna, który znał Christophera jeszcze z Shoreditch Theatre, prawdopodobnie skwapliwie wykorzystał okazję zarobienia trochę grosza. Jego kariera rozpoczyna się wtedy, gdy kończy się kariera Marlowe’a.
- To interesująca teoria. Ale czy Wenus i Adonis nie zostały opublikowane na kilka miesięcy przed śmiercią Marlowe’a? Nawet przed aresztowaniem Kyda?
Chris odkaszlnął.
- Słuszna uwaga. Jedyne, co mogę na to powiedzieć, to to, że cała intryga musiała zostać uknuta wcześniej albo że daty zostały sfałszowane.
Zamilkł na moment, rozejrzał się wokół siebie i zniżył głos do ledwie słyszalnego szeptu.
- Nie mów innym marlowianom, ale jeszcze coś przemawia przeciwko sfingowanej śmierci.
- Zamieniam się w słuch.
- Marlowe został zabity w obrębie jurysdykcji koronera królewskiego, którego trudno przekupić. Oględziny jakoby podmienionego ciała przeprowadzało szesnastu sędziów. Gdybym ja był Walsinghamem, zainscenizowałbym tę śmierć gdzieś na prowincji, gdzie łatwiej przekupić koronera. Więcej, zmasakrowałbym ciało do tego stopnia, że identyfikacja byłaby niemożliwa.
- Co sugerujesz?
- Że z równym prawdopodobieństwem można założyć, iż to sam Walsingham zlecił zabójstwo Marlowe’a, żeby uniknąć wsypy. Ludzie na torturach mówią różne rzeczy, a niewykluczone, że Marlowe znał różne ciemne sprawki Walsinghama.
- Więc sztuki Szekspira napisał Szekspir? A jak wytłumaczysz skąpość informacji biograficznych, dziwaczne podwójne życie, fakt, że najwyraźniej nikt w Stratfordzie nie wiedział o jego twórczości literackiej?
Chris wzruszył ramionami.
- Nie wiem, Thursday. Jeśli wykluczymy Marlowe’a, w całym elżbietańskim Londynie nie ma nikogo, kto byłby w stanie napisać takie dzieła.
- A masz jakiś inny pomysł?
- Żadnego. Ale ci z epoki elżbietańskiej to byli nieźli goście. Intrygi dworskie, wywiad...
- Im bardziej się czasy zmieniają...
- Całkowicie się z tobą zgadzam. Zdrowie.
Stuknęliśmy się szklankami i Chris odszedł do innego klienta. Pograłam na pianinie przez pół godziny, po czym poszłam spać. Po drodze zajrzałam do recepcji, ale Landen nie dzwonił.
27
Hades znajduje inny rękopis
(...) Liczyłem na to, że znajdę rękopis Austen albo Trollope’a, Thackeraya, Fieldinga albo Swifta. Może Johnsona, Wellsa czy Conan Doyle’a. Defoe byłby niezły. Wyobraźcie sobie mój zachwyt, gdy odkryłem, że arcydzieło Charlotte Bronte, Jane Eyre, jest wystawione na widok publiczny w jej starym domu. Czy los mógł mi bardziej sprzyjać? (...)
ACHERON HADES
Rozkosze i profity degeneracji
Nasze zalecenia dotyczące bezpieczeństwa zostały przekazane do muzeum sióstr Bronte i owej nocy było tam pięciu uzbrojonych strażników. Pięciu krzepkich chłopa z Yorkshire, specjalnie wybranych do tego najszczytniejszego zadania ze względu na silne poczucie literackiej dumy. Jeden stale przebywał w pomieszczeniu, gdzie stała gablota z rękopisem, drugi obchodził budynek, dwóch patrolowało okolice, a piąty siedział w dyżurce przed sześcioma ekranami telewizyjnymi. Podczas włamania ten ostatni jadł kanapkę z jajkiem i cebulą, nie spuszczając oka z monitorów. Nie zauważył niczego, ale też paranaturalne zdolności Hadesa nigdy nie zostały ujawnione nikomu poniżej OS-9.
Hades dostał się do gmachu bez najmniejszego trudu: wszedł przez kuchenne drzwi, wyłamawszy uprzednio zamek łomem. Strażnik obchodzący budynek nie usłyszał nadchodzącego. Jego ciało znaleziono później wciśnięte pod rynnę. Acheron ostrożnie skradał się po schodach, starając się nie robić hałasu. Tak naprawdę trzydziestki ósemki strażników nie mogły uczynić mu żadnej szkody, ale co to by była za przyjemność, gdyby tak po prostu zapukał i wszedł? Prześliznął się korytarzem do sali, gdzie był wystawiony rękopis, i zajrzał do środka. Pokój był pusty. Z jakiegoś powodu strażnik wyszedł. Acheron podszedł do gabloty z pancernego szkła i położył rękę dokładnie nad książką. Pod dotykiem jego dłoni szkło zaczęło falować i mięknąć; po krótkiej chwili stało się na tyle elastyczne, że Hades wsunął woń palce i chwycił rękopis. Rozmiękczona szklana powierzchnia gięła się i ciągnęła jak guma, gdy wyjmował książkę, po czym szybko zastygła; jedynym dowodem na to, że jej molekularna struktura uległa zmianie, było lekkie pofałdowanie powierzchni. Hades uśmiechnął się triumfalnie, patrząc na stronę tytułową:
Jane Eyre
Autobiografia pióra Currer Bell
Październik 1847
Acheron zamierzał zabrać książkę i zniknąć, ale zawsze lubił tę powieść. Ulegając pokusie, zaczął czytać.
Rękopis był otwarty na scenie, w której Jane Eyre leży w łóżku i słyszy szatański śmiech dobiegający spod drzwi jej pokoju. Szczęśliwa, że szatańsko śmiejąca się zjawa nie stoi przy jej postaniu, zrywa się i zasuwa rygiel, wołając:
- Kto tam?* [Charlotte Bronte, Dziwne losy Jane Eyre - w przekładzie Teresy Świderskiej.]
Miast odpowiedzi słyszy gardłowy pomruk i jęk, oddalające się kroki i zamykane drzwi. Narzuca na ramiona szal, powoli odsuwa rygiel, uchyla drzwi i ostrożnie wygląda na korytarz. Na chodniku dostrzega lichtarz z zapaloną świecą i zauważa, że korytarz jest pełen dymu. Skrzypnięcie półotwartych drzwi pokoju Rochestera przykuwa jej uwagę, widzi, że to stamtąd wydobywa się dym. Nie zastanawiając się ani sekundy, wpada do płonącej sypialni i potrząsa śpiącym, wołając:
- Proszę wstawać, proszę wstawać!
Rochester nie rusza się i Jane widzi z rosnącą trwogą, że prześcieradła zaczynają się palić. Chwyta miednicę i dzbanek i oblewa śpiącego, biegnie do swojego pokoju po więcej wody i polewa nią posłanie. Po krótkiej szamotaninie udaje jej się zgasić ogień, a Rochester, miotając przekleństwa, gdyż zbudził się w kałuży wody, pyta ją:
- Czy to potop?
- Nie, proszę pana - odpowiada ona - ale był pożar; niech pan wstaje, proszę; jest pan przemoczony do nitki, przyniosę świecę.
Rochester nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, co się wydarzyło.
- W imię wszystkich elfów w chrześcijańskim świecie, czy to Jane Eyre? - pyta. - Co pani ze mną zrobiła, mała czarownico? Kto jest w pokoju oprócz pani? Czy pani chciała mnie utopić?
- Odwróć się bardzo powoli.
Ta ostatnia kwestia została wypowiedziana przez strażnika, którego głos wdarł się w lekturę Acherona.
- Nienawidzę tego! - poskarżył się Hades, odwracając się do strażnika, który trzymał go na muszce. - Akurat wtedy, kiedy zaczęło mnie wciągać!
- Nie ruszać się. Odłóż rękopis.
Acheron zrobił, jak mu polecono. Strażnik odpiął krótkofalówkę i podniósł ją do ust.
- Na twoim miejscu nie wzywałbym nikogo - powiedział Acheron miękko.
- Ach, tak? - zareplikował strażnik pewnym głosem. - A niby dlaczego, do diabła?
- Ponieważ - powiedział powoli Acheron, patrząc mu w oczy i sięgając wzrokiem głęboko w serce - w ten sposób nigdy się nie dowiesz, dlaczego zostawiła cię żona.
Strażnik opuścił krótkofalówkę.
- Co wiesz o Denise?
Miałam koszmarny sen. Znowu byłam na Krymie, słyszałam łoskot dział i metaliczny krzyk wydawany przez pancerz trafionego transportera. Czułam w ustach kurz, w nozdrzach zapach kordytu i amatolu, słyszałam zdławione krzyki kolegów i huk ciężkiej artylerii. Działa kalibru osiemdziesiąt osiem były tak blisko, że nie musiały celować. Nie słyszałeś tego, które w ciebie trafiło. Siedziałam w transporterze i wracałam na pole walki wbrew wyraźnym rozkazom. Jechałam przez łąkę, wśród wraków z poprzednich bitew. Poczułam, że coś potężnego szarpie pojazdem i że dach otwiera się, wpuszczając snop promieni słonecznych, dziwnie piękny w wirującym pyle. Ta sama niewidzialna ręka chwyciła transporter i uniosła go w powietrze. Wylądował na jednej gąsienicy, przejechał tak kilka jardów i opadł na dwie. Silnik nie zgasł, panowałam nad pojazdem; jechałam dalej, nie zważając na szkody. Dopiero sięgając do przycisku radiotelefonu, zorientowałam się, że dach został zdmuchnięty. Odkrycie to oszołomiło mnie, ale miałam mało czasu, by nad nim medytować. Przede mną rozciągało się dymiące złomowisko dumy hrabstwa Wessex: Lekkiej Brygady Pancernej. Rosyjskie osiemdziesiątki ósemki zamilkły; powietrze wypełniał teraz terkot broni ręcznej i pojedyncze strzały, gdy Rosjanie i moi koledzy wymieniali ogień. Podjechałam do najbliższej grupy rannych wlokących się w naszą stronę i zwolniłam blokadę tylnych drzwi. Nie utworzyły się, ale to nie miało znaczenia, gdyż boczne drzwi zniknęły wraz z dachem. Szybko zapakowałam dwudziestu dwóch rannych i umierających żołnierzy do transportera przeznaczonego dla ośmiu osób. Nad wszystkim unosił się uporczywy dzwonek telefonu. Mój brat, bez hełmu i z zakrwawioną twarzą, opatrywał rannych. Powiedział, żebym wróciła po niego. Gdy odjeżdżałam, od pancerza odbił się pocisk z karabinu: nadchodziła rosyjska piechota. Telefon nadal dzwonił. Wymacałam w ciemności słuchawkę, upuściłam ją i zaczęłam szukać po omacku na podłodze, klnąc. Dzwonił Bowden.
- Dobrze się czujesz? - zapytał, wyczuwając, że coś jest nie tak.
- W porządku - odpowiedziałam, przywykła da przechodzenia z koszmarów do rzeczywistości. - Co się stało? - spojrzałam na zegarek i jęknęłam. Była trzecia rano.
- Kolejny rękopis został skradziony. Właśnie miałem telefon. Ten sam scenariusz co z Chuzzlewitem. Po prostu weszli i zabrali go. Zginęło dwóch strażników. Jeden zastrzelony z własnego pistoletu.
- Jane Eyre?
- Skąd wiesz, do licha?
- Rochester mi powiedział.
- Co?!
- Nieważne. Haworth House?
- Godzinę temu.
- Przyjadę po ciebie za dwadzieścia minut.
Godzinę później pędziliśmy na północ, do wjazdu na autostradę M1 w Rugby. Noc była jasna i chłodna, drogi niemal puste. Postawiłam dach i włączyłam ogrzewanie, ale i tak przewiewało nas, gdy porywisty wiatr znajdował szpary w płótnie i wdzierał się do środka. Zadygotałam na myśl o tym, jak będzie wyglądała jazda tym samochodem w zimie. Około piątej powinniśmy dotrzeć do Rugby, a stamtąd już byłoby niedaleko.
- Mam nadzieję, że nie pożałuję tego - szepnął Bowden. - Braxton nie będzie najszczęśliwszy, kiedy się dowie.
- Zawsze, kiedy ludzie mówią: „Mam nadzieję, że nie pożałuję tego”, okazuje się później, że żałują. Jeśli chcesz, żebym cię wysadziła, zrobię to. Chrzań Braxtona. Chrzań Goliatha i chrzań Jacka Schitta. Pewne rzeczy są ważniejsze niż i normy i przepisy. Rządy i mody przychodzą i odchodzą, a Jane Eyre jest wieczna. Oddałabym wszystko, żeby uratować tę powieść od zniszczenia.
Bowden nie odpowiedział. Podejrzewałam, że dopiero pracując ze mną, zaczął lubić zawód DL-owca. Zmieniłam bieg, żeby wyprzedzić powolną ciężarówkę, i ponownie przyspieszyłam.
- Skąd wiedziałaś, że chodzi o Jane Eyre?
Zastanowiłam się przez minutę. Jeśli mogłam to komukolwiek powiedzieć, to tylko Bowdenowi. Wyjęłam z kieszeni chisteczkę Rochestera.
- Popatrz na monogram.
- EFR?
- Edward Fairfax Rochester.
Bowden spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
- Ostrożnie, Thursday. Przyznaję, że nie jestem najwiekszym znawcą twórczości Bronte, ale nawet ja wiem, że ci ludzie nie są tak naprawdę prawdziwi.
- Prawdziwi czy nie, spotkałam go kilka razy. Mam też jego płaszcz.
- Zaczekaj - rozumiem, że Quaverley został wyciągnięty z Dickensa, ale co ty mówisz? Że postaci mogą wyskakiwać z kart powieści?
- Zgadzam się, że dzieje się coś dziwnego, coś, czego nie umiem wytłumaczyć. Granica między mną a Rochesterem rozluźniła się. Wyskakiwanie z powieści też nie jest w jego stylu. A ja weszłam raz do książki, kiedy byłam małą dziewczynką. Trafiłam na moment, kiedy spotykają się po raz pierwszy. Pamiętasz?
Bowden wyglądał przez moment na spłoszonego. Spojrzał przez okno na stację benzynową, którą mijaliśmy.
- Bardzo tanio jak na bezołowiową.
Domyśliłam się.
- Nie czytałeś Jane Eyre, prawda?
- To znaczy... - zająknął się - ... właściwie... ee...
Wybuchnęłam śmiechem.
- No, no, DL-owiec, który nie przeczytał Jane Eyre?
- Dobra, dobra, już nie pastw się nade mną. Za to dogłębnie przestudiowałem Wichrowe Wzgórza i Villette. Jane Eyre odłożyłem na później, ale zdaje się, że umknęło mi to jak wiele innych rzeczy.
- To może streszczę ci ją szybko.
- No dobrze - zgodził się Bowden gderliwie.
Przez następną godzinę opowiadałam mu dzieje Jane Eyre, począwszy od dzieciństwa samotnej sieroty w domu pani Reed i jej dzieci, przez pobyt w Lowood, okropnej szkole dobroczynnej prowadzonej przez okrutnego i pełnego hipokryzji ewangelika, epidemię tyfusu i śmierć najlepszej przyjaciółki Jane, Helen Burns, i dalej, jak Jane zostaje wzorową uczennicą, a wreszcie nauczycielką w tejże szkole, której dyrektorką jest panna Temple.
- Jane opuszcza Lowood i wyjeżdża do Thornfield, gdzie zajmuje się jedną uczennicą, pupilka Rochestera, Adelką.
- Pupilka? - zapytał Bowden. - A cóż to takiego?
- Cóż - odparłam - myślę, że to elegancka forma określania owocu poprzedniego związku. Gdyby Rochester żył dzisiaj, zdjęcie Adeli zajmowałoby całą pierwszą stronę „Ropuchy”, opatrzone podpisem: nieślubne dziecko.
- Zaopiekował się nieślubną córką?
- O, tak. No dobrze, Thornfield to przyjemne miejsce, choć nieco dziwne: Jane ma wrażenie, że dzieje się tam coś, o czym nikt nie chce mówić. Rochester wraca do domu po trzymiesięcznej nieobecności i okazuje się pochmurną, władczą osobowością. Jest pod wrażeniem hartu ducha Jane, gdy ta ratuje go od spłonięcia w tajemniczym pożarze, który wybuchł w jego sypialni. Jane zakochuje się w Rochesterze, ale jest świadkiem jego zalotów do Blanki Ingram, takiego dziewiętnastowiecznego kociaka. Jane wyjeżdża, by odwiedzić umierającą panią Reed, a kiedy wraca, Rochester prosi ją o rękę; podczas jej nieobecności uświadomił sobie, że jej zalety daleko przewyższają zalety panny Ingram, mimo różnicy ich pozycji społecznych.
- Na razie nieźle.
- Nie mów hop. Miesiąc później ich ceremonia ślubna zostaje przerwana przez prawnika, który twierdzi, że Rochester jest już żonaty, a jego pierwsza żona - Berta - nadal żyje. Oskarża Rochestera o bigamię i okazuje się, że to prawda. Obłąkana Berta Rochester mieszka w pokoju na ostatnim piętrze Thornfield, pod opieką dziwacznej służącej, Gracji Poole. To Berta próbowała podpalić śpiącego Rochestera kilka miesięcy wcześniej. Jane jest wstrząśnięta do głębi - jak możesz sobie wyobrazić - a Rochester próbuje wyjaśnić swoje postępowanie, zapewniając, że jego miłość do niej jest prawdziwa. Jane nadał go kocha, ale ucieka i trafia do domu, gdzie mieszka rodzeństwo Riversów, dwie siostry i brat, którzy okazują się jej bliskimi kuzynami.
- Czy to nie trochę nieprawdopodobne?
- Szsz. Wuj Jane, a zarazem wuj Riversów, umiera i zostawia jej cały swój majątek. Jane dzieli go między całą czwórkę i staje się niezależna finansowo. Jej kuzyn, St. John Rivers, postanawia wyjechać do Indii jako misjonarz i chce, żeby Jane poślubiła go i służyła Kościołowi wraz z nim. Jane chętnie zgadza się służyć mu pomocą w pracy misyjnej, ale nie chce wyjść za niego. Uważa, że małżeństwo jest związkiem wynikającym z miłości i wzajemnego szacunku, nie z poczucia obowiązku. Dochodzi do długiej walki silnych osobowości, a wreszcie Jane zgadza się wyjechać razem z nim do Indii jako jego pomocnica. Powieść kończy się w Indiach, kiedy Jane zaczyna nowe życie.
- I to wszystko? - zapytał Bowden ze zdziwieniem.
- Co znaczy „wszystko”?
- Cóż, zakończenie raczej rozczarowuje. Szukamy doskonałości w sztuce, bo nigdy nie znajdujemy jej w prawdziwym życiu, a tu Charlotte Bronte kończy swoją powieść - prawdopodobnie zawierającą osobiste przemyślenia i marzenia - w sposób odzwierciedlający własny zawód miłosny. Gdybym był Charlotte, zdecydowanie połączyłbym Rochestera i Jane, najchętniej węzłem małżeńskim.
- Nie miej pretensji do mnie - powiedziałam. - Ja tego nie napisałam - zamilkłam na chwilę. - Ale oczywiście masz rację - szepnęłam. - To bezsensowne zakończenie. Dlaczego, kiedy wszystko zapowiadało się tak dobrze, zakończenie tak dołuje czytelnika? Nawet najzagorzalsi wielbiciele Jam Eyre zgadzają się co do tego, że byłoby lepiej, gdyby się pobrali.
- Jak, skoro jest Berta?
- Nie wiem, mogłaby umrzeć czy coś w tym stylu. To pewien kłopot, prawda?
- A skąd tak dobrze znasz tę powieść? - zapytał Bowden.
- Zawsze ją bardzo lubiłam. A kiedy zostałam postrzelona, miałam ją w kieszeni kurtki. Zatrzymała pocisk. Rochester pojawił się w chwilę potem i tamował krwotok z ramienia, dopóki nie przyjechali lekarze. On i ta książka uratowali mi życie.
Bowden spojrzał na zegarek.
- Do Yorkshire jeszcze daleko. Nie dojedziemy tam przed... O, a to co?
Na autostradzie przed nami wydarzył się najwyraźniej jakiś wypadek. Stanęliśmy na końcu sznura liczącego co najmniej kilkanaście samochodów, a gdy przez kilka minut nic się nie ruszyło, zjechałam na pobocze i powoli podjechałam na początek kolejki. Gliniarz z drogówki zamachał na nas i kazał stanąć, spojrzał podejrzliwie na ślady po kulach na karoserii i powiedział:
- Przykro mi, ale nie mogę pani przepuścić.
Pokazałam moją starą odznakę OS-5 i natychmiast zmienił ton.
- Przepraszam. Tam dzieje się coś niezwykłego.
Bowden i ja wymieniliśmy spojrzenia i wysiedliśmyz samochodu. Przed nami tłumek ciekawskich tłoczył się przed taśmą z napisem POLICJA PRZEJŚCIE WZBRONIONE. Stali w milczeniu, wpatrując się w rozgrywający się przed nimi spektakl. Trzy terenówki i ambulans były już na miejscu, dwóch ratowników zajmowało się noworodkiem, owiniętym w kocyk i zanoszącym się żałosnym płaczem. Funkcjonariusze z ulgą przyjęli moje pojawienie się: najwyższy stopniem był sierżant i wszyscy chętnie przerzucili odpowiedzialność na kogoś z OS-5, najważniejszego agenta, jakiego kiedykolwiek widzieli.
Pożyczyłam lornetkę i spojrzałam na pustą autostradę. Jakieś pięćset metrów przed nami droga i rozgwieżdżone nocne niebo zlały się w wirującą spiralę, lej zgniatający i zniekształcający światło, które doń wpadało. Westchnęłam. Ojciec opowiadał mi o dystorsjach czasowych, ale nigdy żadnej nie widziałam na własne oczy. W środku leja, gdzie załamane światło zostało ubite w zagmatwany wzór, znajdowała się czarna jak atrament dziura, na pierwszy rzut oka zupełnie pozbawiona głębi i posiadająca tylko powierzchnię: idealne koło wielkości grejpfruta. Ruch po przeciwnej stronie autostrady także został wstrzymany przez policję, a mrugające niebieskie koguty radiowozów zwalniały do czerwieni, przeświecając przez skraj czarnej masy i zniekształcając obraz drogi, jak światło załamane na krawędzi słoika po dżemie. Przed lejem stał niebieski datsun, którego maska zaczynała się już rozciągać. Za nim znajdował się motocykl, a na samym końcu, najbliżej nas, duży zielony sedan. Przyglądałam się im przez parę minut, lecz wszystkie pojazdy stały nieruchomo na asfalcie. Motocyklista i pasażerowie obu samochodów zdawali się skamieniali jak rzeźby.
- Cholera! - zmełłam w ustach przekleństwo i spojrzałam na zegarek. - Kiedy to się stało?
- Jakąś godzinę temu - odpowiedział sierżant. - Ciężarówka ExcoMatu miała wypadek. Nie mogło trafić na gorszy moment: właśnie kończyłem służbę. - Pokazał palcem niemowlę leżące na noszach, które włożyło paluszki do buzi i przestało płakać. - To był kierowca. Przed wypadkiem miał trzydzieści jeden lat. Kiedy przyjechaliśmy, miał osiem - a za chwilę będzie tylko mokrą plamą na kocyku.
- Wezwaliście ChronoStraż?
- A jakże - odrzekł zrezygnowanym tonem, - Ale mają jakąś dziurę w czasoprzestrzeni koło Tesco w Wareham. Dotrą tu najwcześniej za cztery godziny.
Myślałam szybko.
- Ile osób zginęło do tej pory?
- Sir - powiedział jeden z funkcjonariuszy, wskazując na drogę. - Myślę, że powinien pan popatrzeć!
Wszyscy zwróciliśmy wzrok na niebieskiego datsuna, który zaczął giąć się i rozciągać, łamać i kurczyć, wsysany w dziurę. Po kilku sekundach zniknął całkowicie, skompresowany do jednej miliardowej swoich rozmiarów i katapultowany do Tamtąd.
Sierżant zsunął czapkę na tył głowy i westchnął. Nie był w stanie nic zrobić.
Powtórzyłam pytanie.
- Ile osób?
- Wessało ciężarówkę, cały bibłiowóz, dwanaście samochodów i motocykl. Razem ze dwadzieścia osób.
- To dużo materii - powiedziałam ponuro. - Zanim pojawi się ChronoStraż, dystorsja może zrobić się wielka jak boisko.
Sierżant wzruszył ramionami. Nigdy go nie uczono, co robić w przypadku niestabilności czasowych. Odwróciłam się do Bowdena.
- Chodź.
- Co?
- Mamy małe zadanko.
- Oszalałaś!
- Może.
- Nie możemy zaczekać na ChronoStraż?
- Nie zdążą, nie mają szans. To prościutkie. Małpa po lobotomii jest w stanie to zrobić.
- A skąd my weźmiemy o tej porze małpę po lobotomii?
- Chyba masz pietra, Bowden.
- Chyba tak. Wiesz, co się stanie, jeśli nam się nie uda?
- Uda się. To pestka. Mój tato był w ChronoStraży i opowiedział mi wszystko o takich rzeczach. Cały sekret leży w kulach. Za cztery godziny na naszych oczach dojdzie do katastrofy na skalę całej planety. Szczelina w czasie osiągnie takie rozmiary, że nie będziemy pewni, czy tu i teraz nie jest przypadkiem tam i wtedy. Upadek cywilizacji, panika na ulicach, prawdziwy koniec świata. Hej, chłopcze!
Zobaczyłam na skraju drogi chłopaka odbijającego piłkę do koszykówki. Dał mi ją niechętnie, a ja wróciłam do Bowdena, czekającego przy samochodzie z niepewną miną. Opuściliśmy dach i Bowden zajął miejsce pasażera, ściskając kurczowo piłkę.
- Piłka do kosza?
- Tu kula, nie? - odpowiedziałam, wracając myślą do opowieści taty sprzed wielu lat. - Gotowy?
- Gotowy - odparł Bowden nieco drżącym głosem.
Włączyłam silnik i podjechałam powoli do ludzi z drogówki, wpatrujących się w nas w osłupieniu.
- Jest pani pewna tego, co robi? - zapytał najmłodszy z nich.
- Mniej więcej - powiedziałam, w zasadzie zgodnie z prawdą. - Czy ktoś ma zegarek z sekundnikiem?
Najmłodszy gliniarz zdjął z ręki swój i podał mi. Zapamiętałam rzeczywisty czas - 5:30 - i przestawiłam go na 00:00, po czym przypięłam do lusterka. Sierżant krzyknął nam:
- Powodzenia! - gdy odjeżdżaliśmy, ale jego ton zdawał się mówić: „Chyba się więcej nie zobaczymy”.
Wokół nas niebo powoli jaśniało, ale w pobliżu grupy samochodów panowała głęboka noc. Dla pojazdów schwytanych w pułapkę czas zamarł, ale wiedzieli o tym tylko ci, którzy zostali na zewnątrz. Kierowcy i pasażerowie nie zauważyli, by wydarzyło się coś niezwykłego, choć gdyby spojrzeli za siebie, zobaczyliby, że świt wstaje nadspodziewanie szybko.
Pierwsze pięćdziesiąt jardów przeszło dość gładko, ale kiedy podjechaliśmy bliżej, samochód i motocykl wyraźnie przyśpieszyły, i gdy zrównaliśmy się z zielonym sedanem, licznik wskazywał około sześćdziesięciu mil na godzinę. Zerknęłam na zegarek zaczepiony na lusterku wstecznym i zauważyłam, że upłynęły dokładnie trzy minuty.
Bowden patrzył, co się dzieje za nami. W miarę jak zbliżaliśmy się do niestabilności, ruchy gliniarzy stawały się coraz szybsze, a wreszcie ich obraz całkiem się rozmazał. Samochody blokujące drogę zostały odwrócone i odstawione na pobocze z zawrotną prędkością. Bowden zauważył też, że słońce jest już wysoko na niebie, i zastanawiał się pewnie, dlaczego u diabła dał się w to wrobić.
W zielonym sedanie siedziały dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Kobieta spała, a kierowca patrzył w ciemną dziurę, która otworzyła się przed nimi. Krzyknęłam, żeby się zatrzymał. Opuścił szybę, a ja powtórzyłam polecenie, dodając: „OpSpece!”, i pomachałam legitymacją. Kierowca posłusznie nacisnął na hamulec. Trzy minuty i dwadzieścia sześć sekund upłynęło od momentu, gdy ruszyliśmy w podróż.
Z miejsca gdzie stali ChronoStrażnicy, widziano tylko światła stopu zielonego sedana, przebłyskujace słabo przez wir ciemności towarzyszący dystorsji. Przez następne dziesięć minut patrzyli, jak samochód skręca na pobocze. Dochodziła dziesiąta rano, pierwszy patrol ChronoStraży przybył prosto z Wareham. Ich sprzęt i ludzie byli właśnie przerzucani helikopterem OS-12, a pułkownik Rutter przyleciał pierwszy, żeby zobaczyć, co jest do zrobienia. Był zaskoczony, dowiadując się, że dwóch zwykłych agentów zgłosiło się na ochotnika, tym bardziej że nikt nie potrafił mu powiedzieć, kim jesteśmy. Nawet sprawdzenie numeru mojego samochodu nic nie dało, bo w rejestrze figurował jeszcze jako własność komisu, w którym go kupiłam. Jedyną pozytywną rzeczą w tym całym burdelu, zauważył, było to, że jeden z pasażerów miał ponoć w ręce jakąś kulę. Ale gdyby dziura jeszcze się powiększyła i czas zwolnił jeszcze bardziej, dogonienie nas mogłoby im zabrać kilkanaście miesięcy, nawet gdyby użyli najszybszego pojazdu. Opuścił lornetkę i westchnął. To była śmierdząca, podła, samotna praca. Służył w ChronoStraży od ponad czterdziestu lat, według standardowego ziemskiego czasu. Gdyby zliczyć okresy spędzone w innej czasoprzestrzeni, miałby dwieście dziewięć lat. Fizjologiczny wiek jego ciała wynosił zaledwie dwadzieścia osiem. Jego dzieci były starsze od niego, a żona przebywała w domu pogodnej jesieni. Kiedyś myślał, że wysoki żołd zrekompensuje mu wszelkie problemy, ale tak się nie stało.
Gdy zielony sedan zamieniał się w mały puncik daleko za nami, Bowden zobaczył, że słońce sięga już niemal zenitu. Na niebie pojawił się nagle helikopter z wyraźnymi literami CS, logo ChronoStraży. Przed nami pozostał już tylko motocyklista, niebezpiecznie blisko ciemnej, wirującej dziury. Miał na sobie czerwoną skórzaną kurtkę i dosiadał najnowszego triumpha. Jak na ironię, był to jedyny motor zdolny do ucieczki przed wirem, gdyby tylko jego właściciel wiedział, co się dzieje. Goniliśmy go przez kolejne sześć minut, a gdy go doganialiśmy, ryk silnika stał się głośniejszy niż wycie wiatru, brzmiał jak tajfun, który przelatuje nad głową. Byliśmy ciągle o jakieś dwanaście stóp za nim i odległość ta nie chciała zmaleć. Strzałka szybkościomierza w moim porsche dotknęła dziewięćdziesiątki, gdy wreszcie się zrównaliśmy. Zatrąbiłam, lecz dźwięk klaksonu zginął w huku silników.
- Szykuj się! - krzyknęłam do Bowdena. Wiatr targał nam włosy i wydymał ubrania. Zamigałam światłami i motocyklista wreszcie nas zobaczył. Odwrócił się i pomachał nam, uznał, że chcemy się ścigać, wrzucił wyższy bieg i przyspieszył. Wir pochwycił go w mgnieniu oka, jego sylwetka rozciągnęła się, po czym skurczyła, i w przeciągu sekundy zniknął. Gdy uznałam, że nie możemy podjechać bliżej, nadepnęłam na hamulce i wrzasnęłam:
- Teraz!
Spod opon wydobył się dym, gdy zarzuciło nas w poprzek drogi. Bowden cisnął piłkę, która jakby urosła do rozmiarów dziury. Piłkę spłaszczyło w dysk, a dziura rozciągnęła się w szczelinę. Zobaczyliśmy, że trafiła w dziurę i odbiła się od niej, odsłaniając przed nami wjazd. Spojrzałam na zegarek, gdy wpadaliśmy w czeluść; piłka wskoczyła za nami do dziury, odcinając nas od świata, lecieliśmy do Tamtąd. Od momentu, gdy zmieniliśmy czasoprzestrzeń, upłynęło dwanaście minut i czterdzieści jeden sekund. Na zewnątrz minęło prawie siedem godzin.
- Motor zniknął - zauważył pułkownik Rutter. Jego zastępca odburknął coś niezrozumiałego. Nie podobało mu się, że jacyś nie-Chronosi wchodzą na ich teren. Przez ostatnie pół wieku udawało im się utrzymać otoczkę mistycyzmu wokól swojego zawodu, a co za tym idzie, stosowne pensje. Bohaterzy amatorzy mogli tylko podkopać bezgraniczne zaufanie społeczeństwa do ChronoStraży. To nie był trudny zawód; niekiedy zabierał sporo czasu, to wszystko. On sam załatał niedawno podobną szparę w czasoprzestrzeni, która otworzyła się w parku miejskim w Weybridge między zegarem kwiatowym a estradą. Jej zamknięcie trwało dziesięć minut: po prostu wszedł do środka i zatkał dziurę piłką tenisową, podczas gdy na zewnątrz przemknęło siedem miesięcy. Siedem razy podwójna pensja plus przywileje, dziękuję bardzo.
Agenci ChronoStraży wystawili przy drodze wielki zegar tarczą w stronę wiru, tak aby ich koledzy wewnątrz pola wiedzieli, co się dzieje. Podobny zegar umieszczony z tyłu helikoptera dawał im pojęcie o tym, jak powoli płynie czas w polu.
Po zniknięciu motocykla odczekali jeszcze pół godziny i zobaczyli, jak Bowden powstaje powoli i wrzuca w dziurę coś, co wyglądało jak piłka do koszykówki.
- Za późno - mruknął Rutter, który oglądał już wcześniej takie rzeczy. Wydał swoim ludziom rozkaz przystąpienia do akcji i właśnie uruchamiali wirnik helikoptera, gdy ciemność wokół dziury nagle wyparowała. Noc cofnęła się i mieli przed sobą jasną drogę. Wdzieli pasażerów sedana, którzy rozglądali się wokół siebie, zaszokowani nagłym dniem. Sto jardów dalej piłka wypełniła szczelinę i zastygła teraz w powietrzu, chwiejąc się lekko, gdy zasysał ją wir. W ciągu minuty szczelina zasklepiła się i piłka upadła na asfalt, odbiła się kilkakrotnie i potoczyła na pobocze. Niebo było jasne i nic nie wskazywało na to, by czas został w jakikolwiek sposób zaburzony. Ale po datsunie, motocykliście i kolorowym sportowym samochodzie nie było ani śladu.
Speedster mknął i mknął przed siebie. Autostrada zmieniła się w wirującą masę światła i koloru, niezrozumiałą dla nas obojga. Sporadycznie z mroku wyłaniał się jakiś spójny obraz, a kilkakrotnie myśleliśmy, że wróciliśmy do naszej czasoprzestrzeni, lecz wkrótce odrzucało nas z powrotem w wir, a w naszych uszach wył tajfun. Pierwszy wyraźny obraz to była droga gdzieś nieopodal Londynu. Była jakby zima i na śliskiej jezdni przed nami wyrosła nagle limonkowozielona furgonetka austin allegro. Skręciłam gwałtownie i przemknęłam obok niej z dużą szybkością, trąbiąc wściekle. Obraz rozsypał się i ułożył ponownie w brudną ładownię statku. Speedster był wciśnięty między dwie wielkie skrzynie, na jednej z nich widniał adres w Szanghaju. Wycie wiru przycichło, lecz zastąpił je nowy huk, huk sztormu. Statek zakołysał się, a Bowden i ja spojrzeliśmy na siebie, nie wiedząc, czy to już koniec podróży w czasie, czy nie. Huk spotężniał, a stęchła ładownia złożyła się i zniknęła. Natychmiast zastąpiła ją biała szpitalna sala. Burza ucichła, silnik mruczał cicho na jałowym biegu. Na jedynym zajętym łóżku siedziała senna i zmartwiona kobieta z ręką na temblaku. Wiedziałam, co mam jej powiedzieć.
- Thursday! - krzyknęłam podniecona.
Kobieta zmarszczyła brwi i spojrzała na Bowdena, który pomachał do niej wesoło.
- On nie zginął! - ciągnęłam, wiedząc teraz, że to prawda. W moich uszach już zaczynała wyć burza. Za moment znowu nas porwie. - Kraksa została sfingowana! Ludzie tacy jak Acheron nie umierają tak łatwo! Przyjmij ofertę pracy w DL-u w Swindon!
Kobieta na łóżku zdążyła tylko powtórzyć ostatnie słowo. Sufit i podłoga otwarły się i zanurkowaliśmy ponownie w prąd. Po oślepiającej paradzie kolorowego hałasu i głośnego światła wir zmienił się w parking przy jakiejś stacji benzynowej. Burza zwolniła i ucichła.
- To już? - zapytał Bowden.
- Nie wiem.
Była noc, latarnie rzucały pomarańczową poświatę na asfalt, lśniący jeszcze po niedawnym deszczu. Obok nas zatrzymał się samochód, duży pontiac z rodziną w środku. Żona ochrzaniała męża za to, że przysnął nad kierownicą, dzieci płakały. Wyglądało na to, że jesteśmy bliscy celu.
- Przepraszam pana! - krzyknęłam.
Mężczyzna opuścił szybę.
- Tak?
- Którego dziś mamy?
- Którego?
- Ósmego lipca - powiedziała żona, rzucając nam obojgu mordercze spojrzenie.
Podziękowałam jej i odwróciłam się do Bowdena.
- Jesteśmy trzy tygodnie do tyłu? - zapytał.
- Albo pięćdziesiąt sześć tygodni do przodu.
- Albo sto osiem.
- Rozejrzę się.
Wyłączyłam silnik i wysiadłam. Bowden dołączył do mnie i ruszyliśmy w stronę baru. Za budynkiem widzieliśmy autostradę, a nad nią pomost prowadzący do stacji benzynowej po drugiej stronie. Za naszymi plecami przejechało kilka ciężarówek z pustymi samochodami na lawetach.
- Coś jest nie tak.
- Zgadzam się - przytaknął Bowden. - Ale co?
Drzwi baru otworzyły się nagle i ukazała się w nich kobieta. W ręce trzymała pistolet, a przed sobą popychała mężczyznę, który potknął się z pośpiechu. Bowden pociągnął mnie za furgon zaparkowany przed barem. Wyjrzeliśmy ostrożnie i zobaczyliśmy, że kobieta ma niepożądane towarzystwo: wyrosło przed nią nagle kilku mężczyzn, a wszyscy byli uzbrojeni.
- Cóż u...? - szepnęłam, zdając sobie nagle sprawę z tego, że znam tę kobietę. - To ja!
Tak było. Wyglądałam nieco starzej, ale to byłam zdecydowanie ja. Bowden też to zauważył.
- Nie jestem pewien, czy podoba mi się to, co zrobiłaś z włosami.
- Wolisz długie?
- Oczywiście.
Patrzyliśmy, jak jeden z trzech mężczyzn rozkazał tej drugiej mnie rzucić broń. Druga ja powiedziała coś, czego nie dosłyszeliśmy, odrzuciła pistolet i puściła mężczyznę, którego pozostali pociągnęli brutalnie do siebie.
- Co tu się dzieje? - zapytałam, całkowicie zbita z tropu.
- Musimy iść! - powiedział Buwueu.
- I zostawić mnie tak?
- Popatrz - pokazał. Nasz samochód drżał lekko, jakby smagany podmuchami niewidzialnego wiatru.
- Nie mogę zostawić jej - siebie - w tej sytuacji!
Ale Bowden ciągnął mnie do speedstera, który dygotał coraz, mocniej i zaczynał blaknąć.
- Czekaj!
Wyrwałam mu się, wyciągnęłam pistolet i ukryłam go za kołem najbliższego samochodu, po czym pobiegłam za Bowdenem i wskoczyłam na tylne siedzenie. Ledwie zdążyłam. Oślepiło nas światło, ogłuszył grzmot, po czym zapanowała cisza. Otworzyłam jedno oko. Był dzień. Spojrzałam na Bowdena, który siedział za kierownicą. Parking zniknął, a jego miejsce zajął sielski wiejski krajobraz. Podróż w czasie dobiegła końca.
- Dobrze się czujesz? - zapytałam.
Bowden potarł trzydniowy zarost, który ukazał się na jego podbródku.
- Chyba tak. A ty?
- Jak można się spodziewać.
Zajrzałam do kabury. Była pusta.
- Zaraz pęknę. Czuję się, jakbym nie sikała przez tydzień.
Bowden zrobił zbolałą minę i zawtórował mi:
- To samo mogę powiedzieć o sobie.
Popędziłam za parkan. Bowden przeszedł sztywno przez drogę i oddał mocz na żywopłot.
- Jak myślisz, gdzie jesteśmy? - krzyknęłam do niego. - A właściwie, nie tyle gdzie, ile kiedy?
- Radiowóz dwadzieścia osiem, zgłoś się - zachrypiał głośnik.
- Któż to wie? - odkrzyknął Bowden, nie odwracając się. - Ale jeśli chcesz powtórzyć całą zabawę, znajdź sobie kogoś innego.
Opróżniwszy pęcherze, wróciliśmy do samochodu. Dzień był piękny, suchy i dość ciepły. W powietrzu unosił się zapach siana, a w oddali terkotał traktor, sunąc mozolnie przez pole.
- Co to było, ta historia ze stacją benzynową i z tobą? - zapytał Bowden. - To byłaś dawna ty czy przyszła ty?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem. Mam tylko nadzieję, że jakoś sobie poradziłam. Ci goście nie wyglądali na takich, którzy kwestują na potrzeby parafii.
- Dowiesz się.
- Pewnie tak. Ciekawe, kim był mężczyzna, którego próbowałam obronić?
- Pojęcia nie mam.
Usiadłam na masce i włożyłam ciemne okulary. Bowden podszedł do bramy i zajrzał za nią. W kotlinie przycupnęło miasteczko z szarego kamienia, a na polu pasło się spokojnie stado krów.
Bowden odczytał napis na kamieniu milowym.
- Mamy szczęście!
Byliśmy sześć mil od Haworth.
Nie słuchałam go. Próbowałam rozwikłać kwestię spotkania z samą sobą w szpitalnej sali. Gdybym wtedy siebie nie zobaczyła, nie pojechałabym do Swindon, a gdybym nie pojechała do Swindon, nie mogłabym poradzić sobie, żeby tam pojechać. To wszystko wyglądałoby z pewnością logicznie dla mojego taty, ale ja chybabym oszalała, zastanawiając się nad tym dłużej.
- Radiowóz dwadzieścia osiem, zgłoś się - powtórzył chrapliwie głośnik.
Przestałam myśleć o spotkaniu w szpitalu i spojrzałam na niebo i na słońce.
- Chyba jest południe.
Bowden potaknął.
- Czy to nie my jesteśmy radiowozem dwadzieścia osiem? - zapytał, marszcząc lekko brwi. Podniosłam mikrofon.
- Tu radiowóz dwadzieścia osiem, odbiór.
- Wreszcie! - w głosie mówiącego zabrzmiała ulga. - Pułkownik Rutter z ChronoStraży chce z wami mówić.
Bowden podszedł, żeby lepiej słyszeć. Wymieniliśmy spojrzenia, niepewni, czego się mamy spodziewać: opieprzu, gratulacji czy obu tych rzeczy naraz.
- Agenci Next i Cable. Słyszycie mnie? - zapytał głęboki głos.
- Tak, sir.
- Dobrze. Gdzie jesteście?
- Jakieś sześć mil od Haworth.
- Aż tam was wyniosło? - zaśmiał się rubasznie. - Nieźle. Odchrząknął. Czuliśmy, że nadchodzi trudny moment. - Nieoficjalnie był to jeden z najodważniejszych czynów, jakie kiedykolwiek widziałem. Uratowaliście życie wielu osobom i nie dopuściliście do tego, by ten wypadek pociągnął za sobą poważne konsekwencje. Możecie być oboje dumni z siebie, a ja byłbym zaszczycony, mając takich świetnych funkcjonariuszy pod moim dowództwem.
- Dziękujemy, sir, ja...
- Jeszcze nie skończyłem - warknął tak głośno, że podskoczyliśmy. - Natomiast oficjalnie złamaliście wszystkie możliwe przepisy. Powinienem wywiesić wasze głowy na kołkach na ścianie za nieprzestrzeganie procedur. I zrobię to, jeśli kiedykolwiek spróbujecie czegoś takiego jeszcze raz. zrozumiano?
- Zrozumiano, sir.
Popatrzyłam na Bowdena. Oboje mieliśmy na końcu języku tylko jedno pytanie.
- Jak długo nas nie było?
- Jest rok 2016 - powiedział Rutter. - Nie było was przez trzydzieści jeden lat!
28
Haworth House
(...) Ktoś mógłby powiedzieć, że ChronoStraż ma świetne poczucie humoru. Ja twierdzę, że są najzwyczajniej wredni. Słyszałam, że mieli zwyczaj pakowania rekrutów w kombinezony astronautów i wysyłania ich w przyszłość za tydzień, tak dla zabawy. Zabroniono tego, gdy jeden z rekrutów zniknął. Teoretycznie nadal istnieje, tylko że poza naszym czasem, bez możliwości powrotu i porozumienia się z nami. Obliczono, że dogonimy go za jakieś czternaście tysięcy lat - niestety, on przez ten czas postarzeje się tylko o dwanaście minut. Świetny dowcip. (...)
THURSDAY NEXT
Życie w OpSpecach
Oboje padliśmy ofiarami dziwacznego poczucia humoru ChronoStrażników. Dopiero co minęło południe następnego dnia. Nie było nas zaledwie siedem godzin. Przestawiliśmy zegarki i ruszyliśmy powoli do Haworth, jeszcze oszołomieni niedawnymi wydarzeniami.
W Haworth House medialny cyrk był w toku. Miałam nadzieje, że zdążymy, zanim się rozpęta, ale dziura na M1 skutecznie zniweczyła nasze szanse. Lydia Startright z Toad News Network dopiero przyjechała i nagrywała relację dla południowych wiadomości. Stała przed schodami prowadzącymi do Haworth House z mikrofonem w ręce i koncentrowała się. W chwilę później skinęła na kamerzystę, żeby kręcił, przybrała jedną ze swoich najpoważniejszych min i zaczęła.
- ...Gdy słońce wstało dziś rano nad Haworth House, policja rozpoczęła śledztwo w sprawie zuchwałej kradzieży i dwóch morderstw. Ubiegłej nocy jeden ze strażników został zastrzelony przez nieznanego włamywacza podczas próby powstrzymania go od kradzieży oryginalnego rękopisu Jane Eyre. Policja jest na miejscu zbrodni od wczesnych godzin rannych, lecz nie wydala dotychczas żadnego oświadczenia. Jest niemal pewne, że należy doszukiwać się analogii z kradzieżą rękopisu Martina Chuzzlewita, który, mimo wspólnych wysiłków policji i OpSpeców, nie został jeszcze odnaleziony. Biorąc pod uwagę porwanie z kart powieści pana Quaverleya i jego zabójstwo, można podejrzewać, że podobny los spotka Rochestera lub Jane. Goliath Corporation, której obecność w tym miejscu i czasie zaskoczyła funkcjonariuszy, powstrzymuje się od wszelkich komentarzy - jak zwykle.
- Cięcie! To było bardzo dobre, kochanie - oznajmił producent Lydii. - Czy możemy powtórzyć bez wzmianki o Goliacie? Wiesz, że zaraz to wytną.
- To niech wycinają.
- Lyds, złotko! Kto płaci rachunki? Kocham wolność słowa tak samo jak każdy, ale w czasie antenowym innym niż mój!
Zignorowała go i rozejrzała się dokoła. Pod bramę podjeżdżał samochód. Twarz Lydii rozjaśniła się i reporterka ruszyła stanowczym krokiem w jego stronę, machając na kamerzystę, żeby szedł za nią.
Przygarbiony funkcjonariusz około czterdziestki, szpakowaty i z podkrążonymi oczami, wzniósł oczy do nieba na jej widok i wykrzywił nieprzyjazną twarz w uśmiechu. Odczekał cierpliwie, aż zakończy wstęp.
- Mam przed sobą detektywa inspektora Oswalda Mandiasa z Wydziału Spraw Kryminalnych hrabstwa Yorkshire. Proszę mi powiedzieć, panie inspektorze, czy sądzi pan, że ta zbrodnia jest w jakikolwiek sposób powiązana z kradzieżą Chuzzlewita?
Policjant uśmiechnął się dobrodusznie, w pełni świadom faktu, że jeszcze dziś znajdzie się na trzydziestu milionach ekranów telewizyjnych.
- Jest o wiele za wcześnie, żeby cokolwiek twierdzić. Komunikat prasowy zostanie wydany w stosownym czasie.
- Czy to nie jest sprawa dla DL-u, sir? Jane Eyre należy do najcenniejszych dóbr kultury tego hrabstwa.
Mandias zatrzymał się naprzeciwko niej.
- W przeciwieństwie do swoich kolegów z innych wydziałów, DL-owcy w naszym hrabstwie pracują na materiale zebranym przez regularne siły porządkowe. Nie są policją i nie ma dla nich miejsca w środowisku policyjnym.
- Dlaczego, pana zdaniem, dziś rano pojawili się tu przedstawiciele Goliath Corporation?
- Koniec pytań! - krzyknął zastępca Mandiasa, gdy wianuszek ekip telewizyjnych zaczął się zacieśniać. Goliath pojawił się i zniknął, i nikt nie dowiedział się niczego więcej na ten temat. Policjanci utorowali sobie drogę przez tłum, a Lydia odeszła na bok, żeby coś przegryźć; nadawała na żywo od wczesnego ranka. Kilka minut później Bowden i ja nadjechaliśmy speedsterem.
- No, no - mruknęłam, wysiadając. - Startright w akcji. Dzień dobry, Lyds!
Lydia o mało nie udławiła się SmileyBurgerem. Wyrzuciła niedojedzony kawałek, chwyciła mikrofon i pobiegła za mną.
- Choć oficjalnie twierdzi się, że na miejscu przestępstwa nie ma Goliath Corporation i DL-u z Yorkshire - wydyszała, próbując dotrzymać nam kroku - sprawy przybrały interesujący obrót po pojawieniu się Thursday Next z OS-27. Odbiegając od obowiązujących procedur, DL-owcy wyszli zza biurek i osobiście przybyli na miejsce zbrodni.
Przystanęłam, żeby zabawić się trochę. Lydia przybrała stosowny wyraz twarzy i zaczęła wywiad.
- Panno Next, proszę mi powiedzieć, co robi pani tak daleko poza rejonem pani jurysdykcji.
- Cześć, Lydia. Masz majonez ze SmileyBurgera na górnej wardze. W tych burgerach jest za dużo soli i naprawdę nie powinnaś ich jeść. Co do sprawy, obawiam się, że mam do powiedzenia tylko te same bzdury, co zawsze: „Rozumie pani, że cokolwiek odkryliśmy, musi pozostać bla, bla, bla”. Co ty na to?
Lydia ukryła uśmiech.
- Czy myślisz, że obie kradzieże są powiązane?
- Mój brat Joffy jest twoim wielkim fanem, Lyds. Czy mogłabyś załatwić mu swoje zdjęcie z autografem? „Joffy”, przez dwa „f”. Przepraszam.
- Dzięki za nic, Thursday! - zawołała za mną Startright. - Będę w kontakcie!
Podeszliśmy do taśmy policyjnej i okazaliśmy nasze legitymacje dyżurnemu konstablowi. Popatrzył na nasze odznaki, a potem na nas. Widzieliśmy, że nie zrobiliśmy na nim wielkiego wrażenia. Zawołał Mandiasa.
- Sir, tych dwóch DL-owców z Wessex chce zobaczyć miejsce przestępstwa.
Mandias podszedł do nas niezwykle powoli i spokojnie. Zmierzył nas spojrzeniem od stóp do głów i bardzo starannie dobrał słowa:
- Tu, w Yorkshire, DL-owcy nie opuszczają swoich biurek.
- Znam dane o wykrywalności przestępstw. To widać - odparłam zimno.
Mandias westchnął. Dyskusje z ludźmi, których uważał za jajogłowych, zwłaszcza z innego wydziału DL-u, nie należały najwyraźniej do jego ulubionych zajęć.
- Mam dwa morderstwa na głowie i nie chcę zamieszania na miejscu zbrodni. Może poczekacie, aż prześlemy wam raport i wtedy zaczniecie śledztwo?
- Morderstwa to tragedia, niewątpliwie - odpowiedziałam. - Ale tu chodzi o Jane Eyre. Jest absolutnie konieczne, żebyśmy zobaczyli miejsce zbrodni. Jane Eyre jest większa ode mnie i większa od pana. Jeśli pan odmówi, wyślę pańskiemu przełożonemu raport ze skargą na pańskie zachowanie.
Ale Mandias nie był człowiekiem ulegającym pogróżkom, czczym lub prawdziwym. Koniec końców, byliśmy w Yorkshire. Spojrzał na mnie i powiedział cicho:
- Spadajcie, gryzipiórki!
Zrobiłam krok naprzód, a on wyprostował się lekko; nie miał zamiaru mnie przepuścić. Oficer stojący obok przesunął się za jego plecy, by służyć pomocą w razie konieczności. Byłam o włos od wybuchnięcia, gdy odezwał się Bowden.
- Sir - zaczął - gdybyśmy mogli powęszyć nieco w pobliżu celu, być może ryjąc w ziemi, odkrylibyśmy jakieś interesujące rzeczy.
Zachowanie Mandiasa uległo gwałtownej zmianie. Uśmiechnął się z godnością.
- Jeśli tak przedstawiają się sprawy, jestem pewien, że możemy wam zorganizować szybkie oględziny - pod warunkiem że nie będziecie niczego dotykać.
- Ma pan moje słowo - powiedział Bowden i poklepał się znacząco po brzuchu. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, mrugnęli do siebie i w chwilę później prowadzono nas do muzeum.
- Jak to, do diabła, zrobiłeś? - syknęłam.
- Popatrz na jego sygnet.
Popatrzyłam. Na środkowym palcu Mandias rniał wielki sygnet z wyraźnym i dziwnym symbolem.
- I co z tego?
- Przeczcigodne Bractwo Wombatów.
Uśmiechnęłam się.
- Więc co my tu mamy? - zapytałam na głos. - Podwójne morderstwo i skradzioną książkę? Po prostu wynieśli rękopis, prawda? I nic więcej?
- Tak jest - odpowiedział Mandias.
- Strażnik zastrzelony z własnego pistoletu?
Mandias stanął i spojrzał na mnie srogo.
- Skąd pani wie?
- Tak sobie zgaduję - powiedziałam spokojnie. - A taśmy video?
- Waśnie je analizujemy.
- Kamery nie zarejestrowały nikogo, prawda?
Mandias rzucił mi dziwne spojrzenie.
- Wie pani, kto to zrobił?
Poszłam za nim do pomieszczenia, gdzie niegdyś znajdował się rękopis. Nienaruszona gablota stała pusta na środku sali. Przesunęłam opuszkami palców po pofałdowanym i pokrytym żyłkami fragmencie powierzchni szkła.
- Dzięki, Mandias, jesteś wielki - powiedziałam, wychodząc. Bowden i Mandias wymienili spojrzenia i pośpieszyli za mną.
- To wszystko? - zapytał Mandias. - To całe śledztwo?
- Zobaczyłam wszystko, co chciałam zobaczyć.
- Możesz coś mi powiedzieć? - poprosił Mandias, biegnąc truchcikiem, żeby dotrzymać mi kroku. Popatrzył na Bowdena. - Bracie, może ty mi powiesz.
- Powinniśmy powiedzieć inspektorowi, co wiemy, Thursday. Wpuścił nas do środka. Jesteśmy mu to winni.
Zatrzymałam się tak nagle, że Mandias prawie wpadł na mnie.
- Słyszałeś kiedykolwiek o człowieku nazwiskiem Hades?
Mandias pobladł widocznie i rozejrzał się nerwowo wokół siebie.
- Nie martw się, on już nie żyje. Mówią, że zginął w Wezezueli.
- Mówią też, że potrafi przenikać przez ściany - odbiłam. - Mówią, że mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Hades żyje i miewa się świetnie, a ja muszę go znaleźć, zanim zrobi użytek z rękopisu.
Mandias wyglądał, jakby stracił cały rezon na wieść o tym, kto stoi za sprawą.
- Czy mogę coś zrobić?
Milczałam przez chwilę.
- Módl się, żebyś go nigdy nie spotkał.
Powrót do Swindon odbył się bez przeszkód. Na odcinku M1, gdzie doszło do dylatacji w czasie, wszystko wróciło do normy. Victor czekał na nas w swoim biurze. Wyglądał na poruszonego.
- Przez cały ranek Braxton beczał mi do telefonu o tym, że ochrona ubezpieczeniowa nie działa, kiedy agenci przekraczają granice swojej jurysdykcji.
- Ciągle to samo gówno.
- To samo mu powiedziałem. Większość ludzi w biurze czyta teraz Jane Eyre na wypadek, gdyby zaszło coś niezwykłego. Na razie wszystko w porządku.
- To tylko kwestia czasu.
- Hmm.
- Muller mówił, że Hades jest w jakimś Penderynie - przypomniałam Victorowi. - Czy znaleźliśmy coś na ten temat?
- Z tego, co wiem, nic. Schitt powiedział, że przyjrzał się mapie, i nic nie wymyślił: jest ponad trzysta Penderynów, o które mogło chodzić Mullerowi. Co gorsza... widziałaś poranną gazetę?
Nie widziałam. Pokazał mi drugą stronę „Kreta”. Wielki nagłówek głosił:
RUCHY WOJSK NIEOPODAL GRANICY Z WALIĄ
Zaczęłam czytać z pewnym niepokojem. Zaobserwowano ruchy wojsk nieopodal Hereford, Chepstow i spornego granicznego miasta Oswestry. Rzecznik armii określił te manewry jako „zwykłe ćwiczenia”, lecz nie brzmiało to zachęcająco. Ani odrobinę. Odwróciłam się do Victora.
- Jack Schitt? Myśli pan, że zależy mu na Portalu Prozy do tego stopnia, że jest gotów wszcząć wojnę z Walią?
- Kto wie, jaką władzę posiada Goliath Corporation? Być może to wcale nie on za tym stoi. To może być czysty przypadek albo demonstracja siły. Tak czy owak, nie sądzę, żebyśmy mogli go lekceważyć.
- Czyli musimy go uprzedzić. Jakieś pomysły?
- Co to powiedział wtedy Muller? - zapytał Finisterre.
Usiadłam.
- Krzyknął: „Jest w Penderynie”, nic więcej.
- Nic więcej? - zapytał Bowden.
- Nic. Kiedy Schitt zapytał go, jaki Penderyn ma na myśli, bo pewnie są ich setki, Muller powiedział mu, żeby zgadł.
- Co dokładnie powiedział? - zapytał Bowden.
- Powiedział: „Guess”, „Zgadnij”, po czym powtórzył to, ale jego słowa przeszły w krzyk, bo już wtedy czuł potworny ból. Rozmowa została nagrana, ale szansa, żeby coś z tego wyciągnąć...
- Może miał na myśli coś innego.
- Na przykład co, Bowden?
- Znam po walijsku tylko kilka słów potrzebnych turyście,ale „Gwesty” znaczy „hotel”.
- O, Boże! - powiedział Victor.
- Victor? - zagadnęłam, ale on już szperał w stosie map Walii; na każdej z nich zaznaczyliśmy jakiś Penderyn. Wyciągnął wielki plan Merthyr Tydfil, rozłożył go na stole i pokazał punkt między Pałacem Sprawiedliwości a siedzibą rządu. Pochyliliśmy się, żeby zobaczyć, na co wskazuje, lecz miejsce to nie było zakreślone.
- Hotel Penderyn - oznajmił, uśmiechając się z rozmarzeniem. - Spędziłem tam miesiąc miodowy. Niegdyś dorównywał Adelphiemu czy Rafflesowi, ale od lat sześćdziesiątych stoi pusty. Gdybym szukał bezpiecznego schronienia...
- On tam jest - stwierdziłam, patrząc na plan stolicy Wału. - Tam go znajdziemy.
- A jak niby mamy dostać się niepostrzeżenie na teren Walii, wejść do strzeżonego przez przestępców hotelu, wykraść Mycrofta i rękopis i wyjść z tego cało? - zapytał Bowden. - Samo zdobycie wizy zajmuje miesiąc!
- Coś wymyślimy - powiedziałam powoli.
- Zwariowałaś! - powiedział Victor. - Braxton nie zgodzi się na żadną akcję.
- I tu wkracza pan.
- Ja? Braxton nigdy mnie nie słucha.
- Myślę, że wkrótce zacznie.
29
Jane Eyre
(...) Jane Eyre została wydana w 1847 roku pod pseudonimem Currer Bell, dostatecznie neutralnym, by ukryć płeć autorki. Odniosła wielki sukces; William Thackeray uznał ją za „arcydzieło prawdziwego geniuszu”. Nie obyło się jednak bez komentarzy negatywnych; krytyk G.H, Lewes zasugerował, że Charlotte powinna przestudiować twórczość Jane Austen i „poprawić niedociągnięcia swej powieści, biorąc za wzór te wielką artystkę”. Charlotte odpowiedziała, iż dzieło panny Austen - w świetle jej własnych poglądów - ledwie zasługuje na miano powieści. Określiła je jako „wypielęgnowany ogród bez widoku na otwartą przestrzeń”. Spór dotychczas pozostał nierozstrzygnięty. (...)
W.H.H.F. RENOUF
Siostry Bronte
Hobbes pokręcił głową z dezaprobatą, czując się dość nieswojo w korytarzach dworu Rochestera, Thornfield Hall. Była noc i wszędzie panowała śmiertelna cisza. Korytarz był ciemny i Hobbes poszukał latarki. Wąski snop pomarańczowego światła przeszył mrok, gdy człowiek Hadesa kroczył powoli przez hol na piętrze. Przed sobą zobaczył lekko uchylone drzwi, przez które prześwitywał pełgający blask świecy. Zatrzymał się przed nimi i zajrzał do środka. Ujrzał kobietę odzianą w łachmany, z rozczochranymi włosami, polewającą oliwą z kaganka pościel, w której spał Rochester. Hobbes szybko ocenił sytuację. Wiedział, że Jane wkrótce tu wpadnie i ugasi ogień, ale nie miał pojęcia, z których wyjdzie drzwi. Wycofał się na korytarz i omal nie krzyknął, stając twarzą w twarz z wysoką, rumianą kobietą. Bił od niej mocny zapach piwa, wyglądała agresywnie i spoglądała na niego ze słabo maskowaną wzgardą. Stali tak, wpatrując się w siebie, przez kilka minut. Hobbes zastanawiał się, jak zareagować, a kobieta chwiała się lekko ze wzrokiem utkwionym w jego oczach. Ogarnięty paniką, sięgnął po pistolet, lecz kobieta chwyciła go za ramię z nadspodziewaną szybkością i ścisnęła tak mocno, że ledwie udało mu się powstrzymać okrzyk bólu.
- Co pan tu robisz? - syknęła, podnosząc jedną brew.
- Kim jesteś, na miłość boską? - zapytał Hobbes.
Uderzyła go mocno w twarz. Zachwiał się, ale odzyskał równowagę.
- Nazywam się Gracja Poole - powiedziała Gracja Poole. - Tylko służę w tym domu, ale pan nie masz prawa wzywać imienia Pańskiego nadaremnie. Po odzieniu widzę, że niejesteś pan stąd. Czego pan chcesz?
- Jestem... ee... z panem Masonem - wybełkotał Hobbes.
- Bzdury! - odrzekła, wpatrując się w niego groźnie.
- Chcę Jane Eyre! - wyjąkał.
- Tak jak i pan Rochester - odparła pewnym tonem. - Ale on pocałuje ją dopiero na stronie sto osiemdziesiątej pierwszej.
Hobbes zerknął do pokoju. Wariatka tańczyła, chichocząc dziko, gdy płomienie strzelały coraz wyżej nad łóżkiem Rochestera.
- Jeśli się nie pośpieszy, nie będzie strony sto osiemdziesiątej pierwszej.
Gracja Poole ponownie spojrzała na niego złowrogo.
- Ocali go, tak jak ocaliła tysiąc razy i jak uczyni to tysiąc razy w przyszłości. Taki jest tutaj bieg rzeczy.
- Taa? - zareplikował Hobbes. - To się może zmienić.
W tym momencie wariatka wybiegła z sypialni i rzuciła się na Hobbesa z pazurami. Z opętańczym śmiechem, od którego o mało nie pękły mu bębenki, wbiła mu długie i ostre szpony w twarz. Zawył z bólu, a Gracja Poole założyła pani Rochester półnelsona i powlokła ją w stronę poddasza. Przed schodami odwróciła się do Hobbesa i powtórzyła:
- Pamiętaj: taki jest tutaj bieg rzeczy.
- Nie spróbujesz mnie powstrzymać? - zapytał Hobbes z niedowierzaniem.
- Teraz zabieram nieszczęsną panią Rochester na górę - odparła. - Tak jest napisane.
Drzwi zamknęły się za nią, a w tym samym momencie krzyk: „Proszę wstawać, proszę wstawać!”, skierował uwagę Hobbesa ku płonącemu pokojowi. Ujrzał Jane polewającą wodą z dzbanka leżącą postać. Odczekał, aż Jane ugasi pożar, po czym wkroczył do sypialni, wyciągając pistolet. Spojrzeli na niego oboje, a słowa „wszystkich elfów w chrześcijańskim świecie” zamarły na wargach Rochestera,
- Ktoś ty? - zapytali jednym głosem.
- I tak tego nie zrozumiecie!
Hobbes chwycił Jane za ramię i pociągnął w stronę korytarza.
- Edwardzie! Mój Edwardzie! - krzyknęła błagalnym tonem, wyciągając ramiona ku Rochesterowi. - Nie opuszczę cię, kochany mój!
- Chwila, moment - powiedział Hobbes, nie zwalniając uścisku. - Przecież jeszcze się nie zakochaliście!
- Co do tego mylisz się - szepnął Rochester, wydobywając spod poduszki pistolet kapiszonowy. - Podejrzewałem, że coś takiego może się kiedyś wydarzyć! - jednym szybkim ruchem wycelował w Hobbesa i wystrzelił. Chybił; wielka ołowiana kula wbiła się we framugę drzwi. Hobbes odpowiedział strzałem w powietrze; Hades stanowczo zabronił mu ranić kogokolwiek w powieści. Rochester wydobył spod poduszki drugi pistolet i odciągnął kurek.
- Puść ją - zażądał, zaciskając szczęki i odgarniając ruchem głowy włosy wpadające do oczu.
Hobbes zasłonił się ciałem Jane.
- Nie bądź głupi, Rochester! Jak wszystko pójdzie dobrze, Jane zaraz wróci do ciebie i nawet nie będziesz wiedział, że na chwilę zniknęła! - Mówiąc te słowa, wycofywał się do holu, gdzie miał otworzyć się Portal Prozy. Rochester szedł za nim z pistoletem w dłoni, patrząc z ciężkim sercem, jak jego jedyna prawdziwa miłość zostaje bezceremonialnie wywleczona z powieści do tamtego miejsca, innego miejsca, gdzie nigdy nie będą mogli żyć razem tak, jak żyli w Thornfield. Hobbes i Jane zniknęli za portalem, który zatrzasnął się za nimi. Rochester opuścił pistolet, a z jego oczu strzeliły iskry.
Kilka sekund później Hobbes i niezmiernie zakłopotana Jane Eyre przekroczyli Portal Prozy i weszli do zaniedbanej palarni opuszczonego hotelu Penderyn.
Acheron dal krok naprzód i pomógł Jane przejść przez próg. Narzucił jej na ramiona swój płaszcz: w porównaniu z Thornfield Hall hotel wydawał się lodowaty.
- Panno Eyre! - przemówił uprzejmie. - Nazywam się Hades, Acheron Hades. Jesteś mym gościem. Zechciej usiąść i odpocząć.
- Edward?
- Miewa się całkiem nieźle, moja młoda przyjaciółko. Chodźmy, zaprowadzę cię do cieplejszej części hotelu.
- Czy zobaczę jeszcze mojego Edwarda?
Hades uśmiechnął się.
- To zależy, na ile wycenią cię czytelnicy.
30
Głos czytelników
(...) Nie sądzę, żeby do momentu porwania Jane Eyre, ktokolwiek - a już najmniej Hades - zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest popularna. Wydarzenie to zostało odebrane jak kradzież ucieleśnienia literackiego dziedzictwa Anglii. Była to najlepsza wieść, jakiej mogliśmy się spodziewać. (...)
BOWDEN CABLE
Dziennik DL-owca
W dwadzieścia sekund od porwania Jane pierwsza czytelniczka zauważyła z niepokojem, że coś dziwnego dzieje się w okolicy strony sto siódmej jej luksusowego, oprawnego w skórę wydania. Trzydzieści minut później wszystkie linie telefoniczne w Bibliotece Muzeum Anglii były zajęte. Dwie godziny później telefony wydziałów DL-u w całym kraju były oblężone przez zatroskanych czytelników. Cztery godziny później przewodniczący Federacji Sióstr Bronte spotkał się z premierem. Przed kolacją osobisty sekretarz premiera wezwał szefa OpSpeców. O dziewiątej wieczorem na głowę nieszczęsnego Braxtona Hicksa posypały się gromy. O dziesiątej zadzwonił do niego sam premier, zapytując, co u diabła zamierza z tym zrobić. Znękany Hicks wybełkotał coś całkowicie nieprzekonującego. Tymczasem do prasy przeciekła informacja, że ośrodkiem śledztwa w sprawie Jane Eyre jest Swindon, i około północy siedziba OpSpeców została otoczona przez przejętych czytelników, dziennikarzy i wozy transmisyjne.
Braxton nie był w najlepszym nastroju. Zamknął się na kilka godzin w biurze, paląc papierosa za papierosem. Nawet golf nie zdołał ukoić jego starganych nerwów, a wkrótce po telefonie premiera wezwał Victora i mnie na zebranie na dachu, z dala od wścibskich oczu prasy i przedstawicieli Goliatha, a w szczególności z dala od Jacka Schitta.
- Sir? - zagadnął Victor, gdy podchodziliśmy do Braxtona opartego o komin. Hicks patrzył na światła Swindon, a jego pusty wzrok zaniepokoił mnie. Krawędź znajdowała się zaledwie dwa jardy dalej i przez jeden straszny moment pomyślałam, że może chce ze wszystkim skończyć.
- Spójrzcie na nich - szepnął.
Odetchnęliśmy oboje, uzmysławiając sobie, że Braxton przyszedł na dach po to, by zobaczyć tych wszystkich ludzi, którym jego wydział obiecał pomóc. Było ich tysiące, otaczali gmach ciasnym kręgiem, tłocząc się za barierkami, trzymając w milczeniu płonące świece i ściskając egzemplarze Jane Eyre, z fabułą urwaną gwałtownie w połowie strony sto siódmej, po wtargnięciu tajemniczego „człowieka w czerni” do sypialni Rochestera wkrótce po pożarze.
Braxton pomachał w naszą stronę własnym egzemplarzem Jane Eyre.
- Czytaliście, oczywiście?
- Nie ma zbyt wiele do czytania - stwierdził Victor. - Jane Eyre została napisana w pierwszej osobie. Gdy narratorka znika, możemy tylko zgadywać, co się dzieje dalej. Ja twierdzę, że Rochester gorzknieje jeszcze bardziej, wysyła Adelkę do szkoły z internatem i zamyka dom.
Braxton spojrzał na niego ostro.
- To tylko domysł, Analogy.
- W tym jesteśmy najlepsi.
Braxton westchnął.
- Chcą, żebym sprowadził ją z powrotem, a ja nawet nie wiem, gdzie ona jest! Czy zdawaliście sobie sprawę, zanim zaczął się ten cyrk, jak popularna jest Jane Eyre?
Spojrzeliśmy na tłum pod budynkiem.
- Prawdę mówiąc, nie.
Po dawnym opanowaniu Braxtona nie pozostało ani śladu. Otarł pot z czoła, a jego dłoń wyraźnie drżała.
- I co ja mam zrobić? Nie powinienem tego mówić, ale za tydzień Jack Schitt przejmie cały interes, jeśli ta cała cuchnąca sprawa nie posunie się do przodu.
- Schitt ma głęboko gdzieś Jane - powiedziałam, patrząc za Braxtonem na rzeszę fanów Bronte. - On chce tylko Portalu Prozy.
- Wiem o tym, Next. Zostało mi siedem dni do odejścia w mrok, do potępienia przez historyków i literaturoznawców. To prawda, że istniały między nami rozbieżności, ale to przeszłość. Zamierzam dać ci pełną swobodę we wszystkim, co chcesz zrobić. I to - dodał wielkodusznie - niezależnie od kosztów. - Zreflektował się szybko i dodał: - Ale oczywiście nie będziesz wyrzucać pieniędzy w błoto, prawda? - Ponownie spojrzał na światła Swindon. - Jestem takim samyrn zagorzałym miłośnikiem sióstr Bronte jak oni wszyscy, Victor. Co mam zrobić?
- Zgodzić się na warunki Hadesa bez względu na ich treść; utrzymywać nasze ruchy w całkowitej tajemnicy przed Goliathem i dostarczyć nam pewien rękopis.
Braxton zwęził oczy.
- Jaki rękopis?
Victor podał mu skrawek papieru. Braxton przeczytał go i podniósł brwi.
- Zdobędę go - powiedział powoli. - Choćbym miał go ukraść własnymi rękoma.
31
Walijska Republika Ludowa
(...) Jak na ironię losu, gdyby nie skuteczne i brutalne zdławienie powstań w Pontypool, Cardiff i Newport w 1839 roku, Walia być może nigdy nie stałaby się republiką. Czartystom działającym pod naciskiem posiadaczy ziemskich oraz opinii publicznej oburzonej zamordowaniem dwustu trzydziestu sześciu bezbronnych mężczyzn i kobiet udało się skłonić rząd do reformy systemu parlamentarnego. Rozochoceni powodzeniem i dobrze reprezentowani w parlamencie, po ośmiomiesięcznym Wielkim Strajku z 1847 roku zapewnili suwerenność Walii. W 1854 roku, pod przywództwem Johna Frosta, Walia proklamowała niepodległość. Anglia, zważywszy na problemy na Krymie i w Irlandii, uznała, iż nie ma powodu, by zadzierać z wojowniczo nastawionym i głęboko zaangażowanym w separatystyczną politykę walijskim parlamentem. Utrzymano dobre kontakty handlowe, a w rok później nastąpiło przekazanie władzy i oba kraje podpisały traktat o nieagresji. (...)
ZEPHANIA JONES
Walia. Narodziny republiki
Gdy zamknięto granicę angielsko-walijską w 1965 roku, odcinek A4 z Chepstow do Abertawe stał się korytarzem dostępnym jedynie dla przedsiębiorców i kierowców ciężarówek, którzy jechali do miasta w interesach lub do doków po towar. Po obu stronach walijskiej autostrady wznosiły się zasieki z drutu kolczastego, przypominając gościom o zakazie zbaczania z drogi.
Abertawe miało status miasta otwartego, strefy wolnego handlu. Podatki były niskie, a opłaty celne prawie żadne. Bowden i ja wjechaliśmy powoli do centrum. Przeszklone drapacze chmur i banki ogólnoświatowych sieci wyrosłe na nabrzeżu dobitnie świadczyły o słuszności filozofii gospodarczej otwartości, do której jednak nie wszyscy Walijczycy podchodzili z entuzjazmem. Pozostała cześć Republiki zachowała znacznie większą rezerwę oraz przywiązanie do tradycji; gdzieniegdzie członkowie tego niewielkiego narodu żyli niemalże tak samo jak sto lat temu.
- Co teraz? - zapytał Bowden, gdy zaparkowaliśmy naprzeciwko Pierwszego Narodowego Banku Goliatha. Poklepałam walizeczkę, którą Braxton wręczył mi ubiegłej nocy, zaklinając, bym rozsądnie gospodarowała jej zawartością. To mogła być nasza ostatnia szansa przed wkroczeniem Goliatha.
- Teraz jedziemy do Merthyru.
- Mówisz, jakbyś miała jakiś plan.
- Nie traciłam czasu w Londynie, Bowden. Mam w rękawie kilka asów. Tędy.
Przeszliśmy obok banku i skręciliśmy w boczną uliczkę pełną sklepów ze starymi banknotami i monetami, medalami, złotem i książkami. Przecisnęliśmy się przez grupki sprzedających i kupujących, którzy rozmawiali ze sobą głównie po walijsku, i przystanęliśmy przed małym antykwariatem ze stosami ksiąg zapomnianych nauk w oknie. Popatrzyliśmy po sobie z determinacją, wzięłam głęboki oddech, pchnęłam drzwi i weszliśmy do środka.
Na zapleczu zadźwięczał cichy dzwonek i wyszedł ku nam wysoki, przygarbiony mężczyzna. Spojrzał na nas podejrzliwie spod grzywy siwych włosów i znad wąskich okularów, a jego podejrzliwość zmieniła się w uśmiech, gdy mnie rozpoznał.
- Thursday, bach - szepnął, ściskając mnie serdecznie. - Co cię sprowadza w te strony? Nie przyjechałaś chyba do Abertawe tylko po to, żeby zobaczyć mnie starego?
- Potrzebuję twojej pomocy, Dai - powiedziałam cicho. - Pomocy, o jaką nie prosiłam nigdy przedtem.
Pewnie słyszał najnowsze informacje o ruchach wojsk, ponieważ zamilkł. Wyjął delikatnie wczesny tomik R.S. Thomasa z rąk potencjalnego klienta, powiedział mu, że zamyka i wyprowadził za drzwi, zanim tamten zdążył zaprotestować.
- To Bowden Cable - powiedziałam, gdy antykwariusz ryglował drzwi. - Jest moim partnerem; jeśli mi ufasz, możesz ufać i jemu. Bowden, to Jones Rękopis, mój kontakt w Walii.
- Och! - powiedział antykwariusz, ściskając serdecznie dłoń Bowdena. - Przyjaciel Thursday jest moim przyjacielem. Helwyn Księga - przedstawił nam swoją asystentkę, która uśmiechnęła się nieśmiało. - No dobrze, dziewczynko, co mogę dla ciebie zrobić?
Zamilkłam na moment.
- Musimy dostać się do Merthyr Tydfil...
Antykwariusz wybuchnął głośnym śmiechem.
- ...dziś wieczorem - dokończyłam.
Jones przestał się śmiać i przeszedł za ladę, przygładzając sobie z roztargnieniem czuprynę.
- Doszły do nas wieści o twoich wyczynach, Thursday. Mówią, że szukasz Jane Eyre. Mówią, że masz dobre serce. Że stanęłaś twarzą w twarz ze złem i przeżyłaś.
- Co jeszcze mówią ludzie?
- Że Ciemność schodzi w doliny... - wtrąciła Haelwyn grobowym głosem.
- Dzięki, Haelwyn - powiedział Jones. - Człowiek, którego szukasz...
- ... a na Rhonddę padł cień kilka tygodni temu... - ciągnęła Haelwyn.
- Dosyć, Haelwyn - przerwał jej Jones stanowczo. - Trzeba wysłać do Llanddod egzemplarze Cold Comfort Farm.
Haelwyn odeszła ze zbolałą miną.
- Co z...? - zaczęłam.
- A krowy dają skwaśniałe mleko - doszedł nas ponury głos zza półek z książkami. - A kompasy w Merthyrze oszalały kilka dni temu!
- Nie zwracajcie na nią uwagi - powiedział Jones przepraszającym tonem. - Czyta za dużo powieści. Jak mogę ci pomóc? Ja, stary księgarz bez żadnych znajomości?
- Stary księgarz z walijskim obywatelstwem i prawem do swobodnego przekraczania granicy nie musi mieć znajomości, żeby pojechać tam, gdzie ma ochotę.
- Zaraz, zaraz, Thursday, bach: chcesz, żebym ja zabrał was do Merthyru?
Potaknęłam. Jones był moją jedyną szansą. Nie wyglądał jednak na uszczęśliwionego moim pomysłem.
- A w imię czego miałbym tak się narażać? - zapytał ostro. - Wiesz, jaka jest kara za szmuglowanie ludzi przez granicę? Chcesz zobaczyć moją siwą głowę w celi na Skokholmie? Żądasz zbyt wiele. Jestem zdziwaczałym starym człowiekiem, lecz nie głupcem.
Przewidywałam taką reakcje.
- Jeśli nam pomożesz - zaczęłam, sięgając do walizki - dostaniesz... to.
Położyłam przed nim na ladzie kartkę papieru. Jones zachłysnął się powietrzem i usiadł ciężko na krześle. Na pierwszy rzut oka wiedział, co ma przed sobą.
- Skąd... skąd to wzięłaś? - zapytał podejrzliwie.
- Rządowi angielskiemu niezmiernie zależy na odzyskaniu Jane Eyre. Do tego stopnia, że jest skłonny do negocjacji.
Jones nachylił się nad ladą i wziął do ręki kartkc, na której widniał, w całej swej okazałości, wczesny rękopiśmienny brudnopis I See the Boys of Summer, wiersza otwierającego antologię znaną później pod tytułem 18 Poems, pierwszy opublikowany tom poezji Dylana Thomasa. Od dłuższego czasu Walia domagała się jego zwrotu.
- Ten wiersz nie należy do jednego człowieka, lecz do Republiki - oznajmił powoli księgarz. - To dziedzictwo całego narodu.
- Zgadzam się - odrzekłam. - Możesz zrobić z nim, co tylko zechcesz.
Ale Jones Rękopis nie zamierzał dać się przekupić. Nawet gdybym przyniosła mu Pod Mlecznym Lasem i sprowadziła Richarda Burtona, by odczytał tekst, Jones i tak nie zabrałby nas do Merthyru.
- Thursday, prosisz o zbyt wiele! - zajęczał. - Nasze prawo jest bardzo surowe! HeddluCyfrinach ma wszędzie oczy i uszy!
Serce we mnie zamarło.
- Rozumiem, Jones... trudno.
- Ja panią zabiorę do Merthyru, panno Next - powiedziała Haelwyn, wynurzając się zza półek i patrząc na mnie z nikłym uśmiechem.
- To zbyt niebezpieczne - szepnął Jones. - Zabraniam ci!
- Szszsz! - syknęła Haelwyn. - Mam dość tego twojego gadania. Co dzień czytam o przygodach - teraz mogę znaleźć się w jednej z nich! Poza tym wczoraj w nocy zamigotały latarnie - to był znak!
Odczekaliśmy w sklepie Jonesa do zmierzchu, po czym spędziliśmy długą i głośną godzinę w bagażniku griffina-12 Haelwyn Księgi. Słyszeliśmy szmer głosów mówiących po walijsku, gdy rozmawiała ze strażą graniczną, i wytłukliśmy się niemiłosiernie na wyboistej drodze do Merthyru. Na rogatkach stolicy musieliśmy niespodziewanie zatrzymać się w drugim, dodatkowym punkcie kontrolnym; najwyraźniej ruchy angielskich wojsk zaniepokoiły reżim. Kilka minut później samochód stanął ponownie i skrzypnął podnoszony bagażnik. Haelwyn kazała nam wyskakiwać, ale my gramoliliśmy się niezdarnie, cali obolali po meczącej podróży. Wskazała nam drogę do hotelu Penderyn. Powiedziałam jej, że jeśli nie wrócimy do świtu, to nie wrócimy wcale. Uśmiechnęła się i uścisnęła nam dłonie, życząc powodzenia, po czym poszła odwiedzić swoją ciotkę.
W tym czasie Hades siedział w opuszczonym barze hotelowym, paląc fajkę i podziwiając widok za wielkimi oknami. Nad pięknie oświetlonym Pałacem Sprawiedliwości wzeszedl księżyc w pełni, rzucając zimną poświatę na Stare Miasto pełne światła i ruchu. Za gmachami wznosiły się góry ze szczytami skrytymi w chmurach. Jane przysiadła po drugiej stronie pomieszczenia, na skraju krzesła, spoglądając ze złością na Hadesa.
- Przyjemny widok, czyż nie, panno Eyre?
- Blaknie w porównaniu z tym, który widzę z mego okna w Thornfield, panie Hades - odparła Jane powściągliwie. - Być nicie nie jest uii najpiękniejszy, lecz nauczyłam się go kochać jak starego przyjaciela, solidnego i niezmiennego. Żądam, byś pan bezzwłocznie odesłał mnie tam.
- Wszystko w swoim czasie, drogie dziewczę, wszystko w swoim czasie. Nie zamierzam cię skrzywdzić. Chcę tylko zarobić masę pieniędzy, a gdy to się stanie, wrócisz do swojego Edwarda.
- Sądzę, że zachłanność pana zniszczy - rzekła spokojnie Jane. - Myśli pan może, że przyniesie panu szczęście, lecz tak się nie stanie. Szczęście karmi się miłością, nie ciężkostrawną dietą bogactwa. Miłość do pieniędzy jest korzeniem wszelkiego zła!
Acheron uśmiechnął się.
- Jakaś ty nudna, Jane, z tą swoją kwakierską moralnością. Powinnaś była zostać z Rochesterem, kiedy miałaś szansę, a nie marnować się z tym mydłkiem St. Johnem Riversem,
- Rivers jest wartościowym człowiekiem! - oznajmiła Jane z irytacją. - Ma w sobie więcej dobroci, niż pan potrafi sobie wyobrazić!
Zadzwonił telefon i Acheron przerwał jej gestem dłoni. To był Delamare, dzwonił z budki telefonicznej w Swindon. Odczytał tekst ogłoszenia zamieszczonego w „Krecie”: „Króliki zwisłouche oddam niebawem w dobre ręce”. Hades uśmiechnął się i odłożył słuchawkę. Wadze zgodziły się wreszcie na jego warunki. Machnął na Feliksa8, który podążył za nim na korytarz, ciągnąc za sobą opierającą się Jane.
Bowden i ja weszliśmy przez okno w ciemne trzewia hotelu i znaleźliśmy się w starej, zawilgoconej kuchni z farbą odpającą ze ścian, zagraconej wielkimi sprzętami do przygotowywania posiłków.
- Gdzie teraz? - szepnął Bowden.
- Na górę. Myślę, że są w sali balowej albo czymś w tym stylu.
Zapaliłam latarkę i spojrzałam na naprędce skreślony plan hotelu. Szukanie oficjalnych planów wzbudziłoby z pewnością podejrzenia Goliatha, więc Victor naszkicował układ pomieszczeń z pamięci. Pchnęłam wahadłowe drzwi i znaleźliśmy się w podziemiu. Nad nami był hol. W blasku latarń przeświecającym przez brudne okna wspięliśmy się ostrożnie po zachlapanych wodą marmurowych schodach. Byliśmy blisko Hadesa, czułam to. Wyciągnęłam pistolet, Bowden zrobił to samo. Spojrzałam do holu. Mosiężne popiersie Y Brawda Uljanowa królowało naprzeciw zamkniętych na głucho drzwi wejściowych. Na lewo było wejście do baru i restauracji, na prawo stara recepcja; reprezentacyjne schody biegły w górę, do dwóch sal balowych. Bowden klepnął mnie w ramię i pokazał w lewo. Drzwi do baru były uchylone i wypuszczały wąski pasek pomarańczowego światta. Już mieliśmy podejść bliżej, gdy z góry dobiegł nas odgłos kroków. Wtopiliśmy się w cień i czekaliśmy ze wstrzymanym oddechem. Z pierwszego piętra zeszła po szerokich marmurowych schodach mała procesja. Na przedzie kroczył mężczyzna, w którym rozpoznałam Feliksa8. W jednej ręce dzierżył kandelabr, a drugą ściskał przegub drobnej kobiety, odzianej w wiktoriańską koszulę nocną i palto zarzucone na ramiona. Na jej rezolutnej twarzy malowało się przygnębienie. Za nią szedł człowiek, który nie rzucał cienia w pełgającym świetle świec: Hades.
Patrzyliśmy, jak wchodzą do palarni. Przemknęliśmy bezszelestnie przez hol i stanęliśmy przed bogato zdobionymi drzwiami. Policzyłam do trzech i wpadliśmy do środka.
- Thursday! Moja droga panno, jakże jesteś przewidywalna!
Rozejrzałam się. Hades siedział rozparty w wielkim fotelu, uśmiechając się do nas. Mycroft i Jane wpółleżeli na szezlongu, o który opierał się Feliks8, trzymający dwa pistolety maszynowe wycelowane w Bowdena i we mnie. Naprzeciwko ich wszystkich stał Portal Prozy. Przeklęłam własną głupotę: skoro wyczułam, że Hades jest w pobliżu, jak mogłam nie przewidzieć, że on też wyczuje moją obecność.
- Rzućcie broń - powiedział Feliks8. Stał zbyt blisko Mycrofta i Jane, bym mogła zaryzykować strzał. Ostatni raz, gdy go widziałam, zmarł na moich oczach. Powiedziałam pierwsze zdanie, jakie mi przyszło do głowy:
- Pamiętam skądś twoją twarz.
Zignorował mnie.
- Rzućcie broń - powtórzył.
- I dajcie się wystrzelać jak dodo? Nic z tego. Nie oddamy broni.
Feliks8 nie odezwał się więcej. Nasze pistolety mierzyły w podłogę, a jego prosto w nas. Nie mieliśmy dużego pola manewru.
- Wyglądasz na zdziwioną, że cię oczekiwałem - powiedział Hades z lekkim uśmiechem.
- Można tak powiedzieć.
- Reguły gry uległy zmianie, panno Next. Sądziłem, że dziesięć milionów to góra pieniędzy, ale zaproponowano mi dziesięć razy więcej za samą maszynę twojego wuja.
Mycroft poruszył się na szezlongu z nieszczęśliwą miną. Przestał się skarżyć już dawno temu, widząc, że to bezużyteczne. Żył teraz tylko oczekiwaniem na krótkie widzenia z Polly.
- Jeśli tak - powiedziałam powoli - to możesz odesłać Jane do powieści.
Hades zastanowił się przez minutę.
- Czemu nie? Ale najpierw chciałbym ci kogoś przedstawić.
Drzwi po naszej lewej ręce otworzyły się i wszedł Jack Schitt. Za nim postępowało trzech jego ludzi; cała czwórka była uzbrojona w karabiny plazmowe. Oceniłam, że sytuacja jest zdecydowanie niekorzystna. Przeprosiłam cicho Bowdena i powiedziałam na głos:
- Goliath? Tu, w Walii?
- Dla korporacji nie ma zamkniętych drzwi, panno Next. Wchodzimy i wychodzimy, jak nam się żywnie podoba.
Schitt usiadł na krześle obitym wypłowiałą czerwoną tapicerką i wyciągnął cygaro.
- Skumał się pan z przestępcami, panie Schitt? Taka jest teraz polityka Goliatha?
- Desperackie położenie wymaga desperackich środków, panno Next. Nie oczekuję od pani zrozumienia. Tak czy owak, my dysponujemy pewną ilością pieniędzy, a Acheron jest skłonny okazać wielkoduszność i podzielić się z nami wiekopomnym wynalazkiem pana Nexta.
- To znaczy?
- Widziała kiedyś pani coś takiego? - zapytał Schitt, machając w naszą stronę serdelkowatą bronią.
- To karabin plazmowy.
- Tak jest. Jednoosobowe przenośne działo polowe, strzelające superzjonizowanymi kwantami czystej energii. Przebija pancerz o grubości stopy z odległości stu jardów. Sądzę, że zgodzą się państwo ze mną, iż jest to nie lada gratka dla każdych sił lądowych.
- Jeśli tylko Goliath je wreszcie dostarczy - wtrącił Bowden.
- Sprawa jest ździebko bardziej skomplikowana, panie agencie - odparł Schitt. - Widzi pan - on nie działa. Wtopiliśmy w niego prawie miliard dolarów, a to cholerstwo nie działa. Co gorsza, zostało ostatnio udowodnione, że nigdy nie zadziała, ponieważ taka technologia jest ponoć niemożliwa.
- Ale Krym jest o włos od nowej rzezi! - krzyknęłam ze złością. - Co będzie, kiedy Rosjanie zorientują się, że nowa broń to blef?
- Nie zorientują się - oznajmił Schitt. - Ta technologia jest wprawdzie niemożliwa tutaj, ale nie jest niemożliwa tam.
Poklepał wielką księgę Portalu Prozy i przeniósł wzrok na książbaki Mycrofta, arcydzieło inżynierii genetycznej. Odpoczywały sobie teraz w swoim okrągłym terrarium; właśnie strawiły kopiastą porcje przyimków i wypierdykiwały apostrofy i ampersandy, powietrze było od nich & cięż’kie. Schitt podniósł książkę i pokazał nam tytuł: Karabiny plazmowe podczas wojny. Spojrzałam na Mycrofta, który pokiwał głową z nieszczęśliwą miną.
- Tak, tak, pan’no Next. - Schitt uśmiechnął się & poklepał okładkę dłonią. - Tu’taj kara’bin plazmowy dzia’ła bez zarz&utu. Musimy tylko otwo’rzyć książkę w porta’lu, wynieść z niej kara’biny & wy’dać żołnierzom. To najbardziej zabójcza broń świata, pan’no Next. - Nie mówił o karabinie plazmowym. Wskazywał na Portal Prozy. Książbakom zaczęło się odbijać; wybeknęły chmarę niepotrzebnych dużych liter.
- Jesteśmy W Stanie Odtworzyć Wszystko, Co Tylko Zdoła Wymyślić Ludzka Wyobraźnia. Traktuję Portal Nie Tyle Jako Wrota Do Miliona Światów, Ile Jako Trójwymiarową Biokopiarkę. Za Jego Pomocą Zbudujemy Wszystko, Czego Potrzebujemy, Nawet Drugi Portal - Wersję Podręczną. To Wór Świętego M&kołaja, Panno Next.
- To Wór Ze Śmiercią Dla Krymu. Mam Nadzieję, Że Będzie Pan Mógł Spokojnie Spać, Schitt.
- Wręcz Przeciwnie, Panno Next. Rosję Szlag Trafi. Kiedy Zobaczy Moc Stonka. Car Przekaże Półwysep Anglii W Wieczyste Użytkowanie. Nowa Riwiera, Czy To Nie Brzmi Miło?
- Miło? Ogrodzone Plaże & Ogromne Hotelow&ska? Co Chcecie Budować Na Ziemi, O Którą Rosja Upomni Się Za Pięćdziesiąt Lat? Nie Rozwiązujesz Niczego, Schitt, Ty Tylko Odraczasz Rozwiązanie. A Kiedy Rosjanie Wyprodukują Własnego Stonka, Co Wtedy?
Jack Schitt nie okazał ani cienia skruchy.
- Och, Proszę Się O To Nie Martwić, Panno Next! Zażądam Od Nich Dwakroć Tyle, Ile Teraz Zażądam Od Rządu Anglii!
- No, no - skomentował z podziwem Hades, głęboko pod wrażeniem całkowitego braku skrupułów u Schitta. - Sto Milionów Dolarów Za Portal, Thursday! - wykrzyknął z podnieceniem. - & 50% Od Wszystkiego, Co Z Niego Wyjdzie!
- Zostałeś Lokajem Goliath Corporation, Acheronie? To Zupełnie Do Ciebie Niepodobne!
Muskuł na policzku Hadesa drgnął, lecz Acheron szybko się opanował:
- Wiesz, Thur’sday, Pokorne Cielę...
Schitt spojrzał na niego podejrzliwie. Ruchem głowy dał znak jednemu ze swoich ludzi, który wymierzył karabin przeciwpancerny w Hadesa.
- Hades, Instrukcja Obsługi.
- Proszę Was! - wtrącił się Mycroft błagalnym tonem. - Denerwujecie Książbaki! Zaczynają Dzie-lić Wy-ra-zy!
- Zam-knij się, My-croft! - warknął Schitt. - Ha-des, cze-kam. In-struk-cja Ob-słu-gi.
- In-struk-cja, Dro-gi Ko-le-go?
- Tak, Pa-nie Ha-de-sie. Na-wet Ty Nie Jes-teś Od-por-ny Na Na-szą Kie-szon-ko-wą Hau-bicz-kę. Masz In-struk-cję Ob-słu-gi Por-ta-lu O-raz Poe-mat, W Któ-rym U-wię-zi-łeś Pa-nią Next. Daj Mi Je.
- Nie, Pa-nie Schitt. To Ty Daj Mi Broń...
Ale Schitt nie uległ. Moc, która sparaliżowała wolę Snooda i jego niezliczonych poprzedników, nie działała na czarną duszę Schitta. Twarz Hadesa wydłużyła się. Jeszcze nigdy nie zetknął się z tak silną osobowością, nie licząc pierwszego Feliksa. Wybuchnął śmiechem.
- Śmiesz Przeciw-sta-wiać Mi Się?
- Oczy-wiś-cie. W In-nym Wy-pad-ku Nie Sza-no-wał-byś Mnie, A To Pod-sta-wa Trwa-łe-go Par-tner-stwa.
Hades jednym skokiem znalazł się przy Portalu Prozy.
- & Po-myś-leć, Że Tak Do-brze Nam Się Współ-pra-co-wa-ło! - zawołał, wkładając oryginalny rękopis Jane Eyre do wnętrza maszyny i sypiąc nań książbaki, które przestały pierdzieć, bekać i dzielić wyrazy, i zabrały się do pracy.
- Doprawdy! - ciągnął Hades. - Muszę przyznać, że spodziewałem się po tobie czegoś więcej. Już prawie sądziłem, że znalazłem kogoś, kto mógłby być moim partnerem.
- Ale ty chciałbyś wszystkiego dla siebie, Hades - zareplikował Schitt. - Prędzej czy później, a raczej prędzej.
- To prawda, święta prawda.
Hades dał znak Feliksowi8, który nacisnął spust. Bowden i ja znajdowaliśmy się dokładnie na linii ognia, nie było szans, żeby spudłował. Serce we mnie zamarło, lecz ku memu zaskoczeniu pierwszy pocisk zwolnił i zawisł w powietrzu trzy cale od mojej piersi. Był pierwszym ze śmiercionośnej salwy, która wróciła leniwie do pistoletu Feliksa8, gdzie u wylotu lufy zastygła chryzantema ognia. Zerknęłam na Bowdena stojącego na linii strzału drugiego pistoletu; lśniący pocisk zatrzymał się o stopę od jego głowy. Bowden nie ruszał się. Nikt w pomieszczeniu się nie ruszał. Mój ojciec choć raz pojawił się we właściwym momencie.
- Nie przeszkadzam? - zapytał, wyglądając zza wielkiego, zakurzonego pianina. - Mogę wrócić za chwilę, jeśli wolisz.
- N-nie, tato, wybrałeś świetny moment, naprawdę świetny - wyjąkałam.
Rozejrzałam się po pokoju. Ojciec nigdy nie zostawał na dłużej niż pięć minut. Kiedy zniknie, kule z pewnością osiągną swój cel. Zobaczyłam ciężki stół i oczy mi zabłysły. Dźwignęłam go, wzbijając tuman kurzu i zrzucając na ziemię jakieś resztki i puste opakowania po walijskich porach.
- Czy słyszałaś o niejakim Winstonie Churchillu? - zapytał tato.
- Nie. Kto to taki? - wysapałam, przyciągając ciężki mebel przed Bowdena.
- Ach! - mruknął tato, zapisując coś w notesie. - Miał poprowadzić Anglię do zwycięstwa w ostatniej wojnie, ale chyba zginął w wypadku jako nastolatek. Cóż za niefortunny zbieg okoliczności!
- Kolejna ofiara francuskich rewizjonistów?
Ojciec nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na środek pokoju, gdzie Hades manipulował przy Portalu Prozy. Dla ludzi jego pokroju czas rzadko się zatrzymywał.
- Och, proszę nie zwracać na mnie uwagi - powiedział, gdy w mroku zalśnił snop światła. - Ja po prostu wejdę do środka i poczekam na koniec tej nieprzyjemnej sceny. Mam instrukcję obsługi Portalu i mam Polly, więc możemy negocjować.
- Kto to? - zapytał tato.
- Acheron Hades.
- Naprawdę? Spodziewałem się kogoś niższego.
Lecz Hades już zniknął za Portalem, który zahuczał cicho, zasuwając się za nim.
- Muszę uciekać - oznajmił ojciec, wstając i zamykając notes. - Mam kilka drobnych usterek do naprawienia. Czas na nikogo nie czeka, jak mawiamy.
Ledwie zdążyłam przykucnąć za wielkim biurkiem, gdy świat ponownie ruszył naprzód. Struga ołowiu z pistoletu Feliksa8 uderzyła w ciężki dębowy stół, którym zasłoniłam Bowdena, a pociski przeznaczone dla mnie utkwiły w drewnianych drzwiach, przed którymi stałam przed chwilą. W przeciągu dwóch sekund pokój wypełnił huk wystrzałów: to włączyli się agenci Goliatha, osłaniając Jacka Schitta, który, zdezorientowany faktem, że Hades wyparował w pół słowa, wycofywał się do drzwi prowadzących do Atlantyckiego Grilla. Mycroft rzucił się na podłogę, Jane poszła w jego ślady, w powietrzu uniósł się kurz, a ze ścian posypał się tynk. Jakiś pocisk przeleciał niebezpiecznie blisko naszych głów, odłupał drzazgi z mebli i obsypał nas kurzem. Krzyknęłam Jane do ucha, żeby nie ruszała się z miejsca, i odczołgałam się na bok, gdzie zobaczyłam Bowdena wymieniającego ogień z Feliksem8, skulonym za przewróconym pseudogeorgiańskim stołem tuż obok wejścia do Herbaciarni na Palmowym Dziedzińcu. Zdążyłam tylko wystrzelić kilka razy w stronę agentów Goliatha, którzy szybko wywlekli Schitta z pokoju, i strzelanina ustała tak nagle, jak wybuchła. Przeładowałam broń.
- Feliksie8! - krzyknęłam. - Jeszcze możesz się poddać! Naprawdę nazywasz się Danny Chance. Obiecuję, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy...
Odpowiedział mi dziwaczny gulgot i wyjrzałam ostrożnie zza oparcia sofy. Pomyślałam, że Felix8 jest ranny, ale nie. On tylko się śmiał. Jego zwykle pozbawioną wyrazu twarz wykrzywił grymas uciechy. Bowden i ja wymieniliśmy rozbawione spojrzenia, lecz nie wyszliśmy z ukrycia.
- Co cię tak śmieszy? - zawołałam.
- Pamiętam skądś twoją twarz! - zachichotał. - Teraz do mnie dotarło!
Podniósł pistolet i zaczął strzelać do nas, wycofując się z baru. Chwilę później zniknął w ciemnościach dziedzińca. Zrozumiał, że jego pan uciekł i że nie ma tu nic więcej do roboty.
- Gdzie jest Hades? - zapytał Bowden.
- W Jane Eyre - odpowiedziałam, podnosząc się z podłogi. - Pilnuj Portalu. Jeśli będzie wychodził, użyj tego - podałam mu karabin przeciwpancerny. W tej samej chwili w drzwiach baru pojawił się Schitt.
- Gdzie Hades?
- W Jane Eyre z instrukcją obsługi.
- Oddaj mi Portal Prozy
- Bez instrukcji jest całkowicie nieprzydatny - powiedziałam. - A instrukcję dostaniesz wtedy, kiedy wydobędę Hadesa z Thornfield i zwrócę ciotkę Mycroftowi. Na nic innego nie licz. A teraz zabieram Jane z powrotem do powieści.
Odwróciłam się do wuja.
- Mycroft, wyślij nas do tekstu na moment przed tym, jak Jane wychodzi ze swojego pokoju w tę noc, gdy wybuchł pożar. To będzie tak, jakby nigdy nie opuściła książki. Kiedy zechcę wrócić, dam ci znak. Możesz to zrobić?
Schitt podniósł ramiona w powietrze.
- Cóż to za słodkie szaleństwo! - wykrzyknął.
- To będzie znak - powiedziałam. - Słowa „słodkie szaleństwo”. Jak tylko je usłyszysz, natychmiast otwórz Portal.
- Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? - zapytał Bowden, gdy pomagałam Jane wstać.
- Jak nigdy przedtem. Tylko nie wyłączajcie maszyny. Bardzo lubię tę powieść, ale wolałabym nic zostać w niej na zawsze.
Schitt zagryzł wargi. Został wymanewrowany. Do momentu mojego powrotu miał związane ręce.
Sprawdziłam, czy mój pistolet jest naładowany, wzięłam głęboki wdech i kiwnęłam na Jane, która odpowiedziała mi zachęcającym uśmiechem. Ujęłyśmy się mocno za ręce i weszłyśmy w uchylone drzwi.
32
Thornfield Hall
(...) Nie tak to sobie wyobrażałam. Myślałam, że Thornfield Hall będzie większy i bardziej luksusowo umeblowany. W powietrzu unosił się silny zapach pasty do podłóg, a na piętrze było lodowato. Nie świeciło się żadne światło i korytarze zdawały się tonąć w atramentowej czerni. Wszystko było surowe i niezachęcające. Zauważyłam to, lecz najmocniej przykuła moją uwagę cisza, cisza świata wolnego od latających maszyn, samochodów i wielkich miast. Rewolucja przemysłowa dopiero się zaczynała. Termin przydatności do spożycia dla naszej planety jeszcze nie upłynął. (...)
THURSDAY NEXT
Życie w Op Specach
Zachwiałam się lekko podczas skoku, oślepiona mocnym błyskiem i ogłuszona dźwiękiem wylądowania elektrycznego. Wylądowałam w korytarzu pierwszego piętra, na kilka wersów przed tym, jak Hobbes wyciągnął Jane z powieści. Płomienie już buchały i Jane instynktownie weszła w swoją rolę: otworzyła drzwi, wbiegła do sypialni Rochestera, chwyciła dzban pełen wody i wylała ją na płonącą pościel. Rozejrzałam się szybko po ciemnym korytarzu, lecz nie dostrzegłam ani śladu Hadesa. U wylotu korytarza zobaczyłam tylko Grację Poole prowadzącą Bertę na piętro. Obłąkana spojrzała za siebie i zaśmiała się szalonym śmiechem. Gracja Poole popatrzyła w tę samą stronę i obrzuciła mnie wzrokiem pełnym dezaprobaty. Poczułam się nagle bardzo obco: ten świat nie był moim światem, nie należałam do niego. Cofnęłam się, gdy Jane wybiegła z sypialni Rochestera po więcej wody. Na jej twarzy dostrzegłam wielką ulgę. Uśmiechnęłam się, przepuściłam ją, gdy wracała z drugim dzbankiem i pozwoliłam sobie zerknąć do sypialni. Jane udało się zgasić ogień, a Rochester pomstował, obudziwszy się w kałuży wody.
- Czy to potop? - zapytał.
- Nie, proszę pana - odpowiedziała ona - ale był pożar; niech pan wstaje, proszę; jest pan przemoczony do nitki, przyniosę świecę.
Rochester dostrzegł mnie w drzwiach i mrugnął do mnie, po czym szybko przywołał na twarz skonsternowany wyraz.
- W imię wszystkich elfów w chrześcijańskim świecie, czy to Jane Eyre? - zapytał, a w jego oczach zabłysła radość z jej powrotu. - Co pani ze mną zrobiła...
Wycofałam się cicho za drzwi, pewna, że w moim świecie książka zaczyna pisać się od nowa od momentu, gdzie została przerwana. Wzmianka o „człowieku w czerni” zostanie wymazana, a przy łucie szczęścia i jeśli Hades pozwoli, rzeczy wrócą do normalnego biegu. Podniosłam lichtarz porzucony na dywaniku i zapaliłam świecę. Jane wychyliła się, uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, zabrała lichtarz i wróciła do sypialni. Przeszłam kilka kroków korytarzem, przyjrzałam się szczególnie udanemu Landseerowi i przysiadłam na jednym z dwóch identycznych krzeseł w stylu Regencji. Choć dwór nie był duży, znajdowało się tu wiele zakamarków nadających się na kryjówkę dla Acherona. Wypowiedziałam na głos jego imię, by dać mu znać, że jestem w pobliżu, i usłyszałam trzaśnięcie drzwi gdzieś w głębi domu. Odchyliłam okiennicę i w świetle księżyca ujrzałam charakterystyczną sylwetkę Hadesa, który przemierzał trawnik szybkim krokiem. Patrzyłam, jak niknie w cieniu. Na wsi będzie bezpieczny, to prawda, ale ja wciąż jeszcze miałam przewagę. Wiedziałam, jak otworzyć Portal, a on nie, uznałam więc, że raczej nie będzie próbował zrobić mi krzywdy. Wróciłam na krzesło i zaczęłam myśleć o Daisy Mutlar i Landenie, po czym zapadłam w sen. Obudziłam się, wzdrygajac, gdy drzwi do sypialni Rochestera otworzyły się i stanął w nich Edward. Trzymał w dłoni lichtarz i wyjaśniał Jane:
- ...Ja muszę zajść na trzecie piętro. Niechże się pani nie rusza, proszę pamiętać, i niech pani nikogo nie woła!
Przeszedł przez korytarz bardzo cicho i szepnął:
- Panno Next, jest pani tam?
Wstałam.
- Tu jestem, proszę pana.
Rochester wziął mnie pod ramię i poprowadził wzdłuż galerii do podestu nad schodami. Tam przystanął, postawił lichtarz na niskim stoliku i ujął mnie za ręce.
- Dziękuje, panno Next, z głębi serca pani dziękuję! Przeżyłem prawdziwe piekło, nie wiedząc, kiedy - i czy w ogóle - wróci moja ukochana Jane!
Przemawiał żarliwie i z prawdziwą namiętnością. Przyszło mi do głowy pytanie, czy Landen kiedykolwiek kochał mnie tak gorąco, jak Rochester kochał Jane.
- Cieszę się, że choć tym mogłam się panu odwdzięczyć za opatrzenie ran wtedy przy magazynie - odrzekłam.
Skwitował moje podziękowania machnięciem ręki.
- Czy wraca pani od razu?
Spuściłam oczy.
- To nie takie proste, proszę pana. Ktoś jeszcze oprócz mnie przedostał się do powieści.
Rochester oparł się o balustradę i odezwał, nie odwracając głowy:
- On, prawda?
- Zna go pan? - zapytałam zdziwiona.
- Nosi wiele imion. Ma pani jakiś plan?
Opowiedziałam o umówionym znaku i dałam do zrozumienia, że bezpieczniej dla mnie byłoby pozostać w Thornfield do czasu zakończenia powieści. Wówczas jakoś zabiorę Hadesa - jeszcze nie wiem jak.
- Koniec powieści - szepnął Rochester nieszczęśliwym tonem. - Jak ja go nienawidzę! Sama myśl o mojej słodkiej Jane wypływającej do Indii z tym mydłkiem St. Johnem Riversem ścina mi krew w żyłach. - Wyprostował się. - Ale przynajmniej mam przed sobą kilka miesięcy prawdziwego szczęścia. Proszę za mną, pewnie jest pani głodna. - Ruszył w głąb korytarza, dając mi znak, bym szła za nim, i mówił dalej:
- Spróbujmy go schwytać po tym, jak Jane opuszcza mnie - zadrżał lekko na to wspomnienie - po ślubie. Będziemy tu sami, gdyż Jane przenosi narrację ze sobą do Moor House i swoich durnych kuzynów. Ja nie pojawiam się więcej w tekście, więc będziemy wolni i zamierzam służyć pani wszelką pomocą. Jednakże, jak zapewne się pani domyśla, nie może pani zrobić niczego, co by zakłóciło spokój Jane: powieść pisana jest w pierwszej osobie. Mogę spotykać się z panią, gdy nie jestem zajęty w fabule, lecz musi mi pani przyrzec, że nie pokaże się pani Jane. Porozmawiam z panią Fairfax i z Adelką na osobności, zrozumieją. Co do służących, Mary i John zrobią wszystko, co im każę.
Doszliśmy do drzwi i Rochester zapukał niecierpliwie. Odpowiedział mu pomruk i odgłos uderzenia, po czym na progu stanęła rozczochrana postać.
- Pani Fairfax - powiedział Rochester - to jest panna Next. Zostanie z nami przez miesiąc lub dłużej. Chcę, by podała jej pani coś do jedzenia i posłała łóżko; przyjechała do nas z daleka i potrzebuje pokrzepienia i odpoczynku. Życzyłbym sobie, żeby nie wspominała pani nikomu o jej obecności i byłbym wdzięczny, gdyby mogła pani dopilnować, by panna Next i panna Eyre nie spotkały się. Nie potrzebuję zapewne podkreślać wagi całej sprawy.
Pani Fairfax zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, szczególnie zaintrygowana, a zarazem zaszokowana, moim kucykiem i dżinsami, po czym skinęła głową i ruszyła w stronę schodów.
- Porozmawiamy znów jutro, panno Next - powiedział Rochester, a na jego zatroskanej twarzy pojawił się uśmiech. - I dziękuję raz jeszcze.
Odwrócił się i zostawił mnie z panią Fairfax, która schodziła już w dół. Powiedziała, żebym poczekała w jadalni, a ona przyniesie mi coś do jedzenia. Wróciła niebawem z kilkoma plastrami zimnego mięsa i pajdą chleba. Zaczęłam jeść łapczywie, podczas gdy Pilot - który pewnie wśliznął się do domu, gdy wychodził Hades - obwąchiwał moje spodnie i machał ogonem, podniecony.
- Pamięta panią - zauważyła pani Fairfax. - Ja wszakże pracuję tu od wielu lat i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek panią widziała.
Podrapałam Pilota za uchem.
- Rzuciłam mu kiedyś patyk. Kiedy był na spacerze ze swoim panem.
- Rozumiem - powiedziała pani Fairfax podejrzliwie. - A jak pani poznała pana Rochestera?
- Eee... poznałam państwa Rochesterów na Maderze. Znałam jego brata.
- Rozumiem. Bardzo tragiczna historia. - Zmrużyła oczy.
- Czyli zna pani Masonów?
- Niezbyt dobrze.
Ponownie omiotła wzrokiem moje dżinsy.
- Kobiety noszą bryczesy tam, skąd pani pochodzi?
- Dość często, pani Fairfax.
- A skąd pani pochodzi? Z Londynu?
- Z jeszcze bardziej daleka.
- Aha! - powiedziała pani Fairfaxz domyślnym uśmiechem. - Z Osaki!
Wyszła, zostawiając mnie z Pilotem, wymógłszy wpierw obietnicę, że nie będę karmić go jedzeniem ze stołu. Wróciła dziesięć minut później z tacą, na której stał imbryk z herbatą i filiżanki, po czym opuściła mnie ponownie na prawie pół godziny, by przyszykować pokój. Zaprowadziła mnie do sypialni na drugim piętrze, z ładnym widokiem na podjazd. Pilot ułożył się pod drzwiami zamkniętymi na zasuwkę. Chciałam, by został ze mną, licząc na to, że wyczuje, jeśli jakieś niebezpieczeństwo zagrozi jego nowej pani. Spałam niespokojnie i śniło mi się, że Hades śmieje się ze mnie.
Tej samej nocy Victor i inni fikcjonariusze z biura w Swindon świętowali wznowienie narracji. Poza krótką wzmianką o pani Fairfax wychodzącej ze swojej sypialni w noc pożaru, wszystko było tak, jak pamiętano. Zaproszono jednego z członków Federacji Sióstr Bronte, by dokonał analizy tekstu wpisującego się w ostatnie dwieście stron, które pozostawały białe od momentu porwania narratorki. Znawca twórczości sióstr Bronte znał powieść na pamięć, a wyraz zadowolenia na jego twarzy stanowił dostateczną gwarancję, że wszystko jest w porządku.
Obudził mnie Pilot skrobiący w drzwi, żeby go wypuścić. Powoli odsunęłam zasuwkę i wyjrzałam. Zobaczyłam Jane idącą szybko korytarzem, szybko zamknęłam drzwi i spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta i tylko kilku służących było już na nogach. Odczekałam kilka minut, wypuściłam Pilota i wyszłam za nim, uważając, żeby nie wpaść na Jane. Tego ranka prawie cała służba i domownicy doprowadzali do porządku sypialnię Rochestera, więc po śniadaniu postanowiłam wyjść z domu. Pani Fairfax zatrzymała mnie.
- Panno Next - oznajmiła - pan Rochester opowiedział mi o wydarzeniach ubiegłego tygodnia i pragnę dołączyć do jego podziękowań moje.
Wypowiedziała te słowa bez emocji, lecz byłam przekonana, że mówi szczerze. Dodała:
- Pan Rochester polecił mi strzec domu przed osobami, które mogłyby chcieć skrzywdzić pannę Eyre.
Wyjrzałam przez okno. Z miejsca, w którym stałyśmy, dostrzegłam robotnika rolnego stojącego na straży z długim styliskiem motyki w ręce. Gdy patrzyłyśmy na niego, zerknął w stronę dworu i zniknął nam z oczu. W chwilę później za próg wyszła Jane, rozejrzała się, odetchnęła głęboko rześkim porannym powietrzem i wróciła do domu. Po kilku minutach robotnik pojawił się znowu i zajął swoje stanowisko.
- Panna Eyre nie może się dowiedzieć, że obserwujemy ją i strzeżemy - powiedziała pani Fairfax surowo.
- Rozumiem.
Gospodyni pokiwała głową i spojrzała na mnie krytycznie.
- Czy kobiety chadzają z odkrytymi głowami tam, skąd pani przybywa?
- Bardzo często.
- Tutaj to nie jest przyjęte - powiedziała z naganą w głosie. - Niech pani pójdzie ze mną, dam pani jakiś stosowniejszy strój.
Pani Fairfax zabrała mnie do własnego pokoju i wręczyła czepek oraz długi czarny płaszcz, sięgający mi aż do stóp. Podziękowałam jej, a ona dygnęła uprzejmie.
- Czy pan Rochester jest dzisiaj w domu? - zagadnęłam.
- Wyjechał poczynić przygotowania. Sądzę, że pojechał do majątku pana Eshtona, jest tam duży zjazd gości. Pułkownik Dent, lord Ingram i inni. Myślę, że zabawi tam z tydzień albo i dłużej.
- Przy tym wszystkim, co tu się dzieje, czy myśli pani, że to roztropne?
Pani Fairfax spojrzała na mnie jak na dziecko.
- Nie rozumie pani? Po pożarze pan Rochester wyjeżdża na tydzień. Tak musi być.
Chciałam wypytać ją o inne rzeczy, lecz gospodyni wymówiła się pilnymi zajęciami i zostawiła mnie samą. Zebrałam myśli, wygładziłam płaszcz i wyszłam obejść dom, by się przekonać, czy jest dobrze zabezpieczony. Robotnicy pozdrawiali mnie z szacunkiem, gdy przechodziłam. Każdy z nich ściskał w dłoni jakąś broń. Miałam nadzieję, że nie będą zmuszeni stawić czoła Hadesowi. Przeszłam przez trawnik i ruszyłam w stronę, gdzie ubiegłej nocy zniknął Acheron. Mijałam właśnie wielkie buki przy niskim płotku, gdy dźwięk znajomego głosu sprawił, że się odwróciłam.
- Jak wyglądają nasze szanse?
To był Rochester. Stał przed jednym z ogromnych pni, spoglądając na mnie z głębokim zatroskaniem.
- Nie najgorzej, proszę pana - odparłam. - Beze mnie Hades jest tu uwięziony na zawsze. Jeśli chce stąd wyjść, musi negocjować
- A gdzie jest teraz?
- Zamierzam sprawdzić w mieście. Czy nie powinien pan gościć u pana Eshtona?
- Chciałem porozmawiać z panią przed wyjazdem. Uczyni pani wszystko, co w pani mocy, nieprawdaż?
Zapewniłam go, że nie omieszkam, i ruszyłam w stronę miasta.
Millcote było całkiem dużą miejscowością, W centrum znalazłam kościół, przystanek dyliżansu, trzy gospody, bank, dwa sklepy bławatne, skład z artykułami sypkimi i wiele innych placówek handlowych. Był dzień targowy i w mieście panował spory ruch. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, gdy przechodziłam między straganami pełnymi zimowych warzyw i dziczyzny. Gdyby nie lekki zapach atramentu unoszący się nad całą sceną, można by ją było uznać za rzeczywistą. Pierwszy zajazd, na który się natknęłam, Pod Królem Jerzym, był wspomniany w powieści i uznałam, że powinnam zacząć poszukiwania od niego.
Weszłam do środka i zapytałam właściciela, czy pewien wysoki mężczyzna wziął pokój dziś rano. Odrzekł, że nie, i dodał, iż nie jest to jedyna gospoda w mieście. Podziękowałam mu i odeszłam w stronę drzwi, lecz zatrzymał mnie niespodziewany dźwięk przypominający trzask migawki. Odwróciłam się powoli. Przede mną znajdowała się para Japończyków. Byli przebrani w kostiumy z epoki, lecz kobieta trzymała w dłoni wielki aparat fotograficzny marki Nikon. Napotykając mój wzrok, pospiesznie ukryła ten rażący anachronizm i zaczeła wypychać mężczyznę z sali.
- Czekajcie!
Przystanęli i spojrzeli po sobie nerwowo.
- Co tu robicie? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Przyjechaliśmy na wycieczkę z Osaki - oświadczyła kobieta, a jej towarzysz - który najwyraźniej nie mówił po angielsku - przytaknął energicznie i zaczął wczytywać się w japoński przewodnik po siostrach Bronte.
- Jakim cudem...?
- Nazywam się Nakajima - przedstawiła się kobieta. - A to jest pan Suzuki.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i potrząsnął moją dłoń z podnieceniem.
- To jakieś wariactwo! - powiedziałam zdenerwowana. - Chce pani powiedzieć, że jesteście turystami?
- Tak jest - potaknęła pani Nakajima. - Przeskakuję do powieści raz do roku i zabieram ze sobą jednego turystę. Niczego nie dotykamy i nie odzywamy się ani słowem do panny Eyre. Poza tym, jak pani widzi, jesteśmy stosownie ubrani.
- Japończycy? W Anglii, w połowie XIX wieku?
- Czemu nie?
No właśnie, czemu nie.
- Jak pani to robi?
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Mam taki dar - odpowiedziała po prostu. - Skupiam się, czytam na głos dany ustęp i przenoszę się do niego.
Nie miałam czasu zastanawiać się nad tym wszystkim.
- Proszę posłuchać. Nazywam się Thursday Next. Pracuję u Victora Analogy w DL-u w Swindon. Słyszała pani o kradzieży rękopisu?
Kiwnęła głową.
- W tej książce jest czarny charakter ze świata zewnętrznego, a mój plan pochwycenia go opiera się na istnieniu tylko jednej drogi do świata rzeczywistego i z powrotem. On nie cofnie się przed niczym, żeby wykorzystać panią do wyjścia stąd. Błagam panią, proszę wrócić do domu, dopóki jeszcze może pani to zrobić.
Pani Nakajima skonsultowała się ze swoim klientem, po czym wyjaśniła mi, że pan Suzuki pragnął zobaczyć Jane, gdyby to było możliwe, a jeśli zostanie zabrany z powrotem już teraz, zażąda zwrotu pieniędzy. Ponowiłam moje żądanie i w końcu zgodzili się. Poszłam z nimi do pokoju na górze i poczekałam, aż się spakują. Uścisnęli mi kolejno dłoń, chwycili się za ręce i zniknęli. Potrząsnęłam głową ze smutkiem. Wyglądało na to, że na świecie nie pozostało zbyt wiele miejsc nietkniętych przez przemysł turystyczny.
Wyszłam z ciepłej gospody w zimne powietrze ulicy, przeszłam obok straganu z późnojesiennymi warzywami okopowymi, pchnęłam drzwi The Millcote i zapytałam o nowych gości.
- Kogo mam zapowiedzieć panu Hedge? - zapytał oberżysta spluwając do kufla po piwie i polerując go ścierką.
- Niech pan mu powie, że panna Next chce się z nim widzieć.
Oberżysta zniknął na górze, a po kilku minutach był z powrotem.
- Pokój numer siedem - powiedział lakonicznie i wrócił do swego zajęcia.
Acheron siedział przy oknie, zwrócony plecami do drzwi. Nie poruszył się, kiedy weszłam.
- Cześć, Thursday.
- Pan Hedge?
- Ludzie w małych miasteczkach w dziewiętnastowiecznej Anglii są przesądni. Pomyślałem, że „Hades” może być dla nich zbyt mocny.
Dopiero teraz odwrócił się, a jego badawcze błękitne oczy zdały się zaglądać w głąb mojej duszy. Ale jego władza nade mną uleciała, nie potrafił już przeniknąć mnie tak jak innych. Wyczuł to natychmiast, uśmiechnął się półgębkiem i ponownie wpatrzył w okno.
- Stałaś się silna, panno Next.
- Przeciwności mnie wzmacniają.
Zaśmiał się krótko.
- Powinienem był pozbyć się ciebie raz na zawsze wtedy w mieszkaniu Styksa.
- I zepsuć całą zabawę? Jakże nudne byłoby twoje życie beze mnie i pozostałych OpSpeców, którzy zachodzą ci za skórę.
Zignorował moją uwagę i zmienił temat.
- Osoba tak przemyślna jak ty nigdy by tu nie przyszła, nie zapewniwszy sohie możliwości powrotu. Jak stąd wyjdziesz, Thursday? Dasz umówiony znak Mycroftowi, by otworzył Portal?
- Coś w tym stylu. Jeśli oddasz mi instrukcję obsługi i Polly, obiecuję, że będziesz miał uczciwe śledztwo.
Hades roześmiał się.
- Myślę, że nie mam najmniejszych szans na uczciwe śledztwo, Thursday. Mógłbym cię teraz zabić i czuję przemożną chęć zrobienia tego, lecz powstrzymuje mnie perspektywa pozostania na wieki w tej historii. Próbowałem dostać się do Londynu, ale to niemożliwe. Jedyne miejscowości, które istnieją w tym świecie, to te wspomniane przez Charlotte Bronte: Gateshead, Lowood i Millcote. Jestem zdziwiony, że to ostatnie jest opisane tak szczegółowo. Zdradź mi hasło, a oddam ci instrukcję i Polly.
- Nie. Najpierw oddaj instrukcję i moją ciotkę.
- Widzisz? Znaleźliśmy się w impasie. Będziesz czekać, aż powieść napisze się od nowa, prawda?
- Oczywiście.
- To możesz się mną nie przejmować do momentu, gdy Jane opuści Thornfield na dobre. Potem ponegocjujemy.
- Nie będę negocjować, Hadcs.
Pokręcił powoli głową.
- Będziesz negocjować, panno Next. Może i jesteś obrzydliwie prawa, ale nawet tobie nie uśmiecha się wizja spędzenia tu reszty swoich dni. Jesteś inteligentną kobietą. Jestem pewien, że to przemyślisz.
Westchnęłam i wyszłam z pokoju, a potem na ulicę, gdzie zgiełk kupujących i sprzedających przyniósł mi ulgę i odmianę od sąsiedztwa ciemnej duszy Hadesa.
33
Powieść pisze się
(...) Wygodnie usadowieni w salonie hotelu Penderyn, obserwowaliśmy dobrą robotę Thursday. Opowieść toczyła się wartko, tygodnie mijały w przeciągu kilku linijek. Gdy słowa pojawiały się na stronie rękopisu, Mycroft albo ja odczytywaliśmy je na głos. Wszyscy czekaliśmy na wyrażenie „słodkie szaleństwo”, lecz na próżno. Powoli szykowaliśmy się na najgorsze: że Hades nie został schwytany i że to nigdy się nie zdarzy. I że Thursday zostanie w powieści na zawsze, jako wieczny dozorca. (...)
Z dziennika Bowdena Cable’a
Tygodnie płynęły szybko w Thornfield, tym bardziej że zajęłam się organizacją ochrony Jane tak, by tego nie zauważyła. Umieściłam zaufanego chłopaka w gospodzie The Millcote z zadaniem informowania mnie o ruchach Hadesa, lecz ów najwyraźniej zadowalał się wychodzeniem na spacer każdego ranka, pożyczaniem książek od tutejszego doktora i przesiadywaniem w gospodzie. Jego bezruch niepokoił mnie nieco, lecz cieszyłam się, że nie jest gorzej.
Rochester przysłał list z informacją, że wraca i że zaprosił swoich przyjaciół. Jane zdawała się poruszona do głębi wieścią o przyjeździe pięknej Blanki Ingram, lecz ja nie przejmowałam się tym ani trochę. Pochłaniało mnie organizowanie ochrony z Johnem, mężem kucharki, pomysłowym i inteligentnym. Nauczyłam go strzelać z pistoletów Rochestera i z radością odkryłam, że jest doskonałym strzelcem. Obawiałam się, że Hades może pojawić się w przebraniu jakiegoś gościa, lecz tak się nie stało. Jedynie niespodziewany przyjazd pana Masona z Karaibów zakłócił codzienne życie.
Tygodnie zmieniały się w miesiące. Rzadko widywałam Jane - zgodnie z planem - lecz utrzymywałam stały kontakt z innymi domownikami i z panem Rochesterem, by upewnić się, że wszystko idzie dobrze. I wydawało się, że wszystko szło dobrze. Jak zwykle, pan Mason został pogryziony przez swoją obłąkaną siostrę w pokoju na górze. Pilnowałam zamkniętych drzwi, kiedy Rochester pojechał po doktora, a Jane obmywała Masonowi rany. Gdy ten ostatni odjechał dyliżansem, obserwowałam sad, gdzie, jak wiedziałam, Rochester i Jane wybiorą się na przechadzkę. I tak biegły dni, aż do krótkiej przerwy, gdy Jane pojechała odwiedzić swoją umierającą ciotkę w Gateshead. Rochester oznajmił jej, że zamierza poślubić Blankę Ingram, i stosunki miedzy nimi były nieco napięte. Odczułam ulgę, gdy wyjechała. Mogłam odprężyć się i swobodnie rozmawiać z Rochesterem, nie budząc jej podejrzeń.
- Prawie pani nie sypia - zauważył, gdy spacerowaliśmy po frontowym trawniku. - Ma pani podkrążone i przymglone oczy.
- To prawda, że źle sypiam. Nie może być inaczej, skoro Hades mieszka o niecałe pięć mil stąd.
- Pani szpiedzy z pewnością informują panią o każdym jego ruchu.
To była prawda. Siatka agentów działała dobrze, notabene dzięki znacznemu wsparciu finansowemu Rochestera. Gdy Hades dokądś wychodził, wiedziałam o tym w przeciągu dwóch minut od człowieka, który czuwał w pobliżu gospody. Zawsze wiedziałam, gdzie jest i co robi: spaceruje, czyta czy bije wieśniaków laską. Nigdy nie zbliżył się do dworu dalej niż na milę, z czego byłam bardzo zadowolona.
- Moi szpiedzy dają mi spokój ducha, ale ciągle nie wierzę, że Hades czegoś nie knuje. Jego bierność mnie niepokoi.
Spacerowaliśmy przez chwilę, a Rochestcr pokazywał mi ciekawe miejsca w okolicy. Ale ja nie słuchałam.
- W jaki sposób dostał się pan do mnie, tamtej nocy pod magazynami, kiedy zastałam postrzelona?
Rochester przystanął i spojrzał na mnie.
- Tak się po prostu stało, panno Next. Nie potrafię tego wyjaśnić, tak jak pani nie wie, jak dostała się pani tutaj, będąc małą dzicwczynką. Nie licząc pani Nakajima i podróżnika o nazwisku Foyle, nie słyszałem o nikim innym, kto by tego dokonał.
Jego słowa zaskoczyły mnie.
- Zna pan panią Nakajima?
- Oczywiście. Zwykle oprowadzam jej gości po Thornfield, kiedy Jane wyjeżdża do Gateshead. Jest to całkowicie bezpieczne, a zarazem nader korzystne finansowo. Wiejskie domy nie są tanie w utrzymaniu, panno Next, nawet w tym stuleciu.
Pozwoliłam sobie na uśmiech. Pomyślałam, że pani Nakajima musi czerpać spore profity ze swojej umiejętności. Taka podróż była w gruncie rzeczy szczytem marzeń dla każdego miłośnika sióstr Bronte, a w Japonii ich nie brakowało.
- Co pani będzie robić potem? - zapytał Rochester, pokazując Pilotowi królika. Pies szczeknął i ruszył w pogoń.
- Pewnie wrócę do OpSpeców - odparłam. - A pan?
Rochesrer popatrzył na mnie z zadumą i jego brwi nastroszyły się, a twarz zachmurzyła.
- Mnie już nic nie pozostaje po tym, jak Jane wyjedzie z tą obleśną i żałosną namiastką kręgowca, St. Johnem Riversem.
- To co pan będzie robił?
- Robił? Nic. Moja egzystencja w zasadzie na tym się kończy.
- Śmierć?
- Nie całkiem - odparł Rochester, starannie dobierając słowa. - W świecie, z którego pani przybywa, rodzicie się, żyjecie, a potem umieracie. Mam rację?
- Mniej więcej.
- Dość uboga forma życia! - zaśmiał się Rochester. - A w momentach rozpaczy zwracacie się do tego wewnętrznego oka zwanego pamięcią, czyż nie?
- Zwykle tak - potwierdziłam. - Chociaż pamięć zapewnia zaledwie jedną setną mocy uczuć odczuwanych na bieżąco.
- Podzielam pani opinię. Tutaj ani się nie rodzę, ani nie umieram. Przychodzę na świat w wieku trzydziestu ośmiu lat i wkrótce potem znikam. Zakochuję się po raz pierwszy w życiu i tracę przedmiot mego uwielbienia, sens mego życia!
Przystanął i podniósł patyk, przyniesiony uprzejmie przez Pilota zamiast królika, którego pies nie dogonił.
- Widzi pani, mogę przenosić się w dowolne miejsce książki w dowolnym momencie i wracać wedle woli. Moje życie toczy się przeważnie w okresie między wyznaniem miłości tej rezolutnej szelmie a momentem, gdy prawnik i ten dureń Mason przerywają ślub i wyjawiają istnienie wariatki. Do tych tygodni wracam najczęściej, ale zachodzę też czasem do złych chwil, bo bez miary trudno jest nieraz docenić to, co wspaniałe. Niekiedy dumam sobie, że mógłbym nakazać Johnowi, by zatrzymał ich przy bramie kościelnej aż do końca ceremonii, ale to byłoby wbrew biegowi rzeczy.
- Czyli kiedy rozmawiam z panem...
- ... ja jednocześnie spotykam Jane po raz pierwszy, ubiegam się o jej względy i tracę ją na zawsze. A nawet widzę panią jako małą dziewczynkę, z przestraszoną twarzyczką, o cal od kopyt mego konia...
Dotknął łokcia.
- ... i czuję ból upadku. Widzi więc pani, iż egzystencja moja, choć ograniczona, nie jest pozbawiona zalet.
Westchnęłam. Gdyby tylko życie było takie proste, gdyby człowiek mógł przeskakiwać do dobrych momentów i przemykać przez złe...
- Kocha pani jakiegoś mężczyznę? - zapytał nagle Rochester.
- Tak, ale między nami jest dużo niedobrych myśli. Oskarżył mojego brata o pewną zbrodnię, zbyt ciężką, moim zdaniem, by obarczać nią zmarłego. Brat nie miał możliwości obrony, a dowody nie były całkiem przekonujące. Nie potrafię mu tego wybaczyć.
- Co tu jest do wybaczania? - spytał Rochester. - Niech pani zapomni o wybaczaniu i skupi się na życiu. W waszym świecie życie jest krótkie, o wiele za krótkie, żeby pozwalać, by drobne niesnaski przeszkadzały w szczęściu, które może się stać waszym udziałem przez ulotną, chwilę.
- Niestety! - westchnęłam. - Jest zaręczony.
- I co z tego? - prychnął Rochester. - Zapewne z kimś tak nieodpowiednim jak Blanka Ingram dla mnie!
Pomyślałam o Dalsy Mutlar i stwierdziłam, że podobieństwo jest bardzo duże.
Przechadzaliśmy się jeszcze przez chwilę w milczeniu, po czym Rochester wyjął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę.
- Moja Jane wraca zaraz z Gateshead. Gdzie mój ołówek i notes?
Przeszukał kieszenie kurtki i wyjął szkicownik i ołówek.
- Mam spotkać ją tu jakby przypadkiem. Za moment nadejdzie stamtąd przez pola. Jak wyglądam?
Poprawiłam mu węzeł krawata i kiwnęłam głową z aprobatą.
- Czy uważa mnie pani za przystojnego, panno Next? - zapytał niespodzianie.
- Nie - odparłam szczerze.
- Ba! - wykrzyknął. - Obieście siebie warte! Proszę już iść! Porozmawiamy później!
Zostawiłam ich samych i powędrowałam z powrotem do domu ścieżką wzdłuż jeziora, zatopiona w myślach.
I tak biegły kolejne tygodnie, zrobiło się cieplej, na drzewach pojawiły się pąki. Rzadko widywałam Rochestera i Jane, byli zajęci tylko sobą. Pani Fairfax nie była zbyt zachwycona tym związkiem, ale powiedziałam jej, żeby nie była niemądra. Naindyczyła się na tę uwagę i odeszła do swoich zajęć. Przez następne kilka miesięcy życie w Thornfield nie uległo zmianie, nadeszło lato i dzień ślubu. Byłam tam, na specjalne zaproszenie Rochestera, ukryta w zakrystii. Słyszałam, jak kapłan, wysoki mężczyzna nazwiskiem Wood, pyta, czy ktokolwiek zna jakąś przeszkodę, dla której nie mogą być związani małżeństwem. Słyszałam, jak prawnik wyjawia straszliwy sekret. Widziałam Rochestera, ledwie posiadającego się z wściekłości, gdy Briggs czytał oświadczenie Masona, że jego obłąkana siostra Berta jest prawowitą panią Rochester. Pozostałam w ukryciu podczas całej dyskusji i wyszłam dopiero wtedy, gdy Rochester powiódł całą grupkę do dworu, pokazać im swą szaloną żonę. Nie podążyłam za nimi, wolałam się przejść, odetchnąć świeżym powietrzem, z dala od atmosfery smutku i udręki, jaka zapanowała w domu, gdy Rochester i Jane uświadomili sobie, że nie mogą się pobrać.
Następnego dnia Jane uciekła. Szłam za nią w bezpiecznej odległości, widziałam, jak wchodzi na gościniec do Whitcross, zbłąkana owieczka szukająca lepszego życia. Patrzyłam, aż powóz, do którego wsiadła, niknie w oddali, i dopiero wtedy wróciłam do Millcote na lunch. Zjadłam coś Pod Królem Jerzym, a potem grałam w karty z trzema podróżnymi; zanim nadszedł czas kolacji, wygrałam od tych oszustów sześć gwinei. W pewnym momencie pojawił się przy naszym stole mały chłopczyk.
- Cześć, Williamie! - powiedziałam, nachylając się ku dziecku ubranemu w podniszczony strój dorosłego mężczyzny przerobiony na niniejszy rozmiar. - Co słychać?
- Za przeproszeniem, panno Next, pan Hedge zniknął.
Zerwałam się i ruszyłam biegiem do The Millcote. Wpadłam na schody, gdzie jeden z moich najbardziej zaufanych szpiegów nerwowo miął w rękach czapkę. Pokój Hadesa był pusty.
- Najmocniej przepraszam, panienko. Byłem w barze na dole, ale nic nie piłem, przysięgam. Musiał prześliznąć się za moimi plecami...
- Czy ktoś jeszcze schodził po schodach, Danielu? Mów prędko!
- Nikt. Nikt, panienko, oprócz jednej starszej pani...
Wzięłam konia od jednego z moich ludzi i pogalopowałam do Thornfield. Żaden z robotników strzegących wejścia nie zauważył Hadesa. Weszłam do domu i znalazłam Edwarda w pokoju śniadaniowym, z butelką brandy w ręce. Podniósł szklankę, gdy weszłam.
- Wyjechała, prawda? - zapytał.
- Wyjechała.
- Przekleństwo! Przeklęte niech będą okoliczności, które wplątały mnie w małżeństwo z tą na wpół wiedźmą, i przeklęci mój brat i ojciec za to, że do tego doprowadzili!
Opadł na krzesło i wpatrzył się w podłogę.
- Pani zadanie tu jest zakończone? - zapytał zrezygnowanym tonem.
- Myślę, że tak. Muszę jeszcze tylko znaleźć Hadesa i znikam.
- Nie ma go w The Millcote?
- Już nie.
- Ale spodziewa się pani go schwytać?
- Tak jest, zdaje się, że moc jego osłabła.
- To niech poda mi pani hasło. Czas może nam nie sprzyjać w krytycznym momencie. Kto ostrzeżony, ten uzbrojony,
- To prawda - przyznałam. - Żeby otworzyć Portal, mam powiedzieć...
W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe, przeciąg poruszył papierami, w holu zatętniły znajome kroki. Zamarłam i spojrzałam na Rochesteta, wpatrującego się nieporuszenie w szklankę.
- Hasło... ?
Usłyszałam męski głos wołający Pilota. Był to głęboki bas pana domu.
- Cholera! - szepnął Hades, porzucając powłokę Rochestera i cofając pod ścianę. Przeniknął w mgnieniu oka przez deski i tynk, jakby przez papier ryżowy. Zanim wybiegłam na korytarz, zniknął gdzieś w głębi domu. Rochester dołączył do mnie i zaczęliśmy nasłuchiwać, lecz nie doszedł nas żaden dźwięk. Edward odgadł, co się stało, i szybko postawił na nogi wszystkich robotników. Nim upłynęło dwadzieścia minut, stanęli na straży wokół domu, z surowym rozkazem, by strzelać do każdego, kto będzie próbował się wymknąć, nie podawszy umówionego hasła. Wróciliśmy do biblioteki, Rochester wyjął parę pistoletów i nabił je starannie. Umieścił dwa kapiszony na panewkach i odciągnął kurki, po czym spojrzał z ukosa na mojego automatycznego browninga.
- Kule tylko go drażnią - oznajmiłam.
- Ma pani lepszy pomysł?
Nie odpowiedziałam.
- To niech pani idzie za mną. Im szybciej ten złoczyńca zniknie z mojej historii, tym lepiej!
Wszyscy, z wyjątkiem Gracji Poole i wariatki, zostali poproszeni o opuszczenie domu. Pani Poole otrzymała polecenie, by nie otwierać nikomu drzwi aż do rana, pod żadnym pretekstem, nawet samemu panu Rochesterowi. Zaczęliśmy przeszukiwać dwór od biblioteki, następnie przenieśliśmy się do jadalni, a potem do popołudniowego salonu. W dalszej kolejności przeszukaliśmy poranny salon i salę balową. Wszystkie pokoje były puste. Wróciliśmy do schodów, gdzie czuwali John i Mathew. Obaj przysięgli, że nikt nie przechodził obok nich. Do tego czasu zapadła noc. Mężczyźni dostali pochodnie, a ich nikły blask oświetlił hol. Schody i boazeria dworu były z ciemnego drewna, które marnie odbijało światło, w brzuchu wieloryba byłoby jaśniej. Doszliśmy na szczyt schodów i rozejrzeliśmy się, w lewo, potem w prawo, lecz dom był ciemny. Przeklęłam własną głupotę: mogłam zabrać ze sobą dobrą latarkę. Jakby w odpowiedzi na moje myśli przeciąg zdmuchnął świece i gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Serce na moment przestało mi bić, a Rochester zmełł w ustach przekleństwo, potknąwszy się o dębowy kufer. Szybko zapaliłam świece w lichtarzu. W ciepłym świetle mogliśmy zobaczyć nasze zalęknione twarze, a Rochester, pojmując, że na obu maluje się to samo uczucie, wysunął się naprzód i krzyknął:
- Ty tchórzu! Pokaż się!
Rozległ się głośny stuk i silny pomarańczowy błysk przeciął ciemność, gdy Rochester wystrzelił w kierunku schodów wiodących na poddasze.
- Tam! Zmyka jak królik! Głowę daję, że go postrzeliłem!
Pobiegliśmy ku schodom, lecz nie zauważyliśmy krwi. Ujrzeliśmy ciężką ołowianą kulę wbitą w słupek balustrady.
- Mamy go! - krzyknął Rochester. - Nie ma stąd wyjścia, chyba że przez dach, i nie da się zejść po rynnie, nie skręcając karku!
Wbiegliśmy po schodach i stanęliśmy w górnym korytarzu. Okna były tu większe, lecz wewnątrz i tak panował nieznośny mrok. Zatrzymaliśmy się gwałtownie. W połowie korytarza, w cieniu, z twarzą oświetloną płomieniem jednej świecy stał Hades. Ucieczka i zabawa w chowanego nie były w jego stylu. Tuż przy płomieniu świecy trzymał zwiniętą w rulon kartkę. Zrozumiałam, że jest to wiersz Wordswortha, w którym była uwięziona moja ciotka.
- Hasło, panno Next!
- Nigdy!
Jeszcze bardziej przysunął świecę do kartki i uśmiechnął się.
- Hasło, proszę!
Lecz nagle jego uśmiech przerodził się w grymas bólu. Krzyknął dziko i upuścił świecę i wiersz na podłogę. Odwrócił się wolno, ukazując tego, kto go zranił. Do jego pleców, ściskając go z morderczą siłą, przywarła pani Rochester, wariatka z Jamajki. Zarechotała szaleńczo, zaszczekała nożyczkami i wbiła je Hadesowi między łopatki. Krzyknął raz jeszcze i upadł na kolana, a płomień świecy podpalił warstwy wosku nagromadzone na biurku. Płomienie łapczywie otuliły mebel, Rochester ściągnął z okien zasłonę i spróbował go ugasić. Lecz oto Hades podniósł się z kolan, odzyskawszy siły, gdy nożyczki zostały wyjęte. Zamachnął się i uderzył Rochestera w szczękę. Edward zatoczył się i runął na podłogę. Z obłąkańczą uciechą Acheron chwycił lampę naftową z kredensu i cisnął ją w głąb korytarza. Stanęła w płomieniach, a w moment później zajęły się portiery. Hades odwrócił się do wariatki, która dopadła go, wymachując ramionami jak cepem. Wyłuskała zwinnie z jego kieszeni wygnieciony notes Mycrofta, wydała okrzyk, zarazem demoniczny i triumfalny, i uciekła.
- Poddaj się, Hades! - wrzasnęłam, strzelając dwukrotnie.
Acheron zachwiał się, gdy trafiły go moje pociski, lecz szybko odzyskał równowagę i pomknął za Bertą i notesem. Chwyciłam cenny wiersz i rozkasłałam się od dymu, który szybko wypełniał korytarz. Zasłony płonęły. Pomogłam Rochesterowi wstać i pobiegliśmy za Hadesem, który podpalał kolejne meble i zasłony, goniąc szaloną Kreolke uciekającą z instrukcją obsługi Portalu. Dopadliśmy ich w wielkiej sypialni. Był to chyba dobry moment, by otworzyć Portal. Łóżko stało już w płomieniach, a Hades i Berta grali w przedziwnego kotka i myszkę: wariatka ściskała w jednej dłoni notes, a drugą groziła nożyczkami Hadesowi, który zachowywał się, jakby naprawdę czuł przed nimi lęk.
- Niech pan wypowie hasło! - poprosiłam Rochestera.
- To znaczy ?
- Słodkie szaleństwo!
Rochester powtórzył te słowa. Nic. Wykrzyknął je głośniej. Nadal nic. Popełniłam błąd. Jane Eyre została napisana w pierwszej osobie. Bowden i Mycroft mogli przeczytać tylko to, o czym opowiadała Jane - nic z tego, co wydarzyło się nam dwojgu, nie pojawia się w historii i nigdy się nie pojawi. Nie pomyślałam o tym.
- Co teraz? - zapytał Rochestet.
- Nie wiem. Niech pan uważa!
Berta rzuciła się dziko do przodu, roztrąciła nas i wybiegła za drzwi, ścigana przez Hadesa, który pałał taką chęcią odzyskania notesu, że my dwoje staliśmy się drugorzędni. Wybiegliśmy za nimi na korytarz, lecz klatka schodowa zmieniła się w płonącą ścianę ognia i dym zmusił nas do wycofania się. Kaszląc, z załzawionymi oczami, Berta popędziła na dach, a Hades, ja i Rochester deptaliśmy jej po piętach. Po pobycie w zadymionym korytarzu z przyjemnością odetchnęliśmy chłodnym powietrzem. Berta poprowadziła nas na ołowiany dach sali balowej. Widzieliśmy, że tam też dotarł już pożar, nawoskowane meble i podłogi stanowiły doskonałe pożywienie dla płomieni. Za kilka minut ten wielki, suchy jak hubka dom zamieni się w piekło.
Wariatka tańczyła teraz powoli i omdlewająco w swej nocnej koszuli, wspominając być może, jak przez mgłę, czasy, gdy była damą, jakże dalekie od smutnego i beznadziejnego życia, jakie teraz wiodła. Ryczała przy tym jak zwierzę w klatce i groziła Hadesowi nożyczkami, a on przeklinał ją i żądał zwrotu notesu, którym wymachiwała drwiąco przed jego nosem. Rochester i ja przyglądaliśmy się temu, słysząc w nocy za sobą brzęk pękających szyb i trzask ognia. Po chwili, zirytowany bezczynnością i zmęczony widokiem swej żony i Hadesa tańczących ów danse macabre, Rochester wydobył drugi pistolet i strzelił Acheronowi w krzyże. Ten odwrócił się, nawet niedraśnięty, lecz za to rozwścieczony. Wyjął swój pistolet i odpowiedział ogniem, co zmusiło nas do ucieczki za komin. Berta wykorzystała okazję i wbiła nożyczki w ramię Hadesa. Zawył z bólu i przerażenia i upuścił broń. Berta tańczyła radośnie wokół niego, gdy walił się na kolana.
Jęk za moimi plecami sprawił, że się odwróciłam. Jeden z pocisków przeszył Rochesterowi rękę. Wyciągnął chusteczkę, a ja pomogłam mu owinąć strzaskaną dłoń.
Wróciłam wzrokiem do Hadesa. Strząsnął nożyczki z ramienia, poleciały w powietrze i spadły na dach u jego stóp. Znów silny i rozsierdzony jak lew rzucił się na Bertę, ścisnął jej szyję i wyrwał z rąk notes. Podniósł ją potem w górę i przytrzymał wysoko nad głową, podczas gdy z jej gardła nie przestawał dobywać się szaleńczy krzyk, głośniejszy niż huk ognia. Przez moment stali nieruchomo na tle płomieni wzbijających się w nocne niebo, po czym Hades dał dwa szybkie kroki w stronę krawędzi i rzucił ją w dół. Wycie umilkło dopiero w chwili, gdy uderzyła o ziemię trzy piętra niżej. Hades odsunął się od krawędzi i odwrócił ku nam z płonącym spojrzeniem.
- Słodkie szaleństwo, co? - zaśmiał się. - Jane jest u swoich kuzynów, a z nią cała opowieść. A instrukcję mam ja!
Pomachał nią w moją stronę, schował do kieszeni i podniósł pistolet.
- Kto pierwszy?
Strzeliłam, lecz Hades podniósł otwartą dłoń i zatrzymał nabój. Zacisnął dłoń w pięść, potem otworzył i pokazał nabój spłaszczony w mały, ołowiany krążek. Uśmiechnął się, a za nim wystrzelił snop iskier. Wypaliłam jeszcze raz, a on znów złapał nabój. Mój browning został z odciągniętym suwadłem, gotowy do założenia następnego magazynka. Miałam jeszcze jeden, lecz nie sądziłam, by to cokolwiek zmieniło. Nieuchronne musiało się wydarzyć: byłam niezła, opierałam się Acheronowi dłużej niż ktokolwiek inny i zrobiłam wszystko, co mogła zrobić ludzka istota. Lecz szczęście nie zawsze kroczy u naszego boku - moje właśnie mnie opuściło.
Hades uśmiechnął się do mnie.
- Najważniejsza jest synchronizacja., panno Next. Mam hasło, instrukcję obsługi i wyraźną przewagę. Jak widzisz, czekanie opłaciło się.
Spojrzał na mnie z wyrazem triumfu.
- Może będzie dla ciebie pewną pociechą informacja, że szykowałem ci zaszczyt zostania Feliksem9. Będę cię zawsze pamiętał jako mojego najpotężniejszego przeciwnika: gratuluję ci tego. I miałaś rację: nigdy nie negocjowałaś.
Nie słuchałam go. Myślałam o Tamworthu, Snoodzie i innych ofiarach Hadesa. Zerknęłam na Rochestera podtrzymującego zalaną krwią rękę. Wola walki opuściła go.
- Wojna krymska przyniesie nam fortunę - ciągnął Hades. - Ile możemy zarobić na każdym karabinie plazmowym? Pięćset funtów? Tysiąc? Dziesięć tysięcy?
Pomyślałam o moim bracie. Gdy odjeżdżałam, wołał, żebym wróciła po niego. Nie zrobiłam tego. Mój transporter został trafiony w drodze do naszych linii. Siłą powstrzymano mnie od wyjazdu następnym. Nie zobaczyłam go nigdy więcej. Nigdy też nie wybaczyłam sobie, że zostawiłam go na polu walki.
Hades jeszcze coś gadał i poczułam, że prawie chcę, żeby ze mną skończył. Śmierć, po tym wszystkim, co przeszłam, wydała mi się nagle bardzo wygodnym rozwiązaniem. Podobno w samym środku bitwy pojawia się spokój i człowiek może myśleć jasno i swobodnie, jakby szok oddzielał go grubą zasłoną od otoczenia. Miałam umrzeć i przyszło mi do głowy tylko jedno pozornie banalne pytanie: dlaczego, u diabła, nożyczki Berty tak niszczycielsko podziałały na Hadesa? Spojrzałam na niego, na jego usta, które poruszały się bezgłośnie. Wyprostowałam się, a on strzelił. Bawił się ze mną i pocisk przeszedł obok. Nawet nie mrugnęłam. Nożyczki były kluczem do wszystkiego: były wykonane ze srebra. Sięgnęłam do kieszeni spodni po srebrny nabój, który dostałam od Spike’a. Acheron, pyszny i arogancki, marnował cenny czas, gratulując sam sobie. Ten błąd będzie go drogo kosztować. Wsunełam lśniący nabój do komory i zwolniłam zamek. Załadował się gładko. Wycelowałam, pociągnęłam za spust i zobaczyłam, że coś małego uderza o policzek Hadesa. Przez moment nic się nie działo. Potem Acheron zamilkł i podniósł rękę do twarzy. Dotknął palcami rany i popatrzył na nie, wstrząśnięty: przywykł do widoku krwi na swoich rękach, lecz nie własnej. Przeniósł wzrok na mnie, zaczął coś mówić, potem zachwiał się, upadł ciężko na twarz i znieruchomiał. Acheron Hades, trzeci najbardziej poszukiwany złoczyńca na ziemi, był wreszcie martwy. Zginął na dachu Thornfield Hall i nikt go nie opłakiwał.
Nie było czasu na zwycięskie fanfary, płomienie strzelały coraz wyżej. Podniosłam notes Mycrofta i pomogłam Rochesterowi wstać. Podeszliśmy do krawędzi dachu. Była rozpalona, belki pod naszymi stopami zaczynały się uginać i ołowiany dach poruszał się miarowo, jak oddychająca istota. Rozejrzeliśmy się, lecz drogi w dół nie było. Rochester chwycił mnie za rękę i pociągnął wzdłuż krawędzi do małego okna. Wybił szybę. Buchnął na nas taki żar, że musieliśmy się pochylić.
- Schody dla służby! - krzyknął, kaszląc. - Tędy!
Znał drogę na wylot i poprowadził mnie na wyczucie przez mroczny i zadymiony korytarz. Podążałam za nim posłusznie, trzymając się pół marynarki, by się nie zgubić. Dotarliśmy do szczytu schodów dla służby. Pożar zdawał się tu nieco słabszy i Rochester poprowadził mnie w dół. Byliśmy w połowie drogi, gdy w kuchni wybuchła ognista kula, posyłając ścianę płomieni i gorących gazów przez korytarz i w górę klatki schodowej. Schody zapadły się i zobaczyłam przed sobą rozpalony krater. A potem ciemność.
34
Prawie koniec ich powieści
(...) Czekaliśmy na znak od Tliursday, na ustalane hasło, lecz na próżno. Czytałem powieść uważnie, szukając jakiejś wskazówki co do jej losów. Podejrzewałem, że jeśli ujęcie Hadesa okaże się niemożliwe, Thursday może postanowić, że zostanie w książce. Epilog zbliżał się nieuchronnie. Niebawem Jane wyjedzie do Indii i powieść dobiegnie końca. Gdy to nastąpi, będziemy mogli wyłączyć maszynę i na zawsze pożegnać się z Thursday i z Polly.(...)
Z dzienniku Bowdena Cable’a
Otworzyłam oczy, zamrugałam powiekami i rozejrzałam się. Leżałam w niewielkim, lecz ładnie umeblowanym pokoju, niedaleko uchylonego okna. Po drugiej stronie trawnika kołysały się na wietrze wysokie topole. Nie znałam tego widoku, to nie było Thornfield. Drzwi się otworzyły i weszła Mary.
- Panno Next! - powiedziała miło, widząc, że mam otwarte oczy. - Ależ nas pani przestraszyła!
- Długo byłam nieprzytomna?
- Trzy dni. Bardzo niebezpieczny wstrząs mózgu, jak powiedział doktor Carter.
- Gdzie...?
- Jest pani w Ferndean, panno Next - powiedziała uspokajającym tonem. - W innej posiadłości pana Rochestera. Pewnie jest pani słaba. Przyniosę pani bulionu.
Chwyciłam ją za ramię.
- A pan Rochester?
Uśmiechnęła się do mnie, pogłaskała mnie po ręce i powiedziała, że pójdzie po bulion.
Położyłam się i zaczęłam myśleć o nocy, kiedy spłonęło Thornfield. Biedna Berta Rochester. Czy zdawała sobie sprawę z tego, że uratowała nam życie? Czy wybrała tę, a nie inną broń przez przypadek, czy jakaś cząstka jej zmąconego umysłu wyczuła, czym można pokonać inne monstrum? Nigdy się tego nie dowiemy, lecz byłam jej wdzięczna za to, co zrobiła.
Po tygodniu mogłam już wstać i chodzić, choć nadal cierpiałam na ból i zawroty głowy. Dowiedziałam się, że gdy zapadły się schody, straciłam przytomność. Rochester, sam na wpół przytomny, owinął mnie w portierę i wyniósł z płonącego dworu. Uderzony przy tym przez spadającą belkę, stracił wzrok. Rękę strzaskaną przez kulę z pistoletu Acherona amputowano nazajutrz po pożarze. Spotkaliśmy się w ciemnej jadalni.
- Czy bardzo pana boli? - zapytałam, spoglądając na jego pochyloną postać. Wciąż jeszcze miał zabandażowane oczy.
- Na szczęście, nie - skłamał, krzywiąc się z bólu.
- Dziękuję panu. Po raz drugi uratował mi pan życie.
Uśmiechnął się blado.
- Pani zwróciła mi Jane. Dla tych kilku miesięcy szczęścia wycierpiałbym dwa razy tyle. Lecz nie mówmy o moim żałosnym stanie. Czy dobrze się pani czuje?
- Dzięki panu.
- Tak, tak, ale jak pani wróci do siebie? Sądzę, że Jane jest już w Indiach z tym bezbarwnym płazem Riversem, a z nią cała fabuła. Nie wyobrażam sobie, jak pani przyjaciele mogliby panią wydostać.
- Coś wymyślę - powiedziałam, gładząc go po pustym rękawie. - Nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.
W świecie rzeczywistym był dopiero ranek następnego dnia. Miesiące w powieści upłynęły w tyle godzin, ile zabrało przeczytanie rozdziału. Walijskie Politbiuro, zaalarmowane faktem, że pod ich nosem dzieją się dziwne rzeczy, zagwarantowało Victorowi, Finisterre’owi i członkowi Federacji Sióstr Bronte bezpieczny przejazd do opuszczonego hotelu Penderyn. Siedzieli tam teraz z Bowdenem, Mycroftem i coraz bardziej zdenerwowanym Jackiem Schittem. Przedstawiciel Federacji czytał na głos tekst, w miarę jak litery ukazywały się na pożółkłym rękopisie. Nie licząc kilku drobnych zmian, powieść toczyła się tak jak zawsze. Przez ostatnie dwie godziny fabuła zgadzała się co do słowa. St. John Rivers oświadczył się Jane i chciał, żeby pojechała z nim do Indii jako jego żona, a ona za moment miała podjąć decyzję.
Mycroft bębnił palcami w biurko i patrzył na szeregi migających cyfr na swoim wynalazku. W każdej chwili mógł otworzyć Portal, lecz hasło nie pojawiało się, a do końca zostało już tylko kilka stron.
A wówczas zdarzył się cud. Ekspert od sióstr Bronte, mały, zazwyczaj flegmatyczny człowieczek o nazwisku Plink, podskoczył nagle.
- Czekajcie, jest coś nowego! Tego nie było wcześniej!
- Co? - krzyknął Victor, szybko sięgając po własny egzemplarz. Rzeczywiście, pan Plink miał rację. W fabule pojawiła się zmiana. Po tym, jak Jane powiedziała St. Johnowi, że wyszłaby za niego, gdyby tylko była przekonana, że Bóg tego chce, usłyszała głos - nowy głos, głos Rochestera, który wzywał ją przez eter. Ale skąd? To pytanie zadało sobie jednocześnie prawie osiem milionów ludzi na całym świecie, wczytanych w nową opowieść piszącą się na ich oczach.
- Co to znaczy? - zapytał Victor.
- Nie wiem - odparł Plink. - To styl Charlotte Bronte, ale tego zdecydowanie przedtem nie było!
- Thursday! - szepnął Victor. - To musi być ona. Mycroft, bądź gotowy do działania!
Czytali z zachwytem, że Jane zmieniła zdanie co do Indii i St. Johna Riversa i postanowiła wrócić do Thornfield.
Wróciłam do Ferndean i Rochestera tuż przed Jane. Spotkałam pana domu w jadalni i opowiedziałam mu nowiny: że znalazłam ją w domu Riversów, podkradłam się do okna i zawołałam: „Jane! Jane! Jane!”, naśladując chrapliwy głos Rochestera. Może i nie była to doskonała imitacja, ale zadziałało. Ujrzałam podniecenie na twarzy Jane. Prawie natychmiast zaczęła się pakować.
Rochester nie wydawał się jednak zachwycony.
- Nie wiem, czy powinienem dziękować pani, czy przeklinać, panno Next. Pomyśleć, że zobaczy mnie w takim stanie: jednorękiego ślepca! I Thornfield w ruinie! Znienawidzi mnie, wiem o tym!
- Myli się pan. A jeśli zna pan Jane tak dobrze, jak sądzę, nie powinien pan nawet dopuścić do siebie takich myśli!
Zastukano do drzwi. To była Mary. Oznajmiła, że mamy gościa, który nie chce podać swojego nazwiska.
- Dobry Boże! - wykrzyknął Rochester. - To ona! Niech mi pani powie, panno Next, czy jest w stanie mnie kochać? Takiego kalekę?
Nachyliłam się nad nim i pocałowałam go w czoło.
- Oczywiście, że tak. Każdy by był. Mary, powiedz jej, że pan Rochester nie życzy sobie widzieć nikogo, jak ją znam, i tak wejdzie. Do widzenia, panie Rochester. Zupełnie nie wiem, jak panu dziękować, więc powiem tylko, że pan i Jane zostaną na zawsze w mej pamięci.
Rochester pochylił głowę, próbując zorientować się, gdzie jestem. Wyciągnął rękę w moją stronę, odszukał moją dłoń i uścisnął ją mocno. Jego ręka była gorąca i delikatna. Przypomniała mi Landena.
- Żegnaj, panno Next! Ma pani wielkie serce, niech pani nie pozwoli, by się zmarnowało. W pani życiu jest ktoś, kto panią kocha i kogo pani kocha. Niech pani wybierze szczęście!
Wymknęłam się do sąsiedniego pokoju, gdy Jane stanęła w progu. Zamknęłam cicho drzwi za sobą, a Rochester udał, że nie wie, kim jest nowo przybyła.
- Podaj mi wodę, Mary - rzekł. Rozległ się szmer i usłyszałam radosny skowyt Pilota.
- Co się tu dzieje? - zapytał Rochester swoim najbardziej opryskliwym i ponurym głosem. Powstrzymałam chichot.
- Leżeć, Pilot! - powiedziała Jane. Pies uspokoił się i zapanowała cisza.
- To ty, Mary, prawda? - zapytał Rochester.
- Mary jest w kuchni - odpowiedziała Jane.
Wyjęłam z kieszeni zmaltretowaną instrukcję obsługi Portalu i lekko nadpalony wiersz. Wiedziałam, że mam przed sobą konfrontację z Jackiem Schittem, ale myśl o tym odłożyłam na później. Usiadłam na krześle, a z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie okrzyk Rochestera:
- Kto to? Kto to? Kto mówi?
Nadstawiłam ucha.
- Pilot mnie poznał - odpowiedziała Jane wesoło - a John i Mary wiedzą, że tu jestem. Przybyłam tu dopiero dziś wieczór.
- Wielki Boże...! - wykrzyknął Rochester. - Co za złudzenie mnie nachodzi! Co za słodkie szaleństwo mnie ogarnia!
- Dzięki, Edwardzie - szepnęłam, gdy w rogu pokoju otworzył się Portal. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na świat, do którego nigdy nie miałam wrócić, i wkroczyłam w uchylone drzwi.
Oślepił mnie błysk i ogłuszył trzask wyładowania elektrycznego. Dwór w Ferndean zniknął i zastąpił go znajomy, odrapany salonik hotelu Penderyn. Bowden, Mycroft i Victor rzucili się ku mnie z otwartymi ramionami. Podałam instrukcję i wiersz Mycroftowi, który szybko założył kartkę i otworzył przejście do Żonkili.
- Co z Hadesem? - zapytał Victor.
- Nie żyje.
- Całkiem?
- Na amen.
Po kilku sekundach Portal otworzył się ponownie i Mycroft wpadł do środka. W chwilę później pojawił się w salonie, ciągnąc za rękę zarumienioną Polly. W drugiej dłoni trzymała bukiet żonkili i tłumaczyła Mycroftowi:
- My tylko rozmawialiśmy, Crofty, kochanie! Nie sądzisz chyba, że byłabym zainteresowana zmarłym poetą?
- Moja kolej - powiedział z podnieceniem Jack Schitt, wymachując egzemplarzem Karabinu plazmowego na wojnie. Położył go obok książbaków i dał znak Mycroftowi, by otworzył Portal. Wuj usłuchał. Schitt uśmiechnął się szeroko i sięgnął ręką przez lśniące białe drzwi, szukając po omacku jakiegoś karabinu. Bowden miał jednak inny plan. Popchnął go lekko i Jack Schitt wpadł z krzykiem do świata przedstawionego. Bowden popatrzył na Mycrofta i skinął głową, a wuj wyjął wtyczkę z gniazdka. Maszyna ucichła, wrota do powieści zatrzasnęły się. Jack Schitt wybrał zły moment. W pośpiechu nie sprawdził, czy w salonie są jego ludzie. Gdy dwaj agenci wrócili do pokoju, Bowden pomagał Mycroftowi w rozbijaniu maszyny w drobny mak. Książbaki zostały wcześniej umieszczone w słoju, a rękopis Jane Eyre, z nieco zmienionym epilogiem, zwrócony przedstawicielowi Federacji Sióstr Bronte.
- Gdzie jest pułkownik Schitt? - zapytał jeden z agentów.
Victor wzruszył ramionami.
- Wyszedł. Podobno w sprawie karabinów plazmowych.
Agenci nie zadowoliliby się tą odpowiedzią, gdyby nie fakt, że do salonu wszedł minister spraw zagranicznych Walii we własnej osobie, oznajmiając, że skoro problem został rozwiązany, zostaniemy odwiezieni pod eskortą do granic Republiki. Ludzie Goliatha zaczęli protestować, lecz zostali szybko wyprowadzeni z salonu przez żołnierzy Ludowego Wojska Walijskiego, zdecydowanie nieprzejętych pogróżkami.
Wywieziono nas z Merthyru w prezydenckiej limuzynie i wysadzono w Abertawe. Przez całą drogę przedstawiciel Federacji Sióstr Bronte zachowywał lodowatą ciszę. Wyczuwałam, że nie jest zbyt uszczęśliwiony nowym epilogiem. Gdy stanęliśmy przed bankiem, szybko pożegnałam się ze wszystkimi, wskoczyłam do speedstera i wyprułam w stronę Swindon. W uszach dźwięczały mi słowa Rochestera. Ślub Landena z Daisy miał odbyć się o trzeciej po południu, a ja powiedziałam sobie, że nie odpuszczę i będę przy tym.
35
Prawie koniec naszej powieści
(...) Naruszyłam fabułę Jane Eyre dość istotnie. Mój krzyk. „Jane! Jane! Jane!” pod jej oknem całkowicie zmienił epilog. Postąpiłam wbrew temu, czego mnie uczono, wbrew przysiędze fikcjonariusza. Byt to akt skruchy za pośrednie spowodowanie kalectwa Rochestera i ruiny Thornfield. Współczucie przeważyło nad poczuciem obowiązku, a to niekiedy nie jest takie złe. (...)
THURSDAY NEXT
Z prywatnych zapisków
Pięc po trzeciej zahamowałam z piskiem opon przed kościołem Matki Boskiej od Homarów, ku zdumieniu fotografa i kierowcy wielkiej limuzyny marki Hispano-Suiza, oczekującej na młodą parę. Wzięłam głęboki oddech, przystanęłam na moment, żeby zebrać myśli, po czym weszłam nieco chwiejnie po schodach prowadzących do głównego wejścia. Nawę wypełniał głośny dźwięk organów i zwolniłam nagle, gdyż poczułam, że zawodzą mnie nerwy. Co u diabła kombinowałam? Czy naprawdę myślałam, że mam jakąś szansę, żeby mężczyzna, którego niegdyś kochałam i przed którym pojawię się teraz znikąd po dziesięcioletniej rozłące, rzucił wszystko i poślubił właśnie mnie?
- O, tak - powiedziała przechodząca obok kobieta do swego towarzysza - Landen i Daisy są tak bardzo zakochani!
Mój krok stał się ślimaczy, gdy uświadomiłam sobie, że chciałabym, żeby już było po wszystkim i żeby ktoś uwolnił mnie od ciężaru decyzji. Kościół był pełen ludzi. Wśliznęłam się niezauważona i przystanęłam z tyłu, tuż obok chrzcielnicy w kształcie homara. Dostrzegłam na przedzie Landena i Daisy, otoczonych gromadką drużbów i druhen. Sporo gości było w mundurach; rozpoznałam kolegów Landena z Krymu. Widziałam kobietę, którą uznałam za matkę Daisy, pochlipującą w chusteczkę, oraz jej ojca, spoglądającego niecierpliwie na zegarek. Po stronie Landena stała tylko jego matka.
- Żądam tego i kładę na sumieniu wam obojgu - powiedział kapłan - ażebyście, jeżeli które z was wie o przeszkodzie, dla której nie możecie być prawnie małżeństwem związani, teraz to wyznali.
Przerwał i przez tłum przebiegł szmer. Pan Mutlar, u którego brak podbródka był zrekompensowany z nawiązką przez grubość karku, rozejrzał się nerwowo. Duchowny odwrócił się do Landena i otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz z tyłu świątyni dobiegł donośny, wyraźny głos:
- Małżeństwo zawarte być nie może; oświadczam, że istnieje przeszkoda!
Sto pięćdziesiąt głów obróciło się, by zobaczyć, kto mówi. Jeden z przyjaciół Landena roześmiał się, przekonany, że chodzi o dowcip. Wyraz twarzy mówiącego nie wskazywał jednak na chęć wypłatania figla. Tak czy owak, ojciec Daisy nie okazał ani śladu rozbawienia, Landen był dobrym łupem dla jego córki i nie zamierzał pozwolić, by jakiś niesmaczny żarcik opóźnił ceremonię.
- Proszę kontynuować! - powiedział, ciskając z oczu pioruny.
Kapłan przeniósł wzrok na mówiącego, potem na Daisy i Landena, a wreszcie na pana Mutlara.
- Nie mogę kontynuować, dopóki nie zbadam tego oświadczenia i nie przekonam się, czy to prawda, czy fałsz - wyrzekł ze zbolałą miną. Podobna rzecz nie przydarzyła mu się nigdy wcześniej.
Pan Mutlar zalał się szkarłatem zapowiadającym apopleksje. Gdyby mówiący stał bliżej, zapewne byłby go udusił.
- Cóż to za niedorzeczność! - krzyknął, słysząc, że goście zaczynają szemrać.
- Żadna niedorzeczność, proszę pana - odrzekł spokojnie mówiący. - Bigamii nie można raczej określić tym mianem, proszę pana.
Spojrzałam na Landena, który wyglądał na całkowicie zbitego z tropu obrotem rzeczy. Czy już kiedyś miał żonę? Nie mogłam w to uwierzyć. Przyjrzałam się mówiącemu i serce stanęło mi w piersi. To był pan Briggs, prawnik, którego ostatnio widziałam w kościele w Thornfield! Ktoś chrząknął tuż obok mnie. Odwróciłam się i zobaczyłam panią Nakajima. Uśmiechnęła się i położyła palec na ustach. Zmarszczyłam brwi, a kapłan przemówił ponownie.
- Jakiegoż rodzaju jest, ta przeszkoda? Może da się ona obejść... może jakoś wytłumaczyć?
- Wątpię - brzmiała odpowiedź. - Nazwałem ją „niepokonaną”, a mówię na podstawie niezbitych faktów. Fakty są takie, że małżeństwo zostało już zawarte.
Landen i Daisy spojrzeli po sobie ostro.
- Kto u diabła pan jesteś? - zapytał pan Mutlar, jedyny, zdawało się, zdolny do wydobycia z siebie głosu.
- Nazywam się Briggs, jestem prawnikiem z Londynu. Mam kancelarię przy Dash Street.
- Cóż, panie Briggs, może zechce pan podać bliższe szczegóły dotyczące poprzedniego małżeństwa pana Parke-Laine, byśmy wszyscy mogli poznać w całej okazałości jego tchórzliwy postępek.
Briggs spojrzał na Mutlara, a następnie na parę przy ołtarzu.
- Moja informacja nie dotyczy pana Parke-Laine. Mówię o pannie Mutlar lub też, by ujawnić jej prawdziwe nazwisko, o pani Daisy Posh!
Tłum zamarł. Landen popatrzył na Daisy, która rzuciła swój wianek na podłogę. Jedna z druhen zaczęła płakać, a Mutlar wysunął się do przodu i ujął córkę za ramię.
- Panna Mutlar wstąpiła w związek małżeński z panem Murrayem Poshem dwudziestego października 1981 roku! - zawołał pan Briggs ponad głowami zebranych. - Ceremonia odbyła się w Southwark. Nie został złożony żaden wniosek o rozwiązanie małżeństwa!
To wystarczyło. Tłum zawrzał, a Mutlarowie ruszyli pośpiesznie w stronę wyjścia. Pastor zmówił modlitwę, której nikt nie słuchał, Landen opadł na siedzenie zwolnione przez rodziców Daisy. Ktoś z tyłu krzyknął: „Łowcy majątków!”, i Mutlarowie przyspieszyli kroku. Rozległy się jeszcze inne okrzyki, o treści nielicującej z powagą miejsca. Jeden z drużbów spróbował w zamieszaniu pocałować jedną z druhen i otrzymał siarczysty policzek. Oparłam się o zimny, kamienny mur kościoła i otarłam z oczu łzy. Wiedziałam, że to nieładnie z mojej strony, ale trzęsłam się ze śmiechu. Briggs przecisnął się przez wzburzonych gości i podszedł do mnie, dotykając z uszanowaniem ronda melonika.
- Dzień dobry, panno Next.
- Wyjątkowo dobry, panie Briggs! Cóż u licha pan tu robi?
- Przysłali mnie Rochesterowie.
- Przecież opuściłam powieść zaledwie trzy godziny temu!
- Opuściła ją pani dwanaście stron przed końcem - wtrąciła pani Nakajima. - Przez ten czas w Thornfield upłynęło ponad dziesięć lat. Wystarczająco długo, by obmyślić plan!
- W Thornfield?!
- Dwór został odbudowany. Mój mąż przeszedł na emeryturę i oboje zarządzamy teraz majątkiem. Żadne z nas nie jest wspomniane w powieści, zgodnie z wolą pani Rochester. To znacznie przyjemniejsze niż Osaka i z pewnością bardziej satysfakcjonujące niż prowadzenie biura turystycznego.
Nie wiedziałam, co na to powiedzieć.
- Pani Jane Rochester poprosiła panią Nakajima, żeby zabrała mnie tutaj - oznajmił pan Briggs. - Ona sama i pan Rochester pragnęli pomóc pani, tak jak pani pomogła im. Życzą pani wszelkiego szczęścia i dużo zdrowia, a także dziękują za interwencję.
Uśmiechnęłam się.
- Jak się miewają?
- Bardzo dobrze, panienko - odrzekł Briggs radośnie. - Ich pierworodny ma teraz pięć latek. To ładny, zdrowy chłopak, podobny do ojca jak dwie krople wody. Tej wiosny Jane urodziła jeszcze śliczną córeczkę. Nazwali ją Helen Thursday Rochester.
Kątem oka zobaczyłam Landena, który stał w drzwiach do kościoła i próbował wyjaśnić ciotce Ethel, co tu się dzieje.
- Muszę z nim porozmawiać.
Ale mówiłam do siebie. Pani Nakajima i prawnik zniknęli. Wrócili do Thornfield, zdać Jane i Edwardowi relację z wykonanego zadania.
Gdy podchodziłam, Landen usiadł na stopniach, wyjął z butonierki goździk i powąchał go z roztargnieniem.
- Cześć, Landen.
Spojrzał w górę i zamrugał powiekami.
- Ach - powiedział. - Thursday. Powinienem był się domyślić.
- Mogę usiąść?
- Nie krępuj się.
Usiadłam obok niego na ciepłych wapiennych schodach. Wpatrzył się przed siebie pustym wzrokiem.
- To twoja sprawka? - zapytał wreszcie.
- Nie - odrzekłam. - Naprawdę. Chociaż przyznaję, że przyszłam tu, żeby przerwać ceremonię, ale puściły mi nerwy.
Spojrzał na mnie.
- Dlaczego?
- Dlaczego? No cóż, bo... bo chyba pomyślałam, że byłabym lepszą panią Parke-Laine niż Daisy.
- To akurat wiem - stwierdził Landen. - I całkowicie się z tym zgadzam. Chciałem wiedzieć, dlaczego puściły ci nerwy. Ścigasz arcyzbrodniarzy, uwielbiasz najbardziej ryzykowne zadania OpSpeców, bez namysłu ruszasz na pole walki, żeby pomóc kolegom, pod ciężkim ostrzałem artyleryjskim i wbrew rozkazom, a teraz...
- Rozumiem, o co ci chodzi. Nie wiem. Być może decyzje typu tak czy nie, w sprawach życia lub śmierci, są dla mnie prostsze, bo czarno-białe. Podejmuję je bez problemu, bo są łatwiejsze. A ludzkie emocje... to niezgłębiony zbiór szarości. A ja nie radzę sobie z półtonami.
- To właśnie w półtonach żyłem przez ostatnie dziesięć lat, Thursday.
- Wiem i przepraszam. Sporo kłopotu sprawiło mi pogodzenie moich uczuć do ciebie z tym, co uznałam za zdradę Antona. To było jak przeciąganie liny, a ja czułam się jak mała chusteczka przywiązana pośrodku, niezdolna do przesunięcia się w jedną albo drugą stronę.
- Ja też go kochałem, Thursday. Był dla mnie nieomal jak brat. Ale nie mogłem szarpać za mój koniec liny przez całe życie.
- Zostawiłam coś tam, na Krymie - szepnęłam - ale chyba znowu tu odnalazłam. Czy możemy jeszcze spróbować naprawić naszą historię?
- Tak za pięć dwunasta? - zapytał z uśmiechem.
- Raczej za trzy sekundy!
Pocałował mnie delikatnie w usta. Poczułam ciepło i zadowolenie, jakbym wróciła do domu, do ognia buzującego w kominku, po długiej wędrówce w deszczu. W oczach stanęły mi łzy i wtuliłam się w jego kołnierzyk, pochlipując, a on tulił mnie mocno do siebie.
- Przepraszam - powiedział pastor, od dłuższej chwili czekający na sposobny moment. - Przykro mi, że przerywam, ale o trzeciej trzydzieści mam kolejny ślub.
Wymamrotaliśmy przeprosiny i wstaliśmy. Goście weselni wciąż jeszcze czekali na jakąś decyzję. Niemal wszyscy wiedzieli o Landenie i o mnie i bardzo niewielu z nich, jeśli w ogóle, uważało Daisy za lepszą partię.
- Czy zechcesz? - szepnął mi Landen do ucha.
- Czy zechcę co? - odszepnęłam, tłumiąc chichot.
- Głupia! Czy zechcesz zostać moją żoną?
- Hmm - mruknęłam, czując, że serce wali mi w piersi jak artyleria na Krymie. - Muszę to przemyśleć!
Landen podniósł pytająco brwi.
- Tak! Tak, tak! Zechcę, zechcę, z całego serca!
- Wreszcie! - powiedział Landen, wydając westchnienie ulgi. - Co ja musiałem przejść, żeby zdobyć kobietę, którą kocham!
Pocałowaliśmy się jeszcze raz, ale teraz trwało to dłużej, tak długo, że pastor zerkający na zegarek musiał klepnąć Landena w ramię.
- Dzięki za próbę generalną - powiedział Landen, ściskając mu energicznie dłoń. - Za miesiąc wrócimy na prawdziwy ślub!
Pastor wzruszył ramionami. To był najbardziej dziwaczny ślub w jego karierze.
- Przyjaciele! - zwrócił się Landen do pozostałych gości. - Chciałbym ogłosić moje zaręczyny z tą uroczą OpSpecką Thursday Next. Jak wiecie, w przeszłości były między nami pewne niesnaski, które jednakowoż zostały prawie zapomniane. W moim ogrodzie czeka wielki namiot pełen jedzenia i picia, a o szóstej ma zacząć grać Holroyd Wilson. Byłoby zbrodnią zmarnowanie tego wszystkiego, więc proponuję, żebyśmy po prostu zmienili okazję!
Goście wznieśli kilka entuzjastycznych okrzyków i zaczęli organizować sobie transport. Landen i ja wsiedliśmy do mojego samochodu i pojechaliśmy bardzo okrężną drogą. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, a przyjęcie... przyjęcie mogło przez jakiś czas obejść się bez nas.
Zabawa zakończyła się dopiero o czwartej nad ranem. Za dużo wypiłam i musiałam wziąć taksówkę do hotelu. Landen nalegał, żebym została na noc, ale powiedziałam mu, nieco kokieteryjnie, że może poczekać do nocy poślubnej. Pamiętam jak przez mgłę, że jakoś dotarłam do mojego pokoju, lecz nic więcej. Zapadłam w ciemność aż do momentu, gdy o dziewiątej rano zadzwonił telefon. Byłam na wpół ubrana, Pickwick siedział przed telewizorem i oglądał poranne wiadomości, a w głowie mi łupało, jakby miała zaraz pęknąć.
Dzwonił Victor. Nie sprawiał wrażenia człowieka będącego w dobrym humorze, lecz uprzejmość zawsze była jego mocną stroną. Zapytał, jak się miewam.
Spojrzałam na budzik, podczas gdy w głowie walił mi młot.
- Bywało lepiej. Co tam w biurze?
- Nieszczególnie - odparł Victor z pewnym chłodem w głosie. - Goliath Corporation chce porozmawiać z tobą o Jacku Schitcie, a Federacja Sióstr Bronte szaleje z powodu szkód, jakich narobiłaś w książce. Czy spalenie Thornfield na popiół było absolutnie konieczne?
- To Hades...
- A Rochester? Oślepiony, ze strzaskaną ręką? Czy to też robota Hadesa?
- Tak, oczywiście.
- Czyli to on jest odpowiedzialny za całe zamieszanie, tak? Lepiej przyjedź do biura, Thursday, i sama to wytłumacz ludziom z Federacji. Zjechał tu cały zarząd i raczej nie zamierzają przypiąć ci medalu do piersi.
Ktoś zapukał do drzwi. Powiedziałam Victorowi, że zaraz będę, i wstałam chwiejnie.
- Tak? - powiedziałam głośno.
- Restauracja hotelowa! - odpowiedział głos z zewnątrz. - Pan Parke-Laine zadzwonił, żeby podano pani kawę!
- Moment! - krzyknęłam, próbując zagonić Pickwicka do łazienki. Regulamin hotelowy surowo zakazywał przetrzymywania zwierząt domowych w pokojach. Wbrew swoim zwyczajom, Pickwick zachowywał się nieco agresywnie. Gdyby miał skrzydła, pewnie zacząłby nimi bić.
- To... nie... pora... żeby... mi... tu... bruździć! - wysapałam, wpychając opornego ptaka do łazienki i zamykając drzwi.
Potrzymałam przez chwilę w rękach pękającą głowę, narzuciłam na siebie szlafrok i otworzyłam drzwi. To był poważny błąd. Za drzwiami stał kelner, ale nie był sam. W sekundę później w pokoju znalazło się jeszcze dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, a ja stałam przyciśnięta do ściany z lufą rewolweru przy skroni.
- Potrzebujecie jeszcze dwie filiżanki, jeśli chcecie wypić ze mną kawę! - wystękałam.
- Bardzo zabawne - oświadczył mężczyzna przebrany za kelnera.
- Goliath?
- Nie inaczej.
Odciągnął kurek.
- Koniec z konwenansami, Next. Schitt jest ważnym człowiekiem i musimy dowiedzieć się, gdzie przebywa. Gra toczy się o bezpieczeństwo narodowe i o Krym, a życie jednej nędznej agentki jest gówno warte na tle całości.
- Zabiorę was do niego - obiecałam, łapiąc ciężko powietrze. - To kawałek za miastem.
Agent Goliatha zwolnił uścisk i kazał mi się ubrać. Kilka minut później wyszliśmy z hotelu. Głowę ciągle rozsadzał mi ból, a w skroniach tętnił młot, ale przynajmniej myślałam nieco jaśniej. Na podjeździe tłoczyło się kilka osób i z zachwytem stwierdziłam, że to rodzina Mutlarów szykująca się do powrotu do Londynu. Daisy kłóciła się z ojcem, a pani Mutlar kręciła głową ze znużeniem.
- Łowcy posagów! - wrzasnęłam.
Daisy i jej ojciec przerwali kłótnię i popatrzyli mnie.
- Co powiedziałaś?
- To, co słyszałeś - stwierdziłam, odciągana przez agentów. - Nie wiem tylko, która z nich jest większą kokotą, twoja córka czy twoja żona!
Moje słowa odniosły pożądany skutek. Mutlar spurpurowiał i zamachnął się. Zrobiłam unik, a jego pięść rąbnęła jednego z ludzi Goliatha prosto w szczękę. Rzuciłam się w stronę parkingu. Koło ucha świsnął mi pocisk. Skręciłam i wyskoczyłam na drogę tuż przed maską wielkiego czarnego forda, który zahamował z piskiem opon.
- Wskakuj! - krzyknął kierowca. Nie kazałam sobie powtarzać. Wskoczyłam do środka, a ford wypruł do przodu. W tylnej szybie pojawiły się dwa otwory po pociskach. Samochód skręcił ostro za róg i w chwilę później był poza zasięgiem strzału.
- Dzięki! - szepnęłam. - Jeszcze moment, a gryzłabym trawę od spodu. Czy może pan mnie podrzucić do komendy OpSpeców?
Kierowca nie odezwał się. Dzieliła nas szyba pancerna i poczułam się nagle, jakbym wpadła z deszczu pod rynnę.
- Może pan wysadzić mnie gdziekolwiek - powiedziałam głośno. Nie odpowiedział. Szarpnęłam za klamkę, jedną, potem drugą, lecz obie były zablokowane. Zabębniłam pięściami w szybę, ale nie zwrócił na mnie uwagi. Minęliśmy budynek OpSpeców i pojechaliśmy w stronę Starego Miasta. Nie ociągał się. Dwukrotnie przejechał na czerwonym świetle, a raz wymusił pierwszeństwo na autobusie. W chwilę później skręcił tak gwałtownie, że rzuciło mną o drzwi, i otarł się bokiem o wózek do przewozu beczek z piwem.
- Halo, zatrzymaj się! - wrzasnęłam, łomocąc w szybę. Za całą odpowiedź kierowca przyśpieszył jeszcze bardziej i ściął kolejny zakręt, zahaczając o samochód nadjeżdżający drugim pasem.
Już miałam wybić okno obcasem, gdy pojazd zahamował. Ześliznęłam się z siedzenia i skuliłam na dywaniku. Kierowca wysiadł, otworzył mi drzwi i powiedział:
- Jesteśmy na miejscu. Nie chciałem, żeby się pani spóźniła. Rozkaz pułkownika Phelpsa.
- Pułkownika Phelpsa? - wybełkotałam. Kierowca uśmiechnął się i zasalutował dziarsko, a ja wreszcie zaskoczyłam. Phelps powiedział, że przyśle po mnie samochód, i przysłał.
Wyjrzałam na zewnątrz. Staliśmy przed ratuszem, od którego dzielił nas spory tłum. Oczy wszystkich zwrócone były na mnie.
- Cześć, Thursday! - powiedział znajomy głos.
- Lydia? - zapytałam, zdezorientowana nagłym obrotem spraw.
To była ona. Ale nie była jedynym reporterem wiadomości telewizyjnych. Sześć czy siedem kamer celowało we mnie, siedzącą w mało eleganckiej pozycji na dywaniku. Wygramoliłam się z samochodu.
- Tu Lydia Startright z Toad News Network - powiedziała Lydia swoim najlepszym reporterskim głosem. - Witam właśnie Thursday Next, agentkę OpSpeców, której zawdzięczamy ocalenie Jane Eyre. W pierwszej kolejności pozwoli pani, panno Next, że jej pogratuluję wspaniałej rekonstrukcji powieści.
- Co masz na myśli? - wycedziłam. - Wszystko spaprałam! Spaliłam Thornfield i o mało nie uśmierciłam biednego pana Rochestera!
Panna Startright roześmiała się.
- W najnowszym sondażu dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu czytelników, którzy wyrazili swoje zdanie, oświadczyło, że są zachwyceni nowym epilogiem, Jane i Rochester pobierają się! Czy to nie cudowne?
- Ale Federacja Sióstr Bronte...
- Charlotte nie zostawiła powieści tylko im, panno Next - wtrącił mężczyzna w lnianym garniturze, z wielką błękitną rozetką Charlotte Bronte w klapie. - Federacja to banda nadętych sztywniaków. Pozwoli pani, że się przedstawię: Walter Branwell, przewodniczący odłamu federacji, „Bronte dla ludu”. - Wyciągnął dłoń w moją stronę i uśmiechnął się fotogenicznie, a ludzie stojący wkoło zaklaskali. Błysnęły flesze, jakaś dziewczynka podała mi bukiet kwiatów, a inny dziennikarz zapytał, jakim człowiekiem jest naprawdę Rochester. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, kierowca ujął mnie pod ramię i poprowadził do ratusza.
- Pułkownik Phelps czeka, panno Next - szepnął grzecznie. Tłum rozstąpił się, a ja weszłam do wielkiego holu, pełnego po brzegi. Zamrugałam głupawo i rozejrzałam się. Przez tłum przebiegł szmer podniecenia, a gdy szłam do auli, słyszałam, że zgromadzeni tu ludzie podają sobie szeptem moje nazwisko. W dawnej fosie orkiestrowej zaimprowizowano stanowiska dla prasy. Siedziała tam cała rzesza dziennikarzy z wszystkich większych stacji telewizyjnych. Spotkanie w Swindon zostało uznane za miernik opinii publicznej na temat wojny: wygłoszone tu uwagi miały odbić się szerokim echem w kręgach rządowych. Przepchnęłam się do estrady, gdzie ustawiono dwa stoły, wyraźną alegorię dwóch postaw w dyskusji. Pułkownik Phelps siedział pod wielką angielską flagą. Jego stół był zastawiony chorągiewkami, roślinami doniczkowymi, notesami i stosikami ulotek. U jego boku zasiadali głównie ludzie w mundurach, oficerowie sił zbrojnych, którzy służyli na półwyspie. Wszyscy zamierzali agitować za kontynuowaniem wojny. Jeden z nich miał nawet przy sobie nowy karabin plazmowy.
Po drugiej stronie estrady stał stół „anty”. Przy nim też tłoczyło się wielu weteranów, lecz żaden w mundurze. Rozpoznałam parę studentów z lotniska, a także mojego brata Joffy’ego, który uśmiechnął się do mnie i powiedział bezgłośnie: „Orientuj się, Głupolu!”. Tłum ucichł nagle. Słyszeli, że mam wziąć udział w dyskusji i czekali na moje przybycie.
Kamery posuwały się za mną, gdy podchodziłam do schodów prowadzących na estradę. Pułkownik Phelps wstał, by mnie powitać, ale przeszłam obok niego i usiadłam za antystołem, na krześle podsuniętym przez studenta. Na twarzy Phelpsa ukazało się przerażenie. Spurpurowiał, lecz wziął się w garść, zauważywszy, że kamery śledzą każdy jego ruch.
Lydia Startright weszła za mną. Miała prowadzić dyskusję. Ona i pułkownik Phelps nalegali, by nie rozpoczynać beze mnie. Startright byta zadowolona, że poczekali; Phelps nieco mniej.
- Panie i panowie - rozpoczęta uroczyście Lydia - stół rozmów w Budapeszcie jest pusty, a obie strony szykują się do ofensywy. Podczas gdy milion żołnierzy stoi naprzeciwko siebie po obu stronach ziemi niczyjej, zadajemy pytanie: jaka jest cena Krymu?
Phelps wstał, by odpowiedzieć, lecz wyprzedziłam go.
- Wiem, że to wyświechtane powiedzenie - zaczęłam - ale anagram angielskiego słowa „Crimea”, „Krym” to „a crime”, „zbrodnia”. - Zamilkłam na moment. - Tak ja to widzę i twierdzę, że nikomu nic uda się udowodnić, że tak nie jest. Nawet obecny tu pułkownik Phelps zgodzi się ze mną, że najwyższa pora, by zakończyć ten konflikt.
Phelps potaknął.
- Różni nas to, iż ja uważam, że Rosja ma większe prawa do tego terytorium.
Moja wypowiedź była kontrowersyjna. Zwolennicy Phelpsa zawrzeli i przywrócenie porządku zajęło prawie dziesięć minut. Startright uciszyła ich wreszcie i mogłam dokończyć myśl.
- Nie dalej jak dwa miesiące temu istniały sprzyjające okoliczności, by zakończyć tę niedorzeczną wojnę. Anglia i Rosja zasiadły do stołu rokowań i dyskutowały o warunkach całkowitego wycofania angielskich wojsk.
W auli zapadła cisza. Phelps odchylił się na oparcie krzesła i wpatrywał we mnie uważnie.
- Ale wtedy pojawił się karabin plazmowy. Kryptonim: „Stonk”. - Opuściłam wzrok na chwilę, po czym spojrzałam na słuchaczy. - Stonk miał być ostatecznym argumentem na rzecz nowej ofensywy, a co za tym idzie, wznowienia walk, które - Bogu dzięki - nie toczyły się przez ostatnie osiem lat. Ale jest pewien problem. Plany ofensywy zostały wzniesione na ruchomych piaskach. Choć tyle się o nim mówiło i pisało, karabin plazmowy to oszustwo. Stonk nie działa!
W auli podniósł się szmer podniecenia. Phelps wpatrywał się we mnie ponuro ze ściągniętymi brwiami. Nachylił się do siedzącego obok generała brygady i szepnął mu coś.
- Angielskie wojska czekają na nową broń, która się nie pojawi. Goliath Corporation od dłuższego czasu wodziła rząd Anglii za nos. Mimo miliardowych nakładów karabin plazmowy jest przydatny na Krymie mniej więcej tak jak kij od miotły.
Usiadłam. Znaczenie moich słów zostało docenione przez wszystkich obecnych oraz tych, którzy oglądali transmisję na żywo. Angielski minister wojny sięgał w tym momencie po telefon. Chciał porozmawiać z Rosjanami, zanim zrobią coś pochopnego, na przykład rozpoczną natarcie.
W auli ratusza w Swindon pułkownik Phelps podniósł się powoli.
- Poważne oskarżenia padły z ust osoby tragicznie źle poinformowanej! - zagrzmiał. - Wszyscy widzieliśmy niszczycielską moc stonka, a jego skuteczność nie podlega dyskusji!
- Niech pan to udowodni - odparłam. - Widzę, że macie karabin plazmowy. Chodźmy do parku i niech pan nam pokaże. Może pan wypróbować go na mnie, jeśli ma pan ochotę.
Phelps zawahał się i w tym momencie przegrał dyskusję - i wojnę. Spojrzał na żołnierza ściskającego w ręce karabin plazmowy, a ten odpowiedział mu nerwowym spojrzeniem.
Phelps i jego ludzie opuścili estradę wśród gwizdów tłumu. Nie zdążył odczytać ani słowa ze starannie przygotowanej i przećwiczonej godzinnej mowy na cześć pamięci zmarłych braci i wartości koleżeństwa. Nigdy więcej nie zabrał głosu publicznie.
W przeciągu czterech godzin ogłoszono wstrzymanie ognia, pierwsze od stu trzydziestu jeden lat. W przeciągu czterech tygodni politycy powrócili do stołu rokowań w Budapeszcie. W przeciągu czterech miesięcy z półwyspu wycofano wszystkich, co do jednego, angielskich żołnierzy. Co do ludzi z Goliath Corporation, wkrótce zostali pociągnięci do odpowiedzialności za oszustwo. Wystosowali całkowicie nieprzekonujące oświadczenie, jakoby nie wiedzieli o niczym i zrzucili całą winę na Jacka Schitta. Miałam nadzieję, że zostaną ukarani bardziej surowo, ale przynajmniej nie musiałam się już ich obawiać.
36
Wesele
(...) Landen i ja pobraliśmy się tego samego dnia, kiedy ogłoszono pokój na Krymie. Landen mówił, że to dlatego, żeby zaoszczędzić na dzwonnikach. Rozejrzałam się nerwowo, kiedy pastor doszedł do słów „jeżeli ktokolwiek wie o przeszkodzie”, ale nikt się nie odezwał. Spotkałam się z ludzmi z Federacji Sióstr Bronte, którzy szybko przyzwyczaili się do nowego epilogu, tym bardziej że zdali sobie sprawę, iż nikt oprócz nich nie protestuje. Było mi przykro z powodu kalectwa Rochestera i pożaru, ale cieszyłam się, że on i Jane, po ponad stu latach cierpienia, odnaleźli wreszcie prawdziwy spokój duszy i szczęście, na które oboje tak bardzo zasługiwali. (...)
THURSDAY NEXT
Życie w OpSpecach
Przyjęcie okazało się huczniejsze, niż oczekiwaliśmy, i około dziesiątej wylało się do ogrodu. Boswell za dużo wypił, więc zapakowałam go do taksówki i wysłałam do Finisa. Paige Turner wpadł w oko saksofonista i od dobrej godziny nikt ich nie widział. Landen i ja mieliśmy wreszcie chwilę dla siebie. Ścisnęłam jego dłoń i zapytałam:
- Czy naprawdę poślubiłbyś Daisy, gdyby nie interwencja Briggsa?
- Mam odpowiedź na twoje pytanie, groszku!
- Tato?
Stal przede mną w galowym mundurze pułkownika ChronoStraży.
- Myślałem o tym, co powiedziałaś, i przeprowadziłem małe śledztwo.
- Przepraszam, tato, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Rozmawialiśmy dziesięć minut temu, nie pamiętasz?
- Nie.
Zmarszczył brwi, popatrzył na mnie, na Landena, a w końcu na zegarek.
- O kurcze! - krzyknął. - Przyszedłem za wcześnie. Cholerne chronometry!
Popukał w cyferblat i odszedł szybko, nie mówiąc nic więcej.
- To był twój ojciec? - zapytał Landen. - Zdawało mi się, że mówiłaś, iż się ukrywa.
- Ukrywał się. Ukrywa. Będzie się ukrywał. No, wiesz.
- Groszku! - odezwał się ponownie tato. - Dziwi cię mój widok?
- Poniekąd.
- Gratulacje dla was obojga!
Zerknęłam na gości, byli w ruchu. Czas jeszcze się nie zatrzymał. Za chwilę wytropi tatę ChronoStraż.
- Do diabła z OS-12, Thursday! - powiedział, odgadując moje myśli. Wziął lampkę wina z tacy przechodzącego kelnera. - Chciałem poznać mojego zięcia.
Odwrócił się do Landena, uścisnął mu dłoń i zmierzył badawczym spojrzeniem.
- Jak się miewasz, chłopcze? Miałeś kiedyś podwiązywane nasieniowody?
- Ee... nie - odparł Landen, nieco zakłopotany.
- Ktoś ci kiedyś przywalił poniżej pasa na meczu rugby?
- Nie.
- Kopnął cię kiedyś koń tam, gdzie kończą się plecy?
- Nie.
- Dostałeś kiedyś piłką do krykieta w jaja?
- Nie!
- Dobrze. To pewnie można wreszcie liczyć na jakieś wnuki. Najwyższa pora, żeby ta dziewczynka zaczęła wreszcie produkować jakieś brzdące, zamiast uganiać się po świecie jak warchlak... - przerwał. - Patrzycie na mnie nieco dziwnie.
- Byłeś tu niecałą minutę temu.
Zmarszczył brwi, potem je uniósł i rozejrzał się ukradkiem.
- Jeśli to byłem ja, to jak siebie znam, pewnie chowam się gdzieś w pobliżu. Tak, patrzcie! Tam jestem!
Wskazał na róg ogrodu, gdzie jakaś postać kryła się w krzakach za szopą z narzędziami. Zmrużył oczy i zastanowił się, próbując odtworzyć logikę wydarzeń.
- Pomyślmy. Pewnie coś ci obiecałem, spełniłem obietnicę i wróciłem nieco za wcześnie, rzecz bynajmniej nie rzadka w mojej pracy.
- O co mogłam cię poprosić? - zapytałam, nadal zakłopotana, lecz powoli wciągana w grę.
- Nie wiem - wzruszył ramionami ojciec. - Może miałaś jakieś pytanie, jakiś problem, który dręczy cię od lat, a który jeszcze nie doczekał się rozwiązania.
Zastanowiłam się.
- Autorstwo sztuk Szekspira?
Uśmiechnął się.
- Dobre pytanie. Zobaczę, co się da zrobić. - Dopił wino. - Cóż, jeszcze raz wam gratuluję. Muszę znikać. Czas na nikogo nie czeka, jak mawiamy.
Uśmiechnął się ponownie, powiedział, że życzy nam dużo szczęścia, i zniknął.
- Czy możesz mi wyjaśnić, co tu się dzieje? - zapytał Landen kompletnie zbity z tropu nie tyle wydarzeniami, ile porządkiem, w jakim się rozgrywały.
- Chyba nie.
- Czy już sobie poszedłem, groszku? - zapytał ojciec, wynurzając się z gąszczu za szopą.
- Tak.
- Dobrze. No cóż, znalazłem odpowiedź na twoje pytanie. Zajrzałem do Londynu, do 1610 roku i ustaliłem, że Szekspir był tylko aktorem zajmującym się także handlem artykułami sypkimi w Stratfordzie. Zajęcie to mogło go skompromitować w artystycznym światku, nic więc dziwnego, że utrzymywał je w tajemnicy.
To brzmiała interesująco.
- To kto je napisał? Marlowe? Bacon?
- Nie, i tu właśnie tkwi problem. Otóż nikt wtedy nawet nie słyszał o tych sztukach, nie mówiąc o ich napisaniu.
Nie zrozumiałam.
- Co takiego? Ich nie ma?
- Dokładnie. Nie istnieją. Nigdy nie zostały napisane. Ani przez Szekspira, ani przez nikogo innego.
- Przepraszam - wtrącił Landen, nie wytrzymując - ale byliśmy na Ryszardzie III nie dalej jak półtora miesiąca temu.
- Oczywiście - powiedział tato. - Czas jest kością wyłamaną w stawie jak cholera. Zdecydowanie należało coś z tym zrobić. Zabrałem ze sobą egzemplarz dzieł zebranych i wręczyłem je temu aktorowi Szekspirowi w 1592 roku, żeby opublikował je według ustalonego harmonogramu. Czy taka odpowiedź cię zadowala?
Nadal gubiłam się w tym wszystkim.
- To znaczy, że to nie Szekspir napisał te sztuki?
- Zdecydowanie nie - oświadczył tato. - Ani Marlowe, ani Oksford, ani De Vere, ani Bacon, ani nikt inny.
- Ale to niemożliwe! - wykrzyknął Landen.
- Wręcz przeciwnie - odparł mój ojciec. - Biorąc pod uwagę rozpiętość czasową wszechświata, rzeczy niemożliwe są na porządku dziennym. Gdybyście żyli tak długo jak ja, wiedzielibyście, że absolutnie wszystko jest możliwe. Czas jest kością wyłamaną w stawie - jak można liczyć, że ja ją nastawię?
- Ty to tam wstawiłeś? - zapytałam osłupiała, od dziecka przekonana, że cytował z Hamleta, a nie odwrotnie.
Uśmiechnął się.
- Och, drobna osobista próżnostka, która z pewnością zostanie mi wybaczona, Thursday. A poza tym: któż to wie? - Spojrzał na pusty kieliszek, rozejrzał się w poszukiwaniu kelnera, nie dostrzegł żadnego i powiedział: - Lavoisier już pewnie mnie namierzył. Poprzysiągł, że mnie dopadnie, a jest dobry. Powinien być dobry: byliśmy partnerami przez prawie siedem wieków. Ostatnie pytanie: jak umarł książę Wellington?
Przypomniałam sobie, że już mnie o to pytał.
- Tak jak ci mówiłam, tato. Zmarł we własnym łóżku w 1852.
Ojciec uśmiechnął się i zatarł dłonie.
- To wspaniała nowina! A Nelson?
- Zestrzelił go francuski snajper pod Trafalgarem.
- Naprawdę? Cóż, nie można mieć wszystkiego. Słuchajcie, wszystkiego najlepszego dla was obojga. Wszystko będzie dobre, chłopczyk albo dziewczynka, a najlepiej i to, i to. -Przysunął się do nas i zniżył głos. - Nie wiem, kiedy będę mógł wrócić, więc posłuchajcie uważnie. Nigdy nie kupujcie niebieskiego samochodu ani basenu ogrodowego, trzymajcie się z daleka od ostryg i od pił tarczowych i nie wybierajcie się w okolice Oksfordu w czerwcu dwutysięcznego szesnastego. Zrozumiano?
- Tak, ale...
- Cóż, czas na nikogo nie czeka!
Objął mnie jeszcze raz, uścisnął Landenowi dłoń i zniknął w tłumie gości, zanim zdążyliśmy go jeszcze o coś zapytać.
- Nawet nie próbuj zastanawiać się nad tym - powiedziałam Landenowi, kładąc mu palec na ustach. - To działka OpSpeców, o której lepiej po prostu nie myśleć.
- Ale jeśli...
- Landen! - powiedziałam groźnie. - Nie!
Bowden i Victor też byli na przyjęciu. Bowden cieszył się moim szczęściem i szybko pogodził się z myślą, że nie wyjadę z nim do Ohio ani jako żona, ani jako asystentka. Złożono mu oficjalną propozycję objęcia stanowiska kierownika biura, ale odrzucił ją. Powiedział, że zbyt dobrze się bawi jako DL-owiec w Swindon i że ponownie rozpatrzy tę ofertę na wiosnę. Zamiast niego pojechał Finisterre. W tym momencie jednak coś innego zaprzątało mu głowę. Wychylił łyk mocnego alkoholu i podszedł do Victora perorującego z ożywieniem z kobietą, z którą właśnie zawarł znajomość.
- No co tam, Gable? - mruknął. Przedstawił ich sobie, po czym odszedł na stronę z Bowdenem. - Niezły wynik, nie? Chrzanić Federację, jestem po stronie Thursday. Nowy epilog jest super! - zamilkł i przyjrzał się agentowi. - Masz twarz dłuższą niż powieść Dickensa. O co chodzi? Martwisz się o Feliksa8?
- Nie, sir. Prędzej czy później go znajdą. Chodzi o to, że przypadkiem zamieniłem okładkę książki, do której wszedł Jack Schitt.
- Chcesz powiedzieć, że nie jest ze swoimi ukochanymi karabinami?
- Nie, sir. Pozwoliłem sobie włożyć w okładkę Karabinów tę oto książkę.
Wręczył szefowi tom, który powędrował do Portalu. Victor spojrzał na grzbiet i wybuchnął śmiechem. Były to Poezje Edgara Allana Poe.
- Proszę spojrzeć na stronę dwudziestą szóstą - powiedział Bowden. - Coś dziwnego dzieje się w Kruku.
Victor otworzył antologię i przebiegł wzrokiem wskazaną stronę. Odczytał na głos pierwszą zwrotkę:
W głuchą północ, w snów tumanie, gdy znużyło mnie dumanie* [Pierwszy wers w przekładzie Stanisława Barańczaka.]
Jak się zemścić na przeklętym tym babsztylu: Thursday Next,
Inna myśl już myśl tę goni, spokojowi wstępu broni:
Jak wydostać się z tych stronic, gdzie mnie więzi mroczny tekst?
„Wypuść mnie”, krzyk tętni w skroni, „skąd mnie więzi mroczny tekst -
jeśli nie chcesz, bym się wściekł!”
Victor zatrzasnął książkę,
- Ostatnie dwa wersy nie rymują się najlepiej, prawda?
- Czego pan oczekiwał? - odparł Bowden. - To Goliath, nie poeta!
- Ale przecież czytałem Kruka nie dalej jak wczoraj - oznajmił Victor z zakłopotaniem. - I nie było tam nic takiego!
- Nie, oczywiście, że nie - potwierdził Bowden. - Jack Schitt jest tylko w tym egzemplarzu. Gdybyśmy wysłali go do oryginału, kto wie, czego by narobił.
- Gra-tu-la-cje! - zawołał Mycroft, przechodząc obok nas. Trzymał pod ramię Polly, która wyglądała promiennie w nowym kapeluszu.
- Bar-dzo się cie-szy-my z wa-sze-go we-se-la! - dorzuciła.
- Znowu pracowaliście nad książbakami? - zapytałam.
- Widać to po nas? - zapytał Mycroft. - Niech to kaczka!
I zniknęli.
- Książbaki? - zapytał Landen.
- To nie to, o czym myślisz.
- Mademoiselle Next?
Byli we dwójkę, obaj w eleganckich garniturach. Pokazali mi odznaki OS-12, jakich nie znałam.
- Tak?
- Prefet Lavoisier, ChronoGendarmerie. Ou est votre pere?* [Prefekt Lavoisier, ChronoŻandarmeria. Gdzie jest pani ojciec?]
- Spóźnił się pan o kilka minut.
Zaklął na głos.
- Colonel Next est un homme tres dangereux, mademoisel. Il est important de parler concernant ses activites de trafic de temps*. [Pułkownik Next jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem, panienko. Muszę z nim porozmawiać na temat jego nielegalnych podróży w czasie.]
- To mój ojciec, Lavoisier.
Lavoisier wpatrywał się we mnie przez chwilę, próbując wymyśleć, co mógłby powiedzieć lub zrobić, żeby uzyskać moją pomoc. W końcu westchnął i poddał się.
- Si vous changez votre avis, contactez-moi par les petites annonces de „Grenouille”. Je lis toujours les archives*. [Jeśli pani zmieni zdanie, proszę skontaktować się ze mną przez ogłoszenia drobne w „Ropusze”. Przeglądam wszystkie archiwalne numery.]
- Nie liczyłabym na to, Lavoisier.
Przełykał to przez kilka sekund, chciał odpowiedzieć, ale zmienił zdanie i uśmiechnął się. Zasalutował energicznie, powiedział w płynnej angielszczyźnie, że życzy mi miłego dnia, i odszedł. Jego młodszy partner też miał mi coś do powiedzenia:
- Dam pani radę - szepnął z pewnym zażenowaniem. - Jeśli kiedykolwiek będzie pani miała syna, który zechce wstąpić do ChronoStraży, proszę go odwieść od tego pomysłu.
Uśmiechnął się do mnie i ruszył za swoim partnerem na poszukiwanie mojego ojca.
- O co mu chodziło z tym synem? - zapytał Landen.
- Nie wiem. Ale wyglądał znajomo, nie?
- Yhm.
- O czym to mówiliśmy?
- Pani Parke-Laine? - zaczepił mnie niewysoki i bardzo krępy osobnik o szczerych, głęboko osadzonych, brązowych oczach i krzaczastych brwiach.
- OS-12? - zapytałam, zastanawiając się, skąd on u licha wyrósł przed nami.
- Nie, psze pani - odrzekł, zabierając śliwkę z tacy przechodzącego kelnera. Obwąchał ją dokładnie, po czym połknął razem z ogonkiem i pestką. - Nazywam się Bartholomew Stiggins, pracuję w OS-13.
- A cóż oni robią?
- Nie jestem upoważniony do komentarzy - odpowiedział zwięźle - ale możemy niebawem potrzebować pani umiejętności i talentów.
- Jakiego ro...?
Ale pan Stiggins nie słuchał. Jego uwagę przykuł żuczek pełznący po doniczce. Ze zręcznością, której nie spodziewałam się po jego wielkich, niezgrabnych łapskach, podniósł owada do góry i wpakował sobie w usta. Popatrzyłam na Landena, a on skrzywił się.
- Przepraszam - powiedział Stiggins zmieszany, jakby został nagle przyłapany na dłubaniu w nosie w towarzystwie. - Jak mówi przysłowie? Że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka?
- Jest ich więcej na kopcu z kompostem - poinformował uprzejmie Landen.
Człowieczek uśmiechnął się oczami. Nie sądziłam, żeby był szczególnie wylewny.
- Jeśli jest pani zainteresowana, skontaktuję się z panią później.
- Niech pan się skontaktuje - powiedziałam mu.
Odchrząknął, umieścił kapelusz na głowie, powiedział, że życzy nam miłego dnia, wypytał o dokładną lokalizację kopca z kompostem i poszedł sobie.
- Nigdy jeszcze nie widziałem neandertalczyka w garniturze - zauważył Landen.
- Nie przejmuj się już panem Sugginsem - powiedziałam, podnosząc głowę do góry, żeby go pocałować.
- Myślałem, że skończyłaś z OpSpecami?
- O, nie! - odparłam z uśmiechem. - Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że dopiero zaczynam!